PS 43 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy


PS-22 SEBASTIAN MIERNICKI

PAN SAMOCHODZIK

I...

BUZDYGAN

HETMANA MAZEPY

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

Król Szwecji z nieodzownym rapierem przy pasie czytał list od cara Rosji, Piotra I. Zza okna dochodził szum targowiska w Benderach.

- Mam odstąpić Inflanty i Karelię? - śmiał się Karol XII. - Uznać Augusta za polskiego króla? Wydać Rosjanom Mazepę? Za kogo wy mnie macie?! - krzyknął na carskiego posłańca. - Jestem żołnierzem, a nie zdrajcą.

Rosjanin w milczeniu przyjął odpowiedź. W duszy śmiał się, bo wie­dział, że wielkiemu mufdiemu Konstantynopola obiecano trzysta tysięcy talarów za wydanie Mazepy. Któż mógłby oprzeć się tak kuszącej propo­zycji? Tylko taki szaleniec jak ten Szwed. Poseł nie wiedział, że mufdi zgodnie z prawem koranicznym nie mógł wydać uciekiniera. Cel uciecz­ki dwóch przyjaciół, Karola XII i hetmana Iwana Mazepy, nie był przy­padkowy. Po klęsce pod Połtawą król szwedzki zebrał wokół siebie 500 najlepszych dragonów i garstkę dworzan. Mazepie towarzyszyło kilku­nastu Kozaków. Taka siła na Siczy znaczyła wiele, nawet jeśli Szwedzi byli wygłodzeni i zmęczeni długim marszem, a potem przegraną bitwą pod Połtawą. Kozaccy przewodnicy znali wszystkie ścieżki przez Dzikie Pola, każdy bród na rzekach.

Oprócz tego Mazepa miał ze sobą niebotyczne skarby. Co prawda jeden ze szwedzkich oficerów zwrócił uwagę monarchy na zniknięcie dwóch beczek i kilku ludzi Mazepy, ale Szwed nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. Na razie mieli za co żyć, a potem mógł nawet zaciągnąć się do tureckiej armii. Jego żywiołem były wojna i sława, dwa upajające każdego mężczyznę anioły.

To one i mazepińskie złoto sprawiły, że Wysoka Porta w listopadzie 1710 roku wypowiedziała Rosji wojnę. W lipcu roku następnego Turcy otoczyli armię Piotra I na mołdawskich stepach. Rosyjski poseł wynego­cjował bardzo korzystne warunki odwrotu: zburzenie kilku twierdz nad Donem, oddanie Turkom Azowa, zaprzestanie mieszania się w sprawy Ukrainy i Rzeczypospolitej, pozwolenie Karolowi XII na powrót do oj­czyzny. Przekupny wezyr został ukarany przez sułtana w sposób nieby­wały: do gardła wlano mu roztopione złoto. Być może to samo, które do podarunków dorzuciła Marta Skawrońska, kochanka dworaków carskich i wreszcie żona samego cara, a po jego śmierci caryca Katarzyna I.

Jesienią 1713 roku Karol XII opuścił Turcję po awanturze zakończo­nej pojedynkiem i utratą czterech palców, kawałka nosa i ucha. Ostrze tureckiego jataganu niczego nie nauczyło szwedzkiego monarchy i gdy pod norweską twierdzą Fredrikshald wyszedł na patrol z trzema żołnie­rzami, uznał za konieczne wystawić głowę z okopu w najmniej odpowie­dnim momencie. Żołnierze odnieśli do obozu trupa.

***

Nikt nie wie, co myślał umierający Iwan Mazepa, gdy Karol XII czy­tał list od cara. Jego wielki plan nie powiódł się. Walczące wojska szwedz­kie i rosyjskie niepotrzebnie wkroczyły na Ukrainę. Zwłaszcza Rosjanie z lubością pustoszyli jego piękny i bogaty kraj, spalili jego pałac. Miał nadzieję, że jego wysłannik dobrze ukrył złoto i bezpiecznie dotarł do Stanisława Leszczyńskiego.

***

Kozacy ukryli złoto w bezpiecznym miejscu, zmyślnie maskując wejście. Niestety, dowódca musiał zdradzić towarzyszy, by ci dotrzyma­li tajemnicy. Kozaka schwytali tureccy janczarzy i zaprowadzili na chocimski zamek. Ozdobny buzdygan zrobił na nich wrażenie i zamknęli jeńca w celi, postanawiając nie budzić w nocy komendanta. Po kilku dniach Kozak zniknął. Nikt nie wiedział, jak to zrobił. Tydzień po jego zniknięciu na brzegu Dniestru wyrosła tradycyjna kozacka mogiła z kup­ki kamieni. Miejscowy kowal uczciwie wykonał swoją pracę i napis na grobie przetrwał do czasu, gdy pewien awanturnik z Polski zrozumiał jego znaczenie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

LOT „ANTKIEM” PRZEZ GRANICĘ • PAWEŁ ZBIERA KADRĘ

NA KOLONIĘ • WIZYTA DZIELNICOWEGO • SYMPOZJUM

NAUKOWE W PRZEMYŚLU • TAJEMNICZY LIST HENRYKA

SIENKIEWICZA • OFERTA SPRZEDAŻY

Po omacku przeszedłem do kabiny pilotów. Słabe światła urządzeń na pulpicie ledwo rozpraszały mrok. W fotelu z lewej strony siedział wąsaty mężczyzna koło pięćdziesiątki. Rzadkie siwe włosy zaczesywał do tyłu. Właśnie nalewał herbatę z termosu do metalowego kubka. Gorą­cy płyn w taką mroźną noc był zbawienny. Stery przejął młodzieniec z prawej strony. Wysoki, szczupły blondyn o zamyślonej i lekko prze­straszonej twarzy. Pierwszy raz musiał lecieć między wierzchołkami ni­skich wzgórz i przekroczyć granicę dwóch państw.

- Ile jeszcze? - zapytałem kapitana.

Przez przednią szybę zalewaną deszczem nic nie widziałem prócz świetlistego kręgu śmigła z jedynego silnika w tym samolocie.

Kapitan spojrzał na mnie przeciągle, nieco poirytowany moją nie­cierpliwością.

- Daniec, wam, ludziom z desantu, tylko jedno w głowie - pokrę­cił głową. - Czym prędzej na ziemię! A tu misja delikatna, trzeba ostroż­nie...

- Rozumiem, przepraszam - z pokorą przyjąłem krytykę i już chcia­łem wyjść.

- Daniec! Stój! - kapitan otworzył okienko i wystawił twarz na podmuchy wiatru z deszczem.

Z tego co pamiętałem, An-2 „Kołchoźnik”, samolot takiego typu ja­kim lecieliśmy, mógł z jednym silnikiem o mocy tysiąca koni mecha­nicznych lecieć z prędkością 250 kilometrów na godzinę. Jak znałem kapitana, wycisnął ze swojej „Żaby” troszkę więcej.

Po chwili ujrzałem jego zmoczoną twarz i ociekające wodą wąsy.

- Pół godziny i będziemy koło Lwowa - powiedział.

- Świetnie - odparłem zadowolony.

Wróciłem do szóstki pasażerów. Dwóch z nich, Maćka i Gustlika, znałem od dawna. Obaj byli harcerzami z drużyny Jacka, krewniaka pana Tomasza, zwanego Panem Samochodzikiem. Chłopcy interesowali się survivalem, militariami, historią wojen, a kierunki studiów wybrali pro­zaiczne. Maciek, wysoki, smukły brunet o wiecznym uśmiechu na pociągłej, gładko ogolonej twarzy ozdobionej błękitnymi oczami, w których utopiło się już niejedno dziewczęce serce, wybrał ekonomię. Gustlik, o posturze „mięśniaka” z siłowni, łobuza z piłkarskich stadionów, budził respekt u każdego i w każdych okolicznościach. Chciał zostać prokura­torem i zdał na prawo.

Gustlik spał jak małe dziecko opierając głowę na swoim worku, a Ma­ciek lustrował spod brwi dwie dziewczyny, które leciały w naszym zespole. Mogły bez trudu zostać królowymi każdej dyskoteki na świe­cie i niestety ze zgrozą spostrzegłem, że ubrały się nie jak na daleką wyprawę, a na spacer do Morskiego Oka. Monika, blondynka o prostych włosach opadających na ramiona, lekko pulchna, ale zgrabna, średniego wzrostu, próbowała swoimi dłońmi ogrzać zmarznięte odkryte ramiona. Ewa, krótko obcięta brunetka, próbowała ogrzać nogi w krótkich spoden­kach, masując je rękoma.

- Proszę - powiedziałem do Ewy, wyjmując ze swojego plecaka bluzę z polaru. Przezornie spakowałem ciepłe ubranie na wierzchu.

Maciek bez słowa podał Monice bluzę mundurową, którą tamta przy­jęła z wdzięcznością.

Kamil i Emil, dwaj pozostali pasażerowie, ponuro przyglądali się tej scenie. Włożyli ręce głęboko w kieszenie spodni z krokiem na wysoko­ści kolan i tylko poprawili kaptury sportowych bluz. Nie byli braćmi, chociaż na takich wyglądali. Upodabniały ich stroje, młodzieńcze figury i fryzury, a właściwie krótkie jeże na głowach.

Stałem oparty o metalową ścianę przedziału pasażerskiego i patrzy­łem na moją drużynę. Tylko sadysta mógł zaprojektować tak niefunkcjonalnie twarde krzesełka, jak te, na których mieliśmy siedzieć. Pamiętam z kursu spadochronowego w Krośnie, jak dowódca wyszkolenia stał przed kompanią i tłumaczył nam: „Wiecie, chłopcy, jak jest? Lecicie siedząc w miękkich fotelach, to i nie chce wam się ruszyć... z tych sie­dzeń! A tak, myślicie tylko, jakby tu wy... skoczyć z tego samolotu. I o to właśnie nam chodzi!”

Nagle maszyną zarzuciło, silnik zaczął się dusić. - Zawadził podwoziem o drzewo -jęknął Kamil.

***

Spojrzałem na zegarek. Było na tyle późno, że miałem pewność, iż samolot z Pawłem na pokładzie jest już nad Ukrainą. Całą tę eskapadę uważałem za szaleństwo, ale on uznał, że tak będzie lepiej. Może miał rację. Otworzyłem okno w mojej kawalerce na warszawskiej Starówce, głęboko nabrałem zimnego nocnego powietrza i popatrzyłem na panora­mę kamieniczek. Przypomniałem sobie scenę sprzed dwóch tygodni. Akurat pojechaliśmy do Pawła do domu. Musieliśmy „na wczoraj” przy­gotować sprawozdanie z ostatniej akcji. Wysiedliśmy z Rosynanta pod blokiem Pawła. Było to jedno z wielu ponurych, szaroburych osiedli mieszkaniowych Warszawy. Grupka młodych ludzi ubranych w luźne stroje, paląc papierosy, siedziała na ławeczce przed blokiem i kiwała się do rytmu piosenki dobiegającej z magnetofonu. Raper śpiewał coś o Kiel­cach i scyzoryku. Zgodny gwizd towarzystwa był dowodem uznania dla urody naszego samochodu. Razem z nami wszedł łysiejący pan koło czter­dziestki ubrany w dres i trampki. W ręku trzymał wiaderko na śmieci.

- Dobry wieczór! - Paweł ukłonił się sąsiadowi.

-A dobry, dobry - pan odetchnął z ulgą, wchodząc na klatkę scho­dową i naciskając guzik przywołujący windę z wyższego piętra. - Zno­wu te hałaśniki będą imprezować pod oknami, aż policja przyjedzie i ich przepędzi.

- Nie mają co robić - Paweł grzecznie skinął głową przytrzymu­jąc drzwi windy i przepuszczając mnie i sąsiada przodem.

- Panie! Ja to bym takich od razu... - zaperzył się sąsiad. - My­śmy w ich wieku myśleli o robocie, normach, planach do wykonania...

- Czasy się zmieniają - mruknął Paweł.

- Myśmy wtedy zapomnieli o tym, co zrobić z ich pokoleniem - odezwałem się. - Te dzieciaki są jak wyrzut sumienia. To ich wina, że nie ma domów kultury? Gdzie mogą pójść rozwijać swoje zainteresowa­nia? Kto z nimi porozmawia o ich problemach?

Sąsiad popatrzył na mnie jak na wariata. Zapiął bluzę dresu, zakry­wając brzuch wystający spod podkoszulka.

- Tu wysiadam - groźnie oznajmił przepychając się do drzwi. - Pan to chyba stary harcerz? Jeszcze od czasów Tytusa, Romka i A'tomka?

Szczękowi zamykanych drzwi windy towarzyszył śmiech mężczy­zny.

Do późna w nocy przygotowywaliśmy raport ze zdjęciami, dokładną metryką odzyskanych zbiorów. Następnego dnia rano pojechaliśmy z Paw­łem do pracy. Natychmiast musiałem przedstawić plon naszej nocnej pracy podsekretarzowi stanu, a Paweł zapadł w fotel przed ekranem kompute­ra, najwyraźniej pragnąc w ten sposób odzyskać stracone godziny snu. Gdy wróciłem po godzinie do gabinetu Pawła, zastałem go już wyra­źnie ożywionego. Rozmawiał z kimś przez telefon.

- Ojciec Oliwiusz - wyjaśnił mi odkładając słuchawkę. - Zapro­sił mnie na Ukrainę.

- W jakim celu? Nowa zagadka? - zainteresowałem się.

- Nie, skąd - Paweł stanowczo zaprzeczył. - To kolega mojego ojca. Specjalnie wybrał sobie misję na Ukrainie, bo jego rodzina pocho­dziła z Wołynia. Teraz organizuje letni obóz dla dzieci z polskich rodzin. Na Ukrainie bieda aż piszczy, więc wyjazd na kolonie dla maluchów to jak gwiazdka z nieba. Poprosił mnie, żebym poszukał jakichś harcerzy, którzy zgodziliby się być instruktorami.

- Maciek i Gustlik? - domyśliłem się.

- Jasne! Zna pan lepszych kandydatów?

- Istnieje pewne ryzyko - chwilę zastanawiałem się na doborem odpowiednich słów - związane z zainteresowaniami i metodami wy­chowawczymi obu chłopców.

- Panie Tomaszu - Paweł zaśmiał się - pan myśli, że oni w tych mundurach biegają, bo wierzą, że są komandosami? To po prostu wy­godny strój! Sporty ekstremalne i sztuka przetrwania to nic innego jak trening umysłu i silnej woli. Maciek i Gustlik są instruktorami w harcer­stwie i znają, nazwijmy to tak, „cywilne” podejście do młodzieży.

- To dobrze - uspokoiłem się.

- Jest tylko jeszcze jeden problem... - zaczął Paweł. - Tej kadry trzeba więcej. Najmniej sześć osób.

- Może spróbuj przez kuratorium? - zaproponowałem.

Paweł siedział z ręką nad słuchawką telefonu i myślał o tym, gdzie szukać pomocy.

- Da mi pan urlop? - spojrzał na mnie. - Taki prawdziwy, bez zagadek, skrytek ani żadnych takich...

- Na dwa tygodnie? - zasugerowałem.

- A zaległy z ubiegłego roku?

Zadzwoniłem do kadr.

- Masz miesiąc zaległego urlopu i kadrowa nawet ucieszyła się z twojej propozycji, bo jakby Inspekcja Pracy nas skontrolowała, to wolę nie myśleć - powiedziałem do Pawła.

Od tamtej pory mojego współpracownika widywałem tylko sporadycznie, gdy przychodził do pracy skorzystać ze swojej skrzynki poczty elektronicznej. Na tydzień przed wyjazdem Pawła musiałem pojechać do niego do domu po potrzebne mi materiały. Mój podwładny siedział na ławce z czwórką młodzieży. Z magnetofonu dolatywały mnie słowa pio­senki, których zupełnie nie rozumiałem, o jakiejś „Bani u Cygana”.

- Macie lepsze plany na wakacje? - Paweł pytał młodzież.

- Może się coś zarobi - stęknął młodzian w kapturze.

- Przestań, Kamil, pójdziesz truskawki zbierać albo czarne jagody do lasu? - zadrwiła brunetka, chyba najbardziej przekonana do słów Pawła.

- A co będziemy musieli robić? - zapytał ten sam wątpiący.

- Pomożecie mnie, moim dwóm kumplom i jednej wolontariuszce w opiece nad dzieciakami - tłumaczył Paweł. - Trzeba zorganizować obóz, zrobić ognisko, zabawy świetlicowe, mecze na boisku...

- Czyli będziemy belframi? - uśmiechnął się drugi chłopak w kap­turze.

- Coś w tym rodzaju - odparł Paweł. - Pomyślcie do jutra - powiedział widząc, że stoję i przysłuchuję się debacie.

- Tonący brzytwy się chwyta? - zapytałem Pawła, gdy już jechaliśmy windą do jego mieszkania.

- Tak - przyznał. - Nikt nie chce jechać na Ukrainę i pracować tam za darmo. Ludzie boją się wszystkiego: mafii, chorób, brudu, biedy, nienawiści do Polaków.

Paweł szybko znalazł potrzebną mi teczkę.

- Myślisz, że rodzice tych dzieciaków spod bloku zgodzą się na taki wyjazd? - powątpiewałem.

- Tak, ale wolę nie myśleć, jakie motywy nimi kierują - stwierdził Paweł.

- Powodzenia!

Na dole zaczepili mnie młodzi rozmówcy Pawła. Mieli może po sie­demnaście, osiemnaście lat. Niby dorośli, ale strasznie jeszcze niedoj­rzali. Pytali, kim jest mój podwładny. Czułem, że ziarenko zasiane przez Pawła wypuściło kiełki.

- To czadzik facet - odpowiedziałem im.

Skądś zapamiętałem ten młodzieżowy zwrot i teraz postanowiłem go użyć. Miałem nadzieję, że w słusznej sprawie.

Następnego dnia rano panna Monika zapowiedziała wizytę policjan­ta. Już zacierałem z zadowolenia ręce, bo najczęściej odwiedziny stróżów prawa zapowiadały nowe, ciekawe zagadki. Do mojego gabinetu wszedł młody, liczący około trzydziestu lat, policjant w mundurze. Zdejmując czapkę przetarł ręką spocone czoło. Był średniego wzrostu, lekko otyły i miał dobrotliwą twarz.

- Pan jest przełożonym Pawła Dańca? - zapytał, gdy przywitał się, usiadł w fotelu i otworzył notes. Był dzielnicowym z osiedla, gdzie mieszkał Paweł.

- Tak - odpowiedziałem lekko zaniepokojony.

- Pana podwładny wybiera się na Ukrainę?

- Tak - mój niepokój wzrastał.

- I bierze ze sobą dzieci?

- Czyje?

Dzielnicowy dłuższy czas szukał odpowiednich słów i wreszcie wy­brał najprostszą metodę - wymienił imiona i nazwiska, daty urodzenia oraz imiona rodziców czwórki nastolatków, z którymi, jak przypuszcza­łem, wczoraj rozmawiał Paweł.

- Domyślam się, o co chodzi... - zacząłem niepewnie.

- No, właśnie - policjant westchnął, zadowolony z naszego wza­jemnego zrozumienia. - Rodzice tych dzieci chcieliby wiedzieć, kim jest Paweł Daniec?

- Z dat urodzenia, które pan był łaskaw podać, wydedukowałem, że te „dzieci” mają po siedemnaście, osiemnaście lat.

- Tak - odparł dzielnicowy sprawdziwszy notatki.

- Są już prawie dorośli i chyba potrafią oddzielić ziarno od plew. Mówiąc językiem młodzieży, „kiciarza” od „cool faceta”? Rzecz jasna rozumiem, że pan wykonuje po prostu swój obowiązek i wyraża niepo­kój rodziców...

- Tak jest.

- Tylko czy ktokolwiek pytał rodziców, czy wiedzą, co ich pocie­chy robią w wolnym czasie? - widząc zakłopotanie funkcjonariusza zmieniłem ton wypowiedzi. - Pragnę panu zakomunikować, że Paweł Daniec jest najbardziej uczciwym, godnym zaufania...

Kilka minut opowiadałem policjantowi o przymiotach Pawła. Mówi­łem rzeczy, których mój podopieczny nigdy nie usłyszał i nigdy nie usły­szy z moich ust. Nie chciałbym, żeby zanadto obrósł w piórka samozado­wolenia. Policjant wyszedł z mojego gabinetu wyraźnie usatysfakcjono­wany wynikiem rozmowy. Po chwili panna Monika przyniosła mi kilku­centymetrową stertę korespondencji. Znałem przyzwyczajenia sekretarki i to, że najciekawsze jej zdaniem listy odkłada na sam spód. Miałem swój plan związany z wyjazdem Pawła. Postanowiłem sam udać się na poszukiwanie przygody jak za starych, dobrych czasów.

Tak jak myślałem, na samym dole panna Monika położyła niepozor­ną białą kopertę. Szybko przejrzałem adresatów pozostałych listów. Za­trzymałem dwa, od antykwariuszy, a resztę odłożyłem na później. Się­gnąłem po miedziany nóż z rogową rękojeścią i carskim orłem wygrawe­rowanym na ostrzu. Był to dar od Olbrzyma, dziennikarza z Olsztyna, który znalazł ów nożyk na polu bitwy pod Tannenbergiem. Może byłem przesądny, ale uznałem, że ten sposób otwarcia koperty przyniesie mi szczęście.

Szybko przeczytałem treść listu i lekko zawiedziony odłożyłem go na bok.

- To jakieś wariactwo - mruknąłem niezadowolony.

Nagle zadzwonił telefon.

- Tak? - zapytałem pannę Monikę.

- Podsekretarz stanu wzywa pana do siebie - zakomunikowała sekretarka.

Westchnąłem, wstałem i wyszedłem na ministerialny korytarz w kie­runku gabinetu zajmowanego przez urzędnika, który kiedyś, przy okazji przygód w Bieszczadach, próbował zwolnić Pawła. Należało się spodzie­wać kolejnych, raczej przykrych, niespodzianek. Po kilkuminutowym oczekiwaniu w sekretariacie, w którym nic się nie działo oprócz długiej telefonicznej debaty sekretarki z koleżanką na temat nowego zakładu fryzjerskiego na Saskiej Kępie, zostałem wpuszczony do gabinetu urzę­dnika. Brnąłem przed długi, puszysty dywan w kierunku nowoczesnego biurka i obowiązkowo skórzanego, obracanego fotela. Podsekretarz pi­lotem wyłączył telewizor, gdzie akurat transmitowano debatę sejmową na temat polskiej kultury.

- No, właśnie - mruknął, patrząc znacząco na ciemny ekran.

- Tak?

- Paweł wyjeżdża na urlop?

- Tak.

- Daleko?

- Na Ukrainę.

- To dobrze - podsekretarz stanu zatarł z zadowolenia ręce. - Mam dla pana zadanie, wprost stworzone dla pana.

- Słucham - stałem się czujny.

- Pojedzie pan na sympozjum naukowe - oznajmił mój przełożony.

- Może należałoby wysłać kogoś młodego, kto zdobyłby tam nową wiedzę - próbowałem się wykręcić.

- Nie ma mowy! To jest pana ulubiony temat! Fortyfikacje! Stan zachowania, metody konserwacji i opieki nad zabytkami fortyfikacyjny­mi! - podsekretarz wyczytywał z zaproszenia program spotkania ak­centując ważne jego zdaniem słowa.

- Gdzie odbędzie się to spotkanie? - zrezygnowany wyciągnąłem rękę po zaproszenie.

- Tam jest napisane - urzędnik podał mi blankiet, dając do zrozu­mienia, że zakończył rozmowę ze mną.

Wyszedłem odrobinę zasmucony perspektywą udziału w sympozjum. Nie mam nic przeciw naukowym debatom, ale często mają one charakter nudnych wykładów, referatów odczytywanych z kartki, a nie wartkiej opowieści.

Przed wyjazdem postanowiłem zrobić zakupy, zaprowadzić Rosynanta do zaprzyjaźnionego warsztatu na przegląd i wymianę żywotnych dla auta płynów. Chciałem jeszcze spakować się i przed snem poczytać na temat, jakim mieli zająć się naukowcy.

To co zaplanowałem, wykonałem i przed północą siedziałem w fote­lu, zaczytując się w pracach na temat fortyfikacji, jakie miałem w swojej biblioteczce. Ubolewam, że były tylko trzy. Nagle przypomniałem sobie, że zapomniałem sprawdzić, gdzie właściwie odbywa się sympozjum. Sięgnąłem po kartonik leżący na biurku.

- Przemyśl - przeczytałem na głos. - Nie, Tomaszu, przemyśl swoje postępowanie jeszcze raz! - rugałem sam na siebie. - Tamten list był z Przemyśla!

Czym prędzej ubrałem się i wybiegłem do Rosynanta. Zapalił od razu, ale obroty silnika lekko skoczyły, jakby samochód wyrażał swe niezado­wolenie z przerwy w nocnej drzemce.

- To znak, to znak - nuciłem pod nosem.

Oczywiście strażnik w ministerstwie był zdziwiony moim pojawie­niem się.

- Pan to zawsze będzie takim niepoprawnym chłopcem? - za­śmiał się.

- Niech pan zważy na moją siwą głowę - żartując pogroziłem mu palcem i potruchtałem po schodach do swojego gabinetu.

Oczywiście panna Monika przed wyjściem z pracy uporządkowała „twórczy nieład” zwykle panujący na moim biurku i list zniknął. Już zacząłem podejrzewać sabotaż, gdy bezładnie przerzucałem kolejne pi­ramidy dokumentów.

Zasapany usiadłem w fotelu i bezradnie spojrzałem na blat.

„Przemyśl to Tomaszu, gdzie Monika mogła położyć tę kartkę?” - zastanawiałem się.

Po lewej stronie biurka miałem plastykowe szufladki na korespon­dencję przychodzącą, a po prawej na „wychodzącą”, czyli przeczytaną albo do wysłania.

Po lewej znalazłem te dwa listy, które mnie zaciekawiły, a po prawej ten, który uznałem za niepoważny.

Zadowolony wróciłem do kawalerki na Starówce, rozebrałem się i za­cząłem uważniej czytać listy.

Pierwszy, ten otwarty, brzmiał tak:

Drogi Panie Tomaszu N.N.

Wiem, że Pan zajmuje się odzyskiwaniem zaginionych dzieł sztuki, a ostatnio poszukiwaniem skarbów. Może ministerstwo zechce kupić cie­kawy list? Napisał go Henryk Sienkiewicz do przyjaciela, redaktora. Da­towany jest na 1886 rok.

Nie chodzi mi tylko o to, że napisała go ręka noblisty, ale przede wszystkim o jego treść. Sienkiewicz zapowiadał w nim napisanie nowej, dotąd nieznanej powieści historycznej o Iwanie Mazepie.

Cena tej kartki papieru jest może wygórowana, ale nadeszły ciężkie czasy...

Jeśli to Pana zainteresowało, będę czekał w piątek na schodach mię­dzy godziną siedemnastą a osiemnastą.

Sięgnąłem po kolejny list, tym razem od antykwariusza z... Przemyśla:

Panie Tomaszu!

Nie uwierzy Pan, co mi się przydarzyło! Przyszedł do mnie mieszka­niec Przemyśla z listem samego Sienkiewicza! Nie wiem, skąd wiedział, że uwielbiam tego pisarza, ale aż mi się ręka zatrzęsła, gdy ujrzałem pismo samego Mistrza...

Dalej, jak się zapewne domyślacie, był krótki opis, niestety niecałej treści listu. Otworzyłem ostatnią kopertę. Przesyłkę nadano w Krakowie. W środku była wizytówka antykwariusza, z krótkim liścikiem na odwrocie:

Faksem otrzymałem ofertę kupna rękopisu listu Henryka Sienkiewi­cza. Odmówiłem, ale może Pana zainteresuje ta sprawa?

Moje znajomości w świecie antykwariuszy okazały się niezawodne. Na faksie mogłem odczytać pierwszych pięć linijek listu Sienkiewicza. Nie było tam więcej informacji niż te, które podał tajemniczy korespon­dent z Przemyśla.

Ktoś prowadził ciekawą akcję promocyjną swojego skarbu i bardzo potrzebował pieniędzy. Miałem dobry powód, żeby pojechać na sympo­zjum naukowe.

ROZDZIAŁ DRUGI

TWARDE LĄDOWANIE NA UKRAINIE • AUTOSTOPEM DO LWOWA • NOWA OSOBA W ZESPOLE • AUTOKAREM DO KAMIEŃCA PODOLSKIEGO • MUZYCZNY POJEDYNEK Z BOHUNEM • TAJEMNICE KOZAKA • SPOTKANIE Z OJ­CEM OLIWIUSZEM • CZY JUŻ JESTEM STARYM KAWALE­REM?

Żałowałem pomysłu z lotem samolotem. Maszyna kołysała się na boki, wymachując skrzydłami jak człowiek stojący na krawędzi, który zaraz spadnie w przepaść. Dziewczyny pobladły, a w kącikach ich oczu pojawiły się już pierwsze oznaki łez pragnących wypłynąć na policzki. Kamil przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, a Emil nagle wypro­stował się. Gustlik przebudził się i przeciągnął, szeroko ziewając.

- Lądujemy? - zapytał.

- Czy mamy chociaż spadochrony? - zainteresowała się Monika.

Maciek wyjrzał przez okno.

- Za nisko na skok z parasolem, za wysoko, żeby przeżyć twarde lądowanie - orzekł.

Skrzywiłem się, gdy kolejny raz uderzyłem o ścianę kabiny i ruszy­łem w kierunku kokpitu pilotów. Teraz już przez całą maszynę przecho­dziły dreszcze. Dopadłem drzwi, wskoczyłem do pomieszczenia pilotów i zatrzasnąłem za sobą wrota.

- Co jest? - zapytałem zaniepokojony.

Kapitan pociągnął łyk z kubka od termosu i zerknął na mnie wzbu­rzony.

- Szanowny ekskomandos nie widzi? - wymownie spojrzał na ta­blicę rozdzielczą.

W ciemnościach błyskały jakieś kontrolki, ale szczerze przyznam się, że nic z tego nie rozumiałem.

- Rozbijemy się? - wykrztusiłem.

- Drugi pilot będzie lądował na drodze - powiedział kapitan.

Zerknąłem na siedzącego po prawej pilota i zobaczyłem jego przera­żoną twarz.

- Pierwszy raz? - upewniłem się.

On tylko skinął głową.

Bez słowa odwróciłem się i wróciłem do mło­dzieży.

- Zapinamy pasy, schylamy głowy i chronimy je rękoma - rozka­załem. - Gdy tylko samolot wyląduje, wysiadamy. Jasne?

- Tak - odpowiedział mi nierówny chórek pasażerów.

Usiadłem na metalowym krzesełku, zapiąłem pasy, upewniłem się, że najważniejsze rzeczy, jak dokumenty, pieniądze i telefon komórkowy, mam przy sobie i pochyliłem się.

Silnik wyraźnie zmniejszył obroty, a lot się wyrównywał. Powoli schodziliśmy ku ziemi. Po chwili koła lekko uderzyły o twardą nawierzch­nię. Odpiąłem pas i wstałem. Wyjrzałem przez okienko. W świetle re­flektorów umieszczonych pod skrzydłami ujrzałem powierzchnię drogi z betonowych płyt i pola złotej pszenicy po bokach. Przeszedłem do pilotów. Spojrzałem przez przednią szybę w samą porę, by ujrzeć zbliżają­ce się światła jakiegoś dużego samochodu.

- Ciągnij, młody! - kapitan krzyczał na drugiego pilota, ciągnąc wolant i jednocześnie dodając gazu.

- Przeciągnie nas! - odpowiedział drugi pilot.

Samochód zaczął trąbić, a jego wielkie reflektory oświetlały każdy szczegół w kokpicie. Byliśmy jak w świetle fotograficznego flesza uwiecz­nieni na wieki.

Nagle „Antkiem” szarpnęło, silnik zawył i wyskoczyliśmy ponad szoferką hamującej ciężarówki.

- Równaj! - wrzeszczał kapitan.

Piloci robili co mogli, ale powolna, ciężka maszyna, która podcho­dząc do lądowania straciła wiele ze swej zwrotności, przy wyrównywa­niu lotu opadała ku drodze. Poleciałem wprost na tablicę rozdzielczą i z nosem wbitym w szybę mogłem z bliska podziwiać układ płyt betono­wych. W tym momencie stał się cud i „Antek” podniósł dziób, a dowód­ca natychmiast wykorzystał to, zmniejszył moc silnika i twardo opadli­śmy na ziemię.

- Kocham tę maszynę - mruknął kapitan, ocierając pot z czoła.

- Tego nie było w planie - powiedziałem.

- Kabel przycięty na miarę w praktyce okazuje się za krótki - kapitan przytoczył na tę okoliczność jedno ze sławnych praw Murphy'ego.

- Jak staniemy, to wysiadajcie i znikajcie.

- Rozkaz - rzuciłem wychodząc.

Jeden rzut oka pozwolił mi ocenić nastroje mojej drużyny. Nawet Gustlik stracił swój odwieczny spokój.

- Pakujemy graty! - krzyknąłem.

Samolot zatrzymał się. Zabrałem swój plecak i otworzyłem drzwi. Zeskoczyłem na ukraińską ziemię i odwróciłem się, by pomóc dziewczy­nom w wysiadaniu. Ostatni był Maciek, który zatrzasnął drzwiczki.

Kapitan wyjrzał do nas przez okienko w kabinie, pomachał ręką na pożegnanie i An-2 potoczył się w mrok.

- Starczy mu miejsca na start? - niepokoił się Maciek.

- Wybraliśmy jedną z najdłuższych na Ukrainie dróg kołchozowych - odpowiedziałem.

- Ciężarówka? - Gustlik wymownie spojrzał w kierunku świateł samochodu.

Widzieliśmy w oddali, że kierowca patrzy w naszą stronę.

- Miejmy nadzieję, że uzna, iż lepiej się nie interesować tym, kto tu wylądował - odparłem.

- Zadzwoni po milicję i deportują nas - przewidywał Kamil.

- Dlatego wykonamy krótki marsz, nim rozłożymy się obozem - wyjaśniałem. - W jednostkach specjalnych nazywaliśmy to odskokiem.

Szliśmy kilka kilometrów przez pola pszenicy aż do granicy lasu. Tam pozwoliłem wszystkim odpocząć i ułożyć się do snu. Z Maćkiem i Gustlikiem ustaliliśmy kolejność czuwania, dając młodszym wyspać się po emocjach związanych z lotem.

- Skąd się wzięła ta ciężarówka? - zastanawiał się Maciek, gdy wszyscy oprócz nas już spali. - Przecież to lądowisko miało być puste.

- Sądzę, że to przypadek.

- A te kłopoty z lądowaniem, prychanie silnika?

- Wpisane w koszty wycieczki - uśmiechnąłem się zadowolony.

Tak naprawdę nie byłem taki szczęśliwy. Faktycznie z kapitanem obmyśliliśmy taki scenariusz lądowania. Ukraińskie władze były uprze­dzone o tym, że wylądujemy na dawnym poradzieckim wojennym lądo­wisku. Zgodzono się - rzecz jasna - nie bez sprzeciwu.

Rano obudził mnie szum samochodów dobiegający z pobliskiej dro­gi i niebawem ujrzałem dwóch milicjantów w szarogranatowych i dwóch pograniczników w plamiastych mundurach. Rozmawiali z Gustlikiem.

- Budzi się nasz kamandir - poinformował ich chłopak.

Czym prędzej wstałem, poprawiłem ubranie i przywitałem się z funk­cjonariuszami. Starałem się być jak najbardziej uprzejmy.

Pogranicznicy sprawdzili nasze paszporty podstemplowane na lotnisku w Warszawie i nawet nie przeglądali naszych bagaży. Potem zasalu­towali i odjechali.

- Podwieźć was? - zaproponował jeden z milicjantów, pokazując zabytkowy niemal egzemplarz samochodu terenowego marki GAZ.

- Będziemy wdzięczni - odpowiedziałem.

Po kilku minutach ściśnięci jak sardynki na tyle terenówki jechali­śmy w kierunku dużego miasta widocznego w odległości dwóch kilome­trów.

- Co tu jest napisane? - dziwił się Emil, patrząc na nazwę miasta na tablicy przy drodze. - Ni to po polsku, ni to po rosyjsku.

- To Lwów - poinformował go Maciek.

Milicjanci byli tak mili, że podwieźli nas aż pod sam gmach opery przy prospekcie Swobody.

Usiedliśmy na ławkach przy skwerach porośniętych pięknymi fiole­towymi i białymi kwiatami.

- Co teraz? - zapytał Maciek.

- Śniadanie, a potem czekamy - odpowiedziałem.

- Gdzie zjemy śniadanie? - zapytał Emil wymownie patrząc na właśnie otwieraną elegancką restaurację w centrum miasta, gdzie kelne­rzy podawali gościom posiłki ubrani w stroje ludowe.

- Może będzie tam prysznic? - westchnęła Ewa.

- W sklepie? - zaśmiałem się. - Nie sądzę. Maciek weź Kamila i Emila i idźcie na zakupy. Kupcie tyle, by starczyło na kanapki i zapasy na dwa dni.

- Chce pan przejść Ukrainę w dwa dni? - ucieszył się Gustlik zerkając na uważnie nasłuchujące dziewczyny.

- O, nie! - pierwsza zareagowała Monika. - To miały być kolo­nie, cywilizacja, a nie koczowanie na placu i piesze wędrówki.

- O desancie nie wspominając - dodała Ewa.

- Spokój - stanowczo przerwałem protesty. - Zjemy tu śniada­nie, poczekamy i jedziemy dalej.

Chłopcy poszli po zakupy. Gustlik pilnował bagaży, dziewczyny wybrały się na poszukiwanie toalety, a ja zerkałem, czy może otwarto już jakąś księgarnię. Po półgodzinie zajadaliśmy pyszne bułki z białym serem, popijając to kefirem. Gdy już najedliśmy się, wszyscy wyczeku­jąco patrzyli na mnie, a ja zerkałem na zegarek.

- Na co lub kogo czekamy? - nie wytrzymał Maciek.

- Na ochotnika i specjalistę w jednym - odpowiedziałem.

- Leśnik?! - ucieszył się Gustlik.

Chłopak miał na myśli naszego przyjaciela z elitarnej jednostki ko­mandosów, który pomógł nam przy rozwiązywaniu paru zagadek.

- Bardzo bym chciał, ale niestety nie - mruknąłem wstając.

- Przystojny facet z kluczykami do BMW z klimatyzacją - wes­tchnęła Monika.

- Nie jeździłby rejsowym autobusem z Przemyśla - wskazałem na autokar z polską wycieczką, który właśnie zatrzymał się z boku opery. - Nowy człowiek w naszej drużynie samochód zostawił w Polsce.

Z autokaru wysiadali głównie starsi ludzie z aparatami fotograficz­nymi na piersiach, rozglądający się po mieście, poszukujący starych kątów i wspomnień radosnego dzieciństwa w niegdyś polskim Lwo­wie. Tylko jedna osoba odróżniała się od reszty. Im bardziej jej się przyglądałem, tym bardziej zaczynałem się martwić o swoją przyszłość na Ukrainie.

- To ona? - zapytał mnie Maciek.

- Pewnie tak - westchnąłem.

- Fajna... - Gustlik szukał w myślach odpowiedniego słowa - babka - wypalił.

Była średniego wzrostu, ubrana w jasne spodnie i koszulkę bez ramiączek. Na rude, długie, kręcące się włosy założyła kowbojski kape­lusz. Na nogach miała eleganckie beżowe pantofelki. Jej szyję zdobił drobny złoty łańcuszek. Oczy przesłaniały okulary przeciwsłoneczne z dużymi prostokątnymi szkłami przyciemnianymi. Twarz miała zaokrągloną, pełne wargi i trochę za duży nos, który jednak wcale jej nie szpe­cił. Była na tyle zgrabna i tak miała zaznaczone kobiece kształty, że nie było mężczyzny, który by się za nianie obejrzał.

Kierowca autokaru pomagał jej wyładować plecak z jej osobistymi rzeczami i dwie ogromne torby z dodatkowym ekwipunkiem. Gdy pode­szliśmy do niej ubrani w wojskowe drelichy, pomięci, nieogoleni, zmie­rzyła nas wzrokiem od stóp do głowy.

- Agnieszka - wyciągnęła w moją stronę dłoń przedstawiając się. - Ty jesteś Paweł i jesteś tu dowódcą?

- Tak - przyznałem patrząc na jej długie, pomalowane na poma­rańczowo paznokcie.

Agnieszka przywitała się z Maćkiem i Gustlikiem, którzy nie potra­fili oderwać od niej wzroku. Na oko miała dwadzieścia pięć lat, ale mo­gła być nieco starsza.

- Jest tu gdzieś prysznic? - zapytała Agnieszka, gdy prowadziłem ją do reszty grupy.

- Nie, ale sądzę, że świetnie zrozumiecie się z Ewą i Moniką - powiedziałem. - Macie podobne zainteresowania.

Agnieszka groźnie ścięła mnie wzrokiem. Miała poza widocznymi od razu atutami jeszcze jeden, bardzo potrzebny mi w czasie wyprawy na Ukrainę. Skończyła liceum pielęgniarskie i oprócz swojej pracy za­wodowej ochotniczo pomagała w Polskim Czerwonym Krzyżu. Tam zgło­siłem się w poszukiwaniu wykwalifikowanej pomocy medycznej i dano mi podobno najlepszą pod słońcem.

Zaprosiłem wszystkich do dłuższej wędrówki na przystanek tram­wajowy, żebyśmy dojechali na dworzec autobusowy.

- Dokąd jedziemy? - zapytały mnie Monika i Ewa.

- Najpierw do Kamieńca Podolskiego - odpowiedziałem, gdy sta­łem w kolejce do kasy po bilety.

- Do tego z „Pana Wołodyjowskiego”? - upewniała się Monika.

- Tego samego.

Bez problemu znaleźliśmy miejsce na końcu autobusu. Usiadłem po lewej stronie, przy oknie, tuż za tylnymi drzwiami. Obok mnie siedziały dziewczyny i w drugim końcu Gustlik. Kamil i Emil spoczęli w fotelach przede mną, a Maciek z Agnieszką przed Gustlikiem.

Gustlik niemal natychmiast zapadł w letarg. Maciek skupił swą uwa­gę na widoku za oknem, by nie kusić się widokiem Agnieszki.

Na minutę przed odjazdem oprócz staruszek wracających z miasta na wieś i pracowników lwowskich instytucji wsiadło dwóch młodzień­ców. Młodszy był w wieku Gustlika, szczupły, o bardzo krótko przycię­tych włosach oprócz zostawionej nieco dłuższej grzywki opadającej na ciemne brwi. Miał zadziorne spojrzenie i natychmiast nas wypatrzył, obcych w jego kraju. Pociągnął towarzysza za sobą i usiedli w fotelach przy przejściu przez cały autobus przed Agnieszką i Kamilem. Drugi był już dojrzałym mężczyzną, ale wciąż miał młodzieńczą, wysportowaną sylwetkę. Nosił dłuższe włosy opadające za uszy. To co zwracało w nim uwagę, to czarne jak węgiel brwi i takie same oczy. Rzucały one czujne i nieco rozmarzone spojrzenia.

Rzeczą, która natychmiast wzbudziła sympatię staruszek w autobusie był strój obu Ukraińców. W czarne, wysokie buty wpuścili czarne płócien­ne spodnie, przy czym ten z dłuższymi włosami miał fioletowe, wąskie lampasy. Mieli jeszcze białe, nakładane przez głowę koszule z szerokimi rękawami i czarnymi delikatnymi haftami przy szyjach. Starszy na szyi miał rzemyk, jednak talizman skrywał się pod koszulą. W niezapiętym dekolcie było widać silne mięśnie.

„Prawdziwy Bohun” - pomyślałem.

Mój pogląd potwierdziła reakcja Agnieszki, która natychmiast zwróci­ła uwagę na Bohuna i spod brwi dyskretnie obserwowała go.

„Taka gwiazda nie wytrzyma, jeśli nie zwróci na siebie uwagi atrak­cyjnego mężczyzny” - westchnąłem w duchu, ale poczułem ukłucie zazdrości, że to nie mnie tak obserwowała. Zamknąłem oczy i udałem, że śpię. Za miastem naprawdę zasnąłem.

Obudziłem się po blisko dwóch godzinach, tuż przed Tarnopolem. Otworzyłem oczy w samą porę, by ujrzeć, co mnie czeka z Agnieszką. Bohun trzymał gitarę i zapatrzony w jej oczy śpiewał, a wtórował mu towarzysz i cały autobus.

W wolnym przekładzie brzmiało by to tak:

Pójdźże z nami, z nami, kozakami

Lepiej ci będzie niż u mamy.

- Nasz kamandir się obudził! - zawołała Agnieszka.

Bohun zajrzał mi w oczy głęboko i natychmiast poczułem bijący od tego spojrzenia chłód.

- Amerykański komandos - rzucił patrząc wymownie na moje dre­lichy.

- Nie - mruknąłem. - Paweł - przedstawiłem się podając mu rękę.

Nie oderwał dłoni od strun gitary, w które cicho brzdąkał.

- Pawieł - powtarzając zmiękczył moje imię.

Odchylił głowę do tyłu, jakby smakował brzmienie tego słowa i nagle zaśmiał się.

- Wolę imię Agnieszka! - zakrzyknął wesoło i zagrał skoczną me­lodię, którą natychmiast podchwyciły staruszki.

- Kozak, prawdziwy kozak - skomentował Gustlik.

Na te słowa zerwał się towarzysz Bohuna i chyba gotów był się bić.

- A ty co masz do kozaków? - zakrzyknął.

