PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena


PS-60 SEBASTIAN MIERNICKI

PAN SAMOCHODZIK

I...

PASAŻER „VON STEUBENA”

WSTĘP

Lato 1941 roku było gorące i pełne pyłu unoszącego się nad suchymi polami i drogami prowadzącymi przez rosyjskie wioski. Kapitan Otto Laubach patrzył na ten krajobraz zza szyby swego kubelwagena. Lubił palić cienkie cygara i właśnie takim rozkoszował się teraz, co jakiś czas oglądając się za siebie na kolumnę ciężarówek. Pod swoją komendą miał dziewięćdziesięciu żołnierzy, może nie kwiat Wehrmachtu, ale dość od­danych. Nie chcieli się narażać dowódcy, by nie trafić do jednostki fron­towej. Co innego jeździć po składnicach muzealnych, a co innego sta­wać przed zgrają fanatyków w szmacianych mundurach koloru musztar­dowego. Zakałą tego oddziału był Thomas Erle, niski, przemądrzały studencik archeologii z Wiednia. Chłopak dostał mundur z odznakami ka­prala, ale zupełnie nie nadawał się na żołnierza. Nawet nie przeczytał regulaminów — ciągle tylko popisywał się pomysłami na swoje książki.

—Bądź cicho, człowieku—warknął Laubach, przerywając opis kolejnej mającej powstać książki. — Co wiesz o magazynach w Jermakołowcach?

— Ruscy mieli tam magazyn srebrnych naczyń przeznaczonych na licytacje — Erle przetarł rękawem bluzy zakurzone okularki i otworzył teczkę. — Nasi specjaliści podejrzewają, że zdążyli sprzedać połowę, zanim znalazł się mądrala i wyłożył w Komitecie Centralnym podstawy ekonomii kapitalistycznej, prawo podaży i popytu...

— Przestań! — Laubach wściekły obrócił się do kaprala siedzącego na tylnym siedzeniu. — Głowa boli od tego twojego...

— Jermakołowce — przerwał kierowca stając na wzgórzu, skąd wi­dać było niewielki kołchoz. Przed nimi stał motocykl z koszem. Obsługujący karabin maszyno­wy obserwował zabudowania przez lornetkę. Laubach wysiadł i podszedł do niego.

— Widać coś? — zapytał.

— Nic, nikogo nie ma — meldował żołnierz. — Magazyn ma być w tym kościele?

— W cerkwi — Laubach roześmiał się poprawiając młodzieńca. Widział, że ludzie, którymi teraz dowodził w niczym nie przypominali tych, z którymi pod dowództwem Guderiana szedł na Brześć, forso­wał Mozę i defilował w Paryżu. To były dzieciaki zafascynowane łatwy­mi zwycięstwami. Laubach wiedział, że Rosjanie zewrą szeregi
i nadej­dzie ich czas rewanżu, a potem trzeba będzie jakoś ułożyć sobie życie w nowym świecie — najlepiej na innym kontynencie.

— Jedźcie i uważajcie na wszystko — rozkazał.

Machnął ręką na ciężarówkę wyładowaną piechotą. Gestem nakazał jej jechać za motocyklem. Z samochodu sztabowego wyjął swojego schmeissera i wskoczył na stopień drugiej ciężarówki, obok kierowcy.

— Zjedziesz na tamtą drogę — pokazał szoferowi.

Kolumna pozostałych ciężarówek ustawiła się, a podoficerowie wy­szli obserwować, co się wydarzy. Nawet Erle wysiadł z samochodu. Prze­słonił dłonią czoło, by słońce nie raziło go tak w oczy.

Gdy tylko motocykl wjechał między obory, rozległa się seria z kara­binu maszynowego. Przypominała odgłos tartacznej piły. Erle widział, jak pryskał tynk wokół dwóch małych okienek poniżej baniastych kopułek jednej z wieżyczek cerkwi.

— Snajper — powiedział sam do siebie.

To samo myślał strzelec siedzący w koszu widząc, jak motocyklista dostaje postrzał w szyję i nagle przechylają się na bok. Natychmiast na­cisnął spust i strugi pocisków wyleciały w kierunku świątyni.

Strach spotkania ze snajperem sparaliżował żołnierzy pod plandeką ciężarówki jadącej za motorem. Piechurzy wyskoczyli kryjąc się za mu­rami. Kapral klęczał i ocierał twarz z potu wielką kraciastą chustką.

Laubach nawet nie zgasił cygara. Zeskoczył ze stopnia i kazał za­trzymać ciężarówkę. Byli już z drugiej strony kołchozu.

— Podnieść bok! — wydał rozkaz.

Kilku żołnierzy wyskoczyło z paki. Obsługa karabinu maszynowego zarzuciła na wierzch bok plandeki, otwierając w ten sposób dogodne pole ostrzału.

— Snajperzy! — Laubach wskazał dwom żołnierzom pozycje, które mieli zająć. Sam z siedmioma piechurami skradał się przez pole jęczmienia do kołchozu. Za chlewem poczuli odurzający smród. Mimo to szli dalej. Gdy Laubach wyjrzał zza rogu, zobaczył rosyjską ciężarówkę stojącą na tyłach cerkwi, do której dwóch ludzi pakowało skrzynię. Z drugiej stro­ny słychać było nierówną kanonadę strzałów oddawanych przez żołnie­rzy z pierwszej ciężarówki.

Młodzi ludzie z przejęciem przyjęli te słowa oblizując spierzchnięte wargi. Laubach pomyślał, że jak zwykle sam będzie musiał wszystkiego dopilnować. Z żalem popatrzył na połówkę cygara i wgniótł ją w ziemię.

Szybkim krokiem przypominającym ruchy kota wyszedł i zaczął zbliżać się do ciężarówki. Młodzieńcy zajmujący się ładowaniem skrzy­ni byli tak pochłonięci swoim zajęciem, że zauważyli go, gdy było już za późno. Jeden z nich próbował wyrwać zza paska nagana — na próż­no. Seria z pistoletu maszynowego bezlitośnie przerwała ich życie. Żoł­nierze Laubacha biegli za nim. Dwóch przytomnie pamiętało o snajpe­rze i celowało w kierunku wieżyczki.

Laubach zaznaczył sobie punkt na mapie, w czym pomógł mu Utickal.

— Atakujemy — oświadczył swoim ludziom.

Laubach wbiegł do świątyni. Naprzeciw stała młoda, śliczna, czar­nooka dziewczyna w zielonym mundurze, z naganem w dłoni. Niemiec­ki oficer posłał w jej kierunku kolejną serię, która opróżniła magazynek automatu. Nie przeładowywał broni, tylko z kabury wyjął lugera, prze­skoczył nad ciałem rosyjskiej aktywistki i ruszył w kierunku schodków prowadzących do dzwonnicy, gdzie ukrywał się snajper.

Młody chłopak nawet nie usłyszał, jak Laubach zakradł się za jego plecy. Rosjanin trwał z mosinem przytulonym do policzka. Drgnął, gdy usłyszał dźwięk odciąganego kurka pistoletu. Potem padł jeden strzał, po którym w kołchozie zapanowała cisza.

Po dwóch godzinach kolumna ciężarówek wiozła skrzynie ze zrabo­wanymi dziełami sztuki, ciało motocyklisty i uszkodzony motocykl. Laubach jadąc na zachód znowu mógł się rozkoszować swoimi cygarami i nawet nie specjalnie przeszkadzały mu wywody gadatliwego kaprala.

Latem 1944 roku Georg Utickal za namową krewnego zajął się wy­konaniem szczególnego obiektu na terenie Mierzei Wiślanej. Do pracy dano mu kilkudziesięciu jeńców, których zakwaterowano w pobliskich budynkach gospodarczych. Georg wolał nie wiedzieć, co oznaczało, że po skończonej robocie wywieziono ich barką na morze, zamiast popę­dzić z powrotem do obozu.

Potem skierowano go do prac fortyfikacyjnych na froncie rosyjskim koło twierdzy Osowiec. Był tam ranny, ale musiał wrócić na Mierzeję Wiślaną w styczniu 1945 roku. Czekał tam na niego oficer Wehrmachtu. Spotkali się w gospodzie w Neukrug.

— Laubach — przedstawił się oficer.

— Utickal — rzekł Georg siadając po drugiej stronie stołu.

— Cygaro?

— Nie palę — Utickal pokręcił głową.

— Ma pan rację, bo Ruscy ruszą lada dzień i cygara już nie te — wyraźnie niezadowolony patrzył na te, które ćmił. — Pana kuzyn mówił, że ma pan dobre miejsce na skrytkę dla bardzo cennych rzeczy.

— Tylko budowałem odpowiedni schron.

— Świetnie, tu są moje pełnomocnictwa — Laubach wyjął papiery aż czarne od pieczęci zdobionych faszystowskim orłem i swastyką. — Chciałbym, żeby pomógł mi pan zabezpieczyć skrytkę... — przerwał na widok SS-mana, który wszedł do gospody.

— Przyprowadziłem tych, o których pan prosił — oznajmił SS-man.

Utickal nie mógł się nadziwić, nawet po tylu latach wojny, że nie­którzy unikali mówienia o innych jako o ludziach. Dla nich jeńcy nie byli ludźmi...

Jeszcze tego samego dnia było po wszystkim. Serie z karabinów ma­szynowych
i wybuchy ładunków wybuchowych zakłóciły ciszę przed nad­ciągającą ze wschodu burzą. Żołnierze już odjechali. Nie wiedzieli, że Laubach wysłał ich do obrony rubieży Królewca. Na śniegu stali SS-man, Utickal i Laubach. Laubach zaznaczył sobie punkt na mapie, w czym po­mógł mu Ut
ickal.

Potem Georg dał małą, kilogramową paczkę SS-manowi i ruszył w kierunku Zalewu Wiślanego. Miał się zdemobilizować, przeżyć piekło przechodzącego frontu i czekać.

Laubach po rozstaniu z SS-manem i saperem dostał się do Piławy. Zastanawiał się, co powinien czynić: trwać do końca przy skarbach czy może uciekać do Berlina? Zatrzymał się na krótko na wartowni w porcie. Przez okno pokryte w rogach ramy lodem patrzył na szarobury krajobraz za oknem, na który składały się kadłuby statków ewakuacyjnych i kłę­biące się przy trapach masy uchodźców.

— Biedni ludzie — mruknął Laubach.

— Tak, kapitanie? — zapytał żołnierz dokładający drewno do piecyka.

— Szkoda mi tych ludzi, którzy od trzech tygodni uciekają przed Sowietami, a teraz walczą o miejsce na statkach.

— Ci mają świeże siły, są z Sambii — odparł żołnierz. — Ci z Prus, jak tu przyjechali, to marzyli tylko o ciepłej kwaterze. Dokąd chce pan się dostać?

— Do Królewca.

— Nie radzę. Co prawda nasi trzymają korytarz do miasta, ale jak długo wytrzymają? Do czasu, gdy zabraknie artylerii okrętowej z „Ad­mirała Hippera"?

— Spróbuję — odpowiedział Laubach.

Nazajutrz zabrał się z transportem nowo powołanych żołnierzy Volkssturmu do Królewca. Tam nikt nie chciał już z nim rozmawiać.

— Niech pan szuka transportów koło Piławy — powiedział mu je­den z oficerów sztabu obrony miasta.

W „Prussia Museum" czekała na Laubacha zalakowana koperta. Ka­pitan wiedział, co tam jest i nie otwierał jej. Postanowił wrócić do Nie­miec, bo przygotowana przez niego machina działała perfekcyjnie.

Z grupą strażaków dostał się do Fischhausen, a dalej pojechał po­ciągiem. Był ósmy lutego 1945 roku. Z dokumentami, jakie posiadał Lau­bach, bez trudu dostał przepustkę na pokład „Von Steubena". Następne­go dnia w południe Laubach wszedł na statek i otrzymał kajutę. Mary­narz, który go tam zaprowadził, spojrzał na niego z nienawiścią, jak na zarozumialca, który żyje w luksusie mimo rozpaczliwego położenia in­nych pasażerów.

„Von Steuben" wypłynął z portu 9 lutego po piętnastej. Laubach chciał wyjść na pokład, żeby zapalić cygaro. Obok jego kajuty przechodziła młoda, energiczna siostra DRK. Miała ładną twarz, jasne włosy i nie­bieskie oczy. Oficer uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła się zimnym spojrzeniem wymownie spoglądając na wielkie łoże za jego plecami.

— Nie wie pani, kiedy będziemy w bezpiecznym porcie? — zapytał ją.

— Rano — rzuciła siostra.

— Dużo jest rannych? — Laubach podtrzymywał rozmowę.

— Dużo.

— Mogę oddać swoją kajutę...

Siostra zerknęła na niego i uśmiechnęła się.

— Dziękuję — odpowiedziała. — Niech pan chwilę poczeka... Pobiegła ciemnym korytarzem w kierunku dziobu. Laubach z zado­woleniem patrzył na jej zgrabne ruchy. Wyjął cygaro i zapalniczkę.

— Tu nie wolno palić — przechodzący marynarz bezceremonialnie ruchem ręki zgasił ogień.

Po chwili na korytarzu pojawiła się ta sama niebieskooka siostra DRK prowadząc jęczącą, trzymającą się za brzuch kobietę w ciąży. Oficer nie zdążył wejść do kajuty po teczkę, gdy do środka wszedł jeszcze lekarz
i sanitariusz.

— Porodu pan nie widział? — sanitariusz zamknął drzwi przed no­sem Laubacha.

Wściekły Laubach wyszedł na górny pokład i pod plandeką przykry­wającą szalupę palił cygaro i pił wódkę z piersiówki. Potem z kieszeni płaszcza wydobył pęto suszonej kiełbasy, którą jadł małymi kęsami. Była dwudziesta i dobrze, że nie widział rosyjskiego okrętu podwodnego awa­ryjnie zanurzającego się dwie mile od „Von Steubena". Kapitan Marinesko, ten sam, który kilka dni wcześniej posłał na dno „Wilhelma Gustloffa", czaił się na swoją drugą ofiarę. Jego „S-13" uciekał pod wodę w obawie przed staranowaniem przez niemiecki kuter torpedowy „T 196" konwojujący statek z uchodźcami.

10 lutego, dziesięć minut przed pierwszą, gdy urocza siostra DRK kładła świeżo urodzone dziecko na piersi matki, a Laubach skończył pić i w śniegu pod szalupą gasił resztki drugiego tego wieczora cygara, w statek uderzyły dwie torpedy wystrzelone z wyrzutni ru­fowych przez „S-13".

Kapitan nie wiedział co robić. Czy biec po teczkę do kajuty, czy rato­wać się z tonącego okrętu? Zobaczył, że nie da rady pokonać fali spanikowanych ludzi i zrezygnował z wyprawy pod pokład. Jako oficer nie mógł wejść do nielicznych ocalałych szalup przed kobietami i starcami. Zdecydował się na czyn szalony. Obwiązał nogi jakimiś szmatami, przy­wiązał do nich kapoki i skoczył do wody trzymając koło ratunkowe.

Jego twarz momentalnie pokrył lód, ale był pierwszym, którego wy­ratował kuter. Odwieziono go do Gdyni. W szpitalu stracił ubranie i dokumenty. Był nikim, nie mógł liczyć na luksus ucieczki do Berlina. Jako w pełni zdolny do służby został rzucony na pierwszą linię frontu na Żu­ławach. Uciekł korzystając z pierwszej nadarzającej się okazji i umknął na Mierzeję Wiślaną i dalej do Sambii. Tam schwytali go Rosjanie, ale udało mu się ich wyprowadzić w pole.

Po pięciu latach od zakończenia wojny w Hamburgu, w Republiki Fede­ralnej Niemiec zamieszkał pewien mężczyzna. Bardzo lubił czytać magazy­ny dotyczące nurkowania. Gdy był już starszy, wybrał się w miejsca, które pamiętał z czasów wojny. Czekał na tę chwilę dwanaście lat, nim spotkał starego kompana, który jednak nie przywitał go z otwartymi rękoma...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

NOCNY GOŚĆ TWIERDZY OSOWIEC • NAZISTOWSKIE ZŁO­TO • KOPERTA OD PEWNEJ DAMY • ZNIKNIĘCIE JUBILE­RA • KIM BYŁ TAJEMNICZY OFERENT? • POZNAJĘ EKIPĘ PŁETWONURKÓW • POJAWIA SIĘ PLUYIA

Był 1 kwietnia, prima aprilis, więc nie spodziewałem się, że to co mówi mój szef, Pan Samochodzik, jest prawdą. Był w wieku, w którym u męż­czyzny siwieją włosy, szybko po biegu pojawia się zadyszka, a na kobiety patrzy się tylko przez pryzmat zachwytów romantycznych poetów.

— Będziemy chyba potrzebowali kogoś do pomocy — powiedział pan Tomasz.

Pan Samochodzik nazywał się Tomasz N.N., od bardzo dawna pra­cował
w Ministerstwie Kultury i Sztuki, walcząc ze złodziejami i han­dlarzami dzieł sztuki, poszukując zaginionych kolekcji i skarbów. Rzecz jasna wszystko co znalazł
oddawał polskiemu muzealnictwu. Przez wie­le lat pracował w pojedynkę, a tylko sporadycznie dodawano mu kogoś do pomocy. Był starym kawalerem. Po szefie jak dotąd odziedziczyłem tylko tę ostatnią cechę. Jeszcze musiałem się dużo nauczyć, by osiągnąć taki poziom profesjonalizmu jak mój przełożony. Nazywam się Paweł Daniec, mam za sobą służbę w jednostce komandosów, studia historii sztuki i mnóstwo fascynujących przygód związanych z pracą.

— No tak — szef zdjął okulary, przetarł czoło i zerknął za okno, gdzie na szerokim parapecie ministerialnego okna wróble urządzały wio­senne harce, a słońce żarem zachęcało do wyjścia na spacer. — Odebra­łem ostatnio kilka ciekawych sygnałów z terenu i musielibyśmy chyba się rozerwać, by wszystkie sprawdzić.

— A co się stało? — zapytałem.

— Pewien miłośnik Twierdzy Osowiec powiadomił mnie, że ktoś nocami błąka się po Forcie Zarzecznym i czegoś tam szuka — opowiadał pan Tomasz. — Druga rzecz, to wiadomość od pewnego jubilera z Sobieszewa. W jego ręce dostało się to — szef przesunął po biurku odbitki.

Zerknąłem na zdjęcia. Oba przedstawiały sztabkę złota, długości około dwudziestu centymetrów, grubości pięciu. Na zbliżeniu była widoczna punca z faszystowskim orłem zwanym gapą, numery i duża litera „K".

— Nazistowskie złoto? — domyśliłem się.

— Tak — szef pokiwał głową. — Mój przyjaciel jubiler miał taje­mniczego gościa. Elegancko ubrany mężczyzna przyniósł to prosząc o podanie ceny, określenie próby złota. Nie muszę ci mówić, że cena takiej sztabki znacznie przekracza twoje roczne zarobki?

— Niestety — przyznałem wzdychając.

— Jubiler zrobił dwa błędy. Zapytał klienta, czy on to znalazł. Usły­szawszy odpowiedź twierdzącą, zadał drugie, czy ma tego dużo. Tym spłoszył posiadacza sztabki. Ten tylko się uśmiechnął zażenowany, za­brał swój skarb i wyszedł. Oznacza to, że ktoś w okolicach Gdańska natrafił na jakiś hitlerowski skarbczyk. Pół biedy, jeśli znalazł tam samo złoto, wtedy ta historia powinna zainteresować policję. Gorzej, gdy były tam także zrabowane dzieła sztuki.

Zamyśliłem się, zerknąłem na mapę Polski wiszącą na ścianie za ple­cami szefa.

— Sprawy są dwie, więc może się rozdzielimy — zaproponowałem. — W Osowcu zaczaję się na nocnego wędrowca, pan odwiedzi przyja­ciela w Sobieszewie, a ja ewentualnie dołączę do pana.

— Widzę, że nazbyt lekko traktujesz sprawę Osowca — pan Tomasz pogroził mi palcem. — Zrobimy inaczej: to ty pojedziesz nad morze. Proszę, to adres i telefon jubilera. W Trójmieście masz jeszcze jedno ważne spotkanie.

— Jakie, gdzie?

Pan Samochodzik wręczył mi kopertę ozdobioną logo słynnego so­pockiego hotelu.

— Chyba od kobiety — uśmiechnął się nieco łobuzersko, udając, że wącha list.

— Pan bierze wehikuł? — upewniłem się.

— Tak, ty masz motor.

Wehikuł, zespół napędowy sportowej rajdówki, włożony w klepaną prawie domowym sposobem karoserię, był trzecim zawodnikiem naszej drużyny, asem w rękawie, który świetnie radził sobie w terenie, w pości­gach po szosach i w wodzie, bo miał śrubę jak motorówka i wodoszczel­ny kadłub.

Motocykl dostałem miesiąc temu dzięki zaprzyjaźnionemu z panem Tomaszem policjantowi. W jednostce policyjnej zajmującej się konwojo­waniem ważnych osobistości szła do kasacji z racji wieku honda w bardzo dobrym stanie, o małym przebiegu. Nie wyglądała jak sportowy bolid, lecz jak ciężka kolubryna, ale mogłem na nią załadować bagaże i ru­szać w teren, a że motocyklistów na polskich drogach było niemało, więc specjalnie się nie wyróżniałem. Czarno-srebrzysty stwór ochrzciłem mia­nem „Sokoła Millenium", statku Hana Solo, mojego ulubionego bohate­ra serii „Gwiezdne wojny".

Wróciłem do swojego pokoiku, ostrożnie otworzyłem kopertę. W środ­ku była wizytówka sopockiego hotelu z tekstem w języku francuskim: „Dziś o dwudziestej
w restauracji". Charakter pisma wydawał mi się znajomy, ale na razie skupiłem swą uwagę na dyskietce, która także była w koper­cie. Włożyłem ją do stacji dysków. Komputer automatycznie zeskanował ją w poszukiwaniu wirusów i trojanów. Sprawdziłem jej zawartość. Był tam tylko niewielki plik filmowy. Uruchomiłem go. Na ekranie poja­wiły się animowane usta posyłające wirtualnego całusa. Ostatnie takie usta widziałem, gdy odbierałem SMS-a od pewnej odważnej damy. Było to jakiś czas temu, w drodze z Francji. Czyżby żyła i dała znak?

Nie pozostało mi nic innego jak wsiąść na Sokoła i ruszyć do Gdań­ska. Wpierw chciałem porozmawiać z jubilerem, potem pojechać do Sopotu. Sokoła trzymałem na ministerialnym parkingu, na zapleczu, obok budki strażnika. Oprócz przemalowania maszyny musiałem na niej za­montować specjalny kufer i sakwy na bagaże. Zostawiłem też szybę ochronną z przodu. Jak wspominałem, motor miał stylowy wygląd upodobniający go do legendarnych harleyów—davidsonów, ale nowo­czesny silnik pozwalał przyspieszyć do stu kilometrów w osiem sekund, a maksymalna prędkość, jaką zapewniał producent, wynosiła 200 kilo­metrów na godzinę. To zupełnie wystarczało na zakorkowaną stolicę i fatalne drogi w Polsce. Nie spodziewałem się nigdy jeździć szybciej niż 80 kilometrów na godzinę. Na chwilę podjechałem Sokołem pod swój blok, do sakw spakowałem kilka najpotrzebniejszych rzeczy, zabrałem jeszcze plecak z elektronicznym wyposażeniem, jakie niekiedy stosowa­liśmy w pracy.

Na drodze do Sobieszewa odetchnąłem dopiero, gdy po moście wje­chałem na Wyspę Sobieszewską był to skrawek lądu leżący pomiędzy przekopem Wisły wykonanym pod koniec XIX wieku, a Martwą Wisłą, która blisko ujścia do morza zmienia nazwę na Śmiałą. Od wschodu wyspę z lądem łączy przeprawa promowa, od zachodu most. W samym Sobieszewie bez trudu odnalazłem dom jubilera. Była to bogata willa wkom­ponowana w leśne tło, otoczona eleganckim metalowym płotem, z podjazdem wyłożonym żwirem. W otwartych drzwiach garażu widziałem maskę dostojnego mercedesa.

— Dzień dobry. Paweł Daniec z Ministerstwa Kultury i Sztuki — powiedziałem do domofonu na furtce.

— Dzień dobry — usłyszałem głos jakiejś pani. — Mąż przecież wyjechał z kimś od państwa.

— Co?! — krzyknąłem zdumiony. — To niemożliwe. Czy może pani podejść do furtki?

Ton mojego głosu zaniepokoił rozmówczynię, która prawdopodob­nie od tego momentu zaczęła się niepokoić o męża. Po chwili na ścieżce zobaczyłem kobietę w wieku około czterdziestu lat. Ubrana w dobrze skrojony kostium, w makijażu, z zadbaną cerą i fryzurą wyglądała na nieco młodszą, a z pewnością na zadowoloną z życia. Miała kręcone, rude włosy i zielone oczy.

— Słucham pana — odezwała się przybierając ostry ton głosu.

— Proszę się uspokoić — z kieszeni wyjąłem legitymację służbową. — Nazywam się Paweł Daniec...

— Przecież to pan tu był jakieś pół godziny temu... Kobieta zdała sobie sprawę, że było to niemożliwe.

— Boże, porwali Józia... — zrozpaczona zasłoniła usta dłonią. — Mówili, że są z ministerstwa. Jeden, który mówił, że nazywa się Paweł Daniec, mówił coś o jakimś Panu Samochodziku. Mąż się nawet ucie­szył. Mieli pojechać do miasta, do sklepu, zobaczyć jakieś taśmy...

— Czym przyjechali?

— Granatowym BMW.

— Jak wyglądał ten, który podawał się za mnie?

— Wysoki, przystojny blondyn. Był modnie ubrany i miał takie dziw­nie zimne spojrzenie...

Ten opis mógł pasować do wielu mężczyzn, ale byłem prawie pewien, że chodziło tu o Jerzego Baturę, mojego najgroźniejszego przeciwnika. Widocznie wyszedł z więzienia i wrócił do ciemnych interesów.

— Telefon do pani męża — poprosiłem kobietę trzymając w ręku telefon komórkowy.

Wystukałem podany numer. Po kilku sekundach zadzwonił telefon w ręku kobiety.

— Mam komórkę męża — aż podskoczyła.

— Numer do sklepu? — zapytałem. Niestety nikt nie podnosił słuchawki.

— Jest tylko jeden telefon w biurze męża... — podpowiedziała ko­bieta.

Zapisałem sobie adres sklepu znajdującego się w Gdańsku, blisko Starówki. W tłoku samochodów w mieście mój Sokół sprawował się dziel­nie. Rozglądałem się na wszystkie strony wypatrując BMW Batury. Gdy zajechałem pod sklep jubilerski, okazało się, że jest zamknięty. Zadzwo­niłem do pana Tomasza relacjonując mu dotychczasowe wydarzenia.

— Policja rozpocznie poszukiwania na wniosek rodziny — powie­dział Pan Samochodzik. — Poczekaj do wieczora. Na razie nie dzwoń nawet do jego żony, żeby jej nie niepokoić. Nawet jeżeli to Batura stoi za tym zniknięciem, to nie zrobi jubilerowi nic złego.

— Tak jest. Jak pana sprawa w Osowcu? — zapytałem.

— Powrót nad Biebrzę jest naprawdę wspaniałym uczuciem — za­pewniał pan Tomasz.

Rozłączyliśmy się. Zerknąłem na zegarek, było późne popołudnie. Postanowiłem rozejrzeć się w hotelu w Sopocie. Powróciłem w sznur pojazdów i pojechałem do Sopotu. O dziwo, na parkingu hotelowym cze­kało na mnie zarezerwowane miejsce. Parkingowy uprzejmie wskazał mi wolną przestrzeń i nawet nie chciał napiwku.

— Proszę zgłosić się do recepcji — poinstruował mnie. Zabrałem sakwy i poszedłem do obsługi hotelu. Pracowników nie zdziwił mój dość ekstrawagancki jak na warunki tego obiektu strój: skórzane spodnie i kurtka, zakurzony bagaż, kask motocyklowy pod pa­chą.

Pan Daniec? — zapytała mnie recepcjonistka, urocza, długowło­sa brunetka o sarnio brązowych oczach.

— Tak.

— To pana pokój — podała mi klucze. — Już wszystko jest opłacone — dodała widząc moją niepewną minę.

— Mogę wiedzieć przez kogo?

— Ma to być dla pana niespodzianka, ale ten ktoś mówił, że podpo­wiedz znajdzie pan tam — pracownica hotelu wskazała fontannę i zra­szacz przy niewielkiej oranżerii.

Spojrzałem na krople sztucznego deszczu i byłem już pewien, kto postanowił mnie gościć w tych luksusowych warunkach.

— Nie szuka pan wskazówki? — dziwiła się recepcjonistka wyra­źnie zaintrygowana tą historią.

— Nie, już wszystko rozumiem.

— Co jest wskazówką?

— Deszcz — uśmiechnąłem się.

Dziewczyna spojrzała na mnie jak na wariata, bo dzień mieliśmy wy­jątkowo upalny jak na tę wiosnę. Wszedłem po schodach na drugie piętro i znalazłem swój pokój z wi­dokiem na sopockie molo i morze. Na łóżku czekały na mnie już nowe buty w pudełku, koszula, krawat i garnitur — zestaw na wieczorną kola­cję. Dokładnie obejrzałem odzież, była wprost ze sklepu, pozbawiona metek. Kieszenie były puste. Pomacałem szwy, poduszki na ramionach, podszewkę w poszukiwaniu jakichkolwiek urządzeń elektronicznych. Wszystko było w porządku. Przymierzyłem ubranie i obuwie. Wygląda­ło jak szyte na miarę. Na razie przebrałem się w swój normalny strój, otworzyłem okno i głęboko odetchnąłem morskim powietrzem. Spróbo­wałem dodzwonić się do jubilera. W słuchawce usłyszałem głos jego żony i rozłączyłem się. Zadzwoniłem do sklepu — usłyszałem sygnał zajętej linii, co oznaczało, że w sklepie ktoś był i rozmawiał przez tele­fon. Wybiegłem z pokoju, do telefonu podłączyłem zestaw słuchawko­wy i uruchomiłem opcję wybierania numeru. Co minutę mój telefon sprawdzał, czy już można rozmawiać. Niestety, cały czas słyszałem ko­munikat, że rozmowa jest niemożliwa. Wcale się tym nie martwiłem, bo już gnałem pod sklep na Sokole. Zatrzymałem się przed sklepem. Antywłamaniowe kurtyny i kraty były opuszczone. Wywieszka z napisem: „Zamknięte" na szybie informowała, że sklep jest nieczynny. Telefon cały czas przekazywał niezmieniony sygnał. Poszukałem wjazdu dla do­stawców sąsiednich sklepów od zaplecza kamienic. Może tam było tylne wejście do jubilera? Było. Nacisnąłem klamkę solidnych drzwi, a one otworzyły się. Z kieszeni wyjąłem małą latarkę ołówkową.

— Halo, jest tam kto?! — krzyknąłem.

Odpowiedzią była cisza. Ostrożnie zamknąłem za sobą drzwi i włą­czyłem latarkę. W ciemnym korytarzu nigdzie na ścianie nie było wi­dać kontaktu. Zrobiłem kilka kroków, potknąłem się o jakąś dyktę ro­biąc mnóstwo hałasu. Z wnętrza sklepu dosłyszałem szmer, stuknięcie. Przyczaiłem się. Znowu panowała cisza, aż wydawało mi się, że słyszę bicie własnego serca. Snop światła latarki zasłoniłem dłonią. Ktoś jęk­nął. Teraz odważnie ruszyłem przed siebie. Z hukiem otworzyłem drzwi prowadzące do biura na zapleczu sklepu od frontu. Pomiędzy biurkiem a szafą pancerną widziałem przewrócone krzesło obrotowe ze starszym, związanym i zakneblowanym mężczyzną. Na biurku stał telefon z odłożoną słuchawką. Jubiler, bo to on był jeńcem, na mój widok przestra­szył się.

— Proszą się nie bać, nazywam się Paweł Daniec — powiedziałem. Jubiler przeraził się jeszcze bardziej. Zrozumiałem, że w kontekście porwania jubiler niezbyt dobrze kojarzył sobie moje nazwisko. Wyjąłem scyzoryk i rozciąłem sznury, potem wyszarpnąłem z ust mężczyzny kne­blujący go gałgan z chusteczki i jakieś szmatki.

— Proszę — podałem jubilerowi moją legitymację służbową.

Poszukałem na ścianie kontaktu i zapaliłem światło. Staruszek po­prawił krawat, ręką przeczesał włosy i bródkę przyciętą w szpic. Założył okulary leżące na biurku. W tym czasie usiadłem w fotelu przy okrągłym stoliku. Zapewne tu, przy herbacie podawanej w porcelanowych filiżan­kach zawierano transakcje.

— Chyba się zgadza —jubiler oddał dokument, ale nie do końca był pewien, z kim rozmawia.

— Chce pan zadzwonić do Pana Samochodzika? — zapytałem wyj­mując telefon komórkowy. — Pan Tomasz wyjechał nad Biebrzę, ale może jeszcze będzie w zasięgu anten sieci...

— Nadal jeździ tym nowoczesnym jeepem? — spytał jubiler.

Byłem zdziwiony tym pytaniem. Rozmówca pytał o auto, nowo­czesnego jeepa grand cherokee, którego kiedyś mieliśmy na wyposaże­niu, a teraz był to wehikuł, przedziwny składak.

— Nie, mamy wehikuł, prawie taki sam jak stary — odpowiedzia­łem.

Jubiler westchnął z ulgą.

— Dobrze, tamci nie wiedzieli o zamianie Rosynanta — mężczyzna uśmiechnął się. — W moim zawodzie trzeba być czujnym i dbałym o szczegóły. Zapytałem o Rosynanta i wtedy ten blondyn powiedział, że z jee­pem wszystko w porządku. Gdy zobaczył, że palnął gafę, przeprosił na chwilę i wyszedł. Wtedy do biura wszedł jakiś zamaskowany człowiek z pistoletem. Uwięził mnie, zabrał taśmy i uciekł. Nawet nic nie ukradł. Pozwoli pan, że zadzwonię do żony...

Dyskretnie wyszedłem do korytarzyka. Słyszałem, jak jubiler pieścił słowami zalęknione serce małżonki. Zamknąłem tylne drzwi sklepu od wewnątrz i wróciłem do biura.

— Kawy, herbaty? —jubiler zakrzątnął się przy elektrycznym czajniku.

— Kawy, mocnej — odpowiedziałem. — Dawno to wszystko się stało?

— Jakieś dwie godziny temu. Zaraz z domu przyjechaliśmy do skle­pu. Ten blondyn chciał zobaczyć taśmy. Gdy wyczuł, że wykryłem mi­styfikację...

— Do akcji wkroczył jego wspólnik — wtrąciłem. Nagle schyliłem się nad dywanem. — Albo wspólniczka. Jak widzę, często pan tu sprząta — powiedziałem.

— Tak, codziennie przychodzi wynajęta sprzątaczka.

— Platynowa blondynka?

— Nie, zatrudniam samych mężczyzn. Wie pan, żona jest trochę...

— Rozumiem — przerwałem. — Dziś sklep był nieczynny?

— Tak.

— Dlaczego?

— Czekałem na pana przyjazd i mój sprzedawca zachorował.

— Tak? Od dawna choruje?

— Zadzwonił w środę, że ma grypę. Gdy mnie związano i zostawio­no samego, udało mi się zrzucić głową słuchawkę telefonu z widełek. Wiedziałem, że ten sygnał wreszcie kogoś naprowadzi do mojego biura.

— Na tych taśmach była nagrana wizyta mężczyzny ze sztabką złota?

— Tak, jak wchodził do sklepu, ale... —jubiler wyraźnie zadowolo­ny klasnął w dłonie — mam coś ekstra!

Wyszedł na chwilę. Wrócił z kasetą wideo, którą włożył do magneto­widu obok telewizora stojącego na szafce w rogu. Pilotem włączył urzą­dzenia. Na ekranie pojawił się obraz biura. Zerknąłem w kąt pod sufitem. Potem na oprawę obrazu. Była szeroka i ciężka, niezbyt pasowała styli­stycznie do wnętrza. Nie posądzałem jubilera o miłość do widoku pasą­cych się koni namalowanych ręką dobrego odtwórcy rzeczywistości, ale zupełnie pozbawionego wyczucia artystycznego. Wśród bogatych orna­mentów oprawy tej szmiry zauważyłem maleńkie oczko kamery.

— Polisa — wytłumaczył jubiler. — Nawet mój sprzedawca o niej nie wie.

— Dobry pomysł — pokiwałem głową z uznaniem. — Uruchamiane automatycznie czy przez pana?

— Automat, który wyłączam, gdy wychodzę z biura. Nagrywa, gdy wyczuwa ruch w pomieszczeniu. Niech pan patrzy!

Obraz wyglądał trochę jak film wyświetlany z niesprawnego projek­tora, skakał co kilka klatek. Wyraźnie widziałem Jerzego Baturę. Potem wtargnął tu ubrany na czarno, zamaskowany osobnik.

— Proszę mi podać pilota — poprosiłem jubilera.

Podał mi urządzenie. Polowałem na jedno ujęcie i wreszcie je sobie ustawiłem. Przybliżyłem twarz do ekranu. Spod kominiarki wystawał kosmyk jasnych włosów. Z dywanu sięgnąłem włos, który już wcześniej tam wypatrzyłem.

— Mój wróg ma wspólniczkę — mruknąłem pokazując jubilerowi zdobycz.

— Bardzo bezwzględną—przyznał mężczyzna.

Potem powtórzył mi historię sztabki złota, opisał wygląd szczęśliwe­go znalazcy, który niczym się nie wyróżniał Może poza jednym.

— Mówił jak człowiek bardzo wykształcony lub oczytany — opo­wiadał jubiler. — Rozumie pan, tak jakby celebrował każde wypowiada­ne słowo.

— Czy kiedykolwiek widział pan takie sztabki? — wypytywałem.

— Chyba tylko na filmach sensacyjnych.

Podziękowałem jubilerowi za pomoc, kazałem mu schować dowód rzeczowy działalności Batury i wyszedłem z biura. Wróciłem do hote­lu. Zbliżała się pora umówionego spotkania. Wykąpałem się, przebra­łem w elegancki strój. Pięć minut przed dwudziestą zszedłem do restau­racji. W wejściu przywitał mnie szef sali.

— Pan Daniec? — zapytał mnie uprzejmie.

— Tak — odparłem zdziwiony, że tak dobrze jestem tu wszystkim znany.

— Proszę — szef kelnerów wskazał mi drzwi niewielkiego saloniku z boku.

Wszedłem do pomieszczenia z meblami w stylu angielskim, oszczęd­nych w formie, pozornie tylko wygodnych. Na krzesłach, sofie i w fote­lach klubowych siedziało czterech mężczyzn, a wśród nich... Jerzy Batura!

— Dobry wieczór! — skłoniłem się wszystkim.

Przywitałem się z każdym kolejno. Pierwszy był James, żwawy pięć­dziesięcioletni Anglik, w marynarce z tandetnymi guzikami zdobionymi kotwicami. Pod szyją miał jedwabny fular, w kąciku ust tliła mu się fajka. Wyglądem przypominał znanego aktora Rogera Moore'a, tylko w nieco chudszym i niższym wydaniu. Drugi był Slavko, ponury, wielki jak sza­fa. Miał około czterdziestu lat, włosy spalone słońcem, twarz przeżartą solą morską. Ubrany był w marynarkę, spodnie, które mogły uchodzić za wyprasowane i pantofle, ale wszystko to sprawiało wrażenie, że zaraz pęknie. Do tego milczącego człowieka pasowały chyba tylko wojskowe drelichy i gruby wełniany sweter. Colin był serdecznie nastawionym do świata Nowozelandczykiem. Był najmłodszy z nas wszystkich. Nosił kucyk z gęstych, falujących ciemnoblond włosów, na nadgarstkach miał bransolety z koralików, na szyi amulet z zęba rekina.

—Nie będę z nim pracował — wskazał na mnie palcem. — To pomagier Pana Samochodzika, będzie donosił na nas policji.

Pod elegancką ma­rynarkę założył kwiecistą koszulę bardziej pasującą do wizyty na Wy­spach Bahama.

Batura był równie zaskoczony moim widokiem niż ja jego.

— Byłem u jubilera — syknąłem. — Oddaj mi taśmy.

— Chyba śnisz — szepnął.

— Co tu robisz?

— Wychodzę—odparł Batura. — Panowie, muszę was lojalnie uprze­dzić, że to jest szpicel — odezwał się po angielsku do reszty towarzy­stwa.

Zebrani nie zdążyli zareagować zauroczeni widokiem osoby, który teraz wkroczyła do saloniku. Ja też, mimo że tego się spodziewałem, stałem jak oniemiały. Była piękniejsza niż wtedy, kiedy ją spotkałem.

Miała szlachetne rysy twarzy podkreślone przez czarne włosy przy­cięte na wysokości końca uszu. Była piękna w jakiś dystyngowany spo­sób, przypominała anioła. Poruszała się jak kocica z intensywnie zielo­nymi oczami. W jej spojrzeniu, kiedy w ułamku sekundy spojrzała na mnie, widziałem ciepło i tęsknotę.

— Pan nas żegna? — zapytała Baturę. Ten otrząsnął się.

— Nie będę z nim pracował — wskazał na mnie palcem. — To pomagier Pana Samochodzika, będzie donosił na nas policji.

Kobieta uśmiechnęła się, ale jej oczy zamieniły się nagle w szparki węża szykującego się do ataku.

— Szkoda—wzruszyła ramionami. — On jeden starczy mi za dwóch, a nawet za trzech — chwaliła mnie.

W szpilkach, kostiumie z wąskich spodni, ściśniętego w talii żakietu i bluzce
z dekoltem wyglądała oszałamiająco.

— Pawle, będziesz pracował ze mną? — zapytała. Pluvii nie potrafiłem odmówić.

ROZDZIAŁ DRUGI

WYJAZD NAD BIEBRZĘ • ZABYTKI Z RZEKI • MAPA ZE WSKAZÓWKĄ • POZNAJĘ WYDRĘ I ŁOSIA • NOCNE ŁOWY • TROPIENIE POSZUKIWACZA SKARBÓW • PUŁAP­KA W TRADYTORZE

Nie był to mój pierwszy pobyt nad Biebrzą, ale zawsze przyjeżdża­łem w to miejsce z przyjemnością. Rzeka ta jest prawym dopływem Na­rwi, ma 164 kilometry długości. Jej dorzecze obejmuje ponad siedem tysięcy kilometrów kwadratowych. Będąc tu kiedyś słyszałem od leśni­ków, że gniazdują tu przedstawiciele 178 gatunków ptaków, a można podobno zobaczyć tu aż 268 gatunków. Do tego lokatorami bagien, grą­dów i starorzeczy są bobry, wydry, borsuki, wilki i łosie. Celem mojej podróży tym razem nie było podziwianie uroków przyrody, ale rozpo­znanie, czego szuka tajemniczy gość Fortu Zarzecznego. Chodziło o część fortyfikacji Twierdzy Osowiec.

Przed wyprawą w dane miejsce zawsze lubię poczytać na temat jego historii, spróbować „wkuć" mapę. Współcześnie nie znajdziemy zbyt wielu informacji o Twierdzy Osowiec, bo jest tam jednostka wojskowa, która zazdrośnie strzeże swych tajemnic. Musiałem wykorzystać znajo­mości wśród miłośników fortyfikacji. Pan Wojciech R. z Giżycka prze­słał mi pocztą elektroniczną mapy twierdzy. W swoich zbiorach znala­złem rosyjską historię fortyfikacji i mapę Biebrzańskiego Parku Narodo­wego.

Budowę Twierdzy Osowiec rozpoczęto w 1882, a zakończono w 1892 roku. Jeszcze do wybuchu pierwszej wojny światowej była modernizo­wana, a w okresie międzywojennym stacjonujące tu polskie wojska uno­wocześniały twierdzę. Podzielono ją na cztery forty: Centralny, Zarzeczny, Szwedzki i Nowy. Centralny i Szwedzki rozłożyły się po bokach linii kolejowej i drogi z Grajewa do Białegostoku. Warownia miała chronić właśnie to miasto przed atakiem z Prus Wschodnich i zarazem osłaniać tyły garnizonów Modlina i Warszawy. Fort Nowy był najdalej wysu­nięty na południowy zachód i z racji swego oddalenia od trzonu twier­dzy i otoczenia podmokłymi terenami był najmniej groźny dla przeprawiających się wojsk, ale i trudno dostępny. Fort Zarzeczny wybudowano na północnym brzegu Biebrzy. Jego wał na zachodzie ciągnął się od bli­sko siebie położonych mostów kolejowego i drogowego, przeciągnię­tych nad Kanałem Rudzkim. Pod osłoną wału znajdowały się schrony pogotowia bojowego. Dopiero centrum fortu stanowiło rozbudowaną fortyfikację
z poternami i koszarami. Na południe od fortu można było zwiedzać pozostałości stanowisk dwóch baterii artylerii.

Twierdza podczas pierwszej wojny światowej przeżyła dwa ciężkie bombardowania artyleryjskie i jeden szturm niemiecki. Nawet gdy siły niemieckie użyły gazu bojowego — chloru — broniący się Rosjanie nie poddali się. Wycofali się w sierpniu 1915 roku, gdy cały front rosyjski cofał się. Z lakonicznych wzmianek w przewodnikach przeczytałem, że w twierdzy i okolicach prowadzono walki w latach 1941 i 1944.

Człowiekiem, który mnie tu zaprosił, był nurek, członek Towarzy­stwa Przyjaciół Twierdzy Osowiec i współpracownik Muzeum Podla­skiego. Z przyjaciółmi zajmował się poszukiwaniami podwodnymi. I dziś nurkował przy moście prowadzącym z terenów Fortu Centralnego do Zarzecznego. Ekipy nurków rozgościły się na plaży koło przeprawy. Na moście, oparci o barierkę stali okoliczni mieszkańcy. Na chwilę przyjazd mojego dziwacznego wehikułu stał się miłą atrakcją w czasie nudnawe­go wpatrywania się w bąbelki wydostające się ponad powierzchnię wody.

Wysiadłem z wehikułu i podszedłem do grupki osób stojących na brzegu.

— Szukam Cezarego D. — zagadnąłem jednego z mężczyzn z krót­kofalówką w dłoni.

Obejrzał się na mnie, na mój samochód.

— Pan Samochodzik? — upewnił się.

— Tak mnie niektórzy nazywają — przyznałem niechętnie.

— Miło mi pana poznać — młodzian potrząsnął moją dłonią. — Czarek, Czarek, przyjechał Pan Samochodzik — nadawał przez radio.

Chwilę trwało, nim przez trzaski dosłyszeliśmy odpowiedź.

— Przyślij go łodzią, mamy tu coś fajnego — odezwał się czyjś głos.

— Słyszał pan — młodzian rozłożył ręce. — Piotrek — krzyknął w kierunku pomalowanej na zielono płaskodennej łodzi plastykowej z doczepionym silnikiem. — Zawieziesz pana pod most do Czarka!

Piotrek spłynął z głównego nurtu pod brzeg. Wsiadłem do łodzi i wpły­nęliśmy na rzekę. Odpływając zaledwie kilkanaście metrów od plaży zna­leźliśmy się w innym świecie zamkniętym trzcinami, z grążelami, z ptactwem szamoczącym się wśród łodyg trzcin i gałęzi krzaków, wylatującymi nad wodę skrzydlatymi rajdowcami, który sprawiali wrażenie, że chcą ści­gać się z łodzią. Rozglądałem się jak zwykle oczarowany widowiskiem.

W parę minut dotarliśmy pod most drogowy i odległy od niego o trzy­dzieści metrów most kolejowy zbudowany z kratownic. Na betonowych przyczółkach siedzieli ludzie, pomocnicy nurków, którzy szukali czegoś pod wodą. Piotrek podpłynął prawie pod nogi młodego, może trzydzie­stoletniego, postawnego blondyna z krótką bródką.

— Cezary D. — przedstawił mi się kierownik nurków. Wysiadłem na brzeg.

— Tomasz N.N. — podałem dłoń na powitanie. — Można wiedzieć, czego tu szukacie?

— Panie Tomaszu, tam skąd pan płynął ekipy szukają jaszcza artyle­ryjskiego — opowiadał Cezary. — My tu mamy ślady drugiej wojny światowej. Wiemy, że tam — wskazał w kierunku Grajewa — były dwa stanowiska niemieckich dział kalibru 88 milimetrów. Waliły w ten most, bo drogowego jeszcze wtedy nie było. Na Forcie Zarzecznym były także dwa działa i pluton „niszczycieli czołgów" — piechoty z panzerschreckami. Po obu mostach rosyjskie czołgi próbowały przebić się na północ. Było to jeszcze w 1944 roku. Jednego Ruska dorwali, bo chłopaki wy­ciągają kawałki blach pancerza i koła napinające gąsienice.

Nurek odciągnął mnie na bok.

— O tej drugiej sprawie porozmawiamy może przy obiedzie? — poprosił.

Zbliżała się już siedemnasta. Nurkowie mieli wkrótce skończyć po­szukiwania. Chwilę patrzyłem, jak wyjmowali z rzeki różne znalezi­ska: łuski, zardzewiały karabin, hełm, menażkę, puszki, śmieci. Na­stępnie z częścią „skarbów" i Cezarym wróciliśmy łodzią na plażę. Pio­trek woził resztę nurków tam i z powrotem, przywożąc ich do bazy. Po­tem w kolumnie samochodów wjechaliśmy na leśny parking w pobliżu dyrekcji Parku Narodowego, gdzie przygotowano dla nurków specjalny poczęstunek. Pod ogromną, drewnianą wiatą, przy długich stołach, na ławach zasiedli młodzi ludzie, którzy jedząc i żartując wspominali wy­darzenia z dnia poszukiwań. Z Cezarym usiedliśmy w kącie i pochyleni nad miskami z bigosem rozmawialiśmy.

— Donieśli mi o tym strażnicy z parku i wartownicy z jednostki, że nocą nad Fortem Zarzecznym widać błyski latarki, tak jakby ktoś tam czegoś szukał — opowiadał Cezary.

— W dzień też można szukać — zauważyłem. — Wstęp tam jest wolny.

— No właśnie — przytaknął nurek. — Jest to tym bardziej intrygu­jące, że tajemniczy ktoś wykuwa w ścianach małe otwory, jakby tam miała być jakaś skrytka. Wie pan, Rosjanie wysadzali część fortyfikacji, a niektóre Niemcy i Polacy. Trzeba mieć dokładne mapy, żeby rozeznać się w tym wszystkim.

— Takie mapy? — zapytałem wyjmując wydruk jednej z tych, które przysłał mi znajomy z Giżycka.

Akurat wyciągnąłem niemiecką mapę z 1944 roku.

— Ciekawe — mruknął Cezary.

Z wewnętrznej kieszeni bluzy wyjął mapę identyczną jak moja. Też nazwę twierdzy napisano jako „Ossowjetz". Była pokryta folią. W prawym dolnym rogu ktoś napisał po niemiecku: „Steh 9.30 und guck NO".

— Trzeba stanąć o 9.30 i patrzeć na „NO"? — zastanawiałem się. — To chyba północny wschód.

— Tę mapę zgubił ten ktoś na fortach, gdy jeden ze strażników par­kowych chciał go zatrzymać i zapytać, czego tam szuka nocą. Facet zwiał, aż się za nim kurzyło. Nawet nie zwracał uwagi, że wbiegł prosto do fosy i zamoczył się. Leciał na złamanie karku. Następnej nocy i tak wrócił, ale poruszał się ostrożnie i gdy we czterech zaczailiśmy się, żeby go złapać, przepadł nagle jak kamień w wodę.

— Jeżeli ktoś wyznacza czas spotkania i każe patrzeć, to musi też wskazać na co, w tym przypadku, w którym kierunku — tłumaczyłem. —Zastanawia mnie to, czemu trzeba być o 9.3 0 i przede wszystkim gdzie? Skoro tajemniczy poszukiwacz buszuje w forcie całą noc, to może go­dzina nie odgrywa roli. A właściwie to chodzi o 9.30 rano czy wieczo­rem? Od dawna ten ktoś chodzi po forcie?

— Od kilku dni.

— Ubiegłej nocy też był?

— Tak. Już na niego nie polujemy, tylko sprawdzamy, czy jest. Cze­kaliśmy na pana.

