SERGIUSZ PIASECKI
DLA HONORU ORGANIZACJI
Wyczuł, że sprawa, w której wezwał go Tomasz, jest ważna. Wczoraj wieczorem poszedł
do „gołębia". Z początku wstąpił do bramy, a stamtąd wszedł na schody prowadzące z
dziedzińca do kamienicy. Zatrzymał się na pierwszym podeście. Sięgnął ręką w górę i
namacał na zakurzonym parapecie okienka skrawek papieru. Wziął go, wszedł na
pierwsze piętro, zaświecił kieszonkową latarkę i przeczytał jeden wyraz: „Masło". Było
to zaproszenie do „gołębia" ― pani Moniki. Ostrożnie skierował się ciemnymi schodami
na drugie piętro.
I cóż to pan szanowny zjawił się aż po trzech dniach! ― powiedziała Monika i podparła
się pięściami w boki.
―
Jest coś pilnego?
―
Jest. Tomasz woła. Ech, wy, inteligenci, nic zorganizować nie potraficie!
Ja swoje załatwiam raz dwa! A wy?
― Czemu nie ma kartki od niego?
―
Bo niepotrzebna. Ja jestem kartką z pieczątką na gębie.
―
Gdzie spotkanie?
―
W „Norze".
―
Kiedy?
―
Zaraz.
―
Co pani się wygłupia! Zaraz będzie godzina policyjna.
―
A pan swego rozumu nie ma? Baba musi wodzić za rączkę? Pójdzie pań,
kiedy zechce. Głodny pan?
―
Nie.
―
Po oczach widzę, jak tam jest u pana. Dam chleba i słoniny. Wczoraj
przyniosłam z wioski.
―
Nie mam czym zapłacić.
―
Mówię: dam, nie zaś: sprzedam. Już przygotowane. To za tamte rybki
wędzone, które mi pan kiedyś dał. Rzucisz za sobą, znajdziesz przed sobą! Tak stoi w
Ewangelii.
―
Wcale tam nie „stoi".
―
To nieważne. Mogło stać. Pewnie któryś Marek zapomniał napisać.
Dała Józefowi owiniętą w papier paczkę.
―
No i zmykaj pan ― powiedziała. ― Bo jak hycle zahaczą, to ja będę
winna. Jazda!
Nazajutrz w południe, zaraz po pracy w Akademii, poszedł do kamienicy, w której
Tomasz miał biuro tłumaczeń. Firanki na oknach były zaciągnięte całkowicie: znak, że
wszystko jest w porządku. Zadzwonił. Pani Katarzyna, surowa, ponura, ubrana na czarno,
otworzyła mu drzwi. Nie odpowiedziała na przywitanie. Skinęła głową w stronę gabinetu
Tomasza. Rzuciła: Jest! ― I odeszła korytarzem w stronę kuchni.
„Też bababzik jak i Monika" ― pomyślał i zapukał do drzwi z prawa.
Tomasz się ukazał na progu gabinetu.
―
No, nareszcie! ― powiedział. ― A ja się niepokoiłem.
―
Nieczęsto wstępuję do „gołębia". Mam dużo spraw do załatwienia. I teraz
mieszkam w innej dzielnicy, daleko od skrzynki. Dopiero wczoraj wieczorem się
dowiedziałem, że pan mnie wzywa.
―
W porządku. Jeszcze nie za późno. Proszę usiąść.
Tomasz zawsze był spokojny. Miał twarz jak w kamieniu wykutą. Nie można było
wyczytać z niej żadnego wrażenia. Ale dzisiaj Józefowi się wydało, że jego szef jest
zakłopotany. Na szerokim czole głębiej zarysowały się zmarszczki. W oczach czaiła się
rozterka. Myśli gdzieś błądziły.
―
Zimno? ― spytał Tomasz.
―
Tak. Powietrze wilgotne.
―
Będzie wczesna wiosna. Niemcy potoną w roztopach na wschodzie.
Skapitulowali pod Stalingradem. Wycofali się z Kurska, Rostowa, Krasnodaru,
Woroszyłowa. O tym pan chyba wie. A „Biuletyn" pan otrzyma za parę dni.
Wyjął z prawej dolnej szafki u biurka niepełną flaszkę wódki i małą szklaneczkę.
―
Niech się pan rozgrzeje ― powiedział, nalewając szklaneczkę prawie do
pełna.
„Kiepsko!" ― pomyślał Józef, przypominając sobie poprzedni poczęstunek po
niepotrzebnym śledzeniu Gensa, na które stracił kilka dni. ― „Pewnie i teraz jest jakaś
bzdura".
―
Proszę pić ― zachęcał go Tomasz. ― Pan wie, że ja nie piję. Alkohol źle
na mnie wpływa. Wywołuje przygnębienie ― zaczął bębnić palcami w biurko. Patrzył w
okno i zagryzał dolną wargę. ― A czy palenie panu pomaga? ― spytał.
―
Nie rozumiem. W jakim sensie pomaga?
―
No... łagodzi smutek, troski...
―
Tak. Przed wojną porzuciłem palenie; Oszczędzałem zdrowie. Potem, gdy
wybuchła wojna, znów zacząłem. O zdrowie nie dbam, bo wiem, że długo nie pożyję. A
palenie dla mnie teraz jest niezbędne. Przytłumia ostre reakcje psychiczne na różne
zmartwienia.
―
Tak... Działanie nikotyny jest znane. Ale jest jeszcze jedna kwestia.
Proces ssania papierosa czy fajki zastępuje dorosłym to, co ma niespokojne dziecko jako
ucieczkę: pierś matki Znałem pannę, która w pewnych chwilach zaczynała ssać zgiętą
kostkę wskazującego palca.
―
A ja znam teraz niemłodą dziewczynę, inteligentną, wykształconą (miał na
myśli Helenę), która często ssie koniec dużego palca prawej albo lewej dłoni i zupełnie
nie zdaje sobie z tego sprawy..
―
Ja nie paliłem wiele lat. Porzuciłem palenie stanowczo, na zawszę. No a
teraz... skapitulowałem. Wróciłem do nałogu. Palę mało, ale chyba tego się nie zrzeknę
― wysunął górną szufladę biurka i wyjął z niej małą, drewnianą kasetkę. Otworzył ją i
postawił przed Józefem. ― Proszę. Amerykańskie.
―
O!... Nawet przed wojną rzadko gdzie je sprzedawano.
―
Jest to pomoc wojenna Ameryki dla Sowietów. Do ich żołnierzy ona nie
dociera, bo idzie do składów i na użytek czerwonej arystokracji. Ale ze składów
przesącza się do Niemców, a stamtąd do nas.
―
Znam już tę technikę. Wytłumaczył mi ją znajomy, który kupił
amerykański ryż i konserwy.
―
Ja nie spekuluję.
―
Wiem.
―
Otrzymałem to w podarunku od jednego ze swych ludzi. On bierze udział
w grubym szmuglu.
Zapalił papierosa i zapatrzył się w białosiną smugę dymu, która zmieniając kształty i
odcienie wolno pełzła pod sufit. Józef dopił wódkę i też zapalił. Poczuł łagodne ciepło,
ogarniające powoli ciało. Chciał ułatwić Tomaszowi przejście do przykrej, jak
przypuszczał, rozmowy. Powiedział: ― Jest jakaś nieprzyjemna sprawa?
― Jest! ― Tomasz skinął głową i utkwił wzrok w twarzy Józefa. ― Właściwie jest ona
nieprzyjemna dla mnie. Naruszyłem nieco podstawową zasadę naszej grupy: ścisłą
konspirację, której od wszystkich wymagam. Ale i. ― zrobił dłuższą przerwę ― o
istnieniu naszej grupy nikt prócz jej członków nadal nie wie. Druga rzecz: pozostawiam
decyzję panu. Może ją pan swobodnie obrać i nie zaważy to wcale na moim stosunku do
pana. A teraz opowiem, o co idzie... ― znów zrobił dłuższą przerwę, jakby się
zastanawiał nad sposobem zreferowania Józefowi trudnej sprawy. Potem zaczął mówić
spokojnie, monotonnie, głosem jakby zmęczonym: ― Jak pana dawniej
poinformowałem, grupa nasza jest zupełnie niezależna. O jej organizacji, celach,
członkach nikt nic nie wie. Ale mam powiązania z Komendą AK.A propos, czy pan się
orientuje w prący AK? Przede wszystkim w ich prący konspiracyjnej?
― Tak. Znam nawet dwie ich placówki. Trochę im pomagam bez żadnych
zobowiązań.― Otóż i ja pomagam. Ale nie trochę, lecz dużo. Natomiast mnie bywa
potrzebna ich pomoc, szczególnie w sprawach legalizacji. Ale zaznaczam, że mój
stosunek z AK jest oparty na zasadach towarzyskich i jest tajny. Na podstawie
materiałów, które im dostarczałem, sądzono, że kieruję tajną grupką wywiadowczą. A
ponieważ z zapałem godnym misjonarzy zabrali się do scalania wszelkich grup
podziemnych, zaproponowano mi to również. Oświadczyłem, że mam do scalenia tylko
jedną osobę: siebie samego. Zgodzę się uczynić to pod warunkiem, że obejmę
dowództwo nad całą Organizacją. Potraktowano to jako mój dowcip. A teraz przechodzę
do właściwej sprawy. A może jeszcze wódki?
―
Nie, dziękuję.
―
A papierosa?
―
Chętnie.
―
Zabieram się do rzeczy. Przy AK jest sąd tajny, który wydał już
kilkanaście wyroków śmierci, przeważnie na naszych zdrajców i szczególnie okrutnych
gestapowców. Latem zeszłego roku zaczęto tworzyć .egzekutywę dla wykonywania
wyroków. Sformowano ją. Niestety egzekutywa dotychczas nie wykazała żadnej
działalności. Kierownik jej przesyła Komendzie raporty, które brzmią niepoważnie, a
czasem w ogóle nie mają sensu. Słowem, sprawą ta od wielu miesięcy nie ruszyła z
miejsca i wygląda beznadziejnie.
―
Mogą rozpędzić tę egzekutywę i sformować nową.
―
Tak. Ale zabierze to dużo czasu, a wynik może być podobny. Wiem, że
nawet pańska komórka „Osy" potrafi wykonać trudne zadania. Załatwił pan doskonale
sprawę Raszkisa. Opracował pan całkiem dobrze plan zamachu na GenSa. A przecież pan
jest właściwie sam. Wziął pan do pomocy ochotnika.
―
Czy idzie o to, bym zorganizował dla nich wykonanie kilku wyroków
śmierci?
―
O tym nie było mowy. Gdy tę sprawę rozważałem z pewnym panem,
grubą rybą z Organizacji, nieoględnie posiedziałem, że znam człowieka doświadczonego,
który umie sprytnie przeprowadzać podobne akcje. Mój rozmówca, nazwijmy go pan M,
bardzo tym się zainteresował. Poprosił mnie o skontaktowanie go z takim specem. Jeśli
więc pan się nie sprzeciwi, zrobię to. Może pan z nim pomówi i jeśli sprawa nie będzie
panu się podobała, odmówi swego w niej udziału. Powie pan, że nie ma czasu, albo musi
gdzieś wyjechać.
―
Czy on wie cokolwiek o mnie?
―
Nic. Natomiast mnie dobrze zna i wyczul z moich słów, że pan jest
Właśnie takim człowiekiem, który potrafi pobudzić do czynu ich egzekutywę.
―
Nie wiem, czy potrafię. A czy pan chce, żeby egzekutywa zaczęła działać?
―
Tak. Chodzi o to, że wykonanie kilku wyroków śmierci napędziłoby
strachu zdrajcom i donosicielom. Po prostu społeczeństwo pokazałoby zęby i ostrzegło,
że potrafi karać za wysługiwanie się okupantom.
Józef się zastanawiał nad tą sprawą. Wydawała mu się zbyt trudna. W wyobraźni jego już
się gromadziły przeszkody. Ostatnia jesień i obecna zima były dla niego bardzo trudne.
Gdy mieszkał z Lubą, a potem żył sam u panny Jadwigi, łatwiej sobie radził. Gdy
przyszła do niego Helena, znalazł się w biedzie. W Akademii pracował po trzy godziny
dziennie ― do południa. Tego, co zarabiał, nie wystarczało na najskromniejsze
utrzymanie, bo ceny ciągle szły w górę, a zalanie kresów ostmarkami
okupacyjnymiwytworzyło chaos na rynku. Poza tym Helena zaszła w ciążę. Nie
spodziewała się tego, bo była pewna, że po sztucznym poronieniu i operacji jest
niezdolna do macierzyństwa.
Tomasz również milczał. Po jakimś czasie Józef powiedział: ―
Chce więc pan
pożyczyć mnie Komendzie AK. ― Bynajmniej nie chcę.. Szczerze zapoznałem pana z tą
sprawą.
Może pan swobodnie zadecydować o jej dalszym ciągu.
Zgadzam się na odbycie narady z tamtym fiszem z AK.
―
Dobrze. Otóż jest on szefem sztabu Komendy Okręgu Wileńskiego Armii
Krajowej. Jego pseudo Grzmot.
―
Bardzo groźne. Powinien razić zdrajców piorunami. Kiedy i gdzie
spotkanie?
―
Jutro. Dzisiaj go uprzedzę. Czy trzecia po południu będzie dla pana
wygodna?
―
Może być trzecia.
― Więc jutro o trzeciej. Proszę iść ulicą Zygmuntowską od strony Arsenalskiej w
kierunku Zielonego Mostu.
―
Jak go poznam?
―
Tęgi, niedźwiedziowaty, lat około pięćdziesięciu pięciu. Z prawej kieszeni
jego palta będzie wystawał brzeg miejscowej gadzinówki. Spyta go pan: „Która
godzina?". Odpowie: „Trzecia minut siedem". Potem doda: „Czy pan nie ma zegarka?".
Pan mu powie: „Stalin zabrał".
―
W porządku. Będę pamiętał. Chciałbym, żeby pańska „pożyczka"
przyniosła panu zysk. Zazwyczaj pożyczki sprawiają przykrości.
―
Mam nadzieję, że wszyscy będziemy zadowoleni. A jak panu się
powodzi?
―
Różnie. Bywa gorzej, bywa lepiej.
―
Jak obecnie?
―
Bardzo marnie.
―
Dam panu trochę pieniędzy.
―
Nie. Wiem, że i panu trudno.
―
Czekaj pan, jest inna kombinacja. Zaraz panu coś pokażę. ― Wyszedł
drzwiami prowadzącymi do łazienki. Wrócił niebawem i położył na biurku litewski
formularz. ― Jest to ― powiedział ― „order" na gotowe ubranie, palto albo na kupon
materiału. Mam kilka takich blankietów, ale dwa chcę zachować w swym archiwum jako
dokumenty. Ten panu dam. Na podstawie tego „orderu" może pan kupić cokolwiek
wartościowego w sklepie gotowych ubrań przy ulicy Wielkiej albo w sklepie materiałów
tekstylnych przy Niemieckiej . Zarobi pan na tym chyba kilkadziesiąt razy więcej w
stosunku do ceny urzędowej.
―
Jak to wypełnić? ― Zaraz to zrobimy. A na wypadek, jeśli w sklepie
zażądają zaświadczenia pracy, dam panu jeszcze jeden blankiet. Zrobimy pana
listonoszem.
W ciągu kwadransa Tomasz sporządził zaświadczenie pracy i wypełnił „order", Na
dokumentach były już pieczęcie i podpisy.
―
Radzę panu załatwić tę sprawę prędko ― rzekł Tomasz ― bo
przypuszczam, że to wkrótce się wsypie. Blankiety, pieczęcie i podpisy są fałszywe. I
proszę mnie zawiadomić o wyniku rozmowy z Grzmotem.
―
Dobrze. Bardzo dziękuję. Pożegnał Tomasza i poszedł na Antokol. Gdy
wstąpił do swego mieszkanka, Helena leżała na łóżku okryta swoją watowaną kurtką i
jesionką Józefa. Wyglądała marnie. Twarz jej miała odcień wosku, pod oczami legły
cienie.
― Jak się czujesz, Pudlu? ― spytał wesoło. ― Dzisiaj świetnie wyglądasz! ― dodał,
chcąc pokrzepić ją na duchu.
―
Zdaje mi się, że pies wkrótce opuści swego pana ― powiedziała smutnie.
― Nie ma ze mnie żadnej pociechy.
Chciała wstać, ale Józef kazał jej leżeć. Poszedł do kuchenki i zagrzał wczorajszą zupę
kartoflaną. Od dwóch tygodni zupy stanowiły ich główne pożywienie.
„Trzeba coś zrobić ― myślał zatroskany. ― Ona musi lepiej się odżywiać. Ciąża ją
wyczerpuje".
Poszedł do składziku i przyniósł drewna. Zapalił pod płytą i zostawił drzwi otwarte, aby
ogrzać trochę pokój. Potem zaniósł Helenie miskę gorącej zupy i pajdę chleba.
―
Zjedz to! ― powiedział.
Muszę?
― Tak. Jest to rozkaz.
Zabrała się do jedzenia. Józef jadł przy stoliku w kuchni. Postanowił, że dzisiaj spróbuje
kupić cokolwiek na „order". Obliczył pieniądze, które miał. Przypuszczał, że wystarczy
ich na kupno, według cen urzędowych, nawet najdroższej rzeczy.
Po obiedzie wdział starą jesionkę. Helenę okrył swoim futrzanym paltem.
―
Znowu Wychodzisz? ― spytała.
Tak. Chcę załatwić pilną sprawę. Powiedz: na co masz apetyt?
― Nie wiem. Może na śledzia. A kiedy wrócisz?― Chyba wieczorem.
―
Nie narażaj się... bo jak pan nie wróci, pies umrze... Zamknę się, przestanę
jeść, usnę na zawsze... Wcale się tego nie boję... Po prostu mi się wydaje, że odpłynę
daleko... w ciszę...
―
Czy tak źle się czujesz? Może zawołać lekarza?
―
Nie. Mam zawroty głowy i zimno mi.
―To osłabienie. A tutaj rzeczywiście zimno. Ja również marznę. Zostawię drzwi do
kuchenki otwarte, będzie trochę cieplej. Ale muszę iść.
― Czy to coś niebezpiecznego?
―
Co ci przychodzi do głowy?
―
Ja tak wyczuwam... Boję się... O ciebie się boję...
―
Nie ma nic niebezpiecznego. Wrócę wieczorem. Niepokój Heleny i jemu
się udzielił. Postanowił wziąć z sobą
broń. Poszedł do składziku na drzewo, schował w skrytce swoje dokumenty, wziął
browning.
* * *
Przy ulicy Wielkiej Litwini urządzili duży skład męskich ubrań. Latem 1941 roku
złożono tam rzeczy, które pozostały po ucieczce bolszewików. Później dodali do nich
dużo odzieży zabranej ze sklepów żydowskich. Ale sprzedawano wszystko, na podstawie
„orderów", prawie wyłącznie Litwinom.
Józef wszedł na piętro i wstąpił do składnicy. W pierwszym małym pokoju siedział przy
stole mężczyzna w średnim wieku, chudy o chorobliwym wyglądzie. Pisał coś w bloku
pod kalkę. Józef pozdrowił go po litewsku. Mężczyzna nie przerywając pisania skinął mu
głową. Zaraź dostał ataku kaszlu. Wyjął z kieszeni dużą chustkę do nosa i przyłożył ją do
ust, jakby chciał stłumić kaszel. Potem spojrzał na chustkę i spytał zmęczonym
przerywanym głosem:
―
O co chodzi?
Józef zamiast odpowiedzi położył przed nim na stole „order". Zaświadczenie pracy
trzymał w ręku. Litwin spojrzał na „order" i spytał:
―
Co pan chce kupić?
―
Dobre palto. Zaziębiłem się w tej jesionce.
―
Pan Polak?
―
Tak. Pracuję w litewskim urzędzie. Mam zaświadczenie.
― Piotr! ― zawołał Litwin w kierunku otwartych drzwi, za którymi było widać dużą
salę wypełnioną stojakami z odzieżą.
―
Zaraz! ― rozległa się odpowiedź z dala.
Wkrótce przyszedł niski, krępy mężczyzna w czarnym fartuchu.
―
Ubranie? ― spytał siedzącego za stołem Litwina.
―
Palto.
―
Chodź pan! ― rzekł do Józefa mężczyzna w fartuchu.
Wstąpili do dużej, wysokiej jasnej sali, której okna wychodziły
na szeroką w tym miejscu ulicę. Przeszli między stojakami ku lewej stronie sali. Tam
magazynier zrobił dłonią niedbały gest dookoła.
―
Niech pan sam wybiera. Zapłaci pan kierownikowi.
Zostawił Józefa i poszedł w kierunku półek między oknami. Józef zaczął oglądać palta.
Niektóre miały ślady zgniecenia. Inne były zakurzone i poplamione. Dobre gatunki
wisiały razem z marnymi. Po jakimś czasie znalazł zimowe palto z karakułowym
kołnierzem. Karakuł był prawdziwy, sukno dobre. Pod mocną, śliską podszewką
wymacał palcami grubą warstwę watoliny. Zmierzył palto. Było dla niego trochę za
długie i za obszerne. Ale takie najłatwiej było sprzedać. Wziął je i poszedł do kancelarii.
―
Chcę kupić to palto, jeśli niezbyt drogie ― powiedział do Litwina.
―
Drogie? Tutaj nie ma drogich. Poszukaj pan talonu! ―wskazał palcem na
kieszeń palta.
Józef podał mu podłużną tekturkę, na której był napisany numer i kilka dużych liter.
Urzędnik otworzył grubą księgę i znalazł w niej odpowiednią pozycję.
―
Osiemdziesiąt pięć litów ― powiedział i zrobił w księdze znak
czerwonym ołówkiem. Potem wrzucił talon do szuflady stołu i na odwrotnej stronie
„orderu" przyłożył pieczątkę. Napisał pod spodem datę i opatrzył pieczęć podpisem:
jedną literą z zakrętasem.
Józef przez cały czas starał się nie zapominać imienia i nazwiska, umieszczonych przez
Tomasza na „orderze". Ale nie trzeba było nic podpisywać. Dał urzędnikowi 85 litów,
podziękował i odszedł. Palto, zwinięte podszewką do góry, niósł pod pachą. Zaraz udał
się do Buby. Nie odpowiedziała na pukanie do drzwi z sionki. Otworzył je i wszedł do
środka. Znalazł się w ciemności. Z następnego pokoju sączyła się przez szparę w
drzwiach wąska smuga światła, dolatywały szmery i było słychać syczenie prymusa.
Józef kaszlnął, żeby zwrócić uwagę na swoje wejście.
―
Kto tam? ― spytała Buba ostrym głosem.
―
Józef. ― Aha! A czemu pan zawsze przychodzi, kiedy jestem nieubrana?
Zawsze?! ― zdziwił się.
―
Nie pamięta pan, jak było wówczas, kiedy przyniósł pan ryby? Myłam
się...
―
Raz się zdarzyło.
Jest coś pilnego, bo zaraz muszę wyjść?
―
Dla mnie bardzo pilne.
―
To chodź pan tutaj! I proszę się nie rumienić. Zobaczy pan klasa kobietę.
Wszedł do następnego pokoju, który był sypialnią i z którego jedne drzwi prowadziły do
kuchni. Zobaczył Bubę, która przypinała pończochę do klamry u pasa. Miała na sobie
luksusową bieliznę. Z ukosa patrzyła ku Józefowi i lekko się uśmiechała. Potem
sprawdziła szwy u pończoch, wyprostowała się, rozstawiła ramiona i spytała:
― Jak się prezentuję?
―
Pysznie!
―
Mogę się podobać?
―
Jeszcze jak!
―
A panu co się najwięcej podoba?
―
Oczywiście nogi! ― powiedział, ale przypomniał sobie dawną „lekcję"
Heleny i dodał: Oczy i włosy też pani ma piękne.
―
Nie blaguj, nie blaguj! Mam czterdzieści lat i znam się na tym. ―
Włożyła ciemną suknię. ― Zapnij z tyłu! Idę na wieczór. Zebranie spekulantów. Taka
międzynarodowa swołocz.
―
Pani do swołoczy nie należy. Protestuję!
―
Nie należę?
―
Ma pani i serce, i sumienie. A spekulanci?... Cóż, bez nich byłoby jeszcze
gorzej.
―
Dziękuję. Od razu wiedziałam, żeś dobry chłopak. Kiedyś opowiem o
sobie więcej. Zrozumiesz, dlaczego spekuluję.
Zapiął ostatni zatrzask u góry sukni. Buba obróciła się ku niemu, objęła go ramieniem za
szyję i. powiedziała:―
Przyciśnij mnie mocno! Mocniej! ― przywarła
pocałunkiem do jego warg i wyprężona, z zamkniętymi oczami, zamarła bez ruchu.
Potem się cofnęła. ― Dość!... Jaka sprawa?...
―
Pani dziwna! Czy tego pani wystarczy?
―
No, tak... Dzisiaj mam taki głupi nastrój, jakby wojny nie było i jakbym
odmłodniała. Ale o co ci idzie?
―
Mam palto, nowe, dobre. Chcę sprzedać.
Wzięła palto, które Józef, wszedłszy, położył na krześle. Pośpiesznie je obejrzała.
―
Całkiem dobre. Na kiedy sprzedać?
―
Jak najprędzej.
― Czy bardzo potrzebujesz pieniędzy?
―
Tak. I w ogóle czegoś do jedzenia.
―
Palto sprzedam za kilka dni, bo chcę wziąć dla ciebie dobrą cenę. Teraz
dam ci tysiąc marek. A z jedzenia mam tylko wiejską kiełbasę, chleb, śledzie, cukier i
szmalec. ― Proszę o kilka śledzi i jeśli można wszystkiego po trochu.
―
Żal, żeś nie przyszedł wcześniej. Ale załatwię to. Tylko dlatego, żeś
powiedział, że nogi ci się podobają. Bo reszta to lipa.
Wyszła do kuchni, a stamtąd do ukrytego w sionce, pod schodami, składziku. Po drodze
zgasiła prymus, który paliła, żeby ogrzać trochę sypialnię, gdzie przebierała się do
wyjścia. Józef czekał na nią nieco zmieszany, ale podniecony erotycznie. Dotychczas nie
mógł zrozumieć Buby. Przypuszczał, że jest kobietą inteligentną, ale narzuciła sobie
brutalny sposób zachowania się. Wiedział od Wincuka, że ona „nie zadaje się z
mężczyznami". Dlatego był zdziwiony jej namiętnym pocałunkiem.
Buba wkrótce powróciła. Przyniosła wiklinowy koszyk, w którym leżały owinięte w
papier paczuszki.
Masz i wynoś się! ― powiedziała. ― Jeśli chcesz, przyjdź jutro. Koszyk zwróć.
― Kiedy będzie sprzedane palto?
― Nie trzeba śpieszyć się. Chcę wziąć dla ciebie dobrą cenę. Aha! ― Zapomniałam dać
ci pieniądze. Weź sam z górnej szuflady na prawo. Odlicz sobie tysiąc. ― Skinęła dłonią
na komodę i wyszła do pierwszego pokoju.
Wyciągnął szufladę i zobaczył obok żelaznej kasety grube pliki
ostmarek. Odliczył starannie tysiąc i wsunął szufladę na miejsce. Wróciła Buba. Była już
w palcie, na nogach miała wysokie kalosze.
― Wziąłeś pieniądze?
―
Tak. A czy każdy ma wolny dostęp do twej kasy? ― spytał, zwracając się
do niej również na „ty".
―
Nie. Tylko kryminaliści. Porządnych ludzi nawet na próg tego pokoju nie
puszczam. Okradną. Bierz kosz i chodź!
W sieniach zamknęła drzwi, znalazła w ciemności jego dłoń, ścisnęła ją mocno i spytała:
Masz kochankę?
―
Nie... Mam przyjaciółkę, z którą żyję jak z siostrą. Jest moim... psem.
―
Psem?!
―
Tak. Trudno to tobie wytłumaczyć.
―
No, dobrze. Wychodź pierwszy. Na ulicy się nie znamy.
Skierował się prędko do domu. Wiedział, że Helena jest zdenerwowana, i chciał ją jak
najprędzej uspokoić. Chciał również dać jej coś pożywnego do zjedzenia. Powiedział
Bubie, że nie ma kochanki, lecz przyjaciółkę. Była to prawie prawda, bo między nim i
Heleną nie było nigdy żadnych czułości, pocałunków, pieszczot, cechujących współżycie
kochanków. Nawet spali w osobnych łóżkach, chociaż razem byłoby im cieplej. Dawniej
bardzo rzadko, gdy chciał się pozbyć nadmiaru energii płciowej, przychodził do niej i
pytał: „Czy można?" Helena odpowiadała: „Jeśli jestem ci potrzebna, proszę".
Mimo chłodu seksualnego szanowali się wzajemnie i lubili jak dobrzy towarzysze. Józef
się martwił, że nie można zapewnić Helenie wygodniejszej egzystencji. Kilka razy jej
proponował, aby wróciła do rodziny. Ale ona mówiła stanowczo, iż woli nawet głód u
niego niż dostatek w swym domu.
Wszedł na górkę po wydeptanej w śniegu śliskiej ścieżce, prowadzącej od furtki w
kierunku domku. Okno w kuchni panny Jadwigi było oświetlone z wewnątrz. Wstąpił do
wspólnej sionki i starannie zamknął drzwi. Gdy chciał wejść do swego mieszkania, panna
Jadwiga zawołała go.
―
Czy pan może wstąpić do mnie? ― spytała.―
Dobrze. Ale
wpierw powiem Heli, że wróciłem. Ona się o mnie niepokoiła.
Wszedł do swego mieszkania. Wewnątrz było ciemno. Mógł odróżnić tylko siwe
prostokąty okien, bo na dworze leżał śnieg i tam było jaśniej.
―
Czemu leżysz W ciemności? ― spytał.
―
Lubię myśleć w ciszy. Bardzo interesujące zajęcie. Cieszę się, żeś wrócił.
Merdam psychicznym ogonkiem.
―
Przyniosłem smacznych rzeczy do jedzenia. Są i śledzie. Zaraz idę
flirtować z panną Jadwigą. Może ty wstaniesz, zapalisz światło i obejrzysz produkty.
Będzie dla ciebie rozrywka.
―
Dobrze.
W kuchni panny Jadwigi paliła się karbidówka. W powietrzu było czuć jakby zapach
czosnku.
:― Chciałam z panem pomówić ― rzekła Jadwiga. ― Idzie mi o to, że Helena źle
wygląda.
―
Jest w ciąży.
―
Wiem. Ale bardzo zmizerniała. Dokucza jej chłód. Niestety wasze
mieszkanko nie jest odpowiednie na zimę dla osób słabych albo chorych, bo ogrzewa je
tylko trochę boczna ściana płyty.
―
Cóż na to poradzę. Żałuję, że nie kupiłem na początku zimy żelaznego
piecyka. Ale trudno było znaleźć. O rury też trudno. Myślałem, że jakoś przetrwamy
zimę.
―
Teraz jest najchłodniej. Chcę właśnie zaproponować panu, byście
zamieszkali u mnie w małym pokoju. Tam jest bardzo ciepło, bo wychodzi do niego
połowa pieca z mojej sypialni. Zaraz panu pokażę.
Z kuchni jedne drzwi prowadziły na lewo do stołowego pokoju, a stamtąd do sypialni.
Natomiast drugie, małe drzwi łączyły kuchnię z pokojem narożnym. Z lewej strony, przy
ścianie, stało wąskie, żelazne łóżko. Pod oknem, na wprost, umieszczono malutki stół.
― Rzeczywiście tutaj bardzo ciepło ― powiedział Józef, gdy obejrzał pokój. ― Helenie
byłoby tu dobrze.
―
I pan się zmieści tutaj. Proszę spojrzeć! ― pokazała mu oparte o ścianę
przy drzwiach składane łóżko. ― Na dzień to się złoży, a na noc można wstawić między
ścianą a tamtym łóżkiem.
―
Dziękuję bardzo. Pomówię z Helą. Może ona będzie się lepiej czuła tutaj.
― Na pewno lepiej, bo tam przecież ciągle marznie. Ja się tym martwię.
Nazajutrz Józef i Helena przenieśli najpotrzebniejsze rzeczy ze swego mieszkanka do
pokoiku obok kuchni.
Będzie ci tu dobrze ― powiedział.
―
Akurat buda dla psa. Ale ciepło i przyjemnie. Zabawne okienka jak w
chatce na kurzych łapkach.
―
I poproszę, żebyś lepiej jadła. Kiedy mamy produkty, nie oszczędzaj, nie
odmawiaj sobie. Jedz, gdy masz apetyt.
―
Chcę jak najmniej ciebie obciążać. Jestem przecież zupełnie bezużyteczna.
―
Nic podobnego! Gotujesz, sprzątasz, nawet pierzesz. Poza tym jest mi
przyjemnie, że tobą się opiekuję. Marna to opieka, ale robię, co mogę.
―
Ja nie narzekam.
―
Wiem. Ale dbaj o siebie sama, bo gdy zachorujesz, będzie z nami marnie.
Teraz mam trochę pieniędzy, a wkrótce otrzymam więcej. Dzisiaj ugotuj dobry obiad i
zjedz. Dla mnie odstaw, bo wrócę późno.
Dał Helenie 700 marek i poszedł do miasta.
O godzinie trzeciej udał się na umówione spotkanie z „asem" AK. Powoli szedł ulicą
Zygmuntowską w kierunku Zielonego Mostu. Ale nie zobaczył żadnego mężczyzny z
gazetą wystającą z kieszeni, W ogóle nie dostrzegł nikogo, kto by wyglądem nasunął
Józefowi myśl, iż przyszedł na umówione spotkanie. Spojrzał na zegarek: minęła trzecia.
Zatrzymał się u frontowego wejścia do kamienicy, w której dawniej było mieszkanie
brata marszałka Piłsudskiego. Stamtąd obserwował Zielony Most. Ale dłuższe stanie w
miejscu było „niekonspiracyjne". Poszedł więc na drugą stronę ulicy Wileńskiej i udał
zainteresowanie wystawą małego sklepu komisowego. Potem znów się skierował ku
Zygmuntowskiej. Gdy przechodził jezdnię, dostrzegł starszego, tęgiego mężczyznę. Z
prawej kieszeni jego palta wystawał brzeg gazety. Miał na głowie starą cyklistówkę.
Nogawki u jego spodni były wystrzępione. Wyglądał niepozornie,szaro i nie wyróżniał
się wśród otoczenia. Był typem drobnego rzemieślnika albo sklepikarza. Idąc ulicą nie
oglądał się i na nic nie zwracał uwagi.
„Dobry gracz... jeśli to on!" ― pomyślał Józef i poszedł za „konspiratorem" prawą stroną
ulicy. Z lewej chodnika nie było. Ciągnęła się tam długa bariera na drewnianych
słupkach, odgradzająca jezdnię od pochyłego stoku w stronę rzeki.
Józef poszedł prędko, wyminął „konspiratora", a potem zawrócił i wolno skierował się
mu naprzeciw. Gdy się zbliżyli, powiedział:
―
Przepraszam pana, która godzina?
― Trzecia minut siedem. Czy pan nie ma zegarka?
―
Stalin zabrał.
―
Trochę się spóźniłem, ale ślisko. Szedłem tu dłużej, niźli przypuszczałem.
Czy pójdziemy gdzieś do pana?
―
Do mnie stąd daleko. Wolę pomówić gdzie indziej.
―
Kto pana przysłał?
―
Tomasz.
―
W porządku. Pójdzie pan za mną, z dala, w kierunku Kalwaryjskiej. Gdy
wejdę do bramy na początku ulicy, zaczekam na pana.
―
Dobrze.
Grzmot poczłapał z powrotem ulicą Zygmuntowską. Józef przeszedł jezdnię, oparł się
dłońmi o barierę i patrzył na okrytą lodem i śniegiem rzekę. Potem skierował się z dala
za Grzmotem, który wkrótce wstąpił na prawy chodnik Zielonego Mostu. Józef się
trzymał lewej strony, bo mógł stamtąd wygodniej obserwować Grzmota. A tamten szedł
wolno, ociężale i jakby się wcale nie interesował otoczeniem. Ale w pewnym miejscu się
zatrzymał przed wystawą nędznego sklepu. Potem poszedł z powrotem.
„Manewruje, żeby zobaczyć ulicę za sobą" ― pomyślał Józef.
Grzmot wszedł do otwartej furtki w dużej bramie kamienicy. Józef przemierzył jezdnię i
również wstąpił do bramy. Zaraz zobaczył Grzmota, który pochylony poprawiał
sznurówkę trzewika. Wyprostował się i powiedział:
―
Teraz pójdziemy razem.
Z mrocznej, długiej bramy weszli na obszerny dziedziniec zaniedbanej kamienicy. Z
prawa i z lewa były przybudówki. Grzmot
skierował się na prawo i otworzył drzwi do cuchnącego karbolem ustępu. Wstąpił do
środka i zajrzał do kilku otwartych przedziałów. Przekonał się, że wewnątrz nie ma
nikogo.
―
Tutaj każdy może wejść powiedział ― i mieszkańcy domu, i z ulicy. ―
Uchylił trochę drzwi. ― Widzi pan ten oszklony ganek? Tędy jest wejście do mego
lokalu kontaktowego. Z prawej strony są dwa okna. Na ostatnim wisi firanka. Jeśli jest
ona zaciągnięta, droga wolna. Jeśli chociaż trochę uchylona, wejść nie można.
„Tak jak u Tomasza" ― pomyślał Józef.
― Chodźmy! ― rzekł Grzmot.
Wstąpili do oszklonego ganku. Drzwi od podwórza były lekko uchylone, a następne,
prowadzące do mieszkania, zamknięte. Grzmot pochylił się i wziął stojące w kącie, pod
ławką, dwie doniczki do kwiatów, włożone jedna w drugą. Wyjął górną i wziął z dolnej
klucz do drzwi.
―
Umówione miejsce ― powiedział. ― Andrzeja nie ma w domu.
Postawił doniczki na ławce i odemknął drzwi.
„Jest to dość sprytne i proste! ― pomyślał Józef. ― Doniczki na ławce: znak, że ktoś jest
w domu; pod ławką: mieszkanie puste".
Wstąpili do ciasnego mieszkanka, przepełnionego meblami. Od strony podwórza były
dwa małe pokoje. Na lewo, za dużym, do połowy oszklonym przepierzeniem, znajdowała
się kuchenka.
―
Jesteśmy na miejscu ― rzekł Grzmot, wprowadzając Józefa do ostatniego
pokoju. ― Proszę siadać! ― Wskazał dłonią na krzesło z prawej strony i usiadł na
drugim krześle.
Przez pewien czas trwali w milczeniu, naprzeciw siebie, przedzieleni wąskim blatem
stołu. Obaj byli zmęczeni i wypoczywali w ciszy ustronnego mieszkanka. ― Czy wolno
palić? ― spytał Józef.
― Oczywiście. Ale ja nie palę.
Józef wyjął z kieszeni blaszane pudełko, w którym miał tytoń i bibułkę. Skręcił papierosa
i zapalił.
― Pan wie, w jakim celu spotkaliśmy się ― powiedział Grzmot.
― Tak. Tomasz wyjaśnił mi to pokrótce. ― Polegając na jego opinii, a raczej radzie,
chciałbym z panem
pomówić. Ale poproszę, aby wszystko, co się łączy z dzisiejszym naszym spotkaniem,
rozmową i tym mieszkaniem, pozostało w tajemnicy.
―
Tak... Z jednym wyjątkiem...
―
Jakim?
―
Tomaszem.
―
No, tak... Czy pan należy do jego ugrupowania?
―
Nic nie wiem o żadnym jego ugrupowaniu. Jestem jego znajomym.
― Przepraszam, że poruszam pańskie sprawy osobiste. Po prostu chcę się zorientować
trochę, z kim mam do czynienia.
―
Z dawnym, jakby to określić, no, konspiratorem... Konspiratorem
zawodowym, który załatwiał sprawy tajne i ryzykował przez wiele lat.
―
Służył pan w „dwójce"?
―
Przypuśćmy, że tak. Ale pracowałem i w innych konspiracjach, o wiele
trudniejszych.
―
A może pan wstąpi do naszej konspiracji?
― Nie. Pracować ochotniczo, jeśli będzie odpowiednia dla mnie robota, zgodzę się. Ale
nie chcę należeć do AK.
―
Można wiedzieć dlaczego?
―
Tak. Trzeba przecież złożyć przysięgę.
―
Oczywiście.
―
Następnie trzeba wykonywać rozkazy przełożonych, o których czasem nie
będę nic wiedział.
―
Na pewno odpowiedni ludzie.
― Nie mogę temu zaprzeczyć. Ale moje doświadczenie wykazało mi wiele razy, że
ludzie odpowiedni w wojsku albo w urzędach popełniali duże błędy w pracy innej, im nie
znanej.
To się zdarza. Ale mi się zdaje, że pan nie ma zaufania do naszej Organizacji.
―
Powiem panu szczerze: zaufanie, opieram na doświadczeniu. Wolę nie
wiązać siebie przysięgą, która brzmi uroczyście i zazwyczaj imponuje laikom, lecz
pozostać wolnym człowiekiem, Wolnym w niewoli, nie zaś podwójnym niewolnikiem.
― A czy pan sympatyzuje z naszą Organizacją?― Tak. Uważam, że każdy Polak
powinien, jeśli może, popierać każdą uczciwą organizację polską, dążącą mądrze i
szczerze do odzyskania wolności państwa. A wasza Organizacja jest, właściwie,
podziemnym wojskiem polskim.
―
Tak. Ale zastanów się pan: jak mogę mówić szczerze o sprawach
poufnych z człowiekiem, którego nie znam.
―
Jeśli złożę przysięgę, będę tym samym człowiekiem. A czy pan Tomasz
należy do AK, czy złożył przysięgę?
―
Nie.
―
A jednak pan mu ufa.
―
Znam go od dawna, sprzed wojny.
―
Więc o co chodzi? On mnie polecił panu. Jeśli zaś pan ma jakieś
zastrzeżenia to ― Józef rozłożył dłonie ― nie warto dalej mówić. Zresztą powiem panu
szczerze, że bardzo niechętnie się zgodziłem na to spotkanie. I to dlatego tylko, że pan
Tomasz, którego wysoko cenię, chce wam dopomóc.
―
Czy pan wie, o co mi idzie?
―
Trochę wiem. Macie egzekutywę, której zadaniem jest wykonywanie
wyroków śmierci, wydawanych przez sąd specjalny. Egzekutywa ta nie spełnia swych
zadań.
―
Ośmiesza nas! ― powiedział Grzmot z oburzeniem. ― Od wielu miesięcy
nie wykonano ani jednego wyroku śmierci.
―
Czy nie możecie zorganizować innej, sprawniejszej?
―
Zbyt dużo wysiłku nas kosztowało zorganizowanie obecnej.
―
A jakie są powody bezczynności egzekutywy?
―
Właśnie chcemy to zbadać. Powinien zrobić to człowiek, który się zna na
rzeczy. Czy pan uważa, że sprzątnięcie szkodliwego człowieka, tutaj w mieście, jest tak
trudne, że grupka ludzi nie może dokonać tego przez wiele miesięcy? Wydano przecież
kilkanaście wyroków, a nie wykonano żadnego!
―
Uważam, że każdego można sprzątnąć w krótkim czasie. Można dokonać
tego nawet bez ryzyka alb z minimalnym ryzykiem. Jest to kwestia wyzyskania miejsca
albo znalezienia odpowiedniej sytuacji. Bardzo ważne jest zaskoczenie. A czy panu idzie
o wykonanie jednego wyroku?
―
W zasadzie idzie nam o to, żeby egzekutywa zaczęła działać i była
skuteczna. Piętnujemy zdrajców w „Niepodległości", wydajemy na nich wyroki.
Wiadomości o tym przesączają się na zewnątrz. Podrywa to prestiż Organizacji.
Kompromituje ją. Ukazuje, że jest bezsilna w walce ze zdrajcami. Wytworzyła się taka
sytuacja, że jest to konieczne nawet dla honoru Organizacji! W Warszawie już są
wykonywane wyroki śmierci.
―
Spróbuję wam dopomóc. W jaki sposób mogę się zabrać do zbadania
działalności egzekutywy?
―
Jutro, o tejże godzinie, pan się spotka, również na Zygmuntowskiej, z
łącznikiem Komendy, który utrzymuje kontakt z egzekutywą. Sposób rozpoznania go
będzie taki sam jak dzisiaj ze mną. Jest on ideowym człowiekiem, spadochroniarzem z
Anglii.
― Wilnianin?
―
Nie. Pochodzi ze Śląska i mówi dobrze po niemiecku. Pseudo jego:
Bronka. A propos, niech pan obierze sobie pseudo. Jest to ważne.
―
Kondor.
―
Dobrze. Będę pamiętał. Niech pan nawiąże z nim kontakt, a on wprowadzi
pana do egzekutywy.
―
W jakim charakterze?
―
Na przykład inspektora, który działa z polecenia Komendy. Ile czasu,
uważa pan, trzeba, aby ze sprawą dobrze się zapoznać? ― Zależy to od warunków, w
jakich będę przeprowadzał badania. Jeśli będą dobre, wystarczy mi kilka dni. A czy
egzekutywa jest duża?
―
Ma dwie sekcje: wywiadowczą i wykonawczą. Nie wiem dokładnie, z ilu
się składa ludzi. Przypuszczam, że około piętnastu. ― Oho[
―
Co?
―
Zbyt dużo... Oczywiście zbyt dużo dla wykonywania wyroków na
pojedynczych osobach.
―
Pan się w tym zorientuje. I chcę umówić z panem następne spotkanie za
tydzień". Może pan będzie mógł mi tę sprawę wyjaśnić.
―
Gdzie spotkanie?
―
Tutaj. Pamięta pan: firanka to sygnał ostrzegawczy. ― Wskazał dłonią na
okno. ― Jeśli zaciągnięta, wszystko w porządku. Wejdzie pan, jak weszliśmy dzisiaj.
Jeśli ktokolwiek będzie wewnątrz, można zapukać klamką.
―
Czy pan teraz gdzieś się śpieszy?
Grzmot spojrzał na zegarek. ― Chcę wyjść stąd za dziesięć minut. Następne spotkanie
mam też na ulicy i trzeba się stawić punktualnie. A jak pan zalegalizowany?
―
Dobrze.
Nie jest pan narażony?
―
Nie więcej niż każdy inny Polak mający mieszkanie i dokumenty. ― T
O
bardzo ważne. Pan Andrzej, właściciel tego mieszkania, jest wspaniale zalegalizowany.
Pracuje w urzędzie litewskim. Pozna go pan w przyszłości. Bardzo miły człowiek.
―
Zna litewski?
Po litewsku mówi i pisze swobodnie.
―
Ja zaledwie mogę trochę się porozumieć.
―
Ja również.
Niebawem opuścili mieszkanie. W bramie Grzmot powiedział:
― Niech pan wyjdzie pierwszy. Ja trochę zaczekam. Na ulicy się nie witamy i w ogóle
nie poznajemy się.
―
Dobrze. Do widzenia!
Nazajutrz Józef znów szedł ulicą Zygmuntowską w kierunku Zielonego Mostu. Tego
dnia odwilż się zwiększyła. Chodniki były bardzo śliskie. W pobliżu Józefa wywróciła
się starsza kobieta, którą miała na nogach kalosze. Pomógł jej wstać. Kobieta
otrzepywała się z mokrego śniegu i klęła:
―
Ot, podli ludzie! Nie mogli piaskiem posypać albo popiołem! Toż zabić
się można!
Obok nich przeszedł mężczyzna średniego wzrostu, w kurtce na kożuszku i w tyrolskim
kapelusiku. Gdy trochę się oddalił, kobieta skinęła ręką w jego kierunku:
―
Tamten szwab powinien wykopyrtnąć się i nogi połamać.
Ale Józef dostrzegł, że u szwaba z prawej kieszeni kurtki wystaje
brzeg gazety.
―
Skąd pani wie, że szwab?
―
Za wiorstę widać. Po pierogu każdy go pozna, że szwab. Nasi takich
cudactw na głowie nie noszą. Jeszcze kacze piórko wsadził, żeby go inny szwab
rozeznał! Niechby sobie w tyłek wsadził!
Lecz Józef nie słuchał dalszego potoku jej wymowy. Udał się za szwabem. Starał się
zorientować, czy stercząca z jego kieszeni gazeta jest niemiecka, czy miejscowa, polska
gadzinówka. Śledził mężczyznę w kapelusiku aż do rogu Arsenalskiej. Tam szwab
zawrócił i znowu poszedł Zygmuntowską.
„Tak się zachowuje, jakby na kogoś czekał" ― pomyślał Józef., Spojrzał na zegarek:
minęła trzecia. Poszedł wolniej naprzeciw szwabowi, a gdy się zbliżył, spytał:
―
Która teraz godzina?
― Trzecia minut siedem. Czy pan nie ma zegarka?
―
Stalin zabrał. A czy pan czasem nie jest przebraną po męsku Bronką?
―
A pan chyba Kondor, który zamiast fruwać drepcze na piechotkę. Kto
pana tu przysłał?
―
Grzmot,
―
Zgadza się. Chodźmy więc razem.
―
Daleko?
―
Kawał drogi. Zmęczony pan?
―
Nie... Ale pan się ubrał! Tamta babina, która upadła...
―
Zauważyłem. Pan jej pomógł wstać.
― Właśnie. Więc ona pana błogosławiła za ten kapelusik z piórkiem!
―
Cóż ja na to poradzę? Taka moja rola, dokumenty...
―
Mówi pan po niemiecku? ― Tak. Jak Ślązak.
Szli bocznymi ulicami, żeby w śródmieściu nie zwracać na siebie uwagi. *
―
Dokąd idziemy? ― spytał Józef.
―
Do kierownika egzekutywy. Pseudo: Drobny.
― Co za typ?
―
Trudno mi powiedzieć. Nie chcę pana zrażać. Wolę nie wywierać swego
wpływu na pańską opinię o tamtych ludziach. On będzie na nas czekał.―
Był
pan łącznikiem między Komendą a egzekutywą?
―
Łącznikiem... a raczej przełożonym Drobnego. Ale nie mogłem za dużo
nimi się zajmować. Mam wiele innych Spraw.
―
W jakim charakterze przedstawi mnie pan Drobnemu?
―
No, powiedzmy jako inspektora Komendy, który musi zbadać ich
działalność.
―
Raczej brak działalności.
―
Słusznie. Ja może byłem dla nich za miękki. Ale uważam, że w pracy tego
rodzaju obowiązuje dobra wola. Jeśli jej nie ma, staram się odsunąć od takich ludzi.
Teraz chcę poruszyć z panem sprawę naszego kontaktu na przyszłość. Otóż kiedy będę
panu potrzebny dla pilnego zakomunikowania czegoś Komendzie, to proszę się zgłosić
do pani Anny na Małej Pohulance. U niej są komplety tajnego nauczania dzieci. Często
tam nocuję i tam również jest moja „skrzynka pocztowa". Można mnie zastać tam albo
późno wieczorem, albo wczesnym rankiem. Jeśli mnie nie będzie, proszę umówić
spotkanie na następny dzień.
Objaśnił Józefowi, jak wejść do mieszkania pani Anny i jaka obowiązuje tam
sygnalizacja ostrzegawcza. Tym razem była to doniczka kwiatów, stojąca na parapecie
okna na pierwszym piętrze.
Doszli do końca ulicy Zakrętowej i zatrzymali się obok parterowego drewnianego
domku.
―
Jesteśmy na miejscu ― powiedział Bronka, otwierając furtkę prowadzącą
na podwórze.
Z lewej strony było boczne wejście. Bronka zbliżył się do drzwi i targnął za wiszący u
framugi drut. Wewnątrz rozległ się jazgot dzwonka. Wkrótce drzwi otwarto i na progu
stanął wysoki, mocno zbudowany młodzieniec lat około dwudziestu pięciu.
― A, proszę, proszę! ― zawołał, wprowadzając Bronkę i Józefa do małego pokoju. ―
Siadajcie, panowie, siadajcie! Jest chyba coś ważnego? .
―
Tak... Nowina dla pana ― odparł Bronka. ― Proszę się zapoznać. To
kierownik egzekutywy, Drobny. A to Kondor, wydelegowany przez Komendę dla
zbadania pracy egzekutywy.
―
Cóż, u mnie badać? ― powiedział Drobny, szeroko rozkładając ramiona.
― Sprawy są jasne. Przesyłam raporty o wszystkim. Pan przecież najlepiej wie.
―
Tak. Ale ja nie mam możności obszernie tym się zajmować. Komendzie
zaś idzie o zapoznanie się ze sprawą szczegółowo. Właśnie pan Kondor to załatwi.
―
Dobrze...
―
Proszę wprowadzić pana Kondora we wszystko, co dotyczy egzekutywy i
co go będzie interesowało.
―
Wygląda to na brak zaufania do mnie! ― powiedział Drobny, przybierając
obrażony wyraz twarzy. ― Taka kontrola!...
―
Nie rozumiem, dlaczego pan się odnosi do tego niechętnie? ―wtrącił
Józef. ― Taka inspekcja może być pożyteczna i dla pana, i dla egzekutywy, i dla
Komendy.
―
Ależ bardzo proszę! ― rzekł Drobny. ― Wyjaśnię panu wszystko, co
pana interesuje.
―
Mnie to wcale nie interesuje ― rzekł Józef zimno, bo Drobny od razu
wywarł na nim złe wrażenie. ― Muszę spełnić polecenie Komendy. Jeśli pan ma jakieś
zastrzeżenia, proszę powiedzieć to zaraz, w obecności pana Bronki. Wówczas zrzeknę się
tej misji.
―
Nie mam żadnych zastrzeżeń. W każdej chwili służę panu wszelkimi
informacjami.
― Doskonale! ― rzekł Bronka. ― Pożegnam was, bo śpieszę się.
Podał dłoń Józefowi, potem wyszedł z pokoju w towarzystwie Drobnego, który
wyprowadził go przed drzwi frontowe. Gdy się znaleźli na ganku, spytał:
―
Więc jak to jest? Mam nowego przełożonego?
― Proszę pana, naprawdę nie mam czasu. Mam umówione spotkanie daleko stąd i muszę
zdążyć w porę. Przecież pan rozumie dobrze, o co idzie!
―
Ale to wygląda na dochodzenie policyjne!
―
Jest to próba góry wyjaśnienia działalności egzekutywy, bo ani pan, ani ja
wyjaśnić tego nie możemy. Radzę panu załatwić to z Kondorem solidnie i szczerze.
―
Ale co to za jeden?
―
Doświadczony człowiek. Zna się na sprawach konspiracji, na akcjach
bojowych i ma całkowite zaufanie góry.
―
No, dobrze...
Bronka pośpiesznie odszedł. Drobny powrócił do pokoju, w którym czekał na niego
Józef. Teraz Drobny się uśmiechał, zacierał dłonie, czym przypominał Józefowi Henryka,
i starał się być bardzo słodkim.
―
Panie Kondor! ― powiedział siadając. ― Zbrzydło mi to wszystko!
Naprawdę. Tam przecież są poważni ludzie, a traktują .tę sprawę jak dzieci. Żądają ode
mnie rzeczy niemożliwych do wykonania. Ostatnio, przed tygodniem, Bronka mi
powiedział, że góra jest ze mnie bardzo niezadowolona. Że w Warszawie już wykonują
wyroki śmierci, już działają, a tutaj nic...
― Wiem, że w Warszawie już wykonano kilka wyroków śmierci.
―
Może być. Ale Wilno to nie Warszawa. Warszawa to morze, a Wilno
kałuża. W Warszawie są sami Polacy i trochę szkopów, a u nas, ilu Polaków zostało?...
Wszędzie pełno szpiclów, kapusiów, Litwinów, Niemców. Poruszyć się trudno!
― Dlaczego pan w takim razie nie zrezygnuje z prowadzenia egzekutywy?
―
Bo tego ode mnie nie chcą. Chcą wyników. A jak je osiągnąć? Czym? Nie
ma żadnych środków!
―
Dobrze. Pogadamy o tym spokojnie. Chcę właśnie zrozumieć pańską
sytuację i trudności, które pan ma. Po prostu chcę pomóc Komendzie i pomóc panu.
Przede wszystkim: ile wyroków śmierci przesłano panu do wykonania?
―
Czternaście.
―
Ile wykonano?
―
Zrobiliśmy kilka prób, ale się nie udały. Wina góry. Przysłali pistolet,
który nie strzela! To przecież skandal! Ludzie życie ryzykują, a oni z nas kpią!
―
O tym pomówimy później. Czy pan ma formalne wyroki?
―
Mam spis z pieczątką Komendy i mamy odpis dla swej wiadomości.
―
Proszę pokazać.
―
Muszę dostać ze skrytki.
―
Dobrze. Zaczekam Drobny wyszedł z pokoju. Niezadługo powrócił i
podał Józefowi dwa wykazy. Jeden był napisany na maszynie i miał na dole małą,
czerwoną pieczątkę Komendy. Drugi był sporządzony piórem. Józef uważnie sprawdził
oba spisy. Były identyczne. Drobny powiedział:
―
Niektórych skazańców nie ma w Wilnie. Drapnęli z bolszewikami latem
1941 roku.
―
Tak. Wiem którzy. Czy pan może mi dać ten spis?
―
Oczywiście. Zrobię inny odpis.
―
Krzyżyki na marginesach, wskazują tych, którzy byli już rozpracowani?
―
Nie. Tych, których Komenda chciała zlikwidować w pierwszej kolejce.
―
Aha! Na razie zostawmy to. Zbadam spis później. Pan ma dwie sekcje.
― Tak. Wywiadowczą i wykonawczą.
―
Ilu ludzi?
―
Wykonawcza siedmiu, wywiadowcza pięciu. Wywiad prowadzi kolega
Kret.
―
A sekcję wykonawczą?
― Ja prowadzę. Ale sekcja wywiadowcza pracuje według moich wymagań. W ogóle
trudno mi z ludźmi.
― Dlaczego?
―
Są różne kłopoty. Uchylają się od spotkań. Czasem znikają bez
uprzedzenia.
―
A ilu jest w pańskiej sekcji takich, z którymi pan utrzymuje kontakt i na
których może pan polegać?
Drobny przez jakiś czas się zastanawiał i nawet zaczął liczyć na palcach. Potem
powiedział:
―
Pięciu.
―
Czy może pan zorganizować wspólne zebranie łudzi z sekcji
wykonawczej? Chciałbym ich zobaczyć.
―
Można. Na kiedy pan chce?
― Wpierw chciałbym pomówić z kierownikiem sekcji wywiadowczej. Poznam, jakie on
ma trudności z rozpracowaniem poszczególnych skazanych. Bo sekcja wywiadowcza jest
przecież waszymi oczami.
―
Widziałem go wczoraj wieczorem. On już wie, że się spodzie
wam wizyty kogoś z Komendy. Mogę dać panu jego adres i hasło. Uprzedzę go dzisiaj.
―
Dobrze.
―
Będzie czekał na pana jutro. Która godzina dla pana wygodna?
―
Czwarta po południu.
― Powie mu pan, że przyjechał od ciotki z Wilejki. Zaraz narysuję plan jego mieszkania,
bo tam trudno trafić.
Drobny zrobił na skrawku papieru szkic dziedzińca i wejścia do mieszkania Kreta. Potem
spytał:
―
A kiedy pan chce zobaczyć moich ludzi?
―
Pojutrze. Trzeba załatwić wszystko jak najprędzej.
Będzie najlepiej, jeśli się spotkamy u mnie. Zapoznam pana tutaj z jednym z moich ludzi
i pójdziemy do drugiego. A trzej inni będą na nas czekali w centrum miasta. Tam jest
nasza główna melina.
―
Spotkamy się więc pojutrze, o godzinie czwartej, u pana.
―
Dobrze. Będę czekał.
Pożegnał Drobnego i poszedł prędko do domu.
„Chytry i uparty" ― myślał po drodze.
* * *
Nazajutrz poszedł do Kreta. Gdy korzystając z planu Drobnego dotarł labiryntem
ciasnych przejść i korytarzyków do małego pokoju z kuchenką kierownika sekcji
wywiadowczej, pomyślał, że pseudo jego jest trafne.
Kret wywarł na nim dobre wrażenie. Był młodzieńcem skromnie ale schludnie ubranym.
Mówił i zachowywał się spokojnie, uprzejmie.
―
Ależ znalazł pan sobie norę! ― powiedział Józef z uznaniem.
― Czuję się tutaj dobrze rzekł Kret. ― W wypadku niebezpieczeństwa można nawet z
tego okna wyleźć na dach przybudówki i zeskoczyć na dziedziniec kamienicy w
sąsiednim zaułku.
―
Ilu pan ma ludzi?
―
Tylko dwie dziewczyny: Klara i Aktorka. Na papierze mam czterech.
Jeszcze dwóch chłopców. Ale z nimi kontakt się urwał. Nie wykonywali zadań, bujali.
Nie podobała im się ta robota.
―
A jak dziewczyny?
―Jedna, Klara, bardzo dobra. Druga też... ale narwana... Taka... aktorka...
― Zawodowa?
―
Nie. Zgrywa się. Bawi się w konspirację. Jest nerwowa i przemądrzała.
―
Czy pan cokolwiek rozpracował dla Drobnego?
―
Rozpracowałem kilku ludzi.
―
Jak pan to robił?
― Śledziłem sam albo na zmianę z Klarą. Czasem dawałem robotę Aktorce. Ustalałem
tryb życia, godziny wyjścia z domu i powrotu. Trasy. Gdzie chodzą, z kim się spotykają.
―
Kogo pan opracował dokładnie?
―
Trzech. Redaktora „Gońca" Kancerewicza, agentkę gestapo, Dorotę
Dyleżyńską, Krasnobrodzkiego, dawnego agenta NKWD, a potem gestapo. Ale ten nam
gdzieś zaginął. Miałem na rozkazie jeszcze trzech: Jackiewicza, Klędzina i
Kłobowskiego. Ale tych nie ma co śledzić. Jeden mieszka w lesie, w osobnej chacie,
drugi na przedmieściu, trzeci tak samo. Można ich sprzątnąć w każdej chwili.
―
Dlaczego ich nie zlikwidowano?
―
Góra chciała, żeby z początku sprzątnąć Dorotę albo Kancerewicza, bo to
figury!
―
Powiedz mi pan szczerze, jaka jest przyczyna, że sekcja wykonawcza nic
nie załatwiła?
Kret milczał. Zaczął trzeć czoło palcami lewej dłoni. Był widocznie zmieszany. Józef
dostrzegł to i zmienił pytanie:
―
Ile czasu trwa wasza, jak to określić, no, współpraca?
―
Pół roku minęło.
―
I nic?
―
Nic.
― Dlaczego?
―
Naprawdę nie wiem... I nie chcę w ich sprawy się wtrącać... Robiłem
swoje, jak mogłem najlepiej. A oni?... Ja do ich paczki nie należę...Józef wyczuł, że Kret
nie ma sympatii do Drobnego i jego „paczki", że wie o nich dużo, ale się obawia mówić o
tym szczerze. Wtedy spytał:
―
Jeśli trzeba będzie znów rozpracować kogoś, czy potrafi pan?
―
Bardzo chętnie... Jeśli będę wiedział, że jest to potrzebne. Bo... wie pan...
jest to męczące i ryzykowne. Włóczyć się godzinami po ulicach, wystawać w bramach, w
drzwiach, koło sklepów, w różnych zakamarkach. A potem nie ma z tego pożytku.
Chłopaki mnie porzucili. Powiedzieli, że nie chcą takiej głupiej zabawy. Aktorka się
zbuntowała. Uważa, że są to kpiny. Klara zła. A co ja na to poradzę?
―
Gdy będzie mi pan potrzebny, jak pana znaleźć?
―
Każdego dnia z rana do dziewiątej. Jeśli nie będzie mnie w domu, proszę
wsunąć kartkę pod drzwi i wyznaczyć spotkanie na wieczór albo na następny dzień.
―
Dobrze.
―
Chcę pana poprosić o pewną rzecz.
―
Słucham.
―
Proszę nie mówić Drobnemu i jego ludziom, że jestem z nich
niezadowolony. Powiedziałem panu to szczerze, bo pan traktuje tę sprawę poważnie. Ale
nie chcę mieć wrogów.
―
Zgoda. Powiem Drobnemu, jeśli o pana spyta, że się zgadza pan pracować
nadal. I więcej nic.
―
I że o nich nie było mowy.
―
Dobrze.
Pożegnał Kreta i wyszedł na miasto. Sprawa egzekutywy już mu się nie podobała.
Wyczuł, że Drobny i jego ludzie nie traktują swej pracy ideowo, a może nawet ją
lekceważą, albo i sabotują. Ale niemógł zrozumieć pobudek, dla których się zabrali do tej
czynności, i powodów, dla których ją przedłużają.
Nazajutrz poszedł do Drobnego. Zastał u niego młodzieńca lat około dwudziestu dwóch,
wysokiego, niedbale .ubranego, ponurego. ― Mój adiutant, Kula ― przedstawił go
Józefowi Drobny.
―
Ma pan cały sztab! ― rzekł Józef. ― Czy chcecie teraz ze mną
porozmawiać?
―
Owszem, chętnie porozmawiamy ― powiedział Drobny. ― Ale może
pójdziemy do jeszcze jednego członka mojej sekcji?
―
A jak inni?
―
Będą czekać na nas od piątej w mieszkaniu jednego z naszych kolegów.
―
U jego narzeczonej ― dodał Kula.
―
Gdzie to jest?
―
Niedaleko śródmieścia. Piękne mieszkanie. Nazywamy je Pałacem.
Wyszli Z domku Drobnego. Po kwadransie drogi wstąpili do dużej kamienicy w pobliżu
cerkwi św. Aleksandra. Józef i Kula zaczekali w korytarzu na parterze. Drobny poszedł,
aby się dowiedzieć, czy droga wolna. Niebawem powrócił.
―
Proszę. Wszystko w porządku.
Weszli do małego, prawie ciemnego przedpokoju, z którego duże drzwi prowadziły do
sali o dwóch oknach. Przed jednym z nich stał długi stół, na którym było jakby małe
laboratorium chemiczne: retorty, próbówki, kolorowe płyny we flaszkach, słoiki i bańki.
W szafie, przy ścianach i na parapetach było sporo książek.
―
To jest kolega R7, członek sekcji wykonawczej ― rzekł Drobny,
wskazując ruchem dłoni na młodego mężczyznę średniego wzrostu.
Józef uścisnął jego dłoń i spytał:
―
Pan chemik?.
―
Jestem tylko amatorem. Lubię tę dziedzinę wiedzy i sam trochę
eksperymentuję.
―
To nasz uczony ― wtrącił Drobny. ― Spec od pirotechniki, znawca
trucizn. Zrobił kilka ważnych wynalazków, ale na razie trzyma je w tajemnicy. Właśnie
uplanowaliśmy sprzątnięcie Doroty za pomocą trucizny.
―
W jaki sposób?
―
Ona prawie, codziennie udaje się do kawiarenki „Liza" przy ulicy
Wileńskiej. Tam też bywają niemieccy oficerowie i gestapowcy, bo to wesoły lokal. Są
tam występy śpiewaczek, tańce, różne atrakcje. Otóż pracuje tam nasz chłopak. Jest
kelnerem. Chcemy; aby on wsypał truciznę do kawy Doroty.
Czy góra się zgodziła na taki sposób zlikwidowania skazanej?
―
A co tutaj ma do gadania góra? Chodzi o to, by ją zlikwidowano. A jak?...
― Drobny wzruszy! ramionami. ― Każdy sposób dobry.
―
Brzmi to fantastycznie! ― rzeki Józef. ― Poza tym zgładzenie jej w ten
sposób nie sprawi żadnego wrażenia. Nie wpłynie odstraszająco na innych zdrajców.
―
Kiedy inaczej nie ma jak jej zlikwidować.
―
Sprytna zaraza i ma szczęście ― dodał Kula.
―
Robiliście na nią zamachy? ― spytał Józef.
―
Dwa razy ― odparł Drobny. ― Ostatni raz wieczorem na ulicy
Mickiewicza.
―
Kiedy?
―
Przed trzema miesiącami.
―
I co?
―
Wyśledziliśmy ją. Na robotę poszli Szary i Mag. Mieli browning, który
przysłała góra. Gwarantowano, że wypróbowany. Dorota szła z koleżanką w kierunku
placu Łukiskiego. Może na randkę, może do gestapo. Szary i Mag zbliżyli się do nich z
tyłu. Było ciemno. Szary wystrzelił jej w głowę. Ale cóż? Browning nie działał.
Niewypał! Rozumie pan? Taką broń nam dali! Jak można w takich warunkach pracować?
Żądają wyników, a nie dają nic! Robią z nas kpiny!
―
Meldowaliście o tym?
―
Tak. Postawiliśmy nasze warunki. Dobra broń, to pierwszy. Pieniądze,
żeby ludzie mogli poświęcić czas na robotę dla Organizacją, a ci, którzy są
zdekonspirowani, żeby mieli z czego żyć. To drugi...
―
I nie można dokonywać zamachów dorzucił Kula ― jeśli po robocie nie
ma jak się wymknąć. Policji i agentów wszędzie pełno. Trzeba, aby wykombinowali dla
nas auto, ostatecznie motocykl. Ale dobry. Niech im pan powie: chcą wyników, niech
dadzą środki do ich osiągania. Z pustego i Salomon nie naleje.
―
Słusznie! ― poparł go R7 ― Ludzi mamy dobrych, ale nie ma żadnych
środków do pracy.
― Czy teraz nie macie żadnej broni? ― spytał Józef.
―
Przysłali nam parę sztuk, ale... ― urwał i spojrzał na Drobnego.―
Ale co?
―
Jedną pukawkę ma Szary, bo on zagrożony ― rzekł Drobny. ― A drugą
chłopak wziął na wieś i tam się zawieruszył. Obiecał, że prędko wróci, ale nie ma go.
―
Kto taki?
―
Tolek. Fajny chłop, ale coś mu tam się przydarzyło.
―
Więc macie tylko jeden pistolet?
―
Mag ma jeszcze popsuty browning. Co to jest? Nic! Góra powinna
dostarczyć nam wszystkiego, co jest potrzebne. Oni tam siedzą bezpiecznie, a my się
narażamy. Dla siebie oni mają pieniądze. Warszawa im śle dolary. A dla nas nie ma.
Jakaś głupia gaża miesięczna, której na kilka dni nie wystarcza. Nie możemy wykonywać
zamachów kamieniami czy kijami!
―
A w razie niepowodzenia ― wtrącił Kula ― nie ma czym się bronić.
―
Ani jak uciec ― ciągnął Drobny. ― Niech im pan to wszystko zreferuje.
―
Nie możemy wcale się porozumieć! ― rzekł Józef, nieco zirytowany, ale
starając się mówić spokojnie. ― Wy przecież do przesyłania swych żądań macie
łącznika, Bronkę.
―
Tak. Mamy ― podjął Drobny. ― Mówiliśmy mu. Przesyłaliśmy raporty,
ale nic z tego nie wychodzi! Pana przysłali, żeby pan zbadał, dlaczego egzekutywa nie
działa skutecznie. Otóż ma pan powody. Ludzie dobrzy są, ale nie ma środków i to
wszystko!
―
Dla pana jest to jasne ― rzekł Józef. ― Ale dla mnie wcale nie jest jasne.
Nie znam opinii wszystkich waszych ludzi. Nie wiem, jak planowaliście zamachy, i nie
jestem przekonany, że nie były możliwe do wykonania.
―
My trzej ― powiedział Drobny, wskazując dłonią na kolegów ― znamy
tę sytuację dokładnie i zapewniamy pana, że bez odpowiednich środków nie możemy nic
zrobić!
―
Szkoda, że pan nie chce pozostawić mi swobody zrobienia wniosku! ―
rzekł Józef ostro. ― Bo wmawiając we mnie swą opinię, uniemożliwiacie mi
zorientowanie się w sprawie. To, co pan i pańscy koledzy mówicie, jest dla mnie za
mało!
―
Za mało?! ― wytchnął z oburzeniem Drobny.
― Oczywiście! Bo na podstawie waszych słów pozostawiacie mi taką opinię:
egzekutywa nie jest zdolna do wykonywania swych zadań.
―
Niezdolna bez odpowiednich środków.
―
O tym mi pan mówił. O tym pisał pan raporty. Jeśli więc i ja potwierdzę
pańską opinię, obecna egzekutywa powinna być zlikwidowana. Ale przypuszczam, że tak
nie jest. Trochę na tych sprawach się znam i chcę pomóc i Komendzie, i wam. Jeśli tę
pomoc chcecie przyjąć i ułatwić mi wgląd w sprawę, będę zajmował się tym dalej i to
tak, jak uważam za potrzebne. Przekonam się, czy możecie coś zrobić. Jeśli zaś chcecie
uzyskać za moim pośrednictwem lepsze warunki materialne dla waszej pracy, to możemy
skończyć nasz kontakt. Ode mnie to nie zależy i nie jest to moim zadaniem.
―
Co chciałby pan jeszcze wiedzieć?
―
Wszystko. Chcę poznać pańskich ludzi. Chcę mieć z nimi kontakty
osobiste. Chcę się dowiedzieć, jak były planowane zamachy, kiedy, na kogo? Dla mnie
jest ważny każdy szczegół.
―
Ułatwimy panu to chętnie.
―
Bardzo pięknie.
―
Dziś jeszcze poznam pana z Szarym, Magiem i Rysiem. Turek i Toluś
zniknęli gdzieś na wsi. Nie mogę z nimi się skontaktować.
― Róbmy teraz, co jest możliwe,― Może więc pójdziemy do Pałacu?
―
Zgoda.
R7 pozostał w domu, a Józef, razem z Drobnym i Kulą, udał się w dalszą drogę. Po
dziesięciu minutach wstąpili do Pałacu. Była to duża kamienica na Wielkiej Pohulance.
Weszli na pierwsze piętro Drobny zadzwonił w umówiony sposób. Drzwi otworzyła
młoda, ładna dziewczyna. Zaprosiła ich do salonu. Był to obszerny pokój o wysokim
suficie. Okna i drzwi osłaniały ciężkie story.
W salonie była jeszcze jedna dziewczyna oraz dwaj młodzi mężczyźni, którzy, wydało
się Józefowi, nie pasowali ani do luksusowo umeblowanej sali, ani do towarzystwa
ładnych dziewcząt.
Drobny, wymieniając pseudo Józefa, zapoznał go kolejno z obecnymi w salonie. Zacierał
dłonie, żartował, starał się wytworzyć swobodny nastrój. Ale Józefowi się nie podobała
obecność dziewcząt nie należących do egzekutywy. Zamierzał załatwić tutaj poważną
sprawę, a zamiast tego znalazł się jakby na małej zabawie.
Kula zalecał się do dziewczyny, która wprowadziła ich do salonu. Wysilał się na
dowcipy. Drobny wskazał Józefowi mężczyznę, który z ponurą miną rozmawiał z drugą
dziewczyną.
―
To Szary. Wspaniały chłop! Brał udział w zamachu na Dorotę. Może pan
sobie wyobrazić: w centrum miasta, wśród ludzi! I żeby nie marny pistolet, sprawa
byłaby załatwiona. A tamten, przy oknie, to Ryś. Niczego sobie chłopak.
―
Czy panienki też należą do egzekutywy? ― spytał Józef z widocznym
przekąsem.
―
Nie. Ale dają lokal kontaktowy. I w ogóle sympatyzują z naszą robotą. Są
to baby wypróbowane, pewne.
―
Jeszcze kogoś brakuje ― rzekł Józef.
―
Maga. ― Drobny spojrzał na zegarek. ― Ten jest zawsze punktualny.
Zamówiłem go na pół do szóstej. Za pięć minut powinien przyjść.
Kula i Ryś wyszli z salonu bocznymi drzwiami. Powrócili wkrótce i Józefowi się wydało,
że są w innym nastroju. Głośno śmiali się i mówili. Kula przyciągnął do siebie poufale
jedną z dziewczyn, ale ta go odepchnęła. Później zniknął z salonu Szary. Wrócił jeszcze
bardziej ponury. Wówczas Drobny zwrócił się do Józefa:
―
Może pan pozwoli ze mną na chwileczkę. Jest taka malutka, poufna
sprawa.
Wyszli z salonu do kuchni. Józef zobaczył tam na stole jedną pustą flaszkę, a drugą
dopiero zaczętą. Na talerzu obok leżały partyki chleba i plasterki boczku.
―
Poprawimy humor ― rzekł Drobny. ― Pogoda tak podła, że warto się
rozgrzać.
Nalał wódki do dwóch dużych kieliszków.
―
Nie lubię pić o tej porze ― powiedział Józef.
―
Ot, przy sposobności. Za powodzenie naszej pracy i na zgubę zdrajcom!
W przedpokoju rozległ się dzwonek: jeden raz krótko, jeden długo. „Litera A"―
pomyślał Józef.
―
Mag przyszedł ― rzekł Drobny.
―
A ten co za chłop?
― Nie podoba mi się...
―
Może niepewny?
―
Markę ma dobrą. By? na robocie z Szarym. Ale jest skryty, nietowarzyski,
zarozumiały.― przerwał i jednym haustem wypił swój kieliszek. Potem wziął z talerza
skórkę chleba i powąchał.
„Pijak" ― pomyślał Józef.
―
Niech pan kończy! ― zachęcał go Drobny. ― Zrobimy jeszcze po
szkiełku... na drugą nogę.
―
Nie, dziękuję. Niech pan sobie nalewa.
Powrócili do salonu. Przy ich wejściu z krzesła wstał młody człowiek i zbliżył się
Drobnego.
Jest coś pilnego? ― spytał.
―
Nie. Ale mam delegata z góry. Chce się zapoznać z moimi ludźmi.
Józef z zainteresowaniem przyglądał się z boku Magowi. Opinia Drobnego o nim, że jest
„nietowarzyski, zarozumiały", podobała mu się. Wywnioskował z niej, że Mag nie należy
do paczki.
„Z tym trzeba będzie pomówić na osobności" ― pomyślał.
Mag był wzrostu więcej niż średniego, dobrze zbudowany; poruszał się lekko, Zgrabnie;
miał ciemne włosy, śniadą cerę. Wyglądał na południowca.
Jednak do poufnej rozmowy z Magiem nie znalazł sposobności. Drobny i Kula przez cały
czas tak manewrowali, aby słyszeć ich głosy. Józef więc nie poruszał tematów, które go
interesowały.
Szary i Ryś flirtowali z dziewczynami. W pewnej chwili zbliżył się do nich Kula i
zadeklamował:
Słynna poetka, panna Danusia, Usiadła przy Janku i husiasiusia!
Szary i Drobny zaczęli klaskać w dłonie. Kula, zachęcony powodzeniem, wykrzywił
twarz, wytrzeszczył oczy i znowu zaczął deklamować:Jam jest czarny Murzyn, Siki!
Moja bardzo, bardzo dziki!
Moja kochać biała Mery!
Moja kochać na raz cztery!
Rozległy się oklaski i wybuchy śmiechu.
―
Czy w tym jest coś dowcipnego? ― spytał Józefa Mag.
―
Chyba taki jest ich styl zabawy.
―
Małpie igraszki! Czy pan chce ze mną pomówić?
―
Tak. Ale nie tutaj i nie dzisiaj. Pan rozumie?
―
Dobrze rozumiem.
Zbliżył się do nich Drobny. Usiadł obok Maga.
―
Cóżeś taki ponury? ― spytał go.
―
Nie ma z czego się cieszyć... Jeśli Murzynów odgrywacie, powinniście
sadzami się wysmarować. Ty byś wyglądał jak szaman.
