SERGIUSZ PIASECKI
DLA HONORU ORGANIZACJI
Wyczuł, że sprawa, w której wezwał go Tomasz, jest ważna. Wczoraj
wieczorem poszedł do „gołębia". Z początku wstąpił do bramy, a stamtąd
wszedł na schody prowadzące z dziedzińca do kamienicy. Zatrzymał się na
pierwszym podeście. Sięgnął ręką w górę i namacał na zakurzonym
parapecie okienka skrawek papieru. Wziął go, wszedł na pierwsze piętro,
zaświecił kieszonkową latarkę i przeczytał jeden wyraz: „Masło". Było to
zaproszenie do „gołębia" ― pani Moniki. Ostrożnie skierował się ciemnymi
schodami na drugie piętro.
I cóż to pan szanowny zjawił się aż po trzech dniach! ― powiedziała Monika
i podparła się pięściami w boki.
―
Jest coś pilnego?
―
Jest. Tomasz woła. Ech, wy, inteligenci, nic zorganizować nie
potraficie! Ja swoje załatwiam raz dwa! A wy?
― Czemu nie ma kartki od niego?
―
Bo niepotrzebna. Ja jestem kartką z pieczątką na gębie.
―
Gdzie spotkanie?
―
W „Norze".
―
Kiedy?
―
Zaraz.
―
Co pani się wygłupia! Zaraz będzie godzina policyjna.
―
A pan swego rozumu nie ma? Baba musi wodzić za rączkę?
Pójdzie pań, kiedy zechce. Głodny pan?
―
Nie.
―
Po oczach widzę, jak tam jest u pana. Dam chleba i słoniny.
Wczoraj przyniosłam z wioski.
―
Nie mam czym zapłacić.
―
Mówię: dam, nie zaś: sprzedam. Już przygotowane. To za
tamte rybki wędzone, które mi pan kiedyś dał. Rzucisz za sobą, znajdziesz
przed sobą! Tak stoi w Ewangelii.
―
Wcale tam nie „stoi".
―
To nieważne. Mogło stać. Pewnie któryś Marek zapomniał
napisać.
Dała Józefowi owiniętą w papier paczkę.
―
No i zmykaj pan ― powiedziała. ― Bo jak hycle zahaczą, to ja
będę winna. Jazda!
Nazajutrz w południe, zaraz po pracy w Akademii, poszedł do kamienicy, w
której Tomasz miał biuro tłumaczeń. Firanki na oknach były zaciągnięte
całkowicie: znak, że wszystko jest w porządku. Zadzwonił. Pani Katarzyna,
surowa, ponura, ubrana na czarno, otworzyła mu drzwi. Nie odpowiedziała
na przywitanie. Skinęła głową w stronę gabinetu Tomasza. Rzuciła: Jest! ― I
odeszła korytarzem w stronę kuchni.
„Też bababzik jak i Monika" ― pomyślał i zapukał do drzwi z prawa.
Tomasz się ukazał na progu gabinetu.
―
No, nareszcie! ― powiedział. ― A ja się niepokoiłem.
―
Nieczęsto wstępuję do „gołębia". Mam dużo spraw do
załatwienia. I teraz mieszkam w innej dzielnicy, daleko od skrzynki. Dopiero
wczoraj wieczorem się dowiedziałem, że pan mnie wzywa.
―
W porządku. Jeszcze nie za późno. Proszę usiąść.
Tomasz zawsze był spokojny. Miał twarz jak w kamieniu wykutą. Nie można
było wyczytać z niej żadnego wrażenia. Ale dzisiaj Józefowi się wydało, że
jego szef jest zakłopotany. Na szerokim czole głębiej zarysowały się
zmarszczki. W oczach czaiła się rozterka. Myśli gdzieś błądziły.
―
Zimno? ― spytał Tomasz.
―
Tak. Powietrze wilgotne.
―
Będzie wczesna wiosna. Niemcy potoną w roztopach na
wschodzie. Skapitulowali pod Stalingradem. Wycofali się z Kurska, Rostowa,
Krasnodaru, Woroszyłowa. O tym pan chyba wie. A „Biuletyn" pan otrzyma
za parę dni.
Wyjął z prawej dolnej szafki u biurka niepełną flaszkę wódki i małą
szklaneczkę.
―
Niech się pan rozgrzeje ― powiedział, nalewając szklaneczkę
prawie do pełna.
„Kiepsko!" ― pomyślał Józef, przypominając sobie poprzedni poczęstunek
po niepotrzebnym śledzeniu Gensa, na które stracił kilka dni. ― „Pewnie i
teraz jest jakaś bzdura".
―
Proszę pić ― zachęcał go Tomasz. ― Pan wie, że ja nie piję.
Alkohol źle na mnie wpływa. Wywołuje przygnębienie ― zaczął bębnić
palcami w biurko. Patrzył w okno i zagryzał dolną wargę. ― A czy palenie
panu pomaga? ― spytał.
―
Nie rozumiem. W jakim sensie pomaga?
―
No... łagodzi smutek, troski...
―
Tak. Przed wojną porzuciłem palenie; Oszczędzałem zdrowie.
Potem, gdy wybuchła wojna, znów zacząłem. O zdrowie nie dbam, bo
wiem, że długo nie pożyję. A palenie dla mnie teraz jest niezbędne.
Przytłumia ostre reakcje psychiczne na różne zmartwienia.
―
Tak... Działanie nikotyny jest znane. Ale jest jeszcze jedna
kwestia. Proces ssania papierosa czy fajki zastępuje dorosłym to, co ma
niespokojne dziecko jako ucieczkę: pierś matki Znałem pannę, która w
pewnych chwilach zaczynała ssać zgiętą kostkę wskazującego palca.
―
A ja znam teraz niemłodą dziewczynę, inteligentną,
wykształconą (miał na myśli Helenę), która często ssie koniec dużego palca
prawej albo lewej dłoni i zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy..
―
Ja nie paliłem wiele lat. Porzuciłem palenie stanowczo, na
zawszę. No a teraz... skapitulowałem. Wróciłem do nałogu. Palę mało, ale
chyba tego się nie zrzeknę ― wysunął górną szufladę biurka i wyjął z niej
małą, drewnianą kasetkę. Otworzył ją i postawił przed Józefem. ― Proszę.
Amerykańskie.
―
O!... Nawet przed wojną rzadko gdzie je sprzedawano.
―
Jest to pomoc wojenna Ameryki dla Sowietów. Do ich żołnierzy
ona nie dociera, bo idzie do składów i na użytek czerwonej arystokracji. Ale
ze składów przesącza się do Niemców, a stamtąd do nas.
―
Znam już tę technikę. Wytłumaczył mi ją znajomy, który kupił
amerykański ryż i konserwy.
―
Ja nie spekuluję.
―
Wiem.
―
Otrzymałem to w podarunku od jednego ze swych ludzi. On
bierze udział w grubym szmuglu.
Zapalił papierosa i zapatrzył się w białosiną smugę dymu, która zmieniając
kształty i odcienie wolno pełzła pod sufit. Józef dopił wódkę i też zapalił.
Poczuł łagodne ciepło, ogarniające powoli ciało. Chciał ułatwić Tomaszowi
przejście do przykrej, jak przypuszczał, rozmowy. Powiedział: ― Jest jakaś
nieprzyjemna sprawa?
― Jest! ― Tomasz skinął głową i utkwił wzrok w twarzy Józefa. ―
Właściwie jest ona nieprzyjemna dla mnie. Naruszyłem nieco podstawową
zasadę naszej grupy: ścisłą konspirację, której od wszystkich wymagam. Ale
i. ― zrobił dłuższą przerwę ― o istnieniu naszej grupy nikt prócz jej
członków nadal nie wie. Druga rzecz: pozostawiam decyzję panu. Może ją
pan swobodnie obrać i nie zaważy to wcale na moim stosunku do pana. A
teraz opowiem, o co idzie... ― znów zrobił dłuższą przerwę, jakby się
zastanawiał nad sposobem zreferowania Józefowi trudnej sprawy. Potem
zaczął mówić spokojnie, monotonnie, głosem jakby zmęczonym: ― Jak
pana dawniej poinformowałem, grupa nasza jest zupełnie niezależna. O jej
organizacji, celach, członkach nikt nic nie wie. Ale mam powiązania z
Komendą AK.A propos, czy pan się orientuje w prący AK? Przede wszystkim
w ich prący konspiracyjnej?
― Tak. Znam nawet dwie ich placówki. Trochę im pomagam bez żadnych
zobowiązań.― Otóż i ja pomagam. Ale nie trochę, lecz dużo. Natomiast
mnie bywa potrzebna ich pomoc, szczególnie w sprawach legalizacji. Ale
zaznaczam, że mój stosunek z AK jest oparty na zasadach towarzyskich i jest
tajny. Na podstawie materiałów, które im dostarczałem, sądzono, że kieruję
tajną grupką wywiadowczą. A ponieważ z zapałem godnym misjonarzy
zabrali się do scalania wszelkich grup podziemnych, zaproponowano mi to
również. Oświadczyłem, że mam do scalenia tylko jedną osobę: siebie
samego. Zgodzę się uczynić to pod warunkiem, że obejmę dowództwo nad
całą Organizacją. Potraktowano to jako mój dowcip. A teraz przechodzę do
właściwej sprawy. A może jeszcze wódki?
―
Nie, dziękuję.
―
A papierosa?
―
Chętnie.
―
Zabieram się do rzeczy. Przy AK jest sąd tajny, który wydał już
kilkanaście wyroków śmierci, przeważnie na naszych zdrajców i szczególnie
okrutnych gestapowców. Latem zeszłego roku zaczęto tworzyć .egzekutywę
dla wykonywania wyroków. Sformowano ją. Niestety egzekutywa
dotychczas nie wykazała żadnej działalności. Kierownik jej przesyła
Komendzie raporty, które brzmią niepoważnie, a czasem w ogóle nie mają
sensu. Słowem, sprawą ta od wielu miesięcy nie ruszyła z miejsca i wygląda
beznadziejnie.
―
Mogą rozpędzić tę egzekutywę i sformować nową.
―
Tak. Ale zabierze to dużo czasu, a wynik może być podobny.
Wiem, że nawet pańska komórka „Osy" potrafi wykonać trudne zadania.
Załatwił pan doskonale sprawę Raszkisa. Opracował pan całkiem dobrze
plan zamachu na GenSa. A przecież pan jest właściwie sam. Wziął pan do
pomocy ochotnika.
―
Czy idzie o to, bym zorganizował dla nich wykonanie kilku
wyroków śmierci?
―
O tym nie było mowy. Gdy tę sprawę rozważałem z pewnym
panem, grubą rybą z Organizacji, nieoględnie posiedziałem, że znam
człowieka doświadczonego, który umie sprytnie przeprowadzać podobne
akcje. Mój rozmówca, nazwijmy go pan M, bardzo tym się zainteresował.
Poprosił mnie o skontaktowanie go z takim specem. Jeśli więc pan się nie
sprzeciwi, zrobię to. Może pan z nim pomówi i jeśli sprawa nie będzie panu
się podobała, odmówi swego w niej udziału. Powie pan, że nie ma czasu,
albo musi gdzieś wyjechać.
―
Czy on wie cokolwiek o mnie?
―
Nic. Natomiast mnie dobrze zna i wyczul z moich słów, że pan
jest Właśnie takim człowiekiem, który potrafi pobudzić do czynu ich
egzekutywę.
―
Nie wiem, czy potrafię. A czy pan chce, żeby egzekutywa
zaczęła działać?
―
Tak. Chodzi o to, że wykonanie kilku wyroków śmierci
napędziłoby strachu zdrajcom i donosicielom. Po prostu społeczeństwo
pokazałoby zęby i ostrzegło, że potrafi karać za wysługiwanie się
okupantom.
Józef się zastanawiał nad tą sprawą. Wydawała mu się zbyt trudna. W
wyobraźni jego już się gromadziły przeszkody. Ostatnia jesień i obecna zima
były dla niego bardzo trudne. Gdy mieszkał z Lubą, a potem żył sam u panny
Jadwigi, łatwiej sobie radził. Gdy przyszła do niego Helena, znalazł się w
biedzie. W Akademii pracował po trzy godziny dziennie ― do południa.
Tego, co zarabiał, nie wystarczało na najskromniejsze utrzymanie, bo ceny
ciągle szły w górę, a zalanie kresów ostmarkami okupacyjnymiwytworzyło
chaos na rynku. Poza tym Helena zaszła w ciążę. Nie spodziewała się tego,
bo była pewna, że po sztucznym poronieniu i operacji jest niezdolna do
macierzyństwa.
Tomasz również milczał. Po jakimś czasie Józef powiedział: ― Chce więc
pan pożyczyć mnie Komendzie AK. ― Bynajmniej nie chcę.. Szczerze
zapoznałem pana z tą sprawą.
Może pan swobodnie zadecydować o jej dalszym ciągu.
Zgadzam się na odbycie narady z tamtym fiszem z AK.
―
Dobrze. Otóż jest on szefem sztabu Komendy Okręgu
Wileńskiego Armii Krajowej. Jego pseudo Grzmot.
―
Bardzo groźne. Powinien razić zdrajców piorunami. Kiedy i
gdzie spotkanie?
―
Jutro. Dzisiaj go uprzedzę. Czy trzecia po południu będzie dla
pana wygodna?
―
Może być trzecia.
― Więc jutro o trzeciej. Proszę iść ulicą Zygmuntowską od strony
Arsenalskiej w kierunku Zielonego Mostu.
―
Jak go poznam?
―
Tęgi, niedźwiedziowaty, lat około pięćdziesięciu pięciu. Z
prawej kieszeni jego palta będzie wystawał brzeg miejscowej gadzinówki.
Spyta go pan: „Która godzina?". Odpowie: „Trzecia minut siedem". Potem
doda: „Czy pan nie ma zegarka?". Pan mu powie: „Stalin zabrał".
―
W porządku. Będę pamiętał. Chciałbym, żeby pańska
„pożyczka" przyniosła panu zysk. Zazwyczaj pożyczki sprawiają przykrości.
―
Mam nadzieję, że wszyscy będziemy zadowoleni. A jak panu się
powodzi?
―
Różnie. Bywa gorzej, bywa lepiej.
―
Jak obecnie?
―
Bardzo marnie.
―
Dam panu trochę pieniędzy.
―
Nie. Wiem, że i panu trudno.
―
Czekaj pan, jest inna kombinacja. Zaraz panu coś pokażę. ―
Wyszedł drzwiami prowadzącymi do łazienki. Wrócił niebawem i położył na
biurku litewski formularz. ― Jest to ― powiedział ― „order" na gotowe
ubranie, palto albo na kupon materiału. Mam kilka takich blankietów, ale
dwa chcę zachować w swym archiwum jako dokumenty. Ten panu dam. Na
podstawie tego „orderu" może pan kupić cokolwiek wartościowego w
sklepie gotowych ubrań przy ulicy Wielkiej albo w sklepie materiałów
tekstylnych przy Niemieckiej . Zarobi pan na tym chyba kilkadziesiąt razy
więcej w stosunku do ceny urzędowej.
―
Jak to wypełnić? ― Zaraz to zrobimy. A na wypadek, jeśli w
sklepie zażądają zaświadczenia pracy, dam panu jeszcze jeden blankiet.
Zrobimy pana listonoszem.
W ciągu kwadransa Tomasz sporządził zaświadczenie pracy i wypełnił
„order", Na dokumentach były już pieczęcie i podpisy.
―
Radzę panu załatwić tę sprawę prędko ― rzekł Tomasz ― bo
przypuszczam, że to wkrótce się wsypie. Blankiety, pieczęcie i podpisy są
fałszywe. I proszę mnie zawiadomić o wyniku rozmowy z Grzmotem.
―
Dobrze. Bardzo dziękuję. Pożegnał Tomasza i poszedł na
Antokol. Gdy wstąpił do swego mieszkanka, Helena leżała na łóżku okryta
swoją watowaną kurtką i jesionką Józefa. Wyglądała marnie. Twarz jej miała
odcień wosku, pod oczami legły cienie.
― Jak się czujesz, Pudlu? ― spytał wesoło. ― Dzisiaj świetnie wyglądasz! ―
dodał, chcąc pokrzepić ją na duchu.
―
Zdaje mi się, że pies wkrótce opuści swego pana ― powiedziała
smutnie. ― Nie ma ze mnie żadnej pociechy.
Chciała wstać, ale Józef kazał jej leżeć. Poszedł do kuchenki i zagrzał
wczorajszą zupę kartoflaną. Od dwóch tygodni zupy stanowiły ich główne
pożywienie.
„Trzeba coś zrobić ― myślał zatroskany. ― Ona musi lepiej się odżywiać.
Ciąża ją wyczerpuje".
Poszedł do składziku i przyniósł drewna. Zapalił pod płytą i zostawił drzwi
otwarte, aby ogrzać trochę pokój. Potem zaniósł Helenie miskę gorącej
zupy i pajdę chleba.
―
Zjedz to! ― powiedział.
Muszę?
― Tak. Jest to rozkaz.
Zabrała się do jedzenia. Józef jadł przy stoliku w kuchni. Postanowił, że
dzisiaj spróbuje kupić cokolwiek na „order". Obliczył pieniądze, które miał.
Przypuszczał, że wystarczy ich na kupno, według cen urzędowych, nawet
najdroższej rzeczy.
Po obiedzie wdział starą jesionkę. Helenę okrył swoim futrzanym paltem.
―
Znowu Wychodzisz? ― spytała.
Tak. Chcę załatwić pilną sprawę. Powiedz: na co masz apetyt?
― Nie wiem. Może na śledzia. A kiedy wrócisz?― Chyba wieczorem.
―
Nie narażaj się... bo jak pan nie wróci, pies umrze... Zamknę
się, przestanę jeść, usnę na zawsze... Wcale się tego nie boję... Po prostu mi
się wydaje, że odpłynę daleko... w ciszę...
―
Czy tak źle się czujesz? Może zawołać lekarza?
―
Nie. Mam zawroty głowy i zimno mi.
―To osłabienie. A tutaj rzeczywiście zimno. Ja również marznę. Zostawię
drzwi do kuchenki otwarte, będzie trochę cieplej. Ale muszę iść.
― Czy to coś niebezpiecznego?
―
Co ci przychodzi do głowy?
―
Ja tak wyczuwam... Boję się... O ciebie się boję...
―
Nie ma nic niebezpiecznego. Wrócę wieczorem. Niepokój
Heleny i jemu się udzielił. Postanowił wziąć z sobą
broń. Poszedł do składziku na drzewo, schował w skrytce swoje dokumenty,
wziął browning.
* * *
Przy ulicy Wielkiej Litwini urządzili duży skład męskich ubrań. Latem 1941
roku złożono tam rzeczy, które pozostały po ucieczce bolszewików. Później
dodali do nich dużo odzieży zabranej ze sklepów żydowskich. Ale
sprzedawano wszystko, na podstawie „orderów", prawie wyłącznie
Litwinom.
Józef wszedł na piętro i wstąpił do składnicy. W pierwszym małym pokoju
siedział przy stole mężczyzna w średnim wieku, chudy o chorobliwym
wyglądzie. Pisał coś w bloku pod kalkę. Józef pozdrowił go po litewsku.
Mężczyzna nie przerywając pisania skinął mu głową. Zaraź dostał ataku
kaszlu. Wyjął z kieszeni dużą chustkę do nosa i przyłożył ją do ust, jakby
chciał stłumić kaszel. Potem spojrzał na chustkę i spytał zmęczonym
przerywanym głosem:
―
O co chodzi?
Józef zamiast odpowiedzi położył przed nim na stole „order". Zaświadczenie
pracy trzymał w ręku. Litwin spojrzał na „order" i spytał:
―
Co pan chce kupić?
―
Dobre palto. Zaziębiłem się w tej jesionce.
―
Pan Polak?
―
Tak. Pracuję w litewskim urzędzie. Mam zaświadczenie.
― Piotr! ― zawołał Litwin w kierunku otwartych drzwi, za którymi było
widać dużą salę wypełnioną stojakami z odzieżą.
―
Zaraz! ― rozległa się odpowiedź z dala.
Wkrótce przyszedł niski, krępy mężczyzna w czarnym fartuchu.
―
Ubranie? ― spytał siedzącego za stołem Litwina.
―
Palto.
―
Chodź pan! ― rzekł do Józefa mężczyzna w fartuchu.
Wstąpili do dużej, wysokiej jasnej sali, której okna wychodziły
na szeroką w tym miejscu ulicę. Przeszli między stojakami ku lewej stronie
sali. Tam magazynier zrobił dłonią niedbały gest dookoła.
―
Niech pan sam wybiera. Zapłaci pan kierownikowi.
Zostawił Józefa i poszedł w kierunku półek między oknami. Józef zaczął
oglądać palta. Niektóre miały ślady zgniecenia. Inne były zakurzone i
poplamione. Dobre gatunki wisiały razem z marnymi. Po jakimś czasie
znalazł zimowe palto z karakułowym kołnierzem. Karakuł był prawdziwy,
sukno dobre. Pod mocną, śliską podszewką wymacał palcami grubą
warstwę watoliny. Zmierzył palto. Było dla niego trochę za długie i za
obszerne. Ale takie najłatwiej było sprzedać. Wziął je i poszedł do kancelarii.
―
Chcę kupić to palto, jeśli niezbyt drogie ― powiedział do
Litwina.
―
Drogie? Tutaj nie ma drogich. Poszukaj pan talonu! ―wskazał
palcem na kieszeń palta.
Józef podał mu podłużną tekturkę, na której był napisany numer i kilka
dużych liter. Urzędnik otworzył grubą księgę i znalazł w niej odpowiednią
pozycję.
―
Osiemdziesiąt pięć litów ― powiedział i zrobił w księdze znak
czerwonym ołówkiem. Potem wrzucił talon do szuflady stołu i na odwrotnej
stronie „orderu" przyłożył pieczątkę. Napisał pod spodem datę i opatrzył
pieczęć podpisem: jedną literą z zakrętasem.
Józef przez cały czas starał się nie zapominać imienia i nazwiska,
umieszczonych przez Tomasza na „orderze". Ale nie trzeba było nic
podpisywać. Dał urzędnikowi 85 litów, podziękował i odszedł. Palto,
zwinięte podszewką do góry, niósł pod pachą. Zaraz udał się do Buby. Nie
odpowiedziała na pukanie do drzwi z sionki. Otworzył je i wszedł do środka.
Znalazł się w ciemności. Z następnego pokoju sączyła się przez szparę w
drzwiach wąska smuga światła, dolatywały szmery i było słychać syczenie
prymusa. Józef kaszlnął, żeby zwrócić uwagę na swoje wejście.
―
Kto tam? ― spytała Buba ostrym głosem.
―
Józef. ― Aha! A czemu pan zawsze przychodzi, kiedy jestem
nieubrana?
Zawsze?! ― zdziwił się.
―
Nie pamięta pan, jak było wówczas, kiedy przyniósł pan ryby?
Myłam się...
―
Raz się zdarzyło.
Jest coś pilnego, bo zaraz muszę wyjść?
―
Dla mnie bardzo pilne.
―
To chodź pan tutaj! I proszę się nie rumienić. Zobaczy pan klasa
kobietę.
Wszedł do następnego pokoju, który był sypialnią i z którego jedne drzwi
prowadziły do kuchni. Zobaczył Bubę, która przypinała pończochę do
klamry u pasa. Miała na sobie luksusową bieliznę. Z ukosa patrzyła ku
Józefowi i lekko się uśmiechała. Potem sprawdziła szwy u pończoch,
wyprostowała się, rozstawiła ramiona i spytała:
― Jak się prezentuję?
―
Pysznie!
―
Mogę się podobać?
―
Jeszcze jak!
―
A panu co się najwięcej podoba?
―
Oczywiście nogi! ― powiedział, ale przypomniał sobie dawną
„lekcję" Heleny i dodał: Oczy i włosy też pani ma piękne.
―
Nie blaguj, nie blaguj! Mam czterdzieści lat i znam się na tym.
― Włożyła ciemną suknię. ― Zapnij z tyłu! Idę na wieczór. Zebranie
spekulantów. Taka międzynarodowa swołocz.
―
Pani do swołoczy nie należy. Protestuję!
―
Nie należę?
―
Ma pani i serce, i sumienie. A spekulanci?... Cóż, bez nich
byłoby jeszcze gorzej.
―
Dziękuję. Od razu wiedziałam, żeś dobry chłopak. Kiedyś
opowiem o sobie więcej. Zrozumiesz, dlaczego spekuluję.
Zapiął ostatni zatrzask u góry sukni. Buba obróciła się ku niemu, objęła go
ramieniem za szyję i. powiedziała:―
Przyciśnij mnie mocno!
Mocniej! ― przywarła pocałunkiem do jego warg i wyprężona, z
zamkniętymi oczami, zamarła bez ruchu. Potem się cofnęła. ― Dość!... Jaka
sprawa?...
―
Pani dziwna! Czy tego pani wystarczy?
―
No, tak... Dzisiaj mam taki głupi nastrój, jakby wojny nie było i
jakbym odmłodniała. Ale o co ci idzie?
―
Mam palto, nowe, dobre. Chcę sprzedać.
Wzięła palto, które Józef, wszedłszy, położył na krześle. Pośpiesznie je
obejrzała.
―
Całkiem dobre. Na kiedy sprzedać?
―
Jak najprędzej.
― Czy bardzo potrzebujesz pieniędzy?
―
Tak. I w ogóle czegoś do jedzenia.
―
Palto sprzedam za kilka dni, bo chcę wziąć dla ciebie dobrą
cenę. Teraz dam ci tysiąc marek. A z jedzenia mam tylko wiejską kiełbasę,
chleb, śledzie, cukier i szmalec. ― Proszę o kilka śledzi i jeśli można
wszystkiego po trochu.
―
Żal, żeś nie przyszedł wcześniej. Ale załatwię to. Tylko dlatego,
żeś powiedział, że nogi ci się podobają. Bo reszta to lipa.
Wyszła do kuchni, a stamtąd do ukrytego w sionce, pod schodami,
składziku. Po drodze zgasiła prymus, który paliła, żeby ogrzać trochę
sypialnię, gdzie przebierała się do wyjścia. Józef czekał na nią nieco
zmieszany, ale podniecony erotycznie. Dotychczas nie mógł zrozumieć
Buby. Przypuszczał, że jest kobietą inteligentną, ale narzuciła sobie brutalny
sposób zachowania się. Wiedział od Wincuka, że ona „nie zadaje się z
mężczyznami". Dlatego był zdziwiony jej namiętnym pocałunkiem.
Buba wkrótce powróciła. Przyniosła wiklinowy koszyk, w którym leżały
owinięte w papier paczuszki.
Masz i wynoś się! ― powiedziała. ― Jeśli chcesz, przyjdź jutro. Koszyk
zwróć.
― Kiedy będzie sprzedane palto?
― Nie trzeba śpieszyć się. Chcę wziąć dla ciebie dobrą cenę. Aha! ―
Zapomniałam dać ci pieniądze. Weź sam z górnej szuflady na prawo. Odlicz
sobie tysiąc. ― Skinęła dłonią na komodę i wyszła do pierwszego pokoju.
Wyciągnął szufladę i zobaczył obok żelaznej kasety grube pliki
ostmarek. Odliczył starannie tysiąc i wsunął szufladę na miejsce. Wróciła
Buba. Była już w palcie, na nogach miała wysokie kalosze.
― Wziąłeś pieniądze?
―
Tak. A czy każdy ma wolny dostęp do twej kasy? ― spytał,
zwracając się do niej również na „ty".
―
Nie. Tylko kryminaliści. Porządnych ludzi nawet na próg tego
pokoju nie puszczam. Okradną. Bierz kosz i chodź!
W sieniach zamknęła drzwi, znalazła w ciemności jego dłoń, ścisnęła ją
mocno i spytała: Masz kochankę?
―
Nie... Mam przyjaciółkę, z którą żyję jak z siostrą. Jest moim...
psem.
―
Psem?!
―
Tak. Trudno to tobie wytłumaczyć.
―
No, dobrze. Wychodź pierwszy. Na ulicy się nie znamy.
Skierował się prędko do domu. Wiedział, że Helena jest zdenerwowana, i
chciał ją jak najprędzej uspokoić. Chciał również dać jej coś pożywnego do
zjedzenia. Powiedział Bubie, że nie ma kochanki, lecz przyjaciółkę. Była to
prawie prawda, bo między nim i Heleną nie było nigdy żadnych czułości,
pocałunków, pieszczot, cechujących współżycie kochanków. Nawet spali w
osobnych łóżkach, chociaż razem byłoby im cieplej. Dawniej bardzo rzadko,
gdy chciał się pozbyć nadmiaru energii płciowej, przychodził do niej i pytał:
„Czy można?" Helena odpowiadała: „Jeśli jestem ci potrzebna, proszę".
Mimo chłodu seksualnego szanowali się wzajemnie i lubili jak dobrzy
towarzysze. Józef się martwił, że nie można zapewnić Helenie
wygodniejszej egzystencji. Kilka razy jej proponował, aby wróciła do
rodziny. Ale ona mówiła stanowczo, iż woli nawet głód u niego niż dostatek
w swym domu.
Wszedł na górkę po wydeptanej w śniegu śliskiej ścieżce, prowadzącej od
furtki w kierunku domku. Okno w kuchni panny Jadwigi było oświetlone z
wewnątrz. Wstąpił do wspólnej sionki i starannie zamknął drzwi. Gdy chciał
wejść do swego mieszkania, panna Jadwiga zawołała go.
―
Czy pan może wstąpić do mnie? ― spytała.―
Dobrze. Ale wpierw powiem Heli, że wróciłem. Ona się o mnie
niepokoiła.
Wszedł do swego mieszkania. Wewnątrz było ciemno. Mógł odróżnić tylko
siwe prostokąty okien, bo na dworze leżał śnieg i tam było jaśniej.
―
Czemu leżysz W ciemności? ― spytał.
―
Lubię myśleć w ciszy. Bardzo interesujące zajęcie. Cieszę się,
żeś wrócił. Merdam psychicznym ogonkiem.
―
Przyniosłem smacznych rzeczy do jedzenia. Są i śledzie. Zaraz
idę flirtować z panną Jadwigą. Może ty wstaniesz, zapalisz światło i
obejrzysz produkty. Będzie dla ciebie rozrywka.
―
Dobrze.
W kuchni panny Jadwigi paliła się karbidówka. W powietrzu było czuć jakby
zapach czosnku.
:― Chciałam z panem pomówić ― rzekła Jadwiga. ― Idzie mi o to, że
Helena źle wygląda.
―
Jest w ciąży.
―
Wiem. Ale bardzo zmizerniała. Dokucza jej chłód. Niestety
wasze mieszkanko nie jest odpowiednie na zimę dla osób słabych albo
chorych, bo ogrzewa je tylko trochę boczna ściana płyty.
―
Cóż na to poradzę. Żałuję, że nie kupiłem na początku zimy
żelaznego piecyka. Ale trudno było znaleźć. O rury też trudno. Myślałem, że
jakoś przetrwamy zimę.
―
Teraz jest najchłodniej. Chcę właśnie zaproponować panu,
byście zamieszkali u mnie w małym pokoju. Tam jest bardzo ciepło, bo
wychodzi do niego połowa pieca z mojej sypialni. Zaraz panu pokażę.
Z kuchni jedne drzwi prowadziły na lewo do stołowego pokoju, a stamtąd
do sypialni. Natomiast drugie, małe drzwi łączyły kuchnię z pokojem
narożnym. Z lewej strony, przy ścianie, stało wąskie, żelazne łóżko. Pod
oknem, na wprost, umieszczono malutki stół.
― Rzeczywiście tutaj bardzo ciepło ― powiedział Józef, gdy obejrzał pokój.
― Helenie byłoby tu dobrze.
―
I pan się zmieści tutaj. Proszę spojrzeć! ― pokazała mu oparte
o ścianę przy drzwiach składane łóżko. ― Na dzień to się złoży, a na noc
można wstawić między ścianą a tamtym łóżkiem.
―
Dziękuję bardzo. Pomówię z Helą. Może ona będzie się lepiej
czuła tutaj.
― Na pewno lepiej, bo tam przecież ciągle marznie. Ja się tym martwię.
Nazajutrz Józef i Helena przenieśli najpotrzebniejsze rzeczy ze swego
mieszkanka do pokoiku obok kuchni.
Będzie ci tu dobrze ― powiedział.
―
Akurat buda dla psa. Ale ciepło i przyjemnie. Zabawne okienka
jak w chatce na kurzych łapkach.
―
I poproszę, żebyś lepiej jadła. Kiedy mamy produkty, nie
oszczędzaj, nie odmawiaj sobie. Jedz, gdy masz apetyt.
―
Chcę jak najmniej ciebie obciążać. Jestem przecież zupełnie
bezużyteczna.
―
Nic podobnego! Gotujesz, sprzątasz, nawet pierzesz. Poza tym
jest mi przyjemnie, że tobą się opiekuję. Marna to opieka, ale robię, co
mogę.
―
Ja nie narzekam.
―
Wiem. Ale dbaj o siebie sama, bo gdy zachorujesz, będzie z
nami marnie. Teraz mam trochę pieniędzy, a wkrótce otrzymam więcej.
Dzisiaj ugotuj dobry obiad i zjedz. Dla mnie odstaw, bo wrócę późno.
Dał Helenie 700 marek i poszedł do miasta.
O godzinie trzeciej udał się na umówione spotkanie z „asem" AK. Powoli
szedł ulicą Zygmuntowską w kierunku Zielonego Mostu. Ale nie zobaczył
żadnego mężczyzny z gazetą wystającą z kieszeni, W ogóle nie dostrzegł
nikogo, kto by wyglądem nasunął Józefowi myśl, iż przyszedł na umówione
spotkanie. Spojrzał na zegarek: minęła trzecia. Zatrzymał się u frontowego
wejścia do kamienicy, w której dawniej było mieszkanie brata marszałka
Piłsudskiego. Stamtąd obserwował Zielony Most. Ale dłuższe stanie w
miejscu było „niekonspiracyjne". Poszedł więc na drugą stronę ulicy
Wileńskiej i udał zainteresowanie wystawą małego sklepu komisowego.
Potem znów się skierował ku Zygmuntowskiej. Gdy przechodził jezdnię,
dostrzegł starszego, tęgiego mężczyznę. Z prawej kieszeni jego palta
wystawał brzeg gazety. Miał na głowie starą cyklistówkę. Nogawki u jego
spodni były wystrzępione. Wyglądał niepozornie,szaro i nie wyróżniał się
wśród otoczenia. Był typem drobnego rzemieślnika albo sklepikarza. Idąc
ulicą nie oglądał się i na nic nie zwracał uwagi.
„Dobry gracz... jeśli to on!" ― pomyślał Józef i poszedł za „konspiratorem"
prawą stroną ulicy. Z lewej chodnika nie było. Ciągnęła się tam długa
bariera na drewnianych słupkach, odgradzająca jezdnię od pochyłego stoku
w stronę rzeki.
Józef poszedł prędko, wyminął „konspiratora", a potem zawrócił i wolno
skierował się mu naprzeciw. Gdy się zbliżyli, powiedział:
―
Przepraszam pana, która godzina?
― Trzecia minut siedem. Czy pan nie ma zegarka?
―
Stalin zabrał.
―
Trochę się spóźniłem, ale ślisko. Szedłem tu dłużej, niźli
przypuszczałem. Czy pójdziemy gdzieś do pana?
―
Do mnie stąd daleko. Wolę pomówić gdzie indziej.
―
Kto pana przysłał?
―
Tomasz.
―
W porządku. Pójdzie pan za mną, z dala, w kierunku
Kalwaryjskiej. Gdy wejdę do bramy na początku ulicy, zaczekam na pana.
―
Dobrze.
Grzmot poczłapał z powrotem ulicą Zygmuntowską. Józef przeszedł jezdnię,
oparł się dłońmi o barierę i patrzył na okrytą lodem i śniegiem rzekę. Potem
skierował się z dala za Grzmotem, który wkrótce wstąpił na prawy chodnik
Zielonego Mostu. Józef się trzymał lewej strony, bo mógł stamtąd
wygodniej obserwować Grzmota. A tamten szedł wolno, ociężale i jakby się
wcale nie interesował otoczeniem. Ale w pewnym miejscu się zatrzymał
przed wystawą nędznego sklepu. Potem poszedł z powrotem.
„Manewruje, żeby zobaczyć ulicę za sobą" ― pomyślał Józef.
Grzmot wszedł do otwartej furtki w dużej bramie kamienicy. Józef
przemierzył jezdnię i również wstąpił do bramy. Zaraz zobaczył Grzmota,
który pochylony poprawiał sznurówkę trzewika. Wyprostował się i
powiedział:
―
Teraz pójdziemy razem.
Z mrocznej, długiej bramy weszli na obszerny dziedziniec zaniedbanej
kamienicy. Z prawa i z lewa były przybudówki. Grzmot
skierował się na prawo i otworzył drzwi do cuchnącego karbolem ustępu.
Wstąpił do środka i zajrzał do kilku otwartych przedziałów. Przekonał się, że
wewnątrz nie ma nikogo.
―
Tutaj każdy może wejść powiedział ― i mieszkańcy domu, i z
ulicy. ― Uchylił trochę drzwi. ― Widzi pan ten oszklony ganek? Tędy jest
wejście do mego lokalu kontaktowego. Z prawej strony są dwa okna. Na
ostatnim wisi firanka. Jeśli jest ona zaciągnięta, droga wolna. Jeśli chociaż
trochę uchylona, wejść nie można.
„Tak jak u Tomasza" ― pomyślał Józef.
― Chodźmy! ― rzekł Grzmot.
Wstąpili do oszklonego ganku. Drzwi od podwórza były lekko uchylone, a
następne, prowadzące do mieszkania, zamknięte. Grzmot pochylił się i wziął
stojące w kącie, pod ławką, dwie doniczki do kwiatów, włożone jedna w
drugą. Wyjął górną i wziął z dolnej klucz do drzwi.
―
Umówione miejsce ― powiedział. ― Andrzeja nie ma w domu.
Postawił doniczki na ławce i odemknął drzwi.
„Jest to dość sprytne i proste! ― pomyślał Józef. ― Doniczki na ławce: znak,
że ktoś jest w domu; pod ławką: mieszkanie puste".
Wstąpili do ciasnego mieszkanka, przepełnionego meblami. Od strony
podwórza były dwa małe pokoje. Na lewo, za dużym, do połowy oszklonym
przepierzeniem, znajdowała się kuchenka.
―
Jesteśmy na miejscu ― rzekł Grzmot, wprowadzając Józefa do
ostatniego pokoju. ― Proszę siadać! ― Wskazał dłonią na krzesło z prawej
strony i usiadł na drugim krześle.
Przez pewien czas trwali w milczeniu, naprzeciw siebie, przedzieleni wąskim
blatem stołu. Obaj byli zmęczeni i wypoczywali w ciszy ustronnego
mieszkanka. ― Czy wolno palić? ― spytał Józef.
― Oczywiście. Ale ja nie palę.
Józef wyjął z kieszeni blaszane pudełko, w którym miał tytoń i bibułkę.
Skręcił papierosa i zapalił.
― Pan wie, w jakim celu spotkaliśmy się ― powiedział Grzmot.
― Tak. Tomasz wyjaśnił mi to pokrótce. ― Polegając na jego opinii, a raczej
radzie, chciałbym z panem
pomówić. Ale poproszę, aby wszystko, co się łączy z dzisiejszym naszym
spotkaniem, rozmową i tym mieszkaniem, pozostało w tajemnicy.
―
Tak... Z jednym wyjątkiem...
―
Jakim?
―
Tomaszem.
―
No, tak... Czy pan należy do jego ugrupowania?
―
Nic nie wiem o żadnym jego ugrupowaniu. Jestem jego
znajomym.
― Przepraszam, że poruszam pańskie sprawy osobiste. Po prostu chcę się
zorientować trochę, z kim mam do czynienia.
―
Z dawnym, jakby to określić, no, konspiratorem...
Konspiratorem zawodowym, który załatwiał sprawy tajne i ryzykował przez
wiele lat.
―
Służył pan w „dwójce"?
―
Przypuśćmy, że tak. Ale pracowałem i w innych konspiracjach,
o wiele trudniejszych.
―
A może pan wstąpi do naszej konspiracji?
― Nie. Pracować ochotniczo, jeśli będzie odpowiednia dla mnie robota,
zgodzę się. Ale nie chcę należeć do AK.
―
Można wiedzieć dlaczego?
―
Tak. Trzeba przecież złożyć przysięgę.
―
Oczywiście.
―
Następnie trzeba wykonywać rozkazy przełożonych, o których
czasem nie będę nic wiedział.
―
Na pewno odpowiedni ludzie.
― Nie mogę temu zaprzeczyć. Ale moje doświadczenie wykazało mi wiele
razy, że ludzie odpowiedni w wojsku albo w urzędach popełniali duże błędy
w pracy innej, im nie znanej.
To się zdarza. Ale mi się zdaje, że pan nie ma zaufania do naszej Organizacji.
―
Powiem panu szczerze: zaufanie, opieram na doświadczeniu.
Wolę nie wiązać siebie przysięgą, która brzmi uroczyście i zazwyczaj
imponuje laikom, lecz pozostać wolnym człowiekiem, Wolnym w niewoli,
nie zaś podwójnym niewolnikiem.
― A czy pan sympatyzuje z naszą Organizacją?― Tak. Uważam, że każdy
Polak powinien, jeśli może, popierać każdą uczciwą organizację polską,
dążącą mądrze i szczerze do odzyskania wolności państwa. A wasza
Organizacja jest, właściwie, podziemnym wojskiem polskim.
―
Tak. Ale zastanów się pan: jak mogę mówić szczerze o
sprawach poufnych z człowiekiem, którego nie znam.
―
Jeśli złożę przysięgę, będę tym samym człowiekiem. A czy pan
Tomasz należy do AK, czy złożył przysięgę?
―
Nie.
―
A jednak pan mu ufa.
―
Znam go od dawna, sprzed wojny.
―
Więc o co chodzi? On mnie polecił panu. Jeśli zaś pan ma jakieś
zastrzeżenia to ― Józef rozłożył dłonie ― nie warto dalej mówić. Zresztą
powiem panu szczerze, że bardzo niechętnie się zgodziłem na to spotkanie.
I to dlatego tylko, że pan Tomasz, którego wysoko cenię, chce wam
dopomóc.
―
Czy pan wie, o co mi idzie?
―
Trochę wiem. Macie egzekutywę, której zadaniem jest
wykonywanie wyroków śmierci, wydawanych przez sąd specjalny.
Egzekutywa ta nie spełnia swych zadań.
―
Ośmiesza nas! ― powiedział Grzmot z oburzeniem. ― Od
wielu miesięcy nie wykonano ani jednego wyroku śmierci.
―
Czy nie możecie zorganizować innej, sprawniejszej?
―
Zbyt dużo wysiłku nas kosztowało zorganizowanie obecnej.
―
A jakie są powody bezczynności egzekutywy?
―
Właśnie chcemy to zbadać. Powinien zrobić to człowiek, który
się zna na rzeczy. Czy pan uważa, że sprzątnięcie szkodliwego człowieka,
tutaj w mieście, jest tak trudne, że grupka ludzi nie może dokonać tego
przez wiele miesięcy? Wydano przecież kilkanaście wyroków, a nie
wykonano żadnego!
―
Uważam, że każdego można sprzątnąć w krótkim czasie.
Można dokonać tego nawet bez ryzyka alb z minimalnym ryzykiem. Jest to
kwestia wyzyskania miejsca albo znalezienia odpowiedniej sytuacji. Bardzo
ważne jest zaskoczenie. A czy panu idzie o wykonanie jednego wyroku?
―
W zasadzie idzie nam o to, żeby egzekutywa zaczęła działać i
była skuteczna. Piętnujemy zdrajców w „Niepodległości", wydajemy na nich
wyroki. Wiadomości o tym przesączają się na zewnątrz. Podrywa to prestiż
Organizacji. Kompromituje ją. Ukazuje, że jest bezsilna w walce ze
zdrajcami. Wytworzyła się taka sytuacja, że jest to konieczne nawet dla
honoru Organizacji! W Warszawie już są wykonywane wyroki śmierci.
―
Spróbuję wam dopomóc. W jaki sposób mogę się zabrać do
zbadania działalności egzekutywy?
―
Jutro, o tejże godzinie, pan się spotka, również na
Zygmuntowskiej, z łącznikiem Komendy, który utrzymuje kontakt z
egzekutywą. Sposób rozpoznania go będzie taki sam jak dzisiaj ze mną. Jest
on ideowym człowiekiem, spadochroniarzem z Anglii.
― Wilnianin?
―
Nie. Pochodzi ze Śląska i mówi dobrze po niemiecku. Pseudo
jego: Bronka. A propos, niech pan obierze sobie pseudo. Jest to ważne.
―
Kondor.
―
Dobrze. Będę pamiętał. Niech pan nawiąże z nim kontakt, a on
wprowadzi pana do egzekutywy.
―
W jakim charakterze?
―
Na przykład inspektora, który działa z polecenia Komendy. Ile
czasu, uważa pan, trzeba, aby ze sprawą dobrze się zapoznać? ― Zależy to
od warunków, w jakich będę przeprowadzał badania. Jeśli będą dobre,
wystarczy mi kilka dni. A czy egzekutywa jest duża?
―
Ma dwie sekcje: wywiadowczą i wykonawczą. Nie wiem
dokładnie, z ilu się składa ludzi. Przypuszczam, że około piętnastu. ― Oho[
―
Co?
―
Zbyt dużo... Oczywiście zbyt dużo dla wykonywania wyroków
na pojedynczych osobach.
―
Pan się w tym zorientuje. I chcę umówić z panem następne
spotkanie za tydzień". Może pan będzie mógł mi tę sprawę wyjaśnić.
―
Gdzie spotkanie?
―
Tutaj. Pamięta pan: firanka to sygnał ostrzegawczy. ― Wskazał
dłonią na okno. ― Jeśli zaciągnięta, wszystko w porządku. Wejdzie pan, jak
weszliśmy dzisiaj. Jeśli ktokolwiek będzie wewnątrz, można zapukać klamką.
―
Czy pan teraz gdzieś się śpieszy?
Grzmot spojrzał na zegarek. ― Chcę wyjść stąd za dziesięć minut. Następne
spotkanie mam też na ulicy i trzeba się stawić punktualnie. A jak pan
zalegalizowany?
―
Dobrze.
Nie jest pan narażony?
―
Nie więcej niż każdy inny Polak mający mieszkanie i
dokumenty. ― T
O
bardzo ważne. Pan Andrzej, właściciel tego mieszkania,
jest wspaniale zalegalizowany. Pracuje w urzędzie litewskim. Pozna go pan
w przyszłości. Bardzo miły człowiek.
―
Zna litewski?
Po litewsku mówi i pisze swobodnie.
―
Ja zaledwie mogę trochę się porozumieć.
―
Ja również.
Niebawem opuścili mieszkanie. W bramie Grzmot powiedział:
― Niech pan wyjdzie pierwszy. Ja trochę zaczekam. Na ulicy się nie witamy i
w ogóle nie poznajemy się.
―
Dobrze. Do widzenia!
Nazajutrz Józef znów szedł ulicą Zygmuntowską w kierunku Zielonego
Mostu. Tego dnia odwilż się zwiększyła. Chodniki były bardzo śliskie. W
pobliżu Józefa wywróciła się starsza kobieta, którą miała na nogach kalosze.
Pomógł jej wstać. Kobieta otrzepywała się z mokrego śniegu i klęła:
―
Ot, podli ludzie! Nie mogli piaskiem posypać albo popiołem!
Toż zabić się można!
Obok nich przeszedł mężczyzna średniego wzrostu, w kurtce na kożuszku i
w tyrolskim kapelusiku. Gdy trochę się oddalił, kobieta skinęła ręką w jego
kierunku:
―
Tamten szwab powinien wykopyrtnąć się i nogi połamać.
Ale Józef dostrzegł, że u szwaba z prawej kieszeni kurtki wystaje
brzeg gazety.
―
Skąd pani wie, że szwab?
―
Za wiorstę widać. Po pierogu każdy go pozna, że szwab. Nasi
takich cudactw na głowie nie noszą. Jeszcze kacze piórko wsadził, żeby go
inny szwab rozeznał! Niechby sobie w tyłek wsadził!
Lecz Józef nie słuchał dalszego potoku jej wymowy. Udał się za szwabem.
Starał się zorientować, czy stercząca z jego kieszeni gazeta jest niemiecka,
czy miejscowa, polska gadzinówka. Śledził mężczyznę w kapelusiku aż do
rogu Arsenalskiej. Tam szwab zawrócił i znowu poszedł Zygmuntowską.
„Tak się zachowuje, jakby na kogoś czekał" ― pomyślał Józef., Spojrzał na
zegarek: minęła trzecia. Poszedł wolniej naprzeciw szwabowi, a gdy się
zbliżył, spytał:
―
Która teraz godzina?
― Trzecia minut siedem. Czy pan nie ma zegarka?
―
Stalin zabrał. A czy pan czasem nie jest przebraną po męsku
Bronką?
―
A pan chyba Kondor, który zamiast fruwać drepcze na
piechotkę. Kto pana tu przysłał?
―
Grzmot,
―
Zgadza się. Chodźmy więc razem.
―
Daleko?
―
Kawał drogi. Zmęczony pan?
―
Nie... Ale pan się ubrał! Tamta babina, która upadła...
―
Zauważyłem. Pan jej pomógł wstać.
― Właśnie. Więc ona pana błogosławiła za ten kapelusik z piórkiem!
―
Cóż ja na to poradzę? Taka moja rola, dokumenty...
―
Mówi pan po niemiecku? ― Tak. Jak Ślązak.
Szli bocznymi ulicami, żeby w śródmieściu nie zwracać na siebie uwagi.
*
―
Dokąd idziemy? ― spytał Józef.
―
Do kierownika egzekutywy. Pseudo: Drobny.
― Co za typ?
―
Trudno mi powiedzieć. Nie chcę pana zrażać. Wolę nie
wywierać swego wpływu na pańską opinię o tamtych ludziach. On będzie na
nas czekał.―
Był pan łącznikiem między Komendą a
egzekutywą?
―
Łącznikiem... a raczej przełożonym Drobnego. Ale nie mogłem
za dużo nimi się zajmować. Mam wiele innych Spraw.
―
W jakim charakterze przedstawi mnie pan Drobnemu?
―
No, powiedzmy jako inspektora Komendy, który musi zbadać
ich działalność.
―
Raczej brak działalności.
―
Słusznie. Ja może byłem dla nich za miękki. Ale uważam, że w
pracy tego rodzaju obowiązuje dobra wola. Jeśli jej nie ma, staram się
odsunąć od takich ludzi. Teraz chcę poruszyć z panem sprawę naszego
kontaktu na przyszłość. Otóż kiedy będę panu potrzebny dla pilnego
zakomunikowania czegoś Komendzie, to proszę się zgłosić do pani Anny na
Małej Pohulance. U niej są komplety tajnego nauczania dzieci. Często tam
nocuję i tam również jest moja „skrzynka pocztowa". Można mnie zastać
tam albo późno wieczorem, albo wczesnym rankiem. Jeśli mnie nie będzie,
proszę umówić spotkanie na następny dzień.
Objaśnił Józefowi, jak wejść do mieszkania pani Anny i jaka obowiązuje tam
sygnalizacja ostrzegawcza. Tym razem była to doniczka kwiatów, stojąca na
parapecie okna na pierwszym piętrze.
Doszli do końca ulicy Zakrętowej i zatrzymali się obok parterowego
drewnianego domku.
―
Jesteśmy na miejscu ― powiedział Bronka, otwierając furtkę
prowadzącą na podwórze.
Z lewej strony było boczne wejście. Bronka zbliżył się do drzwi i targnął za
wiszący u framugi drut. Wewnątrz rozległ się jazgot dzwonka. Wkrótce
drzwi otwarto i na progu stanął wysoki, mocno zbudowany młodzieniec lat
około dwudziestu pięciu.
― A, proszę, proszę! ― zawołał, wprowadzając Bronkę i Józefa do małego
pokoju. ― Siadajcie, panowie, siadajcie! Jest chyba coś ważnego? .
―
Tak... Nowina dla pana ― odparł Bronka. ― Proszę się
zapoznać. To kierownik egzekutywy, Drobny. A to Kondor, wydelegowany
przez Komendę dla zbadania pracy egzekutywy.
―
Cóż, u mnie badać? ― powiedział Drobny, szeroko rozkładając
ramiona. ― Sprawy są jasne. Przesyłam raporty o wszystkim. Pan przecież
najlepiej wie.
―
Tak. Ale ja nie mam możności obszernie tym się zajmować.
Komendzie zaś idzie o zapoznanie się ze sprawą szczegółowo. Właśnie pan
Kondor to załatwi.
―
Dobrze...
―
Proszę wprowadzić pana Kondora we wszystko, co dotyczy
egzekutywy i co go będzie interesowało.
―
Wygląda to na brak zaufania do mnie! ― powiedział Drobny,
przybierając obrażony wyraz twarzy. ― Taka kontrola!...
―
Nie rozumiem, dlaczego pan się odnosi do tego niechętnie?
―wtrącił Józef. ― Taka inspekcja może być pożyteczna i dla pana, i dla
egzekutywy, i dla Komendy.
―
Ależ bardzo proszę! ― rzekł Drobny. ― Wyjaśnię panu
wszystko, co pana interesuje.
―
Mnie to wcale nie interesuje ― rzekł Józef zimno, bo Drobny
od razu wywarł na nim złe wrażenie. ― Muszę spełnić polecenie Komendy.
Jeśli pan ma jakieś zastrzeżenia, proszę powiedzieć to zaraz, w obecności
pana Bronki. Wówczas zrzeknę się tej misji.
―
Nie mam żadnych zastrzeżeń. W każdej chwili służę panu
wszelkimi informacjami.
― Doskonale! ― rzekł Bronka. ― Pożegnam was, bo śpieszę się.
Podał dłoń Józefowi, potem wyszedł z pokoju w towarzystwie Drobnego,
który wyprowadził go przed drzwi frontowe. Gdy się znaleźli na ganku,
spytał:
―
Więc jak to jest? Mam nowego przełożonego?
― Proszę pana, naprawdę nie mam czasu. Mam umówione spotkanie
daleko stąd i muszę zdążyć w porę. Przecież pan rozumie dobrze, o co idzie!
―
Ale to wygląda na dochodzenie policyjne!
―
Jest to próba góry wyjaśnienia działalności egzekutywy, bo ani
pan, ani ja wyjaśnić tego nie możemy. Radzę panu załatwić to z Kondorem
solidnie i szczerze.
―
Ale co to za jeden?
―
Doświadczony człowiek. Zna się na sprawach konspiracji, na
akcjach bojowych i ma całkowite zaufanie góry.
―
No, dobrze...
Bronka pośpiesznie odszedł. Drobny powrócił do pokoju, w którym czekał
na niego Józef. Teraz Drobny się uśmiechał, zacierał dłonie, czym
przypominał Józefowi Henryka, i starał się być bardzo słodkim.
―
Panie Kondor! ― powiedział siadając. ― Zbrzydło mi to
wszystko! Naprawdę. Tam przecież są poważni ludzie, a traktują .tę sprawę
jak dzieci. Żądają ode mnie rzeczy niemożliwych do wykonania. Ostatnio,
przed tygodniem, Bronka mi powiedział, że góra jest ze mnie bardzo
niezadowolona. Że w Warszawie już wykonują wyroki śmierci, już działają, a
tutaj nic...
― Wiem, że w Warszawie już wykonano kilka wyroków śmierci.
―
Może być. Ale Wilno to nie Warszawa. Warszawa to morze, a
Wilno kałuża. W Warszawie są sami Polacy i trochę szkopów, a u nas, ilu
Polaków zostało?... Wszędzie pełno szpiclów, kapusiów, Litwinów,
Niemców. Poruszyć się trudno!
― Dlaczego pan w takim razie nie zrezygnuje z prowadzenia egzekutywy?
―
Bo tego ode mnie nie chcą. Chcą wyników. A jak je osiągnąć?
Czym? Nie ma żadnych środków!
―
Dobrze. Pogadamy o tym spokojnie. Chcę właśnie zrozumieć
pańską sytuację i trudności, które pan ma. Po prostu chcę pomóc
Komendzie i pomóc panu. Przede wszystkim: ile wyroków śmierci przesłano
panu do wykonania?
―
Czternaście.
―
Ile wykonano?
―
Zrobiliśmy kilka prób, ale się nie udały. Wina góry. Przysłali
pistolet, który nie strzela! To przecież skandal! Ludzie życie ryzykują, a oni z
nas kpią!
―
O tym pomówimy później. Czy pan ma formalne wyroki?
―
Mam spis z pieczątką Komendy i mamy odpis dla swej
wiadomości.
―
Proszę pokazać.
―
Muszę dostać ze skrytki.
―
Dobrze. Zaczekam Drobny wyszedł z pokoju. Niezadługo
powrócił i podał Józefowi dwa wykazy. Jeden był napisany na maszynie i
miał na dole małą, czerwoną pieczątkę Komendy. Drugi był sporządzony
piórem. Józef uważnie sprawdził oba spisy. Były identyczne. Drobny
powiedział:
―
Niektórych skazańców nie ma w Wilnie. Drapnęli z
bolszewikami latem 1941 roku.
―
Tak. Wiem którzy. Czy pan może mi dać ten spis?
―
Oczywiście. Zrobię inny odpis.
―
Krzyżyki na marginesach, wskazują tych, którzy byli już
rozpracowani?
―
Nie. Tych, których Komenda chciała zlikwidować w pierwszej
kolejce.
―
Aha! Na razie zostawmy to. Zbadam spis później. Pan ma dwie
sekcje.
― Tak. Wywiadowczą i wykonawczą.
―
Ilu ludzi?
―
Wykonawcza siedmiu, wywiadowcza pięciu. Wywiad prowadzi
kolega Kret.
―
A sekcję wykonawczą?
― Ja prowadzę. Ale sekcja wywiadowcza pracuje według moich wymagań.
W ogóle trudno mi z ludźmi.
― Dlaczego?
―
Są różne kłopoty. Uchylają się od spotkań. Czasem znikają bez
uprzedzenia.
―
A ilu jest w pańskiej sekcji takich, z którymi pan utrzymuje
kontakt i na których może pan polegać?
Drobny przez jakiś czas się zastanawiał i nawet zaczął liczyć na palcach.
Potem powiedział:
―
Pięciu.
―
Czy może pan zorganizować wspólne zebranie łudzi z sekcji
wykonawczej? Chciałbym ich zobaczyć.
―
Można. Na kiedy pan chce?
― Wpierw chciałbym pomówić z kierownikiem sekcji wywiadowczej.
Poznam, jakie on ma trudności z rozpracowaniem poszczególnych
skazanych. Bo sekcja wywiadowcza jest przecież waszymi oczami.
―
Widziałem go wczoraj wieczorem. On już wie, że się spodzie
wam wizyty kogoś z Komendy. Mogę dać panu jego adres i hasło. Uprzedzę
go dzisiaj.
―
Dobrze.
―
Będzie czekał na pana jutro. Która godzina dla pana wygodna?
―
Czwarta po południu.
― Powie mu pan, że przyjechał od ciotki z Wilejki. Zaraz narysuję plan jego
mieszkania, bo tam trudno trafić.
Drobny zrobił na skrawku papieru szkic dziedzińca i wejścia do mieszkania
Kreta. Potem spytał:
―
A kiedy pan chce zobaczyć moich ludzi?
―
Pojutrze. Trzeba załatwić wszystko jak najprędzej.
Będzie najlepiej, jeśli się spotkamy u mnie. Zapoznam pana tutaj z jednym z
moich ludzi i pójdziemy do drugiego. A trzej inni będą na nas czekali w
centrum miasta. Tam jest nasza główna melina.
―
Spotkamy się więc pojutrze, o godzinie czwartej, u pana.
―
Dobrze. Będę czekał.
Pożegnał Drobnego i poszedł prędko do domu.
„Chytry i uparty" ― myślał po drodze.
* * *
Nazajutrz poszedł do Kreta. Gdy korzystając z planu Drobnego dotarł
labiryntem ciasnych przejść i korytarzyków do małego pokoju z kuchenką
kierownika sekcji wywiadowczej, pomyślał, że pseudo jego jest trafne.
Kret wywarł na nim dobre wrażenie. Był młodzieńcem skromnie ale
schludnie ubranym. Mówił i zachowywał się spokojnie, uprzejmie.
―
Ależ znalazł pan sobie norę! ― powiedział Józef z uznaniem.
― Czuję się tutaj dobrze rzekł Kret. ― W wypadku niebezpieczeństwa
można nawet z tego okna wyleźć na dach przybudówki i zeskoczyć na
dziedziniec kamienicy w sąsiednim zaułku.
―
Ilu pan ma ludzi?
―
Tylko dwie dziewczyny: Klara i Aktorka. Na papierze mam
czterech. Jeszcze dwóch chłopców. Ale z nimi kontakt się urwał. Nie
wykonywali zadań, bujali. Nie podobała im się ta robota.
―
A jak dziewczyny?
―Jedna, Klara, bardzo dobra. Druga też... ale narwana... Taka... aktorka...
― Zawodowa?
―
Nie. Zgrywa się. Bawi się w konspirację. Jest nerwowa i
przemądrzała.
―
Czy pan cokolwiek rozpracował dla Drobnego?
―
Rozpracowałem kilku ludzi.
―
Jak pan to robił?
― Śledziłem sam albo na zmianę z Klarą. Czasem dawałem robotę Aktorce.
Ustalałem tryb życia, godziny wyjścia z domu i powrotu. Trasy. Gdzie
chodzą, z kim się spotykają.
―
Kogo pan opracował dokładnie?
―
Trzech. Redaktora „Gońca" Kancerewicza, agentkę gestapo,
Dorotę Dyleżyńską, Krasnobrodzkiego, dawnego agenta NKWD, a potem
gestapo. Ale ten nam gdzieś zaginął. Miałem na rozkazie jeszcze trzech:
Jackiewicza, Klędzina i Kłobowskiego. Ale tych nie ma co śledzić. Jeden
mieszka w lesie, w osobnej chacie, drugi na przedmieściu, trzeci tak samo.
Można ich sprzątnąć w każdej chwili.
―
Dlaczego ich nie zlikwidowano?
―
Góra chciała, żeby z początku sprzątnąć Dorotę albo
Kancerewicza, bo to figury!
―
Powiedz mi pan szczerze, jaka jest przyczyna, że sekcja
wykonawcza nic nie załatwiła?
Kret milczał. Zaczął trzeć czoło palcami lewej dłoni. Był widocznie
zmieszany. Józef dostrzegł to i zmienił pytanie:
―
Ile czasu trwa wasza, jak to określić, no, współpraca?
―
Pół roku minęło.
―
I nic?
―
Nic.
― Dlaczego?
―
Naprawdę nie wiem... I nie chcę w ich sprawy się wtrącać...
Robiłem swoje, jak mogłem najlepiej. A oni?... Ja do ich paczki nie
należę...Józef wyczuł, że Kret nie ma sympatii do Drobnego i jego „paczki",
że wie o nich dużo, ale się obawia mówić o tym szczerze. Wtedy spytał:
―
Jeśli trzeba będzie znów rozpracować kogoś, czy potrafi pan?
―
Bardzo chętnie... Jeśli będę wiedział, że jest to potrzebne. Bo...
wie pan... jest to męczące i ryzykowne. Włóczyć się godzinami po ulicach,
wystawać w bramach, w drzwiach, koło sklepów, w różnych zakamarkach. A
potem nie ma z tego pożytku. Chłopaki mnie porzucili. Powiedzieli, że nie
chcą takiej głupiej zabawy. Aktorka się zbuntowała. Uważa, że są to kpiny.
Klara zła. A co ja na to poradzę?
―
Gdy będzie mi pan potrzebny, jak pana znaleźć?
―
Każdego dnia z rana do dziewiątej. Jeśli nie będzie mnie w
domu, proszę wsunąć kartkę pod drzwi i wyznaczyć spotkanie na wieczór
albo na następny dzień.
―
Dobrze.
―
Chcę pana poprosić o pewną rzecz.
―
Słucham.
―
Proszę nie mówić Drobnemu i jego ludziom, że jestem z nich
niezadowolony. Powiedziałem panu to szczerze, bo pan traktuje tę sprawę
poważnie. Ale nie chcę mieć wrogów.
―
Zgoda. Powiem Drobnemu, jeśli o pana spyta, że się zgadza
pan pracować nadal. I więcej nic.
―
I że o nich nie było mowy.
―
Dobrze.
Pożegnał Kreta i wyszedł na miasto. Sprawa egzekutywy już mu się nie
podobała. Wyczuł, że Drobny i jego ludzie nie traktują swej pracy ideowo, a
może nawet ją lekceważą, albo i sabotują. Ale niemógł zrozumieć pobudek,
dla których się zabrali do tej czynności, i powodów, dla których ją
przedłużają.
Nazajutrz poszedł do Drobnego. Zastał u niego młodzieńca lat około
dwudziestu dwóch, wysokiego, niedbale .ubranego, ponurego. ― Mój
adiutant, Kula ― przedstawił go Józefowi Drobny.
―
Ma pan cały sztab! ― rzekł Józef. ― Czy chcecie teraz ze mną
porozmawiać?
―
Owszem, chętnie porozmawiamy ― powiedział Drobny. ― Ale
może pójdziemy do jeszcze jednego członka mojej sekcji?
―
A jak inni?
―
Będą czekać na nas od piątej w mieszkaniu jednego z naszych
kolegów.
―
U jego narzeczonej ― dodał Kula.
―
Gdzie to jest?
―
Niedaleko śródmieścia. Piękne mieszkanie. Nazywamy je
Pałacem.
Wyszli Z domku Drobnego. Po kwadransie drogi wstąpili do dużej kamienicy
w pobliżu cerkwi św. Aleksandra. Józef i Kula zaczekali w korytarzu na
parterze. Drobny poszedł, aby się dowiedzieć, czy droga wolna. Niebawem
powrócił.
―
Proszę. Wszystko w porządku.
Weszli do małego, prawie ciemnego przedpokoju, z którego duże drzwi
prowadziły do sali o dwóch oknach. Przed jednym z nich stał długi stół, na
którym było jakby małe laboratorium chemiczne: retorty, próbówki,
kolorowe płyny we flaszkach, słoiki i bańki. W szafie, przy ścianach i na
parapetach było sporo książek.
―
To jest kolega R7, członek sekcji wykonawczej ― rzekł Drobny,
wskazując ruchem dłoni na młodego mężczyznę średniego wzrostu.
Józef uścisnął jego dłoń i spytał:
―
Pan chemik?.
―
Jestem tylko amatorem. Lubię tę dziedzinę wiedzy i sam trochę
eksperymentuję.
―
To nasz uczony ― wtrącił Drobny. ― Spec od pirotechniki,
znawca trucizn. Zrobił kilka ważnych wynalazków, ale na razie trzyma je w
tajemnicy. Właśnie uplanowaliśmy sprzątnięcie Doroty za pomocą trucizny.
―
W jaki sposób?
―
Ona prawie, codziennie udaje się do kawiarenki „Liza" przy
ulicy Wileńskiej. Tam też bywają niemieccy oficerowie i gestapowcy, bo to
wesoły lokal. Są tam występy śpiewaczek, tańce, różne atrakcje. Otóż
pracuje tam nasz chłopak. Jest kelnerem. Chcemy; aby on wsypał truciznę
do kawy Doroty.
Czy góra się zgodziła na taki sposób zlikwidowania skazanej?
―
A co tutaj ma do gadania góra? Chodzi o to, by ją
zlikwidowano. A jak?... ― Drobny wzruszy! ramionami. ― Każdy sposób
dobry.
―
Brzmi to fantastycznie! ― rzeki Józef. ― Poza tym zgładzenie
jej w ten sposób nie sprawi żadnego wrażenia. Nie wpłynie odstraszająco na
innych zdrajców.
―
Kiedy inaczej nie ma jak jej zlikwidować.
―
Sprytna zaraza i ma szczęście ― dodał Kula.
―
Robiliście na nią zamachy? ― spytał Józef.
―
Dwa razy ― odparł Drobny. ― Ostatni raz wieczorem na ulicy
Mickiewicza.
―
Kiedy?
―
Przed trzema miesiącami.
―
I co?
―
Wyśledziliśmy ją. Na robotę poszli Szary i Mag. Mieli browning,
który przysłała góra. Gwarantowano, że wypróbowany. Dorota szła z
koleżanką w kierunku placu Łukiskiego. Może na randkę, może do gestapo.
Szary i Mag zbliżyli się do nich z tyłu. Było ciemno. Szary wystrzelił jej w
głowę. Ale cóż? Browning nie działał. Niewypał! Rozumie pan? Taką broń
nam dali! Jak można w takich warunkach pracować? Żądają wyników, a nie
dają nic! Robią z nas kpiny!
―
Meldowaliście o tym?
―
Tak. Postawiliśmy nasze warunki. Dobra broń, to pierwszy.
Pieniądze, żeby ludzie mogli poświęcić czas na robotę dla Organizacją, a ci,
którzy są zdekonspirowani, żeby mieli z czego żyć. To drugi...
―
I nie można dokonywać zamachów dorzucił Kula ― jeśli po
robocie nie ma jak się wymknąć. Policji i agentów wszędzie pełno. Trzeba,
aby wykombinowali dla nas auto, ostatecznie motocykl. Ale dobry. Niech im
pan powie: chcą wyników, niech dadzą środki do ich osiągania. Z pustego i
Salomon nie naleje.
―
Słusznie! ― poparł go R7 ― Ludzi mamy dobrych, ale nie ma
żadnych środków do pracy.
― Czy teraz nie macie żadnej broni? ― spytał Józef.
―
Przysłali nam parę sztuk, ale... ― urwał i spojrzał na
Drobnego.―
Ale co?
―
Jedną pukawkę ma Szary, bo on zagrożony ― rzekł Drobny. ―
A drugą chłopak wziął na wieś i tam się zawieruszył. Obiecał, że prędko
wróci, ale nie ma go.
―
Kto taki?
―
Tolek. Fajny chłop, ale coś mu tam się przydarzyło.
―
Więc macie tylko jeden pistolet?
―
Mag ma jeszcze popsuty browning. Co to jest? Nic! Góra
powinna dostarczyć nam wszystkiego, co jest potrzebne. Oni tam siedzą
bezpiecznie, a my się narażamy. Dla siebie oni mają pieniądze. Warszawa
im śle dolary. A dla nas nie ma. Jakaś głupia gaża miesięczna, której na kilka
dni nie wystarcza. Nie możemy wykonywać zamachów kamieniami czy
kijami!
―
A w razie niepowodzenia ― wtrącił Kula ― nie ma czym się
bronić.
―
Ani jak uciec ― ciągnął Drobny. ― Niech im pan to wszystko
zreferuje.
―
Nie możemy wcale się porozumieć! ― rzekł Józef, nieco
zirytowany, ale starając się mówić spokojnie. ― Wy przecież do przesyłania
swych żądań macie łącznika, Bronkę.
―
Tak. Mamy ― podjął Drobny. ― Mówiliśmy mu. Przesyłaliśmy
raporty, ale nic z tego nie wychodzi! Pana przysłali, żeby pan zbadał,
dlaczego egzekutywa nie działa skutecznie. Otóż ma pan powody. Ludzie
dobrzy są, ale nie ma środków i to wszystko!
―
Dla pana jest to jasne ― rzekł Józef. ― Ale dla mnie wcale nie
jest jasne. Nie znam opinii wszystkich waszych ludzi. Nie wiem, jak
planowaliście zamachy, i nie jestem przekonany, że nie były możliwe do
wykonania.
―
My trzej ― powiedział Drobny, wskazując dłonią na kolegów ―
znamy tę sytuację dokładnie i zapewniamy pana, że bez odpowiednich
środków nie możemy nic zrobić!
―
Szkoda, że pan nie chce pozostawić mi swobody zrobienia
wniosku! ― rzekł Józef ostro. ― Bo wmawiając we mnie swą opinię,
uniemożliwiacie mi zorientowanie się w sprawie. To, co pan i pańscy
koledzy mówicie, jest dla mnie za mało!
―
Za mało?! ― wytchnął z oburzeniem Drobny.
― Oczywiście! Bo na podstawie waszych słów pozostawiacie mi taką opinię:
egzekutywa nie jest zdolna do wykonywania swych zadań.
―
Niezdolna bez odpowiednich środków.
―
O tym mi pan mówił. O tym pisał pan raporty. Jeśli więc i ja
potwierdzę pańską opinię, obecna egzekutywa powinna być zlikwidowana.
Ale przypuszczam, że tak nie jest. Trochę na tych sprawach się znam i chcę
pomóc i Komendzie, i wam. Jeśli tę pomoc chcecie przyjąć i ułatwić mi
wgląd w sprawę, będę zajmował się tym dalej i to tak, jak uważam za
potrzebne. Przekonam się, czy możecie coś zrobić. Jeśli zaś chcecie uzyskać
za moim pośrednictwem lepsze warunki materialne dla waszej pracy, to
możemy skończyć nasz kontakt. Ode mnie to nie zależy i nie jest to moim
zadaniem.
―
Co chciałby pan jeszcze wiedzieć?
―
Wszystko. Chcę poznać pańskich ludzi. Chcę mieć z nimi
kontakty osobiste. Chcę się dowiedzieć, jak były planowane zamachy, kiedy,
na kogo? Dla mnie jest ważny każdy szczegół.