— Dobrze, dziś zorganizujemy polowanie... — korzystając z planu fortu powiedziałem Cezaremu, jak zapolujemy na tajemniczego gościa podziemi.

Potem zaprosiłem Cezarego do mojego wehikułu, którym mieliśmy pojechać na uroczysko wśród bagien, gdzie mieszkał nurek.

— To dlatego ma pan taki pseudonim? — Cezary domyślił się pa­trząc na wehikuł. — On jest...

— Szkaradny? — podpowiedziałem mu najczęściej używane okre­ślenie wehikułu.

— Bardzo oryginalny — stwierdził Cezary. — Ma jakiś nieodparty urok. Jaki ma silnik?

Opowiedziałem nurkowi historię maszyny rajdowej, z której wy­montowano silnik i wstawiono go do takiej niepozornej karoserii przy­pominającej metalowe czółno z wyłupiastymi owadzimi oczyma silnych reflektorów. Dodatkowym atutem była zamontowana z tyłu śruba. Dzię­ki niej wehikuł mógł niczym amfibia płynąć po wodzie. Na koniec opo­wieści Cezary tylko z powagą i uznaniem pokiwał głową. Całą drogę podziwiał zegary na desce rozdzielczej i wypytywał, co do czego służy? Dojazd do jego domku prowadził wąską drogą, miejscami wzmocnio­ną belkami drewna. Maleńką wyspę twardego lądu otaczały bagna, tyl­ko z przeciwnej do drogi strony dochodziła tu odnoga starorzecza, którą można było od północy dostać się do Biebrzy. Szczyt niewielkiego wznie­sienia zajmowała chałupka z cegły, jakby zapadająca się

w ziemię. Para­pety okna na parterze znajdowały się zaledwie pół metra nad ziemią. Do­mek wybudowano na planie kwadratu o bokach sześciu metrów, z dwu­spadowym dachem.

— Dam panu pokoik na poddaszu, skąd lepiej widać Biebrzę — za­powiedział Cezary.

Zaniosłem swoje rzeczy na pięterko, gdzie w jednym z dwóch poko­jów miałem zamieszkać. Stały tam dwa drewniane łóżka z pierzynami, kaflowy piec i dwa kufry zamiast szaf.

Przebrałem się w strój wygodniejszy na nocne eskapady, przygoto­wałem latarkę i zapasowe baterie. Powoli zmierzchało. Z dołu, gdzie były kuchnia i dwa pokoiki, dochodziły jakieś młodzieńcze głosy.

Po krętych schodkach zszedłem do kuchni. Tu, w przeciwieństwie do chłodu wieczora, który szybko wdzierał się z bagien na uroczysko, było ciepło. Cezary gotował wodę na herbatę na kuchni z fajerkami. Przy stole siedziało dwóch chłopców w wieku około piętnastu lat.

— To Adam, zwany Łosiem — Cezary przedstawił mi wyższego, przeraźliwie chudego chłopca z czarną, krótko przyciętą szczeciną włosów, brązowymi oczami, łagodnym spojrzeniem i masą piegów. — A to Leszek, zwany Wydrą — wskazał na niższego od Adama, do­brze zbudowanego, wysportowanego blondyna z modną fryzurą. Byłem pewien, że w tym chłopaku podkochiwały się prawie wszystkie dziew­czyny. Łoś wyglądał na spokojnego, rozważnego chłopca, za to Wydra tro­chę na łobuza, trochę na cwaniaka.

— A Czarek pochwaliłeś się, że jesteś Bobrem? — zaśmiał się Wydra.

— To bardzo fajny przydomek i pasujący do pana Cezarego, mie­szka jak bóbr samotnie w żeremiu — powiedziałem. — Macie bardzo ciekawe przezwiska
i adekwatne do wspaniałej przyrody nad Biebrzą.

Chłopcy wstali, żeby się ze mną przywitać.

— To jest Pan Samochodzik, o którym wam tyle opowiadałem — wyjaśnił Cezary.

— Nie wygląda pan na detektywa — stwierdził Wydra, przyglądając mi się krytycznie.

— Pozory powinny mylić, by złapać przeciwnika w pułapkę — ode­zwał się Łoś.

— Masz rację — stwierdziłem.

— Niech pas siada — zaprosił mnie Cezary wskazując zydelek. Zaraz postawił na stole kubki z herbatą, butelkę z sokiem malino­wym, koszyk z chlebem, kilka kawałków kiełbasy i wędlin.

— Dziczyzna z domowej wędzarni — pochwalił się Cezary. — Łoś i Wydra są członkami Towarzystwa Przyjaciół Twierdzy Osowiec i pój­dą dziś z nami.

— Wasi rodzice wiedzą, jak spędzicie noc? — upewniałem się. Wydra lekceważąco machnął ręką.

— Są przyzwyczajeni — tłumaczył Łoś.

Przy kolacji Cezary przedstawił chłopcom plan zasadzki. Po posiłku wyszliśmy przed domek, by wsiąść do samochodu.

— Cezary mówił, że to bardzo mocna i szybka maszyna — powie­dział Wydra. — Dałby się pan przejechać?

— Wydra, przestań! —jęknął Łoś.

— A masz prawo jazdy? — zapytałem Wydrę.

— Nie trzeba mieć jakiegoś tam papierka, żeby umieć jeździć —-odpowiedział.

— Znasz przepisy ruchu drogowego?

— Kto szybszy, ten lepszy — rzucił Wydra.

— Jak ukończysz kurs na prawo jazdy, może dam ci się przejechać. Chłopak wsiadł do wozu odrobinę urażony. Jechaliśmy na plażę koło mostu.

— Nie może pan jechać szybciej? — Wydra nie dawał mi spokoju. — Wyjechaliśmy na szosę, a pan wciąż jedzie tylko pięćdziesiątką? Niech pan pokaże, co te auto potrafi!

— Nie jestem rajdowcem — odparłem.

— W przeciwieństwie do Wydry — roześmiał się Łoś.

— Prowadziłeś samochód? — dopytywałem się Wydry.

— W życiu trzeba wszystkiego spróbować — udzielił filozoficznej odpowiedzi.

Chłopcy i Cezary wysiedli po drodze, by okrężnymi drogami dotrzeć na miejsce.

Zostawiłem wehikuł -na plaży i przespacerowałem się do Fortu Za-rzecznego. Po lewej stronie zobaczyłem sylwetkę wieży widokowej usta­wionej wśród łąk. Skręciłem na ścieżkę w jej kierunku. Po kwadransie siedziałem pod daszkiem, w cieniu, wpatrując się w ciemne garby forty­fikacji.

— Łoś na pozycji — zaskrzeczał głos chłopca w słuchawce włożo­nej do mojego ucha.

— Wydra też już jest.

— Bóbr jest.

Uśmiechnąłem się na wspomnienie min chłopców, gdy w chałupie Cezarego wyjąłem radiostacje ze słuchawkami. Miałem akurat dwie pary, bo zawsze z Pawłem staraliśmy się pozyskiwać zdublowany sprzęt, a system łączności już wielokrotnie okazywał się nam potrzebny w cza­sie różnych przygód. Te radiostacje, podobnie jak motocykl Pawła, po­chodziły z policyjnego demobilu. Na własny koszt musieliśmy tylko prze-stroić nadajniki.

— Przyjąłem — odpowiedziałem z powagą świadom, że takiego za­chowania oczekiwali ode mnie młodzieńcy.

Już wiele razy czekanie okazywało się najważniejszą bronią w mojej detektywistycznej pracy. Nie inaczej było i tym razem.

— Jest! — usłyszałem szept Bobra. — Cwaniak był schowany w ko­szarach szyjkowych na pastwisku. Nie widziałem, jak tam wszedł.

Zdjąłem okulary i położyłem je na ławie, na której siedziałem. Do oczu przyłożyłem lornetkę rozjaśniającą obraz w nocy. Zauważyłem, jak od zachodu do fortu zbliżał się niski cień. Światło księżyca słabo poły­skiwało na jego czarnej, skórzanej, długiej kurtce. Wędrowiec miał na głowie czapkę z daszkiem, krojem przypominającą te używane w czasie drugiej wojny światowej przez wojska niemieckie.

— Uważajcie i czekajcie — szeptałem do mikrofonu zamontowa­nego do kołnierza. — Chłopcy, gdy usłyszycie, że wchodzi do koryta­rzy, w których jesteście, zdejmijcie słuchawki i mikrofony, schowajcie je w kieszeni i wyłączcie radio. Jasne?!

— Tak — powiedział Łoś.

— Ja tam nikogo się nie boję! — zapowiadał Wydra.

— Wydra! — nie mogłem pozwolić chłopcom na jakiekolwiek wy­głupy.

— Tak, tak — Wydra jęknął, jakby słuchał marudzenia rodziców. W tym czasie cień przeszedł do centrum fortu. Wstałem z miejsca i zszedłem z wieży.

— Przeszedł do centralnej poterny — meldował Bóbr. — Skręcił do korytarzy, stoi na rozwidleniu i czegoś szuka. Ma wykrywacz metali!

Przyspieszyłem.

— Kopie dziurę — nadawał Bóbr. — Coś wyciąga... Eee... To jakiś drut. Szuka dalej, poszedł w kierunku zawalonych korytarzy.

Musiałem przejść kilka wałów ziemnych, by wreszcie znaleźć się w jarze, na którego końcu znajdowało się wejście do podziemi. Bóbr czaił się w pomieszczeniu z niewielką półką wychodzącą na skrzyżowa­nie potem, w których buszował nocny gość.

— Co robi? — zapytałem Bobra.

— Zniknął mi z oczu — usłyszałem odpowiedź.

Ostrożnie wszedłem do ciemnego pomieszczenia. W wyciągniętej dłoni trzymałem wyłączoną latarkę, drugą ręką ostrożnie badałem ścia­nę, a stopami macałem podłoże.

— Może pan iść spokojnie, tylko proszę się schylić, bo przy końcu z sufi­tu wystają poszarpane kawałki płyt betonowych — podpowiadał mi Bóbr.

Stąpałem jak ślepiec. Mimo ostrzeżenia Cezarego uderzyłem głową o strop. Skuliłem się, zrobiłem dwa kroki.

— Idzie! — ostrzegł mnie Bóbr.

Na szarej ścianie dostrzegłem świetlisty krąg od latarki. Zauważy­łem ciemną bryłę betonu leżącą pod ścianą, wysoką na pół metra. Schro­niłem się za nią. Tajemnicza postać omiotła pomieszczenia światłem la­tarki, szukając wyjścia. Znalazła je pod półką, gdzie był ukryty Bóbr. Cień zniknął wśród gruzów. Słychać było tylko sapanie i ciężkie kroki po kawałkach betonu.

— Łosiu, uważaj, idzie do ciebie! — Bóbr ostrzegł młodzieńca. — Panie Tomaszu, pan ma nerwy.

Zapaliłem latarkę i obejrzałem poternę. Byłem na skrzyżowaniu ko­lebkowo sklepionych przejść. Za łagodnym zakrętem w prawo była na­stępna krzyżówka. Oba wyjścia kończyły się betonowymi zawałami. Można było tamtędy wyjść przeczołgując się przez dziury.

—Widzę go—meldował Łoś. — Zszedł do podziemi głównej poterny.

— Pójdę do pomieszczeń górnych — zdecydował Bóbr. — Panie Tomaszu, da pan sobie radę?

— Dam — odpowiedziałem.

Oglądałem dziurę wykopaną przez nocnego badacza. Odnosiłem wrażenie, że ten człowiek, mimo że miał mapę, to szukał skrytki na oślep. W tej chwili najbardziej ciekawiło mnie to, skąd miał tę mapę.

Zawróciłem do wyjścia.

— Opukuje ściany — Bóbr poinformował nas. — To jakiś szaleniec. Przecież tu już wszystko opukane, przekopane. To bezsens.

— Idę do ciebie — powiedziałem do Bobra.

Wyszedłem tą samą drogą co człowiek w skórzanej kurtce. Bóbr do­strzegł mnie
i błysnął latarką, żeby wskazać, dokąd mam iść. W pół minuty byłem na miejscu. Pod jarzębiną było niskie wejście do koryta­rza w kształcie litery „L", z którego schodziło się do poterny penetrowa­nej przez mężczyznę.

Bóbr wychylił się za róg, żeby gestem podpowiedzieć, gdzie jest eks­plorator. Wyjrzałem, był po drugiej stronie, pod podobnym do naszego korytarzykiem. Opukiwał ściany niewielkiego pomieszczenia. Cezary na migi pokazał, żebyśmy wyszli.

— Ta poterna łączyła się kiedyś z tamtą, w której byliśmy — opo­wiadał szeptem. — Można było z niej dostać się do trzech tradytorów. Dwa zostały wysadzone w powietrze, a trzeci był przebudowany w okre­sie międzywojennym. Teraz nie mają połączenia ze sobą. Czwarty, naj­dalej położony na wschód, stanowi oddzielną fortyfikację.

Bóbr wrócił do podziemi i po chwili znowu był przy mnie.

— Wychodzi, pewnie teraz idzie do Łosia — powiedział.

— Łosiu, schowaj się na zewnątrz obiektu — rozkazałem.

— Już tam jestem — usłyszałem.

— Zuch chłopak — pochwaliłem go.

Na rawelinach fortu mignęła nam sylwetka w czarnej kurtce.

— Gdzie jest Łoś? — zapytałem Cezarego.

Gdy tylko cień zniknął za murem kanciastej konstrukcji schronu bo­jowego, z jego dachu błysnęła latarka.

— Leżę między studnią karabinów maszynowych a kopulką obser­wacyjną — usłyszałem w słuchawce.

— Spryciarz — mruknął Bóbr. — Będzie wszystko doskonale sły­szał, co robi ten gość w środku.

— Zastanawia mnie, czemu co noc bada te same miejsca i nie podda­je się — szeptałem. — Musi być rzeczywiście szalony lub absolutnie pewny, że skrytka wciąż czeka na znalazcę.

— Chodzi, stuka — relacjonował Łoś.

Usiedliśmy z Bobrem na stoku wału. Widzieliśmy strzelnice karabi­nów maszynowych niegdyś chronione płytami pancernymi.

— Było tam też wysuwane stanowisko karabinów maszynowych — opowiadał Bóbr. — Do dziś zostały dźwigary mechanizmu podnoszenia. Taki tradytor miał niesamowitą siłę ognia. Po trzy karabiny na dwóch flankach i te dwa na dachu, strzelające ogniem na wprost. Obrońcy mo­gli atakującym zgotować piekło na ziemi. Wie pan, że Niemcy podczas pierwszej wojny światowej, w czasie jednego ostrzału zbombardowali Fort Centralny tysiącem pocisków o kalibrze od 220 milimetrów wzwyż. Z czego aż sześćdziesiąt miało kaliber 420 milimetrów. Tylko jeden z tych najcięż­szych ładunków trochę uszkodził jeden z kojców.

Nagle spokój nocy przerwał przeraźliwy krzyk.

— Facet wpadł do dziury — zameldował Łoś. Widziałem, że chłopiec wstaje.

— Zostań tam gdzie jesteś — rozkazałem mu.

Pospieszyliśmy z Bobrem do wejścia. Znajdowało się od połu­dniowego wschodu, zasłonięte betonowym rękawem, chronione trze­ma strzelnicami karabinów. Dwoje drzwi prowadziło do dwóch kory­tarzy schodzących się w kształt litery „V", bronionych przez kolejne dwie strzelnice we wnętrzu. Krzyk dochodził z głębi korytarzy. Na lewo i prawo mieliśmy korytarze prowadzące do kazamat, do pomie­szczenia dowódcy. Na wprost były schody, którymi zeszliśmy do poterny. Faktycznie, jeden jej korytarz, w lewo mógł prowadzić do sy­stemu podziemnych przejść niegdyś łączących pomieszczenia fortu, w prawo mogło znajdować się stanowisko bojowe lub korytarz mi­nerski. Jęki mężczyzny słyszeliśmy z pomieszczeń, do których pro­wadziły schodki pod górę.

— Wpadł w studzienkę obok stanowiska wieżyczki pancernej — stwierdził Bóbr. — W ciemnościach można zapomnieć o tej pułapce. Pobiegł pierwszy, ja ostrożnie za nim.

— Dobry wieczór, nocny wędrowcze — Bóbr przywitał uwięzione­go mężczyznę.

— Jak dobrze, że jesteście, chyba skręciłem sobie nogę — usłysza­łem odpowiedź.

Zerknąłem w głąb dziury obok studni kopułki. W metrowej głęboko­ści dużym pomieszczeniu leżał mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, trochę pucułowaty, z błyszczącą od potu twarzą, ubrany w skórzaną kurtkę i tak jak wcześniej zauważyłem kopię czapki Wehrmachtu.

— Czego pan tu szukał? — zapytał go Bóbr.

— To nie wasza sprawa! — gorączkował się eksplorator. — Może lubię chodzić nocą po dziurach i skręcać sobie nogę. Żyjemy w demo­kratycznym kraju!

— Tak, ale kucie dziur w murach zabytku, poszukiwanie skarbów z tajemniczą mapą... — pokazałem tę zgubioną przez jegomościa. — Czemu nie szuka pan na północnym wschodzie?

— Jesteście z policji?

— Jestem detektywem — odparłem poważnie. — Dbam, by pań­stwo nie straciło przez czyjąś bezmyślną żądzę zysku. To jak, poro­zmawiamy?

ROZDZIAŁ TRZECI

CZY JESTEM SZPICLEM? • TRANSPORT SKARBÓW Z KRÓ­LEWCA • JEDZIEMY NA RATUNEK JUBILERA • POŚCIG ZA AUDI • UCIECZKA NA PROM • NOCNA WIZYTA JERZEGO BATURY • WYPŁYWAMY NA MORZE

Jerzy Batura wściekły odszedł holem do wyjścia z hotelu. Pluvia poprowadziła nas do zarezerwowanego stolika w kącie sali za zasłoną z kwiatów rosnących w wielkich donicach. Dziewczyna usiadła obok mnie, a ja nie mogłem oderwać od niej oczu i wspominałem chwile, gdy w Spychowie na Mazurach szukaliśmy tajemniczego diademu ukry­tego przez szwedzkiego posła w połowie XVII wieku. Nie mogłem też nadziwić się, że widzę Pluvię całą i zdrową po tym, jak widziałem, że wielka cysterna zwaliła się z nią w nadmorską przepaść tworząc wielką kulę ognia. Moim zdaniem, nikt nie mógł tego przeżyć, ale Pluvia była naprawdę niezwykła. Wyjaśnię jeszcze jedną rzecz. Jej imię po łacinie oznaczało „deszcz" i dlatego fontanna zraszająca rośliny przed recep­cją miała być podpowiedzią.

— Zaprosiłam panów tu po to, żeby... — Pluvia zaczęła przemowę w języku angielskim.

— Zaraz, czy to prawda, że ten Polak to szpicel? — Slavko wtrącił pytanie wskazując na mnie.

Nim zdążyłem się odezwać, Pluvia zabrała głos.

— Nie, to bardzo dobry fachowiec w dziedzinie poszukiwania skar­bów, do tego ma podobne kwalifikacje do panów — Pluvia mówiła pew­na siebie. — Faktycznie pracuje dla Ministerstwa Kultury i Sztuki i ta akcja jest uzgodniona z polskimi władzami. Panowie, tak jak i ja, jeste­ście opłacani z... powiedzmy niezależnego funduszu. Czy to jasne?

Slavko w milczeniu skinął głową. Kelnerzy podali wino i przy­stawki.

— Pozwól, Pawle, że przedstawię ci moich pracowników — Pluvia skłoniła się w moją stronę. — Ten ponury drab — wskazała Slavka — to eks-komandos nieistniejącej armii jugosłowiańskiej. Góral z Czarnogóry, świetny marynarz. James, też służył w wojsku, w Special Air Service. To nasz pirotechnik. Colin to specjalista od nurkowania na wrakach, co praw­da w ciepłych wodach mórz południowych, ale jest naprawdę świetny. Ty też, z tego co słyszałam, nurkowałeś na wrakach i to tych bałtyckich.

— Kto ci o tym mówił? — spytałem.

— Mamy swoje metody — Pluvia uśmiechnęła się tajemniczo.

Podano krem z borowików. Slavko jednym haustem pochłonął za­wartość kieliszka, a zupa też nie zaabsorbowała go na dłużej. Kromką chleba przetarł miseczkę i rozsiadł się rozluźniony.

— Czemu chciałaś zaangażować Baturę? — wypytywałem Pluvię. — Skoro tak dobrze znasz moją przeszłość, to wiesz również, że to mój największy wróg.

— Tak, ale jest dobry, prawie tak dobry jak ty, niekiedy lepszy, bo nie miewa skrupułów.

— Wybacz, ale więzienie jubilera nie mieści się w moich metodach działania.

— O czym ty mówisz?

Pokrótce opowiedziałem Pluvii o moich popołudniowych przygo­dach. Widziałem, że dziewczyna wyraźnie zmartwiła się.

— Będziemy mieli konkurencję — oświadczyła. — Wpadł na ten sam trop co my.

— Możesz nam podać więcej szczegółów? — poprosiłem. Kelnerzy wnieśli teraz dania główne, każdemu według uznania ryby lub mięsa.

— W wielkim skrócie powiem tylko, że z Piławy w 1945 roku wy­płynął niewielki statek wiozący skarby kultury zrabowane z radzieckich muzeów w latach 1941—1942 — tłumaczyła nam Pluvia. — Transport skarbów do Królewca, obecnie Kaliningradu, nadzorował pewien oficer niemieckiej jednostki specjalnej. On to w chwili rozpoczęcia rosyjskiej ofensywy styczniowej w Prusach Wschodnich zajął się ukrywaniem części skarbów na Sambii i nad brzegiem Zalewu Wiślanego. Należy podejrze­wać, że kluczem takiego umieszczenia kryjówek było to, żeby w odpo­wiednim momencie załoga niewielkiego statku lub okrętu podwodnego mogła szybko i bezpiecznie wydobyć łupy. Część z nich załadowano na jeden ze statków ewakuacyjnych, ale nigdy nie dotarły do Niemiec. Wie­my, że na tym statku przewożono także sztabki złota z ewakuowanego królewieckiego banku.

— Czemu? — zapytał James.

— Leżą na dnie Bałtyku. Wiele wskazuje na to, że Niemiec szukał kryjówek, ale o tym opowiem wam w odpowiednim czasie. Muszę wpierw wiedzieć, czy panowie będą pracować ze mną?

— Kto jest mocodawcą grupy pracowników najemnych? — wtrąci­łem pytanie.

— Co ciebie to obchodzi? — Slavko zmarszczył brwi, aż ciemne krzaki nad oczami złączyły się w jedną, ciemną, groźnie wyglądającą pręgę. — To nasz problem.

— Mój też, chciałbym wiedzieć, z kim jestem w jednej drużynie — odpowiedziałem.

— Wynajął nas pewien rosyjski milioner, który kupił dostęp do taj­nych informacji z archiwów byłego KGB — tłumaczyła Pluvia. — Mie­szka na emigracji. Dogadał się z polskimi władzami, że to co znajdzie­my, o ile to będą dobra rosyjskiego dziedzictwa narodowego, wróci do Rosji, reszta pójdzie do polskich muzealników. Pawle, jesteś tu po to, żeby patrzyć nam na ręce.

— Jednak szpicel — mruknął Slavko. — Idę na ten układ.

— Ja też — rzucił Colin. James w milczeniu skinął głową.

— Jutro o dziewiątej spotykamy się na śniadaniu, a potem wyrusza­my do portu, na wynajęty statek — Pluvia wydawała rozkazy. — Wszy­scy mają paszporty?

Przytaknęliśmy.

— Dziękuję i do zobaczenia — powiedziała. Mnie zatrzymała ge­stem ręki. — Musimy porozmawiać — szepnęła.

Odczekaliśmy, aż nasi współpracownicy odeszli.

— Jak to się stało, że przeżyłaś? — nie mogłem powstrzymać cieka­wości.

— Tak samo jak ty, ale musiałem szybko zjechać w dół, w pobliże płonącej cysterny, ukryć się w jakiejś dziurze, a potem na dłuższy czas zniknąć ludziom z oczu. Jestem pewna, że moi dawni mocodawcy pewni są mojej śmierci.

— Przeszłaś na żołd niedoszłych przeciwników?

— Z czegoś trzeba żyć — wzruszyła ramionami. — Pójdziemy na górę? — uśmiechnęła się zachęcająco.

Postanowiliśmy, że w spokoju porozmawiamy w moim pokoju. Otwo­rzyliśmy barek i Pluvia zrobiła nam drinki. Zbliżyła się do mnie kocim krokiem, stanęła bardzo blisko, że koniuszki jej włosów łaskotały mnie w nos.

— Tęskniłeś? — zapytała.

— Dużo myślałem o tobie.

— Wznieśmy więc toast za pamięć — podniosła szklankę. Nawet nie zdążyłem zamoczyć ust w swojej, gdy zadzwonił mój te­lefon komórkowy.

— Mąż wrócił ze sklepu — poinformowała mnie żona jubilera. — Mówił, że pan go uwolnił, a niedawno odebrał telefon z policji, że ktoś włamał się do sklepu. Pojechał tam, ale boję się o niego...

— Proszę dzwonić do niego, a ja zaraz jadę do sklepu — powiedzia­łem do żony jubilera. — Batura ostro wszedł do gry. Jubiler zniknął — wyjaśniłem Pluvii.

— Czy ten jubiler wiedział coś szczególnego? Dlaczego Batura tak się na niego uwziął? — zastanawiała się Pluvia.

— To nie ty brałaś udział w jego uwięzieniu?

— Nie.

Szybko przebierałem się w strój motocyklisty. Pluvia zapisała sobie adres sklepu jubilerskiego i zapowiedziała, że wkrótce do mnie dołączy.

Wybiegłem na parking, po Sokoła. Wyjechałem na opustoszałe ulice i popędziłem do Gdańska. Szybko dojechałem na miejsce. Wokół nie widziałem żadnego patrolu. Zaparkowałem motor i ruszyłem ku bramie prowadzącej do drzwi od zaplecza. Gdy byłem w połowie długiego, ciem­nego przejścia, z przodu zabłysły światła halogenowe i na wysokich obro­tach zawarczał silnik samochodu. Odwróciłem się i rzuciłem do uciecz­ki. Auto z piskiem opon wyrwało się w pościg za mną. W porę uskoczy­łem z bramy, przeturlałem się i wstałem. Zdążyłem zauważyć, że kierowcą audi była blondynka, a na tylnym siedzeniu leżał ktoś zawinięty w koc.

Pobiegłem do Sokoła i pojechałem za audi. Gdy blondynka zauwa­żyła mnie w lusterku wstecznym, dodała gazu. Musiałem uważać na ruch na drodze i nie miałem jak zadzwonić po pomoc. Szybko wyje­chaliśmy z Gdańska. Audi na pustej drodze przyspieszyło. Jechaliśmy do Sobieszewa. Dodałem gazu i zacząłem zbliżać się do tyłu audi. Blon­dynka obawiając się, że ją wyprzedzę, zaczęła zjeżdżać raz na lewy, raz na prawy pas, blokując mi przejazd.

Zadzwonił mój telefon. Na szczęście tak ustawiłem telefon z zesta­wem słuchawkowym, że po trzech dzwonkach automatycznie włączała się rozmowa.

— Paweł, co się stało? — pytała Pluvia. — Wokół sklepu cicho i spo­kojnie. Ciebie tu nie ma.

— Wspólniczka Batury wywiozła jubilera za miasto. Pędzimy na Sobieszewo.

— Jadę za wami.

W Przejazdowie skręciliśmy w lewo. Jechałem w stałej odległości od audi, czekając na to, co wymyśli blondynka. Przejechaliśmy przez Wiślinkę i zaraz za zakrętem wjechaliśmy na most pontonowy. Porywaczka nawet nie zwolniła. Jadąc za nią czułem na kierownicy, jak jej szybka jazda rozkołysała delikatną konstrukcję. W Sobieszewie skręcili­śmy w prawo. Coraz bardziej nabierałem dziwnego przeczucia, że blon­dynka chce mnie odciągnąć od Gdańska. Przecież nie mogła tak wiecz­nie uciekać ze mną na karku. Na prostej drodze znowu przyspieszyła. Wykorzystałem okazję, że po obu stronach drogi były szerokie, puste, wygodne chodniki i wjechałem na ten z prawej strony. Blondynka próbo­wała odruchowo zagrodzić mi drogę, uderzyła bokiem kół o krawężnik, odbiło ją w lewo, w tym krótkim momencie zrównałem się z nią. Ujrza­łem jej blond czuprynę, wielkie okulary przeciwsłoneczne i rękę, która machała mi jak na pożegnanie. Zdziwił mnie ten gest, zerknąłem przed siebie. Z bramy oddalonej o kilkanaście metrów wyjeżdżał samochód ciężarowy, dostawczy star. Audi zdążyło przejechać za tyłem pojazdu. Nie miałem szans zahamować, więc bez chwili wahania położyłem mo­tor na prawym boku i ze straszliwym zgrzytem rozdzieranego metalu prześlizgnąłem się pomiędzy tylnymi i przednimi kołami pojazdu. Kie­rowca wcisnął hamulec, stanął i klnąc wyskoczył z szoferki.

— Czyś pan zwariował?! — krzyczał.

Zatrzymałem się na ogromnych krzakach. Wysunąłem się z maszy­ny. Moją nogę przed zgnieceniem uratował specjalny ochraniacz zamon­towany fabrycznie w motocyklach przeznaczonych do ochrony ważnych osobistości. Miał służyć właśnie do tego co zrobiłem przed chwilą.

— Jestem z policji! — krzyknąłem machnąwszy w mroku legityma­cją służbową.

Kierowca znacząco popukał się w czoło, wzruszył ramionami i wrócił do maszyny. Postawiłem motocykl, ale zobaczyłem, że ma zgniecione przednie teleskopy i nie nadaje się do dalszej jazdy. Zadzwoniłem do Pluvii, informując ją o tym co się stało. Przyjechała po dwóch minu­tach. Miała porsche. Gdy tylko wsiadłem, przycisnęła gaz i wgniotło mnie w siedzenie. To upiorne wrażenie siedzieć koło kogoś, kto kieruje autem pędzącym z prędkością 160 kilometrów na godzinę.

— Sprawdź na mapie, czy tu jest prom? — zażądała Pluvia.

Sięgnąłem do schowka po atlas samochodowy. Faktycznie, Wyspa Sobieszewska na wschodzie kończyła się Wisłą, przez którą można było przedostać się tylko promem.

— Tu jest napisane, że prom kursuje do godziny 22 — przeczytałem.

— Do zamknięcia przeprawy został kwadrans.

Pluvia nawet nie zastanawiała się, czy zdążymy. Przycisnęła pedał gazu. Była skupiona, lekko zacisnęła usta. Na liczniku zobaczyłem, że jedziemy 200 kilometrów na godzinę! Nagle gwałtownie zahamowała. Opony zapiszczały, a my wciąż sunęliśmy do przodu. Przed sobą widzia­łem oświetloną przystań promową. Prom był pośrodku Wisły. Zatrzyma­liśmy się kilkanaście centymetrów od opuszczonego szlabanu. Pluvia wyjęła lornetkę i przystawiła ją do oczu.

— Uciekła — zameldowała. — Zawiadom policję.

Z kieszeni wyjąłem telefon i właśnie wtedy zadzwonił.

— Dobry wieczór panu — usłyszałem głos jubilera.

— Gdzie pan jest?

— W domu. Zapraszam pana, o ile ma pan czas. Muszę panu o czymś opowiedzieć.

— Będę za pół godziny — odpowiedziałem. — Jubiler się odnalazł

— wyjaśniłem Pluvii.

Nie odezwała się. Zawróciliśmy. Mój motor leżał tam, gdzie go zostawiłem. Na szczęście było to blisko domu jubilera i poprowadzi­łem Sokoła do niego. Pluvia podjechała tam swoim autem. Jubiler wy­szedł z domu, żeby nam otworzyć bramę i oczywiście pozwolił zosta­wić Sokoła u siebie, dopóki nie zaprowadzę go do warsztatu. Przedsta­wiłem Pluvii gospodarza i zostaliśmy zaproszeni do salonu. Żona jubi­lera przygotowała kawę i kanapki. Opowiedziałem jubilerowi nasze przygody. Wyglądał na przerażonego zamieszaniem powstałym wokół niego.

— Jak państwo się domyślają, telefon z policji był fałszywy — rela­cjonował wydarzenia wieczoru. — Gdy tylko przyjechałem na podwór­ko za sklepem, do samochodu podbiegł zamaskowany mężczyzna. Od razu rozpoznałem, że to ten sam co rano. Miał pistolet. Skuł mi ręce, kazał położyć się na tylnym siedzeniu. Pamiętam, jak powiedział do ko­goś: „Zajmij się Dańcem, jak tu przyjedzie". Bandzior wywiózł mnie do lasu pod Gdańskiem i kazał opowiedzieć wszystko, co wiem o sztabkach. Przystawił mi lufę pistoletu do twarzy. Nie miałem nic do ukrycia i wszystko powiedziałem.

— Bardzo dobrze pan zrobił — pochwaliłem go. — Mam nadzieją, że nasz przeciwnik wie tyle samo co ja.

— Naprawdę powiedziałem wszystko co wiedziałem i panu, i jemu.

— Pytał się o taśmy z nagraniem jego wizyty w pana biurze?

— Skąd pan wie? Pytał i zabrał kasety, bo miałem je w samochodzie.

— Trudno. Miejmy nadzieję, że teraz da panu spokój.

— I tak wyjeżdżam z żoną za granicę. Na razie mam dość tych napa­dów i porwań. Ten człowiek zostawił mnie w lesie i zabrał samochód. Mówił, że zostawi go pod moim sklepem. Gdy jakoś wyszedłem z lasu, złapałem autobus, potem taksówkę i przyjechałem pod sklep. Moje auto tam stało.

— Niech pan wyjedzie na dwa tygodnie — zaproponowała Pluvia.

— Najlepiej niech pan wybierze wycieczkę autokarem do Włoch czy Francji. Proszę tam uważać na siebie, ale nasz przeciwnik nie będzie tam pana szukał. Pawle, musimy już wracać do Sopotu.

Wstaliśmy. Jubiler był tak miły, że obiecał załatwić naprawę moto­cykla w pobliskim warsztacie, który prowadził jego szwagier. Z ponury­mi minami wracaliśmy do hotelu. Cały czas zastanawiała mnie brutal­ność działań Batury.

— Kiedy w grę wchodzi złoto, ludzie przestają racjonalnie myśleć

— stwierdziła Pluvia.

— Uważasz, że rzeczywiście warto szukać dzieł sztuki leżących w ładowni zatopionego statku? — powątpiewałem. — Przecież oboje wiemy, że morska woda nie jest odpowiednim środowiskiem dla takich skarbów.

Pluvia tylko roześmiała się.

— Nic w tej sprawie nie jest proste, zapamiętaj to sobie — powie­działa.

W hotelu odprowadziłem Pluvię do jej pokoju. Na pożegnanie poca­łowała mnie w policzek.

— Widzę, że nauczyłeś się od swojego przełożonego jednej rzeczy — rzuciła.

— Czego?

— Dobrego maskowania. Wiesz, widzisz i rozumiesz więcej, niż to okazujesz.

Wróciłem do swojego pokoju. Otworzyłem drzwi, zapaliłem światło w korytarzyku, wszedłem do pokoju i chciałem włączyć lampkę. Nawet nie zdążyłem wyjąć ręki z kieszeni kurtki.

— Jeszcze nie — usłyszałem głos Jerzego Batury. — W ręku trzy­mam pistolet z tłumikiem i nie zawaham się go użyć pamiętając, komu zawdzięczam pobyt w więzieniu. Usiądź, to porozmawiamy.

Batura siedział na krześle w kącie, zasłonięty od okna zasłoną. W sła­bym świetle z zewnątrz przebijającym przez firankę widziałem lekko lśniącą lufę z tłumikiem.

— Jak rozumiem, resocjalizacja twojej osoby to zmarnowany czas? — odezwałem się.

— Pawle, żarty się ciebie trzymają — rzucił Batura. — Jeżeli zaraz nie usiądziesz, strzelę w twoje kolano. Może nie trafię tam gdzie zechcę i od razu kula przebije tętnicę udową? Jak wiesz takie krwawienie trudno zatamować.

Przez kilka zimowych miesięcy trenowałem najbrutalniejszy system walki zwany Krav Maga, opracowany przez izraelskie siły zbrojne na potrzeby żołnierzy, którzy nagle musieliby stanąć oko w oko z przeciw­nikiem. Tam zasadą podstawową jest unikanie walki. Na razie usiadłem na łóżku, jednocześnie szukając wzrokiem czegokolwiek, co mogłoby odwrócić uwagę Batury, bym mógł uciec. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Na razie czekałem, co chce mi powiedzieć Batura.

— O czym chcesz porozmawiać? — zapytałem. — O twoim napa­dzie na jubilera?

— Masz dowody? — Batura roześmiał się. — Zamierzasz współpra­cować z tą babką?

— Chyba tak, ale będę jej patrzył uważnie na palce. Batura znowu parsknął śmiechem.

— Masz tę samą co Pan Samochodzik słabość do spódniczek. Ta kobieta zawróci ci w głowie. Proponuję ci układ. Ciebie złoto w sztabkach nie interesuje, a mnie tak. Zrobimy tak, że będziesz mnie informo­wał o waszych ruchach. Dzięki temu będę o krok przed wami. W porę zagarnę złoto i dzieła sztuki, a potem podzielimy się łupem, który w ca­łości pozostanie w polskich rękach.

Słuchając przemowy zacząłem w kieszeni naciskać klawisze klawia­tury telefonu komórkowego. Już wiedziałem, do czego zmierza Batura, ale nie miałem pojęcia, jak zareaguje na moją odpowiedź.

— Jaką mam gwarancję, że mnie nie oszukasz? — upewniałem się.

— Jeżeli zawieraliśmy umowy, to zawsze ich dotrzymywałem. Odłożyłem kask na łóżko i nacisnąłem guzik w swoim telefonie. Udało mi się wystukać numer telefonu Batury. Gdy zadzwonił jego telefon, Batura drgnął zaskoczony. W ciemnościach widziałem, jak wyjmował z kieszeni swój aparat z rozświetlonym ekranem. Na moment jego wzrok skupił się na telefonie. Wtedy jak tygrys skoczyłem w jego kierunku, w pierwszym susie schodząc z linii strzału. W pokoju rozległo się ciche „paf', gdy Batura odruchowo nacisnął spust. Kopnąłem go w kolano, gdy pochylił się skurczony bólem, kolanem uderzyłem go w głowę, po­tem blokując prawą dłonią jego przedramię, gwałtownie lewą ręką pode­rwałem uzbrojoną dłoń. Próbował jeszcze stawiać opór. Mój prawy ło­kieć cały czas miał jego twarz w swoim zasięgu, więc uderzyłem. Wy­rwałem Baturze pistolet. Wyjąłem magazynek i pocisk z komory nabojo­wej. Rzuciłem broń do korytarza.

— Posłuchaj mnie uważnie — syczałem mu prosto w twarz. — Nie wchodź mi
w drogę, bo tym razem na dłużej wylądujesz w wię­zieniu i osobiście przypilnuję, byś nigdy nie skorzystał z łaski przedter­minowego zwolnienia. Nie będę wchodził z tobą w żadne układy. Teraz wyjdź, bo jutro mam dużo pracy.

Chwyciłem go za klapy kurtki, wypchnąłem do korytarza, otworzy­łem drzwi do mojego apartamentu. Za Batura na korytarz wyrzuciłem jego broń.

— Pożałujesz! — syknął Batura odchodząc korytarzem. Zamknąłem drzwi, włączyłem wszystkie światła, zasłoniłem żaluzje

i poszedłem skorzystać z prysznica. Po kąpieli położyłem się spać.

Do południa następnego dnia Pluvia była zajęta wynajęciem stat­ku, a ja naprawą motocykla. Okazało się, że sprowadzenie części zaj­mie tydzień. Akurat tyle czasu miały potrwać nasze poszukiwania na morzu. W południe zjedliśmy pożywny obiad w hotelowej restauracji.

— Paweł, wszystko w porządku? — zapytał mnie James.

— Co masz na myśli?

— Mieszkam z tobą przez ścianę i doskonale wiem, jak brzmi odgłos wystrzału
z pistoletu z tłumikiem. Nie wiedziałem, że posługujesz się czymś takim...

— To nie ja. To nasz niedoszły towarzysz podróży próbował mi wczoraj złożyć propozycję nie do odrzucenia. Miałem szpiegować dla niego.

— Naturalnie odmówiłeś — zaśmiał się Slavko.

— Co cię tak śmieszy? — zdziwiłem się.

— Padł strzał i jesteś tu z nami w jednym kawałku. To oznacza, że jesteś lepszy od tego drugiego. Co z nim zrobiłeś?

— Wyprosiłem go za drzwi.

Mężczyźni przy stoliku zaśmiewali się. Pluvia słuchała rozmowy z uwagą.

— Nie pominąłeś żadnego szczegółu? — pytała.

— Nie.

— Myślisz, że może nam zagrozić?

— Jako zespołowi nie.

— Co masz na myśli? — wtrącił Colin.

— Jerzy Batura jest piekielnie groźnym przeciwnikiem. Nie wiem, do czego zdolna jest jego pomocnica. Batura zdążył was wczoraj poznać i w walce bezwzględnie wykorzysta każdą waszą słabość. Kto wie, czy podobnej wizyty z lepszym rezultatem nie złożył komuś innemu z naszej grupy? Wiecie, co to oznacza? Ja jestem agentem rządu polskiego, ktoś jest agentem waszego mocodawcy, a ktoś Batury.

— Co ty pleciesz? — oburzył się James.

— Zobaczymy, jak będzie przebiegała nasza wyprawa...

— Dość! — przerwała Pluvia. — Za pół godziny przed hotelem bę­dzie stał bus, który zawiezie nas i nasze bagaże do portu. Paweł, twój ekwipunek już czeka na ciebie w kajucie.

O umówionej porze wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy do portu w Gdyni, gdzie czekał na nas niewielki stateczek prywatnego armatora. Był to kuter patrolowy zdemobilizowany ze służby w niemieckiej mary­narce wojennej. Miał dwadzieścia siedem metrów długości i pięć me­trów szerokości. Śródokręcie zajmowała dwupiętrowa nadbudówka z od­krytym górnym pokładem. Na górze i niżej były zdublowane stanowi­ska sternika, przy czym te niżej było nowocześnie wyposażonym sta­nowiskiem do nawigacji i badania dna. Za ogromną sterówką była mesa z zejściówką do kajut załogi. Za mesą była kuchnia. Wzdłuż okrętu cią­gnął się długi korytarz. Pod mesą było duże pomieszczenie, które było dosłownie zawalone sprzętem do nurkowania. W kierunku dziobu były trzy kajuty, a od rufy dwie oraz łazienka, prysznic i wejście do maszy­nowni.

Pluvia zajęła najwygodniejszą i największą kajutę na dziobie, tuż za forpikiem, do którego można było wejść z jej sypialni i z pokładu na dziobie. Z Colinem zostałem ulokowany w kajucie na sterburcie, a Slavko i James — na lewej burcie. Kajuta miała trzy metry szerokości i dwa długości. Jedną ścianę zajmowała piętrowa koja, w bok od wejścia była szafa, a naprzeciwko mały stolik z dwoma taboretami.

Załogę stanowiło trzech marynarzy. Ich kapitan miał posturę Slavko, bujną brodę, pogodne spojrzenie i na imię Ulisses. Jego zastępca był szczupłym, wysportowanym czterdziestolatkiem rodem z Nowego Jor­ku. Miał doświadczenie ze służby na amerykańskich okrętach podwod­nych. Załoga wołała na niego Brook. Ostatni członek załogi zwany był Grogiem, chociaż na imię miał Greg i jak twierdził miał w sobie mie­szankę krwi hiszpańskiej i greckiej. Grog miał śniadą cerę, zezowate oczy, pięćdziesiąt lat. Był przeraźliwie chudy i cały czas cuchnęło od niego grogiem. Jego królestwem była maszynownia, gdzie oprócz silni­ka miał chyba też składzik swoich ulubionych napojów alkoholowych.

— Witajcie w raju — śmiał się Ulisses witając nas. Robił aluzję do nazwy kutra: „Paradise".

Po wypłynięciu z portu wyszliśmy na górny pokład.

— To będzie emocjonujący rejs — powiedziała Pluvia, opierając się o burtę obok mnie.

— Niewątpliwie — przyznałem.

— Czemu tak uważasz?

— Ty jedna i tylu facetów na pokładzie — zażartowałem.

Miałem jednak na myśli to, że w porcie widziałem Baturę patrzące­go na nas przez szkła lornetki. Obawiałem się tego, co wymyśli mój prze­ciwnik. To był człowiek zdolny, piekielnie sprytny i niekiedy na swój sposób szlachetny.

ROZDZIAŁ CZWARTY

KIM JEST PAN MAKARON? • OPOWIEŚĆ O INTERNETOWEJ AUKCJI • TAJEMNICA ZŁOTEJ SZTABKI • ODWIEDZINY NA WILCZYM UROCZYSKU • MORDERSTWA GEORGA UTICKLA

Bóbr pomógł nieszczęsnemu eksploratorowi wyjść z dziury. Gdy ten otrzepywał się z kurzu, Bóbr sprawnie pchnął go na ścianę, podniósł mu ręce do góry i szybko zbadał, czy złapany przez nas człowiek nie ma broni.

— Idziemy na zewnątrz — rozkazał Bóbr.

— Łosiu, Wydro, możecie do nas dołączyć — nadałem przez radio. Usiedliśmy na stoku powyżej fortyfikacji. Wzięliśmy jegomościa między siebie. Chłopcy usiedli za jego plecami.

— Nazywam się Tomasz N.N. i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki — przedstawiłem się mężczyźnie.

— Kłamał pan, nie jest pan detektywem! — oburzył się pięćdziesięciolatek.

— Czemu pan tak uważa?

— Bo detektywi pracują tylko w policji.

— Nieprawda. Zajmuję się poszukiwaniem złodziei i handlarzy dzieł sztuki oraz zaginionych dóbr kultury. Czy mógłby pan nam powiedzieć, kim pan jest i w jakich okolicznościach wszedł pan w posiadanie tej mapy? — pokazałem mu plan znaleziony przez Bobra.

Eksplorator nabrał pewności siebie.

— Każdemu wolno nocą chodzić po ruinach.

— Ale jak wcześniej wspomniałem, nie wolno niszczyć zabytków. Jak pan widzi, to my mamy mapę...

— Moją mapę. Oddajcie!

— Znalezione, niekradzione — wtrącił Bóbr. — Chce pan zgłosić jej kradzież na policji i opowiadać, czego pan tu szukał? Co pan robi?! — zdziwił się widząc mój gest.

— Proszę — podałem świstek eksploratorowi. — Mamy ją skopio­waną — spokojnie tłumaczyłem. — Jeżeli skrytka istnieje, znajdziemy ją pierwsi.

— Skąd w panu tyle zarozumialstwa? — zapytał eksplorator.—Myśli pan, że jestem amatorem i nie mam szans?

— W żadnym wypadku nie lekceważę pana, ale pan tu myszkuje od paru dni i niczego pan nie odkrył. Umówmy się, że nie zgłosimy na poli­cji aktów pańskiego wandalizmu pod warunkiem, że odpracuje pan szkody pomagając miłośnikom Twierdzy Osowiec, a nam opowie pan historię tej mapy.

Pięćdziesięciolatek westchnął i zrezygnowany opuścił głowę. Mielił w dłoniach mapę i myślał. Nagle podniósł głowę, zdjął czapkę, przetarł czoło.

— Dobrze, opowiem, ale proszę nie śmiejcie się — zaczął mówić. — Nazywam się Makaron. Jestem nauczycielem zajęć praktyczno-technicznych. Całe życie uczyłem chłopaków tych samych rzeczy. Pan wie, jak uczniowie nazywają takie lekcje?

— Młotki — podpowiedział z tyłu Wydra. — Same nudy.

— Kiedyś na młotkach robiło się kolumny głośnikowe albo radia mieszczące się w pudełku zapałek — wspominał Bóbr.

— Co z tego? — pan Makaron smutno pokiwał głową. — Teraz to wszystko można kupić. Interesuję się trochę historią i postanowiłem na stare lata poszukać skarbu. Na giełdzie staroci kupiłem tę kurtkę i czap­kę. Zrobiłem sobie wykrywacz metali. Jak każdy miłośnik militariów, chodziłem po polach bitew, szukałem czegokolwiek. Wreszcie kiedyś trafiłem swój skarb. W lesie, pod drzewem, niedaleko Fromborka znala­złem puszkę od niemieckiej maski gazowej. W środku była tylko jedna rzecz: opaska naramienna z niemieckim napisem, jakimiś nazistowskimi znakami. Szczerze mówiąc brzydziłem się czymś takim, więc wystawi­łem opaskę na amerykańską aukcję internetową. Dałem cenę zaporową dwa tysiące dolarów, ale jakie było moje zdziwienie, gdy nagle, w ciągu jednej nocy, cena tej opaski doszła do dziesięciu tysięcy dolarów. Wal­czyło o nią trzech licytujących. Wszyscy trzej proponowali wypłacenie natychmiast 15 tysięcy dolarów w zamian za wycofanie obiektu z aukcji i oczywiście przesłanie opaski właśnie im.

— Co to była za opaska? — dziwił się Bóbr.

— Może jakiejś dywizji Waffen-SS? — przypuszczałem.

— Też się nad tym zastanawiałem — przyznał się pan Makaron. — Postawiłem sprawę szczerze. Do wszystkich trzech napisałem o propo­zycjach, jakie złożyli mi pozostali. Postanowiłem poprosić potencjal­nych kupców o rzetelne przedstawienie mi historii opaski. Miał to być test uczciwości wobec mnie. Wszyscy trzej postąpili fair i napisali to samo. Opaskę tę zgodnie z rozporządzeniem Adolfa Hitlera miano przy­znawać ochotnikom formacji SS, pochodzącym z krajów nadbałtyckich, szczególnie „zasłużonym" podczas służby w obozach koncentracyjnych. Chyba nie muszę panom tłumaczyć, co to w praktyce oznaczało.

— Najgorsze łajdaki — powiedział Bóbr.

— Właśnie — pokiwał głową pan Makaron. — Najciekawsze było jednak to, że przyznano trzy takie opaski. Znalazłem chyba jedyny oca­lały egzemplarz. Wciąż nie byłem przekonany, komu ją sprzedać. Licy­tacja zamarła. Wtedy jeden z licytujących przesłał mi propozycję. Oprócz pieniędzy prześle mi mapę prowadzącą do skarbów. Oczywiście nie da­łem wiary takiej bajce. Wtedy on podał mi miejsce ukrycia na Mierzei Wiślanej jednej sztabki złota. Napisał, że to gest dobrej woli i ciekaw jest, czy złoto wciąż czeka na odbiorcę. Mieszkam w Trójmieście, na Mierzeję Wiślaną miałem blisko. Jeszcze tego samego dnia znalazłem wskazane miejsce w okolicach Stegny. Sztabka była schowana pod drze­wem blisko drogi między Stegną i Jantarem.

— To pan był u jubilera w Gdańsku? — domyśliłem się.

— Tak. Napisałem do tego człowieka list i zażądałem opisania oko­liczności, w jakich wszedł w posiadanie skarbu. Ten człowiek odpowie­dział, że czeka na opaskę, i że zaliczkę już przesłał na moje konto. Naza­jutrz sprawdziłem w banku, rzeczywiście miałem przelew. Przez jedną głupią opaskę stałem się bogaty, a mogłem być bogatszy. Wysłałem opa­skę za ocean...

— Czy adresat podał swój adres? — zapytałem.

— Rzeczywiście, musi pan być detektywem — nauczyciel pochwa­lił mnie. — Wie pan, do czego zmierza ta historia? Odbiorca podał tylko numer skrzynki pocztowej, znam jego nick — pseudonim internetowy: „LettlandSS".

— Parszywiec nawet nie ukrywa się, że był łotewskim SS-manem — wzburzył się Bóbr.

