Hingle Metsy Dziecko miłości


METSY HINGLE

Dziecko miłości

Seria wydawnicza: Harlequin Desire (tom 299)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

A więc wciągnięto mnie w pułapkę!

Uświadomienie sobie tego faktu otrzeźwiło go jak policzek. Wiedział jednak, że na to nie zasłużył. Jacques Gaston w zamy­śleniu potarł szczękę, jakby rzeczywiście ktoś go w nią uderzył.

Tym razem jednak ból sprawiła mu nie ręka pijanego ojca czy oburzonej kobiety, która nie była w stanie uwierzyć, że gotów jest dzielić się z nią łóżkiem, ale nigdy sercem. Nie, tym razem ten cios zainkasował od Aimee i Petera Gallagherów - dwojga ludzi, których uważał za swych najbliższych przyjaciół.

I stało się to z powodu Lizy O'Malley.

Lizy.

Był wściekły na siebie za swoją naiwność. Nie miał najmniej­szych wątpliwości, że jego tak zwani przyjaciele wiedzieli, że Liza tam będzie. I wciągnęli go w tę pułapkę. Twierdząc, że Aimee z powodu ciąży nie powinna podróżować, namówili go, by zastąpił ich w pracy na rzecz Fundacji Artyści Dzieciom. Aimee zauważyła nawet, że jego wykłady o sztuce znakomicie korespondować będą z końcowym etapem zbierania funduszy. Jako członek zarządu będzie musiał poświęcić jego pracom za­ledwie kilka godzin na narady i uczestnictwo w paru dobroczyn­nych imprezach. Nie wspomniała tylko, że przez cały ten czas spotykał będzie Lizę.

Droga Aimee, mon amie, mówił sam do siebie, wszystkiego się domyślałaś, prawda? Jak wiele kiedyś mnie z Lizą łączyło.

Teraz chciałabyś to ożywić? Uchronić mnie przed samotnością, tak? Za późno. Znów jest za późno.

Nawet z Lizą.

Szczególnie z Lizą.

Ignorując nagły ucisk w klatce piersiowej, Jacques wpatrywał się w kobietę, o której tak bardzo chciał zapomnieć. Zauważył welon złotych włosów, lśniących jak jedwab, kiedy poruszała głową, zielone oczy koloru młodych listków winorośli w nale­żącej do jego rodziny winnicy. W rzeczywistości była jeszcze piękniejsza niż w jego wspomnieniach.

A wspominał ją przez trzy długie lata. Przez trzy lata roz­myślał o jej wyjątkowej twarzy i cudownym ciele. Teraz jed­nak Jacques wrócił pamięcią do ich ostatniej namiętnej nocy, kiedy to wyznała mu miłość. Do nocy, kiedy znalazł się na granicy między rajem a piekłem i kiedy przez chwilę wydawało mu się, że mógłby dzielić z kimś życie. Że mógłby dzielić je z nią.

Mon Dieu! Jacques starał się stłumić uczucia, które ogarnęły go na jej widok. Nie zwracając uwagi na przechadzających się po pokoju ludzi, podszedł do okna, by uspokoić oddech. Patrzył na wirujące płatki śniegu, ale wspomnienia przeniosły go w nowoorleańską jesień sprzed trzech lat. Ze ściśniętym gardłem wspominał tę noc, kiedy bez wyjaśnienia, jak złodziejka, wy­mknęła się z jego łóżka i życia, zabierając ze sobą kawałek jego serca.

Już się z niej wyleczyłem, przekonywał samego siebie. Od­wrócił się od okna i przyglądał się, jak Liza krąży po pokoju z tym samym wrodzonym wdziękiem i zmysłowością, która tak całkowicie urzekła go przed trzema laty. W swym miedzianozłotym zamszowym kostiumie wyglądała urzekająco.

Un fou, zaklął w duchu. Ależ z niego idiota. I, co gorsza, taki,

który samego siebie próbuje oszukać. Przez ten cały czas wcale o niej nie zapomniał.

Nagle, jakby czując na sobie jego wzrok. Liza odwróciła się. Od razu przestała się uśmiechać i zbladła. Sądząc po malującym się na jej twarzy zaskoczeniu, Liza O'Malley też o nim nie za­pomniała.

Musisz to sprytnie rozegrać, Gaston. Bądź mądry i znikaj stąd natychmiast, szeptał mu jakiś wewnętrzny głos.

On sam wiedział jednak, że nie rozegra tego sprytnie. Bo musiałby wtedy pozbawić się widoku tych czarujących zielonych oczu i tych miękkich warg.

Poczuł rosnące pożądanie. Temperatura jego krwi na pewno podniosła się o kilka stopni. Tym razem jednak nie próbował z tym walczyć. Pamiętał doskonale, jak te oczy ciemniały, kiedy całował delikatnie wnętrze jej ud. Przypomniał sobie dotyk tych cudownych warg na swojej skórze.

Kiedy się poznali, Liza nazwała go hulaką i żigolakiem. Po­stanowił teraz zachować się zgodnie z tamtą opinią. Uśmiechnął się do siebie i ruszył ku niej.

- Cześć, Lizo.

- Jacques.

Wymówiła jego imię szeptem, który wywołał dalsze wspo­mnienia i cofnął go do tamtych pełnych rozpaczy tygodni po jej odejściu. Przypomniał sobie, z jaką desperacją jej szukał i jak w końcu doszedł do wniosku, że Liza po prostu nie chciała, by ją odnalazł. Nie pragnęła jego miłości.

I choć był tego świadomy, upłynęły miesiące, zanim przestała go prześladować jej twarz, brzmienie głosu, dotyk ciała. Zacisnął pięści, przypominając sobie ten straszny okres.

Żeby się uspokoić, musiał sobie przypomnieć, że przecież się z niej wyleczył. Zapomniał o jej zdradzie, tak jak zapomniał o tamtych ponurych latach dzieciństwa we Francji. Upływ czasu sprawił, że ich krótki romans stał się miłym wspomnieniem, którym będzie się cieszył na starość. Tak było do dzisiaj.

- Co za niespodzianka - powiedziała, starając się nadać swe­mu głosowi chłodne brzmienie.

- Mam nadzieję, że przyjemna.

- Oczywiście - stwierdziła niepewnie, wyciągając ku niemu dłoń.

Jej chłód przypomniał mu ich pierwsze spotkanie, kiedy to próbowała go zniechęcić do zalotów, przybierając pozę dumnej hrabiny. Było to równie nieskuteczne postępowanie zarówno wtedy, jak i teraz. Jacques z uśmiechem musnął wargami wierzch jej dłoni i z satysfakcją wyczuł lekkie jej drżenie.

Nie pozwalając jej wyswobodzić ręki, przyciągnął Lizę bliżej do siebie. Ignorując lekki opór, nachylił się i pocałował ją w po­liczek, potem w drugi. Z zachwytem wdychał słodki zapach jej skóry.

Choć chciał ją tym zdeprymować, zburzyć ten spokój, którym zasłaniała się przed nim jak tarczą, nagle poczuł się nieswojo. Ogarnęło go znajome gorąco.

Wiedział, że igra z ogniem, nie był jednak w stanie się wy­cofać. Wsunął opadające pasmo włosów za jej ucho i leciutko przesunął palcem po szyi. Uśmiechnął się, czując jej coraz szyb­szy puls.

- Długo się nie widzieliśmy, ma cherie.

- Rzeczywiście - odparła drżącym głosem i odsunęła się od niego. - Co tu robisz?

- Muszę się spotkać z członkami zarządu Fundacji Artyści Dzieciom.

- Ależ to niemożliwe. To spotkanie tylko dla członków za­rządu.

- A więc wszystko się zgadza.

- Ale ty przecież nie jesteś członkiem zarządu.

- Jestem - oświadczył zdecydowanie Jacques. - Przynaj­mniej byłem nim jeszcze wczoraj wieczorem.

- To niemożliwe. Zarząd powstał prawie rok temu i kończy­my właśnie kampanię zbierania funduszy - wyjaśniła Liza. -Choć doceniam twoje dobre chęci i przypuszczam, że reszta zarządu także, ale jest już za późno, byśmy przyjmowali nowych członków, Jacques. Nawet ciebie. To na pewno jakaś pomyłka.

- To nie jest pomyłka, ma cherie - odparł z uśmiechem Ja­cques.

- Wobec tego nieporozumienie - stwierdziła. - Nie przyjmu­jemy nikogo do zarządu. Jeśli jednak zgłaszasz się na ochotnika do udziału w jakiejś imprezie dobroczynnej, chętnie skontaktuję cię z odpowiednią osobą. Może nawet od razu przedstawię cię Jane Burke. To ona jest odpowiedzialna za wszystkie akcje cha­rytatywne.

Odwróciła się, by odejść, lecz Jacques chwycił ją za łokieć.

- Lizo, tu nie ma żadnej pomyłki. Ja jestem członkiem zarządu. Zastępuję Petera.

- Ale...

- On i Aimee nie mogą przyjechać. A wiesz, jak poważnie Peter traktuje swoje zobowiązania. Prosił mnie, bym go zastąpił. A ja się zgodziłem.

Nie powiedział jej o swoich podejrzeniach, że przyjaciele uknuli to wszystko, żeby doprowadzić do tego spotkania. W oczach Lizy pojawił się strach.

- Czy coś się stało Aimee? Jakieś kłopoty z ciążą?

- Nie, nic złego się nie dzieje - uspokoił ją i lekko poklepał po ramieniu. - Ale podobno ta ciąża jest nieco trudniejsza od poprzedniej i lekarz uważa, że Aimee nie powinna teraz podró­żować.

- Rozumiem.

Jacques omal się nie roześmiał, widząc, jak Liza natychmiast znów przybiera pozę dumnej hrabiny.

- To bardzo ładnie ze strony Petera, że skłonił cię, żebyś nam pomógł - mówiła bardzo zasadniczym tonem. - Ale to naprawdę nie jest konieczne. Dajemy sobie sami radę ze wszystkim. Po­wiem Peterowi, że wcale nie musisz go zastępować.

Jacques wybuchnął śmiechem.

- Widzę, że zupełnie się nie zmieniłaś, ma cherie. Powie­działbym, że jesteś jeszcze lepsza.

Liza zmarszczyła brwi.

- W czym?

- Umiesz udowodnić mężczyźnie, jak bardzo jest niepo­trzebny.

- Wcale nie.

- Ależ tak. Zadzierasz do góry ten swój śliczny nosek, a w twoich oczach pojawia się chłodna obojętność...

- Naprawdę, Jacques, ja...

- Tak. Tak właśnie robisz. Właśnie o tej minie mówię. Za­wsze podziwiałem sposób, w jaki umiałaś uzmysłowić męż­czyźnie, żeby się od ciebie odczepił, nawet nie otwierając tych swoich pięknych usteczek.

Liza zacisnęła wargi.

- To może zastosujesz się do mojej niemej prośby.

- O, na mnie twoje miny nie robią już wrażenia. Liza znów uniosła brwi.

- Kiedy miny nie pomagają, potrafisz użyć stosownych ar­gumentów.

- Przesadzasz, Jacques. Masz niesamowitą wyobraźnię. Mo­że zamiast rzeźbić, powinieneś pisać baśnie.

Jacques z uśmiechem spojrzał jej w oczy.

- Czyżbyś zapomniała, moja słodka, że moje rzeźby też cza­sem są obrazem moich marzeń i wspomnień? Ty, notabene, po­winnaś czuć się współautorką mojej ulubionej pracy.

Liza oblała się rumieńcem. Przypomniała sobie popołudnie, kiedy dał jej pierwszą lekcję rzeźby i czym się ona zakończyła. Pełnym pasji i namiętności kochaniem się.

- Widzę, że pamiętasz - rzekł, zadowolony z jej reakcji.

- A ja widzę, że wcale się nie zmieniłeś. Prawdziwy dżentel­men tak się nie zachowuje.

- Znowu zapomniałaś o czymś istotnym, ma cherie. Nie je­stem dżentelmenem. Jestem Francuzem.

Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jacques parsknął śmie­chem, a ona jeszcze mocniej zacisnęła wargi.

- Zachowaj te swoje miny dla kogoś innego, Lizo. Nie działały na mnie trzy lata temu i na pewno nie podziałają teraz. Stałem się jeszcze bardziej, jak to wy, Amerykanie, mówicie, gruboskórny.

- I bardziej zarozumiały.

- Potraktuję to jako komplement.

- Nie takie były moje intencje.

Jacques ujął Lizę za rękę i uniósł jej dłoń do swoich ust. Pocałował jej palce i z przyjemnością patrzył, jak pomalutku znika z jej twarzy chłodna maska.

- Widzę, iż będę się musiał postarać, żebyś zaczęła mnie inaczej traktować. Może pracując ze mną w zarządzie, odkryjesz, że mam także pewne zalety.

W jej oczach na moment pojawiło się coś dziwnego. Ból? Żal? Tęsknota? A może po prostu dostrzegł w nich odbicie swo­ich własnych uczuć?

- Jacques, ja...

- O, tu jesteś. Lizo. Już myślałem, że masz jakieś problemy. Słysząc ten męski głos, Jacques zamarł w bezruchu.

Liza wyrwała mu rękę i zwróciła się ku podchodzącemu do nich mężczyźnie.

- Przepraszam cię. Robercie. Zupełnie zapomniałam, że mia­łam poprosić, aby podano kawę.

- O nic się nie martw. Już to załatwiłem. Domyśliłem się, że coś cię zatrzymało.

Mężczyzna spojrzał na Jacquesa i obdarzył go promiennym uśmiechem.

- Nazywam się Robert Carstairs. Jestem jednym z członków zarządu Fundacji Artyści Dzieciom - rzekł, wyciągając ku niemu rękę.

- Jacques Gaston, nowy członek zarządu.

- Jacques zastępuje Petera - wyjaśniła Liza, widząc zdziwie­nie na twarzy Roberta. - Gallagherowie nie będą brali udziału w naszych tegorocznych imprezach. Peter poprosił Jacquesa, że­by go zastąpił. Są starymi przyjaciółmi.

- My też - dodał Jacques.

- Miło mi poznać przyjaciela Gallagherów i Lizy.

Garnitur szyty na miarę, wypielęgnowane dłonie, pocho­dzi z tak zwanej dobrej rodziny, ocenił go szybko Jacques. I biorąc pod uwagę spojrzenie, jakim obdarzał Lizę, miałby ochotę iść z nią do łóżka. Jacques nie wiedział, czemu tak go to spostrzeżenie zdenerwowało. Ledwo powstrzymał się, by władczym gestem nie objąć Lizy i nie przyciągnąć jej do siebie.

- Gaston - mruknął Carstairs. Zmrużył oczy i w zamyśleniu przyglądał się Jacquesowi. - Gaston. Gaston. Coś mi mówi to nazwisko.

- Może Liza wspominała, że się przyjaźnimy - zasugerował Jacques.

- Jacques jest artystą - wyjaśniła Liza. - Niektóre z jego prac wystawiano w galerii Gallagherów. Może je tam widziałeś.

- Oczywiście. Teraz sobie przypomniałem - uśmiechnął się Carstairs. - Jesteś rzeźbiarzem.

- Zgadza się - przyznał Jacques.

- Liza ma rację. Widziałem twoje prace. Są imponujące.

- I ja tak uważam. - Jacques nie widział powodu do okazy­wania fałszywej skromności.

- Jak widzisz, Jacquesowi nie brak pewności siebie - powie­działa z sarkazmem Liza.

Carstairs parsknął śmiechem.

- Nie bądź taka krytyczna, Lizo. Pewność siebie to nie jest zła cecha. W twoim przypadku, Gaston, jest całkowicie uzasa­dniona. Widziałem wiosną twoją wystawę u Gallagherów. Była naprawdę imponująca. Zachwyciła mnie szczególnie jedna rzeźba, przedstawiająca nagą kobietę. Wspaniała.

- Dziękuję - odrzekł Jacques. - Wiem, o której mówisz. La Femme. Kobieta - przetłumaczył. - Jedna z moich ulubionych prac.

- To pewnie dlatego nie udało mi się jej kupić.

- Nie tobie jednemu. Należy do mojej prywatnej kolekcji i nie jest na sprzedaż. Zazwyczaj jej nie wystawiam. Peter jednak wykorzystał moment mojej słabości, więc się zgodziłem, żeby zaprezentowano ją na wystawie.

- Może ja też trafię na taki moment i namówię cię, byś mi ją sprzedał. Jak już mówiłem, byłem nią naprawdę zachwycony. Chętnie bym ją włączył do mojej kolekcji. Możesz być pewien, że dobrze ci za nią zapłacę.

Nawet gdyby Jacques nie czuł pogardy dla bogatych idiotów,którym wydaje się, że wszystko i każdy jest na sprzedaż, znie­nawidziłby Roberta Carstairsa za samo pożądliwe spojrzenie, jakim obrzucał Lizę.

- Pomyśl o tym - rzekł Robert. Wyjął ze złotego pudełeczka wizytówkę i podsunął ją Jacquesowi. - Daj mi znać, jeśli zmie­nisz zdanie.

- Nie zmienię. - Jacques zignorował wyciągniętą ku niemu wizytówkę i spojrzał chłodno na Carstairsa. - Byłem bardzo za­kochany w kobiecie, która mi do tej rzeźby pozowała.

- To rzeczywiście widać - przyznał Robert. - Ale biznes to biznes. Czasem trzeba zapomnieć o sentymentach.

- Racja. Ale dama. która pozowała mi do La Femme, nie miała nic wspólnego z biznesem. Była dla mnie szczególną osobą.

Jacques spojrzał na Lizę. Przypomniał sobie to duszne, październikowe popołudnie w Nowym Orleanie, kiedy odtwa­rzał jej ciało w glinie. Wspominał, jak jego ręce, pokryte wilgot­ną gliną, rzeźbiły miękkie linie jej piersi, bioder, ud.

Nagle oboje znaleźli się na małym poddaszu, gdzie promienie słońca wpadały przez okienko w dachu, oświetlając swoim zło­tym blaskiem Lizę, rozgrzewając pokój i ich ciała. Liza stała przed nim naga, on też zdjął koszulę.

- Jacques - szepnęła, kiedy musnął palcami jej pierś.

- Może i ja powinnam coś wyrzeźbić.

Nachyliła się i zaczerpnęła pełną garść miękkiej, wilgotnej gliny. Powoli, z pełnym zmysłowości uśmiechem, rozsmarowywała ją na jego szyi, ramionach, piersi.

Jacques mocno potrząsnął głową, by odpędzić te paraliżujące go wspomnienia. Napotkał spojrzenie Lizy. Pożądanie, czyste i gorące, zmieniło jej oczy w bezcenne szmaragdy. Ona też pa­miętała...

- A więc, Gaston...

Liza z trudem przełknęła ślinę. Było jej zimno i gorąco jed­nocześnie. Żołądek skurczył się do rozmiarów laskowego orzecha.

Słyszała rozmowę obu mężczyzn, ale nie była w stanie roz­różnić słów. Nie potrafiła oderwać wzroku od Jacquesa.

Minęły trzy lata od momentu, kiedy go opuściła. Wyjechała do Chicago i rozpoczęła nowe życie. Dla niego jednak czas się zatrzymał.

Jego włosy nadal miały kolor dojrzałej pszenicy. Gęste i nie­sforne, zaczesane były do tyłu. Usta, pełne i zmysłowe, wciąż kusiły obietnicą cudownych pocałunków. Uśmiech też był cu­downy i, jak zwykle, sprawiał, że kobiety lgnęły do Jacquesa, jak muchy do miodu.

Ale to jego oczy, brązowe ze złotymi plamkami, zawsze naj­bardziej ją fascynowały. Wystarczyło, by na nią spojrzał, a wów­czas mogłaby mu natychmiast ulec.

Jacques, jakby wyczuwając jej myśli, spojrzał teraz na nią. Oczy błyszczały mu pożądaniem, kiedy przesunął nimi po jej twarzy, potem po ciele i znów spojrzał na rozchylone usta. Dzia­łały na nią jak fizyczna pieszczota.

Nie była w stanie oddychać ani myśleć. A na twarzy Jacquesa pojawił się uśmiech.

A niech cię diabli, pomyślała Liza i odwróciła od niego wzrok. Rozwścieczyło ją, że ten facet wie tak dokładnie, o czym ona myśli. Postanowiła skupić całą swoją uwagę na Robercie.

- W każdym razie, gdybyś zmienił zdanie, zadzwoń. - Ro­bert wcisnął Jacquesowi do ręki wizytówkę. Potem spojrzał na zegarek i zwrócił się do Lizy. - Chyba powinniśmy rozpocząć zebranie?

- Tak, oczywiście - przyznała Liza, zaskoczona dziwnym brzmieniem własnego głosu. - Idź i zajmij mi miejsce. Trochę się spóźnię. Muszę jeszcze zamienić słowo z Jacquesem.

- Dobrze - odparł Carstairs. - Witaj w zarządzie, Gaston. Kiedy zostali sami, Liza wzięła głęboki, uspokajający oddech.

- Przejdę od razu do rzeczy, Jacques - powiedziała zdecydo­wanie. - Nie ma powodu, żebyś brał udział w tym zebraniu. To czysta strata czasu.

- Strata czasu? - powtórzył. - Peter i Aimee mówili, że pra­ca w zarządzie jest bardzo ważna.

- Jest, ale...

- Wobec tego nie stracę czasu, próbując wam pomóc.

- Zanudzisz się na śmierć - przekonywała go Liza. Uśmiechnął się, a jej, jak zwykle, serce zaczęło szybciej bić.

- Nic, co ma związek z tobą, nie może być dla mnie nudne, ma cherie.

- Przestań tak do mnie mówić!

- Ma cherie?

- Tak - prychnęła ze złością Liza.

- To znaczy: moja droga.

- Wiem, co to znaczy. I przestań mnie tak nazywać. Wyjaśnił jej znaczenie tych słów, kiedy kochali się po raz pierwszy. Teraz na moment zamknęła oczy, by odzyskać pano­wanie nad sobą.

- Przepraszam - powiedziała już nieco spokojniej. - Po pro­stu bardzo mnie zaskoczyło nasze dzisiejsze spotkanie.

- Mnie też - przyznał Jacques. - Te pierwsze tygodnie po twoim odejściu były straszne. Wszędzie cię szukałem. Bałem się, że już nigdy cię nie zobaczę. Później, kiedy uświadomiłem sobie, iż nie chcesz, żebym cię znalazł, pogodziłem się z prze­graną.

Liza drgnęła. Nie powinna zaboleć ją ta uwaga. Przez całe te trzy lata modliła się, by nie cierpieć, jeśli się kiedykolwiek jesz­cze spotkają.

Jej modlitwy nie zostały wysłuchane.

- Wieczorem zadzwonię do Petera i Aimee i wyjaśnię im, że zarząd znakomicie daje sobie radę i że mogą cię zwolnić z obiet­nicy pomocy - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. - Do widzenia, Jacques. Życzę ci powodzenia.

- Przynajmniej tym razem zdobyłaś się na pożegnanie. Jego słowa były ostre jak cięcie nożem.

- Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie chciałam sprawić ci przykrości. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się, że moje ode­jście cię zaboli.

- Myliłaś się.

Ton głosu Jacquesa kazał jej zastanowić się, czy jednak nie popełniła błędu, odchodząc wtedy od niego. Cóż jednak mogła zrobić? Powiedzieć mu prawdę? Zresztą teraz i tak na to za późno.

- Nic nie powiesz, Lizo? Myślałem, że nigdy nie zapominasz języka w buzi. Na pewno masz coś do powiedzenia. Jakieś wy­jaśnienie.

- Po co? Mogłabym powiedzieć: przepraszam, ale podejrze­wam, że to nie wystarczy.

- Masz rację. To za mało. Szczególnie teraz, kiedy odkryłem, że mimo iż mnie wykorzystałaś i okłamałaś - Jacques mówił teraz szeptem, ale jego słowa brzmiały przez to jeszcze groźniej - mimo tych wszystkich złych rzeczy, które zrobiłaś, nadal cię pożądam. Pragnę cię tak samo jak trzy lata temu. Może bardziej. Bo teraz już wiem, jak będzie między nami.

Nie chciała mu uwierzyć. Wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić.

- Ty nie mnie pragniesz, Jacques. Pragniesz zemsty, bo ura­ziłam twoją dumę. odchodząc od ciebie. Chyba jednak niczego nie osiągniesz. Nie dam ci okazji do zemsty. To co było między nami, już dawno się skończyło. Lepiej, żebyśmy o tym zapo­mnieli, bo to już przeszłość.

- Wcale nie. I oboje o tym wiemy - rzekł, zbliżając się do niej. - Wciąż łączy nas ta sama gorąca, nieopanowana namięt­ność.

- Mylisz się.

- Czyżby?

Serce zaczęło jej walić w piersi jak oszalałe, kiedy zbliżył się jeszcze bardziej. Nie odsunęła się jednak, bo byłaby to oznaka słabości. Uniosła więc wyżej głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

- Tak. Mylisz się.

- Nie sądzę. I mimo że tak chętnie uwolniłabyś mnie od obietnicy danej Peterowi i Aimee, zmuszony jestem odmówić. Pozostanę i tak w tym mieście jeszcze przez sześć tygodni, bo mam serię wykładów. Będę więc pracował z tobą i z twoimi kolegami.

- Rób, co chcesz - powiedziała.

Usłyszała z ulgą, że Robert zaczyna mówić coś do mikrofonu.

- Jak zapewne pamiętasz, zawsze robię, co chcę. - Jacques uśmiechnął się i przesunął palcem po klapie jej żakietu. - A teraz właśnie mam ochotę, byśmy jak najczęściej spotykali się na zebraniach zarządu fundacji.

- Nie licz na to - oznajmiła chłodno, odsuwając się od niego.

- Ależ liczę, liczę na to, ma cherie. A nawet bardzo mi na tym zależy.

ROZDZIAŁ DRUGI

- I proszę nie zapomnieć, że w pierwszym tygodniu grudnia zaczynamy wysyłać nasze zaproszenia na aukcję i kolację z tań­cami - przypomniała Liza członkom zarządu, starannie unikając patrzenia na Jacquesa.

Cały czas była jednak świadoma jego obecności. Było to po prostu nieuniknione. Nawet gdyby w przeszłości nic ich nie łą­czyło, nie można go było zignorować. Zadawał inteligentne py­tania, miał dobre pomysły i oczarował wszystkich członków za­rządu. A raczej członkinie.

- To znaczy, że każdy z państwa powinien jak najszybciej dostarczyć mi swoją listę potencjalnych nabywców biletów. Oczywiście nikt z tu obecnych nie musi czekać na oficjalne zaproszenie. Chętnie już dziś przyjmiemy państwa zamówienia na bilety oraz czeki. Proszę pamiętać, że im więcej biletów sprzedamy, tym więcej zbierzemy pieniędzy na letni obóz dla dzieci. - Mimo pulsującego bólu głowy Liza zdobyła się na uśmiech. - Chcę jeszcze raz osobiście podziękować każdemu z państwa za uczestnictwo w dzisiejszym spotkaniu i za waszą pomoc. Do zobaczenia na przyjęciu w przyszłym miesiącu.

Rozległo się szuranie krzeseł, znak, że spotkanie dobiegło końca. Przez następne dziesięć minut Liza uśmiechała się i z wdzięcznością przyjmowała zamówienia na bilety i czeki.

- Znakomita robota, Lizo - rzekł piętnaście minut później Robert, wręczając jej swój czek. - Nieźle wystartowaliśmy. Pra­wie wszyscy obecni zarezerwowali stoliki na naszą kolację. Pier­wszy raz widzę ludzi, którzy z taką ochotą rozstają się ze swymi pieniędzmi.

- Miejmy nadzieję, że reszta mieszkańców Chicago też tak samo zareaguje.

- O, tak - zapewnił ją Robert. - Nie mam co do tego wątpli­wości, skoro to ty jesteś za wszystko odpowiedzialna.

- Dziękuję.

- Co powiesz na moją propozycję wspólnej kolacji? Mogli­byśmy uczcić nasz dzisiejszy sukces butelką dobrego wina i chateaubriandem.

Lizie zrobiło się głupio, że z powodu Jacquesa zupełnie za­pomniała o Robercie i jego zaproszeniu.

- Będziesz na mnie zły, jeśli ci odmówię? Chciałabym jesz­cze dziś przejrzeć notatki dotyczące przyjęcia. Jutro mam spo­tkanie z dostawcami.

- Oczywiście, że nie - odparł Robert, ale Liza dostrzegła w jego oczach wyraz rozczarowania. - Wszystko w porządku? Jesteś dziś jakaś nieswoja.

- Po prostu strasznie boli mnie głowa i chyba byłabym kie­pskim kompanem.

- Nawet gdybyś chciała, nie byłabyś kiepskim kompanem - rzekł z przekonaniem. Na jego twarzy odmalowała się troska.

- Myślę jednak, że się za bardzo przemęczasz. Nie martw się tym przyjęciem. Wszystko będzie dobrze. Przede wszystkim powin­naś porządnie się wyspać.

- Chyba masz rację.

- Na pewno. Może odwiozę cię do domu? Rano każę komuś odesłać ci twoje auto.

- Nie, dziękuję, dam sobie radę.

- Jesteś pewna?

- Tak.

- Trzymaj się - szepnął i lekko uścisnął jej rękę. - Zamienię jeszcze dwa słowa z Harveyem Adamsem i odprowadzę cię do samochodu.

Liza zastanawiała się, co się z nią dzieje. Robert Carstairs jest przecież mężczyzną, o jakim mogłaby marzyć - uprzejmym, cierpliwym, szczodrym. Jeszcze przed tygodniem była gotowa zmienić ich przyjaźń w coś więcej. Minęły przecież ponad trzy lata od zakończenia jej związku z Jacquesem, dość, by się z nie­go wyleczyć. I wydawało jej się. że ten człowiek stał się dla niej kimś obojętnym.

Tak było do momentu, kiedy ujrzała go w biurze fundacji. Znów przeszły ją dreszcze, kiedy przypomniała sobie, z jakim żarem mówił, że nadal jej pragnie. Poczuła wtedy, że była w jego ramionach zaledwie wczoraj.

Nie! krzyknęła w duchu. Odetchnęła głęboko i zaczęła zbie­rać papiery. Nie da się znów wciągnąć Jacquesowi w pułapkę. Nie może sobie na to pozwolić. Ma zbyt wiele do stracenia. Teraz jeszcze więcej niż przed trzema laty.

Zignorowała zupełnie narastający gwar. Zazwyczaj i ona uczestniczyła w takich pozebraniowych pogaduszkach. Lubiła tych ludzi, wielu z nich było zresztą potencjalnymi klientami. Wcześniej nawet planowała, że z kilkoma z nich przez chwilkę porozmawia. Teraz jednak nie była w stanie tego uczynić. Ze­brała kolejną kupkę papierów i wsunęła je do teczki. Szok, ja­kiego doznała, widząc Jacquesa, był jeszcze zbyt duży. Wciąż czuła jego obecność w tym pokoju. Wiedziała, że będzie musiała stawić mu czoło. Ale jeszcze nie teraz.

- Chyba się zakochałam.

Liza spojrzała znad papierów na Jane Burke, przyjaciółkę i członkinię zarządu. Niewysoka, z kruczoczarnymi włosami i ciemnymi oczami, Jane stanowiła jej przeciwieństwo, nie tylko zresztą fizyczne. Była lekkomyślna i romantyczna. Liza zaś ostrożna i pragmatyczna. Mimo to bardzo się zaprzyjaźniły.

- Znowu? - spytała lekko Liza, przyzwyczajona, że przyja­ciółka równie szybko zakochuje się, jak odkochuje.

- Nie śmiej się, Lizo.

- W kim tym razem?

- W nowym członku zarządu, Jacquesie Gastonie. - Wi­dząc uniesione brwi Lizy, dodała: - Tym razem sprawa jest po­ważna.

- Chciałabym ci przypomnieć, że to samo mówiłaś trzy tygo­dnie temu, kiedy poznałaś pewnego Bobby'ego z Teksasu.

- Wiem.

- Nie zapominajmy też o Beauregardzie Jeffersonie Davisie z Missisipi.

Jane wybuchnęła śmiechem.

- Cóż mogę na to poradzić? Pociągają mnie faceci z połu­dniowym akcentem. - W tej samej chwili dobiegł je z głębi sali niski głos Jacquesa. - Czy to coś złego? Wyobraź go sobie, jak szepcze ci do ucha różne słodkie głupstewka.

Liza nie musiała sobie tego wyobrażać. Powróciła pamięcią do nocy, kiedy leżała w jego ramionach i słuchała opowieści o winnicy we Francji, gdzie spędził dzieciństwo. Miała wtedy przed oczami uroczego chłopczyka z diabelskim uśmieszkiem, biegającego po winnicy i wpychającego do buzi całe garście winogron. Przez moment w czasie ich krótkiego romansu miała nawet nadzieję, że któregoś dnia pojadą tam razem. Tak bardzo chciała zobaczyć doliny, które jej opisywał.

Ale to było wówczas, zanim zdała sobie sprawę, że Jacques jej nie kocha. Że nigdy nie będzie kochał ani jej, ani żadnej innej kobiety. W jego życiu i sercu nie ma miejsca na miłość.

- Ciekawe, czy to prawda, co mówią o Francuzach - szepnę­ła Jane. - No, wiesz, że są znakomitymi kochankami.

Wzrok Lizy nagle powędrował w stronę Jacquesa, otoczone­go trzema członkiniami zarządu. Jedna z nich szepnęła mu właś­nie coś do ucha, a on odrzuciwszy do tyłu głowę, wybuchnął śmiechem. Liza natychmiast odwróciła wzrok.