Drobny puścił te słowa mimo uszu i zwrócił się do Józefa:
―
Poznał pan jeszcze jednego członka egzekutywy. Wspaniały chłopak! ―
klepnął Maga po ramieniu.
―
Owszem, ludzi pan ma dobrych ― rzekł Józef zimno.
―
Sami bohaterzy! Dziewki głowy i majtki gubią z podziwu! ―wtrącił Mag.
―
Nie wiem, czy bohaterzy, ale każdy spełnia swój obowiązek! ― rzekł
uroczyście Drobny.
Mag obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, potem zwrócił się do Józefa:
―
Czy jestem panu potrzebny?
―
Właśnie... nie... Innym razem pomówimy więcej...
―
W takim razie pożegnam was.
Wstał i krzesła i uścisnął dłoń Józefa. Potem kiwnął niedbale głową w stronę Drobnego i,
nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa, wyszedł z salonu.
―
Narwany szczeniak! ― rzekł Drobny.
―
Wydał mi się dość sympatyczny ― powiedział Józef.
―
Trzeba go lepiej poznać ― dodał Drobny. ― Tutaj robota
poważna, odpowiedzialna, a jemu fantazje roją się w głowie! A może zrobimy jeszcze po
kielichu?
― Nie, dziękuję. Muszę załatwić dzisiaj ważną sprawę i chcę mieć głowę trzeźwą.
Pożegnał rozbawione towarzystwo i wyszedł na ulicę. Już wywnioskował, że ani Drobny,
ani jego towarzysze nie interesują się wcale pracą, której się podjęli, i że nie są do niej
zdolni. Ważną sprawą, o której wspomniał Drobnemu, była zamierzona wizyta u Buby.
Powinien był odwiedzić ją w środę, ale zabrakło mu na to czasu. Dopiero dzisiaj w
sobotę, postanowił, że koniecznie do niej pójdzie. Chodziło mu o pieniądze i chciał kupić
cokolwiek do jedzenia. Miał w głowie i inną myśl ― mniej praktyczną. Wyczuł, że się
podoba Bubie i że zeszłym razem uczyniła wstęp do nawiązania z nim romansu: Miał na
to wielką ochotę, bo z Heleną żył od dawna jak z kolegą i był wygłodzony erotycznie.
Buba zaś, chociaż nieco starsza od niego, podziałała mu silnie na zmysły. ,,
―
Nareszcie się zjawił pan hrabia! ― powiedziała, kiedy Józef wstąpił do jej
mieszkania. ― Wielki to zaszczyt dla mojej skromnej persony!
―
Nie mogłem wcześniej, księżno! Byłem wciąż bardzo zajęty!
―
A... rozumiem.. Robota patriotyczna. Cóż, i to jest potrzebne...
„Psiakrew! Ma intuicję!" ― pomyślał.
―
Żadna robota patriotyczna. Po prostu robota.
― Umówiliśmy się na środę.
―
Nie.
―
Tak.
―
Pani powiedziała, pamiętam dokładnie: „Jeśli chcesz, przyjdź jutro". Nie
jest to umówienie się. Dodała pani, żebym przyniósł koszyk.
―
Oczywiście nie przyniosłeś.
―
Nie mogłem przez cały dzień chodzić po mieście z koszykiem. Miałem
kilka umówionych spotkań.
―
Z nimfami.
―
Z satyrami.
―
I nic z tego nie wyszło. Widzę po kwaśnej minie.
―
Nic.
―
Nie martw się. Ostatnie spotkanie ci się powiedzie ― przez chwilę
milczała i mrużąc oczy patrzyła mu w twarz. ― A wiesz.. ― powiedziała cicho, jakby
poufnie ―ja się martwiłam. Bałam się, że się stało coś złego... Rozumiesz?... I czemu nie
mówisz do mnie, „ty"?.... Chcesz zachować dystans?... Nie bój się! Nie będę ci się
narzucała!
―
Dobrze. Uważałem, że mówisz ze mną poufale, bo tak robisz ze
wszystkimi. Ale obawiałem się, że tobie będzie to przykre.
― W tym wypadku będzie przyjemnie. A teraz melduję posłusznie, że palto sprzedałam.
I to za jaką cenę! Osiem tysięcy marek. Załatwiłam to już w środę, bo się spodziewałam
twej wizyty...
―
Ależ...
Wiem: nie mogłeś. Czasem się zdarza, że mężczyzna nie może. Otóż przygotowałam dla
ciebie trochę produktów, ładnie opakowałam. I sama ślicznie się wystroiłam, żeby olśnić
kapryśnego zalotnika. Po prostu zgłupiałam. I czekałam, czekałam, czekałam... do
godziny policyjnej. Potem powiedziałam: „Świnia!". A o sobie pomyślałam, że jestem
głupia gęś! No i poszłam spać. Ale byłam zła. Zaraz dam ci pieniądze.
―
Proszę dać dzisiaj trzy tysiące.
―
Dobrze. U mnie będą jak w chińskim banku.
―
A jak jest w chińskim banku?
―
Nie zaginą, nie otrzymasz.
Buba wyszła do sypialni. Wróciła z plikiem ostmarek.
―
Masz! Zostanie cztery tysiące.
―
Dlaczego? Tysiąc dałaś we wtorek. Trzy tysiące teraz. Z czterech tysięcy
trzeba potrącić osiemset komisowego i za produkty.―
Jakiś ostrożny,
praktyczny! Komisowego z takich sprzedaży biorę tylko dziesięć procent. To raz. A
drugie: od ciebie nie wezmę. Jest to moja przyjemność. Za produkty potrącę później.
Zgoda?
―
Co zrobić? Wobec terroru musi być zgoda. Ale jestem ci ogromnie
wdzięczny!
―
Stop! Wiem, że jesteś wdzięczny. Już ja ciebie dobrze znam ― spojrzała
na zegarek. ― Do godziny policyjnej jeszcze długo. Może chcesz coś zjeść?
―
Wolałbym herbaty.
―
Zaparzę bardzo dobrej. Masz jeszcze dzisiaj coś do załatwienia?
―
Mam.
―
Coś ważnego?
― Bardzo ważnego.
―
Daleko stąd?
―
Blisko.
―
Można wiedzieć co?
Musisz wiedzieć.
―
Dlaczego: muszę?
―
Bo bez ciebie tego nie załatwię.
―
Znów coś sprzedać?
―
Nie... ― podszedł do Buby, objął ją i kilka razy pocałował w usta, w
twarz, w szyję. Potem zaczął rozpinać jej suknię. ― Żeby się nie zgniotła ― wyjaśnił.
―
Czekaj! Sama zdejmę. A herbata?
―
To jest pilniejsze.
―
Chcesz mi dać dowód wdzięczności.
―
Po prostu chcę ciebie. I nie mów głupstw!
―
Idź do sypialni. Ja chcę wygodnie. Zaraz zamknę drzwi, zgaszę światło i
nie ma nas. Przenosimy się do raju Mahometa.
Gdy później, po długich pieszczotach, wrócili do jadalni i pili herbatę, Buba spytała:
―
Może chcesz, u mnie spać?
―
Muszę iść do domu.
―
Do tamtej?
―
Nie bądź o nią zazdrosna. Z nią nigdy tak nie szalałem jak z tobą.
―
Wcale nie jestem zazdrosna. Interesuje mnie, bo ty mnie interesujesz.
Rozumiesz? Nie jak kochanek czy mężczyzna, ale jak człowiek. A o mnie chcesz coś
wiedzieć?
―
Chciałbym wiedzieć wszystko. Jesteś ciekawym typem.
―
Trochę ci opowiem. Mam starych rodziców. Mieszkają osobno w drugiej
połowie domu od strony ulicy. Utrzymuję ich. Mam synka. Mały łobuz, ale serduszko
dobre. Miałam męża. Był straszny drań. Gdzie się nadarzyła baba, zaraz miłosne
serenady zaczynał. Wreszcie wygnałam go z domu. Dość miałam brudu, bo nawet do
mieszkania kobietę sobie sprowadził. Ale oboje wylecieli za drzwi. Potem na próg domu
go nie puściłam.
―
Gdzie on teraz?
―
Jest w Anglii. Sztabowiec. Należy do tych bohaterów, którzy strzelają nie
z karabinów i armat, ale z palców i butelek szampana. Taki wszędzie da sobie radę. Z
ważnymi osobami puszek, trzcinka, piesek pokojowy, echo słodkie. Z zależnymi od
niego smok, lew ryczący. A w ogóle świnia, brudny kombinator, leń i blagier.
―
Dlaczego wyszłaś za takiego typa za mąż?
―
Myślisz, że łatwo człowieka poznać, szczególnie kobiecie mężczyznę?
―
Albo przeciwnie.
―
Na to trzeba doświadczenia, klęsk, bólu! Ty wiesz: na dziesięć kobiet
znajdziesz jedną z charakterem, taką, której można zaufać. A wśród mężczyzn nie wiem,
czy znajdziesz nawet jednego na stu.
―
Kiepsko ze mną!
―
Niezbyt kiepsko... Ale, jeśli nie możesz pozostać na noc, to się wynoś!
Zaraz dam ci produkty. Są przygotowane. Weźmiesz w torbie, ale kosz przynieś.
―
Kiedy?
―
Kiedy zechcesz. A jak będziesz miał ochotę na miłość, to najlepiej w
sobotę wieczorem. W tygodniu mam ciężką harówkę. Na cztery osoby zarobić i mnie
trudno, bo trzeba jeszcze i policję smarować. A ci mają cholerne apetyty.
W poniedziałek rano Józef poszedł do Tomasza. Pamiętał, że obiecał go zawiadomić o
wyniku swej rozmowy z Grzmotem. Ale dopiero teraz znalazł na to czas.
―
Wczoraj wieczorem był u mnie Grzmot ― rzekł Tomasz: ― Widujemy
się od czasu do czasu, przeważnie w niedzielę. Czeka niecierpliwie na następne spotkanie
z panem.
― Zobaczę go pojutrze.
―
Komendzie bardzo zależy na tym, żeby egzekutywa zaczęła działać.
Traktują to teraz jako kwestię honoru Organizacji.
―
Grzmot również mi to powiedział.
―
Bo zdrajcy kpią ze społeczeństwa. Uważają nas za niezdolnych do
żadnego odwetu czy kary. A jaka pańska opinia o egzekutywie? ― Bardzo marna.
―
Tchórze?
―
No, nie... W innych warunkach, na przykład w wojsku, byliby nie gorsi od
innych żołnierzy. Ale tutaj się dobrała paczka swoich chłopaków, takich kamratów od
butelki i zabawy. Nie traktują tej sprawy ideowo. Nie mają ambicji bojowców. Uważają
Komendę za dojną krowę, która ma forsę i którą trzeba bujać, aby coś więcej wyciągnąć.
Przedstawiają wszystko jako ogromnie trudne. Twierdzą, że nie mają żadnych środków
do wykonywania zamachów.
― Czy nie mają broni?
―
Komenda dała im browning siódemkę, nagan i jeszcze coś. i Ale
kierownik egzekutywy nie ma nic. Browning zepsuty albo zepsuli, trudno ich zrozumieć.
Ale do wykonywania zamachów nie trzeba zapasów broni. Wystarczą dwa pistolety dla
dwóch ludzi. Ostatecznie i jednym można taką sprawę załatwić. A oni żądają pieniędzy
na różne wydatki, dużo broni i nawet, pan chyba nie uwierzy, dobrego motocykla lub
auta.
―
A może samolotu?
―
Do tego nie doszli, ale są blisko.
―
I co pan postanowił?
―
Jeszcze nic. Ale mam ochotę plunąć na to wszystko.
― Bardzo przykro.
― Czy panu na tym zależy?
―
Tak. Chcę ich zobowiązać Wobec siebie. Prywatnie, oczywiście, bo sam
często potrzebuję ich pomocy technicznej i pewnych informacji.
―
A jeśli machnę ręką na ich egzekutywę i sam zorganizuję parę zamachów?
―
Im zależy właśnie na tym, żeby ich egzekutywa działała. Przecież
przesyłają raporty do Warszawy. Stamtąd otrzymują instrukcje, materiały i pieniądze.
Muszą wykazać swą działalność.
― Więc trzeba tego dokonać nie dla obrony społeczeństwa, ale dla usprawiedliwienia
góry!
―
Jedno z drugim idzie w parze. Niech pan rozważy wszystko j pomówi
szczerze z Grzmotem. On jest człowiekiem solidnym. Ma tę wadę, że patrzy na te sprawy
jak oficer sztabowy. Nie potrafi odrzucić swej rutyny. Ale go można przekonać. Jeśli pan
wyczuwa, że potrafi dokonać czegoś z ich ludźmi, niech part spróbuje. Straci pan na to
jeszcze trochę czasu, ale będziemy mieli satysfakcję, że zrobił pan w tej sprawie
wszystko, co mógł.
Józef milczał i patrzył w krótką przestrzeń pokoju jak w daleką przyszłość. Przewidywał
same trudności. Wiedział, że praca ta nie da mu żadnego zadowolenia. Wydawało mu się,
że będzie się narażał, a nawet dekonspirował bez żadnego pożytku. Tomasz również
milczał ― jakby wyczuwał przykre myśli swego rozmówcy. Wreszcie Józef powiedział:
―
Zgodziłem się na prowadzenie w pańskiej grupie komórki „Osy", bo
wierzyłem w pana i w Antoniego. Przejąłem się celem, dla którego grupę utworzono.
Uważam go za ważny. Natomiast w egzekutywie nie ma nic! Nie ma wiary, entuzjazmu!
Sąd wydał 14 wyroków śmierci. Może ich wykonanie jest potrzebne dla zniszczenia
szczególnie szkodliwych typów i dla dodania otuchy społeczeństwu. I otóż grupa bojowa
w ciągu pół roku nie zrobiła nic! Jakiż sens taką grupę utrzymywać, mieć z nią kontakty,
ponosić chociażby i małe koszty?
―
A może pan spróbuje puścić ich w ruch, przerwać bezwład. Może pan po
prostu zorganizuje dla nich jeden zamach, rozda im role i zażąda jego wykonania jako
próby ich aktywności? ― Jeśli dojdę do porozumienia z Grzmotem, tak postąpię. Lecz
zrobię to nie dla ich ambicji, ale dla pana, żeby pan miał satysfakcję.―
Pan ją
również będzie miał.
―
Nie, nie będę miał.
―
Nawet w wypadku pomyślnym?
―
Tak.
―
A Raszkis? Pan był zadowolony z dobrego załatwienia sprawy.
―
Tamto było konieczne nawet jako obrona kobiety należącej do naszej
grupy. Ale potem było mi przykro. Bo to, wie pan, nie było walką, lecz poniewieraniem
podłego człowieka i... siebie...
―
I cóż my zrobimy?! Jesteśmy wszyscy sponiewierani! Walczymy właśnie
o to, żeby poniewierkę usunąć i stać się wolnymi ludźmi. Bronimy z podziemia ostatniej
pozycji, pozycji tylko godności naszej, bo z praw nas odarto. Pan wie, że nie jestem
hurrapatriotą. Patrzę na wszystko trzeźwo i krytycznie. Uważam jednak, że nawet w
takiej sytuacji trzeba walczyć ze złem. Trzeba walczyć nawet czyniąc zło w imię dobra.
Ale stop! To już brzmi jak deklamacja. Chciałbym jednak pana o coś spytać. Nie w
związku z pańską komórką lub egzekutywą, lecz w oderwaniu od tych spraw. Jak się pan
zapatruje na karę śmierci?
Józef spojrzał ze zdumieniem w oczy Tomaszowi. Potem rzekł:
―
Uważam, że nawet w tym pytaniu jest sprzeczność. Kara wyłącza zadanie
śmierci, bo zabicie nie jest karą.
― Więc czym jest według pana kara śmierci?
―
Morderstwem.
―
Zawsze?
―
Zawsze. Nawet jeśli zostanie wydaną przez najszanowniejszy trybunał za
najpotworniejsze zbrodnie. Gdybym przyłapał gdzieś największego mordercę w dziejach
ludzkości, Stalina, to bym go zabił bez chwili namysłu czy wahania. Ale gdyby ów Stalin
został unieszkodliwiony, pozbawiony wolności, postawiony przed sąd, protestowała bym
przeciw wydaniu na niego wyroku śmierci. Mówię to z zupełnym przekonaniem, że jest
to słuszne, ludzkie rozumowanie i uczucie.
―
W takim razie sprawił mi pan zaszczyt, gdy się podjął prowadzenia
komórki „Osy". Jest w dobrych rękach. Co się tyczy egzekutywy, niech pan postąpi
według swego uznania. Proszę nie brać pod uwagę moich powiązań z AK ani moich
życzeń.
―
Są sytuacje, które trzeba doprowadzić do rozstrzygnięć nawet wbrew
swoim życzeniom. Jestem właśnie w takiej sytuacji i postaram się wywiązać z niej
dobrze.
―
Doskonale! A teraz pomówimy o panu.
―
A kiedy o panu?
―
Na pewno i o mnie pomówimy. W przyszłości. Jak pan sobie radzi
materialnie?
―
Było bardzo źle. Po prostu głodowałem. Gdybym był sam, znosiłbym to
łatwiej. Ale musiałem zaopiekować się dziewczyną zupełnie bezradną. Dlatego tym się
martwiłem.
―
Dam panu trochę pieniędzy.
―
Nie. Dziękuję. Teraz jest dobrze.
―
Może pan spróbuje kupić coś na „order", który panu dałem.
―
Już spróbowałem.
―
Kiedy?
―
W trzy godziny po naszej rozmowie.
―
I co?
―
Kupiłem bardzo dobre palto za 85 litów, a sprzedałem za osiem tysięcy
ostmarek. Zarobek ogromny. Właśnie w ten sposób wyrwałem się z nędzy. Mogę dać
panu jakąś sumę na cele naszej grupy.
―
O, nie, nie! Cieszę się bardzo, że się panu to przydało. I proszę nie mieć
do mnie żalu, że wpakowałem pana w tę historię z egzekutywą. Jeśli pan chce i może im
dopomóc, proszę to zrobić. Jest to jedyna zorganizowana siła, którą naród ma na miejscu
i która dodaje mu otuchy.
Pożegnali się. Po odejściu Józefa Tomasz odsunął trochę firankę, udał się do łazienki i
wyjął ze skrytki gruby brulion oprawiony w lniane płótno. Był to dziennik grupy
podziemnej „Borsuki", który Tomasz prowadził z dnia na dzień od początku wojny.
Przyniósł go do gabinetu, położył na biurku, wpisał datę i zaczął nową stronicę. Pisał
prędko, drobnym maczkiem, bez marginesów, z małymi odstępami między wierszami. Po
kwadransie odniósł brulion do skrytki. Potem zaciągnął odsuniętą trochę firankę, na znak,
że droga do „Nory" jest wolna. Uważał punktualność za obowiązek każdego solidnego
człowieka, a szczególnie konspiratora. Dlatego w środę, gdy poszedł na spotkanie z
Grzmotem, tak obliczył czas, aby się nie spóźnić. Za pięć minut trzecia był. na miejscu.
Spędził dwie minuty na ulicy, a potem wstąpił na dziedziniec domu. Z dala dostrzegł, że
firanka na oknie z prawa jest zasłonięta. Wszedł do oszklonego ganku. Doniczki stały
pod ławką. Podniósł je i zdjął górną. Z dolnej wyjął klucz. Potem postawił doniczki na
ławce, odemknął drzwi i wszedł do środka.
Nie wiedział, czy zamknąć drzwi na klucz, czy zostawić je otwarte. Spojrzał na zegarek:
dokładnie trzecia. Pomyślał, że zaraz powinien przyjść Grzmot. Wówczas mu się wydało,
że posłyszał hałas w głębi mieszkania.
„Czy to nie kocioł? ― pomyślał, ― Ale niemożliwe. W niedzielę Grzmot był u Tomasza
i wszystko było w porządku".
Obejrzał małą, pół ciemną sionkę, rozwidnioną tylko okienkiem u góry nad drzwiami.
Dostrzegł w kącie szeroką, żelazną sztabę. Wziął ją. Była ciężka.
„Szkoda, że nie mam pistoletu. Jeśli wpadnę, Helena beze mnie zginie!"
Z zaciśniętą w dłoni sztabą poszedł cicho przez pierwszy pokój i odemknął drzwi do
następnego. Zdumiony stanął w progu. Za stołem siedział Grzmot, a obok niego nie
znany Józefowi mężczyzna lat około trzydzieści. Grzmot, patrząc na Józefa, lekko się
uśmiechał:
―
Groźnie pan wygląda! ― powiedział, kierując wzrok na żelazną sztabę.
―
Przypuszczałem, że tutaj mogą być inni goście.
― I co wówczas?
―
Postarałbym się, żeby nie wzięli mnie żywego. Ja złudzeń nie mam.
―
Przepraszam za zasadzkę. Okazało się, że pan dobrze sobie radzi. Nie była
to próba pańskiego sprytu. W sionce wisi na gwoździu drugi klucz. Można więc zamknąć
się i odizolować. Zaraz zrobimy to ― wyszedł z pokoju i wnet powrócił. Podał Józefowi
dłoń do uścisku i skinął głową w stronę drugiego mężczyzny..― To pan Andrzej,
właściciel tego mieszkania. Poznajcie się panowie!
―
Kondor ― rzekł Józef i uścisnął wiotką, małą jak u kobiety dłoń Andrzeja.
Grzmot wziął stojący na parapecie termos i nalał do filiżanki czarnej kawy. Postawił ją
przed Józefem.
― My już piliśmy ― powiedział. ― Zostawiliśmy to dla pana.
―
Dziękuję.
―
Przystąpię od razu do sprawy ―rzekł Grzmot i złożył dłonie kantami na
stole, jakby ogarniając nimi sprawę. ― Dzisiaj mam mało czasu. Jeśli się porozumiemy
w sprawie egzekutywy, będzie pan się kontaktował ze mną za pośrednictwem pana
Andrzeja, który ma ze mną stałą łączność. Czy ustalił pan kontakt z Bronką?
―
Tak. Ale nie wypróbowany.
―
Otóż Bronka ma bezpośredni kontakt z Komendą, ale wszystkie
wiadomości tą drogą otrzymuję z opóźnieniem. Na odpowiedź znów trzeba sporo czasu.
A tutaj wszystko może być załatwione w ciągu jednego dnia. Proszę mieć do pana
Andrzeja takie zaufanie jak do mnie. Ale odchodzę od głównego tematu. Wczoraj znów
rozmawiałem z panem T. Pan wie, o kogo chodzi?
― Oczywiście.
― Omówiliśmy wszystkie szczegóły tej sprawy. Ja również nie mam złudzeń co do
egzekutywy. Ale pan T. mnie zapewnił, że pan, jeśli zechce, potrafi ją uruchomić. Lecz
zaznaczył, że zależy to tylko od pana, bo, powiedział, pańska opinia o egzekutywie jest
bardzo marna.
―
Przypuszczam, że jest zgodna z opinią pana i Bronki, Macie z nimi do
czynienia dość długo. ― Czy pan poznał wszystkich członków egzekutywy?
―
Jeszcze nie. Poza tym nie miałem sposobności do zbadania ich poufnie.
Ale wiem, jaki jest ich styl blagowania.
―
A jaka główna wada?
― Brak zapału do pracy.
―
Kłamstwa, zwlekanie... ― podjął Grzmot.
―
Tak. I dziwię się, że nie zorganizujecie innej egzekutywy.―
Straciliśmy na to dużo czasu. W warunkach konspiracyjnych jest to trudne
zadanie. Egzekutywa jest sformowana z zaprzysiężonych członków AK. Niektórzy
członkowie są do niej przydzieleni z grupy dywersyjnej. Ale... może przecież i w wojsku
regularnym się zdarzyć, że jakaś formacja jest słaba. Nie można jej likwidować z tego
względu. Trzeba zaradzić temu inaczej.
―
Jakie jest pańskie życzenie?
―
Chcę, żeby egzekutywa zaczęła bez zwłoki robotę. Czy mógłby pan
zorganizować dla nich jeden zamach i zmusić ich do jego wykonania?
―
Chyba potrafię zorganizować nawet kilka zamachów, ale zmusić ich do
wykonania... ― Józef rozłożył dłonie ― nie będę mógł.
―
Niech więc pan ich wypróbuje. Dobrze?
―
Czy upoważni mnie pan do wydawania poleceń kierownikowi
egzekutywy?
― Chce pan upoważnienia formalnego? Zajmie to sporo czasu.
―
Wystarczy w obecności świadka ― skinął głową w kierunku Andrzeja, ―
A Bronka zawiadomi o nim Drobnego.
― Dobrze. Upoważniam pana.
―
Następnie chcę, żeby przesłano jeden dobry pistolet Drobnemu, specjalnie
dla zamachowca.
―
Załatwię to w ciągu dwóch dni. ― Druga sprawa. Mam odpis wydanych
wyroków śmierci. Na zlikwidowaniu których skazańców wam najwięcej zależy?
―
W oryginale, przesłanym Drobnemu, byli zaznaczeni krzyżykami.
Dorota Dyleżyńska, redaktor „Gońca" Kancerewicz. wyliczał Józef z pamięci.
―
Tych przede wszystkim.
―
Czy mogę uzyskać jakieś obszerniejsze dane co do tych osób?
―
Egzekutywa ma sekcję wywiadowczą.
― Poznałem się z jej kierownikiem. Sprawił dobre wrażenie. Ale nie wiem jeszcze, jakie
on ma materiały. Chciałbym otrzymać jak najwięcej informacji ze wszelkich źródeł.
―
Niestety, ja ich nie mam.
―
Utrudni to pracę. Jeśli tamtych ludzi skazano na śmierć, są gdzieś
dotyczące ich akta. Są świadkowie...
Na pewno są, ale trudno to zbadać. Zresztą motywy wyroków nie są panu potrzebne.
―
Nie. Ale może są osoby, które znały skazanych, ich tryb życia. Takie
wiadomości mogą mi ułatwić opracowanie zamachów. Zależy mi też na przyśpieszeniu
sprawy, zaoszczędzeniu czasu i wysiłków.
― Pan ma rację. Zaraz coś dla pana wykombinuję. Rozszerzę pańskie źródła informacji.
Mam komórkę wywiadowczą do specjalnych zadań. Prowadzi ją sprytny typ, Stanisław,
który dawniej pracował przez wiele lat w kontrwywiadzie. Zna on doskonale miasto i
mnóstwo ludzi z różnych sfer. Przypuszczam, że on może w wielu Wypadkach panu
dopomóc.
―
Dobrze.
―
Prócz tego skontaktuję pana z aspirantem Sipo.
―
Jest to jeszcze ciekawsze.
―
Pracuje on w gestapo i ma wiadomości o aktualnych posunięciach
niemieckich i litewskich. Zna osobiście kilku skazanych. Otóż będzie pan miał własną
komórkę wywiadowczą i dwa pomocnicze źródła informacji różnego rodzaju.
Mam nadzieję, że tego mi wystarczy.
―
Więc Bronka zawiadomi Drobnego o tym, że pan uplanuje dla niego
zamachy, które muszą być wykonane. Da mu pistolet specjalnie dla zamachowca.
―
Koniecznie dziewiątkę.
―
Dobrze.
―
A czy mógłby pan mnie zorientować, jakim typem jest gestapowiec?
―
Litwin polskiego pochodzenia. Ma brata, który pracuje u Niemców w
parku samochodowym. Obaj są wypróbowani i mam od nich wiele cennych informacji.
Imię gestapowca Adam, brata jego Zygmunt. Dzisiaj uprzedzę Adama, że pan do niego
się zgłosi. Powoła się pan na mnie; w tym wypadku na Witolda. Stanisławą również
uprzedzę. Powoła się pan też na Witolda. Czy pańskie pseudo pozostanie bez zmiany?―
Tak.
―
Zaczynając od jutra może pan do nich się zgłosić. A terazpanu
wytłumaczę, jak tam trafić bez pytania kogokolwiek... ―wziął kartkę papieru i na jednej
stronie narysował szkic dojścia domieszkania Adama a na drugiej do , konspiracyjnego
lokalu Stanisława.
Później, gdy Józef zapamiętał adresy, kartkę spalono. NastępnieGrzmot zebrał się do
odejścia. Przed pożegnaniem powiedział:
―
Bardzo się cieszę, że pan wziął sprawę w swoje ręce. Mam na dzieję, że
zmusi pan egzekutywę do poważnej działalności. A wszelkie wiadomości dla mnie
proszę przekazywać przez pana Andrzeja.
Odszedł pośpiesznie, bo się obawiał, że spóźni się na następnespotkanie.
Andrzej, który w trakcie rozmowy Józefa z Grzmotem przeglądał litewskie pisma, złożył
je i rzucił na parapet.
―
Straszna blaga! ― powiedział. ― Od początku wojny pismasłużą nie
informowaniu obywateli, lecz ogłupianiu ich, udowadnianiu, że białe jest czarnym,
zielone czerwonym...
―
Ja tego nie czytam. Po litewsku prawie nie umiem, a w polskich i
białoruskich gazetach przeglądam tylko nagłówki artykułówi ogłoszenia.
―
A ja muszę czytać, aby się orientować w ogólnej polityce rządowej, która,
oczywiście, jest zależna od Niemców.
―
Pan pracuje w urzędzie litewskim?
―
Tak... Pracuję, pracuję, pracuję i już wszystkiego mamdość!... Nie chodzi
mi o pracę w urzędzie, bo tam rutyna i robotyniezbyt dużo. Czasem bywa nawet ciekawa.
Ale tutaj!... ― przesunął dłonie w powietrzu, wskazując nimi na mieszkanie.
Twarz Andrzeja była ładna. Miała wyraz smutku i rezygnacji.W oczach czaiło się
zniechęcenie. Józef wyczuł, że jest on przemęczony i wyczerpany nerwowo.
―
Pan chyba mówi o pracy dla Organizacji?
―
Tak. O jej nadmiarze... Dałem kiedyś swe mieszkanie na lokal
kontaktowy. Było to i kłopotliwe, i niebezpieczne, ale chętniesię na to zgodziłem, bo
chciałem się włączyć do walki o wolność.Lecz zaraz zaczęły spadać na mnie inne
obowiązki. Wreszcie mamich tyle, że musiałbym wziąć paru ludzi do pomocy, aby
wszystkiemu podołać.
―
Po co więc pan tego się podejmował? Trzeba było odmówić.
―
Kiedy nie mogę odmówić pomocy. Rozumie pan: pomocy! Bo oni traktują
to nie jako robotę, ale jako pomoc... Pan przecież nie odmówił. Zabrał się pan do trudnej
i ryzykownej funkcji w marnych warunkach i z ludźmi, do których nie ma pan zaufania.
―
Racja! Ale pan już jest przemęczony, a ja mam duży zasób sił. I zabieram
się do tego jak do gry hazardowej. Oczywiście i ja chcę im pomóc, ale gdy zobaczę, że
się tego nie docenia albo nadużywa, odmówię dalszej roboty... Czy może mi pan
powiedzieć cokolwiek o Grzmocie? Nie jest to pospolita ciekawość. Na pewno będę miał
z nim dużo do czynienia i chciałbym się zorientować, jakim on jest człowiekiem.
Andrzej patrzył w oczy Józefowi i przez jakiś czas się namyślał. Potem zaczął mówić:
―
Jest to klasyczny czinownik. Pan rozumie: urzędnik. Dla takich typów jest
ważny nie człowiek, lecz mechanizm biurokratyczny. Owszem, jest wykształcony,
inteligentny, ale... nałogowy biurokrata. Dla niego najważniejszą rzeczą jest nie istota
sprawy, nie jej pomyślność nawet, lecz jej forma. Weźmy bliski przykład. Sąd specjalny
wydaje wyroki. Egzekutywa przez bardzo długi okres czasu ich nie wykonuje i
przypuszczalnie wcale się do tego nie kwapi. Jak by pan w takim wypadku postąpił?
―
Rozpędziłbym egzekutywę i stworzył nową.
―
Właśnie! A on tego nie zrobi, bo egzekutywa figuruje w wykazach,
raportach, listach personalnych i jest śrubką w mechanizmie Organizacji... Ja go lubię.
Jest sympatyczny, uczciwy, solidny, dobry patriota. Wierzy w nasze zwycięstwo. Ale w
sprawie pracy Organizacji jest żelaznym urzędnikiem, działającym w warunkach
konspiracyjnych. Chodzi zmęczony z lokalu do lokalu, odbywa narady, przyjmuje
raporty, wydaje instrukcje. Ryzykuje bardzo i jest zadowolony, bo obsługuje sumiennie i
w jego przekonaniu sprawnie maszynę biurokratyczną.
―
On mi powiedział, że wykonanie wyroków jest potrzebne „dla honoru
Organizacji".
―
Otóż to! Nie dla niszczenia zdrajców lub samoobrony, lecz dla szyldu, dla
prestiżu urzędu. Ale wydaje mi się, że go obmawiam i może trochę przesadzam. To też z
przemęczenia. Dzisiaj zwalił mi na głowę nową porcję roboty. Pilnej! Bardzo pilnej!
Zawsze pilnej! I żeby nie opieka mojej narzeczonej, nie miałbym co jeść, chodziłbym
brudny, a mieszkanie zawaliłby kurz. Przed dwoma miesiącami zmarł mi ojciec. Tutaj, w
następnym pokoju. Ciężko to przeżyłem, ale potem odczułem ulgę, bo w wypadku wsypy
i on by ucierpiał. A tutaj przecież wulkan, który kiedyś wybuchnie!
―
Przykro mi, że dodałem panu roboty. Będę musiał tu przychodzić.
―
Traktuję to jako wypoczynek i oderwanie się od moich spraw. Poza tym
interesuje mnie, jak pan to załatwi.
― Może mi się uda. Kiedy najlepiej tutaj przychodzić?
―
Kiedy pan chce. Wieczorami jestem przeważnie w domu. W godzinach
obiadowych także, bo stąd blisko do mego biura. Może pan też wejść i zaczekać albo
zostawić kartkę na stole.
―
Nie będzie to nieostrożne?
―
Nieostrożne?... Jestem obywatelem litewskim, urzędnikiem. Mam nawet
nocną przepustkę. Rewizję u mnie mogą zrobić tylko w tym wypadku, jeśli się wsypię z
dowodami.
―Albo jeśli pana wsypią.
― Tak. Wówczas nic nie pomoże. Proszę zwracać uwagę na fi rankę i omówić z
Grzmotem znaki ostrzegawcze przed wejściem dobramy: krzyżyki na murze. Jest to
bardzo ważne. Reszta... kwestiaszczęścia. Józef wstał.
―
Nie będę przeszkadzał panu w pracy. Mam też dużo roboty.Cieszę się
naszą znajomością i dziękuję za szczere wypowiedzi.
Pożegnał Andrzeja.
# * #
Nie wtajemniczał Heleny w swe sprawy. Nie wiedziała nawet, jakie on ma nazwisko.
Ufał jej zupełnie, ale przestrzegał zasady, że nie trzeba nikogo obciążać (jeśli można tego
uniknąć) wiadomościami o sprawach ryzykownych. W wypadku aresztowania i badania,
osoba wtajemniczona nie mogłaby twierdzić szczerze i z przekonaniem, że nic o tych
sprawach nie wie.
Starał się, aby mieszkanko ich było dobrze zabezpieczone. Gdy załatwiał sprawy w
mieście, miał przy sobie dokumenty na nazwisko Kowalskiego. Gdy, przeważnie późnym
wieczorem, wracał do domu, zwracał uwagę na to, czy nie jest śledzony i czy domek ich
nie jest pod obserwacją. Potem szedł do składu na drewno, zostawiał w skrytce komplet
swych dokumentów i brał stamtąd inny, na nazwisko Makarewicza.
Potem udawał się przez kuchnię panny Jadwigi do swego malutkiego pokoiku, w którym
zamierzali pozostać do wiosny. W kuchni było przeważnie ciemno, bo ich gosposia szła
wcześnie spać. Ale przez szparę pod jej drzwiami często było widać jaskrawe pasmo
światła karbidówki. Mieli malutką lampkę. Musieli oszczędzać naftę, która była bardzo
droga i trudna do kupienia. Ale Helena mogła przy jej nikłym płomyczku nawet czytać,
bo było to jedyną osłodą jej smutnego życia. Wchodząc w świat książek, wyobraźni,
myśli, izolowała się od złej rzeczywistości.
Często przynosił cokolwiek i wręczał Helenie uroczyście jak bukiet kwiatów. Ona
zawsze udawała zdziwienie i zainteresowanie, chociaż były to przeważnie zwykłe
produkty, kupione na rynku albo z pomocą Buby. Kiedy wchodził cicho do swego
pokoiku, twarz Heleny rozjaśniała radość.
―
Jak się czujesz, Pudlu! ― pytał wesoło, starając się ukryć zmęczenie albo
zły nastrój.
―
Kiedy pan W domu, to dobrze. Ugotowałam wspaniałą zupę na kościach.
Odstawiłam dla ciebie do duchówki u panny Jadwigi.
Szedł do kuchenki w ich mieszkaniu, gdzie panowało zimno. Ale był odporny na chłód.
Zdejmował mokre albo ośnieżone trzewiki i je czyścił. Potem nalewał wody do dużej
miednicy, i parując jak koń zgrzany na mrozie mył się do połowy. Później było mu ciepło
i czuł się odświeżony, a nawet mniej zmęczony.
Wracał do pokoiku, który był bardzo ciepły. Miał już przygotowaną na małym stoliku,
przy oknie obok łóżka Heleny, kolację. W okresie biedy była to zupa, czasem bardzo
podła. Kiedy jadł,Helena opowiadała mu swoje nowiny. Czasem słowa jej leciały mu
mimo uszu, bo myślał o innych sprawach, ale udawał zainteresowanie. Na kartki i dzisiaj
nic prócz chleba nie dawali. A po chleb stała w kolejce ponad dwie godziny. I jaki to
chleb?! Ale dobre i to, chociaż tak mało sprzedają: nie ma nawet dwóch funtów na
tydzień...Udało się kupić od kobiety, która przyszła ze wsi, aż trzydzieści jaj i, ser. Będą
mieli na długo... Później mówiła o swych sprawach domowych, o pannie Jadwidze.
Mówiła i czekała, kiedy Józef zacznie mówić. Ale był tak skąpy w słowach i tak mało
miał nowin, jakby to on całe dni w domu siedział. Więc Helena zupełnie się nie
orientowała: dokąd on chodzi, co robi, jakie ma sprawy? Przez wiele miesięcy nie
wiedziała nawet o tym, że pracuje w Akademii. Aż dopiero nazajutrz po naradzie z
Grzmotem, gdy się zorientował, że na pozowanie nie będzie miał czasu, dał Helenie
świadectwo lekarskie, że jest chory na grypę. Świadectwo wydał mu znajomy lekarz
Anto niego, do którego Józef się zgłosił z polecenia przyjaciela. Udawałjednak bardzo
chorego, zakatarzonego, skarżył się na ból głowy i łamanie w kościach.
Dając Helenie świadectwo powiedział:
―
Pójdziesz z tym do Akademii Sztuk Pięknych. Jest to przyj ulicy świętej
Anny...
―
Wiem dobrze gdzie.
―
Na parterze z lewa jest wejście do kancelarii. Zwrócisz się tam do
sekretarza. Oddasz mu to zaświadczenie i powiesz, że jestem ciężko chory i nie wiem,
jak długo nie będę przychodził do pracy.Jeśli spyta, kto jesteś, powiesz, że sąsiadka.
―
Oczywiście sąsiadka. Śpię na sąsiednim łóżku. Ale nie wiedziałam, że mój
sąsiad jest tak ważną personą. Oho! Wykłada na uniwersytecie sztuki piękne!
― Bardzo piękne!
― I nareszcie wiem, z kim mam do czynienia. Pan Makarevicius! Wspaniałe nazwisko!
Wieczorem się dowiedział, że Helena załatwiła sprawę dobrze. Sekretarz, po
przeczytaniu zaświadczenia, poprosił ją, by usiadłai zaczekała. Wyszedł z kancelarii.
Powrócił za kilka minut i wypłacił Helenie pieniądze za ostatnie dni pozowania Józefa.
W taki sposób zwolnił się on od pracy w Akademii. Tracił swój mały zarobek, ale mógł
przyśpieszyć zorganizowanie działalności egzekutywy.
Po kolacji rozstawiał wąskie łóżko składane i robił pościel dla siebie. Zostawało tylko
małe przejście i trochę wolnej podłogi przy drzwiach. Tam ustawiano na noc dwa
krzesła, bo gdzie indziej nie było na nie miejsca.
Józef szedł do sionki i na zakończenie dnia zamykał starannie drzwi zewnętrzne i drzwi
kuchenne. Potem wracał i układał się do snu. Gasił lampkę i jeszcze przez jakiś czas
rozmawiali. Następnie zapadało milczenie. Oboje długo nie spali, lecz nie odzywali się
do siebie. Ona myślała o ich biednym życiu, w które ze swej strony nic nie mogła wnieść.
Było jej tu dobrze, spokojnie. Nigdy nie usłyszała od Józefa ani słowa niezadowolenia
lub wyrzutu. Orientowała się w tym, że ma on duże trudności materialne. Zastanawiała
się, jak mu dopomóc. Ale nie było po temu sposobności. Poza tym ciąża jej była trudna.
Czuła się marnie. Spróbowała mu pomagać w ten sposób, żeby go jak najmniej
kosztować. Właściwie głodowała, ażeby oszczędzić sił, prawie całe dni leżała na łóżku.
Lecz on wnet dostrzegł to i wówczas po raz pierwszy na nią się rozgniewał. Powiedział:
―
Poproszę, żeby więcej tego nie było! Poprzednio nie jadłaś prawie nic, a
mówiłaś, że jesteś syta. Potem twierdziłaś, że nie masz apetytu, a nocami zjadałaś
spalone skórki od chleba, które zostawiałem. Nie rób tego więcej, bo będę ci wydzielał
twoją porcję, a rano i wieczorem będziesz musiała jeść w mojej obecności.
―
Kiedy mi czasem się nie chce.
―
Rozumiem wszystko. Nic mi tym nie pomożesz, lecz zaszkodzisz, bo się
rozchorujesz i nabawimy się dużego kłopotu! ― Przez jakiś czas milczał, potem spytał:
― Powiedz, kim jesteśmy w stosunku do siebie?
― Ja psem, a ty moim panem.
―
Nie jesteśmy małżeństwem, nie jesteśmy kochankami, jak się to pojmuje.
Jesteśmy dwojgiem rozbitków na tratwie. Jesteśmy kolegami, którzy muszą przetrwać do
lepszych czasów. Postępujmy z sobą sprawiedliwie.
―
Kiedy ja bardzo ciebie obciążam!―
Nieprawda. Dodajesz mi
ochoty do życia, bo wiem, że jestem tobie potrzebny. Ty dałaś biedakom ser i za to
straciłaś miejsce w rodzinie. A ja ci za ten ser dam dyplom: „okazicielka tego dyplomu
jest człowiekiem". Ostatnie słowo będzie wydrukowane dużymi, złotymi literami.
―
A ja nie chcę być człowiekiem.
―
No to bądź sobie psem. Ale musisz być posłuszna i nie sprawiaj mi
przykrości. Teraz nam jest ciężko, ale wkrótce będzie lepiej.
Gdy Buba sprzedała palto, włożył prawie wszystkie banknoty do blaszanego pudełka i
schował je w składziku na drewno. Zaprowadził tam Helenę i pokazał jej, jak trzeba
wyjmować pudełko.
Jest to nasza kasa ― powiedział. ― Jeśli się zdarzy, że nie wrócę do domu, korzystaj z
tych pieniędzy.
― Nie wrócisz? Dlaczego?
― Jeśli nie będę mógł wrócić.
―
Aha!
―
Takie rzeczy koledzy muszą ustalić dokładnie. Rozumiesz?
―
Czyż pies się ośmieli czegoś nie zrozumieć?― Czy ciebie terroryzuję?
―
Ależ nie! Próbuję żartować, ale nie wychodzi. W ogóle mnie nigdy nic nie
wychodziło.
―
Wszystko wychodzi ci dobrze, ale nie miałaś szczęścia. Zemną jest tak
samo.
Nieraz myśli Józefa krążyły do późna w noc dokoła pracy, której się podjął. Nazajutrz po
rozmowie z Grzmotem i Andrzejem poszedł do Stanisława, kierownika komórki
wywiadu. Wstąpił do bramy dużej kamienicy przy Zawalnej, niedaleko od Rudnickiej,
gdzie było getto numer jeden. Na prawo zobaczył wejście do kina, a w bramie zapasowe
wyjście. Naprzeciw bramy, w głębi dziedzińca, był kościół Wszystkich Świętych. Skręcił
w lewo i wstąpił do otwartego, wąskiego korytarza murowanej oficyny. Minął pierwsze
drzwi z prawa i nacisnął klamkę u drugich, podobnych drzwi. Przypuszczał na podstawie
objaśnień Grzmota, że prowadzą one do mieszkania zakrystiana. Drzwi się uchyliły.
Zobaczył małą, schludną kuchenkę, w której nie było nikogo. Kaszlnął, aby dać znak
swej obecności.
―
Kto tam? ― usłyszał kobiecy głos.
―
Chcę widzieć pana Szymona.
Do kuchni weszła blondynka małego wzrostu. W pierwszej chwili Józef pomyślał, że jest
ona podlotkiem, ale wnet się zorientował, że widzi dorosłą kobietę, która patrzyła mu w
oczy śmiałymi, nieco szelmowskimi oczami i uśmiechała się.
―
A pan w jakiej sprawie?
―
W sprawie osobistej do zakrystiana.
―
Męża teraz nie ma w domu. Robi coś w kościele.
―
Pani jest jego żoną?! ― spytał ze zdziwieniem.
―
A pan myślał, że kim?
― Chyba... córką...
―
Córką!... ― uśmiechnęła się. Ja sama mam córkę. Zaraz ją pan zobaczy.
Ma już pięć lat.
―
A pani ile?
―
Dwadzieścia trzy.
―
Wygląda pani na trzynaście ― rzekł żartobliwie. ― Ale chciałbym
zobaczyć męża pani. Przyszedłem tu z drugiego końca miasta.
―
Zaraz go zawołam. Proszę wstąpić do pokoju i zaczekać. Przepraszam za
nieporządek. A tam moja córa ― wskazała ruchem ramienia w kąt pokoju. ―
Wandeczka, ja zaraz wrócę ― powiedziała i wyszła z pokoju.
Józef usiadł przy stoliku, nakrytym szydełkową serwetką. Pokój był duży, o dwóch
oknach. Prócz drzwi do kuchni, w ścianie na prawo było jeszcze dwoje drzwi. Domyślił
się, że prowadzą one do małych pokojów, z których jeden miał osobne wejście z
korytarza.
Na dużym tapczanie, przy ścianie od strony kuchni, siedziała dobrze uczesana i ładnie
ubrana dziewczynka. Miała rozrzucone dokoła siebie zabawki. Na kolanach trzymała
dużą lalkę i z ukosa zerkała ku Józefowi.
―
Jak ci na imię? ― spytał udając, że nie wie tego.
Dziewczynka przez dłuższy czas milczała, potem rzekła:
―
Nie powiem.
―
Dlaczego?
―
Tatuś powiedział, żeby nic nikomu nie mówić.
―
O! Jeśli tatuś powiedział, to nie mów. Ja też nie powiem ci, jak mi na
imię.
Za kilka minut wróciła żona zakrystiana, ale pozostała w kuchni. Natomiast do pokoju
wszedł mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, w wieku lat około trzydziestu.
―
Czym panu mogę służyć? ― spytał bardzo uprzejmie i życzliwie.
―
Jestem znajomym pana Witolda i chciałbym zobaczyć pana Stanisława,
który, zdaje mi się, tutaj mieszka.
―
Pan... Kondor?
―
Tak.
―
Otóż pan Witold był u nas wczoraj wieczorem i uprzedził, że , pan do nas
się zgłosi, ale nie wyznaczył terminu.
―
Nie wiedziałem, kiedy będę mógł przyjść.,
―
Pan wybaczy, że na chwilę opuszczę pana.
Zakrystian wyszedł do kuchni i tam cicho rozmawiał z żoną. Potem wrócił i zasłał
serwetką większy stół pośrodku pokoju. Znów udał się do kuchni i przyniósł stamtąd
sztućce, talerze i imbryk kawy. Pośpiesznie rozmieścił wszystko na stole. Wreszcie
przyniósł masło, ser i wiejski chleb. Wówczas zawołał:― Janeczko, wszystko gotowe!
Żona jego przyniosła duży, rozgrzany talerz, na którym była jajecznica usmażona z
boczkiem.
― Proszę pana do stołu! ― powiedziała.
Przed dwiema godzinami zjadłem śniadanie.
―
Proszę, proszę! ― rzekł zakrystian. ― Będzie nam przyjemnie ugościć
pana. Wiem, że przy pańskiej pracy się zdarza, że i czasu nie ma na posiłek. Będę panu
towarzyszył. Napiję się gorącej kawy, bo trochę zmarzłem.
Józef był nieco wzruszony i zmieszany. W zachowaniu się zakrystiana wyczul wielki
respekt dla siebie. Usiadł do stołu i zabrał się do bardzo obfitego posiłku. A zakrystian
ciągle go zachęcał do jedzenia.
―
Mnie o produkty łatwo, bo mam rodzinę na wsi. Często przyjeżdżają do
miasta i zawsze coś nam przywożą.
― A gdzie pan Stanisław?
―
Wyszedł rano i powiedział, że wróci za dwie godziny. Powinien zaraz
przyjść. On tutaj mieszka. Oddałem do jego użytku ten pokój. A nasza sypialnia jest tam
― wskazał dłonią na wąskie drzwi obok wejścia do kuchni. ― Trochę nam za ciasno, bo
pokoik mały. Ale chcemy, żeby panu Stanisławowi było wygodnie. A tamten pokoik z
wyjściem na korytarz wynająłem na początku wojny uchodźczyni z Poznania. Nie miała
gdzie się podziać. Z początku mieszkała za darmo, a teraz płaci trochę, bo zarabia.
―
Jest chyba dla was krępujące, jeśli tutaj są omawiane jakieś poufne
sprawy.
―
Jej prawie nigdy nie ma w domu. Handluje na rynku. Chodzi na wieś po
produkty. A o tym, co u nas się dzieje, nic nie wie i niczym się nie interesuje.
Zakrystian podszedł do drzwi lokatorki i zapukał. Wewnątrz było cicho. Natomiast z
kuchni doleciał głos Janki:
―
Wyszła rano, przed siódmą.
Zakrystian zbliżył się do okna, spojrzał na zewnątrz i powiedział:
― Akurat idzie pan Stanisław.
Wkrótce do pokoju wszedł mężczyzna lat około czterdziestu. Miał na sobie czarną,
watowaną kurtkę, a na nogach buty z długimi cholewami.
―
Moje uszanowanie! Moje uszanowanie! ― zawołał zbliżając się do Józefa
i mocno ściskając jego dłoń. ― Już wiem, z kim mam do czynienia. I bardzo się cieszę z
poznania pana. Panie Szymonie, proszę dąć mi kawy, ale żeby była bardzo gorąca.
―
Zaraz ― zakrystian wziął ze stołu imbryk, zebrał brudne naczynia i
wyszedł do kuchni.
Stanisław zdjął kurtkę i niedbale rzucił ją na tapczan. Potem powiedział do Wandeczki:
―
A ty, mała, idź stąd do mamy!
Dziewczynka zlazła z tapczanu i z lalką w rękach wyszła z pokoju. Stanisław zamknął za
nią drzwi.― Teraz możemy mówić swobodnie ― powiedział. ― Tutaj ludzie są pewni,
ale lepiej, żeby nie wsadzali nosa w nasze sprawy. Trzymam ich w garści ― pokazał
zaciśniętą pięść ―po wojskowemu, bo jest to najlepszy sposób dla wzbudzania szacunku
dla Sprawy i jej bojowników.
Zachowanie się Stanisława wydało się Józefowi przesadne, aktorskie, a wzmianka o
zakrystianie i jego rodzinie była mu przykra. Spytał:
―
Czy Witold (miał na myśli drugie pseudo Grzmota) omawiał z panem
sprawę, o którą mi idzie?
―
A jakże, a jakże! Mam jego całkowite zaufanie! Nie prowadzę teraz
wywiadu w mieście. Organizuję oka na wszystkich drogach i na kolei. Chodzi mi o
obserwację ruchów wojsk niemieckich
i ich transportów materiałowych...
„Po co mi to wszystko mówi?" ― pomyślał Józef i poczuł do Stanisława niechęć
graniczącą z nieufnością.
―
... .Ale ― ciągnął Stanisław ― mam dużo różnych wiadomościz miasta i z
powiatu. O jednym ze skazanych ja właśnie dałem materiały. Mam w terenie swego
agenta, Czarnego, i od niego uzyskałem ważne wiadomości.
―
Pewnie idzie o Korejszę?
―
Tak. A w mieście przeprowadziłem rozpoznanie Krasnodworskiego. Czy
chce pan mieć o nich wszystkie szczegóły?
―
Owszem, bardzo mnie interesują.
Stanisław podszedł do stojącego w kącie pokoju dużego fotela,Wsadził dłoń za oparcie i
uniósł w górę siedzenie. Wyjął stamtąd grubą teczkę. Położył ją na stole i zaczął
przeglądać pliki papierów,
―
Jest to moja kancelaria ― powiedział. ― A moja skrytka jak się panu
podoba?
―
Dobra ― powiedział Józef, ale pomyślał, że w wypadku rewizji
znaleziono by ją łatwo.
Po godzinie Józef się zapoznał z wielu sprawami Stanisława, nawet takimi, które go nic
nie obchodziły. Ale uzyskał trochę wiadomości o dwóch skazanych ― jednym w
powiecie, a drugim w mieście. Pożegnał Stanisława, który mu przyrzekł pomoc w każdej
sprawie.
Gdy opuszczał mieszkanie, w kuchni zbliżył się do niego zakrystian.
―
Jeśli znajdzie się pan w potrzebie ― powiedział ― proszę się zwrócić do
mnie. Tutaj ciasno, ale można jakoś przenocować. Podzielę się z panem wszystkim jak z
bratem. Niech, pana Bóg chroni!
―; Dziękuję! ― powiedział Józef wzruszony, bo wyczuł, że słowa Szymona są szczere i
płyną z serca.
* * #
Przez cały czas nie opuszczała go niechęć do sprawy, której się podjął. Była mu przykra
nie tylko ze względu na jej rodzaj, ale i dlatego, że trafił na opór ludzi marnych, którym
szczerze chciał dopomóc. Jednak pracował wytrwale, aby wszystko zorganizować i
zmusić egzekutywę do czynów. Mógł ułożyć jeden zamach i dać rozkaz Drobnemu, żeby
go wykonał. Ale chciał ująć w ręce całość zagadnienia i tak pokierować egzekutywą, aby
była później zdolna do działania i bez jego nadzoru. Przeszkadzał mu nadmiar
szczegółów, które się wyłaniały w trakcie pracy.
Po zbadaniu spisu skazanych na śmierć Józef ustalił, że przede wszystkim trzeba
zlikwidować Kancerewicza i Dyleżyńską, bo ― jak mógł sądzić z informacji ― byli
szkodliwi obecnie i o wyrokach na nich krążyła wiadomość po mieście. Może właśnie
dlatego Grzmot użył zwrotu: „dla honoru Organizacji". Istotnie, jeśli i skazanym, i
społeczeństwu wyrok był znany, bezkarność świadczyłaby o słabości podziemia. Byłaby
kompromitująca, a nawet szkodliwa. Na drugim miejscu byli: Krasnodworski, Korejsza i
Jackiewicz. Na trzecim: Baronow, Kozłow, Klobowski i Klędzin. Na czwartym
Dobrovicius i Gorzewski. Znajdujący się w ZSRR Tetrychowski i Kukułka byli
nieosiągalni. Miejsca pobytu Rujnickiego jeszcze nie ustalono.
W ciągu czwartku., piątku i soboty załatwił wiele spraw przygotowawczych do
rozpoczęcia akcji. Stanisław mu przyrzekł, że na niedzielę ściągnie z powiatu Czarnego,
który zna dobrze Korejszę i będzie mógł zaprowadzić zamachowców na miejsce. Z
Kretem ustalił, że się pozna (też w niedzielę) z Aktorką i Klarą. Aspiranta gestapo,
Adama, odwiedził w piątek. Mimo że Grzmot mu polecił gestapowca jako człowieka
wypróbowanego i pewnego, wziął ze skrytki browning i fiński nóż i poszedł pod dany
mu adres, gdy zapadł zmierzch. Łatwiej jest walczyć i są większe szanse na ocalenie w
ciemności niż
w dzień. Miejsce było wygodne ― w bocznej uliczce niedaleko Kalwaryjskiej.
Przypominając sobie szkic Grzmota wstąpił na podwórko, gdzie stały dwa parterowe
drewniane domki. Przed wejściem frontowym do jednego z nich stał motocykl.
Wywnioskował z tego, że gestapowiec jest w domu. Po kilku drewnianych stopniach
Wszedł na ganek i nacisnął klamkę u drzwi. Były otwarte. Nie wszedł jednak, lecz
targnął za uchwyt dzwonka. Po kilkunastu sekundach na ganek wyszła kobieta.
―
Czego pan chce? ― spytała po litewsku.
―
Czy można widzieć pana Adama? ― rzekł również po litewsku.
―
Proszę wejść!
Znalazł się w malutkim, prawie ciemnym podsionku. Ujął lewądłonią w kieszeni kolbę
browninga. Kobieta otworzyła drzwi do następnego, oświetlonego pokoju.
―
Adasiu! ― zawołała. ― Tutaj ktoś do ciebie. Wyszła przez drugie drzwi,
zostawiając je wpółotwarte. Do pokoju wszedł mężczyzna wzrostu Józefa, nieco od niego
młodszy.
― W jakiej sprawie? ― spytał po litewsku.― Chcę widzieć pana Adama.
― Ja nim jestem.
― Przyszedłem tu z polecenia pana Witolda.
― Aha! A jak panu na imię?
―
Kondor.
―
W porządku. Proszę iść za mną! ― rzeki już po polsku. Wprowadził
Józefa do sypialni, w której stało przy ścianie duże,
podwójne łóżko. Zaciągnął firanki na oknach i zamknął drzwi. Potem przysunął krzesło
do małej komody obok łóżka.
―
Proszę usiąść!
―
Dziękuję. A pan?
― Usiądę na łóżku. Nie chcę iść po drugie krzesło.
―
Pan zupełnie dobrze mówi po polsku.
Pochodzę z polskiej rodziny, ale urodziłem się i mieszkałemna Litwie. Mam brata, który
ożenił się z Polką w Wilnie i tutaj pozostał. Mieszka w następnym domku.
― Czy pan wie, w jakiej sprawie do pana się zgłosiłem?
―
Pan Witold mi powiedział, że panu mogą być potrzebne specjalne
informacje z zakresu działalności gestapo.
―
Na razie chcę otrzymać informacje o dwóch ludziach z „Saugumy", o
Dobroviciusie i Gorzewskim.
―
Znam ich, chociaż pracuję w innym wydziale. U Dobroviciusa byłem w
mieszkaniu. Służbowo oczywiście. Ten ma wysokie stanowisko i dużą władzę. Ale jest
przyzwoity. Natomiast Gorzewski pracuje w referacie polskim i jest kanalią. Sadysta.
Lubi się znęcać nad aresztowanymi.
―
Czy pan wie, jaki jest stosunek do nich naszej Organizacji?
―
Wiem. Obaj są skazani na śmierć. Ale ja radziłem nie ruszać teraz
Dobroviciusa, który ma duży autorytet u oficerów gestapo niemieckiego. Jeśli będzie
zgładzony z wyroku polskiej organizacji podziemnej, na pewno nastąpią ciężkie represje,
A on właściwie nie jest bardziej szkodliwy niż każdy inny oficer Sipo. Natomiast
sprzątnięcie Górzewskiego może być pożyteczne, bo odstraszy innych gestapowców od
znęcania się nad aresztowanymi. Ale doradzałem wykonanie zamachu anonimowo!
―
Co panu powiedział na to Witold?
―
Że odłoży zamachy na później.
―
To samo mnie powiedział. Ale dla orientacji chciałbym mieć o nich więcej
wiadomości. Mogę zawczasu przeprowadzić rozpoznanie.
―
Jakie informacje dla pana są ważne?
―
Niektóre już są, ale powtórzenie nie zaszkodzi. Idzie mi o ich dokładne
adresy, jeśli możliwe z planem domu. Rysopisy i charakterystyki. Godziny wyjścia z
domu do pracy i powrotu. Trasy. Ważne są inne wiadomości: lokale, do których chodzą,
znajomi, których
odwiedzają. Najwięcej mnie interesuje tryb ich życia poza gmachem gestapo i poza
domem.
―
Czy jest to pilne?
―
Nie. Ale chciałem zawiadomić o tym pana wcześniej, żeby było więcej
czasu na obserwację i żeby pan miał to na uwadze.
―
Dobrze. Zrobię to. To znaczy zrobię tyle, ile będę mógł.
―
Oczywiście.
―
Kiedy pan przyjdzie następnym razem?― Może za tydzień.
―
Ale, jeśli nie będzie sprawy pilnej, najlepiej w niedzielę. Najwygodniejszy
dla mnie dzień. I proszę wchodzić przez kuchnię, wówczas nie spotka pan nikogo
obcego.
―
A jeśli spotkam kogoś na dziedzińcu? Jeśli mnie spyta, do kogo idę?
Chodzi o pańskie bezpieczeństwo.
―
Jestem dobrze kryty. Ale możemy ustalić, że w takim wypadku uda się
pan do mego brata, Zygmunta. W jakiej sprawie? Kupno karbidówki. On w wolnym
czasie robi lampy karbidowe dla znajomych a czasem i na sprzedaż. Czy chce pan go
odwiedzić?
― Może to być pożyteczne. Jeśli mi się wyda, że u pana coś nie w porządku, pójdę
wprost do niego. Gdybym na przykład zobaczył jeszcze jeden motocykl albo auto na
dziedzińcu...
―
Dobrze. Chodźmy więc do brata. O naszych sprawach poufnych nie
będziemy z nim mówili.
―
Chcę spytać pana o pewną rzecz, jeśli pan nie uzna tego za natręctwo.
―
Proszę. O co idzie?
―
Dlaczego pan pracuje dla polskiej organizacji podziemnej? Przecież jest to
ryzykowne.
―
Ryzyko jest. Ale gdy jadę na motocyklu, też ryzykuję, że się coś zdarzy.
Prawda? ― przez kilka sekund milczał, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią. Potem
zaczął mówić: ― Z Polską jestem związany sympatiami i pochodzeniem. Litwini zaś,
jako państwo, oświadczyli się po stronie hitlerowców i jestem pewien, że razem z nimi
przegrają. Natomiast Polacy powinni odzyskać swą niepodległość, bo są sojusznikami tej
strony, która wojnę wygra. W tym wypadku moja praca w gestapo obciążyłaby mnie,
chociaż osobiście nikomu nie wyrządziłem krzywdy. Ale znajdą się" ludzie, którzy mnie
widzieli w mundurze gestapowca i to może zaszkodzić. A przecież mam rodzinę, żonę i
dwoje dzieci. Więc prócz sympatii jest i wyrachowanie. Poza tym jestem wrogiem
systemu nazistowskiego. Dlatego mi przyjemnie kogoś ostrzec, ocalić, komuś dopomóc.
Niedawno zawiadomiłem pana Witolda, że w poniedziałek będzie łapanka przy Halach
Targowych, między ulicą Zawalną, Bazyliańską i Kolejową. Gdybym mógł, ostrzegłbym
całe miasto.
Józef przypomniał sobie, że Tomasz mu mówił, iż ma swego informatora z gestapo.
Zastanowił się, czy Adam nie utrzymuje łączności i z Tomaszem.
Wyszli przez kuchnię na drugą stronę dziedzińca i weszli do mniejszego domu. Adam
poznał Józefa ze swym bratem. Nie poruszali z nim tematów dotyczących pracy
podziemnej, ani działalności gestapo. Rozmawiali o trudnościach w nabywaniu
niektórych produktów, o drożyźnie. W pewnej chwili Zygmunt spytał Józefa:
―
Czy ma pan karbidówkę? '
―
Nie. Mam malutką lampkę naftową.
―
Ależ nafta jest szalenie droga i trudno ją kupować!
―
Moja lampka zużywa litr nafty miesięcznie.
―
Chyba to kopciłka. Zaraz panu dam coś lepszego.
Przyniósł dobrze wykonaną karbidówkę.
―
Weź pan ― powiedział. ― Jest to moja robota z niemieckich materiałów.
―
Kupię ją od pana.
―
Znajomym nie sprzedaję. Dam panu trochę karbidu na początek.
Józef wrócił do domu późno, tuż przed godziną policyjną. Zaraz przygotował karbidówkę
i zapalił ją. Helena była zachwycona.
―
Świeci jak słońce! ― powiedziała. ― Moja biedna lampka wygląda przy
niej jak iskierka.
―
Trochę czuć karbidem.
―
Lampkę też czuć. Ciągle kopci. Teraz będę mogła wygodnie czytać
wieczorami.
―
Już jesteśmy bogatsi ― rzekł Józef.
W sobotę poszedł wczesnym rankiem do Drobnego. Od razu dostrzegł, że jest on w złym
humorze i łatwo się domyślił, z jakiego powodu. Mimo to spytał:
―
Czy pan miał wiadomości od góry?
― Tak. Przedwczoraj wieczorem przyszedł Bronka i zawiadomił mnie, że pan będzie
kierował egzekutywą.
―
Niezupełnie tak jest. Będę dysponował panem, któremu zostawiam
funkcję kierownika sekcji wykonawczej. Sekcję wywiadowczą pozostawiam Kretowi. W
ten sposób uproszczę te sprawy i ułatwię sobie robotę. Nie jest ważne, kto jaką rolę
spełnia w ramach egzekutywy. Ważne jest, aby egzekutywa działała. Wkrótce opracuję
pierwszy zamach i dam panu dokładne instrukcje co do jego wykonania.
―
Jeśli będę mógł.
―
Będzie pan mógł. Każda sprawa będzie ułożona jak proste zadanie
matematyczne. Ale wszyscy będą musieli dokładnie spełnić swe role. Na razie
pozostawiam wszystko w obecnym stanie. Od jutra zaś proszę o utrzymanie stałego
kontaktu z członkami swej sekcji.
― Nie ze wszystkimi mam kontakt.
―
Szkoda. Proszę więc w ciągu dnia dzisiejszego i jutrzejszego
skontaktować się z nimi, być w pogotowiu. W niedzielę, pod wieczór, wstąpię do pana.
Powie mi pan, z kim ustalił łączność i kto jest gotów do akcji.
―
A jeśli nie będę mógł tego załatwić?
―
Dlaczego?
―
Jeśli oni uchylą się od kontaktów ze mną?
―
Poda mi pan wszystkie okoliczności i potraktuję tę sprawę formalnie.
Natomiast pierwszy zamach wykonają ci ludzie, którzy już są.
―
Już są? Kto?
Pan i ja.
Drobny sztucznie się uśmiechnął.
―
Pan żartuje ― powiedział.
―
Ani mi w głowie! Jestem poważnym Człowiekiem i tę sprawę traktuję
poważnie. Zapewniam pana, że egzekutywa albo zacznie wkrótce działać, albo zniknie.
―
Ja się nie sprzeciwiam! Ja właśnie tego chcę!
―
Doskonale! Całkowicie się zgadzamy. Komenda tego chce, ja tego chcę i
pan tego chce. Idealna harmonia! Więc proszę do wieczora w niedzielę przygotować mi
ludzi do pracy. Proszę ustalić z nimi prostą i prędką łączność. Będzie to pańska funkcja.
―
Łącznika?!....
Józef zajrzał uważnie w oczy Drobnemu. Poznał już charakter tego człowieka, ale chciał
się zorientować, co można z niego wydusić dla rozpoczęcia pracy zgodnie z życzeniem
Grzmota.
―
Nie, panie Drobny! ― powiedział z wyraźnym sarkazmem.
―
Nie łącznika, lecz generalnego dyrektora łączności sekcji wykonawczej
egzekutywy Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej! Widzi pan, jaka ważna funkcja!...
Natomiast ja, goniąc całe dnie po mieście, spędzając czas na gadaniu z wieloma typami,
kim jestem? Woźnym czy chłopcem na posyłki?... W stosunku do pana, panie Drobny,
jestem niańką, guwernantką, która chce poprowadzić pana za rączkę tam, gdzie trzeba.
Guwernantką bardzo cierpliwą. Chętnie bym tego obowiązku zrzekł się, bo... jest mi
wstrętny. Rozumie pan? Ale będzie to szkodliwe i dla pana, i dla Organizacji! Niech więc
pan nie kaprysi i nie sprowadza sprawy na boczne tory! Czy pan rozumie, czego od pana
chcę?
―
Utrzymania łączności z członkami sekcji wykonawczej.
―
Dobrze. Otrzymał pan broń z Komendy?
―
Tak. Bronka przyniósł. Jedna marna sztuka.
― Marna? Chcę zobaczyć.
―
Jest dobrze schowana.
―
Chodźmy do piwnicy.
―
Skąd pan wie, że... w piwnicy?! ― zdumiał się Drobny.
Józef nie wiedział, że Drobny schował pistolet w piwnicy. Chciał
go tam wypróbować, dla przekonania się, że broń i naboje są dobre. Jednak odpowiedział
zagadkowo:
―
Mam w tych sprawach Specjalny węch. Czy jest ktoś obcy w domu?
W ogóle nie ma nikogo prócz nas. Zaraz wezmę latarnię.
W kuchni, w podłodze, była duża, ciężka klapa. Podnieśli ją i zeszli w dół po wąskich
schodkach. Drobny zapalił latarnię i postawił ją na przewróconej dnem do góry beczce.
Potem poszedł w kąt piwnicy, gdzie w suchym piasku leżała marchew. Odgarnął ją na
boki i wyjął z płytkiego dołu żelazne pudełko. Otworzył je i podał Józefowi pistolet,
browning dziewiątkę, owinięty w ceratę i pergaminowy papier. Tam również były:
zapasowy magazynek i pudełko z dwudziestoma pięcioma nabojami.
Józef wprawnie sprawdził pistolet i powiedział:
―
Niech pan spuści klapę.
―
Po co?! ― zdziwił się Drobny.―
Damy dwa strzały. Jeden na
cześć Hitlera a drugi Stalina.
Drobny wzruszył ramionami, ale spełnił polecenie. Potem powiedział:
―
Ktoś z ulicy może usłyszeć.
―
Pomyśli, że żona palnęła męża po buzi.
Drobny ustawił przy ścianie kwadratowy kawałek dykty, przesunął nieco dalej beczkę z
latarnią i stanął z boku. Józef wycelował w środek dykty i wystrzelił z odległości około
sześciu kroków, bo piwnica była mała. Kula trafiła niedaleko środka dykty.
―
Stalin leży! ― powiedział i podał pistolet Drobnemu. ― Wal pan w
Hitlera!
Drobny, starannie wycelował i strzelił. Kula trafiła w sam środek dykty.
―
Brawo! ― zawołał Józef. ― Hitler trup! Rąbnął go pan jak święty Jerzy
smoka! A pistolet wcale nie „marna sztuka", ale pierwsza klasa! Proszę dobrze schować.
Będziemy go dawać tylko na robotę. A jeśli będziemy musieli razem dokonać zamachu,
pan będzie grał na tej dziewiątce, a ja panu będę akompaniował na siódemce.
Wkrótce pożegnał Drobnego mówiąc:
―
Byczy z pana chłop! Prosto w środek! To mi się podoba!
„Psiakrew, jeszcze i mnie wyprawi na robotę! ― pomyślał Drobny. ― Trzeba było
strzelić w kąt piwnicy".Pod wieczór poszedł do domu, wziął kosz i udał się do Buby.
Pamiętał, że dla spraw miłosnych wolała sobotę od innych dni.
―
Odnoszę kosz ― powiedział po przywitaniu się z nią.
―
Tylko po to przyszedłeś? ― spytała uśmiechając się.
―
Żeby tylko po to, nie zobaczyłabyś swego kosza ze dwa tygodnie.
―
Jednak się zainteresowałeś starą babą!
― Gdzie tam starą! Dzisiaj jestem tak zmęczony, a jednak przyszedłem, bo przez cały
tydzień czekam na sobotę.
―
Zostań na noc.
―
Nie mogę.
― Tamta się zamartwi?
―
Nie. Mógłbym ją uprzedzić, że nie przyjdę. Ale jutro od rana będę miał
wiele spraw do załatwienia. Chcę dobrze wyspać się u siebie i stamtąd zacząć dzień.
―Chcesz coś zjeść?
―
Nie.
―
Może herbaty albo kawy? Mam prawdziwą.
―
Też nie. Ale żebyś dała mi duży kieliszek wódki, byłbym ci wdzięczny.
Chcę oderwać się od przykrych myśli. Rozmawiam z tobą, a inne sprawy nie wychodzą
mi z głowy.―
Masz zmartwienia?
― Mam kłopoty... Trudną robotę...
―
Rozumiem. I ja mam kłopoty. Dzisiaj musiałabym spędzić wieczór na
mieście, ale zostałam. Czekałam na ciebie. Widzisz!
―
Byłaś pewna, że przyjdę?
―
Oczywiście. To się wyczuwa. A czy pamiętasz pierwszy wieczór, kiedy
przyszedłeś z Wincukiem do mnie?
―
Pamiętam.
.
―
Wówczas już wiedziałam, że z tobą się puszczę. Potem czekałam na
sposobność. Głupie to, ale... potrzebne i drogie... Idę po wódkę.
Powróciła za kilka minut z dwiema pełnymi szklaneczkami.
―
I ja wypiję ― powiedziała. ― Jak wtedy na Nowy Rok.
W kilka haustów opróżniła szklaneczkę i wstrząsnęła się z obrzydzenia od niemiłego
smaku alkoholu. Wyszła do sionki i pozamykała drzwi. Wróciła i patrząc na Józefa
zrzuciła z siebie luźną, czarną suknię. Wyłoniła się z niej jakby zupełnie inna kobieta.
Miała na sobie tylko dzienną koszulkę.
―
Dla ciebie to włożyłam ― rzekła, przesuwając dłonie po biodrach. ― A
czy uwierzysz, że się wstydzę?
― Teraz?
― Poprzednio też się wstydziłam, ale udawałam bezczelną. A są kobiety zimne,
cyniczne, które udają wstydliwe. Ale w głowie mi zaczyna kołować. Głupstwa plotę...
Nazajutrz, w niedzielę, miał rzeczywiście trudny dzień. U Stanisława poznał się z
Czarnym, który znał Korejszę i dał o nim dużo informacji. Zgodził się być
przewodnikiem, kiedy zostanie zorganizowana, wyprawa na wieś. Ale Czarny nie
wywarł na Józefie dobrego wrażenia. Wyczuł w nim człowieka fałszywego, któremu nie
można zaufać. Postanowił, że będzie z nim ostrożny.
Następne spotkanie miał z Kretem, który, jak i poprzednio, był bardzo uprzejmy i
zachowywał się jak dobrze ułożony kelner,, dla którego gość zawsze ma rację. Mówił
ostrożnie, z namysłem i nie wypowiadał się szczerze.
„Krąży po krecich tunelach!" ― pomyślał Józef, słuchając jego odpowiedzi na pytania,
które jakby się prześlizgiwały po powierzchni spraw.
Mimo to ustalił wiele faktów z dotychczasowej pracy sekcji wywiadowczej, które uznał
za pożyteczne. Ale nie dał poznać Kretowi, co dla niego jest ważne, a co bez znaczenia.
Wreszcie udali się do wywiadowczym, którą Kręt nazywał Aktorką. Mieszkała w
śródmieściu. Miała mały pokój na parterze kamienicy. Józef zobaczył młodą, smukłą,
ładną, dobrze ubraną dziewczynę.
―
Siadajcie, panowie! ― wskazała ruchem dłoni na fotel i krzesło. ― Może
załatwimy sprawę od razu, bo nie mam dużo czasu.
―
Dobrze ― rzekł Józef. ― Chciałem z panią się zapoznać i zorientować
się, czy chce pani pracować nadal.
Uniosła w górę ciemne łuki brwi.
―
Pracować chcę, chociaż jest to dla mnie trudne. Ale nie chcę się wygłupiać
i bawić w te sprawy. Traktowałam to jako rzecz poważną, lecz się zawiodłam! ―
spojrzała w kierunku Kreta, jakby wskazując przyczynę swego zawodu.
On zmieszał się i powiedział', bezradnie wzruszając ramionami:
―
Ja również się zawiodłem... Mówiłem panu Kondorowi...
―
Niech pan sobie wyobrazi! ― zwróciła się do Józefa. ― Daje mi zadanie
― skinęła głową w kierunku Kreta ― inwigilować pewnego jegomościa. Otrzymuję jego
adres, rysopis, nazwisko. Tracę jeden dzień, drugi. Moknę na deszczu. Wreszcie go
zobaczyłam. Wyszedł na spacer do Ogrodu Bernadyńskiego. Oczom swoim nie mogłam
uwierzyć. Był to mój nauczyciel gimnazjalny. W domku tamtym w ogóle żaden inny
mężczyzna nie mieszkał. A on stary, schorowany, nieszczęśliwy, prawie na dwór nie
wychodził...
―
Zdarzyła się omyłka ― przerwał jej Kret.
―
Ładna omyłka! A gdybym go nie znała i zrobiła dokładne rozpoznanie!...
A sekcja wykonawcza na jego podstawie zlikwidowałaby biedaka. Co by to było?!...
Zabójstwo!,
―
Proszę pana! ― zwrócił się Józef do Kreta. ― Chcę porozmawiać z panią
na osobności. Potem do pana wstąpię i skończymy naszą naradę.
―
Dobrze ― Kret wstał i pożegnał Aktorkę.
Gdy zostali sami, Józef zwrócił się do dziewczyny:
―
Rozumiem całkowicie pani niezadowolenie i je podzielam. Właśnie
zabrałem się do porządkowania tych spraw. Potrzebny mi jest każdy sprytny człowiek, bo
w sekcji wywiadowczej ludzi mało. Ale będę korzystał tylko z pomocy tych, którzy
zechcą dobrze pracować. Czy pani się zgadza na tę robotę?
―
Ale powinien w niej być jakiś sens!
―
Zapewniam, że pani wysiłki nie zostaną zmarnowane. Nie będę też
obciążał pani nadmierną pracą. Do inwigilacji jest za mało ludzi i dlatego chciałbym,
żeby pani w dalszym ciągu spełniała zadania wywiadowcze. Zgadza się pani?
―
Ależ tak! Jestem Polką. Oburza mnie panoszenie się okupantów i
chciałabym dopomóc tym, którzy walczą o nasze wyzwolenie.
―
Dobrze. Zorientowałem się, że jest pani sprytna, inteligentna i energiczna.
Ale, przepraszam, że powiem to szczerze, wydaje mi się, że do pracy wywiadowczej
niezbyt pani się nadaje.
―
Co?! Dlaczego?
―
Jest pani zbyt piękna.
―
Komplement? Dziękuję!
―
Po prostu stwierdzenie faktu. Pani chyba rozumie, że ładna kobieta zwraca
na siebie uwagę. Każdy jej się przyjrzy i ją zapamięta. Może więc i sama być narażona.
Dla mnie ideałem wywiadowczym jest babunia lat sześćdziesięciu, ale krzepka, w
wytartej kapotce, z różańcem i książeczką do nabożeństwa w ręce...