— Po jakimś czasie otrzymałem podziękowanie za opaskę, potwier­dzenie przelewu reszty sumy i kopertę z tą mapą oraz list na papierze fotograficznym—opowiadał pan Makaron. — Człowiek, któremu sprze­dałem opaskę, był strażnikiem w obozie w Stutthofie. W styczniu 1945 roku do obozu zgłosił się oficer Wehrmachtu, żądając odkomenderowa­nia małego komanda więźniów do pewnej tajnej misji, z której rzecz jasna ci ludzie mieli już nie wrócić. Ten SS-man był odpowiedzialny za wyznaczenie więźniów, zebranie strażników. Akcję przeprowadzono w nocy, w miejscu, którego SS-man nie potrafiłby zidentyfikować. Do­stał na pamiątkę sztabkę, którą ukrył koło Stegny. Pamiętał, że oficerów było dwóch. Ten ważniejszy odjechał potem do Piławy. Drugi miał zde­mobilizować się, przejść linię frontu, ukryć gdzieś i czekać na znak od tego ważniejszego. Na pożegnanie zostawił SS-manowi tę mapę z na­pisem mówiąc, że tu znajdzie plan skrytek, które przygotował. Zwa­żywszy, że walki tu toczyły się już w 1944 roku, to znaczy, że o wiele wcześniej wszystko było przygotowane i zaplanowane.

— Jaki był sens ukrywania tego szkicu właśnie w Twierdzy Osowiec? — dziwił się Bóbr.

Zamilkliśmy stropieni.

— Mogę już iść do samochodu? — zapytał pan Makaron. —Nocuję w hotelu
w Grajewie. Specjalnie na te parę dni załatwiłem sobie urlop zdrowotny. Muszę się wyspać, bo jutro czeka mnie droga do domu.

— Dobrze — zgodził się Bóbr.

— Tylko niech pan sobie zarezerwuje część wakacji na pobyt w twier­dzy — powiedziałem.

Nauczyciel obejrzał się zaskoczony.

— Po co? — był zdziwiony.

— Musi pan odkupić winy — przypomniałem. Pan Makaron dobrotliwie pokiwał głową i odszedł.

— I na nas pora — dyskretnie sugerowałem powrót na uroczysko. Chłopcy wyraźnie się ociągali, a i Bóbr położył się na trawie i zadu­many żuł źdźbło trawy.

— Wie pan, że to wszystko ma pewien sens — odezwał się po chwi­li. — Pamiętacie Georga Utickala? — zwrócił się do chłopców. — Spol­szczył sobie imię i nazwisko na Grzegorz Utykała.

— Ten dziwak, co mieszkał na Wilczym Uroczysku?—upewniał się Łoś.

— Ten sam — potwierdził Bóbr. — Pomagał przy pracach leśnych, dostawał jakieś paczki z Niemiec i żył z tego, co uzbierał w lesie i upolo­wał, z jakiejś renty i drobnych prac u innych. Miał mały sad i ule. Dobrze leczył ziołami. Podobno chciał wyjechać, ale najpierw państwo nie da­wało mu paszportu, a potem już sam nie chciał jechać, chociaż parę razy widziano u niego na podwórku samochody z niemieckimi rejestracjami. Potem zdziwaczał do reszty i tylko z niektórymi ludźmi rozmawiał. Zmarł parę lat temu, miał prawie osiemdziesiąt lat.

— Jutro z rana pojedziemy tam gdzie mieszkał — zadecydowałem. — Co tam dzisiaj jest?

— Pustynia — mruknął Bóbr. — Człowiek, który kupił ruderę, ro­zebrał ją, a potem szybko uciekł i więcej się nie pojawił. Władze gmi­ny i Parku Narodowego szukały go, ale podobno wyjechał za granicę.

Chłopcy, którzy spodziewali się, że nocna przygoda potrwa jeszcze dłużej jęczeli na wieść o powrocie do domu.

— Zobaczycie, że po dzisiejszych przygodach nie będziecie chcieli jutro wstać do szkoły — próbowałem przełamać falę niezadowolenia.

— Mamy na drugą zmianę, więc przedpołudnie możemy poświęcić na poszukiwania — zapewniali zgodnie.

— Lekcje odrobiliście? — nie dawałem za wygraną.

— Jutro pokażemy panu zeszyty — powiedział Wydra trochę zły z powodu moich pytań.

Odwiozłem chłopców do domów, umówiliśmy się z nimi nazajutrz na dziewiątą, a potem z Bobrem pojechaliśmy do jego uroczyska. Go­spodarz przygotował nam jeszcze herbatę z miodem, na stole w kuchni położył chleb i słoiczek smalcu. Skosztowałem tłustego frykasu. Pach­niał kminkiem, miał w sobie kawałki suszonych jabłek.

— Pyszne — pochwaliłem. — Możesz pokazać mi na mapie, gdzie jest to Wilcze Uroczysko?

Bóbr podszedł do półki i zaczął szukać dokładnej mapy okolicy.

— Wierzy pan w tę historię z Utickalem? — zapytał. — Sam w to nie wierzę. Co prawda staruszek mówił po polsku ze śmiesznym akcen­tem, ale był bardzo miły. Rzuciłem jego historię trochę tak na rybkę, żeby zainteresować chłopców, aby zaczęli węszyć, szukać informacji w historii okolic. Widzi pan, oni jak wszyscy młodzi, są przystosowani do odbierania gotowej papki wiedzy. Uważają, że jak znajdą coś cieka­wego w Internecie, to jakby odkryli Amerykę, ale przecież tę wiedzę w globalnej sieci komputerowej ktoś opracował i dał tyle, ile sam uznał za właściwe.

— W historii Utickala interesuje mnie tylko jego nazwisko — odpo­wiedziałem. — Gerhard Utickal nadzorował działalność niemieckich grup specjalnych odpowiedzialnych za rabowanie dzieł sztuki. Krążyły o nim pogłoski, że utworzył specjalny skarbiec wyrobów ze złota, który miał pomóc w finansowaniu odrodzonej partii faszystowskiej. Po wojnie mie­szkał w zachodniej części podzielonych Niemiec.

— Pan nie żartuje? — zapytał Bóbr.

— Nie.

— Ta sztabka złota, historia ze skrytkami, człowiek, który ukrywa się w tej dzikiej okolicy, to wszystko by się zgadzało. Jestem pewien, to...

— Pora iść spać — przerwałem gospodarzowi.

Za oknem świtało. Ptaki już szalały ze swymi trelami, początkowo niemrawo, potem całymi symfoniami i pojedynczymi gwizdami witały wstające słońce. Otworzyłem okno, ale zostawiłem zasłonkę, by słoń­ce zbyt szybko nie zawitało do mojego pokoju. Zasnąłem wsłuchując się w odgłosy starego domu, który trzaskami, piskami usiłował opowia­dać historię tego miejsca. Stuki na maleńkim stryszku stawały się w tej ciszy domostwa krokami.

— Panie Tomaszu! — budził mnie Bóbr. — Pobudka.

Wstałem, dokonałem porannej toalety i zszedłem do kuchni, gdzie na śniadanie było to samo co wczoraj na kolację. Na stole leżała mapa, której wczoraj nawet nie rozwinęliśmy.

— Gdzie było gospodarstwo tego Grzegorza Utykały? — zapytałem.

— Tu — Bóbr wskazał uroczysko na mapie.

O mało pajda chleba ze smalcem nie spadła mi z wrażenia na mapę.

— Tu jest Fort Zarzeczny? — pokazałem na lewy dolny róg.

— Tak

— Tu jest północ? — dotknąłem górnej krawędzi mapy.

— Tak.

— To jest... — wiodłem palcem od fortu do uroczyska.

— Północny wschód! — wykrzyknął Bóbr.

Czym prędzej wsiedliśmy do wehikułu, pojechaliśmy po chłopców, którzy już na nas czekali przy Forcie Zarzecznym. Bóbr po drodze na uroczysko wyjaśnił im, co odkryliśmy na mapie.

— To on — orzekli chłopcy.

Musieliśmy pojechać kilkanaście kilometrów na pomoc, by z tamtej strony dostać się do rezerwatu Czerwone Bagno. Jechaliśmy drogą na jego granicy aż do końca lasów, które zastąpiły grądy, torfowiska i bagna.

— Dalej pójdziemy piechotą — zaproponował Bóbr, — To tylko dwa kilometry, a nie jestem pewien, czy pana auto by tam dojechało. Mogliśmy wziąć łódź, podpłynęlibyśmy do samego uroczyska.

Dziarsko ruszyliśmy drogą przez tereny nadbiebrzańskich łąk i la­sów.

— Tam są Piekielne Wrota—Bóbr wskazał na prawo. — Tam Osowskie Grzędy — odwrócił się w lewo — a tu Wilcze Uroczysko, gdzie podobno w 1944 roku toczyły się walki.

Weszliśmy na wzniesienie wystające nad poziom trzcinowisk i krza­ków. Pośród kilkunastu karłowatych drzewek jabłoni były ruiny domu i szopy, rozbite deski uli. Chodziliśmy po pagórku o średnicy stu me­trów, zajrzałem nawet na potrzaskaną przez czas przystań, przy której wciąż uwiązana, ale zatopiona była łódź wiosłowa. Widziałem, że chłop­cy częściej zerkali na zegarki. Zbliżała się pora rozpoczęcia zajęć szkol­nych, więc postanowiliśmy wrócić na uroczysko po południu, łodzią, z wykrywaczem metali na wypadek, gdyby Grzegorz Utykała zostawił tu jakąś skrytkę.

Oczekiwanie do powrót chłopców ze szkoły i Bobra z pracy zabija­łem odpoczynkiem nad brzegiem Biebrzy. Cieszyłem się pierwszym wio­sennym ciepłem i ciszą. Wkrótce po szesnastej wrócili gospodarz i chłop­cy. Zapakowaliśmy sprzęt i wsiedliśmy do łodzi Bobra.

Minęliśmy Osowiec, Goniądz, skręciliśmy na północ w nurt rzeki Ełk. Tam Bóbr bez trudu odnalazł Wilcze Uroczysko. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w ziemi widoczne są świeżo wykopane dołki.

— Ktoś tu był! — oburzył się Łosiu.

— Chyba wiem kto — zdenerwowany widokiem dziur pokręciłem głową.

— Pan Makaron — orzekli chłopcy.

Jak na zawołanie usłyszeliśmy chrapliwy krzyk.

— Pomocy! Czy ktoś mnie słyszy?!

Bóbr przytknął palec do ust, nakazując nam ciszę. Podniósł z ziemi starą puszkę
i robiąc z niej tubę zbliżył się do ruin chatki.

— To ty, Makaron?! — krzyknął.

— Jezus Maria! — wrzasnął przerażony nauczyciel. — Kto ty jesteś?

— Georg Utickal.

— Duch?

W pytaniu pana Makarona zabrzmiało autentyczne zdumienie. Chłop­cy pokładali się ze śmiechu.

— Zakłócasz spokój mego domu! — Bóbr nie dawał spokoju.

— Georg, powiedz, jak to jest ze skarbami? Po co ci złoto? Mnie się przyda. Domek sobie zbuduję, kupię nowy samochód, może ta nowa nauczycielka polskiego umówi się ze mną na kolację. Bądź człowiekiem.

— Jestem duchem.

— To po co ci to złoto? No dobra, podzielimy się. Może masz jakieś życzenia?

— Odejdź stąd!

— To zadzwoń po pomoc.

— Duchy nie dzwonią. Do widzenia.

Bóbr złapał teraz dwie cegły i zaczął nimi stukać o resztki ścian, jakby tupał ktoś, kto odchodzi.

— Patrzcie go jaki obrażalski! — wołał pan Makaron. — Wracaj! Umrę tu z głodu i pragnienia, a potem będę tu musiał straszyć! Będziesz miał sublokatora...

Chłopcy wtulili twarze w trawę, żeby głośno się nie śmiać. Bóbr cegiełkami odegrał szybki powrót ducha.

— Mogę kogoś sprowadzić siłą przyciągających myśli — powie­dział do puszki. — Znasz tu kogoś?

— Sklepową z Grajewa. Codziennie robię u niej zakupy.

— Za daleko.

— Jest tu taki facet z ministerstwa, złapał mnie wczoraj, jak myszko­wałem w forcie. Znowu każe mi coś zrobić społecznie. Minął się z po­wołaniem — powinien zostać nauczycielem.

Cicho podszedłem do ruin.

— Duchu!? — z nadzieją w głosie wołał pan Makaron.

Przekroczyłem próg ruiny, skręciłem w sieni w lewo do dawnej kuch­ni. W miejscu gdzie niegdyś stał piec chlebowy ziała głęboka dziura, na dnie której tkwił pan Makaron.

— Teraz szuka pan duchów? — zapytałem nauczyciela. Spojrzał na mnie wielkimi wystraszonymi oczami.

— Nie jestem duchem — przykucnąłem na brzegu wyrwy w podło­dze. Pan Makaron znajdował się na poziomie klepiska w piwnicy. Obok niego był świeżo wykopany otwór. — Co pan tam znalazł?

— Co pana to obchodzi? Nie powie pan, że ta chata jest zabytkiem.

— Nie powiem, napiszę list do pana przełożonych, w którym opiszę, jak pan jako nauczyciel rozkuwa ściany w zabytkach i kopie dziury na terenie rezerwatu i parku narodowego. Do tego zaraz wezwę policję. Dobrze, że mnie jakieś licho podkusiło, żeby tu podpłynąć.

Wstałem udając, że chcę odejść.

— Niech pan poczeka! — krzyknął Makaron. — Czy nie każe mi pan pracować społecznie na rzecz parku?

— W zamian za zachowanie tajemnicy? Tak, będzie pan musiał po­pracować w parku.

— Panie, bądź pan człowiekiem — błagał pan Makaron. — Wakacje będę miał stracone.

— A jak pan chciał je spędzić?

— Na spływie kajakowym.

— Tu będzie pan miał przyrody i wody w bród.

— No dobrze, Zgadzam się na wszystko, tylko mnie wyciągnijcie.

— Chłopcy! — zawołałem Bobra i jego pomocników.

Błyskawicznie weszli do środka. Łoś przyniósł z łodzi linę. Pomo­gliśmy wyjść nauczycielowi. Odszedł pospiesznie, zarzuciwszy plecak na ramię. Zauważyłem, że miał tam saperkę i spod klapy wystawała rączka wykrywacza metali. Jeszcze chwilę patrzyliśmy za nim, jak uciekał po drodze, nawet nie oglądając się, gdy wdepnął w kałużę błota.

— Boi się nas — stwierdził zadowolony Wydra.

— Nie jestem pewien czy nas — powiedziałem zaglądając do piw­niczki.

Miałem przy sobie latarkę nie większą od długopisu, która przez nie­całą godzinę potrafiła dawać mocne światło. Dzięki niej dostrzegłem to, co tak wystraszyło pana Makarona.

Z pomocą chłopców zszedłem do piwnicy. Za mną zeskoczył Bóbr.

— Sprawdźcie, czy pan Makaron bezpiecznie dotarł do samochodu — poprosiłem Wydrę i Łosia.

Spojrzeli na siebie wyczuwając, że chcę się ich pozbyć, by nie byli świadkami jakiegoś ciekawego odkrycia.

— Przecież już tu nie wróci — próbował protestować Wydra.

— To człowiek z pechem zamiast cienia — odpowiedziałem. — O wiele ważniejsze jest jednak, by tu nie wrócił i nie był świadkiem tego, co robimy. Jestem pewien, że trafił tu podsłuchując naszą nocną rozmowę na skarpie.

Chłopcy niechętnie odeszli. Bóbr przyglądał mi się zaintrygowany. Kucnąłem i dłonią delikatnie odgarnąłem ziemię świeżo przekopaną przez pana Makarona.

— No, ładnie — mruknął Bóbr.

Na czarnej ziemi żółtawa czaszka z wielką dziurą w kości czoło­wej robiła wrażenie. Bóbr kopał ręką i znalazł kolejne kości, a wła­ściwie ich kłębowisko. Co gorsza, jeden ze szkieletów był związany drutem kolczastym w pozycji embrionalnej. Bóbr natrafił na metalowy guzik. Poślinił palec i potarł nim po wierzchu. Bez słowa podał mi znalezisko.

— Orzeł jak w herbie niemieckim — powiedziałem.

— Powojennym — podkreślił Bóbr. — To herb Republiki Federal­nej Niemiec.

— Hamburg 1957 — odczytałem puncę na rewersie guzika. — Trze­ba będzie zawiadomić policję. Sprawdź wykrywaczem ściany, czy nie ma tu jakiejś skrytki.

Wtedy usłyszałem kroki chłopców. Biegli zdyszani.

— Odjechał! —krzyknęli jednocześnie. Umilkli widząc kości.

— Powojenny gospodarz tego miejsca był wybitnym samotnikiem — mruknąłem.

— A już chciałem powiedzieć, że dziwne, czemu Makaron tak szyb­ko odjechał — odezwał się Wydra. — Odkopał kościotrupy i zwiał.

— Nawet jeżeli nie darzysz tego człowieka szacunkiem, to jest to „pan Makaron" — zwróciłem Wydrze uwagę. — Grzegorz Utykała tak witał swoich gości z Niemiec Zachodnich. Widocznie nie chciał zdra­dzić im swych tajemnic i niestety ich mordował. Może to i dobrze, że ten były oficer Wehrmachtu nie żyje — nie trzeba wywlekać tych nazistow­skich porachunków...

— Jest! — krzyknął Bóbr i od razu zaczął tłuc saperką w glinianą ścianę.

Na wysokości metra od podłogi we wnęce wyłożonej dębowym drew­nem leżał pistolet luger, drewniana szkatułka z nabojami, butelka ze smarem, szmatka i zawinięte w reklamówkę dokumenty.

— Można obejrzeć? — pytał Bóbr pokazując na torbę.

— Tylko nie dotykaj broni.

Bóbr sięgnął po reklamówkę, odwinął ją i zajrzał do środka.

ROZDZIAŁ PIĄTY

HISTORIA ZATOPIENIA „VON STEUBENA" • ZEJŚCIE NA WRAK • COLIN ODNAJDUJE WALIZKĘ • STRACHY Z ZATO­PIONEGO STATKU • UWIĘZIONY NA DNIE • POMOC PLUVII • PIERWSZY WYBUCH NA KUTRZE • POSZUKIWANIE DRUGIEJ BOMBY

Gdy tylko minęliśmy główki falochronów portu gdyńskiego, Pluvia obróciła się plecami do lądu.

— Za pół godziny odprawa w mesie — rozkazała.

Colin pierwszy zszedł pod pokład, za nim w krótkich odstępach reszta. Zostaliśmy tylko ja i Ulisses. Kapitan przełączył ster na ten na górnym po­kładzie. Stał ubrany tylko w spodnie od sztormiaka i gruby wełniany swe­ter. Na głowie miał przyprószoną brudem czapkę kapitańską. Ćmił fajkę.

— Skąd macie taki kuter? — zagadnąłem go.

— Demobil z niemieckiej marynarki — odparł Ulisses. — Niemcy nie są urodzonymi marynarzami, jak Brytyjczycy, Grecy czy Skandynawowie. Ich projektanci tworzyli jednak świetne pływające hotele nawet takie małe jak ten — roześmiał się — wiedzieli też, jak ma działać nieza­wodny silnik, co to jest ergonomia i dobra broń. To był kuter patrolowy, jest szybki i zwrotny.

— Wyprawa po skarby to dla ciebie już rutynowy rejs? — dopyty­wałem się.

— Co ty, zwykle robimy wycieczki dla wędkarzy, czasem dla płe­twonurków. Pierwszy raz bierzemy udział w legalnej akcji.

— A ile macie na koncie nielegalnych? Ulisses zaśmiał się.

— Gdybyś wiedział, co wyciągałem z Bałtyku, kazałbyś mnie za­mknąć, póki jesteśmy w polskiej strefie brzegowej. Nie bierz tego do siebie... — próbował się tłumaczyć, a wreszcie poklepał mnie dłonią wielką jak łapa niedźwiedzia po ramieniu.

Włączył radio, żeby zameldować się Straży Granicznej.

— Kuter „Paradise" wypływa w rejs na wraki — mówił uzyskawszy połączenie
z dyżurnym. — Załoga trzech plus pięcioro nurków. Zwykle więcej bujamy — puścił do mnie oko wyłączając radio.

— Czas na cie­bie — gestem wskazał na zejściówkę do mesy.

Byli tam już wszyscy. Pluvia przypinała pinezkami do korkowej ścia­ny mapy wód Bałtyku od Mierzei Wiślanej do Pomorza Środkowego.

— Usiądź, Pawle — zachęciła mnie.

Zająłem miejsce na kanapie w rogu. Colin usłużnie podsunął mi ku­bek gorącego kakao.

— Słyszeliście o zatopieniu statku „Wilhelm Gustloff" na Ławicy Słup­skiej pod koniec stycznia 1945 roku — zaczęła Pluvia rozkładając przed sobą teczkę z jakimiś dokumentami. — Wszyscy słyszeli, a jeden z was nawet tam był — skłoniła się w moją stronę. Koledzy popatrzyli na mnie z ciekawością. — „General von Steuben", zwany też „General Steuben" lub „Von Steuben" został zbudowany w 1922 roku w Bremie jako linio­wiec pasażerski dla 484 osób o wyporności 14 660 BRT. Osiągał prędkość 16 węzłów. W 1939 roku służył jako tender Dowództwa Prób Nowych Konstrukcji Okrętów. Od 1944 roku pływał jako transportowiec wojsko­wy. W lutym 1945 roku kursował między Piławą a Kilonią. Do Niemiec woził rannych, z powrotem zaopatrzenie wojskowe. 8 lutego wpłynął do portu, a następnego dnia zaczął przyjmować rannych i uciekinierów. W po­łudnie na jego pokładzie było już ponad 2000 pasażerów, a najprawdopodobniej na pokładzie statku znalazło się łącznie 3500 ludzi. O 15.30 statek został przeholowany na środek basenu portowego i ruszył
w podróż na zachód. Eskortował go stary okręt „T 196" z dwoma działami, wyrzutniami torped oraz bomb głębinowych. Okręt ten zabrał 200 uciekinierów, ale jego głów­nym zadaniem było osłanianie transportowca od strony otwartego morza. Podobnie jak w wypadku „Wilhelma Gustloffa" radziecki okręt podwodny zaczaił się po pościgu i przygotował do odpalenia torpedy w wyrzutniach rufowych. 10 lutego na dziesięć minut przed pierwszą wystrzelono torpe­dy. Dwadzieścia minut po ataku statek był już na dnie, 6 mil na północ od Ustki. Uratowano 300 rozbitków, głównie żołnierzy. Wśród nich był czło­wiek odpowiedzialny za ukrycie części skarbów z Królewca.

— To czego będziemy szukali na „Von Steubenie"? — zapytał Colin.

— Dokumentów.

— Ty wiesz, ile to roboty przeczesać taki statek? — prychnął James.

— Wiemy, gdzie był zakwaterowany ten człowiek — Pluvia nie da­wała za wygraną.

— Jak długo zamierzasz szukać tych dokumentów? — zapytałem.

— Planuję poświęcić na to tydzień.

— Jak się nazywał ten hitlerowiec? — wtrącił się Slavko. Pluvia wyjęła z teczki archiwalne zdjęcie niemieckiego oficera w mundurze Wehrmachtu. Popchnęła je na środek stołu.

— Hitlerowcy na radzieckich terenach okupowanych obrabowali 427 muzeów, 1670 cerkwi, 237 kościołów katolickich, 69 kaplic, 532 syna­gogi, 43 tysiące bibliotek, 167 klubów i teatrów — opowiadała Pluvią.

— Jednym z plutonów specjalnych czy też „ratunkowych", jak je nazy­wali Niemcy, dowodził kapitan Otto Laubach. Miał pod swoim dowódz­twem blisko 90 żołnierzy, kilkanaście samochodów ciężarowych i oso­bowych, motocykle. Z tego co wiemy...

— Wiedzą Rosjanie — podkreślił James.

— Tak—Pluvia niechętnie pokiwała głową. — Większość jego trans­portów trafiała do Królewca. Tam w centralnej składnicy były segrego­wane i przewożone do schronów i magazynów między innymi w: zamku królewieckim, Banku Imperialnym w Królewcu, w posiadłości gauleitera Ericha Kocha, kościołach, fortach numer 3,5,6,7,11, muzeum malar­stwa, zamkach Bałga, Lochstadt, Neuhausen*, Labiau** , Preussisch-Eylau*** i w wielu rezydencjach i pałacach. Z tego co wiemy, uratował się z pogromu na morzu i został z innymi odwieziony do Gdyni. Na jakiś czas zniknął, by w kwietniu 1945 roku, po kapitulacji miasta, pojawić się w Królewcu. Schwytał go tam oddział NKWD i przesłuchiwał. Lau­bach miał zaprowadzić specjalną ekipę do skrytki na Mierzei Wiślanej. Nie dożył tego momentu. Ktoś go zastrzelił w drodze do portu. Konwój jechał odkrytą ciężarówką. Mimo pogoni zamachowiec uciekł i skrył się wśród ruin. Laubach wiedział o kilku skrytkach, a najwyżej ocenił za­wartość schowka na Mierzei.

— Wierzysz, że na „Von Steubenie" znajdziesz mapy, wskazówki? — domyśliłem się. — Skąd wiesz, że on je tam zostawił? Jaką masz pewność, że są one w kajucie, którą zajmował? Przecież mógł ją ustąpić staruszce, choremu żołnierzowi?

— Nie mamy innego śladu — odpowiedziała Pluvia.

— A sztabka, którą ktoś przyniósł do jubilera? — podpowiedziałem.

— Szukanie igły w stogu siana na Mierzei Wiślanej to plan „B". Radzę wam odpocząć kilka godzin, nim rozpoczniemy nurkowanie. Dziś zdążymy zrobić tylko rekonesans.

— O ile od razu namierzymy „Von Steubena" — rzucił schodzący z górnego pokładu Ulisses. — W prognozie zapowiadają paskudną noc. Może zawiniemy się i zwiejemy na ląd?

— W żadnym przypadku — odparła Pluvia. — Nie za to dostajesz pensję. Schodzimy po sprzęt. Każda sztuka oporządzenia jest podpisana.

Zeszliśmy do magazynku pod pokładem.

— Na kutrze mamy kompresor — tłumaczyła Pluvia. — Nie będzie­my stosować mieszanek powietrza. Każdy schodzi pod wodę z dwiema butlami. W wyposażeniu macie boję dekompresyjną, sekatory ogrodni­cze i noże do cięcia sieci, zdublowane komputery nurkowe oraz automa­ty do oddychania. Dla bezpieczeństwa proponuję co dziesięć minut zmie­niać butlę.

Każdy zajął się sprawdzaniem sprzętu. Pluvia podzieliła nas na pary. Miałem nurkować z Colinem, James ze Slavko, a Pluvia z Ulissesem. Około osiemnastej Ulisses dał dzwonkiem sygnał, że znaleźliśmy się na pozycji i rozpoczynamy poszukiwania wraku. Zaczęliśmy wynosić swój sprzęt nurkowy na pokład rufowy. Pluvia z Colinem pilnowała sonaru, który badał dno morza. Stalowoszare wody Bałtyku kołysały nami leni­wie, a pogoda w niczym nie przypominała deszczowej wiosny, lecz śro­dek lata. Zachodzące słońce czerwieniło się przykryte pasami ciemnych chmur.

Robiliśmy kółka w kilku miejscach, aż Brook wybiegł na pokład i z rufy opuścił do wody boję.

— Tu? — zapytał Slavko rozglądając się, jakby szukał znajomych miejsc w okolicy.

— Tu — roześmiał się Brook dostrzegając gest Slavko. — W dwóch częściach, ta, która was interesuje, jest płycej, na dwudziestu metrach. Pluvia dołączyła do nas.

— Szukamy kajuty numer dziewięć na górnym pokładzie, na prawej burcie — powiedziała. — To powinny być ósme i dziewiąte okna licząc od rufy. Slavko i James schodzą pierwsi, jeżeli trzeba, to oczy­szczają drogę dla Pawła i Colina. Colin wpływa do wnętrza, a Paweł go ubezpiecza. Z Ulissesem schodzimy do was po półgodzinie.

Slavko i James przymocowali na plecach butle, zeszli po drabinkach na lewej burcie do wody i tam założyli płetwy.

Sprawdziłem szczelność zapięć mojego suchego skafandra. Przygoto­wałem jacket, kamizelkę ratowniczo-wypornościową, maskę, płetwy i re­sztę sprzętu. Czekałem. Nie podobało mi się, że tak łatwo trafiliśmy na wrak. Czekaliśmy blisko godzinę, gdy Pluvia zadecydowała, że z Colinem możemy schodzić pod wodę. Nowozelandczyk pocałował mnie w czoło.

— Nie wiem czemu, ale ci ufam — szepnął.

Zeszliśmy po drabinkach. Chłodne fale zalewały mi twarz. Woda miała około pięciu stopni Celsjusza. Założyłem maskę, do ust. włożyłem ustnik i zanurzyłem się. Schodziliśmy z prędkością dziesięciu metrów na minutę, z trzyminutowym przystankiem na głębokości pięciu metrów. Tam spotkaliśmy Slavko i Jamesa, którzy już wracali z wraku. Poprowa­dzili linę od boi do wraku. Jego część rufowa stała na stępce, dziobowa leżała dalej i głębiej. Włączyłem pięćdziesięciowatowe światło i skiero­wałem je na szczątki statku. Wokół interesującego nas miejsca poprze­dnicy zostawili świetlisty krąg ułożony ze świateł chemicznych mogą­cych żarzyć się nawet całą dobę.

James pokazał na dno statku i przesunął dłonią po gardle. Miało to oznaczać, że tam czyha śmierć. Gdy zeszliśmy niżej, zrozumiałem, o co mu chodziło. Omułki, skorupiaki obrastające metalowe wraki nie żyją tam, gdzie był przewożony iperyt, czyli gaz musztardowy, niebezpiecz­ny środek bojowy. Dno statku było czyste. Nas na szczęście interesował górny pokład. Znaleźliśmy tam spore dziury wycięte w sieciach. W wo­dzie jak firanka kołysały się żyłki wędkarskie. Kadłub „Von Steubena", pomalowany w czasie wojny w ochronne barwy, był słabo wi­doczny w ciemnej, szarogranatowej głębi. Bulaje zamalowane czarną farbą z rzadka tylko prześwitywały spod warstwy omułek. Colin prze­płynął wzdłuż burty licząc okna. Przy ósmym i dziewiątym zapalił świa­tła chemiczne. Łomem stuknął w szkło. Uderzył mocno, ale grube szkło aż odbiło mu łom, który wypadł z rąk Nowozelandczyka i majestatycz­nie jak jesienny liść spływał na dno morza.

Na migi pokazałem Colinowi otwarty luk kilka metrów dalej. Płynę­liśmy do niego tnąc sieci, żeby nie zahaczać w nie. Linę z kołowrotkiem przymocowałem do żurawika od szalupy. Colin karabińczykiem przy­piął się do pięćdziesięciometrowego zwoju liny. Poręczowa! linę do stat­ku gumkami, które sprawiały, że lina nie plątała się po całym korytarzu. Skierowałem swój halogen na korytarz, a Colin wpłynął do wnętrza stat­ku. Zerknąłem na zegarek. Byliśmy już dwadzieścia minut pod wodą. Czekałem opierając się nogami o burtę, ze smutkiem patrząc na otwartą walizkę leżącą na pokładzie. Jakaś uciekinierka zostawiła sukienki, pu­zderka pewnie z kosmetykami, zabierając z sobą tylko biżuterię, jedyną pewną w czasach wojny walutę. Nagle poczułem, jak lina,
na której był Colin, zaczęła gwałtownie drgać, a kołowrotek rozwijał się bardzo szyb­ko. Kątem oka zobaczyłem dwa jasne punkty spływające w moją stronę. To byli Pluvia i Ulisses. Odpiąłem akumulatory oświetlenia halogeno­wego. Zostawiłem je przy wejściu, a uruchomiłem drugie światło, odro­binę słabsze, które miałem umocowane do czoła. Miałem jeszcze dość powietrza, by gonić za Colinem nawet po całym statku. Akurat lina z koło­wrotka skończyła się, Colin szarpał nią i chyba ją odpiął, bo zwiotczała. Wpłynąłem do wnętrza, w którym muł, płatki rdzy tworzyły widok przy­pominający barwą zupę gulaszową. Trzymałem się liny i starałem się jak najszybciej dotrzeć do Colina. Byłem przekonany, że coś mu się stało. Widziałem, że dotarł do kajuty, w której było kiedyś wygodne małżeń­skie łoże, ozdobna szafa, stół, kosmetyczka. W sprężyny łóżka były wplą­tane kości dorosłego człowieka i jakiegoś maleństwa. W rogu, pod oknem, do niedawna stała jakaś torba czy walizka. Colin wyrwał ją spod mu­szelek, zostawiając ślad, jaki jest na ogół wtedy gdy zabierzemy pudeł­ko z zakurzonej półki.

Więc jednak Pluvia miała rację. Ciekawe, skąd miała tak dokładne informacje? Musiałem podążyć śladem Colina. Nie miałem pojęcia, co oprócz paniki, nagłego odurzenia azotowego, co zdarza się nurkom, mo­gło mu się przydarzyć? Nowozelandczyk uciekł do zejściówki prowa­dzącej na niższe pokłady. Spirala metalowych schodów prowadziła aż do maszynowni i tam pognał Colin. Mijałem zagracone, zarzucone ludz­kimi szczątkami pokłady i wreszcie zobaczyłem szamoczące się światło. To był Colin, który sprawiał wrażenie, jakby z kimś walczył. Zszedłem do niego. Oparty o metalową grodź szarpał się ze... szkieletem.

Słyszałem, że takie rzeczy zdarzają się nurkom, gdy szkielet maryna­rza poruszony prądem wodnym wywołanym ruchem człowieka sprawia wrażenie żywej istoty i może wystraszyć niejednego. Zdziwiłem się, że to spotkało Colina. Szybko odgarnąłem z niego kości załoganta i wtedy nóż Nowozelandczyka przeciął mi przewód z powietrzem. W górę po­mknęły bąble. Przełączyłem automat na drugą butlę i odsunąłem się od Colina, który z obłędem w oczach rzucił się na mnie. Pod wodą ruchy człowieka są wolniejsze, ale Nowozelandczyk zachowywał się tak, jak­by prawa fizyki pod wodą go nie dotyczyły. Ledwo uniknąłem kolejnego ciosu. Dostałem w twarz skórzaną teczką i Colin wyleciał ku górze jak nadmuchany balon. Po drodze zerwał mi z głowy światło. Trzymałem łup i patrzyłem za nim, jak znikał w ciemnościach. Zaraz ujrzałem, jak coś na mnie spada. Walizka zatrzymała się na kratownicy podestu. Potem kolejne ciemne plamy zaczęły zasłaniać mi światło na głowie Colina. Szaleniec usiłował zwalić, na mnie wszystko, co mu wpadło w ręce. W ciemnościach i ciszy, jaka zapanowała, wymacałem chemiczne świa­tło. Dawało ono niebieskawy poblask i rozjaśniało pole widzenia nie więcej niż w promieniu pół metra. Wiedziałem, że jeżeli nie pospieszę się, to wkrótce będzie ono oznaczało miejsce spoczynku moich zwłok.

Ruszyłem na górę. Dwa piętra wyżej drogę zatarasowała mi szafa, przygnieciona stertą jakiegoś żelastwa. Nie miałem innego wyjścia, jak zejść na poziom pokładu niskiego i tam szukać wyjścia. Ze zgrozą pa­trzyłem, jak ubywa mi powietrza, jak komputer alarmuje, że nie będę miał czym oddychać podczas wychodzenia na powierzchnię, jak wokół mnie krążą trupy, niektóre owinięte bandażami. Czułem się ohydnie, na­ruszając spokój tego miejsca po to tylko, żeby zdobyć teczkę z hitlerow­skimi dokumentami. Dotarłem do drugiej klatki schodowej, zniszczonej i niemożliwej do przebycia. Z boku zauważyłem korytarz, podobny do tego, którym weszliśmy do wnętrza statku. Popłynąłem nim, docierając do luku. Dwa ciężkie skrzydła nie były zamknięte, lecz sprawiały wraże­nie otwartych podczas akcji ratunkowej i teraz zatrzaśniętych. Zaparłem się i pchnąłem je. Jedno skrzydło ustąpiło i wypadło z framugi ześlizgu­jąc się po burcie na dno. Miałem taką siłę rozpędu, że nie zdążyłem wy­hamować przed sieciami. Wplątałem się w nie.

Zatknąłem światło do kieszeni jacketu. Wyszarpnąłem nóż z pochwy na piersiach i zacząłem ciąć sieci ruchem zgodnym ze wskazówkami ze­gara dokoła ramion, butli i głowy. Komputer nurkowy pulsował czerwo­nym światłem. Miałem jeszcze powietrza na dwie minuty. Za mało na­wet na wyjście na powierzchnię bez dekompresji. Gdy tylko wyciąłem otwór w sieci i uwolniłem się, z pojemnika na pasie wyjąłem boję de­kompresyjną. Napełniłem ją powietrzem, którego zapas był w kombine­zonie jako warstwa izolacyjna. Natychmiast poczułem przejmujący chłód. Boja przywiązana linką do mnie pomknęła ku powierzchni, a ja trzyma­jąc się liny, ruszyłem jej śladem. Miałem nadzieję, że załoga „Paradise", widząc moją boję, pospieszy z pomocą i do wody skoczy ktoś z pełną butlą. Przypiąłem przeklętą teczkę do pasa i zatrzymałem się na piętna­stu metrach głębokości. Przed oczami miałem już tylko czarne plamy, nie miałem sił wspinać się, brakowało mi tchu. Jeszcze chwilę mogłem delek­tować się tlenem. Patrzyłem ku górze, wyplułem bezużyteczny ustnik.

Wtedy ktoś mocno mnie chwycił i do ust wepchnął ustnik. Zaciągną­łem się powietrzem, otworzyłem oczy i zobaczyłem zatroskane spojrzenie Pluvii. Tak dzieląc się ze mną swoim powietrzem wypłynęła ze mną na powierzchnię. Tam wypluła ustnik i namiętnie pocałowała mnie w usta.

— Żyjesz, fuksiarzu! — krzyknęła gdy odsunęła się ode mnie na pół metra. Wtedy wzięła potężny zamach i uderzyła mnie w twarz. — Coś ty tam robił?!

Nie było nam dane dokończyć dyskusji, bo podpłynął do nas „Paradise". Dłonie Slavko i Jamesa ścisnęły mnie i z pomocą współtowarzy­szy mogłem wejść na pokład. Gdy stanąłem na własnych nogach, poczu­łem, jak wzrosło kołysanie morza. Wokół panował już mrok rozcinany światłem reflektorów kutra.

— Co z Colinem? — zapytałem Ulissesa.

— Już wezwałem śmigłowiec ratunkowy — odpowiedział kapitan. — Ma barotraumę płuc. Ostatnie dziesięć metrów pruł jak szalony. Na­pompował kamizelkę i niemal wyskoczył nad wodę. Ma kaszel, nudności. Dajemy mu tlen, w tych warunkach i tak nic nie wymyślimy...

— Co tam się stało? — wypytywała Pluvia. Odpiąłem teczkę i podałem jej.

— Colin napotkał szkielet i spanikował — odparłem. — To oficjalna wersja. Nie chce mi się w nią wierzyć ze względu na jego doświad­czenie. Pływał na wrakach? W panice precyzyjnie przeciął mi prze­wód z powietrzem i zabrał latarkę z głowy...

Ulisses smutno pokiwał głową. Poszedł do sterówki, by ruszyć w kie­runku Gdyni, skąd miał nadlecieć śmigłowiec. Zdjąłem oporządzenie nur­ka, pozostając w skafandrze i jackecie. Cały sprzęt do nurkowania Slavko i James znieśli pod pokład do magazynku. Usiadłem w mesie i z przyjem­nością przyjąłem od Brooka kubek gorącej kawy z kropelką czegoś moc­niejszego. Obok na stole Pluvia rozkładała na płótnie dokumenty z teczki. Była wśród nich mapa Zalewu Wiślanego. Uważnie patrzyłem na znaki topograficzne i napisy. To samo robili Slavko i James. Nawet Grog wy­szedł ze swej kryjówki i ziejąc nieświeżym oddechem patrzył na papiery. Pluvia wyjęła cyfrowy aparat fotograficzny, żeby zrobić zdjęcia.

— Już jest śmigłowiec! — krzyknął Brook, wyglądając przez bulaj na prawej burcie.

Z zewnątrz przez szum morza docierał do nas ryk silników helikop­tera. Z dołu wyszedł Colin pokasłując, z małą butlą z tlenem przy ustach. Miał na sobie skafander, sztormiak i kamizelkę ratunkową. Zdziwiło mnie to jego przygotowanie do ewakuacji. Przystanął przy nas, żeby się poże­gnać i popatrzeć na łup. Pluvia cierpliwie wszystko fotografowała.

— Przepraszam, że tak wyszło — Colin zwrócił się do mnie. Nie wierzyłem Nowozelandczykowi i milczałem.

— Serio, pierwszy raz spotkałem takiego trupa, a potem ty przypły­nąłeś i myślałem, że ty to on... — próbował się tłumaczyć.

— Nie bądź żałosny — mruknął Slavko. — Zawaliłeś robotę, omal nie zabiłeś kumpla z ekipy...

— Dość! — Pluvia wyprostowała się i odstawiła aparat na stół. — Dostaniesz połowę umówionej kwoty, chyba nie dziwisz się czemu? — powiedziała do Colina.

Ten tylko pokiwał głową. Z każdą chwilą kołysało nami mocniej i na­gle Colin zatoczył się na stół, zrzucając na podłogę aparat, który rozpadł się na kawałki. W mesie zapanowała taka cisza, że Colin bez słów pojął, iż nikt już nie ma ochoty na niego patrzeć. Ulisses oddał ster Brookowi i wyszedł na górny pokład. Wyjrzałem tam, żeby zobaczyć, jak ratownik ze zwisającego nisko nad nami śmigłowca zjeżdża na linie, przyczepia Colina do siebie specjalnymi szelkami i razem są wciągani na pokład helikoptera ratunkowego.

— Teraz pokonamy tylko to i można liczyć wypłatę — stwierdził Ulisses przechodząc obok mnie po zejściówce i zamykając luk. — Cze­ka nas niezły sztorm — oznajmił. — Zapomnijcie o śnie.

Pluvia zebrała resztki aparatu i teraz na kolanach szukała czegoś na podłodze. Uklęknąłem obok.

— Dziękuję ci — powiedziałem opierając rękę na jej ramieniu. — Uratowałaś mi życie.

— Odrobisz w naturze, niedawno kupiłam winnicę — odpowiedzia­ła uśmiechając się do mnie. — Pomóż mi szukać dysku ze zdjęciami.

W nowoczesnych aparatach cyfrowych można zapisywać zdjęcia na wymiennych małych dyskach przypominających kostki RAM wstawia­ne do komputera. Właśnie takie coś zaginęło Pluvii.

— Czego tak szukacie? — zapytał Ulisses stając nad nami. Slavko i James byli na schodach zejściówki pod pokład. Wtedy ster, przy którym stał Brooke, wybuchł. Zastępcę kapitana odrzuciło aż pod ścianę mesy. Jego bluza na piersiach paliła się, miał poranione ręce i twarz. Ulisses rzucił się aby ratować kolegę. Gołymi dłońmi gasił ogniki. Ze­rwałem się z podłogi i podbiegłem do apteczki. Slavko i James już ukła­dali rannego na stole, który Pluvia uprzątnęła z papierów jednym ru­chem ręki. Ulisses wtedy pobiegł do sterówki obejrzeć straty. Po chwili klął siarczyście niczym wilk morski ze starych przypowieści.

— Nie mamy steru, nawigacji, radiostacji i osłony sterówki — za­meldował.

Ten meldunek zbiegł się w czasie z przybyciem pierwszej ogromnej fali, która wdarła się do środka przez rozbitą sterówkę. Pluvia sprawnie opatrywała rannego marynarza. Slavko i James przytrzymywali go, by nie spadł ze stołu.

— Idę na górę — oznajmił Ulisses.

— Pomogę ci — zaoferowałem się.

Gdy Ulisses otworzył luk, do środka wlała się masa wody.

— Zamknijcie grodź do sterówki—rozkazał Ulisses. — Będzie bra­ła wodę, a i tak z niej nie będziemy mieli pożytku.

Na szczęście eksplozja nie uszkodziła górnego steru i kompasu. Le­dwie Ulisses chwycił koło sterowe, gdy przed nami spiętrzył się kilku­metrowy grzywacz fali. Pierwszy raz widziałem taką falę na Bałtyku. Zdążyłem chwycić się słupka po wymontowanym karabinie maszyno­wym na prawej burcie.

— Chodź tu, maleńka! — usłyszałem, jak Ulisses krzyczał do fali.

Woda zalała nas, przygniotła kuter. Na moment wszystko wokół za­mieniło się w bezlitosną kipiel, która rwała, szarpała, wyciągała, wyci­skała z człowieka resztki powietrza. Gdy wyszliśmy z fali, podczołgałem się do Ulissesa.

— Przywiąż mnie! — przekrzykiwał ryk wiatru. Złapałem kawałek liny i przywiązałem go do koła sterowego.

— Zobaczymy teraz, kto jest lepszy — Ulisses uśmiechał się. Skrywał się za owiewką, gdy kolejna, mniejsza fala przelała się przez nas.

— Dziesiątka w skali Beauforta! — krzyczał zadowolony kapitan. — Spróbujemy zawrócić i ustawić się rufą do wiatru, żeby nas pchało w stronę Zatoki Gdańskiej.

Luk z mesy otworzył się i wyszedł do nas Slavko. Olbrzym niósł coś. Pokazał jedną rzecz Ulissesowi.

— Wiesz co to? — zapytał.

— Zapalnik! — spokojnie odparł Ulisses.

— Czasowy — dodał Slavko. — Nie ufam nikomu i przetrzepałem ka­juty w poszukiwaniu podobnych zabawek. To znalazłem u Colina—Slavko wyjął małe urządzenie z czymś, co przypominało poziomicę. W miejsce pęcherzyka powietrza w fiolce pływała jakaś kulka — Wiecie, co to jest?

— Zapalnik! — krzyknąłem. — Gdy kulka uderzy w któryś z końców, następuje wybuch. Dobre do sabotażu na okrętach. Bujanie morza może wywołać eksplozję.

— Właśnie! — potwierdził Slavko. — Ten młokos chciał nas poza­bijać. To on zniszczył sterówkę.

— Mamy gdzieś drugą bombę—powiedziałem. — Musiał mieć pew­ność! Trzymaj kurs i broń nas przed kołysaniem! — zwróciłem się do Ulissesa.

Ruszyliśmy z Czarnogórcem pod pokład. W mesie Brooke leżał przy­wiązany do stołu. Siedziała przy nim Pluvia wpatrując się w grodź dzie­lącą mesę od zniszczonej sterówki.

— Gdzie James? — zapytałem.

— Poszedł pomóc w czymś mechanikowi — odpowiedziała.

—Na kutrze jest bomba, to Colin — wyjaśniłem krótko. —Zniszczo­na sterówka miała nam odebrać możliwość manewrowania. Zdani na ka­prys morza dryfowalibyśmy wśród fal, aż wreszcie drugi wybuch roze­rwałby nas... Drugi ładunek jest pod pokładem, żebyśmy nabierali wody.

Slavko przytaknął.

— Zbiornik z paliwem lub... — zaczął się zastanawiać.

— Magazynek ze sprzętem nurkowym i butlami z powietrzem — dopowiedziałem.

— Najpierw maszynownia — zdecydował Slavko.

Zeszliśmy do królestwa Groga. Ledwie otworzyliśmy drzwi do maszynowni, stanęliśmy oniemiali. Grog i James spoczywali w leżakach z kieliszkami od szampana sącząc jakiś trunek i wpatrując się w film na ekranie straszliwie śnieżącego telewizora.

— Bond, James Bond — James podniósł w toaście kieliszek szczerząc zęby w pijackim uśmiechu.—Mój imiennik występuje w polskiej telewizji.

Nie zwracając na nich uwagi, starając się przy sztormie nie nadziać się na rozgrzane elementy bloku silnika, szukaliśmy bomby.

— Byłeś tu cały czas? — Slavko zapytał Groga. — Był tu Colin?

— Kiedy?

— Od czasu jak wrócił z wody.

— Nigdy go tu nie było.

Musieliśmy wierzyć na słowo i zawróciliśmy do magazynku. Zaczę­liśmy przesuwać butle i sprzęt.

— Mam! — krzyknął Slavko i zadowolony pokazał znalezisko.

W tym momencie kutrem zarzuciło i Slavko poleciał na ścianę, a ku­leczka dotknęła jednego z końców fiolki.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ZAMKNIĘCIE SPRAWY „TAJEMNICA BIEBRZY"? • ROZWIĄ­ZANIE ZAGADKI UTICKALA • „WRZOSOWY STRAŻNIK" • ZATONIĘCIE „PARADISE" • POŻEGNANIE PLUVII • UCIECZ­KA COLINA • NOWY KAMUFLAŻ

Przyświecałem Bobrowi, by obejrzeć ukryte w torbie dokumenty. Były tam paszporty i portfele niefortunnych gości Grzegorza Utykały.

— Panie Tomaszu, możemy zejść? — prosili Wydra i Łoś.

— Było ich czterech — stwierdził Bóbr przeliczając paszporty. — Przyjechali do Polski w 1957, 1962 i dwóch w 1978 roku — dodał spraw­dzając pieczątki. — Dziwne, że władze, które wtedy interesowały się cudzoziemcami nie zajęły się zniknięciem aż czterech. Georg Utickal miał przewrotne poczucie uczciwości, nie oczyścił portfeli z marek i dolarów — mówił zaglądając do portfeli.

— Gdyby nagle skromny staruszek z bagien zaczął sprzedawać de­wizy, to jakby wytłumaczył ich pochodzenie? — zapytałem. — Miał też wytłumaczenie na wypadek, gdyby odwiedziła go liczniejsza grupa by­łych hitlerowców. Utickal mógłby powiedzieć: „Nie zabijałem ich dla zysku. Patrzcie, nawet nie wziąłem z portfeli ani jednej marki, chociaż życie w Polsce nie było łatwe i takie pieniądze były tu fortuną". Pewnie przyparty do muru wyznałby, że wysłannicy próbowali go namówić do defraudacji zdeponowanego w skrytkach złota.

Chłopcy pomogli mi wyjść. Zostawiliśmy ich na straży uroczyska, a z Bobrem popłynęliśmy na posterunek policji w G. Tam policjanci przy­witali Bobra jak starego znajomego. Komendant o ponurym spojrzeniu, z sumiastym wąsem, rzędem baretek na mundurze wiszącym na wiesza­ku, na gwoździu wbitym w ścianę, zaprosił nas do swojego gabinetu. Posadził nas na twardych drewnianych krzesłach. Wysłuchał naszej hi­storii i zadumał się na chwilę.

— A wiecie — mówił z typowym podlaskim zaśpiewem — mam tu taką sprawę — wstał i podszedł do szafy pancernej, która była w tym pomieszczeniu jedynym meblem oprócz biurka i trzech krzeseł. — Trzy­mam tu sprawy nierozwiązane — pokazał nam niewielki pęk tekturowych teczek. — Obiecałem sobie, że na emeryturze zajmę się nimi. Tę sprawę roboczo nazwałem „Tajemnica Biebrzy" Co będę opowiadał baj­ki. Kiedyś kontrwywiad, Służba Bezpieczeństwa zajmowała się śledze­niem obcokrajowców. Tak się nieszczęśliwie działo, że czterech zgubio­no w tych okolicach, między Grajewem a Białymstokiem. Przepadli bez śladu, nawet samochody zniknęły.

— Zakładając, że ostatni dwaj przyjechali razem, to byłyby trzy do­bre zagraniczne samochody, które zniknęły? — dziwiłem się.

— Nie trzy, tylko dwa — sprostował komendant. — Drugi Niemiec, ten z 1962 roku, przyjechał do Białegostoku pociągiem, potem do Grajewa PKS-em i tam zmylił śledzących. Niech panowie zauważą, że dwie wyprawy Niemców w te tereny miały miejsce po polskiej odwilży poli­tycznej, po 1956 roku i po 1970 roku. Sprawą interesował się nawet kontr­wywiad wojskowy, podejrzewając, że agenci niemieccy chcą dowiedzieć się czegoś o jednostce wojskowej w twierdzy. Po co wysyłać szpiegów, skoro ma się zdjęcia satelitarne? Wszystkie te wojskowe tajemnice... — lekceważąco machnął ręką. — Akurat przyszedłem do pracy w Milicji Obywatelskiej, gdy w okolicy szukano tych dwóch zaginionych z 1978 roku. Pamiętam, nawet byłem u tego Utykały, żeby się dowiedzieć, czy czegoś nie widział. Dziwiłem się, że tak wcześnie wiosną kosi trawę na tym swoim pagórku.