- Na twoim miejscu nawet nie próbowałabym się o tym prze­konać. Szczególnie jeśli nadal chcesz wyjść za mąż, mieć dzieci i zamieszkać w domku na wsi.

- Dlaczego?

- Bo z Jacquesem nie doczekasz się żadnej z tych rzeczy. Ma alergię na samą myśl o małżeństwie czy trwałym związku.

Wiem o tym aż za dobrze, dodała w duchu. Jane zmarszczyła nos.

- Czy nie wiesz, że mężczyźni nigdy nie chcą się ustat­kować? Bronią się przed tym pazurami, dopóki na drodze ich życia nie stanie odpowiednia kobieta.

- Mówisz o małżeństwie jak o... poskramianiu zwierzęcia. Uwierz mi, Jane. Jacques Gaston nie jest domowym kocurem. I nie liczyłabym na to, że uda ci się zmienić jego zdanie. Wiele kobiet na pewno już tego próbowało.

Ona nie była jedną z nich. Chciała tylko go kochać i pragnęła, żeby on kochał ją.

- Nie wiedziałam, że tak dobrze go znasz - powiedziała za­ciekawiona Jane.

- Nie znam.

Choć byli kochankami, tak naprawdę wcale go nie znała. Była zbyt zakochana, by zauważyć, że pod beztroską maską, jaką prezentuje światu, kryje się smutny, samotny człowiek. Przeko­nała się o tym dopiero wówczas, kiedy na wiele rzeczy było za późno.

- Poznaliśmy się kilka lat temu w Nowym Orleanie, gdzie pracowałam dla Aimee Gallagher. Jacques był jednym z jej lo­katorów.

- A więc jesteście starymi przyjaciółmi?

- Raczej przeciwnikami. Nigdy się ze sobą nie zgadzaliśmy. Z wyjątkiem tego krótkiego okresu, kiedy byli kochankami.

Ale nawet wtedy różnie bywało. I mimo że się w nim zakochała, ona i Jacques nigdy się ze sobą nie zaprzyjaźnili. Może gdyby im się to udało, wszystko ułożyłoby się inaczej.

- Nadal tak jest.

- Przeciwnikami, mówisz? To pewnie dlatego patrzy na cie­bie jak głodny kot na tłustą mysz.

Liza podniosła wzrok. Napotkała wpatrujące się w nią brązo­we oczy. Przez moment nie mogła złapać tchu. Kiedy Jacques do niej mrugnął, odwróciła od niego wzrok.

- Nie dopatruj się w tym zbyt wiele. Jacques bardzo poważ­nie odgrywa rolę namiętnego Francuza. Uważa za swój obowią­zek flirtować z każdą kobietą od lat ośmiu do osiemdziesięciu.

Jane spojrzała uważnie na przyjaciółkę, potem wróciła do papierów. Podała Lizie plik porozrzucanych na stole doku­mentów.

- Mimo wszystko chętnie bym sprawdziła, czy to prawda, co mówią o Francuzach.

- A co o nich mówią? - spytał Jacques.

Liza drgnęła gwałtownie. Serce zaczęło walić jej w piersi jak oszalałe. Jane rozpromieniła się.

- Że są bardzo... francuscy - wyjaśniła szybko Liza. Poczu­ła, że się rumieni. - Jacques, poznaj Jane Burke. Jane, to Jacques Gaston.

- Witam panią, mademoiselle Burke.

Kiedy Jacques uniósł jej dłoń do ust, Jane omal nie zemdlała.

- Jane jest odpowiedzialna za pracę naszych woluntariuszy - mówiła dalej Liza. Sama nie wiedziała, co ją bardziej dener­wuje: rozanielona mina przyjaciółki czy postępowanie Jacquesa.

- Mówiłam już wcześniej panu Gastonowi. że wcale nie musi zastępować Petera w zarządzie, i zaproponowałam, że mógłby popracować z twoimi ochotnikami.

- Ależ tak, oczywiście, miło nam będzie mieć pana wśród nas, panie Gaston.

- Mam na imię Jacques - powiedział.

- Jacques - powtórzyła z uśmiechem. - A ty mów do mnie: Jane.

- Piękne imię dla pięknej kobiety - rzekł zalotnie Jacques.

- Na pewno zrozumiesz, Jane, że choć pracowałbym z tobą z przyjemnością, będę bardziej przydatny, pomagając Lizie w zdobywaniu funduszy.

- Jasne, rozumiem - zgodziła się Jane i oblała się rumieńcem.

- Zresztą masz rację. Mimo tego, co mówi Liza, na pewno przyda jej się twoja pomoc. Szczególnie pod nieobecność Aimee i Petera.

- Naprawdę? - Jacques przeniósł wzrok na Lizę.

- Ależ tak - zapewniła go Jane i wymieniła długą listę spraw, za które odpowiedzialna była Liza i w których, bez wątpienia, przyda jej się pomoc Jacquesa.

Powstrzymując się, by nie udusić obojga, Liza wepchnęła resztę dokumentów do teczki.

- Wybaczcie, ale zanim wyjdę, muszę jeszcze porozmawiać z Robertem o przyjęciu.

Dziesięć minut później, nie pozwoliwszy Robertowi odpro­wadzić się do auta, Liza wymknęła się z sali. Była szczęśliwa, że udało jej się uniknąć kolejnej konfrontacji z Jacquesem. Są­dząc po tym, że Ashley Hartmann mocno uwiesiła się jego ra­mienia, będzie przez resztę wieczoru bardzo zajęty.

Zresztą było jej to zupełnie obojętne. Znajomość z Jacquesem należy już do przeszłości. Nie obchodzi jej, co i z kim robi.

Dlaczego wobec tego widok tej roześmianej rudowłosej roz­wódki uwieszonej u jego ramienia sprawia jej taki ból?

Bo jesteś idiotką, Lizo O'Malley. Jeśli chodzi o Jacquesa, zawsze nią byłaś. Liza skrzywiła się i ruszyła ku windom.

- Dlaczego jesteś taka smutna? Masz jakieś problemy, ma cherie?

Oparty o ścianę obok wind stał Jacques.

- Żadnych - wyjąkała z trudem. Przełożyła teczkę do drugiej ręki i nacisnęła guzik. - Dziwię się tylko, że tak wcześnie wy­chodzisz.

I w dodatku sam, dodała w myśli.

- A to czemu?

- Skoro tak bardzo palisz się do pracy w zarządzie naszej fundacji, wydawało mi się, że zechcesz skorzystać z okazji i po­znać bliżej jego członków.

A szczególnie Ashley Hartmann.

- Mam dużo większą ochotę na odnowienie znajomości z osobą odpowiedzialną za gromadzenie funduszy.

Nie musiała odpowiadać, bo na szczęście nadjechała winda. Liza weszła do środka, a Jacques pospieszył za nią. Krótka jazda na parter trwała wieki. Choć oprócz nich było w kabinie jeszcze kilka osób, Liza czuła tylko obecność Jacquesa. Czuła zapach letniego słońca i wilgotnej gliny, sosen i mężczyzny - wszystko to, co zawsze kojarzyło jej się z Jacquesem. A wraz z zapachami wróciły wspomnienia - dotyku jego dłoni i ust na jej ciele.

Zacisnęła mocno oczy, by je od siebie odepchnąć.

- Lizo?

Na dźwięk jego głosu natychmiast otworzyła powieki. Ze­sztywniała i mocno zacisnęła palce na rączce teczki.

- Czy coś się stało?

- Nie - odparła szybko.

Kiedy za chwilę otworzyły się drzwi windy, błyskawicznie wybiegła do holu.

- Lizo, zaczekaj.

Szła szybko korytarzem w kierunku wind do podziemnych garaży. Chciała uciec od Jacquesa i prześladujących ją wspo­mnień.

Przystanęła, kiedy Jacques chwycił ją za ramię. Delikatnie ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała.

- Co się stało? Dlaczego przede mną uciekasz?

- Wcale nie uciekam - skłamała. - Boli mnie głowa i marzę, żeby znaleźć się w domu.

Jacques zawahał się na moment.

- A więc cię odwiozę - rzekł.

Wyjął jej z ręki teczkę, ujął ją pod ramię i poprowadził ku windom.

- To bardzo miłe z twojej strony, ale dziękuję.

- Jesteś chora.

- Boli mnie głowa - sprostowała i wyrwała rękę z jego uści­sku. - Naprawdę dam sobie radę. Poza tym mieszkam na pery­feriach miasta. Dzieli nas od nich ponad godzina jazdy.

- Mnie to nie przeszkadza.

- Ale mnie tak.

- Odprowadzę cię chociaż do auta. - Jacques nie ustępował, wbrew jej protestom wchodząc za nią do windy.

- To naprawdę zbyteczne.

- Powiedziałem, że cię odprowadzę. Które piętro? Widząc zdecydowanie w jego oczach, uznała dalszą dyskusję za bezcelową. Sama jednak nacisnęła odpowiedni guzik.

Po kilku chwilach winda się zatrzymała i Liza wyszła do zimnego, mrocznego garażu. Jacques szedł w milczeniu obok niej.

- No to jesteśmy na miejscu - powiedziała z udawaną bez­troską, kiedy stanęli obok ciemnoniebieskiego auta. Otworzyła drzwiczki i pozwoliła Jacquesowi postawić na tylnym siedzeniu jej teczkę. - Jeszcze raz dziękuję - powiedziała.

- Nie podwieziesz mnie?

- Ale przecież... Gdzie jest twoje auto? Jacques rozpromienił się.

- Nie mam auta. Peter załatwił, że rano ktoś mnie odebrał z lotniska, a na zebranie przyjechałem taksówką. Jeszcze nie zdążyłem wynająć samochodu.

Liza zmrużyła oczy.

- A co nie pozwala ci wziąć teraz taksówki?

- Może wciąż jestem tym samym artystą o wielkich ambi­cjach i niewielkich dochodach.

- Oboje wiemy, że to nieprawda. Uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Masz rację. Od czasów nowoorleańskich zaczęło mi się nieźle powodzić. Może gdyby stało się to wcześniej, nie odeszłabyś w taki sposób.

Było to bardzo bolesne oskarżenie, ale Liza nie miała ochoty mu zaprzeczać. Lepiej, by myślał, że opuściła go dlatego, że nie miał pieniędzy.

- A teraz los znowu nas ze sobą zetknął. Bardzo się cieszę, że będziemy razem pracowali.

Przeraziły ją jego słowa.

- Dlaczego to robisz, Jacques? O co ci chodzi?

- No, no. Widzę, że nadal jesteś podejrzliwa. Przecież dwoje takich starych przyjaciół jak my na pewno może razem pra­cować.

- Byliśmy kochankami, Jacques. Nie przyjaciółmi.

- Tak. Byłaś cudowną kochanką, ma cherie. - Zrobił krok w jej kierunku i uwięził ją między sobą i drzwiami auta. Deli­katnie przesunął kciukiem po jej policzku i dolnej wardze. - Ta­ką wrażliwą.

Liza zadrżała. Nie umiała ukryć swojej reakcji na jego dotyk. Nie była nawet w stanie oderwać od niego wzroku.

- Myślałaś, że zapomniałem? Chciałem. Bóg jeden wie, jak bardzo chciałem o tobie zapomnieć. Ale nie potrafiłem. Tak sa­mo, jak w tej chwili nie mogę przestać cię pragnąć.

Jego oczy rozbłysły pożądaniem.

A potem pochylił głowę i jego usta spoczęły leciutko na jej wargach. Językiem obrysowywał ich kontur.

- Pocałuj mnie, Lizo. Posłusznie spełniła jego prośbę.

Jacques jęknął. A kiedy jego język wsunął się między jej zęby, z ust Lizy także wyrwał się cichutki jęk.

Potem już niczego nie słyszała, o niczym nie myślała. Była tylko w stanie czuć. Zacisnęła mocno palce na ramionach Ja­cquesa.

- Och, Lizo - szepnął jej prosto do ucha, po czym znów zaczął ją całować.

Mimo panującego w garażu zimna, Liza cała płonęła.

Jacques ujął w dłonie jej twarz i zmusił ją, by na niego spo­jrzała. Widziała płonące w jego oczach pożądanie i przeraziła się, że on ujrzy to samo w jej wzroku.

- Czujesz? On wciąż istnieje. Ten żar między nami. Nic się nie zmieniło, Lizo. Nic.

Kiedy tylko dotarły do niej jego słowa, natychmiast wróciła do rzeczywistości. Kiedy znów chciał ją pocałować, odwróciła głowę.

- Mylisz się, Jacques. Wszystko się zmieniło.

- Naprawdę?

- Tak.

- Nie sądzę, ma cherie. Pozwól, że ci to udowodnię.

- Nie!

W jego oczach na moment pojawiło się coś mrocznego i nie­bezpiecznego. Liza przez chwilę bała się, że Jacques zignoruje jej protest. On jednak opuścił ręce i cofnął się.

- Jeśli nadal chcesz, żebym cię podwiozła, wsiadaj - powie­działa, otwierając drzwi. Nawet na niego nie spojrzała. Nie była w stanie. - Gdzie się zatrzymałeś? - spytała, kiedy siedział już przypięty pasami obok niej.

- W mieszkaniu Petera i Aimee. Przy...

- Wiem, gdzie to jest - przerwała mu Liza.

W ciągu minionych trzech lat sama często korzystała z tego mieszkania. A nawet przyjęła propozycję Aimee i po fundacyj­nym przyjęciu w przyszłym miesiącu miała zamiar przespać się w ich pokoju gościnnym. Teraz było to oczywiście wykluczone, uświadomiła sobie, jadąc poprzez zaśnieżone ulice. Będzie mu­siała znaleźć sobie coś innego. W tej jednak chwili nie było to jej największe zmartwienie.

Jacques kątem oka spojrzał na Lizę i zauważył zbielałe kostki jej palców, zaciśniętych na kierownicy. Wiedział, że wciąż go pragnie. Tak samo namiętnie i gorąco jak przed trzema laty.

Miał zamiar nadal podsycać ten ogień.

Nie mógł przecież pozwolić, by do końca życia prześladowała go jej twarz i idiotyczna myśl, że być może była przed nimi wspólna przyszłość. Mylił się. Musiał to sobie udowodnić, bo inaczej nigdy już nie zazna spokoju.

Liza miała rację, oskarżając go o chęć zemsty. Bardziej jed­nak niż od zemsty pragnął uwolnić się od nadziei. I od Lizy. A stanie się tak, kiedy wypali się ogień ich namiętności.

Potem nie będzie już bezsennych nocy spędzonych na marze­niu o niej. Ani idiotycznej nadziei, że jeszcze kiedyś usłyszy, jak Liza szepcze mu słowa miłości. Ani przeklinania tej tkwiącej w głębi jego duszy mroczności, która sprawia, że nie jest w sta­nie zrewanżować jej się tym samym.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Liza, zajeżdżając przed elegancką kamienicę.

- Może wejdziesz na górę? Zapraszam na drinka.

- Nie, dziękuję. Muszę wracać do domu.

- To może zjemy jutro razem kolację, co? Omówimy nowe sposoby zdobywania funduszy i powspominamy dawne czasy.

- Jestem zajęta - odparła, unikając jego wzroku.

- A pojutrze?

- Mam już konkretne plany.

Zazdrość ścisnęła mu gardło, kiedy pomyślał, że te jej plany łączyć się mogą z Robertem Carstairsem. Nie, to niemożliwe, by czuła cokolwiek do Carstairsa czy kogokolwiek innego, skoro tak zareagowała na jego pocałunek.

- Wobec tego będę musiał poczekać do wtorku. Liza, zaskoczona, spojrzała na niego pytająco.

- Nie rozumiem.

- Zgodnie z harmonogramem prac, który rozdałaś na dzisiej­szym zebraniu, we wtorek będziesz degustowała potrawy w re­stauracji, w której odbędzie się przyjęcie. Musisz przecież ustalić menu.

Wyciągnął z kieszeni kartkę, na której zakreślił wszystkie kolejne pozycje, od testowania jedzenia po dostawę balonów w przeddzień imprezy, i podał ją Lizie.

- Chyba nie masz zamiaru brać w tym wszystkim udziału?

- Czemu nie? Mówiłaś, że wszyscy członkowie zarządu będą mile widziani.

- Chciałam tylko być uprzejma. Nikt nie musi brać udziału w takich sprawach. Zarząd w ogóle się tym nie zajmuje. Oprócz mnie.

- I mnie również - rzekł z uśmiechem. Nachylił się ku niej i pocałował jej wargi. - Do zobaczenia we wtorek.

ROZDZIAŁ TRZECI

Jacques wyczuł obecność Lizy, zanim jeszcze weszła, i pod­niósł wzrok znad kieliszka wina. Mon Dieu, ależ ona jest piękna, pomyślał, kiedy ją ujrzał. Jasne, opadające na ramiona włosy połyskiwały jak złoto. Ubrana w czerwoną wełnianą sukienkę i czerwone szpilki była uosobieniem słodyczy i grzechu. Kiedy szła ku niemu, prowadzona przez kelnerkę, podziwiał jej długie, szczupłe nogi. Przypomniał sobie, jak go oplatały, a złote, jedwa­biste włosy kaskadą spadały na jego nagie ciało.

Poczuł nagły przypływ szalonego pożądania. Czując znajomy ból w kroczu, zacisnął mocno palce na nóżce kieliszka. Z Lizą zawsze tak było. Od chwili kiedy przed trzema laty zobaczył ją po raz pierwszy, zachowywał się jak małolat, który dopiero za­poznaje się z tajemnicą seksu i pięknem kobiecego ciała. Ich romans, jej odejście i nawet te lata bez niej nie zmieniły jego reakcji na nią.

Kiedy podeszła do stołu, Jacques wstał, modląc się, by nikt nie zauważył, w jakim jest stanie.

- Dziękuję - zwróciła się Liza do kelnerki.

- Pan Newberry za chwilę do pani przyjdzie - rzekła kelner­ka. - Czy mogę tymczasem podać pani coś do picia?

- Polecam bordeaux - wtrącił się Jacques. - Jest prawie tak dobre, jak wino z mojej winnicy.

- Proszę o mrożoną herbatę - powiedziała z uśmiechem Liza.

- Wy, Amerykanie, nie umiecie docenić dobrych trunków- zauważył Jacques, podsuwając Lizie krzesło. - Witam, ma cherie - rzekł, obserwując, jak słysząc to mruży oczy. Nachylił się i musnął wargami jej policzek.

- Nie przyszłam tu, żeby oceniać trunki. Mam wybrać menu na przyszłomiesięczne przyjęcie. Naprawdę nie musiałeś mi w tym towarzyszyć.

- Ależ tak - zapewnił ją z uśmiechem. Pociągnął łyk wi­na i po prostu się w nią wpatrywał. Była taka chłodna i opa­nowana, że chciał chwycić ją w ramiona, pocałować i zakłócić choć na chwilę ten jej spokój. - Skoro odrzucasz moje zaprosze­nia, muszę korzystać z każdej możliwości, byśmy mogli być razem.

- Nie ma powodu, byśmy byli razem - oznajmiła, rozkłada­jąc na kolanach serwetkę.

- Ależ jest. - Zaproponował jej pieczywo, a kiedy odmówi­ła, sam wziął kawałek chleba i zaczął smarować go masłem.

- Jak inaczej mógłbym przekonać cię, byś zmieniła zdanie?

- A w jakiej konkretnie sprawie miałabym zmienić zdanie?

- W sprawie wznowienia naszego romansu, oczywiście. Liza upuściła łyżeczkę, którą chciała pomieszać swoją mro­żoną herbatę. Nachyliła się i spojrzała mu prosto w oczy.

- Zapewniam cię, Jacques, że mowy nie ma, byśmy wznowili nasz romans.

- A ja twierdzę, że uczynię wszystko, żebyś zmieniła zdanie.

- Tracisz czas. Nie zmienię zdania. W ogóle mnie to nie interesuje.

- Trzy lata temu mówiłaś to samo - przypomniał. - Ale teraz nie musisz się już o nic martwić. To ja chcę uwieść ciebie.

Jacques uśmiechnął się, kiedy na jej policzkach pojawiły się rumieńce. A więc i ona pamięta tę chwilę, kiedy poprosiła go, by się z nią kochał.

- Nie mam najmniejszego zamiaru martwić się czymś, co nigdy się nie zdarzy.

- Ależ zdarzy się, zdarzy, moja słodka Lizo. Jestem zdecy­dowany cię uwieść.

Jej oczy rozbłysły gniewem, ale zanim zdążyła mu odpowie­dzieć, zjawił się właściciel restauracji i kelner z tacą pełną sa­łatek.

Trzydzieści minut później, kiedy byli już po głównym daniu, Jacques słuchał, jak restaurator zachwala swoje potrawy, lecz jego myśli krążyły wokół przeszłości. Wrócił do tej parnej, wil­gotnej nocy w Nowym Orleanie, kiedy spacerował wraz z Lizą po ulicach Dzielnicy Francuskiej...

- Chodź, ma cherie - mówił, wciągając Lizę do klatki starej kamienicy, w której mieściły się ich mieszkania. - Musisz zdjąć te mokre rzeczy, zanim złapiesz grypę.

To wystarczyło, by się roześmiała, a jego już ogarnęło pożą­danie. On, który w ogóle lubił kobiety i którego z wieloma łą­czyło coś więcej niż przelotna znajomość, nigdy jeszcze żadną nie był tak oczarowany.

Dopóki nie spotkał Lizy.

Z nią wszystko było nowe, inne. Przy niej czuł, że żyje, zapominał o tkwiącej w nim mroczności.

Liza otworzyła drzwi i odwróciła się do niego. Uśmiech, któ­ry kusił go cały wieczór, zniknął z jej twarzy. I z oczu.

- Co się stało, ma cherie?

- Nie chcę być dziś sama - szepnęła.

Był to szept nieśmiały i zapraszający, ale na niego podziałał tak, jak kobiece paznokcie delikatnie drapiące jego skórę. Chciał skorzystać z jej zaproszenia, ale wpierw spojrzał na nią uważnie, zastanawiając się, co się z nią stało. Do tej pory zawsze mu odmawiała. I nagle tego wieczora, po miesiącach słownych po­tyczek i odrzucania jego zalotów, zgodziła się zjeść z nim kola­cję. A teraz, sądząc po wyrazie jej oczu, ofiarowuje mu jeszcze więcej.

- Nie zmieniłeś zdania, prawda? - spytała, przerywając jego rozmyślania.

- W jakiej sprawie?

- Że mnie pragniesz.

Chciała się odwrócić, ale on chwycił ją za ramię i zmusił, by na niego spojrzała.

- Nie, Lizo. Pragnę cię.

Nie mogąc się powstrzymać, przesunął palcem po jej miękkim policzku. Jako artysta zauważył grę cieni na wilgotnej skórze, która teraz wydawała się zupełnie przezroczysta. Za to oczy Lizy lśniły jak szmaragdy. Był jednak przede wszystkim mężczyzną, zauważył więc także bladość jej skóry oraz niepewność w oczach.

- Moje pożądanie jest jak oddychanie. Pragnę cię, nawet

0 tym nie myśląc.

- Więc wejdź do środka. Zostań ze mną. Spraw, żebym po­czuła się kobietą.

Krew uderzyła mu do głowy, a on nadal się wahał. Mimo że przez jego życie i łóżko przewinęło się wiele kobiet, żadna z tych znajomości nie była przelotna. Każda z tych dam była dla niego ważna, ale żadna nie prosiła o więcej, niż mógł jej dać. Przyjaźń i dobry seks wystarczały obu stronom. A teraz coś mu mówiło, że z Lizą nie będzie to takie proste. Dla obojga.

Przysunęła się do niego. Dotknęła go. Poprzez wilgotną ko­szulę czuł ciepło jej palców, które sunęły po jego piersi, ramio­nach, szyi.

- Proszę, Jacques - szepnęła, przywierając do niego ustami.

Jacques jęknął. Otoczył ją ramionami i poddał się jej poca­łunkowi. Od miesięcy wyobrażał sobie tę chwilę, śnił o niej, marzył.

Rzeczywistość była tysiąc razy lepsza niż marzenia.

Liza wsparła się o niego biodrami, muskając swoją kobiecą miękkością jego męską twardość. Przez moment myślał, że zwa­riuje. Pragnął rozebrać ją do naga i zanurzyć się w jej słodkim cieple. Kiedy powtórzyła swój ruch, Jacques uderwał usta od jej warg.

- Sacre bleu!

Zanurzył palce w jej włosach, zacisnął powieki i oddychał z trudem.

- Wejdź do środka - szepnęła.

Nie oponował. Nie mógłby, nawet gdyby chciał. A nie chciał.

Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi, znalazła się w jego ramionach. Zdjęła mu krawat i rozpięła koszulę. Kiedy sięgnęła po pasek, zwalczył na moment szalejące w nim pożądanie i po­wstrzymał jej rękę.

- Lizo, czy wiesz, co robisz? - wyjąkał z trudem.

Spojrzał w jej pełne namiętności oczy i jego ciało ogarnęła nowa fala pożądania.

- Jesteś pewna?

- Jestem - odparła. - Znam twoje zasady, Jacques. Żadnych obietnic, żadnych zobowiązań. Tylko namiętność i przyjaźń.

To było jego credo. Stanowiło broń, dzięki której chroni! siebie i innych przed tkwiącą w nim mrocznością. Słysząc je jednak z ust Lizy, poczuł nagle dziwny chłód... i jeszcze mocniej uświadomił sobie wypełniającą go pustkę.

- Tak, ale...

Położyła mu palec na ustach i uciszyła go.

- Tak.

- Nie proszę o nic więcej. Jacques. Chcę tylko, żebyś się ze mną kochał.

Odpięła guzik od jego spodni i rozsunęła zamek. Kiedy mus­nęła palcami jego wyprężoną męskość, Jacques omal nie stracił nad sobą panowania.

Znów spojrzała mu w oczy.

- Spraw, bym uwierzyła, że jestem prawdziwą kobietą.

W jej spojrzeniu była namiętność. Ale i niepewność. Jacques przez ułamek sekundy zastanawiał się, dlaczego. Wtedy jednak jej palce znów zaczęły go pieścić i zapomniał o wszystkim, oprócz tego, że chce się z nią kochać.

- Możesz mi wierzyć, ma cherie. Jesteś prawdziwą kobietą. Nigdy w życiu żadnej kobiety nie pożądałem tak bardzo, jak w tej chwili ciebie.

- To mi to udowodnij.

Natychmiast spełnił jej prośbę. Wplótł palce w jej włosy i oparł ją o drzwi. Jak spragniony wędrowiec przywarł ustami do jej miękkich warg. Oba języki zaczęły jakiś dziki, wspólny taniec.

Po bardzo, bardzo długiej chwili Liza odsunęła się odrobinę i spojrzała mu prosto w oczy.

- Kochaj się ze mną, Jacques.

Zadrżał, słysząc jej pełen namiętności głos. Ujął ją pod kola­na, wziął na ręce i zaniósł do sypialni.

Maleńka lampka przy łóżku słabo oświetlała pokój i jej blask odbijał się w kropelkach deszczu spływających po szybach. Na łóżku leżała gruba, kolorowa kapa. W kryształowej wazie pływały gardenie, wypełniając pokój swoją słodką wonią. Oko artysty do­ceniło te wszystkie szczegóły, lecz najważniejsza była Liza.

Zatrzymał się obok łóżka i niechętnie wypuścił ją z objęć. Całując jej powieki, policzki i usta, odpiął pierwszy guzik sukni.

Z cierpliwością, o którą by się nawet nie podejrzewał, rozpinał kolejne guziki i całował stopniowo odsłaniane kawałki jej ciała. Kiedy ostatni guzik został odpięty, zsunął z jej ramion suknię, która z szelestem opadła na podłogę.

- Ależ jesteś piękna - szepnął i zaczął wielbić ją nie tylko słowami, ale i dłońmi i ustami.

Rozpiął jej stanik i ujął w dłonie dwie mlecznobiałe, pełne piersi. Jęknęła, kiedy wziął w usta nabrzmiałą sutkę.

- Jacques! - krzyknęła cichutko i wpiła paznokcie w jego ramiona.

Uniósł ją do góry, delikatnie położył na łóżku i natychmiast położył się obok. Wsunął dłoń pod czarną koronkę i zanurzył palce w trójkąt jedwabistych włosów między jej nogami. Odna­lazł po omacku ciasny, wilgotny tunel i wsunął tam najpierw jeden palec, a potem następny.

Liza jęknęła. Uniosła biodra i dostosowała ich ruch do rytmu jego pieszczoty.

- Tak, ma cherie - zachęcał ją, czując na palcach jej ciepłe, lepkie soki.

- Jacques, nie. Nie mogę. Nie chcę... bez ciebie.

- Dla mnie, Lizo. Zrób to dla mnie.

Ignorując jej błagania, doprowadził ją do ekstazy. Kiedy już nie mógł czekać dłużej, zrzucił resztę swego ubrania i ułożył się między jej nogami.

Zębami rozerwał foliową paczuszkę.

- To niepotrzebne - powiedziała. Wyjęła mu z rąk opakowa­nie i rzuciła je na podłogę.

- A zabezpieczenie? - wyjąkał z trudem, kiedy zacisnęła dłoń na jego męskości.

- Nie mogę... - przerwała na moment. - Jestem bezpieczna. Nie mogę... Nie zajdę w ciążę.

Chciał się upewnić. Powiedzieć, że nie powinni ryzykować. Ale wtedy wprowadziła go w siebie.

- Na wszelki wypadek.

Kiedy uniosła biodra, zapomniał o wszystkim. Nie mógł już o niczym myśleć. Potrafił tylko czuć. Wszedł w nią głęboko.

- Jacques - szepnęła i ciasno oplotła go nogami.

- A co myśli pan o musie czekoladowym? - mówiła Liza. - A może raczej powinniśmy podać kompot?

Jacques wrócił do rzeczywistości. Nie miał jednak pojęcia, o czym rozmawiają.

- Jeśli żaden z tych deserów pani nie odpowiada, szef kuchni poleca także wspaniały sernik z truskawkami - zaproponował pan Newberry.

Jacques spojrzał na stojący przed nim mus czekoladowy i kompot. Deser. A więc rozmawiają o deserze.

- I jedno, i drugie wygląda wspaniale, ale może przed pod­jęciem decyzji spróbujemy jeszcze sernika - zaproponował, by zyskać na czasie.

- Ależ, Jacques, myślisz, że to konieczne? - spytała Liza. Ona z kolei chciała jak najszybciej zakończyć ten posiłek i spo­tkanie z Jacquesem. - Każdy z nich będzie znakomity. Zresztą ja i tak już niczego w sobie nie zmieszczę.

- Wobec tego niech pan przyniesie tylko jeden kawałek. Po­dzielimy się z panną O'Malley.

- Oczywiście - ucieszył się restaurator i zanim Liza zdążyła zaprotestować, pobiegł spełnić prośbę Jacquesa.

Liza nie była pewna, co ją bardziej denerwuje - intymność propozycji Jacquesa, by zjedli wspólnie ten kawałek ciasta, czy też jego dziwne milczenie w czasie posiłku. Od momentu kiedy

oznajmił, że ma zamiar ją uwieść, czuła się jak mysz czekająca na atak kota. Choć była zadowolona, że nie porusza już tego tematu, jego milczenie jeszcze bardziej ją niepokoiło.

Starała się nadać ich spotkaniu jak najbardziej służbowy cha­rakter.

- Jeśli chodzi o przystawkę, to najlepsza chyba będzie sałat­ka Cezara, co ty na to?

- Tak. Sałatka Cezara - odparł bez najmniejszego entu­zjazmu.

Liza zawahała się na moment, a potem mówiła dalej.

- A teraz danie główne. Możemy zaproponować do wyboru rybę lub filet mignon. W ten sposób ci, którzy nie jadają mięsa, będą mieli alternatywę. Jak myślisz?

- Zgadzam się - rzekł Jacques, nadal nie odrywając wzroku od swojego kieliszka.

Liza zmarszczyła brwi. Nie wiedziała, jak rozumieć jego roz­targnienie. Jacques zawsze był sybarytą, cieszył się tym co je, pije i robi. Ileż to razy zachwycała się, widząc jak z najprostsze­go posiłku robi wspaniałą ucztę. Może nie pochwala jej wyboru i nie potrafi jej o tym powiedzieć?

- Jeśli uważasz, że źle wybrałam potrawy, to jest jeszcze czas, żebyś mi o tym powiedział. Wolę to wiedzieć teraz, zanim podejmę ostateczne decyzje.

Jacques uniósł wzrok i spojrzał na nią zdziwiony.

- Wybrałaś znakomicie, Lizo. Zawsze miałaś dobry gust. Dlaczego myślisz, że coś jest nie tak?

- Może dlatego, że Jacques Gaston, którego znałam, zawsze miał wilczy apetyt. Drugie danie ledwo tknąłeś, a deserów nawet nie spróbowałeś.

Przyglądał jej się z uwagą, a ona poczuła się jeszcze bardziej nieswojo.

- Może nie jestem już tym samym Jacquesem Gastonem. którego znałaś. A może to nie na jedzenie mam teraz ochotę.

Liza poczuła, jak jej serce zaczęło tłuc się w piersi jak szalone. Zacisnęła palce na serwetce, wypiła też łyk wody.

- Jedyną rzeczą w karcie jest jedzenie - odparła z udawa­nym spokojem. - Jak tylko podejmiemy decyzję dotyczącą de­seru i win, będziemy mogli stąd wyjść.

Kelner postawił przed nimi talerzyk z sernikiem i dwoma widelczykami.

- Wy, Amerykanie, jesteście niemożliwi. Zawsze się dokądś spieszycie. Nie umiecie cieszyć się życiem i jego przyjemnościa­mi. Na przykład teraz nie ma najmniejszego powodu do pośpie­chu. Kiedy rozmawiałem z Aimee i Peterem...