―
Aha! ― wstała i lekko się ukłoniła Józefowi. ― Proszę więc
zaczekać. Zaraz wrócę i porozmawiamy jeszcze. ― Wyszła z pokoje
Powróciła za dziesięć minut. Była odziana w ciemną, watowaną kapotkę, postrzępioną u
dołu spódnicę, spod której było widać grube, wełniane pończochy i sznurowane buciki.
Włosy miała okryte wełnianą chustką z frędzlami.
―
A może miotły kupicie? ― spytała ze śpiewnym, wiejskiem akcentem.
―
Dobrze! ― uznał Józef.
―
Jest to strój naszego kocmołucha, który mogę wziąć, kiedy chcę, bo ona
ma elegantsze rzeczy. Mogę się ubrać i jak mieszczka, i jak robotnica, i jak służąca.
Zależy to od sytuacji.
―A jak z dokumentami?
―
Rychtyk dobrze! Mąż pracuje na wiosce przy ciesielce, a ja tutaj za pomoc
domową jezdem ― pociągnęła wskazującym palcem pod nosem, jakby go wycierając.
„Rzeczywiście aktorka!" ― pomyślał Józef.
―
Siadajcie, Małgosiu! ―powiedział.
―
Kiedy się wstydzam.
―
Ze starym chłopem?
―
Kto to wie, co w kim siedzi! ― krygowała się. ― Jeden taki to mnie za
kolano chycił!
Józef roześmiał się.
―
Więc dobrze ― powiedział. ― Przepraszam za brak wiary w pani
możliwości. Nie będę pani zabierał więcej czasu. Sądzę, że dobrze się rozumiemy. Jak
najłatwiej z panią się komunikować?
―
Osobiście od ósmej do dziewiątej rano albo od pierwszej do drugiej w
południe. Jeśli zechce pan pomówić ze mną o innej porze, proszę wrzucić list do skrzynki
pocztowej przy drzwiach. Zaadresuje pan dla Krystyny. Jest to moje imię.
Pożegnali się i Józef poszedł do Kreta. Z poznania się z Aktorką Krystyną był
zadowolony. Wiedział, że dane jej polecenia spełni dokładnie i dobrze, bo jest ambitna.
Zwiększało to jego szanse na prowadzenie własnego wywiadu. Jednak nic nie powiedział
Kretowi o swych wrażeniach i zamiarach. Spytał go:
―
Gdzie zobaczę Klarę?
―
U niej w mieszkaniu.
―
Czy daleko stąd?.
―
Za Ostrą Bramą.
―
Czy ona wie, że do niej się zgłoszę?
―
Tak. Zna pańskie pseudo.
―
W takim razie pójdę do niej sam. Nie chcę, żeby pan tracił na to czas.
Proszę objaśnić mnie dokładnie, jak tam trafić.
―
Bardzo łatwo... ― Kret podał Józefowi nazwę ulicy, numer domu i
mieszkania i objaśnił jak tam wejść. Potem spytał: ― Kiedy będę panu potrzebny?
―
Prawdopodobnie wstąpię do pana jutro rano i omówimy pewną robotę.
Będzie pan miał osobne zadanie.―
Bardzo się cieszę, bo kierowanie sekcją
narażało mnie na przykrości. A jeśli Drobny prześle mi polecenie?
―
Zignorować. Teraz tylko ja będę dawał panu polecenia.
Pożegnał Kreta i udał się w kierunku Ostrej Bramy.
Kamienica, w której mieszkała Klara, była bardzo duża. Miała
dwa skrzydła i przybudówki w dziedzińcu. Wchodziło się do niej przez dwa wejścia
frontowe, dwa z bramy i dwa z dziedzińca. Józef korzystając z informacji Kreta łatwo
odnalazł na parterze, od strony dziedzińca, potrzebny mu numer mieszkania. Na lekkie
pukanie klamką drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku.
―
O co idzie? ― spytała wesoło i życzliwie patrząc mu w oczy.
―
Chcę pomówić z panną Klarą.
―
Owszem, jest tutaj taka osoba. I akurat tak fatalnie się złożyło, że jest
moją córką.
―
Pani córką... ― powtórzył jej słowa.
―
Pan się dziwi, że mam córkę? .
―
Wcale się nie dziwię. Rzecz zwykła. ,
―
A pan ma?
―
Nie mam.
―
Więc nie jest zwykła. No i córka u mnie specjalna! ― Rozszerzyła
powieki i powiedziała głośnym szeptem: ―Diabeł!
Mówiąc to zamknęła drzwi kluczem i na zasuwkę, potem zrobiła Józefowi znak dłonią,
żeby za nią szedł. W następnym pokoju zapukała do drzwi i, wzruszając ramionami,
powiedziała:
―
Czy nie jest to nadmiar uprzejmości: pukam do własnego pokoju! ―
uchyliła drzwi i zrobiła ramieniem gest zapraszający dowejścia.
Wstąpił do małego pokoju i zobaczył stojącą przed nim młodądziewczynę, szczupłą, o
prawie dziecinnej twarzy, która się stroiław powagę, i o oryginalnym uczesaniu włosów
(dwiema warstwamido góry), które później nazwał „ptasim czubkiem". Patrzył ze
zdziwieniem na młodą istotę, która wyglądała jak podlotek.
„I to jest najlepsza wywiadowczym Kreta?!" ― pomyślał, zaskoczony jej widokiem.
―Czy panna Klara? ― spytał.
― Tak. A pan od Kreta?―
Właśnie od niego. Jestem Kondor.
―
Przypuszczałam, że panowie przyjdą razem.
―
Wolałem sam. Będziemy mogli mówić swobodnie i szczerze bez świadka.
―
Bardzo się cieszę. Niech pan usiądzie. Proszę wybrać miejsce, gdzie się
'podoba. Może tutaj przy oknie?
―
Świetnie położone mieszkanko. Trudne do obserwacji. A tutaj ulica
Cerkiewna?
―
Tak. Często wracam do domu wieczorami przez okno. Zostawiam je tylko
przymknięte i skracam sobie drogę. Na tej ulicy mało przechodniów.
―
Może zaczniemy mówić o sprawie?
―
Bardzo chętnie.
―
Otóż będę przez jakiś czas kierował egzekutywą. Chcę ją uruchomić.
Zależy mi bardzo na dobrym wywiadzie. Czy pani się zgadza pracować nadal?
― Ależ tak! I nie tylko wywiad! Jeśli trzeba będzie kogoś zastrzelić, ja też potrafię!
Jaka pani groźna?
―
Ja dla Polski wszystko zrobię! Naprawdę!
―
Ale nie głupstwo. Dla Polski byłoby to szkodliwe.
Na twarzy Klary ukazały się wypieki. Była zdenerwowana. Zacisnęła pałce prawej dłoni
w pięść i nie dostrzegając tego uderzała nią lekko w blat stolika.
―
Jeśli mężczyźni są niedołężni, mogę dać im przykład. I zrobiłabym to
sama, żebym się nie bała, że coś popsuję. Mówię panu o tym dlatego, żeby pan wiedział,
że na mnie może liczyć.
Uważnie ją słuchał i obserwował. Myśl jego pobiegła Wstecz, w lata młodości, kiedy
czul i myślał tak jak i ta dziewczyna, kiedy wierzył w ludzi, słowa, zapewnienia i był
gotów do szalonych nawet czynów. Poczuł smutek i żal, bo z wiary tamtej pozostały mu
tylko okruchy.
―
Ile pani ma lat? ― spytał łagodnie, aby nie odczuła pytania jako
wątpliwości w jej słowa.
―
Siedemnaście.
―
Czy mama pani wie o charakterze pani pracy w AK?
―
Tak. I nie sprzeciwia się.
―
Pani złożyła przysięgę?
―
Tak.
Od drzwi rozległo się pukanie. Weszła matka Klary i przyniosła dwie filiżanki herbaty i
kilka ciastek na talerzyku.
―
Niech się pan pokrzepi ― powiedziała ― bo moja córka zamęczy pana
gadaniem. Już ona taka! Barykada, polski sztandar z białym orłem. A ona na
barykadzie!... Wysoko... Ze sztandarem!...
―
Mamo! Jak ty możesz kpić!
― Ależ nie kpię, kochanie! U mnie sztandar już gotów, ale dobrze schowany.
Zobaczymy, która pierwsza na barykadę wskoczy! Ja już walczyłam w dziewiętnastym
roku! A ty co? Fu, smarkata! ― wyszła, udając oburzenie.
―
Kogo pani śledziła dotychczas?
―
Dyleżyńską, Kancerewicza, Dobrovicjusa, Baronowa, Kozłowa...
―
Komu pani składała meldunki?
―
Kretowi.
―
Jakim on, zdaniem pani, jest typem?
―
Śpiący typ. Automat. Zdawało mi się, że go nic nie obchodzi.
―
A teraz poproszę o odpowiedź na parę pytań innego rodzaju. Jeśli pani dla
jakichś względów, na przykład z obowiązku dyskrecji, nie zechce mi odpowiedzieć, nie
będę miał nic przeciw temu. Rozumiem takie skrupuły. I proszę nie traktować tego jako
badania pani, lecz jako moją próbę zorientowania się w sprawach egzekutywy, przez
wzgląd na naszą przyszłą pracę.
― Dobrze.
―
Pani powiedziała: „Jeśli mężczyźni są niedołężni, mogę dać im przykład",
Z czego wysnuła pani wniosek o ich niedołęstwie?
―
Z tego, że kilka razy nie wykonali zamachów na dobrze rozpoznanych
osobach.
―
Czy wszyscy w egzekutywie są niedołężni?
―
Nie. Znam bardzo dzielnego chłopca, ale on nie może postępować według
swej woli.
―
Kto?
― Mag.
―
Mag?!
―
Tak. Znam go dobrze. Kilka razy z nim rozmawiałam na te tematy. On
właśnie mi mówił o panu.
―
Nic o mnie nie wie.
―
Wie od jednego z aktywnych członków Organizacji, z którym utrzymuje
kontakt. Wiem od kogo, ale przez dyskrecję, o której pan wspomniał, zachowam to w
sekrecie. Otóż on mi powiedział, że górze zbrzydła bezczynność egzekutywy i dali ją w
ręce człowieka, który potrafi ją uruchomić. To samo mi powiedział Bronka, którego od
czasu do czasu widuję. Pracowałam z nim dawniej jako łączniczka. Potem przydzielono
mnie do egzekutywy. Bardzo ucieszyłam się tymi wiadomościami, ale nie spodziewałam
się, że pana u siebie zobaczę.
―
Dlaczego?! ― zdziwił się Józef.
―
Poprzedni jej kierownik siedział wysoko w chmurach i był niedostępny.
Nawet Kret, jako kierownik komórki wywiadowczej, wyznaczał mi łaskawie audiencje
― wydęła ładnie ukształtowane wargi ― przeważnie raz na tydzień. A rozmawiał ze
mną w trzeciej osobie: „Koleżanka zechce zbadać godziny powrotu Dobroviciusa z
gestapo do domu. Niech koleżanka ustali to dokładnie!"
―
Teraz żadnych audiencji nie będzie. Będziemy się spotykali, kiedy to
będzie potrzebne i gdzie nam będzie wygodnie. Podoba mi się pani zapał i charakter, i
wyczuwam, że nasza współpraca pójdzie dobrze. Pani powiedziała, że już śledziła
redaktora Kancerewicza.
―
Tak. Dwa razy po kilka dni.
―
Proszę zrobić to znów i porównać z poprzednimi obserwacjami. Czy
zaszły zmiany? Rzeczy najważniejsze: trasy od rana do wieczora i godziny, w których
zajdą zmiany miejsc. Jeśli niektóre dane się powtórzą, będę miał materiał rozpoznawczy.
Kiedy pani może zacząć robotę?
― Jutro. Z samego rana rozpocznę wywiad, zaczynając od jego mieszkania.
―
Doskonale! Wobec tego za dwa dni, w środę rano, zgłoszę się do pani.
Proszę na mnie czekać do godziny dziesiątej. Jeśli nie przyjdę, proszę czekać następnego
dnia.―
Dobrze. Bardzo się cieszę, że zaczynamy robotę. A terazchcę poruszyć
moją sprawę, prawie prywatną. Chcę poprosić panao pewną rzecz, na której mnie bardzo
zależy.
―
Słucham.
―
Chcę mieć silnie działającą truciznę! To tylko na wypadek aresztowania...
―
Ja również o tym myślałem. Chciałem mieć truciznę dla siebie. Na razie
nie wiem, gdzie ją dostać. Ale teraz będę o to się starał. Może mi się uda.
Pożegnał Klarę i zaraz poszedł do Kreta. Obawiał się, że go niezastanie w domu, ale
spotkali się na ulicy. Wrócili do jego mieszkania. Józef polecił mu śledzenie
Krasnodworskiego, bo Kret znał goz widzenia. Umówił z nim spotkanie za tydzień, w
niedzielę rano, w jego mieszkaniu.
Następnie udał się do Aktorki. Ponieważ znała ona Dorotę Dyleżyńską i śledziła ją
poprzednio, dał jej trochę dodatkowych informacji (uzyskanych od Kreta i Klary) i
poprosił, żeby wszystko sprawdziła do środy w południe, kiedy do niej przyjdzie.
Ostatnie spotkanie miał z Drobnym. Nakazał mu jeszcze raz utrzymywanie kontaktu z
członkami sekcji wykonawczej i poprosiłgo, aby czekał w domu w środę wieczorem.
Powrócił do swego mieszkania na górce zmęczony i głodny, ale był zadowolony, że
pchnął robotę daleko naprzód.
Rysował starannie na dużym arkuszu papieru dokładny plan kilku ulic śródmieścia. Robił
to z pamięci, ale poprzednio, w ciągu dwóch dni, zbadał dokładnie tamtą dzielnicę. Po
skończeniu planu dodał z boku szkic gmachu, którego drzwi frontowe wychodziły na
dwie równolegle położone ulice. Potem zaznaczył krzyżykami na ogólnym planie
miejsca wykonawców wyroku w momencie rozpoczęcia akcji. Strzałkami wskazał
kierunki ich ruchów. Następnie napisał nazwy ulic i numery kilku domów.
Drobny, siedząc z boku, obserwował powstawanie na papierze tego planu. Józef od czasu
do czasu komentował szczegóły.― Teraz ― rzekł po ukończeniu rysunków ― objaśnię
panu przebieg akcji. Jeśli cokolwiek będzie dla pana niejasne, proszę pytać. Obserwacje
dawne i ostatnie ustaliły, że Dorota wychodzi z lokalu „Lira" przy ulicy Wileńskiej
między godziną siódmą trzydzieści a ósmą wieczorem. Wówczas jest prawie ciemno, bo
ulice są słabo oświetlone. Człowieka trudno rozpoznać nawet z odległości dwudziestu
kroków. Ułatwia to ogromnie robotę, bo gwarantuje bezpieczeństwo po oddaleniu się od
miejsca zamachu... Lokal jest tutaj... ― wskazał ołówkiem prostokąt domu z krzyżykiem.
― Naprzeciw umieści się o godzinie siódmej piętnaście obserwator. Będzie wolno
spacerował, albo czekał w bramie lub w którymś z wejść frontowych. Jest to jasne i
proste... Po tej stronie, gdzie jest lokal „Lira", ale bliżej ulicy Mickiewicza, znajduje się
druga kamienica, zaznaczona tym oto krzyżykiem. A na osobnym szkicu jest ona
narysowana szczegółowo. Tutaj jest wejście z Wileńskiej. Dalej prowadzi wąski
korytarz, obok schodów na górne piętra. A tutaj są schodki w dół, w kierunku podwórza.
Dalej jest zakręt w lewo, do korytarza kamienicy przy ulicy Jagiellońskiej... Otóż
zamachowiec umieści się na jednym z chodników ulicy Wileńskiej, w pobliżu wejścia do
tej kamienicy. Gdy obserwator pójdzie W jego kierunku i da znak, że Dorota wyszła z
lokalu, będzie na nią czekał przed tym wejściem albo nieco dalej od niego. Potem pójdzie
jej naprzeciw z takim obliczeniem, aby ją spotkać w pobliżu wejścia do kamienicy.
―
A w jaki sposób, jeśli nie będzie widział Doroty, zorientuje się, że ona
idzie?
―
Z ruchów obserwatora, który podąża drugim chodnikiem i ją wyprzedzi. A
gdy się ona zbliży, to oczywiście ją zobaczy. Natomiast obserwator, gdy minie miejsce,
w którym nastąpi zamach, zatrzyma się nieco dalej po drugiej stronie ulicy i będzie
widział, jak się to odbędzie.
―
A co ma robić zamachowiec?
Józef ze zdumieniem spojrzał na Drobnego.
―
Pan nie wie co on ma robić?
―
No, oczywiście, wiem. Ale pan opowiada tak szczegółowo, że czekałem
na dalszy ciąg.―
Więc zamachowiec w ostatnich sekundach będzie działał
według wyczucia sytuacji. Będzie strzelał do niej z odległości trzech, czterech kroków
albo i bliżej. Wystarczą dwa strzały. Pierwszy między oczy, trochę w górę; drugi pod
lewą pierś. Takie strzały nie chybią.
―
A skąd obserwator będzie wiedział, że z „Liry" wyszła właśnie Dorota?
―
Z rysopisu. Średni wzrost, okrągła twarz, chód ociężały. Ma palto szarego
koloru z wciętą talią i czarnym, futerkowym kołnierzem. Z tyłu klapa na wysokości talii,
z dwoma guzikami. Na głowie okrągła też futerkowa czapeczka. Strój i wygląd łatwe do
poznania i zapamiętania.
―
Może ubrać się inaczej.
―
Nie. Jest koniec zimy, pogoda jednostajna. Zresztą zbadałem i tę sprawę.
Nie ma ona futer ani dużego wyboru okryć. Poza tym pan mi mówił, że dwaj pańscy
ludzie robili na nią zamach z bliska. Tak?
―
Tak. Ale z Komendy dali świństwo i nie wystrzeliło.
―
Mniejsza z tym. Ale oni ją widzieli i pamiętają, jak wygląda. Może pan
ich właśnie wyznaczyć. Albo jednego z nich na obserwatora. Ale nikt prócz
wyznaczonych ludzi nie powinien wiedzieć o miejscu zamachu ani o czasie. W ogóle
proszę nikomu nie podawać tych szczegółów.
―
Moi ludzie są godni zaufania.
―
Bardzo pięknie. Ale jest to główna zasada naszego działania. O miejscu i
sposobie zamachu wiem tylko ja. Teraz włączam do tego pana, który akcję przeprowadzi.
Zamachowcy zaś dowiedzą się o tym w ostatnim dniu. To znaczy jutro, ostatecznie
pojutrze.
―
Dlaczego pan chce, żeby zamachowiec strzelał do niej z przodu?
―
Dlatego, żeby to był Wyrok śmierci, wykonany śmiało, nie zaś
porachunek osobisty. Jednocześnie trzeba wypowiedzieć formułę: „W imieniu
Rzeczypospolitej Polskiej". Na to wystarczy czasu. Można powiedzieć to nawet
strzelając, ale głośno. I, proszę pana, strzelanie z przodu jest najbezpieczniejsze. Taki
atak onieśmieli wszystkich w pobliżu.
Może być ścigany potem.
―
I będzie ścigany. Ale po ochłonięciu z paniki. Przechodnie będą go
widzieli tylko parę sekund. Potem zniknie im bez śladu. Pan jeszcze nie zna mojej
koncepcji.
―
No, to przejście na Jagiellońską.
―
Jest jeszcze coś! ― Józef wziął grubą, drewnianą listwę, którą przyniósł z
sobą do mieszkania Drobnego i postawił przy ścianie. Pokazał ją i powiedział: ― Po
zastrzeleniu Doroty zamachowiec skoczy po cementowych schodach w otwarte drzwi
frontowe. Tutaj na planie jest krzyżyk. Innych drzwi w pobliżu nie ma. Zatrzaśnie je.
Przytrzyma klamkę, weźmie z kąta tę listwę, którą tam zostawi przed zamachem, i
wsunie ją pod klamkę. W ten sposób zablokuje drzwi za sobą. Listwa ta ma dokładnie 72
centymetry i już ją wypróbowałem. Drzwi są masywne i wyłamanie ich będzie bardzo
trudne. I proszę pamiętać: wykonawcy wyroku trzeba dać latarkę elektryczną. Tam
wszędzie jest zupełnie ciemno. Zresztą jest to pomyślne dla akcji. Po zablokowaniu drzwi
zamachowiec w kilkanaście sekund znajdzie się na ulicy Jagiellońskiej i zniknie
uchodząc w lewo, w kierunku ulicy Zawalnej i przecznicy Portowej. Obserwator zaś
zobaczy wynik zamachu i skieruje się Wileńską w stronę Gdańskiej. Może tamtędy
przejść również na Portową i tam się połączą. Potem poinformują pana dokładnie o
przebiegu akcji. Pan napisze raport do Komendy. A ja przyjdę do pana za dwa dni z
dokładnie opracowanym planem następnego zamachu. W tym tygodniu zdołamy łatwo
wykonać dwa zamachy...
Drobny patrzył na Józefa że zdumieniem. On dostrzegł to i spytał:
―
O co jeszcze panu idzie?
―
No, a osłona, ubezpieczenie?... ― spytał Drobny.
―
Co jeszcze?... Ogień zaporowy, auto pancerne?... Panie Drobny, to nie
wojna ani ćwiczenia! Nie mamy nawet takich warunków, jakie ma Warszawa. Pan sam to
powiedział. Ale mamy dość środków, aby zgładzić każdego szkodliwego typa. Na to są
potrzebne spryt, rozum, inteligencja, zdecydowanie. Chcę, żeby pan odczuł to i
zrozumiał. Chcę, żeby pan, gdzie zajdzie potrzeba, potrafił lawirować w tych sprawach
bez niańki!
,
―
Ależ chciałem tylko ubezpieczyć wykonawcę!―
Ubezpieczeniem, osłoną jest ten kawałek drewna, ten kij! A osłona żywa może
tylko zawadzać, zwrócić na siebie uwagę i zaszkodzić. W ogóle skomplikuje łatwą i
prostą akcję! ― spojrzał na zegarek. ― Teraz jest szósta trzydzieści. Chodźmy tam i
wyjaśnię panu wszystko na miejscu. A jutro pan objaśni plan akcji zamachowcom.
―
Ależ po co? Zrozumiałem dobrze.
―
Nie zrozumiał pan dobrze. Musi pan wyczuć to tak, jak ja wyczułem.
―
Mam za pół godziny wyznaczone spotkanie w Pałacu.
―
Przejdziemy obok Pałacu, pan wstąpi tam na chwilę i uprzedzi, że
przyjdzie później. Ta sprawa jest najważniejsza.
Wyruszyli na miasto. Józef dostrzegł, że Drobny niechętnie a nawet jakby z obawą z nim
idzie. Gdy znaleźli się na miejscu wybranym do zamachu, Józef dwukrotnie
przeprowadził Drobnego przez labirynt korytarzy, schodów i przejść. Pokazał mu, gdzie
wykonawca wyroku pozostawi listwę przed zajęciem stanowiska na ulicy. Potem
powiedział:
―
Ja zablokuję drzwi, a pan spróbuje otworzyć je z zewnątrz.
―
Ależ po co? Oczywiście jest to pewne.
―
Jednak spróbujmy dla upewnienia pana.
―
Ktoś może zwrócić uwagę.
―
No, dobrze. Dajmy temu spokój, bo już wypróbowałem listwę ze środka.
Teraz chodźmy na stanowisko obserwatora.
Długo oprowadzał Drobnego ulicami i objaśniał mu szczegóły akcji. Wreszcie go
pożegnał, umawiając spotkanie za dwa dni, o czwartej po południu w Pałacu. Poprosił
go, aby na tę godzinę ściągnął tam wszystkich członków sekcji wykonawczej.
―
Po co? ― spytał Drobny.
―
Chcę zobaczyć, jakie mają oczy.
―
Oczy?! ― zdziwił się Drobny.
―
Tak. Jest to ważne. Szczególnie mnie interesują ci, którzy jutro albo
najpóźniej pojutrze zlikwidują Dorotę.W tych warunkach jest to dziecinna robota.
―
Oczywiście ― zgodził się Drobny.
Ale kiedy Józef go pożegnał i odszedł, rzekł ze złością: „Ładna dziecinna!... Wariat!... W
ogóle podejrzany typ!... Łazi po ulicach,
po domach, jakby cale miasto do niego należało". Splunął; postawił kołnierz i udał się
pośpiesznie w stronę Pałacu.
Nazajutrz Józef zabrał się do szukania sposobu dokonania zamachu na redaktora „Gońca
Codziennego". Kancerewicza. Wykonanie tego wyroku Komenda traktowała jako sprawę
szczególnie ważną i pilną. Ale zadanie sama utrudniła przez napiętnowanie redaktora
gadzinówki w piśmie podziemnym „Niepodległość". A ponieważ po mieście rozeszła się
wiadomość o skazaniu na śmierć kilku Polaków, którzy współpracowali z okupantami,
Kancerewicz zachowywał się bardzo ostrożnie.
Wykonanie wyroku wieczorem było niemożliwe, bo redaktor po zmierzchu nigdzie z
mieszkania nie wychodził. Trasa jego ruchów w mieście była bardzo krótka. Rano szedł
ruchliwą ulicą Wileńską w stronę głównej ulicy miasta. Tam, na piętrze, mieściły się
redakcja i administracja gazety. Około godziny dwunastej szedł do
GebietsKommissariatu WilnaStadt, gdzie było niemieckie biuro prasowe. Na tym
odcinku wykonanie wyroku było prawie niemożliwe... bez straty ze strony
zamachowców. Wracając z GebietsKommisariatu wstępował czasem do
Feldkommandantury ― w okazałym gmachu po drugiej stronie ulicy Mickiewicza ―
niedaleko redakcji. Później wracał do swego biura i około godziny trzeciej szedł do
domu. Stamtąd do następnego dnia nigdzie nie wychodził, natomiast z redakcji
wieczorem udawał się do niego goniec z teczką. Gdyby wieczorem zadzwoniono do
mieszkania redaktora, na pewno nie otworzono by drzwi nikomu obcemu. Poza tym
Kancerewicz mógł mieć broń. Mógł też, w wypadku podejrzanym, zatelefonować do
gestapo.
Józef zabrał się do badania terenu na podstawie wszystkich zebranych informacji.
Wreszcie doszedł do wniosku, że w obecnej sytuacji są tylko dwa sposoby dokonania
zamachu. Jeden na schodach redakcji, kiedy na ulicy Mickiewicza będzie duży ruch
samochodów, który zagłuszy huk wystrzałów. Drugi na schodach lub w bramie domu,
gdzie było mieszkanie redaktora. Ulica Wileńska w tym miejscu była wąska. Jechały nią
ciągle auta i wozy ciężarowe. Ale w obu wypadkach trzeba było zabezpieczyć dla
zamachowcy drogę odwrotu.
Zaczął badać pobliskie dziedzińce i wejścia frontowe. Do mieszkania Kancerewicza
trzeba było wchodzić z bramy na lewo, a potem schodami na pierwsze piętro. Po drugiej
stronie ulicy, nieco na ukos zwrócił uwagę na dużą, drewnianą bramę, zawsze zamkniętą,
w której była mała furtka. Przekonał się, że tędy można wejść na bardzo długi, wąski
dziedziniec, prowadzący daleko w głąb, obok kamienicy, prostopadle do ulicy
Wileńskiej, w kierunku przecinającej ją pod prostym kątem ulicy Trockiej. Gmachy po
lewej stronie ulicy Wileńskiej, od rogu ulicy Trockiej, uformowały jakby literę „L"
obróconą dolną poprzeczką do góry. Józef nie spodziewał się, że znajdzie tam dobre
przejście, ale dostrzegł w tylnej części domu przy ulicy Trockiej małe drzwi. Pomyślał,
że jest to wejście do składziku. Spróbował jednak je otworzyć. Wszedł do środka i
znalazł się w zupełnej ciemności. Zaświecił latarką elektryczną i zobaczył korytarz, po
którego obu stronach stały łopaty, miotły, beczki, skrzynie i przewrócona kołem do góry
taczka. Poszedł tym korytarzem do końca i zobaczył skręt w lewo, który się kończył
drzwiami. Otworzył je i znalazł się na parterze dużej klatki schodowej. Z prawa było
widać masywne drzwi frontowe. Wyszedł nimi na ulicę Trocką. To niespodziewane
przejście bardzo go ucieszyło. „Jeśli zamach będzie dokonany w bramie albo na
schodach do mieszkania redaktora, wystarczy przejść ulicę, odemknąć furtkę i zamknąć
ją za sobą na zasuwkę, aby potem łatwo zniknąć z dziedzińca i z okolicy, gdzie dokonano
zamachu".
Po tym odkryciu zbadał wieczorem klatkę schodową, na którą wychodziły drzwi z
mieszkania Kancerewicza. W głowie Józefa układał się plan akcji. Udział w niej wezmą:
wykonawca wyroku, jego pomocnik, który zostanie na ubezpieczeniu przy furtce, oraz
obserwator, który ich zawiadomi o wyjściu Kancerewicza z redakcji. Wówczas
wykonawca uda się schodami o piętro wyżej, a następnie, kiedy redaktor pójdzie na górę,
skieruje się w dół i rozmijając się z nim dokona zamachu.
Tej nocy spał źle. Nie wychodziła mu z głowy ta sprawa. Myślał o trasie redaktora,
schodach, korytarzach, przejściach, bramach. Rozważał każdy szczegół, obliczał czas:
minuty, sekundy... Zaczęło mu się wydawać, że szanse są małe. „Czy wolno mi bez
całkowitego
88przekonania, że wykonawca ocaleje, ryzykować jego życie?" Takiego przekonania nie
miał.
Nazajutrz zbadał jeszcze raz trasę redaktora i przejście z ulicy Wileńskiej na Trocką.
Szukał innego sposobu dokonania zamachu i na godzinę dwunastą poszedł do redakcji
gazety. Tego dnia wdział starą jesionkę i włożył okulary „od wiatru". W kieszeni miał
kartkę, na której napisał: „Uchodźca w średnim wieku szuka pokoju za pomoc w pracy".
Był to pretekst do wizyty w redakcji, gdyby tam na niego zwrócono uwagę. Chce
zamieścić ogłoszenie w gazecie, ale nie wie, ile to będzie kosztowało.
Gdy wchodził po szerokich schodach na górę, drzwi na podeście pierwszego piętra się
otwarły i wyszedł z nich mężczyzna średniego wzrostu, w wieku lat około pięćdziesięciu.
Miał na głowie karakułową czapkę. Zapinał guziki ciemnoszarego palta na futrze. Za nim
wyszła młoda kobieta, która niosła dużą, skórzaną teczkę. Zapinała ją. Z rysopisu Klary i
Kreta Józef poznał Kancerewicza. Jeszcze wolniej poszedł schodami w górę.
―
Wrócę za godzinę ― powiedział redaktor, biorąc teczkę z rąk kobiety. ―
Jeśli zadzwoni Obersturmführer Lange, proszę powiedzieć, że przyjdę do niego o drugiej.
―
Dobrze ― rzekła kobieta i wróciła do redakcji.
Kancerewicz poszedł w dół i wyminął Józefa, który wstąpił na
podest pierwszego piętra. W tym momencie redaktor się obejrzał i stanął. Józef zobaczył
drugie drzwi, na których była tekturowa tabliczka z nadrukiem: „Wydział ogłoszeń".
Odemknął je i wszedł do środka. Zobaczył pokój przedzielony barierą na dwie części. Za
nią, przy stoliku, siedziała urzędniczka i rozmawiała z kobietą i mężczyzną. Udzielała im
jakichś informacji. Na wejście Józefa nie zwrócono uwagi. Dlatego o nic nie spytał, lecz
powrócił na podest schodów. Kancerewicza w klatce schodowej już nie było. Józef
zszedł prędko w dół. Gdy znalazł się na chodniku, zobaczył redaktora po drugiej stronie
ulicy. Za nim w odległości kilkudziesięciu kroków szła Klara. Zachowywała się tak,
jakby ją nic specjalnie nie interesowało, a już najmniej Kancerewicz. Miała pod pachą
dwie książki.
Józef przez pewien czas ją obserwował. „Wspaniale lawiruje!" ― pomyślał.
Kancerewicz zmienił dzisiaj rozkład swego dnia. Nie poszedł do urzędów niemieckich,
lecz wprost do domu. Klara śledziła go z dala. Wyglądała jak sztubaczka, która idzie do
biblioteki, aby zmienić książki, albo do koleżanki. Józef zaś obserwował ich z drugiej
strony ulicy, z jeszcze większej odległości.
Gdy zbliżali się ulicą Wileńską do placu w pobliżu starostwa grodzkiego, Klara poszła
bardzo wolno. Zdziwiło to Józefa, ale wnet dostrzegł, że redaktor skręcił z placu w lewo i
udał się w kierunku wejścia do kościoła Świętej Katarzyny. Zniknął w otwartej furcie
dużych drzwi kościelnych.
„Dziwna historia!" ―pomyślał Józef, zatrzymując się naprzeciw wystawy antykwariatu
na rogu ulicy Żeligowskiego. W dużej szybie widział jak w lustrze cały plac i kościół.
Kancerewicz wyszedł stamtąd po niespełna minucie. To jeszcze bardziej zdziwiło Józefa.
„Czy warto wstępować do kościoła, żeby nie zmówić nawet pacierza?"
W głębi wystawy widział Kancerewicza idącego w kierunku ulicy Wileńskiej. Za nim
szła z dala Klara. Potem redaktor znikł z widoku, bo plac się skończył. Wówczas Józef
poszedł prędko z powrotem, przemierzył ulicę na drugą stronę i skierował się naprzeciw
Klary, która już wracała, bo Kancerewicz Wszedł do bramy domu, w którym mieszkał.
Dziewczyna poznała Józefa z dala, ale nie wiedziała, czy można z nim się przywitać.
Szła udając, że go nie zna. Ale Józef sam się do niej zbliżył.
― Dzień dobry! ― powiedział, podając jej dłoń. ― Pewnie do biblioteki. Tak. I na
spacer.
Chodźmy więc razem... On poszedł do domu?
―
Tak. Coś się zmieniło. Mnie to martwi.
―
Chyba tylko dzisiaj... Wkrótce znowu pójdzie do redakcji... A pani na
placu zwolniła kroku, bo wiedziała, że on wstąpi do kościoła. ..
―
Zawsze tam wchodzi na krótki pacierz.
―
Baardzo krótki! .
―
Chyba przyklęknie, przeżegna się i wychodzi.
―
Chyba. A może i my tam wstąpimy, też na... krótki pacierz?
Spojrzała ze zdziwieniem na Józefa.
90
―
Jeśli pan chce...
Poszli w kierunku kościoła. Józef przepuścił Klarę naprzód. Wstąpili do kruchty. Była
wysoka, podłużna. W głębi, z prawej strony, były wierzeje prowadzące do wnętrza
kościoła. Dalej z lewa były drzwi, którymi można było wyjść na dziedziniec.
―
Może pani wejdzie do środka i zmówi pacierz na jaką dobrą intencję.
Skinęła głową i poszła do świątyni. Wówczas Józef się cofnął ku furcie. Przesuwając się
na boki mógł stamtąd ― niewidzialny z zewnątrz ― obserwować plac, posterunek przed
starostwem i nawet część ulicy w prawo i w lewo.
„Właśnie o to mu chodziło!" ― pomyślał.
Spojrzał na drzwi. Miały duży, kwadratowy, żelazny zamek i wiszącą kłódkę. Odchylił
furtę i zobaczył na niej mocną zasuwę. Spróbował ją poruszyć. Zrobił to bez wysiłku.
Obejrzał kruchtę. Na murze z prawa wisiało kilka obrazów świętych. Z lewa stała przy
ścianie długa, drewniana ławka. Usiadł na niej. Przyszło mu do głowy, że dawno się nie
modlił. „Boże! ― zaczął w. myśli. ― Jeśli to wszystko widzisz, jeśli jesteś miłosierny i
sprawiedliwy, jeśli wszystko możesz, spraw, by zło znikło ze świata, by słowa Chrystusa
stały się treścią życia ludzi".
Z kościoła wyszła Klara. Stanęła pośrodku kruchty. Józef spojrzał na nią. Była wiotka,
słaba, blada. Miała cienie w oczodołach. Podszedł ku niej i skinął głową na drugie
wyjście z kruchty.
Długim, licho utrzymanym dziedzińcem wyszli na wąską ulicę świętego Ignacego. Józef
skręcił w prawo. Klara szła obok niego.
―
Czy trzeba go śledzić znów? ― spytała.
―
Nie. On będzie znowu w redakcji o pierwszej. A na drugą pójdzie stamtąd
gdzie indziej... do obersturmfuhrera Langego.
Ze zdumieniem spojrzała na niego. Miała ochotę spytać, skąd o tym wie. Ale się nie
zdecydowała. Zamiast tego powiedziała:
―
Pan pewnie sprawdzał moją robotę?
―
Nie... Przypadek...
Uśmiechnęła się i rzekła:
―
Mag miał rację.
―
W czym?―
Że... robota pójdzie.
―
Oczywiście! A teraz proszę iść do domu i wypocząć.
―
Nie będę już potrzebna? ― spytała z odcieniem zawodu w głosie.
―
Do wieczora nie. Ale od piątej proszę nie wychodzić z domu.
Prawdopodobnie przyjdę do pani na krótką rozmowę. Jeśli się zdarzy, że dzisiaj nie będę
mógł przyjść, proszę czekać jutro od rana do dziewiątej.
―
Dobrze.
―
I chcę powiedzieć jeszcze coś. ― Zatrzymał się, a potem rzekł: ― Jest
pani najwspanialszą osobą, jaką dotychczas poznałem w pracy podziemnej!
Twarz Klary zalał rumieniec.
―
... Proszę iść do domu ― ciągnął Józef. ― Zaraz będzie Dominikańska.
Niebezpieczna ulica. Nie powinniśmy w ogóle chodzić razem. Ale dzisiaj wyjątek. Tak
się zdarzyło.
Uścisnął krótko dłoń Klary i poszedł z powrotem ulicą Świętego Ignacego.
Klara czuła się szczęśliwa. Pochwała Józefa brzmiała szczerze i była dla niej bardzo
droga.
# * ♦.
Usiadł tak, by mógł widzieć w pełnym świetle twarze zebranych w salonie Pałacu
członków sekcji wykonawczej. Drobny był zdenerwowany. Kiedy Józef przyszedł, chciał
od razu złożyć mu sprawozdanie z roboty. Lecz tamten się zorientował z miny Drobnego,
że zamachu nie dokonano i powiedział oschle: Później".
Kula, „adiutant" Drobnego, wydał się Józefowi tak samo antypatyczny jak i jego „szef.
Szary sprawiał wrażenie chłopca śmiałego, ale nieszczerego. Ryś był spokojny i
przypominał Józefowi kierownika sekcji wywiadowczej, Kreta. Mag patrzył uważnie w
twarz Józefowi i w pewnej chwili lekko zmrużył oko. „Chce mi coś powiedzieć poufnie"
― domyślił się Józef i zwrócił się do Drobnego:
― Kogo jeszcze brakuje?
―
Tolek gdzieś się zapodział na wsi, a z Turkiem od dawna nie mogę
nawiązać kontaktu.
―
A gdzie R7?
―
Ma gorączkę. Wczoraj i przedwczoraj zaziębił się na robocie. Z tego może
się wywiązać zapalenie płuc.
p| Więc pan go wyznaczył na robotę.
―
Tak. Miał strzelać do Doroty.
―
I nie strzelał.
―
Rzecz jasna: nie!
―
Dla mnie nie jest jasna.
―
On panu opowie ― Drobny wskazał dłonią na Kulę.
―
Pan był obserwatorem?― spytał Józef takim tonem, z którego można było
wyczuć, że zupełnie w to nie wierzy.
―
Ja! ― rzekł Kula twardo. ― Przedwczoraj, przed siódmą, byliśmy na
miejscu. Ja naprzeciw „Liry", R7 przy wejściu do kamienicy. Zimno było cholernie!
Wiatr, padał śnieg, a myśmy czekali przeszło godzinę. Wyszła tuż przed ósmą, ale była w
towarzystwie dwóch niemieckich oficerów. Ja dałem znak chustką: wytarłem twarz. R7
widział to, ale nie strzelał.
―
A dlaczego?
―
Przecież mówię: była w towarzystwie dwóch oficerów.
―
Czy szli razem w kierunku zamachowca?
―
No, tak.
―
Minęli tamtą kamienicę?
―
Minęli. ,
―
I on nie strzelał?
―
Nie, bo przecież, właśnie mówiłem, z nią byli dwaj niemieccy oficerowie.
Jeden z prawa, drugi z lewa. Jeden prowadził ją pod rękę...
―
Gdyby z tą trójką, o której pan opowiada, szło jeszcze ze sto trójek,
sytuacja zamachowca wcale by się nie zmieniła. Mógł strzelać z trochę większej
odległości.
―
Ależ oni obaj mieli broń!
―
Pistolety w rękach gotowe do strzału? .― Nie. W kaburach.
―
Więc na rozpięcie kabury i wyjęcie pistoletu trzeba, gdyby
nawet kule były w lufach, najmniej trzech sekund. A zamachowcowi trzeba było nie
więcej niż trzy sekundy, aby wystrzelić dwa razy do Doroty i skoczyć w drzwi. Sekunda,
aby zatrzasnąć, dwie sekundy, żeby zablokować klamkę.
Wtrącił się Drobny:
―
Uważam ― rzekł ― że ryzyko dla zamachowca było zbyt wielkie.. Mogli
rzucić się na niego nawet bez pistoletów, żeby go pochwycić. Mogli strzelać przez drzwi,
gdy blokowałby klamkę. Mogli.
―
A jak było wczoraj? ― przerwał mu Józef.
―
Wczoraj ― odparł Drobny ― wcale nie wyszła. Ale ja mam świetny plan
sprzątnięcia Doroty bez żadnego ryzyka. W „Lirze" pracuje jako kelner nasz chłopak.
Dobry kumpel. Zgadza się wsypać truciznę do jej kawy. Chce za to tylko pięć tysięcy
marek. A truciznę mu da R7. On, wie pan, zna się na chemii.
―
Proszę pana! ― rzeki Józef zimno, chociaż zaczął się denerwować. ―
Chemii, alchemii, magii i trucizn stosować nie będziemy. Nie są to porachunki osobiste,
lecz wyroki śmierci. Gdyby warunki na to pozwoliły, powiesilibyśmy ją albo ścięli głowę
toporem. Teraz musimy załatwiać te sprawy kulami!
―
Słusznie! ― odezwał się Mag.
Drobny i Kula z oburzeniem zerknęli w jego stronę.
― Proszę pana! ― kontynuował Józef zwracając się do Drobnego. ― Stawiam sprawę
szczerze! Pan zlekceważył trudną i długą robotę wywiadowców i moją. Sprawa była
opracowana w najdrobniejszych szczegółach. Wykonawca w tych okolicznościach nie
ryzykował. Małe ryzyko mogło być, ale nie w trakcie zamachu. Zamach ten łatwo
mógłbym wykonać sam, bez żadnego kontaktu z kimkolwiek z egzekutywy! Ale
Komendzie zależało właśnie na wynikach pracy egzekutywy. Jeśli złożę raport, że
egzekutywa jest zupełnie niezdolna do działania i podam fakty, z jakich ten wniosek
wysnułem, egzekutywa będzie rozwiązana!
―
Ależ zaszły nieprzewidziane okoliczności ―zaprotestował Drobny.
―
Dokładnie przewidziane! Dorota nigdy nie wychodziła z „Liry" sama.
Przewidziałem nawet, że za nią będzie maszerował cały sztab oficerów niemieckich i
całe gestapo! ― mówił sarkastycznie.
― I połamaliby sobie kolby pistoletów o drzwi, ale zamachowca by nie pochwycili!
Sprawę tę obecnie uważam za zmarnowaną i więcej o niej mówić nie chcę! Przechodzę
do następnej sprawy. Jeśli i ona upadnie, nie będę tracił czasu na dalsze spotkania,
gadania, konferencje. A teraz ― ogarnął spojrzeniem wszystkich ― powiem wam
krótko, o co mi idzie. Przygotowałem zamach na innego skazanego. Wykonawca wyroku
będzie miał prawie sto procent bezpieczeństwa. Ryzyko będzie takie, jakie ma każdy
Polak chodzący po mieście. W trakcie zamachu wykonawca jego nie może być
pochwycony.
―
Na kogo zamach? ― spytał Drobny.
―
O tym się dowie wykonawca... w odpowiednim czasie.
―
Jest to brak zaufania do mnie ― Drobny przybrał minę obrażonego.
―
Jest to pewna zasada, którą stosuję i którą radzę stosować panu w
przyszłości, jeśli egzekutywa będzie istniała i jeśli pan będzie jej kierownikiem.
―
Ale ja przecież muszę wyznaczyć ludzi na robotę!
―
Spróbujemy załatwić to inaczej, na ochotnika. Kto z was chce dokonać
zamachu?
Wstał Mag.
―
Ja! ― powiedział zdecydowanie i jakby hardo.
―
Teraz kolej na Szarego ― wtrącił Drobny.
Józef nie zwrócił uwagi na jego słowa. Spytał Maga:
―
Kogo pan chce wziąć sobie do pomocy?
― Rysia.
―
Dobrze. ―Józef zwrócił się do Rysia: ― Pana funkcja będzie drobna, ale
dla zamachowca ważna. Czy pan chce wziąć udział w akcji?
―
Ja się zgadzam.
―
Doskonale! ― Józef zwrócił się do Drobnego: ― Pan mi da dzisiaj dwa
pistolety.
― Skąd dwa?
―
Jeden przesłany niedawno z góry i wypróbowany przez nas. Drugi z
tamtych trzech, które egzekutywa otrzymała poprzednio.
―
Jeden nie wiem, gdzie jest, bo Tolek zabrał na wieś. Drugi zepsuty, dałem
Magowi. Próbował go naprawić.
―
Nic z tego nie wyszło i mogę go oddać ― rzekł Mag.
―
A gdzie trzeci?
―
Trzeci ma Szary do obrony osobistej.
―
Jestem zagrożony ― powiedział Szary. ― Śledzono mnie. Muszę znowu
zmienić melinę.
―
Czy ma pan broń przy sobie?
―
Tak. Chodzę zawsze z rewolwerem.
―
Proszę mi dać.
Szary rozpiął marynarkę i wyjął zza pasa u spodni nagan rosyjski. Józef go wziął i
sprawdził, czy jest nabity.
―
Ma pan zapasowe naboje? ― spytał.
―
Tak. Czternaście.
―
Proszę o naboje.
―
Ale rewolwer jest mi potrzebny dla własnej obrony. Byłem śledzony.
Może dzisiaj zrobią na mnie zasadzkę w mieszkaniu, a ja z gołymi rękami!
―
Jeśli pana mieszkanie jest zagrożone, to panu w ogóle nie wolno tam
wracać. Trzeba odczekać i zrobić wywiad. Rewolwer oddam panu po dokonaniu
zamachu. Do tego czasu, jeśli obawia się pan chodzić bez broni, niech pan pozostanie
tutaj albo pójdźmy razem do Drobnego. Proszę zrozumieć prostą rzecz. Broń ta jest
własnością Komendy i dano ją egzekutywie dla wykonywania zamachów. Pańskie
bezpieczeństwo jest ważne, ale robota musi być wykonana. Pan może być zaatakowany
albo i nie, natomiast zamach musi być zrealizowany.
―
A dlaczego Szary nie może wziąć udziału w zamachu z własnym
rewolwerem? ― spytał Drobny.
―
Dlatego, że Mag chce mieć do pomocy Rysia. Poza tym jeśli Szary
twierdzi, że jest śledzony, zagrożony, spotkania z nim są niebezpieczne i utrudnione.
Robota zaś musi być wykonana w dokładnie ustalonym terminie. Chodźmy do pana po
browning.
Szary i Kula pozostali w Pałacu. Józef, Ryś, Mag i Drobny (po dwóch) w odstępie kilku
minut, wyszli na ulicę i udali się w kierunku Zakrętu.―
Ależ paskudni
kombinatorzy! ― powiedział Mag, który szedł z Józefem w odległości pięćdziesięciu
kroków za Drobnym i Rysiem.
―
Kto? ― spytał Józef.
―
No, ta cała sitwa.
―
Nawet nie próbowali dokonać zamachu na Dorotę ― rzekł Józef.
― Oczywiście, nie. Wszystko zbujali. A na pana przesłali raport do góry, ale nie przez
Bronkę, lecz inną drogą, przez oddział dywersyjny. Proszę zachować to w tajemnicy. Ja
ich się nie boję, lecz nie chcę psuć z nimi ostatecznie stosunków, bo jednak należę do
tejże sekcji.
―
Skąd pan wie o raporcie?
― Od Rysia. On pokłócił się z Drobnym i Kulą. Dlatego właśnie wybrałem go do
pomocy.
―
A czy zna pan treść raportu?
―
Że jest pan chory na umyśle. Że zorganizował pan zamach na Dorotę
niemożliwy do wykonania, który by naraził życie dwóch ludzi. Coś w tym sensie.
―
A pan się nie obawia, że jutrzejszy zamach został zorganizowany przez
wariata?
―
Nie. Słyszałem o panu od Bronki. I sam się znam trochę na ludziach.
― Ale małe ryzyko jednak jest. Małe.
―
Ryzyko jest wszędzie. Zresztą ja mało się troszczę o swe życie. Bo czy to
życie?... I wstyd mi, że należę do egzekutywy. Chciałem prosić o przeniesienie gdzie
indziej. Przecież z naszej roboty baby się śmieją!
―
Może poprawimy tę reputację. Kilka dobrych robót i opinia się zmieni. A
czy pan ma całkowite zaufanie do Rysia?
―
Z tej paczki on najporządniejszy. Ale i jemu nie ufam we wszystkim.
―
Dobrze, że pan mi o tym powiedział. Wobec tego wyjaśnię plan
jutrzejszego zamachu tylko panu i Klarze.
―
I Klarze?! ― zdziwił się Mag.
―
Nie podoba się panu?
―
Bardzo się podoba. Ona jedna jest Więcej warta niż oni wszyscy!Kiedy się
zbliżyli
do mieszkania Drobnego, ten zatrzymał się i czekał.
―Czy pan chce do mnie wstąpić? ― spytał Józefa.
―
Nie. Zaczekamy w pobliżu. Proszę przynieść browning, naboje i zapasowy
magazynek.
Drobny wszedł przez furtkę na podwórko, a Józef, Mag i Ryś skierowali się do
pobliskiego lasu na Zakręcie.
―
Co on ci tam bujał? ― spytał Mag Rysia.
―
Powiedział, że robota się nie uda.
―
Przecież nie wie nawet, gdzie robota i jaka! ― rzekł Józef.
―
On telepata. Wszystko wie ― powiedział Ryś.
― Psychopata! ― poprawił go Mag.
Po dziesięciu minutach z furtki domu ukazał się Drobny. Poszedł w kierunku lasu.
Zbliżył się do czekających na niego, obejrzał się „konspiracyjnie" i podał Józefowi
pistolet, magazynek i naboje.
―
Co będzie dalej? ― spytał.
―
Proszę czekać jutro od godziny czwartej w Pałacu. Otrzyma pan broń i
napisze raport. Prześle go pan do Komendy drogą służbową.
O czym raport?
―
O wykonaniu zamachu.
―
A jeśli się nie uda?
―
Uda się następnego dnia.
―
A co mam napisać w raporcie?
―
To, co panu powiedzą Mag i Ryś. Broń oddadzą panu. Proszę ją trzymać
do następnego zamachu. Browninga nie wolno pożyczać absolutnie nikomu! A nagan,
jeśli pan już go dawał Szaremu i jeśli pan uważa, że jemu jest koniecznie potrzebny,
proszę dać, pod warunkiem, że Szarego w każdej chwili można będzie znaleźć. Do
widzenia!
―
Kiedy pana znów zobaczę?
―
Teraz nie wiem. Będę bardzo zajęty. Gdy będzie mi pan potrzebny, znajdę
pana.
Kiedy Józef, Mag i Ryś odeszli, Drobny udał się do domu. Po drodze kilka razy splunął i
powiedział: „Ależ to bzik!"
Na rogu Małej Pohulanki i Zawalnej Józef się zatrzymał i zwrócił się do Rysia:―
Proszę przyjść tu jutro, za kwadrans dwunasta. Będzie pan spacerował Zawalną w
kierunku Portowej i z powrotem. Do pana podejdzie albo Mag, albo ktokolwiek, kogo
pan zna. Otrzyma pan rewolwer i dalsze wskazówki. Robota będzie łatwa.
―
Dobrze. Przyjdę punktualnie.
―
A teraz pan wolny. Do widzenia!
Ryś odszedł. Józef i Mag poszli w przeciwną stronę.
―
Przekonał się pan ― rzekł Józef ― że nie chcę, aby nawet on wiedział, na
kogo i gdzie będzie dokonany zamach. To niedaleko stąd. I proszę mi wierzyć, że więcej
dbam o bezpieczeństwo ludzi, których wysyłam na robotę, niźli o swoje własne.
Mógłbym wykorzystać plan zamachu na Dorotę, bo jest bardzo dobry. Ale... ponieważ
Drobny, Szary, Kula i R7 wiedzą o szczegółach tej akcji...
―
Może i Dorota już wie ― wtrącił Mag. ― Oni nie potrafią trzymać
języków za zębami.
Niezadługo wyszli przez ulicę Żeligowskiego na plac przed kościołem Świętej
Katarzyny. Z prawa, obok wejścia do dawnego starostwa, chodził litewski policjant z
karabinem przewieszonym przez bark. Tupał nogami, rozcierał zmarznięte dłonie. Józef
poszedł w lewo i zatrzymał się naprzeciw sklepu antyków.
―
Zobacz pan! ― wskazał na olejny obraz. ― Ruszczyca „Oka". Sprzedają
za dziesięć tysięcy marek. To znaczy za kilka dolarów. Ruszczyc pozostawił mało dzieł
po sobie i to powinno kosztować chyba kilka czy nawet kilkanaście tysięcy dolarów.
Kultura toczy się w błoto!... A teraz patrz pan w kierunku Wileńskiej. Jutro, najwcześniej
o dwunastej a najpóźniej o trzeciej, redaktor Kancerewicz pójdzie tamtym chodnikiem do
domu. Gdy przyjdzie na ten plac, skręci do kościoła. Wejdzie do kruchty przez tamtą
furtkę w drzwiach. Stamtąd będzie obserwował przez kilkadziesiąt sekund drogę za sobą;
czy był śledzony, czy za nim ktoś szedł? Oczywiście ktoś, jego zdaniem, podejrzany.
Potem wyjdzie z kościoła i uda się do domu. Mieszka blisko stąd. Zaraz powtórzymy
jego manewr.
Kiedy weszli do kruchty, z otwartych drzwi kościoła padała na posadzkę szeroka smuga
światła. Wewnątrz odbywało się nabożeństwo, ale kruchta była pusta. Stanęli u furty.
Potem Józef wyjrzał na tonący w półmroku plac i poszedł ku wejściu do kościoła. Stał
tam przez kilka sekund, zaglądając do środka, następnie powrócił do furty, przymknął ją i
wskazał Magowi na zasuwę.
―
Właśnie to gwarantuje wasze bezpieczeństwo po akcji! ― powiedział i
zamknął furtę na zasuwę. Spróbował ją otworzyć, ale się przekonał, że teraz jest, to
niemożliwe. Odemknął furtę i powiedział cicho: ― Będziecie czekać tutaj ― wskazał
dłonią na ławkę przy ścianie .― albo na ulicy. Miejsce wybierzecie sobie sami. Klara
będzie śledziła Kancerewicza. Gdy skieruje się on do domu, ona go . wyprzedzi i powie
wam. Wówczas wstąpicie do kruchty i usiądziecie na ławce. Kiedy redaktor wejdzie do
środka i was zobaczy, uda, że chce się pomodlić. Pójdzie w kierunku wejścia do kościoła.
Wówczas Ryś zamknie furtkę na zasuwę, a pan, jednocześnie, wykona wyrok. Zabierze
mu pan wszystkie dokumenty, teczkę i wyjdziecie stąd inną drogą...
Wyprowadził Maga na dziedziniec, a stamtąd na ulicę ŚwiętegoIgnacego.
―
Stąd najlepiej odejść w kierunku Ludwisarskiej. Jest blisko, Czy
zrozumiał pan ideę akcji?
―
Oczywiście! Wspaniale!
―
A teraz chodźmy do Klary. Omówimy z nią szczegóły zamachu i dam
panu broń. Przekażę akcję w ręce pana i Klary.
―
Załatwimy wszystko dobrze!
― Jestem tego pewien.
W następnym tygodniu wstąpił do Henryka, którego dawno nie widział. Zastał go na
dziedzińcu, obok domu.
―
Myślałem, że z tobą się stało coś złego! ― zawołał Henryk. ― Nikt o
tobie nic nie wie. Może nadal pracujesz w Dębach?
―
Nie. Ale mieszkam daleko za miastem.
―
Chodź do „orlego gniazda", pogadamy.
Orlim gniazdem Henryk mianował należące do niego piętro domu. Natomiast Józef
nazwał je „srocze gniazdo", bo zaradny Henryk ściągał tam zewsząd i żywność, i rzeczy.
Wstąpili do dużego pokoju, z którego okna było widać dziedziniec. Wacek siedział za
długim stołem i zalewał jakimś płynem metalową płytkę.
―
Może przeszkadzamy? ― spytał Henryk.
―
Nie. Zresztą już skończyłem.
―
Poznajcie się, panowie! ― rzekł Henryk. ― To mój najlepszy przyjaciel!
― wskazał dłonią na Józefa, którego nieco zdziwił tytuł „najlepszego przyjaciela". ― A
to nasz mistrz od legalizacji, fabrykowania pieczęci, blankietów. Niedawno
wyprodukowaliśmy legitymacje Arbeitsamtu. Doskonale!
Józef uścisnął dłoń Wacka i powiedział: 1
―
Jest mi potrzebna pewna rzecz, której nie mogę zdobyć. Może wy to
stosujecie, albo wiecie, gdzie można kupić?
i― Co takiego? ― zainteresował się Henryk.
―
Cyjanek potasu.
―
Do czego?
―
Dla siebie. Na wypadek wsypy. Wolę sam sobie odebrać życie, niż dać się
męczyć.
―
Ale skąd wsypa? Przecież nie należysz do Organizacji.
―
Mamy na wsi grupkę samoobrony. Trochę tam pracujemy, odbywamy
ćwiczenia. W przyszłości to się przyda...
―
Mogę dać panu cyjanku ― powiedział Wacek.
―
Ma pan? '
Oczywiście! ― rzekł Wacek, z miną prawie obrażoną, jakby pytanie Józefa go dotknęło.
Odemknął drzwiczki ściennej szafy i zdjął z półki duży, szklany słój, prawie pełen
kryształów podobnych do ałunu albo kwasku cytrynowego. Postawił go na wolnym
końcu stołu.
―
To jest cyjanek?! ― zdziwił się Józef.
―
A pan myślał, co? ― spytał Wacek.
―
Jestem zdziwiony, że tak dużo tego macie. Wiem, że nawet drobna cząstka
cyjanku jest śmiertelna.
―
Naturalnie! ―potwierdził Henryk.
Wacek otworzył słój i wyjął z niego mętny kryształ wielkości kasztana.
―
Chyba wystarczy panu? ― spytał.
―
Na ile doz można to podzielić?
m
―
Nawet na dwadzieścia.
―
Doskonale! Dla pewności podzielę na dziesięć.
Zawinął kryształ w papier i w chustkę do nosa i schował do kieszeni.
„Klara będzie zadowolona. I mnie się przyda jako gwarancja łatwej ucieczki od życia".
―
Hurra! Idzie! >― krzyknął stojąc przy oknie Henryk. ― Udało się! Niesie
paczkę! ― zaczął klaskać w dłonie..
―
Musiało się udać ― rzekł Wacek. ― Robota dobra.
Józef zbliżył się do okna i zobaczył Wicka, który w rozpiętej jesionce szedł szerokimi
kucającymi krokami, jakby jechał na nartach, w kierunku domu. Miał pod pachą
podłużną paczkę owiniętą w szary papier i przewiązaną sznurkiem.
―
O co idzie? ― spytał Henryka.
―• Rozumiesz ― rzekł tamten „myjąc dłonie" ― zdobyliśmy litewski formularz na tanie
kupno ubrań i materiałów tekstylnych w sklepach państwowych. Wyprodukowaliśmy
podobne blankiety, a dzisiaj Wicek spróbował kupić cokolwiek. I udało się. Zaraz ci
pokażę ― wyjął z szuflady stołu małą teczkę i ją otworzył. Józef zobaczył pliki
blankietów takich samych jak tamten, który otrzymał od Tomasza i na który kupił palto.
― Widzisz! ― mówił Henryk, wyjmując z dołu inny blankiet, nieco zabrudzony i
zgnieciony. ― Jest to oryginał. A to nasza robota. Żadnej różnicy!
Józef Obejrzał blankiety i przekonał się, że różnica jest duża. Gatunek papieru był inny,
farba bledsza. Jednak z uznaniem skinął głową.
, ― Dobre ― powiedział.
―
Ha! Dobre! ― rzucił Wacek. ― Doskonałe! Zaraz zobaczymy dowód.
„Dowód miałem dawno! ―pomyślał Józef. ―Ale imitacja marna. A Tomasz o tym nie
wie".
Do pokoju uroczyście wkroczył Wicek. Był wyższy od brata i miał dłuższą brodę.
Położył na rogu stołu paczkę i zrobił dłonią gest, jakby zapraszający kogoś do wejścia do
pokoju.
―
Proszę! ― powiedział:
―
Winszuję! ― Henryk uścisnął jego dłoń. ― Pierwsza próba się udała!
Rozwinięto paczkę. Był w niej kupon materiału marnego gatunku na męski garnitur.
―
E, nie ma dodatków, podszewki.― powiedział Wacek.
―
Bo nie dali.
,Trzeba było się upomnieć.
―
Tak. Żeby dali dodatek w kratki za kratami?
―
A ja się upomnę.
―
Ile to kosztowało? ― spytał Henryk.
―
Czterdzieści litów,
―
Toż za darmo! Za taki kupon można wziąć trzy tysiące. Jutro ja idę.
―
A ja dzisiaj ―
―
Trzeba Litwinom trochę ulżyć. I tak to zrabowano Żydom.
―
Nam też.
―
Oczywiście! Resztki tego, co bolszewicy nie zdążyli wywieźć. .
Zdążyliby, ale nie znaleźli. ,
―
Drodzy koledzy! ― rzekł Henryk uroczyście. ―Trzeba uczcić tę akcję
strzyżenia okupantów! Zaraz zaparzę dobrej kawy. ―Poszedł do swego pokoju.
Wacek wyjął z szuflady sfałszowany blankiet i oryginał. Zaczął go wypełniać przy
pomocy Wicka. Józef uważnie obserwował ich robotę.
„Trzeba wyciągnąć od Henryka chociaż jeden taki blankiet ― pomyślał,Tomasz ma
jeszcze kilka, ale trzyma je w swoim archiwum jako dokumenty. Nie wypada go prosić o
więcej".
Wrócił Henryk. Postawił na mniejszym stole dzbanuszek kawy. Nalał parującego płynu
do czterech filiżanek i uniósł swoją do góry.
―
Za pomyślność naszej imprezy! ― rzekł uroczyście. Potem zwrócił się do
Józefa: ― Czy wiesz o tym, że sprzątnięto Kancerewicza?
―
Jakiego Kancerewicza? ― Józef udał; że nawet nie słyszał takiego
nazwiska. ...
―
Redaktora tutejszej gadzinówki.
―
Po co? ― spytał Józef naiwnie.
―
Jak to: po co? ― » zdziwił się Henryk.
―
No, tak ― wyjaśnił Józef. ― Sprzątnęliście jednego, będzie drugi. Zawsze
ktoś się znajdzie na dochodowe stanowisko.
―
I drugiego zlikwidujemy. Teraz my siła! W biały dzień, w kościele go
zastrzeliliśmy! A w pobliżu „kalakutas" stał na posterunku. Na ulicy pełno wojskowych.
To jest robota!
― Wszyscy razem strzelaliście! ― spytał Józef.
―
Nie rozumiem..
―
No, powiedziałeś: zastrzeliliśmy. Więc ty strzelałeś i jeszcze kilku.
Nie, ja nie strzelałem, ale my! Organizacja! Nasi ludzie!
―
Aha! Winszuję! Ale obawiam się, że gdy nastąpią represje, odpadnie was
ochota do strzelania.
―
Jakie represje?
―
Wezmą zakładników i za jednego zlikwidowanego rozstrzelają
dwudziestu.
―
A my zastrzelimy czterdziestu! Na represje odpowiemy represjami.
―
Chyba że tak.
―
Rzecz oczywista!
Wacek włożył palto i schował do .portfelu sfałszowany „order".
―
Do widzenia, koledzy! ― powiedział z namaszczeniem.
―
Bądź ostrożny! ― rzucił mu Wicek. ― Nie wchodź do sklepu, jeśli
zobaczysz w nim kilku ludzi.
Wacek opuścił pokój, a Józef udał się z Henrykiem do jego pokoju.
―
Czy mógłbyś dać mi blankiet? ― spytał Józef.
―
Oczywiście mogę ― rzekł Henryk. ― Ale to ryzykowna sprawa.
― Zaryzykuję. Wiesz dobrze, że dawniej dużo ryzykowałem.― A kto ci wypełni?
―
Mam znajomego, który zna dobrze litewski. Popatrzę na oryginał i
wypełnimy tak samo.
―
Dobrze. Weź w pracowni, są tam w szufladzie. A ja skończę zmywać
naczynia.
―
Wiem, gdzie są.
Józef poszedł do dużego pokoju i z grubego pliku wziął pięć 104blankietów. Schował je.
„Trochę nieuczciwie ― pomyślał. ― Ale dla nich to drobiazg. Kwestia papieru. Może
wiele się zmarnuje, a ja wykorzystam wszystkie".
Żeby nie tracić czasu, pożegnał Henryka i poszedł do Andrzeja. Spodziewał się, że w
trakcie przerwy obiadowej zastanie go w domu. Zazwyczaj o tej porze przychodziła do
niego łączniczka a czasem Grzmot. Południe uważano za bezpieczniejszą porę dnia niż
wieczór.
Po drodze się zastanawiał, jak wykorzystać „ordery". Mógł sam kupić materiały w dwóch
sklepach, ale do składnicy, w której poprzednio nabył palto, nie wolno mu było iść.
„Trzeba wykorzystać Helenę... jeśli dobrze się czuje. Ubezpieczę ją. Pójdę razem i
zaczekam na ulicy. Wezmę z sobą pistolet":
I tym razem u Andrzeja był Grzmot. Ale Józef wszedł do sionki tak cicho, że nie
usłyszeli. Uchylił drzwi do ostatniego pokoju.
―
Przepraszam! ― powiedział. ― Jeśli przeszkadzam, to zaraz się wyniosę i
przyjdę wieczorem.
―
Ależ niespodzianka! ― zawołał Grzmot. Wstał z krzesła, zbliżył się do
Józefa i podał mu dłoń. ― Dziękuję bardzo! ― powiedział. ― Świetna robota! Całe
miasto tylko o tym mówi. Już zawiadomiliśmy Warszawę. Początek bardzo efektowny!
Sprawa była łatwa ― szczerze powiedział Józef. ― Gdyby nie mazgajstwo Drobnego i
spółki Dorota by również była sprzątnięta.
― Słyszałem coś o tym. A Drobny zaraz po zamachu przysłał raport z przesadnym
opisem sprawy. Przypisał sobie całą zasługę.
―
Chyba uwierzyliście.
―
Gdzież tam! Dobrze go znamy. A o sprawie wiemy wszystko dokładnie,
bo Bronka rozmawiał z Magiem i Klarą. Dziękuję w imieniu Komendy i Swoim.
―
Cieszę się, że i pan Tomasz będzie zadowolony. On bardzo chciał wam
dopomóc.
―
Czy zamierza pan jeszcze coś zorganizować?
― Pracuję nad kilkoma sprawami.
―
Doskonale! Ale siadajmy! My w paltach, bo tutaj zimniej jak na dworze.
Para z ust idzie.
―
Palę w piecu tylko wieczorem ― objaśnił Andrzej. ― Cały dzień jestem
w mieście. I zaraz muszę wrócić do urzędu. Czy pan ma do mnie jakąś sprawę?
―
Mam. Osobistą. Chcę skorzystać z pańskiej znajomości języka
litewskiego. Drobna rzecz, ale dla mnie ważna.
―
Może więc przyjdzie pan do mnie wieczorem, około szóstej.
Dobrze:
W trakcie rozmowy z Grzmotem Józef zwrócił uwagę na to, że ma on nędzną,
wypłowiałą i wytartą jesionkę. Spytał go:
―
Czy pan chodzi w tej jesionce, podbitej wiatrem, dla pozoru?
―
Ha, dla pozoru! ―odparł Grzmot ―Z konieczności, bo nie mam lepszej.
Pan w swoim palcie wygląda na burżuja.
― Zrobimy więc i z pana burżuja! ― wyjął z portfelu jeden blankiet i położył go na
stole przed Andrzejem, ― Proszę wypełnić to na jakieś pospolite, litewskie nazwisko.
― Ale co pan chce zrobić? ― wmieszał się Grzmot.
―
Kupimy dla pana palto. Dobre, Ciepłe.
Pan kupi?
Nie. Pan sam kupi na miarę. Wybierze pan sobie według upodobania. Za kilkadziesiąt
litów kupi pan palto, które kosztuje kilka tysięcy. Nie wypada, żeby tak ważna figura z
Organizacji chodziła jak dziad!
Andrzej roześmiał się. Potem powiedział:
―
Oryginalny blankiet przesłałem do Komendy. Teraz jest tam tego dużo. To
znaczy dużo takich falsyfikatów.
― Ale nie wykorzystujemy tego ― wtrącił Grzmot.
―
Dlaczego? ― zdziwił się Józef.
―
Bo to ryzykowne. Jak by to wyglądało, gdybym, na przykład, wpadł za
taką sprawę. Przecież to sprawa kryminalna. Fałszerstwo.
―
Ależ Litwini i Niemcy przecież...
―
Wiem, wiem. Zrabowali nam, Żydom. Ale idzie o sam fakt wsypy za taką
sprawę. Poza tym zaczną badać: skąd wziąłem fałszywy blankiet?
―
Wsypy nie będzie. Sam sprawę zbadałem i wiem wszystko dobrze.
―
Nie! rzekł. Grzmot stanowczo.
Józef wziął blankiet ze stołu i powiedział:
―
Po prostu pan się boi.
―
Tak. Wsypa za taką sprawę byłaby dla mnie okropna.
―
A jeśli dam panu gwarancję, że wsypy nie będzie?
―
Jakaż to gwarancja?
―
Pójdę z panem. W składnicy tamtej jest tylko dwóch niedołężnych
pracowników. Jeden chyba gruźlik. Pan wejdzie do środka, położy blankiet na stole i
powie, że chce kupić palto. Wybierze je pan z setek palt, zapłaci i to wszystko. A ja będę
czekał przez cały czas na klatce schodowej. Gdyby coś zaszło, proszę się oburzyć i
zagrozić, że idzie pan na skargę. Następnie proszę wyjść schodami na ulicę. Jeśli któryś
urzędnik za panem pójdzie, załatwię go jak tylko się wychyli na klatkę schodową. Pan
zaś będzie zupełnie bezpieczny.
―
Ma pan pistolet?
―
Nie. Ale jest coś lepszego. Wezmę od pana Andrzeja sztabę. Działa bez
hałasu. A wieczorem mu zwrócę.
―
No, dobrze ― westchnął Grzmot. ― Wierzę; że na panu się nie zawiodę.
A palto jest mi naprawdę potrzebne. W tej jesionce wyglądam nawet podejrzanie, jak
włóczęga.
Andrzej wypełnił blankiet. Józef wziął z sionki sztabę i ukrył ją pod paltem. Następnie
Grzmot i Józef, każdy osobno, poszli na miasto w kierunku ulicy Wielkiej.
Po godzinie Józef siedział na niskim parapecie okna, na zakręcie schodów do składnicy i
palił papierosa. W pobliżu były drzwi, którymi Grzmot wszedł do środka. Z wewnątrz nie
było słychać głosów, ale Józef był pewien, że wszystko się odbywa normalnie. Potem ze
składnicy wyszedł Grzmot. Miał na sobie dobre, nowe palto. Swoją starą jesionkę niósł
pod pachą. Zeszli razem w dół.
―
Teraz wygląda pan przyzwoicie ― rzekł Józef. ― Ot, taki sobie średnio
sytuowany urzędnik.
― Ale czułem się marnie! Jest to pierwszy w moim życiu kant tego rodzaju...
kryminalny...
―
Trudny tylko początek. Dalej pójdzie łatwo ― uśmiechnął się Józef.―
A skąd pan wziął tamten blankiet? Przecież tego nikomu nie dajemy!
―
Kwestia poufna. Nie powiem tego nawet szefowi gestapo.
―
Dobrze. Zwrócę panu blankiet, jeszcze dzisiaj, przez Andrzeja, żeby pan
nie był poszkodowany. A za to ― przesunął dłonią po suknie palta ― jestem ogromnie
panu wdzięczny. Wybrałem nowe, ciepłe. Wystarczy mi na wiele lat.
Pożegnali się, żeby ulicami nie iść razem.
5'
Kil.
Gdy skręcił z ulicy na ścieżkę prowadzącą do domu na górce, musiał ostrożnie stawiać
stopy, żeby nie pośliznąć się. Po krótkotrwałej odwilży znów zapadł mróz i przemienił
powierzchnię chodników i ścieżek w mętne tafle lodu.
Obok studni była jakby ślizgawka, „Trzeba posypać popiołem" ― pomyślał. Uniósł
głowę i zobaczył schodzącą ostrożnie ze wzgórza młodą, smukłą kobietę, elegancko
wystrojoną. Było to niezwykłe, bo kobiety wówczas, szczególnie zimą, ubierały się
niedbale, troszcząc się raczej o ciepło i wygodę niż o estetykę. Poza tym unikano
szykownych ubiorów, które by były zakłóceniem żałoby narodowej .
„Ależ się wysztafirowała!" ― pomyślał z odcieniem niechęci.
W tym czasie elegantka, stąpając ostrożnie jak kot, uniosła obu rękami spódnicę
ułatwiając sobie ruchy, a jednocześnie ukazała smukłe nogi w jedwabnych pończochach.
Po chwili dostrzegła Józefa. Wydała lekki okrzyk: „Ach!", puściła spódnicę i
powiedziała:
―
Czy pan nie mógłby mi dopomóc zejść? Okropnie ślisko!
―
Bardzo chętnie.
Wszedł pod górkę po chrupiącym śniegu obok ścieżki i ujął kobietę pod ramię, wyżej
łokcia. Ostrożnie poprowadził ją w dół. Widział z boku matową skórę policzka, ciemne
loki, małą konchę ucha i wdychał lekką smugę perfum. Odprowadził ją aż do furtki.
―
Dalej nie jest tak ślisko ― powiedział.
―
Bardzo panu dziękuję. Nie wiem, jak bym sobie poradziła bez pańskiej
pomocy! ― obdarzyła Józefa powłóczystym spojrzeniem ciemnobrązowych oczu i
słodkim uśmiechem.
Podszedł do domku nieco zdziwiony, a nawet zaniepokojony tym spotkaniem.
„Było tu tak dobrze, spokojnie... ― myślał. ― Czyż panna Jadwiga ma takie znajome?"
W kuchni nikogo nie było. Wszedł do swego pokoiku za drzwiami z cienkich desek.
Wewnątrz było bardzo ciepło od pieca, w którym Jadwiga paliła w mrozy po dwa razy
dziennie.
―
Co to za nimfa była tutaj? ― spytał Heleny.
―
Podobna do nimfy. Panna Jadwiga ją dobrze zna. Jeśli masz ochotę,
zabierz się do niej. Wiesz, że nie jestem zazdrosna.
―
Wolałbym się zabrać do panny Jadwigi, bo ta wygląda jak kokota. Ale po
co ona tutaj przychodziła?
―
Dawna koleżanka córki profesora. Pracuje u niego w Mińsku. Przyjechała
z listem do panny Jadwigi, która nié mogła jej nie przyjąć, chociaż będzie skrępowana jej
obecnością. Muszą, spać w jednym pokoju. ,
―
Dobrze, że to nic groźniejszego.
―
Zaraz dam ci obiad.
―
Tymczasem wysypię ścieżkę i chodnik popiołem, żeby nimfa się nie
potłukła, gdy będzie wracać. Myślałem, że z górki na tyłku zjedzie.
W sionce stała duża skrzynka, do której zsypywano popiół z pieców. Józef nabrał go do
wiadra i szufelką rozsypywał wzdłuż ścieżki i chodnika. Kiedy skończył, poszedł do
kuchenki w swym letnim mieszkaniu. Oczyścił trzewiki i umył się. Potem wrócił do
Heleny. Na stole stała duża, parująca miska zupy i leżał chleb.
―
Nie będziesz jadła? ― spytał.
― Już jadłam. Teraz mam lepszy apetyt.
―
A jak się czujesz?
― Zupełnie dobrze.―
Jest pewna sprawa, w której mogłabyś mi dopomóc.
―
Nareszcie!
―
Trochę ryzykowna, ale ubezpieczę cię. Idzie mi o kupno palta i
materiałów tekstylnych na sfałszowane „ordery". Palto będzie potrzebne dla ciebie. Z
jednego kuponu materiału zrobisz sobie sukienkę albo kostium, bo w tych łachach
wyglądasz, w porównaniu z Nimfą, marnie. Resztę sprzedam, bo trzeba kupić dla ciebie
jakieś buciki, trochę bielizny, pończochy. Teraz właśnie będzie sposobność.
―
Nie wystarczy pieniędzy na wszystko.
―
Ja również kupię na parę „orderów". Wykombinujemy wszystko, co ci jest
potrzebne, i zostanie sporo gotówki na przeżycie. Ale musimy załatwić sprawę w jednym
dniu. Jutro. Dzisiaj wieczorem wszystko przygotuję, a od rana zabierzemy się do roboty.
Czy chodzenie ci nie szkodzi?
―
Ależ nie! Dzisiaj byłam aż na rynku Kalwaryjskim. Kupiłam od chłopki
wieprzowinę.
Na godzinę szóstą poszedł do Andrzeja, który na niego czekał.
―
Grzmot jest panem zachwycony ― powiedział.
―
Chyba paltem, które mu pomogłem kupić.
―
No tak. Palto dobre. Ale i panem też. Sam przyniósł dwa or dery.
Powiedział, że jeden może się zepsuć.
―
Postarajmy się, żeby wszystkie były dobre. Może i pan czegoś potrzebuje?
Mam już i palto, i garnitur. Kupiłem na oryginalne ordery.
―
A ja postaram się kupić jak najwięcej. Nie jest to chciwość. Mam na swej
opiece zupełnie biedną dziewczynę i chcę ją ubrać. Potrzebne też są pieniądze na
przeżycie.
―
Ale trzeba załatwić to jak najprędzej. Blankiety różnią się bardzo od
oryginałów.
―
Czy nie było jeszcze wsypy?
―
Nic nie słyszałem. Niech pan spyta Adama, bo w gestapo na pewno będzie
to wiadomo. Jeśli wpadnie ktokolwiek, mogą następnie pochwycić wiele osób. Każdego,
kto się zgłosi z fałszywym orderem.
―
Mnie nie wezmą. Pójdę z pistoletem. I niech pan zachowa w tajemnicy, że
wykorzystam kilka orderów. Ludzie są zawistni. A ja przecież nie chcę się wzbogacić,
tylko się staram jakoś przeżyć. Ile czasu włożyłem w sprawę Organizacji! Musiałem
nawet porzucić pracę u Litwinów, która mi dawała mały zarobek.
