PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec


PS-41 SEBASTIAN MIERNICKI

PAN SAMOCHODZIK

I...

OPERACJA

„KRÓLEWIEC”

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

Igiełki lodu i mrozu wdzierały się pomiędzy kapelusz i jesionkę. Mężczyzna stał na ulicy pruskiego miasta, które tej nocy mieli opano­wać bolszewicy. Jego rodzina poprzedniego dnia odjechała pociągiem ewakuacyjnym na Zachód. Nikt na kolei nie potrafił powiedzieć, co się stało z tym składem. Może zniszczyły go rosyjskie samoloty, a może dojechał do Gdańska?

W ponury styczniowy wieczór patrzył na pomnik przed budynkiem szkoły z czerwonej cegły. W białym otoczeniu postać na postumencie z butną miną wyglądała jak jakiś rycerz z bajki. Mężczyzna pamiętał, jak w latach wielkiej wojny przed rzeźbą kładziono kwiaty. Był zbyt młody, żeby iść na wojnę, ale gdy w 1920 roku organizowano plebiscyt, razem ze starszym bratem należał do bojówek, które atakowały polskich działaczy.

Mężczyzna powoli brnął przez śnieg w kierunku wejścia do budyn­ku, swojego dawnego gimnazjum. Wszedł po pięciu marmurowych schod­kach i nacisnął klamkę wielkich drewnianych drzwi. Potem wspiął się do kolejnych, tym razem wahadłowych drzwi i znalazł się w holu szkoły. Po szerokim i długim korytarzu przechadzał się stary woźny, pan Fischer. Z ogarkiem świecy w dłoni chodził od obrazu do obrazu i smutno kiwał głową patrząc na wizerunki królów, cesarzy, generałów.

- Dobry wieczór, panie Fischer! - dawny gimnazjalista uchylił kapelusza.

Stary woźny wytrącony z zadumy podszedł do przybysza.

- Czyżby to młody pan Kunstke?! - uśmiechnął się. - Co pana tu sprowadza w tak niespokojny czas?

- Zaraz odjeżdżam - odparł Kunstke. - Przyjechałem tu specjal­nie z Królewca, by dowiedzieć się, co się stało z moją rodziną. Odjecha­li na Zachód, a ja załatwiłem im miejsce w pociągu jadącym do Piławy. Spóźniłem się o jeden dzień. Wpadłem do starej szkoły pożegnać stare, dobre czasy.

Woźny uśmiechnął się gorzko.

- Pan już też przestał wierzyć w opowieści o niezdobytej twierdzy Prus Wschodnich? A pamiętam, jak w 1934 roku...

- Wtedy było inaczej - krótko uciął Kunstke. - Chciałbym je­szcze raz spojrzeć na obraz - wskazał schody prowadzące na górę.

Obaj mężczyźni wspięli się do auli. Kunstke wyjął z kieszeni małą wojskową latarkę i żółtawym promieniem oświetlił ogromne malowidło.

- Pan skończył historię sztuki, to niech mi pan powie, czemu panu tak się podoba ten obraz? - zapytał woźny.

- Bo kryje on tajemnicę - odpowiedział zamyślony Kunstke.

Spojrzał na zegarek. Musiał się śpieszyć.

- Ma pan klucze do wszystkich pomieszczeń? - zapytał woźnego.

Fischer wyciągnął z kieszeni kamizelki komplet kluczy. Kunstke wyjął mu je z dłoni i szybko wybrał jeden.

- Chodzi mi o ten - powiedział wychodząc z auli drugim wyj­ściem.

Przeszedł przez klasę i znalazł się na korytarzu. Po kilkunastu sekun­dach otwierał niskie drzwi. Uważnie odliczył kroki i znalazł właściwe miejsce. Zamknął za sobą drzwi i nie żegnając się z woźnym wybiegł na mróz.

Ciszę nocy co chwila przecinał huk rosyjskich armat. Kunstke kryjąc się w cieniu kamienic przemykał się w kierunku dworca. Żandarmowi przy wejściu pokazał swoje dokumenty. Policjant tylko zasalutował i wskazał mu drogę. Z dzielnicy za torami dobiegał ponury szum motorów czołgów. Nikt z ludzi na peronach nie wierzył, że są to niemieckie „Panthery”.

Kunstke z teczką pod pachą wszedł do jednego z wagonów składu na szóstym torze czwartego peronu. W pociągu było łącznie około tysiąca ludzi, w tym dwustu pacjentów Szpitala Mariackiego. Wśród pasażerów mogła dziwić obecność mężczyzn w sile wieku, o wysportowanych syl­wetkach, którzy udawali, że nie poznają Kunstkego. Interesowała ich jedynie zawartość kufrów rozlokowanych tu i ówdzie. Od pierwszej w nocy stacja była ostrzeliwana przez Rosjan. Dwie godziny później lu­dzie ujrzeli pierwszych czerwonoarmistów, a o siódmej nad ranem żołnierze wroga przetrząsali wagony w poszukiwaniu niemieckich maruderów.

Na dworcu panowało takie zamieszanie, że jednemu z kolejarzy uda­ło się namówić kolegów, by wysłać ten eszelon do Gutkowa. Lokomoty­wa wykoleiła się. Na szczęście śnieżna zadymka skutecznie ukryła za­miary uciekinierów.

Drugą lokomotywę pancerną znalezioną w parowozowni rozbił ro­syjski czołg, ale załoga trzeciej wyciągnęła skład z miasta w kierunku Czerwonki, skąd przedzierał się on na północ, na Królewiec. Jak pociąg widmo przebijał się przez zawieruchę wojenną.

Na jednej ze stacji za Czerwonką zginął Kunstke. Pociąg został za­trzymany przez patrol rosyjskiej kawalerii. Wtedy cywile o wysporto­wanych sylwetkach wyjęli poukrywane w różnych miejscach karabi­ny maszynowe. Kunstke, który wyjrzał na chwilę z wagonu, nagle padł w śnieg cały czas ściskając teczkę. Pociąg odjechał bez niego. Do­wódca uzbrojonej grupy uznał, że historyk wykonał swoje zadanie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PRZYJAZD ZNANEGO ZŁODZIEJA DZIEŁ SZTUKI • SPOTKA­NIE CASSIDY'EGO I BATURY • WYJAZD DO OLBRZYMA • REWELACJE OLSZTYŃSKIEGO DZIENNIKARZA • POJEDY­NEK W POCIĄGU • LOT DO TURCJI • ŚLEDZENIE POCZY­NAŃ CASSIDY'EGO • OWCZY SER NA PROMIE • W DRO­DZE NA TURECKĄ RIWIERĘ • POZNANIE IZIMA

Był gorący ostatni dzień kwietnia. Wiadomość ze Straży Granicznej postawiła pana Tomasza i mnie w stan „gotowości bojowej”. Doniesiono nam, że polską granicę przekroczył John Cassidy. To nazwisko znajdowa­ło się na specjalnej liście Interpolu zawierającej prawdziwe i fałszywe na­zwiska, jakich używali handlarze i złodzieje dzieł sztuki. Oczekiwaliśmy, że Cassidy zainteresuje się którymś z polskich muzeów czy prywatną kolekcją. Ale on tylko spotkał się z Baturą w jednej z najlepszych restauracji na warszawskiej Starówce. Dzięki dobrym stosunkom z ochroną hotelu dowiedzieliśmy się, że następnego dnia rano Cassidy pojedzie taksówką na lotnisko. W recepcji czekał na niego bilet lotniczy do Stambułu. Tylko dzięki znajomościom pana Tomasza udało mi się załatwić wszystkie formalności związane z tak nagłym wyjazdem do Turcji.

Po południu przed wyjściem z pracy zajrzałem jeszcze do swojej skrzynki poczty elektronicznej. Otrzymałem informację wysłaną z dar­mowego konta na jednym z polskich portali internetowych. Autorem li­stu był Jakub Karski, chociaż podejrzewałem, że to fałszywe nazwisko. Sprawdziłem programem antywirusowym przesyłkę i odczytałem treść.

Wiem, że panowie walczą ze złodziejami dzieł sztuki. Ja ich też nie lubię. Batura i Cassidy wiedzieli, że ich śledzicie. Przypadkiem podsłu­chałem ich rozmowę. Dziś o osiemnastej na dworcu centralnym w War­szawie, na końcu drugiego peronu, dokonają wymiany.

Zawsze życzliwy Jakub Karski

Zadzwoniłem do szefa i przeczytałem treść donosu.

- To prowokacja - orzekł szef. - Chcą cię wplątać w jakąś aferę, zmylić trop.

- Może jednak pójdę i sprawdzę? - zapytałem. - Będę stał dale­ko.

Pan Tomasz zaśmiał się.

- Mam ci uwierzyć, że powstrzymasz się i nie ulegniesz pokusie? Stanowczo zabraniam ci nawet wchodzić na dworzec.

Pożegnaliśmy się. Pan Samochodzik zdążył mi jeszcze udzielić kilku rad w stylu „ubieraj się ciepło i uważaj na siebie”.

Wyszedłem przed ministerstwo. Obiecałem sobie, że nie zrobię żad­nego głupstwa. Pojechałem do domu i przebrałem się za typowego „dresa”. Ortalionowa bluza z wielkim napisem „Adidas” na plecach była tro­chę przyciasna, a niegdyś białe adidasy zrobiły się szare. Jednak trzy paski na bokach nogawek spodni prezentowały się wspaniale. Założy­łem do tego ciemne okulary i maszynką zgoliłem część włosów. Zabra­łem jeszcze krótką skórzaną kurtkę i ruszyłem na dworzec. Zaparkowa­łem przed Pałacem Kultury i Nauki. Była za kwadrans osiemnasta. Na drugim peronie stali i Batura i Cassidy, tyle że na przeciwnych końcach peronu. Postanowiłem skupić swą uwagę na obcokrajowcu i obszedłem antresolę stając w pobliżu ruchomych schodów.

Cassidy z walizką stojącą u nogi wyglądał na typowego zachodniego turystę. Mężczyzna o wysportowanej sylwetce, szarej opaleniźnie zna­mionującej wcześniejszy, długi pobyt w Afryce, zwracał uwagę kobiet. Miał równo przystrzyżone wąsiki, lekko kręcące się czarne włosy i czar­ne jak węgiel oczy. Ubrał się w garnitur w stonowanym, szarym kolorze.

Przez megafon zapowiedziano wjazd na drugi peron pociągu z War­szawy do Gdyni. Cassidy zerknął na bilet i przeszedł do sektora, w którym miał zatrzymać się wagon z miejscem, na które miał rezerwację. Zjecha­łem na peron i skryłem się za stoiskiem z gazetami.

Z wielkim hukiem wtoczył się pociąg. Batura stał przy wjeździe do tunelu, który musiał pokonać skład jadąc na dworzec Warszawa Wscho­dnia i dalej na północ. Cassidy wsiadł na koniec ostatniego wagonu z przedzia­łami pierwszej klasy. Wsiadłem do wagonu przed „Jedynką” i stanąłem przy przejściu między wagonami. Po chwili skład drgnął i ruszył. Przed wjazdem do tunelu wyjrzałem przez okno i ujrzałem, jak Batura biegnie równolegle z pociągiem i podaje Cassidy'emu jakąś paczkę.

Błyskawicznie przeszedłem do „jedynki” i wtedy wjechaliśmy w tu­nel. O dziwo, nie zapaliły się światła. Korzystając ze słabego światła latarni umieszczonych w niszach tunelu biegłem do końca składu, gdzie miał być Cassidy. Nagle z otwartych drzwi jednego z przedziałów wysu­nęła się ręka, a muskularna dłoń zacisnęła się na mojej szyi. Po krótkiej chwili moja głowa wystawała już przez otwarte drzwi, a włosy ocierały się o betonowe ściany tunelu. Powoli traciłem oddech i czułem, że zaraz moje szczątki będą rozciągnięte na kilkuset metrach torowiska.

***

Miałem nadzieję, że Paweł Daniec, mój młody współpracownik, nie zrobi żadnego głupstwa, poleci do Turcji i zajmie się normalną detekty­wistyczną robotą. Wyraźnie mu powiedziałem, że w Turcji ma śledzić Cassidy'ego, ale w razie czego wszelkie akcje mają przeprowadzać miej­scowe organy ścigania. Przyznam, że bardziej intrygowały mnie wieści, jakie otrzymałem od Olbrzyma z Olsztyna. Był dziennikarzem lubiącym grzebać w historii Warmii i Mazur i czasami znajdował ciekawe rzeczy. Tym razem zapewniał, że ma dla mnie dwie „bomby” i zapraszał do sie­bie. Postanowiłem po pracy zabrać Rosynanta i pojechać do Olsztyna.

Podróż na Warmię minęła mi szybko i w porze późnej kolacji zaje­chałem na podwórze domostwa Olbrzyma. Mieszkał na cyplu, który za­mienił się w wyspę położoną w zatoczce jednego z podolsztyńskich je­zior. Dziennikarz właśnie rąbał drewno napinając wątłe mięśnie zmę­czone długim siedzeniem przed ekranem komputera w redakcji. Na mój widok otarł dłonie o spodnie wojskowych drelichów i połą koszulki wy­ciągniętej na wierzch otarł pot z czoła. Poprawił okulary i uśmiechnął się szeroko. Był wysoki jak amerykański koszykarz, ale miał też początki „brzuszka”. Lubił chodzić w wojskowych uniformach, ale jego uśmiech i oczy jak u spaniela przeczyły temu, jakoby kiedykolwiek wobec kogo­kolwiek miał wojownicze zamiary. Była to postać pełna przeciwności.

- Proszę - szerokiem gestem zaprosił mnie do wejścia do chaty z czerwonej cegły, dawnej leśniczówki.

Zamachał rękoma długimi jak cepy, by odegnać stada much kołują­cych przed firanką zasłaniającą im wrota do raju.

- Niech pan usiądzie na werandzie, a ja wezmę prysznic - powie­dział.

Z lodówki podał zimny dzbanek z kompotem i szklankę, a potem zniknął w łazience. Usiadłem na fotelu zrobionym z gałęzi i wymoszczo­nym miękkimi poduszkami. Popijałem zimny kompot drobnymi łykami rozkoszując się pierwszymi porywami chłodnego wiatru gnającego po tafli jeziora, które kładło się do snu.

- Jest pan głodny? - Olbrzym stanął za moimi plecami.

- Może najpierw pokaż mi te „bomby” - poprosiłem.

- Jasne - Olbrzym zatarł ręce.

Weszliśmy do salonu i pracowni Olbrzyma w jednym. Gospodarz podszedł do biurka i włączył komputer.

- Muszę panu coś wyjaśnić - zaczął opowieść. - Naszą redakcję przeniesiono na peryferie miasta. Oprócz wielu minusów ma to jeden plus, że palacze mogą wychodzić na dwór i w ciepłe wiosenne dni wy­stawać na kładce nad torami wdychając dym z papierosów przemieszany ze świeżym powietrzem płynącym z trackich łąk...

- Trackie łąki? - przerwałem zdziwiony.

- Track, dawniej wioska pod Olsztynem, teraz dzielnica prze­mysłowa - szybko wyjaśnił Olbrzym. - Kiedyś stałem na tym mo­stku i pode mną przejechał pociąg.

Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem.

- Sam przejazd nie jest wydarzeniem, ale w ostatnim wagonie leża­ła wielka kupa złomu - wyjaśniał Olbrzym.

- Nadal nie rozumiem.

- Bo pan nie wie, skąd i dokąd jechał ten pociąg! To był trans­port kontenerów i cystern z terenu obwodu kaliningradzkiego do jed­nego z przejść granicznych na zachodniej granicy Polski.

- Sugerujesz przemyt złomu na zachód?

Olbrzym żartobliwie pogroził mi palcem.

- Przestanie pan żartować, gdy zobaczy, co znalazłem w tych wago­nach. Pożyczyłem od naszych fotoreporterów aparat cyfrowy. Oprócz zdjęć o wysokiej rozdzielczości można dzięki niemu nagrać krótki, kilkunastosekundowy film. Udało mi się ustalić porę przejazdu pociągów z obwodu kaliningradzkiego i wtedy stawałem nad torem i nagrywałem, gdy wagon ze złomem przejeżdżał pode mną.

- Co tam odkryłeś?

Olbrzym bez słowa zaczął mi pokazywać klatki z filmu przedstawia­jące mniejsze i większe fragmenty złomowiska. Zauważyłem, że na czę­ści ujęć zaznaczył czerwoną obwódką interesujące jego zdaniem znale­ziska. Wśród stosu blach, zniszczonych lodówek, rur i kół naprawdę trud­no było wypatrzyć coś ciekawego.

- Rozumiem, że to co oznaczyłeś na czerwono jest fragmentem ja­kiejś większej całości? - zapytałem.

- Tak - Olbrzym wyjął z szuflady wydruki klatek filmu, które widziałem przed chwilą na ekranie, a potem zdjęcia tego, czego były ele­mentami.

Cicho gwizdnąłem z zachwytu.

- Nie jestem miłośnikiem militariów, ale to naprawdę ciekawe - przyznałem.

- Co najśmieszniejsze żadnemu celnikowi nawet nie chce się tego sprawdzać - opowiadał Olbrzym. - Obowiązuje standardowa proce­dura: pies od narkotyków, pies od materiałów wybuchowych, rzut oka człowieka, pieczątka i jazda do Niemiec z tym złomem!

- A ta druga „bomba”? - zapytałem.

- Co? To nieciekawe? - oburzył się Olbrzym.

- To zadanie dla policji - uznałem. - Nawet z twoją i Pawła po­mocą nie sprawdzimy zawartości wszystkich takich wagonów ze zło­mem. Czy mogę zabronić wywożenia z Polski koła od czołgu?

Olbrzym chyba zrozumiał moje racje, ale podekscytowany swoim odkryciem widząc moją postawę wyszedł na werandę, żeby zapalić pa­pierosa. Wyszedłem za nim.

- Nie martw się - powiedziałem kładąc mu rękę na ramieniu. - Obiecuję, że celnicy zajmą się tymi transportami.

Olbrzym stał wypuszczając wielkie kłęby dymu.

- Druga sprawa spodoba się panu, to w pana stylu - opowiadał. - Kumpel znalazł teczkę z jakimiś papierami w języku niemieckim. Nie­wiele się z nich zachowało. Ta teczka miała jednak wszytą w środek kieszeń ogniotrwałą, w której była jedna kartka papieru. Ktoś po nie­miecku napisał na niej: „Cesarz i Ifigenia w kamieniu Łyny”.

- I sądzisz, że to wskazówka do skrytki ze skarbami? - znowu byłem sceptyczny.

Olbrzym spojrzał na zegarek.

- Za pół godziny przyjedzie Damian - odparł. - On znalazł tecz­kę. Jak panu sam wszystko opowie, to zmieni pan zdanie.

Zapadło niezręczne milczenie do czasu, gdy w oddali zobaczyliśmy pełzające po polnej drodze języki reflektorów samochodu terenowego.

***

To był przedziwny melanż zapachów skóry z rękawiczek, dobrej wody kolońskiej, doskonałych cygar, smród dobiegający z toalety wagonu i ten z tunelu. Czubek mojej głowy powoli i uparcie zbliżał się do betono­wych ścian. Już dwa razy udało mi się w ostatniej chwili zgiąć do przo­du pokonując opór dłoni przeciwnika, zaciskających się na mojej szyi.

W ostatniej chwili ratowałem się przed uderzeniem o wielkie dźwigary konstrukcji podziemnej. Wierzgałem nogami, charczałem i powoli traci­łem nadzieję, lecz ostatkiem sił walczyłem. Moje ręce nie mogły dosię­gnąć twarzy wroga, więc wbiłem paznokcie w jego rękawiczki. Jedną ręką cały czas trzymałem się poręczy przy drzwiach. Kątem oka zauważyłem wylot.

„Teraz albo nigdy” - pomyślałem. „Nie odważy się wyrzucić mnie z wagonu na oczach pasażerów stojących na dworcu Warszawa-Powiśle”.

Odsiecz nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Usłyszałem czyjś krzyk. Nacisk zelżał. Po chwili krzyk się powtórzył. Tym razem ten sam głos lamentował. Dźwignąłem się do środka. W korytarzu leżał zemdlo­ny i jęczący konduktor. Pociąg zaczął zwalniać.

„Maszynista zauważył sygnał, że jedne drzwi są otwarte i wysłał tam konduktora” - domyśliłem się.

Skład stanął u wjazdu na wiadukt. Biegłem wyglądając przez okna na obie strony pociągu. Ujrzałem jakiegoś człowieka zbiegającego skar­pą w kierunku parku. Nie pozostało mi nic innego jak wrócić do koleja­rza. Pościg za Cassidy'm, bo zapewne to on był tym dusicielem, nie miał sensu. Ocuciłem mężczyznę i krótko powiedziałem, co się stało. Nie uwierzył mi. Mój wygląd nie wzbudzał zaufania. Szarpał mnie za rękaw i ciągnął do przedziału, gdzie siedział jego kolega. Przez radiotelefon wezwał patrol Służby Ochrony Kolei. Chcąc nie chcąc musiałem doje­chać jako aresztant na dworzec Warszawa Wschodnia. Tam do późnej nocy wyjaśniałem policjantom, co się stało. Nikt mi nie wierzył, bo w hote­lu poinformowano, że Mister Cassidy wyszedł po południu, ale nie miał żadnej walizki i szybko wrócił, podobno z kasyna. Uznano, że byłem ofiarą porachunków „dresiarzy”; poradzono, żebym zabrał się do uczci­wej pracy i na szczęście puszczono do domu.

Czekała mnie jeszcze nocna przeprawa przez miasto do domu. Sa­motnemu „dresowi” nie tak łatwo spokojnie maszerować po ulicy, a ta­ksówkarze raczej nie wyrażali ochoty zabrania mnie. Gdy po ledwie dwóch godzinach snu wstałem i spojrzałem rano w lusterko, mogłem na szyi podziwiać wszystkie barwy tęczy. Pozostało mi więc zabrać do Tur­cji dwie chusty na szyję.

Nie pierwszy raz leciałem samolotem, ale i tak czułem lekki dreszcz niepewności, czy dolecimy na miejsce oraz zafascynowanie pięknym widokiem za oknem. Cassidy siedział wygodnie rozparty w business class, mnie pozostało siedzenie w przejściu klasy turystycznej i uchylanie się przed kolejnymi przechodzącymi obok mnie pasażerami. W Stambule przywitał nas upał. Cassidy odjechał klimatyzowanym busem do hotelu, a ja czekałem godzinę na przyjazd miejscowego przedstawiciela Inter­polu. Podjechał na parking rozklekotanym VW passatem z łuszczącym się lakierem.

- To najlepsze auto wywiadowców, przyjacielu! - powiedział ła­maną angielszczyzną klepiąc mnie po ramieniu i nie wyjmując papierosa z kącika ust. - Tu masz adresy - dodał wyjmując z tylnej kieszeni spodni wymięty kawałek papieru. - A tu mój telefon - uroczyście wrę­czył mi wizytówkę, którą wysunął z kieszeni kwiecistej koszuli z krótki­mi rękawami. - Powodzenia, polski przyjacielu! Niech żyje przyjaźń polsko-turecka - jeszcze raz mnie poklepał, gwizdnął i wskoczył do taksówki, która podjechała na zawołanie.

Poprawiłem na ramieniu plecak z podręcznymi rzeczami i chwyci­łem leżący na ziemi worek. Oba bagaże wrzuciłem na tylne siedzenie passata. W hotelu „Pera Palas”, gdzie zamieszkał Cassidy, dowiedzia­łem się od miłego recepcjonisty, że Mister Cassidy wykupił na następ­ny dzień bilet na prom do Izmiru, a tam zarezerwował sobie samochód w wypożyczalni na dłuższy pobyt w Bodrum. Znalazłem w pobliżu „Pera Palas” maleńki hotelik, taki na dziesięć pokoi. To co zastałem w środ­ku, jako żywo przypominało mi polskie standardy. Hotelarz w połata­nym podkoszulku prawie bez słowa zaprowadził mnie do mojej kwate­ry. Było to pomieszczenie o wymiarach trzy na trzy metry z małym tapczanikiem, ogromną rozpadającą się szafą, stoliczkiem i wielkim telewizorem najnowszej generacji. Gdy tylko zostawiłem plecak i wo­rek, pociągnął mnie za rękaw i zaprowadził na dół, do kuchni. Królową tego przybytku rozkoszy podniebienia była niska, gruba kobieta z ha­czykowatym nosem przypominająca czarownice z dziecięcych czytanek.

- Moja żona dobrze gotować - zapewniał mnie gospodarz.

Zza drzwi prowadzących do prywatnych pomieszczeń właściciela pensjonatu wyjrzała przeurocza twarz o wielkich czarnych oczach. To była córka czarownicy. Mamusia widząc, że nawiązałem z latoroślą kon­takt wzrokowy, machnęła ścierką w stronę córki, a mnie rzuciła morder­cze spojrzenie.

- Nie jestem głodny - odpowiedziałem. - Będę za dwie godziny - zapewniłem widząc niezadowoloną twarz gospodarza.

Miałem niebywałe szczęście, bo ledwo zbliżyłem się do hotelu, gdzie mieszkał Cassidy, zobaczyłem, jak wychodzi. Szedł pewnym krokiem, jakby doskonale znał trasę. Skręcił w trzecią przecznicę w lewo, potem w prawo i stanął przed drzwiami łaźni tureckiej. Musiałem odczekać bli­sko godzinę, aż wyszedł wyraźnie zrelaksowany i wrócił do hotelu. Był już późny wieczór, więc i ja udałem się do swojego legowiska. Czekając na Cassidy'ego kupiłem sobie kilka przewodników i map Turcji, więc miałem pewność, że w Bodrum będę o wiele szybciej niż Cassidy. Jed­nocześnie czytając informacje turystyczne próbowałem wypatrzyć, co mogło interesować cudzoziemca w Bodrum.

W drzwiach do pensjonatu przywitał mnie elegancko odziany go­spodarz. Uśmiechem zaprosił do jadalni, gdzie siedziało już kilku Tur­ków wyglądających na innych gości hotelowych. Gospodarz posadził mnie przy długim stole obok siebie. Spojrzał w stronę kelnera, który przy­niósł mi płytkie miseczki.

- Mezeler - wyjaśnił mi gospodarz. - To przystawki. Tutaj jest humus, czyli mus z grochu włoskiego, cacik - jogurt przyprawiony ko­prem i czosnkiem, tarama - kawior, azme ezme - mus pomidorowy na ostro i lakerda - tuńczyk marynowany.

Wybrałem cacik i azme ezme. Myślałem, że język wyskoczy mi na orbitę okołoziemską. Jako zupę wybrałem tę z czerwonej soczewicy, na­zywającą się mercimek coś tam. Jako danie główne zjadłem doskonale znany nam kebab, a na deser była baklava, czyli cieniuteńkie ciasto fran­cuskie nadziewane orzechami, maczane w słodkim syropie. Na koniec gospodarz zaproponował mi kawę. Zostaliśmy już sami w jadalni. We­dług miejscowego czasu była dwudziesta druga.

- Co, przyjacielu, chcesz zobaczyć w Turcji? - zapytał mnie hote­larz popijając kawę z małej filiżanki.

- Jadę do Bodrum - odpowiedziałem.

- Doskonały wybór - z uznaniem pokiwał głową. - Ale pan nie jest turystą.

- Czemu? - udałem zdziwienie.

- Ma pan samochód na policyjnych numerach rejestracyjnych, a w po­koju obok pana zamieszkał wywiadowca tureckiej policji, chyba z wy­działu do walki z narkotykami.

Zamilkłem zafrasowany.

- Wy, szpiedzy, jesteście tacy dziwni - powiedział. - No, idź pan - lekko pchnął mnie ku wyjściu.

Podziękowałem za poczęstunek i wszedłem na drugie piętro do swo­jej kwatery na końcu korytarza. Rzeczywiście w pokoju obok słyszałem odgłosy dobywające się z telewizora. Włączyłem najnowszy model Sony i ze zdziwieniem naciskałem przyciski pilota. Były tylko dwa kanały tu­reckiej telewizji i na obu pokazywano zapasy. Zrezygnowany wziąłem prysznic. Potem podkręciłem głos w telewizorze i zabrałem bagaże. Ci­cho zszedłem do kuchni. Stamtąd tylnymi drzwiami wyszedłem na par­king. W oknie pokoju obok widziałem bladoniebieski odblask telewizo­ra. Otworzyłem drzwiczki passata, wrzuciłem do środka bagaże i wsia­dłem. Na szczęście samochód miałem zaparkowany na górce, na końcu placyku, więc mogłem wyjechać za otwartą przez usłużnego Turka bra­mę nie uruchamiając silnika, na luzie. Bałem się, że turecki policjant mógłby wyjrzeć przez okno na dźwięk ruszającego pojazdu. Dopiero na ulicy przekręciłem kluczyk w stacyjce. Przejechałem dwie przeczni­ce i zaparkowałem przy krawężniku z dala od światła latarni. Z plecaka wyjąłem pastę do zębów i podszedłem do tablicy rejestracyjnej. Była biała z czarnymi literami i cyframi. Z tureckimi literami nic nie mogłem poradzić, ale ogranym z filmów obyczajem mogłem zmienić cyfry. Po­stanowiłem przemienić pierwszą trójkę na ósemkę, a dwie ostatnie ósemki na trójki. Gdy dotknąłem wypukłych cyferek, okazało się, że już ktoś przerabiał czarną farbą numery. Paznokciem zdrapałem podrobione frag­menty i powąchałem. Jakiś „pomysłowy Dobromir” użył pasty do bu­tów. Nie pozostało mi nic innego jak zamoczyć chusteczkę w płynie do spryskiwacza i zmyć pastę. Sprawdziłem dowód rejestracyjny ukryty w skrytce. Okazało się, że mam trzy komplety dokumentów: na „wypa­stowane” tablice, czyste i jeszcze trzecie wystawione w Izmirze. Skoro były dokumenty, to musiały być również inne tablice. Sprawdziłem pod siedzeniami, w bagażniku. Nie było ich. Oparłem się o maskę i zamyśli­łem. Już chciałem zadzwonić pod numer telefonu z wizytówki tureckie­go przedstawiciela Interpolu, gdy nagle spłynęło na mnie natchnienie. Pochyliłem się i palcami sprawdziłem drugą stronę blachy. Tak, były tam inne numery. Ze skrzynki z narzędziami wyjąłem śrubokręt i dokonałem zamiany.

Teraz pozostało rzucić okiem na mapę. Wiedziałem, że mecz zapa­śniczy nie będzie trwał wiecznie i mający pilnować mnie policjant po­stanowi sprawdzić, czy gdzieś nie wyjechałem, z pewnością zaalar­muje kogo trzeba. Musiałem w jak najkrótszym czasie uciec jak najda­lej, ale na tyle blisko, żeby pilnować Casssidy'ego. Sprawdziłem rozkład promów w przewodniku po Stambule. Za niecałą godzinę odpływał ostatni do Bandirmy. Starając się za bardzo nie łamać przepisów ruchu drogo­wego gnałem na przystań promową znaj dującą się w okolicach lotniska. Opłaciłem bilet, poszedłem do kabiny, żeby zdrzemnąć się na kilka godzin. Nie pamiętam podróży i częstych wypraw mojego współpasaże­ra, Greka obwieszonego złotem, do toalety, gdzie choroba morska zmu­szała go do wydawania odgłosów, jakby chciał przestraszyć tygrysy. Obudziłem się na pół godziny przed wpłynięciem promu do portu. Zdą­żyłem jeszcze szybko zjeść śniadanie, które rozczarowało mój polski spragniony kalorii żołądek: herbata, miód, marmolada, chleb, ser owczy, pomidory i oliwki. Mimo to próbowałem sobie zrobić drugie śniadanie. Kelner widział moje wyczyny przy stole, gdzie wszyscy raczej mieli smętne miny, a para angielskich turystów mówiła coś o nocnym sztor­mie. Najpierw kelner zawiadomił szefa sali, a ten zawołał kucharza. Przyglądałem się im zajadając nie wiem którą pajdę chleba z serem i mio­dem, popijając to trzecią filiżanką herbaty. Wtem podszedł do mnie kel­ner ze szczelnie zamkniętym woreczkiem.

- To od szefa kuchni - wyjaśnił uśmiechając się.

Zrobiłem zdziwioną minę. Kelner nachylił się do mego ucha i kale­cząc angielski wyjaśniał.

- Szef kuchni jest zadziwiony pana apetytem. Ser pochodzi z farmy jego brata i po takiej nocy jak ta, którą przeżyliśmy, mało kto je. Pan robi reklamę firmie brata naszego szefa kuchni.

Uśmiechnąłem się, skłoniłem głowę w kierunku kucharza i zabrałem woreczek do samochodu. Po przycumowaniu wyjechałem jako jeden z pierw­szych do Bandirmy. Normalnie rejs promu trwa cztery i pół godziny, lecz z powodu sztormu na morzu Marmara podróż przedłużyła się o dwie godziny. Spojrzałem na zegarek. Statek Cassidy'ego dopiero za trzy go­dziny wypływał ze Stambułu. Miałem dwadzieścia dwie godziny prze­wagi nad moim ptaszkiem. W tym czasie musiałem zdążyć do Izmiru, gdzie przypływał statek. Postanowiłem pojechać z przystani promowej do miasta. Tam zatrzymałem się przy targu i kupiłem świeże owoce. Po­tem z jednego z hoteli zadzwoniłem do „Pera Palas”.

- Dzień dobry! Nazywam się Mario Fabrini, jestem znajomym pana Cassidy'ego - zacząłem. - Czekamy na niego w Bodrum i chciałem się upewnić, czy przypłynie tu statkiem?

- Sądzę, że tak - odparł recepcjonista. - Dziś rano pan Cassidy zamówił taksówkę do portu.

Uzyskanie informacji o Cassidy'm w biurze zajmującym się sprze­dażą biletów na statki zajęło trochę więcej czasu, ale miałem pewność, że Cassidy płynie statkiem. Wskoczyłem do samochodu, otworzyłem szyby, żeby upał nie był tak dokuczliwy i po zatankowaniu ruszyłem na południe. Mogłem co prawda jechać wzdłuż brzegów morza i po drodze zobaczyć chociażby resztki legendarnej Troi, ale wolałem być na miej­scu szybciej. W radiu słyszałem albo audycje przypominające transmi­sje z meczetów, albo jednostajne pieśni ludowe. Wszystko wokół przy­pominało krajobraz jak na Marsie, wypalone słońcem wzgórza, rzadkie skrawki zieleni. Nagle na jednym z zakrętów minąłem stojący za krza­kiem radiowóz, a właściwie terenowy landrover tureckiej policji. We wstecznym lusterku widziałem, że dwaj policjanci wsiedli do auta i ru­szyli moim śladem. Odrobinę zwolniłem, a oni wyprzedzili mnie. Stróż prawa siedzący obok kierowcy wystawił przez okno pałkę w czerwono-białe pasy nakazując mi zjechać na pobocze. Prawą ręką sprawdziłem, czy w kieszeni koszuli mam dokumenty odpowiadające moim aktual­nym numerom rejestracyjnym. Grzecznie stanąłem na krawędzi szo­sy i trzymałem dłonie na kierownicy. Obaj wysiedli. Byli uzbrojeni w amerykańskie M-16. Jeden z nich stanął na wysokości przedniego prawego koła, a drugi, starszy rangą podszedł do mnie. Zasalutował.

- Gunaydin - przywitał się po turecku. - Dokumenty wozu i pa­szport poproszę - dodał po angielsku.

Był młody, ubrany w mundur koloru khaki. Zza okularów przeciw­słonecznych nie mogłem dojrzeć jego oczu.

- Liitfen - odparłem podając dokumenty.

- Mersi - rzucił i poszedł do radiowozu.

Usiadł i około minuty rozmawiał z kimś przez radio. Wrócił i prze­glądając paszport wypytywał mnie.

- Pan jest z Polski?

- Euet - przytaknąłem po turecku.

- Turysta?

- Euet.

Policjant uśmiechnął się.

- Może pan odpowiadać po angielsku. Długo pan u nas zostanie?

- Myślę, że jeszcze tydzień.

- Dokąd pan jedzie?

- Do Bodrum.

- A co pan tam wiezie? - wymownie spojrzał na torby z zakupami na tylnym siedzeniu.

Rzeczywiście, od czasu gdy stanąłem i do środka samochodu tylko z rzadka docierały powiewy wiatru, moje nozdrza odbierały dziwny za­pach.

- Lubię turecki ser - przyznałem się z uśmiechem.

- Dobrze. Życzę miłej podróży. Allahaismarladik - policjant z uśmiechem pożegnał się i zasalutował.

Czułem, że byłem już poszukiwany i policjant z patrolu podał infor­macje o mnie do centrali. Pozostało mi tylko czym prędzej dotrzeć do Bodrum i znaleźć tam bezpieczne, nie rzucające się w oczy lokum.

Przed Balikesir minąłem drogowskazy. Zatrzymałem się za nimi i wyjąłem mapę. Szybko policzyłem, że tylko trzymając się głównych dróg do Bodrum mogę dojechać czterema szosami. Postanowiłem, że decyzję podejmę w mieście, ale jeśli pragnę zgubić śledzących mnie po­licjantów, to muszę zmienić trasę.

Tak jak przewidywałem, na rogatkach Balikesir czekał na poboczu niczym nie wyróżniający się samochód osobowy. Moją uwagę zwróciła jednak specyficzna antena wprost stworzona do policyjnej radiosta­cji i dwóch mężczyzn kończących spożywanie kebabu, gdy tylko przeje­chałem obok nich. Uważnie przyglądałem się innym użytkownikom dróg. Wśród ciężarówek, autobusów turystycznych i klimatyzowanych aut lep­szych marek nic nie zwróciło mojej szczególnej uwagi. Bawiąc się po­krętłami w samochodowym radioodbiorniku wszedłem na kanał CB. Usłyszałem niemieckiego kierowcę TIR-a powiadamiającego kolegów o policyjnej blokadzie przed skrzyżowaniem koło miasta Osmaslar. To właśnie tam było rozwidlenie dróg, gdzie chciałem zgubić kolejną po­goń. Nie pozostało mi nic innego jak w najbliższej wiosce skręcić na południe. Mój VW podskoczył przy zjeździe z asfaltu na piaszczystą drogę. Na końcu wsi zatrzymałem się przed chałupą z gliny, obok której stała wychudzona koza zajadająca kolorowy magazyn dla młodzieży w języku angielskim.

Z czeluści drzwi chatynki wyłonił się przygarbiony staruszek o ogo­rzałej i pomarszczonej twarzy ubrany w starą marynarkę i spodnie o sze­rokich nogawkach. Spojrzał na mnie pytająco. Ukłoniłem się.

- Günaydin - powiedziałem.

Staruszek coś zamruczał.

- Lütfen bana yardim eder misiniz? - przypomniałem sobie z roz­mówek prośbę o pomoc.

Mężczyzna skinął głową.

-Affedersiniz, Bergama nerede? - dalej kaleczyłem język pytając o drogę do Bergama.

Turek spojrzał na mnie, jakbym był szalony.

- Soi - rzucił machnąwszy ręką.

Spojrzałem w prawo na drogę przypominającą trasę rajdu Paryż - Dakar.

- Ne kadar uzaklikta? - interesowałem się, jak daleko mam do celu.

W tym momencie z domu wyszedł szczupły młodzieniec ze staran­nie ostrzyżoną fryzurą, lekko pociągniętą brylantyną, ubrany w wybla­kłe, przykurzone dżinsy i biały podkoszulek.

- Niech już pan tak się nie męczy - powiedział po niemiecku.

- Skąd pan wie, że jestem Niemcem? - zdziwiłem się.

- Normalnie turyści jeżdżą BMW lub mercedesem - rzekł uśmie­chając się. - Zresztą umiem tylko po niemiecku i turecku, więc ma pan szczęście. Dziadek dobrze panu wyjaśnił drogę, tylko czemu zjechał pan z głównej drogi?

- Chciałem zobaczyć odrobinę waszego pięknego kraju, szukam dzikich terenów - tłumaczyłem się.

- Aha - młodzian uśmiechnął się i pociągnął dziadka za sobą. - Eyvallah! - rzucił.

- Eyvallah - odpowiedziałem, lecz mniej radośnie spodziewając się problemów. „Nie ma róży bez kolców” - pomyślałem.

Tych kolców przez najbliższe dwie godziny spotkałem całą masę na piaszczystej drodze: co chwila pojawiały się znikąd kamienie wielkie jak koła samochodu z ostrymi krawędziami. Na odcinkach pod górkę musiałem jechać slalomem tak wolno, że włączył się wskaźnik kontrolu­jący temperaturę w chłodnicy. Poszukałem jakiegoś zacienionego miej­sca i tam zatrzymałem się na odpoczynek.

Ułożyłem się pod skałą i sięgnąłem po zakupy z targowiska i prezent od szefa kuchni na promie. Dobrze, że ser był podwędzany, to w upale nie rozpłynął się. Przypominał smakiem nieco nasze oscypki, ale był słod­szy. Gdy rozkoszowałem się specjałami, usłyszałem straszliwy warkot silnika. Za zakrętu wyskoczył wielki tuman kurzu, który gwałtownie za­hamował przede mną. Nim zdążyłem wstać, z chmury piachu wyszło trzech potężnie zbudowanych Turków, ponurych, ubranych w paramili­tarne stroje. Stanęli nade mną szerokim łukiem i przyglądali mi się.

- Adiniz nedir? - zapytał stojący w środku.

- Ismim Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Z Polski - doda­łem po angielsku.

- Turysta? - zdziwił się herszt.

- Tak.

- Co tutaj robisz?

- Odpoczywam.

Chmura piachu opadła ukazując mym oczom ciężarówkę dodge'a z ogromną skrzynią przypominającą kontener na pace. Jeden z Turków podszedł do mojego VW i zajrzał pod otwartą klapę silnika. Zawołał coś do szefa.

- Zagrzał pan silnik - oznajmił herszt.

- Tak.

- Czemu pan tędy jechał?

- Jadę na skrót do Bergama.

Przywódca przetłumaczył moje słowa kolegom, na co oni roześmieli się.

- To ciebie szuka policja z Osmaslar - stwierdził celując we mnie palcem.

- Nie ma powodu, żeby mnie szukać. Zapraszam na posiłek. Mam pyszny ser owczy.

Chwilę wahali się, wreszcie dwóch usiadło, a jeden pobiegł do cięża­rówki po prymus i czajnik. Ja ich częstowałem, a oni przygotowali her­batę. Z tego co zrozumiałem, byli handlarzami dywanów. Nawet jeden mieli ze sobą i mogli mi go sprzedać. Grzecznie odmówiłem nie wdając się w targowanie. Ich szef zamilkł, gdy spróbował sera.

- Skąd to masz? - zapytał.

Opowiedziałem mu o hojnym kucharzu z promu.

- To ser z farmy mojego brata - orzekł handlarz. - Mam na imię Izim - powiedział podając mi rękę. - Mało kto potrafi docenić smak dobrego sera.

Skończyliśmy posiłek, wypiłem kubek czarnej, mocnej herbaty, wspa­niałej na taki upał.

- Pakuj się! - rozkazał Izim. - Zawieziemy cię do Izmiru.

- Fajnie, to po drodze do Bodrum, ale nie mogę zostawić tu samo­chodu - odparłem.

Izim tylko machnął lekceważąco ręką. Jeden z jego podwładnych wsiadł do volkswagena, a drugi wystawił z paki dwa metalowe podjazdy, w sam raz na szerokość kół auta. W środku policyjny wóz został umoco­wany i zablokowany klinami i linami.

Wsiadłem do szoferki. Izim prowadził jak rajdowiec, a ja nawet nie mogłem się ruszyć ściśnięty pomiędzy barczystymi Turkami. Po chwili z magnetofonu usłyszałem skoczne dźwięki tureckich piosenek i jedyne co mi zostało, to obserwować nieskoordynowane ruchy frędzelków, który­mi obwieszone były okna szoferki.

- Izim! Gdzie jest farma produkująca tak znany ser? - przekrzyki­wałem ryk silnika i zgrzyt zmienianych biegów.

- Posmakował ci?! Chcesz zabrać więcej do Polski?

Moją odpowiedź zagłuszył łomot towarzyszący naszemu wjazdowi na asfaltową szosę.

Po czterech godzinach dojechaliśmy do Izmiru. Zmęczony przysną­łem i obudziłem się dopiero w magazynie firmy Izima. VW stał już przed bramą.

- W drogę, bracie z Polski! - zawołał Izim klepiąc mnie w ramię.

- Tesekkür ederim - podziękowałem za pomoc.

Czym prędzej wsiadłem do auta modląc się, żeby Izmir nie pragnął zatrzymać mnie na dłużej. Wyjechałem z miasta i mknąłem autostradą na południe. Późnym wieczorem dojechałem do Bodrum. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, żeby zatankować.

- Bana bir panisiyon tavsiye edebilir misinz, lütfen? - zapytałem pracownika stacji.

Ten ucieszył się na moje pytanie.

- Mój kuzyn prowadzi pensjonat przy ulicy Ataturka - odpowie­dział po angielsku. - To dobry pensjonat, będzie pan miał blisko do portu i na zamek.

- Dobrze, dziękuję - powiedziałem, nie będąc pewnym pochwał naganiacza.

- Tylko proszę powiedzieć, że to ja pana przysłałem! - dodał na pożegnanie pracownik.

Pojechałem pod wskazany adres. Pensjonat przypominał nieco obiekt, w którym nocowałem w Istambule, lecz było tam bardzo czysto i meble wyglądały jak nowe. Oczywiście dla klienta przysłanego przez Turka ze stacji benzynowej znalazł się pokoik. Do rana mogłem odpocząć, dopie­ro o siódmej należało spodziewać się promu z Cassidy'm na pokładzie.

Wieczorem sięgnąłem po przewodniki i mapy regionu. Interesowało mnie, co sprowadza człowieka, którego śledziłem, w ten zakątek świata.

Od razu zainteresowało mnie jedno miejsce. Moje obawy potwierdziły się, gdy jadłem śniadanie w restauracji z widokiem na zatokę i port.

Wielki prom majestatycznie płynął, a ja obserwowałem manewry stat­ku. Przeczucie nie myliło mnie. Cassidy stał na najwyższym, słonecz­nym pokładzie i przez lornetkę patrzył na wschód. Nie musiałem spraw­dzać, co przykuło jego uwagę. Prawie całe śniadanie spędziłem ogląda­jąc wspaniałe mury i wieże zamku Świętego Piotra.

ROZDZIAŁ DRUGI

PRZYJAZD DAMIANA • NA KOGO POLUJE OLBRZYM? • IFIGENIA I CESARZ W OLSZTYNIE • CO TO JEST TAURYDA? • WIZYTA U POLICJANTÓW W BODRUM • TAJEMNI­CZE MALOWIDŁO NA ZAMKU JOANNITÓW • KAPITAN „LADY MAKBETH”

Na podwórze domu Olbrzyma wjechał żółty samochód terenowy, mitsubishi pajero. Z wielkiego wozu wysiadł niski, korpulentny blondyn w okularach i na mój widok od razu uśmiechnął się.

- Witam Pana Samochodzika! - zawołał. - Nie wierzyłem Olbrzy­mowi, że będę mógł pana poznać.

- Mam na imię Tomasz i tak naprawdę nie lubię swojego przezwi­ska - mówiłem zażenowany zachowaniem obcego mi człowieka, który uważał spotkanie ze mną za coś bardzo ważnego.

- Wchodźcie - Olbrzym zaprosił nas gestem do domu, lecz zamarł w pół kroku. Wsłuchał się w odgłosy zasypiającego lasu i łąki nad jezio­rem. - Teraz go dorwę! - krzyknął z furią w głosie.

Obaj z Damianem zdziwieni patrzyliśmy na zachowanie gospoda­rza, a ten wskoczył do swojego dodge'a i z rykiem silnika ruszył na mostek. W ostatniej chwili skryliśmy się za pojazdem Damiana.

- Niech pan wsiada! - zaproponował Damian. - Muszę to zoba­czyć!

- Mój jest lepszy - wskazałem Rosynanta.

Damian wzruszył ramionami, ale posłusznie wskoczył na siedzenie mojego samochodu. Po chwili gnaliśmy już przez tuman kurzu zosta­wiony przez maszynę Olbrzyma. Zahamowałem i ustawiłem Rosynanta w poprzek drogi trzydzieści metrów za Olbrzymem, a ten przygotował zasadzkę. Ustawił swoją półciężarówkę na drodze w kierunku lasu. W ręku trzymał zwykłą wiatrówkę, a druga dłoń spoczywała na włączni­ku reflektorów. Już słyszałem, na co się czaił. Długi snop światła jakie­goś sportowego auta ciął mrok na łące. Silnik tamtej machiny grzmiał na najwyższych obrotach.

Olbrzym włączył światło i przyłożył twarz do kolby śrutówki celując w pędzącą na nas machinę. Tamten musiał być doskonałym kie­rowcą. Olbrzym zastawił zasadzkę na skrzyżowaniu dwóch polnych dróg. Między zderzakiem jego dodge'a a drewnianym płotkiem były niecałe trzy metry szerokości. Nawet w dzień ciężko byłoby się zmie­ścić szerokim, niskim samochodem w takiej szparze przy takiej szyb­kości, a co dopiero w nocy. Tajemniczy rajdowiec jednak przemknął obok nas, objechał dodge'a i widząc stojącego za nim Rosynanta za­wrócił na hamulcu ręcznym. Olbrzym miał jakąś starą, jeszcze ra­dzieckiej produkcji wiatrówkę z magazynkiem bębenkowym. Teraz próbował ją przeładować wykrzykując coś. Rajdowiec dodał tylko gazu i pomknął wolną drogą. Olbrzym już tylko dla wyładowania złości strzelił w mrok.

- Możesz mi to wyjaśnić? - poprosiłem dziennikarza.

Obok mnie stał Damian z zafrasowaną miną przyglądający się całe­mu zdarzeniu.

- Ten... - Olbrzym aż zachłysnął się ze złości. Rzucił karabinek do szoferki. - Jedziemy!

Zawróciliśmy do zagrody Olbrzyma. Po kwadransie siedzieliśmy w salonie, w kominku trzaskało palące się drewno, a za oknami świer­szcze i żaby wygrywały swe symfonie.

- Tutaj obok mnie będzie przebiegała trasa „Rajdu Łyny” - wyja­śniał Olbrzym. - Jak się dowiadywałem u organizatora, zawodnicy nie mają prawa robić prób na trasie rajdu, poza wyznaczonym terminem, a tu od kilku dni o różnych porach dnia i nocy jakiś świr pędzi mi po polu strasząc ptactwo na jeziorze.

- Można to nasz Krysek tak ćwiczy? - zasugerował Damian.

Miał na myśli znanego olsztyńskiego kierowcę rajdowego, który zdo­był tytuł rajdowego mistrza Europy i mistrza Polski. Jak pamiętałem z gazet, właśnie przesiadł się do nowego samochodu i można było być pewnym, że na swoim terenie będzie chciał pokazać się z jak najlepszej strony.

- Nie - Olbrzym machnął ręką. - Ma zbyt wiele do stracenia, żeby robić takie numery. Poprosiłem kolegę z działu sportowego, który jest przyjacielem Kryska, żeby dyskretnie się wypytał.

- I co? - dopytywał się Damian.

- Katuje nową brykę, ale zupełnie gdzie indziej - odparł Olbrzym. - Przejdźmy do rzeczy. Opowiedz, jak znalazłeś teczkę - poprosił Da­miana.

- Panie Tomaszu, chodzę z wykrywaczem metali po naszych po­lach i lasach - Damian zaczął opowieść. - Wiem, co pan chce powie­dzieć: o rabusiach dóbr kultury...

- Ależ skąd - żachnąłem się. - Teraz weszły w życie nowe prze­pisy, które przy odrobinie dobrej woli poszukiwaczy i urzędników mogą unormować sytuację.

- Może - powątpiewał Damian. - Z daleka omijam stanowiska archeologiczne, a to co wyciągam, to głównie pordzewiałe militaria, których i tak by nie chciały żadne muzea. Jeżdżąc po terenie dostałem od miejscowych cynk, że na jednej ze stacji w styczniu 1945 roku Rosjanie zniszczyli niemiecki skład z bronią i amunicją. Pojechałem tam i znala­złem teczkę.

- Macie pomysł, co może oznaczać ten tekst o cesarzu i Ifigenii? - zapytałem.

- Nie mamy bladego pojęcia - odpowiedzieli zgodnie. - Po to pana tu zaprosiłem - dodał Olbrzym.

- Co, krucho z tematami do gazety? - zażartował Damian.

- Ale to wy powinniście mi powiedzieć, gdzie w waszym mieście trzeba szukać cesarza i Ifigenii - podpowiadałem.

- Wiedziałem! -wykrzyknął Damian z radości klepiąc się w kola­na. - Pan już coś wie.

- Nie wiem, o co chodzi z cesarzem, ale Ifigenia jest pewną podpo­wiedzią.

- To oryginalne imię - ocenił Damian.

- To jakaś święta? - podpytywał Olbrzym.

- Mitologia grecka - wycelowałem palcem w księgozbiór w salo­nie.

Dziennikarz poderwał się z miejsca i długo szukał odpowiedniej książki.

- Mam tu tylko pierwszą i drugą wojnę światową - mamrotał. - Żeby u nas w mieście jakieś wątki antyczne? - gadał sam do siebie.

W końcu znalazł jakąś encyklopedię dotyczącą antyku i na chwilę pochłonęła go lektura.

