Sergi Piaseczki
Bogom nocy równi
Uprzejmie proszę szanowne GPU o niezaprzątanie sobie głowy odszyfrowywaniem podanych
w powieści nazwisk i faktów. Do niczego to nie doprowadzi. Mam tyle sprytu
(o czym dawniej przekonałem was wielokrotnie), ze potrafię nie tylko dobrze zatrzeć za
sobą ślady, lecz i pozostawić fałszywe. A szkoda by było, żebyście doszli po nich do sławnych
rzekomych zdrajców ZSRR, nawet jeśli to będą agenci waszego wspaniałego GPU.
Autor
A good spy is of necessity
a brave and valuable fellow.
Maksyma umieszczona na ścianach angielskiego
Departamentu Spraw Wojskowych
RAPORT AGENTA WYWIADU
Brześć nad Bugiem, 18 kwietnia 1923 r.
Do Pana Kierownika Ekspozytury Nr VI
Oddziału II Sztabu Generalnego
agent 13-b
R a p o r t
Dnia 5 kwietnia 1923 r., po zaangażowaniu się do służby wywiadowczej, otrzymałem następujące - próbne - zadanie:
1. Przekroczyć granicę na odcinku 29. Baonu Celnego do dnia 10 kwietnia br.
2. Udać się przez Mińsk do Bobrujska.
3. W Bobrujsku zbadać stan twierdzy i koszar.
4. Dowiedzieć się, jakie wojskowe formacje są stacjonowane w Bobrujsku: nr nr pułków, nazwiska oficerów.
5. Nastroje żołnierzy. Wyszkolenie. Uzbrojenie. Aprowizacja. (W miarę możności poprzeć zebrane dane dokumentami).
6. Wrócić na dowolnym odcinku do dnia 15 kwietnia br. Na wykonanie próbnego zadania dano mi termin 10-dniowy i następujące środki materialne:
9 kwietnia br. o godz. 22 przekroczyłem granicę na odcinku 29. Baonu Celnego, między słupami granicznymi 607-608, naprzeciw wsi Łukasze. Wydostałem się na nasyp rozebranego toru kolejowego i posuwając się obok niego, skierowałem się ku wschodowi. Do Mińska przyszedłem 10 kwietnia br. Do Bobrujska przyjechałem 11 kwietnia br. Udałem się natychmiast do sztabu 8. Dywizji Piechoty. Wejść do środka nie mogłem, ponieważ trzeba było wziąć przepustkę w Komendanturze, a nie posiadałem dobrych dokumentów. Wówczas poszedłem do twierdzy.
Twierdza jest zupełnie zaniedbana. Koszary coraz więcej się rujnują. Niektóre gmachy, będące w lepszym stanie, są zajęte przez wojsko. Inne stoją bez drzwi i okien.
W Bobrujsku jest stacjonowana 8. DP. Należy do V Korpusu (Mohylew). W skład 8. DP wchodzą 3 pp i kawpułk. Numery pp: 21, 22, 23. Pułk 23. jest obecnie w Rohaczowie. Sztab i Komendantura 8. DP znajdują się nie w twierdzy, lecz w centrum miasta, w pobliżu gmachu teatru.
Z rozmów osobistych z żołnierzami, z rozmów podsłuchanych i z własnych obserwacji, poczyniłem następujące wnioski, dotyczące pięciu punktów zadania:
1. Nastroje żołnierzy są pesymistyczne. Służbę wojskową traktują jako zło konieczne. Do rządu i dowódców nie mają ani przywiązania, ani zaufania. Przeciwnie, dają się odczuć niechęć i krytycyzm. Kwestie „polityczne" żołnierzom już zbrzydły. Politrucy są wyszydzani i znienawidzeni. Żołnierzy cechuje zobojętnienie na wszystko. Nie spostrzegłem tak właściwych młodym żołnierzom żartów i kawałów. Są ponurzy, źli, opryskliwi. Sądzę, że wynika to nie tyle z niechęci do służby wojskowej, ile z ogólnego przygnębienia obywateli Sowietów i z troski o rozpaczliwy los porzuconych rodzin.
2. Co się tyczy wyszkolenia żołnierzy, to uważam je za całkowicie zaniedbane. Instruktorzy służbę lekceważą, a żołnierze traktują ćwiczenia jako chęć dokuczania im. Dyscypliny wojskowej (w dobrym znaczeniu tego słowa) nie ma. Nie widać żołnierskiej dzielności, sprytu, zuchowatej postawy. Nawet podoficerowie wyglądają jak ubrani przed chwilą w wojskowe mundury cywile. Chodzą rozchełstani, niemrawi, ospali.
3. Żołnierze są uzbrojeni w dawne rosyjskie karabiny. Spostrzegłem, że o broń nie dbają. Widziałem wiele karabinów zardzewiałych. Pasy przeważnie płócienne... Zbadać stanu zapasu „Mobu" z braku czasu nie mogłem.
4. Żołnierze nie skarżą się na wyżywienie. Spostrzegłem nawet, że są zadowoleni. Jeśli uwzględnić głód po wsiach i w miastach - to jest to zrozumiałe. Żołnierze otrzymują miesięcznie 7 rubli żołdu; oficerowie od 60 rubli wzwyż. Uniform żołnierzy niejednolity - nawet w tych samych kompaniach. Niektórzy mają porządne mundury i buty, inni chodzą w zniszczonych. Udało mi się, w drugim dniu pobytu w Bobrujsku, zawrzeć znajomość z pewnym podoficerem, pracującym w sztabie 8. DP. Gdy dowiedziałem się, że pochodzi z Rostowa nad Donem, udałem krajana i pogłębiłem znajomość. Zaprosiłem go na samogon, a potem, gdy był podpity, zwierzyłem mu się, że jestem delegatem organizacji „Wola Narodu", dążącej do zmiany ustroju i wprowadzenia rzeczywistej wolności. Uwierzył mi zupełnie, a nawet poprosił o wciągnięcie go do organizacji. Uczyniłem to: dałem mu trochę pieniędzy i kazałem zrobić szczegółowy spis oficerów 8. DP, bo organizacja chce znaleźć wśród nich zwolenników. Powiedział, że chętnie to zrobi w sztabie.
Powiedziałem, aby oznaczył krzyżykami nazwiska oficerów, którzy nie są zadowoleni z rządu. Nazajutrz N. przyniósł mi dwa rozkazy sztabu 8. DP, sześć rozkazów dowódcy 21. pp i kompletny spis oficerów. Byłem zdumiony, że odznaczył krzyżykami przeszło 80% oficerów. Lecz N. przekonywał mnie, że to naprawdę są „niezadowoleni". Nazajutrz pożegnałem N., obiecując spotkać się z nim wkrótce. N. wręczył mi list do krajana w Mińsku, który służy w 10. pp 4. Smoleńskiej Dywizji. Prosił, abym i jego wciągnął do „Woli Narodu".
Ponieważ zadanie moje nie obejmowało garnizonu m. Mińska, z listu tego nie skorzystałem. Zresztą zabrakło mi pieniędzy na dalsze zaciąganie członków do „Woli Narodu". Od N. otrzymałem dwa zaświadczenia in blanco, wydane ze sztabu 8. DP. Z jednego skorzystałem.
W drodze powrotnej, na dworcu w Berezynie, dowiedziałem się, że jest tam kompołk Gribow. Spostrzegłem, że rozmawia z jakimś starszym rangą kraskomem. Zbliżyłem się do nich i udając, że czytam „Krasnuju Zwiezdu", podsłuchałem część rozmowy. Uważam ją za bardzo ważną i przytaczam tu, jak mi się utrwaliła w pamięci:
GRIBOW: Reorganizacja Krasnej Armii obecnie jest niemożliwa.
KRASKOM: Wiem o tym na pewno. Projekt jest opracowany i tylko się utrzymuje w tajemnicy.
GRIBOW: Czyj pomysł? Pewnie gławwiercha?
KRASKOM: Tak, Kamieniewa.
GRIBOW: Najgorsza rzecz, gdy tacy teoretycy od Marksa i Kautskiego włażą w sprawy wojskowe. Trzeba z początku wzmocnić armię, postawić na nogi, dobrze wyposażyć, a nie wprowadzać chaos. Jednak ja w to nie wierzę. Kolejna bomba!
KRASKOM: Nic podobnego. Rzecz najpewniejsza. Zresztą powiem wam w sekrecie: wiem o tym od Aleksieja Michajłowicza Jakuca.
GRIBOW: Aha! To ten sekretarz pociągowej kancelarii Łowy.
KRASKOM: Właśnie. Ale to tajemnica.
GRIBOW: Co za tajemnica, jeśli już i my wiemy?
KRASKOM: My, a poza tym nikt z V Korpusu.
GRIBOW: A kiedy to może wejść w życie?
KRASKOM: Sądzę, że nie prędzej jak na początku następnego roku.
Dalej nie mogłem podsłuchiwać, bo się obawiałem, że zwrócę na siebie ich uwagę.
Czternastego kwietnia wróciłem do Mińska i wieczorem wyruszyłem z miasta ku granicy. Przekroczyłem ją na odcinku Kuczkunów dopiero 16 kwietnia, bo nie znałem terenu i błądziłem. Na pograniczu zostałem ostrzelany, lecz zdołałem uciec.
Proszę o wydanie mi na następny wywiad pistoletu automatycznego. Przekonałem się, że bez broni przechodzić granicę i pas graniczny bardzo niebezpiecznie.
Konfident N. wywiera dobre wrażenie. Jest zdecydowany i sądzę, że z jego pomocą potrafię zjednać innych konfidentów (kraskomów) w sztabie 8. DP, a jeśli to będzie potrzebne, to i w 4. DP. Możliwe, że wskaże mi odpowiedniego konfidenta, mającego dostęp do planów mobilizacyjnych, szkiców dyslokacyjnych oraz aktów dotyczących uzbrojenia, nastrojów żołnierzy, wyszkolenia i administracji.
Jestem pewien, że dysponując większymi pieniędzmi, potrafię w krótkim czasie poprowadzić wywiad na szerszą skalę. Przekonałem się, że przy obecnych stosunkach w armii sowieckiej jest wielu niezadowolonych z rządu, zniechęconych i pokrzywdzonych, co stwarza podatny materiał do pracy na szkodę Sowietów.
Przy niniejszym załączam:
1. Wykaz kraskomów 8. DP.
2. Dwa rozkazy dowódcy 8. DP, Rozena.
3. Sześć rozkazów dowódcy 21. PP, Gribowa.
4. Dwa zaświadczenia in blanco, wydane ze sztabu 8. DP. Jedno z nich wykorzystane.
agent 134?
[Raport agenta 13-b nie jest raportem Romana Zabawy.]
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Brześć nad Bugiem, 20 kwietnia 1923 r.
Tosiek zaczyna mnie denerwować. Jego obojętność w stosunku do kwestii najważniejszych zdumiewa mnie. Drugi dzień zmieniam udenioną wodą kolor włosów i brwi, a on żeby choć słówkiem zapytał, po co to robię. On też od czasu do czasu się irytuje. Ale po swojemu - z niewzruszoną miną. Wiem, że chce mu się wypić. Parę razy zagadnął mnie w kwestii śniadanka. Lecz powiedziałem, że jeszcze za wcześnie. Wówczas rzekł „politycznie", zacierając dłonie:
- Cholera, taki ziąb!
- No to zadzwoń.
Tosiek się ożywił: przypuszczał, że każę numerowemu kupić wódki i przekąsek. Lecz zamiast numerowego weszła pokojówka.
- Pan dzwonił?
- Nie. To kolega dzwonił.
- Ale ty kazałeś!
- Słusznie. Więc proszę panią napalić porządnie w piecu, bo kolega mi zamarzł.
Pokojówka, zdumiona, spojrzała na nas i powiedziała: „Dobrze". Na dworze tego dnia był upał, a w numerze tak gorąco, że trudno było oddychać. Teraz zacząłem przymierzać okulary. Naturalnie „lipa", nie okulary, bo oczy mam jastrzębie. Ale wyglądają imponująco: grube szkliska, oprawa solidna, niklowa. Zupełnie zmieniły wygląd mej twarzy. Patrzę w lustro i sam siebie nie poznaję. Ucieszyłem się bardzo i zacząłem robić różne miny. Celowo to przedłużam - aby Tosiek zareagował. A on długo patrzył na to krytycznie, aż wreszcie się odezwał:
- Wdzięczy się jak pies do bata. Dałbyś spokój z tym lustrem!
- Nie podoba ci się?
Tosiek z zachwytem klasnął w dłonie i zapiszczał cieniutko:
- Ach, pięknie! Ach, cudownie! Co za śliczny blondynek! I w okularach! Pewnikiem kierownik kuperatywy! Chlebna firma! Ciepła! Do takiego warto się podwalić! Uhum!
Wreszcie idziemy na śniadanie. Okularów nie włożyłem. Włosy chowam pod czapką. To dekoracja dla kochanych towarzyszów. W knajpie opowiadam koledze o wynikach wczorajszej konferencji z zastępcą mego szefa. On mi przytakuje, pomrukuje, pośpiesznie je, a jeszcze prędzej wypróżnia kieliszki. Wiem, że prawie mnie nie słucha, lecz opowiadam. Bo komuż to opowiem, jak nie najlepszemu przyjacielowi i współpracownikowi? A sprawa ważna, zmieniająca zupełnie system dalszej mej pracy.
Postanowiłem zalegalizować się w Sowietach i pracować nadal w charakterze rezydenta na terenie sowieckiego Sztabu Frontu Zachodniego. A Tosiek powinien utrzymywać łączność między mną a ekspozyturą. Innemu łącznikowi nie zaufałbym.
Sposobność do zalegalizowania nadarzyła się cudowna. Za pośrednictwem pewnego konfidenta uzyskałem pozwolenie na zdawanie egzaminu (jako eksternista) w Mińskim Urzędzie Pocztowo-Telegraficznym. Wszystkie formalności są załatwione. Więc jeśli zdam egzamin, to otrzymam prawdziwy dyplom „nadsmotrszczyka" telegrafu, z uposażeniem według 12. kategorii.
Co to będzie za rozkosz! „Pajok" według pierwszej kategorii. Stanowisko. No i co miesiąc fura „limonów". Można będzie używać bez przeszkód słodyczy sowieckiego raju i odpowiednio im za to się wywdzięczyć. Gęby pootwierają, gdy sprawa wreszcie się sypnie. Już ja to potrafię.
Kupiłem kilka potrzebnych książek i wciąż się z nich obkuwam. Od czasu do czasu daję podręcznik Antoniemu i każę mu egzaminować mnie. Muszę się śpieszyć, bo egzaminy wyznaczono na 29 kwietnia. W hotelu mam klucz od aparatu Morse'a i wciąż nadaję i odbieram wyimaginowane telegramy. Treść ich zawsze bardzo aktualna i przeważnie wymierzona ostrzem w Antoniego. Na przykład:
Do Zarządu Szpitala w Tworkach.
Proszę o natychmiastowe przysłanie karetki i czterech silnych posługaczy do hotelu „Bristol", nr 9, ponieważ Antoni Kralewicz zbzikował.
Właściciel hotelu Krawiecki
Treści tej depeszy Tosiek, dotychczas milczący, nie mógł już strawić. Usiadł na łóżku i też zaczął telegrafować, bębniąc palcami w nocny stolik.
Do ogrodu Zoologicznego w Berlinie.
Powiadamiam administrację Ogrodu Zoologicznego, że mam do sprzedania rzadki okaz bydlaka: je, pije i ubiera się jak człowiek, nawet trochę gada, chociaż nie do rzeczy. Nazywa się to zwierzę Roman Zabawa, co - w przetłumaczeniu na język niemiecki - oznacza: dzika świnia.
Wtedy mówię do kolegi:
- Wcale mi nie dociąłeś, bo między człowiekiem i świnią to jest wspólne, że oboje świństwa robią, ale ta różnica, że świnia nigdy nie potrafi tak dużego świństwa zrobić jak człowiek.
Antoni się zastanawia nad tym. A ja, żeby jeszcze więcej go zaabsorbować, mówię tak:
- Wiesz, Tosiek, jeśli świnia myśli, to tak sobie myśli: jeśli człowiek myśli, to jak świnia myśli.
Wówczas Antoni rzuca się na łóżku, mówiąc:
- Całkiem już zwariował!
A ja znów nadaję wyimaginowane depesze, o treści komicznej, tragicznej lub zgoła absurdalnej. Lecz Antoniego już to nie bierze.
Brześć nad Bugiem, 25 kwietnia 1923 r.
Moją decyzję osiedlenia się w Sowietach przyjęto w Ekspozyturze niezbyt chętnie. Uważano to za bardzo niebezpieczne, bo jestem od dawna zdekonspirowany i poszukiwany przez sowiecki kontrwywiad. Lecz zapewniłem, że potrafię dobrze zmienić powierzchowność, a w razie niebezpieczeństwa wycofam się do Polski. Wreszcie zgodzono się na to. Kralewicza wyznaczono na łącznika. Gdy otrzymywałem zadanie, szef powiedział mi, że wie z pewnego źródła, iż w Sowietach się przygotowuje reorganizacja Krasnej Armii. Że jest opracowany szczegółowy projekt reorganizacji i trzeba koniecznie sprawdzić tę wiadomość. Powiedziałem, że absolutnie nic o tym nie słyszałem i że uważam to za niemożliwe. Lecz kazano mi zwrócić na to szczególną uwagę. Ukończyłem wszystkie przygotowania i jutro wyruszam w drogę. Rana moja na łopatce przestała ropieć i goi się dobrze. Tosiek co dzień zmienia mi opatrunek, przyklejając go do ciała plastrami.
Lizki nie widziałem od 11 stycznia - od czasu awantury z Ozimowem. Bardzo za nią tęsknię. I to właściwie jest przyczyną mej chęci zalegalizowania się w Sowietach. Naturalnie jej rodzina będzie zezem na mnie patrzeć, lecz sądzę, że czas zatarł pierwsze przykre wrażenia. Zresztą nie zależy mi na nich wcale. A Lizka zawsze bardzo mile do mnie się odnosiła. Teraz nie mogę się doczekać chwili, gdy ujrzę ją naprawdę, bo w snach widuję ją często. Pewnie też o mnie myśli.
Wczoraj Tosiek - gdy przerwałem kucie telefonii - powiedział mi:
- Wiesz, Romku, chcę zapoznać ciebie z jednym chłopakiem. Mówię ci: złoto!
- Pewnie taki sam moczymorda jak i ty!
- No, pije też. Nie powiem, że nie. Ale chłopak jak... - nie znalazł słowa na porównanie, więc tylko machnął ręką i dokończył: - zresztą sam zobaczysz.
- Agent? — spytałem.
- Tak.
- Jak nazwisko?
- Kledziński.
- A, Kledziński! To co innego! Chodźmy do niego. Nie wiedziałem, że w Brześciu mieszka.
- Ma tu własny domek. Mógłby i tak żyć, ale pracuje dla „sportu".
O Kledzińskim dużo słyszałem. Pracował brawurowo. Zbyt wartościowych materiałów nie zdobywał, bo nie miał dobrych konfidentów, lecz informacje dawał pierwszorzędne i odznaczał się nadludzką wprost odwagą. Bolszewików nie nienawidził, ale gardził nimi. Inaczej ich nie nazywał jak gady. Opowiadał mi wiele o nim Gruszewski, który - jak spostrzegłem - bardzo go lubił i szanował. Gruszewski mi mówił, że gdyby w czasie wojny polski wywiad posiadał stu takich agentów jak Kledziński, to nie istniałaby dla nas żadna tajemnica.
Domek Kledzińskiego był na peryferiach Brześcia. Weszliśmy na dziedziniec, a następnie z sieni - bez pukania - do wielkiej, niskiej komnaty. Zobaczyłem stojącego pośrodku mężczyznę lat około czterdziestu. Był tylko w spodniach i koszuli. W ręce miał nagana. Stał naprzeciw szafy.
- A, Antonina Markówna! - rzekł do wchodzącego Kralewicza. - Syp dalej! A to kto? - dodał, wskazując mnie ruchem głowy.
- Właśnie Romek.
Kledziński żwawo i lekko podszedł do mnie. Położył mi dłoń na ramieniu i rzekł:
- Toś ty taki! Szczęściarz jesteś! Ale uważaj: cupną cię gady. Szkoda by było.
Serdecznie się roześmiałem, widząc jego troskę o mnie, i odparłem:
- Bądź pewien, żywego nie cupną.
Spostrzegłem z dalszej rozmowy, że Kledziński wie o mnie dużo szczegółów nieznanych nikomu prócz Tońki. To przyjaciel, który szczerze mnie lubił, chociaż często mu dokuczałem, tak mnie zareklamował.
- Więc siadajcie chłopcy - rzekł Kledziński, szerokim gestem ręki wskazując na krzesła - a ja skończę wróżyć. Dwa razy mi się nie udało.
Kledziński zbliżył się do szafy. Odmierzył pięć kroków w tył i wystrzelił. Z szafy rozległo się rozpaczliwe gdakanie kury. Z drzwiczek poleciały drzazgi. Zdumiony patrzyłem na Kledzińskiego. A on jak sznurkiem ściągnął zmarszczki na czole i uważnie nasłuchiwał ruchów kury w szafie, kombinując, gdzie jest ona w tej chwili. Pada strzał. Znów gdakanie kury i znów strzał. Za czwartym strzałem wywnioskowaliśmy, że kura została trafiona. Otwarto potrzaskane drzwi. Kledziński wyrzucił z niej na podłogę dużą białą kurę. Miała przestrzeloną szyję.
- Szkoda czubatej - rzekł do nas - ale taki jej los. Mogła i wygrać. Postanowiłem, że jeśli nie trafię siedem razy, to dam jej emeryturę do końca życia. A teraz pójdzie do garnka.
- Co chciałeś wywróżyć? - spytał Antoni.
- Czy ten wywiad pójdzie mi dobrze.
To mnie ubawiło i zacząłem ciekawie przyglądać się Kledzińskiemu. Był tęgi. Szyję miał krótką. Wzrost więcej niż średni. Włosy i oczy - jasne. Dowiedziałem się potem, że walczył w cyrkach na Sybirze jako zapaśnik.
Dziwne miał usta: małe, różowe, ładnie wykrojone, prawie kobiece i często się błąkał po nich łagodny uśmiech. Dlatego było to dziwne, że twarz miała wyraz olbrzymiej energii, a spojrzenie oczu było ostre, stanowcze, zimne. Słyszałem, że Kledziński przeżył w Sowietach jakąś tragedię, że zniszczono mu rodzinę i tylko z siostrą zdołał przedostać się do Polski. Ciekawiło mnie to, lecz nie chciałem od razu go wypytywać. Poszliśmy do miasta na obiad. Kledziński zamknął drzwi na kłódkę, a klucz schował w szparze obok framugi.
- Basia poszła na miasto, i jeszcze nie wróciła.
Basia to była jego siostra, którą brat bardzo kochał. Tosiek powiedział mi potem, żebym chwalił dziewczynę, bo sprawię tym wielką przyjemność Bolkowi. W czasie obiadu zaprojektowaliśmy, że pojedziemy razem na wywiad. Nie tracąc czasu, Kledziński poszedł do Ekspozytury wziąć zadanie. Umówiliśmy się, że się spotkamy u niego wieczorem i omówimy dalszy plan roboty.
Brześć nad Bugiem, 26 kwietnia 1923 r.
Wczoraj wieczorem odprowadziłem Antoniego na dworzec. Pojechał do Wilna, do rodziny. Umówiliśmy się, że po załatwieniu wszystkich spraw w Wilnie osiądzie w Rakowie i będzie co tydzień, w poniedziałek, przychodził do Mińska. Wybraliśmy poniedziałki dlatego, że w tych dniach w Mińsku są „kiermasze", więc z okolicznych wsi jadą do miasta chłopi. Wówczas można łatwiej i bezpieczniej prześlizgnąć się bocznymi drogami do Mińska. Obiecałem czekać na niego każdej nocy z poniedziałku na wtorek, od godziny 10 wieczór do 2 w nocy, na cmentarzu wojskowym.
Gdyśmy się żegnali, to Antoniemu łzy w oczach stanęły. Odwrócił głowę, a gdy pociąg ruszał, uścisnął mi mocno dłoń i rzekł:
- Uważaj tam... Ty taki nerwowy... Trzeba wszystko spokojnie, powolutku... Dbaj o siebie...
Pociąg odszedł. Poczułem pustkę w duszy. Tyle czasu pracowaliśmy razem, tyle przeżywaliśmy niebezpieczeństw, tak ufaliśmy sobie! To wszystko lepiej łączy ludzi niż najbliższe nawet pokrewieństwo.
Kledzińskiego zastałem w domu. Był już pijany. Oczy mu niesamowicie lśniły, na bladej zwykle twarzy były wypieki, lecz ruchy miał pewne.
- Więc jutro w drogę? - spytał mnie.
- Jeśli wszystko załatwiłeś, to jutro.
- W porządku. Mam zadanie i pieniądze. Termin przekroczenia granicy do 30.
- U mnie do 29.
To, że idziemy razem za granicę, utrzymywaliśmy w tajemnicy. W Ekspozyturze wiedziano, że starsi agenci często chodzą razem za granicę, lecz nie zwracano na to uwagi. Natomiast przestrzegano, aby młodsi, niezbyt pewni się nie zwąchali, bo potem - w razie zdrady lub wsypy - można było stracić kilku agentów naraz.
Kledziński zawołał: „Basiu"!
Do pokoju weszła dziewczyna lat szesnastu. Była bardzo podobna do brata, tylko nieco wątejsza w barkach i twarz miała nie tak ostrą w wyrazie.
- Przywitaj się,. Basiu, z Romanem i przynieś nam cośkolwiek przegryźć.
Dziewczyna podała mi małą, ale silną i twardą dłoń, potem wyszła z pokoju.
- Ty wiesz - rzekł Kledziński, kiwnąwszy głową w kierunku kuchni - dla niej pracuję w „dwójce"... Nie - poprawił się - pracuję dla siebie, bo lubię tę pracę, ale pieniądze dla niej zbieram. Chcę ją kosztem gadów wyposażyć. Bo sam nie mam po co żyć. Nic już ze mnie nie będzie. Jak człowiekowi dusza goryczą nasiąknie, to trudno żyć. Trudno. Niech to cholera weźmie!
Zamyślił się. Po chwili twarz mu się wypogodziła, a oczy błysnęły:
- Ty wiesz, jak ja gadom sadła za skórę zaleję albo coś spsocę, to lżej mi parę dni, a potem to samo. Zeszłym razem czekałem w Smoleńsku na peronie. Przyszedł pociąg do Mińska. Wtem podchodzi do mnie jakiś kraskom. Pyta, czy to pociąg do Moskwy? A jakże - mówię - do Moskwy. Kraskom szoruje do wagonu. Potem tak samo wpakowałem do pociągu eskortę z aresztowanymi i komsomolską wycieczkę. Niech jadą gady do czarciej mamy. Pewnie klęli mnie potem paskudnie. A mnie jakby kto duszę masłem posmarował.
Basia przyniosła zakąski. Bolek pogłaskał ją po twarzy i rzekł:
- Jak mnie gady sprzątną, to jej los zabezpieczony. Ma domek, trochę ziemi i forsa jest. Teraz uczy się trzeci rok francuskiego. Umie nożem rzucać. Zna dobrze dżiu-dżitsu i boks. Może chcesz spróbować? Co?
- Nie. Dziękuję.
- Nie, to nie... Dorobiłem się na gadach. A jak ze mną będzie hałemus...
- Daj spokój. Sto lat będziesz żył.
- Nie chcę i dwudziestu. Już mi zbrzydło. Zresztą ja sobie nie pozwolę własną śmiercią umrzeć. Za bardzo się szanuję. Chcę umrzeć, ale tak, wiesz, z trzaskiem. Na wesoło. A nie w betach gnić. Więc pijmy: wszystko jedno zabiją!... Znałeś Rościna?... Złapał od jakiejś larwy trypra. Kazano mu się leczyć. Odmówił stanowczo. Po jakiego diabła! Wszystko jedno: nie dziś, to jutro albo za miesiąc czerwoni mnie sprzątną. Szkoda czasu i atłasu. Zaczął wariować: sam im na nogi lazł i nic go nie brało. Wreszcie zgniewało go to. Rozpoczął kurację. Wiesz: nie pił, dietka, dziewczynki ani-ani. Wreszcie się wyleczył. Poszedł na robotę i za pierwszym razem bolszewicy go w pobliżu Kopyla rąbnęli. Trzech zabrał ze sobą do lali, ale i jego ukatrupili. Tak to jest, bracie. No, pijmy!
- Czy nie będzie za dużo?
- Pij! Co za dużo, to wyrzygasz!
Im więcej pił Kledziński, tym robił się smutniejszy. Posadził siostrę na kolanach, głaskał ją po głowie i mówił:
- Pamiętaj, Basiu, ludzie są gorsi od wilków. I sztuka u nich, i etyka, i estetyka, i różne filozofie, a paskudni są. Tacy podli, że aż śmierdzi dokoła. Wszędzie kant, wszystko blaga, we wszystkim interes. Żadnemu skurwysynowi, Basiu, nie wierz. Pamiętaj to! ... Póki żyję, nikt cię nie skrzywdzi. A kto skrzywdzi, niech od razu trumnę staluje. Ale jak zdechnę, to nie zapominaj, że moją byłaś siostrą. Że lepiej skonać, niż dać się zgiąć!
Kompletnie pijany kazał siostrze przynieść rękawice i aby zademonstrować mi jej dzielność, zaczął się boksować z Basią. Wyglądało to niesamowicie. Siostra nie żartowała. Brat też. Twarze mieli skupione, zacięte. W oczach zimne błyski. Brat, zataczając się na nogach, niepewnie atakował. Basia przeważnie się broniła. W pewnym momencie Kledziński, trafiony silnym ciosem w dół twarzy, ukląkł. Chciał porwać się na nogi, lecz siostra drugim ciosem obaliła go na podłogę. Cofnęła się i rzekła triumfująco:
- Masz dość?
Bolek znów usiadł do stołu. Tamował chustką broczącą z nosa krew. W pewnej chwili rzekł do mnie:
- Jak uważasz: da sobie radę w życiu?
- Na pewno! - rzekłem z przekonaniem.
Bolek radośnie się uśmiechnął i nalał wódki. Kilka kropel krwi wpadło do szklanki i zabarwiło alkohol na różowo. Bolek to spostrzegł. Krzywo się uśmiechnął i rzekł:
- Większa z kropelkami. - Potem dodał: - No, na zgubę gadom! Moją krwią piję!
I wypróżnił duszkiem szklanicę. Taki toast widziałem pierwszy raz w życiu.
I.
PIERWSZA LOKATA
To obojętne, skąd ptaszek przyleciał,
byle tylko ładnie śpiewał.
Przysłowie afgańskie
1.
Był to duży salon. Okna jego wychodziły na ogród. Wpadały przez nie promienie wiosennego słońca. Roman spał na sofie. Otworzył oczy i zobaczył Kledzińskiego, który siedząc w miękkim fotelu, założywszy nogi na stół, palił papierosa. Przez chwilę obserwował ciekawie kolegę, który się uśmiechał do jakichś swoich myśli i mrużył oczy, puszczając w powietrze kłęby dymu. Potem zawołał:
- Już wstałeś, Bolku?
Kolega, ubrany w uniform oficera sowieckiej kawalerii, szybko się zbliżył ku niemu.
- Zapamiętaj sobie, że Bolka nie ma. Umarł. W ogóle nie było go. A jest gad. Iwan Dimitrowicz Gromow, kierownik kulturalno-oświatowego wydziału 7. Kawdywizji w Homlu, bohater wojen domowych, dawny kolega broni Woroszyłowa.
Roman zaczął się ubierać, a Kledziński wyszedł z salonu. Niebawem powrócił w towarzystwie wysokiej, szczupłej kobiety, lat około 40.
- Przedstawię towarzyszce mego przyjaciela. Technik z Bobrujska. Trochę wynalazca i fanatyk nauki. A to zarządzająca Domu Wypoczynkowego, Nina Andrejewna Daniewska.
Roman się przywitał z kobietą i badawczo ją obejrzał. Zobaczył bladą, prawie ascetyczną twarz. Oczy miała piwne, o ostrym wyrazie. Sprawiała wrażenie histeryczki.
- Jakże tam z waszą biblioteką? - spytała Daniewska.
Kledziński machnął ręką:
- Nawet połowy nie zebrałem. Wszystko rozciągnęli. To do Smoleńska, to do Mohylewa, to do Nowozybkowa. Ale mam nadzieję jeszcze w tym roku skompletować całą. Trudno pracować, gdy wszyscy przeszkadzają.
- U mnie to samo - rzekła Daniewska. Potem się zwróciła do Romana: - A towarzysz tu na długo?
- Jeszcze nie wiem.
Wtrącił się Kledziński:
- On chce się przenieść z Bobrujska do Mińska. Tu są warsztaty mechaniczne, więc mógłby opracowywać swój wynalazek.
- Jaki wynalazek?
Roman nie wiedział, co odpowiedzieć, lecz Kledziński nie dał mu dojść do słowa.
- To dotyczy całkowitego wyeksploatowania linii telegraficznych. Może mu się powiedzie. Na razie utrzymuje to w tajemnicy, bo praca dopiero rozpoczęta. Czy towarzyszka zna komisarza poczt i telegrafów Starkowa?
- Owszem. Znam.
- Dobrze by było polecić mu Pawła Grygogewicza - skinął głową ku Romanowi.
- Chłopiec zdolny, pracowity. Trzeba mu dopomóc.
Kobieta się wahała, lecz Kledziński wyjął już z kieszeni notes i ołówek, mówiąc:
- Parę słów tylko. Żeby wiedział, że to nie jakiś hultaj, ale naprawdę korzystny pracownik. Takich trzeba popierać.
Daniewska skreśliła na kartce papieru:
Mińsk, 29 kwietnia 1923 r.
Drogi Andrzeju Michajłouńczu!
Okaziciela tej kartki, Pawła Smolina, gorąco polecił mi tow. Gromow, kierownik wydziału kultoświatowego 7. k.d. Proszę tow. w miarę możności nim się zaopiekować, bo jest bardzo zdolny i pracowity.
Łączę pozdrowienia
Nina Daniewska
Gdy kobieta była zajęta pisaniem, Kledziński z boku obserwował ją z tak dziwnym wyrazem ironii na twarzy, że Roman się obawiał, aby tego nie dostrzegła. Lecz gdy Daniewska podniosła głowę i spojrzała na Kledzińskiego, na jego twarzy był zwykły, grzeczny uśmiech.
- Dziękuję towarzyszce. No i na przyszłość proszę nim się zaopiekować, jeżeli się zgłosi. Bo jest tak młody i niezaradny. Tylko książki i książki. Zupełnie oddany nauce. Nic poza tym nie widzi. Jego brat, komunista, mój druh, zginął w walce z denikinowcami, a siostrę biali zamordowali w kontrwywiadzie w Odessie.
- Dobrze - rzekła Daniewska, zwracając się do Romana. - Jeśli będzie coś trzeba, proszę się zgłosić.
Wkrótce Daniewska poszła na miasto, a Kledziński dał Romanowi kartkę i rzekł:
- Tak się gadów obrabia. To wariatka, ale kobieta naprawdę uczciwa i rzeczywiście oddana idei. Tylko widać, że i jej ta idea bokami wyłazi, bo widzi, co się dzieje dokoła. Ale cofnąć się nie może. Była za cara eserką. Siedziała w katordze. Za bolszewików znalazła się w opozycji. W 1918 roku, na kongresie w gmachu opery moskiewskiej, otwarcie wystąpiła przeciw bolszewikom. Nazywała ich grabarzami rewolucji i wolności, pasożytami na ciele chłopa i robotnika, gorszymi od imperialistów. Maria Spirydonowna powiedziała wtedy do bolszewików: „Według teorii Lenina jesteście tylko gnojem!". Tak to jest, towarzyszu Smolin: ko-mu-na! Taka komuna, że w Kremplinie na słoninie jaja smażą, a chłopom z głodu oczy wyłażą.
Kledziński wyjął butelkę koniaku i dolał obficie do herbaty. Wypili po kilka szklanek. Kledziński odzyskał dobry humor i gwiżdżąc, zaczął spacerować po salonie. A Roman, ponieważ było jeszcze za wcześnie iść na pocztę, bo egzaminy wyznaczono na dziewiątą wieczór, zaczął kuć telegrafię.
Zapanowało milczenie. Zakłócały je tylko kroki Kledzińskiego i cykanie zegara. Kledziński starał się uzgodnić rytm kroków z ruchem wahadła i chodził zamyślony, to uśmiechając się, to coś szepcząc do siebie. Zatrzymał się przed stojącym na kominku zakurzonym, gipsowym popiersiem Napoleona i długo na nie patrzył. Nagle gadliwie się uśmiechnął i rzekł:
- Słuchaj, ty genialny wodzu! ty bogu wojny! Ty myślisz, żeś naprawdę taki wielki? Że rzeczywiście wojownik?... Tu wojna! Tu! Tu! Tu! - uderzył się w pierś. - Ty myślisz, że to sztuka cudzymi rękami wojować? Co?
Dał prztyka Bonapartemu w nos.
- No mówże! Milczysz? Aha!... A czy ty wiesz, że ja bym całą twą armię w mamię wsadził i ciebie jak barana do worka zabrał? Gdybym tylko chciał. Cóż ty na to? No?... Ale też masz mordę! I jakżeś ty, cholero, ćwierć świata zabrał? A?... wiesz co? Smarkacz jesteś! Ja bym cały zabrał! Cały! Rozumiesz, ty wielka małpo! Cały!
I walił prztyki w twardy gips, a Roman ze zdumieniem przypatrywał się tej dziwnej scenie.
Wieczorem koledzy się pożegnali. Kledziński poszedł na dworzec, bo zamierzał jechać do Orszy. A Roman udał się do śródmieścia. Wyznaczyli sobie spotkanie u Daniewskiej na pierwszego maja.
2.
W jednej z dużych sal gmachu poczty, na drugim piętrze, zebrało się około trzydziestu osób. Byli to przeważnie monterzy, zdający egzaminy na nadzorców telegrafu. Przeszli trzymiesięczny kurs techniczny, pod kierownictwem „speca", inżyniera Łukowina. Tylko Roman zdawał egzaminy jako eksternista. Wszyscy byli zaabsorbowani egzaminem. Niektórzy pośpiesznie wertowali podręczniki. Inni dawali jedni drugim rady lub robili przypuszczenia co do pytań, które mogli im zadać egzaminatorzy.
Zbliżała się godzina dziewiąta. Roman wyszedł na korytarz i oczekiwał nadejścia komisarza Starkowa. Znał go z widzenia. Gdy Starkow się ukazał na korytarzu, Roman się zbliżył ku niemu i podał kartkę papieru.
- To od Niny Andrejewny.
Komisarz przeczytał kartkę i nachmurzył się.
- O co wam chodzi? Złożenie egzaminów zależy tylko od was. Ja nie mogę na to wpłynąć.
Roman się uśmiechnął.
- Ale mi na tym wcale nie zależy. Jestem dobrze przygotowany. Chodzi jedynie o to, aby dać mi możność później kształcić się dalej. Może będzie zapotrzebowanie do Szkoły Mechaników w Smoleńsku.
Komisarz skinął mu głową.
- Dobrze. Będę o was pamiętał. Zgniótł kartkę i wsadził do kieszeni. Zrobił kilka kroków po korytarzu, potem stanął.
- Jak wasze nazwisko?
- Smolin Paweł.
- Aha! Zdajecie egzaminy jako eksternista?
- Tak.
- A pracowaliście w telegrafie?
- Owszem. Ale w czasie wojny byłem na froncie. Potem służyłem w Oriechowie-Zujewie w wydziale technicznym fabryk włókienniczych.
- Dobrze - rzekł Starkow i poszedł do sali egzaminacyjnej.
Roman długo czekał na swą kolejkę, bo wywołano go na ostatku. Może to dlatego, że był eksternistą. Zresztą przydało mu się to, bo wracający z egzaminów opowiadali, o co ich pytano. Dawało to mu możność przygotować odpowiedzi na ewentualne pytania.
Wreszcie wezwano Romana. Wszedł do sporej sali, w której siedziało za stołem czterech mężczyzn: dwóch mechaników, Banielin i Limkiewicz, inżynier Łukowin i komisarz Starkow.
Z początku pytano Romana o elektryczność, magnetyzm, prądy stałe i zmienne. Odpowiadał na te pytania dobrze. Jeden z mechaników, Banielin, wciąż dawał podstępne pytania:
- Jaka jest różnica między woltometrem, amperometrem, areometrem, barometrem i termometrem?
Roman grzecznie i szczegółowo objaśniał, udając, że nie rozumie komizmu pytań. Gdy doszli do działu uszkodzeń linii telegraficznych i telefonicznych, Banielin pytał:
- Co zrobicie, jeśli wiatr obali na druty brzozę i położy część linii?
- Przetnę brzozę i zwolnię druty.
- A jeśli nie ma czym przeciąć brzozy?
- Pójdę do wsi po piłę.
- A jeśli we wsi nie ma.
- Każę „predsiedatielowi" dać ludzi i brzozę ściągniemy.
- A jeśli we wsi ludzi nie będzie?
- To przetnę druty i nawiążę łączność.
Zaczęto egzaminować Romana z zakresu budowy i remontu linii łączności. Potem zabrano się do telefonii i działu akumulatorów. Jako eksternistę badano go szczegółowo, lecz dotychczas wywiązywał się ze wszystkiego dobrze. Najwięcej się popisywał wiedzą i dowcipem mechanik Banielin. Najmniej pytań dawał inżynier. Komisarz w ogóle o nic nie pytał. W pewnej chwili, kiedy doszło do wyliczenia narzędzi technicznych, znajdujących się w „sumce nadzorcy", Banielin zapytał Romana:
- Jak zrobić ze starego pilnika nowy?
- Posłać do fabryki. Samemu nie można tego zrobić.
Banielin się roześmiał:
- To takie proste, a nie wiecie.
- Tego nie wiem.
- Trzeba natrzeć go węglem drzewnym.
- Wszystko jedno będzie stary.
Wszyscy się roześmieli.
Zaczęto wypytywać Romana o budowę linii polowych. Wtedy inżynier, który przeważnie milczał, zapytał:
- Co przedstawia największe niebezpieczeństwo dla linii polowych?
Roman zamierzał powiedzieć: obalenie linii przez oddziały wojskowe, zniszczenie izolacji i połączenie z ziemią, gwałtowna ulewa, wiatr. Lecz niespodzianie powiedział:
- Włączenie się w linię szpiega nieprzyjacielskiego.
Banielin zaśmiał się ironicznie, lecz odezwał się komisarz:
- Nic śmiesznego. Słusznie. To właśnie największe niebezpieczeństwo. Wykazaliście dużą inteligencję.
Egzaminatorzy stracili zapał i zaczęli opieszale i pośpiesznie kończyć egzamin. Wreszcie kazano Romanowi nadać depeszę na aparacie Morse'a.
- Proszę o tekst depeszy - rzekł Roman.
- Coś tam wymyślcie sami - burknął inżynier. Roman usiadł do aparatu i zaczął wystukiwać depeszę. Banielin urwał taśmę i przeczytał:
Do Komisarza Mińskiego Urzędu Poczt i Telegrafów
Tow. Starkowa.
Melduję, że nie wiem, jak robić ze starych pilników nowe. Natomiast wiem, jakie największe niebezpieczeństwo zagraża wojskowym liniom łączności.
Roman Smolin
Depesza ta wzbudziła wesołość i Romanowi kazano odejść, a jutro się zgłosić po przydział służbowy do Zarządu Poczty.
3.
Nazajutrz Roman się dowiedział, że ma pierwszą lokatę. Wobec tego wcielono go do personelu technicznego Mińskiego Urzędu Telegraficznego. Otrzymał przydział do akumulatorni. Był to szczególnie ważny dział, bo zależało od niego funkcjonowanie wszystkich linii łączności. Mechanik Banielin zaprowadził Romana do akumulatorni. Tam przedstawił go pulchnej blondynce, o bardzo jasnych oczach.
- To wasz nowy współpracownik, Paweł Smolin. Będziecie mieli czwartą zmianę. Tylko proszę zapoznać go szczegółowo z robotą. Na razie pracujcie dalej na trzy zmiany. A gdy wszystko dobrze pozna - zrobicie czwartą.
Mechanik wyszedł. Dziewczyna poprosiła Romana, aby usiadł, i kończyła wpisywać coś do dużej księgi. Potem zwróciła się do Romana:
- Moje imię Zina. Nazwisko Korniewskaja. Bardzo się cieszę, że będziemy mieli czwartą zmianę. Należy nam się, bo ta praca trudna. Szkodliwa dla zdrowia. Wyziewy kwasów siarkowych. Jest wentylator, nawet dobry, ale to mało pomaga. Może chcecie od razu się zapoznać z pracą?
- Owszem. Im prędzej, tym lepiej.
- Więc dobrze. Zaczniemy stąd. To jest deska rozdzielcza, na którą odbieramy prąd z elektrowni miejskiej. Prądem tym ładujemy akumulatory. To wyłącznik prądu. To reostat, regulujący napięcie prądu. Ze szczegółami zapoznam was potem, a teraz chodźmy do akumulatorni.
Zina otworzyła drzwi z dyżurki do dużej sali. Stało tam w sześciu szafach 360 dużych akumulatorów. Z lewej strony była deska rozdzielcza nr 2, z której przesyłano prąd akumulatorów do poszczególnych grup aparatów telegraficznych i komutatora telefonicznego. Na podwyższeniu, stanowiącym coś w rodzaju dużej katedry, pod szklanymi kloszami były umieszczone dwa wały, z ukośnie biegnącymi po nich miedzianymi listwami. Z pomocą tych wałów regulowano automatycznie zużywanie i ładowanie prądem poszczególnych grup akumulatorów.
Dziewczyna zapoznała Romana z wielu skomplikowanymi rzeczami, dotyczącymi pracy w akumulatorni. Uczyła go, jak za pomocą woltomierza poznawać siłę prądu poszczególnych grup. Pokazywała, jak się dopełnia kwasem siarkowym i wodą destylowaną akumulatory.
Warczał wentylator. W powietrzu unosiły się wyziewy kwasu siarkowego. W szafach syczały i bulgotały akumulatory. Od czasu do czasu rozlegał się dzwonek. Wówczas dziewczyna szła do telefonu, łączącego dyżurkę akumulatorni z salą techniczną na drugim piętrze.
Roman, widząc swe odbicie w szklanych ścianach szaf, miał dziwne wrażenie. Zdawało mu się, że to ktoś zupełnie mu obcy. Jasne włosy i okulary zmieniły go bardzo. Nawet wyraz twarzy był inny. Nawet głos i ruchy były inne. Wszedł w zupełnie nową rolę i tylko w najdalszym zakątku mózgu pozostała świadomość tego, kim jest naprawdę. Wówczas w oczach mu się zjawiał dziwny, ostry błysk. Lecz zaraz ginął i Roman znów uważnie słuchał uczącej go dziewczyny i grzecznie, rzeczowo prosił o wyjaśnienie mu różnych kwestii.
W tym czasie, gdy Korniewska uczyła Romana, konfident GPU, technik stacji telefonicznej Kustin, pisał na nią doniesienie:
„Korniewskaja wyraża się ujemnie o władzy sowieckiej. Pracę sabotuje.
Zużywa nadmierne ilości prądu. Ładuje akumulatory osobom postronnym.
Nie troszczy się o inwentarz. Zaniedbuje dyżury".
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Mińsk, 30 kwietnia 1923 r.
Dziś rano wezwał mnie komisarz Starkow. Grzecznie przywitał, kazał usiąść przy stole i poczęstował papierosem. To mnie zdziwiło. Wyczułem, że coś jest nie w porządku i że muszę być bardzo ostrożny. Więc przybrałem szczególnie naiwną minę i patrzyłem na swego zwierzchnika z uwielbieniem i oddaniem. Gdy poczęstował mnie papierosem, umyślnie wziąłem nie tym końcem do ust. Udałem bardzo zażenowanego i powiedziałem:
- Chciałem podziękować panu za tak dobrą lokatę i przydział.
- Proszę, proszę. Nina Andrejewna poleciła mi pana jak najlepiej. Zresztą i egzamin złożył pan doskonale. Tę pańską odpowiedź o wojskowych liniach łączności uważam za bardzo - komisarz poruszał palcami w powietrzu, jakby szukając odpowiedniego określenia - inteligentną.
Zdawało mi się, że w jego głosie brzmi ironia. Włożyłem lewą rękę do kieszeni, ująłem rękojeść brauninga i rozpłynąłem się w zachwycie:
- Panie komisarzu! Sądzę, że każdy z nas musi pracować z całych sił i oddawać wszystkie swe zdolności na korzyść Związku.
- Pan tak myśli?
Ręka komisarza wciąż się błąkała koło przycisku dzwonka. Kombinowałem tak: jeśli zadzwoni i zawoła ludzi, aby mnie aresztować, to wsadzę mu w pierś parę kul i wyskoczę oknem na dziedziniec. Było to możliwe, bo gabinet Starkowa znajdował się na pierwszym piętrze. Lecz komisarz nie zadzwonił. Znów poczęstował mnie papierosem. Lecz teraz nie dałem mu ognia, bo musiałbym wyjąć z kieszeni, lewą rękę. Wreszcie Starkow zaczął mówić:
- Chcecie pojechać do Szkoły Mechaników w Smoleńsku? Naturalnie to otworzy przed wami karierę. Chętnie to poprę, tylko muszę się przekonać, że naprawdę jesteście warci, aby wami się zająć.
- Ale bardzo proszę. Będę pracował jak najlepiej.
- To ja wiem. Ale trzeba jeszcze coś robić poza pracą.
Oczekiwałem dalszego ciągu. Komisarz zapalił papierosa i wraz z dymem puścił mi w twarz zdanie:
- Trzeba uważać, czy nie ma szkodników, sabotażystów, kontrrewolucjonistów. Rozumie pan?
- Tak.
- Ot, na przykład, Korniewska. Ta z akumulatorni. Niech się pan nią zajmie. Zdaje mi się podejrzaną. Proszę udać przed nią niezadowolonego z władzy sowieckiej, narzekać itp. Rozumie pan? Ale ostrożnie, żeby nie spłoszyć. I śledzić, jakie to wywiera na niej wrażenie. A głównie uważać, czy nie sabotuje pracy. I nie tylko ona. W ogóle śledzić wszystkich dokoła. A gdy zajdzie coś podejrzanego, zameldować mi. Rozumie pan?
- Bardzo chętnie. Zrobiłbym to zawsze jako lojalny obywatel. A tym więcej teraz.
- Więc w porządku. A co się tyczy Szkoły Mechaników, będzie to zależało jedynie od was. Do widzenia.
Ta rozmowa szczerze mnie ubawiła. Jest rosyjskie przysłowie: „Na łowca i zwier' bieżyt"[Na myśliwego i zwierzyna biegnie.]. Tak się stało i ze mną. Trzeba tylko mądrze lawirować, aby się nie wsypać i nie przesadzić. Teraz, gdyby mnie zadenuncjowano przed komisarzem, że ujemnie się odzywam o władzy sowieckiej, wziąłby to jedynie za wyraz mej gorliwości - w myśl jego instrukcji.
Szkoda mi Korniewskiej. Robi dobre wrażenie, a zdaje mi się, że czyha na nią jakieś większe niebezpieczeństwo. Jednak nie wolno jej uprzedzić. Współczucie dla człowieka mam duże, lecz na pierwszym miejscu stawiam swą pracę. Tamtą - prawdziwą.
Nie możecie wyobrazić sobie, jak wielką przyjemność mam grając swą rolę. Czuję się nieskończenie wyższy od wszystkich otaczających mnie ludzi. Często mam wrażenie, że istnieję w dwóch osobach. A myśli pędzą po dwóch torach. I nieustannie działa samokontrola.
Z nową swą rolą zżyłem się zupełnie. Ruchy, mowa, wyraz twarzy, gesty są u mnie ekstraktem tego, co zaobserwowałem u kolegów techników. Więc sam się stałem typową postacią sowieckiego technika. A jednocześnie jestem konfidentem komisarza Starkowa i... wiecie sami kim.
Mińsk, 30 kwietnia 1923 r. (noc)
Od 28 maja (kiedy z Bolkiem przyszedłem do Mińska) mieszkam u Daniewskiej. Tylko na obiady chodzę do sowieckiej Jadłodajni Nr 2. Dawniej była tam kawiarnia „Selekt".
Daniewska zarządza komunistycznym „Domem wypoczynku". Ma dużo pracy i często wyjeżdża z Mińska. Poza tym pisze coś z zakresu historii walk rewolucyjnych. Niezbyt dobrzeją zrozumiałem. Powiedziała mi, że mogę zamieszkać na stałe u niej w salonie.
Wczoraj Daniewska przyszła do salonu wieczorem. Czoło miała zawiązane mokrą chustką. Uskarżała się na silny ból głowy. Zaproponowałem jej usunąć ból rękami. Powiedziała, że to niemożliwe, jednak na moją prośbę zgodziła się spróbować.
Wówczas rzekłem jej, że to nie tylko możliwe, ale nawet zupełnie pewne. Starałem się sam w to uwierzyć. Inaczej to się nie udaje. Umieściłem na jej czole palce, a dłonie na skroniach. Z początku trzymałem dłonie mocno, a potem coraz słabiej. Wierzyłem, że to poskutkuje. W pewnej chwili Daniewska powiedziała słabym głosem:
- Dziwna rzeczl Przecież głowa wcale mnie nie boli!
Ucieszyłem się tym bardzo.
- Teraz pani w to wierzy.
- Doprawdy z pana czarownik.
Jakoś dziwnie mi się przyglądała. Znałem te spojrzenia. Tak patrzą mężczyźni na kobiety. Uśmiechnęła się i wyszła z salonu. Za kilka minut wróciła. Była w jakimś lekkim szlafroczku. Spytała mnie, czy chcę herbaty. Odmówiłem. Uważnie, prawie ponuro patrzyła mi w oczy. Wyczułem jej nastrój i zrozumiałem, o co jej idzie. Było mi to przykre, bo zupełnie mnie nie pociągała. Daniewska podeszła do mnie i pocałowała mocno w usta. Dłonie miała gorące, wilgotne, a wargi zimne. Jej zdenerwowanie i krótki oddech były mi nieprzyjemne, lecz starałem się, aby tego nie odczuła. Próbowałem żartobliwie jej się pozbyć, lecz nie umiałem tego zrobić.
O dalszym ciągu tego zajścia przykro pisać. Pogryzła mi szyję, podrapała plecy, była mokra od potu... Nagle się rozpłakała. Może to była histeria, bo nie rozumiem tego. Zacząłem ją uspokajać. Wtem Daniewska podniosła mokrą od łez twarz i rzekła cicho, przerywanym głosem:
- Ja rozumiem... Mnie już nie można kochać... Późno już... Całe życie pracowałam... I katorga... I wszystko dla ludzi...
Miała wygląd małej, skrzywdzonej dziewczynki. Na policzkach jej były wypieki. Wtedy powiedziałem:
- Pani mnie nie rozumie. To co innego. Jeśli kogoś się bardzo szanuje, to trudno się przemóc.
Nachmurzyła się. Myślała. Potem spojrzała mi badawczo w oczy i rzekła krótko, twardo:
- Kłamiesz! Brzydka jestem - dlatego! Brzydka, stara, a teraz widzę, że i głupia.
Pospiesznie się ubrała i wyszła z salonu. Długo nie spałem. Czułem się winnym czegoś. Żeby choć Bolek przyjechał. Chciał pierwszego maja przyjrzeć się defiladzie.
II.
CZERWONY MAJ
Burżuazji na truogę
Rozniecimy w krąg pożogę.
Świat zanurzym w krwawym morzu!
Pobłogosław, Panie Boże!
[Popularny wiersz sowieckiego poety:
My na gorie wsiem burżujom
Mirowoj pożar razdujem.
I utopim wsio w krowi!
Gospodi Błogosławi!]
1.
Roman pozostał sam w mieszkaniu. Wszyscy poszli do miasta przygotowywać się - według instrukcji z komendantury - do defilady. Było mu smutno. Wziął książkę Lenina Państwo a rewolucja, usiadł na ganku i grzejąc się w słońcu, oczekiwał Kledzińskiego. Po godzinie, gdy już stracił nadzieję, że go zobaczy, posłyszał na ulicy twarde, szybkie kroki i pogwizdywanie „kirpiczików".
Furtka trzasnęła i na dziedziniec wszedł Bolek. Zabawa mimo woli się uśmiechnął, patrząc na kolegę. Tworzył pyszną postać bolszewika - typową, jaskrawą. Budionówka niedbale zsunięta na tył głowy, nagan na pasie, ręce w kieszeniach. A w oczach wyraz pogardy dla wszystkich i wszystkiego. To lepsze od najpewniejszych dokumentów.
- No i jakże tam, towarzyszu Smolin? Pewnie nikogo w domu nie ma?
- Poszli do miasta.
- To i rozkosznie. Zaraz i my tam fruniemy.
Wstąpili do mieszkania. W salonie Bolek cisnął na stół budionówkę i rzucił się na sofę. Przez pewien czas leżał z założonymi pod głowę rękoma, potem usiadł, zapalił papierosa i rzekł, patrząc gdzieś w kąt:
- Wiesz, nerwy już nie wytrzymują. Duszę się wśród tych gadów. Ja bolszewika jak zobaczę, jak spojrzę w oczy chamowi, tak mnie w piersi gryzie i gryzie, a zęby same zgrzytają. Dobrze walczyć z ludźmi, do których się ma chociaż gram szacunku. A tu w krąg albo tchórze, albo bydlaki, albo kanciarze. W Orszy omal piekła nie narobiłem. Przyjeżdżam. Przedstawiam dokumenty, że jestem wydelegowany z ramienia Kulturalno-Oświatowego Wydziału Sztabu Zachodniego Frontu dla zbadania działalności czynników oświatowych. Taki, wiesz, puc bez glancu, bo i wydziału takiego nie ma. A ja drugi rok im po nagniotkach depczę, biblioteki albo formuję, albo likwiduję i nikt mnie nie obetnie. No, rozumiesz, skaczą gady koło mnie na dwóch łapkach. Pokazują świetlice, „krasne kąciki", biblioteki. Znalazłem, naturalnie, niedopatrzenia, uchybienia, niedociągnięcia. Widzę książki Tołstoja Wojna i pokój. A co to jest? - pytam.
- Tołstoj - mówią.
- A wiecie, kto był Tołstoj?
- Wielki pisarz - mówią niezdecydowanie.
- Hrabia był, rozumiecie? Pasożyt z burżuazyjną świadomością klasową. Co to za Wojna i pokój. Trocki powiedział w Brześciu: „Ani wojna, ani pokój! I żadnych takich książek nie powinno być! Trzeba dbać o rozwój żołnierza w kierunku uświadomienia klasowego, a nie dawać mu brechty o wyczynach imperialistycznych pachołków! Zrozumiano?". Naturalnie, zrozumieli, a mnie pewnie za tęgiego idiotę mają.
Kledziński umilkł. Roman zapytał:
- A jak robota?
- Robota w porządku. Wszystko było przygotowane. Mam w Orszy dobrego konfidenta. A szczegóły sami mi, gady, opracowali. Zrobiłem kilkanaście zdjęć, a wieczorem poszedłem na specjalnie dla mnie urządzone przedstawienie bezbożników. W życiu nie widziałem czegoś głupszego. Więc pochwaliłem. Cieszyli się bardzo. Kazałem robić takie przedstawienia co drugi dzień i przymusowo sprowadzać na nie żołnierzy. Zbrzydną im bezbożnicy więcej jak Bóg... Zaproszono mnie na kolację. Jeden z gadów powiada szeptem:
- A może, towarzyszu, kieliszeczek za pomyślność rozwoju kwiatów rewolugi?
- Dobrze - mówię.
Zaraz się zjawiła wódka. Jeden czerwonoskóry wygłosił toast na chwałę Związku Radzieckiego, jego wielkich wodzów i na pohybel burżuazji. Wszyscy wypili, a ja zapalam papierosa. Patrzą na mnie. Jeden pyta:
- A wy, towarzyszu?
- Ja - mówię - alkoholu nie używam. A dla dobra Związku, na chwałę naszych kochanych wodzów i na pohybel burżuazji daję gorliwą pracę. Uważam, że i wy tak musicie postępować. Jednak rozumiem słabość natury ludzkiej i nie mam tego wam za złe.
Ich jakby kto po łbach trzasnął. Siedzą, milczą i tylko jeden na drugiego patrzy: „To sukinsyn!". Będą pamiętać towarzysza Gromowa.
- Ty kiedy wpadniesz z tymi inspekcjami.
- Ja? Nigdy w życiu! U nich taki bałagan, że gdyby zapytano o mnie Sztab Zachodniego Frontu, tam niełatwo by w sprawie się zorientowali. Ty wiesz: ja wypracowałem sobie taką metodę - nigdy się nie ukrywać po melinach. Wolę mieszkać w GPU niż u przyjaciół, którzy wiedzą, żem szpieg. Z wrogami ja sobie poradzę, gorzej z przyjaciółmi. I ty to sobie zapamiętaj: najniebezpieczniejszy wróg to przyjaciel. Sto razy zrób mu dobrze - zapomni; jeden raz zrób źle - całe życie będzie pamiętał. W Mińsku zatrzymuję się stale u Daniewskiej. Kto się domyśli, że u niej szpieg mieszka? Znana działaczka rewolucyjna, komunistka. W tymże domu jeszcze dwóch komunistów mieszka: politruk Sawienia i agent Ekspozytury Śledczej. Czy tam może być rewizja? Czy zwróci uwagę która sąsiadeczka: kto i kiedy tam przychodzi, co robi? Gwarancja stuprocentowa.
- Powiedz mi - spytał Roman - co cię łączy z Niną Andrejewną?
- Nic. Przypadkowa znajomość. Potem od czasu do czasu odwiedzałem ją. To miła dusza. Grunt, że sprawiedliwa. Ją naprawdę szanuję. Poszła na kompromis z własnym sumieniem. Wstąpiła do partii i tym się gryzie. Żadna idea nie obróci gada w anioła. A porządny człowiek wszędzie i zawsze porządnym zostanie.
Roman po pewnym wahaniu opowiedział koledze wczorajsze zajście z Daniewską. Kledziński długo milczał, potem rzekł;
- Niedobrze wyszło. Dla kobiety to zniewaga. Dla takiej jak ona szczególnie ciężka.
- Kiedy nie mogłem. Nie powiem, że mi wstrętna, bo dość miła, choć brzydka. Ale nie wiem. Nie umiem ci tego objaśnić.
- Wiesz co - rzekł Kledziński. - Każda baba jednakowa. Umeblowanie u wszystkich takie same, i u pięknych, i u brzydkich. A ona może lepsza od innych, bo na nią nikt nie leci. I widać, że ma krew ostrą.
- Może dlatego, że bardzo mądra. Nie mam do takich śmiałości, bo to takie ordynarne. Więc się wstydzę. Mnie wciąż się zdaje, że kobieta podejrzewa mnie o to, że patrzę na nią jedynie jak na samicę, szacując walory jej ciała.
- A tak nie patrzysz?
- Właśnie, że tak patrzę. Właściwie przede wszystkim tak.
- Dam ci radę, jak postąpić z Daniewską - rzekł Kledziński. - Napij się. Po pijanemu nie będziesz się krępował.
Potem Roman opowiadał koledze o wynikach egzaminów i o rozmowie z komisarzem Starkowem. Kledzińskiemu to się bardzo podobało.
- Musisz od czasu do czasu kogoś sypnąć. Lecz rozumiesz, wybieraj takich gadów, co innym dokuczają albo szpiclują. Przede wszystkim postaraj się dowiedzieć, którzy są konfidentami GPU. Czy masz dobrą melinę?
- Na razie nie mam, ale zamierzam wkrótce znaleźć.
- Mieszkaj na razie u Niny Andrejewny. Staraj się być z nią w najlepszych stosunkach. Nie zawadzi mieć w rezerwie pewną kryjówkę. A poza tym można się dowiadywać od niej ciekawych rzeczy.
2.
Słońce prażyło miasto. W powietrzu unosił się kurz. Dawną ulicą Gubernatorską wlewał się na plac falujący potok ludzi. W powietrzu trzepotały czerwone flagi i płynęły transparenty.
Pochód rozpoczęły oddziały kawalerii. Konie były liche, lecz jeźdźcy, podniecani dźwiękami orkiestry i skierowanymi ku nim spojrzeniami, trzymali się dziarsko.
Roman, stojąc na chodniku obok hotelu „Europa", uważnie przeglądał defilujące oddziały wojska. Był ubrany w „tołstowkę", ściągniętą w talii czarnym, skórzanym pasem. Na głowie miał czapkę z technicznym znaczkiem i z czerwoną gwiazdką, na oczach okulary.
Zawsze, gdy Roman widział maszerujące oddziały wojska, narastało mu w duszy dziwne uczucie. Było pośrednie między pogardą a litością. Przede wszystkim był świadom swojej wyższości, bo się czuł żołnierzem armii podziemnej, walczącym każdym ruchem, słowem, spojrzeniem, myślą, a gdy trzeba, to i bronią; walczącym samotnie z potęgą przeciwnika i nie dającym się zgnieść jego olbrzymiej przewadze fizycznej i materialnej. Wiedział, że w razie wybuchu wojny, w rękach jego się znajdzie los wszystkich tych żołnierzy, każdego oddziału. Jedna tylko jego informacja, złożona z kilku słów, może się przyczynić do ich klęski i zagłady.
Każdy żołnierz powinien być posłusznym kółkiem skomplikowanej maszyny armii, której mechanizmu i działania nawet pojąć nie może. On zaś - Zabawa - pracuje świadomie, celowo. Sam trzyma w ręku swój los i losy tysięcy innych ludzi, którzy obojętnie obok niego przechodzą. Nikt go nie salutuje. Nie przed nim pochylają się sztandary. Lecz on właśnie tu wszystko waży, mierzy i szacuje - bezstronnie, spokojnie: jak precyzyjny przyrząd techniczny, obdarzony ludzką wolą i rozumem. Uczucie to było bardzo miłe. Wypełniało mu całą duszę. I gdy wraz z innymi powiewał czapką, krzycząc: „Niech żyje Czerwona Armia!", „Niech żyją obrońcy Związku Radzieckiego", miał w oczach ironiczne błyski. Potem znów uważnie, szacująco, śledził defilujące oddziały wojskowe.
Zalegającą ulicę publiczność stanowili przeważnie urzędnicy sowieckich instytucji. Po większej części tu przyszli, gdyż nie wypadało nie pójść. A nuż zapytają jutro, czy brał udział w uroczystościach pierwszomajowych. Jeśli nie, to zaraz: nieprawomyślność, brak entuzjazmu itp. A konsekwencje mogą być przykre - od utraty posady zaczynając, znalezieniem posady w lochach GPU kończąc. Więc witali „radośnie" każdą nową formację wojskową i starali się być na oczach jak największej liczby znajomych.
Z trybuny, umieszczonej naprzeciw katedry, witali defilujących miejscowi dygnitarze. Po każdym przywitaniu rozlegały się owacyjne okrzyki i grała orkiestra. Trwało to długo... Po formacjach wojskowych szły oddziały GPU. Ci byli dobrze uzbrojeni i wyekwipowani. Sprawiali wrażenie jakiegoś obcego wojska. Witano ich okrzykami: „Niech żyją obrońcy proletariatu!".
Roman spostrzegł, że początek owacjom i hasła powitalne rzucają ci sami ludzie. Wprawnym okiem szpiega scharakteryzował ich jako szpiclów GPU. Byli to klakierzy „rewolucyjnego entuzjazmu". Stanowili niezbędną część (nawet motor) każdej uroczystości.
Wreszcie się ukazały związki zawodowe ze swymi sztandarami. Szli ciężko, ponuro. Wyczuwało się w ich marszu niechęć i przygnębienie. Ludzie byli licho ubrani, twarze mieli stroskane. Na wielu licach głód i nędza położyły swe piętno.
Najlepiej się zaprezentował pochód komsomolców. Ci szli naprawdę chętnie, z werwą. Lecz była w tym żywotność młodzieży względnie dobrze sytuowanej i czującej się na swoim gruncie.
Roman zaczął się przepychać w kierunku trybuny, z której poszczególni mówcy zwracali się do tłumu. Lecz blisko dojść nie mógł, bo trybunę otaczały prostokąty formacji wojskowych i związków zawodowych. Łapał lecące w powietrzu urywki zdań:
- Solidarność klasowa - interwencja imperialistyczna - demagogiczna polityka państw burżuazyjnych - czujność proletariacka.
Wreszcie padały hasła:
- Niech żyje wódz proletariatu, towarzysz Lenin! Niech żyją obrońcy rewolucji: Krasnaja Armia!
I leciały w górę okrzyki, i unosiły się w powietrzu dźwięki Międzynarodówki.
Do Romana zbliżył się Kledziński i pociągnął go za rękaw. Zaczęli się przepychać ku wyjściu z placu. Gdy się znaleźli na ulicy Sowieckiej, z gmachu komendantury wyszedł elegancko ubrany jegomość i w towarzystwie dwóch wojskowych wsiadł do samochodu. Odjechali w kierunku dworca.
- Widziałeś go? - rzekł Kledziński. - Rzadki egzemplarz zoologiczny. Trzy stanowiska naraz obejmuje. Podlec. Korupcjonista, którego Rewtrybunał dawno powinien pod ściankę pchnąć. A on nic. Pływa sobie jak rekin w morzu sowieckich ekskrementów. A dlaczego? Bo z centrum ma poparcie. We wszystkim grają rolę stosunki i stosuneczki. Bez tego ani rusz. A widziałeś, jak ubrany? To się nazywa: wytrząsł proletariusz burżuja z fraka i sztuczkowych porteczek, a sam w nie się ubrał. Tylko guzików nie zapiął. Szkoda czasu! A rozporek się przyda dla wentylacji. Teraz marzy, jak by hrabiowski tytuł dostać. Bo proletariucha, z tych co po ścianach plują, dopóty o równości i braterstwie wrzeszczy, dopóki w piórka nie porośnie.
Kledziński zamilkł. Po chwili znów podjął:
- Wiesz, zbrzydło mi strasznie to ciągłe pytlowanie rewolucyjnych haseł. Choroba jakaś. Diabli ich wiedzą. Mielą i mielą rewolucyjne frazesy, z których nawet g... nie da się wycisnąć. Ot, smród tylko i głowy zawracanie. Ja nie chcę pójść teraz do domu, bo wiem, że zaraz przypełznie politruk Sawienia i zacznie się użerać z Daniewską o różne „pryncypialne kwestie". Miła kobieta, a też na to chora... Tłuką się jak muchy o szkło - wyjścia szukają, winowajców klęski węszą... I ja się tym zakaziłem. Gadam i gadam. A może ci to wcale nie ciekawe?
- Owszem. Chętnie słucham, bo sam nie bardzo lubię mówić. I nie jestem wymowny. Wychowałem się w takiej rodzinie, gdzie każdemu wolno było na dobę nie więcej niż siedem słów powiedzieć. Z biegiem czasu nauczyliśmy się wcale bez słów porozumiewać.
- Warto by i naszych towarzyszów w taką rodzinkę wpakować. Mniej by gadali, więcej pracowali.
Na ulicach przechodniów było mało. Wszyscy się skupili w centrum miasta lub byli w mieszkaniu. W pewnej chwili ku kolegom zbliżył się jakiś obdartus.
Był widocznie nietrzeźwy.
- Towarzysze szanowni! Winszuję, za przeproszeniem, z czerwonomajowym świętem i temu podobne, a tak samo proszę o parę rubelków na machoreczkę.
- Dlaczego nie pracujesz? - spytał Kledziński.
- Odpracowałem swoje! O! - żebrak pokazał zmasakrowaną prawą dłoń, na której sterczał bezwładnie tylko kikut dużego palca. - Maszyna mnie tak urządziła. Wilk, nie maszyna! Dostaję zapomogę, ale cóż z tego? Na pieprz do g... nie wystarczy. Ja towarzyszom zaraz sztukę przedstawię.
- No, przedstaw.
Żebrak wywrócił oczy, tak że się ukazały same białka. Potem zmarszczył czoło i czapka zsunęła mu się na nos. Kledziński roześmiał się, wyjął portfel i dał żebrakowi 10000 rubli w jednym banknocie „wypuska 23 goda". Żebrak zerwał z głowy czapkę. Ukłonił się i rzekł z emfazą:
- Najuprzejmiej jestem zobowiązany szanownej osobie. Życzę wesołej, pierwszomajowej zabawy!
Gdy poszli dalej, Roman zapytał Kledzińskiego:
- Po co żeś mu tak dużo dał?
- Po co? Bo banknocik konkurencyjnej firmy.
- Nie rozumiem.
- No, fałszywy.
Trochę później Bolek spytał Romana:
- Jak ci się podobał obchód?
- Nędza. Wszystko bez życia.
- Masz rację. Przypuszczam, że tam tylko dwóch ludzi przyszło naprawdę z własnej woli i rzeczywiście ciekawie oglądali tamtą paradę.
- Ty i ja. A może gdzieś jeszcze się znalazł podobny gość. Reszta przyszła, bo musiała. Albo nie było gdzie pójść. Ech! Prędzej by wojna! To bym im dosolił! Chociaż mam przekonanie, że chłop pierwszy by bolszewikom widły w bok wsadził, a robotnicy młotami by to ścierwo wytłukli. Ty nie masz pojęcia, jakie morze nienawiści burzy się dokoła! Widzę je w spojrzeniach każdego robotnika, każdego chłopa! I utonie w nim kiedyś cała partia komunistyczna. Będzie jeszcze w Rosji taka rzeź, jakiej świat nie zna. Nie pomogą wówczas ani karabiny maszynowe, ani lochy GPU. Wrzód musi pęknąć. Tyle krzywd, głodu i krwi ludzkiej bez odwetu nie może minąć!
Szli dalej w milczeniu, jakby przytłoczeni grozą słów, które wypowiedział Kledziński. A Romanowi było niewymownie przykro, gdy spostrzegał bojaźliwie kierowane ku nim, niechętne spojrzenia przechodniów.
3.
Zeszli po schodach do brudnej, ciemnej jadłodajni. Nad drzwiami wisiał szyld „Kazbek". Właścicielem jej był Ormianin Karaszeli, który - jak się Roman później dowiedział od Kledzińskiego - był bardzo sprytnym konfidentem GPU. Poza tym Karaszeli stale płacił władzom spory haracz. Więc tolerowano nielegalny handel alkoholem w jego lokalu. Zresztą i władze często u niego popijały. Słowem, był to swój człowiek, bardzo ceniony i szanowany.
Po ich wejściu zza lady podniósł się tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce, brunet o krzaczastych brwiach i czarnych, przenikliwych oczach.
- Moje uszanowanie towarzyszowi Gromowowi!
- No i cóż z tego? - rzekł Kledziński. - Z uszanowania butów nie uszyję.
Karaszeli zatarł ręce i głośno się roześmiał:
- A z towarzysza to zawsze kawalarz. Jakże tam zdrówko?
- A co to cię moje zdrowie obchodzi? Doktor jesteś czy grabarz? Ty lepiej znajdź coś dobrego do chrupania, no i flachę kwasu. Ale wiesz, dobrze sprasowanego. Czy „kamczatka" wolna?
- Wolna.
- Więc wal na Kamczatkę. Tranzytem. I bez sabotażu, rozumiesz, bo ci uszy oberwę!
Koledzy przeszli przez dwie małe salki i wstąpili do narożnego pokoiku. Tam usiedli przy okrytym brudną, żółtą ceratą stoliku. Wkrótce do pokoju weszła bosa, tęga, piersiasta dziewka. Postawiła na stole chleb, gotowane mięso, ogórki i flaszkę z etykietą: „Chlebnyj kwas". W trakcie tego Gromow oklepywał ją po pośladkach. Dziewka szczerzyła ku niemu duże, żółte, końskie zęby.
- Jakże tam, Sońka, z cnotką? Nie zgubiłaś jeszcze?
- Cnotka u mnie w łokciu - odparła dziewka.
- Ta by ci się lepiej podobała od Daniewskiej - rzekł Kledziński. - Widziałeś, jakie łydy? Po śniegu boso chodzi. A pod spódnicą musi być wulkan.
Kledziński nalał do szklanki „kwasu" i powoli wypił. Zmarszczył się i zaczął przegryzać. Do pokoju wszedł Ormianin.
- No, jakże tam, towarzyszu Gromow, bez sabotażu? - mrugnął na flaszkę.
Kledziński uniósł w górę palec i spytał:
- Co to jest?
- Palec.
- Tak. Palec. Widzę, żeś przytomny. A ile masz lat?
- Urodziłem się w...
- Każda świnia się rodzi. Ty mi powiedz, ile masz lat?
- Wy, towarzyszu, z tą świnią nie bardzo ładnie wyjeżdżacie!
- A co to cię ubodło? Nie mówię przecież, żeś ty świnia. Chyba sam tak myślisz, bo znasz siebie lepiej. Więc jeśli masz więcej niż pięć lat, to musisz wiedzieć, że wódki po pierwszym siorbnięciu się nie poznaje. Tak napisał Karol Marks w swoim Kapitale. A czy ty znasz teorię nadwartości?
- Nie znam.
- Znasz, szelmo! W praktyce ją stosujesz. Odlewasz wódkę, a dolewasz wodę. No, fruwaj stąd, bo mi czarno w oczach się robi. Cholera wie, jak wam papa z mamą tak włosy uczernią.
Ormianin odszedł. Roman zwrócił się do kolegi:
- Po co ty mu ubliżasz?
Kledziński, zdumiony, opuścił szklankę, którą niósł do ust.
- Nie wiesz, po co?! Dla szacunku. Dla szacunku i żeby drań wiedział, że jestem naprawdę „persona", a nie jakieś tam łajno. Rozumiesz? Inaczej nie można. E, bratku, ty jeszcze ich nie znasz. Zwróć się do niego po ludzku, to zaraz zacznie ci się przypatrywać. A tak, to uszy stuli i będzie siedział jak pies w budzie. Zobaczy na ulicy, o sto kroków będzie się kłaniał. Kombinuję, czy mu mordy nie sprać dla lepszego zrozumienia mej godności, bo na przykład ogórki mi się wcale nie podobają.
- Daj spokój - rzekł Roman.
- Ja poważnie mówię - dodał Kledziński. - Gdy pierwszy raz tu przyszedłem, to tak mi zachodził i z prawa, i z lewa, a potem pyta:
- Czy towarzysz należy do partii?
Ja mówię:
- Należy.
A on:
- Do jakiej?
A ja go w mordę i ryczę:
- Cóż ty, chamie, nie wiesz, do jakiej? Do naszej, jedynej, ruskiej, bolszewickiej partii.
Potem na paluszkach koło mnie chodził. Z nim inaczej nie można. Zresztą mniejsza o to. Czy chcesz posłuchać piosenki? Jest tu taki numer dla lepszych gości.
Kledziński zawołał Karaszeliego i kazał mu poprosić do nich Tamarę. Wkrótce do pokoju weszła młoda, czarno ubrana dziewczyna. Była bardzo blada i chuda. Wyglądała chorobliwie. Z oczu jej wyzierały strach i ból. Nie patrząc na obecnych, usiadła na brzegu krzesła, a gitarę umieściła na kolanach.
Milczała.
- Cóż nam, Tamarko, zaśpiewasz? - spytał miękko Kledziński.
- Co chcecie?
- Wal Kazbek. Knajpa „Kazbek", niech będzie i piosenka Kazbek.
Dziewczyna wzięła akord na gitarze i zaśpiewała słabym, niskim głosem:
Wiele kobiet miałem
Cudnej urody
Wszystkie zapomniałem,
Szukając przygody.
Mamy tu legendy, baśnie
cha - cha!
I kochamy się bez waśni
cha — cha!
Wina mamy kachetyńskie
cha - cha!
I żyjemy po „kunacku"
cha - cha/
Gdy dziewczyna skończyła piosnkę, Kledziński zwrócił się do niej:
- Bolą cię piersi, Tamarko?
- Teraz mi lepiej - odparła cicho.
Kledziński wyjął z portfela kilka banknotów i dał je dziewczynie.
- To dla ciebie. Nie dawaj wujkowi.
Wzięła obojętnie pieniądze, podziękowała i wyszła z pokoju. Kledziński przez pewien czas gwizdał refren melodii, potem zaśpiewał ciężkim, rozbitym basem:
Mamy tu legendy, baśnie
cha — cha!
I kochamy się bez waśni
cha - cha!
Wina mamy kachetyńskie
cha — cha!
I żyjemy po „kunacku"
cha — cha!
Wreszcie grzmotnął pięścią w stół i rzucił:
- Niech to cholera weźmie!
- Co?
- No, to wszystko! Rozumiesz, ta dziewczyna... Sońka mi o niej opowiadała. Też „panienki" żałuje. Czy tu jej miejsce? Chora. Gruźliczka. A za parę rubli byle gadowi śpiewa. Słucha różnych świństw. Nie mogę z tym się pogodzić; to więcej boli niż własna krzywda!
- Jak ona tu trafiła?
- Rodziców na Kaukazie bolszewicy do Bozi wysłali. Ją, czternastoletnią wtedy dziewczynę, omal nie całym szwadronem zgwałcili. Dostała nerwowej choroby. Potem przytulił ją do piersi ten tu Karaszeli. Jakiś jej dalszy krewny. Tak przytulił, że cień tylko z niej został. To jest życie... Cholera, nie życie! I wszędzie dokoła to samo - albo gad, albo ofiara gadów!
Kledziński umilkł i długo, bezmyślnie patrzył na stół, a palcem rozprowadzał po ceracie rozlaną wódkę. Rysował pięcioramienną gwiazdę. Potem - w środku - sierp i młot. Później litery: R S F S R. Wreszcie klapnął dłonią o blat stołu i starł wszystko.
4.
Zapadał zmierzch, gdy koledzy wrócili do domu. Zastali w salonie Daniewską i politruka Sawienię. Widocznie o coś się sprzeczali, może nawet kłócili, bo Daniewska miała wypieki na policzkach, a Sawienia bębnił nerwowo palcami po stole.
Daniewska zwróciła się do Kledzińskiego:
- Towarzyszu Gromow, proszę mi powiedzieć szczerze, czy wprowadzenie NEP-u nie jest kapitulacją? To znaczy zaprzeczeniem możności zrealizowania programu partii i poderwaniem zaufania obywateli do rządu.
- Ja , Nino Andrejewno, uważam tak - rzekł twardo Kledziński - że trzeba bić burżuazję i już. A reszta mnie wcale nie interesuje. Wiem, jak dowodzić żołnierzami. Wiem, co jest potrzebne dla ich uświadomienia klasowego. A polityka, czy wewnętrzna, czy zewnętrzna, wcale mnie nie obchodzi.
Politruk aprobująco skinął głową, a Daniewska splotła dłonie na kolanach.
- Ależ, Iwanie Dimitrowiczu, to nie jest polityka, tylko rozmowa między swoimi ludźmi. Ja wam zaraz to wytłumaczę. Otóż jest potężna partia. Najpotężniejsza na świecie. Partia ta rządzi olbrzymim krajem i ma w ręku wszystko. I nagle ta sama partia zwraca się do spekulanta, do ciemnego kupca i prosi: „Ratujcie nas, obywatele, bo z głodu wyzdychamy! Postawcie na nogi handel. Dajcie chleba!". I to czynimy my, którzy posiadamy niezawodne recepty na wszelkie choroby innych ustrojów! Czy to jest dobrze?
Politruk Sawienia słuchał wywodów Daniewskiej i sarkastycznie się uśmiechał. Potem rzekł powoli, pobłażliwie - jak do dziecka. Lecz było widać od razu, że hamuje w sobie irytację.
- A co się robi, droga towarzyszko, jeśli na drodze do celu spotyka się przeszkodę? Co? - i nie oczekując na odpowiedź, ciągnął dalej: - Wówczas trzeba się cofnąć, aby wziąć rozpęd i przeszkodę przeskoczyć.
Daniewska się zaśmiała:
- Tak. Przeskoczyć. A za przeszkodą będzie kloaka. Więc wpakować się w nią.
Sawienia pokiwał głową:
- Nie trzeba brać tych rzeczy tak tragicznie. Partia ma tyle zaległej pracy, tyle przeszkód, że trudno wszystkiemu podołać! Niechże i spekulanci dla niej popracują. A my potrafimy wyciągnąć korzyść nawet z pasożytów.
- A co będzie potem?
- Potem ich się zlikwiduje, jak się zlikwidowało dawną burżuazję.
- A czy to będzie uczciwie?
- Oho! Uczciwie? Jeszcze czego? My w luksusowe uczucia bawić się nie będziemy! Tu chodzi o dobro ogółu. Można zapytać, czy to będzie korzystne dla kraju? A wiem, że na pewno będzie korzystne, bo tymczasem można będzie się przygotować do dalszej pracy według programu.
- Proszę zrozumieć chociaż to, że inteligencja całego świata to widzi i rozumie!
- Cóż nas obchodzi inteligencja całego świata! Nas więcej obchodzą kapitaliści, z którymi prowadzimy handel. Interesują nas jeszcze chłopi i robotnicy. Tych zawsze skaptują nam agitatorzy. A inteligencja? Rewolucje wykazały, że z inteligencją nie trzeba się liczyć. Inteligenga nie ma kręgosłupa. Jest chwiejna i tchórzliwa.
Romana rozmowa ta znudziła. Parę razy spojrzał na Kledzińakiego i zobaczył na jego twarzy dziwny uśmiech, a spojrzenie, skierowane ku mówiącemu Sawieni, było zimne, ironiczne. W pewnym momencie politruk również spojrzał w oczy Kledzińskiemu. Nagle zamilkł. Potem rzekł do niego jakoś niepewnie.
- A wy, towarzyszu, jak się zapatrujecie na tę kwestie?
- A nijak. Po prostu to mnie nudzi. Ja mam swoją linię i jej się trzymam. Biłem burżuazję i bić będę! Ja w dziewiętnastym roku ze swym batalionem dwa pułki denikinowców w drzazgi rozniosłem. A w dwudziestym wysłałem Polaczkami drogę od Berezyny do Wisły. I wiem, że jeszcze popracuję. Towarzysze o mnie jeszcze posłyszą. Gromow pokaże Sowietom, co umie! Niech tylko rozpocznie się wojna! A teraz pożegnam was, bo trzeba ruszać w drogę. Służba.
Kledziński uścisnął dłoń Daniewskiej, dziękując jej za gościnę. A potem zbliżył się do politruka.
- Tak, towarzyszu. Spodziewam się, że w siódmym, najdalej ósmym roku rewolucji Europa będzie nasza.
Roman spostrzegł, że twarz politruka zrobiła się czerwona, lecz nie zrozumiał, dlaczego. A Kledziński nadal ściskał jego dłoń:
- A w dziesiątym roku ta gwiazda - uderzył się lewą dłonią po budionówce - okryje cały świat!
W tym momencie politruk przykucnął.
- Ach, przepraszam - rzekł Kledziński. - Trochę za mocno. Ja czasem tak serdecznie żegnam przyjaciół.
Politruk rozcierał zlepione w uścisku palce, a Roman poszedł odprowadzić Kledzińskiego na dziedziniec. W głowie mu huczało od wypitej wódki.
W uszach brzmiała piosenka Tamary. Więc zaczął ją nucić:
Mamy tu legendy, baśnie
cha — cha!
I kochamy się bez waśni
cha — cha!
Stanęli przy furtce. Kledziński rzekł:
- Jeśli zmienisz mieszkanie, to przychodź tu od czasu do czasu. Ja zawsze u Niny się zatrzymuję. - Zamilkł, a po chwili ciągnął dalej: - Słyszałeś tamtego gada? Ten jeszcze ujdzie. Malutka gadzinka. Są jeszcze gorsi. Więc żegnam. Jutro będę w Polsce. Co tam Basia robi? Jak pomyślę o Tamarze i o tym, że z moją Baśką to samo mogłoby cię stać - cholera mnie bierze!
Trzasnęła furtka. Potem popłynęły w dal szybkie kroki i gwizdana melodia Międzynarodówki.
Roman wrócił do salonu. Sawieni już nie zastał. Daniewska siedziała zamyślona przy stole. Głowę oparła na lewej dłoni. Włosy miała gładko zaczesane. Twarz była blada, zmęczona, smutna. Romanowi nagle się przywidziało, że jest bardzo podobna do Tamary. Poczuł dla niej jeszcze większą sympatię, bo była również nieszczęśliwa. Zbliżył się do niej, usiadł na podłodze u jej kolan i patrząc filuternie w oczy, zapytał:
- Czy pani zna piosenkę Kazbek?
- Znam.
- A czy pani ją lubi?
- Owszem. Ładna.
- Zaśpiewam ją pani.
Zaczął śpiewać. Nina Andrejewna patrzyła mu w oczy i nagle się roześmiała.
- Jaki pan dziecinny. I zdaje mi się, że pan pijany. Proszę chuchnąć.
Roman chuchnął.
- No, naturalniel
- Dziś można, Nino Andrejewno. Dziś czerwony maj. Nasz maj!
Mamy tu legendy, baśnie
cha — cha!
I kochamy się bez waśni
cha - cha!
Wziął kobietę na ręce i zaczął krążyć z nią po pokoju, nadal przyśpiewując. Gdy postawił ją, Daniewska nie mogła utrzymać równowagi i osunęła się na podłogę. Roman znów pochwycił ją na ręce i znów krążył w powietrzu.
- Och! Wariat! Puść! W głowie mi się kręci!
- Mnie też. To głupstwo.
Po chwili runął razem z nią na sofę i całując coraz namiętniej, powtarzał:
- Nasz maj, Nino, czerwony, czerwony, czerwony maj!
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Mińsk, 5 maja 1923 r.
Mam już legitymację i nocną przepustkę. Jestem ważną figurą, „nadsmotrszczykiem" Mińskiego Urzędu Pocztowo-Telegraficznego. Pracuję nadal w akumulatorni. Poznałem już trochę pracę i mogę samodzielnie dyżurować. Moi współpracownicy we własnym interesie starają się, abym jak najprędzej wszystko umiał. Zależy im na tym, żeby mieć czwartą zmianę. Prawdopodobnie od wtorku rozpocznę dyżury.
Zaproponowałem im dyżurować nie co dzień, ale raz na cztery dni - przez całą dobę. Projekt ten bardzo im się podobał, bo potem można mieć trzy dni wolnego. Może mi się uda to przeforsować. Wówczas mógłbym od czasu do czasu wyjeżdżać z miasta lub nawet - w razie potrzeby - pójść za granicę.
Przyzwyczaiłem się już do swej nowej roli i do swego wyglądu. A czasem naprawdę się czuję, „ze łzami wdzięczności w oczach", dzieckiem ssącym pierś sowieckiej mamy - komuny. To nic, że pierś ta bardzo niechlujna i chuda, a mamusia ma mnóstwo faworytów, którzy więcej wyssać ją potrafią. Mam inne cele, więc i oblizywać się mi słodko. Kilka razy chciałem pójść do Braginów. Lecz zostawiam to do zupełnego ugruntowania mej sytuacji. Później wstąpię tam niespodzianie i jeśli pokoik u pani Żarskiej wolny, wynajmę go. Tymczasem mieszkam nadal u Daniewskiej.
Po tamtej, „pierwszomajowej", nocy żyjemy bardzo dobrze. W niczym mnie nie krępuje, o nic nie wypytuje. Jest bardzo delikatna i mądra. Nie narzuca mi się wcale, ale wyczuwam, że naprawdę mnie lubi. Chciała uczyć mnie politekonomii, lecz się wymówiłem, tłumacząc się brakiem czasu i zainteresowań w tym kierunku.
Kupiłem dwie pary wojskowej bielizny, koc, poduszkę i sporo różnych drobiazgów. Będzie to mój bagaż, z którym się wprowadzę do pani Żarskiej. Inaczej mój przyjazd wyglądałby trochę dziwnie, a nie chcę wzbudzać żadnych podejrzeń.
Wczoraj wieczorem poszedłem do mieszkania Józefa Dwolińskiego, lecz zastałem tam inną rodzinę. Dowiedziałem się, że Dwolińscy na początku kwietnia wyjechali na stałe na wieś. Bardzo bym chciał zobaczyć panią Jadwigę, lecz nie wiem, jak ją odszukać. Zresztą nie mam na to czasu. Teraz oczekuję przyjścia Antoniego. Potem sytuacja moja wyjaśni się ostatecznie. Dziwne mi się wydaje moje obecne położenie. I pomyśleć tylko, że rozpocząłem całą tę historię z zalegalizowaniem się w Sowietach jedynie dla Lizki.
Przecież muszę wyznać prawdę - myśl o niej była motorem moich obecnych czynów. A może to właśnie miłość? Prawdziwa miłość. Doprawdy nie umiem tego powiedzieć. Wiem, że wciąż o niej myślę i bardzo jej pragnę. Inne miłostki mijają, nie pozostawiając większego wrażenia. A ta wypełniła mi wszystko. Sądzę, że kobieta naprawdę kochana może zastąpić mężczyźnie wszystkie inne kobiety i rzeczywiście bez reszty go pochłonąć. Tak myślę, przeczuwam, lecz nie wiem tego na pewno, bo na razie moje uczucie do Lizki jest dla mnie niezupełnie jasne. To coś jak tęsknota, jak marzenie, jak ból. I gdyby nie wola, dyktująca mi, jak mam postępować, już bym tam poszedł. Lecz muszę się trzymać mocno w garści i robić wszystko z obliczeniem. Przekonałem się, że nie wolno pobłażać sobie w niczym, bo charakter słabnie i niszczeje. A ja muszę być, mimo wszystko, panem siebie. Inaczej nie mógłbym dobrze pracować.
Nieraz się zastanawiałem nad tym, ile różnych gier muszę prowadzić, ile ról odgrywać. Ci ludzie, którzy mnie znają, mają o mnie zapewne krańcowo sprzeczne pojęcia. Nina Andrejewna myśli, żem niepraktyczny chłopiec, zamiłowany po uszy w technice. Starkow myśli, żem zdolny, zimny łotr, który dla kariery gotów jest sprzedać nawet najbliższych kolegów. Nowi koledzy, technicy, myślą, żem szczery, dobry chłop. Lizka myśli, żem trochę dziwny, niedoświadczony, ale ciekawy młodzieniec. Braginowie myślą rozmaicie, lecz wszyscy trafiają palcami w próżnię. Oficerowie na granicy myślą, żem zwariowany straceniec, fanatycznie kochający Polskę, a ślepo nienawidzący bolszewików. Przełożeni z wywiadu myślą, żem narwany awanturnik, pracujący z żądzy wrażeń, chęci łatwego zarobku i psocenia bolszewikom za doznane od nich krzywdy. Koledzy z wywiadu myślą o mnie różnie, lecz wszyscy lubią mnie i ufają mi bezgranicznie. Wszyscy ci ludzie - od Niny Andrejewny zaczynając - ze swego punktu widzenia mają rację... A co ja tam o sobie myślę? To najtrudniejsze. Ale postaram się odpowiedzieć śmiało, szczerze, bez względu na ambicję. Zdaje mi się, że jestem tylko lekkomyślnym, szczerym dzieckiem, szalenie ciekawym życia i gry. Przede wszystkim gry hazardowej, niezwykłej, pochłaniającej do reszty.
Pisząc o tym, co myślą o mnie różni ludzie, z którymi mam do czynienia, zamierzałem napisać jeszcze o pewnej kategorii ludzi - przemytnikach. Lecz z pewnych względów nie chcę tej kwestii poruszać. A ciekaw jestem, co pomyślą o mnie ci ludzie, którzy te kartki przeczytają? Chyba - żem wariat. Może też niezbyt daleko będą od prawdy. Ale grunt, przyjaciele, żem niegłupi. A jeśli wciąż głupstwa robię, to tak mi się podoba, bez względu na to, czy to się podoba innym.
Mińsk, 8 maja 1923 r.
Dziś mój pierwszy dyżur. Zastąpiłem Korniewską. Pomogła mi na ostatku wpisać do księgi „grupy" akumulatorów i odeszła. Gdy zostałem sam, poczułem coś w rodzaju dumy. Jestem panem tak ważnego działu, jak akumulatornia. W moich rękach jest los wszystkich linii łączności. Jednym ruchem mogę zatrzymać wszystko. Pomyślcie sami: przecież przyjemnie, będąc żołnierzem wywiadu swego państwa, stać na straży sprawności działania nerwów komunikacyjnych wroga.
