Byłem gotów, po prostu wszystko. Mogłem swobodnie wślizgiwać się pomiędzy ściany, ten chuj nie miał na mnie haka. Po prostu byłem niezwykły, mogłem mówić - wybiegać poza ramy chaosu i rysować freski. Dobrze upleciony hamak pozwalał mi leżeć spokojnie, napięte fibryle sznurków równowagi, teraz mogłem liczyć do tysiąca ba.. nawet do milijona.
Zaczęło się jak zwykle o dziesiątej chociaż kiedyś zaczynało się o dwunastej. Patrzyłem bo było mi wolno, jak szara postać przenika wąskie szczeliny powietrza wchodząc do głębi pokoju. Pokój wykładowców zawsze mnie zachwycał niczym skarbiec, czułem się jak Alibaba, chociaż nie dane mi było poznać zaklęcia. Znali je tylko najwyżsi w heraldyce mienia ci którzy, patrzyli z pogardą na mniejszych ze szczytu drzewa poznania
W końcu mała siwa główka wyjrzała zza oszklonych drzwi „zapraszam państwa”. Basisty głos zadźwięczał na strunach kontrabasu, w istocie był to też głos operowego tenora, tak głęboki i ciepły że można byłoby go kroić na kawałki, wkładać do ust i ciućkać jak pianki z cukru. Wymówiłem jego imię „profesor” a potem powtórzyłem raz jeszcze. Potarzałem tyle razy aż otoczyła mnie chmara pergaminów bujnie zapisanych arabskim. Lubiłem arabski, nie kazał by go rozumieć, zwyczajnie panoszył się swą pychą arabeski, orientalnym przepychem ogonków. „Profesor” - brzmiało tanecznie, dostojnie i w garniturze: „profesor”.
W salce jak zwykle panował posępny blask, posępny blask oświecenia. Lubiłem te wielkie okna były jak otwarte księgi, pozwalały z siebie czytać do woli, chociaż ja głównie przeglądałem ilustracje pogody. Nigdy nie zamierałem rozumieć, a to właśnie była krypta rozumienia. „Proszę siadać” zaczął modlitwę przy sarkofagu owalnego stołu. Niczym tępy mnich złożył dłonie na kształt siekiery - pomyślałem „gdzie drwa robią tam wióry lecą”. No ale przecież, byłem gotów. Dokładny plan w mojej głowie, dobrze rozkładał swój ciężar na osi symetrii krzeseł i telewizora, który też tu stał - ale bez potrzeby.
Byłem najbliżej „jak zwykle zgodnie z ruchem wskazówek zegara” wciąż to powtarzał, a przecież nie wierzył w czas. Naznaczył mnie swoimi odchodami, z ekspresją zasikał ciepłą cieczą oczekiwania „proszę panie Kamilu”. Jak zwykle również poprosił - zawsze prosił, a nawet przepraszał, z czystej złośliwości i pychy rzecz jasna, by nie mieć wyrzutów sumienia. Nie żałowałem drania wymierzyłem prosto w błyszczący binokl, chciałem by zabolało, tak by poczuł siorbanie w warkoczu. Wszystko stało się magią chaosu, a ja miałem siłę mogłem miotać jaskółkami lekkich frazesów, rzucać ostrymi oszczepami bystrych uwag. Skupiłem się na ruchach wskazówek zegara i zacząłem je doganiać. On tylko słuchał tkwiąc jak Stonehenge na krańcu owalnego stołu ofiarnego i coś mamrotał, chyba się modlił. A przecież musiało go boleć - i wtedy go nie doceniłem, był czerstwiejszy niż mogło mi się wydawać. Był tak czerstwy i gorzki a przy tym aromatyczny jak bochenek razowego chleba, pachniał jak świeżo zeskrobana kora z drzew zaraz po deszczu.
„Źle panie Kamilu” powiedział i właściwie to brzmiało jak amen. Patrzyłem na niego z przerażeniem, coś się z nim stało a ja bardzo się bałem. Monstrualna, wielka sapiąca figura retoryczna wyszła wprost z jego wąskich ust i przygniotła mi klatkę piersiową - czułem że to koniec. Gdyby nie jego litość pewnie by mnie tu nie było. Jednym pstryknięciem palców przywołał wstrętnego potwora, który na powrót wskoczył mu do ust i zagnieździł w jego trzewiach. Byłem uratowany - na razie.
Wychodziłem z sali seminaryjnej, zegar nie przestał cykać, tak jakby wciąż mnie nawoływał i wtedy zrozumiałem. Wyczytałem to z wyścigu wskazówek czasomierza - czerwonej i czarnej strzałki.
Achilles nigdy nie dogoni żółwia.
9 Kwietnia 2011