- Ifigenia, córka Agamemnona i Klitajmestry, siostra Elektry i Orestesa - czytał powoli. - Złożona przez ojca w ofierze w Aulidzie, by uzyskać pomyślne wiatry dla floty greckiej w wojnie trojańskiej. Urato­wana przez Artemidę, która w ostatniej chwili w miejsce dziewczyny podstawiła łanię. Artemida przeniosła Ifigenię na Taurydę, gdzie została kapłanką w jej świątyni.

- Dodajmy jeszcze do tego dramat Goethego „Ifigenia na Taurydzie” i, jeśli dobrze pamiętam, operę - uzupełniłem.

- Przepraszam, może głupio zapytam, a co to jest Tauryda? - ode­zwał się Damian.

Olbrzym zajął się poprawianiem drewna w kominku starając się za­pewne w ten sposób zamaskować swoją niewiedzę.

- To dawna nazwa Krymu - wyjaśniłem.

- To gdzie Krym, a gdzie Olsztyn i jaka to wskazówka do znalezie­nia skarbu? - zafrasował się Olbrzym.

***

Bodrum przed wiekami nazywało się Halicarnassus i właśnie tu uro­dził się i żył w V wieku przed naszą erą Herodot, zwany „ojcem histo­rii”, autor pierwszych prac historycznych opisujących dzieje starożytnej Grecji. Zamek joannitów znajduje się na dawnej wyspie, obecnie połą­czonej z lądem wąską groblą. Wiadomo, że pod nim są fundamenty bu­dowli doryckich z XI wieku przed naszą erą. Joannici jak inne zakony założone przez rycerzy krzyżowych stworzyli swoje państwo ze stolicą na wyspie Rodos. Potrzebowali jednak silnej twierdzy na stałym lądzie, najlepiej w Azji Mniejszej, blisko szlaków pielgrzymkowych do Jerozo­limy. W 1374 roku założyli twierdzę w miejscu, gdzie obecnie znajduje się miasto Izmir. W 1402 roku hordy mongolskiego wodza Tamerlana rozniosły fortecę w drobny mak i joannici zwrócili uwagę na skalistą wysepkę w cichej zatoczce, gdzie już w XI wieku stał mały zameczek turecki.

Joannici do budowy zamku Świętego Piotra użyli budulca ze wspa­niałego grobowca króla Mausolusa. Część mauzoleum była zbudowana z zabarwionych na zielono bloków skalnych, co zresztą i dziś widać we fragmentach murów zamkowych. W przewodniku przeczytałem, że w 1842 roku sir Stratford Canning, brytyjski ambasador w Stambule, wywiózł z twierdzy joannitów do Londynu dwanaście reliefów przedsta­wiających bitwę pomiędzy Grekami i Amazonkami. W 1409 roku wyda­no papieski edykt zapewniający miejsce w raju wszystkim ochotnikom zgłaszającym się do budowy zamku w Bodrum. Heinrich Schlegelholt, niemiecki architekt, zaprojektował fortecę. Francja dostarczyła najdoskonalszych w owych czasach armat, które umieszczono na murach od strony lądu. Joannici mieli silną flotę, więc nie obawiali się ataku na fortyfikacje od strony morza. W połowie XV wieku zamczysko było go­towe i silnie ufortyfikowane.

W czasie wojny w 1522 roku wojska tureckie liczące 200 tysięcy żołnierzy przez sześć miesięcy oblegały joannitów, którzy musieli pod­dać się. Potem zamek był używany przez Turków jako baza wojsko­wa, a donżon jako minaret, by pod koniec XIX wieku stać się więzie­niem. W czasie pierwszej wojny światowej francuski okręt ogniem dział okrętowych zburzył kilka wież, które później odbudowali Wło­si okupujący to miejsce do 1921 roku. Potem przez czterdzieści lat forteca była opuszczona, by stać się muzeum wraków znalezionych w okolicznych wodach. Podejrzewałem, że Cassidy ostrzył sobie zęby na jakiś szczególnie cenny zabytek z kolekcji muzeum. Musiałem go dyskretnie śledzić, by w odpowiednim momencie powiadomić turec­kie władze.

Prom powoli przybił do nabrzeża. Cassidy po wyjściu z portu we­zwał taksówkę i pojechał do hotelu w centrum miasta. Gdy stwierdzi­łem, że w klimatyzowanym wnętrzu spędzi dłuższy czas, postanowiłem spotkać się z szefem miejscowej policji. Zaparkowałem przed komendą i wszedłem do środka. Za kontuarem siedział otyły, spocony podoficer i ze znudzoną miną czytał raporty.

- Czy mówi pan po angielsku? - zapytałem go.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Okradli pana, pobili? Niemożliwe, ale niech pan idzie do pokoju numer trzy.

- Chciałbym spotkać się z komendantem...

Podoficer odłożył raporty i patrząc na mnie zmrużył oczy.

- Jest pan dyplomatą, kimś znajomym?

- Coś w tym rodzaju - rzekłem wymijająco.

- Pan się nazywa?

- Paweł Daniec, jestem z Polski.

Podoficer uśmiechnął się.

- A, Polak! Proszę na górę - wskazał mi drewniane schody na klatce schodowej ze ścianami pokrytymi łatami wiekowej farby w kolo­rze ultramaryny.

Wbiegłem na górę, a u szczytu przywitał mnie szczupły, niski męż­czyzna z cieniutkim wąsikiem, w czarnym garniturze w prążki, z chu­steczką w butonierce.

- O! To jest pan Daniec! - zawołał na mój widok. - Ależ pan wystraszył naszych kolegów ze stolicy.

Komendant wprowadził mnie do gabinetu z biurkiem i długim stołem konferencyjnym. Usiadłem na niewygodnym krześle. Policjant pa­trzył na mnie z zainteresowaniem.

- Czym mogę służyć Interpolowi? - zapytał.

- Widzę, że w Turcji nie uchowa się żadna tajemnica - rzuciłem.

- O! Proszę zważać na to, co pan mówi. To nie jest wina Turcji, to wspaniały kraj zamieszkały przez potężny naród. Pan po prostu zapomi­na, że znalazł się w Azji.

- Nie chciałem urazić pana patriotycznych uczuć. Przejdę do rze­czy. Śledzę niejakiego Johna Cassidy'ego, znanego złodzieja dzieł sztuki.

- I?

- Przed godziną przypłynął do Bodrum!

- I?

- Obserwował zamek Świętego Piotra.

- I?

- Czemu się nim interesuje?! - wypaliłem zdenerwowany. - Coś kombinuje!

- Tak?

- Widzę, że lekceważycie moje ostrzeżenie, ale chyba nie zabroni­cie mi pracować na waszym terenie?

- Oczywiście. Niech pan wieczorem odwiedzi dobry klub z tańcem brzucha.

Wściekły wstałem i skierowałem się do drzwi. Pojechałem pod ho­tel, gdzie mieszkał Cassidy. Poważnie naruszyłem swój fundusz repre­zentacyjny dowiadując się od pokojówki, że Cassidy ułożył się do snu i kazał się obudzić dopiero po południu. Miałem więc czas na zwiedze­nie zamku. Podjechałem na parking, kilometr od fortecy. Przespacero­wałem się przez Starówkę i w kasie obok bramy kupiłem bilety wstępu oraz mapkę obiektu.

Wpierw starałem się obejść budowlę dookoła. Niestety, od wschodu i południa mury zamkowe posadowione na skale sięgały lustra wody sta­nowiąc przeszkodę nie do przebycia. Szukałem, którędy Cassidy próbo­wałby włamać się do muzeum. Zachodnią część półwyspu też musiałem wykluczyć. Była tu tłumnie odwiedzana promenada i port jachtowy. Od północy, od strony miasta włamanie także wykluczałem. Podejrzewa­łem, że Cassidy spróbuje więc dostać się do środka albo zostając w ja­kimś zakamarku zamku, albo od strony wody przez sobie tylko znane przejście, korytarz, odpływ wody.

Wszedłem na dziedziniec i przyłączyłem się do wycieczki niemiec­kich turystów. Przyznam, że ekspozycja podwodnej archeologii w tym regionie zrobiła na mnie wrażenie. Były tam wszystkie cuda antycznego świata, od doskonale zakonserwowanych fragmentów okrętów po rekon­strukcje, były naczynia, ozdoby i broń. Większość uwagi poświęciłem jednak na poznanie rozkładu pomieszczeń na zamku, zabezpieczeń okien. Po około godzinie zwiedzania wychodziłem z bramy, gdy nagle w tłumie turystów zmierzających do fortecy dostrzegłem idącego w moją stronę Cassidy'ego. Ubrany w lekki garnitur i białą koszulę rozpiętą pod szyją szedł lekkim, lecz zdecydowanym krokiem. Natychmiast wykonałem w tył zwrot i zaszyłem się wśród regałów z pamiątkami. Spomiędzy map i przewodników śledziłem mężczyznę.

Cassidy kupił bilet i nie zwracając uwagi na tworzącą się grupę po­maszerował do donżonu, najstarszej części zamku. Jak mogłem, dyskret­nie szedłem za nim. On przeszedł przez dwie linie murów i wkroczył do ostatniego bastionu obrońców i centrum twierdzy. Zaraz za bramą skrę­cił w prawo, w maleńkie drzwi prowadzące do piwnicy. Na szczęście pojawiła się wycieczka japońskich turystów obwieszonych kamerami i aparatami fotograficznymi. Co chwila błyskały flesze i zza tej mgławi­cy mogłem śledzić Cassidy'ego. Zwolnił kroku i oglądał filary.

- Przepraszam, może pan się przesunąć? - zapytał mnie Japoń­czyk odsłaniając w uprzejmym uśmiechu garnitur bialutkich zębów.

Przesunąłem się o metr i ze zgrozą stwierdziłem, że Cassidy zniknął. Przyspieszyłem kroku i szedłem korytarzem z rzadka rozświetlanym lamp­kami. Po dziesięciu metrach natknąłem się na schody prowadzące do drzwi wychodzących na wprost tych, którymi tutaj wszedłem. Stojąc w bramie rozejrzałem się na boki. Cassidy właśnie wychodził z zamku. „Czyżby zorientował się, że jest śledzony?” - pomyślałem. „Może zobaczył to, co go interesowało i już sobie poszedł. To coś musiało być w tym przejściu podziemnym!”

Zawróciłem. Na wąskich i krętych schodach minąłem Japończyków i przyglądając się murom, stropowi i posadzce szukałem tego, co intere­sowało Cassidy'ego. Z kieszeni kamizelki wyjąłem małą latarkę dającą wąski acz silny promień światła. Za filarem ujrzałem niski otwór drzwio­wy. Krótki, zaledwie półmetrowy tunel prowadził do maleńkiej celi z mikroskopijnym okienkiem przy stropie. Światło latarki przecinało mrok i wirujące obłoki kurzu. Pomieszczenie miało zaledwie dwa na dwa me­try. Jego ściany były pokryte malowidłami przedstawiającymi jakichś świętych. Z tego co pamiętałem ze studiów, była to scena oddawania czci ikonie.

Ikona z Matką Boską i Dzieciątkiem Jezus zajmowała centralną część malowidła. Po obu jego stronach stali pełni czci biskupi i święci. Przez wieżę kościoła umieszczoną w prawym górnym rogu przeświecał pro­mień słoneczny padający wprost na rabdos, czyli długą laskę z krótką poprzeczką u góry, bogato zdobioną. W Bizancjum noszenie rabdosu przysługiwało patriarsze i biskupom. Ów promyk odbijał się od kamie­nia szlachetnego na lasce i padał na ścianę sali, w której odbywała się odmalowana ceremonia. W celi kreska artysty przechodziła na boczną ścianę ukazując tam na okrągłej tarczy w jasnej poświacie księgę. Czu­łem, że ten rysunek nie ma tylko znaczenia symbolicznego, lecz może być konkretną wskazówką. Zgasiłem latarkę i słuchałem, czy nikt nie idzie głównym korytarzem piwnicy. Na szczęście było pusto i wysze­dłem na światło dzienne. Stanąłem przy sprzedawcy pamiątek.

- Przepraszam, w bok od tunelu, pod bramą donżonu zauważyłem małą celę - zagadnąłem go.

- A, to cela rybaka - rzucił Turek. - Nic ciekawego, same malun­ki - lekceważąco machnął ręką.

- Czemu to cela rybaka? - dopytywałem się.

- Podobno gdy wojska sułtana zdobyły zamek, siedział tam jakiś grecki mnich podający się za rybaka - opowiadał Turek. - To on po­malował ściany podczas oblężenia. Podobno zmierzał do Jerozolimy z klasztoru na jakiejś greckiej wysepce. Oszalał, bo martwił się o skewofylakion, za który był odpowiedzialny. Wie pan co to jest?

- Tak, to skarbczyk w bizantyjskim kościele. Co się stało z mni­chem?

- Jak wyszedł na słońce, to oślepł.

- Dziękuję, to piękna historia - powiedziałem wręczając mu bank­not pięciodolarowy.

Wróciłem do celi. Tym razem z plecaka wyjąłem aparat fotograficz­ny i przy maksymalnym ustawieniu naświetlenia lampą wykonałem zdję­cia rysunku. Potem pojechałem do hotelu, żeby sprawdzić, co robi Cas­sidy. Jadł kolację, więc czekałem w VW.

Gdy zapadł zmrok, John Cassidy wyszedł na podjazd i rozejrzał się. Tak jak należało się spodziewać, dolmusz z rozgadanym kierowcą zaje­chał pod krawężnik i zahamował z piskiem opon. Dolmusze to małe mi­krobusy. Ich nazwa oznacza „przepełniony” i tak jest w rzeczywistości, jednak w miejscowościach turystycznych jeżdżą one dosyć często, co dwie, trzy minuty. Europejczyk skinieniem głowy podziękował kierow­cy i usiadł na wolnym fotelu z tyłu. Siedzącym przed nim pasażerom podał monetę euro, a oni przekazali ją kierowcy. Ten w uśmiechu zado­wolenia pokazał zestaw śnieżnobiałego uzębienia. Taki zarobek zdarzał się rzadko. Europejczyk jechał pewnie do jakiegoś nocnego klubu, a euro zachodni turyści płacą za przejechanie 50 kilometrów.

Kierowca dolmusza z wprawą wbił się w główny nurt fali samocho­dów jadących główną promenadą miasta. Nawet nie spojrzał w lusterko, żeby zobaczyć, że moje manewry VW wywołały falę protestów innych użytkowników oznajmiających swe niezadowolenie poprzez wciskanie klaksonów.

Dolmusz co chwila zmieniał pas ruchu, co jakiś czas stawał przy chodniku, by wysadzić lub przyjąć kolejnych pasażerów. Zobaczyłem, jak Cassidy wstał i kierowca dolmusza natychmiast wykonał gwałtowny zwrot do chodnika. Rzecz jasna odezwały się klaksony, tym bardziej że ja także próbowałem wcisnąć się na miejsce parkingowe między ele­ganckim mercedesem i dostawczą toyotą. Cassidy wysiadł i spacerkiem szedł patrząc na panoramę rozświetlonego portu jachtowego. Skierował się do niepozornego budynku z szyldem „C+C”. Postawa, zachowanie i strój Cassidy'ego nie wzbudziły żadnych podejrzeń portiera.

- Co za czasy! - rzekł portier po angielsku na mój widok wymow­nie spoglądając na moje sandały, dżinsy i kraciastą koszulkę. - Pan tu nie wejdzie! - powiedział wymownie spoglądając w stronę dwumetro­wego kolosa opartego o mur przy drzwiach.

- Przepraszam bardzo, ale muszę tam wejść, szef policji wie o wszy­stkim - prosiłem.

- Kim pan jest? - zapytał.

Dwumetrowiec stał już za moimi plecami grzejąc mój kark odde­chem przesiąkniętym tytoniem.

- Jestem dziennikarzem i opisuję tureckie atrakcje turystyczne god­ne odwiedzenia przez turystów - zmyślałem.

Portier przyglądał się mi krytycznie.

- Ma pan jakiś dokument? - zapytał po chwili.

- Tak, oczywiście - wyjąłem z kieszeni portfel na dokumenty. Bły­snęła okładka paszportu.

- Pan jest z Polski? - zainteresował się portier.

- Tak, z Warszawy.

- Świetnie! Kiedyś w Berlinie handlowałem z Polakami. Zapra­szam do środka i na przyszłość idąc na kolację proszę założyć normal­ne buty.

- Dziękuję! - ucieszyłem się. - Zna pan tego gościa w jasnym garniturze? Wydaje mi się, że już go kiedyś poznałem, ale nie pamię­tam...

- Każdy go tu zna, to John Cassidy, wielbiciel tańca brzucha.

Wszedłem do środka lokalu z restauracjami, barkami i dyskoteką nad morzem. Chwilę myślałem, gdzie mógł pójść Cassidy. Na pewno nie tam, gdzie kolację jadły mieszane grupy turystów z Europy. Taniec brzucha był pewnie zarezerwowany dla znawców. Usiadłem przy barze i zamówi­łem ayran, orzeźwiający, bogaty w mikroelementy napój z jogurtu, wody, soli i mięty. Jednocześnie rozglądałem się uważnie po lokalu urządzo­nym w stylu łączącym turecką tradycję z nowoczesnością. Nie brakowa­ło więc ażurowych, drewnianych przepierzeń, wachlarzy leniwie poru­szających się w rytm przeciągów i porywów wiatru dochodzących znad morza. Im bliżej morza, tym mniej było drewna, a więcej stali i tworzyw sztucznych. Po kilkunastu minutach nabrałem pewności, że Cassidy nie je kolacji, tylko poszedł obejrzeć taniec brzucha. Mężczyźni wybierają­cy się ujrzeć to ekscytujące widowisko ze skromnie opuszczonymi gło­wami wchodzili w dyskretne drzwi zasłonięte kotarą z drewnianych ko­ralików. Ruszyłem w tamtą stronę. Nim zdążyłem dotknąć klamki, wrota otworzyły się jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki. Uśmiechnęła się do mnie hostessa w stroju tancerki bardziej odsłaniającym niż zasła­niającym kobiece wdzięki.

W sali panował półmrok. Na niewysokim podeście wyginała się i kołysała biodrami tancerka. Cekiny błyskały, a drobne złote i srebrne ozdóbki delikatnie dzwoniły. W jej tańcu było tyle zmysłowości, że przez krótką chwilę zachwiała się moja wiara w to, że Polski są najśliczniejsze na świecie. Mało który z obecnych tutaj mężczyzn zwracał uwagę na pokaz wężowych ruchów niewiasty. Większość sprawiała wrażenie, że przyszła tu ubić interes. Cassidy siedział na pufie przy niskim stoliku, popijał herbatę z małej filiżanki ze złoconymi brzegami i rozmawiał z mężczyzną w stroju safari, w wysokich butach. Na blacie stolika leżała mocno sfatygowana kapitańska czapka. Inna hostessa podeszła do mnie, wzięła mnie za rękę i uśmiechając się zaprowadziła do stolika przy sa­mej estradzie. Siłą rzeczy, musiałem patrzeć na tancerkę, tylko z rzadka zerkając w stronę Cassidy'ego.

W przerwie występów Cassidy uścisnął dłoń kapitana, wstał i wy­szedł. Kapitan rozejrzał się wśród gości i ruszył w moją stronę.

- Pan z Europy? - zapytał mnie. Jego twarz wyglądała jak mapa z zaznaczonymi trasami statków, czerwonymi plackami mielizn i ła­wicami piegów przypominających tropikalne plaże. Musiał być chyba Skandynawem, mówił po angielsku z jakimś twardym akcentem. - Szu­kasz pan dobrej łajby na rejs do Grecji?

- A kiedy pan tam płynie? - udałem zainteresowanego. Kapitan wymownie spojrzał na kelnerkę, która w mig pojęła niemą aluzję i przyniosła butelkę whisky i szklankę dla mnie. Gestem odmówi­łem, gdy marynarz chciał mi polać.

- Ty! - kapitan spojrzał na mnie zdziwiony. - Jakiś dziwny je­steś. Może jesteś gliną?

- Nie. Po prostu ciekawi mnie, dokąd pan płynie.

- Na Kretę, ale po drodze zaliczam Leros.

- Ten facet, z którym pan gadał, tam płynie?

- Ty jesteś glina - stwierdził kapitan patrząc na mnie groźnie. - Co mnie podkusiło, żeby do ciebie przy łazić.

- Nie jestem gliną, spokojnie - uniosłem ręce, jakbym się podda­wał. - Pana czapka rzuca się w oczy, więc pana zapamiętałem i widzia­łem, że z kimś pan rozmawia, a zaraz potem podszedł pan do mnie.

Kapitan szpetnie zaklął.

- Nie wciskaj kitu! Zapomnij, że z tobą gadałem! Nie znamy się! Comprendo? - wstał i wrócił z butelką do stolika, przy którym poprze­dnio siedział.

Zapomniał czapki. Gestem przywołałem kelnerkę, uregulowałem ra­chunek i wstałem zabierając czapkę. Od wewnątrz na czarnej tasiemce była wyhaftowana nazwa statku „Lady Makbeth”.

„Urocza nazwa” - pomyślałem.

Przechodząc obok stolika kapitana podałem mu czapkę i wyszedłem z sali. Przed klubem wciąż stał ten sam portier.

- Przepraszam, Mister Cassidy już wyszedł? - zapytałem go.

- Tak, zamówił taksówkę do hotelu.

Czym prędzej wsiadłem do passata i pognałem pod hotel. Rzeczywi­ście Cassidy wrócił i kazał budzić się przed świtem. Planował tygodnio­wy rejs połączony z połowem ryb i odwiedzeniem Krety. Przynajmniej tak powiedział recepcjoniście.

Miałem więc pewność, że Cassidy płynie na „Lady Makbeth” i zapewne ma zamiar wylądować na Leros. Pozostało mi jeszcze upewnić się, czy statek podpitego kapitana rodem ze Skandynawii stoi w porcie w Bodrum.

Podjechałem pod kapitanat portu.

- Gdzie stoi „Lady Makbeth”? - zapytałem strażnika siedzącego w budce przy szlabanie.

- Pan szuka kogoś z załogi?

- Nie, chciałem zabrać się z nimi na Kretę.

- To niech pan się spieszy, bo wypływają z rana. Stój ą przy nabrze­żu numer 30. Łatwo ich pan znajdzie, to taki czarny szkuner.

Rzeczywiście odnalezienie „Lady Makbeth” nie sprawiało proble­mów. Statek stał w najdalszym kącie portu, przy kilku porozbijanych latarniach. Poza światłami pozycyjnymi na szkunerze panowały ciemno­ści.

Skradałem się za wielkimi pakami ustawionymi na brzegu. Na wyso­kości cumy dziobowej usłyszałem znajomy synaps baryton kapitana.

- Ruszać się, ofermy! - krzyczał. - Ten ponton musi być gotowy, silnik ma pracować bez zarzutu. Będziemy mieli tylko kilka godzin na lądowanie na Leros, a potem musimy pruć na Kretę.

Czym prędzej wróciłem do swojego pensjonatu. W drzwiach przy­witał mnie uśmiechnięty właściciel.

- Pan głodny? - zapytał uprzejmie.

Zawahałem się i odbyłem wieczorną powtórkę z uczty w Stambule.

- W czymś panu pomóc? - pytał mnie Turek widząc moją zafra­sowaną minę.

- Muszę jutro być na Leros. Im wcześniej, tym lepiej.

- „Mówisz i masz”. Taką mam dewizę. Mój kuzyn ma kuter rybacki i rejony połowów na wschód od Leros. Będzie pan tam jutro w południe.

ROZDZIAŁ TRZECI

POSZUKIWANIA ŚLADÓW IFIGENII • LEŚNE PRZYGOTOWA­NIA DO MATURY • ODWIEDZINY W OLSZTYŃSKIM TEA­TRZE • ZAPROSZENIE NA KOLACJĘ DO BARBIE • POLO­WANIE NA NOCNEGO RAJDOWCA

Po tym, jak powiedziałem Olbrzymowi i Damianowi o Krymie, za­padło milczenie.

- Krym kojarzy mi się z Tatarami i Mickiewiczem - powiedział Damian drapiąc się po głowie.

- A ja mam irracjonalne skojarzenie z kremówkami - przyznał się Olbrzym. - A Mickiewicz to moja kochana stara buda, czyli ogólniak numer jeden.

- Na razie nie zabieram głosu, bo mamy za mało danych - ode­zwałem się. - Jedyne co mi przychodzi do głowy, to teatr.

Obaj olsztyniacy spojrzeli na siebie.

- Teatr otwarto w latach dwudziestych XX wieku, więc w styczniu 1945 roku już był - powiedział Damian.

- Był darem narodu niemieckiego dla mieszkańców miasta za gło­sowanie za Niemcami w plebiscycie w 1920 roku - dodał Olbrzym. - Może jakoś kojarzyć się z cesarzem. Pierwszym spektaklem, jaki tam zagrano, był „Faust” Goethego.

- Czekaj! Przypomniało mi się, że dawniej stała tam loża masońska „Kamień nad Łyną” - przypomniał sobie Damian.

- Jesteśmy w domu! - ucieszył się Olbrzym. - Dawna loża ma­sońska z tajemnymi przejściami, symbol niemieckiej propagandy, no i Goethe!

- Chyba się zagalopowałeś - studziłem zapał gospodarza. - Czy masz jakieś książki o historii Olsztyna?

- Nie - Olbrzym zafrasował się. - Miałem jedną, ale pożyczyłem ją komuś.

- Może lepiej będzie spotkać się z miłośnikiem historii miasta? - zaproponowałem. - Jestem przekonany, że macie tu kogoś takiego.

- Pewnie! - ucieszył się Olbrzym, ale zaraz posmutniał, gdy spojrzał na zegarek. - Teraz za późno, ale jutro rano do niego zadzwonię. Po śniadaniu umówię nas na wizytę w teatrze.

Damian pojechał do domu, a my z Olbrzymem mogliśmy jeszcze chwilę rozkoszować się ciszą warmińskiej nocy i ciepłem ognia w ko­minku.

***

Nazajutrz Olbrzym zadzwonił najpierw do domu historyka, a potem do teatru. Naukowca nie było w domu, a wicedyrektor teatru zgodził się nas przyjąć w południe. Po śniadaniu Olbrzym musiał pojechać do re­dakcji. Zostawił mi klucze do domu i wytłumaczył, jak dojechać do olsztyńskiego teatru.

Próbowałem w biblioteczce gospodarza znaleźć jakieś książki, które nie dotyczyłyby dziejów wojen, ale bez efektów. Na godzinę przed wy­znaczonym terminem spotkania wyjechałem do Olsztyna. Na kilka kilo­metrów przed miastem, w lesie zobaczyłem młodego człowieka z pleca­kiem, siedzącego w przydrożnym rowie i z rezygnacją próbującego zatrzymać jakikolwiek samochód jadący do Olsztyna.

Zatrzymałem się przy nim i otworzyłem drzwi.

- Dzień dobry, chcesz dojechać do Olsztyna? - zapytałem.

Chłopak miał ciemne jak węgiel włosy, nieco dłuższe niż mężczy­źnie wypada nosić, niebieskie oczy, wąskie zaciśnięte usta, smukłą wy­sportowaną sylwetkę. Był ubrany w kraciastą koszulę i ogrodniczki wpu­szczone w wysokie sznurowane buty.

- Dzień dobry, jakby pan mógł mnie zabrać do miasta, byłbym wdzięczny - odpowiedział uśmiechając się.

Usiadł obok mnie i szybko zlustrował wnętrze samochodu.

- Ładnie wyposażony - skomplementował Rosynanta. - Pan pew­nie związany jest z „Rajdem Łyny”? Taka machina...

- Nie mam nic wspólnego z rajdowcami. Interesują mnie bardziej zabytki.

- To fajne zainteresowanie - młodzian pokiwał głową.

- Czym się zajmujesz? - zapytałem pasażera.

- Uczę się do matury.

- W lesie? - zdziwiłem się.

- Czasami tak lepiej - rzucił od niechcenia, jakby speszony pyta­niem.

- Interesujesz się przyrodą, survivalem? - podpytywałem.

- Tak, czasami tak trzeba.

Wyczułem, że jest to temat nieprzyjemny dla chłopaka.

- Co po maturze?

- Egzaminy, wakacje i robota, wyjazd do akademika i studia - odpowiedział.

- Na co zdajesz?

- Architektura, na tym można zarobić.

Wjeżdżaliśmy w granice administracyjne Olsztyna, więc zwolniłem.

- Gdzie cię wysadzić?

- A dokąd pan jedzie?

- Do teatru.

- To świetnie, ja blisko mam szkołę. Chodzę do LO 1.

- Znam kogoś, kto tam się uczył - przypomniałem sobie Olbrzy­ma.

- To musi być fajny gość - uznał autostopowicz.

- I przeszkadza mu „Rajd Łyny” - dodałem.

- Dlaczego? - zainteresowałem młodziana.

- Trasa przebiega przez jego pole i ktoś nielegalnie tam ćwiczy.

- Znam dziewczynę, której tata jest organizatorem rajdu i może coś pomóc na tego nadgorliwego rajdowca.

- Śpieszysz się na lekcje?

- Nie.

- To poznam cię z tym człowiekiem.

Gdy wspięliśmy się stromą brukowaną ulicą Curie-Skłodowskiej na tyły teatru, Olbrzym już tam na nas czekał. Przywitał się z moim pasaże­rem, który przedstawił się; dowiedziałem się, że ma na imię Tomek. Umówili się na popołudnie przed liceum.

Weszliśmy do szarego budynku olsztyńskiego teatru imienia Stefana Jaracza. Budowla wyglądała jak monumentalna, klasycystyczna świąty­nia z wyróżniającym się kominem scenicznym przypominającym bi­zantyńską kopułę.

Na pierwszym piętrze w wąskim gabinecie wicedyrektora zostali­śmy posadzeni w fotelach przypominających dzieła artystów sztuki sto­larskiej i tapicerskiej rodem z Gdańska. Przywitał nas wysoki, lekko si­wiejący mężczyzna w rogowych okularach. Często się uśmiechał, ssał zausznik okularów, mówił głębokim basem wprost stworzonym na sceny teatru. Każde zdanie obrazował szerokimi gestami, a słowa celebrował, jakby chciał nadać im szczególną wagę.

- W czym mogę panom pomóc? - zapytał, gdy się przywitaliśmy i przedstawiłem się. - Pan redaktor mówił, że to sprawa szczególnej wagi.

Olbrzym udał, że te ostatnie słowa go nie dotyczą i zapatrzył się w ornamenty prawej nogi jego krzesła.

- Pan redaktor trochę przesadził, ale sprawa wydaje się być intere­sująca - zacząłem zimno patrząc na Olbrzyma. - Zajmuję się poszuki­waniem zaginionych w czasie ostatniej wojny dzieł sztuki. Odkryliśmy wskazówkę prowadzącą prawdopodobnie do jakiegoś schowka z tamte­go okresu.

- Czy wolno mi zapytać, cóż to za wskazówka? - zaciekawił się wicedyrektor.

- Cesarz i Ifigenia w kamieniu Łyny - odparłem.

- Rozumiem, że przyszli panowie tu, bo nasz teatr stoi w miejscu loży masońskiej „Kamień nad Łyną” - wicedyrektor odchylił się w fo­telu i zapatrzył w kąt pokoju. - Rozumowanie słuszne, ale przecież na­zwa Olsztyna to spolszczone niemieckie wyrażenie „Allenstein”, ozna­czające „kamień Łyny”.

- Tak, też o tym myślałem - przyznał Olbrzym. - Jednak w tej wskazówce niemieckie słowa „Allen” i „Stein” były pisane oddzielnie. Poza tym Ifigenia ze sztuki Goethego...

- Oh, nie pamiętam, czy kiedykolwiek w naszym teatrze grano ten dramat, będę musiał to sprawdzić - zafrasował się wicedyrektor. - Oczywiście pomogę panom na tyle, ile mogę.

- Moglibyśmy zobaczyć najstarsze części budynku teatru? - po­prosił Olbrzym.

- Naturalnie, zaraz panom pokażę - gospodarz zerwał się z miej­sca. - Rozumiem, że skarbów i skrytek należy szukać albo w piwnicy, albo na strychu. Tam przeprowadzano najmniej przeróbek.

Wpierw zeszliśmy do piwnic. Obejrzeliśmy mechanizm zapadni i re­sztki obrotowej sceny, którą wywieziono do jednego z warszawskich te­atrów tuż po wojnie. Na chwilę zatrzymaliśmy się pod sceną w miejscu, gdzie kiedyś siadała orkiestra.

- Przed wojną wielkie, znane orkiestry i operetki zatrzymywały się w Olsztynie w drodze do Królewca i tu występowały - opowiadał wice­dyrektor.

Przykucnięci pomiędzy deskami sceny i pomostem dla orkiestry spoj­rzeliśmy z Olbrzymem na siebie. Wicedyrektor zauważył to.

- O Ifigenii była też jakaś opera - wypalił Olbrzym.

Nasz przewodnik po teatrze musiał chyba w tym momencie pomy­śleć o nas jak o lekko niezrównoważonych osobnikach.

- To poszukajmy cesarza - mruknął i poprowadził nas na strych.

Szliśmy schodkami ukrytymi w małej wieżyczce, do której wchodzi­ło się przez drzwi koło szatni na pierwszym piętrze. Przeszliśmy przez pomieszczenie dla akustyka i elektryka obsługującego w czasie przed­stawień światła. Z ciekawością oglądałem kulisy teatru, ale czułem, że ta wycieczka prowadzi donikąd. Wąskimi na pół metra schodkami weszli­śmy na poddasze.

- Pokażę panom prawdziwą ciekawostkę, unikat w skali kraju, czyli wiszący sufit - z dumą oznajmił dyrektor.

Rzeczywiście, gdy zajrzeliśmy do pomieszczenia, tuż nad sufitem widowni zobaczyliśmy, że sklepienie wisi uwiązane do grubych prętów mocowanych do więźby dachowej.

Zeszliśmy do szatni. Olbrzym zafrasowany drapał się po głowie.

- Szkoda, naprawdę szkoda - mruczał. - Zapowiadało się, że tu znajdziemy odpowiedź na naszą zagadkę.

Dyrektor tylko zerknął na zegarek.

- Panowie wybaczą, ale wzywają mnie obowiązki - rozłożył ręce. - Jakbym w przyszłości jeszcze mógł pomóc, to proszę dzwonić.

Wyszliśmy z teatru.

- Masz spotkanie - przypomniałem Olbrzymowi.

- Jasne - mruknął.

Przeszliśmy przez ruchliwą ulicę 1 Maja w okolice oszklonych bu­dynków banków, obok postumentu z popiersiem Stefana Jaracza, patro­na teatru. Potem przez plac Konsulatu Polskiego doszliśmy do ulicy Mic­kiewicza i z daleka widziałem bryłę zbudowanego z czerwonej cegły liceum. Miało wysokie, łagodnie sklepione okna. Nad głównym wejściem, piętro wyżej, okna wyglądały jak witraże ozdobione prostą w formie ro­zetą. Na ławkach, przy ładnie utrzymanym skwerku siedzieli licealiści. Część z nich zatapiała nosy w książkach usiłując czerpać natchnienie płynące z pomnika Adama Mickiewicza, patrona szkoły. Olbrzym roz­glądał się w poszukiwaniu Tomka.

Chłopak zauważył nas, zamachał ręką i ruszył w naszym kierunku. Przechodził obok ławki zajętej przez grupkę młodzieży z rodzin nowo­bogackich. Wszyscy obowiązkowo byli ubrani w firmowe stroje. Chłop­cy nosili kolczyki, a dziewczyny długie polakierowane paznokcie, dziw­nie pokolorowane włosy. Tomek odezwał się do jednej z nich. Była średniego wzrostu, miała rozjaśnione niemal do białości włosy, pomalowa­ne na biało paznokcie. O wiele dziwniejszy był jej strój.

- Przyszła chyba do dyskoteki - skomentowałem jej wygląd.

- Chciałbym zobaczyć, jak ona tańczy - odparł Olbrzym wyraźnie oczarowany urodą dziewczyny.

Panna była ładna i to z pewnością byłoby widoczne bez warstwy pudru i szminek na twarzy. Miała regularne rysy twarzy z lekko wystają­cymi kośćmi policzkowymi. Nad niebieskimi jak letnie niebo oczami górowały dwie czarne kreski brwi. Barwa jej oczu miała w sobie coś magicznego i byłem pewien, że to spojrzenie opętało niejednego chłop­ca w liceum. Ubranie dziewczyny tylko podkreślało jej nienaganną figu­rę. Spodnie sprawiające wrażenie obciętych w pasie odsłaniały pępek, a przy tym były tak obcisłe, że były jak druga skóra.

- To Małgosia, ale znajomi mówią na nią Barbie - Tomek przed­stawił nam koleżankę. - To Olbrzym, redaktor naszej gazety i Pan Sa­mochodzik, znany detektyw - zostaliśmy przedstawieni.

- Nie za bardzo lubię moje przezwisko, bo sugeruje, że jestem tylko pustą lalką - powiedziała Małgosia.

- Ja też nie lubię swojego przydomka, bo sugeruje, że nie widzę świata poza samochodami - dodałem.

- Słyszałam, że masz problem? - Małgosia rzeczowo spytała Olbrzyma.

- Całą masę - ciężko westchnął Olbrzym. - Ciężko jest lekko żyć, ale teraz najbardziej denerwuje mnie koleś, który wieczorami i o świcie lata po mojej łące i trenuje przed rajdem.

Małgosia ze zrozumieniem kiwnęła głową. Wyjęła z plecaka telefon komórkowy.

- Cześć, tata! - odezwała się, gdy dodzwoniła się. - Mogę zapro­sić jeszcze dwóch panów na kolację? Tak? To świetnie! A Tomka?

W tym momencie Tomek nerwowo zakręcił głową odmawiając za­proszenia, ale widocznie Małgosia nie znosiła sprzeciwu.

- Dobrze, powiem mamie, żeby przygotowała jeszcze trzy nakrycia - mówiła do taty. - No, pa! Załatwione - zwróciła się do nas. - Dziś o dwudziestej. Tomek zna adres.

Już chciała odejść, ale cofnęła się do Tomka.

- Nic się nie bój, głuptasie - ścisnęła chłopca za rękę. - Ubierz­cie się na sportowo! - rzuciła na koniec.

- Czort nie kobieta - jęknął Olbrzym. - A wygląda jak anioł...

- Bo taka jest naprawdę - powiedział Tomek zapatrzony w odcho­dzącą dziewczynę.

- Mam swoją opinię, której przy niej nie wyrażę - oznajmiłem. - Mój brat Winnetou zwykł mawiać, że każda squaw ma podwójny język.

Jakby na potwierdzenie mych słów Barbie usiadła na ławce koło elegancika o znudzonej minie, uśmiechnęła się do niego zalotnie, a ten na­tychmiast objął ją, jakby przejmował włości we władanie. Widząc to Tomek z wyraźnym bólem odwrócił się i ruszył ku ulicy.

- No, tak - Olbrzym z rezygnacją kiwnął głową i poszedł za chło­pakiem.

Nim ruszyłem w ich ślady, ujrzałem, jak Małgosia ze złością strzepu­je rękę kolegi i patrzy za Tomkiem.

„I zrozum tu kobiety” - pomyślałem.

W ponurych nastrojach wracaliśmy do Rosynanta.

- Ja nie jadę - stanowczo stwierdził Tomek.

- Nie wypada odmawiać, gdy ktoś cię zaprasza, tym bardziej że wie o tym tata Małgosi - zauważyłem.

Tomek tylko wzruszył ramionami.

- Powiedz lepiej, gdzie mieszkasz, to po ciebie przyjedziemy - powiedział Olbrzym.

Chłopak zawahał się.

- Podjedźcie pod Wysoką Bramę - zaproponował.

Z Olbrzymem pojechaliśmy do jego chaty odświeżyć się przed wizy­tą i przemyśleć sprawę dalszych poszukiwań. Olbrzym dzwonił do domu historyka, ale cały czas nikt nie podnosił słuchawki. Ubraliśmy się w sportowe marynarki i podjechaliśmy w umówione miejsce po Tomka. Wysoka Brama to fragment dawnych murów miejskich. Tomek czekał na nas elegancko ubrany. Potem pokierował nas na osiedle domków jed­norodzinnych nad jeziorem Krzywym. Blisko brzegu, z dostępem do wody, stała willa taty Małgosi. Dziewczyna czekała na nas w ogrodzie od strony ulicy i osobiście otworzyła furtkę. Teraz była ubrana już nieco skromniej, ale malunki na twarzy zostawiła.

- Chodźcie, przedstawię was tacie - pociągnęła mnie i Tomka za ręce.

Przeszliśmy wzdłuż ściany domu do ogrodu od strony jeziora. Stała tam długa ława z drewna, otoczona ławkami do siedzenia.

- Tato! - Małgosia wołała do siwego, opalonego mężczyzny o spor­towej sylwetce, ubranego w koszulę i pulower.

Gospodarz ruszył w naszą stronę. Był mojego wzrostu i miał około pięćdziesięciu lat.

- Jerzy - przedstawił się nam ściskając każdemu mocno rękę.

Zauważyłem, że szczególnie dużo uwagi poświęcał Tomkowi i głę­boko spojrzał mu w oczy. Już wiedziałem, po kim Barbie odziedziczyła tę głęboką barwę źrenic.

- Panowie pozwolą! - Jerzy zwrócił się do reszty towarzystwa. - To są goście zaproszeni przez moją córkę. Pan Tomasz z Ministerstwa Kultury i Sztuki zajmujący się poszukiwaniami zaginionych dzieł sztu­ki, redaktor Olbrzym i Tomek, kolega Małgosi.

Przy stole siedziało dwóch panów. Jeden z nich był łysiejący, budową ciała przypominał kuleczkę i miał dziecięcy uśmiech okularnika z nadwa­gą. Był to poszukiwany przez Olbrzyma historyk, Stanisław P. Drugą osobę znałem z pierwszych stron gazet - był to Krysek, znany olsztyń­ski rajdowiec. Po chwili z willi wyszły pani Danuta, mama Małgosi, i żona rajdowca. Obie niosły półmiski z sałatkami i sosjerki. Małgosia pobiegła do kuchni pomóc im, a my zostaliśmy sami.

- Jaki pan ma problem? - zapytał Jerzy przewracając kawałki mięsa na grillu.

Olbrzym opowiedział o swoich kłopotach z nocnym rajdowcem.

- To karygodne - stwierdził Krysek.

- Musimy złapać tego kogoś na gorącym uczynku - uznał Jerzy. - Chciałbym zrobić to z zaskoczenia. Mogę liczyć na panów pomoc?

- Oczywiście - zgodnie odpowiedzieliśmy z Olbrzymem.

Stanisław P. nachylił się w moją stronę.

- Może zejdziemy nad wodę? - zaproponował pochylając się w moim kierunku.

Mieliśmy jeszcze chwilę do posiłku, więc z historykiem zszedłem na brzeg jeziora, na pomost i na ławeczkę.

- Czy wolno mi zapytać, co pana sprowadza do Olsztyna?

- Czemu uważa pan, że mam ważny powód, żeby odwiedzać Olsztyn?

- Zna pan Olbrzyma. To wystarczy jako znak firmowy jakiegoś dziw­nego przedsięwzięcia związanego z historią.

- Tak jest, ale tylko po części...

Opowiedziałem o zagadce i wskazówkach odnalezionych przez Da­miana.

- Cesarz i Ifigenia w kamieniu Łyny - zastanawiał się pan Stanisław. - Jedyne co mi przychodzi do głowy, to liceum numer jeden. Budynek dawnego Gimnazjum Męskiego powstał w latach 1886-1887. W auli na pierwszym piętrze zawieszono obraz olejny Heinricha Gaertnera „Ifigenia w Taurydzie”, oparty na motywach sztuki scenicznej Go­ethego pod tym samym tytułem. W 1901 roku na cokole przed szkołą ustawiono pomnik cesarza Wilhelma I w wojskowym uniformie i pikielhaubą na głowie. Było to dzieło głuchoniemego rzeźbiarza z Berlina, Petera von Woedtkego.

Wezwano nas na posiłek, w czasie którego żartowaliśmy, słuchali­śmy opowieści Kryska z testów jego nowego auta i cieszyliśmy się mi­łym nastrojem majowego wieczoru. Gdy już zmierzchało, pożegnaliśmy przemiłych gospodarzy. Tomek przez cały czas kolacji prawie się nie odzywał. Jedynie przez kilka minut rozmawiał z Kryskiem na temat szczegółów technicznych nowej maszyny rajdowca. Umówiliśmy się, że pan Jurek i Krysek przyjadą do nas za godzinę i będziemy czaić się na nocne­go rajdera.

- Dokąd cię odwieźć? - Olbrzym zapytał Tomka.

- Pod Wysoką Bramę - sucho odparł chłopak.

- Teść wygląda na porządnego człowieka - Olbrzym zażartował z Tomka.

- Żaden teść - zezłościł się Tomek.

Zawieźliśmy chłopca i wróciliśmy do domu dziennikarza. Przebrali­śmy się w stroje polowe i wkrótce nadjechali pan Jurek i Krysek. Pan Jurek miał kamerę wideo. Jako organizator „Rajdu Łyny” musiał dopil­nować, żeby nikt nie łamał przepisów. Mieliśmy czekać i czuwać na zmianę do bladego świtu. Na dworze panował przenikliwy chłód i było jeszcze ciemnawo, gdy zbudził nas Olbrzym uzbrojony w wiatrówkę. Wskoczył do dodge'a. Tym razem wybrałem sportowe audi Kryska i pana Jurka. Zasadzkę zrobiliśmy w tym samym miejscu co wczoraj.

ROZDZIAŁ CZWARTY

REJS KUTREM IZIMA • NOCNY SZTORM • LĄDOWANIE NA

LEROS • WĘDRÓWKA PRZEZ GRECKĄ WYSPĘ • MNICH

BYŁYM NIEMIECKIM SPADOCHRONIARZEM

Gospodarz pensjonatu spełnił obietnicę. Nie zdążyłem ułożyć się do snu, gdy usłużny Turek zapukał do drzwi mojego pokoju.

- Niech pan się pakuje! - popędzał mnie. - Mój kuzyn rusza przed wschodem na łowiska. Musi się pan śpieszyć!

W ciągu kilku minut byłem spakowany. Na dole przy recepcji popro­siłem o dużą kopertę i kartkę papieru. W kopercie zostawiłem kluczyki do VW i informację, do kogo trzeba zadzwonić w sprawie samochodu.

- Proszę to otworzyć, jeśli nie wróciłbym w ciągu trzech dni - wyjaśniałem gospodarzowi.

- Ależ mój kuzyn świetnie prowadzi kuter, nic panu nie grozi - zapewniał mnie.

- Nie o to chodzi - uśmiechnąłem się. - Jeżeli nie wrócę po ta­kim czasie, to będzie znaczyło, że pojadę do domu prosto z Grecji, a sa­mochód musi wrócić do właściciela. Tutaj są pieniążki dla pana za pokój i za pomoc.

Właściciel pensjonatu chwilę wahał się, czy wziąć dodatkową kwo­tę, ale po moich namowach dał się skusić.

- No, to gdzie jest ten dodatkowy ładunek? - gość wszedł do holu niepostrzeżenie.

Głos wydał mi się znajomy. No jasne! To był Izim.

- Witaj, przyjacielu! - Izim uścisnął mnie, a ja na moment zatoną­łem w jego olbrzymiej bluzie przesiąkniętej potem.

- Powiedz mi, czy znam już całą twoją rodzinę? - zapytałem go, gdy tylko złapałem oddech.

- Wiem, że kuzyna ze stacji benzynowej już znasz, to w Bodrum będą już wszyscy - Izim uśmiechnął się szeroko.

W nocy pogoda się zmieniła. Miejsce gwieździstego nieba zajęły cięż­kie deszczowe chmury. Po ulicach hulał ciepły wiatr. Izim otworzył przede mną drzwi swojej półciężarówki toyoty.

W milczeniu jechaliśmy opustoszałymi ulicami, a świetliste ostrza reflektorów przecinały gęstniejącą ścianę deszczu.

- Parszywa noc - mruknął Izim.

- A ryby będą brały? - pytałem.

- Posiedzi się, to będą brały - Izim nagle spoważniał.

Uznałem, że martwi go pogoda, więc milczałem. Bez słowa zaokrę­towałem się na bezimienny kuter Izima. Stateczek miał około szesnastu metrów długości i niecałe cztery szerokości. Dychawiczny silnik Diesla cicho warczał i krztusił się w maleńkiej maszynowni na śródokręciu. Tuż za niską nadbudówką z wejściem do przedziału silnikowego stała wysoka na dwa metry sterówka z wąskimi drzwiczkami po obu burtach. W środku ledwo mieściło się pięciu członków załogi, fotel kapitana, le­żanka, stół z radiem i ogromne koło sterowe.

- Warunki tu mamy bojowe - powiedział Izim. - Możesz sie­dzieć z nami w sterówce, na rufie w ładowni z sieciami, w ładowni na ryby i w forpiku, wśród żagli.

Spojrzałem na ponure i wyrażające niechęć wobec mnie miny mary­narzy Izima i, uciekając przed smrodem ryb, wybrałem maleńki magazy­nek na dziobie. Wszedłem tam przez wąskie, niskie dwuskrzydłowe drzwiczki. Na wszelki wypadek zostawiłem je otwarte, a nogi osłoniłem sobie płachtą żagla.

Diesel zakasłał, plunął w niebo kłębem czarnego dymu, zaniósł się rykiem na wysokich obrotach i kuter leniwie ruszył ku wyjściu z portu. Gdy tylko wyszliśmy z zatoki na pełne morze, zaczęło nami bujać na wszystkie strony, rzucać, miotać i okręcać. Izim z kamienną twarzą oświetloną niebieskawym odblaskiem z żyrokompasu stał jak posąg trzymając koło sterowe. Za to jego załoga fruwała po sterówce jak gro­mada szmacianych lalek. Sam nie czułem tak silnie wzburzonego żywiołu, bo wygodnie spoczywałem wśród żagli niczym czekoladka w bombonierce.

Kolejne dwie godziny minęły mi na wpatrywaniu się w drzwiczki forpiku wygrywające serię rytmów w takt kołysania kutra. Potem zau­ważyłem za Izimem niezwykłe poruszenie. Dotychczas jego załoga pod­dająca się ruchom statku przemieszczała się w różnych kierunkach dare­mnie szukając dobrego punktu oparcia. Teraz jednak „złapali” pion i o czymś dyskutowali żywo gestykulując. Zasadniczo gniew czwórki rybaków sku­piał się na chudym, nieogolonym człowieczku z wełnianą czapką, zaj­mującą tylko sam szczyt głowy. Dopiero interwencja Izima ograniczająca się do krótkiego warknięcia uciszyła spór i marynarz w czapeczce podjął trud wyjścia na pokład.

Najpierw o mało go nie zmyło do morza razem z drzwiczkami. Uczyn­ni koledzy pomogli mu zamknąć drzwiczki i z zapartym tchem patrzyli, jak ich kolega zmierza do maszynowni. Pierwszy krok ku relingowi przy drzwiach prowadzących pod pokład zakończył się lądowaniem na rufie. Następnym razem mechanik odczekał, aż fala przejdzie przez pokład i zanurkował dosyć niefortunnie, bo akurat kuter wpadł w dołek między grzbietami fal. Jak sądzę, ten manewr zakończył się twardym lądowa­niem w okolicach rozgrzanego korpusu silnika.

Izim podniósł kciuk, żeby pokazać mi, że wszystko jest w porządku, ale tak nie było. Bez napędu bujaliśmy się na sztormowych bałwanach. Postanowiłem zajrzeć do mechanika i pomóc mu. Jak zauważyłem, kuter był przystosowany do klasycznego ożaglowania typu Marconiego. Po­szukałem długich szotów foka i wykorzystałem je do skonstruowania małej asekuracji. Potem na czworakach przeszedłem do maszynowni. Zszedłem po czterech metalowych schodkach i już mogłem zgarbić się i spojrzeć na upaprane smarem ręce marynarza. Trzymał w ręku jakąś pękniętą tulejkę i pokazywał w głąb ciemności pomieszczenia, gdzie znaj­dował się korpus silnika.

- Nie masz części zapasowych? - zapytałem go po angielsku. Spojrzał na mnie jak na wariata i dalej biadolił nad tulejką. Powtórzyłem pytanie po niemiecku, francusku, rosyjsku i w geście rozpaczy po polsku. Sięgnąłem po klucz francuski leżący w otwartej skrzy­ni z narzędziami.

- Cyk, cyk - pokręciłem kluczem, jakbym coś naprawiał.

Turek wyrwał mi klucz i rzucił go w ciemność dodając do tego wią­zankę słów w nieznanym mi języku. Pokazał mi tulejkę i po czarnych policzkach spłynęły wielkie krople łez. Wzruszyłem ramionami i zrezy­gnowany wyszedłem na pokład. Nowa fala o mało nie urwała mi głowy, lecz poddałem się jej i razem z nią spłynąłem w okolice drzwi sterówki. Izim wciągnął mnie do środka.

- Co robi Kalib? - zapytał kapitan.

- Płacze nad jakąś tulejką - odpowiedziałem. - W jakim języku można z nim się dogadać?

- To niemowa - rzucił Izim. - Musimy postawić żagle.

- Masz sztormowe? - spytałem.

- Tak, tylko żaden z tych - gestem wskazał na resztę załogi - nie zna się na tym. Potrafią łowić ryby, kręcić kołem i dodawać gazu. Naj­gorsze, że gdy my będziemy stawiać żagle, jeden z nich będzie musiał umiejętnie sterować.

Izim westchnął i chwilę przyglądał się smętnej załodze. W końcu wskazał jednego z nich i zaczął go instruować.