- Rozmawiałeś z Aimee i Peterem?

- Tak.

- Kiedy?

Liza próbowała się z nimi skontaktować przez cały weekend. Bez powodzenia.

- Wczoraj wieczorem. Przesyłają ci pozdrowienia - dodał Jacques z uśmiechem. - A więc sądząc z tego, co mówiła Aimee, zrozumiałem, że jeśli ktoś organizuje tego typu imprezę, to pra­cuje nad nią od początku do końca. Nie ma powodu, byś musiała koniecznie wracać natychmiast do biura. W gruncie rzeczy jesteś teraz przecież w pracy.

- Jest mnóstwo powodów, bym wracała natychmiast do biu­ra. Mam tysiące spraw do załatwienia, łącznie z czekającym nas za kilka tygodni przyjęciem.

- I jestem pewien, że znakomicie dasz sobie ze wszystkim radę.

Jacques zanurzył widelczyk w naładowany kaloriami kremo­wy deser i zaoferował Lizie jego kawałek.

Zignorowała jego ofertę, wzięła swój widelec i odkroiła sobie kawałek. W ogóle nie czuła smaku sernika. Przełykając drugi kęs, uznała, że to grzech pochłaniać tyle kalorii i nawet się nimi nie cieszyć. To wina Jacquesa - bo nagle powrócił, kwestionując jej decyzje, i wzniecił dawne uczucia, bo sprawił, że znowu go pragnie, choć wie że jakikolwiek związek między nimi jest przecież niemożliwy.

- Peter twierdzi, że jesteś bardzo dobra w zdobywaniu fun­duszy.

Liza z trudem oderwała wzrok od ust Jacquesa delektującego się sernikiem.

- Oby miał rację. Fundacja Artyści Dzieciom to, jak do tej pory, moje największe przedsięwzięcie.

- Peter jest dobrym biznesmenem. Jestem pewien, że nie zatrudniłby cię, gdyby nie uważał, że dasz sobie radę.

Liza nie mogła się nie uśmiechnąć.

- Szczerze mówiąc, jestem pewna, że to Aimee go przeka­baciła.

Jacques pokręcił głową.

- Nie. Peter musiał też być sam tego zdania. W interesach bywa bardzo stanowczy.

- To fakt - przyznała Liza.

Przypomniała sobie, z jakim trudem przyjaciółka przekonała go, że kocha go dla niego samego. To było wtedy, kiedy ona sama zakochała się w Jacquesie.

- To Peter zasugerował, że powinnam zacząć działać na własną rękę i zająć się zdobywaniem funduszy dla różnych in­stytucji.

- Kiedy to było?

- Prawie trzy lata temu.

- To znaczy wtedy, kiedy wyjechałaś z Nowego Orleanu?

- Tak.

Liza odkroiła następny kawałek sernika. Skupiła się na cie­ście, by uniknąć dalszej dyskusji. Rozmowa o Nowym Orleanie i przyczynie, dla której go opuściła, była ostatnią rzeczą, na którą Liza miała ochotę.

- Kiedy się tu przeniosłam, znalazłam pracę polegającą na zdobywaniu funduszy dla pewnej organizacji charytatywnej. Później musiałam wziąć urlop, żeby...

Aż ugryzła się w język, bo przecież o mało nie powiedziała mu całej prawdy o sobie. Odłożyła widelec i ukryła dłoń na kolanach, by opanować jej drżenie.

- Później Peter zaproponował, żebym zaczęła sprzedawać swoje usługi innym firmom i organizacjom. W zeszłym roku, kiedy wraz z Aimee powołali do życia Fundację Artyści Dzie­ciom, zatrudnili mnie jako osobę do zdobywania funduszy.

- Ani on, ani Aimee nigdy mi nie powiedzieli, że u nich pracujesz - rzekł Jacques. - Twierdzili, że nie wiedzą, co się z tobą dzieje.

- Bo nie wiedzieli... Kiedy się mną zajęli, prosiłam ich, żeby ci o mnie nie mówili.

- Dlaczego? - spytał zaintrygowany jej słowami Jacques.

- Bo każde z nas powinno zająć się swoim własnym życiem. Mieliśmy różne pragnienia - przypomniała mu.

- Owszem, pamiętam. Jeśli o ciebie chodzi, zapamiętałem prawie wszystko. Chociażby to, że kiedy ostatnio byliśmy razem, powiedziałaś, że mnie kochasz. Mówiłaś nawet o małżeństwie, o dzieciach.

- A ty dałeś mi jasno do zrozumienia, że nie interesuje cię żaden stały związek.

Pamiętała, jak druzgocąca była dla niej jego odmowa. Nawet zdrada jej byłego męża i rozwód tak jej nie dokuczył. Mimo że upłynęły od tamtej pory trzy lata, było to wciąż bolesne wspo­mnienie.

- To dlatego odeszłaś, cherie? Bo nie zaproponowałem ci ślubu?

- Nie, nie dlatego odeszłam. Byłeś w stosunku do mnie uczciwy, Jacques. Od początku wiedziałam, że mnie nie kochasz i nie interesuje cię coś tak stałego jak małżeństwo.

- Zależało mi na tobie, Lizo. Nadal mi zależy. Ujął jej dłoń i uniósł do ust.

Nagle znów wróciły wszystkie dawne wspomnienia. Liza przypomniała sobie, co czuła w jego ramionach. Zapragnęła znów się w nich znaleźć i móc powiedzieć mu prawdę.

- To, co działo się między nami, było wyjątkowe. To wszy­stko może się powtórzyć. Będę tu do Bożego Narodzenia. Mo­żemy...

- Co możemy, Jacques? Znów się ze sobą przespać? Popatrzyła na niego z goryczą, a potem gwałtownym ruchem wyszarpnęła mu z ręki swoją dłoń.

- Wyjaśniłem ci, czemu przysiągłem sobie, że nigdy się nie ożenię. Miałem nadzieję, że mnie zrozumiałaś. Byłbym ci wier­ny. Nie mam w sobie nic więcej do dania.

- Bo wierzysz w te straszne kłamstwa, które naopowiadał ci ojciec - odparowała ostro. Była pełna złości na człowieka, który zatruł serce i rozum swego syna. - Wciąż wierzysz, że nosisz w sobie jakiś mroczny gen, i dlatego boisz się kogokolwiek po­kochać.

- Uwierz mi, Lizo. Ta mroczność istnieje - nachylił się ku niej i wyszeptał z naciskiem. - Znam ogromny ból, jaki ów gen może spowodować. Choć pragnę cię, jak nikogo do tej pory, nie mogę ryzykować, że tę mroczność przeniosę na kogoś innego. Nie mogę tego zrobić nawet dla ciebie.

Liza miała ochotę krzyczeć. Milczała jednak, rezygnując z wyjawienia Jacquesowi prawdy. Znienawidziłby ją i sie­bie, gdyby poznał prawdziwy powód jej odejścia przed trze­ma laty. Ten sam powód nie pozwalał jej zbliżyć się do niego teraz.

- Ale przecież nie po to się tutaj spotkaliśmy, prawda? Mie­liśmy ustalić menu. Masz jakieś uwagi dotyczące deseru?

Jacques westchnął i oparł się o krzesło.

- Sernik.

- Zgadzam się. Powiem panu Newberryemu, co zdecydo­waliśmy. - Liza wstała. Marzyła, by znaleźć się daleko od tego człowieka i odzyskać panowanie nad sobą. - Byłabym ci wdzię­czna, gdybyś to ty zaproponował wina. Pan Newberry powie ci, w jakich granicach finansowych musimy się zmieścić.

- Lizo, zaczekaj.

- Naprawdę muszę już wracać do biura, Jacques.

- Wobec tego cię odprowadzę - oznajmił zdecydowanie.

Widząc jego zaciśnięte szczęki, nie próbowała dłużej dysku­tować. Pozwoliła zaprowadzić się do kantoru restauratora, by dokonać niezbędnych ustaleń.

Kiedy trzy kwadranse później wychodzili z hotelowej restau­racji, Liza z radością wdychała chłodne, rześkie powietrze. Po­dała parkingowemu kwit i czekając, aż ów człowiek przyprowa­dzi jej auto, spojrzała na Jacquesa.

- Dzięki za pomoc w wyborze menu i win - powiedziała, zdecydowana ograniczyć ich rozmowy wyłącznie do spraw służ­bowych.

- Oboje wiemy, iż w sprawie menu nie potrzebowałaś mojej pomocy i że nie dlatego tu przyszedłem - rzekł z uśmiechem. - Przyszedłem wyłącznie z twojego powodu.

Widząc błysk w jego oku, Liza spuściła wzrok.

- W każdym razie dziękuję za pomoc - powiedziała, prze­klinając w duchu opieszałego parkingowego.

Jacques dotknął jej wełnianego płaszcza, podniósł do góry kołnierz. Potem muskał palcem jej policzek, zmuszając, by na niego spojrzała.

- Nie walcz ze mną, Lizo. Nie walcz ze sobą. Dlaczego nie możemy się sobą cieszyć?

- Ja nie mogę.

- Dlaczego?

Liza spojrzała mu prosto w oczy.

- Bo... bo jest ktoś inny.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Nie wierzę ci - rzekł Jacques. - Nie jesteś zakochana w Carstairsie.

- Nie, nie jestem. Ale to nie o Robercie mówiłam. To... to ktoś inny.

Ogarnęła go taka zazdrość, że aż nie był w stanie oddychać.

- Kto to jest? - krzyknął, chwytając ją za ramię. Puścił ją, kiedy spojrzała na jego zaciśnięte palce. Zdziwiło go jego własne zachowanie. - Powiedz mi, jak się nazywa.

- Nie... nie znasz go.

Jacques zmrużył oczy. Zauważył lekkie drżenie jej palców, kiedy nerwowo odpinała i zamykała zatrzask torebki. Unikała też jego spojrzenia. Nigdy jeszcze nie widział jej zdenerwowa­nej. Zawsze była bardzo opanowana. Przez cały okres ich zna­jomości tylko dwa razy okazała pewien niepokój - tamtego wie­czora, kiedy postanowiła, że zostaną kochankami, i owej ostat­niej nocy, którą spędzili razem. Wyraźnie coś ją wtedy niepokoiło i coś starała się przed nim ukryć.

Tak działo się i tym razem. Jacques był tego pewien. Liza stała się tak samo spięta, jak tamtej ostatniej nocy. Dlaczego? Przez cały czas wiedział, że Liza ma jakieś tajemnice, i od po­czątku czuł, że przed czymś ucieka. Ponieważ on sam przez całe życie uciekał przed swymi mrocznymi tajemnicami, nie domagał się wyjaśnień. Może to był błąd, który teraz powinien naprawić.

Kiedy parkingowy dostarczył samochód Lizy, Jacques dał mu napiwek i otworzył drzwiczki auta. Liza wsiadła bez słowa i za­pięła pas. Jacques, oparty o dach i otwarte drzwi, nachylił się i spojrzał jej w twarz.

- Do widzenia, Jacques - powiedziała, wyraźnie czekając, by się odsunął.

Na próżno.

- Między nami nic się nie skończyło, Lizo. Oboje dobrze o tym wiemy.

- Powiedziałam ci, że w moim życiu jest ktoś inny.

- A ja ci powiedziałem, że w to nie wierzę.

- To twój problem. Nie mój. A teraz, jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, chciałabym odjechać.

Liza uniosła dumnie głowę i patrzyła przed siebie.

- Ależ mam, mam. I to dużo, ma cherie. Jeśli nawet jest w twoim życiu jakiś mężczyzna, to na pewno nie został on twoim kochankiem.

- A ty skąd o tym wiesz?

Jacques uśmiechnął się, co oczywiście jeszcze bardziej ją zezłościło.

- Wiem, bo nic się między nami nie zmieniło. Gdybyś była z jakimś innym mężczyzną, nie pragnęłabyś mnie. A ty wciąż mnie pożądasz, Lizo, tak samo, jak ja ciebie. - Nachylił się jeszcze bardziej. - Nic nie zmieni tego, co jest między nami. Pogódź się z tym, Lizo. Ja już to uczyniłem. Nie odrzucaj drugiej szansy, którą dał nam los.

Chciał ją pocałować, ale odwróciła głowę i jego usta musnęły tylko włosy.

- Dobrze wiesz, że los nie miał z tym nic wspólnego. To sprawka Aimee.

- Los działa poprzez różne osoby - poinformował ją Jacques.

- Naszym przeznaczeniem jest, byśmy byli kochankami. I bę­dziemy nimi. Myśląc inaczej, okłamujesz samą siebie.

Liza mocno zacisnęła palce na kierownicy.

- Łudzisz się, Jacques. Powiedziałam ci, że w moim życiu jest już ktoś inny.

- To powiedz, kto.

- Nie znasz go - powtórzyła z irytacją.

- Nie znam go czy też może on w ogóle nie istnieje? Wtedy na niego spojrzała. W jej oczach był wyraźny smu­tek.

- A jednak istnieje i to jak najbardziej - przyznała z goryczą.

- Możesz mi wierzyć.

Nie uwierzył. Odsunął się jednak i patrzył, jak odjeżdża. Wie­dział, że kłamie. Znał wiele kobiet i umiał odróżnić prawdziwą reakcję od udawanej.

Nie, nie ma w jej życiu innego mężczyzny.

Liza myli się, myśląc, że między nimi wszystko skończone. Będą znów kochankami. Takie jest ich przeznaczenie.

Przeznaczenie.

Jakże dobrze znał sens tego słowa. Jak wielki wpływ miało na jego życie. Może Liza w nie nie wierzy, ale on tak. To przecież przeznaczenie sprawiło, że urodził się w rodzinie Gastonów. A świadomość tkwiącej w nim mroczności kazała mu przysiąc, że na nim zakończy się to przekleństwo.

To przeznaczenie dało mu kiedyś Lizę i to ono zwróciło mu ją teraz. Znowu będzie jego, w każdym razie przez jakiś czas. A kiedy znów się rozstaną, zazna w końcu spokoju. Nie będzie już bezsennych nocy pełnych marzeń o pewnej blondynce o zie­lonych oczach i skórze pachnącej gardeniami. Kiedy następnym razem się rozstaną, będzie wolny.

- Oprócz tych bukietów moglibyśmy cały stół udekorować rzędami świerkowych gałązek - mówiła Liza kwiaciarce.

- To dobry pomysł. Nadadzą całej sali jeszcze bardziej świą­teczny wygląd - zgodziła się kobieta i zanotowała to w notesie.

- A choinka? Jaką by pani chciała? Sosnę? Jodłę? Świerk?

- Największą, jaką pani posiada.

Na dźwięk głosu Jacquesa Liza zesztywniała. Całe jej ciało przeszedł dreszcz, kiedy patrzyła, jak idzie przez salę w ich kie­runku.

- O ile dobrze pamiętam, panna O'Malley lubi, jak czubek choinki dotyka sufitu - zwrócił się do kwiaciarki.

Liza z trudem przełknęła ślinę, przypominając sobie ich je­dyne wspólne Boże Narodzenie i choinkę, którą koniecznie chciała kupić, a która okazała się za duża do jej małego miesz­kanka. Był to jednak cudowny okres. Tak szaleńczo kochała wtedy Jacquesa. Po raz pierwszy od dnia swego rozwodu poczuła się znów kobietą. I choć nie ofiarował jej miłości, dał jej coś dużo cenniejszego. Cud, w który już zupełnie przestała wierzyć.

- Nie wiem, czy uda się nam panią zadowolić - powiedziała właścicielka kwiaciarni. - Ale dostaliśmy ostatnio kilka bardzo dużych srebrnych świerków.

Liza gwałtownie wróciła do rzeczywistości.

- Właściwie to zarządca hotelu obiecał sam dostarczyć cho­inkę do sali balowej. Nie musimy szukać niczego specjalnego - wyjaśniła i ze sztucznym uśmiechem zwróciła się do Jacquesa.

- Jacques, to pani Emily Robbins, właścicielka kwiaciarni, któ­ra udekoruje nam salę na przyjęcie. Pani pozwoli przedstawić sobie Jacquesa Gastona, jednego z członków zarządu naszej fun­dacji.

Jacques oczywiście ucałował dłoń Emily.

- Witam panią. Przepraszam za spóźnienie. Nie zanotowałem zmiany planów i poszedłem do pani kwiaciarni. Sprzedawczyni powiedziała mi, że znajdę panią tutaj.

Liza wyczuła lekką ironię w jego głosie. Dobrze wiedział, że nie było tu żadnej pomyłki. Specjalnie nie informowała go o swoich planach i dzięki temu przez cały tydzień udawało jej się go unikać.

Teraz najwidoczniej szczęście ją opuściło.

- O, nic się nie stało - odparła kwiaciarka. -I proszę mówić mi po imieniu.

Liza zdziwiła się tonem jej głosu. Co się stało z tą niesym­patyczną kobietą, która przez kilka ostatnich miesięcy tak twardo negocjowała z nią ceny? Sądząc z wyrazu jej twarzy i ona padła ofiarą uroku Jacquesa Gastona.

- Czy chciałby pan zobaczyć, co razem z Lizą wybrałyśmy?

- To zbyteczne - wtrąciła się szybko Liza. - Przy okazji poinformuję pana Gastona o wszystkim.

- Ale ja chętnie to zrobię.

- Nie wątpię. Ale to naprawdę zbyteczne.

- Liza ma rację - poparł ją z uwodzicielskim uśmiechem Jacques. - Do tak pięknych pań muszę mieć zaufanie. Jestem pewien, że wszystko znakomicie obmyśliłyście.

Liza skrzywiła się, widząc rozpromienioną twarz kwiaciarki.

- Wiem, że jest pani bardzo zajęta, Emily, więc nie będę pani zatrzymywać. Dzięki, że zgodziła się pani ze mną tutaj spotkać.

- Nie ma sprawy - odparła Emily, z trudem odwracając wzrok od Jacquesa.

Liza oczywiście nie mogła jej za to winić. Oczy Jacquesa wyglądały jak wypolerowany bursztyn. Nieco przydługie włosy podobne były do dojrzałej pszenicy. Ze swym francuskim akcen­tem i uwodzicielskim uśmiechem Jacques Gaston był mężczy­zną, któremu naprawdę trudno się było oprzeć.

- Emily - zwróciła się do kwiaciarki, ignorując spojrzenie Jacquesa. - Na kiedy będzie mi mogła pani przygotować nowe rozliczenie?

Emily z wyraźną niechęcią wróciła do interesów.

- Muszę spytać dostawców o ceny gwiazd betlejemskich, potem jeszcze wszystko podliczyć i podsumować. Może umówi­my się na poniedziałek rano?

- Znakomicie.

- To dobrze. Zadzwonię do pani w poniedziałek i jeśli wszy­stko będzie w porządku, po południu przyślę umowę.

- Wspaniale. Do usłyszenia w przyszłym tygodniu.

- Jeśli będzie... będziesz miał jakieś uwagi, daj mi znać - zwróciła się Emily do Jacquesa.

- Oczywiście. - Jacques z uśmiechem przyjął jej wizytówkę.

- To już chyba wszystko - oznajmiła Liza, zamykając notes.

- Wybaczcie, ale za chwilę mam tu następne spotkanie.

- Jasne - odparła Emily i wraz z Jacquesem ruszyli ku drzwiom.

Liza próbowała skupić się na leżących na biurku papierach. Wciąż jednak myślała o Jacquesie. Wiedziała, jak działa jego urok. Ale to nie sam urok tak ją oczarował przed trzema laty. Pod maską uwodzicielskiego, beztroskiego żigolaka krył się człowiek dobry i wrażliwy. Bronił się tylko przed jakimkolwiek starym związkiem. I to ją od niego odpychało.

Nie było czego żałować. Zrobiła to, co musiała. I nie powinna czuć się zazdrosna. A jednak była.

Odpędziła te myśli i wróciła do pracy.

Kiedy chwilę później usłyszała stuknięcie drzwi i ujrzała w nich Jacquesa, udawała bardzo zajętą.

- Nic z tego nie będzie, ma cherie - oznajmił.

- Z czego? - spytała z udawaną nonszalancją.

- Z unikania mnie.

- Dlaczego sądzisz, że cię unikam?

Jacques przysiadł na skraju biurka i wziął do ręki oprawioną w srebrną ramkę fotografię. Serce Lizy przestało bić kiedy przez kilka bardzo długich sekund przyglądał się twarzy jasnowłosego chłopczyka o złotych oczach.

- Może dlatego, że trzy ostatnie spotkania z programu zosta­ły przesunięte i nawet mnie o tym nie poinformowałaś - rzekł, odstawiając fotografię.

- Poinformowałam - odparła, kiedy jej serce uspokoiło się. - Zostawiłam ci wiadomość na automatycznej sekretarce w mie­szkaniu Petera i Aimee.

- A, tak. Właśnie. Na sekretarce u Aimee i Petera, zamiast w galerii, gdzie spędzam całe dnie. Wiedziałaś, że kiedy ją do­stanę, będzie za późno. Na szczęście przejrzałem twoją grę, I dlatego dziś tu jestem.

- Oskarżasz mnie, że zmieniam terminy spotkań, żebyś nie mógł brać w nich udziału?

- Owszem.

- Czemu miałabym to robić?

- Przecież to jasne, ma cherie. Boisz się przebywać ze mną.

- No, wiesz, Jacques! Twoja pewność siebie jest porażająca. Jeśli chcesz wiedzieć, wcale się nie boję z tobą być. Po prostu mnie to nie interesuje.

- Nie?

- Nie - odparła zdecydowanie. - Wierz mi lub nie, ale to, że te spotkania zostały przełożone, nie miało nic wspólnego z tobą.

- Więc twierdzisz, że nie boisz się tego. co będzie między nami, jeśli będziemy razem pracować w zarządzie fundacji?

- Nie, nie boję się, bo nic nie będzie. Jacques znacząco uniósł brwi.

Liza zatrzasnęła leżący przed nią folder i złożyła na nim ręce.

- Masz na to moje słowo, Jacques. Nic się między nami nie zdarzy.

- Jesteś tego pewna?

- Całkowicie.

- A więc nie będzie problemu z twoim udziałem w małym przyjęciu, które wydaję.

Liza głośno westchnęła.

- To, że nie boję się z tobą przebywać, nie oznacza jeszcze, że mam ochotę na cokolwiek poza kontaktami służbowymi.

Nie widziała sensu, by przypominać mu, że istnieje w jej życiu ktoś inny. Szczególnie że nie mogłaby mu tego kogoś przedstawić.

- Jaka podejrzliwa.

Jacques cmoknął i pokręcił głową.

- Dziwisz się? Szczególnie po tym, co powiedziałeś o... o...

- O tym, że cię uwiodę? - roześmiał się. - Nadal mam za­miar to zrobić, ma cherie. Możesz być tego pewna.

Prawdziwe jej uczucia zdradził puls, który na dźwięk obiet­nicy w głosie Jacquesa zgubił rytm.

- Ale to przyjęcie nie jest częścią mojego planu. To czysto zawodowa impreza.

Liza podejrzliwie zmrużyła oczy.

- Naprawdę. Wydaję przyjęcie, żeby zawiadomić o zgłosze­niu jednej z moich prac na waszą aukcję. Możesz spytać Petera, jeśli mi nie wierzysz.

Dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie jego stów. Wie­działa od Petera, że obrazy i rzeźby Jacquesa osiągają zawrotne ceny.

- Czemu nic nie mówisz? Pierwszy raz widzę, żeby Liza O'Malley zaniemówiła. Zawsze uwielbiałem twój cięty języ­czek. Ale wciąż pamiętam, jaką przyjemność mi sprawiało, kiedy mogłem go uciszyć - dodał.

Liza zarumieniła się. Ona też przypomniała sobie, jak uciszał ją swymi pocałunkami.

- No? Co ty na to?

- To bardzo szlachetny gest. Naprawdę chcesz przeznaczyć jedną ze swych prac na naszą aukcję?

- I w dodatku chcę, żebyś to ty ją wybrała - powiedział. - Możesz przeznaczyć na aukcję cokolwiek z galerii Petera. To znaczy wszystko oprócz La Femme - uściślił, a w jego oczach zabłysło pożądanie. Nachylił się i opuszkiem palca pogładził Lizę po policzku. - Z tą jedną pracą nigdy się nie rozstanę.

Liza natychmiast poczuła ten dobrze jej znany skurcz w żo­łądku. I niżej. Zesztywniała i odsunęła się poza zasięg jego dłoni.

- Dziękuję - wyjąkała. - Wszyscy będą zachwyceni, Ja­cques. Jesteś bardzo hojny. Już dzięki pieniądzom, jakie w ten sposób zdobędziemy, nasz obóz dla dzieci może stać się faktem.

- A więc przyjdziesz na moje przyjęcie?

- Tak. Oczywiście. Tylko powiedz dokąd i kiedy.

- Jutro wieczorem. O siódmej. Do mieszkania Gallagherów.

- Jutro wieczorem? - powtórzyła niepewnie.

- Tak. Jakiś problem?

- Nie, nie.

Wiedziała, że trudno jej będzie tak bez uprzedzenia ściągnąć panią Murphy.

- Myślałem, że im szybciej to ogłosimy, tym lepiej. Ale jeśli chcesz, możemy to trochę opóźnić.

- Nie. Niech będzie jutro.

Jacques zsunął się z biurka, obszedł je i stanął obok Lizy.

- Jesteś pewna?

- Tak - zapewniła go. - Po prostu, jak ci już mówiłam, mie­szkam za miastem i... staram się nie wracać do domu wieczo­rami.

- A więc możesz spędzić noc w mieszkaniu Petera - zapro­ponował z chytrym uśmieszkiem.

- Dziękuję, ale nie skorzystam.

- Jesteś pewna, że nie zmienisz zdania? - rzekł, podchodząc jeszcze bliżej.

- Całkowicie - powiedziała, czując, jak mocno wali jej serce. Słysząc pukanie do drzwi, Jacques zrobił krok do tyłu.

- A więc jutro wieczorem.

- Jutro wieczorem - obiecała.

Kiedy wyszedł. Liza zaczęła się modlić, by najbliższe cztery tygodnie minęły jak najszybciej, bo czuła, że coraz trudniej jej odmawiać Jacquesowi Gastonowi.

- Już się nie mogę doczekać tej aukcji, Jacques. Możesz być pewien, że to ja wyjdę z niej z twoją rzeźbą.

- Z przyjemnością to zobaczę, madame Davis - ucieszył się Jacques, całując dłoń bogatej starszej pani.

Kiedy zamknął za nią drzwi, w mieszkaniu została już tylko Liza. Poczuł się jak koń wyścigowy wypuszczony z bramki star­towej. Wziął głęboki, uspokajający odech. Od chwili kiedy zja­wiła się w tym mieszkaniu, chłodna i bardzo seksowna w białym kostiumie, jego ciało było w pełnej gotowości. Pragnął wziąć ją w ramiona i zetrzeć z jej twarzy ten obojętny, spokojny wyraz. Chciał w jego miejsce ujrzeć pożądanie i namiętność. Ledwo się powstrzymał, by nie ogłosić zakończenia przyjęcia, jeszcze za­nim się rozpoczęło.

Przed trzema tygodniami wierzył, że to pragnienie zemsty i pożądanie każą mu ścigać Lizę. Teraz już nie był tego taki pewien. Wiedział tylko, że nie zazna spokoju, dopóki Liza znów nie będzie jego.

Oderwał się w końcu od drzwi i ruszył na jej poszukiwanie. Znalazł ją w kuchni, wkładającą kieliszki do zmywarki.

Stanął w progu i podziwiał krągłą pupę i długie, szczupłe nogi. Zobaczyła go dopiero wówczas, gdy sięgnęła po kolejny kieliszek. Podskoczyła jak oparzona i szkło wyśliznęło jej się z ręki.

- O Boże, Jacques, przepraszam - wyjąkała, schylając się by pozbierać odłamki. - Przez tę muzykę nie słyszałam, że wszedłeś i...

- Nie przejmuj się. To był tylko kieliszek - uspokajał ją, przyklękając obok.

- Ulubiony kieliszek Aimee.

- Kupię jej taki sam - rzekł, wyjmując z ręki Lizy kawałki szkła.

Liza poszła po szczotkę i śmietniczkę i w tej samej chwili ostry kawałek szkła przeciął kciuk Jacquesa. Trysnęła krew.

- Coś ty zrobił! - skarciła go ostro.

- Zapewniam cię, że nie zrobiłem tego specjalnie - mruknął. Podprowadziła go do zlewu i wsadziła jego dłoń pod strumień zimnej wody.

- Stój tu i nie ruszaj się.

Za chwilę wróciła z bandażem i płynem dezynfekującym. Za­kręciła kran, osuszyła ranę i przycisnęła ją, by zatrzymać krwa­wienie.

- To tylko zadraśnięcie - poinformował ją Jacques. Otoczył Lizę ramieniem, przyciągnął do siebie i skradł jej pocałunek, o którym marzył przez cały wieczór. Ależ cudownie pachniała!

- Zachowuj się przyzwoicie! - Obrzuciła go swym chłod­nym spojrzeniem dumnej hrabiny i dalej zajmowała się jego ręką. - To zdecydowanie dużo więcej niż zadraśnięcie. Ale masz rację, rana jest niezbyt głęboka. Muszę ją jednak zabandażować, żebyś nie dostał zakażenia.

Jacques oparł się o blat kuchenny i spojrzał na Lizę z uśmie­chem.

- Bardzo mi miło, że się tak mną zajmujesz, ale nie na to mam w tej chwili ochotę.

Choć rozcięty palec nieźle go bolał, Jacques nie zobojętniał na lekko kwiatowy zapach Lizy, dotyk delikatnych palców, bli­skość jej ciała. Czekał cały wieczór, by zostać z nią sam na sam i znów poczuć te słodkie usta.

Nagłe pieczenie boleśnie przerwało te rozmyślania.

- Nie ruszaj się - rozkazała Liza. nakładając na ranę kolejną warstwę środka dezynfekującego. - Już. To powinno wystarczyć - oznajmiła, kończąc zawijanie bandaża.

Odwróciła się, by odejść, ale Jacques chwycił ją za rękę.

- Nie tak szybko, siostro.

Pieścił palcem jej nadgarstek, ciesząc się, że wyczuwa coraz szybszy puls. _.

- Powinieneś wracać do gości - przypomniała mu Liza.

- Wszyscy już wyszli.

- To i ja wychodzę.

- Nie pocałujesz mnie, żeby sprawdzić, czy nie mam gorączki?

- Takie małe skaleczenie na pewno nie wywoła gorączki.

- Nigdy nic nie wiadomo. Tak tu sobie rozmawiamy, a może dopadła mnie jakaś straszna infekcja. Lepiej mnie pocałuj i sprawdź, czy jestem zdrów.

Na wargach Lizy pojawił się leciutki uśmieszek.

- Nigdy nie rezygnujesz, co?

- Jeśli czegoś bardzo chcę, to nigdy. A teraz bardzo chcę, żebyś mnie pocałowała.

Uśmiech zniknął z jej warg.

- O ile dobrze wiem. temperaturę sprawdza się dotykając czoła, a nie ust.

- Wy, Amerykanie, jak zwykle wszystko pokręciliście. Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Jęknął, kiedy przywarło do niego jej miękkie, ciepłe ciało. Spojrzała mu w oczy, kiedy poczuła na brzuchu jego twardą, pulsującą mę­skość. Muskał delikatnie wargami jej usta, językiem obrysowywał ich kontur.

- Lizo - szepnął.

Zawahała się, a on dalej pieścił jej usta. Dopiero kiedy jęk­nęła, mógł wsunąć w nie swój język. Poczuł jakiś dziwny ból w tym pustym miejscu, gdzie ludzie zazwyczaj mają serce. Tylko z Lizą tak się czuł.

A potem nie był już w stanie w ogóle myśleć. Czuł tylko, jak kusi go swym językiem, jak przywiera do niego całą sobą.

Chwycił ją za biodra i posadził na blacie. Podniósł do góry jej spódnicę i pieścił miękkie wnętrze jej ud. Potem rozsunął jej nogi i dotarł do gorącego, wilgotnego trójkąta.

- Jacques! - krzyknęła.

- Och, cherie. Tak długo na ciebie czekałem. Tak bardzo cię pragnąłem. Później pójdziemy do sypialni. Nie mogę już dłużej czekać - szepnął, próbując zdjąć jej majteczki.

- Zaczekaj! Jacques, nie. Zaczekaj! Znieruchomiał, widząc panikę w jej oczach.

- Co się stało? Co się stało, Lizo?

- To był błąd - powiedziała, obciągając spódnicę.

Zeskoczyła z blatu i zakryła twarz dłońmi. Przez chwilę od­dychała głęboko, dopiero potem na niego spojrzała. Wciąż była w jej oczach namiętność, ale teraz także żal.

- Przepraszam cię, Jacques. To moja wina. Nie powinnam do tego dopuścić. Jak mogłam pozwolić, żeby to zaszło aż tak daleko? Chyba nie będę zaprzeczać, że wciąż bardzo mnie po­ciągasz.

- Pociągam? - powtórzył gniewnie, nawet nie próbując ukryć swej złości.

Liza leciutko zacisnęła wargi.

- No, dobrze. Powiem szczerze. Pragnę cię. Jesteś zadowo­lony?

- Nie, Lizo. Absolutnie nie jestem zadowolony. Jedyną pociechą jest świadomość, że i ty nie jesteś szczęśliwa.

- Przepraszam cię, Jacques. Szczerze. Ale nie mogę na to pozwolić.

Liza obróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku drzwi.

- Dlaczego? - zawołał gniewnie Jacques, idąc za nią krok w krok.