―
Ułatwimy panu to chętnie.
―
Bardzo pięknie.
―
Dziś jeszcze poznam pana z Szarym, Magiem i Rysiem. Turek i
Toluś zniknęli gdzieś na wsi. Nie mogę z nimi się skontaktować.
― Róbmy teraz, co jest możliwe,― Może więc pójdziemy do Pałacu?
―
Zgoda.
R7 pozostał w domu, a Józef, razem z Drobnym i Kulą, udał się w dalszą
drogę. Po dziesięciu minutach wstąpili do Pałacu. Była to duża kamienica na
Wielkiej Pohulance. Weszli na pierwsze piętro Drobny zadzwonił w
umówiony sposób. Drzwi otworzyła młoda, ładna dziewczyna. Zaprosiła ich
do salonu. Był to obszerny pokój o wysokim suficie. Okna i drzwi osłaniały
ciężkie story.
W salonie była jeszcze jedna dziewczyna oraz dwaj młodzi mężczyźni,
którzy, wydało się Józefowi, nie pasowali ani do luksusowo umeblowanej
sali, ani do towarzystwa ładnych dziewcząt.
Drobny, wymieniając pseudo Józefa, zapoznał go kolejno z obecnymi w
salonie. Zacierał dłonie, żartował, starał się wytworzyć swobodny nastrój.
Ale Józefowi się nie podobała obecność dziewcząt nie należących do
egzekutywy. Zamierzał załatwić tutaj poważną sprawę, a zamiast tego
znalazł się jakby na małej zabawie.
Kula zalecał się do dziewczyny, która wprowadziła ich do salonu. Wysilał się
na dowcipy. Drobny wskazał Józefowi mężczyznę, który z ponurą miną
rozmawiał z drugą dziewczyną.
―
To Szary. Wspaniały chłop! Brał udział w zamachu na Dorotę.
Może pan sobie wyobrazić: w centrum miasta, wśród ludzi! I żeby nie
marny pistolet, sprawa byłaby załatwiona. A tamten, przy oknie, to Ryś.
Niczego sobie chłopak.
―
Czy panienki też należą do egzekutywy? ― spytał Józef z
widocznym przekąsem.
―
Nie. Ale dają lokal kontaktowy. I w ogóle sympatyzują z naszą
robotą. Są to baby wypróbowane, pewne.
―
Jeszcze kogoś brakuje ― rzekł Józef.
―
Maga. ― Drobny spojrzał na zegarek. ― Ten jest zawsze
punktualny. Zamówiłem go na pół do szóstej. Za pięć minut powinien
przyjść.
Kula i Ryś wyszli z salonu bocznymi drzwiami. Powrócili wkrótce i Józefowi
się wydało, że są w innym nastroju. Głośno śmiali się i mówili. Kula
przyciągnął do siebie poufale jedną z dziewczyn, ale ta go odepchnęła.
Później zniknął z salonu Szary. Wrócił jeszcze bardziej ponury. Wówczas
Drobny zwrócił się do Józefa:
―
Może pan pozwoli ze mną na chwileczkę. Jest taka malutka,
poufna sprawa.
Wyszli z salonu do kuchni. Józef zobaczył tam na stole jedną pustą flaszkę, a
drugą dopiero zaczętą. Na talerzu obok leżały partyki chleba i plasterki
boczku.
―
Poprawimy humor ― rzekł Drobny. ― Pogoda tak podła, że
warto się rozgrzać.
Nalał wódki do dwóch dużych kieliszków.
―
Nie lubię pić o tej porze ― powiedział Józef.
―
Ot, przy sposobności. Za powodzenie naszej pracy i na zgubę
zdrajcom!
W przedpokoju rozległ się dzwonek: jeden raz krótko, jeden długo. „Litera
A"― pomyślał Józef.
―
Mag przyszedł ― rzekł Drobny.
―
A ten co za chłop?
― Nie podoba mi się...
―
Może niepewny?
―
Markę ma dobrą. By? na robocie z Szarym. Ale jest skryty,
nietowarzyski, zarozumiały.― przerwał i jednym haustem wypił swój
kieliszek. Potem wziął z talerza skórkę chleba i powąchał.
„Pijak" ― pomyślał Józef.
―
Niech pan kończy! ― zachęcał go Drobny. ― Zrobimy jeszcze
po szkiełku... na drugą nogę.
―
Nie, dziękuję. Niech pan sobie nalewa.
Powrócili do salonu. Przy ich wejściu z krzesła wstał młody człowiek i zbliżył
się Drobnego.
Jest coś pilnego? ― spytał.
―
Nie. Ale mam delegata z góry. Chce się zapoznać z moimi
ludźmi.
Józef z zainteresowaniem przyglądał się z boku Magowi. Opinia Drobnego o
nim, że jest „nietowarzyski, zarozumiały", podobała mu się. Wywnioskował
z niej, że Mag nie należy do paczki.
„Z tym trzeba będzie pomówić na osobności" ― pomyślał.
Mag był wzrostu więcej niż średniego, dobrze zbudowany; poruszał się
lekko, Zgrabnie; miał ciemne włosy, śniadą cerę. Wyglądał na południowca.
Jednak do poufnej rozmowy z Magiem nie znalazł sposobności. Drobny i
Kula przez cały czas tak manewrowali, aby słyszeć ich głosy. Józef więc nie
poruszał tematów, które go interesowały.
Szary i Ryś flirtowali z dziewczynami. W pewnej chwili zbliżył się do nich
Kula i zadeklamował:
Słynna poetka, panna Danusia, Usiadła przy Janku i husiasiusia!
Szary i Drobny zaczęli klaskać w dłonie. Kula, zachęcony powodzeniem,
wykrzywił twarz, wytrzeszczył oczy i znowu zaczął deklamować:Jam jest
czarny Murzyn, Siki!
Moja bardzo, bardzo dziki!
Moja kochać biała Mery!
Moja kochać na raz cztery!
Rozległy się oklaski i wybuchy śmiechu.
―
Czy w tym jest coś dowcipnego? ― spytał Józefa Mag.
―
Chyba taki jest ich styl zabawy.
―
Małpie igraszki! Czy pan chce ze mną pomówić?
―
Tak. Ale nie tutaj i nie dzisiaj. Pan rozumie?
―
Dobrze rozumiem.
Zbliżył się do nich Drobny. Usiadł obok Maga.
―
Cóżeś taki ponury? ― spytał go.
―
Nie ma z czego się cieszyć... Jeśli Murzynów odgrywacie,
powinniście sadzami się wysmarować. Ty byś wyglądał jak szaman.
Drobny puścił te słowa mimo uszu i zwrócił się do Józefa:
―
Poznał pan jeszcze jednego członka egzekutywy. Wspaniały
chłopak! ― klepnął Maga po ramieniu.
―
Owszem, ludzi pan ma dobrych ― rzekł Józef zimno.
―
Sami bohaterzy! Dziewki głowy i majtki gubią z podziwu!
―wtrącił Mag.
―
Nie wiem, czy bohaterzy, ale każdy spełnia swój obowiązek! ―
rzekł uroczyście Drobny.
Mag obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, potem zwrócił się do Józefa:
―
Czy jestem panu potrzebny?
―
Właśnie... nie... Innym razem pomówimy więcej...
―
W takim razie pożegnam was.
Wstał i krzesła i uścisnął dłoń Józefa. Potem kiwnął niedbale głową w stronę
Drobnego i, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa, wyszedł z salonu.
―
Narwany szczeniak! ― rzekł Drobny.
―
Wydał mi się dość sympatyczny ― powiedział Józef.
―
Trzeba go lepiej poznać ― dodał Drobny. ― Tutaj robota
poważna, odpowiedzialna, a jemu fantazje roją się w głowie! A może
zrobimy jeszcze po kielichu?
― Nie, dziękuję. Muszę załatwić dzisiaj ważną sprawę i chcę mieć głowę
trzeźwą.
Pożegnał rozbawione towarzystwo i wyszedł na ulicę. Już wywnioskował, że
ani Drobny, ani jego towarzysze nie interesują się wcale pracą, której się
podjęli, i że nie są do niej zdolni. Ważną sprawą, o której wspomniał
Drobnemu, była zamierzona wizyta u Buby. Powinien był odwiedzić ją w
środę, ale zabrakło mu na to czasu. Dopiero dzisiaj w sobotę, postanowił, że
koniecznie do niej pójdzie. Chodziło mu o pieniądze i chciał kupić cokolwiek
do jedzenia. Miał w głowie i inną myśl ― mniej praktyczną. Wyczuł, że się
podoba Bubie i że zeszłym razem uczyniła wstęp do nawiązania z nim
romansu: Miał na to wielką ochotę, bo z Heleną żył od dawna jak z kolegą i
był wygłodzony erotycznie. Buba zaś, chociaż nieco starsza od niego,
podziałała mu silnie na zmysły. ,,
―
Nareszcie się zjawił pan hrabia! ― powiedziała, kiedy Józef
wstąpił do jej mieszkania. ― Wielki to zaszczyt dla mojej skromnej persony!
―
Nie mogłem wcześniej, księżno! Byłem wciąż bardzo zajęty!
―
A... rozumiem.. Robota patriotyczna. Cóż, i to jest potrzebne...
„Psiakrew! Ma intuicję!" ― pomyślał.
―
Żadna robota patriotyczna. Po prostu robota.
― Umówiliśmy się na środę.
―
Nie.
―
Tak.
―
Pani powiedziała, pamiętam dokładnie: „Jeśli chcesz, przyjdź
jutro". Nie jest to umówienie się. Dodała pani, żebym przyniósł koszyk.
―
Oczywiście nie przyniosłeś.
―
Nie mogłem przez cały dzień chodzić po mieście z koszykiem.
Miałem kilka umówionych spotkań.
―
Z nimfami.
―
Z satyrami.
―
I nic z tego nie wyszło. Widzę po kwaśnej minie.
―
Nic.
―
Nie martw się. Ostatnie spotkanie ci się powiedzie ― przez
chwilę milczała i mrużąc oczy patrzyła mu w twarz. ― A wiesz.. ―
powiedziała cicho, jakby poufnie ―ja się martwiłam. Bałam się, że się stało
coś złego... Rozumiesz?... I czemu nie mówisz do mnie, „ty"?.... Chcesz
zachować dystans?... Nie bój się! Nie będę ci się narzucała!
―
Dobrze. Uważałem, że mówisz ze mną poufale, bo tak robisz ze
wszystkimi. Ale obawiałem się, że tobie będzie to przykre.
― W tym wypadku będzie przyjemnie. A teraz melduję posłusznie, że palto
sprzedałam. I to za jaką cenę! Osiem tysięcy marek. Załatwiłam to już w
środę, bo się spodziewałam twej wizyty...
―
Ależ...
Wiem: nie mogłeś. Czasem się zdarza, że mężczyzna nie może. Otóż
przygotowałam dla ciebie trochę produktów, ładnie opakowałam. I sama
ślicznie się wystroiłam, żeby olśnić kapryśnego zalotnika. Po prostu
zgłupiałam. I czekałam, czekałam, czekałam... do godziny policyjnej. Potem
powiedziałam: „Świnia!". A o sobie pomyślałam, że jestem głupia gęś! No i
poszłam spać. Ale byłam zła. Zaraz dam ci pieniądze.
―
Proszę dać dzisiaj trzy tysiące.
―
Dobrze. U mnie będą jak w chińskim banku.
―
A jak jest w chińskim banku?
―
Nie zaginą, nie otrzymasz.
Buba wyszła do sypialni. Wróciła z plikiem ostmarek.
―
Masz! Zostanie cztery tysiące.
―
Dlaczego? Tysiąc dałaś we wtorek. Trzy tysiące teraz. Z
czterech tysięcy trzeba potrącić osiemset komisowego i za produkty.―
Jakiś ostrożny, praktyczny! Komisowego z takich sprzedaży
biorę tylko dziesięć procent. To raz. A drugie: od ciebie nie wezmę. Jest to
moja przyjemność. Za produkty potrącę później. Zgoda?
―
Co zrobić? Wobec terroru musi być zgoda. Ale jestem ci
ogromnie wdzięczny!
―
Stop! Wiem, że jesteś wdzięczny. Już ja ciebie dobrze znam ―
spojrzała na zegarek. ― Do godziny policyjnej jeszcze długo. Może chcesz
coś zjeść?
―
Wolałbym herbaty.
―
Zaparzę bardzo dobrej. Masz jeszcze dzisiaj coś do załatwienia?
―
Mam.
―
Coś ważnego?
― Bardzo ważnego.
―
Daleko stąd?
―
Blisko.
―
Można wiedzieć co?
Musisz wiedzieć.
―
Dlaczego: muszę?
―
Bo bez ciebie tego nie załatwię.
―
Znów coś sprzedać?
―
Nie... ― podszedł do Buby, objął ją i kilka razy pocałował w
usta, w twarz, w szyję. Potem zaczął rozpinać jej suknię. ― Żeby się nie
zgniotła ― wyjaśnił.
―
Czekaj! Sama zdejmę. A herbata?
―
To jest pilniejsze.
―
Chcesz mi dać dowód wdzięczności.
―
Po prostu chcę ciebie. I nie mów głupstw!
―
Idź do sypialni. Ja chcę wygodnie. Zaraz zamknę drzwi, zgaszę
światło i nie ma nas. Przenosimy się do raju Mahometa.
Gdy później, po długich pieszczotach, wrócili do jadalni i pili herbatę, Buba
spytała:
―
Może chcesz, u mnie spać?
―
Muszę iść do domu.
―
Do tamtej?
―
Nie bądź o nią zazdrosna. Z nią nigdy tak nie szalałem jak z
tobą.
―
Wcale nie jestem zazdrosna. Interesuje mnie, bo ty mnie
interesujesz. Rozumiesz? Nie jak kochanek czy mężczyzna, ale jak człowiek.
A o mnie chcesz coś wiedzieć?
―
Chciałbym wiedzieć wszystko. Jesteś ciekawym typem.
―
Trochę ci opowiem. Mam starych rodziców. Mieszkają osobno
w drugiej połowie domu od strony ulicy. Utrzymuję ich. Mam synka. Mały
łobuz, ale serduszko dobre. Miałam męża. Był straszny drań. Gdzie się
nadarzyła baba, zaraz miłosne serenady zaczynał. Wreszcie wygnałam go z
domu. Dość miałam brudu, bo nawet do mieszkania kobietę sobie
sprowadził. Ale oboje wylecieli za drzwi. Potem na próg domu go nie
puściłam.
―
Gdzie on teraz?
―
Jest w Anglii. Sztabowiec. Należy do tych bohaterów, którzy
strzelają nie z karabinów i armat, ale z palców i butelek szampana. Taki
wszędzie da sobie radę. Z ważnymi osobami puszek, trzcinka, piesek
pokojowy, echo słodkie. Z zależnymi od niego smok, lew ryczący. A w ogóle
świnia, brudny kombinator, leń i blagier.
―
Dlaczego wyszłaś za takiego typa za mąż?
―
Myślisz, że łatwo człowieka poznać, szczególnie kobiecie
mężczyznę?
―
Albo przeciwnie.
―
Na to trzeba doświadczenia, klęsk, bólu! Ty wiesz: na dziesięć
kobiet znajdziesz jedną z charakterem, taką, której można zaufać. A wśród
mężczyzn nie wiem, czy znajdziesz nawet jednego na stu.
―
Kiepsko ze mną!
―
Niezbyt kiepsko... Ale, jeśli nie możesz pozostać na noc, to się
wynoś! Zaraz dam ci produkty. Są przygotowane. Weźmiesz w torbie, ale
kosz przynieś.
―
Kiedy?
―
Kiedy zechcesz. A jak będziesz miał ochotę na miłość, to
najlepiej w sobotę wieczorem. W tygodniu mam ciężką harówkę. Na cztery
osoby zarobić i mnie trudno, bo trzeba jeszcze i policję smarować. A ci mają
cholerne apetyty.
W poniedziałek rano Józef poszedł do Tomasza. Pamiętał, że obiecał go
zawiadomić o wyniku swej rozmowy z Grzmotem. Ale dopiero teraz znalazł
na to czas.
―
Wczoraj wieczorem był u mnie Grzmot ― rzekł Tomasz: ―
Widujemy się od czasu do czasu, przeważnie w niedzielę. Czeka
niecierpliwie na następne spotkanie z panem.
― Zobaczę go pojutrze.
―
Komendzie bardzo zależy na tym, żeby egzekutywa zaczęła
działać. Traktują to teraz jako kwestię honoru Organizacji.
―
Grzmot również mi to powiedział.
―
Bo zdrajcy kpią ze społeczeństwa. Uważają nas za niezdolnych
do żadnego odwetu czy kary. A jaka pańska opinia o egzekutywie? ―
Bardzo marna.
―
Tchórze?
―
No, nie... W innych warunkach, na przykład w wojsku, byliby
nie gorsi od innych żołnierzy. Ale tutaj się dobrała paczka swoich
chłopaków, takich kamratów od butelki i zabawy. Nie traktują tej sprawy
ideowo. Nie mają ambicji bojowców. Uważają Komendę za dojną krowę,
która ma forsę i którą trzeba bujać, aby coś więcej wyciągnąć.
Przedstawiają wszystko jako ogromnie trudne. Twierdzą, że nie mają
żadnych środków do wykonywania zamachów.
― Czy nie mają broni?
―
Komenda dała im browning siódemkę, nagan i jeszcze coś. i Ale
kierownik egzekutywy nie ma nic. Browning zepsuty albo zepsuli, trudno ich
zrozumieć. Ale do wykonywania zamachów nie trzeba zapasów broni.
Wystarczą dwa pistolety dla dwóch ludzi. Ostatecznie i jednym można taką
sprawę załatwić. A oni żądają pieniędzy na różne wydatki, dużo broni i
nawet, pan chyba nie uwierzy, dobrego motocykla lub auta.
―
A może samolotu?
―
Do tego nie doszli, ale są blisko.
―
I co pan postanowił?
―
Jeszcze nic. Ale mam ochotę plunąć na to wszystko.
― Bardzo przykro.
― Czy panu na tym zależy?
―
Tak. Chcę ich zobowiązać Wobec siebie. Prywatnie, oczywiście,
bo sam często potrzebuję ich pomocy technicznej i pewnych informacji.
―
A jeśli machnę ręką na ich egzekutywę i sam zorganizuję parę
zamachów?
―
Im zależy właśnie na tym, żeby ich egzekutywa działała.
Przecież przesyłają raporty do Warszawy. Stamtąd otrzymują instrukcje,
materiały i pieniądze. Muszą wykazać swą działalność.
― Więc trzeba tego dokonać nie dla obrony społeczeństwa, ale dla
usprawiedliwienia góry!
―
Jedno z drugim idzie w parze. Niech pan rozważy wszystko j
pomówi szczerze z Grzmotem. On jest człowiekiem solidnym. Ma tę wadę,
że patrzy na te sprawy jak oficer sztabowy. Nie potrafi odrzucić swej rutyny.
Ale go można przekonać. Jeśli pan wyczuwa, że potrafi dokonać czegoś z ich
ludźmi, niech part spróbuje. Straci pan na to jeszcze trochę czasu, ale
będziemy mieli satysfakcję, że zrobił pan w tej sprawie wszystko, co mógł.
Józef milczał i patrzył w krótką przestrzeń pokoju jak w daleką przyszłość.
Przewidywał same trudności. Wiedział, że praca ta nie da mu żadnego
zadowolenia. Wydawało mu się, że będzie się narażał, a nawet
dekonspirował bez żadnego pożytku. Tomasz również milczał ― jakby
wyczuwał przykre myśli swego rozmówcy. Wreszcie Józef powiedział:
―
Zgodziłem się na prowadzenie w pańskiej grupie komórki
„Osy", bo wierzyłem w pana i w Antoniego. Przejąłem się celem, dla
którego grupę utworzono. Uważam go za ważny. Natomiast w egzekutywie
nie ma nic! Nie ma wiary, entuzjazmu! Sąd wydał 14 wyroków śmierci.
Może ich wykonanie jest potrzebne dla zniszczenia szczególnie szkodliwych
typów i dla dodania otuchy społeczeństwu. I otóż grupa bojowa w ciągu pół
roku nie zrobiła nic! Jakiż sens taką grupę utrzymywać, mieć z nią kontakty,
ponosić chociażby i małe koszty?
―
A może pan spróbuje puścić ich w ruch, przerwać bezwład.
Może pan po prostu zorganizuje dla nich jeden zamach, rozda im role i
zażąda jego wykonania jako próby ich aktywności? ― Jeśli dojdę do
porozumienia z Grzmotem, tak postąpię. Lecz zrobię to nie dla ich ambicji,
ale dla pana, żeby pan miał satysfakcję.―
Pan ją również będzie
miał.
―
Nie, nie będę miał.
―
Nawet w wypadku pomyślnym?
―
Tak.
―
A Raszkis? Pan był zadowolony z dobrego załatwienia sprawy.
―
Tamto było konieczne nawet jako obrona kobiety należącej do
naszej grupy. Ale potem było mi przykro. Bo to, wie pan, nie było walką,
lecz poniewieraniem podłego człowieka i... siebie...
―
I cóż my zrobimy?! Jesteśmy wszyscy sponiewierani! Walczymy
właśnie o to, żeby poniewierkę usunąć i stać się wolnymi ludźmi. Bronimy z
podziemia ostatniej pozycji, pozycji tylko godności naszej, bo z praw nas
odarto. Pan wie, że nie jestem hurrapatriotą. Patrzę na wszystko trzeźwo i
krytycznie. Uważam jednak, że nawet w takiej sytuacji trzeba walczyć ze
złem. Trzeba walczyć nawet czyniąc zło w imię dobra. Ale stop! To już brzmi
jak deklamacja. Chciałbym jednak pana o coś spytać. Nie w związku z
pańską komórką lub egzekutywą, lecz w oderwaniu od tych spraw. Jak się
pan zapatruje na karę śmierci?
Józef spojrzał ze zdumieniem w oczy Tomaszowi. Potem rzekł:
―
Uważam, że nawet w tym pytaniu jest sprzeczność. Kara
wyłącza zadanie śmierci, bo zabicie nie jest karą.
― Więc czym jest według pana kara śmierci?
―
Morderstwem.
―
Zawsze?
―
Zawsze. Nawet jeśli zostanie wydaną przez najszanowniejszy
trybunał za najpotworniejsze zbrodnie. Gdybym przyłapał gdzieś
największego mordercę w dziejach ludzkości, Stalina, to bym go zabił bez
chwili namysłu czy wahania. Ale gdyby ów Stalin został unieszkodliwiony,
pozbawiony wolności, postawiony przed sąd, protestowała bym przeciw
wydaniu na niego wyroku śmierci. Mówię to z zupełnym przekonaniem, że
jest to słuszne, ludzkie rozumowanie i uczucie.
―
W takim razie sprawił mi pan zaszczyt, gdy się podjął
prowadzenia komórki „Osy". Jest w dobrych rękach. Co się tyczy
egzekutywy, niech pan postąpi według swego uznania. Proszę nie brać pod
uwagę moich powiązań z AK ani moich życzeń.
―
Są sytuacje, które trzeba doprowadzić do rozstrzygnięć nawet
wbrew swoim życzeniom. Jestem właśnie w takiej sytuacji i postaram się
wywiązać z niej dobrze.
―
Doskonale! A teraz pomówimy o panu.
―
A kiedy o panu?
―
Na pewno i o mnie pomówimy. W przyszłości. Jak pan sobie
radzi materialnie?
―
Było bardzo źle. Po prostu głodowałem. Gdybym był sam,
znosiłbym to łatwiej. Ale musiałem zaopiekować się dziewczyną zupełnie
bezradną. Dlatego tym się martwiłem.
―
Dam panu trochę pieniędzy.
―
Nie. Dziękuję. Teraz jest dobrze.
―
Może pan spróbuje kupić coś na „order", który panu dałem.
―
Już spróbowałem.
―
Kiedy?
―
W trzy godziny po naszej rozmowie.
―
I co?
―
Kupiłem bardzo dobre palto za 85 litów, a sprzedałem za osiem
tysięcy ostmarek. Zarobek ogromny. Właśnie w ten sposób wyrwałem się z
nędzy. Mogę dać panu jakąś sumę na cele naszej grupy.
―
O, nie, nie! Cieszę się bardzo, że się panu to przydało. I proszę
nie mieć do mnie żalu, że wpakowałem pana w tę historię z egzekutywą.
Jeśli pan chce i może im dopomóc, proszę to zrobić. Jest to jedyna
zorganizowana siła, którą naród ma na miejscu i która dodaje mu otuchy.
Pożegnali się. Po odejściu Józefa Tomasz odsunął trochę firankę, udał się do
łazienki i wyjął ze skrytki gruby brulion oprawiony w lniane płótno. Był to
dziennik grupy podziemnej „Borsuki", który Tomasz prowadził z dnia na
dzień od początku wojny. Przyniósł go do gabinetu, położył na biurku,
wpisał datę i zaczął nową stronicę. Pisał prędko, drobnym maczkiem, bez
marginesów, z małymi odstępami między wierszami. Po kwadransie odniósł
brulion do skrytki. Potem zaciągnął odsuniętą trochę firankę, na znak, że
droga do „Nory" jest wolna. Uważał punktualność za obowiązek każdego
solidnego człowieka, a szczególnie konspiratora. Dlatego w środę, gdy
poszedł na spotkanie z Grzmotem, tak obliczył czas, aby się nie spóźnić. Za
pięć minut trzecia był. na miejscu. Spędził dwie minuty na ulicy, a potem
wstąpił na dziedziniec domu. Z dala dostrzegł, że firanka na oknie z prawa
jest zasłonięta. Wszedł do oszklonego ganku. Doniczki stały pod ławką.
Podniósł je i zdjął górną. Z dolnej wyjął klucz. Potem postawił doniczki na
ławce, odemknął drzwi i wszedł do środka.
Nie wiedział, czy zamknąć drzwi na klucz, czy zostawić je otwarte. Spojrzał
na zegarek: dokładnie trzecia. Pomyślał, że zaraz powinien przyjść Grzmot.
Wówczas mu się wydało, że posłyszał hałas w głębi mieszkania.
„Czy to nie kocioł? ― pomyślał, ― Ale niemożliwe. W niedzielę Grzmot był
u Tomasza i wszystko było w porządku".
Obejrzał małą, pół ciemną sionkę, rozwidnioną tylko okienkiem u góry nad
drzwiami. Dostrzegł w kącie szeroką, żelazną sztabę. Wziął ją. Była ciężka.
„Szkoda, że nie mam pistoletu. Jeśli wpadnę, Helena beze mnie zginie!"
Z zaciśniętą w dłoni sztabą poszedł cicho przez pierwszy pokój i odemknął
drzwi do następnego. Zdumiony stanął w progu. Za stołem siedział Grzmot,
a obok niego nie znany Józefowi mężczyzna lat około trzydzieści. Grzmot,
patrząc na Józefa, lekko się uśmiechał:
―
Groźnie pan wygląda! ― powiedział, kierując wzrok na żelazną
sztabę.
―
Przypuszczałem, że tutaj mogą być inni goście.
― I co wówczas?
―
Postarałbym się, żeby nie wzięli mnie żywego. Ja złudzeń nie
mam.
―
Przepraszam za zasadzkę. Okazało się, że pan dobrze sobie
radzi. Nie była to próba pańskiego sprytu. W sionce wisi na gwoździu drugi
klucz. Można więc zamknąć się i odizolować. Zaraz zrobimy to ― wyszedł z
pokoju i wnet powrócił. Podał Józefowi dłoń do uścisku i skinął głową w
stronę drugiego mężczyzny..― To pan Andrzej, właściciel tego mieszkania.
Poznajcie się panowie!
―
Kondor ― rzekł Józef i uścisnął wiotką, małą jak u kobiety dłoń
Andrzeja.
Grzmot wziął stojący na parapecie termos i nalał do filiżanki czarnej kawy.
Postawił ją przed Józefem.
― My już piliśmy ― powiedział. ― Zostawiliśmy to dla pana.
―
Dziękuję.
―
Przystąpię od razu do sprawy ―rzekł Grzmot i złożył dłonie
kantami na stole, jakby ogarniając nimi sprawę. ― Dzisiaj mam mało czasu.
Jeśli się porozumiemy w sprawie egzekutywy, będzie pan się kontaktował
ze mną za pośrednictwem pana Andrzeja, który ma ze mną stałą łączność.
Czy ustalił pan kontakt z Bronką?
―
Tak. Ale nie wypróbowany.
―
Otóż Bronka ma bezpośredni kontakt z Komendą, ale wszystkie
wiadomości tą drogą otrzymuję z opóźnieniem. Na odpowiedź znów trzeba
sporo czasu. A tutaj wszystko może być załatwione w ciągu jednego dnia.
Proszę mieć do pana Andrzeja takie zaufanie jak do mnie. Ale odchodzę od
głównego tematu. Wczoraj znów rozmawiałem z panem T. Pan wie, o kogo
chodzi?
― Oczywiście.
― Omówiliśmy wszystkie szczegóły tej sprawy. Ja również nie mam złudzeń
co do egzekutywy. Ale pan T. mnie zapewnił, że pan, jeśli zechce, potrafi ją
uruchomić. Lecz zaznaczył, że zależy to tylko od pana, bo, powiedział,
pańska opinia o egzekutywie jest bardzo marna.
―
Przypuszczam, że jest zgodna z opinią pana i Bronki, Macie z
nimi do czynienia dość długo. ― Czy pan poznał wszystkich członków
egzekutywy?
―
Jeszcze nie. Poza tym nie miałem sposobności do zbadania ich
poufnie. Ale wiem, jaki jest ich styl blagowania.
―
A jaka główna wada?
― Brak zapału do pracy.
―
Kłamstwa, zwlekanie... ― podjął Grzmot.
―
Tak. I dziwię się, że nie zorganizujecie innej egzekutywy.―
Straciliśmy na to dużo czasu. W warunkach konspiracyjnych
jest to trudne zadanie. Egzekutywa jest sformowana z zaprzysiężonych
członków AK. Niektórzy członkowie są do niej przydzieleni z grupy
dywersyjnej. Ale... może przecież i w wojsku regularnym się zdarzyć, że
jakaś formacja jest słaba. Nie można jej likwidować z tego względu. Trzeba
zaradzić temu inaczej.
―
Jakie jest pańskie życzenie?
―
Chcę, żeby egzekutywa zaczęła bez zwłoki robotę. Czy mógłby
pan zorganizować dla nich jeden zamach i zmusić ich do jego wykonania?
―
Chyba potrafię zorganizować nawet kilka zamachów, ale
zmusić ich do wykonania... ― Józef rozłożył dłonie ― nie będę mógł.
―
Niech więc pan ich wypróbuje. Dobrze?
―
Czy upoważni mnie pan do wydawania poleceń kierownikowi
egzekutywy?
― Chce pan upoważnienia formalnego? Zajmie to sporo czasu.
―
Wystarczy w obecności świadka ― skinął głową w kierunku
Andrzeja, ― A Bronka zawiadomi o nim Drobnego.
― Dobrze. Upoważniam pana.
―
Następnie chcę, żeby przesłano jeden dobry pistolet
Drobnemu, specjalnie dla zamachowca.
―
Załatwię to w ciągu dwóch dni. ― Druga sprawa. Mam odpis
wydanych wyroków śmierci. Na zlikwidowaniu których skazańców wam
najwięcej zależy?
―
W oryginale, przesłanym Drobnemu, byli zaznaczeni
krzyżykami.
Dorota Dyleżyńska, redaktor „Gońca" Kancerewicz. wyliczał Józef z pamięci.
―
Tych przede wszystkim.
―
Czy mogę uzyskać jakieś obszerniejsze dane co do tych osób?
―
Egzekutywa ma sekcję wywiadowczą.
― Poznałem się z jej kierownikiem. Sprawił dobre wrażenie. Ale nie wiem
jeszcze, jakie on ma materiały. Chciałbym otrzymać jak najwięcej informacji
ze wszelkich źródeł.
―
Niestety, ja ich nie mam.
―
Utrudni to pracę. Jeśli tamtych ludzi skazano na śmierć, są
gdzieś dotyczące ich akta. Są świadkowie...
Na pewno są, ale trudno to zbadać. Zresztą motywy wyroków nie są panu
potrzebne.
―
Nie. Ale może są osoby, które znały skazanych, ich tryb życia.
Takie wiadomości mogą mi ułatwić opracowanie zamachów. Zależy mi też
na przyśpieszeniu sprawy, zaoszczędzeniu czasu i wysiłków.
― Pan ma rację. Zaraz coś dla pana wykombinuję. Rozszerzę pańskie źródła
informacji. Mam komórkę wywiadowczą do specjalnych zadań. Prowadzi ją
sprytny typ, Stanisław, który dawniej pracował przez wiele lat w
kontrwywiadzie. Zna on doskonale miasto i mnóstwo ludzi z różnych sfer.
Przypuszczam, że on może w wielu Wypadkach panu dopomóc.
―
Dobrze.
―
Prócz tego skontaktuję pana z aspirantem Sipo.
―
Jest to jeszcze ciekawsze.
―
Pracuje on w gestapo i ma wiadomości o aktualnych
posunięciach niemieckich i litewskich. Zna osobiście kilku skazanych. Otóż
będzie pan miał własną komórkę wywiadowczą i dwa pomocnicze źródła
informacji różnego rodzaju.
Mam nadzieję, że tego mi wystarczy.
―
Więc Bronka zawiadomi Drobnego o tym, że pan uplanuje dla
niego zamachy, które muszą być wykonane. Da mu pistolet specjalnie dla
zamachowca.
―
Koniecznie dziewiątkę.
―
Dobrze.
―
A czy mógłby pan mnie zorientować, jakim typem jest
gestapowiec?
―
Litwin polskiego pochodzenia. Ma brata, który pracuje u
Niemców w parku samochodowym. Obaj są wypróbowani i mam od nich
wiele cennych informacji. Imię gestapowca Adam, brata jego Zygmunt.
Dzisiaj uprzedzę Adama, że pan do niego się zgłosi. Powoła się pan na mnie;
w tym wypadku na Witolda. Stanisławą również uprzedzę. Powoła się pan
też na Witolda. Czy pańskie pseudo pozostanie bez zmiany?―
Tak.
―
Zaczynając od jutra może pan do nich się zgłosić. A terazpanu
wytłumaczę, jak tam trafić bez pytania kogokolwiek... ―wziął kartkę
papieru i na jednej stronie narysował szkic dojścia domieszkania Adama a
na drugiej do , konspiracyjnego lokalu Stanisława.
Później, gdy Józef zapamiętał adresy, kartkę spalono. NastępnieGrzmot
zebrał się do odejścia. Przed pożegnaniem powiedział:
―
Bardzo się cieszę, że pan wziął sprawę w swoje ręce. Mam na
dzieję, że zmusi pan egzekutywę do poważnej działalności. A wszelkie
wiadomości dla mnie proszę przekazywać przez pana Andrzeja.
Odszedł pośpiesznie, bo się obawiał, że spóźni się na następnespotkanie.
Andrzej, który w trakcie rozmowy Józefa z Grzmotem przeglądał litewskie
pisma, złożył je i rzucił na parapet.
―
Straszna blaga! ― powiedział. ― Od początku wojny
pismasłużą nie informowaniu obywateli, lecz ogłupianiu ich, udowadnianiu,
że białe jest czarnym, zielone czerwonym...
―
Ja tego nie czytam. Po litewsku prawie nie umiem, a w polskich
i białoruskich gazetach przeglądam tylko nagłówki artykułówi ogłoszenia.
―
A ja muszę czytać, aby się orientować w ogólnej polityce
rządowej, która, oczywiście, jest zależna od Niemców.
―
Pan pracuje w urzędzie litewskim?
―
Tak... Pracuję, pracuję, pracuję i już wszystkiego mamdość!...
Nie chodzi mi o pracę w urzędzie, bo tam rutyna i robotyniezbyt dużo.
Czasem bywa nawet ciekawa. Ale tutaj!... ― przesunął dłonie w powietrzu,
wskazując nimi na mieszkanie.
Twarz Andrzeja była ładna. Miała wyraz smutku i rezygnacji.W oczach czaiło
się zniechęcenie. Józef wyczuł, że jest on przemęczony i wyczerpany
nerwowo.
―
Pan chyba mówi o pracy dla Organizacji?
―
Tak. O jej nadmiarze... Dałem kiedyś swe mieszkanie na lokal
kontaktowy. Było to i kłopotliwe, i niebezpieczne, ale chętniesię na to
zgodziłem, bo chciałem się włączyć do walki o wolność.Lecz zaraz zaczęły
spadać na mnie inne obowiązki. Wreszcie mamich tyle, że musiałbym wziąć
paru ludzi do pomocy, aby wszystkiemu podołać.
―
Po co więc pan tego się podejmował? Trzeba było odmówić.
―
Kiedy nie mogę odmówić pomocy. Rozumie pan: pomocy! Bo
oni traktują to nie jako robotę, ale jako pomoc... Pan przecież nie odmówił.
Zabrał się pan do trudnej i ryzykownej funkcji w marnych warunkach i z
ludźmi, do których nie ma pan zaufania.
―
Racja! Ale pan już jest przemęczony, a ja mam duży zasób sił. I
zabieram się do tego jak do gry hazardowej. Oczywiście i ja chcę im pomóc,
ale gdy zobaczę, że się tego nie docenia albo nadużywa, odmówię dalszej
roboty... Czy może mi pan powiedzieć cokolwiek o Grzmocie? Nie jest to
pospolita ciekawość. Na pewno będę miał z nim dużo do czynienia i
chciałbym się zorientować, jakim on jest człowiekiem.
Andrzej patrzył w oczy Józefowi i przez jakiś czas się namyślał. Potem zaczął
mówić:
―
Jest to klasyczny czinownik. Pan rozumie: urzędnik. Dla takich
typów jest ważny nie człowiek, lecz mechanizm biurokratyczny. Owszem,
jest wykształcony, inteligentny, ale... nałogowy biurokrata. Dla niego
najważniejszą rzeczą jest nie istota sprawy, nie jej pomyślność nawet, lecz
jej forma. Weźmy bliski przykład. Sąd specjalny wydaje wyroki. Egzekutywa
przez bardzo długi okres czasu ich nie wykonuje i przypuszczalnie wcale się
do tego nie kwapi. Jak by pan w takim wypadku postąpił?
―
Rozpędziłbym egzekutywę i stworzył nową.
―
Właśnie! A on tego nie zrobi, bo egzekutywa figuruje w
wykazach, raportach, listach personalnych i jest śrubką w mechanizmie
Organizacji... Ja go lubię. Jest sympatyczny, uczciwy, solidny, dobry patriota.
Wierzy w nasze zwycięstwo. Ale w sprawie pracy Organizacji jest żelaznym
urzędnikiem, działającym w warunkach konspiracyjnych. Chodzi zmęczony z
lokalu do lokalu, odbywa narady, przyjmuje raporty, wydaje instrukcje.
Ryzykuje bardzo i jest zadowolony, bo obsługuje sumiennie i w jego
przekonaniu sprawnie maszynę biurokratyczną.
―
On mi powiedział, że wykonanie wyroków jest potrzebne „dla
honoru Organizacji".
―
Otóż to! Nie dla niszczenia zdrajców lub samoobrony, lecz dla
szyldu, dla prestiżu urzędu. Ale wydaje mi się, że go obmawiam i może
trochę przesadzam. To też z przemęczenia. Dzisiaj zwalił mi na głowę nową
porcję roboty. Pilnej! Bardzo pilnej! Zawsze pilnej! I żeby nie opieka mojej
narzeczonej, nie miałbym co jeść, chodziłbym brudny, a mieszkanie
zawaliłby kurz. Przed dwoma miesiącami zmarł mi ojciec. Tutaj, w
następnym pokoju. Ciężko to przeżyłem, ale potem odczułem ulgę, bo w
wypadku wsypy i on by ucierpiał. A tutaj przecież wulkan, który kiedyś
wybuchnie!
―
Przykro mi, że dodałem panu roboty. Będę musiał tu
przychodzić.
―
Traktuję to jako wypoczynek i oderwanie się od moich spraw.
Poza tym interesuje mnie, jak pan to załatwi.
― Może mi się uda. Kiedy najlepiej tutaj przychodzić?
―
Kiedy pan chce. Wieczorami jestem przeważnie w domu. W
godzinach obiadowych także, bo stąd blisko do mego biura. Może pan też
wejść i zaczekać albo zostawić kartkę na stole.
―
Nie będzie to nieostrożne?
―
Nieostrożne?... Jestem obywatelem litewskim, urzędnikiem.
Mam nawet nocną przepustkę. Rewizję u mnie mogą zrobić tylko w tym
wypadku, jeśli się wsypię z dowodami.
―Albo jeśli pana wsypią.
― Tak. Wówczas nic nie pomoże. Proszę zwracać uwagę na fi rankę i
omówić z Grzmotem znaki ostrzegawcze przed wejściem dobramy: krzyżyki
na murze. Jest to bardzo ważne. Reszta... kwestiaszczęścia. Józef wstał.
―
Nie będę przeszkadzał panu w pracy. Mam też dużo
roboty.Cieszę się naszą znajomością i dziękuję za szczere wypowiedzi.
Pożegnał Andrzeja.
# * #
Nie wtajemniczał Heleny w swe sprawy. Nie wiedziała nawet, jakie on ma
nazwisko. Ufał jej zupełnie, ale przestrzegał zasady, że nie trzeba nikogo
obciążać (jeśli można tego uniknąć) wiadomościami o sprawach
ryzykownych. W wypadku aresztowania i badania, osoba wtajemniczona
nie mogłaby twierdzić szczerze i z przekonaniem, że nic o tych sprawach nie
wie.
Starał się, aby mieszkanko ich było dobrze zabezpieczone. Gdy załatwiał
sprawy w mieście, miał przy sobie dokumenty na nazwisko Kowalskiego.
Gdy, przeważnie późnym wieczorem, wracał do domu, zwracał uwagę na
to, czy nie jest śledzony i czy domek ich nie jest pod obserwacją. Potem
szedł do składu na drewno, zostawiał w skrytce komplet swych
dokumentów i brał stamtąd inny, na nazwisko Makarewicza.
Potem udawał się przez kuchnię panny Jadwigi do swego malutkiego
pokoiku, w którym zamierzali pozostać do wiosny. W kuchni było
przeważnie ciemno, bo ich gosposia szła wcześnie spać. Ale przez szparę
pod jej drzwiami często było widać jaskrawe pasmo światła karbidówki.
Mieli malutką lampkę. Musieli oszczędzać naftę, która była bardzo droga i
trudna do kupienia. Ale Helena mogła przy jej nikłym płomyczku nawet
czytać, bo było to jedyną osłodą jej smutnego życia. Wchodząc w świat
książek, wyobraźni, myśli, izolowała się od złej rzeczywistości.
Często przynosił cokolwiek i wręczał Helenie uroczyście jak bukiet kwiatów.
Ona zawsze udawała zdziwienie i zainteresowanie, chociaż były to
przeważnie zwykłe produkty, kupione na rynku albo z pomocą Buby. Kiedy
wchodził cicho do swego pokoiku, twarz Heleny rozjaśniała radość.
―
Jak się czujesz, Pudlu! ― pytał wesoło, starając się ukryć
zmęczenie albo zły nastrój.
―
Kiedy pan W domu, to dobrze. Ugotowałam wspaniałą zupę na
kościach. Odstawiłam dla ciebie do duchówki u panny Jadwigi.
Szedł do kuchenki w ich mieszkaniu, gdzie panowało zimno. Ale był odporny
na chłód. Zdejmował mokre albo ośnieżone trzewiki i je czyścił. Potem
nalewał wody do dużej miednicy, i parując jak koń zgrzany na mrozie mył
się do połowy. Później było mu ciepło i czuł się odświeżony, a nawet mniej
zmęczony.
Wracał do pokoiku, który był bardzo ciepły. Miał już przygotowaną na
małym stoliku, przy oknie obok łóżka Heleny, kolację. W okresie biedy była
to zupa, czasem bardzo podła. Kiedy jadł,Helena opowiadała mu swoje
nowiny. Czasem słowa jej leciały mu mimo uszu, bo myślał o innych
sprawach, ale udawał zainteresowanie. Na kartki i dzisiaj nic prócz chleba
nie dawali. A po chleb stała w kolejce ponad dwie godziny. I jaki to chleb?!
Ale dobre i to, chociaż tak mało sprzedają: nie ma nawet dwóch funtów na
tydzień...Udało się kupić od kobiety, która przyszła ze wsi, aż trzydzieści jaj i,
ser. Będą mieli na długo... Później mówiła o swych sprawach domowych, o
pannie Jadwidze. Mówiła i czekała, kiedy Józef zacznie mówić. Ale był tak
skąpy w słowach i tak mało miał nowin, jakby to on całe dni w domu
siedział. Więc Helena zupełnie się nie orientowała: dokąd on chodzi, co
robi, jakie ma sprawy? Przez wiele miesięcy nie wiedziała nawet o tym, że
pracuje w Akademii. Aż dopiero nazajutrz po naradzie z Grzmotem, gdy się
zorientował, że na pozowanie nie będzie miał czasu, dał Helenie
świadectwo lekarskie, że jest chory na grypę. Świadectwo wydał mu
znajomy lekarz Anto niego, do którego Józef się zgłosił z polecenia
przyjaciela. Udawałjednak bardzo chorego, zakatarzonego, skarżył się na
ból głowy i łamanie w kościach.
Dając Helenie świadectwo powiedział:
―
Pójdziesz z tym do Akademii Sztuk Pięknych. Jest to przyj ulicy
świętej Anny...
―
Wiem dobrze gdzie.
―
Na parterze z lewa jest wejście do kancelarii. Zwrócisz się tam
do sekretarza. Oddasz mu to zaświadczenie i powiesz, że jestem ciężko
chory i nie wiem, jak długo nie będę przychodził do pracy.Jeśli spyta, kto
jesteś, powiesz, że sąsiadka.
―
Oczywiście sąsiadka. Śpię na sąsiednim łóżku. Ale nie
wiedziałam, że mój sąsiad jest tak ważną personą. Oho! Wykłada na
uniwersytecie sztuki piękne!
― Bardzo piękne!
― I nareszcie wiem, z kim mam do czynienia. Pan Makarevicius! Wspaniałe
nazwisko!
Wieczorem się dowiedział, że Helena załatwiła sprawę dobrze. Sekretarz,
po przeczytaniu zaświadczenia, poprosił ją, by usiadłai zaczekała. Wyszedł z
kancelarii. Powrócił za kilka minut i wypłacił Helenie pieniądze za ostatnie
dni pozowania Józefa. W taki sposób zwolnił się on od pracy w Akademii.
Tracił swój mały zarobek, ale mógł przyśpieszyć zorganizowanie działalności
egzekutywy.
Po kolacji rozstawiał wąskie łóżko składane i robił pościel dla siebie.
Zostawało tylko małe przejście i trochę wolnej podłogi przy drzwiach. Tam
ustawiano na noc dwa krzesła, bo gdzie indziej nie było na nie miejsca.
Józef szedł do sionki i na zakończenie dnia zamykał starannie drzwi
zewnętrzne i drzwi kuchenne. Potem wracał i układał się do snu. Gasił
lampkę i jeszcze przez jakiś czas rozmawiali. Następnie zapadało milczenie.
Oboje długo nie spali, lecz nie odzywali się do siebie. Ona myślała o ich
biednym życiu, w które ze swej strony nic nie mogła wnieść. Było jej tu
dobrze, spokojnie. Nigdy nie usłyszała od Józefa ani słowa niezadowolenia
lub wyrzutu. Orientowała się w tym, że ma on duże trudności materialne.
Zastanawiała się, jak mu dopomóc. Ale nie było po temu sposobności. Poza
tym ciąża jej była trudna. Czuła się marnie. Spróbowała mu pomagać w ten
sposób, żeby go jak najmniej kosztować. Właściwie głodowała, ażeby
oszczędzić sił, prawie całe dni leżała na łóżku. Lecz on wnet dostrzegł to i
wówczas po raz pierwszy na nią się rozgniewał. Powiedział:
―
Poproszę, żeby więcej tego nie było! Poprzednio nie jadłaś
prawie nic, a mówiłaś, że jesteś syta. Potem twierdziłaś, że nie masz
apetytu, a nocami zjadałaś spalone skórki od chleba, które zostawiałem. Nie
rób tego więcej, bo będę ci wydzielał twoją porcję, a rano i wieczorem
będziesz musiała jeść w mojej obecności.
―
Kiedy mi czasem się nie chce.
―
Rozumiem wszystko. Nic mi tym nie pomożesz, lecz
zaszkodzisz, bo się rozchorujesz i nabawimy się dużego kłopotu! ― Przez
jakiś czas milczał, potem spytał: ― Powiedz, kim jesteśmy w stosunku do
siebie?
― Ja psem, a ty moim panem.
―
Nie jesteśmy małżeństwem, nie jesteśmy kochankami, jak się
to pojmuje. Jesteśmy dwojgiem rozbitków na tratwie. Jesteśmy kolegami,
którzy muszą przetrwać do lepszych czasów. Postępujmy z sobą
sprawiedliwie.
―
Kiedy ja bardzo ciebie obciążam!―
Nieprawda.
Dodajesz mi ochoty do życia, bo wiem, że jestem tobie potrzebny. Ty dałaś
biedakom ser i za to straciłaś miejsce w rodzinie. A ja ci za ten ser dam
dyplom: „okazicielka tego dyplomu jest człowiekiem". Ostatnie słowo
będzie wydrukowane dużymi, złotymi literami.
―
A ja nie chcę być człowiekiem.
―
No to bądź sobie psem. Ale musisz być posłuszna i nie sprawiaj
mi przykrości. Teraz nam jest ciężko, ale wkrótce będzie lepiej.
Gdy Buba sprzedała palto, włożył prawie wszystkie banknoty do blaszanego
pudełka i schował je w składziku na drewno. Zaprowadził tam Helenę i
pokazał jej, jak trzeba wyjmować pudełko.
Jest to nasza kasa ― powiedział. ― Jeśli się zdarzy, że nie wrócę do domu,
korzystaj z tych pieniędzy.
― Nie wrócisz? Dlaczego?
― Jeśli nie będę mógł wrócić.
―
Aha!
―
Takie rzeczy koledzy muszą ustalić dokładnie. Rozumiesz?
―
Czyż pies się ośmieli czegoś nie zrozumieć?― Czy ciebie
terroryzuję?
―
Ależ nie! Próbuję żartować, ale nie wychodzi. W ogóle mnie
nigdy nic nie wychodziło.
―
Wszystko wychodzi ci dobrze, ale nie miałaś szczęścia. Zemną
jest tak samo.
Nieraz myśli Józefa krążyły do późna w noc dokoła pracy, której się podjął.
Nazajutrz po rozmowie z Grzmotem i Andrzejem poszedł do Stanisława,
kierownika komórki wywiadu. Wstąpił do bramy dużej kamienicy przy
Zawalnej, niedaleko od Rudnickiej, gdzie było getto numer jeden. Na prawo
zobaczył wejście do kina, a w bramie zapasowe wyjście. Naprzeciw bramy,
w głębi dziedzińca, był kościół Wszystkich Świętych. Skręcił w lewo i wstąpił
do otwartego, wąskiego korytarza murowanej oficyny. Minął pierwsze
drzwi z prawa i nacisnął klamkę u drugich, podobnych drzwi. Przypuszczał
na podstawie objaśnień Grzmota, że prowadzą one do mieszkania
zakrystiana. Drzwi się uchyliły. Zobaczył małą, schludną kuchenkę, w której
nie było nikogo. Kaszlnął, aby dać znak swej obecności.
―
Kto tam? ― usłyszał kobiecy głos.
―
Chcę widzieć pana Szymona.
Do kuchni weszła blondynka małego wzrostu. W pierwszej chwili Józef
pomyślał, że jest ona podlotkiem, ale wnet się zorientował, że widzi dorosłą
kobietę, która patrzyła mu w oczy śmiałymi, nieco szelmowskimi oczami i
uśmiechała się.
―
A pan w jakiej sprawie?
―
W sprawie osobistej do zakrystiana.
―
Męża teraz nie ma w domu. Robi coś w kościele.
―
Pani jest jego żoną?! ― spytał ze zdziwieniem.
―
A pan myślał, że kim?
― Chyba... córką...
―
Córką!... ― uśmiechnęła się. Ja sama mam córkę. Zaraz ją pan
zobaczy. Ma już pięć lat.
―
A pani ile?
―
Dwadzieścia trzy.
―
Wygląda pani na trzynaście ― rzekł żartobliwie. ― Ale
chciałbym zobaczyć męża pani. Przyszedłem tu z drugiego końca miasta.
―
Zaraz go zawołam. Proszę wstąpić do pokoju i zaczekać.
Przepraszam za nieporządek. A tam moja córa ― wskazała ruchem ramienia
w kąt pokoju. ― Wandeczka, ja zaraz wrócę ― powiedziała i wyszła z
pokoju.
Józef usiadł przy stoliku, nakrytym szydełkową serwetką. Pokój był duży, o
dwóch oknach. Prócz drzwi do kuchni, w ścianie na prawo było jeszcze
dwoje drzwi. Domyślił się, że prowadzą one do małych pokojów, z których
jeden miał osobne wejście z korytarza.
Na dużym tapczanie, przy ścianie od strony kuchni, siedziała dobrze
uczesana i ładnie ubrana dziewczynka. Miała rozrzucone dokoła siebie
zabawki. Na kolanach trzymała dużą lalkę i z ukosa zerkała ku Józefowi.
―
Jak ci na imię? ― spytał udając, że nie wie tego.
Dziewczynka przez dłuższy czas milczała, potem rzekła:
―
Nie powiem.
―
Dlaczego?
―
Tatuś powiedział, żeby nic nikomu nie mówić.
―
O! Jeśli tatuś powiedział, to nie mów. Ja też nie powiem ci, jak
mi na imię.
Za kilka minut wróciła żona zakrystiana, ale pozostała w kuchni. Natomiast
do pokoju wszedł mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, w wieku lat około
trzydziestu.
―
Czym panu mogę służyć? ― spytał bardzo uprzejmie i życzliwie.
―
Jestem znajomym pana Witolda i chciałbym zobaczyć pana
Stanisława, który, zdaje mi się, tutaj mieszka.
―
Pan... Kondor?
―
Tak.
―
Otóż pan Witold był u nas wczoraj wieczorem i uprzedził, że ,
pan do nas się zgłosi, ale nie wyznaczył terminu.
―
Nie wiedziałem, kiedy będę mógł przyjść.,
―
Pan wybaczy, że na chwilę opuszczę pana.
Zakrystian wyszedł do kuchni i tam cicho rozmawiał z żoną. Potem wrócił i
zasłał serwetką większy stół pośrodku pokoju. Znów udał się do kuchni i
przyniósł stamtąd sztućce, talerze i imbryk kawy. Pośpiesznie rozmieścił
wszystko na stole. Wreszcie przyniósł masło, ser i wiejski chleb. Wówczas
zawołał:― Janeczko, wszystko gotowe!
Żona jego przyniosła duży, rozgrzany talerz, na którym była jajecznica
usmażona z boczkiem.
― Proszę pana do stołu! ― powiedziała.
Przed dwiema godzinami zjadłem śniadanie.
―
Proszę, proszę! ― rzekł zakrystian. ― Będzie nam przyjemnie
ugościć pana. Wiem, że przy pańskiej pracy się zdarza, że i czasu nie ma na
posiłek. Będę panu towarzyszył. Napiję się gorącej kawy, bo trochę
zmarzłem.
Józef był nieco wzruszony i zmieszany. W zachowaniu się zakrystiana wyczul
wielki respekt dla siebie. Usiadł do stołu i zabrał się do bardzo obfitego
posiłku. A zakrystian ciągle go zachęcał do jedzenia.
―
Mnie o produkty łatwo, bo mam rodzinę na wsi. Często
przyjeżdżają do miasta i zawsze coś nam przywożą.
― A gdzie pan Stanisław?
―
Wyszedł rano i powiedział, że wróci za dwie godziny. Powinien
zaraz przyjść. On tutaj mieszka. Oddałem do jego użytku ten pokój. A nasza
sypialnia jest tam ― wskazał dłonią na wąskie drzwi obok wejścia do
kuchni. ― Trochę nam za ciasno, bo pokoik mały. Ale chcemy, żeby panu
Stanisławowi było wygodnie. A tamten pokoik z wyjściem na korytarz
wynająłem na początku wojny uchodźczyni z Poznania. Nie miała gdzie się
podziać. Z początku mieszkała za darmo, a teraz płaci trochę, bo zarabia.
―
Jest chyba dla was krępujące, jeśli tutaj są omawiane jakieś
poufne sprawy.
―
Jej prawie nigdy nie ma w domu. Handluje na rynku. Chodzi na
wieś po produkty. A o tym, co u nas się dzieje, nic nie wie i niczym się nie
interesuje.
Zakrystian podszedł do drzwi lokatorki i zapukał. Wewnątrz było cicho.
Natomiast z kuchni doleciał głos Janki:
―
Wyszła rano, przed siódmą.
Zakrystian zbliżył się do okna, spojrzał na zewnątrz i powiedział:
― Akurat idzie pan Stanisław.
Wkrótce do pokoju wszedł mężczyzna lat około czterdziestu. Miał na sobie
czarną, watowaną kurtkę, a na nogach buty z długimi cholewami.
―
Moje uszanowanie! Moje uszanowanie! ― zawołał zbliżając się
do Józefa i mocno ściskając jego dłoń. ― Już wiem, z kim mam do czynienia.
I bardzo się cieszę z poznania pana. Panie Szymonie, proszę dąć mi kawy,
ale żeby była bardzo gorąca.
―
Zaraz ― zakrystian wziął ze stołu imbryk, zebrał brudne
naczynia i wyszedł do kuchni.
Stanisław zdjął kurtkę i niedbale rzucił ją na tapczan. Potem powiedział do
Wandeczki:
―
A ty, mała, idź stąd do mamy!
Dziewczynka zlazła z tapczanu i z lalką w rękach wyszła z pokoju. Stanisław
zamknął za nią drzwi.― Teraz możemy mówić swobodnie ― powiedział. ―
Tutaj ludzie są pewni, ale lepiej, żeby nie wsadzali nosa w nasze sprawy.
Trzymam ich w garści ― pokazał zaciśniętą pięść ―po wojskowemu, bo jest
to najlepszy sposób dla wzbudzania szacunku dla Sprawy i jej bojowników.
Zachowanie się Stanisława wydało się Józefowi przesadne, aktorskie, a
wzmianka o zakrystianie i jego rodzinie była mu przykra. Spytał:
―
Czy Witold (miał na myśli drugie pseudo Grzmota) omawiał z
panem sprawę, o którą mi idzie?
―
A jakże, a jakże! Mam jego całkowite zaufanie! Nie prowadzę
teraz wywiadu w mieście. Organizuję oka na wszystkich drogach i na kolei.
Chodzi mi o obserwację ruchów wojsk niemieckich
i ich transportów materiałowych...
„Po co mi to wszystko mówi?" ― pomyślał Józef i poczuł do Stanisława
niechęć graniczącą z nieufnością.
―
... .Ale ― ciągnął Stanisław ― mam dużo różnych wiadomościz
miasta i z powiatu. O jednym ze skazanych ja właśnie dałem materiały.
Mam w terenie swego agenta, Czarnego, i od niego uzyskałem ważne
wiadomości.
―
Pewnie idzie o Korejszę?
―
Tak. A w mieście przeprowadziłem rozpoznanie
Krasnodworskiego. Czy chce pan mieć o nich wszystkie szczegóły?
―
Owszem, bardzo mnie interesują.
Stanisław podszedł do stojącego w kącie pokoju dużego fotela,Wsadził dłoń
za oparcie i uniósł w górę siedzenie. Wyjął stamtąd grubą teczkę. Położył ją
na stole i zaczął przeglądać pliki papierów,
―
Jest to moja kancelaria ― powiedział. ― A moja skrytka jak się
panu podoba?
―
Dobra ― powiedział Józef, ale pomyślał, że w wypadku rewizji
znaleziono by ją łatwo.
Po godzinie Józef się zapoznał z wielu sprawami Stanisława, nawet takimi,
które go nic nie obchodziły. Ale uzyskał trochę wiadomości o dwóch
skazanych ― jednym w powiecie, a drugim w mieście. Pożegnał Stanisława,
który mu przyrzekł pomoc w każdej sprawie.
Gdy opuszczał mieszkanie, w kuchni zbliżył się do niego zakrystian.
―
Jeśli znajdzie się pan w potrzebie ― powiedział ― proszę się
zwrócić do mnie. Tutaj ciasno, ale można jakoś przenocować. Podzielę się z
panem wszystkim jak z bratem. Niech, pana Bóg chroni!
―; Dziękuję! ― powiedział Józef wzruszony, bo wyczuł, że słowa Szymona
są szczere i płyną z serca.
* * #
Przez cały czas nie opuszczała go niechęć do sprawy, której się podjął. Była
mu przykra nie tylko ze względu na jej rodzaj, ale i dlatego, że trafił na opór
ludzi marnych, którym szczerze chciał dopomóc. Jednak pracował wytrwale,
aby wszystko zorganizować i zmusić egzekutywę do czynów. Mógł ułożyć
jeden zamach i dać rozkaz Drobnemu, żeby go wykonał. Ale chciał ująć w
ręce całość zagadnienia i tak pokierować egzekutywą, aby była później
zdolna do działania i bez jego nadzoru. Przeszkadzał mu nadmiar
szczegółów, które się wyłaniały w trakcie pracy.
Po zbadaniu spisu skazanych na śmierć Józef ustalił, że przede wszystkim
trzeba zlikwidować Kancerewicza i Dyleżyńską, bo ― jak mógł sądzić z
informacji ― byli szkodliwi obecnie i o wyrokach na nich krążyła wiadomość
po mieście. Może właśnie dlatego Grzmot użył zwrotu: „dla honoru
Organizacji". Istotnie, jeśli i skazanym, i społeczeństwu wyrok był znany,
bezkarność świadczyłaby o słabości podziemia. Byłaby kompromitująca, a
nawet szkodliwa. Na drugim miejscu byli: Krasnodworski, Korejsza i
Jackiewicz. Na trzecim: Baronow, Kozłow, Klobowski i Klędzin. Na czwartym
Dobrovicius i Gorzewski. Znajdujący się w ZSRR Tetrychowski i Kukułka byli
nieosiągalni. Miejsca pobytu Rujnickiego jeszcze nie ustalono.
W ciągu czwartku., piątku i soboty załatwił wiele spraw przygotowawczych
do rozpoczęcia akcji. Stanisław mu przyrzekł, że na niedzielę ściągnie z
powiatu Czarnego, który zna dobrze Korejszę i będzie mógł zaprowadzić
zamachowców na miejsce. Z Kretem ustalił, że się pozna (też w niedzielę) z
Aktorką i Klarą. Aspiranta gestapo, Adama, odwiedził w piątek. Mimo że
Grzmot mu polecił gestapowca jako człowieka wypróbowanego i pewnego,
wziął ze skrytki browning i fiński nóż i poszedł pod dany mu adres, gdy
zapadł zmierzch. Łatwiej jest walczyć i są większe szanse na ocalenie w
ciemności niż
w dzień. Miejsce było wygodne ― w bocznej uliczce niedaleko
Kalwaryjskiej. Przypominając sobie szkic Grzmota wstąpił na podwórko,
gdzie stały dwa parterowe drewniane domki. Przed wejściem frontowym do
jednego z nich stał motocykl. Wywnioskował z tego, że gestapowiec jest w
domu. Po kilku drewnianych stopniach Wszedł na ganek i nacisnął klamkę u
drzwi. Były otwarte. Nie wszedł jednak, lecz targnął za uchwyt dzwonka. Po
kilkunastu sekundach na ganek wyszła kobieta.
―
Czego pan chce? ― spytała po litewsku.
―
Czy można widzieć pana Adama? ― rzekł również po litewsku.
―
Proszę wejść!
Znalazł się w malutkim, prawie ciemnym podsionku. Ujął lewądłonią w
kieszeni kolbę browninga. Kobieta otworzyła drzwi do następnego,
oświetlonego pokoju.
―
Adasiu! ― zawołała. ― Tutaj ktoś do ciebie. Wyszła przez drugie
drzwi, zostawiając je wpółotwarte. Do pokoju wszedł mężczyzna wzrostu
Józefa, nieco od niego młodszy.
― W jakiej sprawie? ― spytał po litewsku.― Chcę widzieć pana Adama.
― Ja nim jestem.
― Przyszedłem tu z polecenia pana Witolda.
― Aha! A jak panu na imię?
―
Kondor.
―
W porządku. Proszę iść za mną! ― rzeki już po polsku.
Wprowadził Józefa do sypialni, w której stało przy ścianie duże,
podwójne łóżko. Zaciągnął firanki na oknach i zamknął drzwi. Potem
przysunął krzesło do małej komody obok łóżka.
―
Proszę usiąść!
―
Dziękuję. A pan?
― Usiądę na łóżku. Nie chcę iść po drugie krzesło.
―
Pan zupełnie dobrze mówi po polsku.
Pochodzę z polskiej rodziny, ale urodziłem się i mieszkałemna Litwie. Mam
brata, który ożenił się z Polką w Wilnie i tutaj pozostał. Mieszka w
następnym domku.
― Czy pan wie, w jakiej sprawie do pana się zgłosiłem?
―
Pan Witold mi powiedział, że panu mogą być potrzebne
specjalne informacje z zakresu działalności gestapo.
―
Na razie chcę otrzymać informacje o dwóch ludziach z
„Saugumy", o Dobroviciusie i Gorzewskim.
―
Znam ich, chociaż pracuję w innym wydziale. U Dobroviciusa
byłem w mieszkaniu. Służbowo oczywiście. Ten ma wysokie stanowisko i
dużą władzę. Ale jest przyzwoity. Natomiast Gorzewski pracuje w referacie
polskim i jest kanalią. Sadysta. Lubi się znęcać nad aresztowanymi.
―
Czy pan wie, jaki jest stosunek do nich naszej Organizacji?
―
Wiem. Obaj są skazani na śmierć. Ale ja radziłem nie ruszać
teraz Dobroviciusa, który ma duży autorytet u oficerów gestapo
niemieckiego. Jeśli będzie zgładzony z wyroku polskiej organizacji
podziemnej, na pewno nastąpią ciężkie represje, A on właściwie nie jest
bardziej szkodliwy niż każdy inny oficer Sipo. Natomiast sprzątnięcie
Górzewskiego może być pożyteczne, bo odstraszy innych gestapowców od
znęcania się nad aresztowanymi. Ale doradzałem wykonanie zamachu
anonimowo!
―
Co panu powiedział na to Witold?
―
Że odłoży zamachy na później.
―
To samo mnie powiedział. Ale dla orientacji chciałbym mieć o
nich więcej wiadomości. Mogę zawczasu przeprowadzić rozpoznanie.
―
Jakie informacje dla pana są ważne?
―
Niektóre już są, ale powtórzenie nie zaszkodzi. Idzie mi o ich
dokładne adresy, jeśli możliwe z planem domu. Rysopisy i charakterystyki.
Godziny wyjścia z domu do pracy i powrotu. Trasy. Ważne są inne
wiadomości: lokale, do których chodzą, znajomi, których
odwiedzają. Najwięcej mnie interesuje tryb ich życia poza gmachem
gestapo i poza domem.
―
Czy jest to pilne?
―
Nie. Ale chciałem zawiadomić o tym pana wcześniej, żeby było
więcej czasu na obserwację i żeby pan miał to na uwadze.
―
Dobrze. Zrobię to. To znaczy zrobię tyle, ile będę mógł.
―
Oczywiście.
―
Kiedy pan przyjdzie następnym razem?― Może za tydzień.
―
Ale, jeśli nie będzie sprawy pilnej, najlepiej w niedzielę.
Najwygodniejszy dla mnie dzień. I proszę wchodzić przez kuchnię, wówczas
nie spotka pan nikogo obcego.
―
A jeśli spotkam kogoś na dziedzińcu? Jeśli mnie spyta, do kogo
idę? Chodzi o pańskie bezpieczeństwo.
―
Jestem dobrze kryty. Ale możemy ustalić, że w takim wypadku
uda się pan do mego brata, Zygmunta. W jakiej sprawie? Kupno karbidówki.
On w wolnym czasie robi lampy karbidowe dla znajomych a czasem i na
sprzedaż. Czy chce pan go odwiedzić?
― Może to być pożyteczne. Jeśli mi się wyda, że u pana coś nie w porządku,
pójdę wprost do niego. Gdybym na przykład zobaczył jeszcze jeden
motocykl albo auto na dziedzińcu...
―
Dobrze. Chodźmy więc do brata. O naszych sprawach poufnych
nie będziemy z nim mówili.
―
Chcę spytać pana o pewną rzecz, jeśli pan nie uzna tego za
natręctwo.
―
Proszę. O co idzie?
―
Dlaczego pan pracuje dla polskiej organizacji podziemnej?
Przecież jest to ryzykowne.
―
Ryzyko jest. Ale gdy jadę na motocyklu, też ryzykuję, że się coś
zdarzy. Prawda? ― przez kilka sekund milczał, jakby się zastanawiał nad
odpowiedzią. Potem zaczął mówić: ― Z Polską jestem związany sympatiami
i pochodzeniem. Litwini zaś, jako państwo, oświadczyli się po stronie
hitlerowców i jestem pewien, że razem z nimi przegrają. Natomiast Polacy
powinni odzyskać swą niepodległość, bo są sojusznikami tej strony, która
wojnę wygra. W tym wypadku moja praca w gestapo obciążyłaby mnie,
chociaż osobiście nikomu nie wyrządziłem krzywdy. Ale znajdą się" ludzie,
którzy mnie widzieli w mundurze gestapowca i to może zaszkodzić. A
przecież mam rodzinę, żonę i dwoje dzieci. Więc prócz sympatii jest i
wyrachowanie. Poza tym jestem wrogiem systemu nazistowskiego. Dlatego
mi przyjemnie kogoś ostrzec, ocalić, komuś dopomóc. Niedawno
zawiadomiłem pana Witolda, że w poniedziałek będzie łapanka przy Halach
Targowych, między ulicą Zawalną, Bazyliańską i Kolejową. Gdybym mógł,
ostrzegłbym całe miasto.
Józef przypomniał sobie, że Tomasz mu mówił, iż ma swego informatora z
gestapo. Zastanowił się, czy Adam nie utrzymuje łączności i z Tomaszem.
Wyszli przez kuchnię na drugą stronę dziedzińca i weszli do mniejszego
domu. Adam poznał Józefa ze swym bratem. Nie poruszali z nim tematów
dotyczących pracy podziemnej, ani działalności gestapo. Rozmawiali o
trudnościach w nabywaniu niektórych produktów, o drożyźnie. W pewnej
chwili Zygmunt spytał Józefa:
―
Czy ma pan karbidówkę? '
―
Nie. Mam malutką lampkę naftową.
―
Ależ nafta jest szalenie droga i trudno ją kupować!
―
Moja lampka zużywa litr nafty miesięcznie.
―
Chyba to kopciłka. Zaraz panu dam coś lepszego.
Przyniósł dobrze wykonaną karbidówkę.
―
Weź pan ― powiedział. ― Jest to moja robota z niemieckich
materiałów.
―
Kupię ją od pana.
―
Znajomym nie sprzedaję. Dam panu trochę karbidu na
początek.
Józef wrócił do domu późno, tuż przed godziną policyjną. Zaraz przygotował
karbidówkę i zapalił ją. Helena była zachwycona.
―
Świeci jak słońce! ― powiedziała. ― Moja biedna lampka
wygląda przy niej jak iskierka.
―
Trochę czuć karbidem.
―
Lampkę też czuć. Ciągle kopci. Teraz będę mogła wygodnie
czytać wieczorami.
―
Już jesteśmy bogatsi ― rzekł Józef.
W sobotę poszedł wczesnym rankiem do Drobnego. Od razu dostrzegł, że
jest on w złym humorze i łatwo się domyślił, z jakiego powodu. Mimo to
spytał:
―
Czy pan miał wiadomości od góry?
― Tak. Przedwczoraj wieczorem przyszedł Bronka i zawiadomił mnie, że
pan będzie kierował egzekutywą.
―
Niezupełnie tak jest. Będę dysponował panem, któremu
zostawiam funkcję kierownika sekcji wykonawczej. Sekcję wywiadowczą
pozostawiam Kretowi. W ten sposób uproszczę te sprawy i ułatwię sobie
robotę. Nie jest ważne, kto jaką rolę spełnia w ramach egzekutywy. Ważne
jest, aby egzekutywa działała. Wkrótce opracuję pierwszy zamach i dam
panu dokładne instrukcje co do jego wykonania.
―
Jeśli będę mógł.
―
Będzie pan mógł. Każda sprawa będzie ułożona jak proste
zadanie matematyczne. Ale wszyscy będą musieli dokładnie spełnić swe
role. Na razie pozostawiam wszystko w obecnym stanie. Od jutra zaś proszę
o utrzymanie stałego kontaktu z członkami swej sekcji.
― Nie ze wszystkimi mam kontakt.
―
Szkoda. Proszę więc w ciągu dnia dzisiejszego i jutrzejszego
skontaktować się z nimi, być w pogotowiu. W niedzielę, pod wieczór,
wstąpię do pana. Powie mi pan, z kim ustalił łączność i kto jest gotów do
akcji.
―
A jeśli nie będę mógł tego załatwić?
―
Dlaczego?