- Allah Akbar - mruknął Izim, nim wyszedł ze sterówki.

Korzystając z szota foka przeciągniętego przeze mnie z forpiku do maszynowni, przeszliśmy do magazynu z żaglami. Wpierw Izim wyjął sztormowego foka. Wspólnie wciągnęliśmy go i założyliśmy szoty na kabestany. Potem to samo uczyniliśmy ze zrefowanym grotem. Po dwu­dziestu minutach wszystko było gotowe. Izim spojrzał na mnie uważnie i zaciągnął do sterówki. Z małej szafki wyjął sztormiak. Dopiero teraz poczułem, że przemokłem do suchej nitki. Od rybaków dostałem luźne płócienne spodnie i sweter. Założyłem nieprzemakalny płaszcz z kapturem i wyszedłem na pokład. Towarzyszyło mi dwóch marynarzy. Gestami pou­czyłem ich, co mają robić, jak kręcić kabestanami. Moja rola ograniczała się do pokazywania, kiedy, którym i jak długo mają kręcić. Z tego, jakie Izim wykonywał manewry, domyślałem się, jak należy ustawić żagle.

To była długa noc. Jedyne co pamiętam to smak słonej wody i słabe rozbłyski latarni w oddali, przypominające bardziej wyładowania atmo­sferyczne. Potem morze ucichło i zasnąłem.

- Wstawaj! - Izim szarpał moim ramieniem.

Leżałem w ubraniu na dwóch starych oponach służących w porcie jako obijacze. Nade mną aż błyszczał błękit, a promyki słońca leniwie przebijające się przez dziury w żaglach łaskotały mnie w nos.

- Rusz się! - krzyczał Izim. - Przygotuj paszport! Płynie grecka straż przybrzeżna!

Przetarłem zaspane oczy i sięgnąłem do plecaka po dokumenty. W na­szą stronę gnał ścigacz greckiej marynarki wojennej. Zauważyłem, że przednie działko przeciwlotnicze było cały czas skierowane w naszą stro­nę, a wzdłuż burty stali uzbrojeni marynarze.

- Przygotować się do kontroli! - zawołał po angielsku grecki kapitan. Izim i jego załoga ustawili kuter pod wiatr. Żagle łopotały na leni­wym wietrze. Grecki ścigacz przybił do burty statku rybackiego i młody oficer w towarzystwie dwóch żołnierzy wszedł na nasz pokład. Grek sprawdził dokumenty rybaków. W tym czasie greccy marynarze spene­trowali wszystkie pomieszczenia. Potem oficer podszedł do mnie. Poda­łem mu paszport.

Oficer greckiej marynarki miał na sobie nienagannie utrzymany mun­dur z wieloma odznaczeniami nad lewą kieszenią, równo przyciętą bro­dę i wrogie niebieskie oczy. Patrząc na mnie spytał o coś Izima. Izim odpowiedział mu po grecku.

- Czy zamierza pan zejść na ląd w Grecji? - zapytał.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Z kłopotu wybawił mnie Izim.

- Musimy wejść do najbliższego portu, żeby naprawić silnik - oznajmił.

Grek udał, że nie słyszy i dalej mnie przepytywał.

- Czemu turysta z Polski pływa na tureckim kutrze?

- Chciałem zobaczyć, jak pracują tureccy rybacy.

- W tym celu wybiera pan kuter znanego przemytnika?

- Nic nie wiem o jakimkolwiek przemycie.

- Dziwne - Grek uderzał moim paszportem o udo jednocześnie patrząc mi w oczy. - Pół godziny temu kontrolowaliśmy równie podej­rzany statek turecki z cudzoziemcem na pokładzie. On także wybrał się na ryby, ale nawet nie miał specjalnych wędek.

Milczałem.

- No, nic - Grek oddał mi paszport. - Pamiętaj, Izim, że ja tu pływam, więc lepiej nic nie kombinuj. Najbliższy port jest na Leros. Spotkacie tam kolegów z „Lady Makbeth”. Im też zepsuł się silnik. Za­dziwiający zbieg okoliczności.

Desant ze ścigacza wrócił do siebie i grecki okręt szybko oddalił się od nas.

- Izim? - zawołałem Turka. - Co ty przemycasz?

- Wszystko co się da. Jestem zwolennikiem wolnej wymiany i wy­sokich ceł, dzięki którym zarabiam. Mam zasady. Nie przemycam ludzi, broni i narkotyków.

- Teraz płyniesz po towar?

- Nie, na ryby - Izim uśmiechnął się. - Leros. Czy to ta wyspa cię interesowała? I jeśli się nie mylę, chodzi o tajemniczego wędkarza? Nawet nie próbuj mi nic zarzucać, ty też coś masz na sumieniu, ale dziś w nocy byłeś dzielny.

- Czy znając kurs ścigacza i jego prędkość możesz obliczyć, jaką przewagę ma nad nami „Lady Makbeth”? - zapytałem.

Turek wydał rozkazy załodze i we dwóch poszliśmy do sterówki. Izim sięgnął po mapy, linijki i cyrkiel.

- Jeżeli dobrze liczę i „Lady Makbeth” rzeczywiście płynie tylko na żaglach, to mamy nad nimi przewagę i będziemy przed nimi na Leros - mówił Izim. - Nie licz na zbyt wiele. Jeżeli ich szkuner jest szyb­ki, to zyskasz co najwyżej dwa kwadranse. Mogło ich nieźle pohara­tać w czasie sztormu, a wtedy zyskasz około godziny, nie więcej.

- Kiedy będziemy na Leros?

- Za około trzy godziny - odparł Izim patrząc na zegarek.

Chłopcy Izima postawili wszystkie żagle i nasz kuter pomknął ku wyspie. Po dwóch godzinach dostrzegłem w oddali mglisty zarys Leros. Patrzyłem w jej kierunku przez lornetkę stojąc w drzwiach sterówki.

- Czego tam wypatrujesz? - zainteresował się Izim.

- Sam jeszcze nie wiem.

- Jesteś jakiś dziwny.

- Ty też.

- I „Lady Makbeth”...

- Też - dokończyłem.

- Wiesz co? To dziwne, że ten grecki oficer mówił tobie o tamtym szkunerku. Sprawdziłem przez radio w kapitanacie w Bodrum. „Lady Makbeth” wypłynęła dwie godziny po nas mimo ostrzeżeń o szalejącym sztormie. Z danych tureckiej obrony wybrzeża wynika, że przez kolejne dwie kwitli na szlaku promów greckich. Według rozkładu kursów, który mam u siebie wynika, że w tym czasie powinny tamtędy przepływać dwa z Ikarii i z Naxos. Nie przepływały, bo czekały w portach na koniec sztor­mu.

- Nie rozumiem - przyznałem się. - Co z tego wynika?

Izim oparł się o framugę drzwi. Z kieszeni białej koszuli wyjął pra­wie pustą paczkę papierosów i wyjął jednego. Głęboko zaciągnął się dymem i spojrzał na mnie z wyższością.

- To proste - zaczął - Powiedzmy, że na pokładzie uszkodzone­go szkunera jest chory turysta. Załoga przekazuje go w bezpieczne miej­sce, na prom, który zostawia chorego w szpitalu w najbliższym porcie. Praktycznie zero odpraw, pytań i tym podobnych oficjałek. Nocą chory znika ze szpitala, robi co zaplanował i ucieka na pokładzie przypad­kiem przepływającego tamtędy szkunera. Założę się, że tylko jeden na dziesięciu kapitanów promów zapamięta w takiej sytuacji nazwę szku­nera.

- Po co robić takie przedstawienie? - zdziwiłem się. - Przecież można oficjalnie wpłynąć do portu, zatrzymać się i zrobić swoje.

- Po pierwsze, zostaje oficjalny ślad twojej obecności w porcie, a po drugie, zobaczysz, jakie serdeczne powitanie czeka turecki statek na grec­kich wodach. Sprawa Cypru wciąż żyje w pamięci Greków.

Opływaliśmy górzystą Leros od południa i wpłynęliśmy halsując do portu w Lakki. Tak jak mówił Izim, poddano nasz kuter drobiazgowej kontroli celnej w asyście plutonu miejscowego wojska przypominające­go raczej partyzantkę rodem z południowoamerykańskiej dżungli. Żoł­nierze tylko czekali na dobry pretekst do postrzelania, choćby na wiwat. Kontrola mimo złej sławy Izima wypadła pomyślnie, a awaria Diesla była prawdziwa, więc mogliśmy zostać w porcie na niezbędny do napra­wy czas. Izim i niemy mechanik poszli na poszukiwanie sklepu z czę­ściami zapasowymi. Reszta załogi kutra nie mając greckiej waluty roz­siadła się na pokładzie i czekała pogrążona w zadumie. Spojrzałem na zegarek. Do przybycia „Lady Makbeth” miałem według wyliczeń Izłma jeszcze niecałą godzinę. Zszedłem na ląd i zaraz koło portu znalazłem wejście do knajpki. Postanowiłem zjeść coś przed - jak przypuszcza­łem - długim i męczącym dniem.

Biały niski budyneczek skrywał kuchnię i bar. Jadalnia znajdowała się na werandzie opartej na drewnianych palach wbitych w dno zatoki. Ujrzałem tam kilku marynarzy popijając wino. W wejściu siedział opa­lony młodzieniec o długich czarnych lekko kręcących się włosach i twa­rzy jak Apollo ze starożytnych rzeźb. Ubrany był jedynie w białe spo­dnie o szerokich nogawkach. Bosą stopę oparł o framugę zagradzając w ten sposób wejście. Brzdąkał coś na gitarze.

- Przepraszam - powiedziałem po angielsku.

- Zapomniałeś tureckiego? - Apollo wyzywająco spojrzał mi w twarz.

- Chciałbym wejść i coś zjeść - odparłem.

- To lokal dla porządnych ludzi.

- A dlaczego niby nie jestem porządnym człowiekiem?

- Jesteś z tej tureckiej szalupy. Może wyglądasz jak człowiek, ale zadajesz się z Turkami.

Musiałem więc obejść się smakiem i zabrać do roboty, bo właśnie ujrzałem żagle „Lady Makbeth”. Wyglądało na to, że ich silnik działał bez zarzutu i przez to mogli płynąć znacznie szybciej. Ku memu zdzi­wieniu do nadbrzeża zbliżyła się karetka na sygnale. Gdy szkuner przy­bił, lekarz i pielęgniarze z Leros znieśli jakiegoś człowieka na noszach. Mogłem się założyć, że był to Cassidy. Celnik na ten widok tylko coś sobie zanotował i przystąpił do kontroli „Lady Makbeth”.

Wyszedłem z portu i zapytałem taksówkarza, gdzie jest szpital. Grek wskazał mi drogę. Pobiegłem na skróty wąskimi uliczkami. Po drodze zdążyłem kupić mini-przewodnik po wyspie. W izbie przyjęć małego szpitala przypominającego wielkością przychodnię dowiedziałem się, że Cassidy jest właśnie badany w ambulatorium, ale jego stan uległ znacznej poprawie.

Nie pozostało mi nic innego jak czekać. Usiadłem w cieniu drzewa oliwnego, jadłem kupione na straganie pomarańcze i czytałem informa­tor turystyczny o wyspie. Po pierwszych stronach domyślałem się, co Cassidy planuje, ale wciąż nie miałem pewności. Po godzinie Cassidy wyszedł ze szpitala. Wcale nie wyglądał na chorego, lecz na bardzo zdro­wego. Lekarz na odchodnym wręczył mu jeszcze flakonik z jakimś le­kiem.

Cassidy zadowolony poprawił torbę podróżną na ramieniu i ruszył na wschód. Za rogiem wyrzucił lekarstwo do śmietnika. Za miastecz­kiem usiadł pod krzakiem i pantofle zamienił na wygodne sportowe obu­wie. Napił się wody z plastykowej butelki i poszedł ścieżką w kierunku północno-wschodnim. Domyślałem się, że szedł do zamku. Musiałem odczekać, aż Cassidy odejdzie na znaczną odległość, bo na nagich zbo­czach gór byłem widoczny jak na dłoni. Szedłem za nim niespiesznie, co jakiś czas przystając, udając, że studiuję mapę lub przewodnik, przyglą­dając się okolicy przez lornetkę. Cassidy jednak narzucił szybkie tempo i szedł przed siebie nie oglądając się. Jak obliczyłem, mieliśmy do przej­ścia w linii prostej około trzech kilometrów, które w górach wydłużyły się do prawie pięciu.

Szedłem za Cassidy'm prawie dwie godziny. Zamek o białych mu­rach stał na wzgórzu górującym ponad miasteczkiem Leros. Cassidy jednak nie zainteresował się architekturą obronną, lecz poszedł wprost do zachodniej części twierdzy, gdzie znajdował się klasztor poświęco­ny Matce Boskiej. W przewodniku przeczytałem, że był tam ikonostas ze złotymi zdobieniami, mnóstwo pięknych ikon, manuskrypty, szaty liturgiczne i inne akcesoria liturgiczne z czasów kościoła bizantyńskie­go. Czekałem w załomie muru zamkowego, aż Cassidy opuści klasztor. Zdziwiło mnie, że zwiedzanie zajęło mu tylko kwadrans. To oznaczało, że nie znalazł tam tego, czego szukał. Gdy ruszył w dół, wstąpiłem do świątyni. Rzeczywiście, to co ujrzałem robiło oszałamiające wraże­nie i żałowałem, że nie mogłem tu zostać na dłużej. Zbiegłem do Le­ros i z daleka zobaczyłem, jak Cassidy wsiada do busa wiozącego turystów z hotelu na północ wyspy. Po chwili zapytałem boya hotelowego, dokąd pojechała wycieczka.

- Do Agia Kioura - odpowiedział.

W przewodniku przeczytałem, że taką nazwę nosi klasztor z kościo­łem typu „Trisipostati”, co miało oznaczać, że na raz mogą odbywać się tam trzy różne msze. Legenda głosiła, że kiedyś swoją siedzibę miał tam okrutny pirat. Po jego śmierci hersztem bandy została jego żona, która rabowała bogatych i rozdawała łupy biednym mieszkańcom Leros. Wdzięczni tubylcy nazywali ją Kyra lub Kioura, co w miejscowym dia­lekcie znaczyło Pani. Po jej śmierci wybudowano kościół Agia Kioura, czyli Święta Pani.

Na Leros było jeszcze kilka klasztorów, lecz Cassidy interesował się tylko tymi, które były związane z kultem Matki Boskiej. Bo jak inaczej wytłumaczyć zwrot „Święta Pani” oczywiście nie biorąc pod uwagę miej­scowej legendy? Pozostało jeszcze jedno ciekawe miejsce, a mianowicie klasztor Panagia Kavouradena. Powstał on na skale w miejscu, gdzie podobno rybak znalazł ikonę Matki Boskiej.

Postanowiłem zaryzykować i pojechać do tego klasztoru, leżącego na południu wyspy. Miałem szczęście, że za pół godziny odjeżdżał spod hotelu bus z turystami pragnącymi odwiedzić to miejsce. Czekałem nie­cierpliwie, nie będąc pewnym, czy postąpiłem słusznie nie jadąc za Cassidy'm.

„W Bodrum jest ikona z Matką Boską i Panagia Kavouradena jest miejscem kultu Matki Boskiej” - myślałem. „W Bodrum i Panagia Kavouradena bohaterem legendarnych wydarzeń był rybak. Pewnie tam trzeba szukać rozwiązania zagadki”.

Bus z turystami, głównie Niemcami, wyjechał z Leros i rozpoczął mozolną wspinaczkę po stromych zboczach wzniesień. Jechaliśmy w kie­runku Lakki, a potem na południe po zachodnim stoku gór, na szczycie których stał klasztor Panagia Kavouradena. Nim podjechaliśmy do bra­my, usłyszałem, jak niemiecki pilot wycieczki odebrał telefon od swoje­go kolegi, który pojechał na północ.

- Tak? Złapaliście gumę? - wypytywał pilot. - Nic się nikomu nie stało? OK! Ile wam to zajmie?! ... Godzinę? No, trudno...

Wiedziałem więc, że Cassidy traci cenny czas, o ile oczywiście do­konałem słusznego wyboru. Klasztor, przed którym stałem, otaczała z trzech stron przepaść. Karłowate drzewka oliwne porastały szczyt góry. Sam klasztor wyglądał niezwykłe skromnie. Niski murek otaczał trzy zabudowania: bizantyjski kościółek, dwupiętrowy kamienno-drewniany budy­nek z celami mnichów i niski baraczek z małym muzeum. Oprócz tego było kilka ruder pełniących funkcje zabudowań gospodarczych.

Pilot, dobrze znający przełożonego klasztoru, poprowadził nas do klasztoru. Na dole udostępniono dwie cele specjalnie dla turystów, by zobaczyli, w jakich warunkach żyli dawniej mnisi. Postanowiłem na mo­ment odłączyć się od wycieczki i wszedłem na najwyższe piętro po krę­tych, drewnianych i trzeszczących schodach. Na wprost mnie ujrzałem otwarte drzwi. W środku wąskiego pokoju z mikroskopijnym okienkiem siedział na łóżku starszy mężczyzna. Miał około siedemdziesięciu pięciu lat, lekką szczecinę siwego, nieogolonego zarostu i rzadkie włosy. Spod brwi, z głęboko osadzonych oczodołów spoglądały na mnie groźne, gra­natowe oczy. Zapadłe policzki i chuda szyja dopełniały obrazu ascety. Był szczupły i wysoki, ubrany w czarne spodnie wpuszczone w wysokie brązowe buty ze skóry i białą luźną koszulę z płótna przewiązaną w pasie grubym sznurem. Przed nim na stole leżała otwarta stara księga. Nad łóżkiem w prostej ramce wisiało zdjęcie jakiejś uśmiechniętej kobiety trzymającej na ręce dziewczynkę z ogromną kokardą we włosach. Rysy twarzy dziewczynki były nieco podobne do ascety. Na półce zauważy­łem książkę teologiczną w języku angielskim ze specyficzną zakładką.

- Pan walczył na Krecie? - zapytałem mnicha po niemiecku.

Jego oczy przypominały teraz głębinę lodowatego oceanu. Wciąż jednak milczał.

- Biała tkanina szerokości trzydziestu trzech milimetrów z wyha­ftowanym złotożółtą nicią napisem „Kreta”, obramowanym stylizowa­nymi liśćmi akantu - z pamięci przywoływałem opis pamiątkowej odzna­ki przyznawanej niemieckim spadochroniarzom za udział w walkach na Krecie w maju 1941 roku. - Wzdłuż krawędzi opaski bordiura w kolo­rze jak napis.

- I co z tego? - słowa mnicha przypominały skrzypienie. Chyba bardzo dawno nie mówił po niemiecku.

- Nic - wzruszyłem ramionami. - Ciekawe, skąd pan to ma?

- Znalazłem.

- Myślę, że niemiecki spadochroniarz nie zgubiłby takiej pamiątki.

- Pan zdaje się zabłądził... - asceta wstał i zrobił ruch, jakby chciał zamknąć drzwi przed mym nosem.

- W Bodrum słyszałem ciekawą legendę o rybaku-mnichu - szyb­ko powiedziałem.

Za plecami usłyszałem czyjeś ciche kroki. To szedł przełożony kla­sztoru. Ascetyczny mnich szybko coś powiedział do niego i tamten zszedł na dół.

- Teraz jest pan moim gościem, ale i więźniem - na twarzy ascety pojawił się cień uśmiechu. - Wycieczka odjechała i nie ma pan jak wrócić do hotelu. Proszę - gestem zaprosił mnie do celi.

Usiadłem na brzeżku twardego łóżka.

- Pan jest Słowianinem - stwierdził mnich.

- A pan niemieckim spadochroniarzem - odparłem. - Czyżby w czasie wojny pilnie studiował pan prace o wyższości ras i rozpoznaje pan Słowian.

- W dzieciństwie mieszkałem w Gdańsku. Na podwórku miałem kolegę Polaka. Co pana tak zainteresowało w Bodrum?

- Pewne malowidło.

- Kto pana tutaj przysłał?

- Nie uwierzy pan w moją historię - zacząłem opowieść.

Wpierw przedstawiłem się i streściłem moje dotychczasowe przygo­dy na tropie Cassidy'ego.

- Jest pan policjantem? - wypytywał mnich.

- Nie, ale pracuję dla tych lepszych przeciw złym.

- Czemu mam panu wierzyć?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Mnich gestem zaprosił mnie na zewnątrz. Na urwisku wiatr wiał chłodząc twarz mimo świecącego słoń­ca na bezchmurnym niebie. Zrobiło mi się zimno, więc wyjąłem z pleca­ka bluzę. Mojemu towarzyszowi najwyraźniej chłód nie doskwierał. Pro­wadził mnie drogą z klasztoru w dół. W pewnym momencie skręcił w gaj oliwny, w lewo. Szliśmy teraz trawersując zbocze wzgórza klasztornego. Doszliśmy do końca niewidocznej w trawie ścieżki na nawis skalny. Pode mną o skały z hukiem rozbijały się ciemnogranatowe fale i krążyły mewy w poszukiwaniu żeru. Niemiec usiadł na brzegu, opierając ręce na kola­nach podkulonych pod brodę. Przypominał w tej chwili romantycznego bohatera, który wybrał samotnię klasztoru zamiast życia bez ukochanej kobiety. Usiadłem obok niego trzymając się przezornie z dala od krawę­dzi skały.

ROZDZIAŁ PIĄTY

POŚCIG ZA PIRATEM DROGOWYM • WYPADEK NA MOŚCIE

• KRYSEK RATUJE DZIEWCZYNKĘ • WIDOK NA POCIĄG

ZE ZŁOMEM • ODPRAWA PRZED „RAJDEM ŁYNY” • KIEDY

WRÓCĄ DYREKTORKI LICEUM?

W oddali wśród mgieł było słychać klengor żurawi, a ptaki witały nowy dzień szalonym świergotem. W tej symfonii nie przeszkadzał im nawet warkot naszych samochodów. Pan Jerzy przecierał zmęczone oczy. Krysek uśmiechał się do swoich myśli, ale na jego nieogolonej twarzy także było widać, że nie czuje się zbyt pewnie i ma wielką ochotę na kawę.

- No, nie! - zaprotestował pan Jerzy na widok wysiadającego z dodge'a Olbrzyma z wiatrówką w dłoni. - Obędziemy się bez takich urzą­dzeń. Bardzo proszę, redaktorze, nich pan to schowa.

- Tamten będzie się tłumaczył, że widział uzbrojonego człowieka i dlatego nie zatrzymał się, ze strachu - Krysek spokojnie położył dłoń na ramieniu Olbrzyma.

Dziennikarz zrezygnowany wrzucił broń do szoferki i podparł się w pasie rękoma oczekując, co wymyślimy. Ryk motoru narastał z każdą chwilą. Pan Jerzy przytknął do oka okular kamery mieszczącej się w jego dłoni. Stał na środku drogi. Krysek stał oparty o maskę swojego audi, a Olbrzym stanął jedną nogą na progu szoferki swojej machiny.

Nisko zawieszony czerwony potwór z włączonymi światłami halo­genowymi mknął wprost na nas. Krysek i Olbrzym w tym samym mo­mencie pomyśleli o tym samym co ja i chcieli skoczyć. Byłem szybszy i pchnąłem do rowu pana Jerzego ratując go od staranowania przez po­jazd szalonego rajdowca.

Krysek wskoczył do swojego auta. Gdy biegłem do jego maszyny, widziałem, jak Olbrzym sięga do szoferki po wiatrówkę, błyskawicznie składa się i strzela raz za razem.

- Dostał! - cieszył się jak dziecko.

- Szybko! - popędzał mnie Krysek widząc, że trzymam klamkę drzwi jego auta.

Wskoczyłem w głęboki, nisko umieszczony fotel audi quatro. Samo­chód miał napęd na cztery koła i Krysek bez trudu na wyciągniętym ręcz­nym hamulcu obrócił się w miejscu o 180 stopni. Potem wrzucił pierw­szy bieg i wtedy wgniotło mnie w fotel. Ręka rajdowca co chwila odry­wała się od kierownicy: zmieniał biegi w błyskawicznym tempie. Obra­cał kierownicą nie wykonując gwałtownych ruchów. Kurs korygował nieznacznymi, delikatnymi muśnięciami kierownicy. Widząc, że obser­wuję to jak kieruje, uśmiechnął się.

- Czasami brakuje mi szóstego biegu - zaśmiał się. - Ale to i tak nic przy moim peugeocie 206 WRC.

- Co oznacza skrót WRC? - zapytałem.

- World Raily Championship, klasa samochodów ze światowych rajdów samochodowych - wyjaśnił.

Rajdowiec przed nami zorientował się, że jest ścigany. Zaczął zarzu­cać kuprem swej maszyny blokując nam drogę.

- Pojedziemy „na gazetę” - rzucił Krysek.

Silnik pod jego naciskiem pedału gazu tylko nieznacznie zmienił to­nację. Kierowca specjalnie jechał na niższym biegu, by w każdej chwili mieć zapas mocy. Jednocześnie zbliżył się dosłownie na centymetry do tylnego zderzaka uciekiniera. Kiedy widzę w lusterku wstecznym kogoś, kto jedzie metr ode mnie i tylko co chwila wygląda, wyjeżdża na przeciwny pas, by tylko mnie wyprzedzić, dostaję pasji, bo uważam takie zachowanie za wysoce nieodpowiedzialne. Teraz jednak wyobrażałem sobie, co czuje tamten, którego ścigaliśmy. Rzuciłem okiem na licznik audi i zdrętwiałem. Jechaliśmy z prędkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

- Tamten ma jakąś przeróbkę mitsubishi - orzekł Krysek. - Za­raz wjedziemy na asfalt i zacznie się bal.

Przed nami był jeszcze zakręt o sto osiemdziesiąt stopni. Tamtego zarzuciło, a Krysek tylko jakby znudzony pociągnął za ręczny hamulec, zakręcił kierownicą i dodał gazu w odpowiednim momencie redukując bieg i puszczając hamulec. Świat zawirował mi w oczach, ale po kilku sekundach znowu siedzieliśmy na ogonie tamtego.

Minęliśmy ustawiony w lesie znak, że zbliżamy się do drogi z pierw­szeństwem przejazdu. Kierowca zakurzonego mitsubishi nie zwolnił o krztynę, Krysek zresztą też. Uciekający wyskoczył tuż za bagażnikiem do­stojnie pyrkającego Wartburga z panem w myśliwskim kapeluszu za kie­rownicą. To na nas posypały się nieme gromy oburzonego kierowcy.

Jak dobrze pamiętałem, teraz pędziliśmy szosą do Olsztyna. Na tym odcinku składała się z długich prostych i ostrych zakrętów. Na przemian dodawaliśmy gazu i ścinaliśmy wiraże z piskiem opon modląc się, by nikt nie jechał z naprzeciwka. Wciąż mitsubishi zastawiało nam drogę.

- Najbliższy patrol policji zatrzyma go - wyraziłem przekonanie.

- Wątpię - Krysek pokręcił głową.

Minęliśmy owczarnię, plantacje truskawek i ujrzeliśmy pierwsze blo­ki Jarot, olsztyńskiej dzielnicy mieszkalnej, wielkiego blokowiska i sy­pialni miasta. Przy kościele wybudowanym bez jakiegokolwiek stylu ar­chitektonicznego, doskonale wpisującym się w szarobury krajobraz osie­dla, uciekinier skręcił w lewo i za następnym skrzyżowaniem jeszcze raz. - Jedzie na Bartąg! - poinformował mnie Krysek. - Drań dosko­nale zna okolicę. To wąska i kręta droga. Tu każdy błąd może kosztować życie.

Wpadliśmy w szpaler przydrożnych drzew wciśnięty między sady owocowe i osiedle szeregowców. Ze zdziwieniem ujrzałem nazwy ulic z bajkowymi stworami typu Miś Uszatek, Królewna Śnieżka.

Teraz siedziałem jak na szpilkach obserwując, co się dzieje przed maską audi. Krysek był skupiony, a z jego twarzy zniknął uśmiech. W każ­dej sekundzie musiał podejmować decyzję. Przejechać przez tę głęboką dziurę w asfalcie? Ściąć zakręt? Przyspieszyć czy hamować? Kierowca mitsubishi gnał nękany tylko jedną myślą, żeby przed nami uciec. Zdawał sobie sprawę, że schwytanie go po takim pościgu może zakończyć jego karierę sportową. Czasami jednak wydawało mi się, jakby się z nami bawił. Nagle wjechaliśmy na długi skręt w lewo, prowadzący w dół do Bartąga i rzeki Łyny.

- Jezu! - Krysek jęknął, gdy zza krzewów ujrzeliśmy straszny widok.

Oto na krawędzi mostu, wbity w barierkę tkwił samochód osobowy. Mitsubishi zniknęło za zakrętem drogi prowadzącej do szosy wylotowej z Olsztyna do Olsztynka i dalej na trasę E-7.

Krysek prawie stanął na pedale hamulca. W błyskawicznym tempie redukował biegi hamując silnikiem. W ciągu kilku sekund byliśmy na moście i wytraciliśmy prędkość z prawie 150 kilometrów na godzinę. Kierowca rajdowy wypiął się z pasa bezpieczeństwa i otworzył drzwi auta. Poszedłem w jego ślady.

- Niech pan trzyma tył! - rozkazał mi wskazując na tylne koła auta unoszące się w powietrzu.

Rzuciłem się na bagażnik maszyny starając się całym ciałem powstrzy­mać ześlizgiwanie się samochodu do rzeki. Kierowca leżał na kierowni­cy bez ruchu. Pasażerka siedząca obok krzyczała, podobnie jak dziecko siedzące z tyłu w foteliku

Krysek otworzył drzwi kierowcy i wyłączył silnik.

- Proszę się uspokoić! - przemówił do pasażerki. - Pomoc już nadchodzi!

Obejrzał kierowcę sprawdzając, czy nie ma on uszkodzonego kręgo­słupa lub złamanej kończyny. Odpiął jego pas, delikatnie wyciągnął męż­czyznę z auta i ułożył na poboczu.

- Proszę powoli odpiąć pas - kierował poczynaniami pasażerki.

Krysek był bardzo opanowany mimo przeraźliwego krzyku dziecka z tylnego siedzenia.

- Niech pani teraz ostrożnie wysiądzie przez drzwi z mojej strony - wyciągnął do niej rękę.

Kobieta chwyciła jego dłoń i dała się wyciągnąć z auta. Gdy była już w połowie na zewnątrz, stało się najgorsze. Jakiś kierowca nadjechał drogą od Olsztyna i jechał „na pamięć”, więc zagapił się i nie zauważył w porę wypadku. W ostatniej chwili hamował, stracił panowanie nad kierownicą i jego auto siłą rozpędu mknęło ku maszynie, które wisiało na krawędzi. Krysek szarpnął niewiastę, a ja próbowałem otworzyć tyl­ne drzwi, by ratować dziecko. Niestety poczułem uderzenie i samochód z dzieckiem runął ku rzece. Spadł z wysokości trzech metrów, wbił się przodem w dno i zanurzył się kołami do góry.

- Dzwoń po pogotowie! - Krysek rzucił mi swój telefon komórkowy. Zdezorientowany kierowca samochodu, który w nas uderzył, zakrył twarz dłońmi i siedział nieruchomo. Kobieta płakała i raz patrzyła na nieprzytomnego męża, raz na rzekę. Krysek skoczył do wody. Nabrał haust powietrza i zanurkował.

Wystukałem alarmowy numer telefonu. Połączyłem się z olsztyńskim centrum ratownictwa medycznego. Podałem miejsce wypadku, ilość ofiar i rodzaj obrażeń.

Pod powierzchnią wartkiego nurtu Łyny widziałem tylko białe pode­szwy sportowych butów Kryska. Rajdowiec wynurzył się w końcu z może trzyletnią dziewczynką, która nie dawała znaku życia. Nie podjął próby dotarcia do brzegu, tylko wszedł na przewrócony samochód. Marna dziew­czynki tylko zawyła z rozpaczy.

- Natalia! - poniosło się po dolinie Łyny.

Od strony wioski biegli już ludzie chcący pomóc. Część z nich była w nocnych strojach. Wybiegli tak jak spali.

Położyłem się przy krawędzi mostu i wyciągnąłem ręce po małolet­nią ofiarę wypadku. Dziewczynka była ciężka, więc ludzie z Bartąga musieli mnie wspomóc. Delikatnie ułożyłem Natalię na moście i przy­tknąłem ucho do jej ust próbując usłyszeć, czy oddycha.

- Masaż serca! - zadecydował Krysek, który podciągnął się w tym czasie na most i ukląkł obok mnie.

Krysek wdychał powietrze w płucka małej Natalki, a ja delikatnie naciskałem jej mostek. Gdy pojazdy pogotowia ratunkowego były przy nas, dziewczynka zakrztusiła się, zakaszlała i wypluła wodę.

Mama Natalii całowała dziecko po twarzy, a Krysek otarł pot z czo­ła. Lekarze zajęli się nieprzytomnym mężczyzną, i dzieckiem. Po pięciu minutach oboje odjechali już do szpitala, a nas przesłuchiwała policja. Na twarzy Kryska znowu pojawił się gwiazdorski uśmiech, ale widzia­łem, że w kąciku jego oka wciąż tkwiła łza, której męska duma nie pozwoliła puścić w podróż po policzku. Wzruszył się, gdy Natalia dała znak życia.

Po przesłuchaniu wsiedliśmy do audi. Zadzwoniłem do Olbrzyma zdając mu relację z tego, co się stało. Całą drogę do domu redaktora Krysek milczał. Przypominał teraz greckiego boga wojny. Nie śmiałem przerywać mu jego ponurych rozmyślań.

- Dorwę drania! - powiedział, gdy parkowaliśmy na podwórzu domu Olbrzyma.

Stał tam już radiowóz policyjny. W salonie dziennikarza policjant po cywilnemu, pan Jerzy i Olbrzym oglądali klatka po klatce film z udzia­łem szalonego pirata rajdowego.

- Będzie problem - ponuro stwierdził gospodarz. - Drań zdjął ta­blice rejestracyjne, maszyna jest nieoznakowana, a twarz kierowcy w ka­sku niewidoczna.

- Na starcie rajdu powiem wam, który to - oznajmił Krysek. - Tego stylu jazdy nie zapomnę.

- Przykro mi, ale to nie może być dowodem w sprawie - powie­dział policjant.

Był komisarzem policji odpowiedzialnym za bezpieczeństwo w cza­sie rajdu. Był średniego wzrostu, około czterdziestki, miał blond włosy opadające nieco na uszy i wiecznie zafrasowane spojrzenie. Założył czarne pantofle, takiego samego koloru spodnie zwężające się do kostek i koszulę z białymi guzikami. Na to narzucił krótką kamizelkę z indiańskimi wzorami, a pod szyją zawiązał czerwoną apaszkę w niebieskie kwiaty. Pan Jerzy mówił do niego „komisarz Fredek”.

- Jak tłumaczył pan Jerzy - opowiadał komisarz Fredek - kie­rowca mitsubishi mógł używać do treningów innego auta niż to, jakim startuje. Teraz z pewnością zrobi wszystko, żeby całą sprawę zamasko­wać, więc samochód szybko zniknie. Będziemy musieli przeprowadzić dyskretne śledztwo wśród kierowców biorących udział w „Rajdzie Łyny”. Bardzo mi przykro, ale z pewnością ta historia rzuci złe światło na całe środowisko.

Pan Jerzy, Krysek i komisarz Fredek po kwadransie wyjechali do Olsztyna. Przed odjazdem pan Jerzy zaprosił mnie na południe na spo­tkanie z załogami biorącymi udział w rajdzie.

Olbrzym krzątał się w kuchni robiąc śniadanie. Wyszliśmy z kanap­kami i herbatą na werandę.

- Szaleniec - mruknął Olbrzym.

- Niebezpieczny wariat - przytaknąłem.

- Co dziś robimy? - zapytał dziennikarz.

- Powiedz mi, kiedy jeżdżą koło twojej redakcji pociągi z Rosji?

Olbrzym zajrzał do kalendarza.

- Dziś mamy jeden, za półtorej godziny - odpowiedział.

- Dobrze - ucieszyłem się. - Najpierw obejrzę sobie to cudo, potem pojedziemy do kierowców rajdowych, a na koniec poszukamy Tomka.

- Jeśli dobrze rozumiem, chce pan jednego dnia złapać aż trzy sroki za ogon? - zaśmiał się Olbrzym.

- Tak - także uśmiechnąłem się.

***

Po śniadaniu pojechaliśmy do redakcji gazety, w której pracował Olbrzym. O umówionej godzinie wyszliśmy na kładkę dla pieszych. Dziennikarz zabrał ze sobą aparat cyfrowy i czekaliśmy. Wkrótce dołą­czył do nas Marek K., kolega Olbrzyma. Był po pięćdziesiątce, nosił okulary i był tak chudy, że przypominał tyczkę. Lekko haczykowaty nos nadawał mu wygląd drapieżnego ptaka siedzącego na gałęzi i czyhającgo na ofiarę. Zapalił papierosa i uśmiechnął się do Olbrzyma.

- Co tam, znowu czaisz się na jakiś złom? - zażartował.

- A ciebie nie chcą wynająć na lekcje anatomii do Akademii Me­dycznej? - Olbrzym odciął się.

- Miło mi pana poznać - podał mi rękę kolega Olbrzyma. - Cc pana sprowadza do Olsztyna?

- Ifigenia - odparł Olbrzym patrząc w dal na tory w oczekiwaniu na pociąg.

- Ta z naszej jedynki? - dopytywał się Marek K.

- Ta sama - przyznał Olbrzym.

- A wiesz, młody kolego, skąd się wziął obraz w auli?

- Namalowany i tyle - Olbrzym wzruszył ramionami. - Może szkoła była imienia Goethego?

- A nie! - Marek K. pogroził palcem Olbrzymowi. - Wstyd, że nie wiesz, kolego! Sztukę Goethego grano na otwarcie szkoły i podobno ten malarz tak się zachwycił, że namalował obraz i zostawił go szkole.

- Jedzie! - krzyknął Olbrzym i przytknął do oka aparat fotogra­ficzny.

Pod wiaduktem kolejowym, jakieś trzysta metrów od nas, ujrzałem trzy światła lokomotywy spalinowej. Bardzo długi skład dostojnie prze­jechał pod nami. W ostatnich dwóch wagonach rzeczywiście było ogrom­ne złomowisko. Przyznam, że nie dostrzegłem tam nic ciekawego.

Olbrzym natychmiast wyświetlił na ekraniku aparatu kolejne klatki zdjęć.

- Tu! - wskazał kłębowisko metalu. - Widzę! To jest to! - krzy­czał podniecony.

Marek K. popatrzył na kolegę jak na wariata, zgasił papierosa i lekko przygarbiony szybko powędrował do redakcji na drugiej stronie wąskiej ulicy.

- Chyba już czas - wymownie postukałem palcem w tarczę zegarka.

- A? - Olbrzym był zaskoczony. - Jasne! - przytaknął, gdy so­bie przypomniał o spotkaniu z rajdowcami.

Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy pod hotel „Park” przy tra­sie z Olsztyna do Olsztynka. Olbrzym, gdy wysiadł, uważnie obejrzał wszystkie zaparkowane tam samochody. Na parkingu spotkał Kryska i razem podeszli do mnie.

- Popytałem tu i tam i mam paru podejrzanych - powiedział olsztyń­ski kierowca rajdowy.

Weszliśmy do przeszklonego holu, skąd schodami udaliśmy się na pię­tro do sali konferencyjnej. Z Olbrzymem usiedliśmy w ostatnim rzędzie. Pan Jerzy stał za stołem przykrytym zielonym suknem. Trzymał w ręku mikrofon. Za nim wisiały dwie tablice pokazujące trasę „Rajdu Łyny”.

Tuż przed nim siedział tłum dziennikarzy z prasy lokalnej i ogólno­polskiej. Światła kamer telewizyjnych zabijały promyki słońca przebija­jące się do sali przez uchylone okna. Na stole leżał stos mikrofonów radiowców, skupionych ze słuchawkami na uszach nad discmenami. Po­między reporterami a nami siedzieli kierowcy rajdowi i szefowie teamów. Kierowcy uroczo prezentowali się w kolorowych kombinezonach przyozdobionych znakami firmowymi sponsorów.

- Pierwszy międzynarodowy „Rajd Łyny” zostanie rozegrany w dwóch etapach - mówił pan Jerzy. - Pierwsza część odbędzie się w okolicach Olsztyna, a druga koło Kaliningradu. W rajdzie bierze udział blisko sześć­dziesiąt załóg z całej Europy - od tej pory pan Jerzy skupił całą uwagę na dziennikarzach. - To ogromne przedsięwzięcie logistyczne. Maszy­ny będą transportowane na teren obwodu kaliningradzkiego pociągami, by uniknąć długich odpraw celnych na przejściach drogowych...

Starałem się uważnie śledzić słowa organizatora imprezy i jednocze­śnie spróbować odgadnąć, który to z obecnych na sali był tym piratem drogowym. Wszyscy wyglądali na spokojnych, opanowanych, odpowie­dzialnych ludzi. Kątem oka widziałem, że to samo robił Krysek. Z zadu­my wyrwały mnie słowa pana Jerzego.

- Dziś, wczesnym ranem doszło do tragicznego wpadku - mówił pan Jerzy. - Ktoś, wkrótce dowiem się kto, trenował na trasie rajdu, a przyłapany na gorącym uczynku, w czasie ucieczki spowodował wypa­dek samochodu osobowego na moście w Bartągu. Obiecuję, że winny zostanie schwytany i stanie przed sądem!

Do mnie i Olbrzyma podszedł Krysek i wręczył nam identyfikatory ze sznurkami do zawieszenia na szyjach. Napis dużymi, niebieskimi dru­kowanymi literami głosił, że jesteśmy VTP-ami.

- Słyszałem, że jest pan znanym detektywem - szeptał mi Kry­sek. - Może jak pan rzuci okiem na tę sprawę, to wskaże nam ciekawy trop.

- Ale ja tylko szukam zaginionych i skradzionych dzieł sztuki - czułem się zażenowany. - Nie znam się na rajdach.

- To nic - Krysek uśmiechnął się do mnie promiennie. - Liczy się talent.

Teraz dziennikarze otoczyli pana Jerzego i grono czołowych rajdow­ców zadając im dziesiątki pytań.

- Rutyniarze - Olbrzym ironicznie określił grupę warszawskich dziennikarzy, którzy rozpoczęli szturm bufetu ze szwedzkim stołem.

- Jedźmy teraz do liceum - zaproponowałem.

Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się na ulicy Dąbrowszcza­ków przed ładną secesyjną kamieniczką naprzeciwko siedziby sądu.

- Ładna chałupka? - Olbrzym zauważył moje zainteresowanie bu­dynkiem.

- Tak.

- Przed wojną była tu siedziba jakiejś hitlerowskiej organizacji.

Minęliśmy jeszcze kilka starych kamienic i weszliśmy na skwer przed szkołą. Zatrzymałem się na chwilę.

- Co się stało? - zapytał Olbrzym.

- Trzeba będzie sprawdzić, gdzie przed wojną stał cokół z pomni­kiem cesarza, bo chyba nie w tym miejscu co teraz popiersie Adama Mickiewicza - odparłem.

Weszliśmy po szerokich, wyślizganych przez lata schodach i otworzy­liśmy wysokie na cztery metry ciężkie drzwi z ciemnego drewna. Potem wspięliśmy się do holu, gdzie przywitali nas dyżurujący uczniowie. Olbrzym ciekawie rozglądał się po budynku swojej starej szkoły.

- Dzień dobry. Gdzie jest gabinet dyrektora? - zagadnąłem dyżurną.

- Na górze - dziewczyna wskazała schody.

Przez wysokie okna mogłem podziwiać nieco dziki szkolny ogród tonący w zieleni.

- Dzień dobry, Tomasz N.N. - przywitałem sekretarkę - z Mini­sterstwa Kultury i Sztuki. Czy zastałem dyrektora szkoły?

- Pani dyrektor jest chora i będzie dopiero za tydzień, na matury - odpowiedziała sekretarka.

- A może jest zastępca?

- Bardzo mi przykro, ale jest na szkoleniu w Warszawie. Też wróci na matury.

- A możemy wejść do auli obejrzeć obraz? - wtrącił się Olbrzym.

- Może dostaniemy pieniądze na konserwację? - ucieszyła się miła kobieta.

- Niestety, jestem z innego działu, ale jeśli trzeba...

- Szkoda... - zmartwiła się sekretarka.

- A co? Obrazowi coś grozi? - zaciekawił się Olbrzym.

- O, panie redaktorze - sekretarka pogroziła mu palcem. - Pa­miętam pana, jak pan wykłócał się ze starym dyrektorem o salę kompu­terową...

- To możemy obejrzeć obraz? - przerwałem wspomnienia.

- Proszę bardzo.

- A w razie czego możemy pochodzić po szkole? - dociekał Olbrzym.

- Na to tylko dyrektorka może pozwolić...

Ramiona mi opadły. Wiedziałem, co teraz nastąpi. Najpierw nie otrzy­mamy ani telefonu, ani adresu dyrektorki, żeby dostać pozwolenie. Jak pani dyrektor wróci, to będziemy musieli poczekać na koniec matur.

- Dziękujemy, pójdziemy obejrzeć obraz - ukłoniłem się sekretar­ce.

Z drzwi sekretariatu skręciliśmy w prawo i otworzyliśmy wysokie, smukłe drzwi auli. Poszliśmy aż pod przeciwległą ścianę, pod okna, by lepiej widzieć ogromne płótno. Zapadło milczenie.

Olbrzym robił zatroskane miny, kliknął kilka zdjęć, drapał się po gło­wie i mruczał.

- Ręce mi opadywują - specjalnie kaleczył język polski. - Je­stem głupi. Ifigenia wychodzi sobie z antycznej świątyni i patrzy na czarne chmury i wzburzone morze. I nic!

- Patrzy w niebo - zwróciłem mu uwagę.

- I!?

Wymownie spojrzałem na sufit.

- Już za rok matura... - Olbrzym zanucił znaną piosenkę „Czerwo­nych Gitar” mając na myśli, ile będziemy musieli czekać na pozwolenie na penetrację budynku.

- Zejdźmy do biblioteki - pociągnąłem dziennikarza za rękę.

Bibliotekarka również pamiętała Olbrzyma. Zwłaszcza jak przycho­dził w czasie studiów wypożyczać książki, których nie było na uczelni.

- Ma pani książkę pana Stanisława P? - poprosiłem.

- Oczywiście - bibliotekarka podreptała do księgozbioru i wróciła po minucie.

- Czego panowie tam szukają?

- Cesarza, który stał przed naszą szkołą - wyjaśnił Olbrzym.

Szybko znaleźliśmy zdjęcie.

- Wilhelm stał na środku skweru - zauważył Olbrzym.

- W linii prostej z Ifigenia - dodałem.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

NIEMIECKI DESANT NA LEROS • NOCNY MARSZ NA PRZY­CZÓŁEK • ZBRODNIA GRENADIERA • UCIECZKA MAŁEGO GREKA • PRZYJAZD BRYTYJCZYKÓW • BITWA O KLA­SZTOR • UCIECZKA ZBRODNIARZA • W KLASZTORNYM SKARBCU • NA ŚCIEŻCE KU RELIKWII

- Nazywam się Herman Kostek. Zauważył pan moją opaskę pa­miątkową za udział w walce o Kretę - zaczął opowieść. - To była jatka dla obu stron. Okupacja na wyspie była najgorsza, lecz na szczę­ście mnie to nie dotyczyło. Potem w uznaniu mych umiejętności zapro­ponowano mi służbę w tajnej jednostce specjalnej „Brandenburg”. Zna­łem polski, trochę rosyjski, byłem spadochroniarzem i snajperem. Pierw­sze zadanie z nową jednostką wykonałem w noc przed atakiem na Ru­skich. Mieliśmy zlikwidować nadgraniczną radiostację i placówkę wy­wiadu. Zdobyć książki kodów i wycofać się. W przebraniu czerwonoarmistów weszliśmy do dwupiętrowego budynku i zlikwidowaliśmy wszy­stkich Ruskich, zdobyliśmy materiały i po godzinie przyleciał po nie sa­molot łącznikowy. Potem było jeszcze kilka akcji, ale najdziwniejsza miała miejsce jesienią 1943 roku tu, na Leros.

W październiku 1943 roku nawet nie zdążyłem dojechać na urlop do Gdańska, gdy otrzymałem wezwanie do jednostki. Pociągiem przewiezio­no całą naszą Kompanię Spadochronową Dywizji „Brandenburg” w oko­lice lotniska Fatai koło Aten. Tam byli już koledzy z 2 pułku strzelców spadochronowych. Oddziałem szturmowym miał dowodzić kapitan Kuhne. Po powrocie z narady u generała Miillera wezwał wszystkich oficerów, szefów kompanii i sierżantów. Miałem stopień sierżanta, więc musiałem tam pójść. W jednostkach spadochronowych powiadamiano starszych szarżą podoficerów o celach operacji, bo często musieliśmy przejmować ciężar dowodzenia, gdy dowódca był ranny lub kontuzjowany.

W baraku narad na tablicy wisiała mapa Leros. Kuhne, doskonały żołnierz, weteran, przedstawił nam w skrócie plan.

- Lądowanie na Leros otrzymało kryptonim „Leopard” - mówił kapitan. - W pierwszej fazie zmasowane ataki lotnicze zneutralizują obronę wyspy. Już w ich trakcie i po nich rozpocznie się desant z powietrza i z morza. Zajmiemy wąski pas lądu między zatokami Gurna i Alinda. W ten sposób przetniemy siły obrońców na pół. To zresztą jedno z nie­wielu miejsc nadających się do lądowania spadochroniarzy. Kolejne fazy operacji to ataki na punkty oporu przeciwnika i likwidacja brytyjskiego garnizonu wyspy.

- Po co pchamy się na tę wysepkę? - zapytał porucznik Liege, mój dowódca, zarozumialec i kobieciarz.

- Kapitulacja Włoch dała Amerykanom i Brytyjczykom możliwość zajęcia Kos, Leros, Samos - wyjaśniał Kuhne. - Nasze wojska 3 paź­dziernika odbiły Kos.

Potem każdy z nas otrzymał konkretne rozkazy i mapy wyspy z za­znaczonymi punktami strategicznymi. Cały dzień 11 listopada czekali­śmy. Poszedłem do kolegi ze szkolnej ławy, który pracował w ateńskiej placówce „Abwehry”. Był operatorem radiostacji i otrzymywał świeże meldunki z Rodos, skąd startowały nasze „Stukasy” do bombardowań na Leros. W sumie z He-111 z Grecji wykonali tysiąc lotów bojowych. Na­stępnego dnia o świcie wsiedliśmy do wysłużonych Ju-52. Na pasie stało ich ze czterdzieści. Każdy z nas wsiadając pieszczotliwie głaskał kadłub „Tante Ju” - „Ciotki Ju”, jak piloci nazywali swoje samoloty. Siedzieli­śmy w szesnastu, w kamizelkach ratunkowych, w kompletnym milcze­niu. Wiedziałem, że mieliśmy podlecieć do wyspy od zachodu, czyli od zatoki Gurna. Przez okienko widziałem konwój naszych statków z za­chodnią grupą desantu morskiego. Spojrzałem na zegarek. Byliśmy trzy minuty od strefy zrzutu. Już pilot zapalił czerwone światło, a nawigator podszedł do drzwi, by je otworzyć, gdy nagle poczuliśmy, że samolot zawraca. Wróciliśmy na lotnisko koło Aten. Po wylądowaniu dowiedzieli­śmy się, że operację miał rozpocząć desant z morza od wschodu. Czekali­śmy do godziny dziesiątej, gdy znów otrzymaliśmy rozkaz wejścia na po­kład samolotów. Po trzech godzinach lotu znowu byliśmy nad Leros. De­sant morski zdobył dwa przyczółki i mogliśmy lądować. Samoloty ustawi­ły się po dwanaście maszyn w szyku płytkiego „V”. Lecieliśmy na wyso­kości 150 metrów, poniżej pozycji brytyjskiej obrony przeciwlotniczej.

Stanąłem w otwartych drzwiach do skoku jako siódmy. Miałem zale­dwie sekundę, by ogarnąć wzrokiem skaliste zbocza, nasze dymiące się samoloty, spadochroniarzy opadających wprost na pozycje piechoty wroga i musiałem skakać. Po wylądowaniu, uzbrojony jedynie w pistolet, szu­kałem wzrokiem zasobnika, w którym był mój karabinek snajperski.

- Kostek, zbieraj drużynę! - krzyknął na mnie porucznik Liege.

Miał rację. Nie mogliśmy, jak po wylądowaniu na Krecie, szukać pozycji obronnych, tylko od razu musieliśmy atakować. Gwizdnąłem umówiony sygnał i wokół mnie zebrali się moi ludzie. Kilkadziesiąt metrów od nas słyszałem strzały. Czterech ludzi dźwigało nasze zasobni­ki. Rozpoczęliśmy szturm na wzgórze Rachi i wyparliśmy z niego Angli­ków. Zajęliśmy pozycje obronne. Wtedy wezwał mnie porucznik Liege. Leżał ranny w nogę w cieniu karłowatego krzaczka.

- Kostek, weźmiecie czterech ludzi i pójdziecie do zatoki Pantela, do naszego desantu morskiego - rozkazał. - W sumie wysyłamy trzy takie oddziały. Musicie przeprowadzić posiłki na nasze pozycje. Jutro należy spodziewać się angielskiego kontrataku.

Z naszej dwunastki został ranny jeden żołnierz, a trzech stało na warcie.