— Opony samochodu wygniotły trawy — zauważyłem. — Skoro miał wysokie zielska i ślad był świeży, to każdy kto zobaczyłby to, zdzi­wiłby się.

— I wie pan, że on te zielska rzucał na mokradła? — opowiadał komendant.

— Maskował samochody, które tam potopił — domyślił się Bóbr.

Komendant zadowolony, że ma szansę pozbyć się teczek z nieroz­wiązanymi zagadkami żwawo wziął się do roboty i zaczął dzwonić do przełożonych.

— Jeszcze dziś przyjadą ekipy — powiadomił nas.

W sklepie kupiliśmy żywność i popłynęliśmy do chłopców. Siedząc w łodzi w zatoce jedliśmy prowiant. Po godzinie pojawiły się wozy poli­cyjne i strażackie. Do późna w nocy pracowano w świetle przenośnych reflektorów. Odpływając, zanim wszyscy stamtąd się zwinęli, dowiedzie­liśmy się, że czterech ludzi znalezionych w dole w piwnicy zginęło od strzałów w głowę. Dwóch miało pogruchotane strzałami inne kości. Nur­kowie znaleźli w górnych warstwach mułu zderzak jakiegoś samochodu. Prace miały być podjęte od rana z użyciem dźwigu. Szkielety wydobyto z piwnicy. Tylko jeden był związany.

Zmęczeni przygodami i ponurym znaleziskiem wracaliśmy do uro­czyska Bobra. Po drodze koło twierdzy chłopcy wysiedli, by wrócić na noc do domu. W kuchni Bobra, przy rozgrzanym piecu i herbacie deba­towaliśmy nad przebiegiem wydarzeń w domu Utykały. Siedzieliśmy wpatrując się w rozłożone obok siebie mapy Fortu Zarzecznego i Biebrzańskiego Parku Narodowego.

— Popełniliśmy błąd — oznajmiłem w pewnym momencie. Bóbr nie posiadał się ze zdumienia.

— Co, jak? — pytał.

— Zobaczysz jutro — uśmiechnąłem się.

Byłem pewien, że była to zjedna z najbardziej niespokojnych nocy w życiu Bobra. Słyszałem, jak krążył po pokoju na dole. Mnie po życiu w zapylonej, hałaśliwej stolicy, ilość świeżego powietrza nad Biebrzą oszołomiła. Czułem, jak całe moje ciało wciąga w siebie ten czar nieska­żonej przyrody. Zasnąłem i spałem jak niemowlę do rana.

— Będziemy tam płynąć czy jechać? — przy śniadaniu Bóbr próbo­wał mnie podpytać.

— Najpierw jechać, potem maszerować, a dalej jeszcze się okaże — odpowiedziałem wymijająco.

Zmieniliśmy temat i rozmawialiśmy o motywach działania Georga Utickala. Czemu został w Osowcu? Czemu zabijał ludzi, którzy do niego przyjeżdżali zapewne po informacje o złocie?

— Jako Grzegorz Utykała mógł łatwiej działać na terenie Polski — przypuszczał Bóbr. — Słyszał pan o organizacji „Odessa", która zajmo­wała się wspomaganiem ukrywających się nazistów?

— Traktuję te opowieści jak legendę — odparłem.

— Może to naziści potrzebowali pieniędzy na życie w Ameryce Po­łudniowej, operacje plastyczne — fantazjował Bóbr. — Utickal nie chciał dać wskazówek. Dlaczego?

— Posłańcy nie znali hasła. Może Utickal i ten drugi oficer ustalili jakiś szyfr? Nie wiem, co sądzić o motywach pozostania Utickala w Osow­cu. Przecież wtedy hitlerowcy nie mogli się nawet spodziewać, jaki prze­bieg będą miały granice w powojennej Europie, czy Osowiec, Mierzeja Wiślana znajdą się w rękach polskich czy niemieckich, a może rosyj­skich? Sądzę, że do końca wierzyli w pozostawienie dawnych Prus Wschodnich pod administracją niemiecką.

Po śniadaniu pojechaliśmy z Bobrem po chłopców, a potem zajecha­liśmy do Fortu Zarzecznego. Tam, na poboczu drogi, zaparkowałem we­hikuł. Wyjąłem niemiecką mapę fortyfikacji.

— Przyjrzyjcie się jej — położyłem mapę na masce auta. — „Steh 9.30 und guck NO" — pamiętacie te słowa?

— Stań o 9.30 i patrz na północny wschód — przetłumaczył Bóbr.

— Przez czysty przypadek trafiliśmy do uroczyska Utickala, bo cho­dzi o coś zupełnie innego — tłumaczyłem. — Stanie o godzinie 9.30 nie ma żadnego znaczenia, chyba że chodziło o jakieś sprawy regulaminowe związane z życiem garnizonu twierdzy. Moim zdaniem, chodzi o rzecz oczywistą i widoczną na mapie. Gdzie widzicie miejsce, które można by oznaczyć mianem „9.30"?

Bóbr i chłopcy patrzyli na skrawek papieru i nie potrafili niczego wymyślić.

— Równoleżniki, południki — pokazałem im proste linie. — Na tej mapie, w takiej skali są zaznaczone nie tylko stopnie, ale i ich części. Popatrzcie, mamy linię południkową oznaczoną liczbą dziewięć i rów­noleżnikową przy trzydziestu. Przecinają się idealnie przy końcu bocz­nicy kolejowej prowadzącej na zaplecze Fortu Zarzecznego, według mnie w okolice wieży widokowej, z której wczorajszej nocy wypatrywałem nadchodzącego pana Makarona.

Bóbr zaczął porównywać mapę z terenem.

— Zgadza się — przyznał.

Poszliśmy na wieżę. Tam wyjąłem kompas, ułożyłem go na dłoni, żeby wskazywał północ. Wydra stanął z mojej prawej strony i mrużąc oko „celował" na pomocny wschód.

— Prosta wychodzi na kopułę obserwacyjną wschodniego tradytora — zameldował.

Bóbr i Łoś powtórzyli manewr Wydry.

— Jakoś tak —potwierdzili.

Uzbrojeni w latarki poszliśmy do tradytora. Całą drogę Wydra na­rzekał, że tyle razy tam był, tak blisko zagadki i nigdy nic ciekawego nie znalazł. Do tego tradytora, podobnie jak do tego, w którym pierwszy raz schwytaliśmy pana Makarona, prowadziły dwa korytarzyki schodzące się w kształt litery „V". W tym obiekcie kazamaty karabinów maszyno­wych znajdowały się tylko od wschodniej strony. Od wnętrza fortu były sale koszarowe. Skręciliśmy w prawo, gdzie w środku pomieszczenia ziała ogromna dziura dwumetrowej średnicy. W rogu była studnia, którą obserwator wspinał się do kopułki pancernej. Stanęliśmy na dole i zaglą­daliśmy w górę, na kolejne poziomy zbudowane z blach.

— Wejdę — zaoferował się Wydra. — Tylko czego mam szukać?

— Wejdź i opowiedz, co widzisz — poprosiłem. Chłopiec szybko wspiął się pod samą kopułkę.

— Blachy, śmieci, klamry drabiny wmurowane w ścianę, beton — meldował. — Jestem na górze!

Chwilę milczał.

— Co jest?! — zaniepokoił się Bóbr.

— Heide Warter! — krzyknął Wydra. — Jest wykute od strony ba­gien.

— Na północny wschód — podpowiedział Bóbr.

— „Wrzosowy Strażnik" — przetłumaczyłem napis. — To musi być nazwa jakiegoś miejsca, tylko gdzie? Jest coś takiego nad Biebrzą?

Wydra dołączył do nas, wyszliśmy na świeże powietrze.

— Nie znam takiego miejsca — przyznał się Bóbr.

— My również — powiedzieli chłopcy.

Mnie też na razie nic nie przychodziło do głowy. Zaprosiłem moich współtowarzyszy na obiad do restauracji w G. Chciałem się zrewanżo­wać za pomoc. Bóbr krygował się, ale chłopcom imponowało takie za­proszenie.

— Obiecuje pan, że zabierze nas kiedyś na wyprawę po skarb? — prosili Łoś i Wydra, gdy po dwóch godzinach żegnaliśmy się przed do­mem Bobra.

— Obiecuję — odpowiedziałem.

Ułamek sekundy przed tym, jak kuleczka w fiolce zapalnika dotknę­ła jednego końca, doprowadzając do zwarcia i co za tym idzie do wybu­chu, Slavko rzucił paczkę w kierunku dziobu, tuż koło mojej głowy, prosto w otwarte drzwi kajuty Pluvii. Eksplozja niewielkiego ładunku w stosunkowo dużej kabinie spowodowała niewielkie szkody nie licząc zatrzaśnięcia drzwi i przebicia grodzi do forpiku. Oznaczało to, że kuter zacznie nabierać wody na dziób. Slavko, który miał doświadczenie mor­skie poszukał sterownika pomp, żeby pompować wodę z dziobu. Posze­dłem powiadomić Ulissesa o najnowszych wypadkach.

— Zatoniemy? — pytała Pluvia, gdy przechodziłem obok niej.

— Może nie tak prędko, jak chciał Colin, podkładając bombę przy butlach — odpowiedziałem.

Morze przywitało mnie szalonym rykiem, falami. We wnętrzu kutra nie wyglądało to tak groźnie. Tu zdawało się, że burty co chwila zanu­rzają się w wodzie. Ulisses wisiał uwiązany do koła sterowego. Trzyma­jąc się rur, rączek, lin dotarłem do niego. Stojąc obok niego, zobaczyłem gigantyczną dziurę w pokładzie dziobowym.

— Już wiesz — powiedziałem. — Mogło być gorzej. Podłożył bom­bę przy butlach.

Ulisses kiwnął ze zrozumieniem.

— Musimy zrobić zwrot! — krzyczał mi do ucha. — Pompy nie dadzą rady z taką masą wody w sterówce i na dziobie. Postawi nas z uniesioną rufą, stracimy napęd, ster i pójdziemy na dno.

Fale były niższe, zaledwie trzymetrowe, więc sięgały do burty gór­nego pokładu, ale krótsze, a więc trudno było w odpowiednim momencie obrócić kuter.

— Jak krzyknę, to pomożesz mi ze sterem! — zawołał Ulisses.

— Tak jest! — zawołałem.

— Chodź, maleńka, szybko! — krzyczał na fale. — Teraz, chłopie! — rozdarł się na mnie.

Pomagałem mu kręcić kołem sterowym, gdy na pełnym gazie próbo­waliśmy obrócić kuter rufą do wiatru i fal. Nie wiem, czy Ulisses źle coś wyliczył, czy był to pech, czy złośliwość sił natury, ale właśnie gdy kuter był obrócony bokiem do wiatru, nagle spomiędzy drobniejszych fal wy­rósł wodny potwór tryskający pianą, stroszący białą grzywę, z otwartym dziobem pełnym ryku, wiatru i grozy. Ta ogromna fala przewaliła się przez nas wyrywając z dłoni koło sterowe, dusząc, przewracając kuter stępką do góry. Palce bolały jakby były wyłamane. Znalazłem się pod wodą, potem nad nią. Morze turlało nas jak wałek do ciasta. Skulony w kącie między ściankami osłony mostka ledwo potrafiłem złapać oddech. Wi­działem, że Ulisses mdleje po tym, jak woda rzuciła go na koło sterowe.

Gdy wreszcie żywioł porzucił nas, „Paradise" stał zanurzonym dziobem do fal. Rufa i śruby napędowe wystawały nad wodę wyjąc niesamowicie. Odciąłem nożem Ulissesa od koła sterowego i zaciągnąłem go do luku. Ja­kimś cudem wciągnąłem kapitana do mesy. Pluvia skoczyła, żeby mi po­móc. Była poobijana, miała siniaki na twarzy, krwawiła z rany na ramieniu.

— Co to było? — pytała przerażona.

— Kara za chciwość, trzeba było posłuchać rady Ulissesa i wracać

do portu przy pierwszych oznakach pogorszenia się pogody — odpowie­działem.

— Slavko mówił, że nabieramy wody — rzuciła Pluvia.

— Slavko! — krzyknąłem pod pokład. W migającym świetle na kory­tarzu pod pokładem ujrzałem twarz Czarnogórca. — Zabierz Groga i Jamesa. Poszukaj kamizelek ratunkowych dla nich i lin.

Mężczyzna zniknął, by po chwili wnieść nieprzytomnego Jamesa, a po­tem wciągnąć śpiącego, mamroczącego coś pod nosem Groga. W tym cza­sie próbowałem ocucić Ulissesa. Nie przyszedł mi do głowy lepszy po­mysł niż łyk rumu z piersiówki, jaką Grog miał zawsze w kieszeni bluzy.

Kapitan poczuwszy mocny alkohol w gardle ocknął się, zakaszlał.

— Po sztormie? — zapytał.

— Po nas — stwierdził Slavko. — Mamy troje ludzi niezdolnych do czegokolwiek.

Brook podniósł rękę, jakby chciał zaprotestować, ale zaraz Ulisses uspokoił go ruchem ręki. Jego zastępca miał połamane żebra i nie powi­nien się ruszać.

— Dziób pełen wody, rufa w górze, zaraz zrobimy grzybka — mel­dował Slavko.

— Trzeba trwać na łajbie ile się da i w ostatniej chwili ewakuować się — stwierdził Ulisses. — Zebraliście kamizelki ratunkowe? Dobrze. Zrobimy tak: Gdy kuter zacznie tonąć, Paweł wyjdzie na pokład, zrzuci na wodę dwie tratwy, zwiąże je liną i będzie pomagał załodze wejść na nie. Slavko zajmie się Jamesem, ja moim zastępcą, Pluvia poholuje Gro­ga, ten otrzeźwieje, gdy poczuje wodę na twarzy.

Czekaliśmy w mesie na nieuniknione, ubrani w kamizelki ratunko­we. Pluvia próbowała zebrać z podłogi strzępy papierów.

— Nie znalazłaś dysku? — pytałem.

— Zgadnij, kto go ukradł? — odpowiedziała wściekła. — Cwaniak wykiwał nas na całej linii.

Na zewnątrz sztorm szalał rzucając kutrem. Słyszeliśmy, jak górny luk drga od uderzenia fal. Gdy cały statek jęknął i rozległ się na nim dziwny zgrzyt, Ulisses otarł łzę w kącie oka.

— Szkoda drania — czule pogłaskał ścianę mesy. — Paweł, idź!

Otworzyłem drzwi z boku mesy prowadzące na pokład kutra. Po­ziom wody sięgał już progu. Trzymając się relingu, dotarłem do umie­szczonych na rufie pojemników z tratwami ratunkowymi. Przyciągnąłem je do wejścia, powiązałem dziesięciometrowym odcinkiem liny i zrzuciłem na wodę. Automaty napełniające je powietrzem zadziałały błyska­wicznie.

— Chodźcie! — zawołałem załogę.

Do pierwszej tratwy wsiedli Slavko z Jamesem i Ulisses z Brookiem. Drugą zająłem do spółki z Grogiem i Pluvią. Gdy morskie fale oderwały nas od burty kutra, ten zaczął powoli zanurzać się dziobem w morzu. Ulis­ses z wściekłością zasunął zamek błyskawiczny tratwy ratunkowej.

Współczesny sprzęt ratunkowy ma nie tylko doskonała pływalność, dobrze zaopatrzoną spiżarnię, ale i specjalne radiostacje wysyłające au­tomatycznie sygnał S.O.S. Stacje na lądzie odbierają go bez trudu i po­trafią go namierzyć, lokalizując w ten sposób rozbitków. Sztorm wciąż szalał, ale ukryci pod wodoszczelnym przykryciem, pewni, że nie uto­niemy, ułożyliśmy się na dnie, czekając na ratunek. Grog zwinął się w kłębek i spał. Pluvia przytuliła się do mnie i tak leżąc obok mnie też zamknęła oczy. Zasnąłem, gdy tylko poczułem, że morze uspokoiło się.

Obudziłem się w ciepłej, suchej, czystej kajucie statku ratunkowe­go. Wokół naszej nieszczęsnej załogi kręcili się ludzie w czerwonych polarach, podający leki, przykrywający nas kocami.

— Ten się obudził! — usłyszałem nad głową krzyk młodzieńca, który mnie doglądał.

Brook jeszcze miesiąc musiał spędzić w szpitalu. Cały ten czas cze­kali na niego Ulisses i Grog. Ten drugi podczas rekonwalescencji przyja­ciela nie wziął do ust ani kropli alkoholu. Podobno wyjście ze szpitala pierwszego oficera „Paradise" uczcili spotkaniem w jednym z gdyńskich lokali.

Slavko i James wyjechali z Polski po tygodniu. Podziękowali za pre­mię i przygodę, polecili się na przyszłość.

Pluvia została jeszcze dwa tygodnie. Próbowaliśmy znaleźć człowieka od sztabek złota, Baturę lub Colina. Policja, prokuratura, Urząd Morski zaangażowały się w sprawę badania wypadku. Podobnie jak nasze, ich działania były bezskutecznie. Najgorsze, że Colin ukradł zdjęcia map. Obawialiśmy się, że mógł bez trudu oczyścić skrytki. Namówiliśmy ko­misarza Misikiewicza z Komendy Głównej Policji, odpowiedzialnego za sprawy kradzieży dzieł sztuki, żeby kazał objąć interesujący nas rejon szczególnym nadzorem policji.

Była połowa kwietnia, gdy żegnałem Pluvię na lotnisku w Gdańsku. Przytuliła się do mnie, a ja objąłem ją i pocałowałem w usta.

— Wiesz, że to ostatni raz? — zapytała.

— Wiem, ale czemu tak jest?

— Tak musi być. Ty i ja musimy odnaleźć swoje światy, bo oboje potrzebujemy spokojnych przystani, a żadne z nas nie zrezygnuje z pracy.

— Nie dasz mi żadnej nadziei?

— Żadnej.

Pluvia odsunęła się, poprawiła płaszcz i odeszła do hali odlotów. Gdy jej samolot startował, a ja siedziałem na Sokole, dostałem od niej SMS-a, tego samego co w Paryżu.

— Jednak jest jakaś nadzieja — pomyślałem, a potem wróciłem do stolicy.

Do połowy czerwca inna sprawa przykuła moja uwagę. Po jej roz­wiązaniu, tuż przed wakacjami, szef wezwał mnie do siebie. W jego ga­binecie był już Misikiewicz. Poznałem tego policjanta przy okazji po­szukiwań relikwii krzyżowca. Siedział przy stoliku kawowym w gabine­cie pana Tomasza. Przywitaliśmy się.

— Siadaj, Pawle — pan Tomasz wskazał mi miejsce. — Mamy mały problem.

— Jaki?

— Pamiętasz twoje poszukiwania na „Von Steubenie" i moje przy­gody w Osowcu?

— Oczywiście. Policja do dziś nie odkryła, jakim cudem Colin uciekł z Polski — dodałem uszczypliwą uwagę.

— Na fałszywy paszport — Misikiewicz obojętnie wzruszył ramio­nami. — To wy, młodzi, podkreślacie, że świat to jedna globalna wioska. Moglibyśmy starać się
o ekstradycję tego człowieka po ujawnieniu miej­sca jego pobytu. Co by nam to dało, skoro nie mamy dowodów rzeczo­wych jego winy?

— Jest jednak coś o wiele ważniejszego — wtrącił się szef. — Poli­cja zdejmuje swoich ludzi z Mierzei Wiślanej.

— Dyskretnie obserwowaliśmy teren, uczuliliśmy Straże Graniczną oraz Leśną, żeby dokładnie sprawdzano obcych przebywających na tere­nie Mierzei, patrolowano lasy — tłumaczył Misikiewicz. — Zbliża się sezon letni i nasi ludzie są potrzebni gdzie indziej.

— Czyli teraz, w zamieszaniu, w tłumie turystów, do skrytki czy skry­tek przenikną ludzie znający ich rozmieszczenie i je opróżnią? — zapy­tałem zdumiony.

— Rozumiem pańskie rozgoryczenie — tłumaczył się policjant. — Nie możemy jednak pilnować Mierzei Wiślanej w nieskończoność, kie­rując się tylko pańskimi zeznaniami. Jest szansa podjęcia śledztwa.

— A jest sens? — zdziwiłem się. — Sami z panem Tomaszem nie mamy szans upilnować całego terenu.

—Jest — pan Tomasz wstał z fotela i podszedł do swojego biurka, z które­go wyjął teczkę, a z niej złożoną mapę Zalewu Wiślanego i okolic. Umo­cował ją szpilkami do tablicy z korka, wiszącej na ścianie. — Podejdź i pokaż, co widziałeś na tych niemieckich mapach. Wysil pamięć.

Misikiewicz razem ze mną podszedł do tablicy, na której wisiała mapa Mierzei Wiślanej. Mimo że obejmowała duży obszar, znalazłem tam wiele dokładnych danych dotyczących ukształtowania i rodzaju terenu, nazw geograficznych.

Zamknąłem oczy, by przywrócić w pamięci obraz z mesy „Paradise", gdy Pluvia fotografowała dokumenty.

— Pamiętam, że Frombork, Tolkmicko i jeszcze dwie miejscowości przy drodze do Elbląga były podkreślone. Za to na Mierzei Wiślanej były jakieś znaki, chyba przy jakiejś górze... nie, to było dalej na północ. Małe krzyżyki były przy nazwach Bałga i Lochstadt.

— O to chodziło — pochwalił mnie pan Tomasz. — Z Osowca wie­my, że Georg Utickal podał jako wskazówkę miejsce określane mianem „Wrzosowego Strażnika". Może to jakaś przenośnia, może konkretny pagórek, wieś, zatoka, cokolwiek. Będziemy tego szukać.

— Jak? — zapytałem. — Nie mamy najmniejszego punktu zaczepie­nia, a nasi przeciwnicy mają mapy.

— Nie pierwszy to raz, gdy tak rozwiązujemy zagadki — tłumaczył Pan Samochodzik. — Będę działał na południowym wybrzeżu Zalewu, ty na Mierzei. Rozdzielimy siły, ale jednocześnie będziemy dostatecznie blisko siebie, żebyśmy mogli współdziałać.

— Otrzyma pan też dobry kamuflaż — uśmiechnął się Misikiewicz.

— Co? — zaniepokoiłem się.

— Zamieszka pan na plaży, będzie pan miał wieżę widokową, szyb­ką łódź na morskim wybrzeżu — zachęcał mnie policjant. — Zajmie pan miejsce strażnika wybrzeża. To starszy człowiek, który na miesiąc wy­jeżdża do sanatorium. Do pana obowiązków będzie należało pilnowanie wieży z radiolatarnią i radarem Straży Granicznej, pomaganie potrzebu­jącym na morzu i rozwiązywanie zagadki, słowem... sielanka.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

WYJAZD NAD MORZE • KRÓLESTWO PO ZDZICHU • MIE­SZKANIEC HANGARU • UROCZA SĄSIADKA • USZKODZO­NY MERCEDES • RATUJĘ PIĘKNOŚĆ NA PLAŻY • POŻYCZO­NA MARYNARKA

Wyjazd w drugiej połowie czerwca nad morze z perspektywą przedłu­żenia pobytu rzeczywiście mógł zapowiadać się jako sielanka. Czegóż można chcieć więcej oprócz szumu fal, błękitu nieba, plaż i plażowi-czek? Gdy jechałem moim Sokołem na Mierzeję Wiślaną, wcale nie cie­szyłem się tą perspektywą. Najbardziej martwiła mnie nasza „pozycja startowa", nie mieliśmy nic, żadnego punktu zaczepienia prócz zwrotu „Heide Warter", ale przecież i co do tego nie mieliśmy pewności. Może ten napis w Forcie Zarzecznym powstał przypadkowo? Przeczuwałem też, że rozwiązanie tej zagadki przyniesie równie przerażające odkrycia jak te z domu Georga Utickala.

Z Warszawy wyjechałem jeszcze przed świtem, by w porze najwięk­szego ruchu być daleko od stolicy. Gdy warszawiacy jeszcze śpią, do­stawcy już jadą do sklepów, więc droga do miasta była zajęta przez cię­żarówki i furgonetki. Jadąc w kierunku Gdańska miałem przed sobą pra­wie pustą, suchą szosę, więc mogłem przyspieszyć. Sokół sprawował się wyśmienicie. Cieszyłem się jazdą, gdy motocykl mknął przed siebie, gdy cieplejszy z każdą godziną wiatr owiewał mi twarz, gdy cały świat wy­dawał się stać otworem, a ja czułem się wolny, prawie jakbym był nisko lecącym ptakiem. Sunąłem przez budzące się wsie i miasteczka.

Na krótko zatrzymałem się w Elblągu, żeby poszukać przewodni­ków po okolicach Zalewu Wiślanego. Niestety, nic takiego nie znalazłem. Około jedenastej dojechałem do wsi Piaski, najdalej na wschód wysunię­tej polskiej osady na Mierzei. Trzy kilometry dalej jest granica z Obwo­dem Kaliningradzkim. Misikiewicz uważał, że oddalenie od głównego ruchu turystycznego skupiającego się na Krynicy Morskiej da mi więk­sze pole manewru.

W Piaskach skręciłem w lewo, pod górę koło kościoła i zgodnie z instrukcją pojechałem drogą wyłożoną betonowymi płytami aż nad brzeg morza. Za moimi plecami był szeroki pas sosnowego lasu, przede mną kilkanaście metrów plaży. Na wydmie stała wysoka na piętnaście me­trów wieża radiolatarni. Była ogrodzona siatką zwieńczoną drutem kol­czastym. Jedyne wejście na zagrodzony teren prowadziło z niewielkiego drewnianego domku. Przypominał wyglądem konstrukcje pierwszych osadników na Dzikim Zachodzie. Z trzech stron otaczała go zadaszona weranda, która obejmowała teren w promieniu czterech metrów od ścian chałupy. Od strony lądu były tam ławy i stoły, od zachodu składowisko złomu, od morza był taras, w sam raz na podziwianie zachodów słońca nad morzem. Od wschodu stała wieża. Do chatki był też przytulony han­gar schodzący już na piaski plaży. Od niego do boi kilkanaście metrów od brzegu była przeciągnięta gruba lina.

Koła Sokoła zabuksowały na piasku, gdy podjeżdżałem pod weran­dę. Gdy tylko wyłączyłem silnik i zsiadłem, drzwi domu otworzyły się. Wyszedł z nich starszy człowiek, na pierwszy rzut oka przypominający wilka morskiego na emeryturze. Był niewysoki, siwy, ze szczeciną kil­kudniowego zarostu. Miał spokojne spojrzenie i umięśnione ręce. Jego ubranie stanowiły wytarte dżinsy i podkoszulek.

— Paweł? — zapytał mnie.

— Paweł Daniec — przedstawiłem się podając mu rękę.

— Zdzich — rzucił zapraszając mnie gestem do środka.

W chacie od razu wchodziło się do dużego pomieszczenia stanowiące­go połączenie salonu i kuchni. Po lewej stronie był aneks kuchenny, a po­kój ciągnął się aż na drugą stronę. Siedząc na kanapie mogłem patrzeć w ekran starego telewizora lub przez wielkie okno na morze. Umeblowa­nie powstało z zebrania mebli ze wszystkich chyba epok XX wieku, od ładnego przedwojennego kredensu gdańskiego, przez stary, ręcznie ro­biony stół w kuchni, powojenną meblościankę z barkiem i niszą na tele­wizor, kanapę z wystającą sprężyną, fotele pokryte poprzecieraną skórą. Z salonu można też było wyjść na werandę. Po prawej stronie były drzwi prowadzące do ogrodzonego terenu wieży. Na jej szczyt wchodziło się po schodkach. Pod jej potężnymi słupami było wejście do piwnicy.

— Procedura kontroli sprzętu na wieży jest taka, że co najmniej dwa razy dziennie wchodzisz na wieżę — tłumaczył mi pan Zdzich. — Wszy­stkie lampki kontrolne muszą palić się na zielono. Jak gdzieś zobaczysz czerwone światło albo diodę, która się nie pali, dzwonisz z radiotelefonu na wieży. Wykręcasz 089, mówisz „Ja zero, osiem, dziewięć" i przedsta­wiasz swój problem. Na miejscu jest trochę części zapasowych, więc czasami naprawy będziesz sam przeprowadzał, bo nie zawsze opłaca się przysłać konserwatorów. To radiolatarnia pomocnicza czekająca, w za­sadzie na likwidację. Utrzymywano ją czekając, czy Rosjanie otworzą żeglugę przez Cieśninę Piławską. Do dziś siedzą na tej dziurze jak pies ogrodnika.

Roześmiałem się ubawiony porównaniem. Wróciliśmy do chaty. Pan Zdzich pokazał mi pokoik, w którym stały: metalowe łóżko, z którego nikomu nie chciało się nawet zedrzeć szpitalnej bieli, metalowa szafa rodem z koszar i dwa kufry.

— To moje — mój przewodnik wskazał na dwa ostatnie sprzęty. — Nie ruszaj, bo inaczej jak wrócę, to ci kulasy poprzetrącam. Jasne?

— Jasne — odpowiedziałem.

Sypialnia przytłaczała nie tylko ciasnotą, ale i maleńkim, brudnym oknem. Wyszliśmy na werandę od strony morza.

— Tam jest hangar — pan Zdzich wskazał szopę. Wyglądał jak ge­nerał stojący na wzgórzu i wydający sztabowi ostatnie dyspozycje przed bitwą. — Są tam dwie rzeczy, za które odpowiadasz głową. Pierwsza, to łódź motorowa. Ma osiem metrów długości, półsztywne dno, napełnione powietrzem, wielokomorowe burty, dwa potężne silniki. Nie ma szyb­szej i bezpieczniejszej jednostki na wybrzeżu stąd do Gdańska. Ma je­den feler. Zmokniesz na niej, bo nie ma dachu. Nazywa się „Chimera". Spuszczasz ją na wodę, otwierając drzwi hangaru i puszczając hamulce wózka, na który jest załadowana. Zjeżdżasz do wody, wózek sam hamuje na specjalnych buforach, a ty możesz płynąć choćby do Szwecji albo Leningradu.

— Petersburga — poprawiłem staruszka. — Rosjanie wrócili do sta­rej nazwy miasta.

— Za jakiś czas może wrócą do Leningradu.

— Jak potem wprowadzić łódź do hangaru? — zapytałem.

— Płyniesz na wstecznym do brzegu. Wózek ma dwa drągi po pra­wej stronie. Przybijasz tam prawą burtą, cumujesz „Chimerę", wysia­dasz, idziesz do hangaru i kręcąc korbką wciągasz wózek.

— To waży co najmniej pół tony — zauważyłem.

— Pimpek pewnie ma metr wysokości, sześćdziesiąt kilogramów wagi i zęby jak szable dzika — zażartowałem.

— Jakbyś zgadł — pan Zdzieli ponuro pokiwał głową. — Młody jesteś, dasz sobie radę.

Pan Zdzich nakarmił mnie wędzonym węgorzem, ubrał się i ruszył do Piasków, by stamtąd odjechać do Krynicy Morskiej i dalej do sanato­rium.

— Szambo wywiezione, zapas konserw w lodówce, a benzyny w ko­mórce pod wieżą — powiedział, nim zniknął wśród drzew.

Zostałem sam na tym dziwnym gospodarstwie. W pierwszym rzę­dzie postanowiłem poznać mojego współlokatora, więc poszedłem do hangaru. Zastukałem w ścianę, żeby sprawdzić czujność psiny. W środ­ku panowała cisza. Nacisnąłem klamkę i otworzyłem drzwi. W tym mo­mencie w moją pierś coś silnie uderzyło. Upadłem na plecy, a nad twarzą ujrzałem pysk wielkiego psa. Rzeczywiście, miał prawie metr wzrostu, ale nie był ciężkim bydlęciem, lecz przypominał nieco charta. Miał wą­ski, długi pysk, lekko obwisłe uszy, smukłą sylwetkę i umięśnione, ale szczupłe łapy. Jego miedzianoruda sierść lekko lśniła w słońcu. Miał mądre brązowe oczy. Nie szczerzył na mnie kłów, tylko przyglądał mi się z ciekawością.

— Pimpek, do budy! — krzyknąłem próbując wykrzesać w nim odruch posłuszeństwa.

Pies zamerdał ogonem i węszył w powietrzu.

— Twój pan pojechał do sanatorium — tym razem przemawiałem spokojnie. — Mogę wstać? — zapytałem i poruszyłem się, chcąc stanąć na równe nogi.

Pimpek warknął krótko, ostrzegawczo.

— Pimpek, teraz ja mam się tobą opiekować — mówiłem. — Bądź grzeczny i puść mnie. Musimy jakoś się dogadać, bo jesteśmy na siebie skazani. Beze mnie nie otworzysz sobie puszki zjedzeniem, worka z kar­mą. Będziesz tu tak stał? W końcu ktoś się tobą zainteresuje i trafisz do schroniska.

Na ostatnie słowa Pimpek podkulił ogon i skomląc wycofał się. Na­tychmiast usiadłem.

— W porządku, nie chcę cię wysyłać do schroniska — powiedzia­łem.

Pimpek na wspomnienie schroniska zareagował histerycznie i uciekł do hangaru. Miałem wyrzuty sumienia, że tak go straszyłem. Zajrzałem do budynku. Pimpek miał tam wygodne legowisko w rogu. Środek zajmował wózek z imponującą łodzią pontonową.

— Jesteś głodny? — zapytałem psa. Pimpek zerkał na mnie z wyrzutem.

— Przyniosę ci jedzenie i wodę — zapowiedziałem. Poszedłem do chaty i w kuchni poszukałem puszki z jedzeniem dla psa. Na kuchni z fajerkami stał ciepły jeszcze gar pełen kaszy. Zmiesza­łem mięso z kaszą, wyłożyłem do miski. Z kranu nabrałem do pustej butelki po napoju wody i wziąłem czystą miskę. Wróciłem do hangaru, podałem Pimpkowi jedzenie, nalałem mu wody. Pies nieufnie wyciągał nos w kierunku smakowitego zapachu, ale nie ruszył się z miejsca.

— Dobrze — wzruszyłem ramionami. — Zgłodniejesz, to zjesz. Wyszedłem z hangaru, zamknąłem drzwi i ruszyłem na spacer wokół mojego obejścia. Myszkowałem po lesie, wydmach i plaży, mając cały czas w zasięgu wzroku chałupę. Zauważyłem, że na zachód ode mnie, w odległości około trzystu metrów, stał na wydmach biały, elegancki dom. Przed jego podjazdem był zaparkowany najnowszy model merce­desa. Młoda kobieta, w wieku około trzydziestu pięciu lat, była zajęta wyjmowaniem zakupów z bagażnika auta. „Żona gangstera albo bizneswomen" — pomyślałem. Pięćdziesiąt metrów dalej stał dom w stylu góralskim, dwupiętrowy. Od niego dolatywały dźwięki muzyki. Na koniec obchodu wszedłem na wieżę. Jej szczyt zajmował powierzchnię dziewięciu metrów kwadrato­wych. Dokoła był metrowej szerokości podest z wysoką barierką. Z wy­sokości kilkunastu metrów Mierzeja Wiślana wydawała się bardzo wą­skim skrawkiem terenu, gdzie wody Zalewu i morza prawie stykały się. W środku wieży, oprócz aparatury nadawczej zajmującej połowę pomie­szczenia, był też maleńki stoliczek i krzesło. Na blacie stały butelka podłej marki alkoholu i lornetka. Obok leżała kartka wyrwana z notesu.

— Gdyby naszedł cię podły nastrój, to wypij za moje zdrowie — czytałem na głos. — Gdy będziesz się nudził, zerknij w lewo, to się roze­rwiesz.

Na dole podpisał się „Zdzich". Wziąłem lornetkę i przyjrzałem się okolicy. Gdy mój wzrok padł na biały domek, zobaczyłem tę samą nie­wiastę, jak w stroju kąpielowym wyszła na taras, ułożyła się na leżaku i opalała sącząc drinka i czytając kolorowy magazyn. W chacie góral­skiej na balkonie na krześle siedział młodzian o długich, niechlujnie uło­żonych włosach, ubrany w szorty i koszulę w kwiatki. Łyżeczką od her-

baty nabierał dżem ze słoika i rzucał te słodkie bomby w kierunku obra­zu na sztaludze. Pokręciłem głową, nie dowierzając temu co widzę.

Zerknąłem na zegarek. Zbliżała się piętnasta. Sprawdziłem, czy kontrolki świecą się na zielono i zszedłem do chaty. Rozpakowałem swoje rzeczy do szafy, wprowadziłem Sokoła pod wieżę i zrobiłem sobie ja­jecznicę na obiad.

Wyniosłem jedno z krzeseł na werandę od strony morza. Wpatrując się w fale, ogniki słońca połyskujące na ich grzbietach, jadłem i myśla­łem nad tym, co powinienem czynić w najbliższych dniach. Gdy podnio­słem kolejny kęs jajecznicy do ust, nade mną rozszalało się piekło. Usły­szałem charakterystyczny dźwięk dzwonu okrętowego. Szybko zerkną­łem do góry. Rzeczywiście wisiał tam nieduży, ale obdarzony mocnym brzmieniem dzwon. Zauważyłem, że jego serce uderzało o brzegi poru­szane za pomocą sznura, którego drugi koniec znajdował się w domu. Wpadłem do salonu, śledząc, dokąd zaprowadzi mnie linka. Znikała w środku dużego zegara wiszącego na ścianie. Otworzyłem skrzynkę i zauważyłem, że ktoś za pomocą prostych przekładni skonstruował me­chanizm szarpiący linką uwiązaną do dzwonu co pół godziny i o każdej pełnej godzinie. Jednym ruchem można było sygnalizację wyłączyć.

Wróciłem na werandę. Jajecznica z pozostawionego tam talerza zniknęła ! Tyłem do mnie, na brzegu wydmy siedział Pimpek. Wydawał się być zapatrzony w morze.

— Smakowało?! — krzyknąłem do psa. Nie zareagował.

— Zrobię sobie drugą, lepszą — odgrażałem się.

Widziałem, że Pimpek oblizał się. Poszedłem do hangaru, by spraw­dzić, czy zjadł swój posiłek. Nawet nie tknął. Wypił tylko wodę. Przy okazji odkryłem jego tajne wyjście na zewnątrz. Pod jedną ze ścian miał podkop, który prowadził do psiej budy stojącej przy ścianie na zewnątrz.

— Pilnuj chaty — rozkazałem Pimpkowi, gdy przechodziłem obok niego.

Odwrócił łeb, jakby udawał, że nie słyszy. Wyprowadziłem Sokoła na drogę i odjechałem do Krynicy Morskiej — na obiad. Już wcześniej zauważyłem, że w Piaskach przed sezonem nie było przyzwoitej jadło­dajni. W Krynicy bez trudu znalazłem czynny i dobry bar z tanim, smacz­nym jedzeniem. Przy okazji przyglądałem się grupkom nielicznych tury­stów. Nie zobaczyłem niczego podejrzanego. Ruszyłem w drogę powrot­ną do mojego nowego domu. Miałem do przejechania kilka kilometrów.

Właśnie mijałem Wielbłądzi Garb, najwyższe wzniesienie na Mierzei, o wysokości 49 m nad poziomem morza, gdy ujrzałem stojącego na po­boczu mercedesa i kobietą rozpaczliwie machającą ręką. Musiałem być niesamowitym szczęściarzem, że akurat mnie trafił się zaszczyt niesie­nia pomocy tej niewieście. Zatrzymałem Sokoła, zdjąłem kask i okulary przeciwsłoneczne. Mogłem z bliska przyjrzeć się tej damie.

Była wysoką blondynką o lekko kręconych, sięgających za ramiona włosach. Miała niebieskie oczy, prawie turkusowe. Jej twarz przypomi­nała ideały piękności rodem z XIX wieku; tak sobie wyobrażałem hrabi­nę Wąsowską, gdy czytałem „Lalkę" Bolesława Prusa. Była przy tym niesamowicie zgrabna, co uwydatniały obcisłe spodnie i koszula zawią­zana na brzuchu, odsłaniająca i pępek, i dekolt.

— Umie pan wymienić koło? — zapytała mnie.

Zerknąłem na prawy bok wozu. Jego tylne koło rzeczywiście miała kapcia.

— Oczywiście — odpowiedziałem. — Ma pani koło zapasowe?

— W bagażniku — poprowadziła mnie na tył auta.

Gdy pochyliła się nad otwartym bagażnikiem, stojąc z tyłu mogłem podziwiać jej kształty. Z trudem oderwałem od niej wzrok i zerknąłem na audi, które zatrzymało się obok nas.

— Cześć, laska! — okno od strony pasażera powoli otworzyło się, a na zewnątrz wyjrzał ogolony na łyso młodzian z kłębami mięśni na ramio­nach. Gotów byłem przysiąc, że miał spodnie dresowe z przynajmniej czte­rema paskami na bokach i świecące adidasy. — Co robisz wieczorkiem?

Kobieta wyprostowała się i spojrzała w stronę mężczyzn w audi. W jej wzroku było coś takiego, że ja na ich miejscu zrezygnowałbym z dalszej dyskusji. Oni jednak musieli wykazać się jako letni podrywacze.

— Masz fajną bryczkę — zagadnął łysy. — Może chcesz się z nami przejechać?

— Nie, dziękuję — usłyszeli odpowiedź.

— Wpadniesz do nas na imprezę?

— Nie.

— Laska, nam się nie odmawia. Kobieta stanęła przed łysolem.

— Proszę stąd odjechać, nie życzę sobie panów towarzystwa — po­wiedziała.

— Fiuuu... Chodź do mnie... — łysol wyciągnął rękę do kobiety i ści­snął ją za łokieć.

— Słyszałeś, co mówiła ta pani? — odezwałem się. Dopiero teraz łysy zainteresował się moja osobą.

— Spadaj! — warknął w moją stronę.

Facet gotów był wysiąść z samochodu, żeby się ze mną zmierzyć. Na szczęście zza zakrętu drogi wyjechał jakiś samochód i audi z piskiem opon odjechało.

— Jeszcze się spotkamy — usłyszałem.

Poczułem lekki dreszcz niepokoju. Tacy dranie rzeczywiście gotowi byli czepiać się
z byle powodu.

— Dziękuję — powiedziała kobieta masując sobie łokieć.

— Za co? — zdziwiłem się wyjmując zapasowe koło z bagażnika.

— Za pomoc.

— Nie wiem, czy dałbym radę tym bandziorom.

— Lidia — kobieta podała mi dłoń. — Dla przyjaciół Lidka.

— Paweł — przedstawiłem się.

— To ty jesteś nowym latarnikiem?

— Tylko chwilowo, w zastępstwie.

— Jak cię przyjął Pimpek?

— Chłodno, ale przyjaźnie. Zjadł moją jajecznicę.

— Musisz robić dobrą.

— Kawaler w pewnym rzeczach dochodzi do perfekcji — żartowa­łem wymieniając przebite koło.

— Jak to się stało, że tu trafiłeś?

— Przez znajomości. Czasami człowiek, który zużyje w tydzień za­pas szczęścia za cały rok potrzebuje odpoczynku. Czegóż można chcieć więcej? Domek na plaży, urocza sąsiadka... — uśmiechnąłem się.

— Może nie jestem taka urocza? Może zachowanie kobiety, które sugeruje, że sensem jej życia jest tylko opalanie się na tarasie, to pozo­ry...

Poczerwieniałem na twarzy. Widziała, że przyglądałem się jej przez lornetkę.

— Nie przejmuj się — Lidia poklepała mnie po ramieniu. — Zdzich próbował zajrzeć przez okno łazienki, gdy się kąpałam.

— Wygląda na twardziela.

— W jego wieku upadki z pierwszego piętra bywają niebezpieczne. Spojrzałem na Lidię zaskoczony tym stwierdzeniem.

— Kratki od winorośli nie wytrzymują ciężaru mężczyzny — wyja­śniła.

Skończyłem wymieniać koło i uszkodzone pakowałem do bagażni­ka.

— Pamiętaj o kupnie nowej opony — pouczałem Lidię. — Zapas musi być zawsze w dobrym stanie.

— Jasne. Może wpadniesz do mnie wieczorem? — zapraszała mnie Lidia wsiadając do mercedesa. — Na romantyczną kolację?

— Tak, o której?

— O dwudziestej pierwszej — usłyszałem, a potem mercedes ruszył zostawiając mnie na poboczu w tumanie kurzu.

Wsiadłem na Sokoła i wróciłem do chaty. Pimpek trwał na posterun­ku śpiąc na wydmie. Nawet nie podniósł łba, gdy przyjechałem. Odsta­wiłem motocykl za ogrodzenie, pod wieżę. Usiadłem pod dachem we­randy. Zastanawiało mnie, co kryło się za zaproszeniem Lidii. Przecież nie co dzień kobiety zapraszają nieznanych sobie mężczyzn na kolację. Mogło być też tak, że nowy mężczyzna w sąsiedztwie, z którym mogła poflirtować, stanowił miłą odmianę w nudnej sielance.

Nagle Pimpek podniósł jedno ucho i otworzył jedno oko. Zerknąłem, co zainteresowało psa. Po plaży, w naszym kierunku szła jakaś dziew­czyna o długich, czarnych jak smoła włosach. Po obu stronach szło dwóch łysoli, którzy co chwila szarpali ją za plecak. Nie wiedziałem, czy chcieli wyrwać bagaż, czy przyciągnąć ją do siebie.

— Pimpek! — zawołałem psa wstając. — Nie wiem, czy jesteś dżen­telmenem, ale idę kobiecie na pomoc.

O dziwo, pies zareagował. Leniwie przy tym się przeciągnął. Łysi tymczasem zatrzymali dziewczynę i zaczęli się z nią szarpać. Pobiegłem w ich kierunku.

— Znowu się spotykamy! — krzyknąłem, gdy byłem dwadzieścia metrów od nich.

Obaj spojrzeli na mnie. Wreszcie jeden z nich rozpoznał mnie.

— To ten frajer z drogi — oznajmił koledze.

To było jak zawołanie bojowe. Ruszyli na mnie niczym stado żu­brów, z pochylonymi głowami i rozstawionymi niczym rogi rękoma. Nie miałem wyjścia i musiałem walczyć. Wyskoczyłem i kopnięciem w pierś przewróciłem jednego z nich. Z drugim wdałem się w pojedynek bokser­ski. W tym czasie drugi zaszedł mnie od tyłu i na chwilę odebrał dech serią ciosów w nerki. Padłem na piasek. Wtedy bandziory zaczęły mnie kopać.

— Pimpek! —zawołałem psa.

Rozejrzałem się, gdzie on jest. Siedział sobie spokojnie na piasku i przyglądał się walce. Łysi zarechotali złośliwie, widząc, na czyją liczę pomoc. Musiałem wywinąć się spod ich nóg. Przetoczyłem się przewra­cając jednego z nich. Gdy obaj byliśmy w parterze, długim wymachem nogi trafiłem go w splot słoneczny. Zerwałem się, zachwiałem, zrobiłem unik i pięścią trafiłem drugiego między oczy. Padł jak przebity szpilką balon. Obmacałem się, by sprawdzić, czy wszystkie kości mam całe, czy nie krwawię.

— Wszystko w porządku? — zapytałem dziewczynę.

Miała najwyżej dwadzieścia pięć lat. Była bardzo wysoka, szczupła. Miała ładne, trochę latynoskie rysy twarzy, figurę podkreślającą jej ko­biece atrybuty. Może miała kompleksy, ale wyglądała naprawdę wspa­niale, tym bardziej że założyła krótkie szorty i bluzeczkę na ramiączkach.

— Zapraszam do mnie, tam trochę ochłoniesz, zadzwonisz po znajo­mych — zachęcałem ją.

W tym momencie usłyszałem za sobą straszliwy warkot. Aż podsko­czyłem zaskoczony. Obejrzałem się. To Pimpek stał nad jednym z ban­dziorów, który przed chwilą usiłował wstać. Szczerzył zęby, a w jego gardle aż gotowało się ze złości.

— Chodźmy — pociągnąłem dziewczynę.

Drugi łysol podniósł się i wtedy pies rzucił się na niego i podobnie jak mnie przy hangarze powalił na ziemię. Znowu straszliwie zawarcza­ło. Dziewczyna bez słowa szła za mną. Założyłem sobie na plecy jej bagaż. Stojąc na werandzie chaty ujrzałem komiczną scenę, jak Pim­pek powala raz jednego łajdaka, raz drugiego, żadnemu nie pozwalając wstać. Uśmiechnąłem się zadowolony, że chociaż taki miałem pożytek z tego psa.

Otworzyłem drzwi do salonu. W środku była Lidia. W ręku miała duże zawiniątko.

— Było otwarte — tłumaczyła się. — Pomyślałam, że jadąc na odludzie nie zabrałeś marynarki i białej koszuli. Przypadkiem miałam to w szafie i ci przyniosłam... ale widzę, że niepotrzebnie — dodała po chwili, widząc wchodzącą do chaty brunetkę.

ROZDZIAŁ ÓSMY

KLUCZ UTYKAŁY • JAK ZŁAMAĆ SZYFR? • ZNACZENIE ALFY I OMEGI • WYJAZD DO FROMBORKA • BATURA NA WZGÓRZU KATEDRALNYM • DRUGI ATAK BANDZIORÓW • PSIE SMAKOŁYKI • AFRODYTA Z BAŁTYKU

Gdy tylko Paweł wyjechał na Mierzeję, zacząłem przygotowania do wyprawy nad Zalew Wiślany. Spakowałem swoje rzeczy, namiot i zają­łem się czytaniem informacji o historii regionu. Z poprzednich przygód znałem wybrzeże Zalewu, ale wolałem utrwalić sobie wiadomości. Kie­dy czytałem, zadzwonił telefon.

— Dobry wieczór, panie Tomaszu! — usłyszałem głos Wydry.

— Witaj.

— Wie pan, jaki jutro jest dzień?

— Piątek — odpowiedziałem.

— To też, ale to koniec szkoły!

— O, to chyba się cieszysz?

— Pewnie, tym bardziej że obiecał nam pan wyjazd na poszukiwa­nie skarbów.

— Obiecywałem? — powątpiewałem. — Jesteś tego pewny?

— Tak — głos Wydry zhardział. — Poza tym mamy dla pana dobrą wiadomość.

— Jaką?

— Znaleźliśmy klucz Utykały.

— Klucz do czego?

— Do skrytek. Zabierze nas pan ze sobą na wakacje?

— Na całe? — przestraszyłem się.

— No, nie — Wydra roześmiał się. — Rozwiążemy z panem kilka zagadek i wrócimy do domu. Wchodzi pan z nami w układ?

— Przykro mi, ale nie wchodzę w żadne układy i nie poddaję się szantażowi — odpowiedziałem.

Po drugiej stronie linii słyszałem, jak chłopcy rozmawiali ze sobą szeptem.

— Halo? — odezwał się Łoś.

— Witaj, Łosiu.

— Przepraszam za Wydrę. Nie chciał pana do niczego zmuszać. Zna­leźliśmy ciekawą rzecz i pomyśleliśmy, czy nie chciałby pan zabrać nas ze sobą na poszukiwania.

— Co znaleźliście?

— Niedawno jeszcze raz weszliśmy do szybu stanowiska obserwa­tora. Zauważyliśmy, że u spodu kopuły, poniżej napisu o tym „Wrzoso­wym Strażniku" ktoś wzmocnił betonowy gruz cementem. Kilka kawał­ków betonu poluzowało się, więc je poruszyliśmy i w dziurze znaleźli­śmy łuskę od niemieckiego pocisku przeciwlotniczego kalibru 20 mili­metrów. W środku była pogięta niewielka aluminiowa tabliczka z wyry­tymi na niej literami i cyframi.

— Przyjadę do was jutro w południe. Spotkajmy się w Forcie Zarzecznym — proponowałem.

— Będziemy na pana czekać — odpowiedział Łoś.