Kiedy zdjęła z wieszaka swój płaszcz, zupełnie już stracił cierpliwość. Ujął ją pod brodę i kazał na siebie spojrzeć.

- Dlaczego, Lizo? Nie kłam i nie mów, że jest w twoim życiu inny mężczyzna. Nie wierzę ci, bo płoniesz w moich ramionach. Niewiele brakowało, a kochalibyśmy się tam, na blacie. Oboje o tym wiemy.

Nie zaprzeczyła, więc mówił dalej.

- Sama powiedziałaś, że mnie pragniesz. Wiesz, że i ja cię pragnę. Czemu więc odmawiać sobie tej przyjemności?

Liza wyrwała się z jego uścisku.

- Bo to nie wystarczy - powiedziała. - To po prostu nie wystarczy.

- A czego ty chcesz?

- Więcej niż chcesz dać.

- To znaczy?

- To znaczy, że za trzy tygodnie stąd wyjedziesz. Wrócisz do swojego życia i ja do swojego. Już raz trzy lata temu byłam taką idiotką, że pozwoliłam sobie na przelotny romans. Nie mam zamiaru robić tego znowu.

- Zapewniam cię, że nasz romans wcale nie był ani nie będzie przelotny.

Liza uniosła głowę i spojrzała na niego chłodno.

- Celna uwaga. Bo w ogóle nie będzie żadnego romansu.

- Ależ mylisz się, ma cherie - zawołał za nią Jacques.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ten człowiek doprowadza ją do szału.

Liza rzuciła ołówek na biurko i spojrzała na pachnące garde­nie w złotym koszyczku, które przyniesiono tego ranka.

Wzięła do ręki towarzyszący im bilecik i jeszcze raz przeczy­tała dziwne słowa napisane ręką Jacquesa.

W ósmym dniu Adwentu twój ukochany ofiarowuje ci osiem białych gardenii...

Czy pamiętasz, cherie? Znowu może tak być... Jacques.

Jak mogłaby nie pamiętać tego popołudnia, kiedy kochał się z nią na łóżku obsypanym płatkami gardenii? Ich zapach sprawił, że oboje przeżyli orgazm jeszcze bardziej niezwykle.

Dlaczego Jacques to robi? Dlaczego tak bardzo się stara, żeby ona przypomniała sobie wszystkie szczegóły ich romansu?

Liza westchnęła. Znała, oczywiście, odpowiedź na to pytanie - bo jej pragnie. I najwyraźniej ma zamiar spełnić swoją obiet­nicę, to znaczy ją uwieść. A po tym wieczorze, kiedy omal mu nie uległa, ma powody wierzyć, że mu się to uda.

I tylko siebie możesz za to winić, Lizo O'Malley.

Czuła, jak płoną jej policzki, kiedy przypomniała sobie, jak niebezpiecznie blisko była poddania się. Wiedział, że miłe są jej te zaloty, ponieważ ona też go pragnie. W gardle jej zaschło, kiedy przypomniała sobie, z jaką złością zareagował na to, że w ostatniej chwili się wycofała.

Kiedy przez ponad tydzień nie dzwonił ani nie pojawił się na żadnym ze spotkań, uznała, iż przekonał się, że nic z tego nie będzie. Że umył ręce.

I wtedy zaczęła otrzymywać te prezenty.

Pierwszy przyniesiono przed ośmioma dniami, na dwanaście dni przed przyjęciem. Była to butelka szampana z jego rodzinnej winnicy we Francji. Nawet nie patrząc na wizytówkę wiedziała, że to od niego.

Następnego dnia dostała dwa kryształowe kieliszki do szam­pana, potem trzy srebrne miseczki pełne truskawek. Później czte­ry ciasteczka z wierszykami o zakochanych.

Każdy z prezentów był tak dobrany, że łączył się z jakimś wspomnieniem z czasów ich romansu. Także dzisiejsze gardenie.

Z bólem serca przypomniała sobie ostatni raz, kiedy Jacques dał jej gardenie. To był ich ostatni wspólny dzień w Nowym Orleanie. Wspomnienie było wciąż świeże...

- Kocham cię - szepnęła Liza wtulając się w objęcia Jacque­sa. - Jeszcze nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa, jak te­raz... w tej chwili... z tobą.

- Nie tylko ty jesteś szczęśliwa - rzekł, całując ją znowu. - Jesteś taka piękna, ma cherie - szepnął. Wsunął nogę między jej uda i poczuła jego twardą męskość.

- Czasami myślę, że jesteś czarownicą, która rzuciła na mnie urok - mówił dalej. - Choćbyśmy nie wiem jak często się ko­chali, nigdy nie mam dosyć. Chwilami boję się, że nigdy się tobą nie nasycę.

Jakby chcąc udowodnić te słowa, odrzucił prześcieradło i za­nurzył dłoń w miękkie, jedwabiste loczki między jej udami.

Liza jęknęła i na moment poddała się jego pieszczotom. Ona też znów go pragnęła. Spojrzała na tego złotowłosego Adonisa, któremu oddała swoje serce i ciało. Ujęła w dłonie jego twarz, przyciągnęła do siebie i pocałowała.

- Czy to by było takie straszne? - spytała później. - Gdyby to, co jest między nami się nie skończyło? Gdybyśmy dalej się pragnęli... i postanowili zostać razem?

Jacques zmrużył oczy i choć się nie odsunął, wyczuła między nimi pewien dystans.

- To byłaby katastrofa. Dla nas obojga.

- Dlaczego?

- Bo jak ci już mówiłem, nie chcę się z nikim wiązać. Poza tym nie mogę bez końca siedzieć w Nowym Orleanie. Już i tak zostałem dłużej, niż planowałem. I na pewno nie było to rozsąd­ne. Ale tak bardzo nie chciałem się z tobą rozstawać.

- To się nie rozstawaj. Zostań ze mną. Chcę, żebyś został. Jacques ujął jej dłoń i podniósł ją do ust.

- Może zostanę jeszcze trochę, ale potem będę musiał wyje­chać. Każde z nas musi wrócić do swego życia.

- Ja chcę życia z tobą, Jacques.

- W moim życiu nie ma miejsca dla nikogo, Lizo. Nawet dla ciebie. A co z twoimi podróżami? Co z firmą, którą chcesz za­łożyć?

- Nadal mogłabym to zrobić.

- Ale czy byś zrobiła? Czy podjęłabyś pracę, na przykład, w Kalifornii, gdybym ja musiał tam pracować? Czy zamknęłabyś firmę, by polecieć ze mną do Mediolanu, czy też spodziewałabyś się, że zrezygnuję z podróży i zostanę z tobą?

- Na pewno byśmy się jakoś dogadali. Jacques pokręcił głową.

- A potem znienawidzili, że jedno dla drugiego musiało zre­zygnować z marzeń - rzekł i pocałował ją. W jego oczach był smutek i tęsknota dużo głębsza niż fizyczne pożądanie. Gdyby

tylko jej zaufał, gdyby tylko uwierzył w potęgę jej miłości. -Nie, moja Lizo. Jesteśmy do siebie podobni. Niezwykle samo­lubni, bo oboje wiemy, czego chcemy, i nie boimy się po to sięgać. A ja w tej chwili chcę ciebie.

Powiedz mu, szeptał w niej jakiś głos. Powiedz mu.

- Jacques, ja... - nagle zawahała się. Kiedy wyciągnął do niej ręce, powstrzymała go.

- Co takiego, ma cherie?

- Ja... dużo myślałam o przyszłości. A ty? Czy myślałeś kie­dyś o przyszłości?

- Oczywiście, że myślę o przyszłości. Każdy artysta o niej myśli. Pewnego dnia będę sławny, Lizo. Moje prace będą wysta­wiane w najlepszych galeriach. Będę zatrzymywał się tylko w najlepszych hotelach, jadał w najlepszych restauracjach, pił najlepszego szampana. Szczególnie tego produkowanego w win­nicy mojego ojca - dokończył z goryczą w głosie. Zamilkł i przeczesał palcami włosy.

- Co ci jest, Jacques?

Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie jakieś nieprzyjemne myśli. Kiedy znów na nią spojrzał, był tym samym Jacquesem, którego znała. Człowiekiem o wielkich marzeniach i ambicjach. Malował przed nią wspaniałą przy­szłość.

- Pewnego dnia, kiedy stanę się sławny i bogaty, będę się z tobą kochać w najdroższym apartamencie luksusowego hotelu. Wszędzie każę ustawić kwiaty w prawdziwych kryształowych wazonach, będą tam grube i miękkie dywany oraz ogromne łóż­ko z jedwabną pościelą. A kiedy położę cię na tym łóżku, by się z tobą kochać, zamiast płatków z kilku skradzionych gardenii, będzie tam morze płatków z setek gardenii kupionych w najle­pszej kwiaciarni w mieście.

Fakt, że w jego przyszłości było miejsce i dla niej, bardziej ją ucieszył niż te erotyczne obrazy, które przed nią malował.

- To tylko rzeczy, Jacques. Dla mnie są zupełnie nieistotne.

- Ale dla mnie tak.

Jego odpowiedź bardzo ją zabolała. Nadal jednak nie rezyg­nowała. Westchnęła i mówiła dalej:

- Będziesz miał sławę, pieniądze i co dalej? Co będzie potem?

- Nie rozumiem?

- Co będziesz robił, jak spełnią się twoje marzenia? Czy... myślałeś o małżeństwie? O rodzinie?

Uśmiech z jego twarzy zniknął, a Liza, mimo że w pokoju było ciepło, oblała się zimnym potem.

- Nigdy się nie ożenię, Lizo. A już na pewno nie będę miał dzieci.

- A... a jeśli się w kimś zakochasz? Kiedy, na przykład, dowiesz się, że będziesz ojcem? - mówiła przez ściśnięte gardło.

- To wykluczone. Zawsze jestem bardzo ostrożny.

- Wiem. Ale gdyby mimo wszystko to się stało? Co byś zrobił?

Przez dłuższą chwilę patrzył jej prosto w oczy.

- Domagałbym się, by kobieta usunęła ciążę - rzekł, kiedy już przestała liczyć na odpowiedź.

Liza nie była w stanie ukryć swego zaskoczenia.

- Nie zrobiłbyś tego.

- Ależ tak - zapewnił ją chłodno i zdecydowanie. - Nigdy nie sprowadzę na ten świat dziecka. Krew, która płynie w moich żyłach, jest skażona. Jest we mnie pewna mroczność, coś, co było w moim ojcu i dziadku. Mroczność, którą odziedziczyłem, ale której nikomu już nie przekażę.

- Jacques, to absurdalne - powiedziała, choć widziała, że Jacques wierzy w każde swoje słowo. Musnęła palcem jego bro­dę. - Nie ma w tobie żadnej mroczności. Jesteś jednym z najle­pszych ludzi, jakich znam. Kocham cię. Ujął jej dłoń i pocałował.

- Kochasz tę część mnie, którą pozwalam ci zobaczyć.

- Kocham ciebie.

- Uwierz mi, cherie. Nie mogłabyś pokochać prawdziwego Jacquesa Gastona. Nie potrafiłabyś, skoro ja sam nim gardzę.

Chciała zaprzeczyć, lecz uciszył ją jednym spojrzeniem.

- Jest we mnie coś złego, owa mroczność, której nie widzisz i której postaram się nigdy przed tobą nie ujawnić. Ale ona we mnie jest. Widziałem ją, czułem. To przez nią bywam zły i jestem zazdrosny, kiedy inni mężczyźni na ciebie patrzą.

- Nie wiedziałam, że jesteś zazdrosny.

- Zazdrosny to zbyt słabe określenie na to, co czuję, gdy widzę cię z innym mężczyzną. Kiedy wczoraj na przyjęciu sły­szałem, jak ten mężczyzna prosił cię o numer telefonu, chciałem udusić go gołymi rękami. I zrobiłbym to, gdybyś mu dała.

Poznała po jego oczach, że nie żartuje.

- I choć mu odmówiłaś, także i ciebie chciałem udusić, bo się do niego uśmiechnęłaś.

Liza zadrżała i z trudem przełknęła ślinę.

- Taki mężczyzna jak ja nie jest w stanie kochać, Lizo. Je­stem niezdolny do takiego szlachetnego uczucia. To, co do ciebie czuję, to tylko namiętność.

Położył ją na łóżku i zaczął delikatnie całować jej piersi. Po raz pierwszy jego pieszczoty nie sprawiły jej przyjemności.

Kiedy rozsunął jej nogi i wsunął się między nie, zaprotesto­wała.

Przez chwilę myślała, że ją zlekceważy. W końcu jednak od­sunął się.

- Przepraszam - rzekł z goryczą.

Zasłonił ramieniem oczy i leżał w milczeniu. W pokoju sły­chać było tylko tykanie zegara i bicie jej serca.

- Jacques, wszystko w porządku? - zapytała, gładząc go po ramieniu.

Kiedy na nią spojrzał, w jego oczach wciąż widać było tę samą złość.

- Nie myl pożądania z miłością, Lizo. I bądź wdzięczna, że to, co do ciebie czuję, to namiętność, a nie miłość. Bo gdybym pozwolił sobie na miłość, sprawiłbym ci tylko ból.

Pogładził delikatnie jej twarz i przytulił ją do siebie. I choć był tak blisko, Liza czuła tylko chłód. Zamknęła oczy i udawała, że śpi, a on dalej gładził jej włosy. Szepnął coś po francusku.

- Spij dobrze, ma cherie - rzekł jeszcze. - Jutro czeka nas męczący dzień. Otwieramy nową wystawę u Petera, a potem będziemy świętować mój sukces.

Nie świętowała z nim jednak tego sukcesu. Ani żadnego na­stępnego. Bo kiedy zasnął, wróciła do swego mieszkania, spako­wała się i wyjechała.

Lecąc pierwszym porannym samolotem z Nowego Orleanu, pogrzebała wszelkie nadzieje na wspólną przyszłość z Jacque­sem. Zabierała też ze sobą swoją tajemnicę.

Pogrążona w ponurych myślach, wpatrywała się w koszyczek z gardeniami. Gardenie w zimie, pomyślała. Tylko Jacques mógł wymyślić prezent, który sam w sobie był jak cud.

W żaden sposób nie dało się go jednak porównać z innym drogocennym prezentem, z innym cudem, jaki jej podarował. Ich ostatniej wspólnej nocy zrozumiała, że nigdy nie będzie się cie­szył cudem, który razem stworzyli.

Ale ona tak.

Liza z przykrością wspomniała tamte lata pełne rozczaro­wań. Zapalenie jajników, pomiary temperatury, zastrzyki zapładniające, zapalenie błony śluzowej macicy i w końcu suge­stia lekarza, by zastanowiła się nad usunięciem macicy. Na­pięcie, jakie powstało w jej małżeństwie z powodu jej niepłod­ności, odkrycie romansu męża, ból i upokorzenie spowodowane rozwodem, który przeprowadzili, by mąż mógł poślubić swą ciężarną kochankę. A potem, kiedy już przyzwyczaiła się do myśli, że jest tylko pustą skorupą, niezdolną do wypełnie­nia tej najbardziej podstawowej kobiecej funkcji, nagle zaszła w ciążę.

Spełnienie jednego marzenia wykluczyło jednak inne - to o wspólnym życiu z Jacquesem. Pogodziła się z owym faktem przed trzema laty, kiedy podjęła decyzję o odejściu i zachowaniu w tajemnicy jego ojcostwa.

A w ciągu ostatnich kilku tygodni przekonała się, że choć Jacques nadal fizycznie jej pragnie, jego serce wciąż jest za­mknięte w pułapce dawnych lęków. Mogła ryzykować, że od­rzuci ją ale nie mogła narazić na to ich dziecka.

Wzięła do ręki koszyczek z gardeniami, na moment zanurzyła twarz w ich płatkach, a potem wyrzuciła podarunek Jacquesa do kosza. Serce jej się ścisnęło, kiedy patrzyła na połamane kwiatki. Zacisnęła ręce, powstrzymując się, by ich nie ocalić. Dla dobra swego syna musi być silna. Jeszcze tylko tydzień i Jacques na zawsze zniknie z jej życia.

- Lizo?

Szybko przełknęła ślinę, usuwając jakąś dziwną kulę, która blokowała jej gardło.

- Tak, Mary? O co chodzi? - zwróciła się do stojącej w drzwiach asystentki.

- Dzwoni właściciel restauracji, pan Newberry. Mówi, że to pilne. Są jakieś problemy z winami na nasze przyjęcie w przy­szłym tygodniu.

- Dziękuję. Już odbieram.

Mary uważnie przyjrzała się swojej szefowej.

- Nic ci nie jest?

- Nie, wszystko w porządku - skłamała Liza, sięgając po słuchawkę. - Dzień dobry, panie Newberry. Tu Liza O'Malley.

- Dzień dobry pani. Jak to dobrze, że panią złapałem. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

- Nie. Słucham. Czym mogę panu służyć?

- Jak już mówiłem pani asystentce, chciałbym się dowie­dzieć, jak załatwić ten... problem z różnicą w cenie win.

Liza pamiętała, że zostawiła sprawę wyboru win w rękach Jacquesa. Poczuła się winna, bo chcąc uniknąć dalszych z nim kontaktów, powiedziała mu, że nie musi konsultować z nią swo­jej decyzji.

- Jaka konkretnie jest ta różnica? - spytała.

- Pamięta pani, że kiedy mówiliśmy o winach, zapropono­wałem dobre, ale stosunkowo niedrogie kalifornijskie chablis i cabernet.

- Tak, pamiętam. Miało kosztować nieco więcej, niż z po­czątku planowaliśmy, ale zarząd uznał, że na winach nie będzie­my oszczędzać. Myślałam, że pan Gaston zapoznał się z doko­nanym przez pana wyborem i zaakceptował go.

- Owszem, zapoznał się, ale dokonał zmian.

- Ale w tych samych granicach cenowych, tak?

- Niezupełnie.

- To znaczy, że wino będzie kosztować jeszcze więcej, niż zakładaliśmy?

- Tak.

Liza była na siebie wściekła. Sama powinna się tym zająć.

Wiedziała, że Jacques ma wiełkopański gest. Mogła się spodzie­wać, że zaproponuje wina dużo droższe niż te sugerowane przez pana Newberry'ego.

- O jakiej różnicy mówimy? - spytała, rozważając równo­cześnie w myślach możliwości ewentualnego obniżenia kosztów w innych dziedzinach.

- Czterech tysięcy dolarów.

- Dobrze. Jeśli zrezygnujemy z balonów, zaoszczędzimy dwieście. - Przerwała, bo dopiero teraz dotarła do niej wymie­niona przez restauratora suma. - Ile pan powiedział?

- Cztery tysiące dolarów, mniej więcej.

- Ależ to niemożliwe - przeraziła się. - Przecież cała suma, jaką przeznaczyliśmy na wino, była dużo niższa.

- Wiem, proszę pani. I mówiłem o tym panu Gastonowi, kie­dy nalegał, byśmy zamówili wina francuskie. Powiedział, że sam się tym zajmie i nie będzie żadnej różnicy w cenie.

- Zamówił wina francuskie?

- I szampana.

- Jakiej marki?

- Z winnicy Gaston.

Liza poczuła nagły przypływ złości. Mocno zacisnęła palce na słuchawce, żałując, że nie jest to szyja Jacquesa.

- Chce mi pan powiedzieć, że pan Gaston kazał panu zmie­nić zamówienie, wybierając trunki dwa razy droższe i w dodat­ku decydując się na szampana, a pan się ze mną nie skonsul­tował?

- Chciałem, proszę pani, ale pan Gaston zapewnił mnie, że ma pełnomocnictwo do dokonywania takich zmian. Dodał też, że jest spokrewniony z właścicielami tej winnicy, więc dostanie odpowiednią zniżkę i ceny będą te same.

- Ale okazało się, że nie są.

- Właśnie. Przed chwilą odebraliśmy przesyłkę z dołączoną fakturą. Zamieszczone na niej ceny są dużo, dużo wyższe.

- Czy kontaktował się pan z panem Gastonem?

- Próbowałem, ale nie udało mi się go złapać. Wyszedł już z galerii, a numeru jego telefonu domowego nie mam. Sam nie wiem, co teraz robić.

- Na pewno nie podamy win ani szampana zamówionego przez pana Gastona. Proszę je zapakować do odesłania z powrotem.

- A co będzie z winami na przyjęcie?

- Może pan jeszcze zdobyć te, o których z początku mówi­liśmy?

- Spróbuję, ale mogą być problemy. Wie pani, zbliża się Boże Narodzenie...

- Niech pan robi, co się da. Ewentualnie proszę dokonać jakichś zmian.

- A co z panem Gastonem?

- Niech się pan o niego nie martwi. Sama z nim to załatwię. I to jak, pomyślała dziesięć minut później, kiedy jak burza wybiegła z biura. Jej celem było mieszkanie Aimee i Petera Gal-lagherów.

- Otwarte! - krzyknął Jacques, przekrzykując muzykę Mo­zarta i nie odrywając się od pracy.

Znowu rozległo się stukanie, tym razem głośniejsze i bardziej natarczywe.

- Otwarte - zawołał jeszcze raz. Spojrzał na fotografię Sary Gallagher, córki Aimee i Petera, a potem na popiersie, które właśnie modelował w glinie.

- Jacques?

Na dźwięk głosu Lizy jego serce natychmiast zaczęło szybciej bić.

- Jestem w pracowni - zawołał.

A więc gardenie zrobiły swoje, pomyślał z uśmiechem. Ach, ten język kwiatów. Choć zignorowała poprzednie prezenty, gar­denii nie była w stanie zlekceważyć.

Leciutko muskając palcami gliniane policzki rzeźby, pogra­tulował sobie znakomitego pomysłu.

Odwrócił się ku drzwiom, słysząc, że zatrzymała się w nich. Miała zarumienione policzki i lekko potargane włosy. Wcale nie wyglądała na chłodną i opanowaną.

- Cześć, ma cherie.

- Tym razem posunąłeś się za daleko, Jacques. Zaskoczył go jej ostry ton i wyraźna złość w zielonych

oczach.

- Nie podobały ci się gardenie?

- Nie mówię o gardeniach.

Jacques był jeszcze bardziej zdziwiony.

- I rozumiem, że o jedwabnych apaszkach także nie. No, tak, to niemożliwe - mówił bardziej do siebie niż do niej. - Dostar­czą ci je dopiero pod koniec tygodnia.

- Jedwabne apasz... Jak mogłeś!

- Mogłem. I to dwanaście, wszystkie jedwabne i wszystkie wybrane przeze mnie osobiście. Dostaniesz je w piątek - dodał z uśmiechem. - Widzę, że pamiętasz naszą zabawę z jedwabną apaszką - ucieszył się.

Liza zarumieniła się jak piwonia.

- Nie przyszłam tu dyskutować o twoich... twoich idiotycz­nych zalotach.

Jej słowa zabolały go jak policzek i z trudem ukrył rozczaro­wanie. Spokojnie okrył wilgotnym płótnem i plastikową płachtą rzeźbę, nad którą pracował.

- To w takim razie, po co przyszłaś? - spytał.

- Żeby ci powiedzieć, iż wiem, co zrobiłeś. Wiem, że zmie­niłeś zamówienie win na nasze przyjęcie dobroczynne.

- Nie chciałem, żebyś tak szybko się dowiedziała - przyznał rozczarowany. Miał nadzieję, że dopiero na przyjęciu dowie się o jego prezencie. - Chciałem ci zrobić niespodziankę.

- I bądź pewien, że ją zrobiłeś. Jak mogłeś tak postąpić, Jacques?

- Mówiłem, że to miała być niespodzianka.

Zdziwił się, że jego odpowiedź jeszcze bardziej ją zdenerwo­wała.

- Wiedziałeś, iż mamy niewiele pieniędzy. Że obóz dla dzieci jest najważniejszy i przyda nam się każdy cent.

I choć rozumiem, że chciałeś pomóc swojej rodzinie we Francji, nie...

- Co ty opowiadasz, Lizo? Jakiej rodzinie chciałem pomóc? Nie mam rodziny we Francji ani nigdzie indziej. - Jacques skrzy­wił się i wolno wycierał ręce. - Zamówiłem wino z winnicy Gaston, bo to ja jestem jej właścicielem. Odziedziczyłem ją dwa lata temu po śmierci ojca.

- Wobec tego jest jeszcze gorzej, niż myślałam - powiedzia­ła chłodno Liza. - Wykorzystałeś sytuację i... i mnie.

Urażony jej zarzutem Jacques rzucił ręcznik na ziemię i zrobił krok w jej kierunku.

- Mon Dieu! Daję na aukcję jedną z moich najdroższych rzeźb. Robię z siebie idiotę, zasypując cię prezentami i miłosny­mi liścikami. Darowuję warte tysiące dolarów wino na twoje przyjęcie dobroczynne. Wszystko po to, żeby ci sprawić przyje­mność. A ty tu przychodzisz, patrzysz na mnie z góry i oskar­żasz, że cię wykorzystuję?

- Po... podarowałeś to wino?

- Oczywiście, że je podarowałem - odparował Jacques. -

Wy nigdy byście sobie nie mogli pozwolić na wino z winnicy Gaston.

- Ale do przesyłki dołączona była faktura. Pan Newberry mówił...

Dopiero teraz dotarło do niego, co się stało. Liza podejrzewa, że chciał wypchać sobie kieszenie kosztem letniego obozu dla dzieci. Że wykorzystuje swą pozycję w zarządzie, by zarobić na boku parę dolarów. Jacques aż zazgrzytał zębami.

- Faktura była niezbędna dla celników. Nie mam zamiaru domagać się zapłaty za to wino. To prezent ode mnie.

Liza spuściła wzrok.

- Nie wiem, co powiedzieć, Jacques. Jesteś taki hojny, a ja myślałam, że... myślałam...

- Wiem, co myślałaś. Mogę zrozumieć, że Newberry się po­mylił. Ale ty, Lizo? Byłem pewien, że lepiej mnie znasz.

Było mu bardzo przykro, że podejrzewała go o taką mało­stkowość.

- Przepraszam cię, Jacques. Masz rację. Powinnam się do­myślić, że to jakieś nieporozumienie. Że nie mógłbyś być taki... taki wyrachowany.

Jej słowa złagodziły nieco jego złość i urazę.

- Naprawdę mi przykro, Jacques - szepnęła Liza, kładąc mu rękę na ramieniu. - Mam nadzieję, że mi wybaczysz, iż tak cię źle oceniłam.

Odpowiedziało jej milczenie. Przez kilka chwil Jacques starał się zwalczyć ogarniające go pożądanie.

- Wybaczę ci pod jednym warunkiem - rzekł w końcu, bio­rąc ją za rękę.

- Pod jakim? - spytała ostrożnie.

- Idź ze mną na to piątkowe przyjęcie.

- Obawiam się...

- Choć raz w życiu niczego się nie obawiaj. Po prostu chodź ze mną. - Uniósł jej dłoń i pocałował. - Chodź ze mną. Proszę.

Widząc jej wahanie, nie ustawał.

- Przecież tam przyjdzie co najmniej pięćdziesiąt osób. Na pewno będziesz bezpieczna.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Liza była pewna, że jeśli chodzi o Jacquesa Gastona, nigdy nie będzie bezpieczna. Choćby w tym samym pokoju znajdowa­ły się tłumy ludzi, był dla niej jak zawsze śmiertelnie groźny.

Kiedy w piątek po obiedzie wróciła do swego biura, rzeczy­wiście czekały tam na nią apaszki. Dwanaście przepięknych, drogich apaszek z najdelikatniejszego jedwabiu.

„Pamiętasz, Lizo?", napisane było na kartce, pamiętasz ten wieczór, kiedy wymknęliśmy się z tamtego nudnego przyjęcia i wróciliśmy do twojego mieszkania? Miałaś na sobie jedwabną apaszkę w kolorze kości słoniowej..."

Oczywiście, że pamiętała. A w dodatku przez resztę dnia była w stanie myśleć tylko o tym.

Kiedy przyjechał po nią do biura, żeby zabrać ją na przyjęcie, nadal pogrążona była w tych wspomnieniach. W ciemnoszarym garniturze, przy którym jego oczy zdawały się bardziej złote niż brązowe i z tym swoim uśmiechem na ustach, wyglądał oszała­miająco. Musnął na powitanie wargami jej usta, a ona najwię­kszym wysiłkiem woli powstrzymała się, by nie zareagować na jego pocałunek.

W samochodzie było jeszcze gorzej. Przez cały czas, jadąc do rezydencji Carstairsów, gdzie odbywało się przyjęcie, czuła jego bliskość i zapach.

Teraz też, mimo wesołej atmosfery i tłumu rozbawionych ludzi, Liza była sztywna i spięta tylko dlatego, że Jacques znaj­dował się w tym samym pomieszczeniu.

- Czy mogę ci dolać trochę wina?

Liza zdała sobie sprawę z obecności Roberta Carstairsa do­piero wówczas, kiedy stanął tuż obok niej. Spojrzała na swój prawie pusty kieliszek, potem na niego.

- Dzięki, ale chyba już nie będę piła. Czeka mnie długa droga do domu.

Robert ze zdziwieniem uniósł brwi.

- Gaston cię nie odwozi?

Wiedziała, jakie pytanie naprawdę chciałby jej zadać, był jednak zbyt dobrze wychowany. Podobnie było przed tygodniem, kiedy poinformowała go, że może mu zaproponować tylko przyjaźń. Wyraził swoje rozczarowanie i przyjął jej wyjaśnienie, że nie jest po prostu gotowa do trwałego związku. Widziała jednak, że Robert jest przekonany, iż prawdziwym powodem jej odmowy jest Jacques. Biorąc zresztą pod uwagę pytania Jane. Robert nie był jedynym, który zastanawiał się, czy Liza i Jacques są kochankami.

- Nie, Jacques nie odwozi mnie do domu i nie zatrzymam się na noc w jego mieszkaniu. Przyjechał po mnie do biura i tam zostawiłam samochód. Umówiliśmy się, że po przyjęciu podwie­zie mnie tam i sama wrócę do domu.

- Rozumiem - rzekł. - Domyślam się, że to był twój pomysł, nie jego.

Liza poczuła, że się rumieni. Robert był oczywiście zbyt spostrzegawczy, by nie zauważyć zaborczych gestów Jacquesa, jego dłoni przytrzymującej jej łokieć, kiedy przybyli na przyję­cie, niewinnych muśnięć ręki, bliskości sugerowanej pociągnię­ciem łyka wina z jej kieliszka.

Już wcześniej przyznał się do zazdrości, wiedziała więc, że to zachowanie ma być ostrzeżeniem dla Roberta i wszystkich innych mężczyzn. Sugerowało coś więcej niż tylko dawną zna­jomość czy bliskie stosunki służbowe. Mówiło o bliskości wła­ściwej tylko kochankom.

- Tak. To był mój pomysł.

Robert spojrzał na Jacquesa, otoczonego grupką gości. Uśmiechał się, udając zainteresowanie rozmową, ale oczu nie odrywał od Lizy.

- To dziwne, że się zgodził.

- Raczej nie miał wyboru - powiedziała Liza. Przypomniała sobie, jak niezadowolony był Jacques, kiedy kazała mu przyjechać po siebie do biura i tamże odwieźć ją po przyjęciu.

- Lizo, wiem, że to nie moja sprawa, ale jeśli mylę się co do ciebie i Gastona... to znaczy, jeśli między wami nie ma romansu, jak myślałem... to chciałbym... żebyśmy my... Przerwał i zaczerpnął tchu. - Przyjaźń nie jest taka zła na początek. Mnie się nie spieszy. Dam ci tyle czasu, ile potrze­bujesz.

Liza ujęła Roberta za rękę. Nie mogła dawać mu fałszywej nadziei. Wiedziała, że nigdy go nie pokocha.

- Jesteś wspaniałym człowiekiem, Robercie. Mądrym i deli­katnym. Zawsze będę cię lubiła.

- Ale zakochana jesteś w Gastonie.

- Tak - przyznała z westchnieniem. - Bardzo mi przykro. Bardziej niż podejrzewasz.

- Nie przejmuj się. Domyślałem się tego. Musiałem jednak spróbować. - Mrugnął do niej, uśmiechnął się i uścisnął jej rękę. - A on? Co czuje do ciebie ten Francuz?

- Pragnie mnie.

Robert parsknął śmiechem.

- Tak. Sam się mogłem tego domyślić. I przyznam, że wcale mu się nie dziwię. Ale co oprócz tego? Mówił coś o przyszłości?

- Jacques nie lubi trwałych związków. To także dlatego wszystko się między nami skończyło.

- Rozumiem. Domyślam się więc, że nie wie, iż Jack jest jego synem.

Liza na moment zaniemówiła.

- Sss...skąd wiesz? - wyjąkała po chwili.

- Sama mówiłaś, że jestem mądry. Nie trzeba być profeso­rem, żeby domyślić się, że coś was łączy, coś dużo głębszego niż przyjaźń z Gallagherami. Choć muszę przyznać, że miałem na­dzieję, iż się mylę. Poza tym znam twego syna. Choć ma twoje włosy i cerę, to wykapany Gaston.

Na samą myśl, że Jacques mógłby poznać prawdę, Liza po­czuła zimny dreszcz. Przypomniała sobie, jak chłodne stały się jego oczy, jak pozbawiony uczuć głos, kiedy przed trzema laty zadała mu to hipotetyczne pytanie o nie planowaną ciążę. Odparł bez wahania, że domagałby się jej usunięcia. Nie chciał, by dziecko, którego byłby ojcem, przyszło na świat.

- Dziwi mnie, że sam się tego nie domyślił, widząc Jacka.

- Nigdy go nie widział. Właściwie to nawet nie wie, że mam syna.