- Siadaj, Peter - Bohun powstrzymał chłopaka nie podnosząc gło­su, jednak jego słowa poskutkowały.

Agnieszka po tej scenie też jakby nabrała dystansu do Bohuna, lecz wciąż zerkała na niego, a on tylko uśmiechał się i grał. W pewnym momencie wstał i podał mi gitarę.

- Teraz ty, kamandir. Zagraj tak, żeby serce dziewczyny nie poszło z kozakiem.

Niepewnie chwyciłem gitarę. Dawno nie grałem, o śpiewie nie wspo­minając. Zagrałem piosenkę „With or without you” zespołu „U2”.

- Ładne - stwierdził. - Nie umiesz zaśpiewać w swoim języku?

Miał rację. Szukałem w pamięci odpowiedniej piosenki.

Gdy nie bawi cię już świat zabawek mechanicznych.

Kiedy dręczy cię ból, niefizyczny.

- To „Kołysanka dla nieznajomej” grupy „Perfect” Gustlik wyjaśnił dziewczynom, które chyba nie znały tej piosenki.

Kochaj mnie, kochaj mnie, kochaj mnie nieprzytomnie;

jak zapalniczka płomień, jak sucha studnia wodą;

kochaj mnie namiętnie tak, jakby świat się skończyć miał.

Nuciłem, a Bohun zasłuchany uważnie patrzył na chwyty gitarowe. Agnieszka uśmiechała się słysząc, jak męczę się śpiewem. Byłem zły, że dałem się wrobić w ten muzyczny pojedynek. Gustlik wspierał mnie, bezgłośnie ruszał wargami, niemo podpowiadając mi tekst.

- Fajne! - klasnęła Monika.

- Tak, ale kozak wygrałby moje serce, gdyby to o mnie chodziło - stwierdziła Agnieszka. - Słowo „kochaj” śpiewasz bez przekonania, jakbyś nie wiedział, o czym mowa - założyła okulary przeciwsłonecz­ne, więc nie mogłem zobaczyć prawdziwego wyrazu jej twarzy.

Bohun ucieszony z werdyktu odłożył gitarę i o czymś cicho szeptał z Peterem. My w tym czasie jechaliśmy już do Czortkowa, by po kolej­nych trzech godzinach dotrzeć do Kamieńca Podolskiego.

- Ale widok! - jęknął Maciek.

Jechaliśmy po moście na rzece Smotrycz, a od strony miasta ujrzeli­śmy wysokie na kilkadziesiąt metrów ściany kanionu. Potem bloki z lat sześćdziesiątych przesłoniły nam ten cudowny widok. Wysiedliśmy na przystanku blisko starego miasta.

- Umówiłem się na rynku - wyjaśniłem towarzyszom.

Byłem zły, bo Bohun postanowił pomóc Agnieszce i niósł jej bagaż. Powstrzymywałem się od częstego oglądania się na nich.

- Będzie kino, jak z nim zostanie - rzucił Maciek, jakby czytając w moich myślach.

- Mam nadzieję, że to tylko gra z jej strony - odpowiedziałem:

- Droczy się? - upewniał się Gustlik.

- Odnoszę wrażenie, że o coś mnie posądzacie - hardo spojrzałem na obu.

- Nie, tylko widzimy... - zaczął Gustlik.

- Popatrzcie lepiej na Smotrycz - zwróciłem im uwagę, bo znowu przekraczaliśmy most na rzece, tym razem w kierunku kamienieckiej Starówki.

Ciekawie rozglądałem się po starej zabudowie miasta. Na szczęście nowoczesne budownictwo ery radzieckiej nie wdarło się w to niezwykłe miejsce. Zatrzymaliśmy się przed dawnym ratuszem i czekaliśmy na przy­jazd umówionego transportu.

- Do zobaczenia! - Bohun długo ściskał dłoń Agnieszki.

Podszedł do mnie. Stanął twarzą w twarz.

- Ty, uważaj! - syknął. - Uważaj na mnie. Nie wchodź mi w dro­gę, ale to nigdy. Nie radzę ci.

- Do widzenia - odpowiedziałem wyciągając w jego stronę rękę na pożegnanie.

- Lepiej dla ciebie, żeby nie - odparł ściskając ją.

Chwilę trwał nasz pojedynek na uściski. Żaden ani na moment nie okazał słabości, wreszcie kozak puścił.

- Próżny twój trud - powiedział. - Oj czy była, czy nie była; ja z kozakiem gaworzyła - znowu zaśpiewał fragment pieśni ludowej.

Odszedł w kierunku nowszej części miasta. Zdziwiło mnie, że Agnie­szka nie poświęciła mu nawet jednego spojrzenia. Wreszcie nadjechał nasz środek transportu. Nie wiem, jakim słowem należałoby określić starą tatrę z silnikiem Diesla, z dobudowaną do szoferki kabiną dla pasaże­rów. Było tam dość miejsca dla nas wszystkich. Kierowca, starszy męż­czyzna, powiedział tylko „Dobry wieczór”, otworzył drzwi, czekał, aż wsiądziemy, a potem zamknął nas. Jechaliśmy jeszcze pół godziny na południe. Zatrzymaliśmy się w lesie sosnowym, przy budynkach jakie­goś ośrodka wypoczynkowego.

- Miał być obóz - zauważył Maciek.

- I będzie - odpowiedziałem. - Jutro stąd bierzemy dzieci i prze­nosimy się na obozowisko.

- Paweł! - usłyszałem radosny okrzyk.

- Ojciec Oliwiusz! - ucieszyłem się ujrzawszy człowieka w habicie.

Był rosłej postury, z krótką, nierówną brodą, krzaczastymi brwiami opadającymi na ciemne oczy. Z jego twarzy prawie nigdy nie schodził dobrotliwy uśmiech.

- Rany, ksiądz! - westchnął Emil. - Będą codziennie msze.

- Nic na siłę, chłopcze - odparł Oliwiusz witając się z nim.

Zakonnik uważnie obejrzał młodzież. Głęboko spojrzał w oczy Mać­kowi i Gustlikowi. Wreszcie jego wzrok spoczął na nieoczekiwanie mil­czącej Agnieszce.

- Taka krasawica? - ucieszył się. - Zabierzesz serce niejednego kozaka jak Helena z „Ogniem i mieczem”.

- Już zabrała serce Bohuna - nie mogłem się powstrzymać.

- Spotkaliście Bohuna? - zasępił się Oliwiusz.

Opisałem mężczyznę poznanego w autobusie.

- To ten - przyznał Oliwiusz.

- To Bohun? Tak naprawdę się nazywa? - nie dowierzałem.

- Każdy go tak nazywa, że niby taki mołojec i tragicznie zakochany - wyjaśniał Oliwiusz. - Zakochał się w pewnej dziewczynie, co ma polskie pochodzenie. Jej rodzinie nie podobał się taki amant, co to sotnię kozacką zakłada. Nikt prócz Bohuna nie wie, co ona tam do niego czuła, ale uciekła mu sprzed ołtarza. Podobno do Lwowa, a ten pognał jej szu­kać. Widocznie wracał z niczym.

- Co to za sotnia? - dopytywałem się.

- A to takie niby harcerstwo, niby wojsko - Oliwiusz machnął ręką. - Dają tam chłopakom niezłą szkołę. Jak rodzice mają kłopot z dzieciakiem, to straszą, że wyślą go do Bohuna. Ten ich potrafi wycho­wać, uczą się i pracują w polu, mają warsztaty. Uczą się też starych tra­dycji ukraińskich. Na twoje nieszczęście będziemy z nimi sąsiadami.

Oliwiusz zaprowadził nas do recepcji, gdzie odebraliśmy klucze do pokoi. Miałem spać razem z Gustlikiem i Maćkiem, obok nas panie, a dalej Emil z Kamilem. Dzieci już od godziny miały ciszę nocną. Po okrzykach Maćka domyślałem się, jaki standard ma nasza łazienka. Obok mnie stała Ewa.

- Już wiem, czemu jest pan starym kawalerem - powiedziała cicho.

- Nie jestem taki stary - broniłem się. - A czemu?

- Zupełnie nie zna się pan na kobietach.

- A skąd wiesz, że nie mam rodziny?

- Agnieszka mi powiedziała.

ROZDZIAŁ TRZECI

PRZYJAZD DO PRZEMYŚLA • PIERWSZE SPOTKANIE ZE SŁOWIANKĄ • WIZYTA U ANTYKWARIUSZA • KTO BYŁ ADRESATEM TAJEMNICZYCH LISTÓW HENRYKA SIENKIEWI­CZA? • PUŁAPKA JERZEGO BATURY • PRZESYŁKA Z PRZE­SZŁOŚCI • AWANTURNIK FRANCISZEK BATURA • GDZIE ZNIKNĄŁ WYSŁANNIK PISARZA? • SŁOWIANKA KORZYSTA

Z ZAPROSZENIA

Tajemniczy korespondent wyznaczył mi spotkanie w sprawie listu Sienkiewicza na piątkowe popołudnie, między siedemnastą a osiemna­stą. Miejscem spotkania miały być schody, domyślałem się które. Mu­siał też wiedzieć, jak wyglądam, skoro nie podał umownego znaku pozwalającego się nawzajem rozpoznać. Obudziłem się tego dnia z nowymi siłami. Zjadłem obfite, ale lekkie śniadanie, zabrałem ka­napki i termos z mocną herbatą. Dzień wstał pogodny, a w radiu zapo­wiadano upał.

Zadowolony zszedłem do Rosynanta, włożyłem torbę podróżną do bagażnika, a drugą, mniejszą z kilkoma książkami i notatkami, zabrałem ze sobą. Czym prędzej wyjechałem z Warszawy, nim rozpoczął się po­ranny ruch.

Do Przemyśla dotarłem bez przygód wczesnym przedpołudniem. Sprawdziłem w zaproszeniu na sesję naukową, gdzie zarezerwowano nam noclegi. W granicach miasta zatrzymałem się przy chodniku i podsze­dłem do młodej dziewczyny siedzącej pod kamienicą, wprost na ziemi. Obok niej stał plecak.

- Dzień dobry. Nie wie pani, jak dojechać do hotelu „Tulipan”? - zapytałem ją.

Powoli podniosła na mnie wzrok. Wpierw ujrzałem duże niebieskie oczy. Dziewczyna miała około dwudziestu lat i długie blond włosy. Mo­głaby służyć artystom jak wzór Słowianki z prastarych dziejów. Wyczu­wałem od tej panny jednocześnie siłę i strach. Chyba w ostatnich dniach przeżyła wiele złego.

- Chyba hoteliku „Tulipan” - odezwała się.

Mówiła z lekkim akcentem, lekko przeciągając słowa, zupełnie jak starzy Iwowiacy.

- Co pani ma na myśli? - zdziwiłem się.

- Już nic - uśmiechnęła się blado.

Wytłumaczyła, jak dojechać do miejsca wyznaczonego mi na noc­leg.

- Pani chyba nie jest z Przemyśla? - zagadnąłem dziewczynę, gdy podziękowałem jej za pomoc.

Natychmiast obruszyła się.

- Co to pana obchodzi?

- Oczywiście, że nic - broniłem się. - Sądzę, że ma pani jakieś kłopoty. Będę w Przemyślu przez kilka dni, więc jakbym mógł pani ja­koś pomóc, to proszę... - wręczyłem jej moją wizytówkę z numerem telefonu komórkowego.

Bez słowa wzięła kartonik, schowała go do kieszeni dżinsowej bluzy i znowu zatopiła się w rozmyślaniach.

Ruszyłem w kierunku „Tulipana” zastanawiając się, co mnie czeka w tym obiekcie mającym reputację „hoteliku”. Znajdował się przy jed­nej z głównych ulic Przemyśla, w pobliżu dworca kolejowego. Dostałem pokój na pierwszym piętrze w pomalowanym na biało pawilonie, przy­pominającym pałacyk. Prawdopodobnie było tu coś związanego z komendanturą twierdzy w Przemyślu.

- Ma pan szczęście - oznajmiła mi recepcjonistka. - Będzie pan mieszkał sam, bo pan, który miał być z panem, odwołał udział w sesji.

Spojrzałem na zegarek. Była już pora obiadu. Na dziś nie przewi­dziano żadnych spotkań, więc jedynie przywitałem się z organizatorami spotkania i poszedłem w kierunku centrum miasta. Najpierw zjadłem obiad w małym barku na parterze szesnastowiecznej kamieniczki w ryn­ku. Stamtąd poszedłem do antykwariusza. Jego sklepik był w pobliżu wzgórza zamkowego. Pan Anatol miał grubo po siedemdziesiątce, ale trzymał się doskonale jak na swój wiek i ktoś mi kiedyś opowiadał, że na plaży nad Sanem pokazywał wnukom, jak się skacze do wody.

Antykwariusz wyszedł spomiędzy półek, poprawił okulary i uśmiech­nął się na powitanie. Natychmiast zaparzył mocnej herbaty z malinami i mogliśmy usiąść w fotelach na zapleczu. Pan Anatol zamknął sklepik.

- Zainteresowała pana ta historia z Sienkiewiczem? - ucieszył się.

- Tak, tym bardziej że tajemniczy sprzedawca napisał list i do mnie, i wysłał faksem ofertę jeszcze do innego antykwariusza - odpowiedziałem. - Można być prawie pewnym, że podobne oferty otrzymali także inni antykwariusze.

- Sprzedawca chce wybadać rynek, zrobić reklamę i konkurs ofert - domyślił się pan Anatol.

- Tak sądzę - przyznałem. - Przyszedłem do pana, by mi pan opowiedział o tym człowieku, który pana odwiedził.

- To znany w mieście niebieski ptak - pan Anatol machnął lekce­ważąco ręką. - Ktoś go podstawił. Skąd wysłano ten fax?

- Z poczty - odpowiedziałem.

- No, to klops - zmartwił się antykwariusz.

- Pan widział ten list?

- Tak, ale bardzo krótko. Zresztą to była fotokopia. Przeczytałem początek, a resztę tylko przeleciałem wzrokiem.

- Proszę mówić - zachęcałem pana Anatola.

- Niestety, nie wiem, do kogo Sienkiewicz pisał list - antykwa­riusz zaczął opowieść. - Adresata określił mianem „Kolegi z redaktor­skiej ławy”.

- Prawie jak szkolnego kolegę - wtrąciłem.

- Ma pan rację - przyznał pan Anatol. - Henryk Sienkiewicz w lutym 1867 roku przeniósł się z wydziału prawa Szkoły Głównej War­szawskiej na wydział filologiczny, gdzie poznał Aleksandra Głowackie­go, bardziej znanego jako Bolesław Prus, a także Aleksandra Świętochowskiego, Władysława Bełzę. Może to któryś z nich. W czasie stu­diów współpracował z „Przeglądem Tygodniowym”. Później, w latach 1872-1887, pracował jako reporter i felietonista w „Gazecie Polskiej”.

- W tym też czasie, przez cztery lata był współwłaścicielem dwuty­godnika „Niwa” - przypomniałem sobie z biografii pisarza.

- Tak, prowadził to pismo z dwójką przyjaciół: Julianem Ochorowiczem i Mścisławem Godlewskim - kontynuował pan Anatol. - Myślę jednak, że adresata listu należy poszukiwać w późniejszym okresie życia Sienkiewicza, kiedy zaczął pisać Trylogię. W latach 1882-1887 Sien­kiewicz był redaktorem dziennika „Słowo”, w którym 2 maja 1883 roku ukazał się pierwszy odcinek nowej powieści historycznej. W 1886 roku Sienkiewicz odbył podróż do Konstantynopola, Aten, Włoch i Hiszpa­nii. Podobno w Zbarażu zbierał materiały do „Ogniem i mieczem”.

- „Ogniem i mieczem” ukazało się przed jego podróżą do Konstan­tynopola, bo - o ile dobrze pamiętam - w 1884 roku - zauważyłem.

- Faktycznie - pan Anatol zafrasowany podrapał się po głowie. - W każdym razie w tym liście stwierdził, że chce napisać powieść o Ma­zepie i w Konstantynopolu spotkał człowieka, którego pradziad miał jakieś wskazówki Mazepy co do miejsca ukrycia jego majętności, li­stów i różnych dokumentów. Sienkiewicz planował je odkryć po powro­cie do Polski.

- Czy faktycznie Sienkiewicz organizował jakieś poszukiwania skrytki hetmana Iwana Mazepy? - dopytywałem się.

- Sam zacząłem szukać informacji na ten temat. Otóż nie! Nie ma żadnego śladu.

Mój wzrok padł na stary zegar z kukułką wiszący w gabinecie pana Anatola.

- Przepraszam, że przyszedłem bez uprzedzenia i zająłem panu tyle czasu - rzekłem wstając.

- Nie szkodzi, niech pan siedzi, panie Tomaszu.

- Panie Anatolu, minęła siedemnasta i właściciel listu Sienkiewi­cza czeka na mnie na schodach - ręką wskazałem za okno.

- Oczywiście, ale niech pan pamięta, że moje drzwi zawsze stoją dla pana otworem.

- Do widzenia - pożegnałem antykwariusza.

W centrum Przemyśla znajdują się wysokie i szerokie schody. Jak zauważyłem, o popołudniowej porze było to ulubione miejsce schadzek młodzieży. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, co powinienem teraz zrobić, więc usiadłem na schodkach i czekałem. Co jakiś czas zerkałem na wska­zówki zegarka i liczyłem upływający czas. Nagle ktoś usiadł obok mnie.

- Dzień dobry, panie Tomaszu - przywitał się ze mną Jerzy Batura.

Był to syn mojego starego przeciwnika, Waldemara Batury. Kilka razy krzyżowałem szpady z jego ojcem i z nim. Jerzy prezentował zupeł­nie inny typ przestępcy. Potrafił być bezwzględny, wręcz zabójczo sku­teczny. Do tego dysponował tymi samymi atutami co jego ojciec: był przy­stojny, inteligentny, wykształcony.

- Dzień dobry. Co pana tu sprowadza? - odpowiedziałem.

- To samo co pana.

- Tak, a co? Też przyjechał pan na sympozjum?

- Nie, to ja napisałem do pana list.

- Chce mi pan sprzedać list Sienkiewicza wiedząc, że państwo nie zaoferuje tak wysokiej ceny jak prywatni kolekcjonerzy?

- Nic nie chcę panu sprzedawać, a antykwariusze mogą tylko prze­łykać ślinę.

- Nie rozumiem - zdumiony pokręciłem głową.

- Przygotowałem pułapkę, w którą pan wpadł. Szkoda, że nie mogę tego właściwie wykorzystać.

- To pan napisał ten list do mnie?

- Tak.

- I to pan wysłał oferty do antykwariatów?

- Tak, tylko po to, aby pan uwierzył i przyjechał.

- Nie mógł pan tego załatwić w Warszawie?

- Mogłem, ojciec dał mi w tej kwestii wolną rękę, ale wolałem spraw­dzić pana. Zresztą wybierał się pan na sympozjum naukowe...

- Zaraz, zaraz, co wspólnego z tym wszystkim ma pański tata?

- To - Jerzy podał mi zalakowaną kopertę. - Od ojca.

Otworzyłem pismo i przeczytałem:

Drogi Tomaszu!

W chwili, gdy będziesz czytał ten list, będę daleko od ziemskich spraw. Zgodnie z moją wolą, mój syn przekaże ci to pismo, gdy Ukraina będzie niepodległym państwem i będziesz mógł swobodnie tam się poruszać.

Pragnę ci wyjaśnić, że gdy poszukiwaliśmy zaginionego zbioru li­stów z Fortu Lyck, udało mi się zatrzymać coś, co uznałem za interesu­jący ślad. Były to listy Henryka Sienkiewicza skierowane do mojego przodka, Franciszka Batury. Możesz z tym zrobić, co zechcesz. To jest Twoje.

Pełen szacunku

Waldemar Batura

- Dlaczego dał mi pan to teraz? - zapytałem.

- Tata wydał mi wyraźne wskazówki - odpowiedział Jerzy. - Wiem, że prowadził pan już poszukiwania na Ukrainie wynalazku inży­niera Rychnowskiego, więc uznałem, że zostały spełnione wszystkie wa­runki.

- Rozumiem, że trop prowadzi na Ukrainę.

- Nie wiem, ale chyba tak. Chodźmy, notariusz czeka.

Batura zauważył moje zdziwione spojrzenie.

- Tata zostawił listy Sienkiewicza na przechowanie u notariusza. Poprosiłem prawnika z Warszawy, żeby przesłał je do zaprzyjaźnionej kancelarii w Przemyślu...

- Skąd w takim razie miał pan list, który pokazał antykwariuszowi?

- To była kopia oryginału, nie całego. Jest jeszcze drugi list. Historia wydała mi się bardzo dziwna.

- Rozumiem pana nieufność - Jerzy jakby czytał w moich my­ślach. - Zostałem zobowiązany przez tatę, żeby coś panu obiecać.

- Co?

- Do czasu zakończenia pańskich poszukiwań nie będę pracował w Polsce. Daję panu uroczyste słowo honoru, że tak będzie. Pamięć o ojcu jest dla mnie święta. Wyjeżdżam na urlop za granicę. Jestem prze­konany, że odpowiednie służby na pana zlecenie to sprawdzą.

Poszliśmy do kancelarii notarialnej. Prawnik rzeczywiście czekał na nas. Sprawdził moją tożsamość i wręczył mi grubą szarą kopertę. Pokwi­towałem odbiór.

- Sprawa zamknięta - powiedział prawnik.

Pożegnaliśmy go i wyszliśmy.

- Powodzenia - powiedział Batura, podając mi rękę.

- Miłego wypoczynku.

- Ojciec powiedział, że jest pan jedynym człowiekiem, który da sobie radę z tą zagadką - dodał Batura, nim wsiadł do sportowego mo­delu BMW zaparkowanego przy krawężniku.

Ważyłem w dłoni kopertę. Domyślałem się, że Waldemar Batura prze­chował rękopisy w szczelnym zamknięciu.

Poszedłem spacerem na wzgórze zamkowe. Wspiąłem się po wyło­żonej kamieniami drodze i usiadłem na ławeczce przed zamkiem. Wie­działem, że na dziedzińcu znajdują się odsłonięte zarysy romańskich budowli, a ze średniowiecznego zamku zbudowanego przez Kazimierza Wielkiego została tylko brama. Resztę przebudowano na renesansową fortecę w XVI i XVII wieku. Poznałem to chociażby po kształcie pękatej baszty przystosowanej do zamontowania na niej armat.

W muszli koncertowej grał kwartet smyczkowy, a światła latarni próbowały wspomóc blaskiem ostatnie promienie słońca chylącego się za wzgórza. Młody kelner z pobliskiego ogródka kawiarnianego pod­szedł do mnie.

- Czy podać coś panu? - zapytał uprzejmie.

Zamówiłem kawę i po chwili obok mnie na tacy stała filiżanka, cu­kiernica, dzbanuszek z kawą i drugi ze śmietanką. Popijałem drobnymi łykami wzmacniający płyn i powoli otwierałem kopertę.

W środku był szczelnie zamknięty worek z folii aluminiowej, a w jego zaplombowanym wnętrzu dwie kartki papieru, każda włożona pomiędzy dwie cienkie tafle szkła.

Postanowiłem, że oryginalność listów sprawdzę jutro rano, a dziś jedynie przeczytam treść.

Pierwszy pisany do „Kolegi z redaktorskiej ławy”, pomijając umie­szczone na początku zwroty grzecznościowe i zapewnienia o dobrym zdrowiu piszącego, brzmiał tak:

Wspominałem Ci, przyjacielu, o pomyśle, który od dawna roił się w mej głowie: napisania o hetmanie kozackim Iwanie Mazepie, co nie tylko ciekawe koleje życia miewał, ale i postacią niezwykłą był.

Dla każdego narodu był on jednako kim innym, dla Polaka, Rosjani­na czy Ukraińca. Do przyjrzenia się Mazepie skłania mnie jeszcze jedna okoliczność. Bywając w Konstantynopolu spotkałem na targu starego Turka, który zwiedziawszy się, żem jest z Polski, kraju uciśnionego, bez granic, a który kiedyś był potęgą mierzącą z Imperium Osmańskim, przy­wołał mnie do siebie.

Obróciłem szklane tafle, by przeczytać drugą stronę kartki.

Ze skrzyni, spod zwoju różnych cennych materiałów, wyjął niepozor­ną, drewnianą szkatułkę zamykaną jednakowoż na niezwykle skompliko­wany zamek. W środku były dwie płachty bydlęcej skóry. Na pierwszej był tekst, którego Turek nie chciał mi pokazać. Za to rozłożył przede mną drugą skórę. Na niej ktoś wypisał: „ Hej, wy strzelcy siczowi”. „To wska­zówka dojścia do skarbu Mazepy” - wyjaśnił mi Turek. Dopytywałem się, cóż to za skarb. „Beczka pełna złota, szlachetnych kamieni, złotych opraw do ikon...” - kupiec wymyślał jeszcze długo, jakie tam skarby miałyby być.

Tutaj list się urywał. Jak sądzę, był jeszcze dalszy ciąg, ale pewnie gdzieś zaginął. Znowuż drugi list był końcówką innego listu.

Bardzo się cieszę, że jesteś już na tropie skarbu. Ostatnio pisałeś, że jedziesz w rejon pomiędzy Kamieńcem Podolskim a Chocimiem. Napisz, proszę, więcej o Twoich przygodach w Rudkach, Lwowie, Tarnopolu, Zbarażu, Skale Podolskiej i Buczaczu. Czemu nie piszesz aż od dwóch miesięcy?

Zamyśliłem się. „Trzeba dowiedzieć się czegoś o Franciszku Baturze” - pomyślałem. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do pana Ana­tola.

- Dobry wieczór, panie Anatolu, czy nie znalazłby pan u siebie in­formacji na temat Franciszka Batury? - poprosiłem antykwariusza.

- Niech pan przyjdzie do mnie - usłyszałem zaproszenie. - To nazwisko obiło mi się o uszy.

Powoli zapadał zmrok, a ja schodziłem do miasta. Zapukałem do drzwi antykwariatu i pan Anatol otworzył mi po kilku minutach.

- Niech pan wchodzi - popędzał mnie zniecierpliwiony. - Co za historia!

- Co się stało? - dopytywałem się.

- Panie Tomaszu, w starym roczniku „Słowa” z 1887 roku odkry­łem ogłoszenie o poszukiwaniach człowieka o nazwisku Franciszek Batura - oznajmił pan Anatol. - Podobno wyjechał ze Lwowa i wszelki ślad po nim zaginął. Znalazłem też krótką notatkę o nim w innym czaso­piśmie, gdzie przedstawiono go jako podróżnika i poszukiwacza przy­gód.

- Rozumiem - kiwnąłem głową. - Mogę to zostawić u pana na przechowanie? - zapytałem pana Anatola podając mu listy.

Antykwariusz sięgnął po nie z czcią i długo im się przyglądał. Prze­czytał dwukrotnie treść listów.

- Trochę zbyt lakoniczna ta wskazówka dotycząca drogi do skarbu - przyznał.

- Ale wiemy, dokąd dotarł Franciszek Batura; moim zdaniem, to cenny znak. Z listu Sienkiewicza można wnioskować, że Batura składał mu korespondencyjnie relacje z podróży, lecz nagle zaginął. Myślę, że gdyby jego ciało odnaleziono, to redakcja „Słowa” podałaby nekrolog. Czy widział pan coś takiego?

- Nie - odpowiedział pan Anatol. - Przejrzałem także następny rocznik. Nie mam co prawda kompletu, ale...

- Echo tragicznych wydarzeń na pewno odbiłoby się w kolejnych numerach - stwierdziłem. - Czeka mnie więc wyprawa na Ukrainę. Czy ma pan może tomik wierszy albo pieśni ukraińskich?

- Nie, a po co to panu? - zdziwił się pan Anatol.

- „Hej, wy strzelcy siczowi”, brzmi jak tytuł - odparłem.

- Ma pan rację, ale myślę, że konkretne wskazówki Sienkiewicz podał Baturze w jakimś nieznanym nam liście lub osobiście. Musi pan albo pogrzebać w archiwach, albo udać się na Ukrainę tropami Franci­szka Batury.

- I tak właśnie uczynię - powiedziałem, żegnając antykwariusza.

Spacerkiem szedłem do hotelu „Tulipan” i rozmyślałem, co teraz powinienem uczynić. Wreszcie sięgnąłem po telefon komórkowy i za­dzwoniłem do mojego przełożonego, podsekretarza stanu.

- Halo?! - w tle usłyszałem odgłosy zabawy.

- Tu mówi Tomasz N.N. Przepraszam, że przeszkadzam w piątko­we popołudnie, na początku weekendu, ale to sprawa nie cierpiąca zwło­ki. Wpadłem na pewien ciekawy trop...

- Wspaniale. Niech pan jedzie! I tak rozliczy pana nowy szef. Ja pracuję jeszcze tydzień i odlatuję na placówkę do Ameryki.

- Gratuluję!

- No, dziękuję. Miło mi się z wami pracowało. Szkoda, że pewnie pana nie będzie w firmie, gdy zorganizuję pożegnanie. No, powodzenia!

- A delegacja zagraniczna?! - zdążyłem poprosić.

- Niech panna Monika weźmie jedną z tych podpisanych in blanco z mojego sekretariatu i wyśle panu kurierem. Pa!

Teraz podsekretarz stanu rozłączył się. Zadzwoniłem jeszcze do pan­ny Moniki. U niej usłyszałem grający telewizor. Poprosiłem ją o kilka rzeczy.

- Dobrze, szefie, wiem, co robić - powiedziała. - Skąd ten po­śpiech?

- Trzeba wykorzystać czas, kiedy podsekretarz stanu ma co innego na głowie - odpowiedziałem.

Tak naprawdę nie wierzyłem ani jednemu słowu Jerzego Batury. Podejrzewałem, że zechce pojechać moim śladem.

Gdy doszedłem do hotelu, recepcjonistka patrzyła na mnie z pobłaż­liwym uśmieszkiem.

- Jakaś pani czeka na pana - oznajmiła.

- Gdzie? - rozejrzałem się.

- W pana pokoju. Powiedziała, że poznała pana na mieście. Ja tam o nic więcej nie pytam naszych klientów. Staramy się być dyskretni...

Zabrałem klucz i wbiegłem na piętro. Tak jak myślałem, na kanapie spała Słowianka. Głowę oparła na rękach, a nogi podkuliła pod siebie. Delikatnie okryłem ją kocem i położyłem się na drugiej wersalce. Zasną­łem prawie natychmiast i było mi obojętne, co myślała o mnie recepcjo­nistka i czy jutro rano zastanę Słowiankę w pokoju.

ROZDZIAŁ CZWARTY

TRZÓDKA OJCA OLIWIUSZA • BUDUJEMY OBÓZ NAD DNIESTREM • NOCNY GOŚĆ • SŁOWIANKA, CZYLI HELENA • MÓJ PRZEWODNIK PO UKRAINIE • POKŁON PRZY GRO­BIE ALEKSANDRA FREDRY • CZY FRANCISZEK BATURA

BYŁ RELIGIJNY?

Obudził mnie śpiew skowronków. Maciek jeszcze cicho chrapał, a Gustlik stał na balkonie i patrzył przed siebie. Wstałem, ubrałem się i wyszedłem do niego.

- Dzień dobry! - przywitał mnie. - Proszę spojrzeć!

Ręką wskazał okolicę. Ośrodek stał na wzniesieniu porośniętym la­sem sosnowym. Horyzont na południu zamykała srebrna kreska jakiejś rzeki, dokąd sięgał język lasu, w którym obecnie się znajdowaliśmy. Dookoła nas złociły się i srebrzyły pola pełne zbóż, soczyście zieleniły się łąki z maleńkimi zagajnikami drzew, a teren był tylko lekko pofałdowany. Brak w okolicy kominów, wysokich słupów energetycznych, ma­sztów telefonii komórkowej sprawiał, że czułem się wolnym. W tej chwili cały ten dziki i tajemniczy świat mógł należeć do mnie.

- Masz ukraińskich przodków? - usłyszałem z boku głos Agnie­szki.

Też stała na balkonie i patrzyła na ten cudownie wiosenny widok.

- Nie - przyznałem się.

- Widok chyba cię wzruszył, pierwszy raz widziałam u ciebie taki wyraz twarzy - powiedziała uśmiechając się.

- Trzeba widzieć minę pana Pawła, gdy zobaczy ładną kobietę - zażartował Gustlik.

- A jak wygląda kobieta, która podoba się Pawłowi? - dopytywała się Agnieszka.

Przyjrzałem się jej strojowi. Tym razem ubrała się już biwakowe, w wysokie, usztywnione w kostce buty, spodnie „bojówki” i popielatą koszulę. Na głowę założyła chustkę, a oczy skryła za szkłami przeciw­słonecznymi.

Gustlik chciał odpowiedzieć na jej pytanie, ale go szturchnąłem w bok i przegnałem, by obudził Maćka. Bez słowa zszedłem z balkonu i zająłem się poranną toaletą. Po półgodzinie całą grupą zeszliśmy na śniadanie. Na stołówce siedziały dzieciaki, którymi mieliśmy się opie­kować. Od stołu wstał ojciec Oliwiusz.

- Witajcie! - powiedział. - To trzódka, której będziecie strzec.

Trzódka wyglądała na dość liczną i strasznie hałaśliwą. Jednak dzie­ci zaczynały się nami interesować i przemieszane ze sobą strach przed obcymi i ciekawość powoli zamykały im usta.

- Dzieci! - ojciec Oliwiusz zaklaskał w dłonie. - To będą wasi opiekunowie. Pozwólcie im w spokoju zjeść posiłek, a potem pojedzie­my na miejsce obozu.

Jedliśmy w milczeniu przerażeni widokiem stanu naszych podopiecz­nych. Wielu chłopców i kilka dziewcząt w celach higienicznych miało wygolone głowy. Głęboko osadzone, przestraszone oczy ani na moment nie potrafiły skupić się na jednym miejscu. Wszyscy jedli szybko i łap­czywie.

- Schudnę - stwierdził Gustlik patrząc na skromne śniadanie.

- Na razie na więcej nas nie stać - wyjaśnił Oliwiusz.

- Jak się dostaniemy do obozu? - zapytałem zakonnika.

- Najpierw pokażę ci, jak tam dojechać i będziesz woził nasze graty stąd na upatrzone miejsce. A potem ja poprowadzę dzieci i resztę kadry.

Po posiłku Oliwiusz kazał dzieciom znieść bagaże na schody, przed ośrodek. W tym czasie Maciek i Gustlik wyłożyli do załadunku przygo­towane przez zakonnika namioty wojskowe i inny sprzęt obozowy.

- Czym to przewieziemy? - zaniepokoiłem się.

- Widzisz? - Oliwiusz wskazał na zabytkowy egzemplarz półtoratonówki dodge'a, takiego samego ciągnika artyleryjskiego, jaki miał Olbrzym. - Rocznik 1943. Nawet nie zdążył wziąć udziału w walce, tylko przestał w magazynach Armii Czerwonej. Był przysłany przez Ame­rykanów jako pomoc Lend Lease. Po tylu latach jest jak nowy. Dasz sobie z nim radę?

- Oczywiście - odpowiedziałem.

Z Maćkiem i Gustlikiem załadowaliśmy pierwszą partię sprzętu na pakę półciężarówki. Wsiadłem do szoferki, Oliwiusz obok mnie, a chłopcy z tyłu.

Duchowny pokazywał mi drogę i jednocześnie rozmawialiśmy.

- Proponuję podzielić czterdzieścioro dzieciaczków na dwie gru­py - rzekł Oliwiusz. - Opiekunami będą Maciek i Gustlik. Do pomocy wezmą Kamila i Emila.

- A ja co? - zaniepokoiłem się.

- Będziesz kierownikiem, a tak naprawdę dostaniesz tych najbar­dziej niesubordynowanych.

- No ładnie, a co z dziewczynami?

- Monika będzie pomagać Agnieszce w ambulatorium, a Ewę we­zmę do siebie, do grupy zaopatrzenia.

- Kuchnia? - dopytywałem się.

- To moja działka - powiedział Oliwiusz.

Po wyboistych drogach polnych dojechaliśmy w kwadrans na miej­sce. Aż mi dech zaparło z wrażenia. Przed nami roztaczał się widok na szeroki i bystry nurt Dniestru, który po lewej, kilometr od nas, łączył się ze Smotryczem. Miejsce na obóz znajdowało się w obniżeniu terenu, kotlince otoczonej od północy lasem sosnowym, wysokim wzgórzem od wschodu, niższym wzniesieniem od zachodu i kilkumetrową kamienistą plażą od południa.

- To materiały do budowy - ojciec Oliwiusz wskazał sterty drew­nianych bali, ściętych metrówek drewna z lasu, palet używanych do trans­portu towarów wielkimi ciężarówkami.

Szybko wyładowaliśmy sprzęt.

- Maciek, zostajesz - rozkazałem.

W południe Oliwiusz doprowadził wszystkich do obozu, a ja przy­wiozłem z ośrodka chleb, wędliny i herbatę w ogromnych termosach. Po obiedzie Maciek z pomocą wszystkich chłopców zaczął przygotowywać obóz. Dziewczyny w tym czasie zajęły się sortowaniem pościeli, monta­żem łóżek. Do popołudnia przewiozłem już wszystko łącznie z wojsko­wą kuchnią polową.

Do wieczora stały już wszystkie namioty, wojskowe, dziesięciooso­bowe. Cztery zajęły dzieci, jeden Agnieszka z Moniką i Ewą, kolejny ja z Maćkiem i Gustlikiem, a następny Oliwiusz z Kamilem i Emilem. U Agnieszki miało być ambulatorium, a u nas magazyn z najcenniejszy­mi rzeczami. Postanowiliśmy na noc wystawiać straże. Wieczorem, po kolacji, także przywiezionej z ośrodka, zarządziliśmy wczesną ciszę noc­ną. Jednak i tak do nocy Kamil i Emil uzbrojeni w latarki zaganiali bry­kające dzieci do namiotów. Co chwila któryś z naszych kolonistów próbo­wał przetestować naszą czujność.

Cała kadra usiadła wokół małego ogniska nad brzegiem Dniestru. Oliwiusz rozdał Maćkowi i Gustlikowi karty kolonijne ich podopiecznych, ze wszystkimi niezbędnymi danymi. Później zabrała je Agnieszka, która jako pielęgniarka musiała pilnować dawkowania leków dla kilkor­ga kolonistów.

- Co to? - zainteresował się Maciek na widok ognisk po drugiej stronie rzeki.

Oliwiusz obejrzał się za siebie i nerwowo zerknął raz na Agnieszkę, raz na mnie.

- To sotnia Bohuna - wyjaśnił.

***

Rano obudził mnie szum wody w łazience. Ze zdziwieniem zauwa­żyłem, że jestem przykryty kocem. Spojrzałem na zegarek. Była już pora śniadania. Usiadłem na brzegu wersalki i przetarłem dłonią nieogoloną twarz.

- Dzień dobry - przywitała mnie Słowianka. - Obudziłam pana? Przepraszam, ale to i tak chyba już pora, żeby pan poszedł na śniadanie. Jak pan wróci, to mnie już nie będzie.

Przetarłem zaspane oczy.

- Poczekaj! - zatrzymałem ją w pokoju. - Wyjaśnijmy sobie jed­ną rzecz. Skoro tu przyszłaś, to znaczy, że potrzebowałaś pomocy...

- Tylko noclegu - wtrąciła.

- A co byłoby, gdyby w tym pokoju nocował jeszcze jeden gość sympozjum?

- Dobrze wypytałam się recepcjonistki. Pokazałam jej pana wizy­tówkę i uwierzyła mi.

- Co teraz będziesz robiła?

- Co to pana obchodzi?

- Pomogłem ci, więc może chociaż należą mi się wyjaśnienia.

- Żadnych wyjaśnień! - dziewczyna gwałtownie zaciągnęła spi­nacze plecaka.

- Najdalej jutro jadę na Ukrainę - powiedziałem.

Drgnęła zaskoczona.

- No to co z tego? Jedzie pan na handel?

- Nie, turystycznie. Nie znam za dobrze kraju, ale może dam sobie radę. Przydałby mi się dobry przewodnik.

- Ma pan tyle pieniędzy? - spojrzała na mnie krytycznie. - Fakt, auto ma pan niezłe - przyznała.

- Zaraz pójdę na śniadanie - oznajmiłem jej. - Przyniosę ci ka­napki. Masz czas, żeby podjąć właściwą decyzję.

Na śniadanie poszedłem do kasyna oficerskiego po drugiej stronie ulicy. Nieliczni naukowcy, którzy wstali o tak wczesnej porze, spogląda­li na mnie z porozumiewawczymi uśmieszkami na twarzach.

Kończyłem jeść jajecznicę i robić kanapki z serem dla Słowianki, gdy podszedł do mnie kurier w kurtce znanej firmy zajmującej się prze­wozem przesyłek kurierskich.

- Pan Tomasz N.N.? - upewnił się.

- Tak.

- Recepcjonistka mówiła, że pana tutaj znajdę - rzekł, wręczając mi dużą foliową kopertę.

Rozerwałem ją. W środku były delegacja, paszport podbity piecząt­ką AB, oznaczającą służbowy cel wyjazdu za granicę.

Zadzwonił mój telefon komórkowy. Przedstawiciel polskich służb granicznych poinformował mnie, że Jerzy Batura opuścił Polskę samo­lotem czarterowym lecącym wprost na Wyspy Kanaryjskie. Wszystko odbyło się zgodnie z planem i nawet Jerzy Batura dotrzymał słowa.

Zadowolony wróciłem do pokoju w hotelu „Tulipan”.

Słowianka wciąż tam była.

- Skąd pan wie, że znam Ukrainę? - zainteresowała się.

Podałem jej kanapki.

- Jesteś gotowa? Z tego co wiem, postój na granicy może potrwać, a potem jeszcze czeka nas daleka droga, hen za Lwów - odpowiedzia­łem.

Już chciała zauważyć, że nie odpowiedziałem na jej pytanie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Był to organizator sesji naukowej, niski, w marynarce i rogowych okularach. Ciekawie zajrzał do pokoju. Poprawił trochę prze­tłuszczone, odrobinę za długie jak na mężczyznę, włosy.

- Dzień dobry - uśmiechnął się do Słowianki. - Pan Tomasz wy­jeżdża? - zaciekawił się widząc, że pakuję torbę.

- Tak, mam nagły wyjazd za granicę - wyjaśniałem. - Bardzo mi przykro, że nie mogę brać udziału w sesji, ale polecenie służbowe, rzecz święta.

- Rozumiem - naukowiec porozumiewawczo przymknął oko i wy­szedł.

- Będą gadać o panu - zauważyła Słowianka.

- Najważniejsze, że wyjeżdżam - odparłem.

Po kwadransie zeszliśmy do Rosynanta. W mieście zatrzymaliśmy się jeszcze na moment, by kupić coś do picia na drogę.

W milczeniu jechaliśmy do granicy w Medyce. Słowianka z każdym kilometrem bliżej Ukrainy markotniała.

- Może powiesz, jak masz na imię? - poprosiłem dziewczynę.

- Helena - cicho odpowiedziała.

- Zupełnie jak pewna polska szlachcianka, która wpadła w oko dziel­nemu Kozakowi - zażartowałem.

Drgnęła, jakby przestraszona.

- Czytałaś „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza? - zapyta­łem.

- Nie.

- To poczytaj, jest w mojej torbie.

Helena sięgnęła po torbę i tam gdzie jej wskazałem, w bocznej kie­szeni, znalazła dwa grube tomy.

- Pan to czytał? - zainteresowała się, przewracając kartki w po­szukiwaniu ilustracji.

- Tak, kilka razy.

- Taka dobra?

- Napisana w XIX wieku „ku pokrzepieniu serc” w rozdartej przez zaborców Polsce ciekawie pokazuje widzenie ówczesnych na przeszłość kraju.

- Czy to takie ważne?

- Naturalnie, to odwieczny spór historyków z tak zwanej szkoły krakowskiej i szkoły warszawskiej o to, dlaczego Polska w XVIII wieku zniknęła z mapy świata. Czy była to wina naszej wewnętrznej słabości czy potęgi zaborców?

- Nie wiem.

- No właśnie, a to chyba powstania kozackie jako pierwsze ukazały słabość Rzeczypospolitej szlacheckiej.

Dojeżdżaliśmy do przejścia w Medyce. Bez problemu przejechali­śmy na stronę ukraińską.

- Wie pan, że kiedyś w tym miejscu karawany oczekiwały na przej­ście przez las, w którym grasowali zbójcy?

- Nie wiedziałem - przyznałem się.

- A w ostatnich latach w tym samym lesie ludzie czekali na prze­jazd przez granicę.

- Koło historii zatoczyło krąg - mruknąłem i przyspieszyłem na prostej drodze do Lwowa.

Jechaliśmy wśród pól ledwo widocznych zza szpaleru wysokich topoli. Pamiętam, że sadzono je jako naturalną zasłonę przy ukraińskich drogach. Było to w czasach „zimnej wojny”, gdy cały nieistniejący już Związek Radziecki bał się szpiegów. Ocena plonów na Ukrainie, wbrew pozorom, w wojnie wywiadów miała duże znaczenie. Sprawdziłem na mapie, jak dojechać do wsi Rudki.

- Czemu tam jedziemy? - zaciekawiła się Helena.

- Pokłonić się pewnemu mądremu człowiekowi - odpowiedziałem.

- To mędrzec, filozof?

- Nie, komediopisarz.

- To ma najwyżej poczucie humoru.

- Czytałaś „Zemstę”, „Śluby panieńskie”?

- Aleksander Fredro? - zdziwiła się.

- Tak, czyż to nie geniusz, który potrafił w prostej formie przedsta­wić wady i zalety całej nacji?