- Potrzebni ochotnicy do wypadu za linię wroga - powiedziałem pozostałym.

Natychmiast zgłosiło się sześciu. Wybrałem najlepszych. Pokazałem im na mapie, dokąd idziemy. Potem skuleni przeszliśmy na linię frontu i blisko dwie godziny spędziliśmy skradając się na południowy wschód. Po drodze tylko raz spotkaliśmy patrol brytyjski. Bez przeszkód dotarli­śmy do naszych. Przeprowadzaliśmy oddziały posiłkowe na raty. Każdy z nas, w pojedynkę prowadził kilku żołnierzy. Mnie przypadła grupa dzie­sięciu grenadierów, weteranów walk na froncie wschodnim z młodym, nieopierzonym oficerem.

Ledwo ruszyliśmy, mieliśmy pecha. Brytyjczycy nabrali podejrzeń i zaczęli wystrzeliwać w niebo flary. Musieliśmy umykać na południe. Świt zastał nas na nagim zboczu góry.

- Poruczniku - poprosiłem do siebie dowódcę grupy. - Musimy gdzieś się ukryć, bo Brytyjczycy rozszarpią nas na strzępy.

Porucznik Max kilka miesięcy wcześniej ukończył przyspieszony kurs oficerski i to była jego pierwsza akcja bojowa.

- Prowadźcie, sierżancie - dał mi wolną rękę.

Uznałem, że marsz w kierunku naszych pozycji nie ma sensu. Mu­simy przeczekać w terenie, z dala od ludzkich osiedli. Skierowałem się na południe. Szliśmy już dwie godziny, słońce stało wysoko na horyzoncie. Na niebie widziałem nasze samoloty i słyszałem odgłosy strzałów angielskiej artylerii. Wpierw kryliśmy się przed greckim chło­pem prowadzącym osiołka. Potem pojawił się brytyjski jeep z czwórką żołnierzy w środku. W końcu dotarliśmy do niewielkiej zagrody zbudowanej z kamienia na zboczu wzniesienia porośniętego winoroślami.

Porucznik i ja oglądaliśmy zabudowania przez lornetkę.

- Trzy kozy, grecki wieśniak, mały chłopiec i urodziwa Greczynka - relacjonował. - Wchodzimy - zadecydował.

Czterech ludzi zabezpieczyło drogę dojazdową. Dwóch pozostało wyżej, by przez lornetkę obserwować okolicę. W pięciu, z porucznikiem na czele zeszliśmy do zagrody. Jeden grenadier sprawdził zabudowania gospodarcze. Dwóch kolbami wybiło szyby w maleńkich oknach i we­tknęło lufy karabinów do środka, a Max kopniakiem otworzył drzwi. Wszedłem za nim. W środku, przy prostym stole siedzieli mieszkańcy. Było to młode greckie małżeństwo z synkiem. Na łóżku w rogu leżał starzec i patrzył na nas przerażonymi oczyma. Chłop z zaciśniętymi pię­ściami spoglądał groźnie w nasze oczy. Jego żona tuliła do piersi cztero­letniego chłopczyka, który z zainteresowaniem przyglądał się naszemu rynsztunkowi i maskującym bluzom.

- Zostaniemy tu - oznajmił Max po niemiecku.

Nie wywołało to żadnej reakcji. Powtórzyłem słowa porucznika, tyle że po angielsku. Z rym samym skutkiem. Zajrzałem do drugiego pomie­szczenia. Była to sypialnia i zarazem pokój dziecinny. Gestem pokaza­łem Grekom, że mają tam przejść. Gdy to zrobili, przytknąłem wskazu­jący palec do ust nakazując milczenie i zasłoniłem okna. Zamknąłem za sobą drzwi i odwróciłem się do Maxa zajętego penetracją garnków stoją­cych na kuchni.

- Rozstawię warty - powiadomiłem go i wyszedłem.

Zostawiłem posterunek na wzgórzu i dwóch ludzi przy drodze. Dwóch rozstawiłem na terenie winnicy. Reszcie kazałem skryć się w chacie. Sam usiadłem w cieniu okapu magazynu z koszami do zbierania winogron i ob­serwowałem niebo. Wciąż widziałem latające tam i z powrotem nasze sa­moloty.

Nagle od strony drogi usłyszałem strzał. Poderwałem się z miejsca i pobiegłem w tamtą stronę. To jeden z grenadierów mierzył do biegną­cego sto metrów dalej chłopca. Położyłem rękę na lufie karabinu.

- Nie strzelaj! - rozkazałem. - Sprowadzisz tu Brytyjczyków.

- Dzieciak też - odparował grenadier. - Pan nie wie, co ruskie dzieciaki potrafiły robić.

- Wiem, ale to jest grecki czterolatek. Co najwyżej zgubi się w górach, posiedzi do nocy w ukryciu. Zacznie płakać i wtedy może go ktoś znaj­dzie. My w tym czasie będziemy daleko.

Wróciłem do chałupy. Porucznik Max stał na podwórzu z pistoletem maszynowym pod pachą.

- Co się stało, sierżancie? - zapytał.

- Dzieciak uciekł. Musimy wynosić się stąd.

- Co?! - krzyknął wściekły porucznik.

Obrócił się na pięcie i wbiegł do pomieszczenia, gdzie trzymaliśmy Greków. Przystawił lufę pistoletu do głowy starca.

- Gdzie jest dzieciak?! - wrzeszczał. - Dokąd go wysłaliście?!

- Panie poruczniku... - próbowałem coś powiedzieć.

- Zamknij się, Kostek!

- Poruczniku - stanąłem twarzą w twarz z Maxem. - Oni pana nie rozumieją! Nic panu nie powiedzą. Może dzieciaka wysłali w góry, żeby tam przeczekał do naszego odejścia. Chcieli go uratować.

Porucznik Max wpadł w szał.

- Nic nie powiedzą? Zobaczymy!

Palec wskazujący zbielał na spuście pistoletu. Szarpnąłem dłoń po­rucznika. Zaczęliśmy się szarpać i wtedy padł strzał i porucznik osunął się na podłogę martwy. Grecy patrzyli na mnie zadziwieni tym, co wi­dzieli. Do pokoju wpadli grenadierzy.

- Co się stało? - zapytał kapral Kierse.

Szybko ciemniejąca plama krwi na piersi porucznika i pistolet w jego dłoni plus zaskoczone i przerażone miny Greków były niemą odpowie­dzią. Kierse spojrzał mi w oczy ze zrozumieniem. Był krępym Bawarczykiem o ponurej minie, ciemnych bruzdach na twarzy i wąskich, zaci­śniętych ustach.

- Porucznik popełnił samobójstwo - zwrócił się do swoich żołnie­rzy. - Oficjalnie poszedł na patrol, z którego już nie wrócił. Wy dwaj! - wskazał dwóch grenadierów. - Zakopcie go gdzieś. Reszta rozejść się po winnicy. Szukajcie dzieciaka. Zbiórka za kwadrans.

Gdy zostaliśmy sami, Kierse przyjrzał się Grekom. Zajrzał pod koc przykrywający starca, pochylił się nad jego nogami i powąchał.

- Gangrena, już po nim - orzekł.

Wyjął z apteczki strzykawkę. Chłop próbował zerwać się z miejsca.

- To lekarstwo. Uśmierzy ból - wyjaśniłem po angielsku. Może mnie zrozumiał, może wyczuł nasze intencje, bo pozostał na miej­scu.

Kierse po zrobieniu zastrzyku zbliżył się do Greczynki. Palcem pod­niósł jej brodę i spojrzał jej w twarz.

- Będziemy musieli ich zabrać ze sobą - mruknął. - Ale pan tu dowodzi, sierżancie...

- Wydaj ludziom rozkazy, a ja rozejrzę się dookoła - powiedzia­łem.

Wszedłem po chybotliwej drabinie na dach chatynki i wyjąłem lor­netkę. Cały czas myślałem o zachowaniu grenadierów, którzy tak obojęt­nie zareagowali na śmierć swojego dowódcy. Przez szkła lornetki w od­dali zobaczyłem białe ściany jakiegoś dużego obiektu. Po sprawdzeniu na mapie wiedziałem już, że to klasztor. Szybko jednak zainteresował mnie inny widok, a mianowicie jeepa i dwóch ciężarówek z żołnierzami Królewskich Irlandzkich Fizylierów, z którymi walczyliśmy poprzedniego dnia. Samochody zatrzymały się pół kilometra od winnicy i wysiadło z nich około czterdziestu żołnierzy. Sprawnie dowodzeni rozdzielili się na grupy, które miały otoczyć gospodarstwo. Zeskoczyłem z dachu.

- Zbierać się! - krzyknąłem. - Mamy gości!

Zajrzałem do chałupy. Oprócz zasypiającego staruszka nikogo w niej nie było.

- Kierse! - zawołałem.

Byłem sam. Grenadierzy porwali Greków i uciekli. Jestem pewien, że prowodyrem ucieczki był Kierse. To on przecież wydał rozkaz żołnie­rzom, żeby rozbiegli się po okolicy. Ciało porucznika porzucili w maga­zynku z koszami. Nie pozostało mi nic innego jak pójść w ich ślady, tyle że w pojedynkę.

Szybko przebiegłem kilkaset metrów między rzędami krzaków. Od­czekałem, aż minęła mnie kilkuosobowa grupa Anglików i zszedłem w kie­runku doliny. Uznałem, że bezpiecznym miejscem będzie klasztor. Już w średniowieczu zbieg, który skrył się na terytorium kościoła, mógł czuć się bezpieczny. Wędrówka zajęła mi czas do południa. Zdziwiłem się, gdy bez żadnych problemów otwarto furtkę w bramie. Mnich, dzisiejszy przełożony, patrzył na mnie z wrogością. Podwórze było puste.

- Muszę odpocząć - gestem pokazałem mnichowi, że chcę spać. - Gdzie jest woda?

Duchowny domyślił się, o co mi chodzi i bez słowa pokazał studnię obok budynku klasztornego. Gdy wiadrem zaczerpnąłem wody i pochy­liłem się nad nim, żeby obmyć twarz, usłyszałem tuż przy uchu szczęk odbezpieczanego pistoletu.

- Witaj! - usłyszałem głos Kiersego. - Jesteś niebezpieczny, więc musisz mi oddać broń.

Wyprostowałem się i prawą ręką sięgnąłem, by zdjąć z ramienia pa­sek mojego karabinka, gdy nagle od strony bramy nadbiegł grenadier.

- Anglicy! Mają pelotkę Boforsa - strażnik mówił o działku prze­ciwlotniczym kalibru 40 milimetrów. Większego nie trzeba było, by zni­szczyć jakikolwiek oprócz zamku budynek na wyspie.

- Szybko! Bierzcie mnichów do kościoła! - rozkazał Kierse.

Zostawili mnie samego sobie. Grenadierzy zapędzili mieszkańców kla­sztoru do świątyni i od wewnątrz zaryglowali drzwi. Ostrożnie podsze­dłem do kamiennego murku otaczającego klasztor. Przed bramą, w odle­głości dwustu metrów Brytyjczycy rozstawili działko. Za głazami i krzacz­kami kryli się piechurzy. Zawróciłem do klasztoru i wszedłem do celi zaj­mowanej przeze mnie i dziś. Otworzyłem okno. Na stole zrolowałem der­kę zdjętą z łóżka i na niej oparłem karabin. Doskonale widziałem podwórze, bramę, wieżę kościelną z wejściem.

Po krótkiej chwili w stronę klasztoru ruszył angielski sierżant w to­warzystwie żołnierza niosącego białą płachtę zatkniętą na kawał kija. Anglicy weszli na środek placu i czekali. Z kościoła wyszedł Kierse.

- Poddajcie się! - zaproponował angielski sierżant. - Walcząc zniszczymy to piękne miejsce i narazimy życie niewinnych ludzi.

- Nigdy! - odpowiedział Kierse. - Jak chcecie walczyć, to pro­szę bardzo. Nasze wojska i tak opanują wyspę. Możemy tu czekać na ich przybycie. Pamiętajcie, że z nami są mnisi.

- I niewinne greckie małżeństwo - dodał Anglik.

- Nasze warunki są następujące - Kierse stanął w rozkroku - macie natychmiast zabrać stąd swoją armatkę, wycofacie się na kilometr i będziecie czekać, aż odejdziemy. Nie zabijemy nikogo.

- Oni rabują skarbiec! - wołał przełożony wybiegając z kościoła. - Chcą zrabować Jej relikwię, cały skarbiec...

Słowa Greka zamarły mu na ustach zagłuszone krótką serią wystrze­loną z automatu Kiersego. Kapral wycelował broń w Anglików.

- Znacie nasze warunki! Macie godzinę - mówił wycofując się do świątyni.

Siedziałem w chłodnej celi i w osłupieniu patrzyłem na ciało mni­cha, leżące na podwórzu. Brytyjscy żołnierze wycofali się za murek. Parlamentariusze zrelacjonowali oficerowi przebieg wypadków. Przyło­żyłem lunetę do oka i wyraźnie widziałem, jak Anglik rozmawiał z kimś przez radio. Zastanawiałem się, co powinienem uczynić. Przecież byłem niemieckim żołnierzem, wiele widziałem w czasie pierwszych lat wojny, lecz nigdy nie zetknąłem się z takim zachowaniem, jakie zaprezentował Kierse. Słyszałem o specjalnych komandach mordujących całe wsie na Wschodzie, przesiedleniach, ale zawsze myślałem, że to może jakieś bajki. Tu zobaczyłem, że takie zwyrodnienie istnieje naprawdę. Nie mogłem też zdradzić ojczyzny i współpracować z Anglikami.

I wtedy Anglicy zaatakowali. Pierwszy strzał z działka rozbił furtkę w klasztornej bramie, drugi usunął z drogi szturmujących jedno skrzydło bramy, a trzeci trafił w drzwi wejściowe do świątyni. Piechurzy wroga pochyleni zbliżyli się do murku i po chwili na dziedziniec wkroczył kil­kuosobowy oddział szturmowy. Wtedy ktoś z wnętrza kościoła wypchnął greckiego chłopa, a na dzwonnicy nad wejściem pokazała się jego żona. Zaskoczeni Anglicy odruchowo skierowali broń na Greka.

- Nie! - krzyczała po angielsku kobieta zanosząc się łzami.

Za nią w pewnej odległości stał Kierse. W wyciągniętej ręce trzymał pistolet przytknięty do tyłu głowy krzyczącej. Grenadierzy w drzwiach musieli ustawić ręczny karabin maszynowy, bo rozległy się charaktery­styczne odgłosy serii z MG-42. Atakujący rozpaczliwie szukali schro­nienia, a Grek rzucił się z powrotem do kościoła. Na moment zasłonił sobą wylot lufy karabinu. Jeden z Angoli chwycił za granat, żeby wrzu­cić go do środka i zlikwidować gniazdo karabinu maszynowego. Widząc to Kierse naciągnął kurek pistoletu, aby oddać strzał.

Przyłożyłem oko do lunety, wstrzymałem oddech, starannie wycelo­wałem i strzeliłem. Kobieta opadła na parapet balkonu dzwonnicy i za­nosiła się płaczem. Granat wybuchł przed wejściem i MG-42 umilkł na dobre. Kierse, nim zniknął, spojrzał w moją stronę. Nie widział mnie, ale z pewnością się domyślił, kto mógł mu strzelić w uzbrojoną dłoń. Mój strzał nie pozostał niezauważony i lufa działka przeciwlotniczego zaczęła się obracać w kierunku budynku klasztornego.

Zerwałem się z miejsca i zbiegłem na parter. Wyskoczyłem przez okno od szczytu, niewidocznego dla Anglików. Między murem a rzędem wysokich kwiatów była ścieżka. Błyskawicznie przebiegłem nią na tyły kościoła. Przez maleńkie drzwiczki wszedłem do środka. Znalazłem się w wąskim korytarzyku prowadzącym na wewnętrzny balkon, coś w rodzaju chóru. Leżąc rozejrzałem się po wnętrzu. Przy ikonostasie zgro­madzili się modlący mnisi. Dwóch pochyliło się nad rannym chłopem. W wejściu do świątyni leżało trzech grenadierów. Dwóch pozostałych opatrywało czterech krwawiących kolegów. Zniknął Kierse i jeszcze je­den jego człowiek.

Przeczołgałem się na drugą stronę chóru i mając na oku połowę świą­tyni przed ołtarzem i schody prowadzące do mojej kryjówki, zawołałem:

- Kierse! Poddaj się Anglikom!

Wszyscy, których widziałem, zwrócili głowy w moją stronę.

- Kierse uciekł! - usłyszałem odpowiedź jednego z grenadierów.

Ostrożnie wyjrzałem. Nikt w polu mojego widzenia nie trzymał bro­ni. Powoli wstałem, przełożyłem nogę przez balustradę i wychylony uważnie obejrzałem całe wnętrze.

- Zwiał tamtędy! - pokazał mi jeden z grenadierów wskazując na otwarte drzwiczki na prawo od ikonostasu.

Przełożyłem drugą nogę i zeskoczyłem.

- Co tam jest? - zapytałem mnichów.

Oni milczeli, ale żołnierze nie.

- Kierse postanowił dobrać się do skarbca, są tam jakieś złota na­czynia - podpowiedzieli mi.

- Poddajecie się?! -jakiś angielski żołnierz pytał stojąc za wę­głem wejścia.

- Tak! - szybko odpowiedział jeden z rannych.

Mogłem zostać i mieć już to wszystko z głowy, ale postanowiłem powstrzymać Kiersego przed rabunkiem. Dość złego już uczynił i oba­wiałem się, że ten przebiegły kapral zdoła uciec Anglikom. Wbiegłem w drzwiczki i znalazłem się na ciemnych, krętych schodach wykutych w skale. Ostrożnie, starając się nie robić hałasu i szukając w ciemno­ściach drogi, schodziłem. Po przejściu kilkudziesięciu stopni znalazłem się w niewielkiej salce z obrazem Matki Boskiej na ścianie. Przez wą­skie okienka wpadały do środka promyki światła. W pomieszczeniu były dwa kufry, dwie szafy i trzy półki. Skrzynie były pootwierane i widziałem, że w środku leżały jakieś złote precjoza. Na oko kilku brakowało. Jedna z ksiąg leżała otwarta na podłodze. W szafach wisiały szaty litur­giczne. Tuż obok drzwi, którymi wszedłem, były drugie, o wiele węższe. Wszedłem w nie i znalazłem się w prostym korytarzu rozwidlającym się po kilku metrach. W lewej odnodze widziałem nikły blask światła. Skradałem się w tamtą stronę. Nagle doszedłem do ścieżki pokrytej kamie­niami wielkości cegieł. Z obu jej stron były strome zbocza. Nie widzia­łem ścian jaskini ani tego, dokąd można tym zboczem zejść. Kilkanaście metrów niżej leżał jeden z grenadierów z przetrąconym karkiem na kupce świeżego usypiska kamieni. W ręku wciąż miał zapaloną flarę. Pozba­wiony światła wolałem nie ryzykować wędrówki po grzbiecie, który był bardzo niebezpieczny. Zawróciłem do rozwidlenia i wtedy z góry usły­szałem odgłosy zbiegania kilku ludzi w wojskowych, podkutych butach. Rzuciłem się do ucieczki w drugi korytarz. Po omacku biegłem przed siebie, aż uderzyłem głową o ścianę i upadłem. Następne co pamiętam, to twarz angielskiego żołnierza i dwóch uzbrojonych wartowników celu­jących we mnie. Leżałem na klasztornym dziedzińcu.

***

Herman Kostek zauważył, że patrzę na zegarek.

- Panu się śpieszy? - pytał ze smutkiem w głosie.

Wiedziałem, co czuł. Opowiadał mi swoje tajemnice, a ja patrzyłem na zegarek, jakby to były jakieś bajki.

- Boję się, że mój przeciwnik wkrótce tu dotrze, a ja wciąż nie wiem, czego szuka - wyjaśniłem.

- Chyba się domyślam - stwierdził Kostek wstając. - Dzięki wsta­wiennictwu mnichów i greckiego małżeństwa nie znalazłem się w nie­woli. Brytyjską kapitulację i niemiecką okupację wyspy przeczekałem razem z greckim małżeństwem w klasztorze. Moi ziomkowie znaleźli w chacie zabitego porucznika i zamordowali chorego dziadka jako za­kładnika. Mnie także poszukiwali, lecz zawsze w porę mnisi ukrywali mnie w pewnej skrytce na zboczu.

- Kierse uciekł Anglikom? - dopytywałem się.

- Tak, tamten drugi korytarz prowadził do labiryntu jaskiń i małego wyjścia w gaju oliwnym na zachodnim zboczu. Przeczekał dwa dni, aż nasze wojska opanowały wyspę i ujawnił się. Pokazał komendantowi swoje skarby i zaraz przyjechał do klasztoru jakiś specjalny oddział z dwoma naukowcami. Ze skarbca zabrali księgi i naczynia. Mnisi opowiadali, że Niemcy próbowali sforsować ścieżkę, lecz nawet przy użyciu najsilniej­szych reflektorów nie mogli zobaczyć, dokąd ona prowadzi, a każdy kto na nią wchodził, natychmiast ześlizgiwał się po zboczu.

Przeszliśmy przez bramę. W oddali dostrzegłem charakterystyczny kształt hotelowego busa. Jechała tu druga wycieczka, w której uczestni­czył zapewne Cassidy. Miałem coraz mniej czasu. Kostek dostrzegł to samo co ja.

- Rozumiem - skinął głową.

Przyspieszył i mimo że był sporo starszy ode mnie, ledwo za nim nadążałem. Weszliśmy do kościoła. Wnętrze robiło oszałamiające wrażenie. Na styku wielu kultur powstało cudowne dzieło architektury łą­czące elementy bizantyjskie i arabskie. Ikonostas aż zapierał dech w pier­siach opływając w złotych dekoracjach. Każda balustrada, każdy rąbek ramy ikony był starannie wykończony. Nie było szczegółu, który nie miałby religijnej wymowy. Niemiec szybko rozejrzał się po podłodze, jakby spodziewał się, że wciąż tu leżą grenadierzy. Na prawo od ołtarza były maleńkie drzwiczki będące chyba najskromniejszym elementem wyposażenia świątyni. Kostek wyjął z kieszeni spodni staromodny klucz i otworzył drogę do ciemnego tunelu. Z plecaka wyjąłem latarkę haloge­nową i oświetlałem nam drogę. Zeszliśmy do skarbczyka, który wyglą­dał tak, jak go opisywał mnich. Brakowało tylko złotych precjozów.

- Naukowcy, których przyprowadził Kierse wywieźli także część ikon z ikonostasu, a nie ruszyli szat liturgicznych - powiedział Kostek.

Przyglądałem się obrazowi Matki Boskiej na ścianie. Jako żywo przy­pominał ten z zamku w Bodrum. W rogu w specjalnym stojaku stała laska przypominającą tę z fresku.

- Co to jest? - podszedłem i ręką wskazałem Kostkowi.

- To rabdos - odparł mnich.

- Mogę obejrzeć? - poprosiłem.

- Tak - usłyszałem po chwili.

Schwyciłem laskę i uważnie przyjrzałem się jej czubkowi. Był tam szklisty kamień przypominający diament.

- To fałszywka - mnich uprzedził moje pytanie. - Nie wiem, dlaczego to wstawiono, bo rabdos jest stary i nie nosi śladów przeróbek, czyli taki był od początku.

Rozglądałem się po jaskini. Wąskich okienek było tu kilka, lecz przez mało które docierało do wnętrza światło.

- Gdzie tu może być wieżyczka? - mruczałem do siebie.

- Tam! - Niemiec odruchowo wskazał drugie okienko od prawej tuż przy szafie.

Zbliżyłem końcówkę rabdosu do szpary w ścianie tak, że po chwili mogłem już puszczać zajączki po całej komnacie.

- Wstawili lusterko - roześmiał się Kostek.

- Nie, pryzmat. Proszę zauważyć, że promienie mają wiele barw. Teraz tylko jak ustawić laskę, żeby...

- A jak był na tamtym obrazie w Bodrum?

Chwilę trwało, nim sobie przypomniałem.

- Pochylony w stronę obrazu - odpowiedziałem.

- W proskynezie - podpowiedział mi właściwe słowo. - Oddają­cy cześć ikonie.

- Poza klęcząca od nieznacznego schylenia głowy aż po dotknięcie czołem ziemi - przypomniała mi się formułka wbijana na pamięć przed jednym z egzaminów na studiach.

Zacząłem pochylać rabdos. Kilka razy, na ułamki sekund chwytał jakieś odblaski promieni, aż wreszcie prawie przy samej ziemi złapał pojedynczy promyk. W zakurzonym pomieszczeniu ujrzeliśmy czysty niebieski strumień światła prowadzący wprost na szufladę w szafie.

Kostek otworzył ją. Była pusta.

- Już to zrabowali - mruknąłem.

- Odsuńmy szafę - zaproponował mnich.

Zaparliśmy się i odsunęliśmy mebel. Obaj padliśmy na kolana i tuż przy podłodze w świetle latarki zobaczyliśmy otwartą księgę.

- To Apostolos, księga liturgiczna zawierająca Dzieje Apostol­skie i Listy z oznaczeniami, w jakie dni należy je czytać - pierwszy odezwał się Kostek.

- Uzupełniano je Apokalipsą, której nie czytano w Kościele bizan­tyńskim - uzupełniłem, gdy powoli w mej głowie otworzyły się „pliki” z dawno nieużywaną wiedzą.

- Idź w pokorze i ufaj Bogu - mnich odczytał grecki napis na dole kart otwartej księgi.

Usłyszeliśmy z góry szmer wielu stóp.

- Chyba czas na nas -rzucił mnich.

Zepchnęliśmy szafę na miejsce i butem zatarłem ślady przesuwania jej po zakurzonej podłodze. Kostek poprowadził mnie do tajemniczej ścieżki. W normalnych warunkach moja latarka świeciła nawet na sto metrów, lecz tutaj jej światło rozpraszało mrok najwyżej na kilkanaście. Przejście miało ledwie trzydzieści centymetrów szerokości, a zbocza choć strome nie wyglądały tak groźnie. Całość pokrywała warstwa kamieni różnej wielkości.

- Jesteś pewien, że musisz tam iść? - zapytał mnich.

Wahałem się. Ścieżka wyglądała na niebezpieczną, a mój lęk dodat­kowo pogłębiała wiedza o złej sławie tego miejsca.

- Idź w pokorze i ufaj Bogu - powtarzałem sobie pod nosem.

Kostek badawczo przyglądał się mojej twarzy i wtedy mnie olśniło.

Padłem na kolana i świecąc przyglądałem się ścieżce. Wśród białych i szarych kamieni odnalazłem coś w rodzaju krwawych odcisków palców stóp. Gdy położyłem się na ścieżce, natychmiast kilka drobnych kamyczków potoczyło się w ciemność. Czekałem na odgłos, że w coś uderzyły, lecz była to chyba studnia bez dna. Dalej zaobserwowałem odcisk pięty. Poniosłem się i stanąłem w wejściu.

- Wiesz, co robisz? - Kostek był wyraźnie zaniepokojony.

- Czas nagli, a obawiam się, że Cassidy wie, do czego zmierza i doj­dzie tam nawet po trupach - odpowiedziałem. - Mam nadzieję, że dobrze rozumiem wskazówkę. „Idź w pokorze” to znaczy, żeby pochylić się i wyglądać wymalowanych znaków, gdzie stawiać stopę, a właściwie jej część. A „ufaj Bogu” to nic innego jak to, że trzeba uwierzyć w swe przeznaczenie.

Ostrożnie zrobiłem pierwszy krok i zaraz cofnąłem się. Nie dlate­go, że kamień, na którym stanąłem zachwiał się, lecz dlatego, że wyso­kie, sportowe buty z grubymi podeszwami nie nadawały się do tego „spacerku”. Boso ruszyłem przed siebie. Idąc lekko pochylony z latar­ką w dłoni bez trudu odnajdywałem ślady raz palców, czasem pięt, bocz­nych krawędzi stopy. Po kilku metrach, gdy odsunąłem latarkę w bok, tak jakbym w wyciągniętej ręce trzymał pochodnię, przejście było już łatwe. Nie oglądałem się za siebie, aby nie stracić rytmu stawiania ko­lejnych kroków. Gdy zorientowałem się, że jestem zupełnie sam w czar­nej pustce, zląkłem się i zacząłem niebezpiecznie balansować.

„Ufaj Bogu!” - przypomniałem sobie.

Moje ciało uspokojone przestało się chwiać, a umysł odzyskał ja­sność. Nie miałem wyjścia. Nie wyobrażałem sobie, abym mógł w tej chwili zawracać - musiałem iść przed siebie i wtedy przyszło wyba­wienie. Promień latarki wyłowił z mroku zarys wejścia do jaskini. Nie­znacznie przyspieszyłem i ostatnie dwa metry przebyłem jednym kro­kiem. Gdy tylko poczułem pod stopami twardy grunt, odetchnąłem. Oprócz chłodu czułem między palcami wilgoć. Patrzyłem przerażony na ciemniejącą plamę krwi. Rozumiałem już, skąd brały się ślady na kamie­niach.

Latarką omiotłem ogromne pomieszczenie o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia metrów z kilkoma kolumnami stalaktytów. Oddychając mroźnym powietrzem szedłem powoli w kierunku czegoś przypominają­cego ołtarz. Na nim stała pozłacana drewniana szkatułka.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

SZARA WILCZYCA I RÓŻOWA PANTERA • MIEJSCE ŚMIER­CI KUNSTKEGO • KIM BYŁ OTTO KUNSTKE? • DRUGIE STARCIE Z CASSIDY'M • CASSIDY JEDZIE DO KALININGRADU • PAMIĄTKA Z TURECKIEJ RIWIERY

Na korytarzu liceum zabrzęczał dzwonek. Po chwili drzwi do biblio­teki uchyliły się i do środka wszedł Tomek.

- Dzień dobry! - przywitał nas.

- Cześć! - odpowiedzieliśmy.

Chłopiec podał bibliotekarce kilka książek.

- Po lekcjach przyjdę po Herodota - powiedział do miłej pani.

Podszedł do nas.

- Co panowie wywęszyli? - uśmiechnął się.

- Chodźmy na zewnątrz - poprosiłem go.

Wyszliśmy przed liceum i znaleźliśmy wolną ławkę.

- Można wejść do szkoły niepostrzeżenie, tak, żeby nikt się nie czepiał? - Olbrzym zapytał chłopaka.

- Tutaj pilnują dyżurni - Tomek wskazał na główne wejście. - Od strony boiska pilnują Różowa Pantera i Szara Wilczyca.

- Kto? - zdziwiłem się.

- Dwie panie szatniarki i sprzątaczki w jednym - odpowiedział Olbrzym. - Słyszę, że stare przydomki wciąż przy nich trwają. Różowa Pantera jest przeraźliwie chuda i kiedyś pofarbowała sobie włosy na różo­wy kolor. Głowy nie dam, czy taka barwa była zamierzonym efektem. Druga dla odmiany jest niska i ma oczy zawsze obwiedzione czarną kred­ką, a powieki pomalowane na brązowo. Do tego ma ponure spojrzenie. Jej też nie udał się numer z farbowaniem i zamiast zakryć siwiznę zosta­wiła sobie szarą szopę włosów.

- Teraz obie są brunetkami, ale czasami na odrostach widać ślady starej legendy - uzupełnił Tomek.

- Nocna wyprawa w stylu „Mission impossible”? - dopytywał się Olbrzym.

- Drzwi i okna są zabezpieczone systemem alarmowym. Po korytarzach możecie się poruszać. Tam nie ma czujników ruchu. Nie spodzie­wałbym się po panach takich szalonych pomysłów - Tomek przyglądał nam się uważnie.

- To on jest szalony - palcem wskazałem Olbrzyma. - Mogę czekać do końca matur.

- Może powiedzą mi panowie, o co chodzi i sam sprawdzę, co się da? - zaproponował Tomek.

Olbrzym opowiedział o naszej zagadce.

- Interesuje nas strych - zakończył opowieść.

- No, to klops - Tomek westchnął. - Klucze na strych ma Szara Wilczyca. Obiecuję, że postaram się coś wymyślić! - krzyknął na od­chodnym, nim zniknął zwabiony do szkoły odgłosem dzwonka.

- I co teraz? - Olbrzym spojrzał na mnie.

- Pozostaje nam czekać - wystawiłem twarz do słońca.

- Na co?

- Na to, co wymyśli Tomek. Mam ogromny kredyt zaufania dla tego chłopca. Niedługo znak życia powinien dać Paweł, mój człowiek od operacji specjalnych. Dobrze by było, gdybyś zadzwonił teraz do Da­miana i umówił się z nim na wyjazd na dworzec, gdzie znalazł tę teczkę.

Olbrzym wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do kolegi.

- Za pół godziny - oświadczył po skończonej rozmowie.

Dalej leniuchowałem na ławce, a Olbrzym pobiegł do pobliskiego skle­pu kupić prowiant na wycieczkę. O umówionej porze zjawił się Damian dźwigając równy jego wielkości stary amerykański worek desantowy.

- Moja piszczałka - z dumą poklepał pakunek.

Czym prędzej wsiedliśmy do Rosynanta i wyjechaliśmy z Olsztyna drogą w kierunku Barczewa.

- Co wiesz o tym pociągu, który podobno rozbito na stacji, dokąd jedziemy? - zapytałem Damiana.

- Początkowo myślałem, że to rzeczywiście był skład z amunicją, ale potem poczytałem i popytałem - opowiadał Damian. - Z doku­mentów i wspomnień niemieckich kolejarzy, jakie czytałem w pisem­kach ziomkowskich wynikało, że po 20 stycznia 1945 roku mało który pociąg mógł spokojnie jeździć po pruskich torach. Pełne panowanie w powietrzu miało rosyjskie lotnictwo i jedynie zadymki śnieżne mogły zatrzymać ataki z powietrza. Wiedział pan, że pod Barczewem walczył późniejszy prezydent Republiki Federalnej Niemiec, Richard von Weizsacker?

- Nie. To mało znany epizod.

- Ciekawostka dla miłośników historii - Damian machnął ręką. - Po zdobyciu dworca olsztyńskiego przez żołnierzy Armii Czerwonej ustał ruch. Najbliższy większy węzeł kolejowy znajdował się w Iławie i Ostródzie na zachodzie. W owym czasie Ruscy byli już w Ostródzie. Na wschodzie najbliższym takim punktem była Czerwonka, skąd nitki kolei rozchodzą się do Ełku przez Mikołajki i do Giżycka przez Korsze i Kętrzyn, a także na północ przez Jeziorany. To właśnie w Jezioranach znalazłem tę teczkę. I przeczytałem artykuł pana Stanisława P. o ostat­nim pociągu ewakuacyjnym, który odjechał z Olsztyna. Najpierw skład miał kłopoty z lokomotywami, a gdy w końcu uciekł, to był ostrzeli­wany i przez Rosjan, i przez Niemców. W końcu szczęśliwie dotarł do Królewca. Teraz myślę, że człowiek, który ją wiózł, jechał tym składem.

Z Barczewa skręciliśmy na Jeziorany, małe miasteczko na Warmii. Budynek stacji stał na końcu miasteczka. Za torami były już tylko szcze­re pola. Od dawna nie jechały tędy pociągi, a pomieszczenia stacji za­mieniono na mieszkania i magazyny. Zaparkowaliśmy Rosynanta obok rampy towarowej. Olbrzym przeciągnął się i rozejrzał dookoła. Damian wyjął z worka wykrywacz metali i zaprowadził nas przez tory w miejsce, gdzie znalazł teczkę.

- Powiedz mi - zwróciłem się Damian omiatającego teren cewką swego urządzenia - w jakim stanie była teczka?

- Mocno zniszczona, właściwie resztki skóry - odpowiedział Da­mian. - Zamek miała uszkodzony i skrzydło odchylone...

- Jakby ktoś spenetrował jej zawartość i rzucił? - domyśliłem się.

- Dokładnie tak.

Dzieci z miasteczka szybko odkryły naszą obecność i uznały nasze działania za świetne widowisko. Obsiadły rampę i patrzyły. Przez go­dzinę Damian z Olbrzymem uzbrojonym w saperkę wykopali łuski od mosinów, pepesz, rewolwerów naganta, schmeissera, MG-42 i Sturmgewehr-43.

- To była jatka - orzekł Olbrzym. - Obie strony waliły do siebie ze wszystkiego, co miały. Nic dziwnego, że ktoś zgubił teczkę.

Dzieciarna z Jezioran zbliżała się do nas systematycznie i teraz ota­czała nas już ciasnym kręgiem.

- Proszę pana, a kopał pan przy tych drzewach? - zapytał jeden z umorusanych wyrostków.

- A co tam jest? - zainteresował się Damian.

- Tam chłopaki znaleźli kiedyś karabin i cały granat - odpowie­dział umorusaniec.

Damian i Olbrzym poszli we wskazane miejsce. Szybko, mimo usta­wionej dużej dyskryminacji, usłyszeliśmy ciągły sygnał. Damian jako właściciel urządzenia najlepiej rozpoznawał, co oznaczaj ą poszczególne piski.

- Małe złomowisko - meldował. - Duże i żelazne rzeczy. Trochę mosiądzu i innej drobnicy. Kopiemy?

- Pewnie! - zakrzyknął Olbrzym.

Wbił ostrze saperki i wygarnął pierwszą porcję ziemi. Wszyscy na­tychmiast zbledliśmy. Pod ziemią były ludzkie kości. Olbrzym trafił pro­sto w klatkę piersiową. Tylko Damian zachował zimną krew.

- O! Nieśmiertelnik! - ucieszył się.

- Trzeba powiadomić władze - oświadczyłem.

- Jakiś dziwny - Damian przecierał blaszkę.

Olbrzym wyjął telefon komórkowy.

- Znam ludzi z fundacji polsko-niemieckiej zajmującej się takimi bezimiennymi mogiłami - powiedział. - Na podstawie kształtu kości twarzowych czaszki potrafią stworzyć komputerowy wizerunek człowie­ka, zidentyfikować zwłoki po zębach i kodzie DNA. Nieśmiertelnik to bułka z masłem.

Dziennikarz po chwili rozmawiał ze znajomymi. Obiecali przyjechać do Jezioran za dwie godziny, by zabezpieczyć teren i przygotować bada­nia na następny dzień. Olbrzym podał im cyfry i litery z nieśmiertelnika.

- Za godzinę będziemy wiedzieć, kto zacz - rzekł po skończeniu rozmowy.

Dobrze, że Olbrzym kupił trochę słodyczy, które mógł rozdać dzie­ciakom. Latorośle natychmiast zniknęły, by na jakimś podwórku spra­wiedliwie podzielić łup. Odeszliśmy od grobu na kilkadziesiąt metrów uprzednio zakrywając wykop dużym kawałkiem folii.

- To musi być przypadek - nagle odezwał się Olbrzym.

- O co ci chodzi? - zdziwił się Damian.

- Drzewka są stosunkowo młode - wyjaśniłem. - Mają może dwadzieścia, trzydzieści lat. Wyrosły w zagłębieniu o dosyć regularnym kształcie. Myślę, że to lej po bombie, do którego wrzucono ofiary walk w tym miejscu.

- Tak, dziwne tylko, że znaleźliśmy nieśmiertelnik - wtrącił się Olbrzym.

- Może Ruscy go pochowali i nie zabierali blaszek - argumento­wał Damian.

- A Ruscy to niby pieścili się i organizowali pogrzeby? - zaperzył się Olbrzym.

- Panowie! - dyscyplinowałem ich. - Jest jeszcze inne rozwiąza­nie. Po pierwsze, poczekajmy na wyniki ekshumacji. Po drugie, ten ktoś z nieśmiertelnikiem mógł być wojskowym w cywilu i nieśmiertelnik skrył pod ubraniem.

Zadzwonił telefon Olbrzyma. Ten słuchał czyjegoś tłumaczenia z ros­nącym zainteresowaniem.

- Dzięki - skończył rozmowę zamykając klapkę telefonu. - Nie­zły numer - pokręcił z niedowierzaniem głową.

- I co? - niecierpliwił się Damian.

- Ten koleś pod drzewem to Otto Kunstke, coś w rodzaju teutońskiego Indiany Jonesa. W czasie wojny rabował na Wschodzie ile wlezie i co popadnie. Jego brat był szyszką w SS i ślad po bracie urwał się w Uru­gwaju. Braciszek zajmował się handlem tym, co zrabował nasz Otto. Co ciekawe, przy okazji procesów po zamachu na Hitlera, to Kunstke doko­nywał wyceny antyków znajdujących się w mieszkaniach oskarżonych. Podobno większość z tego przehandlowano via Szwajcaria do krajów alianckich.

***

Powoli uchyliłem wieko. W środku był szary proszek i kawałek kości.

„To relikwia” - pomyślałem.

Zastanawiałem się, co zrobić: brać czy nie brać? W końcu zdecydo­wałem, że lepiej, żebym oddał ją mnichom, którzy zabezpieczą ją przed zakusami Cassidy'ego, najwyraźniej chcącego zdobyć tę relikwię. Ostroż­nie włożyłem szkatułkę do plecaka i wróciłem do ścieżki. Skarpetkami wytarłem stopy oblepione krwią zmieszaną z wielowiekowym kurzem. Ruszyłem w drogę powrotną. Gdy według moich obliczeń byłem już kil­kanaście metrów od miejsca, gdzie powinien stać Kostek, usłyszałem jego głos z dołu, po prawej.

- Uważaj! Zasadzka! - wołał.

Ktoś, zapewne Cassidy, zaświecił mi latarką w oczy.

- Masz TO? - usłyszałem uprzejmy głos.

Milczałem.

- Wiem, że mnie śledziłeś i jestem przekonany, że TO wziąłeś, więc oddaj mi szkatułkę, a uratujesz życie starego mnicha - kontynuował mężczyzna. - Biedak ruszył za tobą ubezpieczając się liną. Oczywiście ześlizgnął się i teraz ja go trzymam, ale już powoli tracę siły. Stałem nieruchomo.

- Podejdź i oddaj mi TO!

- Latarka - mruknąłem.

- O, przepraszam - strumień zszedł z wysokości mojej twarzy nie­co niżej, zapewne gotowy w każdej chwili oślepić mnie, bym stracił rów­nowagę i poleciał w nieznane.

Zbliżyłem się na trzy metry do wejścia.

- Daj! - usłyszałem rozkaz.

Wciąż nie widziałem tego mężczyzny skrytego za silnym blaskiem latarki. Przysiadłem, oparłem się rękoma i ostrożnie usiadłem. Potem z plecaka wyjąłem szkatułkę.

- Owiń ją w coś, żeby nie rozsypała się zawartość - padł kolejny rozkaz.

Owinąłem relikwiarz w sweter i starannie zawiązałem rękawy.

- Rzuć!

Rzuciłem.

W tym samym momencie z blasku latarki wyleciała końcówka sznu­ra. Ledwo ją chwyciłem, a mężczyzna z latarką zniknął i mieliśmy tylko światło mojej zawieszonej na ramieniu. Poświeciłem wzdłuż sznura. Kilkanaście metrów niżej ujrzałem bladą, zmęczoną twarz mnicha.

- Puść linę i goń drania! - wołał Kostek.

Pokręciłem głową.

- Nie dasz rady mnie wyciągnąć, bo przy każdym ruchu lina prze­ciera się na ostrych krawędziach kamieni.

Bez słowa przełożyłem sznur przez pasek i zawiązałem ją. Z plecaka wyjąłem zwój odpornej na ścieranie liny alpinistycznej. Zrobiłem sobie z niej szelki i resztę rzuciłem w stronę mnicha.

- Niech pan się do niej przy wiąże! - wołałem.

Teraz mnich pokręcił głową.

- Ściągnie nas obu! - usłyszałem.

- Jeśli tak będzie, to pana odetnę - pokazałem nóż wyjęty z kieszeni.

Tym scyzorykiem niewiele bym zdziałał przy odporności tej liny na uszkodzenia mechaniczne, ale widocznie moje zapewnienie uspokoiło mnicha i prowizorycznie obwiązał się nią w pasie.

Teraz położyłem się na ścieżce i próbowałem czołgać się. Przebycie kilku metrów zajęło mi najdłuższych pięć minut w moim życiu. Potem bez trudu wciągnąłem mnicha. Gdy leżał dysząc obok mnie, bez słowa pokazał przetartą linę, na której wisiał.

- Uratowałeś mi życie za cenę relikwii - powiedział.

- Jakiej?

- Goń za nim, potem ci opowiem.

Wstałem, założyłem buty i wbiegłem do świątyni. Mój bieg przypo­minał wielkie kuśtykanie.

- Czy obcokrajowiec, wysoki brunet z wąsem wychodził stąd? - zapytałem przełożonego klasztoru, który właśnie wychodził z wnętrza.

- Nie wiem - mnich wzruszył ramionami. - Słyszałem, że ktoś odłączył się od wycieczki i postanowił wrócić do portu na piechotę.

Wskoczyłem na mur otaczający zabudowania. Jakiś kilometr niżej ujrzałem sylwetkę Cassidy'ego idącego równym, spokojnym krokiem na północ. Zszedłem gotów ruszyć w pościg.

- Załatwię ci samochód - Kostek położył mi dłoń na ramieniu. Obok niego stał przełożony klasztoru. - Będziesz w porcie przed Cassidy'm.

Auto miał chłop z pobliskiej winnicy, jak się domyślacie tej samej, w której Kostek zatrzymał się z grenadierami. Kierowcą był syn tamte­go chłopa. W ciągu kwadransa obaj mnisi opowiedzieli mi, co to za relikwia, i mogłem jechać za Cassidy'm. Policja na wyspie była już o wszy­stkim powiadomiona. Jechałem więc na gotowe. Ale nie przewidzia­łem jednego. Gdy przyjechałem do Lakki, „Lady Makbeth” już nie było. Cassidy musiał złapać okazję albo umówił się z załogą szkunera w ja­kiejś cichej zatoczce. Zastałem za to kilku policjantów wyczekujących mego przybycia. Zabrali mnie na posterunek i nim wytłumaczyłem im, że to nie ja skradłem coś z klasztoru, minęło kilka godzin. Muszę przyznać, że zakrwawiony i zakurzony nie wzbudzałem zaufania. Nim ko­mendant dowiedział się od straży wybrzeża, gdzie jest szkuner „Lady Makbeth”, ten już był na tureckich wodach terytorialnych. Nie pozo­stało mi nic innego, jak zadzwonić do starego znajomego z tureckiego oddziału Interpolu.

- Witaj, bracie z Polski - usłyszałem radosny głos. - Grecy cię zatrzymali? To do nich podobne. Aresztują każdego, kto wygląda ina­czej niż zwykły turysta, ma wyraz inteligencji na twarzy i pływa turec­kim kutrem przemytników.

- Czy jest szansa, żeby mnie szybko zabrać z Leros i dogonić „Lady Makbeth”? - zapytałem.

- Ależ skąd! Wracaj na przyjazną turecką ziemię, ale na pokładzie kutra. Szkunerem sami się zajmiemy.

Wściekły rzuciłem słuchawką. Policjanci odwieźli mnie do Lakki i pomachali na do widzenia. Dychawiczny diesel był już naprawiony i chluba szlaków przemytniczych Morza Egejskiego mogła zawieźć mnie do Bodrum. Na miejscu zapłaciłem, mimo że się wzbraniał, kapitanowi za przejażdżkę i poszedłem na komendę policji.

- O! Columbo z Polski! - zawołał radośnie na mój widok komen­dant. - Jakiego macie w Polsce znanego detektywa?

- Kapitana Żbika i porucznika Borewicza - odpowiedziałem z po­nurą miną.

- Żbik - komendant długo smakował to słowo, jakby delektował się najlepszym winem. - To taki duży kot?

- Tak! Czy złapaliście Cassidy'ego?

- Pan Cassidy był na długiej pieszej wycieczce po okolicach Bo­drum. Gdy skontrolowaliśmy „Lady Makbeth”, jego tam nie było.

- Gdzie ich zatrzymaliście?

- Tu - komendant rozłożył długopis - wskaźnik i pokazał mi miej­sce na mapie.

Była to zatoka na północ od Bodrum. Zapewne tam na pontonie wy­lądował Cassidy i resztę drogi przebył pieszo ukrywając po drodze skarb.

Zrezygnowany wstałem i wyszedłem.

- Do widzenia, Mister Żbik! - zawołał komendant zniekształcając nazwisko policjanta z popularnych niegdyś kreskówek.

Po części rozumiałem zachowanie miejscowej policji. Żaden poli­cjant nie lubi, gdy na jego terenie szarogęsi się policjant z innego pań­stwa, a już zwłaszcza amator.

Sprawdziłem jeszcze, co porabia porządny obywatel, mieszkaniec ekskluzywnego hotelu w centrum Bodrum.

- Mister Cassidy właśnie je kolację w pokoju i prosił, żeby mu nie przeszkadzać - usłyszałem w recepcji.

- Nie wie pan, kiedy wyjeżdża?

Recepcjonista zajrzał w swoje papiery.

- Ma rezerwację jeszcze na dwa dni - odpowiedział. - Jeśli panu zależy na spotkaniu, to dziś wychodzi tam gdzie zwykle. Już zamówił taksówkę.

Tę wiadomość nagrodziłem sowitym napiwkiem i poszedłem do swo­jego pensjonatu. Wykąpałem się, a żona gospodarza na moją prośbę odprasowała moją jasną marynarkę i białe lniane spodnie. Potem zjadłem lekką kolację i wyszedłem do znanego mi klubu z tańcem brzucha i dys­kotekami. Tym razem wpuszczono mnie bez problemów. Ten sam stary portier skłonił mi się nisko. Chyba mnie nie poznał w eleganckim stroju. Usiadłem przy barze z widokiem na drzwi wejściowe. Moje oczeki­wanie zostało nagrodzone po półgodzinie. Cassidy wszedł z lekkim uśmie­chem na twarzy, wyraźnie odprężony. Założyłem okulary przeciwsłonecz­ne i po kilku minutach poszedłem za nim do dyskretnej salki z pokazami tańca. Usiadłem o kilka puf od Cassidy'ego. Tym razem mój przeciwnik wyraźnie koncentrował swą uwagę na tancerkach. W pewnym momen­cie jedna z kelnerek przyniosła do jego stolika telefon bezprzewodowy. Cassidy rozmawiał z kimś po francusku.

- Tak! Mam to! W niedzielę w Kaliningradzie! - powtórzył.

Resztę jego słów zagłuszył grzechot ozdóbek zawieszonych na ską­pej i przezroczystej szacie tancerki.

Cassidy po zakończonej rozmowie wstał i wyszedł. Ruszyłem w jego ślady. Gdy tylko znalazłem się na ulicy i przeszedłem dwie przecznice w drodze do swojego pensjonatu, poczułem silne uderzenie w głowę. Kilku mocarzy tłukło mnie i kopało, a ja nawet nie zdążyłem się obronić, gdy pojawiła się odsiecz pod postacią podpitej załogi Izima. Na czele ka­walerii kroczył mechanik - niemowa, który od czasu mojej wizyty w jego maszynowni czuł do mnie sympatię.

- Oj! Będzie żywa reklamówka tureckiej Riwiery - orzekł Izim opatrując mnie w pensjonacie, dokąd zanieśli mnie dzielni marynarze.

Napastnicy zniknęli w mroku, ale Izim i jego chłopcy przysięgali na wszystkie świętości, że byli to ludzie z „Lady Makbeth”. Gotowi byli w środku nocy abordażować szkuner, by pomścić krzywdę ich pol­skiego przyjaciela. Tak zakończyła się moja turecko-grecka przygoda. Musiałem wracać do Polski, ponieważ w niedzielę powinienem być w Kaliningradzie.

Po powrocie do Warszawy w ministerstwie dowiedziałem się, że Pan Samochodzik wyjechał w delegację do Olsztyna. Domyślałem się, u kogo zrobił sobie bazę.

***

- Szabrownik pierwszej wody - Damian pokiwał głową.

- Teraz najważniejsze - Olbrzym zawiesił głos. - Kunstke był pod koniec wojny ekspertem od ukrywania dzieł sztuki. Podobno to on był odpowiedzialny za zaplanowanie skrytek na terenie dawnego Królewca, a dziś Kaliningradu. Podobno miał ze sobą taki plan, gdy wyjeżdżał do Olsztyna. Jak wiemy, nie wrócił do Królewca. Z akt Kancelarii Trze­ciej Rzeszy w ostatniej chwili wywiezionych z Berlina na wiosnę 1945 roku wynika, że w sprawie jego zaginięcia prowadzono śledztwo. Zapi­sane jest zeznanie kapitana Luftwaffe, który dowodził grupą uzbrojo­nych ludzi w tym pociągu - Olbrzym wymownie spojrzał na tory. - Kapitan powiedział, że Kunstke miał ze sobą tylko teczkę. Po jego śmierci sprawdzono jej zawartość. Były tam jakieś koperty zaadresowane do róż­nych ważnych osób w Królewcu. Kapitan zabrał je, a teczkę wyrzucił. Ciało wrzucono do leja razem z zabitymi Rosjanami i szybko eszelon odjechał dalej.

- Czy w tych zeznaniach napisano, co znajdowało się w kopertach? - dopytywałem się.

- Niestety nie.

- A co wieźli ludzie dowodzeni przez tego kapitana Luftwaffe?

- Też nie wiemy.

W tym momencie obok Rosynanta zaparkowały dwa terenowe auta i wysiedli z nich młodzi ludzie z łopatami, łyczkami, wielkimi płachtami namiotowymi. Ich kierownik, niski brunet z krótką brodą i okularami z rogowymi oprawkami przywitał się z Olbrzymem, a potem uścisnął moją rękę i Damiana.