Robert aż gwizdnął.

- Chyba żartujesz! Nie możesz trzymać czegoś takiego w ta­jemnicy, Lizo. I tak się dziwię, że tak długo ci się to udawało. Wszyscy, którzy cię znają, wiedzą o twoim synu. Aż mi trudno uwierzyć, że nikt do tej pory o nim nie wspomniał w obecności Gastona.

- Byłam bardzo ostrożna i starałam się spędzać jak najmniej czasu w jego towarzystwie.

Robert zmarszczył brwi.

- Sam nie wiem, co o tym myśleć. To dość niebezpieczna gra. Co zrobisz, kiedy się dowie prawdy?

- Nie dowie się - powiedziała z udawanym przekonaniem.

- Poza tym za tydzień już go tu nie będzie. Do tego czasu po prostu będę uważać.

I opierać się Jacquesowi, dodała w myślach. Ogarnął ją strach, że Jacques jednak dowie się prawdy. Nie mogła ryzykować, że odrzuci ich dziecko.

- Robercie, proszę cię, obiecaj mi, że nic mu o dziecku nie powiesz.

- Moim zdaniem popełniasz błąd, Lizo. Na miejscu Gastona chciałbym wiedzieć, że mam syna. Byłbym cholernie zły, że już dawno mi o nim nie powiedziałaś. To mogłoby wiele zmienić

- dodał po chwili.

- Co mogłoby wiele zmienić? - spytał Jacques, stając obok Lizy.

Liza zesztywniała ze strachu. Nie wiedziała przecież, ile sły­szał z ich rozmowy. Przez chwilę nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa.

Jacques wyjął jej z ręki pusty kieliszek i zastąpił go pełnym.

- Tonik - wyjaśnił uspokajająco.

- Dziękuję - wyjąkała w końcu.

- Co to za rzecz, która mogłaby wiele zmienić? Robert przeniósł wzrok z Jacquesa na Lizę.

- Proponowałem, byśmy ogłosili dziś wieczorem, że jako pierwszy zgłosiłem się do licytacji tej rzeźby, którą ofiarowałeś. Podejrzewam, że większość z tu obecnych stanie do aukcji w czasie przyjęcia. Takie małe przedwstępne wyścigi mogą być niezłym pomysłem. Wzmogą zainteresowanie i wywindują cenę - wyjaśnił.

Liza posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie i odetchnęła z ulgą. Dzięki Bogu, Jacques nie słyszał ich rozmowy. Jak by postąpił, gdyby usłyszał, o czym mówili? Co by zrobił, gdy dowiedział się, że ma syna? Czy by ją znienawidził? Czy do­strzegłby w ich synu tę samą mroczność, którą widzi w sobie? Na samą myśl Liza aż zadrżała.

- To chyba niezły pomysł. Co ty na to, Lizo? - spytał Ja­cques.

- Chy...chyba rzeczywiście.

- A więc postanowione - ucieszył się Robert, a Liza na mo­ment uwierzyła, że rzeczywiście rozmawiali o czymś tak zwy­czajnym jak aukcja.

- To wobec tego ogłaszajmy i puszczajmy maszynę w ruch - zaproponował. - Wybaczysz nam, prawda, Gastonie?

Nie czekając na odpowiedź, ujął Lizę pod ramię i wyprowa­dził ją na środek sali, prosząc o uwagę.

Pół godziny później Liza wymknęła się z salonu Carstairsów do gabinetu. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Odgro­dziła się od gwaru głosów, brzęku kieliszków i talerzy oraz od Jacquesa.

Westchnęła z ulgą i przeszła przez cichy, pusty pokój.

Kochany Robert, pomyślała z uśmiechem. Miał rację. Wcześ­niejsze ogłoszenie, że chce włączyć rzeźbę Jacquesa do swej kolekcji wzmogło zainteresowanie innych obecnych na przyjęciu kolekcjonerów. Liza już wyobraziła sobie tę zażartą licytację w dniu przyjęcia. I pieniądze zdobyte dzięki niej na obóz dla dzieciaków.

A to wszystko dzięki szczodrości Jacquesa. Poczuła wdzięcz­ność i dumę, kiedy pomyślała o dzieciach, które skorzystają na jego bezinteresowności. Choć twierdził, że robi to dla niej, Liza wiedziała swoje. Przez ostatnie lata wiele słyszała od Aimee i Petera o hojności Jacquesa. Zresztą sama widziała, z jakim przekonaniem zwrócił się do środków masowego przekazu z apelem o rozpropagowanie ich aukcji.

Dlaczego więc, zastanawiała się po raz chyba setny, człowiek, który tak chętnie daje i wnosi tyle blasku w życie innych ludzi, twierdzi, że z powodu tkwiącej w nim mroczności nie jest zdolny do kochania kogokolwiek?

Otrzymała tę samą odpowiedź, co przed trzema laty. Problem polega nie na tym, że Jacques nie potrafi kochać, lecz że nie potrafi pokochać jej. I choć wiedziała o tym od dawna, na nowo poczuła ból.

Podeszła do okna i zachwyciła się pięknością zimowej nocy. Na atramentowoczarnym niebie mrugały gwiazdy. Księżyc, za­wieszony w przestworzach jak ogromna szklana kula, dzielił się swym blaskiem ze świeżym śniegiem. Za tydzień Boże Naro­dzenie.

A wtedy Jacquesa już tu nie będzie. Zaskoczyła ją nagłość i ostrość bólu, który przeszył ją wraz z tą myślą. Już dawno nie czuła się taka samotna. Czyżby przez te kilka tygodni oszukiwała samą siebie? Czy w głębi duszy ma .nadzieję, że Jacques tu zostanie?

- Piękny widok, prawda?

Liza drgnęła jak oparzona, odwróciła się i ujrzała stojącego kilka kroków od niej Jacquesa. Była tak pogrążona w myślach, że nawet nie słyszała, kiedy wszedł.

- Tak - wyjąkała z trudem, starając się nadać swemu głosowi jak najspokojniejsze brzmienie. Odwróciła się znów do okna. - To wspaniałe patrzeć o tej porze roku na świat cały pokryty śniegiem.

- Pewnie dlatego, że można podziwiać widok jak z bożo­narodzeniowej pocztówki.

Liza przez chwilę zastanawiała się nad tym porównaniem.

- Tak, chyba rzeczywiście.

- A pamiętam, jak bardzo lubisz Boże Narodzenie.

Jego słowa zabrzmiały cichym szeptem tuż przy jej szyi. Stanął obok niej i ujrzała w szybie jego odbicie.

- Wszyscy lubią Boże Narodzenie - odparła, broniąc się przed ciepłem jego bliskości i swymi uczuciami do niego.

- Ale nie tak jak ty. Pamiętam, jak uśmiechałaś się, kiedy zapaliliśmy lampki na choince, jak rozbłysły ci oczy, kiedy zo­baczyłaś owiniętą w kolorowy papier paczuszkę. Żałowałem wtedy, że nie mogę ofiarować ci dziesięciu prezentów, tylko po to, by patrzeć, jak rozpromienia się twoja twarz, kiedy je otwie­rasz.

Liza z trudem przełknęła ślinę. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Dostrzegła w jego oczach tęsknotę, w głosie usłyszała żal. Oderwała wzrok od jego odbicia. Nie mogła pozwolić, by owładnęły nią wspomnienia.

- Wcale nie chciałam tylu prezentów, Jacques. Chciała tylko jego.

- Ale ja i tak chciałem ci je dać. Pragnę, żebyś pozwoliła mi dać je tobie teraz.

Odwrócił ją ku sobie i musnął palcami jej twarz. To wystar­czyło, by ogarnęła ją fala gorąca i tęsknoty.

- Dlaczego odesłałaś mi te apaszki, Lizo?

- Bo nie mogłam ich przyjąć.

- Przyjęłaś kwiaty i ciasteczka.

- Bo zbyt wiele zachodu by było z ich odsyłaniem. Zresztą, nie mógłbyś ich zwrócić do sklepu. Apaszki to co innego. Były zbyt drogie, Jacques. Nie powinieneś mi ich przysyłać. W ogóle nie powinieneś mi niczego przysyłać. Chciałabym, żebyś przestał to robić.

- Ale ja-nie chcę. Stać mnie teraz na drogie rzeczy, nie tak jak trzy lata temu.

- A ja nie mogę ich od ciebie przyjąć.

- Dlaczego? - spytał, rozbrajając ją przy okazji drobnym gestem. Założył jej luźno opadające pasmo włosów za ucho muskając przy tym jego koniuszek.

Liza poczuła znajomy dreszcz. Oczy miała otwarte, choć marzyła, by je zamknąć. Stała sztywno wyprostowana, choć chciała się przytulić do Jacquesa.

- Bo twoje podarunki są... są zbyt osobiste.

Jacques uśmiechnął się i przesunął palcem po linii jej pod­bródka.

- Takie właśnie miały być.

- Ale między nami nie ma już nic osobistego.

- Kłamczucha.

By jej to udowodnić, stanął bliżej. Uśmiechnął się, kiedy zrobiła krok do tyłu i napotkała parapet.

Uniosła głowę, zdecydowana nie poddać się temu oszałamia­jącemu uczuciu. Jego palce kontynuowały swoją leniwą podróż wzdłuż jej szyi, żeber, talii, bioder. I z powrotem.

- Nie możemy wrócić do tego, co było, Jacques.

- A kto chce wracać? - szepnął, muskając wargami jej ucho. - Mnie się bardzo podoba to, co jest teraz.

Liza mocno zacisnęła zęby, żeby powstrzymać jęk. Jego palce były teraz niepokojąco blisko jej piersi.

- Tracisz czas, Jacques - powiedziała, sama zdziwiona, że mówi tak spokojnie. - Nie zmienię zdania. Nie pójdę z tobą do łóżka.

- Nie?

- Nie - powtórzyła zdecydowanie.

Zbyt późno zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Jacques uwielbia wyzwania, szczególnie ze strony kobiet. W dodat­ku jest znakomitym znawcą ich ciała i umysłu. Udowodnił jej to aż nadto wyraźnie przed trzema laty. Potwierdził to do­datkowo w ciągu ostatnich kilku tygodni. Przeklęła własną głu­potę.

Jacques ujął ją pod brodę. Zauważyła w jego oczach kpiący błysk.

- Zdaje mi się, że będę się musiał bardzo napracować, żebyś zmieniła zdanie.

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, przywarł wargami do jej ust. Wolniutko obrysowywał językiem ich kontur. Liza z naj­wyższym trudem powstrzymywała się, by nie zanurzyć palców w jego włosach, nie wtulić się w niego całą sobą.

- Otwórz się przede mną, moja słodka.

Jej żołądek szalał, a ona dla uspokojenia powtarzała sobie w duchu jakiś wierszyk Jacka. Nie mogła odpowiedzieć na jego pieszczoty. Musiała mu udowodnić, że jego pocałunek zupełnie na nią nie działa.

Kiedy na moment przerwał pieszczotę, odsunęła się od niego.

- Jak ci już mówiłam, tracisz czas, próbując mnie uwieść - oznajmiła chłodno. Modląc się, by nogi jej nie zawiodły, ru­szyła ku drzwiom.

- To jeszcze nie koniec, Lizo.

- Ależ tak. Wiem, że rani to twoje ego, ale taka jest prawda. Chwyciła za klamkę i od razu poczuła się pewniej. Musiała przekonać Jacquesa, że zupełnie jej na nim nie zależy. Uniosła wysoko głowę i spojrzała na niego przez ramię.

- Może spróbujesz z Melanie Stevens. To ta ruda w czarnym kostiumie. Zauważyłam, że przez cały wieczór nie odrywała od ciebie oczu.

A niech ją diabli. Miała rację. Rzeczywiście zraniła jego ego. Był zły i zawiedziony. Tak się upajał niedawnym pocałunkiem, że dopiero później zdał sobie sprawę, że Liza reagowała na jego pieszczoty chłodno i była obojętna jak kamień.

A niech ją diabli! Jacques wziął do ręki szklankę whisky, którą zamówił w barze. Spędził dużo czasu w towarzystwie kobiet, wiele z nich znał blisko i wiedział, jak reagują na coś tak osobi­stego jak pocałunek. Wolałby dostać w twarz, niż zobaczyć tę jej znudzoną i obojętną minę.

Pociągnął łyk whisky i śledził Lizę, przechadzającą się po salonie i rozmawiającą z gośćmi. Miał reputację uwodziciela i w pełni sobie na nią zasłużył. Wiele kobiet wylądowało w jego łóżku - wśród nich Liza. Nawet ona, ta chłodna niedotykalska, przed trzema laty uległa jego czarowi. A kiedy przed tygodniem ją całował, nie była wcale taka zimna i opanowana.

Jest w jej życiu ktoś inny.

Te słowa cały czas dźwięczały mu w głowie. Nie chciał w nie wierzyć. Liza kłamie. Na pewno. W ciągu pięciu tygodni, od kiedy ich ścieżki znów się przecięły, nie zauważył w jej pobliżu najmniejszego śladu jakiegokolwiek mężczyzny oprócz Carstair­sa. Właśnie w tej chwili Robert prowadził ją ku kolejnej grupce gości. Jacques poczuł paraliżujący przypływ zazdrości.

Odwrócił się gwałtownie, dopił jednym haustem whisky i przez moment zastanawiał się, czy nie zamówić następnej. Pomyślał o swym ojcu i przypomniał sobie, jak ten sympatyczny z początku człowiek z każdym łykiem alkoholu stawał się coraz bardziej agresywny i podły. Jacques zdecydowanym gestem od­stawił szklankę.

- Witam znowu.

Jacques odepchnął od siebie te przykre wspomnienia. Przy­jrzał się właścicielce tego niskiego, ochrypłego głosu. Stała przed nim Melanie Stevens, owa rudowłosa, w której ramiona pchała go Liza.

- Witam panią, panno Stevens. Melanie była wyraźnie zdziwiona.

- Robert ledwo zdążył nas sobie przedstawić. To miło, że zapamiętał pan moje nazwisko.

- Nigdy nie zapominam nazwisk pięknych kobiet - uśmie­chnął się Jacques, bo wiedział, że tak wypada.

- Niebezpieczny z pana człowiek - oznajmiła rozpromienio­na Melanie Stevens. - Na szczęście ja lubię niebezpieczeństwo. Kiedy będzie miał pan dość tych hałaśliwych bogaczy, znam miejsce, gdzie można się dobrze zabawić. Co pan na to?

Jacques wiedział, że jeśli skorzysta z propozycji rudowłosej Melanie, nie spędzi kolejnej samotnej bezsennej nocy, rzucając się w swoim łóżku.

Tyle tylko, że to nie jej pragnął. Ani żadnej z równie seksow­nych blondynek czy brunetek, które spotkał na swojej drodze w ciągu minionego miesiąca. Pragnął Lizy. Jego spojrzenie po­wędrowało w jej kierunku. Przekonywał samego siebie, że to sprawa zemsty i zwykłej żądzy. Wiedział jednak, że to nie­prawda.

Przeraziła go ta myśl.

Przeniósł wzrok na kobietę stojącą przed nim. Wiedział, że powinien uciec, skorzystać z propozycji Melanie i zapomnieć o Lizie.

Nie mógł tego zrobić. Wbrew temu, co ludzie o nim myśleli, nigdy nie wykorzystywał kobiet. Nie mógł tego zrobić i tym razem.

- Jest pani wspaniałą kobietą, Melanie, i jestem przekonany, że kiedy będę już stary, pożałuję tego. Muszę jednak odmówić.

- Jest pan pewien?

Jacques nie mógł się nie roześmiać. Nie miał wątpliwości, że Melanie Stevens rzadko spotykała się z tego typu odmową.

- Raczej tak.

Melanie przechyliła lekko głowę i spojrzała w tym samym kierunku, co on - ku stojącej obok Roberta Lizie.

- Inne plany?

Jacques zastanawiał się przez chwilę.

- Jeśli mi się uda.

Melanie uśmiechnęła się figlarnie. Przypominała mu prężącą się do skoku kocicę.

- Hmm. Skoro jest pan zainteresowany kimś innym, mogę zrobić nam obojgu przysługę i sprawdzić, czy Robert nie potrze­buje pocieszenia.

Jacques z przyjemnością obserwował, jak Melanie sprytnie wyławia Roberta z grupki gości. Potem przyszła kolej na niego. Byli tam już ponad dwie godziny, mogli więc spokojnie wyjść, uznał, ruszając w kierunku Lizy. Choć była zdecydowana wracać do domu, Jacques ani myślał jej na to pozwolić - w każdym razie nie samej.

Ależ jej pragnął! Czy możliwe, by ona tego nie odwzajemnia­ła? Miał nadzieję, że nie. Inaczej by zwariował.

- A, tu jesteś, Jacques. - Jane Burke zauważyła go, gdy był już tuż obok Lizy. - Chciałabym, żebyś kogoś poznał...

Przedstawiony grupie bankierów stojących tuż za Lizą, Ja­cques nie słysząc nawet, o czym mówią, kiwnął kilka razy głową i szybko się wycofał. Już miał wtrącić się w rozmowę Lizy z pewną siwowłosą damą, którą i on wcześniej poznał, kiedy usłyszał dziwne pytanie.

- A jak się miewa Jack? Założę się, że jest wciąż tak samo przystojny.

- Nawet za bardzo. Ale miewa się dobrze - odparła Liza miękkim głosem. - Jutro wybieramy się na poszukiwanie cho­inki.

Jacques znieruchomiał i oblał się zimnym potem.

- Od dawna go już nie widziałam. Może byście wpadli kiedyś do mnie na obiad?

- Chętnie. Może po świętach - powiedziała Liza. - Teraz tyle mamy zamieszania z tym przyjęciem, a potem nadejdzie Boże Narodzenie.

Jacques był zły i zazdrosny. Nie wiedział, co sprawiło mu większy ból. Wsunął ręce w kieszenie, powstrzymując się, by nie rzucić się na Lizę.

- Lizo - rzekł chłodno. - Jesteś już gotowa do wyjścia? Odwróciła się ku niemu i widząc jego minę, pobladła.

- Ja... tak. Dobranoc - zwróciła się do starszej pani. - Dzię­kuję, że pani przyszła.

- Nie ma za co, moja droga. Uściskaj ode mnie Jacka. Wyszli w milczeniu. Jacques bardzo ostrożnie podał jej płaszcz. Nie wiedział, co się stanie, gdyby przypadkiem jej do­tknął. Bez słowa wsiedli do auta i jechali w milczeniu.

Jacques był tak zły, że nie mógł nawet na nią patrzeć.

Jack. A więc w jej życiu rzeczywiście jest inny mężczyzna i ma na imię Jack.

Zazdrość ścisnęła mu gardło i nie puszczała. Zacisnął mocno palce na kierownicy i nie odrywał wzroku od jezdni.

Skręcił zbyt ostro na oblodzoną drogę wiodącą z powrotem do miasta. Liza krzyknęła, kiedy auto zaczęło tańczyć na szosie. Jacques zakręcił kierownicą i wcisnął hamulce. Zatrzymał samo­chód tuż przed pniem ogromnego drzewa.

- Zwariowałeś? - krzyknęła blada ze strachu Liza.

- Może - odparł ze złością. - Nie byłby to pierwszy raz, kiedy przez ciebie zwariowałem.

- Przeze mnie? - powtórzyła zdziwiona. Mocno zacisnęła pięści. - Ty draniu! Mnie za to winisz? Mogłeś nas zabić.

Nie zauważył zbliżającej się ku niemu pięści. Prawym sier­powym zdzieliła go w szczękę. Jacques, oślepiony bólem i wściekłością, chwycił ją za nadgarstki i przyciągnął do siebie.

- Kim on jest, Lizo? Kim, do jasnej cholery, jest Jack?

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Mów - zażądał Jacques.

Liza wyrwała mu ręce. Przyglądając się jej w nikłym świetle padającym z deski rozdzielczej, Jacques obserwował jej twarz. Patrzył, jak stara się wyrównać oddech i odzyskać nad sobą panowanie. Wkrótce była już chłodna i spokojna. A on tym bar­dziej wściekły.

- Do jasnej cholery, Lizo. Powiedz mk kto to jest Jack.

- Nie znasz go.

Słysząc znów tę miękkość w jej głosie, poczuł nagły i jeszcze bardziej bolesny przypływ zazdrości. Z jego ust wyrwał się krót­ki, jakby zwierzęcy jęk. W oczach mu pociemniało. Chwycił ją za ramiona, wpił palce w gruby materiał jej płaszcza.

- Spójrz na mnie, do cholery. Powiedz mi, kim on jest i kim jest dla ciebie.

Liza spojrzała na niego swymi chłodnymi, zielonymi oczami.

- Jest kimś, kogo bardzo kocham.

Jej słowa zabolały go jak policzek. Dużo bardziej niż ten, który przed chwilą otrzymał. Aż zwinął się z bólu.

- Kłamiesz.

- Nie. To prawda, Jacques. Kocham go.

Zacisnął mocniej palce na jej ramionach. Chciał nią potrząs­nąć, zmusić, by przyznała się do kłamstwa. Nie zrobił tego jed­nak, lecz odepchnął ją od siebie. Zwinął dłoń w pięść i walnął nią w deskę rozdzielczą. Poczuł ból, straszny, rozdzierający, lecz ani się jednak umywającym do tego, który czuł w sercu. Uniósł pięść jeszcze raz, gotów do kolejnego ciosu. Gotów był na wszy­stko, byle usunąć ten wewnętrzny ból.

- Jacques! - krzyknęła Liza i w porę chwyciła go za rękę. - Przestań! Popatrz, co zrobiłeś. Krwawisz.

- Tak, leci, ale w środku - warknął.

Kiedy przed trzema laty powiedziała mu, że go kocha, uwie­rzył jej. Twierdziła, że zawsze będzie go kochała. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wiele to dla niego znaczyło, jak bardzo liczył na jej miłość. To nieuczciwe. Nie miał jej nic do zaofero­wania - ani miłości, ani nawet siebie. Chciał jednak, nie, musiał wiedzieć, że ona nadal go kocha.

- Chyba niczego sobie nie złamałeś. Jak mogłeś zrobić coś tak idiotycznego! - Pogrzebała w torbie, wyjęła z niej chustecz­kę i zaczęła owijać nią jego krwawiące palce. - To nawet nie jest twój samochód. Co powiesz w wypożyczalni, kiedy zauważą, że...

- Nic mnie nie obchodzi ani to auto, ani ludzie z wypoży­czalni - mruknął i wyrwał jej rękę. - Nie wierzę ci, Lizo. Nigdy ci nie uwierzę. Kłamiesz. Nie możesz go kochać. Mówiłaś, że zawsze będziesz kochała mnie. - Jak oszalały chwycił ją za klapy płaszcza i przyciągnął do siebie. - Powiedz mi, że kłamiesz, Lizo. Powiedz, że nie kochasz tego Jacka.

- Aleja go kocham - szepnęła. Jej dolna warga drżała leciutko. Jacques zacisnął powieki. Wszystko w nim buzowało. Kiedy chwilę później otworzył je, widział przed sobą tylko błyszczącą zieleń jej spojrzenia. Nie mógł pozwolić jej odejść. Przeklinając w duchu i ją, i siebie, przyciągnął Lizę jeszcze bliżej, zaledwie na kilka centymetrów od swojej twarzy.

- Powiedz mi, Lizo. Czy twój Jack też, tak jak ja, zmienia twoją krew w ogień?

Potrząsnął nią kiedy nie odpowiedziała.

- Zmienia?

- Nie.

Był tak zły i tak załamany, że nie był nawet w stanie się tym stwierdzeniem ucieszyć.

- A kiedy cię całuje, to czujesz to samo, co będą ze mną? Gzy czujesz się wtedy tak?

- Jacques, nie...

Zdusił jej protest pocałunkiem. Miażdżył w złości jej drżące wargi, nie mogąc uwierzyć, że on czuje tak dużo, a ona tak niewiele. Brał, zdobywał, żądał jej reakcji.

Kiedy poczuł, że Liza drży gdy usłyszał zduszony jęk wydo­bywający się z jej gardła, doznał satysfakcji. Nie był już w stanie myśleć, lecz tylko i wyłącznie czuć.

I to Liza teraz domagała się jego pieszczot. Wplotła palce w jego włosy, gniotła wargami jego usta.

Ich języki tańczyły wspólny, szalony taniec. Chwilami był to nawet pojedynek, w którym jednak nie było zwycięzcy.

Jacques nie mógł już dłużej czekać. Musiał wiedzieć, że Liza należy do niego. Że między nimi jest tak samo, jak przed trzema laty.

Oszołomiony pożądaniem oderwał usta od jej warg i zaczął rozpinać pas bezpieczeństwa. Nie chciał czekać, aż znajdą się w wygodnym łóżku. Tak długo by nie wytrzymał. I tak czekał już na nią całe trzy lata. Drżącymi palcami walczył z zapięciem pasa.

- Wiedziałem, że go nie kochasz - oznajmił triumfalnie.

- Nie rozumiem.

- Wiedziałem, że nie kochasz tego Jacka, bo nadal kochasz mnie - oznajmił, kiedy w końcu udało mu się rozpiąć pas. Wy­ciągnął ku niej ręce.

Liza powstrzymała go.

- Nie, Jacques. Zaczekaj.

- Ale, Lizo...

- Nie. Nie. Proszę.

Słysząc panikę w jej głosie, czując nagłe znieruchomienie ciała, uniósł głowę i spojrzał na jej twarz. Pożądanie zniknęło. Krew skrzepła mu w żyłach, kiedy zobaczył, co zrobił. Jej pięk­ne, delikatne wargi były opuchnięte. W kąciku warg połyskiwała kropelka krwi, paskudna czerwona plama odcinała się wyraźnie od delikatnej bieli jej skóry.

- Cherie, przepraszam. - Wyciągnął rękę, by zetrzeć ten hań­biący go ślad. - Nie chciałem...

Liza odsunęła się gwałtownie. Jacques dalej wpatrywał się w jej twarz, obserwując ślady swojej brutalności. Zaklął w du­chu, najpierw po francusku, potem po angielsku. Ukrył twarz w dłoniach i przypomniał sobie zapłakaną twarz innej kobiety, jej opuchnięte usta. Przypomniał sobie też dziką furię, jaka go wtedy ogarnęła, z jaką złością oderwał ojca od służącej i pchnął go na ścianę.

Wraz z tym wspomnieniem wróciły do niego słowa, które wypowiedział wtedy w szale jego ojciec...

- Myślisz, że jesteś lepszy ode mnie - usłyszał wówczas.

- Jestem od ciebie lepszy. I dlatego wyjeżdżam. Wiedział, że zostanie w tym przeklętym domu jeszcze tylko jeden dzień. Po pogrzebie matki opuści go na zawsze.

- Dobrze, możesz sobie odejść. Zostaw mnie i całe dziedzic­two. Ale nie zmienisz tego, kim jesteś, jaki jesteś. Zawsze bę­dziesz Jacquesem Gastonem, moim synem. Owocem mojego nasienia. Tak, mój chłopcze. To moje nasienie dało ci tę ładną twarz i silne ciało, które panie tak bardzo lubią. I to moje nasie­nie dało tę mroczność twojej duszy.

Jacques puścił koszulę ojca i pozwolił mu paść na podłogę.

- Może i jestem do ciebie podobny, ale na pewno nie jestem taki jak ty. Nigdy taki nie będę.

Etienne Gaston wybuchnął śmiechem. Spojrzał w górę na Jacquesa.

- Tak myślisz? - Otarł krew z warg i uśmiechnął się. - Po­patrz na siebie. Masz zaledwie szesnaście lat, a już widać w tobie temperament Gastonów. Matka cię rozpieszczała i na pewien czas uśpiła tę tkwiącą w tobie mroczność, ale nawet ona nie mogła jej usunąć na zawsze. Nic się nie da zrobić. Ona wciąż w tobie jest. mój chłopcze. Zapamiętaj moje słowa. Ona, tak samo jak ja, jest częścią ciebie.

Jacques potrząsnął głową i odpędził od siebie to przykre wspomnienie. Ojciec miał rację. Ta mroczność była jego częścią, tak jak przepowiedział. Zresztą on sam też o tym wiedział. Ileż to razy czuł jej obecność, wstrząsany paroksyzmami gniewu? Zresztą czy przed chwilą nie dała o sobie znać? Przecież tylko ona mogła sprawić, że był taki brutalny.

Znów spojrzał na twarz Lizy. Ujrzał w jej oczach strach i od­razę.

- O Boże, Lizo. Przepraszam cię. Bardzo cię przepraszam. Zasmucona Liza prawie nie słyszała jego słów. Odwróciła się i próbowała uspokoić swój oddech. Wiedziała, że przegrała. Cał­kowicie. Przecież teraz już nigdy nie przekona go, że nic dla niej nie znaczy. Po tym jak na zwyczajny pocałunek zareagowała w taki sposób, nigdy jej nie uwierzy.

- Twoje usta. Twoje piękne usta. - Chciał znów jej do­tknąć, ale cofnął rękę. - Przysięgam, że nie chciałem zrobić ci krzywdy.

Wciąż wstrząśnięta własnym zachowaniem, Liza musnęła czubkiem języka kącik ust, potem dotknęła bolącego miejsca opuszkiem palca. Zarumieniła się. widząc plamkę krwi. Zrobiło jej się wstyd, że właściwie się na niego rzuciła.

- Przepraszam - rzekł znowu.

- Nie przejmuj się - mruknęła, zła na niego i na siebie. - Nic się nie stało. Oboje straciliśmy nad sobą panowanie. Chciałabym zapomnieć, że to się w ogóle stało.

- Ja na pewno nie zapomnę. To niemożliwe. Zachowałem się jak dzikus.

Ja też, pomyślała Liza. Pragnęła się zapaść pod ziemię.

- A więc postawiłeś na swoim, tak? - powiedziała. Była zbyt na siebie samą zła, by zauważyć jego cierpienie. - Chciałeś mi udowodnić, jakim wspaniałym jesteś kochankiem. Miałeś zamiar zmusić mnie, żebym przyznała, że nie spotkałam jeszcze kogoś takiego. Dobrze, przyznaję, Jacques. Z nikim nie czułam tego, co z tobą. Pewnie już zawsze tak będzie. Jesteś zadowolony? Cieszysz się, że jesteś takim niezapomnianym kochankiem? Cie­szysz się?

- Lizo...

Przerwał mu błysk latarki i stukanie w szybę.

- Policja.

Jacques otworzył okno od swojej strony i wpuścił do auta chłodne powietrze oraz tańczące płatki śniegu.

- Macie państwo jakiś problem z samochodem? - spytał po­licjant, spoglądając najpierw na Jacquesa, potem na Lizę.

- Nie. Po prostu trochę za ostro wzięliśmy ostatni zakręt - wyjaśnił Jacques.

Policjant obejrzał dokładnie wnętrze wozu, potem jego wzrok spoczął na skaleczonej ręce Jacquesa.

- Trochę się przy tym poobijaliśmy - wyjaśniła spokojnie Liza.

- Lepiej zapnijcie państwo pasy i jedźcie wolniej. Prognozy mówią, że do rana spadnie co najmniej piętnaście centymetrów śniegu.

- Dziękujemy panu. Będziemy uważać.

Policjant zasalutował uprzejmie i wrócił do swego samo­chodu.

Chwilę później Jacques wjechał z powrotem na szosę. Panu­jącą we wnętrzu auta ciszę przerywało tylko szuranie wyciera­czek. W powietrzu było jednak aż gęsto od powstrzymywanych uczuć i nie wypowiedzianych słów.

Liza otuliła się płaszczem i siedziała w milczeniu. Nie była pewna, czy się cieszyć, czy smucić, że Jacques nie próbuje już jej uwodzić.

Dopiero teraz, kiedy opanowała już swoje emocje, zrozumia­ła, jak zły jest na siebie Jacques, że stracił nad sobą panowanie. Czuła, że cierpi, i cierpiała wraz z nim. Nie musiał jej mówić, że ten dziki pocałunek wywołał w nim jakieś bolesne wspomnie­nia. Przerażenie, które zobaczyła na jego twarzy, powiedziało jej, że to, co się stało, wiązało się w jakiś sposób z mrocznością, którą, jak twierdził, nosił w sobie.

Po dwudziestu minutach wjechali na parking. Jacques zatrzy­mał mercedesa obok jej auta i wyłączył silnik. Odwrócił się ku niej, patrzył na nią swymi bursztynowymi oczami, ale na jego twarzy nie było śladu uśmiechu.

- Wiem, że możesz mi nie ufać, szczególnie po tym, co zrobiłem. Chciałbym jednak, żebyś przenocowała w mieszkaniu Aimee i Petera. Jazda podczas zamieci jest bardzo niebezpieczna - mówił dalej. - Jest kilka wolnych pokoi i obiecuję ci, że jeśli zostaniesz, nic ci z mojej strony nie grozi.

Ból i złość na samego siebie, którą usłyszała w jego głosie, sprawiła jej ogromną przykrość.

- Nie boję się ciebie, Jacques.

- A powinnaś. Popatrz, co ci zrobiłem. - Przez chwilę wpa­trywał się w jej usta, potem odwrócił głowę. - Przepraszam cię, Lizo. Nie chciałem cię skrzywdzić.

- Nie skrzywdziłeś mnie, Jacques. Nie mógłbyś skrzywdzić ani mnie, ani żadnej innej kobiety - w każdym razie nie celowo. Ty kochasz kobiety. Wszystkie - dodała, próbując dowcipem poprawić mu humor. Na próżno. Jacques nadal był tak samo ponury. - To po prostu nie leży w twojej naturze, by zrobić krzywdę mnie czy jakiejś innej kobiecie.