- O czym pan chce z nim porozmawiać? Przecież on nie żyje!

- Chcę się mu tylko nisko pokłonić.

- Dziwny z pana człowiek - mruknęła Helena.

Po półgodzinie wjechaliśmy do miejscowości Rudki. Tu stare bu­downictwo mieszało się z betonowymi klockami ery wielkich kołcho­zów. Z dala widziałem białą wieżę kościoła, która z bliska okazała się dzwonnicą stojącą obok barokowej, halowej, trzynawowej świątyni. Wpierw musieliśmy przejechać przez targowisko, gdzie oferowano to­wary sprowadzane z Turcji i z Polski. Zatrzymałem Rosynanta przed bramą ogrodzenia kościoła i weszliśmy w obręb murów wysokich na trzy metry. Akurat z zakrystii wychodził wysoki, szczupły, młody ksiądz o kręcących się brązowych włosach. Na sutannę założył ręcznie robiony, zapinany na rogowe guziki sweter.

- Niech będzie pochwalony! - powitałem duchownego.

Ksiądz wyprostował się i spojrzał na mój samochód i na jego twarzy pojawił się uśmiech na widok polskich numerów rejestracyjnych.

- A, pochwalony - odpowiedział radośnie. - Cóż sprowadza pań­stwa w te strony?

- Nazywam się Tomasz N.N. i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki - przedstawiłem się. - Przyjechałem na Ukrainę w poszuki­waniu śladów pewnego człowieka.

- Ksiądz Herbert - duchowny podał mi dłoń. - Już ucieszyłem się, że dostanę jakieś pieniądze na remont kościoła. Panu pewnie nie muszę mówić, kto tu leży.

- Tak, wiem, ale niestety finanse na remonty to nie mój departa­ment. Z przyjemnością jednak obejrzę obiekt i zwrócę uwagę kolegów na to miejsce.

Ksiądz Herbert poprowadził nas do kościoła. Widać było, że wypo­sażenie świątyni niedawno odnowiono, po tym jak przez kilkadziesiąt lat służyła jako magazyn nawozów sztucznych. Zbliżyliśmy się do ołtarza.

- Parafię objąłem równo dziesięć lat temu - opowiadał ksiądz Her­bert. - Jak przyjechałem tu pierwszy raz, to mieszkały tu tylko gołębie. Powoli, dzięki pomocy obecnych i byłych parafian, odbudowujemy nasz kościółek.

- Na ścianach widzę ślady po licznych wotach za cuda - zwróci­łem uwagę. - Tu odbywały się pielgrzymki?

- O, to nie słyszał pan legendy o naszym obrazie Matki Bożej?

- Nie - przyznałem się.

- Podobno kiedyś w stepie była wieś, którą często najeżdżali Tata­rzy - duchowny zaczął opowieść. - Pewnego dnia, gdy wszyscy mie­szkańcy byli w polu, na pustą miejscowość napadli Tatarzy i spalili wszy­stko. Ocalał tylko obraz z odciskiem kopyta tatarskiego konia na policz­ku Matki Boskiej. Zrezygnowani mieszkańcy postanowili przenieść się w inne, bezpieczniejsze miejsce. Tu, w Rudkach, konie zatrzymały się i nie chciały dalej iść. Uznano to za znak, że obraz chce tu zostać. Tu modlili się królowie Jan Kazimierz i Jan III Sobieski. Ten ostatni po Wiktorii wiedeńskiej ozdobił obraz brokatami tkanymi złotem i srebrem. Na początku XX wieku kościół uznał dwieście cudów, które tu miały miejsce i obraz koronowano koronami papieskimi. W 1947 roku ostatni proboszcz, który tu mieszkał, wykradł obraz i przewiózł ostatnim trans­portem z polskimi przesiedleńcami do Przemyśla. Teraz mamy tu kopię.

- A gdzie leży Fredro? - zapytała Helena.

- W lewej nawie, w kaplicy - ksiądz Herbert wskazał nam drogę.

Weszliśmy do kaplicy rodziny Fredrów. Przy prawej ścianie znajdo­wała się wykonana z czarnego marmuru płyta nagrobna.

- Aleksander z Pleszowic hrabia Fredro - Helena powoli czytała napis - kapitan Generalnego Sztabu Wojsk Polskich i Francuskich, ka­waler Wielkiego Krzyża Orderu Franciszka Józefa, Polskiego Krzyża Virtuti Militari i Legii Honorowej, 1763-1876.

- Możemy zejść do krypty - zaproponował ksiądz wskazując na otwartą płytę w podłodze.

Zeszliśmy po ceglanych schodkach do niskiego pomieszczenia mieszczącego cztery drewniane skrzynie. Jedna z nich była udekorowana kwiatami z biało-czerwonymi szarfami.

- Tu leżą jego zwłoki - wyjaśnił duchowny. - Byłem przy tym, jak wkładano je do nowej trumny. Stara leżała tam - pokazał na drugą część krypty, zawaloną gruzem. - Jego jednego ciało było zmumifikowane.

- Czy jest tu gdzieś jakieś archiwum? - zapytałem księdza, gdy wyszliśmy z krypty.

- Nie - uśmiechnął się.

- Może ksiądz ma jakieś stare księgi?

- Co to znaczy „stare”? Czego pan szuka?

- Śladów Polaka, Franciszka Batury, który był tu prawdopodobnie w roku 1886.

Ksiądz zaprowadził nas do kancelarii w wiekowej, rozpadającej się wikarówce.

- Jedyne co ocalało, to księgi wotywne przechowywane u jednej z kato­lickich rodzin - wyjaśnił. - Zobaczymy, czy są tu jakieś zapiski...

Kwadrans przeglądaliśmy trzy grube tomy. Serce nam żywiej zabiło, gdy znaleźliśmy notatki z 1886 roku. Kończyły się one jednak w połowie roku.

- Ten mężczyzna nie musiał składać tu wotum, nawet nie wiem, czy był człowiekiem wierzącym - westchnąłem.

- A po co on tu niby przybył? - zapytał ksiądz.

- Nie wiem - przyznałem się. - Najprawdopodobniej wyjechał stąd do Lwowa, a potem nad Dniestr. Szukał czegoś, jakiegoś skarbu.

- O, taki awanturnik raczej nie zaglądał do kościoła - duchowny machnął ręką. - Jak ktoś szuka złota, zamiast skarbu łask bożych...

- Tak - przyznałem. - Czy odwiedzający to miejsce mogli zosta­wić tu jakiś inny ślad swojego pobytu?

- Jedynie tablice wotywne.

- Ma ksiądz je?

- Tak, wszystkie zdjęliśmy na czas remontu, ale jest ich ponad sto...

- Nie szkodzi, możemy je zobaczyć?

Pół godziny zajęło nam przeglądanie tabliczek wykonanych z brązu, żelaza, pozłacanych, miedzianych i kamiennych. Szczęście uśmiechnęło się do Heleny.

- Prosząc o powodzenie w wyprawie i opiekę cudownej Matki Bo­żej - czytała - Franciszek Batura.

- A jednak był religijny - ucieszył się ksiądz Herbert.

ROZDZIAŁ PIĄTY

WIZYTA BOHUNA • KOZACKI RÓG • OBWAROWANIA NA­SZEGO OBOZU • CZY AGNIESZKA UMÓWIŁA SIĘ NA RAND­KĘ? • HELENA MI NIE UFA • ZAPISKI ORMIAŃSKICH BAN­KIERÓW • PRZEKAZ PIENIĘŻNY Z KONSTANTYNOPOLA

- Panie Pawle! - Maciek szarpał mnie za ramię.

Przetarłem zaspane oczy. Maciek był czymś zaaferowany ł podener­wowany. Za połami namiotu jaśniało słońce.

- Co się stało? - zapytałem.

- Bohun tu płynie ze swoją sotnią.

Zerwałem się z łóżka polowego. W pośpiechu ubrałem się i wybie­głem na plac apelowy pośrodku kręgu namiotów. Pięćdziesiąt metrów od brzegu ujrzałem dwie czajki, tradycyjne łodzie kozackie. Na dziobie jed­nej z nich stał Bohun w jasnych płóciennych spodniach i białej koszuli rozpiętej prawie do pasa. Wiatr targał jego odzieniem i włosami, a on stał niczym posąg i chyba z zadowoleniem przyglądał się wrażeniu, jakie uczynił swoim przybyciem. Agnieszka, ujrzawszy kto płynie, natych­miast zniknęła w namiocie, by pojawić się po chwili z poprawionym makijażem i jednym więcej rozpiętym guzikiem koszuli.

Daleko po wodzie niósł się śpiew Bohuna, któremu towarzyszył równy chór wioślarzy:

Oj, wzejdźże, wzejdź

Gwiazdeczko wieczorna,

Oj, wyjdźże, wyjdź

Dziewczyno moja wierna!

Rada by wzejść gwiazdeczka,

Lecz czarna chmura ją zasiania,

Rada by wyjść dzieweczka,

Lecz kamandir jej zabrania.

- Zmienił ostatni wers, specjalnie na twoją cześć - zauważył Oliwiusz.

Chciał chyba powiedzieć coś jeszcze, ale spostrzegł, że przyglądam się Agnieszce oczarowanej widokiem kozackich łodzi i uśmiechniętego Bohuna.

- Pasuje do niego - wyszeptał duchowny, tak żebym tylko ja to słyszał. - Jest jak wiatr na Dzikich Polach, jak tabun rozpędzonych koni. Nie ma takiego mężczyzny, który by ją wziął we władanie...

- Naprzykrza się - wtrącił się nadchodzący z lasu Gustlik. -Wy­raźnie chce wojny.

- Już dość wojen wybuchło przez kobiety, że wspomnę tylko wojnę trojańską - powiedziałem.

- Mądrego to i miło posłuchać - przyznał Oliwiusz. Otoczeni zgrają naszych kolonistów podeszliśmy do brzegu plaży.

Czajki przybiły do brzegu, a Bohun, na bosaka, lekko zeskoczył na ląd. Uśmiechnął się do nas wszystkich i ukłonił prawie do samej ziemi.

- Miło, że będziemy sąsiadami! - zawołał. - Widzę, że ojciec, choć katolik, robi uczciwą robotę. Nie będę szkodził, a wręcz przeciw­nie. Jakbyście potrzebowali naszej pomocy, to tylko w róg zadmijcie - sięgnął po instrument z łodzi. - To stary róg, ale jak brzmi i nie każdy potrafi na nim zagrać. Trzeba mieć zdrowe płuca!

Po tych słowach przytknął róg do warg i zadął z całych sił. Głęboki bas poniósł się po wodzie niesiony wiatrem i krótką falą na Dniestrze. Brzmiał jakby miał wezwać na ostatnią bitwę wszystkich Kozaków wszystkich si­czy nieważne z kim, takiej dla mołojeckiej sławy i łupów ogromnych.

Podał róg Oliwiuszowi.

- Pilnujcie go, ojczulku, bo to stara rzecz - powiedział. - Podob­no ma trzysta lat.

- Radzim waszej wizycie i ofercie dobrosąsiedzkich stosunków - odpowiedział Oliwiusz.

Bohun znowu uśmiechnął się pokazując rząd białych, równych zę­bów i ruszył w moją stronę.

- Witaj, kamandir! Co za spotkanie! - wyciągnął do mnie ręce.

Objął mnie i przycisnął jak serdecznego przyjaciela.

- Nie wchodź mi w drogę - szepnął.

- Jedna gołąbeczka uciekła, druga cię zwiedzie - odpowiedziałem.

Odskoczył jak rażony piorunem. Na jego twarzy odmalowała się złość, zaraz jednak opanował się.

- Ja ciebie, kamandir, przyszedłem prosić, żebym mógł dziewczyny na spacer zabrać - powiedział wesołym tonem.

- Proszę, jeżeli chcą, to sam je poproś - powiedziałem.

Agnieszka, rzuciwszy mi zimne spojrzenie, sama ruszyła do czajki Bohuna. Ten zerknął na Monikę i Ewę.

- Pewnie - obie wzruszyły ramionami i poszły w ślady Agnieszki.

Bohun triumfalnie uśmiechnął się do mnie i podbiegł, żeby pomóc Agnieszce wejść na łódź.

W milczeniu patrzyliśmy, jak wiosła równym rytmem uderzyły o wodę i czajki wypłynęły na rzekę.

- Kobiety to nic więcej jak tylko kłopoty - orzekł Kamil.

- Do roboty! - Oliwiusz klasnął w dłonie.

Najpierw przygotowaliśmy śniadanie. Po posiłku Maciek ze starszy­mi przygotowywał płot wokół obozowiska. Na wniosek kolonistów wy­kopaliśmy także płytką fosę.

- To będzie prawdziwy obóz warowny, jak Zbaraż Wiśniowieckiego - zapowiedział rudzielec około czternastu lat. Miał na imię Stasiek i pło­wą szopę niesfornych włosów równo obciętych na wysokości ramion.

Ojciec Oliwiusz podał kolonistom leki przygotowane przez Agnie­szkę.

- Wstała o świcie, żeby wszystko było gotowe na czas - wyjaśnił mi.

W tym czasie ja z Gustlikiem i jego młodszą grupą przygotowaliśmy program wieczornego ogniska złożony z piosenek, skeczy i recytacji wierszy.

Około południa wróciły dziewczyny. Agnieszka szła przodem, za­myślona, z rękoma wciśniętymi w kieszenie obcisłych spodni. Monika i Ewa szczebiotały, rozpamiętując podróż po rzece.

- Mogę cię prosić na chwilę? - powiedziała Agnieszka, podcho­dząc do mnie.

Poszliśmy w okolice jej namiotu. Nie patrzyłem jej w oczy, tradycyj­nie zasłonięte okularami przeciwsłonecznymi, ale na postępy przy budo­wie płotu i fosy.

- Chcę dzisiaj przebadać dzieci i ewentualnie zamówić jeszcze leki - mówiła. - Jak trzeba będzie, to sprowadzę, musisz mnie tylko za­wieźć do miasta, żebym zadzwoniła do Warszawy. Słuchasz mnie?! - trąciła mnie palcem w pierś.

- Tak, słyszę. Jak trzeba, to pojedziemy. Kiedy chcesz zacząć bada­nie? - odwróciłem twarz w jej stronę.

Mimowolnie mój wzrok ześliznął się do miejsca, gdzie była niedopięta koszula.

- Natychmiast - odpowiedziała, szybko zapinając się.

- Zaraz przyślę ci maluchy - powiedziałem, nim wróciłem do Gustlika.

Gustlik odkomenderował do namiotu Agnieszki dziewczynki. Potem z chłopcami poszliśmy do lasu po chrust na ognisko. Po obiedzie przygo­towanym przez ojca Oliwiusza, Kamila i Emila, którzy niespodziewanie polubili pracę w kuchni, Agnieszka kończyła badanie. Gustlik zarządził dla reszty ciszę poobiednią. Tradycyjnie jest to czas w ciągu dnia potrzeb­ny kadrze na odpoczynek. Maciek oprowadzał mnie po fortyfikacjach.

- Jak to skończycie i wyjadą stąd koloniści, żal będzie zostawiać takie obwarowania - żartowałem.

Krąg naszych namiotów był otoczony fosą, na razie płytką, zaledwie na pół metra i szeroką na dwa metry. Dalej był gęsty rząd pali drewnia­nych połączonych długimi żerdziami.

- Stasiek zaproponował, żeby obsadzić to krzakami malin i kłącza­mi jeżyn - zaśmiał się Maciek. - Bohun i tak by to przeszedł.

- Czemu mnie drażnisz?

Maciek jeszcze raz zaśmiał się.

- Ile sienkiewiczowski Bohun zdobył grodów, a serca jednej panny nie zdobył - odpowiedział.

Kończyłem inspekcję wałów.

- Wybraliśmy kształt trójkąta specjalnie - tłumaczył Maciek. - Może to trochę niepraktyczne, ale dostosowaliśmy się do terenu w na­szej dolinie. Szpic zakończony bramą będzie od strony plaży, tam też przewidujemy plac na ognisko. Druga brama będzie w kierunku lasu, tam gdzie droga. Namioty kadry stoją tam, więc umieścimy tam także parking dla dodge'a, kuchnię i całe zaplecze...

- Latryny? - przerwałem.

- Ojciec Oliwiusz mówił, że przywiezie odpowiednią liczbę kabin toaletowych z miasta. Podobno co trzy dni będzie przyjeżdżał ktoś, żeby wymienić zbiorniki.

- Umywalnia?

- Będzie w namiocie obok kuchni. Musi pan przywieźć z miasta beczkowóz, bojler i agregat prądotwórczy.

- Zaraz pojadę do Kamieńca - odpowiedziałem.

Obeszliśmy już prawie cały obóz, gdy podeszła do mnie Monika.

- Agnieszka wzywa pana do siebie - poinformowała i nim zdąży­łem odpowiedzieć, odwróciła się na pięcie.

Poszedłem do namiotu Agnieszki. Odchrząknąłem przed wejściem dając znać, że chcę wejść.

- Wchodź, nie szczyp się! - zawołała Agnieszka.

- Nie jestem Bohunem - byłem uszczypliwy.

- Jak dziecko - rzuciła Agnieszka, przebierając się za białym pa­rawanem.

Wyszła zza niego po minucie, ale jakże odmieniona. W kusej blu­zeczce, w kapeluszu i w szortach.

- Jedziemy - oznajmiła.

Wzięła jeszcze plecaczek i przeszła obok mnie rozsiewając inten­sywną woń perfum. Przeciągnąłem dłonią po nieogolonej twarzy, prze­czesałem dawno niemyte włosy i poprawiłem bluzę moro.

Wsiedliśmy do dodge'a i wyjechaliśmy w kierunku Kamieńca Podol­skiego. Plandeka nad paką do ładowania towarów była zdjęta, podobnie jak dach nad szoferką, z której ojciec Oliwiusz wymontował także bocz­ne drzwiczki. Agnieszka założyła zgrabne nogi na tablicę rozdzielczą przed sobą, wystawiając je do słońca.

- Jesteś zazdrosny o Bohuna? - zapytała, gdy ujechaliśmy kilka kilometrów.

- Nie - mruknąłem, udając, że skupiam uwagę na prowadzeniu samochodu.

Milczeliśmy do samego miasta. Wysadziłem ją przed hotelem w cen­trum miasta, tuż obok postoju taksówek i dużego domu towarowego. Agnieszka poszła do hotelu dzwonić, a ja wypytałem, jak najłatwiej do­jechać do miejscowego odpowiednika Przedsiębiorstwa Gospodarki Miejskiej, skąd miałem odebrać potrzebne w obozowisku urządzenia. Nim ruszyłem, zauważyłem, że przed hotelem zatrzymało się czarne audi A4, z którego wysiadł elegancko ubrany Bohun. Nonszalancko zamknął auto pilotem i ruszył do hotelu.

***

Z Rudek do Lwowa było bardzo blisko i w samo południe wjechali­śmy do tego uroczego miasta, gdzie tragiczna historia polskiego pograni­cza była przeplatana okresami pokojowego współistnienia wielokulturowej społeczności.

- Co pan robi na co dzień? - wypytywała mnie Helena.

- Jestem muzealnikiem - odpowiedziałem.

- Nie wierzę, zachowuje się pan bardziej jak prywatny detektyw lub agent wywiadu.

- Po prostu jestem dociekliwy - cierpliwie tłumaczyłem.

- No, to ciekawa jestem, czego pan dowiedziałby się na mój temat?

- Kiedy poczujesz, że nadszedł właściwy czas, to sama mi wszyst­ko opowiesz.

- A jak nie?

- To trudno.

- Nie zeżre pana ciekawość?

- Nie.

- Dziwny z pana człowiek - Helena sprawiała wrażenie, jakby się obraziła.

- Lepiej zapracuj na kolację i powiedz mi, gdzie najbezpieczniej zaparkować wóz w centrum miasta - poprosiłem.

Posługując się jedynie półsłówkami pokierowała mnie ku dawnej ulicy Rybnej. Zostawiliśmy tam Rosynanta i na chwilę usiadłem na ławce.

- O czym pan myśli?

- Gdzie szukać śladów Franciszka Batury.

- Czemu panu tak zależy na ich znalezieniu?

- Prośba starego przeciwnika.

- To przecież absurd! - Helena aż podskoczyła. - A kiedy ten Batura był we Lwowie?

- W 1886 roku.

- Jasne! - Helena z rozpaczą rozłożyła ręce. - Początkowo my­ślałam, że jest pan tylko szalonym pisarzem, poetą, który jedzie na Ukrainę w poszukiwaniu wrażeń. Potem dowiaduję się, że nawet wi­zytę u grobowca traktuje pan instrumentalnie i zupełnym przypadkiem odnajduje pan trop człowieka, który był w tym samym miejscu kilka pokoleń i wojen wstecz. Albo jest pan jasnowidzem, szarlatanem, albo to jakaś afera szpiegowska. I jeszcze próbuje mi pan wmówić, że chodzi tylko o przysługę i to dla wroga.

- On już nie żyje.

- Pewnie to pan go zabił, a tamten, nim zmarł od kuli w płuco, wypowiedział ostatnie życzenie.

- Czy wyglądam na mordercę?

Przyjrzała mi się krytycznie.

- Nie - prychnęła.

- A skąd wiesz, jak wygląda morderca? - droczyłem się z nią.

- Nie wiem - nerwowo zaczęła skubać włosy.

- Heleno, jeżeli nie odpowiada ci ta podróż, to powiedz i odejdź - zacząłem mówić spokojnym tonem. - Jesteś przecież w swojej ojczy­źnie. Wiem, bo poznałem cię po akcencie. Podejrzewam nawet, że cho­dziłaś do jakiejś polskiej szkoły. Nie wiem, czego szukałaś w Polsce, ale nie znalazłaś tam tego, co chciałaś. Dałem ci szansę powrotu do domu. To wszystko.

- Dobrze - usłyszałem cichy i słodki szept.

- Weźmy się do roboty - powiedziałem, tym razem stanowczo. - Wieczorem opowiem ci całą historię. Teraz jednak zastanówmy się, gdzie mógł udać się poszukiwacz przygód, awanturnik...

- Ale religijny - zwróciła mi uwagę Helena uśmiechając się.

- W takim mieście jak Lwów? - dokończyłem.

- Do hotelu, karczmy, szukał pewnie towarzystwa podobnych jak on - podpowiedziała Helena.

- Zgadzam się. Przed dalszą podróżą chciał zasięgnąć języka u miej­scowych. Jest jeden problem, minęło tyle czasu, że nikt go nie pamięta.

- Jakieś dokumenty?

- Nie sądzę, nie chciałby pozostawiać śladów. Najwyżej w banku, w sklepach, ale po dwóch wojnach światowych pewnie nie ma ani pa­pierka.

- Jeżeli chodzi o sprawy handlowe, to zawsze niezawodni byli Ży­dzi i Ormianie.

Uścisnąłem jasną główkę Heleny i z radości ucałowałem ją w czoło.

- Po Żydach nie ma pewnie ani śladu, ale pozostała katedra ormiań­ska! - ucieszyłem się. - Przecież nawet Skrzetuski szukając Heleny na Zadnieprzu korzystał z pomocy ormiańskich kupców.

Poszliśmy na dawną ulicę Skarbkowską. Przeszliśmy po bruku do maleńkiej furtki w murze między dwiema kamienicami, skręciliśmy w pra­wo, w kolejną furtkę i wąskimi drzwiami weszliśmy do przedsionka kate­dry. W kąciku paliły się cieniutkie świeczki wotywne przed obrazem Mat­ki Boskiej. Helena kupiła jedną z takich świeczek i zapaliła ją, a potem chwilę modliła się. W tym czasie wszedłem do środka świątyni. Była nie­duża, a jej wyposażenie pochodziło jeszcze ze średniowiecza. Miejscami odnowiono polichromie. Wróciłem do sprzedawczyni z pamiątkami.

- Przepraszam najmocniej, czy mógłbym rozmawiać z kimś, kto opiekuje się starymi księgami, zna historię tego obiektu? - poprosiłem panią o ciemnej karnacji twarzy i kręconych, smoliście czarnych wło­sach. Przypominała nieco piosenkarkę Eleni.

- A o co panu chodzi? - dopytywała się.

- Jestem historykiem z Polski i szukam śladów pewnego naszego podróżnika - wyjaśniałem.

- Niech pan chwilę zaczeka na dziedzińcu - sprzedawczyni wska­zała mi drogę, a sama zniknęła za grubą kotarą zasłaniającą wejście praw­dopodobnie do klasztornej części budowli.

Wyszliśmy na świeże powietrze, ominęliśmy wieżę wybudowaną z kamienia w XIII wieku i weszliśmy na podwórze z podcieniami z jed­nej strony. Pod naszymi stopami leżały kamienne stelle z zamazanymi resztkami napisów.

- Co to? - Helena przestraszona bała się stąpać po kamieniach. Nim zdążyłem się odezwać, pojawił się mnich w ciemnym habicie przewiązanym konopnym sznurem. Miał długą brodę, łyse czoło i smut­ne spojrzenie.

- To tablice nagrobne - wyjaśnił. - Wierzymy, że jeśli zatrą się napisy, to wierny trafia do raju. W czym mogę państwu pomóc?

- Szukam jakichkolwiek śladów pewnego człowieka - powiedziałem.

- Jaki on ma związek z nami?

- Miał, mógł tu być pod koniec XIX wieku.

- Kto to taki?

- Podróżnik, poszukiwacz przygód.

- Polak?

- Tak.

- Poproszę pana ze mną, a pani musi tu niestety poczekać - oznaj­mił. - Takie mamy zasady.

Poszedłem za mnichem przez wąski korytarzyk, potem kamiennymi schodami do piwnicy i na koniec kilkanaście metrów korytarzykiem do dużej celi. Wzdłuż ścian w klimatyzowanym pomieszczeniu stały regały z grubymi, oprawionymi w skórę tomami.

- O który rok chodzi?

- 1886. Franciszek Batura.

Mnich wyjął odpowiednią księgę i zaczął ją wertować. Usiadłem na wskazanym przez niego krześle i czekałem, gdy on cierpliwie przewracał kartki strona po strome, studiował jakieś tabele i rubryki. Co jakiś czas robił notatki. Po godzinie zamknął księgę i spojrzał na mnie zaintrygowany.

- Ciekawe - powiedział po chwili.

- Tak? - zainteresowałem się.

- Mamy tu dokumenty bankowe - mnich położył dłoń na tomie. - Nie ma w nich podanego przez pana nazwiska. One nas nie interesują. Ale wtedy tylko jeden Polak jechał z Galicji do Rosji. Jeden, który ko­rzystał z naszych usług.

- Na czym one polegały?

- Zna pan arabski system bankowy?

- Tak.

- Mieliśmy trochę lepszy - Ormianin uśmiechnął się z wyższo­ścią. - Proszę dalej szukać w Kamieńcu Podolskim. Tam miał odebrać pieniądze.

- Czy tam jest podobne archiwum? - zaciekawiłem się.

- Niestety, nie.

- To czego mam tam szukać?

- Jeśli ten Polak chciał odebrać pieniądze, to musiał udać się do przedstawicieli kupców ormiańskich na zapleczu rynku, przy starych murach miejskich, z ładnym widokiem na twierdzę i rzekę Smotrycz - mnich ponownie uśmiechnął się. - Tylko tyle panu pozostało.

Podziękowałem za pomoc i wyszedłem do Heleny. Poszliśmy spa­cerkiem na prospekt Swobody. Szliśmy przez targ ze starociami. Zatrzy­małem się przy jednym ze stoisk.

- Skąd to pani ma? - zapytałem sprzedawczynię, młodą Ukrainkę wymalowaną jak na bal.

- Nie wiem - odpowiedziała opryskliwie.

- Mógłbym to kupić - wskazałem tę samą broszurę - ale ciekawi mnie, skąd pani to ma?

- Znalazłam na strychu.

Nie wierzyłem, ale postanowiłem kupić „Z notatek legionisty” Se­weryna Romina, wydane w 1916 roku w Krakowie z adnotacją, że „do­zwolone przez C. i K. Wojenną Kwaterę Prasową”.

- Za ile? - zapytałem.

- 50 grywien.

Cmoknąłem niezadowolony.

- Ale pani nie wie, skąd ona jest? - zauważyłem. - 10 grywien.

- Chyba pan żartuje!

- 15 grywien?

- 35 grywien!

- Ma plamy nieznanego pochodzenia i brzegi kartek postrzępione - wskazałem usterki. - Najwyżej 15 grywien.

- Nie.

- To dziękuję - powiedziałem i odwróciłem się.

- 25 grywien - usłyszałem.

- Niech stracę - zawróciłem i uśmiechnąłem się. - Wezmę, ale tylko ze względu na pani urodę.

Ukrainka uśmiechnęła się życzliwie, ale najbardziej interesowały ją pieniądze.

- Czemu pan się targował? - dziwiła się Helena.

- Bo na targu tak trzeba.

- Ale ona na tym straciła! I to pół ceny!

- Dałem za książkę tyle, ile była dla mnie warta, a ona i tak ma jakiś zysk.

- To fajna książka?

- Interesująca.

- Zna ją pan i kupił? - Helena nie przestawała się dziwić.

- To prezent dla przyjaciela. Wspomnienia legionisty, wydane w 1916 roku i kupione na pchlim targu we Lwowie - zaśmiałem się sam do siebie.

Usiedliśmy na tarasie, pod drewnianymi dachami, gdzie obsługiwali kelnerzy ubrani w stroje narodowe. Zamówiliśmy zupę z baraniny, aro­matyczną i pożywną. Opowiedziałem Helenie o rozmowie z mnichem.

- Na czym polegał system bankowy Ormian? - poprosiła o wyja­śnienie.

- Jeżeli ktoś wybierał się w daleką i być może niebezpieczną podróż, ale w rejonie działania kupców ormiańskich, mógł skorzystać z ich po­mocy - wyjaśniałem. - Koszty były symboliczne, po prostu nic przy obecnych prowizjach bankowych. Polegało to na tym, że klient zosta­wiał pieniądze w jednym mieście, przejeżdżał do drugiego i tam u inne­go kupca odbierał taką samą kwotę.

- Tak bez telefonów, poczty.

- Tak, wszystko polegało na zaufaniu. W wypadku Franciszka Batury sytuacja była specyficzna. On we Lwowie odbierał pierwszą część pieniędzy, a drugą miał otrzymać w Kamieńcu Podolskim.

- I wypłacano mu na słowo honoru?

- Musiał okazać specjalny list i podać prawidłowe hasło. Ormianie posługiwali się szyfrem i zarówno w liście, jak i w haśle była zaszyfrowana kwota do odebrania.

- To on na całej trasie przejazdu korzystał z pomocy Ormian?

- Nie, on tylko pobierał pieniądze wysłane z Konstantynopola.

- Kto je wysłał?

- Henryk Sienkiewicz.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

PIERWSZE OGNISKO OBOZOWE • SPACER NAD DNIESTR • ŁAPIEMY KOZACKI PODJAZD • AGNIESZKA GONI KOZA­KA • ZWIAD DO OBOZU BOHUNA • HELENA ZMIENIA SIĘ • PIEŚŃ „HEJ, WY STRZELCY SICZOWI”

Spóźniłem się pół godziny, bo niestety urządzenia, które miałem ode­brać, były schowane w magazynie, do którego klucze miał magazynier, a ten poszedł już do domu. Właściwie tylko udał się w kierunku domu, a po drodze zaszedł do sklepu, gdzie spotkał kolegów. W większej grupie, po zrobieniu niezbędnych zakupów, zamknęli się w mieszkaniu kolegi. Żona kolegi z dziećmi wyjechała na wieś, więc mężczyźni mogli w spokoju oddać się ulubionemu zajęciu, czyli oglądaniu meczu piłki nożnej. To i tak cud, że magazyniera odnalazłem w godzinę. Przyczepa z wodą strasznie brzęczała i piszczała nienaoliwionymi łożyskami w kołach.

Agnieszka stała oparta o ścianę hotelu i nerwowo tupała nogą. Z lek­ceważeniem spojrzała na beczkowóz i bez słowa wsiadła do szoferki. Opowiedziałem jej o przyczynie mojego spóźnienia.

- Załatwiłaś swoje sprawy? - zapytałem na koniec.

- Tak - odpowiedziała. - Pojutrze odbierzemy tu leki.

Resztę drogi do obozu odbyliśmy w milczeniu. Była pora kolacji, gdy dojechaliśmy na miejsce.

- Wodę będziemy brali z ośrodka - wyjaśnił mi ojciec Oliwiusz, gdy z Maćkiem i Gustlikiem podłączaliśmy przyczepę, agregat prądo­twórczy i bojler.

W tym czasie dzieci pod wodzą Kamila i Emila układały stos na ognisko. Po wieczornym posiłku odczekaliśmy jeszcze godzinę, aż za­cznie się ściemniać i wtedy rozpoczęliśmy wieczornicę. Prym wodzili ojciec Oliwiusz, Maciek i Gustlik. Doświadczeni harcerze potrafili nie tylko poprowadzić zabawę, ale i na poczekaniu wymyślać różne gry. Duchowny z nieznanych nikomu zakamarków wydobywał słodkie na­grody. Stałem na granicy cienia opierając się o płot.

- Czemu jest tak? - usłyszałem obok siebie głos Agnieszki. Otulała się ciepłym swetrem i patrzyła na pląsy przy ognisku.

- Jak?

- Że dzieci mogą mieć smutne dzieciństwo...

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

- Możemy jedynie im pomóc, żeby było lepiej - mruknąłem.

- Popatrz na tę małą - wskazała może dziesięcioletnią dziewczynkę w chustce na głowie. - To dziecko pracowników elektrowni z Czarnobyla, którzy byli w pracy w czasie pamiętnej katastrofy. Wolę nawet nie my­śleć, ile trzeba w nią pakować chemii, żeby normalnie się rozwijała.

Dotąd zaaferowany sprawami organizacyjnymi i zachowaniem Agnie­szki, mniejszą uwagę zwracałem na dzieci. Dopiero teraz zauważyłem, że Maciek i Gustlik, a potem Kamil i Emil udający dyskotekowych didżejów rozbawili dzieci, sprawili, że na ich dotąd smutnych twarzach pojawiał się uśmiech. Śmiech, jak mała strużka wody, rozsadzał zasch­nięte ponurą rzeczywistością twarze. Nasi koloniści patrzyli na firmowe ubrania Kamila i Emila, radosne, swobodne zachowanie Ewy i Moniki, ich żarty, śpiewy angielskojęzycznych przebojów jak na inny, odległy świat znany tylko z telewizyjnych migawek i zachodnich seriali.

Pogrążony w ponurych rozważaniach wyszedłem przez fundamen­ty bramy na plażę. Słyszałem, że Agnieszka szła za mną. Gdy wyszli­śmy z obozu, nad rzekę, znaleźliśmy się w tajemniczym świecie nocy, gdzie blask księżyca tworzył nastrój lodowej krainy. Dniestr cicho chlupotał i nie można było być pewnym, czy to ryby, czy fale, czy pióra wioseł uderzające o wodę.

- Bohun opowiadał, że w tym miejscu Kozacy przeprawiali się na turecką stronę - cicho powiedziała Agnieszka.

Zbliżyła się do mnie, roztaczając zmysłową woń perfum i specyficz­ne ciepło.

- Teraz będą się przeprawiać w drugą stronę - zauważyłem zgry­źliwie.

- Jesteś zazdrosny jak dziecko - oburzyła się.

- Nie.

- To pewnie uważasz, że powinnam jak zakonnica poświęcać uwa­gę tylko robocie? Czy masz mi coś do zarzucenia?

- Nie - szepnąłem i dłonią zasłoniłem jej usta.

Chciała się szarpnąć, ale pokazałem jej ciemny kształt odległy o sto metrów od nas. Była to czajka, w której siedziało kilku wioślarzy. W świe­tle księżyca widziałem, że dulki wioseł owinęli jakimiś szmatami, żeby nie skrzypiały. Wystawili dwóch wartowników, którzy nas jednak nie widzieli, bo mieli twarze odwrócone w kierunku naszego obozu.

- Śledzą nas? - spytała wystraszona Agnieszka.

- Pewnie szykują jakiegoś psikusa - stwierdziłem. - Poczekaj tu. Mogą zauważyć twoje spodnie.

- O.K., jutro wyjmę moro - mruknęła, ale została na miejscu.

Skradałem się w wysokiej trawie. Na szczęście kozacy Bohuna byli zbyt pewni siebie i chyba nie mieli tu godnego przeciwnika. Wioślarze niefrasobliwie rozmawiali, a wartownicy - zamiast stać w pewnej odle­głości od siebie - zeszli się i śmiali z czegoś, popatrując w stronę nasze­go ogniska. Leżąc w trawie, z uchem przy ziemi, usłyszałem tupot bo­sych stóp. Podniosłem się i doszedł mnie jeszcze odgłos kroków czło­wieka w wojskowych butach. To Gustlik gonił Petera. Peter biegł w rów­nym tempie, nie zważając na kłącza wplątujące mu się w nogawki. Gu­stlik pędził wielkimi skokami. Obaj ciężko sapali.

Gdy Peter, przyboczny Bohuna, prawie wbiegł na mnie, zawahał się, ale nie zwolnił biegu. Może strach po zobaczeniu człowieka czającego się na niego w trawie dodał mu jeszcze skrzydeł. Chciał podskoczyć, ale wtedy chwyciłem go za nogawkę i ściągnąłem na ziemię.

- Kamraty! - zdążył krzyknąć, nim dłonią zatkałem mu usta.

Na czajce podniósł się rwetes. Dobiegł do mnie Gustlik, a potem kozacy. Stali w milczeniu świadomi, że ich herszt został schwytany w czasie zwiadu.

- Pokaż, co wziąłeś! - Gustlik krzyknął na Petera.

Wstałem i nasz jeniec też. Stojąc na nogach i ze swoimi ludźmi za plecami, poczuł się pewniej.

- Nic twojego - odpowiedział.

- Co zabrałeś z namiotu medycznego?! - Gustlik krzyknął.

- Nic.

- Lepiej pokaż - odezwałem się.

- Bo co?! Pobijecie nas?!

- Powinieneś mieć odrobinę honoru - argumentowałem. - Przed wojną we Lwowie istniała szkoła złodziei. Mieli swój kodeks honorowy. Jednym z jego punktów było to, że złodziej złapany na gorącym uczyn­ku, nie tylko oddawał to co ukradł, ale i wypłacał odszkodowanie. Sam z siebie. Ty możesz ograniczyć się tylko do oddania fantu.

- Nie jestem złodziejem! Wziąłem łup!

- Oddaj! - prosiłem.

- Nie będziesz mi rozkazywał!

Peter rzucił się w moją stronę. W ostatniej chwili zrobiłem unik, odskoczyłem w bok i stopą uderzyłem go w kolano. Upadł na ziemię.

- Oddajcie to! - zwróciłem się do czerni młodych kozaków. - Komuś to musiał podać.

Przed szereg wyszedł jeden młodzian i podał mi jakąś fiolkę.

- Co to jest? - z mroku wyskoczyła Agnieszka i jak lwica rzuciła się na buteleczkę.

Przekrzywiła głowę, bo w słabym świetle księżyca niewiele widzia­ła. Nagle odwróciła się na pięcie i zdjęła pantofel. Zaczęła obcasem tłuc Petera po głowie i po plecach. „Ty palancie” było najłagodniejszym okre­śleniem, jakiego użyła wobec Petera. Kulejąc przez bosą nogę, pognała go do łodzi. Młodzi kozacy stali w osłupieniu.

- Gdyby nie to, że podoba się Bohunowi, to pewnie by jej oddał - stwierdził Gustlik.

- My nie tacy, żeby bić kobiety - odezwał się mały kozak, ten sam, który miał zdobycz Petera.

- Po co tu przyjechaliście? - wypytywałem nastolatków.

- Bohun kazał... - zaczął chłopaczek.

- Bądź cicho! - przerwał któryś.

- Po pierwsze, złapaliśmy was na gorącym uczynku - powiedzia­łem. - Po drugie, i tak wiemy, że nasłał was Bohun.

- Kazał Peterowi przynieść perfumy tej gwiazdeczki - kozak wska­zał na Agnieszkę, która wygrażała butem Peterowi siedzącemu w łodzi. - Chciał jej kupić takie same, tylko większe.

Parsknąłem śmiechem. Gustlik ledwo się powstrzymywał.

- Zobaczmy te perfumy - powiedziałem, wyjmując fiolkę z zaci­śniętej dłoni Agnieszki.

Było to jakieś lekarstwo o trudnej do zapamiętania i wymówienia nazwie.

- Peter to mistrz zwiadu - orzekł Gustlik, patrząc na to, co trzy­mam w dłoni.

- Pozdrówże Bohuna! - krzyknąłem do Petera, gdy czajka wypły­wała na Dniestr.

Zmęczona Agnieszka założyła but, wyrwała mi lekarstwo i poma­szerowała do obozu.

- Trzeba by zorganizować operację odwetową - rzekł Gustlik, gdy tylko zostaliśmy sami.

- Tej nocy? - upewniłem się.

- Tak, najmniej będą się spodziewać. Cały obóz będzie żył porażką.

Może nie wejdziemy do środka, ale przynajmniej przyjrzymy się ich warowni. Jak się przeprawimy?

- Najlepsze byłoby czółno, ale mam lepszy pomysł. Przypomniało mi się, że Oliwiusz wśród sprzętu obozowego miał kilka trzyosobowych, składanych z drewnianych prętów i płótna kaja­ków produkowanych kiedyś w Niemieckiej Republice Demokratycznej.

- Wezmę sprzęt, a ty sprawdź miejsce, którędy wszedł Peter - roz­kazałem Gustlikowi. - Kiedy go zauważyłeś?

- Jak był w środku. Wyjrzał na ognisku, odchylając połę wejścia do namiotu.

W milczeniu wróciliśmy do obozu. W namiocie Agnieszki paliło się światło. Sądząc z odgłosów sprawdzała, czy nic nie zginęło. Koloniści już szykowali się do snu zapędzani do łóżek przez Kamila i Emila.

- Ojcze, gdzie leżą kajaki? - zapytałem Oliwiusza.

- A chciałbyś taki złożony? - uśmiechnął się. Spojrzał na moją zdziwioną minę i zaśmiał się serdecznie.

- Gdy wy tam nad rzeką bawiliście się w Żółkiewskiego pod Choci­miem, to ja pokazywałem dzieciaczkom, jak się składa kajak - wyjaśnił ojciec. - Leży u mnie w namiocie.

- Gdybyśmy wystawili wartowników, to Peter nie wszedłby - oznaj­mił Gustlik po powrocie z inspekcji wokół obozu.

Poszliśmy na tyły namiotu Oliwiusza, wyciągnęliśmy długi na cztery metry kajak oraz wiosła i idąc w górę rzeki, doszliśmy na brzeg. Wodo­waliśmy nasz okręt i mocno wbiliśmy pióra w wodę. Mieliśmy szczę­ście, że nurt był tu trochę leniwy, ale i tak tęgo musieliśmy nawiosłować się, by przepłynąć te pół kilometra. Zajęło nam to dwadzieścia minut, bo cały czas byliśmy zmuszeni korygować kurs. Wylądowaliśmy pod ma­leńkimi skałami w górę rzeki, powyżej obozu Bohuna. Ukryliśmy kajak w krzakach, rozkręciliśmy wiosła i ułożyliśmy je w koronie niskiej wierz­by. Potem pół godziny zakradaliśmy się w pobliże obozowiska kozaków.

Namioty ustawili wzorem rzymskim w czworobok. Na zewnątrz usy­pali wysoki na dwa metry wał zakończony metrowej wysokości palisa­dą. W rogach umieścili wykonane z drewnianych bali wieżyczki kryte strzechą. Mieli dwie bramy. Jedną od strony lądu, drugą od rzeki. Nad Dniestrem wybudowali przystań, gdzie były przycumowane trzy czajki.

Na wieżach, przy bramach i na pomoście wystawili posterunki. Mło­dzi chłopcy odziani w płaszcze z kapturami stali, trzymając w rękach krót­kie włócznie. W obozie, na drewnianych słupach wisiały latarnie oświetlające prawie każdy skrawek terenu. Pośrodku obozu stał okazały, ośmiokąt­ny namiot, z którego szczytu zwisała chorągiew. Jacyś ludzie, widocznie funkcyjni, chodzili pomiędzy namiotami i okrzykami usypiali tych, którzy jeszcze nie spali. Wtem z dużego namiotu wyszedł Bohun, ubrany w swój tradycyjny strój kozacki. Był z nim ten mały kozak, który oddał mi fiolkę, i Peter. Ostatni szedł ze spuszczoną głową. Poszli nad rzekę. Skradaliśmy się za nimi, trzymając się linii krzaków otaczających polanę z obozem.

Gdy dotarliśmy nad Dniestr, zobaczyliśmy, że mały kozak stoi po ko­lana w wodzie, ubrany tylko w rajtuzy. Na brzegu siedzieli Bohun i Peter.

- Zdradziłeś nas, Jureczku - przemawiał Bohun. - Rozumiem, że Polacy zaczaili się, zrobili zasadzkę. Was było jednak więcej. Nawet jak Peter przegrał, mogliście dalej walczyć albo udać, że o niczym nie wiecie.

- Ale to było jakieś lekarstwo - zajęczał Jureczek.

Chude nóżki dygotały mu jak szalone.

- Nie szkodzi - Bohun z niezadowoleniem pokręcił głową. - Je­steś kozak i masz trzymać z kozakami.

Gustlik spojrzał na mnie pytająco. Dałem mu znak, że się wycofuje­my. Tyłem pełzaliśmy przez krzaki. Gdy byliśmy już przy kajaku i skrę­caliśmy wiosła, Gustlik nie wytrzymał.