— Przynieście świadectwa — powiedziałem na pożegnanie. Bałem się brać ze sobą młodych ludzi na niebezpieczną wyprawę. Przygody Pawła dowiodły, że ludzie szukający złota i skarbów nie cofają się przed niczym. Czułem, że nie uda mi się uwolnić od pomo­cy chłopców. Nazajutrz spakowałem bagaże do wehikułu, zatanko­wałem i wyjechałem w kierunku Białegostoku. Tak jak obiecałem chłop­com, w południe podjechałem na parking koło fortu. Czekali na mnie siedząc przed tradytorem, który skrywał ostatnie posłanie od Georga Utickala. Oprócz Wydry i Łosia był też Bóbr. Po powitaniu Bóbr podał mi blaszkę. Miała kształt kwadratowej tabliczki o bokach długości pię­ciu centymetrów. Na trawie zobaczyłem łuskę od pocisku, domyśliłem się, że to w niej była ukryta wiadomość. Otwór łuski był do niedawna zawoskowany. Sama tabliczka była kilka razy zgięta w niekształtny rulonik, by zmie­ściła się w łusce. Z jednej strony wyryto następujące napisy:

MEKKA

KOLN 5491

HW

Z drugiej strony były rzędy i kolumny cyfr i liter:

NXLXÓXK

EwMNHAB

HaNUARF

RbKEFAT

UgSEFAS

NdVHÓRD

Obejrzałem uważnie blaszkę próbując odnaleźć sens w układzie liter.

— Mogę ją sobie przerysować? — zapytałem chłopców.

— Będziemy szczęśliwi, jeżeli pan ją sobie weźmie i do czegoś się panu przyda — odpowiedział Łoś.

— Kiedy jedzie pan nad Zalew? — zapytał Wydra.

— Dlaczego przypuszczacie, że tam jadę?

— Przeczytał pan chyba to samo co my — odparł chłopiec wymow­nie patrząc na tabliczkę.

— Niby co? — udawałem, że nie rozumiem.

— W pierwszej kolumnie od lewej jest niemieckie słowo „Nehrung", bez „g", a oznacza ono Mierzeję — odezwał się Bóbr. — To chyba nie przypadek, że w trzeciej kolumnie od prawej poniżej „Ó" jest słowo „HafT, czyli Zalew.

— Może chodzi o Zalew i Mierzeję Kurońską? — powątpiewałem.

— Pan doskonale wie, że chodzi o Zalew i Mierzeję Wiślaną— od­parł Bóbr. — Pan to wie, bo złamał szyfr tej tabliczki.

Uśmiechnąłem się.

— Schlebia mi twoja opinia, ale niestety nie złamałem szyfru.

— Ale tabliczkę pan bierze i jedzie nad Zalew Wiślany?—upewniał się Wydra.

— Pojechałbym tam i bez tabliczki. Jej odnalezienie uświadomiło mi tylko, że mam pewne szansę w wyścigu do skarbu.

— Dlaczego? — zdziwił się Bóbr.

— Z tego, że do Utickala przyjeżdżali ludzie z Niemiec chcący otrzy­mać wskazówki prowadzące do skrytek wynika, że drugi oficer Wehrmachtu nie przeżył wojny lub nie zostawił żadnych śladów. Ten łotewski SS-man też pewnie nic nie wiedział, a jedyny jego trop stanowił plan fortu w niedostępnej dla niego twierdzy. Niedawno mój współpracownik uczestniczył w wydobyciu z wraku teczki kolegi Utickala. Znajdujące się w środku mapy przepadły, a fotokopie ktoś ukradł, ale wydaje mi się, że same mapy nie wystarczą.

— Zabierze nas pan ze sobą? — prosili Wydra i Łoś.

— A wasi rodzice wiedzą o tym pomyśle? — upewniałem się.

— Tak, nawet dali nam kieszonkowe i konserwy — przekrzykiwali się chłopcy.

Bóbr poważnie pokiwał głową na znak, że wszystko jest już zała­twione.

— Pokażcie świadectwa — poprosiłem chłopców.

Łoś swoje, ozdobione czerwonym paskiem trzymał za pazuchą ko­szuli. Wydra cenzurkę zmiął w tylnej kieszeni spodni. Jedynie z wycho­wania fizycznego miał szóstkę i z historii czwórkę. Reszta ocen, w co ufałem, była „mocnymi trójami".

—- Łoś w porządku, ale Wydra... — zawiesiłem głos.

— Każdemu może się noga obsunąć — bronił się.

— Musimy z Łosiem naradzić się, czy cię bierzemy — stwierdziłem.

— Żebyś za bardzo nie odstawał poziomem intelektualnym — dodał Łoś.

Wydra spąsowiał na twarzy. Już pomyślałem, że się obrazi, ale stłamsił w sobie fałszywa dumę i czekał na wynik mojej debaty z Łosiem.

— Zabierzemy ciebie pod dwoma warunkami — Łoś oznajmił nasze ultimatum. — Po pierwsze, będziesz naszym kwatermistrzem robiącym wszystkie zakupy. Po drugie, będziesz pełnił dyżur w kuchni co drugi dzień, gdy my co trzeci.

— To jawna niesprawiedliwość — Wydra wstał. — Ale zgadzam się. Pojechaliśmy więc wpierw do domu Wydry, potem — Łosia. W obu powtórzyliśmy rytuał rozmowy z rodzicami, skromnego poczęstunku, uścisków i banknotów ukradkiem wciskanych do kieszeni chłopców przez ojców „na czarną godzinę". Obiecałem, że najdalej za dwa tygodnie chłop­cy wrócą do domów; zostawiłem też swój numer telefonu komórkowe­go. Na koniec pożegnaliśmy Bobra. Gdy dojeżdżaliśmy do Grajewa, Wydra wyjął ze schowka atlas samochodowy.

— Panie Tomaszu, dokąd jedziemy? — zapytał.

— Do Fromborka — odpowiedziałem.

— Dlaczego akurat tam?

— Tak każe tabliczka.

— Co?! Pan zna znaczenie szyfru?! Jednak Bóbr miał rację! — prze­krzykiwali się, prawie podskakując na tylnym siedzeniu.

— Nie, przyjrzyjcie się jej. Tam jest początek nazwy miasta From­bork.

— Gdzie? — nie dowierzał Wydra.

— Jaki jest klucz? — dopytywał się Łoś. Uśmiechnąłem się.

— Nie ma klucza. W trzecim rządzie od góry, gdzie jest grecka litera alfa od prawej do lewej przeczytacie niemieckie słowo „Frau".

— A gdzie tu jest Frombork? — Wydra nie dawał za wygraną.

— Frombork po niemiecku nazywał się Frauenburg, co oznaczało „Miasto Pani", w domyśle Matki Boskiej.

— A dlaczego chce pan zacząć właśnie od Fromborka? — pytał Łoś.

— Jeżeli dobrze rozumuję, że „Frau" to skrót od Fromborka, bo wła­śnie w tym mieście powinniśmy zacząć. Alfa jest pierwszą literą grec­kiego alfabetu. Zauważcie, że umieszczono pod sobą alfę, betę, gammę, deltę, a nad nimi omegę — ostatnią w alfabecie. W Apokalipsie święte­go Jana jest napisane: „Jam jest alfą i omegą—początkiem i końcem — mówi Pan Bóg, który jest i który był, i który będzie na wieki". Może tam gdzie jest alfa trzeba zacząć, a gdzie omega skończyć?

Około godziny piętnastej byliśmy w Pasłęku. Poszukaliśmy tam baru szybkiej obsługi.

— Czy mogę mieć dzisiaj dyżur w kuchni? — zapytał Wydra, gdy jedliśmy.

— Nie, dzisiaj ja go mam — odpowiedziałem jedząc zupę pomido­rową. — Jutro wstaniesz o świcie i pójdziesz kupić na śniadanie mleko i jajka. Zrobisz jajecznicę
z cebulką na kiełbasie.

— Nigdy nie gotowałem — wyznał Wydra.

— Jajecznicy się nie gotuje, tylko smaży — pouczałem chłopca. — Nauczysz się.

Po południu byliśmy we Fromborku. Miasto niewiele zmieniło się od czasu gdy byłem tu ostatnio i gdy razem z harcerzami szukałem skry­tek hitlerowskiego rabusia. Zatrzymaliśmy się w Domu Turysty PTTK. Chłopcy zajęli jeden pokój, ja drugi. Dałem im wolny wieczór, by mogli nacieszyć się swobodą. Sam poszedłem na pobliskie wzgórze katedral­ne. Przeszedłem po moście nad resztkami barbakanu i stanąłem naprze­ciw sławnej i pięknej katedry fromborskiej. Szczególny urok katedry fromborskiej polega na jej architektonicz­nym nawiązaniu do budowli cysterskich, co wynikało z militarnego cha­rakteru zabudowy wzgórza katedralnego. Jej wydłużony do ośmiu przę­seł korpus miał zapewnić odpowiednią liczbę ołtarzy dla szesnastu ka­noników warmińskich. Budowę świątyni rozpoczęto w pierwszej połowie XIV wieku, a pierwszy etap prac zakończono zapewne w 1388 roku. Od połowy XIV wieku wzgórze zaczęły otaczać mury. Wszystkie wej­ścia do katedry były zamknięte, więc mogłem tylko stanąć przed porta­lem i przez kraty i grube szkło podziwiać wnętrze.

Potem poszedłem pod oktogon, który kiedyś stał się miejscem mego zwycięstwa nad Waldemarem Baturą. Nagle, jak za sprawą złego uroku, w południowej bramie nad barbakanem zobaczyłem Jerzego Baturę, syna Waldemara, który wzorem ojca zszedł na złą drogę. Gdyby nie jego to­warzystwo, nie zareagowałbym tak jak zareagowałem. Skryłem się za drzewem i stertą cegieł ułożonych przez remontujących jedną z wież flan­kujących południowy mur. Jerzemu Baturze towarzyszył znajomy nau­czyciel — pan Makaron.

Obaj podeszli do portalu i długo mu się przyglądali. Wreszcie Batura pokazał coś panu Makaronowi, zrobił zdjęcie i poszli między mur północny i katedrę. Poszedłem za nimi. Wędrowali po terenie międzymurza i o czymś żywo dyskutowali, a przy tym wszystkim uważnie lustrowali mury.

Zawróciłem do portalu wewnętrznego, by zobaczyć, co tak zaintry­gowało moich przeciwników. Został on wykuty w wapieniu w końcu XIV wieku i przedstawia postaci świętych. Czasami historycy interpre­tują to jako alegorię całego Kościoła jako społeczności. Długo wpatry­wałem się w figury, by u jednej z nich na księdze trzymanej w lewej ręce dojrzeć wykute niewielkie litery: „HW". Był to stosunkowo świeży ryt. Postać ta prawą rękę miała skierowaną w stronę Zalewu Wiślanego, jak­by wskazywała tam konkretne miejsce.

Nauczyłem się od Pawła, że w czasie wypraw zawsze warto mieć ze sobą kompas
i mapę okolicy. Z kieszeni kurtki wyjąłem te rzeczy, środek kompasu wycelowałem na wzgórze katedralne na mapie. Stanąłem przed portalem i sprawdziłem, jaki kierunek wskazuje ręka postaci i porówna­łem go, dokąd prowadzi na mapie. Zaskoczony odkryciem schowałem wszystko i wróciłem do schroniska. Chłopców jeszcze nie było, więc jeszcze raz na spokojnie rozłożyłem mapę.

***

Lidia bez słowa położyła ubrania na oparciu jednego z krzeseł i wy­szła. Wybiegłem za nią.

— Ci podrywacze z drogi próbowali jej zrobić krzywdę — tłuma­czyłem się.

Palcem pokazałem jej Pimpka wciąż ćwiczącego z bandziorami pady na piasek.

— Jeszcze parę dni pokręcisz się po okolicy, a zgromadzisz mały harem — słowa Lidii aż ociekały jadem złośliwości. Ręce opadły mi z bezsilności i nagle zauważyłem, że z niezrozumia­łych powodów zależy mi na opinii tej kobiety. Bez słowa odwróciłem się, by wrócić do domu.

—Pimpek! Zostaw panów! — krzyknąłem, nie bardzo wierząc w sku­teczność tego polecenia.

O dziwo, Pimpek zareagował. Zrobił wokół łysoli trzy kółka i wyra­źnie zadowolony przybiegł do mnie. Ostatnie metry rozpędzał się, by skoczyć na mnie. Wyczułem to i gdy leciał, w porę uchyliłem się. Zdezo­rientowany Pimpek wylądował dwa metry dalej. Przeturlał się po pia­chu, potrząsnął łbem i popatrzył na mnie.

— Nie ze mną te numery, Pimpek — powiedziałem na wzór sławne­go cytatu ze „Stawki większej niż życie".

Lidia śmiała się. Podobnie brunetka, która wyszła na werandę. Na­wet Pimpek zamerdał ogonem. Odwróciłem się od niego, żeby akurat zobaczyć pędzących na mnie bandziorów. Łatwo nie dawali za wygraną. Zastanawiałem się, co robić. Byli już trzy metry ode mnie. Szukałem drogi ucieczki, gdy za sobą usłyszałem krótkie szczeknięcie.

Padłem w piach, a Pimpek przeleciał nade mną celując prosto w jed­nego
z napastników. Drugi próbował zrejterować. Próżne były jego wy­siłki. Pimpek jednym uderzeniem w plecy powalił go na piach. Łysole nie mieli już sił na zabawę z psem.

— Zabierz to bydlę! — krzyczał ten, który podrywał Lidię. — Na­stępnym razem przyprowadzę swojego psa. Pożałujesz!

— Pimpek! — zawołałem.

Drugi raz posłuchał mnie! Usiadł obok mojej prawej nogi. Ten gro­żący bandzior ostrożnie wstał i zrobił krok w moją stronę cały czas pa­trząc na Pimpka. Podniósł rękę, by mi pogrozić pięścią. W odpowiedzi usłyszał mrożący krew w żyłach warkot wydobywający się z gardła Pimp­ka. Łysol opuścił rękę.

— Chciałem ci... — próbował krzyknąć.

Pimpek szczekał zagłuszając ton wypowiedzi i tak chyba składającej się z samych brzydkich wyrazów.

— Chciałbym panu... — łysol zawiesił głos czekając na reakcję Pimp­ka. Ten nie reagował. — Chciałbym panu powiedzieć, że ma pan przechlapane — wykonał znaczący gest przy gardle i szybko uciekł, bo Pim­pek już pokazywał kły.

— Ładnie go wytresowałeś—zauważyła Lidia. — Przy poprzednim właścicielu tylko biegał po plaży niczym beztroskie dziecko.

— To imię jest straszne — dodała brunetka.

Słysząc tą dziewczyną Lidia wycofała się i zawróciła do swojego domu.

— Zaproszenie nadal aktualne — rzuciła na odchodnym. Maszerowała do swojej willi lekko kołysząc biodrami i poprawia­jąc niesforne na wietrze włosy.

— Kawa czy herbata? — zapytałem brunetką, wchodząc do domu.

— Może być kawa — odpowiedziała.

Usiadła na schodkach werandy i tarmosiła Pimpka za uszy mówiąc przy tym: „Kochana psinka", „Dobry, mądry, dzielny piesek". Na kuchni zagotowałem wodę, do miseczki nasypałem jakichś twardych ciastek, trochę pachnących bekonem. Z dwoma kubkami kawy i ciastkami wy­szedłem do brunetki. Podałem jej kawę. Zaproponowałem ciastka. Odmówiła z uśmiechem. Usiadłem w bujanym fotelu, który wyciągną­łem ze złomowiska z boku chaty. Na poręczy werandy postawiłem mi­ską. Bujałem się i chrupałem herbatniki. Pimpek łakomym wzrokiem śledził każdy mój ruch ręki z ciastkiem. Rzuciłem mu kilka, które w mig zjadł, oblizał się i prosił o jeszcze.

Długo zastanawiałem się, jak zacząć rozmowę z brunetką. Była młod­sza ode mnie, odważyła się sama wyjechać na wakacje, ale była nieod­powiedzialna, skoro pozwoliła sobie na towarzystwo łysoli. Z drugiej strony może nie była to jej wina.

— Znasz ich? — zapytałem ją.

— Kogo?

— Tych łysoli.

— Nie — zdecydowanie pokręciła głową, a włosy utworzyły wokół niej czarną chmurę.

— Skąd jesteś?

— Znikąd.

— A na imię masz Afrodyta.

— Afrodyta podobno była piękna i wynurzyła się z morskich pian.

— Ty brzydka nie jesteś, a Mierzeja Wiślana to nie Cypr, ale mogłaś wyjść na piasek niczym starożytna bogini.

— Będą Afrodytą. A ty? Aresem, bogiem wojny?

— Nie, na imię mam Paweł.

— Tak po prostu?

— Tak.

— Nie szukasz ciemnej strony księżyca?

— Czego? — zdziwiłem się.

— Nie interesuje cię niewidoczna na co dzień strona twojej osobo­wości, ta, z której nie zdajesz sobie sprawy, a którą znają tylko inni?

— Jesteś psychologiem?

— Psychologiem, filozofem, antropologiem, na razie studiuję i szu­kam swojej drogi. Spotkałam na niej Pawła i jego psa Pimpka. Specjal­nie jadasz z psem, żeby się z nim bratać?

Wokół domu Lidii rozbłysły światła, doleciał naszych uszu delikat­ny szum muzyki. Obejrzałem się. Lidia stała na tarasie pierwszego piętra i patrzyła na morze, na zachodzące słońce.

— Co mówiłaś? — pytałem Afrodytę.

— Że jadasz to samo co pies.

— Jajecznicę sam mi zżarł — tłumaczyłem się.

Afrodyta roześmiała się pokazując palcem na kolejne ciastko, które wędrowało do moich ust. Powąchałem je jeszcze raz.

— To są psie chrupki — zaśmiewała się Afrodyta.

Bez słowa położyłem miskę na podłodze, z czego Pimpek skwapli­wie skorzystał.

— Na którą byłeś umówiony? — zapytała mnie.

— Na dwudziestą pierwszą.

— Nie idziesz?

— Chyba nie — odpowiedziałem oglądając się na dom Lidii, pod który zajeżdżały drogie samochody, wysiadali z nich elegancko ubrani ludzie.

— Boisz się zostawić mnie tu samą?

— Mógłbym cię zabrać ze sobą, ale wtedy bym cię stracił.

— O, zależy ci na mnie? Zamilkłem speszony.

— Jesteś śliczną dziewczyną— odpowiedziałem. — Każdemu męż­czyźnie schlebiałoby twoje towarzystwo.

— Czemu wszyscy faceci oceniają kobiety tylko po wyglądzie. Podo­ba ci się ta babka? — wskazała w kierunku domu Lidii.

— Tak, czy to coś złego?

— Czy uważasz, że moglibyście być razem?

— Małżeństwem?

— Chociażby.

— Tak.

— Musisz tam iść — Afrodyta jednym haustem dopiła kawę i wsta­ła. — Muszę cię tam wyprawić, żebyś pozbył się złudzeń. Zostanę, żeby pilnować domu i Pimpka, a rano ukoić twoje zdruzgotane serce.

— Chcesz być panią tego domu? — żartowałem.

— Na twoim przypadku odrobię praktykę studencką z psychologii.

— Jestem człowiekiem, nie przypadkiem — protestowałem. Podeszła do mnie, złapała mnie za rękę i pociągnęła do chaty. W środ­ku poszukała kontaktu i zapaliła światło.

— Do łazienki! — rozkazała mi. — Prysznic, golenie, wypachnij się, a ja zobaczę, co przyniosła ci twoja sąsiadka.

Przez szybę w drzwiach łazienki widziałem, jak brunetka zajęła się prasowaniem koszuli. Gdy skończyłem przygotowania, Afrodyta podała mi koszulę.

— Trafiło się ślepej kurze ziarno, kobieta jest bogata, skoro kupiła ci ubranie i ma oko — stwierdziła, gdy okazało się, że zakupy Lidii pasują na mnie jak ulał. — Teraz krawat, jedwab, modny jesienią wzór. Prawdzi­wa elegancja, bo elegancki mężczyzna powinien być pół roku za modą— oceniła. — Powodzenia—powiedziała, gdy zawiązała mi krawat i odpro­wadziła do schodów werandy.

Zdjąłem buty i skarpetki i na bosaka, w spodniach z podwiniętymi nogawkami, poszedłem do domu Lidii.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

WYBRYK WYDRY • ŻEGLARZE W PORCIE • POZNAJĘ SALVADORA I PANA STANISŁAWA • HISTORIA SAMBIJSKIEGO BURSZTYNU • TAJEMNICE LIDII • ZAGINIONY NOTES • CO KRYJE TABLICZKA?

Wydra i Łoś wrócili późno, około dwudziestej pierwszej. Słyszałem zza ściany,
że śmiali się i żartowali. Trochę zazdrościłem im tej mło­dzieńczej pogody ducha, odrobiny niefrasobliwości, na jaką mogli so­bie jeszcze pozwolić. Coś w głosie Wydry zaniepokoiło mnie. Wstałem i poszedłem do pokoju chłopców.

— Słyszę, że dobrze się bawiliście — powiedziałem.

Łoś usiadł na swoim łóżku, a Wydra stał przy oknie. Zobaczyłem, że ma lekko szkliste oczy. Ruszyłem w jego kierunku.

— Ma pan pozdrowienia od Rafała — odezwał się Łoś.

— Od kogo? — zdziwiłem się.

— Byliśmy w porcie, gdzie są przycumowane dwa harcerskie jachty — opowiadał Łoś. — Poznaliśmy dziewczyny z jednego z jachtów i ko­mendanta rejsu. Jakoś tak się zgadaliśmy, że opowiedzieliśmy, że jeste­śmy tu z Panem Samochodzikiem, na co ten Rafał powiedział, że pana zna, że razem chodziliście po podziemiach...

Wtedy przypomniał mi się młody druh komendant, którego pozna­łem koło Radzynia Chełmińskiego, gdy z Pawłem szukaliśmy relikwii ukrytej w jednym z krzyżackich zamków. Szybko podszedłem do Wydry.

— Chuchnij, młody człowieku! — poprosiłem go. Dmuchnął w bok.

— Mocno, chcę wyczuć ten aromat — naciskałem. Wydra zrobił to o co go prosiłem.

— Nawet cukierek miętowy nie zabije smrodu piwa i papierosów — oświadczyłem. — Zawiodłeś mnie. Wyrwałeś się z domu tylko po to, by udawać dorosłego? Uważasz, że papierosy i piwo to atrybuty męskości? Przykro mi i wstyd za ciebie — to mówiąc wyszedłem z pokoju chłopców. Zmartwił mnie wybryk Wydry. Zastanawiałem się, czy zmaluje mi jeszcze jakiś numer, czy powinienem go odesłać do domu? Może wykaże chęć poprawy? Postanowiłem wyjść na wieczorny spacer i zajrzeć do portu. Ze słów Łosia wynikało, że harcerze zatrzymali się w porcie ry­backim. Gdy tam zaszedłem, zobaczyłem dwa jachty. Jeden był nowo­czesną jednomasztową jednostką o smukłej linii i bogatym wyposaże­niu. Drugi jacht był drewniany, dwumasztowy z bukszprytem, okrągłymi bulajami i wykończeniami z mahoniowego drewna. Jak słusznie przypu­szczałem, to tu był Rafał. Wysoki młodzian o uśmiechniętej okrągłej twa­rzy, poważnych, jakby zamyślonych oczach przywitał mnie serdecznie.

— Ma pan ciekawych towarzyszy podróży — powiedział. — Od jednego z nich śmierdziało alkoholem.

— Wiem — smutno pokiwałem głową.

— Chce pan, to ich wezmę w rejs. Akurat zwolniły się dwa miejsca, bo chłopcy zachorowali i musieli wracać do domu.

— A kiedy i dokąd wypływasz?

— Pojutrze, dokoła Mierzei.

— Może skorzystam z oferty — odpowiedziałem.

— Niech pan powie, co pana tu sprowadziło? Jakiego skarbu pan teraz szuka?

— Zagadki Mierzei Wiślanej i pewnej tabliczki.

Młodociana załoga Rafała szykowała się do snu, ale z ochotą usiadła wokół nas w mesie, żeby posłuchać mojej opowieści. Rafał rozłożył mapę Zalewu Wiślanego.

— Może ta tabliczka to rodzaj szkicu? — zasugerował. Położył ją na prawym boku. — Teraz od góry mamy „Nehrun" bez „g", w domyśle „Mierzeję". Potem te greckie litery w dwóch kolumnach i „Haflf", czyli „Zalew". Pierwsza kolumna liter od prawej powinna symbolizować jego południowy brzeg.

Teraz i ja ujrzałem prawidłowość.

— „K" to pewnie Królewiec, czyli obecnie Kaliningrad — wtrąci­łem się. — „B" to Braniewo, czyli niemieckie Braunsberg, niżej From­bork — Frauenburg, Tolkmicko — Tolkemit. „S" i „D" nic mi nie mówią.

— Suchacz—podpowiadał Rafał, patrząc na mapę Zalewu.—Może przed wojną miał podobną nazwę? Przydałaby się niemiecka mapa oko­licy, pewnie wtedy jasne stanie się znaczenie innych liter.

Było już późno, więc obiecałem, że spotkamy się następnego dnia i wróciłem do schroniska. W pokoju chłopców było cicho, ale słyszałem, jak szeptali między sobą. Postanowiłem zadzwonić do Pawła.

Chłodny piasek przyjemnie chłodził stopy i emocje, które we mnie narastały z każdym krokiem. Żałowałem, że zdecydowałem się pójść na tę kolację do Lidii, bo ta kolacja zapowiadała się na huczne przyjęcie. Rozbawieni goście z daleka wypatrzyli mnie i słyszałem, jak podśmiewali się ze mnie.

— Lidka, idzie jakiś lokals do ciebie! — wołał podchmielony typek. — Pewnie chce powiedzieć coś o ciszy nocnej.

— To człowiek bez butów — krzyknęła panna o wyzywającym ma­kijażu.

Doszedłem do schodków i przysiadłem na nich, żeby otrzepać piach ze stóp.

— Dobry wieczór! — uprzejmie powitałem stojących na tarasie. Gospodyni przyjęcia wyszła na dwór. Zobaczyła mnie i uśmiechnęła się.

— Cieszę się, Pawle, że przyszedłeś — przywitała mnie. Odczekała, aż założę buty, wzięła mnie pod rękę i zaprowadziła do bufetu. Stoły były już w połowie opróżnione, barek prawie ogołocony. Wokół grzmiały dźwięki najnowszych przebojów, unosił się dym z pa­pierosów. Pokręciłem głową z niechęcią.

— Drinka? — zaproponowała mi.

— Nie.

— Jesteś cały czas na służbie?

— Tak jakby — przyznałem.

— Jesteś rozczarowany?

— Mówiłaś o kolacji...

— Na tę we dwoje trzeba zasłużyć — Lidia uśmiechnęła się zalot­nie.

— Chyba nie bardzo pasuję do twojego świata.

— Marudzisz — Lidia lekceważąco machnęła ręką. — Chodźmy, poznasz kogoś.

Poprowadziła mnie na pierwsze piętro, do pokoju zamkniętego moc­nymi drzwiami z ciemnego drewna.

— Biblioteka — wyjaśniła Lidia. — Miejsce dla ludzi wybranych.

W środku na skórzanych, głębokich fotelach siedzieli dwaj mężczy­źni i dwie kobiety. Panie sprawiały wrażenie znudzonych dysputą. Były młode, piękne i chyba tylko marzyły, żeby stąd wyjść. Ożywiły się na nasz widok, ale tylko na chwilę. Jednym z mężczyzn był łysiejący jego­mość mający około pięćdziesięciu lat. Na wytartych łokciach brązowej marynarki naszył skórzane łaty. Jedna z nich zaczęła się pruć. Jego roz­mówcą był malarz z sąsiedztwa. Na imprezę założył białe spodnie, czar­ną koszulę i kwiecistą kamizelkę. Obaj palili cygara, ale wyglądali tak, jakby robili to pierwszy raz. Co chwila krztusili się i kaszleli. Lidia pod­sunęła mi pudełko z tymi kubańskimi frykasami. Stanowczo odmówi­łem.

— To jest Salvador — Lidia pokazała na malarza. — Oczywiście to pseudonim, którym próbuje czarować wczasowiczki. Naprawdę maluje nędzne krajobrazy, które sprzedaje na Długim Targu w Gdańsku. Utrzy­muje się z tego, co da mu jego bogaty tatuś, właściciel kilku hurtowni.

— Twój mąż wie o tym modelu? — Salvador ponuro zerkał na mnie. Wyczułem, że podkochiwał się w Lidii.

— Mój mąż ma swoje życie — Lidia ucięła temat. — Ten miły pan to nauczyciel, wielbiciel historii, mieni się poszukiwaczem skarbów — wskazała na łysiejącego jegomościa.

— Stanisław — nauczyciel przedstawił mi się.

— A to jest nowy latarnik, Paweł — Lidia dokończyła prezentacji. — Oboje uznaliśmy, że atmosfera na dole nie sprzyja spokojnym dyspu­tom, więc postanowiliśmy dołączyć do panów. O czym rozmawialiście?

— O wielkiej ucieczce przez Mierzeję — odpowiedział Salvador.

— Czyli znowu o wojnie — westchnęła Lidia. — Czy ten temat cię interesuje? — zapytała mnie.

— Bardzo lubię historię — przyznałem.

— Czy interesował się pan losami Bursztynowej Komnaty? — do­pytywał się pan Stanisław. — Wie pan, że zawsze zastanawiało mnie, czy mogła ona być przewożona przez teren Mierzei i gdzieś tu ukryta?

To, że wiele osób interesuje historia Bursztynowej Komnaty, zwła­szcza po jej dowiezieniu do Królewca, nie dziwiło mnie, ale, że ktoś kieruje takie pytanie akurat do mnie, tak wprost, zastanowiło mnie. Mówiąc starałem się uważnie dobierać przekazywane informacje.

— Historia Bursztynowej Komnaty nie zaczyna się w chwili, gdy król pruski przekazał ją carowi ani gdy żołnierze Wehrmachtu wykradli ją z Carskiego Sioła w czasie oblężenia Leningradu, ale można sięgnąć już do 1236 roku, kiedy to Krzyżacy wprowadzili „bursztynowe regalia" ustanawiające surowe kary na ludzi nielegalnie wydobywających bur­sztyn. Długi czas zamek Lochstadt był siedzibą „bursztynowej admini­stracji", to właśnie stąd wydobywano bursztyn do wykonania sławnej komnaty. Na temat wojennych losów Bursztynowej Komnaty jest tyle hipotez, ilu badaczy zajmujących się tym tematem. Czy spłonęła w podzie­miach królewieckiego zamku, czy zdążono ją wywieźć? Nie wiem. Jed­na z hipotez wskazuje właśnie zamek Lochstadt jako ostatnią kryjówkę Bursztynowej Komnaty. Fundamentalnym pytaniem jest to, kiedy ją wy­wieziono z Królewca.

— Czemu? — odezwał się Salvador.

— Znając termin wyjazdu konwoju możemy opierając się na prze­biegu działań wojennych w Prusach Wschodnich wnioskować, dokąd i którędy mógł dojechać konwój ze skrzyniami. Ofensywa styczniowa w Prusach Wschodnich zaczęła się 13 stycznia 1945 roku, a dziesięć dni później południowe armie rosyjskie dokonały wyłomu w pozycjach nie­mieckich na długości 200 kilometrów i szerokości 130 kilometrów. Je­dynym połączeniem Królewca z resztą Rzeszy stały się Bałtyk i właśnie Mierzeja Wiślana. Niemiecka 4. Armia wycofywała się w pośpiechu na zachód i 26 stycznia bezskutecznie próbowała przebić się w kierunku Elbląga; armia ta w rejonie od Braniewa do Bałgi wytrzymała prawie do końca marca ewakuując się na Mierzeję. Jeżeli ktoś wysłał konwój z dziełami sztuki między jednostki frontowe i wytrwał przy nich do koń­ca, to jest szansa, że ukrył skarb na półwyspie Bałga, obecnie w obwo­dzie kaliningradzkim, lub na Mierzei. Królewiec poddał się w kwietniu 1945 roku, Krynica Morska została zajęta 3 maja, a jeszcze 9 maja na Żuławach Wiślanych były jednostki niemieckie. Co do zamku Lochstadt, to został on zajęty 23 kwietnia, gdy zakończyła się niemiecka obrona w Pilawie. Jak widać, człowiek odpowiedzialny za wywiezienie Bur­sztynowej Komnaty i innych skarbów w Królewcu miał dość czasu, żeby przygotować skrytki czy ewakuować zbiory.

— Nie sądzę, żeby mieli je ewakuować — powiedział pan Stani­sław. — Uważam, że ukryli je wierząc, że co jak co, ale Prusy Wscho­dnie zostaną terytorium niemieckim.

W tym momencie zadzwonił mój telefon komórkowy. To dzwonił szef.

— Przepraszam, mam ważny telefon — powiedziałem wstając i wy­chodząc z biblioteki. Szukałem odpowiednio ustronnego miejsca. Nie przyszło mi na myśl nic innego jak łazienka. Odkręciłem kran. Rozma­wiałem z szefem ściszając głos.

— Batura szuka tego samego co my i ma do pomocy pana Makarona — poinformował mnie pan Tomasz.

— Jak wygląda ten Makaron?

Opis pana Makarona jako żywo pasował do pana Stanisława.

— Jak ma na imię pan Makaron? — dopytywałem się.

— Nie wiem — przyznał szef.

Opowiedziałem mu o nauczycielu, którego poznałem u Lidii.

— To on — stwierdził pan Tomasz. — Kim jest ta Lidia?

— Sąsiadką.

— Tylko?

— Tak.

— Oby. Uważaj na nią. Z pięknymi kobietami jest jak z okazjami w sklepie — nie ma nic za darmo.

— Makaron pytał o Bursztynową Komnatę, ale ożywił się, gdy mówi­łem o zamku Lochstadt — postanowiłem zmienić temat.

— Jak się pisze nazwę tego zamku? Przeliterowałem.

— Pasuje do tabliczki — ucieszył się Pan Samochodzik.

— Jakiej tabliczki?

Pan Tomasz opowiedział mi o tabliczce znalezionej w Twierdzy Osowiec.

— Niech mi pan powie, co na niej jest?

Teraz ja zapisałem w notesie rzędy i kolumny liter.

— I gdzie tu pasuje Lochstadt? — zastanawiałem się.

— Odgadliśmy, że litery w prawej kolumnie to skróty nazw miast na południowym brzegu Zalewu licząc od Królewca. Wielu uważa, że miej­scem ukrycia wywiezionych skarbów i zbiorów królewieckich był wła­śnie zamek Lochstadt. Uważaj na siebie i informuj mnie o wszystkim.

Pan Tomasz rozłączył się. Zakręciłem wodę i wyszedłem na kory­tarz. Była tam Lidia.

— O, tu jesteś! — ucieszyła się na mój widok. — Salvador i pan Stanisław już sobie poszli. Wymęczyłeś ich swoją wiedzą, ale teraz wre­szcie zostaliśmy sami.

Lidia poprowadziła mnie krętymi schodami do małej kwadratowej wie­życzki na dachu. Wiał tu przejmujący wiatr. Zdjąłem marynarkę i założy­łem ją Lidii na ramiona.

— Kim jest twój mąż? — zapytałem.

— Nikim ważnym.

— To jego ubrania? — dotknąłem koszuli i marynarki. — Wyobra­żam sobie, jaki będzie wściekły, gdy się dowie, że chodził w tym inny facet. I ja głupio czuję się w tej sytuacji.

— To nowe ubrania, nienoszone, możesz je sobie zabrać.

— I tak może być niezadowolony. Gdyby ktoś mu powiedział, że tak sobie tu staliśmy...

— Rozwodzę się z mężem. To prawdziwy łajdak.

— Czym się zajmuje?

— Nieważne.

— Czy te bandziory, które spotkałem na szosie i na plaży nie są cza­sami jego pracownikami?

Lidia wahała się co powiedzieć.

— Są — wyznała. — Mają mnie pilnować i uprzykrzyć mi życie.

— Podrywali żonę szefa? — zdziwiłem się.

— Mój mąż chce mi uprzykrzyć życie i pokazać, że bez jego ochrony będę bezbronna.

— Skąd znasz tego nauczyciela?

— To mąż mojej koleżanki.

— Taki stary? — nie dowierzałem.

— Mam też i koleżanki starsze ode mnie.

— Pójdę już — powiedziałem.

— Zostań — poprosiła Lidia.

Stanęła przede mną, tyłem, i zapatrzona w morze oparła się o mnie. Czułem jak drżała i nie wiedziałem czy z zimna, czy na wspomnienie męża. Po paru minutach Lidia bez słowa odsunęła się ode mnie i zeszła do gości. Nie pozostało mi nic innego jak wymknąć się z przyjęcia.

Miałem szum w głowie. Lidia była fascynująca. Tak szybko zawład­nęła moją wyobraźnią. Może Jerzy Batura miał rację mówiąc, że mam słabość do spódniczek. Zauważyłem, że Salvador był zazdrosny o mnie. Przypomniała mi się postać Stanisława Wokulskiego z „Lalki". Ta jego nieszczęśliwa miłość stała się kanwą mojego najlepszego wypracowa­nia z języka polskiego w czasach liceum. Zawsze gdy spotykałem pięk­ne i niezwykłe kobiety, przypominał mi się jego los. Ostatnie sto metrów do domu biegłem na bosaka po piasku. Ruszyłem w kierunku morza. Zdar­łem z siebie koszulę, uklęknąłem na brzegu i zanurzałem twarz w zimnej wodzie chłodząc rozpalone skronie.

Czułem potworne zmęczenie. Dowlokłem się do swojego domku. Na werandzie czekała na mnie Afrodyta. U jej stóp drzemał Pimpek.

— Jak twoje podboje miłosne? — zapytała mnie brunetka. Podała mi kubek i z blaszanego dzbanka nalała mi herbaty miętowej. — Widzę, że marnie z tobą. Straciłeś gdzieś marynarkę, a koszula w takim nieładzie...

Stanąłem jak wryty. Notes z tabliczką! Szybko założyłem inną ko­szulę i pobiegłem do domu Lidii. Ta żegnała gości. Dałem jej znak, żeby do mnie podeszła. Ludzie, którym życzyła bezpiecznej podróży powrot­nej, uśmiechali się do siebie porozumiewawczo.

— Co się stało? — zapytała Lidia.

— Gdzie moja marynarka?

Zaprowadziła mnie do kuchni. Marynarka wisiała tam na haku koło drzwi. W kuchni był tylko pan Stanisław zajadający sałatkę jarzynową.

— Zapomniałem telefonu i notesu — wytłumaczyłem Lidii. Telefon był w wewnętrznej kieszeni, ale notes w lewej zewnętrznej, gdy zwykle noszę go w prawej. Może to był przypadek, ale istniała moż­liwość, że pan Stanisław Makaron zapoznał się z moimi zapiskami. Le­żał przed nim stos chusteczek, na leżącej na wierzchu zobaczyłem zarys kwadratu i wpisanych weń liter. Miałem pewność, że Makaron przyje­chał tu na przeszpiegi. Na chusteczkę przepisał sobie moje zapiski. Wy­szedłem życząc Lidii i panu Stanisławowi dobrej nocy. Wróciłem do domku i trzaskając ze złości drzwiami wyszedłem pod wieżę. Wszedłem na jej szczyt. Wszystkie kontrolki paliły się na zielono. Przytknąłem do oczu lornetkę, i zobaczyłem, jak Lidia żegna pana Stanisława. Na tarasie jej domu został Salvador, patrzył w kierunku mojej chaty. Nie widział mnie, ale ja za to widziałem, że czuł się u Lidii jak u siebie w domu. Stał w rozpiętej koszuli z kieliszkiem szampana w dłoni. Potem on i Lidia zniknęli w domu, a światła kolejno przygasły i zostały tylko te na patio i na granicach posiadłości.

***

Obudziło mnie stukanie do drzwi pokoju. i

— Panie Tomaszu! — słyszałem głos Wydry.

Wstałem zniechęcony deszczową pogodą za oknem. Frombork przy takiej aurze prezentował się ponuro. Otworzyłem drzwi. Przede mną stał Wydra, umyty, pachnący.

— Zapraszam na śniadanie, dziś jest mój dyżur w kuchni — oświad­czył.

Umyłem się, ubrałem i poszedłem do pokoju chłopców. Na stole czekała prawdziwa uczta z twarożkiem, pokrojonym chlebem, wędliną i świeżo parzoną herbatą. Usiadłem na wskazanym mi miejscu. Wydra wciąż stał.

— Chciałem pana przeprosić i obiecać, że to się nigdy nie powtórzy — powiedział.

— Ufam, że tak będzie — odparłem. — Czy macie ochotą na rejs po wodach przybrzeżnych, oczywiście pod warunkiem, że wasi rodzice wyrażą zgodę?

Tylko spojrzeli na siebie i zaraz uśmiechnęli się.

— No pewnie, a ma pan tu jacht? — zdziwił się Wydra.

— Druh Rafał, którego wczoraj poznaliście, ma ochotę was zamustrować.

— Popłynie pan z nami? — pytał Łoś. — To nie jest tak, że pan chce się nas pozbyć?

— Nie chcę i jeżeli będzie taka potrzeba i znajdzie się miejsce dla mnie, to popłynę z wami.

— Co to znaczy „będzie taka potrzeba"? — dopytywał się Wydra.

— Chyba jesteśmy bliscy złamania szyfru z tabliczki — oświadczy­łem. — Pójdziemy do harcerzy i wspólnymi siłami spróbujemy coś zdzia­łać. Potrzebna nam będzie do tego dobra mapa Zalewu Wiślanego.

Zadziwiło mnie tempo, w jakim znikały wszystkie produkty ze stołu. Wydra pobiegł umyć naczynia w łazience, założyliśmy wiatrówki i już byliśmy gotowi do drogi. Po kilku minutach, przemoczeni dotarliśmy na jacht flagowy rejsu harcerzy Rafała. Jego wachta pokładowa spisała się wyśmienicie i już czekały na nas kubki z gorącą herbatą. Na dworze było przeraźliwie zimno.

— W południe ma się ocieplić — pocieszał nas Rafał.

W niedużej mesie stłoczyło się kilkunastu harcerzy i my. Rozłożyli­śmy mapę Zalewu. Opowiedziałem wszystkim o moim odkryciu.

— Myśli pan, że zaznaczono tu, skąd i dokąd wywożono skarby? — domyślił się Rafał.

— Przy Fromborku „Frau" z portalu wskazuje kierunek na Piaski — przypomniałem. — Nie wiem tylko, czego powinniśmy szukać bę­dąc w Lochstadt? Zamku, to chyba oczywiste, ale po czym rozpoznamy, gdzie jest skrytka?

— Może tak jak na portalu będą litery „HW" — odezwał się Łoś. — Ten „Wrzosowy Strażnik" to jakaś wskazówka.

— Jako doświadczony przewodnik zawsze przed wyprawą dużo czy­tam o historii okolicy, w której będę przebywał — powiedział Rafał. — Przypomniało mi się, jak czytałem książkę Awenira Piotrowicza Owsianowa o poszukiwaniach zaginionych dzieł sztuki na terenie obwodu kaliningradzkiego. Tam zamek Lochstadt był wymieniony jako miejsce ukrycia Bursztynowej Komnaty. Czytałem też wspomnienia uciekinierów, którzy w styczniu 1945 roku dotarli na Mierzeję. Pod koniec stycz­nia w kotle wokół Heiligenbeil* uciekinierzy niemal ze wszystkich za­kątków Prus Wschodnich szukali ucieczki przed Rosjanami przez lody Zalewu Wiślanego. Latem Zalew jest niebezpieczny, bo na płytkiej wo­dzie burze z północnego wschodu i lodowaty deszcz potrafią zamienić ten akwen w piekło. Zimą przy pierwszym mrozie wody ścina warstwa lodu nawet do metra grubości. Jednak grube bryły przy tęższych mro­zach nachodzą na siebie, pękają. Ze szczelin wydobywa się gęsta mgła, która może zmylić każdego piechura. Wtedy zimą na wędrujących czy­hała jeszcze jedna pułapka. Dwa lodołamacze stale utrzymywały drożny tor wodny pomiędzy Elblągiem a Piławą. Pierwszym uciekającym przez Zalew udało się tę wyrwę pokonać na pokładach lodołamaczy. Ludzie uciekali po lodzie tracąc dobytek i najbliższych w wyniku ostrzału pro­wadzonego z samolotów rosyjskich, gdy otwierały się szczeliny i gdy załamywał się lód. Wkrótce armia niemiecka wybudowała na lodzie szlaki z przeprawami mostowymi przez otwarty kanał wodny pośrodku Zale­wu. Pod koniec wojny, gdy uchodźcy powędrowali dalej, Mierzeja stała się schronieniem ostatnich oddziałów niemieckiej armii w Prusach Wschodnich. Proponuję pojechać na południe, do Tolkmicka i Suchacza. Może tam coś pan znajdzie? — odezwał się Rafał.

— Tylko czego mamy szukać? — zapytał Łoś.

Wszyscy po kolei oglądali szkice tabliczki, szukając jakiegoś roz­wiązania. Moją uwagę przykuła strona z napisami:

MEKKA

KOLN 5491

HW

— Czym jest Mekka? — zapytałem na głos.

— Miejscem pielgrzymek Arabów — odpowiedział jeden z harce­rzy.

— Właśnie, a Arabowie piszą i czytają od prawej do lewej i w ten sposób układa się data roczna „1945" pisana wspak. To wyraźna wska­zówka, że trzeba patrzeć na układ liter „po arabsku", od prawej do le­wej. Tak samo na rewersie tabliczki, w pierwszej linii od góry, czytając od prawej i opuszczając znaki „X", odczytacie słowo „KOLN", czyli nazwę Kolonii.

Rafał przysunął kartkę z szyframi do siebie, jednocześnie z półki wyjął podręczny słownik niemiecko-polski.

— Jeżeli mamy szukać zgodnie z kolejnością liter greckiego alfabe­tu, to następna jest beta. Czytajmy od prawej... Tafe... może Tafel—tabli­ca? Patrzcie niżej! Mamy tam „Safe" — sejf! Tego na samym dole i przy „omedze" nie potrafię rozszyfrować.

— Jeżeli we wszystkich rzędach pierwsze litery od prawej strony układają się w nazwę jakiegoś miejsca, to te w trzeciej kolumnie od le­wej wskazują miejsca na Mierzei — powiedziałem po chwili namysłu. — Nie damy rady rozszyfrować tych nazw bez niemieckiej mapy. Na razie jedziemy do Tolkmicka i Suchacza. Poszukamy tam tablicy i sejfu.

Jeszcze raz spojrzałem na rysunek tabliczki.

NXLXÓXK

EwMNHAB

HaNUARF

RbKEFAT

UgSEFAS

NdVHÓRD

Czułem, że powoli zacznie ona do mnie przemawiać.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

KĄPIEL AFRODYTY • JAKI JEST MÓJ ZAWÓD? • OSWOJO­NE DZIKI • BATURAI MAKARON NA POSZUKIWANIACH • TABLICA Z TOLKMICKA • „RYBAK" GOETHEGO • JAKIE MAMY SŁABOŚCI?

Następny dzień zapowiadał się na deszczowy. Wstałem przed Afro­dytą. Zajrzałem do mojej sypialni, gdzie ona zajęła łóżko, zrobiłem po­rządek na leżance, którą zajmowałem w salonie i poszedłem na wieżę. Kontrolki paliły się na zielono, a więc wszystko było w porządku. Przy­tknąłem lornetkę do oczu i lustrując okolicę obejrzałem sobie dom Lidii. Akurat wymykał się z niego Salvador. Na patio wjechał amerykański lincoln. Za kierownicą wielkiego wozu siedział gruby pięćdziesięciolatek w kowbojskim kapeluszu, z cygarem w zębach. Jego pasażerem był Jerzy Batura. Gdy ten zerknął w kierunku mojej chałupki i wieży, skry­łem się za ścianę, żeby nie zobaczył mnie na tle przeszklonej przedniej ściany i części bocznych. Wtedy spostrzegłem, jak w kierunku morza bie­gnie Afrodyta. Dziewczyna była ubrana w skąpy strój kąpielowy i w ten smutny dzień wyglądała dosyć dziwacznie. Zerknąłem na Baturę. Stał i patrzył w jej kierunku. Potem zagadnął faceta w kapeluszu, zapewne męża Lidii i obaj weszli do willi. Mój wzrok wrócił do Afrodyty, która właśnie pluskała się w jakby uśpionych, szarych wodach Bałtyku, a to­warzyszył jej Pimpek biegający wzdłuż brzegu i szczekający na nią. W tym momencie od wschodu nadszedł pan Stanisław Makaron. Na uszach miał słuchawki podłączone do wykrywacza metali trzymanego w ręku. Poma­chał do dziewczyny i żartował.

Mój wzrok powrócił do domu Lidii. Niczego ciekawego nie mogłem tam zobaczyć. Po chwili pan Makaron odszedł wędrując po plaży i prze­suwając cewką wykrywacza kilka centymetrów nad piaskiem. Nawet nie spojrzał w kierunku domu Lidii, gdzie przecież wczoraj biesiado­wał i gdzie przebywał jego kompan. Afrodyta wyszła z wody niczym jej starożytna odpowiedniczka. Dziewczyna mogła zachwycić swym wyglą­dem każdego miłośnika piękna i sztuki. Zjej silnych mięśni, jędrnej skóry emanowała młodość. Wędrowanie lekko rozkołysanym krokiem po piasku, na którym zostawały odciski jej drobnych, stóp sprawiało jej ra­dość. Przed werandą wyprostowała się, zgarnęła włosy z tyłu głowy, prze­łożyła do przodu i wyżymała niczym koszulę. Na koniec pokiwała do mnie i posłała mi całusa. Poczułem się głupio, że tak ją podglądałem i dłuż­szy czas czekałem, nim odważyłem się zejść do domku. Chciałem skupić swoją uwagę nad miejscami godnymi odwiedzenia w okolicy. Patrzyłem na mapę, którą rozwijało się z rolety na jednej ze ścian, ale cały czas przed oczy­ma stawał mi obraz Afrodyty patrzącej na mnie i uśmiechającej się z odrobi­ną ironii. Wyobraziłem sobie, jak głupio musiałem wtedy wyglądać. Wreszcie zdecydowałem się opuścić moje podniebne gniazdo. Afro­dyta, już ubrana, krzątała się przy kuchni przygotowując śniadanie.

— Tak już będzie zawsze? — zapytałem.

— Jak? Będę się kąpała, a ty będziesz tylko patrzył?

—Nie to miałem na myśli... Przepraszam... Chodziło mi o gotowanie.

— Proponujesz mi nocleg za usługi domowe?

— Przyznam, że byłoby to idealne rozwiązanie z mojego punktu widze­nia, ale czy dość godne wyzwolonej kobiety, studentki trojga fakultetów?

— Właśnie tak szerokie zainteresowania otwierają mi nowe hory­zonty — Afrodyta przybrała ton wykładowcy uczelnianego — dzięki czemu mam szerszy punkt widzenia i wiem, że w pewnych kulturach, zacofanych cywilizacyjnie, jasny podział obowiązków jest fundamen­tem danej społeczności. W celach naukowych, dopóki nie zbiorę odpo­wiedniego materiału badawczego, jestem gotowa przystać na status ku­charki i gosposi.

— Bez żadnych warunków? — dopytywałem się.

— Jeżeli chcesz, to wychowanie Pimpka mogę wziąć na siebie. Pies potrzebuje jasnej hierarchii, żeby ustalić, kto jest wodzem jego stada. Skoro jadasz z nim te same ciastka, to jesteś jego kumplem. To tak jak­byś poszedł z kolegami do dyskoteki „upolować" jakieś dziewczyny. Czerpiecie z tego samego daru i konkurujecie o dziewczyny licytując się, który poderwał najładniejszą.

— Nie chodzę na dyskoteki. Chcesz być przywódcą naszego stada?

— Tylko nominalnym. Czemu tak się dopytywałeś o te warunki?

— Bo kobiety są bardzo wrażliwe na wszelkie przejawy niesprawie­dliwości. Dowiedziono tego naukowo.

Gdy tak się przekomarzaliśmy przy posiłku, wyglądałem przez okno w kuchni
i obserwowałem dom Lidii. Nie zauważyłem, kiedy odjechał lincoln, ale nie przegapiłem momentu, jak Lidia wiozła gdzieś Jerzego Baturę. Afrodyta przesunęła swoje krzesło, żeby usiąść naprzeciw mnie i zasłonić widok za oknem.