- Fiszka - przedstawił się. - Ale buty - narzekał. - Moi szefo­wie z Niemiec uznali tę operację za priorytet.

- Zaczyna się polowanie - Damian stwierdził dramatycznym to­nem.

- Pracujesz dla Niemca, ale nie rzucisz ziemi, skąd twój ród - Olbrzym przyjacielsko poklepał Fiszkę po ramieniu. - Co tak ruszyło naszych zachodnich braci?

- Kunstke handlował także niemieckimi dziełami sztuki. Jutro rano będę miał spis tego, co puścił w obieg. Prawdopodobnie jego brat ukrył też część rzeczy w Niemczech i w Austrii, bo co jakiś czas, gdzieś do początku lat osiemdziesiątych, coś pojawiało się na rynku.

- Zmarł braciszek albo wyschło źródło - mruknął Damian.

- Raczej to pierwsze - odparł Fiszka. - Z listy skradzionych dzieł sztuki nieznany jest los osiemdziesięciu procent zbiorów. Rosjanie mają wobec Kunstkego listę zarzutów liczącą około tysiąca pozycji. Do tej pory znaleziono jedynie około trzystu. Większość na terenie obwodu kaliningradzkiego.

ROZDZIAŁ ÓSMY

DOŁĄCZAM DO PANA SAMOCHODZIKA • CO WIÓZŁ PO­CIĄG Z ROSJI? • BATURA NA ODPRAWIE U RAJDOWCÓW • ZOSTAJĘ PILOTEM KRYSKA • UROKI PANNY MONICE • PIERWSZE ODCINKI SPECJALNE • WYPADEK NA RAJDZIE

Bez trudu dostałem się pociągiem do Olsztyna. Próbowałem dodzwo­nić się do szefa i do Olbrzyma, jednak bezskutecznie. Może dlatego, że było już późno. Zbliżała się północ. Byłem zmuszony autobusem nocnej linii dotrzeć na skraj miasta i stamtąd lasem dojść do domu dziennikarza. Na szybie autobusu przeczytałem na plakacie informacje o „Rajdzie Łyny”. Wysiadłem na przystanku przy kościele o architekturze przypo­minającej gigantyczną bacówkę. Potem poprawiłem worek na plecach i ruszyłem przed siebie. Na autostop nie mogłem liczyć o tak późnej porze. Moja twarz mimo okładów z lodu wciąż przypominała pokaz umie­jętności bokserskich Andrzeja Gołoty.

Po godzinie dotarłem w pobliże leśniczówki Zazdrość i wtedy obok mnie zatrzymał się żółty samochód terenowy.

- Może podwieźć cię, strudzony wędrowcze? - przez otwarte drzwi od strony pasażera wychylił się niski blondyn w okularach.

- Jasne - ucieszyłem się. - Zostało mi już niewiele do przejścia, bo potem muszę skręcić w las.

- To pewnie jedziesz tam gdzie ja - rzucił młodzian.

- Może - odparłem dyplomatycznie zadziwiony taką otwartością ze strony obcego człowieka.

- Jak było w Turcji? - zapytał kierowca, gdy ujechaliśmy kilkaset metrów.

- Skąd wiesz, że tam byłem? - zdziwienie zaparło mi dech w pier­siach.

- Spokojnie - mój rozmówca lekceważąco machnął ręką. - Mógł­bym powiedzieć coś w stylu Sherlocka Holmesa o składzie chemicznym kurzu na twoich butach lub fizycznych uszkodzeniach twojego worka podróżnego typowych dla suchego klimatu Turcji, ale po prostu znam cię ze zdjęć u Olbrzyma. Damian jestem - przedstawił się.

Odetchnąłem, bo już spodziewałem się kolejnego podstępu ze strony Batury albo Cassidy'ego.

- Jedziesz do Olbrzyma? - zapytałem Damiana.

- Tak. Ten uroczy pismak ma dziki obyczaj dzwonienia o różnych porach z pomysłami, które rozpalają twój umysł i gnasz zostawiając ro­dzinę, dom, robotę.

- Mój szef już tu jest?

- Tak i zdążył rozpocząć, bez ciebie, dochodzenie.

Nim dojechaliśmy do gospodarstwa Olbrzyma, zostałem pokrótce wprowadzony w sprawy, które teraz pochłaniały pana Tomasza.

- Gdy spokojnie wróciliśmy do Olsztyna, Olbrzym i Pan Samocho­dzik zaczęli oglądać zrobione dziś zdjęcia złomu w wagonie z Rosji. Olbrzym wezwał mnie jako eksperta. Tam - Damian wymownie spoj­rzał na tylne siedzenie - wiozę całą bibliografię. Do tego mają z Tomkiem jakiś wspólny plan.

Po kwadransie jazdy przez las i łąki dotarliśmy na wyspę Olbrzyma. Gospodarz wyszedł do nas i uśmiechnięty wyciągnął do mnie ręce.

- Kopę lat! - zawołał na mój widok. - Stary... - przyjrzał mi się uważnie - nie powinieneś całować się z lokomotywą. Dobrze, że wszy­stkie kończyny masz na swoim miejscu.

Dziennikarz zaprosił nas do środka. W salonie siedział przy kompu­terze pan Tomasz i przyglądał się czemuś na ekranie. Ogień wesoło trza­skał w kominku, a ćmy rozbijały się o siatki moskitiery rozwieszonej w otwartych oknach. W powietrzu czuło się chłód wiosennej nocy, reszt­kę duchoty dnia, zapach kawy i ponury osad z dymu papierosów. Szef uściskał mnie serdecznie.

- Później porozmawiamy - powstrzymał mnie gestem od natych­miastowego zdawania raportu z wyprawy do Turcji.

- Popatrz i powiedz, co to jest? - Olbrzym zaciągnął Damiana do ekranu komputera. - Jedz i pij - wskazał mi stolik z kanapkami i dzban­kiem z kawą.

Wziąłem kanapkę i dołączyłem do grona oglądających zdjęcia zło­mu. Olbrzym właśnie powiększał obraz.

- To koło - stwierdził Damian.

- Dobrze, ale od czego? - dociekliwie zapytał Olbrzym.

- Od niemieckiego Panzer III lub IV, trzeba by się przyjrzeć - Damian przekrzywił głowę.

- Widzisz te gumowe bandaże? - Olbrzym wskazał ołówkiem na resztki gumy widoczne na kołach.

Guma była granatowo-zielona, miejscami jej nie było.

- No, tak - Damian zachowywał spokój.

- A teraz czary-mary! - Olbrzym pokazał kolejne zdjęcie.

- Czyste - odezwał się pan Tomasz.

- Który pojazd miał takie dwie pary stalowych kół jezdnych? - Olbrzym triumfował.

Damian wertował książki. Mnie przypomniała się pewna wystawa modelarska i kłótnia modelarza z jurorem.

- Chodzi o późny model niszczyciela czołgów Panzer IV z działem kalibru 75 milimetrów, nazywanego czasami „kaczką Guderiana” - wtrąciłem się.

Olbrzym był pewien, że nikt tego nie zgadnie, więc popatrzył na mnie groźnie, bo zepsułem mu całe przestawienie.

- Mądrala - zażartował. - Śródziemnomorskie powietrze odświe­ża umysł? Pewnie, że chodzi o te maszynki i to w dodatku z ostatnich chwil produkcji. Teraz coś wam pokażę.

Na kolejnych seriach zdjęć ujrzeliśmy zarys fragmentu płyty czoło­wej, lufę wyjętą z jarzma działa, elementy gąsienic i pudełko, które jak twierdził Olbrzym musiało być radiostacją.

- Może i masz rację - westchnął pan Tomasz. - Będę musiał uczulić celników, żeby uważnie sprawdzali te transporty. Poproszę cię - zwrócił się do Olbrzyma - żebyś przygotował mi odpowiednie ma­teriały. Może Paweł ci pomoże?

- Z przyjemnością - odparłem.

- Widzę, że jednak wciąż mi nie ufacie - Olbrzym położył dłoń na komputerowej myszy. - Teraz wielka niespodzianka.

Znowu ujrzeliśmy kawałki poskręcanego metalu. Jedynie Damian poprawił okulary na nosie.

- Teraz ci wierzę - powiedział po chwili. - Panowie! Mamy tu kawałek skręconej rurki, która jest niczym innym jak lufą od „skręcone­go” niemieckiego karabinu szturmowego MP-43, który mógł strzelać pod kątem 90 stopni. Montowano go - Damian otworzył atlas niemieckiej broni pancernej - na górnej płycie pancernej pojazdu. Piszą tu, że „kaczki Guderiana” były na wyposażeniu samodzielnych jednostek niszczycieli czołgów oraz dywizjonów pepanc w dywizjach pancernych.

- Dobrze! - pan Tomasz klasnął w dłonie. - Na razie zamykamy sprawę przemytu czołgów w kawałkach i przygotujmy plan na jutro.

- Rano jedziemy na rajd - powiedział Olbrzym. - Musimy do­rwać tego drania, pirata-rajdowca.

- Dobrze, a wieczorem idziemy na koncert „Pink Floyd” - dodał pan Tomasz.

Obaj z Damianem byliśmy zdziwieni. Czyżby gwiazda muzyki roc­kowej postanowiła zagrać koncert w Olsztynie?

- Licealiści z jedynki przygotowali wieczorny koncert piosenek „Pink Floyd” - wyjaśnił Olbrzym. - Ja wchodzę na legitymację dzien­nikarską, a pan Tomasz i Paweł na zaproszenia. Niestety, Tomek mógł załatwić tylko dwa zaproszenia. Potem Tomek i Paweł wyjdą z auli, zmylą czujność ewentualnych wartowników i wejdą na strych.

- To będzie włamanie - westchnął niezadowolony pan Tomasz.

- Czekamy na powrót dyrektorek? - retorycznie zapytał Olbrzym.

Pożegnaliśmy się z Damianem, który wracał do Olsztyna. Olbrzym wyszedł jeszcze do stodoły pomajstrować przy swoim zabytkowym dodge'u. Pan Tomasz i ja zostaliśmy sami i mogłem mu opowiedzieć o swo­ich przygodach w Turcji i na wyspie Leros. Gdy opowiadałem, dołączył do nas Olbrzym.

- Zastanawam się, czy to przypadek, że „Rajd Łyny” przenosi się do obwodu kaliningradzkiego właśnie w niedzielę? - powiedział na ko­niec mojej opowieści.

Rozeszliśmy się. Olbrzym na poddasze do swojej sypialni, a ja z Pa­nem Samochodzikiem do pokoju gościnnego na parterze.

- Jesteś pewien, że Batura współpracuje z Cassidy'm? - szef za­pytał, gdy już leżeliśmy w łóżkach.

- Nikt inny. Sprowokował mnie wysyłając list z jakiejś kawiarenki internetowej, z naprędce założonej darmowej skrzynki pocztowej.

- Dobranoc - powiedział pan Tomasz gasząc światło.

***

Spałem doskonale, jakbym odsypiał wszystkie zaległości z ostatnich dni. Obudziło mnie delikatne szarpanie za ramię.

- Pobudka, śniadanie czeka - szef był już na nogach.

Poranne spotkanie z własnym odbiciem w lustrze znowu wywołało u mnie grymas prawie fizycznego bólu. Na szczęście przeciwsłoneczne okulary zakrywały ślady. Zastanawiałem się, czy nie kupić gdzieś pudru, ale po namyśle stwierdziłem, że wyglądałbym jak Michael Jackson po kolejnej operacji plastycznej.

Zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy do hotelu „Park” na pierwszą odprawę kierowców. Zdziwiło mnie, gdy wśród gości zobaczyłem Jerze­go Baturę. On także zmieszał się na mój widok. Jeszcze bardziej zanie­pokoiło go to, że na salę wszedł mój szef. Pan Tomasz natychmiast zau­ważył, na kim skupiła się moja uwaga.

- Co on tu robi? - szepnąłem do szefa.

- Po prostu trafiliśmy bingo - orzekł Pan Samochodzik. - To wszy­stko to nieprawdopodobny zbieg okoliczności, a ja nie wierzę w przypadki.

Ruszyłem w kierunku Batury. On widząc mój ruch, starał się ukryć w tłumie kierowców, dziennikarzy i członków teamów. Zauważyłem, że zdjął identyfikator, żebym nie wiedział, w jakiej roli tu występuje.

- Co tu robisz?! - schwyciłem go za rękaw.

Szarpnął się.

- Nie można się ustatkować? - zaczepnie spojrzał na mnie tym swoim lodowatym spojrzeniem.

- Wspólnie z Cassidy'm chciałeś mnie zabić... - syknąłem.

- To cud, że jeszcze żyjesz - rzucił mi cicho prosto w nos.

- Powiedz Cassidy'emu, że mamy pewien rachunek do wyrówna­nia - odpowiedziałem.

- Chodź, przedstawię cię Kryskowi - pomiędzy nas wkroczył Olbrzym.

- Miło było poznać - ukłonił się Baturze.

- Masz okazję swojego życia - przedstawił mnie znanemu polskiemu kierowcy rajdowemu.

Na żywo wyglądał tak samo jak w telewizji czy w spotach reklamo­wych. Może jedynie jego uśmiech był jeszcze bardziej oszałamiający. Krysek był lekko podenerwowany.

- Pilot mi zachorował - zwierzył się. - Wczoraj na kolację zjadł coś nieświeżego i leżę. Mam notatki i to wszystko.

- Nie możesz zabrać kogoś z obsługi pojazdu? - zapytał Olbrzym.

- Nie, mamy wszystko ustawione optymalnie, na punkty serwisowe - Krysek pokręcił głową. - Chcesz się przejechać? - zakpił.

Olbrzym podrapał się po głowie.

- Ja może jestem za ciężki i zbyt powolny i ni w ząb nie rozumiem waszego słownictwa, ale ten to komandos - nagle wskazał mnie palcem.

Krysek obejrzał mnie od stóp do głowy. Chwycił za ramiona i lekko podniósł.

- W mojej sytuacji mogę zabrać kogokolwiek, więc niech będzie komandos - uśmiechnął się do mnie. - Pojedziesz ze mną?

- Jeśli się nie sprawdzę, to wstawisz kogoś innego po pierwszym etapie? - upewniałem się.

- Nie mogę - Krysek pokręcił głową. - Jedziesz od początku do końca. Na odcinki rosyjskie może znajdę kogoś innego.

- Dobrze, spróbujmy - zgodziłem się.

Miałem nadzieję, że przy okazji nauczę się czegoś nowego.

- Murzyn został sprzedany - zaśmiał się Olbrzym.

Krysek wyciągnął mnie z zebrania.

- Wszystko ci wyjaśnię - mówił. - Najważniejsze, żeby ciebie zarejestrować.

Rejestracja nie mogła obyć się bez problemów. Wśród działaczy spo­rtowych byli ludzie, którym na rękę była taka wpadka Kryska. W końcu po konsultacjach z panem Jurkiem, ojcem Barbie, uznano, że rajd ten jest skierowany także do amatorów zdobywających licencje, więc może pojechać pilot amator z kierowcą zawodowcem. Nie były to wyścigi aut klasy WRC, więc przepisy były bardziej liberalne.

Szefowa teamu Kryska, panna Monice, Francuzka z pochodzenia, obejrzała mnie jak towar na wystawie.

- Dajcie mu kombinezon! - zawołała do kogoś w samochodzie serwisowym.

Jednocześnie przebierałem się, podawałem swoje dane, grupę krwi, którą wymalowano szablonem na boku samochodu, czytałem notatki pilota, słuchałem wskazówek Kryska, sprawdzałem działanie interkomu w samochodzie, ustawienie fotela, naciąg pasów bezpieczeństwa.

- Batury nie ma na liście żadnej z drużyn - pan Tomasz przyniósł mi wieści od organizatorów. - Ktoś mówił, że jest przewodnikiem ja­kiejś zachodniej grupy na teren obwodu kalingradzkiego.

- Jedziemy! - usłyszałem w słuchawkach kasku krzyk Kryska.

Potem świat zawirował mi w oczach. Na jeden dzień zaplanowa­no pięć odcinków specjalnych, a każdy był przejeżdżany dwukrotnie. W zawodach wzięło udział czterdzieści załóg.

- Jak dojedziemy na metę odcinka specjalnego, sprawdź, jak poje­chali Lucik i Micek - Krysek wydawał rozkazy, gdy jechaliśmy na start w okolicach Dajtek, osiedla domków jednorodzinnych w Olsztynie. - Zwróć uwagę także na Shimona, to Fin na toyocie. Konkus, Norweg, jedzie peugeotem. Kluge z Niemiec i Messer z Francji jadą jak my audi.

Spojrzałem na kolana, gdzie trzymałem zeszyt z notatkami pilota.

- Wszystko rozumiesz? - Krysek spojrzał na mnie.

Nie widziałem twarzy kierowcy przez kask, okulary i maskę z mate­riału, chroniącego Kryska w czasie pożaru pojazdu.

Bez słowa kiwnąłem głową. Tłum olsztynian, od którego dzieliła mnie szyba auta i ryk silnika, zagrzewał Kryska do walki. Startowaliśmy po Luciku, Micku, Konkusie i Klugem, a przed Shimona i Messerem. Re­szta stawki miała być tłem dla tej czołówki. Bałem się, że przeze mnie Krysek będzie wielkim przegranym rajdu.

- Pobudka! - Krysek uderzył mnie lekko w kask.

Sędzia tylko sprawdził kartę startową, którą mu podałem, i puścił nas na trasę. Ten OS miał prowadzić przez las pomiędzy Dajtkami a Kortowem. Szczerze się przyznam, że niewiele rozumiałem z tego, co czytałem z nota­tek. Krysek jechał chyba na wyczucie albo na pamięć. Po prostu czytałem po kolei co było napisane, nie kontrolując którędy jedziemy. Starałem się być tak szybki, że w pewnym momencie zapędziłem się za daleko.

- Meta! - krzyknąłem.

- Za dwa zakręty i trzy proste - mruknął Krysek ścinając zakręt przez krzaki.

Zamilkłem zażenowany.

- Spokojnie, to ja jechałem za wolno - Krysek zaśmiał się, gdy naprawdę wjechaliśmy na metę.

Jak należało się spodziewać, mieliśmy najgorszy czas z pierwszej piątki.

- Uspokój się - Krysek łagodnie przemawiał, gdy przejeżdżali­śmy dojazdówką do Bartąga na kolejny start. - Staraj się zrozumieć to, co czytasz. Na przykład teraz! Ciąć! Widziałeś?! Szerokie pobocze po wewnętrznej zakrętu, można ostro przejść, tylko musisz sprawdzić, czy nie ma dziur. Teraz! Lewo trzy oznacza zakręt w lewo o stopniu trudno­ści trzy. Piątka jest najtrudniejsza.

Na odcinku specjalnym z Bartąga do Dorotowa skupiłem się więc na zrozumieniu notatek i byłem spóźniony względem wyczynów Kry­ska. Dopiero teraz widziałem, co mnie czeka. To nie była spokojna jazda jak po sznurku, w niczym nie przypominała tego, co widziałem w grach komputerowych. Samochód nie jechał, tylko skakał. Doskakiwał do zakrętu, obracał się i unosił się w powietrze, by opaść przed następnym wirażem czy drzewkiem. Niektórzy widzowie w ostatniej chwili uskaki­wali przed maską naszego pojazdu.

Prawa ręka Kryska co chwila wędrowała na dźwignię zmiany bie­gów. Na dłuższych prostych, gdy gnaliśmy ponad 150 kilometrów na godzinę i już dawno jechaliśmy na piątym biegu, jego dłoń wciąż próbo­wała wrzucić nieistniejącą szóstkę.

- Jesteście poza dziesiątką - usłyszałem w radiu komentarz Moni­ce na mecie w Dorotowie.

W asyście policji przemknęliśmy po wyznaczonych trasach do wsi Wymój.

- Teraz skup się - przemawiał do mnie Krysek. - Nie ma szans, żebyś nauczył się notatek na pamięć, więc je czytaj i kontroluj, w którym miejscu odcinka jesteśmy. Od teraz musimy pracować na sukces, bo po­płyniemy. Jak na polskich odcinkach będziemy w pierwszej trójce, masz u mnie dług wdzięczności. Zrobię, co tylko zechcesz.

Spojrzałem zdziwiony na rajdowca.

- Czuję, że jestem dobry - odparł. - Wiem, że z pilotem przeje­chalibyśmy te trasy jak po sznurku, bez problemów. Potrzebny mi sukces na początek sezonu, aby znaleźć sponsorów teamu. Jadę tym - uderzył w kierownicę audi - bo szkoda mi peugeota. Jak jeździłem toyotą, to czułem jej kuper, którym zarzucało na zakrętach, on pracował na nasze wiraże. W peugeocie musisz jechać z wyczuciem, tu nie ma czym zamia­tać trasy. Trzeba poruszać się jak wąż, ślizgać się po OS-ach.

Wymój to mała wioska nad jeziorem o tej samej nazwie. Tam zatrzy­maliśmy się na chwilę. Wtedy obok naszego wozu pojawiła się Monice. Dopiero teraz przyjrzałem się tej kobiecie. Zmysłowy zapach unosił się wokół niej, mimo że rudoblond włosy spięła w kitkę i skryła pod zwykłą czapką z daszkiem. Za to kombinezon roboczy zespołu rajdowego Kryska leżał na niej doskonale i był chyba zszywany na jej ciele. Zza prze­ciwsłonecznych okularów patrzyły na mnie drapieżne, zielone, kocie oczy. Stanęła naprzeciw mnie tak blisko, że daszek jej czapki opierał się o moje czoło. Powstrzymywanie wzroku od patrzenia w niedopięty zamek kombinezonu sprawiało mi prawie fizyczny ból, a jej przyjem­ność. Uśmiechnęła się zalotnie i drwiąco.

- Wszystko w twoich rękach, Paul - moje imię zamieniła na fran­cuską formę.

Język Balzaca zawsze kojarzył mi się z miłością, romantyzmem i teraz to jedno „Paul” rozpaliło we mnie wielki ogień.

- Wsiadamy! - ze stanu rozmarzenia wytrącił mnie Krysek. Odcinek z Wymoju do Maniek prowadził szutrami wpierw przez las, potem jego skrajem. Było sporo prostych i Krysek wycisnął z naszej maszyny moc wszystkich koni mechanicznych, jakie w niej były. Stara­łem się panować nad tym, co miałem w notatkach i co było na drodze. Na szczęście Krysek znał ten teren i nie potrzebował mojej pomocy. Jechał prawie na pamięć, a ja wciąż mogłem szkolić się. Potem pomiędzy Mań­kami a Samogowem moja pomoc przydała się na jednym z zakrętów. Krysek chciał go ściąć, aleja przeczytałem: „Nie ciąć!” i zrezygnował. Na nasze szczęście. Jeden z następnych kierowców, prowadzący seicento ciął i zerwał zawieszenie przedniego lewego koła.

- Robisz postępy - pochwalił mnie Krysek. - Łapiesz rytm. Je­szcze z dwadzieścia rajdów i mógłbyś startować.

Zajechaliśmy na dawne niemieckie lotnisko w Gryźlinach, gdzie roz­stawiono park serwisowy. Powoli, z niskim buczeniem silnika wtoczyli­śmy się do naszego namiotu.

- Dziewiąty - rzuciła Monice.

W namiocie grała głośno muzyka, bodaj zespołu „U2”. Siedziałem na składanym krzesełku, popijając z jednorazowego kubka herbatę i apa­tycznie obserwowałem poczynania naszych mechaników. Pojazd podłą­czono do kilkunastu kabli połączonych z komputerami, sensorami. Te­stowano wszystko: od ciśnienia w oponach po skład mieszanki paliwo­wej, stan tarczy hamulcowych i program komputera zawiadującego za­płonem oraz skrzynią biegów. Krysek był otoczony tłumem dziennika­rzy pytających: „Co tak słabo?” Rajdowiec wymownie spoglądał w moją stronę. Redaktorzy z politowaniem kiwali głowami.

Wśród postaci w kombinezonach zauważyłem znajomą twarz. Pan Tomasz przyprowadził do mnie Tomka, który w grupie Kryska był goń­cem, kuchcikiem i sprzątaczką w jednym. Szef bez słowa zniknął w tłu­mie, gdy tylko do naszego serwisu wkroczyła ekipa telewizyjna.

- Cześć - zagadnąłem Tomka.

- Witam - odpowiedział. - Ale panu zazdroszczę.

- Tego, że daję plamę?

- Że pan jedzie w rajdzie.

- Co słychać u Barbie?

- Pracuje w biurze.

- Dlatego tu jesteś, na rajdzie?

Chłopak nie chciał się przyznać.

- Mamy godzinę, może się przejdziemy? - zaproponował.

- Dobrze - westchnąłem.

Obawiałem się, że wszyscy będą mnie wytykać palcami, ale liczyłem, że spotkam pana Tomasza i Olbrzyma. Byłem jednak przyjemnie rozcza­rowany. Rajdowcy może patrzyli na mnie z pobłażaniem, ale i zazdrościli, że jadę z taką sławą. Widzów interesowały tylko moje barwy i emblematy na kombinezonie oznaczające przynależność do teamu Kryska, olsztyniaka, „chłopaka stąd”. Nawet dziewczyny mimo mojej nieciekawej aparycji zwracały na mnie uwagę. W tłumie zauważyłem zwalistą postać Olbrzy­ma pochłoniętego degustacją ociekającego ketchupem hot-doga.

- Jonasz to twoje drugie imię? - zażartował na mój widok.

Wśród żeglarzy panuje przesąd, że na każdej łajbie w końcu pojawi się Jonasz, człowiek, za którym nieszczęścia ciągną się całymi tabunami.

- Pan Tomasz obserwuje Baturę - dodał wskazując głową właści­wy kierunek.

Wpierw zauważyłem Baturę krążącego wokół załogi prowadzącego w wyścigu Lucika. Na wietrze dumnie powiewała flaga koncernu seata. Potem rzuciła mi się w oczy głowa pana Tomasza zerkającego zza wiel­kich szkieł okularów w rogowej oprawie na Baturę i na wyczyny mecha­ników seata.

- Paul! Paul! - usłyszałem w prawym uchu słodką melodię.

Wciąż miałem założoną słuchawkę i mikrofon, co umożliwiało po­rozumiewanie się w samochodzie z Kryskiem i z teamem w serwisie. Oni drogą radiową otrzymywali z samochodowego komputera wszelkie informacje o aktualnej kondycji auta.

- Wracaj! Zaraz jedziemy! - wzywała mnie Monice.

- Muszę lecieć - pożegnałem Olbrzyma, który już tęsknym spoj­rzeniem obdarzał stoisko z kiełbasą z grilla.

Tomek szybko zaprowadził mnie na miejsce. Chłopak pomógł mi usa­dowić się w fotelu, zapiął mnie i wspólnie ze mną przejrzał notatki pilota. Mieliśmy dodatkowy kwadrans, bo opóźniono start. Mechanicy sprawdzali jeszcze obroty silnika, a Tomek podpowiadał mi, na co zwrócić uwagę.

- Niech pan koniecznie przypomni Kryskowi o korzeniach drzew wychodzących na drogę i o hopie tuż przed Zielonowem - powiedział na koniec.

Trzasnął drzwiczkami samochodu i już jechaliśmy na start.

- Odcinek Zielonowo-Zielonowo to pestka - przemawiał Krysek. - Następne dwa zadecydują o naszej pozycji. Skup się!

Wystartowaliśmy jak z kopyta i wgniotło mnie w fotel. Na krótką chwilę zapomniałem o tym uczuciu. Teraz odważniej patrzyłem przed siebie, zapamiętywałem znaki w zapiskach i szybko podawałem je kie­rowcy.

- Uważajcie! Przed wami Lucik w seacie na zakręcie stracił koło i wylądował bokiem na drzewie - usłyszeliśmy głos Monice.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

MAGICZNA MELODIA • KARAMBOL • ODWIEDZAMY PAW­ŁA W SZPITALU • KONCERT MUZYKI „PINK FLOYD” W LI­CEUM • NA ZAKURZONYM STRYCHU SZKOŁY • NOWE WSKAZÓWKI

Wieści od Monice zmroziły mnie. Natychmiast przypomniałem so­bie, że Batura kręcił się przy stanowisku seata. Krysek zwolnił ze stu czterdziestu kilometrów na godzinę tylko na tyle, żeby sprawdzić, czy kolegom rajdowcom nic się nie stało, i gnał dalej.

Przez ten wypadek lidera i brawurową jazdę Kryska byliśmy już na siód­mym miejscu. Nieco wolniej jechaliśmy do Dajtek, na trudny technicznie OS Dajtki-Kortowo. Nasze audi quatro A2 normalnie startujące w grupie B miało napęd na cztery koła i moc silnika 360 koni mechanicznych. Czułem się w nim bezpiecznie i powoli zaczynałem czuć i auto, i trasę.

- Prawy raz, otwarty, lewy do środka - podawałem Kryskowi. - Długa prosta. Uwaga! Lewy-prawy! Rów i skok. Uwaga! Odjazd! - na tego typu odzwykach minęło mi następnych kilka minut.

Potem wróciliśmy na OS Bartąg-Dorotowo.

- Kiedy będziemy jechać koło domu Olbrzyma? - zapytałem Kry­ska, gdy byliśmy na dojeździe do Bartąga.

- Organizatorzy zlikwidowali ten OS ze względu na wypadki pa­miętnego poranka - odpowiedział Krysek. - Były protesty, ale nikt specjalnie nie awanturował się, bo wiedział, że rzuciłby na siebie podej­rzenia.

Startowaliśmy na skrzyżowaniu obok mostu na Łynie, gdzie doszło do tragicznego wypadku. Organizatorzy na kilka minut zatrzymali start rajdowców. Krysek włączył magnetofon, urządzenie, na które nie zwra­całem uwagi.

- Wsłuchaj się w refren i jak ci będzie ciężko, to nuć - powiedział.

To była piosenka Billy Idola pod tytułem „Speed”, co oznacza po polsku „szybkość”. Tego nam właśnie było potrzeba.

- Speed... - nucił Krysek. - Jedziemy! - nagle krzyknął i mo­mentalnie adrenalina jak olbrzymia morska fala weszła do mojego krwioobiegu, a w uszach czułem dudnienie, sam nie wiedziałem silnika, rytmu piosenki czy własnego serca. Znalazłem się w przedziwnym amoku, zjed­noczony z samochodem. Miałem oszałamiające wrażenie, że każda kra­wędź auta jest mną, niemal namacalnie czułem gałęzie krzaków, o które ocieraliśmy się na zakrętach.

Początkowo trasa prowadziła asfaltem wzdłuż ogromnych zagonów trzcin rosnących wzdłuż Łyny płynącej równolegle do drogi. W pewnym momencie zjeżdżaliśmy na szuter i wspinaliśmy się pod łagodne zbocze na polu. Za zjazdem wpadliśmy w las. Odczytywanie notatek i błyska­wiczne konfrontowanie ich z rzeczywistością stawało się łatwiejsze. Szybciej i szybciej mówiłem, a co jakiś nuciłem sobie refren piosenki. W lesie mieliśmy kilka trudniejszych zakrętów, ale Krysek ani na mo­ment nie schodził z prędkości poniżej stu kilometrów na godzinę.

Przed Muchorowem wskoczyliśmy w prawo, na drogę do Gągławek. Olbrzym opowiadał kiedyś, że tę stację kolejową wybudowano specjal­nie dla dygnitarzy epoki PRL-u, którzy lubili pociągami przyjeżdżać do rządowego ośrodka wypoczynkowego w środku osławionych łańskich lasów.

- Uwaga, po lewej jezioro - podawałem Kryskowi. - Za domami prawo dwa zamknięty, prawo dwa, prosta... - mówiłem jak automat, a Krysek tylko cisnął pedał gazu.

Obaj wpadliśmy w szał prędkości: drzewa, ludzie, domki stały się tylko szarozieloną masą, ścianą krętego tunelu, a jedyne co widziałem, to droga, raz żółta od piasku, raz czarna od żużlu.

- Koniec! - krzyknąłem i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że wpadliśmy na koniec odcinka specjalnego w Dorotowie.

- Tres bien - po francusku pochwaliła mnie Monice.

Jej szept w słuchawce był jak delikatny łopot skrzydeł i zelktryzował mój umysł. Myślę, że niejeden mężczyzna dla tych słów, wypowie­dzianych w ten sposób, straciłby głowę. Krysek spojrzał na nasz czas. W czasie przejazdu na OS Wymój-Mańki byłem zamyślony studiując zapiski i starając się przypomnieć sobie tamtą drogę.

- Obudź się! - Krysek wytrącił mnie z zadumy. - Zasłużyłeś na pochwałę. Mieliśmy najlepszy czas i awansowaliśmy na szóste.

- To dobrze! - odpowiedziałem.

Krysek znowu włączył magnetofon; widocznie uznał, że muzyka działa na mnie stymulująco.

Wystartowaliśmy w dobrym stylu i czułem, że znowu pognamy jak burza. Czułem każdy wiraż, każdy ruch kierownicy i szaleńczą pracę silnika, amortyzatorów, kół, które mieliły żwir na drodze. Były chwile, gdy mogłem na sekundę skierować wzrok na las i łąki.

Na mecie OS-u dowiedzieliśmy się, że doganiamy piątego Messera w audi. Brakowało nam tylko trzech dziesiątych sekundy. Za wsią Mańki zaczynał się przypominający ogromny napięty łuk odcinek Mańki - Samagowo. Początkowo mieliśmy jechać szutrem do Tomaszyna, gdzie wjeżdżaliśmy na dziurawy asfalt. Wszystko szło dobrze do Tomaszyna.

- Lewy do środka i odjazd - meldowałem Kryskowi.

Spojrzałem przed siebie. Po drodze mój wzrok zarejestrował, że pę­dziliśmy prawie 110 kilometrów na godzinę. Na prawej krawędzi łuku wbita w róg domu stała toyota Shimany. Na miejscu było już pogotowie. Ludzie weszli na trasę rajdu. Przed nami była murowana ściana stodoły, na prawo widzowie i na lewo widzowie.

Krysek wcisnął pedał hamulca. Pociągnął za dźwignię hamulca ręcz­nego i gwałtownie wrzucił wsteczny bieg, by na krótkim odcinku trzy­dziestu metrów chociaż trochę zwolnić bieg auta. Nie mogliśmy skręcić w żadną stronę, bo zabilibyśmy wielu fanów sportów motorowych. Za­parłem się nogami o wzmocnienia kokpitu. Przed uderzeniem zastano­wiło mnie, dlaczego w słuchawkach słyszę tylko szum...

***

- Krysek miał wypadek! - Olbrzym cisnął zapiekankę do kosza i po­ciągnął mnie za rękaw.

Cały czas obserwowałem Jerzego Baturę, który nieustannie rozma­wiał z kimś przez telefon komórkowy. Nagle z zadowoloną minął wyłą­czył aparat i spoglądając w moją stronę uśmiechnął się. Widocznie do niego także dotarły smutne wiadomości. Olbrzym ciągnął mnie do Rosynanta, ale ja szedłem do namiotu organizatorów. Od pana Jerzego albo Barbie mogliśmy dowiedzieć się o stanie zdrowia ofiar wypadku szyb­ciej, niż gdybyśmy próbowali przeciskać się samochodem do miejsca wypadku.

Pan Jerzy rozmawiał przez telefon z ludźmi z biura rajdu, którzy byli na miejscu. Barbie na nasz widok poderwała się z miejsca.

- Shimana miał wypadek - relacjonowała dziewczyna. - Ktoś nagle wyskoczył przed jego samochód. Fin zrobił unik, zawadził o słup, odbił się i przez siatkę i ogródek wbił się w ścianę domu. Przez radio zatrzymywano rajd, ale nikt nie miał kontaktu z Kryskiem, nawet ich serwis. Z międzyczasów wynikało, że byli tylko kilkadziesiąt sekund za Finem. W tym czasie podjechało pogotowie, które stało w wiosce i na trasę wybiegli ludzie. Krysek nie miał wyjścia: wjechać w tłum albo w ścianę.

- W jakim stanie są rajdowcy? - dopytywałem się.

- Finowi i jego pilotowi nic nie jest - poinformowała dziewczyna. - O Krysku i Pawle nic jeszcze nie wiem.

- Poczekaj tu! - poprosiłem Olbrzyma, a sam poszedłem do teamu Kryska.

Panowało tam wielkie zamieszanie. Do furgonu pakowano najważ­niejsze części.

- Żyją, nic im nie jest - rzucił mi Tomek. - Maszyna do czasu wyścigu w obwodzie kaliningradzkim będzie sprawna.

Trochę uspokoiły mnie te informacje, ale wciąż nie dowierzałem.

- Na pewno nic im nie jest? - dopytywałem się.

- Krysek jest cały, a Paul ma lekko kontuzjowaną nogę - obok siebie ujrzałem śliczną szefową grupy Kryska. - Parę dni będzie kulał - dodała.

- Będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie mając opiekę z pani strony - odparłem po francusku.

Uśmiechnęła się w podzięce za komplement.

- Pan jest jego przyjacielem? - zapytała.

- Tak.

Monice postanowiła odprowadzić mnie do Rosynanta.

- Proponuję pojechać do szpitala i tam zaczekać na Paula - mówi­ła Monice.

Zastanawiał mnie jej nadzwyczajny spokój w takiej sytuacji. Nie wytrzymałem i zapytałem ją o to.

- Samochód miał wysokie ubezpieczenie, a skoro samemu Kryskowi i oczywiście Paulowi nic się nie stało... - wzruszyła ramionami. - Niech pan pomyśli, że oni uratowali życie ludziom, którzy pchani czystą ciekawością weszli na trasę. Gdyby nie to, Krysek przejechałby obok.

- Słyszałem, że mieliście kłopot z nawiązaniem z nimi kontaktu radiowego.

- Tak - Monice zafrasowała się. - To bardzo dziwne. Ten sprzęt jest niezawodny. Działa w każdych warunkach. O dziwo, straciliśmy z nimi kontakt tuż przed wjazdem do wsi. Komputer w samochodzie przestawał nadawać meldunki, nie słyszeliśmy rozmów załogi. Po wy­padku wszystko wróciło do normy.

- Czy gdyby ktoś dysponował urządzeniem zagłuszającym... - nie dokończyłem pytania, gdy błysk zrozumienia pojawił się na twarzy Mo­nice.

- To zabronione na rajdach! - żachnęła się. - Ale to możliwe...

Wtedy przypomniał mi się Milczący Wilk, którego poznałem dzięki Winnetou. On wchodząc do kawiarni pełnej hałasu także zagłuszył odbior­niki radiowe. Jego urządzenie było wielkości małego radia tranzystoro­wego. Od tamtej pory technika poszła naprzód i teraz taki aparat nie był pewnie większy od zwykłego walkmana.

Doszliśmy już do Rosynanta, gdzie Olbrzym z telefonem komórko­wym przy uchu i kubkiem kawy w dłoni rozmawiał z lekarzami. Na wi­dok Monice zamarł.

- Monice, to Olbrzym, przyjaciel Pawła - przedstawiłem dzienni­karza.

Monice obdarzyła Olbrzyma uśmiechem, ale nie o takiej mocy jak zwykła robić to w obecności Pawła. Podała mu dłoń, którą tamten ści­skał, a jego wzrok wędrował wzdłuż błyskawicznego zamka kombinezo­nu, a potem po zarysie figury menedżerki teamu.

- Jedziemy - przerwałem tę lustrację.

Wrażenie, jakie robiła Monice na mężczyznach, bardzo jej schlebia­ło, ale i wydawała się tym nieco znudzona. Pożegnała się i odeszła do serwisu.

Olbrzym siadł za kierownicą Rosynanta.

- Będzie tłok na drodze do Olsztyna - orzekł.

- Znasz skrót? - zapytałem.

- Pewnie!

Olbrzym postanowił pokazać, jak dobrym jest kierowcą i pognał po wertepach w stronę Zielonowa. Potem drogą wzdłuż brzegu jeziora pędził w środek lasów dawnego łańskiego rządowego ośrodka wypoczynkowe­go. Następnie labiryntem zagubionych w lesie asfaltówek wyjechał na szosę pomiędzy Butrynami i Olsztynem. Mieliśmy przed sobą pustą drogę.

- Jedź uważnie - pouczałem Olbrzyma. - Do Kryska jeszcze ci daleko.

Olbrzym jechał szybko, jednak ostrożnie. Musieliśmy jeszcze prze­jechać prawie całe miasto, by dotrzeć do Miejskiego Szpitala Zespolo­nego, dawniej zwanego Mariackim. Okazały budynek z czerwonej cegły przypominał nieco wyglądem liceum.

Dzięki znajomościom Olbrzyma bez trudu weszliśmy na oddział do Pawła. Leżał w pojedynczej sali. Na nasz widok tylko stęknął. Głowę miał zabandażowaną, podobnie prawą stopę.

- Fajne tu są piguły? - Olbrzym od razu zażartował.

Tego żartu nie pojęła pielęgniarka, która weszła za nami do sali. Z dumną miną niosła tackę ze strzykawkami.

- Pogryzłeś psa i czeka cię teraz seria bolesnych zastrzyków? - Olbrzym nie dawał spokoju.

- Pan redaktor mógłby już nie męczyć pacjenta - stwierdziła pie­lęgniarka.

Dziennikarz zamilkł speszony. Paweł dostał po jednym zastrzyku w każde ramię i jeden w pośladek. Olbrzym widocznie bał się nawet widoku igieł wbijanych w skórę, bo odwrócił wzrok.

Gdy skończył się zabieg, wszedł łysiejący lekarz z uśmiechem od ucha do ucha.

- Było parkować w stodole? - dowcipkował jednocześnie mierząc puls i zaglądając w oczy Pawła. - Ile mieliście na liczniku? No, do wesela się zagoi. Jak pan się czuje?

- Dobrze - odparł Paweł. - Jestem głodny i pić mi się chce. Tro­chę szumi mi w głowie po tych zastrzykach.

- Zaraz coś panu przyniosą z kuchni - powiedział lekarz.

Do sali wszedł jeszcze ordynator oddziału i dwóch innych lekarzy. Zrobiło się ciasno, więc musieliśmy opuścić salę Pawła.

Olbrzym zaprosił mnie do pobliskiej restauracji „McDonald's”. Prze­spacerowaliśmy się około trzystu metrów i stanęliśmy niebawem przed ladą oglądając zdjęcia potraw.

- Ładne zdjęcia - stwierdziłem patrząc na fotosy z bułkami prze­kładanymi kotletami.

- Oglądał pan film „Upadek” z Michaelem Douglasem? - zapytał mnie Olbrzym.

- Prawie nie chodzę do kina.

- Błąd. W tym filmie jest opowiedziana historia mężczyzny zmę­czonego życiem we współczesnym świecie i pogonią za pieniądzem, który wziął rozwód, stracił pracę i stojąc w korku postanowił odejść. Szedł przez miasto jak demon zemsty szukając normalności, starych amery­kańskich tradycji i trafił do takiej knajpy jak ta.

- Tak, to amerykańska tradycja pochłaniana przez polskie dzieci - przyznałem patrząc na dzieci, które bawiły się na przyjęciu urodzino­wym kolegi ubrane w papierowe czapki na głowach. Za oknem przejeżdżały zaś setki aut i przechodziło mnóstwo ludzi spieszących na przysta­nek autobusowy.

- I ten mężczyzna - kontynuował Olbrzym - zamówił kanapkę. Otworzył pudełko, wyjął to co było w środku i pokazał sprzedawcy, ka­żąc mu porównać produkt z ofertą ze zdjęcia...

Kolejka ludzi zasłuchała się w opowieść Olbrzyma w napięciu ocze­kując finału. Podobne napięcie rysowało się na twarzy kierownika sprze­dawców, który chyba już wyczuwał zły nastrój Olbrzyma.

- ...i wtedy Michael Douglas wyjął z torby pistolet maszynowy zdo­byty na gangsterach - ręka Olbrzyma powędrowała do kieszeni pod bluzą - i wywalił serię w sufit mówiąc: „Czemu oszukujecie ludzi?” Zawsze chciałem zrobić to samo - Olbrzym wyjął portfel, którego wi­dok wyraźnie uspokoił szefa sali. - Trzy razy shake i trzy ciastka z jagodami - zamówił.

Obsłużono nas błyskawicznie. Pozostali klienci jeszcze przez chwilę porównywali swoje hamburgery z tymi na zdjęciach obok menu.

W milczeniu wracaliśmy do szpitala.

W sali Pawła był już tylko je­den lekarz.

- Jest pan pewien, że chce się wypisać? - pytał medyk.

- Tak, czuję się dobrze - powiedział Paweł.

Stało się zgodnie z jego wolą. Badania tomograficzne nie stwierdziły żadnych zmian w organizmie Pawła, nie był połamany, tylko lekko obity i miał rozbity łuk brwiowy.

Odwiedziliśmy Kryska otoczonego troskliwą opieką. Był w o wiele lepszym stanie niż Paweł i też zapowiadał rychłe wyjście ze szpitala.

- Paweł, odegramy się w Rosji! - zawołał na widok naszej trójki.

- Chyba już jesteśmy bez szans - smutno pokiwał Paweł.

- Co ty?! - Krysek był zdumiony. -W sporcie trzeba walczyć do końca. Nie tylko dla wyniku, ale żeby udowodnić sobie i innym, że po­trafisz pokonać przeciwności losu. Zresztą odwołano wyścig na tym od­cinku, na którym mieliśmy wypadek. Następnego też nie było. Pozostaje nam tylko sześć w Rosji i ty pojedziesz ze mną!

- Znajdź lepszego pilota - oponował Paweł.

- Chłopie! Jesteś dobry - przekonywał go Krysek. - Ostatnie odcinki robiłeś jak w amoku. Byłeś fenomenalny!

- Zobaczymy - mruknął mój podwładny.

Byłem przekonany, że wszystkie wątpliwości znikną pod wpływem jednego spojrzenia Monice.

Pojechaliśmy do domu Olbrzyma przebrać się w odpowiednie stroje na wieczór. Paweł założył wygodne obuwie sportowe zdejmując bandaż przy­trzymujący opatrunek nasiąknięty płynem zmniejszającym opuchliznę.

- Czy to ci nie zaszkodzi? - upewniałem się mając na myśli zmia­nę obuwia.

- Wszystko będzie w porządku, szefie. Na noc zrobię sobie nowy okład.

Olbrzym poszedł przygotować kolację. Paweł siedział na schodkach werandy patrząc na jezioro. W ustach trzymał łodygę jakiejś trawy.

- Co cię trapi? - zapytałem go.

- Radio.

- Ktoś je zagłuszył?

- Jestem pewien. Następna załoga miała to samo, ale kolejne już nie.

- Myślisz, że to Batura?

- Któż by inny?

- Ciekawe, z kim on współpracuje? - zastanawiałem się.

- Z tym, kto zyskał na naszych wypadkach. Lucik po wypadku spadł na daleką pozycję. Shimana i my też. Pierwszy jest Micek w fordzie, a za nim Konkus na peugeocie, Kluge i Messer w audi.

- Słyszałem, że Messer jest nowym w branży, ale robi oszałamiają­ce postępy - wtrącił Olbrzym wnosząc talerze z jajecznicą i chleb.

Po posiłku wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy do olsztyńskiej jedynki. Przed liceum, na skwerku obok popiersia Mickiewicza, kłębił się tłum młodzieży. Weszliśmy do środka okazując swoje zaproszenia. Wystrój auli zmieniono. Wszystkie krzesła wyniesiono, zostawiając tyl­ko kilkanaście z boku, pod oknami. Usiedliśmy na końcu i czekaliśmy. Część widzów cierpliwie czekała siedząc wprost na parkiecie. Gdy poja­wili się muzycy i zabrzmiały pierwsze takty, zaczęło schodzić się wię­cej ludzi. Olbrzym uważnie notował kolejność wykonywanych utwo­rów i reakcje młodzieży. Zespół z Morąga grał poprawnie i chociaż nie znam się na muzyce, to dźwięki kompozycji „Pink Floyd” wyraźnie odróż­niały się na tle sieczki oferowanej współcześnie w radio.

Gdy na sali było już ciemno, do Pawła podszedł Tomek. Paweł ski­nął głową i obaj wyszli, przeciskając się przez gęstniejący tłum liceali­stów.

***

Zeszliśmy na parter i skręciliśmy w lewo. Tomek bezbłędnie popro­wadził mnie między pracownikami ochrony i zaprowadził wpierw na pierwsze piętro, a potem na strych. Stanęliśmy przed drzwiami pomalo­wanymi farbą w kolorze ultramaryny. Zamek był solidny, jeszcze ponie­miecki, podobnie zawiasy. O wyważeniu takich drzwi nie mogło być mowy. Z kieszeni wyjąłem mój uniwersalny scyzoryk i wybrałem odpo­wiednio mocne, wąskie ostrze o stożkowym kształcie. Nie wiem, do cze­go miało służyć według producentów, ale do otwierania niemieckich drzwi nadawało się idealnie. Drzwi nawet nie skrzypnęły.

- Dziś wpuściłem trochę „WD-40” w zawiasy - pochwalił się Tomek.

Wyjąłem moją ołówkową latarkę, dającą silne światło, lecz o bardzo wąskim stożku. Tomek miał tak zwaną czołówkę, ale na razie jej nie zapalał.

- Czego właściwie szukamy? - zapytał Tomek.

- Dziwnych znaków, niemieckich napisów.

- O, tego będzie tu sporo.

Na poddaszu liceum panował typowy dla takich miejsc zaduch staro­ści, kurzu i tajemnicy. Z dołu dobiegały dźwięki muzyki, a my ostrożnie, by za bardzo nie skrzypieć starymi deskami podłogi, szukaliśmy. Po kilku­dziesięciu minutach obejrzeliśmy już wszystkie kąty, starannie omijając nieliczne okienka, by światła latarek nie zdradziły nas. Sprawdziliśmy ster­tę szmat w kącie, skrzynie, które wyglądały obiecująco, a mieściły w swym wnętrzu czerwone szturmówki.

- Poddaję się - jęknął Tomek wycierając twarz z potu.

- Sprawdźmy jeszcze raz dokładnie miejsce nad aulą - zapropo­nowałem.

Podłoga strychu nad aulą lekko unosiła się na wysokość trzech schod­ków. Były tam szyby kominowe i nawet mała kanciapa z miotłami. Przy­padkiem promień latarki Tomka padł na poziomą belkę i ujrzałem napis: „Tauryd”. Musiał to być klucz do skrytki!

Obejrzałem dźwigar dokładnie, ale nic tam nie zobaczyłem, żadnej skrytki.

- Od góry - zaproponował Tomek.

Stanąłem na jego ramionach i spojrzałem na zakurzoną powierzch­nię belki. Dmuchnąłem i w powietrze poszybowały wielkie kłęby kurzu.

- I co? I co? - jęczał Tomek pod moim ciężarem.

Mruknąłem zadowolony. Oto moim oczom ukazał się prostokąt wy­ciętej w belce deski. Prawdopodobnie już dawno ktoś dłutem wykonał skrytkę, którą przykrywano przygotowaną na wymiar przykrywką. Scyzorykiem lekko podważyłem wieko i już mogłem wyjąć małą piersiówkę. Schowek miał długość około trzydziestu centymetrów i szerokość dwudziestu, lecz był pusty.

- Ale łup - Tomek był zawiedziony. - Stara gorzałka - lekcewa­żąco machnął ręką.

- Popatrz, jaka - palcem wskazałem mu godło Panzerdivision Waffen-SS „Wiking”. Była to stylizowana swastyka zamknięta w kole. - Pamiątka z wojska?

- Niech pan otworzy - popędzał mnie Tomek.

Odkręciłem zakrętkę, zdjąłem mały kieliszek i ze środka wyjąłem wąską tulejkę zawiniętą w białą ceratę. Ostrożnie odwinąłem ją i zoba­czyliśmy pożółkły ze starości pasek papieru.

- Było ich pięćdziesiąt w górze króla, ale Hripsime była jedna. Znaj­dziesz ją za północną bramą. - odczytałem niemiecki tekst.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

PRZEJAZD POCIĄGIEM DO OBWODU KALININGRADZKIEGO • CO MARTWI OJCA BARBIE? • LEGENDA O ŚWIĘTEJ HRIPSIME • BAZA W FORCIE BRONSARTA • ŚLEDZIMY PODEJRZANYCH KIEROWCÓW • ZWIEDZAMY KALININGRAD • TAJEMNICE MESSERA

Rosjanie nie zgodzili się na przejazd długiego konwoju samocho­dów serwisowych, więc transport do obwodu kaliningradzkiego musiał odbyć się koleją. Pan Jerzy z biura organizacyjnego uznał, że dla prece­densu organizowania rajdu u Rosjan warto poświęcić się. Strona rosyj­ska oficjalnie popierała przedsięwzięcie, ale urzędnicy nawet najniższych szczebli starali się udowodnić swoje znaczenie. Sobotę spędziliśmy na rampie towarowej olsztyńskiego dworca. Paweł bez reszty został pochło­nięty pracą przy załadunku, na co dałem mu przyzwolenie. Cieszyło mnie, że znalazła się wreszcie niewiasta, która tak przykuła jego uwagę. To­mek za to starał się jak mógł być najbliżej Barbie. Do dziś pamiętam, jak Paweł i Tomek po koncercie w liceum śpiewali swoim paniom na ogni­sku u Olbrzyma. Byli tam także Krysek i pan Jerzy. Krysek zajmował się głównie grillowanym mięsem zarówno w fazie pieczenia, jak i spożywa­nia. Przy okazji wymieniał z Olbrzymem fachowe uwagi na temat samo­chodu Kryska. W końcu przeprosili towarzystwo i zaszyli się w warszta­cie Olbrzyma i oglądali silnik dodge'a. Pan Jerzy usiadł na werandzie i zamyślony patrzył na gwiazdy i na swoją córkę przy ognisku.