―
Jeśli oni uchylą się od kontaktów ze mną?
―
Poda mi pan wszystkie okoliczności i potraktuję tę sprawę
formalnie. Natomiast pierwszy zamach wykonają ci ludzie, którzy już są.
―
Już są? Kto?
Pan i ja.
Drobny sztucznie się uśmiechnął.
―
Pan żartuje ― powiedział.
―
Ani mi w głowie! Jestem poważnym Człowiekiem i tę sprawę
traktuję poważnie. Zapewniam pana, że egzekutywa albo zacznie wkrótce
działać, albo zniknie.
―
Ja się nie sprzeciwiam! Ja właśnie tego chcę!
―
Doskonale! Całkowicie się zgadzamy. Komenda tego chce, ja
tego chcę i pan tego chce. Idealna harmonia! Więc proszę do wieczora w
niedzielę przygotować mi ludzi do pracy. Proszę ustalić z nimi prostą i
prędką łączność. Będzie to pańska funkcja.
―
Łącznika?!....
Józef zajrzał uważnie w oczy Drobnemu. Poznał już charakter tego
człowieka, ale chciał się zorientować, co można z niego wydusić dla
rozpoczęcia pracy zgodnie z życzeniem Grzmota.
―
Nie, panie Drobny! ― powiedział z wyraźnym sarkazmem.
―
Nie łącznika, lecz generalnego dyrektora łączności sekcji
wykonawczej egzekutywy Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej! Widzi pan,
jaka ważna funkcja!... Natomiast ja, goniąc całe dnie po mieście, spędzając
czas na gadaniu z wieloma typami, kim jestem? Woźnym czy chłopcem na
posyłki?... W stosunku do pana, panie Drobny, jestem niańką, guwernantką,
która chce poprowadzić pana za rączkę tam, gdzie trzeba. Guwernantką
bardzo cierpliwą. Chętnie bym tego obowiązku zrzekł się, bo... jest mi
wstrętny. Rozumie pan? Ale będzie to szkodliwe i dla pana, i dla
Organizacji! Niech więc pan nie kaprysi i nie sprowadza sprawy na boczne
tory! Czy pan rozumie, czego od pana chcę?
―
Utrzymania łączności z członkami sekcji wykonawczej.
―
Dobrze. Otrzymał pan broń z Komendy?
―
Tak. Bronka przyniósł. Jedna marna sztuka.
― Marna? Chcę zobaczyć.
―
Jest dobrze schowana.
―
Chodźmy do piwnicy.
―
Skąd pan wie, że... w piwnicy?! ― zdumiał się Drobny.
Józef nie wiedział, że Drobny schował pistolet w piwnicy. Chciał
go tam wypróbować, dla przekonania się, że broń i naboje są dobre. Jednak
odpowiedział zagadkowo:
―
Mam w tych sprawach Specjalny węch. Czy jest ktoś obcy w
domu?
W ogóle nie ma nikogo prócz nas. Zaraz wezmę latarnię.
W kuchni, w podłodze, była duża, ciężka klapa. Podnieśli ją i zeszli w dół po
wąskich schodkach. Drobny zapalił latarnię i postawił ją na przewróconej
dnem do góry beczce. Potem poszedł w kąt piwnicy, gdzie w suchym piasku
leżała marchew. Odgarnął ją na boki i wyjął z płytkiego dołu żelazne
pudełko. Otworzył je i podał Józefowi pistolet, browning dziewiątkę,
owinięty w ceratę i pergaminowy papier. Tam również były: zapasowy
magazynek i pudełko z dwudziestoma pięcioma nabojami.
Józef wprawnie sprawdził pistolet i powiedział:
―
Niech pan spuści klapę.
―
Po co?! ― zdziwił się Drobny.―
Damy dwa strzały. Jeden
na cześć Hitlera a drugi Stalina.
Drobny wzruszył ramionami, ale spełnił polecenie. Potem powiedział:
―
Ktoś z ulicy może usłyszeć.
―
Pomyśli, że żona palnęła męża po buzi.
Drobny ustawił przy ścianie kwadratowy kawałek dykty, przesunął nieco
dalej beczkę z latarnią i stanął z boku. Józef wycelował w środek dykty i
wystrzelił z odległości około sześciu kroków, bo piwnica była mała. Kula
trafiła niedaleko środka dykty.
―
Stalin leży! ― powiedział i podał pistolet Drobnemu. ― Wal
pan w Hitlera!
Drobny, starannie wycelował i strzelił. Kula trafiła w sam środek dykty.
―
Brawo! ― zawołał Józef. ― Hitler trup! Rąbnął go pan jak
święty Jerzy smoka! A pistolet wcale nie „marna sztuka", ale pierwsza klasa!
Proszę dobrze schować. Będziemy go dawać tylko na robotę. A jeśli
będziemy musieli razem dokonać zamachu, pan będzie grał na tej
dziewiątce, a ja panu będę akompaniował na siódemce.
Wkrótce pożegnał Drobnego mówiąc:
―
Byczy z pana chłop! Prosto w środek! To mi się podoba!
„Psiakrew, jeszcze i mnie wyprawi na robotę! ― pomyślał Drobny. ―
Trzeba było strzelić w kąt piwnicy".Pod wieczór poszedł do domu, wziął
kosz i udał się do Buby. Pamiętał, że dla spraw miłosnych wolała sobotę od
innych dni.
―
Odnoszę kosz ― powiedział po przywitaniu się z nią.
―
Tylko po to przyszedłeś? ― spytała uśmiechając się.
―
Żeby tylko po to, nie zobaczyłabyś swego kosza ze dwa
tygodnie.
―
Jednak się zainteresowałeś starą babą!
― Gdzie tam starą! Dzisiaj jestem tak zmęczony, a jednak przyszedłem, bo
przez cały tydzień czekam na sobotę.
―
Zostań na noc.
―
Nie mogę.
― Tamta się zamartwi?
―
Nie. Mógłbym ją uprzedzić, że nie przyjdę. Ale jutro od rana
będę miał wiele spraw do załatwienia. Chcę dobrze wyspać się u siebie i
stamtąd zacząć dzień.
―Chcesz coś zjeść?
―
Nie.
―
Może herbaty albo kawy? Mam prawdziwą.
―
Też nie. Ale żebyś dała mi duży kieliszek wódki, byłbym ci
wdzięczny. Chcę oderwać się od przykrych myśli. Rozmawiam z tobą, a inne
sprawy nie wychodzą mi z głowy.―
Masz zmartwienia?
― Mam kłopoty... Trudną robotę...
―
Rozumiem. I ja mam kłopoty. Dzisiaj musiałabym spędzić
wieczór na mieście, ale zostałam. Czekałam na ciebie. Widzisz!
―
Byłaś pewna, że przyjdę?
―
Oczywiście. To się wyczuwa. A czy pamiętasz pierwszy wieczór,
kiedy przyszedłeś z Wincukiem do mnie?
―
Pamiętam. .
―
Wówczas już wiedziałam, że z tobą się puszczę. Potem
czekałam na sposobność. Głupie to, ale... potrzebne i drogie... Idę po
wódkę.
Powróciła za kilka minut z dwiema pełnymi szklaneczkami.
―
I ja wypiję ― powiedziała. ― Jak wtedy na Nowy Rok.
W kilka haustów opróżniła szklaneczkę i wstrząsnęła się z obrzydzenia od
niemiłego smaku alkoholu. Wyszła do sionki i pozamykała drzwi. Wróciła i
patrząc na Józefa zrzuciła z siebie luźną, czarną suknię. Wyłoniła się z niej
jakby zupełnie inna kobieta. Miała na sobie tylko dzienną koszulkę.
―
Dla ciebie to włożyłam ― rzekła, przesuwając dłonie po
biodrach. ― A czy uwierzysz, że się wstydzę?
― Teraz?
― Poprzednio też się wstydziłam, ale udawałam bezczelną. A są kobiety
zimne, cyniczne, które udają wstydliwe. Ale w głowie mi zaczyna kołować.
Głupstwa plotę...
Nazajutrz, w niedzielę, miał rzeczywiście trudny dzień. U Stanisława poznał
się z Czarnym, który znał Korejszę i dał o nim dużo informacji. Zgodził się
być przewodnikiem, kiedy zostanie zorganizowana, wyprawa na wieś. Ale
Czarny nie wywarł na Józefie dobrego wrażenia. Wyczuł w nim człowieka
fałszywego, któremu nie można zaufać. Postanowił, że będzie z nim
ostrożny.
Następne spotkanie miał z Kretem, który, jak i poprzednio, był bardzo
uprzejmy i zachowywał się jak dobrze ułożony kelner,, dla którego gość
zawsze ma rację. Mówił ostrożnie, z namysłem i nie wypowiadał się
szczerze.
„Krąży po krecich tunelach!" ― pomyślał Józef, słuchając jego odpowiedzi
na pytania, które jakby się prześlizgiwały po powierzchni spraw.
Mimo to ustalił wiele faktów z dotychczasowej pracy sekcji wywiadowczej,
które uznał za pożyteczne. Ale nie dał poznać Kretowi, co dla niego jest
ważne, a co bez znaczenia. Wreszcie udali się do wywiadowczym, którą Kręt
nazywał Aktorką. Mieszkała w śródmieściu. Miała mały pokój na parterze
kamienicy. Józef zobaczył młodą, smukłą, ładną, dobrze ubraną dziewczynę.
―
Siadajcie, panowie! ― wskazała ruchem dłoni na fotel i krzesło.
― Może załatwimy sprawę od razu, bo nie mam dużo czasu.
―
Dobrze ― rzekł Józef. ― Chciałem z panią się zapoznać i
zorientować się, czy chce pani pracować nadal.
Uniosła w górę ciemne łuki brwi.
―
Pracować chcę, chociaż jest to dla mnie trudne. Ale nie chcę się
wygłupiać i bawić w te sprawy. Traktowałam to jako rzecz poważną, lecz się
zawiodłam! ― spojrzała w kierunku Kreta, jakby wskazując przyczynę
swego zawodu.
On zmieszał się i powiedział', bezradnie wzruszając ramionami:
―
Ja również się zawiodłem... Mówiłem panu Kondorowi...
―
Niech pan sobie wyobrazi! ― zwróciła się do Józefa. ― Daje mi
zadanie ― skinęła głową w kierunku Kreta ― inwigilować pewnego
jegomościa. Otrzymuję jego adres, rysopis, nazwisko. Tracę jeden dzień,
drugi. Moknę na deszczu. Wreszcie go zobaczyłam. Wyszedł na spacer do
Ogrodu Bernadyńskiego. Oczom swoim nie mogłam uwierzyć. Był to mój
nauczyciel gimnazjalny. W domku tamtym w ogóle żaden inny mężczyzna
nie mieszkał. A on stary, schorowany, nieszczęśliwy, prawie na dwór nie
wychodził...
―
Zdarzyła się omyłka ― przerwał jej Kret.
―
Ładna omyłka! A gdybym go nie znała i zrobiła dokładne
rozpoznanie!... A sekcja wykonawcza na jego podstawie zlikwidowałaby
biedaka. Co by to było?!... Zabójstwo!,
―
Proszę pana! ― zwrócił się Józef do Kreta. ― Chcę
porozmawiać z panią na osobności. Potem do pana wstąpię i skończymy
naszą naradę.
―
Dobrze ― Kret wstał i pożegnał Aktorkę.
Gdy zostali sami, Józef zwrócił się do dziewczyny:
―
Rozumiem całkowicie pani niezadowolenie i je podzielam.
Właśnie zabrałem się do porządkowania tych spraw. Potrzebny mi jest
każdy sprytny człowiek, bo w sekcji wywiadowczej ludzi mało. Ale będę
korzystał tylko z pomocy tych, którzy zechcą dobrze pracować. Czy pani się
zgadza na tę robotę?
―
Ale powinien w niej być jakiś sens!
―
Zapewniam, że pani wysiłki nie zostaną zmarnowane. Nie będę
też obciążał pani nadmierną pracą. Do inwigilacji jest za mało ludzi i dlatego
chciałbym, żeby pani w dalszym ciągu spełniała zadania wywiadowcze.
Zgadza się pani?
―
Ależ tak! Jestem Polką. Oburza mnie panoszenie się
okupantów i chciałabym dopomóc tym, którzy walczą o nasze wyzwolenie.
―
Dobrze. Zorientowałem się, że jest pani sprytna, inteligentna i
energiczna. Ale, przepraszam, że powiem to szczerze, wydaje mi się, że do
pracy wywiadowczej niezbyt pani się nadaje.
―
Co?! Dlaczego?
―
Jest pani zbyt piękna.
―
Komplement? Dziękuję!
―
Po prostu stwierdzenie faktu. Pani chyba rozumie, że ładna
kobieta zwraca na siebie uwagę. Każdy jej się przyjrzy i ją zapamięta. Może
więc i sama być narażona. Dla mnie ideałem wywiadowczym jest babunia
lat sześćdziesięciu, ale krzepka, w wytartej kapotce, z różańcem i książeczką
do nabożeństwa w ręce...
―
Aha! ― wstała i lekko się ukłoniła Józefowi. ― Proszę więc
zaczekać. Zaraz wrócę i porozmawiamy jeszcze. ― Wyszła z pokoje
Powróciła za dziesięć minut. Była odziana w ciemną, watowaną kapotkę,
postrzępioną u dołu spódnicę, spod której było widać grube, wełniane
pończochy i sznurowane buciki. Włosy miała okryte wełnianą chustką z
frędzlami.
―
A może miotły kupicie? ― spytała ze śpiewnym, wiejskiem
akcentem.
―
Dobrze! ― uznał Józef.
―
Jest to strój naszego kocmołucha, który mogę wziąć, kiedy
chcę, bo ona ma elegantsze rzeczy. Mogę się ubrać i jak mieszczka, i jak
robotnica, i jak służąca. Zależy to od sytuacji.
―A jak z dokumentami?
―
Rychtyk dobrze! Mąż pracuje na wiosce przy ciesielce, a ja tutaj
za pomoc domową jezdem ― pociągnęła wskazującym palcem pod nosem,
jakby go wycierając.
„Rzeczywiście aktorka!" ― pomyślał Józef.
―
Siadajcie, Małgosiu! ―powiedział.
―
Kiedy się wstydzam.
―
Ze starym chłopem?
―
Kto to wie, co w kim siedzi! ― krygowała się. ― Jeden taki to
mnie za kolano chycił!
Józef roześmiał się.
―
Więc dobrze ― powiedział. ― Przepraszam za brak wiary w
pani możliwości. Nie będę pani zabierał więcej czasu. Sądzę, że dobrze się
rozumiemy. Jak najłatwiej z panią się komunikować?
―
Osobiście od ósmej do dziewiątej rano albo od pierwszej do
drugiej w południe. Jeśli zechce pan pomówić ze mną o innej porze, proszę
wrzucić list do skrzynki pocztowej przy drzwiach. Zaadresuje pan dla
Krystyny. Jest to moje imię.
Pożegnali się i Józef poszedł do Kreta. Z poznania się z Aktorką Krystyną był
zadowolony. Wiedział, że dane jej polecenia spełni dokładnie i dobrze, bo
jest ambitna. Zwiększało to jego szanse na prowadzenie własnego wywiadu.
Jednak nic nie powiedział Kretowi o swych wrażeniach i zamiarach. Spytał
go:
―
Gdzie zobaczę Klarę?
―
U niej w mieszkaniu.
―
Czy daleko stąd?.
―
Za Ostrą Bramą.
―
Czy ona wie, że do niej się zgłoszę?
―
Tak. Zna pańskie pseudo.
―
W takim razie pójdę do niej sam. Nie chcę, żeby pan tracił na to
czas. Proszę objaśnić mnie dokładnie, jak tam trafić.
―
Bardzo łatwo... ― Kret podał Józefowi nazwę ulicy, numer
domu i mieszkania i objaśnił jak tam wejść. Potem spytał: ― Kiedy będę
panu potrzebny?
―
Prawdopodobnie wstąpię do pana jutro rano i omówimy
pewną robotę. Będzie pan miał osobne zadanie.―
Bardzo się cieszę,
bo kierowanie sekcją narażało mnie na przykrości. A jeśli Drobny prześle mi
polecenie?
―
Zignorować. Teraz tylko ja będę dawał panu polecenia.
Pożegnał Kreta i udał się w kierunku Ostrej Bramy.
Kamienica, w której mieszkała Klara, była bardzo duża. Miała
dwa skrzydła i przybudówki w dziedzińcu. Wchodziło się do niej przez dwa
wejścia frontowe, dwa z bramy i dwa z dziedzińca. Józef korzystając z
informacji Kreta łatwo odnalazł na parterze, od strony dziedzińca,
potrzebny mu numer mieszkania. Na lekkie pukanie klamką drzwi otworzyła
kobieta w średnim wieku.
―
O co idzie? ― spytała wesoło i życzliwie patrząc mu w oczy.
―
Chcę pomówić z panną Klarą.
―
Owszem, jest tutaj taka osoba. I akurat tak fatalnie się złożyło,
że jest moją córką.
―
Pani córką... ― powtórzył jej słowa.
―
Pan się dziwi, że mam córkę? .
―
Wcale się nie dziwię. Rzecz zwykła.
,
―
A pan ma?
―
Nie mam.
―
Więc nie jest zwykła. No i córka u mnie specjalna! ―
Rozszerzyła powieki i powiedziała głośnym szeptem: ―Diabeł!
Mówiąc to zamknęła drzwi kluczem i na zasuwkę, potem zrobiła Józefowi
znak dłonią, żeby za nią szedł. W następnym pokoju zapukała do drzwi i,
wzruszając ramionami, powiedziała:
―
Czy nie jest to nadmiar uprzejmości: pukam do własnego
pokoju! ― uchyliła drzwi i zrobiła ramieniem gest zapraszający dowejścia.
Wstąpił do małego pokoju i zobaczył stojącą przed nim młodądziewczynę,
szczupłą, o prawie dziecinnej twarzy, która się stroiław powagę, i o
oryginalnym uczesaniu włosów (dwiema warstwamido góry), które później
nazwał „ptasim czubkiem". Patrzył ze zdziwieniem na młodą istotę, która
wyglądała jak podlotek.
„I to jest najlepsza wywiadowczym Kreta?!" ― pomyślał, zaskoczony jej
widokiem.
―Czy panna Klara? ― spytał.
― Tak. A pan od Kreta?―
Właśnie od niego. Jestem Kondor.
―
Przypuszczałam, że panowie przyjdą razem.
―
Wolałem sam. Będziemy mogli mówić swobodnie i szczerze
bez świadka.
―
Bardzo się cieszę. Niech pan usiądzie. Proszę wybrać miejsce,
gdzie się 'podoba. Może tutaj przy oknie?
―
Świetnie położone mieszkanko. Trudne do obserwacji. A tutaj
ulica Cerkiewna?
―
Tak. Często wracam do domu wieczorami przez okno.
Zostawiam je tylko przymknięte i skracam sobie drogę. Na tej ulicy mało
przechodniów.
―
Może zaczniemy mówić o sprawie?
―
Bardzo chętnie.
―
Otóż będę przez jakiś czas kierował egzekutywą. Chcę ją
uruchomić. Zależy mi bardzo na dobrym wywiadzie. Czy pani się zgadza
pracować nadal?
― Ależ tak! I nie tylko wywiad! Jeśli trzeba będzie kogoś zastrzelić, ja też
potrafię!
Jaka pani groźna?
―
Ja dla Polski wszystko zrobię! Naprawdę!
―
Ale nie głupstwo. Dla Polski byłoby to szkodliwe.
Na twarzy Klary ukazały się wypieki. Była zdenerwowana. Zacisnęła pałce
prawej dłoni w pięść i nie dostrzegając tego uderzała nią lekko w blat
stolika.
―
Jeśli mężczyźni są niedołężni, mogę dać im przykład. I
zrobiłabym to sama, żebym się nie bała, że coś popsuję. Mówię panu o tym
dlatego, żeby pan wiedział, że na mnie może liczyć.
Uważnie ją słuchał i obserwował. Myśl jego pobiegła Wstecz, w lata
młodości, kiedy czul i myślał tak jak i ta dziewczyna, kiedy wierzył w ludzi,
słowa, zapewnienia i był gotów do szalonych nawet czynów. Poczuł smutek
i żal, bo z wiary tamtej pozostały mu tylko okruchy.
―
Ile pani ma lat? ― spytał łagodnie, aby nie odczuła pytania jako
wątpliwości w jej słowa.
―
Siedemnaście.
―
Czy mama pani wie o charakterze pani pracy w AK?
―
Tak. I nie sprzeciwia się.
―
Pani złożyła przysięgę?
―
Tak.
Od drzwi rozległo się pukanie. Weszła matka Klary i przyniosła dwie filiżanki
herbaty i kilka ciastek na talerzyku.
―
Niech się pan pokrzepi ― powiedziała ― bo moja córka
zamęczy pana gadaniem. Już ona taka! Barykada, polski sztandar z białym
orłem. A ona na barykadzie!... Wysoko... Ze sztandarem!...
―
Mamo! Jak ty możesz kpić!
― Ależ nie kpię, kochanie! U mnie sztandar już gotów, ale dobrze
schowany. Zobaczymy, która pierwsza na barykadę wskoczy! Ja już
walczyłam w dziewiętnastym roku! A ty co? Fu, smarkata! ― wyszła, udając
oburzenie.
―
Kogo pani śledziła dotychczas?
―
Dyleżyńską, Kancerewicza, Dobrovicjusa, Baronowa, Kozłowa...
―
Komu pani składała meldunki?
―
Kretowi.
―
Jakim on, zdaniem pani, jest typem?
―
Śpiący typ. Automat. Zdawało mi się, że go nic nie obchodzi.
―
A teraz poproszę o odpowiedź na parę pytań innego rodzaju.
Jeśli pani dla jakichś względów, na przykład z obowiązku dyskrecji, nie
zechce mi odpowiedzieć, nie będę miał nic przeciw temu. Rozumiem takie
skrupuły. I proszę nie traktować tego jako badania pani, lecz jako moją
próbę zorientowania się w sprawach egzekutywy, przez wzgląd na naszą
przyszłą pracę.
― Dobrze.
―
Pani powiedziała: „Jeśli mężczyźni są niedołężni, mogę dać im
przykład", Z czego wysnuła pani wniosek o ich niedołęstwie?
―
Z tego, że kilka razy nie wykonali zamachów na dobrze
rozpoznanych osobach.
―
Czy wszyscy w egzekutywie są niedołężni?
―
Nie. Znam bardzo dzielnego chłopca, ale on nie może
postępować według swej woli.
―
Kto?
― Mag.
―
Mag?!
―
Tak. Znam go dobrze. Kilka razy z nim rozmawiałam na te
tematy. On właśnie mi mówił o panu.
―
Nic o mnie nie wie.
―
Wie od jednego z aktywnych członków Organizacji, z którym
utrzymuje kontakt. Wiem od kogo, ale przez dyskrecję, o której pan
wspomniał, zachowam to w sekrecie. Otóż on mi powiedział, że górze
zbrzydła bezczynność egzekutywy i dali ją w ręce człowieka, który potrafi ją
uruchomić. To samo mi powiedział Bronka, którego od czasu do czasu
widuję. Pracowałam z nim dawniej jako łączniczka. Potem przydzielono
mnie do egzekutywy. Bardzo ucieszyłam się tymi wiadomościami, ale nie
spodziewałam się, że pana u siebie zobaczę.
―
Dlaczego?! ― zdziwił się Józef.
―
Poprzedni jej kierownik siedział wysoko w chmurach i był
niedostępny. Nawet Kret, jako kierownik komórki wywiadowczej, wyznaczał
mi łaskawie audiencje ― wydęła ładnie ukształtowane wargi ― przeważnie
raz na tydzień. A rozmawiał ze mną w trzeciej osobie: „Koleżanka zechce
zbadać godziny powrotu Dobroviciusa z gestapo do domu. Niech koleżanka
ustali to dokładnie!"
―
Teraz żadnych audiencji nie będzie. Będziemy się spotykali,
kiedy to będzie potrzebne i gdzie nam będzie wygodnie. Podoba mi się pani
zapał i charakter, i wyczuwam, że nasza współpraca pójdzie dobrze. Pani
powiedziała, że już śledziła redaktora Kancerewicza.
―
Tak. Dwa razy po kilka dni.
―
Proszę zrobić to znów i porównać z poprzednimi obserwacjami.
Czy zaszły zmiany? Rzeczy najważniejsze: trasy od rana do wieczora i
godziny, w których zajdą zmiany miejsc. Jeśli niektóre dane się powtórzą,
będę miał materiał rozpoznawczy. Kiedy pani może zacząć robotę?
― Jutro. Z samego rana rozpocznę wywiad, zaczynając od jego mieszkania.
―
Doskonale! Wobec tego za dwa dni, w środę rano, zgłoszę się
do pani. Proszę na mnie czekać do godziny dziesiątej. Jeśli nie przyjdę,
proszę czekać następnego dnia.―
Dobrze. Bardzo się cieszę, że
zaczynamy robotę. A terazchcę poruszyć moją sprawę, prawie prywatną.
Chcę poprosić panao pewną rzecz, na której mnie bardzo zależy.
―
Słucham.
―
Chcę mieć silnie działającą truciznę! To tylko na wypadek
aresztowania...
―
Ja również o tym myślałem. Chciałem mieć truciznę dla siebie.
Na razie nie wiem, gdzie ją dostać. Ale teraz będę o to się starał. Może mi
się uda.
Pożegnał Klarę i zaraz poszedł do Kreta. Obawiał się, że go niezastanie w
domu, ale spotkali się na ulicy. Wrócili do jego mieszkania. Józef polecił mu
śledzenie Krasnodworskiego, bo Kret znał goz widzenia. Umówił z nim
spotkanie za tydzień, w niedzielę rano, w jego mieszkaniu.
Następnie udał się do Aktorki. Ponieważ znała ona Dorotę Dyleżyńską i
śledziła ją poprzednio, dał jej trochę dodatkowych informacji (uzyskanych
od Kreta i Klary) i poprosił, żeby wszystko sprawdziła do środy w południe,
kiedy do niej przyjdzie.
Ostatnie spotkanie miał z Drobnym. Nakazał mu jeszcze raz utrzymywanie
kontaktu z członkami sekcji wykonawczej i poprosiłgo, aby czekał w domu w
środę wieczorem.
Powrócił do swego mieszkania na górce zmęczony i głodny, ale był
zadowolony, że pchnął robotę daleko naprzód.
Rysował starannie na dużym arkuszu papieru dokładny plan kilku ulic
śródmieścia. Robił to z pamięci, ale poprzednio, w ciągu dwóch dni, zbadał
dokładnie tamtą dzielnicę. Po skończeniu planu dodał z boku szkic gmachu,
którego drzwi frontowe wychodziły na dwie równolegle położone ulice.
Potem zaznaczył krzyżykami na ogólnym planie miejsca wykonawców
wyroku w momencie rozpoczęcia akcji. Strzałkami wskazał kierunki ich
ruchów. Następnie napisał nazwy ulic i numery kilku domów.
Drobny, siedząc z boku, obserwował powstawanie na papierze tego planu.
Józef od czasu do czasu komentował szczegóły.― Teraz ― rzekł po
ukończeniu rysunków ― objaśnię panu przebieg akcji. Jeśli cokolwiek
będzie dla pana niejasne, proszę pytać. Obserwacje dawne i ostatnie
ustaliły, że Dorota wychodzi z lokalu „Lira" przy ulicy Wileńskiej między
godziną siódmą trzydzieści a ósmą wieczorem. Wówczas jest prawie
ciemno, bo ulice są słabo oświetlone. Człowieka trudno rozpoznać nawet z
odległości dwudziestu kroków. Ułatwia to ogromnie robotę, bo gwarantuje
bezpieczeństwo po oddaleniu się od miejsca zamachu... Lokal jest tutaj... ―
wskazał ołówkiem prostokąt domu z krzyżykiem. ― Naprzeciw umieści się o
godzinie siódmej piętnaście obserwator. Będzie wolno spacerował, albo
czekał w bramie lub w którymś z wejść frontowych. Jest to jasne i proste...
Po tej stronie, gdzie jest lokal „Lira", ale bliżej ulicy Mickiewicza, znajduje
się druga kamienica, zaznaczona tym oto krzyżykiem. A na osobnym szkicu
jest ona narysowana szczegółowo. Tutaj jest wejście z Wileńskiej. Dalej
prowadzi wąski korytarz, obok schodów na górne piętra. A tutaj są schodki
w dół, w kierunku podwórza. Dalej jest zakręt w lewo, do korytarza
kamienicy przy ulicy Jagiellońskiej... Otóż zamachowiec umieści się na
jednym z chodników ulicy Wileńskiej, w pobliżu wejścia do tej kamienicy.
Gdy obserwator pójdzie W jego kierunku i da znak, że Dorota wyszła z
lokalu, będzie na nią czekał przed tym wejściem albo nieco dalej od niego.
Potem pójdzie jej naprzeciw z takim obliczeniem, aby ją spotkać w pobliżu
wejścia do kamienicy.
―
A w jaki sposób, jeśli nie będzie widział Doroty, zorientuje się,
że ona idzie?
―
Z ruchów obserwatora, który podąża drugim chodnikiem i ją
wyprzedzi. A gdy się ona zbliży, to oczywiście ją zobaczy. Natomiast
obserwator, gdy minie miejsce, w którym nastąpi zamach, zatrzyma się
nieco dalej po drugiej stronie ulicy i będzie widział, jak się to odbędzie.
―
A co ma robić zamachowiec?
Józef ze zdumieniem spojrzał na Drobnego.
―
Pan nie wie co on ma robić?
―
No, oczywiście, wiem. Ale pan opowiada tak szczegółowo, że
czekałem na dalszy ciąg.―
Więc zamachowiec w ostatnich
sekundach będzie działał według wyczucia sytuacji. Będzie strzelał do niej z
odległości trzech, czterech kroków albo i bliżej. Wystarczą dwa strzały.
Pierwszy między oczy, trochę w górę; drugi pod lewą pierś. Takie strzały nie
chybią.
―
A skąd obserwator będzie wiedział, że z „Liry" wyszła właśnie
Dorota?
―
Z rysopisu. Średni wzrost, okrągła twarz, chód ociężały. Ma
palto szarego koloru z wciętą talią i czarnym, futerkowym kołnierzem. Z tyłu
klapa na wysokości talii, z dwoma guzikami. Na głowie okrągła też
futerkowa czapeczka. Strój i wygląd łatwe do poznania i zapamiętania.
―
Może ubrać się inaczej.
―
Nie. Jest koniec zimy, pogoda jednostajna. Zresztą zbadałem i
tę sprawę. Nie ma ona futer ani dużego wyboru okryć. Poza tym pan mi
mówił, że dwaj pańscy ludzie robili na nią zamach z bliska. Tak?
―
Tak. Ale z Komendy dali świństwo i nie wystrzeliło.
―
Mniejsza z tym. Ale oni ją widzieli i pamiętają, jak wygląda.
Może pan ich właśnie wyznaczyć. Albo jednego z nich na obserwatora. Ale
nikt prócz wyznaczonych ludzi nie powinien wiedzieć o miejscu zamachu ani
o czasie. W ogóle proszę nikomu nie podawać tych szczegółów.
―
Moi ludzie są godni zaufania.
―
Bardzo pięknie. Ale jest to główna zasada naszego działania. O
miejscu i sposobie zamachu wiem tylko ja. Teraz włączam do tego pana,
który akcję przeprowadzi. Zamachowcy zaś dowiedzą się o tym w ostatnim
dniu. To znaczy jutro, ostatecznie pojutrze.
―
Dlaczego pan chce, żeby zamachowiec strzelał do niej z
przodu?
―
Dlatego, żeby to był Wyrok śmierci, wykonany śmiało, nie zaś
porachunek osobisty. Jednocześnie trzeba wypowiedzieć formułę: „W
imieniu Rzeczypospolitej Polskiej". Na to wystarczy czasu. Można
powiedzieć to nawet strzelając, ale głośno. I, proszę pana, strzelanie z
przodu jest najbezpieczniejsze. Taki atak onieśmieli wszystkich w pobliżu.
Może być ścigany potem.
―
I będzie ścigany. Ale po ochłonięciu z paniki. Przechodnie będą
go widzieli tylko parę sekund. Potem zniknie im bez śladu. Pan jeszcze nie
zna mojej koncepcji.
―
No, to przejście na Jagiellońską.
―
Jest jeszcze coś! ― Józef wziął grubą, drewnianą listwę, którą
przyniósł z sobą do mieszkania Drobnego i postawił przy ścianie. Pokazał ją i
powiedział: ― Po zastrzeleniu Doroty zamachowiec skoczy po
cementowych schodach w otwarte drzwi frontowe. Tutaj na planie jest
krzyżyk. Innych drzwi w pobliżu nie ma. Zatrzaśnie je. Przytrzyma klamkę,
weźmie z kąta tę listwę, którą tam zostawi przed zamachem, i wsunie ją
pod klamkę. W ten sposób zablokuje drzwi za sobą. Listwa ta ma dokładnie
72 centymetry i już ją wypróbowałem. Drzwi są masywne i wyłamanie ich
będzie bardzo trudne. I proszę pamiętać: wykonawcy wyroku trzeba dać
latarkę elektryczną. Tam wszędzie jest zupełnie ciemno. Zresztą jest to
pomyślne dla akcji. Po zablokowaniu drzwi zamachowiec w kilkanaście
sekund znajdzie się na ulicy Jagiellońskiej i zniknie uchodząc w lewo, w
kierunku ulicy Zawalnej i przecznicy Portowej. Obserwator zaś zobaczy
wynik zamachu i skieruje się Wileńską w stronę Gdańskiej. Może tamtędy
przejść również na Portową i tam się połączą. Potem poinformują pana
dokładnie o przebiegu akcji. Pan napisze raport do Komendy. A ja przyjdę
do pana za dwa dni z dokładnie opracowanym planem następnego
zamachu. W tym tygodniu zdołamy łatwo wykonać dwa zamachy...
Drobny patrzył na Józefa że zdumieniem. On dostrzegł to i spytał:
―
O co jeszcze panu idzie?
―
No, a osłona, ubezpieczenie?... ― spytał Drobny.
―
Co jeszcze?... Ogień zaporowy, auto pancerne?... Panie Drobny,
to nie wojna ani ćwiczenia! Nie mamy nawet takich warunków, jakie ma
Warszawa. Pan sam to powiedział. Ale mamy dość środków, aby zgładzić
każdego szkodliwego typa. Na to są potrzebne spryt, rozum, inteligencja,
zdecydowanie. Chcę, żeby pan odczuł to i zrozumiał. Chcę, żeby pan, gdzie
zajdzie potrzeba, potrafił lawirować w tych sprawach bez niańki!
,
―
Ależ chciałem tylko ubezpieczyć wykonawcę!―
Ubezpieczeniem, osłoną jest ten kawałek drewna, ten kij! A osłona
żywa może tylko zawadzać, zwrócić na siebie uwagę i zaszkodzić. W ogóle
skomplikuje łatwą i prostą akcję! ― spojrzał na zegarek. ― Teraz jest szósta
trzydzieści. Chodźmy tam i wyjaśnię panu wszystko na miejscu. A jutro pan
objaśni plan akcji zamachowcom.
―
Ależ po co? Zrozumiałem dobrze.
―
Nie zrozumiał pan dobrze. Musi pan wyczuć to tak, jak ja
wyczułem.
―
Mam za pół godziny wyznaczone spotkanie w Pałacu.
―
Przejdziemy obok Pałacu, pan wstąpi tam na chwilę i uprzedzi,
że przyjdzie później. Ta sprawa jest najważniejsza.
Wyruszyli na miasto. Józef dostrzegł, że Drobny niechętnie a nawet jakby z
obawą z nim idzie. Gdy znaleźli się na miejscu wybranym do zamachu, Józef
dwukrotnie przeprowadził Drobnego przez labirynt korytarzy, schodów i
przejść. Pokazał mu, gdzie wykonawca wyroku pozostawi listwę przed
zajęciem stanowiska na ulicy. Potem powiedział:
―
Ja zablokuję drzwi, a pan spróbuje otworzyć je z zewnątrz.
―
Ależ po co? Oczywiście jest to pewne.
―
Jednak spróbujmy dla upewnienia pana.
―
Ktoś może zwrócić uwagę.
―
No, dobrze. Dajmy temu spokój, bo już wypróbowałem listwę
ze środka. Teraz chodźmy na stanowisko obserwatora.
Długo oprowadzał Drobnego ulicami i objaśniał mu szczegóły akcji.
Wreszcie go pożegnał, umawiając spotkanie za dwa dni, o czwartej po
południu w Pałacu. Poprosił go, aby na tę godzinę ściągnął tam wszystkich
członków sekcji wykonawczej.
―
Po co? ― spytał Drobny.
―
Chcę zobaczyć, jakie mają oczy.
―
Oczy?! ― zdziwił się Drobny.
―
Tak. Jest to ważne. Szczególnie mnie interesują ci, którzy jutro
albo najpóźniej pojutrze zlikwidują Dorotę.W tych warunkach jest to
dziecinna robota.
―
Oczywiście ― zgodził się Drobny.
Ale kiedy Józef go pożegnał i odszedł, rzekł ze złością: „Ładna dziecinna!...
Wariat!... W ogóle podejrzany typ!... Łazi po ulicach,
po domach, jakby cale miasto do niego należało". Splunął; postawił kołnierz
i udał się pośpiesznie w stronę Pałacu.
Nazajutrz Józef zabrał się do szukania sposobu dokonania zamachu na
redaktora „Gońca Codziennego". Kancerewicza. Wykonanie tego wyroku
Komenda traktowała jako sprawę szczególnie ważną i pilną. Ale zadanie
sama utrudniła przez napiętnowanie redaktora gadzinówki w piśmie
podziemnym „Niepodległość". A ponieważ po mieście rozeszła się
wiadomość o skazaniu na śmierć kilku Polaków, którzy współpracowali z
okupantami, Kancerewicz zachowywał się bardzo ostrożnie.
Wykonanie wyroku wieczorem było niemożliwe, bo redaktor po zmierzchu
nigdzie z mieszkania nie wychodził. Trasa jego ruchów w mieście była
bardzo krótka. Rano szedł ruchliwą ulicą Wileńską w stronę głównej ulicy
miasta. Tam, na piętrze, mieściły się redakcja i administracja gazety. Około
godziny dwunastej szedł do GebietsKommissariatu WilnaStadt, gdzie było
niemieckie biuro prasowe. Na tym odcinku wykonanie wyroku było prawie
niemożliwe... bez straty ze strony zamachowców. Wracając z
GebietsKommisariatu wstępował czasem do Feldkommandantury ― w
okazałym gmachu po drugiej stronie ulicy Mickiewicza ― niedaleko
redakcji. Później wracał do swego biura i około godziny trzeciej szedł do
domu. Stamtąd do następnego dnia nigdzie nie wychodził, natomiast z
redakcji wieczorem udawał się do niego goniec z teczką. Gdyby wieczorem
zadzwoniono do mieszkania redaktora, na pewno nie otworzono by drzwi
nikomu obcemu. Poza tym Kancerewicz mógł mieć broń. Mógł też, w
wypadku podejrzanym, zatelefonować do gestapo.
Józef zabrał się do badania terenu na podstawie wszystkich zebranych
informacji. Wreszcie doszedł do wniosku, że w obecnej sytuacji są tylko dwa
sposoby dokonania zamachu. Jeden na schodach redakcji, kiedy na ulicy
Mickiewicza będzie duży ruch samochodów, który zagłuszy huk wystrzałów.
Drugi na schodach lub w bramie domu, gdzie było mieszkanie redaktora.
Ulica Wileńska w tym miejscu była wąska. Jechały nią ciągle auta i wozy
ciężarowe. Ale w obu wypadkach trzeba było zabezpieczyć dla zamachowcy
drogę odwrotu.
Zaczął badać pobliskie dziedzińce i wejścia frontowe. Do mieszkania
Kancerewicza trzeba było wchodzić z bramy na lewo, a potem schodami na
pierwsze piętro. Po drugiej stronie ulicy, nieco na ukos zwrócił uwagę na
dużą, drewnianą bramę, zawsze zamkniętą, w której była mała furtka.
Przekonał się, że tędy można wejść na bardzo długi, wąski dziedziniec,
prowadzący daleko w głąb, obok kamienicy, prostopadle do ulicy
Wileńskiej, w kierunku przecinającej ją pod prostym kątem ulicy Trockiej.
Gmachy po lewej stronie ulicy Wileńskiej, od rogu ulicy Trockiej,
uformowały jakby literę „L" obróconą dolną poprzeczką do góry. Józef nie
spodziewał się, że znajdzie tam dobre przejście, ale dostrzegł w tylnej części
domu przy ulicy Trockiej małe drzwi. Pomyślał, że jest to wejście do
składziku. Spróbował jednak je otworzyć. Wszedł do środka i znalazł się w
zupełnej ciemności. Zaświecił latarką elektryczną i zobaczył korytarz, po
którego obu stronach stały łopaty, miotły, beczki, skrzynie i przewrócona
kołem do góry taczka. Poszedł tym korytarzem do końca i zobaczył skręt w
lewo, który się kończył drzwiami. Otworzył je i znalazł się na parterze dużej
klatki schodowej. Z prawa było widać masywne drzwi frontowe. Wyszedł
nimi na ulicę Trocką. To niespodziewane przejście bardzo go ucieszyło.
„Jeśli zamach będzie dokonany w bramie albo na schodach do mieszkania
redaktora, wystarczy przejść ulicę, odemknąć furtkę i zamknąć ją za sobą na
zasuwkę, aby potem łatwo zniknąć z dziedzińca i z okolicy, gdzie dokonano
zamachu".
Po tym odkryciu zbadał wieczorem klatkę schodową, na którą wychodziły
drzwi z mieszkania Kancerewicza. W głowie Józefa układał się plan akcji.
Udział w niej wezmą: wykonawca wyroku, jego pomocnik, który zostanie na
ubezpieczeniu przy furtce, oraz obserwator, który ich zawiadomi o wyjściu
Kancerewicza z redakcji. Wówczas wykonawca uda się schodami o piętro
wyżej, a następnie, kiedy redaktor pójdzie na górę, skieruje się w dół i
rozmijając się z nim dokona zamachu.
Tej nocy spał źle. Nie wychodziła mu z głowy ta sprawa. Myślał o trasie
redaktora, schodach, korytarzach, przejściach, bramach. Rozważał każdy
szczegół, obliczał czas: minuty, sekundy... Zaczęło mu się wydawać, że
szanse są małe. „Czy wolno mi bez całkowitego
88przekonania, że wykonawca ocaleje, ryzykować jego życie?" Takiego
przekonania nie miał.
Nazajutrz zbadał jeszcze raz trasę redaktora i przejście z ulicy Wileńskiej na
Trocką. Szukał innego sposobu dokonania zamachu i na godzinę dwunastą
poszedł do redakcji gazety. Tego dnia wdział starą jesionkę i włożył okulary
„od wiatru". W kieszeni miał kartkę, na której napisał: „Uchodźca w
średnim wieku szuka pokoju za pomoc w pracy". Był to pretekst do wizyty w
redakcji, gdyby tam na niego zwrócono uwagę. Chce zamieścić ogłoszenie w
gazecie, ale nie wie, ile to będzie kosztowało.
Gdy wchodził po szerokich schodach na górę, drzwi na podeście pierwszego
piętra się otwarły i wyszedł z nich mężczyzna średniego wzrostu, w wieku
lat około pięćdziesięciu. Miał na głowie karakułową czapkę. Zapinał guziki
ciemnoszarego palta na futrze. Za nim wyszła młoda kobieta, która niosła
dużą, skórzaną teczkę. Zapinała ją. Z rysopisu Klary i Kreta Józef poznał
Kancerewicza. Jeszcze wolniej poszedł schodami w górę.
―
Wrócę za godzinę ― powiedział redaktor, biorąc teczkę z rąk
kobiety. ― Jeśli zadzwoni Obersturmführer Lange, proszę powiedzieć, że
przyjdę do niego o drugiej.
―
Dobrze ― rzekła kobieta i wróciła do redakcji.
Kancerewicz poszedł w dół i wyminął Józefa, który wstąpił na
podest pierwszego piętra. W tym momencie redaktor się obejrzał i stanął.
Józef zobaczył drugie drzwi, na których była tekturowa tabliczka z
nadrukiem: „Wydział ogłoszeń". Odemknął je i wszedł do środka. Zobaczył
pokój przedzielony barierą na dwie części. Za nią, przy stoliku, siedziała
urzędniczka i rozmawiała z kobietą i mężczyzną. Udzielała im jakichś
informacji. Na wejście Józefa nie zwrócono uwagi. Dlatego o nic nie spytał,
lecz powrócił na podest schodów. Kancerewicza w klatce schodowej już nie
było. Józef zszedł prędko w dół. Gdy znalazł się na chodniku, zobaczył
redaktora po drugiej stronie ulicy. Za nim w odległości kilkudziesięciu
kroków szła Klara. Zachowywała się tak, jakby ją nic specjalnie nie
interesowało, a już najmniej Kancerewicz. Miała pod pachą dwie książki.
Józef przez pewien czas ją obserwował. „Wspaniale lawiruje!" ― pomyślał.
Kancerewicz zmienił dzisiaj rozkład swego dnia. Nie poszedł do urzędów
niemieckich, lecz wprost do domu. Klara śledziła go z dala. Wyglądała jak
sztubaczka, która idzie do biblioteki, aby zmienić książki, albo do koleżanki.
Józef zaś obserwował ich z drugiej strony ulicy, z jeszcze większej odległości.
Gdy zbliżali się ulicą Wileńską do placu w pobliżu starostwa grodzkiego,
Klara poszła bardzo wolno. Zdziwiło to Józefa, ale wnet dostrzegł, że
redaktor skręcił z placu w lewo i udał się w kierunku wejścia do kościoła
Świętej Katarzyny. Zniknął w otwartej furcie dużych drzwi kościelnych.
„Dziwna historia!" ―pomyślał Józef, zatrzymując się naprzeciw wystawy
antykwariatu na rogu ulicy Żeligowskiego. W dużej szybie widział jak w
lustrze cały plac i kościół. Kancerewicz wyszedł stamtąd po niespełna
minucie. To jeszcze bardziej zdziwiło Józefa. „Czy warto wstępować do
kościoła, żeby nie zmówić nawet pacierza?"
W głębi wystawy widział Kancerewicza idącego w kierunku ulicy Wileńskiej.
Za nim szła z dala Klara. Potem redaktor znikł z widoku, bo plac się skończył.
Wówczas Józef poszedł prędko z powrotem, przemierzył ulicę na drugą
stronę i skierował się naprzeciw Klary, która już wracała, bo Kancerewicz
Wszedł do bramy domu, w którym mieszkał. Dziewczyna poznała Józefa z
dala, ale nie wiedziała, czy można z nim się przywitać. Szła udając, że go nie
zna. Ale Józef sam się do niej zbliżył.
― Dzień dobry! ― powiedział, podając jej dłoń. ― Pewnie do biblioteki.
Tak. I na spacer.
Chodźmy więc razem... On poszedł do domu?
―
Tak. Coś się zmieniło. Mnie to martwi.
―
Chyba tylko dzisiaj... Wkrótce znowu pójdzie do redakcji... A
pani na placu zwolniła kroku, bo wiedziała, że on wstąpi do kościoła. ..
―
Zawsze tam wchodzi na krótki pacierz.
―
Baardzo krótki! .
―
Chyba przyklęknie, przeżegna się i wychodzi.
―
Chyba. A może i my tam wstąpimy, też na... krótki pacierz?
Spojrzała ze zdziwieniem na Józefa.
90
―
Jeśli pan chce...
Poszli w kierunku kościoła. Józef przepuścił Klarę naprzód. Wstąpili do
kruchty. Była wysoka, podłużna. W głębi, z prawej strony, były wierzeje
prowadzące do wnętrza kościoła. Dalej z lewa były drzwi, którymi można
było wyjść na dziedziniec.
―
Może pani wejdzie do środka i zmówi pacierz na jaką dobrą
intencję.
Skinęła głową i poszła do świątyni. Wówczas Józef się cofnął ku furcie.
Przesuwając się na boki mógł stamtąd ― niewidzialny z zewnątrz ―
obserwować plac, posterunek przed starostwem i nawet część ulicy w
prawo i w lewo.
„Właśnie o to mu chodziło!" ― pomyślał.
Spojrzał na drzwi. Miały duży, kwadratowy, żelazny zamek i wiszącą kłódkę.
Odchylił furtę i zobaczył na niej mocną zasuwę. Spróbował ją poruszyć.
Zrobił to bez wysiłku.
Obejrzał kruchtę. Na murze z prawa wisiało kilka obrazów świętych. Z lewa
stała przy ścianie długa, drewniana ławka. Usiadł na niej. Przyszło mu do
głowy, że dawno się nie modlił. „Boże! ― zaczął w. myśli. ― Jeśli to
wszystko widzisz, jeśli jesteś miłosierny i sprawiedliwy, jeśli wszystko
możesz, spraw, by zło znikło ze świata, by słowa Chrystusa stały się treścią
życia ludzi".
Z kościoła wyszła Klara. Stanęła pośrodku kruchty. Józef spojrzał na nią. Była
wiotka, słaba, blada. Miała cienie w oczodołach. Podszedł ku niej i skinął
głową na drugie wyjście z kruchty.
Długim, licho utrzymanym dziedzińcem wyszli na wąską ulicę świętego
Ignacego. Józef skręcił w prawo. Klara szła obok niego.
―
Czy trzeba go śledzić znów? ― spytała.
―
Nie. On będzie znowu w redakcji o pierwszej. A na drugą
pójdzie stamtąd gdzie indziej... do obersturmfuhrera Langego.
Ze zdumieniem spojrzała na niego. Miała ochotę spytać, skąd o tym wie. Ale
się nie zdecydowała. Zamiast tego powiedziała:
―
Pan pewnie sprawdzał moją robotę?
―
Nie... Przypadek...
Uśmiechnęła się i rzekła:
―
Mag miał rację.
―
W czym?―
Że... robota pójdzie.
―
Oczywiście! A teraz proszę iść do domu i wypocząć.
―
Nie będę już potrzebna? ― spytała z odcieniem zawodu w
głosie.
―
Do wieczora nie. Ale od piątej proszę nie wychodzić z domu.
Prawdopodobnie przyjdę do pani na krótką rozmowę. Jeśli się zdarzy, że
dzisiaj nie będę mógł przyjść, proszę czekać jutro od rana do dziewiątej.
―
Dobrze.
―
I chcę powiedzieć jeszcze coś. ― Zatrzymał się, a potem rzekł:
― Jest pani najwspanialszą osobą, jaką dotychczas poznałem w pracy
podziemnej!
Twarz Klary zalał rumieniec.
―
... Proszę iść do domu ― ciągnął Józef. ― Zaraz będzie
Dominikańska. Niebezpieczna ulica. Nie powinniśmy w ogóle chodzić
razem. Ale dzisiaj wyjątek. Tak się zdarzyło.
Uścisnął krótko dłoń Klary i poszedł z powrotem ulicą Świętego Ignacego.
Klara czuła się szczęśliwa. Pochwała Józefa brzmiała szczerze i była dla niej
bardzo droga.
# * .
♦
Usiadł tak, by mógł widzieć w pełnym świetle twarze zebranych w salonie
Pałacu członków sekcji wykonawczej. Drobny był zdenerwowany. Kiedy
Józef przyszedł, chciał od razu złożyć mu sprawozdanie z roboty. Lecz
tamten się zorientował z miny Drobnego, że zamachu nie dokonano i
powiedział oschle: Później".
Kula, „adiutant" Drobnego, wydał się Józefowi tak samo antypatyczny jak i
jego „szef. Szary sprawiał wrażenie chłopca śmiałego, ale nieszczerego. Ryś
był spokojny i przypominał Józefowi kierownika sekcji wywiadowczej, Kreta.
Mag patrzył uważnie w twarz Józefowi i w pewnej chwili lekko zmrużył oko.
„Chce mi coś powiedzieć poufnie" ― domyślił się Józef i zwrócił się do
Drobnego:
― Kogo jeszcze brakuje?
―
Tolek gdzieś się zapodział na wsi, a z Turkiem od dawna nie
mogę nawiązać kontaktu.
―
A gdzie R7?
―
Ma gorączkę. Wczoraj i przedwczoraj zaziębił się na robocie. Z
tego może się wywiązać zapalenie płuc.
p| Więc pan go wyznaczył na robotę.
―
Tak. Miał strzelać do Doroty.
―
I nie strzelał.
―
Rzecz jasna: nie!
―
Dla mnie nie jest jasna.
―
On panu opowie ― Drobny wskazał dłonią na Kulę.
―
Pan był obserwatorem?― spytał Józef takim tonem, z którego
można było wyczuć, że zupełnie w to nie wierzy.
―
Ja! ― rzekł Kula twardo. ― Przedwczoraj, przed siódmą,
byliśmy na miejscu. Ja naprzeciw „Liry", R7 przy wejściu do kamienicy.
Zimno było cholernie! Wiatr, padał śnieg, a myśmy czekali przeszło godzinę.
Wyszła tuż przed ósmą, ale była w towarzystwie dwóch niemieckich
oficerów. Ja dałem znak chustką: wytarłem twarz. R7 widział to, ale nie
strzelał.
―
A dlaczego?
―
Przecież mówię: była w towarzystwie dwóch oficerów.
―
Czy szli razem w kierunku zamachowca?
―
No, tak.
―
Minęli tamtą kamienicę?
―
Minęli. ,
―
I on nie strzelał?
―
Nie, bo przecież, właśnie mówiłem, z nią byli dwaj niemieccy
oficerowie. Jeden z prawa, drugi z lewa. Jeden prowadził ją pod rękę...
―
Gdyby z tą trójką, o której pan opowiada, szło jeszcze ze sto
trójek, sytuacja zamachowca wcale by się nie zmieniła. Mógł strzelać z
trochę większej odległości.
―
Ależ oni obaj mieli broń!
―
Pistolety w rękach gotowe do strzału? .― Nie. W kaburach.
―
Więc na rozpięcie kabury i wyjęcie pistoletu trzeba, gdyby
nawet kule były w lufach, najmniej trzech sekund. A zamachowcowi trzeba
było nie więcej niż trzy sekundy, aby wystrzelić dwa razy do Doroty i
skoczyć w drzwi. Sekunda, aby zatrzasnąć, dwie sekundy, żeby zablokować
klamkę.
Wtrącił się Drobny:
―
Uważam ― rzekł ― że ryzyko dla zamachowca było zbyt
wielkie.. Mogli rzucić się na niego nawet bez pistoletów, żeby go pochwycić.
Mogli strzelać przez drzwi, gdy blokowałby klamkę. Mogli.
―
A jak było wczoraj? ― przerwał mu Józef.
―
Wczoraj ― odparł Drobny ― wcale nie wyszła. Ale ja mam
świetny plan sprzątnięcia Doroty bez żadnego ryzyka. W „Lirze" pracuje jako
kelner nasz chłopak. Dobry kumpel. Zgadza się wsypać truciznę do jej kawy.
Chce za to tylko pięć tysięcy marek. A truciznę mu da R7. On, wie pan, zna
się na chemii.
―
Proszę pana! ― rzeki Józef zimno, chociaż zaczął się
denerwować. ― Chemii, alchemii, magii i trucizn stosować nie będziemy.
Nie są to porachunki osobiste, lecz wyroki śmierci. Gdyby warunki na to
pozwoliły, powiesilibyśmy ją albo ścięli głowę toporem. Teraz musimy
załatwiać te sprawy kulami!
―
Słusznie! ― odezwał się Mag.
Drobny i Kula z oburzeniem zerknęli w jego stronę.
― Proszę pana! ― kontynuował Józef zwracając się do Drobnego. ―
Stawiam sprawę szczerze! Pan zlekceważył trudną i długą robotę
wywiadowców i moją. Sprawa była opracowana w najdrobniejszych
szczegółach. Wykonawca w tych okolicznościach nie ryzykował. Małe ryzyko
mogło być, ale nie w trakcie zamachu. Zamach ten łatwo mógłbym wykonać
sam, bez żadnego kontaktu z kimkolwiek z egzekutywy! Ale Komendzie
zależało właśnie na wynikach pracy egzekutywy. Jeśli złożę raport, że
egzekutywa jest zupełnie niezdolna do działania i podam fakty, z jakich ten
wniosek wysnułem, egzekutywa będzie rozwiązana!
―
Ależ zaszły nieprzewidziane okoliczności ―zaprotestował
Drobny.
―
Dokładnie przewidziane! Dorota nigdy nie wychodziła z „Liry"
sama. Przewidziałem nawet, że za nią będzie maszerował cały sztab
oficerów niemieckich i całe gestapo! ― mówił sarkastycznie.
― I połamaliby sobie kolby pistoletów o drzwi, ale zamachowca by nie
pochwycili! Sprawę tę obecnie uważam za zmarnowaną i więcej o niej
mówić nie chcę! Przechodzę do następnej sprawy. Jeśli i ona upadnie, nie
będę tracił czasu na dalsze spotkania, gadania, konferencje. A teraz ―
ogarnął spojrzeniem wszystkich ― powiem wam krótko, o co mi idzie.
Przygotowałem zamach na innego skazanego. Wykonawca wyroku będzie
miał prawie sto procent bezpieczeństwa. Ryzyko będzie takie, jakie ma
każdy Polak chodzący po mieście. W trakcie zamachu wykonawca jego nie
może być pochwycony.
―
Na kogo zamach? ― spytał Drobny.
―
O tym się dowie wykonawca... w odpowiednim czasie.
―
Jest to brak zaufania do mnie ― Drobny przybrał minę
obrażonego.
―
Jest to pewna zasada, którą stosuję i którą radzę stosować
panu w przyszłości, jeśli egzekutywa będzie istniała i jeśli pan będzie jej
kierownikiem.
―
Ale ja przecież muszę wyznaczyć ludzi na robotę!
―
Spróbujemy załatwić to inaczej, na ochotnika. Kto z was chce
dokonać zamachu?
Wstał Mag.
―
Ja! ― powiedział zdecydowanie i jakby hardo.
―
Teraz kolej na Szarego ― wtrącił Drobny.
Józef nie zwrócił uwagi na jego słowa. Spytał Maga:
―
Kogo pan chce wziąć sobie do pomocy?
― Rysia.
―
Dobrze. ―Józef zwrócił się do Rysia: ― Pana funkcja będzie
drobna, ale dla zamachowca ważna. Czy pan chce wziąć udział w akcji?
―
Ja się zgadzam.
―
Doskonale! ― Józef zwrócił się do Drobnego: ― Pan mi da
dzisiaj dwa pistolety.
― Skąd dwa?
―
Jeden przesłany niedawno z góry i wypróbowany przez nas.
Drugi z tamtych trzech, które egzekutywa otrzymała poprzednio.
―
Jeden nie wiem, gdzie jest, bo Tolek zabrał na wieś. Drugi
zepsuty, dałem Magowi. Próbował go naprawić.
―
Nic z tego nie wyszło i mogę go oddać ― rzekł Mag.
―
A gdzie trzeci?
―
Trzeci ma Szary do obrony osobistej.
―
Jestem zagrożony ― powiedział Szary. ― Śledzono mnie.
Muszę znowu zmienić melinę.
―
Czy ma pan broń przy sobie?
―
Tak. Chodzę zawsze z rewolwerem.
―
Proszę mi dać.
Szary rozpiął marynarkę i wyjął zza pasa u spodni nagan rosyjski. Józef go
wziął i sprawdził, czy jest nabity.
―
Ma pan zapasowe naboje? ― spytał.
―
Tak. Czternaście.
―
Proszę o naboje.
―
Ale rewolwer jest mi potrzebny dla własnej obrony. Byłem
śledzony. Może dzisiaj zrobią na mnie zasadzkę w mieszkaniu, a ja z gołymi
rękami!
―
Jeśli pana mieszkanie jest zagrożone, to panu w ogóle nie
wolno tam wracać. Trzeba odczekać i zrobić wywiad. Rewolwer oddam
panu po dokonaniu zamachu. Do tego czasu, jeśli obawia się pan chodzić
bez broni, niech pan pozostanie tutaj albo pójdźmy razem do Drobnego.
Proszę zrozumieć prostą rzecz. Broń ta jest własnością Komendy i dano ją
egzekutywie dla wykonywania zamachów. Pańskie bezpieczeństwo jest
ważne, ale robota musi być wykonana. Pan może być zaatakowany albo i
nie, natomiast zamach musi być zrealizowany.
―
A dlaczego Szary nie może wziąć udziału w zamachu z własnym
rewolwerem? ― spytał Drobny.
―
Dlatego, że Mag chce mieć do pomocy Rysia. Poza tym jeśli
Szary twierdzi, że jest śledzony, zagrożony, spotkania z nim są
niebezpieczne i utrudnione. Robota zaś musi być wykonana w dokładnie
ustalonym terminie. Chodźmy do pana po browning.
Szary i Kula pozostali w Pałacu. Józef, Ryś, Mag i Drobny (po dwóch) w
odstępie kilku minut, wyszli na ulicę i udali się w kierunku Zakrętu.―
Ależ paskudni kombinatorzy! ― powiedział Mag, który szedł z
Józefem w odległości pięćdziesięciu kroków za Drobnym i Rysiem.
―
Kto? ― spytał Józef.
―
No, ta cała sitwa.
―
Nawet nie próbowali dokonać zamachu na Dorotę ― rzekł
Józef.
― Oczywiście, nie. Wszystko zbujali. A na pana przesłali raport do góry, ale
nie przez Bronkę, lecz inną drogą, przez oddział dywersyjny. Proszę
zachować to w tajemnicy. Ja ich się nie boję, lecz nie chcę psuć z nimi
ostatecznie stosunków, bo jednak należę do tejże sekcji.
―
Skąd pan wie o raporcie?
― Od Rysia. On pokłócił się z Drobnym i Kulą. Dlatego właśnie wybrałem go
do pomocy.
―
A czy zna pan treść raportu?
―
Że jest pan chory na umyśle. Że zorganizował pan zamach na
Dorotę niemożliwy do wykonania, który by naraził życie dwóch ludzi. Coś w
tym sensie.
―
A pan się nie obawia, że jutrzejszy zamach został
zorganizowany przez wariata?
―
Nie. Słyszałem o panu od Bronki. I sam się znam trochę na
ludziach.
― Ale małe ryzyko jednak jest. Małe.
―
Ryzyko jest wszędzie. Zresztą ja mało się troszczę o swe życie.
Bo czy to życie?... I wstyd mi, że należę do egzekutywy. Chciałem prosić o
przeniesienie gdzie indziej. Przecież z naszej roboty baby się śmieją!
―
Może poprawimy tę reputację. Kilka dobrych robót i opinia się
zmieni. A czy pan ma całkowite zaufanie do Rysia?
―
Z tej paczki on najporządniejszy. Ale i jemu nie ufam we
wszystkim.
―
Dobrze, że pan mi o tym powiedział. Wobec tego wyjaśnię plan
jutrzejszego zamachu tylko panu i Klarze.
―
I Klarze?! ― zdziwił się Mag.
―
Nie podoba się panu?
―
Bardzo się podoba. Ona jedna jest Więcej warta niż oni
wszyscy!Kiedy się zbliżyli
do mieszkania Drobnego, ten zatrzymał się i czekał.
―Czy pan chce do mnie wstąpić? ― spytał Józefa.
―
Nie. Zaczekamy w pobliżu. Proszę przynieść browning, naboje i
zapasowy magazynek.
Drobny wszedł przez furtkę na podwórko, a Józef, Mag i Ryś skierowali się
do pobliskiego lasu na Zakręcie.
―
Co on ci tam bujał? ― spytał Mag Rysia.
―
Powiedział, że robota się nie uda.
―
Przecież nie wie nawet, gdzie robota i jaka! ― rzekł Józef.
―
On telepata. Wszystko wie ― powiedział Ryś.
― Psychopata! ― poprawił go Mag.
Po dziesięciu minutach z furtki domu ukazał się Drobny. Poszedł w kierunku
lasu. Zbliżył się do czekających na niego, obejrzał się „konspiracyjnie" i
podał Józefowi pistolet, magazynek i naboje.
―
Co będzie dalej? ― spytał.
―
Proszę czekać jutro od godziny czwartej w Pałacu. Otrzyma pan
broń i napisze raport. Prześle go pan do Komendy drogą służbową.
O czym raport?
―
O wykonaniu zamachu.
―
A jeśli się nie uda?
―
Uda się następnego dnia.
―
A co mam napisać w raporcie?
―
To, co panu powiedzą Mag i Ryś. Broń oddadzą panu. Proszę ją
trzymać do następnego zamachu. Browninga nie wolno pożyczać absolutnie
nikomu! A nagan, jeśli pan już go dawał Szaremu i jeśli pan uważa, że jemu
jest koniecznie potrzebny, proszę dać, pod warunkiem, że Szarego w każdej
chwili można będzie znaleźć. Do widzenia!
―
Kiedy pana znów zobaczę?
―
Teraz nie wiem. Będę bardzo zajęty. Gdy będzie mi pan
potrzebny, znajdę pana.
Kiedy Józef, Mag i Ryś odeszli, Drobny udał się do domu. Po drodze kilka
razy splunął i powiedział: „Ależ to bzik!"
Na rogu Małej Pohulanki i Zawalnej Józef się zatrzymał i zwrócił się do
Rysia:―
Proszę przyjść tu jutro, za kwadrans dwunasta. Będzie
pan spacerował Zawalną w kierunku Portowej i z powrotem. Do pana
podejdzie albo Mag, albo ktokolwiek, kogo pan zna. Otrzyma pan rewolwer
i dalsze wskazówki. Robota będzie łatwa.
―
Dobrze. Przyjdę punktualnie.
―
A teraz pan wolny. Do widzenia!
Ryś odszedł. Józef i Mag poszli w przeciwną stronę.
―
Przekonał się pan ― rzekł Józef ― że nie chcę, aby nawet on
wiedział, na kogo i gdzie będzie dokonany zamach. To niedaleko stąd. I
proszę mi wierzyć, że więcej dbam o bezpieczeństwo ludzi, których
wysyłam na robotę, niźli o swoje własne. Mógłbym wykorzystać plan
zamachu na Dorotę, bo jest bardzo dobry. Ale... ponieważ Drobny, Szary,
Kula i R7 wiedzą o szczegółach tej akcji...
―
Może i Dorota już wie ― wtrącił Mag. ― Oni nie potrafią
trzymać języków za zębami.
Niezadługo wyszli przez ulicę Żeligowskiego na plac przed kościołem Świętej
Katarzyny. Z prawa, obok wejścia do dawnego starostwa, chodził litewski
policjant z karabinem przewieszonym przez bark. Tupał nogami, rozcierał
zmarznięte dłonie. Józef poszedł w lewo i zatrzymał się naprzeciw sklepu
antyków.
―
Zobacz pan! ― wskazał na olejny obraz. ― Ruszczyca „Oka".
Sprzedają za dziesięć tysięcy marek. To znaczy za kilka dolarów. Ruszczyc
pozostawił mało dzieł po sobie i to powinno kosztować chyba kilka czy
nawet kilkanaście tysięcy dolarów. Kultura toczy się w błoto!... A teraz patrz
pan w kierunku Wileńskiej. Jutro, najwcześniej o dwunastej a najpóźniej o
trzeciej, redaktor Kancerewicz pójdzie tamtym chodnikiem do domu. Gdy
przyjdzie na ten plac, skręci do kościoła. Wejdzie do kruchty przez tamtą
furtkę w drzwiach. Stamtąd będzie obserwował przez kilkadziesiąt sekund
drogę za sobą; czy był śledzony, czy za nim ktoś szedł? Oczywiście ktoś, jego
zdaniem, podejrzany. Potem wyjdzie z kościoła i uda się do domu. Mieszka
blisko stąd. Zaraz powtórzymy jego manewr.
Kiedy weszli do kruchty, z otwartych drzwi kościoła padała na posadzkę
szeroka smuga światła. Wewnątrz odbywało się nabożeństwo, ale kruchta
była pusta. Stanęli u furty. Potem Józef wyjrzał na tonący w półmroku plac i
poszedł ku wejściu do kościoła. Stał tam przez kilka sekund, zaglądając do
środka, następnie powrócił do furty, przymknął ją i wskazał Magowi na
zasuwę.
―
Właśnie to gwarantuje wasze bezpieczeństwo po akcji! ―
powiedział i zamknął furtę na zasuwę. Spróbował ją otworzyć, ale się
przekonał, że teraz jest, to niemożliwe. Odemknął furtę i powiedział cicho:
― Będziecie czekać tutaj ― wskazał dłonią na ławkę przy ścianie .― albo na
ulicy. Miejsce wybierzecie sobie sami. Klara będzie śledziła Kancerewicza.
Gdy skieruje się on do domu, ona go . wyprzedzi i powie wam. Wówczas
wstąpicie do kruchty i usiądziecie na ławce. Kiedy redaktor wejdzie do
środka i was zobaczy, uda, że chce się pomodlić. Pójdzie w kierunku wejścia
do kościoła. Wówczas Ryś zamknie furtkę na zasuwę, a pan, jednocześnie,
wykona wyrok. Zabierze mu pan wszystkie dokumenty, teczkę i wyjdziecie
stąd inną drogą...
Wyprowadził Maga na dziedziniec, a stamtąd na ulicę ŚwiętegoIgnacego.
―
Stąd najlepiej odejść w kierunku Ludwisarskiej. Jest blisko, Czy
zrozumiał pan ideę akcji?
―
Oczywiście! Wspaniale!
―
A teraz chodźmy do Klary. Omówimy z nią szczegóły zamachu i
dam panu broń. Przekażę akcję w ręce pana i Klary.
―
Załatwimy wszystko dobrze!
― Jestem tego pewien.
W następnym tygodniu wstąpił do Henryka, którego dawno nie widział.
Zastał go na dziedzińcu, obok domu.
―
Myślałem, że z tobą się stało coś złego! ― zawołał Henryk. ―
Nikt o tobie nic nie wie. Może nadal pracujesz w Dębach?
―
Nie. Ale mieszkam daleko za miastem.
―
Chodź do „orlego gniazda", pogadamy.
Orlim gniazdem Henryk mianował należące do niego piętro domu.
Natomiast Józef nazwał je „srocze gniazdo", bo zaradny Henryk ściągał tam
zewsząd i żywność, i rzeczy.
Wstąpili do dużego pokoju, z którego okna było widać dziedziniec. Wacek
siedział za długim stołem i zalewał jakimś płynem metalową płytkę.
―
Może przeszkadzamy? ― spytał Henryk.
―
Nie. Zresztą już skończyłem.
―
Poznajcie się, panowie! ― rzekł Henryk. ― To mój najlepszy
przyjaciel! ― wskazał dłonią na Józefa, którego nieco zdziwił tytuł
„najlepszego przyjaciela". ― A to nasz mistrz od legalizacji, fabrykowania
pieczęci, blankietów. Niedawno wyprodukowaliśmy legitymacje
Arbeitsamtu. Doskonale!
Józef uścisnął dłoń Wacka i powiedział: 1
―
Jest mi potrzebna pewna rzecz, której nie mogę zdobyć. Może
wy to stosujecie, albo wiecie, gdzie można kupić?
i― Co takiego? ― zainteresował się Henryk.
―
Cyjanek potasu.
―
Do czego?
―
Dla siebie. Na wypadek wsypy. Wolę sam sobie odebrać życie,
niż dać się męczyć.
―
Ale skąd wsypa? Przecież nie należysz do Organizacji.
―
Mamy na wsi grupkę samoobrony. Trochę tam pracujemy,
odbywamy ćwiczenia. W przyszłości to się przyda...
―
Mogę dać panu cyjanku ― powiedział Wacek.
―
Ma pan? '
Oczywiście! ― rzekł Wacek, z miną prawie obrażoną, jakby pytanie Józefa
go dotknęło.
Odemknął drzwiczki ściennej szafy i zdjął z półki duży, szklany słój, prawie
pełen kryształów podobnych do ałunu albo kwasku cytrynowego. Postawił
go na wolnym końcu stołu.
―
To jest cyjanek?! ― zdziwił się Józef.
―
A pan myślał, co? ― spytał Wacek.
―
Jestem zdziwiony, że tak dużo tego macie. Wiem, że nawet
drobna cząstka cyjanku jest śmiertelna.
―
Naturalnie! ―potwierdził Henryk.
Wacek otworzył słój i wyjął z niego mętny kryształ wielkości kasztana.
―
Chyba wystarczy panu? ― spytał.
―
Na ile doz można to podzielić?
m
―
Nawet na dwadzieścia.
―
Doskonale! Dla pewności podzielę na dziesięć.
Zawinął kryształ w papier i w chustkę do nosa i schował do kieszeni.
„Klara będzie zadowolona. I mnie się przyda jako gwarancja łatwej ucieczki
od życia".
―
Hurra! Idzie! >― krzyknął stojąc przy oknie Henryk. ― Udało
się! Niesie paczkę! ― zaczął klaskać w dłonie..
―
Musiało się udać ― rzekł Wacek. ― Robota dobra.
Józef zbliżył się do okna i zobaczył Wicka, który w rozpiętej jesionce szedł
szerokimi kucającymi krokami, jakby jechał na nartach, w kierunku domu.
Miał pod pachą podłużną paczkę owiniętą w szary papier i przewiązaną
sznurkiem.
―
O co idzie? ― spytał Henryka.