- Mogliśmy wyjść i powiedzieć, że nie można tak karać chłopaka - stwierdził.

- Rozegramy to inaczej, tak, że Bohunowi pójdzie w pięty - zapo­wiedziałem.

***

Zbliżał się wieczór, więc z Heleną poszukaliśmy niezbyt drogiego hotelu. Jeden z mieszkańców Lwowa polecił mi hotel wojskowy. Poje­chaliśmy pod wskazany adres, na osiedle zastawione blokami wybudo­wanymi ze trzydzieści lat temu.

- Ciekawe, gdzie ten hotel? - zastanawiałem się.

- Rękę daję uciąć, że ten - Helena wskazała jedenastopiętrowy szary klocek.

- Sienkiewiczowska Helena dała obciąć warkocz, gdy uciekała przed Bohunem - zażartowałem.

- Tak? - zainteresowała się i popatrzyła na swoje długie jasne włosy.

Helena miała rację, to był ten hotel. W recepcji wręczono nam klu­cze do pokojów na ósmym piętrze.

- Ciepła woda będzie między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą - oznajmiła recepcjonistka.

Uśmiechnąłem się, bo przypomniały mi się młode lata delegacji i noc­legów w polskich hotelach. Teraz taka informacja spowodowałaby, że wszyscy turyści omijaliby podobną noclegownię.

- Mogę wieczorem wyjść na spacer do miasta? - zapytała Helena, wchodząc do swojego pokoju.

- Jasne, jesteś wolnym człowiekiem - odpowiedziałem. - Dać ci trochę kieszonkowego?

Dziewczyna zawahała się.

- Tak, odejmie mi pan z wypłaty - oświadczyła.

- Dobrze - to mówiąc podałem jej banknot.

W pokoju rzuciłem się zmęczony na łóżko, otworzyłem okno i podzi­wiałem widok na tory kolejowe i górę zamkową. Potem rozebrałem się, przygotowałem przybory toaletowe i zerknąłem na zegarek. Była już pora na ciepłą wodę i rzeczywiście od jakiegoś czasu w rurach słyszałem ja­kieś dziwne bulgotanie. Otworzyłem drzwi do łazienki i cofnąłem się do pokoju, po okulary. Nie wierzyłem własnym oczom! Z sufitu zwisała rurka z sitkiem, która była prysznicem. Pod nią był wylany beton i leżała drewniana kratka aż śliska od brudu. O czystości w toalecie i wannie litościwie nie wspomnę. Do tego w rogu ujrzałem dziurę średnicy kilku­dziesięciu centymetrów pozwalającą mi wyjrzeć na korytarz. Westchną­łem i błogosławiłem pomysł zabrania klapek kąpielowych.

„Jeśli takie cuda są we Lwowie, to co czeka mnie na prowincji?” - pomyślałem.

Po kąpieli usiadłem przy stoliku i rozłożyłem atlas samochodowy Ukra­iny. Zaznaczyłem sobie hipotetyczną trasę przejazdu Franciszka Batury i coś zaczęło mnie zastanawiać. Gdy szukałem dodatkowych informacji w przezornie kupionym przewodniku, usłyszałem stukanie do drzwi.

Poprawiłem koszulę od pidżamy.

- Proszę - zawołałem.

To była Helena, ale jakże odmieniona!

- Ładnie? - dłońmi podniosła obcięte z tyłu włosy. Teraz ledwo sięgały jej za uszy, z końcówkami zawiniętymi do środka.

- Pięknie - stwierdziłem oniemiały.

- Co pan robi? - zainteresowała się, siadając po drugiej stronie stołu.

- Przygotowuję trasę naszej wycieczki - wyjaśniłem.

- I dokąd dojedziemy?

- W okolice Kamieńca Podolskiego.

- Po co? - zaniepokoiła się.

- To twoje rodzinne strony? - domyśliłem się.

- Tak - przyznała się. - Czemu jedziemy akurat tam?

- Jak wiesz, podążamy śladami Franciszka Batury - opowiada­łem. - Był on współpracownikiem Henryka Sienkiewicza. Na jego zle­cenie wyjechał na tereny dzisiejszej Ukrainy, a wówczas zaboru austriac­kiego. Przekroczył granicę austriacko-rosyjską i ślad po nim zaginął.

- Czemu wybrał akurat taką trasę?

- Nie wiem - przyznałem się. - Zauważ jednak, że na razie mamy szczęście i odnajdujemy jego ślady. Podobno Franciszek Batura szukał skarbu hetmana Iwana Mazepy. Przytoczę ci fragment listu, który Sien­kiewicz pisał do Batury: „Bardzo się cieszę, że jesteś już na tropie skar­bu. Ostatnio pisałeś, że jedziesz w rejon pomiędzy Kamieńcem Podol­skim a Chocimiem. Napisz, proszę, więcej o Twoich przygodach w Rudkach, Lwowie, Tarnopolu, Zbarażu, Skale Podolskiej i Buczaczu. Cze­mu nie piszesz aż od dwóch miesięcy?”

Helena zamyśliła się.

- Bardziej wygląda to jak wyprawa tropami „Ogniem i mieczem” niż Iwana Mazepy - powiedziała. - Czym kierował się Franciszek Batura jadąc akurat tam? Do Rudek pojechał, bo było to znane sanktua­rium, do Lwowa musiał przyjechać, ale dalej? A wie pan, jak się poruszał po tym terenie?

- „Hej, wy strzelcy siczowi”, taka podobno jest wskazówka do skarbu.

Helena zadrżała na całym ciele na dźwięk tych słów.

- Co się stało? - zaniepokoiłem się.

- Nic - dziewczyna pokręciła głową, przetarła oczy, jakby chciała zamazać jakiś koszmarny obraz z pamięci. - To znana piosenka kozac­ka - oznajmiła.

- Jesteś pewna? Znasz jej tekst?

- Doskonale, na pamięć, słyszałam go wiele razy.

Wyjąłem kartkę i długopis.

- Możesz podyktować? - poprosiłem.

Helena odchyliła głowę do tyłu i zaczęła mi tłumaczyć z ukraińskiego:

Hej, wy strzelcy siczowi, raz, dwa, trzy!

Serca dziewcząt tęsknią raz, dwa, trzy!

Naprzód wszyscy maszerujcie,

na nic nie zważajcie,

raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy!

Na przedzie setnik idzie, raz, dwa, trzy!

Nawet do piekła z nami pójdzie, raz, dwa, trzy!

Chłopiec z niego dzielny

i koń pod nim żwawy,

raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy!

- Wszędzie jako podawanie rytmu jest to „raz, dwa, trzy” - wtrą­ciła Helena. Dalej już podam samą treść.

Panie setniku, co się stało,

że w kasie grosza mamy mało.

Trzy dni chleba my nie jedli,

Zimną wodę z rzeki pili.

Powiedz nam w żywe oczy,

żeś nie brał naszych groszy,

Powiedz, powiedz, co się stało,

że grosza mamy mało.

Panie setniku, czyście czuli

jak muzycy w karczmie duli?

Za czyj grosz wy pili

i Cyganeczkę miłowali?

Nasi dowódcy, pamiętajcie,

sakiewki nie napychajcie,

Bo strzelcy wszystko

widzą ale i tak was słuchają.

Zamyśliłem się.

- To wszystko, nie ma w niej żadnych nazw geograficznych, innych wskazówek? - dopytywałem się.

- Nie.

- Wiesz, kto ją napisał?

- Nie.

- A gdzie ją słyszałaś? To stara pieśń? - zadawałem pytania.

- Nie wiem, czy stara, a bardzo lubił ją taki jeden, który mieszka nad Dniestrem, między Kamieńcem Podolskim a Chocimiem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PREZENT DLA JURECZKA • BOHUN RZUCA RĘKAWICĘ • SPACER DO „PIEKŁA” • TEMPO DNIESTRZAŃSKICH WIO­ŚLARZY • REGATY NA DNIESTRZE • WYPADEK U ZBIEGU RZEK • PRZEBUDZENIE POD OPIEKĄ AGNIESZKI • BRA­CIA KOZACY

Wracaliśmy w ponurych nastrojach. Gustlik wciąż uważał, że po­winniśmy byli interweniować. Miałem nadzieję, że Bohun nie kazał Ju­reczkowi stać w wodzie zbyt długo. Jako dowódca był odpowiedzialny za niepowodzenie akcji i nie powinien był źle traktować chłopca, który był po prostu uczciwy.

Wylądowaliśmy na północnym brzegu Dniestru.

- Z odwetem mówił pan na serio? - dopytywał się Gustlik.

- Słowo, odechce się temu kozakowi wysługiwać dziećmi - mruk­nąłem.

Na warcie w naszym obozie stał Maciek, który czekał na nasz po­wrót. We trzech zanieśliśmy kajak do namiotu Oliwiusza. Wysłałem chłop­ców spać, a sam zostałem na warcie. Spacerowałem wzdłuż naszej pro­wizorycznej palisady, wdychając rześkie powietrze napływające falami znad rzeki i smużki dymu z niedogasłego ogniska niosącego zapach pieczonych ziemniaków.

- Udała się nocna wycieczka? - z zadumy wyrwał mnie głos Agnie­szki.

- Chyba nie, nie przywieźliśmy ci perfum Bohuna - szydziłem.

- Przynajmniej on ma fantazję - odgryzła się.

- Czemu nie śpisz?

- Szykowałam leki na jutro.

- Idź już - poprosiłem.

- Troszczysz się o mnie? - zadrwiła.

- Czasami lubię być sam.

- Król lew - prychnęła i odeszła do swojego namiotu.

Po dwóch godzinach, prawie przed świtem, obudziłem Kamila i Emila. Był czas na ich zmianę. Wstali pojękując. Razem z nimi poderwał się ojciec Oliwiusz, który jechał do ośrodka po prowiant i wodę.

Obudzono mnie dopiero na śniadanie. Potem, do południa razem ze starszą grupą szykowałem nasze fortyfikacje. W tym czasie Gustlik wraz z dziewczynami udał się z maluchami do lasu na podchody.

- Co robimy z Bohunem? - wypytywał mnie Maciek, gdy odpo­czywałem na brzegu rowu, opierając czoło o dłonie złożone na trzonku łopaty.

- Nasz przyjaciel powinien dziś przypłynąć z kolejną wizytą. Będę miał dla niego prezent - zapewniłem Maćka.

Tak jak przewidywałem, po obiedzie na wodzie ukazała się czajka z Bohunem na dziobie. Czekałem na niego przy bramie. Za mną stali wszyscy koloniści i kadra obozu.

- Co za komitet powitalny! - ucieszył się Bohun na nasz widok.

- Wczoraj wystarczyło naszych dwóch i jedna kobieta, by przegnać całą czajkę kozaków - złośliwie zauważyła Agnieszka.

Bohun skrzywił się, jakby te słowa go zabolały.

- Zapewniam, że to było nieporozumienie, niesubordynacja moich podwładnych - odpowiedział.

- Jak się czuje Jureczek? - zapytałem.

Bohun milczał, zimno mierząc mnie wzrokiem.

- Trzeba odwagi, żeby grać fair i potem znosić niesłusznie nałożo­ną karę - mówiłem, a twarz Bohuna pąsowiała. - Mam nadzieję, że chłopak nie musiał długo stać w rzece?

Bohun nie odpowiedział, lecz mięśnie jego twarzy lekko drgały, a pię­ści zacisnęły się.

- Mam coś dla Jureczka - kontynuowałem.

Wyjąłem z kieszeni honorową odznakę spadochronową, przyznawa­ną w mojej jednostce osobom zasłużonym dla „czerwonych beretów”. Odchodząc z wojska zabrałem sobie takie dwie na pamiątkę. Po reorga­nizacji armii mój pułk został zlikwidowany.

- Dawano to u nas za odwagę - dodałem.

Bohun niechętnie przyjął dar. Chwilę oglądał odznakę.

- Tyś kozak, masz duszę zadziorną - powiedział. - Może spróbu­jesz swych sił w „piekle”?

- Co masz na myśli?

- Kilometr w dół rzeki Dniestr łączy się ze Smotryczem, dalej jest przełom. Zrobimy wyścig.

- Kilometr w dół rzeki? - zdziwiłem się.

- Tam i z powrotem. Za przełomem jest most z jednym przęsłem. Płyniemy wokół niego i do domciu.

- Czym?

- Czółnami, sam wybierzesz, którym będziesz chciał płynąć.

- Kiedy?

- Choćby dziś. Przed wieczerzą.

- Zgadzam się.

- Wariaci - usłyszałam w tle komentarz Agnieszki.

- Pójdę obejrzeć trasę regat - uprzedziłem Bohuna.

- Sam chciałem ci to zaproponować - odparł.

Gdy koloniści mieli ciszę poobiednią, poszedłem z Maćkiem i Gustlikiem w dół Dniestru. Pierwszy kilometr rzeczywiście zapowiadał się spokojnie. Nagle przed połączeniem ze Smotryczem nurt bystrzał, poja­wiała się duża fala pędząca w górę rzeki. Prąd wody kręcił tu kółka, tworząc wokół podwodnych skał wiry. Staliśmy na cyplu, gdzie łączyły się dwie rzeki. Maciek przytknął do oczu lornetkę.

- Cwaniak - określił Bohuna. - Zna tu pewnie każdy zakręt rze­ki, każdy wir. W najlepszym razie wykąpie się pan w rzece.

Określenie „przełom” dla tego, co działo się z powierzchnią wody poniżej zlewiska dwóch rzek, było bardzo łagodne. Most widziałem ki­lometr w dół rzeki.

- Słyszycie, jak gra? - zapytał Gustlik.

- Co? - zdziwił się Maciek.

- To miejsce - powiedziałem rozglądając się dookoła.

Za naszymi plecami i na brzegach Smotryczu, nad skalistymi urwiska­mi szumiały lasy, a osiki i brzozy uczepione ścian kołysały się, chyliły ku kroplom wody, unoszącym się nad szalejącymi rzekami. Smotrycz przy­pominał dzikiego konia, toczył białe grzywy piany, podskakiwał na każ­dym podwodnym głazie, głośno chlupotał. Dniestr toczył swe wody dostojnie i łącząc się ze Smotryczem próbował go uspokoić, zepchnąć jego szalone prądy na boki. Po południowej stronie Dniestru, na wzgórzach złociły się kłosy pszenicy przecinane wąskimi językami lasów.

Huk wody, szum lasu, przebijające się przez tę symfonię solo pta­ków gnieżdżących się w urwiskach i konarach drzew tworzyło niesamo­witą muzykę, jakby gwar siedemnastowiecznej karczmy, gdzie mieszały się głosy przybyszów z Dzikich Pól, polskich dragonów, muzyków i kup­ców przekazujących sobie wieści ze szlaku.

- Niesamowite miejsce, niesamowity kraj - stwierdził Maciek.

- Patrzcie! - Gustlik wskazał wejście do jaskini położonej dzie­sięć metrów nad poziomem Smotryczu, po drugiej stronie.

- Może jutro zorganizujemy wyprawę do jaskini? - zaproponował Maciek.

- Dobrze, zrobimy wycieczkę całej kolonii w to miejsce - zgodzi­łem się.

Wróciliśmy do obozu w samą porę, bo na naszą stronę płynęły już czajki kozaków Bohuna ciągnąc trzy czółna. Poszedłem się przebrać w lekki sportowy strój. Gdy wróciłem na plażę, nasi koloniści i kozacy stali przyglądając się czółnom.

Łódeczki były wykonane z jednego pnia drzewa, miały niskie dzioby i rufy i w środku zmieściłyby najwyżej trzech, czterech pasażerów. Do tego na brzegu leżały wiosła o krótkich rączkach i szerokich piórach, wystrugane z jednego kawałka deski.

- Wybieraj! - powiedział Bohun na mój widok.

Był ubrany w płócienne spodnie i taką samą koszulę. Na szyi miał rzemyk z amuletem ukrytym na piersi. Jureczek, który stał na dziobie jednej z czajek, pokazał mi odznakę spadochroniarską i uśmiechnął się.

Obejrzałem czółna i wiosła. Wszystko wyglądało na solidne i do ni­czego nie mogłem mieć zastrzeżeń.

- To - wskazałem środkowe czółno.

Bohun wziął pierwsze z lewej strony. Podniosłem wiosło i usadowi­łem się w łódeczce. Sprawiała wrażenie ciężkiej i chybotliwej. Bohun, nim usiadł, zrzucił koszulę ukazując mocne opalone ciało, nabrzmiałe muskuły i naszyjnik ze znakiem Tryzuba.

- Pomogę pana zepchnąć - przez tłum przecisnął się Jureczek.

Za czółnem Bohuna stał Peter.

- Niech Agnieszka powie, kiedy mamy startować! - zapropono­wał Bohun.

- Sami się startujcie, idioci! - krzyknęła w odpowiedzi. - Co chcecie sobie udowodnić?

Wściekła poszła do obozu.

- Startujcie w imię boże i nie potopcie się - odezwał się Oliwiusz.

Peter wypchnął Bohuna i szedł z nim, aż woda sięgała mu do kolan.

Jureczkowi pomagał Gustlik.

- Niech pan wiosłuje w takim tempie - poradził mi Jureczek i zanu­cił pieśń:

Hej, wy strzelcy siczowi, raz, dwa, trzy!

Serca dziewcząt tęsknią, raz, dwa, trzy!

Naprzód wszyscy maszerujcie,

na nic nie zważajcie,

raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy!

- Na „piekle” trzeba się trzymać lewej strony - dodał.

Bohun już był dwadzieścia metrów w dół rzeki. Mocno wbiłem wio­sło w wodę, próbując zespolić się nurtem bystrzyny na Dniestrze, by ta mnie sama niosła. Zauważyłem, że Bohun wiosłował w dziwnym tem­pie. Skojarzyłem sobie pieśń Jureczka.

„No, no, oto tajemnica dniestrzańskich flisaków” - pomyślałem.

- Hej, wy strzelcy siczowi, raz, dwa, trzy! - nuciłem, na „raz, dwa, trzy!” mocniej wbijając pióro w wodę. Potem zmiana strony i kolejny wers. Czółno niosło aż miło. Bohun wciąż prowadził, ale dystans zmniej­szył się już do kilkunastu metrów. Przeciwnik obejrzał się na mnie i za­czął mocniej wiosłować. Przyspieszył nieznacznie, ale chyba bardziej zmęczył się, bo krople potu iskrzyły się mu na plecach w świetle zacho­dzącego słońca.

„Bardzo dobrze, będzie zmęczony przy przeprawie pod prąd” - po­myślałem.

W kilka minut byliśmy już przy „piekle”. Zgodnie z podpowiedzią Jureczka kierowałem się ku lewej stronie. Bohun wbił się w sam środek. I wtedy przypomniały mi się spływy kajakowe na przełomie Dunajca. Kajakarze mogli tam utrzymać się jedynie w głównym nurcie, bo rzeka przez wieki wyrzeźbiła głębiny wolne od podwodnych kamieni. Nie trzeba było wiosłować, tylko dobrze sterować.

Ustawiłem wiosło jak ster i wpłynąłem między białe grzywacze i wiry. Gdy trzeba było, balansowałem ciałem, starałem się jednak utrzy­mać właściwy kierunek, używając jedynie wiosła. Prądy znosiły mnie w kierunku Bohuna, który na środku rzeki walczył z prądami i wirami.

Korzystając z siły rozpędu Smotryczu minąłem Bohuna, by po dwu­stu metrach wypłynąć na spokojniejsze wody. Zrelaksowałem się i chcia­łem chwilę odpocząć.

Hej, wy strzelcy siczowi, raz, dwa, trzy!

Serca dziewcząt tęsknią, raz dwa, trzy!

Nagle usłyszałem za sobą pieśń. To Bohun, z dzikim uśmiechem na ustach, płynął prosto na moją rufę. Kilkoma szybkimi pchnięciami wio­seł zszedłem z jego kursu. Zaśmiał się tylko i pognał w dół. Zapomnia­łem się w złości, poniosło mnie i zacząłem jak szaleniec wiosłować, by tylko dogonić Bohuna. Efekty pościgu były mizerne, a jeszcze bardziej zmęczyłem się. Zamiast ostatni odcinek do mostu zbierać siły, ja zmar­nowałem je w beznadziejnym rajdzie. Po prostu Bohun był silniejszy. Przypomniałem sobie rady Jureczka i wróciłem do starego rytmu.

Gdy byłem dwadzieścia metrów od przęsła, Bohun już je opłynął i na jego czerwonej z wysiłku twarzy pojawił się tryumfujący uśmiech.

- Nikt prócz mnie nie przepłynął „piekła” w obie strony! - zawołał.

Wypływając zza betonowej podpory pod prąd Dniestru, zastanawia­łem się, dla kogo to robię. Wyobraziłem sobie te zielone oczy i ogarnął mnie spokój. Po kilku minutach stwierdziłem, że płynie mi się o wiele lepiej niż z prądem.

„Najważniejsze, żeby przepłynąć” - myślałem i nuciłem kozacką piosenkę.

Koszulka mokra od potu i wody kleiła mi się do ciała, a zachodzące słońce oślepiało i wtedy pojąłem niebezpieczeństwo.

„Nic nie będę widział” - przyszło mi do głowy.

Faktycznie, już z odległości dwustu metrów „piekło” przypominało lustro iskrzące się czerwienią zachodu. Woda jakby paliła się. Próbowa­łem zobaczyć, którędy płynie Bohun, lecz jego sylwetka była ledwie widoczna. Wreszcie dojrzałem jasne odblaski na piórze jego wiosła. Był w połowie „piekła”.

Postanowiłem podpłynąć do brzegu Dniestru od strony, skąd był dopływ Smotryczu. Jakiś czas płynąłem zasłonięty kamienistym brzegiem, by pod kątem prostym wbić się w prąd wpadającej do Dniestru rzeki i, mając go z prawej burty, spychany na lewo, próbować przebić się w górę rzeki.

Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Nie widziałem niczego dookoła. Pochylony do przodu, ze wzrokiem wbitym przed dziób czółna, wypa­trując niebezpieczeństw, walczyłem z żywiołem i nagle mignęło mi wio­sło. Obejrzałem się, ale Dniestr porwał je dalej. Za chwilę musiałem uciekać przed wywróconą łodzią Bohuna.

- Bohun! Gdzie jesteś?! -krzyknąłem.

Ten moment, gdy się rozglądałem, rzeka wykorzystała, by obrócić moje czółno i wprowadzić je w ruch wirowy. I wtedy o burtę mojej łodzi uderzył Bohun, a właściwie jego bezwładne ciało. Chwyciłem go za pas u spodni i zacząłem wciągać na pokład. Przy okazji o mało sam nie wy­wróciłem się. Rzuciło mnie na podwodną skałę i czółno na chwilę zatrzymało się. Sprawdziłem, czy Bohun żyje, odwróciłem go na plecy. Oddychał, a z rozciętego czoła płynęła krew.

Teraz musiałem walczyć o życie nas dwóch. Wiosłowałem resztkami sił i kierowałem się do północnego brzegu Dniestru. Miałem nadzieję, że ktoś przez lornetkę widzi, co się stało i przybędzie z pomocą. Jeszcze kilka minut siłowałem się z prądem, by podejść blisko brzegu. Czułem, że już nie dam rady wiosłować, płuca ledwo dyszały, serce biło w oszała­miającym tempie. Rzuciłem wiosło i przewróciłem się na prawą stronę. Przeważone czółno zaczęło nabierać wody i wtedy skoczyłem do wody chwytając Bohuna. Czysta woda trochę mnie zmyliła, spodziewałem się, że będę tu miał wodę najwyżej do piersi, a okazało się, że sięgała powy­żej czubka mojej głowy. Mając jednak twardy grunt pod nogami, ostat­kiem sił wyszedłem na kamienistą plażę. Bohun nie oddychał.

„Utopił się” - przeraziłem się.

Przypływ adrenaliny sprawił, że zapomniałem o zmęczeniu i zaczą­łem reanimować konkurenta. Na przemian wdychałem w niego powie­trze i masowałem serce. Po minucie Bohun wypluł wodę, otworzył zala­ne krwią oczy i ponownie stracił przytomność.

- Obudź się, draniu! - krzyczałem.

Przytknąłem ucho do jego piersi. Oddychał równo. Martwiła mnie rana głowy. Namoczoną w wodzie koszulką przemyłem ranę i po wyżęciu jej, z braku lepszego bandaża, owinąłem nią pokaleczoną głowę Bohuna.

- Obudź się, bo nie dam rady cię nieść! - krzyczałem na Bohuna. - Pomocy! - wołałem w stronę naszego obozu.

Gdy tylko odzyskałem równy oddech, dźwignąłem Bohuna i niosłem jak dziecko. Co kilkanaście metrów musiałem robić odpoczynek. Mój marsz trwał pół godziny, gdy w końcu dostrzegli mnie kibice stojący na brzegu. W moim kierunku ruszyła czarna fala ludzi, kolonistów i koza­ków. Usiadłem, potem położyłem się i wszystko było mi już obojętne. Cały czas czułem bicie serca Bohuna, którego nie miałem sił z siebie zdjąć. Oczy same mi się zamknęły.

***

Było ciemno, bardzo ciemno, gdy chłód obudził mnie. Dreszcze wstrząsnęły całym moim ciałem.

- Obudził się! - usłyszałem głos Jureczka i tupot jego bosych stóp.

- Paweł, otwórz oczy! - usłyszałem ojca Oliwiusza.

- Idzie Agnieszka - rzucił Maciek.

- Nie denerwuj mnie! - odezwałem się.

- Zapamiętamy pierwsze słowa bohatera - zaśmiał się Gustlik.

- Wyjdźcie wszyscy! - rozkazała Agnieszka.

Wciąż nie mogłem się ruszyć, tylko fale dreszczy rzucały mną po łóżku. Próbowałem otworzyć oczy, ale gdy miałem je zamknięte, czułem się wspaniale.

- Ty idioto, czemu dałeś się sprowokować temu wariatowi? - nie spodziewałem się takich słów.

Potem nastąpiło coś jeszcze bardziej nieoczekiwanego. Poczułem jej włosy otulające moją głowę miękkim płaszczem przesiąkniętym jej zapachem. Agnieszka przytuliła się do mnie i tak trwała dłuższą chwi­lę.

Delikatnie pogładziłem ją po plecach. Natychmiast wyprostowała się.

- No, otwórz oczy - poprosiła.

Uniosłem powieki i zobaczyłem, że już zapadł zmrok.

- Bohun? - zapytałem.

- Ma twardą głowę - odpowiedziała. - Przeżyje.

- Nagniotłaś mu chleba z pajęczyną?

- Żartowniś - mruknęła, sprawdzając mój puls.

Potem zaświeciła mi w oczy, osłuchała i życzyła miłej nocy.

- Będzie zdrowy - orzekła wychodząc.

- Jestem z ciebie dumny - oznajmił wchodząc ojciec Oliwiusz.

- Wyciągnął pan Bohuna z „piekła” - dodał Maciek.

- Podobno dokonał pan cudu - rzucił Gustlik.

- Pytanie tylko, czy zyskałem przez to przyjaciela, czy jeszcze więk­szego wroga? - zaśmiałem się.

- To drugie - orzekła cała trójka.

- A wie pan, gdzie teraz leży Bohun? - zapytał Gustlik.

- Nie mów, bo się zdenerwuje - syknął duchowny.

- Za późno, poza tym jesteśmy przyjaciółmi - powiedział Maciek. - Bohun leży na kozetce w namiocie Agnieszki. We trzy z Moniką i Ewą biegają wokół niego jak przy niemowlaku. Przy bramie, na plaży czekają kozacy. Prawie płaczą za swoim wodzem, a o panu mówią z ogromnym szacunkiem.

W tym czasie wypiłem kubek bulionu, herbatą popiłem aspirynę, zawinąłem się w śpiwór i przy ostatnich słowach Maćka zasnąłem. Obudził mnie huk armat. Zerwałem się z łóżka i wybiegłem przed namiot. W naszym obozie wszyscy byli już dawno po śniadaniu. Witali mnie z radością, ale i tak patrzyli na drugą stronę.

- Co się stało? - zapytałem.

- Kozacy witają powracającego dowódcę - wyjaśnił ojciec Oliwiusz.

- Mają armaty? - zdziwiłem się.

- I szable, i prymitywne samopały. Biorą udział w odtwarzaniu hi­storycznych bitew kozackich - odpowiedział zakonnik.

- Bohun wyzdrowiał?

- Po nocy odzyskał siły. Nie denerwuj się, ale Agnieszka też chodzi jakaś szczęśliwa.

Bez słowa powlokłem się do siebie. Po porannej toalecie zajrzałem do kuchni, bo czułem ssanie w żołądku. Gdy jadłem własnoręcznie zrobioną jajecznicę, siedząc na krawędzi naszego wału, podeszła Monika.

- Nie jest tak, jak pan myśli - powiedziała.

- Niby jak, z czym? - zdziwiłem się.

- Z Agnieszką i Bohunem.

- Co mnie to obchodzi - wzruszyłem ramionami.

- Niech pan nie udaje... - wstała i odeszła obrażona.

- Będzie pan miał siły na wycieczkę pod jaskinię? - dopytywał się Gustlik, gdy już siedziałem nad pustym talerzem.

- Pójdziemy tam po południu - zaproponowałem.

- Świetnie - ucieszył się Gustlik i wstał, otrzepując spodnie.

Wyprostowany zamarł na chwilę i nerwowo spojrzał w moją stronę.

- Ten facet nie ma umiaru, znowu tu płynie - zapowiedział wizytę Bohuna.

Wstałem i ruszyłem w kierunku plaży. Tym razem Bohun nie śpie­wał, nie uśmiechał się. Nasi koloniści tradycyjnie wybiegli przywitać widowiskową załogę kozaków.

Bohun zeskoczył do wody, nim czajka dobiła do brzegu. Szedł pro­sto w moją stronę. Stanął pół metra ode mnie. Dziś ubrał się na czarno i wyglądał jak mnich.

Oparł dłonie na moich ramionach.

- Tyś okrył się mołojecku sławu - powiedział.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

- Tyś mi uratował życie, więc teraz jest twoje - rzekł Bohun i wyjął bebud, rodzaj kozackiego kindżału, i przeciągnął nim po przedramieniu, a potem zakrwawione ostrze skierował w moją stronę.

ROZDZIAŁ ÓSMY

LWOWSKIE ŚNIADANIE • TELEFONICZNA WIADOMOŚĆ OD JERZEGO BATURY • CZEGO FRANCISZEK BATURA SZUKAŁ W ZBARAŻU? • W TWIERDZY KSIĘCIA JEREMIEGO WIŚNIOWIECKIEGO • GOMÓŁKA BIAŁEGO SERA • KARABIN AWANTURNIKA

Tego wieczoru Helena jeszcze nie zdradziła mi swej tajemnicy, ale byłem pewny, że mężczyzna, który śpiewał stare kozackie pieśni, był kimś bliskim sercu dziewczyny. Wiedziałem, że przyjdzie czas, gdy sama wszystko opowie o tym, co ją pchnęło, by szukać szczęścia aż w Polsce. Mogłem jedynie cieszyć się, że trasa naszej podróży powoli prowadziła w kierunku jej rodzinnych stron. Przez sen słyszałem pociągi jeżdżące po pobliskich torach. Dźwięk ten obudził mnie we wczesnych godzinach rannych i ze zdziwieniem skonstatowałem, że ukraińskie składy mają nawet po dwadzieścia kilka wagonów. Gdy tylko umyłem się i spakowa­łem, do moich drzwi zapukała Helena. Ona także była gotowa do drogi.

- Dzień dobry - przywitała się. - Chyba czas ruszyć na spotkanie przygody?

- Tak jest - radośnie zatarłem ręce. - Jeszcze tylko zjemy śniada­nie...

Pożegnaliśmy „etażną”, jak z rosyjskiego nazywała się pracownica hotelu odpowiedzialna za porządek na etażu, czyli piętrze po naszemu. U takiej pani można było na przykład zamówić herbatę. My jednak ze­szliśmy po schodach do stołówki. Po drodze, przez okno na klatce scho­dowej widziałem ukraińskich żołnierzy trenujących biegi sprinterskie na pobliskim stadionie.

Śniadanie składało się z twarożku z podaną oddzielnie słodką śmie­tanką, plastra mortadeli w jajecznicy i kawałków kaszanki. Przyzwycza­jony do przeróżnej kuchni zjadłem swoją porcję spoglądając z zadumą na Helenę pochłaniającą posiłek.

„Jej polskie rówieśniczki nawet by tego nie tknęły” - pomyślałem.

W radosnych nastrojach wyjechaliśmy ze Lwowa. Czekały nas puste szosy odgrodzone od ukraińskich pól zaporami z topoli i brzóz. Włączyłem radio w samochodzie i przez jakiś czas słuchaliśmy na przemian ukraińskiego i zachodniego popu. Helena czytała „Ogniem i mieczem”. Gdy na chwilę zamknęła książkę, postanowiłem ją trochę rozruszać inte­lektualnie.

- Znasz Tarnopol? - zapytałem.

- Byłam tam parę razy.

- Pomyśl, gdzie tam moglibyśmy szukać śladów Franciszka Batury?

Helena zadumała się. Usiadła wygodniej i zapatrzona w okno zaczę­ła mówić.

- Muszę przyznać, że nic mi nie przychodzi do głowy. Miasto było zniszczone tyloma wojnami, że tylko chyba jedna cerkiew jest w nim w miarę stara. Zamek, wybudowany w XVI wieku, został w XIX wieku przebudowany i stracił militarny charakter. W czasie drugiej wojny światowej miasto było w trzech czwartych zniszczone. Szukać tam czegoś z końca XIX wieku, to jak próbować znaleźć igłę w stogu siana.

- Po co Franciszek Batura mógł tam jechać?

- Sądzę, że po prostu tam dojechał pociągiem.

- W takim razie czego mógł szukać w Zbarażu?

- Nie wiem - Helena wzruszyła ramionami.

Zatrzymałem Rosynanta na poboczu drogi i zerknąłem na mapę.

- No, tak! - krzyknąłem zadowolony.

Co prawda zdarzenie, które mi się przypomniało, nie należało do najprzyjemniejszych, bo był to pierwszy rozbiór Polski. Wtedy to Au­stria zagarnęła ziemie aż po rzekę Zbrucz, a więc Tarnopol i Zbaraż też. Kamieniec Podolski znalazł się w rosyjskiej jurysdykcji dopiero po dru­gim rozbiorze, a Chocim znalazł się w rękach rosyjskich na początku XIX wieku. Franciszek Batura działał na styku granic trzech państw: Austro-Węgier, Rosji i Turcji i właśnie tam czegoś szukał.

- Co się stało? - zainteresowała się Helena.

Wyjaśniłem jej historyczne zawiłości związane z zaborami.

- Czyli czego szukał Batura w Zbarażu? - dopytywała się moja towarzyszka podróży.

- Nie jestem pewien, ale pewnie dobrego przewodnika na drugą stronę granicy.

- Dobrze, ale z Tarnopola do Zbruczu jest ze trzydzieści kilome­trów.

- Tak, to jak sądzę dzień drogi konno - argumentowałem. - Na­wet pieszo nie jest to tak daleko. Stąd jego tułaczka wzdłuż granic dawnego zaboru austriackiego. Tarnopol, nieodległy Zbaraż, Buczacz pra­wie dwadzieścia kilometrów od Turcji. Batura chciał w jakiś sposób wejść na teren Rosji.

- Raczej była to awanturnicza przygoda - orzekła Helena. - Nie mógł normalnie przekroczyć granicy?

- Zapominasz, że wówczas Polacy byli postrzegani przez zaborców jako krnąbrni poddani. Może bał się kłopotów związanych z przekracza­niem granicy, poza tym jak miał przewieźć łup z powrotem?

- Wszystko to sprawia wrażenie, jakby Batura wiedział, dokąd je­chać - mruknęła Helena. - Co go pchało do Kamieńca Podolskiego? Przecież nie tylko pieniądze do odebrania u ormiańskich kupców.

- Pojedziemy do Tarnopola, gdzie muszę skorzystać z telefonu - powiedziałem.

Zatrzymaliśmy się przy dawnym zamku, obecnie siedzibie organiza­cji związanych z Unią Europejską. Przedstawiłem się pani odpowiedzial­nej za kontakty z krajami Europy Wschodniej, pokazałem legitymację służbową i mogłem skorzystać z telefonu. Zadzwoniłem pod numer tele­fonu komórkowego Jerzego Batury.

- Jestem na wakacjach - usłyszałem głos Batury. - Jeśli jesteś tym, kim myślę, to wciśnij cyfry związane z inicjałami wiadomo kogo - po chwili usłyszałem dalszy ciąg wiadomości.

„Co miał na myśli Batura mówiąc te słowa?” - zastanawiałem się. Wtedy przypomniała mi się sztuka wysyłania SMS-ów, której uczył mnie kiedyś Paweł. Zerknąłem na swój telefon komórkowy. Inicjały Franci­szka Batury znajdowały się pod cyframi 3 i 2. Wcisnąłem je w takiej kolejności.

- Witam, panie Tomaszu! - odezwał się radosny głos Batury. - Ojciec mówił, że może pan potrzebować dossier naszego przodka. Jest ono dostępne pod numerem telefonu...

Szybko zanotowałem numer telefonu sądząc z numeru kierunkowe­go gdzieś w województwie warmińsko-mazurskim. Uśmiechnąłem się do Ukrainki i poprosiłem o możliwość wykonania jeszcze jednego tele­fonu.

Uprzejmie zgodziła się, ale jej cierpliwość chyba powoli wyczerpy­wała się. Wykręciłem numer, po trzech sygnałach coś dziwnie zabrzę­czało w słuchawce, a potem znowu był odgłos oczekiwania na odebranie połączenia.

- Tak, słucham! - odezwał się czyjś zdyszany głos.

- Nazywam się Tomasz N.N. i dzwonię w sprawie... - przedstawi­łem się.

- Panie Tomaszu, czemu tak oficjalnie?!

Teraz rozpoznałem, że dodzwoniłem się do Olbrzyma, naszego zna­jomego spod Olsztyna.

- Gdzie pan jest? Gdzieś nad jeziorami mazurskimi? - wypytywał Olbrzym. - Na ekranie swojego telefonu widzę numer z tamtych tere­nów.

- Nie, jestem na Ukrainie - wyjaśniałem. - Ktoś podał mi numer telefonu w Polsce, a ten przełączył do ciebie. Czy masz dla mnie jakieś informacje?

- To o to chodzi?! - zdziwił się Olbrzym. - Dwa dni temu, pod sam wieczór przyszła do mnie przesyłka kurierska. Nazwisko nadawcy nic mi nie mówiło. W środku była szara koperta z tekstem: „Otworzyć po telefonie Pana Samochodzika”. Myślałem, że znowu wplątaliście się w jakąś aferę szpiegowską.

- Dziękuję za wyjaśnienia, ale czy mógłbyś otworzyć kopertę? - ponaglałem Olbrzyma. - Dzwonię aż z Ukrainy - zaakcentowałem te słowa.

- A ta babka, która siedzi przed panem, jest ładna? - Olbrzym wypytywał mnie, jakbym był na pikniku.

- Błagam! Szybciej! - jęknąłem.

- Spokojnie, byłem na końcu mojej farmy, gdy pan zadzwonił, te­raz już dochodzę do drzwi. To jak z tą panną?

- Ładna - mruknąłem.

Ukrainka uśmiechnęła się, bo domyśliła się, że to o niej mowa.

- Blondynka? - Olbrzym nie dawał spokoju.

- Nie, brunetka, proste włosy zapięte w kok - odpowiedziałem. - Wiesz, co to jest rachunek za telefon?

- Spokojnie, panie Tomaszu. Muszę wyjąć kopertę ze skrytki. A ta brunetka ma duże...

- Piwne oczy - szybko dokończyłem. - Zaraz wyjdę z siebie.

- Niepotrzebnie - mruknął Olbrzym. - Już mam...

Czytał mi skrócony życiorys Franciszka Batury, a ja robiłem odręcz­ne notatki.

- Może pan dać tę brunetkę do telefonu? - zakończył Olbrzym.

- Dziękuję ci za pomoc! - rzuciłem na pożegnanie i odłożyłem słuchawkę.

Zostawiłem Ukraince banknot dziesięciodolarowy.

- Pięknie pani dziękuję za pomoc - pożegnałem dziewczynę.

Wróciłem do Heleny, która w tym czasie robiła zakupy w sklepie samoobsługowym przy rynku.

- Dowiedział się pan czegoś ciekawego?

- Tak - pomachałem notesem z notatkami. - Byłaś kiedyś w Zba­rażu?

- Nie, ale czytałam, że teraz restaurują twierdzę.

- Naprawdę? - zdziwiłem się.

- No wie pan, jako miejsce ukraińskiego zwycięstwa.

- Pojedźmy i zobaczmy - mruknąłem niezadowolony, albowiem nie lubiłem jakiejkolwiek odmiany szowinizmu.

Pod zbaraską twierdzę zajechaliśmy w pół godziny. Z zewnątrz prezen­towała się okazale. Grube na kilka metrów mury, założone na planie kwadra­tu, remontowano od poziomu głębokich na dziesięć metrów fos. Obwarowa­nia były niskie, zaledwie na pięć, sześć metrów. Z rogów wyprowadzono ziemne ostrogi fortyfikacyjne, mające służyć jako wysunięte stanowiska ar­tylerii. Do środka weszliśmy długą na co najmniej osiem metrów bramą. Gdy wyszliśmy na dziedziniec, okazało się, że po prostu tak grube są mury mieszczące dawniej kazamaty i pomieszczenia gospodarcze. Sam pałac nie wyglądał okazale, raczej jak typowy szlachecki dwór, a to przez renesanso­wy styl budowli i późniejsze klasycystyczne przeróbki.

Byliśmy chyba jedynymi turystami w okolicy, więc nic dziwnego, że zainteresował się nami sam dyrektor muzeum zamkowego.

- Jurij S. - przedstawił się. - Cieszę się, że pan nas odwiedził - dodał, gdy z kolei ja się przedstawiłem. - Co pana do nas sprowadza?

Wyjaśniłem, że szukam śladów pobytu pewnego Polaka, który był w okolicach Zbaraża lub w samym Zbarażu pod koniec XIX wieku.

- A, wiem! - ucieszył się. - Chodzi panu o Henryka Sienkiewi­cza? Podobno był tu i zbierał materiały do książki o powstaniu Chmielnickiego.

Sądzę, że dyrektor muzeum znacznie lepiej znał powieść Sienkiewi­cza, ale ze względu na krytykę, jaką czasami wzbudzała w środowiskach ukraińskich za przedstawiony obraz siedemnastowiecznych Kozaków, wolał nie poruszać drażliwego tematu. Sienkiewicz pokusił się o przedstawienie kozactwa jako bezrozumnej tłuszczy, pijącej na umór wódkę. Do jednego worka wrzucił prawdziwych siczowców i zbuntowanych chłopów.

- Właściwie nie, ale może wie pan, gdzie tu bywał Sienkiewicz?

- Niestety, nie. Wie pan, cała bitwa toczyła się tam - dyrektor wskazał za siebie, na pola. - Tam były wały.

- A jaki charakter będzie miało muzeum? - zaciekawiłem się.

- Bardziej etnograficzny - dyrektor wyjaśniał niechętnie.

Rozumiałem go doskonale. Wysoki pomnik Bohdana Chmielnickiego w centrum niewielkiej miejscowości mówił sam za siebie.

- Jakieś polonica może mieć ksiądz - dyrektor dodał na pożegnanie.

Podziękowałem za radę i pożegnałem go. Sądziłem, że rzeczywiście więcej informacji uzyskam od miejscowego księdza.

Zjechaliśmy do miasteczka i podjechaliśmy pod katolicki kościół w stylu barokowym.

- Tu leży Konstancja z Jełowickich Kaczkowska - Helena czytała wodząc palcem po pokrytej mchem tablicy przy wejściu, z lewej strony. - Prosi o twoje Pozdrowienie Anielskie.

Dziewczyna na chwilę przyklękła i pomodliła się. Ja w tym czasie szukałem plebanii i od jakiejś staruszki dowiedziałem się, że ojciec Win­centy pojechał z rana do sąsiedniej wsi, ale wróci w porze obiadu. Spoj­rzałem na zegarek. Mnie samego też już ssało w żołądku, więc zdecydo­wanie nadchodziła wspomniana pora.

Naprzeciw kościoła był sklep spożywczy. Poszliśmy tam z Heleną. Miałem w samochodzie prymus, więc mogliśmy pokusić się nawet o goto­wanie. Jednak jak zobaczyłem gomółkę białego sera i czarny żytni chleb, nie chciałem już nic innego. Kupiliśmy jeszcze śmietanę z miejscowej mleczarni, pomidory, cebulę.

Wjechałem Rosynantem na plac przed plebanią położoną trzydzieści metrów od kościoła. Za świątynią wznosiły się budynki dawnego klaszto­ru, teraz otoczone rusztowaniami, na których nikt jednak nie pracował.

Helena przygotowała wspaniały posiłek. Ser pokrojony w plasterki nie rozpadał się, jednak gdy kruszyło się go w palcach, wspaniale rozta­piał się na rozpływające się w ustach drobiny. Śmietana była tak gęsta, że na łyżce stała i kołysała się jak galareta. Chleb, czarny, gęsty, smako­wał wspaniale, jak wspomnienie dzieciństwa na wsi, gdy ciocia przed pokrojeniem bochna robiła na nim znak krzyża. Pomidory były duże i so­czyste. Jedliśmy więc sałatkę z tych pomidorów i cebuli w śmietanie, zagryzając czarnym chlebem i kostkami sera. Siedzieliśmy na księżych schodach i czekaliśmy grzejąc się w słońcu.