- Ma pan uroczą córkę - zagadnąłem go.

Smutno pokiwał głową.

- Chyba to pana nie martwi? - zdziwiłem się.

- Chodzi mi o tego chłopaka - powiedział pan Jerzy, a w jego głosie wyczułem jakąś dziwną zawziętość.

- Myślałem, że czas mezaliansów już dawno minął, tym bardziej że nie ma jeszcze tu mowy o małżeństwie - zwróciłem uwagę. - Z tego co widziałem, Tomek to bardzo dobry chłopak...

- No, właśnie - pan Jerzy miał jeszcze smutniejszą minę.

Tomek grał na gitarze, a Paweł wystukiwał rytm jak na perkusji, używając do tego menażek, w których Olbrzym podawał nam bigos. Obaj śpiewali jakąś angielską pieśń o miłości.

- Teraz naprawdę nie rozumiem, w czym widzi pan problem? - zdumiałem się.

- Tomek jest wychowankiem domu dziecka - zaczął pan Jerzy.

- Nie spodziewałem się tego po panu! - oburzyłem się. - Dys­kryminować kogoś tylko z takiego powodu?

- Nie o to chodzi - pan Jerzy gwałtownie zaprzeczył. - Tomek, jak pan zauważył, to świetny chłopak. Zawsze chciałem mieć takiego właśnie syna. Los sprawił, że wychowuje się nie znając rodziców. Proszę jednak powiedzieć, jakie szansę ma ten chłopak na studia? Jest zdol­ny i nadzwyczaj inteligentny, zda egzaminy wszędzie gdzie zechce, ale kto zapłaci za edukację? Może dostanie się pod opiekę jakiejś fundacji? Sam od dawna szukam dla niego czegoś takiego. A moja córka? Niczego jej w życiu nie zabraknie, póki żyję. Wyjedzie z Olsztyna, pozna nowe środowisko, zapomni o Tomku. Wie pan, co to dla niego znaczy?

Rozumiałem już rozterki ojca Barbie, który z racji wieku i doświad­czenia życiowego widział więcej niż młodzi. Paweł i Monice właśnie przenieśli się na koniec pomostu i siedzieli oparci plecami o siebie.

- Miejmy nadzieję, że oboje w odpowiednim czasie wszystko zro­zumieją - przyznałem rację panu Jerzemu.

Wkrótce pan Jerzy wyjechał zabierając Barbie. Krysek odwiózł Monice.

- Czas pakować graty! - Olbrzym zatarł ręce. - Jutro sobota, dobry dzień na wyjazd do Rosji.

Opowiedziałem przyjaciołom to, czego dowiedziałem się o Tomku. Obaj zmartwili się losem chłopaka.

- W tych czasach to nie najlepszy start do wyścigu szczurów - mruknął Olbrzym i grubym paluchem potarł oko, jakby mu utkwił tam jakiś paproch.

Po przygotowaniu Rosynanta do transportu kolejowego, bo załatwi­liśmy sobie wpis naszego auta do teamu Kryska, mogliśmy jeszcze przed snem skupić się nad kartką znalezioną na strychu liceum.

- Na pierwszy rzut oka charakter pisma zgadza się i pasuje do Kunstkego - orzekł Paweł porównując zapiski ze strychu i z teczki znale­zionej przez Damiana.

Olbrzym sięgnął po lupę.

- Zgadzam się - stwierdził prostując się.

- Teraz zastanówcie się nad tym, co wam mówi hasło: „Było ich pięćdziesiąt w górze króla, ale Hripsime była jedna. Znajdziesz ją za północną bramą”? - zaproponowałem.

- Mówi pan „zastanówcie się”, jakby pan już wiedział, o co chodzi - Olbrzym droczył się.

- Panu Tomaszowi chodzi o moją opowieść z Leros - wyjaśniał Paweł. - Święta Hripsime, to według legendy córka królewska, jedna z pięćdziesięciu dziewic, które uratowały się przed prześladowaniami Dioklecjana. To jedna z najbardziej czczonych świętych w Armenii. W miejscu jej męczeńskiej śmierci Grzegorz Odnowiciel wzniósł kaplicę. Jej losy opisał w IV wieku niejaki Agathangelos. Z tego co mi mówili Kostek i przełożony klasztoru, na Leros pod koniec XVI wieku w świą­tyni Hripsime pojawiło się trzech katolickich księży.

- Gdzie była ta świątynia? - zapytał Olbrzym.

- W Eczmiadzynie, rezydencji patriarchy Kościoła ormiańskiego, katolikosa wszystkich Ormian - wtrąciłem się, bo domyślałem się już dalszego ciągu opowieści Pawła. - Świątynię pod wezwaniem świętej Hripsime wzniesiono w 618 roku.

- Tak jest - przytaknął Paweł. - Ci księża dysponowali dokładną mapą kościoła i wiedzieli, gdzie należy szukać kaplicy z relikwiami. Budowniczy ukrył wejście do krypty w bocznej nawie i zmyślnie zamaskował głazem. Kapłani, wiedząc gdzie szukać, włamali się i zabrali re­likwie. Potem dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności uciekli z łu­pem do Erewania. Podzielili relikwię na trzy części, dwie pozostawiając przy sobie, a jedną wysłali z zaufanym człowiekiem do Europy. Sami bali się przedzierać przez Imperium Osmańskie. Ścigani przez Ormian zginęli przywaleni lawiną według jednej wersji. Według drugiej, zabili ich ludzie nasłani przez sułtana Machsutema, którego obrazili słowami „Cóż jest Mahomet, abyśmy go czcili? Jednako są warci: Mahomet i twój pies.” Ich sługa przedarł się przez Imperium Osmańskie, ale zmorzony chorobą trafił na Leros, gdzie na łożu śmierci przekazał relikwię mni­chom, a ci ukryli ją najlepiej, jak mogli.

- A kim w takim razie był mnich, który namalował obraz w celi zamku w Bodrum? - dopytywał się Olbrzym. - Jaki on miał związek ze skrytką? Przecież przebywał na zamku na początku XVI wieku.

- To on ją wykonał - odpowiedział Paweł. - Podobno ukazała mu się Matka Boska i kazała wykonać taką skrytkę. On to zaraził swym pomysłem kilku mnichów. Większość z nich zginęła w jaskini, a sam pomysłodawca oszalał i nieznanym zrządzeniem losu trafił do zamku joannitów. Nie mnie rozstrzygać, czy był szalony, czy był jasnowidzem.

- A jaki związek z Kaliningradem ma Cassidy i po co tam wiezie relikwię? Czemu w skrytce Kunstkego jest właśnie o niej mowa? Czy to co Paweł znalazł, to wskazówka do skrytki? - odezwał się Olbrzym po chwili namysłu.

- Skoro Cassidy wiezie do Kaliningradu relikwię Hripsime, bo po to pojechał na Leros, to znaczy, że ma w tym interes - zacząłem dedukować. - Jak sądzę, najbardziej zainteresowani jej zakupem byliby Ormianie. Odpowiedź na drugie pytanie jest o wiele ciekawsza. Nie przy­puszczam, by użycie imienia Hripsime było przypadkowe, a raczej skoro wskazówka była skierowana do kogoś wtajemniczonego, to jest to kon­kretna informacja.

- Skoro wskazówka brzmi „Było ich pięćdziesiąt w górze króla, ale Hripsime była jedna. Znajdziesz ją za północną bramą” - głośno myślał Olbrzym - to informacja o górze króla nawet dla laika zawiera nazwę miasta Kőnigsberg, czyli po polsku Królewca, a współcześnie Kalinin­gradu. Nie wiemy, czego było pięćdziesiąt, oprócz tych mitycznych męczennic. Jestem prawie pewien, że chodzi o skrytki na terenie Królewca. Kiedyś czytałem jakąś książkę na temat ukrywania skarbów...

- Wiem, o co ci chodzi - Paweł lekceważąco machnął ręką. - Luźne dywagacje autora obudowane mitem jego spotkań z Erichem Ko­chem, ostatnim gauleiterem Prus Wschodnich. Obstawiam wersję, że Kunstke chciał zwrócić uwagę na szczególność tego miejsca. Trzeba znaleźć północną bramę, pewnie w murach miejskich i tam rozpocząć poszukiwania.

Olbrzym sceptycznie pokręcił głową. Było już późno, więc ułożyli­śmy się do snu. Następnego dnia, jak wspominałem, byliśmy zajęci od rana na dworcu. Olbrzym zostawił w Rosynancie kilka książek o fortyfi­kacjach i mapy obwodu kaliningradzkiego i samego miasta. Paweł znik­nął, podobnie Olbrzym. Miałem dużo czasu na czytanie i przemyślenia. Po jakimś czasie pewien pomysł zaczął mi świtać w głowie. Wykonałem dwa telefony i wkrótce otrzymałem odpowiedzi w pełni satysfakcjonują­ce mnie.

Po godzinie obok mnie usiadł Olbrzym.

- Musimy przesiąść się do wagonu pasażerskiego - oznajmił. - W czasie transportu kolejowego nie można siedzieć w samochodzie na wagonie.

Wysiadłem z Rosynanta i po rampie szliśmy do naszego przedziału.

- Co robiłeś? - zainteresowałem się.

- Panie Tomaszu! - zakrzyknął dziennikarz. - Możecie mówić mi Sherlock! Widziałem podejrzany samochód.

- Czemu podejrzany?

- Ha! Wszyscy zapomnieli o tajemniczym rajdowcu, ale nie ja. Na parkingu obok pobliskiego dworca PKS widziałem tę machinę. Przyjrza­łem jej się z bliska i ujrzałem dziurki w karoserii po moim śrucie!

- Zawiadomiłeś pana Jerzego?

- Nie zdążyłem. Musiałem nurkować za śmietnik, bo przyszedł kie­rowca, a nie chciałem go spłoszyć swój ą obecnością.

- To ktoś z naszych kierowców rajdowych?

- Nie, ale pan i Paweł znacie tego człowieka.

- Już wiem o kogo chodzi - uciąłem rozmowę, bo wokół nas było wielu członków teamów rajdowych. - Masz jeszcze jakieś nowiny?

- Padnie pan z wrażenia - zapewniał mnie Olbrzym wchodząc do wagonu pasażerskiego.

***

Audi Kryska zamocowaliśmy w kontenerze transportowym na wa­gonie. Usiadłem na krawędzi platformy i zamyśliłem się. Monice w ta­kich chwilach korzystała z okazji i podchodziła do mnie, żeby chwilę porozmawiać.

- Czym zajmuje się twój przyjaciel dziennikarz? - zapytała wska­zując Olbrzyma, który przechodził wzdłuż wagonów towarowych jadą­cych z Rosji.

- Szuka skarbów - odpowiedziałem żartem.

- Słyszałam, że ty też ich szukasz i to zawodowo - Monice lekko zmrużyła oczy, jak dziecko chcące coś wytargować od rodziców.

- Paweł już chyba znalazł swój skarb - wyręczył mnie Krysek. - Chodź, pilocie, na odprawę.

Kolejarze kończyli montować nasz skład. W tym samym pociągu co nasz jechały drużyny Micka z fordem, Konkusa z peugeotem oraz Klugego i Messera z audi. W wagonie restauracyjnym było jeszcze wielu członków innych załóg. Zebranie prowadził pan Jerzy.

- Panowie! Za trzy godziny wjedziemy na teren obwodu kalinin­gradzkiego - informował. - Rosjanie obiecali skrócić nam odprawę do minimum, ale proszę bez żartów z nich. O innych nagannych posta­wach nie muszę wśród sportowców mówić. W teczkach, które otrzymaliście przy wejściu, macie dokładne mapy odcinków specjalnych i dróg dojazdowych. Rozładunek nastąpi na stacji Kutuzowo Nowoje, skąd prze­jedziecie do fortu Bronsarta. Dziś macie czas na aklimatyzację, jutro objazd tras, pojutrze, w poniedziałek, startujemy.

Zaraz potem Krysek zabrał mnie do stolika, gdzie pochyleni nad mapami spędziliśmy całą drogę do Kaliningradu. Odprawa na granicy przebiegła błyskawicznie. Byłem tak zajęty pracą, że nie zauważyłem, jak wjechaliśmy do miasta. Wyglądając przez okno na próżno wypatrywa­łem śladów ponad siedemsetletniej historii od czasów, gdy u ujścia Pregoły istniały trzy samodzielne miasta: Stare Miasto, Knipawa i Lipnik, które potem połączyły się w jeden prężny organizm. Po sekularyzacji zakonu krzyżackiego tu była stolica państwa, ale i ośrodek myśli i kultu­ry reformacji, tu powstała sławna Albertyna, czyli Uniwersytet Królewiecki. Tu mieszkał i pracował Immanuel Kant. Nie mogłem zapominać wszakże o tym, co mnie sprowadzało do Królewca. Nie tylko chodziło o „Rajd Łyny”, ale i Cassidy'ego, współpracującego z nim Baturzę, skryt­kę Kunstkego i na koniec nieuczciwego rajdowca, który doprowadził do wypadku. W czasie wyścigów wszyscy zapomnieli o tej sprawie.

W obstawie rosyjskiej milicji szybko rozładowaliśmy wagony i prze­jechaliśmy do miejsca zakwaterowania. Trafiliśmy do fortu Bronsarta już za granicami miasta, w dzielnicy, która nazywa się Małe Wasylkowo.

Fortyfikacja znajdowała się na wyspie i zajmowała obszar 250 na 200 metrów. W wałach ziemnych było nawet po cztery, pięć kondygnacji schronów koszarowych i kazamatów artyleryjskich. Na wyspę wjeżdża­ło się po betonowym mostku. Fort ten był jednym ze starszych i był trzecim w kolejności z dwunastu fortów miejskich wybudowanych w la­tach 1874-1890, położonym na północny wschód od miasta. Ponure pruskie czerwone cegły i ozdobniki typowe dla neogotyku tworzyły przedziwną scenerię dla kolorowego świata rajdów samochodowych.

Po obiedzie przygotowanym przez miejscowych kucharzy (gęsta śmietana z bułkami, bulion o smaku pietruszki i schabowe z kury w panierce z garścią kukurydzy w puszce) zorganizowano nam wycieczkę autokarową po mieście. Przy autokarze spotkałem zadumanych pana Tomasza i Olbrzyma. Monice była zajęta prowadzeniem rozmów ze sponsorami, a Krysek raz jej towarzyszył, raz doglądał samochodu.

Olbrzym wziął mnie na chwilę na bok.

- Jutro Ormianie robią wymianę z Cassidy'm - szeptał. - Jeden z kierowców dziś odbierze wskazówki.

- Który? - dopytywałem się.

- Nie wiem - odpowiedział Olbrzym.

Wierzyłem Olbrzymowi na słowo. Znalazłem miejsce na końcu autokaru, by mieć wszystkich uczestników wycieczki na oku. Z kierowców z czołówki jechali z nami Messer, Kluge i Micek. Na migi z panem To­maszem ustaliliśmy kto kogo, używając sportowego języka, „będzie krył”. Mnie przypadł Messer. Sprawiał wrażenie choleryka, a gdy tylko moje spojrzenie krzyżowało się z jego wzrokiem, natychmiast odwracał gło­wę albo patrzył na mnie hardo, jakby szukając okazji do zwady. Był śre­dniego wzrostu blondynem o strasznie zarozumiałym wyrazie twarzy.

- Biuro podróży „Rosyjska Jutrzenka” wita państwa na naszej wy­cieczce po Kaliningradu - zaczął pilot, wysoki, starszy pan z teczką pod pachą.

Zatrzymaliśmy się przy placu Wolności i wysiedliśmy zamienić w kan­torze dolary na ruble. Na razie trójka podejrzanych zachowywała się normalnie, tak jak reszta wycieczki. Zaraz też podjechaliśmy w okolice Muzeum Bursztynu w forcie Donny. Po drodze zauważyłem, że na kaliningradzkich ulicach prawie wcale nie ma rosyjskich samochodów; królo­wały wcale nie najtańsze przecież niemieckie auta. W dodatku każdy kierowca uważał coś takiego jak przepisy ruchu drogowego za abstrak­cyjny wymysł urzędników i jeździł jak chciał. Podobnie zachowywali się piesi szturmujący w dowolnym miejscu jezdnie szerokości, jakiej mogłaby pozazdrościć nasza stolica, halsujący po nich w różnych kie­runkach.

- Ciekawe, kiedy będą chcieli się urwać? - szepnął mi na ucho Olbrzym z wrogością patrzący na podejrzanych kierowców.

- Ile będziemy mieli wolnego czasu? - zapytałem naszego prze­wodnika.

- Myślę, że około czterech godzin - odpowiedział.

Tymczasem zbliżaliśmy się do sławnego Muzeum Bursztynu i zara­zem fragmentu starej królewieckiej fortyfikacji. Przed Muzeum Bursztynu stało kilka widocznych z daleka kramików. Przedtem musieliśmy jednak wzorem kaliningradczyków pokonać szeroką jezdnię. Kierowcy widząc większą kolumnę przy krawężniku tylko przyspieszali, żeby przez nas nie stać na jezdni, a my baliśmy się wejść pod pędzące auta. Ten pat trwał dopóty, dopóki tandem złożony z przewodnika wspartego Olbrzy­mem brutalnie nie wkroczył na jezdnię. Na chwilę dzielny duet zniknął za kadłubami mijających się tramwajów.

- Tego ich uczą na kursach przewodników? - zastanawiał się pan Tomasz.

Po kilku minutach jakoś przedarliśmy się przed bramę muzeum. Kon­strukcja fortu IX Dohny przypominała to, co widzieliśmy w giżyckiej Twierdzy Boyen, tyle że ta była jakby strojniejsza, lżejsza, nie tak przy­sadzista jak mazurska twierdza. Nim przewodnik załatwił wszelkie for­malności związane z naszym wejściem do muzeum i panie nacieszyły oczy bursztynowymi koliami, wybrałem się z Olbrzymem na szczyt for­tu. Minęliśmy ozdobne wejście do restauracji umieszczone pod popier­siem niemieckiego generała Scharnhorsta i przez dziurę w płocie, po wą­skich schodach i przez kolejną dziurę weszliśmy na wał ziemny przykry­wający część fortu.

Stąd doskonale widzieliśmy bramę, most nad jakimś wspomnieniem fosy i trzypiętrowy bastion Dohny. Tam znajdowało się Muzeum Bur­sztynu i na dziedzińcu tego fortu 10 kwietnia 1945 roku generał piechoty Otto Lasch, dowódca obrony miasta, podpisał akt kapitulacji. Przygląda­łem się trzypiętrowemu bastionowi.

- Widziałem w Internecie zdjęcia z opisem, że na samym dole, tam gdzie strzelnice przy lustrze wody - opowiadał Olbrzym - były magazyny amunicyjne, wyżej ciężka artyleria, najwyżej lekka, a czasa­mi nawet na stropie można było ustawić karabiny maszynowe lub jakieś działa.

- A po co strzelnice na samym dole, skoro tam były tylko magazy­ny? - zdziwiłem się.

- Niemcy byli praktyczni i uznali, że tam przecież też może ktoś się bronić, poza tym tak wygląda groźniej - wyjaśnił dziennikarz.

Spojrzałem w kierunku słońca i coś mnie tknęło.

- Masz mapę miasta? - zapytałem Olbrzyma.

- Pewnie! To pierwszy mój zakup - odpowiedział wyciągając to, czego potrzebowałem.

- Gdzie jesteśmy? - głośno myślałem jednocześnie wodząc pal­cem po mapie. - Plac Marszałka Wasilewskiego! Mamy tu jeszcze oprócz fortu Dohny miejską bramę Rossgarter Tor, wybudowaną w la­tach 1843-1860.

- Spójrz na mapę! - Olbrzym pochylił się obok mnie. - Tu po lewej mamy jeziorko, wąskie strugi jak fosy. To wszystko było kiedyś połączone z rzeką Pregołą. Widzisz zarysy bastionów, jak „Grolman” na Litewskim Wale?

- Tak, teraz sprawdźmy, czy jesteśmy na północnej bramie miasta - zaproponowałem.

Przeczucie mnie nie myliło. Pozostało nam jedynie obejrzeć ten obiekt dokładnie i sprawdzić, co jest na północ od tej bramy. Byliśmy tak pod­nieceni tak szybkim i łatwym rozwiązaniem zagadki Kunstkego, że za­pomnieliśmy o bożym świecie.

- Paweł! - wołał mnie pan Tomasz.

Szybko zeszliśmy z murów i dołączyliśmy do wszystkich. Musieli­śmy grzecznie ustawić się w kolejce do kasy.

- Zdzierstwo - mruknął Olbrzym patrząc na ceny.

Bilety nie były wcale drogie, ale upokarzające było to, że cudzo­ziemcy musieli płacić dwa razy więcej za wstęp, zdjęcie można było zrobić po zapłaceniu równowartości dwóch biletów, a kręcenie filmu na wideo kosztowało tyle co dziesięć biletów. Każdy z nas posłusznie płacił podając kasjerce banknoty i mrucząc po rosyjsku: „Obcokrajowiec”.

Okazało się, że tego dnia do zwiedzania udostępniono jedynie kaza­maty ciężkiej artylerii i dawne magazyny amunicyjne. Mogliśmy jeszcze wejść na maleńki dziedziniec. Tak jak przypuszczałem, Messer był stra­sznym zarozumialcem, mądrzył się na temat historii bursztynu i jak to dawniej alchemicy próbowali zrobić z niego kamień filozoficzny, a że on czytając stare traktaty dowiedział się, jaka jest tajemnica uzyskiwania złota.

- To dziwne, wie pan, jak robić złoto, a ryzykuje życie w rajdach? - zadrwił z niego Olbrzym.

Zwiedzaliśmy Muzeum Bursztynu podziwiając naprawdę imponują­ce dzieła kaliningradzkich jubilerów. Olbrzym na chwilę przystanął przy bursztynowym modelu atomowego lodołamacza „Lenin”, wyjął notesik i coś notował. Natychmiast podeszła do niego najwyższa z pracownic muzeum.

- Co tam notujecie? - zapytała po rosyjsku.

Olbrzym zatrzepotał powiekami wyrwany z zamyślenia i chwilę za­stanawiał się, co odpowiedzieć.

- Piszę notatki z tego co widziałem, żeby przyjaciołom dokładnie opowiedzieć, co mnie tu zauroczyło - odpowiedział płynnie w języku naszych gospodarzy.

Micek miał cały czas obstawę w osobie staruszki w kwiecistym far­tuchu. Pilnowała, żeby mężczyzna obwieszony aparatem fotograficznym i kamerą wideo nie robił zdjęć nie wykupiwszy biletów.

- Sobaka nie ptica, Polsza nie zagranica - kierowca próbował pro­testować przeciw takiemu traktowaniu, jednak rosyjska obsługa muzeum była nieugięta.

Na końcu piętra zobaczyliśmy fragmenty Bursztynowej Komnaty, którą Rosjanie rekonstruują na podstawie zachowanych ilustracji i ry­sunków.

- Ciekawe, czemu robią nową, skoro nie wiadomo, co się stało ze starą? - zastanawiał się pan Tomasz.

- Ruscy rozkopali podziemia królewieckiego zamku i stwierdzili, że Bursztynowa Komnata spłonęła w czasie bombardowania - stwier­dził Olbrzym.

Schodziliśmy wąskimi schodami do dawnych magazynów mijając po drodze tajemnicze drzwiczki do jakiegoś bocznego pomieszczenia. W podłodze widzieliśmy zaczopowany betonem otwór dawnego szybu windy dowożącej amunicję na wyższe piętra.

Ekspozycja na dole mogła zachwycić jedynie kobiety i prawdziwych estetów, miłośników sztuki współczesnej, w której bursztyn odgrywał dominującą rolę.

- Następny etap naszej wycieczki to „Blendarz”, muzeum w daw­nym schronie Ottona Lascha - oznajmił nam przewodnik.

Wsiedliśmy do autokaru i ulicą Proletariacką dojechaliśmy w pobli­że uniwersytetu. Tam stały dwa, widoczne z daleka, zielone jednoosobo­we schrony dla wartowników. Wykonano je z metalowych blach łączo­nych nitami; wyglądały jak czubki rakiet. Obok nich znajdowały się dwa wejścia na obu końcach długiego na około czterdzieści metrów koryta­rza z czternastoma pomieszczeniami.

- Dlaczego schron umieszczono w tym miejscu? - Olbrzym zapy­tał przewodnika.

- Przyznam, że nie wiem - odpowiedział. - Może decydowało o tym jego centralne położenie względem fortów.

Zeszliśmy kilka metrów pod ziemię do korytarza „Blendarza”. W ka­sie odbyliśmy kolejną dyskusję na temat „Polsza nie zagranica” i po wykupieniu biletów mogliśmy zwiedzać. Kolejne pokoje były poświę­cone zdobyciu Królewca i Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, jak tu nazy­wano drugą wojnę światową. Najciekawsze były dwie ekspozycje od­twarzające wygląd pomieszczeń schronu, tak jakby przed chwilą wy­szli z nich niemieccy oficerowie. Na stołach leżały mapy, w popiel­niczce leżał niedopałek cygara, na wieszaku wisiał płaszcz. W gablocie poświęconej rozpoczęciu drugiej wojny światowej datę 17 wrze­śnia 1939 roku prezentowano jako dzień, w którym ZSRR postanowił zmniejszyć zdobycze armii niemieckiej i przesunąć granicę z germań­skim wrogiem na zachód. Nie było mowy o Katyniu i wywózkach pol­skiej ludności. Potem mimo zawartych traktatów i radzieckiej pomocy dla borykającego się z trudnościami przemysłu niemieckiego Hitler wydał rozkaz ataku na miłujący pokój Związek Radziecki i spotkała go zasłużona kara.

- Rosjanom po dwóch tygodniach walk począwszy od 26 stycznia do 10 lutego 1945 roku udało się odzyskać pozycje zdobyte po rozpoczę­ciu ofensywy zimowej - opowiadał przewodnik. - Niemieckie wojska w Prusach Wschodnich zdobyły się na ostatni wysiłek i atakiem z rejonu Dobre Miasto - Orneta przebijały się w kierunku Elbląga. W lutym niemieckie wojska były tu podzielone na trzy części: Lidzbarski Rejon Umoc­niony, Półwysep Sambijski, Królewiec. Do 29 marca Rosjanie rozbili grupę broniącą 911 schronów i bunkrów w rejonie Lidzbarka Warmiń­skiego. Jednostki niemieckie z tego rejonu zepchnięto nad brzeg Zalewu Wiślanego. Do ataku na ugrupowania niemieckie w Królewcu i na Pół­wyspie Sambijskim przygotowało się 137 tysięcy żołnierzy radzieckich. Generał Lasch dysponował siłami czterech dywizji piechoty, kilkoma samodzielnymi pułkami i batalionami fortecznymi. Atak na Królewiec rozpoczął się 6 kwietnia od strony południowej. Jednocześnie trzy dywi­zje rosyjskie próbowały odciąć Królewiec od sił na Półwyspie Sambij­skim. Forty północne również były silnie atakowane. W ciągu kilku dni gwardziści przedarli się z południa na tyły północnych fortów i to właściwie był już koniec obrony. Generałowi Laschowi nie pozostało nic innego jak poddać twierdzę.

Podczas przechodzenia z jednego ciasnego pokoju do drugiego za­wieruszyli się gdzieś Micek i Olbrzym. Gdy już wychodziliśmy, Micek schodził po schodach w naszym kierunku. Gdy znalazłem się na górze, podszedł do mnie Olbrzym.

- Odszedł na środek skweru i do kogoś zadzwonił - zameldował mi szeptem. - Nic nie słyszałem, bo cały czas rozglądał się na boki, więc nie miałem jak podejść i podsłuchać.

Teraz jechaliśmy w kierunku ulicy Moskiewskiej. Rzuciło mi się w oczy nadzwyczajne zdenerwowanie Messera. Zaczął się wiercić, ner­wowo coś sprawdzał w plecaku. Gdy autobus chciał skręcić w ulicę Krasnojarską, zatrzymał nas milicjant rosyjskiej drogówki. Teraz Messer był już blady. Okazało się, że nie mogliśmy wjechać w Krasnojarską, ale mogliśmy stanąć przy krawężniku kilkanaście metrów dalej. Akurat na Krasnojarskiej odbywały się ćwiczenia rosyjskiej straży pożarnej. My jednak oglądając się na „Bunkier”, niedokończoną siedzibę komunistycz­nej partii w Kaliningradzie, szliśmy w kierunku z daleka widocznego, długiego ciemnego cygara okrętu podwodnego. „Bunkier” powstał na wzgórzu zamkowym. Stary zamek krzyżacki został zniszczony w 1945 roku i w latach sześćdziesiątych rozebrano jego resztki, postanawiając postawić w tym samym miejscu symbol nowej władzy. Być może fa­tum ciąży nad tym miejscem, bo „Bunkra” nie dokończono. Zostały jedynie cztery wieżowce połączone poziomymi galeriami. Wszystkie okna wybito, a jak nam powiedział przewodnik, całe wyposażenie, ja­kie budowniczowie zdążyli zamontować w ciągu kilku lat, zostało rozkradzione.

- Wieża olsztyńskiego kościoła pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego jest kopią wieży królewieckiego zamku - Olbrzym dodał mi na ucho.

Na nadbrzeżu Messer zaczął nerwowo rozglądać się na wszystkie strony, a Micek miał lekko znudzoną minę. Olbrzym spisywał dane doty­czące okrętu z tablicy informacyjnej.

- Okręt ma biografię dziurawą jak ser szwajcarski - rzucił wraca­jąc do nas. - Był na Kubie, na północnych morzach, potem we Flocie Bałtyckiej i nagle w latach osiemdziesiątych dostał odznaczenie dla naj­lepszego okrętu we flocie.

Nauczeni doświadczeniem już nie dyskutowaliśmy z kasjerką i we­szliśmy na pokład atomowego okrętu podwodnego. Wchodziliśmy dzio­bowym włazem służącym do ładowania torped. Zeszliśmy do torpedowni, gdzie obejrzeliśmy ekspozycję poświęconą historii rosyjskiej floty podwodnej. W gablotach były modele okrętów, a rosyjski przewodnik w mundurze oficera marynarki z dumą prezentował nam wszystko, na­wet opowiadał o katastrofie „Kurska”.

Następnie ruszyliśmy w głąb okrętu kierując się ku jego dziobowi. Trasę zwiedzania ustalono tak, że przechodziliśmy właściwie tylko po górnym pokładzie, nie mając praktycznie żadnego dostępu do maszy­nowni. Przejście przez wąskie włazy, plątaninę rur mogło każdego przy­prawić o klaustrofobię. Maleńkie, wąskie koje, kajuty oficerów o wy­miarach niemal metr na metr dawały pojęcie o tym, jak żyli marynarze na pokładzie takiego okrętu. Nie wyobrażałem sobie płynąć czymś takim w wielomiesięczny rejs. Po drodze korzystając z zamieszania, bo rosyj­scy oficerowie byli tylko na początku i na końcu wycieczki, robiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. W rufowej kajucie mechaników i torped ru­fowych Messer zbliżył się na chwilę do podoficera z obsługi statku - muzeum i chwilę z nim rozmawiał. Rosjanin lekko wciągnął Messera za jakiś kocioł, trzy rury grubości ramienia i gęstwinę korb. Olbrzym wyjął spod bluzy aparat fotograficzny i zrobił zdjęcie w ich kierunku. Urządzenie było tak ustawione, że samo włączało lampę błyskową i wszy­scy zobaczyli błysk. Rosjanin wyskoczył z nory, a Messer zaszył się jeszcze głębiej.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

KŁÓTNIA NA OKRĘCIE PODWODNYM • FOTOGRAFIE OLBRZYMA • ŚLEDZIMY PODEJRZANYCH RAJDOWCÓW • UCIECZKA MESSERA • IWAN I JEGO WOŁGA • WYWIEDZENI W POLE • W PUŁAPCE • PODZIEMIA PRUSKIEGO FOR­TU

Olbrzym wbiegł z prędkością, jakiej się po nim nie spodziewałem, po trapie na pokład okrętu, a podoficer pędził za nim, krzycząc coś do oficera. Obaj zatrzymali dziennikarza przy kiosku. Pan Tomasz chciał wystąpić w roli pośrednika, ale został zignorowany przez Rosjan kłócą­cych się z Olbrzymem.

- Chcą wezwać milicję - wyjaśnił nam przewodnik. - Redaktor podobno zrobił zdjęcie bez wykupienia biletu.

- Jak my wszyscy - wtrącił pan Tomasz.

Messer stał za nami i milczał. Olbrzym sięgnął po aparat fotograficz­ny i podał go rosyjskiemu oficerowi. Ten bezceremonialnie otworzył kasetę z tyłu i wyjął film, który rozwinął prześwietlając go i już bezuży­teczny oddał dziennikarzowi. Olbrzym uśmiechnął się do Rosjan i po­gwizdując zszedł na brzeg.

Gdy wracaliśmy do autokaru, pan Tomasz próbował dowiedzieć się od Messera, cóż to za interes załatwiał on z podwodniakiem, ale kierowca bronił się stwierdzeniami o wolności osobistej i ochronie prywatności.

Na takie dictum zrezygnowaliśmy z jakiejkolwiek dyskusji z tym człowiekiem i cała grupa ignorowała go, chociaż wciąż próbował zasko­czyć nas swymi błyskotliwymi popisami retoryki. Teraz przejechaliśmy u podnóża wzgórza zamkowego na wyspę, gdzie stoi odnawiana za nie­mieckie pieniądze dawna katedra. Z zewnątrz przypomina ona nieco ka­tedrę Notre Damę w Paryżu, lecz jest od niej mniejsza. Samotny kościół stoi na płaskiej wyspie knipawskiej. Już na pierwszy rzut oka zauważy­łem, że budowa trwała w trzech etapach. Najstarsze było prezbiterium, widziałem resztki galerii obronnej i wieżyczki w jednym z narożników. Korpus nawowy zaczęto chyba budować od zachodu od dwuwieżowej fasady spełniającej wymogi klasycznego programu katedralnego. Jedna z tych wież miała dwunastoboczną nadbudowę powstałą po pożarze ka­tedry w 1544 roku.

Zadziwiające, że za wstęp do katedry mogliśmy zapłacić dowolną walutą, markami, rublami i złotówkami po bardzo korzystnym przelicz­niku. Wiele osób z naszej wycieczki postanowiło „zasiać ziarno polskiej ekspansji ekonomicznej” i zapłaciło złotówkami. Wnętrze katedry robi­ło przygnębiające wrażenie. Słyszałem, że do połowy lat osiemdziesią­tych ruina kościoła stała niezadaszona, teraz dzięki niemieckiej pomocy finansowej katedra odżywa. Wszędzie stoją rusztowania i widać, że pra­ce renowacyjne trwają. W wieżach, na wyższych piętrach urządzono muzeum poświęcone historii miasta, katedry i Immanuela Kanta. W milczeniu zwiedzaliśmy sale wystawowe, bo zabytki - choć nieliczne - były ciekawe.

Na chwilę usiadłem w kącie w przejściu między wieżami, gdzie sta­ry instruktor uczył młodych chłopców grać gamy na nowych katedral­nych organach.

- Nie zwracaj uwagi na cudzoziemców - instruował rudego dziesięciolatka. - Oni i tak tego nie rozumieją. Ty musisz grać tak, jakby z góry spływała na ciebie siła jakiegoś ducha.

Chłopiec odchylił się do tyłu i z półprzymkniętymi powiekami wpa­trywał się w sufit, jakby rzeczywiście oczekiwał nadejścia ducha i zaczął grać. Szło mu dobrze, dopóki na schodach nie pojawiła się rosyjska wy­cieczka szkolna. Wówczas pomyślałem, że umknął naszej uwadze Kluge. On jednak spokojnie zwiedzał zabytki. Gdy wszyscy oglądali pa­miątki związane z przedwojenną przeszłością miasta, dosiadł się do mnie Olbrzym.

- Spójrz - podał mi aparat cyfrowy.

Urządzenie to miało z tyłu ekranik ciekłokrystaliczny umożliwiający podgląd sfotografowanego obrazu. Ostre światło wielu żarówek z żyran­dola nad siedziskiem organisty trochę mi przeszkadzało, więc obracałem aparatem dla uzyskania lepszego obrazu. Olbrzym widząc moje wysiłki poruszył jednym z klawiszy menu na tylnej płycie aparatu i od razu wszy­stko zobaczyłem, trochę zbyt mocno rozjaśnione.

- Na komputerze będzie lepszy wynik - szepnął Olbrzym. - Mamy sekwencję pięciu zdjęć. Widać wszystko jak na dłoni. Niestety, tu nie ma gdzie powiększyć zdjęć, żeby zobaczyć szczegóły.

Na kolejnych ujęciach widziałem, jak Messer chował otrzymaną od Rosjanina paczkę. Olbrzym robił zdjęcia mini-aparatem cyfrowym, a Rosjanom pokazał zwykły. Miałem nadzieję, że przez tę historię dzienni­karz nie stracił na prześwietlonym filmie ciekawych ujęć.

- Ciekawe, co to za paczka? - zastanawiałem się. - Czemu robili z tego taką tajemnicę?

- Mam pewne podejrzenia - mruczał Olbrzym. - Przestajemy ich obserwować?

- Nie - odpowiedziałem.

- To dobrze - rzucił Olbrzym wstając na widok zbliżającej się wycieczki.

Szukając ciszy wszedłem do pomieszczenia z pośmiertną maską wspa­niałego filozofa. Usiadłem na jednym z wielu składanych krzesełek usta­wionych w rzędy przed gablotą z maską.

- Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie? Tak to brzmi? - zapytał Kluge siadając obok mnie.

- Coś w tym stylu - odpowiedziałem. - Jakie prawo moralne jest w panu?

- Takie samo jak i w panu, a może i lepsze - Kluge uśmiechnął się.

- Dlaczego uważa pan, że lepsze?

- Skończmy z mówieniem per „pan”, Kluge jestem - kierowca podał mi rękę.

- Paweł - cicho powiedziałem ściskając jej dłoń.

- To nie przypadek, że rozmawiasz ze mną - odezwałem się po chwili.

- Nie jestem głupi i widzę, że coś tu się kroi. Po tej aferze z wypad­kiem na moście przyczepiliście się do Kryska jak rzepy. Nie chodzi wam o ściganie tego bandyty - rajdowca, tylko o coś innego. Powiesz mi, co jest grane?

- Nic - wzruszyłem ramionami. - To wszystko to zbieg okolicz­ności.

- Nie wierzę w przypadki - mruknął Kluge. - Człowiek, który złamał prawo, jest w czołówce rajdu - dodał wstając.

Za chwilę autobus miał zawieźć nas w pobliże ulicy Leninowskiej i mieliśmy mieć czas wolny. Trzeba było ustalić plan działania. Z Olbrzy­mem i panem Tomaszem usiedliśmy na wolnych fotelach na samym koń­cu autobusu. Olbrzym wyjął ogromną mapę Kaliningradu z zaznaczony­mi fortyfikacjami i w ten sposób zasłonił nas od reszty.

- Co zrobimy, jak się rozdzielą? - zapytał Olbrzym.

- Jak w koszykówce, kryjemy każdy swego - zaproponowałem.

- Jak się będziemy komunikować? - dopytywał się pan Tomasz.

- Chyba nie mamy wyjścia i włączamy telefony komórkowe - stwierdziłem. - Dzwonimy tylko w ostateczności, żeby niepotrzebnie nie nabijać rachunku. Proponuję przełączyć dzwonek na sygnalizację wi­bracyjną, aby nie zwracać na siebie uwagi. Widzieliście, żeby ludzie tu dzwonili z telefonów komórkowych stojąc na ulicy?

Obaj zaprzeczyli. Zajechaliśmy na główny plac miasta i wysiedli­śmy.

- Macie cztery godziny wolnego - powiedział przewodnik patrząc na zegarek. - Tam są księgarnie, tam restauracje, a tam bazar - wska­zał na wschód.

Nie da się ukryć, że wszyscy ruszyli w kierunku bazaru.

- Micek albo Messer będą próbowali nawiązać kontakt z Ormiana­mi - orzekł Olbrzym.

- Prędzej spróbują zgubić nas na tym targowisku - stwierdził pan Tomasz.

Szliśmy przez tłum mieszkańców miasta w kierunku ogromnego ba­zaru długiego na blisko kilometr i szerokiego na pięćset metrów.

- Uważajcie! - powiedziałem do kolegów.

Micek zniknął już za rogiem ulicy i kierował się na dworzec. Messer sięgnął po telefon komórkowy, a Kluge znacznie zwolnił zatrzymując się przy pierwszych straganach.

- Olbrzym, pilnuj Micka - powiedziałem podążając za Messerem do głównego wejścia do hali targowej.

Pan Tomasz przemykał się między ludźmi bardziej z prawej strony. Szliśmy przez część z herbatami, słodyczami i bakaliami. Zauważyłem, że większość sprzedawców wyglądała na Ormian. Szef mrugnął do mnie porozumiewawczo, on też to zauważył. Messer jednak przy nikim się nie zatrzymywał, nie oglądał za siebie, pruł przez targ jak fregata przez ła­godne fale mórz południowych. Kierował się na północ. Przeszliśmy więc wąskimi uliczkami na szerokość zaledwie jednego metra między straga­nami z elektroniką, płytami i kasetami, wyrobami skórzanymi, by do­trzeć w rejon ze starociami.

„A więc to on będzie szukał kontaktu z Ormianinem” - pomyśla­łem.

Dochodziliśmy już do końca targowiska. Zatrzymałem się przy jed­nym ze straganów i bezwiednie wziąłem do ręki stary klucz francuski. Messer obejrzał się wmoją stronę, nasze spojrzenia spotkały się. Uśmiechnąłem się do niego jak to zwykle robią znajomi spotykający się na ulicy. On pomachał mi ręką. Wtedy do krawężnika podjechała taksówka mer­cedes i Messer wsiadł do samochodu.

Nagle przed nami z piskiem prawie łysych opon zatrzymała się odra­pana wołga, także taksówka, w kolorze kawy z mlekiem. Na tylnym sie­dzeniu, za kierowcą siedział Kluge. Wskoczyłem do środka obok raj­dowca nie oglądając się na szefa.

- Za tamtymi? - taksówkarz o ponurym wyrazie twarzy, z wielki­mi ciemnymi worami zmęczenia pod oczami, z klawiaturą srebrnych zę­bów na przedzie obejrzał się na nas.

Zdziwiony widokiem Klugego, niemo skinąłem głową. Taksówkarz ruszył ze zgrzytem skrzyni biegów uderzając końcówką tylnego zderza­ka o latarnię. Jak na komendę obejrzeliśmy się na zniszczenia.

- Gniotsa, nie łamajetsa - mruknął kierowca.

Zatrzymał samochód, myślałem, że chce obejrzeć zniszczenia, ale chodziło o Olbrzyma, który prawie szczupakiem wskoczył na miej­sce z przodu, obok taksówkarza.

- Jak on się nazywa? - Kluge spytał Olbrzyma wychylającego się, żeby zobaczyć identyfikator kierowcy wiszący obok radia.

- Iwan - taksówkarz obejrzał się na nas przejeżdżając skrzyżowa­nie na czerwonym świetle.

- Skąd Messer wziął tę taksówkę? - zapytał mnie Kluge

- Po prostu podjechała i zatrzymała się przy nim - odpowiedzia­łem.

- A wiesz, kto jest jej kierowcą? - wtrącił się Olbrzym.

Pokręciłem przecząco głową.

- To był John Cassidy, widziałem wyraźnie.

Cassidy jechał po Kaliningradzie z prędkością i sprawnością godną tubylca. Nasz Iwan pędził wołgą równie sprawnie. Cassidy na placu marszałka Wasilewskiego skręcił na północ. Nasza taksówka zrobiła zwrot na wyciągniętym hamulcu ręcznym, z piskiem opon i przy akompania­mencie klaksonów innych kierowców.

- Dobry jest - Kluge ocenił wyczyn.

- Ciekawe, dokąd jadą? - zapytałem.

Olbrzym wyjął mapę.

- Ha! Jedziemy wprost na Górę Sewierną, do fortu trzeciego imie­nia króla Fryderyka III - odpowiedział dziennikarz. - Tam spotkają się z Ormianami.

- Skąd wiesz, że akurat tam? - dziwił się Kluge zaglądając do mapy. - Po drodze przejeżdżamy przez pół miasta.

- Fort trzeci znajduje się za północną bramą. Byliśmy tam dziś w czasie zwiedzania Muzeum Bursztynu - wyjaśniłem. - Możemy dojechać do fortu trzeciego jakąś inną drogą, dyskretnie? - zagadnąłem do taksówkarza.

- Ja swoją robotę znam - Iwan znowu pokazał w uśmiechu garni­tur srebrnych zębów. - Niech tylko spróbują zrobić unik, to my udamy, że dajemy się nabrać i walimy na skróty.

Słowa Iwana ciałem się stały i Cassidy gwałtownie skręcił w prawo. Pojechaliśmy prosto i taksówkarz zwolnił.

- Co jest? - zdziwił się Kluge.

- Ja swoją robotę znam - Iwan machnął ręką. - Pracowałem dla KGB i niejedno widziałem. Co za szpiegów tu ganiałem...

Stanęliśmy przy krawężniku i Iwan spoglądał raz w lusterko, raz do przodu.

- Kryjcie się! - nagle krzyknął rozkładając gazetę.

Posłusznie położyliśmy się z tyłu jeden na drugiego i czekaliśmy.

- Myślę sobie, że te wasze ptaszki nie jadana północ - stwierdził Iwan.

- Czemu? - sapnąłem wciąż skulony.

- Bo pojechali na południe.

- To na co czekamy? - zapytałem.

- Szukacie Ormian?

- Tak - odpowiedzieliśmy chórem prostując się.

- To trzeba było tak od razu - Iwan uśmiechnął się. - Ormian od zabytków?

- Tak! - krzyknęliśmy.

- No, to jedziemy.

Iwan uruchomił silnik i włączył kierunkowskaz dając znak, że chce włączyć się do ruchu.

- Dokąd? - zapytałem nieśmiało.

- Do fortu piątego, tam teraz wszyscy szukają skarbów, ale podob­no Ormianie już wszystko wyjęli.

Jechaliśmy na północ, minęliśmy fort trzeci w lesie po prawej stronie i wjechaliśmy na północną obwodnicę. Iwan skręcił na za­chód.

- Dziadek opowiadał, że hitlerowcy strasznie bronili tego fortu - powiedział taksówkarz. - Sąsiadujący z nim fort Lehndorffa poddał się szybko po silnym ostrzale, ale piąty bronił się prawie do końca.

- A dziadek nie opowiadał nic o ukrytych tam skarbach? - dopy­tywał się Olbrzym.

- Co wy? - Iwan machnął ręką. - Ten fort był ruiną, ludzie bali się tam chodzić, chociaż podobno Niemcy w zachodnich fortach ukry­wali dzieła sztuki z muzeum, żeby w razie czego je stamtąd ewakuować do portu w Piławie.

Mknęliśmy obwodnicą z prędkością ponad stu kilometrów na godzi­nę, a Iwan nie zwracał uwagi na fatalną jakość jezdni.

- Musicie zapłacić mi za kurs, bo nie wiem, czy się jeszcze spotka­my - odezwał się, gdy z przodu, po lewej, ujrzeliśmy zieloną wyspę.

- A poczekacie na nas? - poprosiłem.

- Jasne, jak zaczną strzelać, to znikam.

Dałem taksówkarzowi dziesięć dolarów, trzy dniówki pracownika uniwersytetu, i wysiedliśmy. Musieliśmy przejść przez las do fosy. Brudna woda nie zachęcała do forsowania jej wpław.

- Z lewej jest obejście - powiedział Olbrzym patrząc na mapę. - Mam dla was smutną wiadomość, na wyspę prowadzi tylko jedno wej­ście.

Fort był otoczony wysokim murem ze strzelnicami, po drodze widzie­liśmy też trzy kaponiery. Szliśmy ścieżką przez lekko podmokły teren.

- I co? - zapytał Kluge, gdy już ulokowaliśmy się w krzakach przy grobli prowadzącej do fortu. - Czekamy?

- Może ja dyskretnie zajrzę? - zaproponował Olbrzym.

- Idź - zgodziłem się.

Narastały we mnie obawy, czy zbyt pochop­nie nie uwierzyliśmy Iwanowi.

Olbrzym wywiesił na piersi aparat fotograficzny, wyjął mapę i kro­kiem zainteresowanego wszystkim turysty kroczył w kierunku bramy. Ostrożnie zaglądał na podwórze fortu, gdy nagle z rykiem klaksonu wyskoczyły stamtąd terenowe auta. Pierwsze prowadził jakiś mężczy­zna o śniadej cerze, a drugie Cassidy.

- Ale nas zrobili! - Kluge wściekł się.

Olbrzym podskoczył i przykleił się do poręczy na grobli mocno wcią­gając brzuch. Cassidy sprawiał wrażenie, jakby chciał go rozjechać, więc przerażony dziennikarz wyskoczył za barierkę i sturlał się w kierunku wody. W ostatniej chwili rozpaczliwe chwycił się jakiegoś rachityczne­go krzaczka.

Wyjrzałem na drogę, którą pędziły auta. Jechały na południe, wąską szutrówką. Kluge pobiegł pomóc Olbrzymowi i wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się wołga z niezmiennie uśmiechniętym Iwanem. Wskoczyliśmy do taksówki i już pędziliśmy po wybojach.

- Jak was interesują forty, to dalej jest fort Lehndorffa, królowej Luizy oraz księcia von Holsteina na bagnach - opowiadał Iwan.

- Ma pan sporą wiedzę na ten temat - zauważyłem.

- Trzeba było mieć. Co do nas przyjechał niemiecki szpieg, to zaraz walił do tych fortów. Zwłaszcza Lehndorff i von Holstein interesowały ich najbardziej.

- Widziałem film w niemieckiej telewizji udowadniający, że Bur­sztynowa Komnata została ukryta gdzieś na bagnach - wtrąciłem.

- Gdzie jej nie schowano?! -zaśmiał się Iwan. - Uwaga! - krzyk­nął, nim przejechaliśmy przez głęboki bród na jakimś kanale.

Bałem się, że silnik starej wołgi zgaśnie, ten jednak zarzęził, spod maski buchnął kłąb białego dymu, rozległo się donośne „Pyr, pyr” i sil­nik znowu pracował po staremu.

- Gniotsa, nie łamajetsa - Kluge zacytował hasło reklamowe woł­gi Iwana.

- Zuch chłopak! Zaraz chwyta w lot - ucieszył się Iwan.

Teraz znakiem rozpoznawczym był daleki tuman kurzu samochodów Ormianina i Cassidy'ego. Terenówki ominęły fort Lehndorffa i skręciły na Pierwszą Obwodnicę; nie zatrzymały się przy forcie królowej Luizy i pędziły dalej.

- Jadą na bagna! - zawołał Iwan.

Rzeczywiście, na ulicy Wolności auta zakręciły na zachód i potem z piskiem opon gwałtownie skręciły w las po lewej stronie. Minęliśmy jakieś dwa jeziorka, płot terenu wojskowego i wjechaliśmy na obszar ponurych bagien.

Zauważyłem, że Iwan co chwila spogląda w kierunku bezchmurnego nieba. Nie wiem, czego tam wypatrywał. Teraz uciekinierzy zwolnili jakby świadomi, że nie mają szans wobec niezwykłych umiejętności Iwana.

Na bagnach wiał przenikliwy wiatr, który grał swe świdrujące umysł melodie, uderzając z ogromną siłą w wołgę.

- Coś tu nie gra - mruknąłem na widok samochodów Ormianina i Cassidy'ego, zwalniających do spacerowego tempa.

- Sprawdzaliście w piątym forcie, czy nikt tam nie został? - zapy­tał mnie Iwan.

- Nie - przyznałem się.

- Amatorzy - jęknął Iwan.

Taksówkarz wyjął ze schowka lornetkę i przyłożył ją do oczu.

- W obu samochodach są tylko kierowcy - stwierdził. - Zrobili z was durniów. Ten Ormianin to tylko pomagier.

- Wracamy? - zaproponował Kluge.

Intrygowało mnie zaangażowanie Niemca w całą historię. Tymcza­sem Iwan rozejrzał się na boki.

- Powiedz jak! - wrzasnął wściekły.

Rzeczywiście, byliśmy na długiej prostej drodze wśród trzęsawisk. Nie mieliśmy jak zawrócić, za nami był już ponad kilometr drogi.

- Wsteczny? - nieśmiało odezwał się Olbrzym.

- Jasne - rzucił Iwan z kwaśną miną.

Wrzucił jednak wsteczny i z niespodziewanie dużą prędkością jechał do tyłu. Przy zatoce przed bramą terenu jakiejś jednostki wojskowej zro­bił zwrot we właściwym kierunku i popędził do fortu piątego. Jadąc za terenówkami straciliśmy godzinę, a do odjazdu autokaru były jeszcze niecałe dwie godziny.

Iwan gnał jak szalony; o dziwo, żaden z mijanych radiowozów mili­cyjnych nie zwracał na niego uwagi. Wjechaliśmy na groblę prowadzącą do fortu i błyskawicznie wysiedliśmy. Iwan biegł razem z nami. Mijali­śmy jakiegoś staruszka z wędkami.

- Widział pan cudzoziemca? - zapytał go.