W pierwszej sali akumulatorni, stanowiącej jednocześnie dyżurkę, stoi na lewo od wejścia motor Benza. Pośrodku dynamomaszyna. To na wypadek zniszczenia stacji elektrycznej, dla wytwarzania własnego prądu. Mogę w kilka minut zniszczyć im wszystko. Lecz robię przeciwnie. Podolewałem dwie grupy akumulatorów, sprawdzając, aby było według aerometru 22 stopnie gęstości. Sprawdziłem woltomierzem działalność poszczególnych grup. Potem zabrałem się do książek o aparatach telegraficznych Boda i Hughesa. Jeśli ktoś wejdzie - od razu zobaczy: pożyteczny pracownik, na mechanika się kieruje.
Zadzwonił telefon. „Żebyś zębami dzwonił"! Poznaję głos mechanika Binierowskiego:
- „Boda" stanęły! Dać prąd! Zaraz!
- Słucham - pokazuję język. - „Boda"!... Któraż to grupa?... Aha, szósta!
Próbuję kontakty na desce rozdzielczej wprost palcami. Nie szczypią. Pędzę do szaf. Zabezpieczający drut spalony. Naprawiam uszkodzenie i sprawdzam woltomierzem grupę. Działa. Siła prądu normalna. Wracam do dyżurki i buch na kanapę. „Ach, jak przyjemnie; jestem już pożytecznym członkiem społeczeństwa sowieckiego!".
Na noc przysuwam obitą czarną ceratą kanapę pod telefon, zamykam drzwi kluczem i staram się usnąć. Ale gdzie tam! Ile razy zamknę oczy, różne draństwa widzę: pierwszomajowa defilada, politruk Sawienia, Ormianin z „Kazbeku". Nie, nie usnę. Więc zabieram się do pisania. Jest godzina 12.
Wczoraj o tej porze byłem na cmentarzu wojskowym. W pewnej alei, na ławeczce, przyłapałem ciasno splecioną parkę. Odbywała się produkcja przyszłych „bezprizornych".
Miałem w kieszeni mesel i wytrych. Wyszukałem odpowiedni dla mego celu grobowiec. Zaświeciłem przez okienko latarką do środka. Sporo przestrzeni. Z prawej strony, na podwyższeniu, trzy trumny. Z trudnością odemknąłem zardzewiały zamek. Zszedłem w dół po kilku stopniach. W środku cicho, ciepło i sucho. Na lewo stos sczerniałych desek. Przymknąłem drzwiczki i wróciłem na cmentarz. Znalazłem w pobliżu dobrze ukrytą ławeczkę i na niej zacząłem oczekiwać przyjścia Antoniego.
Przez dłuższy czas dokoła panowała pustka. Wreszcie, około godziny 1.00 spostrzegłem pośpiesznie idącego aleją mężczyznę w skórzanej kurtce. Gdy się zbliżył bardziej ku mnie, poznałem po postaci Kralewicza. Dwa razy cicho gwizdnąłem. Antoni stanął i odezwał się tak samo. Wówczas wyszedłem ku niemu z mego ukrycia. Udaliśmy się w głąb cmentarza i tam zaczęliśmy rozmawiać.
Tońka przyniósł mi uzupełnienie zadania i opowiedział wiele ciekawych nowin. Poza tym dał mi jeszcze pieniędzy. Opowiedział, że się zapoznał w Rakowie z dwoma fajnymi chłopakami. Też agenci wywiadu. Jednego z nich znałem z widzenia. Był to Piotr Połaniew, Rosjanin, były kapitan carskiej armii. Drugiego znałem z opowiadań kolegów. Pracował niedawno, lecz od razu się stał pierwszorzędnym agentem. Nazwisko jego Charewski. O nim Tońka się odzywał ze szczególnym zachwytem:
- Chłop - krzemień! Wygląda jak dziewczyna. Ale co za oczy! I w ogóle klasa. Tylko nie bardzo pije. Musisz go poznać!
Tońka przyniósł mi dwie flaszki spirytusu. Jedna była do połowy odpita. Pełną schowałem w grobowcu, a rozpoczętą zaczęliśmy dopijać do końca.
Powiedziałem Tońce, że w grobowcu, jeśli się zdarzy niepogoda, będzie nasza melina. Dałem mu wytrych. Zrobię dla siebie nowy w akumulatorni. Tońce melina w grobowcu się podobała.
- Naturalnie. Tu i w dzień mało kto zagląda, a nocą spokój zupełny.
Antoni chciał jak najprędzej wyruszyć z miasta, aby w ciągu reszty nocy odejść jak najdalej od Mińska. Zamierzał następnego wieczora przekroczyć granicę. Więc poszliśmy w kierunku Słobódki i tam się pożegnaliśmy, umawiając się na następny poniedziałek.
Obecnie wciąż kombinuję, jak się urządzić, aby znaleźć pewnego człowieka, za pośrednictwem którego mógłbym utrzymywać łączność ze swymi konfidentami w poszczególnych miastach. Trzeba samemu od czasu do czasu wyrywać się z Mińska i szybko odwiedzać konfidentów. Dobrze, że chociaż dyżuruję co czwarty dzień.
Wróciłem do domu około trzeciej, zakradłem się do sadu, uchyliłem nie zamknięte na antabę okno i wlazłem do salonu. Po cichutku się rozebrałem i położyłem spać, błogosławiąc w duchu Ninę Andrejewnę i politruka Sawienię, że tak dobrze i bezpiecznie tu się czują.
Mińsk, 10 maja 1923 r.
Wczoraj, po dyżurze, wróciłem do domu i położyłem się spać, a wieczorem poszedłem w kierunku mieszkania Braginów. Zdjąłem okulary, bo bardzo zmieniały mój wygląd. Nigdy się tak nie denerwowałem jak wówczas, myśląc, że wkrótce zobaczę Lizkę. Lecz w oknach mieszkania Braginów było ciemno, a na drzwiach wisiała kłódka. Natomiast w mieszkaniu Żarskiej paliło się światło. Wspinając się na parapet, zajrzałem w okno. Zobaczyłem siedzącą przy stole staruszkę. Na oczach miała okulary i czytała jakąś książeczkę.
Pewnie się modliła. Później, gdy spostrzegłem światło w moim dawnym pokoiku, przelazłem do ogrodu i przysunąłem do okna leżącą obok ganku sporą skrzynię. Przypuszczałem, że mój pokoik jest komuś odnajęty. Zajrzałem do środka i zobaczyłem dziwny obraz - brzydki i komiczny jednocześnie.
O niczym podobnym nie wiedziałem. Co innego, żeby chłopcy - u nich to często się zdarza. Ale dziewczyna! ... Julka siedziała na łóżku. Sukienkę i koszulę miała zawinięte na brzuchu, a nogi rozkraczone. W tej pozie onanizowała się przed lustrem, umieszczonym w nogach. Miałem chętkę zapukać w szybę, lecz nie zrobiłem tego. Zdumiewało mnie, po co to robi. Przecież wiem doskonale, że ma zimny temperament. Mężczyzny nie można w tym oszukać. Może to rozpusta nie zmysłowa, lecz umysłowa? Zresztą, co to mnie obchodzi?
Postawiłem skrzynię na miejscu i odszedłem w głąb podwórza. Tam wypaliłem papierosa i wstąpiłem do sieni mieszkania Żarskiej. Zapukałem klamką, bo drzwi były zamknięte. Po chwili rozległ się głos Julki:
- Kto tam?
- Ja - omal nie powiedziałem: Paweł, lecz w porę przypomniałem sobie, że znają mnie tu jako Romana.
Julka krzyknęła:
- Zaraz, zaraz. Proszę troszeczkę zaczekać.
Wkrótce otworzyła drzwi. Weszliśmy do dużego pokoju. Przywitałem się z panią Żarską.
- Cóż to pana tak dawno nie było?
- Miałem sporo pracy. Teraz przyjechałem na stałe do Mińska.
- A gdzie pan będzie mieszkał?
- Mam pokój u kolegi technika. Tam się zameldowałem. Lecz jeśli mój dawny pokoik wolny, to wynajmę go. U kolegi trochę za gwarno, więc trudno pracować.
Pani Żarska zgodziła się na to. Poszedłem z Julką do mego dawnego pokoju.
Wszystko tam było bez zmian.
- Po co tu lustro stoi na łóżku? - spytałem Julki.
- Tak sobie. Postawiłam na chwileczkę.
Przyjrzałem się dziewczynie. Była blada. Oczy miała w ciemnych obwódkach. Tylko wargi były jaskrawe. Spostrzegłem, że wyładniała i zrobiła się mniej trzpiotowata. Nie była już tak śmiała ze mną jak dawniej, chociaż zaledwie kilka miesięcy upłynęło od tego czasu, jak była moją kochanką.
- Co u ciebie nowego?
- Nic.
- A u Braginów?
- Zofia z mężem mieszka już gdzie indziej. Zdaje mi się, że na Michajłowskiej ulicy.
- A Lizka?
- Lizka z matką i ojcem tu mieszka.
- A czy przychodzi do nich tamten blondyn? - miałem na myśli Ozimowa.
- Nie było go dłuższy czas. Teraz znów przychodzi. Chce poślubić Lizkę.
Julka chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz spojrzała mi w oczy i urwała. Posłyszałem na podwórzu czyjeś kroki. Kierowały się ku schodom do mieszkania Braginów. Pomyślałem, że to Lizka wróciła z miasta. Porozmawiałem jeszcze parę minut z Julką i opuściłem mieszkanie, obiecując wkrótce wprowadzić się do nich.
Wyszedłem na podwórze. Długo patrzyłem w dwa oświedone okna mieszkania Braginów. Czasem widziałem migoczący na ścianach i suficie cień ludzkiej postaci.
Po cichu wszedłem na schodki. Bez szmeru otworzyłem drzwi do sieni, a potem do mieszkania. Stanąłem w progu stołowego pokoju i zobaczyłem Lizkę piszącą coś przy stole w małym, oprawnym brulionie. Pisała prędko. Twarz miała stroskaną. Parę razy ruchem głowy odrzucała w tył opadające na oczy włosy. Nagle - jakby wyczuwając moje spojrzenie - obróciła szybko głowę w lewo i zobaczyła mnie. Porwała się na nogi. Zatrzasnęła brulion i głosem, w którym - zdawało mi się - brzmiał strach, zawołała:
- To pan, panie Romku?
- Nie ma wątpliwości. Chyba, że pani śni.
Nagle się roześmiała. Brzmiało to sztucznie. Później powiedziała:
- Proszę usiąść. W tej chwili wrócę.
Zabrała ze stołu brulion i wyszła z pokoju. Wkrótce wróciła.
- Przecież się nie przywitaliśmy - rzekła wesoło.
Uścisnąłem jej dłoń. Patrząc na Lizkę wciąż starałem się zrozumieć, jaka zaszła w niej zmiana, bo zdawała mi się teraz zupełnie inna niż dawniej. Nie zbrzydła. Przeciwnie, była jeszcze ładniejsza, tylko oczy miały inny, nie znany mi dotąd wyraz. Nie wiem, czy to była troska, czy ślady jakichś zmartwień. Może i dawniej było to samo, lecz często ją widując, nie umiałem tego dostrzec, W pewnej chwili Lizka ze zdumieniem spojrzała na swą dłoń.
- Skąd ta krew?!
Rzeczywiście, po wewnętrznej stronie jej dłoni zobaczyłem ciemne plamy krwi.
- A może... Może to od pana?
Spojrzałem na swe ręce i spostrzegłem, że mam prawą dłoń skaleczoną. Pewnie rozciąłem sobie skórę na ręce, przełażąc przez parkan. Lizka przyniosła jodynę i strzęp płótna. Opatrzyła mi skaleczoną dłoń.
- Co u pani słychać?
- Nic ciekawego. Tylko Zofia z mężem zamieszkała gdzie indziej. Było im tu za ciasno.
- A Ozimow... - nie dokończyłem pytania.
Lizka opuściła oczy. Potem rzekła cicho:
- Długo nie przychodził. Potem znów... - Po krótkiej przerwie powiedziała z błyskiem nienawiści w oczach: - Męczy mnie! Zanudza! Przecież on mi wstrętny. Brzydzę się nim. Sam jego głos mnie drażni. A rodzice chcą, żebym wyszła za niego za mąż. Wreszcie powiedziałam mu szczerze, że nie lubię go wcale. A on na to: - Przyzwyczaisz się. To lepsze jak miłość, bo dłużej trwa. Miłość dla smarkaczy. - I cóż ja poradzę?!
W oczach Lizki ukazały się łzy, lecz opanowała się i po chwili zapytała:
- Pan na długo przyjechał?
- Na zawsze.
- Na zawsze?
- Tak. Otrzymałem translokację do Mińska.
- A gdzie pan zamieszka?
- U pani Żarskiej.
- Bardzo dobrze. Więc będziemy często się widywali.
Zobaczyłem, że Lizka naprawdę tym się ucieszyła, i było mi to bardzo miłe.
- Mam wrażenie - rzekłem - że rodzina pani nie będzie zadowolona z mych odwiedzin.
- A czy panu na tym zależy? Zapewniam pana, że ja będę zadowolona. Tak mi było smutno i ciężko, a teraz czuję się tak dobrze. Wiem, że mam w panu przyjaciela.
Wyczułem w tych słowach pewną nieszczerość. Jednak byłem zadowolony. To już duży postęp. Obiecałem przyjść do nich w niedzielę wieczorem i pożegnałem Lizkę. Umówiliśmy się, że o naszym pierwszym spotkaniu rodzicom Lizki nie powiemy.
Wracałem do domu w najlepszym nastroju. Czułem się naprawdę szczęśliwy, chociaż miałem tak dużo kłopotów i wiedziałem, że będzie ich coraz więcej.
III.
JODYNA
Teraz wszystko jest ból i strach.
Teraz kocha człowiek życie, bo kocha
ból i strach.
Dostojewski, Biesy
1.
Roman lubił chodzić samotnie wieczorami po mieście. Zdawało mu się wówczas, że ludzie są tak niezwykli, ciekawi. Włóczył się po najdalszych zakątkach miasta, po skwerach, w pobliżu dworca i często mu się zdarzało obserwować ciekawe rzeczy, które uchodziły uwagi zwykłych przechodniów. Pewnego razu spostrzegł bezcelowo stojącą na moście na Świsłoczy kobietę. Z dala wyglądała jak cień, majaczący nad poręczą w rozproszonym świetle elektrycznej latarni. Po pewnym czasie kobieta poszła w głąb parku, lecz wkrótce pośpiesznie wróciła na dawne miejsce i pochylona nad poręczą znów patrzyła w nurt rzeki.
„Może chce skoczyć do wody? Pewnie nie wie, że tu rzeka płytka".
Po pewnym czasie kobieta pośpiesznie odeszła od poręczy i skierowała się w ulicę Nadbrzeżną. Roman poszedł za nią. Nie oglądała się wcale, więc mógł wygodnie ją śledzić.
Znaleźli się na ulicy Sowieckiej. Kobieta udała się w kierunku elektrowni. Minęła ją i zatrzymała się na jednym z dwóch mostów, przecinających rzekę koło ulicy Sowieckiej.
„Co ona z tymi mostami?" - myślał Roman, utwierdzając się w przekonaniu, że kobieta chce rzucić się do wody.
Lecz kobieta nie stała długo na moście. Zawróciła i przecinając na ukos ulicę, zatrzymała się przy budce z wodą sodową. Stała tam długo, bezcelowo.
„A może to prostytutka?".
Lecz nikogo nie zaczepiała. Roman się dziwił, że jej zachowanie nie zwraca niczyjej uwagi. Przeszedł przez jezdnię i skierował się do budki z wodą sodową. W przejściu dostrzegł, że kobieta oblicza drobne pieniądze.
„Może chce coś kupić i sprawdza, czy wystarczy jej pieniędzy?".
Gdy Roman napił się wody i wyszedł z budki na ulicę, dostrzegł, że nieznajoma poszła w kierunku ulicy Sadowej. Nie dochodząc do rogu, raptem wróciła i prędko otworzyła drzwi do apteki. Teraz Roman śledził ją przez okno. Kobieta była średniego wzrostu, szczupła. Miała na sobie czarny, zniszczony żakiet. Wysokie, sznurowane buciki były podarte, obcasy wykrzywione.
Gdy stała przy kasie i obróciła głowę w lewo, zobaczył bladą twarz i duże, ciemne oczy. Wyszła z apteki, chowając coś do kieszeni. Zapomniała zamknąć drzwi. Wróciła. Roman posłyszał cicho powiedziane w zamyśleniu słowa:
- Wszystko jedno.
Zatrzasnęła drzwi, potem skierowała się prędko w górę ulicą Sowiecką. Kilka razy zatrzymywała się zmęczona, potem znów szła dalej. Na skwerze usiadła na ławeczce i kilka minut wypoczywała.
Roman nabrał pewności, że kobieta zamierza popełnić samobójstwo. Chciał jej przeszkodzić, lecz nie wiedział, jak to zrobić. Krępował się podejść do niej i zacząć rozmowę. Wreszcie postanowił zostawić wszystko swemu biegowi. Więc gdy kobieta ruszyła w dalszą drogę, poszedł za nią. Tak doszli do Niżniej Lachowki. Była to ciemna ulica na skraju miasta. Lewa jej strona szła w pobliżu Swisłoczy. W półmroku ulicy ledwie mógł dostrzec przed sobą postać kobiety. Skręciła na podwórze. Udał się za nią. W głębi dziedzińca wstąpiła na ganek i znikła w ciemnej sieni. Roman pospiesznie wszedł tam.
Zaświecił latarkę. Zobaczył niskie drzwi. Otworzył je i wszedł do mieszkania. W głębi pokoju, przy stoliku, na którym się paliła miniaturowa lampka, stała kobieta, którą tak długo i uporczywie śledził. Rozszerzonymi źrenicami patrzyła mu w oczy i ciężko oddychała. Po chwili opadła na krzesło. Roman nie mógł zrozumieć, czy to strach przed nim, czy zmęczenie. Jak mógł najłagodniej, przywitał ją:
- Dobry wieczór.
Skinęła mu głową, lecz nic nie odpowiedziała.
- Czy można usiąść?
- Ale co pan chce?! - wyrzekła omal nie ze łzami.
- Chcę pani dać dobrą radę. Dobrą radę życzliwego człowieka.
- Dobrą radę! Mnie? - Boleśnie się uśmiechnęła. - Proszę.
Roman usiadł na niskim, zydlu. Dostrzegł stojącą na stole obok taniego lusterka flaszeczkę. Mając dobry wzrok przeczytał na widocznej dla niego części etykiety aptecznej: Tincturajo... Zrozumiał, że to jodyna.
- Miałem pewną znajomą. Bardzo miłą i dobrą dziewczynę. Chciała popełnić samobójstwo. Rozumie pani: zawód miłosny. Skoczyła do Świsłoczy. Wyciągnięto ją. Wówczas napiła się jodyny. Lecz było tego zbyt mało, aby się otruć. Wtedy próbowała się zaczadzić. I to się nie udało. Tymczasem ów pan, z powodu którego chciała się pozbawić życia, zaczął w niej się kochać. Wyszła za niego za mąż. A po kilku miesiącach współżycia znienawidziła go. Skończyło się tym, że pewnego dnia otruła męża i trafiła do więzienia.
- Po co mi pan to opowiada?
- Przede wszystkim dlatego, że pani jest bardzo podobna do tamtej kobiety. Chcę więc powiedzieć pani, że nie ma takiej sytuacji, z której nie byłoby wyjścia.
Oczy kobiety ironicznie błysnęły.
- Ach, jaki pan mądry. Strasznie mądry!... A pan dzisiaj jadł?
- Jadłem.
- A wczoraj?
- I wczoraj.
- A ja ani dziś, ani wczoraj. A przedwczoraj jadłam skradzione, gotowane obierzyny. Czy pan to rozumie? - Histerycznie się roześmiała. - A wczoraj ja, rozsądny panie, wyprałam ostatnią swą koszulę. Z siebie zdjęłam. Dziś sprzedałam ją na rynku i kupiłam na kolację jodyny. To przecież lekarstwo. Pomoże mi. - Na policzkach jej ukazały się wypieki, ręce drżały, palcami czepiała się nerwowo brzegu stołu. - Więc, mój panie, to nie zawód miłosny. Nie. Pan się myli... A teraz muszę powinszować panu zdolności szpiclowskich: śledził pan mnie... Tamta kobieta wcale nie istniała. A historia z rzeką i zaczadzeniem to wytwór pańskiej fantazji. Więc proszę iść stąd i dać mi spokój. Wcale nie zamierzałam się topić ani truć. A jeśli nawet tak było, nie pańska to rzecz! I w ogóle jakim prawem... - Nagle się chwyciła za głowę i zamilkła.
- Proszę pani, tu nie chodzi o żadne prawo. Jest tylko jedna rzecz, to, że również jestem człowiekiem i że przykro mi widzieć, jak się męczy inny człowiek. Może pani w coś wierzy, bo ja wierzę w dobre pierwiastki ludzkie, ukryte nawet w najgorszym człowieku. Jeśli nie wierzy pani w ludzi, to może wierzy pani w los. Niechże się pani nie obraża, ani gniewa. Niech pani pogodzi się z faktem, że los zesłał mnie pani, aby pomóc lub dać radę w najcięższej chwili życia. I niech się pani odniesie do mnie z zaufaniem. Przecież pani nic na tym nie straci. Chyba parę dni zwłoki. Ta jodyna to żadne wyjście. Przede wszystkim jest jej za mało, aby się otruć. Więc wyniknie z tego tylko choroba żołądka lub długie, okropne konanie. Jeśli pani tak bardzo się upiera przy swoim, to dam pani lepszy środek. Proszę.
Wyjął z kieszeni brauninga i położył na stole.
- Tym można skończyć z życiem pewnie i bez cierpień. Jedna sekunda i po wszystkim.
Kobieta spojrzała na broń, na Romana i nagle chwyciła zębami palce lewej ręki, a po twarzy jej posypały się łzy. Roman milczał. Nie wiedział, co mówić.
Miał pełną duszę bólu, żalu, współczucia, lecz nie umiał znaleźć słów, które by jej mogły pomóc, ulżyć. Bał się, aby czymś jej nie urazić, bo wyczuwał, że ma przed sobą olbrzymie cierpienie. Wtem z sąsiedniego pokoju rozległ się głos, jakby kapryszącego dziecka:
- Nataszo, ja tak chcę jeść! Jaka ty zła! Chodzisz i chodzisz, a ja sama. I tak okropnie się chce jeść!
Natasza porwała się z miejsca i pośpiesznie wyszła, prawie wybiegła, do następnego pokoju. Roman posłyszał stamtąd szept:
- Nie mów nic... Tam jest obcy... Potem dam ci jeść... Potem...
Po chwili wróciła. Roman lepiej jej się przyjrzał. Była młoda, lecz cerę miała woskową, a oczy błędne. Widocznie trawiła ją gorączka.
„To z głodu - pomyślał Roman - dwa dni nie jadła!". W tej chwili przyszła mu do głowy pewna myśl. Nie wahając się wcale, powiedział:
- Jeśli pani chce, to dam pani pracę. Od jutra lub kiedy pani będzie mogła. Jeśli pani nie ma nic do stracenia, to sądzę, że ta robota będzie dla pani odpowiednia. Tylko na to trzeba mieć sporo odwagi. A jeśli pani nie zdecyduje się na to, to i tak będę pani dawał (poprawił się) pożyczał pieniądze. Przecież nie można pozwolić, aby córka pani głodowała.
- To nie córka... Koleżanka... Choruje...
- Wszystko jedno. Dam pani teraz zaliczkę. Proszę. Pani to odrobi.
Pośpiesznie wyjął z portfela i położył na stole kilka banknotów. Dodał zachęcająco:
- Może pani wziąć to bez żadnych skrupułów. To dla mnie drobnostka.
Dziewczyna nie odpowiadała. Patrzyła zamyślonymi oczami gdzieś w przestrzeń. Tylko wargi jej drżały i dłonie na kolanach były mocno zaciśnięte. Po pewnym czasie jakby się ocknęła i rzekła cicho:
- Czy pan ma papierosy? Tak bardzo się chce palić! To gorsze jak głód. Wstydzę się tego nałogu, ale nie mogę porzucić. Natasza mnie wyuczyła. Paliłyśmy z głodu. Nawet machorkę. A teraz tak ciężko!
Roman pośpiesznie wyjął z kieszeni pudełko papierosów „Nasza marka" i dał jej jednego. Podał dziewczynie ogień i zapalił sam. Zostawiając sobie jednego papierosa na drogę, położył resztę na stole. Luba zaniosła jednego papierosa koleżance. Potem wróciła. Chciwie wciągała w płuca dym. Po chwili położyła papierosa na blacie stołu.
- Niedobrze mi.
- To dlatego, że pani dawno nie jadła. Trzeba coś kupić.
- Dobrze. Potem. A co ja muszę robić za te pieniądze?
Roman się zastanawiał przez chwilę, potem rzekł:
- Na razie nic. Niech się pani dobrze odżywia i uspokoi. Wstąpię tu we wtorek. Wówczas omówimy sprawę ostatecznie. Przyjmie pani moją propozycję - dobrze; nie - też dobrze. Do niczego pani nie zobowiązuję. Mam dla pani wiele życzliwości. Zwykłej, dobrej, ludzkiej życzliwości.
- Wierzę panu i dziękuję z całego serca.
- A gdyby pani w przyszłości chciała dokonać swego poprzedniego zamiaru, to dam pani albo rewolwer, albo cyjanek. Nie wiem, co panią do tego zmuszało. Jeśli bieda, to na to mam radę. Jeśli inne powody, to może się da i je uchylić. Tymczasem żegnam panią. Proszę być dobrej myśli, zebrać siły, odnaleźć równowagę duchową, a we wtorek przyjdę tu wieczorem i pomówimy obszerniej.
Roman pożegnał Lubę, wziął ze stołu brauninga i opuścił mieszkanie. Wieczór był ciemny i ciepły. Powietrze parne. Zbierało się na deszcz. Czasem zrywał się wiatr. Roman szedł powoli ulicami. Było mu smutno, a w uszach wciąż brzmiały słowa piosenki gruźliczki z „Kazbeku":
Mamy tu legendy, baśnie
cha - cha!
I kochamy się bez waśni
cha - cha!
Wina mamy kachetyńskie
cha - cha!
I żyjemy po „ kunacku "
cha - cha!
Nagle zachciało mu się upić. Zawrócił i poszedł na cmentarz wojskowy, gdzie miał schowaną w grobowcu flaszkę spirytusu.
2.
12 maja Roman przyszedł trochę wcześniej na dyżur. Zina Korniewska, w gumowych rękawiczkach, dolewała kwasem siarkowym akumulatory. Skinieniem głowy przywitała się z Romanem.
- Chcę zostawić panu wszystko w zupełnym porządku, bo na razie panu trudno. Czwartą grupę już dolewam.
- Uważam, że pani za dużo pracuje. Poradzę sobie doskonale.
Zaczął jej pomagać, mierząc areometrem gęstość płynów. Ukończyli dość prędko robotę i poszli do dyżurki. Roman zwrócił się do Korniewskiej:
- Jeśli pani zechce mieć kiedykolwiek wolny cały tydzień, to proszę mi powiedzieć. Mogę oddyżurować dwa dni za siebie i za panią. A w razie potrzeby ja panią o to poproszę.
- Zgoda - rzekła Korniewska, a po chwili, śmiejąc się, dodała: - Z pana dzielny kolega. Teraz o wiele lżej pracować. Mieć wolne trzy dni z rzędu, to ma wielkie znaczenie.
- Uważam tak - rzekł Roman - jeśli bawić, to się bawić. Jeśli pracować, to pracować! Chętnie bym się zgodził dyżurować nawet po trzy dni, żeby potem mieć dziewięć dni wolnych.
- Ale to niemożliwe.
- Wiem o tym.
- Czy pan zna Aleksandra Kustina? - spytała Korniewska.
- Nie.
- To „nadsmotrszczyk" ze stacji telefonicznej. On tu często zagląda.
- Więc o co chodzi?
- Niech pan uważa, bo to szpicel. Mamy ich wielu, lecz ten najgorszy. Podlec wysoce kwalifikowany. Uprzedzam pana jako kolegę.
- Dziękuję bardzo. Ale cóż on może ode mnie się dowiedzieć, kiedy nic złego nie robię. Polityka mnie nie interesuje, robotę lubię i pracuję gorliwie.
Korniewska się uśmiechnęła.
- To taki typek, co z muchy słonia zrobi. Najlepiej trzymać go z dala od siebie. Niedawno wyrzuciłam go z akumulatorni. Zaczął się do mnie mizdrzyć. Chciałam mu francuskim kluczem łeb rozbić. Nie znoszę podobnych drani!
Roman przypomniał sobie zlecenie komisarza i zrozumiał przyczynę tego. Miał chętkę powiedzieć jej, że komisarz Starkow kazał na nią uważać. Lecz nie zrobił tego, bo się obawiał, że dziewczyna będzie go uważać za konfidenta GPU.
Wkrótce Korniewska poszła i Roman został sam. Rozłożył na stole podręczniki i poszedł do akumulatorni. Niedługo potem posłyszał, że do dyżurki ktoś wszedł. Z woltomierzem w rękach wrócił tam. Zobaczył komisarza Starkowa i przywitał go.
- Co słychać? - spytał Starkow.
- Wszystko w porządku.
Komisarz zbliżył się do stołu i przeglądał podręczniki.
- Szykujecie się do szkoły mechaników?
- Tak - rzekł Roman. - Pracuję i uczę się.
- A o naszej rozmowie pamiętacie?
- Owszem. Pamiętam, lecz na razie nic podejrzanego nie dostrzegłem. Zresztą nie miałem czasu, bo to dopiero drugi dyżur.
- Dobrze, zaczekam. Ale nie siedźcie wciąż w akumulatorni. Zapoznawajcie się z innymi pracownikami i oddziałami. Bo tu dużo materiału nie zbierzecie.
- Owszem. Chętnie.
- Powiem mechanikom, że chcecie praktykować w różnych działach.
- Dziękuję bardzo.
- A jak tam wasza Korniewska? Rozmawialiście z nią?
- Owszem. Ona najwięcej mnie uczyła.
- A co mówiła?
- Pracę swą lubi i wykonuje ją chętnie, tylko narzeka na personel.
- Na kogo, na przykład?
- Na technika Kustina.
- Ciekawe?
- Opowiada, że chciał ją zgwałcić, lecz wytrzaskała go po buzi i wyrzuciła z akumulatorni. Mówiła, że to łobuz i świnia - improwizował Roman.
- Aha, rozumiem! A co jeszcze mówiła?
- Trochę narzeka na trudne warunki mieszkaniowe, bo ich „upłotnili".
- Mniejsza o to. O personelu?
- Narzekała na mechanika Banielina, mówiąc, że niepotrzebnie wrzeszczy i irytuje się, zamiast tego, żeby cicho, ale porządnie pracować. Natomiast bardzo dobrze się odzywała o mechaniku Limkiewiczu, o inżynierze i o panu.
- O mnie?! - zdumiał się komisarz.
- Tak - blagował Roman. - Mówiła, że komisarz jest sprawiedliwy, nie popiera donosicieli i umie ocenić pracę.
- Aha! No dobrze... Proszę nadal uważać. Lecz nie tylko w akumulatorni, ale w ogóle... - komisarz poruszał rozczapierzonymi palcami, jakby macając, czy gorące powietrze i uśmiechając się porozumiewawczo do Romana, przymknął jedno oko. - A o szkole mechaników ja pomyślę. Nina Andrejewna mi mówiła, że opracowujecie jakiś wynalazek.
Roman opuścił skromnie oczy.
- Owszem.
- Cóż to takiego?
- Na razie nie opracowałem tego dokładnie. Studiuję odpowiednie podręczniki i robię szkice. Za parę miesięcy rozpocznę wykonanie modelu. Naturalnie chcę zachować to w tajemnicy. Aby w razie niepowodzenia nie narazić się na śmieszność.
- Mnie można zwierzyć tajemnicę. Określcie tylko zasadę, na jakiej to polega.
- Chodzi o to, aby nadawać depesze nie z pomocą klucza lub klawiatury, co wymaga sporo czasu i naraża na błędy, lecz po prostu głosem.
- Jak to głosem?!
- Bardzo prosto. Telegram się odczytuje przed tubą, a na stacji przeznaczenia, odpowiedni aparat automatycznie utrwala go na taśmie.
- Czy to możliwe?
- Owszem. Głos ludzki ma różne natężenie. Każda litera, każdy wyraz wytwarzają inne fale. Fale te padają na membranę z różną siłą. Więc trzeba skonstruować odbiornik, który - zależnie od siły drgań membrany - poruszy odpowiednie klawisze i w ten sposób będzie można drukować na taśmie mówioną depeszę.
- To ciekawe. Bardzo ciekawe! Więc pracujcie, a gdy będzie gotowe, powiedzcie mi. Czy wam tu wygodnie?
- Owszem, wygodnie.
- Więc pracujcie. A jeśli tam coś takiego - przymrużył oko - to proszę się zgłosić do mnie. Do widzenia.
Gdy komisarz wyszedł z dyżurki, Roman radośnie zatarł ręce. Był sam zdumiony, że mu doraźnie przyszedł do głowy ten pomysł z membraną. Uważał, że komisarz jest bardzo naiwny, i nie przypuszczał, że wymysł jego brzmiał dość realnie.
Nazajutrz, o godzinie 10 rano, ktoś zapukał do drzwi dyżurki. Roman, trochę zdziwiony, bo dotychczas nikt nie pukał chcąc wejść do dyżurki, powiedział: proszę. W drzwiach ukazał się młody technik, szatyn, o ładnej twarzy i piwnych, słodkich oczach.
- Przepraszam, że przeszkadzam - rzekł mięciutko.
- Wcale mi pan nie przeszkadza - odparł Roman.
- Przedstawię się panu. Jestem nadsmotrszczyk Aleksander Kustin. Niech mnie pan woła Szura, bo jesteśmy młodymi kolegami. Co, czy nie słusznie?
Dobre uczucie, które Roman w pierwszej chwili powziął dla technika, zaraz się rozwiało, lecz nie dał poznać tego po sobie. Przeciwnie, zaczął szczególnie grzecznie, z udaną szczerością traktować nowego znajomego.
- Proszę siadać. Bardzo mi miło pana poznać.
- Jakże tu panu idzie? - pytał Kustin.
- Dobrze. Pracuję, czytam i jakoś czas leci. Zresztą przełożeni i koledzy są tak mili, że z przyjemnością się pracuje.
- Tak. To słusznie, że mili, ale nie wszyscy.
- Możliwe. Nie poznałem wszystkich. Lecz, na przykład, pan: przyszedł pan do mnie, interesuje się moją pracą.
- No tak... Ja, jako kolega. A jak się panu podoba koleżanka Korniewska? - Kustin badawczo patrzył w twarz Romanowi.
- Jako kobieta wcale mi się nie podoba. Nie jest w moim guście. Zresztą nadęta, zarozumiała.
Kustin życzliwie się uśmiechnął.
- Słusznie. Wie pan: na mnie tu każda leci. Każdą, którą zechcę, raz-dwa wezmę. Abym tylko gwizdnął, już jest. Ale ja na nie pluję. Ot takie urynały! - Kustin zachichotał. - Czy nie prawda?
- Naturalnie.
- U nas na górze jest 48 morzistek, 27 telefonistek, 15 juzistek, dziewięć bodzistek. Miałem wszystkie, które chciałem. A jakie to wszystko głupie, ślepe. Bujasz ją jak słoniową trąbę, a ona tylko oczy przewraca i ślini się z zachwytu. A czy spostrzegłeś pan, jak to draństwo śmierdzi?
- Nie rozumiem pana.
- Ot, na przykład, są zmiany, w których pracują prawie sami mężczyźni. Przyjdą na salę, czuć tytoniem, trochę alkoholem. A pracują kobiety - po prostu ustęp, albo jatka. Cholera wie co! W nosie kręci. Śledzie, zgniłe jaja. Obrzydliwość!
- Przyznam się panu, że nie przywąchałem się tak dokładnie. Węch pan ma cudowny. Po prostu fenomenalny!
Kustin mile się uśmiechał. Po chwili rzekł:
- Czy pan nie próbował tentego z Korniewską? Jaka jest, taka jest, ale zawsze nogi i tak dalej. A tu wygodnie: cisza, kanapa.
- Nie. Nie próbowałem. Jest jakaś dziwna.
Kustin nastawił uszu:
- Co takiego?
Roman wziął ze stołu francuski klucz i zaczął podrzucać go w górę.
- Jak przychodzę na zmianę, to ona wciąż z francuskim kluczem w ręce paraduje. Może jej obręcze na głowie się rozluźniły.
Niedługo potem Kustin pożegnał Romana.
- Niech pan tu częściej zagląda - zapraszał go Roman. - Bardzo lubię z mądrymi ludźmi pomówić.
- Szalenie mi przyjemnie! Wstąpię przy najbliższej sposobności.
* * *
W tym czasie, gdy dziewczyna, którą śledził Roman, przygotowała sobie na kolację jodynę, w „Kazbeku" kilku gepistów raczyło się obficie „chlebowym kwasem". Tamara na ich żądanie śpiewała:
Zbudujemy my maszyny, maszyny, maszyny.
Postawmy je na szyny, na szyny, na szyny.
I pojedziemy w nowy świat,
Bez niewoli i bez krat!
W Gubernatorskim Ogrodzie znaleziono na ławce trupa nędznie ubranego mężczyzny, który przeciął sobie brzytwą szyję. Obok leżała kartka: „Sowiecka władza zarżnęła". Było to już drugie samobójstwo tego rodzaju, popełnione w tymże miejscu.
Samobójcą był reemigrant z Ameryki, właściciel dużych warsztatów krawieckich w New Yorku, który na początku 1922 roku wrócił do Rosji, przywożąc kilkudziesięciu pracowników, nowoczesne maszyny i spory kapitał w gotówce.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Mińsk, 15 maja 1923 r.
W niedzielę byłem u Braginów. Poszedłem tam wieczorem. Zastałem całą rodzinę w komplecie. Był nawet Kobzow z żoną. A jako dodatek nadzwyczajny - Ozimow. Po prostu zzieleniał ze złości, gdy mnie zobaczył. Wszyscy raptem zamilkli i nastąpiła przykra cisza. A ja udałem, że nie spostrzegam, jakie wywarłem wrażenie, i zacząłem witać się ze wszystkimi. Tylko Ozimowa ominąłem. Jednocześnie powiedziałem:
- Bardzo się cieszę, że widzę wszystkich w dobrym zdrowiu i że nic się nie zmieniło.
Odezwał się Bragin, lecz spostrzegłem, że czyni to bardzo niechętnie.
- Nie spodziewaliśmy się pana. Tak dawno pana nie było.
- Miałem dużo roboty. Opracowywałem pewien swój wynalazek, który może przynieść wiele korzyści i gruntownie zmienić obecny sposób komunikacji telegraficznej. Dlatego właśnie przeniesiono mnie do Mińska. Tu są warsztaty techniczne i można skonstruować próbny model.
- Więc pan tu na stałe? - rzekła Zofia,
- Tak, przynajmniej na długo, bo prawdopodobnie po ukończeniu wynalazku będę przydzielony do Szkoły Mechaników w Smoleńsku.
Spostrzegłem, że akcje moje idą w górę. Wszyscy słuchali z wielkim zainteresowaniem. Tylko Ozimow uparcie milczał i udawał, że ani mnie widzi, ani słyszy.
- A jak się panu podoba na nowym miejscu?
- Owszem. Dobrze się tu czuję. Komisarz Starkow mile się do mnie ustosunkował. Robi wszelkie ułatwienia. Przywiozłem mu list polecający od Iwana Dimitrowicza Gromowa - wypowiedziałem to imię z takim szacunkiem, jakbym mówił: Władimira Ilicza Lenina. Jednak Zofia zapytała:
- Kto to taki?
Wyraziłem zdumienie:
- Pani nie wie? Dziwne! To bohater Związku Radzieckiego. Kolega Woroszyłowa. Dowodził większymi oddziałami czerwonymi w walce z Denikinem i Polakami. W ogóle wybitna osobistość. Teraz prowadzi prace kulturalno-oświatowe w armii.
Maria Iwanowna z szacunkiem na mnie spojrzała. We wzroku jej czytałem: kto by to pomyślał! A Bragin patrzył na żonę, jakby chciał powiedzieć: a widzisz, nie mówiłem ci? Więc nastrój krańcowo się zmienił. Naturalnie Ozimow nadal zachowywał „kamienny" spokój i obojętność. Kobzow zwrócił się do mnie:
- A co tam słychać w Bobrujsku?
- W mieście nic nowego. Nuda jak zwykle. Niedawno rozmawiałem z Rozenem. Przypuszcza, że na wiosnę następnego roku rozpocznie się wojna. To samo słyszałem od wielu innych wpływowych i kompetentnych osób.
Zrozumiałem, że się załgałem, lecz nie cofałem się. Zresztą zawsze znalazłbym jakiś wykręt. A zależało mi na tym, aby pograć na nerwach Ozimowowi i ubawić się ludzką naiwnością. W pewnej chwili Kobzow, inteligentniejszy od innych, zapytał:
- Ciekaw jestem, jaka może być przyczyna wojny?
Odrzekłem:
- Pan źle sprecyzował pytanie. Chyba myśli pan: jaki powód? Więc przyczyna jest ta, że my - uderzyłem się w pierś - dążymy do rewolucji światowej. Więc musimy złamać opór burżuazji i zwolnić chłopów i robotników od jej panowania. Zresztą jest to zasadnicza polityka Sowietów i ku temu wciąż dążymy. Więc jak widzicie, przyczyna ta istniała, istnieje i będzie istnieć, dopóki są na świecie kraje, które nie należą do Związku Radzieckiego. Co innego powód. A o powód do wojny nie trudno. Jakieś zajście graniczne, nieporozumienie dyplomatyczne, zamach. Może być nawet fikcyjny powód.
Ach, jakie głupie mówiłem rzeczy, lecz dla tych, zaśniedziałych w błocie drobnych, codziennych kwestii mieszczan, widzących tylko na odległość ręki i to powierzchownie, nawet to było dość mądre. Lizka, na przykład, patrzyła na mnie naprawdę z podziwem. Kobzow omal gęby nie otworzył: no, bratku, zmądrzałeś! I skąd to w tobie się znalazło?
A ja, wiedząc o tym, że ludzie ci mają o wojskowości zero pojęcia i gram wyobrażenia, zacząłem opowiadać im o rozkładzie w armiach kapitalistycznych (przede wszystkim polskiej), braku zaufania robotników do rządu, okropnym położeniu chłopów, o głodzie, dezorganizacji transportów kolejowych.
Słowem, o tym wszystkim, co widziałem w Sowietach. Poza tym blagowałem i improwizowałem na całego. Sypałem terminami specjalnymi i mógłbym sam się wsypać, gdybym miał do czynienia z ludźmi przenikliwymi. Bo skąd u diabła jakiś drobny technik ma tak dobrą orientację w tych rzeczach. Lecz słuchacze łykali to wszystko jak truskawki i nic im do głowy nie przychodziło.
W pewnej chwili Maria Iwanowna zwróciła się do mnie:
- Dziwne mi się zdaje, że pan ma jasne włosy. Jeśli się nie mylę, miał pan włosy ciemne.
Na jedną sekundę to pytanie mnie skonsternowało. Lecz zaraz się roześmiałem i rzekłem swobodnie:
- Ma pani rację. Włosy były ciemne, lecz zmieniłem ich kolor udenioną wodą. A teraz proszę zgadnąć, dlaczego to uczyniłem?
Wszyscy się zastanawiali nad tym, a ja tymczasem kombinowałem, jak im zełgać, aby to miało pozory prawdy. Maria Iwanowna powiedziała:
- Nie domyślam się tego.
- Otóż opowiem państwu przyczynę tej metamorfozy. Pewna panna w Bobrujsku, w której trochę się podkochiwałem, powiedziała mi, że lubi włosy blond i że jasne włosy byłyby mi do twarzy. Więc ja - czego też nie zrobi człowiek powodowany uczuciem - nazajutrz stałem się blondynem. Była bardzo zadowolona, a ja się przekonałem, że naprawdę jasne włosy są dla mnie odpowiedniejsze. Zresztą, żeby znów się stać szatynem, trzeba czekać aż włosy odrosną, a to nastąpi nieprędko.
Sądzę, że uwierzono mi. A Lizka powiedziała:
- Gdybym ja uznała przeciwnie: że ciemne włosy są o wiele odpowiedniejsze dla pana, co by pan zrobił?
- Natychmiast kupiłbym flaszkę atramentu i wysmarował głowę - rzekłem żartobliwie.
Ustosunkowanie się do mnie rodziny Braginów pod koniec wieczoru gruntownie się zmieniło. A gdy żegnałem ich, Maria Iwanowna powiedziała:
- Mam nadzieję, że zajrzy pan do nas przy sposobności.
- Owszem. Bardzo chętnie.
Z pierwszej wizyty u Braginów jestem zadowolony. Lizka o moich poprzednich odwiedzinach nie pisnęła nikomu ani słówka. To mi się podoba. Mamy już wspólną tajemnicę.
Nazajutrz był poniedziałek - umówiony dzień spotkania z Antonim. W nocy poszedłem na cmentarz, ukryłem się w pobliżu wejścia i czekałem. Na cmentarzu było pusto. Ani zakochanych parek, ani pijanych. Długo czekałem bezskutecznie. Około godziny drugiej zamierzałem opuścić swą kryjówkę, bo przypuszczałem, że Antoniemu stanęło coś na przeszkodzie i nie przyjdzie. Wtem posłyszałem szybkie kroki. Spostrzegłem w półmroku pośpiesznie idącego od wejścia na cmentarz mężczyznę w długim, wojskowym płaszczu. Po postaci poznałem, że to nie jest Antoni. Jednak zachowanie się nieznajomego było dziwne. Stanął. Spojrzał na zegarek, który miał na ręku. Potem długo się rozglądał dokoła. Zorientowałem się, że na coś lub na kogoś czeka. Trochę tym się zaniepokoiłem. Nieznajomy poszedł w głąb alei. Po pewnym czasie posłyszałem lekkie, dwukrotne gwizdnięcie. Był to umówiony między mną a Antonim sygnał.
Czyżbym nie poznał kolegi? Nie. To niemożliwe. Gwizdnięcie rozległo się dalej. Wówczas poszedłem w tamtym kierunku. Szedłem pośpiesznie, lecz cicho. Odbezpieczyłem pistolet i trzymałem go w pogotowiu. Wkrótce dostrzegłem idącego przede mną mężczyznę. Znów dwa razy gwizdnął. Nie odpowiadając na gwizdnięcie kaszlnąłem, aby zwrócić na siebie jego uwagę, i prędko szedłem naprzód. Zbliżając się ku nieznajomemu rzekłem:
- Czy towarzysz zna kraskoma Antoniego Kralewicza?
Mężczyzna zrobił krok ku mnie.
- Właśnie od niego przychodzę. Szukałem towarzysza... Smolina.
- To ja jestem. Czekam od jedenastej.
- Trochę się spóźniłem. Droga trudna i były przeszkody. Ledwie zdążyłem na drugą.
- A co jest z Antonim?
- Kupił sobie w Wilnie nowe buty. Pojechał do Olechnowicz, a ze stacji poszedł pieszo do Rakowa. Chciał roznosić buty, aby potem można było wygodnie iść w daleką drogę. Skończyło się na tym, że pokaleczył sobie stopy. Nie ma mowy, żeby iść do Mińska. Więc prosił mnie, abym spełnił jego polecenie.
- Gdzie on teraz?
- U Połaniewa.
- Dobrze, więc przystąpmy do rzeczy. Tylko nie wiem, kto pan jest. Może to nie tajemnica?
- Jestem Zygmunt Charewski.
- Cudownie! - rzekłem naprawdę zadowolony i mocno uścisnąłem suchą, małą dłoń Charewskiego.
- Wie pan co? Jestem zmęczony. Chodźmy Mieszkam na Ślepiańskiej ulicy.
Przeleźliśmy przez niski cmentarny mur i przecinając na ukos ogrody, udaliśmy się w kierunku Kumarówki. Na ulicy Ślepiańskiej nie było nikogo. Gdzieś w pobliżu szczekał pies. Z dala rozległ się wystrzał karabinowy. Wstąpiliśmy do otwartej sieni małego domku. Charewski otworzył drzwi do mieszkania. Potem zamknął drzwi od sieni na zasuwę i zaprosił mnie do środka. Tam posłyszałem głos:
- Zygmuś, to ty?
- Ja.
Charewski zapalił lampę. Zobaczyłem mały, schludny pokój. Na stoliku w kącie stał, lśniący dużą niklową tubą, gramofon. Na ścianach wisiało kilka obrazów. Drzwi do drugiego pokoju były otwarte i tam ktoś się ubierał. Charewski zdjął płaszcz i zaczął myć ręce. Był w wojskowym ubraniu z odznakami „komrota".
Do pokoju weszła kobieta, trochę starsza od Charewskiego, lecz bardzo do niego podobna. Pomyślałem, że to siostra kolegi, i nie omyliłem się. Przedstawił mi ją:
- Hela. Moja siostra. Mąż jej zginął w zeszłym roku podczas katastrofy kolejowej w pobliżu Worożby.
Charewski był średniego wzrostu, szczupły, blady. Twarz i usta miał łagodnie zarysowane i tylko w oczach - szarych - wyczuwało się dużą siłę woli.
Spojrzenie ich było jakby trochę błędne. A wargi wciąż poruszał lekki uśmiech. Wówczas oczy się mrużyły. Ręce mu trochę drżały. Pewnie było to nerwowe. Głos miał miękki, o bogatych modulacjach. Pomyślałem, że powinien ładnie śpiewać. Lecz nie śpiewał nigdy. Na tych ludziach, którzy go nie znali, robił wrażenie wychuchanego paniczyka. A mnie wciąż się wydawał przebraną po męsku dziewczyną. I doprawdy nie umiałem poważnie do niego się ustosunkować. A praca szpiegowska, wymagająca tak wiele odwagi, wytrwałości i opanowania nerwów, w zestawieniu z jego osobą była absurdem.
Lecz gdy później dobrze go poznałem, to zrozumiałem, że był najdzielniejszy z nas wszystkich. A jego siłę stanowiła fanatyczna, nieustannie pałająca w duszy nienawiść do bolszewików i zobojętnienie na wszystko, co nazywamy życiem. To, co u nas wynikało z temperamentu, awanturniczości albo chęci popisania się brawurową robotą, u niego było normalnym ustosunkowaniem się do sprawy. Gdyby mnie skazano na śmierć, to bardzo bym nie chciał umrzeć, chociaż udawałbym spokój, a może nawet kpił z życia, lecz serce konałoby z bólu. A on - przecież poznałem go później doskonale - byłby zupełnie spokojny. Odszedłby z życia ze zwykłym swoim uśmiechem, i już. Uważam, że nie ma na świecie siły, która by mogła go zgiąć. Właśnie zgiąć, a nie złamać, bo złamać można wszystko.
- Nastaw, Helu, samowar i idź spać. Mam do omówienia z kolegą pilną sprawę.
Helena postawiła na stole szklanki i cukiernicę, potem wyszła do następnego pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Charewski, mrużąc oczy, patrzył bezmyślnie w ogień lampy. Nagle rzekł:
- Czytałem kiedyś wiersz. Nie wiem, czyj. Jest tam takie miejsce:
Cztob izwlecz duszewnuju zanozu,
Człob razwiejat' biezdnu pustoty -
Rascwietii budnicznuju prozu
Miłyja wołszebnicy mieczty.
[Aby wyjąć z duszy zadrę
1 rozproszyć otchłań pustki -
Umaiły życiową prozę
Miłe czarodziejki - marzenia.]
- Czy to ci się podoba?
- Owszem.
- A czy można rozproszyć marzeniami otchłań pustki?
- Sądzę, że nie.
- Więc poeta kłamał?
- Kłamał.
Charewski znów zapatrzył się w lampę. Nagle wstrząsnął głową i cudnie się uśmiechnął. Dziwnie spojrzał mi w oczy i powiedział cicho, ale niezwykle sugestywnie:
- A jednak można.
W milczeniu długo patrzyłem mu w oczy, potem spytałem:
- Jak?
Lecz zamiast odpowiedzi Zygmunt sam zapytał:
- „Śnieg" lubisz?
- Śnieg?! ... No tak... Podoba mi się zima. Lecz jesień lubię najwięcej.
Wtedy Zygmunt rzekł:
- Nie to. Ja mówię o kokainie.
Nagle przypomniał mi się narożny pokój w mieszkaniu Dwolińskich. Przed oczami stanęła mi blada twarz czekisty. Tymczasem Charewski wyjmował z tylnej kieszeni spodni portfel. Z jednego przedziału dostał kilka proszków w papierkach. Rozwinął jeden z nich i spytał:
- Chcesz?
Ruchem głowy odmówiłem.
- Mogę się bez tego obejść - rzekł Charewski - ale po co? Wszystko jedno!
Nasypał z papieru w dołek na przegubie lewej dłoni trochę kokainy, robiąc podłużną ścieżkę, i silnie wciągnął w nozdrza. Przez pewien czas siedział nieruchomo i lekko się uśmiechał. Potem zapalił papierosa. Pośpiesznie, dużymi haustami wciągał w płuca dym tytoniowy. Przypomniałem mu, że miał do mnie zlecenia od Antoniego.
- Ach, tak, tak, tak... Dobrze.... Zaraz...
Zaczął opowiadać wszystko, co mówił Antoni. Dał mi pieniądze i flaszkę spirytusu (Antoni o tym nie zapomni). Później ja piłem herbatę, a Charewski znów zażył kokainy. Źrenice mu się zrobiły olbrzymie - prawie zakryły tęczówki, a oczy się zdawały nie szare, lecz czarne. Twarz była blada. Wargi wciąż nerwowo się wykrzywiały. Palił papierosa za papierosem. Kilka razy zaczynał mówić, lecz nagle urywał. Przeskakiwał z tematu na temat lub niespodzianie milknął. Później zaczął mówić cicho, jakby w malignie:
- Jesienią posłyszysz o mnie... Ja zrobię taką rzecz... Wszystko przemyślałem. .. Bez omyłki... To będzie dwa lata od dnia śmierci Kati... Jesienią... Ty wiesz, jakie to łatwe... Można zniszczyć ich tysiące... Jak pluskwy... I są jak pluskwy... Czerwoni, krwią opici... Krwią i krzywdą... Myślisz, że ich nienawidzę... Wcale nie... Gardzę nimi i brzydzę się... A zresztą to wszystko głupstwo... Cudowne jest jedno, że myślą mogę być wszędzie, gdzie chcę...
Charewski wstał i zaczął chodzić po pokoju. Wciąż się uśmiechał, lecz było to podobne do grymasów bólu. Ruchy miał szybkie, nerwowe. Nagle stanął. Spojrzał mi w oczy tak dziwnie pałającymi źrenicami, że zrobiło mi się zimno i przykro. Znów zaczął mówić:
- Jestem zwycięzca... Rozumiesz... Jestem ponad nimi, nad wami, nad wszystkim... Znalazłem tę formułę, która może zrobić człowieka absolutnie wolnym... Absolutnie... I nikt jej nie zna, tylko ja... A jeśli ci ją powiem, to staniesz się też zupełnie wolnym od wszystkiego, nawet od siebie samego... Życie jest chytrą sztuką... A ja w jedną sekundę zrozumiałem je... Zrozumiałem i stałem się wolny... Może i on to wiedział... On, Chrystus... Dlatego był taki cudowny, wspaniały... Lecz nie powiedział ludziom, bo był pełen miłości dla nich... A ja zrozumiałem, gdy wypełniłem się nienawiścią... Potem i ją odrzuciłem... Wówczas zalała wszystko... Cały świat... Choć był tak mały dla niej... Nie wierzysz... Zaraz ci dowiodę... A daje mi to potęga myśli... Otóż jest w przestrzeni bezkres... Bezkres, a ja sięgam dalej... Ale nie o to mi idzie... Mówiłem o formule... Jedynej, niezaprzeczalnej, dającej absolutną wolność...
Uwierzyłem, że istnieje taka formuła i że on, Charewski, ją zna. Czekałem niecierpliwie, patrząc ze zdumieniem w jego natchnioną, prawie obłędną twarz. Lecz nie powiedział mi nic. Zaczął ścigać słowami jakieś dziwne, chorobliwe urojenia. Wówczas zwróciłem się do niego:
- Powiedz, Zygmuś!
- Co?
- No, formułę.
Potarł dłonią czoło. Usiadł. Znów wyjął proszek kokainy. Spojrzał na mnie:
- Zażyjesz?
Chciało mi się bardzo spróbować tego dziwnego narkotyku, lecz odmówiłem. Nie wiem, dlaczego to uczyniłem. Może się wstydziłem, może bałem, bo wiedziałem, że to niebezpieczny nałóg, a spostrzegłem, że nie rozwesela jak wódka, lecz wprawia w niesamowitą ekstazę. Potem się przekonałem, że kokaina działa niejednakowo na wszystkich, lecz ma mnóstwo niespodziewanych wariantów, które trudno przewidzieć.
Charewski zażył nową dawkę kokainy. Ręce mu latały. Spojrzał na mnie:
- Ty myślisz, że jak mi ręce drżą, to to coś znaczy? Wiesz, jak ja strzelam? Nie chybiam nigdy... A dlaczego? Mam swój sposób... Uczyłem się strzelać nie celując... Tak jak Chińczycy nożem rzucają... Nóż trafia tam, gdzie spojrzy oko. To samo powinno być z kulą... Więc to nic, że ręce drżą... Ja ci pokażę...
- Dobrze. Ale powiedz tamtą formułę. Przecież obiecałeś.
- Obiecałem? Aha! Szkoda... Ale powiem... Jeśli obiecałem, to koniecznie... Więc słuchaj... Formuła bardzo prosta, tylko trzeba wierzyć zupełnie... Otóż... - Charewski wstał i oparty dłońmi o stół, pochylił się ku mnie. Potem zaczął mówić powoli, cicho, mrocznie: - Zycie... jest... ab-so-lut-nie... nic... nie... warte... bo... się... zaczyna... i... kończy... Powiedz ludziom! Powiedz... Powiedz tak... Wy, co ze śliskiego nasienia trafem tylko się rodzicie!... Wy, zjadacze trupów, niewolnicy swych gruczołów!... Wy, pokolenie gruźlików, syfilityków, maniaków, sadystów, kretynów!... Wy myślicie, żeście tak dużo warci!... Wy, wy, przez całe życie konające trupy, zależne od wszystkiego dokoła!... Czymże się szczycicie?... Tym, że chodząc w indyczej pysze ból, krzywdę i podłość szerzycie?... Macie mózg?... I mrówka go ma... Macie rozum, a czym go wypełniacie?... Za cóż was szanować?... Czy można się cieszyć życiem, gdy się to zrozumiało?
Była w tym, co mówił, taka moc - nie w słowach się wyrażająca, lecz w modulacji głosu, mimice i wdzierającym się w mózg spojrzeniu oczu - że ogarnęła mnie rozpacz i poczułem, że nie ma „wyjścia" z życia, że wszystko jest ohydne, bezcelowe, podłe.
Wyszeptałem: „Zycie jest absolutnie nic niewarte, bo się zaczyna i kończy!".
Lecz nie mogłem z tym się zgodzić. Szukałem gorączkowo wyjścia. Chwytałem się każdej myśli. Nagle zabrzmiała mi w uszach piosenka Tamary z „Kazbeku":
Mamy tu legendy, baśnie
cha - cha!
I kochamy się bez waśni
cha - cha!
Wina mamy kachetyńskie
cha - cha!
I żyjemy po „ kunacku "
cha — cha!
Nie, to nie to. Ta wesoła piosenka sponiewieranej gruźliczki jest potworna. Szukam wyjścia. Przecież musi być! A może to: pierwszomajowa defilada, czerwone sztandary, dźwięki Międzynarodówki? Lecz zaraz myśl mknie dalej. Gubernatorski ogród. Trup z okropną raną na szyi od cięcia brzytwą i przy nim kartka: „Sowiecka władza zarżnęła!". O, nie! To błąd straszliwy!... Widzę mizerną twarz dziewczyny, a na stole flaszeczkę: „Jodyna". Nie. Nie ma wyjścia. I dalej oszalała gonitwa myśli: komisarz Starkow, politruk Sawienia, Kustin, wreszcie Lizka. I wszystkie myśli przylgnęły do tej kochanej postaci, twarzy, oczu... To szczęście... Jedyne... Nagle zwycięsko się roześmiałem. Obróciłem się do Charewskiego, który chodził po pokoju, z uporem maniaka deklamując:
Cztob izwlecz duszewnuju zanozu...
Powiedziałem uroczyście:
- Drogi kolego! Chcę wam oznajmić, że wasza wspaniała formuła jest bezwartościowa. Jest w niej olbrzymi błąd, który przeoczyliście. I wiem, dlaczego.
Charewski stanął. Zdawało mi się, że nagle otrzeźwiał zupełnie. Zrobił dziwny ruch dłonią, jakby odgarniając sprzed oczu pajęczynę, i powiedział z lekka zachrypniętym głosem:
- Błąd, kolego, niemożliwy... Tę formułę wyjąłem z oczu konającego człowieka... Najlepszej istoty, jaką znałem... Która mi nic prócz niej nie zostawiła. ...Błąd niemożliwy...
- Zapomniał kolega o jednej rzeczy, którą nazywamy bardzo ubogo: miłość. A kolega dlatego wykombinował sobie tę cudowną formułkę, że chciał się czymś pocieszyć.
Tryumfująco patrzyłem w twarz Charewskiemu. Wtem spostrzegłem, że po policzkach jego zaczęły spływać łzy. Zrobiło mi się niewypowiedzianie przykro. Pomyślałem, że sprawiłem mu cierpienie, że płacze. Wtem kolega wybuchnął cichym, hamowanym siłą woli śmiechem. Otarł łzy dłonią.
- Dziwne... dziwne - mówił cicho, powoli się uspokajając. - Czy nie rozumiesz, że miłość to nie życie... To ponad życiem... A gdyby nawet i tak było, formuła moja została... Powiedziałem: Życie jest absolutnie nic niewarte, bo się zaczyna i kończy... A czy miłość jest bez początku? I czy nie ma jej końca? Chyba nie było czasu na to, żeby się skończyła... Albo nie była narażona na próby... Więc to nie dowód.
Umilkł. Zapatrzył się w jakiś punkt na ścianie. Twarz jego zastygła w zimnym skupieniu. Przypominała maskę. Od czasu do czasu poruszał głową z dołu w górę i łykał ślinę.
Ogarnął mnie ciężki nastrój. To (kokaina) wcale nie jest dobra. Ohyda. Przypomniałem sobie, że mam flaszkę spirytusu. Pośpiesznie ją odkorkowałem. Nalałem przeszło pół szklanki alkoholu i rozcieńczyłem go wodą z kranu. Nie patrząc na Charewskiego, prędko piłem. Uciekałem od rzeczywistości. Cóż więcej może zrobić człowiek, który kona z rozpaczy, że nie ma wyjścia z tego, co nazywamy życiem. Kiedy jedyne legalne wyjście to obłęd.
Czy warto pisać dalej o naszej rozmowie? Niech za mnie mówią ekstatyczne oczy zakokainizowanego szpiega. Niech mówi jego formuła. Proszę: Znajdźcie w niej błąd, bo ze mną stało się coś takiego, że nie umiem tego zrobić.
Mińsk, 16 maja 1923 r.
Akumulatory się dolewa kwasem siarkowym i wodą destylowaną, do gęstości 22 stopni według areometru. Kwasu siarkowego mam dużo. Olbrzymia szklana buda. Lecz jest go za mało, aby zalać nim to robactwo, które się wije, pręży i tuczy na nędznym ciele Rosji. Dużo go jest. Sama partia komunistyczna ma 400 000 członków. Było 700 000, ale na wiosnę „czystka" zlikwidowała 300 000. To się nazywa „czujność proletariacka". A dodajcie do tego setki tysięcy - może wiele milionów - denuncjatorów, prowokatorów i różnych podleców, którzy dla przypodchlebienia się władzy gotowi są wszystkich sprzedać.
Przypomniałem sobie pewnego staruszka, który mieszkał w zeszłym roku obok państwa Dwolińskich. Często zachodziłem do niego pograć na skrzypcach i uważałem go za porządnego człowieka. Pewnego razu zaczął mi się uskarżać na współlokatora, który czymś mu nie dogodził, a zdarzyło się, że podczas kłótni nawet go uderzył.
- Trzeba było zamalować go w pyzio! - dałem życzliwą radę.
Staruszek złożył ręce.
- Panie drogi, po co się bić? Hałas. Awantura. Ja go delikatnie zlikwidowałem. Bez bicia. Napisałem do GPU, że urąga sowieckiej władzy i mówi, że jeszcze nadejdzie czas, kiedy będzie rżnąć czerwoną swołocz. Przedstawiłem dwóch świadków i już. Nie ma go. A mieszkanko się rozszerzyło. Bez bicia. Po co zakłócać spokój publiczny? Ja człowiek delikatny.
I zaczął się śmiać. Cicho, prawie bezdźwięcznie chichotał, porozumiewawczo mrużąc do mnie oko. Nie wiem, dlaczego i ja zacząłem się śmiać. A ręka podświadomie zacisnęła w kieszeni rękojeść brauninga. I tak bardzo się chciało wyjąć pistolet z kieszeni i błysnąć mu lufą w oczy. Przerwać ten ohydny śmiech. Lecz nie zrobiłem tego, bo sprawiłbym przykrość Dwolińskim. Poza tym w mózgu wykwitła myśl: czy potrafię jedną kulą przerwać chichot 10 000 000 sowieckich staruszków. Może się wyduszą sami.
Czy chcecie, dla odmiany, posłuchać historii o sowieckich staruchach? Proszę. Bardzo miła historyjka. Pewnego razu, w niedzielę, Józef zawołał mnie do okna.
- Proszę zobaczyć, jak Kobajowa urządza Madewskich. Spojrzałem w okno. Zobaczyłem staruszkę, która stojąc na ganku przeciwległego mieszkania, coś robiła przy klamce u drzwi.
- Nie rozumiem, co to jest.
Pan Józef wyjaśnił:
- Siąka nos w garść i smaruje klamkę. Pokłóciła się wczoraj ze starszą Madewską. A ponieważ ma katar smaruje flegmą klamkę u ich drzwi. Chce, żeby i tamta dostała kataru.
Jest godzina 11 w nocy. Przed chwilą brzęknął telefon. Zdjąłem słuchawkę.
- Akumulatornia. Słucham.
- Część Morse'a stoi. Dać prąd!
- Zaraz.
Poszedłem szukać uszkodzenia. Na desce rozdzielczej kontakty jednej z grup Morse'a „śpią". Uszkodzenie musi być w szafach. Lecz tam wszystko w porządku. Wreszcie przetarłem szmerglem (rzecz niedozwolona) wszystkie kontakty, bo mogły zaśniedzieć. Grupa znów zaczęła pracować.
W powietrzu czuć ulatniające się z akumulatorów gazy. Puściłem wentylator i otworzyłem okna. Usiadłem na parapecie. Po dziedzińcu ciężko człapie krasnoarmiejec. Warta nocna. Drugi stoi w bramie. Reszta na posterunkach wewnętrznych.
Krasnoarmiejec stanął. Chwieje się na nogach. Majaczy zamyślony w prostokącie światła, padającego z okna dyżurki. Widzę go stąd wyraźnie. Mam chętkę zapytać: Słuchaj, ty obrońco proletariatu! Czy czujesz, jak na twym bagnecie drga serce Rosji, serce twej matki, siostry, brata? A czy wiesz o tym, że jesteś najnędzniejszym niewolnikiem świata, którego wyzuto absolutnie ze wszystkiego, nawet z wolności myślenia? Powiedz, biedaku, co ty masz, co ci dano?... Jedynie nadzieję na lepsze jutro. A może i ją już straciłeś?... A czy wiesz ty, rabie, że każdy twój ruch śledzą oczy szpiega?
Żołnierz, jakby odczuł mój wzrok, podniósł głowę. Spojrzał na piętro w oświedone okno dyżurki. Lecz ja nadal obserwowałem go z ciemnego okna akumulatorni. „Nie, nędzarzu, oczu szpiega nie zobaczysz, tak samo, jak nie zrozumiesz swego strasznego położenia i całej ohydy swego losu!". Krasnoarmiejec grzmotnął kolbą karabinu o bruk i powoli udał się dziedzińcem dalej.
W szafach rozlegają się dziwne szmery, syczenia, bulgotania. Mam wrażenie, że tam się tworzy życie. Tam w dziwny sposób skupia się energia, której zrozumieć nie możemy, chociaż z niej korzystamy. I każdy z nas jest takim akumulatorem. Czerpie energię z ziemi, z powietrza, z wody, ze słońca i przetwarzają przeważnie na rzeczy bezwartościowe. Natura za niego pracuje, nim kieruje, uczy go, a on robi wszystko, co może, aby siebie zniszczyć, życie wypaczyć, wyzuć z radości i swobody. Narzuca sobie fałszywe idee, grzęźnie w przesądach, tonie w obłudzie swojej i cudzej. Co prawda jest wielu, którzy to odczuwają lub rozumieją. A jeszcze więcej takich, którzy by chcieli to naprawić. Lecz nikt nie chce zacząć od siebie... Gdybyśmy mogli chociaż tysięczną część tej energii, którą natura nam daje, obrócić we właściwym kierunku, jak jasno zrobiłoby się na świecie. A tak - nie dajemy ani światła, ani ciepła. Czasem któryś „szaleniec" zacznie jaskrawo świecić, lecz wyszydzą go. I spali się w krótkim spięciu. Błyśnie i skona. A ludzie praktyczni powiedzą o nim: „Jeszcze jeden wariat strzaskał łeb o życie! Nie bierzcie z niego przykładu!".
Wczoraj wieczorem poszedłem na Niżnią Lachówkę. Tam, gdzie przed kilku dniami nieszczęśliwa dziewczyna kupiła za ostatnie pieniądze flaszeczkę jodyny na kolację. Szedłem zaniepokojony, bo mogłem się spodziewać rzeczy najgorszych. Gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem stojąca przy stole wysoką, szczupłą blondynę. Trzymała w lewej ręce lusterko i przeglądała się w nim, poprawiając prawą dłonią loki. Domyśliłem się, że to koleżanka tamtej dziewczyny. Pozdrowiłem ją i zapytałem:
- Gdzie jest Natasza?
Kobieta spojrzała na mnie i roześmiała się bez żadnego powodu. Potem rzekła:
- A czy panu, śliczny mój chłopcze, ze mną nie wesoło? Natasza jest głupia. Wciąż biega po mieście, a jak wróci, to mi dokucza. W ogóle nikt mnie nie lubi. Czy pan ma papierosy?
Dałem jej papierosa. Pośpiesznie zapaliła i zalotnie patrząc na mnie, zaczęła gwizdać jakąś melodię. Czułem się trochę głupio, lecz udawałem zupełny spokój. Starałem się zrozumieć, z kim mam do czynienia. - Prostytutka czy wariatka?
Kobieta była ubrana w zniszczoną, wypłowiałą, szafirową sukienkę. Policzki i wargi miała ukarminowane. Gołe do łokci ramiona były bardzo chude. Twarz zapadnięta. Tylko wspaniałe, duże oczy pięknie lśniły z głębokich oczodołów. Co chwila oblizywała lub zagryzała wargi. Nie marnując dymu, wypaliła papierosa i zwróciła się do mnie z kokieteryjnym uśmiechem:
- Pan pewnie obcokrajowiec?
- Dlaczego pani tak myśli?
- Bo pan jakiś inny.
- Jestem technik.
- Aha, chemik.
- Nie, technik.
- To wszystko jedno. A pan to zna?
Zaśpiewała słabym, niskim, lecz miłym w brzmieniu głosem:
Tam na płocie siedzi kot
I pochłania „ kisłorod [Tlen.]
Chemia, chemia!
Obrzydliwa chemia!
Przestała śpiewać i uważnie spojrzała mi w oczy.
- Pan lubi blondynki czy brunetki?
- I blondynki, i brunetki.
- Pan źle wychowany. Jak się jest z blondynką, to się mówi blondynki.
- Owszem, blondynki są bardzo miłe.
- Może mi pan da jeszcze papierosa?
- Proszę bardzo.
Wyjąłem pudełko. Ona długo w nie patrzyła, jakby wybierając większego papierosa.
- A może mi pan da jeszcze jednego?
- Proszę. Niech pani weźmie kilka.
- Naprawdę? Można pięć? Ja schowam, bo Nataszka mi nie daje. Ona strasznie mi dokucza. Proszę nie myśleć, że ja to darmo. Zaśpiewam panu za papierosy. Zatańczyłabym, lecz nie mogę. W głowie mi się kręci i robi się ciemno w oczach. Niedawno upadłam. Może dlatego, że wciąż głoduję?
- Nic nie trzeba. Mam dużo papierosów.
- Naprawdę?! - rzekła radośnie. - To pan szczęśliwy i pewnie bardzo bogaty. A może mi pan da jeszcze... no, chociaż dwa papierosy? Co? Pan pewnie źle o mnie myśli?
Wzięła jeszcze dwa papierosy i wyszła do następnego pokoju. Pewnie je tam schowała. Wróciła zdyszana:
- Jeśli pan chce, pocałuję pana. Pan strasznie dobry. Tyle papierosów! I panu nie żal?
- Nie.
- Więc pocałować pana?
- Nie... nie trzeba.
- Aha, rozumiem: pan nie lubi blondynek.
- Nie powiedziałem tego.
- To dobrze. Pocałuję pana.
- Papierosy są tanie. Nie warto płacić za nie pocałunkami.
- Chyba panu tego mało? To chodźmy tam - skinęła głową na sąsiedni pokój. - Pan mi da potem jeszcze dwa papierosy.
- Nie chcę. Proszę wziąć dwa papierosy tak.
- Teraz ja rozumiem. Pan ma swoją dziewczynkę i nie chce jej zdradzić. Bardzo pana za to lubię! Nigdy nie trzeba zdradzać kobiety, która kocha. Pan nie zdradza?
- Nie.
- To bardzo dobrze. Bardzo. Gdy Dymitr mnie zdradzał, ja zawsze strasznie płakałam i męczyłam się. Lecz nigdy nie pokazałam mu zapłakanych oczu. Nigdy. Kobiety nie wolno zdradzać, bo jej serce umrze. Moje umarło. A pańska dziewczyna blondynka?
- Nie... ruda.
- Och, ruda! ... Ruda niedobra.
- Dlaczego?
- Bo nie może kochać jednego. Chce, a nie może. A jednak pan ani Rosjanin, ani technik.
- Z czego pani to wnioskuje?
- Z niczego. Tak wyczuwam.
- Więc kto jestem?
- Pan jest Francuz i anarchista. I chce pan kogoś zabić... Może Lenina?
- Co za głupstwa pani mówi!
- Aha, zgadłam, bo pan się gniewa! I przestraszył się pan. Aleja nikomu nie powiem. Nikomu. Dlatego, że pan kocha swoją dziewczynę. Tylko, że ona ruda. Ale to nic. Wiem, że jeślibym powiedziała, to zabrano by pana do Czeki i tam męczono, a potem rozstrzelano. Ja wiem, jak oni to robią. A ona płakałaby tak jak ja. Więc nie powiem... Lenina to i ja sama bym zabiła. Tylko ze mnie taki tchórz i bardzo chcę żyć. Czy pan rzuci bombę?
- Co pani przychodzi do głowy?!
Ona zamilkła i długo, uważnie patrzyła mi w oczy, jakby chcąc odczytać daleko schowane myśli. Potem rzekła powoli i cicho:
- Jednak to prawda. Nie omyliłam się. Ale proszę się uspokoić. Nikomu ani słówka. Tylko proszę mi dać jeszcze papierosa.
Dałem jej jeszcze trzy papierosy. Lecz spojrzała do pudełka i zobaczyła, że zostały tylko dwa. Po pewnym wahaniu położyła do pudełka jednego papierosa, westchnęła i rzekła:
- Pan ma już mało.
- Kupię jeszcze.
- O, to pięknie! I niech pan kupi dużo.
- Dobrze.
- A może mi pan da trochę pieniędzy? Ja też kupię. Bo Natasza taka skąpa.
Wyjmując pieniądze spytałem:
- Gdzie ona?
- Powinna już wrócić. Ona uczy angielskiego. Ma tylko jedną lekcję, a iść trzeba bardzo daleko.
Niezadługo posłyszałem w sieni pospieszne kroki. Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Natasza. Badawczo spojrzała na mnie i na Lubę. Przywitała się ze mną i rzekła do koleżanki:
- Czemu nie leżysz?
- Bo mi smutno.
- Idź, połóż się. Jak wyzdrowiejesz, wówczas będziesz chodzić. A może chcesz jeść?
- Nie.
- Masz zapal.
Natasza wyjęła z kieszeni żakietu paczkę tanich papierosów „Puszki" i dała jednego koleżance. Luba, chytrze się uśmiechając do mnie, zapaliła papierosa. Potem podała mi zimną, wilgotną dłoń:
- Dobranoc.
Wyszły do następnego pokoju i słyszałem, jak tam szeptały. Potem Natasza wróciła.
- Czy pan tu dawno?
- Dość dawno.
- Pewnie Luba nagadała panu jakich niedorzeczności?
- Nie. W ogóle jest bardzo miła. Tylko trochę oryginalna.
- Ona nienormalna. Z nią jest zupełnie źle. Czy pan słyszał nazwisko Ledańska? Lubow Ledańska?
- Nie.
- Była słynną śpiewaczką. Ostatnio śpiewała u Balijewa w Letuczej Mysz[Nietoperz.]. Cudownie śpiewała. Aresztowano ją w 1921 roku za stosunki z emigracją. A stosunki te polegały na tym, że przysłano do niej list z Paryża. Ktoś ze znajomych radził jej wyjechać do Francji i wskazywał marszrutę przez Finlandię. Listu tamtego ona nawet w rękach nie miała, bo dostał się od razu do Czeki. Lecz tego było dość, aby ją aresztować, badać, konfrontować. Siedziała wiele miesięcy w różnych więzieniach. Wożono ją to do Moskwy, to do Leningradu. Poznałyśmy się w więzieniu na Szpalernej. Polubiłyśmy się bardzo. Już wówczas zaczęły się ujawniać u niej symptomy choroby umysłowej. Lecz myślałam, że na wolności to minie. Zwolniono mnie, a potem i ona odzyskała wolność. Luba miała schowaną biżuterię. Odnalazłyśmy ją i postanowiłyśmy wydostać się za granicę. Wiele przecierpiałyśmy, wreszcie przyjechałyśmy tu. Tymczasem okradziono nas z pieniędzy. Nie zostało nic. Sprzedałyśmy wszystko, co tylko było można. Nastał głód. A dalej... Cóż będę opowiadać? Pan sam rozumie.
- Pani udziela lekcji angielskiego?
- Już nie mam lekcji. Ta była ostatnia. Dziś zwymyślałam swego ucznia i więcej tam nie pójdę.
- Jak to się stało?
- To syn pewnego sowieckiego dygnitarza. Dawno mnie napastował, lecz znosiłam to. Dziś był szczególnie natarczywy. Zbeształam go i powiedziałam ojcu, że rezygnuję z lekcji.
- Dlaczego? - pyta.
- Bo chce dodatkowych przyjemności.
- Sądzę, że pani to ujmy nie zrobi. Przeciwnie - rzekł z uśmieszkiem.
Wtedy powiedziałam:
- To niech pan mnie zastąpi. A ja z tego zaszczytu rezygnuję. I tak się skończyło. Zresztą, co mi po tym. Płacono mało i nieregularnie. Ojciec powiedział, żebym przyszła po należność po pierwszym. Lecz nie pójdę.
- Naturalnie, nie trzeba.
- Napije się pan herbaty?
- Owszem.
Natasza zagotowała herbatę w imbryku. Na razie nie mówiliśmy nic o właściwej sprawie. Wreszcie dziewczyna powiedziała:
- Pan mi zaproponował pracę i dał zaliczkę na pensję. Chcę wiedzieć, jaka to będzie praca i czy się nadam do niej?
- Praca jest lekka, lecz bardzo niebezpieczna. Pani może się nie zgodzić, wówczas tamte pieniądze będę uważał za pożyczkę, którą mi pani zwróci kiedykolwiek, chociażby i za kilka lat, gdy pani sytuacja materialna się polepszy. Więc zaliczka do niczego pani nie zobowiązuje. Sądziłem, że jeśli zdecydowała się pani na samobójstwo, to może się zdecydować i na tę pracę. A pani ma wszelkie warunki, aby ją dobrze wypełnić: inteligencję, odwagę i nienawiść dla bolszewików.
- Więc? - zapytała z wielkim zaciekawieniem.
- Więc chodzi o to, aby od czasu do czasu odwozić zlecenia moim znajomym w Bobrujsku, Smoleńsku, Mohylewie, a stamtąd dostarczać mi pewne dokumenty. Mam zbyt dużo pracy i trudno mi nadążyć samemu.
Natasza się zastanawiała. Po pewnym czasie rzekła:
- Rozumiem. To po prostu praca szpiegowska. A pan jest agentem wywiadu obcego państwa.
- Tak.
Dziewczyna wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Zapaliła papierosa. Znów usiadła i długo mi się przypatrywała, potem rzekła:
- Pan myśli, że się waham? Nie. I nie boję się wcale. Tylko to jest takie dziwne! ... Zycie, doprawdy, układa mi się jak film... Straszny... Pomyśl pan. Zresztą opowiem panu. Ma pan czas?
- Owszem. Tylko nie mam papierosów.
- Mam jeszcze pudełko. Wystarczy dla nas... Pan spostrzegł, że Rosjanie lubią się zwierzać ze swych trosk i bólów? Taka dostojewszczyzna. Ale mniejsza o to. Więc...
I zaczęła się dziwna opowieść. Był to rzeczywiście skomponowany przez życie scenariusz filmowy, którego słuchałem z wielkim zaciekawieniem. Za oknem stały ciemne drzewa. Dalej szumiała rzeka. Za ścianą leżała obłąkana śpiewaczka. A tu dziwna dziewczyna, blada, wymizerowana, patrząc rozszerzonymi źrenicami w przeszłość, opowiadała szpiegowi obcego państwa niezwykłą historię swego życia:
...Ojciec był słynny liberał. Chociaż sam był bardzo zamożny, przez całe życie walczył ideowo o dobro ludu. Trafił w niełaskę. Został porzucony przez wielu przyjaciół, lecz nie ustawał w walce z caratem. Zrujnował własny majątek, lecz nie dbał o to. Był całkowicie oddany służbie dla społeczeństwa. Po rewolucji, za rządów Kiereńskiego, dano mu wysokie stanowisko, na którym pracował ofiarnie i gorliwie. Po rewolucji październikowej usunięto go ze stanowiska, a wkrótce potem aresztowano. Siedział w Twierdzy Pietropawłowskiej. Całą majętność mu skonfiskowano. Po zaaresztowaniu męża żona umarła z rozpaczy. Córka nieustannie, w miarę możności otaczała opieką ojca, lecz i ją aresztowano, chcąc w ten sposób ostatecznie złamać jej ojca - aby się przyznał do zbrodni przeciw ustrojowi sowieckiemu. Lecz nie było do czego się przyznać. Wreszcie ojciec ciężko zachorował. Przywieziono go do szpitala. Tam został zamordowany przez marynarzy, jako wróg ludu. Może przez tych samych marynarzy, którzy później zbuntowali się przeciw władzy sowieckiej. Bunt tamten został krwawo sdumiony... Następnie się rozpoczęły niemożliwe do uwierzenia cierpienia i poniewierka dziewczyny, która nikomu nic złego nie zrobiła... Więzienia. Głód. Tułaczka. Znów więzienia. Potem znalazła sobie obłąkaną towarzyszkę niedoli i poszły razem przez życie, związane wspólną biedą i przyjaźnią. Zapragnęły uciec z Sowietów. Nie udało się. Pozostała jedyna możliwa droga - ucieczka od życia.
A ja, dziwnym trafem, tej ucieczce przeszkodziłem. I nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Szumi za oknem Świsłocz. Mrocznie stoją drzewa. Lampka rzuca nikłe promienie na pokój i na zbiedzoną postać dziewczyny, której dałem w ręce broń i możność zemsty na krzywdzicielach. A wokoło rosną inni mściciele. Wyrastają wrogowie „najidealniejszego ustroju na świecie". Tylko coraz większy ucisk może ich zgnieść. Lecz im większy będzie terror, tym więcej będzie pokrzywdzonych i tym straszliwszy nadejdzie odwet. Bo żadna krzywda nie powinna minąć bezkarnie... Szumią za oknem fale Świsłoczy, a w mózgach naszych nienawiść, która jednak jest silniejsza od miłości, a nawet od śmierci, bo się nie kończy z życiem człowieka, tylko wsiąka w krew i mózgi innych ludzi.
I teraz szumią fale Świsłoczy. Szepczą o tym morzu krzywd i nienawiści, rozlanym dokoła. A w akumulatorni szemrze wentylator i płyną, płyną moje myśli... Dlaczego tak obłędnie ich nienawidzę? I nie na gorąco, histerycznie, lecz na zimno. Przecież nie znałem tego uczucia dawniej. Więc z czego się zrodziło? Ani ja burżuj, ani kapitalista. Rewolucją 1917 roku byłem szczerze zachwycony, jako początkiem nowej, świetlanej ery w dziejach Rosji, a może i świata... Może się wcieliła we mnie nienawiść milionów pomordowanych biedaków? A może to wstręt do ociekającego krwią, w pychę ohydną udrapowanego gada? Może to męka i krew trzech najbliższych, niewiadome, po co i za co zamordowanych przyjaciół? Bo przecież nie za swój ból i krzywdę.
Nie zaszkodzili mi tak wiele. W walce z nimi przeważnie zwyciężałem, bo byłem zbrojny w spryt, odwagę, ostrożność. Pomimo nerwowości byłem bardzo opanowany i posiadałem doskonale działającą intuicję. Więc nie przegrywałem. Jednak żyje we mnie ta nienawiść i nie traci na sile, lecz utrwala się coraz więcej. Dręczy mnie i syci się tym, co widzi dokoła. A mam możność zobaczyć wiele.
Ciekaw jestem, czy uwierzą mi ci, którzy to przeczytają? Sądzę, że nie uwierzą. Zobaczą w tym przesadę lub zgoła kłamstwo. Aby mogli uwierzyć, trzeba, żeby się zanurzyli z głową w sowieckiej rzeczywistości. Trzeba, aby odczuli ją na własnej skórze - nie jako goście Związku Radzieckiego lub turyści, lecz jako obywatele, których może sponiewierać i zmiażdżyć byle kaprys władzy. Trzeba, aby spojrzeli z bliska czerwonemu gadowi w oczy, aby się znaleźli pod jego obcasem. I trzeba, aby sponiewierani, opluci, wyzuci z ludzkiej godności śpiewali niewolniczą pieśń hołdu swemu oprawcy.
Nawet bezpartyjni obywatele Europy mi nie uwierzą. Prędzej uwierzą opasłym agitatorom Kominternu. Uwierzą ślepym kretynom, którzy zaproszeni w gościnę do Sowietów będą po powrocie z zachwytu się ślinić nad „osiągnięciami" sowieckimi: wojskiem, teatrem, sztuką, szpitalami, nawet więzieniami. Wszystkim, co im pokaże w pięciogroszowym lusterku obłudny genialny spryciarz z Kremla. Jedni będą się zachwycać szczerze - przez głupotę; drudzy - ze strachu, aby się nie narazić czerwonemu gadowi, bo wiedzą, że korzystając z usług zidiociałych fanatyków lub najemnych łotrów, potrafi się zemścić i za granicami swej jaskini mordu. Uwierzą wreszcie przeestetyzowanym, kawiarnianym wymoczkom, którzy nie znajdując ujścia dla swych wodzowskich ambicji, a gardząc zwykłą, porządną pracą - która właśnie stanowi o postępie - zaczną zawczasu się piąć ku stanowiskom przyszłych komisarzy we własnym państwie. Czerwony gad pozwoli im z dala na wszystko, bo wie, że gdy spełnią swe zadanie, pozbycie się każdego z nich kosztuje tyle, ile warta kula z nagana, wymierzona w tył głowy.
Poznajcie życie chłopa sowieckiego - największego niewolnika świata. Poznajcie życie robotnika sowieckiego - najwięcej wyzyskiwanego. Stańcie się członkami Rosyjskiej Partii Komunistycznej, której cała praca polega na wzajemnym spychaniu się i zżeraniu. Przejdźcie sowieckie więzienia i obozy koncentracyjne. I jeśli przedtem nie rozpłyniecie się we krwi, wówczas macie prawo rozpływać się w zachwytach nad „osiągnięciami sowieckimi".
To ja - szpieg, któremu nie uwierzycie - piszę wam, intelektualiści Europy, zachwycający się ustrojem sowieckim, który znacie albo z powierzchownego spojrzenia, albo z prasy agitacyjnej. Piszę, aby ustrzec przed wielką zbrodnią, którą jest wprowadzenie w błąd maluczkich, wierzących wam. Bo wy zawsze macie możność się wycofać, odwołać, zmienić zapatrywania. A wycofać się trudno. Im zostanie albo dola raba, albo brzytwa i kartka: „Sowiecka władza zarżnęła!", albo flaszeczka jodyny na kolację... Nie myślcie, że za wasze schlebianie Leninowi znajdziecie się na najwyższych stanowiskach. Zniszczy was za najlżejszy cień krytycyzmu lub przez kaprys, jak zniszczył własnych liberałów, socjalistów i anarchistów! Rozumiem, że jesteście tchórzliwi, że dygoczecie ze strachu przed zapowiedzianą przez czerwonych Mahometów rewolucją światową, że śnią wam się po nocach mordujący burżujów Chińczycy, że chcecie się zaasekurować. Lecz uważajcie, aby się nie omylić.
Bo najwięcej krwi poleje się wówczas, gdy rosyjski chłop i robotnik dorwą się do czerwonej burżuazji. Tego wymaga sprawiedliwość dziejowa. Więc nie warto iść w szeregi krzywdzicieli nędzarzy. A jeśli wam chodzi naprawdę nie o własne ambicyjki i „asekurację", ale o dolę biedaków i zniesienie wyzysku, to tym bardziej nie idźcie w szeregi czerwonej burżuazji, najohydniejszej, jaka kiedykolwiek istniała na świecie. Dla wszystkich względów nie opłaca się ani stać się gadem, ani gada udawać. Jeśli nie wierzycie - pójdźcie tam i przekonajcie się. Jeśli nie wierzycie mnie, to może uwierzycie 10 000 000 chichoczących staruszków, gdy się znajdziecie w lochach GPU lub w obozach koncentracyjnych.
Płynie i gwarzy Świsłocz. Szepczą drzewa w sowieckich lasach. Dyskretnie szepczą (aby nie podsłuchał którykolwiek z chichoczących staruszków) o sowieckiej rzeczywistości. I warczy w sowieckim urzędzie wentylator. A przy jego szmerze agent obcego państwa (sowiecki wykwalifikowany pracownik i „szpicel" komisarza Starkowa) pisze te wiersze.
Może zapytacie mnie, jaki był koniec rozmowy z Nataszą. Jak zorganizowaliśmy pracę? Na to nie odpowiem. Lepiej przypomnę wam piosenkę Tamary z „Kazbeku", którą śpiewała pijanym gepistom:
Zbudujemy my maszyny, maszyny, maszyny.
Postawimy je na szyny, na szyny, na szyny.
I pojedziemy w nowy świat,
Bez niewoli i bez krat.
Ciekaw jestem, dokąd pojadą? Może do Finlandii? Lecz jak załatwią się z granicą?... I w ogóle wiele trzeba maszyn zbudować, aby mogło pojechać w „nowy świat" 160 000 000 obywateli Esefeseru. A budować nie ma komu. Bardzo to problematyczne! A może?... Zresztą niech jadą. Ziemia też musi wypocząć, bo przez sześć lat to wszystko widzieć i słyszeć niełatwo!
Kończę, bo muszę rozważyć, kogo jutro zadenuncjować komisarzowi Starkowowi, że sabotuje pracę i ujemnie się odzywa o władzy sowieckiej. Rozumiecie sami: pachnie mi Szkoła Mechaników, no i „czujność proletariacką" też trzeba okazać.
IV.
JEZIORO PEŁNE GWIAZD
Jedna kobieta zawiera dla tego,
który ją kocha, wszystkie kobiety.
August de Villiers
1.
Politruk Sawienia miał syna Pawłuszę, chłopca lat 11, który był „pionierem". Ojciec kierował wychowaniem syna i od małego szprycował go „politgramotą". Szczycił się tym, że syn zna na pamięć podręcznik Nikołaja Bucharina Azbuka politiczeskoj ekonomii. Tylko zdrowie synalka nie było dobre. Przygarbiony, cera zielonkawa, oczy stroskane, martwe.
Gdy Roman pewnego dnia przyszedł do niego, politruk powiedział dumnie:
- A u mnie Pawłusza Erfurcki program Kautskiego łyka! Co pan na to?
- Doskonale! Podziwiam go! Ja nawet pojęcia nie mam, o czym tam Kautski pisze.
- I nie tylko czyta, ale i rozumie wszystko należycie.
- Cudownie! Tylko ja uważam - rzekł Roman szczerze - że lepiej by było pokierować go na robotnika. To o wiele zdrowsze. Na przykład stolarz albo rzeźbiarz w drewnie. A jeszcze lepiej wyuczyć go na ogrodnika. Powietrze. Przestrzeń. Praca przyjemna.
Sawienia się oburzył:
- Co pan takie głupstwa mówi! Robotników mamy dość. Ja przygotowuję Pawłuszę na coś lepszego!
- Nie rozumiem, dlaczego robotnik to jest coś gorszego. Ja, na przykład, technik. Pracuję w swym fachu i wcale...
Sawienia mu przerwał:
- Nie mówię bynajmniej, że robotnik to coś gorszego. Tylko Pawłusza, przy jego zdolnościach, może zająć wybitne stanowisko.
- Cóż z tego, jeśli będzie miał liche zdrowie? Czyż od stanowiska?
- Głupstwa pan gada! Jeśli zdrowie słabe, poślę go na Krym. Nałyka się słońca, powietrza i już zdrów. Prawda, Pawłusza?
- Prawda, towarzyszu - odparł chłopiec.
To „towarzyszu", między ojcem i synem, z początku bawiło, a potem irytowało Romana. Politruk Sawienia „wyprodukował" sobie własny system wychowania syna. Dokładnie go opracował i wprowadzał w życie bez żadnych odchyleń od „generalnej linii".
Romanowi mimo wszystko szkoda było chłopca, który w dwunastym roku życia wyglądał jak starzec. Z oczu jego wyzierało znużenie i smutek. I Romanowi, gdy widział siedzącego za stołem Pawłuszę, skulonego, z nastroszonymi włosami, robiło się przykro. Pewnego razu dostrzegł, że Pawłusza, trzymając na kolanach sporą rolkę papieru, rozwijają w górę i robi wypisy z jakiegoś dzieła. Zbliżył się do stołu, obejrzał papier i stanął zdumiony. Politruk się ucieszył.
- No co? Nie mówiłem panu, że mój Pawłusza to genialny umysł. Kto by tego się domyślił? Znalazł na strychu kilkadziesiąt rolek tapet. Każdy z nas uwagi by nie zwrócił lub ściany okleił. A on przeciął rolkę na połowę i pisze na odwrotnej stronie. No i cudownie! Spróbowałem i ja: ołówek idzie gładziutko, wprost przyjemnie. Bo nasz szkolny papier jest do niczego. Słoma jakaś na wierzchu, czy diabli wiedzą co. Ołówek się czepia. Ot i przydała się pozostałość po burżujach. Tylko trzeba umieć to wyzyskać. A Pawłusza umie.
- Wie pan, co - rzekł Roman. - To doskonały pomysł. Można by sprowadzać tapety z zagranicy, niby do właściwego użytku, naturalnie w jasnym kolorze, a tu przerabiać na zeszyty.
- Możliwe, że to i dobrze by było, ale kto się tym zajmie. A z ołówkami Pawłusza też wynalazek zrobił.
- Na przykład?
- Ołówki nasze marne. Pisać dranie nie chcą. Wciąż trzeba ślinić. Więc on przysposobił sobie kałamarz, nalał do niego wody i dopóki jednym ołówkiem pisze, drugi moknie. I tak na zmianę. Zauważ pan, co za zdolność do racjonalizacji pracy.