- Tak sobie zawsze mówiłem. Dziś okazało się, że jest ina­czej. Boże, ależ ty musisz mnie nienawidzić - westchnął i wie­rzchem dłoni potarł powieki.

Liza chwyciła go za ręce, zmusiła, by znów na nią spojrzał. Pogładziła delikatnie jego skaleczone palce.

- Nie nienawidzę cię, Jacques. Nigdy nie będę mogła cię nienawidzić.

Jego oczy zasnuły się wilgotną mgiełką.

- Wobec tego powiedz mi, co do mnie czujesz, Lizo. - Kiedy nie odpowiadała, zacisnął mocno palce na jej rękach. - Powiedz mi, Lizo. Proszę.

- Kocham cię - przyznała.

Wiedziała, że nie ma sensu kłamać, skoro jej ciało i tak już zdradziło mu prawdę.

Jacques na moment mocno zacisnął powieki. Liza poczuła dreszcz, jaki przeszył jego ciało. Kiedy znów na nią spojrzał, jego oczy błyszczały pożądaniem.

- Marzyłem, żebyś znów to powiedziała. Pragnąłem cię na­wet wtedy, kiedy wmawiałem sobie, że cię nienawidzę, bo ode mnie odeszłaś. Nigdy nie spotkałem takiej kobiety jak ty. Tak strasznie za tobą tęskniłem, ma cherie.

- Ja też.

- Pragnę cię, Lizo.

Jej serce zadrżało z radości. Ileż to razy marzyła, by powie­dział jej, że jej pragnie, że ją kocha. Nie, chwileczkę. Nie po­wiedział, że ją kocha. W każdym razie jeszcze nie tym razem. Ale na pewno wkrótce to nastąpi.

Jacques przyciągnął ją do siebie, szepnął coś po francusku i zaczął leciutko, delikatnie, czule całować. Pieścił wargami jej oczy, policzki, usta. Jakby chciał wymazać złe wspomnienie tamtego dzikiego pocałunku. Liza wtuliła się w niego, poddała oszałamiającej przyjemności bycia po prostu w jego ramionach.

- O, Lizo - wyjąkał z trudem. - Ileż my czasu straciliśmy. Nie traćmy go już więcej.

Nie. Ona też nie chciała już tracić czasu. I tak straciła przecież trzy lata. Trzy lata, które mogli i powinni spędzić razem. Posta­nowiła powiedzieć mu prawdę. Że jest ojcem jej syna.

- Jacques, ja... Musimy porozmawiać.

Z jękiem wypuścił ją z objęć i zaczerpnął powietrza.

- Porozmawiamy w mieszkaniu. Choć bardzo cię pragnę, nie będę się z tobą kochał na przednim siedzeniu auta - oznajmił i włączył silnik.

- Do...dokąd jedziesz?

- Z powrotem do mieszkania Petera i Aimee.

- Nie mogę, Jacques. Muszę wracać do domu. Jacques zmarszczył brwi.

- Dlaczego? Możesz dziś spędzić tam ze mną noc. Jutro pojedziemy do ciebie po rzeczy.

- Rzeczy? - powtórzyła oszołomiona.

- Tak. Ponieważ będę tu jeszcze tylko przez tydzień, miałem nadzieję, że zechcesz go ze mną spędzić.

Marzenia, na które z taką nieśmiałością sobie pozwoliła, legły w gruzach.

- Rozumiem, że mówiąc o czasie, któryśmy zmarnowali, miałeś na myśli to, że nie wznowiliśmy naszego romansu zaraz po twoim przyjeździe do Chicago.

- Tak, oczywiście - przyznał z westchnieniem. - Jednak ma­my przed sobą cały tydzień. Będę tu do Bożego Narodzenia.

Lizie nagle zrobiło się zimno. Odsunęła się od Jacquesa i otu­liła płaszczem.

- A potem?

- A potem będziemy starali się jak najczęściej spotykać. By­wam w Chicago co najmniej raz w roku. - Jacques zmrużył oczy. - Co ci jest, Lizo? Mówiłaś, że mnie kochasz, a nie tego Jacka. A jednak...

- Nigdy nie mówiłam, że nie kocham Jacka.

Jacques mocno zacisnął wargi. Na jego policzku nerwowo drgał mięsień.

- Kochasz go? - prawie krzyknął.

- Tak. Kocham.

- Mam ci uwierzyć, że kochasz nas obu?

- To prawda.

Jacques odwrócił się od niej, chwycił kierownicę i zaklął.

- To będziesz musiała wybrać. Nie będę się tobą dzielił, Lizo. Ani na moment. Albo kochasz mnie albo jego.

Serce Lizy waliło jak oszalałe. Powiedz, że mnie kochasz. Po­wiedz, że chcesz, byśmy byli razem zawsze, a nie tylko czasami, modliła się w duchu. Nie powiedział jednak żadnej z tych rzeczy.

- Jeśli muszę wybrać, to wybieram Jacka - powiedziała w końcu.

Jacques zaklął.

- Dlaczego? Nie ofiarował ci pierścionka. Nawet spotykałaś się z Carstairsem, choć go rzekomo kochasz. Nie wybrałaś go zatem dlatego, że on proponuje ci małżeństwo, a ja nie.

- Nie, nie dlatego.

- A więc dlaczego? Dlaczego wybierasz jego, a nie mnie? Zabolała ją rozpacz, jaką słyszała w jego głosie. Z trudem przełknęła ślinę.

- Bo daje mi tę jedną rzecz, której ty nie chcesz czy nie możesz mi dać, Jacques. Daje mi swoją miłość.

- Zależy mi na tobie, Lizo. Liza pokręciła głową.

- To za mało, Jacques. Chcę, żebyś mnie kochał. Na tyle, by mi zaufać i wierzyć, że możemy zbudować sobie wspólne życie.

Widząc jego minę, zrozumiała, że przegrała. Jeszcze zanim cokolwiek powiedział.

- Wobec tego idź do swojego Jacka, cherie, bo ja nie mam w sobie miłości, którą mógłbym dać tobie czy komukolwiek innemu.

Słysząc dzwonek telefonu Jacques jęknął i naciągnął podusz­kę na swoją bolącą głowę. Człowiek, który był autorem powie­dzenia o topieniu smutków, najwyraźniej nigdy sam tego nie spróbował. Jacques, po czterdziestu ośmiu godzinach intymnej przyjaźni z butelką whisky, nie czuł się ani odrobinę lepiej. Na­wet gorzej, jeśli to w ogóle możliwe.

- Bogu dzięki - mruknął, kiedy telefon w końcu przestał dzwonić.

Odrzucił poduszkę i spróbował usiąść. Skrzywił się, kiedy kolejna fala bólu przeszyła mu głowę. Ten Amerykanin, bo na pewno był to Amerykanin, który twierdził, że „co z oczu, to i z serca", też nie miał pojęcia, o czym mówi. Bo choć nie widział Lizy od czterech dni, ani razu nie był w stanie zamknąć oczu, żeby nie ujrzeć jej twarzy.

I przez cały czas zastanawiał się, czy jest z Jackiem.

Cholera. Znał dziesiątki kobiet, z wieloma się kochał. Prze­cież to niemożliwe, by jedna kobieta tak mu nie dawała spokoju. Nie jemu. Nie Jacquesowi Gastonowi. Kochał kobiety. Wszystko w nich kochał. Sposób, w jaki pracuje ich umysł, ich ciało, tak różne od ciała mężczyzny. Wygląd, zapach, dotyk. I uwielbiał się z nimi kochać. Tylko że teraz wszystko się nagle zmieniło. Jedyną kobietą, której pragnął, była Liza. A myśl, że mógłby kochać się z kimś innym niż ona, zupełnie go nie cieszyła.

Ani trochę.

Niespodziewane zaproszenie na kolację ze strony Melanie Stevens też nie pomogło. Zrozumiał, jak bardzo wpadł, kiedy po kolacji odrzucił jej wspaniałomyślną propozycję. To wtedy po­stanowił zaprzyjaźnić się z butelką whisky.

To też mu nie pomogło. Nic mu nie pomagało. Ani praca, ani inne kobiety, ani nawet morze alkoholu. Wciąż czuł ten bolesny skurcz w piersi. Jak uda mu się przeżyć to przyjęcie, nie łamiąc karku chłopakowi Lizy? Jak powstrzyma się, by nie błagać jej, by z nim została, oferując jej więcej niż powinien?

Telefon znów zaczął dzwonić. Tym razem Jacques podniósł słuchawkę. Nagły ruch sprawił mu jeszcze większy ból.

- Tak - warknął przez zaciśnięte zęby.

- Dzień dobry panu, mówi Mary Ellen z biura pani O'Malley - zaświergotał wesoły damski głosik. - Chciałam tylko panu przypomnieć o wywiadzie, który ma się odbyć dziś o piętnastej trzydzieści w siedzibie fundacji Gallagherów.

Nie, nie może znów spotkać się z Lizą. Jeszcze nie dziś. Najpierw musi odzyskać panowanie nad sobą i swoimi uczu­ciami.

- Dziękuję za przypomnienie, ale proszę powiedzieć pani O'Malley, że nie będę mógł przyjść. Jestem pewien, że da sobie radę beze mnie.

- Ależ proszę pana, pan musi tam być.

- Dlaczego?

- Bo to wywiad dla lokalnej gazety. Chcą porozmawiać z pa­nem i panią O'Malley. Chcą zrobić reportaż o tym, jak razem zajmujecie się dziećmi.

Jacques westchnął głęboko. Przypomniał sobie, że już dawno go o tym informowano. Wtedy uważał to za bardzo korzystne dla fundacji Petera i Aimee. Kiedy zaproponowano, by udzielił dzieciom lekcji malarstwa, zgodził się. Jego motywy jednak zupełnie nie były altruistyczne. Wiedział, że da mu to jeszcze jedną okazję, by spędzić czas z Lizą.

- Panie Gaston? Słyszy mnie pan?

- Tak, słyszę.

- Co mam powiedzieć pani O'Malley?

- Proszę powiedzieć, że będę o piętnastej trzydzieści. Jacques odłożył słuchawkę i poczłapał do łazienki. Jeśli jest na tym świecie sprawiedliwość, Liza na pewno czuje się tak samo nieszczęśliwa jak on, pomyślał.

Nie wygląda ani trochę na nieszczęśliwą, przyznał Jacques. Siedział przy stoliku, pracował z jakąś pięciolatką, lecz przez cały czas spoglądał na Lizę. Nie mógł sobie znaleźć mie­jsca, więc postanowił przyjść wcześniej i zająć się grupką przyszłych Picassów. Liza jednak w ogóle nie patrzyła w jego stronę.

On zaś nie mógł oderwać od niej oczu. Miała na sobie czer­wony zamszowo-skórzany kostium i zamszowe kozaki i była uosobieniem wszystkich bożonarodzeniowych marzeń.

Kiedy zaśmiała się i nachyliła do jakiegoś ciemnowłosego chłopca, miękki zamsz napiął się na jej pośladkach. Jacques westchnął głęboko i zacisnął powieki, by odpędzić natrętne ero­tyczne myśli. Marzył, by zerwać z niej ten zamsz i odsłonić kryjącą się pod nim czerwoną koronkę.

- Panie Jacques, nic panu nie jest? - spytała mała blondyneczka, którą powinien się zajmować.

- Nie, nic, ma petite. Czemu pytasz?

- Bo miał pan taką śmieszną minę. Jacques uszczypnął małą leciutko w nos.

- Bo mam śmieszną twarz.

Dziewczynka zaśmiała się i wróciła do pracy nad obrazkiem. A Jacques zajął się obserwowaniem Lizy.

- Pani Lizo, niech pani popatrzy, co narysowałam - zawołała płowowłosa dziewczynka siedząca przy sąsiednim stoliku. - To choinka.

- Przepiękna - oceniła Liza.

- Proszę spojrzeć na mój rysunek - dopominała się mała pracująca pod okiem Jacquesa.

Liza odwróciła się i jej wzrok na moment padł na Jacquesa. Spuściła szybko oczy i stanęła obok dziewczynki.

- Co my tu mamy, Tori?

- Ja też narysowałam choinkę. I rodzinę. Widzi pani, tu jest mama, tata i mała dziewczynka. Moja mama mówi, że Boże Narodzenie to święto rodzinne.

Uśmiech zniknął z twarzy Lizy. Posmutniała.

- Podoba się pani mój rysunek?

- Jest piękny - powiedziała cicho Liza i zmusiła się do uśmiechu. - Mamie i tacie też na pewno się spodoba.

Jacques pragnął natychmiast wziąć ją w ramiona. Ograniczył się tylko do dotknięcia jej ręki.

- Lizo, dobrze się czujesz?

- Dobrze, dziękuję - odparła chłodno i odsunęła się od niego

- Uważam, że powinniśmy porozmawiać.

- Nie wydaje mi się to konieczne, Jacques. Tamtego wieczoru wszystko już sobie powiedzieliśmy. A teraz wybacz. Widzę, że przyszedł już ten dziennikarz. Chcę szybko skończyć tę rozmo­wę, bo mam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia.

Un, deux, trois...

Jacques zacisnął zęby i zaczął liczyć do dziesięciu. Choć z natury gwałtowny i impulsywny, przez następne pięćdziesiąt minut przejawiał taki spokój, że mógł być z siebie dumny. Od­powiadał na pytania, pozował z dziećmi do zdjęć, wygłosił krótki wykład o malowaniu akwarelami. Słuchał, jak Liza opowiada o zasługach fundacji Gallagherów i celach dobroczynnego przy­jęcia. Dodał kilka własnych uwag.

Kiedy ta męcząca impreza dobiegła wreszcie końca, Jacques zdecydował się na ostateczny ruch. Liza najwyraźniej chciała trwałego związku. To, co czuje do tego Jacka, nie jest takie silne, bo inaczej nadal by go nie kochała. Postawiona przed wyborem, zgodzi się może na to, co jej zaproponuje. Nie może zaoferować jej miłości. Nawet gdyby był zdolny do tego uczucia, już dawno przysiągł sobie, że nigdy nie zaryzykuje ewentualnych reperku­sji. Nawet z Lizą.

Nie. Nie może dać jej miłości, ale może zaproponować jej swe pożądanie i wierność. To i tak olbrzymi krok naprzód. Chciał za­oferować coś stałego. Miał nadzieję, że jej to wystarczy.

Podszedł do niej, kiedy fotograf zaczął pakować swój sprzęt.

- Czy mogę zaprosić cię na herbatę?

Liza zawahała się, a on nagle poczuł się niepewnie. W zde­nerwowaniu wsunął ręce do kieszeni. Co za idiotyczna sytuacja. Rozmowy z kobietami nigdy nie sprawiały mu problemu. No, tak, ale nigdy nie spotkał takiej jak Liza.

- Proszę cię, Lizo - mówił mimo to. - Bardzo chcę z tobą porozmawiać.

- Dobrze. Wezmę tylko swoje rzeczy.

- Proszę pani - powiedziała, podchodząc do nich nauczy­cielka dzieci. - Jakiś pan chce się z panią widzieć. Ten przystoj­ny, tam przy drzwiach.

Jacques spojrzał na mężczyznę, potem na Lizę. Rozpromie­niła się. Oczy jej rozbłysły. Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Jacques poczuł zazdrość i gniew, ale, co gorsza, także ból. A więc nie kłamała. Naprawdę kocha tego drugiego męż­czyznę. Coś w nim umarło.

- Jacques, ja... Nie gniewasz się? To...

- Nie ma czego wyjaśniać. Idź. To nic ważnego. Liza zawahała się.

- Myślałam...

- Lizo - zawołał mężczyzna i pomachał jej ręką.

- Idź - rzekł Jacques. - Niech twój przyjaciel nie czeka. Jacques z kolei stał jak wmurowany. Patrzył, jak Liza biegnie ku temu mężczyźnie, rzuca mu się w ramiona, a on unosi ją do góry. Potem podbiegł do nich jakiś mały chłopczyk i cała trójka ściskała się i śmiała.

Wtedy nie mógł już dłużej patrzeć, nie mógł znieść miłości błyszczącej w ich oczach. Obrazu idealnej rodziny, jaki tworzyli.

Pomknął do bocznego wyjścia i ledwo dobiegł do toalety. Zgięty wpół, długo wymiotował.

Oczywiście można za to winić alkohol, mówił do siebie, przyglądając się w lustrze swojej wymiętej, ziemistej twarzy. Ale to nie wina alkoholu, przyznał, oblewając się lodowatą wodą. To przez Lizę i świadomość, że choć nie utracił jej jeszcze zupełnie, to jednak pozwolił jej odejść.

Kiedy myślał, że nie pragnie więcej, mógł ją ścigać, próbować uwieść, namawiać na romans. Nawet kiedy tego popołudnia ob­serwował ją zajmującą się dziećmi, był pewien, że wystarczy jej

romans. Dopiero kiedy ujrzał ją z tym mężczyzną i jego syn­kiem, zrozumiał, że Liza nigdy nie przystanie na to, co on może jej zaoferować.

Przycisnął mocno zwiniętą pięść do piersi. Czuł się, jakby ktoś wyrwał mu serce. Bo tak było. Wyrwała mu je Liza O'Mal­ley. A on jej jeszcze w tym pomógł.

Wstrząśnięty tą myślą, chwycił za brzeg umywalki. Wydawa­ło mu się, że jest taki sprytny, że może bawić się w miłość, bo nigdy nie straci serca. Nawet romansując z Lizą był przekonany, że nic nie ryzykuje. Przecież cały czas jej powtarzał, że może jej dać tylko swoją namiętność.

Ale namiętność, kiedy się kończyła, nigdy nie była powodem takiego cierpienia. Nic nigdy tak go nie bolało.

Nie umiał nazwać tego, co czuł do Lizy. Bał się zbadać to zbyt dokładnie. Wiedział tylko jedno - zbyt mu na niej zależy. I dlatego nie ma wyboru.

Dla dobra ich obojga musi odejść.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Edwardzie. - Liza objęła przystojnego blondyna. - Co ty tu robisz?

- Ej, mała siostrzyczko, czy to ładnie tak witać starszego brata?

Liza poklepała brata po ramieniu.

- Ty idioto, może nie zauważyłeś, ale nie jestem już taka mała.

- Mama mówi, że to nieładnie się przezywać.

- Twoja mama ma rację - zwróciła się do bratanka Liza, udając zawstydzoną. - A, właśnie, gdzieście ją zgubili?

- Elise jest w toalecie. Zmienia Mandy pieluszkę. Słyszeli­śmy sam koniec twego przemówienia. Niezłe, siostruniu. Napra­wdę niezłe. Jestem z ciebie dumny.

- Dzięki - odparła zarumieniona Liza.

- Nie chciałem wystraszyć twego przyjaciela.

- Przyjaciela?

- Tego wysokiego faceta, z którym rozmawiałaś. Wyglądał na bardzo tobą zainteresowanego. Czyżby to był Robert Carstairs? Wcale mi nie pasuje do obrazu arystokraty.

Liza zupełnie zapomniała o Jacquesie. Odwróciła się, ale jego już nie było.

- Nie, to nie był Robert. Już się nie spotykamy. No to po­wiedz - powiedziała, zmieniając temat, by nie dać mu okazji do dalszych pytań. - Co tu robicie?

Edward zawahał się. Na moment zmarszczył brwi.

- Pomyśleliśmy sobie, że zorganizujemy sobie z tobą i Jac­kiem wcześniejsze bożonarodzeniowe przyjęcie. Mama mówi, że w tym roku nie przyjeżdżasz na święta.

- Mam teraz bardzo dużo pracy. Organizujemy ogromne przyjęcie na cele dobroczynne. Poza tym to nasze pierwsze świę­ta w nowym domu. W zeszłym roku mieszkaliśmy jeszcze w dawnym mieszkaniu. Chcę, żeby Jack obudził się w Boże Narodzenie w swoim własnym łóżku i pobiegł do choinki, zo­baczyć, co przyniósł mu Święty Mikołaj. Chcę, żeby, tak jak ja i ty, na zawsze zachował te wyjątkowe wspomnienia z dzieciń­stwa. - Jednak, w głębi duszy, miała nadzieję, że może i Jacques stanie się częścią tych wspomnień. - Przyjedziemy za to po świętach - dodała z uśmiechem.

- Wiem. Ale nas już tam nie będzie. Dlatego przyjechaliśmy. Postanowiliśmy wyruszyć wcześniej i najpierw zatrzymać się u ciebie. Nie masz nic przeciwko temu?

- Przeciwko? Jestem zachwycona - zapewniła go Liza.

I rzeczywiście była. Kochała swą rodzinę i była z nią bardzo zżyta. Choć nie pochwalali jej decyzji, by nie mówić Jacquesowi o ciąży ani jej nie rozumieli, byli po jej stronie.

- Czy nasza obecność przez dzień czy dwa nie narobi za dużo zamieszania w twoim życiu?

- Zamieszania? - powtórzyła Liza.

Edward wzruszył ramionami i zajął się rozwiązanym sznuro­wadłem swego synka.

- No, wiesz, w twoim życiu towarzyskim.

Liza zmarszczyła brwi. Podejrzewała, że za tą wizytą coś się kryje. Już chciała go o to zapytać, kiedy mały Eddie rzucił się ku drzwiom.

- Mama! Tu jesteśmy!

Liza spojrzała na idącą ku nim bratową. Obok niej dreptała jej mniejsza, ciemnowłosa kopia.

- Lizo, wyglądasz cudownie. Choć to właściwie nic nowego.

- Tak się cieszę, że was widzę - powiedziała Liza, przytula­jąc bratową.

- Ja też. - W oczach Elise pojawiły się figlarne ogniki. Od­sunęła się odrobinę i spojrzała na Lizę. - No, mów. Czy to pra­wda, co mówi mama? Znowu spotykasz się z tą kanalią, Gasto­nem?

Edward jęknął i ukrył twarz w dłoniach.

- Co to jest kanalia, ciociu Lizo? - zainteresował się cztero­letni Eddie.

- To wścibski starszy brat, który, jeśli mu życie miłe, powi­nien zająć się swoimi sprawami.

Ale jej brat ani myślał zajmować się tylko swoimi sprawami. Wieczorem w jej domu i następnego dnia po kolacji, kiedy dzieci poszły już spać, namawiał, przekonywał, błagał. Kiedy i groźby nie pomogły, poddał się.

- Nie rozumiem cię, Lizo. Jak możesz znów spotykać się z tym człowiekiem i nie powiedzieć mu, że jest ojcem twojego syna!

- Nie gniewaj się, Edwardzie, ale to naprawdę nie twoja sprawa.

- Gów...

- Edwardzie. Umówiliśmy się, że nie będzie brzydkich słów - przypomniała mu żona. - Zapomniałeś, że w zeszłym tygodniu wezwano cię do szkoły, bo mały Eddie zaczął powtarzać to twoje ulubione słówko?

Edward zarumienił się i zacisnął usta.

- Popełniłaś błąd, nie mówiąc Gastonowi nic trzy lata temu, kiedy zaszłaś w ciążę. Teraz popełniasz kolejny, nie informując go, że ma syna - zwrócił się znów do siostry.

- Możliwe. Ale to mój błąd, Edwardzie, nie twój. Edward, wściekły, spacerował po pokoju. Starszy od Lizy o pięć lat zanim zakochał się w swojej żonie, był takim samym kobieciarzem jak Jacques. I w dodatku twierdził, że do końca życia pozostanie kawalerem. Teraz, po ślubie, całą swoją energię poświęcił odgrywaniu roli dobrego męża. Najwidoczniej małżeń­stwo tak mu się spodobało, że zapragnął tego samego dla swojej siostry.

- Uwierz mi, gdyby Elise urodziła moje dziecko, na pewno chciałbym o tym wiedzieć.

- Urodziłam twoje dziecko, kochanie. Nawet dwoje - przy­pomniała mu Elise.

- Tak. Ale dopiero po ślubie. - Edward złożył ręce na piersi i stanął przed fotelem, na którym siedziała Liza. - Mężczyzna ma prawo wiedzieć, że jest ojcem i ma syna.

- Pomoc w poczęciu dziecka nie czyni z mężczyzny ojca - odparła Liza. I nie sprawia, że będzie je kochał, dodała w duchu.

- Nie. Ale trzeba przynajmniej dać mu możliwość wyboru. Brat miał rację. Jacques ma prawo zdecydować, czy chce być ojcem, przyznała Liza. Bardzo się jednak bała, że wiedząc o swo­im ojcostwie, mimo wszystko odrzuci swego syna.

Następnego dnia po południu Liza pożegnała brata i jego rodzinę. Kiedy zamknęła za nimi drzwi, słowa Edwarda wciąż dźwięczały jej w głowie.

Jacques zasługuje na to, by znać całą prawdę, powtarzała sobie w duchu. Zresztą tamtego wieczoru po przyjęciu omal mu o wszystkim nie powiedziała. W jej oczach pojawiły się łzy. kiedy przypomniała sobie tamtą straszną noc i jaką idiotką była, myśląc, że Jacques mógłby ją kochać. Uzbrojona w jego miłość, pokonałaby dręczące go widma, pomogła mu je zwalczyć. Ale on jej nie kochał. Tamtego wieczora znów się o tym przekonała.

Czując ten dobrze jej już znany ból, odsunęła się od drzwi i weszła do pokoju syna. Podniosła z podłogi misia i położyła go obok śpiącego dziecka. Z dumą i miłością odgarnęła ostroż­nie blond loczki z jego czoła i delikatnie pocałowała Jacka. To była rozsądna decyzja. Swoje uczucia mogła zaryzykować, ale syna nigdy.

Słysząc dzwonek telefonu, otarła oczy i na palcach poszła do kuchni.

- Halo.

- Liza? Tu Aimee.

- Aimee! Jak się masz?

- Dobrze. Gruba, ale zdrowa. Wyglądam, jakbym połknęła piłkę.

Liza parsknęła śmiechem. Cieszyło ją szczęście przyjaciółki.

- Wszystkie kobiety w ciąży tak wyglądają.

- To samo mówi ten lekarz, do którego Peter każe mi ciągle chodzić.

- A jak się miewa nasz potwór? - spytała Liza, używając określenia, którym kiedyś, przed laty, nazwała męża Aimee.

- Potwornie, bo ten lekarz zgodził się ze mną i pozwolił mi podróżować. Jestem zaledwie w piątym miesiącu, więc spokoj­nie możemy się gdzieś wybrać. Poza tym chcę, żeby Sara cieszyła się śniegiem w czasie świąt.

- Więc dokąd jedziecie?

- Do Chicago.

- Do Chicago?

- Tak. Lekarz mówi, że spokojnie możemy jechać. Przyje­dziemy wcześniej, żeby być na przyjęciu.

- Aimee. Mon amie. Jak to miło cię słyszeć. Dobrze się miewasz?

- Daj sobie spokój z tą gadką, Gaston. Coś ty zrobił mojej przyjaciółce?

Jacques wytarł ręce w ręcznik i przyglądał się skończonemu popiersiu córki Aimee. Po tym. jak zobaczył Lizę z tamtym mężczyzną i jego dzieckiem, wrócił do domu i pogrążył się w pracy. Musiał przyznać, że nie na wiele się to zdało. Ból nie ustępował.

- Rozumiem, że masz na myśli Lizę.

- Oczy wiście, że mam na myśli Lizę. Jacques, co się dzieje? Opowiadała z podnieceniem o pracy związanej z organizacją przyjęcia i o tym, jak znakomicie sprzedają się bilety, ale wyczu­łam, że w głębi duszy bardzo jest nieszczęśliwa.

Jacques podszedł do okna i spojrzał na zasypane śniegiem miasto. Nagie drzewo ugięło się pod wpływem nagłego podmu­chu wiatru. Przypominało mu jego samego i to, co czuł. Było tak samo jak on żałosne i samotne.

- Zupełnie straciła ochotę do życia.

- Naprawdę? - rzekł, podchodząc do kominka.

- Naprawdę. Jacques, co się stało? Miałam nadzieję, że pra­cując razem, w końcu zdacie sobie sprawę, co naprawdę do siebie czujecie.

Właśnie. Jacques w końcu zdał sobie sprawę, że czuje do Lizy dużo więcej niż powinien i że nie jest to bezpieczne. Już dawno dostrzegłby to niebezpieczeństwo, gdyby nie oślepiło go pożą­danie i pragnienie zemsty. A ponieważ tak mu na niej zależało, nie mógł prosić jej by zechciała dzielić z nim życie. Widział przecież jej twarz, kiedy patrzyła na syna tamtego mężczyzny. Liza chciała mieć dzieci, a on nie mógł jej tego umożliwić.

- Nie wiem, czemu jesteście oboje tacy uparci. Wiesz, na czym polega twój problem, Gaston? - Aimee nie czekała na jego odpowiedź, lecz mówiła dalej. - Boisz się dorosnąć. Udajesz żigolaka. A skończy się to tak, że któregoś dnia się obudzisz i okaże się, że zostałeś sam. Już pora, byś się ustatkował, Jacques.

- To znaczy, co powinienem zrobić, Aimee? - warknął znie­cierpliwiony.

Nie z powodu przemowy Aimee. Przyjaźnili się od lat i zdą­żył się przyzwyczaić do jej wykładów. Poruszyła go jej uwaga, że kiedyś zostanie sam. Przez całe życie był sam. Tak się czuł w tej chwili i taka rozciągała się przed nim przyszłość - samotna, zimna, pusta. Przypominał samotnie rosnące drzewo. Mocno zacisnął palce na słuchawce.

- Uważasz, że powinienem się ożenić? Mieć dwoje dzieci, tak jak ty i Peter?

- Tak. Tak właśnie uważam.

- Wobec tego nie znasz mnie tak dobrze, jak ci się wydaje. Rozczarujesz się, Aimee. Nie mam ochoty na żadną z tych rze­czy. Liza o tym wie. To dlatego postanowiła, jak to wy, Amery­kanie, mówicie, pójść swoją drogą.

Na ułamek sekundy, może dwa, po drugiej stronie zapanowała cisza.

- Jacques, ja...

- Twoja gospodyni mówiła, że ty i Peter przyjeżdżacie w so­botę wieczorem, aby zdążyć na przyjęcie. Chcesz, żebym odebrał was z lotniska?

- Nie. Damy sobie radę. Weźmiemy taksówkę. I możesz spać w naszej sypialni. Pani Gunnerson przygotuje nam któryś z po­koi gościnnych.

- Dobrze - zgodził się Jacques, lecz wcale nie miał zamiaru korzystać z ich małżeńskiej sypialni. To on przeniesie się do pokoju gościnnego.

- Jacques, chcę ci jeszcze o czymś powiedzieć.

Jacques wziął do ręki pogrzebacz i czekając na dalszy ciąg przemowy Aimee, przesuwał płonące polana.

- Liza też będzie u nas nocować.

Liza mocno trzymała kierownicę. Zwalniając gaz nacisnęła lek­ko na hamulec i pokonała kolejny zakręt. Nachyliła się do przodu, bo mimo pracy wycieraczek, gęsty śnieg zalepiał przednią szybę.

Niebo było ciemne i zachmurzone. Zanosiło się na długą śnie­życę. Jadąc z tą prędkością ledwo zdąży na przyjęcie. A chciała jeszcze przedtem przywitać się z Aimee.

Wiał w dodatku silny wiatr i na dworze było lodowato. Liza zadrżała i bardziej wzmocniła ogrzewanie.

Na szczęście po przyjęciu nie będzie musiała wracać do do­mu. Choć zarząd bez problemu opłaciłby jej pokój w hotelu, nie chciała wydawać na siebie pieniędzy, które przecież przydadzą się na letni obóz dla dzieci. Teraz, kiedy Aimee i Peter postano­wili przyjechać na przyjęcie, będzie mogła przenocować w ich mieszkaniu. Nie będzie sama z Jacquesem, co, musiała przyznać, byłoby i krępujące, i zarazem zbyt kuszące.

A po tym wieczorze już pewnie nigdy go nie zobaczy. Uświa­domiwszy sobie ten fakt, poczuła w gardle jakąś dziwną suchość. Wrócił też znajomy ból w piersi. Przycisnęła mocno rękę do serca, a w jej oczach pojawiły się piekące łzy. Gdyby tylko….

Nie. Wykrzyczała to słowo w duchu i powstrzymała łzy. Nie może tego zrobić. Nie może grać dalej w tę niebezpieczną grę pod tytułem „gdyby tylko". Wyprostowała się i odsunęła od sie­bie wszelkie myśli o Jacquesie.

Słyszała groźne wycie wiatru. Było jej coraz zimniej. Kiedy zdjęła rękawiczkę i przyłożyła rękę do otworu ogrzewczego, po­czuła lodowaty powiew.

- Wspaniale - mruknęła pod nosem i mocno uderzyła ręką w kierownicę.

Nacisnęła guzik i wyłączyła i tak nie działające ogrzewanie. Tego jej jeszcze brakowało. Burza śnieżna, zepsute ogrzewanie i wieczór w towarzystwie Jacquesa, podczas którego będzie mu­siała się uśmiechać i udawać szczęśliwą, choć w głębi duszy cierpi. Ciekawe, co jeszcze może ją spotkać?

Okazało się, że był to korek przy wjeździe do Chicago. Na miejsce dojechała półtorej godziny później. Wyjęła z bagażnika torbę i szybko wbiegła do budynku. Jadąc windą na górę. cała dygotała. Chyba nigdy w życiu nie było jej tak zimno. Marzyła o gorącej kąpieli.

Drzwi do mieszkania Gallagherów otworzyła sobie kluczem, który w ubiegłym roku dała jej Aimee. Kiedy wchodziła do środka, powitały ją dźwięki Piątej Symfonii Mahlera. Spojrzała najpierw na odtwarzacz, potem na duże panoramiczne okno, przy którym nie tak dawno temu stała wraz z Jacquesem. Obejmował ją wtedy i obsypywał jej szyję gorącymi pocałunkami.