―• Rozumiesz ― rzekł tamten „myjąc dłonie" ― zdobyliśmy litewski
formularz na tanie kupno ubrań i materiałów tekstylnych w sklepach
państwowych. Wyprodukowaliśmy podobne blankiety, a dzisiaj Wicek
spróbował kupić cokolwiek. I udało się. Zaraz ci pokażę ― wyjął z szuflady
stołu małą teczkę i ją otworzył. Józef zobaczył pliki blankietów takich
samych jak tamten, który otrzymał od Tomasza i na który kupił palto. ―
Widzisz! ― mówił Henryk, wyjmując z dołu inny blankiet, nieco zabrudzony
i zgnieciony. ― Jest to oryginał. A to nasza robota. Żadnej różnicy!
Józef Obejrzał blankiety i przekonał się, że różnica jest duża. Gatunek
papieru był inny, farba bledsza. Jednak z uznaniem skinął głową.
, ― Dobre ― powiedział.
―
Ha! Dobre! ― rzucił Wacek. ― Doskonałe! Zaraz zobaczymy
dowód.
„Dowód miałem dawno! ―pomyślał Józef. ―Ale imitacja marna. A Tomasz
o tym nie wie".
Do pokoju uroczyście wkroczył Wicek. Był wyższy od brata i miał dłuższą
brodę. Położył na rogu stołu paczkę i zrobił dłonią gest, jakby zapraszający
kogoś do wejścia do pokoju.
―
Proszę! ― powiedział:
―
Winszuję! ― Henryk uścisnął jego dłoń. ― Pierwsza próba się
udała!Rozwinięto paczkę. Był w niej kupon materiału marnego gatunku na
męski garnitur.
―
E, nie ma dodatków, podszewki.― powiedział Wacek.
―
Bo nie dali.
,Trzeba było się upomnieć.
―
Tak. Żeby dali dodatek w kratki za kratami?
―
A ja się upomnę.
―
Ile to kosztowało? ― spytał Henryk.
―
Czterdzieści litów,
―
Toż za darmo! Za taki kupon można wziąć trzy tysiące. Jutro ja
idę.
―
A ja dzisiaj ―
―
Trzeba Litwinom trochę ulżyć. I tak to zrabowano Żydom.
―
Nam też.
―
Oczywiście! Resztki tego, co bolszewicy nie zdążyli wywieźć. .
Zdążyliby, ale nie znaleźli. ,
―
Drodzy koledzy! ― rzekł Henryk uroczyście. ―Trzeba uczcić tę
akcję strzyżenia okupantów! Zaraz zaparzę dobrej kawy. ―Poszedł do
swego pokoju.
Wacek wyjął z szuflady sfałszowany blankiet i oryginał. Zaczął go wypełniać
przy pomocy Wicka. Józef uważnie obserwował ich robotę.
„Trzeba wyciągnąć od Henryka chociaż jeden taki blankiet ―
pomyślał,Tomasz ma jeszcze kilka, ale trzyma je w swoim archiwum jako
dokumenty. Nie wypada go prosić o więcej".
Wrócił Henryk. Postawił na mniejszym stole dzbanuszek kawy. Nalał
parującego płynu do czterech filiżanek i uniósł swoją do góry.
―
Za pomyślność naszej imprezy! ― rzekł uroczyście. Potem
zwrócił się do Józefa: ― Czy wiesz o tym, że sprzątnięto Kancerewicza?
―
Jakiego Kancerewicza? ― Józef udał; że nawet nie słyszał
takiego nazwiska. ...
―
Redaktora tutejszej gadzinówki.
―
Po co? ― spytał Józef naiwnie.
―
Jak to: po co? ― » zdziwił się Henryk.
―
No, tak ― wyjaśnił Józef. ― Sprzątnęliście jednego, będzie
drugi. Zawsze ktoś się znajdzie na dochodowe stanowisko.
―
I drugiego zlikwidujemy. Teraz my siła! W biały dzień, w
kościele go zastrzeliliśmy! A w pobliżu „kalakutas" stał na posterunku. Na
ulicy pełno wojskowych. To jest robota!
― Wszyscy razem strzelaliście! ― spytał Józef.
―
Nie rozumiem..
―
No, powiedziałeś: zastrzeliliśmy. Więc ty strzelałeś i jeszcze
kilku.
Nie, ja nie strzelałem, ale my! Organizacja! Nasi ludzie!
―
Aha! Winszuję! Ale obawiam się, że gdy nastąpią represje,
odpadnie was ochota do strzelania.
―
Jakie represje?
―
Wezmą zakładników i za jednego zlikwidowanego rozstrzelają
dwudziestu.
―
A my zastrzelimy czterdziestu! Na represje odpowiemy
represjami.
―
Chyba że tak.
―
Rzecz oczywista!
Wacek włożył palto i schował do .portfelu sfałszowany „order".
―
Do widzenia, koledzy! ― powiedział z namaszczeniem.
―
Bądź ostrożny! ― rzucił mu Wicek. ― Nie wchodź do sklepu,
jeśli zobaczysz w nim kilku ludzi.
Wacek opuścił pokój, a Józef udał się z Henrykiem do jego pokoju.
―
Czy mógłbyś dać mi blankiet? ― spytał Józef.
―
Oczywiście mogę ― rzekł Henryk. ― Ale to ryzykowna sprawa.
― Zaryzykuję. Wiesz dobrze, że dawniej dużo ryzykowałem.― A kto ci
wypełni?
―
Mam znajomego, który zna dobrze litewski. Popatrzę na
oryginał i wypełnimy tak samo.
―
Dobrze. Weź w pracowni, są tam w szufladzie. A ja skończę
zmywać naczynia.
―
Wiem, gdzie są.
Józef poszedł do dużego pokoju i z grubego pliku wziął pięć 104blankietów.
Schował je. „Trochę nieuczciwie ― pomyślał. ― Ale dla nich to drobiazg.
Kwestia papieru. Może wiele się zmarnuje, a ja wykorzystam wszystkie".
Żeby nie tracić czasu, pożegnał Henryka i poszedł do Andrzeja. Spodziewał
się, że w trakcie przerwy obiadowej zastanie go w domu. Zazwyczaj o tej
porze przychodziła do niego łączniczka a czasem Grzmot. Południe uważano
za bezpieczniejszą porę dnia niż wieczór.
Po drodze się zastanawiał, jak wykorzystać „ordery". Mógł sam kupić
materiały w dwóch sklepach, ale do składnicy, w której poprzednio nabył
palto, nie wolno mu było iść. „Trzeba wykorzystać Helenę... jeśli dobrze się
czuje. Ubezpieczę ją. Pójdę razem i zaczekam na ulicy. Wezmę z sobą
pistolet":
I tym razem u Andrzeja był Grzmot. Ale Józef wszedł do sionki tak cicho, że
nie usłyszeli. Uchylił drzwi do ostatniego pokoju.
―
Przepraszam! ― powiedział. ― Jeśli przeszkadzam, to zaraz się
wyniosę i przyjdę wieczorem.
―
Ależ niespodzianka! ― zawołał Grzmot. Wstał z krzesła, zbliżył
się do Józefa i podał mu dłoń. ― Dziękuję bardzo! ― powiedział. ― Świetna
robota! Całe miasto tylko o tym mówi. Już zawiadomiliśmy Warszawę.
Początek bardzo efektowny!
Sprawa była łatwa ― szczerze powiedział Józef. ― Gdyby nie mazgajstwo
Drobnego i spółki Dorota by również była sprzątnięta.
― Słyszałem coś o tym. A Drobny zaraz po zamachu przysłał raport z
przesadnym opisem sprawy. Przypisał sobie całą zasługę.
―
Chyba uwierzyliście.
―
Gdzież tam! Dobrze go znamy. A o sprawie wiemy wszystko
dokładnie, bo Bronka rozmawiał z Magiem i Klarą. Dziękuję w imieniu
Komendy i Swoim.
―
Cieszę się, że i pan Tomasz będzie zadowolony. On bardzo
chciał wam dopomóc.
―
Czy zamierza pan jeszcze coś zorganizować?
― Pracuję nad kilkoma sprawami.
―
Doskonale! Ale siadajmy! My w paltach, bo tutaj zimniej jak na
dworze. Para z ust idzie.
―
Palę w piecu tylko wieczorem ― objaśnił Andrzej. ― Cały dzień
jestem w mieście. I zaraz muszę wrócić do urzędu. Czy pan ma do mnie
jakąś sprawę?
―
Mam. Osobistą. Chcę skorzystać z pańskiej znajomości języka
litewskiego. Drobna rzecz, ale dla mnie ważna.
―
Może więc przyjdzie pan do mnie wieczorem, około szóstej.
Dobrze:
W trakcie rozmowy z Grzmotem Józef zwrócił uwagę na to, że ma on
nędzną, wypłowiałą i wytartą jesionkę. Spytał go:
―
Czy pan chodzi w tej jesionce, podbitej wiatrem, dla pozoru?
―
Ha, dla pozoru! ―odparł Grzmot ―Z konieczności, bo nie mam
lepszej. Pan w swoim palcie wygląda na burżuja.
― Zrobimy więc i z pana burżuja! ― wyjął z portfelu jeden blankiet i
położył go na stole przed Andrzejem, ― Proszę wypełnić to na jakieś
pospolite, litewskie nazwisko.
― Ale co pan chce zrobić? ― wmieszał się Grzmot.
―
Kupimy dla pana palto. Dobre, Ciepłe.
Pan kupi?
Nie. Pan sam kupi na miarę. Wybierze pan sobie według upodobania. Za
kilkadziesiąt litów kupi pan palto, które kosztuje kilka tysięcy. Nie wypada,
żeby tak ważna figura z Organizacji chodziła jak dziad!
Andrzej roześmiał się. Potem powiedział:
―
Oryginalny blankiet przesłałem do Komendy. Teraz jest tam
tego dużo. To znaczy dużo takich falsyfikatów.
― Ale nie wykorzystujemy tego ― wtrącił Grzmot.
―
Dlaczego? ― zdziwił się Józef.
―
Bo to ryzykowne. Jak by to wyglądało, gdybym, na przykład,
wpadł za taką sprawę. Przecież to sprawa kryminalna. Fałszerstwo.
―
Ależ Litwini i Niemcy przecież...
―
Wiem, wiem. Zrabowali nam, Żydom. Ale idzie o sam fakt
wsypy za taką sprawę. Poza tym zaczną badać: skąd wziąłem fałszywy
blankiet?
―
Wsypy nie będzie. Sam sprawę zbadałem i wiem wszystko
dobrze.
―
Nie! rzekł. Grzmot stanowczo.
Józef wziął blankiet ze stołu i powiedział:
―
Po prostu pan się boi.
―
Tak. Wsypa za taką sprawę byłaby dla mnie okropna.
―
A jeśli dam panu gwarancję, że wsypy nie będzie?
―
Jakaż to gwarancja?
―
Pójdę z panem. W składnicy tamtej jest tylko dwóch
niedołężnych pracowników. Jeden chyba gruźlik. Pan wejdzie do środka,
położy blankiet na stole i powie, że chce kupić palto. Wybierze je pan z
setek palt, zapłaci i to wszystko. A ja będę czekał przez cały czas na klatce
schodowej. Gdyby coś zaszło, proszę się oburzyć i zagrozić, że idzie pan na
skargę. Następnie proszę wyjść schodami na ulicę. Jeśli któryś urzędnik za
panem pójdzie, załatwię go jak tylko się wychyli na klatkę schodową. Pan
zaś będzie zupełnie bezpieczny.
―
Ma pan pistolet?
―
Nie. Ale jest coś lepszego. Wezmę od pana Andrzeja sztabę.
Działa bez hałasu. A wieczorem mu zwrócę.
―
No, dobrze ― westchnął Grzmot. ― Wierzę; że na panu się nie
zawiodę. A palto jest mi naprawdę potrzebne. W tej jesionce wyglądam
nawet podejrzanie, jak włóczęga.
Andrzej wypełnił blankiet. Józef wziął z sionki sztabę i ukrył ją pod paltem.
Następnie Grzmot i Józef, każdy osobno, poszli na miasto w kierunku ulicy
Wielkiej.
Po godzinie Józef siedział na niskim parapecie okna, na zakręcie schodów
do składnicy i palił papierosa. W pobliżu były drzwi, którymi Grzmot wszedł
do środka. Z wewnątrz nie było słychać głosów, ale Józef był pewien, że
wszystko się odbywa normalnie. Potem ze składnicy wyszedł Grzmot. Miał
na sobie dobre, nowe palto. Swoją starą jesionkę niósł pod pachą. Zeszli
razem w dół.
―
Teraz wygląda pan przyzwoicie ― rzekł Józef. ― Ot, taki sobie
średnio sytuowany urzędnik.
― Ale czułem się marnie! Jest to pierwszy w moim życiu kant tego rodzaju...
kryminalny...
―
Trudny tylko początek. Dalej pójdzie łatwo ― uśmiechnął się
Józef.―
A skąd pan wziął tamten blankiet? Przecież tego nikomu
nie dajemy!
―
Kwestia poufna. Nie powiem tego nawet szefowi gestapo.
―
Dobrze. Zwrócę panu blankiet, jeszcze dzisiaj, przez Andrzeja,
żeby pan nie był poszkodowany. A za to ― przesunął dłonią po suknie palta
― jestem ogromnie panu wdzięczny. Wybrałem nowe, ciepłe. Wystarczy mi
na wiele lat.
Pożegnali się, żeby ulicami nie iść razem.
5'
Kil.
Gdy skręcił z ulicy na ścieżkę prowadzącą do domu na górce, musiał
ostrożnie stawiać stopy, żeby nie pośliznąć się. Po krótkotrwałej odwilży
znów zapadł mróz i przemienił powierzchnię chodników i ścieżek w mętne
tafle lodu.
Obok studni była jakby ślizgawka, „Trzeba posypać popiołem" ― pomyślał.
Uniósł głowę i zobaczył schodzącą ostrożnie ze wzgórza młodą, smukłą
kobietę, elegancko wystrojoną. Było to niezwykłe, bo kobiety wówczas,
szczególnie zimą, ubierały się niedbale, troszcząc się raczej o ciepło i
wygodę niż o estetykę. Poza tym unikano szykownych ubiorów, które by
były zakłóceniem żałoby narodowej .
„Ależ się wysztafirowała!" ― pomyślał z odcieniem niechęci.
W tym czasie elegantka, stąpając ostrożnie jak kot, uniosła obu rękami
spódnicę ułatwiając sobie ruchy, a jednocześnie ukazała smukłe nogi w
jedwabnych pończochach. Po chwili dostrzegła Józefa. Wydała lekki okrzyk:
„Ach!", puściła spódnicę i powiedziała:
―
Czy pan nie mógłby mi dopomóc zejść? Okropnie ślisko!
―
Bardzo chętnie.
Wszedł pod górkę po chrupiącym śniegu obok ścieżki i ujął kobietę pod
ramię, wyżej łokcia. Ostrożnie poprowadził ją w dół. Widział z boku matową
skórę policzka, ciemne loki, małą konchę ucha i wdychał lekką smugę
perfum. Odprowadził ją aż do furtki.
―
Dalej nie jest tak ślisko ― powiedział.
―
Bardzo panu dziękuję. Nie wiem, jak bym sobie poradziła bez
pańskiej pomocy! ― obdarzyła Józefa powłóczystym spojrzeniem
ciemnobrązowych oczu i słodkim uśmiechem.
Podszedł do domku nieco zdziwiony, a nawet zaniepokojony tym
spotkaniem.
„Było tu tak dobrze, spokojnie... ― myślał. ― Czyż panna Jadwiga ma takie
znajome?"
W kuchni nikogo nie było. Wszedł do swego pokoiku za drzwiami z cienkich
desek. Wewnątrz było bardzo ciepło od pieca, w którym Jadwiga paliła w
mrozy po dwa razy dziennie.
―
Co to za nimfa była tutaj? ― spytał Heleny.
―
Podobna do nimfy. Panna Jadwiga ją dobrze zna. Jeśli masz
ochotę, zabierz się do niej. Wiesz, że nie jestem zazdrosna.
―
Wolałbym się zabrać do panny Jadwigi, bo ta wygląda jak
kokota. Ale po co ona tutaj przychodziła?
―
Dawna koleżanka córki profesora. Pracuje u niego w Mińsku.
Przyjechała z listem do panny Jadwigi, która nié mogła jej nie przyjąć,
chociaż będzie skrępowana jej obecnością. Muszą, spać w jednym pokoju.
,
―
Dobrze, że to nic groźniejszego.
―
Zaraz dam ci obiad.
―
Tymczasem wysypię ścieżkę i chodnik popiołem, żeby nimfa się
nie potłukła, gdy będzie wracać. Myślałem, że z górki na tyłku zjedzie.
W sionce stała duża skrzynka, do której zsypywano popiół z pieców. Józef
nabrał go do wiadra i szufelką rozsypywał wzdłuż ścieżki i chodnika. Kiedy
skończył, poszedł do kuchenki w swym letnim mieszkaniu. Oczyścił trzewiki i
umył się. Potem wrócił do Heleny. Na stole stała duża, parująca miska zupy i
leżał chleb.
―
Nie będziesz jadła? ― spytał.
― Już jadłam. Teraz mam lepszy apetyt.
―
A jak się czujesz?
― Zupełnie dobrze.―
Jest pewna sprawa, w której mogłabyś mi
dopomóc.
―
Nareszcie!
―
Trochę ryzykowna, ale ubezpieczę cię. Idzie mi o kupno palta i
materiałów tekstylnych na sfałszowane „ordery". Palto będzie potrzebne
dla ciebie. Z jednego kuponu materiału zrobisz sobie sukienkę albo kostium,
bo w tych łachach wyglądasz, w porównaniu z Nimfą, marnie. Resztę
sprzedam, bo trzeba kupić dla ciebie jakieś buciki, trochę bielizny,
pończochy. Teraz właśnie będzie sposobność.
―
Nie wystarczy pieniędzy na wszystko.
―
Ja również kupię na parę „orderów". Wykombinujemy
wszystko, co ci jest potrzebne, i zostanie sporo gotówki na przeżycie. Ale
musimy załatwić sprawę w jednym dniu. Jutro. Dzisiaj wieczorem wszystko
przygotuję, a od rana zabierzemy się do roboty. Czy chodzenie ci nie
szkodzi?
―
Ależ nie! Dzisiaj byłam aż na rynku Kalwaryjskim. Kupiłam od
chłopki wieprzowinę.
Na godzinę szóstą poszedł do Andrzeja, który na niego czekał.
―
Grzmot jest panem zachwycony ― powiedział.
―
Chyba paltem, które mu pomogłem kupić.
―
No tak. Palto dobre. Ale i panem też. Sam przyniósł dwa or
dery. Powiedział, że jeden może się zepsuć.
―
Postarajmy się, żeby wszystkie były dobre. Może i pan czegoś
potrzebuje?
Mam już i palto, i garnitur. Kupiłem na oryginalne ordery.
―
A ja postaram się kupić jak najwięcej. Nie jest to chciwość.
Mam na swej opiece zupełnie biedną dziewczynę i chcę ją ubrać. Potrzebne
też są pieniądze na przeżycie.
―
Ale trzeba załatwić to jak najprędzej. Blankiety różnią się
bardzo od oryginałów.
―
Czy nie było jeszcze wsypy?
―
Nic nie słyszałem. Niech pan spyta Adama, bo w gestapo na
pewno będzie to wiadomo. Jeśli wpadnie ktokolwiek, mogą następnie
pochwycić wiele osób. Każdego, kto się zgłosi z fałszywym orderem.
―
Mnie nie wezmą. Pójdę z pistoletem. I niech pan zachowa w
tajemnicy, że wykorzystam kilka orderów. Ludzie są zawistni. A ja przecież
nie chcę się wzbogacić, tylko się staram jakoś przeżyć. Ile czasu włożyłem w
sprawę Organizacji! Musiałem nawet porzucić pracę u Litwinów, która mi
dawała mały zarobek.
―
Oczywiście nie powiem. Grzmotowi również nie trzeba mówić.
A etyka koleżeńska... ― machnął pogardliwie dłonią. ― Nawet o szczerą
solidarność trudno. Każdy sobie rzepkę skrobie.
―
Ma pan rację! ― powiedział Józef, który przypomniał sobie
Wacka, Wicka i Henryka. ― „Ci na pewno zrobią mi. konkurencję... jeśli nie
będą się bali wsypy".
Andrzej wypełnił trzy blankiety na męskie nazwiska, a trzy na żeńskie. Nie
zmieniał charakteru pisma, bo ordery mógł wypełniać jeden urzędnik.
Tego dnia Józef powrócił do domu nieco wcześniej. Panna Jadwiga krzątała
się w kuchence, przez którą musiał przejść.
―
Jest dla pana miła niespodzianka! ― powiedziała z uśmiechem.
―
Jaka?
―
Taka, że pan, gdy zobaczy, głowę straci!
―
Już wiem. Widziałem i głowy nie straciłem.
―
Ale interesująca, co!
―Owszem, zgrabna, elegancka. A co za jedna?
―
Nazywa się Róża. Koleżanka Haneczki. Przyjechała tutaj na parę
tygodni.
A czym się ona zajmuje?
―
Hm... Flirtem. Miała z tuzin narzeczonych. Ale gdy wyszła za
mąż, to jej wymarzony, wybrany, ukochany roku z nią nie wytrzymał.
Rozeszli się niedługo przed wojną.
―
Po co przyjechała tutaj?
―
Wilnianka. Sentyment. Może kogoś szuka. Może myśli o
zabawach.
―
Niech ją pani zaprzęgnie do roboty.
―
Nic z tego. Z niej taka pracowniczka jak z kota. Zresztą ona ma
forsę. Hanka mi mówiła, że z samej biżuterii może ona dziesięć lat żyć.
Właśnie pytała mnie o dobre sklepy komisowe. Może chce coś sprzedać.
―
Jeśli nieszkodliwa, to co ona nas obchodzi?
― Nawet sympatyczna, ale lekkomyślna i płocha. Profesor z niej pokpiwa,
ale ją lubi. Przyjaźnił się z jej ojcem, który był znawcą koni i wielkim
admiratorem kobiet. Te dwie pasje często idą w parze. I tam, i tam słabość
do ładnych kształtów. A Różę nazwano w majątku siostry profesora Gejszą.
Była tam na letnisku i od rana do południa paradowała w japońskim
kimono, które wkładała na nagie ciało. Panom to się bardzo podobało, ale
panie były oburzone. Gdy przyjechała tutaj, powiedziała, że ma dość
wszystkiego i chce wyjechać stąd do Hiszpanii. Nie może się pogodzić z tym,
co tutaj się dzieje.
―
A jak ona sobie radzi z okupantami?
―
Doskonale! Profesor wystawił jej zaświadczenie, że jest
korespondentką białoruskich pism. Ona mówi swobodnie po niemiecku, po
francusku. No i ma tupet.
―
Ale zainteresowała cię! ― rozległ się głos Heleny, bo za
nieszczelnymi, cienkimi drzwiami było słychać każde słowo.
―
Mniej niż ciebie! ― odparł. ― Kobiety więcej się interesują
kobietami niż mężczyźni.
―
Róża interesuje się tylko mężczyznami! ― sprostowała
Jadwiga. ― Niech pani dobrze pilnuje pana Józefa!
―
A ja właśnie chcę go nią zainteresować.
―
Zdaje mi się, że idzie! ― rzekła Jadwiga. ― Furtka stuknęła.
―
Więc zmykam, żeby nie stracić głowy. Dobranoc!
W pokoiku znów paliła się lampka naftowa, bo Helena nie znosiła odoru
karbidu. Było tam ciepło. Po wyjściu z jaskrawego światła karbidówki z
kuchni Jadwigi Józefowi się wydało, że w pokoiku Heleny jest prawie
ciemno.
―
Jak się czujesz, Pudlu? ― spytał.
―
Wspaniale! Jestem syta, ciepło mi. A na jutro zapowiada się
ciekawa wyprawa... razem z panem.
―
Czy nie boisz się?
―
Nie dostrzegłeś, że jestem odważna? Wcale się nie boję.
Jestem zadowolona i ciekawa rezultatu.
―
Dobrze. Ale mówmy cicho, bo zaraz Nimfa zawita.
Za okienkiem, obok ściany domu. rozległy się szmery lekkich
113kroków. Potem zgrzytnęły drzwi zewnętrzne. Następnie stuknęła
klamka w kuchni. Jadwiga umyślnie spytała: „Kto?". Potem otworzyła drzwi.
―
A, to Gejsza. Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. Masz
przecież nocną przepustkę.
―
Ale ślisko, wstrętnie i nogi mi zmarzły.
―
Taka ognista kobieta i nogi zmarzły! Nie do uwierzenia!
―
W ogóle miasto się zrobiło okropne, brudne! I, wiesz,
przyczepiło się do mnie dwóch oficerów...
―
Brawo! ― zawołała Jadwiga. ― Z miejsca zaczęły się podboje!
Helena skinęła głową na drzwi i cicho powiedziała do Józefa:„Mamy teatr.
Panna Jadwiga jest dowcipna".
―
Jakie tam podboje? ― zaprotestowała Róża. ― Zachowywali
się ordynarnie. Szli, rozumiesz, za mną i robili uwagi na temat mojej
budowy.
― A uwagi przyjemne? ― pytała jak inkwizytor Jadwiga.
― Takie, wiesz, męskie uwagi...― Aha! Jeśli męskie, to, oczywiście,
przyjemne. I co dalej?
―
No i wciąż za mną. I mówią, co by ze mną zrobili i jak.
Rozumiesz?
―
Oczywiście rozumiem. Jestem przecież pełnoletnia.
―
Ja się oburzyłam: takie rzeczy mówić o kobiecie! Obróciłam się
do nich i po niemiecku jak im wygarnęłam! Powiedziałam, że zaraz pójdę do
Feldkommendantury! Że ich nauczę, jak powinni oficerowie się
zachowywać na ulicy! Mówię ci, zmykali jak zające!
―
Wiesz ― powiedziała Jadwiga ― ty trochę za ostro z nimi
postąpiłaś...
―
Za ostro?! ― zdziwiła się Róża. ―: Żebyś ty słyszała, co oni
mówili! Jeden powiedział, że...
―
Nie powtarzaj! Ale mówiłaś poprzednio, że były to męskie
uwagi. Więc uważałaś to za sprawy zwykłe, normalne, naturalne...
―
Ale oni mówili i o nienormalnych! Właśnie ci powiem!
―
Nie, nie, nie! ― zaprotestowała Jadwiga, która wiedziała, że
Józef i Helena słyszą wszystko. Nawet umyślnie prowokowała rozmowę i tak
nią kierowała, aby ich ubawić. Lecz nie chciała, aby
Róża, nieświadoma rzeczy, powtarzała cyniczne wypowiedzi. ― Ale, jeśli oni
mówili o sposobach niewłaściwych... ― Jadwiga chrząknęła znacząco, a
Helena zakryła sobie usta dłonią, by nie parsknąć śmiechem ― to dlatego, iż
przypuszczali, że ty ich nie rozumiesz. Więc postąpiłaś tak, jakby
podsłuchałaś tego... męską rozmowę, a potem się do niej wtrąciłaś. Dlatego
uważam, że cała wina jest po twej stronie!
―
Po mojej stronie?! ― oburzyła się Róża. ― Ach!...
―
Tak, tak, tak... Poza tym trzeba być wyrozumiałą. Oni są
mężczyźni, z dala od kraju, i nagle zobaczyli tak ponętną kobietę! Ale dajmy
spokój rozmowie na ten temat.
―
A ja nie mogę się uspokoić!
―
To trzeba było z nimi się zapoznać.
―
Za kogo ty mnie masz?!
― Jeśli nie możesz się uspokoić...
―
Z oburzenia!
―
Aha! Chcesz coś zjeść!
―
Chcę, bo zmarzłam... I nic nie załatwiłam... I jestem zła...
―
To idź, uporządkuj się i wracaj. Tutaj się umyjesz. Ale trzeba
uważać, by lokator nie wszedł do kuchni, kiedy będziesz niezbyt ubrana.
Tam są jego drzwi.
―
Czy jest w domu?
―
Tak.
―
Mój Boże! Przecież słyszał wszystko, co mówiłyśmy!
―
Nie. Tutaj akustyka taka, że w jego pokoju ani słówka stąd nie
słychać. Ale w drzwiach są szpary, więc może zobaczyć... jeśli go coś
zainteresuje.
―
A kto on taki?
―
Jakiś artysta.
―
Artysta?!
―
Pracuje w Akademii Sztuk Pięknych.
― Aha! Pewnie malarz. Sprawił bardzo dobre wrażenie. Pomógł mi zejść z
górki i odprowadził aż na ulicę.
Helena pogroziła Józefowi palcem i pokiwała głową, wyrażając oburzenie.
―
Który by mężczyzna ci nie pomógł? A potem wysypał ścieżkę i
chodnik popiołem, żebyś się nie pośliznęła, gdy będziesz wracać.
―
Bardzo ładnie z jego strony. Trzeba będzie mu podziękować.
―
Koniecznie.
W kuchni na pewien czas zapadła cisza. Józef i Helena rozmawiali
stłumionymi głosami. Potem Józef ustawił w wąskiej przestrzeni między
pościelą Heleny a ścianą swoje składane łóżko i też się położył.
Nazajutrz wziął ze skrytki w składziku na drewno pistolet, zapasowy
magazynek i fiński nóż. Wprowadził nabój do lufy. Po śniadaniu dał Helenie
jeden blankiet.
―
Myślałem nad naszą wyprawą ― powiedział ― i, doszedłem do
przekonania, że będzie najlepiej, jeśli ja będę wchodził do sklepów
pierwszy, a ty w jakiś czas później. W ten sposób będziesz ciągle pod moją
obserwacją. W pierwszym sklepie kupisz palto. Potem udamy się do
sklepów tekstylnych. Kupuj tylko rzeczy najdroższe. ,
―
A jeśli coś zajdzie... jakieś podejrzenie...
―
To się oburzysz i powiesz, że idziesz na skargę.
―
Może spróbują zatrzymać?
―
Wówczas ja się wtrącę. A ty wyjdź i staraj się jak najprędzej
oddalić w boczną ulicę. Jeśli sprawa ta nie jest jeszcze wsypana, uda się
nam wszędzie. Dlatego ja właśnie będę wchodził pierwszy.
―
Żeby ciebie nie zatrzymali?
―
Nie poradzą. W ostatecznym wypadku będę strzelał.
Ale szczęście im sprzyjało. W ciągu trzech godzin kupili damskie palto,
męskie ubranie i cztery kupony materiałów. Gdy zakupy w pierwszym
sklepie były skończone, Józef zaniósł pośpiesznie rzeczy do domu, a Helena
oczekiwała na niego w kawiarence przy ulicy Zamkowej. Powtórzył tę
operację jeszcze raz, kiedy kupili materiały. Za trzecim razem poszli w
kierunku ulicy Mickiewicza. W pewnym miejscu Józef nagle wciągnął Helenę
do bramy.
―
Co się stało? ― spytała.
―
Dostrzegłem znajomych, z którymi nie chcę rozmawiać.
Byli to Henryk i Wacek, którzy szli w kierunku ulicy Niemieckiej.
„I oni wyruszyli na połów ― pomyślał Józef. ― Dobrze, że Henryk nas nie
dostrzegł".
W domu Helena powiedziała radośnie:
―
Ależ to jak sen! Tyle rzeczy za mniej niż czterysta marek!
―
Teraz dobrze się ubierzesz. Kupimy dla ciebie buciki i bieliznę.
Zostanie też sporo pieniędzy na wydatki domowe. Już nasza sytuacja się
poprawiła.
* # *
Pewnego dnia, przy końcu marca, otrzymał od Moniki zawiadomienie, że
Tomasz chce go widzieć w pilnej sprawie. Nazajutrz z rana poszedł do
„Nory". Tomasz był w dobrym nastroju i spytał:
―
Czy pan ma dużo wolnego czasu?
―
Dla pana zawsze znajdę czas. Czy jest coś pilnego?
―
Chciałem z panem w ogóle pomówić. Przecież dawno nie
rozmawialiśmy. Poza tym jest sprawa specjalna, w której chciałem z panem
się naradzić. Sprawa pilna. Może więc od niej zaczniemy?
―
Dobrze.
―
Czy pan zna Muzeum Sztuki?
―
Tak. Przy ulicy Wielkiej. Niedawno była tam wystawa grafik
estońskiego artysty. Nazwisko, zdaje mi się Wiralt albo bardzo do tego
podobne. Między innymi rzeczami były tam wspaniałe miedzioryty. Trzy i
nich tak mi się podobały, że miałem ochotę na „pożyczenie" ich dla siebie.
Ale się obawiałem, że skrzywdzę tym artystę.
―
Więc zna pan gmach wewnątrz.
―
Całego gmachu nie znam, tylko sale wystawowe na pierwszym
piętrze, od strony placu i ulicy Wielkiej.
―
Tego wystarczy. Otóż hitlerowcy urządzili tam wystawę druków
antysemickich. Jest tam mnóstwo eksponatów w trzech salach. Są obrazy,
szkice, karykatury, plakaty, afisze, ulotki, fotografie, broszury, książki,
albumy. Są nawet duże opracowania naukowe, albo raczej pseudonaukowe,
bo tendencyjne. Miałbym apetyt na, jak to pan powiedział o Wiralcie,
„pożyczenie" całej wystawy. Ale jest to niemożliwe... nawet dla pana.
―
Dziękuję za tak wstrzemięźliwy komplement. Nie uważam, że
pożyczenie całej wystawy jest niemożliwe.
―
Co? Całej wystawy?!...
―
No, tak. Można to zbadać i opracować. W gmachu nocą na
pewno nie ma wielu ludzi. Chyba jakiś woźny z rodziną. Można więc w dzień
gdzieś się ukryć, a nocą wyjść i... pan rozumie? Najważniejszy problem to
środek transportowy... nad ranem...
―
Daj pan spokój! Mnie chodzi o jedną tylko rzecz. Zaraz panu
coś pokażę ― wyjął z szuflady biurka dwie fotografie. Na jednej było zdjęcie
sali, w której stały trzy gablotki; na drugiej tylko środkowa gablotka, w
której leżało osiem dużych książek. ― W tej sali, z widokiem na ulicę Wielką
― mówił Tomasz ― w środkowej gablotce jest duże tomisko, bogato
ilustrowane, z mnóstwem fotokopii różnych dokumentów dotyczących
spraw semickich.
―
Rozumiem. Idzie panu o to, by tamta księga znikła z gablotki i
znalazła się tutaj! ― Józef klapnął dłonią po biurku.
―
Jak pan to trafnie i dokładnie sprecyzował! ― ironicznie, ale z
humorem powiedział Tomasz. ― A jeśli się znajdzie tutaj, przypuśćmy w
ciągu trzech dni, to ręka, która książkę położy, będzie mogła wziąć w zamian
tę oto rzecz! ― wyjął z szuflady pękatą kopertę.
―
Pieniądze ― wywnioskował Józef.
―
Nie lubi pan pieniędzy?
―
Nie lubię.
― A potrzebuje pan?
―
Bardzo często, ale dzisiaj mam ich dość.
―
Wszystko w porządku. Nie są to pieniądze moje. Nie będę
wyjaśniał panu tej sprawy, bo obowiązuje mnie dyskrecja. Ale jest prosta.
Księgę ową oceniono na tę sumę. Jeśli pan potrafi ją zdobyć, pieniądze będą
pańskie. Jeśli nie, będę szukał innych dróg. Ale mam na to tylko trzy dni i
obawiam się, że mi się nie uda.
―
Dlaczego trzy dni?
―
Bo wystawa się skończy. Zdaje mi się, że ją przeniosą do
Mińska Litewskiego. Jest to urabianie opinii publicznej w związku z
ostateczną likwidacją Żydów.
―
W takim razie zaraz tam pójdę. Chcę zobaczyć na miejscu, jak
wystawa wygląda.
―
Dobrze. Potem wróci pan do mnie.
―
Tak. Żal, że stąd tak daleko do mojej meliny. Wziąłbym pistolet
i fiński nóż. A może potrafiłbym zabrać księgę dzisiaj?
―Zaraz i to załatwimy ― rzekł Tomasz i wyszedł z gabinetu przez drzwi
prowadzące do łazienki.
„Chyba ma w archiwum i broń i― pomyślał Józef. ― A może jest skrytka
poza mieszkaniem?"
Tomasz wrócił po dziesięciu minutach. Położył na stole duży, ciężki
browning hiszpański.
―
Jak się to panu podoba?
Józef obejrzał pistolet, potem powiedział:
―
Browningi hiszpańskie są na ogół marne. Często się zacinają.
Ale gdy się trafi dobry, jeden na kilka, to jest bez zarzutu. Wygodnie
celować, bo nie szarpie. Konstrukcja najprostsza. Można wsadzić w błoto
albo piasek, potem wypłukać w wodzie i będzie działał niezawodnie.
―
Zgadza się! ― rzekł Tomasz. ― Ten jest wybrany z kilkunastu.
Sam go wypróbowałem. Tutaj zapasowy magazynek. A to niemiecki nóż
myśliwski. Bardzo dobry, składany. Co jeszcze jest panu potrzebne?
―
Warto by włożyć jakieś palto i inną czapkę, bo w tej kurtce i
cyklistówce wyglądam raczej na robociarza. A ich takie wystawy najmniej
interesują.
― Słusznie. I na to jest rada. Włoży pan moją lepszą jesionkę i dam panu
kapelusz.
Zaraz po tej rozmowie Józef opuścił „Norę" i poszedł w kierunku ulicy
Wielkiej.
W dawnym gmachu ratusza Litwini urządzili Muzeum Sztuki. Odbywały się
w nim wystawy obrazów i grafiki. Poza tym prowadzono tam konserwację
dzieł sztuki. Prócz Litwinów zatrudniono i kilku Polaków, między którymi był
popularny w mieście ksiądz P., wybitny znawca sztuki kościelnej i
cerkiewnej.
Po obu stronach dużego, oszklonego wejścia do westybulu wisiały afisze,
reklamujące wystawę jako naukowe ujęcie problemu żydowskiego „w
świetle faktów i dokumentów". Józef wszedł do środka. Z lewej strony
niedaleko wejścia siedziała za stolikiem młoda ładna kobieta. Czytała
książkę. Była to Litwinka, która sprzedawała bilety. Józef zbliżył się do
stolika, ale kobieta nie zwróciła na niego uwagi. Nadal czytała.
― Dzień dobry! ― powiedział Józef po niemiecku i położył na stoliku
banknot pięciomarkowy.
Kasjerka niechętnie na niego zerknęła, wydarła z podłużnego bloczku bilet,
wrzuciła do kasetki 5 marek i wydała resztę. Józef wziął bilet i udał się
szerokimi schodami na piętro. Szedł wolno i uważnie oglądał wszystko
dokoła. Robił to (niepostrzeżenie) z nawyku konspiratora do oceniania
sytuacji terenowej każdego miejsca, w którym się znalazł. Szczególnie go
interesowały wszelkie zakamarki, zakręty, drzwi, okna. Na podeście
pierwszego piętra wyminął dwóch urzędników bez palt i nakryć głowy,
którzy rozmawiali po litewsku. Zrozumiał kilka słów i zorientował się, o
czym mówią: niewygodne mieszkanie.
W pierwszej sali zobaczył cztery duże, oszklone gablotki. Było w nich wiele
książek i broszur różnego formatu. Ściany były zawalone plakatami,
wykresami, fotografiami. Gdy je oglądał, usłyszał wybuch śmiechu kilku
ludzi, dochodzący przez otwarte drzwi. Poszedł w tamtą stronę. Druga sala
była również pusta. Zrozumiał, że dopiero w trzeciej są ludzie. Drzwi do niej
były wpół otwarte. Cicho zbliżył się do nich i z boku zajrzał do środka.
Zobaczył czterech żołnierzy niemieckich i jednego cywila, którzy oglądali
powieszone na ścianach karykatury Żydów.
Cofnął się ode drzwi. Był w tej właśnie sali, w której pośrodku stały trzy
gablotki. Zbliżył się do środkowej i zobaczył w niej księgę, o której mówił
Tomasz. „Potężne tomisko! ― pomyślał. ― Waży chyba ze trzy kilogramy".
Obejrzał uważnie gablotkę. Nie była zamknięta. Książki chroniła gruba,
szklana tafla, wpuszczona głęboko między górne listwy gablotki. Mógłby
spróbować, czy się nie da podważyć tafli nożem i ją podnieść. Ale w
następnej sali byli ludzie, których rozmowę i śmiech słyszał od czasu do
czasu. Obawiał się, że ktoś z nich może tutaj wejść.
Powrócił do pierwszej sali i zaczął przeglądać książki w czterech gablotkach.
Zwrócił uwagę na gruby tom w języku rosyjskim: „Mieżdunarodnoje tajnoje
prawitielstwo". O książce tej opowiadał
mu dawniej znajomy Rosjanin. „Spróbuję i tę zabrać" ― pomyślał Józef.
Zbliżył się do wejścia i uchylił drzwi. Na schodach nikogo nie było. Od
Niemców przedzielała go druga sala. Wydostał zza pasa browning i włożył
go do zewnętrznej kieszeni jesionki. Potem wyjął nóż i spróbował
wprowadzić jego ostrze między listwę gablotki a brzeg szklanej tafli. Nie
wchodziło tak głęboko, aby można było nim się posłużyć jak dźwignią.
Obszedł gablotkę dookoła. Znalazł szerszą szparę. Ostrze noża łatwo w niej
się zagłębiło i po kilku próbach uniósł w górę brzeg ciężkiej tafli. Ujął go
palcami i przytrzymał, a nóż wziął w zęby. Powoli dźwignął brzeg tafli wyżej.
Wsunął, rękę do gablotki. Wyjął z niej książkę i położył z wierzchu, na
pochylonym szkle. Rozsunął książki wewnątrz w ten sposób, by nie
dostrzeżono, że jednej brakuje. Następnie opuścił powoli taflę w dół. Było
to nawet trudniejsze niż podniesienie jej do góry. Musiał, gdy tafla była tuż
nad listwą, zsunąć ją po ostrzu noża.
Umieścił książkę za pasem u spodni, zapiął marynarkę i jesionkę i udał się
do następnej sali. Dostrzegł, że żołnierze wyszli na podest schodów. Został
sam na wystawie. Nie tracąc czasu znalazł w gablotce najszerszą szparę,
podważył nożem taflę i uniósł ją do góry. Wziął ze środka księgę,
porozsuwał inne i opuścił taflę w dół.
Włożył obie księgi pod koszulę, na nagie ciało, ale nie mógł zapiąć spodni.
Zacisnął dolną, grubszą księgę paskiem i obciągnął marynarkę. Jesionkę
zostawił rozpiętą, żeby okrywała go luźnie.
Mógłby opuścić wystawę po wyjściu Niemców z gmachu. Ale przypuszczał,
że będzie lepiej, jeśli podąży za nimi, bo nie zwróci nasiebie uwagi.
Skierował się na podest. Ze schodów zobaczył żołnierzy idących powoli
westybulem. Zatrzymali się przy stoliku kasjerki. Jeden z żołnierzy coś do
niej powiedział. Kobieta, trzymając książkę w ręce, patrzyła na niego i
nienaturalnie się uśmiechała, bo niemogła zrozumieć jego słów. Józef
usłyszał znany mu sprośny wyraz,włączony w ordynarną propozycję.
Kasjerka, nadal uśmiechając się, potakiwała głową. Rozległ się wybuch
śmiechu pięciu mężczyzn. Józef wyminął tę grupkę i wyszedł z gmachu.
Od razu udał się do Tomasza. Był rad, że nie tracąc wiele czasuzałatwił tę
sprawę. Gdy wszedł do „Nory", Tomasz spytał:―
Jak ta impreza
wygląda? Uda się, czy nie?
―
Już się udała.
―
Zabrał pan księgę?
―
Pożyczyłem.
Rozpiął ubranie i wyjął dwie księgi, z których jedna miała format albumu.
Położył ją na biurku.
―
Właśnie o nią mi chodziło! ― rzekł Tomasz z zadowoleniem. ―
I nie tylko mnie... A druga jaka?
―
Tę rosyjską wziąłem dla siebie. Kiedyś opowiadano mi o niej i
dlatego mnie zainteresowała.
Tomasz otworzył książkę i przeczytał tytuł.
―
Wiem i ja o niej. Jest to praca zlecona, „dokład" członka
carskiej Dumy, Szmakowa. Wykonał ją w związku ze słynną sprawą Bejlisa w
Kijowie. Ta rzecz również mnie interesuje, chociaż dla innych względów. A
czy nie mógłby pan i tę książkę mi odstąpić?
―
Po własnej cenie. Tomasz roześmiał się.
―
Pańskiej ceny nie zapłacę, ale zaproponuję panu taką, która
powinna pana zainteresować. Zostawię panu na własność hiszpan i nóż. Co?
Ależ panu mogą być potrzebne. ― Panu na pewno są potrzebniejsze.
Zgoda?
―
Oczywiście! Dałbym panu wszystko bez żadnego
wynagrodzenia.
― Wiem. Ale chcę dobitniej wykazać panu swą wdzięczność ― położył na
biurku kopertę z pieniędzmi. ― Czy panu było trudno zabrać to wszystko z
wystawy?
―
Dość łatwo. Bez żadnego ryzyka.
―
Dziwny z pana człowiek! Wszystko u pana łatwe!
―
Nie lubię blagować. ― A jak z Grzmotem?
―
Powinien być zadowolony.
―
I jest zadowolony. W trzy tygodnie wykonano trzy wyroki
śmierci.
―
Pierwszy był dobry. Koronkowa robota. Ale dwa następne
mogli i durnie wykonać. Jeden w powiecie, kilkanaście kilometrów od
Wilna. A drugi tutaj, wieczorem, w ciemnym zaułku. Po prostu zdmuchnięto
pijanego.
―
Grzmot obawia się, że pan porzuci egzekutywę.
―
Porzucę, ale nie teraz. Chcę ją chociaż trochę zorganizować i
zrobić zdolną do samodzielnej pracy. Potem wyjaśnię wszystko Grzmotowi i
odejdę. W najgorszym wypadku będą mieli wykonanych kilka wyroków
śmierci, dla ich statystyki.
―
Czyż ludzie naprawdę są aż tak marni?
―
Z wykonawców jeden chłopak doskonały. Drugi ujdzie, chociaż
ociężały. A w sekcji wywiadowczej jest wspaniała dziewczyna, pełna zapału i
dobrych chęci. Poza tym bardzo sprytna i odważna. Druga wywiadowczym
sceptyczna, ale inteligentna i ambitna. A kierownik sekcji dość dobry,
chociaż nie jest pomysłowy. Poza tym boi się swych kamratów z sekcji
wykonawczej. Więc, właściwie, operuję tylko tymi ludźmi. Z innymi czasem
się spotykam, ale nie korzystam z ich pracy i nawet ich odizolowałem, aby
mieli mniej materiałów do plotek.
―
Mimo to robota idzie dobrze.
―
Dla tego, kto jej nie zna dokładnie. Ale moim zdaniem nie idzie,
lecz czołga się na brzuchu.
―
A co jest z poprzednim kierownikiem egzekutywy?
―
Powiesiłem go na kołku. Niech wyschnie. Ale go nie likwiduję.
Może będzie jeszcze potrzebny.
―
On i jego kumple są chyba wściekli?
―
Oczywiście! Puścili plotkę, że się wysługuję Komendzie, bo za
zasługi celuję na stanowisko ministra sprawiedliwości... gdy Polska będzie
wolna. Widzi pan, jaki nonsens!
―
Obawiam się, że stanowisko to już jest obsadzone przez
Stalina.
―
Nie rozumiem.
―
W Moskwie utworzono Związek Patriotów Polskich. Jeden z
tamtych „patriotów" jest u pana w spisie skazanych na śmierć, za
współpracę z MGB. Czy pan się domyśla, co znaczy zorganizowanie takiego
„związku"?
―
Tak. Jest bardzo podle. Dziwię się, że Stalin tak wcześnie
pokazał karty, którymi gra.
― Bo gra ze ślepymi. Nie wiem, czy nasi alianci i nasz rząd potrafi wyciągnąć
z tego odpowiednie wnioski.
W trakcie ostatniej rozmowy z Tomaszem zwierzył mu się, że zaczął pić.
Dawniej pił przy sposobności, albo gdy miał większe zmartwienie. Teraz pił
wieczorami, po powrocie do domu. Pił sam, żeby przestawić myśli na inny
tor, by uciec od rzeczywistości ― nie tylko w czasie snu, który nie zawsze
dawał wypoczynek psychiczny ― lecz i w życiu realnym.
―
Czy panu to pomaga? ― spytał Tomasz.
―
Tak.
―
Ja po wypiciu alkoholu jestem oklapnięty, a nazajutrz czuję się
chory.
―
Na mnie alkohol działa dobrze. Mogę wypić dużo bez
szkodliwych następstw. Nie wpadam we właściwą pijakom gadatliwość, nie
zatracam kontroli nad sobą. I, właściwie, piję ze wstrętem. Zresztą jakże
może smakować tani samogon, który cuchnie śledziem albo zepsutym
jajkiem, a na wargach pozostawia tłusty osad? Ale po wypiciu szklanki
mocnego samogonu czuję odprężenie nerwowe. Odzyskuję spokój i ta
podła sytuacja, w którą wszyscy jesteśmy wplątani, wydaje mi się nie
poniżająca, lecz normalna. Ot, po prostu, tak się życie ułożyło...
―
Doskonale rozumiem to ― rzekł Tomasz. ― Właśnie jest to
przyczyna, dla której pije cała Rosja, nawet młodzież, a często i dzieci. W
krajach szczęśliwych ludzie piją, żeby zapełnić pustkę życia albo się pozbyć
„tęsknoty kosmicznej". A tutaj, żeby się Wyrwać z aury upodlenia i terroru.
Ale niech pan nie używa samogonu. Każdy alkohol jest szkodliwy, a
samogon uważam za truciznę. J
―
Będę po trochu się truł. Mam organizm wytrzymały, taki, jaki
ma biezprizornyj, który ocalał jeden z setki. Bo cóż, jestem również
wychowankiem rewolucji bolszewickiej i jej ofiarą. Tam mnie uczono nędzy
życia i przyzwyczajano do śmierci...Używanie alkoholu było zabronione
członkom wszystkich organizacji podziemnych, bo powodowało wiele
nieoględnych czynów, a nawet wsyp. Ale Tomasz nie tylko nie namawiał
Józefa, by przestał pić, lecz nawet dał mu dużą bańkę spirytusu. Józef nie
chciał przyjąć tak drogiego daru. Ale Tomasz powiedział:
― Robię to ze względów egoistycznych. Chcę, by pan, póki musi pić, mniej
się zatruwał samogonem. Wyczuwam, że w przyszłości będziemy mieli dużo
do zrobienia. Niech pan ma to na uwadze i dba o zdrowie. A spirytus ten nie
jest dla mnie zbyt kosztowny. Zdarzają mi się sposobności kupowania go po
bardzo niskiej cenie..
Kilka dni później Józef wrócił do domu niedługo przed godziną policyjną.
Dzień miał szczególnie trudny i przykry. Dorota była nieuchwytna. Często
zmieniała trasy i nigdzie nie przychodziła regularnie. Śledzenie i
rozpracowanie jej stało się niemożliwe. Józef przypuszczał, że dowiedziała
się o przygotowywanym na nią zamachu. Klara zachorowała na ciężką
grypę, która ogarnęła miasto. Wówczas Aktorka zaczęła śledzić Dorotę, ale
po kilku dniach się zniechęciła. Kret dawał Józefowi uprzejme, ale mętne
informacje. Wszędzie były powikłania i trudności. Wreszcie Józef sam się
zabrał do inwigilowania skazanych. Zabierało mu to całe dnie.
Od rana zaczął padać ciężki śnieg i nawet w śródmieściu trudno było iść
chodnikami. Boczne ulice okryła gruba warstwa mokrej kaszy, w której
stopy przechodniów grzęzły jak w wilgotnym piasku. Od dłuższego czasu
Józef nie miał możności oczyszczenia chodnika na ulicy ani ścieżki od furtki
do domu. Dzisiaj postanowił, że nazajutrz koniecznie to zrobi.
Gdy wstąpił do swego pokoiku, ogarnęło go ciepło. Helena była już w łóżku.
Na stoliku paliła się lampka naftowa. Józef się zdziwił, że tak wcześnie
poszła spać. Nie czytała, jak zazwyczaj to robiła wieczorami, a koc miała
wysoko podciągnięty.
― Jak się czujesz? ― spytał, starając się, żeby jego głos brzmiał wesoło.
― Tak sobie...
―
Masz dziwną twarz, a oczy błyszczą.
―
Trochę się zaziębiłam. Stałam trzy godziny w kolejce po
kalosze. Zmarzłam bardzo i nic nie dostałam. Nie wystarczyło.
Przygotowałam dla ciebie kolację na stoliku. Jeśli chcesz czegoś więcej, weź
sam.
Na stoliku leżała na talerzu duża pajda chleba i pocięta na plasterki cebula
zalana octem. W małej miseczce była galareta z wieprzowych nóżek.
―
A ty jadłaś?
―
Tak. Jeśli chcesz, odgrzej zupę.
―
Tego mi wystarczy.
Poszedł do letniego mieszkanka, zdjął z nóg wilgotne trzewiki, wyczyścił je i
napchał do środka papieru, żeby prędzej wyschły i nie deformowały się.
Potem umył się, wziął z szafki butelkę zimnej wódki i wrócił do Heleny.
Nalał, pół szklanki wódki i wypił duszkiem ― jak wodę. Potem zaczął jeść.
Wkrótce poczuł lekkie działanie alkoholu. Nalał jeszcze pół szklanki i pił
małymi haustami. Po jakimś czasie odczuł takie działanie wódki, jakie
najwięcej lubił: lekkie rozproszenie myśli i płynące po ciele ciepło.
Skręcił grubego papierosa z samosiejki i włożył na bose stopy brezentowe
trepy o drewnianych podeszwach, których zazwyczaj używał przy sprzątaniu
śniegu. Potem wyszedł na dwór, bo nie chciał palić w małym pokoiku, aby
nie psuć powietrza odorem machorki.
― Włóż kurtkę, bo się zaziębisz! ― powiedziała Helena, gdy zobaczyła, że
chce wyjść z domu tylko w swetrze.
―
Nigdy się nie zaziębiam. A po wódce jest mi bardzo ciepło.
Wyszedł z mieszkania. Śnieg padał rzadziej i teraz był suchy. Ale zaraz
topniał na mokrej, szarej caliźnie terenu. Józef obszedł dom dookoła
wydeptanym w śniegu zagłębieniem. Potem skierował się w stronę
składzików na drewno. Stamtąd udał się ścieżką w kierunku parkanu
oddzielającego ogród od ulicy. W ciszy wieczora usłyszał zbliżające się kroki.
Były lekkie i pośpieszne, ale nierówne. Czasem się zatrzymywały. Józefowi
się wydało nawet, że słyszy oddech człowieka idącego po drugiej stronie
wysokiego parkanu. „Kto to może być?! ― pomyślał ze zdziwieniem. ―
Przecież minęła godzina policyjna!"
Mimo że z ulicy nie mógł być dostrzeżony, osłonił ogień papierosa i poszedł
cicho wzdłuż parkanu. Usłyszał dźwięk żelaznej klamki i furtka się otwarła.
Potem zamknięto ją z trzaskiem. W odległości kilkunastu kroków od Józefa
zamajaczyła w szarej poświacie ciemna sylwetka.
„Nimfą!" ― domyślił się.
Wydało mu się, że kobieta kuleje. Zbliżyła się do studni, oparła dłoń o jej
brzeg i pochylona coś poprawiała. Józef poszedł cicho naprzód. Usłyszał
zirytowane: „Psiakrew!"
―
Kto tak brzydko klnie? ― powiedział niegłośno, aby nie
przestraszyć Róży.
Ona prędko się wyprostowała.
―
Ach, to pan! Jakiego mam pecha! Pękł rzemyk u pantofla.
Ledwie tutaj dobrnęłam. Ciągle nabierałam śniegu do pantofli.
Czy pani nie może sobie kupić na taką pogodę wygodnych bucików albo
botów?
― Jakbym w takim czymś wyglądała?!
― A jak pani teraz wygląda? Inwalida! Ledwie pani przydreptała do domu. A
czy pani sobie wyobraża, że zgrabnie obuta stopa decyduje o elegancji? ―
pod wpływem alkoholu mówił tonem drwiącym, prawie złośliwym.
Róża odczuła to i odpowiedziała ironicznie: Co za znawca! Ciekawam, co
decyduje?
―
Swobodne, zgrabne ruchy. Kobiety zupełnie się nie orientują w
gustach mężczyzn. Uważają, że najwięcej ich olśniewa mała nóżka w
ładnym pantoflu. I mylą się, bo mężczyzn wcale to nie interesuje.
Orientował się dobrze, że zirytuje Nimfę, ale ogarnęła go przekorna chęć
dania szkoły kobietce, której nawet ciężka aura okupacji i terroru nie
oduczyła od mizdrzenia się i pustego blichtru. Nie rozumiał tego, że dla Róży
elegancja była wrodzoną potrzebą ― jak dla kwiatu ładny kształt i barwy.
―
Ciekawy wykład! ― powiedziała prostując się. ― A pana co
interesuje?
―
Uda, ich okolice i coś niecoś wyżej oraz z tyłu.
―
Wydaje mi się, że wchodzimy na śliską drogę! ― rzekła zimno.
― Pani nie jest do tego zdolna.
Róża, mimo zimna, dostała wypieków. Była zaskoczona i oburzona.
―
Skąd taki, no, powiedzmy, dziwny wniosek?
Józef swobodnym ruchem ramienia wskazał górkę.
―
Dlaczego dziwny? Jakże pani tam wejdzie? Chyba zdejmie pani
pantofle i spróbuje na bosaka.
―
Myślałam o czymś innym.
―
A ja o tym nie myślałem. Zastanawiałem się, jak pani dopomóc.
A pani stara się pokłócić ze mną. Nic z tego nie wyjdzie.
―
Pan ze mnie drwi! Bardzo nieładnie!
―
Broń Boże! Przyszedłem, by pani dopomóc, i dałem praktyczną
radę. Trochę za szczerze ją skomentowałem, bo pani o to pytała. A ja nie
lubię kłamać. Ale żadnych kpin nie było. Chce pani, żebym jej dopomógł
wejść na śliską drogę?
―
Tak. Ale pan jest niemożliwy. Wykorzystuje pan moją sytuację!
―
Jeszcze nie. Zastanawiam się nad tym, jak panią odstawić żywą
i zdrową na górkę. Nie wejdzie pani tam nawet przy mej pomocy. Chyba bez
pantofli. Ale narazi to panią na zapalenie płuc i przedwczesną śmierć albo,
co gorsza, na katar i czerwony nos. Nie będzie to estetyczne. Więc są dwa
sposoby do pokonania przeszkody. Pierwszy. Pójdę do domu, zrobię alarm i
przyniosę dla pani buciki panny Jadwigi albo mojej przyjaciółki. Drugi.
Wezmę panią na barana i zaniosę na górkę. Proszę wybierać.
―
Wolę już na barana, bo co tam pomyślą? Ale pan się zmęczy.
― Będziemy robić przystanki i zastanawiać się nad zainteresowaniami
mężczyzn.
―
Niech mnie pan nie dręczy!
―
Dobrze. Proszę wsiadać jak na konia i naśladować dzielną
amazonkę. No, już, hop!
Przytrzymując Różę pod kolana poszedł powoli na górę. Pozostawiał z boku
ścieżkę, która była bardzo śliska, i brnął przez głęboki śnieg. Róża trzymała
się go prawym ramieniem, bo w lewej ręce zaciskała pantofelek. Dość
prędko się znaleźli przed wejściem do domku. Ostrożnie postawił Różę obok
drzwi.
―
Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna! ― powiedziała. ―I
przepraszam, że jestem tak niedołężna. Ale proszę nie mówić o tym
wszystkim Jadwidze, bo będzie ze mnie kpiła.
―
Dobrze. Ścisła tajemnica. Niech pani idzie do domu pierwsza,
bo chcę dopalić papierosa. Zgasł mi w trakcie transportowania pani na
górkę. Dobranoc!
―
Dobranoc! Jeszcze raz dziękuję. I... chciałam powiedzieć... pan
jest bardzo... oryginalny...
―
W zupełności z panią się zgadzam. Ale i pani jest oryginalna.
Wypalił papierosa i powrócił cicho do swego pokoju. Gdy przechodził
ciemną kuchnię, posłyszał zza drzwi, prowadzących do dwóch pokojów
panny Jadwigi, stłumiony odległością głos Róży.
„Pewnie Nimfa opowiada o swych przygodach i podbojach miłosnych" ―
pomyślał.
W jego pokoiku było zupełnie cicho. Helena leżała nieruchomo. Twarz miała
obróconą do ściany a oczy przymknięte. Pomyślał, że śpi i bardzo cicho
ustawił łóżko składane. Potem rozebrał się przy drzwiach, bo tylko tam
zostało trochę wolnego miejsca, i też położył się: Zgasił lampkę i odsunął
firankę na okienku. Miał je w zasięgu wzroku i po jakimś czasie zaczął
odróżniać niewyraźny prostokąt światła, podzielony krzyżem ramy na cztery
części.
W pokoju, w domu i okolicy panowała zupełna cisza. Józef ogrzał się w
łóżku i żeby nie myśleć o sprawach egzekutywy, które go dręczyły i od
których uciekał w zamroczenie alkoholowe, zaczął przypominać sobie Różę.
„Ciekaw jestem, czy broniłaby się, gdybym do niej się zabrał jak do
kobiety?" Myśl ta przyszła mu do głowy poprzednio podczas rozmowy przy
studni. Może spróbowałby ją zrealizować, ale obawiał się, że Róża się
zwierzy pannie Jadwidze z ataku na jej cnotę. „W sobotę pójdę do Buby ―
postanowił. ― Najlepsze lekarstwo na takie zachcianki".
Zawsze spał bardzo czujnie, a gdy się obudził, prędko i łatwo się wyzwalał z
bezwładu i był zupełnie przytomny. Tej nocy obudził go cichy głos Heleny:
―
Jóźku, zapal lampkę...
―
Co się stało? ― usiadł na łóżku i zaczął szukać zapalniczki na
stoliku.
―
Niedobrze mi... I strach ogarnia... Przepraszam, że przerwałam
ci sen, ale nie mogłam zapalić lampki...
Nikły płomyk wnet rozjaśnił pokój. Józef dostrzegł, że Helena ma na czole
drobne krople potu.
―
Tyś chora! ― powiedział.
―
Tak. Krwotok.
―
Dlaczego? Co się stało?
―
No, wiesz, w związku z ciążą. Będę miała poronienie. Pewnie
odnowiły się dawne, zabliźnione rany... po tamtym zabiegu.,, po operacji...
―
Kiedy to się zaczęło?
―
Niedługo po tym, jak wróciłam z kolejki po kalosze. Bardzo tam
zmarzłam. Położyłam się i myślałam, że to minie. Modliłam się do Jezusa
Miłosierdzia. ― Wskazała dłonią na małą, kolorową reprodukcję znanego w
Wilnie świętego obrazu.
―
Co teraz robić?
―
Nie wiem.
―
Czy duży krwotok?
―
Nie. Ale nie zatrzyma się.
―
Może zawołać doktora?
―
W pobliżu nie ma. Trzeba ginekologa. I nocą nie wolno chodzić.
―
Obudzę pannę Jadwigę. Nimfa ma nocną przepustkę. Na
pewno nam pomoże.
―
Nie, nie... Która godzina? .
―
Zaraz czwarta.
―
Będziemy czekać do rana.
―
Ale upływ krwi...
―
To nic... Kobieta może dużo krwi stracić... Gdybyś mógł
przynieść mi śniegu... Zrobię zimny okład...
Józef złożył łóżko i ubrał się. Wiedział, że tej nocy nie będzie już spał. Potem
wyszedł na dwór i nabrał do miednicy czystego śniegu. Gdy pomagał
Helenie w robieniu okładu, zobaczył, że wsunięte pod łóżko wiadro na
brudy jest pełne okrwawionych strzępów płótna, ligniny i waty.
O siódmej rano wyszedł na miasto. Sklepy i apteki były jeszcze
zamknięte, ale na ulicach zaczynał się ruch. Ludzie szli do pracy, dozorcy
domów czyścili chodniki. Zastanawiał się, do kogo pójść, aby się dowiedzieć
adresu ginekologa. Przypomniał mu się Antoni. Zaraz pośpiesznie skierował
się do niego. Zastał przyjaciela przy śniadaniu i opowiedział mu o swym
kłopocie.
―
Ty nie śpiesz się i nie przejmuj się bardzo ― rzekł Antoni. ―
Takie krwotoki nie są niebezpieczne. Zaraz napiszę ci kartkę do znajomego
ginekologa. Bardzo miły człowiek i dobry Polak. Na pewno załatwi wszystko
jak najlepiej. A ty tymczasem zjedz u mnie śniadanie.
―
Nie mogę.
―
Napij się chociaż herbaty.
Niebawem Józef zadzwonił do frontowych drzwi na piętrze dużej kamienicy
w śródmieściu. Otworzyła mu starsza kobieta, służąca lekarza.
― Doktor teraz nikogo nie przyjmuje ― powiedziała.
―
Wiem. Ale jest to sprawa specjalna. Proszę mu doręczyć ten
list.
Służąca wprowadziła Józefa do poczekalni i odeszła. Wkrótce do Józefa
zajrzał wysoki mężczyzna lat około pięćdziesięciu.
―
Przepraszam, że nie mogę zaraz się zająć pańską sprawą, bo
dopiero co wstałem. Ale chcę wiedzieć, o co idzie, bo pan Antoni napisał do
mnie, że sprawa jest bardzo pilna. Proszę usiąść i krótko opowiedzieć.
―
Moja narzeczona, która była w czwartym miesiącu ciąży,
dostała wczoraj pod wieczór krwotoku. Trwał przez całą noc. Robiliśmy
zimne okłady na brzuch, ale to nie pomogło...
―
Czy była jakaś próba spędzenia płodu, nieudany zabieg? Proszę
mówić szczerze, bo chcę się zorientować, jak będę mógł dopomóc i co
trzeba wziąć z sobą.
―
Ależ nie. Chciała mieć dziecko. Marzyła o nim jako o
„rehabilitacji".
―
To znaczy, że poprzednio było jakieś nieszczęście ―
wywnioskował lekarz.
―
Tak.
Józef opowiedział o dawnym, nieudanym zabiegu akuszerki,
o wynikłej z tego chorobie i operacji, i o wczorajszym zaziębieniu Heleny, po
którym nastąpił krwotok.
―
Zaraz tam pojedziemy ― rzekł lekarz. ― Już się orientuję w tej
sprawie. Proszę zaczekać, a ja się ogolę, umyję i zjem małe śniadanko.
Proszę się nie denerwować. Wszystko będzie dobrze.
Po jakimś czasie Józef i lekarz, który wziął małą walizeczkę, jechali sankami
w kierunku przedmieścia. Gdy się zatrzymali naprzeciw furtki, Józef poprosił
dorożkarza, aby zaczekał. Potem poprowadził lekarza na górkę.
―
Jestem za tęgi na taką alpinistykę! ― rzekł ginekolog, ostrożnie
idąc po śliskiej, pochyłej ścieżce.
―
Nie miałem czasu na uprzątnięcie śniegu.
Gdy wstąpili do kuchenki, zobaczyli Jadwigę i Różę, które były zdumione tak
wczesną wizytą, ale o nic nie pytały.
Proszę tutaj! ― rzekł Józef, otwierając drzwi do swego pokoiku.
―
Dzień dobry pani! ― powiedział lekarz, gdy zobaczył Helenę. ―
Zdaje mi się, że dobrze panią znam.
―
Tak... ― odpowiedziała, usiłując usiąść.
―
Niech pani leży. Wiem już trochę o pani chorobie i o jej
przyczynie ― wziął rękę Heleny, żeby zbadać jej puls.
―
Panie doktorze! ― rzekła Helena. ― Nie chcę, żeby moja
rodzina o tym wiedziała. To, co dawniej zaszło, było z tego powodu że
chciałam ukryć swą ciążę...
―
Uszanuję pani wolę. Potraktuję to jako tajemnicę. Ale będę
musiał skierować panią do szpitala.
Wkrótce Józef wyniósł Helenę z domu i umieścił ją w sankach. Lekarz usiadł
obok niej.
―
Odwiozę ją do szpitala Świętego Jakuba ― powiedział. ― Pan
może nie jechać z nami, bo w sankach nie ma miejsca.
―
Kiedy będzie można ją zobaczyć?
―
Dzisiaj nie. Ale dowiedzieć się można wieczorem, około godziny
szóstej. Lecz... nie jesteście małżeństwem. Byłoby więc lepiej, żeby przyszła
któraś z tamtych pań, jako jej znajoma czy przyjaciółka. Pan rozumie, o co
chodzi?
―
Tak. Ale będę niespokojny.
―
Niebezpieczeństwa nie ma. Zabieg nie jest trudny, ale musi być
wykonany niezadługo. Mam w szpitalu znajomego lekarza, Litwina, i
poproszę go o zajęcie się chorą, którą znam od dawna. Wszystko będzie
dobrze.
Józef chciał dać lekarzowi zwitek banknotów, który przygotował, gdy
opuścił pokój w trakcie badania Heleny przez doktora. Ale ten nie przyjął
pieniędzy.
―
Daj pan spokój ― powiedział. ―Widzę, jaka u was jest
sytuacja. Zgadzam się tylko, aby pan zapłacił dorożkarzowi.
* *
Gdy dorożka odjechała, poczuł spokój. Zrozumiał, że lekarz odniósł się
bardzo życzliwie do swej dawnej pacjentki i że stan zdrowia Heleny nie jest
groźny.
Nie chciał wracać do mieszkania. Usiadł obok studni na pieńku do stawiania
wiader i skręcił papierosa. Dawno nie palił i z przyjemnością zaciągnął się
ostrym dymem machorki. Zaczął zastanawiać się nad swym współżyciem z
Heleną i swym uczuciem do niej. „Kim ona dla mnie jest?... Pospolitą
kochanką nie jest... Łączyły nas jednak i stosunki fizyczne, lecz bez
namiętności, jakby przypadkowe... Ale naprawdę ogromnie jej żałuję i
niepokoję się o jej los... Chciałbym, żeby znalazła szczęście w życiu, żeby
kogoś pokochała... jakoś się urządziła w dobrej aurze, wśród szlachetnych
ludzi... żeby się zabliźniła rana, którą jej zadał Narcyz... Właściwie jestem do
niej tak przywiązany, jakby była moją córką... I gdyby nie różnica płci,
bylibyśmy chyba najlepszymi przyjaciółmi". Myśli te płynęły wraz z dymem
tytoniowym i znikały, pozostawiając smutek.
Starał się przypomnieć sobie, co ma dzisiaj pilnego do załatwienia. Na
szczęście ważnych spraw w ciągu dnia nie było. Natomiast o godzinie pół do
szóstej wieczorem musiał wstąpić do Andrzeja.
Słońce ukazało się zza chmur. Dzień od rana był cieplejszy, prawie
wiosenny. W powietrzu niespokojnie krążyły wrony. Ciężko opadały na
gałęzie sosen i hałaśliwie się naradzały nad swymi sprawami.
Wstał i obejrzał wszystko dookoła. Ścieżka pod górkę była okryta grubą
warstwą lodu: Po bokach leżały zaspy szarego, wilgotnego, śniegu. Obok
studni utworzyła się ślizgawka.
„Muszę dzisiaj oczyścić to ― pomyślał. ― Inaczej zrobi się bagno nie do
przebycia!"
Dopalił papierosa i poszedł do sionki. Wyniósł stamtąd ciężki łom, żelazną
łopatę i drugą drewnianą, z okutymi blachą brzegami. Zdjął marynarkę,
położył ją na ławeczce pod oknem i zabrał się do rozbijania i podważania
łomem zleżałych warstw śniegu i lodu. Potem odrzucał je na boki, żeby tam
topniały. Posuwał się powoli od drzwi w kierunku spadzistej górki. Robota
sprawiała mu ulgę, bo się odrywał myślami od przykrej rzeczywistości.
Około godziny jedenastej, gdy był już w połowie górki, usłyszał głos Jadwigi,
która szła ku niemu po oczyszczonej z lodu ścieżce.
―
Panie Józefie! ― powiedziała. ― Zrobiłam dla pana dobre
śniadanie.
―
Bardzo dziękuję! Ale poradziłbym sobie sam.
―
Wiem dobrze, jak pan sobie radzi. W ogóle nie dba pan o
jedzenie. A teraz został pan sierotą. Proszę iść. Bardzo się cieszę, że oczyści
pan ścieżkę. Wczoraj nie mogłam wgrzebać się na górkę. Poszłam dookoła
po śniegu. A najgorzej z noszeniem wody. Do studni nie można się zbliżyć.
―
Dzisiaj wszystko uporządkuję. Dawno chciałem to zrobić, ale
nie miałem czasu.
W kuchni było już przygotowane śniadanie. Józef umył ręce i zabrał się do
jedzenia. Panna Jadwiga usiadła z drugiej strony szafki i piła kawę zbożową.
Ja tylko towarzyszę panu i pilnuję, żeby pan nic nie zostawił. Trzeba mieć
siły na taką robotę. Obiad też dla pana zrobię.
―
A czy nie mogłaby pani odwiedzić Heleny?
―
Kiedy?
―
Lekarz powiedział, że można o szóstej. Umieścił ją w szpitalu
Świętego Jakuba.