- Tam, na wale - mężczyzna wskazał ręką. - Już chciałem we­zwać milicję, bo kręcił się w kółko z jakąś kartką. Ale już jesteście, to dobrze...

Pobiegliśmy we wskazanym przez niego kierunku. Najpierw przeszli­śmy przez bramę i skręciliśmy w prawo za murem Carnota do przejścia pod wałami do następnej kaponiery. Przez kazamaty wybiegliśmy na górę.

- Tam! - Olbrzym wskazał dziurę w ziemi.

Dookoła niej walały się cegły. Musiał tu stać jakiś nieduży budynek. Zajrzeliśmy do dziury, która okazała się szybem windy. Sześć metrów niżej widzieliśmy promień latarki oświetlającej boczny korytarz.

Iwan oparł się na kolanach i sięgnął do wnętrza sprawdzając linę zawiniętą na duże koło bloku uczepionego do stropu.

- Mocna, świeżo mocowana - orzekł.

- Cwana skrytka - ocenił Olbrzym. - Klapa z betonu, pokryta maskowaniem z morskiej trawy i ziemią.

- Zjeżdżamy? - Iwan spojrzał na nas z wyczekiwaniem.

- Jasne - Kluge pierwszy zatarł ręce.

Chciałem zaproponować wystawienie posterunku na górze, ale całe towarzystwo już zjechało po linie. Poszedłem w ich ślady. Oni już biegli w kierunku strumienia światła niskim na metr siedemdziesiąt centyme­trów korytarzykiem ze śladami wąskich torów w podłodze. Pewnie wóz­kami wywożono tu amunicję do windy, skąd artylerzyści ze stanowisk na wałach mieli pobierać pociski. Korytarzyk miał jeden długi zakręt i wbiegliśmy do szerokiego i trochę wyższego holu z wejściami do czte­rech pomieszczeń. Latarka halogenowa leżała na podłodze.

- Skądś znam ten numer - jęknął Olbrzym. Pobiegł do szybu i wrócił po kilkunastu sekundach.

- Właz zamknięty, lina odcięta - zameldował. - Telefony nie mają zasięgu.

- Mamy przynajmniej latarkę - pocieszał się Iwan. - Musimy znaleźć wyjście, nim wyczerpią się baterie.

W każdej z sal laboratorium prochowego, takiego jakie widzieliśmy w giżyckiej Twierdzy Boyen, były po trzy nisze przypominające komin­ki. Jednak najpierw ktoś je zamurował, a niedawno rozkuł cegły zakry­wające skrytki. Nie muszę chyba dodawać, że schowki były puste. Opu­kaliśmy ścianę, gdzie powinno być wyjście, lecz odgłos wskazywał na to, że nie ma tam korytarza.

- Ty - Iwan wskazał Klugego - weź kamień i spróbuj naruszyć te cegiełki, zobacz, co tam może być - wskazał świeżo opukaną ścianę.

Z Klugem został Olbrzym.

Iwan poprowadził mnie do jednej z sal.

- Tędy - promieniem latarki zaświecił ku dziurze w ziemi o wy­miarach czterdzieści na trzydzieści centymetrów.

W dole ujrzałem, jak na lekko marszczącej się powierzchni wody odbija się światło z reflektorka.

- Masz papierosa? - zapytałem Rosjanina.

- Pewnie - mruknął zdumiony i sięgnął po paczkę.

Wziąłem jednego i wrzuciłem go do wody. Szybko zniknął nam z oczu porwany niewidocznym prądem wody.

- To bilet w jedną stronę - stwierdziłem.

- Zwalisko - wysapał Kluge informując nas o efekcie wywalenia ściany.

Iwan spojrzał na mnie pytająco. Olbrzym i Kluge zajrzeli w dół i cof­nęli się z niewyraźnymi minami.

- Ciekawe, co tam mogło być? - odezwał się dziennikarz.

- Miejmy nadzieję, że kolejny magazyn - westchnąłem schylając się.

Najpierw w wąski otwór wsunąłem nogi. Podałem Olbrzymowi moje dokumenty i telefon komórkowy. Koledzy podtrzymali mnie, gdy prze­suwałem bark. Potem zawisnąłem na rękach. Moje stopy dotykały już powierzchni wody. Prąd próbował je porwać w ciemność.

- Zaświećcie mi! - poprosiłem.

Iwan wsunął rękę i kierowany przeze mnie świecił tam, gdzie chcia­łem.

- Wąski korytarzyk - meldowałem. - Z jednej strony mamy za­wał, coś w rodzaju tamy. Przez szczelinę wysokości dziesięciu centyme­trów nad stropem wali woda. W drugą stronę mamy około dziesięciu metrów przejścia i zakręt zapewne o dziewięćdziesiąt stopni.

Zerknąłem na kolegów oczekując wskazówek, słów zachęty. Oni jed­nak milczeli. Puściłem się i spadłem do lodowatej wody. Prąd jednak nie był tak silny. Stojąc po pas w wodzie stopą dotykałem dna dookoła siebie wypatrując jakiejś pułapki.

- Łap! - usłyszałem z góry.

Iwan rzucił mi latarkę. Teraz już odważniej ruszyłem przed siebie nie zaniedbując jednak środków bezpieczeństwa i sprawdzając dokła­dnie miejsce, gdzie miałem stanąć. Zauważyłem także, że poziom wody systematycznie opadał, a narastał szum wody.

Wybadałem dwa boczne, zatopione wejścia. Za zakrętem korytarza czekała mnie niespodzianka, czyli kilkumetrowy wodospad. Korytarz da­lej ciągnął się jeszcze kilka metrów, by zakończyć się górą ziemi bez jakie­gokolwiek przejścia, Pod sobą miałem ogromną dziurę, szeroką na dwa metry, długą na cztery. Nie wiem, czy to zdolny saper czy też woda wydrą­żyła taki lej. Widziałem, że woda spływała dawną studzienką prowadzącą w nieznane. Mogłem wrócić do kolegów, spróbować zbadać boczne kory­tarze lub zabawić się w mały „kanioning” i spłynąć z prądem.

Po chwili wahania skoczyłem i woda porwała mnie w dół. Wpa­dłem do mini-jeziorka utworzonego w kazamatach w kształcie prosto­kąta. W jednym z końców dostrzegłem schody na górę. Popłynąłem w tam­tą stronę. Na szczęście latarka była wodoszczelna i wciąż świeciła. Za to rzut oka na zegarek uświadomił mi, że za kwadrans z głównego placu Kaliningradu odjedzie autokar z naszą wycieczką. Pilot zapowiadał, że na nikogo nie będą czekać.

Wdrapałem się po oślizgłych od wilgoci schodkach na wyższy po­ziom, który składał się właściwie z jednego wielkiego gruzowiska. Nie było wyjścia!

Zawróciłem na dół, przysiadłem na schodku i beznamiętnie świeci­łem przed siebie. W drugim końcu pomieszczenia woda sięgała sufitu.

- Może tam jest jakieś wyjście? - zastanawiałem się.

Przypadkowo promień latarki poświecił w wodę i zobaczyłem tam jakiś kanciasty kształt. Przyglądałem mu się przez chwilę. Zdjąłem mo­krą bluzę i buty i wskoczyłem do wody. Zanurkowałem. Tak, to było niemieckie działo przeciwpancerne kalibru 75 milimetrów. Wynurzyłem się, żeby złapać powietrze.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

CO KUSI KLUGEGO? • POGOŃ ZA MESSEREM • SPOTKA­NIE PRZESTĘPCÓW NA WZGÓRZU ZAMKOWYM • WYCHO­DZĘ Z PODZIEMI • PLANY CASSIDY'EGO • POWRÓT DO BAZY RAJDOWCÓW • WSKAZÓWKI W FORCIE DOHNY

Gdy tylko Paweł zniknął w taksówce, poczułem się nieswojo. Je­szcze chwilę kręciłem się w kółko, a potem pozostało mi tylko czekać na telefon od przyjaciół. W obwodzie kaliningradzkim obcokrajowcy nie powinni obnosić się z telefonem komórkowym, bo jeżeli trafią na szczególnie skrupulatnego milicjanta, mogą zapłacić mandat. Dzwo­niłem do Pawła, ale on miał wyłączony telefon. Razem z resztą wy­cieczki wróciłem do naszej bazy. Brakowało tylko Pawła, Olbrzyma i Klugego. Poszukałem Kryska, żeby poradzić się go, co robić. Ten we­zwał Monice. Francuzka zadumała się wysłuchawszy mojej opowie­ści.

- Wie pan co? Prześlę meila do kolegi z serwisu audi, który zna wszystkich kierowców - powiedziała. - Dziwne, że ten Kluge w coś się zaangażował - dodała potrząsając głową.

- Kluge to straszny mruk, podobno rozmawia tylko z mechanikami i pilotem - tłumaczył Krysek. - To rzeczywiście dziwne...

Wiedziałem, że jest jeszcze za wcześnie, by rosyjska milicja zainte­resowała się zaginięciem, nawet cudzoziemców i rajdowców. Szybko skontaktował się ze mną szef drużyny Klugego. Był to niski jegomość z łysinką i ogromnym stoperem na szyi. Jego twarzą wydawała się być wiecznie zafrasowana.

- Niech pan mi powie, czym zajmują się pana koledzy, że zdołali zainteresować Klugego? - poprosił sięgając po cienkie cygaro.

- To miłośnicy historii - odpowiedziałem.

- Tak - rozmówca jeszcze bardziej posmutniał - ale Kluge inte­resuje się wyłącznie wyścigami. To chłodny kalkulator ryzyka. Wie pan, że on nigdy nawet nie zarysował lakieru na samochodzie? Byłby geniu­szem rajdów, gdyby miał w sobie choć żyłkę szaleństwa. A tu?! Spo­tkał fanów historii i po prostu oszalał! Jutro mamy treningi, objazdy tras, a ten sobie znika! Może chodzi o dziewczyny? - nagle zmienił wyraz twarzy na szelmowski.

- Może tylko o jedną...

- Wiedziałem!

- Klio - dodałem zniecierpliwiony.

- Ładna jest?

- Powiedziałbym, że interesująca - to muza historii.

Menedżer Klugego oddalił się zadumany.

- Mam wiadomości! - Monice znalazła mnie na majdanie fortu. - Ciekawe wieści o Messerze!

Zaprosiłem ją gestem na ławeczkę.

- Proszę, niech pani mówi - zachęciłem ją.

- Messer ma długi - oznajmiła tajemniczym głosem Monice. - To długi karciane. Podobno wpadł w złe towarzystwo. Zaczął jeździć jak wariat, chce wygrywać wyścigi za wszelką cenę. Podobno na „Rajdzie Loary” dostał karę za objeżdżanie trasy odcinków specjalnych na ty­dzień przed rajdem.

- Musimy z nim poważnie porozmawiać - zdecydowałem wsta­jąc.

Wszedłem w drzwi dawnego magazynu prochowego, gdzie uloko­wał się warsztat ekipy Messera.

- Wyjeżdża! - dobiegł mnie krzyk Monice.

Podbiegłem do niej. Zdyszana wskazywała bramę fortu.

- Przyjechał po niego jakiś samochód terenowy - wydyszała.

Pobiegłem do Rosynanta. Ruszyłem i wtedy do auta podbiegł Kry­sek. Zatrzymałem się.

- Może ja poprowadzę - zaproponował otwierając drzwi od stro­ny kierowcy.

Bez słowa przesunąłem się na miejsce pasażera. Po chwili już pędzi­liśmy drogą w kierunku Kaliningradu. Krysek prowadził pewnie, zdecy­dowanie, jakby Rosynant nie krył przed nim żadnych tajemnic. Dojecha­liśmy do obwodnicy i wielopoziomewgo skrzyżowania. Przed nami je­chał nissan patrol. Gdy tylko zbliżyliśmy się do niego, natychmiast przyspieszył.

- Zostaliśmy zdekonspirowani - stwierdził Krysek.

- Proszę go wyprzedzić i nakłonić do zatrzymania - poprosiłem.

Kryskowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nawet nie podejrze­wałem, że Rosynant dysponuje taką mocą silnika. Gaźnik tłoczył paliwo, cylindry pracowały w równym tempie wspólnym wysiłkiem pchając maszynę do przodu. Krysek wcisnął guzik przy przekładni biegów.

- Power point - wyjaśnił. - Będziemy palić dwa razy więcej ben­zyny przy trzy razy większej mocy.

Faktycznie, rytmiczną kanonadę w silniku zastąpił warkot werbli i miałem wrażenie, jakby podłoga próbowała wyrwać się. Nissan próbo­wał przyspieszać, ale mizerne to były wysiłki. Jechaliśmy szeroką ulicą Gagarina i zbliżaliśmy się do centrum miasta. Prowadząc pościg mijali­śmy mercedesy i BMW, których kierowcy ze zdumieniem patrzyli na nasz wyścig.

W kilka minut dojechaliśmy do Wału Litewskiego. Zmierzchało i ruch na ulicach zamierał. Nissan skręcił w lewo, a potem w prawo na prospekt Moskiewski.

- Pierwsze światła i będziemy go mieli - orzekł Krysek.

Na razie prowadził ryzykowną grę jadąc za uciekającym w odległo­ści zaledwie kilkunastu centymetrów od jego zderzaka. Widziałem tylko głowę kierowcy nissana. Pasażer jakby zapadł się w fotelu. Podejrzewa­łem, że to Messer krył się przed naszym wzrokiem.

Na nasze nieszczęście jechaliśmy na fali zielonych świateł nigdzie nie zatrzymując się. Na wysokości placu Centralnego Krysek zmienił pas i jechał obok nissana. Jego kierowca o latynoskich rysach twarzy nie zwracał na nas uwagi. Gdy tylko minęliśmy mur otaczający dawne wzgórze zamkowe, obecnie zajęte przed niedokończony dom partii, nagle skręcił w prawo. Musieliśmy przy ryku klaksonów innych użytkowników drogi wykonać ten sam manewr o centymetry mijając się tramwajem.

- Zniknął - mruknął Krysek zdejmując nogę z pedału gazu.

- Są tam - pokazałem w prawo na zamykającą się bramę, której skrzydła wykonano ze stalowych blach.

Krysek zatrzymał Rosynanta.

- Co robimy? - zapytał.

Wyjąłem telefon komórkowy i zadzwoniłem do pana Jerzego.

- Nie mamy dowodów - stwierdził po wysłuchaniu mojej opowie­ści. - Przykro mi, panie Tomaszu, ale jedyne co mogę zrobić, to poro­zmawiać z Messerem po jego powrocie.

Zadzwoniłem do Pawła i znowu odpowiedziała mi automatyczna se­kretarka w języku rosyjskim: „Telefon, który wybrałeś, jest poza zasię­giem sieci”.

***

„Skoro jest działo, to musi też być korytarz, którym je tu wtoczono” - pomyślałem.

Nie sądziłem, żeby obrońcy rozebrali je, znieśli tu i na powrót złożyli, Wróciłem na schody po ubranie i buty i skierowałem się do miejsca, gdzie woda sięgała sufitu. Pomyślałem, że tam musiały być jakieś drzwi i odpływ dla wody lejącej się z góry. Szybko kilka razy głęboko nabra­łem powietrza, żeby jak najwięcej tlenu zostało w płucach. Nie myliłem się! Za skrzynkami, które rozpadały się od byle dotknięcia, był czarny otwór szerokich na trzy metry wrót.

Wróciłem na powierzchnię, jeszcze odetchnąłem stęchłym powie­trzem piwnicy i zanurkowałem. Płynąłem przez ciemną, nieprzyjemną toń, którą ledwo rozświetlała latarka. Przed sobą ujrzałem korytarz zbu­dowany z żółtawych cegieł, lecz był zalany po sam strop. Musiałem płynąć dalej. Mijały kolejne sekundy, a moje ruchy stawały się wol­niejsze, zaczynało brakować powietrza. Ledwo widziałem cokolwiek przed sobą. Nagle moja głowa uderzyła o coś twardego. Sprawdziłem ręką: to były kolejne wrota. Ani drgnęły. Moje ręce zaczęły wykony­wać nieskoordynowane ruchy i odkryły nagle wolną przestrzeń. Na szczęście tylko jedno skrzydło bramy było zablokowane i mogłem pły­nąć przed siebie.

Nie wytrzymałem i usta odruchowo otworzyły się, żeby nabrać po­wietrza i zachłysnąłem się wodą. Musiałem wypłynąć, dusiłem się. Gło­wą dotknąłem sufitu, jak opętany machałem dłońmi przesuwając się do przodu i niespodziewanie poczułem na skórze coś lodowatego. Już przed oczami pojawiły się obrazy z dzieciństwa, które tak naprawdę nie utkwi­ły w mej pamięci. Wielokrotnie czytałem, że dzieje się tak, gdy człowiek czuje nadchodzącą śmierć. Jednak ta lodowatość otrzeźwiła mnie i po jeszcze jednym rozpaczliwym ruchu mogłem odetchnąć powietrzem. Korytarz dosyć stromo podnosił się, a woda uciekała do bocznego po­mieszczenia położonego w połowie jego długości.

Kilkanaście metrów dalej widziałem rozbite wrota. Płynąłem ku nim, potem już tylko brodziłem przez wodę i wreszcie mogłem wyjść na podwórze jednego z bastionów. Zatrzymałem się w pół kroku.

***

„Co robić? Co robić?” - gorączkowo myślałem.

W tym czasie Krysek oglądał wyposażenie naszego samochodu. - A to co? - zapytał wskazując na małą antenę podobną do sateli­tarnej, wyposażoną w trójnóg.

- Mikrofon kierunkowy - wyjaśniłem.

- Jak to działa?

- Nigdy się tym nie interesowałem, uważając, że intelekt jest naj­silniejszą bronią.

Krysek nie dawał za wygraną i wystawił czuły mikrofon na dach, otwo­rzył konsoletę naszego komputera. Kilka chwil manipulował, by z głośni­ków w samochodzie dotarł do nas wyraźny szum samochodów z ulicy.

- A teraz tak! - Krysek stuknął w dwa klawisze i nagle usłyszeli­śmy rozmowę po rosyjsku.

Słuchaliśmy zadumani. Po kilku minutach wszystko było jasne i mo­gliśmy zwinąć antenę. Jedno co mnie martwiło to los Pawła.

- Poczekajmy do rana - zaproponował Krysek. - Proszę podać mi numer telefonu Pawła. Będę dzwonił do niego co pół godziny.

Wróciliśmy do fortu Bronsarta i nie mogąc zasnąć siedziałem w Rosynancie. Ustawiłem fotel w pozycji półleżącej i czekałem. Patrzyłem na ekipę Kryska, która po jego pojawieniu się z jeszcze większym zapałem majstrowała przy aucie. Monice niby interesowała się przygotowaniami, ale co chwila wyczekująco spoglądała w kierunku bramy. Widziałem także Tomka i Barbie spacerujących po obrzeżach wałów. Trzymali się za ręce i coś sobie czule szeptali.

Po dwóch godzinach pojawił się Messer. Krysek zauważył jego przy­bycie i uważnie patrzył w moją stronę. Siłą woli powstrzymałem się przed rozmową z Messerem. Wiedziałem, że pewnie i tak nic by mi nie powie­dział, a ja w stanie wzburzenia mógłbym powiedzieć coś, czego bym żałował. Pozostawało mi wierzyć, że Paweł da sobie radę i najpóźniej rano pojawi się u nas. Wkrótce zasnąłem.

***

Miałem rację, że nie wybiegłem na świeże powietrze.

- O której przyjadą? - pytał pierwszy głos.

Przemawiał po angiel­sku, lecz słyszałem w nim naleciałości z rosyjskiego.

- Dziś mają treningi, po obiedzie - mówił drugi mężczyzna.

Ten płynnie korzystał z języka Szekspira. Głowę bym dał, że to był Cassidy.

- Co zrobimy z Polaczkami?

- Jeśli do tej pory nie zginęli, to stanie się to lada godzina. W ciem­nościach nie sposób długo przeżyć, bez wody i jedzenia. Będą ich szuka­li, ale nie znajdą.

- Jak przewieziecie towar?

- To nasza sprawa.

- To cześć!

- Do zobaczenia!

Obaj poszli. Czekałem jeszcze około godziny, aż zobaczyłem, że świta. Mogłem wyjść na dziedziniec. Dłuższą chwilę leżałem rozkoszując się łaskoczącymi nos promykami słońca, świergotem ptaków i świeżym po­wietrzem, które mogłem wdychać bez końca. Na czworakach wdrapa­łem się na wał. Zobaczyłem, że znajduję się ledwie sto metrów w linii prostej od miejsca, gdzie zeszliśmy do podziemi. Doczłapałem się do klapy zamaskowanej ziemią. W pobliżu leżał pręt, podejrzewam, że uży­wany przez odkrywców tej skrytki. Użyłem go do otwarcia wejścia.

- Hej! - zawołałem do wewnątrz.

Poświeciłem nadchodzącym latarką. Iwan rzucił mi linę, którą uwią­załem do haka, na którym mocowano bloczek.

Rosjanin, Kluge i nie bez trudu Olbrzym wdrapali się na górę.

- Zacznę wierzyć w cuda - wysapał ten ostatni.

Cała trójka wciąż mrużyła oczy po pobycie w ciemnościach.

- Kto nas tak załatwił? - zastanawiał się Kluge. - Messer? Nie wierzę. To wymoczek.

Iwan spojrzał na zegarek.

- Wracacie do domu czy idziemy na wódkę? - zapytał taksów­karz.

- Wracamy! - zawołaliśmy zgodnym chórem.

Popędziliśmy do wołgi. Iwan zajechał pod sklep spożywczy i na na­szą prośbę zrobił nam drobne zakupy, bo byliśmy głodni po emocjach całego dnia. Potem Rosjanin wdepnął gaz do przysłowiowej dechy i nie zdejmował go aż do fortu.

Spodziewaliśmy się komitetu powitalnego, ale nie aż tak dużego. Mnie ściskali Monice i pan Tomasz. Olbrzym został obcałowany przez Barbie i przytulony przez Tomka. Krysek z radości na mój widok pocałował mnie w czoło jak ojciec witający syna po długiej podróży. Tylko Kluge samotny, z zaciśniętymi ustami, poszedł do siebie mówiąc „Dobrych snów” na pożegnanie.

Przy kawie musieliśmy opowiedzieć o naszych przygodach wtaje­mniczając obecnych w cel naszej operacji. Gdy wszyscy wstawali na śniadanie, ja i Olbrzym szykowaliśmy się do krótkiej drzemki.

O jedenastej obudził mnie Krysek.

- Wiem, że noc masz w plecy, ale musisz mi pomóc - mówił po­trząsając mną.

Wstałem, wypiłem dwie kawy, zjadłem kilka kanapek przygotowa­nych osobiście przez Monice i wyjechałem z Kryskiem na objazd tras.

Pierwszy odcinek specjalny znajdował się na południe od Kaliningradu i przebiegał przez Las Wielki między Otważnoje a Poddubnoje. Był to łatwy odcinek. Jedynym problemem były dwa kilometrowe od­cinki na podmokłych leśnych duktach. Nawet teraz, po kilku upalnych dniach w powietrzu unosił się smród stęchlizny, a przez kałuże trzeba było przejeżdżać na pełnym gazie, biorąc duży rozpęd.

Następny OS zaczynał się na szosie i prowadził przez pola drogą krętą jak wąż do wsi Cwietkowo. Kolejne dwie trasy wyznaczono na północ od Zalewu Kaliningradzkiego i Pregoły w Lesie Miejskim i w Lesie Konstantinowskim.

Gdy jechaliśmy po Lesie Miejskim Krysek rozglądając się na wszy­stkie strony zatrzymał się na moment przy płytkim brodzie przez strugę.

- Tu będzie wypadek - orzekł.

Zaznaczyłem sobie to miejsce jako szczególnie niebezpieczne, cho­ciaż moim zdaniem nie było ono tak groźne.

Po obiedzie bezskutecznie szukałem pana Tomasza i Olbrzyma. Obaj zapadli się jak pod ziemię, a razem z nimi i nasz dzielny Rosynant.

- Pojechali na wycieczkę - wyjaśnił mi Tomek.

- Oby nie taką jak moja wczorajsza - mruknąłem dotknięty tym, że szef miał przede mną jakieś tajemnice.

***

Powrót Pawła i jego opowieść uświadomiły mi, z jak niebezpiecz­nym przeciwnikiem będziemy musieli się zmierzyć. Musiałem wtajemni­czyć Olbrzyma w moje plany, ale pod przysięgą zażądałem, by na razie nic nie mówił Pawłowi. Z Kryskiem opracowaliśmy plan. Najpierw Pa­weł miał pomóc rajdowcowi wygrać wyścig, a dopiero potem wspólnie mieliśmy podjąć walkę z przestępcami.

- Jest pan pewien, że zdążymy na czas? - Olbrzym miał wątpliwo­ści, gdy wysłuchał szczegółów mojego planu.

- Cassidy to groźny przestępca, dobrze zorganizowany i konsekwentnie realizujący swoje plany - odpowiedziałem. - Będziemy trzy­mać się jego „rozkładu jazdy” i wkroczymy w odpowiednim momencie.

Podjechaliśmy w pobliże Muzeum Bursztynu.

- Czego szukamy? - zapytał Olbrzym.

- Rozejrzymy się wokół północnej bramy - odparłem.

Wpierw weszliśmy na wał, potem do restauracji umieszczonej w pomieszczeniach obronnych. Uważnie rozglądałem się po tym, co mogło być oryginalnym wyposażeniem obiektu.

- Czytałem książkę o poszukiwaniu skrytek hitlerowskich w Kaliningradzie - szeptał Olbrzym. - Podobno skrytki umieszczano w schro­nach przeciwlotniczych w mieście albo w fortach na obrzeżach.

- Ciekawa koncepcja - zaśmiałem się. - Schrony były dostępne dla ludności i teoretycznie tylko one miały przetrwać bombardowania. Co by się działo po zajęciu miasta przez Rosjan?

- Czerwonoarmiści spenetrowaliby wszystko, nawet ruiny - mruk­nął Olbrzym.

- Tak jest! I wszystko by zabrali. Forty to ciekawsze miejsca, bo choć narażone w czasie walk, miały wiele zakamarków stworzonych na skrytki. Jednak czy naziści wierzyli, że tu jeszcze wrócą?

- Może, chociaż strefy wpływów aliantów podzielono już w Jałcie w lutym 1945 roku.

- Dobra skrytka musi stwarzać możliwość wydobycia skarbów w każdych okolicznościach i przez każdego, kto zna drogę.

- Po to te skomplikowane szarady i hasła, tudzież tajemnicze zna­ki?

- Tak.

Staliśmy po północnej stronie fosy mając przed sobą strzelnice fortu Dohny i bramę Rossgarter Tor.

- Powiedz mi, ile widzisz strzelnic w murze po obu stronach muru? - poprosiłem Olbrzyma.

Gdy dziennikarz zajęty był liczeniem, ja przytknąłem do oczu lor­netkę i uważnie oglądałem otwory.

- Pięćdziesiąt - stwierdził Olbrzym.

Pociągnąłem go za rękę na południowy brzeg. Przeszliśmy przez most. Zatrzymałem się przy drugim otworze strzelniczym. Olbrzym poprawił okulary na nosie, a potem przeciągle gwizdnął z zachwytu.

- „Było ich pięćdziesiąt w górze króla, ale Hripsime była jedna. Znajdziesz ją za północną bramą.” - zacytował notatkę Kunstkego. - No, no, pięćdziesiąt strzelnic i Hripsime wyryta na cegle. Może jakiś rosyjski romantyk?

Wziąłem do ręki lupę i obejrzałem spoiwo wokół cegły. Wyglądało tak staro jak reszta. Napis znajdował się na drugiej cegle od dołu strzel­nicy. Szukałem innej wskazówki.

- Wyrywamy cegłę? - zapytał Olbrzym.

- Nie, Kunstke jej nie ruszał. Wyobraź sobie sposób jego działania. Skrytkę przygotował przed przyjazdem do Olsztyna. Ciekawe, czy była to jedna z wielu oficjalnych, przygotowanych przez niego na polecenie władz, czy może prywatny skarbczyk?

- Skarbonka - stanowczo stwierdził Olbrzym. - Dla władz wsadziłby wszystko w jakąś dziurę, zakopał, wysadził wszystko wokół w powietrze i zrobił mapę. To wygląda jak wskazówka dla znajomego człowieka, nawet kogoś, kto by trafił tu po jego śmierci.

- No, właśnie - przytaknąłem. - Powiedzmy, że jego brat, który też uczył się w liceum w Olsztynie, wówczas było to gimnazjum, trafił na strych. Mieli tam z bratem skrytkę. Znajduje drogę do skarbu. Przy­jeżdża tu. Znajduje napis i...

- Zaczyna się niecierpliwić, bo nie ma ani śladu - wtrącił się Olbrzym. - W takich chwilach człowiek patrzy do góry...

Olbrzym przerwał, bo na cegle zamykającej w środku łuk za otwo­rem strzelniczym czyjaś ręka wyryła: „KFIII”.

- Jeszcze tu coś jest - przyjaciel wskazał na cegłę w prawym gór­nym rogu. - Eeee... Tam jest tylko „H”.

- Co ci to mówi?

- Jak z Pawłem oglądaliśmy mapę Kaliningradu i odkryliśmy, że tu jest ta północna brama, to rzucił mi się w oczy zewnętrzny fort Kőnig Friedrich III. Czyli jak wół pisze: „KFIII”. Tylko co z tym „H”?

Rzuciłem okiem na mapę.

- Co ci przypomina kształt strzelnicy? - zapytałem Olbrzyma.

Ten długo patrzył, przekrzywiał głowę, mrużył oczy.

- Fort, taki sam jak ten nasz Bronsart. To fort widziany z lotu ptaka! To „H” w rogu oznacza miejsce skrytki!

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

SPOTKANIE Z KOLEKCJONEREM MILITARIÓW W OLSZTY­NIE • TAJNA UMOWA CASSIDY'EGO I AWIEGO • ZASADZ­KA NA MESSERA • DYSKOTEKA PRZED RAJDEM

Olbrzym stał zadumany i nagle jego twarz rozjaśnił uśmiech.

- Panie Tomaszu! Coś mi się przypomniało - powiedział. - Nie daje mi spokoju pana opowieść o tych Ormianach i teraz skojarzyłem so­bie historię pewnego kolekcjonera militariów z Olsztyna. Urząd Ochrony Państwa zarekwirował mu całą kolekcję średniowiecznej broni. Zeznał on, że kupił ją od Rosjan z Kaliningradu. Można by z nim porozmawiać.

- Jak? Pojedziemy do Olsztyna? - powątpiewałem.

- Zaraz do niego zadzwonimy i umówimy się na spotkanie. Jak do­brze pójdzie, to wieczorem będziemy z powrotem. I tak możemy działać dopiero jutro.

Przystałem na tę propozycję.

- Panie Tomaszu, z tym kolekcjonerem mieczyków to naprawdę zadziwiająca historia - Olbrzym zaczął opowieść. - Funkcjonariusze UOP-u nie chcieli nam powiedzieć, skąd mieli namiar na właściciela kolekcji. Zrobili nalot na jego dom, zarekwirowali około pięćdziesięciu sztuk mieczy, sztyletów, ostrzy toporów, fragmentów zbroi wyglądają­cych na średniowieczne egzemplarze. Jedno co mnie zadziwiło, gdy je ujrzałem na wystawce w UOP-ie, to fenomenalny stan ich zachowania. Może ostrza nie lśnią, ale wie pan, jak wyglądają tak stare znaleziska archeologiczne?

- Tak, wiem.

- Na ogół ledwo trzymają się w całości. Tu mogłem wziąć do ręki miecz, który miał odpowiednią wagę i nawet lekko sprężynował. Hełmy i napierśniki sprawiały wrażenie, jakby ich po prostu od kilku lat nikt nie oczyszczał z rdzy.

- Może były dobrze zakonserwowane i odpowiednio magazynowane.

- Otóż to! Kto mógłby to zrobić? Kolekcjoner?

- Może go nie doceniasz?

- Eeee... tam - Olbrzym lekceważąco machnął ręką. - Widzia­łem, jak można odnowić znaleziska z ostatniej wojny światowej, ale nie sprzed kilkuset lat!

- Czy UOP zna pochodzenie zabytków? - zapytałem.

- Kolekcjoner twierdzi, że skupował to żelastwo za grosze na Stadio­nie X-lecia w Warszawie. UOP uzupełnia to o informacje od milicji w ob­wodzie kaliningradzkim, że skrzynie z militariami odkryto w czasie od­gruzowywania fortu piątego króla Fryderyka Wilhelma III lub fortu trze­ciego króla Fryderyka III. Te obiekty bardzo szybko zniknęły, a podobno ukryto je tam tuż przed szturmem wojsk rosyjskich na Królewiec. Ta część fortyfikacji miejskich znajdowała się na północy, gdy głównego ataku spodziewano się z południa. Dlatego fort piąty uznano za bezpieczny. Jak to na wojnie bywa, stała się rzecz nieprzewidywalna i o fort piąty toczyły się najbardziej zażarte walki w czasie obrony Królewca.

- Czy przybył jakiś ekspert z Rosji, żeby obejrzeć zabytki, oglądał je jakiś polski fachowiec, znawca broni?

- Podobno ów kolekcjoner usiłował sprzedać miecze dyrektorowi muzeum w jednym z zamków krzyżackich. Trafił akurat na sympozjum historyków, którzy po obejrzeniu rewelacji zbieracza uznali je za falsyfi­katy. UOP wysłał znaleziska do ekspertyzy mającej określić wiek broni.

W czasie naszej rozmowy Olbrzym szukał numeru telefonu kolekcjo­nera. Wreszcie go znalazł i wystukał na tarczy telefonu komórkowego.

- Poczekaj, może do mnie będzie miał większe zaufanie - zatrzy­małem Olbrzyma gestem ręki.

Po trzech sygnałach odebrał starszy mężczyzna o zmęczonym głosie.

- Tak? - odezwał się.

- Dzień dobry! Nazywam się Tomasz N.N. i pracuję w Minister­stwie... - zacząłem.

- Niech pan da spokój! - ostro przerwał mi rozmówca. - Mam już dość tego rozgłosu. Chciałem dobrze, kupowałem broń od Rusków, którzy nawet za bardzo nie wiedzieli, ile to jest warte, a tu mnie teraz ściga policja, zabrali całą kolekcję...

Nastała cisza. Sekundę zastanawiałem się, co powiedzieć, by wzbu­dzić zaufanie mężczyzny.

- Rozumiem pańskie rozczarowanie i wiem, że teraz broń przesła­no do ekspertyzy. Chciałbym spotkać się z panem i poznać pana wersję wydarzeń. Przyznam nieskromnie, że moja opinia na ten temat może panu pomóc.

- Niby w czym?

- W czasie dochodzenia prokuratorskiego.

- Co pan chce wiedzieć?

- Czy moglibyśmy spotkać się dziś wieczorem?

Kolekcjoner podał mi adres w Olsztynie i rozłączył się. Wsiedliśmy z Olbrzymem do Rosynanta i wyjechaliśmy do Olsztyna. Za namową dziennikarza zrobiliśmy jeszcze zapas prowiantu na drogę.

- Fort i kolekcja nie uciekną - zapewniał mnie.

Po trzech kwadransach byliśmy na „patelni”, parkingu, gdzie kie­rowcy samochodów osobowych muszą wykupić przepustki do granicy. Gdy Olbrzym poszedł załatwiać formalności, mogłem przyjrzeć się sław­nemu procederowi przemytu papierosów i alkoholu. „Mrówki”, drobni przemytnicy, którzy kilka razy w miesiącu przewozili używki przez granicę, pakowały tytoń do opakowań zastępczych po rosyjskich płatkach kukurydzianych, a alkohol przelewały do butelek po wodzie mineralnej. Widziałem nawet starszą panią, która zakładała na siebie gorset złożony z kieszonek mieszczących około setki paczek papierosów.

- Załatwione! - rzucił Olbrzym wsiadając do Rosynanta. - Da­łem dziesięć dolarów ruskim pogranicznikom i możemy jechać.

- Tyle kosztuje przepustka? - zdziwiłem się.

- Panie Tomaszu... - Olbrzym spojrzał na mnie pobłażliwie za­palając silnik samochodu. - Tyle kosztuje nasz czas. Nie będziemy stali w kolejce, jak długiej, zaraz pan zobaczy.

Faktycznie, na dwa kilometry przed granicą prawe pobocze było za­stawione czekającymi samochodami. Podjechaliśmy do bramki, gdzie pogranicznik wpuścił nas bez słowa. Formalności na rosyjskiej granicy trwały około godziny. Po polskiej stronie Olbrzym zadzwonił do rzecz­nika prasowego Urzędu Celnego.

- Cześć, Rysiu! - przywitał urzędnika. - Przepraszam, że zawra­cam głowę w niedzielę, ale jest sprawa... Tak! Zależy mi na czasie... Tak, jestem służbowo.

Staliśmy na końcu kolejki aut czekających na odprawę po polskiej stronie. Po pięciu minutach podszedł do nas pogranicznik.

- Witam pana redaktora! - uśmiechnął się szeroko. - Nadal pan szuka tych rubli Samsonowa? Czytam wszystkie pana artykuły histo­ryczne.

- Bardzo się cieszę - odparł Olbrzym, podając mu nasze paszpor­ty. - A rubli już nie ma!

Po chwili mieliśmy podstemplowane dokumenty. Pogranicznik wska­zał nam wolną drogę. Ominęliśmy kolejkę. Czułem się nieswojo widząc spojrzenia ludzi czekających na odprawę.

- Panie Tomaszu - Olbrzym wyczuł mój nastrój - robimy to pro publico bono, jak mawiał Zagłoba. W naszym pięknym kraju człowiek bez znajomości ginie, to raz, a ci, którzy tu stoją zarabiają w ten sposób na chleb, prowadzą grę z celnikami, ryzykują i stanie mają wkalkulowa­ne w prowadzenie interesu, to dwa.

- Niech i tak będzie - mruknąłem. - Tyle że Zagłoba miał fortele.

- W naszym duecie to pan jest od forteli.

Celnik na nasz widok uśmiechnął się.

- I co, znalazł pan Bursztynową Komnatę? - zażartował na widok dziennikarza.

- Kiedyś będzie moja - zapewnił Olbrzym.

- Zgłaszają panowie coś do odprawy?

- Nic.

- Proszę, droga wolna.

Olbrzym ruszył ku szlabanowi otwierającemu drogę do Polski. Po półtorej godziny byliśmy w Olsztynie, uśpionym, rozleniwionym w ma­jowe, niedzielne popołudnie. Zaparkowaliśmy wśród wąskich uliczek olsztyńskiego blokowiska. Udaliśmy się pod podany przez kolekcjonera adres. Podwójne drzwi mieszkania w czteropiętrowcu otworzył nam mężczyzna średniego wzrostu, w wieku około pięćdziesięciu lat, łysieją­cy, ubrany w koszulę i pulower. Na szyi, na łańcuszku zwisały mu okula­ry w drucianej oprawce. Zaprowadził nas do swojego pokoju rozświetlo­nego lampą na biurku. Jedną ścianę zajmował szereg półek zastawio­nych książkami. Część jednak była pusta, po odciskach wśród warstw kurzu domyślałem się, że właśnie tam leżała kolekcja broni. Usiedliśmy z Olbrzymem na kanapie, a gospodarz w obrotowym fotelu. Zgasił ekran komputera i pytająco spojrzał na Olbrzyma.

- Ja jestem dziennikarzem i znajomym pana Tomasza - przedsta­wił się.

- Przepraszam, że nie uprzedziłem pana, że przyjadę w towarzy­stwie przyjaciela, ale mam do niego pełne zaufanie i mogę w jego imie­niu obiecać, że to co pan nam powie, nie ujrzy światła dziennego bez pańskiej zgody.

Zbieracz staroci tylko skinął głową.

- Co panowie chcieliby wiedzieć? - spytał.

- Skąd miał pan tę broń? - zacząłem

- Mówiłem policji, że kupiłem na targu.

- Wiedział pan, skąd ona pochodzi?

- Te żelastwa sprzedawali Rosjanie, więc mogłem się tylko domy­ślać, że z Rosji. Sam pan rozumie, że nie wypytywałem ich szczegółowo.

- Zna pan ich imiona, nazwiska, skąd byli?

- UOP już ich szukał. Przepadli jak kamień w wodę. Sprzedawca trzymał się z Ruskimi z Kaliningradu.

- To jeden człowiek dostarczył panu całą kolekcję?

- Tak.

- Ile razy pan się z nim spotkał?

- Miałem szczęście, bo trafiłem do niego przez przypadek. Sprze­dawał starocie, sprzączki, bagnety spod lady. Widząc moje zaintereso­wanie bronią pokazał mi coś ekstra. Był to miecz półtoraręczny, na mój gust krzyżacki. Kupiłem go od razu. Umówiliśmy się na spotkanie na­stępnego dnia. Wtedy dokupiłem jeszcze trzy topory i hełm. Za tydzień miał wszystkiego dwa razy więcej. Jeździłem do niego przez miesiąc raz w tygodniu.

- Pytał pan o pochodzenie zabytków?

- Oczywiście. Mówił, że wykopał.

- Czy ktoś jeszcze kupował od niego to co i pan?

- Z tego co wiem, to nie. Podobno jakiś Polak przychodził do niego z propozycją sprzedaży ich do Niemiec, potem jeszcze raz pojawił się w towarzystwie jakiegoś zainteresowanego zabytkami obcokrajowca. Ten na widok eksponatów roześmiał się, ale potem odwiedził Rosjanina na kwaterze i pytał go o inne znaleziska.

- Był pan kiedyś w Kaliningradzie? - Olbrzym wtrącił pytanie.

- Nie.

- Czy mógłby pan opisać tego rosyjskiego handlarza? - dopyty­wałem się.

Zbieracz chwilę zastanawiał się.

- Szczupły, średniego wzrostu, po czterdziestce. Najczęściej ubra­ny w czarne spodnie, czarną koszulę, czarną skórzaną kurtkę. Taki typ ormiański, wie pan, czarne włosy, ciemna karnacja. Jedyny szczegół, jaki zapamiętałem, to złoty krzyż równoramienny z rubinem w środku. Raz słyszałem, jak ktoś go zawołał imieniem „Awi”.

- Dziękujemy panu za informacje - powiedziałem wstając.

- Jeśli wam do czegoś się przydadzą... - gospodarz wzruszył ramionami. - Tylko niech pan pamięta! - pogroził palcem Olbrzymowi. - Pan nic nie słyszał!

- Oczywiście - Olbrzym przytaknął.

Zeszliśmy na dół. W drzwiach Rosynanta zawróciłem zostawiając Olbrzyma samego. Jeszcze zamieniłem z kolekcjonerem kilka zdań. Gdy byłem sam, mój rozmówca był wylewniejszy i dowiedziałem się między innymi, jak wyglądał ów obcokrajowiec.

- I co? - Olbrzym przywitał mnie pytaniem.

- Mam pełny obraz sytuacji - odpowiedziałem.

Droga do Kaliningradu upłynęła nam bardzo szybko i zgodnie z za­powiedzią Olbrzyma byliśmy na miejscu późnym popołudniem.

***

Na dziedzińcu fortu Bronsarta panowało zamieszanie. Wszystkie eki­py czyściły i polerowały auta. Mieliśmy dziś wieczorem wykonać ob­jazd po mieście, by zaprezentować się mieszkańcom obwodu kaliningradzkiego. Zauważyłem, że Krysek chował coś do kieszeni bluzy. Do­strzegł moje zdziwione spojrzenie.

- To skarpetka mojej córki - wyjaśnił. - Przynosi mi szczęście.

Nasz przejazd wyglądał wspaniale, a Rosjanie uśmiechnięci przy­glądali się naszym samochodom. Zaparkowaliśmy je przy ulicy obok „Bunkra”. Zastanawiało mnie, dlaczego Krysek tak często spogląda w jego kierunku. Szybko, w obliczu tłumu widzów i dziennikarzy rajdo­wiec odzyskał zawodową postawę i swobodnie, z humorem opowiadał o aucie, pozwalał przymierzyć się do fotela, rozdawał autografy. O dzi­wo, do mnie też podbiegali chłopcy z notesami. Zachłysnąłem się sławą rajdowca, zrozumiałem atmosferę święta miłośników motoryzacji. Te ry­czące maszyny o przeraźliwej mocy silników miały swój urok. Były jak dzikie mustangi ujeżdżane przez współczesnych jeźdźców rodeo. Liczy­ło się zgranie tych niesfornych potworów z człowiekiem, tak słabym w obliczu ich siły.

Wieczorem zadowoleni z efektu propagandowego wróciliśmy do bazy.

- Zostaw Messera w spokoju - odezwał się Krysek, gdy jechali­śmy na obrzeża Kaliningradu.

- Czemu?

- To go zaskoczy, uśpi jego czujność. Porozmawiaj też o tym z Klugem.

Zgodnie z radą Kryska postanowiłem porozmawiać z Klugem. Za­stałem go nad talerzem z dużą porcją jajecznicy.

- Mogę zająć ci chwilę? - zapytałem.

- Jasne, siadaj - widelcem wskazał mi krzesło naprzeciw.

- Rozmawiałeś z Messerem?

- Nie, ale to zrobię.

- Bardzo cię proszę, zostaw go w spokoju.

- Czemu? Ten facet jest niebezpieczny. Szykuje jakiś ciemny inte­res, który źle odbije się na reputacji naszego teamu.

- Zależy ci tylko na wyniku?

- To chyba zrozumiałe.

- A człowiek, kolega z drużyny? Wiesz, że jest w podbramkowej sytuacji?

- Wiem. Nie zmienia to mojego stosunku do jego osoby. Albo ciemne interesy, albo sport. Wy grywają tylko najtwardsi.

- Obiecaj, że zostawisz go na razie w spokoju, a my rozegramy sprawę tak, by nic nie szkodziło dobrej opinii waszej ekipy.

Kluge przyjrzał mi się badawczo swoim zimnym wzrokiem.

- Dobrze - rzucił po chwili ciszy i znów skupił uwagę na talerzu.

Zrozumiałem, że czas mojej „audiencji” skończył się. Szedłem za­myślony do kwatery w koszarowcu.

- Paul! - zawołała mnie Monice.

Podbiegła i pocałowała w policzek.

- Porywam cię na zabawę dziś wieczorem - oznajmiła.

- Piękna i bestia - zażartowałem. - Która dziewczyna chciałaby pokazać się na zabawie z kimś tak brzydkim jak ja. Przyznam się bez bicia, że nie umiem tańczyć.

Droczyłem się z nią. Nie mógłbym jej odmówić, jak chyba więk­szość mężczyzn. Jej towarzystwo wpływało na mnie kojąco, a jedno­cześnie sprawiało, że czułem się dumny jak paw z powodu uwagi, jaką mi poświęcała. Już rano słyszałem o planowanej zabawie, w czasie której miał królować szampan w rozsądnych ilościach i czerwony kawior. Na miejsce potańcówki wybrano starą halę magazynową. Rosjanie przygo­towali sprzęt nagłaśniający i bufet z ciepłymi przekąskami, wędlinami, owocami i sałatkami.

- Przyjdę po ciebie o ósmej - zapowiedziałem.

Monice odeszła, a burza jej włosów wirowała w porywach wieczor­nego wiatru. Na tle ponurej fortyfikacji i brudnych kombinezonów me­chaników wyglądała jak szarotka na skalistym zboczu góry.

Pobiegłem pod prysznic, a potem na wały fortu. Roztaczał się z nich wspaniały widok na okolicę, lecz tym razem nie o to mi chodziło. Nie byłem jedynym, który wpadł na ten sam pomysł. Tomek także zbierał pęczek polnych kwiatów.

- Co słychać u Barbie?

- Jak tam panna Monice? - odpowiedział pytaniem.

Wzrokiem lustrowaliśmy, który z nas ma ładniejsze bukiety. Chło­pak był tu dłużej niż ja, więc osiągnął lepszy wynik.

- Barbie będzie szczęśliwa - powiedziałem wskazując kwiaty.

- Ciekawe, jak długo to potrwa?

- Skąd taki fatalizm?

- Za niecałe dwa tygodnie matura, a potem...

- To zależy tylko od was - pocieszałem go. - Macie całe życie przed sobą.

- Wiem, wiem - Tomek usiadł zrezygnowany. - Jeszcze pozna­my wielu innych ciekawych ludzi i tak dalej...

- Gadka starych pryków - przytaknąłem. - Liczy się tylko tera­źniejszość. Może masz rację. Może trzeba cieszyć się tym co jest i nie myśleć o przyszłości.

- Pan myśli o przyszłości z Monice?

Chłopak zaskoczył mnie tym pytaniem. Miał rację, bo moja przyjaźń z menedżerską Kryska przypominało to, co działo się pomiędzy Tomkiem a Barbie.

- Czas na nas - mruknąłem chcąc ukryć zmieszanie.

- Tak - Tomek pokiwał głową patrząc na fosę.

- Już wiesz, co będziesz robił po maturze? - zapytałem Tomka, gdy schodziliśmy z wałów.

- Złożę papiery do Wojskowej Akademii Technicznej, na Politech­nikę Gdańską i na prawo do Torunia.

- Wszędzie będziesz zdawał?

- Tak wybrałem, żeby terminy egzaminów nie pokrywały się ze sobą. Tak teraz robią wszyscy.

- Na czym zależy ci najbardziej?

- Jeszcze nie wiem. Chyba na WAT.

Pożegnałem chłopaka, bo byłem już przy sali zajmowanej przez pa­nie. Mieszkały po trzy w dawnych pokojach oficerów. Mężczyźni byli skoszarowani w sypialniach po dwadzieścia kilka osób.

- Monice - zapukałem.

Wyszła do mnie ubrana w obcisłe dżinsy i dżinsową koszulę zawiązaną tak, by ukazywać rąbek dekoltu i pępek. Włosy rozpuściła zakłada­jąc na nie tylko okulary przeciwsłoneczne. Pachniała oszałamiająco, jak wiosenna łąka, w której można by leżeć godzinami.

- Dla mnie? - uśmiechnęła się na widok bukieciku i delikatnie wyjęła mi go z rąk, bo byłem tak oszołomiony, że niezdolny do jakiejkol­wiek reakcji.

Jeszcze raz obdarzyła mnie uśmiechem lekko łobuzerskim, kumpelskim i zalotnym. Poszliśmy na salę zabawy. Na razie wszyscy obecni skupili się wokół szwedzkiego stołu obficie racząc się kawiorem. Kie­rowcy pili soki. Na małe lampki szampana decydowali się tylko pracow­nicy techniczni serwisów.

Muzykę przygotowywał zespół rosyjski i DJ obsługujący konsoletę z płytami kompaktowymi. Co jakiś czas ktoś z uczestników rajdu decy­dował się na pokazanie swojego talentu śpiewając jakąś piosenkę.

Pierwszą godzinę tańców spędziłem tylko z Monice. Ballady tańczy­liśmy przytuleni, ledwie tylko przebierając nogami. Czułem wtedy, że mógłbym ją ogarnąć i zamknąć w ramionach jak perłę w muszli. Przy szybszych piosenkach próbowałem bezskutecznie dorównać jej talento­wi tanecznemu. Wiła się, podskakiwała, kołysała biodrami i przesyłała mi uwodzicielskie spojrzenia. Zazdrościli mi tego chyba wszyscy oprócz Tomka, który podobnie miło spędzał czas z Barbie. W pewnym momen­cie zobaczyłem Olbrzyma i pana Tomasza stojących w drzwiach maga­zynu. Wyglądali na zdrożonych. Zabawa nabrała charakteru tańca w kółecz­ku, więc przeprosiłem Monice i podszedłem do przyjaciół.

- Jak się z nią nie ożenisz, to ja to zrobię - zażartował Olbrzym. - Sprzedam dodge'a i pojadę za nią w świat.

- Spróbuj tylko! - pogroziłem mu palcem.

- Wiem, musiałbym cię pewnie najpierw wywieźć na biegun i zo­stawić w samych rajtuzach - Olbrzym już skupił uwagę na stole z je­dzeniem.

Wyszliśmy z panem Tomaszem przed budynek.

- Szefie, co się dzieje? -jęknąłem. - Odsunęliście mnie na bok.

- Zapewniam, że jesteś w samym środku afery.

- Co robiliście cały dzień?

- Byliśmy na rekonesansie.

- I co?

- Skończysz rajd i jedziemy do skrytki.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

STARTUJEMY W OBWODZIE KALININGRADZKIM • WE­STERN NA ULICACH KALININGRADU • WYPADEK MESSERA • RATUJEMY ZAŁOGĘ MICKA

Nazajutrz po zabawie, która trwała do dwudziestej trzeciej, nikt na placu serwisowym nie okazywał ani krzty zmęczenia. Wszyscy biegali wokół samochodów przygotowując je do rajdu. Dzisiaj miało zadecydo­wać się wszystko na wyścigach i w sprawie Cassidy'ego. Czułem to, choć pan Tomasz nie chciał mi wczoraj nic powiedzieć. Od rana Krysek i Monice nie odstępowali mnie prawie na krok. Rajdowiec próbował mnie rozweselić dowcipami, a Monice po prostu była ze mną i niczego więcej nie było mi potrzeba. Po wczesnym śniadaniu wyszliśmy przed garaże.

- Posiedź gdzieś w spokoju, zrelaksuj się i daj mi notatki - popro­sił Krysek.

Zostawiłem mu notatnik i poszedłem do Rosynanta. Miałem zapaso­wy kluczyk, włożyłem kasetę z muzyką zespołu „Depeche Mode” do magnetofonu, włączyłem klimatyzację z chłodnym nawiewem i rozłoży­łem fotel. Po półgodzinie z letargu wyrwało mnie pukanie w szybę. To był uśmiechnięty Krysek.