Odpędziła od siebie te wspomnienia i weszła w głąb miesz­kania.

- Aimee? Peter? - zawołała. - Jest tu ktoś?

Powiesiła płaszcz i zastukała do drzwi małżeńskiej sypialni. Kiedy nikt nie odpowiedział, zajrzała do środka.

- Aimee?

Słysząc wodę cieknącą z prysznica w przyległej łazience, za­mknęła drzwi. Dobry pomysł, uznała idąc w głąb mieszkania do pokoju gościnnego, z którego zazwyczaj korzystała. Przyda jej się gorąca kąpiel. Rzuciła torbę i torebkę obok szafy i szybko pobiegła do łazienki.

Uśmiechnęła się, wchodząc do ogromnego jak pokój, wyło­żonego białymi kafelkami pomieszczenia. Zawsze mówiła Ai­mee, że mogłaby w nim zamieszkać czteroosobowa rodzina. Mo­że trochę przesadzała, ale łazienka była wspaniała. Naprzeciwko wanny stała ogromna, wyłożona marmurem toaletka z lustrem. Na niej ustawiono onyksową rzeźbę przedstawiającą parę przy­tulonych kochanków. Na ścianie wisiała kolejna rzeźba - wize­runek nagiej kobiety z kości słoniowej, którą Aimee umieściła w szklanym pojemniku. Wzrok jednak przyciągała przede wszy­stkim ogromna marmurowa wanna, umieszczona tuż pod dacho­wym okienkiem.

To właśnie o tej wannie marzyła. Liza zrzuciła buty i przeszła przez łazienkę. Odkręciła kurki i wrzuciła pełną garść soli ką­pielowej o zapachu gardenii. Upięła włosy i błykawicznie zrzu­ciła z siebie ubranie. Powodowana jakimś impulsem ściemniła światło i zapaliła świece, stojące na wannie i toaletce.

Weszła do parującej, pachnącej kąpieli, włączyła bicze wodne i zamknęła oczy.

Jacques wyszedł spod prysznica, zdjął z wieszaka ręcznik i mocno się nim wytarł. Potem owinął się w pasie ręcznikiem i podszedł do lustra. Sczesał włosy z czoła i przyglądając się swej twarzy, zauważył ciemną szczecinę zarostu. Nie znalazł jednak na toaletce swej elektrycznej maszynki do golenia. Nie było jej też w kosmetyczce.

- Kurczę - mruknął pod nosem. Spodziewając się przyjazdu Aimee i Petera musiał przenieść ją do gościnnej łazienki. I najwyraźniej zapomniał wziąć z powrotem, kiedy Aimee za­dzwoniła z wiadomością, że jednak nie przyjadą.

Kiedy przechodził przez salon, na odtwarzaczu zmieniła się płyta. Pokój wypełniły teraz dźwięki melodyjnej piosenki Nata Kinga Cole'a zatytułowanej ,Będę w domu na święta". Jacques przystanął przed drzwiami do sypialni. Dziwne, nie pamiętał, by je zamykał. Zmarszczył brwi, ale po chwili wzruszył ramionami. W je­go obecnym stanie dziwne było, że w ogóle cokolwiek pamiętał. Nacisnął klamkę, pchnął drzwi i pomaszerował prosto do łazienki.

Dopiero kiedy wszedł do środka, zauważył kupkę damskich ubrań na podłodze i dotarł do niego szum biczy wodnych.

Spojrzał na wannę i zamarł. Serce na moment przestało mu bić. Patrzył na zanurzoną po szyję Lizę. Miała zamknięte oczy, a w kącikach jej ust błąkał się błogi uśmieszek.

Odwróć się i wyjdź, zanim cię zobaczy.

Słyszał, jak jego mózg wydaje ten rozkaz, lecz ciało odmó­wiło posłuszeństwa. Stał w progu jak wmurowany. Wdychał ku­szący zapach gardenii. Próbował przełknąć ślinę, ale jego gardło było jakby wyłożone papierem ściernym. Nie był w stanie my­śleć. Przez chwilę nawet nie oddychał.

Wtedy Liza zmieniła pozycję. Wśród kolorowych, pachną­cych banieczek błysnęły czubki jej piersi.

Jacques poczuł narastające w nim pożądanie. Cofnął się w czasie o trzy lata - do pewnej parnej nocy w Nowym Orle­anie. Do jesiennej ulewy, maleńkiego pokoiku pachnącego gar­deniami, do kobiety, która kusiła go, by zaryzykował.

Jakby wyczuwając jego obecność, Liza otworzyła oczy. Usły­szał, jak próbuje zaczerpnąć tchu, zobaczył w jej oczach przera­żenie. Potem obserwował, jak to przerażenie zmienia się w coś innego, kiedy jej wzrok zsunął się niżej, na wyraźne wybrzusze­nie jego ręcznika. Szybko spuściła głowę.

- Cco tu robisz?

- Zapomniałem maszynki do golenia - odparł, ale nawet nie próbował jej poszukać.

- To bierz ją i wychodź. Zanim... zanim znajdą cię tu Aimee i Peter. - Poruszyła się i znów zatańczyły banieczki na czubkach jej piersi.

Kiedy jego oczy spoczęły na tych różowych pączkach, ogar­nęła go nowa fala pożądania. Jego męskość niecierpliwie sztur­chała ręcznik. Jacques zacisnął powieki. Zacisnął też mocno pięści, powstrzymując się, by nie podejść do wanny, nie uklęk­nąć, nie odgarnąć pachnącej piany z piersi Lizy i nie wziąć w usta jednej z tych sutek. Wstrząsnął nim dreszcz pożądania, silny jak śmiertelna gorączka, której nabawił się przed trzema laty, a na którą nie ma lekarstwa.

- Jacques, proszę.

Otworzył oczy i wpatrzył się w opadające banieczki, w mięk­ką jak płatki kwiatów skórę Lizy. Jej twarz zarumieniona była od gorąca, zielone oczy pociemniały.

- O co prosisz, Lizo? - spytał, zły na siebie, że wciąż tak na niego działa.

- Proszę, żebyś wyszedł, zanim przyjdzie Aimee i Peter - po­wiedziała. Wzięła mydło i zaczęła namydlać nim myjkę.

Nawet sposób, w jaki zadarła do góry nos, podziałał na niego podniecająco. Gdyby nie ból, który coraz mocniej odczuwał w dole brzucha, nawet pewnie by się roześmiał. Można by nawet podejrze­wać, że swatka Aimee namówiła pogodę do współpracy.

- Nie musisz martwić się o Aimee i Petera, Lizo. Nie ma ich tutaj.

Liza uniosła nogę i zaczęła ją namydlać. Jego ciało zesztyw­niało.

- Ale wkrótce będą. Będzie nam obojgu głupio, jeśli cię tu zastaną.

Jej ruchy działały na niego jak zapałka na dynamit.

- Wobec tego nie musisz się martwić, cherie. Bo Aimee i Peter nie przyjadą - udało mu się jakoś wydukać.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Liza rzuciła okiem na Jacquesa. Udawanie obojętności drogo ją kosztowało. Czuła, że powoli przestaje nad sobą panować. Zmusiła się więc, by patrzeć na jego twarz, a nie zachwycać się pięknym, nagim ciałem. Smukłym, odpowiednio umięśnionym, opalonym i pokrytym meszkiem ciemnoblond włosków.

Liza przełknęła ślinę. Pięc minut temu była przemarznięta do szpiku kości. Teraz miała wrażenie, że jej skóra płonie. I nie miało to nic wspólnego z wodą, tylko z Jacquesem i sposobem, w jaki ten mężczyzna na nią patrzył - jak lampart, który wreszcie osaczył swą ofiarę. Uniosła głowę, chcąc mu okazać, że nie czuje się onieśmielona.

- Co to znaczy, że nie przyjadą? - spytała, udając obojętność, której bynajmniej nie czuła.

- Wygląda na to, że w Nowym Orleanie też pada, a tam na południu to rzadkość, więc władze miasta nie umieją sobie dać z tym rady. Zamknięto lotnisko i odwołano wszystkie loty.

Kiedy dotarło do niej pełne znaczenie słów Jacquesa - że spędzą tę noc tylko we dwoje - zacisnęła mocno palce na kostce mydła. Było śliskie, więc wymknęło jej się z ręki i wylądowało na podłodze u stóp Jacquesa.

Potem wszystko potoczyło się jak na zwolnionym filmie.

Jacques spokojnie nachylił się, by je podnieść. Potem spojrzał na nią. Jego bursztynowe oczy przesunęły się z jej piersi przez szyję na usta.

Liza zadrżała. Czując się jak w pułapce, przygryzła dolną wargę. Potem Jacques podniósł sie i zbliżył do niej bezszelestnie, jak lampart, którego jej przypominał. Patrzyła na napięte mięśnie na jego ramionach, na płaski brzuch i wybrzuszoną męskość ukrytą pod ręcznikiem. Pożądanie, które ją ogarnęło, spłynęło ciepłą falą między jej uda.

Kiedy zatrzymał się przy wannie, Liza podniosła wzrok na jego twarz. Kości policzkowe stały się wyraźniejsze, usta, tak zawsze chętne do uśmiechu, zaciśnięte w cienką linię. Widziała, z jakim trudem nad sobą panuje. Spojrzała w jego oczy i zoba­czyła w nich gniew i siłę. A także pożądanie.

Powinno ją to przerazić, ale tylko jeszcze bardziej podnieciło.

- Nie patrz tak na mnie - zażądał.

- Jak?

- Jakbyś mnie pragnęła. Tak samo, jak ja pragnę ciebie. Liza wiedziała, że powinna mu powiedzieć, że się myli, że jest zbyt pewny siebie, ale słowa uwięzły jej w ściśniętym gardle. Była tylko w stanie wpatrywać się w niego, wpatrywać się i przypominać sobie to, co było, wpatrywać się i pragnąć.

Z obawy, że Jacques dostrzeże te uczucia, spuściła wzrok na jego rękę, trzymającą mydło. Była silna, męska, pokryta odci­skami od pracy z marmurem i gliną.

I wtedy przypomniała sobie dotyk tej ręki na swoim ciele. Ujrzała jego palce pieszczące jej piersi, biodra, zanurzające się, wślizgujące się między jej uda. Takie delikatne, a jednocześnie niecierpliwe.

Cała drżąca wyciągnęła rękę po mydło. Stłumiła jęk, kiedy ich palce na moment się spotkały.

Jacques wydał z siebie krótki okrzyk - gniewu czy bólu. Nie zdążyła ochłonąć, kiedy chwycił ją za rękę i ukląkł przy wannie. Mydło z pluskiem wpadło do wody.

Serce waliło jej jak oszalałe. Ze strachu. Z oczekiwania. Z po­żądania.

- Spójrz na mnie, Lizo. Spojrzała.

- Nie mogę dać ci tego, czego pragniesz.

- O nic cię nie proszę.

- A właśnie, że tak! - wykrzyknął gniewnie i zaklął po fran­cusku. Chwycił jej drugą rękę.- Kilka dni temu postanowiłem sobie, że choć raz w życiu zrobię coś szlachetnego. Że cię zosta­wię, pozwolę ci odejść i znaleźć kogoś, kto da ci to, czego pragniesz.

Puścił jej nadgarstki i przesunął dłońmi po jej mokrych ra­mionach i szyi.

- Ale nie dotrzymam tej obietnicy. - Jedną ręką chwycił włosy na jej karku i przyciągnął Lizę do siebie. - Nie da się ukryć, że nie pochodzę ze szlachetnej rodziny.

W jego głosie był gniew i szyderstwo. Spojrzała w jego oczy i zrozumiała, że te słowa skierowane były przeciw niemu samemu.

- Nie mów tak, Jacques. To nieprawda.

- Ależ prawda. Nie mogę się jej wyprzeć. Tak samo, jak nie mogę się wyprzeć, że cię pragnę. Pragnę cię, Lizo. Nie mogę przestać cię pragnąć.

Bicze wodne nadal cichutko szumiały. Woda wirowała wokół jej nagiego ciała, otaczając ją zapachem gardenii jak pajęczyną.

Położyła ręce na jego ramionach, chcąc go odepchnąć. Wie­działa, że powinna to zrobić.

- Powiedz mi, że twoje oczy kłamią, Lizo. Powiedz, że mnie nie pragniesz. Powiedz i spraw, żebym uwierzył.

- Nnie... nie chcę cię - skłamała. - Już ci mówiłam, że ko­cham Jacka - dodała z rozpaczą.

Zesztywniał, jakby otrzymał policzek. Jego oczy rozbłysły gniewem. Zacisnął mocniej palce na jej włosach. Kiedy wygięła szyję, wykorzystał okazję. Przywarł ustami do jej karku, potem przesunął je na brodę. Jęknęła, kiedy chwycił w zęby jej dolną wargę.

Pocałunkiem zdusił jej protest. Całował ją namiętnie, długo, z wprawą świadczącą o dużym doświadczeniu.

Chciała, żeby przestał ją całować. Bała się, że rzeczywiście przestanie. Rozpaczliwie wpiła się palcami w jego ramiona.

- Może i go kochasz - oznajmił z triumfem. - Ale to mnie pragniesz. Mnie, Lizo. Nie jego.

Wsunął język między jej zęby, badał dokładnie wnętrze jej ust. Przestała myśleć, potrafiła tylko czuć.

Otoczyła go ramionami, zanurzyła palce w jego wilgotne włosy i całowała z całą tęsknotą i miłością nagromadzoną przez trzy samotne lata.

- Powiedz mi, że mnie nie pragniesz - rozkazał, odrywając usta od jej warg.

- N...nie mogę. Jack i ja, to nie jest tak, jak myślisz. Nie jesteśmy kochankami. On i ja...

- Nie chcę o nim słuchać. Chcę, żebyś przyznała, że to mnie pragniesz. Mnie. Powiedz to!

- Pragnę cię, Jacques. Kocham cię.

Spojrzał na nią zwycięsko i pomógł jej wstać. Dotykał jej najpierw wzrokiem, potem rękami.

- Zachowaj swoją miłość dla siebie, cherie. Mnie ona niepo­trzebna. Chcę tylko twej namiętności.

I tylko tyle mógł jej dać. Świadomość tego rozerwała jej serce na tysiące maleńkich kawałków. Kochała Jacquesa, zawsze go kochała i zrozumiała teraz, że nigdy nie pokocha nikogo innego. Zamknęła oczy i pozwoliła, by całował jej szyję, ramiona, piersi.

Skoro nie może mieć nic więcej, zadowoli się jego pożąda­niem. Na tę jedną noc, ostatnią, weźmie namiętność, którą on jej ofiarowuje, a potem pozwoli mu odejść. Kiedy wszystko się skończy, pozostaną jej wspomnienia ostatniej spędzonej z nim nocy. To i dziecko, które już jej dał wcześniej, wystarczy. Musi.

Liza przestała oddychać, kiedy usta Jacquesa zsunęły się na jej pępek. Wplotła palce w jego włosy i przyciągnęła jego twarz z powrotem do swojej.

- Jeśli chcesz ode mnie namiętności, to bierz ją, Jacques. Bierz ją teraz... zanim oprzytomnieję.

Jacques objął ją w pasie, przyciągnął do siebie i wziął na ręce. Ociekającą wodą zaniósł do sypialni. Ani na chwilę nie przesta­wał jej całować.

Odrzucił kapę na podłogę. Położył Lizę na łóżku. Atłasowa pościel była chłodna, ale jej rozpalone ciało nawet tego nie czuło. Silne ręce Jacquesa gładziły jej piersi, muskały biodra, pieściły uda. A gorące usta zdawały się być wszędzie.

Tego było za wiele. Za mało. Posuwał się zbyt szybko. Za wolno. Kiedy rozsunął jej uda i wsunął w nią palec, krzyknęła.

Zdusił jej jęk ustami. Kiedy uniósł głowę, wygięła się pod nim w łuk. Czuła, że umrze, jeśli nie poczuje go w sobie.

- Szybciej, Jacques. Szybciej - zażądała.

- Jeszcze nie. Nie jesteś gotowa.

- Jestem. Naprawdę jestem.

Zerwała ręcznik okrywający jego biodra i sięgnęła po jego męskość.

- Nie - mruknął, powstrzymując jej rękę. Oddychał ciężko jak po długim, wyczerpującym biegu. Zacisnął mocno powieki. - Nie dotykaj mnie jeszcze. Zaczekaj chwilę. Tak bardzo cię pragnę. Jeśli mnie teraz dotkniesz, nie będę mógł już dłużej czekać.

- Nie chcę, żebyś czekał - powiedziała i wyswobodziła rękę.

Pieściła aksamitny czubek jego męskości i zachwyciła się, kiedy wstrząsnął nim dreszcz. Zacisnęła wtedy na nim rękę.

Jacques krzyknął coś po francusku, może było to przekleń­stwo, może błaganie. Przewrócił Lizę na plecy, rozłożył jej nogi i wszedł w nią jednym silnym ruchem.

Napełnił ją całą, rozciągnął do granic możliwości. Zobaczyła strach i żal w jego oczach. Kiedy próbował się wysunąć, otoczy­ła go nogami i wciągnęła głębiej. Mocno zacisnęła uda.

- Sorcierel

Diablica.

Oczy mu pociemniały, chwycił ją za biodra i wszedł w nią do końca. Wysunął się trochę i znów zagłębił w jej gorącej, ciasnej wilgotności. I jeszcze raz. I jeszcze.

Czuła wszędzie jego ręce, jego usta, jego zęby. Brał. Ona też. Słyszała uderzanie ciała o ciało, ogłuszały ją ich szybkie, ury­wane oddechy. Czuła zapach gardenii, mydła i seksu.

Chciała, musiała zapamiętać to wszystko. Utrwalić każde do­znanie, każdy dotyk i dźwięk, by delektować się nimi, kiedy Jacquesa już przy niej nie będzie.

Jacques znów uniósł biodra i zaczął poruszać się coraz szyb­ciej. Liza przestała myśleć. Chciała i mogła tylko czuć. Kiedy krzyknął jej imię, oboje osiągnęli ten wspaniały, jedyny, wycze­kiwany szczyt.

Stopniowo Jacques odzyskiwał zdrowy rozsądek. Wraz z nim poczucie winy. Zbyt mocno na nią naciskał, za szybko. Była taka ciasna, taka gorąca. A on za mało czasu poświęcił dla jej przy­jemności. Nie czekał, aż będzie gotowa. Nie potrafił jednak się powstrzymać. Kiedy otoczyła go nogami, wciągnęła w swoje ciepło...

Kurczę, jego męskość stwardniała na samą myśl o tym. Ode­tchnął głęboko i wsparł się na łokciu, by na nią spojrzeć. Miała zamknięte oczy a na jej twarzy malował się lekki uśmieszek. Jednak jej wargi były opuchnięte, a na podbródku i szyi widniały wyraźne, czerwone otarcia.

- Przepraszam, cherie.

- Hmm?

- Sprawiłem ci ból - rzekł. Dopiero teraz zauważył takie same otarcia na jej piersiach.

- Ból?

Nie podobała mu się jej obojętność.

- Spójrz na mnie, Lizo.

Zamrugała powiekami i otworzyła oczy. Były zielone i roz­marzone. Jak mógł kiedykolwiek myśleć, że są chłodne?

- Przepraszam, jeśli byłem zbyt brutalny.

- To chyba ja byłam bardziej brutalna - uśmiechnęła się i musnęła palcem lekkie zaczerwienienie na jego ramieniu. Miej­sce, gdzie zagłębiła w pewnej chwili zęby.

Nie zmniejszyło to wcale jego wyrzutów sumienia. Nigdy z żadną kobietą tak się nie zachowywał, nawet z nią.

- Nie zamierzałem być niedelikatny. Chciałem, by ci było jak najlepiej. Pragnąłem, żebyś oszalała z rozkoszy. A to ty do­prowadziłaś mnie do szaleństwa.

- Naprawdę? Cieszę się - powiedziała z pełnym zadowole­nia uśmiechem. - Do tej pory, kiedy byliśmy razem, zawsze czułam się taka... taka bezradna. Choć nie chciałam ci na to pozwolić, doprowadzałeś mnie na sam szczyt. A ja nigdy nie mogłam ci się zrewanżować. Powstrzymywałeś się do momentu, kiedy to ty postanowiłeś iść na całość.

Kiedy chciał zaprotestować, położyła mu palec na ustach.

- Dziś miło mi było, że dla odmiany ty straciłeś nad sobą panowanie.

- Oj, straciłem.

Był tak podniecony, że nawet zapomniał o zabezpieczeniu. Na samą myśl oblał się zimnym potem. Zawsze przecież o tym pamiętał. Zanim jednak zdążył ją o to zapytać, zaczęła się poru­szać.

Aż jęknął, bo jego męskość, wciąż w niej zanurzona, zare­agowała natychmiast.

- Jeśli nie przestaniesz poruszać tym swoim cudownym ty­łeczkiem, znów zobaczysz, jak tracę panowanie - ostrzegł.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

Jego śmiech przeszedł w jęk. Przetoczył się na plecy, pocią­gając ją za sobą.

- Nie powinniśmy tego robić. Chyba spóźnimy się na przyjęcie - powiedziała, nie przerywając rytmicznego koły­sania.

- Żadne chyba. Na pewno - poinformował ją. Sięgnął po jej piersi i uniósł biodra, by wejść w nią głębiej.

- Bardzo? - spytała, poruszając się coraz szybciej.

- Bardzo.

Objął jej pupę i znów stracił nad sobą panowanie.

Rzeczywiście bardzo się spóźnili. A problem polegał na tym, że Jacques od razu zaczął myśleć o wyjściu. Chciał mieć Lizę tylko dla siebie. Zirytowała go ta myśl i przeraziła.

Więc zmusił się, by zjeść kolację i flirtować z kobietami, towarzyszącymi mu przy stoliku. Tylko po to, by sobie samemu udowodnić, że jeszcze potrafi to robić. Lubił kobiety, jeszcze nie spotkał takiej, która by mu się nie podobała. Nie potrzebuje żadnej konkretnej, by dobrze się bawić. Na pewno uda mu się przyjemnie spędzić te kilka godzin bez Lizy.

A jednak wcale nie było mu przyjemnie. Obserwował sie­dzącą przy sąsiednim stoliku Lizę. Wyglądała tak pięknie. Spięła włosy jakąś klamrą i tylko kilka pojedynczych kosmyków wiło się na jej szyi. Ciemnogranatowa sukienka osłaniała ją od stóp do głów jak zakonny habit. Tyle że żadnego habitu nie uszyto z materiału, który tak delikatnie, ale szczelnie oblepiałby piersi, szczupłą talię i ładnie zaokrąglone biodra. I z pewnością też ża­den habit nie miał z tyłu dekoltu, który sięgałby tak niebezpie­cznie blisko owej talii. Jacques szarpnął za kołnierzyk swej ko­szuli. Zrobiło mu się gorąco na samą myśl o aksamitnej skórze odsłoniętej przez to rozcięcie.

Akurat przechyliła głowę i roześmiała się, słuchając czegoś, co mówił jakiś mężczyzna. Jacques nie mógł już dłużej tylko na nią patrzeć. Musiał jej dotknąć. Przeprosił towarzyszące mu oso­by i wstał od stolika.

- Zatańczysz? - spytał, stając za jej krzesłem. Spojrzała na niego przez ramię i uśmiechnęła się.

- Przepraszam - zwróciła się do mężczyzn siedzących obok niej.

Jacques wziął ją za rękę i poprowadził na parkiet. Na szczę­ście orkiestra domyśliła się, co oboje czują, i zagrała jakiś wolny kawałek.

- No wiesz, Jacques - skarciła go, kiedy wziął ją w ramiona. W jej oczach migotały wesołe, figlarne ogniki. - Już piąty raz prosisz mnie do tańca. Co sobie ludzie pomyślą?

- Że lubię cię trzymać w ramionach.

Obrócił ją delikatnie i przyciągnął bliżej do siebie. Przesunął ręką po nagiej skórze jej pleców.

Czuł, jak Liza drży, słyszał jej urywany oddech. Tak bardzo podobny do tego, jaki wydała, kiedy w nią wszedł. Na samo wspomnienie jego męskość zrobiła się twarda jak skała.

- Uważaj na ręce, Gaston - skarciła go, kiedy jego palce zsunęły się trochę zbyt nisko.

- Wolałbym uważać na ciebie. - Odsunął się odrobinę i spojrzał jej w twarz. - Długo jeszcze musimy tu zostać? Chcę patrzeć, jak te cudowne oczy zasnuwają się mgiełką, kiedy w ciebie wchodzę.

Liza zarumieniła się i oparła głowę na jego ramieniu.

- Nie możemy teraz wyjść. Aukcja potrwa jeszcze co naj­mniej godzinę. Potem trzeba będzie zebrać pieniądze i ogłosić jej wyniki.

- Może namówię tych ludzi, żeby dali jak najwięcej i jak najszybciej?

Goście byli bardzo hojni. Dali dwukrotnie więcej, niż się Liza spodziewała. Nikt jednak tak nie spieszył się do wyjścia, jak ona i Jacques.

Gorące spojrzenia, ukradkowe pocałunki, przypadkowe muś­nięcia ręki czy uda wystawiały jej cierpliwość na ciężką próbę.

Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi mieszkania, znów znalazła się w jego ramionach.

Gdy zaczął ją całować, od razu zajęła się guzikami jego marynarki. Potem pociągnęła za rękawy i zrzuciła marynarkę na podłogę. Sięgnęła do krawata.

Jacques chwycił jej niecierpliwe palce i pocałował.

- Spokojnie, cherie. Mamy przed sobą całą noc.

- Nie chcę jej zmarnować - powiedziała, z trudem rozpozna­jąc brzmienie własnego głosu.

Była matką dwuipółletniego chłopca i z własnej woli od ponad trzech lat żyła w celibacie.

I dana mi jest tylko ta jedna noc, która będzie musiała wy­starczyć na całe życie, pomyślała ze smutkiem.

- Zapewniam cię, że jej nie zmarnujemy - szepnął jej do ucha Jacques. Jego oddech musnął potem jej szyję i ramiona.

- Ale tym razem nie pozwolę, byś mnie poganiała. Chcę żeby to było dla ciebie coś wyjątkowego.

- Będzie - zapewniła go, czując, jak miękną jej kolana. Zgo­dziłaby się na wszystko, byleby tylko nie przestawał jej dotykać i całować.

Jacques wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Niewielka lampka nocna oświetlała miękkim światłem pokój, nadając jego oczom zachwycający połysk polerowanego bursztynu.

Kiedy postawił ją obok łóżka, nogi się pod nią ugięły. Oszo­łomiona pożądaniem, zaczęła rozpinać guziki jego koszuli.

- Cierpliwości, cherie - szepnął, znów chwytając jej palce.

- Chcę cię rozebrać.

Stanął za nią i zaczął całować jej szyję. Powoli, tak strasznie powoli, wycałował ścieżkę od ramienia po koniec głębokiego dekoltu.

Liza zadrżała, kiedy rozsunął suwak i pieścił delikatny kawa­łek ciała sięgający od talii do majteczek. I z powrotem. Potem zaczął zsuwać suknię z jej ramion, całując fragment stopniowo odsłanianego ciała.

Kiedy była już bez sukni i stała przed nim tylko w figach i pończochach, drżała cała z pożądania. Znów wyciągnęła ku niemu ręce, chcąc zdjąć mu koszulę.

I znowu Jacques ją powstrzymał.

- Jeszcze nie - powiedział, kładąc ją na łóżko. Zrzucił buty, położył się obok i dalej powolutku doprowadzał ją do szaleństwa.

Ułożył jej ręce nad głową i wznowił tortury. Całował jej palce, nadgarstki, muskał wargami łokcie. Jezu, pomyślała Liza, nie miałam pojęcia, że łokcie są takie wrażliwe.

- Puszczę twoje ręce, ale obiecaj, że mnie nie dotkniesz, dopóki ci nie pozwolę.

Była na niego wściekła, że tak nad sobą panuje, podczas gdy ją opanowanie już dawno opuściło. Jacques polizał jej pachę.

- Obiecaj, cherie.

- Obiecuję - powiedziała spokojnie, ale natychmiast jęknęła, kie­dy jego język wsunął się w jej ucho. Potem przesunął się na szyję i na podbródek. Przechyliła głowę, by spotkać jego usta, lecz on musnął tylko językiem jej wargi. - Jeszcze nie - szepnął całując obojczyk.

Ujął w dłonie jej piersi, drażnił je najpierw palcami, potem językiem. Kiedy wziął do ust sutkę, Liza omal nie spadła z łóżka. Zacisnęła mocno ręce na prześcieradle, żeby nie złamać obietni­cy i nie dotknąć go.

Potem zsunął się niżej, przez brzuch aż do rąbka jej majtek. I jeszcze niżej. Najpierw poprzez cienki jedwab poczuła jego oddech. Potem zaczął pieścić ją jego język.

Liza krzyknęła. Wygięła się w łuk, czując, że za chwilę osiąg­nie szczyt. Jego język poruszał się rytmicznie, mocno, zdecydo­wanie. Krzyknęła znów, kiedy znalazła się tam, dokąd ją prowa­dził. Zabrakło jej tchu, kiedy Jacques, przez cienki materiał, delikatnie ugryzł jej kobiece wargi.

- O, Jacques, pospiesz się. Proszę.

Drżącymi, niecierpliwymi palcami rozpięła mu koszulę i przywarła ustami do jego sutki.

Jacques zaklął cicho. Zrzucił spodnie i położył się między jej nogami. Zsunął jej figi i wszedł w nią.

Jego silne, rytmiczne ruchy prowadziły ją coraz bliżej osta­tecznej rozkoszy.

- Proszę cię, Jacques - szepnęła, kiedy poczuła, że dłużej już nie wytrzyma. - Tym razem dojdźmy tam razem.

I spełnił jej prośbę. Przyciągnął ją mocno do siebie, krzyknął jej imię i osiągnął szczyt wraz z nią.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Ranek nadszedł zbyt szybko, uznał Jacques, mrużąc oczy w ostrym świetle słońca wpadającego do sypialni. Ale co to była za noc!

Zauważył puste miejsce obok siebie, opadł znów na poduszki i przeciągnął się. Bardzo mu dobrze było z Lizą przed trzema laty, ale było to nic w porównaniu z ostatnią nocą. Wciągnął głęboko powietrze i uśmiechnął się, czując delikatny zapach gar­denii.

Przyznaj się, Gaston. Wpadłeś.

Rzeczywiście, przyznał, ruszając do łazienki. Znał wiele ko­biet, niektóre nawet bardzo blisko, ale przy żadnej nie czuł się tak jak przy Lizie. Odkręcił kurek i wszedł pod gorący strumień. Denerwowała go, czasami nawet budziła w nim gniew, ale rów­nocześnie przy niej czuł się taki szczęśliwy, jak jeszcze nigdy. Nie potrafił wyobrazić sobie bez niej życia.

Oszołomiony tą myślą zamarł z mydłem w ręku. Aż musiał przysiąść na ławeczce przy prysznicu. Wziął kilka głębokich, uspokajających oddechów. Oparł głowę o wyłożoną kafelkami ścianę i zamknął oczy.

Nie był zakochany w Lizie. To niemożliwe. Nigdy dotąd w nikim się nie zakochał. Zawsze bardzo uważał, by nie zranić czyjegoś serca i nie pozwolić, by jakaś kobieta zraniła jego.

Tylko z Lizą zapomniał o ostrożności. Przed trzema laty i te­raz. Woda dalej leciała z prysznica, a on próbował uspokoić swo­je przerażone serce. Imbecile'.

Był zbyt zaślepiony pożądaniem, by zauważyć, jak szybko tonie. I choć przyznawał, że mu na Lizie zależy, że wiele do niej czuje, na pewno nie jest w niej zakochany. Przeklinając własną głupotę, wrócił pod prysznic.

Jeszcze nie jest za późno, przekonywał samego siebie, myjąc włosy. Liza zna jego stosunek do miłości i trwałych związków. Nigdy jej tego nie proponował. Zresztą minionej nocy, nie tak jak przed trzema laty, ona także nie wspominała już o przyszło­ści. O nic go nie prosiła.

Jacques wyszedł spod prysznica i zaczął się golić.

A gdyby zaoferowała mu swoją miłość? Gdyby poprosiła o trwały związek, jaka byłaby jego odpowiedź?

Jacques wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Nagle do­strzegł twarz swego ojca. I przypomniał sobie jego okrutny śmiech, mocne ciosy pięści, płacz matki.

Nie. Jego odpowiedź brzmiałaby: nie. Tak musi być. Ta mroczność musi umrzeć wraz z nim. Zależy mu na Lizie, wiele, bardzo wiele do niej czuje. Ale to nie jest miłość. Nie może na to sobie pozwolić. Nie wpadnie w tę pułapkę.

Jeszcze na szczęście w nią nie wpadł. I nigdy nie wpadnie.

Dwadzieścia minut później, kiedy dołączył do Lizy w salonie, przyznał, że tonie szybciej niż Titanic. Postawiła właśnie na podłodze obok drzwi spakowaną torbę i odwróciła się, kiedy zastąpił jej drogę.

- Co to znaczy, że wychodzisz?

Liza uniosła wysoko głowę. Uśmiechnęła się promiennie, ale nieszczerze.

- Nic, wracam po prostu do domu.

- Ot, tak sobie?

- Tak - odparła spokojnie. - Czy jest jakiś powód, żebym nie wracała?

- Tak. Nie. - Ogarnął go strach, a wraz z nim pojawiła się złość. - A zeszła noc?

- No cóż, przyjęcie odniosło wielki sukces, w dużej mierze dzięki tobie. Nie wiem, jak ci podzię...