―
Teraz albo w południe mogłabym tam pójść, ale nie
wieczorem. Na piątą pójdę do ciotki na Sołtaniszki. Jest ona staruszką słabą
i niedołężną. Pomagam jej od czasu do czasu. Ma własny domek, trochę
większy jak ten. Teraz zachorowała i leży w łóżku.
Więc zrobię wszystko tutaj, a potem pójdę do niej. Ale przecież Róża może
to załatwić. Nic nie robi, wyleguje się po dwanaście godzin w łóżku i tylko
amory jej w głowie. Niech się trochę pofatyguje. Zresztą powinna to zrobić,
bo z nudów ciągle wizytki pannie Helenie składała i zawracała jej głowę
swym paplaniem o fasonach, strojach, podróżach...
―
Przykro mi ją prosić.
―
Ależ będzie zachwycona! ― spojrzała na drzwi do swego
pokoju i powiedziała ciszej: ― Ona przecież bzika dostała na pańskim
punkcie. Już i panna Hela o tym wie. A wczoraj przyszła z wypiekami na
buzi. Powiedziała, że spotkała pana i że pan jej pomógł wejść na śliską
górkę.
―
Wejść? ― uśmiechnął się Józef.
―
Tak powiedziała. Zachwycała się pańską uprzejmością.
Józef pomyślał, że nie wykazał zbyt dużej uprzejmości dla
Róży.
―
... Załatwimy tę sprawę razem ― dodała Jadwiga. Otworzyła
pierwsze drzwi i zawołała głośno: ― Różyczko! Chodź tutaj, aniołku! Jest
pilna sprawa!
Za parę minut do kuchni weszła Róża. Była w ciepłym szlafroku i w
filcowych pantoflach na bosych stopach. Kiedy zobaczyła Józefa, chciała się
cofnąć, ale Jadwiga zawołała:
― Chodź, chodź, chodź! Pokaż się, jak wyglądasz!
―
Ale nie jestem ubrana!
―
Wystarczy. Nawet za dużo.
Jadwiga podsunęła nogą taboret.
―
Klapnij się, kochanie! ― powiedziała. ― Zakryj lepiej kolanka,
by nie kusić pana Józefa, i posłuchaj, co ci powiem. Otóż pan Józef
zmęczony, głodny, niewyspany, zdenerwowany, nieogolony... Rozumiesz?...
―
Ale co? ― Róża patrzyła ze zdziwieniem to na Jadwigę, to na
Józefa.
―
Słuchaj dalej! Ale z początku wyjrzyj oknem... Widzisz!... Na
ścieżce nie ma śniegu...
― Rzeczywiście...
―
Otóż pan Józef od rana zabrał się do tej potwornej roboty.
Ledwie go oderwałam, by chociaż zjadł śniadanie. Mówił, że musi
uporządkować ścieżkę, żebyś ty, kiedy pójdziesz do miasta, nie pośliznęła
się i nie stłukła sobie pewnego miejsca. Byłoby to tragiczne! Widzisz, jak o
ciebie dba?
―
Jestem panu bardzo wdzięczna! ― wzruszyła się Róża.
―
Trzeba tę wdzięczność okazać.
―
Bardzo chętnie... Ale jak?
―
Och, jaka ty naiwna! Nie wiesz, jak, piękna kobieta może się
wywdzięczyć mężczyźnie?!
Róża, zapłoniona, wstała.
―
Ty ze mnie drwisz!
―
Ależ nie! Obrażasz się, że nazwałam cię piękną? Przecież jesteś
piękna! Prawda, panie Józefie?... Siadaj, nastaw uszu i słuchaj! Dzisiaj
jestem zajęta i nie mogę dopomóc panu Józefowi. A ty wolna, znudzona,
marzec ci szumi w głowie. Łazisz gdzieś razem z kotami po nocach i szukasz
przygód...
―
Wcale...
―
Daj mi skończyć! Panie Józefie! Nigdy nie mogę z nią dojść do
słowa!
―
To ty...
―
... Otóż uważam, że dzisiaj wieczorem, na godzinę szóstą,,
mogłabyś pójść do szpitala i odwiedzić pannę Helenę. Powiesz, że jesteś jej
kuzynką. Zresztą jest to święta prawda, bo wszyscyśmy w jakiś sposób
spokrewnieni.
Z największą przyjemnością załatwię to! Ja jej kwiatków zaniosę. Może
jeszcze coś?...
―
Kwiatów nie trzeba, bo są szalenie drogie ― rzekł Józef. ― Ale
jeśli pani ją odwiedzi i dowie się, jaki jest jej stan zdrowia, cze. go
potrzebuje, będę bardzo pani wdzięczny. Ja dzisiaj o szóstej nie będę miał
czasu. Poza tym, jak pani wie, nie jestem jej mężem ani krewnym. Lepiej
więc, żeby ją kobieta odwiedziła.
―
Bardzo chętnie. Mogę i teraz pójść, i wieczorem. ― Tylko
wieczorem. Lekarz powiedział, że o szóstej.
―
Ot, widzisz― rzekła Jadwiga ― pan Józef nie wymaga od ciebie
dużych dowodów wdzięczności.
―
Sprawi mi to prawdziwą przyjemność.
―
I będzie wstępem do okazania właściwej wdzięczności. Bo ta
ścieżka okropna!
Do godziny trzeciej Józef skończył najtrudniejszą robotę. Jadwiga zgotowała
dobry obiad, który jedli w pierwszym pokoju jej mieszkania. Róża usiadła do
stołu ładnie wystrojona: Miała przypiętą do bluzki broszkę z szafirami a na
palcu lewej dłoni pierścionek z rozetką z drobnych brylantów. W powietrzu
było czuć lekki zapach jej perfum. Przy wejściu Róży panna Jadwiga zrobiła
oko do Józefa i pokiwała znacząco głową. Ale w trakcie obiadu nie wysilała
się na dwuznaczne rozmowy. Może chciała dać wytchnąć Róży, z której
zazwyczaj pokpiwała.
Po obiedzie Józef i Jadwiga udali się razem do miasta. Róża obiecała, że
wyjdzie z domu o pół do szóstej. Po drodze Jadwiga powiedziała do Józefa:
― Róża jest bardzo sympatyczna. Ma pstro w głowie, bo żyła w dobrobycie i
była rozpieszczona przez rodziców i bandę wielbicieli. Ale ma czułe serce i
jest bardzo dobra. Nie jest, jakby się zdawało, rozwydrzona. Z jej romansów
zazwyczaj nic nie wychodziło, bo się kończyły kłótnią. Wiem o tym od jej
serdecznej przyjaciółki, której Róża ze wszystkiego się zwierzała. Sama też
znam ją dość dobrze. A czy ona panu się podoba? Proszę mówić szczerze.
―Tak. Jest bardzo interesująca. Ale rzeczywiście ma coś w swym
charakterze, co mnie prowokuje do kłótni z nią.
― Otóż pan jej się podoba. Ma więc sposobność do ciekawego romansu.
Naprawdę ciekawego, bo zdradzę panu, że Róża jest pięknie zbudowana i
ma ognisty temperament. Ale z nią nie trzeba za dużo flirtować ani
wchodzić w dyskusje, tylko trzeba się brać od razu do rzeczy.
―
Namawia mnie pani do grzechu.
―
Chcę, żeby ona się uspokoiła i odjechała zadowolona. A panna
Helena, wiem dobrze o tym, nie jest zazdrosna. Może nawet by była
zadowolona, że nie ogranicza pańskiej swobody do wyżycia się.
Rozstali się na ulicy Arsenalskiej. Józef poszedł do Andrzeja. Przypuszczał, że
będzie na niego czekać. Ale zastał go w domu. Siedział za stołem
zawalonym litewskimi pismami i maszynopisami. Robił notatki w brulionie.
Ucieszył się przyjściem Józefa i powiedział:―
Obawiałem się, że
pan się spóźni, albo dzisiaj nie przyjdzie..
―
Uprzedziłbym.
―
Proszę usiąść. Omówimy bardzo pilną sprawę. Grzmot
przyjdzie, prawdopodobnie około pół do szóstej. Postaram się opowiedzieć
panu tę historię przedtem... Przede wszystkim przekonałem się, i to nie raz,
że tajne sprawy naszej Organizacji przesączają się na zewnątrz. To, co panu
opowiem, będzie jeszcze jednym dowodem... Przed kilku dniami zwrócił się
do mnie, za pośrednictwem wspólnego znajomego, pewien publicysta. Że
potrafił do mnie dotrzeć i że chciał mej pomocy w tej sprawie, świadczy o
tym, że nie jestem dobrze zakonspirowany i że o pracy mojej, bardzo
poufnej, wie niepotrzebnie za wielu ludzi. Poza tym jego zwrócenie się do
mnie jest dowodem, iż wie o mojej dobrej pozycji w Podziemiu i łączności z
górą. A przecież, ze względu na moją pracę u Litwinów, powinienem być
ściśle zakonspirowany. Świadczy to, co najmniej, o dezorganizacji w
Organizacji.
―
I o tym, że pan jest zdekonspirowany.
―
Oczywiście! Ale przejdę do sprawy aktualnej. Otóż publicysta
ów się dowiedział, że jest skazany przez sąd specjalny AK na karę śmierci.
―
Jeśli był skazany dawnej, powinien być w moim spisie. Jak
nazwisko?
―
Jaśkiewicz Jan.
―
Jest. Rozpoznany dokładnie. Mieszka niedaleko Wilna w małym
domku. Jest z nim narzeczona czy żona. Pracuje jako furman
przy zwózce drzewa. Ale on jest w liczbie tych, na których wykonanie
wyroku nie jest pilne. Mam wyraźnie to zaznaczone.
―
Natomiast ja otrzymałem wiadomość, że Drobny już zamierza
wykonać na nim wyrok śmierci.
―
Aha! Rozumiem. Zabolało go, a może i jego kumpli, że bez nich
zorganizowano kilka zamachów. Chcą pokazać, że potrafią działać bez
niańki. Ale wybrali takiego typa, którego można zlikwidować bez żadnego
ryzyka, nawet w lesie.
―
Oczywiście! W tej właśnie sprawie Jaśkiewicz przysłał list do
mnie wraz z listem otwartym do Komendy AK, który, rzecz jasna,
potraktujemy jako tajny. Dołączył też swoje duże wypracowanie polityczne.
Wykazuje ono jego stosunek do okupacji Polski i jego poglądy na wszelkie
związane z tym sprawy. Już przeczytałem to i dam panu dla zapoznania się.
Idzie mi o to, by pan również wyrobił sobie własną opinię o tej sprawie.
Niech pan weźmie to do domu, bo rzecz duża. Ale proszę mi zwrócić za kilka
dni. A jego list otwarty proszę przeczytać teraz. ― Podał Józefowi ćwiartkę
papieru wypełnioną maszynowym pismem.
Jaśkiewicz pisał, że nie był i nie jest wrogiem Polski ani Polaków i że nie
popierał okupantów. Nic nigdzie nie opublikował bez swego podpisu, a to,
co opublikował, nie mogło nikomu zaszkodzić. Nie ciągnął z tego wcale
dużych zysków, lecz żył biednie, a obecnie jest w ciężkiej sytuacji
materialnej. W związku z krzywdzącym go wyrokiem nie zamierza się
ukrywać ani oddawać pod ochronę władz niemieckich... List był spokojny,
wyrażał szacunek dla pracy AK, ale protestował przeciw wyrokowi.
―
Ta sprawa mi się nie podoba! ― powiedział Józef. ― Trzeba z
tym coś zrobić.
― Właśnie chcę, żebyśmy ją wspólnie z Grzmotem omówili... ― spojrzał na
zegarek a potem na dziedziniec. ― Zdaje mi się, że idzie. On zawsze
punktualny. Odbywa swoje „kursy" według licznika. Otworzę mu drzwi.
Wyszedł z pokoju. Niezadługo wrócił z Grzmotem, który ciężko opadł na
krzesło, westchnął i zwiesił ramiona.
―
Sił już nie mam! To nie na mój wiek i zdrowie! ― powiedział.
Potem zwrócił się do Józefa: ― Pan wie, o co idzie koledze Andrzejowi?
Józef uśmiechnął się. Podobało mu się, że Grzmot nigdy nie nazywał go
kolegą. Tworzyło to dystans między nimi.
Wiem ― odparł. ― Sprawa bardzo ciekawa.
―
Ale przykra, bo rzuca cień na prawomocny wyrok sądu
specjalnego. Taka prawomocność wymaga u nas skomplikowanej procedury
i w nią są zaangażowane grube ryby. Trzeba więc potraktować tę sprawę
subtelnie i ostrożnie. Trzeba pamiętać, że wyrok jest wydany na podstawie
ważnych materiałów, dowodów, zeznań świadków. W sądzie specjalnym
rozważają je prawnicy. Nie występują tam świadkowie, ale jest prokurator i
jest obrońca.
― Zgadzam się, że sprawa jest przykra ― rzekł Andrzej. ― Ale idzie o życie
człowieka. Nie możemy więc się wahać przed zadraśnięciem czyjejś ambicji
albo autorytetu. Sąd specjalny wydaje wyroki na podstawie
przedstawionych mu materiałów. Ale czy jest absolutna pewność, że
materiały były bezstronne i właściwie skomentowane? Oskarżony nie miał
możności, się bronić, a gdy się dowiedział o wyroku, protestuje! To dużo
znaczy i nie może być zlekceważone!
―
Ale sprawa jego jest prosta i jasna! ― powiedział chmurząc
czoło Grzmot. ― Jest zupełnie podobna do sprawy zlikwidowanego
niedawno redaktora Kancerewicza.
―
A czy kolega się zgadza, byśmy mówili zupełnie szczerze?
― Nie tylko się zgadzam, ale proszę o to. Uprzedzam jednak,
że mam mało czasu.
―
Dobrze. Idzie mi o to, by nie popełniono omyłki sądowej, żeby
nie zlikwidowano człowieka, który nie tylko nie jest dla naszej sprawy
szkodliwy, lecz może być i pożyteczny. Zgładzenia Jaśkiewicza mogą pragnąć
bolszewicy i ich agenci, bo jest przeciwnikiem komunistów. Może chcieć
tego również ktokolwiek z jego osobistych wrogów. Już trafiłem na pewne
podejrzane ślady w tej sprawie. Ale o tym nie będę mówił, bo są to tylko
wątki, poszlaki i przypuszczenia. Mnie idzie o to, że sprawa Jaśkiewicza nie
ma wcale analogii ze sprawą redaktora Kancerewicza.
― Obaj byli redaktorami gadzinówki.
―
Jaśkiewicz był redaktorem w okresie okupacji litewskiej. Ale co
robił jako redaktor jedynego polskiego pisma? Występował przeciw
prześladowaniom Polaków przez nacjonalistów litewskich. Jest to przecież
zasługa! Natomiast Kancerewicz działał zdecydowanie jako agent litewski i
zachwalał system polityczny nazistów.
―
Jaśkiewicz publikował artykuły i w „Gońcu", właśnie u
Kancerewicza.
―
Opublikował kilka artykułów, podpisanych przez niego i wcale
nam nie szkodzących.
―
Ale sam fakt! Drukowanie w piśmie wroga jest uznawaniem go
i popieraniem!
―
W takim razie i profesor P. i jego żona, drukujący od czasu do
czasu artykuły na tematy naukowe i regionalne, popełniają podobną
zbrodnię! Ale nie zaszkodzili oni ani narodowi polskiemu, ani
poszczególnym osobom. Dlaczego w podobnych okolicznościach
Jaśkiewicza skazano na śmierć? Jego list otwarty kolega czytał. Jego poglądy
polityczne są w tym opracowaniu. Nie są one ani nazistowskie, ani
antypolskie.
―
Sądzi więc kolega, że materiały, na których podstawie
Jaśkiewicza skazano na śmierć, nie są dostateczne?
―
Jestem tego pewien, ale się obawiam czegoś gorszego.
Obawiam się nawet, czy w naszych szeregach nie ma ludzi, którzy sprytnie
wykorzystują sposobności do załatwienia osobistych porachunków. Mogą
być wśród nas nawet wtyczki komunistyczne.
―
Skazano na śmierć i kilku sługusów bolszewickich.
―
Którzy są nieosiągalni ― wtrącił Józef.
―
A pan co myśli o tej sprawie? ― zwrócił się do niego Grzmot.
―
Jaśkiewicz żywy jest dla nas zupełnie nieszkodliwy. Nie był i nie
jest konfidentem gestapo. Nikogo nie wsypał. Odwołanie się jego do nas
jest symptomatyczne. Jeśli go zlikwidujemy, stracimy sposobność
wyjaśnienia tej sprawy, która może być bardzo ciekawa. Otóż Jaśkiewicz
żywy nie może nam szkodzić. W czasach normalnych może być postawiony
przed sąd zwykły i sprawa zostanie wyjaśniona. Ale trup nie będzie mógł ani
się bronić, ani oskarżać. Dlatego zlikwidowanie go teraz byłoby
niekorzystne, a nawet, przepraszam, po prostu głupie.
―
A może byłoby poparciem zbrodniarzy ― wtrącił Andrzej. ―
Powiedziałem, że sprawę tę badam i już mam pewne poszlaki. Może mi się
uda rozwikłać ją całkowicie.
Grzmot spojrzał na zegarek.
―
Dobrze ― rzekł. ― W tej sprawie naradzę się z ludźmi z
Komendy. Trzeba będzie wstrzymać wykonanie wyroku i przekazać sprawę
do ponownego rozpatrzenia.
―
Ale wyrok może być wykonany ― rzekł Andrzej. ―
Otrzymałem informacje, że Drobny się pali do tej sprawy, bo jest łatwa.
Dlatego naradzałem się nad tym z panem Kondorem.
Grzmot zwrócił się do Józefa:―
Proszę zawiadomić Drobnego, że
wyrok na Jaśkiewicza został wstrzymany.
―
Jeśli oni raptem zabrali się do tego, chciałbym mieć odwołanie
wyroku na piśmie.
―
Jest to skomplikowana procedura i zabrałaby wiele czasu.
Sprawa musi być rozważana na odprawie. Ale jest proste wyjście. Niech pan
w wypadku sprzeciwu ze strony Drobnego przejmie ostatecznie
egzekutywę. Już uważamy pana za jej kierownika, ale pan tego nie chce.
― Nie jestem członkiem AK, bo nie złożyłem przysięgi i nie mogę tego
uczynić. Wyjaśniłem panu, dlaczego.
―
Ale pracuje pan dobrowolnie dla AK. Spełnia pan nasze
rozkazy. Ufamy panu zupełnie. Może więc pan objąć na pewien czas
właściwe kierownictwo egzekutywy... formalnie. Gdy pan zechce odejść, nie
będziemy pana trzymali. Ale obecnie jest to najprostsze załatwienie tej
sprawy. Jutro zawiadomimy Drobnego przez Bronkę, że pan jest
kierownikiem egzekutywy. A dzisiaj proszę go poinformować, że wyrok na
Jaśkiewicza jest wstrzymany. Jest to po prostu mój rozkaz.
― Czy mogę w razie potrzeby zakomunikować mu, że od jutra obejmę
kierownictwo egzekutywy? Znam tego typa. Jest złośliwy i zawistny. Może
się uprzeć przy formalnym załatwieniu sprawy.
―
Proszę załatwić to jak najlepiej. Już muszę iść. A do kolegi ―
Grzmot zwrócił się do Andrzeja ― przyjdę jutro w porze obiadowej.
Pomówimy więcej. Przypuszczam, że będę miał ważne wiadomości.
Po odejściu Grzmota Andrzej powiedział: ― Niech pan weźmie z sionki
rower. Chodzi o to, aby pan nie tracił dużo czasu na daleką drogę. Drobny
mieszka gdzieś na krańcu miasta?
― Blisko Zakrętu.
―
Kawał drogi. A gdy pan załatwi sprawę, proszę rower zwrócić.
Jeśli nie będzie mnie w domu, zostawi go pan. Aha! Rower jest damski,
mojej narzeczonej.
― Dobrze.
―
A jeśli interesuje pana ta praca Jaśkiewicza, weźmie ją pan 142
na kilka dni. Zostawię maszynopis na stole. Za godzinę wyjdę, a wrócę
późno. Mam nocną przepustkę.
―
Może załatwię wszystko prędko i jeszcze dzisiaj się zobaczymy.
―
Zaczekam nieco dłużej.
Józef pojechał najkrótszą drogą, ale ominął śródmieście. Po drodze przyszło
mu do głowy, że może nie zastać Drobnego w domu, jeśli w Pałacu
urządzono kolejną zabawę. Postanowił nadłożyć trochę drogi i skręcić w
kierunku Wielkiej Pohulanki. Gdy jechał ulicą Słowackiego, zobaczył o
kilkadziesiąt kroków przed sobą trzech młodych chłopców i trzy dziewczyny.
Po wysokim wzroście i szczupłej sylwetce poznał z dala Kulę. Byli z nim
Szary i R7. Tworzyli wesołą grupkę, która swobodnie się zachowywała,
podążając w kie runku Teatru Miejskiego. Józef się zatrzymał i przez jakiś
czas z dala obserwował ich, dopóki nie skręcili w. lewo.
„Poszli do Pałacu ― pomyślał. ― Drobny na pewno jest jeszcze w domu. A
może go spotkam po drodze".
Skierował się również na Wielką Pohulankę, ale skręcił na prawo. Trzymał
się tej trasy, którą szedł ongi z Drobnym, Magiem i Rysiem. Prędko dojechał
do domku Drobnego. Drzwi z dziedzińca były zamknięte od wewnątrz.
Zostawiając rower na podwórzu powrócił na ulicę. Targnął za druciany
uchwyt zwisający obok framugi. Za parę minut drzwi otworzono. Na progu
stanął Drobny. Miał koszulę rozpiętą na piersi i rozczochrane włosy:
Nieżyczliwie spojrzał na Józefa.
―
A, to pan! Dobry wieczór!
―
Dobry wieczór! Nie spodziewał się pan mojej wizyty?
―
No, tak... Zwykle przychodzi pan między czwartą a piątą.
― Nie zabiorę panu dużo czasu. Jest pilna sprawa do omówienia.
―
Może pan zaczeka w sionce, a ja wypuszczę innego gościa
drzwiami od podwórza.
―
Ale po co? Niech gość pozostanie. Porozmawiamy w kuchni,
albo pójdziemy do lasu.
Józef łatwo się domyślił z wyglądu Drobnego, jakiego on ma gościa,
szczególnie gdy dostrzegł na jego twarzy ślady szminki.―
Może więc
pozwoli pan do kuchni ― rzekł Drobny. ― Stamtąd nic nie słychać w
mieszkaniu.
Po drodze Drobny pośpiesznie przymknął drzwi do swego pokoju. W kuchni
usiedli na taboretach przy dużym stole zasłanym ceratą.
― Pan ma w swoim spisie skazanych Jana Jaśkiewicza ― powiedział Józef.
―
Owszem, mam. To kanalia! Niemiecka ścierka!
―
Ma pan o nim jakieś specjalne informacje?
―
Specjalnych nie mam, ale wszyscy wiedzą.
―
Pan, zdaje mi się, zawiadomił Komendę o tym, że zamierza
przeprowadzić wykonanie wyroku na nim?
―
Nie... Właściwie tak... Powiedziałem o tym Bronce... Bo,
rozumie pan, naradziliśmy się i dobrze go rozpracowali. Mieszka...
―
Rozpracowanie mam.
―
Otóż postanowiliśmy go sprzątnąć, bo to sztuka jadowita! No i
właściwie zawiadomiłem Bronkę...
―
Wiem o tym. A przyjechałem tu tylko w tym celu, aby panu
zakomunikować, że wykonanie tego wyroku jest wstrzymane.
Oczy Drobnego się zmrużyły. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał. Potem
wargi jego wykrzywił uśmiech.
―
A dlaczego? ― spytał.
―
Dokładnie tego nie wiem. A tego, co wiem, nie chcę
powiedzieć, bo jest to kwestia tajna. Grunt, że pana o tym zawiadamiam.
Oczy Drobnego chytrze błysnęły. Prztyknął palcami.
―
Poproszę czarno na białym... z pieczątką! ― powiedział.
―
Przekazuję panu rozkaz zastępcy komendanta.
― Tylko na piśmie, inaczej nie przyjmuję do wiadomości! Zresztą nie mogę
tego cofnąć, bo już wysłałem ludzi, żeby wyrok wykonali!
― Kogo pan wysłał?
―Kulę, Szarego i R7. Sprzątną go, gdy będzie wracał do domu. Może już
sprzątnęli.
―
Kiepsko... ― powiedział Józef melancholijnie. ― Bardzo
kiepsko...
―
Co zrobić? Taki im wydałem rozkaz ― Drobny rozłożył
bezradnie dłonie. ― Jeśli im coś przeszkodzi dzisiaj, muszą załatwić to
rankiem. Więc sprawa jest skończona.
― A wie pan, dlaczego powiedziałem „kiepsko"? ― spytał Józef.
―
Wiem!... Bo nie pan zamach zorganizował. No i nie życzy pan
sobie sprzątnięcia Jaśkiewicza.
― Nie, panie Drobny. Dążyłem do tego, żeby pan sam wszystkie zamachy
pomyślnie organizował. Co się tyczy Jaśkiewicza, to go w ogóle nie znam i
nigdy go nie widziałem. Więc nie może w tym być moich życzeń.
Przyjechałem tu, żeby spełnić wydane mi przez zastępcę komendanta
polecenie, które dla pana jest rozkazem!
―
Jeśli na piśmie...
―
Nie będziemy tego dyskutować! Pan mi powiedział, że wysłał
dla zlikwidowania Jaśkiewicza Kulę, Szarego i R7.
―
Tak, wysłałem!
―
Więc oni teraz są na miejscu... daleko za Wilnem?
―
Oczywiście! A może nawet wykonali wyrok i wracają do miasta.
―
Otóż, panie Drobny, jest bardzo, bardzo kiepsko! Ma pan,ludzi,
którzy pana lekceważą i mają gdzieś pańskie rozkazy. Przed kwadransem
spacerowali ze swymi przyjaciółkami po mieście. A teraz są w Pałacu i
czekają na pana.
―
Niemożliwe!
―
Niech pan tam pójdzie i się przekona. Jeśli pan chce, możemy
nawet pójść tam razem... Ale, panie Drobny, mam nadzieję, że pan będzie
wykonywał moje rozkazy. dokładnie.
Drobny stracił tupet i patrzył zdziwionymi Oczami Józefowi w twarz.
―
Teraz zupełnie pana nie rozumiem ― wybąkał.
―
Zrozumie pan jutro. Otrzyma pan zawiadomienie, że ja
przejmuję kierownictwo egzekutywy. Pana włączę do sekcji wykonawczej.
Sprawa ustnego rozkazu, który panu przekazuję, jest ważna i obowiązuje
pana dzisiaj, tak jak mnie będzie obowiązywała od jutra. Bo, przypuśćmy,
pan by rozkazu nie usłuchał i nakazał zlikwidowania Jaśkiewicza. Byłoby to
nie wykonaniem wyroku śmierci, lecz zabójstwem. Mogłyby z tego być
dalsze konsekwencje. A czy byłoby mi przyjemnie, gdyby pana, na przykład,
za taki kawał skazano. na śmierć, a ja, żeby nie tracić dużo czasu na zbędne
rozpoznanie, przyszedłbym tutaj i pana „w imieniu Rzeczypospolitej
Polskiej" zastrzelił?
Drobny, oburzony i zdenerwowany, wstał.
―
To jest nonsens! ― powiedział.
―
Postaram się, żeby dalsza praca egzekutywy miała sens. Ufam,
że pan będzie dokładnie spełniał moje rozkazy, bo, jak panu udowodniłem,
na Kulę, Szarego i R7 nie można liczyć!
―
Oczywiście... jeśli tak postępują...
―
Pojutrze i przez kilka następnych dni proszę na mnie czekać
między czwartą a piątą. Proszę przygotować wszystko, co należy do
egzekutywy.
Pozostawił zdenerwowanego tą rozmową Drobnego i pojechał prędko do
Andrzeja. Zastał go jeszcze w domu. Ciężko opadł na krzesło. Wówczas
sobie przypomniał, że tak samo siadał zazwyczaj, zmęczony chodzeniem po
mieście, Grzmot."
―
Nie pamiętam, kiedy tak się zmachałem jak dzisiaj! ―
powiedział. ― Obudzono mnie o czwartej w nocy. Była denerwująca
sprawa. Rano musiałem iść na miasto. Potem przez sześć godzin kruszyłem
ciężkim łomem i odrzucałem łopatą lód i śnieg. Potem przyszedłem tutaj.
Następnie udałem się do Drobnego. Zirytował mnie okropnie! Potem
gnałem do pana. A teraz jestem wykończony!
― Może pan coś zje? Może kawy?
―
Nie. Pójdę do domu i tam wypocznę.
―
A jak z Drobnym?
―
Irytujący typ! Chytry jak kot, ale i mądry jak kot! Na krótki
dystans. Musiałem postawić sprawę ostro i przejmę na jakiś czas
egzekutywę w swoje ręce. A dla mnie jest to ciężki i trudny problem. I, wie
pan, przez rozkaz wstrzymania egzekucji Jaśkiewicza moglibyśmy właśnie go
narazić!
― W jaki sposób?―
Drobny i jego paczka zamierzali zlikwidować
Jaśkiewicza, bo mieli zadraśniętą ambicję. I o tym" paplali! Ale od
zamierzenia do wykonania droga U nich daleka. Natomiast gdy przekazałem
Drobnemu rozkaz wstrzymania egzekucji, mógłbym ich popchnąć do
wykonania łatwego wyroku dzisiaj albo jutro z rana, żeby stworzyć fakt
dokonany.
Opowiedział Andrzejowi szczegółowo o swej rozmowie z Drobnym.
― Bardzo panu dziękuję! ― rzekł Andrzej! ― A ja zrobię wszystko, co w
mojej mocy, żeby tę sprawę wyjaśnić. Może mi się uda jednocześnie rzucić
światło na kilka innych zagadkowych historii, na trop których już trafiłem, a
których mechanizmu się domyślam.
Pożegnali się. Józef wziął gruby maszynopis opracowania Jaśkiewicza i
poszedł do domu. Zastał drzwi zamknięte. Ani Jadwigi, ani Róży w domu nie
było. Uchylił prawą stronę okiennicy i zdjął z gwoździa klucz do sionki. Było
to umówione miejsce, bo zapasowego klucza nie mieli. Wstąpił do swego
pokoiku, uporządkował go i wyniósł wiadro na brudy do dużego dołu obok
składzików na drewna. Potem wrócił i się umył. Chciało mu się jeść, ale był
tak Zmęczony, że nie zdobył się na przygotowanie posiłku. Zastanowił się,
czy zamknąć drzwi do sionki na zasuwkę. Ale pomyślał, że jeśli przyjdzie
Róża, to będzie pukać klamką i go obudzi. Poszedł więc do swego
mieszkanka, otworzył okno, wylazł na dwór i zamknął drzwi kluczem, który
powiesił na umówionym miejscu za okiennicą. Tąże drogą wrócił do swego
pokoiku,, zdjął marynarkę i trzewiki, położył się z ulgą na łóżku i wnet usnął.
Obudził się, gdy było zupełnie ciemno. Wydało mu się w pierwszej chwili, że
jest w mieszkaniu Luby i że samoloty bombardują miasto. Wrażenie to
pozostawił mu sen, który zniknął z pamięci. Ale wnet się zorientował, gdzie
jest. Był wypoczęty i czuł się tak rześki, jakby spał nie parę godzin, lecz całą
noc. Firanki nie były zaciągnięte i Józef z poświaty za oknem wywnioskował,
że jest późny wieczór. Obrócił głowę ku drzwiom do kuchni i zobaczył, że
przez szpary sączą się wąskie smugi światła. Wtem rozległ się głuchy
chrobot. blachy i zabrzęczały naczynia.
„Takie to było bombardowanie!" pomyślał, siadając na łóżku:
Znów rozległ się chrobot blachy. Józef poszedł w skarpetkach do
drzwi, pochyli! się i wyjrzał przez szerszą szparę między deskami. Zobaczył
Różę, która stała nago, tylko w czepku na głowie, w dużej blaszanej balii
postawionej obok płyty, w której huczał ogień. Lampa karbidowa była
umieszczona na szafce. Na płycie stał duży rondel gotującej się wody. Na
taborecie i podłodze były dwa wiadra zimnej wody i emaliowana miednica.
„Więc Róża wróciła do domu, zagotowała wodę i się myje. A ja nic nie
słyszałem!"
Z zainteresowaniem i przyjemnością obserwował Różę. Nie była w jego
guście, bo najwięcej go pociągały kobiety mocno zbudowane. Ale uznał, że
Róża jest wspaniała. Ma zgrabną, giętką kibić i dobrze rozwinięte formy
ciała. Ale wnet nabrał podejrzenia, że umyślnie urządziła dla niego ten
pokaz swej urody. Niebawem był już pewien tego. Dobrze rozumiał, jak by
się zachowywała kobieta, która chce tylko się wykąpać. Róża zaś ustawiła
balię w miejscu niewygodnym i wcale nie śpieszyła się z kąpielą, lecz jakby
demonstrowała swe ciało ukrytemu za drzwiami mężczyźnie. Nawet
karbidówka była umieszczona na brzeżku szafki tak, żeby dobrze oświetlała
Różę z przodu.
„Albo ekshibicjonistka, albo umyślnie mnie wabi!... Chyba dlatego i
hałasowała, żeby ściągnąć moją uwagę na siebie... Może wyczuwaj że ją
teraz obserwuję?"
Cofnął się w głąb pokoju, wziął rzemienny pasek do spodni, wrócił do
drzwi, odemknął je i stanął za progiem, bo droga dalej była zastawiona
naczyniami. Potem powiedział spokojnie, a nawet wesoło, jakby sytuacja
była zupełnie pospolita:
―
Dobry wieczór, pani Różo!
― Ach! ― zakryła ramieniem piersi, a dłonią dół brzucha. ― Niech się pani
nie wstydzi. Teraz za późno. A ja, Właściwie, przyszedłem, żeby sprawić pani
lanie! Tym oto paskiem, jak niegrzecznej, psotnej dziewczynce.
―
A co ja zawiniłam?
― Obudziła mnie pani. Umyślnie.
―
Nie wiedziałam, że pan jest w domu. Klucz był za okiennicą,
wewnątrz cicho. Nawet się bałam. Ale chciałam wykorzystać tę sposobność
i się wykąpać. A pan strasznie niedobry. Byłam u panny Heleny. Zaniosłam
jej cukierków, ale nie przyjęli. Kazali przyjść jutro rano, o dziesiątej. No?... A
pan?...
―
Zmniejsza to pani winę. Dlatego proponuję albo lanie, bo mam
ku temu dobrą sposobność i nikt pani nie obroni; panny Jadwigi nie ma
jeszcze w domu...
―
W ogóle dzisiaj nie przyjdzie. Jest dawno po godzinie policyjnej.
Będzie siedziała u ciotki.
―
Świetnie! Więc albo lanie, tym oto paskiem, albo pomogę pani
dokończyć prędko kąpieli, a potem się pokochamy. Należy mi się to i za
górkę, i za czyszczenie ścieżki, i za kuszenie. Niech pani wybiera!
Patrzyła ku Józefowi spode łba, nadal osłaniając się rękami. Potem
powiedziała:
―
Wybieram lanie!
―
Dobrze! ― postąpił dwa kroki naprzód i zamachnął się
paskiem.
―
O, nie, nie, nie! ― krzyknęła Róża, wyskoczyła z bali i objęła
Józefa ramionami.
―
Jest pani rozsądna.
―
Wcale nie rozsądna! Zwariowałam! Robię same głupstwa!
―
Ale ja jestem jeszcze rozsądny. Przede wszystkim idzie o to,
żeby pani się nie zaziębiła. Pomogę pani prędko się wykąpać. Nie dla swojej
przyjemności, ale dla pani zdrowia.
Józef chodził zawsze do kąpieli publicznych, które nawet w okresie okupacji
były dobre. Natomiast Helena myła się w domu. Józef jej pomagał, aby
mogła wykąpać się prędko i dobrze. Miał Więc wprawę i teraz wziął w
obroty Różę. Wydawał ostro komendy, co ma robić. Potem oblał ją ciepłą
wodą, z początku kucniętą w balii, a następnie stojącą.
―
I pan się nie krępuje? ― spytała.
―
Nie mam na to czasu.
―
I się mną nie interesuje?
―
Ależ tak! Mam wspaniałą wystawę kobiecej urody. Ale chcę
prędzej to skończyć. A pani mi nie ucieknie. Poza tym jestem bardzo głodny.
―
Ja również.
―
Potem przyrządzimy coś do jedzenia.
Niebawem Róża była wykąpana. Poszła do sypialni, aby tam się ubrać. Józef
zabrał się do sprzątania kuchni i wynoszenia wody z wiader i balii. Potem
wytarł podłogę dużą ścierką i powiesił ją w sionce. Wreszcie wszystko
uporządkował.
Róża przyszła w szlafroku i pantoflach. Włosy miała uczesane, twarz
upudrowaną.
―
Ileż narobiłam panu kłopotów! ― powiedziała. ― Będzie
jeszcze jeden powód do wdzięczności!
Przygotowali skromną kolację. Jedli w kuchni, na szafce. ,
―
Jedna sprawa mnie martwi― powiedziała Róża. ― Panna
Jadwiga.
―
O co chodzi?
―
Będzie ze mnie kpiła, bo wszystkiego się domyśli. Ona ciągle mi
dokucza.
―
Przypuszczam, że się domyśli. Ale ona wcale nie jest przeciwna
naszemu romansowi. Nawet starała się zainteresować mnie panią.
Powiedziała, że jest pani pięknie zbudowana i ma duży temperament.
Róża dostała wypieków.
―
Ach, jaka... świnka!
―
Z budową ma rację, z temperamentem chyba też... Ale radziła,
żeby z panią nie flirtować, tylko od razu brać się do rzeczy.
― Okropna!
―
Ale ja jej nie posłuchałem. Natomiast pani właśnie zabrała się
do rzeczy.
―
Wycofuję się. Niczego więcej nie będzie. Żadnych deserów.
―
Teraz za późno. Nie będziemy mogli się cofnąć. Ale
zastanówmy się nad tym, jak wyprowadzić pannę Jadwigę w pole. Czy pani
jest dobrą aktorką?
―
Chyba nie. Zawsze wpadam. Ale co trzeba robić?
― Rozmawiać ze mną w obecności panny Jadwigi dokładnie tak, jak
rozmawialiśmy poprzednio.
―
To łatwo.
―
Nigdzie nie powinno zostać żadnego śladu, że byliśmy razem.
Poza tym pani dzisiaj się nie kąpała. Rozumie pani?
―
Tak.
―
A teraz rzecz najważniejsza: chwyt psychologiczny. Jutro niech
pani śpi do późna, jak zwykle. Jeśli Jadwiga wróci wcześniej, niech pani uda
zirytowaną. Może pani wspomnieć coś o bólu głowy. Będzie to dowodem,
że pani nie wykorzystała dobrej sytuacji i jest zła.
―
Jestem strasznie zła! ― zmrużyła oczy i ukazała zęby. ― Bo pan
nie wykorzystuje sytuacji!
Chodźmy do mojego pokoju.
―
To znaczy: zabierzemy się do rzeczy... bez flirtu...
―
Innego wyjścia nie ma. Wpadliśmy oboje!
―
W sieci Wenus.
―
Ja Wpadłem w sieci Nimfy. Tak panią nazywałem od początku.
―
O, nieszczęśliwy!
Położyła palec na Wargach i poszła, jakby skradając się, w kierunku drzwi do
pokoju Józefa. Otworzyła je i udawała, że nasłuchuje. Potem obróciła twarz
ku Józefowi, skinęła mu głową, i, gubiąc pantofle, pobiegła w stronę
łóżka..Zaraz po ostatecznym przejęciu egzekutywy odbył naradę z Klarą i
Magiem. Dziewczyna była dumna z uznania i zaufania, jakie Józef jej
okazywał. Mag był pełen zapału i gotów do wykonania nawet szalonej akcji.
Wierzył w swoje szczęście i doświadczenie Józefa, który tak planował
zamachy, jakby układał zadania matematyczne.
―
Teraz jestem kierownikiem egzekutywy ― powiedział Józef. ―
Drobnego zaś włączyłem do sekcji wykonawczej. Ale w obu sekcjach mam
tylko dwóch ludzi, którym całkowicie ufam i którzy uzasadniają istnienie
egzekutywy. To znaczy: was.
― Dlaczego pan nie kopnie tamtych na aut? ― spytał Mag.
―
Dlatego, że góra chce mieć kompletną egzekutywę. Jest to
kwestia ich biurokratyzmu. Nie chcę im narzucać swojej koncepcji
zorganizowania egzekutywy, ale może ją zrealizuje. Teraz idzie mi o pracę w
takich warunkach, jakie istnieją. Ze wszystkich tamtych ludzi mogę
wykorzystać tylko Rysia do pomocy panu, ale bez uprzedniego
wtajemniczenia go w sprawę, oraz Kreta i Aktorkę do wywiadu
pomocniczego, ale również bez orientowania ich w moich zamiarach. Będę
korzystał z ich roboty, żeby ułatwić pracę pani ― zwrócił się do Klary. ― Ale
o sprawach ważnych będziemy decydowali razem. Stanowimy jakby sztab,
zakonspirowany dla innych członków egzekutywy i dla góry. Jest to nasza
sprawa poufna, oparta na wzajemnym zaufaniu.
Omówili dokładnie sprawę łączności. Ustalili, że na razie lokalem
kontaktowym ich trójki będzie mieszkanko Klary. Natomiast jako „skrzynki
pocztowej" użyją sklepu komisowego przy ulicy Zamkowej, gdzie pracuje
starsza koleżanka Klary. Poza tym ustalili system alarmowy i dla mieszkanka
Klary, i dla sklepu.
―
Pani mnie prosiła p mocno działającą truciznę ― zwrócił się
Józef do dziewczyny.
―
Tak. Może przecież się zdarzyć, że wpadnę w pazury gestapo.
Doda mi to sił. Będę wiedziała, że mam ucieczkę od katuszy.
―
Niechętnie dam to pani, ale sam również to mam. Jest to
cyjanek potasu. Działa pewnie i prędko."
Józef poprzednio rozdzielił kryształ cyjanku na dziesięć części.Przypuszczał
więc, że dawki będą potężne. Ostrożnie roztarł kryształy na proszek i
zawinął go w skrawki jedwabiu, który pokrył zwierzchu lakierem. Chciał, by
pastylki były miękkie i płaskie, trudne do wymacania palcami, gdy zostaną
schowane w ubraniu. Jednądozę dal Helenie, która ją ukrywała w żakiecie.
Dwie wziął sobie.Jedną z nich dał teraz Klarze.
―
Niech pani schowa to przy sobie, ale tak, by można było łatwo
wyjąć, lecz trudno znaleźć przy rewizji.
―
A jak to użyć?
―
Rozdzielić okryty lakierem jedwab i łyknąć proszek, któryjest
wewnątrz.
Czy mógłby pan i mnie dać taką pastylkę na sen? ― spytał
Mag.
―
Oczywiście.
―
Dziękuję! ― rzekł Mag. ― Jest jeszcze jedna sprawa, która
może pana zainteresować. Mam znajomego, starszego ode mnie
o piętnaście lat. Pseudo jego Zeks. Poznaliśmy się w bolszewickimwięzieniu.
Wspaniały typ! Spokojny, śmiały, doświadczony. Nie na leży do żadnej
organizacji, ale sam coś niecoś robi.― Tworzy własną organizację?
―
Nie. Rozbrajał bolszewików, a teraz rozbroił kilku Niemców. Z
nim mówię szczerze, bo to człowiek żelazny. Ale nie wtajemniczam go w
sprawy poufne. On również chce do czegoś należeć, ale pójdzie tylko na
poważną robotę.
―
Powiem o nim Bronce i włączymy go do egzekutywy. Będzie
musiał złożyć przysięgę.
―
Tego on chyba nie zechce, ale na ochotnika będzie pracował,―
A po co on rozbrajał Niemców?
―
Sprzedaje broń.
―
Komu?
―
Byle komu.
―
Ciekawy gość. Taki by mi się przydał.
―
Mogę was zapoznać. Dzisiaj pod wieczór u niego będę. Józef
zastanowił się nad swym rozkładem dnia. Wieczór miał
wolny.
―
O której godzinie wasze spotkanie? O piątej u niego w
mieszkaniu.
― Czy daleko stąd?
―
Stąd daleko, ale od Drobnego tylko dziesięć minut drogi. Dam
panu jego adres.
―
Mogę przyjść nie wcześniej niż o szóstej.
―
Dobrze. Zaczekamy. Będzie pan miał jeszcze jedną zapasową
melinę i naprawdę bojowego chłopaka. Może nam się przyda.
Chętnie z nim się zapoznam. Zapamiętał adres Zeksa i pożegnał Klarę i
Maga. Był zadowolony, że dobrze zorganizowali łączność. Chciał jednak
mieć zapasowy lokal kontaktowy na wypadek, jeśli inne zawiodą, będą
niewygodne albo niebezpieczne. Dlatego entuzjastyczna wzmianka Maga o
Zeksie go zainteresowała. Poza tym przypomniał sobie Wincuka, którego
dawno nie widział. Jego melina również mogła być pożyteczna. Postanowił,
że go dzisiaj odwiedzi.
Gdy szedł z Bakszty na Zarzecze, zatrzymał się na moście nad Wilenką.
Rzeczułka nabrzmiała mętną, wzburzoną wodą i gnata naprzód z ciasnych
teraz dla niej brzegów ku bliskiej Wilii. Po jej powierzchni krążyły i
nurkowały, jakby się bawiły, pudełka, gałęzie, deski, bańki, butelki, śmiecie.
Nie dzwoniła teraz łagodnie po kamieniach, nie szemrała, lecz kipiała,
szalała.
Kiedy patrzył w wiry wody, przypomniała mu się zeszła noc spędzona z
Różą. Też szaleli w miłosnych uściskach, a potem zasypiali, zmęczeni,
uspokojeni. Budzili się, przy ciągle palącej się karbidówce, i patrzyli sobie w
oczy, jakby zdziwieni tym, że mogą dać sobie aż tyle rozkoszy. Gdy rano
opuszczał mieszkanie, obejrzał uważnie kuchnię, swój pokój i sypialnię
Jadwigi, w której spędzili drugą część nocy. Chciał, aby nigdzie nie zostało
śladów po ich wyczynach. Róża spała. Równo oddychała i miała spokojną,
zmienioną, tajemniczą twarz. Zamknął wszystkie drzwi, a klucz od sionki
powiesił za okiennicą ―jak się umówił z Różą. Zastanawiał się nad tym, czy
ona zdoła wprowadzić w błąd Jadwigę. Nie obawiał się posądzenia o
romans z Różą, ale nie chciał, żeby jej dokuczała kpinami lub nawet
aluzjami.
Poszedł dalej. Rozpiął palto, bo dzień był ciepły. Słońce świeciło od rana i
topiło szare płachty śniegu w ogrodach. Ulicami pędziły wesoło strumyki
wody.
Obok meliny Wincuka zobaczył Węgorza, który bez marynarki, w koszuli
tylko, szczepał na grubym klocu drewno na opał. Pozdrowił go i spytał:
―
Gdzie Wincuk?
Stary wyprostował się i przez jakiś czas patrzył w twarz Józefowi. Starał się
go sobie przypomnieć. Potem powiedział:
―
Aha! Toś ty kupił od niego biekieszę. Byłeś tu kiedyś.
―
Parę razy byłem. Pamiętasz: piliśmy wódkę.
―
Idź do chaty i poślij Kostka. On zna jego chody.
Drzwi do sionki były otwarte. Gdy Józef wszedł do środka, zobaczył dwoje
dzieci, które, siedząc okrakiem na ławce, grały w karty
― Jak się masz, Kostek? ― zawołał.
―
Fajnie! W świnię gramy. Ja już trzy razy wygrałem. Świnia!
świnia! świnia!
―
A gdzie Wincuk?
―
Blisko. Pewnie śpi. Ale jak pan potrzebuje, mogę zawołać.
―
Idź, zawołaj! A ja za ciebie zagram z nim w karty.
―
Toż baba! ― powiedział Kostek, wskazując ruchem głowy na
drugie dziecko i wyszedł z izby.
Józef usiadł przy stole, skręcił papierosa, zapalił i spytał dziewczynkę, która
miała krótko ostrzyżone włosy i była odziana w bluzę i spodenki:
―
Chcesz zagrać ze mną w karty?
―
Nie! ―odpowiedziała ostro i wydęła wargi.
―
Czemuś taka niegrzeczna? Jak ty się nazywasz?
―
A gówno ci do tego! .― odcięła się.
― Oho! To z ciebie dobry numer! ― zdziwił się Józef.
―
Tak jak i z ciebie! Ty nie czepiaj się, bo ci lepiej powiem! ―
złożyła karty, wsunęła je do kieszonki u bluzy i wyszła z izby.
Po chwili Józef posłyszał, że dziewczyna rozmawia na zewnątrz z Węgorzem
i pomaga mu składać drewno. Nazywała go dziadkiem. „Ależ i wnuczkę
ma!" ― pomyślał.
Kostek powrócił dopiero za pół godziny. Powiedział, że tatka był na innej
melinie i zaraz tutaj przyjdzie.
―
Co to za dziewczynka? ― spytał go Józef. ―Siostra moja. A co?
― Nie wiedziałem, że masz siostrę. Jak się nazywa?
―
Maryśka.
Kostek opuścił izbę i dołączył do starego, który, korzystając z dobrej pogody,
szczepał drewno na zapas. Wkrótce przyszedł. Wincuk. Bardzo serdecznie
się przywitał z Józefem.
―
Czemu pan nie przychodził? ― spytał. ― Myślałem, że coś
niedobrego się stało.
― Mieszkałem na wsi. A gdy wróciłem do miasta, mało miałem czasu. Teraz
będziemy częściej się widywać. Wypijesz pan?
― Nie. Mam jeszcze robotę. Chciałem pana zapytać, czy można będzie
czasem korzystać z tej meliny?
―
Rzecz jasna: można. I spać tutaj można, i zamieszkać, jeśli
zechcesz. Teraz tylko stary tutaj żyje, a ja z dziećmi mam lepszą budę. Ale w
dzień one zawsze przychodzą tu, bo lubią dziada. On im dogadza.
―
U pana duża rodzina. A dziewczynka ma wilczy charakter.
―
Co, odgryzła się panu?
―
Spytałem, jak się nazywa. A ona tak odpowiedziała, że mi w
pięty poszło.
―
To Kostek ją wyuczył po polsku mówić... ― Wincuk wstał i
zamknął drzwi do sionki. Potem wrócił do stołu. ― Powiem panu prawdę,
co to za dziewczyna. Nawet stary nie wie dobrze. Może się domyśla, ale on
jak ta ściana! Jest to Żydóweczka. Rozumie pan? Chcę, żeby ocalała. Do
miasta jej nie puszczam, ale tutaj wszędzie chodzi. Nikt nie wie, co za jedna.
Sam ją ochrzciłem, wyuczyłem modlić się, nosi krzyżyk na szyi. Wyrobiłem
dla niej metrykę na swoje nazwisko. Moja nieślubna córka i szlus!
―
Mam dobre oko, ale nie poznałem, że Żydóweczka. Skąd ją pan
wytrzasnął?
―
Zeszłego roku, jesienią, poszedłem z jeszcze jednym
chłopakiem do Landwarowa. Tam robota była na kolei. Ale nam się nie
udało. Wracaliśmy do miasta nocą i koło Ponar, niedaleko szosy,
dostrzegliśmy litewski patrol. Musieliśmy obejść lasem dobry kawałek drogi.
I tam znaleźliśmy ją w krzakach. Broniła się, drapała, gryzła. Ale ją
uspokoiłem, bo mówię po żydowsku. Była umazana
w krwi...
―
Ranna?
―
Nie. Krew jej matki. Kilkunastu Żydów uciekało, kiedy auta się
zatrzymały koło bazy ponarskiej. Pan chyba wie, jaką robotę tam Niemcy
litewskimi rękami odwalają? Matka jej dobiegła do lasu i tam upadła.
Krzyknęła do dziewczynki, żeby gnała dalej. Tamta zaszyła się w krzaki.
Siedziała w nich dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Nie piła, nie jadła, była
chora... Przyniosłem ją na melinę do kolegi. Tam ją ostrzygłem, wymyłem,
spaliłem wszystkie jej łachy, bo miała pełno wszy. Przez cały tydzień leżała
w łóżku. Odkarmiłem ją i zacząłem uczyć po polsku. Sprytna, mądra'. Teraz
nie wyciągnie pan z niej ani jednego żydowskiego słowa. Powiedziałem jej,
że jak powie coś po żydowsku, to zabiją i ją, i mnie, i dziadka, i Kostka.
Józef spędził u Wincuka parę godzin. Dzieci oskrobały kartofle,a Węgorz
odgrzał w dużym saganie ugotowany wczoraj kapuśniak i z wieprzowiną.
Józef zjadł z nimi ten skromny obiad, który mu bardzo smakował. Dzieci
jadły na jednym rogu stołu ze wspólnej mi ski. Z hazardem dmuchały na
gorący płyn, który czerpały dużymi, drewnianymi łyżkami. Kartofle brały z
innej miski wprost rękami. Józef niepostrzeżenie obserwował dziewczynkę,
która była tutaj jakby gościem z innego świata. Miała smagłą twarz, a w
ładnych, piwnych oczach o sinawych białkach krył się głęboki smutek.
Pod dany mu przez Maga adres przyszedł wcześniej, niż obiecał. Odszukał w
pobliżu ulicy Konarskiego drewniany domek, zagubiony w labiryncie
zaułków, ścieżek, parkanów. Wszedł przez otwarte drzwi do ciasnej sionki i
zapukał klamką. W progu stanęła młoda kobieta z obwiązanymi chustką
włosami i zawiniętymi rękawami bluzki. Właśnie prała w kuchni bieliznę.
Miała nieładną twarz, ale wnikliwe niebieskie oczy. Józef nie chciał
wymieniać żadnego pseuda. Powiedział:
―
Umówiłem się z kolegą, że będę tu około szóstej, ale
przyszedłem wcześniej. Nie wiem, czy na mnie czeka?
―
Zaraz się dowiem.
Poszła w głąb kuchni, zostawiając drzwi do sionki otwarte. Ale wnet na
progu następnego pokoju ukazał się Mag.
―
Proszę do nas! ― zawołał.
Józef wszedł do małego pokoju, z którego okna było widać za pobliskim
parkanem wysokie drzewa. Tam się zaczynał zaniedbany las sosnowy,
własność Uniwersytetu Stefana Batorego.. Wilnianie nazywali go: Zakręt.
―
To Zeks... ― Mag wskazał dłonią mężczyznę średniego wzrostu,
który przy wejściu Józefa wstał zza stołu i uważnie, spokojnie patrzył mu w
oczy.
Uścisnęli sobie dłonie i Józef usiadł na krześle obok okna. ― Wie już o panu
― ciągnął Mag. Do Organizacji wstępować nie chce. Ale jeśli trzeba będzie
dopomóc nam w robocie, chętnie się dołączy.
―
Ja lubię wolność! ― powiedział Zeks, oddzielając słowa
dłuższymi pauzami i w ten sposób jakby je podkreślając.
―
Rozumiem ― rzekł Józef. ― Ja również. Dobrowolnie zrobię
wszystko. Pod przymusem nic. Nie lubię też zmuszać innych albo nawet
długo namawiać. Po prostu proponuję, kiedy trzeba.
Ale dzisiaj my chcemy panu coś zaproponować ― powiedział Mag. ― Taki
sobie mały skok po broń. Wieczorkiem.
―
Dokąd?
―
Niedaleko stąd. Zeks poprowadzi. On zna tutaj chody dookoła.
―
Chciałbym wrócić do domu przed godziną policyjną. Mieszkam
daleko stąd.
― Na pewno zdążymy.
―
I nie chcę, żeby poznano moją twarz na jakiejś trefnej robocie.
Muszę w dzień dużo chodzić po mieście i mogę być rozpoznany.
―
Pan nas tylko ubezpieczy, bo nie wiemy, na ilu gości trafimy ―
dodał Mag. ― A robotę sami wykonamy. Jest dla pana rosyjskie kopyto z
siedmiu pigułkami. Dopiero co wyczyściliśmy. A tutaj zapasowe naboje. ―
Podał Józefowi rosyjski nagan.
Gdy zapadł zmierzch, Józef, Mag i Zeks ścieżkami między plątaniną
parkanów i przez liczne przełazy wyszli do lasu. Wolno posuwali się między
wysokimi sosnami. Poszycie było rzadkie. W dole, między drzewami, leżały
wysepki topniejącego śniegu. Piaszczysta ziemia między nimi była prawie
sucha. W kilku miejscach minęli ciemniejsze, wydeptane ścieżki.
Zbliżyli się do niemieckiego cmentarza wojskowego, położonego na skraju
lasu w pobliżu urwistego brzegu Wilii.
―
Zaczekajcie tutaj! ― rzekł Zeks i poszedł w kierunku
migocących z dala świateł w oknach domów na przedmieściu. ― Co on chce
zrobić? ― spytał Józef, zainteresowany tą tajemniczą wyprawą.
―
Zasadzkę na Niemców albo na Niemca. Kto się nadarzy. Idzie o
to, że tam, gdzie są żołnierze, są i dziewki. A dokąd pójdą, żeby się zabawić?
Albo na cmentarz, albo do lasu, albo do parku w krzaki. Tak było za
bolszewików. Tak jest i teraz. Zeks spenetrował całe miasto. Pojedynczych
żołnierzy sam rozbrajał. Oni o takich napadach i stratach przeważnie nie
meldują, bo się ośmieszą. Po polowaniach Zeksa ani razu nie zrobiono
obławy.
Po kwadransie z gęstych cieni wyłoniła się sylwetka Zeksa. Pospiesznie
zbliżył się do kolegów.
Idą ― powiedział. ― Tylko dwoje. Skinął dłonią, aby Józef i Mag udali się za
nim. Zatrzymali się w zaroślach obok ciemnej ścieżki. Zeks, jakby znał z góry
każdy ruch nadchodzących amantów, wskazał towarzyszom miejsce do
zasadzki. Sam stanął obok ścieżki za grubym pniem sosny. Pistolet trzymał
w ręku. Józef przygotował nagan. Mag był bez broni.
Wkrótce usłyszeli głosy ― męski i kobiecy. Potem rozległo się szuranie
kroków. Następnie obok kępy jodełek, w której się ukrył Józef, przeszedł
mężczyzna w wojskowym uniformie. Prowadził pod ramię kobietę w
jasnoszarym palcie i jeszcze jaśniejszej chustce na głowie. Ale zaraz na
ścieżce przed nimi ukazała się ciemna sylwetka Zeksa.
―
Ręce do góry! ― powiedział po niemiecku, kierując lufę
mauzera w pierś mężczyzny.
Józef skoczył na ścieżkę, powtórzył tę komendę Zeksa i stanął za plecami
żołnierza, który bez ociągania się uniósł ramiona w górę. Mag ukazał się z
boku i rozpiął wiszący na pasie żołnierza futerał. Wyjął z niego pistolet i
zapasowy magazynek. Podał wszystko Józefowi. Zeks kazał kobiecie stanąć
twarzą do sosny. Wówczas Mag dokładnie zrewidował żołnierza. Wyciągnął
z wewnętrznej kieszeni jego munduru gruby portfel i wyjął z niego
wszystkie pieniądze, pozostawiając dokumenty, listy i fotografie. Zabrał mu
też scyzoryk i zegarek na rękę. Wówczas Zeks powiedział do żołnierza po
niemiecku:
―
Idź z nią wolno z powrotem! Nie oglądaj się i nie rozmawiajcie!
― Pchnął ku niemu kobietę i dodał po polsku: ― Jazda Z nim razem do
miasta!
Oboje zaczęli oddalać się i zaraz znikli w ciemności. Zeks poprowadził
towarzyszy w kierunku mostu strategicznego przez Wilię. Skierowali się na
Zwierzyniec. Tam Zeks zatrzymał się w pobliżu kenesy karaimskiej.
―
Jest pięć tysięcy osiemdziesiąt marek, zegarek i scyzoryk ―
powiedział. ― Możemy podzielić to teraz.
Józef odmówił się od udziału w tym łupie, ale chętnie wziął parabellum. ―
Będzie to broń dla mojej grupki ―powiedział.
Pożegnali się przed wejściem na most Zwierzyniecki.
Planując dalsze zamachy nie brał pod uwagę Drobnego ani jego kompanów.
Jednakowoż ustalił łączność i z nimi. „Niech egzekutywa istnieje w
komplecie, chociażby dla wykazów personalnych Komendy".
Potem zabrał się do rozpoznania kilku skazanych. Ale obecnie prowadził
wywiad powoli, ostrożnie. Kretowi dał śledzenie Gorzewskiego, aspiranta
litewskiego gestapo. Klara obserwowała Baronowa, który był kierownikiem
biura werbunkowego organizacji Todta. Podejrzewano jednak, że on
jednocześnie prowadzi wywiad wśród białych Rosjan. Zainteresowało to
Józefa, który zaraz po uporządkowaniu łączności udał się do Stanisława.
Przypuszczał, że może on mieć więcej wiadomości o Baronowie. Ale
mieszkanie kościelnego Szymona, u którego Stanisław miał swój lokal, było
zamknięte. Poszedł tam nazajutrz, nieco wcześniej. Ale i wówczas nie zastał
nikogo w domu. Nie chciał rozpytywać o nich innych mieszkańców
kamienicy i tegoż dnia wstąpił do Szymona jeszcze raz. W mieszkaniu był
nieład. W piecu nie napalono. W kuchni, na stole, w zlewie leżały brudne
naczynia.. Łóżko było nie zasłane, podłoga zaśmiecona.
―
Co się stało? ―spytał Józef.
―
Źle... panie.. ― powiedział Szymon niechętnie i ponuro, chociaż
poprzednio zazwyczaj radośnie witał Józefa.
―
Byłem u pana wczoraj. A dzisiaj przyszedłem drugi raz.
―
Umieściłem Wandeczkę u mojej matki, bo tutaj nie ma komu
jej dopatrzyć. Muszę więc tam chodzić.
―
A co z żoną? ― zdziwił się Józef.
―
Uciekła.
―
Uciekła?!... Dokąd?...
―
Nie wiem jeszcze... Uciekła ze Stanisławem... Zabrała wszystkie
swoje rzeczy... Widzi pan, jaka podłość! Toż on ją namówił, a potem rzuci
jak brudną szmatę!.... Panie drogi, przecież mnie Niemcy, Litwini,
bolszewicy, razem wzięci, nie sprawili takiej krzywdy, jak on, Polak! Jakże
tak możną?!... On przecież jest oficerem Organizacji! On ode mnie przysięgę
na wierność AK odebrał. I od żony też! Pan to rozumie?! „W obliczu Boga
Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny..." Tak brzmi przysięga...
Dałem mu mieszkanie i utrzymanie. Miał tutaj swoje kontakty. Przychodzili
różni ludzi i z miasta, i ze wsi. Karmiłem ich, pomagałem, chociaż samemu
czasem było krucho. I co?... Jak mi wywdzięczył się?.,. Zniszczył polską
rodzinę! Zabrał mi żonę a dziecku matkę! Czyż nie tak?...
―
Psiakrew! On mi się nie podobał, ale nie przypuszczałem, że
jest aż takim łajdakiem! ― zdenerwował się Józef, widząc rozpaczi żal
Szymona.
―
Czyż jej czegoś brakowało? Czy mężczyzna był jej potrzebny?
Czy on jest lepszy ode mnie? Przecież jest zużytym, rozpustnymdziadem, o
wiele lat starszym ode mnie. Ale zaczął ją urabiać, przekonywać, że jak
wojna się skończy, to on za swą pracę w Organizacji będzie ważną szyszką, a
ja będę dziadem kościelnym. Zawróciłgłowę głupiej kobiecie, a gdy
dostrzegli, że zaczynam wszystkiegosię domyślać, to uciekli.
―
Mnie nawet trudno to zrozumieć! ― rzekł Józef z oburzeniem.
― Przecież każdy mężczyzna, byle nie potwór, może łatwosobie znaleźć
wolną kobietę!
― Oczywiście! Ale jemu był potrzebny komfort: kobieta namiejscu, na
zawołanie. Teraz ja rozumiem, dlaczego on tak częstomnie wysyłał
służbowo na powiat. Ciągle trzeba było czegoś siędowiedzieć, coś
sprawdzić. A ja czasem myślałem nad jego poleceniami: „Co za bzdury! Po
co to potrzebne!" Ale złożyłem przysięgę i trzeba było spełniać jego rozkazy.
A jemu szło o usunięciemnie z mieszkania, żeby mógł wygodnie z moją żoną
się bawić. Pojakimś czasie zacząłem się domyślać, że sprawa nie jest
czysta.A później lokatorka mnie ostrzegła. Ale starałem się nie wierzyć...A w
zeszłym roku on ją przedstawił do odznaczenia Krzyżem Walecznych.
Rozumie pan?... Gestapo obstawiło tutaj część ulicyi kilka kamienic. Kogoś
szukali. Wówczas on wyjął z fotela swoje akta w teczce i kazał Jance je
wynieść. Czyż to nie głupota! Mogłaprzecież wpaść. Ale on się bał, że jak
zrobią tu rewizję i znajdąakta, to i jego zahaczą. Janka wzięła koszyk na
zakupy. Akta jego schowała pod palto i wyszła z domu. Nikt jej nie
zatrzymał, bo obława była skończona. Zabrali kogoś z sąsiedniej kamienicy.
A on, żeby jej dogodzić, bohaterstwo z tego zrobił... Ale powiedz pan: co
mam teraz począć? Odnaleźć go i w łeb mu palnąć? Pistolet kupiłem i
szukam go...
Józef zastanawiał się. Na takie pytanie chciał odpowiedzieć po namyśle.
Wreszcie rzekł:
―
Jeśli pan tak postąpi, to, uważam, najwięcej pan skrzywdzi
siebie.
―
Ale jakie jest teraz moje życie?
―
Rozumiem dobrze pańską krzywdę i współczuję mu. Ale mogę
myśleć o tym spokojniej i chcę, żeby pan nie pogarszał swojej sytuacji. Poza
tym musi pan się Opiekować dzieckiem.
―
A pan na moim miejscu jak by postąpił?
―
Pan się zdziwi, jeśli powiem szczerze.
―
Bardzo pana proszę.
―
Uważam, że wina jest nie tylko jego, ale i jej.
―
Tak. Przecież małżeństwo to sakrament, a ona go zdeptała!.
― Otóż żył pan z nią przez wiele lat. Macie dziecko. Uważał ją pan za
najbliższą sobie istotę na ziemi...
―
Tak.
―
... A kiedy nadeszła próba, to się okazało, że żył pan nić z
najbliższym przyjacielem, ale z wrogiem. Tak to odczuwam i tak rozumiem.
Jeśli pan potrafi się uspokoić i spojrzeć na tę sprawę jak na obcą, chyba
będzie pan musiał przyznać, że wraz z nią wyszedł z pańskiego domu wróg,
zdrajca... A teraz Odpowiem panu na pytanie, jak bym postąpił na pańskim
miejscu. Podziękowałbym przy sposobności Stanisławowi, że zabrał z mego
domu brud i fałsz. Jest pan młody, pracowity, zaradny i może pan łatwo
znaleźć porządną kobietę, która będzie uważała za szczęście, że jej pan da
oparcie w życiu... Proszę mi wierzyć, że wyrządzona panu krzywda do nich
powróci. Może jeszcze tak się stać, że ona przyjdzie do pana. Ale nie
radziłbym jej przyjmować.
Rozmawiał z Szymonem długo. Starał się, aby on się uspokoił. Odczuwał
przykrość jakby i sam zawinił wobec niego. Był przecież traktowany przez
Szymona jako ważny członek Organizacji i kolega Stanisława. Wyczuł, że
obecnie zachwiał się jego patriotyzm i oddanie Sprawie, w którą poprzednio
wierzył bez zastrzeżeń.
Nazajutrz poszedł do Andrzeja. Zastał u niego Grzmota, który, wyczerpany
całodzienną pracą konspiratora, siedział ponuro przy stole i przeglądał
jakieś notatki na luźnych kartkach papieru.
―
Jak idzie praca? ― spytał Józefa Grzmot.
―
Powoli, ale idzie. Rozpracowuję wszystkich skazanych, którzy
są w naszym zasięgu. Przygotowuję następną serię zamachów.
―
Miałem wiadomości, że Gorzewski nieludzko katuje
aresztowanych.
―
A czy można robić to w sposób ludzki?
― Tak się mówi. Ale ten jest bestią wyjątkową! Sam się rwie do pastwienia
się nad aresztowanymi!
―
Wkrótce postaram się go Uspokoić. Już jest trochę
rozpracowany. A czy panu wiadomo, co się stało u Szymona, tam, gdzie
miał melinę Stanisław?
―
Nic nie wiem ― zaniepokoił się Grzmot. ― Byłem tam przed
tygodniem. Wszystko było W porządku. Jego komórka pracuje zupełnie
dobrze.
―
Otóż Stanisław zniknął stamtąd przed kilku dniami.
―
Co?Wsypa?
― Gorzej jak wsypa!
―
A my nic nie wiemy!
―
Zlikwidował po kryjomu swą placówkę u Szymona, a żeby
ostudzić jego zapał patriotyczny, zabrał sobie na pamiątkę jego żonę.
Opowiedział pokrótce o swej wczorajszej rozmowie z Szymonem i o
wrażeniu, jakie z niej odniósł.
― Więc wsypy nie było ― wywnioskował Grzmot. ― Stanisław gdzieś
lawiruje. Pewnie wkrótce się odezwie.
―
Ale jak pan nazwie jego postępek z kolegą, który go traktował
jak przełożonego?
―
Sperma mu na. mózg się rzuciła.
―
A czy nie uważa pan, że jest to poważna zbrodnia?
― Cóż ja na to poradzę?
―
A jeśli, przypuśćmy, Szymon go odnajdzie i zastrzeli, a sam przy
tym wpadnie? Jeśli gestapowcy zahaczą jego żonę i zaczną ją badać swymi
metodami, a ona wysypie wszystko, co wie, razem z archiwum Stanisława?
Przecież może być to groźne!
―
Czy Szymon .zamierza, porachować się ze Stanisławem?
―
Tak. Rozmawiałem z nim długo. Starałem się go uspokoić.
Przemawiałem mu do rozumu, aby nie popełnił rzeczy strasznej. Ale on jest
w rozpaczy. Powiedział, że wszyscy okupanci nie wyrządzili mu takiej
krzywdy jak as organizacji podziemnej, który od niego przysięgę odebrał.
Jak on postąpienie wiem.
Grzmot spojrzał na zegarek i wstał.
―
Znów przykrość! ― powiedział. ― Muszę iść. Może znajdę
gdzieś ślad Stanisława. Miał do załatwienia ważną i pilną sprawę.
Pośpiesznie opuścił mieszkanie. Po jego odejściu Andrzej, który nie brał
udziału w rozmowie, lecz z czerwonym ołówkiem w ręce czytał litewski
dziennik, powiedział twardo:
―
A ja bym go skazał na śmierć!
Józef spojrzał na niego ze zdziwieniem. Przypuszczał, że Andrzej jest
chorowity, słaby. Teraz zobaczył w zmęczonej bladej twarzy wyraz potęgi
duchowej. Andrzej mówił dalej:
― W takich sprawach musimy być bezkompromisowi, bo to się kładzie
piętnem hańby na nas wszystkich, na ideę walki o wolność. Broniłem
Jaśkiewicza i będę go bronił wcale nie dlatego, że go znam, ani nawet nie
dlatego, iż uważam wyrok na niego za szkodliwy dla nas., lecz wyczułem w
tym podstępną akcję wrogów albo naszych wspólnych, albo jego
osobistych... A czy pan słyszał o zastrzeleniu pisarza białoruskiego,
Franciszka Olechnowicza?
― Słyszałem. Z nim bolszewicy mieli dawne porachunki. Siedział u nich w
koncłagierie na Sołowkach. Potem opisał to. Poza tym należał do Komitetu
Białoruskiego i pisał w białoruskiej prasie...
―
Moim zdaniem zlikwidowali go nie dlatego, że był dla nich
aktualnie szkodliwy, lecz dla terroru. Dla zastraszenia innych. Dla pokazania,
że ich ręce daleko sięgają. W ten sposób przygotowują dla siebie teren. Ale
wrócę do sprawy Stanisława. Powtarzam, że skazałbym go na śmierć. Jeśli
kolega, przełożony, rozbija rodzinę kolegi, podwładnego, nie można znaleźć
na to żadnego usprawiedliwienia!
―
A jak postąpi w tej sprawie Grzmot?
―
Czy pan nie wie?
―
Za mało go znam.
―
Zaniepokoił się o aparat konspiracyjny. Bo, mówiłem panu, jest
on urzędnikiem, dla którego rzeczą najważniejszą jest ocalenie kółka czy
śrubki w maszynie biurokratycznej.
―
Nawet jeśli kółko maszynę psuje?
―
W ich schemacie istnieje jako dobre. Pan sam mi mówił, że w
całej egzekutywie jest tylko paru dobrych członków, a inni są dla niej
uciążliwi. Ale Grzmot chce mieć egzekutywę taką, jaka figuruje w wykazach:
składająca się z kilkunastu ludzi.