Sawienia spojrzał na zegarek.
- Pawłusza, zdaje mi się, że już ósma. Co tam jest w rozkładzie?
Chłopiec spojrzał na ścianę i rzekł:
- Wypoczynek umysłowy, poświęcony lekturze poezji proletariackiej.
- Więc poczytaj sobie Majakowskiego.
Życie Pawłuszy było ściśle unormowane. Każdy kwadrans miał swe przeznaczenie. Ani jedna minuta się nie marnowała. Zresztą politruk nie tylko od syna tego wymagał, lecz i sam miał przybity na ścianie rozkład dnia, którego starał się przestrzegać:
ROZKŁAD DNIA POLITRUKA SAWIENI
Godz. 7 - Wstawać. Gimnastyka.
7.15 - Czyszczenie ubrania. Mycie się.
7.30 - Śniadanie.
8 - Korespondencja z towarzyszami, a jeśli zostanie czas, to i z obywatelami RSFSR.
8.30 - Spacer.
9 - Służba, lub w dniach wolnych, praca naukowa.
12 - Obiad.
12.30 - Wypoczynek i rozmyślanie o rozwoju RSFSR.
13 - Lektura dzieł poważnych (psychologia, socjologia, politekonomia, pedagogika, higiena itp.).
15 - Wypoczynek umysłowy w pozycji leżącej oraz wzmacnianie świadomości klasowej i zacięcia rewolucyjnego.
15.30 - Prace osobiste - naukowe i literackie.
16.30 - Kontrolowanie rozwoju syna mego, tow. Pawłuszy, oraz nadawanie mu zdrowego kierunku.
17.30 - Herbata i prasa - „Izwiestja" i „Prawda".
18 - Przyjemności. Dwa razy na tydzień - wtorek, sobota - dodatkowe przyjemności (tow. Ż).
19 - Klub lub teatr, ewentualnie znajomi.
20 - Praca przygotowawcza do służby na jutro.
20.30 - Kolacja.
21 - Lektura lekka lub partia szachów z tow. Pawłuszą.
22 - Ćwiczenie woli przez postawienie zadania do spełnienia (kategorycznie) na jutro.
22.30 - Przeczytać urywek z dzieł teoretyków marksizmu i przemyśleć go.
23 - Zabiegi higieniczne i sen na prawym boku. Myśleć o dokonanym zwycięstwie klas pracujących w Sowietach i o bliskim ich zwycięstwie na całym globie. - Głębokie oddechy.
Roman pewnego razu przeczytał ten rozkład. Politruk zapytał go:
- No jak się panu podoba ten system?
- Zadziwiający! - rzekł Roman. - Tylko niektóre pozycje są dla mnie niejasne.
- Na przykład?
- W jaki sposób wzmacnia pan świadomość klasową i zacięcie rewolucyjne?
- Rozmaicie. Wczoraj na przykład przypomniałem sobie powieszenie pięciu dekabrystów za próbę obalenia cara.
- Et, co tam dekabryści! Zwykli burżuje.
- No, nie. Jeśli zaczęli walczyć z caratem, to tym samym się przysłużyli narodowi. Następnie rozmyślałem o powieszeniu brata Lenina za zamach na cara.
- Sadzę, że to jest zrozumiałe.
- Co?! Zrozumiałe?... Pan uważa karę śmierci za rzecz zrozumiałą? Nie spodziewałem się czegoś podobnego usłyszeć.
- Ale czegóż innego można było się spodziewać? Ot, na przykład, po zamachu Dory Kapłan na Lenina zgładzono nie tylko winowajczynię, lecz i 700 ludzi z przeciwników politycznych naszego ustroju.
- Ach, jakiż pan dziwny! Co innego car, a co innego Lenin. Czy pan się orientuje w różnicy?
- No naturalnie. Ale ja biorę rzeczy logicznie. Bo pan się zdziwił, że uważam karę śmierci za rzecz naturalną. Właśnie jestem jej przeciwnikiem. A co do rozstrzelania 700 ludzi z powodu zamachu Dory Kapłan na Lenina, to uważam to za wyraz gniewu proletariatu.
- Tak! Słusznie! - skwapliwie potwierdził Sawienia.
- A ta pozycja: „przyjemności", szczególnie te: „dwa razy na tydzień dodatkowe przyjemności: tow. Ż.". A jeśli na przykład ta - przypuszczam - towarzyszka Żenia we wtorek nie będzie chciała lub nie będzie mogła tych „przyjemności" panu dać, co wtedy? Rozkładzik bierze w łeb.
- A czy towarzyszka Żenis tylko jedna! To litera uogólniająca.
- To co innego.
Roman często się widywał z Sawienią, lecz w rozmowy o polityce z nim się nie wdawał. Przeważnie słuchał, co mu politruk opowiadał. Mówił, że jego specjalność to technika i że woli posłuchać mądrych rzeczy, niż mówić o nich, nie mając pojęcia. Sawienia przyzwyczaił się do swego małomównego słuchacza. A pewnego razu zaproponował mu uczenie się politgramoty. Powiedział, że wstawi w swój rozkład pół godziny, od 15.30 do 16, „uświadamianie polityczne tow. Pawła Smolina". Lecz Roman odmówił. Powiedział, że ma dyżury i za wiele pracuje nad wynalazkiem i przygotowaniem się do Szkoły Mechaników.
W kilka dni później Roman zobaczył, że Pawłusza starannie kaligrafuje na rolce tapety takie zdanie: „Będę ludowym komisarzem". Było tych napisów mnóstwo. Roman spytał:
- Czy to papa kazał ci pisać?
- Nie. Ja sam.
- A po co to piszesz?
- W chęci stania się pożytecznym członkiem RSFSR, a wiem, że na stanowisku ludowego komisarza potrafię oddać najwięcej korzyści proletariatowi.
Roman spojrzał na niego z podziwem, wyjął z kieszeni kilka cukierków i zaproponował mu. Lecz chłopiec nie wziął. Odmowę umotywował następująco:
- Po pierwsze: słodycze niszczą emalię nazębną, przenikają do miazgi zębów i rozkładają ją. Z tego wynikają w dalszym ciągu bóle zębów, a w razie zaniedbania mogą powstać ropienia i poważne stany zapalne. Po drugie: odżywiam się cztery razy dziennie - według rozkładu. Żołądek jest do tego przyzwyczajony i o tej porze wydziela potrzebne ilości kwasów. Więc jedzenie w przerwach uważam za rzecz nieracjonalną. Po trzecie: słodycze są wyrabiane z surogatów; przy fabrykacji ich brak odpowiednich środków higienicznych; zabarwianie cukierków jest szkodliwe dla organizmu. I właśnie ten czynnik decydująco wpływa na moją odmowę przyjęcia cukierków.
- A czy nie można temu zaradzić: zrobić tak, żeby nasze sowieckie fabryki nie robiły dla sowieckich dzieci szkodliwych słodyczy, tylko dobre?
- Można. Lecz potrzeba w tym celu przestudiować odpowiednie dzieła naukowe. Na podstawie ich opracować obszerny referat i przesłać go do Narkomzdrawu, do wydziału higieny dziecka.
- A czy istnieje taki wydział?
- Powinien istnieć. A jeśli nie istnieje, to trzeba go stworzyć.
Dopiero teraz Roman zrozumiał, że Pawłusza na pewno będzie ludowym komisarzem. Nie miał już co do tego żadnych wątpliwości. Zabrał cukierki ze stolika, pożegnał Pawłuszę i poszedł do salonu. Tam położył się na sofie. Jadł cukierki, czytał nowele Maupassanta i myślał o jutrzejszej randce z Lizką.
Roman wciąż patrzył na zegarek i denerwował się coraz więcej. Przeszło pół godziny minęło od wyznaczonego mu przez Lizkę czasu spotkania, a jej nie było. „Może zaszła jakaś przeszkoda?". Postanowił czekać jeszcze pół godziny. Palił papierosa za papierosem i za każdym razem, gdy ukazywała się w głębi alei jakaś nowa postać kobieca, czuł szybsze łomotanie serca w piersi.
...A może zapomniała, o której godzinie ma przyjść?... Może chora?... Może zdarzyło się jakieś nieszczęście?...
Minuty upływały tak powoli. Czas się dłużył okropnie. Park zalegały coraz dłuższe i czarniejsze cienie drzew, pełznące po złocie ścieżek i po szafirze trawników. A gdy się patrzyło w górę, to zdawało się, że rozsłoneczniony błękit nieba drży i opada powoli na korony drzew, przetkane ukośnymi, załamującymi się na liściach i gałęziach smugami słońca. Wszystko zamarło w bezruchu, rozleniwione upalnym dniem.
Roman przymknął oczy i liczył do stu. Otwarł je: aleja pusta. „Jeśli zobaczę tam daleko, na przecięciu głównej alei, kobietę, to przyjdzie. A jeśli mężczyznę...". Nie skończył swej myśli. Długo czekał. Zza zakrętu ukazali się mężczyzna i chłopiec. Poszli w kierunku Zabawy. Roman z irytacją obserwował ich ruchy. „Wlecze się idiota jak żółw! I po co niesie parasol? To bydlę! A tego smarkacza za rękę wlecze. Może chłopcu się chce pobiegać?".
Przybysze usiedli na przeciwległej ławce. To go zupełnie zirytowało. ...Siedzi, psia mać, jak pies na parkanie i świeżym powietrzem się opycha! A jaka ważna morda! Pewnie według „rozkładu" przyszedł ze swoim srajdkiem. Idylla, cholera! Jeśli Lizka przyjdzie, będzie przeszkadzał.
Jegomość ów wyjął z pudełka papierosa. Wygniótł go w palcach, postukał o wieko pudełeczka i zaczął szukać po kieszeniach zapałek. Nie znalazł. Zafrasował się. Spojrzał ku Romanowi, który palił, i przemierzając na ukos alejkę, grzecznie się uśmiechnął:
- Czy można poprosić obywatela o ogień?
- O ogień? Co? Można poprosić. A jakże. O ogień można. No naturalnie, że można. Dlaczego nie. Dla obywatela. Nawet z wielką naszą przyjemnością. A jakże. O ogień...
Nieznajomy zaczął się cofać, patrząc zdumionymi oczami na Romana. A on, nie dając przypalić od papierosa, wyjął z kieszeni pudełko, wyszarpnął z niego kilkanaście zapałek, potarł je i wyciągnął ten syczący pęczek ku nieznajomemu:
- Proszę obywatela najuprzejmiej. Ogień jak jasna cholera. Można świnię osmalić. Może obywatel jeszcze czego potrzebuje? Na przykład: wody, lodu lub goryla w nos pocałować? A ogień? Głupstwo. Dać jeszcze? Służę? Służę - zapalił kilka zapałek.
Lecz nieznajomy już się wycofywał ku swej ławeczce. Ujął za rączkę chłopca, wziął parasol i pośpiesznie poszedł ku wyjściu z alei. Po drodze kilka razy się oglądał. Roman roześmiał się, położył się na ławce i patrzył w niebo. Po pewnym czasie zaczęło mu się zdawać, że błękit nieba opada w dół i że kapią z niego złote błyski... Niżej, niżej, niżej... Wtem posłyszał lekkie kroki. Usiadł na ławeczce i zobaczył o kilka kroków od siebie Lizkę. Dziewczyna wesoło się śmiała.
- A pan spał! Myślałam, że pan się zaniepokoi moim opóźnieniem, lecz tak trudno mi było wyrwać się z domu.
Usiadła na ławce.
- Trochę się zmęczyłam. Prawie biegłam.
Roman nie mógł oderwać od niej spojrzenia.
- Co pan tak na mnie patrzy?
- Podoba mi się pani.
Oczy Lizki rozbłysły. Roman się zdumiewał, że wciąż wydają mu się inne, że nie umie określić ich koloru. A dziewczyna, wesoło się uśmiechając, opowiadała mu, jak trudno jej było przyjść na randkę.
- Co u was mówią o mnie?
- Nic złego. Papa lubi pana. Inni mówią, że jest pan bardzo miły i wesoły. A kiedyś to tak strasznie się oburzali. Okropnie! Szczególnie Kobzow i mama. To z powodu tamtej historii z Ozimowem.
Lizka wesoło się roześmiała i śmiech jej popłynął w rozgrzanym powietrzu. Romanowi się wydało, że w parku zrobiło się tak jasno i wesoło. Poszli aleją ku rzece. Lizka była w bardzo dobrym humorze i bez ustanku opowiadała Romanowi różne komiczne historie:
- Wie pan, Zośka kupiła na rynku kota. Mama się oburzała: Kto to widział, kota kupować! Tyle tego chodzi! A ona nic. Wie pan, jak go nazwała?... Jowisz. Śmiałyśmy się strasznie. Kot brudny, wstrętny, psotny. A ona go całuje i całuje. Pewnego razu mąż Zośki wziął go na kolana. Obejrzał i mówi: „Cóż to za imię Jowisz? Nieodpowiednie. Przecież to kocica. Chyba nazwij ją Wenus". Co to było śmiechu. Okropnie. A Zośka tak się zirytowała. Tupie nogami: „Wy mi wszyscy na złość robicie! Niechby był Jowisz. A ty, Wania, jesteś ordynarna świnia, że kotu między łapki zaglądasz!". Rozpłakała się, a kota wyrzuciła.
Roman patrzył Lizce w twarz, potakiwał i wcale nie słyszał, co opowiadała. A ona mówiła tak ciepło, tak cudnie lśniła oczami, tak słodko się uśmiechała. Wtedy Romanowi się zdawało, że ktoś mu serce w garści zaciska. Brzegiem Świsłoczy wyszli na ulicę Wesołą. Stanęli na moście.
- Może pójdziemy za miasto - zaproponował Roman.
Lizka chętnie się zgodziła. Roman kupił od przechodzącej handlarki czereśni i poszli na Słobódkę. Później się skierowali obok toru kolejowego do lasu Archirejskiego. Stanęli nad brzegiem strumienia, wpływającego pod nasyp toru kolejowego. Lizka zaczęła zdejmować pantofelki, lecz Roman wziął ją na ręce i wszedł do wody. Stanął pośrodku strumienia i udał, że chce ją rzucić.
- Och, Romku!
Pierwszy raz nazwała go po imieniu. I tak silnie przytuliła się całym ciałem. Romanowi pociemniało w oczach. Wyniósł ją co prędzej na brzeg.
- A mój pantofel?
Pantofel płynął strumieniem i zniknął pod mostem. Trzeba było przebiec nasyp kolejowy i łapać go z drugiej strony.
- Mokry - zmartwiła się Lizka.
- Wyschnie — pocieszał ją Roman.
- A jak pójdę dalej?
- Boso.
- To nieładnie.
- Dlaczego? A jak przyjemnie. Ziemia cieplutka. Trawa jak aksamit. Ja też zdejmę trzewiki.
Poszli dalej boso, niosąc obuwie w rękach. Gdy Lizka, coś opowiadając, znów się zwróciła do Romana per „panie", chłopiec powiedział:
- Proszę mi mówić Roman. Jak tam, w strumieniu.
- Tam ja ze strachu.
- Więc będę wciąż panią straszył.
- Aha, a pan mi mówi „pani".
- Będę mówił Lizo. Zgoda?
Lecz to ich skrępowało. Szli dalej w milczeniu. Od lasu powiał lekki, ciepły wiatr - jakby ktoś westchnął. A nad drzewami zatrzymała się olbrzymia, różowa tarcza słońca. Stała się szkarłatną i zasłała purpurą wszystko dokoła... Trochę różu, błękitu - nic więcej. A jak cudowny utworzył się widok... Zapomnisz, że żyjesz!
Roman z Lizką szli w tę zorzę. Szli różowymi stopami po różowo-szafirowej trawie. A w oczach nieśli purpurę radości życia i war gorącej krwi. Zbliżali się do lasu. Konary drzew były czarne. Stały zwartą ścianą. Lecz gdy Roman i Liza zbliżali się ku nim, rozchodziły się na boki. Dawały przejście. Może nawet się oglądały... A górą szedł cichy, dziwny szept. Roman ujął Lizkę za ramię.
- Co? - powiedziała czemuś szeptem.
Poczuł, że ręka jej drży. Zobaczył bladą twarz i duże, ciemne oczy. Bardzo ciemne, głębokie i zdawało się mu, że coraz głębsze.
- Jakie ty masz dziwne oczy!
Przymknęła powieki i odchyliła w tył głowę. Zrozumiał bez słów i powoli dotknął wargami jej ust. A potem wpijał się w nie coraz mocniej, aż poczuł ból i słony smak. Przeciął sobie wargę o zęby.
Szli dalej, trzymając się za ręce. Jak dzieci. I czuli się dziećmi w tym ciemnym lesie, wśród olbrzymich drzew. Więc się tulili do siebie i drżeli, bojąc się spojrzeć sobie w oczy, bojąc się mówić.
Drzewa rozbiegły się na boki i uformowały koło. Weszli w nie. Błysnęła woda. Takie małe, samotne, leśne jeziorko - smutne oko ziemi. Lecz w głębi jego są dziwy: drżą tam i tańczą gwiazdy, zawieszone na niewidzialnych promieniach. A księżyc rozpaczliwie się nurza w głębinach i rozrzuca gwiazdy na boki.
Siedzą cicho nad wodą. Zdaje im się, że wraz z lasem i jeziorem kołyszą się nad przepaścią pełną gwiazd. I już trudno zrozumieć, gdzie jest niebo naprawdę, a gdzie jego odbicie, i co jest piękniejsze.
Liza wyjmuje grzebień z włosów. Rozsypały się. Zaczęła je czesać i układać dokoła głowy.
- Nie trzeba - rzekł Roman.
Opuściła ręce i włosy znów upadły na barki.
- Uczeszę ci włosy - rzekła cicho.
Powoli zaczesała mu włosy w tył głowy. Cicho się roześmiała:
- Dziwnie wyglądasz... Jak dziewczyna...
Plusnęła woda. Drgnęli oboje. Liza usiadła.
- Wymyję nogi z kurzu.
Zanurzyła stopy w jeziorze. Dotykała nimi gwiazd. Bawiła się nimi swawolnie.
- Czekaj - Roman usiadł nad wodą. - Ja ci umyję nogi. Gwiazdami umyję.
- Romku!
- Tyś mi uczesała włosy, ja ci umyję nogi.
Zakryła oczy ręką. Ale gdy zaczął całować jej kolana, pochyliła się ku niemu, ujęła w dłonie jego głowę i przycisnęła do piersi.
- Czemu ty zamykasz oczy?
- Nie wiem.
- Zimno ci? Drżysz.
- Nie... Nie wiem...
Taka cisza, że słychać łomot serca. Oddechy są pijane gorącem, A księżyc pnie się w górę, nurkuje w obłokach, kąpie się w rozgwieżdżonych nurtach jeziora. Przyszli tu w purpurze zorzy, a wracali otuleni srebrną poświatą księżyca. Upał zniknął. Zimne powietrze pieściło rozpalone twarze. Nie mówili nic. Słowa są tak blade i bezsilne, gdy serce jest pełne szczęścia. Z dala rozległ się śmiech, brutalnie szarpiący ciszę. Potem ukazało się kilka niewyraźnych postaci. Znów rozbrzmiał śmiech, a potem pisk kobiety:
- Puśćże, swołocz! Aj, jej!
- O - ho-ho-ho! - leciało w powietrzu.
Ktoś zaśpiewał chrapliwie, ordynarnie:
A ja ciebie kocham za to,
Żeś ty ciotka Małgorzata.
A ją kocham ja dlatego,
Ze jest babcią Antoniego.
Ej — tyli — rym — ta —ta...
Szło czterech krasnoarmiejców i kobieta. Mijając Romana i Lizę stanęli. Jeden z żołnierzy wycharczał:
- Ci to sobie dogodzili... - rozległo się brutalne, rosyjskie przekleństwo.
Roman wsadził rękę do kieszeni. Miał chęć podejść do nich i wystrzelać wszystkich. Przeszkadzała obecność Lizki i bał się, że zrobi to na niej straszne wrażenie.
Reszta wieczoru była zatruta tym wspomnieniem. Romanowi łzy w oczach stawały, gdy przypominał sobie tamte przekleństwa.
...Gady! gady! I za cóż to? Wszystko podlecy zohydzą!
Pożegnali się bez słów u wejścia na dziedziniec domu Braginów. Nie patrzyli sobie w oczy.
3.
Roman wrócił wcześnie do domu. W salonie było ciemno, tylko przez okna wpadało światło. Usiadł na parapecie i zamyślony patrzył w ogród. Nagle posłyszał głos:
- Co tak siedzisz jak chińska bogarodzica? Roman porwał się na nogi. Na sofie, w głębi pokoju, leżał okryty płaszczem Kledziński.
- Przyszedłeś?!
- Dawno już. Zdążyłem się wyspać. Myślałem, że masz dyżur.
Kledziński wstał i zapalił światło.
- Chodź, wypijmy. Pewnie dawno nie chlałeś. A ja muszę się poprawić, bo po wczorajszym trochę nie tego.
Kledziński wydostał zza sofy rozcieńczonego spirytusu i nalał ćwierć szklanki.
- Nasze komunistyczne!
Pił alkohol jak wodę - krótkimi łykami. Skończył. Oblizał się i nalał Romanowi.
- Masz. Nektar pana szatana.
Roman wypił. Zagryzali czekoladą i palili.
- Coś ty taki rozbebeszony?
- Nic - Roman machnął ręką.
- Nie, coś w tym jest. Mów szczerze.
Wówczas Roman opowiedział koledze, że gdy wracał ze spaceru z pewną panną, zaczepili ich krasnoarmiejcy. Naubliżali i narobili im wstydu.
- Taak? A dlaczego ty nie wyuczyłeś ich bontonu? Rąk nie miałeś czy co?
- No jakże? Taki widok dla dziewczyny.
- Pies drapał dziewczynę!
- Nie. Nie można. Bo to nie pierwsza lepsza. Zależy mi na niej. Może nawet ożenię się z nią.
- Co - o - o?
- Tak, tak. Ja to poważnie mówię.
Kledziński wybuchnął śmiechem. Zbliżył się do Romana i pomacał mu głowę:
- Gorąca!
Zbadał puls:
- 172!
Wsadził mu palec pod pachę - jak termometr. Popatrzył i gwizdnął.
- 45 i 5! Trup!
Roman się uśmiechał.
- Ja ci potem opowiem więcej. Zrozumiesz to.
Kledziński zamachał rękami.
- Na trzeźwego nic nie zrozumiem. Chyba, że się urżnę.
Wypił wódki i nalał Romanowi.
- Masz. Może gorączka opadnie.
Roman też wypił. Wtem Kledziński pochylił się ku koledze.
- Masz ochotę pójść na spacerek?
- Owszem.
- A chcesz sprawić tamtym gadom lanie?
- Jeszcze jak!
- To chodźmy. Może nie zdążyli wrócić. Dawno to było?
- Nie minęła godzina.
- Z dziewką poszli?
- Z dziewką.
- No, to tak żywo jej nie obrócą. Chodźmy. Rewolwer masz?
- Jest
Koledzy wyszli z mieszkania. Roman zamknął salon i udali się pośpiesznie na Słobódkę. Roman opowiedział, że się spotkał z Charewskim. Dodał, że wydał mu się nienormalny.
- A kto z nas normalny? - rzekł Bolek. - Normalni są ci, co grosze w skarpetce ciułają i w nocniki siusiają, bo boją się na dwór wyjść, aby żaba nie ugryzła. A Charewski to maszyna. Nie człowiek, ale żelazo. Czy ty wiesz, że on nigdy inaczej nie przechodzi granicy jak drogą. I tak samo wraca. To numerek! Znam go trochę. A ty lepiej go poznaj.
Szli tą samą drogą, którą niedawno Roman wracał z Lizką. Minęli tamto miejsce, gdzie ich zaczepili krasnoarmiejcy. Dokoła było pusto. Gdy zbliżali się do lasu, torem przeszedł pociąg.
Stanęli na skraju lasu.
- Nie mogli tak prędko wrócić - rzekł Roman. - Zaczekajmy tu.
Usiedli na trawie w pobliżu choinek i zapalili papierosy. Po cichu rozmawiali. Niezadługo z dala doleciała piosenka, którą wrzeszczało kilku ludzi naraz:
Ach, jeśliby miał ja góry złote
I rzeki winem płynące:
Wszystko bym oddał za twe pieszczoty,
Za oczy twe gorące!
Roman porwał się na nogi:
- Oni! Chodźmy.
Zagłębili się w lesie, idąc w kierunku dolatujących z dala głosów. Wkrótce spostrzegli błyski zarzewia.
- Palą ognisko.
Po kilku minutach stanęli nad brzegiem owego jeziorka, gdzie niedawno Roman był z Lizką. Tak samo jak i wtedy kąpały się w nim gwiazdy i nurkował księżyc. A na przeciwległym brzegu paliło się ognisko, przy którym siedziało czterech krasnoarmiejców i kobieta w białej chustce na głowie. Koledzy obeszli cicho jezioro dookoła i znaleźli się w pobliżu ogniska. Nie dostrzeżono ich.
- Wesołej zabawy! - rzekł Kledziński niezwykle uprzejmie.
- Co tam za...? - zaklął jeden z krasnoarmiejców, siedzący tyłem do nich.
W tejże chwili Kledziński uderzył go z siłą w usta noskiem buta. Krasnoarmiejec runął na ziemię, a nogi mu się wsunęły w ognisko. Dolna część twarzy stała się czarna. Kledziński pochylił się ku niemu i rzekł jeszcze grzeczniej:
- Wypluńcie to brzydkie słówko, szanowny towarzyszu. Wypluńcie razem z zębami.
Nagle w oczach mu się zapaliła wściekłość. I ryknął niskim, rwącym się głosem:
- A może byście tak wstali, jak ja z wami rozmawiam!... Ja was wyuczę kląć!... Tak się klnie!
I posypała się seria tak ohydnych przekleństw, że każdego przejęłyby wstrętem. Nagle urwał. Przez chwilę milczał. Potem powiedział apatycznie, powolnie:
- A tak się bije!
I zdawało się, lekkimi uderzeniami porozrzucał trzech stojących krasnoarmiejców wokół ogniska.
- A teraz powiedzcie mi, który z was ubliżał, gdy obok przechodzili chłopiec i dziewczyna?
- Kiedy, towarzyszu? - wyjęczał jeden z nich.
- Gdy szliście obok toru, który z was powiedział...? Mówcie - przeciągnął ponuro - bo będzie źle! No?
Pewien krasnoarmiejec wskazał palcem na kolegę.
- On!
Lecz tamten zaprzeczał:
- Nie ja, towarzyszu. Łże sukinsyn!
Lecz trzeci się przyłączył do pierwszego.
- On, on. Nie ma co się wypierać.
Roman skoczył ku tamtemu żołnierzowi, którego głos zresztą poznał. Uderzył go brauningiem i obalił w wodę.
- To mało - rzekł Kledziński. - Żebyś więcej do kobiety tak się nie odzywał, to niech cię kobieta pouczy, czym to pachnie!
Ujął za ramię zmartwiałą z przerażenia dziewkę, która brzydko rozkraczona przez cały czas siedziała nieruchomo trochę z boku, i postawił ją na nogi. Potem wyciągnął za kołnierz klęczącego w wodzie żołnierza i rzucił go na ziemię. Zwrócił się do dziewki:
- Rób mu na mordę!
Dziewka się wahała.
- Rób, bo jak trzasnę!
Dziewka chlipnęła i płacząc, i szczękając zębami zaczęła spełniać rozkaz. Księżyc zdumiony patrzył na niezwykłe hece, które zwariowani ludzie urządzali tej nocy i wieczora na brzegu jeziora: to się całowali, to klęli, to się bili, a teraz w ogóle świństwo! Zresztą co tu się dziwić: ludzie! I płynął lśniący i wolny po bezkresie nieba.
Roman zwrócił się do dziewki i wskazując na żołnierza powiedział:
- Dostań mu z kieszeni krasnoarmiejską książkę.
Kobieta pośpiesznie zrewidowała kieszenie żołnierza i podała Romanowi książeczkę.
Wówczas Kledziński zwrócił się najłagodniej do żołnierzy:
- Więc poproszę was, kochani towarzysze, następnym razem nie kląć tak wstrętnie, szczególnie w obecności kobiet, bo to bardzo nieładnie. Pamiętajcie, że żołnierz Czerwonej Armii musi swoim zachowaniem dawać przykład innym. Powinien, gdy zajdzie potrzeba, pomóc lub wystąpić w obronie kobiety, a nigdy jej nie ubliżać. Tak samo z cywilami. Że nie ma na sobie bluzy wojskowej, to jeszcze nie znaczy, że jest gorszy od was. Bo albo był, albo będzie żołnierzem, albo pracuje na utrzymanie armii. Więc zrozumcie to i postarajcie się spełnić moją grzeczną prośbę, inaczej znów się przekonacie kiedykolwiek, że to brzydkie. Więc do widzenia, życzę wesołej zabawy.
Jeden krasnoarmiejec powiedział: „dziękuję", drugi: „do widzenia", dwóch milczało.
Roman i Kledziński poszli w las. Gdy znaleźli się na ścieżce prowadzącej do miasta, Kledziński powiedział:
- Mam wyrzuty sumienia.
- Warci są tego - odrzekł Roman.
- Ja nie o tym mówię. Źle zrobiłem ucząc grzeczności bolszewickich gadów. Przeciwnie - trzeba zachęcać do tego, pochwalać. Niech zbrzydną obywatelom do reszty. Co myślisz, czy twoja dziewczyna po tym, co usłyszała, będzie z zachwytem patrzeć na mundur obrońcy proletariatu? Tę robotę zapisuję na rozchód.
Roman często przypomniał sobie potem to pełne gwiazd jezioro i zajścia dzisiejszej nocy na jego brzegu.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Mińsk, 9 czerwca 1923 r.
Tak dawno nie pisałem. W ogóle trudno mi o czymś innym myśleć - tylko Liza. Mam jej pełne oczy - stałem się roztargniony. Zaniedbuję pracę i tę obecną, i tamtą właściwą. Pewnie źle o mnie myślą. Nawet Tosiek, tak obojętny na wszystko, co nie dotyczy picia, powiedział: „Uważaj, Romku, bo nic dobrego z tego nie będzie!". O czym on myślał? Przecież nie zwierzyłem mu się ani słówkiem.
Dawniej patrzyłem na kobiety jak na ozdobę życia. Ta czy inna - wszystko jedno. A miłość - głupie bajdurzenia próżniaków. Po prostu kwestia błon śluzowych i już. A teraz widzę, że z tego naprawdę można oszaleć. Można w jednej kobiecie znaleźć cały świat, utonąć w niej bez reszty. Wiem, że z miłości popełniają samobójstwa. Sądzę, że nie zrobiłbym tego. Mam tyle hartu i siły, że potrafiłbym znieść największy nawet ból. Lecz cierpiałbym bardzo...
Gdy jestem z dala od Lizki, myślę wciąż o niej, mówię z nią w duchu. Gdy jestem przy niej, tracę mowę, gubię myśli i naprawdę całkiem głupieję.
Kilka dni temu spędziliśmy cały dzień na spacerze daleko za miastem. Wracaliśmy bardzo późno. W pewnej chwili - nie wiem, jak mi to przyszło, bo przecież nie miałem tego zamiaru przedtem, zapytałem:
- Lizo, chcesz być moją żoną?
Odparła cicho:
- Po co pytasz? Wiesz dobrze, że tak.
I to zupełnie wytrąciło mnie z równowagi. Chciałbym mieć ją zawsze przy sobie. Przykro mi było kraść jej miłość. Wiedziałem, że ma w domu stale przykrości, że trudno jej się wykradać na randki ze mną i wciąż kłamać. Parę razy przyszła tak roztargniona, zafrasowana. Udawała wesołą, śmiała się, lecz w oczach jej tkwił smutek. Jak niewymownie przykro mi było, że się naraża dla mnie na nieprzyjemności.
Zacząłem obmyślać, jak postąpię w dalszym ciągu, i ułożyłem sobie taki plan. Przede wszystkim zaręczę się z Lizką, żebyśmy się mogli spotykać legalnie. Następnie postaram się o translokację z Mińska, dokądś jak najdalej. Aby tylko nie żyć tu, gdzie doznałem tylu przygód, gdzie dokoła mnie wciąż krążą jakieś wrogie cienie. Tam zapomnę o tym wszystkim. Rozpocznę nowe życie. A Lizka nigdy się nie dowie, że byłem szpiegiem, że zawsze grałem przybrane role, że stale kłamałem. Stworzę dla nas nowe, piękne życie. Potrafię to. Dam jej wszystko, żeby była szczęśliwa. A przede wszystkim całą swoją miłość. Tylko jedną tajemnicę będę miał. Moją przeszłość. Dobrze by było wyjechać jak najdalej z tych stron, aby ujść od wszystkich zmor. Chciałbym zamieszkać gdzieś na odludziu. Bo i po co mi ludzie? Co oni dają: kłamstwa, obłudę... Liza wystarczy mi za wszystko. Jej miłość wypełni mi całe serce.
A moja dla niej wypełni życie.
Przedwczoraj miałem okropny sen. Nawet przykro o tym pisać. Było jakieś rewolucyjne święto. Szedłem z Lizą po halach olbrzymiej fabryki. Liza miała na sobie czerwoną sukienkę. Była bardzo piękna i wesoła. Pokazywałem jej maszyny i coś dumaczyłem. Nagle Lizka powiedziała:
- Pokażę ci, Romku, sztukę. O!
Śmiejąc się, usiadła na biegnącym pasie transmisyjnym. Chciałem ją odciągnąć, lecz było za późno. Mignęła w powietrzu czerwona sukienka, tryby maszyny porwały Lizkę i po chwili runęła na cementową posadzkę. W rozpaczy podbiegłem do niej. Ręce dziewczyny były połamane. Na czole widziałem straszną ranę, broczącą krwią. Starałem się pomóc jej, lecz wszystko było na nic. Nie żyła. Zacząłem strasznie łkać i obudziłem się z zalaną łzami twarzą. Czułem się okropnie. Rano co prędzej poszedłem do Braginów. Byli zdziwieni moim przyjściem o tak wczesnej porze. Lizy nie zastałem w domu.
- Czy jest zdrowa? - zapytałem Marię Iwanownę.
- Ależ zdrowa. Co też panu do głowy przychodzi!
Wyszedłem na ulicę i długo czekałem na nią. Nie przyszła. Uspokoiłem się dopiero wieczorem, gdy ją zobaczyłem. Nie wiem, dlaczego zapytałem ją:
- Powiedz mi, co ci się śniło zeszłej nocy.
Lizka zbladła:
- Zły sen miałam, Romeczku. Lepiej nie opowiadać.
- Opowiedz koniecznie, boja i tak wiem. Chcę tylko sprawdzić.
Wówczas Lizka zaczęła mówić:
- Śniłam, że do naszego mieszkania wniesiono trumnę. Była obita błyszczącą blachą... może srebrną? - nie wiem. Trumna była pełna kwiatów. Byli wszyscy nasi i Ozimow. Ozimow powiedział, że trumna jest dobra, i bardzo się cieszył. Ale mnie było tak strasznie. Wtedy zapytałam mamusię:
- Dla kogo ta trumna? Przecież wszyscy żyją!
Mama nic nie odpowiedziała, tylko położyła palec na wargach. A Ozimow głośno się roześmiał i powiedział:
- Dla kogo?... Dla twego Romana.
Wtedy ja wybiegłam z mieszkania. Nie wiem, co chciałam zrobić: czy szukać ciebie, aby uprzedzić, czy wołać ratunku. A wszyscy zaczęli mnie ścigać. Ozimow wciąż krzyczał:
- Trzymać ją, to złodziejka! Trzymać!
Ale nikt mnie nie zatrzymywał i tak biegłam, biegłam... A potem nie pamiętam. Było coś innego. A ty co śniłeś? Coś bardzo złego o mnie?
- Śniłem, że omal nie wpadłaś pod samochód - skłamałem Lizce, nie chcąc zatrważać dziewczyny, która była bardzo przesądna.
- Romku, ja się boję! - rzekła Liza. - Tamten sen z trumną taki straszny!
- Nic się nie bój. Powinnaś wiedzieć, że sny mają zawsze przeciwne znaczenie. Kwiaty to przykrość. A trumna długie życie.
Pocieszałem ją, jak umiałem, dopóki się nie uspokoiła zupełnie. Znów zrobiła się wesoła i z zachwytem patrzyłem w jej oczy.
* * *
Dotychczas nie opisałem szczegółowo wyglądu Lizy. Zrobię to teraz. Jest o pięć lub osiem centymetrów niższa ode mnie, to znaczy wzrostu powyżej średniego. Smukła. Nogi ma, jak na kobietę, bardzo długie, chociaż trochę za pełne. Ruchy swobodne, silne. Jest bardzo zwinna. Ramiona ma pełne, krągłe, a dłonie różowe. Teraz twarz i głowa. Włosy jasne, wpadające w złoty odcień. Twarz owalna. Czoło zdaje się niezbyt wysokie, bo zarastają je dość nisko włosy. Brwi gęste, ciemne, położone na ukos ku górze, a potem opadające ku skroniom. Nos prosty, niedługi; skrzydła nosa szerokie. Oczy dziwne: jasne, o tęczówkach zmiennych, zależnie od pory dnia, humoru, nastroju, o bardzo głębokim i silnym połysku. Od nosa ku wargom idzie wyraźnie naznaczone, dość szerokie wgłębienie. Usta nieduże, ładnie zarysowane, o wargach szerokich, jaskrawych, wypukłych, jakby trochę popękanych.
Zęby drobne, niezbyt równe, ale piękne w połysku. A charakter? Nie umiem tego określić. Wnioskujcie sami z tego, co wam o niej opowiadam. Po pewnym namyśle zrozumiałem, że nie mogę starać się o przeniesienie mnie z Mińska do innego urzędu. Jestem przecież znany jako Paweł Smolin, a w rodzinie Braginów wiedzą, że jestem Roman Zabawa. Ta sama trudność wynika ze ślubem. Rodzicom Lizki nasunęłoby to różne podejrzenia, a i Liza byłaby zdumiona. Więc zrobię tak: gdy rodzice Lizki zgodzą się na nasz ślub, pojadę do Moskwy i tam postaram się znaleźć mieszkanko.
Większą sumę pieniędzy zdobędę przedtem, a z pieniędzmi da się zrobić wszystko. Wówczas wrócę do Mińska, zabiorę Lizę i pojedziemy razem do Moskwy. Tam będę mógł się urządzić jako Roman Zabawa. Nikt się nie dowie o mej przeszłości. Wyrobię fałszywe dokumenty na moje rzeczywiste nazwisko, znajdę jakąkolwiek pracę i będę żył, przystosowując się do okoliczności. Poza tym zerwę wszystkie stosunki ze znajomymi i z rodziną Braginów.
To najlepszy plan i muszę koniecznie go przeprowadzić. Przypuszczam, że wystarczy mi na to dwóch miesięcy. Od tamtego wieczoru nad jeziorem z Niną Andrejewną nie mam nic. Przede wszystkim wystarczy mi Lizka. Następnie uważam zdradę za nieuczciwość wobec niej. Więc chociaż spostrzegłem, że sprawiam przykrość Ninie Andrejewnie, którą doprawdy szanuję jako dobrego człowieka, unikam jej. Powiedziałem, że wciąż choruję i że to mi szkodzi. Uwierzyła, bo naprawdę źle wyglądam. Zżerają mnie bezsenne noce i myśli, myśli, myśli. Gdzie od nich ujść? To jak ogień, jak trucizna!
W urzędzie uważają mnie za bardzo dobrego pracownika. Nazywają „Wynalazca". Początkowo mechanicy trochę drwili z mej pracy i prób. Lecz tak poważnie się zachowywałem, a gdy słyszałem krytykę, tak pobłażliwie się uśmiechałem, że powzięli przekonanie, iż to rzecz realna, i dano mi spokój. Starkow od dawna mnie nie wołał. Ma jakieś kłopoty. Nawet jeździł do Moskwy. Coś z nim nie w porządku. Czy nie za gorliwie pracował? Bo tu jest tak: nie dostaraj się - źle! Przestaraj się - jeszcze gorzej!
Z kolegami z akumulatorni żyję bardzo dobrze. Lubią mnie, bo traktuję ich grzecznie i przyjaźnie. Korniewska zaczęła mnie kokietować. Przychodziła na dyżury ładnie ubrana. Zostawała, aby mi pomagać, choć nie chciałem tego. Wynajdywała jakieś pilne prace we dwoje, siadała tak, abym widział jej nogi za kolana, bo były ładne, lecz ja byłem ślepy, tylko coraz grzeczniejszy. Trzeba będzie zwierzyć się jej, że się kocham w pewnej dziewczynie. Może zrozumie. Bo przykro mi, że niepotrzebnie myśli o tym, co nie może nastąpić. Wiem, że jej chodzi nie o przelotny romans ze mną, lecz o męża. Pewnego wieczoru otworzyłem wytrychem drzwi prowadzące z sali akumulatorni do jakiejś ubikacji za nią, znajdującej się w równoległym do ulicy, frontowym skrzydle gmachu. Przedtem długo nasłuchiwałem, czy tam cicho. Potem zapukałem kilkakrotnie. Żadnej odpowiedzi. Wtedy obluzowałem gwoździe, którymi była przybita do drzwi poprzeczna deska i powyciągałem je do połowy obcęgami. Otworzyłem drzwi. Zobaczyłem mały, próżny pokój. Jedne drzwi prowadziły wprost na korytarz. Drugie były z prawej strony. Długo nasłuchiwałem pod tymi drzwiami. Cisza zupełna. Była może godzina druga w nocy.
Wejściowe drzwi do dyżurki zamknąłem na klucz, aby nikt tam nie wszedł. Drugie, do akumulatorni, i trzecie — tu — zostawiłem otwarte, aby móc słyszeć dzwonek telefonu.
Wreszcie otworzyłem drzwi do tamtego pokoju. Robiłem wszystko bardzo ostrożnie, lecz się nie bałem niczego. W razie, gdyby ktoś mnie na tym przyłapał, to musiałbym albo kazać mu podnieść ręce do góry - rewolwer zawsze miałem w pogotowiu - zaprowadzić do akumulatorni i związać, albo, w razie oporu, zastrzelić. W obu wypadkach musiałbym zbiec i porzucić pracę.
To mi się wcale nie uśmiechało.
Za drzwiami stała szafa. Spróbowałem ją odsunąć. Poszło mi to łatwo. Posługując się latarką, zacząłem przeglądać na biurku papiery. Niektóre były ciekawe. Zrobiłem dwa odpisy. Najciekawsze rzeczy muszą być w szufladach. Mogłem pootwierać je sztamajzą, lecz będą zadrapania i trudno zamknąć. Zostawiłem to na następny raz. Ułożyłem wszystko tak, jak było, obejrzałem stół, pokój, podłogę - aby nie pozostawić śladów. Postawiłem na miejscu szafę, pozamykałem drzwi i poszedłem do akumulatorni.
Na następny dyżur przyniosłem kilkanaście drobnych kluczy do szuflad. Kupiłem je na Niżnim Rynku. Zaraz po dwunastej wszedłem do gabinetu naczelnika poczty. Przedtem zamknąłem drzwi od dyżurki i sprawdziłem wszystkie grupy akumulatorów, żeby nie było uszkodzeń. W gabinecie naczelnika zawiesiłem okno kocem, przypinając go pluskiewkami do ram. Na klamce u drzwi powiesiłem czapkę, żeby nie było widać przez szparę od klucza światła. A na podłodze pod drzwiami umieściłem kilka szmat. Dopiero wówczas zapaliłem żarówkę na stole i zabrałem się do pracy. Robiłem to tak: aby nie zostawić nieporządku, wyjmowałem całą szufladę, stawiałem ją na biurku i kolejno przeglądałem papiery. Te, które były ciekawe, wyjmowałem ze stosu, wkładając w to miejsce rewolwer i pośpiesznie odpisywałem całość lub treść główną, daty, numery, liczby, nazwiska. Tak pracowałem do godziny piątej rano. Nic mi nie przeszkodziło. Odpisy schowałem w akumulatorni pod „katedrą", w najdalszym kątku. Postanowiłem zabrać je - jeśli wszystko będzie w porządku - po następnym dyżurze. I tak też zrobiłem.
Pewnego razu poszedłem w nocy zwiedzać lochy piwniczne. Robiłem to po prostu z ciekawości. Otworzyłem drzwi wytrychem i przymknąłem je za sobą. Nie obawiałem się wpaść, bo któż tu nocą przyjdzie. A w razie czego powiem, że szukałem pakuł albo desek. Lochy były olbrzymie. Mroczne tunele. Zaraz zakręt na prawo. Potem znów na prawo. Sporo beczek. Szczególnie dużo skrzyń. A w skrzyniach taśmy telegraficzne. Tu mogłaby być doskonała kryjówka. Wziąłem kilka kręgów zużytych taśm i poszedłem do akumulatorni.
Tam zacząłem je odczytywać. Przy pewnej wyobraźni można na tej lekturze spędzić ciekawie czas. Ja też się nie nudziłem. Właściwa moja praca kuleje. Konfidenci dają „lipy" i blagują. Na Nataszę nie narzekam. Pracuje śmiało, chętnie, inteligentnie. Lecz nie może ciągnąć za uszy konfidentów, a bez tego robota stoi. Muszę sam objechać źródła i wziąć wszystkich za pysk, bo naprawdę się kompromituję. A wszystko przez Lizkę. Co ta dziewczyna ze mnie zrobiła! Sam siebie nie poznaję! I jak tu zaprzeczyć, że miłość jest największą potęgą w życiu ludzi. Przecież dla niej zmieniłem tryb życia, zaniedbałem pracę, usunąłem się od kolegów, wciąż gram przykre dla mnie role, kłamię, oszukuję, a czasem czuję, że naprawdę wariuję. Myślałem kiedyś, że gdy ją zdobędę, to ochłonę, oprzytomnieję, może zobojętnieję. Lecz widzę, że stało się jeszcze gorzej. Teraz jestem zupełnie bezwolny, bezradny. Niedawno Kustin pokazał mi pewną telegrafistkę.
Była to doprawdy prześliczna kobieta, wspaniale zbudowana i w ogóle piękność zupełna. Zapytał, czy zgodziłbym się pocałować ją w... żeby mi się oddała. Powiedziałem zaraz i szczerze: nigdy! A pomyślałem: Lizę to bym i tak całował, gdzie by tylko chciała. Przed tygodniem Liza zachorowała. Nie wiem, co jej się stało. Chodziła wymizerowana, z podkrążonymi oczami, ze spierzchniętymi wargami. Cera jej się zrobiła żółtawa. Zazwyczaj boję się chorych i brzydzę się nimi. A ją całowałem i pieściłem jeszcze więcej, była mi jeszcze droższa niż zawsze. Więc nawet chorą się nie brzydziłem - przeciwnie. I niech mi kto teraz powie, że miłość nie istnieje, że nie jest potęgą. Chyba tylko nienawiść może ją przewyższyć siłą uczucia.
Mińsk, 19 czerwca 1923 r.
Przykra rzecz. Przeniesiono mnie na stację telefoniczną. Nie wiem, komu to mam zawdzięczać. Może sobie samemu i swej „gorliwości", bo Starkow mógł wydać polecenie, aby mnie zapoznano ze wszystkimi rodzajami pracy. A może to ze względu na remont komutatora. Mechanik Banielin kazał mi włożyć kombinezon i leźć pod komutator. A tam po prostu zwrotniki: kable jak liany - trudno się zorientować - gorąco, prawdziwe piekło. A telefonistki pracują. Niektóre mają krótkie spódniczki, więc widać kolana. Kustin węszy jak pies. Powiedział mi w czasie przerwy:
- Wiesz co, Niurka specjalnie zdjęła majtki. Rano miała, a teraz bez niczego i nogi rozkłada. Zobacz.
Udałem, że mnie to wcale nie interesuje. Nawet ofuknąłem go, że to świństwo. Jednak, pracując, przybliżyłem się tam. Uda miała pulchne, białe i naprawdę była bez majtek. Zrobiło mi się ciemno w oczach. Jednak jestem drań. I z niej dobry numerek.
Staga telefoniczna najwięcej mi dokuczyła, chociaż pracowałem tam krótko. Byłem najmłodszy, więc zaraz zaczęto mnie ganiać, to na uszkodzenia, to na instalację. Nieraz, gdy robota była pilna, po kilka godzin więcej pracowałem. Powinni byli płacić za to nadgodzinowe. Ale gdzież tam!
Na instalacje chodziłem przeważnie z monterem Rudłowskim. Ja jako nadzór, on jako robotnik. Lecz ja zielonego pojęcia o tej pracy nie miałem, a on znał każdą „parę" drutów, każdy kronsztajn, każdą „wyżkę". Był to już starszy człowiek. Nawet w lecie męczył go reumatyzm, bolało serce. Więc nie ganiałem go. Sam łaziłem po słupach, chodziłem po dachach. On wciąż się irytował, że nie posługuję się pasem:
- Oj, wywiniesz ty kiedyś szczupaka!
Ale ja się śmiałem. A raz pokazałem mu, że nawet jeśli się wywrócę na słupołazach, to się podniosę bez obcej pomocy. I podniosłem się. Zaczął wołać na mnie „Wiewiórka". A za nim inni. „Wynalazca" poszło w niepamięć. Często włączałem się w druty wojskowe i podsłuchiwałem rozmowy. Niektóre były ciekawe.
Poszedłem pewnego razu do akumulatorni. Kornniewska była zasmucona:
- Po co pan nas rzucił? Znów mamy trzy zmiany.
- Jeszcze wrócę - mówiłem do niej. - Pójdę do komisarza i poskarżę się, że mnie stąd zabrano. Ale chcę poznać pracę stacji telefonicznej.
Nazajutrz posłano mnie na uszkodzenie telegraficzne. Wymawiałem się, że nie znam się na tej pracy. Lecz mechanik powiedział, że wszyscy są zajęci i że na mnie kolej jechać na uszkodzenie. Dali mi młodszego montera, który - jak i ja - nigdy nie jeździł na uszkodzenia. Zabraliśmy narzędzia, telefon, wzięli słupołazy, „buchtę" drutu 4-milimetrowego i jazda w drogę. Furmanka była zarekwirowana. Na drogę dostałem karabin i 30 nabojów. To już mi się podobało.
Uszkodzenie było na linii radoszkowicko-mińskiej. Zaraz za miastem zatrzymałem chłopa. Kazałem monterowi leźć na słup kontrolny. Chętnie bym sam to zrobił, ale ja nadsmotrszczyk - figura! Polazł. Był trochę starszy ode mnie, korpulentny. Do tej pracy się nie nadawał. Tu trzeba suchych, silnych, zwinnych. A on lazł jak pies na drzewo. Wydzwoniłem stację. Otrzymałem odpowiedź. Przekonałem się, że linia miejska w porządku. Pojechaliśmy dalej. Uważnie śledziłem drut, bo co pewien odcinek przechodził na inne trawersy - aby zmniejszyć indukcję ziemi. Dwa razy się zatrzymywałem i badałem linię. Z tyłu wszystko było w porządku.
W połowie drogi zaczął się zmierzch. Trudno było dostrzec linię, więc kazałem chłopu jechać na wieś. Tam poszedłem do „predsiedatiela", przedstawiłem dokumenty i kazałem dać nocleg nam i furmanowi. Furmana ulokowano w pobliżu domu „predsiedatiela", a my, z telefonem, karabinem i narzędziami (żeby nie zginęły), poszliśmy w towarzystwie wiejskiego dygnitarza dalej. Pewnie zamierzał ulokować nas w lepszej chacie. Wstąpiliśmy do nowo zbudowanego, dość ładnego i dużego domu. Gdyśmy weszli z sieni do kuchni, tam szorowano podłogi. Dwie dziewczyny ściągały ścierkami wodę. Predsiedatiel powiedział gospodarzowi, aby nas przenocował.
Gospodarz otworzył drzwi do następnego pokoiku. Był dość schludny: łóżko, kanapa, kwiaty na parapecie i półeczka. Powiedział, że tu będziemy spać. Zostawił na stole malutką lampkę i wyszedł. Trochę później zawołano nas na kolację.
Za długim, czystym stołem siedziała cala rodzina. Zjedliśmy po misce (dla gości) kartoflanki i po kilka blinów. Monterowi kleiły się oczy do snu. Wstał od stołu i poszedł do naszego pokoju. Ja długo rozmawiałem z gospodarzem. Był chytry. Wciąż chwalił władzę sowiecką. Zrozumiałem, że albo jest „podpolnikiem", albo wrogiem ustroju i chce zamaskować przed urzędową osobą swoje ujemne ustosunkowanie się do władzy.
Wreszcie poszedłem do naszego pokoju. Monter spał na kanapie. Zawołałem nań, lecz nie odezwał się. Wówczas zamknąłem drzwi i postawiłem przy nich krzesło nogami do góry, aby w razie wejścia nieproszonego gościa narobiło hałasu. Te środki ostrożności przedsięwziąłem, bo w niektórych wsiach chłopi są ustosunkowani wrogo do rządu, niszczą linie telegraficzne, a nawet zdarzyło się kilka napadów na techników. Dlatego jadącym na „linię" dają broń.
Karabin umieściłem za łóżkiem przy ścianie i położyłem się spać. W nocy mnie obudzono. Posłyszałem cichy szept montera. Zerwałem się z łóżka.
- Panie, bieda! - szeptał monter,
- Co jest?
- Bardzo mi przykro... Ale co zrobić?
Okazało się, że zamoczył całe prześcieradło, a pod nim były poduszki. Było to bardzo niemiłe. Ładni z nas goście. Nie wiedziałem, co począć. Spojrzałem w okno. Zaczynał się świt.
Wówczas odstawiłem od okna półkę z kwiatami, pozdejmowałem z parapetu doniczki i po cichu otworzyłem okno. Zostawiłem na stoliku trochę pieniędzy i zabierając swe rzeczy, wynieśliśmy się z mieszkania. Obudziłem furmana i kazałem zakładać konie.
Pojechaliśmy dalej. Byłem niewyspany. Kląłem mego pomocnika, a on, poczuwając się do tak wielkiej winy, tłumaczył się, jak mógł:
- To wszystko kartoflanka.
- Wstyd! Chłop jak byk, a takie coś. Może ci pieluszki kupić?
Uszkodzenie znaleźliśmy o kilka kilometrów dalej. Było sztuczne. Wycięto kilka „prolotów" linii. Poszedłem do pobliskiej wsi i przyprowadziłem predsiedatiela. Zrobiłem protokół i kazałem mu się podpisać. Niechętnie to uczynił. Wówczas włączyłem się w linię i wydzwoniłem Mińsk. Następnie z drugiej strony wywołałem Radoszkowicze. Wszystko było w porządku. Wówczas zabraliśmy się na dobre do pracy. Lecz szło nam opornie. Ani monter, ani ja nie znaliśmy się na pracy liniowej. Byliśmy przyzwyczajeni do operowania lekkimi drutami telefonicznymi. A tu czteromilimetrówka. Teoretycznie robotę znałem dobrze. Lecz gdy zacząłem wprowadzać teorię w życie, to ani rusz. Drut opada, „wybrzusza się". Nawet blokami nie można dać rady. Wreszcie naprowadziliśmy jako tako linię, która wyglądała fatalnie, i pojechaliśmy z powrotem.
Mińsk, 29 czerwca 1923 r.
Jestem znów w akumulatorni. Znów warczy wentylator i znów pracuję w czwartej zmianie. A stało się to w niezwykły sposób. We środę (przedwczoraj) byłem na stacji telefonicznej. Coś tam sprawdzałem. Kustin kręcił się w pobliżu mnie. Obgadywał poszczególne telefonistki i morzistki. Nieuważnie go słuchałem, bo zbrzydł mi ostatecznie. Nie pamiętam, aby dobrze się o kimkolwiek odezwał, szczególnie o naszych współpracowniczkach. A one znienawidziły go za to. Jeśli czasem aparat się uszkodził, to zwykle starały się zawołać któregokolwiek innego technika, chociaż Kustin byłby nawet w pobliżu. Na mnie, ze względu na to, że często rozmawiałem z nim, też patrzyły niechętnie. W pewnej chwili Kustin powiedział:
- Widziałem ciebie wczoraj na „treku" z tą Lizką. Niczego sobie numerek... co? - zaśmiał się.
Mnie aż niedobrze się zrobiło, lecz nic mu nie powiedziałem. A Kustin ciągnął dalej:
- Ale nie radzę ci z nią się zadawać, jeszcze się zarazisz. To stara k...!
Wówczas zapytałem niby spokojnie:
- Płaciłeś jej za to?
- Nie.
- A miałeś ją?
Kustin popatrzył mi w oczy i rzekł podnosząc głos:
- Czego ty się indyczysz? Wielka figura! Ja nie płaciłem, to inni płacili. Dziesięciu ci pokażę.
Wówczas trzasnąłem go w twarz. On się rzucił na mnie. Rozpoczęła się bójka. Rozlaliśmy bańkę farby do Morse'a. Chwyciłem go za gardło, zacząłem dusić i bić głową o podłogę. Kustin zaczął wrzeszczeć. Z dyżurki przybiegli inni technicy, lecz nie bronili Kustina. Tylko mechanik Jagielski, którego bardzo szanowałem, zaczął tupać nogami i krzyczeć:
- Smolin, przestań! Natychmiast wyjdź do dyżurki!
Rzuciłem Kustina i udałem się do dyżurki. Wszczęto dochodzenie. Kustin płakał i mówił, że nie wie, za co go napadłem. Że on ani wszczynał bójki, ani się bił, ani się bronił. Gdy wyszedłem z garderoby, jeden z nadsmotrszczyków uścisnął mi rękę i powiedział:
- Wszystko będzie w porządku. Tylko dobrze się tłumacz. Kilka morzistek mówi, że widziały, jak Kustin pierwszy ciebie uderzył. Tylko nie wiedzą, o co wam poszło. Jagielski cię poprze. Wiem to na pewno.
Nazajutrz rano zawołano mnie do Starkowa. Siedział nachmurzony w fotelu i przeglądał jakieś papiery. Z boku stal mechanik Jagielski. Kustin tulił się przy framudze drzwi. Oczy miał zaczerwienione. Pewnie płakał. Na jego szyi zobaczyłem sine plamy.
Komisarz podniósł głowę i rzekł zimno:
- Smolin, powiedzcie, co tam nawyrabialiście wczoraj i o co wam poszło.
- Panie komisarzu! Sądzę, że każdy na moim miejsca postąpiłby tak samo. Niedawno odprowadzałem do domu pewną znajomą dziewczynę, narzeczona sekretarza Gubispołkoma, Ozimowa...
Komisarz burknął:
- Aha, wiem. No?
- Kustin to widział i zaczął wczoraj bardzo brzydko się wyrażać. Wówczas powiedziałem mu, że jeśliby to była nawet i prawda, to nie można o niej tak mówić, bo to świństwo. Wtedy Kustin uderzył mnie w twarz. Ja służyłem w Krasnej Armii, znam swoją wartość i nie pozwolę, aby mnie uderzono. No, naturalnie, zapłaciłem mu pięknym za nadobne. To wszystko.
Kustin odezwał się płaczliwie:
- Kłamie. To wcale nie tak było.
Komisarz powiedział:
- Kustin swoje zeznał. Skończone. Zresztą morzistki zeznały, że właśnie wy uderzyliście pierwsi Smolina. I w ogóle zaczynacie mi się nie podobać. Za dużo sobie pozwalacie. Ostatni raz uprzedzam, a przy najbliższym uchybieniu wyślę na powiat. Co się tyczy was, Smolin, to dotychczas mieliście jak najlepszą opinię i co do pracy, i w ogóle. A teraz sami popsuliście sobie wszystko.
- Ja nie mogłem...
- Proszę nie przerywać. Ja teraz mówię! U mnie w urzędzie nie zniosę żadnych ekscesów! Wstyd! Nadsmotrszczyki, koledzy, a tłuką się jak barany albo łobuzy!
Komisarz zwrócił się do mnie:
-Was poproszę nie chodzić bez koniecznej potrzeby na stację telefoniczną! Pracujecie w akumulatorni, więc proszę pilnować swej pracy.
- Ja już nie pracuję w akumulatorni.
- Dlaczego?!
- Nie wiem. Przeniesiono mnie stamtąd.
Komisarz zwrócił się do Jagielskiego:
- Dlaczego zabrano go z akumulatorni?
- Nie wiem. To zarządzenie mechanika Banielina.
Starkow zwrócił się do mnie:
- Smolin, zawołajcie tu zaraz mechanika Banielina.
Popędziłem na górę. W dyżurce mechanika nie zastałem. Poszedłem na ogólną salę. Zobaczyłem go przy bodach. Umyślnie niedbale przeszedłem dużą salę i głośno zawołałem:
- Mechanik Banielin! Do komisarza! Ale to zaraz! Boda zaczekają!
Ktoś parsknął śmiechem. Spotkałem kilka wesołych spojrzeń i zobaczyłem kilka uśmiechów. Mechanik, niemile zdziwiony mym tonem, odrzekł:
- Nie pali się! Zdążę!
- Dobrze. Tak też powiem, że wam się nie pali. Uszanowanie.
Wyszedłem majestatycznie z sali. Mechanik dopędził mnie na schodach.
- A jednak się pali - rzekłem.
Uśmiechnął się i zapytał mięciutko:
- O co mu chodzi?
- O telefony, mikrofony i inne patefony.
Komisarz zwrócił się do Banielina, którego oczy trwożnie latały po bokach:
- Dlaczego przeniesiono Smolina z akumulatorni?
- Był mi potrzebny do remontu komutatora. Pilna robota.
- A po remoncie?
- Po remoncie był potrzebny na stacji telefonicznej. Wszyscy pracują na trzy zmiany, a w akumulatorni cztery.
- I będą cztery zmiany. Praca tam niezdrowa i bardzo odpowiedzialna.
Banielin rozłożył ręce:
- Ale jest mi bardzo potrzebny! Brak sił technicznych..
- A ja mówię, że będzie pracował nadal w akumulatorni - komisarz zwrócił się do mnie: - Smolin, od dziś będziecie pracować w akumulatorni.
- Słucham.
- A teraz proszę się pogodzić z Rustinem i nie urządzać więcej takich hec! Wstyd! No, podajcie sobie ręce.
Z odrazą dotknąłem dłoni Kustina i opuściliśmy gabinet komisarza.
W akumulatorni wszyscy bardzo się ucieszyli moim powrotem. Przede wszystkim lżej było im pracować, a następnie - darzono mnie sympatią i zaufaniem, szczególnie po zajściu z Kustinem, którego ogólnie nie lubiano.
Trzeci raz już przez Lizkę wplątałem się w awanturę. Poprzednio z Ozimowem, potem z żołnierzami, a teraz z Kustinem. Lecz nie mam o to do niej urazy. Nawet jestem z tego dumny.
V.
CZARY I ŻYCIE
Mów, czarodzieju, bogom oddany,
Jaki mnie dalej los czeka?
Kiedy na radość wrogom zachłannym
Zamknę strudzone powieki ?
A. Puszkin, Pieśń o Wieszczym Olegu
1.
Niebo wyglądało jak brudna, zakurzona paleta. Wiatr mieszał na nim szare zwały chmur. Nie gnały w określonym kierunku, lecz jakby się kotłowały na miejscu. Wczesny zmierzch zaczął opadać na ziemię.
W mieszkaniu robiło się coraz ciemniej, lecz nie zapalano światła. Charewski siedział, odrzucając głowę na ścianę, i bębnił palcami prawej ręki po stole. Tak upływały minuty. Deszcz ciął w szyby i łomotał po dachu. Wiatr to cicho skomlał pod oknem, to wściekle uderzał w ścianę domu. Roman też milczał. Od czasu do czasu spoglądał na kolegę, który dziś był wyjątkowo małomówny. Zresztą Charewski prawie zawsze milczał. Mówił albo z konieczności, albo gdy był pod wpływem kokainy. Charewski przyszedł na wywiad i znów, zamiast Kralewicza, załatwiał sprawy Romana.
- Co robi Antoni? - spytał Roman.
- To co i zawsze.
- Pije?
- Naturalnie.
Zamilkli. Po chwili Roman powiedział:
- I mnie się chce wypić. Taka wstrętna pogoda.
- Dam ci.
Charewski, nie zapalając lampy, wyjął z szafy flaszkę wódki, nalał pełną szklankę i postawił na stole.
- Dać przekąsić?
- Nie trzeba. Pod papierosa. Może i ty wypijesz?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nie lubię wódki. Nie widzę w tym przyjemności. Ordynarne oszołamianie się.
- A ja nie rozumiem, co ty znajdujesz dobrego w kokainie.
- Boś nie zażywał.
- Spróbuję kiedy.
Znów umilkli. Po dłuższym czasie Charewski rzekł:
- Chcesz pójść do wróżki?
- Do wróżki?!
- Tak.
- Nie wierzę w te sztuczki.
- To chodź dla rozrywki. Deszcz ustaje. To blisko. A może potem i uwierzysz. To nie zwykła wróżka.
- Dobrze, idźmy - zgodził się Roman.
Koledzy włożyli długie wojskowe płaszcze i wyszli na ulicę. Jednak deszcz był jeszcze spory, więc poszli bardzo prędko. W pobliżu traktu Łohojskiego skręcili w wąski zaułek. Charewski zapukał silnie w okiennicę małego domku w głębi podwórka. Dłuższy czas panowało milczenie, potem ze środka rozległ się głos staruszki:
- Co trzeba?
- Do Soni. Czy jest w domu?
- Jest Proszę zaczekać.
Charewski zwrócił się do Romana:
- To nie zawodowa wróżka, lecz mówi bardzo dziwne rzeczy. Pytaj ją, o co chcesz: o znajomych, o przeszłość. A jak spostrzeżesz, że się plącze w odpowiedziach, skończ. To ją wyczerpuje.
Wstąpili do małej kuchenki. Na stole przy oknie paliła się „kopciłka". Na tapczanie leżał siennik, poduszka i kołdra z kolorowych strzępów różnych materiałów. Mała, przygarbiona starucha drżącą ręką wskazała im na ławkę przy ścianie:
- Siadajcie. Sonia się ubiera. Myśmy już spały. Taka pogoda.
Charewski dał staruszce spory banknot
- Weźcie, matko, dla siebie. Sońce dam osobno.
Starucha dziękowała:
- Ratujesz nas, synku. Bieda. Mało kto przychodzi wróżyć. Boją się Sońki, bo prawdę mówi. Wolą do cyganek iść. Zmarniałyśmy. I chleba już nie ma, i kartofle kończymy. A Sońka wciąż choruje.
Zza przepierzenia dobiegł słaby głos:
- Można wejść.
Charewski otworzył pobielone wapnem drzwi do następnego pokoju. Wszedł tam. Roman długo czekał. Starucha rozpaliła ogień na przypiecku. Potem postawiła na trójnogu garnek z wodą i wyszła z mieszkania.
Wreszcie wyszedł Charewski. Romanowi się wydało, że jest bledszy niż zwykle. Na ustach miał jakiś dziwny uśmiech.
- Idź tam - rzekł cicho do kolegi.
Roman otworzył drzwi i znalazł się w małym, ciemnym pokoiku. Tylko w kącie świeciła wątłym płomykiem czerwona lampka. Tam było kilka obrazów. Zatrzymał się u drzwi, przyzwyczajając oczy do ciemności.
- Proszę bliżej.
Po chwili zobaczył niewyraźną postać kobiety siedzącej przy małym stoliku. Obok niej stało krzesło.
- Niech pan siada.
Zbliżył się ku niej. Usiadł i zaczął się przypatrywać dziewczynie, która siedziała naprzeciw niego. Miała na barkach gruby, wełniany szal. Była bardzo szczupła i blada. Włosy miała czarne. Brwi wąskie, wysoko położone. Wyrazu oczu nie mógł jeszcze dostrzec. Głos jej był głuchy, niski, cichy. Zaczęła kaszleć.
Po chwili uspokoiła się.
- Niech pan coś myśli. Tylko, gdy będę mówiła, proszę mi nie przerywać i o nic nie pytać.
Dziewczyna kazała Romanowi przysunąć się bliżej z krzesłem i położyć ręce na jej kolanach. Potem umieściła swe dłonie na jego i zamilkła. Trwało to przez kilka minut. Wkrótce odezwała się sennie:
- Pan nie myśli o niczym w ogóle o tym, co pan chce wiedzieć. Zapomnij pan, że pan jest tu. I proszę nie patrzeć mi w twarz.
Roman skupił swe myśli na Lizce. Starał się zobaczyć jej postać i myślał wciąż: co ona teraz robi? Nagle posłyszał bardzo cichy głos, jakby nie ten, którym wróżka mówiła poprzednio.
- Dziewczyna o jasnych włosach... młoda... siedzi w małym pokoiku... Na stole lampa... Pisze coś w książeczce... Przestała pisać... Patrzy w okno... Pochyla głowę i znów pisze.
Roman miał chęć zapytać, co ona pisze? Lecz bał się przeszkodzić wróżce.
- ...Znów przestała pisać. Uśmiecha się... Wstaje ... Wychodzi z pokoju... Wraca w palcie... Przykręca lampę... Wychodzi... Wraca... Teraz nic nie widzę... Zaraz...
Roman przeniósł swe myśli na Kledzińskiego. Myślał o nim uparcie. Dziewczyna się poruszyła na krześle. Westchnęła.
- ...Widzę bardzo duży pokój. Na oknach rolety. Palą się dwie lampki elektryczne. Jedna pod sufitem. Druga na stole. Przy stole stoi dwóch wojskowych. Jeden krępy, średniego wzrostu. Drugi wysoki, szczupły... Krępy przegląda jakieś papiery, niektóre odkłada na bok... Od czasu do czasu coś mówi... Słychać hałas motorów... Przeszkadza... Krępy składa papiery i chowa je do bocznej kieszeni płaszcza. Wyjmuje żółty portfel... Daje wysokiemu banknoty... Liczy... 10 banknotów... ściskają sobie ręce i wychodzą razem... Gaszą światła... Idą w dół po szerokich, kamiennych schodach. Krępy stanął... Czyta coś na ścianie. To wisi w ramce za szkłem... Znów idą... Wychodzą na ulicę... Żegnają się przed wejściem do gmachu i idą w przeciwne strony... Teraz krępy wraca i idzie z dala za wysokim... Tamten wchodzi do bramy... Krępy przechodzi na drugą stronę ulicy i tam czeka... Chodzi... Chodzi....
Dziewczyna usunęła dłonie z rąk Romana:
- Już mi trudno.
Roman, którego oczy się przyzwyczaiły do półmroku, zobaczył na jej czole drobne krople potu. Było mu żal dziewczyny.
- A może pani powróży mi z ręki?
- Proszę.
Zapaliła na stole świecę i wzięła lewą dłoń Romana. Długo patrzyła na nią, wreszcie rzekła powoli:
- Te linie mało mi mówią, ale wiem, że grozi panu wielkie niebezpieczeństwo. Wkrótce będzie pan miał wiele przykrości. Niech się pan wystrzega kobiet. Pan jest tu obcy. Może tylko w przejeździe. Nie wiem. Niedawno również groziło panu wielkie niebezpieczeństwo, ale to już minęło.
Roman zapytał:
- Czy pani może mi powiedzieć, co ja teraz myślę?
Dziewczyna zaczęła uważnie wpatrywać mu się w oczy. Po chwili uśmiechnęła się i powiedziała:
- Myśli pan, ile mi dać za wróżbę.
Roman się roześmiał. Wstał i powiedział:
- Jednak to nadzwyczajne!
Wyjął portfel i położył na stoliku pieniądze.
- Dziękuję za wróżbę. Może kiedykolwiek znów tu wstąpię.
- Proszę. Tylko niech pan przyjdzie zupełnie trzeźwy.
Roman i Charewski wyszli na ulicę. Deszcz ustał zupełnie, lecz wiatr był silny. Postawili kołnierze i człapali po kałużach.
- To dziwne - rzekł Roman.
- Tak - odparł Charewski. - A nie wierzyłeś. Wiesz, co mi ona powiedziała?... Że umrę w tym roku.
- Tego nie można przewidzieć.
- A ja jej wierzę. Zresztą wyczuwam to. Wszystko mi jedno.
Gdy Roman wrócił od Charewskiego do domu, to zapisał dzisiejszą datę i godzinę, o której był u wróżki: 28 czerwca, 9 wieczór.
2.
Kledziński przyjechał do Mińska 1 lipca. Przypadało to na niedzielę. Kolega był w doskonałym humorze.
- Może się prześpisz? - zapytał go Roman, który jeszcze nie wstał z sofy.
- Spałem przez całą drogę. Ja zawsze w „miękkich" jeżdżę. Tam i swobodnie, i wygodnie.
- Powiedz mi, Bolku, gdzie ty byłeś we czwartek o godzinie…
- Byłem w kilku miejscach.
- Czy chcesz, abym ja ci powiedział, gdzie byłeś o tej porze?
- No, no, jestem ciekaw. Może mnie śledziłeś?
- Może i śledziłem. Otóż byłeś w dużym pokoju. Rolety były zapuszczone...
I Roman opowiedział koledze wszystko, co zapamiętał ze słów Soni. Bolek wytrzeszczył na niego oczy.
- A skąd ty to wszystko wiesz?
Roman początkowo śmiał się, opowiadając mu różne dziwa, a potem wyjaśnił koledze sprawę. Kledziński bardzo tym się zainteresował. Powiedział, że koniecznie pójdzie do Soni i sam to sprawdzi.
Wieczorem koledzy poszli do Braginów. Roman powiedział Bolkowi, że pokaże mu swą narzeczoną. Właściwie miały to być zaręczyny. Co prawda Braginowie niezbyt chętnie się zgodzili na ślub Lizy z Romanem, bo przyrzekli jej rękę Ozimowowi, lecz Lizka powiedziała stanowczo, że za Zimowa nie wyjdzie. Wreszcie postanowiono, że ślub ich odbędzie się jesienią. Roman przedstawił obecnym Kledzińskiego:
- Mój przyjaciel, kraskom Gromow.
Pamiętając opowiadanie Romana, patrzono na Gromowa z wielkim szacunkiem. Kledziński wesoło przywitał się ze wszystkimi. Usiadł do stołu między Braginową i Kobzowem. Zwrócił się do Braginowej:
- Śliczną ma pani córkę. Doprawdy. No i zięcia będzie pani miała dobrego. Skromny, cichy, pracowity, wybitny technik. Jego wynalazek jest po prostu epokowy. To samo co wynalazek elektryczności, a może i więcej!
Roman się zwrócił do kolegi:
- Daj że spokój z tym wynalazkiem. Jeszcze nic nie wiadomo.
- Widzi pani, jaki skromny! Złoty chłop! Winszuję pani! - następnie zwrócił się do Bragina: - Panu też. Wiecie państwo - rzekł dalej - wczoraj ze mną się stała dziwna historia.
Braginowa spytała żywo:
- A co takiego?
- Idę ja wczoraj do Sztabu Zachodniego Frontu (miałem złożyć referat o stanie pracy kulturalno-oświatowej w poszczególnych dywizjach) i widzę, że jedna noga stała mi się krótsza. Zmartwiłem się strasznie. Taka niespodzianka!
- Ach, okropne! - rzekła Zofia. - I cóż to się stało?
- Prosta rzecz. Okazało się, że jedną nogą szedłem po chodniku, a drugą rynsztokiem. A wiecie, dlaczego się od razu w tym nie połapałem? Bo byłem urżnięty. I to elegancko, po naszemu. No, naturalnie, powód był odpowiedni: urodziny dowódcy pułku. Mówię wam, jak ten drań pije! Po prostu okaz muzealny. Wiecie, jak to się śpiewa w komsomolskiej mszy:
A nasz prodkom Kuranow,
Becząc jak pięć baranów,
Chlał niby wodę z kranu,
Zadziwiająco!
Jego zastępca, Ryżski,
Choć szarżę miał niską,
Lecz pił - widać po pysku,
Przerażająco!
Naczelnik konnej bazy
Chlał wódę prosto wazą;
Tak ciągle: raz za razem,
Pouczająco!
- A z pana wesoły człowiek! - rzekł Bragin.
- Jestem nie człowiek, a komisarz - odparł Kledziński. - Człowiek w traktierni herbatę podaje.
Rozpoczęto kolację. Bragin wciąż się kręcił na krześle. Parę razy spoglądał ku Zabawie. Wreszcie Roman to spostrzegł i wyszedł z pokoju. Rzecz w tym, że Zabawa przyniósł wczoraj Braginowi 3 flaszki wódki. I to zachowano w sekrecie. Wkrótce Roman wrócił i postawił wódkę na stole.
Kledziński klasnął w dłonie:
- Co ja widzę! A nie mówiłem wam, że to genialny chłopak.
Bragin powiedział:
- Uważam, że zaręczyny bez wódki, to tak jak... - szukał odpowiedniego wyrazu, poruszając palcami w powietrzu.
- Obwarzanek bez dziurki - pomógł mu Kledziński.
Wszyscy się roześmieli.
- Albo - ciągnął dalej Kledziński - burżuj bez kapitału lub kapitał bez Marksa.
Po kilku kieliszkach wódki wszyscy się ożywili. Nawet Kobzow, który trochę z ukosa patrzył na hałaśliwego komisarza, wypogodził się i rozpoczął zawiły toast na cześć narzeczonych:
- Więc w tak uroczystym, rozumiecie, dniu, który, można powiedzieć, jest, tego, no, jedynym, rozumiecie, w życiu i który, jeśli można tak się wyrazić, pozostaje na zawsze we wspomnieniu, dlatego, że dzień ten, rozumiecie...
Romanowi i Lizce jednocześnie przypomniała się opowiadana przez Kobzowa na urodzinach Lizki baśń i historia z Czekoladową Ciotką. Spojrzeli po sobie i ledwie się mogli powstrzymać od śmiechu. A Kobzow pocił się i ciągnął dalej:
- ...jest dniem wyjątkowym i można powiedzieć, uroczystym, życzę wam tego, no, w ogóle...
- Ładnego chłopczyka, a potem od początku i tak dalej, i temu podobne - zakończył Kledziński.
Wkrótce potem Kobzow, dobrze już zawiany, bo nie był przyzwyczajony do alkoholu, wdał się w rozmowę z Kledzińskim. Tamten, mrugając od czasu do czasu do Romana, zaczął wylewać całe strumienie specjalnych terminów. Posypały się: „czujność proletariacka", „wróg klasowy", „interwencja kapitalistyczna", „działalność Kominternu", „prace Politbiura", „wzmocnienie Profinternu". Po pewnym czasie napełnił kieliszki i wygłosił toast:
- Piję za pomyślność „elektrofikcji" Lenina!
- Jakiej elektrofikcji? - nie zrozumiał Kobzow.
- Towarzysz nie dosłyszał. Powiedziałem e-lek-try-fi-ka-cji! Przypuszczam, że gdy plan naszego wodza będzie uskuteczniony, wstąpimy w erę największego rozkwitu! Nie ma koni, nie ma czadu, nie ma kopcących kominów. Wszystko wszędzie elektrycznością. Robotnik pracuje tylko 15 minut na dobę, a wszystkiego jest w bród. Więc niech żyje „ełektrofikcja"!
Późną nocą koledzy wracali do domu.
- Jak ci się podoba Lizka? - spytał przyjaciela Roman.
- Ładna. Bardzo ładna. Ale baba zawsze baba. Miałem ja taką! Cud, mówię ci! Z początku była jedwabna: składała się i rozkładała jak nożyczki. A po roku... ho-ho! Ani jej rusz! Po prostu tarka. A mordę rozedrze - wątrobę widać. Skułem jej pysk, plunąłem, zostawiłem wszystko i poszedłem w życie.
Kledziński zaśpiewał:
Zacziem, zacziem lubit'
Zacziem, zacziem stradat'
Nie hiczsze wolnym byt'
i pieśni raspiewat'?
[ Po co, po co kochać;
Po co, po co cierpieć!
Nie leoiej wolnym być
I piosenki śpiewać?]
Urwał. Szedł zamyślony. Gdy przechodziliśmy przez Gubernatorski Ogród, stanął. Westchnął i rzekł cicho:
- Wszystko to, bracie, błaznowanie. Wszyscyśmy nie tacy, jacy jesteśmy naprawdę. W życiu ludzi zdarzył się olbrzymi błąd i trwa, trwa bez końca. Ja, wiesz, ciągle się wygłupiam - pewnie też masz mnie za błazna - a dlaczego? Bo nie warto patrzeć serio na świat, takie wszystko podłe i głupie. A najgorsze jest to, że zgubiono honor człowieka. Zgubiono zupełnie. A przecież człowiek to największa wartość. I wszystko powinno być robione dla niego. A tu, z różnych stron, rozmaici dranie tworzą programy, teorie, idee. Wszystko tam jest. Wszystko: i wolność, i równość, i braterstwo. Uniwersalny magazyn leków na wszelkie bóle ludzkości. A nie ma najważniejszego: Człowiek to największa wartość i w razie potrzeby wszystko musi być mu podporządkowane. Nie wolno człowieka do niczego zmuszać. Można go uczyć, wychowywać, nie wolno obracać w materiał dla zblazowanych karierowiczów, dążących czy to do sławy, czy do stanowisk, czy do bogactw, czy do zrealizowania swych genialnych teorii, które biorą w łeb przy pierwszym zetknięciu z rzeczywistością. To jest punkt wyjścia... Więc zgubiono na zawsze honor człowieka i szacunek dla niego i nie ma już na to rady!... U mnie pozostała jedna idea, w którą wierzę niezbicie: trzeba walczyć ze wszystkich sił przeciw tym, którzy nie mają szacunku dla człowieka, traktują go jedynie jako materiał do swych doświadczeń. I będę walczył. Nie jest to żadne wyjście - tylko zemsta za sponiewieranie godności ludzkiej. Ty wiesz: ja wcale nie jestem taki, jakim się wydaję. Ja naprawdę kocham ludzi. Tak mało chcę dla siebie, a tak wiele chciałbym dla nich zrobić. Całego bym siebie oddał! A mam siły i rozum, i dobre chęci. Ale nie mogę pracować tam, gdzie mnie mają za nic. Ty wiesz, nawet Lenin - genialny człowiek - i on przeciw temu błędowi nie wystąpił. I on w nim ugrzązł. I on nie miał szacunku dla człowieka. Co ja mówię: szacunku? Pogardzał człowiekiem. Chłopa i robotnika za nic miał. Nawet swych towarzyszy partyjnych lekceważył. A cóż mówić o innych? Jakie to wszystko podłe! Tak podłe, że żyć się nie chce. I gdyby chociaż nie było z tego wyjścia, ale jest.
- A jakie wyjście?
- Proste. Naprawdę szanować każdego człowieka, umieć się stawiać w jego położenie i rzeczywiście pracować z całych sił, aby jak najprędzej wyrwać siebie i wszystkich z ohydy obecnego bytowania. A przede wszystkim trzeba zapomnieć własny interes i przestać operować hasłami nienawiści. Na całym świecie jest nie tak, jak powinno być. Lecz gdy patrzę na to, co się tu dzieje, to nieraz myślę, że śnię, samemu sobie nie wierzę i już nie oburzać, ale po prostu śmiać się chce! A może płakać? Bo człowiek tu nie ma żadnej absolutnie godności ludzkiej. Jest psem, zdanym na łaskę i niełaskę zidiociałego pana, który tak się uwikłał we własnych matactwach myślowych, że już sam nie wie, czego chce. I dziś wściekle broni tego, czemu jeszcze wczoraj zaprzeczał. Ma tylko jedną busolę: swój kaprys, swoje szaleństwo, swą pychę! A obywatel ma do wyboru tylko dwie drogi: albo się stać siepaczem, albo niewolnikiem. I o to, żeby się stać siepaczami, żrą się tu miliony. Ja też miałem do wyboru dwie drogi. Jednak potrafiłem odnaleźć trzecią. Walczę przeciw siepaczom. I pójdę z każdym, kto przeciw nim powstanie. Och, popamiętają robotnicy i chłopi rosyjscy dyktaturę proletariatu! I będą mieli ciekawy materiał do studiów nad masowym obłędem psychologowie przyszłości.
Kledziński wyjął papierosa, zapalił i koledzy ruszyli dalej. Po pewnym czasie Kledziński powiedział:
- Aby się zrewanżować za tamten smutny wykład, opowiem ci wesołą historyjkę. Przygotuj się do śmiechu. Jesienią zeszłego roku szedłem rano, może o czwartej, na dworzec. Idę ulicą Sowiecką pod górę. Minęła mnie furmanka. Nagle słyszę z dala: trr! Furman gna z powrotem. Dopędza mnie.
- Nie widzieliście towarzyszu nieboszczyka?
- Nieboszczyka?!
- Tak. Wiozłem na cmentarz, bo na siódmą muszę do pracy stawać. Deska w głowach trumny odskoczyła i wysunął się drań. Dobrze, że się spostrzegłem. Poprawiam trumnę, widzę - lekka.
Pognał dalej. A tam, na jezdni coś ciemnego widać. Po pewnym czasie wraca chodnikiem i niesie trupa. Widok okropny. Furman mija mnie. Klnie potężnie. Zapytałem go: i co jest nieboszczyk?
Odpowiada:
- Ojciec... K... j... mać!
- No, jak ci się podoba ta historyjka?
- Owszem. Bardzo wesoła.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Mińsk, 11 lipca 1923 r.
Obecnie mieszkam u Żarskiej. Po zaręczynach z Lizką zacząłem często przychodzić do Braginów. Widujemy się co dzień, chodzimy razem na spacery i spędzam z nią prawie cały wolny czas.
Niedawno szyfrowałem w swoim pokoju długi list. Lizka się zakradła do mieszkania Żarskiej i niespodzianie otworzyła drzwi. Drgnąłem i zakryłem list arkuszem papieru.
- Aha, przestraszyłeś się. A niby to taki bohater!
- Dlaczego bohater?
- No jakże: nie bałeś się ani Ozimowa, ani Kobzowa. Takie im rzeczy gadałeś! Mama się dziwiła. A wiesz - Zofia powiedziała, że zaczyna ciebie się bać. Mówi, że jesteś zupełnie inny niż dawniej i że jakoś dziwnie się zachowujesz. Ale ona głupia.
Zadurzyłem się w Lizce zupełnie. Kocham szalenie każdy jej gest, każde spojrzenie, każde słowo. Nawet wady jej lubię. Poznałem ją tak dobrze. Zgaduję zawsze, co chce powiedzieć, co myśli, a jednak nie traci w mych oczach na uroku. Przeciwnie, jest mi coraz droższa. Nie żyjemy ze sobą legalnie, bo Braginowie niechętnie by na to patrzyli. Lizka opowiadała mi ze śmiechem, że mamusia ją pouczała, aby czasem nie oddała mi się przed ślubem: „Bo chłop jak pies - wziął swoje i poszedł!". Kilka razy urządzaliśmy się tak: Lizka zostawiała okno swego pokoiku nie domknięte, a ja ostrożnie tam właziłem. Tylko nie wolno było mówić - chyba zupełnie szeptem - i trzeba było bardzo cicho się zachowywać. Pewnego razu powiedziałem Lizce, że się obawiam, aby nie zaszła w ciążę, bo na razie nie możemy sobie na to pozwolić. Lecz ona odparła, że nic jej nie grozi, bo umie przeciw temu się zabezpieczyć. Pewnie ją Zofia wyuczyła.
Moja praca szpiegowska daje coraz gorsze wyniki. To mnie martwi. Szpieg nie powinien się kochać naprawdę, bo wówczas traci zdolność do pracy. Miłość wyolbrzymia wartość jego życia, które musi narażać nieustannie. Nie twierdzę, że przy tej pracy trzeba pogardzać życiem. Instynkt samozachowawczy powinien być zawsze intensywny. To zwiększa czujność. Lecz szalenie trudno pracować, gdy nieustannie się myśli: a co będzie z nią w razie mej wsypy? Mam takie wrażenie, że narażam nie tylko swoje życie, lecz i życie Lizki. Ajej życie jest dla mnie najdroższym skarbem. Nie mogę się doczekać tej chwili, kiedy zlikwiduję tu wszystko i wyjadę z Lizką na zawsze tam, gdzie nas nikt nie zna, aby rozpocząć nowe życie.
Od czasu do czasu widuję Antoniego. Jest zasmucony. Przeczuwa, że niedługo będziemy razem pracować. Jednak stara się być wesoły, o nic mnie nie pyta i jest naprawdę dobrym kolegą. Zazwyczaj przed spotkaniem z Antonim idę na Dolną Lachówkę do Nataszy. Robi objazdy mych konfidentów raz na tydzień. Wyjeżdża przeważnie we wtorek lub środę, a wraca w sobotę lub niedzielę. Pracuje dokładnie, lecz poza funkcją „łącznika" nie daję jej żadnych innych poleceń. Nie chcę obracać dziewczyny w prawdziwego szpiega. Wyczuwam, że dla niej to nieodpowiednia robota. Pomimo swych krzywd jest nadal patriotką - Rosjanką i może uważać, że działa na szkodę Rosji. Pewnego razu prosiła mnie, abym postarał się dowiedzieć o adres jakiegoś jej krewnego, który prawdopodobnie mieszka we Francji. Antoni, za pośrednictwem emigracji rosyjskiej, ustalił jego adres. Kazałem jej napisać do niego list, a Tosiek wysłał go z Polski i otrzymał odpowiedź. List ten po prostu oszołomił dziewczynę. Cieszyła się bardzo. Lecz później stała się jeszcze bardziej ponura. Zrozumiałem, o co jej chodzi, i powiedziałem:
„Proszę pani, ja nie chcę krępować pani tą pracą. Zwolnię panią od niej i proszę jechać do Francji".
- To niemożliwe!
- Dlaczego? Pieniądze na podróż pani dam.
- Rząd sowiecki nigdy nie pozwoli mi na wyjazd.
- Naturalnie. Lecz urządzimy się w ten sposób. Przeprowadzę panią za granicę. Tam się pani zgłosi w Warszawie do emigracji rosyjskiej, a oni ułatwią pani dalszą podróż.
Natasza uścisnęła mi rękę:
- Serdecznie dziękuję. Teraz doprawdy zaczynam pana szanować. Powiem szczerze. Dotychczas uważałam, że postępuję źle. Było mi przykro, że jestem... narzędziem w rękach szpiega. Pomimo wielu dowodów dobroci z pańskiej strony uważałam pana za przebiegłego, bardzo złego, lecz dobrze maskującego się człowieka. Czułam się pańską rzeczą, niewolnicą, a teraz widzę, że się myliłam.
- Gdybym wiedział, że pani tak myśli, to nigdy bym nie przyją pami usług! Nigdy! Jedynie dlatego dałem pani tę pracę, aby pani się nie czuła upokorzoną, biorąc ode mnie pieniądze. Więc kiedy chce pani iść do Polski?
- To zależy od pana. Zgadzam się na wszystko.
- Dobrze. Więc popracujemy jeszcze trochę. Najdłużej dwa miesiące. A potem albo ja panią przeprowadzę przez granicę, albo kolega to zrobi.
- A co będzie z Lubą?
- Nie wiem.
Natasza się zamyśliła. Po chwili rzekła ponuro:
- Wszystko to na nic!
- Dlaczego?
- Nie mogę jej brać na niepewny los. Och, jakie to ciężkie!
Wówczas powiedziałem:
- Można mówić szczerze?
- Tak.
- A czy jej los tu uważa pani za pewny? Przecież przeszłyście razem tyle cierpień. Była towarzyszką pani w najgorszych chwilach życia. Wierzyła pani, kochała panią. Jest obecnie obłąkana. Będzie pani ciężarem, ale na pewno nigdzie jej nie będzie tak źle jak tu. Niech ją pani weźmie ze sobą. Może tam znajdzie kogoś z rodziny lub znajomych. Może ludzie jej dopomogą. Przecież nie jest z nią tak już bardzo źle. Ma wiele przytomnych chwil. A może to jej minie.
- Więc pan się zgadza przeprowadzić nas obie do Polski?
- Naturalnie. Już wielu ludzi stąd wydobyłem.
Natasza po tej rozmowie wydała mi się inna. Nadzieja na lepszą przyszłość odrodziła ją. Spojrzenie jej poprzednio było zimne, obojętne, mówiła zdawkowo. Teraz zaczęła mi okazywać wiele życzliwości. Niedawno zapytała mnie:
- Jak pan uważa: czy jeszcze się odrodzi Rosja?
Odrzekłem:
- Na pewno. Z krwi i krzywd, w których zatopili bolszewicy Rosję, wyrosną mściciele i zaczną walkę z reżymem. Zresztą, gdyby tego nie było, to bolszewicy sami się wyniszczą. Jeśli pójdzie dalej takim trybem, to pozostanie w Sowietach, na gruzach Rosji, trzech prawdziwych komunistów „bez żadnych odchyleń": Lenin, Trocki, Dzierżyński, i zdegenerowany do ostatka aparat GPU. Wówczas będą mogli powstać chłopi i robotnicy i powiedzieć: „A teraz poprosimy was, wielcy wodzowie, o danie sprawozdania: coście z nami zrobili i po co to zrobili?".
- A kto ich uświadomi? Kto ich poprowadzi?
- Moim zdaniem nie emigracja ani wielcy działacze rewolucyjni, ale inteligencja sowiecka. Następcy tych, którzy szli kiedyś do Ziemli i Woli, do socjalistów. Ci, którzy robili zamachy na carów, gubernatorów, ministrów. Oni pierwsi otworzą oczy i pierwsi się zabiorą do działalności rewolucyjnej albo - według terminologii bolszewickiej - „kontrrewolucyjnej". To się zacznie pomimo terroru, pomimo odizolowania od zagranicy. To przyjdzie jak burza i zgniecie wszystko.
- A jaki wówczas będzie ustrój?
- Sądzę, że demokratyczny. Na wzór któregoś z państw naprawdę demokratycznych. Wówczas Rosja w 10 lat, nawet na gruzach się odbudowując, stanie się potęgą. Bo wtedy wszyscy obywatele będą mogli naprawdę pracować, pracę kochać i będą sami stanowić o swych losach. Tam, gdzie rozpoczyna się wprowadzanie w życie teorii bolszewickiej, ginie wszystko: dobrobyt, prawo i ludzie. Tam, gdzie one się cofają, życie odradza się na nowo. Pani widzi, co zrobili zwykli kupcy i spekulanci, tzw. nepmani, w ciągu roku. Postawili na nogi handel. Jest chleb, mięso, skóry, manufaktura. A zabierze się do tego rząd bolszewicki, znów wszystko zniknie. I nie czyjaś zła wola temu winna lecz rządzący
- Słyszałam w więzieniu na Szpalernej, że GPU się mści na inteligencji za obalenie caratu.
- Uważam to za głupstwo. Tylko wiem, że w GPU więcej pracuje „wrogów klasowych" niż w każdej innej instytucji sowieckiej. Pracują tam nawet agenci carskiej Ochrany, carscy żandarmi - ci sami, którzy kiedyś Petersowi drzazgi pod paznokcie wbijali. A teraz Peters, mszcząc się za swoje paznokcie, daje im możność wbijać drzazgi w serce całej Rosji. A im tylko tego trzeba. Gotowi są na wszystko, byle tylko zachować życie. Bo powinna pani wiedzieć - przekonałem się o tym wielokrotnie - sadyzm wynika zawsze ze strachu. A sadystą może być tylko tchórz. Człowiek śmiały nie będzie się znęcał nad bezbronnym, chorym, kobietą, dzieckiem. A sadysta właśnie wtedy czuje największe zadowolenie. Rosją obecnie rządzą właśnie sadyści i tchórze, którzy tak się uwikłali we własnych zbrodniach, że nie mają drogi odwrotu. Jedyny ich ratunek - masowy terror. Jedyna ostoja - GPU. I tak płyną po morzu krwi i nienawiści bez celu i bez kierunku.
- A może mają złudzenia?