— Kim ty właściwie jesteś? — zapytała.

— Opiekunem tego miejsca.

— Tylko?

— Nie wierzysz mi?

— Nie. Gdyby w okolicy wybuchła afera szpiegowska, ciebie wska­załabym jako podejrzanego.

— Czemu?

— Bo nic o tobie nie wiem.

— Nie rozumiem — wzruszyłem ramionami.

— Inni faceci zdążyliby zamęczyć mnie trzykrotnymi opowieściami swojego męczeńskiego żywota, najeżonego niebezpieczeństwami i czy­nami bohaterskimi,
a jednocześnie pozbawionego wartości najważniej­szej — tej jedynej, idealnej kobiety.

— Już rozumiem. Na koniec dowiadywałaś się, że ty nią jesteś? Nie zamierzam cię czarować. Nie mam męczeńskiego żywota, robię to co lubię. Może niekiedy jest niebezpiecznie, ale nie uważam się za bohate­ra. Jestem miłośnikiem prawdziwego piękna i spotkałem wiele fascynu­jących kobiet, ale z żadną nie dane mi było związać się na stałe.

— A jaki jest twój zawód najeżony niebezpieczeństwami?

— Jestem muzealnikiem.

Afrodyta roześmiała się, rechotała w sposób niepohamowany.

— Myślałam, że postanowiłeś wykorzystać urlop na podratowanie skołatanych nerwów; mówisz o niebezpieczeństwach, a potem oznaj­miasz, że jesteś muzealnikiem. A czym konkretnie się zajmujesz?

— Można to określić mianem pozyskiwania nowych zbiorów.

— Ciekawe—Afrodyta z poważną miną pokiwała głową, a potem zno­wu parsknęła śmiechem. — Muzealnik, romantyk, zabujał się w bogatej damulce, która pewnie latem przebiera w takich jak on jak w ulęgałkach.

— Wcale się nie zabujałem.

Miałem dość tej dyskusji. Nie podejrzewałem Afrodyty o wredny charakter, ale o to, że podstępem próbowała ze mnie wydobyć więcej informacji ze zwykłej kobiecej ciekawości. Wstałem i w szafce szuka­łem karmy dla Pimpka.

— Ciastka już mu zjadłeś — Afrodyta jakby czytała w moich my­ślach. —- Psa trzeba karmić raz dziennie, więcej mu nie trzeba. Nalałam mu świeżej wody.

— Masz jakieś plany na ten dzień?

— A co?

— Chciałbym wyjechać w jedno miejsce.

— Dokąd i czym?

— Mam motocykl i lubię się nim wałęsać po okolicy — odparłem wymijająco.

— Zrób zakupy, ja mam robotę — oświadczyła wskazując na stos książek na stole. Nim się przyszykowałem, przygotowała mi listę najpotrzebniejszych rzeczy. Miałem nadzieję, że kufry Sokoła będą w stanie wszystko pomie­ścić. Gdy jechałem do głównej szosy, pomiędzy drzewami widziałem ciemne audi skręcające między zabudowania Piasków. Przez otwartą szybę widać było twarz Batury. Samochód bardzo przypominał mi ten, którym wspólniczka mego przeciwnika wyprowadziła mnie w pole. Odczeka­łem chwilę i skręciłem za audi. Przejechałem kilkaset metrów, widzia­łem daleko kształt wozu Batury, gdy nagle na drogę wyskoczyła rodzina dzików. Gwałtownie zahamowałem, tak że prawie wyrzuciło mnie z mo­tocykla. Dwie lochy i garstka pasiastych warchlaczków spokojnie podeszły do robotników wznoszących ogrodzenie w nowo budowanej willi. Potem sfora zajęła środek drogi. Nie wiedziałem, co mam robić. Słyszałem, że lochy z młodymi są bardzo agresywne.

— Pan jedzie — powiedział jeden z robotników. — Niech pan się nimi nie przejmuje!

Zatrąbiłem. Jeden z warchlaczków pisnął przestraszony. Locha łyp­nęła na mnie okiem. Powoli ruszyłem starając się szerokim łukiem omi­nąć gromadę. Matki młodych dzików zagnały je do lasu niczym owczarki stado owiec do zagrody.

Teraz musiałem wypatrywać audi Batury. Zerkałem na boczne drogi, prowadzące do lasu, żeby sprawdzić, czy nie będzie tam świeżych odci­sków opon. Wreszcie, kilometr za zabudowaniami, znalazłem audi za­parkowane na poboczu. W samochodzie nikogo nie było.

Pożegnaliśmy się z Rafałem i zaprowadziłem Wydrę i Łosia do we­hikułu. Zdążyli się przyzwyczaić do jego dziwacznej sylwetki. Na uli­cach wciąż obserwowałem zdziwione i zaciekawione spojrzenia odpro­wadzające wzrokiem nasz wóz. Wydra pierwszy chwycił mapę okolicy.

— Do Tolkmicka jest prosta droga wzdłuż brzegu Zalewu — oznajmił.

— Nie, tak to tylko wygląda na mapach samochodowych — powiedziałem, gdy wyjeżdżaliśmy z Fromborka. — Spędziłem w tych okoli­cach wiele czasu. Jedziemy w kierunku Wysoczyzny Elbląskiej. Wpierw przejedziemy przez wieś Podgrodzie, o którą spierali się biskupi war­mińscy z Krzyżakami, a potem z mieszczanami elbląskimi. Był to bo­wiem teren pogranicza biskupstwa. Potem skręcimy na północny zachód do Tolkmicka. To niewielkie, chyba ledwie trzytysięczne miasteczko założone w połowie XIV wieku. Było otoczone murami wzmocnionymi basztami. W czasie wojny trzynastoletniej opowiedziało się po stronie polskiej i cztery lata po wybuchu wojny mieszkańcy zburzyli tamtejszy zamek krzyżacki. Po pokoju toruńskim w 1466 roku miasto znalazło się w granicach Polski i stanowiło własność rodu Bażyńskich. W pierwszym rozbiorze Polski w 1772 roku Prusy upomniały się o to miasteczko, które wróciło do Polski po 1945 roku w połowie zniszczone działaniami wo­jennymi, zwłaszcza samowolą rosyjskich żołnierzy.

— A gdzie tam będziemy szukać tablicy? — zapytał Łoś.

— Nie wiem — przyznałem. — Zorientujemy się na miejscu. W pra­cy detektywa ważna jest... — zawiesiłem głos.

— Dedukcja! — krzyknął Wydra.

— Umiejętność kojarzenia faktów i cierpliwość. Specjalnie nie wspo­minam o logice, bo niekiedy motywy ludzkich działań są tak irracjonal­ne, że do zrozumienia ich potrzebny byłby chyba psycholog. Skoro wie­my, że połowa zabudowy miasteczka została zrównana z powierzchnią ziemi, powinniśmy skupić uwagę na tym, co zostało oryginalne. Jest to gotycki kościół z XIV wieku, powiększony na początku XX wieku, dwa posągi z XVIII wieku przed świątynią: świętego Jana Nepomucena i Ma­donny, kilka kamieniczek i domów z XVIII i XIX wieku. Zaczniemy jednak od czegoś zupełnie innego — od poszukiwań starego mieszkańca miasta. On może wiedzieć o jakiejś szczególnej tablicy, która była w Tolkmicku w 1945 roku.

— Panie Tomaszu, a czy święty Jan Nepomucen nie będzie tu jakąś wskazówką? — dopytywał się Łoś. — Przecież był to wedle podań po­wiernik tajemnic, który nie wyznał ich nawet na torturach.

— Być może ten trop okaże się dobry — przyznałem. Wjechaliśmy do Tolkmicka. Zatrzymałem wehikuł na rynku.

— Rozejrzyjcie się po miasteczku, ja pójdę popytać — poleciłem chłopcom.

Wstąpiłem do jednego, drugiego sklepu, wreszcie skierowano mnie do pani Syrki, która miała mieszkać gdzieś w starym domu za kościołem. Wędrowałem we wskazanym kierunku wąskimi uliczkami, zamieszka­nymi w większości przez starszych ludzi, gdzie od lat panowały te same obyczaje, te same były troski i radości, i niedzielne powroty z mszy. Pa­nią Syrkę znalazłem w starym, może dwustuletnim, domostwie wybudo­wanym z czerwonej cegły. Wchodziło się do niego wprost ze schodów wychodzących na żużlową drogę. Zapukałem w drzwi, z których dawno nikt nie zeskrobywał odstających płatów brązowej farby, ale w maleń­kim okienku wciąż wisiała czysta firanka, a kredą ktoś starannie wypi­sał inicjały trzech królów niosących dary dla nowo narodzonego me­sjasza i obecny rok.

Firanka poruszyła się, a potem skrzypnęła klamka. W drzwiach stanęła przygarbiona kobieta, mogła mieć około osiemdziesięciu lat. Popra­wiła chustkę, przymrużyła oczy patrząc na mnie.

— Dzień dobry pani, nazywam się Tomasz N.N. i pracuję w Mini­sterstwie Kultury i Sztuki — przedstawiłem się. — Chciałem prosić pa­nią o pomoc w poszukiwaniu jednej rzeczy.

Kobieta zaprosiła mnie do środka. Na kuchni pyrkał gar z zupą. Za­łożyła okulary, żeby obejrzeć moją legitymację. Ściśnięty na drewnia­nym taborecie między kuchennym stołem a kredensem widziałem pokój staruszki z małym ołtarzykiem w kącie.

— I czego pan szuka? — zapytała.

— Tablicy.

— Jakiej?

Mimo wieku oczy staruszki wciąż pozostały bystre i teraz przewier­cały mnie, próbując wybadać moje intencje.

— Przyznam, że nie wiem — odpowiedziałem. — Rozwiązuję zagadkę związaną z ukryciem dzieł sztuki zrabowanych przez hitlerowców. Jedną ze wskazówek ma stanowić jakaś tablica w Tolkmicku.

***

Nie znam dziejów miasta, żeby powiedzieć, która w czasie wojny była tak charakterystyczna.

— A co pan chce z tymi skarbami zrobić?

— Oddać do muzeum.

— I co pan z tego będzie miał?

— Satysfakcję.

Pani Syrka zerknęła na mnie z uśmiechem.

— Pan jesteś jak wuj Hubert — po chwili zaczęła opowieść. — Mie­szkał sam w chacie nad Zalewem. Był rybakiem, łódź miał i własne sieci. Jesienią 1944 roku na porannym połowie z wody wyłowił wpółżywego rosyjskiego pilota. Wuj znał rosyjski, bo kiedyś był we Freikorpsie na Wschodzie i tam poznał wielu mieszańców rosyjsko—niemieckich. Cich­cem przywiózł go do chaty, ukrywał, karmił. Dowiedział się, że pilot roz­poznawał miasta nad Zalewem przed nalotem, który miał nastąpić za trzy dni. Rosyjskie bombowce miały zaatakować porty, żeby zablokować nie­miecki ruch na Zalewie. Wuj nie wiedział co zrobić. Przecież gdyby po­wiedział, że ma u siebie pilota rosyjskiego, to jego jako zdrajcę by powie­szono, a pilota rozstrzelano lub w najlepszym razie wywieziono do obozu jenieckiego. Dwieście metrów od wuja, u innego, bogatszego rybaka sta­cjonował dowódca obrony przeciwlotniczej portu w Tolkmicku. Miał wszy­stkiego ze cztery działa. Wuj Hubert powiedział mu wieczorem przy kieli­chu, że widział nad zatoką rosyjskie samoloty zwiadowcze i ani chybi Rosjanie szykują nalot. Dowódca potraktował to serio i wszczął alarm. Cała noc bateria czekała w pogotowiu, aż wreszcie gdy rano wszyscy żoł­nierze już zwątpili, najpierw usłyszeliśmy huki wybuchów od strony From­borka, a potem ryk motorów nad wodą. Leciały cztery dwusilnikowe bombowce i dwa myśliwce. Wtedy też pojawiły się dwa niemieckie sa­moloty i te myśliwskie maszyny zaczęły kąsać się w powietrzu. Pamiętam jak wszyscy staliśmy na ulicach i patrzyliśmy na to. W tym czasie artylerzyści zestrzelili trzy bombowce, a czwarty uciekł i przelatując nad chatą wuja Huberta zrzucił bomby. Jeden z żołnierzy mówił, że widział przed chatą tego pilota i wuja stojących obok siebie. Obaj zginęli od tych bomb, ale to były jedyne ofiary. Było to przed świętami Bożego Narodzenia. Mie­szkańcy zdążyli jeszcze w miejscu chaty rybackiej wystawić pamiątkową tablicę wykutą z kamienia polnego z fundamentu chaty wuja Huberta. To była głośna sprawa, bo zastanawiano się, czy wuj Hubert był bohaterem, skoro od razu nie doniósł o tym zestrzelonym pilocie. Dla nas, z Tolkmicka, był człowiekiem, który uratował miasto od zagłady uprzedzając artylerzystów. Potem przyszła ofensywa styczniowa i świat się zmienił.

— Czy ta tablica wciąż jest na miejscu?

— Nad Zalewem.

— Gdzie mam jej szukać?

Staruszka żegnała mnie wychodząc na drogę, by tam jeszcze raz wytłumaczyć mi, jak dojść do miejsca, gdzie stała chata wuja Huberta. Zawróciłem na rynek, gdzie przy aucie czekali chłopcy. Trzymali siatki wypełnione zakupami.

— Wie pan, jaka tu jest tania ryba? — zagadywał mnie Wydra.

— Kupiliście ryby? — zdziwiłem się.

— Wędzone — pocieszał mnie Łoś. — Wydra chce nam zafundo­wać obiad jak najtańszym kosztem...

- To jest obiad? — pytałem wskazując na torby,

- Tak — przyznał Wydra.

— To weź je ze sobą, idziemy na wycieczkę do chaty rybaka. Szliśmy około pół kilometra za miasto, wzdłuż torów kolejowych, brzegiem Zalewu. Wreszcie w zatoce, takiej jak ją opisała kobieta, ujrze­liśmy jakieś ruiny i kamień, przy którym od ubiegłorocznych zaduszek został słoiczek po wypalonym zniczu. Nieduży, szary kamień wkopany w ziemię był doskonale widoczny. Na górze było imię i nazwisko wuja Huberta, data jego śmierci, a niżej znajdował się wiersz. Jego wersy, oprócz dwóch pierwszych, były pra­wie nieczytelne. Rozpoznałem je jednak, bo ich autorem był jeden z moich ulubionych poetów romantycznych — Johann Wolfgang Goethe.

Wydra i Łoś męczyli się nad rozszyfrowaniem poszczególnych słów. Wreszcie zdziwieni moim zachowaniem przestali się kłócić. Stałem nad brzegiem Zalewu, patrzyłem w niebo na gnające białe obłoki przesłania­jące co jakiś czas słońce, na małe białe grzywy na falach i w szarudze horyzontu próbowałem dostrzec zarys Mierzei Wiślanej.

Gdy chłopcy zamilkli, zacząłem recytować.

Woda się burzy, wzdymają tonie,

Łechce fala, co pryska;

A serce taka lubość owionie,

Jak gdy kochanka uściska.

A ona śpiewa śpiewy czułemi

Tak go pociąga, zniewala,

Że na wpół pada... chwyta go fala

I już nie postał na ziemi.

— Kto? — Wydra nie wytrzymał ciszy, gdy zakończyłem.

— Rybak, z ballady Johanna Wolfganga Goethego o takim samym tytule — wyjaśniłem.

Wydra widocznie był nieczuły na urok poezji romantycznej i ruszył w krzaki, by tam szukać skarbów. Pochyliłem się nad kamieniem, z boku znalazłem wyryte dwie litery: „HW".

— Czy w tych słowach kryje się wskazówka dotycząca miejsca skryt­ki? — zapytał mnie Łoś.

— Nie wiem, ale wydaje mi się, że Georg Utickal nie kazałby komuś rozszyfrowywać treści ballady — odpowiedziałem. — Część hitlerow­ców była zwykłymi szumowinami awansowanymi przez zbrodniczy sy­stem. Tacy nie zaczytywali siew Goethem. Myślę, że jeżeli sprawa tabli­cy była, jak mówiła pani Syrka, wówczas głośna, to należało kojarzyć miejsca w taki sposób: Tolkmicko — Tablica — Chata Rybaka.

— Więc skarb jest ukryły w jakiejś chacie rybackiej u Wrzosowego Strażnika...

— ...albo w miejscu zwanym Wrzosowym Strażnikiem — dodałem. Wydra wrócił do nas zasapany jak pies po długiej gonitwie za zającem.

— Nic tu nie ma — jęknął. — Nawet ludzie rzadko tu zaglądają, bo prawie nie ma śmieci. Pora na obiad — oświadczył. — Powędrujcie po okolicy, a ja w tym czasie przygotuję jedzenie.

Słońce przyjemnie prażyło, wody Zalewu łagodnie pluskały o brzeg. Woleliśmy usiąść na trawie i odpocząć.

— Panie Tomaszu, co trzeba zrobić, żeby nie porwały nas syreny? — zapytał mnie Łoś.

— Jakie syreny? Te z „Odysei"?

— Gdy pan recytował fragment tej ballady, to pomyślałem, że my wszyscy jesteśmy jak ten rybak czy Odyseusz, których kuszą syreny. Czytał pan Kurta Vonneguta „Syreny z Tytana"?

— Nie.

—Vonnegut już w latach siedemdziesiątych opisywał obraz świata, który w USA raczkował, a u nas teraz eksplodował — świata wielkich wido­wisk, gdzie wygrana zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Mój tata wieczo­rem z mamą oglądają tylko seriale lub teleturnieje, a ja nie mogę później zobaczyć dobrych filmów, bo migający ekran i hałas przeszkadzają rodzi­com w spaniu. Przykro mi to mówić, ale moi rodzice ulegli tym syrenom.

— Ano twoich, ani moich starych nie stać... — odezwał się Wydra.

— Nie starych, ale rodziców — poprawiłem go.

— Rodziców nie stać na te wszystkie bajery, które pokazują w telewi­zji — powtórzył Wydra. — Chcesz wziąć udział w programie, gdzie w nagrodę wyjedziesz do Hiszpanii i będziesz przeżywał przygody, to wy­ślij SMS-a. Skąd weźmiesz komórkę? Trzeba ją skrobnąć jakiemuś gapiowatemu frajerowi, który i tak w domu ma zapasową albo zaraz pójdzie do salonu i kupi drugą. Wiele na tym nie straci, a tobie otworzą się drzwi...

— Otwarte bandyckim łomem? — zdziwiłem się. — Czy uważasz, że wszystko osiągniesz w ten sposób? Nie wynajmiesz w wypożyczalni, ani nie ukradniesz drugiego życia, gdy to sobie spaprasz.

— Już spaprał — parsknął Łoś.

— Cicho, misiu! — Wydra warknął na Łosia.

— Spokój! — nie wytrzymałem. — Co przeskrobałeś?

Chłopak nie odpowiedziałem. Klęcząc tyłem do nas przygotowywał posiłek. Gwałtownie wstał, odwrócił się do nas, z lewą ręką zgiętą wzo­rem kelnerów ukłonił się.

— Proszę, podano do stołu — powiedział.

Wziął parę kromek chleba i jedną wędzoną rybę i odszedł na bok. Stanęliśmy z Łosiem nad rozłożonymi gazetami. Między tytułami o mor­derstwie a sensacyjnym urodzeniem pięcioraczków leżał pokrojony w grube kromki chleb. Zgrabne ciało fotomodelki w skąpym stroju kąpielowym zakrywał równy szereg mieniących się złotą skórką ryb wędzonych. Na stronach sportowych stał słoik korniszonów, kubki jednorazowe i dwa soki w kartonowych opakowaniach. Usiedliśmy i patrzyliśmy na Wydrę, jak ten zapatrzony przed siebie rękawem koszuli wycierał nos i przewra­cał w dłoniach rybę i chleb.

— Dobry szef kuchni stara się poznać zdanie klientów o posiłku — Łoś zwrócił mu uwagę.

— Czemu się na nas obrażasz? — zapytałem.

Milczał. Wstałem gestem zatrzymując Łosia. Stanąłem obok Wydry, położyłem mu dłoń na ramieniu.

— Nie wiem, co przeskrobałeś, ale wierzę, że odkupiłeś winy i głę­boko tego żałujesz — powiedziałem. — Powiem więcej, nie chcę wie­dzieć co to było...

— Niech się pan nie martwi, Łoś panu powie! — przerwał mi Wydra.

— Nie powie mi, bo to ty zrobisz, jeżeli zechcesz. Wiem jedno, że wczoraj narozrabiałeś, dziś starasz się to naprawić i jestem z tego dum­ny, bo ufam, że robisz to, by razem z nami uczestniczyć w przygodzie. Jeżeli to ma być miłe wspomnienie, to nie psuj go i chodź zjeść z nami. W końcu jesteśmy drużyną?

— Tak — Wydra słabo pokiwał głową.

Wróciliśmy do Łosia i we trzech, zajadając smakołyki rodem z miej­scowych wędzarni, patrzyliśmy na świat wokół nas. Ta cisza i spokój, złote błyski słońca na wodzie, błękitne niebo i białe obłoki — to było naprawdę piękne.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ŚLEDZĘ BATURĘ I MAKARONA • OBIAD NA WIEŻY • CZY LIDIA JEST SZCZERA? • ZNACZENIE LITER Z TABLICZKI • SEJF W SZKOLE • UWIĘZIENI W SKARBCU

Musiałem zastanowić się, co zrobić z motocyklem. Pod krzewami leszczyn odkryłem ścieżkę prowadzącą do starych okopów biegnących w poprzek Mierzei. Ustawiłem Sokoła tyłem do zejścia i wprowadziłem go pod liście. Zamaskowałem go dodatkowo kupą chrustu i kępami dłu­gich traw. Kask zostawiłem w kufrze. Ufałem, że nie będzie tu nikomu wadził i nie zwróci niczyjej uwagi. Gałązką zatarłem ślady moich opon.

Ruszyłem w las wyglądając śladów pasażerów audi. Na piasku pod sosnami znalazłem świeże odciski eleganckich butów Batury i ciężkich wojskowych buciorów jego pasażera. Przypuszczałem, że to pan Maka­ron, który — jak mówił Pan Samochodzik — współpracował z Baturą. Nasłuchiwałem i rozglądałem się na boki, próbując odkryć, dokąd poszli Batura z panem Makaronem. W lesie słychać było tylko ćwierkanie. Sze­dłem główną drogą, sprawdzając na bocznych ścieżkach, czy nie znajdę tam śladów butów. Nadaremnie. Obaj musieli maszerować tędy. Straci­łem wiele czasu przez dziki i maskowanie Sokoła. Gdy szedłem po grzbie­cie, którego stoki schodziły w kierunku Zalewu z jednej i morza z dru­giej strony, zobaczyłem ich dwóch dwieście metrów ode mnie, na nadbrzeżnym wrzosowisku. Batura stał z rękoma w kieszeniach kurtki, a pan Makaron biegał dokoła niego z wykrywaczem metali i bezradnie rozkładał ręce. Poszukałem dobrego miejsca do obserwacji i czekałem na wynik ich poszukiwań.

Pan Tomasz, gdy mówił mi o tabliczce, twierdził, że to rodzaj mapy, na której pierwsza kolumna z prawej strony wskazywała nazwy miejsco­wości na południowym brzegu Zalewu: Braniewo, Frombork, Tolkmicko, Suchacz. Skoro trzecia od prawej była poświęcona „wklejeniu" w nią słowa „Haff' — Zalew, a pierwsza z lewej „Nehrung" — Mierzeja, to może pomiędzy nimi są zaszyfrowane nazwy miejscowości z Mierzei? Musiałem zdobyć gdzieś mapę Mierzei z niemieckimi nazwami.

Pan Makaron w tym czasie stanął, wyjął z kieszeni mapę, a Batura GPS. Po chwili obaj pokiwali głową, wskazali w kierunku Fromborka i usie­dli. Batura wziął od pana Makarona jakąś kartką, chwilę studiował ją paląc papierosa. Wreszcie wstał i ruszył w kierunku drogi. Schowałem się w starym dole koło drogi, zasłonięty od niej wielkim zwalonym pniem.

— Mapa wskazuje to miejsce wyraźnie! — usłyszałem, jak mówił pan Makaron.

— Co nam z tego, skoro reszta nie zachowała się w uszkodzonej pamięci — warknął Batura. — Człowiek, który robił te zdjęcia zrzucił aparat. Co nam po jednym szkicu Mierzei z narysowaną figurą z portalu katedry we Fromborku jako punktem orientacyjnym. Wiemy, że to ta łąka. Mamy tę parszywą tabliczkę, którą spisałeś z notesu Dańca, ale mogłeś po prostu buchnąć notatki i byłoby z głowy. Może dowiedzieli­byśmy się jeszcze czegoś ciekawego?

Ostatnie słowa ledwo usłyszałem, bo minęli mnie, weszli na garb i szybko odeszli. Odczekałem chwilę i podążyłem ich tropem. Gdy wróci­łem w miejsce ukrycia Sokoła, audi już nie było. Sokół czekał na mnie bezpieczny. Wyprowadziłem go z kryjówki, z kufra wyjąłem mapę Mie­rzei, sprawdziłem, gdzie byłem i gdzie Batura z panem Makaronem pro­wadzili poszukiwania. Obiecałem sobie, że po południu przyjadę tu jeszcze raz. Na razie odjechałem do Krynicy Morskiej, żeby zrobić zaku­py. Znalazłem sklep, w którym można było kupić wszystkie niezbędne rzeczy po w miarę przyzwoitych cenach. Siedziałem na ławeczce rozko­szując się smakiem lodów, gdy zobaczyłem audi Batury. Tym razem mój rywal wiózł jako pasażera Lidię. Zatrzymali się przed smażalnią ryb około pięćdziesięciu metrów ode mnie, Batura objął Lidię wpół i wprowadził do lokalu. Już chciałem tam podejść i zobaczyć, czy czasami z kimś się nie spotykają, gdy ujrzałem BMW łysoli. Bałem się, że zechcą tutaj, przy wszystkich, wziąć na mnie odwet, ale — o dziwo — popatrzyli tylko na mnie, zagadali do siebie z uśmiechami i zaparkowali blisko smażalni. Siedzieli w aucie, wyraźnie czekając na wyjście Batury.

W sklepie kupiłem jeszcze kubełek lodów dla Afrodyty. Kufer z tyłu,
w przeciwieństwie do sakw, był hermetycznie zamykany niczym termos, więc istniała szansa, że przez jakiś czas lody się nie rozpuszczą.

W drodze do chaty przyspieszałem z każdym przejechanym kilome­trem. Rozsypane klocki wydarzeń wokół mnie zaczęły układać się w ca­łość. Zostały tylko dwie niewiadome. Wróciłem do chatki, gdzie Pimpek szczęśliwy skoczył mi na pierś, żeby mnie polizać po twarzy. Z zakupa­mi wkroczyłem do kuchni, gdzie rządziła Afrodyta.

— Jesteś w samą porę — przywitała mnie. — Wolisz ryż czy maka­ron?

— Zależy do czego?

— Do gulaszu z pikantnym sosem.

— Makaron — odpowiedziałem.

Wstawiłem zakupy do lodówki, potem poszedłem na wieżę. Siedzia­łem tam patrząc na palące się lampki, rysunek tabliczki i rozwiniętą mapę Mierzei. W końcu wypisałem nazwy najważniejszych miejscowości i po­stanowiłem odszukać kogoś znającego ich niemieckie odpowiedniki.

Moje rozmyślania przerwał odgłos kroków, które słyszałem na meta­lowych schodkach konstrukcji wieży. Potem Afrodyta zapukała do drzwi.

— Pójdziesz ze mną na piechotę? — zaproponowałem jej.

— Tak — odpowiedziała, nalewając mi odrobiną wina. — Przecież nie będziesz już dziś prowadził.

Weszła do środka. W ręku miała tacę z talerzami, w drugiej ręce trzyma­ła butelkę wina i dwa kieliszki.

Zerwałem się na nogi, żeby wziąć od niej ciężką tacę.

— Chcesz tu jeść? — zapytałem dziewczynę.

Afrodyta ciekawym wzrokiem rozglądała się po niewielkim pomie­szczeniu.

— Chyba jednak nie damy rady — przyznała. — Usiądźmy na bal­konie.

— Na galeryjce — poprawiłem ją.

Usiedliśmy na galerii z talerzami makaronu na kolanach. Mieliśmy wspaniały widok na morze. Otworzyłem wino i nalałem Afrodycie.

— Ty nie pijesz? — była zaskoczona.

— Prawie wcale, a nigdy jak mam gdzieś jechać samochodem czy motocyklem.

— Wybierasz się gdzieś?

— Tak.

— Daleko?

— Nie.

— Może zabierzesz mnie ze sobą?

— Mam tylko jeden kask.

— Po prostu nie chcesz mojego towarzystwa. Myślałem, co mam zrobić, żeby nie urazić dziewczyny.

— Pójdziesz ze mną na piechotę? — zaproponowałem jej.

— Tak — odpowiedziała, nalewając mi odrobinę wina. — Przecież nie będziesz już dziś prowadził. Pozostało mi tylko uśmiechnąć się. W takiej chwili, gdy słońce grza­ło nam twarze, gdy bawiliśmy się nakręcaniem spaghetti na widelce, wokół było cicho i spokojnie, a mewy latały na wyciągnięcie ręki i obłoki wy­dawały się bliżej, było wspaniale. Żartowaliśmy wspominając czasy li­ceum, psikusów robionych nauczycielom.

— Idzie lady L. — uprzedziła mnie Afrodyta.

Obejrzałem się, rzeczywiście, po plaży, od strony swojej willi, nad­chodziła Lidia.

— Błagam schowaj się i nie wychodź przez jakiś czas — zwróciłem się do dziewczyny. — Muszę dowiedzieć się czegoś od Lidii.

Widziałem w oczach Afrodyty żal, ale postanowiłem zająć się nią, gdy wycisnę informacje z Lidii. Zbiegłem do domku w samą porę, by przywitać uroczą sąsiadkę stojąc na werandzie.

— Dzień dobry! — powiedziałem.

— Witaj — stanęła blisko mnie, tak, bym poczuł oszałamiającą woń perfum bijących od jej gładkiej, łabędziej szyi, ukrytej za rzadką firanką pojedynczych pukli jasnych włosów wymykających się z niby niedba­le zapiętego koka. Założyła zwiewną sukienkę sięgającą powyżej ko­lan i koszulkę na ramiączkach.

— Pójdziemy na spacer? — zapytała.

— Dokąd?

— Tam gdzie nie będzie wścibskich oczu twej lokatorki. Rozejrzałem się, czy przypadkiem Afrodyty nie ma w pobliżu.

— Ona tu jeszcze mieszka? — pytała Lidia.

— Tak.

— Podoba ci się? — Lidia lekko przekrzywiła głowę.

— Zawarliśmy pewien układ.

— Sprząta, pierze, gotuje i...

— Tylko gotuje — uciąłem dywagacje. — Jest miła...

— Ja też potrafię być miła...

— Nie wątpię — przyznałem. — Chodźmy.

Wziąłem Lidię za jej miękką a zarazem silną dłoń i pociągnąłem za sobą po plaży. Obejrzałem się raz, by zobaczyć wściekłe spojrzenie Afro­dyty. Nawet gdy byliśmy sto metrów od chatki słyszałem, jak Afrodyta zbiegała po schodach. Byłem przekonany, że zaraz się wyprowadzi. Po chwili przybiegł do nas Pimpek, a więc wysłała do mnie psa.

Pimpek biegał zataczając wielkie kręgi wokół nas i przeganiając sta­da mew wysiadujących na mokrym piasku.

— Jeden dzień obecności tej młódki wystarczył, byś się zmienił — odezwała się Lidia.

—Wydaje ci się—odpowiedziałem wyszukując odpowiednio płaskich kamieni do puszczania kaczek na wodzie. — Co się we mnie zmieniło?

— Wczoraj wobec mnie zachowywałeś się jak dżentelmen...

— A dziś już nie?

— Jesteś oschły.

— Nie jesteś wobec mnie szczera.

— Co masz na myśli?

— Kim jest twój mąż?

Lidia westchnęła i milczała. Szliśmy obok siebie.

— Jesteś z policji? — zapytała po chwili.

— Nie.

— Jaki jest twój prawdziwy zawód?

— Chcesz dużo wiedzieć, a nie jesteś szczera.

— Dobrze, mój mąż jest szefem gangu. Przyjaciele nazywają go Bossem, a wrogowie Bułą. Ja miałam ksywkę Parówka, bo oboje mieli­śmy kiedyś sieć budek z hot-dogami. Służyły one do legalizacji naszych dochodów, co pozwalało nam kupić chociażby tę willę. Teraz mój mąż zajmuje się poważnymi interesami związanymi głównie z obrotem brud­nych pieniędzy. Jego spółki to wielka pralnia. Na razie jest na tyle dobry, że żaden policjant nie potrafił mu czegokolwiek udowodnić.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem.

— Mówiłaś, że się z nim rozwodzisz. Czemu? Chyba przepisał na ciebie część najzupełniej legalnie pozyskanego majątku?

— Pod względem materialnym jestem zabezpieczona, ale jestem sło­wikiem w złotej klatce. Ja tak nie mogę! — w tym momencie Lidia rozkleiła się i z płaczem rzuciła mi się w ramiona.

Przytuliłem ją i głaskałem po plecach, by się uspokoiła. Gdy to nie pomogło, odsunąłem ją od siebie.

— Powiedz, jaka jest cena twojego rozwodu? Milczała.

— Czy po rozwodzie chcesz żyć z Salvadorem? Widziałem wczoraj wieczorem, jak został u ciebie, a rano wymykał się...

Oczy Lidii rozszerzyły się ze wściekłości.

— Podglądasz mnie?! — była oburzona.

— To przypadek, musiałem sprawdzać, czy aparatura działa jak na­leży...

— Tak — przerwała Lidia. Przestała być miła, kobieca, a stała się stanowcza i zimna jak lód. — Kocham Salvadora i chcemy być razem.

— Ceną twojej wolności jestem ja? — upewniałem się.

***

Skończyliśmy posiłek i wróciliśmy do wehikułu. Teraz nasza droga prowadziła do Suchacza. Wjechaliśmy w egzotyczny dla mieszkańców równin teren Wysoczyzny Elbląskiej, której pagórki sięgają nawet 197 metrów nad poziomem morza Taką wysokość właśnie ma Srebrna Góra. Wszędzie tam można znaleźć głębokie jary i parowy, maleńkie strumyki płynące z prędkością górskich potoków. Suchacz, leżący nad wodami Zalewu, jest znany z bitwy okrętów zakonu krzyżackiego i miasta Elblą­ga podczas wojny trzynastoletniej, w której flota krzyżacka została roz­bita, a sam wielki mistrz musiał rejterować. Za Kadynami droga wiła się niczym wąż, by wyprowadzając nas z lasu od razu pokazać nam z wyso­kości widok na Zalew i Mierzeję Wiślaną.

— Ale pięknie —jęknęli zachwyceni chłopcy. Zatrzymałem się na parkingu, by lepiej mogli nacieszyć wzrok pięknem przyrody.

Tę ucztę przerwał dźwięk telefonu komórkowego. Dzwonił Rafał.

— Panie Tomaszu, gdzie pan jest? — pytał.

— W drodze do Suchacza — odpowiedziałem.

— To świetnie! Kolega przesłał mi Internetem mapę Prus Wscho­dnich z 1939 roku w skali 1 : 300 000. Wie pan, ile czasu ściągałem to do laptopa przez telefon komórkowy, ale było warto...

— Chłopcy, wyjmijcie mapę Zalewu i okolic — poprosiłem współ­towarzyszy. — Proszę, możesz mówić — zwróciłem się do Rafała.

— Panie Tomaszu, niech pan wyjmie szkic tej tabliczki z kluczem do zagadki...

Wyjąłem i rozłożyłem przed sobą tabliczkę na środku mapy Zalewu Wiślanego.

NXLXÓXK

EwMNHAB

HaNUARF

RbKEFAT

UgSEFAS

NdVHÓRD

— Teraz niech pan przekrzywi tabliczkę o trzy rumby w prawo... Milczałem zaskoczony.

— Te trzy „X" muszą tu oznaczać rumby, 11,25 stopni — twierdził Rafał. — Wtedy mapa staje się czytelniejsza. Frombork, Tolkmicko wskazaliśmy bardzo dobrze. Dalej na „S" jest niemieckie Succase, czyli Suchacz. Na „D" mamy "Dórbeck", czyli dzisiejszy Próchnik. Zostawiając drugą, trzecią i czwartą kolumnę od prawej, skupiamy się na piątej. Na „V" mamy Vogelsang, czyli dzisiejsze Skowronki, na „S" mamy Schottland, Szkoty w okolicach dawnej granicy Wolnego Miasta Gdańska, na „K" jest Kamelrucken, czyli Wielbłądzi Garb, najwyższe wzniesienie Mierzei. Naprzeciw Fromborka jest Neukrug, to okolice dzisiejszych Piasków. Mówił pan, że na „B" jest Braunsberg — Braniewo, ale na Mierzei, na jego wysokości nie ma nic na „M". Jest za to na wprost Bałgi miejsce zwane Mowenhaken. Nie ma naszego ulubionego Heide Warter. Na mój gust, skarb jest ukryty między alfa i omegą, między końcem
i początkiem, czyli na Mierzei pomiędzy Neukrug a Mówenhaken. Nie­wiele z tego obszaru znajduje się na terytorium Polski. Na razie tyle. Jak będę miał coś więcej, to się zgłoszę.

— Dziękuję — odpowiedziałem.

— Nie ma sprawy, popłynie pan przecież ze mną w rejs, a to praw­dziwa przyjemność. Do widzenia.

Przekazałem chłopcom sensacyjne informacje. Wydra cieszył się, że jesteśmy tak blisko rozwiązania zagadki.

— Wiemy, gdzie szukać, ale czego? — zastanawiał się Łoś. — We Fromborku była to kobieta — „Frau", czytana po arabsku od prawej do lewej. W Tolkmicku chodziło o tablicę zaszyfrowaną jako „Tafe". W Suchaczu sprawa zapowiada się najprościej, bo chodzi o jakiś sejf. A o co idzie w Próchniku i co gorsza w Bałdze, leżącej na terenie obwodu kaliningradzkiego? I po co nazwy tych miejscowości na Mierzei?

— Na to ostatnie łatwo odpowiedzieć — odezwałem się. — Posłu­gując się mapą potrzebujemy punktów orientacyjnych i dla szukającego skrytki takimi były miejscowości na Mierzei. Uważam, że je też powin­niśmy odwiedzić, żeby sprawdzić wszystkie ślady w tej sprawie. Teraz jedźmy poznać miejsce, gdzie we wrześniu 1463 roku elbląscy mieszcza­nie zniszczyli flotę 44 okrętów krzyżackich z 1500 zbrojnych na pokła­dach.

Wyjechaliśmy z parkingu i zjechaliśmy do Suchacza. Przejeżdżali­śmy między budynkami wypatrując odpowiedniego, w którym mógł kie­dyś znajdować się sejf. Gdy droga zakręcała w lewo pod kątem prostym, zjechałem na parking przy sklepie spożywczym.

— Tutaj? — zapytali chłopcy patrząc na stare drzewa i równie stare domy. Suchacz był kiedyś miejscowością letniskową i jeszcze z czasów

międzywojennych nad brzegiem Zalewu zachowały się ładne pensjonaty czy wille.

— Pamiętam, że kiedyś, nie pamiętam przy jakiej okazji obiła się o moje uszy nazwa „Suchacz — zamek" — odpowiedziałem. — W ja­kiejś inwentaryzacji wspominano taki obiekt.

W sklepie dowiedziałem się, jak można dojść do zamku, a w zasa­dzie budowli tak nazywanej. Wróciłem po chłopców i skierowaliśmy się szosą na wschód. Zaraz za mostkiem na niewielkim strumyczku ruszyli­śmy pod górę, której szczyt porastał ciemny las przypominający fryzurę zwaną „Irokezem" lub kogucim grzebieniem. Żużlowa droga wiła się pod górkę niczym wąż, a my skręciliśmy obok boiska na betonowe scho­dy. Łoś policzył je i gdy powiedział „siedemdziesiąt dwa", stanęliśmy u stóp dwupiętrowego budynku szkoły. Dawniej musiał to być pałac lub pensjonat, gdzie na tarasie pierwszego piętra pito kawę i podziwiano widok na Zalew, zapewne o niebo lepszy ze szczytu kwadratowej wie­życzki. O dziwo, ów zameczek nie stał na szczycie, ale był skryty w niszy pomiędzy lasem i garbem wzgórza. Może dlatego nie wiał tu wiatr? Woźnej pokazałem legitymację służbową i kobieta oprowadziła nas po szkole.

— Czy był tu gdzieś jakiś stary, poniemiecki sejf? — zapytałem ko­bietę, gdy już pokazała nam wszystko to „co minister powinien wyre­montować, bo w gminie nie ma pieniędzy".

Kobieta chytrze zmrużyła oczy.

— Zainteresował was wreszcie ten Helmut, którego nikt nie potrafi otworzyć? — uśmiechała się. — Chce pan go zobaczyć?

— Tak, jestem bardzo ciekaw...

Woźna poprowadziła nas po schodach do wieży.

— Tacy muzealnicy co tu byli, to mówili, że szkoła stoi na pokrzyżackich fundamentach i dziwili się, czemu sejf ktoś wmurował w wieży, a nie w piwnicy — opowiadała. Szła przed nami w kapciach, co chwila pokazując rajstopy dziurawe na piętach. — Potem jeden z nich, chyba najmądrzejszy, powiedział, że sejf styka się z kominem, ma kotwice w mu­rze i jest zamykany na zmieniany przez właściciela szyfr. Kiedyś pani dyrektor sprowadziła specjalnego bankowego ślusarza, który otwiera ta­kie sejfy. Fachowiec powiedział, że to robota z Hanoweru i on tego nie będzie ruszał. Trzeba znać hasło, otworzyć, a sejf będzie służył całe lata...

Byliśmy właśnie na poziomie poddasza, gdy woźna otworzyła nie­wielkie drzwiczki. Weszliśmy do ciasnego pomieszczenia ze świetlikiem w suficie. Na wprost drzwi, pośrodku bielonej ściany widniały drzwicz­ki o wymiarach 40 na 30 centymetrów. Oprócz ładnie zdobionej klamki były tam dwa pokrętła, jedno z literami, drugie z cyframi.

— No? — kobieta z uśmiechem podparła się pod boki.

Przyszedł mi wtedy do głowy pewien pomysł. Na pokrętle z litera­mi wybrałem hasło MEKKA, a z cyframi — 5491. Nacisnąłem klamkę i drzwiczki drgnęły, rozwarły się na oścież.

Woźna przytknęła dłonie do ust.

— Jezu... Jak pan to zrobił? — zapytała. Chłopcy milczeli oniemiali.

— Niech pani zadzwoni po policję, trzeba zabezpieczyć zawartość sejfu — powiedziałem.

Ona jednak zdążyła ochłonąć.

— Ja zejdę dzwonić, a wy fru z łupem... — odparła. — Nie idę!

— Niech Łoś pójdzie.

— Żaden Łoś nie będzie mi chodził po biurze...

— Stróżówce — poprawił ją Wydra. Kobieta pogroziła mu palcem.

— Wiem lepiej, gdzie pracuję!

Wyjąłem telefon komórkowy, żeby zadzwonić po policję.

— Będzie pan mi tu komórkował?! — krzyknęła woźna. Wyrwała mi telefon z ręki i nim zdążyliśmy cokolwiek zrobić, wybiegła z pomieszcze­nia i zamknęła je na klucz. Potem jeszcze szczęknęła ciężka zasuwa.

— Ale numer — śmiał się Wydra. — Woźna zamknęła nas w szkole, już na początku wakacji.

— Proszę nas wypuścić! — krzyczałem waląc pięścią w drzwi. — To bezprawne więzienie urzędnika państwowego!

— Tere—fere—kuku, zejdę zadzwonię po policję, a wtedy inaczej będziecie śpiewać — woźna przemawiała zza grubej kurtyny drzwi. — Niby muzealnik, z ministerstwa, a nagle otwiera sejf, zna hasło...

Jej słowa milkły z każdym krokiem po schodach. Wydra chciał otwo­rzyć szerzej drzwiczki, ale zabroniłem mu.

— Czekały tyle lat, poczekają jeszcze parę minut — tłumaczyłem. — Lepiej, żeby policjanci byli obecni przy otwarciu.

Usiadłem opierając się o drzwi. Łoś zaległ pod ścianą, tylko Wydra próbował doskoczyć do świetlika.

— Usiądź, bo wybijesz okno i oskarżą cię o włamanie — Łoś po­wstrzymywał kolegę.

Czekaliśmy godziną, potem drugą. Obserwowałem, jak słońce prze­suwa się zmieniając układ cienia w naszej klitce.

— Co będzie, jak będziemy musieli tu siedzieć do nocy? — zapytał Wydra.

— Wybijemy okno i wezwiemy pomoc — odpowiedziałem.

— Mogę spróbować otworzyć drzwi... — zaproponował.

— Tym razem pójdziesz siedzieć — odezwał się Łoś.

— Miałeś siedzieć cicho! — krzyknął Wydra i rzucił się z pięściami do kolegi.

— Spokój! — próbowałem zatrzymać atak.

— Patrzcie! — nagle krzyknął Łoś odwracając tym uwagę Wydry. Palcem pokazywał na framugę drzwi. Nad wejściem ktoś dawno temu

wyrył w drewnie dwie litery: „HW". Mogliśmy być pewni, że jesteśmy we właściwym miejscu. Zastanawiało mnie, czemu Utickal w każdym miejscu wyrył te dwie litery. Może słowa „Heide Warter" nie były naj­lepszym przewodnikiem do skrytki, a należało szukać miejsca o takiej nazwie?

— Wydra, o czym rozmawialiśmy dziś w Tolkmicku? — przypo­mniałem. — Masz coś na sumieniu? Nie chcesz o tym mówić? W po­rządku, ale to nie powód, żeby bić przyjaciela...

— Cały czas mi wypomina... — bronił się Wydra.

— Bo jest co! — rzucił Łoś.

Znowu doszłoby do szarpaniny, ale w porę znalazłem się między chłopcami.

— Mam dość takiego zachowania! — powiedziałem. — Chcecie się bić? Jeszcze dziś odwiozę was do domów, żeby spokojnie dalej prowa­dzić poszukiwania. Wydra, zastanów się, czy rzeczywiście masz powo­dy do agresji wobec Łosia? Czy nie jesteś sobie sam winien? Czy jakby ktoś nadużył twojego zaufania, to nie robiłbyś mu wyrzutów?

— Nic Łosiowi nie zrobiłem.

— Nie wiem, co zrobiłeś, ale uczyniłeś to nam wszystkim jako społe­czeństwu, które daje każdemu duży kredyt zaufania. Ty, Łosiu, zastanów się też, czy nie przesadzasz wypominając Wydrze winy. Jeżeli został za nie ukarany i zrozumiał, że zrobił źle, to dajmy mu jeszcze jedną szansę...

— Wczoraj się napił, dziś chciał się bić, a pan chce mu dawać szan­sę? — dziwił się Łoś.

— Tak, bo czasami trzeba umieć wybaczyć. Teraz poczekajmy na przyjazd policji...

Na szczęście nie byliśmy skazani na długi pobyt w więzieniu na wie­ży. Najpierw usłyszeliśmy chrzęst opon na żużlu.

— Przyjechała kawaleria — kwaśno uśmiechnął się Wydra.

Po chwili na klatce schodowej wieży niosły się odgłosy kroków i pod­niesionych głosów. Zgrzytnęła zasuwa, trzaskał klucz w zamku i zaraz do pomieszczenia weszło dwóch policjantów.

— Dowód osobisty i legitymacje szkolne! — zażądali. Spokojnie oddaliśmy dokumenty. Policjanci spisywali nasze dane do notesików. Z doświadczenia wiedziałem, że ten czas poświęcali przygo­towaniu portretu psychologicznego domniemanych przestępców, czyli w tym wypadku nas.

— Proszę opowiedzieć, jak to się stało, że pan otworzył ten sejf— powiedział do mnie starszy stopniem policjant.

Opowiedziałem mu o prowadzonych przeze mnie poszukiwaniach i o tym, że z naszych informacji wynikało, że tu powinien być sejf i o tym, jak domyśliłem się powiązania napisów na tabliczce z szyfrem zamyka­jącym kasę. Na koniec pokazałem swoją legitymację służbową.

— Może teraz komisyjnie otworzymy sejf i spiszemy protokół? — zaproponowałem.

Policjanci nie mieli wyjścia i pewnie najchętniej odjechaliby w siną dal, ale musieli zostać. Woźna stała cicho jak trusia w kącie.

— Taka historia — co chwila szeptała do siebie. Dowódca dwuoso­bowego patrolu otworzył szerzej drzwiczki i westchnął, ujrzawszy za­wartość sejfu.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

MAM SZPIEGA W OBOZIE BATURY • WYPAD NAD GRANI­CĘ • POŚCIG PO PLAŻY • CO KRYŁ SEJF W SUCHACZU? • KOŚCIÓŁ W PRÓCHNIKU • REJS DO ROSJI

Znowu wydawało mi się, że Lidia ma zamiar kłamać, ale chyba zre­zygnowała już z oporu wobec mnie.

— Tak, miałam opóźniać twoje działania i informować o każdym twoim ruchu mojego męża — powiedziała.

Delikatnie, jednym palcem podniosłem jej brodę, by mogła patrzyć mi w oczy.

— Nie jesteś do końca szczera — pokręciłem niezadowolony głową. — Miałaś informować Jerzego Baturę i męża.

— Tak.

— To ty z Baturą napadłaś jubilera i ty prowadziłaś audi, gdy wpa­dłem pod ciężarówkę w Sobieszewie?

— Tak.

— Co się stało z tamtymi jasnymi włosami?

— To była peruka.

— Nie wiesz, skąd twój mąż i Batura mają mapę z zaznaczonymi miejscami skrytek?

— Wiem tylko, że mój mąż niedawno musiał komuś zapłacić kilka­set tysięcy dolarów. Widziałam walizkę pieniędzy, którą przywieźli mąż i Batura. Zapłacili nią za tę mapę, bo po jakimś spotkaniu przywiózł nad morze Makarona. Batura miał laptop, w którym oglądali tę mapę.

— Jak poznałaś pana Makarona?

— Mąż go przyprowadził.

— Ci dwaj łysi mieli tylko uwiarygodnić nawiązanie naszej znajo­mości?

— Tak. Batura mówił, że na pewno zatrzymasz się, żeby mi pomóc, a w razie czego staniesz w mojej obronie, nawet w obliczu silniejszych przeciwników. Nazwał cię Don Kichotem.

— Ładnie z jego strony. Afrodyta też jest nasłana?

— Kto?

— Dziewczyna, która u mnie zamieszkała.,. Lidia przerwała mi śmiejąc się.

— Ona Afrodyta, a ty Apollo?

— Nie żartuj, odpowiedz, ale szczerze.

— Nie wiem. Mój mąż jest bardzo przebiegły i mógł takie śliczne dziewczę nasłać na ciebie, skoro masz słabość do spódniczek.

Zacisnąłem usta, trochę zły na siebie.

— I co teraz zrobimy? — zapytała Lidia.

— Opowiesz mężowi o tej rozmowie?

— Chyba by oszalał, gdyby dowiedział się prawdy...

— To dobrze — zadowolony zatarłem ręce. — Mam dla ciebie rolę, do której jesteś stworzona....

Jeszcze pół godziny rozmawiałem z Lidią, nim wróciłem do mojego domku nad morzem. Rozumiałem już całą intrygę Batury. Nie wiem, czy tej samej nocy, kiedy odwiedził mnie w hotelu w Sopocie, dogadał się też z Colinem, który zapewne za dużym wynagrodzeniem, dzięki pienią­dzom Bossa, próbował pozbyć się nas na morzu i wykraść fotokopie mapy. Musiała być ona jednak niepełna albo zaszyfrowana, skoro Batura je­szcze nie wydobył skarbów i tak bardzo niepokoiła go moja obecność na Mierzei Wiślanej.

Pimpek zmęczony bieganiem ułożył się w cieniu na werandzie, tam gdzie w hamaku bujała się Afrodyta. Była ubrana tylko w obcisłe szor­ty i górę od stroju kąpielowego; leżała z niedbale zwisającą jedną nogą. W jednej ręce trzymała szklankę z wodą, w drugiej jakąś książkę.