―
Oczywiście nie powiem. Grzmotowi również nie trzeba mówić. A etyka
koleżeńska... ― machnął pogardliwie dłonią. ― Nawet o szczerą solidarność trudno.
Każdy sobie rzepkę skrobie.
―
Ma pan rację! ― powiedział Józef, który przypomniał sobie Wacka,
Wicka i Henryka. ― „Ci na pewno zrobią mi. konkurencję... jeśli nie będą się bali
wsypy".
Andrzej wypełnił trzy blankiety na męskie nazwiska, a trzy na żeńskie. Nie zmieniał
charakteru pisma, bo ordery mógł wypełniać jeden urzędnik.
Tego dnia Józef powrócił do domu nieco wcześniej. Panna Jadwiga krzątała się w
kuchence, przez którą musiał przejść.
―
Jest dla pana miła niespodzianka! ― powiedziała z uśmiechem.
―
Jaka?
―
Taka, że pan, gdy zobaczy, głowę straci!
―
Już wiem. Widziałem i głowy nie straciłem.
―
Ale interesująca, co!
―Owszem, zgrabna, elegancka. A co za jedna?
―
Nazywa się Róża. Koleżanka Haneczki. Przyjechała tutaj na parę tygodni.
A czym się ona zajmuje?
―
Hm... Flirtem. Miała z tuzin narzeczonych. Ale gdy wyszła za mąż, to jej
wymarzony, wybrany, ukochany roku z nią nie wytrzymał. Rozeszli się niedługo przed
wojną.
―
Po co przyjechała tutaj?
―
Wilnianka. Sentyment. Może kogoś szuka. Może myśli o zabawach.
―
Niech ją pani zaprzęgnie do roboty.
―
Nic z tego. Z niej taka pracowniczka jak z kota. Zresztą ona ma forsę.
Hanka mi mówiła, że z samej biżuterii może ona dziesięć lat żyć. Właśnie pytała mnie o
dobre sklepy komisowe. Może chce coś sprzedać.
―
Jeśli nieszkodliwa, to co ona nas obchodzi?
― Nawet sympatyczna, ale lekkomyślna i płocha. Profesor z niej pokpiwa, ale ją lubi.
Przyjaźnił się z jej ojcem, który był znawcą koni i wielkim admiratorem kobiet. Te dwie
pasje często idą w parze. I tam, i tam słabość do ładnych kształtów. A Różę nazwano w
majątku siostry profesora Gejszą. Była tam na letnisku i od rana do południa paradowała
w japońskim kimono, które wkładała na nagie ciało. Panom to się bardzo podobało, ale
panie były oburzone. Gdy przyjechała tutaj, powiedziała, że ma dość wszystkiego i chce
wyjechać stąd do Hiszpanii. Nie może się pogodzić z tym, co tutaj się dzieje.
―
A jak ona sobie radzi z okupantami?
―
Doskonale! Profesor wystawił jej zaświadczenie, że jest korespondentką
białoruskich pism. Ona mówi swobodnie po niemiecku, po francusku. No i ma tupet.
―
Ale zainteresowała cię! ― rozległ się głos Heleny, bo za nieszczelnymi,
cienkimi drzwiami było słychać każde słowo.
―
Mniej niż ciebie! ― odparł. ― Kobiety więcej się interesują kobietami niż
mężczyźni.
―
Róża interesuje się tylko mężczyznami! ― sprostowała Jadwiga. ― Niech
pani dobrze pilnuje pana Józefa!
―
A ja właśnie chcę go nią zainteresować.
―
Zdaje mi się, że idzie! ― rzekła Jadwiga. ― Furtka stuknęła.
―
Więc zmykam, żeby nie stracić głowy. Dobranoc!
W pokoiku znów paliła się lampka naftowa, bo Helena nie znosiła odoru karbidu. Było
tam ciepło. Po wyjściu z jaskrawego światła karbidówki z kuchni Jadwigi Józefowi się
wydało, że w pokoiku Heleny jest prawie ciemno.
―
Jak się czujesz, Pudlu? ― spytał.
―
Wspaniale! Jestem syta, ciepło mi. A na jutro zapowiada się ciekawa
wyprawa... razem z panem.
―
Czy nie boisz się?
―
Nie dostrzegłeś, że jestem odważna? Wcale się nie boję. Jestem
zadowolona i ciekawa rezultatu.
―
Dobrze. Ale mówmy cicho, bo zaraz Nimfa zawita.
Za okienkiem, obok ściany domu. rozległy się szmery lekkich
113kroków. Potem zgrzytnęły drzwi zewnętrzne. Następnie stuknęła klamka w
kuchni. Jadwiga umyślnie spytała: „Kto?". Potem otworzyła drzwi.
―
A, to Gejsza. Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. Masz przecież
nocną przepustkę.
―
Ale ślisko, wstrętnie i nogi mi zmarzły.
―
Taka ognista kobieta i nogi zmarzły! Nie do uwierzenia!
―
W ogóle miasto się zrobiło okropne, brudne! I, wiesz, przyczepiło się do
mnie dwóch oficerów...
―
Brawo! ― zawołała Jadwiga. ― Z miejsca zaczęły się podboje!
Helena skinęła głową na drzwi i cicho powiedziała do Józefa:„Mamy teatr. Panna
Jadwiga jest dowcipna".
―
Jakie tam podboje? ― zaprotestowała Róża. ― Zachowywali się
ordynarnie. Szli, rozumiesz, za mną i robili uwagi na temat mojej budowy.
― A uwagi przyjemne? ― pytała jak inkwizytor Jadwiga.
― Takie, wiesz, męskie uwagi...― Aha! Jeśli męskie, to, oczywiście, przyjemne. I co
dalej?
―
No i wciąż za mną. I mówią, co by ze mną zrobili i jak. Rozumiesz?
―
Oczywiście rozumiem. Jestem przecież pełnoletnia.
―
Ja się oburzyłam: takie rzeczy mówić o kobiecie! Obróciłam się do nich i
po niemiecku jak im wygarnęłam! Powiedziałam, że zaraz pójdę do
Feldkommendantury! Że ich nauczę, jak powinni oficerowie się zachowywać na ulicy!
Mówię ci, zmykali jak zające!
―
Wiesz ― powiedziała Jadwiga ― ty trochę za ostro z nimi postąpiłaś...
―
Za ostro?! ― zdziwiła się Róża. ―: Żebyś ty słyszała, co oni mówili!
Jeden powiedział, że...
―
Nie powtarzaj! Ale mówiłaś poprzednio, że były to męskie uwagi. Więc
uważałaś to za sprawy zwykłe, normalne, naturalne...
―
Ale oni mówili i o nienormalnych! Właśnie ci powiem!
―
Nie, nie, nie! ― zaprotestowała Jadwiga, która wiedziała, że Józef i
Helena słyszą wszystko. Nawet umyślnie prowokowała rozmowę i tak nią kierowała, aby
ich ubawić. Lecz nie chciała, aby
Róża, nieświadoma rzeczy, powtarzała cyniczne wypowiedzi. ― Ale, jeśli oni mówili o
sposobach niewłaściwych... ― Jadwiga chrząknęła znacząco, a Helena zakryła sobie usta
dłonią, by nie parsknąć śmiechem ― to dlatego, iż przypuszczali, że ty ich nie rozumiesz.
Więc postąpiłaś tak, jakby podsłuchałaś tego... męską rozmowę, a potem się do niej
wtrąciłaś. Dlatego uważam, że cała wina jest po twej stronie!
―
Po mojej stronie?! ― oburzyła się Róża. ― Ach!...
―
Tak, tak, tak... Poza tym trzeba być wyrozumiałą. Oni są mężczyźni, z
dala od kraju, i nagle zobaczyli tak ponętną kobietę! Ale dajmy spokój rozmowie na ten
temat.
―
A ja nie mogę się uspokoić!
―
To trzeba było z nimi się zapoznać.
―
Za kogo ty mnie masz?!
― Jeśli nie możesz się uspokoić...
―
Z oburzenia!
―
Aha! Chcesz coś zjeść!
―
Chcę, bo zmarzłam... I nic nie załatwiłam... I jestem zła...
―
To idź, uporządkuj się i wracaj. Tutaj się umyjesz. Ale trzeba uważać, by
lokator nie wszedł do kuchni, kiedy będziesz niezbyt ubrana. Tam są jego drzwi.
―
Czy jest w domu?
―
Tak.
―
Mój Boże! Przecież słyszał wszystko, co mówiłyśmy!
―
Nie. Tutaj akustyka taka, że w jego pokoju ani słówka stąd nie słychać.
Ale w drzwiach są szpary, więc może zobaczyć... jeśli go coś zainteresuje.
―
A kto on taki?
―
Jakiś artysta.
―
Artysta?!
―
Pracuje w Akademii Sztuk Pięknych.
― Aha! Pewnie malarz. Sprawił bardzo dobre wrażenie. Pomógł mi zejść z górki i
odprowadził aż na ulicę.
Helena pogroziła Józefowi palcem i pokiwała głową, wyrażając oburzenie.
―
Który by mężczyzna ci nie pomógł? A potem wysypał ścieżkę i chodnik
popiołem, żebyś się nie pośliznęła, gdy będziesz wracać.
―
Bardzo ładnie z jego strony. Trzeba będzie mu podziękować.
―
Koniecznie.
W kuchni na pewien czas zapadła cisza. Józef i Helena rozmawiali stłumionymi głosami.
Potem Józef ustawił w wąskiej przestrzeni między pościelą Heleny a ścianą swoje
składane łóżko i też się położył.
Nazajutrz wziął ze skrytki w składziku na drewno pistolet, zapasowy magazynek i fiński
nóż. Wprowadził nabój do lufy. Po śniadaniu dał Helenie jeden blankiet.
―
Myślałem nad naszą wyprawą ― powiedział ― i, doszedłem do
przekonania, że będzie najlepiej, jeśli ja będę wchodził do sklepów pierwszy, a ty w jakiś
czas później. W ten sposób będziesz ciągle pod moją obserwacją. W pierwszym sklepie
kupisz palto. Potem udamy się do sklepów tekstylnych. Kupuj tylko rzeczy najdroższe. ,
―
A jeśli coś zajdzie... jakieś podejrzenie...
―
To się oburzysz i powiesz, że idziesz na skargę.
―
Może spróbują zatrzymać?
―
Wówczas ja się wtrącę. A ty wyjdź i staraj się jak najprędzej oddalić w
boczną ulicę. Jeśli sprawa ta nie jest jeszcze wsypana, uda się nam wszędzie. Dlatego ja
właśnie będę wchodził pierwszy.
―
Żeby ciebie nie zatrzymali?
―
Nie poradzą. W ostatecznym wypadku będę strzelał.
Ale szczęście im sprzyjało. W ciągu trzech godzin kupili damskie palto, męskie ubranie i
cztery kupony materiałów. Gdy zakupy w pierwszym sklepie były skończone, Józef
zaniósł pośpiesznie rzeczy do domu, a Helena oczekiwała na niego w kawiarence przy
ulicy Zamkowej. Powtórzył tę operację jeszcze raz, kiedy kupili materiały. Za trzecim
razem poszli w kierunku ulicy Mickiewicza. W pewnym miejscu Józef nagle wciągnął
Helenę do bramy.
―
Co się stało? ― spytała.
―
Dostrzegłem znajomych, z którymi nie chcę rozmawiać.
Byli to Henryk i Wacek, którzy szli w kierunku ulicy Niemieckiej.
„I oni wyruszyli na połów ― pomyślał Józef. ― Dobrze, że Henryk nas nie dostrzegł".
W domu Helena powiedziała radośnie:
―
Ależ to jak sen! Tyle rzeczy za mniej niż czterysta marek!
―
Teraz dobrze się ubierzesz. Kupimy dla ciebie buciki i bieliznę. Zostanie
też sporo pieniędzy na wydatki domowe. Już nasza sytuacja się poprawiła.
* # *
Pewnego dnia, przy końcu marca, otrzymał od Moniki zawiadomienie, że Tomasz chce
go widzieć w pilnej sprawie. Nazajutrz z rana poszedł do „Nory". Tomasz był w dobrym
nastroju i spytał:
―
Czy pan ma dużo wolnego czasu?
―
Dla pana zawsze znajdę czas. Czy jest coś pilnego?
―
Chciałem z panem w ogóle pomówić. Przecież dawno nie rozmawialiśmy.
Poza tym jest sprawa specjalna, w której chciałem z panem się naradzić. Sprawa pilna.
Może więc od niej zaczniemy?
―
Dobrze.
―
Czy pan zna Muzeum Sztuki?
―
Tak. Przy ulicy Wielkiej. Niedawno była tam wystawa grafik estońskiego
artysty. Nazwisko, zdaje mi się Wiralt albo bardzo do tego podobne. Między innymi
rzeczami były tam wspaniałe miedzioryty. Trzy i nich tak mi się podobały, że miałem
ochotę na „pożyczenie" ich dla siebie. Ale się obawiałem, że skrzywdzę tym artystę.
―
Więc zna pan gmach wewnątrz.
―
Całego gmachu nie znam, tylko sale wystawowe na pierwszym piętrze, od
strony placu i ulicy Wielkiej.
―
Tego wystarczy. Otóż hitlerowcy urządzili tam wystawę druków
antysemickich. Jest tam mnóstwo eksponatów w trzech salach. Są obrazy, szkice,
karykatury, plakaty, afisze, ulotki, fotografie, broszury, książki, albumy. Są nawet duże
opracowania naukowe, albo raczej pseudonaukowe, bo tendencyjne. Miałbym apetyt na,
jak to pan powiedział o Wiralcie, „pożyczenie" całej wystawy. Ale jest to niemożliwe...
nawet dla pana.
―
Dziękuję za tak wstrzemięźliwy komplement. Nie uważam, że pożyczenie
całej wystawy jest niemożliwe.
―
Co? Całej wystawy?!...
―
No, tak. Można to zbadać i opracować. W gmachu nocą na pewno nie ma
wielu ludzi. Chyba jakiś woźny z rodziną. Można więc w dzień gdzieś się ukryć, a nocą
wyjść i... pan rozumie? Najważniejszy problem to środek transportowy... nad ranem...
―
Daj pan spokój! Mnie chodzi o jedną tylko rzecz. Zaraz panu coś pokażę
― wyjął z szuflady biurka dwie fotografie. Na jednej było zdjęcie sali, w której stały trzy
gablotki; na drugiej tylko środkowa gablotka, w której leżało osiem dużych książek. ―
W tej sali, z widokiem na ulicę Wielką ― mówił Tomasz ― w środkowej gablotce jest
duże tomisko, bogato ilustrowane, z mnóstwem fotokopii różnych dokumentów
dotyczących spraw semickich.
―
Rozumiem. Idzie panu o to, by tamta księga znikła z gablotki i znalazła się
tutaj! ― Józef klapnął dłonią po biurku.
―
Jak pan to trafnie i dokładnie sprecyzował! ― ironicznie, ale z humorem
powiedział Tomasz. ― A jeśli się znajdzie tutaj, przypuśćmy w ciągu trzech dni, to ręka,
która książkę położy, będzie mogła wziąć w zamian tę oto rzecz! ― wyjął z szuflady
pękatą kopertę.
―
Pieniądze ― wywnioskował Józef.
―
Nie lubi pan pieniędzy?
―
Nie lubię.
― A potrzebuje pan?
―
Bardzo często, ale dzisiaj mam ich dość.
―
Wszystko w porządku. Nie są to pieniądze moje. Nie będę wyjaśniał panu
tej sprawy, bo obowiązuje mnie dyskrecja. Ale jest prosta. Księgę ową oceniono na tę
sumę. Jeśli pan potrafi ją zdobyć, pieniądze będą pańskie. Jeśli nie, będę szukał innych
dróg. Ale mam na to tylko trzy dni i obawiam się, że mi się nie uda.
―
Dlaczego trzy dni?
―
Bo wystawa się skończy. Zdaje mi się, że ją przeniosą do Mińska
Litewskiego. Jest to urabianie opinii publicznej w związku z ostateczną likwidacją
Żydów.
―
W takim razie zaraz tam pójdę. Chcę zobaczyć na miejscu, jak wystawa
wygląda.
―
Dobrze. Potem wróci pan do mnie.
―
Tak. Żal, że stąd tak daleko do mojej meliny. Wziąłbym pistolet i fiński
nóż. A może potrafiłbym zabrać księgę dzisiaj?
―Zaraz i to załatwimy ― rzekł Tomasz i wyszedł z gabinetu przez drzwi prowadzące do
łazienki.
„Chyba ma w archiwum i broń i― pomyślał Józef. ― A może jest skrytka poza
mieszkaniem?"
Tomasz wrócił po dziesięciu minutach. Położył na stole duży, ciężki browning
hiszpański.
―
Jak się to panu podoba?
Józef obejrzał pistolet, potem powiedział:
―
Browningi hiszpańskie są na ogół marne. Często się zacinają. Ale gdy się
trafi dobry, jeden na kilka, to jest bez zarzutu. Wygodnie celować, bo nie szarpie.
Konstrukcja najprostsza. Można wsadzić w błoto albo piasek, potem wypłukać w wodzie
i będzie działał niezawodnie.
―
Zgadza się! ― rzekł Tomasz. ― Ten jest wybrany z kilkunastu. Sam go
wypróbowałem. Tutaj zapasowy magazynek. A to niemiecki nóż myśliwski. Bardzo
dobry, składany. Co jeszcze jest panu potrzebne?
―
Warto by włożyć jakieś palto i inną czapkę, bo w tej kurtce i cyklistówce
wyglądam raczej na robociarza. A ich takie wystawy najmniej interesują.
― Słusznie. I na to jest rada. Włoży pan moją lepszą jesionkę i dam panu kapelusz.
Zaraz po tej rozmowie Józef opuścił „Norę" i poszedł w kierunku ulicy Wielkiej.
W dawnym gmachu ratusza Litwini urządzili Muzeum Sztuki. Odbywały się w nim
wystawy obrazów i grafiki. Poza tym prowadzono tam konserwację dzieł sztuki. Prócz
Litwinów zatrudniono i kilku Polaków, między którymi był popularny w mieście ksiądz
P., wybitny znawca sztuki kościelnej i cerkiewnej.
Po obu stronach dużego, oszklonego wejścia do westybulu wisiały afisze, reklamujące
wystawę jako naukowe ujęcie problemu żydowskiego „w świetle faktów i dokumentów".
Józef wszedł do środka. Z lewej strony niedaleko wejścia siedziała za stolikiem młoda
ładna kobieta. Czytała książkę. Była to Litwinka, która sprzedawała bilety. Józef zbliżył
się do stolika, ale kobieta nie zwróciła na niego uwagi. Nadal czytała.
― Dzień dobry! ― powiedział Józef po niemiecku i położył na stoliku banknot
pięciomarkowy.
Kasjerka niechętnie na niego zerknęła, wydarła z podłużnego bloczku bilet, wrzuciła do
kasetki 5 marek i wydała resztę. Józef wziął bilet i udał się szerokimi schodami na piętro.
Szedł wolno i uważnie oglądał wszystko dokoła. Robił to (niepostrzeżenie) z nawyku
konspiratora do oceniania sytuacji terenowej każdego miejsca, w którym się znalazł.
Szczególnie go interesowały wszelkie zakamarki, zakręty, drzwi, okna. Na podeście
pierwszego piętra wyminął dwóch urzędników bez palt i nakryć głowy, którzy
rozmawiali po litewsku. Zrozumiał kilka słów i zorientował się, o czym mówią:
niewygodne mieszkanie.
W pierwszej sali zobaczył cztery duże, oszklone gablotki. Było w nich wiele książek i
broszur różnego formatu. Ściany były zawalone plakatami, wykresami, fotografiami. Gdy
je oglądał, usłyszał wybuch śmiechu kilku ludzi, dochodzący przez otwarte drzwi.
Poszedł w tamtą stronę. Druga sala była również pusta. Zrozumiał, że dopiero w trzeciej
są ludzie. Drzwi do niej były wpół otwarte. Cicho zbliżył się do nich i z boku zajrzał do
środka. Zobaczył czterech żołnierzy niemieckich i jednego cywila, którzy oglądali
powieszone na ścianach karykatury Żydów.
Cofnął się ode drzwi. Był w tej właśnie sali, w której pośrodku stały trzy gablotki.
Zbliżył się do środkowej i zobaczył w niej księgę, o której mówił Tomasz. „Potężne
tomisko! ― pomyślał. ― Waży chyba ze trzy kilogramy".
Obejrzał uważnie gablotkę. Nie była zamknięta. Książki chroniła gruba, szklana tafla,
wpuszczona głęboko między górne listwy gablotki. Mógłby spróbować, czy się nie da
podważyć tafli nożem i ją podnieść. Ale w następnej sali byli ludzie, których rozmowę i
śmiech słyszał od czasu do czasu. Obawiał się, że ktoś z nich może tutaj wejść.
Powrócił do pierwszej sali i zaczął przeglądać książki w czterech gablotkach. Zwrócił
uwagę na gruby tom w języku rosyjskim: „Mieżdunarodnoje tajnoje prawitielstwo". O
książce tej opowiadał
mu dawniej znajomy Rosjanin. „Spróbuję i tę zabrać" ― pomyślał Józef.
Zbliżył się do wejścia i uchylił drzwi. Na schodach nikogo nie było. Od Niemców
przedzielała go druga sala. Wydostał zza pasa browning i włożył go do zewnętrznej
kieszeni jesionki. Potem wyjął nóż i spróbował wprowadzić jego ostrze między listwę
gablotki a brzeg szklanej tafli. Nie wchodziło tak głęboko, aby można było nim się
posłużyć jak dźwignią. Obszedł gablotkę dookoła. Znalazł szerszą szparę. Ostrze noża
łatwo w niej się zagłębiło i po kilku próbach uniósł w górę brzeg ciężkiej tafli. Ujął go
palcami i przytrzymał, a nóż wziął w zęby. Powoli dźwignął brzeg tafli wyżej. Wsunął,
rękę do gablotki. Wyjął z niej książkę i położył z wierzchu, na pochylonym szkle.
Rozsunął książki wewnątrz w ten sposób, by nie dostrzeżono, że jednej brakuje.
Następnie opuścił powoli taflę w dół. Było to nawet trudniejsze niż podniesienie jej do
góry. Musiał, gdy tafla była tuż nad listwą, zsunąć ją po ostrzu noża.
Umieścił książkę za pasem u spodni, zapiął marynarkę i jesionkę i udał się do następnej
sali. Dostrzegł, że żołnierze wyszli na podest schodów. Został sam na wystawie. Nie
tracąc czasu znalazł w gablotce najszerszą szparę, podważył nożem taflę i uniósł ją do
góry. Wziął ze środka księgę, porozsuwał inne i opuścił taflę w dół.
Włożył obie księgi pod koszulę, na nagie ciało, ale nie mógł zapiąć spodni. Zacisnął
dolną, grubszą księgę paskiem i obciągnął marynarkę. Jesionkę zostawił rozpiętą, żeby
okrywała go luźnie.
Mógłby opuścić wystawę po wyjściu Niemców z gmachu. Ale przypuszczał, że będzie
lepiej, jeśli podąży za nimi, bo nie zwróci nasiebie uwagi. Skierował się na podest. Ze
schodów zobaczył żołnierzy idących powoli westybulem. Zatrzymali się przy stoliku
kasjerki. Jeden z żołnierzy coś do niej powiedział. Kobieta, trzymając książkę w ręce,
patrzyła na niego i nienaturalnie się uśmiechała, bo niemogła zrozumieć jego słów. Józef
usłyszał znany mu sprośny wyraz,włączony w ordynarną propozycję. Kasjerka, nadal
uśmiechając się, potakiwała głową. Rozległ się wybuch śmiechu pięciu mężczyzn. Józef
wyminął tę grupkę i wyszedł z gmachu.
Od razu udał się do Tomasza. Był rad, że nie tracąc wiele czasuzałatwił tę sprawę. Gdy
wszedł do „Nory", Tomasz spytał:―
Jak ta impreza wygląda? Uda się, czy nie?
―
Już się udała.
―
Zabrał pan księgę?
―
Pożyczyłem.
Rozpiął ubranie i wyjął dwie księgi, z których jedna miała format albumu. Położył ją na
biurku.
―
Właśnie o nią mi chodziło! ― rzekł Tomasz z zadowoleniem. ― I nie
tylko mnie... A druga jaka?
―
Tę rosyjską wziąłem dla siebie. Kiedyś opowiadano mi o niej i dlatego
mnie zainteresowała.
Tomasz otworzył książkę i przeczytał tytuł.
―
Wiem i ja o niej. Jest to praca zlecona, „dokład" członka carskiej Dumy,
Szmakowa. Wykonał ją w związku ze słynną sprawą Bejlisa w Kijowie. Ta rzecz
również mnie interesuje, chociaż dla innych względów. A czy nie mógłby pan i tę
książkę mi odstąpić?
―
Po własnej cenie. Tomasz roześmiał się.
―
Pańskiej ceny nie zapłacę, ale zaproponuję panu taką, która powinna pana
zainteresować. Zostawię panu na własność hiszpan i nóż. Co?
Ależ panu mogą być potrzebne. ― Panu na pewno są potrzebniejsze. Zgoda?
―
Oczywiście! Dałbym panu wszystko bez żadnego wynagrodzenia.
― Wiem. Ale chcę dobitniej wykazać panu swą wdzięczność ― położył na biurku
kopertę z pieniędzmi. ― Czy panu było trudno zabrać to wszystko z wystawy?
―
Dość łatwo. Bez żadnego ryzyka.
―
Dziwny z pana człowiek! Wszystko u pana łatwe!
―
Nie lubię blagować. ― A jak z Grzmotem?
―
Powinien być zadowolony.
―
I jest zadowolony. W trzy tygodnie wykonano trzy wyroki śmierci.
―
Pierwszy był dobry. Koronkowa robota. Ale dwa następne mogli i durnie
wykonać. Jeden w powiecie, kilkanaście kilometrów od Wilna. A drugi tutaj, wieczorem,
w ciemnym zaułku. Po prostu zdmuchnięto pijanego.
―
Grzmot obawia się, że pan porzuci egzekutywę.
―
Porzucę, ale nie teraz. Chcę ją chociaż trochę zorganizować i zrobić
zdolną do samodzielnej pracy. Potem wyjaśnię wszystko Grzmotowi i odejdę. W
najgorszym wypadku będą mieli wykonanych kilka wyroków śmierci, dla ich statystyki.
―
Czyż ludzie naprawdę są aż tak marni?
―
Z wykonawców jeden chłopak doskonały. Drugi ujdzie, chociaż ociężały.
A w sekcji wywiadowczej jest wspaniała dziewczyna, pełna zapału i dobrych chęci. Poza
tym bardzo sprytna i odważna. Druga wywiadowczym sceptyczna, ale inteligentna i
ambitna. A kierownik sekcji dość dobry, chociaż nie jest pomysłowy. Poza tym boi się
swych kamratów z sekcji wykonawczej. Więc, właściwie, operuję tylko tymi ludźmi. Z
innymi czasem się spotykam, ale nie korzystam z ich pracy i nawet ich odizolowałem,
aby mieli mniej materiałów do plotek.
―
Mimo to robota idzie dobrze.
―
Dla tego, kto jej nie zna dokładnie. Ale moim zdaniem nie idzie, lecz
czołga się na brzuchu.
―
A co jest z poprzednim kierownikiem egzekutywy?
―
Powiesiłem go na kołku. Niech wyschnie. Ale go nie likwiduję. Może
będzie jeszcze potrzebny.
―
On i jego kumple są chyba wściekli?
―
Oczywiście! Puścili plotkę, że się wysługuję Komendzie, bo za zasługi
celuję na stanowisko ministra sprawiedliwości... gdy Polska będzie wolna. Widzi pan,
jaki nonsens!
―
Obawiam się, że stanowisko to już jest obsadzone przez Stalina.
―
Nie rozumiem.
―
W Moskwie utworzono Związek Patriotów Polskich. Jeden z tamtych
„patriotów" jest u pana w spisie skazanych na śmierć, za współpracę z MGB. Czy pan się
domyśla, co znaczy zorganizowanie takiego „związku"?
―
Tak. Jest bardzo podle. Dziwię się, że Stalin tak wcześnie pokazał karty,
którymi gra.
― Bo gra ze ślepymi. Nie wiem, czy nasi alianci i nasz rząd potrafi wyciągnąć z tego
odpowiednie wnioski.
W trakcie ostatniej rozmowy z Tomaszem zwierzył mu się, że zaczął pić. Dawniej pił
przy sposobności, albo gdy miał większe zmartwienie. Teraz pił wieczorami, po
powrocie do domu. Pił sam, żeby przestawić myśli na inny tor, by uciec od
rzeczywistości ― nie tylko w czasie snu, który nie zawsze dawał wypoczynek
psychiczny ― lecz i w życiu realnym.
―
Czy panu to pomaga? ― spytał Tomasz.
―
Tak.
―
Ja po wypiciu alkoholu jestem oklapnięty, a nazajutrz czuję się chory.
―
Na mnie alkohol działa dobrze. Mogę wypić dużo bez szkodliwych
następstw. Nie wpadam we właściwą pijakom gadatliwość, nie zatracam kontroli nad
sobą. I, właściwie, piję ze wstrętem. Zresztą jakże może smakować tani samogon, który
cuchnie śledziem albo zepsutym jajkiem, a na wargach pozostawia tłusty osad? Ale po
wypiciu szklanki mocnego samogonu czuję odprężenie nerwowe. Odzyskuję spokój i ta
podła sytuacja, w którą wszyscy jesteśmy wplątani, wydaje mi się nie poniżająca, lecz
normalna. Ot, po prostu, tak się życie ułożyło...
―
Doskonale rozumiem to ― rzekł Tomasz. ― Właśnie jest to przyczyna,
dla której pije cała Rosja, nawet młodzież, a często i dzieci. W krajach szczęśliwych
ludzie piją, żeby zapełnić pustkę życia albo się pozbyć „tęsknoty kosmicznej". A tutaj,
żeby się Wyrwać z aury upodlenia i terroru. Ale niech pan nie używa samogonu. Każdy
alkohol jest szkodliwy, a samogon uważam za truciznę. J
―
Będę po trochu się truł. Mam organizm wytrzymały, taki, jaki ma
biezprizornyj, który ocalał jeden z setki. Bo cóż, jestem również wychowankiem
rewolucji bolszewickiej i jej ofiarą. Tam mnie uczono nędzy życia i przyzwyczajano do
śmierci...Używanie alkoholu było zabronione członkom wszystkich organizacji
podziemnych, bo powodowało wiele nieoględnych czynów, a nawet wsyp. Ale Tomasz
nie tylko nie namawiał Józefa, by przestał pić, lecz nawet dał mu dużą bańkę spirytusu.
Józef nie chciał przyjąć tak drogiego daru. Ale Tomasz powiedział:
― Robię to ze względów egoistycznych. Chcę, by pan, póki musi pić, mniej się zatruwał
samogonem. Wyczuwam, że w przyszłości będziemy mieli dużo do zrobienia. Niech pan
ma to na uwadze i dba o zdrowie. A spirytus ten nie jest dla mnie zbyt kosztowny.
Zdarzają mi się sposobności kupowania go po bardzo niskiej cenie..
Kilka dni później Józef wrócił do domu niedługo przed godziną policyjną. Dzień miał
szczególnie trudny i przykry. Dorota była nieuchwytna. Często zmieniała trasy i nigdzie
nie przychodziła regularnie. Śledzenie i rozpracowanie jej stało się niemożliwe. Józef
przypuszczał, że dowiedziała się o przygotowywanym na nią zamachu. Klara
zachorowała na ciężką grypę, która ogarnęła miasto. Wówczas Aktorka zaczęła śledzić
Dorotę, ale po kilku dniach się zniechęciła. Kret dawał Józefowi uprzejme, ale mętne
informacje. Wszędzie były powikłania i trudności. Wreszcie Józef sam się zabrał do
inwigilowania skazanych. Zabierało mu to całe dnie.
Od rana zaczął padać ciężki śnieg i nawet w śródmieściu trudno było iść chodnikami.
Boczne ulice okryła gruba warstwa mokrej kaszy, w której stopy przechodniów grzęzły
jak w wilgotnym piasku. Od dłuższego czasu Józef nie miał możności oczyszczenia
chodnika na ulicy ani ścieżki od furtki do domu. Dzisiaj postanowił, że nazajutrz
koniecznie to zrobi.
Gdy wstąpił do swego pokoiku, ogarnęło go ciepło. Helena była już w łóżku. Na stoliku
paliła się lampka naftowa. Józef się zdziwił, że tak wcześnie poszła spać. Nie czytała, jak
zazwyczaj to robiła wieczorami, a koc miała wysoko podciągnięty.
― Jak się czujesz? ― spytał, starając się, żeby jego głos brzmiał wesoło.
― Tak sobie...
―
Masz dziwną twarz, a oczy błyszczą.
―
Trochę się zaziębiłam. Stałam trzy godziny w kolejce po kalosze.
Zmarzłam bardzo i nic nie dostałam. Nie wystarczyło. Przygotowałam dla ciebie kolację
na stoliku. Jeśli chcesz czegoś więcej, weź sam.
Na stoliku leżała na talerzu duża pajda chleba i pocięta na plasterki cebula zalana octem.
W małej miseczce była galareta z wieprzowych nóżek.
―
A ty jadłaś?
―
Tak. Jeśli chcesz, odgrzej zupę.
―
Tego mi wystarczy.
Poszedł do letniego mieszkanka, zdjął z nóg wilgotne trzewiki, wyczyścił je i napchał do
środka papieru, żeby prędzej wyschły i nie deformowały się. Potem umył się, wziął z
szafki butelkę zimnej wódki i wrócił do Heleny. Nalał, pół szklanki wódki i wypił
duszkiem ― jak wodę. Potem zaczął jeść. Wkrótce poczuł lekkie działanie alkoholu.
Nalał jeszcze pół szklanki i pił małymi haustami. Po jakimś czasie odczuł takie działanie
wódki, jakie najwięcej lubił: lekkie rozproszenie myśli i płynące po ciele ciepło.
Skręcił grubego papierosa z samosiejki i włożył na bose stopy brezentowe trepy o
drewnianych podeszwach, których zazwyczaj używał przy sprzątaniu śniegu. Potem
wyszedł na dwór, bo nie chciał palić w małym pokoiku, aby nie psuć powietrza odorem
machorki.
― Włóż kurtkę, bo się zaziębisz! ― powiedziała Helena, gdy zobaczyła, że chce wyjść z
domu tylko w swetrze.
―
Nigdy się nie zaziębiam. A po wódce jest mi bardzo ciepło.
Wyszedł z mieszkania. Śnieg padał rzadziej i teraz był suchy. Ale zaraz topniał na
mokrej, szarej caliźnie terenu. Józef obszedł dom dookoła wydeptanym w śniegu
zagłębieniem. Potem skierował się w stronę składzików na drewno. Stamtąd udał się
ścieżką w kierunku parkanu oddzielającego ogród od ulicy. W ciszy wieczora usłyszał
zbliżające się kroki. Były lekkie i pośpieszne, ale nierówne. Czasem się zatrzymywały.
Józefowi się wydało nawet, że słyszy oddech człowieka idącego po drugiej stronie
wysokiego parkanu. „Kto to może być?! ― pomyślał ze zdziwieniem. ― Przecież minęła
godzina policyjna!"
Mimo że z ulicy nie mógł być dostrzeżony, osłonił ogień papierosa i poszedł cicho
wzdłuż parkanu. Usłyszał dźwięk żelaznej klamki i furtka się otwarła. Potem zamknięto
ją z trzaskiem. W odległości kilkunastu kroków od Józefa zamajaczyła w szarej
poświacie ciemna sylwetka.
„Nimfą!" ― domyślił się.
Wydało mu się, że kobieta kuleje. Zbliżyła się do studni, oparła dłoń o jej brzeg i
pochylona coś poprawiała. Józef poszedł cicho naprzód. Usłyszał zirytowane:
„Psiakrew!"
―
Kto tak brzydko klnie? ― powiedział niegłośno, aby nie przestraszyć
Róży.
Ona prędko się wyprostowała.
―
Ach, to pan! Jakiego mam pecha! Pękł rzemyk u pantofla. Ledwie tutaj
dobrnęłam. Ciągle nabierałam śniegu do pantofli.
Czy pani nie może sobie kupić na taką pogodę wygodnych bucików albo botów?
― Jakbym w takim czymś wyglądała?!
― A jak pani teraz wygląda? Inwalida! Ledwie pani przydreptała do domu. A czy pani
sobie wyobraża, że zgrabnie obuta stopa decyduje o elegancji? ― pod wpływem
alkoholu mówił tonem drwiącym, prawie złośliwym.
Róża odczuła to i odpowiedziała ironicznie: Co za znawca! Ciekawam, co decyduje?
―
Swobodne, zgrabne ruchy. Kobiety zupełnie się nie orientują w gustach
mężczyzn. Uważają, że najwięcej ich olśniewa mała nóżka w ładnym pantoflu. I mylą
się, bo mężczyzn wcale to nie interesuje.
Orientował się dobrze, że zirytuje Nimfę, ale ogarnęła go przekorna chęć dania szkoły
kobietce, której nawet ciężka aura okupacji i terroru nie oduczyła od mizdrzenia się i
pustego blichtru. Nie rozumiał tego, że dla Róży elegancja była wrodzoną potrzebą ―
jak dla kwiatu ładny kształt i barwy.
―
Ciekawy wykład! ― powiedziała prostując się. ― A pana co interesuje?
―
Uda, ich okolice i coś niecoś wyżej oraz z tyłu.
―
Wydaje mi się, że wchodzimy na śliską drogę! ― rzekła zimno.
― Pani nie jest do tego zdolna.
Róża, mimo zimna, dostała wypieków. Była zaskoczona i oburzona.
―
Skąd taki, no, powiedzmy, dziwny wniosek?
Józef swobodnym ruchem ramienia wskazał górkę.
―
Dlaczego dziwny? Jakże pani tam wejdzie? Chyba zdejmie pani pantofle i
spróbuje na bosaka.
―
Myślałam o czymś innym.
―
A ja o tym nie myślałem. Zastanawiałem się, jak pani dopomóc. A pani
stara się pokłócić ze mną. Nic z tego nie wyjdzie.
―
Pan ze mnie drwi! Bardzo nieładnie!
―
Broń Boże! Przyszedłem, by pani dopomóc, i dałem praktyczną radę.
Trochę za szczerze ją skomentowałem, bo pani o to pytała. A ja nie lubię kłamać. Ale
żadnych kpin nie było. Chce pani, żebym jej dopomógł wejść na śliską drogę?
―
Tak. Ale pan jest niemożliwy. Wykorzystuje pan moją sytuację!
―
Jeszcze nie. Zastanawiam się nad tym, jak panią odstawić żywą i zdrową
na górkę. Nie wejdzie pani tam nawet przy mej pomocy. Chyba bez pantofli. Ale narazi
to panią na zapalenie płuc i przedwczesną śmierć albo, co gorsza, na katar i czerwony
nos. Nie będzie to estetyczne. Więc są dwa sposoby do pokonania przeszkody. Pierwszy.
Pójdę do domu, zrobię alarm i przyniosę dla pani buciki panny Jadwigi albo mojej
przyjaciółki. Drugi. Wezmę panią na barana i zaniosę na górkę. Proszę wybierać.
―
Wolę już na barana, bo co tam pomyślą? Ale pan się zmęczy.
― Będziemy robić przystanki i zastanawiać się nad zainteresowaniami mężczyzn.
―
Niech mnie pan nie dręczy!
―
Dobrze. Proszę wsiadać jak na konia i naśladować dzielną amazonkę. No,
już, hop!
Przytrzymując Różę pod kolana poszedł powoli na górę. Pozostawiał z boku ścieżkę,
która była bardzo śliska, i brnął przez głęboki śnieg. Róża trzymała się go prawym
ramieniem, bo w lewej ręce zaciskała pantofelek. Dość prędko się znaleźli przed
wejściem do domku. Ostrożnie postawił Różę obok drzwi.
―
Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna! ― powiedziała. ―I
przepraszam, że jestem tak niedołężna. Ale proszę nie mówić o tym wszystkim Jadwidze,
bo będzie ze mnie kpiła.
―
Dobrze. Ścisła tajemnica. Niech pani idzie do domu pierwsza, bo chcę
dopalić papierosa. Zgasł mi w trakcie transportowania pani na górkę. Dobranoc!
―
Dobranoc! Jeszcze raz dziękuję. I... chciałam powiedzieć... pan jest
bardzo... oryginalny...
―
W zupełności z panią się zgadzam. Ale i pani jest oryginalna.
Wypalił papierosa i powrócił cicho do swego pokoju. Gdy przechodził ciemną kuchnię,
posłyszał zza drzwi, prowadzących do dwóch pokojów panny Jadwigi, stłumiony
odległością głos Róży.
„Pewnie Nimfa opowiada o swych przygodach i podbojach miłosnych" ― pomyślał.
W jego pokoiku było zupełnie cicho. Helena leżała nieruchomo. Twarz miała obróconą
do ściany a oczy przymknięte. Pomyślał, że śpi i bardzo cicho ustawił łóżko składane.
Potem rozebrał się przy drzwiach, bo tylko tam zostało trochę wolnego miejsca, i też
położył się: Zgasił lampkę i odsunął firankę na okienku. Miał je w zasięgu wzroku i po
jakimś czasie zaczął odróżniać niewyraźny prostokąt światła, podzielony krzyżem ramy
na cztery części.
W pokoju, w domu i okolicy panowała zupełna cisza. Józef ogrzał się w łóżku i żeby nie
myśleć o sprawach egzekutywy, które go dręczyły i od których uciekał w zamroczenie
alkoholowe, zaczął przypominać sobie Różę. „Ciekaw jestem, czy broniłaby się, gdybym
do niej się zabrał jak do kobiety?" Myśl ta przyszła mu do głowy poprzednio podczas
rozmowy przy studni. Może spróbowałby ją zrealizować, ale obawiał się, że Róża się
zwierzy pannie Jadwidze z ataku na jej cnotę. „W sobotę pójdę do Buby ― postanowił.
― Najlepsze lekarstwo na takie zachcianki".
Zawsze spał bardzo czujnie, a gdy się obudził, prędko i łatwo się wyzwalał z bezwładu i
był zupełnie przytomny. Tej nocy obudził go cichy głos Heleny:
―
Jóźku, zapal lampkę...
―
Co się stało? ― usiadł na łóżku i zaczął szukać zapalniczki na stoliku.
―
Niedobrze mi... I strach ogarnia... Przepraszam, że przerwałam ci sen, ale
nie mogłam zapalić lampki...
Nikły płomyk wnet rozjaśnił pokój. Józef dostrzegł, że Helena ma na czole drobne krople
potu.
―
Tyś chora! ― powiedział.
―
Tak. Krwotok.
―
Dlaczego? Co się stało?
―
No, wiesz, w związku z ciążą. Będę miała poronienie. Pewnie odnowiły
się dawne, zabliźnione rany... po tamtym zabiegu.,, po operacji...
―
Kiedy to się zaczęło?
―
Niedługo po tym, jak wróciłam z kolejki po kalosze. Bardzo tam
zmarzłam. Położyłam się i myślałam, że to minie. Modliłam się do Jezusa Miłosierdzia.
― Wskazała dłonią na małą, kolorową reprodukcję znanego w Wilnie świętego obrazu.
―
Co teraz robić?
―
Nie wiem.
―
Czy duży krwotok?
―
Nie. Ale nie zatrzyma się.
―
Może zawołać doktora?
―
W pobliżu nie ma. Trzeba ginekologa. I nocą nie wolno chodzić.
―
Obudzę pannę Jadwigę. Nimfa ma nocną przepustkę. Na pewno nam
pomoże.
―
Nie, nie... Która godzina? .
―
Zaraz czwarta.
―
Będziemy czekać do rana.
―
Ale upływ krwi...
―
To nic... Kobieta może dużo krwi stracić... Gdybyś mógł przynieść mi
śniegu... Zrobię zimny okład...
Józef złożył łóżko i ubrał się. Wiedział, że tej nocy nie będzie już spał. Potem wyszedł na
dwór i nabrał do miednicy czystego śniegu. Gdy pomagał Helenie w robieniu okładu,
zobaczył, że wsunięte pod łóżko wiadro na brudy jest pełne okrwawionych strzępów
płótna, ligniny i waty.
O siódmej rano wyszedł na miasto. Sklepy i apteki były jeszcze
zamknięte, ale na ulicach zaczynał się ruch. Ludzie szli do pracy, dozorcy domów
czyścili chodniki. Zastanawiał się, do kogo pójść, aby się dowiedzieć adresu ginekologa.
Przypomniał mu się Antoni. Zaraz pośpiesznie skierował się do niego. Zastał przyjaciela
przy śniadaniu i opowiedział mu o swym kłopocie.
―
Ty nie śpiesz się i nie przejmuj się bardzo ― rzekł Antoni. ― Takie
krwotoki nie są niebezpieczne. Zaraz napiszę ci kartkę do znajomego ginekologa. Bardzo
miły człowiek i dobry Polak. Na pewno załatwi wszystko jak najlepiej. A ty tymczasem
zjedz u mnie śniadanie.
―
Nie mogę.
―
Napij się chociaż herbaty.
Niebawem Józef zadzwonił do frontowych drzwi na piętrze dużej kamienicy w
śródmieściu. Otworzyła mu starsza kobieta, służąca lekarza.
― Doktor teraz nikogo nie przyjmuje ― powiedziała.
―
Wiem. Ale jest to sprawa specjalna. Proszę mu doręczyć ten list.
Służąca wprowadziła Józefa do poczekalni i odeszła. Wkrótce do Józefa zajrzał wysoki
mężczyzna lat około pięćdziesięciu.
―
Przepraszam, że nie mogę zaraz się zająć pańską sprawą, bo dopiero co
wstałem. Ale chcę wiedzieć, o co idzie, bo pan Antoni napisał do mnie, że sprawa jest
bardzo pilna. Proszę usiąść i krótko opowiedzieć.
―
Moja narzeczona, która była w czwartym miesiącu ciąży, dostała wczoraj
pod wieczór krwotoku. Trwał przez całą noc. Robiliśmy zimne okłady na brzuch, ale to
nie pomogło...
―
Czy była jakaś próba spędzenia płodu, nieudany zabieg? Proszę mówić
szczerze, bo chcę się zorientować, jak będę mógł dopomóc i co trzeba wziąć z sobą.
―
Ależ nie. Chciała mieć dziecko. Marzyła o nim jako o „rehabilitacji".
―
To znaczy, że poprzednio było jakieś nieszczęście ― wywnioskował
lekarz.
―
Tak.
Józef opowiedział o dawnym, nieudanym zabiegu akuszerki,
o wynikłej z tego chorobie i operacji, i o wczorajszym zaziębieniu Heleny, po którym
nastąpił krwotok.
―
Zaraz tam pojedziemy ― rzekł lekarz. ― Już się orientuję w tej sprawie.
Proszę zaczekać, a ja się ogolę, umyję i zjem małe śniadanko. Proszę się nie
denerwować. Wszystko będzie dobrze.
Po jakimś czasie Józef i lekarz, który wziął małą walizeczkę, jechali sankami w kierunku
przedmieścia. Gdy się zatrzymali naprzeciw furtki, Józef poprosił dorożkarza, aby
zaczekał. Potem poprowadził lekarza na górkę.
―
Jestem za tęgi na taką alpinistykę! ― rzekł ginekolog, ostrożnie idąc po
śliskiej, pochyłej ścieżce.
―
Nie miałem czasu na uprzątnięcie śniegu.
Gdy wstąpili do kuchenki, zobaczyli Jadwigę i Różę, które były zdumione tak wczesną
wizytą, ale o nic nie pytały.
Proszę tutaj! ― rzekł Józef, otwierając drzwi do swego pokoiku.
―
Dzień dobry pani! ― powiedział lekarz, gdy zobaczył Helenę. ― Zdaje
mi się, że dobrze panią znam.
―
Tak... ― odpowiedziała, usiłując usiąść.
―
Niech pani leży. Wiem już trochę o pani chorobie i o jej przyczynie ―
wziął rękę Heleny, żeby zbadać jej puls.
―
Panie doktorze! ― rzekła Helena. ― Nie chcę, żeby moja rodzina o tym
wiedziała. To, co dawniej zaszło, było z tego powodu że chciałam ukryć swą ciążę...
―
Uszanuję pani wolę. Potraktuję to jako tajemnicę. Ale będę musiał
skierować panią do szpitala.
Wkrótce Józef wyniósł Helenę z domu i umieścił ją w sankach. Lekarz usiadł obok niej.
―
Odwiozę ją do szpitala Świętego Jakuba ― powiedział. ― Pan może nie
jechać z nami, bo w sankach nie ma miejsca.
―
Kiedy będzie można ją zobaczyć?
―
Dzisiaj nie. Ale dowiedzieć się można wieczorem, około godziny szóstej.
Lecz... nie jesteście małżeństwem. Byłoby więc lepiej, żeby przyszła któraś z tamtych
pań, jako jej znajoma czy przyjaciółka. Pan rozumie, o co chodzi?
―
Tak. Ale będę niespokojny.
―
Niebezpieczeństwa nie ma. Zabieg nie jest trudny, ale musi być wykonany
niezadługo. Mam w szpitalu znajomego lekarza, Litwina, i poproszę go o zajęcie się
chorą, którą znam od dawna. Wszystko będzie dobrze.
Józef chciał dać lekarzowi zwitek banknotów, który przygotował, gdy opuścił pokój w
trakcie badania Heleny przez doktora. Ale ten nie przyjął pieniędzy.
―
Daj pan spokój ― powiedział. ―Widzę, jaka u was jest sytuacja.
Zgadzam się tylko, aby pan zapłacił dorożkarzowi.
* *
Gdy dorożka odjechała, poczuł spokój. Zrozumiał, że lekarz odniósł się bardzo życzliwie
do swej dawnej pacjentki i że stan zdrowia Heleny nie jest groźny.
Nie chciał wracać do mieszkania. Usiadł obok studni na pieńku do stawiania wiader i
skręcił papierosa. Dawno nie palił i z przyjemnością zaciągnął się ostrym dymem
machorki. Zaczął zastanawiać się nad swym współżyciem z Heleną i swym uczuciem do
niej. „Kim ona dla mnie jest?... Pospolitą kochanką nie jest... Łączyły nas jednak i
stosunki fizyczne, lecz bez namiętności, jakby przypadkowe... Ale naprawdę ogromnie
jej żałuję i niepokoję się o jej los... Chciałbym, żeby znalazła szczęście w życiu, żeby
kogoś pokochała... jakoś się urządziła w dobrej aurze, wśród szlachetnych ludzi... żeby
się zabliźniła rana, którą jej zadał Narcyz... Właściwie jestem do niej tak przywiązany,
jakby była moją córką... I gdyby nie różnica płci, bylibyśmy chyba najlepszymi
przyjaciółmi". Myśli te płynęły wraz z dymem tytoniowym i znikały, pozostawiając
smutek.
Starał się przypomnieć sobie, co ma dzisiaj pilnego do załatwienia. Na szczęście
ważnych spraw w ciągu dnia nie było. Natomiast o godzinie pół do szóstej wieczorem
musiał wstąpić do Andrzeja.
Słońce ukazało się zza chmur. Dzień od rana był cieplejszy, prawie wiosenny. W
powietrzu niespokojnie krążyły wrony. Ciężko opadały na gałęzie sosen i hałaśliwie się
naradzały nad swymi sprawami.
Wstał i obejrzał wszystko dookoła. Ścieżka pod górkę była okryta grubą warstwą lodu:
Po bokach leżały zaspy szarego, wilgotnego, śniegu. Obok studni utworzyła się
ślizgawka.
„Muszę dzisiaj oczyścić to ― pomyślał. ― Inaczej zrobi się bagno nie do przebycia!"
Dopalił papierosa i poszedł do sionki. Wyniósł stamtąd ciężki łom, żelazną łopatę i drugą
drewnianą, z okutymi blachą brzegami. Zdjął marynarkę, położył ją na ławeczce pod
oknem i zabrał się do rozbijania i podważania łomem zleżałych warstw śniegu i lodu.
Potem odrzucał je na boki, żeby tam topniały. Posuwał się powoli od drzwi w kierunku
spadzistej górki. Robota sprawiała mu ulgę, bo się odrywał myślami od przykrej
rzeczywistości.
Około godziny jedenastej, gdy był już w połowie górki, usłyszał głos Jadwigi, która szła
ku niemu po oczyszczonej z lodu ścieżce.
―
Panie Józefie! ― powiedziała. ― Zrobiłam dla pana dobre śniadanie.
―
Bardzo dziękuję! Ale poradziłbym sobie sam.
―
Wiem dobrze, jak pan sobie radzi. W ogóle nie dba pan o jedzenie. A teraz
został pan sierotą. Proszę iść. Bardzo się cieszę, że oczyści pan ścieżkę. Wczoraj nie
mogłam wgrzebać się na górkę. Poszłam dookoła po śniegu. A najgorzej z noszeniem
wody. Do studni nie można się zbliżyć.
―
Dzisiaj wszystko uporządkuję. Dawno chciałem to zrobić, ale nie miałem
czasu.
W kuchni było już przygotowane śniadanie. Józef umył ręce i zabrał się do jedzenia.
Panna Jadwiga usiadła z drugiej strony szafki i piła kawę zbożową.
Ja tylko towarzyszę panu i pilnuję, żeby pan nic nie zostawił. Trzeba mieć siły na taką
robotę. Obiad też dla pana zrobię.
―
A czy nie mogłaby pani odwiedzić Heleny?
―
Kiedy?
―
Lekarz powiedział, że można o szóstej. Umieścił ją w szpitalu Świętego
Jakuba.
―
Teraz albo w południe mogłabym tam pójść, ale nie wieczorem. Na piątą
pójdę do ciotki na Sołtaniszki. Jest ona staruszką słabą i niedołężną. Pomagam jej od
czasu do czasu. Ma własny domek, trochę większy jak ten. Teraz zachorowała i leży w
łóżku.
Więc zrobię wszystko tutaj, a potem pójdę do niej. Ale przecież Róża może to załatwić.
Nic nie robi, wyleguje się po dwanaście godzin w łóżku i tylko amory jej w głowie.
Niech się trochę pofatyguje. Zresztą powinna to zrobić, bo z nudów ciągle wizytki pannie
Helenie składała i zawracała jej głowę swym paplaniem o fasonach, strojach,
podróżach...
―
Przykro mi ją prosić.
―
Ależ będzie zachwycona! ― spojrzała na drzwi do swego pokoju i
powiedziała ciszej: ― Ona przecież bzika dostała na pańskim punkcie. Już i panna Hela
o tym wie. A wczoraj przyszła z wypiekami na buzi. Powiedziała, że spotkała pana i że
pan jej pomógł wejść na śliską górkę.
―
Wejść? ― uśmiechnął się Józef.
―
Tak powiedziała. Zachwycała się pańską uprzejmością.
Józef pomyślał, że nie wykazał zbyt dużej uprzejmości dla
Róży.
―
... Załatwimy tę sprawę razem ― dodała Jadwiga. Otworzyła pierwsze
drzwi i zawołała głośno: ― Różyczko! Chodź tutaj, aniołku! Jest pilna sprawa!
Za parę minut do kuchni weszła Róża. Była w ciepłym szlafroku i w filcowych
pantoflach na bosych stopach. Kiedy zobaczyła Józefa, chciała się cofnąć, ale Jadwiga
zawołała:
― Chodź, chodź, chodź! Pokaż się, jak wyglądasz!
―
Ale nie jestem ubrana!
―
Wystarczy. Nawet za dużo.
Jadwiga podsunęła nogą taboret.
―
Klapnij się, kochanie! ― powiedziała. ― Zakryj lepiej kolanka, by nie
kusić pana Józefa, i posłuchaj, co ci powiem. Otóż pan Józef zmęczony, głodny,
niewyspany, zdenerwowany, nieogolony... Rozumiesz?...
―
Ale co? ― Róża patrzyła ze zdziwieniem to na Jadwigę, to na Józefa.
―
Słuchaj dalej! Ale z początku wyjrzyj oknem... Widzisz!... Na ścieżce nie
ma śniegu...
― Rzeczywiście...
―
Otóż pan Józef od rana zabrał się do tej potwornej roboty.
Ledwie go oderwałam, by chociaż zjadł śniadanie. Mówił, że musi uporządkować
ścieżkę, żebyś ty, kiedy pójdziesz do miasta, nie pośliznęła się i nie stłukła sobie
pewnego miejsca. Byłoby to tragiczne! Widzisz, jak o ciebie dba?
―
Jestem panu bardzo wdzięczna! ― wzruszyła się Róża.
―
Trzeba tę wdzięczność okazać.
―
Bardzo chętnie... Ale jak?
―
Och, jaka ty naiwna! Nie wiesz, jak, piękna kobieta może się
wywdzięczyć mężczyźnie?!
Róża, zapłoniona, wstała.
―
Ty ze mnie drwisz!
―
Ależ nie! Obrażasz się, że nazwałam cię piękną? Przecież jesteś piękna!
Prawda, panie Józefie?... Siadaj, nastaw uszu i słuchaj! Dzisiaj jestem zajęta i nie mogę
dopomóc panu Józefowi. A ty wolna, znudzona, marzec ci szumi w głowie. Łazisz gdzieś
razem z kotami po nocach i szukasz przygód...
―
Wcale...
―
Daj mi skończyć! Panie Józefie! Nigdy nie mogę z nią dojść do słowa!
―
To ty...
―
... Otóż uważam, że dzisiaj wieczorem, na godzinę szóstą,, mogłabyś pójść
do szpitala i odwiedzić pannę Helenę. Powiesz, że jesteś jej kuzynką. Zresztą jest to
święta prawda, bo wszyscyśmy w jakiś sposób spokrewnieni.
Z największą przyjemnością załatwię to! Ja jej kwiatków zaniosę. Może jeszcze coś?...
―
Kwiatów nie trzeba, bo są szalenie drogie ― rzekł Józef. ― Ale jeśli pani
ją odwiedzi i dowie się, jaki jest jej stan zdrowia, cze. go potrzebuje, będę bardzo pani
wdzięczny. Ja dzisiaj o szóstej nie będę miał czasu. Poza tym, jak pani wie, nie jestem jej
mężem ani krewnym. Lepiej więc, żeby ją kobieta odwiedziła.
―
Bardzo chętnie. Mogę i teraz pójść, i wieczorem. ― Tylko wieczorem.
Lekarz powiedział, że o szóstej.
―
Ot, widzisz― rzekła Jadwiga ― pan Józef nie wymaga od ciebie dużych
dowodów wdzięczności.
―
Sprawi mi to prawdziwą przyjemność.
―
I będzie wstępem do okazania właściwej wdzięczności. Bo ta ścieżka
okropna!
Do godziny trzeciej Józef skończył najtrudniejszą robotę. Jadwiga zgotowała dobry
obiad, który jedli w pierwszym pokoju jej mieszkania. Róża usiadła do stołu ładnie
wystrojona: Miała przypiętą do bluzki broszkę z szafirami a na palcu lewej dłoni
pierścionek z rozetką z drobnych brylantów. W powietrzu było czuć lekki zapach jej
perfum. Przy wejściu Róży panna Jadwiga zrobiła oko do Józefa i pokiwała znacząco
głową. Ale w trakcie obiadu nie wysilała się na dwuznaczne rozmowy. Może chciała dać
wytchnąć Róży, z której zazwyczaj pokpiwała.
Po obiedzie Józef i Jadwiga udali się razem do miasta. Róża obiecała, że wyjdzie z domu
o pół do szóstej. Po drodze Jadwiga powiedziała do Józefa:
― Róża jest bardzo sympatyczna. Ma pstro w głowie, bo żyła w dobrobycie i była
rozpieszczona przez rodziców i bandę wielbicieli. Ale ma czułe serce i jest bardzo dobra.
Nie jest, jakby się zdawało, rozwydrzona. Z jej romansów zazwyczaj nic nie wychodziło,
bo się kończyły kłótnią. Wiem o tym od jej serdecznej przyjaciółki, której Róża ze
wszystkiego się zwierzała. Sama też znam ją dość dobrze. A czy ona panu się podoba?
Proszę mówić szczerze.
―Tak. Jest bardzo interesująca. Ale rzeczywiście ma coś w swym charakterze, co mnie
prowokuje do kłótni z nią.
― Otóż pan jej się podoba. Ma więc sposobność do ciekawego romansu. Naprawdę
ciekawego, bo zdradzę panu, że Róża jest pięknie zbudowana i ma ognisty temperament.
Ale z nią nie trzeba za dużo flirtować ani wchodzić w dyskusje, tylko trzeba się brać od
razu do rzeczy.
―
Namawia mnie pani do grzechu.
―
Chcę, żeby ona się uspokoiła i odjechała zadowolona. A panna Helena,
wiem dobrze o tym, nie jest zazdrosna. Może nawet by była zadowolona, że nie
ogranicza pańskiej swobody do wyżycia się.
Rozstali się na ulicy Arsenalskiej. Józef poszedł do Andrzeja. Przypuszczał, że będzie na
niego czekać. Ale zastał go w domu. Siedział za stołem zawalonym litewskimi pismami i
maszynopisami. Robił notatki w brulionie. Ucieszył się przyjściem Józefa i
powiedział:―
Obawiałem się, że pan się spóźni, albo dzisiaj nie przyjdzie..
―
Uprzedziłbym.
―
Proszę usiąść. Omówimy bardzo pilną sprawę. Grzmot przyjdzie,
prawdopodobnie około pół do szóstej. Postaram się opowiedzieć panu tę historię
przedtem... Przede wszystkim przekonałem się, i to nie raz, że tajne sprawy naszej
Organizacji przesączają się na zewnątrz. To, co panu opowiem, będzie jeszcze jednym
dowodem... Przed kilku dniami zwrócił się do mnie, za pośrednictwem wspólnego
znajomego, pewien publicysta. Że potrafił do mnie dotrzeć i że chciał mej pomocy w tej
sprawie, świadczy o tym, że nie jestem dobrze zakonspirowany i że o pracy mojej,
bardzo poufnej, wie niepotrzebnie za wielu ludzi. Poza tym jego zwrócenie się do mnie
jest dowodem, iż wie o mojej dobrej pozycji w Podziemiu i łączności z górą. A przecież,
ze względu na moją pracę u Litwinów, powinienem być ściśle zakonspirowany.
Świadczy to, co najmniej, o dezorganizacji w Organizacji.
―
I o tym, że pan jest zdekonspirowany.
―
Oczywiście! Ale przejdę do sprawy aktualnej. Otóż publicysta ów się
dowiedział, że jest skazany przez sąd specjalny AK na karę śmierci.
―
Jeśli był skazany dawnej, powinien być w moim spisie. Jak nazwisko?
―
Jaśkiewicz Jan.
―
Jest. Rozpoznany dokładnie. Mieszka niedaleko Wilna w małym domku.
Jest z nim narzeczona czy żona. Pracuje jako furman
przy zwózce drzewa. Ale on jest w liczbie tych, na których wykonanie wyroku nie jest
pilne. Mam wyraźnie to zaznaczone.
―
Natomiast ja otrzymałem wiadomość, że Drobny już zamierza wykonać na
nim wyrok śmierci.
―
Aha! Rozumiem. Zabolało go, a może i jego kumpli, że bez nich
zorganizowano kilka zamachów. Chcą pokazać, że potrafią działać bez niańki. Ale
wybrali takiego typa, którego można zlikwidować bez żadnego ryzyka, nawet w lesie.
―
Oczywiście! W tej właśnie sprawie Jaśkiewicz przysłał list do mnie wraz z
listem otwartym do Komendy AK, który, rzecz jasna, potraktujemy jako tajny. Dołączył
też swoje duże wypracowanie polityczne. Wykazuje ono jego stosunek do okupacji
Polski i jego poglądy na wszelkie związane z tym sprawy. Już przeczytałem to i dam
panu dla zapoznania się. Idzie mi o to, by pan również wyrobił sobie własną opinię o tej
sprawie. Niech pan weźmie to do domu, bo rzecz duża. Ale proszę mi zwrócić za kilka
dni. A jego list otwarty proszę przeczytać teraz. ― Podał Józefowi ćwiartkę papieru
wypełnioną maszynowym pismem.
Jaśkiewicz pisał, że nie był i nie jest wrogiem Polski ani Polaków i że nie popierał
okupantów. Nic nigdzie nie opublikował bez swego podpisu, a to, co opublikował, nie
mogło nikomu zaszkodzić. Nie ciągnął z tego wcale dużych zysków, lecz żył biednie, a
obecnie jest w ciężkiej sytuacji materialnej. W związku z krzywdzącym go wyrokiem nie
zamierza się ukrywać ani oddawać pod ochronę władz niemieckich... List był spokojny,
wyrażał szacunek dla pracy AK, ale protestował przeciw wyrokowi.
―
Ta sprawa mi się nie podoba! ― powiedział Józef. ― Trzeba z tym coś
zrobić.
― Właśnie chcę, żebyśmy ją wspólnie z Grzmotem omówili... ― spojrzał na zegarek a
potem na dziedziniec. ― Zdaje mi się, że idzie. On zawsze punktualny. Odbywa swoje
„kursy" według licznika. Otworzę mu drzwi.
Wyszedł z pokoju. Niezadługo wrócił z Grzmotem, który ciężko opadł na krzesło,
westchnął i zwiesił ramiona.
―
Sił już nie mam! To nie na mój wiek i zdrowie! ― powiedział. Potem
zwrócił się do Józefa: ― Pan wie, o co idzie koledze Andrzejowi?
Józef uśmiechnął się. Podobało mu się, że Grzmot nigdy nie nazywał go kolegą.
Tworzyło to dystans między nimi.
Wiem ― odparł. ― Sprawa bardzo ciekawa.
―
Ale przykra, bo rzuca cień na prawomocny wyrok sądu specjalnego. Taka
prawomocność wymaga u nas skomplikowanej procedury i w nią są zaangażowane grube
ryby. Trzeba więc potraktować tę sprawę subtelnie i ostrożnie. Trzeba pamiętać, że
wyrok jest wydany na podstawie ważnych materiałów, dowodów, zeznań świadków. W
sądzie specjalnym rozważają je prawnicy. Nie występują tam świadkowie, ale jest
prokurator i jest obrońca.
― Zgadzam się, że sprawa jest przykra ― rzekł Andrzej. ― Ale idzie o życie
człowieka. Nie możemy więc się wahać przed zadraśnięciem czyjejś ambicji albo
autorytetu. Sąd specjalny wydaje wyroki na podstawie przedstawionych mu materiałów.
Ale czy jest absolutna pewność, że materiały były bezstronne i właściwie
skomentowane? Oskarżony nie miał możności, się bronić, a gdy się dowiedział o
wyroku, protestuje! To dużo znaczy i nie może być zlekceważone!
―
Ale sprawa jego jest prosta i jasna! ― powiedział chmurząc czoło Grzmot.
― Jest zupełnie podobna do sprawy zlikwidowanego niedawno redaktora Kancerewicza.
―
A czy kolega się zgadza, byśmy mówili zupełnie szczerze?
― Nie tylko się zgadzam, ale proszę o to. Uprzedzam jednak,
że mam mało czasu.
―
Dobrze. Idzie mi o to, by nie popełniono omyłki sądowej, żeby nie
zlikwidowano człowieka, który nie tylko nie jest dla naszej sprawy szkodliwy, lecz może
być i pożyteczny. Zgładzenia Jaśkiewicza mogą pragnąć bolszewicy i ich agenci, bo jest
przeciwnikiem komunistów. Może chcieć tego również ktokolwiek z jego osobistych
wrogów. Już trafiłem na pewne podejrzane ślady w tej sprawie. Ale o tym nie będę
mówił, bo są to tylko wątki, poszlaki i przypuszczenia. Mnie idzie o to, że sprawa
Jaśkiewicza nie ma wcale analogii ze sprawą redaktora Kancerewicza.
― Obaj byli redaktorami gadzinówki.
―
Jaśkiewicz był redaktorem w okresie okupacji litewskiej. Ale co robił jako
redaktor jedynego polskiego pisma? Występował przeciw prześladowaniom Polaków
przez nacjonalistów litewskich. Jest to przecież zasługa! Natomiast Kancerewicz działał
zdecydowanie jako agent litewski i zachwalał system polityczny nazistów.
―
Jaśkiewicz publikował artykuły i w „Gońcu", właśnie u Kancerewicza.
―
Opublikował kilka artykułów, podpisanych przez niego i wcale nam nie
szkodzących.
―
Ale sam fakt! Drukowanie w piśmie wroga jest uznawaniem go i
popieraniem!
―
W takim razie i profesor P. i jego żona, drukujący od czasu do czasu
artykuły na tematy naukowe i regionalne, popełniają podobną zbrodnię! Ale nie
zaszkodzili oni ani narodowi polskiemu, ani poszczególnym osobom. Dlaczego w
podobnych okolicznościach Jaśkiewicza skazano na śmierć? Jego list otwarty kolega
czytał. Jego poglądy polityczne są w tym opracowaniu. Nie są one ani nazistowskie, ani
antypolskie.
―
Sądzi więc kolega, że materiały, na których podstawie Jaśkiewicza
skazano na śmierć, nie są dostateczne?
―
Jestem tego pewien, ale się obawiam czegoś gorszego. Obawiam się
nawet, czy w naszych szeregach nie ma ludzi, którzy sprytnie wykorzystują sposobności
do załatwienia osobistych porachunków. Mogą być wśród nas nawet wtyczki
komunistyczne.
―
Skazano na śmierć i kilku sługusów bolszewickich.
―
Którzy są nieosiągalni ― wtrącił Józef.
―
A pan co myśli o tej sprawie? ― zwrócił się do niego Grzmot.
―
Jaśkiewicz żywy jest dla nas zupełnie nieszkodliwy. Nie był i nie jest
konfidentem gestapo. Nikogo nie wsypał. Odwołanie się jego do nas jest
symptomatyczne. Jeśli go zlikwidujemy, stracimy sposobność wyjaśnienia tej sprawy,
która może być bardzo ciekawa. Otóż Jaśkiewicz żywy nie może nam szkodzić. W
czasach normalnych może być postawiony przed sąd zwykły i sprawa zostanie
wyjaśniona. Ale trup nie będzie mógł ani się bronić, ani oskarżać. Dlatego zlikwidowanie
go teraz byłoby niekorzystne, a nawet, przepraszam, po prostu głupie.
―
A może byłoby poparciem zbrodniarzy ― wtrącił Andrzej. ―
Powiedziałem, że sprawę tę badam i już mam pewne poszlaki. Może mi się uda
rozwikłać ją całkowicie.
Grzmot spojrzał na zegarek.
―
Dobrze ― rzekł. ― W tej sprawie naradzę się z ludźmi z Komendy.
Trzeba będzie wstrzymać wykonanie wyroku i przekazać sprawę do ponownego
rozpatrzenia.
―
Ale wyrok może być wykonany ― rzekł Andrzej. ― Otrzymałem
informacje, że Drobny się pali do tej sprawy, bo jest łatwa. Dlatego naradzałem się nad
tym z panem Kondorem.
Grzmot zwrócił się do Józefa:―
Proszę zawiadomić Drobnego, że wyrok na
Jaśkiewicza został wstrzymany.
―
Jeśli oni raptem zabrali się do tego, chciałbym mieć odwołanie wyroku na
piśmie.
―
Jest to skomplikowana procedura i zabrałaby wiele czasu. Sprawa musi
być rozważana na odprawie. Ale jest proste wyjście. Niech pan w wypadku sprzeciwu ze
strony Drobnego przejmie ostatecznie egzekutywę. Już uważamy pana za jej kierownika,
ale pan tego nie chce.
― Nie jestem członkiem AK, bo nie złożyłem przysięgi i nie mogę tego uczynić.
Wyjaśniłem panu, dlaczego.
―
Ale pracuje pan dobrowolnie dla AK. Spełnia pan nasze rozkazy. Ufamy
panu zupełnie. Może więc pan objąć na pewien czas właściwe kierownictwo
egzekutywy... formalnie. Gdy pan zechce odejść, nie będziemy pana trzymali. Ale
obecnie jest to najprostsze załatwienie tej sprawy. Jutro zawiadomimy Drobnego przez
Bronkę, że pan jest kierownikiem egzekutywy. A dzisiaj proszę go poinformować, że
wyrok na Jaśkiewicza jest wstrzymany. Jest to po prostu mój rozkaz.
― Czy mogę w razie potrzeby zakomunikować mu, że od jutra obejmę kierownictwo
egzekutywy? Znam tego typa. Jest złośliwy i zawistny. Może się uprzeć przy formalnym
załatwieniu sprawy.
―
Proszę załatwić to jak najlepiej. Już muszę iść. A do kolegi ― Grzmot
zwrócił się do Andrzeja ― przyjdę jutro w porze obiadowej. Pomówimy więcej.
Przypuszczam, że będę miał ważne wiadomości.
Po odejściu Grzmota Andrzej powiedział: ― Niech pan weźmie z sionki rower. Chodzi o
to, aby pan nie tracił dużo czasu na daleką drogę. Drobny mieszka gdzieś na krańcu
miasta?
― Blisko Zakrętu.
―
Kawał drogi. A gdy pan załatwi sprawę, proszę rower zwrócić. Jeśli nie
będzie mnie w domu, zostawi go pan. Aha! Rower jest damski, mojej narzeczonej.
― Dobrze.
―
A jeśli interesuje pana ta praca Jaśkiewicza, weźmie ją pan 142 na kilka
dni. Zostawię maszynopis na stole. Za godzinę wyjdę, a wrócę późno. Mam nocną
przepustkę.
―
Może załatwię wszystko prędko i jeszcze dzisiaj się zobaczymy.
―
Zaczekam nieco dłużej.
Józef pojechał najkrótszą drogą, ale ominął śródmieście. Po drodze przyszło mu do
głowy, że może nie zastać Drobnego w domu, jeśli w Pałacu urządzono kolejną zabawę.
Postanowił nadłożyć trochę drogi i skręcić w kierunku Wielkiej Pohulanki. Gdy jechał
ulicą Słowackiego, zobaczył o kilkadziesiąt kroków przed sobą trzech młodych chłopców
i trzy dziewczyny. Po wysokim wzroście i szczupłej sylwetce poznał z dala Kulę. Byli z
nim Szary i R7. Tworzyli wesołą grupkę, która swobodnie się zachowywała, podążając w
kie runku Teatru Miejskiego. Józef się zatrzymał i przez jakiś czas z dala obserwował
ich, dopóki nie skręcili w. lewo.
„Poszli do Pałacu ― pomyślał. ― Drobny na pewno jest jeszcze w domu. A może go
spotkam po drodze".
Skierował się również na Wielką Pohulankę, ale skręcił na prawo. Trzymał się tej trasy,
którą szedł ongi z Drobnym, Magiem i Rysiem. Prędko dojechał do domku Drobnego.
Drzwi z dziedzińca były zamknięte od wewnątrz. Zostawiając rower na podwórzu
powrócił na ulicę. Targnął za druciany uchwyt zwisający obok framugi. Za parę minut
drzwi otworzono. Na progu stanął Drobny. Miał koszulę rozpiętą na piersi i rozczochrane
włosy: Nieżyczliwie spojrzał na Józefa.
―
A, to pan! Dobry wieczór!
―
Dobry wieczór! Nie spodziewał się pan mojej wizyty?
―
No, tak... Zwykle przychodzi pan między czwartą a piątą.
― Nie zabiorę panu dużo czasu. Jest pilna sprawa do omówienia.
―
Może pan zaczeka w sionce, a ja wypuszczę innego gościa drzwiami od
podwórza.
―
Ale po co? Niech gość pozostanie. Porozmawiamy w kuchni, albo
pójdziemy do lasu.
Józef łatwo się domyślił z wyglądu Drobnego, jakiego on ma gościa, szczególnie gdy
dostrzegł na jego twarzy ślady szminki.―
Może więc pozwoli pan do kuchni
― rzekł Drobny. ― Stamtąd nic nie słychać w mieszkaniu.
Po drodze Drobny pośpiesznie przymknął drzwi do swego pokoju. W kuchni usiedli na
taboretach przy dużym stole zasłanym ceratą.
― Pan ma w swoim spisie skazanych Jana Jaśkiewicza ― powiedział Józef.
―
Owszem, mam. To kanalia! Niemiecka ścierka!
―
Ma pan o nim jakieś specjalne informacje?
―
Specjalnych nie mam, ale wszyscy wiedzą.
―
Pan, zdaje mi się, zawiadomił Komendę o tym, że zamierza
przeprowadzić wykonanie wyroku na nim?
―
Nie... Właściwie tak... Powiedziałem o tym Bronce... Bo, rozumie pan,
naradziliśmy się i dobrze go rozpracowali. Mieszka...
―
Rozpracowanie mam.
―
Otóż postanowiliśmy go sprzątnąć, bo to sztuka jadowita! No i właściwie
zawiadomiłem Bronkę...
―
Wiem o tym. A przyjechałem tu tylko w tym celu, aby panu
zakomunikować, że wykonanie tego wyroku jest wstrzymane.
Oczy Drobnego się zmrużyły. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał. Potem wargi jego
wykrzywił uśmiech.
―
A dlaczego? ― spytał.
―
Dokładnie tego nie wiem. A tego, co wiem, nie chcę powiedzieć, bo jest to
kwestia tajna. Grunt, że pana o tym zawiadamiam.
Oczy Drobnego chytrze błysnęły. Prztyknął palcami.
―
Poproszę czarno na białym... z pieczątką! ― powiedział.
―
Przekazuję panu rozkaz zastępcy komendanta.
― Tylko na piśmie, inaczej nie przyjmuję do wiadomości! Zresztą nie mogę tego cofnąć,
bo już wysłałem ludzi, żeby wyrok wykonali!
― Kogo pan wysłał?
―Kulę, Szarego i R7. Sprzątną go, gdy będzie wracał do domu. Może już sprzątnęli.
―
Kiepsko... ― powiedział Józef melancholijnie. ― Bardzo kiepsko...
―
Co zrobić? Taki im wydałem rozkaz ― Drobny rozłożył bezradnie dłonie.
― Jeśli im coś przeszkodzi dzisiaj, muszą załatwić to rankiem. Więc sprawa jest
skończona.
― A wie pan, dlaczego powiedziałem „kiepsko"? ― spytał Józef.
―
Wiem!... Bo nie pan zamach zorganizował. No i nie życzy pan sobie
sprzątnięcia Jaśkiewicza.
― Nie, panie Drobny. Dążyłem do tego, żeby pan sam wszystkie zamachy pomyślnie
organizował. Co się tyczy Jaśkiewicza, to go w ogóle nie znam i nigdy go nie widziałem.
Więc nie może w tym być moich życzeń. Przyjechałem tu, żeby spełnić wydane mi przez
zastępcę komendanta polecenie, które dla pana jest rozkazem!
―
Jeśli na piśmie...
―
Nie będziemy tego dyskutować! Pan mi powiedział, że wysłał dla
zlikwidowania Jaśkiewicza Kulę, Szarego i R7.
―
Tak, wysłałem!
―
Więc oni teraz są na miejscu... daleko za Wilnem?
―
Oczywiście! A może nawet wykonali wyrok i wracają do miasta.
―
Otóż, panie Drobny, jest bardzo, bardzo kiepsko! Ma pan,ludzi, którzy
pana lekceważą i mają gdzieś pańskie rozkazy. Przed kwadransem spacerowali ze swymi
przyjaciółkami po mieście. A teraz są w Pałacu i czekają na pana.