- Wodzowie złudzeń nie mają. Orientują się doskonale w tym, co robią i co zrobili, lecz nie mają innego wyjścia. Czy pani myśli, że te mordy, których się dokonuje w lochach GPU, są utrzymywane w tajemnicy? Nie. O nich szeroko się wie i oni właśnie starają się o to, aby o wszystkim było jak najszerzej wiadomo. Jedynym ich oparciem jest strach obywateli. Na nim budują wszystko... Jeśli w dawnej Ochranie bito ludzi, to o tym krzyczano na cały świat. Naturalnie słusznie. A teraz robią sami tak: zabijają dziesiątki tysięcy winnych i niewinnych, aby o tym jak najszerzej było wiadomo. Tylko z tą różnica, że się starają, aby zagranica o tym nie wiedziała. I osiągnęli to... Przypadkiem dowiedziałem się o takiej rzeczy. To drobnostka w stosunku do innych zbrodni, lecz charakterystyczna. Pewien sowiecki urzędnik ubiegał się o względy ładnej dziewczyny, koleżanki z biura. Jego przełożony, partyjny, upodobał ją sobie, więc bez żadnych skrupułów oskarżył go o sabotaż czy o coś innego i rywala zlikwidowano. Rozstrzelano go w liczbie kilkunastu innych. Czekiści byli pijani. Roboty mieli dużo. Więc nie sprawdzili, czy dobrze ją wykonali. Urzędnik ów, którego kula trafiła nie śmiertelnie, wygrzebał się z ziemi, bo był tylko lekko przysypany, i dowlókł się do krewnych. Tam go wyleczono, a potem wysłano z miasta. Wyjechał do Witebska i wstąpił na służbę do innego urzędu. Pracował dłuższy czas. Traf zrządził, że pewien czekista, który znał go z widzenia, przyjechał do Witebska i wstąpił do owego urzędu. Patrzy: nieboszczyk pracuje. A on nawet nazwiska nie zmienił. Aresztowano biedaka, odstawiono do Mińska i nie bacząc na usilne starania rodziny, znów rozstrzelano. Sprawiedliwości stało się zadość. Lepiej rozstrzelać 99 990 niewinnych, niż miałby ujść jeden winny. Taka jest zasada łowieckiego prawa.
Zawsze, gdy idę do Nataszy, przynoszę dla Luby papierosów i cukierków. Cieszy się nimi jak dziecko i chowa je. Boję się, że ze swego obłędu nie wyjdzie. Kilka razy śpiewała mi. Okazało się, że ma piękny głos. Lecz śpiewała zawsze cicho. Natasza powiedziała, że to przez obawę, bo ją w więzieniu za to karali. Najczęściej śpiewała mi:
Wsie gawariat czto ja wietriena bywaju,
Wsie gawariat czto ja mnogich lublu.
No poczemuże wsiech ja zabywaju,
A odnowo zabyt ja nie mogu.
[Wszyscy mówią, że bywam płocha,
Wszyscy mówią, że wielu kocham!
Lecz dlaczego wszystkich zapominam,
A jednego zapomnieć nie mogę ?]
Bardzo jej żałuję. I za co zniszczono tego miłego słowika? Po co wpędzono w obłęd tę dobrą kobietę? Kto miał z tego korzyść? Czy to potrzebne dla dobra proletariuszy lub dla utrwalenia socjalizmu? Niechże ktokolwiek znajdzie na to usprawiedliwienie! Są tacy, co znajdą. Znam ich. Ale to są ci, którzy ze strachu przed czerwonym gadem sami gotowi w krwi się pławić i mordować bez żadnych skrupułów, aby tylko przedłużyć choć o sekundę swe podłe życie. Wreszcie ci głupcy, którzy będą w zielonych okularach żreć słomę, chwaląc: „Pyszne sianko!". A ja piszę wam to wszystko. Pokazuję, jak sam widzę. Tłumaczę tak, jak wierzę i jak umiem - szkoda, że nie tak, jak chcę, bo umiem za mało. Lecz zapewniam was, że piszę nie powodując się żadnymi względami ubocznymi. Na niczym mi nie zależy, nawet na życiu, bo tyle razy już byłem za jego granicami, tyle razy konałem, że to, iż mogę jeszcze pisać, uważam za ślepy traf, a siebie tylko za zabłąkanego wśród was gościa. Pragnę tylko z całej duszy, aby ludziom dobrym było łatwo żyć na świecie. Może moje słowa otworzą komukolwiek z nich oczy? Może czegoś nauczą, może kogoś uchronią od łez, rozczarowań lub cierpień? Wielka to byłaby rzecz i wielka dla mnie radość. Piszę to nie dla przyjaciół, nie dla burżujów, nie dla biedaków, nie dla liberałów, nie dla żadnych lig, nie dla socjalistów, nie dla komunistów i nie dla ich wrogów, tyko dla tych, którzy mogą się stać ofiarami własnych złudzeń lub czyjejś bezczelności. Piszę dla ludzi dobrych, którzy mogą się narazić na katowanie przez podleców, takich jak ci, co panują nad szóstą częścią świata i znęcają się nad 160 milionami ludzi, a pragną się pastwić nad dwoma miliardami.
Więc piszę to dla ludzi dobrych. Bo nawet jedna chwila cierpienia istoty, takiej jak Natasza, Luba, Tamara, więcej jest warta niż życie i praca wszystkich tamtych „obrońców wolności człowieka" razem wziętych.
VI.
OGRÓD UDRĘCZEŃ
Była to poczciwa i wdzięczna istota,
której serce rozszerzało się o tyle,
o ile żołądek wypełniał się dobrą strawą,
i której duch ożywiał się w miarę
jedzenia, jak u innych w miarę picia.
Washington Irving,
Legenda o Ospałym Wąwozie
1.
Braginowie poszli do zięcia. Chcieli odwiedzić córkę, która zachorowała. Lizka również chciała tam pójść, lecz zostawiono ją, by pilnowała mieszkania, bo wczoraj okradziono sąsiadów, a dziś jacyś podejrzani osobnicy kręcili się po podwórku.
Nadszedł wieczór. Liza się nudziła. Wiedziała, że Roman ma dzisiaj dyżur, i było jej samej bardzo smutno. Usiadła przy oknie i dopóki się nie ściemniło, obserwowała przechodniów. Potem zaczęła śpiewać. Z początku cicho, później coraz głośniej. Słuchała swego głosu i bardzo jej się podobał. Zdawało jej się, że nigdy nie słyszała piękniejszego śpiewu. W rogu pokoju wisiało duże lustro. Lizka zapaliła lampę, postawiła ją na stole i stojąc przed lustrem, ukłoniła się, a potem zaczęła śpiewać:
Pędzi trojka, śnieg puszysty,
Mroźna noc dokoła nas.
Świeci księżyc srebrzysty
I w zadumie stoi las.
Skończyła piosenkę i przyciskając dłoń do serca, kłaniała się i uśmiechała do wyimaginowanej publiczności. Potem się roześmiała i pokazała sobie język. Zbliżyła się do lustra. Pośliniła brwi i rzęsy, zagryzła zębami wargi, aby się stały jaskrawsze, i długo obracała się przed lustrem, przybierając różne postawy.
W pewnej chwili wydało się jej, że w sąsiednim pokoju coś się poruszyło. Zamarła w miejscu, nasłuchując, lecz tam było cicho. Jednak wzięła lampę i poszła sprawdzić. Obejrzała pokój - nikogo. Wyszła do sieni. Sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, potem udała się do swego pokoiku. Zaciągnęła firankę na oknie. Lampę umieściła na stole i wysunąwszy spod łóżka kuferek, otworzyła go kluczem. Obejrzała schowane tam drobiazgi, potem wyjęła książkę w owiniętej zielonym papierem okładce. Kuferek wsunęła na miejsce. Usiadła do stołu i zaczęła przeglądać poszczególne kartki. Czasem się uśmiechała lub chmurzyła. Potem położyła książeczkę na stole, umieściła dzisiejszą datę: 19 VII 23, i ładnym, starannym pismem zaczęła zapełniać czystą kartkę papieru. Od czasu do czasu robiła przerwy: przypominała sobie coś, namyślała się, następnie znów pisała. W pewnej chwili trzasnęła furtka u bramy i na podwórzu rozległy się szybkie kroki.
...Pewnie ktoś do Żarskiej - pomyślała Liza.
Lecz kroki skierowały się ku schodom do ich mieszkania i rozległo się pukanie. Liza wybiegła do sieni.
- Kto tam?
- Ja, Roman.
- Chwilkę zaczekaj.
Lizka wbiegła do swego pokoju, położyła czerwoną bibułę na zapisaną kartkę i rozejrzała się dokoła. Chciała włożyć książeczkę pod poduszkę, lecz rozmyśliła się i umieściła ją między innymi książkami na półeczce, w kącie między drzwiami a oknem. Potem znów wybiegła do sieni i otworzyła drzwi.
- Sama jesteś?
- Sama. Papa i mama poszli do Kobzowa. Zośka zachorowała. Zostawiono mnie w domu. Tak strasznie się nudzę. Nie spodziewałam się ciebie. Jesteś bardzo miły, że przyszedłeś.
Roman zdjął płaszcz i rzucił na krzesło. Potem usiadł. Lizka zaczęła głaskać go po głowie. Posadził ją sobie na kolanach.
- Jak ci się udało zwolnić?
- Tęskniłem bardzo za tobą. Przecież nie widziałem cię cały dzień. Wieczorem przyszła koleżanka, więc poprosiłem ją, aby mnie zastąpiła przez dwie godzinki, i przybiegłem tu.
Liza wydęła wargi.
- A czy tamta koleżanka ładna?
- Owszem, ładna.
- Wstrętny jesteś!
- Cóż ci takiego powiedziałem? Jest ładna, ale nie taka jak ty. Ty przecież dla mnie jedyna! Najcudniejsza, najśliczniejsza, najmilsza, najukochańsza!
- No, no dobrze. Ale puść! ...Dąjże spokój.
W godzinę potem Roman zaczął się zbierać do odejścia. Lizka w kuchni nastawiała samowar. Roman wszedł tam i chciał ją pożegnać.
- Nie odchodź, Romku, napijesz się herbaty.
- Ale muszę. Przecież obiecałem zaraz wrócić.
- To po cóż ja nastawiam samowar?
- Napijesz się sama.
Ucałował ją i chciał odejść. Od progu wrócił:
- Może masz jaką książkę? Będę czytał w nocy.
- Czytałeś Ogród udręczeń Prevosta?
- Nie.
- Zina mi pożyczyła. Ciekawa rzecz.
- To daj.
- Weź sam z półeczki. Mam usmolone ręce.
Roman wrócił do pokoju Lizki.
- Jaka książka? - krzyknął w otwarte drzwi.
- W zielonym papierze.
Roman wyjął z długiego szeregu książek owiniętą w zielony papier i włożył ją do kieszeni płaszcza. Potem wyszedł do kuchni. Znów ucałował Lizkę.
- Kiedy przyjdziesz?
- Jutro wieczorem. Pójdziemy do kina.
- Dobrze.
Na ulicy Roman spotkał Braginów i przywitał się z nimi.
- Dokąd tak śpieszysz? - spytał go Bragin.
- Na dyżur. Przyszedłem tylko na chwileczkę.
- A może wrócisz na herbatę?
- Nie można. I tak sporo czasu zmarnowałem.
Zastał Korniewską czytającą przy stoliku „Prawdę".
- Dziwna gazeta - rzekła do Romana - nie można zrozumieć, gdzie prawda, gdzie kłamstwo.
Gdy Korniewską odeszła, Roman wpisał do „dziennika" grupy, zamknął drzwi, położył się na kanapie i wyjął z kieszeni książeczkę, którą wziął od Lizki. Otworzył ją i przeczytał u góry: „Elżbieta Braginówna". Potem było dużymi literami: „Mój pamiętnik". Pod spodem w nawiasie: Kto go weźmie bez pytania, ten bez nosa pozostanie.
Roman się zdumiał: Po co mi to dała? Mówiła: Ogród udręczeń Prevosta. A może chce się pochwalić swą sztuką pisarską?
Nie przyszło mu do głowy, że to omyłka i że książeczki w zielonej okładce były na półce dwie. A Lizka zapomniała, że umieściła „Pamiętnik" na półce. Roman zapalił papierosa i zaczął czytać od początku:
ELŻBIETA BRAGINÓWNA
MÓJ PAMIĘTNIK
Kto go weźmie bez pytania,
ten bez nosa pozostanie
Lipiec, 20 roku
Otrzymałam w prezencie od Zinki ten piękny albumik i postanowiłam pisać swój pamiętnik. Ponieważ papieru jest mało, będę zapisywać tylko rzeczy najważniejsze.
Mam 15 lat. Jestem bardzo ładna. Gdy idę ulicą, to mężczyźni za mną się oglądają. To mnie bardzo cieszy, lecz udaję, że nie widzę tego i że to mi obojętne. Tylko raz posprzeczałam się z Sońką. Ona strasznie głupia i za wiele o sobie myśli.
Było to tak: szłyśmy Nadbrzeżną. Prawie każdy przechodzący mężczyzna za nami się oglądał. A Sońka wciąż: „Widziałaś, jak ten wojskowy na mnie patrzył? I dwa razy się obejrzał. Zrobiłam do niego oko. On myśli, że ja wiele sobie z niego robię". Wówczas powiedziałam jej, że jest bezwstydna, bo sama się ogląda za każdym. Sońka strasznie się zgniewała i powiedziała, że jestem głupia, a ja jej powiedziałam, że niech sobie nie wyobraża, że to za nią się oglądają, bo to za mną. Omal się nie wściekła. Aż nos jej się zrobił czerwony.
Mówi, że jestem smarkata jeszcze. A ja powiedziałam, że niech tam będę smarkata, ale mam ładne nogi, a nie takie kulasy, jak ona. I powiedziałam jeszcze tak - dlaczego jak idziesz sama, to za tobą się nie oglądają? A ja pójdę sama - każdy się obejrzy. Ach, jaka była wściekła! Ale potem musiałam jej powiedzieć, że mówiłam to żartem.
Bardzo jest źle być młodszą siostrą. Dla Sońki robią nowe sukienki albo przerabiają stare mamine, a ja muszę donaszać te, których Sońka nie zniszczy. Niedawno płakałam, bo nie kupiono mi pantofelków. A ileż razy obiecano. Szewc przyniósł dla Sońki ładne giemzowe pantofelki. Zaraz włożyłaje i poszła na spacer. Cały Mińsk musi ją widzieć! Mnie mamusia dała pantofelki Soni. Powiedziała: jeszcze dobre. Rzuciłam je w kąt. Nie będę ich nosić wcale. Niech Sońka naraz dwie pary nosi. I chodzę w sandałkach. A wieczorem Sońka ledwie przyszła do domu. Poobcierała sobie nogi do krwi, narobiła odcisków. Tak się ucieszyłam tym. Powiedziałam, że jeśli mi da swe nowe, to zwrócę jej stare. Mówi: a figę! Szewc rozbije pantofelki. Taka chciwa świnia!
Sierpień, 20 roku
Dziś są dwie nowiny: Bolszewicy zabrali Warszawę i Sońka dostała wysypki na twarzy. Strasznie się z tego cieszę. Nie z tego, że bolszewicy zabrali Warszawę, ale że Sońka ma krostki. Chociaż i Warszawa powinna być nasza. Wtedy będzie więcej pieniędzy, bo Polacy są szalenie bogaci. Gdy kiedyś, w 19 roku byli bolszewicy, to było tak ciężko! A przyszli Polacy, od razu wszystkiego przywieźli. Mnie wytłumaczono, dlaczego to. Bo mają fabryki i sprzedają wszystko za złoto za granicę. Bolszewicy też powinni narobić dużo fabryk, żeby wszystko było tanie.
Po obiedzie przyszła Zinka. Ona jest o dwa lata starsza ode mnie, lecz bardzo się kochamy i nie lubimy Sońki. Sońka też jej nie lubi. Powiedziała mamie, żeby nie pozwalała mi z nią się przyjaźnić. Ale mama odrzekła: wy tylko wciąż się kłócicie! Daj mi spokój!
Zinka ma już narzeczonego. Mówiła, że zawsze z nim się całuje i że to strasznie przyjemnie. Powiedziała, że chce mu się oddać, ale on się nie domyśla tego. Zapytałam Zinkę: a jak to się oddaje. Opowiedziała mi wszystko. Pewnie trochę nakłamała. Bo ja już tak robiłam z chłopcami, jak miałam 10 lat. Ale to wcale nie było dobre. A może nie umieliśmy. Zinka mi mówiła, że dziewczyna może się oddać, gdy jej urosną piersi. Zdjęłyśmy bluzki i zaczęłyśmy porównywać piersi. Ja miałam prawie takie same jak Zinka. Tylko u niej brodawki były większe. Teraz będę je nacierać oliwą i masować, bo od tego prędzej rosną. Sońka co wieczór myje swoje słoną wodą. Nie chciała powiedzieć, po co to robi, ale się dowiedziałam od Zinki, że chce, aby były twarde - bo u niej zwisają.
Wrzesień, 20 roku
To nieprawda, że bolszewicy zabrali Warszawę, lecz krosty Sońce nie schodzą. Zrobiła jakiś krem i smaruje je, a na noc naciera twarz mlekiem. Idiotka myśli, że to jej pomoże. Mamusia powiedziała: jak wyjdziesz za mąż, to to ci przejdzie. Ale cóż to ma wspólnego?
Kilka razy chodziłyśmy się kąpać za Tatarski most. Podpatrywali nas mężczyźni. Ja wcale się nie chowałam, a Sońka się kąpała w koszuli. Powiedziała mi, że jestem bezwstydnicą. Ale ja powiedziałam, że ona dlatego się wstydzi, że brzydka. Rzuciła we mnie błotem, a ja ją oblałam. Taka idiotka! Ona myśli, że ja nic nie rozumiem.
Zinka jest bardzo szczęśliwa. Powiedziała mi, że wczoraj oddała się narzeczonemu. Że to i bolało, i wstyd, a jednak bardzo miłe. Jest taka wesoła i wciąż się śmieje. Mówi, że Kola potem bardzo się żenował i nie patrzył jej w oczy. Szczyci się, że teraz jest kobietą naprawdę. Może już nie zechce się ze mną przyjaźnić?
Zapytałam Zinę, jak ona to zrobiła. Powiedziała, że jak ją całował, udała, że mdleje. Z początku przyniósł, głupi, wody. Ale potem tak się roznamiętnił, że aż jej sińców narobił, chociaż wcale mu się nie broniła.
Wieczorem zapytałam Sońkę, czy się komuś oddawała? Ona tak się zaczerwieniła i zdaje się, przestraszyła. Powiedziała: co ty mówisz! Co ci przychodzi do głowy! Milcz, bo mama posłyszy i będzie awantura.
Bardzo zazdroszczę Zince. Chciałabym prędzej mieć narzeczonego. Też bym tak zemdlała.
Październik, 20 roku
Była straszna awantura. Mama biła Sońkę. Nazywała łajdaczką, prostytutką. Sońka płakała i mówiła, że on się z nią ożeni. Mama powiedziała: niech tylko się nie ożeni, z domu cię wypędzę. Pójdziesz na ulicę. Teraz wiem, skąd tamta bransoleta. A jaka przebiegła: znalazłam w ogrodzie! Znalazłam! Czemu ja nie znajduję?
Wtedy ja powiedziałam: bo mamusia już stara. A mamusia jak zacznie na mnie krzyczeć. A ja mówię: Mamo, przecież starsi mają słaby wzrok! Ja też znalazłam niedawno kolczyk. Głupia jesteś, milcz! - krzyknęła mama. A Sońka potem przyszła do mnie i strasznie płakała. Szkoda mi jej było, chociaż taka świnia. Zapytałam, dlaczego mamusia ją tak beszta. Zaczynam ją szanować, chociaż nie warta tego.
Listopad, 20 roku
Nic nie rozumiem. Mamusia kiedyś tak krzyczała na Sońkę, że będzie miała bękarta (to znaczy dziecko bez ślubu), a teraz jej dogadza i chwali, że mądra. Uważam, że obie są głupie. Wczoraj do nas przyszedł Kobzow. Taki nadęty, zarozumiały. Dowiedziałam się, że to narzeczony Sońki. Tatuś też zadowolony. Mówi, że Sońka zrobiła dobrą partię, i bardzo się cieszy. Sońka przedtem wciąż płakała, a nawet mówiła, że się otruje. A ja ją pocieszałam. Teraz chodzi jak królowa. Jak się zgniewa, tupie nogami. I wcale ze mną nie rozmawia. Zawsze była podła, tylko udawała dobrą. Teraz już nie oszuka mnie więcej.
Grudzień, 20 roku
Sonia wyszła za mąż. Wzięła ślub w „Zaksie". Mamie to się nie podoba, ale inaczej nie można, bo Kobzow komunista. Teraz jestem całkiem nieszczęśliwa. Wszyscy tylko: Sońka i Sońka! A Sońka nosa zadziera i taka dumna się zrobiła! Tylko to dobrze, że teraz mamy lepsze jedzenie, bo Kobzow ma sporą pensję, „pajok" według pierwszej kategorii i jakoś tam kombinuje. A myślałam, że komuniści nie kombinują.
Nie lubię patrzeć, jak oni się ciaćkają. Pomyślałby kto: jaka gorąca miłość! Sońka tylko udaje, że kocha męża. Już ja to wiem. Zinka jest dziwna. Powiedziała mi, że zerwała z narzeczonym. Zapytałam ją: dlaczego? Odparła: znalazłam sobie lepszego. Jest kierownikiem dużej kooperatywy i ma ładne mieszkanie. Uważam, że to nieuczciwie. Lecz nie powiedziałam jej tego. Ja bym też chciała mieć bogatego narzeczonego albo męża. On by mi kupił ładne pantofelki i sukienkę. Lepsze, niż ma Sońka. Zzieleniałaby ze złości. Aleja nie mam szczęścia. Zapytałam Zinkę: czy jej nowy narzeczony nie będzie się gniewał, że oddała się komu innemu? Roześmiała się i powiedziała, że nigdy tego się nie dowie. Dała mi w prezencie funt landrynek i obiecała przynieść jeszcze. Nie jest taka sknera jak Sońka.
Luty, 21 roku
Były moje urodziny. Tatuś mi kupił pończochy, ale takie nieładne, grube. Mamusia dała skarbonkę. A Sońka brązowego słonia. Może go pod ogon pocałować. Też prezent na urodziny! Taka kutwa! Przecież ja jej wyhaftowałam sześć ręczników. Tylko Kobzow kupił mi ładne pantofelki. Lecz spostrzegłam, że Sońka gniewa się o to na niego. A Zinka dała mi kilo landrynek i pudełko pudru „Łabędź". Opowiadała mi, że się spotyka nadal z Kolką, bo go kocha. I że z nim się bawi jak dawniej. Ostrzegłam ją, że z tego może urosnąć dziecko. Ale ona się śmiała i powiedziała, że jak ona nie zechce, to nie będzie. Ta Zinka jest mądrzejsza od Sońki i bardzo ją lubię. Jaka szkoda, że nie jest moją siostrą!
Sońka urodziła syna. Ile to było wrzasku! Jaka bieganina! Teraz to już mnie całkiem za nic mają. Wszyscy się zachwycają małym. Pokazali mi. Był wstrętny, pomarszczony, łysy. Powiedziałam, że brzydki. Jak się rzucili na mnie... Nigdy nie można ludziom prawdy powiedzieć! Ale nie przypuszczałam, żeby dziecko od razu było takie duże. Myślałam, że najwyżej jak ogórek.
Teraz się nie dziwię, że Sońka tak wrzeszczała. Postanowiłam sobie, że nigdy nikomu się nie oddam, chociażby mnie kochał. Pozwolę tylko się całować, bo to nic wspólnego z dziećmi nie ma. Opowiedziałam to Zince. Bardzo się śmiała ze mnie. Potem przyniosła mi taką książkę, gdzie jest wszystko opisane. Tylko prosiła mnie, żeby nie dostrzegli starsi. Czytałam ją po cichu w nocy. To szalenie ciekawe. Szczególnie rysunki i fotografie. Ale trochę przykre.
Marzec, 21 roku
Przyśniło mi się, że tańczyłam z jakimś pięknym, wysokim mężczyzną. Miał śliczne wąsy, czarne oczy i tak mnie przyciskał w tańcu do siebie, że tchu złapać nie mogłam. Potem poszliśmy do jakiegoś pokoju i on zaczął mnie całować. Wtedy ja udałam, że zemdlałam. On zaniósł mnie na łóżko i zaczął rozbierać. A ja tak się bałam i drżałam. Lecz otworzyły się drzwi i weszła Sońka. Rzekła: Powiem to mamusi, powiem, ty prostytutko! Jak ja się przestraszyłam! Obudziłam się i tak mi serce waliło. Dobrze, że to tylko sen.
Jednak szkoda... A Sońka to nawet we śnie mnie prześladuje.
Kwiecień, 21 roku
Wczoraj siedziałam w oknie i czytałam Dumasa Trzej Muszkieterowie. Co to za piękna książka! Nigdy w życiu nie czytałam ciekawszej. Chodnikiem szedł jakiś kraskom. Popatrzył na mnie i stanął. Uśmiechnęłam się do niego. Wówczas zaczął się zbliżać do okna. Chętnie bym z nim pomówiła, lecz się obawiałam mamy, więc uciekłam od okna i schowałam się za piecem. On postał trochę i poszedł. Pobiegłam do okna i obserwowałam go z dala. Na rogu ulicy stanął, potem poszedł z powrotem. Wtedy zaciągnęłam firankę. Kraskom kilka razy przeszedł się przed oknem, a potem poszedł i nie wrócił. Och, jaka ja głupia. Trzeba było wyjść na ulicę, może by tam udało się z nim pomówić. A taki śliczny.
Maj, 21 roku
Szłam do łaźni Sadową ulicą i wyminęłam jakiegoś wojskowego. Nie zwróciłam na niego uwagi, bo spieszyłam się. Wtem ktoś z tyłu zawołał: Proszę panienkę na jedną chwileczkę. Obróciłam się i od razu poznałam tamtego kraskoma. Udałam jednak, że nie przypominam go sobie. Zapytał mnie, dokąd idę. Powiedziałam, że do łaźni. Uparł się, że i on pójdzie ze mną i pomoże mi się myć. Taki komiczny. Powiedziałam, że go nie puszczą na kobiecy oddział. Wówczas on zaproponował mi, żebym poszła razem z nim na męski oddział. A tam mnie nie puszczą - rzekłam na to. Powiedział, że nikt nie pozna, że jestem dziewczyną. Pomyślą, że to taki śliczny chłopiec. Jaki cudak!
Gdy go żegnałam u wejścia do łaźni, przedstawił mi się: kraskom Pawin. Bardzo ładne nazwisko. Spodziewałam się, że wyznaczy mi randkę, ale nie zrobił tego i było mi potem przykro. Pewnie nie bardzo mu się podobałam. Myłam się i wciąż myślałam: jak on by mnie mył? Było mi przy tym trochę wstyd, a jednak przyjemnie (a Sońka to zawsze chodzi z mężem do łaźni, do numeru).
Patrzyłam na inne kobiety, lecz ja byłam najładniejsza. Teraz już nie masuję piersi, bo mam większe niż Zinka. Gdy wyszłam z łaźni, to pierwszą osobą, którą spostrzegłam, był Pawin. Chodził po drugiej stronie ulicy i czekał na mnie. Udałam, że chcę go wyminąć, lecz przeciął mi drogę i poszliśmy razem. Mówił, że mam piekielnie piękne oczy i włosy. Że jestem najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Był taki miły i coraz więcej mi się podobał. Kazałam mu nie odprowadzać mnie do domu, bo mamusia może to spostrzec.
Wówczas poprosił mnie, abym przyszła kiedykolwiek na randkę. Z początku udałam, że nie chcę, wreszcie się zgodziłam i pożegnałam go. Pawin szalenie mi się podoba. Jest o wiele piękniejszy od Kobzowa i taki uprzejmy. Jeśli się ożeni ze mną, to Sońka wścieknie się ze złości. Ale nie pozwolę mu na nic więcej, tylko pocałować. Bo wcale nie zamierzam mieć dzieci i tak wrzeszczeć jak Sońka. Nie ma głupich!
Czerwiec, 21 roku
Trzy razy byłam na randce z Pawinem. Przynosi mi kwiaty, ale wcale nie prosi, żebym chciała być jego narzeczoną lub żoną. Może się boi, że nie zgodzę się na to? Nie wiem, jak go ośmielić. Pytał mnie, czy kogokolwiek kochałam. Powiedziałam, że nie. Potem zapytał, czy kocham go chociaż troszeczkę. Powiedziałam, że nie wiem. Czemuż on nie mówi, że mnie kocha? Jaki niedorajda! A może się boi, żebym go nie wyśmiała?
Dziś Pawin poszedł ze mną na spacer w kierunku dworca. Powiedział, że chce wstąpić do mieszkania, coś wziąć. W bramie poprosił mnie, abym zaczekała, ale zaraz wrócił i powiedział - żebym wstąpiła do niego, bo czekać na ulicy przykro. Zgodziłam się na to.
Mieszka w dwóch pięknych pokojach z osobnym wejściem. Poprosił mnie, abym usiadła na kanapie, i wyszedł do drugiego pokoju. Po chwili wrócił, usiadł obok mnie i zaczął całować. To wcale nie było przyjemne, ale nie broniłam mu, bo chciałam, żeby stał się moim narzeczonym. Nie wiem, dlaczego powiedział mi, że nie jest dysponowany. Nie zrozumiałam tego.
Niedługo potem Pawin powiedział, abym zaczekała, a on zaraz wróci. Dał mi jakieś ilustracje i prosił, abym się nie nudziła. Zamknął drzwi i odszedł. Wtedy zrobiło mi się straszno. Chciałam otworzyć okno na ulicę i wyleźć z pokoju. Lecz przypomniałam sobie, że jest taki grzeczny i dobry, więc nie można go martwić. Zostałam.
Pawin wrócił za pół godziny. Przyniósł flaszkę samogonu i jakichś pierożków. Kazał mi wypić, lecz nie chciałam, bo to wstrętne. Wówczas on wypił pełną szklankę i powiedział, że jeśli chcę udowodnić, że go kocham, żebym też wypiła. Tak nalegał, że musiałam to zrobić. Pawin wypił resztę samogonu. Nagle zrobiło mi się tak wesoło, że zaczęłam śpiewać. Potem Pawin posadził mnie na kolana i znów mnie całował. I ja go całowałam. Później zaczął mnie rozbierać. Nie pozwalałam. Ale powiedział, że podrze na mnie wszystko. Przestraszyłam się bardzo. Przecież to moja jedyna dobra sukienka. I rozebrał mnie całkiem.
Potem robił ze mną, co chciał, chociaż uprzedzałam go, że nie chcę mieć dzieci. I wcale nie był grzeczny. Gdy się broniłam i powiedziałam, że będę krzyczeć, odrzekł: „Tylko piśnij, to tak ci skuję pysk!". Och, jakie to wstrętne!
Czyż przypuszczałam, żeby mógł tak ze mną się obejść?
Lipiec, 21 roku
Nie ma już wyjścia. Pawin robi ze mną, co chce. Grozi mi, że jeśli nie będę mu posłuszna, to powie wszystko rodzicom. Pewnego razu zapytałam go: kiedy się pobierzemy? A on się roześmiał i odparł: „Po co? przecież i tak nam dobrze. Zresztą nie podobasz mi się tak bardzo, żebym się z tobą związał. Musisz zrozumieć, że nie mogę się żenić z każdą dziewczynką, której sprawiłem przyjemność. Co by to było? Musiałbym harem założyć! Zresztą zaczynasz mnie już nudzić".
Jakie to przykre! A może on tylko żartuje. Ośmieliłam się i zapytałam go kiedyś: jak postąpi, jeśli zajdę w ciążę? Powiedział: „A cóż to mnie obchodzi? Zresztą teraz nie takie czasy, żeby sobie tym głowę zaprzątać. Teraz dziećmi się opiekuje państwo. O to się nie martw. Możesz rodzić nawet po dwanaście naraz".
Sierpień, 21 roku
Stała się rzecz okropna! Pawin, jak zwykle, zaprowadził mnie do siebie. Znów kazał pić samogon, a gdy się upiłam, rozebrał mnie i schował wszystkie moje rzeczy w drugim pokoju. Następnie wrócił stamtąd w towarzystwie jeszcze dwóch mężczyzn. Płakałam ze wstydu i rozpaczy, lecz to nic nie pomogło. Robili ze mną, co chcieli, i potem ledwie mogłam wrócić do domu. Mama zwróciła uwagę, że bardzo źle wyglądam. Powiedziałam, że jestem chora i że boli mnie głowa.
Nie wiem, co robić. Teraz widzę, że on nie tylko mnie nie kocha, ale nawet nie szanuje. Może ta wódka, którą piliśmy, była zapłatą za mnie. Brzydzę się siebie samej.
Postanowiłam, że jeśli zajdę w ciążę, to się otruję. Innego wyjścia nie ma. Na randkę z Pawinem przedwczoraj i wczoraj nie poszłam. Niech się stanie, co ma się stać. To taki podlec, że wszystkiego się po nim można spodziewać. W południe spostrzegłam, że Pawin chodzi pod oknami naszego mieszkania i gwiżdże. Z początku bardzo się przestraszyłam. Później zdecydowałam się z nim rozmówić i powiedzieć wszystko. Wyszłam z domu. Na rogu ulicy on do mnie się przyłączył. Zapytał ostro, czy musi czekać na mnie godzinami.
Wtedy powiedziałam, że jest podlec, że go nienawidzę i że nigdy do niego nie przyjdę. A jeśli będzie mi dokuczał, to się otruję i napiszę obszernie, co ze mi zrobił i że mnie do tego doprowadził. Wyszłam z równowagi i zaczęłam krzyczeć: Jesteś podły, łotr, a nie oficer! Jesteś łobuz!". Dokoła nas zaczęli się zatrzymywać ludzie. Pawin zbladł. Zaczął mnie uspokajać: „Lizko, nie denerwuj się, wytłumaczę ci wszystko". Wtedy plunęłam mu w twarz i powiedziałam: „Już mi wszystko wytłumaczyłeś!". Pobiegłam ulicą, sama nie wiem gdzie. Wróciłam do domu późno, lecz byłam już zupełnie spokojna. Wszystko jedno, co się stanie. Lepiej nie żyć, aniżeli być tak poniewieraną!
Sierpień, 21 roku
Smutno mi bardzo. Wciąż się chce płakać. I płaczę, gdy nikt nie widzi. Tylko Zina mnie pociesza, lecz i jej nie opowiedziałam o Pawinie. Jak by się cieszyła Sońka, gdyby się dowiedziała o wszystkim. Ona mnie wprost nienawidzi, bo jestem coraz ładniejsza, a ona brzydnie. Nie może mi tego darować. Zmusza do pracy, liczy każdy kawałek chleba, który zjem. Za stołem i ona je mało - daje przykład. A potem się opycha po kątach. Ja w nocy budzę się z głodu i boję się pójść poszukać czegoś w szafce. Dobrze, że chociaż jest ogród. Idę tam w dzień i jem marchew, brukiew, rzepę. Nie miałabym urazy do Sońki, gdyby u nas była bieda. Lecz żyjemy, w porównaniu do innych obywateli, dobrze. Kobzow tyle zarabia i dorabia, że mamy stale i mąkę, i słoninę, a nawet cukier. Żeby chociaż prędzej wyjść za mąż. Wszystko jedno za kogo, żeby tylko się uwolnić od Sońki i nie doznawać tych upokorzeń.
Pawina nie widziałam od dawna. Groźby swej nie spełnił - do rodziców nic nie napisał. Pewnie stchórzył.
Wrzesień, 21 roku
Teraz mi lepiej. Papa zaczął zarabiać, więc Sońka nie tak już nosa zadziera, że ona utrzymuje cały dom. A czy to ona utrzymywała? Przecież to jej mąż. Nie rozumiem, co on w niej znalazł. Tak bardzo ją kocha! Przecież Sońka ma podły charakter i jest wstrętna.
Często przychodzi do nas kuzyn Pawłusza. Jest starszy ode mnie o 10 lat. Wciąż na mnie patrzy, robi takie baranie oczy i wzdycha. Udaję, że nie widzę tego i nie rozumiem, a potem tak się śmieję. Gdybym chciała, to zaraz by się ze mną ożenił. Lecz on mało zarabia. Nie mógłby kupować mi ładnych sukienek, więc po cóż mi taki mąż? Gdy nikogo nie ma w domu, całuje mi rękę i prawi komplementy. Niedawno poprosił, abym mu pozwoliła się pocałować. Powiedziałam: Co ci też przychodzi do głowy! Przecież to wstyd! Jaki głupi. Mógł to zrobić i bez pytania. Pawin mnie nie pytał. Wczoraj byłam u Zinki. Ona już jest mężatką. U nich w domu tak pięknie. Ma dużo sukienek i ładną bieliznę. Bardzo jej zazdroszczę. Usmażyła trzy kotlety. Zinka nie miała apetytu, aleja zjadłam wszystko. Zinka myśli, że jestem jeszcze panna i opowiada mi różne rzeczy o swoim mężu i o Mikołaju, bo nadal go widuje i kochają się. Powiedziałam, że mąż może o tym się dowiedzieć, ale ona mówiła, że trzeba tak robić, aby się nie dowiedział, bo będzie mu przykro.
Październik, 21 roku
Pawłusza oświadczył mi się z miłością. Prosił, żebym zgodziła się być jego żoną. Powiedziałam mu, że jestem za młoda i nie wyjdę za niego za mąż, bo mało zarabia, więc jak byśmy żyli? Pawłusza powiedział, że dorabia prywatnie. Lecz się nie zgodziłam.
Zinka zapoznała mnie z bratem Koli, Saszą. Bardzo mi się podoba. Jest wysoki, zgrabny i ma piękne oczy. Tylko twarz nieładna. Ale za to ślicznie gra na gitarze i śpiewa. Powiedziałam Zince, że on mi się podoba. Radziła mi puścić się z nim. Odparłam, że się boję, aby nie mieć dziecka. Wówczas Zinka zaczęła mnie uczyć, jak się zabezpieczać od tego. Ona zawsze tak robi. Mówiła, że kobieta od ciąży brzydnie. Wiem, że to nieprawda, bo znam kobiety, które miały po kilkoro dzieci, a jednak są ładne. To tylko Sońka zrobiła się taką ropuchą. Ale to kara za zły charakter.
Listopad, 21 roku
Och, ta Zinka! To ona tak urządziła. Zaprosiła mnie do siebie, a tam był Sasza. Piliśmy herbatę i śpiewali. Potem Zinka mrugnęła do mnie i wyszła z pokoju. Zrozumiałam, że ona namówiła Saszkę, aby mnie wziął. Czułam się dziwnie. Było mi tak gorąco i chciałam, żeby to prędzej nastąpiło. A on tak zwlekał. Aż musiałam go zachęcić. Potem trochę się broniłam, ale nie tak znowu, żeby go odstraszyć. Jednak wyszło niedobrze. Sasza potem wciąż całował mi ręce i przepraszał. Udawałam, że się gniewam na niego. Powiedziałam, że nadużył mego zaufania. Potem wróciła Zinka i kpiła z nas. Pytała, czy dobrześmy się bawili? Czy było wesoło? Czemu nie odzywamy się do siebie? Dlaczego Sasza ma uszy czerwone, a mnie oczy latają?
Z Saszą spotykam się często. Zawsze u Ziny. Teraz nie krępujemy się jej wcale i jest nam dobrze. A Pawłuszka nadal mnie ubóstwia. Lecz jemu się nie oddam. Chyba, jeśli się zdecyduję wyjść za niego za mąż.
Zinka mi opowiadała, że się puściła pierwszy raz, gdy miała 13 lat, i że potem długo chorowała. O mężu mówiła, że to idiota, ale że bardzo ją kocha. Ona taka doświadczona. Pokazywała mi, jak trzeba mieć stosunki, aby było naprawdę przyjemnie. Uczyła, jak wabić mężczyzn. Ale ja to sama umiem.
Grudzień, 21 roku
Wczoraj (w sobotę) przyszła Zinka i zawołała mnie do siebie. Powiedziała, że pójdziemy razem do łaźni, bo weźmie numer. Mówiła, że nie lubi myć się w ogólnych oddziałach, bo tam brudno. Zjadłyśmy obiad i poszły. Zinka tak dziwnie się zachowywała, że teraz jej się boję. Powiedziała, że mężczyźni jej zbrzydli i że kocha mnie. Zapewniłam Zinkę, że też ją kocham. Lecz ona zaczęła mnie całować.
A potem robiła mi takie rzeczy, że wstyd. Ale bałam się jej sprzeciwiać. Nie rozumiem, jaką widzi w tym przyjemność? Powiedziała mi potem, że mężczyźni to podlecy i świnie, a stosunki z nimi - ohyda. Że można mieć jeszcze większą przyjemność bez nich. Opowiadała dużo o chorobach wenerycznych i nastraszyła mnie bardzo. Lecz po cóż w takim razie zrobiła to, że się oddałam Saszce?
Styczeń, 22 roku
Bardzo dużo czytam książek o miłości. Teraz już nie kochają się tak jak dawniej. Może ludzie zrobili się gorsi. Dawniej mężczyzna dla swej ukochanej naprawdę w ogień by się rzucił, a teraz to tylko udaje miłość, a nawet w wodę by nie skoczył. Ach, jakbym chciała, żeby we mnie się zakochał jakiś rycerz albo dwóch. I żeby o mnie ze sobą walczyli. A ja potem dałabym zwycięzcy ucałować rękę. No, a gdyby był bogaty i miał piękny zamek, to wyszłabym za niego za mąż. Potem miałabym ślicznych paziów i kochałabym ich. Ale przedtem musieliby bardzo dużo cierpieć i udowadniać swą miłość. Ach, jak to przyjemnie! Bo obecni mężczyźni to są straszni materialiści.
Luty, 22 roku
Zinka naprawdę bardzo mnie kocha. W zeszłym tygodniu były moje urodziny. Dała mi w prezencie trzy pary ładnej bielizny i materiał na sukienkę. Jest o mnie zazdrosna. Nie pozwala mi kokietować mężczyzn. Saszkę, gdy przyszedł do niej, jak ja byłam tam, wygnała. Powiedziała, że jest drań i że jeśli ma narzeczoną, to niech się nie zaleca do innych dziewczyn. Znajomość z Rolką zerwała. Zapytałam ją, jak żyje z mężem. Powiedziała, iż udaje, że ma upławy, więc rzadko mają stosunki. Nie pozwala mu.
Papa kupił mi na urodziny palto i trzewiki. Mamusia szal. Świnia Sońka, chusteczkę do nosa. Zupełnie nieładna. Niech sobie nią tyłek wytrze. Ale wzięłam, bo nie wypada inaczej. Kobzow dał mi w sekrecie trochę pieniędzy (boi się Sońki), a oficjalnie składane lusterko na stół.
Teraz jestem ładnie ubrana. Wszystko nowe i piękne. Jestem bardzo wdzięczna Zince, chociaż trochę jej się boję. Ona mi powiedziała, że gdyby to było możliwe, to porzuciłaby męża i żyła ze mną. Od czasu do czasu zostaję u niej na noc i śpimy razem. Jednak to dla mnie przykre, bo rozumiem, że tak nie powinno być. Ach, gdyby mężczyźni byli tak mili, dobrzy i serdeczni jak Zinka! Dlaczego ona nie jest mężczyzną?
Dzisiaj Zinka się rozpłakała. Powiedziała, że już sześć tygodni nie ma periodu i że się boi, iż zaszła w ciążę. Ordynarnie klęła męża. Mówiła, że poroni, że jest na to rada. Zapytałam ją, dlaczego nie zapobiegła temu? Powiedziała, że od tego czasu, jak zaczęła kochać się ze mną i zerwała z Kolką, zaprzestała tego, bo bardzo rzadko śpi z mężem. Poza tym przypuszczała, że jej nie zapłodni, bo ma przeszło 50 lat.
Marzec, 22 roku
Dziś wieczorem byłam sama w domu. Przyszedł Pawłuszka. Był tak onieśmielony, że jesteśmy sami. I to mężczyzna! Zinka ma rację. Wszyscy w stosunku do kobiet są idioci. Albo podlecy, albo głupi. Byłam jakoś dziwnie rozmarzona, rozleniwiona i nagle tak bardzo mi się zachciało, żeby mnie wziął siłą.
Pawłuszka chciał odejść, lecz kazałam mu posiedzieć, bo boję się zostać sama w mieszkaniu. Starałam się go podniecić. Ale nic. Położyłam się na kanapie i kazałam mu usiąść przy mnie i opowiadać coś wesołego. Więc coś tam paplał nie do rzeczy. Zapytałam, czy słyszy, jak mi bije serce? Powiedział, że nie. Wtedy położyłam sobie jego dłoń na pierś i kazałam wyczuć to. On się żenował coraz bardziej i powiedział, że nic nie czuje. Wówczas kazałam mu przyłożyć ucho. Dopiero wtedy mnie pocałował. Wtedy i ja go pocałowałam.
Nagle jakby się wściekł. Podarł mi majtki, chociaż wcale się nie broniłam, bo nie chciałam go speszyć, jak kiedyś Saszę, i wreszcie zupełnie nic nie zrobił, tylko powalał mnie. Świntuch. Musiałam potem się myć.
Zinka poszła dzisiaj ze mną do łaźni i wzięła numer. Zrobiła taką wannę, że ledwo można było wytrzymać. Potem, gdy się przyzwyczaiła, dolewała wciąż gorącej wody i długo tam siedziała. A woda była taka, że ja nie mogłam ręki wsadzić. Biedaczka. W domu skacze ze stołu i pije jakiś odwar. Mówiła mi, że jeśli naparzyć tytoniu i wypić, to na pewno zabije płód. Lecz to bardzo wstrętne.
Kwiecień, 22 roku
Zinka leży w domu. Jest zupełnie chora. Była dwa tygodnie w szpitalu. Coś tam sobie popsuła i trzeba było robić operację. Jaka głupia! Przecież mogła rodzić.
Wczoraj byłam u niej. Taka wymizerowana, blada, oczy w czarnych obwódkach. Jak mi jej szkoda. Jutro pójdę na łąkę i nazbieram dla niej kwiatków. Już są, bo to koniec kwietnia. Wczoraj poszłam rano po kwiaty. Włożyłam starą spódniczkę i bluzkę, a na nogi tylko sandałki. Słońce tak paliło. Do południa nazbierałam duży bukiet. Chciało mi się jeść, lecz poszłam na skraj lasu, położyłam się na trawie i usnęłam. Ktoś mnie obudził. Zobaczyłam niskiego, krępego, dobrze ubranego mężczyznę. Zapytał: czy panienka sprzedaje kwiaty? Powiedziałam, że nie. Usiadł obok mnie i wypytywał, skąd jestem.
Powiedziałam, że ze wsi i że się nazywam Katia. On powiedział, że kupi moje kwiaty i że da mi pięć rubli. Wyjął z kieszonki i pokazał mi złotą monetę. Lecz poprosił, abym go za to pocałowała. Obejrzałam się. W pobliżu nikogo nie było, więc wyraziłam zgodę. Wtedy on, nie upominając się wcale o pocałunek, zawinął mi spódniczkę. Chciałam potem odejść i upominałam się o pięć rubli. Lecz powiedział, żebym zaczekała, bo pięć rubli za jeden raz, to za dużo. Musiałam długo czekać. Kazał mi potem iść w las i tam powtórzyło się to samo. Potem już on chciał odejść. Powiedziałam: a pięć rubli?
On się zaśmiał i odrzekł: na drugi raz nie bądź głupia. Wtedy zapłakałam. On poszedł, ale potem stanął i krzyknął: Ej, mała, łapaj! Rzucił mi monetę. Jednak dotrzymał słowa i kwiatków nie wziął.
Słyszałam, że kobieta, która bierze za to pieniądze, nazywa się prostytutka. Ale ja przecież tylko raz wzięłam. I dlatego, że byłam głodna. A Sońka gorsza jak prostytutka, bo mąż na nią pracuje, dla niej kradnie, a ona nic nie robi. Przecież on za to właśnie jej płaci, że z nią śpi. Bo gdyby spał ze mną, to by mnie utrzymywał.
Maj, 22 roku
Zinka bardzo się ucieszyła z kwiatów. Będę je jej często nosiła. Pawłuszka stale do nas przychodzi. Wciąż prosi, żebym poszła z nim na spacer. Wiem, czego chce. A może mu wstyd, że wtedy nie potrafił nic zrobić.
Wreszcie powiedziałam mu, że pójdę jutro rano zbierać kwiaty dla koleżanki i żeby czekał na mnie na ulicy. Nie włożyłam majtek, żeby znów nie podarł. I jest ciepło.
On był taki niespokojny i ręce mu drżały. Ledwie odeszliśmy trochę od miasta, już zaczął mnie całować, mówić głupie zaklęcia i prosić, żebym mu się oddała. Wreszcie się zgodziłam. I ten raz było niedobrze. Udałam, że mnie strasznie boli. A potem udawałam, że płaczę. Pytałam, co będzie, jak mama się dowie? Powiedział, że mnie kocha i że się ze mną ożeni. Odrzekłam, że nie można, bo jest za biedny. Potem znów mieliśmy stosunek, ale już się nie denerwował i było dobrze. Mówił mi wciąż, że jestem jego bóstwem, i pytał, co ma zrobić, aby udowodnić mi swą miłość. Powiedziałam, żeby zjadł dzwonek. Zjadł kwiat razem z łodygą. Pewnie naprawdę bardzo mnie kocha.
Czerwiec, 22 roku
Zinka wyzdrowiała, ale jeszcze nie przyszła do sił. Teraz już nie bawi się ze mną jak dawniej, lecz bardzo mnie lubi i całuje mi ręce i twarz. Nie mówiłam jej ani o tamtych pięciu rublach, ani o Pawłuszce. Chodzimy często na spacery, bo kazano jej być dużo na powietrzu.
Pawłuszce bardzo rzadko się oddaję. Tylko wtedy, kiedy mnie samej się chce. Inaczej mogę mu się znudzić. A Sasza wcale mnie nie kochał. Przekonałam się o tym. Gdy spotykałam go kilkakrotnie na mieście, to nawet nie podszedł, aby się przywitać.
Lipiec, 22 roku
Sasza straszny drań! Zinka mi mówiła, że opowiada wszystkim znajomym, że się puszczam na prawo i na lewo. To on ze złości, że go odpaliłam. Jaki łotr. A przecież nic nie wie. Nawet myśli, że byłam dziewicą, gdy mu się oddałam. Żeby to nie doszło do mamy. Jak się wydumaczę z tego, że nie jestem panną. Zresztą powiem, że mnie Pawłuszka zgwałcił, i jeśli mama koniecznie chce, to on się może ze mną ożenić.
Zinka już się czuje dobrze. Znów mnie pieści po dawnemu. Mówi, że gdy będzie bogata, to będziemy mieszkać razem i nie będziemy wcale się zadawać z mężczyznami. Co dzień chodzimy plażować. Idziemy daleko od kąpiących się i wygrzewamy się na słońcu całkiem nago. Pewnego razu dostrzegłam, że zza krzaków obserwują nas przez lornetkę trzej wojskowi. Zinka nic nie spostrzegła, a ja jej nie powiedziałam o tym. Przypomniałam sobie Pawina i jego kolegów. Taka mnie złość ogarnęła. Umyślnie położyłam się tak, aby było wszystko widać. Niech się oblizują jak psy!
Jak przypomnę sobie Pawina, to na długo tracę humor. I nie mogę zrozumieć, jak mogłam go kochać?
Sierpień, 22 roku
Dowiedziałam się ciekawej nowiny: Sońka otrzymała list od Romana, w którym pisze, że wkrótce przyjedzie do Mińska. Roman był dawniej narzeczonym Sońki. To będzie heca, gdy się dowie, że wyszła za mąż. Żmija! A przecież tak się zaklinała dawniej, że go kocha. Sońka może by nic mi o liście nie powiedziała, lecz chcą, żeby mąż się nie dowiedział o tym, iż była dawniej narzeczoną Romana. Powiedzieli mi, że przedstawią go Kobzowowi, jako naszego krewnego.
Roman przyjechał. Jest zupełnie inny niż dawniej. Ledwie go poznałam. Ale taki wesoły. Myślałam, że się oburzy na Sońkę za to, że wyszła za mąż, lecz nic jej nie powiedział. Pewnie już się kocha w innej. Wszyscy są tacy. A mnie tak się przyglądał. Udawałam, że nie spostrzegam tego, lecz to mi się bardzo podobało.
Zinka zaczyna mnie już nudzić swoją miłością. Wcale mnie to nie zadowala, tylko rozdrażnia. Unikam jej, jak mogę.
Wrzesień, 22 roku
Roman był u nas drugi raz. Przyjechał tu z Bobrujska kupować książki. Dał mi w upominku książkę Arcybaszewa Sanin. Lecz mama zabrała mi ją i powiedziała, że jestem za młoda na taką lekturę. Jaka głupia! Żeby wiedziała tylko, jakie książki ja czytam! A Sawina wezmę z czytelni.
Zdaje mi się, że podobam się Romanowi, lecz on mi się nie podoba. Nie lubię techników. Co innego, żeby był oficerem albo artystą. Wolę już Zimowa niż jego, chociaż Ozimow jest dla mnie za stary. Lecz za to jest partyjny, ma dobre stanowisko i karierę przed sobą.
Postanowiłam, że jeśli wyjdę za mąż za któregokolwiek z obecnych adoratorów, to tylko za Ozimowa. A Pawłuszka musi się zadowolić tym, co mu dałam. Taki sam goły bizun jak Roman.
Dałam przezwiska wszystkim swoim znajomym, zależnie od ich wyglądu i cech charakteru, które potrafiłam dostrzec: Mama - krowa, Papa - hipopotam, Sonia - ropucha, Pawin - szakal, Sasza-osioł, Pawłuszka - cielę, Ozimow - lis, Kobzow - wół, Roman - baran.
A Roman dlatego „baran", że nie zbił Sońki za to, że wyszła za innego za mąż. Wczoraj był u nas Roman. Grał w preferansa i tak rozzłościł Ozimowa, że tamten się wściekał. A Roman był zupełnie spokojny, chociaż on właśnie przegrał. Bardzo jestem zadowolona, że Ozimow dostał po nosie. Przekreśliłam w „Pamiętniku" przezwisko Romana „baran", a napisałam „wilk". Jeśli Ozimow „lis", to Roman będzie „wilk". Uważam to za słuszne.
Zinka zanudza mnie swą miłością. Daje mi upominki. Pisze do mnie także czułe listy, bo mówi, że nie potrafi wyrazić słowami swej miłości. Gdyby to mężczyźni byli tak mili i oddani jak ona. Lecz przekonałam się, że naprawdę są podli. Wszystko to, co czytam w książkach o ich miłości do kobiet, to są głupstwa. To tylko wybieg, z pomocą którego chcą zdobyć kobietę.
Oni nic się nie narażają przy tym, ale my! Jednak bez nich byłoby smutno, bo kto by nas podziwiał, wybałuszał oczy i baraniał, gdy się pokaże trochę kolanko. I wszyscy są jednakowi. Ozimow zdaje się mądry. A jak zacznę włosy poprawiać, żeby uwydatnić pierś, to aż się zaczernieni! Gdybym ja była mężczyzną, to mnie taka Sońka za nos by nie wodziła! Lecz nigdy bym nie skrzywdziła dziewczyny. Przecież można wszystko robić, ale trzeba być uczciwym i nie zmuszać do cierpienia, a potem wyszydzać jak Sasza.
Pawłusza wczoraj prosił mnie, abym mu dała na pamiątkę chusteczkę. Powiedziałam, że jest zasmarkana. On odparł, że to nic i że będzie dla niego jeszcze droższą pamiątką. Dałam mu ją. Jaki głupi.
Listopad, 22 roku
Sońka się pokłóciła z mężem. Prosiła, aby kupił jej brylantowe kolczyki, które sprzedawała z biedy pewna pani. Kobzow powiedział, że żonie komunisty nie wypada nosić w uszach brylantowych kolczyków. A ona się zagniewała i krzyczy: „A czy wypada komuniście okradać magazyny państwowe i skonfiskowane przez Czeka rzeczy? Wszyscy jesteście dranie!". Wynikła straszna awantura. Ja tak bardzo się cieszyłam. Tylko potem, głupi, przeprosił ją. Jest kogo przepraszać! Ci mężczyźni zawsze tacy: albo szmaty, albo chamy.
Pawłusza niedawno zapytał mnie znowu, co ma zrobić, aby udowodnić mi swą miłość? Powiedziałam, żeby zjadł solniczkę soli. I zjadł. Teraz, gdy prosi mnie, abym mu się oddała, to zawsze musi za to coś zrobić: albo wypić kilka szklanek wody, albo beczeć, albo powiedzieć dziesięć razy: „Przysięgam, że jestem idiota"!
Chciałabym, żeby mnie kochał prawdziwy mężczyzna, taki, jacy są w filmach. Może być i brzydki, lecz żeby był śmiały, mądry, tajemniczy, bogaty i żeby mi zazdrościły go inne kobiety. Dobrze by było być żoną lotnika. Bo jak się zabije, to potem płacą emeryturę i można samej robić hardą minę.
Chciałabym bardzo być aktorką filmową. Przecież jestem taka ładna. Nawet Zinka, kobieta, mnie kocha. Często się rozbieram i patrzę na siebie w lustro. Jaka jestem piękna! I dlaczego we mnie się nie zakocha jakiś bohater?
Kilka razy myślałam tak: dobrze by było się rozebrać i pójść nago ulicą, gdzie jest najwięcej ludzi. Niechby widzieli, jaka jestem! Słyszałam, że za granicą kobiety tańczą na scenie nago. Ja bym też tańczyła. Tylko mam trochę za duże piersi. Ale nie zwisają ani-ani. Pewnie dlatego tak urosły, że smarowałam oliwą i tarłam ręcznikiem. Teraz co wieczór moczę je słoną wodą - jak Sońka. Od tego robią się twarde i nie rosną. Ale to głupstwo. Mężczyźni lubią duże piersi. Pawłusza omal nie mdleje, gdy je całuje.
Grudzień, 22 roku
Sońka zwichnęła nogę. Dobrze jej tak. Chodzi - nos do góry. Taka fifrajka. A w domu wrzeszczy jak przekupka. A jaki brudas! Boi się zimna i nawet szyi nie wymyje. Śmierdzi jak koza. Jak ją Kobzow kocha? Chociaż i z niego też flejtuch dobry.
Ozimow często do nas przychodzi i mama bardzo się tym cieszy. Gdybym wiedziała, że prędko umrze, to wyszłabym za niego. Ale pewnie będzie bardzo długo żył, bo jest taki ostrożny, rozsądny. Chciał niedawno pocałować mnie w szyję, aleja się oburzyłam: co pan sobie myśli!
Wczoraj wieczorem przyszedł Roman. Jednak pomimo tego, że jest technikiem, wydaje mi się dość miły. Powiedział, że przypominam mu jakąś aktorkę filmową. Mówił to zupełnie szczerze. Gdyby on miał takie stanowisko jak Ozimow, to zgodziłabym się być jego żoną. Więcej mi się podoba niż Pawłusza albo Ozimow. Tylko to źle, że jest za młody, a młodzi na każdą kobietę lecą i dla każdej umierają z miłości. A później obgadują.
Styczeń, 23 roku
Zapoznałam się w kinie z jakimś starszym panem. Zdaje mi się, że to „nepman". Był dobrze ubrany. Pozwoliłam mu odprowadzić mnie do domu. Taki poważny. Wciąż wypytywał, czy mi się dobrze powodzi. Powiedział, że jeśli będę czegoś potrzebowała, to żeby mu powiedzieć. Zawsze chętnie mi dopomoże, bo to dla niego drobnostka. Kilka razy to powtórzył i dał swój adres.
Jednak jestem głupia. Trzeba było od razu powiedzieć, że mi w domu źle, że nie mam pieniędzy nawet na kino. Na pewno by mi dał. Zinka byłaby mądrzejsza... Nie myślę, aby dał mi pieniądze darmo. Ale to nie stanowi różnicy. Wiem, że taki solidny pan nie będzie opowiadał wszędzie jak Saszka. Smarkacze najgorsi.
Tylko, żeby nie miał choroby wenerycznej. Strasznie się tego boję. Miałam awanturę o Romana. A wszystkiego narobiła świnia Sońka. Sama się kocha w Romanie i nie podoba jej się, że go kokietuję. Ja przecież każdego mężczyznę - czy mi się podoba czy nie - kokietuję. Nagadała mamie, że zaniedbuję Ozimowa. Chcą koniecznie, abym wyszła za niego za mąż, a on nawet nie oświadczył mi się z miłością. Chcą jak najprędzej wypchnąć mnie z domu, ale ja się nie spieszę. Może u niego będzie mi gorzej niż w domu.
W tydzień potem przyszedł do nas Roman. Rodzice tak zimno go przyjęli, a ja umyślnie byłam dla niego bardzo dobra. To na złość Sońce. Poprosiłam go, żeby koniecznie przyszedł 11 lutego na moje urodziny.
Luty, 23 roku
Wczoraj poszłam z Zinką na wieczorynkę do jej kuzynki Leny. Było kilka dziewcząt i kilku chłopców, techników telegrafu, bo brat Leny jest również technikiem.
Zaproszono nas na kolację, lecz jadłam mało, bo nie wypadało się opychać wobec chłopców. Lena potem poprosiła mnie i Zinkę do swego pokoju i zjadłyśmy funt kiełbasy i wypiły flaszkę samogonu z wiśniowym sokiem. Ja piłam najwięcej, bo Zinka mnie wciąż częstowała. Potem całkiem zwariowałam. Śmiałam się, śpiewałam, wreszcie zaczęłam opowiadać głupstwa. Zina zaprowadziła mnie do sypialni i położyła do łóżka Zdawało mi się, że fruwam w powietrzu. Było strasznie gorąco. Później przyszedł jakiś chłopiec i szukał czegoś na stoliku. Wtedy całkiem zgłupiałam. Zawołałam go i kazałam, żeby mnie całował. Później w najnieodpowiedniejszej chwili ktoś otworzył drzwi. Popatrzył i prędko się wycofał. Gdy chłopiec mój poszedł, przybiegła Zinka i zaczęła mi wymyślać, mówiąc, że to wstyd i że ją kompromituję.
Och, co ja narobiłam! Po cóż ona mnie upiła. Potem zrobiło mi się lepiej i wyszłam na salę. Wszyscy chłopcy chcieli ze mną tańczyć, lecz Zinka powiedziała, że zaraz idziemy. Wtedy każdy chciał mnie odprowadzić, ale Zinka sama mnie odprowadziła.
Wielki wstyd. I nie dlatego, że się oddałam, sama nie wiem komu, tylko że wszyscy o tym wiedzą. Teraz będę bardzo ostrożna. Przysięgam, że jeśli w domu nikt się o tym nie dowie, to będzie to ostatnie moje głupstwo.
Przedwczoraj były moje urodziny. Jestem już duża panna, więc tatuś na moją cześć urządził wieczór. Zaproszono dużo znajomych. Był Ozimow, Pawłusza, dużo chłopców i koleżanek. Bawiliśmy się bardzo wesoło. Ja miałam nową, ładną, granatową sukienkę z kremowym kołnierzykiem i mankietami.
Wszystkie koleżanki mi zazdrościły. Jestem taka szczęśliwa. Był i Roman, ale ten nas wszystkich zdziwił. Dał mi w upominku najdroższe prezenty i nie mogę zrozumieć, jak na to się zdobył. Sońka zzieleniała ze złości i powiedziała, że Roman wcale nie jest technikiem, tylko pewnie fałszuje pieniądze. Tatuś ją zwymyślał za to. Tatuś i mamusia poprzednio źle się odzywali o Romanie, mówiąc, że to golec, ale teraz zamilkli. O prezentach Romana nikomu nie mówimy, nawet mężowi Sońki, bo to bardzo dziwne.
Gdyśmy grali w „spowiednika", Roman mnie pocałował. Ale musiałam go zachęcić. Teraz, gdybym miała wybierać, za kogo mam wyjść za mąż, czy za Romana, czy za Ozimowa, to wolałabym Romana. Chyba, że znalazłby się ktoś lepszy. Bo to nic ciekawego być żoną technika. Techników nie lubię strasznie. Zinka mi mówiła, że Szura Kustin, który był na wieczorynce u Leny, opowiada wszystkim, że się puszczam za butelkę wódki. Jaki podlec! Jeszcze w domu się dowiedzą. To on wszedł wtedy do pokoju. Przedtem bardzo mi się podobał, bo jest ładny, a teraz nienawidzę go.
Roman jakiś dziwny. Doprowadził do awantury z ciotką, która nawymyślała, nie wiadomo komu. Kobzow myślał, że jemu, i był ogromnie przerażony. A ja wszystko widziałam i tylko dusiłam się ze śmiechu. Później Roman zbeształ Ozimowa. Przyczepił się do niego, że się źle wyraża o Trockim i Leninie.
Ale wiem, że to nie o nich chodziło, ale o mnie. Zaczynam go lubić. Wydaje mi się naprawdę interesujący.
Marzec, 23 roku
Roman od dawna nie przychodzi. Nie rozumiem, dlaczego. W domu często go wspominają. Są oburzeni, że zrobił taką awanturę Ozimowowi. Szczególnie Sońka. Taka podła żmija! A kiedyś nim się zachwycała. Mamusia się gniewa, że obraził Ozimowa, i kazała mi go przeprosić. Powiedziałam: nigdy!
Z jakiej racji! Jeśli jest komunistą, to niech nie mówi głupstw. Niech się nie wyraża źle o Trockim, chociaż to Żyd. Mama krzyknęła: widzicie ją, nowo upieczona komunistka! Ale papa powiedział, że Romanowi można wybaczyć, bo był pijany i nie wie, co mówił.
Tak mi przykro, że nie mam pieniędzy na drobne wydatki. Kilka razy koleżanki zapraszały mnie na zabawę lub do kina, a ja się wymawiałam, bo nie mam nawet na bilet. O każdą drobnostkę trzeba żebrać u papy. A papie samemu tak trudno. Sońki bym za nic nie poprosiła.
Pewnego razu przypomniałam sobie tamtego „nepmana", z którym zapoznałam się w kinie. Postanowiłam pójść do niego.
Ma ładne mieszkanie i elegancką służącą. Zapytała mnie: do kogo? Powiedziałam, że do pana Komlowa. Poszła, a ja czekałam w przedpokoju. Potem wyszedł Komlow. Zobaczył mnie i wcale się nie zdziwił. Powiedział głośno: „Nareszcie Tatiana Michajłowna mnie odwiedziła". Jaki przebiegły!
Zaprosił mnie do pokoju i tak grzecznie traktował. Dał ciastek i jakiegoś dobrego wina. Powiedział mi, że jest „specem" - inżynierem. Że przyjechał z Ameryki i jest obywatelem amerykańskim, chociaż urodził się i uczył w Rosji.
Że teraz pracuje dla rządu sowieckiego i dużo zarabia, że ma żonę w Chicago. Wypytywał mnie o stosunki rodzinne. Powiedziałam trochę prawdy, a trochę skłamałam.
Chciałam bardzo, żeby wziął mnie na kolana i popieścił. Wtedy łatwiej mogłabym poprosić go o pieniądze. Lecz był taki opanowany, bardzo grzeczny i miły. Nie wypytywał ani o moje imię, ani o nazwisko. Nazywał mnie wciąż Tatiana Michajłowna. Później zapytał mnie, czy nie czas już do domu. Sam mnie odprowadził. Z dala od domu pożegnałam go. Pocałował mi obie dłonie, przez chwilę się wahał, a potem pocałował w usta. Poprosił, abym przyszła do niego w sobotę wieczorem i wsadził mi coś do kieszonki palta. W domu, w swoim pokoiku, wyjęłam zawinięty w papier od czekolady 10-dolarowy banknot. Gdzie ja to rozmienię?
W sobotę było mi bardzo trudno wyrwać się z domu. Mama nie pozwoliła mi włożyć nowej sukienki, pantofelków i palta. Musiałam iść w starych. Tylko cala się wymyłam, włożyłam czystą, najładniejszą bieliznę i naperfumowałam piersi i pachy. Jedwabne pończochy - prezent Romana - wzięłam do kieszeni. Musiałam je włożyć w ustępie.
Komlow na mnie czekał. Służącej nie było. W pokojach tak miło pachniało. Zapytał mnie, czy piłam kiedykolwiek szampana. Powiedziałam, że nie. Wstydziłam się, że mam starą sukienkę, ale on wcale nie zwracał na to uwagi. Wciąż całował mi ręce.
Szampan jest bardzo smaczny i potem było tak wesoło. Komlow posadził mnie na kolana i zapytał, czy jestem dziewicą. Wiedziałam, że go nie oszukam i powiedziałam, że nie. Mówiłam, że narzeczony mnie zgwałcił. Ale tylko jeden raz. On się śmiał. Pytał, czy się go nie boję. Odpowiedziałam, że jest bardzo miły i że wcale się go nie boję. Wtedy zdjął ze mnie sukienkę i zaniósł do sypialni. Był bardzo delikatny i ostrożny. Powiedział, że będziemy robić wszystko tak, abym nie zaszła w ciążę. Zachwycał się moim ciałem.
Mówił mi, że nie trzeba wcale się wstydzić, bo to wszystko jest naturalne. Tylko trzeba być dyskretną i ostrożną, aby nie narazić się na plotki, bo ludzie są bardzo źli.
Och, jak ja to dobrze wiem i bez niego. Szkoda, że jest taki stary. Postarałabym się, aby się rozwiódł z żoną i ożenił ze mną.
Kwiecień, 23 roku
Wszyscy mnie ubóstwiają. Zinka tak szalenie mnie pieści. Mówi, że jeśli będę oddawać się mężczyznom, to odgryzie mi nos. Powiedziała, że można doskonale bez nich się obejść. Ona od dawna nie śpi z mężem. Mówi mu, że ją szalenie boli przy stosunkach i musi wypocząć.
Pawłuszka zakochał się we mnie na zabój. Gdy z nim rozmawiam, całkiem głupieje. To mnie już nudzi. Zapytał znów, co ma zrobić, żeby udowodnić, iż mnie kocha? Powiedziałam, żeby się wykastrował. On tak się zasmucił. A potem zapytał: czy naprawdę tego chcę? Pomyślałam, że wariat może to zrobić i powiedziałam, że to żart.
Wszędzie mężczyźni tak mi się przypatrują. Rozumiem, o co im chodzi. Ale figę! Jednak to bardzo przyjemne. Później opowiadam o tym Zince, a ona się marszczy i tak badawczo mi się przygląda. Och, jaka głupia! Ona jest całkiem zboczona. Często się onanizuje. Ja też się onanizuję, ale bardzo rzadko. Powiedziała mi, że miała stosunki z psem, ale to wstrętne. Zaczynam nią się brzydzić. Po co mi mówiła o psie? Ja bym tego nigdy nie opowiedziała.
Zinka mówiła, że mężczyzna nie sprawia jej przyjemności, bo gdy jest trzeźwy, to wszystko u niego za prędko, a gdy pijany, to zamęcza. I w ogóle to źle uregulowane. Najlepiej samej albo z dziewczyną.
W każdą sobotę idę do Komlowa. On poprosił mnie, żebym siedziała przy stole nago. Chętnie to robię. Każdym razem daje mi 10 dolarów. Jestem teraz bogaczka: mam już 60 dolarów. Gdyby mieć takich siedmiu kochanków, to miałabym po 70 dolarów tygodniowo; miesięcznie przeszło 250; a rocznie 3000. Jak bym się ubierała! Kupiłabym sobie futro, samochód, pojechała za granicę. A może przyjęliby mnie do filmu? Gdybym była artystką, to na pewno zakochałby się we mnie jakiś piękny milioner albo angielski lord.
Ozimow znów do nas przychodzi. Mama jest bardzo zadowolona. Mówi mi, abym go nie lekceważyła, bo to najlepsza partia. Trochę go kokietuję, ale nie więcej niż wszystkich, bo wcale mi się nie podoba. Szalenie nudny i pospolity. Wciąż: a my! a komuna! a smyczka! a proletariat! A tak go obchodzi proletariat jak i Kobzowa. Roman miał rację, gdy powiedział mu o materialistach.
Maj, 23 roku
Szalenie lubię wiosnę. Mogę leciutko się ubierać, tak żeby przeświecały nogi; nosić bluzki bez rękawów i nie wkładać pończoch. Mam tak śliczne nogi, że przyjemnie je pokazywać.
Powiedziałam Komlowowi, że bardzo chcę być artystką filmową. Lecz on uznał, że się nie nadaję. Przede wszystkim dlatego, że jestem za tęga. A poza tym trzeba mieć fotogeniczną twarz. Zmartwiłam się bardzo. Spróbowałam się głodzić. Później rzuciłam to. Przecież ja i tak zawsze byłam głodna.
Jest mi lepiej od tego czasu, jak zeszłam się z Zinką, a potem z Komlowem. Wczoraj podszedł do mnie na skwerze Szura Kustin i zaczął się mizdrzyć.
Powiedziałam od razu, że jest świnia i drań! Odrzekł: „A ty kurwa!". Och, czemu ja nie mężczyzna! Jak bym go zbiła. Po prostu zabiłabym podleca. Jacy to dranie: jak jemu się oddasz, to ubóstwia i chodzi jak paw. A jak innemu, to kurwa! Nienawidzę takich smarkaczy i przepędzam ich, gdy się do mnie zalecają.
Teraz jest mi o wiele lepiej. Sońka z mężem wynieśli się z mieszkania. Powiedzieli, że im tu za ciasno, ale to przez skąpstwo. Nie chcą utrzymywać całej rodziny. Jakie to brzydkie! Przecież Kobzow tyle zarabia - właściwie kradnie. Kupuje dla swej Sońki różne rzeczy: biżuterię, antyki, sam zbiera złote monety, a pomów z nim: co za ideowiec. Ozimow, zdaje mi się, jest jeszcze gorszy, lecz przeczuwam, że wyjdę za niego za mąż. On może zrobić wielką karierę, bo ma stosunki w „Ciku". Przyjemnie być żoną dygnitarza: służbowy samochód, mieszkanie, no i ogólny szacunek.
Wczoraj wieczorem przyszedł Roman. Pisałam pamiętnik. Zapomniałam zamknąć drzwi, a on tak niespodzianie wszedł. Nie wiem, dlaczego się przestraszyłam. Roman wypytywał o Ozimowa. Powiedział, że przyjechał do Mińska na stałe. Nie wiem, dlaczego ucieszyłam się tym, bo przecież go nie kocham. Umówiliśmy się, że nie powiemy papie i mamie o tym spotkaniu. Obiecał przyjść w niedzielę. Trzeba go kokietować. Niech będzie w rezerwie. Zresztą trzeba mu się odwdzięczyć za tamte prezenty. Gdyby można było robić to, co się chce, a nie wciąż kłamać, to powiedziałabym szczerze: „Wiesz co, Romku, rozumiem, że bardzo mnie pragniesz. Więc chodźmy na łóżko, bo dla mnie to drobnostka. Tylko bądź dyskretny". Lecz trzeba wciąż kłamać i udawać.
Roman naprawdę mi imponuje. Myślałam, że będzie skrępowany, bo dostrzeże, że wszyscy na niego źle patrzą. A on tak wesoło i swobodnie ze wszystkimi się przywitał. Potem opowiadał wiele ciekawych i mądrych rzeczy. Ozimow był bardzo zły i wcale się do niego nie odzywał. Mamusia dostrzegła, że Roman ma jasne włosy. Wówczas i ja przypomniałam sobie, że przedtem miał ciemne. On powiedział, że pewna panna wyraziła życzenie, żeby miał jasne włosy, więc zrobił tak. To mi się podoba. Świadczy to o szacunku dla kobiety - nawet dla jej kaprysów. Mamusia poprosiła Romana, żeby nas odwiedzał. Bardzo się tym cieszę.
Czerwiec, 23 roku
Wymknęłam się na spacer z Romanem. Spotkaliśmy się w Gubernatorskim Ogrodzie, a potem poszliśmy do lasu. Było mi tak dobrze i wesoło. Spostrzegłam, że Roman bardzo się do mnie pali. Postanowiłam, że mu się oddam, lecz on zwlekał, chociaż było tak dużo sposobności. Dopiero w lesie mnie pocałował. A potem na brzegu jeziorka oddałam mu się. Mył mi stopy, całował kolana i może by nic nie było, gdybym sama go nie zachęciła.
Roman jest we mnie zakochany i chociaż z innymi mądry, ze mną całkiem głupi. W drodze powrotnej naubliżali nam sołdaty, którzy prowadzili do lasu we czterech jedną dziewkę.
Byłam u Komlowa. Zapytał mnie, czy pojechałabym z nim na Ukrainę. Powiedziałam, że to niemożliwe. Nie oddałam mu się, bo miałam period. Jednak dał mi 10 dolarów. Jest bardzo dobry i dyskretny i tak ciekawe rzeczy opowiada. Uczy, jak postępować z mężczyznami, jak przestrzegać higieny, jak zapobiec chorobom wenerycznym i ciąży. Doradza, co czytać.
Znów byłam z Romanem na spacerze. Gdyśmy wracali do domu, zapytał mnie, czy chcę być jego żoną. Zrobiłam głupstwo. Wielkie głupstwo! Powiedziałam, że tak. Nie wiem, jak mi się to wyrwało. Teraz żałuję tego bardzo. Mam mnóstwo kłopotów. Co sobotę idę do Komlowa. Od czasu do czasu spotykam się z Zinką. Potem Pawłusza. Wreszcie Roman. To mnie wcale nie męczy, ale trzeba pamiętać, jak z kim się zachowywać. Szczególnie trudno z Zinką. Ona wciąż jest o mnie zazdrosna i ją najtrudniej oszukiwać.
Lipiec, 23 roku
Przy końcu czerwca odbyły się moje zaręczyny z Romanem. Było bardzo wesoło. Roman przyprowadził swego przyjaciela, wybitnego komunistę, oficera Krasnej Armii. Bardzo miły i wesoły, chociaż brzydki. Gdyby wszyscy komuniści byli tacy jak on, to można by ich szanować. Nie ma w nim pychy, blagi, pozowania na nadczłowieka. Rozweselił nas wszystkich i wyraźnie kpił z Kobzowa. Teraz sądzę, że w ogóle wybitni komuniści są lepsi. I nie tak zadzierają nosa jak ci „średniacy".
Po zaręczynach ogarnął mnie smutek. Teraz wszystko przepadło. Wkrótce zostanę żoną technika. Nawet nie partyjnego. Zaczynam odczuwać urazę do Romana, no i do siebie też, że tak łatwo się zgodziłam na to głupstwo. Nie wiem, co Roman będzie miał ze swego wynalazku, ale dobrego stanowiska na pewno nie otrzyma. Może dadzą mu trochę pieniędzy. Jaka jestem głupia! Nie mogę sobie darować tej strasznej omyłki. Wolałabym teraz wyjść za mąż za Ozimowa, aniżeli za Romana. Przecież mogłabym mieć go jako kochanka.
A teraz wszystko przepadło!
Wczoraj Roman zaczął rozwijać plany o tym, jak wyjedzie ze mną do centralnej Rosji i znajdzie tam posadę. Jak będziemy żyć cicho, dobrze. Jak będziemy się kochać. A mnie serce bolało i w domu się popłakałam. Przeklinałam i tamto jezioro, i spacery, i siebie, i Romana. Nie ma żadnego już wyjścia!
Roman mieszka teraz u Żarskiej. Wpuszczam go do siebie nocami i śpimy razem. Lecz, gdy pomyślę, że zwiąże mi życie i że będę żoną jakiegoś technika, to się wściekam. Czuję, że zaczynam go nienawidzić. Wstrętne są dla mnie jego słowa i techniczny znaczek na czapce, w ogóle wszystko, co jest związane zjego osobą. Tak marzyłam, zawsze o dużym, pięknym mieszkaniu, o tym, żeby być żoną komisarza, a teraz wszystko runęło przez tego idiotę.
Ukradł moje szczęście, zniszczył całą przyszłość. Dlaczego nie wyszłam za mąż za Ozimowa?!
Wczoraj (w sobotę) poszłam do Komlowa. Gdy zobaczyłam na stole wino, kwiaty, piękne mieszkanko, to się rozpłakałam. Długo wypytywał mnie, o co chodzi, lecz nie powiedziałam mu nic. Potem coś mu skłamałam.
O, gdybym miała takiego męża! Cóż z tego, że stary? Gdybym była damą, to mogłabym urządzić sobie prywatne życie według swego gustu. Tym razem Komlow dał mi 20 dolarów. Pewnie myślał, że płakałam ze względu na jakieś kłopoty materialne.
Wciąż myślę: co robić? Szukam jakiegoś wyjścia. A może pojechać z Komlowem na Ukrainę? Dałby mi potem dużo pieniędzy i znalazłabym sobie męża z przyszłością.
Jaka ja głupia. To straszne! Okropne!... I tak muszę cierpieć za jedną chwilę nierozwagi. Dobrze by było, żeby Roman umarł, żeby się stało jakieś nieszczęście. Niedawno płakałam, gdy przyśniło mi się, że przyniesiono dla niego trumnę, a teraz płaczę, że żyje. Niechby umarł. Ale nie. Będzie żył. Ja nigdy nie miałam szczęścia! Zawsze tylko cierpiałam!...
Po co on zabrał moje szczęście, zatruł życie? Po co!... Jak z tego wyjść?...
Szumiał wentylator. Na dworze szurały po bruku ciężkie kroki krasnoarmiejca.
Roman opuścił na pierś pamiętnik Lizki i powtórzył ostatnie zdanie, które wyczytał w nim: „Po co on zabrał moje szczęście, zatruł życie? Po co!... Jak z tego wyjść?...".
Zamyślił się.
...No cóż, trudno... Różnie bywa w życiu... Jednak Charewski powiedział prawdę... I to straszne, że powiedział prawdę... Jak on to sformułował: „Życie jest absolutnie nic niewarte, bo się zaczyna i kończy". To straszne... Więc wszystko się zaczyna i kończy... I miłość... I idee... Wszystko. I świat, i światy. I wszystko, co robimy, też... I wreszcie nic z tego nie będzie... Na nic to wszystko się nie przyda. Jak to boli... Czym żyć... Chyba nienawiścią...
- O, Lizo, po cóżeś mi to dała? Dlaczego nie byłaś szczera? ...Co to tak szumi... Aha, wentylator...
Roman wyszedł z dyżurki do akumulatorni i przekręcił taster. Nagle ogarnęła go przeraźliwa cisza. A w niej, jak szyderstwa, rozlegały się miękkie cmokania akumulatorów. Czym prędzej włączył prąd i hałas znów wypełnił pustkę.
...Masz rację, Zygmuś, wszystko się kończy... Tylko to tak boli... A ciekawe: czy kokaina naprawdę jest tak cudowna? Szkoda, że nie mam... Może się upić... Nie, przecież jestem pijany. Zresztą to głupstwo... Straszne głupstwo.
.. I gdyby trzeba było, to mógłbym się śmiać... Czy to nie komiczne? Że ona kłamała, to nic. Ale gwiazdy też kłamały... I gwiazdy, i księżyc, i ta noc, i jej oczy... A mówią, że miłość to potęga... Więc jeśli nie mogłem jej zdobyć, to nie jest potęgą... A może jej nie kochałem? Nie, to niemożliwe. Bo cóż tedy jest miłością... Jak to strasznie męczy.
Rozległ się dzwonek telefonu. Roman nie od razu usłyszał. Za drugim razem zdjął słuchawkę. Rozległ się głos:
- Boda stoją!
Milczał.
- Hallol Akumulatornia! Prąd na bodach się skończył!
- Wszystko na świecie się kończy! - odparł Roman.
- Co za żarty? Kto to mówi?
- Zygmunt Charewski to mówi i ma rację.
- Coście, pijany?!
- Tak. I wy też pijani.
- Proszę bez żartów! Natychmiast dać prąd na boda, bo jutro melduję komisarzowi.
- Dobrze. Proszę zameldować, że wszystko na świecie się kończy.
Roman znalazł i naprawił uszkodzenie, potem zaczął chodzić wzdłuż sali akumulatorni.
...Ogród udręczeń... Cudownie to powiedziała. Nie dziwię się, że kłamała. Lecz dlaczego kłamały jej oczy... I kłamały pocałunki... Jednak to dziwne, że nie mogę jej nie kochać... przecież to obłęd....
- Po coś ty to pisała? Po co? Jaka ty głupia, biedna i nieszczęśliwa! ... Cóż, wszystko przepadło... Jak to śpiewał Kledziński... - Roman zaczął nucić:
Zacziem, zacziem liubit'1
Zacziem, zacziem stradat'?
Nie łuczszej wolnym byt'
I pieśni raspiewat'?
Zaczął gwizdać i długo chodził po akumulatorni. Nagle stanął. Znów zaśpiewał:
Zacziem, zacziem lubit'?
- Jaki ja mam głos? ... Cudzy!
Roześmiał się. Potem znów gwizdał tamtą melodię.
- Jak szumi w uszach... A żołnierze śpiewali tak:
Ach, gdybym miał ja góry złote
I rzeki winem płynące!
Wszystko bym oddał za twe pieszczoty,
Za oczy twe gorące!
- Wszystko bym oddał! Lecz nie chciała... Wszystkie te pieśni o miłości. Jakie to komiczne: pieśni o miłości, a miłości nie ma. W ogóle, to wszystko głupia heca.
Zaczął się śmiać. Nagle poczuł, że ma mokre oczy. Prędko wyszedł do dyżurki i zadzwonił. Zdjął słuchawkę. Posłyszał głos:
- Kto mówi?
- Dyżurny akumulatorni.
- O co chodzi?
- Proszę poprosić do telefonu mechanika.
Wkrótce rozległ się głos
- Tu mechanik Banielin! Co takiego?
- Melduję, że dałem prąd na boda. Grupy w porządku. Sprawdziłem wszystko.
- Bardzo pięknie. Myślałem, żeście pijani.
- Nie. Tylko miałem kłopot z grupami. Dlatego nie zrozumieliśmy się.
- W porządku.
Roman powiesił słuchawkę i znów zaczął chodzić. Za oknem się rozwidniało. Zaterkotał motor samochodu. Zaczynał się nowy dzień. W akumulatorni wciąż szumiał wentylator, w oknie dyżurki niepotrzebnie paliło się światło, a Roman wciąż chodził.
W tym czasie, gdy Roman czytał pamiętnik, Lizka, leżąc w łóżku, delektowała się jakimś romansem. Szczególnie podobały się jej oświadczyny miłosne bohatera romansu. Skończyła książkę i wróciła do owego dialogu:
„- Moje bóstwo jedyne! Mój skarbie największy! Za każdy twój uśmiech życie bym oddał! Jesteś moim słońcem, moją radością! Bez ciebie nie istnieje dla mnie życie! Czy wierzysz mi, moja najdroższa królowo?
- Wierzę ci, mój rycerzu, ale musisz mi swą miłość udowodnić.
- Rozkazuj, najdroższa, a wszystko dla ciebie uczynię! Miłość dla ciebie da mi moc dokonać nawet rzeczy niemożliwych dla śmiertelników!".
Lizka westchnęła. Zamknęła romans i włożyła pod poduszkę. Potem zgasiła lampę i długo marzyła. Wreszcie wyszeptała:
„Ach, dlaczego ludzie teraz nie umieją tak kochać?".
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Mińsk, 22 lipca 1923 r.
Cóż będę pisał, kiedy trudno nawet myśleć? Zdaje mi się, że jestem zupełnie samotny, że coś we mnie umarło, że między mną i ludźmi stanęła szklana ściana. Widzę ich, słyszę głosy, odróżniam znaczenie wyrazów, a nie rozumiem, po co to wszystko.
Więc o czymże pisać? Może o mej tęsknocie? Bo to nie rozpacz, lecz właśnie tęsknota za marzeniem, za złotym złudzeniem. Proszę - ma siwe, zamglone oczy i patrzy w przeszłość. Ma blade usta, a dotknięcie ich słodko mrozi i zatruwa mózg. Taka jest od wieków.
Tamto się stało dziewiętnastego, a dziś dwudziesty drugi. Lecz zdaje mi się, że wieki upłynęły. A czasem myślę: czy to było naprawdę? Lecz można wszystkich oszukać, ale siebie nie oszukasz. Przez trzy dni nie byłem w domu. Po dyżurze nie wiedziałem, dokąd pójść. Udałem się do lasu. Leżałem tam do zmierzchu. Szumiały mi sosny, w żyłach szumiała krew, a w mózgu myśli. A wieczorem gdzieś poszedłem... bez celu, bez myśli. Nagle znalazłem się na skraju lasu i z dala błysnęło tamto jeziorko. Ogarnął mnie strach. Pamiętam, że obawiałem się zobaczyć w wodzie gwiazdy. Dość kłamstw: gwiazdy w wodzie i błyski w oczach dziewcząt zawsze kłamią. Wszystko kłamie, co można wziąć w ręce, czego można dotknąć nogami - jak Lizka z gwiazd w wodzie jeziora. Gwiazdy muszą być na niebie - wtedy są dumne i czyste...
Wycofałem się stamtąd i długo błądziłem po lesie. Dręczyła mnie wciąż myśl, że mam przy sobie jej pamiętnik. Jednak to okropne, że tak wiele mogą wyrazić, tak bardzo boleć ułożone w pewne grupy wyrazy. Miałem to przy sobie jak czyjąś chorą duszę i swoje cierpienia. Ta mała książeczka zniszczyła wszystkie me marzenia. Zniszczyła wtedy, gdy wszystko było tak dobrze. Nocą zbliżyłem się do miasta. Ogarnął mnie strach. Bałem się wejść do Mińska. Zdawało mi się, że emanacja pragnień Lizki wypełniła całe miasto. Nawet mej śmierci pragnęła. Może dlatego podświadomie zabrnąłem na cmentarz wojskowy. Długo tam siedziałem w ciemności. Przypomniałem sobie, że mam schowany w grobowcu spirytus. Poszedłem tam. Otworzyłem drzwi i zszedłem w dół. Ogarnęła mnie cudowna cisza. Tak będzie po śmierci. Cisza i więcej nic. Po prostu utoniemy w ciszy. Pamiętnik położyłem na trumnie. Nieboszczyk nie wyobraża sobie, co na nim leży. Potem piłem spirytus; popaliłem sobie gardło. Nie było mi weselej ani lżej, jedynie ta ulga, że nad ranem usnąłem. Obudziłem się w południe. Wyszedłem z grobowca i znów udałem się do lasu.
Do domu wróciłem wieczorem, w niedzielę. W oknach domu Braminów paliło się światło. Szybko je minąłem i wszedłem do mieszkania Żarskiej. Tam było ciemno. Posłyszałem głos Julki:
- To pan?
- Ja.
- Niepokoiłam się o pana. Pan nic nie powiedział.
- Jeździłem do Bobrujska.
Zaprowadziłem Julkę do swego pokoju, posadziłem na łóżku i rozmawiałem z nią. Pierwsza istota, z którą mówiłem od trzech dni. Była zdumiona moim zachowaniem się.
- Powiedz, Julka, czy ty piszesz pamiętnik?
Nie zrozumiała mnie. Objaśniłem jej to.
- Nie, nie piszę... Bo po co?
- Właśnie. Nie trzeba... A czy ty kłamiesz?
- Trochę kłamię.
- A mnie kłamałaś?
- Też trochę kłamałam, ale całkiem mało.
- A czy mnie kochałaś?
- Nie.
- Więc dlaczego przychodziłaś do mnie spać?
- Bo tak wszyscy robią, a ja chciałam, żeby pan nie zadawał się z Lizką.
- Czy wiesz o tym, że Lizka jest moją narzeczoną?
- Wiem.
- I że wkrótce weźmiemy ślub?
- Wiem.
- A czy wiesz, że jej nie kocham?
- To nieprawda.
- Jednak jesteś mądra. Powiedz, Julka, czego ci potrzeba, abyś była szczęśliwa?
- Nie wiem... Nic...
- Jak to?... Może chcesz, żeby ktoś umarł?
- Po co mi to?
- Więc niczego nie chcesz?
- Chcę. Dużo rzeczy chcę...
- Więc powiedz.
- Muszę się namyśleć.
- No, to myśl.
Po chwili Julka mówiła:
- Chcę pojechać na Kaukaz.
- Po co na Kaukaz?
- Nie wiem.
- Byłaś tam?
- Nie.
- I cóż dalej?
- No, na Kaukaz i żyć w dużym, jasnym pokoju. Chodzić po górach. Mieć kilka ładnych sukienek i żeby koniecznie było dużo winogron.
- Dobrze. A czy ty oddawałaś się mężczyznom za pieniądze?
- Co też pan mówi?l
- Powiedz prawdę. Będę cię szanował za to.
- Może jeden raz.
- Tylko raz?
- Trochę więcej, ale nie pamiętam dobrze. I po co panu to wiedzieć?
- Bo mi bardzo smutno.
- Dlaczego?
- Umarła mi kochanka, którą bardzo lubiłem.
- A Lizka?
- Lizka to narzeczona. Narzeczonej się nie kocha. Po co? Narzeczonego też się nie kocha. Kocha się tylko przyjaciółki i przyjaciół. Wiesz co, Julka, dam ci pieniędzy na sukienki i winogrona, a ty przyjdź do mnie spać w następną niedzielę na całą noc.
- Ja i tak przyjdę,
- Dobrze.
- A ile ci dać za to?
- Nie wiem.
- A jak uważasz: ile to warte?
Nagle Julka zaczęła się śmiać. Potem powiedziała:
- Gdybym nie znała pana, pomyślałabym: wariat. A może pan pijany.
- Trochę pijany, trochę wariat. Ale powiedz: ile to warte?
- Och, ile to warte? To nic niewarte. Zresztą, czy ja wiem.
- Zaczekaj, Julka, ja ci to wytłumaczę. W życiu jest tak, że zawsze ktoś musi płacić. I jest tak, że płaci albo ten, kto kocha, albo ten, kto kupuje miłość. Czasem płaci mężczyzna, czasem kobieta. I nie tylko pieniędzmi się płaci. Płaci się zdrowiem, honorem, cierpieniem. Rozmaicie. Jedni mają do sprzedania ciało, drudzy rozum, inni spryt.
- A pan, co ma do sprzedania?
- Ja? Życie.
- Pan naprawdę pijany.
- Słusznie. Całe życie jestem pijany. A teraz to upiłem się zupełnie. Może i ty się chcesz upić?
- Głowa mnie potem boli.
- Dlaczegoś ty taka chuda i mała?
- Taka już jestem.
- Powinnaś lepiej jeść. Lepiej i więcej.
- A co będę jadła?
- Słusznie. Głupia rada. Więc dam ci pieniądze za przyszłą noc. Dobrze? Bo już dawnośmy nie spali razem. Kupisz sobie sukienkę i winogrona.
Kazałem Julce zapalić lampę. Dałem jej pieniędzy i poprosiłem, aby wyszła z pokoju. Potem długo leżałem na łóżku i paliłem papierosa. Po pewnym czasie Julka zapukała do drzwi. Zapytałem, czego chce.
- Była kilka razy Lizka. Pytała o pana.
- Coś jej powiedziała?
- Że nie ma w domu.
- Dobrze. Dobranoc.
Wiedziałem, że to będzie moja ostatnia noc pod jednym dachem z Lizką. Wróciłem tu jedynie po to, aby napisać do niej list i oddać pamiętnik. Zamierzałem przesłać go pocztą, lecz po namyśle zrezygnowałem z tego.
Przecież to część jej duszy. Nie można oddawać tego w obce ręce. Późno w nocy zacząłem pisać do niej list. Po napisaniu przeczytałem go. Nie wyrażał i setnej części tego, co chciałem powiedzieć, lecz nie mogłem się zdobyć na napisanie innego listu.
23 lipca 1923 roku
Kochana Lizo!
Mimo wszystko tak zaczynam ten list. Nie chcę Ci kłamać. Więc kochana Lizo, nie mogę znieść, abyś z mej przyczyny płakała i rozpaczała. Spełniam Twe najgorętsze pragnienie i umieram. W ten sposób ziści się Twój sen i skończą się cierpienia. Drogę do szczęścia masz wolną. Tylko się staraj nie zabłądzić w tym „ogrodzie udręczeń", którym jest życie. Trzeba pamiętać, że do szczęścia niekoniecznie się idzie utartą drogą.
Pamiętnik Twój przeczytałem. Nic mnie nie zraziło do Ciebie. Absolutnie nic. Umiem z wyrozumieniem odnieść się do każdego człowieka, jeśli tylko czyny jego nie wynikają z wyrachowanej podłości. Więc Ciebie rozumiem, a nawet nadal kocham. Dlatego właśnie zwalniam Cię od danego mi słowa.
Mógłbym łatwo przelicytować Cię. Zapłacić Ci więcej niż Koblow i Ozimow, lecz nie zrobię tego, bo Cię naprawdę kocham. Łatwo mi przychodzi kupować kobiety i samemu się sprzedawać, lecz nie mogę stanąć w kolejce do tego, co kocham najwięcej. Dałem Ci najwyższą cenę ze wszystkich - własne serce. Odrzuciłaś to.