- Mam dla ciebie dwie wiadomości, złą i jeszcze gorszą - powie­dział.

- Zacznij od gorszej.

- Rosjanie nie obstawiają dojazdówek.

- Niemożliwe! - zdziwiłem się. - Będziemy jechać w normal­nym ruchu ulicznym? Organizatorzy zgodzili się na to?

- Mamy jechać ostrożnie, zgodnie z przepisami. Strona rosyjska nie dała nam wyboru. Sponsorzy już zapłacili za nasz pobyt tu, za wyna­jęcie tras, ochronę milicji. Wiesz, ile to kosztowało? Chodzi tu o stwo­rzenie precedensu, otwarcie Rosjan na wyścigi...

- A ta druga wiadomość?

- Jedziemy! - Krysek radośnie klepnął mnie w ramię.

Zamknąłem Rosynanta i poszedłem do audi Kryska.

- Dajcie z siebie wszystko - dołączyła do nas Monice.

Była bardzo zasadnicza. - Macie tylko niecałe dwie sekundy straty do pierwsze­go w stawce Micka, potem jest Konkus na peugeocie, Kluge i Messer. Zmieścicie się na pudle i będę szczęśliwa. Nie chcę was zniechęcać, ale sami rozumiecie, że w tej sytuacji więcej nie osiągniecie.

- To się nazywa pozytywne nastawienie - mruknął Krysek.

Kolejne minuty zajęło usadowienie nas w fotelach, zapięcie pasów, sprawdzenie łączności radiowej. Samo ubieranie kombinezonu trwało kilka minut. Najpierw zakładałem lekką, bawełniana bieliznę, na to ognioodporną warstwę z oddychającego materiału i na koniec kombine­zon z napisami reklamującymi sponsorów. Dano sygnał do wyjazdu. Około dwudziestu aut ustawiło się przed bramą. Na otwartej dla wszyst­kich linii odezwał się pan Jerzy.

- Życzę wszystkim powodzenia na OS-ach i dojazdówkach. Nie dajcie się sprowokować miejscowej młodzieży. W drogę!

- Powodzenia, Paweł! - zdążyła krzyknąć Barbie, nim jej tata wyłączył mikrofon.

Rajdowcy z samochodów, które stały obok nas dali mi porozumie­wawcze znaki w dowód uznania, że mam taką wielbicielkę. Konkus aż cmoknął jakby, zachwycał się przepysznym daniem.

Krysek dmuchnął w skarpetę na szczęście.

- W imię boże, jak mawiali nasi przodkowie - rzucił, nim zapalił silnik.

Mimo słuchawek słyszałem równomierny warkot silnika i gdy Kry­sek gazował wciskając na biegu neutralnym pedał gazu, czułem, jak ro­śnie poziom adrenaliny w moich naczyniach krwionośnych. Lekko od­chyliłem się, lecz ciasno zapięte pasy bezpieczeństwa nie pozwalały na zbyt wiele swobody. Głową w kasku stuknąłem o wsporniki klatki chro­niącej zawodników.

- Nerwy? - zapytał Krysek.

- Tak.

- Trzymaj się, będzie gorąco.

I było. Do naszej kawalkady natychmiast dołączyła druga złożona z Rosjan w najszybszych samochodach jeżdżących po ulicach Kaliningradu. Krótko ostrzyżeni, muskularni młodzi mężczyźni z okularami sło­necznymi na czołach i ręką opartą obowiązkowo na środku kierownicy czekali na nas, żeby się z nami pościgać.

- Słyszałeś, że BMW przygotowało specjalny model ze szklanymi drzwiami?

- Tak? - nie pojąłem o co chodzi.

- Żeby dobrze było widać paski na dresie kierowcy...

Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.

Nasza jazda przypominała ponure widowisko. My wlekliśmy się po pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a młodzi rajdowcy obok nas śmigali z o wiele większą prędkością, zajeżdżali drogę, naciskali klaksony. Inni użytkownicy dróg poinformowani przez media z własnej inicjatywy nie wjeżdżali na ulice, którymi mieliśmy przejechać.

- Jak w westernie - rzuciłem.

Krysek spojrzał na mnie pytająco.

- Samotny szeryf przejeżdża przez miasteczko, gdzie na każdym kroku spotyka rewolwerowców tylko czekających na znak do strzelani­ny.

- Masz rację.

Po godzinie dojechaliśmy na start pierwszego OS-u. Tam musieli­śmy poczekać kilka minut, nim puszczono pierwszy samochód. Sę­dzia podstemplował naszą kartę startową i mogliśmy wjechać na start. W Otważnoje żegnał nas tłum Rosjan, którzy kibicowali każdemu za­chęcając go do rywalizacji.

- Trzy... - usłyszałem głos Monice w słuchawce.

Sędzia startowy pokazał nam trzy palce. Krysek poprawiał dłonie na kierownicy i nerwowo bawił się biegami.

- Dwa... Paweł jestem z tobą...

Krysek wrzucił pierwszy bieg. Silnik zamruczał, niemal czuło się, że to koń gotów do wyścigu swego życia.

- Jeden...

Sędzia pokazał jeden palec i spojrzał na zegarek zawieszony na szyi. Flaga w biało-czarną kratę uniosła się.

- Wpieriod! - krzyknął Krysek.

Flaga poszła w dół. Mrowienie w brzuchu ustało, a zastąpił je huk adrenaliny, strach i duma z udziału w rajdzie. Moje oczy na moment straciły ostrość, by nagle wszystko dookoła zniknęło zostawiając przede mną tunel z drogą pośrodku. Reszta była tylko mało ważnym tłem, miga­ła jak zepsuty neon, odległe światła domów w dalekiej nocnej podróży.

- Paul, ko...

Łączność została na moment przerwana, gdy wyskoczyliśmy z linii startu.

- Lewo trzysta, otwarty - zacząłem nadawać swoje wskazówki.

Od razu wjechaliśmy na szuter i znaleźliśmy się na skraju Lasu Wiel­kiego.

- Uważaj na bagna, z prawej, krzaki w drodze, prawo dwieście, możesz ciąć...

Krysek słuchał mnie uważnie i początkowo jechał ostrożnie. Widać po doświadczeniach na polskich OS-ach nie miał do mnie zaufania. W połowie odcinka zdał się na mnie i tworzyliśmy dobry tandem. Głowa latała mi na boki i wciąż przewracałem kartki. Jeszcze wczoraj notatki wyraźnymi, drukowanymi literami przepisałem do kołonotesu formatu kartki z bloku rysunkowego. Na opuszkach palców rękawic miałem na­szyte specjalne nakładki, które pozwalały bez ślizgania się przewracać kartki.

Jechaliśmy przez mieszany las świerkowo-olchowy. Na trasie mijali­śmy tylko pojedynczych milicjantów i taśmy zagradzające wjazd w boczne dukty leśne.

- Speed, all you need is speed... - cicho nucił Krysek.

Czułem, jak dociska pedał gazu, a maszyna posłusznie rwała ziemię pod nami. To nie była jazda, tylko lot. Każda hopa, każdy dół sprawiały, że miałem wrażenie, jakbym był na jakiejś szaleńczej karuzeli. Zakręty wciskały w fotel lub próbowały wyrwać z pasów. W każdej chwili spodzie­wałem się uderzenia o pnie, które mijały naszą maskę dosłownie o centymetry. Już w polskiej części rajdu nauczyłem się nie patrzeć w boczne okienko, bo ten widok nie nastrajał optymistycznie.

- Lewy, trzysta, dwa, zamknięty, długa prosta - mówiłem.

Każde moje słowo było na wagę ułamków setnych sekundy przybli­żających nas do zwycięstwa lub do śmierci. Gdy raz spojrzałem na pręd­kościomierz, ujrzałem, że pędzimy z prędkością stu czterdziestu kilome­trów na godzinę.

„To obłęd” - pomyślałem.

Ten spacer na cieniutkiej linie nad przepaścią, prędkość, emocje, poczucie pracy zespołowej z kierowcą i serwisem, który tyle pracował nad najlepszym przygotowaniem auta, to wszystko dawało wspaniałe uczucie siły. Nic nie mogło mnie zatrzymać. Wyskoczyliśmy z lasu na pola uprawne kukurydzy.

- Do dechy! - rzuciłem.

Krysek skwapliwie wykonał polecenie. Już pokonywaliśmy łuk, który przed dwiema sekundami zdawał się być odległy o kilkaset metrów. Zdziwiony spojrzałem na zapiski i stoper.

- Meta! - krzyknąłem.

Krysek wyhamował. Podbiliśmy kartę i ruszyliśmy na dojazdówkę.

- Człowieku, byłeś genialny! - mruknął z niedowierzaniem Krysek.

Robiąc wyliczenia przed startem dawaliśmy sobie o pięć dziesiątych sekundy więcej czasu na przejazd. Pojechaliśmy o sekundę szybciej.

- Jesteście pierwsi na tym OS-ie - usłyszeliśmy głos Monice, która ledwo hamowała emocje.

Krysek milczał nie dowierzając. Wyjechaliśmy z Poddubnoje na szosę, a potem zatrzymaliśmy się przy starcie na drogę szutrową. Mój kierowca dmuchnął w skarpetkę córki.

Znowu było odliczanie i ostry start. Tym razem jechaliśmy po pol­nych drogach. Kibice stali tu na zakrętach w nielicznych grupkach i widać bardziej cenili swoje zdrowie, bo nie wystawali na trasie przejazdu, by w ostatniej chwili umykać na pobocze. Jechaliśmy utrzymując piekielne tempo.

- Znowu pierwszy czas na odcinku! - informowała nas Monice przez radio, gdy wjechaliśmy na metę w Cwietkowie. - Konkus i Kluge za wami! Tak trzymać!

Następnie szef serwisu podał Kryskowi kilka danych dotyczących pracy silnika.

- Silniczek dał z siebie wszystko - skomentował to Krysek gła­szcząc deskę rozdzielczą.

Na ulicy Suworowa w Kaliningradzie znowu czekały na nas samo­chody miejscowych młodocianych rajdowców. Przemykaliśmy samot­nie budząc ogólne zainteresowanie.

- Baran! - krzyknął Krysek cudem ratując nas od wypadku z sa­mochodem terenowym, który bokiem próbował na nas najechać i ze­pchnąć na chodnik.

Krysek zahamował, a tamten, który widocznie próbował powtórzyć manewr, trafiając gwałtownie w pustkę zjechał pod sam chodnik. Kry­sek dodał gazu i ominął pirata drogowego. Obejrzałem się na terenówkę, lecz przez przyciemnione szyby nie mogłem nikogo dojrzeć.

Teraz Krysek już się nie hamował i jechał prawie jak na rajdzie. Do­piero jego agresywna postawa wzbudziła należny szacunek. Szybko przez prospekt Leninowski, Moskiewski, ulicę Górną i prospekt Pobiedy wy­jechaliśmy do Lasu Miejskiego.

- Teraz uważaj na to, co będzie się działo - uprzedził mnie Kry­sek. - Nie będzie tak słodko.

Stało się tak, jak zapowiedział. Start był na zawilgoconej, brukowa­nej nawierzchni grobli między kilkoma drobnymi jeziorkami. Po nieca­łych trzech kilometrach grobla kończyła się spadem prowadzącym wprost do Kaliningradzkiego Kanału Odwadniającego.

- Pojechali! - Krysek wcisnął pedał gazu i przez kilka minut tur­kot kół na kocich łbach zagłuszał wszystkie dźwięki.

- Lewy trzysta, ostry zjazd na szuter i prosta... - uprzedziłem Kryska.

Ta prosta była kawałkiem poniemieckiego lotniska polowego z kęp­kami rachitycznej trawy i wielkimi łachami piasku jak na pustyni. Kry­sek nie oszczędzał maszyny pragnąc utrzymać dotychczasowe zdobycze czasu. Z dawnego lotniska skręciliśmy na drogę wzdłuż mniejszego ka­nału odwadniającego i zbliżaliśmy się do owianych złą sławą mokradeł nad Pregołą. Potem ostro odbiliśmy na zachód.

- Szczyt! - meldowałem Kryskowi.

- Uważaj! - odpowiedział i przed wybiciem ze szczytu lekko odbił na prawo.

Gałęzie drzew z prawej strony rysowały lakier i zerwały owiewkę mojego okna. Spojrzałem w notatki.

- Dziura! - zameldowałem patrząc w notatki i zerknąłem przed siebie.

Pod nami z prawej stronie w mokradle stało audi Messera. Kierowca podniósł rękę w geście, że wszystko w porządku. Z tego co zdążyłem zauważyć, przód samochodu był zniszczony uderzeniem o drzewo, które odrzuciło rajdówkę i wepchnęło tyłem na sąsiednią sosnę. Z audi została tylko klatka, w której siedziała załoga.

- Wiemy! - sucho oświadczyła Monice, gdy zameldowałem jej o wypadku. - Medevac już jedzie.

Po kilometrze prostej drogi skręciliśmy na północ i z rozpędem po­konaliśmy bród na kanale, by dojechać do szosy, gdzie była meta.

- Messer wypadając ze szczytu próbował ominąć błoto na drodze i wpadł na drzewa - poinformował nas sędzia podając kartę startową. - Pilot w szoku wylądował w szpitalu. Messer pakuje maszynę do kon­tenera. Zupełnie skasowana. Uważajcie na siebie!

- Jesteście drudzy w ogólnej klasyfikacji - powiedziała przez ra­dio Monice. - Nie szarżujcie! Trzymajcie to tempo.

- Skąd wiedziałeś? - zapytałem Kryska.

- Co?

- To, że będzie tu wypadek!

- Przeczucie.

- Myślałem, że nie będziemy mieli tajemnic.

- Powiem ci tylko tyle, że Messer specjalnie wjechał na drzewo. Teraz skup się! Skończymy to i zajmiemy się twoją robotą!

Do samego startu w Lesie Konstantinowskim myślałem o tym, co powiedział Krysek. Startowaliśmy z utwardzonej drogi we wsi Dorożnyj i mieliśmy dobrą, bo prostą drogę. Początkowo Krysek obywał się bez mojej pomocy. Dopiero około czwartego kilometra zaczęły się ostre za­kręty, ścinanie i ślizganie na krawędzi dróżek leśnych. Wskoczyliśmy na szosę, z której zjechaliśmy na drogę wśród bagien, Jechaliśmy wąski­mi groblami. Tuż przed metą na wysokiej grobli koło Chołmogorowki Krysek zahamował. W jeziorze z prawej strony widzieliśmy dach forda Micka.

- Medevac! Medevac! - wołałem pomoc, podając jednocześnie naszą pozycję.

Z daleka słyszeliśmy syreny samochodów jadących z pomocą. Chao­tycznymi ruchami staraliśmy się wyplątać z pasów. Równocześnie wy­skoczyliśmy z audi. Zrzuciliśmy kaski i skoczyliśmy do wody.

Ford prowadzącego w wyścigu Micka znajdował się już pod wodą kilkanaście metrów od brzegu. Kątem oka zauważyłem na zboczu grobli ślady hamowania. Krysek wyciągnięty jak struna skoczył do wody. Craw­lem płynęliśmy do forda.

- W kieszonce na prawym udzie masz scyzoryk! - krzyknął Kry­sek, nim zanurkował.

On ratował kierowcę, ja pilota. Woda w zbiorniku obrzydliwie śmier­działa, wyglądała jak ściek, a jej przejrzystość przypominała bardziej błotnistą kałużę. Ford zapadał się w mule. Nie mieliśmy ani chwili do stracenia. Po omacku znalazłem klamkę. Szarpałem się z nią kilka se­kund. Gdy wreszcie udało mi się otworzyć drzwi i zajrzeć do środka, zobaczyłem Micka i pilota nieprzytomnych, zawieszonych w pasach bez­pieczeństwa. Otwarte przeze mnie drzwi wyrównały ciśnienie w kabinie pojazdu i Krysek także sforsował przeszkodę. Teraz obaj cięliśmy pasy scyzorykami. Szarpnąłem pilota, odbiłem się od dachu forda, którego już całe koła zanurzyły się w mule i wypłynąłem na powierzchnię. Na brzegu stali rosyjscy strażacy i sanitariusze. Wyciągali do nas ręce i bo­saki. Żaden z nich nie ryzykował wejścia do wody z niebezpiecznym dnem. Najpierw ja, potem Krysek doholowaliśmy kolegów do brzegu.

- Nie tak! - zawołał Krysek widząc, co robią sanitariusze z Mickiem. - Najpierw musicie go ocucić!

Musieliśmy zrobić sztuczne oddychanie. Pilot wykasłał wodę i otwo­rzył oczy. Micka ratowaliśmy stosując dodatkowo masaż serca. Nadje­chała karetka reanimacyjna i rosyjscy lekarze szybko ocucili kierowcę, stosując elektrowstrząsy.

Usiedliśmy na brzegu zmęczeni. Krysek opadł plecami na trawę.

- Odwaliliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty - mruknął.

- Przecież obaj przeżyją - ruchem głowy wskazałem Micka i jego pilota, których odwożono do szpitala.

- Mam na myśli to! - Krysek wskazał na auta rajdowców, które mijały nas w drodze do mety.

- Trudno - przyznałem.

- Nie martw się, Paweł! - Krysek poklepał mnie po ramieniu. - Jak na amatora byłeś świetny! Teraz twoją robotę załatwimy na cacy i do domu. Jutro też jest dzień. Za dwa tygodnie kolejny rajd, a potem następne.

Rosjanie gratulowali nam, częstowali papierosami, koniecznie chcieli uścisnąć nasze dłonie.

Na metę dojechaliśmy ostatni, ale witano nas jak zwycięzców.

- Gratuluję! - pan Jerzy uściskał nas.

Ze wzruszenia głos uwiązł mu w gardle. Z tłumu widzów i rajdow­ców przebili się do nas pan Tomasz i Olbrzym.

- Ty się lepiej nie pokazuj w Olsztynie! - Olbrzym pogroził mi palcem. - Przez ciebie Krysek nie wygrał. Z czasówek wynikało, że zwycięstwo macie w kieszeni, a tak...

- Jestem z ciebie dumny - pan Tomasz mocno uścisnął mi dłoń.

Szybko odjechaliśmy do fortu Bronsarta, tym razem już w eskorcie milicji. Najpierw poszedłem pod prysznic, potem przebrałem się w su­chą odzież. Odnalazłem na korytarzu koszarowca Olbrzyma i pana To­masza.

- Bierzmy się do roboty - powiedziałem.

- Wyjątkowo najpierw czeka cię przyjemność - stwierdził Olbrzym patrząc przez moje ramię.

Obróciłem się i zobaczyłem Monice.

Staliśmy chwilę w milczeniu.

- Przepraszam! - bąknąłem.

Patrzyła na mnie zimnym wzrokiem, potem kąciki jej ust zadrga­ły i wyciągnęła ramiona w moją stronę.

- Paul! - rzuciła mi się na szyję.

Pan Tomasz i Olbrzym dyskretnie odeszli na drugi koniec korytarza, jakoby do popielniczki, żeby zapalić.

- Głuptasie, jak możesz przepraszać?! - Monice objęła mnie moc­no, przytulając głowę do mojej piersi. - Wszyscy wiedzą, że byliście najlepsi. Co z tego, że Kluge jest pierwszy?!

- Ma swój upragniony wynik - mruknąłem uśmiechając się.

- Może to nie było najważniejsze... - Monice spojrzała mi w oczy. - Krysek będzie miał starego czy nowego pilota. Pewnie wygra następ­ny wyścig, ale o tobie nikt u nas nie zapomni.

- Co chciałaś powiedzieć, gdy startowaliśmy? Radio akurat zatrze­szczało...

- Nie słyszałeś? - zmartwiła się Monice.

- Może teraz powtórzysz?

- Nic dwa razy się nie zdarza - Monice odsunęła się ode mnie. - Koledzy czekają - zwróciła wzrok na Olbrzyma udającego, że patrzy na sklepienia na korytarzu.

- Teraz oni są nieważni - machnąłem ręką.

- Wy, Polacy, mówicie, że „Jak kocha, to poczeka”. Masz czas do wieczora. Pakujemy się i wyjeżdżamy. Poczekamy na was.

Zrobiłem krok w kierunku Monice, ale ona gwałtownie odwróciła się i pobiegła schodami w dół, do serwisu.

- Wpadłeś po uszy - orzekł Olbrzym. - Może, panie Tomaszu, trzeba go skreślić z działań na pierwszej linii. To kandydat na...

Nie dokończył, bo groźnie zajrzałem mu w oczy.

- Coś ty jej powiedział?! - zagadnął mnie Krysek wchodzący po schodach. - Rozstawia wszystkich po kątach jak sierżant na poligonie.

- Słyszałeś, co Monice mówiła na starcie przez radio?

- Tak.

- Wszystko?

- Tak.

- A możesz mi powtórzyć, bo radio coś trzeszczało.

- Taki duży chłopiec - Olbrzym pociągnął mnie za ramię. - Wróci­my ze skarbami, to po drodze poszukamy jakiejś kwiaciarni.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

WYMIANA MIĘDZY CASSIDY'M I ORMIANINEM • GDZIE SĄ SKARBY Z LEROS? • WPŁYW KOBIET NA MĘSKĄ ODWAGĘ • OLBRZYM ZOSTAJE NA CZATACH • KOŚCIÓŁ TRZECH KRZYŻY • W PODZIEMNYM LABIRYNCIE • SKRYTKA KUNSTKEGO

Gdy tylko Paweł przejechał przez most przed fortem, Olbrzym zatarł ręce.

- On niech sobie tam śmiga po szutrach, a my tu tymczasem rozpra­cujemy aferę kryminalną - cieszył się.

Bez słowa wsiadłem obok niego.

- Wiesz, dokąd jechać? - zapytałem dziennikarza.

- Tak - skinął głową.

Teraz należy się wam kilka słów wyjaśnienia. Od kolekcjonera z Olszty­na dowiedziałem się wielu rzeczy o owym Ormianinie imieniem Awi. To on przejął cały zbiór średniowiecznej broni. Polscy eksperci mieli dopie­ro sprawdzić, czy były to oryginały czy późniejsze kopie. Tak czy owak, były to cenne zabytki i interesująca wskazówka na temat skrytki. Cudzo­ziemcem, który interesował się zbiorem był, jak się domyślacie, Cassidy. To on spotkał się w Warszawie z Awim i wtedy postanowili dokonać wymiany: relikwia Hripsime w zamian za wskazanie fortu, w którym była skrytka. Dzięki podsłuchanej rozmowie w kaliningradzkim „Bun­krze”, gdzie kryjówkę miała grupa Awiego, poznałem szczegóły operacji w Kaliningradzie. Dowiedziałem się także, jak Cassidy planował prze­wieźć najważniejszą część przemycanego po kawałku działa Jagdpanzer IV. Pocięcie lufy na kawałki nie wchodziło w rachubę i bano się rozbie­rać zamek. Ta część musiała pojechać do odbiorcy w jednym kawałku, wtedy cena działa wzrastała. W przemyt niemieckich militariów, przy­padkowo wykryty przez Olbrzyma, był wmieszany także Cassidy. Ten operatywny przestępca zdobył więc relikwię i pojechał do Kaliningradu sfinalizować transakcję z Ormianami dotyczącą skrytki i działa przeciw­pancernego. Do głównej części przedsięwzięcia Cassidy postanowił wy­korzystać osobę Messera.

Byłem pewien, że skrytka Kunstkego zawierała precjoza skradzione z klasztoru na Leros. Nie od rzeczy przecież była wskazówka Kunstkego mówiąca, że: „Było ich pięćdziesiąt w górze króla, ale Hripsime była jedna. Znajdziesz ją za północną bramą.”

Pojechaliśmy w okolice katedry i zaparkowaliśmy przy chodniku, bo tu Ormianie wyznaczyli Cassidy'emu spotkanie.

- Mikrofon? - uprzejmie zapytał Olbrzym.

- Będzie nie od rzeczy i podłącz do niego magnetofon. Zabrałeś też kamerę?

- Oczywiście.

Olbrzym ustawiał sprzęt wśród stelaża bagażnika na dachu i dla nie­poznaki przy krył to wszystko brezentem. Przez otwarty szyberdach prze­prowadził kable do notebooka pełniącego funkcję naszego komputera pokładowego.

- Czekamy? - zapytał.

- Tak.

- A ma pan pączki?

- Zgłodniałeś?

- Amerykańscy policjanci...

Olbrzym nie dokończył zdania, bo w umówione miejsce przy moście prowadzącym na wyspę katedralną podjechały z dwóch stron dwa samo­chody. Z mercedesa z przyciemnionymi szybami wysiadł Ormianin ide­alnie pasujący do rysopisu Awiego. Z terenowego nissana wyszedł mu naprzeciw Cassidy. Ten drugi niósł torbę podróżną.

- Mikrofon - szepnąłem.

- Damy radę ściągnąć dźwięk z prawie stu metrów?

- Producent zapewnia, że tak.

Olbrzym włączył urządzenie. W głośniku samochodu usłyszeliśmy szum samochodów i trzask przejeżdżających tramwajów. Wreszcie uda­ło się nastawić mikrofon w odpowiednim kierunku i wyłapać interesują­cą nas rozmowę prowadzoną w języku angielskim.

- Mam to - powiedział Cassidy.

- Pokaż - poprosił Awi.

Ormianin, który do tej pory zachowywał się jak dziki kot na łowach, rozglądał się na boki, stąpał ostrożnie cały napięty, nagle z czcią otwo­rzył torbę. Obejrzał szkatułkę. Wyszeptał coś po ormiańsku, co brzmiało jak krótka modlitwa.

- To ona - potwierdził.

- Mów - Cassidy zabrał torbę.

- W trzecim forcie musisz znaleźć wejście do północno-wschodniej kaponiery - instruował Awi. - Wejdziesz w drugi korytarz z prawej strony. Tu masz szkic, jak dojść - Ormianin wręczył Cassidy'emu kart­kę papieru. - Byłem tam tylko raz. Przypadkiem odkryłem to wejście. Nie pójdę tam drugi raz. Sam zobaczysz dlaczego.

- Jasny gwint - mruknął Olbrzym. - Nie mamy żadnych wska­zówek.

- Ile czasu trzeba na dotarcie tam? - zapytał Cassidy.

- Mnie zajęło to pół godziny. Ze szkicem będziesz tam szybciej.

- Ile tego jest?

- Cztery duże skrzynie.

- Znajdę cię, jeśli mnie oszukałeś - pogroził Cassidy wręczając Awiemu torbę.

Obaj rozjechali się w przeciwnych kierunkach.

- Jedziemy za Cassidy'm? - zapytał Olbrzym.

Spojrzałem na zegarek.

- Teraz musi jechać w inne miejsce - powiedziałem. - Myślę, że będzie potrzebował wspólnika, a będzie nim Messer, z którym masz oso­biste porachunki.

- To ten nocny rajdowiec? - upewnił się dziennikarz.

- Tak, jestem prawie pewien.

- Dokąd teraz?

- Nad Kaliningradzki Kanał Odwadniający.

Olbrzym poprowadził Rosynanta na wschodnie rubieże Kaliningradu. Podczas przejazdu przez miasto wypatrzyłem na mapie dobre miej­sce z widokiem na ciekawe widowisko. Podpowiedział mi je Krysek. Zajechaliśmy na resztki poniemieckiego lotniska polowego i wjechali­śmy na obrzeża lasu. Zaparkowaliśmy w krzakach. Olbrzym rozstawił aparaturę na dachu i sam wszedł po masce na dach uzbrojony w lornetkę. Mnie wystarczyło stanowisko w kabinie.

- Jadą - poinformował mnie Olbrzym po blisko godzinie oczeki­wania.

W odległości około trzystu metrów od nas pędziły samochody rajdo­we. Skakały, niemal fruwały. Podziwiałem, jak kierowcy potrafili zapa­nować nad tymi blaszanymi demonami jadącymi po bezdrożach. Nagle jeden z nich niefortunnie skręcił i uderzył w drzewo, odbił się i zatrzy­mał na drugim.

- Uuuułaaa... - zajęczał Olbrzym na ten widok.

Włączył mikrofon.

- Nic z tego - oznajmił. - Mam zagłuszenia.

- Wystarczy kamera.

Przez lornetkę widziałem, jak kierowca rozbitego auta wzywał po­moc przez radio. Najszybciej przyjechała karetka, która zabrała pilota pechowego rajdowca.

- To Messer - powiedział Olbrzym widząc, jak Niemiec zdjął kask.

- Teraz uważaj!

Szybko nadjechało auto rosyjskiej pomocy drogowej, które zabrało rozbitą maszynę i kierowcę. Pojawił się także Cassidy, ale na krótko.

- Jedziemy po skarb? - niecierpliwił się Olbrzym.

- Spokojnie, Messer musi przecież stawić się u organizatorów, zło­żyć wyjaśnienia. Zajmie mu to sporo czasu. Dopiero po zawodach obaj pojadą do skrytki.

- Co teraz robimy?

- Jedziemy na dworzec.

Pojechaliśmy i zobaczyliśmy tam to, czego oczekiwałem.

- Teraz na metę - dyrygowałem.

Spotkaliśmy tam Messera, ale wypadek Micka skupił naszą uwagę na ważniejszych w tym momencie rzeczach.

***

Pan Tomasz z pobłażaniem patrzył na moje przygotowania. Wyją­łem z Rosynanta plecak i sprawdziłem działanie latarek, czy lina wspi­naczkowa jest cała, czy nasze elektroniczne gadżety maj ą założone świeże baterie.

- Paweł, czuję, że Kunstke przygotował skrytkę, w której będzie liczyło się coś więcej niż nowoczesne wyposażenie - zwrócił mi uwagę Pan Samochodzik.

- Zmienił się, przez kobietę myśli tylko o tym, by cało wrócić do domu - Olbrzym komentował moje poczynania. - Ani krzty w nim z dawnego kozaka żądnego mołojeckiej sławy.

Pan Tomasz także był w dobrym humorze.

- Rezun, prawdziwy rezun, myśli tylko o zdobyciu skarbu - szef z politowaniem kiwał głową.

Po kilku minutach wsiedliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy obwodnicą na północ. Prowadziłem, obok mnie siedział Olbrzym z mapą na kola­nach, a z tyłu rozparł się pan Tomasz i zamyślony patrzył w okno.

- Trzeci fort? - upewniłem się.

- Tak, byle szybko - popędzał mnie Olbrzym. - Komu ja mówię „szybko”, już teraz będziesz miał zawsze cegłę na pedale gazu.

- Nie dworuj sobie ze świeżego narybku świata rajdów samocho­dowych - zażartował pan Tomasz.

- Skąd u was takie dobre humory? - denerwowałem się na przyja­ciół.

Po dwóch kwadransach zajechaliśmy w pobliże fortu króla Frydery­ka III. Była to nowoczesna jak na koniec XIX wieku warownia, z cieka­wymi rozwiązaniami dotyczącymi życia w twierdzy i prowadzenia ostrza­łu na przedpolu. Krwista czerwień cegieł kontrastowała z żywą zielenią wiosny. Niestety, obiekt ten w sporej części był zrujnowany.

- Ukryj samochód - rozkazał pan Tomasz. - Masz krótkofalówki?

- Oczywiście.

- Zostaw jedną Olbrzymowi...

- Idziecie po złoto i kumpla zostawiacie na czatach? - oburzył się dziennikarz. - Tyle dla was znaczy przyjaźń?

- Ktoś musi zostać - tłumaczył mu Pan Samochodzik. - Pamię­tasz przygodę z fortu piątego? Teraz naszym przeciwnikiem jest także Cassidy. Ukryj się w pewnej odległości od samochodu.

Z wyprawy do Stanów Zjednoczonych przywiozłem urządzenia łącz­ności typu SWAT, używane przez amerykańskie jednostki specjalne po­licji. Radiostacja była wielkości telefonu komórkowego i miała słuchawkę nakładaną na ucho i mikrofon poprowadzony w kierunku ust. Można było porozumiewać się z kolegą bez angażowania w to rąk. Dodatkowym atutem było to, że nadawany sygnał był kodowany i niemożliwy do podsłuchania bez specjalnego urządzenia. Podejrzewałem, że w tej czę­ści Europy coś takiego mogły mieć tylko rosyjskie służby specjalne.

- Idziemy - rozkazał pan Tomasz.

Przez zarośniętą fosę poszliśmy do wyrwy w południowym murze.

- Pójdziemy przez dziedziniec, żeby zobaczyć, co robi konkuren­cja, czy dookoła? - zapytałem.

- Okrężną drogą - zdecydował Pan Samochodzik. - Cassidy ma szkic i nie mam pojęcia, co teraz robi. Nam zostaje tylko rozum i intui­cja.

- Co wiemy na temat skrytki?

- Jest w północno-wschodniej kaponierze. Kunstke zostawił tylko taką informację.

- Jeżeli dotychczasowe jego wskazówki prowadziły do miejsc ukry­cia kolejnych podpowiedzi, to może i tak jest tym razem?

- Masz rację. Myślę, że Awi trafił do schowka przez przypadek. Musi być jakaś inna droga, przygotowana przez Kunstkego.

- Cassidy może być szybszy.

- Dlatego przyspieszmy kroku.

Przyspieszyliśmy. Ze względu na wiek szefa nie mogliśmy pozwolić sobie na bieg. Z drugiej strony mogliśmy na czas wykryć niebezpieczeń­stwo, niż gdybyśmy gnali trawieni gorączką złota.

- Olbrzym, jesteś? - sprawdzałem łączność.

- Chłopie, ty uprzedzaj, jak się odzywasz - usłyszałem głos Olbrzy­ma. - Tu się jakoś reguluje głośność? Myślałem, że stoisz za mną!

- Niczego nie dotykaj! Widzisz coś ciekawego?

- Tak, grupę brzózek przypominających górę bitej śmietany posy­panej wiórkami z czekolady i zielonymi żelkami o smaku kiwi.

- Zobaczysz, że łakomstwo cię zgubi. Bez odbioru.

- A se nie odbieraj - Olbrzym nie dawał spokoju.

Po kwadransie zbliżyliśmy się do północnego muru fortyfikacji.

- Teraz musimy uważać - ostrzegał pan Tomasz. - Idziemy do wejścia i drugie wejście po prawej.

Wyjąłem latarki i ruszyliśmy w ciemną czeluść tunelu prowadzące­go w dół. W świetle naszych lampek ujrzeliśmy po obu stronach tunelu sześć równomiernie rozmieszczonych wejść. Weszliśmy w drugie i zna­leźliśmy się w labiryncie pomieszczeń załogi fortu. Pełno tu było dziur w ścianach wybitych zapewne przez domorosłych poszukiwaczy skar­bów. Musieliśmy uważać na otwory w posadzce. Po kilku minutach od­niosłem wrażenie, że zaraz zabłądzimy.

- Bez sensu - mruknął szef wyczuwając mój nastrój. - Musimy działać, jak człowiek idący za wskazówkami Kunstkego.

Wróciliśmy do tunelu.

- Macie problem - nagle odewał się Olbrzym. - W kierunku for­tu jedzie nissan Cassidy'ego.

- Dzięki - odpowiedziałem. - Czego szukamy? - zapytałem szefa.

- Nie wiem - bezradnie rozłożył ręce. - Byłem pewien, że coś tu znajdziemy.

Rozglądałem się na wszystkie strony. Nagle pochyliłem się.

- Szefie! - wskazałem na klapę nad studzienką.

- Czego oczekujesz po zwykłej studzience kanalizacyjnej?

- Tu jest wielka litera „H”!

Pan Samochodzik także się pochylił.

- Panowie, oni przechodzą przez fosę - zatrzeszczał głos Olbrzy­ma. - Jest ich dwóch i niosą dwa worki.

- Dobra - mruknąłem. - Mamy zaledwie kilka minut.

- Na literze ktoś wyrył napis po niemiecku: „Kościół” i obok trzy krzyże.

- Kościół Trzech Krzyży - stwierdziłem. - Jest taki w Królew­cu?

- Nie - Pan Samochodzik szybko przypomniał sobie informacje z przewodnika po Kaliningradzie.

- Więc co?

- Mam...

Szef zamilkł i nasłuchiwał. Usłyszeliśmy równe, szybkie kroki dwóch osób. Obaj wstaliśmy z bruku w przejściu i ukryliśmy się w pierwszych drzwiach z brzegu. Nadchodzili Cassidy i Messer. Minęli nas zale­dwie o kilka metrów i szli prosto do labiryntu pomieszczeń, które już odwiedziliśmy. Szef przesłonił promień latarki i rozglądał się po pomie­szczeniu, w którym byliśmy.

- Kaplica - mruknął.

- Tak - przyznałem. - Cassidy pierwszy dojdzie do skrytki.

- Jesteśmy w kaplicy, w kościele - szef mówił, jakby nie docierały do niego moje słowa. - Kościół Trzech Krzyży w Kapadocji...

- W Kapadocji? - wyszeptałem zdumiony.

- Skradzione skarby to zabytki sztuki bizantyjskiej, a kościoły w Ka­padocji znajdowały się w strefie wpływów kościoła bizantyjskiego. Pamiętam opisy tych świątyń wykonane przez Guillaume de Jerphaniona. Co prawda ostatnio znawcy historii sztuki krytykują jego pio­nierskie badania dotyczące datowania powstania kościołów, to jednak są one jednymi z pełniejszych. Jeśli mnie pamięć nie myli, w absydzie tej świątyni znajduje się apokaliptyczny wizerunek Chrystusa, a poni­żej jest seria portretów, wśród których razem z aniołami i apostołami przedstawiono czterech biskupów: Jana Chryzostoma, Grzegorza z Nazjanzu, Bazylego i Agatangelosa. Ten ostatni jest dla nas najważniej­szy. On opisał bowiem legendę o Hripsime i promował jej kult. To je­dyne przedstawienie wizerunku biskupa z Damaszku, mimo że jego żywot znajduje się w Synaksarionie, księdze liturgicznej z wypisami żywotów świętych ułożonych według dni ich wspominania w liturgii roku kościelnego.

- Myśli pan, że Kunstke przygotował tu kopię kościoła z Kapadocji?

- Nie, Pawle, spójrz!

Kaplica mogła pomieścić najwyżej kilkudziesięciu ludzi. Na jej ścia­nie, gdzie kiedyś zapewne znajdował się ołtarz, u samego szczytu ujrza­łem wyblakły fresk.

- Apokalipsa - stwierdziłem na pierwszy rzut oka.

Niewiele zostało z malunku, ale mimo to jego ponure przesłanie było czytelne. Niżej, w czterech niszach, przedstawiono cztery anioły. Można się było domyślić, że to o nie chodzi, bo miały skrzydła i białe szaty. Z ich twarzy i otoczenia prawie nic nie zostało.

- I co teraz? - zapytałem.

- Są cztery anioły i w Kościele Trzech Krzyży było czterech bisku­pów. Możemy się tylko domyślać, że chodzi tu o czwartą niszę, zapewne licząc o lewej strony, czyli pierwszą z prawej.

Podeszliśmy do niej. Była wysoka na około metr osiemdziesiąt cen­tymetrów i szeroka na metr.

- Pamiętasz księgę objawień świętego Jana?

- Zawsze mnie przerażała - przyznałem się.

- Błąd - szef spojrzał na mnie groźnie. - Mistycy, szaleńcy, kon­spiratorzy często korzystali z symboliki Apokalipsy. Po tym jak złama­no siedem pieczęci, przed obliczem Pana zjawia się siedem aniołów z sied­mioma trąbami. „I zatrąbił czwarty anioł i ugodzona została jedna trze­cia słońca, i jedna trzecia księżyca, i jedna trzecia gwiazd...” - Pan Samochodzik zacytował z pamięci. - To ugodzimy...

Anioł w tej niszy stopami przyciskał księżyc i gwiazdy, a palcem wskazującym prawej dłoni celował w słońce. Nacisnąłem księżyc i gwia­zdę, a szef słońce i wtedy w ścianie coś zgrzytnęło. O dziwo, w tych miejscach natrafiliśmy w tynku na niewielkie dziury, w sam raz na wsa­dzenie kilku palców.

- Co było dalej po tym ugodzeniu? - zapytałem.

- „...dzień przez jedną trzecią część swoją nie jaśniał; podobnie i noc” - odparł pan Tomasz.

Ściana drgnęła i mur obrócił się.

- Tajne przejście? - szepnąłem.

- Tak - mruknął pan Tomasz.

Przed nami był wąski korytarzyk ze schodami prowadzącymi w dół. Schodziliśmy ścierając ramionami kilkudziesięcioletni kurz. Przej­ście łagodnie zakręcało w prawo i z całą pewnością byliśmy już pod częścią, gdzie Awi znalazł skarbczyk, tyle że kilka metrów pod zie­mią. Na suficie skraplała się woda, wszędzie było czuć obrzydliwą stęchlizną.

- Pamiętasz? - szef wskazał latarką na wejścia do korytarzy mi­nerskich, których uroki poznaliśmy w warszawskich fortach. - Tam miała spełnić się mała apokalipsa.

Nagle z prawej strony zniknęła ściana, a wysoko w górze ujrzeliśmy promyk światła. Zgasiliśmy latarki. Ktoś, pewnie Cassidy, świecił w dół, ale nie mógł nas dojrzeć. Ostrożnie ruszyliśmy dalej. Spiralnie ułożone schody zaczęły nas prowadzić ku powierzchni. Co chwila miałem wra­żenie, że szczury chodzą mi po butach, po ubraniu, usiłują mnie ugryźć. Te zwierzątka były tu, ale tylko patrzyły na nas, niespodziewanych intru­zów. Doszliśmy w końcu do ściany zamykającej wejście.

- Kunstke w kaplicy wykorzystał gotowy mechanizm, ale tu po pro­stu zamurował wejście - orzekł Pan Samochodzik.

- Rozbić? - upewniłem się wyciągając czekan.

- Poczekaj - szef przytknął ucho do ściany. - Cisza - powie­dział po chwili.

Uderzyłem i natychmiast wypadła jedna cegła. Po kilku kolejnych ciosach mogliśmy wejść do schowka. Była tu już tylko jedna skrzynia o wymiarach metr na osiemdziesiąt centymetrów na dwa metry. W prze­ciwległej ścianie ujrzeliśmy ogromne zwalisko cegieł, przez które ktoś przekopał wąski korytarzyk. Niestety, moje uderzenia niezbyt dobrze wpłynęły na spoistość murów, a może to wyczyny Cassidy'ego i Messera sprawiły, że wąskie przejście, z którego korzystali, nagle zostało zasy­pane górą ziemi.

- Bierzemy skrzynię i uciekamy - stwierdził pan Tomasz.

Sieknęliśmy podnosząc jaz ziemi. Bardziej ciągnęliśmy ją niż nie­śliśmy, ale jakoś dodźwigaliśmy do podnóża schodów prowadzących do kaplicy.

- Olbrzym, Olbrzym, jesteś?

- Przecież nie śpię! Wasi konkurenci właśnie idą ze skrzynką. Bar­dzo im się śpieszy.

Spojrzałem na zegarek.

- Szefie, za godzinę odjeżdża pociąg - powiedziałem.

- Schowajmy tę skrzynię w jednym z tuneli minerskich i zamknijmy drzwi - zaproponował szef.

Tak zrobiliśmy i po dwudziestu minutach byliśmy na powierzchni. Ostrożnie wyjrzeliśmy do tunelu. Na majdanie widzieliśmy Cassidy'ego i Messera niosących skrzynię.

- Olbrzym, ile przenieśli skrzyń?

- Teraz targają czwartą, największą.

Nawet nie wiedział, jak się mylił. My mieliśmy największą, bo te, które stały się łupem Cassidy'ego były płytkie i najwyżej na osiemdzie­siąt centymetrów szerokie.

Szybkim krokiem podążaliśmy do Rosynanta.

- Swoją drogą Kunstke znał się na robocie - przyznał pan To­masz. - Taka skrytka i tak zakonserwowane zbiory.

- Ciekawe, jak Awi znalazł drogę do skarbu?

- Jak to zwykle bywa, przez przypadek. Nie wyciągał niczego, bo miał za mało miejsca i był sam i bał się.

- Czego?

- Nie widziałeś, ile w rym zwalisku ziemi było ludzkich kości?

- Kolejny okupiony krwią skarb - mruknąłem.

ZAKOŃCZENIE

Na dworcu w Kaliningradzie panowało wielkie zamieszanie. Mecha­nicy doglądali mocowań kontenerów z samochodami wyścigowymi i po­jazdów serwisowych na platformach. Część ekip już oczekiwała odjazdu w wagonach osobowych. Rosynanta zamocowano na ostatnim wagonie. Messer sprawiał wrażenie, że starannie unika naszego towarzystwa. Stał przy kontenerze ze swoim autem i palił papierosa za papierosem.

- Bałam się, że zostaniesz w Rosji - przywitała mnie Monice. - Co ty robiłeś? - zapytała zdziwiona wyglądem mojego odzienia.

Czym prędzej poszliśmy z panem Tomaszem przebrać się w naszym przedziale.

- Kiedy nastąpi wielki finał? - zaciekawił się Olbrzym.

- W odpowiednim czasie - odpowiedział Pan Samochodzik.

Usiedliśmy i czekaliśmy na odjazd. Po godzinie kierownik pociągu gwizdnął i lokomotywa szarpnęła wagony.

- Kiedy będzie ogłoszenie wyników? - zapytałem Kryska.

- Pan Jerzy zapowiedział, że za godzinę - odpowiedział smutny rajdowiec.

Żal mu było tej szansy na zwycięstwo, które przeszła mu koło nosa. Monice też siedziała zadumana i często wychodziła na korytarz, żeby przez otwarte okno popatrzeć na panoramę tak obcego jej kraju.

- Zapraszam załogi do wagonu restauracyjnego - usłyszeliśmy po godzinie głos pana Jerzego dobiegający z głośników rozmieszczonych w przedziałach.

Poszliśmy tam całą grupą. Pan Jerzy, Barbie i organizatorzy rajdu czekali na nas z kieliszkami szampana.

- Wznoszę toast za zwycięzców i za tych, którzy nie osiągnęli za­mierzonych celów - pan Jerzy podniósł kieliszek. - Najważniejszy jest jednak sport i przygody, których nam chyba nie brakowało!

Wszyscy bili brawo i popijali szampana.

- Decyzją sędziowską anulowano wyniki ostatniego OS-u w Rosji - oznajmił pan Jerzy. - Wypadek Micka zmienił klasyfikację. Nasz nieobecny kolega zajął drugie miejsce.

W imieniu Micka dyplom i puchar odebrał szef jego teamu.

- Pierwsze miejsce zajął pan Kluge - pan Jerzy odczytał wyniki.

Kluge wstał i podszedł po puchar. Popatrzył na niego i pogłaskał.

- Jestem dumny ze zwycięstwa - powiedział. - Wiem, że zwy­cięstwo tak naprawdę zawdzięczam kolegom z Polski. Dziękuję Kryskowi i Pawłowi. Od was nauczyłem się, że wynik to nie wszystko.

Jego wypowiedź nagrodzono gromkimi brawami.

- Trzecie miejsce zajął Krysek - pan Jerzy uśmiechnął się.

Krysek nie dowierzając trzymał puchar.

- Pierwszy raz nie wiem, co powiedzieć - odezwał się po chwili. - To co tu osiągnąłem, będę chyba cenił bardziej od wszystkich moich zwycięstw. Dziękuję ci, Pawle!

Tym razem brać kierowców rajdowych klepała mnie, ściskała, gratu­lowała. Zauważyłem jednak, że zniknął Messer i pan Tomasz.

- A teraz proszę przygotować paszporty do kontroli - oznajmił pan Jerzy. - Zbliżamy się do polskiej granicy.

Na granicy z Polską zauważyłem grupę celników i dwa samochody Stra­ży Granicznej z jej specjalnym oddziałem interwencyjnym. Przeczuwałem, co się zaraz stanie. Celnicy wsiedli do pociągu, który powoli toczył się do Olsztyna. Szedłem przez wagony osobowe szukając pana Tomasza. Tak jak się domyślałem, rozmawiał z celnikami. Najstarszy z nich ruszył w kierunku przedziału zajmowanego przez Messera. Rajdowiec blady jak ściana szedł razem z celnikami i Panem Samochodzikiem w kierunku platformy z jego samochodem rajdowym. Pociąg jechał z minimalną prędkością, więc wszyscy wyszli na lorę. Celnicy otworzyli kontener. Z daleka widziałem obok pogruchotanej maski audi Messera fragment zamka z działa.

- Zastosowali starą metodę „złom wieź ze złomem” - stwierdził Olbrzym stając za moimi plecami. - Cwaniaczek myślał, że rajdowców nie będzie nikt sprawdzał.

Zamknięto kontener i cała grupa ruszyła do wejścia do wagonu oso­bowego.

- Widzisz? - Olbrzym wskazał samochód osobowy pędzący polną drogą w kierunku torów.

- Nasz przyjaciel Cassidy? - domyśliłem się.

- I Jerzy Batura - dodał Olbrzym. - Cassidy dojechał do przej­ścia samochodem, potem pieszo przeszedł granicę i stamtąd zabrał go Batura. Patrz na Messera.

Rajdowiec przyspieszył kroku i gdy nas mijał, rzucił się do ucieczki. O dziwo, pan Tomasz powiedział coś celnikom i ci nie gonili Messera.

Pobiegłem za rajdowcem. W ostatniej chwili zobaczyłem, jak wy­rzuca za okno worek. „Cassidy zabierze łup przewieziony w bagażu Messera” - pomyślałem.

Pobiegłem w kierunku końca składu. Pan Samochodzik wołał coś za mną, ale go nie słyszałem. Skakałem z platformy na platformę i z przera­żeniem patrzyłem, jak samochód Cassidy'ego i Batury zatrzymał się przy pierwszym worku.

Odpiąłem pasy mocujące Rosynanta i wsiadłem do auta. Cassidy zabierał już drugi worek. Zapaliłem silnik i włączyłem wsteczny bieg. Na szczęście odbijacze wagonu były przykryte drewnianą klapą, więc mogłem zjechać z wagonu, nie zaczepiając o nie. Skręciłem kierownicą, więc nie zjechałem na tory, lecz na pobocze. Amortyzatory zaprotesto­wały jęknięciem, lecz wytrzymały. Zahamowałem i na ręcznym hamulcu z wciśniętym gazem zawróciłem o sto osiemdziesiąt stopni. Po chwili pędziłem już za Cassidy'm. Ten dostrzegł mnie we wstecznym lusterku i przyspieszył. Samochód o sportowej sylwetce lepiej nadawał się do wyścigów niż mój jeep grand cherokee.

Zadzwonił mój telefon komórkowy.

- Paweł! - to dzwonił mój szef. - Zrobiłeś głupstwo, ale nie rób drugiego i nie goń za nimi.

- Dlaczego?

Nim przebrzmiało moje pytanie, zrozumiałem wszystko. Drogę Cassidy'emu zatarasowały samochody terenowe Straży Granicznej, z których wysypali się żołnierze grupy specjalnej. Po kilkunastu sekundach Cas­sidy i Batura leżeli na poboczu drogi skuci kajdankami, a dowódca oglądał zawartość worków. Zatrzymałem się obok nich. Oficer bez sło­wa pokazał mi skarby. Były tam ikony, złote naczynia liturgiczne wy­sadzane drogimi kamieniami i szaty z iskrzącymi się w słońcu rubina­mi i brylantami.

Cassidy został przekazany Interpolowi i miał procesy w kilku pań­stwach Unii Europejskiej. Wyrok, jaki otrzymał, to długoletnie więzie­nie.

Batura wykręcił się krótkim pobytem za kratkami.

Messerowi za spowodowanie wypadku na moście zabrano licencję rajdową; otrzymał wyrok w zawieszeniu ze względu na niekaralność i musiał wypłacić wysokie odszkodowanie poszkodowanej rodzinie.

Skrzynię z fortu trzeciego przy pomocy Rosjan wydobyła delegacja mnichów z wyspy Leros. Przy okazji odkryto zbrodnię Kunstkego. Naj­pierw ukrył skarb, zamurował wejście, a następnie kazał jeńcom rosyj­skim zniszczyć dojście do pomieszczenia od strony tunelu w kaponierze. Na koniec zabito ich strzałami z pistoletów maszynowych, a wejście do grobowca zamurowano.

Awi zniknął z Kaliningradu. Podobno wrócił do Armenii i został za­konnikiem. Żałuję, że nie poznałem tego człowieka.

Z Monice żegnaliśmy się na lotnisku w Warszawie. Została w Polsce jeszcze kilka dni, przed wyjazdem na kolejny rajd. Dostałem urlop i mo­głem jej pokazać urocze zakątki naszego kraju.

- Jak przyjadę, to zadzwonię - mówiła Monice.

Przytaknąłem, chociaż oboje wiedzieliśmy, że to ostatni raz, gdy je­steśmy sami. Ją wzywał świat wielkich rajdów, a mnie oczekiwała kolej­na zagadka.

Tomek zdał na historię sztuki. Zgadnijcie, kto pomógł mu w otrzy­maniu stypendium i miejsca w akademiku, a także złożył deklarację uży­czenia swojego księgozbioru? Barbie dostała się na prawo na Uniwersy­tecie Warszawskim. Czy Tomek i Barbie spotykali się dalej, czy los dał im szansę? Niech to pozostanie ich słodką tajemnicą.

KONIEC

108



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
PS 22 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2
PS 29 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk
PS 53 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Gocki Książe
PS 46 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie
PS 43 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy
PS 52 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Szaman
PS 55 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca
PS 37 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff
41 Pan Samochodzik i Operacja Królewiec Sebastian Miernicki

więcej podobnych podstron