―
Niemożliwe!
―
Niech pan tam pójdzie i się przekona. Jeśli pan chce, możemy nawet pójść
tam razem... Ale, panie Drobny, mam nadzieję, że pan będzie wykonywał moje rozkazy.
dokładnie.
Drobny stracił tupet i patrzył zdziwionymi Oczami Józefowi w twarz.
―
Teraz zupełnie pana nie rozumiem ― wybąkał.
―
Zrozumie pan jutro. Otrzyma pan zawiadomienie, że ja przejmuję
kierownictwo egzekutywy. Pana włączę do sekcji wykonawczej. Sprawa ustnego
rozkazu, który panu przekazuję, jest ważna i obowiązuje pana dzisiaj, tak jak mnie będzie
obowiązywała od jutra. Bo, przypuśćmy, pan by rozkazu nie usłuchał i nakazał
zlikwidowania Jaśkiewicza. Byłoby to nie wykonaniem wyroku śmierci, lecz
zabójstwem. Mogłyby z tego być dalsze konsekwencje. A czy byłoby mi przyjemnie,
gdyby pana, na przykład, za taki kawał skazano. na śmierć, a ja, żeby nie tracić dużo
czasu na zbędne rozpoznanie, przyszedłbym tutaj i pana „w imieniu Rzeczypospolitej
Polskiej" zastrzelił?
Drobny, oburzony i zdenerwowany, wstał.
―
To jest nonsens! ― powiedział.
―
Postaram się, żeby dalsza praca egzekutywy miała sens. Ufam, że pan
będzie dokładnie spełniał moje rozkazy, bo, jak panu udowodniłem, na Kulę, Szarego i
R7 nie można liczyć!
―
Oczywiście... jeśli tak postępują...
―
Pojutrze i przez kilka następnych dni proszę na mnie czekać między
czwartą a piątą. Proszę przygotować wszystko, co należy do egzekutywy.
Pozostawił zdenerwowanego tą rozmową Drobnego i pojechał prędko do Andrzeja.
Zastał go jeszcze w domu. Ciężko opadł na krzesło. Wówczas sobie przypomniał, że tak
samo siadał zazwyczaj, zmęczony chodzeniem po mieście, Grzmot."
―
Nie pamiętam, kiedy tak się zmachałem jak dzisiaj! ― powiedział. ―
Obudzono mnie o czwartej w nocy. Była denerwująca sprawa. Rano musiałem iść na
miasto. Potem przez sześć godzin kruszyłem ciężkim łomem i odrzucałem łopatą lód i
śnieg. Potem przyszedłem tutaj. Następnie udałem się do Drobnego. Zirytował mnie
okropnie! Potem gnałem do pana. A teraz jestem wykończony!
― Może pan coś zje? Może kawy?
―
Nie. Pójdę do domu i tam wypocznę.
―
A jak z Drobnym?
―
Irytujący typ! Chytry jak kot, ale i mądry jak kot! Na krótki dystans.
Musiałem postawić sprawę ostro i przejmę na jakiś czas egzekutywę w swoje ręce. A dla
mnie jest to ciężki i trudny problem. I, wie pan, przez rozkaz wstrzymania egzekucji
Jaśkiewicza moglibyśmy właśnie go narazić!
― W jaki sposób?―
Drobny i jego paczka zamierzali zlikwidować Jaśkiewicza,
bo mieli zadraśniętą ambicję. I o tym" paplali! Ale od zamierzenia do wykonania droga U
nich daleka. Natomiast gdy przekazałem Drobnemu rozkaz wstrzymania egzekucji,
mógłbym ich popchnąć do wykonania łatwego wyroku dzisiaj albo jutro z rana, żeby
stworzyć fakt dokonany.
Opowiedział Andrzejowi szczegółowo o swej rozmowie z Drobnym.
― Bardzo panu dziękuję! ― rzekł Andrzej! ― A ja zrobię wszystko, co w mojej mocy,
żeby tę sprawę wyjaśnić. Może mi się uda jednocześnie rzucić światło na kilka innych
zagadkowych historii, na trop których już trafiłem, a których mechanizmu się domyślam.
Pożegnali się. Józef wziął gruby maszynopis opracowania Jaśkiewicza i poszedł do
domu. Zastał drzwi zamknięte. Ani Jadwigi, ani Róży w domu nie było. Uchylił prawą
stronę okiennicy i zdjął z gwoździa klucz do sionki. Było to umówione miejsce, bo
zapasowego klucza nie mieli. Wstąpił do swego pokoiku, uporządkował go i wyniósł
wiadro na brudy do dużego dołu obok składzików na drewna. Potem wrócił i się umył.
Chciało mu się jeść, ale był tak Zmęczony, że nie zdobył się na przygotowanie posiłku.
Zastanowił się, czy zamknąć drzwi do sionki na zasuwkę. Ale pomyślał, że jeśli przyjdzie
Róża, to będzie pukać klamką i go obudzi. Poszedł więc do swego mieszkanka, otworzył
okno, wylazł na dwór i zamknął drzwi kluczem, który powiesił na umówionym miejscu
za okiennicą. Tąże drogą wrócił do swego pokoiku,, zdjął marynarkę i trzewiki, położył
się z ulgą na łóżku i wnet usnął.
Obudził się, gdy było zupełnie ciemno. Wydało mu się w pierwszej chwili, że jest w
mieszkaniu Luby i że samoloty bombardują miasto. Wrażenie to pozostawił mu sen,
który zniknął z pamięci. Ale wnet się zorientował, gdzie jest. Był wypoczęty i czuł się tak
rześki, jakby spał nie parę godzin, lecz całą noc. Firanki nie były zaciągnięte i Józef z
poświaty za oknem wywnioskował, że jest późny wieczór. Obrócił głowę ku drzwiom do
kuchni i zobaczył, że przez szpary sączą się wąskie smugi światła. Wtem rozległ się
głuchy chrobot. blachy i zabrzęczały naczynia.
„Takie to było bombardowanie!" pomyślał, siadając na łóżku:
Znów rozległ się chrobot blachy. Józef poszedł w skarpetkach do
drzwi, pochyli! się i wyjrzał przez szerszą szparę między deskami. Zobaczył Różę, która
stała nago, tylko w czepku na głowie, w dużej blaszanej balii postawionej obok płyty, w
której huczał ogień. Lampa karbidowa była umieszczona na szafce. Na płycie stał duży
rondel gotującej się wody. Na taborecie i podłodze były dwa wiadra zimnej wody i
emaliowana miednica.
„Więc Róża wróciła do domu, zagotowała wodę i się myje. A ja nic nie słyszałem!"
Z zainteresowaniem i przyjemnością obserwował Różę. Nie była w jego guście, bo
najwięcej go pociągały kobiety mocno zbudowane. Ale uznał, że Róża jest wspaniała.
Ma zgrabną, giętką kibić i dobrze rozwinięte formy ciała. Ale wnet nabrał podejrzenia, że
umyślnie urządziła dla niego ten pokaz swej urody. Niebawem był już pewien tego.
Dobrze rozumiał, jak by się zachowywała kobieta, która chce tylko się wykąpać. Róża
zaś ustawiła balię w miejscu niewygodnym i wcale nie śpieszyła się z kąpielą, lecz jakby
demonstrowała swe ciało ukrytemu za drzwiami mężczyźnie. Nawet karbidówka była
umieszczona na brzeżku szafki tak, żeby dobrze oświetlała Różę z przodu.
„Albo ekshibicjonistka, albo umyślnie mnie wabi!... Chyba dlatego i hałasowała, żeby
ściągnąć moją uwagę na siebie... Może wyczuwaj że ją teraz obserwuję?"
Cofnął się w głąb pokoju, wziął rzemienny pasek do spodni, wrócił do drzwi, odemknął
je i stanął za progiem, bo droga dalej była zastawiona naczyniami. Potem powiedział
spokojnie, a nawet wesoło, jakby sytuacja była zupełnie pospolita:
―
Dobry wieczór, pani Różo!
― Ach! ― zakryła ramieniem piersi, a dłonią dół brzucha. ― Niech się pani nie wstydzi.
Teraz za późno. A ja, Właściwie, przyszedłem, żeby sprawić pani lanie! Tym oto
paskiem, jak niegrzecznej, psotnej dziewczynce.
―
A co ja zawiniłam?
― Obudziła mnie pani. Umyślnie.
―
Nie wiedziałam, że pan jest w domu. Klucz był za okiennicą, wewnątrz
cicho. Nawet się bałam. Ale chciałam wykorzystać tę sposobność i się wykąpać. A pan
strasznie niedobry. Byłam u panny Heleny. Zaniosłam jej cukierków, ale nie przyjęli.
Kazali przyjść jutro rano, o dziesiątej. No?... A pan?...
―
Zmniejsza to pani winę. Dlatego proponuję albo lanie, bo mam ku temu
dobrą sposobność i nikt pani nie obroni; panny Jadwigi nie ma jeszcze w domu...
―
W ogóle dzisiaj nie przyjdzie. Jest dawno po godzinie policyjnej. Będzie
siedziała u ciotki.
―
Świetnie! Więc albo lanie, tym oto paskiem, albo pomogę pani dokończyć
prędko kąpieli, a potem się pokochamy. Należy mi się to i za górkę, i za czyszczenie
ścieżki, i za kuszenie. Niech pani wybiera!
Patrzyła ku Józefowi spode łba, nadal osłaniając się rękami. Potem powiedziała:
―
Wybieram lanie!
―
Dobrze! ― postąpił dwa kroki naprzód i zamachnął się paskiem.
―
O, nie, nie, nie! ― krzyknęła Róża, wyskoczyła z bali i objęła Józefa
ramionami.
―
Jest pani rozsądna.
―
Wcale nie rozsądna! Zwariowałam! Robię same głupstwa!
―
Ale ja jestem jeszcze rozsądny. Przede wszystkim idzie o to, żeby pani się
nie zaziębiła. Pomogę pani prędko się wykąpać. Nie dla swojej przyjemności, ale dla pani
zdrowia.
Józef chodził zawsze do kąpieli publicznych, które nawet w okresie okupacji były dobre.
Natomiast Helena myła się w domu. Józef jej pomagał, aby mogła wykąpać się prędko i
dobrze. Miał Więc wprawę i teraz wziął w obroty Różę. Wydawał ostro komendy, co ma
robić. Potem oblał ją ciepłą wodą, z początku kucniętą w balii, a następnie stojącą.
―
I pan się nie krępuje? ― spytała.
―
Nie mam na to czasu.
―
I się mną nie interesuje?
―
Ależ tak! Mam wspaniałą wystawę kobiecej urody. Ale chcę prędzej to
skończyć. A pani mi nie ucieknie. Poza tym jestem bardzo głodny.
―
Ja również.
―
Potem przyrządzimy coś do jedzenia.
Niebawem Róża była wykąpana. Poszła do sypialni, aby tam się ubrać. Józef zabrał się
do sprzątania kuchni i wynoszenia wody z wiader i balii. Potem wytarł podłogę dużą
ścierką i powiesił ją w sionce. Wreszcie wszystko uporządkował.
Róża przyszła w szlafroku i pantoflach. Włosy miała uczesane, twarz upudrowaną.
―
Ileż narobiłam panu kłopotów! ― powiedziała. ― Będzie jeszcze jeden
powód do wdzięczności!
Przygotowali skromną kolację. Jedli w kuchni, na szafce. ,
―
Jedna sprawa mnie martwi― powiedziała Róża. ― Panna Jadwiga.
―
O co chodzi?
―
Będzie ze mnie kpiła, bo wszystkiego się domyśli. Ona ciągle mi dokucza.
―
Przypuszczam, że się domyśli. Ale ona wcale nie jest przeciwna naszemu
romansowi. Nawet starała się zainteresować mnie panią. Powiedziała, że jest pani pięknie
zbudowana i ma duży temperament.
Róża dostała wypieków.
―
Ach, jaka... świnka!
―
Z budową ma rację, z temperamentem chyba też... Ale radziła, żeby z
panią nie flirtować, tylko od razu brać się do rzeczy.
― Okropna!
―
Ale ja jej nie posłuchałem. Natomiast pani właśnie zabrała się do rzeczy.
―
Wycofuję się. Niczego więcej nie będzie. Żadnych deserów.
―
Teraz za późno. Nie będziemy mogli się cofnąć. Ale zastanówmy się nad
tym, jak wyprowadzić pannę Jadwigę w pole. Czy pani jest dobrą aktorką?
―
Chyba nie. Zawsze wpadam. Ale co trzeba robić?
― Rozmawiać ze mną w obecności panny Jadwigi dokładnie tak, jak rozmawialiśmy
poprzednio.
―
To łatwo.
―
Nigdzie nie powinno zostać żadnego śladu, że byliśmy razem. Poza tym
pani dzisiaj się nie kąpała. Rozumie pani?
―
Tak.
―
A teraz rzecz najważniejsza: chwyt psychologiczny. Jutro niech pani śpi
do późna, jak zwykle. Jeśli Jadwiga wróci wcześniej, niech pani uda zirytowaną. Może
pani wspomnieć coś o bólu głowy. Będzie to dowodem, że pani nie wykorzystała dobrej
sytuacji i jest zła.
―
Jestem strasznie zła! ― zmrużyła oczy i ukazała zęby. ― Bo pan nie
wykorzystuje sytuacji!
Chodźmy do mojego pokoju.
―
To znaczy: zabierzemy się do rzeczy... bez flirtu...
―
Innego wyjścia nie ma. Wpadliśmy oboje!
―
W sieci Wenus.
―
Ja Wpadłem w sieci Nimfy. Tak panią nazywałem od początku.
―
O, nieszczęśliwy!
Położyła palec na Wargach i poszła, jakby skradając się, w kierunku drzwi do pokoju
Józefa. Otworzyła je i udawała, że nasłuchuje. Potem obróciła twarz ku Józefowi, skinęła
mu głową, i, gubiąc pantofle, pobiegła w stronę łóżka..Zaraz po ostatecznym przejęciu
egzekutywy odbył naradę z Klarą i Magiem. Dziewczyna była dumna z uznania i
zaufania, jakie Józef jej okazywał. Mag był pełen zapału i gotów do wykonania nawet
szalonej akcji. Wierzył w swoje szczęście i doświadczenie Józefa, który tak planował
zamachy, jakby układał zadania matematyczne.
―
Teraz jestem kierownikiem egzekutywy ― powiedział Józef. ―
Drobnego zaś włączyłem do sekcji wykonawczej. Ale w obu sekcjach mam tylko dwóch
ludzi, którym całkowicie ufam i którzy uzasadniają istnienie egzekutywy. To znaczy:
was.
― Dlaczego pan nie kopnie tamtych na aut? ― spytał Mag.
―
Dlatego, że góra chce mieć kompletną egzekutywę. Jest to kwestia ich
biurokratyzmu. Nie chcę im narzucać swojej koncepcji zorganizowania egzekutywy, ale
może ją zrealizuje. Teraz idzie mi o pracę w takich warunkach, jakie istnieją. Ze
wszystkich tamtych ludzi mogę wykorzystać tylko Rysia do pomocy panu, ale bez
uprzedniego wtajemniczenia go w sprawę, oraz Kreta i Aktorkę do wywiadu
pomocniczego, ale również bez orientowania ich w moich zamiarach. Będę korzystał z
ich roboty, żeby ułatwić pracę pani ― zwrócił się do Klary. ― Ale o sprawach ważnych
będziemy decydowali razem. Stanowimy jakby sztab, zakonspirowany dla innych
członków egzekutywy i dla góry. Jest to nasza sprawa poufna, oparta na wzajemnym
zaufaniu.
Omówili dokładnie sprawę łączności. Ustalili, że na razie lokalem kontaktowym ich
trójki będzie mieszkanko Klary. Natomiast jako „skrzynki pocztowej" użyją sklepu
komisowego przy ulicy Zamkowej, gdzie pracuje starsza koleżanka Klary. Poza tym
ustalili system alarmowy i dla mieszkanka Klary, i dla sklepu.
―
Pani mnie prosiła p mocno działającą truciznę ― zwrócił się Józef do
dziewczyny.
―
Tak. Może przecież się zdarzyć, że wpadnę w pazury gestapo. Doda mi to
sił. Będę wiedziała, że mam ucieczkę od katuszy.
―
Niechętnie dam to pani, ale sam również to mam. Jest to cyjanek potasu.
Działa pewnie i prędko."
Józef poprzednio rozdzielił kryształ cyjanku na dziesięć części.Przypuszczał więc, że
dawki będą potężne. Ostrożnie roztarł kryształy na proszek i zawinął go w skrawki
jedwabiu, który pokrył zwierzchu lakierem. Chciał, by pastylki były miękkie i płaskie,
trudne do wymacania palcami, gdy zostaną schowane w ubraniu. Jednądozę dal Helenie,
która ją ukrywała w żakiecie. Dwie wziął sobie.Jedną z nich dał teraz Klarze.
―
Niech pani schowa to przy sobie, ale tak, by można było łatwo wyjąć, lecz
trudno znaleźć przy rewizji.
―
A jak to użyć?
―
Rozdzielić okryty lakierem jedwab i łyknąć proszek, któryjest wewnątrz.
Czy mógłby pan i mnie dać taką pastylkę na sen? ― spytał
Mag.
―
Oczywiście.
―
Dziękuję! ― rzekł Mag. ― Jest jeszcze jedna sprawa, która może pana
zainteresować. Mam znajomego, starszego ode mnie
o piętnaście lat. Pseudo jego Zeks. Poznaliśmy się w bolszewickimwięzieniu. Wspaniały
typ! Spokojny, śmiały, doświadczony. Nie na leży do żadnej organizacji, ale sam coś
niecoś robi.― Tworzy własną organizację?
―
Nie. Rozbrajał bolszewików, a teraz rozbroił kilku Niemców. Z nim
mówię szczerze, bo to człowiek żelazny. Ale nie wtajemniczam go w sprawy poufne. On
również chce do czegoś należeć, ale pójdzie tylko na poważną robotę.
―
Powiem o nim Bronce i włączymy go do egzekutywy. Będzie musiał
złożyć przysięgę.
―
Tego on chyba nie zechce, ale na ochotnika będzie pracował,― A po co
on rozbrajał Niemców?
―
Sprzedaje broń.
―
Komu?
―
Byle komu.
―
Ciekawy gość. Taki by mi się przydał.
―
Mogę was zapoznać. Dzisiaj pod wieczór u niego będę. Józef zastanowił
się nad swym rozkładem dnia. Wieczór miał
wolny.
―
O której godzinie wasze spotkanie? O piątej u niego w mieszkaniu.
― Czy daleko stąd?
―
Stąd daleko, ale od Drobnego tylko dziesięć minut drogi. Dam panu jego
adres.
―
Mogę przyjść nie wcześniej niż o szóstej.
―
Dobrze. Zaczekamy. Będzie pan miał jeszcze jedną zapasową melinę i
naprawdę bojowego chłopaka. Może nam się przyda.
Chętnie z nim się zapoznam. Zapamiętał adres Zeksa i pożegnał Klarę i Maga. Był
zadowolony, że dobrze zorganizowali łączność. Chciał jednak mieć zapasowy lokal
kontaktowy na wypadek, jeśli inne zawiodą, będą niewygodne albo niebezpieczne.
Dlatego entuzjastyczna wzmianka Maga o Zeksie go zainteresowała. Poza tym
przypomniał sobie Wincuka, którego dawno nie widział. Jego melina również mogła być
pożyteczna. Postanowił, że go dzisiaj odwiedzi.
Gdy szedł z Bakszty na Zarzecze, zatrzymał się na moście nad Wilenką. Rzeczułka
nabrzmiała mętną, wzburzoną wodą i gnata naprzód z ciasnych teraz dla niej brzegów ku
bliskiej Wilii. Po jej powierzchni krążyły i nurkowały, jakby się bawiły, pudełka, gałęzie,
deski, bańki, butelki, śmiecie. Nie dzwoniła teraz łagodnie po kamieniach, nie szemrała,
lecz kipiała, szalała.
Kiedy patrzył w wiry wody, przypomniała mu się zeszła noc spędzona z Różą. Też
szaleli w miłosnych uściskach, a potem zasypiali, zmęczeni, uspokojeni. Budzili się, przy
ciągle palącej się karbidówce, i patrzyli sobie w oczy, jakby zdziwieni tym, że mogą dać
sobie aż tyle rozkoszy. Gdy rano opuszczał mieszkanie, obejrzał uważnie kuchnię, swój
pokój i sypialnię Jadwigi, w której spędzili drugą część nocy. Chciał, aby nigdzie nie
zostało śladów po ich wyczynach. Róża spała. Równo oddychała i miała spokojną,
zmienioną, tajemniczą twarz. Zamknął wszystkie drzwi, a klucz od sionki powiesił za
okiennicą ―jak się umówił z Różą. Zastanawiał się nad tym, czy ona zdoła wprowadzić
w błąd Jadwigę. Nie obawiał się posądzenia o romans z Różą, ale nie chciał, żeby jej
dokuczała kpinami lub nawet aluzjami.
Poszedł dalej. Rozpiął palto, bo dzień był ciepły. Słońce świeciło od rana i topiło szare
płachty śniegu w ogrodach. Ulicami pędziły wesoło strumyki wody.
Obok meliny Wincuka zobaczył Węgorza, który bez marynarki, w koszuli tylko, szczepał
na grubym klocu drewno na opał. Pozdrowił go i spytał:
―
Gdzie Wincuk?
Stary wyprostował się i przez jakiś czas patrzył w twarz Józefowi. Starał się go sobie
przypomnieć. Potem powiedział:
―
Aha! Toś ty kupił od niego biekieszę. Byłeś tu kiedyś.
―
Parę razy byłem. Pamiętasz: piliśmy wódkę.
―
Idź do chaty i poślij Kostka. On zna jego chody.
Drzwi do sionki były otwarte. Gdy Józef wszedł do środka, zobaczył dwoje dzieci, które,
siedząc okrakiem na ławce, grały w karty
― Jak się masz, Kostek? ― zawołał.
―
Fajnie! W świnię gramy. Ja już trzy razy wygrałem. Świnia! świnia!
świnia!
―
A gdzie Wincuk?
―
Blisko. Pewnie śpi. Ale jak pan potrzebuje, mogę zawołać.
―
Idź, zawołaj! A ja za ciebie zagram z nim w karty.
―
Toż baba! ― powiedział Kostek, wskazując ruchem głowy na drugie
dziecko i wyszedł z izby.
Józef usiadł przy stole, skręcił papierosa, zapalił i spytał dziewczynkę, która miała krótko
ostrzyżone włosy i była odziana w bluzę i spodenki:
―
Chcesz zagrać ze mną w karty?
―
Nie! ―odpowiedziała ostro i wydęła wargi.
―
Czemuś taka niegrzeczna? Jak ty się nazywasz?
―
A gówno ci do tego! .― odcięła się.
― Oho! To z ciebie dobry numer! ― zdziwił się Józef.
―
Tak jak i z ciebie! Ty nie czepiaj się, bo ci lepiej powiem! ― złożyła
karty, wsunęła je do kieszonki u bluzy i wyszła z izby.
Po chwili Józef posłyszał, że dziewczyna rozmawia na zewnątrz z Węgorzem i pomaga
mu składać drewno. Nazywała go dziadkiem. „Ależ i wnuczkę ma!" ― pomyślał.
Kostek powrócił dopiero za pół godziny. Powiedział, że tatka był na innej melinie i zaraz
tutaj przyjdzie.
―
Co to za dziewczynka? ― spytał go Józef. ―Siostra moja. A co?
― Nie wiedziałem, że masz siostrę. Jak się nazywa?
―
Maryśka.
Kostek opuścił izbę i dołączył do starego, który, korzystając z dobrej pogody, szczepał
drewno na zapas. Wkrótce przyszedł. Wincuk. Bardzo serdecznie się przywitał z
Józefem.
―
Czemu pan nie przychodził? ― spytał. ― Myślałem, że coś niedobrego
się stało.
― Mieszkałem na wsi. A gdy wróciłem do miasta, mało miałem czasu. Teraz będziemy
częściej się widywać. Wypijesz pan?
― Nie. Mam jeszcze robotę. Chciałem pana zapytać, czy można będzie czasem korzystać
z tej meliny?
―
Rzecz jasna: można. I spać tutaj można, i zamieszkać, jeśli zechcesz.
Teraz tylko stary tutaj żyje, a ja z dziećmi mam lepszą budę. Ale w dzień one zawsze
przychodzą tu, bo lubią dziada. On im dogadza.
―
U pana duża rodzina. A dziewczynka ma wilczy charakter.
―
Co, odgryzła się panu?
―
Spytałem, jak się nazywa. A ona tak odpowiedziała, że mi w pięty poszło.
―
To Kostek ją wyuczył po polsku mówić... ― Wincuk wstał i zamknął
drzwi do sionki. Potem wrócił do stołu. ― Powiem panu prawdę, co to za dziewczyna.
Nawet stary nie wie dobrze. Może się domyśla, ale on jak ta ściana! Jest to Żydóweczka.
Rozumie pan? Chcę, żeby ocalała. Do miasta jej nie puszczam, ale tutaj wszędzie chodzi.
Nikt nie wie, co za jedna. Sam ją ochrzciłem, wyuczyłem modlić się, nosi krzyżyk na
szyi. Wyrobiłem dla niej metrykę na swoje nazwisko. Moja nieślubna córka i szlus!
―
Mam dobre oko, ale nie poznałem, że Żydóweczka. Skąd ją pan
wytrzasnął?
―
Zeszłego roku, jesienią, poszedłem z jeszcze jednym chłopakiem do
Landwarowa. Tam robota była na kolei. Ale nam się nie udało. Wracaliśmy do miasta
nocą i koło Ponar, niedaleko szosy, dostrzegliśmy litewski patrol. Musieliśmy obejść
lasem dobry kawałek drogi. I tam znaleźliśmy ją w krzakach. Broniła się, drapała, gryzła.
Ale ją uspokoiłem, bo mówię po żydowsku. Była umazana
w krwi...
―
Ranna?
―
Nie. Krew jej matki. Kilkunastu Żydów uciekało, kiedy auta się
zatrzymały koło bazy ponarskiej. Pan chyba wie, jaką robotę tam Niemcy litewskimi
rękami odwalają? Matka jej dobiegła do lasu i tam upadła. Krzyknęła do dziewczynki,
żeby gnała dalej. Tamta zaszyła się w krzaki. Siedziała w nich dzień, noc i jeszcze jeden
dzień. Nie piła, nie jadła, była chora... Przyniosłem ją na melinę do kolegi. Tam ją
ostrzygłem, wymyłem, spaliłem wszystkie jej łachy, bo miała pełno wszy. Przez cały
tydzień leżała w łóżku. Odkarmiłem ją i zacząłem uczyć po polsku. Sprytna, mądra'.
Teraz nie wyciągnie pan z niej ani jednego żydowskiego słowa. Powiedziałem jej, że jak
powie coś po żydowsku, to zabiją i ją, i mnie, i dziadka, i Kostka.
Józef spędził u Wincuka parę godzin. Dzieci oskrobały kartofle,a Węgorz odgrzał w
dużym saganie ugotowany wczoraj kapuśniak i z wieprzowiną. Józef zjadł z nimi ten
skromny obiad, który mu bardzo smakował. Dzieci jadły na jednym rogu stołu ze
wspólnej mi ski. Z hazardem dmuchały na gorący płyn, który czerpały dużymi,
drewnianymi łyżkami. Kartofle brały z innej miski wprost rękami. Józef niepostrzeżenie
obserwował dziewczynkę, która była tutaj jakby gościem z innego świata. Miała smagłą
twarz, a w ładnych, piwnych oczach o sinawych białkach krył się głęboki smutek.
Pod dany mu przez Maga adres przyszedł wcześniej, niż obiecał. Odszukał w pobliżu
ulicy Konarskiego drewniany domek, zagubiony w labiryncie zaułków, ścieżek,
parkanów. Wszedł przez otwarte drzwi do ciasnej sionki i zapukał klamką. W progu
stanęła młoda kobieta z obwiązanymi chustką włosami i zawiniętymi rękawami bluzki.
Właśnie prała w kuchni bieliznę. Miała nieładną twarz, ale wnikliwe niebieskie oczy.
Józef nie chciał wymieniać żadnego pseuda. Powiedział:
―
Umówiłem się z kolegą, że będę tu około szóstej, ale przyszedłem
wcześniej. Nie wiem, czy na mnie czeka?
―
Zaraz się dowiem.
Poszła w głąb kuchni, zostawiając drzwi do sionki otwarte. Ale wnet na progu
następnego pokoju ukazał się Mag.
―
Proszę do nas! ― zawołał.
Józef wszedł do małego pokoju, z którego okna było widać za pobliskim parkanem
wysokie drzewa. Tam się zaczynał zaniedbany las sosnowy, własność Uniwersytetu
Stefana Batorego.. Wilnianie nazywali go: Zakręt.
―
To Zeks... ― Mag wskazał dłonią mężczyznę średniego wzrostu, który
przy wejściu Józefa wstał zza stołu i uważnie, spokojnie patrzył mu w oczy.
Uścisnęli sobie dłonie i Józef usiadł na krześle obok okna. ― Wie już o panu ― ciągnął
Mag. Do Organizacji wstępować nie chce. Ale jeśli trzeba będzie dopomóc nam w
robocie, chętnie się dołączy.
―
Ja lubię wolność! ― powiedział Zeks, oddzielając słowa dłuższymi
pauzami i w ten sposób jakby je podkreślając.
―
Rozumiem ― rzekł Józef. ― Ja również. Dobrowolnie zrobię wszystko.
Pod przymusem nic. Nie lubię też zmuszać innych albo nawet długo namawiać. Po prostu
proponuję, kiedy trzeba.
Ale dzisiaj my chcemy panu coś zaproponować ― powiedział Mag. ― Taki sobie mały
skok po broń. Wieczorkiem.
―
Dokąd?
―
Niedaleko stąd. Zeks poprowadzi. On zna tutaj chody dookoła.
―
Chciałbym wrócić do domu przed godziną policyjną. Mieszkam daleko
stąd.
― Na pewno zdążymy.
―
I nie chcę, żeby poznano moją twarz na jakiejś trefnej robocie. Muszę w
dzień dużo chodzić po mieście i mogę być rozpoznany.
―
Pan nas tylko ubezpieczy, bo nie wiemy, na ilu gości trafimy ― dodał
Mag. ― A robotę sami wykonamy. Jest dla pana rosyjskie kopyto z siedmiu pigułkami.
Dopiero co wyczyściliśmy. A tutaj zapasowe naboje. ― Podał Józefowi rosyjski nagan.
Gdy zapadł zmierzch, Józef, Mag i Zeks ścieżkami między plątaniną parkanów i przez
liczne przełazy wyszli do lasu. Wolno posuwali się między wysokimi sosnami. Poszycie
było rzadkie. W dole, między drzewami, leżały wysepki topniejącego śniegu. Piaszczysta
ziemia między nimi była prawie sucha. W kilku miejscach minęli ciemniejsze,
wydeptane ścieżki.
Zbliżyli się do niemieckiego cmentarza wojskowego, położonego na skraju lasu w
pobliżu urwistego brzegu Wilii.
―
Zaczekajcie tutaj! ― rzekł Zeks i poszedł w kierunku migocących z dala
świateł w oknach domów na przedmieściu. ― Co on chce zrobić? ― spytał Józef,
zainteresowany tą tajemniczą wyprawą.
―
Zasadzkę na Niemców albo na Niemca. Kto się nadarzy. Idzie o to, że
tam, gdzie są żołnierze, są i dziewki. A dokąd pójdą, żeby się zabawić? Albo na
cmentarz, albo do lasu, albo do parku w krzaki. Tak było za bolszewików. Tak jest i
teraz. Zeks spenetrował całe miasto. Pojedynczych żołnierzy sam rozbrajał. Oni o takich
napadach i stratach przeważnie nie meldują, bo się ośmieszą. Po polowaniach Zeksa ani
razu nie zrobiono obławy.
Po kwadransie z gęstych cieni wyłoniła się sylwetka Zeksa. Pospiesznie zbliżył się do
kolegów.
Idą ― powiedział. ― Tylko dwoje. Skinął dłonią, aby Józef i Mag udali się za nim.
Zatrzymali się w zaroślach obok ciemnej ścieżki. Zeks, jakby znał z góry każdy ruch
nadchodzących amantów, wskazał towarzyszom miejsce do zasadzki. Sam stanął obok
ścieżki za grubym pniem sosny. Pistolet trzymał w ręku. Józef przygotował nagan. Mag
był bez broni.
Wkrótce usłyszeli głosy ― męski i kobiecy. Potem rozległo się szuranie kroków.
Następnie obok kępy jodełek, w której się ukrył Józef, przeszedł mężczyzna w
wojskowym uniformie. Prowadził pod ramię kobietę w jasnoszarym palcie i jeszcze
jaśniejszej chustce na głowie. Ale zaraz na ścieżce przed nimi ukazała się ciemna
sylwetka Zeksa.
―
Ręce do góry! ― powiedział po niemiecku, kierując lufę mauzera w pierś
mężczyzny.
Józef skoczył na ścieżkę, powtórzył tę komendę Zeksa i stanął za plecami żołnierza,
który bez ociągania się uniósł ramiona w górę. Mag ukazał się z boku i rozpiął wiszący
na pasie żołnierza futerał. Wyjął z niego pistolet i zapasowy magazynek. Podał wszystko
Józefowi. Zeks kazał kobiecie stanąć twarzą do sosny. Wówczas Mag dokładnie
zrewidował żołnierza. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni jego munduru gruby portfel i
wyjął z niego wszystkie pieniądze, pozostawiając dokumenty, listy i fotografie. Zabrał
mu też scyzoryk i zegarek na rękę. Wówczas Zeks powiedział do żołnierza po niemiecku:
―
Idź z nią wolno z powrotem! Nie oglądaj się i nie rozmawiajcie! ― Pchnął
ku niemu kobietę i dodał po polsku: ― Jazda Z nim razem do miasta!
Oboje zaczęli oddalać się i zaraz znikli w ciemności. Zeks poprowadził towarzyszy w
kierunku mostu strategicznego przez Wilię. Skierowali się na Zwierzyniec. Tam Zeks
zatrzymał się w pobliżu kenesy karaimskiej.
―
Jest pięć tysięcy osiemdziesiąt marek, zegarek i scyzoryk ― powiedział.
― Możemy podzielić to teraz.
Józef odmówił się od udziału w tym łupie, ale chętnie wziął parabellum. ― Będzie to
broń dla mojej grupki ―powiedział.
Pożegnali się przed wejściem na most Zwierzyniecki.
Planując dalsze zamachy nie brał pod uwagę Drobnego ani jego kompanów. Jednakowoż
ustalił łączność i z nimi. „Niech egzekutywa istnieje w komplecie, chociażby dla
wykazów personalnych Komendy".
Potem zabrał się do rozpoznania kilku skazanych. Ale obecnie prowadził wywiad powoli,
ostrożnie. Kretowi dał śledzenie Gorzewskiego, aspiranta litewskiego gestapo. Klara
obserwowała Baronowa, który był kierownikiem biura werbunkowego organizacji Todta.
Podejrzewano jednak, że on jednocześnie prowadzi wywiad wśród białych Rosjan.
Zainteresowało to Józefa, który zaraz po uporządkowaniu łączności udał się do
Stanisława. Przypuszczał, że może on mieć więcej wiadomości o Baronowie. Ale
mieszkanie kościelnego Szymona, u którego Stanisław miał swój lokal, było zamknięte.
Poszedł tam nazajutrz, nieco wcześniej. Ale i wówczas nie zastał nikogo w domu. Nie
chciał rozpytywać o nich innych mieszkańców kamienicy i tegoż dnia wstąpił do
Szymona jeszcze raz. W mieszkaniu był nieład. W piecu nie napalono. W kuchni, na
stole, w zlewie leżały brudne naczynia.. Łóżko było nie zasłane, podłoga zaśmiecona.
―
Co się stało? ―spytał Józef.
―
Źle... panie.. ― powiedział Szymon niechętnie i ponuro, chociaż
poprzednio zazwyczaj radośnie witał Józefa.
―
Byłem u pana wczoraj. A dzisiaj przyszedłem drugi raz.
―
Umieściłem Wandeczkę u mojej matki, bo tutaj nie ma komu jej
dopatrzyć. Muszę więc tam chodzić.
―
A co z żoną? ― zdziwił się Józef.
―
Uciekła.
―
Uciekła?!... Dokąd?...
―
Nie wiem jeszcze... Uciekła ze Stanisławem... Zabrała wszystkie swoje
rzeczy... Widzi pan, jaka podłość! Toż on ją namówił, a potem rzuci jak brudną
szmatę!.... Panie drogi, przecież mnie Niemcy, Litwini, bolszewicy, razem wzięci, nie
sprawili takiej krzywdy, jak on, Polak! Jakże tak możną?!... On przecież jest oficerem
Organizacji! On ode mnie przysięgę na wierność AK odebrał. I od żony też! Pan to
rozumie?! „W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny..." Tak brzmi
przysięga... Dałem mu mieszkanie i utrzymanie. Miał tutaj swoje kontakty. Przychodzili
różni ludzi i z miasta, i ze wsi. Karmiłem ich, pomagałem, chociaż samemu czasem było
krucho. I co?... Jak mi wywdzięczył się?.,. Zniszczył polską rodzinę! Zabrał mi żonę a
dziecku matkę! Czyż nie tak?...
―
Psiakrew! On mi się nie podobał, ale nie przypuszczałem, że jest aż takim
łajdakiem! ― zdenerwował się Józef, widząc rozpaczi żal Szymona.
―
Czyż jej czegoś brakowało? Czy mężczyzna był jej potrzebny? Czy on jest
lepszy ode mnie? Przecież jest zużytym, rozpustnymdziadem, o wiele lat starszym ode
mnie. Ale zaczął ją urabiać, przekonywać, że jak wojna się skończy, to on za swą pracę w
Organizacji będzie ważną szyszką, a ja będę dziadem kościelnym. Zawróciłgłowę głupiej
kobiecie, a gdy dostrzegli, że zaczynam wszystkiegosię domyślać, to uciekli.
―
Mnie nawet trudno to zrozumieć! ― rzekł Józef z oburzeniem. ―
Przecież każdy mężczyzna, byle nie potwór, może łatwosobie znaleźć wolną kobietę!
― Oczywiście! Ale jemu był potrzebny komfort: kobieta namiejscu, na zawołanie. Teraz
ja rozumiem, dlaczego on tak częstomnie wysyłał służbowo na powiat. Ciągle trzeba było
czegoś siędowiedzieć, coś sprawdzić. A ja czasem myślałem nad jego poleceniami: „Co
za bzdury! Po co to potrzebne!" Ale złożyłem przysięgę i trzeba było spełniać jego
rozkazy. A jemu szło o usunięciemnie z mieszkania, żeby mógł wygodnie z moją żoną
się bawić. Pojakimś czasie zacząłem się domyślać, że sprawa nie jest czysta.A później
lokatorka mnie ostrzegła. Ale starałem się nie wierzyć...A w zeszłym roku on ją
przedstawił do odznaczenia Krzyżem Walecznych. Rozumie pan?... Gestapo obstawiło
tutaj część ulicyi kilka kamienic. Kogoś szukali. Wówczas on wyjął z fotela swoje akta w
teczce i kazał Jance je wynieść. Czyż to nie głupota! Mogłaprzecież wpaść. Ale on się
bał, że jak zrobią tu rewizję i znajdąakta, to i jego zahaczą. Janka wzięła koszyk na
zakupy. Akta jego schowała pod palto i wyszła z domu. Nikt jej nie zatrzymał, bo obława
była skończona. Zabrali kogoś z sąsiedniej kamienicy. A on, żeby jej dogodzić,
bohaterstwo z tego zrobił... Ale powiedz pan: co mam teraz począć? Odnaleźć go i w łeb
mu palnąć? Pistolet kupiłem i szukam go...
Józef zastanawiał się. Na takie pytanie chciał odpowiedzieć po namyśle. Wreszcie rzekł:
―
Jeśli pan tak postąpi, to, uważam, najwięcej pan skrzywdzi siebie.
―
Ale jakie jest teraz moje życie?
―
Rozumiem dobrze pańską krzywdę i współczuję mu. Ale mogę myśleć o
tym spokojniej i chcę, żeby pan nie pogarszał swojej sytuacji. Poza tym musi pan się
Opiekować dzieckiem.
―
A pan na moim miejscu jak by postąpił?
―
Pan się zdziwi, jeśli powiem szczerze.
―
Bardzo pana proszę.
―
Uważam, że wina jest nie tylko jego, ale i jej.
―
Tak. Przecież małżeństwo to sakrament, a ona go zdeptała!.
― Otóż żył pan z nią przez wiele lat. Macie dziecko. Uważał ją pan za najbliższą sobie
istotę na ziemi...
―
Tak.
―
... A kiedy nadeszła próba, to się okazało, że żył pan nić z najbliższym
przyjacielem, ale z wrogiem. Tak to odczuwam i tak rozumiem. Jeśli pan potrafi się
uspokoić i spojrzeć na tę sprawę jak na obcą, chyba będzie pan musiał przyznać, że wraz
z nią wyszedł z pańskiego domu wróg, zdrajca... A teraz Odpowiem panu na pytanie, jak
bym postąpił na pańskim miejscu. Podziękowałbym przy sposobności Stanisławowi, że
zabrał z mego domu brud i fałsz. Jest pan młody, pracowity, zaradny i może pan łatwo
znaleźć porządną kobietę, która będzie uważała za szczęście, że jej pan da oparcie w
życiu... Proszę mi wierzyć, że wyrządzona panu krzywda do nich powróci. Może jeszcze
tak się stać, że ona przyjdzie do pana. Ale nie radziłbym jej przyjmować.
Rozmawiał z Szymonem długo. Starał się, aby on się uspokoił. Odczuwał przykrość
jakby i sam zawinił wobec niego. Był przecież traktowany przez Szymona jako ważny
członek Organizacji i kolega Stanisława. Wyczuł, że obecnie zachwiał się jego
patriotyzm i oddanie Sprawie, w którą poprzednio wierzył bez zastrzeżeń.
Nazajutrz poszedł do Andrzeja. Zastał u niego Grzmota, który, wyczerpany całodzienną
pracą konspiratora, siedział ponuro przy stole i przeglądał jakieś notatki na luźnych
kartkach papieru.
―
Jak idzie praca? ― spytał Józefa Grzmot.
―
Powoli, ale idzie. Rozpracowuję wszystkich skazanych, którzy są w
naszym zasięgu. Przygotowuję następną serię zamachów.
―
Miałem wiadomości, że Gorzewski nieludzko katuje aresztowanych.
―
A czy można robić to w sposób ludzki?
― Tak się mówi. Ale ten jest bestią wyjątkową! Sam się rwie do pastwienia się nad
aresztowanymi!
―
Wkrótce postaram się go Uspokoić. Już jest trochę rozpracowany. A czy
panu wiadomo, co się stało u Szymona, tam, gdzie miał melinę Stanisław?
―
Nic nie wiem ― zaniepokoił się Grzmot. ― Byłem tam przed tygodniem.
Wszystko było W porządku. Jego komórka pracuje zupełnie dobrze.
―
Otóż Stanisław zniknął stamtąd przed kilku dniami.
―
Co?Wsypa?
― Gorzej jak wsypa!
―
A my nic nie wiemy!
―
Zlikwidował po kryjomu swą placówkę u Szymona, a żeby ostudzić jego
zapał patriotyczny, zabrał sobie na pamiątkę jego żonę.
Opowiedział pokrótce o swej wczorajszej rozmowie z Szymonem i o wrażeniu, jakie z
niej odniósł.
― Więc wsypy nie było ― wywnioskował Grzmot. ― Stanisław gdzieś lawiruje. Pewnie
wkrótce się odezwie.
―
Ale jak pan nazwie jego postępek z kolegą, który go traktował jak
przełożonego?
―
Sperma mu na. mózg się rzuciła.
―
A czy nie uważa pan, że jest to poważna zbrodnia?
― Cóż ja na to poradzę?
―
A jeśli, przypuśćmy, Szymon go odnajdzie i zastrzeli, a sam przy tym
wpadnie? Jeśli gestapowcy zahaczą jego żonę i zaczną ją badać swymi metodami, a ona
wysypie wszystko, co wie, razem z archiwum Stanisława? Przecież może być to groźne!
―
Czy Szymon .zamierza, porachować się ze Stanisławem?
―
Tak. Rozmawiałem z nim długo. Starałem się go uspokoić.
Przemawiałem mu do rozumu, aby nie popełnił rzeczy strasznej. Ale on jest w rozpaczy.
Powiedział, że wszyscy okupanci nie wyrządzili mu takiej krzywdy jak as organizacji
podziemnej, który od niego przysięgę odebrał. Jak on postąpienie wiem.
Grzmot spojrzał na zegarek i wstał.
―
Znów przykrość! ― powiedział. ― Muszę iść. Może znajdę gdzieś ślad
Stanisława. Miał do załatwienia ważną i pilną sprawę.
Pośpiesznie opuścił mieszkanie. Po jego odejściu Andrzej, który nie brał udziału w
rozmowie, lecz z czerwonym ołówkiem w ręce czytał litewski dziennik, powiedział
twardo:
―
A ja bym go skazał na śmierć!
Józef spojrzał na niego ze zdziwieniem. Przypuszczał, że Andrzej jest chorowity, słaby.
Teraz zobaczył w zmęczonej bladej twarzy wyraz potęgi duchowej. Andrzej mówił dalej:
― W takich sprawach musimy być bezkompromisowi, bo to się kładzie piętnem hańby
na nas wszystkich, na ideę walki o wolność. Broniłem Jaśkiewicza i będę go bronił wcale
nie dlatego, że go znam, ani nawet nie dlatego, iż uważam wyrok na niego za szkodliwy
dla nas., lecz wyczułem w tym podstępną akcję wrogów albo naszych wspólnych, albo
jego osobistych... A czy pan słyszał o zastrzeleniu pisarza białoruskiego, Franciszka
Olechnowicza?
― Słyszałem. Z nim bolszewicy mieli dawne porachunki. Siedział u nich w koncłagierie
na Sołowkach. Potem opisał to. Poza tym należał do Komitetu Białoruskiego i pisał w
białoruskiej prasie...
―
Moim zdaniem zlikwidowali go nie dlatego, że był dla nich aktualnie
szkodliwy, lecz dla terroru. Dla zastraszenia innych. Dla pokazania, że ich ręce daleko
sięgają. W ten sposób przygotowują dla siebie teren. Ale wrócę do sprawy Stanisława.
Powtarzam, że skazałbym go na śmierć. Jeśli kolega, przełożony, rozbija rodzinę kolegi,
podwładnego, nie można znaleźć na to żadnego usprawiedliwienia!
―
A jak postąpi w tej sprawie Grzmot?
―
Czy pan nie wie?
―
Za mało go znam.
―
Zaniepokoił się o aparat konspiracyjny. Bo, mówiłem panu, jest on
urzędnikiem, dla którego rzeczą najważniejszą jest ocalenie kółka czy śrubki w maszynie
biurokratycznej.
―
Nawet jeśli kółko maszynę psuje?
―
W ich schemacie istnieje jako dobre. Pan sam mi mówił, że w całej
egzekutywie jest tylko paru dobrych członków, a inni są dla niej uciążliwi. Ale Grzmot
chce mieć egzekutywę taką, jaka figuruje w wykazach: składająca się z kilkunastu ludzi.
―
Nie mogę tego zrozumieć. Przecież on jest inteligentnym człowiekiem.
―
Tak. I jest całą duszą oddany Sprawie. Ryzykuje bardzo. Pracuje ponad
siły. Ale biurokratyzm wszedł mu w krew. Rzecz najważniejsza: papierki, wykazy,
schematy, statystyki, raporty, instrukcje, okólniki. I na to nie ma rady! Ale szanuję go i
mam dla niego duży sentyment.
―
Jest pewna sprawa ― rzekł Józef. ― Chciałem spytać o to Grzmota, ale
zapomniałem. Może pan mógłby mi powiedzieć, gdzie dostać iperytu?
―
Iperytu? ― zdziwił się Andrzej.
―
Tak. Planowałem pewien zamach. Bardzo trudny. Straciłem na to sporo
czasu. Ale ryzyko dla zamachowca zbyt duże. Gdybym zaś miał iperyt, mógłbym
unieszkodliwić łajdaka!
― Może w komendzie dywersyjnej? Oni powinni mieć materiały wybuchowe,
zapalające. Może u nich jest jakiś chemik?
―
Zdaje mi się, że znam typa, który mnie potrafi w tej sprawie zorientować.
Zaraz do niego pójdę.
Pożegnał Andrzeja i udał się do miasta. Miał na myśli R7, u którego widział małe
laboratorium chemiczne i który, jak sobie przypomniał, był przydzielony do egzekutywy
z grupy dywersyjnej. Poza tym przypuszczał, że może uzyskać w tej sprawie jakieś
informacje od lokatorów Henryka, Wacka i Wicka. „Jeśli mają nawet cyjanek potasu,
mogą wiedzieć cokolwiek i o iperycie!"
Gdy wstąpił do mieszkania R7 zastał u niego Kulę. Wyczuł, że jego wizyta im
przeszkodziła. Ale tym się nie przejął i powiedział, że ma do R7 sprawę poufną, która im
zabierze tylko trochę czasu. Kula pożegnał ich i odszedł. Wówczas Józef powiedział:―
Potrzebny mi jest iperyt. Czy pan nie wie, gdzie bym mógł otrzymać
dobrą porcję tego specjału?
―
Wiem. Mogę dać panu jutro z rana, W domu tego nie trzymam.
―
Doskonale! Będę panu bardzo wdzięczny. Kiedy do pana przyjść?
―
Dzisiaj wieczorem wezmę iperyt, a jutro od rana będę w domu. Mogę
czekać na pana nawet do dwunastej.
― Przyjdę między dziesiątą a jedenastą.
―
Dobrze. Będzie przygotowany.
Nazajutrz R7 wręczył Józefowi tubkę średniego rozmiaru, podobną do tych, w których
sprzedają farby do malowania.
―
Jeśli tym nasmaruję na przykład krzesło i ktoś na nim usiądzie? ― spytał
Józef. ― Jaki będzie skutek?
―
Śmierć! Przecież iperyt przechodzi przez wełnę, przez skórę, przez
wszelkie materiały, zżera ciało, kości, zatruwa krew. I z tym trzeba bardzo ostrożnie się
obchodzić, bo najmniejszy odprysk może wywołać poważne obrażenia i ranę. Dla kogo
to potrzebne? ― zdecydował się zapytać R7, którego bardzo interesowała ta sprawa i
który już ją omawiał z Drobnym i innymi kolegami.
―
Tylko dla doświadczenia.
Nie ujawnił swego zamiaru nikomu, nawet Grzmotowi i Andrzejowi. Tym bardziej nie
chciał się zwierzyć R7, do którego dyskrecji nie miał zaufania.
* * *
Uważał Gorzewskiego za najgorszego z pozostałych na liście skazanych na śmierć.
Słyszał potworne szczegóły o jego znęcaniu się nad więźniami. Gdy zaś Grzmot
powiedział, że gestapowiec jest „bestią wyjątkową", postanowił zlikwidować go jak
najprędzej.
Poszedł do Adama i poprosił go o jak najwięcej informacji o Gorzewskim. Adam
powiedział Józefowi od razu, że z Gorzewskim trzeba być bardzo ostrożnym, bo jest
sprytny i podejrzliwy. Zna go osobiście i kilka razy z nim rozmawiał. Wie o tym, że
Gorzewski obawia się zamachu na niego i dlatego nigdzie poza sprawami służbowymi
nie chodzi, W ogóle jest typem nietowarzyskim, ponurym, brutalnym.
Jednocześnie Józef puścił na wywiad Kreta. Polecił mu, żeby jak najprędzej
przeprowadził rozpoznanie Gorzewskiego. Wynik obserwacji był taki, jakiego Józef się
spodziewał. Rano, przed dziewiątą, Gorzewski wyjeżdżał na motocyklu z domu do
gestapo. O pierwszej wracał na obiad, a o drugiej znów udawał się do gestapo. Tam
pozostawał do szóstej albo nawet do siódmej. Jeden raź w ciągu trzech dni nie pojechał
do domu wieczorem. Miał więc nocny dyżur. Nazajutrz rano pojechał do domu około
dziewiątej i przez cały dzień nigdzie się nie pokazał. Był wolny po dyżurze.
Po Krecie dał śledzenie gestapowca Aktorce, bo nie chciał, aby jeden wywiadowca za
długo się kręcił na tej samej trudnej trasie. Wynik jej rozpoznania był podobny do
poprzedniego, z tą różnicą, że drugiego dnia Gorzewski nie pojechał wieczorem do
domu, lecz wyruszył z jeszcze kilkoma gestapowcami na motocyklach i ciężarówką pełną
uzbrojonych żołnierzy w kierunku ulicy Wileńskiej. Pojechali dokądś na obławę albo
akcję likwidacyjną.
Aktorkę zdjął z roboty po dwóch dniach śledzenia Gorzewskiego. Nie spodziewał się
nowych informacji, mimo to przekazał wszystkie zebrane informacje Klarze, żeby je
sprawdziła. Jednocześnie zaczął badać trasę gestapowcy, zaczynając od jego mieszkania,
które się znajdowało w olbrzymiej narożnej kamienicy przy zbiegu ulicy Wielkiej i
zaułka Literackiego. Jedno wyjście z dziedzińca było naprzeciw poczty głównej.
Wyglądało jak wąski tunel, przecinający kamienicę od chodnika do dużego brukowanego
dziedzińca. Brama dla wozów i samochodów znajdowała się w zaułku Literackim i była
zamknięta od wewnątrz na sztabę i wiszącą kłódkę. Lecz była w niej furtka, zazwyczaj
otwarta w dzień. Z furtki tej mieszkańcy kamienicy mało korzystali. Wychodzili
przeważnie tunelem na ulicę Wielką. Gorzewski również posługiwał się tym przejściem,
chociaż było wąskie. Mógł jednak przeprowadzić nim motocykl.
Dziedziniec był długi' i miał około trzydziestu metrów szerokości. Tylną jego część
zajmowały składy i wspólny dla całej kamienicy ustęp. Mieszkanie Gorzewskiego było
położone z lewej strony na piętrze. Prowadziły do niego z dziedzińca szerokie, otwarte,
ukośne schody. Gdy gestapowiec przyjeżdżał na obiad, zostawiał motocykl na
dziedzińcu, przed schodami. Mógł więc go zobaczyć z okien swego mieszkania. Trasa
jego z domu do gestapo była krótka: kilkadziesiąt metrów ulicą Wielką, która
przechodziła w Zamkową. Następnie kilkaset metrów ulicą Zamkową i skręt w lewo, na
duży plac Katedralny. Wreszcie około kilometra prostą, szeroką ulicą Mickiewicza do
placu Łukiskiego, z którego lewej strony, w dawnym gmachu sądu, mieściło się gestapo.
Na tym odcinku drogi nie można było wykonać zamachu. Pozostawała do zbadania
krótka droga: od kamienicy, w której mieszkał Gorzewski, do wjazdu na plac Katedralny.
Z lewej strony ulicy Zamkowej Józef znalazł między kościołem Świętego Jana a
Muzeum Etnograficznym wąski korytarz o dwóch zakrętach, prowadzący do gmachu
uniwersytetu. Było to boczne wejście do uczelni. Nie można było go zablokować w
dzień, nawet na krótko, ale się nadawało do odejścia po Zamachu ― jeśli nie będzie
pościgu. Józef zwrócił na to przejście szczególną uwagę i zaczął badać prawą stronę
ulicy: wejścia do kamienic, bramy i dziedzińce, wyloty uliczek.
Zwolnił Klarę, kiedy skończyła trzeci dzień śledzenia gestapowca. Ale dziewczyna paliła
się do roboty.
―
Kiedy go zlikwidujemy? ― pytała.
―
Jeszcze nie wiem. Może w ogóle nie znajdę dobrego sposobu.
― Dlaczego? Przecież znamy, każdy jego ruch.
―
A jak go. zlikwidować?
―
No, zastrzelić... Chociażby w tamtym korytarzyku, gdy będzie prowadził
motocykl na dziedziniec.
―
A co dalej?
―
Uciec.
― Jakie są szanse, że ucieczka się powiedzie?
―
Są szanse...
―
Nie mam do nich przekonania. W tym są luki. A ja muszę mieć pewność
że pościg będzie niemożliwy. Nie zamienię życia, na. przykład Maga, za życie nawet
dziesięciu takich łajdaków.
― Ja bym go sama zastrzeliła. Wpakowałabym w niego cały magazynek, kulę za kulą.
―
Gdzie pani ojciec?
―
Umarł.
―
Mam ochotę go zastąpić i sprawić pani lanie!
―
Dlaczego nie wolno mi wziąć w tym udziału? Czyż dziewczyna jest
gorsza od chłopca?
―
Lepsza. Dlatego. Zresztą i życia chłopca ryzykować nie będę bez
przekonania, że robota jest dobrze uplanowana. Dziękuję bardzo i proszę odpocząć.
―
Ale coś z tego będzie?
―
Sądzę, że tak. Muszę trafić na dobry pomysł.
Po tej rozmowie Józef starannie „obmacywał" teren w pobliżu mieszkania gestapowca.
Trafił już na pewien sposób, który mu się nasunął na widok motocykla stojącego obok
schodów. Zwrócił uwagę na okna. Zbliżył się do schodów po drugiej stronie dziedzińca,
usiadł na stopniu i rozsznurował trzewik. Udawał, że poprawia coś wewnątrz. Później
wyjął pudełko tytoniu i skręcił papierosa. Zapalił. W ciągu dziesięciu minut nikt się nie
ukazał w oknach mieszkania Gorzewskiego. Chyba byli pewni; że nikt nie ruszy
motocykla.
„Jedna minuta wystarczyłaby ― pomyślał Józef ― na posmarowanie iperytem siodełka i
rączek motocykla".
Wydało mu się, że nie znajdzie lepszego sposobu. Zastanowił się, komu polecić
wykonanie zamachu. Z początku zamierzał dać robotę Magowi, a Zeksa i Rysia
wyznaczyć na ubezpieczenie. Wszyscy by byli uzbrojeni. Ale trzeba było przeprowadzić
to w dzień, w południe, bo na noc Gorzewski wprowadzał motocykl do dobrze
zamykanego składziku. Lecz w dzień na dziedzińcu zawsze byli ludzie, którzy szli do
miasta lub wracali do domu. Kobiety wynosiły z mieszkań śmieci, wieszały na otwartych
galeryjkach bieliznę. Niektórzy udawali się do ustępu, bo nie wszystkie mieszkania miały
wygódki.
Przechodnie prawdopodobnie nie zwróciliby uwagi na człowieka, który by spokojnie
zbliżał się do motocykla i coś tam porządkował, wycierał go z pyłu, smarów. Ale trzeba
było się zachować naturalnie i działać powoli... Mag był odważny, ale jego ruchy i
spojrzenia cechowała nerwowość, ostrość, niecierpliwość. Zeks wydał się Józefowi
lepszy, ale go mało znał. Rysia w ogóle nie był pewien. Przytym sposobie zamachu
musiałby postawić ubezpieczenie. Obawiał się jednak, że kręcenie się po dziedzińcu i w
pobliżu kamienicy kilku nieznanych młodych ludzi mogło ściągnąć czyjąś uwagę.
Po rozważeniu tej sprawy zadecydował, że robotę sam wykona. Klarę weźmie na
obserwację, żeby w wypadku niepomyślnym zawiadomiła łącznika.
Wieczorem poszedł do dziewczyny, narysował na papierze dziedziniec, dwa wyjścia z
niego i dwie, łączące się prawie pod prostym kątem, ulice. Powiedział, w jaki sposób
będzie dokonany zamach przy pomocy iperytu.
―
A kto to zrobi? ― spytała.
―
Ja.
―
Panu nie wolno! ― powiedziała prawie z oburzeniem.
― A dlaczego?
―
Bo pan jest od organizowania wielu zamachów. A jeśli pan się wsypie?!...
―
Na to, żebym się wsypał, jest pięć procent. Na to, żeby Mag się wsypał,
jest dwadzieścia pięć.
―
No, a ja?
―
Pięćdziesiąt. Samo podejście dziewczyny do motocykla i grzebanie przy
nim jest podejrzane.
― nie weźmie pan nikogo na ubezpieczenie?
―
Nie. Bo nikt mnie nie pomoże. Zamiast jednego, zginie kilku ludzi. A sam
może wybrnę, nawet jeśli na mnie zwrócą uwagę.
―
Ja się nie zgadzam! powiedziała Klara stanowczo.
Józef roześmiał się.
―
Mogę z panią się naradzać, ale pani nie może niczego mnie zabronić. Po
prostu pani będzie musiała potraktować to jako mój rozkaz.
―
A jeśli się nie zgodzę na takie... szaleństwo?
―
Robotę wykonam bez pani pomocy i będę pamiętał, że pani wprowadziła
do niej zamieszanie.
―
Ale czemu pan nie zostawi sobie szansy ocalenia, bronienia się?
―
Prawdopodobnie nie będzie to potrzebne. Jestem jednak bardzo
wzruszony pani troską o mnie. Dlatego zostawię taką szansę.
Właśnie pani mnie ubezpieczy. Ale pani mi da słowo, że wykona wszystko dokładnie. Bo
jeśli z naszej strony będzie ofiara, to tylko jedna. Poza tym musi ocaleć świadek roboty.
Zgoda?
―
Tak.
―
Więc będziemy działać, jak wyjaśniłem poprzednio: pani na obserwacji,
ale będzie pani miała broń. Jeśli w trakcie roboty nastąpi wsypa, proszę uważnie na mnie
patrzeć. Gdy przesunę dłoń po włosach, od czoła do karku, pani prędko się cofnie w
kierunku ulicy i kiedy wbiegnę w korytarz, poda mi pani parabellum z kulą w lufie i
zapasowy magazynek. Dam to pani jutro, przed robotą. Następnie wyjdzie pani na ulicę i
wstąpi na pocztę...
―
A pan?
―
Ja się cofnę prędko korytarzykiem, zastrzelę tego czy tych, którzy będą
mnie ścigali, i wydostanę przez cały dziedziniec i furtkę w bramie w zaułek Literacki. Są
duże szanse, że się wymknę, bo wytworzę panikę.
Skinęła głową z aprobatą.
― To już lepiej.
Nazajutrz, niedługo przed pierwszą w południe, Klara; skromniutko, a nawet biednie,
lecz schludnie ubrana, spacerowała wolnym krokiem po prawej stronie ulicy Wielkiej.
Minę miała spokojną, naiwną, prawie głupiutką. Ale na piersi, pod żakiecikiem,
umieściła zdobyczny pistolet Józefa z kulą wprowadzą w lufę. Zapasowy magazynek,
osłonięty z góry chusteczką do nosa, trzymała w lewej kieszeni.
Tego dnia rano Józef uporządkował wszystko w domu, żeby nigdzie nie pozostało nic
podejrzanego. Znalazł w składziku na drewno wytartą szczotkę do ubrania, na której
ocalała rzadka wysepka włosia. Poza tym wziął z kuchni miękki, barchanowy gałgan,
którym Helena czyściła szyby w oknach.
Z Klarą spotkał się w jej mieszkaniu. Dał dziewczynie pistolet i jeszcze raz omówili
akcję. Potem poszli osobno w kierunku poczty.
Na dziesięć minut przed pierwszą Józef wstąpił, przez furtkę do zaułka Literackiego, na
dziedziniec kamienicy. Zobaczył z prawej strony otwarte drzwi do pracowni stolarskiej.
Dolatywały stamtąd zgrzyty piły i syczenia hebla. Dziedziniec o tej porze był prawie
pusty. Józef wszedł do ustępu z lewa. Wewnątrz nie było nikogo. Wstąpił do jednego z
przedziałów, wyjął z kieszeni szczotkę do ubrania i tubkę iperytu. Otworzył zakrętkę i
ostrożnie wycisnął trzecią część zawartości w kępkę włosia na końcu szczotki. Położył
tubkę wysoko na listwie przybitej do ściany i drewnianym patykiem wcisnął galaretową
maść we włosie. Patyk wrzucił w głąb dołu kloacznego.
Spojrzał na zegarek: kilka minut po pierwszej. „Zaraz powinien przyjechać". Zbliżył się
do drzwi ustępu i nieco je uchylił. Zobaczył prawą stronę dziedzińca, schody do
mieszkań na piętrze i część kamienicy. Po dwóch minutach w polu jego widzenia ukazał
się wysoki tęgi mężczyzna w siwym mundurze, spiętym pasem koalicyjnym, na którym
wisiała kabura pistoletu. Miał na nogach wysokie, ciężkie buty, na głowie czapkę z
dużym znaczkiem trupiej głowy. Obiema rękami prowadził za rączki motocykl, który się
toczył po lekkiej pochyłości dziedzińca w kierunku schodów. Zatrzymał go, ustawił na
podpórce i zdejmując z rąk duże, skórzane rękawice, poszedł ciężko i sztywno, jak
żelazny automat, schodami na górę.
Józef opuścił ustęp. Zobaczył na drugim końcu dziedzińca obok wejścia do korytarza
Klarę; siedziała na niskiej skrzynce do piasku i coś przeglądała w torebce, którą trzymała
na kolanach. W pobliżu schodów do mieszkania gestapowca były inne podobne schody
na piętro. Przy nich niemłoda, lekko ubrana kobieta w nocnych pantoflach na bosych
stopach rozstawiła doniczki z kwiatami i nożycami podcinała gałązki. Była to
niespodzianka dla Józefa. Przez kilka sekund obserwował kobietę, ale ona była zajęta
swoją robotą i na nic nie zwracała uwagi.
Położył szczotkę z iperytem na dwóch krótkich, związanych razem drabinach, które
leżały obok drzwi do składu. Potem zdjął marynarkę i cyklistówkę i położył je również
na drabinach. Wyjął z kieszeni barchanowy gałgan i poszedł w kierunku motocykla,
trzymając szczotkę z iperytem w lewej ręce. Po drodze rzucił spojrzenie na okna w
mieszkaniu gestapowca. Nie było w nich nikogo. Natomiast z korytarza, od strony Klary,
szła młoda kobieta,która prowadziła za ramię kilkuletniego chłopca. Chłopiec się opierał,
wyrywał jej i płakał.
―
Czego on tak się drze? ― spytała kobieta, obcinająca gałązki u kwiatów.
―
Chciał na ulicy wleźć na samochód. Nie pozwoliłam mu.
―
Strzęp mu skórę!
Józef wycierał gałganem błotniki u motocykla, a jednocześnie smarował szczotką
siodełko i rączki obciągnięte karbowaną gumą. „Źle zrobiłem ― pomyślał ― że
zostawiłem dokumenty w kieszeni marynarki". Rozprowadził maść równo i cienko po
całej powierzchni siodełka i rączek. Spojrzał w okna u góry. I teraz nikogo w nich nie
było. Kobieta przy kwiatach rozmawiała nadal z tą inną, trzymającą za ramię chłopca.
Józef poszedł wolno w stronę ustępu. Wstąpił do środka. Wrzucił szmatę i szczotkę przez
otwór do kloaki. Wziął z listwy tubkę z pozostałym w niej iperytem, wrócił na
dziedziniec, włożył marynarkę i czapkę i skierował się do wyjścia na zaułek Literacki.
Dostrzegł z dala, że Klara wstała i zapina torebkę.
Poszedł, jak się umówił z dziewczyną, do jej mieszkania. Otworzył drzwi kluczem, który
wziął z półki w szafce ściennej. Wymył w kuchennym zlewie ręce, mydląc je kilka razy.
Nie mógł się pozbyć wrażenia, że jest na nich lepki, żrący osad.
Klara przyszła do domu po godzinie. Była rozpromieniona. ― Ależ świetnie się udało!
Podeszłam do tamtej kobiety z kwiatkami, obok mieszkania Gorzewskiego. Poprosiłam
ją o flancę pelargonii i trochę z nią rozmawiałam o hodowli kwiatów doniczkowych.
Doczekałam się, aż on wyszedł z domu, wyprowadził motocykl na ulicę i odjechał.
―
Nic nie dostrzegł?
―
Na pewno nie dostrzegł. Zachowywał się jak zawsze. A kiedy iperyt
zacznie działać?
―
Może już działa.
― Nie będzie już ludzi katować! ― powiedziała z mściwym błyskiem w oczach.
Tegoż dnia pod wieczór Józef poszedł do Adama i poprosił go, aby zwrócił uwagę na
Gorzewskiego i, jeśli to możliwe, porozmawiał z nim. Nie wyjaśnił mu, o co idzie, ale
dał do zrozumienia, że użyto pewnego środka, który powinien mu zaszkodzić. Adam
obiecał, że załatwi to nazajutrz. Umówili spotkanie na wieczór następnego dnia. Józef
przeczekał dobę i znowu poszedł do Adama. Był pewien, że Gorzewski albo skonał, albo
zabrano go do szpitala. Okazało się jednak, że nic mu się nie stało. Gdy Adam z nim
rozmawiał, Gorzewski w pewnej chwili powiedział, że jacyś łajdacy wysmarowali mu
łajnem rączki u motocykla. Józef był zaskoczony tą wiadomością. Był pewien, że użył
dostatecznej dozy iperytu, żeby poskutkował.
Nazajutrz postanowił wypróbować zabójczą maść. Panna Jadwiga poszła na rynek, a
Róża udała się do szpitala, by odwiedzić Helenę. Józef wyjął ze skrytki w składziku
tubkę, w której zostało jeszcze dwie trzecie zawartości. Zawołał bezpańskiego kundla,
który tułał się po dzielnicy i obchodził podwórka szukając odpadków jedzenia. Panna
Jadwiga zawsze zostawiała dla niego kości. Józef nazywał psa biezprizornym.
Gdy kundel przyszedł, Józef dał mu do zjedzenia skórkę chleba, potem go przytrzymał i
posmarował mu iperytem brzeg wewnętrznej strony ucha i łapkę pod spodem.
„Biezprizornyj" zaraz zlizał ciecz z łapki. Gdy Józef ponowił zabieg, pies znów oblizał ze
smakiem łapkę. Wówczas Józef sam dotknął małym palcem lewej ręki iperytu, lecz ani
od razu, ani później nie odczuł .żadnego działania. „Więc to taki iperyt".
―
Czekaj, sobako! ― powiedział. ― Wypróbujemy i cyjanek. Może jest
taką samą lipą jak iperyt. Jeśli zginiesz, to bez bólu. A życie twoje jest marne. Poświęcę
ciebie dla dobra nauki!
Dał kundlowi porcję cyjanku w gałce chleba. Kundel ochoczo łyknął ją i przymilną miną
oraz merdaniem ogona upominał się o więcej. Józef wsypał dwie dozy proszku na
miękisz chleba. Pies chętnie łyknął jeszcze dwie porcje piorunującej trucizny i zachęcał
Józefa do dalszego ciągu tak przyjemnej zabawy.
―
Masz szczęście, sobako― rzekł Józef ―że wśród moich kolegów z
konspiracji są świnie!
Po tej próbie poszedł do Klary. Przywitał się z nią, usiadł na krześle przy oknie i jakby
się zamyślił, patrząc w głąb pokoiku. Dziewczyna była zdziwiona jego milczeniem.
―
I co się z nim stało? ― spytała po jakimś czasie.
―
A pani co przypuszcza?
―
Pewnie w szpitalu.
―
Nie. Zdrów jak ryba. Iperyt to lipa. Ordynarne oszustwo! ― położył tubkę
na stole.
―
Ależ to podłość! Przecież pan ryzykował życie!
―
Mało tego!... Cyjanek, który dałem pani i Magowi i który sam schowałem
w ubraniu w dwóch miejscach, nie jest cyjankiem!... Dobrze, że chociaż sprawdziłem to.
Może wystaram się o coś innego.
Klara była oburzona. Nie mogła zrozumieć tego, jak nędzne zdarzają się dusze ludzkie.
Józef również z całkowitym zaufaniem odniósł się do „cyjanku" i do „iperytu".
Od Klary poszedł do Tomasza. Opowiedział mu historię zamachu na Gorzewskiego.
―
Czy pan wysłał o tym meldunek do Komendy? ― spytał Tomasz.
―
Jeszcze nie.
―
Niech się pan z tym wstrzyma. Proszę opowiedzieć o tym Grzmotowi. I ja
pomówię z nim, bo to... ciekawa sprawa. Wygląda bardzo podejrzanie. Oczywiście
mogła to być małpia złośliwość, ale mogło być i coś gorszego. Szkoda, że nie udało się
sprzątnąć tamtego zwierza.
―
Czy pan nie wie, gdzie mógłbym dostać zaczepny granat? Taki, co nie razi
odłamkami, lecz siłą wybuchu. Chodzi mi o zamach na ulicy. Nie chciałbym pozabijać
przechodniów.
―
Wiem ― rzekł Tomasz. ― I to nie lipę, ale dobry.
― Gdzie?
―
Tutaj. U mnie.
―
Byłoby wspaniałe!
―
Co pan zamierza zrobić?
―
Chcę jednak wykończyć Gorzewskiego. On wali ulicami jak wariat.
Zamach pistoletem jest bardzo trudny i ryzykowny. Gdybym zaś rzucił granat z takim
obliczeniem, aby wybuchł przy Gorzewskim albo pod motocyklem, to przy dużym
pędzie na pewno by się zabił.
― Skomplikowana robota. Kto jej dokona?
―Sam to zrobię. ― Może się uda. Nie będę panu odmawiał. Czy pan wie, że on
niedawno wziął udział na ochotnika w potwornej masakrze Żydów na Ponarach.
Zamordowano w jednym dniu około pięciu tysięcy ludzi. Brał w tym udział nie dlatego,
że musiał wykonać rozkaz, lecz dla przyjemności. Innych gestapowców i szaulisów
zazwyczaj przed takimi akcjami poją wódką. On zaś może mordować ludzi i na trzeźwo.
―
I ja jego też na trzeźwo zamorduję!
―
Zlikwiduje go pan... jak wściekłego wilka.
Tomasz wstał i wyszedł z gabinetu drzwiami do łazienki. Powrócił po kwadransie.
Położył na biurku dwa francuskie granaty. Były wykonane z matowej blachy. Miały z
boku łyżeczki do przytrzymywania przed rzutem, które u góry były zabezpieczone
zawleczkami z pierścieniami:
―
Czy pan wie, jak z nimi się obchodzić?
―
Wiem dobrze.
Wziął granat i zważył go w ręce.
―
Obawia się pan, że wewnątrz marmolada ―zażartował Tomasz. ― Naciął
się pan na iperycie i cyjanku i nie wierzy pan nikomu.
―
Panu zawsze wierzę.
Daję panu dwa. Drugi może się przydać, jeśli będzie pościg. Pistolet pan ma.
―
Mam kilka. Z nich dwa własne, jeden wspólny, a jeden egzekutywy.
― Życzę powodzenia. I proszę mnie odwiedzić. Mam ochotę doradzić panu ostrożność,
ale wierzę w pański spryt, wyczucie i doświadczenie.
Józef postanowił dokonać zamachu na Gorzewskiego na ulicy Zamkowej i wykorzystać
do Nadejścia korytarz prowadzący do gmachu uniwersytetu. Ulica w tym miejscu była
wąska, wygodna dla akcji. Ale panował tam duży ruch ― nie tylko na jezdni, lecz i na
chodnikach. Obawiał się więc, że prócz Gorzewskiego mogą ucierpieć i niewinni ludzie.
Co prawda granat zaczepny nie raził odłamkami, ale podmuch mógł kontuzjować
przechodniów. Nie. orientował Się w tym dokładnie, chociaż miał do czynienia z
granatami w wojsku. Postanowił wybrać taką sytuację, żeby nikomu prócz Gorżewskiego
177
nie zaszkodzić. Za najlepszą porę uznał południe, bo na ulicy było mniej ludzi, a
gestapowiec przejeżdżał ją dwa razy w ciągu jednej godziny.
Nie zapoznał nikogo ze swym planem zamachu. Wiedział o nim tylko Tomasz, ale nie
znał szczegółów. Nie chciał wtajemniczać w to nawet Klary, chociaż uważał, że byłaby
potrzebna jako obserwatorką... po akcji. Ale się obawiał, że jeśli będzie się kręciła w
pobliżu, może się narazić na aresztowanie, bo miejsce zamachu na pewno otoczą
policjanci z niedaleko położonej przy ulicy Dominikańskiej komendy policji.
Nazajutrz udał się przed dwunastą na ulicę Zamkową. Miał pod pachą lewej ręki
parabellum umieszczone w futerale, który sam uszył z brezentu. Zapasowy magazynek
trzymał w kieszeni marynarki. Granaty wsadził łyżeczkami za pas spodni ― z prawa i z
lewa. Chociaż dzień był ciepły, włożył starą jesionkę, żeby go luźno okryła. Prawa
kieszeń w niej była wycięta i mógł tędy łatwo wyjąć granat albo trzymać go w ręce pod
połą jesionki.
Zaraz po pierwszej Gorzewski przejechał motocyklem w górę ulicy, od strony placu
Kajedralnego. Józef go dostrzegł z dużej odległości, ale sytuacja była niepomyślna dla
dokonania zamachu. Chodnikami po obu stronach ulicy szło dużo ludzi: studenci,
żołnierze niemieccy, cywile, kobiety, nawet dzieci.
Starał się zorientować, jak rzucić granat, żeby wybuchnął w powietrzu tuż przed jadącym
motocyklem gestapowcem albo pod nim na jezdni. Trzeba było uprzednio wyjąć z
granatu pierścień z zawleczką, a potem trzymać go pod połą jesionki, przyciskając dłonią
łyżeczkę. Następnie ― jeśli sytuacja będzie odpowiednia ― zrzucić łyżeczkę jeszcze
przed zrównaniem się z nim Gorzewskiego, potem cisnąć granat naprzód, przed
motocykl. Mógł zrobić to w trzeciej lub czwartej sekundzie po zwolnieniu łyżeczki.
Wówczas, przypuszczał, wybuch nastąpi w tym miejscu, w którym się znajdzie jadący
prędko motocykl.
Gdy Gorzewski minął go, Józef wszedł do korytarza i zabezpieczył granat. Potem
skierował się przez główną bramę uniwersytetu na plac Napoleona. Tam usiadł na
ławeczce na małym skwerze, wyjął z kieszeni miejscową gadzinówkę i zaczął ją
przeglądać. Wrócił na Zamkową wkrótce przed drugą. W korytarzu odbezpieczył granat i
trzymając go przez wycięcie w kieszeni pod połą je. sionki zajął stanowisko. Nie
odchodził daleko. Musiał jednak „spacerować" w obie strony ulicy. Czasem się zatrzymał
w wejściach frontowych i udawał, że na kogoś czeka. Gdy Gorzewski ukazał się na
jezdni, sytuacja znów była niepomyślna. Oboma chodnikami szło wielu ludzi.
Dopiero na trzeci dzień trafiła mu się dobra sposobność. Gdy Gorzewski, niedługo przed
drugą, jechał z domu do gestapo, oba chodniki były puste na dłuższym odcinku. Tylko od
placu Katedralnego pędziła wojskowa półciężarówka.
Józef stanął obok wejścia do korytarzyka. Gdy motocykl był w odległości około
trzydziestu metrów od niego, zwolnił łyżeczkę i trzymał w dłoni odbezpieczony granat,
który musiał rzucić, bo wybuchu nie mógłby już wstrzymać. Liczył sekundy.