— Już po randce? — w jej głosie zabrzmiała nutka szyderstwa.

— Teraz będzie prawdziwa randka — odpowiedziałem.

— O, z kim?

— Z tobą.

— Jeszcze mnie nie zaprosiłeś...

— Odmowa nie wchodzi w grę, więc po co te konwenanse? Załóż coś na siebie.

Afrodyta zeskoczyła z hamaka i przeciągnęła się.

— Taki strój nie pasuje?

— Tam dokąd jedziemy — nie.

— To będzie porządny lokal, romantyczna kolacja ze świecami?

— Nie, to nie w moim stylu. Jedziemy na wycieczkę.

Afrodyta założyła długie spodnie, podkoszulkę i koszulę. Dałem jej kask typu „orzeszek", który znalazłem w rupieciarni.

— Pimpek! Pilnuj domu — rozkazałem psu.

Wyprowadziłem Sokoła, pomogłem wsiąść Afrodycie, a potem po­jechaliśmy leśną drogą na północny wschód, ku granicy. Motor doskona­le spisywał się na nierównej drodze, momentami miałem wrażenie, jak­byśmy płynęli po falującym morzu. Gdy dojechaliśmy na niewielkie wzniesienie, gdzie stała samotna skrzynka transformatora, zatrzymałem się. Gdy Afrodyta zsiadła, postawiłem Sokoła na nóżkach.

Wziąłem Afrodytę za rękę i pociągnąłem ją w dół wzgórza do biało--czerwonego szlabanu granicznego. Białe i żółte tablice informowały, że jesteśmy na granicy państwa polskiego. Po rosyjskiej stronie las na sto metrów w głąb był pozbawiony poszycia, rosły tam tylko sosny i trawa. Nawet zwykły szarak nie prześliznąłby się tamtędy niezauważony.

— Czemu mnie tu przywiozłeś? — zapytała Afrodyta.

— Bo tu jesteśmy sami i możemy porozmawiać.

— Tak? O czym?

— O mnie. Potrzebuję twojej pomocy.

Afrodyta oparła się o szlaban. Nie zdjęła kasku i skórzane paski do zapięcia pod brodą kiwały się przy każdym ruchu jej głowy.

— Słucham cię z wielką uwagą.

— Mówiłem ci o mojej pracy...

— Tak — Afrodyta uśmiechnęła się na samo wspomnienie.

— Wykonuję teraz pewną misję. Szukam miejsca nazywającego się „Heide Warter" — Wrzosowy Strażnik. Niestety, są ludzie, którzy ze mną konkurują i chyba mam niewiele czasu...

— Zaraz, czemu szukasz tego miejsca?

— Jest tam ukryty skarb.

— Złoto?

— Nie tylko, także dzieła sztuki.

Afrodyta wyglądała na zaskoczoną i zmieszaną moimi słowami. Sta­ła uśmiechając się.

— Wybacz, nie wierzę ci. To niemożliwe. Nie wyglądasz na poszu­kiwacza skarbów, detektywa czy kogokolwiek, kim chciałbyś się mienić. Żałuję, że...

— Ze mną tu przyjechałaś? To chciałaś powiedzieć?

— Tak.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Usiadłem na trawie i zapatrzyłem się na wody Zalewu, potem obejrzałem się na niebo nad morzem. Las zasła­niał nam morski brzeg.

— Tam, po drugiej stronie Zalewu Wiślanego działa mój szef, który stara się złamać szyfr z pewnej tabliczki.

Pokazałem Afrodycie szkic w notesie.

— Potrzebuję twojej pomocy, bo możesz przejść się po ludziach i po­pytać, czy nie znają takiego miejsca, które zwane byłoby Wrzosowym Strażnikiem. Ty jesteś studentką, ładną dziewczyną, z którą każdy chęt­nie porozmawia. Mnie jako obcego, który zastępuje Zdzicha na wieży, miejscowi mogą traktować z rezerwą. Znajdź to miejsce, a udowodnię ci, że mówię prawdę.

Afrodyta była nieprzekonana i wzruszyła ramionami.

— Poczekaj, pójdę po motor — powiedziałem.

Wszedłem na górę. Rozejrzałem się dokoła. Zauważyłem dwie nie­pokojące rzeczy. Po pierwsze, nad morzem zbierały się czarne burzowe chmury, które pędziły w naszym kierunku. Po drugie, przez las jechało audi z łysolami. Wskoczyłem na siodełko motocykla i uruchomiłem go.

— Jest nasz kochaneczek, a gdzie jest gołębica?! — krzyczał jeden z pomagierów Bossa vel Buły.

Zjechałem z górki do Afrodyty.

— Wskakuj! — krzyknąłem, widząc, jak w naszym kierunku rozpę­dza się audi.

Dziewczyna nie zwlekała ani chwili. Ruszyłem wyrzucając tylnym kołem fontannę ziemi. Audi zmieściło się w ciasnym zakręcie przed szla­banem i rzuciło się w pogoń za nami. Jego silne reflektory rozkołysane ruchem pojazdu i wertepami tworzyły upiorną scenerię w nagle ciem­nym lesie. Jeszcze nie padało, ale czarne jak węgiel chmury zdawały się nisko pędzić nad naszymi głowami, przytłaczając swym mrocznym ciężarem. Jechaliśmy serpentyną leśnej drogi prowadzącej kanionem, którego zbocza znaczyły okrągłe wykopy po stanowiskach ciężkich karabinów maszynowych z okresu ostatniej wojny.

Las skończył się i mogłem wjechać w wyrwę w wydmach. Na miał­kim piasku, przy niskich obrotach Sokół, kiedy podpierałem się nogami, dawał sobie jakoś radę. Miałem nadzieję, że audi zakopie się, ale auto łysoli miało chyba napęd na cztery koła. Powoli, ale parło do przodu, nawet nie zawisło na progu przy zjeździe na plażę.

Plaża miała dwadzieścia metrów szerokości, musieliśmy je jakoś prze­być, by dotrzeć do twardego nadbrzeżnego piasku. Gdy nad morzem zbierała się burza, fale rozpędzone uderzały o brzeg ze strasznym hukiem roz­padających się kilkudziesięciocentymetrowych grzywaczy.

— To nasza jedyna szansa! — krzyknąłem do Afrodyty.

Gdy tylko znaleźliśmy się na twardej łasze, dodałem gazu. Właśnie w tej ekstremalnej sytuacji Sokół pokazał, na co go stać. Ciężki, z silni­kiem dużej mocy, wręcz rwał piach, pchając nas do przodu. Co z tego, że audi było szybsze, skoro jego kierowca musiał balansować na wąskiej przestrzeni między falami a miękkim piaskiem na plaży. Najmniejszy błąd mógł spowodować ściągnięcie samochodu w jedną lub drugą stro­nę. Kierowca audi był bardzo doświadczony w prowadzeniu auta. Jedy­ne co zrobił to głośniejsze nastawienie muzyki dyskotekowej. Widocz­nie szum fal przeszkadzał mu.

Do Piasków mieliśmy niecałe trzy kilometry. Z daleka widziałem moją wieżę. Musiałem wymyślić jakiś fortel. Z odległości trzystu metrów do­strzegłem naszą szansę pozbycia się pościgu. W wodzie, najwyżej dwa metry od brzegu, znajdowały się betonowe elementy, które mogły być kie­dyś podstawą jakiejś przystani. Rozpędzone fale rozbijały się o te kawałki betonu, tworząc wielką chmurę wody, która przesłaniała widok na kilka­naście metrów. Moim zadaniem było wyliczenie takiej prędkości, by zdą­żyć przed uderzeniem wody, która powinna spaść na wóz łysoli.

Zwolniłem obserwując rytm fal. Audi przyspieszyło i jego kierowca triumfalnie przycisnął klakson. Na ten dźwięk Afrodyta aż podskoczyła. Dodałem gazu, a kierowca ścigającego auta przekonany, że gnany stra­chem chcę umknąć, uczynił to samo. Byliśmy dwadzieścia metrów od resztek betonowych podpór, gdy dostrzegłem coś jeszcze — zakopane w piachu, wystające w poprzek naszej drogi zaledwie na trzydzieści cen­tymetrów, kolejne betonowe elementy. Między nimi była wąska, półmetrowa przerwa — w sam raz, żeby przejechać motocyklem.

Fala była już po naszej prawej ręce. Z rykiem, jakby zagniewana naszą obecnością na plaży, uderzyła o betonowe przeszkody i wyskoczy­ła tworząc nad nami wodny tunel. Czułem jak paznokcie Afrodyty wbi­jały mi się w żebra, gdy przyciskała się do mnie. Jeszcze lekko skorygo­wałem kurs i przednie koło przejechało przez przerwę.

Spienione, szarozielone morze spadło na nas, ale to audi znalazło się w epicentrum małego potopu. Tak jak przeczuwałem — kierowca audi, nie widząc dokąd jechać, najpierw uderzył o betonowe bariery w po­przek, odbił się, tylne koła zakopały się w piasku i gdy kierujący dodał gazu, wyrzuciło auto wprost w kierunku morza, na kolejne betonowe przeszkody. Zatrzymałem się pięćdziesiąt metrów dalej. Obejrzałem się i gdy zobaczyłem, że łysole cali i zdrowi wysiadają z rozbitego audi, którym zaczęło zabawiać się morze, odjechałem do domku.

W chacie Afrodyta pobiegła przebrać się w suche ubrania i przygo­tować kolację, a ja odstawiłem Sokoła pod wieżę, wspiąłem się do budki na górze, sprawdziłem kontrolki i przez lornetkę zlustrowałem poczyna­nia łysoli. Siedzieli na plaży i patrzyli na zalewany wodą samochód. Się­gnąłem po radiotelefon i zadzwoniłem do Straży Granicznej, informując ją o dwóch osobnikach na plaży podziwiających tonący wóz. Przyznam się, że miałem złośliwą satysfakcję, gdy zobaczyłem, jak po kilku minu­tach funkcjonariusze Straży Granicznej zatrzymali łysoli. Potem zsze­dłem do Afrodyty. Na dworze szalała burza, a my siedzieliśmy przy ko­minku, pijąc herbatę i podziwiając rozbłyski. Ogniki odbijały się i tań­czyły na sierści rozłożonego na podłodze Pimpka. Złoty blask z kominka łagodnie rozmywał się po pięknej twarzy Afrodyty, której wszystkie tajemnice bardzo chciałem poznać, by wiedzieć, kto jest moim wro­giem, a kto przyjacielem.

— No, ładnie — mruknął policjant odsuwając się na bok, żebyśmy i my poznali, co kryje wnętrze sejfu.

Zajrzałem z ogromną ciekawością. Były tam: skórzana teczka, sztabka złota i dwa skórzane woreczki. W teczce były dokumenty, a w wo­reczkach biżuteria, zapewne zrabowana w czasie wojny.

— Niezła historia — policjanci z niedowierzaniem kręcili głowami, oglądając sztabkę ozdobioną gapą, zaglądając do woreczków, gdzie w sła­bym świetle widać było różnokolorowe kamienie szlachetne zdobiące wyroby ze złota. — Czyja to będzie własność? — zastanawiali się.

— Jestem urzędnikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki i w imieniu pań­stwa polskiego przejmuję ten skarb, jednocześnie zapewniając, że znale­źne, dziesięć procent wartości, powinno zostać przekazane na konto szko­ły — oświadczyłem. — Teraz, razem z panami pojedziemy na komisariat, gdzie spiszemy protokół i w sejfie schowamy zawartość skrytki.

Wizyta w komisariacie zajęła nam dwie godziny. Pomagałem w opi­sie znalezionych przedmiotów. Najbardziej interesowało mnie nie złoto, ale zawartość teczki. Gdy policjant skończył zapisywać tekst na dzie­więćdziesiątej ósmej pozycji inwentarza, otworzyliśmy teczkę. Brązowa skóra była zniszczona, ale dokumenty w środku były w bardzo dobrym stanie. Papier pożółkł. Ucieszyło mnie, że szkice były czytelne. Przedstawiały schemat jakiegoś obiektu podziemnego. Ilość pomieszczeń i koryta­rzy sprawiała wrażenie, że całość wyglądała jak labirynt.

— Mogą panowie wykonać mi kopię tych dokumentów? — poprosi­łem policjantów.

Młodszy stopniem poszedł do pokoju obok, gdzie zawyła kseroko­piarka. Po chwili funkcjonariusz podał mi odbitki trzech stron. Zawar­tość skrytki obwiązaliśmy brązowym papierem pakowym, zawiązaliśmy sznurkiem, założyliśmy plomby i schowaliśmy paczkę do sejfu w komi­sariacie.

— Będzie pan dalej szukał takich skrytek? — wypytywał mnie do­wódca patrolu.

— Tak — odpowiedziałem.

— Niech pan uważa na siebie, wielu ludzi gotowych byłoby zrobić wiele złego za taki skarb.

— Niestety — przyznałem smutno, kiwając głową.

Wyszliśmy z komisariatu i mimo późnej pory postanowiliśmy poje­chać do Próchnika, gdzie miała znajdować się kolejna wskazówka. Poje­chaliśmy bocznymi drogami. Wieś znajdowała się w bok od szosy pro­wadzącej do Elbląga. Zaledwie zobaczyliśmy pierwsze zabudowania, wyrósł wysoki gmach kościoła wybudowanego w XIV wieku z czerwo­nej cegły. Nawet jak na krzyżacki gotyk budowla ta sprawiała wrażenie wyjątkowo ciężkiej, bardziej strażnicy niż świątyni. Od frontu znajdo­wała się kwadratowa, wysoka na około dwadzieścia metrów wieża.

— Brakuje tylko brony, tej kraty w bramach — stwierdził Łoś pa­trząc na strzeliste wejście.

Wydra obszedł kościół.

— Widział pan?! — wołał zaskoczony. — Kościół ma dobudowane wieżyczki, daję słowo, to zamek.

— Nie powinno was to dziwić, skoro w XIII wieku plemiona pruskie organizowały rajdy pod Elbląg i Królewiec, a w XIV wieku to samo robili Litwini — odpowiedziałem. — Zastanawia mnie, jak powinniśmy w Próchniku rozumieć ów „Dróh"?

Stałem zapatrzony w chrzcielnicę z granitu, umieszczoną w wejściu, pod grubym sznurem zwisającym z dzwonnicy. Wtedy mały szczegół przykuł moją uwagę, u dołu misy wyryte były dwie litery: „HW".

— Dróhnen! — krzyknąłem uszczęśliwiony. — To proste! Do Dórbeck pasowało dróhnen, czyli huczeć, grzmieć, dudnić. Może to do­tyczyć burzy, ale i dzwonu lub dzwonnicy.

— Jak my się tam dostaniemy? — Łoś stanął z zadartą głową, pa­trząc na wieżę.

— Wejdę po sznurze — zaoferował się Wydra.

— Nie trzeba — pokręciłem głową. — Pamiętacie, że litery „HW" zawsze są na konkretnej wskazówce? Tu są na chrzcielnicy. Jest ona kolejną wskazówką, nie wiem jeszcze, co się za nią kryje.

Chłopcy obejrzeli chrzcielnicę i teren wokół kościoła. Patrząc na tabliczkę z szyfrem, próbowałem przypomnieć sobie z języka niemieckiego, jakie sło­wo zaczynałoby się od liter „Bahn" i było ich wiele, bo określało to wszyst­ko, co związane z koleją. Może tu Utickal pociągnął szyfr dalej i trzeba było szukać wyrazów zaczynających się na „Bahnm" i wtedy przyszło mi tylko jedno do głowy: „Bahnmeister" — dozorca kolejowy, dróżnik.

— I co teraz? — zapytał mnie Wydra po kolejnym obejściu kościoła.

— Zaraz będzie dudniło i grzmiało na całego — odpowiedziałem patrząc w niebo. — Wracamy do Fromborka.

Wróciliśmy w strugach deszczu, w porze kolacji. Postanowiłem zli­tować się nad Wydrą i naszymi żołądkami i w obawie przed tym, co mógłby nam zgotować podczas dyżuru w kuchni, zaprosiłem chłopców do pobliskiego baru.

Cały czas myślałem o zagadce, a chłopcy milczeli, jakby oczekiwali, że nagle oświadczę im, gdzie jest skarb. Po kolacji postanowiłem przejść się do Rafała, żeby obejrzeć starą mapę. Byliśmy w mesie sami z Wydrą i Łosiem, bo harcerze pomaszerowali do domu kultury na występ jakie­goś zespołu. Opowiedziałem druhowi o naszych dzisiejszych odkry­ciach. Życzliwy harcerz natychmiast uruchomił swój przenośny kom­puter i mogłem w powiększeniu oglądać każdy fragment mapy. Szcze­gólną uwagę poświęciłem rejonowi Bałgi i Mowenhaken.

— Jest — powiedziałem zadowolony.

— Co? — pytali się chłopcy.

— To — końcem ołówka pokazałem maleńki prostokąt przy biało— czarnej linii prowadzącej środkiem Mierzei Wiślanej.

— W drugim rzędzie od góry, czytając od prawej do lewej mamy litery „Bahnm", a to początek słowa „Bahnmeister". Koło Bałgi nie ma linii kolejowej, a na Mowenhaken jest ostatnia stacja wąskotorówki...

— Ostatnia stacja niczym „omega" na końcu greckiego alfabetu — wtrącił się Rafał. — Właśnie się zastanawiałem, jak przybijemy do Bał­gi, bo wszystkie miejsca ze wskazówkami były na południowym brzegu Zalewu. Teraz zagadka została przeniesiona na Mierzeję...

— Tam gdzie powinna być skrytka — dopowiedziałem. — Utickal wcześniej przygotował schowek, a gdy w styczniu ruszyli Rosjanie, skarby ukryto.

— To co, jutro płyniemy? — Rafał zadowolony zatarł dłonie.

— A chłopcy? — czułem się niepewnie. — Ich rodzice muszą wyra­zić zgodę...

— Zaraz zadzwonimy — odparł Rafał. Nie był typem człowieka, który szybko się zniechęca. Wyszedł z chłopcami na keję.

Wrócili po paru minutach.

— Rodzice zgodzili się — oznajmił harcerz.

Chłopcy byli dumni i ich twarze pokraśniały. Nie wiedzieli, że przy­goda na morzu to nie podróż kajakiem po jeziorze.

— A paszporty? — zapytałem.

— Nie ma problemu, mamy paszport zbiorowy i ich po prostu dopi­szę do załogi. Właściwie nie stajemy w porcie na terenie obwodu kaliningradzkiego, więc nie będziemy traktowani zbyt restrykcyjnie.

— Jak chcesz w takim razie sprawdzić Mówenhaken, jakkolwiek się to teraz nazywa?

— Mało to razy jachty wchodzą na mielizny? — Rafał uśmiechnął się mrużąc oko. — Panie Tomaszu, z Rosjanami można się dogadać.

Umówiliśmy się, że zamustrujemy się na pokłady jachtów następne­go dnia rano. Wydra i Łoś bardzo przeżywali nową przygodę. Słyszałem, jak byli rozemocjonowani, gdy kładli się spać. Mnie niepokoiła progno­za pogody, której wysłuchałem z hotelowego radioodbiornika.

Nazajutrz to Łoś miał mieć dyżur w kuchni. Pobiegł rano do sklepu po świeże pieczywo, twarożek i wędliny.

— Jedzcie, bo nieprędko posmakujecie takich frykasów — zachęca­łem chłopców. Spałaszowaliśmy śniadanie, spakowaliśmy rzeczy i poszliśmy do portu. Harcerze już czekali na nas. Rafał ustawił załogi obu jachtów na pirsie. Z chłopcami mieliśmy być zaokrętowani na jacht komandora rej­su. Jego załoga razem z nami liczyła siedem osób. Drugi, mniejszy jacht miał pięć osób załogi, a jego kapitanem był Konrad, zastępca Rafała. Nasz jacht nazywał się „Carramba", a drugi „Miserus".

— Zabierzecie mnie z portu w Piaskach? — poprosiłem Rafała. — Paweł tam jest, zostawię mu samochód, może mu się przyda? Poza tym podejrzewam, że po opłynięciu Mierzei będziecie musieli mnie wysa­dzić w Piaskach od strony morza, żebym dalej prowadził poszukiwania.

Rafał zgodził się, więc czym prędzej wsiadłem do wehikułu i poje­chałem do Pawła, zostawiając Wydrę i Łosia na pastwę marynarskiego losu i kaprysów kapitana.

Po drodze próbowałem skontaktować się z Pawłem. Jego telefon nie odpowiadał. Gdy zajechałem tam gdzie miał mieszkać, zastałem domo­stwo zamknięte i tylko pies przywitał mnie radosnym machaniem ogona. Zostawiłem wehikuł — Paweł miał swój komplet kluczyków do auta. Poszedłem do portu. Pogoda na Zalewie była doskonała do żeglowania. Wiała czwórka w skali Beauforta. Równe fale kołysały jachtami, wiatr łagodnie wydymał białe żagle, a słońce grzało twarze wystawione na podmuchy i krople wody. „Miserus" nawet nie wpływał do portu. „Carramba" podpłynął do kei tylko na tyle, żebym przeszedł na jego pokład. Wydra i Łoś blado uśmiechnęli się do mnie zajęci trzymaniem szotów foka. Ich ręce już po godzinie były czerwone od zmagań z liną. Rafał zadowolony stał przy sterze. Włosy zakrył chustą, a oczy przesłonił oku­larami przeciwsłonecznymi.

— Pan ma patent żeglarski? — upewnił się.

— Nawet jachtowego sternika morskiego — odparłem z dumą.

— To oddaję w pana ręce — powiedział Rafał odstępując od koła sterowego.

Oparty o bezanmaszt, kładąc dłonie na kole, pierwszy raz od wielu lat mogłem wreszcie poczuć magię żeglarstwa, wrócić do wspomnień z lat młodzieńczych, a później rejsów z Winnetou i Milczącym Wilkiem czy po Jezioraku na mojej poczciwej „Krasuli".

Rafał podał mi kurs. Mieliśmy boczny wiatr, więc tylko nieznacznie ruszyłem kołem, kazałem poluzować szoty grota i foka, podebrać szoty! bezana. Od tej pory załoga mogła rozkoszować się rejsem i patrzeć, jak smukła sylwetka „Miserusa" zostaje w tyle.

— Nowi! — krzyknął Rafał. Wydra podniósł głowę.

— Co?! — zapytał.

— Na moim jachcie mówi się „Tak jest, kapitanie!".

— Tak jest, kapitanie?

— Tak lepiej. Macie dyżur w kambuzie.

— Co?! — oburzył się Wydra. — Znowu kuchnia?

— Taka jest decyzja kapitana — oznajmił Rafał. — Lepiej bądźcie mili, bo zbliżamy się do rosyjskich wód terytorialnych. Mogę was tam zostawić...

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

S.O.S. NA MORZU • WYPRAWA „CHIMERĄ" • RATUJEMY JACHT • SPOTKANIE Z KOMISARZEM MISIKIEWICZEM • ALFA I OMEGA W STEGNIE • NA WODNEJ GRANICY • DE­SANT NA ROSYJSKĄ WYSPĘ

Bałem się, że wściekli łysole zechcą zrobić najazd na mój dom. Mie­li chyba jednak dość i wieczór do północy miałem spokojny. Wtedy to telefon wiszący na ścianie, wyglądający na zabytek z czasów wojny, gło­śno zabrzęczał, a lampka przy nim zapłonęła na czerwono. Zerwałem się z kanapy, gdzie spałem. Afrodyta wybiegła z sypialni, a Pimpek stał i wyczekująco patrzył w kierunku aparatu.

— Słucham — niepewnie powiedziałem podnosząc słuchawkę.

— Daniec? — odezwał się czyjś głos.

— Tak.

— Mamy sygnał S.O.S. w twoim sektorze. Nim dopłynie tam statek ratunkowy, ty będziesz szybciej na miejscu. Sprawdź, co to i daj nam znać. Powodzenia. Połączenie przerwano. Zdumiony patrzyłem na telefon. Nie miał tar­czy do wykręcania numerów. Nacisnąłem widełki. W słuchawce usły­szałem trzask.

— Tu „Spirala", zero—osiem—dziewięć, mówcie! — warknął mę­ski głos.

— Chciałem potwierdzić sygnał o wezwaniu pomocy...

— Co wy, Daniec, robicie?! Dostaliście sygnał?

— Tak.

— To w morze, wykonać!

— Bałem się, czy to nie dowcip...

— Jaki dowcip, to radiotelefon, nikt na tę linię ci nie wejdzie... Więcej nie słuchałem. Z szafy wyjąłem piankę i sztormiak. Afrodyta

za chwilę dołączyła do mnie ubrana w spodnie i kurtkę ze specjalnego, nieprzemakalnego materiału popularnego wśród miłośników górskich wędrówek.

— Po co ci to? — zapytałem.

— Płynę z tobą.

— Nie widzisz, że jest sztorm?

— Jesteś pewien, że sam sobie dasz radę?

— Nie chcę cię narażać.

— Zależy ci na mnie.

— Nie chcę mieć cię na sumieniu — odpowiedziałem.

Wybiegłem do hangaru krzycząc do psa, żeby pilnował domu. Otwo­rzyłem wrota od strony morza. Z niepokojem patrzyłem na wysokie fale, które gnały w kierunku lądu. Bałem się, czy dam radę odbić od brzegu. Wskoczyłem do łodzi, zwolniłem hamulce wózka, który zaczaj: się sta­czać po pochylonym w kierunku wody torowisku. W ostatniej chwili do kokpitu „Chimery" wskoczyła Afrodyta.

— Uparta baba! — krzyknąłem na nią.

Rzuciłem jej kapok i wskazałem, gdzie ma usiąść, tuż przed moim stanowiskiem sternika. Silniki zawarczały od jednego przyciśnięcia roz­rusznika. Silnym szarpnięciem zwolniłem cumy, którymi łódź była przywiązana do wózka. Właśnie uderzyliśmy o bufory i siła odrzutu wypchnęła „Chimerę". Opuściłem śruby i łagodnie dodałem gazu. Ośmiometrowy potwór zadziwiająco dobrze dawał sobie radę na wzburzonym morzu. Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na pływanie z pełną prędko­ścią, żeby nas nie wywróciło, ale wykorzystuj ąp osiemdziesiąt procent mocy silników mogłem mknąc z zapierającą dech w piersiach szybko­ścią.

Przyjrzałem się desce rozdzielczej. Oprócz wskaźników pokazują­cych parametry pracy napędu były na niej kompas i GPS. Bez trudu, nawet w tak ekstremalnych warunkach wprowadziłem tam położenie stat­ku wzywającego pomocy. Natychmiast na podświetlonym ekranie zoba­czyłem kurs, jakim miałem płynąć. Nieznacznie wykręciłem na wschód. Miałem jeszcze do pokonania dwie mile. Afrodyta siedziała skulona i ni­czym szmaciana lalka podskakiwała na ławeczce przede mną.

Gdy dotknąłem jej ramienia, aż podskoczyła przerażona.

— Włącz reflektor! — pokazałem jej w kierunku lampy na dziobie. „Chimera" miała ramę przeciwkapotażową, na której były światła pozycyjne i bateria czterech świateł halogenowych, szperacz, anteny i syrena. Dziewczyna włączyła światło na dziobie i wycelowała je prosto w ciemność. Włączyłem radio i podniosłem mikrofon.

— Zero—osiem—dziewięć milę od pozycji — zameldowałem się.

— Dobrze zero—osiem—dziewięć, melduj, jak będziesz na miejscu — usłyszałem odpowiedź.

Sprawdziłem naszą pozycję na GPS i znowu nieznacznie skorygo­wałem kurs. Gdy byliśmy już kilkaset metrów od rozbitków, zobaczyli­śmy czerwoną rakietę wystrzeloną w niebo. Z odległości stu metrów do­strzegłem biały kadłub jachtu. W zalewanym wodą kokpicie było troje ludzi w żółtych sztormiakach. Rozpaczliwie wymachiwali do nas ręko­ma. Zwolniłem i włączyłem megafon.

— Czy są ranni? — zapytałem po angielsku.

Załoga uszkodzonego jachtu pokręciła głowami. Przyjrzałem się ma­sztowi, którego kikut wystawał nad kabiną, a reszta z żaglami moczyła się w morzu.

— Wciągnijcie maszt na pokład! — rozkazałem.

Dwoje smuklejszych załogantów rzuciło się wykonać polecenie. Niż­szy i grubszy siedział, wyraźnie załamany, obojętny na to, co dzieje się wokół niego. Gdy wciągnęli maszt, prowizorycznie umocowali go do pokładu, podpłynąłem do burty jachtu.

— Spróbuję doholować was do brzegu, ale ktoś musi zostać przy sterze! —krzyknąłem. Próbowałem dostrzec twarze załogi, ale wszyscy mieli założone kap­tury, było ciemno. Wyższy, najwyraźniej najsilniejszy żeglarz został na pokładzie. Rzuciłem mu cumę. Dwoje przeszło do nas z pomocą Afrody­ty, a ja czuwałem przy sterze. Holowałem uszkodzony jacht w stronę polskiego brzegu. Byłem tuż za morską granicą Federacji Rosyjskiej i bałem się, że zaraz będę miał asystę ich okrętu wojennego. Włączyłem radio.

— Tu zero—osiem—dziewięć — odezwałem się.

— Daniec! Czy tyś na głowę upadł?! Chcesz wywołać wojnę?! Ro­sjanie pieklą się, że nie poinformowałeś ich o akcji na ich wodach. Nie wiesz, że trzeba nasłuchiwać ich częstotliwości? Zapomniałem wyłączyć megafon i to, co krzyczał ktoś z nieznanego mi punktu dowodzenia słyszeli wszyscy w promieniu kilkudziesięciu me­trów. To wystarczyło, by dwaj rozbitkowie na pokładzie „Chimery", nie zważając na deszcz, zdjęli kaptury. To byli Lidia i pan Makaron. Obejrza­łem się na jacht na holu. Batura też zdjął kaptur i machał do mnie ręką. Wyłączyłem megafon i poinformowałem dowódcę o przebiegu akcji ratunkowej.

— Jak możesz, to dociągnij ich do Piasków i zostaw — usłyszałem wytyczne. — Jeśli wszyscy są cali i zdrowi, to dadzą sobie radę. Rano masz się stawić w dowództwie! Nie odzywałem się do nikogo, zastanawiając się, co Batura i spółka robili po rosyjskiej stronie? Siła sztormu słabła i mimo fal dociągnąłem jacht do Piasków. Pomogłem Baturze zacumować go przy jednym z pali. Potem Jerzy wsiadł do „Chimery". Zacumowałem ją do palików wózka i wyskoczyłem do wody. Brodząc dotarłem do brzegu, a następnie do hangaru, gdzie włączyłem wyciągarkę. Gdy tylko pierwsze koła wózka wjechały na tory położone na piasku, zatrzymałem maszynę. Batura wy­skoczył na plażę, podobnie pan Makaron. Pomogłem Lidii, a potem Afro­dycie wyjść z łodzi.

— Dziękuję za pomoc — Batura wyciągnął do mnie dłoń. — Przy zwrocie złamaliśmy maszt, a silnik zalany wodą nie chciał działać. Gdy­by nie ty...

— Nieważne — machnąłem ręką. — Nie wiedziałem, że to ciebie mam ratować.

— A gdybyś wiedział, to byś nie wypłynął? Nie odpowiedziałem.

— To właśnie, Pawle, cenię w tobie najbardziej — Batura poklepał mnie po ramieniu. — Jesteś jak twój szef przeżytkiem, niekiedy błęd­nym rycerzem walczącym z wiatrakami...

— Ty byś mnie nie ratował?

— To zależy — Batura uśmiechnął się. — Do widzenia! Odszedł w kierunku willi Lidii.

— Dziękuję — Stanisław Makaron mocno potrząsał moją dłonią. Zaraz pobiegł za Baturą. Lidia czule przytuliła się do mnie.

— Jesteś cudowny — szepnęła.

Widziałem, jak Afrodyta słysząc to zdenerwowana ruszyła do domu.

— Powiesz mi, czego tam szukaliście? — zapytałem Lidię.

— Spotkajmy się w południe w parku w Krynicy Morskiej, koło pa­łacu cesarza — powiedziała, pocałowała mnie w policzek i pobiegła do swojego domu. Wróciłem do hangaru i wciągnąłem „Chimerę". Jeszcze dolałem pa­liwa do zbiorników, sprawdziłem wszystkie mechanizmy i około czwar­tej nad ranem rzuciłem się w ubraniu na kanapę. Było mi obojętne, że Pimpek postanowił resztę nocy spędzić na moich nogach.

Nazajutrz wstałem obudzony hałasem dobiegającym z aneksu ku­chennego. Zmęczony wstałem i przecierałem zaspane oczy.

— Wolisz jajecznicą czy parówki? — zapytała mnie Afrodyta.

— Kawę i jajecznicę na parówkach — odpowiedziałem. Wyjrzałem przez okno. Była ładna pogoda. Wyszedłem na werandę, gdzie wywiesiłem swoją piankę i sztormiak. Jacht z ułamanym masztem wciąż był przycumowany. Ubrany w dżinsy i koszulę poszedłem na wieżę. Wszystkie kontrolki paliły się na zielono. Wróciłem do kuchni w samą porę, bo Afrodyta postawiła na stole kubek z kawą i talerz jajecznicy.

— Proszę, mój cudowny — przedrzeźniała Lidię. Usiadłem do posiłku.

— Jak się spało mojemu bohaterowi? — Afrodyta usiadła naprzeciw mnie, zrobiła słodką minę i udawała zaloty. — Teraz już wiem, co miałeś na myśli mówiąc o niebezpieczeństwach w pracy muzealnika — szydzi­ła. — Rano romanse, piękności rodem z obrazów, po południu pościg po plaży, a w nocy akcja ratunkowa. Szybko pałaszowałem jajecznicę, nie zważając na jej zaczepki. Du­szkiem wypiłem kawę.

— Jadę wytłumaczyć się z nocnej wyprawy—oznajmiłem Afrodycie. Podszedłem do telefonu i podniosłem słuchawkę.

— Spirala, słucham cię zero—osiem—dziewięć — usłyszałem ko­biecy głos.

— Chciałem zapytać, gdzie mam się zgłosić?

— Do centrali.

— Gdzie jest centrala?

— Czekajcie...

Na kilkanaście sekund zapadła cisza.

— Zero—osiem—dziewięć, macie pojechać do Mikoszewa i przy przeprawie zapytać o instrukcje. Kobieta odłożyła słuchawkę.

— Czy ten telefon łączy cię z inną cywilizacją? — zapytała Afrody­ta, widząc moją zdumioną minę.

— Nie, pewnie z dowództwem Straży Granicznej, ale mam wraże­nie, że to rzeczywiście inny świat — odpowiedziałem. Zabrałem bluzę i kask. Wyprowadziłem Sokoła i wyjechałem do Mi­koszewa, ciesząc się ciepłem poranka, słońcem i błękitem nieba. Prawie zapomniałem o sprawie, jaka mnie przygnała na Mierzeję. W Mikoszewie jest przeprawa promowa pozwalająca dostać się na Wyspę Sobieszewską, ta sama, która umożliwiła Lidii ucieczkę, gdy ścigaliśmy ją z Pulvią. Przy przeprawie stała mała kolejka samocho­dów i prawie bezzębny staruszek sprzedający koraliki z bursztynów na­nizanych na rzemyki. Zatrzymałem się przy nim.

— Nie wie pan... — nie zdążyłem dokończyć, gdy handlarz burszty­nem pokazał mi ścieżkę wzdłuż przekopu Wisły na południe. Tam, przy starej przeprawie promowej stał jakiś wędkarz. Gdy pod­jechałem do niego około trzystu metrów przez pole, rozpoznałem w nim Misikiewicza.

— Dzień dobry! — przywitałem go.

— Dzień dobry, panie Pawle — pokiwał głową patrząc na spławik. — Słyszałem, że strasznie pan rozrabia. Ma pan u nich niezłe chody. Gdy nasi ludzie poinformowali ich, że to pan nielegalnie przekroczył granicę, przestali protestować. Potrafi pan to jakoś wyjaśnić?

— Nie.

— Ciekawi pana, dokąd płynął Batura ze spółką?

— Tak.

— Wczoraj wypłynęli z Piasków i oficjalnie chcieli dopłynąć do Kaliningradu, ale zaplątali się w okolice miejsca, gdzie niegdyś stał zamek Lochstadt. Mieli dużo szczęścia, że Rosjanie kazali im tylko wynosić się ze swoich wód terytorialnych, a nie aresztowali. Tamte okolice są najeżone bazami wojskowymi i polska załoga mogła być potraktowana jak szpiedzy. Dlatego wracali z nieudanego rejsu w nocy i złapał ich sztorm. Może zainteresuje pana taki szczegół, że przy rui­nach zamku chcieli urządzić desant, już nawet Batura i ten drugi facet wsiedli do pontonów.

Słuchałem zaintrygowany. Misikiewicz spojrzał na zegarek. Docho­dziło południe.

— Za jakąś godzinę pana szef wpłynie na wody Federacji Rosyj­skiej. Wyjaśni mi pan po co?

— Nie — odparłem zdumiony.

Sięgnąłem do kieszeni po telefon komórkowy. Był wyłączony. Gdy go uruchomiłem, odebrałem wiadomość od pana Tomasza, żebym do nie­go zadzwonił. Gdy próbowałem to uczynić, uprzejmy kobiecy głos z au­tomatu w języku rosyjskim i angielskim poinformował mnie, że abonent jest poza zasięgiem sieci.

— Muszę powiedzieć, że obaj zachowujecie się dziwnie — stwier­dził Misikiewicz.

— Panowie też, nie mieliście dość ludzi, żeby pilnować Mierzei, a macie, żeby nas śledzić?

— To jest łatwiejsze. Niech pan teraz jedzie i uważa na siebie. Misikiewicz niczym postać z filmów szpiegowskich zwinął wędkę i odszedł kilkanaście metrów dalej. Nie pozostało mi nic innego jak po­jechać na spotkanie z Lidią w Krynicy Morskiej. Gdy już wyjeżdżałem ze Stegny, gwałtownie zahamowałem, ujrzaw­szy bramę prowadzącą na teren kościoła. Były na niej dwie litery alfabe­tu greckiego: alfa i omega. Zjechałem pod tę bramę, zaparkowałem mo­tocykl. Powoli zbliżałem się do siedemnastowiecznego kościoła zbudo­wanego z szachulcowego muru, ze spiczastą wieżą, z dachem pokrytym blachą. Najpierw obejrzałem starą bramę, dawno nieodnawianą. Posze­dłem do kościoła. Akurat trwała próba organowa i młodzi ludzie, od­świętnie ubrani chodzili po świątyni. Oprócz organów, zachwyt mogły wzbudzić freski uwieczniające sceny biblijne i ogromny model fregaty. Po kwadransie zwiedzania wróciłem do motocykla. Bałem się spóźnić na spotkanie z Lidią. Pojechałem do Krynicy Morskiej. Zaparkowałem przed jednym z ośrodków wypoczynkowych w pobliżu kościoła, a potem spacerkiem poszedłem lawirując między grupkami letników, poszedłem do parku obok Cesarskiego Dworu. Ten zabytkowy budynek jakaś firma właśnie przebudowywała na nowoczesny hotel, starając się zachować charak­ter perełki architektury z balkonami, mansardami i wieżyczkami. Krą­żyłem po alejkach wypatrując Lidii. Wreszcie zobaczyłem ją, gdy ma­szerowała w moją stronę ubrana w szorty i bluzkę. Na nogach miała klapki, a pod pachą wielką torbę z matą do rozłożenia na plaży. Wzięła mnie pod ramię.

— Pójdźmy na plażę — zaproponowała.

Udając parę turystów poszliśmy pasażem wyłożonym betonowymi płytami w kierunku morza. Na plaży znaleźliśmy zaciszne miejsce koło wydm. Lidia rozebrała się do stroju kąpielowego, rozłożyła matę i na­smarowała się olejkami do opalania. Usiadłem obok niej.

— Nikt nie wie, że tu jesteś? — upewniałem się.

— Nikt.

— Dokąd wczoraj płynęliście? — zapytałem.

—Do Bałgi—odpowiedziała. — Mówiłam im to, co kazałeś o Lochstadt. Batura i Makaron uznali to za bajki. Wypłynęliśmy z Gdyni i zaledwie do­płynęliśmy do rosyjskich wód, złapał nas sztorm i nic nie zdziałaliśmy.

Słuchałem zaskoczony, że Lidia kłamała. Zastanawiało mnie dla­czego?

— Masz jakieś nowe ślady? — zapytała.

— Żadnych — odpowiedziałem. — Zastanawia mnie jednak ślad związany z obozem w Stutthofie.

Kilka minut zajęło mi opowiedzenie historii opaski strażnika obozo­wego.

— Pan Makaron zna tę opowieść, można powiedzieć z pierwszej ręki i wcale jej nie wykorzystuje? — udawałem zdziwionego. — Moim zdaniem, skrytka ze skarbem jest gdzieś po drodze do Mikoszewa. Przecież ten łotewski SS-man ukrył swoją sztabkę koło Jantara. Zrobił to w czasie ewakuacji obozu czy gdy ją dostał od tych dwóch oficerów Wehrmachtu? Sądzę, że od razu. W Stegnie na kościelnej furtce są znaki alfy i omegi, zupełnie jak na tabliczce...

Zbliżała się piętnasta i musiałem wracać do swojego domku w Pia­skach. Pożegnałem Lidię i po dwudziestu minutach stawiałem Sokoła obok wehikułu. W pierwszym momencie ucieszyłem się, gdy go zoba­czyłem, bo mogło to oznaczać, że jest tu Pan Samochodzik. Niestety, szefa nie było, podobnie Afrodyty. Był tylko Pimpek smutnym wzro­kiem patrzący na pustą miskę, którą przyniósł aż pod drzwi domu.

Nakarmiłem psa i próbowałem dodzwonić się do pana Tomasza. Jego telefon nie odpowiadał. Wszedłem na wieżę i postanowiłem wykorzy­stać znajdujący się tam sprzęt. Dzięki połączeniu z centralnym serwerem Straży Granicznej mogłem uzyskać dane o tym, kto i kiedy przekroczył granicę w rejonie Mierzei Wiślanej. Zobaczyłem dane Pana Samochodzika przy notatce o przejściu dwóch polskich jachtów na rosyjskie wody Zalewu Wiślanego.

„Carramba" płynął o wiele szybciej niż „Miserus". Gdy znaleźliśmy się na polskiej granicy, musieliśmy czekać na towarzyszący nam jacht.

— Będziemy halsować — zadecydował Rafał.

Najpierw płynęliśmy pełnym wiatrem na północ i wracaliśmy na po­łudnie zygzakując. Tak kręciliśmy się czekając na „Miserusa". Gdy ten wreszcie do nas dopłynął, z okolic Nowej Pasłęki wypłynęła do nas łódź pontonowa z oddziałem żołnierzy ubranych na czarno. Twarz Rafała nie­co zbladła. Nie co dzień do żeglarzy podpływa grupa szturmowa Mor­skiego Oddziału Straży Granicznej. Oficer dowodzący łodzią najpierw zrugał nas przez megafon.

— Kto tu dowodzi?! — krzyczał oddalony od nas zaledwie o pięć metrów. Jego wzrok był skierowany na mnie, jako najstarszego. Jednak to Rafał był komandorem rejsu.

— Ja — nieśmiało podniósł rękę.

— Ty wiesz, że dwadzieścia cztery razy przekroczyliście wodną granicę z obwodem kaliningradzkim? — zapytał. — Kartek w paszpor­tach zabraknie wam na pieczątki! Dziś w nocy jakiś szaleniec moto­rówką wdarł się na rosyjskie wody, dzisiaj wy takie kino odwalacie?!

Mimo tych krzyków dokonaliśmy odprawy i mogliśmy płynąć do Rosji. Rafał zaplanował odprawę po stronie rosyjskiej przy małej wy­sepce zaznaczonej na niemieckich mapach jako Kuchstein. Tam miała podpłynąć motorówka z Bałtijska, rosyjskiej bazy marynarki wojennej. Gdy tylko wpłynęliśmy na rosyjskie wody Rafał na kanale rosyjskim wezwał celników. Nikt mu jednak nie odpowiedział.

— Płyniemy do wyspy — zadecydował.

Wydra i Łoś jakimś cudem ugotowali chińskie zupki z konserwą mię­sną i podali nam to niezwykle pikantne danie. Jedliśmy stojąc na kotwi­cy po zawietrznej stronie wyspy. Miała ona zaledwie sto metrów średni­cy i porastał ją gęsty las sosnowy.

— W czasie drugiej wojny światowej Niemcy wybudowali tam sta­cję radarową — opowiadał Rafał. — Podobno do dziś zostały resztki instalacji i dwa schrony bojowe.

Zerknąłem na Wydrę, który z ponurym wyrazem twarzy patrzył na poocierane palce.

— Czujesz się zawiedziony? — zapytałem siadając obok niego.

— Nie wiedziałem, że to tak boli — odpowiedział.

— Żeglarstwo to najlepsza szkoła życia.

— Dlaczego?

— Uczy sumienności w pracy, sprytu w poruszaniu się i co najważ­niejsze — przyjaźni. Wyobrażasz sobie, żeby na takim jachcie coś ko­muś zginęło?

Wydra obrażony zerwał się na równe nogi i uciekł na dziób. Zaraz poszedłem za nim.

— Przepraszam — powiedziałem kładąc mu dłoń na ramieniu. Strząchnął moją rękę.

— Czy ta twoja wstydliwa sprawa do kradzież? — zapytałem cicho.

— Co to pana obchodzi?

— Obchodzi, bo jesteśmy drużyną. Pamiętasz o tym?

— Nikogo tu nie okradłem.

— I nikogo nie okradniesz.

— Bo będziecie mnie pilnowali?

— Nie, bo wszyscy ci ufają...

— Przestaną, gdy pan lub Łoś powiecie...

— Nie przestaną — przedrzeźniałem jego ton głosu. — Rafał i jego załoga ufają ci ot tak, po prostu. Gdyby ludzie na jednym jachcie nie szanowali drugich, to żeglarstwo straciłoby sens. Rozumiesz?

— Tak — Wydra kiwnął głową.

Chciałem wstać, ale zatrzymał mnie gestem dłoni.

— To nie była moja wina... do końca.

— Co?

— Ta kradzież. Najpierw w supermarkecie w Białymstoku. Chcia­łem skubnąć paczkę płyt CD. Na dołku w policji poznałem kolesi, którzy powiedzieli, że można łatwiej zarobić większe pieniądze i w dodatku bezkarnie. Młodociany złodziej samochodów, za krótkotrwały zabór mie­nia najwyżej trafi do poprawczaka...

— Ale ty tam nie byłeś, bo Bóbr zaręczył za ciebie? — domyśliłem się.

— Tak — Wydra opuścił głowę.

— Wiele osób ci ufa i nie zmarnuj tego.

Nagle nad naszymi głowami rozległ się szum. Po godzinie czeka­nia i wzywania Rosjan przez radio Rafał zdecydował się wystrzelić czer­woną rakietę. Nadal nikt nie reagował. Staliśmy burta w burtę z „Miserusem" i zrobiliśmy naradę.

— Czekać — proponowałem.

— Płynąć dalej, aż sami do nas przypłyną — powiedział Konrad, kapitan „Miserusa".

— Jak popłyniemy, będziemy mieli kłopoty — stwierdził Rafał. — Konrad, masz swoją piankę? Konrad jako nurek miał nie tylko strój do nurkowania, ale także płetwy, maskę i butle z powietrzem. Rafał postanowił wysłać Konrada wpław do odległego o trzydzieści metrów brzegu. Po kilku minutach Konrad już był w wodzie. Silny prąd i fale zniosły go trochę i wylądo­wał w jakiejś zatoczce na południu wyspy. Najpierw usłyszeliśmy szcze­kanie psów.

— W płetwach daleko psom nie ucieknie — żartował Rafał. Wszyscy roześmieliśmy się, próbując poczuciem humoru pokonać przeciwności losu. Nagle na wyspie zapanowała cisza, która niepokojąco zaczęła się przedłużać. Żeglarze zaczęli już żartować, że Konrada aresztowano i siedzi w klatce w jednym z poniemieckich bunkrów. Po kwadransie Konrad pojawił się na brzegu. Skoczył do wody i po chwili był już przy nas. Usiadł w kokpicie „Miserusa". Ktoś z jego załogi podał mu kubek gorącej herbaty.

—Nigdy więcej —jęknął Konrad. — Jak usłyszałem te brytany czy dobermany, to myślałem, że już po mnie — specjalnie dramatyzował opowieść. — Tu zimna wojna trwa. Słuchajcie, wylądowałem i wsze­dłem na brzeg. Patrzę, ścieżka między płotami zwieńczonymi drutami kolczastymi. Za siatkami biegały psy, aleja szedłem ścieżką myśląc, że w końcu musi gdzieś zaprowadzić. Za tymi płotami była jakaś ponie­miecka willa, ale ja doszedłem do bunkra. Miał strzelnice na karabiny maszynowe i właz. Waliłem w ten właz, aż wreszcie otworzył mi jakiś zaspany Wania w „gimnastiorce". Spojrzał na mnie i zbladł. Wtedy zro­zumiałem, że cały czas jestem w masce do nurkowania i wyglądam jak wrogi dywersant, który właśnie dokonał morskiego desantu na ich wy­spę. Zdjąłem okulary i wytłumaczyłem mu, że czekamy na odprawę. Powiedział: „Zadzwonię po kogo trzeba".

Długo śmialiśmy się z rosyjskiego żołnierza, którego senną służbę prze­rwało nagłe pojawienie się pływaka. Nasze oczekiwanie przedłużało się i po kolejnych dwóch godzinach Rafał kazał Konradowi powtórzyć wyprawę na wyspę. Kapitan „Miserusa" znowu się przebrał i popłynął. Tym razem wziął poprawkę na prąd i fale i wylądował zupełnie w innym miejscu. Zniknął na kilkadziesiąt minut. Zaniepokojony Rafał cały czas wzywał rosyjską bazę w Bałtyjsku. Wreszcie Konrad pojawił się na brzegu. Płynął wol­niej mimo żwawego wymachiwania rękoma. Gdy zasapany wszedł do kokpitu swojego jachtu, to aż na „Carrambę" doleciał odór alkoholu.

— Piłeś?! — Rafał był oburzony. — Ty, abstynent?

-— Musiałem —jęknął Konrad. — Dotarłem do drugiego bunkra i tam jak mnie zobaczyli, to przywitali śmiechem. Widocznie już żartowali sobie z Wani w tym pierwszym bunkrze. Dali mi herbatę z „dopalaczem" i oznajmili, że nikt nie przypłynie. Powiedzieli, że od dwóch lat kabel jest przecięty, a radia nie mają. Motorówka z zaopatrzeniem przypływa do nich raz w tygodniu. Powiedzieli, żebyśmy płynęli do Bałtijska.

— To płyniemy — zadecydował Rafał. — Mowenhaken jest po dro­dze, zbliża się noc, a po nocy nie będziemy żeglować po nieoznakowanym akwenie — znacząco mrugnął do mnie.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

EFEKT DZIAŁAŃ AFRODYTY* LEGENDA O „WRZOSOWYM STRAŻNIKU" • WIZYTA W OPUSZCZONEJ RYBACZÓWCE • NOCNY DANSING • NOCNA WYPRAWA NA DWORZEC • PODSŁUCHIWANY TELEFON • W ROSYJSKIM ARESZCIE

Byłem zajęty studiowaniem mapy Mierzei i Zalewu Wiślanego, gdy usłyszałem szczekanie Pimpka. Wyjrzałem z wieży. To Afrodyta wraca­ła do domu niosąc torby z zakupami. Zbiegłem do niej, żeby zapytać, czy nie wie, skąd wziął się tu wehikuł pana Tomasza.

— Kupiłeś samochód? — przywitała mnie pytaniem. — Może sam go wyklepałeś, korzystając z tego złomowiska za ścianą i elementów „Chimery"?

— To auto mojego szefa — wyjaśniłem. — Myślałem, że się z nim widziałaś.

— Nie, szpiegowałam dla ciebie.

— Czego się dowiedziałaś?

— Poznałam legendę o Wrzosowym Strażniku.