Gdy byliśmy w połowie posiłku, podeszła do nas tęga kobieta, z siwy­mi, krótko ściętymi włosami zaczesanymi na bok. Lekko kulała. Miała około siedemdziesięciu lat, ale jej twarz wyglądała znacznie młodziej, a to dzięki uśmiechowi, który prawie ani na moment nie schodził z jej twarzy.

- Państwo też do ojca Wincentego? - zapytała po przywitaniu.

- Tak, czekamy na niego - odpowiedziałem.

- Ale chyba nie w sprawie ślubu? - zażartowała, przyglądając się Helenie.

- Jej biała suknia z welonem w najbliższym czasie nie minie - zapewniałem. - Ja już za stary jestem, żeby stawać w konkury do takiej młódki - teatralnie westchnąłem.

Helena spłoniła się.

- Ja tu do księdza aż ze Lwowa przyjechałam - kobieta przysiadła się.

Zaprosiłem ją do posiłku. Skwapliwie skorzystała i jadła chleb z se­rem. Helena poszła zaparzyć herbatę.

- Dobry ten chleb - zastanowiła się kobieta patrząc na ciemne pieczywo. - Ma odrobinę miodu i kminku, jak ten ze Lwowa, przedwo­jenny.

- Pani jest Polką? - zapytałem. - Przepraszam, może określiłem to zbyt trywialnie, lwiowianką, katoliczką?

- Po pierwsze, jestem katoliczką, po drugie, lwiowianką, na końcu Polką - wyjaśniła kobieta. - A pan z Polski przyjechał?

- Tak.

- A tam takiego chleba to nie ma? - ni to spytała, ni to stwierdziła, patrząc na kromkę w dłoni. - Pan zna Lwów?

- Trochę, ale nie tak jak pani.

Helena podała nam kubki z herbatą i usiadła na schodku poniżej nas.

- Zna pan wzgórze zamkowe? - dopytywała się kobieta. - To z an­teną telewizyjną?

- Widziałem je z daleka.

- Przez czterdzieści lat byłam lwowską tramwajarką i teraz mam tak niską emeryturę, że muszę dorabiać, sprzedawać pocztówki, przewo­dniki. Wiem, że dziś po południu przyjadą tu dwa polskie autokary. To nieważne - machnęła ręką, tak jakby rzeczywiście jej przejazd kilka­dziesiąt kilometrów, żeby zarobić parę groszy, był nieważny. - Kiedyś spotkałam tam dawną Iwowiankę, co mi wiersz o chlebie lwowskim po­tem przysłała.

Kobieta wyjęła złożoną w czworo kartkę wyrwaną z zeszytu i zaczę­ła czytać.

Nieraz gdy wieczór gwiazdy zamigocą,

Modląc się cicho, o co? o co? o co?

Gdy „ Chleba naszego „przed tron płynie boski,

On wie, o co się modlę, o chleb lwowski.

Zakończyła czytać ostatnie strofy i maleńka łza spłynęła jej po po­liczku. Otarła ją szybko, jakby speszona, że nie potrafiła zapanować nad uczuciami.

- Ja tu w interesach przyjechałam, a wy? - zapytała.

- Szukam śladów pewnego Polaka, który był tu pod koniec XIX wieku - odpowiedziałem. - A jak zajadę tam, gdzie planuję, to zatań­czę na weselu tej panny - zaśmiałem się.

- Ten Polak jak się nazywał?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo podszedł do nas potężnie zbudowa­ny mężczyzna o twarzy cherubina, ubrany na czarno. Ta twarz kontrasto­wała z posturą i basowym głosem przypominającym ludzi z chrypą spo­wodowaną wcale nie chorobą, lecz mocnymi trunkami.

- Babcię Stanisławę znam, ale państwa widzę pierwszy raz - rzekł na powitanie.

Przedstawiłem się i wyjaśniłem cel wizyty. Ojciec Wincenty zaprosił nas do chłodnego wnętrza plebanii. Tam opowiedziałem mu o naszych dotychczasowych odkryciach i domysłach. Duchowny polał nam z dzban­ka kompotu z czarnych porzeczek, który sądząc po butelkach ustawio­nych w kredensie w kuchni służył także do produkcji win. Usiedliśmy przy stole przykrytym haftowaną serwetą z wazonem z kwiatami na środ­ku. Ojciec Wincenty zamyślił się.

- Było tu kiedyś tajne przejście łączące kościół z zamkiem - za­czął.

Wstrzymaliśmy oddech, chociaż spodziewałem się, jaki będzie finał opowieści o korytarzu, zważywszy chociażby na odległość pomiędzy twierdzą a świątynią - około ośmiuset metrów.

- Ale w XIX wieku z kościoła dało się przejść w tamtym kierunku tylko czterysta metrów, a reszta była zasypana - dokończył ksiądz. - Teraz nawet nie wiem, gdzie były te wejścia.

- Podejrzewam, że ten Polak szukał raczej kogoś, kto by go przepro­wadził przez granicę, może zatrzymał się w klasztorze? - sugerowałem.

- Wie pan, to jest myśl! - wychylił duszkiem zawartość szklanki i huknął szkłem stawiając ją na stole. - W klasztorze mamy archiwum - oznajmił. - Są tam głównie księgi rachunkowe, ale kiedyś natkną­łem się też na jakiś pamiętnik miejscowego mnicha.

Lwowianka pożegnała się z nami i została na plebanii, a my poszli­śmy do kościoła.

- Wie pan coś na temat naszego kościółka? - zapytał ojciec Wincenty.

- Nie - przyznałem się spoglądając na dwie strzeliste wieże przy kruchcie.

- W 1622 roku Jeremi Wiśniowiecki ufundował kościół OO. Ber­nardynów pod wezwaniem świętego Antoniego, patrona wschodnich ziem Rzeczypospolitej - opowiadał duchowny, wprowadzając nas do niemal pozbawionego ozdób wnętrza. Wybielono ściany, stary ołtarz przepadł. Na starej posadzce z biało-czarnej kostki stały zwykłe ławy. - Tu jest słynący z cudów obraz Matki Boskiej Zbaraskiej - ojciec Wincenty wskazał boczny ołtarz. - W czasie pożaru klasztoru, podczas remontu kościoła, ogień zatrzymał się trzy, może cztery metry od obrazu. Ta ko­pia była poświęcona przez samego papieża - Polaka. Tu Jan III Sobieski leżał krzyżem przed obrazem i obiecywał być najwierniejszym sługą. Po wiktorii wiedeńskiej wrócił tu i złożył hojne wotum.

- Gdzie mogło być wejście do podziemi? - dopytywała się Helena.

- Z klasztoru przejdziemy do podziemi, to wam wszystko pokażę. Może znajdziecie to przejście, ale wątpię. Kościół stoi na tysiąc sześciu­set dębowych palach, bo pod nami jest bagno.

W klasztorze panował bałagan typowy dla ekip budowlanych. Mię­dzy drewnianymi rusztowaniami, taczkami, wiadrami z wbitymi w za­prawę kielniami, pomiędzy stosami cegieł i worków przecisnęliśmy się do małej celi na drugim piętrze, zamkniętej na trzy sztaby zabezpieczone trzema różnymi kłódkami.

- Drzwi są ogniotrwałe - pochwalił się ojciec Wincenty.

W tym jednym pomieszczeniu panował porządek. Duchowny kilka minut przeglądał grzbiety ksiąg oprawionych w skórę, ustawionych na półkach pod ścianami.

- Tu jest rocznik gospodarczy klasztoru z 1886 roku - położył przede mną duży, gruby tom.

Zdmuchnął kurz i poszedł szukać pamiętnika.

Przeglądaliśmy z Heleną kolejne strony, rubryki, w których notowa­no dary, zakupy na rzecz klasztoru i jego zyski ze sprzedaży płodów rol­nych, dzierżawy, darów od wiernych i pielgrzymów.

- Tu! - zawołała Helena. - Wierzchowiec i dwa juczne konie - przeczytała. - Dziwne, jednego dnia taka sprzedaż, pierwsza w całym roku - zauważyła.

- Niestety mnisi nie zapisali nazwiska kupca koni - wpatrywałem się w zapisy. - Tego samego dnia sprzedano także paszę i „produkty spożywcze”. Jestem przekonany, że to Franciszek Batura robił tu zaku­py. Tak, nasz Franciszek Batura był niezwykle doświadczonym podróż­nikiem - powiedziałem, wyjmując swoje notatki. - Urodzony w 1840 roku w Paryżu, syn byłego powstańca listopadowego, a potem żołnierza legii cudzoziemskiej. Brał udział w powstaniu styczniowym jako prze­mytnik broni dla oddziałów powstańców. Potem poszedł w ślady ojca. Do lutego 1867 roku służył w batalionie legii stacjonującym w Meksy­ku, skąd przywiózł chustę z wizerunkiem Matki Boskiej z Gwadelupy.

- Czemu to takie ważne? - zdziwiła się Helena.

- W Meksyku przykrywano nimi twarze zmarłych - wyjaśniłem.

- Potem Franciszek Batura przeniósł się do batalionu formowanego we Francji i brał udział w obronie Orleanu w czasie wojny prusko-francuskiej w 1870 roku. Brał udział w tłumieniu Komuny Paryskiej, a potem zerwał kontrakt z legią i wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Podobno był kowbojem, poszukiwaczem złota, nawet szulerem. Tam, w czasie pobytu w Kalifornii poznał Sienkiewicza. W latach osiemdziesiątych XIX wieku wrócił przez Anglię i Hamburg do Polski. Chciał kupić jakiś ma­jątek, ale szybko stracił pieniądze przywiezione zza oceanu na dziwnych transakcjach handlowych z kupcami rosyjskimi. Nagle wszelki ślad po nim zaginął. Tyle wiem z opowieści rodu Baturów.

- Miał żonę, dzieci? - dopytywała się Helena.

- Z jego dwóch braci jeden wrócił do Polski - odpowiedziałem.

- Sam Franciszek był bezdzietny. Pewnie w związku z zasługami po­wstańczymi musiał ukrywać się przed rosyjskim zaborcą. A chustę przy­wiezioną z Meksyku podobno cały czas nosił ze sobą. Albo rzeczywiście był człowiekiem religijnym, albo Meksykanka, która mu ją podarowała, głęboko zapadła w serce awanturnika.

- A więc mamy pewność, że stąd wyruszył ku granicy i nagle zagi­nął - podsumowała Helena.

- Wyruszył, ale wrócił - uzupełnił ojciec Wincenty, odchodząc od półki z grubym, zakurzonym zeszytem w ręce. - A u mnie na plebanii leży jego karabin Lee kaliber 11 milimetrów, wzór z 1879 roku z wy­miennym magazynkiem, standardowy karabin armii amerykańskiej, pro­dukowany w zakładach Remingtona.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

LABIRYNT ZBARASKIEGO KOŚCIOŁA • JAK FRANCISZEK BATURA WYBRAŁ SIĘ ZA ROSYJSKĄ GRANICĘ? • INTUICJA OJCA WINCENTEGO • MEKSYKAŃSKA CHUSTA • POSZU­KIWANIA W BUCZACZU • KARIERA HETMANA IWANA MA­ZEPY • POJAWIENIE SIĘ HORPYNY

Rewelacje ojca Wincentego pochodziły z pamiętnika.

- Musimy coś jeszcze sprawdzić - powiedział duchowny.

Gestem ręki zaprosił, żebyśmy szli za nim. Starannie zamknął archi­wum i poprowadził nas do klatki schodowej w północno-wschodnim narożniku budynku. Gdy znaleźliśmy się przed drzwiami prowadzącymi do piwnicy, wziął latarki z podręcznej półki umieszczonej w niszy, która dawniej służyła chyba dla lampy naftowej.

Po otwarciu grubych dębowych drzwi, pokrytych kurzem ze skuwanego tynku, ujrzeliśmy szerokie ceglane schody. Pośrodku miały umie­szczone dwie drewniane szyny służące dawniej do wytaczania z piw­niczki beczek z winem. Ostrożnie schodziliśmy, przyświecając sobie dwiema latarkami. Przypuszczałem, że zeszliśmy około trzech metrów pod poziom ziemi. Po wnętrzu ogromnej piwnicy ze stropem ze sklepie­niem łukowym podpieranym niskimi, przysadzistymi kolumnami, wala­ły się drewniane resztki beczek, skrzynek. Promienie latarek ledwo roz­jaśniały mrok pomieszczenia.

- Napisano tu, że nieznany człowiek przybył do klasztoru i chciał kupić wierzchowce - ojciec Wincenty czytał łaciński zapis, tłumacząc go jednocześnie na język polski. - Oczywiście sprzedano mu konie i wte­dy nieznajomy poprosił na stronę przełożonego klasztoru. Rozmowę słyszał także autor zapisków, bo przypadkiem szukał czegoś w bibliotece, którą nieznajomy wybrał na miejsce rozmowy. Polak przedstawił się jako były powstaniec, który z tajną misją wybiera się do Rosji. Przeor uznał go za szaleńca, ale obiecał, że poszuka dobrego przewodnika. Najlepszym człowiekiem mógł być świeżo nawrócony miejscowy zbój­nik, który rabował w Rosji, a w Galicji miał schronienie. W nocy obaj wyjechali z klasztoru i przemykali się polami. Po trzech dniach jeden z mnichów opowiadał autorowi wspomnień, że poprzedniej nocy ra­zem z przeorem chowali w katakumbach ciało człowieka, którego twarz była przykryta jakąś dziwną chustą. Nazajutrz po pochówku austriaccy żandarmi w towarzystwie rosyjskiego oficera szukali tego Polaka.

- To Franciszek Batura zginął? - Helena zmartwiła się.

- Gdzie może być pochowany ten tajemniczy zmarły? - zapytałem.

- Musimy pójść tam - oświadczył ksiądz, wskazując promieniem latarki odległe metalowe drzwiczki.

Szliśmy około trzydziestu metrów przez nagromadzone przez lata śmieci. Ksiądz Wincenty wyjął stary żelazny klucz i z trudem przekręcił go w zamku.

Ujrzeliśmy labirynt wąskich, niskich korytarzy.

- Uwaga na zapadnie - ostrzegł nas duchowny.

Poprowadził nas w prawo. Szliśmy po ubitej ziemi, ocierając ramio­nami o pokryte wilgocią i brudem ściany z cegieł.

- Byłem tu tylko raz i trochę pobłądziłem - przyznał się.

- Nie chcielibyśmy nadużywać gościnności ojca, na pewno ojciec ma swoje obowiązki - odpowiedziałem. - Możemy sami poszukać tego ciała.

- Proszę pana, to dopiero jest historia! - cieszył się ojciec Win­centy. - Będę miał co opowiadać turystom!

- Są tu szczury? - dopytywała się Helena.

- Z pewnością - potwierdził duchowny i zaśmiał się.

Nie wiem, co go cieszyło bardziej, czy możliwość nastraszenia dziew­czyny, czy perspektywa barwnych opowieści snutych pasażerom polskich autokarów.

Minęliśmy dwie odnogi z lewej i jedną z prawej. Przy tej ostatniej duchowny zatrzymał się na moment.

- Tędy było chyba przejście do zamku - powiedział. - Przesze­dłem tym korytarzykiem z pięćdziesiąt metrów i nagle kończył się mu­rem z cegieł jaśniejszych niż pozostałe. Ściana miała też gorszą zaprawę, zapewne późniejszą.

- Skąd ojciec wie, którędy nas prowadzić? - zapytałem.

- Intuicja - zapewnił przewodnik.

Skręciliśmy w lewo i domyśliłem się, skąd bierze się przekonanie księdza, że dobrze idziemy. Znał długość kościoła i po prostu nie wycho­dził poza obręb jego fundamentów. Teraz ceglane ściany były zastąpione murem z kamieni. Jeszcze raz skręciliśmy w lewo.

- Uwaga! Studnia! - usłyszeliśmy ostrzeżenie.

Musieliśmy przeciskać się, ocierając się o ścianę nad czarną czelu­ścią, w której blask latarki odbijał się od czarnej, cuchnącej wody. Otwór miał metr średnicy, a w cembrowinie zauważyłem ślady po zamontowa­niu mechanizmu zapadni.

- Po co były te zapadnie? - zapytałem.

- Nie wiem - padła sucha odpowiedź.

Uznałem, że bernardyni wciąż mają swoje tajemnice. Teraz skręcili­śmy w prawo i nagle weszliśmy do długiego pomieszczenia ciągnącego się w poprzek od wejścia.

- Tutaj - wyjaśnił ojciec Wincenty.

Z należytą powagą rozejrzeliśmy się po sali. W oczach Heleny wi­działem strach.

- Nie bój się, zmarli nie zrobią nam krzywdy - uspokajałem dziew­czynę. - Po prostu uszanuj pamięć o nich.

- Poszukajmy tej chusty - zaproponował ojciec Wincenty.

Świeciliśmy latarkami po piętrowych niszach w ścianie.

- Jeżeli chcieli go gdzieś ukryć, to pewnie położyli głębiej - zasu­gerowałem.

Zmumifikowane zwłoki zachowały się w nadzwyczaj dobrym stanie zważywszy na wilgotne otoczenie. Spostrzegłem jednak, że to pomie­szczenie było wyjątkowo suche. W rogach dostrzegłem otwory wentyla­cyjne, umieszczone pod różnymi kątami.

- Jak w egipskich piramidach - ojciec Wincenty potwierdził moje domysły.

Mnisi leżeli w swych habitach, z dłońmi złożonymi do modlitwy, z wplecionymi między palce różańcami. Chyba się domyślałem, dla kogo była przeznaczona zapadnia umieszczona tuż za zakrętem korytarza. Część z różańców była cenna, ze złota, srebra, wysadzana drogimi kamieniami szlachetnymi.

Po kwadransie poszukiwań odkryliśmy zwłoki z tajemniczą chustą. Tak jak przypuszczaliśmy, były ukryte najgłębiej. W tej niszy leżało aż trzech mnichów i ten czwarty zmarły, najbardziej nas interesujący.

- I co teraz? - zapytał duchowny.

- Możemy odsłonić twarz? - Helena zapytała z trwogą w głosie.

- Skoro musicie - duchowny wydawał się być trochę przytłoczo­ny sytuacją.

- Pozwoli ojciec, że zajrzę i coś sprawdzę - zaproponowałem.

Duchowny przeżegnał się i odmówił krótką modlitwę, przepraszając w niej zmarłych za to, że naruszamy ich spokój.

- Proszę - rzekł na koniec, dając mi przyzwolenie.

Uklęknąłem, bo zwłoki leżały w niszy tuż przy podłodze. Ostroż­nie wszedłem do środka, opierając się lewą ręką w wolnym miejscu między ciałami duchownych. Nozdrza drażnił mi kurz. Poświęciłem na chustę, była zbutwiała i bałem się ją unieść, żeby nie rozpadła się. Ze­rknąłem na dłonie leżącego, delikatnie dotknąłem jego piersi i jeszcze raz uważnie obejrzałem chustę. Potem cofnąłem się i wstając otrzepa­łem dłonie.

- I co? - pierwsza zapytała Helena.

- Batura wyjechał stąd żywy - oznajmiłem. - Leżą tu zwłoki mnicha, który mu towarzyszył.

Ojciec Wincenty zajrzał do środka i poświecił latarką.

- Jest pan pewien? - zdziwił się.

- Żeby mieć pewność, trzeba by zerwać chustę, ale to by ją zni­szczyło - wyjaśniałem. - Zmarły ma tradycyjny różaniec w dłoniach, na nogach skórzane sandały z zakrzepłymi śladami krwi. Podobnie na kostkach widać zaschłe strugi krwi. Jeżeli założymy, że ciało wieziono konno, przerzucone przez siodło, to by wszystko wyjaśniało. Na piersi, z prawej strony, wymacałem poharatane żebra. Nie ma pewności, ale sądzę, że od kuli. Ciemną plamę odkryłem też na chuście, na wysokości skroni. Sądzę, że chusta Matki Boskiej z Gwadelupy nie była tylko ge­stem miłosierdzia Franciszka Batury, ale w ten sposób zakryto przed wścibskim okiem pogruchotaną czaszkę. Ostatnia wskazówka to ten pa­miętnik - wskazałem zeszyt w rękach księdza. - Nie ma w nim ani słowa o powrocie tego mnicha. Możemy więc przypuszczać, że Batura pojechał ku granicy tureckiej, bo tu odkryto jego pojawienie się. W ja­kim stanie jest karabin, który ma ojciec na plebanii?

- W dobrym - odpowiedział duchowny. - Nawierciłem zamek i lufę, żeby nie nosił znamion broni użytkowej. Moja gospodyni znalazła go pod murem posesji, gdy kopała w ogródku. Co ciekawe, w magazyn­ku znalazłem jeden pocisk, a reszta była w dwóch skórzanych ładowni­cach. Były tam też dwa magazynki, jeden pusty. Wszystko było zawinię­te w naoliwioną derkę.

- A więc Batura kazał ukryć także swoją broń - domyśliłem się. - Zapewne korzystał z amerykańskiego karabinu ze względu na senty­ment do starych czasów pobytu w USA. Opis znaleziska wskazuje, że broń została użyta, doszło do wymiany ognia, w której zginął mnich i Batura wycofał się do klasztoru.

- Jestem ciekaw, czego szukał ten człowiek - powiedział ojciec Wincenty.

- Obiecuję, że jak to znajdziemy, to napiszę do ojca list - przyrze­kłem.

Wyszliśmy z podziemi i ze zdziwieniem zauważyliśmy, że jest już późne popołudnie. Staruszka zostawiła na plebanii list, w którym napisa­ła, że sama oprowadziła wycieczki po kościele i odjechała do Tarnopola. Ojciec Wincenty zaproponował nam, żebyśmy zostali u niego na noc, ale grzecznie podziękowaliśmy za gościnę. Dostaliśmy butelkę wina z czar­nych porzeczek i błogosławieństwo na dalszą drogę.

Wyruszyliśmy w kierunku Buczacza, do którego dojechaliśmy po półtorej godziny. Zatrzymaliśmy się w centrum przy barokowym ratuszu z połowy XVIII wieku z wieżą wysoką na 35 metrów. Na pierwszy rzut oka przypominał siedzibę sandomierskich rajców. W oddali, na wzgórzu widzieliśmy ruiny zamku, który w XVI i XVII wieku był twierdzą nie do zdobycia ze względu na swe położenie nad rzeką, w otoczeniu jezior.

- Co teraz? - zapytała Helena.

Mieliśmy trochę za dużo szczęścia. W każdej miejscowości, gdzie się zatrzymaliśmy, natykaliśmy się na ślady Franciszka Batury. Jeszcze ostatnie dwie godziny przed zamknięciem urzędów szukaliśmy starych ludzi, którzy znaliby miejscowe legendy, opowieści, mieli jakiekolwiek wiadomości o przemytnikach, miejscach, gdzie przekraczano granicę. W bibliotece i w miejscowym muzeum nic jednak nie wiedziano na inte­resujący nas temat.

- Czarna rozpacz - stwierdziła zmęczona Helena.

Sumiennie występowała w roli mojej tłumaczki, znała przecież natu­rę Ukraińców, wiedziała, kiedy kłamią lub nie chcą pomóc. Była przeko­nana, że miejscowi naprawdę nic nie wiedzieli.

- Może Buczacz jest za daleko od granicy? - sugerowała, gdy sie­dzieliśmy w kawiarni i piliśmy kawę.

- Raczej minęło zbyt dużo czasu od tamtych wydarzeń - odpar­łem. - Może Batura był tu i stwierdził, że nie ma szans przekroczyć Dniestru, który był przecież z drugiej strony pilnowany przez Turków. Trzeba się zastanowić, co miano by przemycać przez granice Austro-Węgier i Turcji? Alkohol ze względów religijnych nie wchodzi w ra­chubę. Lepiej jedźmy do Skały Podolskiej, to miejscowość nad byłą granicą zaborów. Jutro z rana rozpoczniemy poszukiwania, a potem poje­dziemy już do Kamieńca Podolskiego.

- Dobrze - Helena zgodziła się niechętnie.

Powoli ściemniało się, gdy dojechaliśmy do Skały Podolskiej. Go­spodarze pozwolili nam zatrzymać się na łące u stóp wzgórza zamkowe­go. W resztkach dziennego światła mogłem podziwiać białe, wapienne skały wystające spomiędzy zielonego pastwiska owiec i strzeliste resztki ścian zamku z kamienia. W dole, od wschodu szumiała rzeka Zbrucz.

Rozstawiłem Helenie namiot, a sam pościeliłem sobie w Rosynancie. Rozpaliliśmy prymus i usiedliśmy na kocach zapatrzeni w mroczną toń rzeki. Popijałem mocną herbatę i jadłem chleb z pasztetem.

- Powiesz mi, czego uczyli cię w szkole na temat Iwana Mazepy? - poprosiłem dziewczynę.

- Chce pan sprawdzić moją wiedzę? - uśmiechnęła się.

- W Polsce niewiele, może zbyt mało uwagi poświęca się tej postaci.

- Dla Ukraińców jest on bohaterem narodowym, może nie na miarę Chmielnickiego, ale to on walczył o samoistność Ukrainy. Cerkiew pań­stwowa wyklęła tego człowieka. Rosjanie mówią na niego „zdrajca”. Polacy mieli wtedy inne problemy. Polski historyk, Paweł Jasienica, na­pisał kiedyś, że „Ukraina nie po to istnieje na świecie, by podlegać Pol­scy czy Rosji.”

- Zgadza się. Iwan Mazepa Kołodyński był rodowitym Ukraińcem, szlachcicem herbu Kurcz. Naprawdę za młodu przeżył przygodę, którą opisał Juliusz Słowacki.

- Jaką? - zdziwiła się Helena.

- Mazepa nie wiedzieć czemu miał wielkie powodzenie u płci prze­ciwnej. Musiał mieć chyba jakiś urok, którym czarował możnych ów­czesnego świata i braci Kozaków. Słowacki z bohaterki romansu uczynił wojewodzinę, ale naprawdę byłą to pani Falbowska, ziemianka z Woły­nia. Mąż, z którego Mazepa zrobił rogacza, pojmał uwodziciela i nagie­go przywiązał do grzbietu końskiego twarzą do ogona. Potem wystraszył rumaka i pognał go w cierniste krzaki.

- A co się stało z niewierną żoną?

- Tego w moim wieku nie przystoi opowiadać tak młodym pannom - uśmiechnąłem się. - W 1687 roku został hetmanem, dzięki czarowi, jaki roztaczał na dworze carycy. Zresztą faworytowi carycy, który poparł jego kandydaturę, posłał w podzięce dziesięć tysięcy rubli. Dziwne, że cerkiew rosyjska wyklinała Mazepę aż do 1917 roku, a w soborze przy Grobie Pańskim w Jerozolimie pewnie do dziś przechowują podarowaną przez niego srebrną płaskorzeźbę z dwoma napisami w językach cerkiewnosłowiańskim i łacińskim. Podobno był otwarty na wpływy kultu­ry Zachodu, lecz nie czerpał wszystkich wzorców bezkrytycznie. Podob­ny był w tym do cara Piotra I, tyle że ten był wręcz zapatrzony w zdoby­cze europejskiej cywilizacji.

- To za rządów Mazepy kolegium kijowskie uzyskało stopień aka­demii zatwierdzony przez cara Piotra I, wtedy w Siczy powstały monu­mentalne sobory. Podobno wtedy Ukraina miała szansę odrobić zaległo­ści spowodowane długimi, krwawymi wojnami. Wie pan dzięki czemu?

- Dzięki temu, co ukrywano za płotem z drzew rosnących wzdłuż dróg - odpowiedziałem. - Te cudne pola mogły i mogą być spichle­rzem sporej części Europy. Zboże płynęło i do polskiego Gdańska, i do pruskiego Królewca.

- Tak. O tym, jak doszło do konszachtów szwedzkiego króla Karola XII z Mazepą, to już musi pan opowiedzieć.

- Pomysł jednoczenia sił ukraińskich i szwedzkich przeciw potę­dze carskiej Rosji był już realizowany przez Chmielnickiego. W opo­wieści o Mazepie trzeba się jednak cofnąć do 1703 roku, gdy szwedzkie wojska króla Karola XII, który przebojem zdobywał sławę żołnierską, zajęły zamek w Lidzbarku Warmińskim. Zimę król szwedzki spędził na zamku. Tu podobno sprowadził Stanisława Leszczyńskiego, dwudziestoośmioletniego wojewodę poznańskiego, szwedzkiego kandydata do polskiego tronu. Wojewoda był wykształconym człowiekiem, zaś Karol XII od małego przygotowywał się do spędzania czasu w siodle, bez zdej­mowania butów, nocowania w chłopskich chatach, prowadzenia wojen, potyczek i podjazdów.

- Rzeczywiście niezwykły duet, ale ten Karol XII też był niezłym chwatem - przyznała Helena.

- Przyjaźń tych dwóch tak różnych osób zaowocowała obwołaniem 12 lipca 1704 roku w Warszawie Leszczyńskiego antykrólem, bo wów­czas oficjalnym królem był August II - kontynuowałem opowieść. - Potem trzech królów ścigało się po ziemiach polskich, a w tym czasie car Piotr I przygotował się do wojny ze Szwecją. W 1706 roku Karol XII wkroczył do Saksonii i zmusił Augusta II do rezygnacji z korony pol­skiej na rzecz Leszczyńskiego. Rok później król szwedzki ruszył na wschód za carem uchodzącym do Moskwy. Wtedy też doszło do przy­mierza Karola XII, Leszczyńskiego i hetmana Mazepy.

- I do klęski Szwedów pod Połtawą - dopowiedziała Helena.

- Tak, króla szwedzkiego zgubiła pewność siebie. Zima 1708/1709 roku była szczególnie trudna dla wojsk szwedzkich wędrujących po za­chodnich obszarach Rosji i to nie tylko ze względu na aurę. Pod koniec listopada 1708 roku zwolennicy zdetronizowanego Augusta II pokonali w bitwie pod Koniecpolem stronników Leszczyńskiego. Mazepa podjął bezskuteczne tajne negocjacje z carem, chcąc wrócić do jego łask. Awan­tura przyjaciół z zamku lidzbarskiego zakończyła się w lipcu 1709 roku pod Połtawą, gdzie doszło do walnej bitwy. Przedtem porywczy Karol XII został ranny w nogę, asystował przy swojej operacji pomagając chi­rurgom wyjmować kawałki swoich strzaskanych kości. Potem wyczer­pane wojska szwedzkie uległy potędze wyszkolonych i dobrze wyekwi­powanych oddziałów rosyjskich. Karol XII i Mazepa uciekali przed Ro­sjanami przez Dzikie Pola w kierunku granicy tureckiej...

- Boże... - Helena nagle wzdrygnęła się, patrząc za moje plecy.

Obejrzałem się za siebie. Na granicy kręgu światła i mroku stała potężnie zbudowana starucha o krzywym nosie ozdobionym brodawką, z krzaczastymi brwiami i długimi przetłuszczonymi włosami. Była bar­dzo wysoka i opierała się na kosturze. U stóp położyła worek z zielonego płótna. Uśmiechała się patrząc na przerażoną Helenę.

- Bohun ucieszy się, jak mu powiem, że wróciłaś i tego starego odpowiednio przyjmie - zachrypiała niewiasta, którą od razu w my­ślach przezwałem Horpyną.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

KOZACKIE POWITANIE • UROCZYSTA KOLACJA • PROWO­KACJA PETERA • POJEDYNEK MAĆKA • WALKA NA NAHAJKI • ZAWODY STRZELECKIE • STARCIE Z SARACENEM • UCIECZKA NA STEP • KOGO WIDZIAŁA HORPYNA?

Tego dnia nie miałem siły na wyprawę do jaskini, tym bardziej że wieczorem czekała mnie ważna uroczystość. Blizna po nacięciu na ra­mieniu już pokryła się strupem. Swędziało mnie, ale Agnieszka potaje­mnie zdezynfekowała skaleczenie. Potem cały dzień leniuchowałem, zbierając siły na drugie spotkanie z Bohunem. W tym czasie koloniści grali w piłkę, zajmowali się pracami obozowymi.

Po południu pojechałem z Agnieszką do miasta po paczkę z lekami. Tym razem nie chciała nigdzie się urwać. Po prostu zabraliśmy paczki z poczty i wróciliśmy do obozu.

Po kolacji ojciec Oliwiusz zgodził się zostać w obozie z młodszymi dziećmi, które powinny wcześniej iść spać. Zostali także Kamil i Emil, którzy szykowali dzieciakom jakąś niespodziankę.

Po zapadnięciu zmroku na wodach Dniestru ukazały się pochodnie. To płynęły kozackie czajki, po mnie i po moich gości. W pierwszej łodzi był Peter. Gestem zaprosił mnie do siebie. Reszta musiała pomieścić się w pozostałych czajkach.

Wiosła ciężko uderzyły o wodę. W falach Dniestru łamały się odbi­cia pochodni, a łódź płynęła w równym tempie, prosto w kierunku roz­świetlonego obozu kozaków. Przyjrzałem się kozakom. Wszyscy byli ubrani w odświętne białe koszule i czarne spodnie wpuszczone w wyso­kie buty. Peter stanął na dziobie lodzi, oparł jedną stopę o burtę i zaśpiewał spoglądając w noc, migocące wysoko gwiazdy i „piekło”, gdzie Dniestr łączył się ze Smotryczem.

Hej, bracia, panowie mołojcy,

Kozacy, Zaporożcy!

Oj, gdzież to wy przebywacie?

Czy do matki Siczy przyjeżdżacie?

Czy wrażych Lachów kijami okładacie?

Czy Tatarów-bisurmanów niby trzodę

harapami do niewoli zapędzacie?

Przy słowach o Lachach drgnąłem zaniepokojony, ale zauważyłem, że żaden z kozaków nie spoglądał na mnie wrogo. Po prostu Peter zanu­cił starą pieśń z dumki „Śmierć Kozaka bandurzysty”.

Gdy zbliżaliśmy się do przystani, Peter przyłożył dłonie do ust., czy­niąc z nich tubę.

- Pugu! Pugu! Pugu! - krzyknął.

Zawsze wydawało mi się, że ten okrzyk to wymysł wyobraźni Sien­kiewicza.

- Pugu! Pugu! - odkrzyknął Bohun.

- Kozak z Ługu! - zawołał Peter.

- Przywiążcie łodzie i zachodźcie, proszę, w gościnę! - odpowie­dział Bohun.

Czajka delikatnie przybiła do pomostu. Ubrany w zwykłe spodnie i koszulę czułem się niezręcznie w tak wyelegantowanym towarzystwie. Bohun stał na początku pomostu, a za nim czekał szpaler młodych koza­ków z pochodniami lub spisami.

Usłyszałem za sobą zachwyt naszej młodzieży na widok Bohuna. Kozak miał na głowie wysoką czapkę z karakułową obwódką. Za obrze­żem czapki była wetknięta fajka i kapciuch z tytoniem. Na strój iden­tyczny do towarzyszy Bohun założył kontusz, długi po kolana, koloro­wy, wyszywany motywami roślinnymi, przepasany skórzanym pasem z pętelkami, w które zatknął szablę i kindżał. Na to wdział zielony kaftan zdobiony złotymi haftami. Długie, obszerne szarawary, zawinięte na końcu nogawek i tak sięgały ziemi. Bohun skrzyżował ręce na piersi i czekał, aż podejdę, a w jego oczach dojrzałem zimne blaski przemieszane z ogni­kami radości. Podejrzewałem, że ten uroczysty początek był tylko prologiem do jakiejś nielichej niespodzianki.

- Witaj - rzekł Bohun, kładąc mi dłoń na ramieniu.

- Witaj - odpowiedziałem.

- Zapraszam, bracie - Bohun gestem zaprosił mnie na drogę do obozu.

Szliśmy w milczeniu, a z oddali słyszałem głos tarabanów wygrywa­jących jakiś ponury marsz. Gdy zbliżaliśmy się do bramy, do bębnów przyłączyły się piszczałki i bandury.

Bohun kroczył dumny, stawiając kroki do rytmu muzyki. Zaprowa­dził mnie do swojego namiotu przedzielonego parawanem na część biu­rową i prywatną. Podobnie jak Bohun pokłoniłem się ikonom.

- Przebierz się - Bohun wskazał mi swoją prywatną garderobę, gdzie czekało na mnie ubranie na wieszaku.

Kozak stanął do mnie tyłem i czekał. Odziałem się w kozacki strój, a mój kaftan był niebieski. Wyszliśmy na plac apelowy, otoczony pier­ścieniem stołów. Pośrodku płonęło ognisko.

Bohun wskazał mi honorowe miejsce przy swoim stole. Po prawicy posadził Agnieszkę, a po mojej lewej Monikę. Do stołu podawali młodzi kozacy. Dalej usadzono starszych kolonistów i kadrę. Bohun chwycił kielich ze szkła i podał mi go. W środku była brunatna ciecz. Powącha­łem. Był to popularny na Ukrainie kwas chlebowy.

- Bracia kozacy! - krzyknął Bohun do swoich towarzyszy. - Ten mołojec - wskazał mnie - jak wiecie, uczciwie wyzwany na pojedy­nek, stanął do niego. Przepłynął „piekło” w obie strony i uratował mi życie. Chwała mu!

- Chwała mu! - odkrzyknęli kozacy.

- Zabrał moje życie, a tylko między kozakami może być braterstwo życia - Bohun zamyślił się na moment. - Chcesz być kozakiem? - zwrócił się do mnie.

- Atamanie, towarzystwo, pokłon wam! - przypomniał mi się frag­ment z „Ogniem i mieczem”.

- Pokłon wam, pokłon - odpowiedziała czerń.

- Jestem zaszczycony waszym przyjęciem mojej osoby. Nie wiem, czy jestem godzien...

- Chwała mu! - przerwał mi okrzyk tłumu.

- Dziękuję za zaszczyt. Jestem dumny, że przyjmiecie mnie do swo­jego grona.

- Chwała mu!

Bohun stuknął swoim kielichem w mój i wypił jednym haustem za­wartość swojego. Potem usiadł i zapalił fajkę. Spocząłem obok niego. Ataman pstryknął palcami i zaraz dziesięcioletni chłopiec przyniósł mi pięknie wyrzeźbioną fajkę i tytoń.

- Będzie twoja, tak jak strój - mruknął Bohun, puszczając kłęby dymu.

W tym czasie podano kolację. W miskach przynoszono uchę, czyli rosół z ryby, a potem szczerbę, czyli kluski gotowane na tym rosole. Tacę z hałuszkami, tłustymi pierożkami z czosnkiem, podawał mi Jureczek.

- Niech pan uważa na siebie - szepnął.

Bohun przegnał go spojrzeniem i zaraz uśmiechnął się do mnie. Z jego oczu nie mogłem nic wyczytać.

Na koniec poczęstowano nas mamałygą, czyli ciastem z kukurydzy z owczym serem, i pastremą, czyli baraniną wysuszoną na słońcu.

Zauważyłem, że nasze dziewczyny ledwie próbowały potraw. Gustlik objadał się tak, że aż mu się uszy trzęsły. W trakcie posiłku na śro­dek placu wskoczyli bandurzyści, grajkowie z tamburynami. Z cienia zagrzmiały tarabany. Do tancerzy w ukraińskich strojach ludowych do­łączyły dziewczyny.

Bohun przyglądał się widowisku z uśmiechem ukontentowania. Po kilkunastu minutach pokazów kozak wstał i skłonił się przed Agnieszką. Ta zgodziła się zatańczyć. Para zawirowała na placu, a ognisko tylko błyskało na rudych włosach tańczącej. Do pląsów wyrwały się inne pary. Po jakimś czasie zostałem sam przy stole, nie licząc Gustlika, który ze stoickim spokojem pałaszował wędzone ryby. Co chwila z tłumu dostrze­gałem skierowane w moją stronę spojrzenia Agnieszki. Nagle właśnie wokół niej zrobił się tumult. Peter i Bohun stali naprzeciw siebie z wy­ciągniętymi z pochew szablami.

- Przestańcie! - krzyknęła Agnieszka.

Koloniści byli przerażeni, a kozacy przyglądali się temu ze stoickim spokojem. Widocznie byli przyzwyczajeni do takich widowisk. Ukraiń­skie dziewczyny z nienawiścią spoglądały na naszą pielęgniarkę, bo to ona była przyczyną awantury dwóch kozackich atamanów.

Maciek wszedł między Bohuna i Petera.

- Schowajcie szable! - zawołał. - To jego święto - ruchem gło­wy wskazał w moją stronę.

I wtedy Peter płazem szabli uderzył Maćka w brzuch. Stałem obser­wując tę scenę, ale teraz przeskoczyłem stół, rozbijając po drodze część zastawy.

- Gustlik! - wezwałem drugiego harcerza.

Przeciskałem się przez tłum. Agnieszka pomogła Maćkowi wstać. Chłopak dostał wprost w splot słoneczny i to go zamroczyło.

- Czemu go uderzyłeś? - zajrzałem w nabiegłe krwią oczy Petera.

Ten, stojąc półtora metra ode mnie, próbował mnie pchnąć szablą w brzuch. Podskoczyłem i będąc w powietrzu wyprowadziłem kopnięcie stopą w jego pierś. Padł na ziemię, wzniecając tuman kurzu.

- Ej! - poczułem na ramieniu szablę Bohuna.

Powoli obróciłem się do niego i wtedy pojąłem, że to była pułapka. Ostrze kozackiej szabli opierało się na moim jabłku Adama na szyi.

- Zrób ruch, a pożałujesz! - Gustlik ostrzegł Bohuna podsuwając spisę pod jego szyję.

- To taka kozacka gościnność? - zapytałem Bohuna.

Ten nawet nie spojrzał na Gustlika, tylko wiercił mnie swoim ciem­nym jak gradowa chmura spojrzeniem.

- Uderzyłeś mojego człowieka - powiedział.

- To jesteśmy kwita, bo on zaatakował Maćka - odpowiedziałem.

- Mógł nie wtrącać się w nie swoje sprawy - stwierdził Bohun.

- Zawsze tak kończycie przyjęcia?

- Rzadko kto nie słucha moich ostrzeżeń - Bohun gwałtownie za­brał szablę od mojej szyi i zbliżył się do mnie. - Mówiłem „zejdź mi z drogi”, a ty pchałeś się tam, gdzie cię nie chcieli - wyszeptał.

- Po co to kino z braćmi życia? - rzuciłem mu do ucha.

- Mam swój honor.

- Ja też.

- Walka?

- Dobrze.

- Twój chłopak przeciw Peterowi, ja przeciw tobie.

Zerknąłem na Maćka. Skinął poważnie głową, chyba wyczuł, o czym rozmawialiśmy.

- Bracia! - krzyknął Bohun. - Kamandir zgodził się, żebyśmy spór rozstrzygnęli po naszemu!

Dziki wrzask, gwizdy kozaków, tarabanienie bębnów były odpowie­dzią na słowa atamana.

- Jesteś idiotą! - syknęła Agnieszka podchodząc do mnie.

Widownia podzieliła się na dwa obozy. Pierwszy pojedynek mieli stoczyć Maciek z Peterem. Maciek zgodził się na walkę z wstążką. Obaj przeciwnicy mieli jedwabne wstążki umocowane do ubiorów na piersi. Zawiązano im oczy i powiązano ich prawe nogi półtorametrowymi po­wrozami.

Obaj stali dłuższą chwilę w spokoju, wysłuchując okrzyków widow­ni. Pierwszy do ataku rzucił się Peter. Maciek od razu schylił się i pocią­gnął za powrozy. Peter upadł i Maciek skoczył na niego, by zerwać mu Wstążkę. Leżący wyczuł ruch Maćka i na swoje szczęście celnie kopnął go w kolano. Mój przyjaciel padł na ziemię, a kozak przeturlał się i na oślep zaczął szarpać ubranie Maćka, byle tylko zerwać wstążkę. Przez chwilę obaj miotali się po ziemi, aż nagle Maciek zawył z bólu, a Peter poderwał się na równe nogi z łupem w dłoni.

Z Agnieszką i Gustlikiem doskoczyliśmy do Maćka.

- Co on ci zrobił? - zapytała Agnieszka.

- Trafił mnie w żebra - wydyszał Maciek. - Tą szablą uderzył tak, że chyba te na dole pękły.

Agnieszka groźnie spojrzała na mnie.

- Idź, daj się potłuc, zawieziemy was obu do szpitala - rzuciła wściekła.

Zrzuciłem z siebie wierzchnie odzienie, zostając w samych tylko spo­dniach i koszuli.

- To zastąpi nam krew - Bohun oznajmił, wieszając mi na szyi półlitrowy bukłak z winem.

Worek wisiał dokładnie na wysokości serca.

- A to będzie nasza broń! - kozak rzucił mi nahajkę. - Kto pierw­szy rozbije bukłak przeciwnika, ten wygrywa!

Natychmiast poczułem, na czym polegało okrucieństwo tego poje­dynku. Każde uderzenie biczem piekielnie bolało, a trzeba było też wła­snym ciałem, wolną ręką zasłaniać cel. Dostałem trzy razy w bark, nim nauczyłem się posługiwać tą niezwykłą bronią. Po chwili poczułem pie­czenie na nogach. Bohun bawił się ze mną jak z dzieckiem, drażnił się dufny w swą przewagę.

Teraz ja uderzyłem i od razu na tyle celnie, że na bukłaku przeciwni­ka powstała rysa. Przez minutę okładaliśmy się nahajkami, trafialiśmy w bukłaki, ale one nie pękały. Nasze koszule zamieniły się za to w zabar­wione krwią szmaty.

- Pistolety! - nagle krzyknął Bohun, zrywając bukłak z szyi, zdzie­rając koszulę i rzucając nahajkę.

Kozacy zaszemrali. Nasz pojedynek, w czasie którego żaden z nas nawet nie jęknął, widok ran atamana, zrobił na nich wrażenie.