Gestapowiec zrównał się z nim pędząc prawą stroną wąskiej ulicy. Wówczas Józef
silnym ruchem cisnął granat, nieco skośnie, w przód i w górę jednocześnie. Zrobił to
zupełnie spokojnie, jakby automatycznie, bo właśnie tak zamach uplanował. Wszystko,
co się odbyło w ciągu ostatnich sekund, utrwaliło się w jego pamięci ― jakby oglądał to
na filmie zwolnionym. Pusta ulica i jadąca nią z lewa półciężarówka z niemieckimi
żołnierzami. Pędzący z prawa motocykl, na którym tkwi masywna postać gestapowca.
Granat zakreślający łuk w powietrzu, opadający tuż przed motocyklem na bruk i nagle
znikający... w wirze podmuchu. Hałas dwóch motorów złączył się z wybuchem, którego
Józef, wtulony we wnękę u drzwi, nie odróżnił może dlatego, że nie odrywał spojrzenia
od pędzącego motocyklem gestapowca. Raptem motocykl pośliznął się na jezdni, a
siedzący na nim człowiek wyrzucił ramiona w boki i dał nura głową w dół. W powietrzu
mignęły jego nogi. Rozległ się gwałtowny, ostry zgrzyt hamulców półciężarówki
wojskowej. Józef skoczy! w pół ciemny korytarz i poszedł w kierunku zakrętu na prawo.
Rozminął się ze studentem i studentką, którzy głośno się śmiali. Przeszedł obok
oszklonego wejścia do dyżurki woźnego i wnet znalazł się na dużym dziedzińcu
uniwersytetu. Skierował się, nieco wolniej, ku bramie.
„Chyba nie ocalał" ― pomyślał o Gorzewskim, ale nie czuł zadowolenia, lecz raczej
wstręt. A tamta scena, która mu utkwiła w pamięci, wydawała się nierealna jak
przypomnienie koszmarnego snu. i
Po dwóch dniach dowiedział się od Adama, że Gorzewski miał wypadek podczas jazdy
motocyklem. Jest obecnie w szpitalu, w ciężkim stanie. Ma złamaną rękę i rozbitą głowę.
Długo był nieprzytomny i jeszcze nie odzyskał mowy.
―
Jak to się stało? ― spytał Józef z udanym zdziwieniem.
―
Potrąciła go ciężarówka niemiecka. Motocykl wpadł pod koła auta, a
Gorzewski wyleciał na chodnik.
―
Dziwna historia! ― powiedział Józef. ― Przecież on doskonale jeździ!
―
Jeździł jak szatan! A może to wina Niemców, bo po wypadku umknęli i
nie wiadomo, jak tam było. Ja również mam motocykl, ale jeżdżę ostrożnie.
Chociaż Józef miał do Adama całkowite zaufanie, nie wyjaśnił mu tej sprawy. Uważał za
zbędne obciążanie go, bez koniecznej potrzeby, takimi wiadomościami.
―
Pan Józef miał rację! ― powiedział Andrzej do Grzmota. ― Jaśkiewicz
żywy już nam się przyda.
―
Tak. Nie wiadomo, co w tej sprawie tkwi. Bolszewicy ogłosili
zaprzeczenie. Zwalają winę morderstw na Niemców.
―
A pan w to wierzy? ― spytał Józef.
― Nie mamy żadnych danych na obiektywne wyjaśnienie tej sprawy. Dlatego właśnie
uznaliśmy wysłanie Jaśkiewicza do Katynia za bardzo ważne. On nie chciał przyjąć
zaproszenia Niemców. Oba wiał się, że jemu z tego względu zarzucają kolaboracjonizm.
Więc zwrócił się do nas z zapytaniem. Przyrzekł, że zbada sprawę uczciwie, rzeczowo i
zbierze jak najwięcej materiałów. Potem złoży nam szczegółowe sprawozdanie.
―
W moim przekonaniu ― wtrącił Andrzej ― sprawa jest zupełnie jasna.
Hitlerowcy są zdolni do popełnienia każdej zbrodni, ale tamtej nie mogli dokonać.
Natomiast bolszewikom się nadarzyła sposobność zniszczenia ogromnej ilości oficerów
polskich. Przecież gdy byli tutaj, najstaranniej wyłapywali i wywozili, oczywiście na
zagładę, właśnie oficerów i inteligencję. Chcieli pozbawić naród tych,
którzy umieją prowadzić walkę i tych, którzy potrafią życie organizować. Słowem:
chcieli nam urwać ręce i głowę!
―
A teraz powiem wam nowinę, o której chyba jeszcze nie słyszeliście ―
rzekł Grzmot. ― Getto warszawskie rozpoczęło walkę z Niemcami, którzy chcieli je
zlikwidować w łatwy sposób.
―
To mi się podoba! ― powiedział. Józef.
―
Sprawa beznadziejna ― skomentował Andrzej.
―
Ale lepiej, jeśli zginą w walce! ― dodał Józef. ― Może przy tym część
ich ocaleje. Poza tym zwrócą uwagę świata na to, co się dzieje.
―
Dużo świat o to dba! ― wzruszył ramionami Andrzej. ― A ja bym
zachęcił naszych Żydów, żeby walczyli.
―
Czym? ―1spytał Grzmot. ― Gołymi rękami przeciw karabinom
maszynowym.
―
Czy nie moglibyśmy dać im broni?
―
Skąd wziąć? Skupujemy po jednym pistolecie, gdzie się da. Zamierzamy
tworzyć oddziały leśne, a nie ma z czym zaczynać.
―
Można zacząć z jednym pistoletem, a zdobyć karabiny. Można rozbrajać
posterunki policji litewskiej w gminach, odbierać broń Niemcom na drogach. Można
zorganizować specjalne akcje dla zdobywania broni.
―
Tak się będzie robiło. W lasach operuje partyzantka bolszewicka.
Napadają na plebanie, na zamożniejszych chłopów, na folwarki. Po prostu rabują!
Musimy przeciwdziałać . Trzeba opanować , lasy! ― Spojrzał na zegarek i zwrócił się do
Józefa: ― Czy nie mógłby pan dopomóc mi w ważnej i pilnej sprawie? W żaden sposób
nie zdążę tego załatwić.
―
Oczywiście pomogę. O co idzie?
―
Trzeba zaraz pójść do Adama, wziąć od niego legitymację oficera
Sicherheitspolizei i zanieść ją do naszego biura legalizacji. Tam ją sfotografują i
wykonają podobne legitymacje. Dla pewnej sprawy są nam potrzebne teraz i mogą się
przydać w przyszłości.
― Chętnie to zrobię.
―
Ale trzeba bardzo się wystrzegać, żeby nie wpaść z legitymacją
gestapowca.
―
Akurat mam przy sobie pistolet. Jest czym się bronić.― A jeśli pana
pochwycą rannego? Nie jest to nieprawdopodobne:
―
Legitymację znalazłem.
―
Chodzi o to, żeby Adam był zabezpieczony.
―
Powie, że legitymację zgubił, albo że skradziono mu ją z kieszeni. Mnie
zaś nie zna i nigdy nawet nie widział. Wielka szkoda, że nie mam trucizny. Najlepsze
zabezpieczenie.
Grzmot odchylił połę marynarki i wyjął dobrze ukrytą tam gumową kapsułę, wielkości
małej monety, nieco grubszą pośrodku.
―
Weź pan to ― powiedział. ― Trzeba rozdzielić paznokciem dwie
warstwy gumy i łyknąć zawartość. Mam w domu jeszcze taką porcję dla siebie.
―
Czy jest pewna?
―
Angielska, ze zrzutu.
―
Jeśli angielska, to. niezawodna! ― wtrącił Andrzej. ― Oni trucizny nam
nie pożałują... szczególnie gdy wygramy wojnę i nie będziemy im potrzebni!
―
Dziękuję! ― Józef wziął kapsułę i zaraz ją ukrył pod podszewką
marynarki, obok guzika, w tym miejscu, gdzie poprzednio chował „cyjanek".
―
A teraz objaśnię panu, gdzie jest nasze techniczne biuro legalizacji ―
Grzmot wymienił nazwę ulicy.
Józef zaraz mu przerwał:
―
Tam na piętrze jest duży pokój z widokiem na ogród od strony ulicy.
Pracuje tam trzech ludzi, a czwarty spec przychodzi dorywczo...
― Skąd pan wie?! ― zdumiał się Grzmot. ― Uważałem, że ten lokal jest szczególnie
dobrze zakonspirowany!
―
Mniejsza o to i rzekł Józef. ― Grunt, że wiem, od kogo wziąć legitymację
i komu ją doręczyć.
―
Dzisiaj też trzeba ją zabrać z powrotem. I muszą przed sfotografowaniem
zakryć dobrze tekst wpisany. Zostawić tylko druk. A negatyw, po wykonaniu kliszy,
musi być zniszczony. Jest to konieczne.
―
Dobrze. Powiem to dokładnie. Czy Adam jest uprzedzony?
―
Tak. Już powinien czekać w domu.
―
Czy mogę wziąć rower? ― spytał Józef Andrzeja. ― Przyśpieszyłoby to
sprawę.
―
Proszę wziąć, ale dzisiaj trzeba go zwrócić.
―
Dobrze. Więc z panem jeszcze się zobaczymy. A pana ―rzekł do
Grzmota ― pożegnam do następnego spotkania.
W sionce sprawdził pistolet, który miał zawieszony pod lewą pachą. Potem wyprowadził
rower na ulicę i pojechał do Adama. Wziął od niego legitymację i przyrzekł, że dzisiaj ją
zwróci. Następnie omijając śródmieście podążył w stronę Zakrętu.
Z ulicy dostrzegł, że na małym, drewnianym balkonie suszy się na sznurze kilka par
skarpet: umowny znak, że wszystko w porządku. Wjechał na dziedziniec i zobaczył
Henryka, który naprawiał przy wejściu na ganek dzwonek elektryczny. Bardzo
serdecznie przywitał Józefa, ale minę miał skwaszoną.
―
Stało się coś przykrego? ― spytał go Józef.
―
Nie lubię świństw u siebie w domu! ― wybuchnął Henryk.
―
Tylko poza domem ― rzekł Józef takim tonem, aby brzmiało to jak
dowcip. ― No, opowiadaj?
―
Rozumiesz! ― zaczął Henryk głosem pełnym oburzenia. ― Przychodzę
wczoraj wieczorem do domu i widzę, że pani Skórska leży na tapczanie w pracowni.
Nogi ma rozłożone ot tak! ― pokazał dwa rozstawione palce. ― I się śmieje! A Wacek,
rozpromieniony, na nią patrzy...
―
Nic nie rozumiem! ― przerwał Henrykowi Józef. ― Skąd tam się zjawiła
pani Skórska?
―
No, przyszła, kiedy mnie nie było w domu! Ha!...
―
Skąd przyszła? Z ulicy? I kto ona jest?
―
Ależ moja żona...
―
Ach, twoja żona!
― Tak. Przed kilku dniami było to samo. Zwróciłem jej uwagę i powiedziałem, że nie
życzę sobie, aby tak się zachowywała!
―
Czy zastałeś ich w drastycznej sytuacji?
―
Oczywiście! Leżała na tapczanie!
―
I co?
―
Co i co?
―
Co robili?―
Rozmawiali.
―
Więc co w tym tak bardzo złego?
―
Ale ja sobie nie życzę, żeby moja żona składała wizyty mężczyznom!
Józef od razu wywnioskował, że Henryk, który żył z żoną na stopie wojennej, pokłócił
się i z lokatorami, a następnie zaczął szukać przyczyny do wykazania, że go spotykają
wielkie krzywdy.
―
Wiesz dobrze ― powiedział spokojnie ― że twojej żony nie łączy z nimi
nic niemoralnego. Wstępuje czasem do nich, by pomówić, posłuchać radia, dowiedzieć
się nowin, bo ty przecież z nią nie rozmawiasz. Jest zmęczona, bo przez cały dzień
pracuje, więc się położyła. Pewnego razu ze mną w ten sposób rozmawiała.
― Co innego z tobą, a co innego z nimi!
― Dochodzę do wniosku, że z nimi pokłóciłeś się.
― Tak. Bo są bydlaki! Żeby nie praca dla Organizacji, to bymich na zbity pysk stąd
wywalił! Grają na lutni patriotyzmu, a kalkulują, ile na tym zarobią! Gdy byliśmy na
Wilii, z jeszcze paru gośćmiz Organizacji, to Wacek powiedział: „Chciałbym złożyć swą
pracę
na ołtarzu Polski i w nagrodę za to umrzeć!". Rozumiesz, jaka toblaga! Ale już się
dowiadują, kiedy w Komendzie będą przedstawiać do awansów, do odznaczeń. Już celują
na oficerów, chociaż o wojsku pojęcia nie mają. Deklamują: „Rodacy, bracia!" A myślą:
„Barany do strzyżenia!" Krzyczą: „O, Polsko, matko nasza kochana!" A myślą o
stanowiskach, forsie, zaszczytach!
―
Jeśli nie możesz z nimi współżyć i współpracować, to, moim zdaniem,
powinieneś jakoś to zakończyć.
―
I skończę! Mam dość tych świństw! Ja ryzykuję sobą, dziećmi,
majątkiem! A oni w razie wsypy drapną w krzaki i cały ten wulkan mnie zostawią!
Józef poprzednio zamierzał powiedzieć Henrykowi, jaki cyjanek potasu dał mu Wacek.
Ale teraz zrozumiał, że w ten sposób włączyłby się do obozu Henryka i wywołałby
dalsze zaognienie jego stosunków z kolegami. Postanowił więc nie poruszać tej sprawy.
―
Może pomówimy o twoich krzywdach innym razem I― powiedział. ―
Dzisiaj mam do Was bardzo pilną sprawę i trzeba ją zaraz załatwić.
Pokazał Henrykowi legitymację Adama i wyjaśnił, co trzeba z nią zrobić. Dodał, że
klisza musi być zrobiona bardzo prędko, a dalsze instrukcje w tej sprawie otrzyma przez
łącznika z Komendy.
―
Więc i ty należysz do AK! ― wykrzyknął Henryk.
―
Prawie każdy Polak w jakiś sposób należy do AK ― odparł Józef. ― Ale
ja nie należę. Po prostu załatwiam przez grzeczność sprawę, o którą mnie proszono.
―
Ale to jest wbrew zasadom konspiracji!
―
Podaj ich do sądu. A teraz idź i załatw to, bo zaraz muszę wracać. Trzeba
przed godziną policyjną zwrócić tę legitymację i pożyczony rower. I pamiętaj: numer
legitymacji i nazwisko mają być zakryte, a negatyw, po zrobieniu kliszy, zniszczony.
Takie jest polecenie.
―
Dobra jest. Mieliśmy podobne roboty. Chodź do pracowni... ― splunął na
stronę i dodał: ― Do tamtych chamów!
―
Nie. Załatw to sam. Wiesz, o co idzie. A ja zaczekam tutaj. I radzę tobie
pogodzić się z nimi.
Tegoż wieczora Józef zwrócił legitymację Adamowi i pojechał do Andrzeja. Ale nie
zastał go w mieszkaniu. Postawił rower w sionce, zamknął drzwi i pośpiesznie poszedł
do domu.
Za parę dni musiał jednak powtórzyć tę operację, bo się okazało, że zdjęcie zrobiono
licho. Grzmot był zirytowany. Pokazał Józefowi fałszywy blankiet legitymacji, formatu
złożonej pocztówki, na błękitnawoszarej tekturce.
―
Niech pan sam porówna to z oryginałem. Przecież to skandal!
―
Może nie mogli lepiej tego wykonać?
―
Ależ gdzież tam! Robili trudniejsze rzeczy. Legitymacje Arbeitsamtu są
zupełnie dobre. A tutaj po prostu niedbalstwo. Proszę im powiedzieć, że robota musi być
wykonana jak najlepiej i jak najprędzej. Przepraszam, że drugi raz pana tym obciążam,
ale naprawdę jestem zmęczony. Ile czasu zabiera każda taka głupia historia! A teraz inna
sprawa. Nasz kontakt u Andrzeja jest prywatny. Mnie chodziło o to, aby w trakcie
uzdrawiania egzekutywy mogliśmy prędko się porozumiewać. Ale pański formalny
kontakt z Komendą powinien się odbywać przez łącznika.
―
Wiem. Przez Bronkę.―
Otóż Bronka jest zlikwidowany.
―
Jak?! Przez kogo?
― Jest ranny, a po wyleczeniu skierujemy go do partyzantki. W mieście jest zbyt dobrze
znany.
―
Co się z nim stało?
Grzmot opowiedział krótko taką historię: Bronka w ostatnim miesiącu miał melinę przy
ulicy Nowogrodzkiej. Mieszkał tam z jeszcze jednym kolegą i obaj przypuszczali, że są
dobrze zakonspirowani. Pewnego wieczora jednak, przed kilku dniami, przyjechało auto i
do domu się wdarli gestapowcy litewscy. O co chodziło, dotychczas nie wiadomo. Adam
się dowiedział tylko tyle, że była to obława na spekulantów. Rzeczywiście kolega Bronki
trochę handlował, żeby lepiej się zalegalizować. Gdy gestapowcy weszli do domu, zaczął
strzelać i zranił dwóch z nich, a sam został zabity. Bronka wykorzystał zamieszanie i
wyskoczył oknem na dziedziniec. Tam jednak czuwał gestapowiec, który zaczął do niego
strzelać. Bronka odpowiedział strzałami i gestapowiec się schował za narożnik domu.
Wówczas Bronka, który dobrze znał wszystkie drogi w pobliżu, wydostał się na inną
ulicę. Doszedł do meliny, niezbyt stamtąd odległej. Nazajutrz przewieziono go na
Zarzecze w bardzo dobre miejsce. Ma przestrzeloną pierś, ale rana nie jest niebezpieczna.
―
Teraz będzie pan miał innego łącznika, Żubra ― powiedział Grzmot. ―
Zapozna się pan z nim pojutrze, o piątej wieczorem, u pani Anny.
―
Jaki to człowiek?
―
Zupełnie oddany Sprawie.
―
Dobrze.
Józef powtórzył procedurę z legitymacją Adama, chociaż go irytowała, bo tracił drogi mu
czas.
Na umówiony termin poszedł do pani Anny, aby się poznać z nowym łącznikiem. Lokal
ten uważano za dobrze zakonspirowany, ponieważ na parterze we frontowym pokoju
mieszkał niemiecki oficer sztabowy. W domu on tylko nocował, a dnie spędzał na
mieście. Pani Anna mówiła dobrze po niemiecku i starała się, by lokator czuł się u niej
jak najlepiej. Chodziło o to, że w jej mieszkaniu odbywały się komplety tajnej szkoły, na
które uczęszczało grupkami kilkudziesięciu uczniów. Poza tym miał u niej swój lokal
kontaktowy Bronka, a po nim przejął go Żubr. Ta okoliczność, że mieszkał u niej oficer
niemiecki, którego wizytówka była umocowana na drzwiach, stanowiła dodatkowe
ubezpieczenie lokalu.
Gdy Józef przyszedł do pani Anny, w stołowym pokoju odbywała się lekcja. Kobieta
zaprowadziła go do kuchni.
―
Bardzo przepraszam ― powiedziała. ― Nie mam gdzie pana przyjąć,
nawet sypialnia zajęta.
―
A gdzie jest Żubr?
―
W pokoiku mojej córki. Ale ma jakiegoś gościa.
―
Proszę mu powiedzieć, że jestem tutaj i czekam. Mogę jednak przyjść o
innej porze, która dla niego będzie wygodniejsza.
―
Zaraz załatwię to.
Po kilku minutach do kuchni wszedł w towarzystwie pani Anny mężczyzna lat około
dwudziestu pięciu, szczupły, średniego wzrostu.
―
Poznajcie się, panowie! ― powiedziała kobieta. ― Pan Kondor, pan Żubr.
I proszę mi wybaczyć, że was zostawiam. Muszę iść do uczniów.
―
Bardzo mi przyjemnie! ― rzekł Żubr, ściskając dłoń Józefa. ― Dużo o
koledze słyszałem i cieszę się, że będziemy współpracowali.
―
Jeśli pan teraz zajęty, mogę przyjść kiedy indziej ― powiedział Józef,
akcentując wyraz „pan".
Żubr w lot zrozumiał to i po jego twarzy przemknął wyraz niezadowolenia.
―
Chwilkę się zastanowię ― powiedział. ― Najwygodniej jednak byłoby mi
teraz ― dodał po krótkim namyśle. ― A wie pan co? Przed panem nie warto tak drobnej
sprawy konspirować. A mój gość przecież nie wie, kim pan jest. Chodźmy do pokoiku,
skończę rozprawę z nim, a potem omówimy nasze sprawy.
―
Dobrze.
Udali się do pokoju na piętrze od strony dziedzińca. Przy stoliku obok jedynego okna
siedział chłopiec lat chyba osiemnastu. Miał smutną, bladą twarz, łagodne, szare oczy i
wysokie czoło.
Żubr zaproponował Józefowi, żeby usiadł na łóżku, bo w pokoju
były tylko dwa krzesła. Potem usiadł przy stoliku naprzeciw młodzieńca i powiedział
oschłym tonem przełożonego:
―
Mnie idzie o dokładne wyjaśnienie tej sprawy. Robię to z polecenia góry
A wiadomość o niej dotarła tam bocznymi drogami.
―
Po prostu koleżanka moja, która zajście widziała, zameldowała o nim ―
powiedział młodzieniec.
―
Mniejsza z tym, kto zameldował. Chcę wiedzieć, czy informacja jest
zgodna z prawdą! Więc kolega miał wówczas przy sobie pięćdziesiąt numerów
„Niepodległości"?
―
Miałem. Odebrałem je z punktu kolportażowego i niosłem do domu, bo
chciałem rozdać pisma wieczorem. Paczuszka była włożona w okładkę książki i
wyglądała jak książka. Jest to mój sposób noszenia pism.
―
Ale kolegę mogli zatrzymać! Co wówczas z prasą?
―
Zostawiłbym na ziemi. Nie przyznałbym się do książki. A może ktoś z
Polaków by ją wziął.
Chodzi o taką rzecz ― zwrócił się Żubr do Józefa. ― Ten oto kolega ― skinął
lekceważąco dłonią w kierunku młodzieńca ― odebrał z tajnego punktu kolportażowego
pisemka. Po drodze do domu, przy ulicy Zygmuntowskiej...
―
Było to naprzeciw Arsenalskiej ― sprostował młodzieniec.
―
Aha! To znaczy, obok Zygmuntowskiej zobaczył, że łódka, którą
przejeżdżali rzekę dwaj Niemcy, wywróciła się. Jeden z nich dopłynął z prądem do
brzegu, a drugi zaczął tonąć. Wówczas kolega właśnie ― znów gest w stronę młodzieńca
― zdjął marynarkę i trzewiki, skoczył do wody i wyciągnął Niemca na brzeg. Tak było?
―
Tak. Ale książkę położyłem pod marynarkę i uważałem, że jest
bezpieczna.
Ale po co kolega go ratował?
―
Bo on tonął.
―
Ale kolega przecież widział, że to Niemiec!
―
Widziałem.
―
Więc dlaczego kolega to zrobił?
―
Bo widziałem, że człowiek tonie.
―
Ale to był przecież Niemiec! Miał na sobie mundur! To nasz wróg! Tak?
―
Tak. Ale ja nad tym się nie zastanawiałem. Widziałem, że człowiek tonie i
postąpiłem odruchowo. To znaczy instynktownie.
―
Ładny instynkt! Narażać życie, zaniedbywać obowiązki, aby uratować
naszego wroga! Może pan to zrozumieć? ― zwrócił się do Józefa,
―
Mogę ― odparł Józef. ― I zastanawiam się, czy nie postąpiłbym
„instynktownie" tak samo? Chyba bałbym się zimnej wody albo, że nie zdołam go
wyciągnąć.
Młodzieniec spojrzał na Józefa z wdzięcznością. Natomiast Żubr zerknął ku niemu ze
zdziwieniem i złością.
„Będę miał skrytego wroga!" ― pomyślał Józef, który już się zorientował, z jakiego
rodzaju „gorliwcem" ma do czynienia i pożałował, że stracił kontakt z wesołym,
serdecznym Bronką.
Żubr wnet zakończył rozprawę z młodzieńcem. Poradził mu, aby na przyszłość był
ostrożny przy kolportowaniu prasy podziemnej. Potem go pożegnał.
Później rozmawiał z Józefem przesadnie grzecznie i tylko służbowo. Było widać, że nie
wie, jaką wobec niego przyjąć postawę. Ale Józef spokojnie, swobodnie omówił sposób
swej łączności, za jego pośrednictwem, z górą. Nie poruszali żadnych ubocznych
tematów i wnet się pożegnali.
Helena wróciła ze szpitala. Wyglądała marnie. Cerę miała bladą, oczy jej głęboko
zapadły. Zachowywała się nieśmiało, jakby się poczuwała do jakiejś winy wobec Józefa.
On przez parę dni nie zwracał na to uwagi, potem spytał:
―
Dlaczego tak się zmieniłaś?
―
Nie wiem... Trudno mi o tym mówić...
―
Wyczuwam, że ciebie coś trapi. Trzeba pomówić o tym szczerze.
―
Boję się, że nie wypowiem swych myśli i uczuć tak, byś mnie właściwie
zrozumiał.
―
Spróbuj!
― W szpitalu dużo myślałam o mnie, o tobie, o życiu w ogóle...
Doszłam do przekonania, że nikomu nie jestem potrzebna. Właściwie nikt nigdy mnie nie
tylko nie kochał, ale nawet nie lubił. Ty pierwszy byłeś dla mnie zupełnie dobry. Ale
twoja dobroć powstała z litości...
―
Ze zrozumienia. Wytworzyła się u nas solidarność, sympatia...
―
Tak. Zgadzam się. Ale jestem dla ciebie ciężarem. Nic ci nie mogę
dopomóc i tylko zawadzam! Ot, na przykład, była tu Nimfa. Odwiedzała mnie często.
Wiele razy rozmawiałyśmy...
―
Czy twój nastrój jest skutkiem rozmów z nią?
―
Nie. Nie poruszałyśmy spraw poufnych. Ale z jej troski o mnie, sposobu
mówienia, zachowania się, zrozumiałam... jak to powiedzieć?
―
Jak najprościej i tak jak myślisz.
―
Że ona tobą bardzo się interesuje. Po prostu stała się twoją kochanką. Ona
o tym, oczywiście, nie powiedziała ani słówka. Ale nie umiała sfałszować swych
spojrzeń, głosu, zachowania się ze mną. Słowem, miała poczucie winy wobec mnie. To
mi się nawet podobało, bo dobrze o niej świadczy...
―
A czy twoje myśli, odczuwania nie wynikają z zazdrości?
― Nie. Może ci sprawi przykrość takie zapewnienie? Ale wcale
nie byłam i nie jestem zazdrosna o ciebie w sensie... no, erotycznym. Mogłabym być
zazdrosna o miejsce przy tobie, ale nie o ciebie samego, nie o mężczyznę, nie o twoje
zabawy miłosne lub flirty...
―
Już jest lepiej! Chwyciłem oddech. Proszę o dalszy ciąg.
―
Gdy wróciłam do domu, do swej psiej budy, Nimfa odjechała. Nawet
dobrze uzasadniła to wobec ciebie, mnie i panny Jadwigi. Ale jestem pewna, że jeślibym
nie wróciła, byłaby tu nadal.
―
Może. Więc robisz sobie wyrzuty, że przerwałaś nasz romans?
―
Robię sobie większy wyrzut. Dopóki będę z tobą, będę ci ciężarem w
ogóle. A ja tego nie chcę. Dlatego postanowiłam, w szpitalu jeszcze, że muszę tę sytuację
zmienić.
―
Jak?
―
Nie wiem.
―
Wróć do rodziny.
―
Za nic! Ale może znajdę jakąś pracę, chociażby służąceju dobrych ludzi.
Właśnie chcę z tobą nad tym się naradzić.―
Dobrze. Ale powiedz mi zupełnie
szczerze, czy ci u mnie jest źle?
―
Ależ jest wspaniale! Czytam całe dni, myślę. Nikt mnie nie denerwuje...
―
Więc ci u mnie jest dobrze.
―
Ale tobie ze mną źle.
―
Nawet nie pomyślałem o tym. Ale się zastanowię. Nieco później, bo
dzisiaj miałem trudny dzień. Wydaje mi się czasem, że trafiłem w bagno, które jest
degradacją moich uczuć i godności.
―
Bardzo się cieszę.
―
Czym? ― zdziwił się Józef.
―
Twymi słowami o bagnie. A teraz chcę dowieść panu, że jego pies jest
inteligentny.
Wyszła z pokoju. Powróciła z butelką wódki, którą przyniosła z letniego mieszkania.
Prędko przygotowała przekąskę i uroczyście nalała pół szklanki wódki. Uniosła ją w górę
i powiedziała:
―
Zdrowie i szczęście mego pana! ― Odpiła parę kropel i postawiła
szklankę na stoliku. ― Proszę!
―
Dziękuję! Właśnie to jest mi potrzebne.
―
Oczywiście potrzebne. Musisz odmrozić duszę i wyzwolić umysł.
Położyła się na łóżku, okryła nogi kocem i wzięła książkę. Udawała, że czyta. Nie chciała
zakłócać spokoju Józefa ani słowem, ani nawet spojrzeniem.
Po tej rozmowie dostrzegł, że Helena stała się weselsza. A gdy nazajutrz wieczorem
wrócił do domu, ich zimowy pokoik był zlikwidowany, a letnie mieszkanko
uporządkowane. Podłoga była wyszorowana, okna wyczyszczone, nieliczne sprzęty
wygodnie rozmieszczone.
―
Pięknie tutaj gospodarzysz! ― powiedział zadowolony. ― Należy ci się
nagroda, ale na razie nic nie mam.
―
Więc jestem trochę pożyteczna?
―
Bardzo pożyteczna.
―
Od jutra zabiorę się do ogrodu. Pokażę tobie i Jadwidze, jak się to robi.
W tym czasie Józef opracowywał zamach na Kłobowskiego.
Wreszcie uznał, że może być wykonany. Kłobowski mieszkał u sąsiadki swych rodziców,
ale od czasu do czasu wstępował w dzień do domu, gdzie był zameldowany. Do miasta
nie chodził, ale w dzielnicy zwierzynieckiej odwiedzał znajomych. Wieczorem przed
godziną policyjną szedł na ulicę Dębową, położoną na krańcu przedmieścia. Tam go
łatwo było zlikwidować nawet i rankiem, lecz Józef uważał, że wieczorem zamachowcy
będą zupełnie bezpieczni. Po zgładzeniu Kłobowskiego będą mogli przejść w zmierzchu
mostem strategicznym na Zakręt.Tam przenocują u Zeksa. Wystarczy im czasu i na to, by
trochę pokluczyć zaułkami w pobliżu ulicy Konarskiego. Rozleją za sobą flaszeczkę
karbolu, dla zmylenia psów policyjnych, jeśli gestapowcy zajmą się tą sprawą tego
wieczora.
Ta okoliczność, że Kłobowski nigdy nie nocuje w domu, nasunęła Józefowi podejrzenie,
iż on wie o wydanym na niego wyroku. Mógł więc być ostrożny, a nawet uzbrojony.
Dlatego wybrał wygodne miejsce do zamachu i postanowił, że da na ubezpieczenie Maga
i Zeksa. Wyrok zaś musiał wykonać Ryś. Chciał go wypróbować i mocniej związać ze
swoją grupką.
Gdy ustalił plan zamachu, odbył naradę z Zeksem i Magiem. Wyjaśnił im wszystko w
najdrobniejszych szczegółach. Potem spytał:
―
Czy są jakieś pytania?
―
Wszystko jest jasne i proste ― rzekł Mag. ― Ale po co wyznaczać na tę
robotę Rysia, który nie ma o niej pojęcia i którego trzeba za rączkę prowadzić i wszystko
mu klarować? A potem trzeba go ubezpieczać i pilnować, żeby nie wpadł.
―
Chcę, żeby wsiąkł w tę robotę i był z wami zgrany.
―
Kiedy on nam w ogóle nie jest potrzebny.
―
Może się przydać w przyszłości.
Lepiej dać mu inną robotę.
―
Pan ma coś na myśli ― powiedział Józef. Może mój plan się nie podoba?
Proszę mówić szczerze. Nie jestem zarozumiały i nie uważam swej koncepcji za
najlepszą.
―
Pański plan jest dobry. Aż za dobry! Ale po co budować rusztowanie dla
zdjęcia z drzewa jednego jabłka, jeśli wystarczy drabina albo i drąg?
― Rzeczywiście, moje opracowanie jest zbyt obszerne. Dla siebie nie robiłbym tego.
Lecz jeśli wy robotę przeprowadzacie, chcę mieć pewność, że niczego nie zaniedbałem.
―
A ja mam taki sposób wykonania zamachu ― rzekł Mag ― że będę miał
do wyboru i czas, i miejsce. Poza tym nie potrzebuję żadnego ubezpieczenia.
―
Pan dopiero dzisiaj dowiedział się ode mnie o tej sprawie!
―
Tak. Ale znam osobiście Kłobowskiego. Jestem jego kolegą z gimnazjum.
Byłem w młodszej klasie a on w starszej. Wiem, gdzie on mieszka, i przed paru
tygodniami rozmawiałem z nim na ulicy. Ma do mnie zaufanie i mogę zawsze do niego
przyjść, wybrać wygodny moment i go sprzątnąć.
―
Kolegę? ― spytał Józef z uśmiechem.
―
Takiego kolegę!... ― wzruszył pogardliwie ramionami Mag. ― Gdyby on
― skinął głową w kierunku Zeksa ― zaczął pracować dla gestapo, to i jego bym
zlikwidował!
―
A ja ciebie! ― zrewanżował się Zeks.
―
Otóż ― ciągnął Mag ― mogę załatwić to bez żadnego ryzyka. Pójdę do
Ryżego. Tak nazywaliśmy go w szkole. Pogadam z nim. A potem postąpię tak, jak będzie
najwygodniej. Uliczka tamta zawsze pusta, miejsce dobre. Po co zabijać pchłę siekierą,
kiedy paznokieć wystarczy. Czy nie tak?
―
Zgoda. Kiedy pan chce zrobić próbę?
―
Dzisiaj wieczorem. Ale nie będzie to próba. Na pewno go sprzątnę!
― Dam panu parabellum.
―
Zdaje mi się, że ma pan browning siódemkę.
―
Mam własny.
―
Wolałbym browning. Łatwiej ukryć przy sobie. A że mały kaliber, nie ma
znaczenia. Jeśli dwóch kuł będzie za mało, wpakuję mu cztery.
― Broń mam daleko stąd. Musimy iść na Antokol.
―
Drobiazg. Stamtąd pójdę w śródmieście. Mam melinę na Mostowej. Zjem
obiad, wypocznę, a wieczorem pójdę do Ryżego.
Pożegnali Zeksa i udali się w drogę. Kiedy się zbliżyli do śródmieścia, poszli osobno.
Ale za mostem przez Wilenkę znów się połączyli. Józef zaprowadził Maga na wzgórze
obok cmentarza wojskowego na Antokolu. Do siebie nie chciał go zapraszać, chociaż mu
ufał zupełnie. Lecz ścisłą konspirację swego mieszkania uważał za sprawę zasadniczą.
Dlatego nikt ze znajomych nie wiedział, gdzie on ma swoją stałą bazę.
Wyjął browning ze skrytki w składziku na drewno i powrócił do Maga. Na cmentarzu
panowała cisza. W wielu miejscach rosły wysokie grupy sosen. Na wzgórzach stał w
zadumie stary las. Południowe słońce grzało mocno i powietrze było nasycone wonią
żywicy, podobną do kadzidła. Do niej się dołączył ostry zapach dzikich ziół.
Józef położył się na trawie obok Maga i wyjął z kieszeni pistolet oraz zapasowy
magazynek. Położył je na rozesłanej na trawie chustce do nosa.
―
Ten browning ― powiedział ― ma tajemniczą historię. Do moich rąk
trafił w sposób niezwykły. Jest w doskonałym stanie.
Mag ujął dłonią karbowaną rączkę browninga i oglądał go. Było widać, że lubi broń.
―
Zabezpieczony. Kula w lufie ― dodał Józef. ― Gdy mam przy sobie
podobne zabawki, są zawsze gotowe do strzału. Może się zdarzyć, że nie będzie czasu na
ładowanie.
―
Jutro będzie w nim o kilka kul mniej ― rzekł Mag.
―
Nie szkodzi. Do siódemki belgijskiej można łatwo się wystarać o naboje.
―
Chyba już pójdę.
―
Dobrze.
―
Dzisiaj wieczorem zrobię porządek z Ryżym. Można mu tam ― wskazał
ramieniem na kwatery pobliskich mogiłek ― również dół wykopać.
―
Jeśli będzie miał dokumenty przy sobie, proszę mu zabrać. Jest to ważne.
―
Pamiętam. A gdzie się spotkamy?
―
Może jutro tutaj?
―
Doskonale! Podoba mi się to miejsce. O której porze?
―
Też w południe. Tutaj zupełnie bezpiecznie i można przyjśćz kilku stron.
Chodźmy teraz inną drogą. Wspięli się na wzgórze, przekroczyli zarośnięty chwastami
rów i poszli wąską ścieżką prowadzącą między starymi drzewami. Przed nimi migotały
cienie poszycia, przetkane ostrymi smugami promieni słonecznych. Cicho się poruszali,
jakby płynęli w głębi morza wśród tajemniczych wodorostów.
Wydostali się na długą, piaszczystą, rzadko zabudowaną ulicę Sióstr Miłosierdzia. Józef
wskazał ręką w prawo.
―
Tam jest szpital wojskowy i ulica Sapieżyńska. A dalej Antokolska.
―
Wiem już. Widzę kopułę kościoła Piotra i Pawła.
Pożegnali się mocnym, szczerym uściskiem dłoni. Mag odszedł
lekkim, elastycznym krokiem. Józef patrzył za nim. Potem usiadł przy drodze na
zarośniętym trawą zboczu i zapalił papierosa. Wydało mu się, że nie powinien był się
zgodzić na wykonanie zamachu przez Maga... nawet bez obserwatora.
„Może się wklepać w głupią historię!... Ale... sam chciał... naciskał!" ― uspokoił swe
sumienie.
Nazajutrz udał się o umówionej porze na cmentarz wojskowy. Mag już czekał tam na
niego.
„Zawsze jest punktualny!" ― pomyślał Józef z uznaniem.
Położył się obok niego na trawie. Wyczuł, że Mag jest zakłopotany.
―
Nie udało się? ― spytał.
―
Nic nie wyszło ― odparł Mag. Wyjął z kieszeni browning i zapasowy
magazynek i podał je Józefowi.
―
Była przeszkoda, czy nie mógł pan go znaleźć?
―
Znalazłem go. Razem nocowaliśmy. Mogłem go zastrzelić wiele razy.
Ale... jak zabić niewinnego człowieka?... Pan może złożyć o tym raport. Zgadzam się
zrehabilitować, dokonać każdego zamachu, nawet w najtrudniejszych warunkach, ale nie
mogę zastrzelić Kłobowskiego. I przypuszczam, że z bokserem Klędzinem jest podobna
historia... ― zamilkł i ponuro, jak dziecko, które zawiniło, patrzył w bok. Potem
wyciągnął ramię w kierunku grupy krzyżów na mogiłach.
―
Nie mogę wbić krzyża w ciało żywego człowieka, Polaka, dawnego
kolegi, gdy mam pewność, że jest zupełnie niewinny.―
Więc uważa pan, że
wyrok na niego wydano niesprawiedliwie?
―
Kto go skazał, na jakiej podstawie, tego nie wiem. Ale mam zupełnie
przekonanie, że jest niewinny.
―
Czy Kłobowski wie, że go skazano na śmierć?
―
Nie wie. Nie przychodzi mu to nawet do głowy, może dlatego, że
poprzednio się ukrywał przed bolszewikami, a teraz się chowa przed gestapo.
― Dziwna historia! ― powiedział Józef. Przypomniała mu,się sprawa. Jaśkiewicza. Ale
w tamtej sprawie był jakiś punkt oparcia dla wyroku. A o tej nic nie wiedział.
―
A może mi pan opowie w skrócie o swej rozmowie z Kłobowskim? Idzie
mi o to, z czego pan wywnioskował, że on jest niewinny?
― Przede wszystkim z tego, że on się obawia gestapo i policji.
― Może poprzednio działał w porozumieniu z gestapo? ― Nigdy nie był na usługach
gestapo ani NKWD. Kiedy bolszewicy weszli do Wilna, zaczął się ukrywać, bo nie
zarejestrował się jako były oficer polski. Pracował na wsi. Kopał torf. Potem znalazł
pracę przy budowie drogi. Ale przed rokiem został zatrzymany w trakcie łapanki w
pobliżu dworca. Znaleziono przy nim dokumenty. W paszporcie miał zaznaczone, że jest
oficerem rezerwy. Zabrano go do gestapo i tam siedział kilka dni. Badano go, ale nie
bito. Tłumaczył się, że się ukrywał przed bolszewikami i musiał nadal się ukrywać, bo
nie miał żadnych dowodów rejestracji. Zwolniono go, ale dokumenty zatrzymano.
Kazano mu się zgłosić za tydzień. Poszedł tam, ale dokumentów nie otrzymał. Wydano
mu zaświadczenie zastępujące dokumenty i kazano przyjść znowu za tydzień. Ale po
paru dniach do jego domu przyjechali nocą gestapowcy. Zdołał uciec ogrodami. Od tego
czasu wstępuje do domu tylko w dzień i tylko wówczas, gdy to jest konieczne.
― Czy ma on osobistych wrogów?
―
Każdy z nas ma jakichś wrogów. A czy Drobny i jego paczka nie
sprzątnęliby pana rękami członków Organizacji? Oni się naradzali nad zorganizowaniem
jakiejś afery, by potem oskarżyć pana, że używa egzekutywy dla celów osobistych.
Słyszałem o tym.
I ― Owszem., były rozmowy o ekspropriacji dla zdobycia pieniędzy na zakup broni.―
Wiem od Rysia, co oni kombinowali.
―
Czy rozpoznanie, które panu dałem, było dobre?
―
Tak. Spotkałem Ryżego niedługo przed godziną policyjną. Szedł właśnie
na nocleg. Zdziwił się, że tam się kręcę. Powiedziałem mu, że wracałem ze wsi i się
spóźniłem. Nie zdążę dojść do śródmieścia przed godziną policyjną. Zamierzam wracać
na wieś i tam przenocować. Ale on zaraz poprowadził mnie do swej kryjówki, którą ma
w domu jakiejś przekupki. Pozwoliła mu nocować u niej na strychu. Trzeba tam włazić
po drabinie od tyłu i wciągać ją za sobą. A uciec w razie potrzeby można łatwo. Tam
spałem. Ale gadaliśmy do północy. Widzi pan: mogłem go sprzątnąć bez żadnego
ryzyka.
―
Pan wspomniał, że z bokserem Klędzinem jest podobna historia.
― Niezupełnie podobna i nie znam jej dobrze. Ale słyszałem, że na Klędzina robiono
donosy do Organizacji. On ma pełno wrogów. Bokser. Specjalista od rozbijania szczęk.
Ale Klędzin wie, że na niego wydano wyrok. Powiedział, że ma wszystkich w „de", że
chodzi z maszyną i że będzie pierwszy walił w łeb każdego, kto do niego się zbliży, a
będzie podejrzany. On również był aresztowany przez gestapo, ale wypuszczono go.
Józef usiadł i oparł się dłońmi o śliską, soczystą trawę. Patrzył w zadumie na płynące
niebem lekkie chmury. Potem przeniósł wzrok na szeregi krzyżów na żołnierskich
mogiłach. „Muszę pójść do Andrzeja i opowiedzieć mu to wszystko".
Mag leżał nieruchomo twarzą w dół i wdychał woń rozgrzanej ziemi. Po jakimś czasie,
gdy milczenie się przedłużało, spytał:
―
Może pan nie ma zaufania do tego, co opowiedziałem?
―
W zupełności panu ufam. Zastanawiam się nad tą sprawą.
―
Właściwie nie wykonałem rozkazu. Gdybym się nie wyrwał na ochotnika,
Ryżego by sprzątnięto i sprawa byłaby zlikwidowana. A tak...
― Proszę pana, nie było żadnego rozkazu!... W ogóle nie spełniam niczyich rozkazów i
nikomu nie rozkazuję!... U nas była tylko narada!
Nie zamelduje pan o tym?
―
Nie... Ale omówię tę sprawę dokładnie z uczciwym i odpowiedzialnym
człowiekiem. Pańską wczorajszą dobrowolną wycieczkę do Ryżego uważam Za wywiad.
Materia! pan mi dał interesujący...
―
Jeśli pan zechce, to w każdym czasie wykonam zamach na Kozłowa albo
Baronowa czy jeszcze kogoś. Bo się czuję niemile... Ale gorzej bym się czuł, gdybym
tamtą sprawę załatwił pozytywnie.
―
Na pańskim miejscu postąpiłbym tak samo. Zamachów na Kłobowskiego i
Klędzina organizować nie będę, dopóki nie nabiorę przekonania, że wyroki są słuszne.
Umówili spotkanie za dwa dni u Klary.
Mag odszedł ścieżką z tyłu cmentarza. Józef skierował się ku głównemu wyjściu. Lekki
browning włożył do prawej kieszeni marynarki, magazynek do lewej. Przypuszczał, że o
tej porze zastanie Andrzeja w domu. Chciał omówić z nim sprawę Kłobowskiego, która
go zdenerwowała.
Przeprawił się łódką przez Wilię i długą ulicą Pióromont wyszedł na Kalwaryjską. Tam
panował duży ruch. Ciągnęły kolumny żołnierzy niemieckich, jechały auta wojskowe. Po
ciszy cmentarza i pustce bocznych ulic ten zgiełk sprawił na Józefie przykre wrażenie.
Zbliżył się do znanej mu dobrze bramy prowadzącej na dziedziniec kamienicy, w której
mieszkał Andrzej. Roztargniony nie zwracał uwagi na otoczenie i chciał do niej wstąpić,
ale w ostatniej chwili spojrzał przelotnie na mur obok bramy i raptem skręcił w lewo.
Poszedł dalej chodnikiem. Oddalił się aż do rogu ulicy i poszedł wolno z powrotem, za
grupką ludzi, jakby do niej należał. Gdy się zbliżył znów do bramy, zobaczył i z drugiej
strony na murze znak ostrzegawczy: „Z".
„Zasadzka! pomyślał. ― Dobrze, że dostrzegłem ..Może wewnątrz jest kocioł?"
Zastanawiał się, co począć. Nie miał bezpośredniego kontaktu z Grzmotem i nie
wiedział, gdzie szukać łączniczki Andrzeja. Zresztą i ona mogła wpaść. „A może i
Grzmot?"
Poszedł na Małą Pohulankę do pani Anny. Przypuszczał, że Żubr może mieć dla niego
wiadomości... jeśli Grzmot ocalał i jeśli w Komendzie wiedzą o wsypie. Ale pani Anna
nie miała dla niego żadnych nowin. Udał się do „Nory", lecz firanka na oknie gabinetu
Tomasza była nieco odsunięta od framugi.
„Jest zajęty albo i tutaj wsypa!" pomyślał ponuro.
Wreszcie poszedł do Antoniego, który mieszkał blisko stamtąd. Zastał go w mieszkaniu.
―
Czy u Tomasza wszystko w porządku? ― spytał.
―
Widziałem go dzisiaj o dziewiątej. Zaniosłem mu komplet dokumentów.
―
Teraz firanka na oknie jest trochę odsłonięta.
―
Może ma kogoś ze swoich ludzi albo klienta. On przecież bierze
tłumaczenia i od Niemców, i od Litwinów. Nie obawiaj się. On się nie wsypie. Cwany
ptak!
Józef postanowił, że pójdzie do Adama. Grzmot utrzymywał z nim kontakt. Poza tym
Adam sam mógł mieć wiadomości. Jeśli Andrzeja aresztowano, sprawa jest ważna i
głośna. W gestapo na pewno wielu o niej wie.
Po drodze do Adama przeszedł jeszcze raz obok mieszkania Tomasza. Firanka była nadal
nieco odsłonięta. Gdy zaś szedł ulicą Kalwaryjską, zatrzymał się po przeciwległej stronie
i przez jakiś czas obserwował bramę domu, w którym mieszkał Andrzej. Ale nikt stamtąd
się nie ukazał. Kamienica jakby wymarła.
Poszedł dalej. Przed wejściem frontowym do domu Adama stał zakurzony motocykl, ale
podwórko było puste. „Jest w domu ― pomyślał Józef. ― Ale czy sam?"
Przemierzył podwórko i wszedł z tyłu do kuchni. Zobaczył żonę Adama, która coś robiła
przy płycie. Pozdrowił ją i spytał:
―
Czy pani mąż jest w domu?
―
Tak. Ale ma gościa. Zaraz się dowiem.
Wyszła drzwiami do jadalni. Wkrótce z tychże drzwi wszedł do kuchni Adam. Miał na
sobie mundur gestapowca, który wkładał bardzo rzadko. Przywitał się z Józefem i
powiedział:
―
Dobrze, że pan przyszedł. Pan Witold jest u mnie. Naradzaliśmy się, jak
pana ostrzec. Proszę ze mną.
W sypialni Adama Józef zobaczył Grzmota, który przy jego wejściu wstał z krzesła obok
komody i ciężkim krokiem zbliżył się do niego.
―
Bardzo się cieszę, że pana widzę! ― powiedział. ― U nas panika. Z
Andrzejem przykra historia. Właściwie... tragiczna! Bardzo panu dziękuję! ― zwrócił się
do Adama. ― Wstąpię do pana jeszcze raz, przed godziną policyjną. Może będą nowiny.
A teraz chcę pomówić z panem Kondorem.
―
Dobrze ― Adam wyszedł z sypialni i przymknął drzwi.
―
Co się stało? ― spytał Józef.
―
Przedwczoraj wieczorem Andrzej był na małym, prywatnym zebraniu
przy ulicy Ludwisarskiej. Coś jakby wieczorek artystyczny. Gdy poszedł do domu,
zatrzymali go na ulicy dwaj agenci sipo. Zaprowadzono go do gestapo i tam został
odizolowany.
―
Skąd ta wiadomość?
―
Widziała to narzeczona Andrzeja, która szła osobno. Właśnie ona
zaalarmowała łączniczkę Andrzeja a tamta mnie. Tejże nocy zrobiono w mieszkaniu
Andrzeja rewizję. Ale jaką! Zdarto nawet obicia z foteli. Wyrwano wiele desek z podłogi.
Uszkodzono piec. Ale skrytki nie znaleziono. Gestapowcy był tam przez całą noc i
odjechali następnego dnia, to znaczy wczoraj w południe.
―
Więc kotła tam nie ma.
―
Dzisiaj nie ma, ale mogą tam powrócić... Teraz sprawa najgorsza... Do
Andrzeja zabrano się poważnie. Zbito go strasznie. Prawdopodobnie wiedzą, że miał w
Organizacji ważną funkcję i chcą, aby zaczął sypać.
―
Czy znaleziono przy nim jakieś kompromitujące materiały?
―
Przypuszczam, że nie, bo nie poszedłby z nimi na wieczorek towarzyski.
Mogły być przy nim jakieś drobiazgi, ale nic ważnego. Zresztą, kto to wie? Ale skrytka w
jego mieszkaniu ocalała. Ostatniej nocy sam ją zlikwidowałem. Dozorca, który udaje
głupiego czy wariata, mi dopomógł. Był na obserwacji. Zabrałem ze skrytki wszystkie
materiały, bardzo ważne dla nas, a niebezpieczne dla Andrzeja. Ale, rzecz najgorsza,
stwierdziłem, że brak tych materiałów, które Jaśkiewicz przywiózł z Katynia i nam
doręczył. Nie było ich w skrytce Andrzeja.
―
Więc gestapowcy je znaleźli.
―
Otóż nie. I wiem, gdzie one teraz są! ― Grzmot wstał z krzesła i zaczął,
zdenerwowany, chodzić ciężkim krokiem od drzwi do łóżka, na krótkiej przestrzeni... jak
więzień po celi. Po jakimś czasie się zatrzymał i powiedział:―
Jest to kwestia
życia Andrzeja. Przy nim, prawdopodobnie, nic ważnego nie było. Ze skrytki w jego
mieszkaniu wszystko zabrałem. Ale w jego biurku w urzędzie na pewno są materiały
katyńskie a może i inne. On przecież załatwiał dla nas wiele spraw. Przez jego ręce
przechodziło mnóstwo ważnych i tajnych rzeczy!
―
Jakże on mógł trzymać to w litewskim urzędzie?!
Grzmot zatrzymał się naprzeciw Józefa. Położył mu dłoń na ramieniu i powiedział ze
smutkiem:
―
Drogi panie! Nie będziemy tego roztrząsać. Ja wymagam ścisłej
konspiracji i od siebie, i od innych! Ale nie można przy tak dużej robocie wszystkiego
dopilnować! A on?... Cóż? Był zapracowany, przemęczony. Poza tym uważał swą
pozycję za absolutnie pewną! Potrafił nawet mnie wyznaczać spotkania u siebie w
apylince. Byłem tam dwa razy. Wiem doskonale, że tego nie wolno, ale trzeba ciągnąć
robotę. Więc zostawmy to i nie mówmy o tych błędach. Teraz jest inna rzecz. Chce pan
nam pomóc uratować Andrzeja?
―
Oczywiście!
―
Otóż mieszkanie jego jest czyste. Przy nim chyba nic nie znaleziono. Ale
jego biurko w apylince może być naładowane dynamitem.
―
Czyż gestapo nie zrobiło tam jeszcze rewizji?
―
Nie, bo Adam by wiedział o tym. Po prostu nie przyszło im do głowy, że
Andrzej mógł trzymać w urzędzie rzeczy trefne. Ale za kilka dni, gdy pracę Andrzeja
przejmie inny urzędnik, wszystko się wysypie na wierzch. W ogóle okropna historia!
Zmobilizowaliśmy już sporo pieniędzy na wykupienie Andrzeja. Pewna jego przyjaciółka
dała na ten cel dużą sumę. Ale idzie o to, żeby było jak najmniej materiałów
obciążających. Dlatego biurko Andrzeja w apylince jest teraz sprawą zasadniczą.
― Byle on się nie przyznał!
― Byłoby kiepsko i dla niego, i dla nas. Za dużo wie. Ale przypuszczam, że potrafi wiele
wytrzymać. Ciało ma słabe, ale potężną wolę i ambicję. Poza tym wie dobrze, że sypanie
mu tylko zaszkodzi. ,
―
Więc co mógłbym dla was w tej sprawie zrobić?―
Chodzi mi o
zbadanie jego biurka w apylince. Ale ― uniósł palec do góry ― musi to być zrobione tak
ostrożnie, żeby nie pozostało śladów cudzego gospodarzenia tam. Nie może być
włamania, pozostawienia nieporządku. Niech pan nad tym się zastanowi. Teraz będą dwa
dni świąt, niedziela i poniedziałek. Urząd będzie zamknięty. Czy nie potrafiłby pan tam
się dostać i zrewidować biurko Andrzeja? Pan tak świetnie przeprowadził kilka spraw, że
może i ta się uda. Już mówiłem o tym z Tomaszem. Jest to również i jego zdanie.
―
Tyle pochwał!
―
Po prostu uznanie.
―
Dla Andrzeja zrobię wszystko, co będę mógł. Ale muszę się zastanowić
nad warunkami tej roboty.
―
Niech pan dysponuje wszystkimi ludźmi jako ubezpieczeniem. Będę mógł
pożyczyć panu dobry pistolet.
―
Tam będą potrzebne raczej narzędzia złodziejskie. Pan mówił, że był w
apylince?
― Dwa razy. Jest w dużej kamienicy na rogu Wileńskiej i Gdańskiej, na górnym piętrze,
z klatki schodowej na prawo. Wewnątrz jest szeroki korytarz, a z niego dwoje drzwi na
lewo, do dużych sal. Sala Andrzeja jest ostatnia, narożna, jasna i wysoka. Są w niej dwa
biurka...
―
Może mi pan to narysuje. Idzie o to, bym wiedział dokładnie, gdzie jest
biurko Andrzeja.
Grzmot wyszedł z sypialni i poprosił Adama o papier i ołówek. Wrócił do Józefa i
wprawnie narysował szkic budynku, potem górnego piętra i korytarza, wreszcie sali, w
której pracował Andrzej. Biurka zaznaczył prostokątami. Miał dobrą pamięć i podał na
szkicu wymiary sali, zaznaczył drzwi i okna, a nawet stojącą w prawym rogu kanapę.
Gdy wszystko było wyjaśnione, Józef powiedział:
―
Poproszę, aby nikt nie wiedział o tym, że będzie zrobiona próba
zrewidowania biurka Andrzeja. Adamowi również proszę o tym nie mówić.
Kiedy pan spróbuje załatwić to?
―
Dzisiaj sam zrobię wywiad i zacznę przygotowania do roboty. Mam
nadzieję, że w ciągu dwóch dni Zielonych Świąt sprawę tę załatwię. Chyba znajdę jakiś
sposób. A jeśli będzie to absolutnie niemożliwe, proponuję sposób najprostszy, który na
pewno się uda. Dokumenty wówczas w ogóle zginą, lecz nie dostaną się do rąk
gestapowców.
―
Jaki sposób?
―
Podpalenie górnego piętra apylinki.
Nie przyszło mi to do głowy.
―
A ja pomyślałem o tym od razu. Uratowanie życia Andrzeja jest dla nas
ważniejsze niż urząd litewskoniemiecki.
―
Na tymże piętrze mieszka woźny z rodziną. Wiem o tym od Andrzeja.
―
Polak?
―
Nie mam pojęcia. Mają osobne wejście, ale chyba są tam drzwi, łączące
ich mieszkanie z urzędem, który sprzątają.
―
Zbadam wszystko, co będę mógł.
―
Kiedy się zobaczymy?
―
Możemy wyznaczyć wtorek, o każdej godzinie. Ale gdzie?
―
Tutaj, o czwartej po południu. Proszę działać ostrożnie i mądrze.
Józef od razu poszedł na ulicę Wileńską. Chciał zobaczyć gmach, w którym była
apylinka. Już się zastanawiał nad tą robotą. Starał się nie myśleć o innych problemach,
które go dręczyły. „Co. było powodem aresztowania Andrzeja? Przecież był on
wspaniale zakonspirowany i dobrze Zalegalizowany!... Oczywiście zdrada, donos, i to ze
strony kogoś, kto dobrze wiedział o pracy Andrzeja w organizacji podziemnej... Czy nie
miało to łączności z dochodzeniami, które rozpoczął Andrzej?... Jak daleko on tamte
zagadkowe sprawy rozszyfrował?... Kto mógł o tym wiedzieć?"
Na pytania te nie znajdował odpowiedzi, ale wyczuwał, że sprawa jest zagmatwana,
brudna i podła.
7
W drugim dniu Zielonych Świąt, w poniedziałek rano, zostawił w skrytce w składziku na
drewno wszystkie dokumenty i pieniądze. „Jeśli wpadnę, Helena będzie miała na jakiś
czas na przeżycie". Potem przygotował i sprawdził broń. Zamierzał wziąć ze sobą
parabellum w miękkim futerale pod lewą pachę, browning siódemkę do kieszeni, fiński
nóż za pas z tyłu i granat. Musiał jeszcze umieścić wygodnie szaber ― ciężki łomik z
zagiętym pazurem, cztery podwójne wytrychy i wiązkę kluczy od różnych szaf i szuflad.
Wincuk go zapewnił, że tymi wytrychami i kluczykami można wszystkie drzwi i biurka
w mieście pootwierać. Szabrem mógł się posłużyć dlarozszerzenia szpary u drzwi, aby
potem odsunąć nożem zatrzask u zamka yale. Przewidziano, że drzwi mogą być
zamknięte od wewnątrz na klucz, który pozostanie w zamku. Była i na to rada ― bardzo
prosta. Józef zrobił kilka „złodziejskich" prób u Wincuka a potem u Klary, która jedna
tylko brała udział w rozpracowaniu tej sprawy. Dziewczyna prosiła go, aby wziął ją na
ubezpieczenie. Zapewniała Józefa, że jeśli on się wsypie, to go odbije. Wzruszyła go, ale
się nie zgodził. Wówczas nalegała, żeby ją wziął na obserwację.
―
Jeśli pan wpadnie, trzeba przecież zawiadomić o tym Komendę.
―
Dziecko! ― powiedział. ― Nie upieraj się. Nic z tego nie 204 wyjdzie.
Żywego mnie nie wezmą, nawet jeśli tam zawita całe gestapo. Mam dobrą broń, mam i
truciznę. Jeśli zaś wywiąże się walka, będzie o tym wiedziała i Komenda, i może całe
miasto. Zrozum, że jeśli się będziesz szwendać po ulicy, mnie będzie to denerwowało.
Nie jesteś niewidzialna. Na ciebie mogą zwrócić uwagę. A ja chcę mieć czyste pole do
pracy i zupełny spokój. Dlatego nie wezmę nikogo na ubezpieczenie, nawet Maga. A
może sprawa tak się ułoży,że będę musiał spędzić wewnątrz cały dzień i całą noc.
Klara posmutniała. Straciła zapał.
Od Wincuka Józef pożyczył stary, wypłowiały kurzowiec i cyklistówkę, w której otoku
wycięto otwory na oczy. Wystarczało pociągnąć w dół za szeroki daszek, aby
cyklistówka się przemieniła w maskę, szczelnie okrywającą całą twarz.
A wczoraj, w niedzielę, na zmianę z Klarą spędził cały dzień na obserwacji gmachu na
ulicy Wileńskiej. Zaczął swój dyżur od dziewiątej rano. O dwunastej zastąpiła go Klara, a
Józef poszedł do domu. Powrócił o trzeciej. Klara wolniutko spacerowała w pobliżu ulicy
Mickiewicza. Po jej mince zrozumiał, że coś zaszło. Zbliżył się do dziewczyny, przywitał
się z nią jak z przypadkowo spotkaną znajomą i poszli lewą stroną Wileńskiej w kierunku
Gdańskiej.
―
Nikt z gmachu nie wychodził, ani wchodził ― powiedziała Klara. ― Ale
dokładnie o pierwszej ukazali się z frontowych drzwi woźny, jego żona i dwoje dzieci,
chłopczyk i dziewczynka. Mieli z sobą koszyk, zapewne z produktami i naczyniami.
Poszłam za nimi.
―
Rozmawiali?
― Tak. Ale nie słyszałam, o czym. Nie zbliżałam się za bardzo, żeby nie podpaść ich
uwadze.
―
W jakim języku rozmawiali?
―
Po polsku. Kobieta beształa chłopca, bo coś spsocił. ― Dokąd poszli?
―
Na przystań. Pojechali statkiem w górę rzeki. Pewnie do Wołokumpii albo
do Jerozolimki. Może nawet do Werek. Statek był przepełniony. Gdy odjechali,
wróciłam. Znów obserwowałam drzwi frontowe.
―
Nikt nie, wszedł?
―
Nikt nie wszedł, nikt nie wyszedł.
― Dobrze. Proszę iść na obiad i wrócić o szóstej, a jeśli będzie trudno, to o siódmej.
Jestem ciekaw, kiedy wrócą. Jeśli zaś nie powrócą, to skąd pewność, że był to woźny z
rodziną? Mogli być u niego goście.
―
Już idę.
Starał się jak najmniej wałęsać się po chodniku. Znalazł zaciemnione miejsce u wejścia
do dużej kamienicy. Mógł stamtąd widzieć dużą część ulicy. Usiadł na betonowym
stopniu, zdjął marynarkę, zawinął rękawy koszuli, by mieć wygląd mieszkańca domu,
skręcił papierosa i zapalił. Leniwie, bez zainteresowania patrzył na przechodniów,
których dzisiaj było bardzo mało. Kto mógł, starał się wydostać z miasta nad wodę albo
do lasu.
Klara powróciła dokładnie o szóstej. Minęła Józefa i poszła wolnym krokiem w stronę
ulicy Mickiewicza. Józef włożył marynarkę i udał się za nią. Znów się spotkali,
przywitali i poszli razem.
―
Nic nie było ani wte, ani wewte. Wydaje mi się, że jestem zbyt ostrożny.
Mógłbym załatwić wszystko dzisiaj.
―
Nie wiedział pan, że oni wyjdą.
―
Tak. I czy był to woźny?... Czy wrócą?...
―
Może spędzą gdzieś noc i jutrzejszy dzień.
―
Jeśli dzisiaj nie powrócą, zacznę robotę jutro od rana.
―
A jeśli wrócą?
―
Będę czekał do południa. W taką pogodę mało kto siedzi w domu, jeśli nie
musi.
Zostawił Klarę na obserwacji i poszedł nad rzekę. Od wody ciągnął, wilgotny powiew.
Nasycał powietrze wonią mułu i wodorostów, które okryły wyschnięte brzegi. Skierował
się w lewo ku tar takom i składom desek. Znalazł ustronne miejsce, rozebrał sięi wszedł
do wody, która z początku przyjemnie chłodziła ciało, a później wydała mu się ciepła.
Potem długo siedział na brzegu, zanim skóra obeschła.
O pół do dziewiątej wrócił do Klary. Dziewczyna szła wolniutko jemu na spotkanie. ― I
co? ― spytał.
―
Dopiero co wrócili. Gdyby pan przyszedł o dziesięć minut wcześniej,
zobaczyłby ich pan.―
Chyba i jutro nie będą siedzieli w domu.
―
Jeśli pogoda się nie zepsuje.
―
Nie wygląda na to. Niebo jasne, przejrzyste...
Wszystko było gotowe do roboty, którą Józef traktował prawie uroczyście, bo mogła
zaważyć na losie Andrzeja, którego polubił i którego zmęczoną, subtelną twarz miał
ciągle w pamięci. „Co on teraz przeżywa?"
Postanowił, że nazajutrz pójdzie na obserwację przed godziną dwunastą. Mogło się
zdarzyć, że woźny z rodziną wyruszy z domu wcześniej. „A jeśli wcale nie wyjdą?... Też
będę działał... Nie wiem jak, ale muszę to załatwić!"
W poniedziałek dzień od rana był cichy, gorący. Na ulicach panował zaduch. Kiedy Józef
przechodził obok przystani statków rzecznych na Wilii, zobaczył długą kolejkę ludzi z
paczkami, koszykami, teczkami, którzy czekali na powrót parostatku z góry rzeki.
Kolejka ta ciągle się zwiększała. Kto mógł, starał się wyrwać z upalnych murów miasta.
O dwunastej przyszedł na Wileńską. Znalazł wygodne miejsce, z którego mógł
obserwować narożną kamienicę. Przechodniów było mało, ale niemieckie auta wojskowe
przejeżdżały często i zatruwały powietrze wyziewami gazów spalinowych.
Około godziny pół do pierwszej zwrócił uwagę na idącą przeciwległym chodnikiem parę:
mężczyznę lat około pięćdziesięciu i młodą dziewczynę. On był średniego wzrostu, tęgi;
miał na sobie lekki, szary garnitur, żółte trzewiki i słomkowy kapelusz z płaskim
denkiem. Dziewczyna była nieco od niego wyższa, bardzo ładna i zgrabna. Była ubrana
w lekką, wzorzystą sukienkę, spiętą w talii wąskim, skórzanym paskiem. W ręce niosła
torebkę.
„Trochę podobna do Róży ― pomyślał. ― Pewnie jego córka",.
Jakże był zdumiony, kiedy oboje weszli do frontowych drzwi gmachu, w którym mieściła
się apylinka.
„Może ona chce coś poprawić?"
Lecz przez dłuższy czas nie wyszli na ulicę.
„A może tam mieszkają na parterze albo na pierwszym piętrze?... On chyba jest jakimś
dygnitarzem litewskim... Ale poprzednio nie dostrzegliśmy tam żadnych lokatorów...
Tylko woźny z rodziną".
Prawie dokładnie o pierwszej z frontowych drzwi wyszedł biednie ubrany mężczyzna,
który niósł mocno wypchany koszyk. Za nim podążała kobieta. Prowadziła za ręce dwoje
dzieci. Józef głębiej się wtulił do swej kryjówki. Ale rodzina woźnego wyminęła go, idąc
przeciwległym chodnikiem i nie zwracając uwagi na nic dokoła.
Poszedł z dala za nimi. Przekonał się, że skręcili w ulicę Zygmuntowską. Więc na pewno
poszli w kierunku przystani. Dalej nie warto było ich śledzić, żeby nie marnować czasu.
Poza tym upał jeszcze się zwiększył i Józef, obładowany bronią, pragnął jak najprędzej
się znaleźć pod dachem.
Otworzył duże, ciężkie drzwi frontowego wejścia a potem drugie, nieco lżejsze. Znalazł
się na obszernej klatce schodowej. Tutaj było chłodniej i z ulgą odetchnął. Przez jakiś
czas nasłuchiwał, a potem poszedł szerokimi schodami na górę.
Zatrzymał się u dużych, podwójnych drzwi, prowadzących do apylinki. Na podeście
naprzeciw były inne drzwi, które, przypuszczał, prowadzą do mieszkania woźnego.
Wszędzie panowała zupełna, dzwoniąca cisza. Nie dochodziły tu nawet odgłosy z ulicy,
bo tłumiły je drzwi na dole.
Zdjął kurzowiec i powiesił go na poręczy schodów. Wyjął z kieszeni wytrychy i wziął
taki, który jego zdaniem będzie pasował do wewnętrznego zamka u drzwi. Wprowadził
go w szparę i zrobił próbę przesunięcia rygla. Trafił na opór i zrozumiał, że zamek jest
otwarty. Wówczas wyjął szaber i wsunął koniec pazura w szparę między skrzydłami
drzwi, o dłoń wyżej od zamka yale. Gdy potem nacisnął koniec szabra w bok, szpara
nieco się zwiększyła. Włożył w nią ostrze grubego, fińskiego noża i wprowadził pazur
szabra jeszcze głębiej. Po kilku takich manipulacjach mógł dostrzec lśniący zatrzask
automatycznego zamka. Przytrzymał lewą dłonią koniec szabra, żeby szpara się nie
zwęziła, wprowadził ostrze fińskiego noża jeszcze głębiej i oparł je o ukośną stronę
zatrzasku. Łatwo go odsunął i. drzwi się otwarły.
Wziął z poręczy kurzowiec i wszedł do apylinki. Zamknął drzwi i zablokował zatrzask.
Był teraz odizolowany od klatki schodowej. Po krótkim namyśle włożył gałkę łańcucha
zabezpieczającego w wycięcie suwaka. „Nikt nie będzie mógł wejść, nawet jeśli ma
klucze!"
Znajdował się w długim i szerokim jakby przedpokoju, w którym, wydawało mu się z
początku, jest prawie ciemno. Okien tam nie było i tylko przez oszklone części drzwi w
górze wpadało światło. Zobaczył jedne drzwi z lewa, niedaleko od siebie, a drugie po tej
samej stronie, ale w odległości około dziesięciu kroków.
„Będą tamte... ostatnie..." ― przypomniał sobie szkic Grzmota.
Ale z prawej strony było dwoje mniejszych drzwi, o których Grzmot nic mu nie
powiedział. Postanowił je zbadać. Wyjął spod pachy parabellum i poszedł ku pierwszym
drzwiom z prawa. Przez cały czas stąpał bardzo cicho, bo nie był pewien, czy na piętrze
pod nim ktoś nie mieszka.
Otworzył pierwsze drzwi. Za nimi była ciemność. Wyjął z kieszeni zapałki. Gdy błysnęło
światło, zobaczył mały składzik, w którym stało jedna na drugiej kilka skrzyń. Za
następnymi drzwiami był ustęp. Tam. było jaśniej niż w korytarzu, bo światło wchodziło
przez okienko w górze.
Gdy zamykał drzwi do ustępu, wydawało mu się, że słyszy głosy. Zaczął nasłuchiwać.
Przez jakiś czas było znów cicho, a później doleciały jego uszu dźwięki rozmowy,
stłumionej odległością albo zamkniętymi drzwiami. Wkrótce nabrał pewności, że w sali
za ostatnimi drzwiami ―: tej właśnie, o którą mu szło ― ktoś jest.
„Wszystko jedno, załatwię to! ― postanowił. ― Udam bandytę. Tyle wysiłku nie pójdzie
na marne! Nie będę się wycofywał!"
Wdział kurzowiec i zapiął go z przodu. Odbezpieczył parabellum i poszedł, jak mógł
najciszej, obok lewej ściany korytarza. Drzwi, u których się zatrzymał, były grube. Za
nimi panowała cisza. Ale po jakimś czasie rozległ się niewyraźny głos.
„Może tam są otwarte okna i słychać dźwięki z ulicy?"
Pociągnął w dół daszek cyklistówki i sprawdził, palcem, czy otwory na oczy są na dobrej
wysokości. Potem nacisnął klamkę u drzwi i zaczął powoli je otwierać. Następnie
wśliznął się bokiem do dużej i, jak mu się wydało, bardzo jasnej sali. Zobaczył dwa
biurka stojące w pobliżu okien. Przeniósł wzrok w prawo i zastygł w zdumieniu. Na
dużej, obitej ciemną skórą kanapie, leżała młoda kobieta. Prawe jej ramię zwisało w dół.
Kolana miała podciągnięte do góry. Obok niej leżał gruby mężczyzna. Miał na sobie
tylko ko
209szulkę, która mu zsunęła się na plecy, ukazując pośladki i mocno owłosione
nogi. Była to para, którą Józef poprzednio widział na ulicy.
„Ależ znaleźli sobie miejsce!" ― pomyślał ze złością.
Kobieta, jakby raptem odczuła obecność kogoś obcego w sali, obróciła twarz w prawo.
Oczy jej, zdawało się, w jednej sekundzie zmieniły barwę i kształt. Rozszerzyło je
przerażenie. Wargi zdeformował grymas podobny do płaczu. Józef wycelował w jej
twarz lufę pistoletu, a wskazującym palcem lewej dłoni dał ostrzegawczy znak,
nakazujący milczenie. Potem powiedział po rosyjsku, spokojnie, głośno, twardo.
―
Ani słowa bez pytania! Nie ruszać się bez rozkazu!.
Oboje zrozumieli, że sytuacja ich jest niebezpieczna. Zastygli w miejscu. Zwisająca ku
podłodze dłoń kobiety dygotała. Przymknęła oczy. Józef zbliżył się do kanapy i tknął lufą
pistoletu w szyję mężczyzny.
―
Usiądź! ― powiedział.
Tamten niezgrabnie umieścił się na brzegu kanapy i spozierając na lufę pistoletu i maskę
na twarzy Józefa, bez rozkazu uniósł w górę ramiona.
―
Znasz rosyjski? ― spytał go Józef.
―
Tak.
―
A ona?
―
Tylko trochę.
―
No, to słuchaj! Jeśli będziecie grzeczni i spokojni, to wszystko będzie
dobrze. Jeśli nie, to was zastrzelę. Zrozumiałeś?
―
Zrozumiałem.
―
Powiedz jej.
Mężczyzna powiedział prędko po litewsku kilkanaście słów do kobiety. Ona kilka razy
kiwnęła głową, bo chyba nie mogła mówić.
„Nie jest tchórz! ― pomyślał Józef o mężczyźnie. ― Wpadliśmy w głupią sytuację... i
oni, i ja... Ale ja muszę ją grać do końca!"
Wziął z krzesła sukienkę kobiety i narzucił ją na głowę swego jeńca. Potem podjął z
podłogi koszulkę i okrył nią twarz leżącej kobiety. Następnie uniósł w górę daszek
cyklistówki, który mu przeszkadzał w oddychaniu.
―
Czy ty tutaj pracujesz? ― spytał.
―
Nie.
―
A ona?
―
Też nie.
―
Jakżeś tutaj wlazł?
―
Kolega dał mi klucz. On tutaj pracuje.
―
Chciałeś z nią się pobawić? ― Tak.
―
Gdzie jest kasa?
― Kasy tutaj nie ma.
―
A gdzie trzymają pieniądze?
―
Chyba i pieniędzy tutaj nie ma.
―
A w szufladach?
―
Może gdzieś są. Nie wiem.
―
Jeśli są, to znajdę. A ty masz pieniądze?
―
Mam.
―
Dużo?
―
Trzydzieści pięć tysięcy.
―
A ona ile ma?
―
A ona nie ma nic. Ale mamy dobre zegarki, pierścionki.
―
Mnie są potrzebne tylko pieniądze.
Zastanowił się, czy nie wygląda to podejrzanie. Zależało mu jednak na tym, żeby amanci
mieli jak najmniej strat. Przypuszczał, że nie zameldują w policji o swej przygodzie.
Dziewczyna mogła dla zysku puszczać się z Zamożnym mężczyzną. Może nawet była od
niego zależna.
„Tak dobrze wszystko się układało ― myślał Józef. ― A teraz idiotyczna komplikacja!"
Wziął wiszącą na oparciu krzesła marynarkę i przeszukał jej kieszenie. Wyjął z portfela
wszystkie pieniądze i wcisnął je do swej kieszeni u spodni. Otworzył torebkę
dziewczyny. Wewnątrz była portmonetka z drobnymi pieniędzmi. Poza tym lusterko,
grzebień, chusteczka do nosa, puderniczka i legitymacja urzędnicza. Otworzył ją.
Nazwisko kobiety się kończyło na „ciute ". Więc panna. On zaś miał obrączkę na palcu.
Żonaty.
Józef naciągnął daszek cyklistówki na twarz. Potem powiedział do swych jeńców:
―
Odkryjcie głowy i ubierzcie się!
Mężczyzna odsłonił twarz i powiedział kilka słów po litewsku do dziewczyny. Józef
stanął przy biurku Andrzeja i obserwował ich. Mimo przykrej sytuacji z uznaniem patrzył
na pięknie zbudowaną dziewczynę, która była bardzo przestraszona. Twarz mężczyzny
była czerwona i lśniła od potu. Oboje pośpiesznie, ale niesprawnie się ubierali.
Przeszkadzali sobie. Starali się nie odwracać przodem do Józefa.
Gdy mężczyzna i kobieta się ubrali, Józef otworzył drzwi na korytarz i wskazał lufą:
―
Idźcie!
Potem otworzył drzwi do ciemnego składzika.
―
Właźcie do środka!
Mężczyzna posłusznie zniknął w ciemności, ale dziewczyna klapnęła na kolana i
wyciągnęła ku Józefowi dłonie, złożone jak do modlitwy. Po jej policzkach prędko
toczyły się łzy. Mówiła coś pośpiesznie po litewsku.
― Co ona chce? ― spytał Józef, patrząc w ciemności składzika.
―
Boi się, że pan ją skrzywdzi... I boi się, że ją ktoś zobaczy.. J Prosi bardzo,
żeby ją pan wypuścił...
―
Powiedz jej, żeby się wcale nie bała. Wypuszczę was, kiedy obszukam
wszystkie pokoje. Mnie potrzebne są tylko pieniądze. A teraz siedźcie tam cicho.
Mężczyzna zaczął mówić uspokajająco do dziewczyny. Józef ujął ją za ramię i popchnął
do składzika. Zamknął drzwi. Potem przyniósł krzesło i zablokował nim klamkę.
Wrócił do sali. Zdjął kurzowiec, czapkę i marynarkę. Położył wszystko na kanapie.
Szaber i wiązkę kluczy zostawił na biurku Andrzeja. Tamże umieścił granat. Potem z
pistoletem w ręku poszedł do następnej, dużo większej, gdzie były dwa biurka, dwa stoły
i stolik z maszyną do pisania nakrytą blaszanym futerałem. W końcu sali zobaczył
jeszcze jedne drzwi. Spróbował je otworzyć. Były zamknięte. Zajrzał w szparę u zamka i
zobaczył główkę od klucza, włożonego z drugiej strony. Zrozumiał, że za tymi drzwiami
znajduje się mieszkanie woźnego.