―
Nie mogę tego zrozumieć. Przecież on jest inteligentnym
człowiekiem.
―
Tak. I jest całą duszą oddany Sprawie. Ryzykuje bardzo. Pracuje
ponad siły. Ale biurokratyzm wszedł mu w krew. Rzecz najważniejsza:
papierki, wykazy, schematy, statystyki, raporty, instrukcje, okólniki. I na to
nie ma rady! Ale szanuję go i mam dla niego duży sentyment.
―
Jest pewna sprawa ― rzekł Józef. ― Chciałem spytać o to
Grzmota, ale zapomniałem. Może pan mógłby mi powiedzieć, gdzie dostać
iperytu?
―
Iperytu? ― zdziwił się Andrzej.
―
Tak. Planowałem pewien zamach. Bardzo trudny. Straciłem na
to sporo czasu. Ale ryzyko dla zamachowca zbyt duże. Gdybym zaś miał
iperyt, mógłbym unieszkodliwić łajdaka!
― Może w komendzie dywersyjnej? Oni powinni mieć materiały
wybuchowe, zapalające. Może u nich jest jakiś chemik?
―
Zdaje mi się, że znam typa, który mnie potrafi w tej sprawie
zorientować. Zaraz do niego pójdę.
Pożegnał Andrzeja i udał się do miasta. Miał na myśli R7, u którego widział
małe laboratorium chemiczne i który, jak sobie przypomniał, był
przydzielony do egzekutywy z grupy dywersyjnej. Poza tym przypuszczał, że
może uzyskać w tej sprawie jakieś informacje od lokatorów Henryka, Wacka
i Wicka. „Jeśli mają nawet cyjanek potasu, mogą wiedzieć cokolwiek i o
iperycie!"
Gdy wstąpił do mieszkania R7 zastał u niego Kulę. Wyczuł, że jego wizyta im
przeszkodziła. Ale tym się nie przejął i powiedział, że ma do R7 sprawę
poufną, która im zabierze tylko trochę czasu. Kula pożegnał ich i odszedł.
Wówczas Józef powiedział:―
Potrzebny mi jest iperyt. Czy pan nie
wie, gdzie bym mógł otrzymać dobrą porcję tego specjału?
―
Wiem. Mogę dać panu jutro z rana, W domu tego nie trzymam.
―
Doskonale! Będę panu bardzo wdzięczny. Kiedy do pana
przyjść?
―
Dzisiaj wieczorem wezmę iperyt, a jutro od rana będę w domu.
Mogę czekać na pana nawet do dwunastej.
― Przyjdę między dziesiątą a jedenastą.
―
Dobrze. Będzie przygotowany.
Nazajutrz R7 wręczył Józefowi tubkę średniego rozmiaru, podobną do tych,
w których sprzedają farby do malowania.
―
Jeśli tym nasmaruję na przykład krzesło i ktoś na nim usiądzie?
― spytał Józef. ― Jaki będzie skutek?
―
Śmierć! Przecież iperyt przechodzi przez wełnę, przez skórę,
przez wszelkie materiały, zżera ciało, kości, zatruwa krew. I z tym trzeba
bardzo ostrożnie się obchodzić, bo najmniejszy odprysk może wywołać
poważne obrażenia i ranę. Dla kogo to potrzebne? ― zdecydował się
zapytać R7, którego bardzo interesowała ta sprawa i który już ją omawiał z
Drobnym i innymi kolegami.
―
Tylko dla doświadczenia.
Nie ujawnił swego zamiaru nikomu, nawet Grzmotowi i Andrzejowi. Tym
bardziej nie chciał się zwierzyć R7, do którego dyskrecji nie miał zaufania.
* * *
Uważał Gorzewskiego za najgorszego z pozostałych na liście skazanych na
śmierć. Słyszał potworne szczegóły o jego znęcaniu się nad więźniami. Gdy
zaś Grzmot powiedział, że gestapowiec jest „bestią wyjątkową", postanowił
zlikwidować go jak najprędzej.
Poszedł do Adama i poprosił go o jak najwięcej informacji o Gorzewskim.
Adam powiedział Józefowi od razu, że z Gorzewskim trzeba być bardzo
ostrożnym, bo jest sprytny i podejrzliwy. Zna go osobiście i kilka razy z nim
rozmawiał. Wie o tym, że Gorzewski obawia się zamachu na niego i dlatego
nigdzie poza sprawami służbowymi nie chodzi, W ogóle jest typem
nietowarzyskim, ponurym, brutalnym.
Jednocześnie Józef puścił na wywiad Kreta. Polecił mu, żeby jak najprędzej
przeprowadził rozpoznanie Gorzewskiego. Wynik obserwacji był taki,
jakiego Józef się spodziewał. Rano, przed dziewiątą, Gorzewski wyjeżdżał na
motocyklu z domu do gestapo. O pierwszej wracał na obiad, a o drugiej
znów udawał się do gestapo. Tam pozostawał do szóstej albo nawet do
siódmej. Jeden raź w ciągu trzech dni nie pojechał do domu wieczorem.
Miał więc nocny dyżur. Nazajutrz rano pojechał do domu około dziewiątej i
przez cały dzień nigdzie się nie pokazał. Był wolny po dyżurze.
Po Krecie dał śledzenie gestapowca Aktorce, bo nie chciał, aby jeden
wywiadowca za długo się kręcił na tej samej trudnej trasie. Wynik jej
rozpoznania był podobny do poprzedniego, z tą różnicą, że drugiego dnia
Gorzewski nie pojechał wieczorem do domu, lecz wyruszył z jeszcze kilkoma
gestapowcami na motocyklach i ciężarówką pełną uzbrojonych żołnierzy w
kierunku ulicy Wileńskiej. Pojechali dokądś na obławę albo akcję
likwidacyjną.
Aktorkę zdjął z roboty po dwóch dniach śledzenia Gorzewskiego. Nie
spodziewał się nowych informacji, mimo to przekazał wszystkie zebrane
informacje Klarze, żeby je sprawdziła. Jednocześnie zaczął badać trasę
gestapowcy, zaczynając od jego mieszkania, które się znajdowało w
olbrzymiej narożnej kamienicy przy zbiegu ulicy Wielkiej i zaułka
Literackiego. Jedno wyjście z dziedzińca było naprzeciw poczty głównej.
Wyglądało jak wąski tunel, przecinający kamienicę od chodnika do dużego
brukowanego dziedzińca. Brama dla wozów i samochodów znajdowała się
w zaułku Literackim i była zamknięta od wewnątrz na sztabę i wiszącą
kłódkę. Lecz była w niej furtka, zazwyczaj otwarta w dzień. Z furtki tej
mieszkańcy kamienicy mało korzystali. Wychodzili przeważnie tunelem na
ulicę Wielką. Gorzewski również posługiwał się tym przejściem, chociaż było
wąskie. Mógł jednak przeprowadzić nim motocykl.
Dziedziniec był długi' i miał około trzydziestu metrów szerokości. Tylną jego
część zajmowały składy i wspólny dla całej kamienicy ustęp. Mieszkanie
Gorzewskiego było położone z lewej strony na piętrze. Prowadziły do niego
z dziedzińca szerokie, otwarte, ukośne schody. Gdy gestapowiec przyjeżdżał
na obiad, zostawiał motocykl na dziedzińcu, przed schodami. Mógł więc go
zobaczyć z okien swego mieszkania. Trasa jego z domu do gestapo była
krótka: kilkadziesiąt metrów ulicą Wielką, która przechodziła w Zamkową.
Następnie kilkaset metrów ulicą Zamkową i skręt w lewo, na duży plac
Katedralny. Wreszcie około kilometra prostą, szeroką ulicą Mickiewicza do
placu Łukiskiego, z którego lewej strony, w dawnym gmachu sądu, mieściło
się gestapo. Na tym odcinku drogi nie można było wykonać zamachu.
Pozostawała do zbadania krótka droga: od kamienicy, w której mieszkał
Gorzewski, do wjazdu na plac Katedralny.
Z lewej strony ulicy Zamkowej Józef znalazł między kościołem Świętego
Jana a Muzeum Etnograficznym wąski korytarz o dwóch zakrętach,
prowadzący do gmachu uniwersytetu. Było to boczne wejście do uczelni.
Nie można było go zablokować w dzień, nawet na krótko, ale się nadawało
do odejścia po Zamachu ― jeśli nie będzie pościgu. Józef zwrócił na to
przejście szczególną uwagę i zaczął badać prawą stronę ulicy: wejścia do
kamienic, bramy i dziedzińce, wyloty uliczek.
Zwolnił Klarę, kiedy skończyła trzeci dzień śledzenia gestapowca. Ale
dziewczyna paliła się do roboty.
―
Kiedy go zlikwidujemy? ― pytała.
―
Jeszcze nie wiem. Może w ogóle nie znajdę dobrego sposobu.
― Dlaczego? Przecież znamy, każdy jego ruch.
―
A jak go. zlikwidować?
―
No, zastrzelić... Chociażby w tamtym korytarzyku, gdy będzie
prowadził motocykl na dziedziniec.
―
A co dalej?
―
Uciec.
― Jakie są szanse, że ucieczka się powiedzie?
―
Są szanse...
―
Nie mam do nich przekonania. W tym są luki. A ja muszę mieć
pewność że pościg będzie niemożliwy. Nie zamienię życia, na. przykład
Maga, za życie nawet dziesięciu takich łajdaków.
― Ja bym go sama zastrzeliła. Wpakowałabym w niego cały magazynek,
kulę za kulą.
―
Gdzie pani ojciec?
―
Umarł.
―
Mam ochotę go zastąpić i sprawić pani lanie!
―
Dlaczego nie wolno mi wziąć w tym udziału? Czyż dziewczyna
jest gorsza od chłopca?
―
Lepsza. Dlatego. Zresztą i życia chłopca ryzykować nie będę bez
przekonania, że robota jest dobrze uplanowana. Dziękuję bardzo i proszę
odpocząć.
―
Ale coś z tego będzie?
―
Sądzę, że tak. Muszę trafić na dobry pomysł.
Po tej rozmowie Józef starannie „obmacywał" teren w pobliżu mieszkania
gestapowca. Trafił już na pewien sposób, który mu się nasunął na widok
motocykla stojącego obok schodów. Zwrócił uwagę na okna. Zbliżył się do
schodów po drugiej stronie dziedzińca, usiadł na stopniu i rozsznurował
trzewik. Udawał, że poprawia coś wewnątrz. Później wyjął pudełko tytoniu i
skręcił papierosa. Zapalił. W ciągu dziesięciu minut nikt się nie ukazał w
oknach mieszkania Gorzewskiego. Chyba byli pewni; że nikt nie ruszy
motocykla.
„Jedna minuta wystarczyłaby ― pomyślał Józef ― na posmarowanie
iperytem siodełka i rączek motocykla".
Wydało mu się, że nie znajdzie lepszego sposobu. Zastanowił się, komu
polecić wykonanie zamachu. Z początku zamierzał dać robotę Magowi, a
Zeksa i Rysia wyznaczyć na ubezpieczenie. Wszyscy by byli uzbrojeni. Ale
trzeba było przeprowadzić to w dzień, w południe, bo na noc Gorzewski
wprowadzał motocykl do dobrze zamykanego składziku. Lecz w dzień na
dziedzińcu zawsze byli ludzie, którzy szli do miasta lub wracali do domu.
Kobiety wynosiły z mieszkań śmieci, wieszały na otwartych galeryjkach
bieliznę. Niektórzy udawali się do ustępu, bo nie wszystkie mieszkania miały
wygódki.
Przechodnie prawdopodobnie nie zwróciliby uwagi na człowieka, który by
spokojnie zbliżał się do motocykla i coś tam porządkował, wycierał go z
pyłu, smarów. Ale trzeba było się zachować naturalnie i działać powoli...
Mag był odważny, ale jego ruchy i spojrzenia cechowała nerwowość,
ostrość, niecierpliwość. Zeks wydał się Józefowi lepszy, ale go mało znał.
Rysia w ogóle nie był pewien. Przytym sposobie zamachu musiałby
postawić ubezpieczenie. Obawiał się jednak, że kręcenie się po dziedzińcu i
w pobliżu kamienicy kilku nieznanych młodych ludzi mogło ściągnąć czyjąś
uwagę.
Po rozważeniu tej sprawy zadecydował, że robotę sam wykona. Klarę
weźmie na obserwację, żeby w wypadku niepomyślnym zawiadomiła
łącznika.
Wieczorem poszedł do dziewczyny, narysował na papierze dziedziniec, dwa
wyjścia z niego i dwie, łączące się prawie pod prostym kątem, ulice.
Powiedział, w jaki sposób będzie dokonany zamach przy pomocy iperytu.
―
A kto to zrobi? ― spytała.
―
Ja.
―
Panu nie wolno! ― powiedziała prawie z oburzeniem.
― A dlaczego?
―
Bo pan jest od organizowania wielu zamachów. A jeśli pan się
wsypie?!...
―
Na to, żebym się wsypał, jest pięć procent. Na to, żeby Mag się
wsypał, jest dwadzieścia pięć.
―
No, a ja?
―
Pięćdziesiąt. Samo podejście dziewczyny do motocykla i
grzebanie przy nim jest podejrzane.
― nie weźmie pan nikogo na ubezpieczenie?
―
Nie. Bo nikt mnie nie pomoże. Zamiast jednego, zginie kilku
ludzi. A sam może wybrnę, nawet jeśli na mnie zwrócą uwagę.
―
Ja się nie zgadzam! powiedziała Klara stanowczo.
Józef roześmiał się.
―
Mogę z panią się naradzać, ale pani nie może niczego mnie
zabronić. Po prostu pani będzie musiała potraktować to jako mój rozkaz.
―
A jeśli się nie zgodzę na takie... szaleństwo?
―
Robotę wykonam bez pani pomocy i będę pamiętał, że pani
wprowadziła do niej zamieszanie.
―
Ale czemu pan nie zostawi sobie szansy ocalenia, bronienia
się?
―
Prawdopodobnie nie będzie to potrzebne. Jestem jednak
bardzo wzruszony pani troską o mnie. Dlatego zostawię taką szansę.
Właśnie pani mnie ubezpieczy. Ale pani mi da słowo, że wykona wszystko
dokładnie. Bo jeśli z naszej strony będzie ofiara, to tylko jedna. Poza tym
musi ocaleć świadek roboty. Zgoda?
―
Tak.
―
Więc będziemy działać, jak wyjaśniłem poprzednio: pani na
obserwacji, ale będzie pani miała broń. Jeśli w trakcie roboty nastąpi wsypa,
proszę uważnie na mnie patrzeć. Gdy przesunę dłoń po włosach, od czoła
do karku, pani prędko się cofnie w kierunku ulicy i kiedy wbiegnę w
korytarz, poda mi pani parabellum z kulą w lufie i zapasowy magazynek.
Dam to pani jutro, przed robotą. Następnie wyjdzie pani na ulicę i wstąpi na
pocztę...
―
A pan?
―
Ja się cofnę prędko korytarzykiem, zastrzelę tego czy tych,
którzy będą mnie ścigali, i wydostanę przez cały dziedziniec i furtkę w
bramie w zaułek Literacki. Są duże szanse, że się wymknę, bo wytworzę
panikę.
Skinęła głową z aprobatą.
― To już lepiej.
Nazajutrz, niedługo przed pierwszą w południe, Klara; skromniutko, a nawet
biednie, lecz schludnie ubrana, spacerowała wolnym krokiem po prawej
stronie ulicy Wielkiej. Minę miała spokojną, naiwną, prawie głupiutką. Ale
na piersi, pod żakiecikiem, umieściła zdobyczny pistolet Józefa z kulą
wprowadzą w lufę. Zapasowy magazynek, osłonięty z góry chusteczką do
nosa, trzymała w lewej kieszeni.
Tego dnia rano Józef uporządkował wszystko w domu, żeby nigdzie nie
pozostało nic podejrzanego. Znalazł w składziku na drewno wytartą
szczotkę do ubrania, na której ocalała rzadka wysepka włosia. Poza tym
wziął z kuchni miękki, barchanowy gałgan, którym Helena czyściła szyby w
oknach.
Z Klarą spotkał się w jej mieszkaniu. Dał dziewczynie pistolet i jeszcze raz
omówili akcję. Potem poszli osobno w kierunku poczty.
Na dziesięć minut przed pierwszą Józef wstąpił, przez furtkę do zaułka
Literackiego, na dziedziniec kamienicy. Zobaczył z prawej strony otwarte
drzwi do pracowni stolarskiej. Dolatywały stamtąd zgrzyty piły i syczenia
hebla. Dziedziniec o tej porze był prawie pusty. Józef wszedł do ustępu z
lewa. Wewnątrz nie było nikogo. Wstąpił do jednego z przedziałów, wyjął z
kieszeni szczotkę do ubrania i tubkę iperytu. Otworzył zakrętkę i ostrożnie
wycisnął trzecią część zawartości w kępkę włosia na końcu szczotki. Położył
tubkę wysoko na listwie przybitej do ściany i drewnianym patykiem wcisnął
galaretową maść we włosie. Patyk wrzucił w głąb dołu kloacznego.
Spojrzał na zegarek: kilka minut po pierwszej. „Zaraz powinien przyjechać".
Zbliżył się do drzwi ustępu i nieco je uchylił. Zobaczył prawą stronę
dziedzińca, schody do mieszkań na piętrze i część kamienicy. Po dwóch
minutach w polu jego widzenia ukazał się wysoki tęgi mężczyzna w siwym
mundurze, spiętym pasem koalicyjnym, na którym wisiała kabura pistoletu.
Miał na nogach wysokie, ciężkie buty, na głowie czapkę z dużym znaczkiem
trupiej głowy. Obiema rękami prowadził za rączki motocykl, który się toczył
po lekkiej pochyłości dziedzińca w kierunku schodów. Zatrzymał go, ustawił
na podpórce i zdejmując z rąk duże, skórzane rękawice, poszedł ciężko i
sztywno, jak żelazny automat, schodami na górę.
Józef opuścił ustęp. Zobaczył na drugim końcu dziedzińca obok wejścia do
korytarza Klarę; siedziała na niskiej skrzynce do piasku i coś przeglądała w
torebce, którą trzymała na kolanach. W pobliżu schodów do mieszkania
gestapowca były inne podobne schody na piętro. Przy nich niemłoda, lekko
ubrana kobieta w nocnych pantoflach na bosych stopach rozstawiła
doniczki z kwiatami i nożycami podcinała gałązki. Była to niespodzianka dla
Józefa. Przez kilka sekund obserwował kobietę, ale ona była zajęta swoją
robotą i na nic nie zwracała uwagi.
Położył szczotkę z iperytem na dwóch krótkich, związanych razem
drabinach, które leżały obok drzwi do składu. Potem zdjął marynarkę i
cyklistówkę i położył je również na drabinach. Wyjął z kieszeni barchanowy
gałgan i poszedł w kierunku motocykla, trzymając szczotkę z iperytem w
lewej ręce. Po drodze rzucił spojrzenie na okna w mieszkaniu gestapowca.
Nie było w nich nikogo. Natomiast z korytarza, od strony Klary, szła młoda
kobieta,która prowadziła za ramię kilkuletniego chłopca. Chłopiec się
opierał, wyrywał jej i płakał.
―
Czego on tak się drze? ― spytała kobieta, obcinająca gałązki u
kwiatów.
―
Chciał na ulicy wleźć na samochód. Nie pozwoliłam mu.
―
Strzęp mu skórę!
Józef wycierał gałganem błotniki u motocykla, a jednocześnie smarował
szczotką siodełko i rączki obciągnięte karbowaną gumą. „Źle zrobiłem ―
pomyślał ― że zostawiłem dokumenty w kieszeni marynarki". Rozprowadził
maść równo i cienko po całej powierzchni siodełka i rączek. Spojrzał w okna
u góry. I teraz nikogo w nich nie było. Kobieta przy kwiatach rozmawiała
nadal z tą inną, trzymającą za ramię chłopca. Józef poszedł wolno w stronę
ustępu. Wstąpił do środka. Wrzucił szmatę i szczotkę przez otwór do kloaki.
Wziął z listwy tubkę z pozostałym w niej iperytem, wrócił na dziedziniec,
włożył marynarkę i czapkę i skierował się do wyjścia na zaułek Literacki.
Dostrzegł z dala, że Klara wstała i zapina torebkę.
Poszedł, jak się umówił z dziewczyną, do jej mieszkania. Otworzył drzwi
kluczem, który wziął z półki w szafce ściennej. Wymył w kuchennym zlewie
ręce, mydląc je kilka razy. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że jest na nich
lepki, żrący osad.
Klara przyszła do domu po godzinie. Była rozpromieniona. ― Ależ świetnie
się udało! Podeszłam do tamtej kobiety z kwiatkami, obok mieszkania
Gorzewskiego. Poprosiłam ją o flancę pelargonii i trochę z nią rozmawiałam
o hodowli kwiatów doniczkowych. Doczekałam się, aż on wyszedł z domu,
wyprowadził motocykl na ulicę i odjechał.
―
Nic nie dostrzegł?
―
Na pewno nie dostrzegł. Zachowywał się jak zawsze. A kiedy
iperyt zacznie działać?
―
Może już działa.
― Nie będzie już ludzi katować! ― powiedziała z mściwym błyskiem w
oczach.
Tegoż dnia pod wieczór Józef poszedł do Adama i poprosił go, aby zwrócił
uwagę na Gorzewskiego i, jeśli to możliwe, porozmawiał z nim. Nie wyjaśnił
mu, o co idzie, ale dał do zrozumienia, że użyto pewnego środka, który
powinien mu zaszkodzić. Adam obiecał, że załatwi to nazajutrz. Umówili
spotkanie na wieczór następnego dnia. Józef przeczekał dobę i znowu
poszedł do Adama. Był pewien, że Gorzewski albo skonał, albo zabrano go
do szpitala. Okazało się jednak, że nic mu się nie stało. Gdy Adam z nim
rozmawiał, Gorzewski w pewnej chwili powiedział, że jacyś łajdacy
wysmarowali mu łajnem rączki u motocykla. Józef był zaskoczony tą
wiadomością. Był pewien, że użył dostatecznej dozy iperytu, żeby
poskutkował.
Nazajutrz postanowił wypróbować zabójczą maść. Panna Jadwiga poszła na
rynek, a Róża udała się do szpitala, by odwiedzić Helenę. Józef wyjął ze
skrytki w składziku tubkę, w której zostało jeszcze dwie trzecie zawartości.
Zawołał bezpańskiego kundla, który tułał się po dzielnicy i obchodził
podwórka szukając odpadków jedzenia. Panna Jadwiga zawsze zostawiała
dla niego kości. Józef nazywał psa biezprizornym.
Gdy kundel przyszedł, Józef dał mu do zjedzenia skórkę chleba, potem go
przytrzymał i posmarował mu iperytem brzeg wewnętrznej strony ucha i
łapkę pod spodem. „Biezprizornyj" zaraz zlizał ciecz z łapki. Gdy Józef
ponowił zabieg, pies znów oblizał ze smakiem łapkę. Wówczas Józef sam
dotknął małym palcem lewej ręki iperytu, lecz ani od razu, ani później nie
odczuł .żadnego działania. „Więc to taki iperyt".
―
Czekaj, sobako! ― powiedział. ― Wypróbujemy i cyjanek.
Może jest taką samą lipą jak iperyt. Jeśli zginiesz, to bez bólu. A życie twoje
jest marne. Poświęcę ciebie dla dobra nauki!
Dał kundlowi porcję cyjanku w gałce chleba. Kundel ochoczo łyknął ją i
przymilną miną oraz merdaniem ogona upominał się o więcej. Józef wsypał
dwie dozy proszku na miękisz chleba. Pies chętnie łyknął jeszcze dwie
porcje piorunującej trucizny i zachęcał Józefa do dalszego ciągu tak
przyjemnej zabawy.
―
Masz szczęście, sobako― rzekł Józef ―że wśród moich
kolegów z konspiracji są świnie!
Po tej próbie poszedł do Klary. Przywitał się z nią, usiadł na krześle przy
oknie i jakby się zamyślił, patrząc w głąb pokoiku. Dziewczyna była
zdziwiona jego milczeniem.
―
I co się z nim stało? ― spytała po jakimś czasie.
―
A pani co przypuszcza?
―
Pewnie w szpitalu.
―
Nie. Zdrów jak ryba. Iperyt to lipa. Ordynarne oszustwo! ―
położył tubkę na stole.
―
Ależ to podłość! Przecież pan ryzykował życie!
―
Mało tego!... Cyjanek, który dałem pani i Magowi i który sam
schowałem w ubraniu w dwóch miejscach, nie jest cyjankiem!... Dobrze, że
chociaż sprawdziłem to. Może wystaram się o coś innego.
Klara była oburzona. Nie mogła zrozumieć tego, jak nędzne zdarzają się
dusze ludzkie. Józef również z całkowitym zaufaniem odniósł się do
„cyjanku" i do „iperytu".
Od Klary poszedł do Tomasza. Opowiedział mu historię zamachu na
Gorzewskiego.
―
Czy pan wysłał o tym meldunek do Komendy? ― spytał
Tomasz.
―
Jeszcze nie.
―
Niech się pan z tym wstrzyma. Proszę opowiedzieć o tym
Grzmotowi. I ja pomówię z nim, bo to... ciekawa sprawa. Wygląda bardzo
podejrzanie. Oczywiście mogła to być małpia złośliwość, ale mogło być i coś
gorszego. Szkoda, że nie udało się sprzątnąć tamtego zwierza.
―
Czy pan nie wie, gdzie mógłbym dostać zaczepny granat? Taki,
co nie razi odłamkami, lecz siłą wybuchu. Chodzi mi o zamach na ulicy. Nie
chciałbym pozabijać przechodniów.
―
Wiem ― rzekł Tomasz. ― I to nie lipę, ale dobry.
― Gdzie?
―
Tutaj. U mnie.
―
Byłoby wspaniałe!
―
Co pan zamierza zrobić?
―
Chcę jednak wykończyć Gorzewskiego. On wali ulicami jak
wariat. Zamach pistoletem jest bardzo trudny i ryzykowny. Gdybym zaś
rzucił granat z takim obliczeniem, aby wybuchł przy Gorzewskim albo pod
motocyklem, to przy dużym pędzie na pewno by się zabił.
― Skomplikowana robota. Kto jej dokona?
―Sam to zrobię. ― Może się uda. Nie będę panu odmawiał. Czy pan wie, że
on niedawno wziął udział na ochotnika w potwornej masakrze Żydów na
Ponarach. Zamordowano w jednym dniu około pięciu tysięcy ludzi. Brał w
tym udział nie dlatego, że musiał wykonać rozkaz, lecz dla przyjemności.
Innych gestapowców i szaulisów zazwyczaj przed takimi akcjami poją
wódką. On zaś może mordować ludzi i na trzeźwo.
―
I ja jego też na trzeźwo zamorduję!
―
Zlikwiduje go pan... jak wściekłego wilka.
Tomasz wstał i wyszedł z gabinetu drzwiami do łazienki. Powrócił po
kwadransie. Położył na biurku dwa francuskie granaty. Były wykonane z
matowej blachy. Miały z boku łyżeczki do przytrzymywania przed rzutem,
które u góry były zabezpieczone zawleczkami z pierścieniami:
―
Czy pan wie, jak z nimi się obchodzić?
―
Wiem dobrze.
Wziął granat i zważył go w ręce.
―
Obawia się pan, że wewnątrz marmolada ―zażartował
Tomasz. ― Naciął się pan na iperycie i cyjanku i nie wierzy pan nikomu.
―
Panu zawsze wierzę.
Daję panu dwa. Drugi może się przydać, jeśli będzie pościg. Pistolet pan ma.
―
Mam kilka. Z nich dwa własne, jeden wspólny, a jeden
egzekutywy.
― Życzę powodzenia. I proszę mnie odwiedzić. Mam ochotę doradzić panu
ostrożność, ale wierzę w pański spryt, wyczucie i doświadczenie.
Józef postanowił dokonać zamachu na Gorzewskiego na ulicy Zamkowej i
wykorzystać do Nadejścia korytarz prowadzący do gmachu uniwersytetu.
Ulica w tym miejscu była wąska, wygodna dla akcji. Ale panował tam duży
ruch ― nie tylko na jezdni, lecz i na chodnikach. Obawiał się więc, że prócz
Gorzewskiego mogą ucierpieć i niewinni ludzie. Co prawda granat zaczepny
nie raził odłamkami, ale podmuch mógł kontuzjować przechodniów. Nie.
orientował Się w tym dokładnie, chociaż miał do czynienia z granatami w
wojsku. Postanowił wybrać taką sytuację, żeby nikomu prócz Gorżewskiego
177
nie zaszkodzić. Za najlepszą porę uznał południe, bo na ulicy było mniej
ludzi, a gestapowiec przejeżdżał ją dwa razy w ciągu jednej godziny.
Nie zapoznał nikogo ze swym planem zamachu. Wiedział o nim tylko
Tomasz, ale nie znał szczegółów. Nie chciał wtajemniczać w to nawet Klary,
chociaż uważał, że byłaby potrzebna jako obserwatorką... po akcji. Ale się
obawiał, że jeśli będzie się kręciła w pobliżu, może się narazić na
aresztowanie, bo miejsce zamachu na pewno otoczą policjanci z niedaleko
położonej przy ulicy Dominikańskiej komendy policji.
Nazajutrz udał się przed dwunastą na ulicę Zamkową. Miał pod pachą lewej
ręki parabellum umieszczone w futerale, który sam uszył z brezentu.
Zapasowy magazynek trzymał w kieszeni marynarki. Granaty wsadził
łyżeczkami za pas spodni ― z prawa i z lewa. Chociaż dzień był ciepły,
włożył starą jesionkę, żeby go luźno okryła. Prawa kieszeń w niej była
wycięta i mógł tędy łatwo wyjąć granat albo trzymać go w ręce pod połą
jesionki.
Zaraz po pierwszej Gorzewski przejechał motocyklem w górę ulicy, od
strony placu Kajedralnego. Józef go dostrzegł z dużej odległości, ale sytuacja
była niepomyślna dla dokonania zamachu. Chodnikami po obu stronach
ulicy szło dużo ludzi: studenci, żołnierze niemieccy, cywile, kobiety, nawet
dzieci.
Starał się zorientować, jak rzucić granat, żeby wybuchnął w powietrzu tuż
przed jadącym motocyklem gestapowcem albo pod nim na jezdni. Trzeba
było uprzednio wyjąć z granatu pierścień z zawleczką, a potem trzymać go
pod połą jesionki, przyciskając dłonią łyżeczkę. Następnie ― jeśli sytuacja
będzie odpowiednia ― zrzucić łyżeczkę jeszcze przed zrównaniem się z nim
Gorzewskiego, potem cisnąć granat naprzód, przed motocykl. Mógł zrobić
to w trzeciej lub czwartej sekundzie po zwolnieniu łyżeczki. Wówczas,
przypuszczał, wybuch nastąpi w tym miejscu, w którym się znajdzie jadący
prędko motocykl.
Gdy Gorzewski minął go, Józef wszedł do korytarza i zabezpieczył granat.
Potem skierował się przez główną bramę uniwersytetu na plac Napoleona.
Tam usiadł na ławeczce na małym skwerze, wyjął z kieszeni miejscową
gadzinówkę i zaczął ją przeglądać. Wrócił na Zamkową wkrótce przed
drugą. W korytarzu odbezpieczył granat i trzymając go przez wycięcie w
kieszeni pod połą je. sionki zajął stanowisko. Nie odchodził daleko. Musiał
jednak „spacerować" w obie strony ulicy. Czasem się zatrzymał w wejściach
frontowych i udawał, że na kogoś czeka. Gdy Gorzewski ukazał się na jezdni,
sytuacja znów była niepomyślna. Oboma chodnikami szło wielu ludzi.
Dopiero na trzeci dzień trafiła mu się dobra sposobność. Gdy Gorzewski,
niedługo przed drugą, jechał z domu do gestapo, oba chodniki były puste na
dłuższym odcinku. Tylko od placu Katedralnego pędziła wojskowa
półciężarówka.
Józef stanął obok wejścia do korytarzyka. Gdy motocykl był w odległości
około trzydziestu metrów od niego, zwolnił łyżeczkę i trzymał w dłoni
odbezpieczony granat, który musiał rzucić, bo wybuchu nie mógłby już
wstrzymać. Liczył sekundy. Gestapowiec zrównał się z nim pędząc prawą
stroną wąskiej ulicy. Wówczas Józef silnym ruchem cisnął granat, nieco
skośnie, w przód i w górę jednocześnie. Zrobił to zupełnie spokojnie, jakby
automatycznie, bo właśnie tak zamach uplanował. Wszystko, co się odbyło
w ciągu ostatnich sekund, utrwaliło się w jego pamięci ― jakby oglądał to
na filmie zwolnionym. Pusta ulica i jadąca nią z lewa półciężarówka z
niemieckimi żołnierzami. Pędzący z prawa motocykl, na którym tkwi
masywna postać gestapowca. Granat zakreślający łuk w powietrzu,
opadający tuż przed motocyklem na bruk i nagle znikający... w wirze
podmuchu. Hałas dwóch motorów złączył się z wybuchem, którego Józef,
wtulony we wnękę u drzwi, nie odróżnił może dlatego, że nie odrywał
spojrzenia od pędzącego motocyklem gestapowca. Raptem motocykl
pośliznął się na jezdni, a siedzący na nim człowiek wyrzucił ramiona w boki i
dał nura głową w dół. W powietrzu mignęły jego nogi. Rozległ się
gwałtowny, ostry zgrzyt hamulców półciężarówki wojskowej. Józef skoczy!
w pół ciemny korytarz i poszedł w kierunku zakrętu na prawo. Rozminął się
ze studentem i studentką, którzy głośno się śmiali. Przeszedł obok
oszklonego wejścia do dyżurki woźnego i wnet znalazł się na dużym
dziedzińcu uniwersytetu. Skierował się, nieco wolniej, ku bramie.
„Chyba nie ocalał" ― pomyślał o Gorzewskim, ale nie czuł zadowolenia, lecz
raczej wstręt. A tamta scena, która mu utkwiła w pamięci, wydawała się
nierealna jak przypomnienie koszmarnego snu. i
Po dwóch dniach dowiedział się od Adama, że Gorzewski miał wypadek
podczas jazdy motocyklem. Jest obecnie w szpitalu, w ciężkim stanie. Ma
złamaną rękę i rozbitą głowę. Długo był nieprzytomny i jeszcze nie odzyskał
mowy.
―
Jak to się stało? ― spytał Józef z udanym zdziwieniem.
―
Potrąciła go ciężarówka niemiecka. Motocykl wpadł pod koła
auta, a Gorzewski wyleciał na chodnik.
―
Dziwna historia! ― powiedział Józef. ― Przecież on doskonale
jeździ!
―
Jeździł jak szatan! A może to wina Niemców, bo po wypadku
umknęli i nie wiadomo, jak tam było. Ja również mam motocykl, ale jeżdżę
ostrożnie.
Chociaż Józef miał do Adama całkowite zaufanie, nie wyjaśnił mu tej
sprawy. Uważał za zbędne obciążanie go, bez koniecznej potrzeby, takimi
wiadomościami.
―
Pan Józef miał rację! ― powiedział Andrzej do Grzmota. ―
Jaśkiewicz żywy już nam się przyda.
―
Tak. Nie wiadomo, co w tej sprawie tkwi. Bolszewicy ogłosili
zaprzeczenie. Zwalają winę morderstw na Niemców.
―
A pan w to wierzy? ― spytał Józef.
― Nie mamy żadnych danych na obiektywne wyjaśnienie tej sprawy.
Dlatego właśnie uznaliśmy wysłanie Jaśkiewicza do Katynia za bardzo
ważne. On nie chciał przyjąć zaproszenia Niemców. Oba wiał się, że jemu z
tego względu zarzucają kolaboracjonizm. Więc zwrócił się do nas z
zapytaniem. Przyrzekł, że zbada sprawę uczciwie, rzeczowo i zbierze jak
najwięcej materiałów. Potem złoży nam szczegółowe sprawozdanie.
―
W moim przekonaniu ― wtrącił Andrzej ― sprawa jest
zupełnie jasna. Hitlerowcy są zdolni do popełnienia każdej zbrodni, ale
tamtej nie mogli dokonać. Natomiast bolszewikom się nadarzyła
sposobność zniszczenia ogromnej ilości oficerów polskich. Przecież gdy byli
tutaj, najstaranniej wyłapywali i wywozili, oczywiście na zagładę, właśnie
oficerów i inteligencję. Chcieli pozbawić naród tych,
którzy umieją prowadzić walkę i tych, którzy potrafią życie organizować.
Słowem: chcieli nam urwać ręce i głowę!
―
A teraz powiem wam nowinę, o której chyba jeszcze nie
słyszeliście ― rzekł Grzmot. ― Getto warszawskie rozpoczęło walkę z
Niemcami, którzy chcieli je zlikwidować w łatwy sposób.
―
To mi się podoba! ― powiedział. Józef.
―
Sprawa beznadziejna ― skomentował Andrzej.
―
Ale lepiej, jeśli zginą w walce! ― dodał Józef. ― Może przy tym
część ich ocaleje. Poza tym zwrócą uwagę świata na to, co się dzieje.
―
Dużo świat o to dba! ― wzruszył ramionami Andrzej. ― A ja
bym zachęcił naszych Żydów, żeby walczyli.
―
Czym? ―1spytał Grzmot. ― Gołymi rękami przeciw karabinom
maszynowym.
―
Czy nie moglibyśmy dać im broni?
―
Skąd wziąć? Skupujemy po jednym pistolecie, gdzie się da.
Zamierzamy tworzyć oddziały leśne, a nie ma z czym zaczynać.
―
Można zacząć z jednym pistoletem, a zdobyć karabiny. Można
rozbrajać posterunki policji litewskiej w gminach, odbierać broń Niemcom
na drogach. Można zorganizować specjalne akcje dla zdobywania broni.
―
Tak się będzie robiło. W lasach operuje partyzantka
bolszewicka. Napadają na plebanie, na zamożniejszych chłopów, na
folwarki. Po prostu rabują! Musimy przeciwdziałać . Trzeba opanować ,
lasy! ― Spojrzał na zegarek i zwrócił się do Józefa: ― Czy nie mógłby pan
dopomóc mi w ważnej i pilnej sprawie? W żaden sposób nie zdążę tego
załatwić.
―
Oczywiście pomogę. O co idzie?
―
Trzeba zaraz pójść do Adama, wziąć od niego legitymację
oficera Sicherheitspolizei i zanieść ją do naszego biura legalizacji. Tam ją
sfotografują i wykonają podobne legitymacje. Dla pewnej sprawy są nam
potrzebne teraz i mogą się przydać w przyszłości.
― Chętnie to zrobię.
―
Ale trzeba bardzo się wystrzegać, żeby nie wpaść z legitymacją
gestapowca.
―
Akurat mam przy sobie pistolet. Jest czym się bronić.― A jeśli
pana pochwycą rannego? Nie jest to nieprawdopodobne:
―
Legitymację znalazłem.
―
Chodzi o to, żeby Adam był zabezpieczony.
―
Powie, że legitymację zgubił, albo że skradziono mu ją z
kieszeni. Mnie zaś nie zna i nigdy nawet nie widział. Wielka szkoda, że nie
mam trucizny. Najlepsze zabezpieczenie.
Grzmot odchylił połę marynarki i wyjął dobrze ukrytą tam gumową kapsułę,
wielkości małej monety, nieco grubszą pośrodku.
―
Weź pan to ― powiedział. ― Trzeba rozdzielić paznokciem
dwie warstwy gumy i łyknąć zawartość. Mam w domu jeszcze taką porcję
dla siebie.
―
Czy jest pewna?
―
Angielska, ze zrzutu.
―
Jeśli angielska, to. niezawodna! ― wtrącił Andrzej. ― Oni
trucizny nam nie pożałują... szczególnie gdy wygramy wojnę i nie będziemy
im potrzebni!
―
Dziękuję! ― Józef wziął kapsułę i zaraz ją ukrył pod podszewką
marynarki, obok guzika, w tym miejscu, gdzie poprzednio chował „cyjanek".
―
A teraz objaśnię panu, gdzie jest nasze techniczne biuro
legalizacji ― Grzmot wymienił nazwę ulicy.
Józef zaraz mu przerwał:
―
Tam na piętrze jest duży pokój z widokiem na ogród od strony
ulicy. Pracuje tam trzech ludzi, a czwarty spec przychodzi dorywczo...
― Skąd pan wie?! ― zdumiał się Grzmot. ― Uważałem, że ten lokal jest
szczególnie dobrze zakonspirowany!
―
Mniejsza o to i rzekł Józef. ― Grunt, że wiem, od kogo wziąć
legitymację i komu ją doręczyć.
―
Dzisiaj też trzeba ją zabrać z powrotem. I muszą przed
sfotografowaniem zakryć dobrze tekst wpisany. Zostawić tylko druk. A
negatyw, po wykonaniu kliszy, musi być zniszczony. Jest to konieczne.
―
Dobrze. Powiem to dokładnie. Czy Adam jest uprzedzony?
―
Tak. Już powinien czekać w domu.
―
Czy mogę wziąć rower? ― spytał Józef Andrzeja. ―
Przyśpieszyłoby to sprawę.
―
Proszę wziąć, ale dzisiaj trzeba go zwrócić.
―
Dobrze. Więc z panem jeszcze się zobaczymy. A pana ―rzekł
do Grzmota ― pożegnam do następnego spotkania.
W sionce sprawdził pistolet, który miał zawieszony pod lewą pachą. Potem
wyprowadził rower na ulicę i pojechał do Adama. Wziął od niego
legitymację i przyrzekł, że dzisiaj ją zwróci. Następnie omijając śródmieście
podążył w stronę Zakrętu.
Z ulicy dostrzegł, że na małym, drewnianym balkonie suszy się na sznurze
kilka par skarpet: umowny znak, że wszystko w porządku. Wjechał na
dziedziniec i zobaczył Henryka, który naprawiał przy wejściu na ganek
dzwonek elektryczny. Bardzo serdecznie przywitał Józefa, ale minę miał
skwaszoną.
―
Stało się coś przykrego? ― spytał go Józef.
―
Nie lubię świństw u siebie w domu! ― wybuchnął Henryk.
―
Tylko poza domem ― rzekł Józef takim tonem, aby brzmiało to
jak dowcip. ― No, opowiadaj?
―
Rozumiesz! ― zaczął Henryk głosem pełnym oburzenia. ―
Przychodzę wczoraj wieczorem do domu i widzę, że pani Skórska leży na
tapczanie w pracowni. Nogi ma rozłożone ot tak! ― pokazał dwa
rozstawione palce. ― I się śmieje! A Wacek, rozpromieniony, na nią
patrzy...
―
Nic nie rozumiem! ― przerwał Henrykowi Józef. ― Skąd tam
się zjawiła pani Skórska?
―
No, przyszła, kiedy mnie nie było w domu! Ha!...
―
Skąd przyszła? Z ulicy? I kto ona jest?
―
Ależ moja żona...
―
Ach, twoja żona!
― Tak. Przed kilku dniami było to samo. Zwróciłem jej uwagę i
powiedziałem, że nie życzę sobie, aby tak się zachowywała!
―
Czy zastałeś ich w drastycznej sytuacji?
―
Oczywiście! Leżała na tapczanie!
―
I co?
―
Co i co?
―
Co robili?―
Rozmawiali.
―
Więc co w tym tak bardzo złego?
―
Ale ja sobie nie życzę, żeby moja żona składała wizyty
mężczyznom!
Józef od razu wywnioskował, że Henryk, który żył z żoną na stopie
wojennej, pokłócił się i z lokatorami, a następnie zaczął szukać przyczyny do
wykazania, że go spotykają wielkie krzywdy.
―
Wiesz dobrze ― powiedział spokojnie ― że twojej żony nie
łączy z nimi nic niemoralnego. Wstępuje czasem do nich, by pomówić,
posłuchać radia, dowiedzieć się nowin, bo ty przecież z nią nie rozmawiasz.
Jest zmęczona, bo przez cały dzień pracuje, więc się położyła. Pewnego razu
ze mną w ten sposób rozmawiała.
― Co innego z tobą, a co innego z nimi!
― Dochodzę do wniosku, że z nimi pokłóciłeś się.
― Tak. Bo są bydlaki! Żeby nie praca dla Organizacji, to bymich na zbity
pysk stąd wywalił! Grają na lutni patriotyzmu, a kalkulują, ile na tym
zarobią! Gdy byliśmy na Wilii, z jeszcze paru gośćmiz Organizacji, to Wacek
powiedział: „Chciałbym złożyć swą pracę
na ołtarzu Polski i w nagrodę za to umrzeć!". Rozumiesz, jaka toblaga! Ale
już się dowiadują, kiedy w Komendzie będą przedstawiać do awansów, do
odznaczeń. Już celują na oficerów, chociaż o wojsku pojęcia nie mają.
Deklamują: „Rodacy, bracia!" A myślą:„Barany do strzyżenia!" Krzyczą: „O,
Polsko, matko nasza kochana!" A myślą o stanowiskach, forsie, zaszczytach!
―
Jeśli nie możesz z nimi współżyć i współpracować, to, moim
zdaniem, powinieneś jakoś to zakończyć.
―
I skończę! Mam dość tych świństw! Ja ryzykuję sobą, dziećmi,
majątkiem! A oni w razie wsypy drapną w krzaki i cały ten wulkan mnie
zostawią!
Józef poprzednio zamierzał powiedzieć Henrykowi, jaki cyjanek potasu dał
mu Wacek. Ale teraz zrozumiał, że w ten sposób włączyłby się do obozu
Henryka i wywołałby dalsze zaognienie jego stosunków z kolegami.
Postanowił więc nie poruszać tej sprawy.
―
Może pomówimy o twoich krzywdach innym razem I―
powiedział. ― Dzisiaj mam do Was bardzo pilną sprawę i trzeba ją zaraz
załatwić.
Pokazał Henrykowi legitymację Adama i wyjaśnił, co trzeba z nią zrobić.
Dodał, że klisza musi być zrobiona bardzo prędko, a dalsze instrukcje w tej
sprawie otrzyma przez łącznika z Komendy.
―
Więc i ty należysz do AK! ― wykrzyknął Henryk.
―
Prawie każdy Polak w jakiś sposób należy do AK ― odparł
Józef. ― Ale ja nie należę. Po prostu załatwiam przez grzeczność sprawę, o
którą mnie proszono.
―
Ale to jest wbrew zasadom konspiracji!
―
Podaj ich do sądu. A teraz idź i załatw to, bo zaraz muszę
wracać. Trzeba przed godziną policyjną zwrócić tę legitymację i pożyczony
rower. I pamiętaj: numer legitymacji i nazwisko mają być zakryte, a
negatyw, po zrobieniu kliszy, zniszczony. Takie jest polecenie.
―
Dobra jest. Mieliśmy podobne roboty. Chodź do pracowni... ―
splunął na stronę i dodał: ― Do tamtych chamów!
―
Nie. Załatw to sam. Wiesz, o co idzie. A ja zaczekam tutaj. I
radzę tobie pogodzić się z nimi.
Tegoż wieczora Józef zwrócił legitymację Adamowi i pojechał do Andrzeja.
Ale nie zastał go w mieszkaniu. Postawił rower w sionce, zamknął drzwi i
pośpiesznie poszedł do domu.
Za parę dni musiał jednak powtórzyć tę operację, bo się okazało, że zdjęcie
zrobiono licho. Grzmot był zirytowany. Pokazał Józefowi fałszywy blankiet
legitymacji, formatu złożonej pocztówki, na błękitnawoszarej tekturce.
―
Niech pan sam porówna to z oryginałem. Przecież to skandal!
―
Może nie mogli lepiej tego wykonać?
―
Ależ gdzież tam! Robili trudniejsze rzeczy. Legitymacje
Arbeitsamtu są zupełnie dobre. A tutaj po prostu niedbalstwo. Proszę im
powiedzieć, że robota musi być wykonana jak najlepiej i jak najprędzej.
Przepraszam, że drugi raz pana tym obciążam, ale naprawdę jestem
zmęczony. Ile czasu zabiera każda taka głupia historia! A teraz inna sprawa.
Nasz kontakt u Andrzeja jest prywatny. Mnie chodziło o to, aby w trakcie
uzdrawiania egzekutywy mogliśmy prędko się porozumiewać. Ale pański
formalny kontakt z Komendą powinien się odbywać przez łącznika.
―
Wiem. Przez Bronkę.―
Otóż Bronka jest zlikwidowany.
―
Jak?! Przez kogo?
― Jest ranny, a po wyleczeniu skierujemy go do partyzantki. W mieście jest
zbyt dobrze znany.
―
Co się z nim stało?
Grzmot opowiedział krótko taką historię: Bronka w ostatnim miesiącu miał
melinę przy ulicy Nowogrodzkiej. Mieszkał tam z jeszcze jednym kolegą i
obaj przypuszczali, że są dobrze zakonspirowani. Pewnego wieczora jednak,
przed kilku dniami, przyjechało auto i do domu się wdarli gestapowcy
litewscy. O co chodziło, dotychczas nie wiadomo. Adam się dowiedział tylko
tyle, że była to obława na spekulantów. Rzeczywiście kolega Bronki trochę
handlował, żeby lepiej się zalegalizować. Gdy gestapowcy weszli do domu,
zaczął strzelać i zranił dwóch z nich, a sam został zabity. Bronka wykorzystał
zamieszanie i wyskoczył oknem na dziedziniec. Tam jednak czuwał
gestapowiec, który zaczął do niego strzelać. Bronka odpowiedział strzałami i
gestapowiec się schował za narożnik domu. Wówczas Bronka, który dobrze
znał wszystkie drogi w pobliżu, wydostał się na inną ulicę. Doszedł do
meliny, niezbyt stamtąd odległej. Nazajutrz przewieziono go na Zarzecze w
bardzo dobre miejsce. Ma przestrzeloną pierś, ale rana nie jest
niebezpieczna.
―
Teraz będzie pan miał innego łącznika, Żubra ― powiedział
Grzmot. ― Zapozna się pan z nim pojutrze, o piątej wieczorem, u pani
Anny.
―
Jaki to człowiek?
―
Zupełnie oddany Sprawie.
―
Dobrze.
Józef powtórzył procedurę z legitymacją Adama, chociaż go irytowała, bo
tracił drogi mu czas.
Na umówiony termin poszedł do pani Anny, aby się poznać z nowym
łącznikiem. Lokal ten uważano za dobrze zakonspirowany, ponieważ na
parterze we frontowym pokoju mieszkał niemiecki oficer sztabowy. W
domu on tylko nocował, a dnie spędzał na mieście. Pani Anna mówiła
dobrze po niemiecku i starała się, by lokator czuł się u niej jak najlepiej.
Chodziło o to, że w jej mieszkaniu odbywały się komplety tajnej szkoły, na
które uczęszczało grupkami kilkudziesięciu uczniów. Poza tym miał u niej
swój lokal kontaktowy Bronka, a po nim przejął go Żubr. Ta okoliczność, że
mieszkał u niej oficer niemiecki, którego wizytówka była umocowana na
drzwiach, stanowiła dodatkowe ubezpieczenie lokalu.
Gdy Józef przyszedł do pani Anny, w stołowym pokoju odbywała się lekcja.
Kobieta zaprowadziła go do kuchni.
―
Bardzo przepraszam ― powiedziała. ― Nie mam gdzie pana
przyjąć, nawet sypialnia zajęta.
―
A gdzie jest Żubr?
―
W pokoiku mojej córki. Ale ma jakiegoś gościa.
―
Proszę mu powiedzieć, że jestem tutaj i czekam. Mogę jednak
przyjść o innej porze, która dla niego będzie wygodniejsza.
―
Zaraz załatwię to.
Po kilku minutach do kuchni wszedł w towarzystwie pani Anny mężczyzna
lat około dwudziestu pięciu, szczupły, średniego wzrostu.
―
Poznajcie się, panowie! ― powiedziała kobieta. ― Pan Kondor,
pan Żubr. I proszę mi wybaczyć, że was zostawiam. Muszę iść do uczniów.
―
Bardzo mi przyjemnie! ― rzekł Żubr, ściskając dłoń Józefa. ―
Dużo o koledze słyszałem i cieszę się, że będziemy współpracowali.
―
Jeśli pan teraz zajęty, mogę przyjść kiedy indziej ― powiedział
Józef, akcentując wyraz „pan".
Żubr w lot zrozumiał to i po jego twarzy przemknął wyraz niezadowolenia.
―
Chwilkę się zastanowię ― powiedział. ― Najwygodniej jednak
byłoby mi teraz ― dodał po krótkim namyśle. ― A wie pan co? Przed
panem nie warto tak drobnej sprawy konspirować. A mój gość przecież nie
wie, kim pan jest. Chodźmy do pokoiku, skończę rozprawę z nim, a potem
omówimy nasze sprawy.
―
Dobrze.
Udali się do pokoju na piętrze od strony dziedzińca. Przy stoliku obok
jedynego okna siedział chłopiec lat chyba osiemnastu. Miał smutną, bladą
twarz, łagodne, szare oczy i wysokie czoło.
Żubr zaproponował Józefowi, żeby usiadł na łóżku, bo w pokoju
były tylko dwa krzesła. Potem usiadł przy stoliku naprzeciw młodzieńca i
powiedział oschłym tonem przełożonego:
―
Mnie idzie o dokładne wyjaśnienie tej sprawy. Robię to z
polecenia góry A wiadomość o niej dotarła tam bocznymi drogami.
―
Po prostu koleżanka moja, która zajście widziała, zameldowała
o nim ― powiedział młodzieniec.
―
Mniejsza z tym, kto zameldował. Chcę wiedzieć, czy informacja
jest zgodna z prawdą! Więc kolega miał wówczas przy sobie pięćdziesiąt
numerów „Niepodległości"?
―
Miałem. Odebrałem je z punktu kolportażowego i niosłem do
domu, bo chciałem rozdać pisma wieczorem. Paczuszka była włożona w
okładkę książki i wyglądała jak książka. Jest to mój sposób noszenia pism.
―
Ale kolegę mogli zatrzymać! Co wówczas z prasą?
―
Zostawiłbym na ziemi. Nie przyznałbym się do książki. A może
ktoś z Polaków by ją wziął.
Chodzi o taką rzecz ― zwrócił się Żubr do Józefa. ― Ten oto kolega ― skinął
lekceważąco dłonią w kierunku młodzieńca ― odebrał z tajnego punktu
kolportażowego pisemka. Po drodze do domu, przy ulicy Zygmuntowskiej...
―
Było to naprzeciw Arsenalskiej ― sprostował młodzieniec.
―
Aha! To znaczy, obok Zygmuntowskiej zobaczył, że łódka, którą
przejeżdżali rzekę dwaj Niemcy, wywróciła się. Jeden z nich dopłynął z
prądem do brzegu, a drugi zaczął tonąć. Wówczas kolega właśnie ― znów
gest w stronę młodzieńca ― zdjął marynarkę i trzewiki, skoczył do wody i
wyciągnął Niemca na brzeg. Tak było?
―
Tak. Ale książkę położyłem pod marynarkę i uważałem, że jest
bezpieczna.
Ale po co kolega go ratował?
―
Bo on tonął.
―
Ale kolega przecież widział, że to Niemiec!
―
Widziałem.
―
Więc dlaczego kolega to zrobił?
―
Bo widziałem, że człowiek tonie.
―
Ale to był przecież Niemiec! Miał na sobie mundur! To nasz
wróg! Tak?―
Tak. Ale ja nad tym się nie zastanawiałem.
Widziałem, że człowiek tonie i postąpiłem odruchowo. To znaczy
instynktownie.
―
Ładny instynkt! Narażać życie, zaniedbywać obowiązki, aby
uratować naszego wroga! Może pan to zrozumieć? ― zwrócił się do Józefa,
―
Mogę ― odparł Józef. ― I zastanawiam się, czy nie
postąpiłbym „instynktownie" tak samo? Chyba bałbym się zimnej wody
albo, że nie zdołam go wyciągnąć.
Młodzieniec spojrzał na Józefa z wdzięcznością. Natomiast Żubr zerknął ku
niemu ze zdziwieniem i złością.
„Będę miał skrytego wroga!" ― pomyślał Józef, który już się zorientował, z
jakiego rodzaju „gorliwcem" ma do czynienia i pożałował, że stracił kontakt
z wesołym, serdecznym Bronką.
Żubr wnet zakończył rozprawę z młodzieńcem. Poradził mu, aby na
przyszłość był ostrożny przy kolportowaniu prasy podziemnej. Potem go
pożegnał.
Później rozmawiał z Józefem przesadnie grzecznie i tylko służbowo. Było
widać, że nie wie, jaką wobec niego przyjąć postawę. Ale Józef spokojnie,
swobodnie omówił sposób swej łączności, za jego pośrednictwem, z górą.
Nie poruszali żadnych ubocznych tematów i wnet się pożegnali.
Helena wróciła ze szpitala. Wyglądała marnie. Cerę miała bladą, oczy jej
głęboko zapadły. Zachowywała się nieśmiało, jakby się poczuwała do jakiejś
winy wobec Józefa. On przez parę dni nie zwracał na to uwagi, potem
spytał:
―
Dlaczego tak się zmieniłaś?
―
Nie wiem... Trudno mi o tym mówić...
―
Wyczuwam, że ciebie coś trapi. Trzeba pomówić o tym
szczerze.
―
Boję się, że nie wypowiem swych myśli i uczuć tak, byś mnie
właściwie zrozumiał.
―
Spróbuj!
― W szpitalu dużo myślałam o mnie, o tobie, o życiu w ogóle...
Doszłam do przekonania, że nikomu nie jestem potrzebna. Właściwie nikt
nigdy mnie nie tylko nie kochał, ale nawet nie lubił. Ty pierwszy byłeś dla
mnie zupełnie dobry. Ale twoja dobroć powstała z litości...
―
Ze zrozumienia. Wytworzyła się u nas solidarność, sympatia...
―
Tak. Zgadzam się. Ale jestem dla ciebie ciężarem. Nic ci nie
mogę dopomóc i tylko zawadzam! Ot, na przykład, była tu Nimfa.
Odwiedzała mnie często. Wiele razy rozmawiałyśmy...
―
Czy twój nastrój jest skutkiem rozmów z nią?
―
Nie. Nie poruszałyśmy spraw poufnych. Ale z jej troski o mnie,
sposobu mówienia, zachowania się, zrozumiałam... jak to powiedzieć?
―
Jak najprościej i tak jak myślisz.
―
Że ona tobą bardzo się interesuje. Po prostu stała się twoją
kochanką. Ona o tym, oczywiście, nie powiedziała ani słówka. Ale nie
umiała sfałszować swych spojrzeń, głosu, zachowania się ze mną. Słowem,
miała poczucie winy wobec mnie. To mi się nawet podobało, bo dobrze o
niej świadczy...
―
A czy twoje myśli, odczuwania nie wynikają z zazdrości?
― Nie. Może ci sprawi przykrość takie zapewnienie? Ale wcale
nie byłam i nie jestem zazdrosna o ciebie w sensie... no, erotycznym.
Mogłabym być zazdrosna o miejsce przy tobie, ale nie o ciebie samego, nie
o mężczyznę, nie o twoje zabawy miłosne lub flirty...
―
Już jest lepiej! Chwyciłem oddech. Proszę o dalszy ciąg.
―
Gdy wróciłam do domu, do swej psiej budy, Nimfa odjechała.
Nawet dobrze uzasadniła to wobec ciebie, mnie i panny Jadwigi. Ale jestem
pewna, że jeślibym nie wróciła, byłaby tu nadal.
―
Może. Więc robisz sobie wyrzuty, że przerwałaś nasz romans?
―
Robię sobie większy wyrzut. Dopóki będę z tobą, będę ci
ciężarem w ogóle. A ja tego nie chcę. Dlatego postanowiłam, w szpitalu
jeszcze, że muszę tę sytuację zmienić.
―
Jak?
―
Nie wiem.
―
Wróć do rodziny.
―
Za nic! Ale może znajdę jakąś pracę, chociażby służąceju
dobrych ludzi. Właśnie chcę z tobą nad tym się naradzić.―
Dobrze. Ale powiedz mi zupełnie szczerze, czy ci u mnie jest źle?
―
Ależ jest wspaniale! Czytam całe dni, myślę. Nikt mnie nie
denerwuje...
―
Więc ci u mnie jest dobrze.
―
Ale tobie ze mną źle.
―
Nawet nie pomyślałem o tym. Ale się zastanowię. Nieco
później, bo dzisiaj miałem trudny dzień. Wydaje mi się czasem, że trafiłem
w bagno, które jest degradacją moich uczuć i godności.
―
Bardzo się cieszę.
―
Czym? ― zdziwił się Józef.
―
Twymi słowami o bagnie. A teraz chcę dowieść panu, że jego
pies jest inteligentny.
Wyszła z pokoju. Powróciła z butelką wódki, którą przyniosła z letniego
mieszkania. Prędko przygotowała przekąskę i uroczyście nalała pół szklanki
wódki. Uniosła ją w górę i powiedziała:
―
Zdrowie i szczęście mego pana! ― Odpiła parę kropel i
postawiła szklankę na stoliku. ― Proszę!
―
Dziękuję! Właśnie to jest mi potrzebne.
―
Oczywiście potrzebne. Musisz odmrozić duszę i wyzwolić
umysł.
Położyła się na łóżku, okryła nogi kocem i wzięła książkę. Udawała, że czyta.
Nie chciała zakłócać spokoju Józefa ani słowem, ani nawet spojrzeniem.
Po tej rozmowie dostrzegł, że Helena stała się weselsza. A gdy nazajutrz
wieczorem wrócił do domu, ich zimowy pokoik był zlikwidowany, a letnie
mieszkanko uporządkowane. Podłoga była wyszorowana, okna
wyczyszczone, nieliczne sprzęty wygodnie rozmieszczone.
―
Pięknie tutaj gospodarzysz! ― powiedział zadowolony. ―
Należy ci się nagroda, ale na razie nic nie mam.
―
Więc jestem trochę pożyteczna?
―
Bardzo pożyteczna.
―
Od jutra zabiorę się do ogrodu. Pokażę tobie i Jadwidze, jak się
to robi.
W tym czasie Józef opracowywał zamach na Kłobowskiego.
Wreszcie uznał, że może być wykonany. Kłobowski mieszkał u sąsiadki
swych rodziców, ale od czasu do czasu wstępował w dzień do domu, gdzie
był zameldowany. Do miasta nie chodził, ale w dzielnicy zwierzynieckiej
odwiedzał znajomych. Wieczorem przed godziną policyjną szedł na ulicę
Dębową, położoną na krańcu przedmieścia. Tam go łatwo było zlikwidować
nawet i rankiem, lecz Józef uważał, że wieczorem zamachowcy będą
zupełnie bezpieczni. Po zgładzeniu Kłobowskiego będą mogli przejść w
zmierzchu mostem strategicznym na Zakręt.Tam przenocują u Zeksa.
Wystarczy im czasu i na to, by trochę pokluczyć zaułkami w pobliżu ulicy
Konarskiego. Rozleją za sobą flaszeczkę karbolu, dla zmylenia psów
policyjnych, jeśli gestapowcy zajmą się tą sprawą tego wieczora.
Ta okoliczność, że Kłobowski nigdy nie nocuje w domu, nasunęła Józefowi
podejrzenie, iż on wie o wydanym na niego wyroku. Mógł więc być
ostrożny, a nawet uzbrojony. Dlatego wybrał wygodne miejsce do zamachu
i postanowił, że da na ubezpieczenie Maga i Zeksa. Wyrok zaś musiał
wykonać Ryś. Chciał go wypróbować i mocniej związać ze swoją grupką.
Gdy ustalił plan zamachu, odbył naradę z Zeksem i Magiem. Wyjaśnił im
wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Potem spytał:
―
Czy są jakieś pytania?
―
Wszystko jest jasne i proste ― rzekł Mag. ― Ale po co
wyznaczać na tę robotę Rysia, który nie ma o niej pojęcia i którego trzeba za
rączkę prowadzić i wszystko mu klarować? A potem trzeba go ubezpieczać i
pilnować, żeby nie wpadł.
―
Chcę, żeby wsiąkł w tę robotę i był z wami zgrany.
―
Kiedy on nam w ogóle nie jest potrzebny.
―
Może się przydać w przyszłości.
Lepiej dać mu inną robotę.
―
Pan ma coś na myśli ― powiedział Józef. Może mój plan się nie
podoba? Proszę mówić szczerze. Nie jestem zarozumiały i nie uważam swej
koncepcji za najlepszą.
―
Pański plan jest dobry. Aż za dobry! Ale po co budować
rusztowanie dla zdjęcia z drzewa jednego jabłka, jeśli wystarczy drabina
albo i drąg?
― Rzeczywiście, moje opracowanie jest zbyt obszerne. Dla siebie nie
robiłbym tego. Lecz jeśli wy robotę przeprowadzacie, chcę mieć pewność,
że niczego nie zaniedbałem.
―
A ja mam taki sposób wykonania zamachu ― rzekł Mag ― że
będę miał do wyboru i czas, i miejsce. Poza tym nie potrzebuję żadnego
ubezpieczenia.
―
Pan dopiero dzisiaj dowiedział się ode mnie o tej sprawie!
―
Tak. Ale znam osobiście Kłobowskiego. Jestem jego kolegą z
gimnazjum. Byłem w młodszej klasie a on w starszej. Wiem, gdzie on
mieszka, i przed paru tygodniami rozmawiałem z nim na ulicy. Ma do mnie
zaufanie i mogę zawsze do niego przyjść, wybrać wygodny moment i go
sprzątnąć.
―
Kolegę? ― spytał Józef z uśmiechem.
―
Takiego kolegę!... ― wzruszył pogardliwie ramionami Mag. ―
Gdyby on ― skinął głową w kierunku Zeksa ― zaczął pracować dla gestapo,
to i jego bym zlikwidował!
―
A ja ciebie! ― zrewanżował się Zeks.
―
Otóż ― ciągnął Mag ― mogę załatwić to bez żadnego ryzyka.
Pójdę do Ryżego. Tak nazywaliśmy go w szkole. Pogadam z nim. A potem
postąpię tak, jak będzie najwygodniej. Uliczka tamta zawsze pusta, miejsce
dobre. Po co zabijać pchłę siekierą, kiedy paznokieć wystarczy. Czy nie tak?
―
Zgoda. Kiedy pan chce zrobić próbę?
―
Dzisiaj wieczorem. Ale nie będzie to próba. Na pewno go
sprzątnę!
― Dam panu parabellum.
―
Zdaje mi się, że ma pan browning siódemkę.
―
Mam własny.
―
Wolałbym browning. Łatwiej ukryć przy sobie. A że mały
kaliber, nie ma znaczenia. Jeśli dwóch kuł będzie za mało, wpakuję mu
cztery.
― Broń mam daleko stąd. Musimy iść na Antokol.
―
Drobiazg. Stamtąd pójdę w śródmieście. Mam melinę na
Mostowej. Zjem obiad, wypocznę, a wieczorem pójdę do Ryżego.
Pożegnali Zeksa i udali się w drogę. Kiedy się zbliżyli do śródmieścia, poszli
osobno. Ale za mostem przez Wilenkę znów się połączyli. Józef zaprowadził
Maga na wzgórze obok cmentarza wojskowego na Antokolu. Do siebie nie
chciał go zapraszać, chociaż mu ufał zupełnie. Lecz ścisłą konspirację swego
mieszkania uważał za sprawę zasadniczą. Dlatego nikt ze znajomych nie
wiedział, gdzie on ma swoją stałą bazę.
Wyjął browning ze skrytki w składziku na drewno i powrócił do Maga. Na
cmentarzu panowała cisza. W wielu miejscach rosły wysokie grupy sosen.
Na wzgórzach stał w zadumie stary las. Południowe słońce grzało mocno i
powietrze było nasycone wonią żywicy, podobną do kadzidła. Do niej się
dołączył ostry zapach dzikich ziół.
Józef położył się na trawie obok Maga i wyjął z kieszeni pistolet oraz
zapasowy magazynek. Położył je na rozesłanej na trawie chustce do nosa.
―
Ten browning ― powiedział ― ma tajemniczą historię. Do
moich rąk trafił w sposób niezwykły. Jest w doskonałym stanie.
Mag ujął dłonią karbowaną rączkę browninga i oglądał go. Było widać, że
lubi broń.
―
Zabezpieczony. Kula w lufie ― dodał Józef. ― Gdy mam przy
sobie podobne zabawki, są zawsze gotowe do strzału. Może się zdarzyć, że
nie będzie czasu na ładowanie.
―
Jutro będzie w nim o kilka kul mniej ― rzekł Mag.
―
Nie szkodzi. Do siódemki belgijskiej można łatwo się wystarać o
naboje.
―
Chyba już pójdę.
―
Dobrze.
―
Dzisiaj wieczorem zrobię porządek z Ryżym. Można mu tam ―
wskazał ramieniem na kwatery pobliskich mogiłek ― również dół wykopać.
―
Jeśli będzie miał dokumenty przy sobie, proszę mu zabrać. Jest
to ważne.
―
Pamiętam. A gdzie się spotkamy?
―
Może jutro tutaj?
―
Doskonale! Podoba mi się to miejsce. O której porze?
―
Też w południe. Tutaj zupełnie bezpiecznie i można przyjśćz
kilku stron. Chodźmy teraz inną drogą. Wspięli się na wzgórze, przekroczyli
zarośnięty chwastami rów i poszli wąską ścieżką prowadzącą między
starymi drzewami. Przed nimi migotały cienie poszycia, przetkane ostrymi
smugami promieni słonecznych. Cicho się poruszali, jakby płynęli w głębi
morza wśród tajemniczych wodorostów.
Wydostali się na długą, piaszczystą, rzadko zabudowaną ulicę Sióstr
Miłosierdzia. Józef wskazał ręką w prawo.
―
Tam jest szpital wojskowy i ulica Sapieżyńska. A dalej
Antokolska.
―
Wiem już. Widzę kopułę kościoła Piotra i Pawła.
Pożegnali się mocnym, szczerym uściskiem dłoni. Mag odszedł
lekkim, elastycznym krokiem. Józef patrzył za nim. Potem usiadł przy drodze
na zarośniętym trawą zboczu i zapalił papierosa. Wydało mu się, że nie
powinien był się zgodzić na wykonanie zamachu przez Maga... nawet bez
obserwatora.
„Może się wklepać w głupią historię!... Ale... sam chciał... naciskał!" ―
uspokoił swe sumienie.
Nazajutrz udał się o umówionej porze na cmentarz wojskowy. Mag już
czekał tam na niego.
„Zawsze jest punktualny!" ― pomyślał Józef z uznaniem.
Położył się obok niego na trawie. Wyczuł, że Mag jest zakłopotany.
―
Nie udało się? ― spytał.
―
Nic nie wyszło ― odparł Mag. Wyjął z kieszeni browning i
zapasowy magazynek i podał je Józefowi.
―
Była przeszkoda, czy nie mógł pan go znaleźć?
―
Znalazłem go. Razem nocowaliśmy. Mogłem go zastrzelić wiele
razy. Ale... jak zabić niewinnego człowieka?... Pan może złożyć o tym raport.
Zgadzam się zrehabilitować, dokonać każdego zamachu, nawet w
najtrudniejszych warunkach, ale nie mogę zastrzelić Kłobowskiego. I
przypuszczam, że z bokserem Klędzinem jest podobna historia... ― zamilkł i
ponuro, jak dziecko, które zawiniło, patrzył w bok. Potem wyciągnął ramię
w kierunku grupy krzyżów na mogiłach.
―
Nie mogę wbić krzyża w ciało żywego człowieka, Polaka,
dawnego kolegi, gdy mam pewność, że jest zupełnie niewinny.―
Więc uważa pan, że wyrok na niego wydano niesprawiedliwie?
―
Kto go skazał, na jakiej podstawie, tego nie wiem. Ale mam
zupełnie przekonanie, że jest niewinny.
―
Czy Kłobowski wie, że go skazano na śmierć?
―
Nie wie. Nie przychodzi mu to nawet do głowy, może dlatego,
że poprzednio się ukrywał przed bolszewikami, a teraz się chowa przed
gestapo.
― Dziwna historia! ― powiedział Józef. Przypomniała mu,się sprawa.
Jaśkiewicza. Ale w tamtej sprawie był jakiś punkt oparcia dla wyroku. A o tej
nic nie wiedział.
―
A może mi pan opowie w skrócie o swej rozmowie z
Kłobowskim? Idzie mi o to, z czego pan wywnioskował, że on jest niewinny?
― Przede wszystkim z tego, że on się obawia gestapo i policji.
― Może poprzednio działał w porozumieniu z gestapo? ― Nigdy nie był na
usługach gestapo ani NKWD. Kiedy bolszewicy weszli do Wilna, zaczął się
ukrywać, bo nie zarejestrował się jako były oficer polski. Pracował na wsi.
Kopał torf. Potem znalazł pracę przy budowie drogi. Ale przed rokiem został
zatrzymany w trakcie łapanki w pobliżu dworca. Znaleziono przy nim
dokumenty. W paszporcie miał zaznaczone, że jest oficerem rezerwy.
Zabrano go do gestapo i tam siedział kilka dni. Badano go, ale nie bito.