- Zostawcie, atamanie! Peter swoje wygrał! - rozlegały się nie­śmiałe okrzyki. - On przecież twój brat!

- Pistolety! - powtórzył Bohun i natychmiast zapadło milczenie.

Poszliśmy za wał, gdzie była strzelnica. W odległości dwudziestu metrów od nas zawieszono bukłaki. Każdy z nas dostał po dwa takie pistolety, jakich używano w XVII wieku, z czarnym prochem zapalanym iskrą skrzesaną przez krzesiwo na panewce.

Bohun strzelał pierwszy i trafił. Triumfalnie strzelił drugi raz i w wor­ku pojawiła się druga dziura.

- Teraz ty! - spojrzał na mnie.

Uważnie obejrzałem broń. Na lufie miała coś w rodzaju prymitywnej muszki. Podszedłem do stolika, gdzie umieszczono przyrządy do ładowa­nia. Wydobyłem ołowianą, odlewaną kulę, sprawdziłem ładunek procho­wy, podsypałem trochę więcej, potem wszystko porządnie ubiłem.

Stanąłem w pozycji strzeleckiej i wyciągnąłem dłoń z pistoletem. Poczułem jego ciężar i zastanawiałem się, jaki odrzut może mieć ta broń. Rany od nahajki zaczynały piec. Bohun pomyślał, że już nie dam rady i uśmiechał się triumfalnie. Czekałem na ten moment jego przedwcze­snej radości. Podniosłem prawą dłoń i strzeliłem. Trafiłem w sznur i bu­kłak zaczął spadać. Kozacy cieszyli się, że spudłowałem. Jednak miałem już podniesioną lewą rękę i nacisnąłem spust, trafiając worek w locie, tuż nad ziemią.

Krzyk radości uwiązł w gardłach kozackich. Pojęli, że wynik pierw­szej próby był zamierzony, a nie przypadkowy. Koloniści byli tak prze­straszenie tym co się działo, że nawet nie pisnęli słówkiem.

- Moja szkoła - usłyszałem mruknięcie Gustlika.

Bohun ponuro spoglądał na pistolety w moich dłoniach.

- Niezłe, ale nie rozstrzygające - stwierdził.

- Przestańcie - nie wytrzymała Agnieszka. - W łeb sobie strze­lajcie z tych pistoletów. Dzieciaki! O co wam chodzi?! Komu chcecie tym zaimponować?!

Wszyscy rozumieli, co było stawką w tym pojedynku, a najgorsze, że zwycięzca wcale nie mógł być pewnym, że zdobędzie główną nagrodę.

- Saracen! - zaproponował Bohun.

Kozacy mieli plac ćwiczeń do walki konno. Najlepsi chłopcy w czasie pokazów prezentowali swe umiejętności jeździeckie i fechtunek na ko­mach. Saracen był wynalazkiem jeszcze z czasów rycerskich. Służył do trenowania walki na kopie. Był to manekin, w który uderzało się kopią. Sztuka polegała na uderzeniu go na tyle celnie, by się obrócił i pozwolił atakującemu przejechać bez zaczepienia się o jego kopię.

Sprowadzono dwa najlepsze rumaki z padoku, osiodłano je. Miałem prawo wyboru wierzchowca i broni. Oba konie wyglądały na dobre. Wziąłem więc pierwszego z brzegu, ze stojaka zabrałem spisę i szablę. W korytarzu były dwa saraceny, jeden z kopią, drugi z wyciągniętą sza­blą. Tego obracało się uderzając z boku w atakującą broń.

Jednocześnie wystartowaliśmy na dwóch równoległych torach. Koń Bohuna był szybszy i ten już prawie nacierał na pierwszego saracena, gdy zdecydowałem się na szaloną rzecz. Rzuciłem swoją spisą na tyle silnie, że mój przeciwnik obrócił się.

Okrzyk podziwu dla mojego wyczynu zaskoczył Bohuna, który nie­co zwolnił i jego pokaz umiejętności wypadł gorzej.

Przed drugim saracenem uchyliłem się i ciąłem go tak silnie, że uda­ło mi się odciąć głowę wykonaną z gałganów. Bohun tym razem zrobił dokładnie to samo. Zatrzymaliśmy konie naprzeciw siebie i spojrzeliśmy na tor, na widzów na drugim końcu, sobie w oczy.

- Masz jeszcze jakiś pomysł? - zapytałem.

Powoli wzbierał we mnie śmiech. Bohunowi też zaczęły drgać kąciki ust. Podrzucił szablę, przerzucił do lewej ręki, zakręcił nią młynka i bły­skawicznie schował do pochwy. Swoją broń powoli wsunąłem na miejsce.

Bohun obejrzał siodło, coś sprawdził w trokach. Potem zerknął na swoją nagą, poranioną pierś. Spiął konia i skoczył w kierunku jednego z saracenów. Zdarł z niego koszulę i założył na siebie. Wrócił do mnie.

- Jedźmy! - krzyknął uśmiechając się.

Pomknęliśmy w kierunku lasu, nie oglądając się na zapewne zdzi­wione miny kozaków i kolonistów. Galopem pokonaliśmy dwa kilome­try leśnych drożyn, gdy stanęliśmy na wyżynie, skąd było widać białe grzywacze „piekła”.

Nie mogłem już wytrzymać i zacząłem się śmiać. Bohun dołączył do mnie i po chwili obaj zaśmiewaliśmy się do łez. Wystarczyło, że jeden spojrzał na drugiego.

- Idiota - wskazałem na Bohuna.

- Zazdrośnik! - odpowiedział.

- Myślisz, że którego by wybrała? - zapytał Bohun.

- Żadnego z nas - stwierdziłem. - To istota pełna sprzeczności. Z jednej strony zachowuje się jak samarytanka, rewolucjonistka, jedzie na drugi koniec świata, by zadbać, żeby dzieciaki dostały leki na czas. Z drugiej strony to perfekcjonistka, więc nie wierzę, żeby nie miała pla­nu na zdobycie męża.

- To ty myślisz o małżeństwie? - Bohun szczerze zaniósł się śmie­chem. - Polacy i romantycy!

- A ty niby nie?

Truchtem zjechaliśmy nad brzeg Dniestru. Tu Bohun zeskoczył z ko­nia, spętał mu nogi i puścił wolno, zdejmując jeszcze troki.

- Zrobimy sobie prawdziwą ucztę - zapowiedział.

Poszedłem w jego ślady i po półgodzinie mieliśmy rozpalone ogni­sko, na którym na patelni smażyły się kawałki ryb, na bawełnianej chuście leżały kawałki czarnego chleba, a w bukłakach chlupotał kwas. To wszystko znajdowało się na wyposażeniu każdego kozackiego rzędu.

Potem leżeliśmy w trawie i słuchałem opowieści Bohuna o tym, jak stworzył swoją sotnię, jak postanowił wychować trudnych chłopców, z którymi nie dawały sobie rady różne instytucje. Trudne charaktery bły­skawicznie dostosowały się do spartańskich warunków, przyjęły warun­ki kozackiego bytowania. Chłopcy otrzymali ciężką szkołę życia i wy­chowania obywatelskiego. W czasie roku szkolnego mieszkali w poradzieckich koszarach, gdzie mieli normalne zajęcia szkolne, warsztaty, a latem wyrywali się na łono przyrody. Czasami brali udział w pokazach bitew podobnych w stylu do naszych widowisk historycznych z udzia­łem rycerzy czy wikińskich wojów. W marzeniach Bohuna sotnia miała przekształcić się w pewien rodzaj skautingu. Zresztą starał się o przyję­cie do międzynarodowej federacji skautów, chciał nawiązać kontakty z polskimi harcerzami.

- Was, Polaków, może odstraszać kozacka tradycja - mówił Bo­hun - ale każdy naród ma swoich bohaterów i swoje tragedie. Nie wiem, czy jest ktoś, kto rzetelnie powie, kto pierwszy uczynił zło?

- Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień - przypomnia­łem biblijny cytat.

- Tak, tylko czemu tak dużo kamieni jest wciąż rzucanych?

Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Przypomniałem sobie wiele drażliwych spraw, problemy, o jakich opowiadałem młodzieży w czasie wyprawy w Bieszczady, relacje o wzajemnych masakrach. Może błędem było uogólnianie, zrzucanie winy na cały naród?

- Witaj, starucho! - głos Bohuna wyrwał mnie z zamyślenia.

Na skraju cienia, przy czółnie wyciągniętym na brzeg stała jakaś sta­ra wiedźma.

- Twoja dziewka wróciła w te strony z jakimś Polakiem - powie­działa starucha.

Bohun sapnął i spojrzał na mnie wrogo.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

HISTORIA ZNAJOMOŚCI HELENY Z BOHUNEM • HORPYNA ROZWŚCIECZA KOZAKA • GRÓB NAD DNIESTREM • POWRÓT DO OBOZU • SZYKUJEMY PRZYJĘCIE • DYSKO­TEKA POD GOŁYM NIEBEM • CHOROBA JURECZKA

Helena od chwili spotkania z Horpyną przygasła. Starucha zaraz wsiadła do czółna i popłynęła w dół rzeki.

- Kto to był? - zapytałem Helenę. - Wyglądała jak Horpyna. Dziewczyna zaśmiała się z tego porównania, mimo fali łez, które spły­nęły po jej policzkach na wspomnienie o jakichś smutnych przeżyciach.

- Ona jest jak koszmar - jęknęła.

- Jutro poszukamy osikowego kołka i srebrnej kuli - zapowie­działem.

Znowu ramiona Heleny zadrgały od śmiechu.

- Chyba nadszedł już dobry czas, żebyś mi wszystko opowiedziała - poprosiłem. - W końcu postraszono mnie tu Bohunem - zażartowałem.

- Jego akurat powinien pan się bać.

- Nie wyglądam może na imć Onufrego Zagłobę, ale fortelików mam bez liku - znowu dowcipkowałem. - Od czasu naszego spotka­nia w Przemyślu, wiedziałem, że skrywasz jakąś tajemnicę. Lubię takie kobiety, dobrze patrzyło ci z oczu, wiem - zaproponowałem ci wspólną wyprawę. Teraz, jak przypuszczam, zbliżamy się do twych rodzinnych stron. Powiedz mi, co cię gnębi, a zrobi ci się lżej na sercu.

- Jutro mnie już tu nie będzie - zarzekała się Helena.

- Nie bądź głupia! - powiedziałem ostrym tonem, żeby otrzeźwić zapłakaną dziewczynę. - Nie można uciekać przed problemami, tylko trzeba im stawić czoła. Czy Bohun jest dla ciebie kimś bliskim?

Helena gwałtownie wstała i ze zgrzytem zasuwanego zamka zaszyła się w namiocie. Spokojnie nalałem sobie herbaty i popijałem ją drobnymi łykami. Po kilku minutach usiadłem przed namiotem. Odchrząknąłem.

- Heleno, czy wysłuchasz mnie? - zagadnąłem.

Odpowiedziała mi cisza. Uznałem to za dobry znak.

- Przepraszam, jeśli uznałaś, że byłem zbyt nachalny... - czekałem na jakikolwiek odzew. - Chcę ci ze szczerego serca pomóc - dokoń­czyłem po chwili.

- Dziękuję!

Uśmiechnąłem się.

- To „dziękuję” jest z gatunku wdzięczności czy raczej „odczep się!”? Zacznijmy od początku. Kim jest Horpyna?

Suwak rozsunął się. Helena wyjrzała do mnie, smarknęła w chustecz­kę, otarła oczy i poprawiła włosy.

- Zaparzyć herbatę? - zaproponowała.

- Oczywiście - rzekłem wesołym tonem. - Czeka nas długa noc.

Gdy Helena przygotowała napój i rozlała go do kubków, usiadła wygodnie i zapatrzona w ogień zaczęła opowiadać. W tym roku zdała na studia na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Z racji tradycji rodzinnych wybrała filologię polską. Jej rodzina miała polskie korzenie. Pradziadek służył w jednostce ułanów jazłowieckich. Zginął w Katyniu wydany NKWD przez sąsiada. Opowieść o losach rodziny Heleny przypominała niekończący się dramat rachunków krzywd i odwetów mieszkańców wie­lonarodowego pogranicza. Urzędnicza bezduszność urastała do rangi nacjonalizmu. Ubiegłego lata Helena poznała na wakacjach Bohuna, orga­nizatora kozackiej sotni, organizacji o charakterze skautowskim. Chło­pak zyskał poparcie władz i ukraińskich przedsiębiorców, którym podo­bało się i patriotyczne wychowanie, i prostowanie życiorysów ukraiń­skich chłopców, którzy mieli nawet zatargi z prawem.

- Jak moi rodzice dowiedzieli, że się spotykam z Bohunem, powie­dzieli stanowczo „nie” - kończyła Helena. - Uciekłam do jego obozu. Tam spotkałam Horpynę. Ta mawiała do Bohuna: „Łaszka zawsze ci pójdzie do Lacha, zostawi kozaka”. Robiła mi straszne rzeczy, truła zio­łami, podjudzała kozaków, a najbardziej takiego jednego, który był za­stępcą Bohuna, a naprawdę liczył, że go zastąpi. Ten Peter chciał z sotni Bohuna zrobić formację paramilitarną.

- Dlaczego Horpyna tak cię nie lubiła? - dopytywałem się.

- Przez mojego ojca. Jako dobry lekarz potrafił wytłumaczyć lu­dziom, że zielarka zaszkodziła kiedyś jednej chorej dziewczynie.

- Rozmawiałaś o tym z Bohunem?

- Tak, śmiał się z tego wszystkiego i zabierał mnie nad Dniestr na koniu albo czółnem po rzece, albo do grobu kozaka, śpiewał, opowiadał, jak będziemy razem żyli. Kiedyś oświadczył mi się.

- Ale do ślubu nie doszło - domyśliłem się.

- Tak, uciekłam.

- Czemu?

- Horpyna przyprowadziła do cerkwi moich rodziców. Kiedy zoba­czyłam, jak wszyscy wrogo na nich patrzyli, jak mama płakała, jak tata wąsy zagryzał ze złości, to nie wytrzymałam.

- I co potem zrobił Bohun?

- Nie wiem, szybko spakowałam rzeczy i wyjechałam do Polski. Myślałam, że tam jako polska studentka znajdę pracę, ale niestety...

Smutno pokiwałem głową.

- Myślisz, że już nic nie da się naprawić?

Helena wzruszyła ramionami.

- A chciałabyś to naprawić? - dopytywałem się.

- Czy to ma jakiś sens?

W jej głosie usłyszałem tyle smutku, żalu za straconym szczęściem, że wyciągnąłem ramiona i przytuliłem bidulkę. Gładziłem japo plecach i uspokajałem. Wiedziałem jednak, że niewiele mogę pomóc.

Nagle ze zdziwieniem spostrzegłem, że Helena zasnęła. Jak dziecko przeniosłem ją do namiotu, zawinąłem w śpiwór, koc i wróciłem do ogni­ska. Ogień przygasał i zaczynało świtać, a ja jeszcze siedziałem nad brze­giem Zbruczu. Wtedy położyłem się spać w Rosynancie.

***

Po twarzy Bohuna jak błyskawice przelatywała cała gama uczuć. W każ­dej chwili mogłem oczekiwać wybuchu. Wiedźma przyglądała mu się z uśmiechem satysfakcji na twarzy. Po chwili spostrzegła rany na jego ciele.

- Zrobię ci opatrunki - zaoferowała się.

- Nie trzeba - mruknął Bohun.

- Znajdziesz ty ukojenie w zielonych oczach - zaśmiała się starucha.

- Precz, babo! - krzyknął Bohun. - O czym pleciesz?

- O tej kobiecie, co ci tak zawróciła w głowie. Wieści na Dniestrze szybko się niosą.

Zerwał się na równe nogi, pobiegł do swojego konia, osiodłał go, roz­pętał i pognał w noc. Bez słowa poszedłem w jego ślady. Gdy pędziłem za stukotem kopyt konia Bohuna, gonił mnie śmiech kobiety na brzegu.

Bohun galopował w dół rzeki aż do wysokości „piekła”. Tam zatrzy­mał się przy niewielkim wzgórku. Puścił wodze i wierzchowiec spuścił łeb. Kozak położył swoją głowę na jego szyi, zatopił twarz w grzywie.

Podjechałem do niego i stanąłem obok. Położyłem dłoń na jego ra­mieniu.

- Zapomniałeś, że masz brata? - odezwałem się. - Ta szrama na mojej ręce, przeprawa przez „piekło” coś chyba znaczą?

- Może. I co z tego?!

- Po to masz przyjaciół, żeby ci pomagali.

- Nie mam przyjaciół.

- Bo sam tu przyjeżdżasz. Teraz to ja jestem z tobą. Obaj wiemy, że Agnieszka nie jest dla żadnego z nas. Ty za to masz kogoś, na kim ci zależy...

- Ona uciekła. Teraz wybrała innego, jakiegoś starego.

- Skąd wiesz, kto to jest? Najpierw porozmawiaj z dziewczyną.

- Nie umiem z nią rozmawiać. Ona jest Polką, nie rozumiem moty­wów jej działania.

Zaśmiałem się.

- Skończmy naszą ucztę i opowiedz mi o wszystkim. Może znasz ta­kiego, który rozumie kobiety, boja nie. We dwóch zawsze coś wymyślimy.

- Niech cię diabli! - wrzasnął Bohun i także zaśmiał się. - Nie ta, to inna!

Na szczęście zdążyłem spakować resztki naszej kolacji i tym razem już bez rozpalania ognia kontynuowaliśmy rozmowę. Bohun opowiedział mi wszystko o Helenie i nie dziwiłem się, że się w niej zakochał. Na jego miejscu też pewnie wpadłbym w sidła miłości. Przed świtem zasnęliśmy, przykryci derkami układanymi pod siodła. Śmierdziały sierścią, ale przynajmniej były ciepłe.

Obudził mnie śpiew ptaków. Dłuższą chwilę leżałem wsłuchany w odgłosy natury, potem ostrożnie podniosłem się i przyjrzałem się kop­czykowi, przy którym zatrzymaliśmy się. Bohun usłyszał, że powstałem i dołączył do mnie.

- To grób kozaka - wyjaśnił.

- Chyba jakiegoś ważnego, bo widzę napis na kamieniu na szczy­cie, ale nie wiem, po jakiemu to napisane - powiedziałem.

- To staroukraiński - odparł Bohun. - Uciekł z tureckiej niewoli, tu dopłynął i zginął na tym brzegu. Podobno kazał to wyryć na swoim grobie: „Tu leży kozak z hetmańskim buzdyganem. Uderz buzdyganem w pierś orła, a ujrzysz jego duszę”. Autor tych słów poetą raczej nie był.

- Co to za kozak z buzdyganem?

- Musiał płynąć z jakimś poselstwem, skoro miał buzdygan, ina­czej zwano by go pułkownikiem albo tak, jaki miał stopień. Słyszałem legendę, że schwytali go Turcy i zamknęli w twierdzy w Chocimiu. Podob­no wiózł jakieś tajemnice, które Turcy chcieli poznać. Torturowali go, głodzili, nie dawali wody, ale co dziwne buzdygana nie zabrali. On im uciekł i tu go na brzegu znaleźli ludzie.

- Pochowali go z tym buzdyganem?

- Uznano go za szalonego, bo gadał o nim, ale go nie miał. Nie chciał powiedzieć, co z nim zrobił.

- Kiedy to wszystko się działo?

- Podobno jeszcze za czasów polskich królów.

Wsiedliśmy na konie i wracaliśmy do obozu Bohuna. Konie szły po­woli, a podziwialiśmy ukraiński step, złocące się łany pszenicy na dale­kich wzgórzach. Kozak opowiadał mi o tym, jak ciężko żyje się ludziom na Ukrainie. W pewnym momencie zatrzymał konia i popatrzył w niebo.

- Przydałby się jakikolwiek, nawet lichy deszcz - stwierdził. - Od dwóch tygodni mamy upały i już panuje susza.

- Będziecie pomagać przy zbiorach? - zapytałem.

- Jak co roku. Ludzie z okolicznych wsi wiedzą, że zawsze mogą na nas liczyć. Blisko sto par rąk do pracy to nie lada siła.

Ruszyliśmy dalej.

- Przepraszam za tę prowokację - Bohun odezwał się po chwili. - To niezgodne z naszymi prawami gościnności, ale sam rozumiesz...

- Wiem - uśmiechnąłem się. - Sam jestem ciekaw, co ona powie po moim powrocie. Zapraszam do nas dziś wieczorem. To będzie re­wanż, ale już bez pojedynków.

- Dobrze, wezmę kilku najbardziej zasłużonych chłopaków. Wizy­tę u was potraktuję jako nagrodę.

W obozie Bohuna powitała nas cisza. Wszyscy kozacy przypatrywa­li nam się uważnie, a zwłaszcza swojemu przywódcy. Chcieli wyczuć, w jakim wraca nastroju i byli bardzo zdziwieni, że jedziemy obok siebie jak przyjaciele. Zaprowadziliśmy konie do stajni. Przy okazji mogłem obejrzeć budynki gospodarcze kozaków. Bohun z dumą pokazywał mi łaźnie, kuchnię, namioty, w których mieszkali chłopcy. Część z nich albo pomagała przy pracach polowych, albo miała zajęcia na boiskach, w le­sie. Na miejscu zostali tylko dyżurni i wartownicy. Poszliśmy na przy­stań, gdzie wsiedliśmy do czółna, i Bohun odwiózł mnie na drugi brzeg.

- Nie chcesz zobaczyć, jak się urządziliśmy? - zapraszałem kozaka.

- Będę wieczorem - grzecznie odmówił.

Samotnie wracałem do naszego obozu, który ział pustkami. Ojciec Oliwiusz pojechał po zakupy i po wodę. Maciek i Gustlik zabrali swoje grupy do lasu, gdzie organizowali im harcerskie zabawy. Towarzyszyły im Monika i Ewa. Kamil i Emil słuchali ukraińskiego radia i obierali ziemniaki.

- Ale pana poharatali - powiedzieli na mój widok. - Agnieszka jest u siebie - poinformował mnie Kamil.

Udałem się do namiotu medycznego. Agnieszka odchyliła poły i roz­koszując się ciszą, ułożyła się na leżaku ubrana w strój kąpielowy.

„Dobrze, że Bohuna tu nie ma” - pomyślałem.

Dziewczyna tylko nieznacznie opuściła okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa i zlustrowała mnie.

- Dla samobójców samoobsługa - rzuciła, wskazując na szafki z medykamentami.

Najpierw poszedłem do łaźni wziąć zimny prysznic. W samych spodenkach wróciłem do lazaretu. Wziąłem wodę utlenioną, antyseptyczny proszek, kilka opatrunków z gazy i elastyczny bandaż. Najpierw zdezynfekowałem miejsca, gdzie smagnęła mnie nahajka Bohuna. Wy­tarłem je ligniną, posypałem proszkiem, przykleiłem gazę i owinąłem sobie tors bandażem. Agnieszka sceptycznie przyglądała się moim za­biegom leczniczym.

- W wojsku też liczyliście tylko na sanitariuszki? - zapytała zło­śliwie i wstała.

Brutalnie rozprostowała mi ramiona i poprawiła bandaż, albowiem była perfekcjonistką i nie znosiła prowizorki.

- Pływać rwącą rzeką, tłuc się nahajką, strzelać z pistoletu, machać szabelką, czemu nie? - wyżywała się na mnie. - A najlepiej wsiąść na konika i uciec. Czy obchodzi cię, co my przeżywaliśmy? Jak sobie dali­śmy radę z powrotem? Czy byłeś nam potrzebny?

- Wszystko wygląda w porządku - stwierdziłem, rozglądając się na boki i opuszczając ręce.

- Pewnie, ojciec Oliwiusz powiedział to samo - rzuciła Agnie­szka. - Mówił, że załatwiasz wodzowskie sprawy i nam, maluczkim, nic do tego. Typowa męska solidarność.

Poszedłem do siebie, założyłem koszulkę i dołączyłem do Kamila i Emila.

- Była dogrywka? - zapytał Kamil.

- Nie, zakopaliśmy z Bohunem topór wojenny - wyjaśniłem. - Przypłynie dziś wieczorem w odwiedziny.

- Trzeba przygotować rewanż - mruknął Emil.

- Nie, przygotujecie super imprezę - rozkazałem. - Wasze zada­nie to dobra muzyka i kuchnia.

Chłopcy chyba do końca mi nie wierzyli, ale do obiadu mieliśmy zaplanowane przyjęcie na cześć kozaków. Przy posiłku opowiedziałem naszej kadrze wydarzenia ostatniej nocy.

- Czułem, że to się tak skończy - stwierdził ojciec Oliwiusz. - Brawo! Pawle, jestem z ciebie dumny.

- Myśli pan, że to uspokoiło Bohuna? - zapytał Gustlik. - Czy mamy zachować czujność?

- Myślę, że teraz będzie już spokojnie, a Bohun będzie unikał draż­liwych sytuacji - odpowiedziałem.

- Jasne - Maciek wymownie spojrzał na Agnieszkę. - Trzeba mieć oko na Petera, tę wiedźmę i „drażliwą sytuację”.

- Co się mnie czepiacie?! - Agnieszka zaatakowała Maćka.

- Spokój! - odrobinę podniosłem głos. - Zachowamy się jak na­leży, z klasą. Żadnych prowokacji i odwetów - zerknąłem w stronę Kamila i Emila. - Wy miejcie na wszystko oko, a zwłaszcza na Petera, bo jemu nie ufam - zwróciłem się do Maćka i Gustlłka. - Dziewczyny mają zachowywać się... - szukałem właściwego słowa - przyzwoicie - palnąłem po chwili.

Jednocześnie wstały.

- To pan uważa, że jesteśmy nieprzyzwoite?! - groźnie zapytała Monika, nim wyszły.

Nie zdążyłem nawet przeprosić czy wyjaśnić, o co mi chodziło. Do wieczora unikały mnie jak ognia. Byłem zajęty organizacją uroczystej wieczerzy. Aktywnie pomagali mi Kamil i Emil. Razem pojechaliśmy po dodatkowe zakupy. To co uważałem za zbytek i ekstrawagancję, chłopcy opłacali ze swojego kieszonkowego.

- Postaw się, a zastaw się - przypominałem im w takich chwilach polskie powiedzenie.

- Ma być na tip-top? - zwykł odpowiadać Kamil.

Ze zgrozą stwierdziłem, że skupiony na momentami bezzasadnej roz­grywce z Bohunem, straciłem z oczu młodzież, którą tu przywiozłem. Kamil i Emil, milczący, byli zajęci swoimi sprawami. Monika i Ewa do­stały się pod wpływ Agnieszki. Na Maćku i Gustliku jak zwykle mogłem polegać. Ich pracy z dziećmi, sumienności i pracowitości nie mogłem nic zarzucić. W drodze powrotnej obiecałem sobie przyłożyć się do swych wciąż nieokreślonych obowiązków. Przecież miałem opiekować się trud­nymi przypadkami wśród naszych wychowanków, a takich nie było! Wszy­scy koloniści zachowywali się wspaniale. Swoją postawą odpłacali za serce, jakie wkładali w pracę z nimi moi przyjaciele.

W obozie wziąłem się ostro do pracy w kuchni. Towarzyszyli mi Kamil i Emil. Przygotowaliśmy dużego grilla, miejsce na tańce, szyko­waliśmy różne polskie potrawy. Tylko na zrobienie bigosu nie było cza­su. Monika i Ewa rozstawiły stoły, przygotowały nakrycia i zajęły się wyborem muzyki z kolekcji kaset, jakie wzięły ze sobą.

Na połaci równej łąki Maciek i Gustlik zorganizowali turniej piłkarski drużyn mieszanych męsko-damskich, w którym sędzią był ojciec Oliwiusz.

Przed zmrokiem wszystko było gotowe. Na brzegu rozpaliliśmy ogni­sko na znak, że jesteśmy gotowi na przyjęcie gości. Założyłem swój ko­zacki strój. Z szablą przy boku paradowałem wzbudzając uszczypliwe uwagi Agnieszki. Zauważyłem, że dziewczyny ubrały się tak, by sku­tecznie zakryć ciała od szyi do kostek. Moja uwaga o zachowaniu wywo­łała więc niespodziewany efekt. Koloniści byli szczęśliwi, że teraz będą gościć kozaków i ci poznają smakołyki naszej kuchni.

Wyszedłem nad Dniestr, by tam przywitać kozacką czajkę z daleka widoczną na tafli wody.

Tak jak przypuszczałem, kozacy założyli swoje paradne stroje. Tro­chę niepokoiło mnie to, że zabrali ze sobą rusznice. Zaraz jednak wszy­stko się wyjaśniło, gdy na znak Bohuna rzucili wiosła i oddali w powie­trze salwę, oznajmiając w ten sposób swe przybycie.

- Pugu! Pugu! Pugu! - usłyszałem krzyk Bohuna.

- Pugu! Pugu! - odpowiedziałem.

- Kozak z Ługu! - zawołał Bohun.

- Przybijajcie i zachodźcie, proszę, w gościnę! - zapraszałem.

Czajka podpłynęła do naszego brzegu i kozacy sprawnie wysiedli.

Ustawili się w dwuszereg i w szyku pomaszerowali za mną i Bohunem. Kozaccy chłopcy zasiedli za stołami. Siedzieli prosto, co może wynikało nie tylko z ich wychowania, ale i tego, że byli nieco speszeni. Bohunowi wskazałem honorowe miejsce między mną i ojcem Oliwiuszem. Agnie­szka przezornie spoczęła na ławie z drugiej strony duchownego.

- Bracia kozacy! - przywitałem gości. - Pragniemy ugościć was polskimi potrawami, więc jedzcie i pijcie i niech wam idzie to na zdro­wie! Po posiłku zapraszamy do tańców. Tym razem proponujemy wam zwykłą dyskotekę, która zwłaszcza młodych powinna ucieszyć.

Przygotowując menu długo zastanawialiśmy się, jaką zupę podać i w końcu po wyeliminowaniu rosołu, bo był za tłusty, kapuśniaku, żuru i barszczu ukraińskiego, zdecydowaliśmy się na chłodnik.

- Zupa litewska, to dobry łącznik dla narodów z ziem dawnej Rze­czypospolitej Obojga Narodów - argumentował Kamil.

Kozacy pierwszy raz zetknęli się z chłodnikiem, który im bardzo sma­kował. Tak samo jak kluski śląskie, pierogi ruskie, zrazy, kasza jęczmien­na po królewsku i dodatkowo jako znak nowych czasów karkówka i żeber­ka z grilla. Na koniec podaliśmy owoce i słodycze, które miały być wzmoc­nieniem sił przed zaczynającą się dyskoteką. Odsunęliśmy stoły i dzieci do spółki z kozakami rozpoczęły pląsy. Puszczaniem najnowszych prze­bojów muzycznych zajmowali się moi podopieczni z Warszawy.

Bohun jadł w skupieniu, w czasie tańców rozluźnił się i popijał sok przyglądając się swoim wychowankom. Maciek i Gustlik, mimo że nie było Petera, stali w cieniu i wszystko bacznie obserwowali.

- Dziękuję ci - Bohun zwrócił się do mnie, gdy poszliśmy w po­bliże palisady.

Zauważyłem, że zmienił się, był poważniejszy, prawie wcale nie zwracał uwagi na Agnieszkę, której nie udało się ukryć wściekłości z tego powodu.

- Fajnie, że przygotowaliście naszym chłopcom coś takiego normal­nego, innego niż nasze codziennie życie w obozie - powiedział kozak.

Nagle z drugiego brzegu doszedł nas głos rogu. Bohun wsłuchał się w ten dźwięk. Wrócił na dyskotekę. Zapewne było to wezwanie do po­wrotu, jakiś sygnał. Kozak chciał przerwać tańce, ale jego kozacy już stali wsłuchani i tylko czekali na znak dowódcy.

- Pójdźmy na brzeg, może z twojego obozu płynie ktoś z wiadomo­ścią, o co chodzi? - zaproponowałem.

Bohun przystał na tę propozycję. Skinął ręką, że kozacy mogą się dalej bawić. Tak jak myślałem, w naszym kierunku mknęło czółno. Na brzeg wyskoczył młody chłopak.

- Źle z Jureczkiem, dusi się - meldował. - Zielara coś mu tam czadzi, jakieś nawary daje. Peter nie pozwolił dzwonić po lekarza, bo mówił, że starucha wszystko wyleczy.

- Czekajcie, wezmę apteczkę! - usłyszeliśmy głos Agnieszki.

Niepostrzeżenie szła za nami aż na brzeg. Nim zdążyliśmy zareago­wać, ona już pobiegła do namiotu. Bohun donośnie gwizdnął i po kilku­nastu sekundach załoga czajki była już przy wiosłach. Poczekaliśmy na naszą sanitariuszkę. Potem razem z Bohunem zepchnęliśmy łódź na wodę. Gdy byliśmy na wodach Dniestru, obejrzałem się za siebie i ujrzałem światła samochodu jadącego do naszego obozowiska.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ZMIENIAMY WYGLĄD HELENY • ZWIEDZANIE ZAMKU W SKALE PODOLSKIEJ • RZĄDY KOSTII PIRATA NAD ZBRUCZEM • INICJAŁY NA ŚCIANIE W PODZIEMIACH • W MU­ZEUM FORTECY W KAMIEŃCU PODOLSKIM • ORMIANIE W CHOCIMIU

Nowy dzień wstał słoneczny. Dyskretnie zajrzałem do namiotu He­leny, która po przeżyciach nocy spała smacznie, zwinięta w kłębek jak dziecko. Poszedłem do wsi kupić świeże jajka, mleko i chleb. Gdy wróci­łem do obozu, rozpaliłem prymus i przygotowałem jajecznicę. Zrobiłem też kakao. Z dymiącą patelnią wkroczyłem do namiotu.

- Pobudka, wstać! - zanuciłem, wykonując patelnią ruchy jak sza­man czyniący czary.

- Nie wiedziałam, że z pana taki komik? - zdziwiła się Helena, przecierając zaspane oczy.

- Wkraczamy na wrogie tereny opanowane przez ludzi Bohuna, więc od dziś obowiązuje załogę Rosynanta dyscyplina wojskowa - zakomu­nikowałem.

- Co to jest Rosynant? - zapytała.

- Jak to co? Nasz samochód!

- Ochrzcił pan go tej nocy?

- Nigdy nie miał chrztu, ale może przyjdzie pora... - zastanowi­łem się. - Teraz nad rzekę marsz! Umyć buzię i ręce i meldować się na śniadanie.

- Tak jest! - Helena pobiegła na brzeg Zbrucza.

Jadłem powoli przyglądając się, jak moja towarzyszka pałaszuje świeży chleb.

- Jakie mamy plany na dziś? - dopytywała się Helena, gdy skórką chleba wytarła resztki jajek z talerza i na koniec oblizała palce.

- Penetracja tajemniczych podziemi zamku w Skale Podolskiej i odwiedziny w groźnej twierdzy kamienieckiej - oznajmiłem. - Tyle chyba wystarczy?

Na wspomnieniu o Kamieńcu Helena posmutniała. W końcu tam mieszkała jej rodzina i bała się, że przedwcześnie spotka kogoś bliskiego.

- Nie bój się, załatwimy to dyskretnie - powiedziałem, opierając dłoń na małej walizeczce, którą przezornie położyłem koło siebie.

- Co tam jest? Czapki niewidki?

- Coś lepszego! Kobieta zmienną jest!

Nacisnąłem zamek neseseru i jedna połowa odskoczyła z trzaskiem ukazując zawartość. Helena przyjrzała się skarbom i parsknęła śmiechem. Po chwili tarzała się po trawie ściskając brzuch.

- Mam to założyć? - zaśmiewała się.

- Oczywiście - skinąłem głową z udawaną powagą.

W walizeczce woziłem nasz operacyjny zestaw do charakteryzacji. Niestety, miałem tylko męskie akcesoria: wąsy, brody, okulary, włosy krótkie i długie. W każdej chwili mogłem przemienić się w awangardo­wego kompozytora z rozwichrzoną czupryną, wielką brodą i wąsami a la Franciszek Józef. Przyznam, że rzadko korzystałem z tych gadżetów, ale dzięki nim mogliśmy zmienić Helenę w młodego chłopca.

Przy zgodnych salwach śmiechu i zapewne zdziwionych spojrzeniach mieszkańców wsi Helena stała się brunetem z wąsikiem, bródką i okulara­mi. Pozostało nam jeszcze zamaskować pudrem dziury w uszach po kolczy­kach. Potem wspięliśmy się do wsi, skąd najłatwiej było przejść na zamek w Skale Podolskiej, położony na wysokim tarasie skalnym nad Zbruczem.

Forteca wyglądała na zbudowaną na początku XVI wieku, chociaż dostrzegałem fragmenty przebudowane w XVII i XVIII stuleciu. Doty­czyło to zwłaszcza resztek pałacu. Cała budowla była z kamienia. Na pierwszy plan, przed fortyfikacje, była wysunięta baszta prochowa, trzy­piętrowa, z koroną i strzelnicami przystosowanymi do prowadzenia ognia z broni palnej. Od strony dawnego majdanu zauważyłem wejście do piw­nic zawalonych gruzem.

Skierowaliśmy się z Heleną w stronę pałacu. Musieliśmy przejść pięć­dziesiąt metrów po trawiastej łące wystrzyżonej przez hodowane we wsi owce.

- Będę musiał ci wymyślić męskie imię - zażartowałem.

- Czemu?

- Jak sobie wyobrażasz, że będę mówił per „Heleno” do wąsatego i brodatego młodzieńca? Jak chciałabyś mieć na imię?

- Jan, jak Skrzetuski - odpowiedziała po chwili Helena.

Zbliżyliśmy się do prostych, prostokątnych okien i drzwi pałacu.

Niewiele zostało z jego wspaniałości z czasów, gdy w 1621 roku zatrzy­mał się tu Stanisław Lubomirski.

- Podziemia - Helena wskazała na prawo.

- Najpierw obejrzyjmy to, co było nad ziemią - powiedziałem.

Przeszliśmy przez pałac z czytelnym układem pomieszczeń, lecz po­zbawionym górnych kondygnacji, i znaleźliśmy się na jego tyłach, na dziedzińcu najstarszej części fortecy. Niestety, do dziś ocalały tylko re­sztki baszty i pojedyncze fragmenty murów. W jednym miejscu mogli­śmy obejrzeć kazamatę.

Stojąc na maleńkim pagórku skrywającym zapewne stos kamieni, zapatrzyłem się na Zbrucz i jego drugi brzeg, na który ponad sto lat temu próbował dostać się Franciszek Batura.

- Kiedyś czytałam, że po drugiej stronie w okolicach wsi Gukiw był folwark, gdzie jeszcze na początku XX wieku znajdowano mogiły, podob­no pamiątki po kozackim taborze z czasów najazdów tatarskich - powie­działa Helena. - Pamiętam też, że do czasów drugiej wojny światowej Zbrucz był rzeką graniczną. Myślę, że jeżeli za czasów rozbiorów i potem Zbrucz wyznaczał granicę, to w miejscu przeprawy istniały posterunki wojskowe. Może trzeba by popytać wśród miejscowych, którzy pamiętają stare czasy, gdzie chodziły patrole i którędy płynęli przemytnicy.

- Oto masz okazję porozmawiać z tubylcem - odwróciłem się w stronę człowieka przygarbionego starością, połamanego reumatyzmem, z twarzą pomarszczoną jak skóra rodzynków.

- Bądźcie pozdrowieni! - przywitał nas jak apostołów.

- Dzień dobry! - odpowiedzieliśmy.

- Panowie z Polski?

Uśmiechnąłem się w duchu, że charakteryzacja Heleny była tak dobra.

- Tak - przyznałem.

- Chcecie odkupić zamek?

- Nie, odwiedzamy miejsca, gdzie przed laty był pewien człowiek i chciał dostać się do zaboru rosyjskiego.

- Bolszewik? - staruszek przybrał groźną minę.

- Nie - zaśmiałem się. - Raczej awanturnik, szukał skarbu.

- Tutaj skarbów nie ma - starzec wskazał na zamek. - Każde wojsko, co tędy przechodziło, to go plądrowało.

- Są jeszcze ludzie, którzy nawet z opowieści znają czasy przemyt­ników na Zbruczu? - dopytywałem się.

Ukrainiec spojrzał na mnie jak na wariata.

- Jakich przemytników? - zdziwił się.

- Jak jest granica, to na ogół jest tak, że i są przemytnicy - wyjaśniałem. - Ten Polak chciał nielegalnie dostać się na teren Rosji...

- A kiedy to było?

- Pod koniec XIX wieku.

- To albo ten pana Polak piach gryzie, albo uciekł gdzie pieprz ro­śnie, bo wtedy na Zbruczu rządził Kostia Pirat.

- Kto to taki?

- To był dowódca pułku kozackiego, co stał na granicy. Wcześniej walczyli na Kaukazie, podobno ostro bili potem polskich powstańców. Kostia stracił na Kaukazie jedno oko i nosił opaskę jak pirat - stąd przezwisko. Za jego czasów nawet mysz nie przeszła przez Zbrucz bez pozwolenia. Przemytników bez sądu wywieszał na drzewach nad rzeką. Potem rodziny musiały wykupywać ciała.

- Trudno, znowu nie mamy szczęścia - mruknąłem. - A skąd pan to wszystko wie?

- Przed wojną ojciec chodził do Rusków, a w czterdziestym pierw­szym to nawet Niemców przeprowadził, a jak w czterdziestym czwartym Ruscy wrócili, to zaraz go NKWD zabrało. Sam się musiałem wychowy­wać, bez rodziny, z różnych pieców chleb jadałem. Dużo od ludzi słyszałem.

- Dziękujemy za informacje - powiedziałem, dyskretnie wkłada­jąc mężczyźnie drobną sumę do kieszeni.

Podziękował skinieniem głowy i zostawił nas samych.

- Wierzysz mu? - poprosiłem Helenę o ocenę informatora.

- Tak, jestem pewna, że mówił prawdę - odpowiedziała.

Zeszliśmy jeszcze do podziemi, na które składały się cztery ogromne sale. Strzelnice w ścianach od strony Zbrucza mogły wskazywać na to, że tu były stanowiska artylerii. Wędrowaliśmy po ubitej ziemi w piwni­cach, świecąc latarką po sklepieniach i ścianach.

- Tu! - nagle krzyknęła Helena wskazując kąt koło umieszczonej w rogu strzelnicy.

Skierowałem promień latarki we wskazane miejsce.

- Tak - mruknąłem.

Trudno mi było ocenić wagę wyrytych na ścianie inicjałów „F.B.” i licz­by „86”. Zrozumiałe, że najprostsza interpretacja byłaby najłatwiejsza, ale ściany były miejscami pełne takich pamiątek po pseudoturystach.

- Wygląda na stary znak - orzekłem. - Powinniśmy się zastano­wić, po co ewentualnie Batura mógł go zostawić?

- Na pamiątkę - stwierdziła Helena.

- Nie, wówczas nie było takiej mody. Jeżeli zamek pod koniec XIX wieku był ruiną, to mógł służyć jako schronienie ludziom takim jak Ba­tura. Jednak z drugiej strony jego pobyt w takim miejscu nie uszedłby uwagi miejscowej żandarmerii, zwłaszcza, że była to granica.

- Może trzeba kuć ścianę? - zastanawiała się Helena.

- Nie będziemy niszczyć zabytku. Mógłbym co prawda wyjąć z Rosynanta wykrywacz metali i spróbować szczęścia, ale pewnie znaleźli­byśmy tu pozostałości po ucztach z okresu powojennego: puszki i kapsle po napojach wyskokowych.

- Więc co?

- Popytamy ludzi.

Na chodzeniu od chałupy do chałupy spędziliśmy prawie całe przed­południe. Jednak ludzie albo nie chcieli nic mówić, albo nic nie wiedzie­li. Postanowiliśmy pojechać w południe do Kamieńca Podolskiego.

Powoli przejeżdżałem przez most na Smotryczu, by podziwiać wy­sokie skały na jego brzegach, potem przez drugi most wjechałem na ry­nek, przy którym stał ratusz z przełomu XVII i XVIII wieku. Rynek nosił nazwę Polskiego, ale Helena słyszała, że kiedyś nazywano go Tatarskim, bo zatrzymywały się tu karawany kupieckie w drodze na Krym i Środko­wy Wschód.

- Może poszukamy ormiańskich śladów? - zaproponowałem Hele­nie. - Jeżeli Franciszek Batura tu dotarł, to chciał odzyskać pieniądze.

Cały czas delikatnie dotykała zarostu, sprawdzając, czy dobrze trzy­ma się na twarzy.

- To tu - skierowała mnie na podwórko wzdłuż starego muru fortyfikacji miejskich.

Stały tam wybudowane z kamienia i cegieł piętrowe kamienice, a wła­ściwe rząd maleńkich kamieniczek, w których na parterze zapewne był sklepik, a na górze mieszkanie kupca.

Z powątpiewaniem oglądałem górne kondygnacje opuszczonych bu­dowli, które groziły zawaleniem.

- Im dalej w las, tym więcej drzew, a mniej dobrych tropów - mruknąłem. - Nawet gdybyśmy chcieli, nie znajdziemy sklepu, do które­go miał przyjść Batura.

- A kościół? - zapytała Helena. - Pamięta pan, jak we Lwowie trafiliśmy na ślad Batury?

- Jest tu podobny klasztor?

- Nie, ale jest były ormiański kościół i ormiański bastion.

- Niewiele nam to daje, choć oczywiście możemy spróbować szczęścia.