Pozostawiając wszystkie drzwi otwarte, wrócił do ostatniej sali. Zaczął oglądać biurko
Andrzeja. Miało trzy górne szuflady i dwie szafki po bokach. Uklęknął, zajrzał w szparę
u zamka górnej lewej szuflady, na którą Grzmot mu radził zwrócić szczególną uwagę.
Zaczął dobierać do niej klucz. Ale żaden nie .otwierał zamka. Po jakimś czasie zaczął się
denerwować.
„Chyba będę musiał otworzyć szabrem... Ale mogę uszkodzić zamek i pozostaną ślady
włamania!"
Spróbował otworzyć inne szuflady. Prędko i łatwo dobrał do nich klucze. Wówczas
wrócił do pierwszej. Raptem, przy jakimś ruchu, szuflada się wysunęła. Poprzednio nie
mógł otworzyć jej zamka po prostu dlatego, że nie był zamknięty.
„Tracisz głowę! ― przemawiał do siebie. ― Nerwy ci nie dopisują! Spokojnie!
Wszystko idzie świetnie! Masz dużo czasu! Spokojnie!"
Zaczął uważnie przeglądać zawartość szuflady. Znalazł w niej uczniowski zeszyt w
sinych okładkach, w którym były wpisywane dzień po dniu informacje dotyczące ruchów
wojsk niemieckich i transportów kolejowych. W środku zeszytu zobaczył kilka
niewypełnionych blankietów z litewskimi i niemieckimi drukami. Między nimi dostrzegł
ze zdumieniem ćwiartkę papieru z małą czerwoną pieczątką Komendy AK w Wilnie.
Tekst był polski: nakaz wstrzymania wykonania wyroku na Jaśkiewicza i przekazania
sprawy sądowi specjalnemu do ponownego rozpatrzenia.
„Psiakrew! Takie rzeczy trzymał w otwartej szufladzie!"
W lewej szafce znalazł trzy owinięte w papier paczuszki. W jednej była drewniana
papierośnica, używana, brudna, prymitywnej roboty. Kiedy zaczął rozwijać drugą
paczuszkę, poczuł, po zdjęciu kilku warstw papieru, przykry, ckliwy fetor. „Aha! Jest to
na pewno z grobów katyńskich!" Nie rozwijał drugiej i trzeciej paczuszki. Położył
wszystkie na podłodze obok biurka. Potem przeglądnął uważnie zawartość innych
szuflad i prawej szafki. Wszystko, co, jak uważał, nie należało do spraw urzędowych,
kładł na biurku.
W lewej szufladzie znalazł lornetkę polową Zeissa, ale futerału do niej nigdzie nie było.
Położył ją również na biurku. Po ukończeniu dokładnej rewizji spojrzał na zegarek: pół
do trzeciej. „Mam dużo czasu" ― pomyślał. Zamknął dobrze szafki i wszystkie szuflady,
nawet i tę, która była poprzednio otwarta. Wytarł chustką donosa politurowane brzegi
biurka i szuflad z zewnątrz. Popatrzył, czynie zostawił jakichś śladów swego
gospodarzenia tutaj. Potem zawinął wszystko, co zabrał z szuflad i szafek, w litewską
gazetę, którą poprzednio wyjął z biurka. Przeniósł rzeczy na kanapkę. Gdy zamierzał się
ubrać, wydało mu się, że słyszy na schodach hałasy.Wziął parabellum i granat i wyszedł
na korytarz. Zbliżył się do "drzwi wejściowych. Posłyszał kroki i głosy idących schodami
ludzi.
„Może woźny wraca?... Dobrze, że skończyłem robotę". Nie zdejmując łańcucha uchyli!
trochę drzwi. Usłyszał rozmowę w języku litewskim. Głosy były męskie.
„To nie woźny. Ale dokąd oni idą?"
Kroki zadudniły na ostatnim zakręcie schodów! Przymknął drzwi i zbliżył się do
składzika, w którym zamknął jeńców.
―
Siedźcie tam zupełnie spokojnie! ― powiedział.
Kroki człapały w górę. Zatrzymały się na podeście u wejścia do apylinki. Było słychać
niewyraźnie rozmowę. Potem rozległ się ostry dźwięk dzwonka obrotowego u drzwi.
Józef rozpiął kołnierz koszuli. Parabellum wsunął za pas u spodni, z tylu, tam, gdzie
trzymał fiński nóż. Granat wcisnął do prawej kieszeni. Potem, gdy dzwonek u wejścia się
powtórzył, trzasnął mocno drzwiami do pierwszej sali i, umyślnie ciężko tupiąc, poszedł
ku wejściu. Otworzył zatrzask u yale i nie zdejmując łańcucha uchylił drzwi. Zobaczył
dwóch policjantów litewskich. Jeden z nich, który stal bliżej, trzymał w ręku tekturową
teczkę.
― Czego trzeba? ― spytał Józef po litewsku złym, niby zasapanym głosem.
Policjant uderzył kostką zgiętego palca w teczkę i zaczął mówić prędko po litewsku. Ale
Józef mało z tego zrozumiał. Przerwał mu po rosyjsku, wtrącając wyrazy litewskie:
―
Jestem woźny i nic nie mogę ci załatwić! Naczelnik apylinki kazał nikogo
nie wpuszczać! Rozumiesz?
Policjant, gestykulując teczką i wolną rękę, zaczął również mówić po rosyjsku, ale
bardzo kiepsko:
―
To ważna sprawa! Musi być dzisiaj załatwiona!
Józef przerwał mu grubiańsko:―
Czyś ty zwariował?! Dzisiaj święto i nikogo
tutaj nie ma! Przyjdź jutro! I nie zawracaj mi teraz głowy! ― trzasnął drzwiami i odszedł,
głośno tupiąc, w kierunku składzika, w którym siedzieli „jeńcy". Tam się zatrzymał i
nasłuchiwał. Wewnątrz było zupełnie cicho.
Na schodach rozmawiano po litewsku zirytowanymi głosami. Józef usłyszał parę
znanych mu przekleństw, łącznie z popularną „ropuchą". Potem rozległy się kroki w dół.
Józef zbliżył się do drzwi i je uchylił. Kroki się oddalały. Potem trzasnęły drzwi
frontowe.
„Czego oni chcieli? ― zastanawiał się Józef. ― Może coś się stało w którymś z domów
pod zarządem apylinki i chcieli złożyć meldunek? Może przyjechali do miasta i idzie im
o mieszkanie dla siebie? A może nie wiedzieli że i dzisiaj, w poniedziałek, jest święto?"
Poszedł do ostatniej sali i zaczął się ubierać. Zawiesił lornetkę Andrzeja przez ramię.
Wdział marynarkę i rozmieścił wszystkie rzeczy i broń po kieszeniach i za pasem u
spodni. Potem kurzowiec. Paczuszkę z materiałami, zabranymi z biurka Andrzeja,
położył na podłodze u wyjścia z apylinki. Następnie wyjął parabellum, ściągnął daszek
cyklistówki na twarz i zbliżył się do składziku. Przezorność mu nakazywała, by nie
zwalniał „jeńców". Ale chciał załatwić sprawę w ten sposób, żeby nie pozostało tutaj
śladów jego wizyty. Było prawdopodobne, że „jeńcy" nikomu nie powiedzą o tym, co
tutaj zaszło. Będą chcieli uniknąć kompromitacji. Policjanci na pewno nic nie zrozumieli
i jeśli przyjdą tutaj nazajutrz, to albo wcale nie wspomną o swej wczorajszej wizycie,
którą woźny nazwał wariacką, albo, jeśli o tym coś powiedzą, urzędnik nie zrozumie, o
co poszło. Śladów włamania do urzędu ani rewizji w biurku Andrzeja nie pozostało
żadnych. Trzeba było więc dać i jeńcom sposobność do wybrnięcia z przykrej sytuacji...
we wspólnym interesie. Otworzył składzik.
―
Wychodźcie! ― powiedział. ― Do tamtego pokoju! ― wskazał lufą
pistoletu na otwarte drzwi sali.
Zamknął składzik i zaniósł na miejsce krzesło, którym była zablokowana klamka. Potem
wskazał „jeńcom" miejsce obok kanapy.
―
Stańcie tam i rozbierzcie się!
Przypuszczał, że „jeńcy" po jego odejściu nie podniosą alarmu. Chciał jednak lepiej się
zabezpieczyć. Uważał, że nago nie pobiegną za nim po schodach na ulicę ani nie będą
krzyczeć przez okno. A na włożenie ubrań trzeba trochę czasu.
―
Pd co? ― spytała przerażona dziewczyna, kiedy jej amant powtórzył
rozkaz Józefa po litewsku.
―
Chcę na ciebie popatrzyć ― rzekł Józef, który zrozumiał jej pytanie.
Mężczyzna powiedział do niej coś uspokajająco i oboje zaczęli się rozbierać. Twarz
dziewczyny była blada, zgaszona. Mężczyzna był spokojniejszy. Chyba nabrał pewności,
że bandyta nie zamierza ich krzywdzić. Może nawet zrozumiał, że chce on zabezpieczyć
się przed pościgiem. Gdy oboje stanęli nago, Józef kazał im położyć się na kanapie i
powiedział:
Nie wolno wam wyjść stąd wcześniej niż za piętnaście minut. Pieniędzy nigdzie tutaj nie
znalazłem i nic nie wziąłem. Wszystko pozostawiłem w porządku. Czy zrozumiałeś
mnie?
―
Tak ― odparł mężczyzna.― Przyjemnej zabawy!
Wyszedł z sali na korytarz i przymknął drzwi. Odczekał trochę, posłuchał i znów je
otworzył. „Niech myślą, że nie śpieszę do wyjścia stąd". Spojrzał na jeńców. Leżeli w
takiej pozie, w jakiej ich zostawił. „Może nie ruszą się długo?"
,
Poszedł cicho w kierunku wyjścia. Wziął z podłogi paczuszkę i otworzył drzwi. Przez
kilka sekund nasłuchiwał. W klatce schodowej panowała cisza. Wyszedł na podest i
przymknął drzwi. Usłyszał suche klaśnięcie zatrzasku. Wówczas zbiegł cicho schodami
w dół. Włożył pistolet do futerału pod marynarkę. Otworzył drzwi na ulicę i wydało mu
się, że wszedł do pieca. Upał trwał. Skierował się w prawo do najbliższej przecznicy i
wszedł w ulicę Gdańską. Potem skręcił znów na prawo, w Jagiellońską. Dalej poszedł
wolno i rozpiął kurzowiec.
Chociaż był pewien, że pościgu nie będzie, pokluczył trochę ulicami, zmienił parę razy
kierunek drogi i znalazł się w dzielnicy Antokolskiej.
„Dość prędko mi poszło! ― pomyślał. ― I dość czysto wszystko zrobiłem. Ale jakie
niespodzianki! Jeślibym wziął chłopców na ubezpieczenie, byłoby kiepsko! Może
zostawilibyśmy parę trupów?"
Wszedł na górkę i od razu udał się do składziku na drewno. Na ogrodach ani w pobliżu
domu nie dostrzegł nikogo. Włożył do skrytki broń, pieniądze, lornetkę i materiały
zabrane z biurka Andrzeja. Wziął z niej komplet dokumentów na nazwisko
Makareviciusa. Kurzowiec, czapkę, klucze i szaber Wincuka wsunął za stos polan.
Zamierzał zwrócić mu wszystko jak najprędzej, może nawet dzisiaj wieczorem.
Nazajutrz, dokładnie o czwartej po południu, wszedł do kuchni przy mieszkaniu Adama,
którego nie było jeszcze w domu. Ale żona jego powiedziała:
―
Pan Witold jest u nas w sypialni. Czeka na pana. Proszę tam wejść.
Józef udał się do znanego mu już pokoju. Odemknął drzwi i zobaczył Grzmota, który
siedział na krześle obok komody. Wyraz twarzy miał smutny. Przywitał się z Józefem i
powiedział:
―
I nic...'
―
Dlaczego nic?! ― zdziwił się Józef.
―
Tak wyczuwam... Same niepowodzenia...
―
Otóż wczoraj zrobiłem wszystko, co pan chciał. Zrewidowałem dokładnie
biurko Andrzeja.
―
I nic pan tam nie znalazł.
―
Znalazłem dużo. W ogóle zabrałem stamtąd wszystko, co się nie łączyło z
jego pracą w apylince. ― Wyjął z kieszeni spodni i marynarki trzy paczuszki i zeszyt.
Następnie wydostał zza pasa lornetkę. Położył wszystko na komodzie. ― Na pewno
niczego nie przeoczyłem ― dodał ― bo zrobiłem dokładną rewizję. Nie zostawiłem
żadnych śladów po mojej gospodarce. Wszystkie szuflady dobrze zamknąłem.
―
Czy panu łatwo poszło?
―
Trudno. Wziąłem jeńców, z którymi miałem sporo kłopotu. Udawałem
złodzieja... ― opowiedział krótko o swych przygodach w apylince, potem dodał: ―
Gdybym wziął chłopców na ubezpieczenie, historia ta by się skończyła paskudnie i dla
policjantów, i dla tej roboty, i może dla nas wszystkich.
―
Wyobrażam sobie! Ale czy komuś nie może przyjść do głowy, że do
apylinki było włamanie i jaki był jego cel?.― Na pewno nie. Drzwi pozostały w
porządku. Śladów po rewizji w biurku też nie zostawiłem. Tamta para amantów będzie
milczeć, żeby się nie skompromitować. Poza tym tak postępowałem, aby nabrali
przekonania, że mnie szło tylko o pieniądze. A policjanci nic nie zrozumieli.
Przepędzono ich i już. Chyba nie będą o tym mówić. Gdyby nawet przyszli do apylinki i
wspomnieli o wczorajszym zajściu, trudno by było zrozumieć, o co poszło, kto ich
wypędził, jaki woźny? Zresztą nikt nie będzie tego badał.
Grzmot rozwijał paczuszki i przeglądał ich zawartość.
―
Wariat!... Naprawdę wariat!... Po jakiego diabła trzymał to w biurku?...
Przecież tutaj są rzeczy przywiezione z Katynia!... A to są notatki o ruchach wojsk
niemieckich... No i to!... Odwołanie wyroku na Jaśkiewicza! Potworność!... On chyba
przypuszcza teraz, że wszystko się dostało w ręce gestapowców!... Zupełnie straci
otuchę!.,
― A ja wciąż myślę nad inną sprawą, moim zdaniem bardzo ważną.
―
Nad czym?
―
Ta okoliczność, że Andrzej trzymał wszystko w biurku, świadczy o tym,
iż był absolutnie pewien swojej dobrej pozycji w urzędzie. Nie obawiał się ani rewizji,
ani aresztowania.
―
No tak...
― Jeśli więc go aresztowano i z miejsca zaczęto katować, aby wydobyć zeznania, to ktoś
z naszych ludzi, znających dobrze, jaką Andrzej prowadzi robotę w konspiracji, go
wsypał!... Wystarczyło przesłać anonim do gestapo... Czy pan ma jakieś wiadomości o
przyczynie aresztowania Andrzeja? '
Żadnych. Adam również niczego nie mógł się dowiedzieć. Gestapo potraktowało tę
sprawę jako ściśle tajną.
―
To się zgadza z moim rozumowaniem. Był więc donos na niego od
osobnika, który znał funkcje Andrzeja w Podziemiu.
―
Ale jaki powód donosu?
― Może chęć usunięcia go? Może próba zniszczenia w ten sposób jakichś śladów, na
które Andrzej trafił? Może zemsta? Może strach?...
Grzmot nerwowo bębnił palcami w zeszyt Andrzeja, który trzymaj na kolanach. Wzrok
miał posępny. Nad czymś się zastanawiał. Potem powiedział:
―
Wszystko to zagadkowe, podejrzane, trudne do zbadania. Wszystko mi się
nie podoba. A utrata Andrzeja jest dla mnie okropna! Tyle roboty zmarnowano,
urwano!... A czy pan jest dobrze zakonspirowany?
―
Uważam, że tak, bo się konspiruję nawet przed konspiratorami.
―
Chcę z panem od czasu do czasu się spotkać.
―
Chętnie.
―
Gdzie?
―
Może tutaj... jeśli miejsce jest pewne.
―
Wiedział o nim Andrzej, wiedział Stanisław. Może lepiej u brata Adama,
u Zygmunta? Pomówię z nim o tym. Następnym razem spotkamy się jeszcze tutaj, za
tydzień o tej samej porze. Czy będzie to panu wygodne?
―
Tak. Czy trzeba przesłać przez Żubra raport do Komendy o wyratowaniu
depozytu Andrzeja?
― Nie. Nie łączyło się to z pańską funkcją. Poza tym sprawa ta jest ściśle tajna.
Wystarczy, że ja o tym wiem. Omówię ją w Komendzie. Czy pan ma jeszcze coś do
powiedzenia? Może w sprawie egzekutywy?
Mam, ale zabierze to dużo czasu. Chyba następnym razem.
―
Dobrze. Bardzo dziękuję. Może uda się jeszcze uratować Andrzeja. Dużo
nad tym. pracujemy kilkoma drogami. Poszukam sposobu zawiadomienia go, że skrytki
w jego mieszkaniu nie znaleziono i że z apylinki wszystko zabrano.
Pożegnali się.
„Jednak nie jest on tylko suchym urzędnikiem" pomyślał Józef.
Później się dowiedział, że zabiegi wielu ludzi dla wyrwania Andrzeja z pazurów gestapo
zostały zmarnowane. Ostatni cios zadał sobie sam: powiesił się na strzępach swoich
skarpetek w areszcie gestapo.
Pewnego dnia poszedł na Zwierzyniec, żeby zobaczyć biurowerbunkowe pułkownika
Baronowa. Miał go w spisie skazanych na śmierć. Na Zwierzyńcu również mieszkał
agent gestapo, Kozłow. Obaj byli już dobrze rozpracowani, lecz Grzmotowi nie zależało
na prędkim wykonaniu tych wyroków. Pozostawił tę sprawę Józefowi. Powiedział, że
obu skazanych trzeba zlikwidować, ale nie ma w tympośpiechu. Wyraził życzenie, aby,
wpierw zlikwidowano Kłobowskiego. Wówczas Józef powiedział mu (poufnie), że miał
już dobrą sposobność sprzątnięcia Kłobowskiego, lecz na podstawie dobrze j
sprawdzonych wiadomości doszedł do wniosku, że wyrok na Kłobowskiego wydano
niesłusznie lub lekkomyślnie i że, prawdopodobnie, w podobnej sytuacji się znalazł
bokser Klędzin.
Przedyskutowano tę sprawę szczerze i Grzmot zgodził się na pozostawienie tych
wyroków w Zawieszeniu, bo obecnie nie mógł się zająć zbadaniem tych spraw.
Józef doszedł do wniosku, że w jego zasięgu pozostali z całego spisu skazanych tylko
trzej, na których wykonanie wyroków nie budziło zastrzeżeń: Baronow, Kozłow i Dorota,
która jednak gdzieś znikła.
Gdy około południa wracał ze Zwierzyńca ulicą Mickiewicza, usłyszał z boku znajomy
głos:
― Panie Józefie! Bardzo się cieszę, że pana spotkałem!Zobaczył wesołą twarz profesora
W., który serdecznie uścisnął jego dłoń.
―
Dzisiaj właśnie przyjechałem do Wilna ― ciągnął profesor ― i myślałem
o panu. Zamierzałem wstąpić jutro do Jadzi i porozmawiać z wami.
―
Również bardzo się cieszę! ― odparł Józef, chociaż hałaśliwe przywitanie
go na ulicy wcale mu się nie podobało.
―
Mam dla pana miłą wiadomość i w ogóle chcę z panem porozmawiać. Czy
ma pan godzinkę wolnego czasu?
―
Tak. Będzie mi bardzo przyjemnie.
Chodźmy więc do mnie, do Komitetu! ― ujął Józefa pod ramię i razem poszli dalej.
―
Co za wiadomość? ― spytał Józef.
Wiadomość później. A na razie pozdrowienie. I to jakie! Zgadnij pan, od kogo?
―
Chyba od pańskiego brata.
―
Et, tam... ―skrzywił się profesor. ― Od osoby dużo, dużo ciekawszej! ―
Zrobił pauzę, a potem dodał ściszonym głosem:.― Od Róży...
―
Od pani Róży?!
―
Zdziwił się pan?... Opowiem panu o niej więcej, ale muszę załatwić tu, po
drodze, jedną pilną sprawę. Potem będziemy mieli więcej wolnego czasu na rozmowę.
Skręcił za róg szarego gmachu sądów, w ulicę 3go Maja. Było tam boczne wejście dla
personelu niemieckiego gestapo. Profesor właśnie tam się skierował. Józef się zatrzymał.
― Ależ to gestapo! ― powiedział.
―
No, tak. A o co chodzi? Ja tutaj lawiruję jak na Własnym podwórku. A
pan ze mną. Zaczeka pan trochę na korytarzu, a ja załatwię swoją sprawę i pójdziemy do
Komitetu. Po co pan ma się kręcić po ulicy? Pomyślą jeszcze, że pan jest szpiegiem.
„Żeby ciebie diabli wzięli!"― zaklął w duchu Józef. Miał przy sobie browning, ale
uważał, że to pogarsza sprawę. Poza tym wyszedł z domu z dokumentami na nazwisko
Kowalski, na które był zameldowany u Luby. Natomiast profesor przypuszczał, że jego
nazwisko jest Makarewicz. Przyszło mu jednak do głowy, że jeśli stanowczo odmówi
wstąpienia do gmachu razem z profesorem, nasunie mu myśl, że ma powody do obawy.
―
Rozumiem, że instytucja nie jest przyjemną ― rzekł profesor. ― Ale takie
się czasy. NKWD była jeszcze gorsza.
Wstąpili do małego westybulu, gdzie z lewej strony była oszklona separatka żandarma,
który sprawdzał legitymacje i przepustki rzadko wchodzących tu osób. Profesor podał
przez okienko żandarmowi jakiś blankiet, który ten prędko obejrzał i zasalutował.
Ten pan idzie ze mną ― rzekł profesor po niemiecku wskazując dłonią na Józefa.
W porządku ― odparł żandarm. A gdy profesor i Józef poszli schodami na górę,
zatelefonował.
Józef uważał swoją sytuację nie tylko za przykrą, ale i za niebezpieczną. Udawał jednak,
że jest spokojny i nawet próbował żartować. „W wypadku próby zatrzymania mnie
zastrzelę tylu ludzi, ilu będę mógł i siebie również. Dobrze, że mam przy sobie truciznę,
ale szkoda, że nie wziąłem parabellum. W tym właśnie gmachu zginął Andrzej".
Zatrzymali się na korytarzu przed drzwiami numer 110.
Chce pan wstąpić ze mną do środka, czy woli zaczekać tutaj?
spytał profesor.
― Lepiej zaczekam, bo po niemiecku mówię bardzo marnie. ― Dobrze! ― profesor
klepnął przyjaźnie Józefa po ramieniu i wszedł do pokoju.
Józef usiadł na parapecie najbliższego okna, skąd mógł widzieć drzwi. Był zły na
profesora.
„Co za wstrętna historia! I trzeba było go spotkać!"
Mijały minuty, lecz profesor nie wychodził z pokoju. Korytarzem przechodzili kilka razy
niemieccy oficerowie i podoficerowie. Byli ubrani w dobrze dopasowane mundury.
Wyglądali jak wyprasowani i wylakierowani. Na Józefa nie zwracano uwagi. Ale, po
dziesięciu minutach, gdy jeden z nich szedł korytarzem drugi raz, niosąc w ręku kilka
sinych teczek, zatrzymał się i spytał po niemiecku. ― Czy pan czeka na kogoś?
―
Czekam na profesora... ― Wymienił nazwisko i wskazał dłonią na drzwi
do pokoju numer 110.
Oficer skinął głową i oddalił się. Minęło jeszcze dziesięć minut, lecz profesor nie ukazał
się.
„Może zapomniał o mnie? A może tam jest inne wyjście?"
Wreszcie zupełnie zniecierpliwiony zapukał do drzwi pokoju 110. Nie usłyszał
odpowiedzi. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Z przerażeniem zobaczył, że pokój jest
pusty. Stało w nim, bokiem do okna, duże biurko, było kilka krzeseł i szafka. Zamknął
drzwi za sobą i zdecydował się czekać tutaj, bo korytarz uważał za miejsce
niebezpieczne. Zwrócił uwagę na mniejsze drzwi, z lewa obok szafki.
„A może on tam... w następnym pokoju?"
Podszedł bliżej i odróżnił głosy kilku ludzi. Potem rozległ się wybuch śmiechu. Józef
zapukał do drzwi. Posłyszał głos: „Wejść!" Wstąpił do środka i zobaczył za dużym
biurkiem starszego oficera SS z czarną opaską na oku i z wielu odznaczeniami na piersi.
Z prawej strony biurka siedział inny oficer, a profesor był odwrócony plecami do Józefa.
Oficer SS przybrał surową minę i spytał ostro po niemiecku:
― O co chodzi?
―
Chcę pomówić z panem profesorem.
Profesor obrócił się na krześle ku Józefowi, klepnął się dłońmi po udach i powiedział po
polsku:
―
Bardzo przepraszam! Trochę za długo. Ale rozmowa była tak
interesująca... ― potem rzekł do oficerów po niemiecku: ― Ten pan jest przyjacielem
naszej rodziny. Czekał na mnie.
Oficer SS skinął głową.
―
O, tak, rozumiem.
Profesor powiedział po niemiecku jeszcze kilka zdań do oficerów i pożegnał ich. Potem
razem z Józefem wyszedł z gabinetu. Na korytarzu mówił głośno po polsku, zupełnie nie
zwracając uwagi na spotykanych po drodze ludzi.
―
Pan wie: wśród nich są wspaniałe chłopy! Jaką anegdotę opowiedzieli mi
o Himlerze, a potem o Mussolinim! Ha!
Wreszcie znaleźli się na ulicy. Józef lżej odetchnął i miał ochotę się obejrzeć.
„No i typ! ― myślał o profesorze. ― Kawał wariata! Nie rozumie, w jakim świecie
żyjemy!"A profesor swobodnie z nim gwarzył. Opowiedział o swej podróży do Berlina, o
rozmowach z dygnitarzami hitlerowskimi. Wreszcie zbliżyli się do Komitetu
Białoruskiego, który mieścił się po prawej stronie ulicy Mickiewicza, niedaleko placu
Katedralnego. Weszli na pierwsze piętro. Minęli dużą jak salon poczekalnię, potem małą
bibliotekę z kilku oszklonymi szafami i wstąpili do gabinetu profesora. Dał on Józefowi
do przeglądania plik białoruskich pism, przeprosił go i wyszedł „tylko na parę minut".
Wrócił, otwierając drzwi kobiecie, która niosła na tacy dwie szklanki herbaty i talerz
biszkoptów.
―
Napijemy się herbaty. No i pogadamy. Rzecz pierwsza: Róża jest panem
oczarowana! Zawstydził się pan, co?
―
Nie. Ale jestem zdziwiony. Nie stosowałem żadnych czarów,
Profesor potrząsnął dłonią w powietrzu.
―
Wiem, wiem, jakie to były czary. Mnie ona oczywiście nie opowiadała,
ale mojej córuchnie się zwierzyła dokładnie. A u córy wobec mnie sekretów nie ma.
Rozumie pan teraz? No i jestem bardzo zadowolony, bo mnie na niej zależy. Dług
dawnej przyjaźni dla jej rodziców. Otóż Róża prosiła mnie, żebym panu dopomógł.
Chętnie zrobię to, bo również żywię sympatię dla pana. Pomógł pan tak szlachetnie Jadzi
w ciągu całej zimy i w pracy domowej. No i w ogóle lubię ludzi solidnych, mądrych, nie
bawiących się w konspirację, w marzenia ściętej głowy o Polsce od Smoleńska do
Berlina...
Józef miał ochotę parsknąć śmiechem, bo nie uważał siebie ani za „mądrego", ani za
obojętnego na sprawy dotyczące losów Polski, Ale się powstrzymał. Natomiast profesor
mówił dalej, z całkowitą wiarą w trafność swoich wniosków i opinii. Wreszcie doszedł
do sprawy:
―
Chcę panu dać dobrą posadę, którą właściwie po drodze z Mińska tutaj
wykombinowałem. Będzie pan kierownikiem biblioteki w naszym Komitecie.
― Ależ ja bardzo licho znam język białoruski!
―
Kto zna polski i rosyjski, ten zna i białoruski. Ta sama rodzina języków.
Zresztą pracy tutaj prawie nie będzie. Jest parę setek książek i trochę pism. Kilka razy w
tygodniu przyjdzie pan tutaj i zobaczy, co jest nowego. Kiedy trzeba będzie załatwić
korespondencję albo jakieś sprawy formalne, to jest moja sekretarka. We wszystkim panu
dopomoże, wszystko objaśni. Ale pan będzie miał mieszkanie służbowe, odpowiednie
uposażenie, przepustkę, dokumenty. A gdy wojna się skończy, zatroszczę się o dobrą
pozycję dla pana...
―
Nie wiem, co panu odpowiedzieć...
―
Niech się pan namyśli. Jest czas. Będę w Wilnie dwa tygodnie. Potem
wrócę do Mińska. Ale, jeśli pan się zgodzi, trzeba będzie przyjąć obywatelstwo
białoruskie.
―
Panie profesorze, jaki ze mnie Białorusin?
―
Taki jak i ze mnie. Urodził się na tych ziemiach i wyrósł z białoruskich
korzeni. Niech pan pozna te sprawy i może inaczej je pan odczuje. Mało kto z inteligencji
polskiej wie o bogatej i pięknej historii narodu białoruskiego. A przecież dawniej nawet
magnaci polscy pisali i mówili po białorusku. Ale teraz nie warto o tym mówić. Idzie o
to, że mam dla pana sympatię i chcę panu dopomóc. Róża przecież wcale nie ma pojęcia
o sprawach białoruskich. A jednak pracuje u nas. Czy nie lepiej żyć wygodnie,
bezpiecznie, niżeli cierpieć biedę?
Po godzinnej rozmowie z profesorem, Józef go pożegnał. Powiedział, że się zastanowi
nad tą sprawą, i jeśli przyjmie propozycję, wstąpi do Komitetu przed upływem dwóch
tygodni. Otrzymał kilka białoruskich broszur, jedną książkę o historii Białorusi i plik
pism. Tegoż dnia wieczorem miał umówione spotkanie z Grzmotem. Opowiedział mu o
swej przygodzie w gestapo i o propozycji profesora.
―
Świetnie się składa! ― rzekł Grzmot. ― Będzie pan doskonale
zalegalizowany, a my będziemy mieli wszelkie informacje o działalności Komitetu
Białoruskiego. Niech pan wykorzysta sposobność i jak najprędzej to załatwi.
―
Jakoś mi przykro...
―
Dla dobra Sprawy.
―
Jeszcze się namyślę.
―
Ale niezbyt długo.
Nazajutrz przed południem poszedł do Komitetu. Czuł rozterkę wewnętrzną i nie mógł
się zdecydować na stanowczy krok. Chciał pomówić jeszcze z profesorem. W dużej
poczekalni zobaczył jedne
225 go tylko mężczyznę, który siedząc przy okrągłym stole wypełniał duży
formularz.
― Czy prezes jest w gabinecie? ― spytał go Józef.
―
Był niedawno, ale wyszedł. Sekretarka mi powiedziała, że wróci za
godzinę. A pan chciał wypełnić deklarację ― raczej stwierdził, niźli zapytał,
―
Zastanawiam się nad tym. Właściwie nie uważam siebie za Białorusina,
chociaż urodziłem się w Nowogródzkiem.
―
Mówi pan po białorusku?
―
Mówię niezbyt dobrze, ale rozumiem i czytam swobodnie.
―
Zabawny z pana człowiek! ― aplikant na Białorusina wetknął pióro w
kałamarz, złożył dłonie i z zainteresowaniem spojrzał na Józefa.
―
A cóż w tym zabawnego?,― zdziwił się Józef.
―
Co?... Wszystko!... Takie patriotyczne skrupuliki w piekle!... Ja pochodzę
z Poznańskiego. Białoruskiego dawniej nawet nie słyszałem. Sam po białorusku ani be,
ani me. A jednak złożę deklarację. Prawdopodobnie babka moja wywodziła się z tych
stron. Powód dostateczny. Trzeba przecież jakoś żyć, lawirować. Co?
―
Obiecano panu pracę? '
―
Na razie jeszcze nie. Ale otrzymam dobre zaświadczenie i zaraz poproszę
o zapomogę. Kolega mi doradził to. On pochodzi z Warszawy, a już dobrze się tutaj
urządził. Po prostu przystosował się do okoliczności.
Rozmowa ta wywarła na Józefie niemiłe wrażenie. Zorientował się, że ma do czynienia z
człowiekiem inteligentnym, ale oportunistą... nawet cynikiem.
„Może tutaj jest dużo takich! ― pomyślał. ― A może wszyscy są tacy... nawet i
profesor! Ale profesor chyba traktuje tę sprawę ideowo jako swoje powołanie. Lecz
inni?!"
Nie chciał czekać w Komitecie i poszedł do Tomasza. On właśnie skierował go dawniej
do kuzynki profesora, aby u niej zamieszkał. On również go prosił, by zbierał
wiadomości o profesorze. Dlatego Józefowi przyszło do głowy, że sprawa ta może być
dla niego interesująca. „Chyba, tak jak i Grzmot, uzna ją za wspaniałą".
Tomasz siedział za biurkiem, zawalonym maszynopisami.―
Może
przeszkadzam? ― spytał Józef.
―
Nie. Chcę wypocząć trochę od tych tłumaczeń. Co u pana nowego?
―
Bardzo dużo...
―
Aktualnie. Bo o wszystkich nowinach musielibyśmy kilka dni mówić.
―
Wczoraj spotkałem na ulicy profesora W. Przyjechał z Mińska do Wilna
na dwa tygodnie.
―
To ciekawe.
Opowiedział Tomaszowi o swej wczorajszej przygodzie w gestapo i o propozycji
profesora. Następnie wspomniał o poleceniu Grzmota, aby wstąpił do Komitetu, i o
dzisiejszej rozmowie z innym Polakiem, który wypełniał deklarację.
―
Sprawiło to na mnie tak przykre wrażenie ― dodał ― że nie czekałem na
powrót profesora. Wiem, że pan nim się interesuje, więc przyszedłem tutaj, aby z panem
pomówić.
―
Owszem, profesor i jego akcja bardzo mnie interesują, chociażby jako
objaw fenomenalnej głupoty wykształconego człowieka. Przepraszam za szczerość, ale
tak właśnie oceniam jego budowanie zamków na piasku albo z piasku. Pan jednak
interesuje mnie o wiele więcej. Stwierdzam, że zaczyna pan robić błędy i czuję się
również za nie odpowiedzialny. Właściwie to ja się przyczyniłem do poznania pana z
profesorem i współpracy z Grzmotem. Teraz robię sobie wyczuty. Grzmot na pańskiej
pracy zyskał dużo, Ja trochę. Pan, zaś wiele stracił. To, czego od nich potrzebowałem,
mogłem zdobyć inną drogą. Niestety, uwikłałem pana w ciężkie historie. Nie będę mówił
o tamtych robotach. Ale wczorajsza pańska wizytka z owym mądrym profesorem w
gestapo bardzo mi się nie podobała. A teraz mądry konspirator zawodowy z entuzjazmem
polecił panu wstąpienie do Komitetu Białoruskiego! A czemu, proszę ja pana, on sam nie
wstąpi? Miałby autentyczne dokumenty, mieszkanie, przywileje, wyposażenie i byłby
świetnie zalegalizowany! Co?
―
On nie może, bo ma ważne stanowisko w Organizacji. A ja przecież
działam na marginesie ich akcji i niczym nie ryzykuję.
Niczym?! ― spytał Tomasz ze zdziwieniem. ― Nie, panie, ryzykuje pan dużo. Według
mojej opinii wstąpienie do Komitetu
Białoruskiego, w takich warunkach, w jakich on egzystuje, jest po prostu kolaboracją z
hitlerowcami!
―
Ale przecież sprawa jest uzgodniona z Organizacją.
―
Myli się pan. Sprawa jest uzgodniona z Grzmotem. Może On omówi ją z
kimś z góry. Ale pan zacznie żyć i pracować w Komitecie oficjalnie. O pańskiej pracy
będą wiedziały dziesiątki i setki ludzi. I wyobraźmy sobie to, co dla mnie obecnie już jest
niewątpliwe, że Niemcy wojnę przegrali. W tym wypadku całą białoruską szopkę
profesora diabli wezmą. Jeśli zaś Polska wyjdzie z tego bałaganujako państwo wolne, pan
będzie zdrajcą.
―
Powołam się na Grzmota, na pana.
―
Ależ jesteśmy śmiertelni, a złość i podłość ludzka są nieśmiertelne i
nieograniczone! Czy pan chce dla małych, wątpliwychzysków odegrać rolę wtyczki?
Może pan w ten sposób podważyć swoją dobrą pozycję i zmarnować lata poniewierki i
wyrzeczeń!
―
Właśnie nie mogłem na to się zdecydować. Na zyskach i przywilejach
mnie wcale nie zależało. Ale sądziłem, że mogę wam sięprzydać na jeszcze jednym polu.
―
W obecnej sytuacji nic pan dla nas nie zrobi. A marzenia profesora o
niepodległej Białorusi są pozbawione sensu. Białoruś Stalin uważa za sowiecką
republikę. Wybory się odbyły w trzydziestym dziewiątym roku. Profesor zaś, ze swą
koncepcją Białorusi nacjonalistycznej, jest całkowicie zdany na laskę hitlerowców,
którzy stoją w obliczu, klęski. Z nami też marnie. Stalin już tworzy w Rosji polską
dywizję imienia Tadeusza Kościuszki, oczywiście całkowicie zależną od dyrektyw
Kremla. Jest to zalążek siły zbrojnej dla bolszewickiego rządu przyszłej Polski, który już
jest obrany. Niedawno odbył sięw Moskwie zjazd Związku Patriotów Polskich. Jednego
z tych patriotów ma pan w swoim wykazie skazanych na śmierć za zdradę narodu i
współprace z MGB. Po prostu za to, że był szpiclem bolszewickim i denuncjował
Polaków. A żona jego teraz, tutaj w Wilnie, paraduje z krzyżykiem na piersi. Tak
wyglądają te sprawy! I czymże w takich okolicznościach jest cała akcja profesora?
Zaślepieniem!
―
Nie może się cofnąć.
―
Tak. Już za późno. Ale pan nie powinien w tę beznadziejną sprawę w
żadnym charakterze włazić!
―
Może pan uważa, że powinienem wycofać się i z egzekutywy?
― Na razie nie. O tym pomówimy osobno.
―
A co powiedzieć Grzmotowi w sprawie Komitetu?
―
Niech mu pan powie, że nie chce' pan się kompromitować. Albo, że nie
wystarczy panu czasu na sprawy egzekutywy i tamte jednocześnie. Bo jednak w
Komitecie trzeba by było czymś się zająć.
―
Dobrze. A jak postąpić z profesorem? On przecież wie, gdzie mieszkam.
Zniknąć nie ma jak. Byłoby to nawet podejrzane.
―
Niech pan zagra na zwłokę. Po prostu niech pan nie idzie do Komitetu. A
jeśli profesor do was zawita, niech się pan czymś wykpi. Powie pan, na przykład, że
traktuje jego propozycję jako żart. Bo jakiż z pana Białorusin? Jeśli szczenię się urodzi w
stajni, nie stanie się przez to koniem.
―
Dobrze, że do pana wstąpiłem.
―
Oczywiście. I proszę zwracać się do mnie w każdej ważnej sprawie.
Wyczuwam, że zbliża się dzień, kiedy trzeba będzie zejść w dziesiąte podziemie.
Weźmiemy tam naszą sprawę. Czasy mogą nadejść bardzo trudne, gorsze niźli wszystko,
co dotychczas przeżyliśmy. Wkrótce zaczniemy do tego się przygotowywać. Pójdzie pan
ze mną?
―
Tak.
―
Może pan ma do mnie trochę żalu za zdekonspirowanie przed asami obcej
organizacji. Ale było to pożyteczne. Natomiast o naszej grupie, jej organizacji i
zamiarach, nikt nie wie. Przypuszczają, że mam stosunki z wpływowymi ludźmi z
różnych sfer. I na tym kropka. I to jest naszą siłą. Będziemy więc pracować dalej nad
zdobywaniem i przechowywaniem prawdy o tym, co się dzieje w tej potwornej wieży
Babel. A może nadejdzie pora, kiedy będziemy mogli spełnić wielkie zadanie... Takie,
jakie spełnia ziarnko pszenicy, rzucone w ziemię!
Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni.
* *' *
Z Grzmotem spotykał się regularnie, raz w tygodniu, w mieszkaniu Zygmunta. Prócz
tego zorganizowali „skrzynkę pocztową" w sklepie komisowym przy ulicy Wileńskiej. W
oknie wystawowym umieszczono anioła z brązu. Ustalono z właścicielką sklepu, że gdy
będzie poczta, obróci anioła twarzą do szyby wystawowej. Od tego czasu Józef
przechodził chociaż raz dziennie obok sklepu. Wystarczyło rzucić spojrzenie na wystawę,
by dostrzec, w jakiej pozie stoi anioł. Dotychczas tkwił w kąciku, przy wewnętrznej
szybie, bokiem do ulicy.
Pewnego dnia Józef dostrzegł, że brązowa figurka jest obrócona twarzą do szyby
zewnętrznej i nawet wysunięta nieco naprzód. Wszedł do sklepu, a ponieważ byli tam
klienci, spytał sprzedawczynię, udając, że się nie znają, o cenę figurki. Ona odsunęła
wewnętrzną ramę wystawy, obróciła anioła bokiem do ulicy i wzięła spod niego małą
kartkę. Podała ją Józefowi.
― Tam jest cena ― powiedziała.
Podziękował i wyszedł na ulicę. Udał się na skwer, usiadł na ławeczce i rozwinął kartkę.
Były na niej daty: wczorajsza, dzisiejsza i jutrzejsza.
„Muszę pójść tam na szóstą ― pomyślał. ― A on zobaczy anioła w zwykłej pozie i
będzie wiedział, że kartkę otrzymałem".
Wieczorem poszedł do Zygmunta. Wchodził nie przez furtkę z ulicy, prowadzącą
również do mieszkania Adama, lecz przez wyłom w parkanie, z sąsiedniego zaułka.
Grzmot i Józef starali się zabezpieczyć Adama, który nadal pracował w gestapo, od
wszelkich niespodzianek. Poza tym sami się czuli lepiej w mieszkaniu Zygmunta,
zwykłego robotnika, który trochę spekulował i do którego zawsze można było wstąpić,
chociażby pod pretekstem kupna karbidu albo lampy karbidowej.
Grzmot był zawsze punktualny, lecz dzisiaj Józef nie zastał go u Zygmunta i czekał
prawie pół godziny. Wreszcie zobaczył go przez okno. Szedł nieco utykając na lewą
nogę. Minął wyłom w parkanie, pochylił się i poprawił sznurowadło u trzewika. Potem
wrócił i wszedł na podwórko.
„Doskonale manewruje" ― pomyślał Józef, który zrozumiał, że Grzmot poprawił
sznurowadło tylko, po to, by zobaczyć zaułek za sobą.
― Przepraszam, że się spóźniłem ― powiedział Grzmot. ― Ale wiedziałem, że pan
czeka w mieszkaniu, więc nie przyśpieszałem zakończenia innej, ważnej sprawy.
―
Widział pan anioła w sklepie?
― Tak. Ucieszyłem się, że skrzynka nasza dobrze działa. Mam dla pana dużą
niespodziankę.
Dobrą?
―
No, nie... Raczej kłopotliwą... Dorota jest w Wilnie...
Rzeczywiście duża niespodzianka!
―
To nie wszystko. Została ranna i leży w szpitalu Świętego Jakuba.
―
W jaki sposób została ranna?
―
Myślałem, że może pan cokolwiek o tym wie.
―
Nic nie wiem.
―
Otóż są informacje wprost ze szpitala. Mamy tam swoich ludzi. Dorotę
raniono przedwczoraj wieczorem, gdy zapadł zmierzch, na skraju placu Łukiskiego.
Strzelano do niej z pistoletu, z dużej odległości. Kula trafiła w bok głowy. Rana nie jest
ciężka.
―
Kto do niej strzelał?
―
Nie wiemy. Dorota też nie wie. Przypuszcza jednak, że była to nasza
akcja, że próbowano wykonać na niej wyrok śmierci.
―
Skąd ona wie o wydanym na nią wyroku śmierci?
― Wie o tym wielu ludzi. Drobny i jego kamraci roznieśli to wszędzie na językach.
Przecież oni paprali się tą sprawą od połowy zeszłego roku. Składali raporty o
nieudanych zamachach na nią.Mówili o tym łącznikom. Proponowali kelnerom, by ją
otruli.
―
O tym wiem. Ale kto mógł do niej strzelać przedwczoraj? Co za
idiotyczny kawał! Przecież byłoby to samo ryzyko, gdyby do niej strzelał z bliska.
―
Może jakiś odtrącony kochanek. Ona przecież często zmieniała. amantów.
A teraz nam idzie o to, że ona zamierza sypać na całą parę. Tak się wyraziła w szpitalu.
Jest wściekła i się odgraża, że dopiero teraz nam pokaże, co potrafi! Że dopiero teraz
zapoluje na tych, którzy na nią polują!
―
Kogo miała na myśli?.
― Oczywiście nas, ludzi z AK. I ona może mieć sporo materiałów. Dotychczas mogła
sypać umiarkowanie, raczej załatwiając swoje porachunki. Teraz zacznie operować
wszystkim, co wie.
―
Skąd te wiadomości?―
Mówiłem panu, że mamy w szpitalu
swych ludzi. Jedna osoba absolutnie pewna. Dużo nam pomagała. Wiemy od niej, że
Dorotę odwiedzali w szpitalu oficerowie gestapo. Wszyscy przypuszczają, że zranienie
jej jest naszą robotą.
―
Czy Dorota ma zaufanie do pańskiej informatorki?
―
Tak. Tamta ją widuje służbowo, podczas pracy i dyżurów w szpitalu.
―
Czy ona by mogła nam dopomóc?
―
Owszem. Ale trzeba ostrożnie, żeby jej nie narazić. Pan machyba na myśli
zamach na Dorotę w szpitalu? Byłoby to dobrze, boona musi być zlikwidowana!
―
Czy pan może mnie skontaktować z waszą informatorką ze : szpitala?
Grzmot zmarszczył czoło i tarł je palcami. Przez jakiś czas się zastanawiał.
Prawdopodobnie obliczał terminy innych swoich kontaktów. Wreszcie powiedział:
―
Zamierzam właśnie iść stąd do niej. Jeśli tam pójdę i się , umówię, to
trzeba będzie znowu się spotkać z panem. Potem was zapoznać. Długa historia. Wobec
tego decyduję się na załatwienie tego od ręki. Zaraz pójdziemy wprost do niej. Uproszczę
sobie tę sprawę. Ale pan potraktuje ten kontakt jako ściśle tajny.
― Zgoda.
―
Więc chodźmy tam.
Niedługo potem Grzmot poznał Józefa z siostrą R. Z miejsca zaczęli rozmowę o
wykonaniu zamachu na Dorotę. Siostra R. narysowała plan gmachu, korytarzy i
separatki, w której umieszczono ranną.
Józef zaczął wypytywać siostrę o rozkład dnia pracy w szpitalu. Wreszcie spytał:
― Czy mogłaby pani załatwić dla mnie dwie sprawy? Pierwsza:pożyczyć jakiś fartuch
szpitalny, na przykład taki, w jakich chodząsanitariusze. Druga: czy mogłaby pani
zostawić otwarte okno na parterze, w pierwszym budynku od strony rzeki? Właśnie to,
którejest tutaj na planie.
―
Ale w dzień pan tamtędy nie wlezie. Dostrzegą pana.
―
Wlezę wieczorem, zaraz po godzinie ósmej.
―
Pan sam chce załatwić to? ― spytał Grzmot.
―
Tak. Nie będzie żadnych niespodzianek. Nie będzie też straty czasu na
kontakty z M. i wyjaśnianie mu całej sprawy. Nikt inny nie potrafi tego załatwić.
Siostra R. podeszła do komody i wyjęła Z dolnej szuflady biały fartuch. Podała go
Józefowi.
―
Niech pap zmierzy. Został u mnie po jednym z lekarzy, którego
bolszewicy wywieźli latem czterdziestego pierwszego roku.
Józef wdział fartuch.
―
Dobrze ― powiedziała siostra R. ― Gdyby jeszcze okulary...
―
Mam i okulary, ale włożę je jutro na robotę.
―
W takim stroju, jeśli pana nawet ktoś zobaczy na korytarzu, nie zwróci
uwagi.
Siostra. R. obiecała, że nazajutrz przedłuży swą pracę w szpitalu. Potem otworzy rygiel u
okna pozostawiając je tylko przymknięte. Józef zaś będzie na nią czekał, od godziny pól
do ósmej, niedaleko wejścia do kościoła Świętego Jakuba. Siostra R. przyjdzie do niego i
powie, jaka jest sytuacja w szpitalu. Następnie uda się do domu.
Pożegnali siostrę. Józef wziął od niej fartuch, zawinięty w papier do pakowania. Na
schodach Grzmot spytał:
―
Jak pan zamierza zlikwidować Dorotę?
― Kolbą pistoletu. Nigdy w życiu nawet nie uderzyłem kobiety, ale w tym wypadku,
prawdopodobnie, nie będzie innego sposobu. Strzelać tam przecież nie można.
―
No tak... Ale boję się o pana. Czy nie lepiej jednak, żeby Mag?
―? Mag jest gorący, trochę narwany. Jeśli trafi w nieprzewidzianą sytuację, może tam
narobić wielkiego bałaganu. Będzie strzelał do każdego, kogo napotka. A mnie go
szkoda. Ja również jestem nerwowy, ale w trakcie akcji potrafię zachować spokój.
Obaj zamilkli. Byli jakby przygnieceni ciężarem zamierzonej na jutro akcji. Pożegnali się
za Zielonym Mostem. Józef poszedł w prawo, żeby na Antokolu przejechać łódką Wilię.
Grzmot skierował się pośpiesznie w górę ulicy Kalwaryjskiej, bo się zbliżała godzina
policyjna.
Nazajutrz Józef przygotował w składziku parabellum, fiński nóż, okulary, latarkę
elektryczną i fartuch lekarski. O siódmej wieczorem wyszedł z domu. Przez jakiś czas
spacerował obok szpitala, porównując w pamięci rozkład korytarzy i sal z planem, który
wczoraj siostra R. narysowała. Potem poszedł w kierunku położonego w głębi placu
Łukiskiego kościoła Świętego Jakuba. Usiadł na dużym wrośniętym w ziemię głazie, w
pobliżu starych, rozłożystych drzew. Widział stamtąd, po drugiej stronie dużego placu,
czworokątny masyw dawnego gmachu sądów ― obecnie gestapo.
„Mają oczy dookoła ― pomyślał o oknach budynku ― a uszy w mieście. A jednak nie
zduszą ludzkiego pędu do wolności. Zawsze się znajdzie jakiś Tomasz, który, jeśli trzeba
będzie, zejdzie w dziesiąte podziemie i będzie czekał na sposobność porwania wszystkich
do czynu i chwycenia wroga za gardło!"
Spojrzał na zegarek: kwadrans do ósmej. „Muszę czekać jeszcze kwadrans". Spojrzał w
stronę szpitala i zobaczył siostrę R., idącą pośpiesznie w kierunku kościoła. Mijając
Józefa powiedziała:
―
Proszę iść w stronę ulicy Kasztanowej.
Skierowała się dalej. Józef wstał i powoli przemierzył plac na drugą stronę. Potem
poszedł na prawo. „Coś się zmieniło ― pomyślał z uczuciem ulgi, ale i zawodu. ― Może
postawiono ochronę? Ta Dorota ma fantastyczne szczęście!"
Przed ulicą Kasztanową udał, że się zainteresował jadącym jezdnią wozem z pustymi
beczkami. Przy tej sposobności obejrzał plac i ulicę za sobą. Siostra R. szła z dala w jego
kierunku.
Skręcił w ulicę Kasztanową, która nie miała przejścia. Wiedział, że siostra R. ma coś
ważnego mu do powiedzenia i chce zrobić to w swym mieszkaniu. Poszedł jeszcze
wolniej i zatrzymał się przed wejściem frontowym do kamienicy.
Gdy się znaleźli w pokoju, w którym wczoraj się naradzali z Grzmotem, Józef spytał:
―
Czy się stało coś nieprzewidzianego?
― Tak. Doroty nié ma w szpitalu.
―
Dlaczego?
―
Wypisano ją. Przyszła po nią matka i odjechały dorożką.
―
Dokąd?
―
Oczywiście do domu jej rodziców. Znam ich adres: ulica
Ostrobramska 19. Będzie chodziła na opatrunki do Pierwszej Polikliniki przy ulicy
Wielkiej, To blisko od nich, po tejże stronie.
―
A dlaczego opuściła szpital? Może się obawiała zamachu na nią?
―
Nie. Ale nie jest ciężko chora. Musi tylko zmieniać opatrunki. Może się
nudziła w szpitalu? Może rodzice chcieli wykorzystać tę sposobność, otoczyć ją swoją
opieką i jakoś na nią wpłynąć. Ona przecież pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Dla nich
to wszystko jest potwornym ciosem.
― Dziękuję pani za wszystko. Muszę iść, bo jest późno.
―
Czy pan sam zawiadomi pana Michała o tej zmianie?
Zrozumiał, że mówi o Grzmocie, który miał kilka pseudonimów.
―
Załatwię to jutro.
Pożegnał siostrę R. i udał się wprost do domu.
Nazajutrz od samego rana anioł w oknie sklepu komisowego przy ulicy Wileńskiej stał
twarzą do szyby wystawowej. Pod figurką leżała kilkakrotnie złożona kartka papieru:
„Mamusia zabrała wczoraj chore jeszcze dziecko ze szpitala do domu. Będę się
dowiadywał o jego zdrowie".
Był pewien, że Grzmot łatwo zrozumie, co się stało. Postanowił działać bez zwłoki. Ze
sklepu komisowego udał się do Klary. Spodziewał się, że wczesnym rankiem zastanie ją
w domu. Drzwi z korytarza do kuchni były lekko uchylone. Wszedł spodziewając się, że
zobaczy matkę Klary. Ale w kuchni jej nie było. Jadalnia również była pusta. Zajrzał
przez uchylone drzwi do następnego pokoju, gdzie zazwyczaj odbywał narady z Klarą.
Zobaczył dziewczynę, która tylko w dziennej koszulce i majtkach stała przed lustrzanymi
drzwiami szafy i oglądała swe odbicie. Wyglądała jeszcze młodziej, jak podlotek. Chciał
się cofnąć, ale Klara dostrzegła w lustrze jego obecność i skoczyła w bok. Kucnęła za
stolikiem, jakby tam chciała się schować. Józef przymknął drzwi i usiadł w jadalni, na
krześle obok okna. „Cóż, i ta jest kobietą!" ― pomyślał.
Wkrótce Klara wyszła do niego. Była ubrana. Policzki miała zaróżowione.
―
Ach, jaki wstyd! ― powiedziała. ― Myślałam, że mama jest w kuchni i
nie zamknęłam drzwi.―
Moja wina ― rzekł Józef. ― Powinienem był
zawołać. Ale myślałem, że w ogóle nie ma nikogo w domu. Drzwi na korytarz były wpół
otwarte.
― Wczoraj był dzień moich urodzin i w prezencie od mamy otrzymałam tamtą bieliznę.
Chciałam sprawdzić, czy jest dla mnie dobra.
―
Doskonała! Wygląda pani jak sylf. Gdyby jeszcze skrzydełka, mogłaby
pani fruwać. A szkoda, że nie wiedziałem wcześniej o dacie pani urodzin. Postarałbym
się też zdobyć na jakiś prezent.
Teraz będę się wstydziła pana.
―
Co za głupstwo! Proszę wcale o tym nie myśleć.
―
Jest coś ważnego?
― Jest. Bardzo ważne. Czy pani ma dzisiaj wolny czas?
― Oczywiście. Na naszą pracę zawsze mam czas.
―
Niech więc pani słucha!
Opowiedział Klarze o zranieniu Doroty, o jej krótkim pobycie w szpitalu i o tym, że
wczoraj matka zabrała ją do domu przy ulicy Ostrobramskiej pod numerem 19. Wyraził
przypuszczenie, że dzisiaj Dorota pójdzie na opatrunek do Pierwszej Polikliniki przy
ulicy Wielkiej. Trzeba więc obserwować dom przy ulicy Ostrobramskiej, szczególnie w
godzinach pracy Polikliniki. Sprawa ta jest bardzo pilna.
Klara spojrzała na zegarek.
―
Teraz pół do dziewiątej. Przyjęcia w Poliklinice są od dziesiątej do
dwunastej i wieczorem od czwartej do szóstej. Zaraz tam pójdę.
― Nie chcę wciągać do tej roboty ani Kreta, ani Aktorki. Pani zna dobrze Dorotę.
―
Tak. Tyle czasu na nią straciłam. Ta robota będzie łatwa, bo blisko mego
mieszkania. I miejsce dobre. Na tych ulicach zawsze jest dużo przechodniów.
―
Więc pójdę dalej. Mam dużo spraw do załatwienia. Zostawię Dorotę na
pani wyłącznej opiece.
― Kiedy pan przyjdzie?
―
Jutro o tejże porze. Ale będę tak hałasował, że pani mniez daleka
posłyszy.
―
Więcej mnie pan nie zaskoczy!
―
Szkoda, bo obrazek był śliczny! I nie trzeba tym się przejmować. Jestem
przyzwyczajony do podobnych widoków.
―
Ale ja nie jestem przyzwyczajona do podobnych wystąpień!
Po wyjściu z mieszkania Klary zaczął kluczyć w okolicy Ostrej
Bramy i ulicy Wielkiej. Otworzył furtkę w dużej, drewnianej bramie domu numer 19.
Zobaczył szerokie, puste wnętrze. W głębi, z prawa, była klatka schodowa.
„Więc tylko przez tę bramę może wyjść i wejść!"
Udał się na położony w pobliżu duży dziedziniec przy cerkwi Świętego Ducha. Znalazł
na nim z tyłu bramę, która wychodziła na wąską ulicę Cerkiewną, ale była zamknięta i
nie miała furtki do przejścia. Z prawej strony zobaczył duży budynek mieszkalny, jakby
klasztor albo seminarium.
Gdy zbadał prawą stronę ulicy Ostrobramskiej, przeszedł na lewą. Zainteresował się
zakamarkami w pobliżu Muzeum Białoruskiego i cerkwi Świętej Trójcy. Później
wydostał się na ulicę Wielką. Zobaczył z dala Klarę, która szła wolniutko w kierunku
Polikliniki. Miała w ręku koszyk na zakupy.
„Już jest na obserwacji".
W skrzynce kontaktowej przy ulicy Zamkowej zostawił kartkę dla Maga. Wyznaczył mu
spotkanie nazajutrz wieczorem, w punkcie „C" ― cmentarz wojskowy na Antokolu.
Prócz tego mieli punkt „K" ― mieszkanko Klary i punkt „Z" ― domek Zeksa.
Po południu poszedł znów na ulicę Wileńską. Chciał się dowiedzieć, czy Grzmot
otrzymał zawiadomienie o wyjściu Doroty ze szpitala. Anioł stał w oknie wystawowym
twarzą do ulicy.
„Chyba jeszcze nie wziął mojej kartki ― pomyślał. ― A może wziął i zostawił coś dla
mnie?"
Wstąpił do sklepu. Sprzedawczyni otworzyła okno wystawowe i obróciła anioła bokiem
do ulicy. Potem podała Józefowi kartkę Grzmota, który wyznaczył mu spotkanie dzisiaj
wieczorem u Zygmunta. Kiedy po kilku godzinach się zobaczyli, Józef opowiedział I mu,
co usłyszał od siostry R. Grzmot zdenerwował się.
― Psiakrew! Ta paskudna Dorota jest sprytniejsza od nas wszystkich! Przypuszczałem,
że wczoraj zostanie zlikwidowana. I co teraz?
I― Nie wiem.
―
Czyż nie ma żadnego sposobu sprzątnięcia jej? Przecież pół miasta wie o
tej zabawie w chowanego. To trwa blisko rok czasu.
―
Proszę pana! ― rzekł Józef chłodno. ― Mnie wcale nie zależy na
wykonaniu tego dla prestiżu. To przecież nie są zawody sportowe. Zorganizowałem
doskonały zamach, niezawodny, ale egzekutywa, którą pan chciał koniecznie zachować,
go zmarnowała!
―
Ale idzie o to, że ona teraz zacznie szkodzić nam z całych sił. Będzie
sypała nawet znajomych. Przecież obracała się wśród Polaków i dużo rzeczy słyszała.
Może pan spróbuje zbadać nową sytuację?
―
Robię to od samego rana. Dorota jest już pod obserwacją. Zbadałem teren
dokoła jej domu i ulicy. Już szukam sposobu zlikwidowania jej.
― I jak to wygląda?
―
Jeśli będzie wychodzić tylko do Polikliniki, to bardzo źle. Czy pójdzie
gdzie indziej, na razie nie wiem. Wynik dzisiejszej obserwacji będzie mi wiadomy jutro
rano. A na odcinku od jej domu do Polikliniki nie ma żadnego miejsca, gdzie byłyby
szanse na ocalenie zamachowca. Za każdą cenę organizować zamachu nie będę.
―
Więc nie widzi pan sposobu zlikwidowania Doroty?
―
Jeszcze nie. Przecież dopiero dzisiaj zaczęliśmy rozpoznanie nowych
okoliczności.
―
Ale niech pan zrobi wszystko, co jest możliwe, żeby wreszcie tę sprawę
skończyć.
―
Już robię to. A w niedalekiej przyszłości zaproponuję panu nowy system
wykonawczy wyroków śmierci.
―
Dobrze. Pomówimy i o tym. Aha! Jeszcze jedna rzecz. Szymon chce pana
widzieć. Powiedział, że ma do pana pilną sprawę.
―
Odwiedzę go jeszcze dzisiaj, na zakończenie dnia, bo jutro chyba nie
znajdę na to czasu. A jak Stanisław? Nie porzucił jeszczejego żony?
―
Nie... ― skrzywił się z niesmakiem Grzmot. ― W ogóle plugawa sprawa.
Szymon odmówił dalszego udziału w pracy. Powiedział, że nie uważa siebie za członka
Organizacji i że przysięga jego nie jest ważna. Dałem mu spokój, chociaż jest mi bardzo
potrzebny. Miał doskonały punkt kontaktowy.―
Zaraz do niego pójdę.
Pożegnał Grzmota i udał się pośpiesznie na Zawalną. Drzwi do kuchni w mieszkaniu
kościelnego znalazł wpół otwarte. Wszedł bez pukania. Szymon leżał w pokoju na
tapczanie. Przy wejściu Józefa wstał pośpiesznie, przywitał się z nim i powiedział:
―
Dobrze, że pan przyszedł. Chciałem uporządkować jedną sprawę i
podziękować panu.
―
Za co?!
― No, za tamtą rozmowę. Pamięta pan... wieczorem? Zrozumiałem, że pan mówił ze
mną szczerze i uczciwie jak brat. Jak Polak, który, chce dopomóc innemu Polakowi w
biedzie. Przyznam się panu, że szukałem Stanisława po mieście, aby go zastrzelić. Ale po
naszej rozmowie ostygłem. Zacząłem nad tym myśleć i zrozumiałem, że pan ma rację. Że
głupio ukarałbym siebie i zostawiłbym dziecko bez opieki.
―
Czy on z nią żyje?
―
Chyba tak. Ale ona już próbowała się dowiedzieć, czy przyjmę ją z
powrotem. Przysłała tu swoją matkę, która chce załagodzić tę sprawę.
―
Co pan jej odpowiedział?
― Że nie chcę mieć brudu w domu ani złych wpływów na dziecko.
― A gdzie jest teraz Wandeczka?
― U mojej matki. Ma tam dobrą opiekę. A pan Witold chciał urządzić u mnie inną swoją
placówkę. Powiedział, że to dla Polski. Ale ja jemu wygarnąłem otwarcie, że nie chcę
mieć nic wspólnego z Polakami, którzy mają wśród siebie takich łajdaków jak Stanisław!
―
Dobrze pana rozumiem ― rzekł Józef. ― J cieszę się, że wyrzucił pan z
głowy zamiar zemsty. Tę sprawę powinna była załatwić sama Organizacja i załatwić ją
surowo. Już o tym rozmawiałem. Ale cóż? Stanisław jest im potrzebny...
―
Zostawię pana na chwilę ― powiedział Szymon i wyszedł z pokoju
Wrócił za kilka minut i podał Józefowi jedną ciężką paczuszkę a drugą lżejszą. ― Daję
to panu ― rzekł. ― Wiem, że w pańskich rękach to się nie zmarnuje.―
Co to
jest?
―
Pistolet rosyjski ufi. Bardzo dobry. Duży kaliber. I 120 nabojów do niego.
Niech pan to weźmie.
―
Bardzo chętnie. Ale chcę zwrócić panu koszt tych rzeczy.
―
Już mi pan zapłacił. Tamta rozmowa mnie uratowała, bo byłem
zdecydowany go zabić. A teraz wiem, gdzie jest jego melina,go nie ruszę.
―
Bardzo się cieszę. Ta krzywda powróci do niego inną drogą. Tak w życiu
bywa. Ale muszę iść, bo do godziny policyjnej czterdzieści minut, a mieszkam daleko
stąd.
―
Życzę panu wszystkie najlepszego. A wraz z tym pistoletem żegnam
swoje złudzenia. Pan wie, jakie?...
― Patriotyczne...
―
W ogóle wszystkie!
Józef poszedł pośpiesznie do domu. Ucieszył się pistoletem, który uważał za bardzo
dobry, i dużym zapasem nabojów do niego.
..Mam teraz własne: Hiszpan, browning i ufo. Wspólnie z Magiem i Zeksem parabellum.
Służbowy browning dziewiątkę, jeden granat, fiński sztylet i nóż myśliwski. Zupełnie
dobrze. Malutki arsenał broni!"O godzinie dziesiątej rano wszyscy bylina stanowiskach,
z których musieli, gdy Józef dał znak. przystąpićdo akcji. Klara klęczała przed
wejściemw uliczkę, przy której końcu,nad łukiembramy. było widać cudowny obraz
Matki BoskiejOstrobramskiej. Stamtąd mogła widzieć bramę domu numer19. Na
piersimiała załadowany i zabezpieczony browning siódemkę. Józef, gdyomawiał z nią i
Magiem plan zamachu na Dorotę, nie chciał jejdać broni. Ale spojrzała na niego z takim
wyrzutem i prawie rozpaczą, że zmiękł.
― No, dobrze! ― powiedział. ― Ale strzelać można tylko w wypadku ostatecznym ―
gdy się wytworzy taka sytuacja, której przewidzieć nie potrafię.
Oczy dziewczyny rozbłysły, a na twarzy ukazał się lekkiuśmiech. „A jednak nie jesteś
zbyt twardy!" Dostrzegł to i sposępniał.
Stanowisko Rysia było przy wejściu do Ostrej Bramy z ulicy Bazyliańskiej. Miał on
browning dziewiątkę i granat zaczepny.Józef omówił z nim akcję niedługoprzed
jejrozpoczęciem. Rola jego była ważna, bo mógł wtrudnej sytuacjiocalić Maga.Chodziło
o to, żeby Ryś. jeśli za Magiembędzie pościg, rzuciłgranat w kierunku małouczęszczanej
ulicy Cerkiewnej i cofnął siędo Ostrej Bramy. Wybuchgranatu wywołałby panikę i
utrudnił pościg.Ryś dobrze zrozumiałswoje zadanie iJózef zostawił go na stanowisku.
Mag musiał czekać na ławeczce w dziedzińcu obok cerkwi Świętego Ducha. Gdy Dorota
wyjdzie z domu i Klara uda się za nią w kierunku Polikliniki, Mag zmieni stanowisko ―
wyjdzie na ulicę Ostrobramską. Następnie, na znak Józefa, skieruje się do bramy numer
19, otworzy furtkę, wstąpi do środka i będzie czekał na wejście Doroty. Łatwo ją pozna
po obandażowanej głowie. Wystrzeli do niej dwa razy i wyjdzie na ulicę. Jeśli go nikt nie
będzie ścigał, skieruje się szybkim krokiem ku Ostrej Bramie, wyjdzie na Bazyliańską,
skręci w lewo i tuż przed ulicą Piwną wstąpi w Cerkiewną. Jeśli zaś będzie ścigany,
wyjmie pistolet i fiński nóż, i przemierzy ten odcinek biegiem. Gdyby ucieczka przez
Ostrą Bramę okazała się niemożliwa, pobiegnie w kierunku przeciwnym (gdzie będą
Klara i Józef), skręci w prawo, na dziedziniec cerkwi Świętego Ducha. Tam, niedaleko
drugiej bramy, są ułożone puste skrzynie, które ułatwią przesadzenie parkanu od ulicy
Cerkiewnej.
Rano Mag wdział granatową robotniczą bluzę i drelichowe spodnie. Na głowę włożył
starą cyklistówkę. Stopy obuł w lekkie, tenisowe pantofle. Ubrudził sobie nieco twarz
sadzami. Do wykonania za machu Józef zaproponował mu parabellum albo ufo ―
automatyczny pistolet rosyjski. Mag wziął ufo, bo uważał go za niezawodny. Umieścił go
na brzuchu, za paskiem. Mógł go łatwo wyjąć, a szeroka bluza dobrze okrywała broń z
wierzchu. Fiński nóż, z ostrzem owiniętym chustką do nosa, wsunął za pas z tyłu, nieco
ukośnie,
Gdy przygotowania były ukończone, Józef powiedział:
―
Uważam organizację akcji za marną... dziecinną... nawet głupią... Jeszcze
nie jest za późno i będę zadowolony, jeśli pan zechce z tego się wycofać.
―
Rozumiem. Chce mnie pan oszczędzić.
― Uważam, że ryzyko za duże. Możemy wstrzymać akcję i zaczekamy na lepszą
sposobność. Na pewno będzie.
―
Ale wczoraj wieczorem, na naszej naradzie z Klarą, powiedział pan, że są
dobre szanse na wykonanie zamachu i na ucieczkę.
― A mimo to nie podoba mi się ten sposób wykonania zamachu. Jeśli nie jest pan siebie
pewien, odłóżmy robotę.
―
Mam przeczucie, że wszystko pójdzie wspaniale. Ucieczka na Cerkiewną
jest bardzo dobra. Tamta ulica jest prawie zawsze pusta aż do Bakszty. Znam ją dobrze,
każdy krok, każdy skręt. Zresztą ryzyko jest zawsze.
―
W zamachu na Kancerewicza ryzyka nie było.
―
No tak. Wyjątkowa historia.
―
W zamachu na Dorotę, który zimą zorganizowałem dla Drobnego,
również nie było ryzyka. Ale oni spaskudzili łatwą robotę. A teraz trzeba ją podejmować
w najgorszych warunkach.
―
Panie Józefie! A tamta pańska sprawa z iperytem i motocyklem
Gorzewskiego, czy była bez ryzyka? Opowiadała mi o niej Klara. Więc panu wolno
ryzykować, a mnie nie wolno!
―
I tamta sprawa była głupia, i ta głupia!
―
I tamta skończyła się dobrze, i ta dobrze się skończy. A Dorotę musimy
wreszcie zlikwidować, bo ona narobi nam dużego kłopotu, a potem znowu zniknie.
―
Dobrze.
―
Będzie to moja rehabilitacja za sprawę Kłobowskiego. Pan obliczył
wszystko, jak mógł najlepiej. Wybrał pan, w tych warunkach, najlepszy sposób zamachu.
Ale... popełnił pan jeden błąd.
―
Tylko jeden?
―
Tak, ale duży. Dał pan browning Klarze. Otóż jej broni dawać nie wolno.
Pan jest śmiały, ale ostrożny. Ja jestem śmiały. Ale ona jest bezczelnie śmiała. Jestem
przekonany, że jeśli ja albo pan znajdziemy się w niebezpieczeństwie, podejdzie i zacznie
strzelać. Dlatego będę uciekał w ulicę Wielką tylko w ostatecznym wypadku, jeśli do
Ostrej Bramy nie będę mógł się przebić.
Józef się zmartwił. Przypomniał sobie, że Klara prosiła go, żeby wziął ją na
ubezpieczenie i podczas zamachu na Gorzewskiego, i podczas pracy w apylince.
Odgrażała się, że w wypadku jego wsypy zastrzeli Dobroviciusa, aby pomścić jego i
Andrzeja.
―
Ma pan rację! ― powiedział. ― Z nią trzeba ostrożnie. Takie to subtelne
chuchro a zadzierzysta jak pantera. Będę ją miał na oku. Józef opracował plan zamachu
na podstawie obserwacji Klary. Nazajutrz po wyjściu że szpitala Dorota udała się za
kwadrans jedenasta do Pierwszej Polikliniki. Wyszła stamtąd o wpół do dwunastej i
skierowała się wprost do domu. Przez cały czas trzymała się lewej strony ulicy i szła
najkrótszą drogą. Można było przypuszczać, żei dzisiaj postąpi tak samo.
Minęła godzina dziesiąta. Słońce pięło się w górę. Niebo zatraciło błękit, jakby zblakło
od żaru. Bruki i kamienice, które wystygływ ciągu nocy, zaczęły znów ziać spiekotą. W
kościele Świętej Teresy, tuż przy ulicy Ostrobramskiej, odprawiano mszę. Coraz więcej
ludzi klękało na ulicy i w arkadach z lewa, bliżej bramy. Rozległ się dźwięk sygnaturki i
śpiew.
Józef przeszedł na prawą stronę uliczki. Znalazł miejsce w cieniu. Klara klęczała w
słońcu, przy rozgrzanym murze.
„Modli się, czy nie? ― pomyślał Józef. ― Może się modli o powodzenie naszej akcji?...
Ale jakże można o to prosić?... Toż prawie w obliczu Matki Boskiej!... I zamachu na
Kancerewicza dokonano w kruchcie kościelnej... Krew zalała świątynię..."
Rozpiął kołnierz koszuli, która zwilgotniała pod lewą pachą, tam gdzie ukrył pistolet.
Oddalił się powoli w kierunku ulicy Wielkiej.
Spojrzał na zegarek: dwadzieścia minut po dziesiątej. Prawie jednocześnie wyczuł za
sobą obecność Klary. Jeszcze nic nie powiedziała, a już się do niej obrócił. Zobaczył
przemienione, pełne wewnętrznego ognia oczy, zbladłe policzki i kropelki potu na
skroniach i u skrzydeł nosa.
―
Idzie... ― rzekły cicho. ― Ale... razem z matką...
―
Razem z matką?! ―spytał zaskoczony.
―
Tak. Ale to nic. Jeszcze lepiej. Większe zamieszanie.
―
Ależ... niespodzianka!...
―
Pójdę za nimi. Kiedy będą wracały z Polikliniki, wyprzedzę je i powiem
panu.
Położyła dłoń na piersi. Józefowi się wydawało, że chciała stłumię głośne bicie serca.
Lecz ona tylko poprawiła browning. Potem zgrabnie, napięta jak do lotu, skierowała się
w stronę Polikliniki. Po drodze wstąpiła do frontowych drzwi kamienicy, usiadła na
wyższym stopniu i pochylając się w dół zaczęła poprawiać pantofelek. Widziała zalaną
słońcem ulicę.
„Przepuszczę je i pójdę z tyłu".
Józef nie chciał, żeby kobiety go dostrzegły. Przemierzył jezdnię i wszedł na dziedziniec
cerkiewny. Mag siedział na skraju ławeczki,
w cieniu drzewa. Spokojnie patrzył na Józefa, który w milczeniu usiadł obok niego. ,
―
Już poszła... ― domyślił się.
―
Tak... Ale... razem z matką...
―Aha! ― zmrużył oczy. ― Ma ubezpieczenie!
―
Chyba pomoc... Do niej nie strzelać... Jeśli po ataku na Dorotę rzuci się na
pana, to kopnąć lub zdzielić pistoletem w szyję... A najlepiej odepchnąć na bok...
―
Chyba zemdleje?
―
A może Dorota będzie wracała sama... Mamy najmniej pół godziny...
―
Kiedy na stanowisko? ,
―
Niech pan za kwadrans uda się na Ostrobramską i usiądzie na którymś
ganku. Gdy ona wyjdzie z Polikliniki, Klara mnie uprzedzi. Wówczas przyjdę do pana.
Potem zawiadomię Rysia i wrócę do Ostrej Bramy. Będę od pana w odległości około
dwudziestu kroków.
―
Dobrze.
Józef odszedł. Skierował się w stronę ulicy Wielkiej. Minął muzeum, skąd niedawno
zabrał dwie księgi. Miał w głowie zamęt. Nie podobało mu się, że Dorocie towarzyszy jej
matka. Ale wspomnienie o księgach, wykradzionych z wystawy antysemickiej, nasunęło
mu inne myśli: o potwornych morderstwach Żydów w Ponarach. „Wysługiwała się tym,
którzy zabijali niewinnych, bezbronnych, słabych, chorych! Niechże i ona zginie!"
Dostrzegł Klarę z daleka, chociaż niczym się nie wyróżniała. Miała ruchy naturalne,
uzasadnione, związane z daną czynnością albo zainteresowaniem. „Ma spryt ―
pomyślał. ― Ale co z nią będzie dalej? Przy takim pędzie do czynów prędko się spali!"
Z lewa od Polikliniki usadowiła się wprost na chodniku przy murze kamienicy kobieta z
dwoma koszami. Sprzedawała truskawki. Józef przemierzył jezdnię, minął Poliklinikę i
zbliżył się do sprzedawczyni.
―
Po czemu truskawki? ― spytał.
―
Po dwadzieścia marek. A co, może to drogo? A po czemu chleb? A ona
truskawka, fruchta delikatna. Ma swoje zapotrzebowanie...
Józef wyjął sześćdziesiąt marek, wsadził je w dłoń rozgadanej babinie i wziął z kosza
trzy zrobione z kory brzozowej i wysłane liśćmi pudełeczka dużych, dojrzałych
truskawek. Poszedł w kierunku Klary, ukrytej w załomie muru na prawo od Polikliniki.
Skinął jej głową. Klara, ubawiona, zrobiła zabójcze oko i łobuzerską minę. Wstąpili do
pobliskiej bramy.
―
Proszę wziąć! ― powiedział. ― Będzie pani miała trochę zajęcia.
Podał dziewczynie pudełeczko truskawek.
―
Ach, dziękuję! A można pobzikować? ― spytała wesoła.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
―
Można.
Złożyła wargi jak do pocałunku i głośno cmoknęła.
―
Głupio!
―
Rzecz jasna! Ale ja wcale nie jestem mądra.
―
Mamy jeszcze ze trzydzieści minut.
―
Najmniej.
―
Pójdę w górę ulicy. Będę się trzymał lewej strony.
―
Dobrze ― cięła białymi Zębami miąższ jagody, a oczy miała pełne
śmiechu. ― Aha! ― dodała. ― Gdyby wam kolana zasłabły to ja... mogę zastąpić...
Patrzyła szyderczo, bezczelnie.
―
Żeby nie taka sytuacja, zrobiłbym coś, aby i pani kolana za słabły.
―
A co? A jak? ― przybrała minkę zaciekawionego dziecka.
―
Paskiem.
―
Oj! To bym się śmiała. Ale pan nie potrafi.