Afrodyta świadoma efektu swych słów udawała spokój, wzięła książ­kę i wyszła na werandę. Musiałem pójść za nią.

— Opowiesz mi tę legendę? — zapytałem.

— Może.

— Kto ci ją opowiedział?

— Pewien rybak.

— Może to bajka?

— Rozumiem, że twój ścisły umysł zupełnie nie interesuje się wy­mysłami czyjejś wyobraźni, więc nie będę ci przypominała o tej sprawie.

— Czy wiesz, gdzie jest miejsce zwane Wrzosowym Strażnikiem?

— Nie.

— Trudno — teraz ja udawałem, że straciłem zainteresowanie tym miejscem. Dopiero wtedy zauważyłem, że jacht, który jeszcze rano był przycumowany do pala, zniknął. — Nie wiesz, kiedy zabrali jacht?

— Gdy pojechałeś na spotkanie do centrali — Afrodyta siedziała w fotelu bujanym, ale teraz wyprostowała się i nachyliła w moją stronę.

— To co ci teraz opowiem, bardzo pasuje do świata walki wywiadów, w którym zdajesz się funkcjonować. Przyjechał ten młody blondyn...

— Batura — dopowiedziałem.

— Tak. Było z nim dwóch łysoli i jakiś mechanik. Wsiedli do kokpitu i ten mechanik zaczaj: oglądać silnik. Obserwowałam to zza firanki, bo bałam się łysoli. Mechanik bezradnie rozłożył ręce, potem poszedł z ły­symi do samochodu, który zaparkowali przy willi Lidii. Przynieśli stam­tąd doczepiany silnik i kanister paliwa, a po zamontowaniu odpłynęli na zachód. Został tu tylko mechanik i od niego dowiedziałam się, co się stało.

— Co?!

— Mechanik obejrzał silnik i powiedział, że ktoś skutecznie zni­szczył urządzenie, bo... Użył jakiegoś obcego słowa... W każdym razie Batura uznał, że była to robota rosyjskich celników, którzy dokładnie oglądali jacht i wszędzie zaglądali.

— Ciekawe po co mieliby to robić?

— Żeby zatrzymać jacht u siebie, zmusić do naprawy w rosyjskim warsztacie... — fantazjowała Afrodyta.

— Spisałaś się bardzo dobrze — pochwaliłem dziewczynę. — Spo­tka cię za to nagroda. Opowiedz mi teraz legendę o Wrzosowym Strażni­ku.

Afrodyta ponownie zaczęła bujać siew fotelu, a tajemniczy uśmiech wykwitł na jej twarzy.

— Co to będzie za nagroda? — zapytała.

— Romantyczna kolacja — odpowiedziałem.

— Będziemy tańczyli?

— Mam dwie lewe nogi do tańca, ale jeżeli będziesz nalegała... — zrobiłem głęboki ukłon niczym dworzanin.

— Będę nalegała — odparła Afrodyta z udawanym namysłem.

— Dobrze — uśmiechnąłem się.

— W legendzie o Wrzosowym Strażniku najciekawsza nie jest sama legenda, a to, skąd ją rybak zna — opowiadała Afrodyta. — W latach siedemdziesiątych do Piasków przyjechał staruszek o śmiesznym nazwi­sku Utykała.

Gdy to usłyszałem, aż mi ciarki przeszły po plecach.

— Ten Utykała wynajął tego rybaka na przejażdżkę. Dobrze zapłacił — markami. Chciał popłynąć do granicy i z powrotem. Rybak bał się, bo wtedy Wojska Ochrony Pogranicza nie patyczkowały się z nikim, wlepiały mandaty, składały wnioski do prokuratury. Wtedy ten Utykała wy­myślił, że popłyną na ryby. Kiedy stanęli w zatoczce, opowiadał rybako­wi tę legendę.

— W której zatoczce? — wtrąciłem pytanie.

— Przy samej granicy. Byliśmy tam wczoraj. Wrzosowy Strażnik był młodym chłopakiem, który zakochał się w dziewczynie z Frombor­ka. Latem pływał do niej łodzią, a zimą chodzili do siebie po lodzie. Kiedyś w nocy dziewczyna zabłądziła i przepadła. Wrzosowy Straż­nik, w miejscu gdzie stał jego dom, palił ognie wskazujące drogę idą­cym z tamtej strony Zalewu. Podobno na starość zdziwaczał i zaczął mordować podróżnych. Złoto zakopywał w specjalnej skrytce, a zwłoki — na wrzosowisku. Afrodyta zamilkła i mimo ładnej pogody zrobiło nam się jakoś dziw­nie po tej opowieści.

— Pojedziesz tam ze mną? — poprosiłem Afrodytę.

— Dokąd?

— Na to wrzosowisko.

— Myślałam, że zapraszałeś mnie do lokalu...

— Na to mamy czas wieczorem.

Afrodyta ubrała się i wsiedliśmy na Sokoła. Pimpek leżał na lewym boku
z wyciągniętymi łapami i gdy kazałem mu pilnować domku, leni­wie podniósł prawe ucho i zostawił je w tej pozycji, niczym wartownika. Skrótem przez las pojechaliśmy do granicy, a potem zjechałem na łąkę, którą badali Batura z panem Makaronem. Na brzegu znajdowały się fun­damenty jakichś budowli. Rozglądając się na wszystkie strony dostrze­głem, że kiedyś była tu spora zagroda, zapewne rybaczówka z przystanią mogącą i teraz pomieścić ze trzy kutry. Podszedłem do dołka, który zostawił pan Makaron po swoich wy­kopkach. Zanurzyłem rękę w ziemi i po chwili między palcami wyczu­łem twarde metalowe kształty. Wyjąłem je, otrzepałem z piasku. Były to łuski.

— Wyglądają jak do karabinów mausera, ale mają charakterystycz­ne wgięcie wskazujące, że tu znajdowało się stanowisko karabinu ma­szynowego — tłumaczyłem Afrodycie.

Nogą rozgrzebałem dołek i odkryłem inne łuski.

— A te są od schmeissera — dodałem.

— Może tu były jakieś walki? — zastanawiała się Afrodyta.

—Nie umieszczano by stanowiska karabinu maszynowego w takim miejscu, na płaskiej łące, prędzej tam na górze — wyjaśniałem. — Po­mieszanie łusek sugeruje, że stało tu kilku żołnierzy, którzy strzelali do czegoś lub kogoś. Tylko w którym kierunku? Zacząłem chodzić po łące i zboczu, niekiedy czubkiem buta rozko­pywałem ziemię, obejrzałem ruiny rybaczówki, port, nawet starą pompę i resztki po małej latarni na końcu pirsu usypanego z kamieni. Afrodyta wędrowała za mną, jakby oczekiwała, że nagle wskażę właściwe miejsce ze skrytką. Miałem swoje podejrzenia, ale na razie nie chciałem się z nią nimi dzielić.

Wróciliśmy do Sokoła, a potem motocyklem do naszego domku. Gdy Pimpek usłyszał nasze głosy, natychmiast opuścił ucho i nawet zaczął chrapać. Afrodyta zajęła się toaletą na randkę, a ja poszedłem na stano­wisko na wieży. Lampki paliły się na zielono, więc zajrzałem na serwer Straży Granicznej. Był tam meldunek z nasłuchu i informacja od arma­dy, z którą płynął pan Tomasz, że Rosjanie nie zgłosili się, żeby odpra­wić polskich żeglarzy. Zastanawiało mnie, dlaczego mój szef popłynął do Rosji?

Zszedłem do Afrodyty, która ubrana w krótką spódniczkę i bluzkę odsłaniająca opalony brzuch wyglądała czarująco i elegancko. Do tego okazało się, że w plecaku miała pantofelki i teraz je założyła! I ja ubra­łem się w nową koszulę i zaprosiłem dziewczynę do wehikułu. Z zain­teresowaniem oglądała jego wnętrze i przyglądała się, jak zmagam się z dziwnym przełożeniem skrzyni biegów.

— Będziemy wyglądać jak kosmici — śmiała się.

— Aż tak zależy ci na opinii innych?

— Nie — pokręciła głową tak gwałtownie, że kosmyki jej czarnych włosów otarły mi się o prawy policzek. Szybko dojechaliśmy do Krynicy Morskiej. Odnalazłem Dom Wy­poczynkowy, w którym jak głosiły plakaty był dzisiaj bal i konkurs ku­charzy przygotowujących potrawy z ryb. Znaleźliśmy wolny stolik w ką­ciku nowoczesnej sali balowo-jadalnej. Kilka metrów od nas był parkiet, na którym pary w rytm nowoczesnych przebojów popisywały się figura­mi tanecznymi. Afrodyta zamówiła wino, a ja sok. Nim podano zestawy dań z ryb, jedliśmy sałatkę z owoców morza. Rozglądałem się po balują­cych osobach. Afrodyta dostrzegła to spojrzenie.

— Umówiłeś się tu z kimś?

— Z tobą — odpowiedziałem.

— Nie, raczej z kimś innym.

— Afrodyto — chwyciłem ją za dłoń i spojrzałem w oczy — wiesz, jaką mam pracę. Nie wierzyłaś, ale sama chyba rozumiesz, że muszę mieć oczy dokoła głowy.

— To rzuć okiem za siebie...

Obejrzałem się. W kierunku naszego stolika szli Lidia, Batura i Salvador.

— Nie będzie wam przeszkadzało nasze towarzystwo? — zapytał Batura. — Musimy też wam podziękować za ratunek.

— Zapraszamy—powiedziała Afrodyta, nim zdążyłem się odezwać. Batura usiadł obok niej, na prawo ode mnie miejsce zajęła Lidia,

a Salvador między mną i Afrodytą. Batura złożył zamówienie. Gdy po­dano kolejne kieliszki wina, postanowił wznieść toast.

— Za bohaterską załogą „Chimery" — powiedział uśmiechając się do Afrodyty. — Pawle, zrobiłeś karygodny błąd, nie przedstawiając nam pani. Jak pani ma na imię?

— Paweł nazywa mnie Afrodytą— odpowiedziała dziewczyna.

— Paweł ma fenomenalny gust—oświadczył Batura. — Czy można zatańczyć
z Afrodytą? Dziewczyna z ochotą przystała na propozycję. Lidia pod stołem ści­snęła mnie za kolano.

— Lidio, może i my ruszymy na podbój parkietu? — zaproponowa­łem.

Lidia uśmiechnęła się i wstała. Salvador odprowadzał nas smutnym wzrokiem. Lidia mocno przytuliła się do mnie.

— Skąd się tu wzięliście? — szepnąłem do ucha Lidii.

— Chciałam pojechać z Salvadorem na tańce i w Krynicy znalazł nas Batura.

— Gdzie są pan Makaron i łysole?

— Makaron podobno szuka skarbu, a łysole są z moim mężem.

— Gdzie pan Makaron szuka skarbu?

— Nie wiem — Lidia zawahała się przy odpowiedzi. Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Mój plan działał bez zarzutu.

Byłem pewien, że Lidia przekazała Makaronowi moje słowa o Stutthofie i Stegnie
i teraz nauczyciel prac ręcznych biegał z wykrywaczem po okolicach tych miejscowości. Zaskakiwała mnie za to postawa Batury, który najwyraźniej postanowił nie angażować się w sprawę. Obserwo­wałem, jak żartował z Afrodytą. Uświadomiłem sobie, że dopiero przy nim dziewczyna śmiała się serdecznie, nie za sprawą docinków i uszczypliwości. Zacząłem wątpić, czy potrafię normalnie rozmawiać z kobie­tami.

— Jesteś zazdrosny?

— Tak, zazdroszczę Baturze tego, że potrafi...

— Może on próbuje od niej dowiedzieć się czegoś?

Skończyła się muzyka, więc wróciliśmy do stolika, gdzie wkrótce podano ryby. Obserwowałem Afrodytę, która wyglądała na szczęśliwą. Na jej policzkach pojawiły się rumieńce od wypitego wina. Salvador popadał w coraz większą melancholię, nawet wtedy gdy Batura kolejny raz porwał Afrodytę do tańca, a on sam wyprzedził mnie i zatańczył z Lidią. Pozostawiony sam sobie sączyłem sok i postanowiłem zadzwonić do szefa. Tym razem miałem szczęście.

***

Rafał sprawdził na GPS-ie, jaki powinniśmy obrać kurs, by dotrzeć do miejsca oznaczonego na przedwojennej mapie mianem Mówenhaken. Trzeba było płynąć na pomoc. Wymieniliśmy się z „Miserusem" naszy­mi danymi i „Carrambą" pomknęliśmy mając wiatr od baksztagu. Pod wieczór byliśmy na miejscu. Rafał wywiesił na wantach światła sygnali­zacyjne, oznaczył boję nad naszą kotwicą. Byliśmy w zatoczce zarośniętej trzcinami, skryci pod parasolem z gałęzi drzew.

— Panie Tomaszu, może pan iść — powiedział. — Muszę zostać przy jachcie.

Wydra i Łoś poszli ze mną. Najpierw zeskoczyliśmy do wody sięga­jącej tu do kolan. Na brzegu założyliśmy buty i poszliśmy w głąb lądu. Nocna wyprawa na obcą nam ziemię, do tego wobec nielegalności na­szego tu pobytu, nie nastrajała mnie optymistycznie. Rafał przez całą dro­gę zapewniał mnie, że rosyjski garnizon na Mierzei jest nieliczny i nocą żołnierze siedzą w swoich koszarach. Cywili miało tu nie być. Na szczęście sprzyjał nam księżyc, który wyłonił się zza chmur i swą pyzatą poświatą rozświetlał nam drogę. Nie musieliśmy używać latarek. Wydra szedł przodem jako zwiadowca. Chłopak miał bardzo dobry wzrok i słuch i mógł w porę uprzedzić nas o niebezpieczeństwie. Szliśmy leśną drogą wspinającą się na garb. Gdy byliśmy na jego szczycie, natknęli­śmy się na wybrukowaną drogę, a za nią były ruiny kilku domów. Rafał pożyczył nam latarkę, która nawet w nocy rozjaśniała nieco obraz, dzięki czemu można było przyjrzeć się szczegółom zabudowy. Leżeliśmy w tra­wie i patrzyliśmy na budynki.

— Były tu dwie zagrody — stwierdził Łoś. — Niech pan spojrzy, dwa budynki mieszkalne, dwie stodoły i budynki gospodarcze. Tam da­lej mogła być budka dróżnika.

Skierowałem szkła lornetki we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, widziałem jakąś rampę i niewielki budynek stojący na niej.

— Czekajcie tu — rozkazałem chłopcom.

Zostawiłem im lornetkę i zabrałem ze sobą niewielką diodową latar­kę LED. Miała ona bardziej rozproszone światło, ale oszczędnie zuży­wała baterie i pozwalała widzieć w otaczających ciemnościach, co przy zwykłej latarce, przy silnym kontraście światło — cień, było niemożli­we. Niczym harcerz podczas podchodów skradałem się od zabudowania do murku, potem do krzaków i wreszcie ostatnie metry do ruin domku dróżnika.

W Polsce takie opuszczone miejsca służą zwykle jako składowiska śmieci, tu zaskakiwała pustka. Wyniesiono wszystko, wyrwano wszyst­kie kable, ale nikt tu nie śmiecił! Włączyłem latarkę i bladozielone świa­tło pozwalało mi bezpiecznie chodzić po ciemnych pokojach. Szukałem wyrytych liter „HW. Sprawdziłem dwa pokoje, nawet poddasze, na które wspiąłem się po drabinie. Próbowałem świecić pod deski podłogi, by sprawdzić, czy są tu piwnice. Wyłączyłem latarkę i wyszedłem na peron. Bezradnie rozglądałem się na boki. Zobaczyłem tablicę z rozkładem ja­zdy. Kiedyś wisiał nad nią zegar, po którym został tylko łańcuch. Pod okapem dachu obok okienka, przez które zapewne sprzedawano bilety, wisiał ów rozkład. Były tam nazwy miejscowości: Neutief, Mówenhaken, Grossbruch, Strauchbucht, Heide Warter, Neukrug i tak dalej, aż do dzi­siejszej Stegny. Wiedziałem więc, że Heide Warter — Wrzosowy Straż­nik znajdował się na północ od Piasków. Bałem się, czy nie po rosyjskiej stronie. Moją uwagę zwróciło, że listewki z wypisanymi nazwami miej­scowości były wsuwane z boku tablicy. Z ciekawości odsunąłem tę doty­czącą Heide Warter. Pokazała się nisza, a w niej była aluminiowa tuba, taka, jakiej dawniej używano do pakowania cennych cygar. W połowie długości tuba rozsuwała się, ale tu ewentualna szpara została zabezpie­czona woskiem. Schowałem znalezisko do kieszeni kurtki, wsunąłem li­stewkę na miejsce i wróciłem do chłopców.

— Znalazł pan coś? — zapytał Wydra.

Zdyszany zdobyłem się tylko na kiwnięcie głową. Pospiesznie ze­szliśmy do „Carramby". Obok niej, na kotwicy stał „Miserus".

— I co? — Rafał przywitał mnie pytaniem.

— Mam coś — z dumą pokazałem tubę. — Była ukryta za tabliczką z napisem „Heide Warter" na rozkładzie jazdy wąskotorówki.

Ostrożnie scyzorykiem przekroiliśmy wosk. Rafał w mesie rozsunął dwie części tubki, w środku był pożółkły papier, zwinięty fragment mapy. Delikatnie rozwinęliśmy rulonik.

— Reihmans — Rafał przeczytał napis w prawym dolnym rogu.

— Część mapy Reihmansa z 1871 roku — powiedziałem. — Bardzo dokładna mapa prowincji Prusy Wschodnie z tego okresu — wyjaśni­łem. — Mamy tu pokazane, gdzie dokładnie był Heide Warter. Popatrz­cie, to miejsce bardzo blisko Piasków, nad samym morzem...

Przerwałem, bo zadzwonił mój telefon komórkowy. Usłyszałem głos Pawła, w tle był tylko dziwny szum.

— Panie Tomaszu, gdzie pan jest? — zapytał Paweł.

— Na terenie Rosji — odpowiedziałem. — Wiem już, gdzie szukać Heide Warter.

— Co u pana tak tyka w telefonie?

— Tyka? — zdziwiłem się. — Ty za to siedzisz w kosmicznej głu­szy. Słyszę tylko buczenie...

— Jestem na dyskotece, powinien pan słyszeć muzykę... Rozłącza­my się! Jesteśmy na podsłuchu!

W słuchawce usłyszałem podwójny trzask, jakby ktoś oprócz Pawła wyłączył telefon. Opowiedziałem załodze, co się stało.

— Niech pan to wyłączy — powiedział Rafał, wskazując na telefon. — Konrad! Płyniemy! — krzyknął do kolegi, wybiegając na pokład.

Nikt z obu załóg nie spał czekając na wyniki naszej wyprawy. Szyb­ko na silnikach wyprowadziliśmy oba jachty z zatoki, postawiliśmy ża­gle i przyjęliśmy kurs na Bałtijsk. Nie upłynęliśmy nawet jednej mili, kiedy obok nas pojawił się ścigacz z Floty Bałtyckiej, a jego kapitan poprawną angielszczyzną poinformował nas, że jesteśmy aresztowani. Kazał obu załogom wyjść na pokłady jachtów i eskortował nas do bazy. Fragment mapy schowałem głęboko pod chusteczką w kieszonce ko­szuli.

Po pomocy zostaliśmy wprowadzeni do portu wojennego w Bałtijsku. Ścigacz kadłubem zasłonił widok na bazujące tu okręty. Kazano nam zejść na ląd. Tam pod strażą uzbrojonych żołnierzy zaprowadzono nas do kapitanatu. Odebrano nam paszporty, a Rafała wyprowadzono na przesłuchanie. Siedzieliśmy w areszcie, stłoczeni na ławkach za kratą. Wydra wyglądał przez małe okienko.

— Przejechali tajniacy, którzy weszli na jachty. Jest z nimi jakaś laska... Nie dokończył sprawozdania, bo strażnik zabronił mu patrzeć. Po godzinie przyszedł do nas Rafał.

— Jest nieźle — opowiadał. — Przeszukują jachty w poszukiwaniu kontrabandy i wysłali motorówkę na wyspę, żeby dowiedzieć się, jak było z tym naszym lądowaniem. Pozwolono mi też zadzwonić do nasze­go konsula w Kaliningradzie. To bardzo konkretny człowiek. Powiedział, że już jedzie, żeby nam pomóc i pytał, czy pan jest ze mną?

— Tak? — zdziwiłem się.

— Pozdrawia pana od Misikiewicza.

— Zastanawiam się, czy mój kolega z policji nie postanowił nas wmanewrować w jakąś dziwną historię—zamyślony oparłem się o chłod­ną ścianę aresztu. Czekaliśmy do białego rana, nim przed kratą pojawił się wysoki ran­gą oficer rosyjskiej marynarki i wysoki, łysiejący pan w okularach po cywilnemu.

— Dzień dobry państwu — przywitał nas. — Jestem konsulem pol­skim
w Kaliningradzie. To dowódca zmiany na morskiej granicy Federa­cji Rosyjskiej. Pragnę was poinformować, że złamaliście prawo, ale wła­dze zadecydowały, że możecie uniknąć kary, natychmiast opuszczając wody terytorialne Rosji. Na przyszłość proszę wcześniej uprzedzić o ter­minie odprawy granicznej. Są państwo wolni.

Oficer dał znak strażnikowi, który otworzył kratę. Młodzi żeglarze odetchnęli z ulgą wychodząc z kapitanatu. Konsul wziął mnie pod ramię i na moment odciągnął na bok.

— Panie Tomaszu, znalazł pan to, czego szukał? — zapytał mnie.

— Czego miałem szukać? — udawałem zdziwionego.

— Misikiewicz powiedział mi o wszystkim. Może chce pan coś prze­słać pocztą dyplomatyczną do Polski? Tak na wszelki wypadek, bo wi­działem, że rosyjski kontrwywiad bardzo interesował się waszymi jach­tami. Jeszcze pół godziny sprawdzali je specjaliści, a kierowała nimi jakaś piękna kobieta.

— Nie mam nic cennego — odpowiedziałem.

— Jak pan uważa — konsul wzruszył ramionami.

Pożegnał nas wszystkich ściskając nam dłonie. Wchodząc na pokład odebraliśmy paszporty z pieczątkami odprawy granicznej przy wpłynię­ciu i wypłynięciu z terenu Rosji.

Ten sam ścigacz co w nocy wyprowadził nas na pełne morze. Gdy półwiatrem płynęliśmy wzdłuż brzegów Mierzei na południowy zachód, okręt zostawał w tyle, aż płynął za nami około trzystu metrów. Gdy byli­śmy na wysokości granicy z Polską, mijaliśmy wieżę strażniczą po ro­syjskiej stronie i widzieliśmy siatkę na granicy, ścigacz zabuczał nam na pożegnanie.

D—o z—o—b—a—c—z—e—n—i—a P—a—n—i—e S—a— m—o—c—h—o—d—z—i—k — odczytał Rafał. Kapitan „Carramby" popatrzył na mnie, oczekując wyjaśnień. Nie wie­działem, co mam odpowiedzieć.

Skierowałem lornetkę w jego stronę i wtedy zobaczyłem, jak włącza się migacz.

— Nadaje Morsem — zauważył Wydra.

D—o z—o—b—a—c—z—e—n—i—a P—a—n—i—e S—a— m—o—c—h—o—d—z—i—k — odczytał Rafał.

Kapitan „Carramby" popatrzył na mnie, oczekując wyjaśnień. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Poczułem suchość w gardle i wście­kłość jak zwykle, gdy uświadamiałem sobie, że ktoś mną manipuluje.

***

Po rozmowie z panem Tomaszem byłem zaniepokojony. To, że podsłuchiwano naszą rozmowę było pewne, zwłaszcza gdy nagle udało mi się uzyskać połączenie z szefem, chociaż wcześniej niby był nieosiągalny. Podejrzewałem, że to Rosjanie obserwowali nasze poczynania i mogłem się tylko domyślać, kto kierował Rosjanami.

Lidia z Salvadorem i Batura z Afrodytą wrócili do stolika. Jerzy ze­rknął na zegarek.

— Jutro zadzwonię do ciebie, może razem wyskoczymy do kawiar­ni? — zwrócił się do Afrodyty. — Niestety, teraz muszę pojechać w waż­nych interesach... — ukłonił się nam i odszedł.

Podszedł do nas kelner, by wysłuchać naszych opinii o podawanych potrawach rybnych. To klienci mieli być jurorami w konkursie na naj­lepsze danie rybne. Przy okazji chciałem zapłacić rachunek.

— Podobno jest to przyjęcie na cześć Afrodyty — kelner skłonił się dziewczynie. — Pan Batura, nasz stały klient, pokrył już należność. Byłem wściekły. Zatańczyliśmy z Afrodytą, a potem odwieźliśmy Lidię i Salvadora do willi.

— Batura wygrał—powiedziała Afrodyta, gdy podjeżdżaliśmy pod domek.

— Dlaczego?

— Odebrał nam urok randki we dwoje, zagrał na twej męskiej dumie płacąc rachunek...

— Mam nadzieję, że przyjdzie mu zapłacić wyższy rachunek — mruknąłem zamykając z trzaskiem drzwiczki wehikułu.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

SPOTKANIE Z PANEM SAMOCHODZIKIEM • KTO OPŁACA PULVIĘ? • FAŁSZYWA MAPA • SKRYTKA W RYBACZÓWCE • BANDYCI WKRACZAJĄ DO AKCJI • WYPADEK PAWŁA • NOWA TWARZ AFRODYTY

Po powrocie z balu rybnego pół nocy spędziłem na werandzie wpa­trując się w morze i przeczesując palcami stóp sierść Pimpka, który uło­żył się na deskach. Nie ukrywam, że moje myśli początkowo pochłaniała chęć zemsty na Baturze. W końcu wziąłem gitarę, która wisiała na ścia­nie salonu, i brzdąkałem nucąc różne piosenki. Widziałem, jak w nocy do willi przyjechali Batura i Boss, i jak Salvador znowu umykał kuchen­nymi drzwiami. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Jeszcze w nocy wybrałem się do willi Salvadora. Malarz miał zasmuconą twarz i prawie płakał, gdy rozmawialiśmy o Lidii. Zaproponowałem mu, by wykonał dla mnie pewną pracę, którą będę potrzebował w południe na­stępnego dnia. Obiecał, że mi pomoże.

Zadowolony wróciłem na werandę i rozłożyłem się w hamaku, a do snu ukołysał mnie wiatr i szum fal bijących o brzeg.

Obudził mnie dzwonek mojego telefonu komórkowego. Dzwonił szef.

— Pawle, nie śpisz?

— Nie — odparłem przecierając zaspane oczy.

— Możesz odebrać mnie z morza?

— Oczywiście, kiedy i gdzie?

— Za parę minut, koło twojej chaty.

Zeskoczyłem z hamaka i wybiegłem na plażę. W oddali zobaczyłem białe żagle jachtów płynących wzdłuż brzegu. Pobiegłem do chatki po kurtkę i wyprowadziłem „Chimerę" w morze. Gdy tylko zanurzyłem śru­by w wodzie, dodałem gazu i pomknąłem ku jachtom. Na większym, dwumasztowym był pan Tomasz. Jeszcze dwóch chłopców o dość prze­straszonych twarzach szykowało się do przesiadki. Rafał, harcerz, które­go poznałem przy okazji poszukiwań relikwii w zamkach ziemi chełmiń­skiej, pomachał mi ręką. Ustawił swój jacht pod wiatr, aż żagle załopotały. Powoli podpłynąłem do jego burty. Dwaj chłopcy, którymi musieli być Wydra i Łoś, współtowarzysze Pana Samochodzika, wrzucili na po­kład „Chimery" bagaże i sami ostrożnie przeskoczyli do mnie. Szef po­żegnał się z żeglarzami i ze sprawnością nadzwyczajną jak na jego wiek przeszedł do mojej łodzi. Pozdrowiłem żeglarzy i przyspieszając pomkną­łem do domku w Piaskach. W drodze powrotnej nie rozmawialiśmy, bo huk pracy silników to uniemożliwiał. Gdy tylko wróciliśmy i cumowa­łem „Chimerę" do wózka, na werandę wyszła Afrodyta ubrana w sam tylko strój kąpielowy. Widziałem, jak chłopcy nie mogli od niej oderwać wzroku, a szef popatrzył na mnie z porozumiewawczym uśmiechem.

Gdy moi pasażerowie byli już na plaży, a „Chimera" w hangarze, przedstawiłem ich Afrodycie. Ona zdążyła się ubrać i zagotować wodę na herbatę. Przygotowała też stos kanapek, na które rzucili się chłopcy.

— Żyjesz tu jak u pana Boga za piecem — stwierdził pan Tomasz. — Powiedz, jak twoje postępy w śledztwie?

— Gdyby nie Afrodyta, nie miałbym wskazania pewnego miejsca, które interesowało Utykałę — odpowiedziałem.

— Co robi Batura?

— Konkuruje z nami — odpowiedziałem wymijająco.

Szef zrozumiał, że chciałbym z nim porozmawiać na osobności.

— Może pokażesz mi swoje włości? — zaproponował.

— Wezmę chłopców i pójdę po zakupy — powiedziała Afrodyta.

Widziałem, że Wydrze i Łosiowi aż się oczy śmiały na tę propozy­cję. Powędrowaliśmy z panem Tomaszem na szczyt wieży. Tam rozwi­nąłem mapę i pokazałem mu, gdzie znajduje się teren byłej rybaczówki. Wtedy Pan Samochodzik wyjął z kieszonki koszuli zwitek papieru.

— Kosztowało mnie to pobyt w rosyjskim więzieniu — oznajmił. Zaraz też opowiedział o swoich przygodach i dziwnym przekazie nada­nym alfabetem Morse'a.

— To Pulvia — wyznałem szefowi swoje podejrzenia. — Gdy płynę­liśmy na „Von Steubena" nie kryła, że przeszła na żołd swoich byłych przeciwników. Gdy Batura jachtem wpłynął do Rosji, załatwiła, by celnik uszkodził ich jacht, a potem przegnano załogę z kraju. Chciała chyba po­zbyć się go na dobre, skoro załatwiła mu rejs w czasie sztormu po Bałtyku. Potem wyprawa jachtów, w której pan brał udział wpłynęła na rosyjską stronę Zalewu bez większych problemów. Pan penetrował wybrany obszar Mierzei, a potem ja mogłem się do pana dodzwonić, ale rozmowa była podsłuchiwana. Pulvia chciała się dowiedzieć, czy pan coś znalazł. Zaraz potem na miejscu pojawił się rosyjski ścigacz, a was aresztowano.

— Wydra opowiadał o kobiecie, która kierowała cywilami przeszu­kującymi nasze jachty — przypomniał pan Tomasz. — To była Pulvia.

— Szybko pana wypuszczono, podobnie jak wycofano protest w spra­wie przekroczenia przeze mnie granicy, gdy ratowałem jacht z Baturą— mówiłem. — Nad wszystkim czuwała Pulvia, dając nam wolną rękę, oczywiście w granicach rozsądku. Jaka w tym wszystkim jest więc rola Misikiewicza?

— Pilnuje, żebyśmy nie zrobili głupstwa — odparł pan Tomasz.

— Lidia od samego początku na zlecenie Batury miała mnie szpie­gować, okłamała mnie opowiadając o rejsie do obwodu kaliningradzkiego. Zrobiła to nieudolnie, bo ukryła, że popłynęli do zamku Lochstadt, gdzie przecież sam ich chciałem wysłać. Jestem pewien, że przekazała panu Makaronowi moje sugestie dotyczące Stegny i Stutthofu, a ten szu­kał właśnie w tych okolicach. Przecież Batura ma jedną z map wydoby­tych z wraku „Von Steubena", która wyraźnie wskazuje teren rybaczówki. Nie rozumiem, czemu ani on, ani Pulvia, która najwyraźniej wszyst­ko kontroluje, nie zaczęli tam szukać?

Pan Tomasz uśmiechnął się.

— Jestem przekonany, że Rosjanie wiedzieli, że miejscem ukrycia był Wrzosowy Strażnik — powiedział.

— Skąd ta pewność?

— Uruchomiłem stare znajomości w Niemczech. Szukałem infor­macji o niejakim Laubachu. Pamiętasz, o kogo mi chodzi?

— Dowódca oddziału zajmującego się rabunkiem dzieł sztuki. Miał zginąć, gdy próbował doprowadzić rosyjskich żołnierzy do skrytki...

— Tak powiedziała Pulvia?

— Tak.

— Kłamała świadomie lub nie. Laubacha złapali Rosjanie. Na prze­słuchaniach, pytany o skrytki na Mierzei, powtarzał tylko „Heide Warter". Zmuszony okrutnym postępowaniem przesłuchujących obiecał zaprowa­dzić Rosjan do skrytki w jakiejś kopalni. Uciekł i zginął w czasie pości­gu. Najprawdopodobniej koło zamku Lochstadt. Jego los naprawdę nie jest znany, bo nie ma dowodów, że to on zginął. Według opowieści rosyj­skiego żołnierza, Niemiec wbiegł do szybu i wysadził się w powietrze. Zrobił w ten sposób zawał, a ciała nigdy nie znaleziono.

— Sfingował swoją śmierć?

— Może — odparł pan Tomasz. — Batura mógł o tym wiedzieć i dlatego chciał dopłynąć do zamku Lochstadt. Rosjanie szukali miejsca

zwanego Heide Warter i znaleźli je, po swojej stronie granicy, tylko to nie było to, o które chodziło Utickalowi. Tam nie dochodziła linia wąskotorówki. Żeby je znaleźć, trzeba było dobrze znać historię Mierzei lub mieć mapę z 1871 roku. Mamy więc dokładną lokalizację skrytki, schematy podziemnych schronów, nie wiemy tylko, jak tam wejść — szef wyłożył na stolik kserokopie planów podziemi i wydruk mapy sprzed drugiej wojny światowej oraz oryginał mapy Reihmansa ze skrytki. — Ktoś tu idzie — zauważył szef patrząc przez okno.

To był Salvador. Zerknąłem w kierunku willi Lidii, czy nikt go nie obserwuje. Widziałem tam tylko opuszczone żaluzje i pusty podjazd. Zbiegłem do artysty malarza.

— To pomoże mi zatrzymać Lidię? — upewniał się.

— Tak — zapewniłem go.

Salvador wyjął zza pazuchy koszuli zmięty, pożółkły papier z pla­nem. Przekazał mi go, pożegnał się i wrócił do siebie.

— Mamy przynętę — pokazałem panu Tomaszowi fałszywy szkic. Szef krytycznym okiem zerknął na podróbkę.

— Chcesz na to złapać Baturę? — powątpiewał.

— Mam nadzieję, że dzięki temu Makaron odciągnie Baturę od głów­nego placu boju.

— Zobaczymy — szef wciąż był sceptyczny.

Zeszliśmy do salonu, gdzie mogliśmy zaplanować najbliższe poczyna­nia. Tam doczekaliśmy się powrotu Afrodyty z zauroczonymi Wydrą i Ło­siem. Wtedy poczekałem, aż do willi wróci Lidia i ostentacyjnie przygoto­wywałem się do wyjazdu. Wystawiłem Sokoła, zabrałem saperkę i wykry­wacz metali z bagażnika wehikułu, założyłem „leśny strój", czyli moro. Z daleka widziałem, że Lidia obserwowała mnie przez okno.

Na koniec odegrałem z panem Tomaszem komedię, w czasie której on pokazywał mi coś na mapie od Salvadora. Wyjechałem w kierunku Krynicy Morskiej, przejechałem kilka kilometrów i zaparkowałem na leśnym parkingu. Nawet nie zdążyłem zrobić kroku w kierunku drzew, gdy zaraz za mną wjechał wznosząc górę pyłu stary volkswagen. Wy­siadł z niego jeden z łysoli, drugi czekał za kierownicą. Obaj mieli zało­żone kominiarki.

— Dawaj mapkę! — łysol starał się zmienić głos na bardziej chra­pliwy.

To mnie jednak nie niepokoiło tak jak pistolet, który trzymał w dło­ni. Bałem się, że zechce odegrać się teraz za wszystkie krzywdy. Udałem, że wyjmuję mapę z bocznej kieszeni bluzy i gdy wzrok łobuza sku­pił się tylko na mojej kieszeni, rzuciłem się do ucieczki. Zanim zdążył zareagować, już byłem między drzewami. Bandzior pobiegł za mną, a ja, żeby zwiększyć szansę ucieczki, w biegu zdjąłem plecak. Dopiero gdy mężczyzna w kominiarce przestał mnie gonić, zorientowałem się, że przy okazji zgubiłem mapę. Miałem nadzieję, że wyglądało to dostatecznie naturalnie. Po jakimś czasie wróciłem na parking. Na szczęście bandyci zostawili Sokoła w spokoju, zadowalając się mapą. Wróciłem więc do chaty nad morzem.

— Jak przedstawienie? — szeptem zapytał mnie szef.

— Udane — odpowiedziałem zadowolony. — Zaraz uprzedzę Straż Leśną. Zadzwoniłem do leśniczego informując go, że wkrótce w okolicach Wielbłądziego Garbu pojawi się człowiek z wykrywaczem metali i sa­perką. Leśnika zdziwił mój telefon, ale zapowiedział wlepienie mandatu za kopanie w rezerwacie przyrody.

— To nauczy czegoś pana Makarona? — zapytałem szefa.

— Miejmy nadzieję. Jeszcze nie zgłosił się do Twierdzy Osowiec, żeby tam odpracować swoje winy...

Po obiedzie postanowiliśmy pojechać do rybaczówki Heide Warter, by ostatecznie rozwiązać zagadkę skrytki Utickala i Laubacha. Po solid­nym posiłku wszyscy przebrani w stroje robocze ruszyliśmy w drogę. Pan Tomasz, Afrodyta i chłopcy jechali wehikułem, a ja Sokołem.

Gdy zaparkowaliśmy na łące, długo zastanawialiśmy się, gdzie może być wejście do podziemi.

— Rybaczówka — twierdzili chłopcy. — Ruiny budynku.

— Trzeba poszukać wykrywaczem — proponowałem. Pan Samochodzik stał i patrzył na starą pompę.

— Postać kobieca z portalu katedry we Fromborku pokazywała w tym kierunku — odezwał się po chwili. — Dedykacja z tablicy na kamieniu w Tolkmicku wskazywała na jakiegoś rybaka, rybaczówkę. W sejfie w Suchaczu były schematy podziemi, a w kościele w Próchniku tylko litery „HW" na chrzcielnicy. Nie potrafiłem zrozumieć, co to miało oznaczać, a to był symbol studni.

Podeszliśmy do pompy. W pokrywie studni była metalowa klapa o wymiarach metr na pół metra. Częściowo była pokryta ziemią. Musie­liśmy odsłonić ją saperkami. Wreszcie szarpnąłem i otworzyłem wej­ście. Zaświeciłem latarką i zobaczyłem klamry wmurowane w betonową cembrowinę. Musiałem dodatkowo przeciskać się między belkami wrzu­conymi tu chyba tylko dla utrudnienia. Dopiero gdy niżej zobaczyłem bloczki doczepione do jednej z nich, zrozumiałem, że była to konstrukcja służąca do opuszczania skrzynek z łupami. Zszedłem trzy metry i zoba­czyłem wąski korytarzyk wysoki na metr. Leżały w nim straszliwie po­wykręcane szkielety. Gdy przyjrzałem się cembrowinie, zrozumiałem, że hitlerowcy wrzucili tu granaty odłamkowe, by pozbyć się robotników zmuszonych do napełniania skrytki przywiezionymi skrzynkami. Tłu­miąc mdłości wszedłem do tunelu. Miał on zaledwie kilka metrów dłu­gości. Na końcu, w maleńkiej komorze o wymiarach dwa na dwa metry leżały niemieckie skrzynki amunicyjne. Nożem podważyłem wieko jed­nej z nich. Aż znieruchomiałem na ten widok. W środku były trzy kilo­gramowe sztabki złota. Wziąłem jedną z nich, z trudem włożyłem za pazuchę i wróciłem do klamr. Wyszedłem do przyjaciół. Widziałem twarz pana Tomasza — bardzo odmienioną.

— Skrzynki ze złotem! — oznajmiłem, wychylając się z dziury i rzu­cając na trawę łup.

— Bardzo dobrze — mimo kominiarki rozpoznałem głos Batury. Towarzyszyło mu dwóch osiłków, niestety uzbrojonych. Zamasko­wany Batura rzucił mi siatkę z lin.

— Będziesz kolejno ładował skrzynki ze złotem — rozkazał. — Ina­czej twoim przyjaciołom, zwłaszcza przyjaciółce, stanie się krzywda. Zrozumiałeś?

— Tak.

Wściekły zszedłem do korytarza i zająłem się załadunkiem skrzyń do siatki z lin, która wyciągał jeden z osiłków. Domyślałem się, że drugi pilnował moich przyjaciół. Do dwunastej skrzynki włożyłem swój tele­fon komórkowy. Miał funkcję wysyłania SMS-ów do wszystkich lub wybranych osób z książki telefonicznej aparatu. Wybrałem kilka telefo­nów, napisałem wezwanie o pomoc z podanym naszym dokładnym poło­żeniem i włożyłem telefon do jednej ze skrzynek. Miałem nadzieję, że telefon sam, gdy tylko znajdzie się na powierzchni, w zasięgu telefonii, automatycznie wyśle wiadomość.

Ładowałem kolejne skrzynki maksymalnie opóźniając moment zała­dunku do sieci- Po kwadransie usłyszałem odgłos syren. Wyjrzałem do cembrowiny. Osiłek zniknął. Wdrapałem się na szczyt studni i wysze­dłem na łąkę. Na wodzie zobaczyłem błyski świateł koguta. To była łódź Straży Granicznej. Batura i jego koledzy wsiadali do samochodu. Było to audi, ale chyba kradzione, bo nie miało szyby od strony kierowcy i nume­ry rejestracyjne z Krakowa. Pobiegłem do Sokoła. Widziałem, że pan Tomasz i Afrodyta biegli do wehikułu, krzycząc do chłopców, żeby zo­stali na miejscu.

Audi z rykiem silnika wyjechało na drogę w lesie. Popędziłem za nimi, a za mną wehikuł. W lesie nie miałem szans przegonić bandytów. Gdy byłem na wysokości swojej chaty, gdzieś z tyłu, w lesie, słyszałem syreny. To policja jechała do rybaczówki inną drogą, niż my teraz wyjeż­dżaliśmy.

Na asfalcie audi przyspieszyło. Jechałem tuż za nim, a za mną wehi­kuł z panem Tomaszem. Kierowca audi nie dawał się wyprzedzić, tara­sując drogę tyłem swojej maszyny. Pędziliśmy już z prędkością stu dwu­dziestu kilometrów na godzinę. Błyskawicznie zbliżyliśmy się do Kryni­cy Morskiej. Tuż przed nią, gdy na liczniku mieliśmy sto czterdzieści kilometrów na godzinę, przy jednym z ośrodków wypoczynkowych, na sto metrów przed audi wyskoczył za piłką czteroletni chłopczyk. Stanął na jezdni oniemiały widokiem pędzących wozów. Bandzior z audi naci­snął hamulec, ale nie zamierzał zjechać z asfaltu. Przy tej prędkości nie miał szans stanąć przed chłopcem. Wtedy maksymalnie przyspieszyłem z przeraźliwym rykiem silnika, pędem, który o mało nie urwał mi głowy, bo nie zdążyłem założyć kasku, wyprzedziłem audi, skierowałem Sokoła na chłopca. Byłem dziesięć metrów od niego, potem pięć, trzy, dwa metry, położyłem motocykl w ślizg sam skacząc na chłopczyka. Zdążyłem ob­jąć mu głowę, ścisnąć całego rękoma i przytulić do piersi, gdy uderzy­łem o asfalt. Usłyszałem trzask pękających kości, a potem zapanowała ciemność.

Audi nawet nie zwolniło, a wręcz przyspieszyło. Nawet dobrze nie zahamowałem, gdy Afrodyta wysko­czyła z wehikułu. Podbiegła do Pawła. W tę samą stronę biegli też jacyś ludzie, chyba rodzice chłopczyka.

Dziewczyna była szybsza. Dotknęła tętnicy na szyi Pawła.

— Żyje! Dzwońcie po pogotowie! — krzyknęła do biegnących. Ktoś wyjął telefon komórkowy, żeby wezwać pomoc. Afrodyta delikatnie odginała pokrwawione palce Pawła, które chroniły głowę chłop­czyka. Gdy dziecko tylko miało okazję unieść główkę, natychmiast wszy­scy usłyszeli donośny płacz.

— Gońmy audi — Afrodyta obróciła mnie w kierunku wehikułu. — Obaj żyją, a to najważniejsze. Musimy dorwać tamtych drani.

Posłusznie zawróciłem do auta. Mimo wieku i we mnie zagotowała się krew. Ruszyłem z piskiem opon. Wcisnąłem gaz do przysłowiowej dechy i goniłem w kierunku, w którym odjechało audi. Afrodyta przez mój telefon komórkowy wezwała policję. Okazało się, że radiowozy wy­słane do akcji utknęły w lesie, bo w jednym z pękły amortyzatory i teraz policjanci spychali ten wóz na bok.

Audi dogoniliśmy w okolicach Kątów Rybackich. Zorientowaliśmy się, że chce zdążyć na prom.

W Sztutowie, na zakrętach pod kątem prostym, audi nieco zwolniło, ale przez Stegnę przemknęło z prędkością stu kilometrów na godzinę. Za Stegną już tylko przyspieszało. Wehikuł miał przecież silnik auta rajdo­wego, więc łapał drugi oddech właśnie przy takich prędkościach. Przed Mikoszewem bandyci nagle zwolnili. Nacisnąłem hamulec i wtedy je­den z osiłków wychylił się przez okno i zaczął do nas strzelać. Odrucho­wo schyliliśmy się. Usłyszałem syk, gdy trafił w oponę. Audi odjechało. — Prom odpływa — Afrodyta prawie rwała włosy z głowy.

— Nie szkodzi — odparłem.

Dodałem gazu i przy zdumionych minach Afrodyty i staruszka sprze­dającego bursztyny, omijając szlaban zjechałem do wody. Dziewczyna pi­snęła. Ale słysząc ryk silnika i chlupot obracającej się śruby, uspokoiła się.

— Szybka ta amfibia? — zapytała z uśmiechem.

— Szybsza od promu — zapewniłem dziewczynę.

Batura i osiłkowie wysiedli z audi z niepokojem patrząc, jak doga­niamy prom.

— Niech pan przepłynie obok — powiedziała Afrodyta. Zrobiłem tak jak prosiła i zanim się zorientowałem, wyśliznęła się przez otwarte okienko na prom. Gwałtownie zwolniłem. Widziałem, jak Afro­dyta zeskakuje na pokład promu i staje dwa metry od osiłków i Batury.

— Stać, policja! — krzyknęła wyjmując spod koszuli pistolet i legi­tymację służbową.

Po drugiej stronie przekopu Wisły, na Wyspie Sobieszewskiej, już na brzegu błyskały światła policyjnych radiowozów. Wyraz zdumienia nie zniknął z twarzy bandziorów, nawet gdy wsiadali do radiowozów.

ZAKOŃCZENIE

Jeden z patroli policyjnych pomógł mi wymienić koło. Afrodyta sta­ła obok i rozmawiała z oficerem policji. Pojawił się także Misikiewicz.

— Niezła akcja — pochwalił mnie komisarz.

— Czemu nie uprzedził mnie pan o tej tajnej agentce?

— Czy pana współpracownik pomagałby nam, czy raczej przeszka­dzał, traktując ją jako rywala?

— Czy wie pan, w jakim jest stanie?

— Wiozą go do szpitala, żyje i wyjdzie z tego, ale czeka go długi urlop zdrowotny.

Nie chciało mi się już z nikim rozmawiać. Czułem się oszukany. Wsiadłem do wehikułu, by pojechać do Pawła. W ostatniej chwili do­siadła się Afrodyta. W szpitalu musieliśmy czekać całą noc, aż skończą się wszystkie operacje Pawła.

— Będzie żył — powiedział zmęczony lekarz wychodząc z bloku operacyjnego.

Z innego korytarza wyprowadzano chłopczyka, którego ratował Pa­weł. Malec miał tylko kilka szwów na boku dłoni.

Następnego dnia przed drzwiami pokoju, gdzie leżał Paweł, spotka­liśmy się wszyscy: Afrodyta, Lidia z Salvadorem, Wydra, Łoś, rodzice chłopca i... Pluvia. Potem zawiozłem chłopców na dworzec, skąd odje­chali pociągiem do Olsztyna i dalej do Białegostoku. Uściskałem ich serdecznie, podziękowałem za pomoc.

Przez następne trzy dni trzy kobiety czuwały przy Pawle, a gdy ten się obudził prześcigały się w tym, która co mu przyniesie czy poda. Gdy wreszcie zostaliśmy sami, mogliśmy spokojnie porozmawiać.

— Co z chłopcem? — pytał mnie Paweł.

— Żyje. Nie wiedziałem, że umiesz takie sztuczki. Niestety, motocy­kla już nie odzyskasz, zamienił się w kupę złomu, a z ubezpieczenia dru­giego takiego nie kupisz.

Paweł zerknął na nogi w gipsie, obandażowany tułów, poruszył gło­wą w usztywniaczu karku, popatrzył na dłonie pokryte opatrunkami.

— Chyba i tak nieprędko wsiądę na cokolwiek. Co z Baturą?

— Będzie siedział, razem z oprychami Bossa, którzy przy okazji podobno strasznie dużo opowiadają o działalności swojego szefa.

— Lidia ma szansę na rozwód?

— I to duże. Salvador mówił, że masz zaproszenie na wesele.

— A pan Makaron?

— Dostał mandat i delikatnie przypomniałem mu, że ma pewne zale­głości w Osowcu. Już Bóbr go wychowa.

Paweł uśmiechnął się.

— Dużo było tego złota? — dopytywał się.

— Dużo, bo i w innych komorach. Około dwustu kilogramów.

— A dzieła sztuki?

— Sam zobaczysz — powiedziałem klepiąc go po ramieniu.

Po kilku tygodniach Paweł nosił jeszcze usztywniacz karku i posłu­giwał się laską, ale miał dość sił, by dotrzeć do magazynu w podzie­miach naszego ministerstwa. Czekała tam wystawa przygotowana tylko dla niego. Po wejściu Paweł z błyskiem w oku patrzył na zgromadzone skarby. Były tam: siedemnastowieczne gobeliny ze scenami figuralny­mi, przetykane złotymi nićmi, obrazy Canaletta, Lefevre'a, van Oudena, Weeniksa, Rembrandta, Achenbacha, Backhusena, Regnaulta, Duckera, Reetza, miedzioryty, litografie, naczynia ze srebra, miedzi, cyny i złota.

— Wydobywaliśmy to cały dzień — powiedziałem.

— Przez studnię?

— Nie, w zboczu było zamaskowane wejście. Przed nim w zwalisku ziemi znaleźliśmy kilkanaście powiązanych drutem szkieletów. Ślad zbro­dni Laubacha, Utickala i łotewskiego SS-mana. Do podziemi były dwa wejścia. Jedno przez studnię, drugie w zboczu.

Paweł godzinę cieszył wzrok skarbami, potem wyszedł z minister­stwa. Przez okno, zza firanki, patrzyłem na cinquecento, które podje­chało do chodnika. Za kierownicą siedziała Afrodyta. Paweł przywitał się z nią serdecznie i oboje odjechali.

— Odnalazła pani swoje skarby — odwróciłem się do Pluvii. — Komisja skończyła pracę, może pani zabierać rosyjskie dobra kultury.

— Paweł też odnalazł swój skarb — Pluvia nie odrywała wzroku od miejsca, gdzie przed chwilą stało autko Afrodyty.

Spis treści

Obecnie" Primorsk

DRK — Deutsches Rotes Kreuz — Niemiecki Czerwony Krzyż

Przekład L. Nabielak (1827) w: S. Makowski, Romantyzm, Warszawa 1995

2



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
60 Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena Sebastian Miernicki
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1
PS 32 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skrytka Tryzuba
PS 22 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Twierdza Boyen
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 2
PS 29 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Kaukaski Wilk
PS 53 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Gocki Książe
PS 46 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Bractwa Rycerskie
PS 43 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Buzdygan Hetmana Mazepy
PS 52 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Szaman
PS 55 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Relikwia Krzyżowca
PS 37 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Wilhelm Gustloff
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo

więcej podobnych podstron