Podeszliśmy pod dawną ormiańską katedrę usytuowaną nad stromym brzegiem Smotryczu z przecudnym widokiem na twierdzę na drugim brze­gu. Zerknąłem do góry na obronną wieżę. Kamienic Podolski był miastem-fortecą, a nowoczesne fortyfikacje zbudowano tu w XV i XVI wieku. Nacje i cechy, jak Ormianie czy kowale, odpowiadały za odcinki murów obronnych. Nie przypuszczałem, by Batura aż w kościele czy w bastionie musiał szukać swych pieniędzy. Raczej bez trudu otrzymał je w jednym z wielu kantorów, jakie odwiedziliśmy. Z uwagą przyjrzałem się wieży kościelnej, która miała charakter obronny. Weszliśmy do środka budowli, by ujrzeć takie osobliwości, jak ambona z minaretu, jakim był ten budynek po 1672 roku, gdy Turcy zdobyli Kamieniec, czy ścięty przez kołchoźników równo ze ścianą konfesjonał, który przeszkadzał wjeździe traktorem po świątyni. Obecnie kościołem opiekowali się polscy księża. Gdy poprosiliśmy ich o po­moc, bezradnie rozkładali ręce, byli tu od niedawna i nic nie wiedzieli.

Wyszliśmy przez ozdobną kamienną bramę i skręciliśmy brukiem w prawo. Tak doszliśmy do mostu Tureckiego wybudowanego przez mu­zułmańskich zdobywców miasta, by połączyć miasto z zamkiem. Właśnie wyjątkowo niedostępne położenie zamku stanowiło o jego naturalnych warunkach obronnych. Podobno Turcy ujrzawszy ten zamek stwierdzili, że tylko diabeł mógłby go zdobyć. Gdyby nie wypadek w prochowni i wysadzenie przez przypadek wysokiego zamku, forteca mogłaby się bro­nić bardzo długo. Właśnie ten wypadek wykorzystał Sienkiewicz, by uśmier­cić zacnego Michała Wołodyjowskiego. Dla „małego rycerza” zniszcze­nie prochowni było sprawą honoru, by nie oddać całej twierdzy Turkom.

Najpierw z tarasu podziwialiśmy panoramę fortecy z pozostałością po jakiejś fabryce nad rzeką. Potem przeszliśmy przez most. Helena już kie­rowała się do bramy wejściowej, by czym prędzej pokazać mi zamek.

- Spokojnie! - zatrzymałem ją. - Mój wykładowca z historii śre­dniowiecza twierdził, że prawdziwy historyk zaczyna oglądanie budow­li, w szczególności fortyfikacji, od obejścia ich z zewnątrz. Idziemy naj­pierw na wysoki zamek.

Dziewczyna posłusznie szła za mną drogą wzdłuż murów zamku i muru oddzielającego nas od kanionu Smotryczu. W murze po prawej co kilka kroków natrafialiśmy na strzelnice. Po lewej zauważyłem baszty przy­stosowane do umieszczenia w nich artylerii lub organek, czyli wielolufowego, małokalibrowego działa. Tak doszliśmy w obręb majdanu wy­sokiego zamku. Na wprost ujrzeliśmy kazamaty artyleryjskie osypane wałem ziemnym. Równie wysoki na prawie dziesięć metrów wał był na prawo od nas. Wspięliśmy się na jego szczyt, by ujrzeć panoramę okoli­cy i zamku.

Na południe od Smotryczu, za doliną rzeki, ciągnęły się płaskie pola. Za mostem, jak na dłoni widzieliśmy zamek i miasto. Charakterystyczny kształt zamku z wieloma wieżami, każdą inną, przypominał bardziej baj­kowe wizerunki siedzib złych demonów niż groźną fortecę. Schodziliśmy z wału do płytkiej fosy prowadzącej do zrujnowanej, południowej części zamku. Ruiny mogły pochodzić jeszcze z czasów tureckiego oblężenia. Wysoki mur kurtynowy z wysokimi oknami doskonale zasłaniał zasa­dniczą część zamku od kul armatnich.

- Teraz idziemy na zamek! - zakomenderowałem.

Wracając drogą u stóp zamku, napotkaliśmy tym razem staruszkę siedzącą pod jedną z baszt i sprzedającą turystom jakieś zioła w słoi­kach. Helena schowała się za mnie, ale to nie pomogło.

- Ciągnie perliczkę w rodzinne strony! - krzyknęła Horpyna na nasz widok. - A cóż to za dziwny strój?! - śmiała się z Heleny. - Chcesz zostać jednym z kozaków Bohuna?! - zaśmiewała się.

Cała konspiracja na nic.

- Niech pani zostawi jaw spokoju - prosiłem Horpynę.

Spojrzała na mnie bystro, przekrzywiła głowę.

- Panie Polak! - zaczęła tyradę. - Pan myślisz, żeś złapał syno­garlicę, a to wróbel, który wyrwał się ze szponów stepowego sokoła. Ona jeszcze do niego wróci!

Chwyciłem zszokowaną dziewczynę za rękę i pociągnąłem do głównej bramy, do muzeum. Wykupiliśmy bilety i przyłączyliśmy się do wycieczki. Przewodnik opowiadał o historii zamku. Moją uwagę przykuły jednak sche­maty i ilustracje zamku, prezentujące jego wygląd w różnych wiekach.

- Widzisz? - wskazałem Helenie jedną z fotografii.

- Co? - Helena przecierała zapłakane oczy.

- Tu i tu - pokazałem jej palcem. - Tych budynków nie ma. Cie­kawe, co tam było?

Przewodnik usłyszał moje pytanie, ale czekał, aż wszyscy turyści wyjdą z sali ekspozycyjnej i zostaliśmy tylko my.

- Te budynki to zabudowania gospody - wyjaśnił. - W XIX wieku na zamku było rosyjskie więzienie, jedno z najcięższych. Wie pan czemu?

- Nie - przyznałem się.

- Szczególnie trudnych, opornych trzymano w podziemiach, których do końca nawet dziś nikt nie przebadał. To wykańczało wszystkich!

Tknęła mnie pewna myśl.

- Czy ktoś stąd kiedykolwiek uciekł, na przykład wykorzystując te podziemia? - zainteresowałem się.

- Podobno pod koniec XIX wieku osadzono tu jakiegoś Polaka prze­mytnika - przewodnik znacząco się uśmiechnął. - Zbiegł po dwóch tygodniach, a właściwie ślad po nim zaginął. Szukano go w okolicy, ale nie znaleziono.

Byłem pewien, o kogo chodzi, ale na wszelki wypadek upewniłem się, wymieniając nazwisko Batury.

- Niestety, nie potrafię panu potwierdzić tej wiadomości, bo nie wiem - wzruszył ramionami przewodnik.

- A gdzie można by znaleźć informacje na temat tego zdarzenia? - zapytała Helena.

Przeszliśmy do oczekującej na nas wycieczki.

- Gdzieś tu w okolicy kolonie prowadzi ojciec Oliwiusz, Polak. Musicie poszukać go nad Dniestrem, a przy okazji zapytajcie w muzeum w Chocimiu.

Grzecznie podziękowaliśmy za wskazówki, zwiedziliśmy zamek, oglądając jego niezliczone zakamarki, podziwiając prostotę i przemyśl­ność konstrukcji. Po dwóch godzinach wyszliśmy na most.

- Na pewno Batura uciekł z tego więzienia - szepnęła Helena.

- Też mam takie przeczucie - przyznałem. - Dowodów nie mamy, jednak byłaby to cenna informacja, że przedarł się w te okolice. Pozosta­je nam tylko sprawdzić w Chocimiu i u owego ojca Oliwiusza. Swoją drogą ciekawe, jak Batura zmylił pogoń?

- To nie wierzy pan, że zginął w labiryncie podziemi? - zdziwiła się Helena.

- Skąd! - uśmiechnąłem się. - Pomyśl chwilę, przecież odpo­wiedź na to pytanie znasz prawie od samego początku naszej przygody.

Helena skryła się za przyciemnianymi szybami Rosynanta, a ja po­szedłem na zakupy. Była już pora poobiednia i musieliśmy gdzieś w ple­nerze zrobić sobie piknik, bo Helena stanowczo odmówiła zjedzenia obia­du w swoim rodzinnym mieście. Przy jednym ze sklepów ujrzałem ten przedziwny cud techniki, ukochany pojazd Olbrzyma, czyli dodge'a amerykańskiej armii. Nawet chciałem zobaczyć, kto nim jeździ, ale śpie­szyłem się do Chocimia.

Po niecałej godzinie niespiesznej jazdy dojechaliśmy do mostu na Dniestrze.

- W tych okolicach Kozacy przeprawiali się przez rzekę, więc Tur­cy tu postawili fortecę - powiedziała Helena pokazując mi nieodległe dachy twierdzy.

Dziewczyna pozbyła się już przebrania, które nie zdało egzaminu. Cieszyłem się w duchu, że sama odkryła, że nie można w nieskończo­ność uciekać i ukrywać się.

Podjechaliśmy na zaniedbany parking obok równie zapomnianego pomnika radzieckich bohaterów. Wykupiliśmy bilety wstępu i znowu pochodziliśmy chwilę po wałach otaczających centralną część zamku, czyli wysokie na kilkadziesiąt metrów mury. Stojąc na poziomie Dniestru nawet nie potrafiliśmy dostrzec blanków. Przejście po drewnianym moście przez fosę głęboką na co najmniej piętnaście metrów robiło ogrom­ne wrażenie. Potem milczący strażnik w skórzanej kurtce i okularach przeciwsłonecznych otworzył nam furtkę. Weszliśmy na dziedziniec z cen­tralnie umieszczoną studnią przykrytą czterospadzistym dachem.

- Przepraszam, czy jest tu ktoś znający historię tych okolic? - za­pytałem odźwiernego.

Zdjął okulary, przetarł chustką spocone czoło. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że mężczyzna przypominał bardziej południowca niż Ukraińca.

- Państwo z Polski? - zapytał.

- Tak.

- Tam - wskazał wejście do baszty, za kolejną fosą.

Udaliśmy się we wskazanym kierunku, przeszliśmy obok studni i we­szliśmy po trzech schodkach do wnętrza baszty o średnicy czterech me­trów. Wysoko, na trzecim poziomie drewnianych podestów, do których wchodziło się po drabinach, pracował jakiś człowiek.

Strażnik coś krzyknął do tego na górze. Tamten wyjrzał do kompana, na podwórko, a potem zerknął na nas. Odstawił wiaderko i zaczął schodzić.

- Ale numer - cicho jęknęła Helena. - To Ormianie!

Wychudzony staruszek zszedł do nas, obejrzał nas od stóp do głów, gestem zaprosił na zewnątrz. Usiedliśmy w cieniu dachu studni.

- Co państwo chcieliby wiedzieć? - uprzejmie zapytał staruszek.

- Czy był tu kiedyś Franciszek Batura? - wypaliła Helena.

W duchu oburzyłem się na takie obcesowe potraktowanie sprawy. Ormianin jakby czytał w moich myślach, bo uśmiechnął się.

- Młodzi to zawsze w gorącej wodzie kąpani - odpowiedział. - Pewno, że tu był. Znacie hasło?

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ŹRÓDŁA UKRAIŃSKIEJ „KRZYWDY” • KRÓLEWSKIE MA­NEWRY Z RZECZĄPOSPOLITĄ • BITWA POD POŁTAWĄ W 1709 ROKU • ZŁOTO HETMANA MAZEPY • PODZIEMIA CHOCIMSKIEJ TWIERDZY • POKŁON ZŁOŻONY DNIESTROWI •

WIECZÓR U OJCA OLIWIUSZA

Spojrzałem głęboko w mądre oczy Ormianina. Oczywiście, że nie znaliśmy hasła, no bo skąd. Nasz rozmówca uśmiechał się, widząc moje zażenowanie.

- Czemu interesuje was los Franciszka Batury? - spytał.

Uznałem, że nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli opowiem całą praw­dę, rzecz jasna, w wielkim skrócie. Ormianin zasłuchał się. Skręcił sobie papierosa i zapatrzył na studnię.

- Wszystko się zgadza, ale bez hasła nie mogę - powiedział.

- „Hej, wy strzelcy siczowi” - przypomniałem sobie treść listu Sienkiewicza.

Ormianin smutno pokiwał głową.

- „Uderz buzdyganem w pierś orła, a ujrzysz jego duszę” - odpo­wiedział po chwili. - Wie pan, o co Ukraińcy mają żal do was, Pola­ków?

- Stulecia wspólnej historii, czasami tragicznej, powinny nas ra­czej jednoczyć - odparłem wymijająco.

- W 1261 roku, gdy namiestnik tatarski kazał Rusinom spalić gro­dy, przyszedł kres i na Grody Czerwieńskie - Ormianin zaczął opo­wieść. - W poszukiwaniu źródeł „krzywdy” ukraińscy historycy sięga­ją do tego właśnie okresu. Tak pisał Czesław Blicharski we wstępie do książki „Petruniu, ne ubywaj mene!” Zdaniem badaczy ukraińskiej prze­szłości, zajęcie Rusi Halickiej było równoznaczne z likwidacją zaląż­ków państwa ruskiego, czyli ukraińskiego. Unia lubelska dała historycz­ną szansę nie tylko magnatom rdzennie polskim. Ruscy, dobrowolnie spolszczeni, też porobili zawrotne kariery i również ciężko zaważyli na losach wzajemnych stosunków polsko-ruskich. Prymitywizm cechujący myślenie i postępki ludzi ze wschodnich połaci Rzeczypospolitej ciężko ważył na jej losach. To tutaj, zwabieni swobodą na dwadzieścia lat, ucie­kali z Korony chłopi i awanturnicy, najbardziej przedsiębiorczy opuszczali wsie i miasteczka. Tysiące uchodźców przestało uważać się za Polaków raz na zawsze. Uciekający przed dziedzicem chłop zanurzał się w stepy, zmieniał imię i wiarę, przyswajał język, sobą samym i potomkami wzbo­gacał naród ruski. Gdyby przez 75 lat nie płynęły z Korony obfite rzesze ludzi, Bohdan Chmielnicki nie zgromadziłby aż tylu pułków powstańczych.

- Nie on pierwszy podniósł bunt - zauważyłem. - Przecież w 1596 zbuntował się Nalewajko, stronnik cesarza austriackiego Rudol­fa. Jego powstanie krwawo stłumili kniaź Rożyński oraz Żółkiewski. Nalewajkę odesłano do Warszawy, gdzie został ścięty, a Kozaków puścił wolno Żółkiewski. Nie spodobało się to wojsku polskiemu, które łamiąc warunki kapitulacji, urządziło w obozie pokonanych rzeź.

- Tak - przyznał Ormianin. - Stosunek Rzeczypospolitej do Kozaczyzny był zadziwiający. Do Kozaków odwoływano się w ciężkich chwilach, a potem... W czerwcu 1621 roku rada kozacka postanowiła wesprzeć Rzeczpospolitą, pomimo sprzeciwu setki duchownych prawo­sławnych. Zwycięstwo chocimskie odniesione wspólnymi siłami spra­wiło, że byli dumni ze swej siły. W 1630 roku na czele nowego powsta­nia stanął Taras Fedorowicz, którego hetman Koniecpolski zmusił do ugody pod Perejasławiem. Kozacy wciąż szanowali władzę króla pol­skiego. Przecież Iwan Petrażycki, starszy rejestrowych, odesłał zalako­wane listy znalezione przy emisariuszu Gustawa Adolfa. Miał on prze­ciągnąć Kozaków na swoją stronę. Potem Piotr Mohyła zniszczył bun­townicze listy patriarchy z Konstantynopola do archimandryty Ławry Peczerskiej. Przejawem budzącej się niezależności Ukrainy była prośba Kozaków, wyartykułowana na sejmie w roku 1632, by zaprzestać prze­śladowań prawosławia na ziemiach już nie tylko ukraińskich będących częścią Korony, ale także w Wielkim Księstwie Litewskim. Potraktowa­no to jako mieszanie się w wewnętrzne sprawy Litwinów.

- W 1646 roku doszło do ważnego wydarzenia - przypomniałem. - Do Warszawy z tajnym poselstwem przyjechali Iwan Barabasz, Iwan Eliaszeńko i Bohdan Chmielnicki. Za udział w wojnie z Tatarami uzy­skali obietnicę powiększenia rejestru do 12 tysięcy oraz 18 tysięcy zło­tych na budowę czajek. Odwołanie przez króla Władysława IV tych po­stanowień i osobista krzywda Chmielnickiego, któremu jeden ze staro­stów porwał żonę, i zamordowanie jego dziesięcioletniego syna, dopro­wadziły do wrzenia na Ukrainie. Przebieg powstania Chmielnickiego, które wybuchło w 1648 roku, znamy chociażby z „Ogniem i mieczem” Sienkiewicza. Gdy Chmielnicki porozumiał się z Tatarami, rozbił pod Żółtymi Wodami słabe wojska koronne. Po haniebnej klęsce pod Korsuniem padła twierdza Kudak. Mogło jeszcze dojść do ugody i wcielenia Ukrainy do Rzeczypospolitej jako trzeciej obok Korony i Litwy siły, ale Jarema Wiśniowiecki i Krzywonos skutecznie torpedowali pertraktacje. Sam Chmielnicki pod naciskiem czerni kozackiej musiał zdecydować się na wojnę. W tej wojnie wzajemne okrucieństwa sięgnęły szczytu, by po trzydziestu latach Ukraina została podzielona pomiędzy trzy państwa: Rzeczpospolitą, Moskwę i Turcję.

- I wtedy nadszedł czas hetmana Mazepy - powiedział Ormianin. - Ród Mazepy uzyskał majątek na Ukrainie z nadania Zygmunta Stare­go. Iwan Mazepa urodził się w 1629 roku, Po naukach, w 1644 roku rozpoczął służbę na dworze późniejszego króla Jana Kazimierza. Po wyprawie tegoż na Ukrainę w 1663 roku Mazepa wrócił do rodzinnego majątku. W 1687 roku Kozacy wybrali Mazepę na hetmana. Koniec XVII wieku wprowadził na scenę polityczną naszego zakątka Europy trzy wyjątkowe postaci. Elektor saski i król polski August II Mocny łamał podkowy i umiejętnie wygrywał wewnętrzne rozgrywki w Polsce. Szwedzki król Karol XII jako szesnastolatek wprawiał się w rzemiośle wojennym, obcinając łby cielętom. Car Piotr I podróżował do zacho­dniej Europy, gdzie podpatrywał, szukał drogi do utworzenia nowocze­snego, silnego państwa. Tych trzech młodych ludzi wodził za nos Jan Reinhold Patkul, przedstawiciel szlachty inflanckiej, któremu marzyło się wyrwanie spod jarzma szwedzkiej okupacji i powrót na łono Rzeczy­pospolitej. W 1698 roku potajemnie przyjechał do Warszawy. Postano­wieniem układu było utrzymanie władzy nad Inflantami w rękach rodu Wettynów nawet w wypadku utraty przez nich panowania w Polsce. Po­czątek działań wojennych ustalono na wiosnę 1700 roku. Gdy tylko 8 sierp­nia 1700 roku Rosja podpisała pokój z Turcją, car Piotr wydał rozkaz ata­ku na Narwę, szwedzką twierdzę. Karol XII błyskawicznie pokonał sprzy­mierzonych z Sasami Duńczyków i rzucił się pod Narwę. W brawurowym ataku po kilkusetkilometrowym marszu pokonał pięciokrotnie liczniejsze wojska rosyjskie. Karol XII myślał o pokonaniu cara, lecz wpierw posta­nowił rozprawić się z Augustem II. Na kilka lat zaangażował się w sprawy polskie z typową dla siebie gracją słonia w składzie porcelany.

- To niestety wiemy - przytaknąłem. - Karol XII na zamku w Lidz­barku Warmińskim zaprzyjaźnił się ze Stanisławem Leszczyńskim, wojewodą poznańskim. Przyjaźń Leszczyńskiego i Karola XII zaowocowa­ła wybraniem Leszczyńskiego na króla Polski w 1704 roku. W 1706 roku Karol XII wkroczył do Saksonii i zmusił Augusta II do rezygnacji z ko­rony polskiej na rzecz Leszczyńskiego. Wtedy też doszło do przymierza Leszczyńskiego, Karola XII i hetmana Iwana Mazepy. Ten ostatni pra­gnął utworzenia samodzielnej Ukrainy. Ukraińska awantura przyjaciół z zamku lidzbarskiego zakończyła się w lipcu 1709 roku pod Połtawą, gdzie doszło do walnej bitwy. Wyczerpane wojska szwedzkie uległy prze­wadze wyszkolonych i dobrze wyekwipowanych oddziałów rosyjskich. W 1733 roku zmarł August II, a we wrześniu tego roku Leszczyński wrócił do Warszawy jako popierany przez Francję pretendent do tronu polskie­go. Od ośmiu lat był teściem Ludwika XV, króla Francji. Gdy Rosjanie dotarli pod Warszawę, 5 października ustanowili Fryderyka Augusta, syna Augusta II Mocnego, królem polskim. Leszczyński zbiegł do Gdańska. Na początku 1734 roku August III koronował się na Wawelu. W tym czasie wojska rosyjskie oblegały Gdańsk, a mieszczanie czekali na od­siecz z Francji. W dniu 27 czerwca 1734 roku Stanisław Leszczyński wsiadł do łodzi przycumowanej w gdańskiej fosie i w przebraniu prze­prawił się na wschodni brzeg Wisły, do Prus. W 1735 roku Francja za­warła pokój z Austrią, kończący wojnę o sukcesję w Polsce. W lutym 1737 roku Leszczyński przybył do Luneville w Lotaryngii, gdzie zmarł dwadzieścia siedem lat później.

- Wie pan, co działo się z Karolem XII i Mazepą po klęsce pod Połtawą? - zapytał Ormianin.

- To co działo się przed i w trakcie walki uważam za równie intere­sujące dla sprawy rozwiązania naszej zagadki - odpowiedziałem. - Przecież przed bitwą Karol XII wyjechał na patrol nad rzekę, z którego wrócił z nogą przeoraną kulą karabinową. Prawie dwa tygodnie później wojska rosyjskie przeprawiły się przez rzekę Worsklę pod Połtawę. Ro­sjanie mieli ponad sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy, a Szwedzi i Mazepa trzydzieści jeden tysięcy, z czego tylko dziewiętnaście tysięcy szwedz­kich piechurów. Po pierwszej fazie bitwy car Piotr I ustawił piechotę w głębokie kolumny z kawalerią na skrzydłach. Po nawale artyleryjskiej, w czasie której rozbito nosze Karola XII, kule karabinowe przeszyły jego kapelusz, a jedna odbiła się od grubego krzyża na piersi. Szwedzka arty­leria milczała, bo miała tylko cztery działa. Wtedy podobno król szwedzki po raz pierwszy zapytał doradców: „Co robić?”. Usłyszał jedyną w tej sytuacji mądrą radę: „Uciekać”. Tak też uczynili Karol XII i Mazepa.

Obaj umykali do Turcji. Wszak muzułmanie nie mogą wydawać zbie­gów. Wiemy, że w czasie przeprawy przez Dniepr, u ujścia Worskli, Mazepa miał jeszcze beczułki ze swymi legendarnymi skarbami. Potem szwedzki król i Mazepa gnali przez Dzikie Pola do Dniestru. Iwan Maze­pa zmarł 3 października 1709 roku w Benderach nad Dniestrem; obecnie to miasto na terenie Mołdawii. Co się stało ze złotem, nie wiemy. Część otrzymał Karol XII na utrzymanie na wygnaniu.

- Otóż to, wszyscy myślą o złocie - Ormianin zamyślił się. - Przekazujemy sobie w rodzinie opowieść o Franciszku Baturze, który nim wyjechał po skarb, wszystko nam opowiedział. Mazepa, zatrzymu­jąc się nad Dniestrem, kazał swojemu zaufanemu, staremu słudze zabrać łodzią część skarbów w górę rzeki, by tam je dobrze ukrył. Podobno miały posłużyć później do organizacji nowych wojsk i przekupienia Tur­ków. Tego Kozaka schwytali Turcy, lecz nie miał ani złota, ani nie było z nim ludzi. Batura dowiedział się o tym od starych Turków, kupców z okolic Chocimia. Podobno tamten Kozak uciekł z twierdzy chocimskiej. Batura postanowił przedostać się do Rosji, by tam szukać śladów Kozaka. Popłynął Dniestrem i wszelki słuch o nim zaginął.

- W Rosji schwytano go i uwięziono w twierdzy kamienieckiej - domyśliłem się. - Ciekawe jednak, czy odnalazł skarb? Czy wiedział, gdzie on jest?

- Ma pan te same wskazówki co Batura - odparł Ormianin. - Żegnając się z moim dziadem mówił, że idzie po złoto.

- Skąd są te słowa, którymi odpowiedział pan na hasło? - zapyta­łem.

- Nie wiem - przyznał się Ormianin. - Moim zdaniem to jakieś kozackie powiedzenie, fragment wiersza, bo Batura przez tydzień cho­dził po okolicy ze starym Kozakiem.

- A jak Batura tu się dostał? - zapytała Helena. - Przecież w 1812 roku twierdza chocimska była w rękach rosyjskich, a w 1854 Rosjanie zburzyli jej wały i fortyfikacje?

- Normalnie, przekroczył granicę - Ormianin zdziwił się pytaniem. - Oczywiście nielegalnie. Jak, niestety nie wiem. Opowiadał nam o nie­udanej próbie pod Zbarażem. Podobno położył tam kilku Rosjan, a jego przewodnik nie był wcale gorszy. Gdy Rosjanie dostali posiłki, obaj musieli uciekać. Już po austriackiej stronie zaboru dopadł ich mały oddział. W czasie walki wręcz zabili podjazd, ale towarzysz Batury został śmiertelnie ranny.

- Czy Batura miał broń? - dopytywałem się.

- Nie wiem.

- A jak wiadomość o skarbie dotarła do Konstantynopola?

- Domyślam się, że to pewien ormiański kupiec otrzymał od turec­kiego strażnika metalową tubę, którą należało przekazać Karolowi XII. Jak widać, nie dotarła do niego. Prawdopodobnie było to przesłanie od Kozaka hetmana Mazepy.

- Ostatnie pytanie, czy Batura wybierał się do kupców w Kamieńcu Podolskim po pieniądze?

- Odebrał je tu, w Chocimiu. Musiał tydzień poczekać, ale jak wie­cie, spędził go pracowicie.

- Bardzo dziękuję za informacje - skłoniłem się rozmówcy. - Nie wie pan, gdzie można znaleźć ojca Oliwiusza?

- Jakiś ksiądz podobno prowadzi obóz nad Dniestrem, po północ­nej stronie. Może tam coś panu powiedzą.

Jeszcze raz podziękowałem za pomoc. Zauważyłem, że Ormianin bardzo zrelaksował się w czasie naszej rozmowy. Sprawiał wrażenie, jakby zdjęto mu z pleców kamień ciążący od lat.

Rozejrzeliśmy się po dziedzińcu. Po prawej stronie był pałac, który wiele stracił ze swego orientalnego stylu. Oprawy okien zastąpiono pro­stymi obrysami okiennic. Wnętrze sprawiało wrażenie mocno zmoderni­zowanego wskutek wybudowania nowych ścianek działowych komplet­nie zmieniających pierwotne założenie wnętrza budowli. Inaczej było z pa­łacem dowódcy twierdzy i minaretem, gdzie miejscami zachowały się oryginalne freski, nie mówiąc o kamiennych, rzeźbionych ornamentach wokół okien i drzwi. Przed tą rezydencją znajdowały się długie na dzie­sięć metrów schody prowadzące do kazamat artyleryjskich. Już wcze­śniej zauważyłem na dziedzińcu otwory w ziemi, najczęściej przykryte kratami, będące kominami, którymi ulatywał dym po salwie z dział.

Mieliśmy latarki i zeszliśmy do podziemi. Główny trzon twierdzy zajmował plac o wymiarach około 50 na 100 metrów. Z góry forteca przypominała kształtem trójkąt prostokątny z łukowatym bokiem poło­żonym naprzeciw kąta prostego. W promieniu pół kilometra od zamku znajdowały się szańce i obwarowania Chocimia. Na majdanie były zapewne zabudowania wojskowe.

- Ciekawe, gdzie więziono tego Kozaka? - zastanawiałem się, roz­glądając po wnętrzu kazamatów.

Skała, na której stały mury, była chyba cała wydrążona, wszędzie były jakieś pomieszczenia, niektóre od strony rzeki, ze strzelnicami.

- Tutaj są jakieś klitki! - zawołała mnie Helena, świecąc latarką w odległy kąt.

Musiałem przejść dwie ogromne sale, by dojść do wąskiego koryta­rza. Jeśli nie mylił mnie zmysł orientacji, to znajdowaliśmy się przy fo­sie od strony lądu. Przejście miało półtora metra szerokości i dziesięć długości. Wzdłuż niego były wymurowane wąskie cele, a w ścianach zauważyłem mocowania krat czy drzwi zamykających pomieszczenia, gdzie przetrzymywano więźniów. Obejrzałem się za siebie.

- Kozak musiał przebyć spory odcinek, by dostać się chociażby do strzelnicy, skąd mógłby zejść po linie - powiedziałem. - Kto mógł mu dostarczyć linę? Jak zmylił czujność strażników? - zastanawiałem się.

- A ten strażnik, który dostarczył wiadomość ze wskazówką na te­mat ukrycia skarbu? - zauważyła Helena. - Może ten sam człowiek pomógł Kozakowi?

- Tak - przyznałem. - Mogło tak być, że Kozak przekupił Turka. Zauważ, że w opowiadaniu Ormianina nie było ani słowa o ujęciu przez Turków towarzyszy posłańca Mazepy. Może to oni z zewnątrz pomagali kompanowi? Z drugiej strony, równie dobrze Kozak mógł uciec w in­nych okolicznościach. Chodźmy pokłonić się Dniestrowi.

- Ciekawe, co tu było? - zastanawiała się Helena, wskazując na dziurę w ścianie jednej z cel.

Podszedłem bliżej. Obejrzałem ścianę.

- Ktoś wyjął cegłę w murze i potem włożył ją na miejsce, robiąc w ten sposób skrytkę - stwierdziłem.

Obejrzałem uważnie kawałki cegieł. Na jednym z nich dostrzegłem doskonale mi znany fragment znaku wyryty dawno temu nożem.

- Tryzub - mruknąłem. - Tu była skrytka, którą ktoś już opróż­nił. Jestem pewien, że tym kimś był Franciszek Batura. Tu trzymano wysłannika Mazepy.

- Czemu idziemy nad rzekę? - zaciekawiła się, gdy wyszliśmy z zamku na drewniany most.

- Ta rzeka niesie ze sobą tajemnicę posłańca Mazepy - odpowie­działem.

Najpierw na moment wszedłem na mur od strony Dniestru. Wąski najwyżej na metr i bardzo wysoki mógł przyprawić śmiałka chodzące­go po jego szczycie o zawrót głowy. Nie zwracając uwagi na lęk, wy­chyliłem się i wyjrzałem na obwarowania chocimskiej twierdzy od strony rzeki. Tak jak myślałem, był pionowy, wysoki na kilkadziesiąt me­trów.

Zeszliśmy do dawnej fosy, którą teraz płynął maleńki potok. Space­rowaliśmy ścieżką u podnóża zamku, spoglądając co chwila na jego ma­jestat i potęgę widoczną nad nami.

- Studnia! - krzyknąłem zadowolony z odkrycia.

- Co się stało? - zdziwiła się Helena.

- Studnia na dziedzińcu musiała sięgać poziomu wody, a więc w tam­tych czasach zapewne wysokości, na której obecnie się znajdujemy - tłumaczyłem. - Można być pewnym, że sięgała głębiej. Była wydrążo­na w skale. Zakładam, że w chwili budowy zamku, czyli w XII wieku, już myślano o czymś takim, jak tajemne wyjścia nad wodę, skąd posła­niec mógł udać się po pomoc. Kto wie, czy Kozak Mazepy nie skorzystał z tego wyjścia? Mogło ono ocaleć do jego czasów mimo wielokrotnej przebudowy fortyfikacji.

Ścieżką naokoło zamku dotarliśmy na kamienisty brzeg Dniestru. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach ryb. Woda cicho plu­skała o głazy i betonowe wzmocnienia brzegu. Obejrzałem się za siebie na resztki fortyfikacji, stropy ruin piwniczek wtopione w najbliższe wzgórze. Potem zerknąłem na wysoką, kwadratową wieżę nad nami.

- Trzeba było nie lada odwagi i szczęścia, by uciec z takiego wię­zienia - powiedziałem z uznaniem.

- Batura uciekł z Kamieńca Podolskiego - zauważyła Helena.

- Po pierwsze, ciekawe, jak znalazł się w tamtym więzieniu - po­wiedziałem. - Przecież przewodnik mówił, że jakiś Polak, my podej­rzewamy, że Batura, był aresztowany za przemyt. Mogło być tak, że od­kryto jego nielegalny pobyt w Rosji. Po drugie, nie mamy pewności, że uciekł. Pewnie z Chocimia wysłał ostatni meldunek do Sienkiewi­cza, a gdy ruszył na północ, już nie wrócił.

- Uciekł ze skarbem - stwierdziła Helena.

- O ile znam dwóch potomków rodu Baturów, to mogli być awantur­nikami, ale poczucie honoru mieli i jeżeli Franciszek Batura obiecał coś przyjacielowi, to robił wszystko, by słowa dotrzymać - mruknąłem.

Nabrałem w dłoń wody z Dniestru i ochłodziłem sobie nią twarz. To na chwilę pomogło złagodzić upał.

Po kilkunastu minutach wyjechaliśmy z Chocimia. Przejechaliśmy przez most na Dniestrze i skręciliśmy w prawo, by pojechać wzdłuż jego nurtu w poszukiwaniu ojca Oliwiusza. Wieczorem zatrzymaliśmy się w niewielkim zagajniku, by rozbić obóz i zjeść posiłek. Wraz z zapa­dającym zmrokiem otaczał mnie zapach jakiejś wspaniałej potrawy szykowanej przez Helenę. Przygotowała pyszny gulasz z różnych mięs w pikantnym, gęstym sosie. Z ukraińskim chlebem smakowało to wspaniale. Zastanawiałem się, czy jechać dalej i szukać duchownego, czy tu zatrzymać się na noc, gdy na rzece ujrzałem łódź oświetloną pochodniami.

- Co to? - zapytałem Helenę, podając jej lornetkę.

Przyjrzała się łodzi i usta jej zacisnęły się w podkówkę.

- Czajka Bohuna - odpowiedziała.

- Pewnie płynie do obozu ojca Oliwiusza - domyśliłem się. - Zobaczymy, co się tam dzieje?

Helena milczała, bo nie cieszyła się na myśl o spotkaniu niedoszłego męża.

- Zrobimy to dyskretnie - zapewniłem ją.

- Dobrze - zgodziła się.

Spakowaliśmy rzeczy i nadbrzeżną, polną drogą jechaliśmy do miej­sca, gdzie przybiła łódź Bohuna. Gdy wśród drzew ujrzałem światła obozu i mych uszu dobiegł odgłos muzyki, zatrzymałem się. Wysiedliśmy i przekradliśmy do granicy lasu. Ukryci w krzakach obserwowaliśmy uroczy­stą wieczerzę. Oczywiście wiedziałem, że spotkam tu Pawła i jego przy­jaciół, więc nie zdziwił mnie ich widok. Za to strój mojego podwładnego zaskoczył mnie. Wyglądał jak Kozak z siedemnastowiecznej ryciny. Gdy Helena obserwowała Bohuna, jej oblicze zmieniło się. Widziałem, że nad czymś intensywnie myślała. Po jakimś czasie usłyszeliśmy dźwięk rogu, potem na rzece ukazała się druga łódź kozacka. Bohun i Paweł wyszli na brzeg, a po kilku minutach odpłynęli na drugą stronę.

- Możemy ruszać - stwierdziłem.

Nie chciałem, żeby Paweł mnie tu zobaczył, bo moja zagadka odcią­gnęłaby jego uwagę od pracy z kolonistami. Wróciliśmy do auta i wyje­chaliśmy na dróżkę prowadzącą do obozu.

Zatrzymałem Rosynanta tuż przed bramą obozu. Zza namiotów wy­szli Maciek i Gustlik.

- Pan Samochodzik! - krzyknęli uradowani. - Jaką zagadkę pan teraz rozwiązuje?

Uściskałem chłopców na powitanie, kiwnąłem ręką warszawskiej młodzieży, która rozpoznała we mnie znajomego Pawła. Przywitałem się z ojcem Oliwiuszem.

- Jak Paweł sobie radzi z młodzieżą? - zapytałem, gdy usiedliśmy przy stole w namiocie duchownego.

- Dobrze, bardzo dobrze, zwłaszcza, że obłaskawił Bohuna - od­powiedział ojciec Oliwiusz.

- Czyżby doszło do jakiegoś konfliktu?

- Od zarania dziejów o to samo - gospodarz uśmiechnął się mru­żąc oko.

- O kobietę? - domyśliłem się.

- Ale jaką! - duchowny podniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym.

- To niedobrze - zmartwiłem się. - W samochodzie czeka Hele­na, jak słyszałem niedoszła żona Bohuna.

Zakonnik zamarł, zadumał się.

- Nie wiem, jak to Bohun przyjmie - niezadowolony pokręcił gło­wą. - Może lepiej, żeby pan wyjechał. Proszę zrozumieć...

- Doskonale rozumiem - powiedziałem. - Niestety, mojego po­bytu w okolicy nie da ukryć się przed Pawłem. Sprowadza mnie tu pew­na bardzo dyskretna misja...

Wypiliśmy po dwa kubki herbaty, nim wszystko opowiedziałem ojcu Oliwiuszowi. W tym czasie koloniści położyli się spać. Maciek i Gustlik przyprowadzili do nas Helenę i przysłuchiwali się końcówce mojej opo­wieści.

- Musi pan pojechać na drugi brzeg - powiedział ojciec Oliwiusz. - Tam, na grobie Kozaka, jest napis: „Uderz buzdyganem w pierś orła, a ujrzysz jego duszę”. To pewnie był ten posłaniec Mazepy.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

HORPYNA LECZY JURECZKA • WALKA BOHUNA I PETERA • AGNIESZKA OPERUJE CHOREGO • NOCNA ROZMOWA W OBOZIE • POŻAR NA POLACH • HELENA PIELĘGNUJE MOJE RANY

Zdenerwowany Bohun przygryzał górną wargę. Zniecierpliwiona Agnieszka niemo popędzała wioślarzy. Zastanawiałem się, czy to przy­padek, że jakiś wypadek zdarzył się właśnie Jureczkowi, który tego dnia był na przepustce w Chocimiu. Bohun był zły na siebie, że go puścił, a nie zabrał ze sobą. Zastanawiał się także, czy działania zielarki pomogą chłopcu, czy wręcz przeciwnie.

Z ogromną siłą dziób łodzi uderzył o pomost. Z Bohunem i Agnie­szką wyskoczyliśmy na brzeg i biegliśmy do kozackiego obozu.

- Gdzie jest Peter i zielara? - Bohun zapytał wartowników przy bramie.

- W namiocie Petera - odpowiedzieli.

Pędem dotarliśmy do sektora obozu pod opieką Petera i przeciskali­śmy się przez tłum kozaków, którzy czekali w milczeniu. Przed wejściem do namiotu stał Peter, a ze środka docierały jęki chłopca.

- Puszczaj! - Bohun krzyknął na Petera.

- Jest u niego zielara - odpowiedział Peter.

- Co mu daje? - odezwała się Agnieszka.

- Idź do diabła! Zielara jest lepsza niż twoje wynalazki!

- Co mu daje? - powtórzyła Agnieszka.

- Jakieś napary - Peter wciąż stał w wejściu.

- Jakie ma objawy? - Agnieszka była nieustępliwa.

- Co cię to obchodzi?

- Powiedz jej - rozkazał Bohun.

- Byliśmy w mieście na lodach i po powrocie Jurek zaczął się dusić - powiedział jeden z kozaków. - Nie mógł oddychać, mówił, że jakaś gula zrobiła mu się w gardle i...

Peter nagle podskoczył i uderzył informatora w twarz.

- Będziesz donosił tej... - Peter nie dokończył powalony na zie­mię przez Bohuna.

- Wchodzimy! - pchnąłem Agnieszkę do namiotu.

Jureczek półleżał przy stole z głową pod ręcznikiem. Obok niego stała zielarka i trzymała Jureczka za kark, bo ten próbował się wyrwać. Starucha przywitała nas zimnym, zaczepnym spojrzeniem.

Agnieszka zerwała ręcznik i ujrzeliśmy twarz Jureczka pochyloną nad miską wypełnioną jeszcze dymiącym wrzątkiem z wrzuconymi do środka ziołami.

- Puść go! - krzyknęła Agnieszka.

- Precz! - odpowiedziała starucha.

- Proszę wyjść! - poprosiłem.

- Nie!

Agnieszka szarpnęła dłoń staruchy. Przez chwilę obie mocowały się i patrzyły sobie w oczy. U obu zauważyłem tyle nienawiści, ile nie spodzie­wałem się u tak słabych istot. Nagle zielara ustąpiła.

- Nie uratujesz go, za późno! - powiedziała starucha, pakując swoje rzeczy do worka i wychodząc.

Podniosłem omdlałego Jureczka. Był nieprzytomny i miał sine usta. Po czole, przez brwi, na powieki spływały ogromne krople potu, które sprawiały wrażenie, jakby chłopiec płakał.

- Otwórz mu usta! - rozkazała Agnieszka wyjmują szpatułkę i la­tarkę.

Nacisnąłem palcami na dołki na końcu żuchwy otwierając buzię chło­paka.

- Jasny gwint! - mruknęła dziewczyna, zaglądając do środka. - Dawaj tu tego kolesia, który był z nim.

Wyjrzałem na zewnątrz. Została tylko garstka kozaków. Wypatrzy­łem tego chłopca, który nam wcześniej opowiadał o wyjściu do miasta.

- Chodź - chwyciłem go za rękę i wciągnąłem do namiotu.

- Co jedliście? - Agnieszka rozpoczęła przesłuchanie, szukając jednocześnie czegoś w torbie.

- Tylko lody - padła odpowiedź.

- Czy wtedy skarżył się na coś?

- Raz, powiedział, że coś go ukłuło w gardle. Wyśmialiśmy go, więc milczał.

- Skocz do kuchni po czosnek i lód. Niech ktoś zadzwoni po pogo­towie.

Gdy kozak pobiegł wypełnić polecenia, Agnieszka zaczęła odkażać narzędzia, obficie polewając je spirytusem.

- Połóż go na łóżku, zapal lampkę nad jego głową i podaj mi ręce - dyrygowała.

Bez słowa wypełniłem jej polecenia. Polała mi ręce spirytusem.

- Teraz uważaj! - popatrzyła mi w oczy. - Mamy zaledwie kilka minut na uratowanie chłopaka. Otwórz mu usta i postaraj się jedną ręką nie dopuścić do zaciśnięcia szczęk, a drugą przytrzymaj język. Nawa­lisz, to po nim.

Poczułem mrowienie w żołądku, ale starałem się jak najlepiej wyko­nać rozkazy Agnieszki.

- Znam te objawy - opowiadała zaglądając do gardła chłopca. - Kiedyś na kolonii pewien chłopiec jadł loda i nie zauważył, że usiadła na nim osa. Ta, nim zginęła, zdążyła mu wpakować żądło w przełyk. Co gorsza chłopiec był uczulony na jad. Tragedia wisiała na włosku.

Nie mogłem zetrzeć kropli potu, które wystąpiły mi na czoło.

- Musimy radzić sobie domowymi sposobami, nim przyjedzie po­gotowie i zajmą się utrzymaniem go przy życiu - mówiła Agnieszka.

Na gazie opatrunkowej położyła drobną pincetę i długą igłę.

- Język przyciśnij tym - podała mi szpatułkę.

Zajrzałem do środka. Rzeczywiście na początku przełyku wyrosła ogromna czerwona gula.

- Robimy na żywca, bo nie znam jego wagi ani odporności - tłu­maczyła Agnieszka. - Poza tym nie mamy urządzeń do podtrzymania funkcji życiowych, jakby nam odleciał. Przygotuj się, że będzie fruwał po łóżku.

Jak zapowiedziała, tak się stało. Jureczek podskoczył, gdy tylko Agnieszka dotknęła opuchlizny. Całym ciałem oparłem się na klatce pier­siowej chłopca, ale tak, by go nie udusić. Agnieszka igłą delikatnie na­cięła bąbel, przekręciła ją i wyjęła spod skóry część żądła ze zbiornicz­kiem jadowym, podsadzała go aż do chwili, gdy ukazał się długi trzon kolca. Wówczas chwyciła pincetę i ostrożnie wyjęła przyczynę kłopo­tów chłopca.

Oboje odetchnęliśmy z ulgą.

- W samą porę - mruknęła Agnieszka, gdy przybiegł kozak z głów­ką czosnku.

- Pogotowie już jedzie - zameldował. - Jureczek przeżyje?

- Pewnie, przecież to kozak - odpowiedziała dziewczyna. Wybrała jeden ząbek czosnku, nożem wiszącym na ścianie przecięła go na pół.

- Będzie skakał - uprzedziła mnie, mając na myśli reakcję Ju­reczka.

Nie myliła się. Natarcie czosnkiem otwartej rany po ukąszeniu miało działanie dezynfekujące. Po chwili sięgnęła po mały pojemniczek z kre­mem.

- Balsam z nagietka - wyjaśniła.

Po takich emocjach Jureczek trochę otrzeźwiał. Oddychał z trudem. Teraz Agnieszka zawinęła w gazę lód wybrany chyba ze ścianek zamrażalnika i przyłożyła taki opatrunek do gardła.

Obejrzałem żądło.