Teraz przyznam Ci się do pewnej rzeczy. Nie jestem wcale technikiem telegrafu i nie byłem nim. Urządziłem się tak, aby Ciebie zdobyć. Mogłem Ci dać wszystko, czego byś chciała. A sam chciałem na razie tylko widzieć Cię szczęśliwą. Dopiero później zamierzałem stwarzać warunki do zupełnego szczęścia. Zależało to jedynie od Twych życzeń. Kto jestem, nie dowiesz się i radzę nie dowiadywać się, bo możesz narazić siebie i rodzinę na wielkie przykrości. Możesz myśleć, na przykład, że jestem członkiem jakiejś organizacji kontrrewolucyjnej, który się znajdzie wkrótce na wysokim stanowisku.
To Ci imponuje. Zresztą myśl, co chcesz.
Dziękuję Ci bardzo za krótkie chwile szczęścia, które mi dałaś. I za ból też. Dziękuję za wszystko. Pamiętnik i mój list radzę Ci koniecznie zniszczyć.
Roman
P. S. Dam Ci jeszcze jedną radę, chociaż wiem, że jej nie usłuchasz: wyjdź za mąż za Pawłuszę. A ja będę się pocieszał dwiema rzeczami: grą i pewną bardzo ciekawą formułą, w której nie umiem znaleźć błędu.
Taki list napisałem do Lizki. Postaram się jak najprędzej oddać go jej wraz z pamiętnikiem. A teraz muszę usnąć, bo jutro mam dyżur.
VII.
OSTATNI DYŻUR
Zycie jednostki w ogóle wzięte ma
w sobie charakter tragedii, w szczegółach
swoich jest to komedia.
Artur Schopenhauer
1.
- Co pan taki wesoły? - spytała Romana Korniewska.
- Przeczytałem niedawno pewną książkę i wciąż mi się przypomina.
- Taka wesoła?
- Ogromnie wesoła!
- Niech mi pan da przeczytać.
- Obawiam się, że pani się zaśmieje na śmierć. Zresztą jest cudza. Muszę dziś ją zwrócić.
- A jak się nazywa?
- Ogród udręczeń.
- Postaram się koniecznie ją przeczytać.
Korniewska czyściła akumulatory
- Rzuć pani to. Już dwunasta.
- Muszę skończyć.
- Nie warto było rozpoczynać.
- Dlaczego? Przecież ktoś musi to zrobić.
- Po co? Niech pracują sami, dranie, dopóki się nie wyniszczą. Teraz wiek elektryczności, traktorów, motorów. Człowiek nawet mrugać nie powinien! A taka śliczna panna tymi cudnymi rączkami paprze się we wstrętnych kwasach. Bolszewicy powinni wydać taki dekret: „Kobiety to ozdoba życia! Powinny jedynie bawić się i błyszczeć". Dla pracy wystarczą mężczyźni. Tylko trzeba porządnie pracować. Nie długo, ale sumiennie i inteligentnie. Tak trzeba zrobić. A u nas komisarze dali kobiecie równe prawa z mężczyzną, lecz jedynie w pracy. Zagnali do fabryk, do kopalń, do ciężkich robót. Niech pani to rzuci do diabła, bo naprawdę mi przykro!
- Dziwny pan dzisiaj - rzekła Korniewska.
Jednak porzuciła robotę i poszła myć ręce. Gdy Korniewska zabierała się do odejścia, Roman zwrócił się do niej:
- Panno Zino, musimy się pożegnać po przyjacielsku.
- Co pan mówi?!
- Mam wrażenie, że się nie zobaczymy więcej.
- A co się stanie?
- Nie wiem. Ale tak mi się zdaje.
Korniewska, zdumiona, patrzyła mu w twarz. A Roman uścisnął jej dłoń, a potem pocałował w usta. Dziewczyna zmieszana wyszła z dyżurki, lecz po chwili wróciła.
- A może pan chory? Może podyżurować za pana?
- Nie, nie. Jestem zdrów jak nigdy. Ja, mówiąc szczerze, jestem taki zbzikowany technik. Wszystko mi się chce robić na odwrót. I dlatego życie mi się tak fąjta. Gdy byłem chłopcem, uczono mnie grać na skrzypcach. Ojciec uroił sobie, że ze mnie powinien być wielki muzyk. Więc zmuszano mnie do gry. Wówczas znienawidziłem skrzypce. Ojciec zamykał mnie w pokoju i kazał ćwiczyć. A ja na przekór mu postanowiłem, że się nie wyuczę za nic. Wie pani, co robiłem? Brałem skrzypce w prawą rękę, a smyczek w lewą i tak rzępoliłem. Mało tego. Kładłem się na podłogę, nogi pakowałem na ścianę i w tej pozycji grałem. Właściwie to nie ma nic do rzeczy i nie wiem, po co to pani opowiadam. Ale mniejsza o to.
Gdy Korniewska wyszła, Roman położył się na kanapie i zaczął gwizdać Międzynarodówkę. Zapomniał o wszystkim. Wpadł w jakieś odrętwienie.
Wieczorem rozległ się dzwonek telefonu. Zdjął słuchawkę. Posłyszał głos mechanika Banielina.
- Akumulatornia? Morsy stoją!
- Dobrze - odrzekł Roman i położył się znów na kanapie.
Za kilka minut telefon zadzwonił ponownie.
- Co takiego? - spytał Roman.
- Morsy stoją! - krzyknął Banielin.
- Dobrze - odrzekł Roman i znów się położył.
Trzeci raz dzwonek:
- Mówiłem dwa razy, że Morsy stoją! - wrzeszczał - Słyszę trzeci raz, że stoją! - odparł Roman.
Za pięć minut do dyżurki wbiegł Banielin i zobaczył leżącego na kanapie Romana.
- Dlaczego nie dajecie prądu na Morsy?
- A dlaczego nie mówicie, że prądu nie ma?
- Mówiłem trzy razy!
- Mówiliście, że Morsy stoją. Ja sam wiem, że stoją, a nie wiszą i nie tańczą. Trzeba mówić po rusku, a nie po chińsku.
- Jak wy się do mnie zwracacie! Wiecie, kim jestem?
- Owszem. Zwykły idiota!
- Jak? Co? Ja was nauczę! Ja z tym do komisarza! Jutro! Zaraz! Natychmiast!
- Dobrze, dobrze. Jutro pójdziesz do komisarza, a teraz fruwaj stąd! Ja odpowiadam za akumulatornię i nie pozwalam tu wchodzić. Jazda stąd!
Banielin wyskoczył z akumulatorni i zatrzasnął drzwi. Z przedpokoju jeszcze krzyczał:
- Ja cię wyuczę! Ja ci, smyku, pokażę! Ostatni twój dyżur.
Roman dał prąd na Morsy i usiadł przy stoliku. Spojrzał na zegarek. Była godzina 9.00. Zapalił wszystkie lampy, zamknął drzwi i poszedł na górę. Na schodach wyminął Kustina. Nagle stanął.
- Zaczekaj, Szura.
Kustin stanął. Niechętnie spojrzał na Romana.
- Chciałem cię przeprosić naprawdę - rzekł Roman. - Bo widzisz, z Lizką to ty miałeś rację. Rozumiesz? A ja tak podle z tobą postąpiłem.
Kustin z początku patrzył na niego zdumionymi oczami, a potem się uśmiechnął.
- No cóż, ja już się nie gniewam.
- Bardzo dobrze - rzekł Roman. - Jutro powiem to samo komisarzowi. A teraz chodź do mnie i zapijemy naszą zgodę. Wstyd mi, że my, koledzy, tak pobiliśmy się przez babę.
- Słusznie. To śmierdzące ścierwo.
- Właśnie. To ty bardzo mądrze powiedziałeś. Chodźmy, wypijemy.
W akumulatorni Roman wyjął z szafki butelkę wódki i nalał sobie pół szklanki. Zwrócił się do Kustina:
- Twoje zdrowie. Szura!
Gdy kończyli wódkę, Roman podszedł do drzwi i zamknął je na klucz, mówiąc:
- Żeby nam nie przeszkadzano.
Kustin błogo się uśmiechał. Roman wziął kartkę papieru, położył na stole i dał koledze pióro.
- A teraz, Szura, pisz pod dyktando...
- Co pisać? - rzekł zdumiony Kustin.
- Pisz tak: Niniejszem oświadczam, że....
- ...oświadczam, że.... - pisał i powtarzał Kustin.
- ...że wszystko, co opowiadałem o Lizie Braginównie...
- ...Lizie Braginównie...
- ...jest kłamstwem.
Kustin porwał się z miejsca.
- Co-o?! Ja tego nie napiszę!
- Mój drogi Szura, napiszesz. Na pewno napiszesz.
- Jak to?... Ja nie mogę!
- Możesz, możesz, mój kochany! Ty wszystko potrafisz! Ty nie wiesz sam, jaki jesteś zdolny! No spróbuj. - Kustin cisnął obsadkę na stół.
- Nie napiszę!
- Więc, drogi Szura, przekonam cię, że napiszesz. - Roman wyjął rewolwer i powiedział cicho, powoli: - Bierz pióro i pisz. Prędzej, bo wiesz, co w tej lufie siedzi: twoja śmierć.
Kustin drżącą ręką chwycił obsadkę i rzekł płaczliwie:
- Cóż to jest?... Prosi na wódkę... A teraz?...
- A teraz pisz: jest kłamstwem... Tak. Tylko pisz wyraźnie, bo ci poprawię. Dalej: Zrobiłem to dlatego... Tak, tylko równo... że odrzuciła moje zaloty... Teraz podpis... Tak. Cudownie! A mówiłeś, że nie potrafisz. Z ciebie, mój drogi, chłopak zdolny. Teraz połóż się na kanapie.
- Po co?
- Odpoczniesz. Uspokoisz się. No i pogadamy trochę po przyjacielsku. A ja tymczasem się namyślę, zastrzelić cię, czy nie. Rozumiesz, mój drogi, strasznie cuchniesz, lecz gdy cię zastrzelę, to też pachnąć nie będziesz. Więc trzeba się zastanowić.
Na czole Kustina ukazały się krople potu. Cały dygotał. Spokój i grzeczność Romana jeszcze bardziej go przerażały.
- Wiesz, po co to zrobiłem, Szura? Abyś więcej nie obmawiał Lizki. Przecież to biedna dziewczyna. Prawda?
- Prawda.
- No widzisz. Więc po co ci to? A teraz, drogi kolego, przywiążę cię do kanapy. Nie chcę cię zabijać. Może jeszcze się poprawisz.
Roman przywiązał telefonicznym kablem ręce i nogi Kustina do nóżek kanapy. Potem skrępował cały tułów tak, aby leżąc nie mógł się ruszać. Wreszcie umocował nóżki kanapy do podstawy dynamomaszyny. Potem przyniósł bańkę farby i powiedział:
- Pamiętasz, Szura, jak przewróciliśmy farbę na górze i upaprałem sobie ręce? Więc teraz ciebie trochę upaprzę. Nigdy nie widziałem murzyna. Chcę zobaczyć, jak to wygląda.
Wysmarował obficie farbą twarz Kustina.
- Doprawdy pysznie wyglądasz! Szkoda, że nie urodziłeś się w Afryce... Czy wiesz, Szura, co się ze mną niedawno stało?
- Nie - wykrztusił Kustin.
- Zwariowałem. Rozumiesz? Więc ze mną już klapa. Wszystkie meble mi się w głowie pomieszały! I właśnie dlatego nie mogę się zorientować: zastrzelić cię czy nie?
Kustin zaczął mówić błagalnie:
- Przecież zrobiłem wszystko, co chciałeś. Obiecałeś, że nie zastrzelisz... I nie mam żadnej pretensji...
- No, dobrze - rzekł Roman - daruję ci życie, ale daj mi słowo, że nie będziesz więcej nikomu szkodził.
- Przysięgam ci.
- No, dobrze, wierzę ci. A wiesz, dlaczego ci wierzę? Dlatego, że jak słowa nie dotrzymasz, to cię zastrzelę. Rozumiesz: jestem wariat. A każdy wariat, gdy koniecznie czegoś zechce, to albo zdechnie, albo postawi na swoim. I wiesz, nie opłaca ci się to. Niedawno rozmawiałem z komisarzem Starkowem. On się śmiał z ciebie: „Wiesz - mówi - Smolin, ten głupi Kustin nagadał mi na Korniewską, że sabotuje pracę. A dlaczego to zrobił? Bo go odpaliła. Trzeba będzie go zlikwidować!". Rozumiesz to?... Ja teraz wyjeżdżam do Honolulu. Ale wkrótce przyjadę i jeszcze pogadamy. Dowiem się, czy dotrzymałeś słowa. A czy ty rozumiesz, dlaczego poiłem cię dziś wódką? Bo miałeś rację z tą Lizką. A wiesz, dlaczego cię na Murzyna przerobiłem? Właśnie dlatego, że miałeś rację, a podlecy nigdy nie powinni mieć racji.
Następnie Roman, maczając palec w farbie, zaczął pisać po ścianach dyżurki dużymi literami:
PRECZ Z KOMUNISTAMI!
NIECH ŻYJE PIĄTA MIĘDZYNARODÓWKA!
ZIEMIA DLA NIEBOSZCZYKÓW!
PRACA DLA ROBOTNIKÓW!
ZYSK DLA KOMISARZY!
Następnie napisał na kartce papieru:
Drodzy towarzysze, technicy, jestem Kustin, konfident i prowokator GPU. Proszęmnie się mnie wystrzegać!
Przypiął tę kartkę do ubrania Kustina i starannie zakneblował mu usta.
Potem puścił w ruch wentylator. Zamknął wszystkie okna. Wreszcie zwrócił się do Kustina:
- Do widzenia, drogi Szura. Radzę ci się poprawić. Pracować i już. Więcej nic. Starkow niezadowolony, że go oszukujesz. Koledzy również, bo jesteś podlec. Ja też, bo czasem masz rację. A po co ci to wszystko?
Wyszedł z dyżurki. Zamknął drzwi kluczem i skierował się do bramy. Wartujący przed wyjściem na ulicę krasnoarmiejec otworzył mu furtkę. Roman dał mu papierosa i poszedł prędko do śródmieścia.
2.
Było po jedenastej, gdy Roman wszedł na podwórze mieszkania Braginów. Panowała cisza. Księżyc był w pierwszej kwadrze, lecz świecił wspaniale. Roman wspiął się na palcach i po cichu zapukał w okno do pokoju Lizy. Po chwili dziewczyna otworzyła okno i zapytała szeptem:
- To ty, Romek?
- Ja. Proszę na chwilę wyjść.
- Boję się obudzić naszych.
- To wyleź przez okno.
- Jestem nie ubrana.
- Włóż cokolwiek.
- Zaraz.
Wkrótce Lizka powoli zsunęła się z parapetu i zeskoczyła na ziemię. Była bosa. Włożyła na koszulę palto. Odeszli w głąb podwórka i stanęli w cieniu szopy.
- Co się stało, Romku? Gdzie byłeś tak długo?
- Wyjechałem na trzy dni. Zwracam ci Ogród udręczeń. Bardzo dziękuję. Rzecz ogromnie ciekawa.
- Tylko dlatego mnie wywołałeś? Ty jesteś jakiś dziwny. A może przyjdziesz do mnie?
- Nie... Chcę cię, Lizko, pożegnać.
- Jak to pożegnać?!
- Bo wyjeżdżam.
- Dokąd wyjeżdżasz? Po co?
- Jeszcze nie wiem.
- Nic nie rozumiem.
- Dowiesz się z listu. Jest w książce.
- Co z tobą, Romanie? Tyś jakiś inny niż zawsze.
- Wszystko dobrze. Bardzo dobrze. Po prostu wspaniale!
- Ale ja nic nie rozumiem.
- I ja nic nie rozumiem.
- Więc po cóż mnie żegnasz? Kiedy wrócisz?
- Nigdy nie wrócę. Więc do widzenia, Lizo, bo nie mam czasu. Spieszę się na dworzec.
- Ale dokąd ty jedziesz?
- Właśnie, że nie wiem.
- Nie, Romku, tyś albo pijany, albo zwariowałeś!
- Masz rację. Upiłem się i zwariowałem. Ale ty się postaraj zawsze być trzeźwą i normalną. Do widzenia.
- Roman!
- Co?
- A jak będzie z nami?
- Tak, jak chciałaś.
- Jak chciałam?!
- Dobrze wiesz, Lizo. Do widzenia. Zresztą przeczytasz. Tam jest mój list do ciebie i kartka od Kustina. Przyda ci się to.
Szybko poszedł ku furtce.
- Romoczka! Czyż tak się żegnają nażeczeni? Roman, wydumacz mi to. Roman!
Obejrzał się. Stanął. Chciał coś powiedzieć, lecz tylko fiknął jej ręką i wybiegł z podwórka na ulicę. Długo chodził bez celu po mieście. W pewnym zaułku, w pobliżu Niżniego Rynku zbliżył się do niego jakiś obdartus i rzekł tajemniczym, chrapliwym szeptem:
- Może wódeczki? A?... Są i dziewczynki. Pierś - o! - pokazał pół metra przed sobą. - Pójdziemy? Co?
Roman patrzył mu wciąż w twarz i nie mógł zrozumieć, czego ten człowiek od niego chce. Nagle zrobił ruch, jakby chcąc chwycić go za gardło. Obdartus cofnął się i zaczął uciekać. Z głębi zaułka zadudniły tylko jego kroki. Roman znów poszedł ulicami. Wstąpił do Gubernatorskiego Ogrodu. Znalazł się w alei, w której się spotkał kiedyś z Lizką. Usiadł na owej ławeczce i długo siedział nieruchomo. Potem palił papierosa za papierosem. W pewnej chwili w mózgu zjawiła mu się myśl: „Cóż ja robię? Przecież dzisiaj poniedziałek. Przyjdzie Tońka. Może już czeka?".
Spojrzał na zegarek. Było kilka minut po pierwszej. Pospiesznie poszedł w kierunku wojskowego cmentarza. W pewnej alei dostrzegł idącego naprzeciw niego Kralewicza. Przywitali się.
- Dawno przyszedłeś?
- Przed 12.00.
- Nie mogłem przyjść wcześniej. Miałem kilka pilnych spraw.
Antoni zaczął opowiadać Romanowi nowiny. Ten nieuważnie słuchał, potem przerwał mu i rzekł:
- Daj spokój z tym. Czy ty znasz tę formułę: „Życie jest absolutnie nic niewarte, bo się zaczyna i kończy"?
- Wiem to i bez formuły.
- Więc i moja robota skończona.
- Nie rozumiem cię.
- Bardzo proste. Puszczam wszystko tu do luftu i dziś idziemy do Polski. Będę pracował jak dawniej.
- I ja z tobą?
- I ty.
Antoni mocno uścisnął dłoń Romanowi:
- Nareszcie! Dawno już tak trzeba było.
* * *
Lizka wróciła do swego pokoju, zapaliła lampę, odwinęła książeczkę z papieru i zobaczyła, że to jej pamiętnik. Książka wypadła jej z rąk.
...Co ja zrobiłam! - wyszeptała dziewczyna.
Pochyliła się. Znalazła list Romana i zaczęła pośpiesznie go czytać. Przeczytała i opuściła ręce. Nagle chwyciła pamiętnik i zaczęła go drzeć. Robiła to gorączkowo, pospiesznie, jakby chcąc czemuś zapobiec. Potem wtuliła głowę w poduszkę i zaczęła łkać.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Brześć nad Bugiem, 3 sierpnia 1923 r.
Nie. Jednak nie skłamałem Lizce. Czuję, że naprawdę umarłem. Ze zginęło we mnie coś najdroższego, co stanowiło o wartości mego życia. Pozostała pustka i niechęć do wszystkiego. Wyczuwam w tym jakąś wielką niesprawiedliwość. Nie mogę się pogodzić z tym, że kilka głupich zdań z „Pamiętnika" zniszczyło to wszystko. A najgorsza jest świadomość, że mógłbym naprawdę być szczęśliwy i dać jej szczęście takie, jakiego nikt jej nie da. I rośnie, rośnie żal do siebie, do niej i do życia, że jest takie bezsensowne.
Teraz szalenie dużo piję. Ale to nie daje spokoju. Świadomości, że tamto się skończyło na zawsze, że powrotu nie ma, niczym nie można zabić. Jest jak tępy, chroniczny ból. Przygasa. Czasem się zapomina. Lecz stale istnieje i wciąż wraca. Więc piję, piję: zatruwam się alkoholem i tęsknotą za utraconą na zawsze dziewczyną.
Tońka wyczuł mój stan, chociaż nie rozumie dobrze jego przyczyn. Robi, co tylko może, aby mi ulżyć. Błaznuje jak nigdy. Wynajduje różne zajęcia. Zapoznaje mnie z rozmaitymi ludźmi. Ale to wszystko nie może mnie wyrwać z tej próżni, w którą zapadam coraz głębiej. Jedno tylko mnie pokrzepia, że spełniłem wszystkie jej życzenia. Nawet to ostatnie, które tak strasznie mnie boli.
Ostatni raz widziałem Lizkę w poniedziałek 23 lipca. Ostatni raz! Jakie to straszne! Przecież to koniec wszystkiego! I już nigdy jej nie zobaczę, nie posłyszę jej głosu, nie spojrzę jej w oczy.
Nie mogę więcej pisać.
Brześć nad Bugiem, 5 sierpnia 1923 r.
Wczoraj wieczorem przyszedł do mnie Tońka. Miał taką uroczystą minę.
Podszedł do mnie i podał mi rękę:
- Winszuję ci, Romku, i życzę, aby nadal było wszystko jak najlepiej.
- Nie rozumiem.
- Przecież rozpoczynasz drugi rok pracy wywiadowczej. Mówiłeś mi, że przekroczyłeś pierwszy raz granicę 5 sierpnia 22 roku.
- Słusznie. Dziękuję bardzo. Zupełnie mi to wyszło z głowy.
Tońka dał mi upominek. Był to śliczny, nowiutki pistolet parabellum. Kolega wie, czym mi sprawić przyjemność. Trudno mi uwierzyć sobie, że dopiero od roku pracuję w wywiadzie. Tyle było zajść, tyle widziałem tragedii, tak wiele przeżyłem przygód. Po prostu nie mieści mi się w głowie, że to wszystko mogło się zdarzyć w ciągu jednego roku. Ilu kolegów już zginęło! Ile razy byłem o włos od śmierci! A jednak i nadal pracuję. Tylko psychikę mam trochę inną, bo to nie mija bez śladu.
I posiadam dużą rutynę. To, co niegdyś robiłem instynktownie, teraz robię swobodnie, świadomie, bez żadnego wysiłku.
Dawniej miałem zdrowsze nerwy, lecz teraz umiem lepiej trzymać je w garści. Dawniej każde przejście granicy dawało mi wiele emocji. Teraz idę na zimno, nie oczekuję żadnej niespodzianki, bo zawsze wiem, co mnie czeka. I wiem, jak postąpię w każdym wypadku. Na co mogę się narazić? Na kule odpowiem kulami. Ranią mnie, to jeśli nie potrafię się wycofać lub dalej walczyć - dobiję się. Żywego nie wezmą mnie na pewno. A gdyby i to się stało, też mam wyjście - samobójstwo. Znam kilka sposobów, jak skończyć z życiem, nie mając absolutnie żadnej broni ani trucizny. Więc jestem panem siebie. Tym więcej teraz, gdy już nic nie wiąże mnie z życiem. A zginę, to zastąpią mnie inni. Pójdą po moich ścieżkach i będę pracować dalej. Jedna tylko rzecz została mi z tamtych czasów - żądza coraz trudniejszej gry. A gra się staje coraz łatwiejsza, tańsza. Jednak pragnienie to żyje we mnie i każe wciąż się spodziewać czegoś ciekawego, nowego, czego nie znałem dotychczas. W ciągu tego roku silnie rozwinąłem w sobie zmysł obserwacyjny i pamięć. Gdy jestem na robocie, nic nie uchodzi mej uwagi. Sytuacje chwytam i oceniam jednym spojrzeniem, a instynkt podpowiada mi zawsze, jak postąpić.
I potrafię - to najważniejsze - ukryć swe rzeczywiste zamiary i myśli pod blagą słów. Praca moja już mnie znużyła. Znużyła dlatego, że znudziła. Gdybym mógł się dorwać do dużej roboty, gdzie by trzeba było snuć skomplikowane intrygi, to może wypełniłoby mi to życie. A tak - zaczynam tracić chęć do wszystkiego.
Niedawno się dowiedziałem, że Rewolucyjny Wojennyj Sowiet Riespubliki opracowuje ściśle tajny rozkaz, dotyczący reorganizacji Czerwonej Armii. Słyszałem już o tym w kwietniu, lecz dopiero teraz zdobyłem za pośrednictwem pewnego konfidenta wiadomość, że taki plan istnieje. Na jakich zasadach jest opracowany - u nas wiedzą, lecz chodzi o autentyczny odpis. Zapewne już kilku agentów ma za zadanie zdobycie projektu tego rozkazu, lecz chciałbym być pierwszym, który go dostarczy. Muszę popracować koło tej sprawy, chociaż nastręcza ona wiele trudności.
Hoduję sobie wąsy, a z włosami miałem wiele kłopotu. Chciałem ufarbować je na czarno. Poszedłem do pierwszorzędnego fryzjera. Paprał się z godzinę, potem powiedział mi, że teraz będzie doskonale. Lecz gdy wymyłem głowę, to zobaczyłem, że wszędzie przeświecają żółte pasma. Poszedłem do fryzjera i zwymyślałem go. Powiedział, że można to poprawić. Że kupi jakiejś doskonałej farby. Znów zabrał się do roboty. Potem kazał mi nie myć włosów do rana. Gdy nazajutrz to zrobiłem i po wysuszeniu uczesałem włosy, to aż się przeraziłem. Były nienaturalnie czarne, a nawet połyskiwały zielonawym odcieniem.
Od razu się rzucało w oczy, że są farbowane. Musiałem je ostrzyc.
Raków, 7 sierpnia 1923 r.
Wczoraj przyjechałem wraz z Tońką do Rakowa. Zatrzymaliśmy się w mieszkaniu Połaniewa, który również jest agentem wywiadu. On był w Sowietach. Przyjęła nas jego żona, Lena. Niespodzianką było dla nas, że zastaliśmy tam Charewskiego. Ten już spał, więc nie kazałem go budzić, bo mamy czas rozmówić się jutro.
Żałowałem, że nie zastałem w domu Połaniewa. Chciałem z nim się zapoznać, bo słyszałem o nim wiele dobrego od kolegów. Połaniew jest bardzo nieszczęśliwy. Ma żonę nimfomankę i z tego względu bardzo cierpi. Koledzy radzili mu, aby ją porzucił, lecz nie może, bo bardzo ją kocha. Boi się, że bez jego opieki zginie. Mówił, że chce zabezpieczyć jej byt, a dopiero wówczas ją porzuci. Cierpliwie znosił to, że Lena źle się prowadziła, i nawet nie robił jej wyrzutów. Tylko prosił ją, aby urządzała się przyzwoicie. A sam pił i pracował wściekle. Jeśli nie był na wywiadzie, to chodził z przemytnikami. I sporo zarabiał, żeby tylko Lena, gdy go zabiją, nie znalazła się w nędzy. Mówił, że ona go kocha, lecz nie może się opanować. Później sam się przekonałem, że mimo wszystko Połaniewa bardzo lubiła męża.
Lena dała nam herbaty. Tosiek się skrzywił i poprosił o wódkę. Przyniosła karafkę wiśniówki i dolała spirytusem. Przyjrzałem się jej lepiej. Była średniego wzrostu, szczupła, miała blond włosy, ciemne brwi, niebieskie oczy i bardzo małe usta. Głos miała niski, jakby stłumiony i zachrypnięty. Wyglądała na dziewczynę lat 19, a miała przeszło 30. Wciąż się uśmiechała i mrużyła oczy.
Nazajutrz odbyliśmy z Charewskim naradę. Nadarzyła mi się sposobność zarobić kilkaset dolarów. Nie można było tego zaniedbać, bo bardzo potrzebowałem pieniędzy. Wreszcie postanowiliśmy, że Kralewicz nie pójdzie ze mną za granicę. Zostanie w Rakowie i załatwi tamtą sprawę. A ja pójdę na wywiad razem z Charewskim i jeśli nie będzie ku temu przeszkód, to razem wrócimy.
VIII.
BOGOM NOCY RÓWNI
W nieskończoności mnóstwem usianej splendorów
Zgubiona niby atom, samotna, nieznana,
przez kilka policzonych dni bryła, nazwana
Ziemią, lata z robactwem swoim wśród przestworów.
Laforgue, Mierność (przekład Stefana Godlewskiego)
1.
Z prawej strony, za kępą sosen na wzgórzu szkarłatnie zachodziło słońce. Ziemia i las tchnęły spiekotą dnia. Powietrze było przesycone wonią żywicy. A na wschodzie ciężko piętrzyły się niebieskie Himalaje chmur. Roman i Charewski leżeli w krzakach na rogu lasu, tuż obok traktu. O kilka kroków przed nimi, przecinając drogę, biegła ścieżka graniczna, która trochę dalej wpływała w wąską bramę, utworzoną z dwóch słupów. Koledzy uważnie obserwowali teren po stronie sowieckiej.
Trakt z granicy spełzał po pochyłości wzgórza i tonął w rzeczułce. Po lewej stronie porośnięty chwastami rów wcinał się głęboko w teren. Mostu na rzece nie było. Zostało tylko parę sczerniałych, zmurszałych bierwion i resztki zgniłych desek. Po drugiej stronie rzeczułki trakt bardzo się rozszerzał i gładko biegł dalej wzdłuż ciemnego brzegu lasu. Najwięcej interesowała ich lewa strona traktu, biegnąca obok rowu. Tu teren pochylał się bardzo znacznie i było widać dwa sągi drewna. A o kilka kroków za rzeczułką cyplem wybiegało z lasu pasmo krzaków.
Koledzy oczekiwali zmierzchu, aby przejść granicę. Nie korzystali z usług straży granicznej. Uważali, że tak jest najbezpieczniej i mniej kłopotu. Długie cienie drzew przemykały się przez dukt i ginęły w lesie po drugiej stronie rzeki. W pewnej chwili Roman powiedział do Charewskiego:
- Nie wypróbowałem parabellum. Mam nowe. Tosiek mi dał w prezencie.
-Wypróbujesz na bolszewickiej głowie - odparł kolega.
Gdzieś z dala rozległ się tętent koni. Za parę minut na trakt po sowieckiej stronie wyjechało trzech kawalerzystów. Nie zjeżdżając ku rzeczułce, długo majaczeli w nadchodzącym zmierzchu na szarym tle drogi. Patrzyli na polską stronę.
- Ech, żeby tak maszynka była! - westchnął Charewski.
Jeźdźcy zawrócili konie i zaczęli się oddalać traktem. Widać było dwie białe plamy i jedną czarną, drgające w szarej perspektywie drogi. Zniknęli z oczu.
Charewski wstał. Był w uniformie sowieckiego oficera piechoty. Na rękawie błuzy miał dwa kubiki. Na pasie nagan. Roman był w czarnej skórzanej kurtce i skórzanej czapce, na otoku której czerwieniła się mała pięcioramienna gwiazdka. Roman powyjmował z kieszeni kurtki granaty i powtykał je łapkami za pas. Magazynki wsadził do lewej kieszeni, a parabellum do prawej.
Charewski wyjął z pochwy nagana. Dmuchnął w lufę. Roman zobaczył w gniazdach bębenka zielone brzegi łusek: naboje były zatrute. Charewski zawsze miał w naganie siedem zatrutych kul i nigdy nie strzelał na próżno lub na postrach.
Zmierzch gęstniał. Las, zdawało się, odpływał w dal. Charewski poprawił czapkę, zapiął futerał nagana i zsunął go w tył. Potem, wskazując rewolwerem na sągi drewna, powiedział:
- Zaczekaj tu. Ja zbadam przejście i wrócę. Patrz ku krzakom - tam jakoś niewyraźnie.
Wyszedł z lasu na ścieżkę graniczną i cicho, lekko poszedł ku rzeczułce.
Roman, wytężając wzrok, patrzył w stronę krzaków. Nagle wydało mu się, że w pewnym miejscu gałęzie się poruszyły. Myślał, że to złudzenie, i wytężył wzrok. Wówczas zobaczył, że cały cypel płynie w dół. Spojrzał na Charewskiego, który wyminął sągi i zbliżył się ku rzeczułce. Trzasnęła gałązka pod jego stopą i prawie natychmiast padł strzał. Charewski przykucnął. Od krzaków odłączyły się dwie szare postacie. Zdawało się, że to ciemne choinki biegną z lasu ku wodzie. Roman zaczął pośpiesznie strzelać do nich. Żołnierze rzucili się na boki, a potem w tył - do lasu. Po chwili rozbrzmiewały stamtąd strzały. Roman, pochylając się, zbiegł ku rzeczułce. Zobaczył Charewskiego, który siedział na pieńku i patrzył w stronę lasu za rzeczułką.
- Może jesteś ranny? - spytał go Roman.
- Nie - odparł Zygmunt. - Czekam, aż im się to sprzykrzy.
Lecz krasnoarmiejcom strzelanina się nie uprzykrzyła. Niezadługo w lesie rozległy się liczne głosy. Widocznie przyszli jeszcze żołnierze. Nagle zapadający zmrok przecięła jaskrawa smuga światła i pełzła po piasku, po drzewach, po krzakach. Wówczas koledzy wycofali się ku granicy i znów położyli się w krzakach na skraju lasu.
- Chodźmy, Zygmunt, gdzie indziej - rzekł Roman.
- Przejdziemy i tu. Niech się uspokoją.
- Szkoda czasu.
- Za to traktem wygodnie.
- To już głupie! - zirytował się Roman.
- Jak uważasz. Możesz iść gdzie indziej. Ja przejdę tu. Innych dróg nie znam wcale.
- Lecz ja znam mnóstwo.
- Więc idź... Po co mi ten kłopotl Ciebie zabiją, a ja będę łaził po ciemku. Tu najlepiej. Tyle razy szedłem i nic mi się nie stało.
Roman został z kolegą.
Mijały godziny, a droga była zamknięta. Słychać było szmery i ciche szeptania. Czasem na piasku rozlegały się ostrożne stąpania przechodzących przez trakt ludzi. Roman spojrzał na zegarek. Fosforyzująca strzałka wskazywała pół do dwunastej. Powiedział to koledze. Zygmunt odparł:
- Tobie się nudzi. Więc połóż się i śpij. Gdy będzie wszystko cicho, obudzę cię.
Roman tylko splunął ze złości.
- Jesteś psychopata! Maniak! Czy mało jest dróg? To głupie i już. Chcesz koniecznie iść na przebój, to chodź! Ja tu gnić całą noc nie będę... Trakt mu dawać! Równą drogę!... Ambicję taką masz, że tylko traktem chodzisz.
Nagle posłyszał, że Charewski się śmieje. Wydało mu się, że to ktoś inny, jakiś duch z głębi lasu, a nie kolega. Potem posłyszał jego głos:
- I Masz rację. Ale inaczej niż traktem nie pójdę.
Roman usiadł i zaczął zdejmować buty.
- Ty możesz iść traktem i za tydzień. A ja, żebyś nie pomyślał, że się boję, idę zaraz! I więcej z tobą za granicę ani-ani! Amen.
Wsadził buty za pas i chciał ruszyć naprzód. Charewski chwycił go za ramię i przyciągnął ku sobie. Zaczął mówić szeptem:
- Dobrze. Spróbujmy, kto prędzej dojdzie. Znasz trzeci most? Dalej, z lewej jest chutor Abramowicza.
- Znam.
- A na lewo od chutoru jest kładka przez rzeczułkę. Dwa bierwiona.
- Też znam.
- Za tą kładką się spotkamy. Tam są olszynki, a dalej las. Czekaj do rana.
- Dobrze.
Roman wyszedł na środek traktu po polskiej stronie. Odbezpieczył parabellum, w lewą rękę wziął latarkę, sprawdził granaty i magazynki, zapiął kurtkę i cicho poszedł krok za krokiem środkiem drogi. Szedł z lekka pochylony. Każdy krok stawiał powoli. Starał się nie poruszać rękami, aby skóra rękawów nie tarła się o kurtkę, bo to sprawiało szmer. Poczuł pod stopą wilgoć. Poszedł jeszcze wolniej. Ta część drogi była najniebezpieczniejsza. Najmniejsze pluśnięcie mogło zwrócić uwagę czatujących żołnierzy, spowodować oświedenie reflektorami i strzały. Słyszał wciąż w pobliżu podejrzane szmery - rzeczywiste i wyimaginowane.
Rzeczułkę przeszedł nisko pochylony. Powoli, krok za krokiem, prawie nie odrywając nóg od dna. Na brzegu kilka sekund zaczekał, aby ociekła woda ze spodni i skarpet. Potem cicho ruszył dalej. Po zrobieniu kilkuset kroków za rzeką poczuł się bezpieczniejszy i poszedł trochę prędzej. Zrobiło mu się przykro, że porzucił kolegę, lecz pocieszał się, że tamten „sam sobie winien".
Po pewnym czasie posłyszał przed sobą szmer. Stanął. Odróżniał kroki kilku ludzi. Nie mógł się zorientować, gdzie oni są. Zaczął powoli iść w lewo. Dotarł do skraju lasu. Tam stanął za sosną. Szmery trwały nieustannie, lecz nikt nie szedł. Roman czekał przeszło kwadrans, potem wyszedł na ścieżkę obok traktu i poszedł dalej. Nie uszedł dwudziestu kroków, gdy zobaczył, że ciemność przed nim przecięła na chwilę jarząca się skra. Stanął. Zrozumiał, o co chodzi, dopiero wówczas, gdy poczuł dym machorki. W pobliżu znajdowali się żołnierze.
Poszedł dalej dopiero wówczas, gdy posłyszał wyraźnie głosy siedzących na skraju lasu, po lewej stronie traktu, żołnierzy. Wtedy ruszył naprzód prawą stroną drogi.
Na drugiej linii miał chęć ominąć most, bo chociaż nie było na nim stałego posterunku, to wartownik, pilnujący tego odcinka, mógł tam być. Przypomniał sobie w porę, że była umowa iść traktem, i wszedł na most.
Szedł bez szmeru. W dole szumiała rzeka. Na moście nie zastał nikogo. Dalej poszedł bardzo prędko, bo droga była względnie bezpieczna. Ominął z lewej mały domek, w którym zeszłego roku była wartownia, i skierował się ku brzegowi lasu. Usiadł na pieńku, zdjął z nóg skarpety, wykręcił je i schował do kieszeni, a buty włożył na bose nogi.
Ruszył dalej. Rewolwer i latarkę miał stale na wierzchu, jak zwykle nocą na pograniczu lub w miejscach niebezpiecznych. Szedł coraz prędzej. Minął jeszcze jeden mostek. Przeciął na ukos szeroką polanę i poszedł ścieżką między drzewami, zwisającymi nad pochyłością wąwozu. Na skraju urwiska stanął na chwilę. Patrzył w dół i wydało mu się, że tam coś się poruszyło. Stał bez ruchu. Długo nasłuchiwał. Cisza. Wówczas zrobił pospiesznie kilkanaście kroków naprzód i niespodzianie zobaczył tuż przed sobą niewyraźny zarys ludzkiej postaci. Omal nie wystrzelił. Po chwili zaświecił latarkę i zobaczył czterech, po cywilnemu ubranych mężczyzn.
- Kto wy jesteście? - spytał.
Nie odpowiadali. I odpowiedź była zbędna. Mieli na plecach spore „noski". Od razu widać: przemytnicy. Nagle ostatni z nich zaczął uciekać. Roman w pierwszej chwili rzucił się za nim, lecz pomyślał, że nim złapie jednego, ci trzej uciekną. Cofnął się i kazał przemytnikom rzucić „noski". Pośpiesznie to uczynili.
- Macie pieniądze? - spytał ich Roman.
Zaczęli wyjmować z kieszeni złote i srebrne monety. Było tego niedużo.
- Czyj towar? Żyda? - pytał ich Roman.
- Tak, towarzyszu.
- A pieniądze?
- Pieniądze nasze.
- Co jest w „noskach"?
- Guziki i koty.
- Jakie koty?
- Węgierskie... Skórki takie.
- Chcecie do domu czy do GPU?
- Do domu, towarzyszu. Bądźcie tak łaskawi. Z biedy pracujemy. My tylko przemytnicy, a żadnych tam innych kombinacji nie mamy.
- Ile wart ten towar?
- Bardzo dużo. To drogi towar.
- Więc dobrze. Fruwajcie do domu. Zaczekajcie. Macie wasze pieniądze.
Roman pozostał sam. Spróbował podnieść jedną „noskę" i zdziwił się, że jest taka ciężka. Doprawdy trudno by było ją daleko dźwigać. Nie wiedział, co począć z tymi workami. Poszedł szukać wygodnego miejsca na skrytkę.
Znalazł je dość daleko. Był to wąski, długi wąwóz. Dnem jego przemykała się rzeczułka. W wielu miejscach bieliły się kości - ślady wilczych uczt. Znalazł olbrzymi, zarośnięty chwastami wykrot. Roman brał po jednej nosce i pośpiesznie znosił je do tego wykrotu. Gdy wszystkie były na miejscu, zabrał się do podkopywania urwistego brzegu. Szło mu to opornie. Przeszkadzały korzenie drzew. Musiał przecinać je nożem. Wreszcie wsadził do zrobionej wnęki wszystkie noski. Zamaskował je chrustem i mchem. Obejrzał, czy nie zostały ślady, i ruszył pośpiesznie w dalszą drogę.
Gdy minął trzeci od granicy most, skręcił w lewo na wąskie pasmo łąki, biegnące wzdłuż rzeczułki. Rozpoczynał się świt Nad wodą skłębiły się mgły i popełzły na łąkę. Roman szedł coraz prędzej. Z prawej strony błysnęło światło z okien chutoru Abramowicza. Odróżniał na szarym de nieba czarne kontury budynku.
Zaszczekał pies. Ktoś trzasnął drzwiami. Rozległ się świst. Roman przygotował broń, lecz szedł dalej coraz prędzej. Wreszcie zobaczył kładkę przecinającą siwą chmurę mgły. Powoli poszedł po oślizgłych bierwionach. Znalazł się na drugiej stronie rzeczułki. Rozejrzał się dokoła, lecz nic nie mógł dostrzec.
Przykucnął i patrzył z dołu. Dostrzegł kępę olszynek. Poszedł tam. Wtem w pobliżu rozległ się głos:
- Witam, witam! Omal już nie usnąłem.
Z ziemi podniósł się Charewski. Rozcierał zziębnięte dłonie.
- Długo czekasz?
- Przeszło godzinę.
- Nie mogłem wcześniej. Przyłapałem trzech przemytników i trzeba było schować ich towar.
- Myślałem już, że z tobą źle. Ale postanowiłem czekać jeszcze godzinę.
- A jak ci poszło na granicy?
- Gdy odszedłeś, czekali jeszcze przeszło godzinę. Wreszcie znudziło im się i poszli. Wówczas przeszedłem granicę.
Koledzy udali się w las. Przeszli przez niego na drugą stronę i zobaczyli otwartą przestrzeń. Usiedli, aby zaczekać na wschód słońca. Rąbek horyzontu lekko się zarumienił. Potem w prawo i w lewo popłynęła bladozłota smuga - u góry prawie żółta - wcinająca się coraz głębiej w szare jeszcze do nieba. Rozpływała się coraz szerzej, coraz wyżej, aż zalała ćwierć nieba i zaczęła z dołu płonąć. Wówczas zaróżowiły się wysoko chmury. A na dole błysnęły szkarłatne promienie. I horyzont zaczął się oddalać, a niebo zmieniło w górze szare tło na soczysty błękit. Dopiero wówczas czerwień zalała widnokrąg i popłynęła ku chmurom.
Rąbek słońca ukazał się niespodzianie i powoli rósł, dopóki nie zjawiła się czerwona, duża tarcza. Wspinając się w górę, bladła, zmniejszała się, aż rozelśniła się silnie.
Zygmunt się uśmiechnął. Po chwili cicho powiedział:
- Przecież to cud. I my to widzimy. Czy zrozumie to mieszczuch? Czy zobaczy kiedykolwiek takie słońce? Spójrz, jakie jest: złote, ciepłe, wesołe... A co za rosa! Nie ma takich klejnotów w żadnym skarbcu na świecie. A ile ptaków! Miliony!... Grają wraz z wiatrem i lasem... Co za muzyka! Zapomnisz, że żyjesz.
Roman westchnął.
2.
Koledzy spędzili dzień w lesie. Kolejno spali. Wieczorem wyczyścili broń. A gdy zmierzch zaczął opadać między drzewami, poszli lasem w kierunku traktu. Tam było jeszcze jasno. Szarówka dopiero gasiła niebo i zapaliła pierwszą gwiazdę - samotną, ciekawą.
Poszli brzegiem traktu, obok lasu. Ścieżka była twarda i kroki ich było słychać daleko. Zresztą, nie spodziewając się nikogo tu spotkać, szli nie zachowując żadnych środków ostrożności. Wtem Roman dostrzegł o kilkanaście kroków od nich dwóch jeźdźców. Pierwsza myśl była: cofnąć się do lasu. Lecz zobaczył, że tamci patrzą w ich kierunku, i szedł dalej, przybierając jak najobojętniejszą minę i jeszcze głośniej stąpając. Tylko powiedział - nie oglądając się - do kolegi:
- Gady!
Tamten rzucił krótko:
- Tak.
Prawdopodobnie kawalerzyści poprzednio zatrzymali się w pobliżu i coś obserwowali. Dlatego koledzy nie posłyszeli ich wcześniej. Natomiast z dala, tam gdzie się kończył las i rozpoczynała się większa przestrzeń pól, rozlegał się tętent koni.
Roman, obojętnie patrząc na jeźdźców, wymijał ich i szedł dalej. Lewą ręką, przez wycięcie w kieszeni kurtki, zaciskał rękojeść rewolweru. Gdy się oddalił o kilka kroków, posłyszał głos:
- Proszę zaczekać!
Szybko się obrócił.
- O co chodzi?
- Towarzysze skąd?
- Z granicy. Oczekiwaliśmy przejścia naszych agentów. Jesteśmy z „Razwiedupra".
- Proszę o dokumenty.
Roman szybko się skierował ku niemu. Prawą ręką rozpinał kurtkę - jakby chcąc wyjąć dokumenty. Lewa była gotowa do wyszarpnięcia z kieszeni rewolweru.
Wtem z tyłu padły dwa strzały. Koń znajdującego się przed nim jeźdźca skoczył w bok i omal nie obalił Romana. Drugi jeździec wlókł się za pędzącym ku granicy koniem. Nogę miał wplątaną w strzemię. Pierwszy runął na ziemię i przewalał się w kurzu drogi. Roman nie potrzebował już strzelać. A tętent koni narastał coraz bardziej i lada chwila mogli się ukazać inni jeźdźcy, których prawdopodobnie było dużo.
Koledzy przeskoczyli rów oddzielający trakt od lasu i wbiegli między drzewa. Nie mieli czasu do stracenia, bo z tyłu rozlegały się wystrzały i oglądając się zobaczyli sylwetki biegnących ku nim ludzi. Było ich sporo. Trzymali się w pobliżu siebie. Jedynie to było dobre, że robiło się coraz ciemniej. Koledzy skierowali się w głąb zagajnika, chcąc przedostać się do dużego lasu. Po kilku minutach spostrzegli, że zagajnik rzednie. A wąska smuga drzew, łącząca zagajnik z lasem, była odcięta, bo właśnie stamtąd szli ścigający ich ludzie. Pozostało im do wyboru, albo się cofać brzegiem lasu ku końcowi zagajnika, albo wybiec na pola i przedostać się do dużego lasu, który znajdował się niezbyt daleko. Najgorsze było to, że nie znali dokładnie terenu.
Szybko się zdecydowali i wybiegli w pole. Tu było prawie jasno. I jakby na przekór im niebo wyiskrzyło się gwiazdami. Wbiegli na łąkę. Poczuli pod nogami kępy traw. Roman parę razy się zatrzymywał i strzelał do biegnących żołnierzy, którzy wciąż ich ostrzeliwali, lecz widocznie niezbyt się kwapili z pościgiem, bo dystans między nimi się nie zmniejszał, lecz zwiększał.
W pewnej chwili Charewski zaklął. Znaleźli się na brzegu strumienia, który był dość szeroki, a przeciwległy brzeg miał urwisty. Charewski wziął kilka kroków rozpędu i skoczył. Nie udało mu się. Zerwał się z brzegu i znalazł się w wodzie prawie po szyję. Czepiając się krzaków łozy, zaczął wyłazić na brzeg. Tymczasem Roman się położył i strzelał do ścigających ich ludzi. Zatrzymał pościg. Pewnie myśleli, że obaj są ranni i będą się bronić. Położyli się w polu i zaczęli strzelać. Roman wypróżnił już trzy magazynki. Wbił w rękojeść czwarty. Wtem dostrzegł, że kilku ludzi zachodzi ich z lewej strony i zamierza przejść rzeczułkę. Odgadli ich zamiar i chcieli przeszkodzić przeprawie.
Roman posłyszał głos Charewskiego:
- Już się przedostałem. Rzuć im ze dwie pomarańcze, weź duży rozpęd i skacz. Podam ci rękę.
Roman zdjął z pasa dwa granaty, zerwał zabezpieczające kółka i prostując się, rzucił je w kierunku ogni wystrzałów. Po wybuchach granatów strzelanina ustała. Ktoś tam jęczał.
Roman pośpiesznie wziął rozpęd i skoczył. Lecz źle się odbił. Ziemia usunęła mu się spod nóg i runął bokiem w wodę. Pośpiesznie dotarł do drugiego brzegu. Charewski pomógł mu wyleźć z wody.
Karabiny trzaskały jeszcze pośpieszniej. Terkotał gwizdek. Z boku błyskała latarka. Tam przeprawiano się przez rzekę. Wówczas Roman, kryjąc się za pasmami łozy, pobiegł tam i z odległości kilkunastu kroków rzucił trzeci granat, starając się dokładnie mierzyć, aby wybuchł w powietrzu. Został mu teraz tylko jeden granat.
Wybuch wyrwał z koryta rzeki słup błota i wody. Rozległy się przekleństwa. Latarka zgasła. A koledzy, ubabrani w błocie, zziębnięci, pobiegli w stronę lasu. Po pewnym czasie poszli powoli. Nie obawiali się już pościgu.
Charewski powiedział:
- Teraz nie tam pójdą.
Zmienili kierunek i poszli polami wprost na wschód. W pewnej chwili Roman dostrzegł, że Charewski ma rozpiętą bluzę i wciąż trzyma lewą dłoń na szyi.
- Nic. Kula drasnęła - pokazał czarną od krwi chusteczkę, którą przyciskał do rany.
Roman się zaniepokoił. Chciał zrobić koledze opatrunek, lecz ten zapewnił go, że w ten sposób najłatwiej zatamuje krew. Roman spojrzał na zegarek. Była dopiero jedenasta, a zrobili już blisko połowę drogi.
- Wiesz co - rzekł Charewski - wejdźmy do Mińska przez Słobódkę.
Roman się zgodził.
Kolo wsi Niedźwiedzin zeszli z traktu w pole i udali się w kierunku lasu Archijerejskiego. Dziwnym trafem wyszli na brzeg jeziora tak dobrze pamiętnego Romanowi. I teraz - jak wówczas - było pełne gwiazd. Tylko księżyc nie nurzał się w jego głębi.
- A może rozpalimy ognisko? Trochę się osuszymy i wyczyścimy ubranie - powiedział Charewski.
Roman się zgodził.
Zaczęli zbierać drewno i chrust. Wkrótce rozpalili ognisko i wysuszyli przy nim ubrania i buty. Charewski przemył i zalepił strzępem chustki niedużą ranę na dolnej części szyi.
Położyli się przy ognisku i długo milczeli. Wszystko dokoła było ponure i jakby wrogie. Drzewa czarne. Jezioro zimne, tajemnicze. A płomienie ogniska zachłannie zżerały wilgotne, syczące gałęzie.
Roman patrzył w płomień z bolesnym wyrazem twarzy. Charewski ściągnął brwi i złożywszy ręce na kolanach, wciąż gryzł dolną wargę. Nagle wstrząsnął głową i wyjął z kieszeni portfel. Dostał z głębokiego przedziału proszek kokainy i wsypał zawartość we wgłębienie przy dużym palcu lewej ręki. Wciągnął kokainę w nozdrza, a papierek zgniótł i rzucił w ognisko. Zwrócił się do Romana:
- Cóżeś ty taki smutny?... A może też zażyjesz?... Nie warto zdrowia szanować. Śmierć stoi za plecami. Jeszcze dzień, jeszcze dziesięć dni, może sto i koniec.
Roman dlaczegoś się żenował. Narkotyzowanie się uważał za słabość, za chęć ucieczki od rzeczywistości, za strach przed życiem. Lecz przemógł się i powiedział:
- Daj. I ja spróbuję.
Charewski wyjął proszek, nasypał trochę kokainy na brzeg pudełka od zapałek
- Jedno nozdrze zaciśnij, a drugim wciągnij.
Roman to uczynił.
- Teraz weź w drugie.
Roman poczuł w gardle i ustach gorzkawy smak. Zdawało mu się, że nos się zrobił duży i zimny. Nawet pomacał go. Nie spostrzegł, kiedy się rozpoczęło działanie narkotyku. Lecz nagle wydało mu się, że ogień jest zachwycający.
Zaczął z uśmiechem przypatrywać się „cudownej" grze płomieni. Zapalił papierosa, głęboko wchłaniając dym w płuca, i uśmiechnął się. Poczuł, że jest lekki i rześki. Zachciało mu się śmiać albo powiedzieć coś przyjemnego koledze. Noc i natura już go nie przytłaczały, nie były zimne, wrogie. Wszystko stało się łatwe. Myśl pracowała jasno, intensywnie. Charewski wziął drugą dawkę.
Mimo że był pod działaniem narkotyku, Roman spostrzegł, że oczy kolegi zrobiły się nienaturalne. Źrenice zajęły prawie całe tęczówki i krwawo połyskiwały przy opadającym świetle ogniska.
Charewski wstał. Spojrzał na jezioro, ku niebu, na czarne kontury drzew. Nagle zaczął cicho mówić, ale tak dziwnym tonem, że Roman zdumiony spojrzał na niego. Nie poznał kolegi. Wydało mu się, że to ktoś obcy.
- Słuchaj - rzekł Charewski uroczyście. - Gdy zapada noc, bogowie spływają na ziemię... To są bogowie nocy... Czasem idą do miasta. Chodzą wśród ludzi i ludzkie mają kształty. Tylko po oczach poznać ich można, bo mówią pospolicie... Ale są smutni i samotni. Tak jest na ziemi...
Zamilkł. Uderzył nogą w ognisko i skry posypały się w górę, a odbłysk płomieni zalał mu bladą, natchnioną twarz. Nagle się zwrócił ku drzewom:
- Wy, bogowie nocy i lasu! Jesteście silni i nieśmiertelni! Lecz wobec tej natury jestem większy od was! Jesteście tu, bo musicie. A ja jestem, bo chcę! Nie, nie wy - my jesteśmy bogami nocy! My w rękach swych niesiemy śmierć, a w sercach pogardę dla niej! I chociaż jesteście nieśmiertelni, wasza władza się kończy wraz z nadejściem dnia. Aż do następnej nocy. I tak jak noc konacie w mgłach poranka. Więc jeśli was nie przewyższamy, to równi wam jesteśmy!
Romanowi się zdawało, że słyszy szmery i szepty w gęstwinie lasu. Złudzenie było tak silne, że wyjął z kieszeni parabellum. A Charewski, wykrzywiając wargi, patrzył gdzieś ku wierzchołkom drzew. Dolną część twarzy miał czerwoną od błysków płomieni, a oczy tonęły w nocy i gwiazdach, które kapały z nieba na czarną taflę jeziora.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Mińsk, 13 sierpnia 1923 r.
Jednak kokaina mi się podoba. Nie paraliżuje woli, nie zmniejsza zdolności do pracy, przeciwnie, zwiększa je. Daje takie głębokie myśli, jakich nie przeczuwamy w sobie. Dopiero po wytrzeźwieniu zrozumiałem to. A świat robi się naprawdę cudowny i wszystko jest tak łatwe, logiczne, jasne. Charewski dał mi pięć proszków kokainy.
Wyjmuję kartkę papieru, na której kolega skreślił przy ognisku wiersz. Napisał go bez namysłu. Wówczas wiersz ten wydał mi się wspaniały. Po dwukrotnym przeczytaniu zapamiętałem go na zawsze.
My nie mamy ludzkiej duszy.
Wola czynu - nasza moc!
Jak bogowie wszystko kruszym!
I odchodzim w czarną noc.
Szkoda, że nie poprosiłem go, aby dalej pisał. Charewski zaproponował mi, abym poszedł do niego. Lecz poszedłem do Nataszy. W drodze poczułem zmęczenie. Chciałem znów zażyć kokainy, lecz bałem się, że dziewczyna spostrzeże mój anormalny stan. Zresztą chciałem się przespać, bo ogarnęło mnie zmęczenie. To reakcja.
Wszedłem do ogrodu domku, w którym mieszka Natasza. Od rzeki pełzły mgły. Liście drzew były mokre i ciemne. Spojrzałem w okno sypialni Nataszy i Luby. Firanka była zaciągnięta. Na haczyku wisiał ręcznik. Znak, że wszystko w porządku. Zapukałem w szybę. Kilka razy po dwa uderzenia. Wkrótce Natasza odsunęła firankę i otworzyła okno. Wlazłem do pokoju. Było jeszcze wcześnie.
Powiedziałem dziewczynie, że jestem bardzo zmęczony i chcę spać. Natasza odstąpiła mi swoje łóżko, a sama położyła się z Lubą. O nic mnie nie wypytywała. Powiedziała tylko, żebym dobrze wypoczął, bo źle wyglądam. Spytałem ją, czy tu wszystko w porządku i czy można się czuć bezpiecznym. Dziewczyna uśmiechnęła się:
- Najpewniej u nas. W domu od ulicy mieszka sekretarz komisariatu milicji i urzędnik z GPU. Wiedzą o tym, że Luba jest nienormalna, a ja się utrzymuję z lekcji i ze nikt nas nie odwiedza. Więc mamy zupełny spokój.
Spałem bardzo długo. Prawie do zmierzchu. Potem zjadłem kolację i oznajmiłem Nataszy, że jej praca skończona, lecz na razie nie przeprowadzę ich do Polski, bo mam sporo spraw do załatwienia. Zresztą potrzebne mi jest na pewien czas ich mieszkanie. Natasza odrzekła, że jej wcale się nie śpieszy. Mówiła, że chętnie będzie pracowała nadal. Lecz powiedziałem, że teraz mam dość czasu i wszystko sam załatwię.
* * *
Odwiedziłem wszystkich konfidentów. Byłem w drodze cztery dni. Zmęczyłem się bardzo, a jeszcze więcej zirytowałem. Jedynie z Morozowa jestem zadowolony. Ten chociaż nie blaguje. Daje, co może, ale wszystko jest autentyczne i odpowiednio skomentowane. Powiedziałem mu o zamierzonej reorganizacji armii sowieckiej. Zainteresował się tym bardzo. Mówił mi, że ma stosunki w Moskwie i jeśli dostarczę mu pieniędzy na podróż, to spróbuje dowiedzieć się czegoś konkretnego, a może nawet znajdzie sposobność zrobienia odpisu projektu. Obiecałem mu dać większą sumę pieniędzy następnym razem.
W Bobrujsku otrzymałem plan manewrów jesiennych na terytorium „Zachodniej Białorusi". W manewrach wezmą udział dywizje IV i VIII. IV - „zieloni"; VIII - „czerwoni". Przy tym oficerowie VIII dywizji będą dowodzić IV dywizją i na odwrót. Ponieważ nie wiedziałem, jak będę mógł dysponować czasem, a przypuszczałem, że poślą mnie na teren manewrów, dałem jednemu z konfidentów prawie połowę posiadanych pieniędzy i szczegółowo wytłumaczyłem mu, co trzeba obserwować. Pieniędzy nie żałowałem, bo liczyłem na to, że sprzedam po powrocie do Polski odebrany przemytnikom towar.
Do Mińska wróciłem dziś (13 sierpnia) i poszedłem do Nataszy. Trawi mnie wciąż gorączka pracy. Gdy przyjeżdżam gdziekolwiek, zaraz mi się robi smutno i zjawia się pragnienie jak najprędzej jechać dalej. Zrozumiałem przyczynę tego. To chęć zabicia tęsknoty za Lizką. Lecz nie ma na to rady. Czasem się czuję zatruty myślami o niej. Dwa razy w takich chwilach zażywałem kokainę. Robiło mi się lżej, lecz to nie jest wyjście. Jeśli tak dalej pójdzie, to albo zwariuję, albo narobię jakichś strasznych głupstw. Parę razy przyszło mi do głowy, że dobrze by było popełnić samobójstwo. Potem myśl ta stała się tak dokuczliwa i tak często wracała, że zacząłem obawiać się samotności.
Dziś, gdy Natasza poszła do miasta, po przespaniu kilku godzin obudziłem się. Pomyślałem: co teraz robi Liza? Może jej źle? I nagle poczułem łzy w oczach. Jakie to głupie i ciężkie. Wyjąłem spod poduszki rewolwer i długo patrzyłem w lufę. Najprostsze wyjście. Jedna chwila i wszystko skończone.
Nie trzeba myśleć, cierpieć, truć się goryczą wspomnień. Będzie spokój na zawsze.
Znów wyjąłem proszek kokainy. Trzeci z rzędu. I zanurzyłem się w fali cudnej narkozy. Zachciało mi się towarzystwa. Zawołałem Lubę. Przyszła blada, wynędzniała. Miała purpurowe wargi i ostro lśniące, jak z głodu, oczy. Dałem jej papierosa i poprosiłem, aby mi coś opowiedziała. Z początku mówiła bez związku, przeskakując z tematu na temat. Później się ożywiła. Na policzkach jej ukazały się wypieki. Przyciskając dłonie do piersi i patrząc gdzieś w dal, mówiła:
- Wyjadę do Ameryki. Tam bardzo lubią artystów. Tam przestaną mnie boleć piersi i będę śpiewać, śpiewać. Pan myśli, że za pieniądze? Nie. Ja chcę, żeby ludzie się śmiali. Więc będę im śpiewać tak wesoło, wesoło. I tylko wesołe pieśni.
Później, gdy kokaina zaczęła działać, ja jej zacząłem coś opowiadać. Sądzę, że było to bardzo ciekawe, bo gdy przestawałem mówić, prosiła: „Proszę jeszcze!".
Zdaje mi się, że Luba nie będzie długo żyć. Ma zawsze wilgotne dłonie, sinawe końce palców, woskową cerę i okropny kaszel: suchy, męczący, wyciskający jej z oczu łzy. Pewnie nie zobaczy już Ameryki. I nie będzie więcej śpiewać. Odśpiewała swoje na Szpalernej, na chwałę „dyktatury proletariatu". I nie darmo śpiewała. Zapłacono jej za to obłędem i chorobą.
Raków, 14 sierpnia 1923 r.
Gdy wszedłem do mieszkania Żedarskiej, Kledziński siedział rozchełstany na rogu stołu. Palił papierosa, walił dłonią po udzie i śpiewał:
Oj, nie płacz Marusia
- Będziesz moja.
Kupię wóz ziemniaków
- Żryj jak świnia!
Pierwsze słowa Tońki, gdy zobaczył mnie, były:
- Dobrze, że wódka jest.
Ale zdaje mi się, że już szklanego boga widział. Była to nowa melina Antoniego i Kledzińskiego. Kledzńiski się zalecał do Niuśki Żedarskiej. A Tońka udawał zakochanego w Barbarze, chociaż mogła być jego matką. Zresztą obie strony traktowały to humorystycznie.
Opowiedziałem kolegom o schowanych w lesie trzech „noskach". Obiecali pójść tam ze mną następnej nocy. Bardzo się tym ucieszyłem. Można było zabrać wszystko naraz. Antoniemu robota się nie udała. Tłumaczył mi szeroko i głęboko przyczynę niepowodzenia. Lecz Kledziński przymrużył oko i powiedział:
- No naturalnie! Trochę pogoda przeszkodziła, trochę wódka, a trochę sobie chrapał w krzakach.
- Nie wierz, Romku - rzekł Tońka. - Nie myśl, że ja mam głowę tylko do noszenia czapki.
- A i po to, żeby wszy miały gdzie mieszkać. Żebym ja taką głowę miał, to bym uciął, knot wstawił i lampę bym zrobił.
Kledziński na to:
- Widzisz go, jaki dowcipny! Chłopek - roztropek, wójta syn.
Do pokoju weszła Barbara. Przyniosła smażoną cielęcinę. Posadziliśmy Barbarę do stołu i naleliśmy wódki. Krygując się, wysączyła pół kieliszka. Potem wyszła z pokoju, z gracją wypinając kuper. Tońka trzasnął w palce:
- Chce się kobyle octu!
Kledziński zwrócił uwagę na jego ręce:
- Ty uważaj: ciebie za te pazury (miał na myśli manicure) pierwszy lepszy czekista na oko weźmie i do GPU zaciągnie.
- Aha, zaciągnie! Ale siebie do mogiły. Wiecie, co ja wczoraj w lesie myślałem? - spytał po chwili.
- Żeby do domu drapnąć i uchlać się - rzekł Kledziński.
- Nie. Patrzyłem w gwiazdy, słuchałem lasu i tak myślałem: że jeśli jest gdzieś istota o tyle mądrzejsza od nas, o ile człowiek jest mądrzejszy od psa, to się ubawi, na ludzi patrząc! Co, nie?
- Zależy, jakich ludzi!
- Wszyscy jednakowi.
- Hm! - pociągnął Kledziński - to niezupełnie głupie. Zresztą cóż - to normalne. Włóczy się wszystko po ziemi, jak dym po dachach. Piszczy, wrzeszczy. Łbem kręci, zdrowo śmierdzi, aby wreszcie zdechnąć. Zniknąć, właśnie, jak dym z dachu.
Posłyszałem w sieni głos:
- Czy tu mieszka Kralewicz?
Antoni skoczył do drzwi.
- Chodź, Rysiek!
Do pokoju wszedł młody, ładnie ubrany chłopiec.
- Elegant - burknął Kledziński. - W kaloszach śpi, a w rękawiczkach się myje!
Antoni przedstawił go nam:
- Kolega Bolid.
Przywitałem się z nim, mówiąc swe nazwisko. Kledziński powiedział:
- My się znamy. Czy jeszcze tak samo się trzęsiesz, gdy za granicę idziesz?
Bolid się zarumienił:
- Ja zawsze się boję. Nie mogę się opanować.
- To po cholerę chodzisz?
- Nie wiem. Tak mnie to wabi.
Bolid wypił wódki i patrzył roztargnionym wzrokiem w okno. Nagle ładnie się uśmiechnął i życzliwie, ciepło spojrzał po nas.
- Wy nie myślcie, koledzy, że to strach. Ja się nie boję, że mnie zabiją, tylko nerwy mam takie. Nie ma na to rady. Trochę wypiję i idę.
Antoni rzekł poważnie.
- A wiecie co, chłopaki? Ja uważam, że on jest najśmielszy z nas wszystkich. Ja go rozumiem. To nie sztuka się narażać, gdy człowiek sam kuli szuka. A sztuka tak jak on: żyć mu się chce, aż piszczy, i śmierci się boi, a jednak idzie!
- To znaczy tak - pociągnął niedbale Kledziński - bierzesz siebie za mordę i gadasz: idź, paskudny bydlaku, pokaż, żeś więcej wart od g...! Co?
Do pokoju weszła Niusia. Przywitała nas. Wzięła z półeczki szczotkę do ubrania i wyszła do kuchni.
- Niczego sobie panienka - powiedziałem do Bolka.
- Uhum! Panna z mlekiem. Przechodzowana, ale git! - odezwał się Antoni.
Po pewnym czasie rozmowa zeszła na pracę Kominternu w państwach kapitalistycznych. Później Bolek opowiedział, jak trafił na tajne zebranie komunistyczne w Brześciu:
- Miałem kiedyś kolegę. Nie widziałem go parę lat. Aż kilka dni temu spotykam go wieczorem w Brześciu. Gadu, gadu. Ze to, że owo. Opowiada, że żyć paskudnie. Pytam: ile zarabiasz? A on jest kominiarzem. Mówi: 300000 marek pensji i dodatki. Pokręciłem głową i zaraz przewalutowałem to sobie na sowieckie. Tam tego i w rok by nie zarobił. Ale nic. Co to mnie obchodzi? Pytam: dokąd idziesz? Powiada: na zebranie. Jakoś to wyszło, że i ja z nim poszedłem. Przychodzimy. Mieszkanko niczego. W dużym pokoju jest około 30 ludzi. Ze 20 Żydów, 4 Żydówki, reszta nasi. Trochęśmy się opóźnili. Dymu w pokoju pełno. Pewien Żyd czyta referat. Omawia ostatnie wypadki za granicą. Ja słucham. Zaczyna mówić o Polsce. Strasznie się oburza, że komunistów za działalność antypaństwową sadzają do więzienia. Wymienia nazwiska: towarzysz taki dostał tyle lat, towarzysz taki dostał tyle lat. Cenzura gniecie. W więzieniu 30 000 przestępców. Politycznych 4000. Później, naturalnie, przechodzi na Sowiety. Ach, cóż to tam za rozkosz! Śpiewa jak słowik. I wolność tam, i równość, i braterstwo, i opieka społeczna, i dyktatura proletariatu, i ziemia dla chłopa, i fabryki dla robotnika, i oświata, i kultura, i emerytura, i równouprawnienie kobiet, i wolność prasy. Zaczyna sypać cyframi: w Anglii górnik zarabia tyle, w Sowietach trzy razy tyle. I poszło, i poszło! Ja słucham, słucham, a potem, mówię:
- Pozwólcie, towarzysze, powiedzieć i mnie kilka słów! Otóż nie wiem, jak się przedstawia sytuacja robotnika w Anglii, ale dobrze wiem, jak się żyje w Sowietach. Dopiero wczoraj przyjechałem stamtąd. Na dowód tego pokażę wam bilet ze Smoleńska do Mińska i ostami numer „Izwiestii". Mógłbym pokazać wam bilet partyjny, ale uważam to za zbędne.
I zacząłem opowiadać im, jaki straszny głód panuje na wsi. Jaką nędzę cierpi robotnik. Jak GPU morduje obywateli i działaczy socjalistycznych, którzy nie zostali jeszcze wybici. W „Ciku" i narodowych komisariatach nie ma ani jednego proletariusza. Że tam robotnik w rok nie zarobi tyle, ile robotnik angielski w dwa tygodnie. Kobiety pracują przy ciężkich robotach, a nawet w górnictwie, pod ziemią. Że rozstrzeliwują tysiącami. Że nie wolno urządzać strajków lub choćby domagać się polepszenia bytu. Że setki tysięcy bezprizornych tuła się po Rosji. Jedni wymierają, inni narastają. Że nie istnieje żadna prasa, prócz rządowej. Że opozycja niemożliwa. Że Moskwa rządzi republikami związkowymi bez względu na interesy ludności. Że rozpiętość płac jest olbrzymia. Że na rynkach nic nie można kupić. Że po ostatniej „czystce" wyrzucono z partii 300 000 komunistów. Że wśród partyjniaków kwitnie hazard, pijaństwo, złodziejstwo. Że chłopi i robotnicy, widząc swą krzywdę, stosują bierny sabotaż. Że gdyby otworzono granicę i zapewniono obywatelom sowieckim w państwach burżuazyjnych taką egzystencję, jaką tu ma najgorszy robotnik, to pozostaliby tam tylko komisarze i agenci GPU. Że towarzysze partyjni walczą zacięcie o lepsze miejsce, bez względu na interes partii i etykę socjalistyczną. Że więzienia są przepełnione do ostatka. Że obozy koncentracyjne nie zdążają przerabiać na trupy tysięcy chłopów i robotników. I wiecie co: wysłuchali mnie. Milczeli. Pewnie oszołomiła ich moja pewność siebie i ta szczerość, z jaką mówiłem. Pierwszy oprzytomniał referent Jak wrzaśnie:
- A wy skąd to wszystko wiecie? Kto wy jesteście? To wszystko kłamstwo!
A ja jemu mówię tak:
- Proszę trochę zniżyć ton, bo może być źle. Kto ja jestem, to zaraz zobaczycie. Ja sobie kiedyś dla hecy zrobiłem zaświadczenie, że jestem zastępcą komendanta orłowskiego GPU. Kładę je na stół i czytam.
Referent krzyczy:
- Towarzysze, to podstęp! To agent defensywy!
A ja mówię:
- Omyliliście się. A teraz ja powiem bez omyłki, kim ty jesteś! Jesteś podły drań, który świadomie oszukuje biedaków i wiedzie ich w przepaść. Wiem, dlaczego to robisz! Czego chcesz! Chcesz wyrobić sobie na przyszłość stanowisko i pastwić się nad biedakami, jak tam się pastwią. Tobie się chce rządzić! Chce ci się sławy! Ty parszywy ideowcze. Teraz jesteś paskudnym komisjonerem albo faktorem, a marzy ci się kariera Kamieniewa, Zinowiewa, Swierdłowa! Chcesz bez pracy stać się bogaczem! Na cudzych ciałach zbudować sobie przyszłość!
Plunąłem, wyszedłem z pokoju i jazda na ulicę. Słyszę, że ktoś mnie goni. Obejrzałem się. Chciałem mu do wiwatu zagrać. A to mój kolega, tamten kominiarz. Poszliśmy razem. On mnie pyta:
- Powiedz mi: czy w tym, co powiedziałeś, jest chociaż trochę prawdy?
Mnie aż dech zatkało. Co to znaczy zaślepienie! Więc mówię mu:
- Słuchaj, mój drogi! Nie wiem, jak ciebie przekonać. Ale wierz mi, że to wszystko prawda. I że powiedziałem może tylko tysiączną jej część.
- Więc jakże teraz żyć? Przecież tak wierzyłem, że tam naprawdę człowiek jest wolny, a robotnika nikt nie wyzyskuje. A jeśli jest tak, jak ty mówisz, to co teraz robić?
- Nie krzywdzić. Gdyby wszyscy tak robili, to dawno by było na świecie dobrze. Ale wszyscy są tacy mądrale: chcą rządzić, wychowywać, poprawiać, tylko nie siebie - innych. A te wszystkie teorie gabinetowych błaznów i pozerów lub zidiocianych marzycieli więcej robią szkody niż korzyści. To tak samo, gdyby rodzice, chcąc, aby dziecko prędzej rosło, codziennie ciągnęli je za głowę i za nogi. Albo głowę mu ukręcą, albo nogi urwą.
Wy myślicie, chłopcy, że przekonałem chociaż jednego z nich? Na pewno nie. Tak gadałem, bo mnie poniosło. Człowiek niełatwo porzuci nadzieję panowania nad innymi ludźmi, a oni widzą w tym jedyną drogę do panowania. I komiczne jest to, że wiem, że gdyby każdy z nich poszedł do Sowietów i powiedział mówkę o wolności pracy, słowa lub o uczciwej zapłacie za robotę, to by raz-dwa było po nim. Ale wiecie co, chłopaki, pies ich wszystkich drapał. Niech gad gada dusi! Po co przeszkadzać! Niech sami się rozumu wyuczą.
- Tak - powiedział Tońka - nawet nauka stwierdziła, że tylko ludzie martwi draństw nie robią!
- Jakaż to nauka? — spytałem go.
- Zoologia.
Rysiek się roześmiał.
- Czego zęby sprzedajesz? I tak patrzysz: jedno oko na nas, drugie na Arzamas. Powiedz lepiej, kiedy swą historię napiszesz?
- Jaką historię? - zainteresował się Bolek.
- Historię bolszewizmu - rzekł Tońka. - Chcę rozpocząć tak: Działo się to w kraju machory i sacharyny, koniny i kokainy. Ludzie żyli tam ohydnie. Nie była to licha wegetacja, nie podły, niewolniczy byt, lecz czołganie się gołym brzuchem po tłuczonym szkle.
- Ty też z tym szkłem - rzekł Rysiek, który nie lubił dosadnych określeń.
- To dla większego efektu. Dalej: samogon był tam najtańszy na świecie. I pływano w nim jak w morzu. Hodowano tam 150 000 000 fakirów, żyjących powietrzem, wodą i dekretami. A tymczasem partyjne samice rżnęły się na partyjnych platformach z partyjnymi samcami. A nad tym wszystkim powiewał krwawy sztandar GPU.
Kledziński machnął ręką.
- Lepiej wypijmy.
Znów przyszła Barbara. Pachniało od niej perfumami. Antoni kilka razy kichnął. Kobieta usiadła do stołu i słodko spoglądała ku Rysiowi. Po chwili rzekła:
- Patrzę ja na was i szkoda mi. Tacy młodzi i tak się narażacie! Czy nie lepiej żyć spokojnie? Dobrze zjeść? Wyspać się?... Ożenilibyście się. Mieli własne mieszkanie, spokój, pewność jutra i żylibyście... - zaczęła szukać odpowiednich wyrazów, aby dokoriczyć zdanie.
Kledziński zaraz pomógł, ciągnąc dalej jej tonem:
- ...jak świnie w chlewie, pochrząkując z zadowolenia, zachłystując się od tłuszczu, poczucia godności obywatelskiej i świńskie swe czynności pod niebo wynosząc. I wytykalibyście z oburzeniem każdą niecnotę, co goła siedzi i nędzą świeci! I pilnowalibyście od dawna zbrzydłej samicy! I zachwycalibyście się swymi, kropka w kropkę do lokaja z przeciwka podobnymi srajdkami! I nareszcie, po długich i ciężkich cierpieniach, skonalibyście poczciwie ku ogólnej radości! I nad mogiłą waszą pijany skurwysyn mówkę by chlapnął: Co to był za pyszny ananas ten śmierdzący „deszczyk" (bo nieboszczyk to jest co innego - od nieba). I napisaliby wam na mogile: Ten cud natury zdechł, przeżywszy, na utrapienie spadkobiercom, lat 70 i 7. Przekonała mnie pani!
Barbara poczuła się obrażona:
- Gdyby tak wszyscy rozumowali, to rodzaj ludzki by zaginął.
- Nie zaginąłby! Teraz dziateczki się fabrykuje mechanicznie.
- Tfu!
- Pani Barbaro! Jeszcze nie koniec.
Trzasnęła drzwiami.
Raków, 15 sierpnia 1923 r.
Wczoraj wieczorem poszedłem wraz z Antonim i Kledzińskim za granicę. Wieczór był cichy, ciepły. Niebo usiane gwiazdami. Tylko jesienią są tak piękne wieczory.
Przejść granicę było niełatwo, bo najmniejszy szmer było słychać daleko. Powiedziałem kolegom, że w tamtą stronę szedłem traktem, chociaż bolszewicy zrobili właśnie tam zasadzkę. Kledziński zaproponował i teraz iść traktem. Uważał to za najbezpieczniejsze i najniebezpieczniejsze. Ale było nas trzech i mogliśmy ryzykować. Zresztą iść lasem we trzech i nie narobić hałasu było trudno. A trakt zaścielała gruba warstwa kurzu i piasku, w której nogi tonęły bez szmeru.
Granicę i parę kroków za rzeczułką przeszliśmy bardzo cicho i powoli. A potem ruszyliśmy dalej zupełnie swobodnie, wąską ścieżką, mknącą brzegiem lasu.
Gdy zbliżyliśmy się do drugiej linii, to znowu poszliśmy powoli i cicho. Stanęliśmy w kępie olszynek nad rzeczką. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Wtem Antoni się pochylił i ruszył ku drodze. Tam się położył i długo patrzył z ziemi w kierunku znajdującego się w pobliżu mostu. Potem zaczął się wycofywać ku nam. Położył lufę rewolweru na wargi i pokazał nam dwa palce lewej ręki. Zrozumieliśmy, że na moście jest dwóch ludzi.
Długo staliśmy nieruchomo, czekając, kiedy zejdą z mostu zielonki. Po dłuższym czasie posłyszeliśmy splunięcie. Potem ktoś powiedział:
- Chodź, zapalim.
Rozległy się kroki. Na moście były one twarde i głośne. Potem szurały głucho po ścieżce. Szli ku nam. Lecz nie zmieniliśmy miejsca. Żołnierze stanęli na ścieżce o cztery kroki od nas. Nie mogli nas zobaczyć, bo staliśmy za grupą olszynek. Wyjęli papierosy. Jeden, pochylając się, potarł zapałkę. Błysnął ogień i oświecił szarą twarz. Drugi zaczął przypalać papierosa. Wówczas Kledziński jednym susem znalazł się przy nich.
- Rzućcie papierosy! Już!
Błysnął latarką na swój lewy rękaw, wskazując odznaki oficerskie. Krasnoarmiejcy rzucili papierosy. Jeden powiedział:
- Tu nikt nie zobaczy.
- Aha! Nikt nie zobaczy? - przedrzeźnił go Kledziński.
Ja i Tońka stanęliśmy z boku. Kledziński zdjął karabiny krasnoarmiejcom. Jeden dał Tońce, drugi wziął sam.
- A teraz jazda naprzód! — rzekł Kledziński do żołnierzy.
- Dokąd?
- Na most i traktem prosto.
Poszliśmy dalej. Krasnoarmiejcy z przodu, my z tyłu. W drodze jeden z krasnoarmiejców zapytał trwożnie.
- Towarzyszu, dokąd my idziemy?
- Do leśnego komisarza - odparł Tońka.
Do mego schowka było blisko. Skręciliśmy w ciemny wąwóz. Krasnoarmiejcy byli przerażeni i nie chcieli tam iść. Kledziński powiedział im grzecznie i stanowczo:
- Słuchajcie. Jeśli którykolwiek z was nie wykona chociaż jednego rozkazu albo się odezwie chociaż słowem, to natychmiast zastrzelę. Robić co każę i milczeć.
Znalazłem wykrot i wydobyłem z wnęki trzy „noski". Kledziński wziął jedną w ręce:
- Oho! Jest co dźwigać. Dobrze, że mamy wielbłądy.
Włożyliśmy krasnoarmiejcom dwie „noski". Kledziński, jako najsilniejszy z nas, wziął trzecią i ruszyliśmy w powrotną drogę. Ja i Tońka szliśmy z karabinami z boku, jak honorowa eskorta przemytników. Minęliśmy most na drugiej linii i bez żadnych przeszkód dotarliśmy do rzeczułki w pobliżu granicy. Tu krasnoarmiejcy się zawahali:
- Prosto! - warknął Kledziński.
Żołnierze przeszli wodę i udali się na granicę. Tu zatrzymaliśmy się i kazali krasnoarmiejcom położyć „noski". Żołnierze ciężko oddychali i ze zmęczenia, i ze strachu. Kledziński wyjął portfel i dał im po banknocie.
- Macie na samogon. To za służbę ponad normę. Bierzcie na miejsce, bo pójdziecie pod sąd.
Żołnierze pośpiesznie zbiegli ku rzece. Rozległo się pluskanie wody, potem nastąpiła cisza.
- Przydali się nam - rzekł Kledziński.
- Tobie nie. Ale nam się przydali - odparł Antoni.
W mieszkaniu rozpakowaliśmy „noski". Było tam przeszło 100 kilogramów guzików z masy perłowej. Były w najlepszym gatunku. Poza tym było 300 kotów węgierskich. Po sto w każdej „nosce". Powiedziałem Kledziriskiemu, że chcę to sprzedać, aby mieć pieniądze na podróż i na zabawę. Nie chowając towaru, poszedłem do Smółki. Zastałem go w domu. Opowiedziałem mu, w czym rzecz. Przemytnik zaraz się ubrał i wyszedł z mieszkania.
Obiecał przyjść razem z kupcami. Lecz wrócił sam i powiedział, że rozmawiał z kupcami, którzy dali ów towar do przemycenia go za granicę. Powiedział, że towar jest wart, według ich i jego obliczenia, 3000 dolarów. Że jeśli sprzedam go paserom, to dadzą mi nie więcej niż 1000 dolarów. A kupcy proponują mi za zwrot towaru 1800 dolarów, bo chcą znów puścić go za granicę i zależy im na czasie, ponieważ w Sowietach ten towar zamówiono.
Od razu się zgodziłem. Poszedłem ze Smółką do mieszkania Żedarskiej i spakowaliśmy wszystko w dwa worki. Potem poszliśmy do tych kupców. Było to blisko. Rzuciłem worek w sieniach, a Smółka ze swoim wszedł do mieszkania. Ja wycofałem się na dziedziniec. Czekałem przeszło kwadrans. Wreszcie przyszedł Smółka i dał mi plik banknotów.
- To wszystko.
Chciałem mu dać 200 dolarów za fatygę. Lecz stanowczo odmówił. Natomiast poprosił, żeby pożyczyć mu nagana i dać do niego naboje. Poszliśmy znów do mieszkania Żedarskiej. Wręczyłem Smółce broń i 50 nabojów, mówiąc, że daję mu to na własność.
Chciałem rozdzielić otrzymane pieniądze pomiędzy nas trzech. Lecz Kledziński powiedział, że nie weźmie więcej niż sto dolarów, bo towar ja zarobiłem. Tońce dałem również setkę, bo on zostaje w Rakowie do mego powrotu z Brześcia.
Dziś wieczorem Kledziński pójdzie na wywiad. Ja tymczasem pojadę do Brześcia. No a Tońka będzie pił kolejno ze wszystkimi agentami, którzy przyjadą do Rakowa. Ajeśli ich nie będzie, to z przemytnikami. Pijak zawsze znajdzie sobie towarzystwo.
Brześć nad Bugiem, 17 sierpnia 1923 r.
Dziś zbliżył się do mnie na ulicy jakiś wesoły, pucołowaty mężczyzna i powiedział:
- Przepraszam pana, że go fatyguję. Jestem Wacław Stanielski. Z wojska wachmistrz. Chcę pomówić z panem w pewnej sprawie. Są nawet dwie sprawy. Sprawa ciotki i moja. Jedynie pan może nam dopomóc.
Nie okazałem wcale zdziwienia. W ogóle przestałem dziwić się czemukolwiek od czasu, gdy zacząłem patrzeć na życie oczami agenta wywiadu. Od razu zaliczyłem mego rozmówcę do kategorii ludzi lekkomyślnych i niepewnych, lecz udałem, że ufam mu zupełnie. Poszliśmy do knajpy i tam Stanielski opowiedział mi taką historię:
- Mąż mej ciotki mieszkał w 20 roku w Mińsku i tam zapakował 200 rubli w złocie do flaszki. Zakorkował ją i zakopał w sadzie. W roku 20 znalazł się w Polsce i ożenił się z moją ciotką, lecz wrócić po pieniądze nie mógł. Suma mała, ale teraz nam tak krucho, że i to by się przydało. Więc, rozumie pan, zaangażowałem się do wywiadu. Trochę tam nabujałem, że mam w Sowietach znajomych na wyższych stanowiskach, że to, że owo. Dali mi próbne zadanie. A ja myślę sobie tak: zabiorę flaszkę z forsą - sto rubli ciotce, sto dla mnie, zrobię jakkolwiek zadanie i podziękuję za służbę. Ja tam tchórz nie jestem, lecz strasznie bolszewików nie lubię, więc po co mam na nich patrzeć. Jeszcze się zgniewam i mordy im stłukę. Otóż pojechałem na granicę. Przerzucono mnie w Kołosowle. Poszedłem do lasu, obejrzałem się. Cholera wie, gdzie iść! A tu ciemno. Drogi nie znam. Gdyby jeszcze na koniu, to rozumiem, ale na piechotę rypać do Mińska, nie - myślę sobie - dziękuję. Samemu drożej kosztuje! I jazda z powrotem. Przesiedziałem w krzakach do rana i przychodzę na placówkę. Naopowiadałem im furę przygód i pojechałem z powrotem. Naturalnie raport, to i owo. Wytłumaczyłem się jakoś i wyraziłem życzenie jeszcze raz pójść. Ale teraz to już się nie wykręcę tak łatwo. Więc obmyśliłem sobie, że pan mógłby doskonale i flaszeczkę z ziemi wywindować, i zadanko zoperować. I wszystko byłoby: i sobie dobrze, i rodzicom przyjemnie. Ciotczysko by panu połowę złota odsypało. A ja połowę gotóweczki, którą otrzymam na wykonanie zadania. Nikt by na tym nie był stratny, a ja nie potrzebowałbym niepotrzebnie diabłu w paszczę leźć.
- Dobrze - rzekłem. - Ale skąd mnie pan z tym się zwrócił?
- Antoni mi o panu opowiadał. Więc pomyślałem najlepiej, A panu mała różnica. Jedno zadanko zrobić czy dwa.
Zgodziłem się na to. Po prostu chciałem mu dać trochę zarobić. Poszliśmy do jego ciotki. Przyjęło mnie olbrzymie babsko w zielonym szlafroku. Włosy skręcone w kodet. Oczy pływają w tłuszczu. Paluchy jak parówki. A głosik cieniutki. Dała mi plan. Obgadaliśmy sprawę i pożegnaliśmy się. Chciała mnie herbatą uraczyć, lecz powiedziałem, że nie piję tego zielska, bo dbam o cerę. Stanielski poszedł tegoż dnia po zadanie i forsę.
Dłuższy czas nie umiałem zdać sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje. Przede wszystkim to dziwne roztargnienie. Nie umiem skupić na niczym myśli. I zobojętniałem na wszystko. Wydaje mi się, że się znalazłem za granicą życia. Że to tylko przypadek, że jeszcze żyję, mówię, chodzę. Kryję się z tym, lecz nie mogę siebie oszukać. Coś mi w mózgu się popsuło. Prawdopodobnie zaczęło się to od tamtego czasu, gdy wpadli w łapy Czeki Pietrow i Gruszewski. Potem tamta stodoła - przecież nie było żadnych szans wyratowania się. A wreszcie to, co zaszło z Lizką. Czepiałem się tamtej dziewczyny rozpaczliwie.
Myślałem, że miłość dla niej mnie uratuje, że znajdę w tym cel swego życia. I to runęło. Teraz zostało mi jedno - bezsenność. Nie pamiętam nocy dobrze przespanej. A często się zdarza, że przez całą noc nie śpię.
I co za myśli przychodzą wówczas do głowy! Po prostu wyć się chce! Jestem więźniem tego ohydnego świata i swego ciała. Pewnego razu, w bezsenną noc, poszedłem do umywalki i długo się myłem. Potem zbliżyłem się do lustra. Zacząłem patrzeć sobie w twarz i nagle zrobiło mi się przykro. Dostrzegłem w oczach błędne ognie. Zobaczyłem, że nie jestem już normalnym człowiekiem. Tylko udaję, że wszystko w porządku. Lecz naprawdę runęła ta krucha przegroda, która dzieli każdego z nas od obłędu, w który się zapadam coraz więcej. Najgorzej to, iż trzeba wciąż udawać, że wszystko jest w porządku.
Trzeba mówić, śmiać się, bawić. Lecz to wszystko dla mnie jest bez treści, bez sensu, bo myśli moje zawsze są gdzie indziej. Czasem długo słucham kogoś, patrzę mu w oczy uważnie i potem uprzytomniam sobie, że nie wiem wcale, co mi mówił.
Kilka razy zażywałem kokainę. To wyrywa z otępienia i daje ulgę. Lecz boję się stać nałogowcem i wstydzę się tego. Jednak zawsze mam przy sobie kokainę.
Znów zaczynam obawiać się samotności. Po pewnym czasie zrozumiałem, że się boję samego siebie. Boję się, bo nie wiem, co mi przyjdzie do głowy w następnej chwili, i boję się obłędu. Dobrze, że jeszcze chociaż uświadamiam to sobie. Zamierzałem poprosić Tońkę, że jeśli naprawdę zwariuję, to żeby koniecznie mnie zastrzelił. Lecz wstydziłem się powiedzieć mu to i nie chciałem go przerażać.
Spostrzegłem pewnego razu, że i zmysły zaczynają mi pracować anormalnie. Na przykład obserwuję dwóch rozmawiających ludzi i wcale ich nie słyszę. Myślę wówczas o wielu rzeczach, jednocześnie udaję, że jestem zajęty czytaniem jakiejś gazety albo widokiem. A później niespodziewanie wyłania się z mózgu cały przebieg ich rozmowy, której przecież wcale nie słyszałem. Więc jest coś we mnie, co pracuje samodzielnie. To tak dziwne i powikłane, że nic z tego nic mogę zrozumieć. Wiem tylko, że straciłem panowanie nad sobą, że zwykły „zdrowy rozsądek" przestał mną kierować. To często doprowadza mnie do pasji. Rozmawiając, staram się skupiać - aby mówić rzeczowo.
Kontroluję każdą swą myśl i nagle tamten ktoś, z głębi mej duszy, mówi rzeczy przeciwne temu, co ja chcę. I to najdziwniejsze, że potem się okazuje, że „on" bardzo trafnie postąpił.
Niedawno zdrzemnąłem się i od razu przyśniło mi się, że pies czyści zęby. Czyścił je szczotką do ubrania. Szczotka leżała na podłodze, a on przytrzymywał ją łapą i tarł pyskiem o włosie.
Często przychodzi mi na myśl Charewski. Przypominam sobie tamtą scenę w lesie nocą, gdy rozmawiał z bogami. I jemu, zdaje mi się, diabeł łyżką we łbie zamieszał. Bogom nocy równi? Idiotyzm! Skąd w nim ta hardość. Przecież jesteśmy naprawdę lekkomyślnymi, bezsilnymi dziećmi, marzącymi o jakichś cudach, brodzącymi po omacku wśród pól i lasów ze śmiercią pod rączkę.
Od Antoniego dowiedziałem się trochę o przeszłości Charewskiego. Zygmunt mieszkał poprzednio w Moskwie. Miał tam dziewczynę, w której bardzo się kochał. Rodziców jej przy „likwidacji" socjalistów-rewolucjonistów wsadzono na Łubiankę. Potem i ją aresztowano. Brata jej i ojca rozstrzelano, a dziewczynę, po dłuższym pobycie w więzieniu, zwolniono. Wtedy popełniła samobójstwo, rzucając się na bruk dziedzińca z trzeciego piętra kamienicy. Zygmunt zastał ją jeszcze przy życiu, lecz wkrótce umarła. Charewski pozostał sam. I pływa teraz po brudnych falach sowieckiej, niewiarygodnej rzeczywistości, jak okręt-widmo. Sam słaby i mizerny, jak dziewczyna, lecz potężny w swym uczuciu nienawiści dla katów Rosji, mści się, jak może, za złamane życie swoje i jej. A może jest naprawdę bogom nocy równy? Kilka razy myślałem, że dobrze by było, aby prędzej umarł. Bo to nie człowiek, ale w lód ścięty ból. Ciekaw jestem, co ona mu powiedziała w ostatnich chwilach swego życia? Pewno coś strasznego! I ja przecież straciłem kilku drogich mi ludzi, których zamordowano bez żadnej winy, a nie jestem tak rozgoryczony i tak pełen nienawiści do bolszewików jak on. Ja ich nienawidzę więcej rozumem - za całą ich ohydę. Uważam to za swe prawo i obowiązek wobec mych przyjaciół - nieżyjących. A on nienawidzi wściekle, bezmyślnie, całą swą istotą, każdym nerwem! Pewnego razu powiedział mi: I Wiesz co, Romku, żeby bolszewicy zniknęli z powierzchni ziemi, to bym się zabił. Nie byłoby już po co żyć!
IX.
„MANEWRY"
Wszyscyśmy święci i łotry —
z ołtarza, czy z ostroga
śmiesznych błaznów kohorty
w teatrze Pana Boga.
N. Gumiłow, Teatr
1.
Roman jechał z Homla w przedziale „miękkiego wagonu". Razem z nim jechało dwóch kraskomów z 7. DK i agent Finotdiełu. W Bobrujsku wszyscy wysiedli i Roman został sam. Była godzina 11 w nocy. Roman opuścił okno i wyjrzał na peron. Zobaczył kilku czekistów. Do „twardych wagonów" wsiadło sporo pasażerów. „Miękki" szedł prawie próżny. Niedługo przed odejściem pociągu na peron wybiegła kobieta w skórzanej kurtce. Pod pachą miała teczkę. Pośpieszcie szła wzdłuż pociągu. Zapytała o coś czekistę.
Tamten wskazał palcem wagon, w którym jechał Roman. Kobieta się zbliżyła do okna:
- To „miękki wagon"? - zwróciła się do Romana.