Tłumaczył się, że się ukrywał przed bolszewikami i musiał nadal się ukrywać,
bo nie miał żadnych dowodów rejestracji. Zwolniono go, ale dokumenty
zatrzymano. Kazano mu się zgłosić za tydzień. Poszedł tam, ale
dokumentów nie otrzymał. Wydano mu zaświadczenie zastępujące
dokumenty i kazano przyjść znowu za tydzień. Ale po paru dniach do jego
domu przyjechali nocą gestapowcy. Zdołał uciec ogrodami. Od tego czasu
wstępuje do domu tylko w dzień i tylko wówczas, gdy to jest konieczne.
― Czy ma on osobistych wrogów?
―
Każdy z nas ma jakichś wrogów. A czy Drobny i jego paczka nie
sprzątnęliby pana rękami członków Organizacji? Oni się naradzali nad
zorganizowaniem jakiejś afery, by potem oskarżyć pana, że używa
egzekutywy dla celów osobistych. Słyszałem o tym.
I ― Owszem., były rozmowy o ekspropriacji dla zdobycia pieniędzy na zakup
broni.―
Wiem od Rysia, co oni kombinowali.
―
Czy rozpoznanie, które panu dałem, było dobre?
―
Tak. Spotkałem Ryżego niedługo przed godziną policyjną. Szedł
właśnie na nocleg. Zdziwił się, że tam się kręcę. Powiedziałem mu, że
wracałem ze wsi i się spóźniłem. Nie zdążę dojść do śródmieścia przed
godziną policyjną. Zamierzam wracać na wieś i tam przenocować. Ale on
zaraz poprowadził mnie do swej kryjówki, którą ma w domu jakiejś
przekupki. Pozwoliła mu nocować u niej na strychu. Trzeba tam włazić po
drabinie od tyłu i wciągać ją za sobą. A uciec w razie potrzeby można łatwo.
Tam spałem. Ale gadaliśmy do północy. Widzi pan: mogłem go sprzątnąć
bez żadnego ryzyka.
―
Pan wspomniał, że z bokserem Klędzinem jest podobna
historia.
― Niezupełnie podobna i nie znam jej dobrze. Ale słyszałem, że na Klędzina
robiono donosy do Organizacji. On ma pełno wrogów. Bokser. Specjalista
od rozbijania szczęk. Ale Klędzin wie, że na niego wydano wyrok.
Powiedział, że ma wszystkich w „de", że chodzi z maszyną i że będzie
pierwszy walił w łeb każdego, kto do niego się zbliży, a będzie podejrzany.
On również był aresztowany przez gestapo, ale wypuszczono go.
Józef usiadł i oparł się dłońmi o śliską, soczystą trawę. Patrzył w zadumie na
płynące niebem lekkie chmury. Potem przeniósł wzrok na szeregi krzyżów
na żołnierskich mogiłach. „Muszę pójść do Andrzeja i opowiedzieć mu to
wszystko".
Mag leżał nieruchomo twarzą w dół i wdychał woń rozgrzanej ziemi. Po
jakimś czasie, gdy milczenie się przedłużało, spytał:
―
Może pan nie ma zaufania do tego, co opowiedziałem?
―
W zupełności panu ufam. Zastanawiam się nad tą sprawą.
―
Właściwie nie wykonałem rozkazu. Gdybym się nie wyrwał na
ochotnika, Ryżego by sprzątnięto i sprawa byłaby zlikwidowana. A tak...
― Proszę pana, nie było żadnego rozkazu!... W ogóle nie spełniam niczyich
rozkazów i nikomu nie rozkazuję!... U nas była tylko narada!
Nie zamelduje pan o tym?
―
Nie... Ale omówię tę sprawę dokładnie z uczciwym i
odpowiedzialnym człowiekiem. Pańską wczorajszą dobrowolną wycieczkę
do Ryżego uważam Za wywiad. Materia! pan mi dał interesujący...
―
Jeśli pan zechce, to w każdym czasie wykonam zamach na
Kozłowa albo Baronowa czy jeszcze kogoś. Bo się czuję niemile... Ale gorzej
bym się czuł, gdybym tamtą sprawę załatwił pozytywnie.
―
Na pańskim miejscu postąpiłbym tak samo. Zamachów na
Kłobowskiego i Klędzina organizować nie będę, dopóki nie nabiorę
przekonania, że wyroki są słuszne.
Umówili spotkanie za dwa dni u Klary.
Mag odszedł ścieżką z tyłu cmentarza. Józef skierował się ku głównemu
wyjściu. Lekki browning włożył do prawej kieszeni marynarki, magazynek do
lewej. Przypuszczał, że o tej porze zastanie Andrzeja w domu. Chciał
omówić z nim sprawę Kłobowskiego, która go zdenerwowała.
Przeprawił się łódką przez Wilię i długą ulicą Pióromont wyszedł na
Kalwaryjską. Tam panował duży ruch. Ciągnęły kolumny żołnierzy
niemieckich, jechały auta wojskowe. Po ciszy cmentarza i pustce bocznych
ulic ten zgiełk sprawił na Józefie przykre wrażenie. Zbliżył się do znanej mu
dobrze bramy prowadzącej na dziedziniec kamienicy, w której mieszkał
Andrzej. Roztargniony nie zwracał uwagi na otoczenie i chciał do niej
wstąpić, ale w ostatniej chwili spojrzał przelotnie na mur obok bramy i
raptem skręcił w lewo. Poszedł dalej chodnikiem. Oddalił się aż do rogu
ulicy i poszedł wolno z powrotem, za grupką ludzi, jakby do niej należał. Gdy
się zbliżył znów do bramy, zobaczył i z drugiej strony na murze znak
ostrzegawczy: „Z".
„Zasadzka! pomyślał. ― Dobrze, że dostrzegłem ..Może wewnątrz jest
kocioł?"
Zastanawiał się, co począć. Nie miał bezpośredniego kontaktu z Grzmotem i
nie wiedział, gdzie szukać łączniczki Andrzeja. Zresztą i ona mogła wpaść. „A
może i Grzmot?"
Poszedł na Małą Pohulankę do pani Anny. Przypuszczał, że Żubr może mieć
dla niego wiadomości... jeśli Grzmot ocalał i jeśli w Komendzie wiedzą o
wsypie. Ale pani Anna nie miała dla niego żadnych nowin. Udał się do
„Nory", lecz firanka na oknie gabinetu Tomasza była nieco odsunięta od
framugi.
„Jest zajęty albo i tutaj wsypa!" pomyślał ponuro.
Wreszcie poszedł do Antoniego, który mieszkał blisko stamtąd. Zastał go w
mieszkaniu.
―
Czy u Tomasza wszystko w porządku? ― spytał.
―
Widziałem go dzisiaj o dziewiątej. Zaniosłem mu komplet
dokumentów.
―
Teraz firanka na oknie jest trochę odsłonięta.
―
Może ma kogoś ze swoich ludzi albo klienta. On przecież bierze
tłumaczenia i od Niemców, i od Litwinów. Nie obawiaj się. On się nie
wsypie. Cwany ptak!
Józef postanowił, że pójdzie do Adama. Grzmot utrzymywał z nim kontakt.
Poza tym Adam sam mógł mieć wiadomości. Jeśli Andrzeja aresztowano,
sprawa jest ważna i głośna. W gestapo na pewno wielu o niej wie.
Po drodze do Adama przeszedł jeszcze raz obok mieszkania Tomasza.
Firanka była nadal nieco odsłonięta. Gdy zaś szedł ulicą Kalwaryjską,
zatrzymał się po przeciwległej stronie i przez jakiś czas obserwował bramę
domu, w którym mieszkał Andrzej. Ale nikt stamtąd się nie ukazał.
Kamienica jakby wymarła.
Poszedł dalej. Przed wejściem frontowym do domu Adama stał zakurzony
motocykl, ale podwórko było puste. „Jest w domu ― pomyślał Józef. ― Ale
czy sam?"
Przemierzył podwórko i wszedł z tyłu do kuchni. Zobaczył żonę Adama,
która coś robiła przy płycie. Pozdrowił ją i spytał:
―
Czy pani mąż jest w domu?
―
Tak. Ale ma gościa. Zaraz się dowiem.
Wyszła drzwiami do jadalni. Wkrótce z tychże drzwi wszedł do kuchni
Adam. Miał na sobie mundur gestapowca, który wkładał bardzo rzadko.
Przywitał się z Józefem i powiedział:
―
Dobrze, że pan przyszedł. Pan Witold jest u mnie. Naradzaliśmy
się, jak pana ostrzec. Proszę ze mną.
W sypialni Adama Józef zobaczył Grzmota, który przy jego wejściu wstał z
krzesła obok komody i ciężkim krokiem zbliżył się do niego.
―
Bardzo się cieszę, że pana widzę! ― powiedział. ― U nas
panika. Z Andrzejem przykra historia. Właściwie... tragiczna! Bardzo panu
dziękuję! ― zwrócił się do Adama. ― Wstąpię do pana jeszcze raz, przed
godziną policyjną. Może będą nowiny. A teraz chcę pomówić z panem
Kondorem.
―
Dobrze ― Adam wyszedł z sypialni i przymknął drzwi.
―
Co się stało? ― spytał Józef.
―
Przedwczoraj wieczorem Andrzej był na małym, prywatnym
zebraniu przy ulicy Ludwisarskiej. Coś jakby wieczorek artystyczny. Gdy
poszedł do domu, zatrzymali go na ulicy dwaj agenci sipo. Zaprowadzono go
do gestapo i tam został odizolowany.
―
Skąd ta wiadomość?
―
Widziała to narzeczona Andrzeja, która szła osobno. Właśnie
ona zaalarmowała łączniczkę Andrzeja a tamta mnie. Tejże nocy zrobiono w
mieszkaniu Andrzeja rewizję. Ale jaką! Zdarto nawet obicia z foteli.
Wyrwano wiele desek z podłogi. Uszkodzono piec. Ale skrytki nie
znaleziono. Gestapowcy był tam przez całą noc i odjechali następnego dnia,
to znaczy wczoraj w południe.
―
Więc kotła tam nie ma.
―
Dzisiaj nie ma, ale mogą tam powrócić... Teraz sprawa
najgorsza... Do Andrzeja zabrano się poważnie. Zbito go strasznie.
Prawdopodobnie wiedzą, że miał w Organizacji ważną funkcję i chcą, aby
zaczął sypać.
―
Czy znaleziono przy nim jakieś kompromitujące materiały?
―
Przypuszczam, że nie, bo nie poszedłby z nimi na wieczorek
towarzyski. Mogły być przy nim jakieś drobiazgi, ale nic ważnego. Zresztą,
kto to wie? Ale skrytka w jego mieszkaniu ocalała. Ostatniej nocy sam ją
zlikwidowałem. Dozorca, który udaje głupiego czy wariata, mi dopomógł.
Był na obserwacji. Zabrałem ze skrytki wszystkie materiały, bardzo ważne
dla nas, a niebezpieczne dla Andrzeja. Ale, rzecz najgorsza, stwierdziłem, że
brak tych materiałów, które Jaśkiewicz przywiózł z Katynia i nam doręczył.
Nie było ich w skrytce Andrzeja.
―
Więc gestapowcy je znaleźli.
―
Otóż nie. I wiem, gdzie one teraz są! ― Grzmot wstał z krzesła i
zaczął, zdenerwowany, chodzić ciężkim krokiem od drzwi do łóżka, na
krótkiej przestrzeni... jak więzień po celi. Po jakimś czasie się zatrzymał i
powiedział:―
Jest to kwestia życia Andrzeja. Przy nim,
prawdopodobnie, nic ważnego nie było. Ze skrytki w jego mieszkaniu
wszystko zabrałem. Ale w jego biurku w urzędzie na pewno są materiały
katyńskie a może i inne. On przecież załatwiał dla nas wiele spraw. Przez
jego ręce przechodziło mnóstwo ważnych i tajnych rzeczy!
―
Jakże on mógł trzymać to w litewskim urzędzie?!
Grzmot zatrzymał się naprzeciw Józefa. Położył mu dłoń na ramieniu i
powiedział ze smutkiem:
―
Drogi panie! Nie będziemy tego roztrząsać. Ja wymagam ścisłej
konspiracji i od siebie, i od innych! Ale nie można przy tak dużej robocie
wszystkiego dopilnować! A on?... Cóż? Był zapracowany, przemęczony.
Poza tym uważał swą pozycję za absolutnie pewną! Potrafił nawet mnie
wyznaczać spotkania u siebie w apylince. Byłem tam dwa razy. Wiem
doskonale, że tego nie wolno, ale trzeba ciągnąć robotę. Więc zostawmy to
i nie mówmy o tych błędach. Teraz jest inna rzecz. Chce pan nam pomóc
uratować Andrzeja?
―
Oczywiście!
―
Otóż mieszkanie jego jest czyste. Przy nim chyba nic nie
znaleziono. Ale jego biurko w apylince może być naładowane dynamitem.
―
Czyż gestapo nie zrobiło tam jeszcze rewizji?
―
Nie, bo Adam by wiedział o tym. Po prostu nie przyszło im do
głowy, że Andrzej mógł trzymać w urzędzie rzeczy trefne. Ale za kilka dni,
gdy pracę Andrzeja przejmie inny urzędnik, wszystko się wysypie na
wierzch. W ogóle okropna historia! Zmobilizowaliśmy już sporo pieniędzy
na wykupienie Andrzeja. Pewna jego przyjaciółka dała na ten cel dużą
sumę. Ale idzie o to, żeby było jak najmniej materiałów obciążających.
Dlatego biurko Andrzeja w apylince jest teraz sprawą zasadniczą.
― Byle on się nie przyznał!
― Byłoby kiepsko i dla niego, i dla nas. Za dużo wie. Ale przypuszczam, że
potrafi wiele wytrzymać. Ciało ma słabe, ale potężną wolę i ambicję. Poza
tym wie dobrze, że sypanie mu tylko zaszkodzi.
,
―
Więc co mógłbym dla was w tej sprawie zrobić?―
Chodzi mi o zbadanie jego biurka w apylince. Ale ― uniósł palec do
góry ― musi to być zrobione tak ostrożnie, żeby nie pozostało śladów
cudzego gospodarzenia tam. Nie może być włamania, pozostawienia
nieporządku. Niech pan nad tym się zastanowi. Teraz będą dwa dni świąt,
niedziela i poniedziałek. Urząd będzie zamknięty. Czy nie potrafiłby pan tam
się dostać i zrewidować biurko Andrzeja? Pan tak świetnie przeprowadził
kilka spraw, że może i ta się uda. Już mówiłem o tym z Tomaszem. Jest to
również i jego zdanie.
―
Tyle pochwał!
―
Po prostu uznanie.
―
Dla Andrzeja zrobię wszystko, co będę mógł. Ale muszę się
zastanowić nad warunkami tej roboty.
―
Niech pan dysponuje wszystkimi ludźmi jako ubezpieczeniem.
Będę mógł pożyczyć panu dobry pistolet.
―
Tam będą potrzebne raczej narzędzia złodziejskie. Pan mówił,
że był w apylince?
― Dwa razy. Jest w dużej kamienicy na rogu Wileńskiej i Gdańskiej, na
górnym piętrze, z klatki schodowej na prawo. Wewnątrz jest szeroki
korytarz, a z niego dwoje drzwi na lewo, do dużych sal. Sala Andrzeja jest
ostatnia, narożna, jasna i wysoka. Są w niej dwa biurka...
―
Może mi pan to narysuje. Idzie o to, bym wiedział dokładnie,
gdzie jest biurko Andrzeja.
Grzmot wyszedł z sypialni i poprosił Adama o papier i ołówek. Wrócił do
Józefa i wprawnie narysował szkic budynku, potem górnego piętra i
korytarza, wreszcie sali, w której pracował Andrzej. Biurka zaznaczył
prostokątami. Miał dobrą pamięć i podał na szkicu wymiary sali, zaznaczył
drzwi i okna, a nawet stojącą w prawym rogu kanapę.
Gdy wszystko było wyjaśnione, Józef powiedział:
―
Poproszę, aby nikt nie wiedział o tym, że będzie zrobiona próba
zrewidowania biurka Andrzeja. Adamowi również proszę o tym nie mówić.
Kiedy pan spróbuje załatwić to?
―
Dzisiaj sam zrobię wywiad i zacznę przygotowania do roboty.
Mam nadzieję, że w ciągu dwóch dni Zielonych Świąt sprawę tę załatwię.
Chyba znajdę jakiś sposób. A jeśli będzie to absolutnie niemożliwe,
proponuję sposób najprostszy, który na pewno się uda. Dokumenty
wówczas w ogóle zginą, lecz nie dostaną się do rąk gestapowców.
―
Jaki sposób?
―
Podpalenie górnego piętra apylinki.
Nie przyszło mi to do głowy.
―
A ja pomyślałem o tym od razu. Uratowanie życia Andrzeja jest
dla nas ważniejsze niż urząd litewskoniemiecki.
―
Na tymże piętrze mieszka woźny z rodziną. Wiem o tym od
Andrzeja.
―
Polak?
―
Nie mam pojęcia. Mają osobne wejście, ale chyba są tam
drzwi, łączące ich mieszkanie z urzędem, który sprzątają.
―
Zbadam wszystko, co będę mógł.
―
Kiedy się zobaczymy?
―
Możemy wyznaczyć wtorek, o każdej godzinie. Ale gdzie?
―
Tutaj, o czwartej po południu. Proszę działać ostrożnie i
mądrze.
Józef od razu poszedł na ulicę Wileńską. Chciał zobaczyć gmach, w którym
była apylinka. Już się zastanawiał nad tą robotą. Starał się nie myśleć o
innych problemach, które go dręczyły. „Co. było powodem aresztowania
Andrzeja? Przecież był on wspaniale zakonspirowany i dobrze
Zalegalizowany!... Oczywiście zdrada, donos, i to ze strony kogoś, kto
dobrze wiedział o pracy Andrzeja w organizacji podziemnej... Czy nie miało
to łączności z dochodzeniami, które rozpoczął Andrzej?... Jak daleko on
tamte zagadkowe sprawy rozszyfrował?... Kto mógł o tym wiedzieć?"
Na pytania te nie znajdował odpowiedzi, ale wyczuwał, że sprawa jest
zagmatwana, brudna i podła.
7
W drugim dniu Zielonych Świąt, w poniedziałek rano, zostawił w skrytce w
składziku na drewno wszystkie dokumenty i pieniądze. „Jeśli wpadnę,
Helena będzie miała na jakiś czas na przeżycie". Potem przygotował i
sprawdził broń. Zamierzał wziąć ze sobą parabellum w miękkim futerale
pod lewą pachę, browning siódemkę do kieszeni, fiński nóż za pas z tyłu i
granat. Musiał jeszcze umieścić wygodnie szaber ― ciężki łomik z zagiętym
pazurem, cztery podwójne wytrychy i wiązkę kluczy od różnych szaf i
szuflad. Wincuk go zapewnił, że tymi wytrychami i kluczykami można
wszystkie drzwi i biurka w mieście pootwierać. Szabrem mógł się posłużyć
dlarozszerzenia szpary u drzwi, aby potem odsunąć nożem zatrzask u zamka
yale. Przewidziano, że drzwi mogą być zamknięte od wewnątrz na klucz,
który pozostanie w zamku. Była i na to rada ― bardzo prosta. Józef zrobił
kilka „złodziejskich" prób u Wincuka a potem u Klary, która jedna tylko
brała udział w rozpracowaniu tej sprawy. Dziewczyna prosiła go, aby wziął
ją na ubezpieczenie. Zapewniała Józefa, że jeśli on się wsypie, to go odbije.
Wzruszyła go, ale się nie zgodził. Wówczas nalegała, żeby ją wziął na
obserwację.
―
Jeśli pan wpadnie, trzeba przecież zawiadomić o tym Komendę.
―
Dziecko! ― powiedział. ― Nie upieraj się. Nic z tego nie 204
wyjdzie. Żywego mnie nie wezmą, nawet jeśli tam zawita całe gestapo.
Mam dobrą broń, mam i truciznę. Jeśli zaś wywiąże się walka, będzie o tym
wiedziała i Komenda, i może całe miasto. Zrozum, że jeśli się będziesz
szwendać po ulicy, mnie będzie to denerwowało. Nie jesteś niewidzialna.
Na ciebie mogą zwrócić uwagę. A ja chcę mieć czyste pole do pracy i
zupełny spokój. Dlatego nie wezmę nikogo na ubezpieczenie, nawet Maga.
A może sprawa tak się ułoży,że będę musiał spędzić wewnątrz cały dzień i
całą noc.
Klara posmutniała. Straciła zapał.
Od Wincuka Józef pożyczył stary, wypłowiały kurzowiec i cyklistówkę, w
której otoku wycięto otwory na oczy. Wystarczało pociągnąć w dół za
szeroki daszek, aby cyklistówka się przemieniła w maskę, szczelnie
okrywającą całą twarz.
A wczoraj, w niedzielę, na zmianę z Klarą spędził cały dzień na obserwacji
gmachu na ulicy Wileńskiej. Zaczął swój dyżur od dziewiątej rano. O
dwunastej zastąpiła go Klara, a Józef poszedł do domu. Powrócił o trzeciej.
Klara wolniutko spacerowała w pobliżu ulicy Mickiewicza. Po jej mince
zrozumiał, że coś zaszło. Zbliżył się do dziewczyny, przywitał się z nią jak z
przypadkowo spotkaną znajomą i poszli lewą stroną Wileńskiej w kierunku
Gdańskiej.
―
Nikt z gmachu nie wychodził, ani wchodził ― powiedziała
Klara. ― Ale dokładnie o pierwszej ukazali się z frontowych drzwi woźny,
jego żona i dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka. Mieli z sobą koszyk,
zapewne z produktami i naczyniami. Poszłam za nimi.
―
Rozmawiali?
― Tak. Ale nie słyszałam, o czym. Nie zbliżałam się za bardzo, żeby nie
podpaść ich uwadze.
―
W jakim języku rozmawiali?
―
Po polsku. Kobieta beształa chłopca, bo coś spsocił. ― Dokąd
poszli?
―
Na przystań. Pojechali statkiem w górę rzeki. Pewnie do
Wołokumpii albo do Jerozolimki. Może nawet do Werek. Statek był
przepełniony. Gdy odjechali, wróciłam. Znów obserwowałam drzwi
frontowe.
―
Nikt nie, wszedł?
―
Nikt nie wszedł, nikt nie wyszedł.
― Dobrze. Proszę iść na obiad i wrócić o szóstej, a jeśli będzie trudno, to o
siódmej. Jestem ciekaw, kiedy wrócą. Jeśli zaś nie powrócą, to skąd
pewność, że był to woźny z rodziną? Mogli być u niego goście.
―
Już idę.
Starał się jak najmniej wałęsać się po chodniku. Znalazł zaciemnione
miejsce u wejścia do dużej kamienicy. Mógł stamtąd widzieć dużą część
ulicy. Usiadł na betonowym stopniu, zdjął marynarkę, zawinął rękawy
koszuli, by mieć wygląd mieszkańca domu, skręcił papierosa i zapalił.
Leniwie, bez zainteresowania patrzył na przechodniów, których dzisiaj było
bardzo mało. Kto mógł, starał się wydostać z miasta nad wodę albo do lasu.
Klara powróciła dokładnie o szóstej. Minęła Józefa i poszła wolnym krokiem
w stronę ulicy Mickiewicza. Józef włożył marynarkę i udał się za nią. Znów
się spotkali, przywitali i poszli razem.
―
Nic nie było ani wte, ani wewte. Wydaje mi się, że jestem zbyt
ostrożny. Mógłbym załatwić wszystko dzisiaj.
―
Nie wiedział pan, że oni wyjdą.
―
Tak. I czy był to woźny?... Czy wrócą?...
―
Może spędzą gdzieś noc i jutrzejszy dzień.
―
Jeśli dzisiaj nie powrócą, zacznę robotę jutro od rana.
―
A jeśli wrócą?
―
Będę czekał do południa. W taką pogodę mało kto siedzi w
domu, jeśli nie musi.
Zostawił Klarę na obserwacji i poszedł nad rzekę. Od wody ciągnął, wilgotny
powiew. Nasycał powietrze wonią mułu i wodorostów, które okryły
wyschnięte brzegi. Skierował się w lewo ku tar takom i składom desek.
Znalazł ustronne miejsce, rozebrał sięi wszedł do wody, która z początku
przyjemnie chłodziła ciało, a później wydała mu się ciepła. Potem długo
siedział na brzegu, zanim skóra obeschła.
O pół do dziewiątej wrócił do Klary. Dziewczyna szła wolniutko jemu na
spotkanie. ― I co? ― spytał.
―
Dopiero co wrócili. Gdyby pan przyszedł o dziesięć minut
wcześniej, zobaczyłby ich pan.―
Chyba i jutro nie będą siedzieli
w domu.
―
Jeśli pogoda się nie zepsuje.
―
Nie wygląda na to. Niebo jasne, przejrzyste...
Wszystko było gotowe do roboty, którą Józef traktował prawie uroczyście,
bo mogła zaważyć na losie Andrzeja, którego polubił i którego zmęczoną,
subtelną twarz miał ciągle w pamięci. „Co on teraz przeżywa?"
Postanowił, że nazajutrz pójdzie na obserwację przed godziną dwunastą.
Mogło się zdarzyć, że woźny z rodziną wyruszy z domu wcześniej. „A jeśli
wcale nie wyjdą?... Też będę działał... Nie wiem jak, ale muszę to załatwić!"
W poniedziałek dzień od rana był cichy, gorący. Na ulicach panował zaduch.
Kiedy Józef przechodził obok przystani statków rzecznych na Wilii, zobaczył
długą kolejkę ludzi z paczkami, koszykami, teczkami, którzy czekali na
powrót parostatku z góry rzeki. Kolejka ta ciągle się zwiększała. Kto mógł,
starał się wyrwać z upalnych murów miasta.
O dwunastej przyszedł na Wileńską. Znalazł wygodne miejsce, z którego
mógł obserwować narożną kamienicę. Przechodniów było mało, ale
niemieckie auta wojskowe przejeżdżały często i zatruwały powietrze
wyziewami gazów spalinowych.
Około godziny pół do pierwszej zwrócił uwagę na idącą przeciwległym
chodnikiem parę: mężczyznę lat około pięćdziesięciu i młodą dziewczynę.
On był średniego wzrostu, tęgi; miał na sobie lekki, szary garnitur, żółte
trzewiki i słomkowy kapelusz z płaskim denkiem. Dziewczyna była nieco od
niego wyższa, bardzo ładna i zgrabna. Była ubrana w lekką, wzorzystą
sukienkę, spiętą w talii wąskim, skórzanym paskiem. W ręce niosła torebkę.
„Trochę podobna do Róży ― pomyślał. ― Pewnie jego córka",.
Jakże był zdumiony, kiedy oboje weszli do frontowych drzwi gmachu, w
którym mieściła się apylinka.
„Może ona chce coś poprawić?"
Lecz przez dłuższy czas nie wyszli na ulicę.
„A może tam mieszkają na parterze albo na pierwszym piętrze?... On chyba
jest jakimś dygnitarzem litewskim... Ale poprzednio nie dostrzegliśmy tam
żadnych lokatorów... Tylko woźny z rodziną".
Prawie dokładnie o pierwszej z frontowych drzwi wyszedł biednie ubrany
mężczyzna, który niósł mocno wypchany koszyk. Za nim podążała kobieta.
Prowadziła za ręce dwoje dzieci. Józef głębiej się wtulił do swej kryjówki.
Ale rodzina woźnego wyminęła go, idąc przeciwległym chodnikiem i nie
zwracając uwagi na nic dokoła.
Poszedł z dala za nimi. Przekonał się, że skręcili w ulicę Zygmuntowską.
Więc na pewno poszli w kierunku przystani. Dalej nie warto było ich śledzić,
żeby nie marnować czasu. Poza tym upał jeszcze się zwiększył i Józef,
obładowany bronią, pragnął jak najprędzej się znaleźć pod dachem.
Otworzył duże, ciężkie drzwi frontowego wejścia a potem drugie, nieco
lżejsze. Znalazł się na obszernej klatce schodowej. Tutaj było chłodniej i z
ulgą odetchnął. Przez jakiś czas nasłuchiwał, a potem poszedł szerokimi
schodami na górę.
Zatrzymał się u dużych, podwójnych drzwi, prowadzących do apylinki. Na
podeście naprzeciw były inne drzwi, które, przypuszczał, prowadzą do
mieszkania woźnego. Wszędzie panowała zupełna, dzwoniąca cisza. Nie
dochodziły tu nawet odgłosy z ulicy, bo tłumiły je drzwi na dole.
Zdjął kurzowiec i powiesił go na poręczy schodów. Wyjął z kieszeni wytrychy
i wziął taki, który jego zdaniem będzie pasował do wewnętrznego zamka u
drzwi. Wprowadził go w szparę i zrobił próbę przesunięcia rygla. Trafił na
opór i zrozumiał, że zamek jest otwarty. Wówczas wyjął szaber i wsunął
koniec pazura w szparę między skrzydłami drzwi, o dłoń wyżej od zamka
yale. Gdy potem nacisnął koniec szabra w bok, szpara nieco się zwiększyła.
Włożył w nią ostrze grubego, fińskiego noża i wprowadził pazur szabra
jeszcze głębiej. Po kilku takich manipulacjach mógł dostrzec lśniący zatrzask
automatycznego zamka. Przytrzymał lewą dłonią koniec szabra, żeby szpara
się nie zwęziła, wprowadził ostrze fińskiego noża jeszcze głębiej i oparł je o
ukośną stronę zatrzasku. Łatwo go odsunął i. drzwi się otwarły.
Wziął z poręczy kurzowiec i wszedł do apylinki. Zamknął drzwi i zablokował
zatrzask. Był teraz odizolowany od klatki schodowej. Po krótkim namyśle
włożył gałkę łańcucha zabezpieczającego w wycięcie suwaka. „Nikt nie
będzie mógł wejść, nawet jeśli ma klucze!"
Znajdował się w długim i szerokim jakby przedpokoju, w którym, wydawało
mu się z początku, jest prawie ciemno. Okien tam nie było i tylko przez
oszklone części drzwi w górze wpadało światło. Zobaczył jedne drzwi z lewa,
niedaleko od siebie, a drugie po tej samej stronie, ale w odległości około
dziesięciu kroków.
„Będą tamte... ostatnie..." ― przypomniał sobie szkic Grzmota.
Ale z prawej strony było dwoje mniejszych drzwi, o których Grzmot nic mu
nie powiedział. Postanowił je zbadać. Wyjął spod pachy parabellum i
poszedł ku pierwszym drzwiom z prawa. Przez cały czas stąpał bardzo cicho,
bo nie był pewien, czy na piętrze pod nim ktoś nie mieszka.
Otworzył pierwsze drzwi. Za nimi była ciemność. Wyjął z kieszeni zapałki.
Gdy błysnęło światło, zobaczył mały składzik, w którym stało jedna na
drugiej kilka skrzyń. Za następnymi drzwiami był ustęp. Tam. było jaśniej niż
w korytarzu, bo światło wchodziło przez okienko w górze.
Gdy zamykał drzwi do ustępu, wydawało mu się, że słyszy głosy. Zaczął
nasłuchiwać. Przez jakiś czas było znów cicho, a później doleciały jego uszu
dźwięki rozmowy, stłumionej odległością albo zamkniętymi drzwiami.
Wkrótce nabrał pewności, że w sali za ostatnimi drzwiami ―: tej właśnie, o
którą mu szło ― ktoś jest.
„Wszystko jedno, załatwię to! ― postanowił. ― Udam bandytę. Tyle
wysiłku nie pójdzie na marne! Nie będę się wycofywał!"
Wdział kurzowiec i zapiął go z przodu. Odbezpieczył parabellum i poszedł,
jak mógł najciszej, obok lewej ściany korytarza. Drzwi, u których się
zatrzymał, były grube. Za nimi panowała cisza. Ale po jakimś czasie rozległ
się niewyraźny głos.
„Może tam są otwarte okna i słychać dźwięki z ulicy?"
Pociągnął w dół daszek cyklistówki i sprawdził, palcem, czy otwory na oczy
są na dobrej wysokości. Potem nacisnął klamkę u drzwi i zaczął powoli je
otwierać. Następnie wśliznął się bokiem do dużej i, jak mu się wydało,
bardzo jasnej sali. Zobaczył dwa biurka stojące w pobliżu okien. Przeniósł
wzrok w prawo i zastygł w zdumieniu. Na dużej, obitej ciemną skórą
kanapie, leżała młoda kobieta. Prawe jej ramię zwisało w dół. Kolana miała
podciągnięte do góry. Obok niej leżał gruby mężczyzna. Miał na sobie tylko
ko
209szulkę, która mu zsunęła się na plecy, ukazując pośladki i mocno
owłosione nogi. Była to para, którą Józef poprzednio widział na ulicy.
„Ależ znaleźli sobie miejsce!" ― pomyślał ze złością.
Kobieta, jakby raptem odczuła obecność kogoś obcego w sali, obróciła
twarz w prawo. Oczy jej, zdawało się, w jednej sekundzie zmieniły barwę i
kształt. Rozszerzyło je przerażenie. Wargi zdeformował grymas podobny do
płaczu. Józef wycelował w jej twarz lufę pistoletu, a wskazującym palcem
lewej dłoni dał ostrzegawczy znak, nakazujący milczenie. Potem powiedział
po rosyjsku, spokojnie, głośno, twardo.
―
Ani słowa bez pytania! Nie ruszać się bez rozkazu!.
Oboje zrozumieli, że sytuacja ich jest niebezpieczna. Zastygli w miejscu.
Zwisająca ku podłodze dłoń kobiety dygotała. Przymknęła oczy. Józef zbliżył
się do kanapy i tknął lufą pistoletu w szyję mężczyzny.
―
Usiądź! ― powiedział.
Tamten niezgrabnie umieścił się na brzegu kanapy i spozierając na lufę
pistoletu i maskę na twarzy Józefa, bez rozkazu uniósł w górę ramiona.
―
Znasz rosyjski? ― spytał go Józef.
―
Tak.
―
A ona?
―
Tylko trochę.
―
No, to słuchaj! Jeśli będziecie grzeczni i spokojni, to wszystko
będzie dobrze. Jeśli nie, to was zastrzelę. Zrozumiałeś?
―
Zrozumiałem.
―
Powiedz jej.
Mężczyzna powiedział prędko po litewsku kilkanaście słów do kobiety. Ona
kilka razy kiwnęła głową, bo chyba nie mogła mówić.
„Nie jest tchórz! ― pomyślał Józef o mężczyźnie. ― Wpadliśmy w głupią
sytuację... i oni, i ja... Ale ja muszę ją grać do końca!"
Wziął z krzesła sukienkę kobiety i narzucił ją na głowę swego jeńca. Potem
podjął z podłogi koszulkę i okrył nią twarz leżącej kobiety. Następnie uniósł
w górę daszek cyklistówki, który mu przeszkadzał w oddychaniu.
―
Czy ty tutaj pracujesz? ― spytał.
―
Nie.
―
A ona?
―
Też nie.
―
Jakżeś tutaj wlazł?
―
Kolega dał mi klucz. On tutaj pracuje.
―
Chciałeś z nią się pobawić? ― Tak.
―
Gdzie jest kasa?
― Kasy tutaj nie ma.
―
A gdzie trzymają pieniądze?
―
Chyba i pieniędzy tutaj nie ma.
―
A w szufladach?
―
Może gdzieś są. Nie wiem.
―
Jeśli są, to znajdę. A ty masz pieniądze?
―
Mam.
―
Dużo?
―
Trzydzieści pięć tysięcy.
―
A ona ile ma?
―
A ona nie ma nic. Ale mamy dobre zegarki, pierścionki.
―
Mnie są potrzebne tylko pieniądze.
Zastanowił się, czy nie wygląda to podejrzanie. Zależało mu jednak na tym,
żeby amanci mieli jak najmniej strat. Przypuszczał, że nie zameldują w
policji o swej przygodzie. Dziewczyna mogła dla zysku puszczać się z
Zamożnym mężczyzną. Może nawet była od niego zależna.
„Tak dobrze wszystko się układało ― myślał Józef. ― A teraz idiotyczna
komplikacja!"
Wziął wiszącą na oparciu krzesła marynarkę i przeszukał jej kieszenie. Wyjął
z portfela wszystkie pieniądze i wcisnął je do swej kieszeni u spodni.
Otworzył torebkę dziewczyny. Wewnątrz była portmonetka z drobnymi
pieniędzmi. Poza tym lusterko, grzebień, chusteczka do nosa, puderniczka i
legitymacja urzędnicza. Otworzył ją. Nazwisko kobiety się kończyło na
„ciute ". Więc panna. On zaś miał obrączkę na palcu. Żonaty.
Józef naciągnął daszek cyklistówki na twarz. Potem powiedział do swych
jeńców:
―
Odkryjcie głowy i ubierzcie się!
Mężczyzna odsłonił twarz i powiedział kilka słów po litewsku do dziewczyny.
Józef stanął przy biurku Andrzeja i obserwował ich. Mimo przykrej sytuacji z
uznaniem patrzył na pięknie zbudowaną dziewczynę, która była bardzo
przestraszona. Twarz mężczyzny była czerwona i lśniła od potu. Oboje
pośpiesznie, ale niesprawnie się ubierali. Przeszkadzali sobie. Starali się nie
odwracać przodem do Józefa.
Gdy mężczyzna i kobieta się ubrali, Józef otworzył drzwi na korytarz i
wskazał lufą:
―
Idźcie!
Potem otworzył drzwi do ciemnego składzika.
―
Właźcie do środka!
Mężczyzna posłusznie zniknął w ciemności, ale dziewczyna klapnęła na
kolana i wyciągnęła ku Józefowi dłonie, złożone jak do modlitwy. Po jej
policzkach prędko toczyły się łzy. Mówiła coś pośpiesznie po litewsku.
― Co ona chce? ― spytał Józef, patrząc w ciemności składzika.
―
Boi się, że pan ją skrzywdzi... I boi się, że ją ktoś zobaczy.. J
Prosi bardzo, żeby ją pan wypuścił...
―
Powiedz jej, żeby się wcale nie bała. Wypuszczę was, kiedy
obszukam wszystkie pokoje. Mnie potrzebne są tylko pieniądze. A teraz
siedźcie tam cicho.
Mężczyzna zaczął mówić uspokajająco do dziewczyny. Józef ujął ją za ramię
i popchnął do składzika. Zamknął drzwi. Potem przyniósł krzesło i
zablokował nim klamkę.
Wrócił do sali. Zdjął kurzowiec, czapkę i marynarkę. Położył wszystko na
kanapie. Szaber i wiązkę kluczy zostawił na biurku Andrzeja. Tamże umieścił
granat. Potem z pistoletem w ręku poszedł do następnej, dużo większej,
gdzie były dwa biurka, dwa stoły i stolik z maszyną do pisania nakrytą
blaszanym futerałem. W końcu sali zobaczył jeszcze jedne drzwi. Spróbował
je otworzyć. Były zamknięte. Zajrzał w szparę u zamka i zobaczył główkę od
klucza, włożonego z drugiej strony. Zrozumiał, że za tymi drzwiami znajduje
się mieszkanie woźnego.
Pozostawiając wszystkie drzwi otwarte, wrócił do ostatniej sali. Zaczął
oglądać biurko Andrzeja. Miało trzy górne szuflady i dwie szafki po bokach.
Uklęknął, zajrzał w szparę u zamka górnej lewej szuflady, na którą Grzmot
mu radził zwrócić szczególną uwagę. Zaczął dobierać do niej klucz. Ale
żaden nie .otwierał zamka. Po jakimś czasie zaczął się denerwować.
„Chyba będę musiał otworzyć szabrem... Ale mogę uszkodzić zamek i
pozostaną ślady włamania!"
Spróbował otworzyć inne szuflady. Prędko i łatwo dobrał do nich klucze.
Wówczas wrócił do pierwszej. Raptem, przy jakimś ruchu, szuflada się
wysunęła. Poprzednio nie mógł otworzyć jej zamka po prostu dlatego, że
nie był zamknięty.
„Tracisz głowę! ― przemawiał do siebie. ― Nerwy ci nie dopisują!
Spokojnie! Wszystko idzie świetnie! Masz dużo czasu! Spokojnie!"
Zaczął uważnie przeglądać zawartość szuflady. Znalazł w niej uczniowski
zeszyt w sinych okładkach, w którym były wpisywane dzień po dniu
informacje dotyczące ruchów wojsk niemieckich i transportów kolejowych.
W środku zeszytu zobaczył kilka niewypełnionych blankietów z litewskimi i
niemieckimi drukami. Między nimi dostrzegł ze zdumieniem ćwiartkę
papieru z małą czerwoną pieczątką Komendy AK w Wilnie. Tekst był polski:
nakaz wstrzymania wykonania wyroku na Jaśkiewicza i przekazania sprawy
sądowi specjalnemu do ponownego rozpatrzenia.
„Psiakrew! Takie rzeczy trzymał w otwartej szufladzie!"
W lewej szafce znalazł trzy owinięte w papier paczuszki. W jednej była
drewniana papierośnica, używana, brudna, prymitywnej roboty. Kiedy
zaczął rozwijać drugą paczuszkę, poczuł, po zdjęciu kilku warstw papieru,
przykry, ckliwy fetor. „Aha! Jest to na pewno z grobów katyńskich!" Nie
rozwijał drugiej i trzeciej paczuszki. Położył wszystkie na podłodze obok
biurka. Potem przeglądnął uważnie zawartość innych szuflad i prawej szafki.
Wszystko, co, jak uważał, nie należało do spraw urzędowych, kładł na
biurku.
W lewej szufladzie znalazł lornetkę polową Zeissa, ale futerału do niej
nigdzie nie było. Położył ją również na biurku. Po ukończeniu dokładnej
rewizji spojrzał na zegarek: pół do trzeciej. „Mam dużo czasu" ― pomyślał.
Zamknął dobrze szafki i wszystkie szuflady, nawet i tę, która była
poprzednio otwarta. Wytarł chustką donosa politurowane brzegi biurka i
szuflad z zewnątrz. Popatrzył, czynie zostawił jakichś śladów swego
gospodarzenia tutaj. Potem zawinął wszystko, co zabrał z szuflad i szafek, w
litewską gazetę, którą poprzednio wyjął z biurka. Przeniósł rzeczy na
kanapkę. Gdy zamierzał się ubrać, wydało mu się, że słyszy na schodach
hałasy.Wziął parabellum i granat i wyszedł na korytarz. Zbliżył się do "drzwi
wejściowych. Posłyszał kroki i głosy idących schodami ludzi.
„Może woźny wraca?... Dobrze, że skończyłem robotę". Nie zdejmując
łańcucha uchyli! trochę drzwi. Usłyszał rozmowę w języku litewskim. Głosy
były męskie.
„To nie woźny. Ale dokąd oni idą?"
Kroki zadudniły na ostatnim zakręcie schodów! Przymknął drzwi i zbliżył się
do składzika, w którym zamknął jeńców.
―
Siedźcie tam zupełnie spokojnie! ― powiedział.
Kroki człapały w górę. Zatrzymały się na podeście u wejścia do apylinki. Było
słychać niewyraźnie rozmowę. Potem rozległ się ostry dźwięk dzwonka
obrotowego u drzwi. Józef rozpiął kołnierz koszuli. Parabellum wsunął za
pas u spodni, z tylu, tam, gdzie trzymał fiński nóż. Granat wcisnął do prawej
kieszeni. Potem, gdy dzwonek u wejścia się powtórzył, trzasnął mocno
drzwiami do pierwszej sali i, umyślnie ciężko tupiąc, poszedł ku wejściu.
Otworzył zatrzask u yale i nie zdejmując łańcucha uchylił drzwi. Zobaczył
dwóch policjantów litewskich. Jeden z nich, który stal bliżej, trzymał w ręku
tekturową teczkę.
― Czego trzeba? ― spytał Józef po litewsku złym, niby zasapanym głosem.
Policjant uderzył kostką zgiętego palca w teczkę i zaczął mówić prędko po
litewsku. Ale Józef mało z tego zrozumiał. Przerwał mu po rosyjsku,
wtrącając wyrazy litewskie:
―
Jestem woźny i nic nie mogę ci załatwić! Naczelnik apylinki
kazał nikogo nie wpuszczać! Rozumiesz?
Policjant, gestykulując teczką i wolną rękę, zaczął również mówić po
rosyjsku, ale bardzo kiepsko:
―
To ważna sprawa! Musi być dzisiaj załatwiona!
Józef przerwał mu grubiańsko:―
Czyś ty zwariował?! Dzisiaj
święto i nikogo tutaj nie ma! Przyjdź jutro! I nie zawracaj mi teraz głowy! ―
trzasnął drzwiami i odszedł, głośno tupiąc, w kierunku składzika, w którym
siedzieli „jeńcy". Tam się zatrzymał i nasłuchiwał. Wewnątrz było zupełnie
cicho.
Na schodach rozmawiano po litewsku zirytowanymi głosami. Józef usłyszał
parę znanych mu przekleństw, łącznie z popularną „ropuchą". Potem
rozległy się kroki w dół. Józef zbliżył się do drzwi i je uchylił. Kroki się
oddalały. Potem trzasnęły drzwi frontowe.
„Czego oni chcieli? ― zastanawiał się Józef. ― Może coś się stało w którymś
z domów pod zarządem apylinki i chcieli złożyć meldunek? Może przyjechali
do miasta i idzie im o mieszkanie dla siebie? A może nie wiedzieli że i dzisiaj,
w poniedziałek, jest święto?"
Poszedł do ostatniej sali i zaczął się ubierać. Zawiesił lornetkę Andrzeja
przez ramię. Wdział marynarkę i rozmieścił wszystkie rzeczy i broń po
kieszeniach i za pasem u spodni. Potem kurzowiec. Paczuszkę z
materiałami, zabranymi z biurka Andrzeja, położył na podłodze u wyjścia z
apylinki. Następnie wyjął parabellum, ściągnął daszek cyklistówki na twarz i
zbliżył się do składziku. Przezorność mu nakazywała, by nie zwalniał
„jeńców". Ale chciał załatwić sprawę w ten sposób, żeby nie pozostało tutaj
śladów jego wizyty. Było prawdopodobne, że „jeńcy" nikomu nie powiedzą
o tym, co tutaj zaszło. Będą chcieli uniknąć kompromitacji. Policjanci na
pewno nic nie zrozumieli i jeśli przyjdą tutaj nazajutrz, to albo wcale nie
wspomną o swej wczorajszej wizycie, którą woźny nazwał wariacką, albo,
jeśli o tym coś powiedzą, urzędnik nie zrozumie, o co poszło. Śladów
włamania do urzędu ani rewizji w biurku Andrzeja nie pozostało żadnych.
Trzeba było więc dać i jeńcom sposobność do wybrnięcia z przykrej
sytuacji... we wspólnym interesie. Otworzył składzik.
―
Wychodźcie! ― powiedział. ― Do tamtego pokoju! ― wskazał
lufą pistoletu na otwarte drzwi sali.
Zamknął składzik i zaniósł na miejsce krzesło, którym była zablokowana
klamka. Potem wskazał „jeńcom" miejsce obok kanapy.
―
Stańcie tam i rozbierzcie się!
Przypuszczał, że „jeńcy" po jego odejściu nie podniosą alarmu. Chciał
jednak lepiej się zabezpieczyć. Uważał, że nago nie pobiegną za nim po
schodach na ulicę ani nie będą krzyczeć przez okno. A na włożenie ubrań
trzeba trochę czasu.
―
Pd co? ― spytała przerażona dziewczyna, kiedy jej amant
powtórzył rozkaz Józefa po litewsku.
―
Chcę na ciebie popatrzyć ― rzekł Józef, który zrozumiał jej
pytanie.
Mężczyzna powiedział do niej coś uspokajająco i oboje zaczęli się rozbierać.
Twarz dziewczyny była blada, zgaszona. Mężczyzna był spokojniejszy. Chyba
nabrał pewności, że bandyta nie zamierza ich krzywdzić. Może nawet
zrozumiał, że chce on zabezpieczyć się przed pościgiem. Gdy oboje stanęli
nago, Józef kazał im położyć się na kanapie i powiedział:
Nie wolno wam wyjść stąd wcześniej niż za piętnaście minut. Pieniędzy
nigdzie tutaj nie znalazłem i nic nie wziąłem. Wszystko pozostawiłem w
porządku. Czy zrozumiałeś mnie?
―
Tak ― odparł mężczyzna.― Przyjemnej zabawy!
Wyszedł z sali na korytarz i przymknął drzwi. Odczekał trochę, posłuchał i
znów je otworzył. „Niech myślą, że nie śpieszę do wyjścia stąd". Spojrzał na
jeńców. Leżeli w takiej pozie, w jakiej ich zostawił. „Może nie ruszą się
długo?"
,
Poszedł cicho w kierunku wyjścia. Wziął z podłogi paczuszkę i otworzył
drzwi. Przez kilka sekund nasłuchiwał. W klatce schodowej panowała cisza.
Wyszedł na podest i przymknął drzwi. Usłyszał suche klaśnięcie zatrzasku.
Wówczas zbiegł cicho schodami w dół. Włożył pistolet do futerału pod
marynarkę. Otworzył drzwi na ulicę i wydało mu się, że wszedł do pieca.
Upał trwał. Skierował się w prawo do najbliższej przecznicy i wszedł w ulicę
Gdańską. Potem skręcił znów na prawo, w Jagiellońską. Dalej poszedł wolno
i rozpiął kurzowiec.
Chociaż był pewien, że pościgu nie będzie, pokluczył trochę ulicami, zmienił
parę razy kierunek drogi i znalazł się w dzielnicy Antokolskiej.
„Dość prędko mi poszło! ― pomyślał. ― I dość czysto wszystko zrobiłem.
Ale jakie niespodzianki! Jeślibym wziął chłopców na ubezpieczenie, byłoby
kiepsko! Może zostawilibyśmy parę trupów?"
Wszedł na górkę i od razu udał się do składziku na drewno. Na ogrodach ani
w pobliżu domu nie dostrzegł nikogo. Włożył do skrytki broń, pieniądze,
lornetkę i materiały zabrane z biurka Andrzeja. Wziął z niej komplet
dokumentów na nazwisko Makareviciusa. Kurzowiec, czapkę, klucze i
szaber Wincuka wsunął za stos polan. Zamierzał zwrócić mu wszystko jak
najprędzej, może nawet dzisiaj wieczorem.
Nazajutrz, dokładnie o czwartej po południu, wszedł do kuchni przy
mieszkaniu Adama, którego nie było jeszcze w domu. Ale żona jego
powiedziała:
―
Pan Witold jest u nas w sypialni. Czeka na pana. Proszę tam
wejść.
Józef udał się do znanego mu już pokoju. Odemknął drzwi i zobaczył
Grzmota, który siedział na krześle obok komody. Wyraz twarzy miał
smutny. Przywitał się z Józefem i powiedział:
―
I nic...'
―
Dlaczego nic?! ― zdziwił się Józef.
―
Tak wyczuwam... Same niepowodzenia...
―
Otóż wczoraj zrobiłem wszystko, co pan chciał. Zrewidowałem
dokładnie biurko Andrzeja.
―
I nic pan tam nie znalazł.
―
Znalazłem dużo. W ogóle zabrałem stamtąd wszystko, co się
nie łączyło z jego pracą w apylince. ― Wyjął z kieszeni spodni i marynarki
trzy paczuszki i zeszyt. Następnie wydostał zza pasa lornetkę. Położył
wszystko na komodzie. ― Na pewno niczego nie przeoczyłem ― dodał ―
bo zrobiłem dokładną rewizję. Nie zostawiłem żadnych śladów po mojej
gospodarce. Wszystkie szuflady dobrze zamknąłem.
―
Czy panu łatwo poszło?
―
Trudno. Wziąłem jeńców, z którymi miałem sporo kłopotu.
Udawałem złodzieja... ― opowiedział krótko o swych przygodach w
apylince, potem dodał: ― Gdybym wziął chłopców na ubezpieczenie,
historia ta by się skończyła paskudnie i dla policjantów, i dla tej roboty, i
może dla nas wszystkich.
―
Wyobrażam sobie! Ale czy komuś nie może przyjść do głowy,
że do apylinki było włamanie i jaki był jego cel?.― Na pewno nie. Drzwi
pozostały w porządku. Śladów po rewizji w biurku też nie zostawiłem.
Tamta para amantów będzie milczeć, żeby się nie skompromitować. Poza
tym tak postępowałem, aby nabrali przekonania, że mnie szło tylko o
pieniądze. A policjanci nic nie zrozumieli. Przepędzono ich i już. Chyba nie
będą o tym mówić. Gdyby nawet przyszli do apylinki i wspomnieli o
wczorajszym zajściu, trudno by było zrozumieć, o co poszło, kto ich
wypędził, jaki woźny? Zresztą nikt nie będzie tego badał.
Grzmot rozwijał paczuszki i przeglądał ich zawartość.
―
Wariat!... Naprawdę wariat!... Po jakiego diabła trzymał to w
biurku?... Przecież tutaj są rzeczy przywiezione z Katynia!... A to są notatki o
ruchach wojsk niemieckich... No i to!... Odwołanie wyroku na Jaśkiewicza!
Potworność!... On chyba przypuszcza teraz, że wszystko się dostało w ręce
gestapowców!... Zupełnie straci otuchę!.,
― A ja wciąż myślę nad inną sprawą, moim zdaniem bardzo ważną.
―
Nad czym?
―
Ta okoliczność, że Andrzej trzymał wszystko w biurku, świadczy
o tym, iż był absolutnie pewien swojej dobrej pozycji w urzędzie. Nie
obawiał się ani rewizji, ani aresztowania.
―
No tak...
― Jeśli więc go aresztowano i z miejsca zaczęto katować, aby wydobyć
zeznania, to ktoś z naszych ludzi, znających dobrze, jaką Andrzej prowadzi
robotę w konspiracji, go wsypał!... Wystarczyło przesłać anonim do
gestapo... Czy pan ma jakieś wiadomości o przyczynie aresztowania
Andrzeja? '
Żadnych. Adam również niczego nie mógł się dowiedzieć. Gestapo
potraktowało tę sprawę jako ściśle tajną.
―
To się zgadza z moim rozumowaniem. Był więc donos na niego
od osobnika, który znał funkcje Andrzeja w Podziemiu.
―
Ale jaki powód donosu?
― Może chęć usunięcia go? Może próba zniszczenia w ten sposób jakichś
śladów, na które Andrzej trafił? Może zemsta? Może strach?...
Grzmot nerwowo bębnił palcami w zeszyt Andrzeja, który trzymaj na
kolanach. Wzrok miał posępny. Nad czymś się zastanawiał. Potem
powiedział:
―
Wszystko to zagadkowe, podejrzane, trudne do zbadania.
Wszystko mi się nie podoba. A utrata Andrzeja jest dla mnie okropna! Tyle
roboty zmarnowano, urwano!... A czy pan jest dobrze zakonspirowany?
―
Uważam, że tak, bo się konspiruję nawet przed
konspiratorami.
―
Chcę z panem od czasu do czasu się spotkać.
―
Chętnie.
―
Gdzie?
―
Może tutaj... jeśli miejsce jest pewne.
―
Wiedział o nim Andrzej, wiedział Stanisław. Może lepiej u brata
Adama, u Zygmunta? Pomówię z nim o tym. Następnym razem spotkamy
się jeszcze tutaj, za tydzień o tej samej porze. Czy będzie to panu wygodne?
―
Tak. Czy trzeba przesłać przez Żubra raport do Komendy o
wyratowaniu depozytu Andrzeja?
― Nie. Nie łączyło się to z pańską funkcją. Poza tym sprawa ta jest ściśle
tajna. Wystarczy, że ja o tym wiem. Omówię ją w Komendzie. Czy pan ma
jeszcze coś do powiedzenia? Może w sprawie egzekutywy?
Mam, ale zabierze to dużo czasu. Chyba następnym razem.
―
Dobrze. Bardzo dziękuję. Może uda się jeszcze uratować
Andrzeja. Dużo nad tym. pracujemy kilkoma drogami. Poszukam sposobu
zawiadomienia go, że skrytki w jego mieszkaniu nie znaleziono i że z apylinki
wszystko zabrano.
Pożegnali się.
„Jednak nie jest on tylko suchym urzędnikiem" pomyślał Józef.
Później się dowiedział, że zabiegi wielu ludzi dla wyrwania Andrzeja z
pazurów gestapo zostały zmarnowane. Ostatni cios zadał sobie sam:
powiesił się na strzępach swoich skarpetek w areszcie gestapo.
Pewnego dnia poszedł na Zwierzyniec, żeby zobaczyć biurowerbunkowe
pułkownika Baronowa. Miał go w spisie skazanych na śmierć. Na
Zwierzyńcu również mieszkał agent gestapo, Kozłow. Obaj byli już dobrze
rozpracowani, lecz Grzmotowi nie zależało na prędkim wykonaniu tych
wyroków. Pozostawił tę sprawę Józefowi. Powiedział, że obu skazanych
trzeba zlikwidować, ale nie ma w tympośpiechu. Wyraził życzenie, aby,
wpierw zlikwidowano Kłobowskiego. Wówczas Józef powiedział mu
(poufnie), że miał już dobrą sposobność sprzątnięcia Kłobowskiego, lecz na
podstawie dobrze j sprawdzonych wiadomości doszedł do wniosku, że
wyrok na Kłobowskiego wydano niesłusznie lub lekkomyślnie i że,
prawdopodobnie, w podobnej sytuacji się znalazł bokser Klędzin.
Przedyskutowano tę sprawę szczerze i Grzmot zgodził się na pozostawienie
tych wyroków w Zawieszeniu, bo obecnie nie mógł się zająć zbadaniem tych
spraw.
Józef doszedł do wniosku, że w jego zasięgu pozostali z całego spisu
skazanych tylko trzej, na których wykonanie wyroków nie budziło
zastrzeżeń: Baronow, Kozłow i Dorota, która jednak gdzieś znikła.
Gdy około południa wracał ze Zwierzyńca ulicą Mickiewicza, usłyszał z boku
znajomy głos:
― Panie Józefie! Bardzo się cieszę, że pana spotkałem!Zobaczył wesołą
twarz profesora W., który serdecznie uścisnął jego dłoń.
―
Dzisiaj właśnie przyjechałem do Wilna ― ciągnął profesor ― i
myślałem o panu. Zamierzałem wstąpić jutro do Jadzi i porozmawiać z
wami.
―
Również bardzo się cieszę! ― odparł Józef, chociaż hałaśliwe
przywitanie go na ulicy wcale mu się nie podobało.
―
Mam dla pana miłą wiadomość i w ogóle chcę z panem
porozmawiać. Czy ma pan godzinkę wolnego czasu?
―
Tak. Będzie mi bardzo przyjemnie.
Chodźmy więc do mnie, do Komitetu! ― ujął Józefa pod ramię i razem
poszli dalej.
―
Co za wiadomość? ― spytał Józef.
Wiadomość później. A na razie pozdrowienie. I to jakie! Zgadnij pan, od
kogo?
―
Chyba od pańskiego brata.
―
Et, tam... ―skrzywił się profesor. ― Od osoby dużo, dużo
ciekawszej! ― Zrobił pauzę, a potem dodał ściszonym głosem:.― Od Róży...
―
Od pani Róży?!
―
Zdziwił się pan?... Opowiem panu o niej więcej, ale muszę
załatwić tu, po drodze, jedną pilną sprawę. Potem będziemy mieli więcej
wolnego czasu na rozmowę.
Skręcił za róg szarego gmachu sądów, w ulicę 3go Maja. Było tam boczne
wejście dla personelu niemieckiego gestapo. Profesor właśnie tam się
skierował. Józef się zatrzymał. ― Ależ to gestapo! ― powiedział.
―
No, tak. A o co chodzi? Ja tutaj lawiruję jak na Własnym
podwórku. A pan ze mną. Zaczeka pan trochę na korytarzu, a ja załatwię
swoją sprawę i pójdziemy do Komitetu. Po co pan ma się kręcić po ulicy?
Pomyślą jeszcze, że pan jest szpiegiem.
„Żeby ciebie diabli wzięli!"― zaklął w duchu Józef. Miał przy sobie
browning, ale uważał, że to pogarsza sprawę. Poza tym wyszedł z domu z
dokumentami na nazwisko Kowalski, na które był zameldowany u Luby.
Natomiast profesor przypuszczał, że jego nazwisko jest Makarewicz.
Przyszło mu jednak do głowy, że jeśli stanowczo odmówi wstąpienia do
gmachu razem z profesorem, nasunie mu myśl, że ma powody do obawy.
―
Rozumiem, że instytucja nie jest przyjemną ― rzekł profesor.
― Ale takie się czasy. NKWD była jeszcze gorsza.
Wstąpili do małego westybulu, gdzie z lewej strony była oszklona separatka
żandarma, który sprawdzał legitymacje i przepustki rzadko wchodzących tu
osób. Profesor podał przez okienko żandarmowi jakiś blankiet, który ten
prędko obejrzał i zasalutował.
Ten pan idzie ze mną ― rzekł profesor po niemiecku wskazując dłonią na
Józefa.
W porządku ― odparł żandarm. A gdy profesor i Józef poszli schodami na
górę, zatelefonował.
Józef uważał swoją sytuację nie tylko za przykrą, ale i za niebezpieczną.
Udawał jednak, że jest spokojny i nawet próbował żartować. „W wypadku
próby zatrzymania mnie zastrzelę tylu ludzi, ilu będę mógł i siebie również.
Dobrze, że mam przy sobie truciznę, ale szkoda, że nie wziąłem parabellum.
W tym właśnie gmachu zginął Andrzej".
Zatrzymali się na korytarzu przed drzwiami numer 110.
Chce pan wstąpić ze mną do środka, czy woli zaczekać tutaj?
spytał profesor.
― Lepiej zaczekam, bo po niemiecku mówię bardzo marnie. ― Dobrze! ―
profesor klepnął przyjaźnie Józefa po ramieniu i wszedł do pokoju.
Józef usiadł na parapecie najbliższego okna, skąd mógł widzieć drzwi. Był zły
na profesora.
„Co za wstrętna historia! I trzeba było go spotkać!"
Mijały minuty, lecz profesor nie wychodził z pokoju. Korytarzem
przechodzili kilka razy niemieccy oficerowie i podoficerowie. Byli ubrani w
dobrze dopasowane mundury. Wyglądali jak wyprasowani i wylakierowani.
Na Józefa nie zwracano uwagi. Ale, po dziesięciu minutach, gdy jeden z nich
szedł korytarzem drugi raz, niosąc w ręku kilka sinych teczek, zatrzymał się i
spytał po niemiecku. ― Czy pan czeka na kogoś?
―
Czekam na profesora... ― Wymienił nazwisko i wskazał dłonią
na drzwi do pokoju numer 110.
Oficer skinął głową i oddalił się. Minęło jeszcze dziesięć minut, lecz profesor
nie ukazał się.
„Może zapomniał o mnie? A może tam jest inne wyjście?"
Wreszcie zupełnie zniecierpliwiony zapukał do drzwi pokoju 110. Nie
usłyszał odpowiedzi. Nacisnął klamkę i wszedł do środka. Z przerażeniem
zobaczył, że pokój jest pusty. Stało w nim, bokiem do okna, duże biurko,
było kilka krzeseł i szafka. Zamknął drzwi za sobą i zdecydował się czekać
tutaj, bo korytarz uważał za miejsce niebezpieczne. Zwrócił uwagę na
mniejsze drzwi, z lewa obok szafki.
„A może on tam... w następnym pokoju?"
Podszedł bliżej i odróżnił głosy kilku ludzi. Potem rozległ się wybuch
śmiechu. Józef zapukał do drzwi. Posłyszał głos: „Wejść!" Wstąpił do środka
i zobaczył za dużym biurkiem starszego oficera SS z czarną opaską na oku i z
wielu odznaczeniami na piersi. Z prawej strony biurka siedział inny oficer, a
profesor był odwrócony plecami do Józefa. Oficer SS przybrał surową minę i
spytał ostro po niemiecku:
― O co chodzi?
―
Chcę pomówić z panem profesorem.
Profesor obrócił się na krześle ku Józefowi, klepnął się dłońmi po udach i
powiedział po polsku:
―
Bardzo przepraszam! Trochę za długo. Ale rozmowa była tak
interesująca... ― potem rzekł do oficerów po niemiecku: ― Ten pan jest
przyjacielem naszej rodziny. Czekał na mnie.
Oficer SS skinął głową.
―
O, tak, rozumiem.
Profesor powiedział po niemiecku jeszcze kilka zdań do oficerów i pożegnał
ich. Potem razem z Józefem wyszedł z gabinetu. Na korytarzu mówił głośno
po polsku, zupełnie nie zwracając uwagi na spotykanych po drodze ludzi.
―
Pan wie: wśród nich są wspaniałe chłopy! Jaką anegdotę
opowiedzieli mi o Himlerze, a potem o Mussolinim! Ha!
Wreszcie znaleźli się na ulicy. Józef lżej odetchnął i miał ochotę się obejrzeć.
„No i typ! ― myślał o profesorze. ― Kawał wariata! Nie rozumie, w jakim
świecie żyjemy!"A profesor swobodnie z nim gwarzył. Opowiedział o swej
podróży do Berlina, o rozmowach z dygnitarzami hitlerowskimi. Wreszcie
zbliżyli się do Komitetu Białoruskiego, który mieścił się po prawej stronie
ulicy Mickiewicza, niedaleko placu Katedralnego. Weszli na pierwsze piętro.
Minęli dużą jak salon poczekalnię, potem małą bibliotekę z kilku oszklonymi
szafami i wstąpili do gabinetu profesora. Dał on Józefowi do przeglądania
plik białoruskich pism, przeprosił go i wyszedł „tylko na parę minut". Wrócił,
otwierając drzwi kobiecie, która niosła na tacy dwie szklanki herbaty i talerz
biszkoptów.
―
Napijemy się herbaty. No i pogadamy. Rzecz pierwsza: Róża
jest panem oczarowana! Zawstydził się pan, co?
―
Nie. Ale jestem zdziwiony. Nie stosowałem żadnych czarów,
Profesor potrząsnął dłonią w powietrzu.
―
Wiem, wiem, jakie to były czary. Mnie ona oczywiście nie
opowiadała, ale mojej córuchnie się zwierzyła dokładnie. A u córy wobec
mnie sekretów nie ma. Rozumie pan teraz? No i jestem bardzo zadowolony,
bo mnie na niej zależy. Dług dawnej przyjaźni dla jej rodziców. Otóż Róża
prosiła mnie, żebym panu dopomógł. Chętnie zrobię to, bo również żywię
sympatię dla pana. Pomógł pan tak szlachetnie Jadzi w ciągu całej zimy i w
pracy domowej. No i w ogóle lubię ludzi solidnych, mądrych, nie bawiących
się w konspirację, w marzenia ściętej głowy o Polsce od Smoleńska do
Berlina...
Józef miał ochotę parsknąć śmiechem, bo nie uważał siebie ani za
„mądrego", ani za obojętnego na sprawy dotyczące losów Polski, Ale się
powstrzymał. Natomiast profesor mówił dalej, z całkowitą wiarą w trafność
swoich wniosków i opinii. Wreszcie doszedł do sprawy:
―
Chcę panu dać dobrą posadę, którą właściwie po drodze z
Mińska tutaj wykombinowałem. Będzie pan kierownikiem biblioteki w
naszym Komitecie.
― Ależ ja bardzo licho znam język białoruski!
―
Kto zna polski i rosyjski, ten zna i białoruski. Ta sama rodzina
języków. Zresztą pracy tutaj prawie nie będzie. Jest parę setek książek i
trochę pism. Kilka razy w tygodniu przyjdzie pan tutaj i zobaczy, co jest
nowego. Kiedy trzeba będzie załatwić korespondencję albo jakieś sprawy
formalne, to jest moja sekretarka. We wszystkim panu dopomoże, wszystko
objaśni. Ale pan będzie miał mieszkanie służbowe, odpowiednie
uposażenie, przepustkę, dokumenty. A gdy wojna się skończy, zatroszczę
się o dobrą pozycję dla pana...
―
Nie wiem, co panu odpowiedzieć...
―
Niech się pan namyśli. Jest czas. Będę w Wilnie dwa tygodnie.
Potem wrócę do Mińska. Ale, jeśli pan się zgodzi, trzeba będzie przyjąć
obywatelstwo białoruskie.
―
Panie profesorze, jaki ze mnie Białorusin?
―
Taki jak i ze mnie. Urodził się na tych ziemiach i wyrósł z
białoruskich korzeni. Niech pan pozna te sprawy i może inaczej je pan
odczuje. Mało kto z inteligencji polskiej wie o bogatej i pięknej historii
narodu białoruskiego. A przecież dawniej nawet magnaci polscy pisali i
mówili po białorusku. Ale teraz nie warto o tym mówić. Idzie o to, że mam
dla pana sympatię i chcę panu dopomóc. Róża przecież wcale nie ma
pojęcia o sprawach białoruskich. A jednak pracuje u nas. Czy nie lepiej żyć
wygodnie, bezpiecznie, niżeli cierpieć biedę?
Po godzinnej rozmowie z profesorem, Józef go pożegnał. Powiedział, że się
zastanowi nad tą sprawą, i jeśli przyjmie propozycję, wstąpi do Komitetu
przed upływem dwóch tygodni. Otrzymał kilka białoruskich broszur, jedną
książkę o historii Białorusi i plik pism. Tegoż dnia wieczorem miał umówione
spotkanie z Grzmotem. Opowiedział mu o swej przygodzie w gestapo i o
propozycji profesora.
―
Świetnie się składa! ― rzekł Grzmot. ― Będzie pan doskonale
zalegalizowany, a my będziemy mieli wszelkie informacje o działalności
Komitetu Białoruskiego. Niech pan wykorzysta sposobność i jak najprędzej
to załatwi.
―
Jakoś mi przykro...
―
Dla dobra Sprawy.
―
Jeszcze się namyślę.
―
Ale niezbyt długo.
Nazajutrz przed południem poszedł do Komitetu. Czuł rozterkę wewnętrzną
i nie mógł się zdecydować na stanowczy krok. Chciał pomówić jeszcze z
profesorem. W dużej poczekalni zobaczył jedne
225 go tylko mężczyznę, który siedząc przy okrągłym stole wypełniał
duży formularz.
― Czy prezes jest w gabinecie? ― spytał go Józef.
―
Był niedawno, ale wyszedł. Sekretarka mi powiedziała, że wróci
za godzinę. A pan chciał wypełnić deklarację ― raczej stwierdził, niźli
zapytał,
―
Zastanawiam się nad tym. Właściwie nie uważam siebie za
Białorusina, chociaż urodziłem się w Nowogródzkiem.
―
Mówi pan po białorusku?
―
Mówię niezbyt dobrze, ale rozumiem i czytam swobodnie.
―
Zabawny z pana człowiek! ― aplikant na Białorusina wetknął
pióro w kałamarz, złożył dłonie i z zainteresowaniem spojrzał na Józefa.
―
A cóż w tym zabawnego?,― zdziwił się Józef.
―
Co?... Wszystko!... Takie patriotyczne skrupuliki w piekle!... Ja
pochodzę z Poznańskiego. Białoruskiego dawniej nawet nie słyszałem. Sam
po białorusku ani be, ani me. A jednak złożę deklarację. Prawdopodobnie
babka moja wywodziła się z tych stron. Powód dostateczny. Trzeba przecież
jakoś żyć, lawirować. Co?
―
Obiecano panu pracę? '
―
Na razie jeszcze nie. Ale otrzymam dobre zaświadczenie i zaraz
poproszę o zapomogę. Kolega mi doradził to. On pochodzi z Warszawy, a
już dobrze się tutaj urządził. Po prostu przystosował się do okoliczności.
Rozmowa ta wywarła na Józefie niemiłe wrażenie. Zorientował się, że ma
do czynienia z człowiekiem inteligentnym, ale oportunistą... nawet
cynikiem.
„Może tutaj jest dużo takich! ― pomyślał. ― A może wszyscy są tacy...
nawet i profesor! Ale profesor chyba traktuje tę sprawę ideowo jako swoje
powołanie. Lecz inni?!"
Nie chciał czekać w Komitecie i poszedł do Tomasza. On właśnie skierował
go dawniej do kuzynki profesora, aby u niej zamieszkał. On również go
prosił, by zbierał wiadomości o profesorze. Dlatego Józefowi przyszło do
głowy, że sprawa ta może być dla niego interesująca. „Chyba, tak jak i
Grzmot, uzna ją za wspaniałą".
Tomasz siedział za biurkiem, zawalonym maszynopisami.―
Może
przeszkadzam? ― spytał Józef.
―
Nie. Chcę wypocząć trochę od tych tłumaczeń. Co u pana
nowego?
―
Bardzo dużo...
―
Aktualnie. Bo o wszystkich nowinach musielibyśmy kilka dni
mówić.
―
Wczoraj spotkałem na ulicy profesora W. Przyjechał z Mińska
do Wilna na dwa tygodnie.
―
To ciekawe.
Opowiedział Tomaszowi o swej wczorajszej przygodzie w gestapo i o
propozycji profesora. Następnie wspomniał o poleceniu Grzmota, aby
wstąpił do Komitetu, i o dzisiejszej rozmowie z innym Polakiem, który
wypełniał deklarację.
―
Sprawiło to na mnie tak przykre wrażenie ― dodał ― że nie
czekałem na powrót profesora. Wiem, że pan nim się interesuje, więc
przyszedłem tutaj, aby z panem pomówić.
―
Owszem, profesor i jego akcja bardzo mnie interesują,
chociażby jako objaw fenomenalnej głupoty wykształconego człowieka.