Pogroził jej pięścią i wyszedł z bramy. Znów parówka, a na niebie żółta plama słońca,
które straciło kształt i pięło się w górę lejąc ogień na ziemię.
Poszedł lewą stroną ulicy w kierunku Ostrej Bramy. Jadł truskawki, które przyjemnie
odświeżały wyschnięte usta. Zatrzymał się w pobliżu wylotu z ulicy Subocz. Poszukał
wzrokiem Klary. Siedziała na betonowym, pochyłym słupku, chroniącym narożnik
bramy od osi wozów. Jadła truskawki.
„Gdybym jej pozwolił, dokonałaby zamachu!"Mag uplasował się wygodnie w cieniu, u
wejścia do drzwi dużej kamienicy. Wyglądał jak zmęczony robotnik tragarz, który
wypoczywa albo na kogoś czeka. Spokojnie patrzył w twarz Józefowi, który miał ochotę
powiedzieć mu coś przyjemnego. Ale byłoby to podobne do dodawania otuchy lub
bagatelizowania poważnej sytuacji. Podał Magowi pudełeczko truskawek.
Dobre są na upał.
Mag wziął i skinął głową.
Józef poszedł powoli z powrotem. Udawał zainteresowanie nędznymi wystawami
sklepów. Po dziesięciu minutach zobaczył Klarę, która prędko szła mu naprzeciw.
Zawrócił i jeszcze wolniej skierował się ku Ostrej Bramie. Klara zrównała się z nim.
Poszła obok.
― Opuściła Poliklinikę... Idą powoli razem... Ona ma obandażowaną głowę... Ja będę na
stanowisku... ― wyprzedziła go.
Józef zatrzymał się. Z dala zobaczył dwie kobiety. Jedna miała jakby biały czepek na
głowie.
Poszedł również w górę ulicy. Zbliżył się do Maga.
―
Już idą ― powiedział. ― Może pan ruszyć bez pośpiechu do tamtej
bramy. Ja uprzedzę Rysia.
Poszedł nieco prędzej. Gdy znalazł się na Bazyliańskiej, zobaczył Rysia niedaleko od
bramy. Kroczył wolno, leniwie w jego kierunku. Poszli razem. Minęli wejście do Ostrej
Bramy. Józef się zatrzymał.
―
Proszę czekać tutaj! ― powiedział. ― Za jakieś dziesięć minut ukaże się z
bramy Mag. Jeśli będzie szedł, nawet prędko, wszystko w porządku. Proszę go tylko
obserwować, dopóki nie wejdzie w Cerkiewną. Jeśli zaś będzie biegł, to jak tylko skręci
w Cerkiewną, rzuci pan w tamtym kierunku granat i cofnie się w Ostrą Bramę.
―
A jeśli go będą ścigali?
―
Rzuci pan granat za nimi czy wśród nich. Potem prędko w tył. Na pana
nikt nie zwróci uwagi, bo będzie panika. Zresztą może pan się wycofać w moim
kierunku. Czy wszystko to jasne?
― Tak. '
―
Trzymaj się pan jeszcze bliżej bramy i cala uwaga w prawo!
―
Dobrze.
Józef znowu przeszedł chłodnawą, długą Ostrą Bramę. Potem posuwał się wolniej
między klęczącymi wszędzie ludźmi. Wiele twarzy kierowało się z nadzieją i błaganiem
w górę, ku cudownemu obrazowi. Z daleka dostrzegł Maga idącego wolno prawą stroną
uliczki. Zbliżył się do furtki w bramie, otworzył ją i wszedł do środka. Zdążyli wymienić
spojrzenia.
Klara znowu klęczała na ulicy, w poprzednim miejscu. Dostrzegła Józefa. Miała teraz
bladą, skupioną twarz. Józef minął ją. Zarazzobaczył Dorotę, która powolnie, spokojnie
szła w kierunku swego : domu. Spod bandaży na jej głowie było widać pasma włosów i
okrągłą, czerstwą, opaloną twarz. Była średniego wzrostu, mocno zbudowana. Miała na
sobie lekką sukienkę z taniego materiału. Obok niej, od strony ulicy, szła matka. Miała
smutną, zniszczoną twarz. Była ubrana w ciemną wełnianą suknię.
Nie przyglądając się im zbyt uważnie, poszedł dalej. Ale wnet zawrócił i patrzył, jak
dwie kobiety idą powoli w kierunku bramy swego domu, gdzie na jedną z nich czeka
śmierć.
„Koło się zamyka... Zostają sekundy..."
Wrócił lewą stroną uliczki i uklęknął na jednym kolanie, tuż za Klarą. Widział z lewa i z
prawa liczne postacie modlących się ludzi, prawie wszystkie klęczące. Z rzadka ktoś
szedł wolno, ostrożnie, bez nakrycia głowy, w kierunku bramy pod obrazem Matki
Boskiej, za którą majaczył zalany słońcem wylot na ulicę Bazyliańską.
Znowu dzwoni sygnaturka. Słychać stłumiony murami śpiew w kościele Świętej Teresy.
Dwie kobiety zbliżają się do bramy domu numer 19. Jedna, z obandażowaną głową,
otwiera furtkę i wchodzi do środka. Druga się zatrzymuje i patrzy w kierunku
cudownegoobrazu. Może odmawia pacierz. Oczy Klary i Józefa są wlepione w furtkę
odległą od nich około dwudziestu metrów. Kobieta w ciemnej sukni wciąż stoi
nieruchomo przy wejściu. Potem jej ramię sięporusza. Kładzie na piersi znak krzyża.
„Ale co tam się dzieje?!" ― myśli Józef w napięciu. Dostrzega,że głowa i barki Klary
pochylają się do przodu.
Rozległ się stłumiony trzask... jakby uderzenie deską w deskę.Kobieca postać przy
bramie uchyliła furtkę i rzuciła się do środka. Wówczas rozległ się huk drugiego
wystrzału. Potem powietrzem targnął rozpaczliwy krzyk. Modlący się w pobliżu bramy
ludzie porwali się na nogi. Niektórzy zaczęli biec w stronę Józefa, inni w kierunku Ostrej
Bramy. Józef i Klara powstali z miejsc. Uchylając się z drogi biegnącym ludziom poszli
naprzód. Krzyk kobiety urwał się na chwilę, potem znów wybuchnął długim, szarpiącym
powietrze, rozpaczliwym jękiem. Józef dostrzegł migocącą między biegnącymi ludźmi
sylwetkę człowieka w granatowym ubraniu. „Mag" ― pomyślał. Klara rzuciła się
naprzód, ale Józef ją pochwycił za przegub u dłoni.
―
Dokąd?!
―
Puść!
Wyrywała mu ramię. Zobaczył jej złe oczy, wściekłą minę i biel drobnych zębów.
―
Chodź, bo jak trzepnę w mordę! Ty gówniaro!
Puść, bo to boli!
Rozluźnił trochę uchwyt dłoni i poszedł prędko w kierunku ulicy Wielkiej, Wyprzedzali
ich biegnący ludzie. Idący naprzeciw pytali:
―
Co się stało?
― Czy obława?
― Łapanka? Co?...
Józef szedł prędko. Klara ledwie nadążała za nim.
―
Psiakrew! Psiakrew! ― klął w marszu.
―
A co, proszę pana? ― spytała Klara.
A to, proszę pani, że Ryś nie rzucił granatu! Comprenezvous, mademoiselle? Świństwo!
― Może nie trzeba było?
― Za Magiem pobiegli dwaj szaulisi. Widziałem ich dobrze. Stali z lewa, pod arkadami.
Potem rozległy się pojedyncze wystrzały, ale nie Maga... Teraz chodźmy wolniej...
Na Zamkowej posłał Klarę do sklepu komisowego (ich „skrzynki pocztowej"), gdzie
rano, po przebraniu Maga, zostawiono jego rzeczy. Dziewczyna wróciła ze sklepu z dużą
torbą ceratową, nakrytą z wierzchu papierem do pakowania.
Przez Cielętnik skierowali się ku ustronnej ławeczce u podnóża Góry Zamkowej. Z lewa
były gęste szpalery zarośli i się zaczynało szerokie, strome wejście na szczyt góry. Z
prawa, za zakrętem, mieścił się w ładnie położonym pałacyku niemiecki urząd:
GebietsKommissariat WilnaStadt. Miejsce było mało uczęszczane i tutaj umówili
spotkanie z Magiem... po zamachu. Józef śpieszył się, bo przypuszczał, że Mag ich
wyprzedzi. Ale go nie było.
Usiedli na ławeczce. Józef co minutę spoglądał na zegarek.
―
Nigdy nie dopuszczę do roboty w takich warunkach! ― powiedział. ―
Jeśli Mag wpadnie, będzie to moja wina!
―
On sam chciał.
―
Pani również. Ale ja powinienem działać trzeźwo.
―
Przekona się pan, że wszystko się skończy dobrze.
―
A po co pani chciała tam biec... w Ostrej Bramie?
― Chciałam zobaczyć, czy Dorota zlikwidowana.
― Też pomysł! Wkrótce całe miasto będzie wiedziało.
―
Mam za to pamiątkę od pana! ― pokazała mu rękę, na której wystąpiły
sińce.
―
Przepraszam.
― I usłyszałam ładny epitet i obiecankę...
― Bo pani jest niemożliwa!
―
A poprzednio pan tak bardzo mną się zachwycał!
―
Pani robotą! ― spojrzał w twarz Klarze i zobaczył, że ona się śmieje
zupełnie swobodne. ― tym, co widziałem w lustrze! ― dodał, aby ją pognębić. ―Ale z
Magiem jest marnie!
―
Na pewno dobrze... A jednak tamta osóbka w lustrze panu się spodobała.
Nie może pan zapomnieć.
―
Próbuje pani flirtu ze mną?
―
Czyżbym się ośmieliła? Z tak ważną i poważną personą? ? Chcę pana
zabawić. O!... Przyszedł! ― wyciągnęła ramię w lewo., ― Co ma wisieć, nie utonie!
Mag wyłonił się zza zakrętu od strony rzeczułki. Józef zbliżył się ku niemu i podał torbę
z ubraniem.
―
Idź pan w zarośla i przebierz się. Będziemy czekać na ławeczce. .
Wkrótce Mag dołączył do Józefa i Klary. Miał na sobie lekki, szary garnitur.
Czy mogę zatrzymać na parę dni pistolet? ― spytał. ― Dopóki wszystko Się uspokoi.―
Dobrze. Czemu pana tak długo nie było?
―
Zrobiłem kawał drogi... W bramie matka Doroty rzuciła się na mnie.
Ledwie jej się wyrwałem.
A Dorota?
―
Runęła za drugim wystrzałem. Gdy wybiegłem z bramy, ludzie się
rozstępowali. Ale jacyś żołnierze litewscy i jakiś Niemiec, też żołnierz, biegli za mną. Za
bramą zaczęli strzelać. Ale się nie oglądałem. Gnałem zygzakami. Na Cerkiewnej jakaś
babina rozstawiła ręce, żeby mnie zatrzymać. Wsadziłem jej w biegu pistolet w nos i
odrzuciłem na bok. Z Bakszty skoczyłem w Sofianiszki, schowałem pistolet za pas i
poszedłem szybkim krokiem przez most za Zarzecze, potem na Popowszczyznę. Dalej
trzymałem się w pobliżu Wilenki. Obok Klubu Szlacheckiego przeszedłem mostem
rzeczułkę, no i jestem. A Ryś granatu nie rzucił?
― Nie.
―
Dlaczego?... Przecież musiał!...
―
Nie wiem jeszcze. Zbadam go. A teraz niech pan jedzie do Wołokumpii.
Klara da panu klucz od ich letniska w lesie.
―
Wiem. Byłem tam dwa razy.
Dziewczyna podała Magowi klucz na rzemyku.
―
Ale uważaj! ― powiedziała. ― Tam mogą być myszy!
―
No to co?
―
Ach, zapomniałam, że masz pistolet do obrony!
Małpa!
―
Goryl!
―
Dajcie spokój! ― rzekł Józef. ― Pani pójdzie zaraz do domu, ale nie
przez Ostrą Bramę, lecz naokoło. A o czwartej spotkamy się tutaj, na tej ławeczce, i
pojedziemy również do Wołokumpii. Tam trochę pogadamy. Wezmę dla Maga coś do
jedzenia. Niech tam posiedzi parę dni.
―
Oczywiście ― zgodziła się podstępnie Klara. ― Odsapnie, uspokoi się. A
ja mu przywiozę walerianki i bromu.
―
Ależ zaraza! ― oburzył się Mag.
Klara zamierzała dodać coś zjadliwego, lecz raptem czule przytuliła się do Józefa i
wzięła go za rękę. On się zmieszał. Potem zrozumiał jej manewr, bo dostrzegł, że ścieżką
idzie kilku niemieckich wojskowych. Gdy oddalili się, Klara wstała, odkaszlnęła i
przybrała postawę na baczność.
―
Więc o czwartej, szefie! ― zasalutowała i wykonała zwrot w tył.
―
Czekaj, czekaj! Usiądź tu, mała! ― Józef klapnął dłonią po ławce.
―
A o co idzie? ― uniosła w górę brwi.― Browning! ― pokiwał palcem.
" Pamięta pan nawet o takiej drobnostce! ― Obejrzała się na wszystkie strony, wyjęła
pistolet i podała Józefowi. ― Razem z sercem!
― Tam, gdzie serce, u niej sopel lodu! ― rzekł Mag.
―
Au ciebie ropucha! Cześć! Już mnie nie ma!
Prędko odeszła, Józef i Mag wstali. Skierowali się w lewo, cienistą aleją Syrokomli obok
płynącej z prawa Wilenki.
―
Co panu przywieźć? ― spytał Józef.
―
Trochę jedzenia. I jestem ciekaw nowin... Strzelałem w niewygodnej
sytuacji... Tamta matka...
―
Klara na pewno się dowie. Dziwna dziewczyna!
―
Wychowała się bez ojca. Z matką jak koleżanka. No i rozpuściła się. Ale
pewna i śmiała.
―
A jak się prowadzi?
―
Romansów żadnych. Dokuczliwa i cięta jak osa. A jaka patriotka! „Co
nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy!" Można jej zaufać całkowicie.
Wyszli na przystań. Statek był prawie pusty.
―
Pan chyba nie ma pieniędzy? ― spytał Józef.
―
Mam mało, ale na bilet wystarczy.
Józef dał mu pięćset marek i pożegnali się. Poszedł prędko do domu. Helena i Jadwiga
pracowały w ogrodzie. Nie dostrzegły jego przyjścia.
Wstąpił do kuchenki i starannie się ogolił. Potem umył się, zmienił bieliznę i włożył
lekkie ubranie. Wydawało mu się że odświeżył nerwy i mózg. Położył się na łóżku i
przymknął oczy. Starał się nie myśleć o przeżyciach dzisiejszego dnia. Ale w uszach
brzmiał mu ciągle, zdławiony murami Ostrej Bramy, rozpaczliwy krzyk kobiety.
j „Mag był zdenerwowany... Ale Klara!... Leci w niebezpieczeństwa jak ćma w ogień!"
Zapadł w mocny sen.
Dokładnie o czwartej zbliżył się do ławeczki u stóp Góry Zamkowej. Klara siedziała i
czytała książkę. Twarz miała, spokojną, smutną. I ona była ubrana inaczej niż rano
podczas ich akcji.
―
Chodźmy na przystań ― powiedział Józef. ― Za kwadrans statek
odpłynie,
Przez jakiś czas szli w milczeniu. Potem Józef spytał:
―
Czy są jakieś nowiny?
―
Gestapo zrobiło obławę w całej tamtej dzielnicy. Jeździli autami w
okolicznych ulicach. Zabrali kilku mężczyzn w robotniczych ubraniach.
―
A Dorota?
― Zabita... Jej matka...―urwała.
―
Co?
―
Ach, nic!... Ja przecież nic nie widziałam... Nie będziemy o tym mówić...
― Zamilkła, a po jakimś czasie spytała: ― Czy odzyskamy wolność dla Polski?
Był zaskoczony tym pytaniem. Zastanawiał się nad nim. Potem powiedział:
―
Powinniśmy... jeśli mamy takie dziewczęta jak pani i takich chłopców jak
Mag...
―
I takich mężczyzn jak pan ― dodała.
―
Przykro mi, że panią rozczaruję... Ale...― przerwał, jakby się zastanawiał,
czy wolno mu mówić szczerze z wierzącą w jego zapał patriotyczny dziewczyną.
―
Ale... panie Józefie? ― Patrzyła z boku w jego twarz.
―
Chodzi o to, że się czuję bardzo, bardzo starym... Starym psychiczne,
emocjonalnie... Może dlatego, że doznałem wielu niezasłużonych krzywd... Kiedyś
byłem taki jak pani... Potem zacząłem tracić wiarę... Teraz zostało jej bardzo mało...
prawie nic... a może nic... Czasem udaję, że w coś wierzę. Czasem oszukuję innych i
siebie też. Czasem czepiam się cudzej wiary, albo tworzę sobie złudzenia. Ale naprawdę
w nic nie wierzę. Nie wierzę i w to, że ci, którzy mają naszą sprawę w rękach... i swoi, i
obcy, mają i siłę moralną, taką, na przykład, jaką ma pani...
―
Jakże pan może pracować z nami, narażać życie?
―
To... automatyczne... Jest w tym trochę ambicji i dużo złości... Ale nie
wierzę, że jest to pożyteczne czy nawet potrzebne. Czasem myślę, że to wszystko głupie i
szkodliwe...
―
I co panu zostało?
―
To, co ma oswojony wilk, który musi żyć razem z psami, zależny od woli
i kaprysu ludzi, ich panów.
―
Co?
―
Wstręt do merdających ogonami psów i pogarda dla ludzi. Ale dla pani,
Klaro, dla Maga i jeszcze dla kilku ludzi mam zrozumienie i uznanie.
―
Pójdę dalej ścieżką, na której jestem...
― Niech pani idzie. Chciałbym, żeby się przemieniła w piękną drogę, która doprowadzi
panią, Maga i innych, takich jak wy, do celu, o którym marzycie.
* * *
Józef, Mag i Klara siedzieli na trawie w ustronnym zakątku cmentarza antokolskiego,
gdzie poprzednio Józef i Mag kilka razy się spotykali. Naradzali się nad
zorganizowaniem Samodzielnej Sekcji Specjalnej, która by stanowiła malutką, dobrze
zakonspirowaną grupkę bojową.
―
Chcę skończyć komedię z egzekutywą! ― powiedział Józef. ― Nabrałem
do niej obrzydzenia. Nie chcę jednak pozostawiać Komendy bez środka do odwetu.
Dlatego zorganizuję dla nich SSS. A egzekutywę przekażę im uroczyście, wraz z jej
nowym kierownikiem, którego już obrałem.
―
Kogo? ― spytał Mag. ― Rysia.
―
Za to, że stchórzył i nie rzucił granatu?
―
Oczywiście stchórzył, a jego usprawiedliwianie się to zwykły wykręt. Ale
wśród tamtych ludzi nie widzę nikogo lepszego.― Drobny będzie wściekły.
―
Niech się wścieka. Mam ich dość i nie chcę mieć z nimi żadnego
kontaktu. A nasza SSS potrafi wykonać każde zadanie. Klara poprowadzi wywiad. Może
znajdziemy dla niej kogoś do pomocy. A pan, Zeks i Wincuk będziecie mieli stronę
bojową. Ja zaś, dopóki to potrzebne, będę waszym instruktorem. Dam wam dwa
pistolety, granat i nóż. Zeks ma swój pistolet. Wincuk też coś ma. Z tym można zacząć.
A pan będzie formalnie kierownikiem SSS.
―
Taka małpa! ― wtrąciła Klara.
―
Nie widziałem obrzydliwszej małpy jak ty!
―
Spojrzyj w lustro,zobaczysz!
―
Dajcie spokój! Chcę omówić z wami tę sprawę ostatecznie.
―
Ja na to się zgodziłem ― rzekł Mag. ― Zeks również się zgadza. A
Wincuk bardzo mi się podoba. Na pewno będziemy dobrymi kolegami. Może pan
zapewnić Grzmota, że Komenda na tym tylko zyska.
―
Właśnie dzisiaj będę z nim rozmawiał. Przedstawię mu tę sprawę w
formie ultimatum. Jeśli się nie zgodzi, to porzucę tę zabawę.
― Proszę mu powiedzieć ― dodał Mag ― że jeśli on nie przyjmie pańskiej propozycji,
ja nie będę pracował w egzekutywie. Pójdę do partyzantki. Łupaszko już się, organizuje
niedaleko Niemenczyna. Wspaniały dowódca. Na pewno mnie przyjmie.
―
A ja nie będę pracowała w wywiadzie egzekutywy ― rzekła Klara. ―
Niech mnie przydzielą gdzieś na łączniczkę.
―
Uważamy, że SSS już istnieje. Jutro zbierzemy się u Wincuka. Powiem
wam o swej rozmowie z Grzmotem. Omówimy zamachy na Baronowa i Kozłowa. Są już
dobrze rozpoznani. Można ich robić. Baronowa sprzątnie Zeks, a pan i Wincuk będziecie
na ubezpieczeniu. A Kozłowa machnie Wincuk. Od razu pokażemy pracę SSS.
―
A jak statut? ―spytał Mag.
― Opracujemy. Główna zasada: SSS jest samodzielną sekcją bojową, której kierownik
będzie utrzymywał łączność z Komendą. SSS będzie wykonywała zlecenia Komendy,
jeśli to dla niej będzie możliwe i jeśli nie będzie ważnych zastrzeżeń.
―
Na przykład ustalimy, że skazano niewinnego ― wtrącił Mag.
―
Tak ― zgodził się Józef. ― Podlegając Komendzie musimy wykonywać
rozkazy. Będąc samodzielnymi, możemy je rozważać. I właśnie dlatego SSS nie będzie
przyjmowała od Komendy ani broni, ani pieniędzy.
―
Czy damy sobie rady? ― spytała Klara.
―
Tak ― odparł Józef. ― Broni mamy już więcej jak cała egzekutywa. A
gaża? Wincuk mi powiedział, że od razu ofiaruje dla naszej grupki dziesięć tysięcy
marek. Ja dam pięć tysięcy.
―
No a Zeks jest specem od rozbrajania ― rzekł Mag. ― Planuje wypad po
broń aż do Oran. Może zdobędziemy nawet skrzynkę granatów.
Rozmawiali jeszcze jakiś czas i umówili spotkanie nazajutrz o godzinie piątej, u
Wincuka.
Tegoż dnia Józef czekał na Grzmota w mieszkaniu Zygmunta. Przypuszczał, że rozmowa
z nim może być ostra. Wiedział, iż Grzmotowi zależy na utrzymaniu pozorów, że
egzekutywa jest sprawnie działającą jednostką bojową.
Grzmot przyszedł z opóźnieniem, zmęczony po całym dniu pracy.
―
Nareszcie odsapnę!― powiedział. ― Bo stąd idę wprost do domu. A do
pana mam sprawę specjalną.
―
I ja mam do pana sprawę specjalną ― położył nacisk na ostatnim słocie.
― Ale poruszę ją później.
―
Dobrze. Kogo ze swych ludzi chce pan przedstawić do awansu lub
odznaczenia? Nie mamy dużo odznaczeń, chcemy więc wybrać najwięcej zasłużonych.
―
Maga i Klarę ― rzekł Józef od razu. ― Mag dokonał kilku j zamachów. A
praca Klary była naprawdę wspaniała! Bez niej niczego bym nie zrobił. Nawet brała
udział w zamachach.
―
A jak inni?
―
Mówiliśmy o tym. Beznadziejnie. Poruszę tę sprawę, gdy skończymy z
tym, co pan ma do omówienia.
―
Jaka była pańska szarża w wojsku?
―
Czy chodzi o awans?
―
Tak.
―
Może zrobi mi pan wielką uprzejmość i zwolni od tego zaszczytu.
―
Panu to się należy.
―
Więc będę mówił szczerze, ale proszę o to się nie gniewać.
―Dobrze.
―
Jeśli Komenda da mi awans, stanę się członkiem AK. A ja przecież nie
jestem zaprzysiężony i chcę zachować swą niezależność. Chcę być wolny w każdej
chwili. Chcę wam pomóc uczciwie, szczerze, ale nie chcę być zobowiązany do spełniania
rozkazów.
―
Pan je spełniał.
―
Dobrowolnie. Wskutek prośby pana Tomasza i pana. Była to moja pomoc
wam.
―
Czy pan należy do organizacji Tomasza?
Józef był od dawna przygotowany na to pytanie, które obecnie potraktował jak podstęp,
bo dawniej Grzmot go już o to pytał.
―
A czy Tomasz ma jakąś organizację? ― spytał, udając szczere zdziwienie.
― No, coś tam ma. Potrzebne mu są różne blankiety. Daję mu. On mi również pomaga.
―
I mnie dopomógł, bo nie miałem żadnych dokumentów. Ale nic mi nie
mówił o organizacji.
― Myślałem, że pan nie chce należeć do AK, bo należy pan do innej grupy
konspiracyjnej.
―
Należałem do grupek konspiracyjnych, do ZWZ również, ale z żadną nie
byłem związany przysięgą. Chodzi o to, że jestem zatwardziałym indywidualistą. Chcę
mieć swobodę w ocenie cudzych decyzji. Chcę mieć prawo wyboru, a nawet krytyki i
protestu.
―
Trudno. Muszę uszanować pańskie poglądy i życzenia. A teraz poproszę
pana o zrobienie w ciągu tygodnia wykazu swych ludzi i ich stosunku do służby
wojskowej, jakie mieli szarże i odznaczenia.
Józef westchnął.
―
Od razu trudności! ― powiedział. ― Klara, oczywiście, nigdzie nie
służyła. Gdy zaczęła się wojna, miała chyba czternaście lat. Może należała do harcerstwa.
Spytam ją. Mag był podchorążym. Mówił mi o tym, ale spytam go o szczegóły. A inni...
― przerwał i położył obie dłonie na stole, jakby się przygotowywał do skoku ―należą
do sprawy, o której chcę z panem pomówić. Przykra i trudna sprawa, ale trzeba ją
załatwić. Nie będę kierował dalej egzekutywą, która jest fikcją!
―
Jakże fikcją?! ― oburzył się Grzmot. ― Pan sam składał raporty jako jej
kierownik. Wykonaliście kilka bojowych akcji.
―
Ale nie egzekutywa, lecz tylko paru wybranych ludzi. Egzekutywa robotę
tylko marnowała i była dla mnie ciężarem.
―
Więc zamierza pan porzucić egzekutywę?
―
Tak.
―
A czy pana nie zraziła ta okoliczność, że niektóre wyroki uważał pan za
wydane niesprawiedliwie?
―
Owszem. Ale najwięcej mnie zraziła niechlujna, nieideowa praca,
plotkarstwo, intrygi, brak koleżeństwa. Taki iperyt! Przecież grubo ryzykowałem! A dał
mi go członek egzekutywy, to znaczy tamtej sitwy. Czy im chodziło o zmarnowanie
mego wysiłku? A ileż
było innych, powiem łagodnie: przykrości!
―
Szkoda, że to tak niespodziewanie. Nie wiem teraz, jak sprawą
pokierować, bo egzekutywa jest dla nas niezbędna.
― Czy egzekutywa niezbędna, czy praca egzekutywy? ― Oczywiście praca! Organ
represyjny!
―
Otóż chcę dać wam dwa prezenty. Jeden: niezależną egzekutywę, która po
doświadczeniach ze mną będzie się starała pokazać, że potrafi sama pracować. Drugi:
dobrze zorganizowaną, malutką grupkę bojową, która potrafi wykonać każde zadanie
tego rodzaju, jakie dawano egzekutywie.
Opowiedział Grzmotowi o zasadach zorganizowania SSS. Wyjaśnił mu zalety takiej
grupki: dyskrecję, koleżeństwo, bezinteresowność jej członków. Grzmot uważnie słuchał
i zrozumiał dokładnie, o co Józefowi idzie. Ale było widać, że jest w rozterce, że ma
wiele zastrzeżeń.
―
Czy nie można ich jakoś scalić? ― spytał.
― Powtórzy się ta sama historia. Poza tym ani Mag, ani Klara nie będą z tamtymi ludźmi
pracowali. Dziwię się, że pan się odnosi do tego niechętnie albo nieufnie.
― Nie niechętnie. Po prostu nie mieści się to w ramach Organizacji. Narusza jej
strukturę.
―
Mag i Klara pozostaną członkami AK, ale będą wydzieleni do specjalnych
zadań. Mag będzie utrzymywał kontakt z panem, albo z kimś solidnym, kogo pan
wyznaczy. A egzekutywa, ponieważ panu zależy na jej istnieniu, będzie miała łącznika z
wami, Żubra, który zamiast ze mną, będzie utrzymywał kontakt z Rysiem, który jest z
całej tamtej paczki najsolidniejszy. W ten sposób nie wy będziecie zależni od pracy
egzekutywy jako grupy niezbędnej, lecz ona będzie musiała się zastosować do waszych
wymagań, bo będziecie mogli zawsze ją zastąpić, a jeśli was znudzi, to ją rozwiązać bez
uszczerbku dla siebie. Jeśli pan przyjmie moją propozycję, to w ciągu tygodnia SSS
zlikwiduje pułkownika Baronowa i agenta gestapo, Kozłowa.
―
A pan co zamierza?
―
Przekażę egzekutywę Rysiowi. Skontaktuję go z Żubrem. Przez jakiś czas
poprowadzę SSS. Uzbroję grupkę. Nawiążę łączność Maga z wami...
―
Muszę na to się zgodzić ― rzekł Grzmot. ― Wiem, że panu idzie o nasze
dobro. Zrobimy więc próbę. Niech pan zorganizuje wszystko jak najlepiej, a za tydzień
pomówimy o tym. Zapoznam pana z łącznikiem, którego pan skontaktuje z Magiem.
Gdy Józef szedł do domu, zastanawiał się z goryczą nad tym, z jakim trudem mógł
przekonać Grzmota, aby się zgodził na przyjęcie prezentu w formie SSS, który mu jak z
nieba spadał i mógł być bardzo pożyteczny dla Organizacji.
„Miał rację Andrzej ― pomyślał ― że jest on czynownikiem dla którego formularze,
procedury urzędowe i wszelkie formalności są ważniejsze niż cele, dla których
Organizację stworzono.
Nazajutrz w ciągu dnia skontaktował Rysia z Żubrem. On widocznie się ucieszył, że
będzie miał do czynienia nie z Józefem, lecz z młodzieńcem, który w stosunku do niego
wykazał duży respekt. Stanął na baczność. Usiadł dopiero na zaproszenie. Usłużnie
odpowiadał na pytania.
Następnie poszedł do Drobnego i sucho go zawiadomił, że ich współpraca jest
skończona. Wkrótce otrzyma instrukcje od nowego kierownika egzekutywy.
―
Kto taki? ―; zaniepokoił się Drobny.
―
Ryś.
―
Ryś!... ― twarz jego wyraziła największe zdumienie. Potem ledwie mógł
się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
―
Tak. Komenda go wyznaczyła na moje miejsce.
―
Szkoda, że pan nas opuszcza ― udał żal Drobny. ― Znał się pan na
robocie.
―
Ryś będzie jeszcze lepszy. Do widzenia!
Odszedł nie podając dłoni Drobnemu.
„Ucieszył się, że mnie nie będzie. A Rysia oni prędko urobią na swoim kopycie!"10
O godzinie piątej Józef i Klara przyszli na Zarzecze, gdzie była główna melina Wincuka.
Przed wejściem do domu Węgorza czekała na nich Maryśka, Żydówka, którą złodziej
przygarnął i przy pomocy Kostka i Węgorza tak urobił, że nikt by się nie domyślił jej
narodowości. Mówiła i klęła jak urwis z przedmieścia. Chodziła jak chłopak w krótkich
spodenkach i podartej bluzie. Włosy miała krótko ostrzyżone maszynką.
Grzecznie przywitała się z Józefem, którego już dobrze znała. Ale podejrzliwie zerkała
ku Klarze.
―
Gdzie tatuś? ― spytał Józef.
―
Na kirkucie. Czeka tam na was.
―
Nie ma nikogo w chałupie?
―
Jest dziadek.
―
A gdzie brat?
―
Kostek też na kirkucie.
―
Prowadź nas tam.
Maryśka, wymachując kijem jak szablą i ścinając nim badyle przy parkanach, udała się
najkrótszą drogą w kierunku żydowskiego cmentarza. Zatrzymała się przy zaniedbanym
ogrodzeniu i powiedziała:
―
Muszę tutaj wartować. Tatuś kazał. Wy idźcie tam ― wyciągnęła ramię w
stronę szerokiej ścieżki między kamiennymi nagrobkami. ― Zobaczycie ich z prawa.
Wszędzie były ślady zniszczeń. Płyty powywracane, porozbijane. Na niektórych
nagrobkach wymalowano swastyki i ordynarne wyrazy.
― Nawet umarłym nie dali spokoju! ― rzekła Klara.
Wincuk, Mag i Zeks siedzieli wygodnie, w cieniu, między kilku dużymi nagrobkami.
Trawa tam była bujna, soczysta. Józef przywitał się z wszystkimi, zaczynając od
Wincuka, który z nieufnym zdziwieniem przyglądał się dobrze ubranej, smukłej
dziewczynie. Swym wyglądem nie pasowała ani do miejsca, ani do towarzystwa. Józef
wnet dostrzegł to i powiedział do Wincuka:
―
A ta sziksa i mnie, i tobie, i nam wszystkim da for na robocie. Żeby nie
ona, nic z naszych planów by nie wyszło. Mogłaby dowodzić wami jak ataman ale ma za
gorącą głowę!
Wincuk rzekł: „Oho!" ― i z uznaniem skinął głową. Natomiast na policzkach Klary
wystąpiły kolory. Posłyszała z ust szefa tak gorącą, chociaż lapidarnie wyrażoną
pochwałę, w obecności innych osób, których Józef uważał za wyjątkowo dzielnych.
― Czy stary się zgodził na zatwierdzenie naszej sekcji? ― spytał Mag.
―
Tak. Dzisiaj przekazałem egzekutywę Rysiowi. Skontaktowałem go z
łącznikiem. Byłem też u Drobnego, bo on ma kontakty z Kretem i innymi ludźmi.
―
Aktorka nie zgodzi się z nimi pracować ― rzekła Klara.
―
Wiem. Ale nie będziemy tym się martwić. Może i Kret im się zbuntuje.
―
Drobny był chyba wściekły, bo użerał się z Rysiem? ― zapytał Mag.
―
Ze mną był słodki jak patoka. A z Rysiem oni się dogadają.
―
Teraz będą się starali czegoś dokonać. A jak u nich z bronią?
―
Zostawiłem im to, co mieli z Komendy. Wam dam ufi i 120 nabojów,
granat i fiński nóż. A Klarze specjalnie browning siódemkę. Sobie zostawię parabellum.
―
Ja mam nagan ― rzekł Zeks. ― A za parę tygodni będę miał coś więcej.
―
Broni wam wystarczy. O mojej rozmowie ze Starym opowiem panu
później ― powiedział Józef do Maga. ― Teraz nie będę tracił na to czasu. Jest pan
kierownikiem SSS, a za tydzień nawiąże pan łączność z Komendą. Byłoby dobrze,
gdybyście w ciągu tego tygodnia zlikwidowali Baronowa i Kozłowa. Są już dobrze
rozpoznani. Udowodnicie, że wasza SSS ma ostre zęby...
Omówił pokrótce zasady działania i organizacji ich grupki, aby Zeks i Wincuk również w
tym się orientowali. Potem zwrócił się do wszystkich:
―
Czy macie pytania?
―
Teraz Stary się zgodził ― rzekł Mag. A co zrobimy, jeśli później się
rozmyśli i zechce nas przekreślić?
―
Przestaniecie dla nich pracować.
―
Zechcą włączyć nas do egzekutywy ― dodała Klara.
―
Będzie to zależało tylko od was. Stary wie o pani i o Magu.
O
nikim więcej. Nie ma pojęcia, jak będziecie działać, gdzie macie meliny...
―
A jeśli ich puścić kantem i pracować na swoją rękę? ― spytał Wincuk.
―
Niemożliwe. Wam przecież idzie o legalną robotę, o walkę z okupantami.
Musicie utrzymywać łączność z Komendą. Będziecie otrzymywali stamtąd wyroki,
instrukcje... A może w niedalekim czasie zacznie się otwarta walka. Wówczas trzeba do
niej się włączyć.
―
Oczywiście! ― zaaprobował Mag.
―
Jesteście niezależni organizacyjnie i materialnie, ale musicie działać w ten
sposób, żeby was nie posądzono o uboczne cele, na przykład o napady dla zysku albo
załatwianie osobistych porachunków. Musicie o wszystkim decydować po wspólnej
naradzie i przemyśleniu każdej sprawy.
― A pan? ― spytała Klara.
Ja wam pomogę i będę przyjacielem waszej grupki. Jeśli Wincuk i Zeks zechcą wstąpić
do Organizacji, nie ma żadnych przeszkód. Od was to zależy.
―Tak jak jest― rzekł Wincuk twardo ― dobrze jest. Ja mam swój rozum i nie chcę,
żeby mną jakiś szpagat kręcił jak pies ogonem. Jak będziemy pracować po kamracku, to
mam dla was meliny
i
będzie co jeść. A tamte ważne szyszki z waszej góry niech innych
frajerów bujają!
―
To samo myślimy wszyscy ― powiedział Józef ― tylko trochę inaczej to
wyrażamy.
Zza dużego grobowca wysunęła się Maryśka.― Tatko! ― powiedziała zdyszana. ―
Szaulis dziewkę poprowadził na kirkut.
―
Z miasta?
―
Nie, ze Złotego Rogu.
―
Czy on ma spluwę?
―
Nie. Położyli się, ona zadarła spódnicę i...
―
A gdzie oni są? ― przerwał Wincuk zbyt szczegółowe sprawozdanie
dziewczynki.
―
Na drugim końcu kirkutu. Tam, pod górką. Niech sobie tam grzeją się. Idź
na swoje miejsce. Jeśli ktoś
podejdzie bliżej, wyprzedź i powiedz nam! ― Dobrze. Dziewczynka znikła.
―
Dobra wartownica!.― rzekł Mag.
―
Aż za dobra! ― dodał Józef. ― A teraz pomówimy o dwóch robotach.
Jedną, pułkownika z biura werbunkowego, można załatwić w sobotę wieczorem. Drugą,
agenta, w poniedziałek albo we wtorek. Obie na Zwierzyńcu. Jedna na Witoldowej, druga
na Moniuszki. Są już dobrze rozpoznane...
Opowiedział obszernie o wynikach wywiadów, swoich obserwacjach i sposobach
wykonania akcji. Gdy skończył, Mag spytał:
―
Czy pan się zgadza, żebyśmy sami wszystko wykonali? ― Oczywiście!
Będą to wasze pierwsze samodzielne występy.
Ale kto chce zlikwidować Baronowa?
―
Ja! ― odezwała się pośpiesznie Klara.
―
To nie dla pani robota! ― odciął ostro Józef. Pani swoje zadanie już
spełniła.
―
Ja! ― rzekł Zeks. ― Znam stamtąd dobre przejście na Zakręt.
―
Dobrze. A inni na ubezpieczenie.
―
A ja machnę tamtego agenciaka! ― powiedział Wincuk. ― Na psów to ja
zawsze miałem chrapkę!
Rozmawiali jeszcze długo. Ustalili szczegóły ich przyszłej działalności. Mag, Zeks,
Wincuk i Klara byli pewni, że ich mata grupka dokona wielkich czynów. Józef również
wierzył w ich spryt i odwagę. Ale nie miał ich zapału... Często nawiedzała go myśl: „Czy
to wszystko jest sprawiedliwe?" I często odżywał w jego wspomnieniu ów rozpaczliwy
krzyk, który rozległ się w murach Ostrej Bramy... krzyk matki, w której oczach zabito jej
dziecko. „Aby chociaż tamto było słuszne!"
* * *
W sobotę "pod wieczór w rzadkim lesie za kenesą karaimską, niedaleko ulicy
Kraszewskiego, siedziało trzech ludzi. Grali w karty. Byli ubrani jak robotnicy i
wyglądali na robotników, którzy po pracy wypoczywali na powietrzu, w cicho
pełznących ziemią cieniach wysokich sosen. Z rzadka idący w pobliżu ludzie nie
zwracali na nich uwagi, bo w upalny wieczór scenka taka była pospolita.
―
Za wcześnieśmy przyszli ― powiedział Zeks.
―
Jaka różnica: tutaj czekać, czy gdzie indziej? ― rzekł Wincuk tasując
karty.
―
Ja stanę na pierwszym ubezpieczeniu na rogu Grodzkiej ― powiedział
Mag. ― Jeśli za Zeksem pobiegnie kilku ludzi, rzucę granat. Ty ― zwrócił się do
Wincuka ― staniesz o dwadzieścia kroków dalej. Jeśli po wybuchu będą szli dalej, wal
do nich z pistoletu. My się dołączymy.
―
Łatwa robota! ― wtrącił Zeks. ― Wyrwiemy na Fabryczną, potem nad
rzekę. Jeśli będzie spokojnie, ujdziemy mostem strategicznym. Jeśli nie, to przez rzekę.
Znam dobre miejsca.
W tym czasie Klara siedziała na stosie płyt cementowych niedaleko ulicy Zana. Czytała
książkę. W pobliżu bawiło się kilkoro dzieci. Wypełniały powietrze krzykiem i
śmiechem. Po drugiej stronie ulicy Witoldowej było wejście na ganek małego domu, w
którym mieściło się biuro werbunkowe pułkownika Baronowa. Klara udawała, że jest
pochłonięta treścią książki, ale istotną jej. uwagę ściągał ruch na ulicy, szczególnie w
pobliżu biura W pewnej chwili dostrzegła, że na ganek wszedł ksiądz prawosławny.
Wyciągnął ramię
w prawo: prawdopodobnie zadzwonił. Po kilkunastu sekundach drzwi otwarto i pop
wstąpił do środka.
„Coś nowego!" ― pomyślała Klara.
Słońce opadło w dół i cienie domów znikły z ulicy. Od rzeki pociągnął lekki wiatr. Na
wieży cerkiewnej zaczął uderzać dzwon. Dźwięki płynęły nisko, wolno wibrując, jakby z
trudem pokonywały przestrzeń.
Po kwadransie drzwi domu, w którym mieściło się biuro werbunkowe, otwarto i na
ganku ukazał się pop w długiej, czarnej sutannie i w czarnym kapeluszu z wąskim, nieco
wygiętym do góry rondem. Za nim wyszedł starszy mężczyzna średniego wzrostu. Miał
na sobie dobrze skrojony szary garnitur a na głowie nieco jaśniejszy kapelusz. Klara
pochyliła głowę i jeszcze uważniej zagłębiła się w lekturze.
Pop i Baronow, rozmawiając po rosyjsku, poszli wolno lewym chodnikiem ulicy
Witoldowej. Przemierzyli skrzyżowanie jej z ulicą Zana i wstąpili na dziedziniec
cerkiewny. Tamże wchodzili, grupkami i pojedynczo, inni ludzie. Pop skierował się
ścieżką dookoła cerkwi. Baronow wstąpił do świątyni.
Klara również weszła do cerkwi. Zatrzymała się z lewej strony, obok grupki kobiet. W
pobliżu ikonostasu, w dużych lichtarzach, płonęły świece. Baronow stał na przedzie z
prawej strony, tuż przed ikonostasem. Klara wkrótce opuściła cerkiew i udała się w
stronę kenesy. Zatrzymała się obok grających w karty kolegów.
―
Nabożeństwo już się zaczęło ― powiedziała ― Baronow jest w cerkwi.
Ma na sobie szary garnitur i szary kapelusz. Łatwo go poznacie, bo gdy idzie, trochę
kuleje. Udał się do cerkwi razem z popem.
―
A czy będzie razem z nim wracał? ― spytał Mag.
―
Nie wiem. Zeszłej soboty sam poszedł i sam wracał.
―
Wszystko jedno, będę go rąbał! ― powiedział Zeks.
―
Dodaj i popa! ― wtrącił Wincuk. ― Przeprowadzi go do raju! '
―
Pop umrze ze strachu.
―
Za trzy kwadranse zajmijcie stanowiska ― rzekła Klara. ― Kiedy on
opuści cerkiew, pójdę za nim do rogu Zana i trochę Witoldową. Będę wycierała twarz
chusteczką. Potem się cofnę na most.―
Staraj się wymknąć prędko ―
powiedział Mag. ― Gestapo na pewno zrobi obławę. Za parę minut będą tutaj. To blisko.
―
Zdążę. Za mostem skręcę w Tartaki.
―
Dobrze.
Klara odeszła.
Zapadł cichy, ciemny wieczór. W niebo strzeliły jasne kolumny świateł reflektorów
ustawionych na stoku góry Bouffalowej. Zaraz dołączyły się do nich skośne smugi
innych reflektorów ― z Werek i Hrybiszek. Pełzały po ciemnym tle nieba, jakby
próbowały wymieść z niego gwiazdy.
Nabożeństwo się skończyło. Ludzie wychodzili z cerkwi. Niektórzy udawali się ulicą
Witoldową w prawo. Inni skręcali w ulicę Zana. Wielu skierowało się na most ― w
stronę śródmieścia. Pułkownik Baronow pożegnał się na rogu ulicy Zana ze starszym
mężczyzną i młodą kobietą.
Klara czatowała na niego po drugiej stronie ulicy. Gdy Baronow przemierzył jezdnię,
poszła za nim w bliskiej odległości. Wyjęła zza paska spódniczki chusteczkę i zaczęła
wycierać nią twarz. Dostrzegła o pięćdziesiąt kroków na przedzie dwie męskie sylwetki.
Jedna przemierzyła jezdnię w kierunku biura werbunkowego. Druga cofnęła się w głąb
ulicy. Klara stanęła na skraju chodnika i jeszcze staranniej wycierała twarz białą
chusteczką. Potem zawróciła i poszła w stronę ulicy Zana. Tam się zatrzymała.
„Pójdę na most, gdy usłyszę wystrzał!"
Wtem z głębi ulicy Witoldowej rozległ się hałas motoru auta ciężarowego. Nadjechało z
łoskotem i skręciło w lewo. W tymże czasie Klara usłyszała, w odstępie sekundy, dwa
wystrzały. Dźwięk ich wydał się dziewczynie nie głośniejszy niźli hałas auta. Ale zaraz
w pobliżu rozległ się krzyk:
―
Człowieka zabili!... Człowieka zabili!...
Ktoś biegł od strony biura werbunkowego. Klara udała się w kierunku mostu. Z początku
szła niezbyt prędko. Potem, gdy wstąpiła na most, przyśpieszyła kroku. Wkrótce skręciła
na prawo, w ulicę Tartaki, .a następnie na lewo, w ulicę Jakuba Jasińskiego.
Przypuszczała, że gestapo zaraz zacznie swe rajdy autami i będą zatrzymywali
podejrzanych osobników. Mogli pochwycić nawet i skromnie wyglądającą panienkę.
Starała się więc wymknąć jak najprędzej z narażonych na obławę ulic.
*
1
* *
Po dwóch dniach, we wtorek, w upalne południe, właścicielka domu, w którym mieszkał
agent gestapo Kozłow, zapukała do drzwi swego lokatora.
―
O co chodzi? ― odezwał się ze środka niezadowolony głos.
―
Listonosz przyniósł paczkę dla was.
―
Proszę wziąć!
―
Polecona. Trzeba podpisać.
Dobrze. Zaraz idę.
Kozłow rzucił na łóżko niemiecką gazetę, którą leżąc czytał. Nasunął na szerokie barki
spuszczone szelki, wzuł na bose stopy nocne pantofle i wyszedł do małego przedpokoju.
Zobaczył mężczyznę średniego wzrostu w kurtce ze świecącymi guzikami, ściągniętej w
talii paskiem z metalową klamrą. Na otoku jego czapki było widać wycięty z blachy
znaczek: trąbkę pocztową. Na oczach miał okulary. W lewej ręce trzymał paczkę
owiniętą w brunatny papier, przewiązaną sznurkiem i mającą pieczęcie w kilku
miejscach.
―
Polecona! ― powiedział Wincuk i położył na stoliku mały blankiet. ―
Tutaj trzeba podpisać!... Fu! Jaki dzisiaj gorąc paskudny!
―
Czym podpisać? ― spytał Kozłow.
―
No, jakimś piórem albo ołówkiem. Ja nie mam. Urząd nie daje.
―
Zaraz.
Kozłow poszedł do swego pokoju, wyjął z szuflady nocnego stolika wieczne pióro i
wrócił do przedpokoju.
―
O, tutaj! ― Wincuk wskazał palcem lewej dłoni i na dół blankietu.
Kozłow pochylił się i nieco zdziwiony zobaczył, że blankiet ma polski nadruk. Chciał o
coś spytać, ale w tym momencie Wincuk wystrzelił mu z boku w skroń prawie dotykając
głowy lufą pistoletu. Kozłow zrobił wymach obu ramionami, jakby chciał skoczyć z
trampoliny do wody. Potem zaczął osuwać się w dół, na kolana i runął w bok. Wincuk
pochylił się i wystrzelił mu w pierś, na wysokości serca. W tym czasie otwarły się drzwi
z boku i stanęła w, nich gospodyni domu.
―
A cóż to za listonosz! ― zawołała przerażonym głosem.
Wincuk tknął jej lufą pistoletu w nos i powiedział:
―
Z gestapo jestem! Nie listonosz! Jazda do jego pokoju!
―
O, Boże! O, Boże! ― wolała kobieta, idąc w otwarte drzwi.
―
Kładź się na łóżku, nosem w dół i bądź cicho!
Przeszukał kieszenie marynarki Kozłowa. Wyjął z nich portfel,
bloczek, list i drobne świstki papieru. Potem otulił marynarką głowę leżącej na łóżku
kobiety. Wysunął szufladę nocnego stolika. Wziął z niej pistolet walter małego kalibru,
zapasowy magazynek i plik papierów. Zajrzał do szafy i do szuflad komody, ale nie
znalazł nic, co by go zainteresowało. Wreszcie uchylił marynarkę z głowy kobiety i
powiedział:
―
Zaraz przyjedziemy tutaj po trupa. Leż i nie ruszaj się, bo będzie z tobą
tak jak z nim!
Wyszedł do przedpokoju, wziął paczuszkę ze stolika i zamknął drzwi za sobą.
Przekroczył ciało leżącego na podłodze człowieka i skierował się ku wyjściu. Otworzył
zatrzask i wyszedł na ganek. Zobaczył Maga i Zeksa, którzy stojąc na skraju chodnika
udawali, że są zajęci interesującą rozmową. Wincuk skinął im głową na znak, że
wszystko w porządku.
Poszli razem w kierunku ulicy Fabrycznej. Potem skręcili w Dzielną i tą samą drogą,
którą wycofali się w sobotę po zamachu na Baronowa, udali się do Zakrętu.
―
Jak ci poszło? ― spytał po drodze Mag.
―
Pierwsza klasa! ― odparł Wincuk zdejmując kurtkę listonosza i znaczek z
czapki. ―Dwie kule mu wpakowałem. Zabrałem portfel z pieniędzmi i dokumentami,
wszystkie szpargały, jakieś listy i dobry pistolet. Aha! Zegarek też. No bo co, ma się
zmarnować? Gestapowcy by zabrali.
―
A co baba?
―
Leży na łóżku. Czeka, kiedy gestapo przyjedzie po jej lokatora. A gdzie
Klara?
―
Śledziła nas z rogu Witoldowej. Potem odeszła.
―
Niech żyje SSS! ― powiedział Zeks. ― W cztery dni dwie dobre roboty.
Kondor będzie zadowolony.
― Ale gestapo teraz przetrzęsie Zwierzyniec!
―
Na pewno puszczą psy po tropie.
Idąc przez las rozrzucili w kilku miejscach starty na proszek tytoń. A gdy się zbliżyli do
ulicy Konarskiego, Zeks rozlał z flaszeczki trochę karbolu.
―
Czy to pomoże? ― spytał Mag.
― Powinno pomóc. Po karbolu psy naszego śladu nie wyczują.
Mimo to nie poszli na bliską stamtąd melinę Zeksa, lecz rozdzielili się i różnymi drogami
skierowali się ku odległej o blisko pięć kilometrów kryjówce Wincuka.
Wieczorem siedzieli wszyscy w ustronnym zakątku na cmentarzu żydowskim. Kostek i
Maryśka byli, jak zwykle, na warcie. Józef wysłuchał opowiadań Maga, Zeksa, Wincuka
i Klary o dokonanych zamachach.
―
Szkoda, że nie zabrał pan dokumentów Baronowa! ― powiedział do
Zeksa.
― Nie mogłem. Jakiś drab wyskoczył z domu i rzucił się na mnie. Walnąłem go
pistoletem w pysk. Ale ludzie zaczęli się zbliżać. Nie chciałem więcej do nikogo strzelać
i musiałem prędko odejść.
―
A co z tym wszystkim? ― spytał Mag, wskazując na leżące na trawie
rzeczy.
― Pistolet oczywiście dla waszej grupki. Zegarek damy Klarze, bo jej niedokładny.
Kilka razy był w reperacji.
―
Może ktoś inny potrzebuje? ― spytała Klara.
―
Ty jesteś najważniejsza!― odezwał się Mag z przekąsem.
―
Nareszcie zrozumiałeś to, smarkaczu!
―
Zastanawiam się nad sprawą pieniędzy ― rzekł Józef. ― Dokumenty
doręczę Staremu. O pieniądzach, broni i zegarku muszę mu powiedzieć. Broń dla grupy.
Jest to w porządku. Zegarek dla członka grupy, który go nie ma. Ale pieniądze, chociaż
ich mało, są sprawą śliską.
― Dlaczego? ― spytał Mag. ― Nie był to rabunek. Zresztą mógłby się zdarzyć i
rabunek upozorowany.
―
Podobną sprawę miałem ― rzekł Józef. ― Ale w tym wypadku Stary
może mieć zastrzeżenia.
―
Niech mu pan odda wszystko i powie, że pieniądze są nam potrzebne. Oni
mają pieniądze dla siebie na wszystkie wydatki. Wiem o tym dobrze. Właśnie dlatego
Drobny użerał się z nimi o pieniądze dla egzekutywy. Mamy tu dwanaście tysięcy. Co to
jest? Gaża dla sześciu ludzi. A jeśli zrzekamy się gaży, to niech nam chociaż to zostanie.
Czyż nas złodzieje mają utrzymywać?
―
Panowie złodzieje! ― poprawił go Wincuk i zwrócił się do Józefa: ― Jak
jemu nie będzie coś się podobało, to niech mu pan powie, że ja, Wincuk z Łąki, potrafię
mu wytłumaczyć, jakie teraz są prawa! Jak nie zrozumie gadania, to mu ręcznie wyłożę!
―
To mądry i dobry chłop! ― rzekł Józef, który chciał, żeby nie obniżano
prestiżu Grzmota.
―
Więc w porządku! ― zgodził, się Wincuk. ― Bo zdarzają się i tacy,
którym trzeba wszystko klarować jak Maciek krowie na granicy, żeby do sąsiada w
koniczynę nie szła. A krowa jak głodna to, wiadomo, pójdzie.
―
Mam nadzieję, że „koniczyna" wam zostanie ― powiedział Józef,
zbierając wszystkie papiery.
W czwartek wieczorem rozmawiał z Grzmotem w mieszkaniu Zygmunta. Opowiedział
mu obszernie o wykonanych zamachach i wręczył zabrane Kozłowowi dokumenty i
papiery.
―
Był tam jeszcze pistolet, zegarek i trochę pieniędzy ― dodał Józef
niedbale. ― Ale oddałem wszystko grupce. Chyba pan nie ma zastrzeżeń?
―
To drobiazg. Mnie idzie o sprawę ważną. Istnienie takiej grupki na
marginesie Organizacji wytwarza stan anarchii.
―
Dlaczego? Przecież w mieście istnieją inne grupki podziemne, które nie
uznają AK. A ta grupka się zgadza utrzymywać łączność z wami i spełniać wasze
polecenia. Już się wykazała robotą, i to jaką!
―
Ale egzekutywa rozbita. Powstały tam kłótnie. Jest już dwóch
kierowników. Słowem, bałagan!
―
Jeśli SSS zniknie, nie uzdrowi to egzekutywy. Wydawało mi się, że
zorganizowałem dla was coś bardzo pożytecznego: sprawny aparat represyjny. Poza tym
nic was nie kosztuje i odpada łańcuch upomnień a z ich strony wykrętów i wymagań.
―
Dyskutowaliśmy tę sprawę i postanowiliśmy na razie tolerować tę
komórkę. Ale nie uważamy tego za stan normalny. Będę chciał pomówić o tym z
Magiem. Ale nie tutaj... Zaraz... ― przez jakiś czas się zastanawiał, potem powiedział:
― Niech przyjdzie w niedzielę
o godzinie piątej na rynek Kalwaryjski. Będę z laską, a on niech trzyma czapkę w ręku.
Podejdzie do mnie i spyta, która godzina. Odpowiem: „Taka, jaka była wczoraj o tej
porze". Wezmę go na inny punkt kontaktowy; tam porozmawiamy i zapoznam go z
łącznikiem.
―
Dobrze.
―
A z panem chciałbym nadal się widywać. Może jeszcze sobie się
przydamy.
―
Bardzo chętnie.
―
Pozostawmy nadal to mieszkanie, ale nie ustalajmy terminów spotkań.
Proszę wstępować tutaj co parę tygodni. Można zostawić dla mnie kartkę. Ja również tak
postąpię.
Rozmawiali jeszcze jakiś czas na różne tematy, potem się pożegnali. Po załatwieniu tej
sprawy Józef lżej odetchnął. Poczuł się wolny. A nazajutrz, w piątek, zawiadomił Maga,
że Grzmot mu wyznaczył spotkanie w niedzielę.
„Teraz będę żył dla siebie! ― pomyślał z ulgą. ― A kontakty z Tomaszem są raczej
przyjemne. Zachowam je do końca".
W domu poszedł do składzika i obejrzał swą skrytkę. Uważał, że jest doskonała. Miał w
niej teraz dokumenty, parabellum, browning hiszpański i niemiecki nóż myśliwski.
Trzymał w niej także lornetkę Andrzeja, tubkę z resztą „iperytu" i „cyjankali" ― dowody
podłości przypadkowych kolegów.
W następnym tygodniu, we wtorek, poszedł do Antoniego. Zamierzał częściej odwiedzać
zaniedbywanych w okresie pracy w egzekutywie znajomych. Ale nie zastał przyjaciela w
domu. Zona Antoniego powiedziała, że on wróci do domu za godzinę. Józef nie chciał
czekać w mieszkaniu i udał się znów na miasto. Teraz, idąc ulicami, mniej zwracał uwagi
na otoczenie, bo się czuł nie konspiratorem, lecz zwykłym obywatelem. Ale w pewnym
momencie dostrzegł w pobliżu cywila, w którym wyczuł szpicla. Zwrócił uwagę na to, że
ów cywil wyminął go już drugi raz i z ukosa mu się przyglądał.
„Chyba jestem śledzony! ― pomyślał. Ale nie zmienił kierunku ani przyśpieszył kroku.
― Trzeba iść na rynek Drzewny. Tam łatwiej się zorientuję, czy mam psa na tropie".
Rynek był blisko, ale dzisiaj ludzi na nim było mało. Chłopi woleli przyjeżdżać na inne
rynki, położone na krańcach miasta. Józef udał zainteresowanie jarzynami, które
przekupki sprzedawały z koszy i worków. W pewnym miejscu kobieta miała skrzynię
pełną dużych brukwi. Józef zaczął wybierać jedną, a jednocześnie zerknął kilka razy po
stronach. Dostrzegł szpicla w pobliżu. Byli z nim dwaj inni, również wyglądający na
agentów. Posłyszał litewskie słowa:
―
Na pewno ten!
―
Może mieć broń.
Udając spokój stargował się z przekupką o cenę dużej brukwi. Potem zapłacił i chciał iść
w głąb rynku. Ale wówczas obskoczyli go trzej agenci. Jeden powiedział po polsku:
―
Nie ruszaj się!
Drugi obmacał boki i kieszenie Józefa szukając broni.
―
O co wam idzie? ― spytał udając zdziwienie.
―
O nic... Trochę pogadamy... Chodź z nami! ― Agent ujął go pod ramię i
skierował chodnikiem w stronę ulicy Mickiewicza.
„Dobrze, że uporządkowałem i egzekutywę, i SSS... Jakbym przeczuwał... W domu
również wszystko schowane ― myślał Józef. ― Czy poprowadzą do gestapo, czy do
komendy policji?" ― zastanawiał się i odnawiał w pamięci szczegóły ulic w dobrze mu
znanej dzielnicy.
Chodziło mu o przejścia i zakamarki, które by ułatwiły ucieczkę. Wiedział, że szanse
ocalenia są małe, ale był pewien, że jeśli go zaprowadzą do gestapo albo do komendy
policji, nie będzie miał żadnej szansy.
„Jeśli poprowadzą Jagiellońską, będę uciekał w przejściu na Wileńską. Jeśli przez
Portową, będę wiał na górę Bouffalową".
Lecz agenci skręcili z Zawalnej w prawo, na najbliższą ulicę Trocką, tamtędy było blisko
do komendy policji na Dominikańskiej.
„Chyba wiedzą z rysopisu, kim jestem, i Chcą mnie jak najprędzej zamknąć, a następnie
przewieźć do gestapo" ― wywnioskował.
Szli lewym chodnikiem. Dwaj agenci po bokach Józefa, trzeci z tyłu. Wszyscy trzymali
prawe ręce w kieszeniach.
„Mają pistolety ― pomyślał. ― Ale będą strzelać w takich warunkach, które ja
wybiorę!"
Uważnie patrzył w ulicę przed sobą. Udawał, że trochę kuleje i szedł wolno. Agenci go
nie przyśpieszali. Zresztą często się mijali z idącymi chodnikiem ludźmi, którzy nie
orientowali się, jaką czwórkę wymijają.
W tej dzielnicy Józef znal bardzo dobre przejście prowadzące z Trockiej, ukośnie przez
długi dziedziniec, na ulicę Wileńską. Gdy w marcu opracowywał zamach na
Kancerewicza, zbadał to przejście kilka razy. Ale później obrał inny plan zamachu. Teraz
postanowił koniecznie wyzyskać to przejście dla ucieczki. Trzeba było z daleka dostrzec
duże drzwi frontowe niedaleko narożnika. Pamiętał dobrze wygląd kamienicy i sklepów
naprzeciwko. Mógł więc łatwo się zorientować, że jest w pobliżu tamtego miejsca.
Wiedział, że będzie miał tylko jedną sekundę do wykonania ucieczki ― kiedy się znajdą
naprzeciw drzwi frontowych.
Ulicą jechały często wojskowe ciężarówki. Trzymały się prawej strony, którą szli w
przeciwnym kierunku Józef i agenci, zajmując prawie całą szerokość chodnika. Zza rogu
ulicy Wileńskiej ukazała się grupka żołnierzy niemieckich. Zbliżali się ku nim. Głośno
rozmawiali. Józef zaczął kuleć jeszcze mocniej i poszedł wolniej. W prawej ręce niósł
nadal brukiew. Agent z lewa trzymał go dłonią za ramię w pobliżu łokcia.
Grupka Niemców zbliżała się do drzwi frontowych. Jezdnią turkotały po kocich łbach
ciężarówki. Józef zaczął kuleć jeszcze mocniej, żeby Niemcy więcej się zbliżyli ku nim.
Dokładnie oceniał trzy ważne dla niego czynniki: auta na jezdni ― grupkę żołnierzy na
przodzie ― drzwi frontowe kamienicy. Był napięty psychicznie jak sprężyna.
Nadeszła decydująca chwila. Z lewa ukazały się drzwi. Niemcy niechętnie ustąpili trochę
miejsca do przejścia cywilom. W tym momencie Józef pchnął barkiem na jezdnię pod
motor auta ciężarowego agenta z prawa i, prawie jednocześnie, uderzył brukwią w twarz
agenta z lewa, który go trzymał pod rękę i odsuwał się w tył, aby przepuścić Niemców.
Józef skoczył między żołnierzy i pchnął mocno obu dłońmi drzwi frontowe. Rzutem oka
w lewo dostrzegł pięść żołnierza niemieckiego, lądującą na twarzy agenta. Wśliznął się
przez półotwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą. Skoczył na podest parteru. Kilku susami
przebiegł odległość do prowadzących, na piętro szerokich schodów, ale skręcił w lewo.
Otworzył małe, wąskie, malowane brunatną farbą drzwi. Wstąpił w ciemność. Macając
dłońmi ściany starał się przebyć jak najprędzej zupełnie ciemny składzik o jednym
zakręcie w prawo. Stały w nim przy ścianach beczki, miotły, łopaty, skrzynie i taczka.
Dość prędko dotarł do następnych drzwi, otworzył je i wyszedł na długi, wybrukowany
kocimi łbami dziedziniec, który był zupełnie pusty. Poszedł nim do końca i otworzył
furtkę w dużej, drewnianej bramie. Znalazł się na gwarnej, pełnej ludzi, wozów i aut
ulicy Wileńskiej, prawie naprzeciw dawnego mieszkania redaktora Kancerewicza.
Poszedł prędko w lewo, ale starał się tak zachować, żeby jego pośpiech nie wyglądał
podejrzanie. Skręcił w przecznicę w lewo, potem w prawo, na Zawalną, potem znów na
lewo, w Portową. Wówczas poszedł wolniej.
Niezadługo się zbliżył do mieszkania Tomasza. Zadzwonił. Pani Katarzyna otworzyła
drzwi i zmierzyła go surowym spojrzeniem.
―
Dzień dobry pani!
―
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
―
Niech będzie.
―
Też chrześcijanin! ― oburzyła się. ― Na wieki wieków się odpowiada!
―
Rzeczywiście... i amen! Tak?
―
Tak! No i co?
―
Chcę widzieć pana Tomasza.
―
Czekamy na kogoś innego.
― Pilna sprawa.
―
Zaraz.
Zostawiła drzwi w pół otwarte i odeszła. Wróciła niezadługo i powiedziała: „Można!"
Otwarła szeroko drzwi. Józef wstąpił do gabinetu. Tomasz siedział przy biurku
zawalonym papierami. Z boku stała maszyna do pisania. Spojrzał na Józefa.
―
Dzień dobry! Coś ważnego? ― spytał.
―
Nic specjalnie ważnego, ale, pomyślałem, że warto panu to powiedzieć...
Akurat byłem w pobliżu...
Tomasz spojrzał na zegarek. | i ― Zaraz przyjdzie tutaj Niemiec. Ważna figura. Robię
dla niego to wszystko! ― wskazał dłonią na biurko. ― Więc jeśli nic ważnego, to może
przyjdzie pan jutro? Dobrze. O której godzinie?
―
Ale z grubsza: o co idzie?
―
Uciekłem agentom na Trockiej. Zatrzymali mnie na rynku Drewnianym.
―
Co?!... Usiądź pan!... Proszę mówić możliwie krótko. Józef opowiedział,
niezbyt logicznie, o swej ucieczce. Historia ta
mu się wydawała nieco przykra, a nawet kompromitująca, bo, uważał, lekkomyślnie
wpadł w łapy szpiclów.
―
I pan się uśmiecha! ― powiedział Tomasz po wysłuchaniu go.
―
A co mam robić? Stało się.
―
Przecież pan jest przez nich dobrze rozpracowany i wiedzą
o
panu wszyscy agenci!
―
Możliwe. Więc chyba już pójdę.
―
Dokąd?
―
Do domu.
Tomasz wstał i otworzył drzwi do łazienki.
―
Chodź pan tutaj! Oto jest brzytew, pędzel i mydło. Zgoli pan wąsiki.
Potem, dopóki będę miał gościa, posiedzi pan tutaj. Potrwa to z pół godziny. Następnie
ubiorę pana inaczej i skończymy rozmowę. A panią Katarzynę poślę zaraz na Trocką. Ma
tam znajomych
i się dowie, co tam się stało.
Tomasz wyszedł drugimi drzwiami na korytarz. Józef namydlił twarz i zaczął się golić.
Potem starannie się umył i uporządkował przybory do golenia. W tym czasie usłyszał
dzwonek w przedsionku. W gabinecie rozległy się kroki Tomasza. Poszedł, by otworzyć
drzwi swemu klientowi.
Później Józef słyszał niewyraźne głosy. Rozmawiano po niemiecku i z trudem mógł
odróżnić znane mu słowa. Ale się zorientował, że sprawa dotyczy kwestii handlowych.
Po pół godzinie Niemiec opuścił mieszkanie. Tomasz wszedł do łazienki.
―
Ale pan wygląda! ― rzekł ze zdumieniem. ― Na ulicy nie poznałbym
pana z twarzy. Chyba po figurze. Chodźmy do gabinetu.
Zaczęli omawiać przygodę Józefa. Niezadługo wróciła pani Katarzyna.
― Proszę zaczekać ― rzekł Tomasz. ― Może dowiemy się czegoś nowego.
Wyszedł z gabinetu. Gdy powrócił po jakimś czasie, powiedział:
―
Dwie ostatnie kamienice na Trockiej są obstawione przez policję.
Wewnątrz rewizje. Kogoś tam aresztowano. Szpicle łażą po dachach bloku domów.
Niemieccy żołnierze zbili jakichś cywilów...
―
Może tych, którzy mnie prowadzili, jeśli wyjęli broń, żeby za mną
strzelać. Mogli pomyśleć, że to atak na nich.
―
Może być. Kogoś tam zabrano do szpitala. Chyba tamtego, którego pan
zepchnął pod auto. Ale w naszej dzielnicy zupełny spokój. Jednak nie wolno panu wyjść
na miasto w tym ubraniu.
― Jestem beż. wąsików. ― Owszem. Ale na pewno jest dokładny opis i pańskiej postaci
i ubrania. Był donos, może donosy. Może nawet od dawna pan jest poszukiwany. Pan wie
przecież, że poznajemy ludzi nawet z dala, po postaci tylko. Tego nie można lekceważyć.
W ogóle musi pan zniknąć z miasta, i to na długo. A potem będzie pan tutaj przychodził.
Ale ostrożnie. Szczęście, że nie zabrali panu dokumentów.
Byli pewni, że mają mnie na haku.
―
A taka ucieczka to cud!
―
Nie jestem zbyt przestraszony rzeki Józef, by nie stwarzać Tomaszowi
kłopotów z przebieraniem go.
― Ale ja jestem! ― przerwał Tomasz. ― Nie chcę pana stracić, bo się zbliża czas, kiedy
pan będzie mi potrzebny.
―
Czyż nasza sprawa tak paskudnie wygląda?―
Bardzo
paskudnie! ― patrzył w oczy Józefowi tak, jakby spozierał w daleką przyszłość. ―
Obecnie i my, i nasi bezmyślni sojusznicy walczymy o to, żeby bolszewicy mogli
zagarnąć pół Europy... Może całą Europę... Zresztą oni otwarcie o tym mówią. Mało
tego... działają!... Dla Polski rząd jest już sformowany w Moskwie...
―
Czyż nie ma żadnej nadziei?
―
Jest. Zdarzają się rzeczy cudowne jak pańska ucieczka albo wydarcie
tamtych dokumentów z apylinki.
i Pan i o tym wie!
―
Wiem... Ale mniejsza z tym... Jest rzecz ogromnej wagi! Pan się domyśla,
o co idzie? ― Wyciągnął ramię w prawo, w kierunku łazienki.
―
Tak. Archiwum.
―
O to właśnie idzie. Włożyłem w to cztery lata wytrwałej pracy. Jest tam
prawda, której nie wolno zagubić w chaosie zdarzeń podłego życia. Jeśli ja zginę, ktoś z
was musi to ocalić!
―
Przyrzekłem panu...
― Katarzyna dopomoże. Wspaniała kobieta! Żelazny charakter. Do pana ma sympatię.
―
Prędzej pan ocaleje niż ja. Ja zawsze w coś się uwikłam.
―
Ale pan ze wszystkiego się wygrzebuje. A ja, jeśli raz się uwikłam, będzie
koniec. Ale dość o tym. Wiem od Grzmota, że pan się zrzekł dalszego prowadzenia
egzekutywy. Uskarżał się na pana.
―
Mają swoją egzekutywę. Niech się nią bawią. I zostawiłem im doskonałą
grupkę bojową SSS. Dokonała dwóch zamachów w ciągu jednego tygodnia.
Wiem. Cieszę się z tego, że jest pan zupełnie wolny. A nasz związek nie jest kwestią
obowiązku, lecz wzajemnego zrozumienia i swobodnych zamierzeń, trochę jakby
marzeń. Obecnie chcę, aby pan na długo zniknął z Wilna. Skieruję pana w pewne miejsce
w odległości piętnastu kilometrów stąd. Czy pan lubi przyrodę?
―
Bardzo lubię.
―
Otóż jest tam folwark, pięknie położony na skraju dużego lasu, niedaleko
od Wilii. Jest on własnością mojej przyjaciółki, bardzo milej staruszki, gorącej, ale
mądrej patriotki, która mieszka w Wilnie. Osadziła w folwarku swoją kuzynkę, osobę
dość oryginalną. Mieszkają tam również dwie rodziny uchodźcze z nią zaprzyjaźnione.
Żyją komuną jak jedna rodzina. Miejsca tam dużo. Właścicielka folwarku proponowała
mi, żebym posyłał tam ludzi wartościowych, którzy nie mogą ukrywać się w mieście.
Więc jest dobra sposobność. Dzisiaj wieczorem powiem jej o tym, a ona zawiadomi
swoją kuzynkę, że pojutrze przyjdzie do nich... kto?
―
Józef, uchodźca z Warszawy.
―
Uda się pan tam w czwartek, dobrze wypocznie i odżywi się. Można tam
mieszkać chociażby i przez rok, bez żadnych zobowiązań.
―
Muszę jednak przychodzić do miasta.
―
Oczywiście. Niech pan wpada tu na krótki czas, raz na parę tygodni. W
razie nagłej potrzeby wiem, gdzie pana znaleźć. A pan będzie mnie odwiedzał, ale nie
tutaj, lecz w moim mieszkaniu na Zwierzyńcu.
―
Na Zwierzyńcu? Jaka ulica?
―
Moniuszki. Niedaleko tamtego domu, gdzie w zeszły wtorek
zlikwidowaliście agenta. Ale proszę przychodzić nie wcześniej jak o godzinie szóstej
wieczorem. W dzień jestem tutaj albo na mieście.
―
Dobrze.
―
A teraz dam panu adres folwarku. Nie trzeba nic zapisywać. Wszystko w
pamięci. Rzeszę pan zna?
―
Tak.
― Czy pan dobrze chodzi?
―
Jak wilk.
―
Więc najlepsza droga będzie dla pana ta, która prowadzi do Nowych
Werek. Stamtąd trzeba skręcić w lewo, w kierunku na słynne Zielone Jezioro. Prowadzi
tam polna droga. A następnie około czterech kilometrów do folwarku. Jest w pobliżu
lasu. Zobaczy go pan z prawa od drogi. Można tam trafić bez pytania.
―
Jak się nazywa?
―
Marzenie.
―
Dziwna nazwa!
―
To się zgadza. Wymarzone miejsce dla wypoczynku. A teraz postaram się
o garnitur dla pana.
―
Tyle kłopotów.
―
Bez kłopotu nie można nawet trzewików wzuć.
Wyszedł z gabinetu. Wrócił po kwadransie. Przyniósł dobrze skrojony szary garnitur,
zawieszony na ramiączku, i walizeczkę, którą postawił na krześle."
―
Pan musi wziąć to wszystko i używać. Ale jeden warunek: nie trzeba
nigdy dziękować za to pani Katarzynie. Są to galowe rzeczy jej syna, który zginął w 39
roku. Nie chciała tego sprzedać, ale z radością oddaje panu. Dobrze, że się pozbędzie tak
smutnej dla niej pamiątki. Ucieszyła się nawet, że panu będzie to pożyteczne. Zaraz pan
się przebierze, a swoje rzeczy zostawi tutaj w walizce. Później, po kilku tygodniach,
zabierze pan wszystko. Żadnych protestów ani podziękowań. Wszystko to załatwia życie.
Przypadek. Raczej serie przypadków.
Wkrótce Józef opuścił mieszkanie Tomasza. Miał na sobie zupełnie dobrze pasujący na
niego garnitur, prawie nowe trzewiki i szary kapelusz.
„Teraz żaden szpicel mnie nie rozpozna!" ― myślał idąc w kierunku Antokolu. Wybierał
jednak trasę, którą uważał za bezpieczną i bacznie obserwował ulice przed sobą.
Gdy otworzył furtkę i poszedł ścieżką na górkę, zobaczył z prawa pannę Jadwigę, która,
przykucnięta, pełła grzędę. Spojrzała ku niemu. Potem się wyprostowała. A gdy Józef
szedł dalej, zawołała:― Pan do kogo?
Zatrzymał się i patrzył ku niej nic nie mówiąc.
―
Pan w jakiej sprawie? ― spytała znów i po jej twarzy przemknął cień
niepokoju,
Wskazał dłonią sobie na usta i zrobił gest, tłumaczący, że jest niemową. Zza zarośli bzów
wyszła Helena, która wieszała tam bieliznę na sznurze.
―
Proszę pani! ― zwróciła się do niej Jadwiga. ― Jakiś niemy przyszedł i
tak dziwnie się zachowuje!
Józef ruszył ku niej i wyciągnął ramię. Jadwiga zaczęła się cofać, widocznie
przestraszona.
― Z jakiej racji ― zawołał ― zatrzymuje mnie pani na drodze do własnego
mieszkania?!
―
Toż Józef! ― powiedziała Helena, zmieszana.
―
To fantastyczne! ― krzyknęła Jadwiga. ― Jak się pan zmienił!―
Po prostu zgoliłem wąsiki, żeby lepiej się zaprezentować. Zależało mi na
otrzymaniu dobrej pracy na wsi i chciałem wyglądać młodziej. Młodemu chłopcu będą
lepiej płacić jak staremu dziadowi. Prosta historia.
―
Ależ pan wyprzystojniał! Pani Róża byłaby olśniona!
Gdy później pozostał w mieszkaniu sam na sam z Heleną, spytała go:
―
Co będzie dalej?
―
Będzie dobrze ― odpowiedział. ― Zamieszkam przez jakiś czas za
miastem. Nareszcie skończyłem z tym wszystkim! ― Wyciągnął rękę w kierunku
śródmieścia.
―
A moja buda?...
―
Będziesz tutaj żyła jak poprzednio. Żądnych zmian. Będę do ciebie przychodził
co parę tygodni. Pieniądze na wydatki są w pudełku w składziku. Bierz, kiedy i ile ci
trzeba. Cóż więcej?...
―
Ale z tobą się stało coś bardzo złego!
―
Uważam, że coś bardzo dobrego... Nie będziesz więcej narażona z mego
powodu na żadne niebezpieczeństwa... Poprzednio mogło to się zdarzyć... Rewizja na
przykład... A teraz spokój...
―
Lecz... nie wiem, co to jest... Odczuwam strach...
―
Jaki?... Dlaczego?... ― rzekł zirytowany.
―
Ciebie się boję! Żyłam z człowiekiem, którego wcale nie znałam. I nagle
on zniknął, przekształcił się w kogoś obcego. Tylko głos pozostał. To przecież...
niepokojące...
Jeszcze coś zostało: dusza! Postaraj się zrozumieć to i odczuć!
Patrzyli sobie w oczy ― jakby dopiero teraz się spotkali. I Józefowi się wydawało, że
widzi zupełnie obcą sobie osobę. Pomyślał:
„Właściwie wcale jej nie znam!"