- Tak.
Weszła na korytarz. Minęła przedział Romana. Pewnie szukała wygodnego miejsca. Po chwili wróciła.
- Tu będzie najwygodniej - rzekła, umieszczając teczkę w kącie przy ścianie i zajmując miejsce przy oknie.
Roman milczał. Zachowanie się kobiety wydało mu się trochę dziwne. Była zbyt wesoła, mile się uśmiechała. A to u „kobiety z teką" objaw nienaturalny. Spostrzegł, że ma zawieszony na pasku przez ramię aparat fotograficzny. Kobieta zdjęła z głowy męską czapkę „kierenkę" i położyła ją na półce. Skórzaną kurtkę powiesiła na haku przy oknie. Wreszcie usiadła. Wyjęła pudełko papierosów „Klub" i zapaliła.
- Może towarzysz się poczęstuje papierosem?
- Palę tylko „Naszą markę".
- Ja się przyzwyczaiłam do „Klubu". A dlaczego pociąg nie odchodzi? Przecież były gwizdki!
- Może koło u lokomotywy spadło.
Kobieta się roześmiała. Potem zapytała:
- Może ja rozmową przeszkadzam towarzyszowi spać?
- Nie. Już się wyspałem. Jadę z Charkowa.
Wkrótce pociąg ruszył. Roman, zainteresowany posiadaniem przez nieznaną mu kobietę aparatu fotograficznego, zapytał:
- Towarzyszka jest miłośniczką fotografii?
- N-nie. To mój zawód. Jestem korespondentką „Trudowoj Prawdy". Poza tym daję artykuły do innych pism. Nawet do wojskowych. Jestem Wiera Rodzińska.
Wtedy Roman uważał za konieczne przedstawić się jej:
- Andrzej Dylin.
Lecz zamiast tego, żeby powiedzieć, jak zamierzał: zastępca kierownika włodzimierskiego Finotdiełu - jak miał w dokumentach, powiedział: zastępca naczelnika cimkowiczskiego Pogranotriadu.
Kobieta ciekawie spojrzała na niego.
- Więc towarzysz się doskonale orientuje w stosunkach granicznych?
- Owszem. Tak, jak towarzyszka w sprawach dziennikarskich.
Roman pomyślał, że byłoby dobrze pozyskać ją sobie jako współpracowniczkę. Przecież mogła, jako korespondentka, wszędzie dotrzeć, robić zdjęcia, wywiady, utrzymywać łączność między poszczególnymi placówkami. Ożywił się. Zaczął mile i wesoło rozmawiać z towarzyszką podróży. A rozmowa ta tak dziwnie się układała, że obracała się wciąż dokoła najciekawszych dla niego kwestii. Przede wszystkim spraw armii. Zaczęto mówić o manewrach. Okazało się, że Rodzińska była w terenie i zamierzała napisać sprawozdanie o manewrach do „Krasnawo Komandira". Roman wypytywał ją o szczegóły, chociaż wiedział, że jego konfident da mu dokładne sprawozdanie, lecz byłoby to sprawdzeniem jego pracy. Założenie manewrów znał. Chodziło mu tylko o ich przebieg i wynik.
Rodzińska powiedziała, że ma kilkanaście fotografii z przebiegu manewrów. Roman przypomniał sobie, jak w zeszłym roku polecono mu sfotografować wszystkie mosty kolejowe na Unii Mińsk-Bobrujsk. Poza tym trzeba było zbadać i opisać poszczególne stacje. Pomyślał: Jak łatwo Rodzińska mogłaby to wszystko zrobić". A on wówczas miał z tym sporo kłopotu. „Stanowczo trzeba spróbować pozyskać ją sobie".
W trakcie rozmowy padły słowa „reorganizacja Krasnej Armii". Roman i Wiera jednocześnie badawczo spojrzeli sobie w oczy. Aby to zamaskować Roman powiedział:
- Dziwi mnie bardzo, że pani o tym wie. Przecież to tajemnica.
- Jeśli tajemnica, to i pan nie powinien wiedzieć. Ja, jako dziennikarka, wiem o wielu rzeczach, lecz dobrze się orientuję, z kim o nich mówić. Zresztą wiemy o tym oboje. Ja, na przykład, mam tę wiadomość z bezpośredniego źródła i dlatego o tym mówię, że pan wspomniał pierwszy.
- A ja - rzekł Roman - nie tylko wiem o tym, lecz nawet widziałem projekt rozkazu i znam jego numer.
Wiera się roześmiała:
- A może i ja znam?
- Wątpię.
- Proszę. Pierwsza cyfra 3.
- Dobrze. A druga?
- Też 3. A może i ja widziałam kopię rozkazu, tylko jako dziennikarka muszę zachować to w tajemnicy.
Roman był zachwycony nową znajomą:
„To przecież skarb dla mnie! Trzeba się starać jak najbliżej z nią się zapoznać. Może prędzej zdobędzie odpis rozkazu niż Morozowi".
Opuściła go apatia. Zaczął z ożywieniem rozmawiać z Wierą. Opowiadał jej różne rzeczy o swej pracy w Pogranotriadie i sam wypytywał ją o różne szczegóły z dziedziny jej pracy.
Wiera się zachowywała coraz bardziej kokieteryjnie. Roman zaczął prawić jej komplementy. Ona wesoło się śmiała, a w pewnej chwili rzekła:
- Pan tak się zachowuje, jakby był we mnie zakochany.
- A cóż w tym dziwnego? Pani mi się bardzo podoba. Przede wszystkim jako kobieta, a po drugie, jako dzielna pracowniczka. Zresztą nic w tym dziwnego: u nas, na pograniczu, nie ma pięknych kobiet, więc gdy zobaczyłem panią, to po prostu się upiłem.
Pogroziła mu palcem i powiedziała:
- Bardzo pan miły, ale nie bardzo panu wierzę.
- Może panią jeszcze przekonam.
Gdy dojeżdżali do Mińska, rozmawiali ze sobą już per ty. Wysiedli na dworcu i poszli razem ku wyjściu. Na placu przed dworcem stanęli.
- Dokąd teraz idziesz? - spytał Roman.
- Do hotelu. Spać.
- A kiedy się zobaczymy?
- Kiedy chcesz?
- Zawsze: dziś, jutro, pojutrze.
Zamyśliła się. Nagle twarz jej wydała mu się dziwnie znajoma. Z oczu wyjrzało coś, czego dotychczas w nich nie dostrzegł, lecz co widział wielokrotnie w jakichś innych oczach. Lecz nie mógł przypomnieć sobie, kiedy to było. Wiera wstrząsnęła głową - jakby się ocknęła. Powiedziała:
- Spotkamy się 1 września, o godzinie 9 wieczór, w Gubernatorskim Ogrodzie, w alei naprzeciw letniego teatru „Renesans".
Romanowi stanęły w oczach sylwetki rozstrzelanych kolegów i „spotkanie", na które przyszedł o tejże porze, w tymże miejscu, przed rokiem. Zrobił krok w tył i zdumiony patrzył jej w oczy.
- Cóżeś tak się przeraził?
- Że... strasznie długo czekać.
Roześmiała się.
- Trzeba być cierpliwym. Tym zdobywa się wszystko.
Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni. Roman szedł w zadumie ulicami. Wciąż myślał o tej kobiecie. Przypominał sobie jej opowiadanie o manewrach, wykazujące wielką spostrzegawczość.
...Tak, tak, „manewry" - wyszeptał kilka razy, mając na myśli swe zabiegi w celu pozyskania sobie korespondentki „Trudowoj Prawdy". Lecz jedna rzecz wciąż nie dawała mu spokoju. To ów dziwny wyraz oczu, który spostrzegł u Wiery, gdy zastanawiała się, kiedy wyznaczyć mu spotkanie.
„Gdzież ja to widziałem?"
Nagle olśniło go przypomnienie: „U siebie w oczach - w lustrze!". Tak. Waśnie to... Jednak to bardzo dziwne!
2.
Roman spędził dzień u siostry Charewskiego, bo miał do niego bardzo pilną sprawę. Lecz kolega nie przyszedł. Zostawił do niego list i wieczorem poszedł do Nataszy. Dziewczyna była bardzo wymizerowana i smutna. Roman się zaniepokoił:
- Co się stało?
- Z Lubą bardzo źle. Miała dwa krwotoki. Drugi bardzo silny. Myślę, że trzeciego nie przeżyje. Jest zupełnie bez sił. Dziwne to - przecież wyglądała lepiej ode mnie. Teraz wciąż kłóci się ze mną. Chce palić, a ja jej nie daję.
- Był doktor?
- Był. Powiedział, że w najbliższych dniach umrze.
Roman wszedł do sypialni. Luba leżała w łóżku. Nie mogła już chodzić. Oczy jej były głęboko zapadnięte, wargi ciemne, popękane. Luba uśmiechnęła się. Słabym, głębokim głosem odpowiedziała na przywitanie. Zawołała go bliżej.
- Daj pan papierosa - poprosiła błagalnie, a w oczach Roman, nie zastanawiając się wcale, dał jej papierosa. Luba chciwie wciągnęła dym tytoniowy w płuca i nagle papieros wypadł jej z rąk. Zaczęła się krztusić dymem. Do pokoju wbiegła Natasza.
- Po co pan dał jej papierosa? Może znów dostać krwotoku!
- Nic jej się nie stanie. To tylko z przeziębienia. Wkrótce to minie - rzekł wesoło Roman.
Natasza chciała zabrać chorej papierosa, lecz Luba nie dała. Powiedziała:
- Nie męczże mnie!
Natasza machnęła ręką i wyszła pośpiesznie z pokoju. Luba paliła dalej. Już się nie krztusiła dymem. Roman z żalem na nią patrzył, lecz starał się mówić wesoło:
- Pani wie o tym, że wkrótce pojedziemy za granicę?
- Wiem.
- Tylko niech minie to przeziębienie. Tam pani będzie bardzo dobrze. Może urządzimy pani wyjazd do Ameryki. Ale trzeba być wesołą.
Luba patrzyła smutno w okno. Po chwili powiedziała cicho, sennie:
- A ja skomponowałam nową piosenkę. Wesołą. Zanucę ją panu:
Na dwunastą,
Na godzinę
Na ciebie czekałam,
Nie przyszedłeś,
I nie przyjdziesz.
Po co oszukałeś ?
Boli serce,
Boli bardzo,
Boli nie kochane.
Kona biedne,
Bo wie jedno,
Ze zawsze kłamałeś!
Śpiewała to słabym, urywającym się głosem. Melodia była naprawdę wesoła. Tempo żywe. Lecz tym straszniejszy sens słów. Roman pomyślał, że to może jest ostatnia piosenka Luby. Zapisał ją. Dziewczyna się ucieszyła:
- Panu się podoba?... Ale niech pan jej nikomu nie śpiewa, bo to moja. Dla siebie ją śpiewam. Dobrze by było pójść rano bosymi nogami po rosie, w lekkiej sukience i śpiewać... Ja bardzo lubię łąki i słońce. Tam tak dużo powietrza.
3.
Wieczorem Roman poszedł na Sieriebriankę. Znalazł wskazany przez ciotkę Stanielskiego dom. Wszedł na podwórko. Dom się dzielił na dwie części. W lewej było ciemno, w prawej, od tyłu, paliło się światło. Roman zbliżył się do okna. Było szczelnie zawieszone od środka. Posłyszał gwałtowną rozmowę:
- Mówię ci, że dał tylko 10 000.
- Za godzinę 10 000?!
- Powiedział, że więcej nie ma.
- Łżesz, cholero! Był w dobrym palcie. Mówię ci, oddaj wszystko!
- Wanieczka, przysięgam ci!
- Dawaj forsę!
- Wanieczka, ja jeść nie mam co.
- Dawaj forsę!
Roman zrozumiał, że to rozrachunek alfonsa z prostytutką. Poszedł w głąb sadu. Było w nim zaledwie kilkadziesiąt drzew. Według planu należało iść środkową ścieżką do ławeczki. Za ławeczką była jabłoń i od niej trzeba było zrobić w prostym kierunku trzy kroki. Tam była schowana flaszka z pieniędzmi.
Nie mógł posługiwać się latarką, bo obawiał się ściągnąć czyjąś uwagę. Więc po ciemku odnalazł pierwszą za ławeczką jabłoń i odmierzył od niej trzy kroki. Zaczął kopać sztyletem pulchną ziemię, lecz mimo to, że zbadał wielką przestrzeń terenu, nic nie znalazł. Zastanawiał się nad tym. Uważał, że jest niemożliwe, aby wprowadzono go w błąd. Nie miałoby to żadnego celu. Wrócił do ławeczki, usiadł na niej i zaczął przypominać sobie słowa ciotki Stanielskiego: „Zaraz za ławeczką będzie jabłoń, a za jabłonią trzeba odmierzyć, w prostym kierunku od domu, trzy kroki i tam kopać. Flaszka będzie niegłęboko, może 30—40 centymetrów od powierzchni".
Roman wstał i szurając nogami po ziemi zaczął powoli się posuwać naprzód. Nagle stopa się oparła o niski pień drzewa. ...Teraz rozumiem: tamtą jabłoń ścięto.
Zrobił od zmurszałego pieńka trzy kroki i zaczął kopać. Wkrótce nóż zgrzytnął o szkło. Roman wyjął z ziemi sporą flaszkę. Wstrząsnął ją... W środku zabrzęczały monety. Wówczas poszedł ku parkanowi i znalazł tam kamień. Odbił gardziołek flaszki i wysypał na dłoń monety. Zawiązał je w chustkę i schował do kieszeni. Skierował się ku wyjściu z sadu. Gdy się zbliżał ku domowi posłyszał w środku lament i płacz kobiety:
-Wanieczka, Wanieczka! Za cóż ty! Weź wszystko, ale nie bij!
Było słychać odgłos uderzeń i coraz silniejsze jęki kobiety.
- No, puśćże! Przecież nic nie mam! Ty, podlecu! Puść!
Roman zamierzał wyjść z podwórka. Był już przy furtce. Lecz nagle zawrócił i wszedł do sieni. Poświecił latarką. Znalazł drzwi. Wszedł do ciemnego pokoju od ulicy. Zobaczył w niskim przepierzeniu uchylone drzwi. Tam było jasno i stamtąd dolatywały jęki kobiety, sapanie rozwścieczonego mężczyzny i odgłos uderzeń.
Roman stanął w drzwiach. Zobaczył krępego mężczyznę lat 40, który, stojąc tyłem do niego, bił laską leżącą na podłodze kobietę. Była tylko w koszuli i pończochach. Lewe ramię miała wykręcone w tył - trzymał je mężczyzna. Prawą ręką osłaniała od uderzeń głowę. Jedna pończocha zsunęła się jej aż na stopę. Koszula była podarta i poplamiona krwią. Na ciele, w wielu miejscach było widać czarne pręgi od uderzeń. Mężczyzna bił zapamiętale:
- A, masz! A, masz! A, masz!
Razy padały na plecy, na boki, na ręce. Przy każdym uderzeniu ciało kobiety konwulsyjnie drgało i już nie krzyczała, ale wyła głuchym, zwierzęcym głosem, przerywanym rzężeniem.
- Dość! - powiedział Roman.
Mężczyzna zwinnie się obrócił w tył. Roman ujrzał czerwoną, wykrzywioną twarz, oślinione wargi i jarzące się spod gęstych brwi oczy. Mierzyli się wzrokiem. Mężczyzna szybko oddychał. Był zmęczony biciem. Kobieta leżała wciąż na podłodze i tylko plecy jej drgały. Roman zobaczył, że prawa dłoń jej opadła na podłogę i sunęła po deskach, zostawiając ciemną ścieżkę krwi.
- Za co to? - spytał Roman.
Odpowiedzi nie było.
- Za co ją biłeś?
Twarz mężczyzny nabrzmiała krwią. W oczach zapaliła się wściekłość. Widać było, że chce się rzucić na Romana. Roman powoli, spokojnie wyjął rewolwer. Prawie zaraz twarz mężczyzny zaczęła blednąć.
- Za co ją biłeś?
- Bo... bo... warta...
- Kto to? Twoja żona? Siostra?
Uśmiechnął się i objaśnił pogardliwie:
- Kurwa.
- I nie dała ci pieniędzy?
- Dała.
- Ale mało? Co?
- No, tak.
- A jak myślisz: jeśli odbierzesz jej zdrowie i pokaleczysz, to więcej zarobi?
- Będzie druga.
- Będzie druga?
- Będzie.
- I też będziesz bił?
- Z nimi inaczej nie można.
Roman zrobił ku niemu krok.
- Nie. Więcej nie będziesz bił. Rzuć laskę.
Mężczyzna zwlekał.
- Idź, bo poproszę!
Roman uważnie śledził każdy ruch zezującego ku niemu człowieka. Przepuścił go do sieni i wyprowadził na ulicę. Szli w milczeniu ciemnymi zaułkami. Roman z tyłu wskazywał mu drogę: w prawo! w lewo! prosto!
Wyszli za miasto.
Utonęli w mroku.
Tej nocy na peryferiach Mińska rozległo się wiele wystrzałów. Możliwe, że echo jednego z nich przepłynęło i nad Sieriebrianką.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Brześć nad Bugiem, 26 sierpnia 1923 r.
Byłem u ciotki Wacława Stanielskiego. Dałem jej 100 rubli w złocie - połowę tego, co wyjąłem z flaszki. Kobieta się ucieszyła tym bardzo. Nie były to duże pieniądze, lecz od dawna uważała je za stracone.
Wacław Stanielski zaczyna mi się nie podobać. Wykonałem dla niego zadanie, lecz połowy należnych mi pieniędzy nie otrzymałem. Nie zależy mi wcale na gotówce, lecz nie lubię być oszukiwanym. Mógłby poprosić mnie szczerze o te pieniądze i dałbym mu je chętnie. Jednak wziąłem od niego następne zadanie. Wypróbuję go do końca. Bardzo mnie przepraszał i przyrzekł, że wkrótce ureguluje wszystko. Zobaczę. Chociaż jestem przekonany, że i tym razem spróbuje mi się wymigać. A potem będzie się cieszył, że mnie oszukał.
Morozowowi pieniędzy na podróż do Moskwy nie dałem. Wolałbym załatwić tę sprawę z Wierą. Jego możność uzyskania odpisu projektu rozkazu reorganizacyjnego jest bardzo problematyczna. A Wiera widziała odpis i nawet zna jego numer.
Więc może prędzej by potrafiła zrobić dla mnie kopię lub sfotografować go. Spotkam się z nią 1 września w Gubematorskim Ogrodzie. Drugi raz ten ogród!... I zaraz ten wyraz skojarzył się w moim umyśle z Ogrodem udręczeń i Lizką... Jak to boli! I nie ma temu końca, nie ma wyjścia. Wszystko mi ją przypomina: uśmiechy kobiet, podobna postać lub włosy. A po nocach bezsenność. Kiedyż to nareszcie się skończy? Może razem z życiem?... Moim głupim życiem, z,którego nic nie mam dla siebie, prócz trudu i niepokoju. Ale wiem, że gdybym to porzucił, byłoby jeszcze gorzej. Nie wytrzymałbym ze sobą... I te ciągłe myśli o samobójstwie. Żeby już prędzej trafiła mnie kula, bo nie oczekuję od życia więcej nic ciekawego i nic nie da mi takich emocji, jakie przeżyłem.
Czasem widzę dziwne rzeczy - nawet na jawie, bez wpływu kokainy. Gdj szedłem ostatni raz z Sowietów, musiałem nad ranem przechodzić w pobliżu granicy z lasu do lasu. Bezpośredniego niebezpieczeństwa nie było, więc szedłem zamyślony przez pole. Wstąpiłem na ścieżkę, biegnącą między kilku pełnymi deszczowej wody dołami. Może kopano tam kiedyś glinę lub piasek.
Z boku biegło długie pasmo jodłowców. Nagle posłyszałem jakiś szmer. Spojrzałem w lewo. Zobaczyłem pędzącego boso po rżysku olbrzymiego chłopa. Miał w ręku gruby drąg. Gnał ku mnie zapamiętale. Od razu zrozumiałem, że uważa mnie za przemytnika, ponieważ idę nie po drodze, ale przemykam się z lasu do lasu. Dopuściłem go blisko. Stanąłem. Gdy obróciłem się ku niemu, chłop zobaczył na otoku mej czapki czerwoną gwiazdkę i stanął skonsternowany. Miał dużą, rozczochraną głowę i rudawą brodę. Oczy mu latały po mnie - jakby mnie macały.
- Czego chcesz? - spytałem go.
- Myślałem, że to przemytnik.
- A gdyby był przemytnik, to co?... Wpakowałbyś go, po obdarciu z rzeczy, do tamtego dołu?
Oczy mu biegały.
- Nie, towarzyszu.
- A co byś zrobił?
- Odprowadziłbym na „post".
- Aha! No, to chodź na „post". Drąg rzuć!
Zaprowadziłem go do lasu. Przeszliśmy wąską smugą drzew na drugą stronę. Tam znów spojrzałem mu w oczy. Był bardzo przestraszony. Cuchnął potem.
- Co jeszcze mi powiesz? - spytałem go.
Milczał. Tylko twarz mu zszarzała i gardło kurczowo się ruszało, jakby się krztusił śliną. Za jego plecami wschodziło słońce. Kazałem mu obrócić się w tył. Powiedziałem:
- Patrz na słońce! Może widzisz je ostatni raz!
Patrzył.
- A czy ty wiesz, że gdybyś zabił przemytnika za trochę towaru, to on już nigdy by słońca nie zobaczył?
Nie odpowiadał, tylko ciężko oddychał. Pewnie myślał, że zaraz go zabiję. Rzeczywiście miałem ten zamiar. Przypuszczałem, że już niejednego człowieka zgładził. Przecież to był olbrzym. A ten drąg w jego rękach - narzędzie mordu.
Kazałem mu iść ścieżką. Nie od razu ruszył. Gdy poszedł oparłem lufę parabellum na zgiętym przedramieniu i wziąłem na cel dół jego czaszki - czeliści w to miejsce strzelają z nagana... Odprowadzałem go spojrzeniem przymrużonego oka. Nagle wydało mi się, że chłop wciąż rośnie... że się skrada ku słońcu, które wstaje tuż za drzewami... że chce je złapać... Wtem zobaczyłem, że człowieka nie ma... że idzie naprzód szkielet - zgięty, potworny...
Opuściłem broń i zobaczyłem o 10 kroków od siebie owego chłopa. Odetchnąłem. Jak dobrze, że nie wystrzeliłem! „Przecież to zło, które potrafi zrobić, może się i nie dokonać. Może będzie miał dość tych chwil na całe życie".
Brześć nad Bugiem, 27 sierpnia 1923 r.
Czytałem, że są okręty-widma. Wyginęła na nich z jakiegoś powodu załoga i pływają martwe kadłuby, unoszone prądami po morzach i oceanach. Czasem druzgoczą inne okręty i tak dziwnie się zachowują, że się zjawia przypuszczenie, iż kieruje nimi czyjaś ręka. Gdy myślę o Charewskim, to on mi się właśnie wydaje takim okrętem-widmem. Umarło w nim to, co stanowi o wartości życia człowieka, i pozostał tylko kadłub, unoszący się na falach oceanu zbrodni bolszewickich. Druzgocze napotkane przeszkody i mści się za swą krzywdę, bez nadziei wyrównania rachunku. Bo za taką krzywdę, jaką mu wyrządzono, niczym nie można zapłacić. A ileż tych okrętów-widm jest w Sowietach! Tylko nie wszystkie są równie śmiałe i zdecydowane. Większość rozbija się na skałach i ginie.
I ja jestem również takim okrętem-widmem.
Nie mam w życiu żadnego celu, a jednak nie mogę się pogodzić z tym, aby podłość zwyciężała i otaczała się aureolą. Czytałem gdzieś, że rzeczywista wolność zapanuje wtedy, gdy będzie wszystko jedno, żyć czy nie żyć. Może to ze mną już się stało, bo doprawdy życie i śmierć są mi obojętne i czuję, że jestem poza granicami życia. Często mi się zdarza w Polsce mówić z różnymi ludźmi, wypytującymi mnie o życie w Sowietach. Nieraz bywają to bardzo inteligentni ludzie, więc opowiadam im. Mówię tylko prawdę. I zawsze ze zdumieniem spostrzegam, że mi nie wierzą. Zawsze myślą, że przesadzam, że kłamię. Przede wszystkim dlatego to myślą, że jestem agentem wywiadu. Następnie dlatego, że jestem przeciwnikiem ustroju bolszewickiego. A przecież nie opowiadam im nawet drobnej cząsteczki tych potworności, które się dzieją w Bolszewii. Mnie to zdumiewa. Czyż, żeby uwierzyli, potrzeba, aby sami tam pojechali i na swej skórze to sprawdzili?... Wiem, że to wyjdzie na wierzch, że historia przekaże ludziom wszystkie te potworności. Że psychologowie będą się zdumiewać, do jakiej ohydy mogą dojść ludzie podli i jak potrafią ją zamaskować. I będą podziwiali zdumiewające zaślepienie ludzi Zachodu, którzy - nawet najmądrzejsi mają to, co się dzieje w Sowietach, za ugruntowanie komunizmu, a nie za rozpasanie ohydnych potworów i sadystów znęcających się nad najcierpliwszym narodem świata.
Obecnie, gdy mnie pytają o Sowiety, mówiąc: „No, jak tam wasi bolszewicy?" - często odpowiadam tak: „Odstępuję ich panu". A gdy spostrzegę, że rozmówca, z góry przygotowany, ma ironiczno-sceptyczny uśmieszek, to zaczynam mu blagować naprawdę. Na przykład wczoraj zdarzyło mi się mówić z pewnym jegomościem, który - wiedziałem - zaczyna po trochu się komunizować. Zapachniały mu owacje, mowy, przyjęcia, fotografie w prasie, możność rządzenia w przyszłości tysiącami i skręcił na lewo - może w niedalekiej przyszłości i kark skręci. Gdy zapytał mnie: Jak tam się przedstawiają sprawy w Sowietach?". Odpowiedziałem: „Bardzo dobrze!". I zacząłem mu opowiadać to, co bolszewiccy agitatorzy mówią naszym robotnikom. Uwierzył mi całkowicie. Zacząłem przesadzać niemożliwie. Też uwierzył. Wreszcie opowiedziałem mu o wyniku ankiety wśród 500 dzieci szkoły w Moskwie. Ankieta była na temat: „Kim chcesz być po ukończeniu szkół?". Większość odpowiedzi brzmiała: komisarzem, słynnym lotnikiem, artystą, inżynierem, pisarzem, poetą, malarzem, muzykiem... Powiedziałem, że świadczy to o uświadomieniu młodzieży i jej chęci pożytecznego działania na korzyść Związku. Skwapliwie to potwierdził. Jeśli jest człowiekiem naprawdę mądrym, to musi uważać mnie za głupca. Ankieta ta świadczy raczej o tym, że młodzież pragnie za wszelką cenę poprawić sobie byt i zdobyć stanowisko, że pogardza proletariatem, że brak jej uświadomienia klasowego. Jeśli we wzorowej sowieckiej szkole na 500 dzieci ani jedno nie zechciało być robotnikiem lub rolnikiem, to jest to fatalne! Po prostu straszne! Materializm przeniknął do szpiku kości... A przecież nieraz słyszałem dziecko burżuazyjne, marzące o tym, że będzie furmanem, szoferem, mechanikiem, żołnierzem, strażakiem. Po prostu pociąga je ciekawa czynność danej profesji. A dzieci proletariackie pociąga chęć rządzenia, błyszczenia, użycia. Bezinteresowności ani krzty. Rośnie pokolenie rekinów zdecydowanych na wszystko, aby tylko zapewnić sobie sławę, dobrobyt i wynieść się ponad masy.
Zresztą to jedyne wyjście, aby uniknąć strasznej tutejszej niedoli i poniewierki. Rozum dyktuje im: są tylko dwie drogi w przyszłości - albo być panem, albo rabem. Więc rwą się do panowania. Wiem, że w Szwecji syn chłopa kończy gimnazjum i uniwersytet, potem wraca na rolę i pracuje na niej sam, starając się jak najlepiej uprawiać ziemię. On nie czuje swej niższości z tego względu, że jest rolnikiem, bo rolnik jest tam szanowany przez rząd i przez obywateli. Szanowany nie na papierze i mityngach, lecz w życiu społecznym. A wykształcenie nabywa nie w tym celu, żeby się wyrwać z klasy do której należy, lecz dla tego, aby się stać człowiekiem inteligentnym i móc korzystać z dorobku kulturalnego ludzkości. A dziecko sowieckie ma jedyny cel: wyrwania się za wszelką cenę z szeregów proletariatu.
Jutro Jadę na granicę. Trzeba na dzień 1 września bu w Mińsku. Bardzo bym chciał pozyskać dla swej pracy Wierę Rodzińską. Wolę mieć jednego konfidenta takiego jak ona niż pięciu ospałych, tchórzliwych. Nie wiem, jak ją sobie zjednać, lecz postaram się uczynić to jak najprędzej.
Antoniego za granicę nie wezmę. Mieszka od dłuższego czasu w Rakowie. Niech porządnie wypocznie, bo pracy będzie jeszcze dość i dla niego.
X.
PRZYGODA W „PARYŻU"
Ja życie znam nie od wczoraj
I ono dobrze mnie zna —
Nie ze mną taka rozmowa,
Nie ze mną taka gra
Steli Dietrich-Tatkowska, 'Romom
1.
Za kwadrans dziewiąta. Roman przyszedł na umówione spotkanie do Gubernatorskiego Ogrodu. I teraz - jak w zeszłym roku - było tu pusto. Od rana padający deszcz wypłoszył spacerowiczów. Główną aleją od czasu do czasu przepływały ciemne sylwetki przechodniów.
Roman nie poszedł od razu na umówione miejsce spotkania. Chociaż nie miał powodów obawiać się Wiery, jednak z przyzwyczajenia był ostrożny. Wszedł do ogrodu od ulicy Wesołej obok „treku". Następnie znalazł dogodny punkt, z którego można było obserwować miejsce nad brzegiem Swisłoczy, pomiędzy „Renesansem" a mostem prowadzącym z ulicy Podgórnej.
Znalazł dobrze ukrytą w cieniu drzew ławeczkę. Połą płaszcza wytarł z niej wodę. Postawił kołnierz płaszcza, usiadł i czekał. Wiatr strącał z góry, z mokrych, lśniących liści krople wody. Deszcz przyćmiewał światła matowych latarń, tańczących na stalowych linkach. Pluskały fale rzeki. Dokoła panowały pustka i smutek.
Minęła godzina dziewiąta. Roman wciąż czekał. Dopiero około pół do dziesiątej zobaczył szybko idącą mostem od „Renesansu" kobietę. Pośpiesznie weszła w aleję i rozejrzała się dokoła. Roman nie śpieszył się iść ku niej, chociaż poznał z dala, że to Wiera. Obserwował wciąż aleję, brzegi rzeki, most. „A może tam ktoś się ukrywa?". Stale przewidywał to, że może być urządzona na niego zasadzka.
Wiera doszła do połowy alei. Potem zawróciła. Stanęła w pobliżu mostu. Wyjęła z pudełka papierosa i zapaliła. Paliła prędko, nerwowo. Roman podszedł do niej:
- Pan się bardzo spóźniłl - rzekła Wiera z wyrzutem.
Lecz Roman chciał zachować „ty", którym posługiwali się przy końcu podróży.
- Nie. To ty tak się spóźniłaś. Czekam prawie godzinę.
Wiera spojrzała na zegarek na ręku.
- 25 po dziewiątej.
- Przyszedłem za kwadrans dziewiąta.
- Nie mogłam wcześniej. Byłam u znajomych. Zatrzymano mnie.
- Może gdzie pójdziemy? Moknąć tu na deszczu jest niezbyt przyjemnie.
- Dobrze. Możemy pójść do mnie. Mieszkam w hotelu „Paryż".
Roman się zgodził i poszli dość prędko do śródmieścia. W drodze Roman obmyślał, jak przystąpić do zamierzonej rozmowy. Nasuwało mu się kilka projektów, lecz wszystkie były mgliste. Wreszcie postanowił, że będzie działać zależnie od okoliczności.
W hotelu Wiera kazała numerowemu nastawić samowar i wyszła na korytarz. Zajmowała pokój od ulicy. Roman wyjrzał przez okno i zobaczył lśniącą od deszczu jezdnię i idących pospiesznie chodnikiem przechodniów. Na przeciwległym rogu ulicy była dawniej cukiernia Węgrzeckiego. Po wyjściu Wiery na korytarz Roman obejrzał pokój. Był bardzo zaniedbany. Lustro w plamach, koc brudny, bielizna pościelowa szara, blat stołu podrapany, wszędzie kurz. Zbliżył się do wieszaka i zrewidował kieszenie skórzanej kurtki Wiery. W jednej z nich znalazł dwa listy do niej adresowane, kilka dzienników, dwa pisma wojskowe, plan Mińska. W drugiej kieszeni był rewolwer i zapasowy magazynek. Chciał otworzyć tekę, lecz posłyszał kroki na korytarzu.
Wróciła Wiera. Roman dobrze jej się przyjrzał. Była średniego wzrostu, szczupła. Ruchy miała prędkie, nerwowe. Włosy jasne, o rudawym odbłysku, krótko obcięte. Oczy szare, brwi ciemne, usta duże, lecz ładnie zarysowane. Często zagryzała zębami dolną wargę. Spojrzenia jej były sztucznie wesołe, lecz czasem łapał w jej oczach zimne błyski.
Zaspany numerowy przyniósł samowar i prawie rzucił go na blat stołu - jakby oparzył sobie ręce. Nie patrząc na obecnych zawrócił i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Wiera otworzyła tekę i wyjęła z niej herbatę i cukier w kostkach:
- Herbatę mam doskonałą. Z Moskwy przywiozłam. Ze sklepiku dla GPU.
- Najlepsza herbata w GPU - powiedział Roman.
Wiera błysnęła ku niemu oczami i uśmiechnęła się.
- Hotel też.
- No i papierosy pierwszorzędne - ciągnął Roman - ale rachunek słony.
Zaczęli pić herbatę. Rozmawiali o polityce Sowietów i o przesunięciach na wyższych stanowiskach. Roman celowo odzywał się coraz bardziej niechętnie o rządzie sowieckim. Zaczął opowiadać Wierze różne kompromitujące wodzów rzeczy. Opowiadał, jak żyją naprawdę obywatele państw burżuazyjnych. Mówił to spokojnie, jakby obojętnie, badając od czasu do czasu: jakie wrażenie wywiera to na Wierze. Lecz ona nie zaprzeczała mu, choć sama mówiła bardzo wstrzemięźliwie. Natomiast zachowywała się coraz bardziej kokieteryjnie. Często podchodziła do lustra, wypinając pierś poprawiała włosy, nieznacznie rozpięła bluzkę, ukazując głębokie wycięcie stanika.
W pewnej chwili zapytała:
- A może chcesz do herbaty koniaku?
- Masz?
- Mam trochę.
- To dawaj! My go i bez herbaty...
Wiera wyjęła z teki płaską, aluminiową manierkę. Roman wprawnym okiem skonstatował: niemiecka. Koniak był w dobrym gatunku. Pili go na przemian zjednej szklanki. Roman zbliżył się do drzwi i zamknął je na klucz. Objaśnił to:
- Jeszcze ktoś wejdzie, a tu taka libacja!
Wiera się śmiała. Podeszła do niego i zaczęła pokazywać mu ostatni numer „Krokodyla". Czytała jakiś satyryczny wiersz, wciąż przerywała i patrząc Romanowi z bliska w oczy, filuternie uśmiechała się. Roman objął ją wpół i posadził sobie na kolanach.
Zrobiła srogie oczy.
- A co to znaczy!
- „Smyczka" prasy z armią - roześmiał się Roman.
- O, toś ty dowcipny!
- I przedsiębiorczy. Co? - śmiał się Roman.
Zakryła mu dłonią usta. Zapytała:
- Powiedz mi, skąd tak dobrze wiesz o tym, jak żyją burżuje za granicą?
- Przecież pracuję w Pogranotriadie. U nas stale są uciekinierzy stamtąd. Mamy zagraniczną prasę... Opowiem ci, jak niedawno aresztowaliśmy polskiego szpiega.
Roman poczuł, że dziewczyna drgnęła. Lecz zaraz wytłumaczyła to:
- Trochę mi zimno. Wezmę szal.
Wyczuł w jej głosie wrogą, zimną nutę. Po chwili wróciła i otulając się szalem sama usiadła mu na kolanach. Roman zaczął ją całować i pieścić. Nie sprzeciwiała mu się, nawet sama całowała go, lecz gdy zaniósł ją na łóżko, powiedziała poważnie:
- Tego, Andrzeju, nie można.
- Dlaczego?
- Jesteś mądry chłopiec i musisz zrozumieć, że trzeba, abyś nie tylko ty chciał, lecz i ja. Byłoby mi przykro zmuszać się, a ja teraz czuję do tego wstręt. Zaczekaj. Może później. Opowiedz lepiej o tamtym szpiegu, bo ci przerwałam.
- Więc aresztowaliśmy polskiego szpiega.
- Kiedy?
- Dwudziestego siódmego.
- A jak?
- Opowiem ci. Tylko to sekret.
- Możesz być mnie pewien.
- Otóż zgłosił się do nas jego łącznik. Powiedział, że jeśli zalegalizujemy go w Sowietach i damy mu pracę, to wyda nam słynnego polskiego szpiega. W rezultacie urządziliśmy na niego zasadzkę.
- Gdzie?
- Po co ci szczegóły? Chodzi o sam sens. Więc zrobiliśmy na niego zasadzkę. Łącznik go upił i ułożył spać w pewnej wsi na pograniczu. A myśmy przyszli i za łeb go. Zabraliśmy mu broń, dokumenty, pieniądze, materiały. Mówię ci, miał wspaniałe dokumenty. Żeby nie łącznik, nigdy byśmy go nie aresztowali. Możesz sobie wyobrazić: jeździł wszędzie jako „upołnomocziennyj" Sztabu Zachodniego Frontu. Zaczęliśmy go badać. Tylko się śmiał z nas. Ani biciem nie wzięliśmy go, ani „na posadę", ani grzecznością. Wszystko rozumiał doskonale. Mówi: nie dacie mi rady! Tacy jak ja nie „śpiewają". Pracowałem przeciw wam ideowo. Kocham swą ojczyznę, zrobiłem to, co uważałem za potrzebne, a teraz mi obojętne, co się ze mną stanie. Nic dobrego od was nie oczekuję... Wiesz, Wiero, naprawdę miałem dla niego szacunek. I nie tylko ja, lecz wszyscy. Mówił nam, że jesteśmy zgnilizną, że każdego z nas można przekupić!... Tak gadał, że wyglądał nie na oskarżonego, ale na sędziego. Jeden z naszych uderzył go, a on tylko się uśmiechnął:
- Jeszcze jeden dowód, że jesteście bydlakami! Jakże was szanować, kiedy nie znacie nawet zasad równej gry?
Zostawiliśmy go na jutro. Przy areszcie postawili silną eskortę. A rano przybiegł przerażony „karnacz":
- Szpieg nie żyje!
Pobiegliśmy tam. Okazało się, że w nocy się otruł. Zapewne cyjankiem potasu. Bardzo mi go szkoda, bo naprawdę był dzielny chłop. Ja bym go puścił, gdybym mógł... Jak uważasz: czy dobrze bym zrobił?
Wiera badawczo spojrzała Romanowi w oczy:
- Podobasz mi się teraz. Lubię ludzi wspaniałomyślnych. To największa zaleta człowieka. Nawet we wrogu trzeba uszanować odwagę i poświęcenie.
- I ja tak myślę. Ale trudno. Psią mam służbę.
- To porzuć ją.
- Aco robić?
- Znajdziesz inną.
- Nie tak to łatwo.
- A jeśli ja ci znajdę?
- Jaką?
- To jeszcze się zobaczy. A jak nazwisko tego szpiega?
- Za dużo chcesz wiedzieć...
Wiera spojrzała mu w oczy i rzekła pospiesznie:
- Nie może być!
- Dlaczego? Może go znasz?
- Nie. Tylko słyszałam, od znajomych z GPU. Jak on wyglądał?
- Jak on wyglądał - powtórzył Roman i patrząc jej w oczy zaczął mówić: - Wysoki, szczupły, ciemny szatyn, oczy szare.
- A co się stało z łącznikiem? Daliście mu posadę?
- A jakże - rzekł ironicznie Roman - dali.
- W GPU.
- Nie. W lochu.
Roman po chwili namysłu wstał i wyjął z kieszeni płaszcza plik papierów.
- Umiesz milczeć? - spytał Wierę.
- Jeszcze wątpisz o tym?
- No, dobrze. Pokażę ci coś ciekawego.
Rozwinął papier i wyjął z pliku jeden rozkaz:
- Widzisz, co miał tamten szpieg? Ładne zdobywał materiały! I czy nie miał racji, że każdego tu można kupić. Ten rozkaz, na przykład, ściśle tajny. Patrz! Pokazał jej rozkaz głównodowodzącego Wszelkimi Zbrojnymi Siłami Republiki, pod którym na pierwszym miejscu był podpis Kamieniewa. Rozkaz miał numer 28. Roman obserwował, jakie to wywrze na dziewczynie wrażenie.
Wiera, z wypiekami na policzkach, czytała treść rozkazu. Jedna dłoń była zaciśnięta w pięść, druga nerwowo gniotła róg papieru. Widocznie wysilała się, aby ukryć zainteresowanie. Zapytała:
- Czy można przeczytać to wszystko? To zaczyna mnie bardzo ciekawić.
- Ta-ak? Bardzo?
- No, naturalnie. Tak się interesuję tymi sprawami.
- To mi się podoba. Czytaj wszystko.
Gdy Wiera skończyła czytanie, Roman zapytał:
- A jak ci się w ogóle podoba praca szpiegowska?
Zastanawiała się przez chwilę.
- To... to bardzo ciekawe!... Takie niepospolite, wymaga tyle energii, wytrwałości, opanowania.
- Tak - potwierdził Roman - i dobrze się opłaca. Można jeździć. Zobaczyć ciekawe rzeczy, bawić się.
- Tak, to ciekawe.
Wiera zacisnęła dłonie i parę razy z ukosa spojrzała na Romana. W pewnej chwili chusteczkę do nosa wsadziła do kieszonki spódnicy, a następnie zaczęła jej szukać pod stołem. Po chwili rzekła: „Pewnie w kurtce". Podeszła do wieszaka i wyjęła brauninga. Włożyła go do kieszonki, a chusteczką wytarła ręce:
- A co byś zrobiła, Wiera, gdyby ci zaproponowano być szpiegiem?
Uważnie spojrzała mu w oczy.
- Czyim szpiegiem, naszym?
- Nie... obcego państwa.
- Nie zgodziłabym się... Chociaż... Zresztą nie wiem. Ijakże ci odpowiedzieć na podobne pytanie? Przecież ścigasz szpiegów.
- To co innego... Mów szczerze. No?
- Doprawdy nie wiem. A ty co byś zrobił? - bystro spojrzała mu w oczy.
- Ja?... To zależy od wielu okoliczności. Przede wszystkim od tego, kto by mi to zaproponował i... Czy ja wiem...
- A po co ci te dokumenty? - spytała Wiera.
- Oddam je jutro w GPU, sędziemu śledczemu. Bądź co bądź jednego szpiega mamy. Robota jest. A to dowód przeciw niemu.
W pewnej chwili Roman spostrzegł dziwną rzecz. Miał doskonały zmysł obserwacyjny, który pozwalał mu dostrzegać każdą zmianę w sytuacji. Więc zauważył, że kieszeń na spódnicy Wiery trochę się odciąga i na dole ma wyraźnie zaznaczony kąt. Dobrze pamiętał, że przedtem tego nie było. Skojarzył to spostrzeżenie z poprzednim poszukiwaniem przez Wierę chustki, z odejściem jej do wieszaka i wywnioskował: rewolwer. Udał zupełną beztroskę i przybrał wesołą minę. Natychmiast się obrócił w głupawego, lekkomyślnego bolszewika, paplającego, co mu ślina na język przyniesie. A lewą rękę już miał w kieszeni na rączce brauninga. Po cichu odbezpieczył rewolwer i uważnie śledził każdy ruch Wiery. Zaczął mówić wesoło:
- Ty wiesz, jaką ja słyszałem niedawno anegdotę?... Otóż przychodzi komsomolec w gości do komsomolca i widzi u niego na stole szczoteczkę do zębów.
- Ej, Wania - mówi - i ty już zaczynasz burżuazyjną skórą cuchnąć.
- Dlaczego?
- Szczoteczkę do czyszczenia zębów sobie kupiłeś.
W tym miejscu Roman nakrył dłonią leżący na stole klucz od drzwi.
- A Wania na to odpowiada według punktów:
- Po pierwsze: szczoteczka nie moja. Po drugie, używam jej do mieszania cukru w herbacie.
Wiera zaczęła się śmiać. Romanowi się wydało, że robi to nieszczerze. Więc wybuchnął za nią głośnym śmiechem i sięgnął do kieszeni po chusteczkę. Klucz przy tej sposobności powędrował ze stołu do kieszeni.
- To bardzo komiczne! - powiedziała Wiera.
- Szalenie komiczne - potwierdził Roman i spojrzał na okna. Przekonał się, że są dobrze zamknięte.
„Krzyknąć przez okno nie zdąży, a drzwi zamknięte". Chciał znów posadzić sobie Wierę na kolanach. Lecz dziewczyna wymknęła się.
- Zaczyna mnie boleć głowa.
- Nie trzeba tak dużo palić.
- To nie od tego. Za dużo dziś pracowałam. Pisałam artykuł dla „Trudowoj Prawdy".
- Przeczytaj mi go.
- Już wysłałam... Tak bardzo głowa boli... trzeba zażyć proszek...
Ten nagły ból głowy wydał się Romanowi podejrzany, więc udając, że przegląda rozkaz, uważnie śledził każdy ruch dziewczyny. Potem zbliżył się do lustra i zaczął czesać włosy. Widział wyraźnie jej odbicie.
Wiera nalała wody do szklanki i patrząc w stronę Romana wrzuciła coś do drugiej szklanki. Roman dostrzegł ten gest. Później dziewczyna wzięła manierkę i nalała do tamtej szklanki koniaku. Zamieszała płyn wprost palcem. Roman odszedł od lustra.
- Może wypijesz jeszcze koniaku? Korzystaj ze sposobności - mówiła wesoło Wiera.
Roman zbliżył się do stołu i spojrzał na szklankę. Wydało mu się, że na wierzchu i po brzegach szklanki jest drobna pianka. Wówczas wziął manierkę i nalał do drugiej szklanki tyle koniaku, ile było w pierwszej.
- Dobrze. Wypijemy razem.
- Mnie bardzo głowa boli. Potem będzie gorzej.
- Ale wiesz, Wiero, pić bez przekąski nie tego... Może masz coś w teczce do przegryzienia? Przecież to twoja spiżarnia.
- Mam śliwki.
- Śliwki to śliwki! Dawać tu!... Po burżuazyjnemu: kolacja, likier, koniak, owoce, a wreszcie kobieta. Najsłodszy deser.
Roman wstał, jakby chcąc pomóc Wierze wyjąć śliwki z teczki leżącej na krześle. Osłaniając ciałem stół i wciąż głośno mówiąc przestawił szklanki. Gdy Wiera wyjęła torebkę z teki, Roman wziął ją z rąk dziewczyny.
- Co za pyszna rzecz! Po prostu brzoskwinie! ... A więc pijmy!
„Chciała otruć, czy uśpić? Pewnie to drugie".
Wiera dotknęła dłonią głowy.
- Nie, nie mogę. Nie chcę potem chorować.
- No, dobrze, wypiję sam. Więc na cześć mojej drogiej miłej, szczerej, życzliwej mi, kochanej Wiery!
Wypił jednym haustem koniak i zagryzał śliwkami. Jednocześnie uważał, jakie to wrażenie wywiera na dziewczynie.
„Jeśli chciała otruć, to szpieg, jeśli uśpić tylko to czekistka. Korespondentka, psiakrew, ale GPU. Ładnie się wpakowałem! Pewnie wyczuła, żem szpieg!".
- Zostań spać u mnie - rzekła Wiera.
- Z największą naszą chęcią itd. Sądzę, że razem...
- No tak. Przecież jest tylko jedno łóżko.
- Razem, to „mogiemy" i na umywalce, i w wannie, a nawet na spodku... Po prostu czuję się jak w raju!
„Nie, to nie była trucizna, bo przypuszcza, że zaraz zechcę spać".
Przeciągnął się i ziewnął.
- I naprawdę chce mi się spać.
Wiera zaczęła słać łóżko, a Roman tymczasem chodził obok stołu. Przestawił krzesła. W pewnej chwili nalał koniaku z manierki do pierwszej szklanki, a tamtą „podejrzaną" wziął ze stołu i szybko wylał jej zawartość w rurę od samowara. Gdy Wiera posłała łóżko, Roman zbliżył się ku niej i zaczął ją całować. Potem powiedział:
- Wiesz co: jeśli ty nie chcesz koniaku, to ja wypiję i twój. Zgoda?
- Owszem. Bardzo proszę.
- Więc za naszą pierwszą wspólną noc. A ślub weźmiemy przy sposobności.
Dziewczyna roześmiała się. Roman wypił koniak do dna. „Niech ma absolutną pewność". Podszedł do Wiery, objął ją i rzekł:
- A na przegryzkę całuska, to lepsze jak śliwki.
Przeciągnął się.
- O, jak się chce spać!
Usiadł na łóżku i zaczął zdejmować buty. Udawał, że to bardzo trudne. Później runął w ubraniu na łóżko i po chwili udawał, że śpi.
„Lepiej się nie rozbierać. Nie wiadomo, co chce zrobić. W ubraniu mam broń, pieniądze, ważne dokumenty".
Zakrył głowę ramieniem, tak aby móc obserwować dolną część pokoju i postać Wiery. Zaczął głośno i równo oddychać. Dziewczyna nie rozbierała się. Przeciwnie, włożyła z powrotem bluzkę, zapaliła papierosa i długo siedziała przy stole. Później przykręciła lampę i zdjęła pantofle.
„Zaczyna się".
Wiera po cichu zbliżyła się do łóżka. Roman najwięcej zwracał uwagę na jej ręce i kieszeń, w której miała rewolwer. Długo stała przy łóżku i nasłuchiwała jego oddechu. Roman poruszył się i powiedział:
- Walczymy o przyszłość proletariatu...
Dziewczyna się cofnęła. Powiedziała cicho:
- Andrzej, co ty mówisz?
Milczał i „ciężko" oddychał.
- Andrzej - powtórzyła Wiera.
„Próbuje mnie... Rób swoje... Już śpię".
- Andrzej!
Cisza.
Wiera poszła do stolika przy ścianie i przestawiła go w róg pokoju. Następnie wyjęła z teczki dużą latarkę elektryczną, kilka arkuszy papieru i ołówek. Ze stołu wzięła zostawiony przez Romana plik dokumentów. Poszła w kąt. Przejrzała je. Wyjęła rozkaz „Rewwojensowietu" gławwiercha Kamieniewa i poszła z nim do stolika. Potem wyjęła z kieszeni brauninga i znów zbliżyła się do łóżka.
„Przecież nie wystrzeli... Ale nie ma wątpliwości: szpieg... Ładna przygoda... Tośmy się dobrali... Ona polowała na mnie, a ja na nią".
Wiera wróciła do kąta. Rewolwer położyła na blacie stołu. Kilka razy oglądała się na Romana. On, żeby lepiej widzieć, uniósł wyżej ramię. Patrzył na pochylone nad stołem plecy dziewczyny i nie wiedzieć dlaczego, było mu jej szkoda. Jednocześnie odczuwał dla niej wielki szacunek.
„Szkoda, że się fatyguje na próżno. I tak to będzie u nas. A może ona z Intelligence Service"? Pracuje dobrze. Zresztą niech go ma. Anglikom też to się przyda. Dobrze, że mam przy sobie najważniejsze dokumenty".
Wiera, posługując się reflektorem elektrycznej lampki, pospiesznie odpisywała rozkaz. Później odpisała jeszcze coś z pozostawionych na stole przez Romana dokumentów. Trwało to bardzo długo. Następnie dziewczyna uporządkowała dokumenty, położyła je na stole tak, jak leżały wieczorem, i schowała do teki papier i latarkę. Stolik postawiła na miejsce.
„Mógłbym ukraść to jej, gdy uśnie... U nas będą zdziwieni, gdy otrzymają mój rozkaz i jej odpis tegoż rozkazu... Co im przyjdzie do głowy... Może, że pracujemy razem?".
Wiera, po uporządkowaniu wszystkiego, usiadła na krześle i zapaliła papierosa. Roman widział jej twarz z profilu. Przymrużyła oczy i patrzyła zamyślona w kłęby dymu. Nagle spojrzała na Romana - jakby wyczuwając jego wzrok. Zgasiła papierosa i zaczęła się rozbierać.
Usiadła na łóżku i powoli odsunęła Romana do ściany, aby zrobić sobie miejsce. Teraz nie zachowywała środków ostrożności. Zresztą była pewna, że twardo śpi. W pewnej chwili Roman powiedział głośno po polsku:
- Bardzo pani dziękuję.
Wiera szarpnęła się w tył. Z ust jej wyrwały się polskie słowa:
- Co pan.
Szybko położyła sobie dłoń na ustach, przerażona tym, że odezwała się po polsku. Lecz Roman udał, że mówi przez sen. Powiedział jeszcze głośniej po rosyjsku:
- Proletariat zmiecie wszystkie granice!
Wiera wślizgnęła się pod koc i cicho leżała, lecz nie spała, Roman poczuł silną woń jej potu.
„Pewnie dawno się nie myła i nie mogła zmienić bielizny".
Uspokojony, usnął naprawdę. A Wiera wciąż leżała z otwartymi oczami. Roman obudził się wcześnie. Przebudzenie miał zawsze jasne i natychmiast wiedział, gdzie jest. Cicho podniósł się i wsparty na łokciu, patrzył na śpiącą dziewczynę. Przy szarym świetle poranka twarz jej wyglądała zielonawo. Na przymkniętych powiekach i oczodołach leżały głębokie cienie. Usta ułożyły się w bolesny grymas. Ciężko oddychała. Czoło było wilgotne od potu. Palce rzuconej na koc ręki wciąż się poruszały. Wystający spod koca rąbek koszuli był brudny. Wydała mu się biedną, zmęczoną, sponiewieraną dziewczynką, która szlochając, usnęła po jakiejś przykrej przygodzie.
„Zwykła dziewczyna. Spojrzeć na nią - nic nie można dostrzec. Niczym się nie różni od innych kobiet. Ale gdzieś tam w mózgu tkwią jej siła i wola, które robią ją tym, czym jest naprawdę: istotą jedyną, wybraną z setki tysięcy pospolitych kobiet - czy pięknych, czy sławnych, czy mądrych... Jedyną... I nikt nigdy o tym się nie dowie. Może i sama sobie dobrze tego nie uświadamia".
Twarz Wiery w jego oczach zaczęła promienieć dziwną siłą. Wydała mu się wprost niesamowita.
„Moc ducha tkwi w każdym człowieku, jak materiał wybuchowy w granacie. I nikt o tym nie wie... Niekiedy wybucha - wtedy niszczy swego posiadacza lub innych i znika na zawsze. A tu rzecz niepojęta: promieniuje, jak energia słoneczna przez całe, długie lub krótkie, życie. Faluje, niedostrzegalna, jak promienie kosmiczne. Wyzwala się instynktownie wówczas, gdy jest potrzebna. I nikt tego nie zrozumie. Czy który artysta oceni genialną grę tej kobiety, która codziennie odgrywa nieomylnie, bez prób i suflera coraz to nową rolę? I czy zrozumieją psycholodzy tę kapryśną, olbrzymią wolę, która się czai w duszy ludzkiej?".
...Słuchaj, Wiero, doprawdy jesteś cudowna!
Nagle utonął oczami w zimnych, ostrych źrenicach... Nie zdążył włożyć maski szpiega i dziewczyna zobaczyła w nim coś strasznego. Zaczęła boleśnie się uśmiechać, próbując zatuszować swe badawcze spojrzenie. Powiedziała niskim, zachrypniętym głosem:
- Już nie śpisz?
- Przecież widzisz.
- Co tak na mnie patrzysz?
- Bo... jesteś ładna.
- Nie. Inaczej patrzysz.
- Przyśniło mi się, że trafiłaś pod pociąg.
- No?
- I tak się przestraszyłem. Obudziłem się i zobaczyłem, żeś żywa. Więc tak patrzyłem. Ja przecież bardzo cię lubię. Nie będę kłamał, że kocham, ale proszę wierzyć, że naprawdę lubię bardzo.
Roześmiała się prawie szczerze. Objęła go i pocałowała.
- Jednak jesteś miły.
- Dlaczego: jednak?
- Bo wyglądasz na sadystę.
- Co?!
- No, tak. Spójrz w lustro.
- Pierwszy raz to słyszę... Chcę ci coś powiedzieć, Wiero.
- Co?
- Porzuć swoją pracę. Szkoda ciebie. Za słaba jesteś i widać bardzo już zmęczona.
Przymrużyła oczy i oblizała wargi.
- Jaką pracę porzucić? Co ty mówisz? Nie rozumiem. Dziś jesteś jakiś dziwny!
- No tę pracę... Ko-res-pon-den-tki... Taki trudny wyraz!
- Przecież to bardzo ciekawa praca.
- Owszem. To słuszne. Bardzo ciekawa!... Lecz dla kobiety trochę nieodpowiednia.
Badali się oczami. Szukali w sobie sensu słów. Roman miał zupełną przewagę i trochę się bawił Wierą, chociaż wiedział, że ją męczy. To już był dowód pewnego „sadyzmu".
- A może nie jestem kobietą? Przecież jeszcze się nie przekonałeś!
Brzmiało to wyzywająco. A w spojrzeniach jej czytał i odrazę, i trwogę, i zaciekawienie. Chciała zobaczyć go bez osłonek. Instynktownie wyczuwała w nim coś ukrytego. Zaczęła całować go z udaną namiętnością.
- Doprawdy nie jestem kobietą... Ach, jaki ty jeszcze dziecinny.
Zsunęła z siebie pod kołdrę brudną koszulę. Później spytała jakby śpiąco:
- Czy znasz obce języki?
- Nie. A ty?
- Też nie znam. Jestem przecież Rosjanką z Kirżacza. A wykształcenie mam małe. Ojciec mój - rymarz... Mnie się zdawało, że gdy spałeś, mówiłeś po polsku.
- Po polsku często mówię. W Pogranotriadzie bywa dużo Polaków i mam kilku współpracowników, znających ten język.
- Myślałam, żeś Polak.
- Nie.
- A Polacy są sympatyczni?
„Bada mnie".
- Nie bardzo. Zresztą to nasi wrogowie. Tylko historię mają cudowną. Niedawno czytałem.
- Dlaczego cudowną?
- Żaden naród takiej nie ma. Całe życie narodu polskiego to nieustanna walka. Wieleset lat walki. I to walki z siłami przeważającymi. I nie tylko o swoje dobro, lecz i o dobro innych narodów... A jak są żywotni! Tyle razy ginęli i znów powstawali! Rodzili się z krwi, z gruzów, a żyli w łunie pożarów. Nie ma piękniejszej historii!
Na policzkach Wiery ukazały się rumieńce.
- To bardzo ciekawe. Może mi więcej opowiesz. Ja przecież głupiutka.
„Znasz to lepiej ode mnie".
- Długo opowiadać. Może dam ci kiedy tę historię. Przeczytasz sama jak bajkę. I dziwnie, że ten naród nie zginął. Starałem się zrozumieć przyczynę tego i zdaje mi się, że zrozumiałem.
- No?
- W godzinach największych klęsk dawniej zawsze rozlegała się skądś pieśń Bogurodzicy. I potrafiła złączyć zwaśnionych magnatów, a z narodu wydobyć nadludzką odwagę i poświęcenie. Potem się narodziło niesłychanie zwięzłe, lapidarne ujęcie przewodniej idei narodu: „Polska, to wielka rzecz!". I znów łączyła wszystkich i znów, druzgocząc niesnaski, rzucała naród do walki o wspólne dobro. Potem narodziła się inna, dziwna pieśń, lekka, wesoła, jak dusza tego narodu rycerzy - Mazurek Dąbrowskiego: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. A przecież ginęła. Konała w krwi własnej i cudzej. Na dźwięk tej piosenki o tak wesołej, a strasznej i potężnej treści, w której z rozpaczy wydobywała się największa moc narodu, szli hardo na śmierć Polacy, aby zdobywać cudne stronice dla swej historii!... Słowem, gdy się przeczyta ich historię, to się widzi, że to naród, który przez całe swe istnienie żył, nieustannie walcząc, albo o cudzą, albo o swoją wolność. I dlatego wart jest największego szacunku, bez względu na to, jak się ułożą dalsze jego dzieje!
Wiera rozszerzonymi oczyma patrzyła mu w twarz.
- Dziwna rzecz, że ty to mówisz!
- Dlaczego?
- No, wróg Polaków, stale walczący przeciw nim...
- Słuchajże, moja droga, największą zaletą człowieka jest sprawiedliwość w odnoszeniu się do innych ludzi. Po co nam okłamywać siebie? A jeśli mój przeciwnik jest szlachetny, to tym więcej zaszczytu mam, z nim walcząc.
- Jaka szkoda - wyszeptała Wiera.
- Czego?
- Ze ludzie muszą wciąż walczyć.
- Tak. Szkoda. Lepiej by było, żeby walczyli, zdobywając laury na innym polu. Lecz trudno, wszystko to daje nam możność zbierać doświadczenie i przekazywać je przyszłym pokoleniom.
Zaczęli się ubierać. Wiera patrzyła życzliwiej na Romana. W tonie jej głosu zjawiły się ciepłe nuty. Ubierając się, Roman wyjął z kieszeni klucz i położył na stole. Wkrótce potem Wiera wyszła na korytarz i kazała nastawić samowar. Potem pili herbatę.
- Może chcesz koniaku? - spytała dziewczyna. - Wypijemy resztę.
- Dobrze
Wiera wylała resztę koniaku do dwóch szklanek, starając się, aby było równo.
- No, a teraz na jaką intencję wypijemy? - spytała z uśmiechem.
Roman, patrząc uważnie i ciepło w jej oczy, powiedział:
- Wiesz co: wypijmy na intencję niezwykłą. Pospolite już zbrzydły. Więc ja, zastępca naczelnika Cimkowiczskiego Pogranotiriadu, towarzysz Andrzej Dylin, i ty, „rabkorka" „Trudowoj Prawdy", towarzyszka Wiera Rodzińska, wypijemy za pomyślny rozwój naszego wspólnego wroga - Polski !
Dziewczyna się roześmiała:
- Ale wariat z ciebie!
- Więc po wariacku!
Wypili koniak. Roman objaśniał:
- Naturalnie piłem nie za pomyślność polskich burżujów. Tych gotów jestem własnoręcznie rżnąć dzień i noc. Lecz za rozwój narodu polskiego.
Gdy po herbacie Wiera sprzątała ze stołu, Roman zbliżył się do jej teki, wyjął aparat fotograficzny i wyjął z niego rolkę z kliszą. Zbliżył się do Wiery i dotknął jej ramienia.
- Czy ci potrzebna ta rolka?
Dziewczyna, zdumiona, patrzyła na niego, a ręka jej odruchowo sięgnęła do kieszonki.
- No naturalnie! Przecież robię zdjęcia dla pism.
- Myślałem, że dasz mi ją na pamiątkę.
- Cóż to za pamiątka? Dam ci co innego - wzięła ze stołu dużą „marynarską" agrafkę i dała ją Romanowi.
- Dziękuję - rzekł Roman.
Wkrótce się pożegnali.
- Kiedy się spotkamy? - spytała Wiera.
- Przypuszczam, że więcej się nie spotkamy - rzekł smutno Roman, wpatrując się jej w oczy. - A szkoda!
- Dlaczego się nie spotkamy?
- Nie ma sensu.
- Ty wciąż jakoś zagadkowo mówisz!
- Widzisz, moja droga, rzecz jest taka: pracujemy oboje w jednym zmierzając kierunku... Tak?
- No, dla dobra proletariatu... Prawda?
- Naturalnie.
- I nie mamy dużo czasu na sprawy osobiste. Więc dziękuję ci bardzo za mile spędzony czas, za dobry koniak, po którym tak doskonale się śpi, no i za informacje w pociągu o manewrach.
- O manewrach?!
- Tak. Bo mnie wszystko interesuje, a nie na wszystko mam czas. Życzę ci powodzenia we wszystkich sprawach, sprawkach i spraweczkach.
Roman wyszedł z numeru. Wiera przez pewien czas patrzyła zamyślona na klamkę u drzwi, potem wróciła do stołu. Długo stała przy nim, ściągając brwi i marszcząc czoło. Wciąż bębniła palcami po blacie, a deszcz z ukosa bębnił w szyby.
Tegoż wieczoru w mieszkaniu Braginów odbyły się zaręczyny Lizki z Ozimowem. Ślub zamierzali wziąć w najbliższych dniach w „Zaksie".
A na Niżniej Lachowce, w tym samym czasie, Luba dostała silnego krwotoku. Natasza, jak mogła, starała się jej dopomóc.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Raków, 16 września 1923 r.
Luby już nie ma. Poszła w próżnię śpiewać „wesołe" piosenki i zabrała ludziom swe dobre serce. Nie przejdzie się już bosymi nogami po rosie, nie zobaczy słońca, nie odetchnie rześkim powietrzem poranka. Zostawiła mu na pamiątkę ostatnią piosenkę, którą śpiewała:
Na dwunastą,
Na godzinę,
Na ciebie czekałam...
Melodia naprawdę wesoła. Szalenie wesoła. Tak wesoła, że wściec się można, a łzy, jeśli nie popłyną, pół duszy zatrują. Więc żegnam Ciebie. Dobrze, że chociaż mogłem Ci dać dość papierosów, którymi skróciłem Ci życie i cierpienia... Ludzie niewarci są, abyś długo wśród nich żyła. Natasza utonęła w cierpieniu. Gdy zobaczyła mnie, powiedziała:
- Ja już nic nie mam na świecie!
I tyle było w tym rozpaczy, że nie mogłem nawet pocieszać jej. Jednak była jej bardzo potrzebna ta zwariowana, chora śpiewaczka. Dawała jej moc wytrwania, bo wiedziała, że musi się nią opiekować. A teraz znikła ta najtrwalsza więź łącząca ją z życiem i została pustka. Siedziałem z nią parę godzin. Później zapytałem:
- A kiedy pójdziemy do Polski?
- Nigdy.
- Dlaczego?
- Proszę mnie nie pytać. Ja nic nie wiem, nic nie chcę.
Zrozumiałem, że nie ma sił rozpocząć nowego życia. Że się go boi, że jest jej wstrętne. Niczego nie umiałem znaleźć, aby ją pokrzepić. Gdyby poprosiła mnie wówczas o rewolwer, chętnie bym jej dał. Są ludzie, którzy nie powinni cierpieć tak bardzo. Lecz ona zastygła w milczeniu i rozpaczy.
Szarówka zajęła kąty i pełzła po suficie. Zalała cały pokój. Milczeliśmy... Po co mówić, kiedy i tak wszystko wiadomo? Przecież już nigdy z drugiego pokoju nie odezwie się głos Luby:
- Natasza, ja jeść chcę! Jaka ty niedobra!
Faktycznie niedobra, ale co zrobić? Spróbujcie być lepsi. Wymyślcie jeszcze kilka teorii socjalistycznych, aby zrobić pasożytkę Nataszę dobrą. Taka diabelnie uparta burżujka, że jak nie ma co jeść, to za jodynę chwyta. I tak idiotycznie rozpacza po zgonie chorej koleżanki. Nie rozumie tego, że umarła dla dobra proletariatu, dla ugruntowania szczęścia przyszłych pokoleń. Wszyscy to doskonale rozumieją, i Cik, i sekretarz kompanii. A ona nie rozumie. A wszystko dlatego, że nie czyta „Prawdy", nie jest marksistką, nie zajmuje stanowiska sekretarki któregoś ze wspaniałych komisarzy. Zresztą czegóż od niej wymagać: niebezpieczna kontrrewolucjonistka i wróg klasowy! Gdyby było inaczej, zrozumiałaby łatwo - w myśl tak prostej maksymy:
„Niepracujący niech nie je" - że Luba nawet żyć nie miała prawa. Powiedzcie, czy można zrobić w zupełnej ciemności, w ciągu siedmiu godzin 40 kilometrów po bezdrożach i zupełnie nie pamiętać o tym? Twierdzę, że można, lecz trzeba mocno się trzymać za rękojeść parabellum, wdziać na twarz ołowianą maskę szpiega i słuchać śpiewu wiatru. A on cudnie śpiewa!
Wyrywa melodie wprost z serca i rzuca je w duszę:
Na dwunastą,
Na godzinę,
Na ciebie czekałam...
I ja już na nic nie czekam.
A rano Kledziński, trzeźwiejący coraz więcej z każdą nową półszklanką wódki, opowiedział mi pyszną historię:
- Szło dwóch polem. „Poniał"? No i tego... Dokoła ani krzaczka, ani drzewa. Jak w niebie - tylko tu wydęte, a tam wygięte. Step, rozumiesz, tak... równina i już. A droga prosta, prosta... No, po prostu prosta. Słońce pali piekielnie. Spirytus, nie słońce. Wściekły pies i szlus. Zmęczyli się na amen.
Jeden mówi:
- Wiesz, Wasia, przejdźmy na drugą stronę drogi. Tu za gorąco. Kombinujesz: przeszli. I odetchnęli. Od razu lżej im się zrobiło... Taka to sytuacja! Zawsze jak jest źle, to szoruj na drugą stronę drogi. „Poniał"?
- Niezupełnie.
- Mniejsza o to. Ja sam siebie nie bardzo rozumiem. A w Łohojsku ja przedwczoraj w „krasnym ugołku" w szachy grałem. Wszyscy mnie podziwiali. Dałem królowę for i powiadam: gram ze wszystkimi naraz i nie przegram absolutnie. No, jeden mistyk się znalazł: amerykańskie okulary, partyjny bilet, marksistowski wyraz twarzy. Komplet! Gramy, gramy... wreszcie on mówi:
- Szach i mat. Przegraliście, towarzyszu!
A ja powiadam:
- Absolutnie żadnej koniecznej racji nie macie.
- Proszę. A cóż zrobicie?
Zdjąłem z szachownicy króla i pytam go:
- Jest mat?
- Ależ - mówi - tak nie można. Jakże bez króla grać?
A ja mu:
- Dziwni jesteście, towarzyszu! Przecież gramy bez króla od 17 roku i nie przegraliśmy. Królową oddałem wam na początku gry, a króla likwiduję teraz. Proszę. Możemy dalej grać.
- Ależ to nie ma sensu!
- Więc dobrze. Zrobimy tak: na miejsce króla położymy guzik.
- Dobrze - mówi.
Odciąłem guzik i położyłem na szachownicy. On zaraz powiada:
- Szach i mat guzikowi!
A ja jemu mówię:
- Teraz dobrze. Muszę wam przyznać, towarzyszu, że w guziki dobrze gracie.
Wszyscy w śmiech. A myślisz, że zrozumieli mnie? Ani-ani. A to jest taka prosta algebra: gadowi nawet w szachy nie dam wygrać.
Antoni leżał w ubraniu i butach na łóżku. Spał twardo. Kledziński powiedział:
- Masz kompana niczego sobie. Balią musiał wódę rąbać. Dwie godziny tu jestem. Trząsłem go. Mówię: kolego, browar się pali! Nic. Krzyczę: Trocki się powiesił. Ani papką, ani łapką! Trup w śmietanie!
- Myślałem, żeś ty go upił.
- Gdzie tam! Pod tym względem jest samodzielny. Pojechaliśmy razem do Brześcia. W wagonie Bolek wyszedł do ustępu, a potem wrócił i usiadł przy oknie. Przychodzi kontrola: Bilety! Bolek się maca po wszystkich kieszeniach.
- Nie wiem, gdzie go, drania, wsadziłem. Zaczekajcie. Wywraca kieszenie, zagląda pod podeszwę nawet. Wreszcie mówi:
- Proszę przyjść później. Ja poszukam.
Trochę podejrzliwie na niego popatrzyli, ale poszli. Bolek znów w okno patrzy.
- Szukaj biletu - mówię.
- A po co? Jak przyjdą będę szukał.
Przychodzi konduktor:
- Znalazł pan bilet?
- Owszem - mówi Bolek - jest. Zdejmuje but, ściąga z nogi skarpetkę, wyjmuje z niej bilet i mówi słodziutko:
- Najuprzejmiej proszę jaśnie wielmożnego pana konduktora.
- Ale też pan znalazł miejsce na bilet!
- Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Nie rozumiem, po co Bolek zrobił taką hecę.
Brześć nad Bugiem, 22 września 1923 r.
Bardzo źle się czuję. Jedynie kokaina daje mi zapomnienie. Dniem jest mi lżej, ale noce są straszne! Boję się ich bardzo. Co dzień nocą, gdy wracam do domu, biorę z ulicy prostytutkę. Zawsze inną. Prowadzę na kolację, poję wódką i idziemy spać. Traktuję ją bardzo grzecznie. Przesadnie grzecznie. Przecież to najstraszniejszy los. Zawsze proszę, aby mi coś opowiadała. Zwykle nie rozumieją mnie. Pytają:
- Co opowiadać?
- Byle co.
Niektóre się zamykają w sobie. Inne mówią chętnie. Często mówią prawdę. Jest przeważnie bezbarwna, smutna. Lecz są takie, co lubią blagować. Tych słucham naprawdę z zaciekawieniem. Staram się pytaniami przewlekać opowiadanie i bardzo się boję, że uśnie. Wówczas zostanę sam. A nocą samemu tak mi źle. Nie śpię prawie wcale. A gdy się pogrążę w półśnie - koszmary. I to tak okropne, że budzę się cały mokry od potu.
W ciemności wciąż widzę różne potworne rzeczy. Przeważnie łapy i oczy. A czasem roje złotych mrówek. Łapy wyrastają spod krzeseł, spod stołu, spod łóżka. Suną po podłodze i drapią po dywanie. A oczy wciąż się zbliżają i oddalają. Niektóre są okropne: żółte o czerwonawym połysku. Często słyszę westchnienia i sapania. Wiem dobrze, że to urojenia. Zamykam oczy, aby nie widzieć w ciemności. Wówczas rozlegają się szmery licznych stóp, szepty i chichoty. Otworzę powieki — oczy tuż, tuż. Próbowałem nakryć głowę kołdrą. Wtedy czyjeś ręce obmacują kołdrę, poduszkę, chcą chwycić za ręce.
Broni się nie boją. Kilka razy wyciągałem spod poduszki rewolwer. Wówczas tylko rozchodzą się na boki, robiąc długi korytarz. Najczęściej widzę teraz małych człowieczków o wydętych brzuchach, cienkich nóżkach i rękach z bardzo długimi palcami. Szyje mają cienkie, giętkie. Głowy baniaste, wydłużone w górę. Wargi mają długie. Oczy okrągłe, złe. Niektórzy mają różki. Lecz to nie diabły. Diabły byłyby zrozumialsze.
A ci są ohydni, jak stonogi. Oślizgli, oropiali, bez kości - wiem to. Wciąż wyciągają naprzód wargi, jakby trąbią. Niektórzy wysadzają długie, sine języki w kształcie bananów. Gdy przybliżam rękę do tastra od lampy elektrycznej, szeroko się uśmiechają i chyboczą się na gumowych nóżkach. A gdy zapalam światło - nie ma ich. Tylko szmery gumowych stóp pełzną po posadzce i słyszę szepty za drzwiami. Rozumiem. Czekają, aż zgaszę światło. Nie, nie doczekacie się! Biorę książkę i czytam. Jednocześnie wiem, że patrzą na mnie dziesiątki czerwonych i żółtych ślepi. Chcę tam spojrzeć, lecz nie mogę na to się zdobyć. Czuję ich wzrok na swych powiekach, na twarzy, a oczy moje błądzą bezmyślnie po wierszach książki. Nie wiem, co czytam. A gdy nagle oderwę wzrok od książki i spojrzę na pokój - znikają... Aby znów za chwilę się zjawić. Najwięcej się cieszą, gdy biorę rewolwer i kładę uzbrojoną rękę na kołdrze. Wówczas się śmieją wściekle. Pewnego razu posłyszałem słowa:
- Boisz się nas.
Zerwałem się z łóżka.
- Nie, nie boję się. Brzydzę się. Rozumiecie! Jesteście wstrętni! I po co się ukazujecie tacy ohydni?
Wówczas wzięli się za ręce i zaczęli tańczyć. Lecz na następną noc nie przyszli. Myślałem, że już wszystko minęło. Około godziny drugiej zgasiłem światło i chciałem usnąć. Nagle posłyszałem u drzwi szmer... lekki, jakby świszczący, nieustanny. Starałem się nie słyszeć tego, lecz szmer narastał coraz więcej. Wówczas zerwałem się z łóżka i spojrzałem na pokój. W zupełnej ciemności ujrzałem wtłaczającą się przez szparę pod drzwiami czarną masę. Coraz więcej się wydymała, układając się w kształt olbrzymiego cielska hipopotama i rosła, rosła, rosła... Wyglądała już jak powłoka batonu, do której wpuszczano gaz. Nagle dostrzegłem dwoje małych, ostrych oczek. Były zielonawe. Migotały w nich złote skry. I wciąż się zbliżały ku mnie. Wówczas porwałem ze stolika popielnicę i cisnąłem w to czarne cielsko. Oczy zamigotały w powietrzu i rozległo się przeciągłe rzężenie. Za drzwiami na korytarzu posłyszałem chichot.
Nazajutrz przyszedł do mnie mały, różowy słoń. To dziwne, że widziałem go jednakowo i przy otwartych, i przy zamkniętych oczach. Był wielkości psa. Stał pośrodku pokoju, przestępując z nogi na nogę - jakby idąc w miejscu świdrował mnie czerwonymi oczkami. A w takt uderzeń jego nóg szurały po kątach, pod łóżkiem, za drzwiami czyjeś dłonie.
Teraz słoń przychodzi co noc. Jest bardzo zły, lecz nie napada mnie. To dziwne, że się go wcale nie boję. Wolę słonia aniżeli tamte maszkary. Jednak wiem, że one nie znikły na zawsze - chwilowo tylko przyczaiły się. Lecz gdy ze mną jest ktoś obcy, to zmory te mnie nie dręczą. Więc staram się nie być nigdy samotny w nocy. Kilka razy chodziłem przez całą noc ulicami, bojąc się wrócić do domu. I cieszyłem się tym, że sprawię im zawód. A gdy rano wracałem do numeru, to ze wstrętem dotykałem sprzętów. Wiedziałem, źe wszystko obmacali, obwąchali, może nawet spali w moim łóżku. Dwa razy zmieniłem numer. Lecz ich nie można oszukać. Zawsze mnie znajdą.
Brześć nad Bugiem, 26 września 1923 r.
Dziś rozmawiałem ze Stanielskim. Należnych mi za robotę pieniędzy nie dał. Zaczął wykręcać się i zaklinać, że wszystko mi zwróci. Udałem, że mu wierzę, i kazałem wziąć trzecie zadanie... Wyrobiłem draniowi markę: uważają go za rokującego wielkie nadzieje agenta, bo już drugie zadanie wykonałem dla niego w stu procentach. Gdy przyszedł do mnie wieczorem i dał zadanie, to powiedziałem:
- To zadanko, to już szanowny pan sam wykona.
- Ależ nie mam żadnej możności.
- Ja, gdy zaczynałem pracę wywiadowcy, też nie miałem żadnej możności. Nawet pieniędzy nie miałem.
- Ale pan wprowadził mnie w błąd.
- Ach, tak! To pomówmy inaczej. Ja nigdy nie łamię słowa. Może dlatego zawsze wierzę każdemu. Lecz jeśli spostrzegam oszustwo w najdrobniejszej nawet rzeczy - nie wierzę już w niczym. Gdy pierwszy raz pan mnie oszukał, to zupełnie straciłem do pana zaufanie. Jeśli się dałem oszukać po raz drugi, to jedynie dlatego, że chciałem jeszcze raz sprawdzić swój wniosek. I sprawdziłem go. A teraz, gdyby pan mi spłacił wszystko, gdyby zaproponował mi nawet 10 razy tyle, ile mi się należy, w niczym panu nie uwierzę. Nie myśl pan, że mi zależy na pieniądzach. Przecież to drobnostka. Zresztą mam ich dość - parę razy dobrze zarobiłem. Lecz zależy mi na tym, aby nie dać sposobności cieszyć się swoją przebiegłością ludziom, którzy prócz bezczelności nic w sobie nie mają. I nie gniewam się na pana. Nawet życzę panu powodzenia w pracy. Może - w co wątpię - zrobi się pan dobrym agentem. Wówczas postaram się zapomnieć, jak pan postąpił ze mną poprzednio.
- Ale pan sam oszukiwał Ekspozyturę, dając mi materiały. Brał pan udział we wspólnym naszym oszustwie.
- Formalnie tak. W rzeczywistości nie, bo zadanie wykonałem dobrze, materiały dałem autentyczne... Nie myśl pan, że to mi z nieba spada. Za wszystko muszę płacić. Niech pan spróbuje wykonać zadanie. Może zdobędzie pan materiały darmo.
- Owszem, spróbuję. A pieniądze zwrócę panu na pewno.
- Życzę powodzenia. Pieniędzy nie wezmę. A jeśli pan chce naprawdę stać się dobrym agentem, to radzę nauczyć się patrzyć na wszystko zupełnie inaczej, aniżeli patrzy każdy człowiek. Szpieg musi widzieć wszystko. Oczu jego nie powinien ujść żaden szczegół. To najważniejsze. Dam panu przykład. Idzie pan przez miasteczko. Widzi pan druty telefoniczne. Zaraz powinna się zjawić myśl: dokąd prowadzą? Jeśli nie poczta, to jakaś instytucja łowiecka. Trzeba wstąpić w jakiejś tam sprawie i już pan wie. Widzi pan jakieś nowe budowle. Też trzeba zwrócić uwagę: samemu się zorientować lub zapytać, co to takiego. Czy koszary, czy łaźnie, czy piekarnie? Często cel ich jest ukryty. Lecz jeśli budują piekarnię lub łaźnię dużą, a miasteczko jest małe, to świadczy to o tym, że tu się przygotowuje punkt strategiczny i że tu mogą być stacjonowane w czasie wojny większe formacje wojskowe. Trzeba wziąć mapę i obejrzeć teren: starać się zrozumieć, dlaczego ten punkt może być ważny? Trzeba zbadać, czy w pobliżu budują drogi i kierunek ich. Jeśli ku granicy lub wzdłuż niej, trzeba zrozumieć, jakie to może mieć znaczenie... Jedziesz pan koleją. Uważaj pan na każdy szczegół: tory, rampy, mosty. Przysłuchuj się pan każdej rozmowie. Konfidenci konfidentami, zadanie zadaniem, materiały materiałami, lecz nigdy nie będzie dobrym szpiegiem ten, kto nie ma odwagi, zdolności obserwacji i zdolności kojarzenia najdrobniejszych faktów. Są u nas agenci, którzy obecnie pracują źle - nie mogą zdobywać dobrych dokumentów, bo nie mają odpowiednich konfidentów. Lecz znając ich osobiście, uważam ich za lepszych wywiadowców od niejednego z tych, co dają pierwszorzędne materiały. Ci w czasie wojny mogą na nic się nie przydać. A tamci wszędzie wejdą, wszystko zobaczą, i czasem jedną tylko informacją mogą przynieść armii olbrzymią korzyść. I trzeba zapomnieć zupełnie o sobie, a pokochać tę pracę. Trzeba pamiętać, że chociaż szpieg jest zawsze w cieniu, to on właśnie chroni armię, broni armii, walczy i ginie dla armii. Więc wartość jego jest wprost olbrzymia. I ta świadomość musi wystarczać za wszystko - za ordery, za awanse, za nagrody... Jeśli chce pan być dobrym szpiegiem, to mając fałszywe dokumenty, musi się pan naprawdę stać tym, kogo pan udaje. Jeździ pan jako krasnoarmiejec - musi się pan stać typowym krasnoarmiejcem. Trzeba naśladować ich sposób chodzenia, mówienia, czesania się, nawet plucia i palenia. Trzeba zrozumieć ich psychikę i narzucić ją sobie. Lecz nie wolno przesadzać - ani słowa, ani ruchu, ani spojrzenia zbędnego. I wszystko musi być szczere. Gdy pan mówi o Leninie, musi pan naprawdę czuć zachwyt i uwielbienie dla wodza narodu. Gdy pan mówi o burżuazji, powinien pan naprawdę czuć nienawiść dla niej i okazać to mimiką twarzy, spojrzeniem oczu, gestami, tonem głosu. To wszystko musi się stać już nie maską, ale treścią pana. I tylko jedna skurczona komórka mózgu niech pamięta i notuje wszystko, co potrzebne dla wywiadu. I uważać, aby w rozmowie nie wchodzić na nieznane tory. Nie filozofować... Jesteś krasnoarmiejcem - operuj tym, co wie krasnoarmiejec, co mu wbił w głowę politruk, co wyczytał w „Krasnoarmiejcu".
Pożegnałem Stanielskiego bez urazy. Przeciwnie, uważam nieuczciwość jego w stosunku do mnie za słabość i wybaczam mu ją. Chciałbym, aby się naprawdę stał dobrym agentem, bo tak ich mało i tak często giną. Wczoraj rano poszedłem do Kledzińskiego. Otworzyłem drzwi i stanąłem w progu - nie sposób wejść - kałuża wody. A Kledziński, w podwiniętych kalesonach i koszuli, szorował podłogę. Basia siedziała na parapecie i przypatrywała się pracy brata. Gdy wszedłem, Kledziński obrócił się do drzwi.
- Aha! Cześć! Widzisz, jak to źle być burżujem: manufakturnym sposobem muszę pracować. A w Sowdepii to by za mnie traktor zrobił. To, rozumiesz, lekcja poglądowa dla Baśki.
Kledziński zaczął znów szorować podłogę. Zobaczyłem wiszącą u okna klatkę z dwoma papierowymi ptakami. Były ułożone po uczniowsku z papieru i pomalowane na żółto.
- Co tam masz w klatce?
- Baśce zrobiłem, zachciało jej się kanarków. Mówi: przecież nie śpiewają. A ja jej: zaczekaj, Basieńko, troszkę. Teraz mamy dopiero pierwszą fazę rewolucji, a jak przyjdzie trzecia, wówczas ptaszki będą śpiewać z radości, że komunizm całą mordą w życie wszedł. Ja u towarzyszy tych sztuczek się nasobaczyłem. Głodno robotnikowi - zaraz mu Dom Pracy wyhodują: patrz, jaki ładny! Chłodno robotnikowi, to mu gazetkę w łapkę - zagrzej się, towarzyszu, wiadomościami o sukcesach towarzysza Cziczerina. Portek nie ma - ale za to masz własny Sownarkom. Do więzienia trafił - też zaszczyt: we własnym kryminale siedzi na chwałę trzeciej Międzynarodówki! A no, Basiu, pogwizdaj ptaszkom, może się odezwą.
Poszliśmy do miasta. Kledziński udał się do Ekspozytury, a ja poszedłem do restauracji, gdzie miałem na niego czekać. Przyszedł za półtorej godziny. Całkiem inny: zły, w oczy nie patrzy. Woła kelnera:
- Wódka, ale migiem!
- Co się stało? - pytam.
Machnął ręką.
- Nic.
A na czole zmarszczki, jak sznurkiem ściągnął; na policzkach mięśnie grają.
- Mówże! Co się stało? No?
- Zaraz. Tylko wypiję.
Rąbnął szklankę wódki. Nie przegryzając, wypił drugą. Potem zapalił i długo bębnił palcami po blacie stołu.
- No, co się stało? Pewnie jakaś przykrość.
- Tak, cholera. Za tamtą awanturę z Żydami. Niech ich cholera bije! Nigdy nie ruszę!... Ale przecież sami mnie zaczepili...
- Jak to było?
- Rozumiesz, włażę ja do przedziału. Wagon niemiecki, drzwi z boku. Leżą dwaj od naszych i ani się śpieszą wstać. Więc ja niby mam jechać stojąco, a oni leżąco. Wziąłem jednego za klapeczkę lewą ręką, za porteczki prawą i przełożyłem grzeczniutko na drugą ławkę, na tamtego. I nawet przeprosiłem. Powiedziałem: „Nie chciałem pana trudzić, prosząc o zmianę miejsca. Spijcie panowie dalej, we dwójkę cieplej!". No nic, jedziemy dalej. Jeden leży, a drugi usiadł z powrotem na tej ławce, na której ja siedziałem. Patrzy na mnie, jak koza na wilka. Pociąg stanął. Spojrzałem w okno: mała stacyjka. Aż tu biegnie kobiecina. Na ręku ma małego. Dopadła naszych drzwi i chce otworzyć. Szarpie za rączką - ani rusz. Ja patrzę w dół: trzeba pomóc, pociąg zaraz ruszy. I widzę, że tamten pudelek tak sobie elegancko rygielek rączką podparł i klapa! No i otwórz tu drzwi! Wówczas ja mu łapkę na bok, drzwi otworzyłem: „Proszę panią". Pomogłem kobiecinie wejść. A gdy była w przedziale, to z początku jednego pudelka, a potem drugiego, dość nawet delikatnie, na peron zlikwidowałem. A za nimi i ich manatki. „Do widzenia panom"! Żadnej krzywdy nie zrobiłem. Wszystko tak politycznie, kulturalnie, z nadzwyczajnym uszanowaniem. Bo nie jestem antysemita. A Żydóweczki, to nawet owszem - lubię nie mniej niż grzybki do wódeczki. Brunetki, rozumiesz, i dość namiętnowate. Więc zlikwidowałem ich i już. Wyobraź sobie, jakiego narobili gwałtu: rabunek połączony z morderstwem i ciężkimi uszkodzeniami ciała, oraz zgwałcenie nietykalności obywatelskiej! Naturalnie: policja, milicja, konduktory, semafory... Znaleźli się i naoczni świadkowie: jeden z Kiecka, drugi z Oszmiany, trzeci sam dobrze nie wiedział, skąd. Wyrżnęli kilometrowy protokół. No, uszanowanie, do widzenia. Pojechali... Ja to wszystko mam tam, skąd u mojej Baśki nogi rosną! A ty wiesz, co mi dzisiaj stary zagiął za to?
- No?
- Powiedział, rozumiesz, że to nieszlachetnie. - Jak to? - powiadam - przecież wszystko wytłumaczyłem. Inaczej nie można było. Wystąpiłem po prostu w obronie równości obywatelskiej. Środek lokomocji publicznej jest dla wszystkich przeznaczony. Mam bilet - jadę. A kobiecina, co miała zrobić: przez okno leźć? Albo może na dachu jechać razem ze szczeniakiem?
A on tylko się uśmiechnął i mówi:
- Powtarzam, że to nieszlachetnie. Zrobiliście to dlatego, że jesteście silni, że moglibyście sami i 50 takich obywateli zbić. Więc mieliście przewagę. A to już nieszlachetnie. Po wtóre - w ten sposób nie można reagować. Na to jest policja, obsługa pociągu; zresztą wpuściliście kobietę do przedziału i wszystko w porządku. Uważam, że pan postąpił gorzej niż oni.
Kledziński znów wypił szklankę wódki.
- Ty wiesz! Lepiej by on mi w mordę dał albo powiedział, że cham jestem, niż coś podobnego! Mnie cholera bierze!
- Przecież nic ci takiego nie powiedział!
- Jak to nic!? Powiedział przecież wyraźnie: nie-szla-chet-nie! Rozumiesz? Ja przecież gadów za to właśnie nienawidzę, że oni się pastwią nad słabszymi, a on mnie to powiedział. Oj, nie mogę!
Kledziński był naprawdę ogromnie zmartwiony i nie mogłem go pocieszyć. Wreszcie, pijany, rzekł:
- Niech to wszystko diabli wezmą! Nieszlachetnie! Jutro jadę na wywiad! Dość mam tego!
- I ja jadę. Tylko przez Baranowicze, bo chcę odwiedzić znajomych.
Bolek podał mi rękę,
- Dobra. Choćby przez Berlin! Dość tego! Nie-szla-chet-nie!
Baranowicze, 1 października 1923 r.
Kledziński od rana pije z Pułkownikiem. Przypadli sobie do gustu. Nie mogę go nawet na miasto wyciągnąć. Na dworze dzień, a oni zamknęli okiennice, zapalili świece i piją na umór. Kledziński śpiewa po białorusku:
Miała matka miała,
Syna rodzonego.
Wychowała go, wyuczyła go na
Złodzieja dobrego.
Pułkownik błogo się uśmiecha. To parkę dobrałem - monopol nie wytrzyma, a zajazd aż się trzęsie. Kledziński wykłada pułkownikowi rymami: co to są wywiadowcy.
- My, rozumiesz, tacy krawcy, co bez nożyc pracują, bez żelazka prasują, kulami szyją i wesoło żyją!
Opowiada mu różne historie ze swej pracy wywiadowczej. Pułkownik mówi:
- Gdy ciebie słucham, to jakbym książkę czytał.
- Co tam książka! Książka to książka. A tu życie - potem cuchnące, z rozłożonymi nogami, bez majtasów i pudru. Proszę powąchać, jakie jest! Można i w ręce wziąć, a nawet zębami spróbować. To ci nie książka! Książkę można do klozetu wziąć i na papiloty albo papierosa ukręcić. A to, rozumiesz, historia z geografią. A sens tego taki: że lepsza mała krówka niż duży karaluch.
- Rozumiem. Więc niby to tak: panie Atlas, szanują nas - wy nas, a my was.
- No naturalnie. A co się tyczy w ogóle nauki, to nauka jest tylko nauka i nic więcej. Ja na przykład potrafię z pięciu kroków w lufcik plunąć. Tak samo nogi za głowę założę. A ty, na przykład, nie. A jeśli trzeba będzie, to założysz tak, że moje uszanowanie!
- To tak.
- Co tak?
- A nic.
- Dlaczego nic?
Nie wytrzymałem. Plunąłem.
- Rozmawiacie jak gęś z prosiakiem. Żadnego sensu nie ma. Skaczecie z myśli na myśl, jak wróble po sztachetach. Po prostu małpy z siebie robicie.
- A wiesz, dlaczego małpę z ciebie robię? Bo dla ludzi szacunku nie mam. Rozumiem, że trudno być człowiekiem, że najtrudniejsza to sztuka. Więc nawet nie próbuję. Inny myśli, że jak go ludzie szanują, to wielkie mecyje! Ty tak żyj, chamie, żebyś sam siebie szanował. Innych zawsze oszukasz, a siebie nigdy. Wiesz dobrze, cóżeś za ananas!
- Wiesz co - rzekł Pułkownik - żebyś ty był rewolucjonistą, to rzeczywiście byłbyś dobrym pracownikiem. A gdyby takich jak ty było chociaż tysiąc, to może by i rewolucja jaki sens miała.
Kledziński wytrzeszczył na niego oczy.
- Dziękuję za uznanie. Nie chcę. Z najlepszych nawet rewolucji nic dobrego nie było, tylko smród, łzy i krew! A teraz rewolucjonista to jest żandarm. A jego przywódca - szef żandarmerii. Po dojściu do władzy wszystkie ich wysiłki ku temu dążą, aby dalszą rewolucję zahamować. W tym celu przede wszystkim niszczą wszelki krytycyzm. Im, po dojściu do władzy, zależy jedynie na utrzymaniu tego stanu rzeczy, przy którym tak dobrze im się powodzi. A że innym źle, cóż to ich obchodzi! Fachowcy, psiakrew, do przerabiania kaki na marmoladę! Najwięcej nienawidzę ich pychy. Zbierze się 20 komunistów, zaraz 20 wielkich wodzów. A pracować?... Niech cham pracuje!... Spróbuj zebrać 10 komunistów i 10 komunistek. Daj im wszystko, co potrzebne do życia. Niech zamieszkają razem przez rok tylko. Przekonasz się, co za piekło zrobią.
- Ależ ty ich nienawidzisz!