- To pszczoła - powiedziałem.

Po kwadransie usłyszeliśmy odgłos syreny karetki. Po chwili Agnie­szka przekazała Jureczka w ręce lekarzy. Dopiero wtedy zauważyłem, że chłopiec cały czas ściskał w prawej dłoni podarowaną przeze mnie odzna­kę spadochronową.

- Zuch - poklepałem go po ramieniu.

Gdy wyszliśmy z namiotu, próbowałem dowiedzieć się, co się stało z Bohunem i Peterem, ale kozacy milczeli. W milczeniu odwieziono nas do naszego obozu.

- Jesteś niezastąpiona - pochwaliłem Agnieszkę.

Ta nawet się nie uśmiechnęła.

- Zrobiłam co trzeba - odpowiedziała.

- Nie pozuj na zimną perfekcjonistkę - zażartowałem. - Nie mów, że się nie bałaś.

- Lęk tylko by mnie paraliżował.

Weszliśmy do obozu, gdzie czekała mnie niespodzianka. Zupełnie zapomniałem o tym samochodzie, który widziałem z Dniestru. Powita­nie z Panem Samochodzikiem było tyle nieoczekiwane, co radosne. Pan Tomasz przedstawił mnie Helenie. Była śliczną dziewczyną i zauważyłem, że Agnieszka potraktowała ją jak rywalkę mimo okazywanej serdeczności.

Było po północy, gdy usiedliśmy przy ognisku. Pan Tomasz opowiadał nam o swoich poszukiwaniach. Młodzież z Warszawy, Gustlik i Maciek słuchali tego z ogromnym zainteresowaniem. Potem musieliśmy wyjaśnić niewtajemniczonym, czym zajmujemy się z szefem i opowiedzieliśmy kil­ka naszych przygód. Gdy noc walczyła z dniem, drugi raz usłyszeliśmy dźwięk rogu w obozie kozackim. Wybiegłem na nieduży pagórek obok obozu, by zorientować się, co się dzieje. W oddali, na horyzoncie, ujrza­łem łunę pożaru. Przypomniały mi się słowa Bohuna o suszy.

- Pożar na stepie - poinformowałem wszystkich po powrocie do ogniska. - Maciek, Gustlik, płyniemy - rozkazałem.

- My też - oświadczyła Agnieszka.

- Dobrze, Helena, szef, ojciec Oliwiusz, Kamil i Emil zostają. Pil­nujcie obozu i dzieciaków.

Poszukałem naszego rogu. Musiałem użyć całej siły, żeby dmuchnąć na tyle silnie, by po rzece poniósł się jego dźwięk.

Zauważyłem, że po rzece już płynęła w naszą stronę czajka. Agnie­szka i dziewczyny pakowały medykamenty.

Bez słowa wskoczyliśmy do łodzi, w której byli sami podlotkowie. Starsi widocznie poszli walczyć z pożarem.

Na miejscu w obozie zastałem pokrwawionego i poparzonego Bohuna, który dyrygował swoimi ludźmi.

- Weź tę grupę i biegnijcie do wsi - rozkazał mi.

Spojrzałem na kilkunastu kozaków, dla których teraz byłem panem i władcą.

- Biegniemy! - krzyknąłem.

Zadziwiała mnie organizacja w obozie kozackim. Każdy z moich lu­dzi miał wiadro lub łopatę. Każdy miał przytroczony do pleców azbesto­wy koc przeciwpożarowy.

Zdążyłem jeszcze zauważyć, że Agnieszka z Monika i Ewą pobiegły do namiotu medycznego, gdzie zwożono poparzonych ludzi.

W kwadrans byliśmy w małym, liczącym kilka chat przysiółku. Ja­kaś kobieta stała na skraju pola pszenicy i zanosiła się łzami. Wielki pożar zbliżał się gnany potężnymi porywami wiatru. Suche łany zbóż pękały w żarze, a żarłoczna fala ognia huczała jak złowieszczy demon zniszczenia.

- Pomiłujcie! - krzyczała staruszka. - Tam moja córka, zięć, wnu­czek - ręką wskazała w kierunku wąskiego języka pola bronionego przez grupkę ludzi, których otoczyły już gorące języki.

- Maciek, weź dziesięciu i przygotujcie wieś do obrony - rozkazałem.

We wsi nie było nikogo prócz starców i dzieci. Reszta nielicznych mieszkańców poszła w pole bronić zasiewów. Sam z Gustlikiem i kilko­ma najsilniejszymi kozakami ruszyliśmy ratować tę trójkę. Gdy przebie­gliśmy kilkaset metrów przez pole, natknęliśmy się na ścianę łakomych języków ognia.

- Kładźcie koce azbestowe! - powiedziałem.

Zabraliśmy ze sobą wszystkie koce. Towarzyszący nam kozacy mieli pilnować, by ogień nie odciął nam odwrotu. Z Gustlikiem kładliśmy prze­ciwpożarowy dywan. Nie mieliśmy czym oddychać, ale parliśmy na­przód. Po minucie dotarliśmy do zaczadzonych ludzi. Gustlik chwycił mężczyznę, a ja przerzuciłem przez jedno ramię kobietę, a pod pachę wziąłem dziecko. Pędem, ledwo dając radę stawiać kroki, przebiegli­śmy w bezpieczne miejsce. Kozacy okryli nas kocami, by zgasić tlące się ubrania.

Z Gustlikiem ratowaliśmy zaczadzonych, stosując sztuczne oddycha­nie. Potem zanieśliśmy poszkodowanych do wsi. Tam Maciek już przy­gotował przeciwpożarowy pas ziemi i mieszkańcom wsi kazał zebrać wodę we wszystkie możliwe zbiorniki. Okazało się nawet, że ktoś ma dwa stare węże strażackie. Jeden przeciekał, ale jeszcze nadawał się do użytku. Na przybycie fali pożaru musieliśmy czekać jeszcze tylko pół godziny. Polewaliśmy ogień, zasypywaliśmy go piaskiem, gasiliśmy pierwsze tlące się dachy. Przed świtem przyjechał jeden wóz strażacki, dzięki któremu udało się ostatecznie odeprzeć niebezpieczeństwo. Wte­dy też goniec od Bohuna przyniósł mi krótkofalówkę. Z meldunków do­wiedziałem się, że co prawda pożar zniszczył spore połacie zasiewów, ale już przy pomocy strażaków udało się zapobiec największemu niebez­pieczeństwu. Niestety, kilkadziesiąt osób było zaczadzonych i poparzo­nych, a wszyscy w okolicy stracili zbiory.

Gdy w smrodzie spalenizny usiedliśmy przed południem w cieniu ocalałych chałup, ledwo żyliśmy, a oczy same zamykały się zmęczenia. Pot przecierał ścieżki na naszych pokrytych sadzą twarzach.

- Koniec akcji! - zacharczał w krótkofalówce głos Bohuna.

Powoli, wlokąc nogę za nogą, wróciliśmy do obozu zamienionego teraz w wielki lazaret. Tu też wydawano posiłki. Kozacka kuchnia pra­cowała pełną parą. Z naszego obozu przywieziono też część naszych kuchennych zapasów. W tłumie rannych uwijała się niestrudzona Agnieszka i, co mnie bardzo zdziwiło, Helena. Bohuna znalazłem stojącego na skraju placu apelowego, zapatrzonego na obie pracujące dziewczyny. Stanąłem obok kozaka.

- Sama przypłynęła - westchnął.

- Rozmawialiście? - zapytałem.

- Jeszcze nie.

- Co czułeś, gdy ją zobaczyłeś?

Bohun otrząsnął się z zamyślenia.

- Czemu ona tu wróciła? - zapytał.

- Lepiej zapytaj, dla kogo. Myślę, że dla ciebie i dla tych ludzi. Jest jednym z was.

- Masz rację, niech robi co chce, nie będę jej zaczepiał.

- Nie bądź głupi - zachęcałem kozaka. - To wasza szansa.

- Zobaczymy - mruknął Bohun.

- Powiedz, skąd wziął się ten pożar i co się stało z Peterem?

Bohun przetarł zmęczoną twarz.

- To przez niego - oświadczył. -Wygnałem go i tę zielarę. Chcieli się zemścić.

- Za taką cenę? - zdziwiłem się.

- Upokorzyłem Petera, więc nie miał już miejsca wśród kozaków. Zielara nie potrafiła pomóc Jureczkowi. W szpitalu mówili, że za dwa dni wróci do zdrowia. Wszystko to dzięki Agnieszce.

- Powiadomiłeś milicję o swoich podejrzeniach?

- Tak, Petera złapali na gorącym uczynku. Zielara przepadła jak kamień w wodę.

Zmęczony usiadłem przy stole w namiocie Bohuna i tam zasnąłem. W porze obiadu obudził mnie gospodarz. Wyglądał normalnie, jakby nic się nie stało ubiegłej nocy.

- No, mołojec! - potrząsał mną. - Wstań, umyj się, zjedz coś.

Poszedłem do kozackiej łaźni zdziwiony, czemu wszyscy przygląda­ją mi się, jakbym był duchem. Dopiero gdy zerknąłem w lusterko nad zlewem, wszystko stało się zrozumiałe. Miałem popalone włosy i ubra­nie. Gdy zmoczyłem twarz i ręce, poczułem, że są poparzone. Jęcząc z bólu dokończyłem toaletę. Odzienie nadawało się do wyrzucenia. Po­szedłem do kuchni, gdzie wziąłem kromkę chleba ze smalcem i posze­dłem na przystań. Na prośbę Agnieszki już przygotowano dla nas czajkę. Bohun właśnie pomagał Helenie wsiąść do łodzi.

- Z twarzą nie tak źle, ale ręce osłaniaj przed słońcem - poradził, oglądając mnie. - Tyś bohater, uratowałeś życie ludzi ze wsi. Oni ci tego nigdy nie zapomną.

Gdy spojrzałem na Maćka i Gustlika, pocieszyłem się, że nie ja je­den wyglądałem strasznie. W nocy, gdy szalał pożar, nikt nie zwracał uwagi na drobiazgi. Wszyscy skupili uwagę na walce z żywiołem. Po katastrofie śmiech był jedynym sposobem na odreagowanie. Odczuwali­śmy ogromną ulgę, że nikomu nic się nie stało. Moi przyjaciele mieli założone opatrunki. Agnieszka, gdy mnie ujrzała, natychmiast chciała zająć się moimi ranami, ale powstrzymała się ze względu na obecność Bohuna. Za to Helena namoczyła gazę w wodzie Dniestru i przykładała ją do oparzonych miejsc.

- Będziesz miał wolną chwilę po południu? - zapytałem Bohuna.

Ten zamyślony zerknął na Helenę. Ona skromnie spuściła wzrok, z lekkim uśmieszkiem oczekując odpowiedzi.

- Tak - odpowiedział kozak.

- Przypłyń do nas, to razem wybierzemy się do jaskini przy „pie­kle” - zaproponowałem.

- Będę - rzekł Bohun i wypchnął czajkę na wodę.

Długo stał na pomoście i patrzył za nami. Jestem przekonany, że jego sokoli wzrok ani na chwilę nie oderwał się od Heleny.

W naszym obozie zastaliśmy absolutny porządek. Pan Tomasz z grup­ką najmłodszych dzieciaków leżał w trawie. Mój szef opowiadał koloni­stom o obyczajach owadów zamieszkujących naszą łąkę. Kamil prowa­dził zajęcia dla grupki chłopców z nowoczesnego tańca dyskotekowego. Ojciec Oliwiusz zabrał część młodzieży do prac przy obwarowaniach obozu, a Emil z dziewczętami przygotowywał obiad.

- Pan Tomasz sam poradziłby sobie z tą czeredą - mruknął Ma­ciek.

- Do mojego namiotu! - szarpnęła mnie Agnieszka.

Zaszła jeszcze na chwilę do kuchni. Po nocnych przeżyciach byłem trochę otępiały i nasza pielęgniarka bez trudu mogła ze mną robić co chciała. Rzuciła mnie na łóżko. Zdjęła zniszczone ogniem ubranie i przy­gotowała okłady z białka jajek i płóciennej szmatki.

- Znowu jesteś bohaterem - mówiła wściekła. - Fajnie najpierw się wygłupić, a potem przyjść po pomoc do kobiety. Wy, faceci, wszyscy jesteście tacy sami.

- Czyż nie po to Bóg stworzył kobietę, by była ostoją zmęczonego wojownika? - zażartowałem.

Trzepnęła mnie szmatką w głowę.

- Leż i cicho bądź - mruczała. - Czemu nie mówiłeś, gdzie pra­cujesz, nigdy nie opowiadałeś, jaki z ciebie detektyw? Czemu muszę o tym dowiadywać się od innych? Tacy skryci faceci jak ty są najgorsi, niebezpieczni. Nigdy nie wiadomo, z czym taki wyskoczy. Pewnie twój przyjazd w tę okolicę to nie przypadek. Umówiliście się z szefem...

- Słowo honoru, że nie - przerwałem.

- Zamknij się - teraz już szeptała. -Ty i twój szef jesteście nieźli agenci. Najpierw ty z Bohunem walczysz. Niby wam obu zależy na mnie, ale to tylko gra, bo nagle przyjaźnisz się z kozakiem. Obaj nagle udaje­cie, że mnie nie ma, nie ma problemu. I wtedy jak grom z jasnego nieba spada Pan Samochodzik i przywozi byłą dziewczynę Bohuna. W co wy gracie?

- To nie gra! - zapewniałem.

- A ja byłam przynętą?

- Nie moja wina, że jesteś piękna.

Zamarła słysząc komplement. Patrząc mi głęboko w oczy zbliżyła swoją twarz do mojej, usta do moich i wtedy w jej oczach spostrzegłem dziwny, dziki błysk i pojąłem, że to pułapka. Było za późno i zapadłem w ten cudowny zapach i ciepło, którego aura roznosiła się wokół jej osoby.

Przed namiotem rozległo się szuranie. Agnieszka odskoczyła ode mnie i spojrzała na mnie wrogo, jak dziki mustang uwięziony na padoku.

- Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać w zabiegach pielęgna­cyjnych - odezwał się pan Tomasz.

Nie wiem, czy wszystko widział i słyszał, ale jego słowa w tym momencie zabrzmiały jak żart. Agnieszka znowu poczuła się schwyta­na w potrzask naszych wydumanych knowań. Zerwała się na nogi.

- Będzie zdrów - poinformowała mego szefa.

- To wiem, byłego komandosa nic nie zmoże - zaśmiał się Pan Samochodzik.

Nieświadomie dolał oliwy do ognia. O mojej wojskowej przeszłości Agnieszka też nie wiedziała, a taki drobiazg w życiorysie doskonale pa­sował do jej opinii o mojej skromnej osobie.

- Maciek i Gustlik wspominali, że po obiedzie ruszacie z Bohunem do jakiejś jaskini. Czy to prawda? - zapytał szef.

Powoli wstałem.

- Dziękuję, Agnieszko - powiedziałem do pielęgniarki. - Na­prawdę uważam, że jesteś cudowna.

Wściekła robiła porządki w swoich szafkach z lekarstwami.

Przeszliśmy z panem Tomaszem do mojego namiotu, gdzie z worka wyjąłem świeże ubranie. Opowiedziałem mu o grobie Kozaka nad Dniestrem, o napisie przetłumaczonym przez Bohuna.

- Dziś jaskinia, jutro Kamieniec Podolski - powiedział Pan Samo­chodzik. - Czuję, że tam znajdziemy rozwiązanie naszej zagadki.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

WYPRAWA DO JASKINI • ROZSZYFROWUJEMY PRZESŁA­NIE KOZACKIEJ PIEŚNI • CIAŁO HORPYNY • KOLEJNE PO­NURE ZNALEZISKO • BUZDYGAN HETMANA MAZEPY • SZUKAMY MIEJSCA PO KARCZMIE • PRZEJŚCIE POD KAMIENIECKĄ TWIERDZĄ • PREZENT ŚLUBNY DLA BOHUNA

Po obiedzie czułem napięcie związane z jak nam się wydawało ry­chłym wyjaśnieniem zagadki. Pan Samochodzik był milczący, jadł w sku­pieniu. Maciek i Gustlik aż palili się do wyprawy do jaskini. Po posiłku przygotowaliśmy sprzęt niezbędny do wspinaczki do jaskini. Byłem prze­konany, że będzie ona kryła jeszcze jedną tajemnicę. O umówionej porze przypłynął Bohun, tym razem sam, w czółnie. Na wycieczkę wzdłuż Dniestru wybraliśmy się całą kolonią. W obozie został tylko ojciec Oliwiusz. Wyszliśmy z Bohunem daleko przed czoło pochodu. Kilkanaście metrów za nami szli Maciek i Gustlik.

- Kiedy porozmawiasz z Heleną? - zapytałem Bohuna.

- Może dziś, może jutro - odpowiedział wymijająco.

Nie chcąc dalej drażnić go pytaniami o Helenę, zmieniłem temat.

- Byłeś kiedyś w tej jaskini?

- Nie, nigdy. Wiedziałem, że ona tam jest, ale nie interesowała mnie.

- Nikt w okolicy nie opowiadał o skarbach kozackich? Przecież taka jaskinia to wymarzone miejsce na złożenie łupów.

Bohun zaśmiał się.

- Na początku XIX wieku powstał tak zwany „Rękopis zaporoski” zbierający wiadomości o skarbach ukrytych przez Kozaków - opowia­dał. - Zgromadzono w nim opowieści o trzystu piętnastu skrytkach na prawym brzegu Dniepru. Opisy ukrycia były typu: Na Popowej Łące było źródełko. Przy źródełku stał dąb. W korzenie wbito żelazną spisę. Od dębu do źródełka odmierz trzy spisy i kop, niegłęboko, bo zakopują­cy skarb tylko darnią go przykryli. Prawda jest taka, że żadnego z tych skarbów nie odnaleziono. Wiesz, dlaczego?

- Ktoś je już odnalazł?

- Może i tak było. Powód najważniejszy jest taki, że jak Kozak wzbogacił się na wyprawie wojennej, to potem musiał za coś żyć. Wów­czas na Ukrainie było wiele lat nieurodzajnych, więc i żywność była droga. Teraz rozumiesz?

- Co zdobyli, to przejadali - domyśliłem się.

- Tak jest. Bogaci byli kupcy i panowie handlujący ukraińskim zbo­żem.

Wkrótce dotarliśmy do miejsca, gdzie Smotrycz wpływał do Dniestru.

- Tam - pokazałem Bohunowi wejście do jaskini.

- Jak tam wejdziecie? Macie liny?

- Mamy.

Szybko dołączyła do nas reszta kolonii.

- Myślisz, Pawle, że tam ukryto skarb? - zastanawiał się pan To­masz. - Pamiętasz, co miało wskazywać drogę do skarbu?

- „Hej, wy strzelcy siczowi”, stara kozacka pieśń - przypomnia­łem sobie treść listu Sienkiewicza. - I ten odzew Ormianina: „Uderz buzdyganem w pierś orła, a ujrzysz jego duszę”. Taki sam napis jest na grobie Kozaka, który zmarł po drugiej stronie Dniestru. Jak podkreślono w ludowej opowieści, w chwili śmierci nie miał owego buzdygana.

Gdy rozmawialiśmy, Gustlik i Maciek przygotowali przeprawę lino­wą przez Smotrycz. Znaleźli stare miejsce po brodzie i Gustlik przeszedł na drugą stronę, ciągnąc linę. Ustalono, że koloniści zostaną po tej stro­nie pod opieką młodzieży z Warszawy.

- Powinniśmy zastanowić się nad znaczeniem słów starego Kozaka, a właściwie nad wskazówką zawartą w tekście pieśni „Hej, wy strzelcy siczowi” - tłumaczył pan Tomasz. - Zacznijmy od pierwszej strofy:

Hej, wy strzelcy siczowi, raz, dwa, trzy!

Serca dziewcząt tęsknią, raz, dwa, trzy!

Naprzód wszyscy maszerujcie,

na nic nie zważajcie,

raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa-trzy!

- Tu jedyną wskazówką są słowa: „naprzód maszerujcie” - konty­nuował pan Tomasz. - Następna zwrotka o setniku i jego koniu nic nam nie daje. Potem jest mowa o pustej kasie, trzech dniach bez chleba i zimnej wodzie z rzeki do picia.

- Byli w dalekiej drodze - wtrącił Bohun. - Kozacy na wyprawę brali suchary, mało kto kiedyś piekł chleb. Woda do picia to normalna rzecz w czasie wyprawy wojennej. Na czas wojny był zakaz picia alko­holu. Pijaństwo karano nawet śmiercią.

- Następna strofa jest o zaginionych pieniądzach - kontynuował pan Tomasz. - To możemy chyba metaforycznie traktować jako słowa o ukrytym skarbie.

- Może następna zwrotka o karczmie i Cygance, czyli jakimś tabo­rze cygańskim, to kolejny punkt orientacyjny? - podpowiadał Bohun.

- Najbliższa karczma mogła być w pobliskiej wsi, ale uważam, że Cy­ganka to wskazanie miejsca, gdzie były szlaki karawan. Taką krzyżówką i miejscem postojowym był Kamienic Podolski.

- Ostatnich wersów jednak nie rozumiem - przyznał Pan Samo­chodzik.

- Myślę, że należy to traktować jako przyrzeczenie wierności, mimo wszystkich przewinień setnika - wtrąciłem swoje trzy grosze.

- Wiemy, że posłaniec Mazepy wyruszył z miasteczka Bendery - podsumował pan Tomasz. - Czy mógł Dniestrem dotrzeć tu w trzy dni płynąc pod prąd? - zapytał Bohuna.

- Czajką, na żaglach mógł to uczynić, ale musieli płynąć w morder­czym tempie - odpowiedział kozak.

- Trzy dni o chlebie i wodzie - wtrącił zamyślony szef. - W ostrym tempie, jakby maszerowali na wojnę. Gdzieś w tej okolicy ukryli złoto. Przy okazji wspomniano karczmę i Cygankę, pewnie jakieś targowe miejsce. I ostatnia zwrotka, jak słusznie zauważył Paweł, może być o wiernej służbie, a więc to zapewnienie wykonania zadania. Ile trzeba mieć wyobraźni, żeby odgadnąć ten tekst? Czy Karol XII miałby szansę go zrozumieć?

- Może Kozak nie wiedział, że Mazepa umarł? - snułem domysły.

- Dla Kozaka te wskazówki mogą być pomocne.

- Pamiętajmy, w jakim momencie wysłannik Mazepy każe przeka­zać tę informację - zauważył Pan Samochodzik. - Gdy był w niewoli tureckiej, a więc w sytuacji krytycznej. Uciekł z niewoli pozostawiając coś w twierdzy, w celi. Domyślam się, że był to jakiś plan albo ów bu­zdygan, którym trzeba uderzyć w pierś orła, aby ujrzeć jego duszę. Jak wiemy, Kozak zginął i został pochowany po drugiej stronie Dniestru. Przed śmiercią kazał sobie wyryć oba wersy. Po co?

- Jak ktoś będzie go szukał, znajdzie grób, hasło i wskazówki - orzekł Bohun.

- Tylko czy w okolicy jest jakiś orzeł, może była taka figura? - pytałem Bohuna.

- Pawle, myślę, że orzeł ma sens metaforyczny - powiedział Pan Samochodzik. - Może chodzić o carskiego orła, ale najprawdopodob­niej o polskiego. Gdzie takiego należało szukać? Oczywiście w Kamień­cu Podolskim, polskiej twierdzy wybudowanej wysoko na skale, jak orle gniazdo.

- Ma pan rację - przyznał Bohun. - Dodam jeszcze jeden kamy­czek do naszych spekulacji. Owe „raz, dwa, trzy” z piosenki może ozna­czać trzy mile ukraińskie. Akurat taka odległość dzieli Chocim i Kamie­niec.

- Czemu skarb miałby być ukryty w Kamieńcu? - zdziwiłem się.

- Kozak wysłany zapewne do Leszczyńskiego, polskiego antykróla, zatrzymał się w pierwszej polskiej twierdzy - wyjaśniał pan Tomasz. - Tam zabezpieczył skarb i wrócił do Turcji, gdzie byli Mazepa i Karol XII. Zastanawia mnie jednak, co się stało z towarzyszami wysłańca.

- Przeprawa gotowa - zameldował Maciek.

Pan Samochodzik, Bohun, Agnieszka, Maciek i ja przeprawiliśmy się po kamieniach, trzymając się liny, na drugi brzeg Smotryczu. Pode­szliśmy pod skałę. Tam Gustlik już przygotował sprzęt do wspinaczki. To on miał wbijać haki i przygotować nam ścieżkę wspinaczkową. Ubez­pieczał go Maciek.

Harcerz bez trudu w dwadzieścia minut dotarł do jaskini, zajrzał do środka, potem wychylił się do nas.

- Chodźcie, szybko! - zawołał.

Pierwszy doskoczyłem do liny. Za mną wchodził Bohun. Reszta zo­stała na dole. Wejście miało może metr wysokości i pół metra szeroko­ści. Wpełzłem za Gustlikiem, który oddalony o kilka metrów oświetlał jakiś tłumok leżący na ziemi. Włączyłem latarkę, a drugą zostawiłem Bohunowi i podszedłem do chłopca.

- O, Boże! - jęknąłem.

Na ziemi leżało powykręcane ciało zielarki.

- Co się stało? - dopytywał się Bohun.

- Horpyna, jak ją nazywał pan Tomasz - wyjaśnił Gustlik. - Nie żyje.

Poświeciłem dokoła.

- Gustlik, przesuń się - poleciłem przyjacielowi.

Odsunął się. W miejscu gdzie przed chwilą klęczał w piasku, do­strzegłem poszarzałe ze starości kości.

- Trzeba odsunąć Horpynę - powiedziałem.

Gustlik ostrożnie pociągnął ją za nogi i wtedy zauważyłem, że cały szkielet w ziemi poruszył się.

- Stop! - krzyknąłem.

Bohun ponuro patrzył na Horpynę leżącą na brzuchu. Przekręcił ją na plecy. Rozległ się trzask i ujrzeliśmy dłoń szkieletu z zaciśniętym sztyletem wbitym w pierś staruchy.

- Jątrzyła, jątrzyła i spotkał ją smutny los - mruknął Bohun.

Oglądał rękojeść broni.

- To z buzdygana - ocenił. - Widziałem kiedyś takie egzempla­rze. W rękojeści buzdygana był ukryty sztylet, wyjmowany, wykręcany. Ten był szczególny. Ostrze wysuwało się po naciśnięciu dwóch, położo­nych przeciwległe sprężyn. Przyciski zamaskowano jak ozdobne guzy.

- Horpyna wpadła do dziury i stoczyła się do jaskini - meldował Gustlik, który poszedł głębiej na zwiady. - Tam jest wysoki na kilka metrów komin. Zielarka wpadła do dziury, połamała się, ale jeszcze żyła, skoro doczołgała się aż tu. Niestety, w ciemnościach nadziała się na ostrze.

Bohun uważnie obejrzał jaskinię, otwór w stropie i potwierdził hipo­tezę Gustlika.

- Co z nią robimy? - zapytałem.

- Pochowamy, mimo wszystko zasłużyła na chrześcijański pochówek - odparł Bohun.

Odsłoniliśmy szkielet, na którym zostały resztki ubrania: skórzanej kurtki i kapelusza, płóciennych spodni i torby przewieszonej przez ra­mię. To musiał być awanturnik, którego tropami podążał Pan Samocho­dzik. W sakwie znaleźliśmy oprawiony w skórę zeszyt i buzdygan. Z oglę­dzin wynikało, że Franciszek Batura dostał się tu tak samo jak Horpyna. Zapewne zmarł z ran wewnętrznych i wykrwawienia. Może sam skrócił sobie cierpienia?

Pochowaliśmy oboje przysypując ich ziemią, która leżała na dnie jaskini i stosem kamieni, których było tu pełno.

Z ponurymi minami wyszliśmy z jaskini.

- Wszyscy cali? - upewniała się Agnieszka.

Milcząco przytaknąłem i podałem panu Tomaszowi nasze zdobycze. Gdy opowiedzieliśmy o naszym znalezisku, wszyscy posmutnieli.

- Co powiemy dzieciom? - zapytał Maciek.

- Prawdę o Baturze, ani słowa o Horpynie - stwierdził pan To­masz.

Bohun przytaknął. Obiecał nikomu nic nie mówić o tym, jaki los spotkał być może ostatnią wiedźmę nad Dniestrem. Wróciliśmy do kolo­nistów i pokazaliśmy im buzdygan. Wszystkie dzieciaki zgodnie krzyk­nęły „Hura!” i zadowolone szły do obozu. Umówiliśmy się na następny dzień na wyjazd do Kamieńca Podolskiego. Bohun wrócił do siebie dziw­nie zamyślony. Pan Samochodzik, nim kozak pożegnał się z nami, odbył z nim długą rozmowę.

Po kolacji usiedliśmy z szefem nad notesem Franciszka Batury. Miał on formę pamiętnika. Szef czytał go z zainteresowaniem.

- Wszystko się zgadza - mruczał co chwila. - Ale chwat - po­wiedział dochodząc do końca zapisków. - Specjalnie dał się areszto­wać, by tylko dostać się do zamku w Kamieńcu Podolskim. Zatrzymał się w karczmie u pewnego Żyda, niedaleko Bramy Polskiej.

- Czego? - zwróciłem szefowi uwagę na ten fragment zapisków.

Pan Tomasz poprawił okulary.

- Ty masz rację - przyznał uśmiechając się.

***

Następnego dnia pojechaliśmy z szefem i Heleną do Kamieńca. Bo­hun miał tam dotrzeć swoim samochodem. Czekał na nas na moście Tu­reckim zapatrzony w Smotrycz.

- Tak jak pan prosił, uprzedziłem władze i kierownictwo muzeum - rzekł po powitaniu. - Dokąd idziemy?

- Nad Smotrycz - odpowiedział Pan Samochodzik.

Zeszliśmy po schodkach wybudowanych przy moście.

- Heleno, prowadź nas do Bramy Polskiej, tam poszukamy orła - powiedział pan Tomasz.

Podeszliśmy do resztek fortyfikacji miejskich. Na Bramie Polskiej, jak nam wyjaśniła Helena, były trzy baszty, które dawniej podlegały opie­ce cechu kowalskiego: bramna, w murze obronnym i umieszczona na skale.

- To tamta - orzekł Pan Samochodzik, wskazując na tę ostatnią.

- Skąd pan wie? - zdziwiłem się.

Szef radośnie uśmiechnął się.

- Uważnie obejrzałem w muzeum zdjęcie twierdzy z początku XX wieku - wyjaśniał. - W tym miejscu - wskazał współczesny biały domek - stała karczma. Poznałem po stajniach i dwóch dorożkach za­parkowanych w pobliżu.

- Ma pan oko - powiedziałem z uznaniem. - Jak Kozak na po­czątku XVIII wieku mógłby w fortyfikacjach zrobić skrytkę?

- Wtedy mury miejskie nie miały już takiego znaczenia - stwier­dził szef. - Przecież były zniszczone po tureckim oblężeniu.

Minęliśmy więc niską kwadratową wieżę nad bramą i drugą okrągłą obok niej i poszliśmy do ruin tej na skale. Bohun pomagał Helenie we wspinaczce. Dziewczyna z rezerwą przyjmowała pomoc.

Interesująca nas baszta była niegdyś zbudowana na planie czworo­boku. Trudno teraz było ocenić, jaka była jej wysokość. Szef rozgarniał krzaki, by przyjrzeć się fundamentom fortyfikacji. Potem wszedł do środka przez niski otwór drzwiowy. Niestety, zejścia do piwnic były zasypane stertą gruzu.

- Macie latarki? - zapytał wychodząc.

- Mamy - odpowiedziałem klepiąc plecak, gdzie był nasz ekwipu­nek.

- Dobrze, pójdziemy drogą Franciszka Batury - orzekł Pan Samo­chodzik.

Wróciliśmy na most i poszliśmy do zamku. Osoba Bohuna wzbudza­ła u wszystkich respekt, więc bez trudu uzyskaliśmy wstęp do podziemi zamkowych. Zwłaszcza interesowała nas ta część, gdzie przetrzymywa­no więźniów.

- Interesuje mnie, skąd Batura miał sakwę z buzdyganem i note­sem, skoro był więźniem? - dociekałem, schodząc po stromych kamien­nych schodach w północnej baszcie zamkowej. - Przecież strażnicy zabraliby mu to.

- Może nie zabrali, a może Batura ukrył to gdzieś, nim dał się are­sztować - wyjaśnił pan Tomasz.

Zeszliśmy do wiejących chłodem korytarzy. Część przejść była za­murowana, miejscami natykaliśmy się na zamknięte metalowe drzwi, które - jak nam powiedział Bohun - prowadziły do pomieszczeń magazynowych. Gdy wróciliśmy pod ziemią w okolice bramy zamko­wej, a więc i rzeki Smotrycz, natknęliśmy się na kręte schody prowa­dzące na piętro niżej.

Odważnie zeszliśmy w duchotę i ciemność. Szliśmy wąskimi koryta­rzami, oświetlając ściany w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak przejść czy napisów wyrytych na ścianach. Nagle szef idący na czele pochodu zatrzymał się przy głębokiej wnęce.

- Studnia! - oznajmił.

Zaświeciłem, ale promień latarki nie sięgał lustra wody.

- Myśli pan o tym samym co w Chocimiu? - upewniała się Helena.

- Podobno zamek miał podziemne połączenie z miastem - dodał Bohun. - Nie przez most, bo ten powstał później, ale pewnie wydrążo­ne w skale, pod rzeką.

Przywiązałem latarkę do liny i opuszczałem ją oświetlając ściany cembrowiny.

- Bingo! - krzyknąłem, gdy pięć metrów niżej dojrzałem wejście do bocznego korytarza. - Schodzę!

Bohun musiał zostać na górze, bo był dość silny, by utrzymać mój ciężar. Zszedłem na wysokość korytarza. Wejście było wysokie na półto­ra metra. Całość wykuto w skale. Przygarbiony szedłem korytarzykiem, ścierając ramionami wielowiekowy kurz. Nagle po prawej stronie ujrza­łem ceglane schodki prowadzące do góry. Poświeciłem w tamtym kierunku. Przejście zamykały obite metalowymi sztabami dębowe drzwi z ogrom­nym zamkiem i otwieranym wizjerem. Wszedłem dwa metry i z trudem odsunąłem klapkę. Za niewielką kratą ujrzałem jedynie zwalisko gruzu i kamieni.

„Zasypane wejście do tajnego przejścia” - pomyślałem.

Wróciłem do korytarzyka, który teraz zaczął stromo prowadzić mnie w dół. Musiałem ostrożnie stawiać stopy na oślizgłych stopniach wyku­tych w skale. W pewnym momencie zamarłem. Ujrzałem bowiem słabo już widoczne odciski butów w szlamie pozostawionym tu przed laty.

Ostrożnie schodziłem. Jak przypuszczałem, byłem już po południo­wej stronie skały, na której stał zamek. Wtedy korytarz skręcił w lewo, a więc zbliżałem się do przejścia pod rzeką. Za sobą usłyszałem kroki. Obejrzałem się. To był Bohun.

- Helena sprowadziła pomoc - wyjaśnił. - Na górze razem z pa­nem Tomaszem czekają pracownicy muzeum.

We dwóch weszliśmy do poziomego, ociekającego wodą odcinka podziemnego przejścia. Miejscami brodziliśmy po kostki w wodzie. Do­tarliśmy do rozwidlenia. Poszliśmy najpierw w prawo, ale po przejściu kilkudziesięciu metrów trafiliśmy na zawał i małe podwodne jeziorko.

- Lata robią swoje - skomentował Bohun.

- Tak, tylko pomyśleć, że Franciszek Batura sam tędy chodził tyle lat temu, bez takich latarek jak my mamy - szeptałem. - Szedł w nie­znane, nie miał odwrotu.

- Dobry materiał na Kozaka - Bohun rzekł z uznaniem.

Wróciliśmy do rozgałęzienia i skierowaliśmy kroki do drugiego ko­rytarza.

- Zbliżamy się do Bramy Polskiej - Bohun ocenił nasze położe­nie.

Teraz musieliśmy wspinać się po stromiźnie. Pod naszymi stopami zaczęły pojawiać się fragmenty kamieni, z jakich zbudowano fortyfika­cje, które oglądaliśmy na powierzchni.

- Czuję, że czeka nas kolejne spotkanie ze zwaliskiem kamieni - wróżyłem.

Moje przewidywania sprawdziły się za najbliższym zakrętem. Stos głazów i cegieł sięgał stropu. Bezradni świeciliśmy na nie.

- Trzeba namówić władze muzeum na odgruzowanie baszty, może wtedy coś znajdziemy? - Bohun głośno dumał. - Tylko kto nam uwie­rzy i wyłoży na to pieniądze. W ostateczności mógłbym to zrobić ze swoimi chłopcami...

- Czekaj, czekaj - uciszyłem Bohuna, świecąc na ścianę. - Wi­dzisz? - oświetlałem fragment metalowej płaskorzeźby wmurowanej z prawej strony. Spod gruzu wystawał tylko róg tarczy ze skrzydłem her­bowego orła polskiego.

Rzuciliśmy się do odrzucania gruzu. Rzeźba miała około pół metra średnicy. Zasapani, zmęczeni usiedliśmy, by popatrzeć na nią.

- I co teraz? - zapytał Bohun. - Kujemy?

- Stukamy buzdyganem w pierś orła - odpowiedziałem, wyjmu­jąc z plecaka przetarty, oczyszczony ze śladów starości buzdygan znale­ziony przy zwłokach Franciszka Batury.

Zastukałem w pierś orła i nic. Usłyszeliśmy jedynie dźwięk uderze­nia metalu o metal, zamiast spodziewanego odgłosu oznaczającego ukrytą pustą przestrzeń.

Przyjrzałem się ptakowi na rzeźbie i otoczeniu tarczy, na której go umieszczono, a potem zerknąłem na czubek buzdygana.

- Ale numer! - zaśmiałem się.

Buzdygan był kluczem, który należało włożyć w otwór w piersi orła. Mieliśmy klucz i zamek. Przekręciłem buzdygan, coś zachrobotało i tar­cza lekko odskoczyła. Pchnąłem ją, a zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały. Odsłoniliśmy w ten sposób krótki korytarz prowadzący do niewielkiej sali, zapewne dawniej składu prochów. Pod ścianami stały dwie beczki. Obręcze nie utrzymały naporu klepek i przez szpary w promieniach la­tarki zaświeciły szalone odblaski złota. Za to na podłodze spoczywały poskręcane cztery szkielety. To byli pewnie ludzie wysłannika Mazepy.

- Tego człowieka spotkała słuszna śmierć za zdradę towarzyszy - powiedział Bohun, mając na myśli Kozaka pochowanego nad Dniestrem. - Bóg dał, że misję zakończył.

Ostrożnie otworzyliśmy wieka beczek, by nacieszyć wzrok skarbami Mazepy. Były tam i złota biżuteria, i ozdobne egzemplarze broni białej, srebrne zastawy, monety.

- Co z tym zrobimy? - zapytał Bohun. - Skarb i tak przejmie państwo, ale znaleźne będzie spore.

- Podzielimy je pomiędzy ciebie i kolonię ojca Oliwiusza.

Władze ukraińskie przyjęły odkrycie schowka z radością. Tak jak ustaliliśmy z Bohunem, znaleźne podzielono pomiędzy kozaków i ojca Oli­wiusza. Dwa dni po odkryciu skarbu Pan Samochodzik żegnał się z nami wszystkimi w naszym obozie. Na koniec wziął mnie na bok i podał nie­wielką, podłużną paczkę.

- Co to? - zdziwiłem się.

- Prezent ślubny dla Bohuna - odpowiedział szef.

ZAKOŃCZENIE

Zbliżał się koniec naszego blisko miesięcznego pobytu na Ukrainie. Koloniści odpoczywali, bawili się, mieli przygotowane wyprawki i ubra­nia zakupione za pieniądze ze znaleźnego. Moja praca ograniczała się często jedynie do wymyślania nowych zabaw. Maciek i Gustlik dużo czasu spędzali u kozaków wymieniając się z nimi skautowskimi doświadczeniami. Chłopcy mogli sobie na to pozwolić, bo Kamil, Emil, Monika i Ewa dzielnie pracowali z dzieciakami. Nawet nie spodziewałem się, że tak ich wciągnie praca wychowawców. Jednocześnie wieczorami nasza czwórka spędzała dużo czasu razem, długo o czymś debatując. O czym rozmawiali, nie wiem, bo większym autorytetem był dla nich ojciec Oliwiusz, powiernik obozowej młodzieży. Nawet Agnieszka spędzała dużo czasu na rozmowach z duchownym, na wspólnych z nim wyprawach kajakowych.

Naszym sukcesem zakończyły się podchody z drużyną kozacką. Za to oni okazali się lepsi w zawodach sportowych. Wspólnie pomagaliśmy ludziom z drugiej strony Dniestru w organizowaniu życia po pożarze pól. Nasi koloniści nauczyli się pływać czajką i mogliśmy stawać do regat z młodszym składem kozackim.

Ten ostatni wieczór na Ukrainie, gdy już pożegnaliśmy kolonistów i odesłaliśmy ich do domów, miał być szczególny. Wokół nas wyrosło małe miasteczko namiotowe. Naszą kuchnie opanowały Ukrainki, szy­kując w kotłach ogromne ilości jedzenia. Ubraliśmy się w nasze najlep­sze ubrania nie tylko na cześć miejscowych notabli, którzy tu przyjecha­li. Musiałem założyć swój kozacki przyodziewek. Dziś wieczorem mia­łem być drużbą na ślubie Bohuna. Te tygodnie spędzone przez Helenę w naszym obozie zmieniły Bohuna. Wciąż był doskonałym dowódcą i wychowawcą swoich chłopców. Był bardziej opanowany, rozważny, od­powiedzialny. Prawie każdy wieczór spędzał na długich spacerach z He­leną. Wiadomość o ich ślubie z gniewem przyjęła tylko Agnieszka, ale zgodziła się być druchną Heleny.

Ceremonia ślubna odbywała się obok naszego obozu, na świeżym powietrzu. Panna młoda była ubrana w długą brązową suknię ozdobioną wstążkami - tradycyjny strój wychodzących za mąż Ukrainek. Bohun założył swój pułkownikowski mundur kozacki.

Gdy Bohun uroczyście odpakował mój prezent, wszyscy obecni westchnęli z podziwu. Pan Tomasz dał buzdygan Mazepy do renowacji i w muzeum w Kamieńcu Podolskim przyłożono się do pracy. Broń lśni­ła w promieniach zachodzącego słońca, złotymi i srebrnymi nitkami, ru­binowymi guzami zatopionymi między piórami głowni. Wesele było wspa­niałe, roztańczone, wesołe, a w głowie huczało mi jeszcze w drodze do Polski.

Wracaliśmy rejsowym autobusem ze Lwowa do Przemyśla. Tam cze­kał na nas Pan Samochodzik. Agnieszka, która po weselu nie czuła się zbyt pewnie, poprosiła mnie, bym poprowadził jej volvo, które zostawiła w Przemyślu, do stolicy. Maciek i Gustlik postanowili urwać się jeszcze w Bieszczady, gdzie wypoczywała ich drużyna harcerska. Szef zabrał więc warszawską młodzież do Rosynanta i odjechał.

Ciężki, ale dysponujący ogromną mocą silnika samochód z automa­tyczną skrzynią biegów prawie sam sunął po polskich drogach. Oboje milczeliśmy. Nie wiedziałem, co zrobić z ręką przyzwyczajoną do zmia­ny biegów.

Na jednym z zakrętów jakiś szalony kierowca postanowił wyprze­dzać jadący przed nami autobus. Czaił się, hamował i przyspieszał jadąc metr za autokarem.

- Wariat - orzekła Agnieszka. - Najgorszy przy wyprzedzaniu jest brak zdecydowania.

- Ty się chyba urodziłaś w kwietniu - powiedziałem. - Pod zna­kiem Barana.

- Skąd wiesz?

- Miałem w ogólniaku dziewczynę bardzo podobną do ciebie. Ona była tak jak i ty perfekcjonistką i zawsze lubiła pouczać innych. To było urocze.

- Co się z nią stało? Czemu nie jesteście razem?

- Wybrała prawnika, perfekcyjnie dobrze zarabiającego męża. Muzealnik to nie jest dobrze opłacana profesja.

Agnieszka zaśmiała się. Resztę drogi spędziliśmy na rozmowie na różne tematy, omijaliśmy jednak ten jeden. Wszystko było już dla nas jasne.

- Jak było? - zapytałem Agnieszkę, parkując volvo pod jej blo­kiem.

- Perfecto - cmoknęła w palce.

- Kłamiesz - zaśmiałem się. - Tylko twój przyszły mąż może być „perfecto”.

- Masz szansę!

To było kolejne kłamstwo, tak samo jak wzajemna obietnica umówie­nia się na spotkanie. Po roku zobaczyłem przypadkiem w kolorowym czasopiśmie, że Agnieszka wyszła za mąż za wschodzącą gwiazdę pol­skiego biznesu.

Następnego dnia w pracy szef pokazał mi otwartą kopertę z jakimś notesem w skórzanej oprawie.

- Co to? - zaciekawiłem się.

- Rewanż Jerzego Batury za wspomnienia dziadka - odpowiedział pan Tomasz. - Wezwanie do następnej przygody.

2



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
43 Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy Sebastian Miernicki
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
PS 22 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2
PS 29 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk
PS 53 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Gocki Książe
PS 46 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie
PS 52 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Szaman
PS 55 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca
PS 37 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff
43 S Miernicki Buzdygan hetmana Mazepy
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska

więcej podobnych podstron