- Nie mówię o tym cholernym przyjęciu! - Wściekły na sie­bie i na nią, chwycił ją za ramiona. - Mówię o nas. O tobie i o mnie. I o tym, co zdarzyło się w nocy między nami w tej sy­pialni.

- Ta noc była... była cudowna, Jacques. Nie muszę ci mówić, że jesteś bardzo utalentowanym kochankiem. Sam dobrze o tym wiesz. - Zarumieniła się, ale nie spuściła wzroku. - Ta noc była dla mnie wyjątkowa. Nigdy jej nie zapomnę.

- Tylko tyle? - Puścił jej ramiona, palcami przeczesał włosy i zaczął nerwowo spacerować po pokoju.

To wszystko działo się zbyt szybko. Potrzebował więcej cza­su. Liczył na to. Nie był jeszcze gotowy, by pozwolić jej odejść. Obrócił się i spojrzał na nią ze złością.

- Masz zamiar rzucić obojętnie „do widzenia, dzięki za miły wieczór" i tak po prostu wyjść?

- Bo tak będzie najlepiej. Znam twój stosunek do trwałych związków i ty chyba znasz mój. Oboje jesteśmy dorośli, Jacques. Nie widzę sensu w przeciąganiu tej sprawy i udawaniu, że ta noc była czymś więcej, niż była w istocie.

Z wściekłości oczy zaszły mu czerwoną mgłą.

- No to powiedz," czym była dla ciebie ta noc, Lizo?

- By...była wspaniałą odmianą. Mam nadzieję, że dla ciebie także. Ale już się skończyła. Myślę, że lepiej będzie, jeśli się teraz rozstaniemy. Wiem, że postanowiłeś nigdy poważnie się nie zaangażować.

Jacques nie potrafił już niczego ukrywać. Podszedł do niej zdecydowanym krokiem i przyciągnął ją do siebie.

- Już za późno. Już się poważnie zaangażowałem - rzekł i pocałował ją. Był to gniewny, karcący pocałunek, pełen rów­nocześnie wściekłości i strachu.

Próbowała wyswobodzić się z jego objęć, wyrwać mu swoje ręce. Jacques wzmocnił uścisk, lecz kiedy syknęła z bólu, naty­chmiast ją puścił. Na myśl, że uczynił jej krzywdę, zrobiło mu się bardzo przykro.

- Lizo,ja...

Oparła dłonie o jego pierś i przycisnęła wargi do jego ust, tłumiąc przeprosiny. Zrobiła to bardzo delikatnie.

- Mówiłeś coś o poważnym zaangażowaniu? - zagadnęła chwilę później.

Jacques odsunął się i potarł dłonią podbródek.

- Mówiłem, że już się zbytnio zaangażowałem.

I tak rzeczywiście było. Zaangażował się bardziej, niż przy­puszczał.

- To znaczy?

Właśnie, co to znaczy? Sam nie wiedział i nawet wolał o tym nie myśleć.

- Jacques? Czy to znaczy, że mnie kochasz?

- Nie! - krzyknął przerażony. Na jego czoło wystąpiły kro­pelki zimnego potu.

- To, wobec tego, co?

- A skąd do cholery, mam o tym wiedzieć?

Był wściekły na siebie za to, co czuje, i na Lizę, bo przez nią to czuł. Czytał w jej oczach, że pragnie więcej, niż on jest w sta­nie jej dać. Nie potrafił jednak od niej odejść.

- To znaczy... to znaczy, że chyba nigdy nie będę w stanie dać ci tego, czego pragniesz. Nawet na pewno. Ale... ale nie mogę pozwolić, byś, tak jak przed trzema laty, zniknęła z mojego życia.

- Liza przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego uważnie.

- Więc co zrobimy?

- A skąd, do cholery, mogę wiedzieć?

Jacques gwałtownym gestem przeczesał palcami włosy. Był wściekły, że Liza jest taka spokojna, podczas gdy on w środku aż kipi. Czy nie wie, jak mu ciężko? A przecież przysięgał, że nigdy nie dopuści, by czuł do kogoś aż tyle. Obiecywał sobie że nigdy nie zapragnie tego, czego mieć nie może.

- No to jak już będziesz zdecydowany, wiesz, gdzie mnie szukać - powiedziała Liza i sięgnęła po torbę.

- Stój!

Liza odstawiła torbę i zwróciła się ku niemu.

- Może... - zaczął i głośno przełknął ślinę. - Może byśmy jakiś czas spróbowali razem zamieszkać?

- Chcesz, żebym z tobą zamieszkała?

- Tak.

Sam nie wierzył, że to powiedział.

- Może gdybyśmy przez jakiś czas pomieszkali razem, zoba­czylibyśmy, czy... czy to, co jest między nami, jest na tyle silne, by przetrwać, czy też samo się wypali.

Zrobiło mu się słabo, przysiadł więc na najbliższym krześle. Kiedy doszedł do siebie, uświadomił sobie, że Liza nie odpowie­działa. Podniósł wzrok i zobaczył, że przygląda mu się bardzo uważnie. Nie miał zielonego pojęcia, o czym myśli. Nie wiedział też, skąd wziął się ten dziwny skurcz jego żołądka.

- I co ty na to? Spróbujemy zamieszkać razem?

- Muszę się nad tym trochę dłużej zastanowić.

- Dobrze, nie spiesz się.

- Ale zanim dam ci odpowiedź, chcę żebyś kogoś poznał. Pewnie ma na myśli brata, domyślił się Jacques. Jak on ma na imię? Edward. Tak, Edward. Powiedziała mu już, że ten mężczyzna z synkiem, który odwiedził ją w czasie lekcji, to był jej brat.

- Jasne - zgodził się bez wahania. - Tylko myślałem, że twój brat już wyjechał.

- Owszem.

- To kogo mam poznać? - zdziwił się Jacques.

- Jacka.

Zjeżdżając z autostrady i sprawdzając we wstecznym luster­ku, czy auto Jacquesa jedzie za nią, nadal nie była pewna, czy nie popełnia błędu. Jeszcze rano była taka zdecydowana odejść na zawsze.

A wtedy on zaproponował, żeby razem zamieszkali. Jak na człowieka tak niechętnego trwałym związkom, był to ogromny postęp. Liza z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Nie była pewna, kto był bardziej zdziwiony tą propozycją - ona czy Ja­cques.

Uśmiechnęła się lekko, przypomniawszy sobie zaskoczenie na jego twarzy i jej śmiertelną bladość, kiedy uświadomił sobie, co powiedział. Chyba nigdy nie widziała go tak strapionego, tak niepewnego siebie. Niech Bóg ma ją w swej opiece, bo postano­wiła zaryzykować i powiedzieć mu prawdę.

Liza włączyła kierunkowskaz i wjechała w wysadzaną drze­wami, teraz pokrytymi grubymi czapami śniegu, uliczkę prowa­dzącą do jej domu. Za oknami domów mrugały lampki na cho­inkach, przypominając, że za kilka dni nadejdzie Boże Naro­dzenie.

Kiedy wjechała na podjazd swego zbudowanego z cegieł do­mu, uśmiechnęła się, widząc na drzwiach ogromny, zielony wie­niec z czerwoną kokardą i złotymi dzwoneczkami. Modliła się, dla dobra ich wszystkich, a szczególnie dla Jacka, by to, co za chwilę miało się stać, nie okazało się wielką, tragiczną po­myłką.

Wstawiła auto do garażu, wyjęła z bagażnika torbę i czekała przy drzwiach, aż Jacques zaparkuje. Nie wyglądał na zachwy­conego. Wciąż nie rozumiał, dlaczego Liza nie odpowiedziała na żadne z jego pytań i w dodatku nalegała, by przyjechali tu osobno.

Była to z jej strony pewna forma obrony. Nie chciała, by podczas jazdy Jacques ją wypytywał, ale przede wszystkim nie mogła pozbawiać go możliwości ucieczki, gdyby uznał, że nie chce znać ani jej, ani swego syna.

Zastanawiając się, jak Jacques zareaguje, kiedy dowie się, że ma dziecko, Liza poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku. Ja­cques nie pozwolił jej jednak na dalsze rozmyślania. Szybkimi susami przebiegł przez ośnieżony trawnik i stanął obok niej.

- Dobrze, Lizo. Jesteśmy na miejscu. Teraz mów, co to za gra?

Liza otarła z twarzy kilka wilgotnych płatków śniegu i wyjęła klucz.

- To nie jest żadna gra, Jacques. Przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi. Jacques wszedł za nią do środka.

- Nie? - Kiedy tylko zamknęły się drzwi, chwycił ją za rękę i obrócił ku sobie. - Chciałaś, żebym był zazdrosny, prawda? No to udało ci się - warknął, zanim zdążyła wyprowadzić go z błę­du. - Jeśli chciałaś przekonać się, czy pragnę cię na tyle, by o ciebie walczyć, to moja odpowiedź brzmi: tak. Należysz wy­łącznie do mnie Lizo. I gotów jestem o ciebie walczyć - z Ja­ckiem czy kimkolwiek innym.

Liza chwyciła jego dłoń i podniosła ją do ust. W tym mężczyźnie, któremu oddała serce, była złość i furia. Czuła wręcz, jak z niego promieniują. Był tam jednak także strach. I to ten strach najbardziej ją zabolał.

- Nie jestem nagrodą w turnieju rycerskim, Jacques. Nie chcę, byś o mnie walczył. Nie musisz. Kocham cię. Zawsze cię kochałam. I chcę być z tobą.

- I ja chcę ciebie, cherie - rzekł i usiłował wziąć ją w ramio­na. - Ja...

Nie powiedział, że ją kocha, tylko pragnie. Ukrywając roz­czarowanie, Liza wysunęła się z jego objęć i spojrzała mu w oczy.

- Problem polega na tym, czy kiedy poznasz powód, dla którego opuściłam cię przed trzema laty, nadal będziesz mnie pragnął.

- Mamusia!

Na dźwięk głosu synka Liza szybko odwróciła się ku niemu. Uśmiechnęła się, uklękła i w samą porę chwyciła w ramiona pędzącą w jej stronę na swych krótkich nóżkach blondwłosą kulkę energii.

- Cześć, malutki.

Pocałowała go w czubek głowy i przytuliła do siebie. Z za­chwytem wdychała zapach małego dziecka, kredek świecowych i czekoladowych ciasteczek. Kiedy zaczął się wiercić, niechętnie wypuściła go z ramion i wstała.

- To kto? - spytał Jack, spoglądając z zaciekawieniem na Jacquesa.

Liza zebrała się na odwagę i spojrzała na stojącego obok niej mężczyznę. Serce przestało jej bić, a w każdym razie takie miała wrażenie. Potarła ręką klatkę piersiową, by upewnić się, że nadal je posiada. Była pewna, że lada chwila rozpadnie się na tysiące maleńkich kawałeczków.

Twarz Jacquesa była kredowobiała. Jego ciało skamieniało -z wyjątkiem oczu. Spoglądały badawczo, uważnie, to na nią, to na Jacka.

- Kto on, mamo? - dopytywał się Jack. Liza wzięła się w garść.

- To jest... - Przerwała i głośno, z trudem, przełknęła ślinę. - To pan Gaston. Mamusi... przyjaciel. Jacques, to jest Jack. Mój syn.

- Piekę ciasteczka - pochwalił się Jack i pokazał trzymane w rączce nadgryzione ciastko. - Chcesz?

Jacques przez bardzo, bardzo długą chwilę stał bez ruchu. Nie mówił ani słowa. A kiedy w końcu nachylił się, by spróbować wypieku Jacka, żołądek Lizy skurczył się jeszcze bardziej.

- Jack, ty wstręciuchu, gdzie jesteś?

Słysząc głos pani Murphy, Liza odetchnęła głęboko. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że od dobrych paru chwil wstrzy­mywała oddech.

- Jack tu. - Chłopczyk odwrócił się i ze śmiechem rzucił się w ramiona swojej opiekunki.

Rumiana, tęga kobieta wzięła go na ręce i czule przytuliła.

- Tak mi się wydawało, że słyszałam, jak pani wróciła, Lizo, ale wyjmowałam akurat z pieca piernikowe ludziki.

Pani Murphy postawiła Jacka na podłodze i wytarła w fartuch ręce.

- Nic się nie stało. Pozwoli pani, to pan Gaston. Mój zna­jomy.

- Miło mi - powiedziała opiekunka. Przyglądała się uważnie Jacquesowi oraz Jackowi i Liza była pewna, że dostrzegła mię­dzy nimi podobieństwo. - A ty co, nicponiu? Znowu zwędziłeś ciasteczko.

- Dla niego. - Jack wskazał na Jacquesa.

- Naprawdę? - spytała pani Murphy i pytająco spojrzała na wciąż stojącego w progu Jacquesa.

Jack kiwnął głową.

- On chciał - rzekł zdecydowanie. Podbiegł do Jacquesa i objął go za nogi. - On chciał.

Na widok syna, tulącego się do nóg ojca, serce Lizy podsko­czyło aż do gardła. Widząc zakłopotanie na twarzy Jacquesa, zorientowała się, że nie ma pojęcia, jak się zachować w stosunku do małego.

- Jack, puść pana Gastona i chodź do mamusi, słoneczko.

- Nie - odparł syn i przytulił się mocniej do Jacquesa.

- Jack - zganiła go Liża i nachyliła się, by oderwać go od nóg Jacquesa.

- Wszystko w porządku, Lizo - rzekł, ku jej zaskoczeniu, Jacques. Jego palce leciutko musnęły głowę syna. - Ciasteczko było pyszne, proszę pani. Nigdy nie jadłem lepszego.

Słysząc tę pochwałę, starsza pani zarumieniła się.

- W kuchni mamy ich jeszcze całe mnóstwo, jeśli ma pan ochotę. Zaparzę kawę - zwróciła się do Lizy. - Chodź, Jack. Pomożesz mi.

Zamiast pójść z panią Murphy, jak to zazwyczaj z chęcią robił, Jack stanął przed Jacquesem i wyciągnął do góry ręce.

- Góry - zażądał.

- Daj mi najpierw zdjąć płaszcz, dobrze?

- Brze.

Liza odetchnęła z ulgą.

- Wiem, że musimy porozmawiać, Jacques. Na pewno masz jakieś pytania - powiedziała, biorąc od niego płaszcz.

Spojrzał na nią i dostrzegła w jego oczach gniew, zawód i strach. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Jack pociągnął go za nogawkę.

A więc to jest Jack? Ten Jack, którego tak nienawidził, któ­rego chciał rozerwać na strzępy? Spojrzał w dół na małego. Jasnoblond włosy przypominały włosy Lizy. Ale usta, kości po­liczkowe i nos były mniejszą wersją jego własnych. A teraz w dodatku wpatrywały się w niego jego oczy.

- Góry - zażądał znów Jack.

Jacques nachylił się i wziął go na ręce. Małe ramionka od razu objęły ojca za szyję. Ostry ból przeszył jego pierś. Syn. Ma syna.

- Kuchnia jest tam - powiedziała Liza.

Jacques przeszedł za nią przez cały dom, lecz w ogóle nicze­go nie zauważył. Czuł tylko tę małą istotkę, którą trzymał w ra­mionach.

- Napije się pani z nami kawy? - spytała Liza opiekunkę.

- Nie, dziękuję, kochanie. Muszę wracać do domu.

- A ciasteczka?

- Są dla pani i Jacka. Ale tę ostatnią porcję będzie pani mu­siała sama polukrować. Nie zauważyłam, że już tak późno. Moja córka Millie z dziećmi przyjeżdża, by zabrać mnie do siebie, a muszę się jeszcze spakować.

- To znaczy, że nie będzie tu pani na święta.

- Nie, ale wrócę zaraz po Nowym Roku.

- Dziękuję za opiekę nad Jackiem. Mam nadzieję, że nie sprawił pani kłopotu.

- Absolutnie nie - zapewniła ją pani Murphy. - Pani synek jest uroczy.

- Jack, chodź, pocałuj panią Murphy na pożegnanie.

- Niech go pani zostawi - powiedziała opiekunka. - Tam,gdzie jest, jest mu dobrze. - Podeszła i pocałowała małego w po­liczek. - Miło było pana poznać, panie Gaston.

- Wzajemnie - odparł Jacques. Oczywiście zauważył, z jaką czujnością brązowe oczy pani Murphy spoglądają to na niego, to na Jacka.

- Odprowadzę panią. Mam dla pani pod choinką mały dro­biazg - powiedziała Liza.

Walcząc z szalejącymi w nim uczuciami, Jacques stał pośrod­ku kuchni. Okiem artysty ocenił pomieszczenie. W porównaniu z kuchnią Gallagherów było niewielkie, lecz wygodne i ze sma­kiem urządzone. Ściany pokrywała cytrynowożółta tapeta w jas­nozielone wzorki. Pachniało czekoladowymi ciasteczkami, im­birem i korzeniami. Najwyraźniejszy jednak był zapach zimo­wego słońca, talku dla niemowląt i kredek.

Jacques spojrzał na chłopca, którego trzymał na rękach, i za­uważył kredki wystające z kieszeni jego granatowych spodenek. Uśmiechnął się, spoglądając na drzwi lodówki. Ledwo je było widać pod poprzyczepianymi magnesami dziecięcymi rysunka­mi. Kolejny artysta, pomyślał z rozbawieniem i uśmiech zamarł mu na twarzy. Nie, to nie jakiś tam mały artysta. To jego syn.

W gardle mu zaschło i z trudem przełknął ślinę. To przecież rysunki jego dziecka. To jego syn jest autorem tej wystawy na lodówce. Poczuł zachwyt i dumę. Ma syna. On i Liza stworzyli tę piękną istotkę.

A on przekazał jej przekleństwo rodziny Gastonów. Ogarnęła go kolejna fala paniki. Może się myli. Może chłopiec nie jest jego synem.

- Chcę ciastko - poinformował go Jack i wskazał na rządek piernikowych ludzików stygnących na terakotowym blacie przy piekarniku. Obok stały miseczki z czerwonym i zielonym lu­krem.

Nie wypuszczając chłopca z objęć, Jacques podszedł do blatu.

- Które?

- Wszystkie.

Zanim Jacques zdążył go powstrzymać, Jack chwycił peł­ne garście ciasteczek i szybko odgryzł głowę jednemu z lu­dzików.

- Dobre? - spytał ze śmiechem Jacques.

Mały skinął głową i podał mu pozbawionego głowy ludzika. Jacques posłusznie ugryzł kawałek.

- Masz rację. Pycha.

- Może chciałbyś do tego kawy? - spytała od progu Liza. Podprowadziła go do stojącego przed panoramicznym oknem stołu. Jacques wyjrzał do ośnieżonego ogródka, zauważył tam drabinki i dziecięcą huśtawkę.

- Usiądź, Jacques - powiedziała, stawiając na stole talerz z ciasteczkami. - Chodź do mamy, słonko - dodała, wyciągając ręce do synka. - Usiądziesz na swoim krzesełku i wypijesz mle­czko.

Jack zlizał resztkę lukru z ludzika i sięgnął po kolejne ciaste­czko. Liza chwyciła go za rączkę.

- O, nie, mój panie. Wypij mleko. Pora na drzemkę.

- Mamo, proszę. Jeszcze jedno.

Patrząc na uśmiech chłopca, tak bardzo podobny do jego własnego, Jacques zesztywniał.

- Dobrze. Ostatnie i do łóżka.

Pół godziny później Jacques spacerował po salonie, czekając, aż Liza położy małego. Przyglądał się sięgającej sufitu choince i przypominał sobie Boże Narodzenie sprzed trzech lat. Tyle jej wtedy o sobie powiedział. Zaufał jej i opowiedział o swoim ojcu i owej mroczności, którą w sobie nosi. Postanowił nigdy nie mieć dziecka. Przysięgał sobie, że nie spłodzi kolejnego Gastona.

A Liza go zdradziła. To przez nią złamał swoją przysięgę. Jego ojciec wygrał.

Odwrócił się ze złością i zobaczył Lizę stojącą w progu.

- Zdaje się, że nie ma wątpliwości, że to mój syn? - spytał, nie próbując nawet ukryć gniewu.

- To twój syn, Jacques. Możesz w to nie wierzyć, ale to twoja sprawa.

- Można jeszcze zrobić test na ojcostwo.

Liza dumnie uniosła głowę i podeszła do kominka. Wzięła do ręki pogrzebacz i zaczęła przesuwać nim polana.

- Nie potrzebuję testu, Jacques. W ciągu czterech lat od dnia rozwodu spałam tylko z jedną osobą. To byłeś ty.

- W odróżnieniu ode mnie, co? To chciałaś powiedzieć? Że spałem z wieloma kobietami?

- Tylko ty możesz na to pytanie odpowiedzieć. Wiedział, że to prawda. Sypiał od tamtej pory z wieloma kobietami. Ale tylko po to, by zapomnieć o Lizie. Na próżno zresztą.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego mi nie powie­działaś? - powtórzył, chwytając ją za ramiona.

- Próbowałam. Tej ostatniej naszej nocy. Ale kiedy wspo­mniałam coś o dzieciach, powiedziałeś od razu, że nie masz zamiaru się żenić ani zakładać rodziny.

- I powiedziałem ci, dlaczego - przypomniał. - Złożyłem przysięgę, że nigdy nie zostanę ojcem. Myślałem, że mnie zro­zumiałaś. Powiedziałaś, że to akceptujesz.

- A miałam jakiś wybór?

- Mogłaś się zabezpieczyć.

- Wtedy już było za późno. Byłam w ciąży.

- Gdybyś mi wtedy powiedziała prawdę, moglibyśmy jakoś temu zaradzić.

- Nie - wyszeptała z trudem blada jak ściana Liza. Próbo­wała się od niego odsunąć, ale chwycił ją mocno za ręce i zmusił, by na niego spojrzała.

- Ufałem ci. Uwierzyłem, kiedy powiedziałaś, że jesteś bez­pieczna, a ty mnie okłamałaś. A potem znów mnie oszukałaś, nie mówiąc nic o ciąży.

- Jacques, to boli.

Zobaczył w jej oczach strach. Usłyszał przerażenie w jej gło­sie. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej.

- Boli? Ty nawet nie wiesz, co to jest ból, Lizo. To ja cierpię. Czuję ból, bo trzy lata temu cię pokochałem, a ty mnie zostawi­łaś. Boli mnie, bo dałaś mi syna, którego nigdy nie chciałem. Bo znów cię pokochałem, choć wiem, że nigdy nie będę cię miał.

- Jacques, proszę. Puść mnie.

Dzięki niej poznał smak tego wszystkiego, czego tak bardzo pragnie, a czego nigdy nie będzie miał. I nienawidził jej za to, iż sprawiła, że wie teraz, czego mu brak.

- Jacques, puść mnie.

Znów pojawił się w jej oczach strach. Jacques spuścił wzrok i zobaczył czerwone ślady na jej rękach. Puścił ją natychmiast. Był przerażony. A więc użył swej siły przeciwko niej. Sprawdzi­ła się przepowiednia ojca. Jacques usiadł na krześle i zasłonił twarz rękami.

- Jacques? - Liza uklękła obok niego i odsunęła mu ręce od twarzy. - Spójrz na mnie. Nie okłamałam cię. Naprawdę. Byłam pewna, że nie mogę zajść w ciążę. Przez cały okres mojego małżeństwa próbowałam i nic. Wycięto mi jeden jajowód i po­wiedziano, że drugi też jest niedrożny.

Mówiła dalej, choć łzy płynęły jej po twarzy. Jacques jednak widział tylko czerwone ślady na jej rękach.

- Kiedy stwierdziłam, że jestem w ciąży, uznałam, że... że to cud. Próbowałam ci o tym powiedzieć... tamtej naszej ostat­niej nocy. Ale wtedy ty zacząłeś mówić mi o swoim ojcu.

Jacques spojrzał na jej piękną twarz zalaną łzami. Łzami, których był powodem.

- Czy mówiłem ci, jakim okrutnym człowiekiem był Etienne Gaston, Lizo? Miał okropny charakter. I ogromne pięści. Takie jak te. - Uniósł ręce do góry i pokazał jej swoje ręce. - Czy mówiłem ci, że to przez tę tkwiącą w nim mroczność używał ich przeciwko mojej matce? I przeciwko mnie. Ale był przystojny i pełen uroku. Panie go uwielbiały. Moja matka tak go kochała, że nie chciała od niego odejść. Bił ją, zdradzał, a ona została z nim aż do końca. Tylko ja wiem, co ją zabiło.

- Twój ojciec to nie ty, Jacques.

- Jestem jego synem. Mam jego twarz. Jego ręce. Ręce, które przed chwilą sprawiły ci ból. Noszę w sobie to samo ziarno mroczności.

- Nie, Jacques. Nie ma w tobie żadnej mroczności. Coś ta­kiego w ogóle nie istnieje. Zresztą jesteś także synem swej matki, prawda? Mówiłeś, że była dobra i delikatna. Była artystką.

Chciał jej wierzyć. Bardzo tego pragnął. Spojrzał jednak na czerwone ślady na jej rękach i zrozumiał, że to nieprawda.

- Ale mimo wszystko, Lizo, jest we mnie ta mroczność. Nie ucieknę przed nią. - Jacques wstał i zdjął z wieszaka płaszcz. - Pojutrze wyjeżdżam.

- A co będzie z nami? Prosiłeś, żebym z tobą zamieszkała. Przecież to, że mamy syna, niczego nie zmienia.

- Zrozumiałem, że sam siebie oszukiwałem. Nic by z tego nie wyszło, Lizo. Nawet gdyby nie było Jacka. Ty chcesz mieć dzieci, rodzinę. Ja nie mogę ci tego dać.

- A co będzie z Jackiem? To twój syn. Czy tego chcesz, czy nie.

- Wiem. Będę ci przysyłał pieniądze, ale nie chcę, by Jack wiedział, że jestem jego ojcem.

- A więc tak to sobie wyobrażasz? Odjedziesz i będziesz udawał, że on nie istnieje? Że ja nie istnieję?

- Tak będzie lepiej.

- Dla kogo?

Jacques zarzucił płaszcz na ramiona. Podszedł do Lizy i otarł jej łzy z policzków.

- Dla ciebie i Jacka.

Liza odskoczyła od niego jak oparzona.

- Mówiłeś, że mnie kochasz. Udowodnij to, Jacques. Zostań. Zamieszkaj ze mną i ze swoim synem. Potrzebuję cię. On też. Musi mieć ojca.

W jego oczach był ból i tęsknota, lecz Liza nawet tego nie zauważyła.

- Przed trzema laty podjęłaś właściwą decyzję, Lizo. Jackowi będzie lepiej bez ojca, niż z takim, jak ja. Tobie też. Kocham cię. I dlatego nie chcę cię zranić.

Otworzył drzwi i do domu wdarło się lodowate powietrze. Liza nawet tego nie poczuła. Liczyło się tylko zimno, które powoli ogarniało jej serce.

- Jesteś tchórzem, Jacques. Tak się boisz, że twój ojciec mógł mieć rację, iż uciekasz przed miłością. I przez to pozwalasz mu wygrać. Tak, Jacques. On wygra. Bo ty, jak on, też zostaniesz sam.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nazajutrz rano obudził go głos Aimee z automatycznej sekre­tarki.

- Jacques? Jesteś tam? Odezwij się.

- Jestem, Aimee - rzekł Jacques, podnosząc słuchawkę. -Witam cię, cherie.

- Co się dzieje, Jacques?

- Nie rozumiem?

- Rozmawiałam z Lizą. Jest załamana. Wiem, że powiedzia­ła ci o Jacku, ale ty uciekłeś. Mówiła, że... że ich nie chcesz.

Jacques na moment zamknął oczy.

- Aimee, wiem, że masz dobre intencje, ale proszę, trzymaj się od tego z daleka. To sprawa między mną a Lizą.

- A więc to prawda. Myślałam, że ją kochasz, Jacques.

- Kocham.

- To jak możesz chcieć od niej odejść? Myślałam...

- Aimee. proszę cię. Zostaw nas w spokoju. A teraz muszę się spakować.

- A co z Bożym Narodzeniem?

- Nie rozumiem?

- Jutro Wigilia. Boże Narodzenie to święto rodzinne. Jeśli nie chcesz go spędzić z Lizą i swoim synem, to przyjedź do nas. Koniec dyskusji. Wieczorem posłaniec dostarczy ci bilet na ju­trzejszy samolot do Nowego Orleanu.

Nie czekając na odpowiedź, Aimee odłożyła słuchawkę.

Jacques jeszcze długo patrzył w zadumie na milczący telefon. Wciąż słyszał słowa Lizy.

Pozwoliłeś swemu ojcu wygrać. Zostaniesz sam. Kocham cię, Jacques. Zostań.

Jesteś odpowiedzialny tylko za to, co jest w tobie, kim ty jesteś i co czujesz.

Nawet nie próbował jej odpowiadać. Wiedział, że Liza ma rację. Jest kopią swego ojca i posiada jego temperament. Ale ma także serce, które jest przepełnione miłością do Lizy i synka.

Boże Narodzenie to święto rodzinne.

Aimee ma rację. Boże Narodzenie to święto rodzinne. A on ma rodzinę - swoją własną. I spędzi z nią święta. Ale najpierw musi zrobić zakupy.

Liza przez cały ranek spoglądała na zegar. I myślała o Jacquesie. Wiedziała od Aimee, że przyjął jej zaproszenie i poleci do Nowego Orleanu.

O dziewiątej wyobrażała sobie, jak pakuje walizki. O dzie­siątej oddawał wypożyczone auto. Kiedy o jedenastej trzydzieści wyobraziła sobie, jak wsiada do samolotu, w jej oczach pojawiły się łzy.

Poczuła, że musi wyjść z domu, odetchnąć świeżym powie­trzem, zapomnieć o zegarze i bolesnych myślach.

- Chodź, słonko - zwróciła się do Jacka. - Pomożesz mamu­si ulepić bałwana.

Ubrała szybko chłopczyka i z ulgą wybiegła na śnieg i słońce.

Choć wiedziała, jak daleko jest lotnisko, tocząc ogromne kule wciąż spoglądała na niebo. Była tak pogrążona w myślach, że z początku nawet nie zauważyła, że przed jej dom zajechał zna­jomy, brązowy mercedes.

- Hej, malutki, może byśmy coś zjedli? - zaproponowała synkowi. Wzięła go na ręce, otrzepała ze śniegu i trzymając w objęciach weszła do domu.

Nie zdążyła jeszcze go rozebrać, kiedy zadzwonił dzwonek. Powstrzymała chcącego biec do drzwi Jacka, posadziła go na krześle i podała mu szklankę pełną mleka.

- Zaraz wracam.

Sama pobiegła do drzwi. Otworzyła je i serce jej zamarło. Na progu stał Jacques. Obładowany kolorowymi pakunkami, w czapce Świętego Mikołaja na głowie. Wydawało jej się, że śni.

- Powiedz coś, Lizo - rzekł niepewnie.

- Nie spodziewałam się, że wrócisz - wyjąkała w końcu.

- Musiałem. Nie chcę już być sam, Lizo. Nie mogę stać się takim człowiekiem jak mój ojciec. I nie chcę tak skończyć jak on. Żyć bez miłości.

- A więc czego ode mnie chcesz? - spytała z nadzieją.

- Pewna przyjaciółka przypomniała mi, że Boże Narodzenie to rodzinne święto. Wy jesteście moją rodziną. Ty i Jack. Kocham was. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno i pozwolisz, bym wam to udowodnił.

- A co z tą mrocznością, Jacques?

- Wciąż we mnie jest. I pewnie zawsze będzie. Ale wiem, że jest we mnie też światło. Dzięki wam. Twoja miłość pomoże mi przezwyciężyć mroczność. Czy... czy nadal mnie kochasz?

- Och, Jacques. Zawsze cię kochałam. I zawsze będę. Jacques upuścił prezenty na ziemię i wziął ją w ramiona.

- Mam tu coś dla ciebie - rzekł przerywając pocałunki. Nie wypuszczając Lizy z objęć schylił się i podniósł z podłogi ma­lutką, srebrną paczuszkę z czerwoną kokardką.

- Ale przecież to jeszcze nie święta - zaprotestowała.

- Wiem, ale otwórz mimo to.

Drżącymi palcami Liza rozerwała papier i otworzyła małe pudełeczko. Na ciemnym aksamicie leżał złoty pierścionek z brylantem.

- To pierścionek zaręczynowy, Lizo. Kocham cię. Czy zosta­niesz moją żoną?

Liza objęła go za szyję.

- Czy to znaczy, że tak? - spytał z uśmiechem.

- Przecież wiesz, że tak.

Wyciągnęła palec i pozwoliła Jacquesowi wsunąć na niego pierścionek. Potem znów go pocałowała.

- Święty Mikołaj! - rozległ się od progu radosny głos Jacka i mały pędem rzucił się ku Jacquesowi.

A kiedy Jacques wziął w ramiona swego syna, Liza wiedziała, że pokonał swą mroczność. Ze tam, gdzie jest miłość, nie ma dla niej miejsca.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hingle Metsy Dziecko miłości (1997) Jacques &Lisa
D299 Hingle Metsy Dziecko miłości
Hingle Metsy Kapitulacja
Hingle Metsy Kapitulacja
Hingle Metsy Kapitulacja
6 Hingle Metsy Skutki nietypowej randki
Alexander Meg Dziecko miłości
046 Alexander Meg Dziecko miłości
247 Hingle Metsy Kapitulacja
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 04 Dziecko miłości
247 Hingle Metsy Kapitulacja
Hingle Metsy Kapitulacja 2
Alexander Meg Dziecko miłości
Alexander Meg Dziecko miłości

więcej podobnych podstron