- Tak. Nienawidzę. Bo nienawidzę obłudy. Wstrętne mi te mydlenia oczu. Przecież, do cholery, nie jestem żaden burżuj; ojciec chłop, dziad chłop - zesłaniec. Własnymi rękami na Sybirze z niczego gospodarstwo urządzili i wszystko było dobrze. Sami żyli i ludziom dawali. Przychodzą panowie komuniści. Naturalnie witamy panów, uszanowanie! Mówią: ziemia będzie wasza. Dziękujemy - i tak jest nasza... A potem wyszło tak, że nie nasza. Rób jak diabeł, a wszystko ci zabiorą i wydzielą, co im się podoba. Więc po co mam robić? I po co do nas łażą po ostatni kawał chleba? Czy mało ziemi? Czy mało bogactw? Tu nie 150 000 000, ale dziesięć razy tyle żyć może. Tylko trzeba przestać pisać dekrety i instalować Sowiety, a do pracy się zabrać!... U nas masło beczkami stało. 200 koni mieliśmy, razowego chleba nie znaliśmy. Sama pszenica. A w zeszłym roku pojechałem tam. Ojciec zmarł. Jeden brat rozstrzelany, drugi w więzieniu. Na gospodarstwie matka i młodsza siostra. Dwie starsze na tyfus zmarły. Przyszedłem - gruzy. Kobiety zielone z głodu. We wstążkach chodzą. Wszystko zdarły, a skąd weźmiesz? Konia ani jednego. Rybą żyją. Nawet soli brak. Czy mam prawo nienawidzić?... Mnie pewien komunista, i to z lepszych, mówił zupełnie poważnie: - „Wy myślicie, że człowiek to taki wielki skarb! Wartość ma tylko idea. A człowiek, cóż: dziś żyje, jutro go nie ma. A idea trwa wiecznie. Jeśli chcemy coś osiągnąć naprawdę, to nie trzeba się bawić w sentymenty. Nam chodzi o przyszłość narodu, o ugruntowanie socjalizmu”.
No i gruntują - kośćmi ludzkimi... Chcę doczekać się jednego: rządów czerwonych, fioletowych, perkalikowych w kratkę, jeden pies jakich! Tylko, żeby naprawdę człowieka szanowali. Bolszewicy narzekają na szkodników, na kontrrewolucjonistów. A ja bez przesady mówię, że rosyjska partia komunistyczna nic innego nie robi, jak tylko wychowuje miliony kontrrewolucjonistów. A jej GPU to akademia kontrrewolucji. Żeby teraz przyszedł na ziemię Marks i zobaczył, co potrafili zrobić bolszewicy pod płaszczykiem jego nauki, to by przeklął godzinę, w której rozpoczął swą pracę. Pierwszy by zaczął ich zwalczać.
- Słuchaj - rzekłem do Kledzińskiego - chcesz mi zrobić przyjemność?
- No?
- Powiedz, którą nogą mucha zaczyna iść?
- A ty chcesz mi zrobić przyjemność? To złam rękę i nogę! ... Dlaczego ty o tej musze?
- No, bo mi zbrzydło wasze gadanie. Wciąż to samo wałkujesz. Dość tego się nasłuchałem. Gadaj tym, co nie wiedzą o tym. A my i tak dobrze wszystko rozumiemy. Wymiotować się chce od tego gadania. A komuna, a komisarze, a Czerezwyczajka! Tam pójdę: a burżuazja, a krwiopijcy, a proletariat, a kapitaliści!... Wiesz przecież, jak żyjemy: gramy z diabłem w karty, a ze śmiercią w warcaby. Trzeba i odpocząć, odetchnąć. Lepiej będziemy wódkę pić, śpiewać albo chodźmy na spacer.
Raków, 3 paź dziernika 1923 r.
Pułkownik chciał zaprowadzić nas do Olewskich. Lecz ja się wymówiłem stanowczo. Gdy człowiek musi wciąż się maskować, żyć nerwami, to doprawdy przykro mówić z dobrymi, miłymi ludźmi. Trudno się pozbyć agresywności. Wciąż mam obawę, aby się nie wyrwać z jakim drastycznym wyrazem lub zdaniem.
Włosy mi już odrosły. Mam wąsiki. Sądzę, że niełatwo poznać we mnie dawnego technika, Pawła Smolina. Na pewno poszukują mnie po tym, co urządziłem w akumulatorni.
Kokainę zażywam często. Zwykle mam jej sporo ze sobą. Robię, jak Charewski, proszki, i noszę je w jednej kieszonce. Czasem, pod wpływem kokainy mam wizje, a zdarza się to i bez narkotyku. Niedawno widziałem Lizkę. Obudziłem się nagle w nocy. Lampka paliła się na stoliku. Spojrzałem ku umywalce i zobaczyłem Lizę. Stała bokiem do mnie i czesała włosy. Poruszyłem się gwałtownie. Obejrzała się na mnie. Zobaczyłem zapłakaną twarz i smutne oczy. Nagle znikła. Potem nie mogłem wcale usnąć. Drugi raz to się stało wieczorem. Odczułem, że w pokoju ktoś jest. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem siedzącego na krześle człowieka. Był ładnie ubrany, na głowie miał melonik. Lecz twarz była okropna. Bez oczu, ust, nosa i brwi. Jakby ulepiona z ciasta. Powoli się pochylał i znikał w cieniu, padającym od stołu. Tejże nocy widziałem zielony deszcz. Ciął wyraźnie powietrze i zbliżał się do łóżka. Złudzenie było tak silne, że nawet kołdrę podciągnąłem, aby deszcz jej nie zamoczył. Ostatniej nocy z łóżka zaczęło wyłazić mnóstwo malutkich biedronek. Wkrótce cała pościel była od nich czerwona. Zacząłem strząsać je na podłogę... Różowy słoń też często przychodzi. Lecz do niego się przyzwyczaiłem. Wolę widzieć słonia niż jakieś poczwary. Tylko ten niezwykły kolor i mały wzrost... Pewnego razu pomyślałem: a może to wszystko istnieje naprawdę, tylko my zwykłym wzrokiem nie możemy tego zobaczyć?
Coraz więcej ciągnie mnie do samobójstwa. Zycie zatraca wszelką wartość. Doprawdy nie ma w tym sensu. I nie tylko moje życie, ale w ogóle każde. Gdyby to było chociaż trwałe... Dlaczego nie trafiają mnie kule bolszewickie. Albo wąchają, albo liżą i tylko dwie ugryzły. Gdybym się nie opanowywał siłą woli, nie przekonywał siebie, że to słabość, to już dawno wziąłbym parabellum do ust. Jedna sekunda i spokój na zawsze. Przecież jestem naprawdę chodzący trup. Niczego już od życia nie oczekuję... Znalazłem miłość, kochałem naprawdę, przywiązałem się do tego uczucia, myślałem: da mi siłę i chęć do życia, i to runęło... Wiem na pewno, że nigdy tak nie pokocham, bo dopiero teraz uświadamiam sobie, jak wielkie znaczenie miała dla mnie Liza. Jej życie i szczęście stworzyłyby mi nowe cele... Szczególnie wzrusza mnie to, co przeczytałem w jej pamiętniku. Te krzywdy i cierpienia, których doznała, zrobiły mi ją jeszcze droższą. Takie kochane, głupie, zbiedzone dziecko, zabłąkane wśród zimnych, egoistycznych ludzi. I dlaczego tak się wszystko skończyło? Przecież każdy jej uśmiech był dla mnie szczęściem, bo wiedziałem, że jej dobrze. A teraz może się dostać jakiemuś draniowi, który nie potrafi zrozumieć jej błędów, któremu prędko się uprzykrzy, i będzie ją maltretował, nie rozumiejąc, co za skarb posiada! Och, gdyby nie to ostatnie zdanie! Po co ona to napisała? po co tak mnie zmiażdżyła? Jak to boli! I nie wiem, co mi może pomóc: czy wódka, czy kokaina, czy przygody?... Śmierć na pewno. Lecz gdzie ona? Kosi tych, którzy żyć chcą. A na żywe trupy uwagi nie zwraca. Przecież Charewski też nie powinien żyć. On nie mówi mi o swych cierpieniach, lecz rozumiem dobrze, jak mu ciężko... Kilka razy kładłem się do łóżka, myśląc: żeby tak usnąć i nie przebudzić się! Lecz znów się budziłem i musiałem żyć z potworami, z ludźmi jak potwory i z sobą samym.
Wczoraj zapoznałem się z Janem Pielińskim, którego wymieniono przed Wielkanocą za Dąbala. Wspaniały to człowiek. Tyle zniósł męczarni w Czerezwyczajce i nic z niego nie wydobyli. O nic go nie pytałem. Wszystko rozumiałem, wszystko wyczytałem z twarzy, z oczu. Też żywy trup. Kto zobaczył te rzeczy, dla tego trudny jest powrót do życia. Było nas trzech. Ja, Pieliński i Połaniew. Siedzieliśmy w milczeniu za stołem. Pieliński mrużył trochę skośne oczy. Przyglądałem mu się: matowa bladość cery, czarne włosy, złamany, krzywy nos - ślad nagana czekisty. Połaniec siedzi zadumany, ponury. O czym on myśli? Czy o żonie, która stale go zdradza, bo nie może nie zdradzać? Czy o tym, jak zrobić, żeby po jego śmierci nie cierpiała biedy? Pewnie, że o tym - mógł jej wszystko wybaczyć, lecz sobie nie wybaczyłby nawet tego, żeby po jego śmierci została bez opieki. A ja nie wiem, o czym myślałem. Może o tym, że nie mamy o czym mówić, bo słowa są tak puste, błahe, bezsilne. Mówią, że jest taka choroba, iż człowiek zaczyna pogardzać śmiercią. A ja uważam, że nie pogardza śmiercią, tylko gubi pojęcie wartości życia wskutek jakiejś wielkiej straty. Jeden traci ideę, drugi miłość, trzeci wiarę w ludzi...
To w stosunku do ludzi silnych, bo słabszych może wytrącić z równowagi jakaś błahostka.
Przyszła żona Połaniewa. Usiadła do stołu, spojrzała po nas. Spróbowała nawiązać rozmowę. Nic z tego. Odpowiadamy rzeczowo, krótko, grzecznie. Niedługo z nami zabawiła.
Jutro pójdę za granicę z Kledzińskim. Jego lubię najwięcej. Zawsze potrafi mnie rozerwać, rozweselić, choć czasem i irytuje. Antoniego nie biorę wcale na robotę. Niech pije. Już się nie obawiam, że wpadnę w ręce bolszewików. Jeśli nawet i wezmą, to i tak trupa będą mieli... Jestem za granicą życia. Wszystko mi jedno. Ile mogłem, tyle zrobiłem dla wywiadu. Jeśli nie zrobiłem więcej, to trudno. Za młody jestem i za głupi. Chciałem zawsze, aby było jak najlepiej, a nieraz wychodziło całkiem źle. Piszę, piszę i komu to się przyda! A może?
Na dwunastą,
Na godzinę,
Na ciebie czekałam...
Teraz to jest moja ulubiona piosenka.
Xl.
PAŹDZIERNIK
To zadziwiający kraj! Nareszcie znalazłem
coś godnego mojej via Paskudini,
lecz znacznie większego i wygodniejszego.
Ilija Erenburg, Niezwykłe przygody
Julia Jurenity i jego uczniów
1.
Chmury nie wiedziały, gdzie uciekać. Wiatr uderzał ze wszystkich stron. Znudziło mu się - za słabe. Wpadł na miasteczko. Trzasnął po dachach domu, jak po klawiszach fortepianu: wziął dziki akord... Zawadził o las. Niby dłonią po szczotce pociągnął. Zgiął drzewa i położył krzaki. Puścił. Świsnął przeciągle i znów skoczył w górę. Porozrzucał chmury we wszystkie strony, a po chwili zaczął je zganiać do kupy. Zbił w jedną masę i zalatując to z prawej, to z lewej, pognał je ku wschodowi. Zaledwie zdążyły trochę ziemię skropić.
...Wtedy księżyc wylazł zaspany zza kopca granicznego, jakby dopiero co się obudził i zgniewany chciał popatrzyć: co za intruz tyle hałasu robi!... A grzmoty odpływały w dal.
Roman i Kledziriski siedzieli na strażnicy i szykowali się do drogi. Kledziński spojrzał w okno i powiedział:
- Lubię takie hopki-drałki. Natura pomrukuje. Łapki zaciera. I mówi ci: „Uważaj, smyku, nosa nie zadzieraj"!
Sprawdził nagan i był gotów do drogi. Roman owijał w cienką, kobiecą chustkę magazynki do parabellum. Robił to tak, aby się ułożyły w kształcie schodków. Więc można było, strzelając prawą ręką z pistoletu, lewą wyjmować kolejno z kieszeni zapasowe magazynki. Cztery granaty wcisnął łapkami za pas. Potem sprawdził latarkę, busolę i resztę zabieranych w drogę rzeczy.
Na granicę przyszli późno, bo wciąż się spodziewali, że chmury zaciągną niebo, lecz wiatr je rozpędził. Było zupełnie jasno. Mieli zamiar iść polem, lecz byliby zbyt daleko widoczni. Więc bocznymi ścieżkami poszli obok granicy w kierunku lasu. Stanęli na skraju zagajnika po polskiej stronie. Dukt byl szeroki. Promienie księżyca wypełniały go po brzegi i srebrzył się daleko w prawo i w lewo.
Koledzy długo obserwowali przeciwległą stronę lasu. Lecz nic nie można było tam dostrzec, bo stał ciemny i pełen ruchu. Wiatr huczał w wierzchołkach drzew.
- Ruszamy? - zapytał Kledziński
- Można.
Latarki nie były potrzebne, więc Roman wziął w jedną rękę odbezpieczony granat, a w drugą pistolet. Kledziński wetknął za pas poły płaszcza i wyjął z futerału nagana. Poszli prędko w obranym kierunku, na ukos przecinając dukt.
Gdy byli już blisko wąwozu, którego dno i stoki porastały olbrzymie drzewa, z prawej strony padły strzały. Wówczas skoczyli naprzód i zaczęli pospiesznie schodzić w dół. Trafili źle, bo zagrodził im drogę olbrzymi wał chrustu. Poszli jego brzegiem, lecz zawracał w górę. Wówczas Kledziński zaczął wspinać się na wierzch. Suchy chrust trzaskał i osuwał się w dół. Tymczasem Roman patrzył w górę, w kierunku brzegu wąwozu. Miał wrażenie, że z dna rzeki obserwuje powierzchnię.
- Chodź - rzekł Kledziński, który zdołał się wgramolić na szczyt wału.
W tej chwili Roman zobaczył wynurzające się na skraju wąwozu sylwetki uzbrojonych krasnoarmiejców. Wystrzelił do nich kilka razy. Żołnierze się cofnęli. Wówczas wyciągnął rękę do leżącego na szczycie wału Kledzińskiego i z jego pomocą zaczął włazić na górę. Omal nie runęli obaj. A w górze grzmiały strzały.
- Paskudnie trafiliśmy! - rzekł Kledziński. - Teraz i na drugiej linii będą uważać.
Dalej dno wąwozu było równe, a rzeczułka wąska. Dlatego właśnie ułożono tu chrust, aby utrudnić przeprawę przemytnikom, których mogła skusić dogodność terenu na tym odcinku.
Przy huku wystrzałów koledzy wbiegli do lasu. Starali się iść tam, gdzie drzewa rosły gęsto. Lecz promienie księżycowe wdzierały się wszędzie i byli dobrze widoczni z dala. Kilka razy zmieniali kierunek marszu, lecz pościgu nie zmylili. Żołnierze szli za nimi i co chwila strzelali. Wkrótce koledzy wyszli na skraj lasu. Znaleźli się na porośniętej krzakami stromej pochyłości, która spełzała na łąki. Dalej srebrzyło się wąskie pasmo rzeki, a za nią było widać las. Trzeba było koniecznie się przedostać przez tę otwartą przestrzeń. Długo stali nieruchomo.
W pewnej chwili, w pobliżu nich, w dole, za kępą młodych jodeł, rozległy się jakieś szmery. Kawalerzyści. Nie można było tracić czasu, bo pościg się zbliżał. Roman zwolnił łapkę granatu. Trzymał go w ręce trzy sekundy i cisnął na tamte jodły. Wybuchł w powietrzu. Huk popłynął łąką i odbił się w okolicznych lasach. Otwartą przestrzenią, w kierunku traktu, sadziło dwóch jeźdźców. Jeden koń, spłoszony, pędził na oślep - wprost na oddzielające trakt od łąki drzewa i rów.
- Źle trafiłem - rzekł Roman.
- Dobre i to.
Koledzy wypadli na łąkę i pobiegli ku rzece. W tym miejscu była wąska, więc brodu nie szukali. Skoczyli w wodę i przedostali się na drugi brzeg. Pobiegli do lasu. Wciąż się spodziewali, że będą ostrzelani na równinie. Lecz nie padł ani jeden strzał. Tylko z traktu dolatywały okrzyki. Może ścigający ich od granicy żołnierze, zwabieni hałasem, który sprawili kawalerzyści, skręcili w tamtym kierunku.
Koledzy poszli dalej lasem, nie zbliżając się do traktu. Jednak starali się nie odchodzić zbyt daleko, aby nie stracić kierunku drogi. Po kwadransie posłyszeli z dała tętent. Stanęli. Traktem pędziła w galopie grupa jeźdźców.
- O, to, to, to, to! Złapiecie! - rzekł Kledziński.
- Która godzina? - spytał go Roman, który stłukł swój zegarek w wąwozie.
Kledziński spojrzał w górę na księżyc i powiedział:
- Za 13 minut trzecia.
- Serio?!
- No, tak.
Wyjął zegarek i pokazał koledze. Była rzeczywiście za 13 minut trzeda. Roman się zdumiał:
- Naprawdę według księżyca wiedziałeś?
Kledziński roześmiał się.
- Gdy przejechali kawalerzyści, spojrzałem na zegarek. Było za 15 minut trzecia. A gdy ty zapytałeś, minęło od tego czasu parę minut. Z księżycem, to ja dla hecy...
Poszli głębiej w las i usiedli, aby odpocząć na stromym brzegu wądohi. Gliniaste urwisko z drugiej strony krwawo połyskiwało, pławiąc się w księżycowych promieniach. A w dole cicho dzwonił na kamieniach strumień. Las w księżycowe noce jest dziwny. Drzewa stoją lekkie, żywe. Pnie się srebrzą i mienią niezwykle. Nieraz kora po prostu lśni, a liście tworzą fantastyczne festony. Każdy szczegół nabiera treści. Korzenie tętnią sokiem. I wyczuwa się oddech ziemi, zasłanej dywanami wielobarwnych mchów. A gdy jest wiatr, to wszystko się budzi z drzemki i zaczyna naprawdę żyć. Górą leci pomruk starych jodeł. W dole krzaki figlarnie się obejmują i chichoczą. Czasem krzewy obskoczą zmurszały pień drzewa i wiodą korowody, gnąc się w tańcu aż do ziemi, na cześć starca. Tam wdzięczy się samotna brzózka i czesze wiatrem bujne loki. Dalej klon się bawi jak sztubak, łapiąc w dwukolorowe, pięciopalczaste dłonie srebro las zatapiające. Dalej pasmo jodeł ciemnych, zakapturzonych jak mniszki - podąża truchcikiem, machając ramionami w głąb lśniącej nawy leśnej. Dziwaczny wykrot, jak sztukmistrz bawi rozczapierzonymi palcami i wygiętymi ramionami grupę skromniutkich, drżących z emocji olszynek. Szepty, chichoty, szmery, westchnienia, śmiechy krążą w powietrzu... Drzewa żyją. Drzewa mówią. Drzewa płaczą, skarżą się lub radują.
Lecz jeśli kto lasu nie lubi, to nie zobaczy tego. Drzewa nie pokażą mu swej duszy. Taki będzie słyszał dokoła jęki, groźby, zgrzyty, ryczenia dzikich zwierząt. Biała brzózka - to skradające się ku niemu widmo. Świetliki w krzewach - oczy chciwych krwi upiorów. Łomot gałęzi - to przedzieranie się przez gęszczary dzikich bestii. Krzyki ptaków - to jęki mordowanych. Szepty liści - zmowa zbójców. Wykroty - pełznące ku niemu potwory... Las jest hojny, dobry i szczery tylko dla przyjaciół.
W lesie nocą nie mówi się rzeczy błahych. Człowiek robi się sobą pod tchnieniem natury i odrzuca pustkę życia. Tam się mówi albo słowa z serca płynące, albo się milczy. Bo cóż powie naprawdę ważnego zafałszowany, zatruty człowiek wobec tego, co mówi prosta, szczera, nie wypaczona przyroda. I koledzy długo milczeli. Myśleli o wielu rzeczach. W pewnej chwili Kledziński odezwał się cicho, głosem, jakiego Roman jeszcze nie słyszał u niego. Wyrazy były błahe. Jak zwykle zamaskowane błazeństwem, ale płynąca ich pogmatwanym łożyskiem treść była najlepsza: chęć wyrwania przyjaciela z biedy.
- Słuchaj, bracie... Ty, tego... Zadurzyłeś się w niej, jak pies w księżycu… Ja widzę, ale co to mnie obchodzi... Tylko rozumiesz: przykro... Więc właśnie mówię ci: ty pluń!... Ja też kiedyś tak samo w jednej się zakochałem. Myślałem: cud. Wziąłem w ręce, powąchałem: łajno. A ona mordę aż pod sufit zadziera... Więc ja jej tak elegancko wykładam: droga moja imciu-rymciu, nie myśl sobie, że tak wielki skarb masz! A jeśli tak myślisz, to nasmaruj wazeliną, żeby rdza nie zżarła, posyp naftaliną, żeby mole nie ogryzły, i schowaj do pudełka od kapelusza. A ja, jeśli zechcę, to i piętnastówkę sobie znajdę! Moje najniższe, proszę się kłaniać papci i mamci, i szlus!... Bolało mnie z początku. Ale myślę sobie: niedoczekanie twoje, żebym ja, Bolek Kledziński, dla jakiegoś tam babska głowę sobie suszył. Tfu!... Ty wiesz, jak to, za czym my, mężczyźni, przepadamy, wygląda? Ja raz, pijany, jak popatrzyłem, to wymiotowałem. Pluń, mówię ci!
Roman, zdumiony, patrzył mu w twarz. Tak dziwnie rozbiegały się forma, treść i ton mowy. Wreszcie powiedział:
- Straszne głupstwa mówisz! Jak ty możesz tak się wyrażać? Przecież na to nie ma żadnej rady! A ty mi takie rzeczy...
Bolek wziął go za rękę. Zdawało mu się, że niechcący sprawił krzywdę koledze, i nie wiedział, jak to naprawić.
- Wybacz, Romku. Nie chciałem ci dokuczyć. A mówiłem tak po prostu dla sportu. Ja przecie matkę miałem i bardzo lubiłem, i Baśkę mam - też lubię. Więc tak nie myślałem. A o tamtej pannie powiedziałem, żeby ciebie rozruszać. Ale się nie udało.
Koledzy zeszli do wąwozu. Napili się ze strumyka zimnej wody i zapalili papierosa. Potem ruszyli w dalszą drogę. Kledziński szedł pierwszy, Roman, zamyślony, brnął za nim, prawie nie zwracając uwagi na teren.
2.
Postanowili zrobić dniówkę w lesie, przespać się, a wieczorem iść do Mińska. Miejsce było dogodne. Wieś daleko. Na polach pusto. Po lasach nikt się nie włóczył. Rozłożyli ognisko u stóp starego dębu. W razie niepogody mógł ich osłonić od deszczu.
Kledziński powiedział, że pójdzie szukać w polu kartofli. Nie było go długo, a gdy wrócił, przyniósł w połach płaszcza sporo kartofli i jednego, dużego, czerwonego buraka.
- Obiad w naturze - żartował. - Po sowiecku: burakiem w zęby, solą w oczy, wodę na łeb, a polanem po kuprze.
- Daleko chodziłeś?
- Aż pod wieś.
Koledzy upiekli kartofle. Zaspokoili trochę głód. Zimny wiatr hulał po lesie. O godzinie dziesiątej Roman położył się spać, a Kledziński został na czatach. Postanowili spać kolejno po dwie godziny.
Czwartą zmianę - od trzeciej do piątej - miał Roman. Wyczyścił ubranie i broń. Wymył w pobliskiej kałuży twarz i ręce. Potem usiadł przy słabo tlącym się ognisku. Było mu bardzo smutno. Pogoda też nastrajała ponuro. Brudne, szare chmury pędziły po niebie. Wiatr zrywał z drzew mokre liście i zapamiętale gnał je w dal. Tęsknota sączyła się z nieba na ziemię. Roman wyjął z kieszeni proszek kokainy. Rozwinął go. Potem oderwał munsztuk papierosa i wstawiając go głęboko w nozdrza (aby nie marnować kokainy), zażył wysypany na dłoń proszek. Po chwili przyjemny chłodek ogarnął górną część nosa, a w gardle poczuł gorzkawosłodki, trudny do określenia smak. Kilka razy wciągnął głęboko w pierś powietrze i wkrótce świat się zmienił. Było mu lekko i wesoło. Myśli barwnymi kaskadami szumiały w mózgu. Czasem jak race tryskały w górę niespodziane, dziwne spostrzeżenia i wnioski. Wtedy na ustach zjawiał mu się uśmiech. Zmrużone oczy widziały dokoła samo piękno. Każda drobnostka nabierała barw i znaczenia. Każda kwestia była łatwa i prosta do rozwiązania. A życie takie miłe, beztroskie.
...Wiatr wcale nie jest martwy... Jak artystycznie modeluje obłoki!... I co za tony barw! ... A skąd kapią te błyski? Cudownie... To chińskie parawany... O, słońce uderzyło promieniem w lukę nieba... Wyrzuciło flagę komandorską. …Plateruje chmury na różowo... Feeria... A te błyski... Przecież kapią... Jakie rozrzutne... Nabab przecudowny... Ty śpisz, Bolku... Wiem, co ci się śni... Twa wieś syberyjska w szmaragdy łąk oprawna... Jesteś jak dziecko... I po co pięści zaciskasz? Ale wszystko będzie dobrze... Przekonasz się. A Morozow pojedzie do Moskwy... I ja sam pojadę... Rozkaz 33 będzie mój... I wiele innych... W ogóle wszystko...
Znów zażył kokainy.
Zobaczył małego dzięcioła na korze sosny. Był daleko, lecz nagle się zna lazł tuż przed oczami i zaczął wirować jak przybity do tarczy. Roman utonął spojrzeniem w przepychu jego barw. Każde piórko, każdy jego szczegół nabierały niezwykłej wymowy i siły. Barwy falowały, barwy żyły. Ptak odleciał. Uniósł ze sobą cudowne piękno. Lecz dość go było dokoła. I źrenice się rozszerzały zachwytem, i gardło się kurczyło od wzruszeń, a w ustach było sucho.
...Liza mnie kocha... Wiem... Oczy jej nie kłamały. Te boskie wygięcia ust... Pójdę i powiem jej wszystko... Sama siebie nie zna... Tyś jedyna na świecie... Twoja dusza żyje wszędzie... I we mnie też... Więc daj rękę i chodźmy... Pokażę ci świat... A ty mi pokażesz jego piękno...
Zaczął się śmiać. Mijały minuty. Poczuł niepokój, potrzebę czynu. Myśli się gmatwały, ścierały się, łamały, wpadały jedna na drugą, wytwarzały chaos pojęć.
...Na dwunastą, na godzinę... dam ci papierosa... całego świata... i aparat fotograficzny... aha, palisz... i taka biedna... ta brudna koszula... u nas powiedzą spółka... a akumulatory tak syczą... jak żmije... nie, to wentylator miażdży komunę... żre kwiaty rewolucji... i amerykańska brzytwa... Tamara wcale nie biedna... widziała przecież „Kazbek"... i ma gitarę... wiatr uleci i politruk Sawienia też... wtedy rozkład popłynie... a Pawłusza zostanie z tapetami... zostanie ludowym komisarzem i będzie wyrabiać cukierki dla burżuazji...
Poprawił na sobie ubranie. Zapiął guziki. Odbezpieczył rewolwer. Wstał i obejrzał się dokoła. Znów usiadł. Trudno mu było pozostać bezczynnie. Ponownie zażył kokainy. I znów rozpoczęły się dziwne majaczenia. Mijały kwadranse. Po lesie pełzły szare cienie. Drzewa i krzaki posępniały. Niebo zaczęło się zniżać ku ziemi i nabierać barw i ciężaru ołowiu. Dawno już minęły dwie godziny, lecz Roman nie budził Kledzińskiego.
Czyż istniał dla niego czas? Zatopiony w ogromie piękna natury, w gejzerach błysków myśli, zapomniał o wszystkim. Z nadejściem zmierzchu Romana zaczęła ogarniać apatia. Miał przy sobie cudowny środek na ucieczkę od rzeczywistości, lecz zapomniał o nim. W pewnej chwili posłyszał wyraźnie, że o kilkadziesiąt kroków od niego trzasnęła gałąź pod stopami człowieka. Szybko się obrócił. Odbezpieczył rewolwer. Posłyszał szmery za długim półkolem leszczyny otaczającym ich kryjówkę. Wtedy pośpiesznie obudził Kledzińskiego. Położył palec na wargach i wskazał lufą pistoletu w stronę krzaków. Kolega chwycił za broń. Roman pośpiesznie zebrał papiery i wcisnął je w popiół ogniska. - Biały kolor widać daleko! Otarł dłonią pot z czoła.
Kledziński, zaczajony jak do skoku, uważnie nasłuchiwał. Roman wskazywał mu lufą kierunek szmeru. „Zachodzą z prawa". Nagle dostrzegł przebiegającego w przerwie między krzakami krasnoarmiejca. Wyraźnie widział budionówkę na jego głowie, szynel, pas, karabin.
- O! - powiedział szeptem Roman i zamarł w bezruchu.
Kledziński długo nasłuchiwał, potem spojrzał zdumiony na kolegę i powiedział:
- Przywidziało ci się. To tylko wiatr.
- Ależ są tu! ... Słyszałem i widziałem.
- Gadasz głupstwa.
Roman, zirytowany, porwał się na nogi.
- Zaraz się przekonasz!
Kledziński, zasugerowany jego pewnością, powiedział:
-Więc czekaj!
Lecz Roman odbezpieczył granat i z lekka się pochylając, ruszył ku krzakom. Palcem prawej dłoni próbował cyngiel pistoletu. Tam, gdzie przed chwilą słyszał szmery, nie znalazł nikogo. Zaczął szybko zataczać koło w krąg ogniska. Zwiększał jego promień. Szedł coraz prędzej. Na czole miał pot, w ustach i gardle było sucho, serce biło nierówno, pośpiesznie, oddech się przerywał.
Nikogo.
Wrócił posępny, ociężały do ogniska i usiadł w milczeniu. Oparł się plecami o pień dębu i patrzył ponuro na zaciśnięty w dłoni pistolet. Nie widział go wcale.
Kledziński kilka razy spojrzał ku niemu z ukosa. Zrozumiał, o co chodziło, i zasmucił się. Zaczął czyścić ubranie i buty.
- Pójdziemy? - zapytał po chwili.
Roman zabezpieczył granat, wsadził go za pas i poszedł naprzód. Znalazł szeroką ścieżkę i skierował się nią ku wschodowi. Była ocieniona zaroślami leszczyny. Tworzyła biegnący w dal ciemny tunel. Roman szedł coraz prędzej. Kledziński podążał za nim w milczeniu. „Po co tak pędzi?... A niech tam!".
Roman szedł coraz prędzej. Ciało miał mokre od potu, dłonie wilgotne. Nagle o 10 kroków przed sobą zobaczył wyraźnie dwóch ludzi w czarnych, skórzanych ubraniach. Mieli na głowach skórzane czapki z czerwonymi gwiazdkami. Jeden z nich podnosił w górę nagan, drugi pośpiesznie odpinał futerał na pasie. Roman natychmiast zaczął strzelać - po dwa razy do każdego - a jednocześnie pobiegł naprzód... Stanął skonsternowany i bezradnie opuścił ręce. Nikogo nie było... Kledziński zatrzymał się przy nim. Przez chwilę milczał, a potem rzekł smutno:
- Takie to są sprawy... Cóż zrobić, idźmy dalej.
Poszedł pierwszy naprzód. Za pół godziny znaleźli się na skraju lasu. Usiedli na pieńkach. Po krótkim milczeniu Kledziński zaczął mówić cicho, poważnie:
- Rzecz taka, Roman. Ja mam 36 lat, a ty 24. Ty młody, na gorąco kuty. Mnie życie kuło na zimno. Na 10 kowadłach 50 młotami. Przeszedłem wszystko. Sam wiesz. Rzucało mną życie jak piłką. Biło w twarz, pluło w oczy. Nieraz traciłem wszystko, co było najdroższego, a jednak się nie załamałem. Zawsze zaciskałem zęby i mówiłem życiu: nie. Mnie nie zgnieciesz! Nie dam się!... I znów wybijałem się na wierzch... Wierz mi: wszystko mija! Wszystko się zaciera! Co dziś błyszczy w naszych oczach jak słońce, jutro staje się próchnem. I kobiety, i bogactwo, i zaszczyt - to wszystko blaga. Jedyny sens -własny hart. Jedyna wartość - bezinteresowna przyjaźń... Pamiętaj, że nie warto dla niczego zatruwać sobie duszy... Nie trzeba niczym się zachwycać, po niczym rozpaczać. Trzeba żyć i już. Kłamią ci - dobrze... Zdradzają - dobrze... Oszukują - dobrze. Tylko zawsze trzeba wiedzieć z góry, że tak musi być. Wówczas można z tego się śmiać... A ty w co się obróciłeś? Nie możesz życiu w oczy spojrzeć. Przecież bohater jesteś, a uciekasz od życia jak tchórz. Ty sam nie wiesz, czegoś wart. I dlatego nie szanujesz siebie! A musisz szanować. Czy dużo nas takich jest? Chodzimy jak diabły, krwią opryskani, kulami osypani, poza prawem i życiem. Przedzieramy się przez wszelkie granice. Idziemy samotnie w obóz wroga, patrzymy mu w oczy, wyrywamy tajemnice! Czyż to nie piękne? Kto ma o tym pojęcie? Jedna noc wielkiej przygody da więcej treści niż całe życie na zapiecku! Czy można to zaniedbywać dlatego, że się zdarzyło jakieś niepowodzenie życiowe? Każda kobieta taka sama. Nieba nie da żadna. Bierz, jaka się trafi, i idź dalej. A tamto - nie dla ciebie. Niech się migdalą i oczy wywracają malowane, wychuchane lale. Ty jesteś stworzony do walki. Ciebie czekają nie noce w smrodku pod pierzyną, a noce pod gwiazdami, u boku wiernych przyjaciół, których jedno proste słowo więcej ma wagi i siły niż tysiące wieczorów ględzeń tamtych gęsi i gąsiorów... Nie rozpaczaj po dziewczynie. Nie truj się. Przekonałbyś się prędko, że nic by dobrego ci nie dała... Ja też czasem zażywam kokainę. Ale tak sobie - dla sportu. I ja mam nerwy jak pajęczyna: książka spadnie - do góry skaczę. Jednak się nie truję. Bo to nic dobrego - taki psychiczny onanizm... Szukasz w kokainie ucieczki od życia. Nie trzeba - i tak długo żyć nie będziesz. Ale żyj wesoło, z trzaskiem... Musisz przyrzec mi, że porzucisz kokainę. Musisz! Bo jak nie, to - daję ci słowo - powiem szefowi, że jesteś nerwowo chory i nałogowy kokainista. W takim stanie nie można pracować. Sam postaram się wpakować cię do jakiejś lecznicy. Wiem, że czas łatwo cię uleczy. Pij, baw się i rzuć to. Tobie kokaina nie służy zupełnie. Charewskiemu takie rzeczy się nie zdarzają, chociaż to stary kokainista. A ty... No, rzucisz?
- Nie wiem!
- Och, jakiś Romku, pluń na wszystko i pokaż, że potrafisz patrzeć życiu w oczy! No?
- Dobrze. Postaram się. Sam nie będę zażywał wcale. Chyba w jakiejś specjalnej okazji. Bardzo ważnej.
- Dobrze. Dawaj rękę - wesoło rzekł Kledziński.
Mocno uścisnęli sobie dłonie, a potem ruszyli polami w kierunku Mińska, nad którym, w głębi jesiennej nocy, falowała blado-żółta łuna.
3.
Roman siedział w krześle w jednym z najbliższych rzędów teatru Diwszkoły 8. DP. Front sali wypełniali kraskomy, ich rodziny i zaproszeni goście. Dalej szarzała masa krasnoarmiejców. Wszędzie było słychać rozmowy. Niektórzy zamieniali słowa przez kilka rzędów. Była to akademia dla uczczenia szóstej rocznicy istnienia rządu bolszewickiego i październikowej rewolucji.
Akademię otworzył jakiś kombat. Powiedział zawiłą mowę o znaczeniu rewolucji październikowej. Rozległy się oklaski, orkiestra zagrała Międzynarodówkę. Potem wyszła na estradę na czerwono ubrana dziewczyna i z piękną dykcję, z prawdziwym zapałem deklamowała wiersze Majakowskiego. Otrzymała liczne brawa i znów coś deklamowała. Następnie krasnoarmiejec, w pełnym uzbrojeniu, przy zgłuszonym warkocie bębna za estradą, deklamował urywki z ballady Błoka Dwunastu. Potem przemawiało kilku kraskomów, którzy pobieżnie mówili na różne tematy. Następnie wyszedł cywil - dobry mówca - i ładnie opowiadał o zasługach wodzów rewolucji i o roli, jaką odegrała Czerwona Armia w latach komunizmu wojennego. Wreszcie na estradę wyszedł średniego wzrostu, szczupły kraskom. Na oczach miał okulary. Włosy były zaczesane na pół czoła. Roman na ten widok porwał się z miejsca. Trącił siedzącego obok komrota.
- Co wy, towarzyszu!
- Jestem ciekaw, co to za jeden? Wygląda, jakby z centrum przyjechał.
- Delegat jakiś. Pewnie ze sztabu V Korpusu. Dobrze mówi. Na pierwszego maja na rękach go wynieśli.
Roman był pewien, że to Charewski. Zygmunt miał inne niż zawsze ruchy, wyprostowaną postać i zmienioną nieco, przez uczesanie i okulary, twarz. Lecz Roman się nie omylił.
Charewski zbliżał się do samego brzegu estrady. Twarz jego znalazła się w cieniu. Przez kilka sekund milczał. Potem ruchem dłoni uciszył zupełnie widownię. Następnie zaczął mówić twardo, krótko lecz niezbyt głośno:
- Towarzysze! Sześć lat temu, na ulicach Moskwy, sześć dni zmagali się robotnicy o dobro proletariatu. Sześć dni bohatersko walczyła Krasna Gwardia z kadetami. W sześć dni stworzyło się jądro obecnej, potężnej Czerwonej Armii, która czujnie stoi na straży rewolucji. Chcę wam powiedzieć, cośmy zdobyli w ciągu tych 6 lat, które nastąpiły po tamtych wielkich sześciu dniach.
Przede wszystkim przypomnę wam słowa Lenina: „Towarzysze! Cała uwaga w tę stronę. Albo wszy zwyciężą socjalizm. Albo socjalizm zwycięży wszy". Otóż, towarzysze, te wszy, które piły krew robotnika przed rewolucją, zostały zniszczone. Te wszy, które w czasie wojny domowej żarły nas w kraju, wygnietliśmy do szczętu. Te wszy, które sięgały po naszą wolność z zewnątrz, zostały wyrzucone. A te wszy, które teraz czają się dokoła Związku Radzieckiego, są dla nas niestraszne, bo posiadamy potężną armię, wielką ideę, wielkich wodzów proletariatu i niezależny związek republik, w którym sześć lat kładziemy fundament pod przyszły komunizm.
W ciągu tych sześciu lat wstąpiliśmy w drugą fazę rewolucji, przewidzianą przez Lenina w jego wspaniałym dziele Państwo a rewolucja, i niezadługo nadejdzie ten czas, kiedy wstąpimy w trzecią fazę, która się stanie ostatecznym zwycięstwem proletariatu i ziszczeniem wszystkich postulatów komunizmu. Jest w Związku Radzieckim wielu ludzi, którzy się niechętnie ustosunkowują do naszej pracy, którzy swoją biernością zniechęcają innych, którzy tracą wiarę w zwycięstwo komunizmu, bo widzą drobne niepowodzenia i wyolbrzymiają je. Są tacy ludzie nawet w partii, nawet w szeregach Krasnej Armii. Są! Ale niech się strzegą, aby nie uznano ich za szkodliwe dla rewolucji wszy!
Głos Charewskiego nabrał siły, brzmiał ostro, stalowo. Wyczuwało się w nim wyzwanie i groźbę.
- Stworzyliśmy z niczego państwo, w którym proletariat sam decyduje o swym losie. Budujemy nowe miasta, fabryki, koleje, budujemy przyszłość Związku Radzieckiego i biada temu, kto nam przeszkodzi, kto zaniedbaniem się lub opieszałością będzie opóźniał nasz marsz! Słyszałem wiele razy utyskiwania na różne braki, których usunąć na razie nie można, bo idziemy ku wielkim celom. Dziwi mnie to. Czyż sam zaszczyt należenia do narodów walczących o ugruntowanie bytu Związku im nie wystarcza? Czy są tak słabi, mali, że tylko szczegóły dostrzegają, a wielkich celów nie widzą!... Kto są ci ludzie? Czy należą do szeregów walczących o przyszłość Związku? Nie. To są narzędzia burżuazji, starające się wprowadzić zamęt w naszą pracę. To właśnie są ci kontrrewolucjoniści, których tępimy od sześciu lat i będziemy tępić bezwzględnie nadal. To właśnie są wszy rewolucji, mole rewolucji, rdza na zdrowym ciele proletariatu!
Mowa Charewskiego stawała się przykra, ciężka. Obecnych na sali ludzi zaczynała ogarniać nie omal odraza. Każdy, pod wpływem sugestii tej mowy, już się czuł „wszą" rewolucji. Bo czyż można było nie zwątpić?... A Charewski mówił dalej, zimno, lśniąc szkłami okularów. Krótko wymawiał i z siłą rzucał na salę wyrazy. Zdawało się czasem, że tchu mu brak, że rozsadza go hamowana siłą woli wściekłość.
Roman prawie zapomniał, że to mówi szpieg obcego państwa, wróg bolszewików, jego kolega. Zdawało mu się, że mówi to fanatyk bolszewizmu, zrozpaczony, wściekły, nie mający już nic do stracenia, nienawidzący każdego żywego uczucia, zamiłowany tylko w doktrynie, bez względu na to, ku czemu ona prowadzi.
Charewski zakończył swą mowę tymi zdaniami:
- Cel mamy wspólny. Drogę ku niemu jedną. Idziemy po niej 6 lat i pójdziemy dalej. A kto nie pójdzie z nami, tego zaliczymy do tych, którzy idą przeciw nam. Więc niech się strzeże!
Zakończył. Nie rzucił okrzyku na cześć wodzów proletariatu. Stał w milczeniu i patrzył na salę. I wszyscy milczeli. Charewski zawrócił i poszedł ku wyjściu z estrady. Wtedy ktoś z tyłu nieśmiało kaszlnął i dopiero wówczas w pierwszych rzędach rozległy się oklaski. Narastały. Ogarnęły całą salę. Wybuchły huraganem. Brzmiały nie jak aprobata, lecz jak protest. A gdy umilkły, na sali zapanowała cisza. Nie rozmawiano jak poprzednio. Nie żartowano. „Może i śmiech jest zbrodnią przeciw doktrynie"?
W godzinę później Roman wyszedł na ulicę. Dalszy ciąg uroczystości go nie interesował. Zresztą przyszedł tu dla zabicia czasu przed odejściem pociągu z Berezyny do Mińska. Zobaczył przed sobą grupę kraskomów. Szli w kierunku mieszkań oficerskich. Zobaczył w ich towarzystwie Charewskiego. Poszedł za nimi. Słyszał ożywione rozmowy oficerów i zimne, skąpe słowa kolegi.
- Przykro się czuć „wszą" rewolucji - pomyślał Roman. - Bardzo przykro. A któż w Sowietach nią nie jest? Ilu takich się znajdzie. Bo tu, w Bobrujsku, może tylko jeden Charewski jest jej szermierzem!
Zawrócił i skierował się ku wyjściu z twierdzy.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Brześć nad Bugiem, 18 października 1923 r.
Drugi tydzień nie zażywam kokainy. Abstynencja kokainowa nie jest ciężka. Organizm nie cierpi, tylko smutek żre wściekle. Więc piję na zabój. Jedynie to mnie cieszy, że wizje zniknęły.
Przed wyjściem z Mińska chciałem wstąpić wieczorem do mieszkania Nalaszy. Zaszedłem od strony sadu. Firanki na oknie nie było. Poświeciłem latarką przez szybę - puste pokoje. Wówczas nożem zrzuciłem haczyk lufcika i otworzyłem okno. Wlazłem do środka. Nie wiem sam, czego szukałem. Może kartki i jakiegoś znaku. Ale nic nie było. Tak strasznie ciężko zrobiło mi się, tak przykro. Poczułem w oczach łzy. Zdawało mi się, że to ja jestem winien, że nie potrafiłem namówić jej, aby szła do Polski.
Gdzie jest teraz? Co robi? Może jest głodna? Różne przypuszczenia snuły mi się po głowie... Wreszcie wylazłem do sadu, poszedłem na brzeg Swisloczy i długo słuchałem szumu fal. A może w tych zimnych nurtach znalazła swój kres? Może poszła za Lubą? Pamiętam, że powiedziała mi ostatnim razem:
- Nie ma Luby. Nie ma. Gdy żyła, gniewała mnie wciąż. A teraz nie mogę bez niej żyć. Związała nas bieda. Związała nas mocniej niż pokrewieństwo. Teraz rozumiem, że była mi bardzo potrzebna. Dodawała mi sił, świadomość tego, że jestem jej potrzebna, że beze mnie zginie. To, że ona była słaba, niepraktyczna, pomylona, dodawało mi hartu i chęci do życia. A teraz... Najwięcej mnie męczy, że nie zawsze byłam dla niej dobra. Za często się na nią gniewałam. I teraz nie mam jak przeprosić. Nikt tego nie wróci.
Szumią fale Swisłoczy, szumią. Były Natasza i Luba - fale szumiały. Nie ma ich - też szumią. I będą szumiały, kiedy i mnie nie będzie. Czy ktoś wyczyta z nich, co słyszą, co widzą. Bo dla nas tylko szumią. A ja w nich śpiew słyszę: to wesoła piosenka Luby:
Na dwunastą,
Na godzinę,
Na ciebie czekałam...
Już nie będziesz czekać więcej.
Szumią fale Świsłoczy. Szumi krew w żyłach. A myśli w mózgu. Lecz tego szumu nie słyszę. Tylko wyczuwam go.
Potem ruszyłem w drogę ku granicy. Byłem zmęczony długą, prawie bez snu odbytą podróżą. I tak bardzo chciało się spać. Zatracało się pojęcie o czasie, a nawet świadomość istnienia własnego ciała. Szło się automatycznie, wysiłkami woli budząc od czasu do czasu uwagę.
Na skraju lasu, obok drogi prowadzącej z Tarasowa do Starego Sioła dostrzegłem z dala nisko nad ziemią zarzewie. Stanąłem. Długo nasłuchiwałem. Cisza. Potem zbliżyłem się do tamtego miejsca. Było to porzucone, dogasające ognisko. Ludzie odeszli prawdopodobnie dawno, bo tliły się tylko końce polan. Zsunąłem je i siedząc u ogniska, z rozkoszą wchłaniałem jego ciepło. Tak mi się nie chciało ruszać w dalszą drogę. A sen po prostu obalał na ziemię. Wreszcie wstałem, chcąc iść dalej. Lecz poczułem, że trudno mi będzie dojść do granicy. Trzeba było albo choć trochę pospać, albo zażyć kokainy. Miałem chęć na kokainę, lecz przypomniałem sobie wizje w lesie i dane Kledziriskiemu słowo (że tylko w koniecznym wypadku) i postanowiłem trochę się przespać. Naścinałem nieco jodłowych łap. Rozrzuciłem ognisko i zgasiłem dące się polana. Potem ułożyłem gałęzie na miejscu ogniska.
Chciałem się przespać w cieple. Zdjąłem płaszcz. Czapkę położyłem na wierzchu, aby było widać, żem bolszewik. Potem nakryłem się szczelnie płaszczem. Zabezpieczone parabellum wsadziłem między uda. Pomyślałem jeszcze, że może mnie ktoś dostrzec, chociaż było bardzo ciemno. No cóż, zabawilibyśmy się wesoło. Spojrzałem na zegarek: po pierwszej. A od ogrzanej ziemi szło tak miłe ciepło. Zasnąłem.
Obudziłem się po dwóch godzinach od turkotu jadącego ze Starego Sioła wozu. Szybko się ubrałem. Czułem się zupełnie wypoczęty. Teraz tylko głód mi dokuczał, ale to głupstwo. Szybko poszedłem dalej. Jeszcze tej nocy zdążyłem we mgle poranku przejść granicę. Widziałem z dała palące się na skraju duktu olbrzymie ognisko, a przy nim trzech krasnoarmiejców z psem. Nie przypuszczali, aby ktoś o tej porze mógł się przekraść przez granicę. Nawet pies mnie nie poczuł.
Między innymi rzeczami przyniosłem (dla siebie) biuletyn o zdrowiu Lenina. Choroba jego trzymała wszystkich w napięciu. Ludność żywiła nadzieję, że po jego śmierci nowy rząd runie... Kompartia wiedziała o tym dobrze i starała się ukryć wiadomość o złym stanie zdrowia Lenina. Fotografowano go z uśmiechniętą twarzą, w towarzystwie „córeczki stróża", w towarzystwie delegacji chłopów itd., a tymczasem szykowano się intensywnie do stłumienia mogącego wybuchnąć buntu. Stosowano środki zaradcze. Areszty się wzmogły. GPU pracowało intensywnie. Terror rósł, ofiary konały w lochach lub szły pod ściankę. A wódz proletariatu, za zamach na którego wymordowano setki socjalistów-rewolucjonistów, a ze względu na obecny jego zły stan zdrowia likwidowano dalsze tysiące, uśmiechał się do wygłodzonej ludności najwolniejszego pod słońcem państwa ze szpalt wszystkich ilustrowanych pism. I miał z czego się śmiać. Ale tym, którzy patrzyli na tę twarz, było nie do śmiechu. Jednych gnębiła obawa o własne gardła - jeśli się rozpoczną rozruchy. Drugich gnębili siódmy rok obrońcy praw proletariatu.
Nie mogę zdobyć rozkazu Rewwojensowietu nr 33 Właściwie jego projektu, bo rozkaz jeszcze nie wszedł w życie. Straciłem sporo czasu i pieniędzy, i wszystko na nic. Znam dokładnie jego założenia, lecz tego mało. Żądają odpisu lub fotografii. Chyba się wścieknę ze złości. Chciałbym być pierwszy, a mogą mnie ubiec inni agenci. Morozowowi w Moskwie nie powiodło się i omal nie wpadł. Żeby choć nie trafił pod inwigilację. Trzeba być z nim ostrożnym. Powiedziałem mu, że zaprzestaniemy na parę miesięcy pracy. Był tym zmartwiony. Ale nie wolno lekkomyślnie go narażać. Może jeszcze bardzo się przydać. Tymczasem będę pracował z innymi konfidentami mniej wydajnymi. Kiedyś robota szła mi doskonale. Teraz wciąż się gmatwa... Po prostu szczęście nie dopisuje. Mam możność zdobywania ważnych rzeczy, lecz nie tych, które są nam potrzebne. Konfidenci też blagują. Jednemu powiedziałem, że jeśli nie może dawać roboty dobrej, to niech daje, co może, ale nie kompromituje mnie, bo za fałszywą robotę wpakuję go do GPU. Często dla sprawdzenia wiarygodności poszczególnych konfidentów daję im zadania dobrze mi znane. Potem prosto w oczy demaskuję fałsz. To jedyna droga, aby się liczyli poważnie z pracą. Lecz nie zniechęcam ich. Może się zdarzyć, że obecny, małowartościowy konfident stanie się bardzo wydajny. Na przykład na wypadek wojny albo jeśli zacznie iść w górę po szczeblach służbowych.
Wciąż marzę o wojnie. Ale się nie zanosi na to. Bolszewicy są zbyt słabi i będą unikać jej jak mogą. Największą ich słabością jest brak patriotyzmu w narodzie. Nawet w armii szerzy się rozkład. A na froncie błahe nieporozumienia odnowiłyby to, co się działo za rządów Kiereńskiego. Trudno wymagać, aby żołnierz dzielnie stawał w obronie swej nędzy, poniewierki oraz głodu rodziny. Bić się o to, aby komisarzom dobrze się powodziło, nie będą chętnie. A może się stać, że obrócą bagnety w kierunku istotnego wroga narodu.
Byle tylko się nadarzyła sposobność! W armii sowieckiej szerzy się antysemityzm. Żydzi są znienawidzeni. Całą winę za nędzę narodu przypisuje się im. Mówią, że żydostwo swymi wpływami międzynarodowymi, doskonale ukrytymi, dąży do pozbawienia narodu rosyjskiego inteligencji i zajęcia wszystkich wysokich stanowisk. A potem przerzuci platformę socjalistyczną na prawy tor i stworzy najmocniejszą w świecie bazę dla narodu żydowskiego. W dużej mierze wpływa na to ta okoliczność, że u steru rządu znajdują się przeważnie Żydzi. Słyszałem pewnego komunistę (nie mego konfidenta), który wyraził się w swym kółku, omawiając chorobę Lenina: „Jeśli nie stanie Lenina, to wolimy Gruzina Stalina, niż żydzinę Trockiego". Antysemityzm obejmuje coraz szersze sfery i Rosjanie patrzą na Żydów naprawdę z nienawiścią.
Uważają ich za przyczynę wszelkiego zła. Chcąc rzec prawdę, nie powiem, żebym Żydów uważał za przyczynę wszystkiego złego. Widzę, że im jest (wyłączając tych, którzy są na stanowiskach) bardzo źle. Po prostu nie mają pola do działania i grzęzną coraz więcej w nędzy. W dodatku wiedzą dobrze, że wzbudzili do siebie nienawiść, i sami zaczynają nienawidzić tych, za których przyczyną to się stało. Zniesienie carskiej „strefy osiedlenia" nie otworzyło im pola do działania, bo na tym polu nic nie rośnie prócz krzywdy, wyzysku i nienawiści.
Rozmawiałem wczoraj z Kledziriskim o Charewskim. Opowiedziałem obszernie o jego mowie w teatrze 8. Diwszkoły. Kledziński powiedział mi, że Charewski ma w ręku cały V Korpus. I że pracuje bez konfidentów. Ma tylko jednego pomocnika, którego ulokował na wysokim stanowisku w Sztabie Zachodniego Frontu. Ten pracuje jako rezydent, a on jako agent. Charewski jest znany w sferach wojskowych V Korpusu jako nieugięty fanatyk-komunista, który wszystkich śledzi i ma bliskie stosunki z najwyższymi osobistościami Związku. Więc obawiają się go wszyscy, uważając za argusowe oko Ciku wśród kraskomów V Korpusu. Osiągnął to łatwo: „zapomnianym" listem od Petersa - naturalnie przeczytanym przez kilku kraskomów, przesłanym do niego z Moskwy przesyłką od Zinowiewa, a następnie wpakowaniem do lochów pewnego kraskoma, który mu w czymś stanął na drodze. Po prostu do GPU w Moskwie nadeszły niezbite dowody kontaktu tamtego kraskom z Sawinkowem i Misją Francuską w Polsce. Aresztowano go. Za co aresztowano, nikt nie wiedział. Ale było ogólną tajemnicą, że stało się to za sprawą Charewskiego. Odtąd autorytet jego był niezbity i obawiali się go wszyscy.
Potem Kledziński opowiadał mi o przebiegu uroczystości październikowych w pewnym sowieckim garnizonie. Tam urządzono defiladę. Żołnierzy oraz związki zawodowe witał między innymi jakiś kraskom lakierni hasłami: „Towarzysze metalowcy! Wy będziecie bić burżuazję waszymi młotami! - Towarzysze fryzjerzy! Wy będziecie rżnąć burżuazję waszymi brzytwami" itd.
A wieczorem było przyjęcie w Klubie Komunistycznym. Znalazłem się przypadkiem w grupie komunistów polskich. Posłyszałem tam z ust Polaka pierwszą strofę hymnu polskiego:
Jeszcze Polska nie zginęła,
Ale zginąć musi!
Bolszewicy nie dobili -
Cholera wydusi!
Tak musi błaznować i upokarzać siebie komunistyczny pionek polski, aby wywołać uśmieszki na ustach dygnitarzy i zapewnić o swej prawomyślności. Dowiedziałem się, że Wacław Stanielski - ten, który nie wypłacił mi pieniędzy za wykonane dla niego zadanie - poszedł za granicę na odcinku Kolosowa. Tejże nocy powrócił, opowiadając, że spotkało go na pograniczu dwóch kawalerzystów, więc ledwie zdołał im uciec, porzucając wszystko, co miał ze sobą.
Raków, 27 października 1923 r.
Stała się bardzo przykra rzecz. Bolszewiccy dywersanci pochwycili jadącego furmanką ze Stołpców plutonowego Kronera i zawlekli go do Kojdanowa. Pewnie przypuszczali, że to oficer polski. Może spodziewali się znaleźć u niego dokumenty i pieniądze. Bardzo żałuję Kronera. Miły był to człowiek: wesoły, szczery, dobry, życzliwy. Służył w Ekspozyturze, ponieważ był tam przydzielony z pułku. Za granicę nigdy nie chodził. Zresztą nie był wcale wywiadowcą i nie miał żadnych po temu kwalifikacji. Nawet po rosyjsku nie umiał mówić. Pierwszy dowiedział się o tym Charewski, który był w Rubieżewiczach. Natychmiast wyjechał do Rakowa. Zastał tam Kralewicza, Połaniewa i Bolida. Postanowili pójść do Kojdanowa i odbić Kronera. Słusznie przypuszczali, że będzie tam trzymany przez parę dni. Zorganizowali to tak: wysłali Kralewicza - który wciąż wypoczywał - na wywiad do Kojdanowa. Miał za zadanie zbadać drogę do miasteczka i zobaczyć areszt, w którym jest Kroner.
Następnie powinien był wrócić do Rubieżewicz, oznaczając na mapie drogę, i czekać na nas w umówionym miejscu - w pewnym żydowskim zajeździe. Do mnie wysłano telegram, abym porzucił wszystko i wraz z Kledzińskim natychmiast przyjeżdżał. Wiedziałem, że Charewski nie będzie na próżno nas tam ściągał i że jest jakaś bardzo ważna sprawa. Więc odjechaliśmy pierwszym pociągiem ku granicy. Tymczasem Charewski, Połaniec i Bolid przygotowywali wszystko do wyprawy. Zdobyli nawet karabinki kawaleryjskie i dużo granatów.
Gdyśmy przyjechali do Rakowa, wszystko było gotowe do wyprawy. Natychmiast pojechaliśmy dwiema furmankami do Rubieżewicz. Wieczorem byliśmy na miejscu. Kralewicz już na nas czekał. Powiedział, że był w Kojdanowie i widział areszt, który jest dobrze strzeżony i znajduje się w miejscu niedogodnym. Zbadaliśmy na mapie drogę i prowizoryczny plan miasteczka. Antoni powiedział, że się zapoznał z dwoma radoszkowickimi mieszczanami, którzy znają dobrze drogi do Kojdanowa i miasteczko. Zaproponował nam wziąć ich jako przewodników. Zaznaczył, że sprawiają dobre wrażenie, jeden z nich siedział w bolszewickim więzieniu, a obaj są obeznani z bronią.
Zgodziliśmy się na to chętnie. Zwiększenie naszych sił było pożądane, bo zadanie mieliśmy trudne. Sześciu ludzi było na to za mało. W Kojdanowie było sporo wojska i silny oddział GPU. Kledziński wraz z Antonim poszli się umówić z tamtymi ludźmi. A my ostatecznie opracowaliśmy plan odbicia Kronera. Gdyby było więcej czasu, zorganizowalibyśmy to zupełnie inaczej, lecz trawiła nas chętka jak najprędzej wyrwać bolszewikom Kronera.
Po powrocie Kledziński powiedział, że tamte typy nie bardzo mu się podobają, lecz umówił się z nimi, że pójdą razem z nami za granicę. Zadecydowała o tym ta okoliczność, że znają doskonale drogi i miasteczko.
Wszyscy oczekujemy z niecierpliwością wyruszenia w drogę. Każdego dręczy myśl o Kronerze. Każdy chce jak najprędzej wydrzeć go czekistom. I wydrzemy chociażby z mięsem. Nawet jeśli trzeba będzie wszystko tam zrujnować. Wolimy zginąć, aniżeli dać zatryumfować tym oprawcom. Nie pierwszy to już wypadek na pograniczu i nie ostatni.
Nadchodzi wieczór. Wszystko jest przygotowane do wyprawy. Każdy ma karabinek, rewolwer (niektórzy po dwa), granaty i mnóstwo naboi. My nie idziemy czaić się w krzakach na paskudnego komisarka, aby przyciągnąć tu wstrętną kreaturę. Nie idziemy mordować zza rogu bezbronnych. Idziemy w kilku walczyć z olbrzymią przewagą, aby tylko wydrzeć gadom ich ofiarę. Wszyscy siedzą w milczeniu. Każdy poważny, spokojny. Spostrzegam, że Bolid trochę się denerwuje. On zawsze ma tremę przed przejściem granicy, lecz nigdy się nie cofa ani nie waha. Prowadzi siebie siłą woli. To czemuś bardzo mi imponuje i czuję dla niego szacunek. Doprawdy nietrudno robić to wszystko, jeśli człowiek nie zna lęku. Lecz sztuka wbrew własnej naturze robić to, co umysł każe.
Gdy zapadł zmierzch, przyszli przewodnicy. Byli pijani. Daliśmy każdemu po naganie i po kilka granatów. Jakoś mi się nie podobają. Na dworze szarzeje coraz więcej. Wiatru nie ma. Wieczór będzie cichy.
Niebo bez chmur - to źle: trudno będzie przejść niepostrzeżenie taką paczką. A Rysiek Bolid bardzo smutny. Zresztą zawsze jest niewesoły, zamyślony. Podoba mi się, że jest bardzo grzeczny. Nie słyszałem nigdy, aby zaklął. Nie lubię tego, chociaż sam przy sposobności klnę artystycznie, przy tym tak grupuję wyrazy w zdania, zestawiając humorystyczne znaczenia z ohydną treścią, że słuchacze aż gęby rozdziawiają z podziwu, słuchając, jak płynie struga łajna, oprawna w złote ramy wymowy. Czego to człowiek nie zrobi dla „sztuki"! A umieć dobrze kląć, to sztuka niemała.
XII.
TOWARZYSZE, NAPRZÓD!
A wiadomo, w tylko szaleńcom udają
się rzeczy zgoła niewykonalne.
W.S. Reymont, Z konstytucyjnych dni
1.
Noc była cicha, gwiezdna, lecz niezbyt jasna. Z odległości 30 kroków trudno było dostrzec człowieka. Wiatr ustał zupełnie. Z zagajnika na sowieckim pograniczu cicho wykradło się 8 ludzi. Poszli miedzą na południo-wschód. Na lewo błyskały ognie w oknach domów wsi Pietraszewicze.
Po godzinie weszli na bagna. Teren był bardzo trudny, lecz w ten sposób minęli kilka osiedli i wiosek. Szli gęsiego. Przewodnicy na przedzie, za nimi: Kralewicz, Kledziński, Roman, Charewski, Połaniew i Bolid. O pół kilometra od rzeczułki, wpadającej do Piereczuty, zatrzymali się i zaczęli naradzać, gdzie się przeprawić.
Przewodnicy radzili iść przez most w pobliżu wsi Borowa. Kralewicz radził znaleźć bród i tam się przeprawić. Lecz przewodnicy mówili, że brzegi są błotniste, a rzeczułka grząska. Twierdzili, że na moście posterunku nie ma i że o tej porze rzadko kto tam przejeżdża.
Wreszcie zdecydowano się iść przez most. Ustalili hasło, którym na wypadek rozproszenia mogli się porozumieć. Był to wyraz „kamień". W tym samym porządku ruszyli dalej. Po pewnym czasie posłyszeli przed sobą szmer wody. A jeszcze po kilkunastu krokach odróżnili kontury mostu. Kledziński spostrzegł, że wstąpiwszy na most, przewodnicy poszli bardzo szybko naprzód i skręcili w lewo. Chciał podążyć za nimi, lecz nie rozumiał przyczyny pośpiechu. Pomyślał, że chcą pierwsi zbadać, czy droga za mostem jest wolna. Więc szedł naprzód powoli i tylko uważnie patrzył w tamtym kierunku. Nagle padł strzał karabinowy i w tejże chwili ze wzgórza za rzeką błysnął silny reflektor, wyraźnie oświetlając most. Kledziński krzyknął:
- Zdrada! Padnij - i rzucił się na deski mostu.
Wtem zaterkotał karabin maszynowy. Lecz kule leciały za wysoko nad leżącymi. Widocznie był ustawiony z wieczora z takim wyrachowaniem, aby można było wystrzelać idących ludzi.
Na moście leżało tylko dwóch: Kledziński i o kilka kroków za nim Charewski. Kralewicz był już na drugiej stronie rzeki. Połaniew i Bolid nie weszli jeszcze na most. A Roman, gdy błysnął reflektor, odpełzł w tył, potem zeskoczył na brzeg rzeki.
Karabin maszynowy terkotał. Charewski krzyknął:
- Chłopcy, granaty!
Bolid, Roman i Połaniew, którzy byli za zasięgiem reflektora, zaczęli rzucać granaty, starając się sięgnąć jak najdalej na drugą stronę rzeki - przeważnie w kierunku światła reflektora. Kledziński, Charewski i Kralewicz strzelali tam z rewolwerów. Reflektor był największym niebezpieczeństwem. Pierwsze wybuchy wstrząsnęły powietrzem. Na drugiej stronie rzeki było słychać łomot kroków cofających się w bezładzie ludzi. Światło reflektora spełzło z mostu i sunęło wolno drogą. Wtedy Kledziński, Charewski i Królewicz biegiem wycofali się na lewy brzeg rzeki. Znów rzucono na prawy brzeg rzeki kilka granatów i wszyscy zaczęli pośpiesznie się wycofywać ku bagnom. Kledziński powiedział:
- Jak tylko zaszczeka maszynka, kłaść się i strzelać do reflektora. Gdy przerwie, wstawać: granaty i w tył!
Wtem za mostem rozległ się donośny głos:
- Towarzysze, naprzód!
Smuga światła reflektora błądziła po krzakach, polu i drodze. Karabin maszynowy zamilkł.
- Chłopcy, szykować granaty i czekać.
Na moście zadudniły kroki biegnących ludzi. Znów rozległ się głos:
- Towarzysze, naprzód!
Wtedy Połaniew powiedział:
- Teraz. Razem. Rzucaj!
Każdy cisnął po kilka granatów. Niektóre wybuchały razem i w powietrzu gwizdały odłamki. Światło reflektora błądziło bezcelowo. W pobliżu mostu rozlegały się krzyki i przekleństwa. Słychać było kroki biegnących ludzi. Znów zagrała maszynka. Ktoś wrzasnął:
- Nie strzelać do swoich!
Maszynka urwała.
Koledzy pośpiesznie szli łąkami, a potem na przełaj przez pola. Po pewnym czasie z tyłu rozległy się głosy biegnących ludzi i krzyki:
- Towarzysze, naprzód! Brać ich!
Lecz teraz światło reflektora zostało z dala. Od czasu do czasu w powietrzu gwizdały kule karabinowe. Pościg nie ustawał. Krasnoarmiejcy, nie widząc przeszkód, szeroko rozrzuconą tyralierką prawie biegli naprzód.
Koledzy znaleźli sporą wyniosłość terenu i ukryli się za nią. Postanowili jeszcze raz rzucić granaty. Czekali zbliżenia się tyralierki. Znów wstrząsnęło mrokiem kilkanaście wybuchów. Wtedy ponownie zaczęto wycofywać się ku zachodowi. Połaniew powiedział:
- Trzeba przejść na drugą stronę rzeki, mogą odciąć nam tyły.
Lecz wszyscy się sprzeciwili temu, bo przeprawa w nieznanym miejscu mogła być trudna, długa i niebezpieczna. Cofali się dalej polami. Tyralierka zataczała coraz szersze półkole. Zapewne zamierzano otoczyć ich. Od czasu do czasu błyskały ognie wystrzałów i gwizdały kule. W pewnej chwili Roman spostrzegł, że Bolid zaczął się potykać, a po kilku krokach osunął się na kolana. Roman pochylił się ku niemu:
- Co ci jest?
- Nie wiem... Nie mogę... Trafili...
- Chłopcy, stać! Rysiek ranny.
Wszyscy się zatrzymali. Była to przykra i niebezpieczna przeszkoda. Charewski powiedział:
- Opatrzcie go i bierzcie na plecy. Ja zatrzymam tamtych.
Zawrócił i poszedł szybko w kierunku posuwającej się ku nim tyralierki. Roman i Połaniew pobiegli za nim. Przy rannym zostali Królewicz i Kledziński. Charewski, Roman i Połaniew zaczaili się we wgłębieniu terenu, a dostrzegłszy sylwetki idących pospiesznie krasnoarmiejców, rzucili po kilka granatów, starając się sięgnąć nimi nie tylko w środek tyralierki, lecz i na skrzydła. Potem zaczęli strzelać z rewolwerów.
Ktoś krzyknął z ciemności:
- Padnij! Ognia!
Wtedy koledzy pobiegli z powrotem. Pościg był na pewien czas zatrzymany. Gdy wrócili do rannego, Kralewicz pomagał Kledzińskiemu wziąć go na plecy.
- Co mu jest? - spytał ciężko dysząc Połaniew.
- Źle! Przestrzelona pachwina. Trzeba go nieść. I bardzo cierpi.
Znów zaczęli się cofać. W powietrzu gwizdały kule. Bolid prosił, aby go zostawić:
- Nie mogę, chłopcy!... Strasznie boli... I wam przeszkadzam...
- Nic nie mów - odezwał się Kledziński. - Aby tylko dojść do granicy.
Koledzy nie poszli teraz po dawnej drodze, w kierunku Pietraszewicz, lecz na południo-zachód, w kierunku Połoniewicz. Przewidywali, że na dawnej drodze mogą się natknąć na zasadzkę. I granica zapewne też została dobrze obsadzona. Byli teraz pewni, że przewodnicy zdradzili ich i porozumieli się z bolszewikami.
Po starciu na moście niebo coraz więcej się przejaśniało i można było odróżnić teren na znacznej odległości. Sylwetki ścigających ich żołnierzy majaczyły z dala. Ognie wystrzałów łyskały coraz wyraźniej. Teraz trudno było się bronić granatami. Zresztą mieli ich mało i oszczędzali. Kralewicz zmienił Kledzińskiego i wziął na plecy Bolida. Ranny jęczał i wciąż powtarzał:
- Chłopaki, zostawcie mnie... Nie mogę!
Lecz nie odpowiadali mu. Od czasu do czasu się zatrzymywali i strzelali z karabinów do krasnoarmiejców, którzy starali się obejść ich z boku. A do granicy było jeszcze daleko. Zresztą nikt z nich nie wiedział, gdzie się znajdują. W pewnym momencie Kralewicz raptem usiadł na ziemi. Kledziński skoczył ku niemu:
- Co takiego?
Wszyscy się zatrzymali.
- Strzelił sobie w usta - rzekł Kralewicz, wskazując na Bolida. Rysiek konał. Czaszkę miał strzaskaną, twarz nabrzmiałą. Nie było czasu na zwłokę. Położyli się i zaczęli ostrzeliwać tyralierkę. Tymczasem Królewicz opróżniał kieszenie Bolida i zabrał mu broń. Potem powiedział ze łzami:
- Cóż zrobić?... Porzucimy go... Nie wiem, czy i my wyjdziemy żywi...
Charewski powiedział zimno:
- Trudno! Zrobił swoje! Na to szedł! Jazda dalej!
Zbliżyli się do zagajnika. Znów rzucili kilka granatów - jedynie na postrach. A potem szybko przeszli na drugą stronę lasu. Połaniew powiedział:
- Rozdzielmy się na dwie partie. Razem gorzej. Możemy wpaść wszyscy. A tak nie będą wiedzieli, kogo ścigać. Rozdzielą tyralierkę.
Charewski powiedział;
- Ja idę sam środkiem, prosto ku granicy. Dwóch na prawo, dwóch na lewo. Spotkamy się, kto ujdzie, w Rakowie. Do Rubieżewicz nie iść. Szczęścia!
Nie żegnając się, koledzy się rozeszli i prawie biegiem podążyli dalej. Roman szedł z Kralewiczem na południo-wschód, Charewski wprost na zachód, Kledziński i Połaniew ku północo-wschodowi. Pościg już nie nacierał tak jak wcześniej. Wstrzymał ich najpierw znaleziony trup Bolida, a potem lasek, bo przypuszczali, że tam może być zasadzka. Gdy wreszcie wyszli z lasku w pole, uciekający byli daleko i zbliżali się ku zalesionym terenom. Więc pościg się udał za nimi, zachowując jedynie kierunek - ku granicy. Wystrzały karabinowe rozlegały się nieustannie. Alarmowano straż graniczną i wskazywano kierunek pościgu.
Gdy Roman i Kralewicz dotarli do lasu, Antoni zaproponował iść prosto ku granicy. Roman się nie zgodził:
- Mamy do świtu jeszcze 4 godziny. Granica pewnie blisko. Zdążyli gęsto ją obsadzić. Pewnie telefonowano wszędzie. Idźmy wprost na południe, a potem na zachód.
Tak też zrobili. Prawie dwie godziny szli, orientując się według busoli, prosto na południe. Potem skręcili na zachód. Już świtało, gdy się wydostali na skraj duktu granicznego. Zobaczyli z dala dwa słupy graniczne. Gdy zbliżali się ku nim, rozległy się wystrzały karabinowe. Strzelano do nich z dala, z zasadzki urządzonej na pomoście, na wierzchołku drzewa, skąd można było obserwować duży odcinek duktu. Przebyli granicę i znikli w krzakach po polskiej stronie. Tam położyli się na trawie i odpoczywali. Uścisnęli sobie ręce.
- Taka, bracia, historia - rzekł smutno Kralewicz. - Nie wybawiliśmy Kronera, a jeszcze i Bolid zginął.
- Co zrobić! Ale też nas popamiętają. Tak się rwali z początku naprzód, a potem ostygli. Ich tam było przecież do cholery!
- Żeby choć nasi szczęśliwie wrócili. — rzekł Antoni.
- Wrócą. A jeśli nie wrócą, to też łatwo im się nie dadzą.
- Ty wiesz, Charewski to naprawdę diabeł: chciał nieżywemu już Bolidowi niemiecki zaczepny granat do ust wsadzić i wyszarpnąć drut. Ja nie pozwoliłem. On mówił: „Niech bydlaki sam kadłub wezmą! "'. Ty wiesz, czasem mi przykro patrzeć mu w oczy, taki tam chłód. Dziwny człowiek!
Roman długo milczał, potem rzekł poważnie:
- To przecież wcale nie człowiek.
Antoni spojrzał na niego pytająco. Roman powiedział:
- To bóg!... Bóg nocy!
Kralewicz pomyślał, że kolega bredzi. „Pewnie przemęczony".
2.
W mieszkaniu Połaniewa późno w noc paliło się światło. Za stołem siedzieli Kledziński, Charewski, Roman, Połaniew i Kralewicz. Pili wódkę. Nastrój na razie był ponury. Jedna szklanka stała osobno, była pełna wódki.
- A to dla kogo? — spytał Kralewicz.
- Dla Bolida - odparł Kledziński. - Gdyby tylko mógł, to by przyszedł do nas.
- On przeczuwał, że nie wróci z tej wyprawy - rzekł Roman. - Nie powinien był pracować w wywiadzie.
- Przecież pracował dobrze - powiedział Połaniew - tylko był wrażliwy. Przebrana panieneczka.
Kledziński wypił wódkę, zapalił i bębniąc palcami po stole, zaczął mówić:
- Magnes przyciąga żelazo. Dlaczego? Diabeł go wie. A przygody nas przyciągają. Też nie wiem, dlaczego. Rzucają się w nie silni i słabi, ale zawsze to ludzie z ogniem i życiem... A może tam, gdzie są wielbiciele przygód, one same się wytwarzają. Ja Bolida miałem za takiego maminego synka. Pewnego razu przykrość mu zrobiłem. Piliśmy we dwóch, bo nie lubię chlać do lustra. On pił po trochu, a ja się napompowałem na całego. Potem mówię do niego:
- Wiesz co, Rysiek? Bierz tę świecę i jedz!
A on pyta:
- Po co?
- Jedz - mówię. -Jesteś mi kolega, lubię cię, ale świecę zjedz.
- Nie będę - powiada.
Wtedy wyjąłem rewolwer i tak mówię:
- Jak nie zjesz, to w łeb ci palnę! Daję słowo, że nie żartuję!
A on się uśmiechnął:
- Możesz od razu strzelać. Nic z tego nie będzie.
Wtedy ja mówię tak:
- Ty nie myśl, że to tylko dla hecy.
Zamyśliłem sobie tak: Jeśli świecę zjesz - wrócę z tego wywiadu. Jeśli nie - kapota!
Popatrzył na mnie uważnie, potem wziął świecę i zaczął gryźć. Wtedy powiedziałem:
„Wystarczy. Grunt, że zacząłeś. Wszystko będzie dobrze". Jednak drań jestem. Skrzywdziłem go psiakrew. Nie daruję sobie.
- Nie martw się, niedługo pójdziesz za nim - rzekł Charewski. - Zobaczymy się tam wszyscy. Nasze kule już są odlane. A może nawet w lufach siedzą.
- Pić, chłopaki, wszystko jedno zabiją! - wywnioskował Kralewicz.
- Słusznie! - potwierdzili jego słowa koledzy.
Potwierdzili to nie ze zgrozą lub rozpaczą, lecz jako najdroższy przywilej, który każde szaleństwo wytłumaczy.
- Człowieka można poznać naprawdę albo w niebezpieczeństwie, albo w biedzie, albo w więzieniu - powiedział Połaniew. - Tam, gdzie jest nagi, bez osłonek. Inaczej nigdy do jego duszy nie zajrzysz. Żyjesz z nim rok, żyjesz pięć: porządny chłop! No, bo nie ma próby. A zdarzy się coś, takie z niego bydlę wylezie, że gębę z podziwu rozdziawisz... No, pijmy!... A wiecie,jak się robi cocktail komisarski?
- ??
- Denaturat, chlebowy kwas, a na przegryzkę, kiełbasa.
- Mleczko wściekłej krówki - rzekł Antoni.
Kledziński trzasnął dłonią po stole:
- Aha! Przypomniało mi się, koledzy, że mam ciekawą rzecz!
Wyjął z bocznej kieszeni złożony kilkakrotnie, upstrzony drobnym, wyraźnym pismem papier.
- To, rozumiecie, jest przeznaczone dla redaktora „Prawdy". A dał mi to pewien sowiecki urzędnik. Byłem tam kilkakrotnie - niby służbowo. Dobrze go traktowałem, więc nabrał do mnie zaufania. Pewnego razu zapytał mnie poufnie:
- Powiedzcie, towarzyszu, czy mogę złożyć skargę na naszego komisarza? Jestem boleśnie i niezasłużenie krzywdzony i chcę, aby się dowiedzieli o tym wszyscy proletariusze! Czy znacie towarzysza redaktora „Prawdy"?
- A jakże - mówię. - Co noc z nim wódkę piję.
- Więc poproszę was bardzo o wręczenie mu tego historyczno-socjologicznego dokumentu. Bo chociaż bardzo się boję, lecz dalej cierpieć nie mam żadnej faktycznej możności.
- No, no, słuchamy - rzekł zaciekawiony Roman.
Będziński z poważną miną, z lekka ściągając brwi, zaczął czytać:
Do
Towarzysza Redaktora znakomitego pisma Związku Sowieckiego
„Prawdy",
Apoloniusza Tazikowa,
wykwalifikowanego pracownika
umysłowego 11 kategorii.
D o n i e s i e n i e
Nie jestem ani komisarzem, ani chłopem, ani sołdatem, ani robotnikiem. Jestem osłem rewolucji - urzędnikiem. Zadawalam się najlichszą egzystencją - tym, co inni wyrzucają - jak osioł osłem. I otóż chcę wam, szanowny towarzyszu, wyłożyć swą krzywdę i zapytać kategorycznie: Czy może być niepotrzebnie krzywdzone tak pożyteczne bydlę, jak osioł? O to mi właśnie chodzi i z tym się odwołuję do sumienia wszystkich komisarzy, a także i proletariuszy Związku Radzieckiego.
Życie biednego osła, szanowny towarzyszu Redaktorze, opisał Gogol w Szynelu. Płakałem nad nim. Życie osła opiewał Dostojewski w Biednych ludziach. Strumienie łez wylewałem, czytając to. I otóż chcę zapytać właśnie o to, co już staroreżimowi pisarze wyjaśnili dostatecznie. To znaczy znów o losie osła. I dlaczego tak pożyteczne dla egzystencji państwa bydlę, jak osioł, nie ma żadnego uznania i poszanowania, a nawet żyje w największej nędzy i upokorzeniu i jest pogardliwie traktowane? I dlaczego nie ma żadnego sowieckiego Gogola, który by wziął go w obronę i wyjednał, jeśli już nie możliwe warunki życia, to chociaż minimum poszanowania dla jego bydlęcej godności?
Więc chodzi mi w tym wszystkim o komisarza naszego urzędu, którego nawet samo nazwisko, Rotszyldow, wskazuje na tendencje do wyzyskiwania, jeśli nie materialnie, to moralnie, każdego biednego osła. Otóż ten sam komisarz 16 maja br. o godz. 14 kazał mi oczyścić pokój od ulicy i zamieszkać w przedpokoju, bo lokal tamten potrzebny mu jest na gabinet. A ja niby to będę miał i tak dostateczną „przestrzeń mieszkalną". Zgodziłem się na to, bo jak się nie zgodzić! Zresztą o zgodę wcale mnie nie pytał, chociaż mieszkam tam 23 lata.
Towarzysz Rotszyldow kazał wybić ścianę i zrobić drzwi, łączące jego mieszkanie z tamtym pokojem. W ten sposób miał już 6 pokoi i kuchnię. I nie narzekałbym wcale, mieszkając w przedpokoju, lecz uważam to, ze względów higienicznych, za niezdrowe, ponieważ do przedpokoju wychodzi okno od wspólnej wygódki, z której korzysta całe piętro kamienicy.
A w oknie szyby są detalicznie powybijane, więc muszę bezpodstawnie zatruwać sobie organizm, potrzebny dla wykonywania odpowiedzialnej pracy państwowej, przy przepisywaniu odnośnych aktów.
Później żona cywilna tow. Rotszyldowa, Nastazja, zaczęła posługiwać się moim pokojem, dla wychodzenia na korytarz, do zlewu i do wygódki, bo tędy było bliżej. Wtedy złożyłem protest przeciw podobnym praktykom owej Nastazji tow. Rotszyldowowi. A on oświadczył kategorycznie, że jest zdziwiony, bo to tylko przynosi mi zaszczyt. A potem i sam Rotszyldow, i służąca ich, Marfa, zaczęli normalnie chodzić przez mój przedpokój, przez co obrócili go w korytarz. Marfa chodziła tędy nawet w czasie mego snu i nie miałem należytego wypoczynku. A żona owego komisarza, Nastazja, chodziła już nawet w samej, dość czystej, ale bieliźnie do zlewu. Nic nie miałem przeciw bieliźnie, bo kobieta dość przystojna i tłusta, lecz przygnębiało mnie nieposzanowanie.
Ratując swoje zdrowie fizyczne, pozaklejałem okna wygódki papierem. Lecz Nastazja, bez względu na mój stanowczy protest, podarła papier - bo jej ciemno, a wygódka brudna. Wówczas ostatecznie zwróciłem się do tow. Rotszyldowa i powiedziałem po ludzku tak: „Towarzyszu komisarzu! Podobne postępowanie ze mną waszej szanownej rodziny uważam za obalenie platformy komunistycznej i za gnębienie proletariatu umysłowego. I proszę albo łaskawie pozwolić mi na zalepienie okien od wygódki papierem, albo złożę na to posłuszną skargę do wydziału opiekującego się zdrowiem i higieną obywateli naszego związku!".
Wówczas Rotszyldow długo patrzył na mnie, potem powiedział stanowczo, a nawet urągąjąco:
„Przede wszystkim jestem towarzysz dla siebie i dla swoich! To raz. Następnie poproszę się uspokoić na zawsze, bo i z przedpokoju was wyrzucę i w ogóle zmiażdżę ostatecznie, bo jesteście pasożyt i burżuj jeszcze staroreżimowy. I na pewno śpiewaliście Boże, chroń cesarza".
Tak powiedział, plunął - co prawda nie na mnie, tylko na łóżko - i poszedł.
Przyznaję się, drogi towarzyszu Redaktorze, że faktycznie śpiewałem Boże, chroń cesarza! Ale jakże mogłem nie śpiewać, jeśli wszyscy śpiewali? Uważam to tylko za dawną straszną moją winę. Ale fakt pozostaje dostateczny, że dla Związku Radzieckiego pracuję blisko 6 lat bez żadnej omyłki ortograficznej i na wszystkich zebraniach bardzo głośno, chociaż niemelodyjnie, śpiewam Międzynarodówkę. I że czynię to z przyjemnością, a nawet pojedynczo tę melodię nucę.
Wszystko powyższe uważam za swą krzywdę, tym więcej, że ta Nastazja, po owej rozmowie, zaczęła wystawiać nocą do przedpokoju ściśle poufne naczynie, a Marfa, wynosząc naczynie, zalewała podłogę, a Rotszyldow kategorycznie trzaskał drzwiami, tak że tynk opadał w gruzy. Więc, szanowny towarzyszu Redaktorze naszego proletariackiego pisma „Prawda", które jest znane ze swej obrony praw uciśnionych, nawet i za granicami Związku, proszę Was uniżenie o napisanie obszernie tego wszystkiego na głównym miejscu Waszej szanownej gazety, w celu odebrania mi mego pokoju od tow. Rotszyldowa, ostatecznie chociaż o nieprzechodzenie przez mój przedpokój. Jeśli i to niemożliwe, to proszę napisać, żeby tow. Rotszyldow i Nastazja oraz Marfa nie wydzierali papieru z okna wygódki, uniemożliwiając mi zdrową i pożyteczną dla Związku egzystencję. A tak samo i o niewystawianie nocą z sypialni do przedpokoju przedmiotów niezbędnej użyteczności osobistej.
I chociaż spadłem obecnie z mostu wysokich ideałów do błota przykrej rzeczywistości, jednak mam niezbitą nadzieję, że i osioł rewolucji ma prawo, w imię zasad wolności i równości obywatelskiej, ryczeniem oznajmić proletariuszom, że mu się dzieje niepotrzebnie i absolutnie niezasłużenie wielka krzywda.
Łączę wyrazy uznania i uszanowania dla towarzysza Redaktora i Jego Pisma, występującego w obronie prawdy, pracy i ludzkiej godności.
Apoloniusz Tazikow
- Jak się to wam podoba? - spytał Kledziński, przeczytawszy doniesienie.
- Szkoda człowieka - rzekł Połaniew. - Co ty z tym zrobisz? Poślesz?
- Nie. Nie chcę go narazić. - Odezwał się Charewski:
- A ja bym to odbił w 100 egzemplarzach i rozesłał do wszystkich pism sowieckich i emigranckich. Właściwie jest to, w stosunku do innych rzeczy, bagatelka. Ale to ich ośmiesza. Trzeba zrozumieć, że to jest głos jednego z najśmielszych, który się zdecydował wreszcie wyrazić publicznie protest. To przecież sowiecki bohater! On zaprotestował tylko przeciw nocnikom i klozetowi, a przeciw ilu rzeczom naprawdę okropnym mógłby zaprotestować, gdyby nie obawiał się śmierci! I dziwię się, że się nawet na to zdobył!
- Liczył na to, że nie dam go skrzywdzić - rzekł Kledziriski. - On myśli, że jestem sowieckim dygnitarzem.
- Wiecie, co mi przyszło do głowy?
- Na przykład?
- A czyż my nie jesteśmy takimiż osłami armii?... Pracujemy bez imienia, bez uznania. Jesteśmy nawet pogardzani. I to nie tylko przez ludność cywilną, lecz i przez wojskowych. Ileż razy spostrzegałem w rozmowie z różnymi ludźmi ukrytą niechęć dla siebie!
Wszyscy milczeli skonsternowani, prawie oburzeni. Wreszcie odezwał się Połaniew:
- Co za głupstwa mówisz! Przecież wiesz dobrze, że jesteśmy szóstą, najważniejszą bronią armii! Przecież nawet mała armia, posiadająca dobry wywiad, zwycięży dużą, nie mającą go. Czy masz pojęcie, jak Anglicy szanują swych agentów? Tam w wywiadzie pracują nieraz najwybitniejsze osobistości. A wywiad niemiecki? Wilhelm okazywał specjalne względy wywiadowi i osobiście się zajmował jego organizacją. A jego szósty syn, Joachim Pruski, sam był szpiegiem.
Wtedy odezwał się Charewski:
- Mnie, na przykład, bardzo się podoba wynika? Ze strachu. Właśnie ze strachu i ze zdumienia, że człowiek może dobrowolnie iść na śmierć dla zdobycia niepotrzebnych mu informacji i dokumentów!
- To wszystko słuszne - rzekł Roman. - A jednak musicie przyznać, że wykonujemy najcięższą pracę w armii, nie stanowiąc w niej nic.
- Dla mnie - rzekł Kledziński - wystarcza olbrzymią korzyść, nie biorąc w zamian nic. Przyjemnie być hojnym... To nie sztuka dawać pieniądze. Mnie stać na to, żeby życie dać!
- Ja - powiedział Charewski - za samą satysfakcję szkodzenia bolszewikom gotów jestem jeszcze dopłacać. Wiem, że pracuję, jak mogę, aby zniszczyć opitego krwią potwora. Poza tym jestem Polak i staram się, jak mogę, chronić nasze państwo od tamtej bandy. To na razie najważniejsze.
- Rusz no dobrze skarboną - rzekł - Doskonale to wszystko rozumiem gadania o osłach rewolucji i o wszystkich innych. Lepiej wypijmy za pomyślność naszej podziemnej armii.
Gdy wypili, Kledziński zaczął nucić dawną swoją piosenkę, trawestując ją na aktualny temat:
Miała matka, miała
Syna rodzonego,
Wyuczyła go, wychowała z niego
Agenta dobrego.
Na stół spadła biedronka.
- O - rzekł Połaniew - Bolid nas odwiedził. Skąd tu teraz biedronka?
Antoni chciał zrzucić ją na podłogę, lecz Charewski pochylił się przez stół i ostrożnie wziął biedronkę.
- Biedactwo. Chce przetrwać do wiosny. Tęskno jej do słońca.
Położył biedronkę na zerwanym listku pelargonii, obok szklanki Bolida.
- Tak będzie ci najbezpieczniej. A my mamy szóstego towarzysza.
Koledzy pili dalej. Rano Kledziński i Roman musieli jechać na stację i prędzej wracać do Brześcia. Czekano na przyjazd furmanki. Na dworze zaczęło świtać. Ranek wciskał się przez szyby do pokoju. A koledzy wciąż wypróżniali butelki. Byli zupełnie pijani. Kledziński coś śpiewał bez żadnego sensu. Połaniew i Antoni rozmawiali o jakimś artykule z sowieckiego pisma. Wciąż się rozlegały wyrazy: poezja pracy.
Charewski zmrużonymi oczami patrzył na swoją leżącą na stole dłoń. Poruszał kolejno palcami, jakby próbował, czy nie odmawiają mu posłuszeństwa. Stół był zastawiony próżnymi butelkami i szklankami. Tylko szklanka Bolida była pełna, a przy niej, na listku pelargonii, zastygła - jak kropla krwi - biedronka.
Gdy koledzy pili w mieszkaniu Połaniewa, plutonowego Kronera przewieziono pod silną eskortą do GPU w Mińsku.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Brześć nad Bugiem, 4 listopada 1923 r.
Po drodze do Brześcia zatrzymaliśmy się w Baranowiczach. Kledziński, naturalnie, zaczął pić z Pułkownikiem i łamać kości bolszewikom:
- Rewolucja to, rozumiesz, taniec na rozpalonej płycie. Im dłużej tym prędzej trzeba przestępować z nogi na nogę. Więc skaczą coraz prędzej i nie wiedzą, co począć. A nikt się nie domyśli, że trzeba pod płytą ogień zagasić. Rozmawiałem z pewnym komunistą w Sowietach. Powiedziałem, że przykro mi, iż ludność tak bieduje. A on na to:
- To nic. Żeby pies kochał pana, trzeba, żeby był głodny. Syty o panu nie myśli - figli mu się zachciewa.
Powiedziałem, że przez to ludność ginie. A on i na to ma odpowiedź:
- Nauka stwierdziła, że im większa bieda, tym więcej ludzie bogate wymierają, a w państwach biednych przyrost ludności olbrzymi.
Wtedy mówię: rasa niszczeje, dzieci rodzą się chore, słabowite.
- Nam - powiada - atletów nie trzeba. Za cyngiel u karabinu i cherlak pociągnie.
Zapomniałem napisać, że starsze Olewskie, Helena i Zofia, wyszły za mąż. Mają nawet dzieci - córeczki. Przyrost ludności i u nas zabezpieczony. Malthus zapewne już się nie przewraca w grobie, a po prostu wiruje jak śmigło.
Kledziński i Pułkownik spili się w deskę. Ledwie mogłem ich rozdzielić. Kledziński chciał koniecznie zostać, lecz zaprotestowałem stanowczo i zawiozłem go dorożką na dworzec.
Kokainy nie zażywam już 3 tygodnie. Zmory zniknęły. Dziwna rzecz, że tak mnie trapiły. Może mam zbyt czuły system nerwowy lub za bogatą wyobraźnię, lecz bezsenność trwa nadal. W Sowietach się męczę, bo czasem po parę dni nie można albo nie ma gdzie spać. A tu, mogąc się wyspać do woli, tracę sen. Trochę pomaga mi alkohol, więc prawie co wieczór się upijam. Tońka i Pułkownik odnieśliby się do tego z wielką aprobatą. Lecz mnie się to nie podoba. Po kokainie wódka wydaje się pospolita. Nie pobudza, tylko przyćmiewa umysł; nie dodaje energii, lecz odbierają.
Brześć nad Bugiem, 6 listopada 1923 r.
Wczoraj miałem dziwne spotkanie. Wnioski moje się potwierdziły: Wiera jest naszą agentką.
Szedłem rano ulicą 3 Maja i dostrzegłem przez szybę kawiarni siedzącą przy stoliku kobietę. Gdy obróciła głowę ku oknu, twarz jej wydała mi się dobrze znana. Poszedłem dalej. Lecz to mnie trapiło: skąd ją znam? Wróciłem i wszedłem do kawiarni. Usiadłem przy stoliku naprzeciwko. Kobieta była zajęta przeglądaniem ilustrowanego pisma. Poznałem Wierę. Gdy do mego stolika podeszła kelnerka, poprosiłem ją o kawę i ciastka.
Na dźwięk mego głosu Wiera, zdumiona, podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Udałem, że nie poznaję jej. Lecz ona po chwili podniosła się z miejsca i powiedziała cicho:
- Przepraszam, ja pana znam.
- Lecz ja pani nie znam.
- Pan nie pamięta „Paryża"?
- Nigdy nie byłem we Francji.
Trochę strapiona patrzyła na mnie. Wówczas powiedziałem:
- Pamiętam dobrze i „Paryż" i Gubernatorski Ogród.
- A jak pan tu się dostał?
- Czy pani jeszcze nie rozumie?!
Nagle oczy jej błysnęły i na twarzy ukazał się uśmiech:
- Och, rozumiem... To pan też...
Dokończyłem za nią:
- Też agent. Jesteśmy kolegami.
Wiera wesoło się roześmiała. Usiedliśmy do jednego stolika.
- Wie pan - rzekł dziewczyna - pańskie zachowanie się tam było... no, dziwne. Ale tego to nie przypuszczałam! Bałam się, że pan coś podejrzewa, ale że pan też pracuje u nas, to mi do głowy nie przyszło!
- Pamięta pani koniak?
- Jeszcze jak!
- A proszek nasenny?
- Skąd pan wie?
- Trochę się domyśliłem, a poza tym dostrzegłem w lustrze podejrzany ruch, więc zamieniłem szklanki.
- Ale wypił pan…
- Nie. Tamtą wylałem do rury samowara.
- To pan nie spał?
- Nie.
- I widział pan wszystko, co ja robiłam?
- Tak.
- Och, jakież to głupie!
- Potem podziękowałem pani po polsku. A pani myślała, że to przez sen.
- Jednak z pana dobry numer.
- Z pani też niczego sobie numerek!
Zaczęliśmy się śmiać.
- Wie pan co? Nas mogą posądzić, że pracujemy wspólnie.
- Też nad tym myślałem, ale uważam, że nie. Przecież pani mogła odpisać rozkaz gdzie indziej, a ja później zdobyć oryginał. W razie czego opowiem szefowi, jak to się stało. Będzie się śmiał.
- To z pana taki zastępca naczelnika Pogranotriadu? Ładnie!
- A z pani taka korespondentka „Trudowoj Prawdy"? Pięknie! Zamierzała pani zwerbować mnie na swego konfidenta.
- A pan mnie.
- Naturalnie.
- A tak jak teraz?
- Tak jeszcze lepiej.
- Jednak postąpił pan ze mną nieuczciwie.
- Dlaczego? Dałem pani odpisać rozkaz. Opowiedziałem pani historię o przyłapaniu szpiega.
- Tak. Samego siebie.
- I jeszcze co? Opowiedziałem pani trochę z historii Polski. Natomiast od pani nic nie miałem.
- A informacje o manewrach?
- Miałem lepsze. Ale pani tam w hotelu operowała tym rewolwerem w kieszonce.
- Dostrzegł pan?
- A jakże. Natychmiast. Wyjęła go pani z kieszeni kurtki, gdy poszła po chusteczkę.
- Jednak pan jest spostrzegawczy!
- Taki nasz fach... Ale miała pani stracha, gdy wyjąłem rolkę z aparatu?
- Nie. Daję słowo, że wcale się nie bałam. W razie czego zastrzeliłabym pana. Nie myśl pan, że bym się wahała.
- Wiem, że nie.
Niedługo potem pożegnaliśmy się. Prosiłem ją, aby wstąpiła do mnie, do hotelu, lecz uśmiechnęła się i powiedziała: „To nie «Paryż»!". Gdy odeszła, obejrzałem się. Trudno było w niej poznać tamtą korespondentkę: elegancka, smukła, szła prędko w kierunku ulicy Dąbrowskiego.
I ona się obejrzała. Skinęła Czy zobaczymy się jeszcze kiedykolwiek? I w jakich okolicznościach? A jednak przykro mi, że ona się naraża na to, na co my, mężczyżni, się narażamy i pod czym nieraz się uginamy. A ona - taka słaba fizycznie, tak wrażliwa...
Nie mogę pomyśleć bez zgrozy o tym, co by musiała przejść, dostawszy się w ręce czekistów. I skąd w tym wątłym ciele taka moc ducha?! Przypominam sobie, że w czasie naszej rozmowy ani razu nie powiedzieliśmy sobie „ty" - jak tam w pociągu, a potem w „Paryżu". Teraz, gdy myślę o niej, przypomina mi się wciąż Bolid. Też był nerwowy, łagodny, zawsze jakby czymś zażenowany.
Zdaje mi się, że jutro wyjadę na robotę. Stało się coś ważnego, tylko nie wiem, co. Zresztą sam chcę jechać - jakoś mi smutno. I wciąż wabi kokaina. Może w wirze przygód prędzej wyjdzie mi z głowy.
XIII.
BIAŁA DŻUMA
W każdym z nas jest demon,
czasem drzemiący, lecz częściej
czujny i kuszący nas do zatra
cenia siebie i innych.
Jcffery Famol, Na szerokiej drodze
1.
Kombat Morozow stał przy głównym wejściu dawnego Dworca Aleksandrowskiego i paląc papierosa, przypatrywał się wchodzącym na schody ludziom. Pogoda była licha. Padał mokry śnieg i zaraz topniał na bruku. Latarnie mgliście mżyły w nasyconym wilgocią powietrzu.
Morozow postawił kołnierz szynela i zapalił kolejnego papierosa. Widocznie się niecierpliwił. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek. Nadjeżdżały prawie próżne o tej porze tramwaje i wyrzucały na bruk nielicznych pasażerów, którzy pośpiesznie szli w kierunku dworca.
Do odejścia pociągu do Smoleńska pozostało zaledwie 10 minut, gdy z głębi placu błysnęły światła latarń samochodu. Morozow się ożywił. Poprawił kołnierz, rzucił papierosa i poszedł niedbałym krokiem w kierunku przystanku tramwajowego.
Samochód zatoczył szerokie półkole i stanął przy dworcu. Wyszedł z niego wysoki, tęgi mężczyzna w czarnym palcie i karakułowej czapce. Powiedział coś szoferowi i poszedł ku wejściu na dworzec. Morozow zawrócił i pośpiesznie skierował się za nim. W poczekalni dworca zbliżył się do Romana, który czytając „Izwiestia", stał przy oknie. Morozow powiedział:
- Jest. Chodźmy.
Okazali bilety kontrolerowi i poszli na peron. Zaczęli chodzić wzdłuż pociągu, obserwując wyjście z dworca. Przy wyjściu kręciło się kilku czelistów w uniformach. Jakaś ładna, modnie ubrana dziewczyna, prześlizgując się oczami po wychodzących na peron, paliła papierosa. „Też czekistka" - pomyślał Roman.
Mężczyzna w karakułowej czapce wyszedł na peron. Trzymał pod pachą dużą, żółtą teczkę, a w dłoni pękatą walizeczkę. W prawej ręce miał kilka dzienników. Gdy się ukazał, czekiści wyprostowali się, panienka wyjęła z ust papierosa.
Mężczyzna w karakułowej czapce zbliżył się do „miękkiego" wagonu i wszedł do środka. Morozow powiedział Romanowi:
- Litwin. Nazwisko Jeczonis, imię Kajetan. Dawny eser. Komunista od 19 roku. Kolega Jakuca. Przed wojną pracował na Litwie. Dłuższy czas mieszkał we Włodzimierzu nad Klafmą. Podaj się za „bohomaza". Sądzę, że wiezie odpis projektu rozkazu 33 do Sztabu Zachodniego Frontu. Informacja pewna. Trzeba tam coś uzgodnić. Powodzenia. Spotkamy się w Mohylewie.
Pociąg ruszył. Roman wszedł do „miękkiego wagonu". Patrzył, jak odpływały w tył: gmach dworca, czekiści, czekistka, Morozow. Pod pachą miał grubo wypchaną tekę. Ubrany był jak młodszy kraskom piechoty. Na głowie miał budionówkę, na pasie nagan w futerale.
Jeczonis był sam w pierwszym przedziale od wejścia. Powiesił palto i zaczął układać rzeczy. Roman minął jego przedział. Pasażerów było mało - po dwóch, po trzech w przedziale. A ostatni, z drugiego końca wagonu, był zupełnie próżny, Roman wrócił. Otworzył drzwi do przedziału, w którym siedział Jeczonis i wchodząc, pozdrowił go. Tamten coś odburknął zza gazety i obrzucił Romana krótkim spojrzeniem wyblakłych, jakby wypranych w chlorku, jasnych oczu.
Roman zdjął pas z naganem i położył na siatkę. Płaszcz powiesił na haku przy oknie. Potem usiadł w rogu kanapy i patrzył w szybę. Przyszła kontrola. Sprawdzono bilety. Roman pokazał wojskowy, Jeczonis bilet okresowy. Po pewnym czasie Jeczonis wyjął z kieszeni palta dużą, srebrną papierośnicę i wyjął z niej papierosa. Długo ugniatał go w palcach, potem zaczął szukać po kieszeniach zapałek. Lecz nie znalazł.
Zerknął ku Romanowi, zapewne chcąc poprosić go o ogień, lecz rozmyślił się i położył papierosa na skraju blatu stolika. Wówczas Roman wyjął z kieszeni pudełko zapałek i powiedział śpiewnym, włodzimierskim akcentem:
- Proszę, obywatelu.
Jeczonis wziął pudełko.
- Zapomniałem w domu, macie zbędne pudełko? - zwrócę koszt.
- Żaden koszt - rzekł Roman literę „o" i wymawiając „a" jak „o" - zapałki są fasowane. Proszę korzystać bez żadnych „ceremonii".
Jeczonis lekko się uśmiechnął kącikami warg i powiedział:
- Wy, towarzyszu, pochodzicie z włodzimierskiej guberni.
- Rzeczywiście. A skąd mnie znacie? - udał zdumionego Roman.
- Sądzę po akcencie.
- Tak. Jestem z samego Włodzimierza.
- Znam i ja Włodzimierz. Pracowałem tam przed wojną, w zakładzie fotograficznym Jegorowa.
- Jegorowych u nas dużo - rzekł Roman. - A takiego, co miał zakład fotograficzny, nie znam. Przed wojną mały byłem.
Jeczonis zdjął trzewiki i położył się na kanapie. Tekę włożył pod głowę.
„Ostrożny drań! " - pomyślał Roman.
Rozmawiali w dalszym ciągu. Roman udawał, że nie wie, iż jego rozmówca jest wybitną osobistością, i traktował go obojętnie, a nawet niedbale, nazywając wciąż zdawkowo „obywatel", co wywoływało ironiczne błyski w oczach Jeczonisa. Szczególnie wtedy, gdy Roman, mówiąc o pracy komunistów w armii, hardo zaznaczał: „My, komuniści".
- W jakiej formacji towarzysz służy? - spytał po pewnej chwili Jeczonis.
- W 23. PP, 8. DP, V Korpusie.
- Gdzie jest stacjonowany?
- Nie mogę wam tego, obywatelu, powiedzieć. Proszę się nie obrażać, ale taka jest zasada. Tak. Obywatel musi wiedzieć, że służba wojskowa, to taka służba, że cywilom nic o niej się nie mówi. Bo i po co? Cywil jest od pracy cywilnej, a wojskowy od wojskowej. Zdaje mi się, że towarzysz Trocki tak samo o tym powiedział, tylko nie przypominam sobie, jak. To, rozumie obywatel, jak dwie nogi u człowieka. W dzień każda swoje robi, a nocą jedna drugą grzeje.
„No i tęgi z ciebie idiota" - wyczytał Roman we wzroku Jeczonisa.
- A powiedzcie, towarzyszu, jak cywil Trocki mógł dowodzić armią sowiecką w czasie wojny?
- Bo Trocki to wódz całego proletariatu. A do proletariatu należą i żołnierze, i oficerowie, i robotnicy, w ogóle całe społeczeństwo.
Jeczonis podał Romanowi papierośnicę:
- Zapalcie, towarzyszu, papierosa. To rewanż za zapałki.
- To znaczy: „towaroobmien" - zaśmiał się Roman.
- Coś w tym rodzaju.
Roman zaciągnął się papierosem i pokręcił głową:
- Oho! „Nepowski" tytoń.
- Dlaczego „nepowski"?
- Takiego jeszcze nie paliłem. Po prostu pachnie i po gardle głaska. Aksamitna, można powiedzieć, rzecz. Nas na takie nie stać. Obywatel pewnie jest nepmanem. Bo i palto mięsiste, i czapka karakułowa, i w walizce to pewnie same „limony". Obywatel musi uważać, bo teraz na kolejach straszne złodziejstwo. Jak jechałem tu, to jednemu nepaczowi kieszeń wypruto i zabrano pieniądze. Taka socjalizacja bez żadnych mandatów idzie, że proszę siadać! Walizeczkę radzę na noc pod głowę wziąć, czapkę karakułową tak samo, a paltem się nakryć.
Jeczonis ubawiony tą lekcją Romana, rzekł wesoło:
- Po co? My drzwi zamkniemy i już. A w razie, jeśli ktoś będzie się włamywał, to sądzę, że towarzysz obroni moją walizkę z milionami.
- A naturalnie, obywatelu. Nepacze też są potrzebni. Gdyby towarzysz Lenin uważał, że za szkodliwi, to by raz-dwa ich zlikwidował.
Roman zamknął drzwi przedziału na wewnętrzny rygiel i opuścił ciemny klosz na lampce pod sufitem. Przedział pogrążył się w półmroku. Wtedy Roman umieścił rewolwer i tekę pod głową, mówiąc do Jeczonisa:
- Zamek zamkiem, a ostrożność nie zawadzi. Skąd ja wiem: a może towarzysze złodzieje są w zmowie z towarzyszami konduktorami? Dobranoc obywatelu. Zapałeczki leżą na stoliku.
- Dobranoc.
Po kwadransie Roman posłyszał, że Jeczonis śpi. Zaczął obserwować jego twarz. Litwin miał otwarte usta, a głowę zarzucił w tył, tak że było widać wyraźnie wystającą grdykę, która od czasu do czasu się ruszała. Roman zsunął się trochę z kanapy i opierając się głową o zewnętrzną ścianę przedziału, dotknął palcami teki. Wierzch jej był z twardej, grubej skóry, a wstawki boczne ze skóry miękkiej. O wyjęciu teki spod głowy Jeczonisa nie można było nawet marzyć. Co innego, gdyby on poruszał we śnie głową, lecz spał spokojnie, położywszy policzek i lewą rękę na złożonej w kilkoro marynarce, pod którą znajdowała się teka.
Roman spojrzał na zegarek. Za dwie godziny powinni przyjechać do Wiaźmy. Trzeba było coś robić, bo zamierzał - jeśli wszystko skończy się dobrze - wyjść z pociągu w Wiaźmie i tam czekać na następny pociąg, bo jechać dalej tym samym było zbyt niebezpiecznie. Jeczonis zaczął się przewracać na plecy. Coś mamrotał. Roman wstał. Włożył płaszcz. Zapiął pas. Włożył budionówkę i rozpiął futerał, aby móc w każdej chwili wyjąć rewolwer. Potem wyjął wyostrzony jak brzytwa sztylet i kucnąwszy na podłodze przy wezgłowiu Jeczonisa, zaczął ciąć tekę wzdłuż szwów. Nacinał z początku powierzchownie, następnie coraz głębiej. Potem ostatecznie poprzecinał włókna nici i sztyletem odciągnął szeroki na trzy palce pas skóry. Zawinął go do góry. Zobaczył z brzegu teki grzbiety książek. Na jednym z nich przeczytał: Lenin Szag wpieriod dwa nazad. Pod książkami była spora teczka z żółtej, cienkiej tektury.
„Właśnie to !".
Roman, przytrzymując lewą ręką tekę, aby nie drgała, prawą zaczął wyciągać teczkę. Sztylet trzymał w zębach. Jednocześnie co kilka sekund spoglądał na twarz Jeczonisa.
Wyciągnął już trzecią część teki, gdy Jeczonis zaczął się przewracać na prawy bok. Z początku Roman zamarł w bezruchu, a potem, korzystając z tego, że Jeczonis się poprawiał przez sen, wyciągnął zupełnie teczkę. Położył ją na podłodze. Opuścił wyciętą w tece skórę i sztyletem wcisnął ją możliwie daleko do środka. Wypełniona książkami teka mało się zmniejszyła i Jeczonis mógł nieprędko dostrzec kradzież.
Roman rozwiązał tasiemki teczki i otworzył ją. Zobaczył wypełnione maszynowym pismem arkusze papieru. Dalej były jakieś rękopisy i druki. Włożył wszystko do swej teki, zdjął budionówkę i położył się na kanapie. Wszystko było w porządku. Czekał teraz na przybycie pociągu do Wiążmy. Według zegarka powinno było to nastąpić za pół godziny.
Spojrzał na Jeczonisa. „Popamiętasz sobie włodzimierskiego «bohomaza » i jego wykład o złodziejach! A może się nawet nie domyśli, że to moja robota?".
W Wiaźmie Roman odryglował po cichu drzwi i wyszedł na korytarz. Nie wyszedł na peron, lecz zeskoczył z drugiej strony pociągu na tory. Oddalił się od stacji. Zatrzymał się w pobliżu ciemnych prostokątów zużytych podkładów. Znalazł tam dobrze ukryte miejsce i zdjął z siebie budionówkę i płaszcz.
Z teki wyjął skórzaną kurtkę i czapkę z czerwoną gwiazdką. Przewidywał jeszcze w Moskwie, że zajdzie potrzeba przebrania się po takim lub innym - zależnie od okoliczności - załatwieniu roboty. Zapasowe dokumenty zawsze miał ze sobą.
Roman położył na rozwiniętym płaszczu budionówkę, swoją tekę i futerał od rewolweru. Zwinął to wszystko w tłumok i zaczął szukać dobrze ukrytego miejsca, gdzie mógłby to wyrzucić. Niedaleko stamtąd znalazł wypełniony wodą rów. Wziął kilka kamieni i rozwinąwszy płaszcz, wsadził je do środka. Potem wrzucił to wszystko do rowu. Po kraskomie, który jechał z Jeczonisem, nie było nawet śladu. Gepiści mogli teraz pilnować bezskutecznie jadących pociągami i przechodzących przez dworce kraskomów, których rysopis zgadzałby się z podanym przez Jeczonisa.
Wykradzioną tekę Roman złożył na pół i umieścił na brzuchu, pod bluzą i pasem, tak aby nie przeszkadzała mu w ruchach i nie mogła wypaść.
2.
13 listopada, po bardzo uciążliwej drodze, Roman przyjechał do Mińska. Czuł się źle. Silnie się przeziębił, był zmęczony i niewyspany. Od Wiaźmy jechał „twardym wagonem", przepełnionym do ostatnich granic. Nawet stać wygodnie nie było jak. Zupełnie rozbity wyszedł na peron w Mińsku. Czuł, że w głowie mu wszystko wiruje. Wargi miał popękane, na policzkach wypieki, oczy podkrążone.
Ożywiły go trochę chłód i świeże powietrze, bo w wagonie był fetor okropny. Roman wraz z innymi pasażerami przedefilował pod bacznymi spojrzeniami czatujących u wejścia na peron gepistów. Wszystko było w porządku. Tworzył tak typową postać sowieckiego urzędnika, że nie zwrócono na niego wcale uwagi.
Gdy wychodził na plac przed dworcem, posłyszał z boku znany mu skądś głos:
- Witam, przyjacielu! Dawnośmy się nie widzieli!
Zobaczył średniego wzrostu mężczyznę, ubranego po cywilnemu, w rozpiętym, ciemnym palcie i szarej „kierence". Poznał czekistę, z którym rozmawiał kiedyś u pani Dwolińskiej. Podał mu dłoń.
- Dokąd pan tak szoruje? - spytał go życzliwie czekista.
- Sam nie wiem, dokąd.
- Doskonale! I ja w tymże kierunku idę. Pamięta?
- Owszem.
- Chciałem później pana spotkać, pomówić, ale…
- Na pewien czas przerwałem robotę.
Szli w kierunku śródmieścia. Zaścielający ulice śnieg przytłumił hałas miasta. A z góry wciąż padał zimny, biały puch, obracając wszystko dokoła w cudowną bajkę.
- Jakoś pan w złym nastroju - rzekł czekista.
- Zmęczony jestem.
- To idźmy do mnie. Prześpisz się pan. Chyba, że się pan śpieszy.
- Nigdzie nie śpieszę. I właściwie mówiąc, nie mam gdzie nawet odpocząć.
- Więc dobrze. Idźmy do mnie. Mam siostrę, taką wariatkę... Gepistka, ale proszę nie zwracać uwagi.
Szli ulicą Sowiecką. W pewnej chwili czekista powiedział:
- Wie pan co? Chodźmy tu w jedno miejsce. Pan pewnie głodny? Dziś ja funduję. Jestem dużo panu winien.
- Nic mi pan nie winien. Żebym wiedział, gdzie pana mieszka to bym pana odwiedzał. Pewnie tęskno panu bez „śniegu"?
- Kupuję od czasu do czasu, ale dranie fałszują i drogo biorą. Właśnie tam, dokąd idziemy, można i „śniegu" kupić.
- Po co kupować? Mam tego sporo.
Czekista chwycił go za ramię.
- Naprawdę?
- Co za pytanie: mówię, że jest, to jest.
- Więc i pan tego?
- Od czasu do czasu.
- To wspaniale! Chodźmy tam. Zjemy kolację, a potem pójdziemy do mnie.
Wkrótce schodzili po śliskich stopniach. Na lewo, znad bufetu, ukazały się czarne włosy, wąsy, oczy i krzaczaste brwi Karaszelego. Była to jadłodajnia „Kazbek", w której Roman pierwszego maja pił razem z Kledzińskim. Gospodarz rozpłynął się w uśmiechu:
- Witam szanownych towarzyszów!
Z czekistą się przywitał za rękę, a do Romana rzekł:
- Dawno mnie towarzysz nie odwiedzał. A jak tam zdrówko towarzysza Gromowa?
„Ma drań pamięć!" - pomyślał Roman i odrzekł:
- Wspomina was Gromow. Mówi, że ogórki mu wówczas zaszkodziły. Chce się z wami porachować.
Karaszeli, nieco zakłopotany, powiedział:
- Ogórki były pierwszorzędne. Przecież towarzyszowi nie zaszkodziły.
Czekista zapytał:
- Są nasi w mieszkaniu?
- Jest kilku. Proszę wejść.
Roman i czekista poszli nie na kamczatkę, ale do mieszkania gospodarza. Tam w niskim, lecz dość obszernym pokoju było pięciu mężczyzn. Trzech siedziało przy stole. Jeden leżał na kanapie, a drugi siedział u niego w nogach i podrzucał duże jabłko. Przy wejściu nowych gości wszyscy obrócili ku nim głowy.
- Aha, Cydra - rzekł jeden.
Czekista (Cydra) przywitał się ze wszystkimi. Roman też to uczynił. Nie zaszczycono ich większą uwagą. Widocznie było to swoje kółko. Gdy przyszedł Karaszeli, Cydra kazał mu przynieść flaszkę „kwasu" i cielęciny na zimno.
- Cielęcina tu jeszcze możliwa - objaśnił Cydra Romana. - Reszta: arszenik i strychnina.
Usiedli we dwóch do małego, okrągłego stolika przy oknie i czekali na kolację.
- Masz „śnieg"? - spytał czekista Romana. - To daj.
Roman wyjął z kieszeni piętnaście gramowych proszków i zostawiając sobie trzy, dał czekiście dwanaście. Cydra rozwinął jeden papierek. Dotknął palcem proszku i spróbował na języku.
- Boska! - rzekł z radosnym błyskiem oczu. - Sprzedam im 5 sztuk, a reszta dla mnie. Wszystko bym wziął, ale nie wypada. Oni też ze mną się dzielą. Karaszeli skórę drze i fałszuje, to sody, to chininy dosypuje. Zresztą, diabli go tam wiedzą, czego.
Cydra podszedł do ogólnego stołu.
- Mam 5 gramów „śniegu". Po dwa ruble. Mogę wam odstąpić.
Siedzący przy stole ludzie ożywili się. Leżący na kanapie usiadł. Ten, który podrzucał jabłko, cisnął je aż pod sufit.
- Dawaj!
Olbrzymi, barczysty mężczyzna, który siedział nisko pochylony nad stołem, jakby właśnie zamierzał odepchnąć go piersią, sięgnął do kieszeni i wyjął kilka złotych monet. Dał Cydrze 10 rubli i trzasnął go dłonią w plecy.
- Złoty chłop!
Cydra rzucił na stół 5 proszków i wrócił do Romana. Sońka przyniosła flaszkę wódki, cielęciny i chleba. Do ich stolika przyszedł pies. Położył Romanowi na kolanach czarny łeb i patrzył mu w twarz zaropiałymi oczami. Cydra skinął głową na psa i powiedział:
- To Murka. Suka. Czy uwierzysz, że kokainistka?
Roman wyraził zdziwienie.
- Wyuczyli ją nasi. Teraz chodzi od jednego do drugiego, płacze i prosi. O, zobacz!
Cydra nasypał na strzęp papieru trochę kokainy i roztarł palcem proszek na cienką warstwę. Potem podał to na dłoni Murce. Suka zaczęła łapczywie wywąchiwać kokainę. A gdy Cydra rzucił papier na ziemię, wąchała go dalej. Potem zaczęła lizać.
Na Romanie sprawiło to przykre wrażenie. Cydra i Roman pili wódkę i jedli. Siedzący przy dużym stole ludzie zażywali kokainę. Tylko olbrzym, który zapłacił za kokainę, nie zażył jej. Pił od czasu do czasu szklanką wódkę i coraz bardziej posępniał. Spod niskiego czoła ponuro świeciły mu małe, przymrużone oczy.
- To Bawół - rzekł Cydra do Romana - nasz generalny kat. Taka patentowana maszyna do przerabiania ludzi na marmoladę. Też wącha, ale przeważnie się zalewa. To taki system: z początku napompuje się wódą, a potem zabiera się do koki.
Cydra i Roman rozmawiali per ty - jak i dawniej. W pewnej chwili Roman zapytał:
- Czemu nie wąchasz?
- Jest czas. Po kolacji zażyjemy i pójdziemy do mnie. Tam można będzie poprawić.
- To wszystko wasi?
- Tak... Przychodzą tu różni, nawet złodzieje i szulerzy. Ale dziś tylko swoi.
Mura znów łasiła się do Romana, żebrząc o kokainę. Romanowi było jej szkoda. Nasypał na dłoń trochę kokainy i dał suce, która łapczywie wywąchała proszek i zaczęła dziwacznie wyprężać i zarzucać głową w tył. Wyglądało to tak, jakby ją dławiło coś w gardle.
Bawół wziął w zęby butelkę wódki i bez dotknięcia rąk, ruchem głowy uniósł ją w górę. Wypił z niej resztki alkoholu, potem rozczapierzył na stole olbrzymie łapska i patrzył ponuro w ścianę.
Pewien czekista, blady, prawie zielony, którego nazywano „Słodki Salomon", patrząc na lampę w ogóle ładnymi oczami, a teraz po prostu fascynującymi, krwawo i zielonawo połyskującymi w świetle, zaczął mówić. A była wjego głosie niezwykła siła, która po prostu zmuszała widzieć to, co on opowiadał.
- Lusia była przecudowna... ogień i aksamit... Wzięła moją rękę, wieczorem nad rzeką... i położyła sobie na sercu... Zrozumiałem ją... A jak szła, to wszystko w niej śpiewało... Powiedziałem jej: Chcesz, żebym umarł?... A ona mówi: Niech lepiej księżyc śpiewa... I śpiewał... Niemy przecież, a tak śpiewał, że płakałem. Dała mi wstążkę... czarną... zdjęła z szyi... Pachniała jak bzy przez dwa lata... Pachniała, dopóki Lusia żyła... Teraz nie, bo Lusi już nie ma... Czy wierzycie, że ja wiem, iż Lusia jest... Wiem i widzę... O - wyciągnął rękę ku ścianie. - Ma zieloną sukienkę, oczy słodkie, ręce takie lekkie... Oczy grają jak muzyka... Najdroższa rzecz w człowieku - śmiech... Wtedy się śmiało wszystko... A ja płynąłem powietrzem tam, gdzie patrzyła... Lusia jeszcze do mnie przyjdzie... Wiem to... Może jutro... Wtedy powiem jej wszystko, że...
Bawół mu przerwał:
- Że ją chcesz…
Ktoś się zaśmiał drewnianym, nienaturalnym, do szczekania podobnym śmiechem. Czekista, który podrzucał jabłko, teraz z natchnioną twarzą głaskał je palcami, jakby malował na nim jakieś cudne wzory.
Do pokoju wszedł Karaszeli. Uśmiechając się, oglądał przymrużonymi oczami towarzystwo. Bawół trzasnął dłonią w stół:
- Ej, ty, kaukaska mordo! Niech tu idzie Tamara! Życzę sobie, aby natychmiast śpiewała. Płacę i życzę sobie! Tak.
„Więc jeszcze żyje" - pomyślał Roman.
Tamara przyszła z gitarą. Była jeszcze bledsza niż dawniej. Miała ciemno podkrążone oczy, włosy zaczesane gładko w tył głowy i zaplecione w warkocz. Czoło miała wypukłe. Stała obojętna, spokojna, jakby nieżywa, przy ścianie.
- Śpiewaj, no Trojkę - rzucił złotą monetę, która brzęknęła o struny gitary i potoczyła się na podłogę.
Tamara nie podniosła monety. Usiadła na brzegu krzesła i nie patrząc na nikogo, zaczęła śpiewać:
Pędzi trojka, śnieg puszysty,
Mroźna noc dokoła nas.
Świeci miesiąc srebrzysty
I w zadumie stoi las.
Niski, altowy glos dziewczyny obijał się o ściany i konał w powietrzu. Gitara jęczała - jakby cienkie, kościste palce Tamary szarpały nie struny, lecz jej nerwy. Nagle Słodki Salomon podbiegł do Tamary, uklęknął i zaczął całować jej ręce. Dziewczyna rzuciła gitarę i chowając ręce za plecy, cofała się ku ścianie.
- Przestań, idioto! - krzyknął Cydra. - Nie przeszkadzaj jej śpiewać.
A pochylając się ku Romanowi, rzekł chytrze:
- Zaraz zobaczysz komedię.
Podszedł ku Tamarze. Postawił obok niej krzesło i poprosił:
- Niech Tamarka zaśpiewa nam Mamieńkę.
Dziewczyna zaczęła śpiewać słabym, rzewnym głosem:
Mamo moja złota,
Po-żałuj mnie.
Bo bez twej pieszczoty,
Kona se-erce me!
Nagle w pokoju rozległ się dziwny dźwięk. Wszyscy spojrzeli na Bawoła: usta miał półotwarte, a po jego szarej, jak w kamieniu wykutej, ciężkiej twarzy toczyły się duże łzy. Siorbał nosem i trząsł głową. A gdy dziewczyna skończyła piosenkę, rzekł niskim, przerywanym przez łkanie głosem:
- Tylko mamę mam... Więcej nikogo... Oj, oj, oj!... Gdzie ona teraz?... Czemu nie przyjdzie?... Oj, oj, oj!...
Zaczął chwiać głową i nisko wyć: A-a-a-a...
Roman zdumionymi oczami patrzył na Bawoła. A w mózgu miał myśl: „Co może zrobić pieśń! Nawet takiego gada rozrzewni... A może to tylko alkohol? Jednak ciekawe".
Nagle Bawół trzasnął pięścią w stół i zaśpiewał ciężkim, drewnianym, grzęznącym w gardle głosem:
Jedzie, jedzie pan na koniu.
Za nim chłop zębami dzwoni.
Pan, pan, pan!
Chłop, chłop, chłop!
A zębami:
Cok, cok, cok!
Potem dola ich zmieniła:
Chłopa na pana wsadziła.
Chłop, chłop, chłop!
Goń, goń, goń!
Pan, pan, pan!
Skacz, jak koń.
Obejrzał się dokoła nabiegłymi krwią oczami i oblizując z kątów warg pianę, rzucił na salę:
- No, co? Podoba się czy nie podoba się?
Cydra rzekł spokojnie, ironicznie:
- Myślałem, żeś mężczyzna. A z ciebie riazańska baba!
Bawół długo patrzył na niego wytrzeszczonymi oczami, a potem zwiesił głowę na pierś. Po chwili zaczął szperać w kieszeni i wyjął proszek kokainy. Rozwinął go, położył na stole i urwawszy munsztuk od papierosa, zaczął wciągać w nozdrza kokainę.
Cydra powiedział do Romana:
- Może i my zażyjemy?
Roman skinął mu głową. Chciał zabić wstręt i ciężkie uczucie pustki, która coraz silniej go ogarniała, tak że miał chęć krzyczeć albo wyrwać rewolwer, pozabijać wszystkich i siebie. Nerwy nie wytrzymywały ohydy życia. Zaczęli zażywać kokainę. Roman spostrzegł, że Cydra, wywąchawszy wsypaną na papier kokainę, nacierał papierem dziąsła. Zrobił to samo i poczuł w ustach przyjemny chłodek i odrętwienie.
Wkrótce wszystko zaczęło się zmieniać. Czuł się już lekki. Smutek się wsączył w zadymione powietrze, a dym nabrał kształtów cudownych. Poczuł, że jest silny, że rozumie zdania od pierwszego słowa, że zgaduje nawet cudze myśli. A w mózgu przewijała się barwna wstęga spostrzeżeń, wniosków i wspomnień.
Siedzący przy stole ludzie śmiali się, mówili gorączkowo, często wszyscy naraz, lśnili oczami. Czasem ktoś wybuchał śmiechem. Cydra powiedział do Romana:
- Chodźmy na powietrze.
Roman chętnie się zgodził, bo nagle poczuł potrzebę ruchu i działania. Znów zażyli kokainy i poszli ku wyjściu. Z tyłu Bawół mówił natchnionym głosem:
- Dokonaliśmy, towarzysze, cudu... Ja sam, kochani, mogę każdego zrozumieć... Człowiek ma siedem skór... Sześć trzeba mu ściągnąć, a siódmą zostawić... Niech żyje jak motyl w ogrodzie...
A na kolana jego położyła głowę Mura i patrzyła w oczy krwawemu katowi Czerezwyczajki. Żebrała o cudowny proszek robiący z pustki psiego i ludzkiego, sobaczego istnienia cud niepojęty, jedyny, olbrzymi.
3.
Nie odczuwali zimna. Coraz prędzej szli ulicami. Wszystko dokoła było wesołe, ruchliwe. Po kwadransie bardzo prędkiego marszu wstąpili do mieszkania Cydry. Był to duży pokój z osobnym wejściem. Na prawo były otwarte drzwi do kuchni. Usiedli do stołu i znów zażyli kokainy.
- Czy to prawda, że u was każdego szpiega po wykorzystaniu zgładzają? - spytał czekista.
- Nieprawda - odrzekł Roman, myśląc o czymś, nieskończenie ważnym.
Cydra zaczął chodzić po pokoju. Ruchy miał gorączkowe, bezcelowe. Był już „zawąchany". Roman czuł, że serce mu wali wściekle. Zdeformowane obrazy rzeczywistościpłyną przed oczami. W mózgu miał siekaninę myśli. Palce nerwowo drgały na ceratowej serwecie. Cydra wziął czapkę i poszedł ku drzwiom. Od progu wrócił i powiedział do Romana:
- Przyniosę samogonu... Forsę mam... Wszystko to i lewe, i prawe... A naprawdę to to samo...
Chciał wyjść, lecz na schodach rozległy się szybkie kroki i drzwi, pchnięte z siłą z zewnątrz, trzasnęły o ścianę. Do pokoju weszła kobieta lat 30, w czarnym kożuszku i męskiej czapce. Była to siostra Cydry, Katia. Rzuciła czapkę na łóżko, gwizdnęła przeciągle i powiedziała do brata:
- Ale wyglądaszl
Plunęła i zataczając się na nogach, zaczęła zdejmować kożuszek. Brat powiedział do niej:
- To kolega... Ze Smoleńska... Przenocuje u nas... Ja idę po samogon.
Wyszedł z pokoju.
- Lepiej wódki przynieś! - krzyknęła za nim siostra.
Potem, nie witając się z Romanem, podeszła do lustra i zaczęła czesać mokre włosy. Jednocześnie się chwiała i gwizdała Kirpicziki. Była pijana.
- Tak... Więc jesteś ze Smoleńska - rzekła jakoś zaczepnie, lekceważąco. - I cóż tam w tym twoim Smoleńsku: wesoło czy paskudnie?
- Co?
Roman nie odpowiadał. Patrząc na nią z uśmiechem, drżącymi rękami wyjmował z kieszeni zapałki.
- To żeście sobie dogodzili! - pociągnęła Katia. - I gdzie ten drań poleciał? Znów narobi piekła!
Roman zapalił papierosa.
- Może byś tak i mnie zaproponował?
Roman zaczął się śmiać:
- Och, jakaś komiczna!... Na, masz wszystkie... Proszę...
- Ach, merci... Nie potrzebuję... Mam swoje... I cóż tam w waszym Smoleńsku?
- Cudnie!
- Tak?... Cudnie?... A znasz ty tę piosenkę?
Mamo, mamo, co robić będziemy,
Gdy nadejdą znów zimowe chłody.
Czy do wiosny jeszcze dożyjemy,
Czy też pozdychamy z głodu ?
Mrużąc szare, zimne oczy, patrzyła na Romana i znów coś gwizdała. A jego nagle zaczęło ogarniać nienaturalne podniecenie. Wkrótce czuł, że cały płonie. Zaczął gryźć wargi. Patrzył na Katię z takim ogniem w źrenicach, że nagle umilkła i uważnie mu się przyjrzała.
- O-ho-ho! To ciebie dobrze wzięło!
Powiedział coś zachrypniętym głosem i poszedł ku niej. Zaczęła się cofać. Oparła się plecami o ścianę. Chciała mu się wymknąć. Lecz chwycił ją wpół i razem runęli na podłogę.
- No i cóż dalej - rzekła Katia zdyszana i znów spróbowała mu się wyrwać.
Nagle przestała się szamotać i powiedziała prawie spokojnie:
- No, to chodź na łóżko... Dobrze... Już dobrze...
Potem leżeli zmęczeni, mokrzy od potu. Katia wstała i przyniosła z kuchni szklankę wody.
- Masz, napij się, głupi!
Roman zaczął pić. Zęby mu dzwoniły o szkło, woda się wylewała, kurcz chwytał za gardło. Czuł się coraz gorzej. Katia niespodziewanie się rozrzewniła:
- To on, ten „bałbies", ciebie zatruwa! Głupi ty, dzieciaku. Ile masz lat? Pewnie 20.
Roman dygotał. Było mu teraz zimno, a ręce i nogi miał jakby ołowiem nalane. Katia wyszła do kuchni i przyniosła wiadro ciepłej wody.
- Na, masz... Wciągaj w nos! Porządnie. Jeszcze, jeszcze.
Roman wypłukał nos i usta. Potem wypił trochę gorącej herbaty i położył się. Ogarnął go ciężki sen. Katia owinęła go kołdrą od ściany, potem zapaliła papierosa i położyła się na samym brzegu wąskiego łóżka. W pewnej chwili dostrzegła, że na podłodze, w cieniu od stołu coś leży. Wstała i podniosła złożoną na pół, zgniecioną teczkę. Wyrównała ją i rozwiązała tasiemki. Zaczęła czytać znajdujące się w środku papiery. Nagle obejrzała się na Romana, zmarszczyła czoło i pokiwała głową.
...Oho, to ty taki! - powiedziała cicho.
Złożyła teczkę tak, jak była poprzednio, i wsunęła ją pod poduszkę. Potem siedząc w koszuli na skraju łóżka, długo patrzyła na Romana. W mózgu jej przewijało się mnóstwo myśli, lecz zadenuncjować go nie zamyślała. Czegoś zrobiło jej się szkoda Romana. Odrzuciła mu dłonią z czoła włosy i wytarła z twarzy pot.
Na schodach znów zadudniły kroki. Wszedł Cydra. Był już pijany. Alkohol usunął kokainowy szał, lecz nastrajał go ponuro. Cydra zbliżył się do łóżka siostry i chciał obudzić Romana, lecz Katia go odepchnęła.
- Idź, idź, dumiu! Nie rusz go, już śpi.
- A cóż to ciebie obchodzi?
- Obchodzi i już. Kładź się spać.
Cydra, coś mamrocząc, poszedł do swego łóżka i rzucił się na nie w ubraniu.
- Chociaż buty zdejmij, bydlaku.
Brat nie odpowiedział. Zaczął chrapać. Katia zgasiła lampę i położyła się do łóżka, starając się nie przeszkadzać Romanowi. Usnęła nieprędko.
Roman obudził się wcześnie. Cydryjuż nie było w pokoju. Wyszedł przed godziną. Katia jeszcze spała na brzegu łóżka, tylko do połowy okryta kołdrą. Roman zobaczył na jej piersi wysypkę i pomyślał: może syfilityczka? Przypomniał sobie wczorajszy wieczór i ogarnął go wstręt do niej i do siebie. Z odrazą odsunął się dalej, do ściany, a kołdrą nakrył Katię aż po szyję. Wówczas się obudziła. Twarz miała zielonawą, włosy zmierzwione, dookoła oczu i ust zmarszczki. Wydawała mu się starszą o 20 łat.
Katia przysunęła się ku niemu i chciała go pocałować. Lecz on się uchylił, mówiąc:
- Nie trzeba. Daj spokój.
Uważnie popatrzyła mu w oczy i nagle na policzkach jej zaczęły ukazywać się wypieki, a oczy zapaliły się złością.
- A, toś taki! Wczoraj byłeś inny. Całowałeś, gryzłeś, jak pies skomliłeś. A dzisiaj ci śmierdzę? Ach, ty draniu! Świnia ty! Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? Ty szpiegu podły! I tu się wkradłeś!
Roman zbladł. Wsadził rękę do kieszeni.
- Tak, tak łotrze! Chwyć się za rewolwer! Pewnie nie pierwszy ci raz człowieka zabić?... No, wyjmij! Strzelaj!... Czemuż nie strzelasz?... Ty, podła gadzino! Strzelaj! Wielka sztuka!
Na wargach jej ukazała się piana. Oczy niesamowicie lśniły. Cała się trzęsła.
- No, strzelaj! Co, co tu za goście mieszkają!... Ale ty nie zastrzelisz... Nie potrafisz kobiety zastrzelić, boś tchórz! Rozumiesz!... Bo musisz strzelać i w oczy patrzyć. Bo jesteś tylko g... I nic więcej. Pozujesz. Siebie oszukujesz, że jesteś taki silny, twardy, zdecydowany! Ot, udowodnij, żeś bohater: strzel mi w pierś, w serce!... Aha! Boisz się, boś tchórz!
- Nie. Bom niegłupi. Chcesz się wymigać od życia, a sama ze strachu majtkami trzęsiesz, więc mnie znalazłaś! Nie ma tak dobrze, siostro. Sama siebie zastrzel! Znam się na tym.
Wtedy Katia rozdarła koszulę i wypinając obwisające piersi, zaczęła mówić namiętnie, prawie szeptem:
- No, masz... No, strzelaj... Mówię ci...
Wtedy Roman powiedział smutno:
- Katia, uspokój się. Ja tego nie zrobię. Nie dokuczaj mi. Tak źle się czuję. Obraziłaś się, że cię nie pocałowałem. Ale to wcale nie dlatego, że tobą gardzę, tylko jestem taki chory.
Nagle wargi Katii zaczęły drżeć, a po chwili zapłakała i zakryła twarz dłonią. Roman zlazł z łóżka, pośpiesznie doprowadził ubranie do porządku i oczyścił je. A Katia wciąż łkała. Romanowi było bardzo jej szkoda. Zbliżył się do łóżka i zaczął głaskać ją po głowie. Wtedy Katia wsadziła rękę pod poduszkę i wyjęła stamtąd teczkę. Podała mu ją.
- Masz. Weź. Leżała wczoraj na podłodze.
Roman dotknął dłonią czoła.
- Czytałaś to? - zapytał żywo.
Skinęła głową. A potem opuściła dłonie i patrząc na niego zaczerwienionymi, pełnymi łez oczami, powiedziała:
- Boisz się? Nikomu nie wierzysz? Jak czekistka, to już ostatnie ścierwo! Co? A któż to zrozumie, dlaczego ja czekistką się stałam? A może ja czystsza i lepsza od tamtych waszych białych dziewczątek, co poza sobą nikogo na świecie nie widzą? Może ja dlatego nieszczęśliwa, że one za bardzo szczęśliwe? Może ja każdego człowieka potrafię zrozumieć, ale nie chcę tego pokazać? Żebyś ty mnie u siebie przyłapał, to byś pobiegł do waszej defensywy. A ja nie... Wiem, że na to nie ma rady, że to wszystko piekło! I twoje piekło, i moje piekło, i nas wszystkich!
Roman usiadł na brzegu łóżka. Chciał nakryć Katię kołdrą, lecz odrzuciła ją.
- Przeziębisz się. Takie zimno!
- To i dobrze. Mnie o zdrowie dbać za późno. I nikomu ja niepotrzebna. Ot, tobie wczoraj się przydałam, a dziś na mnie naplułeś! I tak zawsze, tak wszyscy!... Ja ludzi znam! Dobrze znam! Kobiety są suki, ale mężczyźni - to takie zimne gady! Żaden, najlepszy, nawet palca najgorszej kobiety nie wart! Każdy, gdy weźmie kobietę, to ją tak ceni jak nocnik. Kłamie, łasi się, pochlebia, a swoje myśli. Bez wyrachowania żaden do kobiety się nie zbliży... Och, bym wieszała! - zgrzytnęła zębami i zacisnęła ręce W pięści. - Tępiłabym to ścierwo, jak pluskwy!
- Ja pójdę, Katiu. Nie chcę ciebie rozdrażniać. Może nie tak jest, jak mówisz, ale trudno. Pewnie nie znałaś dobrych ludzi.
Podniosła głowę:
- Dobry to ten, co ma czym płacić albo umie ładnie i takiemu, co kłamać nie umie, nie majak dobrym być! Ty żeś dobry?... Pewnie masz furę pieniędzy? A czy zapytałeś mnie, czy ja syta?
- Nie wiedziałem, czy można o to zapytać.
- A jak się wczoraj do mnie zabierałeś, to nie pytałeś. Tobie się chce i już. A ja, raba twoja, mam tylko z uszanowaniem nogi rozkładać.
- Więc dam ci pieniędzy.
- Daj, daj! - wyciągnęła rękę.
Roman pośpiesznie wyjął z kieszeni plik banknotów i dal jej kilka. Pokiwała głową.
- Tylko tyle? Ty daj połowę... Spałeś tu, herbatą cię poiłam, żeby mi nie zdechł aniołek z różkami. A on chce mi się paru setkami wymigać.
- Masz nawet wszystkie.
- Nie. Połowę daj. Zaraz ja odliczę.
Rozdzieliła pieniądze na dwa pliki i dała mu oba.
- Teraz daj sam.
Podał jej jeden plik. Wzięła go i uśmiechając się, zaczęła drzeć pieniądze na coraz drobniejsze kawałeczki. Potem strzepnęła je na podłogę i powiedziała zimno:
- A teraz precz stąd!
- Do widzenia - rzekł Roman.
- Prędkiego skonania!
Roman wyszedł na korytarz. Zdawało mu się, że za drzwiami znów słyszy łkanie. Było mu szalenie przykro. Nie czuł do Katii żadnej urazy. I sam się nie czuł winnym w stosunku do niej, lecz przygniótł go straszny ciężar. Były to: potworność, chaos i głupota życia ludzkiego, z których na razie jest tylko jedno wyjście.
* * *
Bolek Kledziński szedł do swego konspiracyjnego mieszkania. Zadzwonił - jak zwykle - krótko trzy razy i czekał. Wkrótce potem za drzwiami rozległy się lekkie, kobiece kroki.
„W domu" - pomyślał Kledziński.
Drzwi się otwarły, lecz światła w przedpokoju nie było. Kledziriskiego to zdziwiło, lecz poszedł naprzód, mówiąc: „Zapalże światło!".
W tym momencie drzwi się zatrzasnęły i światło zalało przedpokój. Jednocześnie na Kledzińskiego rzuciło się kilku ludzi naraz. Szarpnął się. Rozrzucił ich na boki i porwał za broń. Wtedy z tyłu padło kilka strzałów. Dwie kule trafiły go w głowę i Kledziński runął na podłogę, nie zdążywszy nawet użyć rewolweru.
Czekiści byli zmartwieni takim wynikiem, bo był rozkaz wziąć go żywego i strzelać tylko w ostatecznym wypadku. Nie przypuszczali, że będą mieli do czynienia z tak silnym człowiekiem. Liczyli na to, że kilku ludzi łatwo go obezwładni.
DZIENNIK ROMANA ZABAWY
Brześć nad Bugiem, 16 listopada 1923 r.
Jestem zachwycony bolszewikami. Naprawdę są wspaniali. Tępią, jak robactwo, polskich zdrajców i nawet zapłaty za to nie żądają. Dowiedziałem się, że rozstrzelali tamtych dwóch rubieżewickich mieszczan, którzy uprzedzili ich o próbie odbicia Kronera i wprowadzili nas w zasadzkę. Liczyli na to, że za tak wielką zasługę będą mogli osiąść w proletariackim raju. I osiedli - na zawsze. Ponieważ bolszewicy dostali do rąk tylko trupa Bolida, więc „działalnością" popisać się było trudno. Wówczas wzięli za łeb tamtych dwóch przyjaciół Związku. Zbadano ich elegancko. Naturalnie przyznali się do wszystkiego. Kto by się nie przyznał? Wówczas zrobili procesik... Ale mi się to podoba.
Opowiadałem poprzednio o Wacławie Stanielskim, dla którego zrobiłem dwa zadania i który mi nie dał za to należnych pieniędzy. On potem poszedł sam na wywiad i zaraz wrócił, tłumacząc się tym, że chciano go aresztować, więc musiał uciec. Następnie poszedł po raz drugi i naprawdę wpadł. Dowiedziałem się o tym od Połaniewa.
Praca agenta zakordonowego nie jest tak łatwa, jak to nawet mnie się zdaje. Zwykle bywa tak, że agent albo wpada po jednym, dwóch wywiadach, albo pracuje dość długo, aż - przeważnie tak bywa - zginie.
Były wypadki, że ludzie, którzy, zdawało się, mieli wszystkie dane po temu, aby ich uważano za odważnych, nie mogli przejść granicy. Natomiast taki Bolid lub Charewski, którzy sprawiają wrażenie delikatnych, słabowitych chłopców, są wspaniali. Więc odgrywa tu rolę nie miara, nie waga, ale treść duszy i gatunek woli. Na przykład tamta Wiera (korespondentka) jest słabą, wymizerowaną dziewczyną, o łagodnym spojrzeniu, miękkim, dziewczęcym uśmiechu, a iluż jest takich mężczyzn, którzy jej dorównają.
Zdaje mi się, że zupełnie nie rozumiemy ludzi. Że nawet samych siebie pojąć nie możemy. Zresztą niełatwe to zadanie, bo dusza człowieka, jak i ciało nieustannie się przekształcają. Spostrzegłem, na przykład, ze zdumieniem, że człowiek ma setki spojrzeń, które oddają, jeśli nie są maskowane, nawet odcienie jego myśli. Po prostu mówią wszystko. Ludzie, gdyby byli więcej wrażliwi, mogliby się porozumieć oczami. A my widzimy tylko kilka spojrzeń: strach, radość, zdziwienie, ciekawość, namiętność... Mamy za wąską skalę odczucia. Spotykałem wielu ludzi, którzy mówili: „Tylko popatrzę na człowieka i już wiem, co za numer!". Jacy są ubodzy! Jak ciasny mają mózg, jeśli na scharakteryzowanie człowieka mają tylko parę szablonów. Lekarze psychiatrzy, znawcy duszy ludzkiej, badają przez lata umysłowo chorego, w którym wszystko jest szczere, który ma wyraźnie określoną manię, i też z wielu zastrzeżeniami stawiają wnioski.
Piszę dla was ten dziennik. Staram się nie blagować. Pokazuję siebie i towarzyszy w różnych sytuacjach, w rozmaitym oświetleniu. Ukazuję ich wam na bogatym tle życia i wiem, że nieskończenie daleki jestem od zrozumienia ich i siebie. Ogromnie trudno się dokopać do istotnej treści duszy ludzkiej. Takie tam mnóstwo zagadnień, że wydobycie nawet drobnej części staje się wielkim zwycięstwem. Anegdota mówi, że człowiek się składa z duszy, ciała i paszportu. A naprawdę człowiek się składa z milionów urazów, instynktów, atawizmów, pragnień, zahamowań, refleksji i wiele z tego jest, w obecnym naszym rozwoju, absolutnie niemożliwe do zrozumienia. Odczują to ci, którzy się potrafią zanurzyć bezstronnie we własną duszę i spróbować, odrzuciwszy ambicję i myślowe nałogi, jej się przypatrzyć. Zobaczą rzeczy potworne i wspaniałe, lecz wstrętnych tam nie ma.
Więc te szablony i uproszczenia płytkich mędrców, którzy własną, uszczkniętą z olbrzymiej całości swej duszy miareczką chcą mierzyć wszystkich, są tylko komiczne. Szachownica ma 64 pola. Poruszają się na niej, w ściśle określony sposób, 32 figurki. I proszę zrozumieć, ile się może wytworzyć sytuacji w sztucznie granych i regulowanych chęcią dojścia do określonego celu partiach. A szachownica duszy ludzkiej posiada tych pól ilość nieskończoną - jak przestrzeń, jak czas. I grają na niej nie dwaj posłuszni regulaminowi gry partnerzy, ale tysiące ludzi nie uznających żadnych regulaminów. Poza tym gra nasza podświadomość i natura. Więc nie jest to tak proste. Na razie żyjemy we śnie, a rzeczywistość śnimy.
Rozumiem to wszystko doskonale i pokazując wam pewien odcinek życia ludzkiego i ułamek dusz ludzkich, nie chcę, żebyście o tym wydawali pochopne sądy i oskarżenia. Człowiek to urodzony prokurator i sędzia - dla innych ludzi. Chcę, abyście wzięli to jako słabą próbę wyrwania z chaosu życia i pokazania wam pewnego odcinka rzeczywistości, tak jak się ukształtowała w moim mózgu. Wszystko to przypadkowe. I to, że ja piszę, i to, że wy czytacie, i to, jak piszę. Lecz piszę tak, jak czuję i myślę. Wielu rzeczy wam nie pokazałem, lecz nie dlatego, abym chciał je zataić, tylko dlatego, że albo nie wolno było, albo nie mogłem. Wiele rzeczy zmieniłem, przetasowałem, złagodziłem lub uwydatniłem. Lecz proszę wierzyć, że prawdy starałem się nie chować.
Stołpce, 19 listopada 1923 r.
Wszystko jest jakieś dziwne. Znów jestem w tymże hotelu, a nawet w tym samym pokoju, gdzie rok i trzy miesiące temu zakończyłem czwarty etap swego życia, a rozpocząłem piąty. Czuję się niedobrze. Może to dlatego, że w ostatnich czasach przeżyłem wiele klęsk. Jestem do wszystkiego zniechęcony, a jednak płonie we mnie ciekawość: co jeszcze zobaczę w życiu nowego?
Tak samo jak wówczas zapaliłem świecę i w ciszy nocnej zacząłem pisać. Gdy się cofam myślą w przeszłość, to zdaje mi się, że zubożałem, że umarło mi wiele w duszy. Dawniej żyłem marzeniami. A teraz? Teraz rzeczywistość zimną, żelazną garścią dusi mnie za gardło. A jednak wierzę. Wierzę w wielkość duszy ludzkiej, która wszystko zwycięży. Tylko ja się załamię. Tak zawsze bywa z marzycielami, gdy się stykają z życiem realnym. Cóż wam jeszcze opowiem ciekawego? Czego was nauczę, czym wzruszę, zabawię? I czy warto pisać?... Taka pustka w duszy i zniechęcenie. Zjawia się pokusa, aby to skończyć. Więc zakończę dzisiaj piąty etap swego życia. Zdaje mi się, że był dość długi. Rok i trzy miesiące życia zakordonowego wywiadowcy wojskowego nie są krótkie. To okres olbrzymi. Tyle w nim się przeżyło, że wystarczyłoby na wiele egzystencji ludzkich. Więc kończę „piąty etap" swego życia. Nie wiem, czy rozpocznę szósty, czy będę go opisywał?... Piąty etap napisało przeze mnie życie. Ja byłem tylko jego narzędziem. Teraz zamykam bilans i robię rachunek strat i zysków.
Więc jestem szpieg. Idę ulicami, patrzę ludziom w oczy i trzymam życie każdego w kieszeni - na drugim stawie wskazującego palca lewej lub prawej ręki. Idę przez miasto. Idę prosto, na nic nie patrzę, a wszystko widzę. Bo jestem szpieg.
Jestem szpieg. Mogę być tym, kim chcę... Gdy włożę na głowę budionówkę z czerwoną „ośmiornicą", a w kieszeń komplet dokumentów, to jestem obrońcą rrrrewolucji i z nienawiścią wymawiam: burrrrrżuazja! Zachłystuję się tym słowem... Bo jestem szpieg.
Jadę pociągiem, czytam gazetę, słucham rozmów i słucham piosenki. I to wszystko naraz. A potem pamiętam i artykuł z gazety (dla sowieckiej orientacji w sytuacji politycznej), i ciekawe dane z rozmów, i piosenkę. Bo jestem szpieg. Jestem szpieg - poza prawem i życiem. I nie mam absolutnie nic do stracenia.
Tyle razy zwyciężałem, walcząc za tysiące, że śmierć nie byłaby dla mnie przegraną, tylko końcem szeregu zwycięstw.
Jestem szpieg. Rozmawiam z wielu ideowymi komunistami, z zagorzałymi bolszewikami, patrzę im w oczy i widzę od razu, że jestem większym od nich fanatykiem bolszewizmu. Wyczuwają to z każdego mego słowa. Bo jestem szpieg.
Jestem szpieg i nie ma dla mnie nic ukrytego, ani w sztabach, ani w myślach tych, z którymi walczę. Tajemnica - to dla nich, a ja - jeśli jej nie zdobędę - to zgadnę, odczuję. Bo jestem szpieg i muszę to zrobić.
Jestem szpieg i zatruwam się rozpaczą i złością, że nie zdobyłem rozkazu nr 33. W owej teczce - którą z taką trudnością „znacjonalizowałem" (oni socjalizują) w wagonie Jeczonisowi - potrzebnego mi rozkazu nie było. Były inne dokumenty, lecz nie zależało mi na nich. Więc tak mi ciężko, że w ciągu kilku miesięcy nie potrafiłem zdobyć tego, co było koniecznie potrzebne.
Jestem szpieg i boli mnie świadomość tego, że nie zrobiłem tyle, ile mógłbym zrobić dla wywiadu. Każde swoje zaniedbanie, lekkomyślność, nawet życie osobiste uważam za słabość... Więc oskarżam siebie, że nie zrobiłem tyle, ile mogłem i ile chciałem, że ulegałem zmysłom i życiu. Dlatego przyznaję się do tej winy, że jestem szpieg.
A teraz - jako zwykły człowiek - robię obrachunek.
Co straciłem w ciągu swej pracy?... Straciłem złudzenia.
Co zdobyłem?... Zdobyłem trochę doświadczenia i poznałem nowy dla mnie odcinek życia ludzkiego.
Co zobaczyłem?... Zobaczyłem, że cudne, purpurowe kwiaty rewolucji 17 roku zwiędły, a pozostał jeden tylko: bujny, szkarłatny od krwi kwiat - GPU.
Zobaczyłem, że w imię wolności, równości i braterstwa zgraja oprawców gnębi 150 000 000 ludności.
Zobaczyłem ludzi, którzy opierając się na materialistycznym pojmowaniu dziejów - że człowiek może żyć bez chodzenia do kościoła, bez hymnów, lecz nie może żyć bez jedzenia, ubrania i dachu nad głową - zabrali narodowi ludzkie jedzenie, ubranie i dach nad głową. Natomiast zmusili go, pod groźbą zatraty życia, do śpiewania hymnów i chodzenia do kościołów bolszewickich, gdzie im wtłaczano w głowy wszystko, co jest sprzeczne z naturalnym pojęciem o rzeczach.
Zobaczyłem, że zrobiono dobroczyńcami ludu tych, którzy są jego łupieżcami. Przekonałem się, że nie ma większej hańby i upokorzenia dla człowieka, jak być obywatelem sowieckim.
Przekonałem się, że charakter nacji w Rosji niszczeje. Ludzie się robią podli, tchórzliwi, kłamliwi, obłudni. Nie dziwię się temu i nie gardzę nimi, tylko szczerze ich żałuję, bo rwą się, jak mogą, do życia i robią - celowo i bezcelowo - wszystko, aby tylko je zachować i przedłużyć.
Jedna jest ogólna wielka idea, niezaprzeczalna i obowiązująca każdego człowieka. To godność ludzka. Każdy musi szanować człowieka nie tylko w sobie, lecz i w innych. Kto tego nie zrozumie, daleko nie sięgnie. A czego się dotknie, obróci się w błoto i krew... Czy zrozumieją to ci, którzy wycinają wsie karabinami maszynowymi, co wymordowali socjalistów za jeden strzał fanatyczki do Lenina? Nie zrozumieją, bo zaślepieni własną pychą usiedli na gruzach Rosji i wchłaniają dym zgliszcz wraz z kadzidłem pochlebstw. A gdyby nawet nie na zgliszczach usiedli, ale na marmurowych pałacach, w których żyłoby syte bydło, schylające karki przed kliką arcykapłanów czerwonej magii, to za to, że zgnietli myśl ludzką, będą tylko pogardy godni... Oburzać się na nich nie wolno. Niewarci tego zaszczytu - jak niewarta pluskwa lub wesz... Jeśli nie zgniotą ich ludzie, jeśli sami się nie wyduszą, to zetrze ich z powierzchni Rosji - jak złośliwą narośl - zwykła ludzka kultura, która tym prędzej ruszy naprzód, im więcej ją hamowano. A w historii pozostanie krwawa stronica, na której będą wypisane podłe imiona katów narodu. I trudno będzie w to uwierzyć, trudno, bo nawet ci, którzy żyją obecnie, nie wierzą lub widząc, nie widzą, dopóki nie odczują tego na własnym ciele i duszy.
Kto zrozumie straszną tragedię setek tysięcy dzieci - bezprizornych - które na stopie zwierzęcej, tępione przez rząd rozpaczliwie walczą o życie? Czy zrozumieją jaśnie wielmożni panowie z Sownarkomu? Czy zrozumie Europa?
Co wyrośnie z tych dzieci, które ocaleją, których nie zniszczy człowiek, mróz, głód i bakterie? Europa będzie zawsze niedowierzająco się uśmiechać. Panowie z Sownarkomu będą na eksport fotografować wesołe, pucułowate buzie dzieci czerwonej szlachty, z czerwonych szkół i uzdrowisk (zawsze uśmiechnięte - takie już są sowieckie obiektywy, co tylko sfotografują, wszystko się śmieje). A bezprizorni będą żywić się ze śmietników, prawem zwierza i instynktu kraść, rabować, wreszcie deprawować się i ginąć. Lub - jeśli który ocaleje - tworzyć nową kastę ludzi: ohydnych, podłych, lecz mających rację. To najstraszniejsze!
Pisałem, przy zakończeniu czwartego etapu, o Gorkim i o jego wspaniałym powiedzeniu: „Człowiek to brzmi hardo!". Ciekawiło mnie najwięcej - jak żyje człowiek w Sowietach? Słyszałem wiele złego, lecz nie wierzyłem. Przyjmowałem to z wielkimi zastrzeżeniami. Widziałem w tym robotę emigracji rosyjskiej i czynników antysowieckich. Teraz wiem to dobrze. Nędznie i ponuro wygląda człowiek w Sowietach. Pozbawiony wszelkich praw, a nawet możności decydowania o swym losie, jest biernym narzędziem chaotycznych rządów komisarzy, którzy sami nie wiedzą, czego chcą. Niemożliwy jest żaden protest, żadna krytyka, żadna opozycja. Nawet gorliwość jest niebezpieczna, bo może podpaść uwadze: „Za bardzo się stara - coś w tym jest!". Na wszystkim leżą macki GPU. Na każdej twarzy widać piętno strachu. Nikomu nie można zaufać. Trzeba się liczyć z każdym słowem, bo denuncjatorzy są wszędzie. I dlatego Rosjanie, którzy dawniej lubili obszernie mówić na tematy polityczne, nauczyli się milczeć albo mówić według ostatniego biuletynu rządowego.
Rozmawiałem niedawno z nauczycielką szkoły wiejskiej. Miała do mnie zaufanie, bo znałem ją od dawna. Powiedziała mi, że już sił brak prowadzić dalej taką egzystencję. „Cztery miesiące nie wypłacano pensji. A gdy ją otrzymam, nie wystarczy na 50 kilogramów chleba. Od pół roku nie mam kawałka mydła. Żywię się kartoflami, które wymieniam za ostatnie drobiazgi. A najgorsze to wstyd. Chłopi nie lubią inteligencji. Uważają nas za przyczynę wszystkiego złego. Wyszydzają moją nędzę. Jak strasznie żyć między lekceważeniem rządu z jednej strony a lekceważeniem tych, dla których się pracuje - z drugiej. I nie ma z tego żadnego wyjścia, bo nawet pracy porzucić mi nie wolno". Taki jest los człowieka w Sowietach.
Bardzo to przykre, gdy taki Gorki, za sowieckie ruble albo walutę, żyjąc z dala od państwa wszelkich swobód i rozkoszy, pomaga tyranom gnębić jego naród. Zupełną niespodzianką była dla mnie wiadomość, że Gorki na początku rządów bolszewickich zaciekle je zwalczał. Dopiero potem się „przekonał", co to za dobroczyńcy ludzkości, i światu to ogłosił. A kto chce się przekonać naprawdę, jakie były jego opinie o bolszewikach, niech weźmie dawne numery gazety „Nowaja Żiźri" i przeczyta. A potem zaszła dziwna metamorfoza: lekkomyślny Maksimuszka tak się utemperował, że nawet Solówki zaczął w prasie wychwalać. Omalże nie lepsze od jego Sorento! Cudnie śpiewają sowieckie słowiki... Żadna burżuazyjna wrona im nie dorówna.
Wiem, że to wszystko, co piszę, jest słabe, nieprzekonywające. Wiem, że wielu mi nie uwierzy, bo „pisze to za pieniądze burżuazji agent ofensywy, defensywy, kontrrewolucjonista, białogwardzista, wreszcie bandyta, przemytnik itd.". Tak będą krakać zgodnym chórem sowieckie słowiki. Tym więcej, że pole jest otwarte i nie trzeba się chwytać sowieckiego blef. Bo dotychczas, jeśli ktoś wystąpił przeciw nim, zaraz narażał się na te zarzuty. Ja się nie narażam... Więc trudno mi uwierzyć. O wiele przyjemniej słuchać z zachwytem opasłych komiwojażerów Politbiura, rozwożących w dobrze wyładowanych sowieckimi dolarami walizkach sowiecką blagę.
Dużo napisałem wam rzeczy ponurych. Ale co zrobić, jeśli takie jest życie. Chcę chociaż zakończyć swój piąty etap trochę weselej. Nie uważajcie mnie za pesymistę, który widzi w życiu tylko ciemne strony. Przeciwnie, wierzę w świedaną przyszłość ludzkości. Wierzę, że pomimo zamętu pojęć i życia idziemy wciąż naprzód. Pragnę, aby jak najprędzej zniesiono ucisk, wyzysk, krzywdę. I wiem, że nastąpi to w przyszłości. Tylko nie na drodze sztucznych idei różnych macherów, którzy wypaczają charaktery całych narodów, ale na drodze naturalnego ich rozwoju. Stanie się to na drodze pracy i dobrej woli człowieka, która była, jest i będzie nawet w najgorszych, a która w przyszłości stanie się czynnikiem postępu.
Wyśniłem to w obłędne noce. Wyczytałem to z oczu cierpiących i konających. Dowiedziałem się o tym od ludzi zwykłych i ludzi, którzy są bogom nocy równi, a których przyszłość nie będzie miała. I wierzę niezbicie, że idziemy wciąż naprzód i że droga ku lepszej przyszłości jest jedna, prosta i równa: wiara w człowieka, wiara w siebie i zdolność zrozumienia każdego. Więc widzicie, że chociaż niejeden karnawał przetańczyłem ze Śmiercią, chociaż niejedna setka kul prześwistała mi koło uszu, chociaż widziałem takich płazów w ludzkim ciele, że stawałem przerażony, lecz wiary w człowieka nie zgubiłem. Dały i umocniły ją we mnie te złote błyski dobrych ludzkich uczuć, które zobaczyłem w duszach ludzi nawet najgorszych.
Chciałbym bardzo, aby narodem rosyjskim nareszcie zaczęli rządzić nie tyrani, nie zgraja międzynarodowych szubrawców, których jedyną ideą jest mord i wyzysk, ale ludzie dobrzy, których Rosja zawsze miała wielu i których na pewno jeszcze dużo tam się znajduje.
XIV.
BÓG NOCY ODCHODZI W MROK
Ulico, ulico - jesteś wstawiona!
Nie wiem, gdzie lewa, gdzie prawa strona!
Tańczą budynki, latarnie skaczą,
Milicjanci po rogach płaczą.
Rosyjska piosenka pijacka
1.
Wszystko tego wieczoru było niezwykłe - i ulice, i domy, i ludzie. Romanowi się wydawało, że idzie po ruchomej taśmie. Powietrze było gorące, a ludzie dlaczegoś uśmiechali się do niego. Więc też próbował się uśmiechnąć. W pewnym miejscu wziął z parkanu garstkę śniegu i zaczął go jeść. Był ciepły i to go bardzo zdziwiło... Myśli jego były dość logiczne, tylko brakowało im związku. A wrażenia docierały do mózgu zdeformowane. Roman silnie się przeziębił w czasie ostatniej podróży z Moskwy, kiedy wysiadł w Wiaźmie i tam spał, zgrzany, pod mostem toru kolejowego. Potem, w czasie ostatniej podróży do Sowietów, musiał przepływać w ubraniu dwie rzeki. Więc przeziębienie się zwiększyło i teraz chodził w gorączce po Mińsku. Stan jego nie był groźny, lecz świadomość była przyćmiona i dziwacznie przekształcała rzeczywistość.
W pobliżu Niżniego Rynku zobaczył stojącego w bramie kataryniarza, który kręcił korbę zdezelowanego instrumentu. Drżąca, zziębnięta papuga siedziała w ciasnej klatce. Roman zatrzymał się przy niej. Nagle poczuł, że ma oczy mokre od łez.
„Cóż to za cudowna melodia. Gdzie ja to słyszałem?". Kataryniarz, zachęcony uwagą sowieckiego kraskoma, kręcił prędzej korbą i uśmiechał się do Romana zsiniałymi wargami. Dźwięki posypały się szybciej, wirowały wraz z płatkami śniegu i lekko, wesoło krążyły w powietrzu.
Roman dobrze znał tę melodię. Słyszał ją kiedyś wiele razy, lecz nie mógł przypomnieć sobie, gdzie, i to go dręczyło. Kataryniarz przestał kręcić rączką instrumentu i otworzył drzwiczki klatki. Zwrócił się do Romana:
- Tu, szanowny towarzyszu, cudowny ptaszek los szczęścia wam wyciągnie.
Roman zbliżył się ku niemu i patrzył na papugę, która chowała się w kąt klatki. Wreszcie szturchnięty kilka razy palcem ptak wyrzucił dziobem ze skrzyneczki czerwony papierek.
- Proszę, towarzyszu, to wam ptak szczęście wyciągnął.
Roman wziął złożoną kartkę i zamierzał odejść. Kataryniarz zdjął uniżenie czapkę:
- Szanowny towarzyszu, poproszę coś na chleb dla mnie i na pokarm dla ptaka. Od wczoraj nie jedliśmy.
- Aha! Proszę.
Dał mu kilka grubszych banknotów. Zdumiony kataryniarz długo się kłaniał, a potem chwycił za korbę instrumentu i zaczął pośpiesznie kręcić, wypełniając powietrze jazgodiwą melodią.
Roman poszedł dalej. W uszach mu wciąż brzmiała tamta piosenka. W ręku trzymał czerwoną kartkę.
„Więc szczęście sprzedają? Można kupować... Dziwne!".
Znów popłynęły ulice, latarnie. Znów się uśmiechały do niego oczy i usta przechodniów. Kilka razy przelotnie uświadamiał sobie rzeczywistość. Wówczas marszczył czoło i myślał: „Dokąd iść, aby wypocząć"? Wszędzie czyhało na niego niebezpieczeństwo. Dawne kryjówki były pod obserwacją, nowych nie zdążył urządzić, bo praca wciąż gnała go po różnych miastach sowieckiej Zachodniej Białorusi, a w Mińsku bywał tylko przelotnie.
"A może pójść do Żarskiej, do Julki?”
Nagle zobaczył - idącą naprzeciw niego ulicą Sadową - Lizkę. Była w ciemnym palcie, a głowę miała otuloną chustką. Pod pachą niosła owiniętą w papier paczkę. Roman stanął. Lizka poznała go w tym przebraniu dopiero z odległości dwóch kroków i to jedynie dlatego, że tak dziwnie się zachowywał i patrzył jej w twarz.
- Roman - wyszeptała i stanęła w miejscu.
- Czego się śmiejesz? - spytał ją Roman.
- Co ty mówisz? Wcale się nie śmieję!
- Ja widzę... Ale możesz się śmiać... Wszyscy się śmieją... Jeśli ci wesoło, to bardzo dobrze...
- Roman!
- Słucham, Lizo! Zawsze cię słuchałem. Mów!
- Roman... Ja tamto skłamałam.
- Więc cóż w tym śmiesznego?
- Ale ja wcale się nie śmieję! Ty dziwny!... Ja mówię o „Pamiętniku". Ja wcale tego nie myślałam o tobie. Ja nie wiem, jak tamto napisałam... Ty zrozum mnie: mnie jest tak źle! Zbrzydło mi to wszystko! Ty mi nic nie mówiłeś... Myślałam, żeś taki sam jak i inni. Bałam się ciebie... A teraz, gdy myślę, że mną pogardzasz, że uważasz mnie za taką wyrachowaną egoistkę, to mi tak źle!
- Nic złego nie myślę... Możesz się śmiać... Ty zawsze się śmiałaś... I ładnie ci z tym. Ale wiesz: od twego śmiechu coś we mnie umarło... Nie wiem, co... Ale to już nie wróci... Wiem tylko, że jednak cię kocham... I dlatego zwolniłem cię od siebie.
- Więc co będzie dalej, Roman?
- Wyszłaś za Ozimowa?
- Tak.
- Nawet ostatniej mej rady nie posłuchałaś... I wiem, że ci z nim źle.
- Źle.
- Tak. Zamrozi cię... Smutno ci będzie i zimno...
- Och, Romku! Ja nie wiem, co ci mówić!
- Ale dlaczego ci tak wesoło?
- Romku!
- Ja widzę... Mnie nie oszukasz... Teraz ja wszystko widzę. A jednak jesteś cudna!... Na to nie ma rady... Wiesz: ja już nie odżyję... Wczoraj w pociągu chciałem się zastrzelić, ale przypomniałem sobie słonia.
- Jakiego słonia?
- Różowego słonia... Taki mały, a zły... Wcale mi nie dokucza... Gdy patrzę na niego, to też mi się chce śmiać... I on się śmieje... Ale zły...
- Romoczka! Ja jestem taka nieszczęśliwa!
- Aha!... Więc proszę... Masz szczęście!
Dał jej różową kartkę:
- Co to jest?... Ależ ty, Roman, pijany jesteś!
- To moje szczęście... Weź sobie... To mi dał ptak szczęścia. Więc ja pójdę... A ty, Lizo, możesz się śmiać... Ty jesteś mądra, praktyczna... A ja głupi. Całe życie głupi i pijany. Upiłem się, Lizo, wiarą w ludzi i chodzę pijany... Więc pójdę... Bądź mądra za mnie i za siebie.
Zawrócił i poszedł zataczając się, gnany gorączką krwi i myśli, w kierunku ulicy Sowieckiej. Liza zrobiła za nim kilka kroków. Potem stanęła. Roman znikł na zakręcie. Długo patrzyła w głąb pustej ulicy.
...A może obłąkany?
Zamyślona, smutna poszła dalej. Stanęła pod latarnią. Rozwinęła różową kartkę. Zobaczyła wydrukowane wiersze. Wtem wiatr wyrwał jej z rąk papierek. Pobiegła za nim prawie przestraszona. Wówczas wicher porwał go w górę i przerzucił przez płot.
A Roman szedł prędko ulicami. Czoło miał mokre od potu, w ustach sucho. O godzinie jedenastej dostrzegł znaną mu ulicę na przedmieściu. Poszedł tam. Zobaczył mały, drewniany domek. Wszedł do sieni i otworzył drzwi. Zdawało mu się, że przez szparę ktoś go obserwuje. Po chwili drzwi sąsiedniego pokoju się. otwarły i wyszedł Gharewski. Zbliżył się do kolegi, uścisnął mu dłoń i powiedział:
- Co ci jest? Tak dziko wyglądasz...
- Nic... To słoń... I wszyscy się śmieją... Ty też...
- Siadaj - rzekł Charewski i wyszedł do następnego pokoju. Tam zwrócił się do siostry:
- Chinina jest?
- Jest.
- Trzeba dać mu sporą dozę chininy i wpakować do łóżka. Psiakrew, w takim stanie łazi po mieście! Dobrze, że tu przyszedł.
2.
Dobrze wyjeżdżony trakt lśnił niebieskawo w promieniach księżyca. Wiatr hulał po polach, bawiąc się lotną kurzawą śniegu. Tam, gdzie po ostatniej odwilży śnieg stężał w lodową skorupę, migotały tęczowe skry. Mróz był silny.
Roman i Charewski wyszli o 8.00 wieczorem z Turczynki i skierowali się na zachód. Śnieg skrzypiał pod nogami. Powietrze było rześkie. Szli zamyśleni, nie rozmawiając wcale. We wsi Niedźwiedzin zobaczyli naprzeciw Wołispołkomu grupę ludzi. Wyglądali na „podpolnikow". Jeden z nich był, pomimo mrozu, w letniej, czerwonej czapce. Dostrzegłszy idących drogą ludzi patrzyli wyczekująco w ich kierunku. Gdy koledzy zbliżyli się ku nim, Charewski przystanął i powiedział:
- Jakiego diabła się gapicie?
Jeden z nich odburknął:
- A co, nie wolno? Droga ogólna!
- No, no, pogadaj u mnie, to ci pogadam!
Nikt się nie odezwał. Koledzy poszli dalej. Z tyłu ktoś powiedział półgłosem:
- Kraskomy, ścierwo! Upili się i rozbijają!
Roman się czuł dziś lepiej. Spora doza chininy i dobrze przespana noc pomogły mu. Pozostało tylko osłabienie i szum w uszach. Teraz, na powietrzu, czuł się coraz lepiej. Dręczyła go wciąż pewna myśl. Wiedział, że rozmawiał wczoraj z Lizką, lecz nie mógł przypomnieć sobie ani jej, ani swoich słów.
W Jarkowie koledzy wstąpili do pewnej chałupy, w której się paliło światło łuczywa, i trochę wypoczęli. Palili papierosy, napili się wody i ruszyli dalej. Około godziny 11 znaleźli się w pobliżu 14. wiorsty. Tu, na lewo od traktu, rozpoczynała się smuga krzaków. Dalej był młody las, który się łączył z lasem Starosielskim. Gdy mijali krzaki, o kilkadziesiąt kroków z tyłu, z lewej strony traktu wyszło trzech ludzi: dwóch krasnoarmiejców i cywil w skórzanej kurtce. Z odległości 80 kroków krzyknęli:
- Stać!
Roman i Charewski obrócili się ku nim. Charewski wyjął nagana i wystrzelił do nich kilka razy. Żołnierze i cywil pobiegli do rowu i tam się położyli.
A koledzy, przy huku strzałów karabinowych, skręcili z traktu w las. Nagle Roman spostrzegł, że Charewski stanął i lewą ręką porusza w powietrzu, jakby szukał oparcia. Zrozumiał, że kolega jest ranny, i pospiesznie podał mu rękę. Charewski ukląkł, a potem zaczął powoli siadać. Powiedział cicho do Romana:
- Postrasz ich granatami.
Roman odbezpieczył w marszu dwa granaty i zaczął przemykać się krzakami wzdłuż traktu w tamtym kierunku, skąd przed chwilą rozlegały się strzały. O 30 kroków dalej zobaczył wychodzących na trakt trzech ludzi. Zamierzali iść do lasu. Roman, przetrzymując granaty w ręce - aby potem pękały w powietrzu (wówczas rażą na wszystkie strony) - rzucił je w stronę idących traktem ludzi. Rozległy się wybuchy granatów i krzyki. Dwóch ludzi czołgało się na drodze, jeden biegł w otwarte pole.
Roman wrócił do Charewskiego. Kolega leżał na śniegu. Przy świetle księżyca twarz jego wydawała się Romanowi sina. Pochylił się trwożnie ku niemu.
- Gdzie cię trafili?
- Skończone... Przestrzelili kiszki... Ale to nic...
- Co nic?!
- W ogóle wszystko.
Roman chwycił się za głowę. Do granicy było 18 wiorst, a tu nie można było się spodziewać żadnej pomocy.
- Co robić?! - powiedział w rozpaczy.
- Zaraz sobie pójdziesz - rzekł cicho i spokojnie Charewski. - Bo mi się już sprzykrzyło... Oddasz robotę i opowiesz, co się stało ze mną.
- Dobrze. Boli cię?
- Nie. Tylko się chce wymiotować i słabo... Duży las blisko?
- Blisko.
- Zanieś mnie tam. Nie chcę umierać w tych krzakach.
Roman ukląkł. Charewski objął go za szyję. Wtedy Roman poniósł go powoli w głąb starosielskiego lasu. Szedł bardzo ostrożnie, bo się obawiał, żeby nie sprawić bólu koledze. Gdy się znaleźli w dużym sosnowym lesie, w pobliżu ośnieżonych sągów drewna, Charewski powiedział:
- Puść.
Roman położył go na śnieg. Chciał przynieść coś na posłanie, lecz Charewski powiedział:
- Nie trzeba.
Wtem Roman spostrzegł w pobliżu wyjeżdżoną saniami drogę, którą zwożono z lasu drzewo. Dalej w lewo las rzednął i zapewne były pola. Pomyślał, że mógłby znaleźć sanie i zawieść kolegę za granicę. Dodało mu to otuchy. Żywo się pochylił ku Charewskiemu i rzekł:
- Wiesz, Zygmuś, zaraz znajdę sanie. Pójdę na chutor i wynajmę chłopa.
- Chyba nie dożyję i nie dowieziesz mnie żywego.
- Spróbuję. Zaczekasz na mnie trochę.
Pobiegł drogą na skraj lasu. O 400 kroków, w polu stała chałupa. Roman zbliżył się do niej. Dostrzegł w oknie światełko. Zapukał w szybę. Zobaczył czyjąś twarz.
- Czego chcecie? - zapytano po białorusku.
- Otwórzcie! Milicja!
Posłyszał w izbie głosy: naradzano się. Uderzył rękojeścią rewolweru w ramę okna i krzyknął:
- Otwierać żywo, bo okno wyłamię!
Wkrótce otworzono drzwi i Roman, świecąc latarką, wszedł do dużej izby. Wpuściła go mała dziewczynka. W izbie zobaczył wystraszonego chłopa, stojącego przy piecu w szarej, samodziałowej bieliźnie. Z łóżka, spod kołdry, wyglądała zmizerowana twarz kobiety.
- Masz konia? - spytał Roman.
- Mam, towarzyszu.
- Ubieraj się! Zakładaj konia i jedziemy!
Chłop, z ukosa zerkając ku niemu, nie ruszał się z miejsca i nie odpowiadał.
- Czego stoisz?
- Towarzyszu, ja nie pojadę!
- Dlaczego?
- Boję się.
- A ja ci mówię, że pojedziesz! Zaraz zakładaj konia!
- Nie pojadę.
Roman ruszył ku niemu. Chłop zaczął się cofać.
- Towarzyszu, możecie zabić, a ja nie pojadę.
- I zabiję!... Ubierasz się?
- Nie poja-dę - zaskomlał chłop i usiadł na podłodze. Romana podniósł parabellum:
- Wstawaj!
Chłop tylko dygotał na ziemi i dzikim, zwierzęcym, pełnym nienawiści spojrzeniem patrzył ku Romanowi. Na łóżku cicho skomliła kobieta.
- Ostatni raz ci mówię: wstawaj !
Chłop ani się ruszył. Wtedy Roman wystrzelił obok niego w ubitą z gliny podłogę. Chłop się porwał na nogi i rozchełstany, cuchnący potem, z dziko lśniącymi oczami, zaczął wykrzykiwać nieprzytomnie:
- Zabij!... Zabij!... Jużeście pozabijali!... Ostatniego konia chcesz zabrać!... Zabij wszystkich!... Zabij!...
Kobieta łkała coraz głośniej. Dziewczynka dostała ataku nerwowego i czkała. Roman chwycił się za głowę. Najchętniej by stąd uciekł, bo było to potworne i sam sobie wydał się wstrętny. Lecz myśl o rannym zrobiła go bezwzględnym. Wystrzelił znów tuż przy twarzy chłopa i chwycił go lewą ręką za gardło.
- Chodź zakładać konia! Bo nic wam tu nie zostawię! A konia sam wezmę!
Chłop nie odpowiadał, tylko dygotał. Na wargach jego ukazała się piana, a w oczach było takie morze rezygnacji i nienawiści, iż Roman zrozumiał, że nie zmusi go. Przypomniał sobie, że ma złote pieniądze. Wiedział, że sowieckie są w oczach chłopa małowartościowe. Pośpiesznie wyjął z kieszeni portmonetkę i zaczął wyrzucać na dłoń monety. Było ich 15 sztuk po 10 rubli. Wsadził je chłopu w garść.
- Masz. Tu 150 rubli. Kupuję twego konia i sanki. Pojadę sam.
Chłop patrzył na niego zdumionymi oczami.
- A nie odbierzesz?
- Nie, nie. Tylko prędko.
Do stajni prowadziły drzwi z izby. Chłop wdział na bieliznę kożuch i wyszedł wraz z Romanem do stajni. Pośpiesznie zaprzągł konia do sari i dał Romanowi bat.
Roman pojechał drogą w kierunku lasu. Charewskiego znalazł na starym miejscu. Kolega leżał na wznak i patrzył w niebo. Jeszcze żył. Roman spostrzegł, że Charewski ma pierś obsypaną białym proszkiem, a dwa papierki leżą obok na śniegu.
„Zażywał kokainę".
- Jak się czujesz? - spytał Roman. - Mam konia i sanki.
Charewski zrobił ruch ręką.
- Późno... Zaraz koniec...
- Może zrobić ci opatrunek?... A może wytrzymasz do granicy?
Charewski nie odpowiadał i uśmiechał się.
- Zygmuś! - wołał go Roman.
- Weź dokumenty... Wszystko... Opowiesz... Tam rozkaz Rewwojensowietu 33... Nie zgub...
- Dobrze. Boli cię?
- Nie...
- Może ci dać jeszcze kokainy?
- Daj.
Pomógł koledze zażyć sporą dawkę. Chciał sam to zrobić, lecz przemógł się. Liczył się z tym, że musi być zupełnie trzeźwy. Charewski zaczął poruszać głową, jakby się dławił. Roman rozpiął mu bluzę i koszulę.
- A może pojedziemy?
- Nie... Daj spokój... Zaraz sam pojadę... To wszystko jedno... Wiesz co?
Charewski się uśmiechnął i skinieniem głowy zawołał Romana.
- Czego chcesz?
- Wiesz - twarz Charewskiego rozjaśnił uśmiech - jak umrę, to spal mnie... Tu drewna dość. Rozumiesz... po co mnie mają wilki szarpać, robactwo toczyć?... Albo oni wezmą... Spal mnie... Zrób stos i spal... Polecę tam w górę... Rozumiesz...
Uśmiechnął się do swego pomysłu, a twarz jego robiła się coraz ciemniejsza. Oczy zapadły głęboko. Był zupełnie inny niż przed dwiema godzinami.
- Spalisz... Daj rękę... Ostatnia przysługa... No?
- Dobrze - rzekł Roman.
- Słowo... Daj rękę...
Roman uścisnął mokrą, zimną dłoń.
- Zabierz mi wszystko i rób stos.
Roman pozabierał koledze wszystko z kieszeni i schował. Tylko rewolweru nie dał mu Charewski.
- Pamiętaj dokumenty... Rozkaz... Stos duży... Polecę pod gwiazdy... Po lesie... Z wiatrem...
Roman zrzucił śnieg z górnej części sągu i zaczął układać z boku polana z sąsiedniego sągu. Zrobił coś na kształt dwóch dużych stopni, po których łatwo mógł wnieść na wierzch ciało Charewskiego. Nagle posłyszał z tyłu strzał. Skoczył ku Charewskiemu. Zygmunt kilka razy poruszył powiekami, potem oczy zostały otwarte... Patrzył w górę już martwymi źrenicami. Wystrzelił sobie w usta.
Roman patrzył mu w twarz.
„Już drugi w ciągu miesiąca. I też w usta".
Potem powiedział do martwego kolegi:
- Źle ci było między ludźmi... Jesteś naprawdę bogiem nocy!... Nigdy się nie załamałeś... Nawet w tych strasznych godzinach...
Zabrał rewolwer kolegi i zaniósł stygnące już ciało na stos. Dziwił się, że jest tak lekki i to rozczuliło go. Poczuł, że ma twarz mokrą od łez. Zawstydził się i zaczął kląć, sam nie wiedząc kogo. Potem pośpiesznie trzaskał zapałkami, które wypadały mu z rąk.
Wreszcie suche, brzozowe polana zajęły się i zaczęły wesoło płonąć. Roman się cofał, a ogień pełzł coraz wyżej. Wreszcie urósł, objął cały sąg i zaczął piąć się ku niebu.
Koń niespokojnie chrapał na drodze, Roman stał jeszcze kilka minut, lecz nie dostrzegł w buszujących płomieniach zarysów ciała kolegi. Skinął mu ręką i odszedł.
Pognał konia po dawnej drodze. Zatrzymał go u drzwi chałupy tamtego chłopa. Zbliżył się do okna i chciał zapukać, lecz zamiast tego, nie wiadomo po co, wybił rewolwerem szybę i krzyknął do środka:
- Weź swego konia!
Obejrzał się. W odległości pół kilometra płonął w lesie olbrzymi ogień. Pewnie się zajęły sąsiednie sągi, których tam było sporo. Dalej las wydawał się zupełnie czarny... A skry szybowały wysoko ponad wierzchołki jodeł... To bóg nocy odchodził w mrok.
Romanowi przypomniała się płonąca stodoła Kozakiewicza. Przemknęły mu przed oczami epizody z tamtej przygody. Nagłe przyszedł mu na myśl Antoni.
„Pewnie czeka na mnie w Rakowie... Przykrą przyniosę mu nowinę".
Roman sprawdził, czy ma przy sobie dokumenty Charewskiego. Spojrzał po raz ostatni w kierunku krwawo połyskujących wierzchołków drzew. Zawrócił i poszedł ku brzegowi lasu.
3.
Nie ma większych artystów niż księżyc i mróz. We dwóch potrafią stworzyć takie bajki, że oczom trudno uwierzyć!...
Chmury koronkowo oplatały głęboki granat nieba. Gwiazdy migotały zmiennymi tęczami i zdawało się - pulsowały życiem. Śnieg starał się dorównać im w bogactwie barw. A oszronione drzewa, wyplaterowane przez mróz, same srebrne, lśniły w srebrzystej powodzi światła, jak diamentowe dekoracje.
Tylko księżyc, nadęty, zasapany, pełen godności, nisko zawisł nad ziemią i niechętnie się nurzał w bieli swawolnych obłoków. Lecz tysiąckroć cudniejsza się wydaje natura człowiekowi, którego mózg rozogniła kokaina. I Roman, idąc wciąż ku zachodowi, chłonąc oczami to niesamowite piękno natury, tonął w zachwycie. Zażył już drugą dużą dawkę kokainy i szedł jak maszyna, nie czując wcale zmęczenia. Ciało jego straciło wagę. Ruch stał się lotem, ślizganiem się w księżycowej poświacie. A umysł pracował jasno, błyskotliwie, intensywnie. Roiły się w nim tak wspaniałe myśli, tyle się rozwiązywało błyskawicznie najtrudniejszych kwestii, że można było przerazić się tą szaloną pracą mózgu.
Była godzina 4 nad ranem. Do granicy zostało jeszcze 5 kilometrów. 2 godziny już szedł pod wpływem narkotyków, a teraz zaczął słabnąć... Poszukał w kieszeniach: kokainy nie było. Zażył nieopatrznie ostatnią dawkę. Poszedł dalej. Oddech mu się przerywał, na czole ukazał się pot, ręce zwilgotniały, koszula lepiła się do ciała. Zaczął się zataczać. Stanął. Spojrzał na zegarek. Ręce się trzęsły. Sprawdził według gwiazd kierunek drogi i ruszył dalej, zaciskając zęby i pięści.
Reakcja stawała się coraz silniejsza. Niemoc ogarnęła ciało. Wabiła nieodparcie chętka położenia się na śniegu. Wreszcie uczynił to... Może by i nie wstał, lecz nagle stanęło mu wyraźnie przed oczami pewne wspomnienie z lat dziecinnych. W domu złapano w pułapkę na myszy szczura i wrzucono go do wiadra pełnego pomyj. Roman patrzył jak szczur pływał pospiesznie w krąg wiadra, próbując wyleźć - nie mógł, lecz wciąż pływał w kółko i wciąż dotykał pyszczkiem i łapkami brudnej blachy. Z początku na powierzchni było widać ciemny, mokry grzbiet zwierzątka, a po dłuższym czasie szczur się zmęczył i już tylko koniec pyszczka wystawał na powierzchni. Jednak wciąż walczył resztkami sił o życie. Trwało to bardzo długo. Roman chciał wyjąć go z wody, lecz się obawiał dorosłych. Wreszcie wybrał dogodny moment i wsadziwszy rękę do wiadra wziął szczura i pośpiesznie schował rękę do kieszonki spodenek. Potem wyszedł z mieszkania, czując, jak mu w ręce kołata spracowane, zmęczone serce szczura. Zaniósł go do stajni i puścił w siano. Patrzył, jak szczur pełzł niezdarnie, starając się ukryć czym prędzej przed wzrokiem małego człowieka.
To wspomnienie obudziło w nim wolę. Porwał się na nogi i zrobił kilka kroków. Lecz tak szalenie trudno było iść. Nagle usiadł i zaczął zdejmować z nóg buty. Zostawił je na śniegu i poszedł dalej. Lecz skarpety były podarte na piętach i nabijał się w nie śnieg. Wtedy zdarł je z nóg i poszedł boso. Chłodu nie czuł wcale. Przeciwnie: stopy miał jakby w ukropie zanurzone. Tylko nie wiadomo czemu bolały go końce palców i paznokcie. Brnął naprzód jak pijany. I wszystko dokoła było pijane... Księżyc, który niedawno jeszcze, jak duży odpasiony kot, skradał się za lekką, białą chmurką, zaczął się chwiać nad ziemią, niby zawieszony na drucie. Targał nim wiatr i rzucał na boki. Gwiazdy całymi rojami przebiegały z miejsca na miejsce.
Drzewa tańczyły po ośnieżonym polu.
Zatracił już poczucie kierunku, gdy uderzyły go w uszy dźwięki dzwonu. Falowały po połach i ciężko płynęły w dal. Poszedł w tamtym kierunku. Niedługo potem trafił na niewysoką w tym miejscu zasiekę z drutu kolczastego. Zrozumiał:
Granica!... W duszy zapaliła się radość. Chciał przeleźć przez druty, lecz zatoczył się i upadł na nie...
Wszystko dookoła było już całkiem nieprzytomne... I niebo, i ziemia, i księżyc, i gwiazdy... Nagle księżyc się zamienił w olbrzymią, różową latarnię. Zaczął barwić na różowo cały świat.... I Roman przypomniał sobie wszystko... Jednym przebłyskiem pamięci sięgnął w dzieciństwo i stanęła mu w oczach tamta różowa latarnia nad drzwiami wejściowymi do kina „Cały Świat".
Chciał powstać, lecz trzymały go mocno kolce drutów... Znów znieruchomiał... Wtedy na różowym śniegu, tuż przy zasieku, ukazał się mały, różowy słoń ze złymi oczami. Szukał kogoś: Romana.
Roman rozpiął drżącymi rękami pas i guziki płaszcza. Usiadł na zasieku. Wstał. Trzymając się kurczowo dłońmi drutów, nie czując zadrapań, szarpiąc ubranie, zaczął przedzierać się przez zasiek. W połowie drogi się obrócił. Zerwał z drutu płaszcz i rzucił go przed siebie. Czuł, że zaraz znów runie na druty. Wszystko przed nim już nie było różowe, lecz purpurowe. Ostatnim wysiłkiem dotarł do brzegu zasieku.
O dwadzieścia kroków w lewo stały bezradnie dwa, wplątane w druty, słupy graniczne.
Roman wciąż stał na skraju zasieku. Zapomniał, co ma robić.
A górą mknął księżyc, a dołem gnał wiatr i wszystko tonęło w różowym obłędzie.
Dwór Rohotna 7, lutego -14 marca 1938 roku
155