Przepraszam za szczerość, ale tak właśnie oceniam jego budowanie zamków
na piasku albo z piasku. Pan jednak interesuje mnie o wiele więcej.
Stwierdzam, że zaczyna pan robić błędy i czuję się również za nie
odpowiedzialny. Właściwie to ja się przyczyniłem do poznania pana z
profesorem i współpracy z Grzmotem. Teraz robię sobie wyczuty. Grzmot
na pańskiej pracy zyskał dużo, Ja trochę. Pan, zaś wiele stracił. To, czego od
nich potrzebowałem, mogłem zdobyć inną drogą. Niestety, uwikłałem pana
w ciężkie historie. Nie będę mówił o tamtych robotach. Ale wczorajsza
pańska wizytka z owym mądrym profesorem w gestapo bardzo mi się nie
podobała. A teraz mądry konspirator zawodowy z entuzjazmem polecił
panu wstąpienie do Komitetu Białoruskiego! A czemu, proszę ja pana, on
sam nie wstąpi? Miałby autentyczne dokumenty, mieszkanie, przywileje,
wyposażenie i byłby świetnie zalegalizowany! Co?
―
On nie może, bo ma ważne stanowisko w Organizacji. A ja
przecież działam na marginesie ich akcji i niczym nie ryzykuję.
Niczym?! ― spytał Tomasz ze zdziwieniem. ― Nie, panie, ryzykuje pan
dużo. Według mojej opinii wstąpienie do Komitetu
Białoruskiego, w takich warunkach, w jakich on egzystuje, jest po prostu
kolaboracją z hitlerowcami!
―
Ale przecież sprawa jest uzgodniona z Organizacją.
―
Myli się pan. Sprawa jest uzgodniona z Grzmotem. Może On
omówi ją z kimś z góry. Ale pan zacznie żyć i pracować w Komitecie
oficjalnie. O pańskiej pracy będą wiedziały dziesiątki i setki ludzi. I
wyobraźmy sobie to, co dla mnie obecnie już jest niewątpliwe, że Niemcy
wojnę przegrali. W tym wypadku całą białoruską szopkę profesora diabli
wezmą. Jeśli zaś Polska wyjdzie z tego bałaganujako państwo wolne, pan
będzie zdrajcą.
―
Powołam się na Grzmota, na pana.
―
Ależ jesteśmy śmiertelni, a złość i podłość ludzka są
nieśmiertelne i nieograniczone! Czy pan chce dla małych,
wątpliwychzysków odegrać rolę wtyczki? Może pan w ten sposób podważyć
swoją dobrą pozycję i zmarnować lata poniewierki i wyrzeczeń!
―
Właśnie nie mogłem na to się zdecydować. Na zyskach i
przywilejach mnie wcale nie zależało. Ale sądziłem, że mogę wam
sięprzydać na jeszcze jednym polu.
―
W obecnej sytuacji nic pan dla nas nie zrobi. A marzenia
profesora o niepodległej Białorusi są pozbawione sensu. Białoruś Stalin
uważa za sowiecką republikę. Wybory się odbyły w trzydziestym
dziewiątym roku. Profesor zaś, ze swą koncepcją Białorusi nacjonalistycznej,
jest całkowicie zdany na laskę hitlerowców, którzy stoją w obliczu, klęski. Z
nami też marnie. Stalin już tworzy w Rosji polską dywizję imienia Tadeusza
Kościuszki, oczywiście całkowicie zależną od dyrektyw Kremla. Jest to
zalążek siły zbrojnej dla bolszewickiego rządu przyszłej Polski, który już jest
obrany. Niedawno odbył sięw Moskwie zjazd Związku Patriotów Polskich.
Jednego z tych patriotów ma pan w swoim wykazie skazanych na śmierć za
zdradę narodu i współprace z MGB. Po prostu za to, że był szpiclem
bolszewickim i denuncjował Polaków. A żona jego teraz, tutaj w Wilnie,
paraduje z krzyżykiem na piersi. Tak wyglądają te sprawy! I czymże w takich
okolicznościach jest cała akcja profesora? Zaślepieniem!
―
Nie może się cofnąć.
―
Tak. Już za późno. Ale pan nie powinien w tę beznadziejną
sprawę w żadnym charakterze włazić!
―
Może pan uważa, że powinienem wycofać się i z egzekutywy?
― Na razie nie. O tym pomówimy osobno.
―
A co powiedzieć Grzmotowi w sprawie Komitetu?
―
Niech mu pan powie, że nie chce' pan się kompromitować.
Albo, że nie wystarczy panu czasu na sprawy egzekutywy i tamte
jednocześnie. Bo jednak w Komitecie trzeba by było czymś się zająć.
―
Dobrze. A jak postąpić z profesorem? On przecież wie, gdzie
mieszkam. Zniknąć nie ma jak. Byłoby to nawet podejrzane.
―
Niech pan zagra na zwłokę. Po prostu niech pan nie idzie do
Komitetu. A jeśli profesor do was zawita, niech się pan czymś wykpi. Powie
pan, na przykład, że traktuje jego propozycję jako żart. Bo jakiż z pana
Białorusin? Jeśli szczenię się urodzi w stajni, nie stanie się przez to koniem.
―
Dobrze, że do pana wstąpiłem.
―
Oczywiście. I proszę zwracać się do mnie w każdej ważnej
sprawie. Wyczuwam, że zbliża się dzień, kiedy trzeba będzie zejść w
dziesiąte podziemie. Weźmiemy tam naszą sprawę. Czasy mogą nadejść
bardzo trudne, gorsze niźli wszystko, co dotychczas przeżyliśmy. Wkrótce
zaczniemy do tego się przygotowywać. Pójdzie pan ze mną?
―
Tak.
―
Może pan ma do mnie trochę żalu za zdekonspirowanie przed
asami obcej organizacji. Ale było to pożyteczne. Natomiast o naszej grupie,
jej organizacji i zamiarach, nikt nie wie. Przypuszczają, że mam stosunki z
wpływowymi ludźmi z różnych sfer. I na tym kropka. I to jest naszą siłą.
Będziemy więc pracować dalej nad zdobywaniem i przechowywaniem
prawdy o tym, co się dzieje w tej potwornej wieży Babel. A może nadejdzie
pora, kiedy będziemy mogli spełnić wielkie zadanie... Takie, jakie spełnia
ziarnko pszenicy, rzucone w ziemię!
Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni.
* *' *
Z Grzmotem spotykał się regularnie, raz w tygodniu, w mieszkaniu
Zygmunta. Prócz tego zorganizowali „skrzynkę pocztową" w sklepie
komisowym przy ulicy Wileńskiej. W oknie wystawowym umieszczono
anioła z brązu. Ustalono z właścicielką sklepu, że gdy będzie poczta, obróci
anioła twarzą do szyby wystawowej. Od tego czasu Józef przechodził
chociaż raz dziennie obok sklepu. Wystarczyło rzucić spojrzenie na
wystawę, by dostrzec, w jakiej pozie stoi anioł. Dotychczas tkwił w kąciku,
przy wewnętrznej szybie, bokiem do ulicy.
Pewnego dnia Józef dostrzegł, że brązowa figurka jest obrócona twarzą do
szyby zewnętrznej i nawet wysunięta nieco naprzód. Wszedł do sklepu, a
ponieważ byli tam klienci, spytał sprzedawczynię, udając, że się nie znają, o
cenę figurki. Ona odsunęła wewnętrzną ramę wystawy, obróciła anioła
bokiem do ulicy i wzięła spod niego małą kartkę. Podała ją Józefowi.
― Tam jest cena ― powiedziała.
Podziękował i wyszedł na ulicę. Udał się na skwer, usiadł na ławeczce i
rozwinął kartkę. Były na niej daty: wczorajsza, dzisiejsza i jutrzejsza.
„Muszę pójść tam na szóstą ― pomyślał. ― A on zobaczy anioła w zwykłej
pozie i będzie wiedział, że kartkę otrzymałem".
Wieczorem poszedł do Zygmunta. Wchodził nie przez furtkę z ulicy,
prowadzącą również do mieszkania Adama, lecz przez wyłom w parkanie, z
sąsiedniego zaułka. Grzmot i Józef starali się zabezpieczyć Adama, który
nadal pracował w gestapo, od wszelkich niespodzianek. Poza tym sami się
czuli lepiej w mieszkaniu Zygmunta, zwykłego robotnika, który trochę
spekulował i do którego zawsze można było wstąpić, chociażby pod
pretekstem kupna karbidu albo lampy karbidowej.
Grzmot był zawsze punktualny, lecz dzisiaj Józef nie zastał go u Zygmunta i
czekał prawie pół godziny. Wreszcie zobaczył go przez okno. Szedł nieco
utykając na lewą nogę. Minął wyłom w parkanie, pochylił się i poprawił
sznurowadło u trzewika. Potem wrócił i wszedł na podwórko.
„Doskonale manewruje" ― pomyślał Józef, który zrozumiał, że Grzmot
poprawił sznurowadło tylko, po to, by zobaczyć zaułek za sobą.
― Przepraszam, że się spóźniłem ― powiedział Grzmot. ― Ale wiedziałem,
że pan czeka w mieszkaniu, więc nie przyśpieszałem zakończenia innej,
ważnej sprawy.
―
Widział pan anioła w sklepie?
― Tak. Ucieszyłem się, że skrzynka nasza dobrze działa. Mam dla pana
dużą niespodziankę.
Dobrą?
―
No, nie... Raczej kłopotliwą... Dorota jest w Wilnie...
Rzeczywiście duża niespodzianka!
―
To nie wszystko. Została ranna i leży w szpitalu Świętego
Jakuba.
―
W jaki sposób została ranna?
―
Myślałem, że może pan cokolwiek o tym wie.
―
Nic nie wiem.
―
Otóż są informacje wprost ze szpitala. Mamy tam swoich ludzi.
Dorotę raniono przedwczoraj wieczorem, gdy zapadł zmierzch, na skraju
placu Łukiskiego. Strzelano do niej z pistoletu, z dużej odległości. Kula trafiła
w bok głowy. Rana nie jest ciężka.
―
Kto do niej strzelał?
―
Nie wiemy. Dorota też nie wie. Przypuszcza jednak, że była to
nasza akcja, że próbowano wykonać na niej wyrok śmierci.
―
Skąd ona wie o wydanym na nią wyroku śmierci?
― Wie o tym wielu ludzi. Drobny i jego kamraci roznieśli to wszędzie na
językach. Przecież oni paprali się tą sprawą od połowy zeszłego roku.
Składali raporty o nieudanych zamachach na nią.Mówili o tym łącznikom.
Proponowali kelnerom, by ją otruli.
―
O tym wiem. Ale kto mógł do niej strzelać przedwczoraj? Co za
idiotyczny kawał! Przecież byłoby to samo ryzyko, gdyby do niej strzelał z
bliska.
―
Może jakiś odtrącony kochanek. Ona przecież często zmieniała.
amantów. A teraz nam idzie o to, że ona zamierza sypać na całą parę. Tak
się wyraziła w szpitalu. Jest wściekła i się odgraża, że dopiero teraz nam
pokaże, co potrafi! Że dopiero teraz zapoluje na tych, którzy na nią polują!
―
Kogo miała na myśli?.
― Oczywiście nas, ludzi z AK. I ona może mieć sporo materiałów.
Dotychczas mogła sypać umiarkowanie, raczej załatwiając swoje
porachunki. Teraz zacznie operować wszystkim, co wie.
―
Skąd te wiadomości?―
Mówiłem panu, że mamy w
szpitalu swych ludzi. Jedna osoba absolutnie pewna. Dużo nam pomagała.
Wiemy od niej, że Dorotę odwiedzali w szpitalu oficerowie gestapo.
Wszyscy przypuszczają, że zranienie jej jest naszą robotą.
―
Czy Dorota ma zaufanie do pańskiej informatorki?
―
Tak. Tamta ją widuje służbowo, podczas pracy i dyżurów w
szpitalu.
―
Czy ona by mogła nam dopomóc?
―
Owszem. Ale trzeba ostrożnie, żeby jej nie narazić. Pan
machyba na myśli zamach na Dorotę w szpitalu? Byłoby to dobrze, boona
musi być zlikwidowana!
―
Czy pan może mnie skontaktować z waszą informatorką ze :
szpitala?
Grzmot zmarszczył czoło i tarł je palcami. Przez jakiś czas się zastanawiał.
Prawdopodobnie obliczał terminy innych swoich kontaktów. Wreszcie
powiedział:
―
Zamierzam właśnie iść stąd do niej. Jeśli tam pójdę i się ,
umówię, to trzeba będzie znowu się spotkać z panem. Potem was zapoznać.
Długa historia. Wobec tego decyduję się na załatwienie tego od ręki. Zaraz
pójdziemy wprost do niej. Uproszczę sobie tę sprawę. Ale pan potraktuje
ten kontakt jako ściśle tajny.
― Zgoda.
―
Więc chodźmy tam.
Niedługo potem Grzmot poznał Józefa z siostrą R. Z miejsca zaczęli
rozmowę o wykonaniu zamachu na Dorotę. Siostra R. narysowała plan
gmachu, korytarzy i separatki, w której umieszczono ranną.
Józef zaczął wypytywać siostrę o rozkład dnia pracy w szpitalu. Wreszcie
spytał:
― Czy mogłaby pani załatwić dla mnie dwie sprawy? Pierwsza:pożyczyć
jakiś fartuch szpitalny, na przykład taki, w jakich chodząsanitariusze. Druga:
czy mogłaby pani zostawić otwarte okno na parterze, w pierwszym budynku
od strony rzeki? Właśnie to, którejest tutaj na planie.
―
Ale w dzień pan tamtędy nie wlezie. Dostrzegą pana.
―
Wlezę wieczorem, zaraz po godzinie ósmej.
―
Pan sam chce załatwić to? ― spytał Grzmot.
―
Tak. Nie będzie żadnych niespodzianek. Nie będzie też straty
czasu na kontakty z M. i wyjaśnianie mu całej sprawy. Nikt inny nie potrafi
tego załatwić.
Siostra R. podeszła do komody i wyjęła Z dolnej szuflady biały fartuch.
Podała go Józefowi.
―
Niech pap zmierzy. Został u mnie po jednym z lekarzy, którego
bolszewicy wywieźli latem czterdziestego pierwszego roku.
Józef wdział fartuch.
―
Dobrze ― powiedziała siostra R. ― Gdyby jeszcze okulary...
―
Mam i okulary, ale włożę je jutro na robotę.
―
W takim stroju, jeśli pana nawet ktoś zobaczy na korytarzu, nie
zwróci uwagi.
Siostra. R. obiecała, że nazajutrz przedłuży swą pracę w szpitalu. Potem
otworzy rygiel u okna pozostawiając je tylko przymknięte. Józef zaś będzie
na nią czekał, od godziny pól do ósmej, niedaleko wejścia do kościoła
Świętego Jakuba. Siostra R. przyjdzie do niego i powie, jaka jest sytuacja w
szpitalu. Następnie uda się do domu.
Pożegnali siostrę. Józef wziął od niej fartuch, zawinięty w papier do
pakowania. Na schodach Grzmot spytał:
―
Jak pan zamierza zlikwidować Dorotę?
― Kolbą pistoletu. Nigdy w życiu nawet nie uderzyłem kobiety, ale w tym
wypadku, prawdopodobnie, nie będzie innego sposobu. Strzelać tam
przecież nie można.
―
No tak... Ale boję się o pana. Czy nie lepiej jednak, żeby Mag?
―? Mag jest gorący, trochę narwany. Jeśli trafi w nieprzewidzianą sytuację,
może tam narobić wielkiego bałaganu. Będzie strzelał do każdego, kogo
napotka. A mnie go szkoda. Ja również jestem nerwowy, ale w trakcie akcji
potrafię zachować spokój.
Obaj zamilkli. Byli jakby przygnieceni ciężarem zamierzonej na jutro akcji.
Pożegnali się za Zielonym Mostem. Józef poszedł w prawo, żeby na
Antokolu przejechać łódką Wilię. Grzmot skierował się pośpiesznie w górę
ulicy Kalwaryjskiej, bo się zbliżała godzina policyjna.
Nazajutrz Józef przygotował w składziku parabellum, fiński nóż, okulary,
latarkę elektryczną i fartuch lekarski. O siódmej wieczorem wyszedł z domu.
Przez jakiś czas spacerował obok szpitala, porównując w pamięci rozkład
korytarzy i sal z planem, który wczoraj siostra R. narysowała. Potem poszedł
w kierunku położonego w głębi placu Łukiskiego kościoła Świętego Jakuba.
Usiadł na dużym wrośniętym w ziemię głazie, w pobliżu starych,
rozłożystych drzew. Widział stamtąd, po drugiej stronie dużego placu,
czworokątny masyw dawnego gmachu sądów ― obecnie gestapo.
„Mają oczy dookoła ― pomyślał o oknach budynku ― a uszy w mieście. A
jednak nie zduszą ludzkiego pędu do wolności. Zawsze się znajdzie jakiś
Tomasz, który, jeśli trzeba będzie, zejdzie w dziesiąte podziemie i będzie
czekał na sposobność porwania wszystkich do czynu i chwycenia wroga za
gardło!"
Spojrzał na zegarek: kwadrans do ósmej. „Muszę czekać jeszcze kwadrans".
Spojrzał w stronę szpitala i zobaczył siostrę R., idącą pośpiesznie w kierunku
kościoła. Mijając Józefa powiedziała:
―
Proszę iść w stronę ulicy Kasztanowej.
Skierowała się dalej. Józef wstał i powoli przemierzył plac na drugą stronę.
Potem poszedł na prawo. „Coś się zmieniło ― pomyślał z uczuciem ulgi, ale
i zawodu. ― Może postawiono ochronę? Ta Dorota ma fantastyczne
szczęście!"
Przed ulicą Kasztanową udał, że się zainteresował jadącym jezdnią wozem z
pustymi beczkami. Przy tej sposobności obejrzał plac i ulicę za sobą. Siostra
R. szła z dala w jego kierunku.
Skręcił w ulicę Kasztanową, która nie miała przejścia. Wiedział, że siostra R.
ma coś ważnego mu do powiedzenia i chce zrobić to w swym mieszkaniu.
Poszedł jeszcze wolniej i zatrzymał się przed wejściem frontowym do
kamienicy.
Gdy się znaleźli w pokoju, w którym wczoraj się naradzali z Grzmotem, Józef
spytał:
―
Czy się stało coś nieprzewidzianego?
― Tak. Doroty nié ma w szpitalu.
―
Dlaczego?
―
Wypisano ją. Przyszła po nią matka i odjechały dorożką.
―
Dokąd?
―
Oczywiście do domu jej rodziców. Znam ich adres: ulica
Ostrobramska 19. Będzie chodziła na opatrunki do Pierwszej Polikliniki przy
ulicy Wielkiej, To blisko od nich, po tejże stronie.
―
A dlaczego opuściła szpital? Może się obawiała zamachu na
nią?
―
Nie. Ale nie jest ciężko chora. Musi tylko zmieniać opatrunki.
Może się nudziła w szpitalu? Może rodzice chcieli wykorzystać tę
sposobność, otoczyć ją swoją opieką i jakoś na nią wpłynąć. Ona przecież
pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Dla nich to wszystko jest potwornym
ciosem.
― Dziękuję pani za wszystko. Muszę iść, bo jest późno.
―
Czy pan sam zawiadomi pana Michała o tej zmianie?
Zrozumiał, że mówi o Grzmocie, który miał kilka pseudonimów.
―
Załatwię to jutro.
Pożegnał siostrę R. i udał się wprost do domu.
Nazajutrz od samego rana anioł w oknie sklepu komisowego przy ulicy
Wileńskiej stał twarzą do szyby wystawowej. Pod figurką leżała kilkakrotnie
złożona kartka papieru: „Mamusia zabrała wczoraj chore jeszcze dziecko ze
szpitala do domu. Będę się dowiadywał o jego zdrowie".
Był pewien, że Grzmot łatwo zrozumie, co się stało. Postanowił działać bez
zwłoki. Ze sklepu komisowego udał się do Klary. Spodziewał się, że
wczesnym rankiem zastanie ją w domu. Drzwi z korytarza do kuchni były
lekko uchylone. Wszedł spodziewając się, że zobaczy matkę Klary. Ale w
kuchni jej nie było. Jadalnia również była pusta. Zajrzał przez uchylone
drzwi do następnego pokoju, gdzie zazwyczaj odbywał narady z Klarą.
Zobaczył dziewczynę, która tylko w dziennej koszulce i majtkach stała przed
lustrzanymi drzwiami szafy i oglądała swe odbicie. Wyglądała jeszcze
młodziej, jak podlotek. Chciał się cofnąć, ale Klara dostrzegła w lustrze jego
obecność i skoczyła w bok. Kucnęła za stolikiem, jakby tam chciała się
schować. Józef przymknął drzwi i usiadł w jadalni, na krześle obok okna.
„Cóż, i ta jest kobietą!" ― pomyślał.
Wkrótce Klara wyszła do niego. Była ubrana. Policzki miała zaróżowione.
―
Ach, jaki wstyd! ― powiedziała. ― Myślałam, że mama jest w
kuchni i nie zamknęłam drzwi.―
Moja wina ― rzekł Józef. ―
Powinienem był zawołać. Ale myślałem, że w ogóle nie ma nikogo w domu.
Drzwi na korytarz były wpół otwarte.
― Wczoraj był dzień moich urodzin i w prezencie od mamy otrzymałam
tamtą bieliznę. Chciałam sprawdzić, czy jest dla mnie dobra.
―
Doskonała! Wygląda pani jak sylf. Gdyby jeszcze skrzydełka,
mogłaby pani fruwać. A szkoda, że nie wiedziałem wcześniej o dacie pani
urodzin. Postarałbym się też zdobyć na jakiś prezent.
Teraz będę się wstydziła pana.
―
Co za głupstwo! Proszę wcale o tym nie myśleć.
―
Jest coś ważnego?
― Jest. Bardzo ważne. Czy pani ma dzisiaj wolny czas?
― Oczywiście. Na naszą pracę zawsze mam czas.
―
Niech więc pani słucha!
Opowiedział Klarze o zranieniu Doroty, o jej krótkim pobycie w szpitalu i o
tym, że wczoraj matka zabrała ją do domu przy ulicy Ostrobramskiej pod
numerem 19. Wyraził przypuszczenie, że dzisiaj Dorota pójdzie na
opatrunek do Pierwszej Polikliniki przy ulicy Wielkiej. Trzeba więc
obserwować dom przy ulicy Ostrobramskiej, szczególnie w godzinach pracy
Polikliniki. Sprawa ta jest bardzo pilna.
Klara spojrzała na zegarek.
―
Teraz pół do dziewiątej. Przyjęcia w Poliklinice są od dziesiątej
do dwunastej i wieczorem od czwartej do szóstej. Zaraz tam pójdę.
― Nie chcę wciągać do tej roboty ani Kreta, ani Aktorki. Pani zna dobrze
Dorotę.
―
Tak. Tyle czasu na nią straciłam. Ta robota będzie łatwa, bo
blisko mego mieszkania. I miejsce dobre. Na tych ulicach zawsze jest dużo
przechodniów.
―
Więc pójdę dalej. Mam dużo spraw do załatwienia. Zostawię
Dorotę na pani wyłącznej opiece.
― Kiedy pan przyjdzie?
―
Jutro o tejże porze. Ale będę tak hałasował, że pani mniez
daleka posłyszy.
―
Więcej mnie pan nie zaskoczy!
―
Szkoda, bo obrazek był śliczny! I nie trzeba tym się
przejmować. Jestem przyzwyczajony do podobnych widoków.
―
Ale ja nie jestem przyzwyczajona do podobnych wystąpień!
Po wyjściu z mieszkania Klary zaczął kluczyć w okolicy Ostrej
Bramy i ulicy Wielkiej. Otworzył furtkę w dużej, drewnianej bramie domu
numer 19. Zobaczył szerokie, puste wnętrze. W głębi, z prawa, była klatka
schodowa.
„Więc tylko przez tę bramę może wyjść i wejść!"
Udał się na położony w pobliżu duży dziedziniec przy cerkwi Świętego
Ducha. Znalazł na nim z tyłu bramę, która wychodziła na wąską ulicę
Cerkiewną, ale była zamknięta i nie miała furtki do przejścia. Z prawej
strony zobaczył duży budynek mieszkalny, jakby klasztor albo seminarium.
Gdy zbadał prawą stronę ulicy Ostrobramskiej, przeszedł na lewą.
Zainteresował się zakamarkami w pobliżu Muzeum Białoruskiego i cerkwi
Świętej Trójcy. Później wydostał się na ulicę Wielką. Zobaczył z dala Klarę,
która szła wolniutko w kierunku Polikliniki. Miała w ręku koszyk na zakupy.
„Już jest na obserwacji".
W skrzynce kontaktowej przy ulicy Zamkowej zostawił kartkę dla Maga.
Wyznaczył mu spotkanie nazajutrz wieczorem, w punkcie „C" ― cmentarz
wojskowy na Antokolu. Prócz tego mieli punkt „K" ― mieszkanko Klary i
punkt „Z" ― domek Zeksa.
Po południu poszedł znów na ulicę Wileńską. Chciał się dowiedzieć, czy
Grzmot otrzymał zawiadomienie o wyjściu Doroty ze szpitala. Anioł stał w
oknie wystawowym twarzą do ulicy.
„Chyba jeszcze nie wziął mojej kartki ― pomyślał. ― A może wziął i zostawił
coś dla mnie?"
Wstąpił do sklepu. Sprzedawczyni otworzyła okno wystawowe i obróciła
anioła bokiem do ulicy. Potem podała Józefowi kartkę Grzmota, który
wyznaczył mu spotkanie dzisiaj wieczorem u Zygmunta. Kiedy po kilku
godzinach się zobaczyli, Józef opowiedział I mu, co usłyszał od siostry R.
Grzmot zdenerwował się.
― Psiakrew! Ta paskudna Dorota jest sprytniejsza od nas wszystkich!
Przypuszczałem, że wczoraj zostanie zlikwidowana. I co teraz?
I― Nie wiem.
―
Czyż nie ma żadnego sposobu sprzątnięcia jej? Przecież pół
miasta wie o tej zabawie w chowanego. To trwa blisko rok czasu.
―
Proszę pana! ― rzekł Józef chłodno. ― Mnie wcale nie zależy
na wykonaniu tego dla prestiżu. To przecież nie są zawody sportowe.
Zorganizowałem doskonały zamach, niezawodny, ale egzekutywa, którą pan
chciał koniecznie zachować, go zmarnowała!
―
Ale idzie o to, że ona teraz zacznie szkodzić nam z całych sił.
Będzie sypała nawet znajomych. Przecież obracała się wśród Polaków i dużo
rzeczy słyszała. Może pan spróbuje zbadać nową sytuację?
―
Robię to od samego rana. Dorota jest już pod obserwacją.
Zbadałem teren dokoła jej domu i ulicy. Już szukam sposobu zlikwidowania
jej.
― I jak to wygląda?
―
Jeśli będzie wychodzić tylko do Polikliniki, to bardzo źle. Czy
pójdzie gdzie indziej, na razie nie wiem. Wynik dzisiejszej obserwacji będzie
mi wiadomy jutro rano. A na odcinku od jej domu do Polikliniki nie ma
żadnego miejsca, gdzie byłyby szanse na ocalenie zamachowca. Za każdą
cenę organizować zamachu nie będę.
―
Więc nie widzi pan sposobu zlikwidowania Doroty?
―
Jeszcze nie. Przecież dopiero dzisiaj zaczęliśmy rozpoznanie
nowych okoliczności.
―
Ale niech pan zrobi wszystko, co jest możliwe, żeby wreszcie tę
sprawę skończyć.
―
Już robię to. A w niedalekiej przyszłości zaproponuję panu
nowy system wykonawczy wyroków śmierci.
―
Dobrze. Pomówimy i o tym. Aha! Jeszcze jedna rzecz. Szymon
chce pana widzieć. Powiedział, że ma do pana pilną sprawę.
―
Odwiedzę go jeszcze dzisiaj, na zakończenie dnia, bo jutro
chyba nie znajdę na to czasu. A jak Stanisław? Nie porzucił jeszczejego
żony?
―
Nie... ― skrzywił się z niesmakiem Grzmot. ― W ogóle plugawa
sprawa. Szymon odmówił dalszego udziału w pracy. Powiedział, że nie
uważa siebie za członka Organizacji i że przysięga jego nie jest ważna.
Dałem mu spokój, chociaż jest mi bardzo potrzebny. Miał doskonały punkt
kontaktowy.―
Zaraz do niego pójdę.
Pożegnał Grzmota i udał się pośpiesznie na Zawalną. Drzwi do kuchni w
mieszkaniu kościelnego znalazł wpół otwarte. Wszedł bez pukania. Szymon
leżał w pokoju na tapczanie. Przy wejściu Józefa wstał pośpiesznie,
przywitał się z nim i powiedział:
―
Dobrze, że pan przyszedł. Chciałem uporządkować jedną
sprawę i podziękować panu.
―
Za co?!
― No, za tamtą rozmowę. Pamięta pan... wieczorem? Zrozumiałem, że pan
mówił ze mną szczerze i uczciwie jak brat. Jak Polak, który, chce dopomóc
innemu Polakowi w biedzie. Przyznam się panu, że szukałem Stanisława po
mieście, aby go zastrzelić. Ale po naszej rozmowie ostygłem. Zacząłem nad
tym myśleć i zrozumiałem, że pan ma rację. Że głupio ukarałbym siebie i
zostawiłbym dziecko bez opieki.
―
Czy on z nią żyje?
―
Chyba tak. Ale ona już próbowała się dowiedzieć, czy przyjmę
ją z powrotem. Przysłała tu swoją matkę, która chce załagodzić tę sprawę.
―
Co pan jej odpowiedział?
― Że nie chcę mieć brudu w domu ani złych wpływów na dziecko.
― A gdzie jest teraz Wandeczka?
― U mojej matki. Ma tam dobrą opiekę. A pan Witold chciał urządzić u
mnie inną swoją placówkę. Powiedział, że to dla Polski. Ale ja jemu
wygarnąłem otwarcie, że nie chcę mieć nic wspólnego z Polakami, którzy
mają wśród siebie takich łajdaków jak Stanisław!
―
Dobrze pana rozumiem ― rzekł Józef. ― J cieszę się, że
wyrzucił pan z głowy zamiar zemsty. Tę sprawę powinna była załatwić sama
Organizacja i załatwić ją surowo. Już o tym rozmawiałem. Ale cóż?
Stanisław jest im potrzebny...
―
Zostawię pana na chwilę ― powiedział Szymon i wyszedł z
pokoju Wrócił za kilka minut i podał Józefowi jedną ciężką paczuszkę a
drugą lżejszą. ― Daję to panu ― rzekł. ― Wiem, że w pańskich rękach to się
nie zmarnuje.―
Co to jest?
―
Pistolet rosyjski ufi. Bardzo dobry. Duży kaliber. I 120 nabojów
do niego. Niech pan to weźmie.
―
Bardzo chętnie. Ale chcę zwrócić panu koszt tych rzeczy.
―
Już mi pan zapłacił. Tamta rozmowa mnie uratowała, bo byłem
zdecydowany go zabić. A teraz wiem, gdzie jest jego melina,go nie ruszę.
―
Bardzo się cieszę. Ta krzywda powróci do niego inną drogą. Tak
w życiu bywa. Ale muszę iść, bo do godziny policyjnej czterdzieści minut, a
mieszkam daleko stąd.
―
Życzę panu wszystkie najlepszego. A wraz z tym pistoletem
żegnam swoje złudzenia. Pan wie, jakie?...
― Patriotyczne...
―
W ogóle wszystkie!
Józef poszedł pośpiesznie do domu. Ucieszył się pistoletem, który uważał za
bardzo dobry, i dużym zapasem nabojów do niego.
..Mam teraz własne: Hiszpan, browning i ufo. Wspólnie z Magiem i Zeksem
parabellum. Służbowy browning dziewiątkę, jeden granat, fiński sztylet i
nóż myśliwski. Zupełnie dobrze. Malutki arsenał broni!"O godzinie dziesiątej
rano wszyscy bylina stanowiskach, z których musieli, gdy Józef dał znak.
przystąpićdo akcji. Klara klęczała przed wejściemw uliczkę, przy której
końcu,nad łukiembramy. było widać cudowny obraz Matki
BoskiejOstrobramskiej. Stamtąd mogła widzieć bramę domu numer19. Na
piersimiała załadowany i zabezpieczony browning siódemkę. Józef,
gdyomawiał z nią i Magiem plan zamachu na Dorotę, nie chciał jejdać broni.
Ale spojrzała na niego z takim wyrzutem i prawie rozpaczą, że zmiękł.
― No, dobrze! ― powiedział. ― Ale strzelać można tylko w wypadku
ostatecznym ― gdy się wytworzy taka sytuacja, której przewidzieć nie
potrafię.
Oczy dziewczyny rozbłysły, a na twarzy ukazał się lekkiuśmiech. „A jednak
nie jesteś zbyt twardy!" Dostrzegł to i sposępniał.
Stanowisko Rysia było przy wejściu do Ostrej Bramy z ulicy Bazyliańskiej.
Miał on browning dziewiątkę i granat zaczepny.Józef omówił z nim akcję
niedługoprzed jejrozpoczęciem. Rola jego była ważna, bo mógł wtrudnej
sytuacjiocalić Maga.Chodziło o to, żeby Ryś. jeśli za Magiembędzie pościg,
rzuciłgranat w kierunku małouczęszczanej ulicy Cerkiewnej i cofnął siędo
Ostrej Bramy. Wybuchgranatu wywołałby panikę i utrudnił pościg.Ryś
dobrze zrozumiałswoje zadanie iJózef zostawił go na stanowisku. Mag
musiał czekać na ławeczce w dziedzińcu obok cerkwi Świętego Ducha. Gdy
Dorota wyjdzie z domu i Klara uda się za nią w kierunku Polikliniki, Mag
zmieni stanowisko ― wyjdzie na ulicę Ostrobramską. Następnie, na znak
Józefa, skieruje się do bramy numer 19, otworzy furtkę, wstąpi do środka i
będzie czekał na wejście Doroty. Łatwo ją pozna po obandażowanej głowie.
Wystrzeli do niej dwa razy i wyjdzie na ulicę. Jeśli go nikt nie będzie ścigał,
skieruje się szybkim krokiem ku Ostrej Bramie, wyjdzie na Bazyliańską,
skręci w lewo i tuż przed ulicą Piwną wstąpi w Cerkiewną. Jeśli zaś będzie
ścigany, wyjmie pistolet i fiński nóż, i przemierzy ten odcinek biegiem.
Gdyby ucieczka przez Ostrą Bramę okazała się niemożliwa, pobiegnie w
kierunku przeciwnym (gdzie będą Klara i Józef), skręci w prawo, na
dziedziniec cerkwi Świętego Ducha. Tam, niedaleko drugiej bramy, są
ułożone puste skrzynie, które ułatwią przesadzenie parkanu od ulicy
Cerkiewnej.
Rano Mag wdział granatową robotniczą bluzę i drelichowe spodnie. Na
głowę włożył starą cyklistówkę. Stopy obuł w lekkie, tenisowe pantofle.
Ubrudził sobie nieco twarz sadzami. Do wykonania za machu Józef
zaproponował mu parabellum albo ufo ― automatyczny pistolet rosyjski.
Mag wziął ufo, bo uważał go za niezawodny. Umieścił go na brzuchu, za
paskiem. Mógł go łatwo wyjąć, a szeroka bluza dobrze okrywała broń z
wierzchu. Fiński nóż, z ostrzem owiniętym chustką do nosa, wsunął za pas z
tyłu, nieco ukośnie,
Gdy przygotowania były ukończone, Józef powiedział:
―
Uważam organizację akcji za marną... dziecinną... nawet
głupią... Jeszcze nie jest za późno i będę zadowolony, jeśli pan zechce z tego
się wycofać.
―
Rozumiem. Chce mnie pan oszczędzić.
― Uważam, że ryzyko za duże. Możemy wstrzymać akcję i zaczekamy na
lepszą sposobność. Na pewno będzie.
―
Ale wczoraj wieczorem, na naszej naradzie z Klarą, powiedział
pan, że są dobre szanse na wykonanie zamachu i na ucieczkę.
― A mimo to nie podoba mi się ten sposób wykonania zamachu. Jeśli nie
jest pan siebie pewien, odłóżmy robotę.
―
Mam przeczucie, że wszystko pójdzie wspaniale. Ucieczka na
Cerkiewną jest bardzo dobra. Tamta ulica jest prawie zawsze pusta aż do
Bakszty. Znam ją dobrze, każdy krok, każdy skręt. Zresztą ryzyko jest
zawsze.
―
W zamachu na Kancerewicza ryzyka nie było.
―
No tak. Wyjątkowa historia.
―
W zamachu na Dorotę, który zimą zorganizowałem dla
Drobnego, również nie było ryzyka. Ale oni spaskudzili łatwą robotę. A teraz
trzeba ją podejmować w najgorszych warunkach.
―
Panie Józefie! A tamta pańska sprawa z iperytem i motocyklem
Gorzewskiego, czy była bez ryzyka? Opowiadała mi o niej Klara. Więc panu
wolno ryzykować, a mnie nie wolno!
―
I tamta sprawa była głupia, i ta głupia!
―
I tamta skończyła się dobrze, i ta dobrze się skończy. A Dorotę
musimy wreszcie zlikwidować, bo ona narobi nam dużego kłopotu, a potem
znowu zniknie.
―
Dobrze.
―
Będzie to moja rehabilitacja za sprawę Kłobowskiego. Pan
obliczył wszystko, jak mógł najlepiej. Wybrał pan, w tych warunkach,
najlepszy sposób zamachu. Ale... popełnił pan jeden błąd.
―
Tylko jeden?
―
Tak, ale duży. Dał pan browning Klarze. Otóż jej broni dawać
nie wolno. Pan jest śmiały, ale ostrożny. Ja jestem śmiały. Ale ona jest
bezczelnie śmiała. Jestem przekonany, że jeśli ja albo pan znajdziemy się w
niebezpieczeństwie, podejdzie i zacznie strzelać. Dlatego będę uciekał w
ulicę Wielką tylko w ostatecznym wypadku, jeśli do Ostrej Bramy nie będę
mógł się przebić.
Józef się zmartwił. Przypomniał sobie, że Klara prosiła go, żeby wziął ją na
ubezpieczenie i podczas zamachu na Gorzewskiego, i podczas pracy w
apylince. Odgrażała się, że w wypadku jego wsypy zastrzeli Dobroviciusa,
aby pomścić jego i Andrzeja.
―
Ma pan rację! ― powiedział. ― Z nią trzeba ostrożnie. Takie to
subtelne chuchro a zadzierzysta jak pantera. Będę ją miał na oku. Józef
opracował plan zamachu na podstawie obserwacji Klary. Nazajutrz po
wyjściu że szpitala Dorota udała się za kwadrans jedenasta do Pierwszej
Polikliniki. Wyszła stamtąd o wpół do dwunastej i skierowała się wprost do
domu. Przez cały czas trzymała się lewej strony ulicy i szła najkrótszą drogą.
Można było przypuszczać, żei dzisiaj postąpi tak samo.
Minęła godzina dziesiąta. Słońce pięło się w górę. Niebo zatraciło błękit,
jakby zblakło od żaru. Bruki i kamienice, które wystygływ ciągu nocy,
zaczęły znów ziać spiekotą. W kościele Świętej Teresy, tuż przy ulicy
Ostrobramskiej, odprawiano mszę. Coraz więcej ludzi klękało na ulicy i w
arkadach z lewa, bliżej bramy. Rozległ się dźwięk sygnaturki i śpiew.
Józef przeszedł na prawą stronę uliczki. Znalazł miejsce w cieniu. Klara
klęczała w słońcu, przy rozgrzanym murze.
„Modli się, czy nie? ― pomyślał Józef. ― Może się modli o powodzenie
naszej akcji?... Ale jakże można o to prosić?... Toż prawie w obliczu Matki
Boskiej!... I zamachu na Kancerewicza dokonano w kruchcie kościelnej...
Krew zalała świątynię..."
Rozpiął kołnierz koszuli, która zwilgotniała pod lewą pachą, tam gdzie ukrył
pistolet. Oddalił się powoli w kierunku ulicy Wielkiej.
Spojrzał na zegarek: dwadzieścia minut po dziesiątej. Prawie jednocześnie
wyczuł za sobą obecność Klary. Jeszcze nic nie powiedziała, a już się do niej
obrócił. Zobaczył przemienione, pełne wewnętrznego ognia oczy, zbladłe
policzki i kropelki potu na skroniach i u skrzydeł nosa.
―
Idzie... ― rzekły cicho. ― Ale... razem z matką...
―
Razem z matką?! ―spytał zaskoczony.
―
Tak. Ale to nic. Jeszcze lepiej. Większe zamieszanie.
―
Ależ... niespodzianka!...
―
Pójdę za nimi. Kiedy będą wracały z Polikliniki, wyprzedzę je i
powiem panu.
Położyła dłoń na piersi. Józefowi się wydawało, że chciała stłumię głośne
bicie serca. Lecz ona tylko poprawiła browning. Potem zgrabnie, napięta jak
do lotu, skierowała się w stronę Polikliniki. Po drodze wstąpiła do
frontowych drzwi kamienicy, usiadła na wyższym stopniu i pochylając się w
dół zaczęła poprawiać pantofelek. Widziała zalaną słońcem ulicę.
„Przepuszczę je i pójdę z tyłu".
Józef nie chciał, żeby kobiety go dostrzegły. Przemierzył jezdnię i wszedł na
dziedziniec cerkiewny. Mag siedział na skraju ławeczki,
w cieniu drzewa. Spokojnie patrzył na Józefa, który w milczeniu usiadł obok
niego. ,
―
Już poszła... ― domyślił się.
―
Tak... Ale... razem z matką...
―Aha! ― zmrużył oczy. ― Ma ubezpieczenie!
―
Chyba pomoc... Do niej nie strzelać... Jeśli po ataku na Dorotę
rzuci się na pana, to kopnąć lub zdzielić pistoletem w szyję... A najlepiej
odepchnąć na bok...
―
Chyba zemdleje?
―
A może Dorota będzie wracała sama... Mamy najmniej pół
godziny...
―
Kiedy na stanowisko?
,
―
Niech pan za kwadrans uda się na Ostrobramską i usiądzie na
którymś ganku. Gdy ona wyjdzie z Polikliniki, Klara mnie uprzedzi. Wówczas
przyjdę do pana. Potem zawiadomię Rysia i wrócę do Ostrej Bramy. Będę
od pana w odległości około dwudziestu kroków.
―
Dobrze.
Józef odszedł. Skierował się w stronę ulicy Wielkiej. Minął muzeum, skąd
niedawno zabrał dwie księgi. Miał w głowie zamęt. Nie podobało mu się, że
Dorocie towarzyszy jej matka. Ale wspomnienie o księgach, wykradzionych
z wystawy antysemickiej, nasunęło mu inne myśli: o potwornych
morderstwach Żydów w Ponarach. „Wysługiwała się tym, którzy zabijali
niewinnych, bezbronnych, słabych, chorych! Niechże i ona zginie!"
Dostrzegł Klarę z daleka, chociaż niczym się nie wyróżniała. Miała ruchy
naturalne, uzasadnione, związane z daną czynnością albo
zainteresowaniem. „Ma spryt ― pomyślał. ― Ale co z nią będzie dalej? Przy
takim pędzie do czynów prędko się spali!"
Z lewa od Polikliniki usadowiła się wprost na chodniku przy murze
kamienicy kobieta z dwoma koszami. Sprzedawała truskawki. Józef
przemierzył jezdnię, minął Poliklinikę i zbliżył się do sprzedawczyni.
―
Po czemu truskawki? ― spytał.
―
Po dwadzieścia marek. A co, może to drogo? A po czemu
chleb? A ona truskawka, fruchta delikatna. Ma swoje zapotrzebowanie...
Józef wyjął sześćdziesiąt marek, wsadził je w dłoń rozgadanej babinie i wziął
z kosza trzy zrobione z kory brzozowej i wysłane liśćmi pudełeczka dużych,
dojrzałych truskawek. Poszedł w kierunku Klary, ukrytej w załomie muru na
prawo od Polikliniki. Skinął jej głową. Klara, ubawiona, zrobiła zabójcze oko i
łobuzerską minę. Wstąpili do pobliskiej bramy.
―
Proszę wziąć! ― powiedział. ― Będzie pani miała trochę
zajęcia.
Podał dziewczynie pudełeczko truskawek.
―
Ach, dziękuję! A można pobzikować? ― spytała wesoła.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
―
Można.
Złożyła wargi jak do pocałunku i głośno cmoknęła.
―
Głupio!
―
Rzecz jasna! Ale ja wcale nie jestem mądra.
―
Mamy jeszcze ze trzydzieści minut.
―
Najmniej.
―
Pójdę w górę ulicy. Będę się trzymał lewej strony.
―
Dobrze ― cięła białymi Zębami miąższ jagody, a oczy miała
pełne śmiechu. ― Aha! ― dodała. ― Gdyby wam kolana zasłabły to ja...
mogę zastąpić...
Patrzyła szyderczo, bezczelnie.
―
Żeby nie taka sytuacja, zrobiłbym coś, aby i pani kolana za
słabły.
―
A co? A jak? ― przybrała minkę zaciekawionego dziecka.
―
Paskiem.
―
Oj! To bym się śmiała. Ale pan nie potrafi.
Pogroził jej pięścią i wyszedł z bramy. Znów parówka, a na niebie żółta
plama słońca, które straciło kształt i pięło się w górę lejąc ogień na ziemię.
Poszedł lewą stroną ulicy w kierunku Ostrej Bramy. Jadł truskawki, które
przyjemnie odświeżały wyschnięte usta. Zatrzymał się w pobliżu wylotu z
ulicy Subocz. Poszukał wzrokiem Klary. Siedziała na betonowym, pochyłym
słupku, chroniącym narożnik bramy od osi wozów. Jadła truskawki.
„Gdybym jej pozwolił, dokonałaby zamachu!"Mag uplasował się wygodnie
w cieniu, u wejścia do drzwi dużej kamienicy. Wyglądał jak zmęczony
robotnik tragarz, który wypoczywa albo na kogoś czeka. Spokojnie patrzył w
twarz Józefowi, który miał ochotę powiedzieć mu coś przyjemnego. Ale
byłoby to podobne do dodawania otuchy lub bagatelizowania poważnej
sytuacji. Podał Magowi pudełeczko truskawek.
Dobre są na upał.
Mag wziął i skinął głową.
Józef poszedł powoli z powrotem. Udawał zainteresowanie nędznymi
wystawami sklepów. Po dziesięciu minutach zobaczył Klarę, która prędko
szła mu naprzeciw. Zawrócił i jeszcze wolniej skierował się ku Ostrej Bramie.
Klara zrównała się z nim. Poszła obok.
― Opuściła Poliklinikę... Idą powoli razem... Ona ma obandażowaną
głowę... Ja będę na stanowisku... ― wyprzedziła go.
Józef zatrzymał się. Z dala zobaczył dwie kobiety. Jedna miała jakby biały
czepek na głowie.
Poszedł również w górę ulicy. Zbliżył się do Maga.
―
Już idą ― powiedział. ― Może pan ruszyć bez pośpiechu do
tamtej bramy. Ja uprzedzę Rysia.
Poszedł nieco prędzej. Gdy znalazł się na Bazyliańskiej, zobaczył Rysia
niedaleko od bramy. Kroczył wolno, leniwie w jego kierunku. Poszli razem.
Minęli wejście do Ostrej Bramy. Józef się zatrzymał.
―
Proszę czekać tutaj! ― powiedział. ― Za jakieś dziesięć minut
ukaże się z bramy Mag. Jeśli będzie szedł, nawet prędko, wszystko w
porządku. Proszę go tylko obserwować, dopóki nie wejdzie w Cerkiewną.
Jeśli zaś będzie biegł, to jak tylko skręci w Cerkiewną, rzuci pan w tamtym
kierunku granat i cofnie się w Ostrą Bramę.
―
A jeśli go będą ścigali?
―
Rzuci pan granat za nimi czy wśród nich. Potem prędko w tył.
Na pana nikt nie zwróci uwagi, bo będzie panika. Zresztą może pan się
wycofać w moim kierunku. Czy wszystko to jasne?
― Tak. '
―
Trzymaj się pan jeszcze bliżej bramy i cala uwaga w prawo!
―
Dobrze.
Józef znowu przeszedł chłodnawą, długą Ostrą Bramę. Potem posuwał się
wolniej między klęczącymi wszędzie ludźmi. Wiele twarzy kierowało się z
nadzieją i błaganiem w górę, ku cudownemu obrazowi. Z daleka dostrzegł
Maga idącego wolno prawą stroną uliczki. Zbliżył się do furtki w bramie,
otworzył ją i wszedł do środka. Zdążyli wymienić spojrzenia.
Klara znowu klęczała na ulicy, w poprzednim miejscu. Dostrzegła Józefa.
Miała teraz bladą, skupioną twarz. Józef minął ją. Zarazzobaczył Dorotę,
która powolnie, spokojnie szła w kierunku swego : domu. Spod bandaży na
jej głowie było widać pasma włosów i okrągłą, czerstwą, opaloną twarz.
Była średniego wzrostu, mocno zbudowana. Miała na sobie lekką sukienkę z
taniego materiału. Obok niej, od strony ulicy, szła matka. Miała smutną,
zniszczoną twarz. Była ubrana w ciemną wełnianą suknię.
Nie przyglądając się im zbyt uważnie, poszedł dalej. Ale wnet zawrócił i
patrzył, jak dwie kobiety idą powoli w kierunku bramy swego domu, gdzie
na jedną z nich czeka śmierć.
„Koło się zamyka... Zostają sekundy..."
Wrócił lewą stroną uliczki i uklęknął na jednym kolanie, tuż za Klarą. Widział
z lewa i z prawa liczne postacie modlących się ludzi, prawie wszystkie
klęczące. Z rzadka ktoś szedł wolno, ostrożnie, bez nakrycia głowy, w
kierunku bramy pod obrazem Matki Boskiej, za którą majaczył zalany
słońcem wylot na ulicę Bazyliańską.
Znowu dzwoni sygnaturka. Słychać stłumiony murami śpiew w kościele
Świętej Teresy. Dwie kobiety zbliżają się do bramy domu numer 19. Jedna, z
obandażowaną głową, otwiera furtkę i wchodzi do środka. Druga się
zatrzymuje i patrzy w kierunku cudownegoobrazu. Może odmawia pacierz.
Oczy Klary i Józefa są wlepione w furtkę odległą od nich około dwudziestu
metrów. Kobieta w ciemnej sukni wciąż stoi nieruchomo przy wejściu.
Potem jej ramię sięporusza. Kładzie na piersi znak krzyża.
„Ale co tam się dzieje?!" ― myśli Józef w napięciu. Dostrzega,że głowa i
barki Klary pochylają się do przodu.
Rozległ się stłumiony trzask... jakby uderzenie deską w deskę.Kobieca
postać przy bramie uchyliła furtkę i rzuciła się do środka. Wówczas rozległ
się huk drugiego wystrzału. Potem powietrzem targnął rozpaczliwy krzyk.
Modlący się w pobliżu bramy ludzie porwali się na nogi. Niektórzy zaczęli
biec w stronę Józefa, inni w kierunku Ostrej Bramy. Józef i Klara powstali z
miejsc. Uchylając się z drogi biegnącym ludziom poszli naprzód. Krzyk
kobiety urwał się na chwilę, potem znów wybuchnął długim, szarpiącym
powietrze, rozpaczliwym jękiem. Józef dostrzegł migocącą między
biegnącymi ludźmi sylwetkę człowieka w granatowym ubraniu. „Mag" ―
pomyślał. Klara rzuciła się naprzód, ale Józef ją pochwycił za przegub u
dłoni.
―
Dokąd?!
―
Puść!
Wyrywała mu ramię. Zobaczył jej złe oczy, wściekłą minę i biel drobnych
zębów.
―
Chodź, bo jak trzepnę w mordę! Ty gówniaro!
Puść, bo to boli!
Rozluźnił trochę uchwyt dłoni i poszedł prędko w kierunku ulicy Wielkiej,
Wyprzedzali ich biegnący ludzie. Idący naprzeciw pytali:
―
Co się stało?
― Czy obława?
― Łapanka? Co?...
Józef szedł prędko. Klara ledwie nadążała za nim.
―
Psiakrew! Psiakrew! ― klął w marszu.
―
A co, proszę pana? ― spytała Klara.
A to, proszę pani, że Ryś nie rzucił granatu! Comprenezvous, mademoiselle?
Świństwo!
― Może nie trzeba było?
― Za Magiem pobiegli dwaj szaulisi. Widziałem ich dobrze. Stali z lewa, pod
arkadami. Potem rozległy się pojedyncze wystrzały, ale nie Maga... Teraz
chodźmy wolniej...
Na Zamkowej posłał Klarę do sklepu komisowego (ich „skrzynki
pocztowej"), gdzie rano, po przebraniu Maga, zostawiono jego rzeczy.
Dziewczyna wróciła ze sklepu z dużą torbą ceratową, nakrytą z wierzchu
papierem do pakowania.
Przez Cielętnik skierowali się ku ustronnej ławeczce u podnóża Góry
Zamkowej. Z lewa były gęste szpalery zarośli i się zaczynało szerokie,
strome wejście na szczyt góry. Z prawa, za zakrętem, mieścił się w ładnie
położonym pałacyku niemiecki urząd: GebietsKommissariat WilnaStadt.
Miejsce było mało uczęszczane i tutaj umówili spotkanie z Magiem... po
zamachu. Józef śpieszył się, bo przypuszczał, że Mag ich wyprzedzi. Ale go
nie było.
Usiedli na ławeczce. Józef co minutę spoglądał na zegarek.
―
Nigdy nie dopuszczę do roboty w takich warunkach! ―
powiedział. ― Jeśli Mag wpadnie, będzie to moja wina!
―
On sam chciał.
―
Pani również. Ale ja powinienem działać trzeźwo.
―
Przekona się pan, że wszystko się skończy dobrze.
―
A po co pani chciała tam biec... w Ostrej Bramie?
― Chciałam zobaczyć, czy Dorota zlikwidowana.
― Też pomysł! Wkrótce całe miasto będzie wiedziało.
―
Mam za to pamiątkę od pana! ― pokazała mu rękę, na której
wystąpiły sińce.
―
Przepraszam.
― I usłyszałam ładny epitet i obiecankę...
― Bo pani jest niemożliwa!
―
A poprzednio pan tak bardzo mną się zachwycał!
―
Pani robotą! ― spojrzał w twarz Klarze i zobaczył, że ona się
śmieje zupełnie swobodne. ― tym, co widziałem w lustrze! ― dodał, aby ją
pognębić. ―Ale z Magiem jest marnie!
―
Na pewno dobrze... A jednak tamta osóbka w lustrze panu się
spodobała. Nie może pan zapomnieć.
―
Próbuje pani flirtu ze mną?
―
Czyżbym się ośmieliła? Z tak ważną i poważną personą? ? Chcę
pana zabawić. O!... Przyszedł! ― wyciągnęła ramię w lewo., ― Co ma
wisieć, nie utonie!
Mag wyłonił się zza zakrętu od strony rzeczułki. Józef zbliżył się ku niemu i
podał torbę z ubraniem.
―
Idź pan w zarośla i przebierz się. Będziemy czekać na
ławeczce. .
Wkrótce Mag dołączył do Józefa i Klary. Miał na sobie lekki, szary garnitur.
Czy mogę zatrzymać na parę dni pistolet? ― spytał. ― Dopóki wszystko Się
uspokoi.―
Dobrze. Czemu pana tak długo nie było?
―
Zrobiłem kawał drogi... W bramie matka Doroty rzuciła się na
mnie. Ledwie jej się wyrwałem.
A Dorota?
―
Runęła za drugim wystrzałem. Gdy wybiegłem z bramy, ludzie
się rozstępowali. Ale jacyś żołnierze litewscy i jakiś Niemiec, też żołnierz,
biegli za mną. Za bramą zaczęli strzelać. Ale się nie oglądałem. Gnałem
zygzakami. Na Cerkiewnej jakaś babina rozstawiła ręce, żeby mnie
zatrzymać. Wsadziłem jej w biegu pistolet w nos i odrzuciłem na bok. Z
Bakszty skoczyłem w Sofianiszki, schowałem pistolet za pas i poszedłem
szybkim krokiem przez most za Zarzecze, potem na Popowszczyznę. Dalej
trzymałem się w pobliżu Wilenki. Obok Klubu Szlacheckiego przeszedłem
mostem rzeczułkę, no i jestem. A Ryś granatu nie rzucił?
― Nie.
―
Dlaczego?... Przecież musiał!...
―
Nie wiem jeszcze. Zbadam go. A teraz niech pan jedzie do
Wołokumpii. Klara da panu klucz od ich letniska w lesie.
―
Wiem. Byłem tam dwa razy.
Dziewczyna podała Magowi klucz na rzemyku.
―
Ale uważaj! ― powiedziała. ― Tam mogą być myszy!
―
No to co?
―
Ach, zapomniałam, że masz pistolet do obrony!
Małpa!
―
Goryl!
―
Dajcie spokój! ― rzekł Józef. ― Pani pójdzie zaraz do domu, ale
nie przez Ostrą Bramę, lecz naokoło. A o czwartej spotkamy się tutaj, na tej
ławeczce, i pojedziemy również do Wołokumpii. Tam trochę pogadamy.
Wezmę dla Maga coś do jedzenia. Niech tam posiedzi parę dni.
―
Oczywiście ― zgodziła się podstępnie Klara. ― Odsapnie,
uspokoi się. A ja mu przywiozę walerianki i bromu.
―
Ależ zaraza! ― oburzył się Mag.
Klara zamierzała dodać coś zjadliwego, lecz raptem czule przytuliła się do
Józefa i wzięła go za rękę. On się zmieszał. Potem zrozumiał jej manewr, bo
dostrzegł, że ścieżką idzie kilku niemieckich wojskowych. Gdy oddalili się,
Klara wstała, odkaszlnęła i przybrała postawę na baczność.
―
Więc o czwartej, szefie! ― zasalutowała i wykonała zwrot w
tył.
―
Czekaj, czekaj! Usiądź tu, mała! ― Józef klapnął dłonią po
ławce.
―
A o co idzie? ― uniosła w górę brwi.― Browning! ― pokiwał
palcem.
" Pamięta pan nawet o takiej drobnostce! ― Obejrzała się na wszystkie
strony, wyjęła pistolet i podała Józefowi. ― Razem z sercem!
― Tam, gdzie serce, u niej sopel lodu! ― rzekł Mag.
―
Au ciebie ropucha! Cześć! Już mnie nie ma!
Prędko odeszła, Józef i Mag wstali. Skierowali się w lewo, cienistą aleją
Syrokomli obok płynącej z prawa Wilenki.
―
Co panu przywieźć? ― spytał Józef.
―
Trochę jedzenia. I jestem ciekaw nowin... Strzelałem w
niewygodnej sytuacji... Tamta matka...
―
Klara na pewno się dowie. Dziwna dziewczyna!
―
Wychowała się bez ojca. Z matką jak koleżanka. No i rozpuściła
się. Ale pewna i śmiała.
―
A jak się prowadzi?
―
Romansów żadnych. Dokuczliwa i cięta jak osa. A jaka
patriotka! „Co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy!" Można jej
zaufać całkowicie.
Wyszli na przystań. Statek był prawie pusty.
―
Pan chyba nie ma pieniędzy? ― spytał Józef.
―
Mam mało, ale na bilet wystarczy.
Józef dał mu pięćset marek i pożegnali się. Poszedł prędko do domu. Helena
i Jadwiga pracowały w ogrodzie. Nie dostrzegły jego przyjścia.
Wstąpił do kuchenki i starannie się ogolił. Potem umył się, zmienił bieliznę i
włożył lekkie ubranie. Wydawało mu się że odświeżył nerwy i mózg. Położył
się na łóżku i przymknął oczy. Starał się nie myśleć o przeżyciach
dzisiejszego dnia. Ale w uszach brzmiał mu ciągle, zdławiony murami Ostrej
Bramy, rozpaczliwy krzyk kobiety.
j „Mag był zdenerwowany... Ale Klara!... Leci w niebezpieczeństwa jak ćma
w ogień!" Zapadł w mocny sen.
Dokładnie o czwartej zbliżył się do ławeczki u stóp Góry Zamkowej. Klara
siedziała i czytała książkę. Twarz miała, spokojną, smutną. I ona była ubrana
inaczej niż rano podczas ich akcji.
―
Chodźmy na przystań ― powiedział Józef. ― Za kwadrans
statek odpłynie,
Przez jakiś czas szli w milczeniu. Potem Józef spytał:
―
Czy są jakieś nowiny?
―
Gestapo zrobiło obławę w całej tamtej dzielnicy. Jeździli autami
w okolicznych ulicach. Zabrali kilku mężczyzn w robotniczych ubraniach.
―
A Dorota?
― Zabita... Jej matka...―urwała.
―
Co?
―
Ach, nic!... Ja przecież nic nie widziałam... Nie będziemy o tym
mówić... ― Zamilkła, a po jakimś czasie spytała: ― Czy odzyskamy wolność
dla Polski?
Był zaskoczony tym pytaniem. Zastanawiał się nad nim. Potem powiedział:
―
Powinniśmy... jeśli mamy takie dziewczęta jak pani i takich
chłopców jak Mag...
―
I takich mężczyzn jak pan ― dodała.
―
Przykro mi, że panią rozczaruję... Ale...― przerwał, jakby się
zastanawiał, czy wolno mu mówić szczerze z wierzącą w jego zapał
patriotyczny dziewczyną.
―
Ale... panie Józefie? ― Patrzyła z boku w jego twarz.
―
Chodzi o to, że się czuję bardzo, bardzo starym... Starym
psychiczne, emocjonalnie... Może dlatego, że doznałem wielu
niezasłużonych krzywd... Kiedyś byłem taki jak pani... Potem zacząłem tracić
wiarę... Teraz zostało jej bardzo mało... prawie nic... a może nic... Czasem
udaję, że w coś wierzę. Czasem oszukuję innych i siebie też. Czasem
czepiam się cudzej wiary, albo tworzę sobie złudzenia. Ale naprawdę w nic
nie wierzę. Nie wierzę i w to, że ci, którzy mają naszą sprawę w rękach... i
swoi, i obcy, mają i siłę moralną, taką, na przykład, jaką ma pani...
―
Jakże pan może pracować z nami, narażać życie?
―
To... automatyczne... Jest w tym trochę ambicji i dużo złości...
Ale nie wierzę, że jest to pożyteczne czy nawet potrzebne. Czasem myślę,
że to wszystko głupie i szkodliwe...
―
I co panu zostało?
―
To, co ma oswojony wilk, który musi żyć razem z psami, zależny
od woli i kaprysu ludzi, ich panów.
―
Co?
―
Wstręt do merdających ogonami psów i pogarda dla ludzi. Ale
dla pani, Klaro, dla Maga i jeszcze dla kilku ludzi mam zrozumienie i
uznanie.
―
Pójdę dalej ścieżką, na której jestem...
― Niech pani idzie. Chciałbym, żeby się przemieniła w piękną drogę, która
doprowadzi panią, Maga i innych, takich jak wy, do celu, o którym marzycie.
* * *
Józef, Mag i Klara siedzieli na trawie w ustronnym zakątku cmentarza
antokolskiego, gdzie poprzednio Józef i Mag kilka razy się spotykali.
Naradzali się nad zorganizowaniem Samodzielnej Sekcji Specjalnej, która by
stanowiła malutką, dobrze zakonspirowaną grupkę bojową.
―
Chcę skończyć komedię z egzekutywą! ― powiedział Józef. ―
Nabrałem do niej obrzydzenia. Nie chcę jednak pozostawiać Komendy bez
środka do odwetu. Dlatego zorganizuję dla nich SSS. A egzekutywę przekażę
im uroczyście, wraz z jej nowym kierownikiem, którego już obrałem.
―
Kogo? ― spytał Mag. ― Rysia.
―
Za to, że stchórzył i nie rzucił granatu?
―
Oczywiście stchórzył, a jego usprawiedliwianie się to zwykły
wykręt. Ale wśród tamtych ludzi nie widzę nikogo lepszego.― Drobny
będzie wściekły.
―
Niech się wścieka. Mam ich dość i nie chcę mieć z nimi żadnego
kontaktu. A nasza SSS potrafi wykonać każde zadanie. Klara poprowadzi
wywiad. Może znajdziemy dla niej kogoś do pomocy. A pan, Zeks i Wincuk
będziecie mieli stronę bojową. Ja zaś, dopóki to potrzebne, będę waszym
instruktorem. Dam wam dwa pistolety, granat i nóż. Zeks ma swój pistolet.
Wincuk też coś ma. Z tym można zacząć. A pan będzie formalnie
kierownikiem SSS.
―
Taka małpa! ― wtrąciła Klara.
―
Nie widziałem obrzydliwszej małpy jak ty!
―
Spojrzyj w lustro,zobaczysz!
―
Dajcie spokój! Chcę omówić z wami tę sprawę ostatecznie.
―
Ja na to się zgodziłem ― rzekł Mag. ― Zeks również się zgadza.
A Wincuk bardzo mi się podoba. Na pewno będziemy dobrymi kolegami.
Może pan zapewnić Grzmota, że Komenda na tym tylko zyska.
―
Właśnie dzisiaj będę z nim rozmawiał. Przedstawię mu tę
sprawę w formie ultimatum. Jeśli się nie zgodzi, to porzucę tę zabawę.
― Proszę mu powiedzieć ― dodał Mag ― że jeśli on nie przyjmie pańskiej
propozycji, ja nie będę pracował w egzekutywie. Pójdę do partyzantki.
Łupaszko już się, organizuje niedaleko Niemenczyna. Wspaniały dowódca.
Na pewno mnie przyjmie.
―
A ja nie będę pracowała w wywiadzie egzekutywy ― rzekła
Klara. ― Niech mnie przydzielą gdzieś na łączniczkę.
―
Uważamy, że SSS już istnieje. Jutro zbierzemy się u Wincuka.
Powiem wam o swej rozmowie z Grzmotem. Omówimy zamachy na
Baronowa i Kozłowa. Są już dobrze rozpoznani. Można ich robić. Baronowa
sprzątnie Zeks, a pan i Wincuk będziecie na ubezpieczeniu. A Kozłowa
machnie Wincuk. Od razu pokażemy pracę SSS.
―
A jak statut? ―spytał Mag.
― Opracujemy. Główna zasada: SSS jest samodzielną sekcją bojową, której
kierownik będzie utrzymywał łączność z Komendą. SSS będzie wykonywała
zlecenia Komendy, jeśli to dla niej będzie możliwe i jeśli nie będzie ważnych
zastrzeżeń.
―
Na przykład ustalimy, że skazano niewinnego ― wtrącił Mag.
―
Tak ― zgodził się Józef. ― Podlegając Komendzie musimy
wykonywać rozkazy. Będąc samodzielnymi, możemy je rozważać. I właśnie
dlatego SSS nie będzie przyjmowała od Komendy ani broni, ani pieniędzy.
―
Czy damy sobie rady? ― spytała Klara.
―
Tak ― odparł Józef. ― Broni mamy już więcej jak cała
egzekutywa. A gaża? Wincuk mi powiedział, że od razu ofiaruje dla naszej
grupki dziesięć tysięcy marek. Ja dam pięć tysięcy.
―
No a Zeks jest specem od rozbrajania ― rzekł Mag. ― Planuje
wypad po broń aż do Oran. Może zdobędziemy nawet skrzynkę granatów.
Rozmawiali jeszcze jakiś czas i umówili spotkanie nazajutrz o godzinie
piątej, u Wincuka.
Tegoż dnia Józef czekał na Grzmota w mieszkaniu Zygmunta. Przypuszczał,
że rozmowa z nim może być ostra. Wiedział, iż Grzmotowi zależy na
utrzymaniu pozorów, że egzekutywa jest sprawnie działającą jednostką
bojową.
Grzmot przyszedł z opóźnieniem, zmęczony po całym dniu pracy.
―
Nareszcie odsapnę!― powiedział. ― Bo stąd idę wprost do
domu. A do pana mam sprawę specjalną.
―
I ja mam do pana sprawę specjalną ― położył nacisk na
ostatnim słocie. ― Ale poruszę ją później.
―
Dobrze. Kogo ze swych ludzi chce pan przedstawić do awansu
lub odznaczenia? Nie mamy dużo odznaczeń, chcemy więc wybrać
najwięcej zasłużonych.
―
Maga i Klarę ― rzekł Józef od razu. ― Mag dokonał kilku j
zamachów. A praca Klary była naprawdę wspaniała! Bez niej niczego bym
nie zrobił. Nawet brała udział w zamachach.
―
A jak inni?
―
Mówiliśmy o tym. Beznadziejnie. Poruszę tę sprawę, gdy
skończymy z tym, co pan ma do omówienia.
―
Jaka była pańska szarża w wojsku?
―
Czy chodzi o awans?
―
Tak.
―
Może zrobi mi pan wielką uprzejmość i zwolni od tego
zaszczytu.
―
Panu to się należy.
―
Więc będę mówił szczerze, ale proszę o to się nie gniewać.
―Dobrze.
―
Jeśli Komenda da mi awans, stanę się członkiem AK. A ja
przecież nie jestem zaprzysiężony i chcę zachować swą niezależność. Chcę
być wolny w każdej chwili. Chcę wam pomóc uczciwie, szczerze, ale nie
chcę być zobowiązany do spełniania rozkazów.
―
Pan je spełniał.
―
Dobrowolnie. Wskutek prośby pana Tomasza i pana. Była to
moja pomoc wam.
―
Czy pan należy do organizacji Tomasza?
Józef był od dawna przygotowany na to pytanie, które obecnie potraktował
jak podstęp, bo dawniej Grzmot go już o to pytał.
―
A czy Tomasz ma jakąś organizację? ― spytał, udając szczere
zdziwienie.
― No, coś tam ma. Potrzebne mu są różne blankiety. Daję mu. On mi
również pomaga.
―
I mnie dopomógł, bo nie miałem żadnych dokumentów. Ale nic
mi nie mówił o organizacji.
― Myślałem, że pan nie chce należeć do AK, bo należy pan do innej grupy
konspiracyjnej.
―
Należałem do grupek konspiracyjnych, do ZWZ również, ale z
żadną nie byłem związany przysięgą. Chodzi o to, że jestem zatwardziałym
indywidualistą. Chcę mieć swobodę w ocenie cudzych decyzji. Chcę mieć
prawo wyboru, a nawet krytyki i protestu.
―
Trudno. Muszę uszanować pańskie poglądy i życzenia. A teraz
poproszę pana o zrobienie w ciągu tygodnia wykazu swych ludzi i ich
stosunku do służby wojskowej, jakie mieli szarże i odznaczenia.
Józef westchnął.
―
Od razu trudności! ― powiedział. ― Klara, oczywiście, nigdzie
nie służyła. Gdy zaczęła się wojna, miała chyba czternaście lat. Może
należała do harcerstwa. Spytam ją. Mag był podchorążym. Mówił mi o tym,
ale spytam go o szczegóły. A inni... ― przerwał i położył obie dłonie na
stole, jakby się przygotowywał do skoku ―należą do sprawy, o której chcę z
panem pomówić. Przykra i trudna sprawa, ale trzeba ją załatwić. Nie będę
kierował dalej egzekutywą, która jest fikcją!
―
Jakże fikcją?! ― oburzył się Grzmot. ― Pan sam składał raporty
jako jej kierownik. Wykonaliście kilka bojowych akcji.
―
Ale nie egzekutywa, lecz tylko paru wybranych ludzi.
Egzekutywa robotę tylko marnowała i była dla mnie ciężarem.
―
Więc zamierza pan porzucić egzekutywę?
―
Tak.
―
A czy pana nie zraziła ta okoliczność, że niektóre wyroki uważał
pan za wydane niesprawiedliwie?
―
Owszem. Ale najwięcej mnie zraziła niechlujna, nieideowa
praca, plotkarstwo, intrygi, brak koleżeństwa. Taki iperyt! Przecież grubo
ryzykowałem! A dał mi go członek egzekutywy, to znaczy tamtej sitwy. Czy
im chodziło o zmarnowanie mego wysiłku? A ileż
było innych, powiem łagodnie: przykrości!
―
Szkoda, że to tak niespodziewanie. Nie wiem teraz, jak sprawą
pokierować, bo egzekutywa jest dla nas niezbędna.
― Czy egzekutywa niezbędna, czy praca egzekutywy? ― Oczywiście praca!
Organ represyjny!
―
Otóż chcę dać wam dwa prezenty. Jeden: niezależną
egzekutywę, która po doświadczeniach ze mną będzie się starała pokazać,
że potrafi sama pracować. Drugi: dobrze zorganizowaną, malutką grupkę
bojową, która potrafi wykonać każde zadanie tego rodzaju, jakie dawano
egzekutywie.
Opowiedział Grzmotowi o zasadach zorganizowania SSS. Wyjaśnił mu zalety
takiej grupki: dyskrecję, koleżeństwo, bezinteresowność jej członków.
Grzmot uważnie słuchał i zrozumiał dokładnie, o co Józefowi idzie. Ale było
widać, że jest w rozterce, że ma wiele zastrzeżeń.
―
Czy nie można ich jakoś scalić? ― spytał.
― Powtórzy się ta sama historia. Poza tym ani Mag, ani Klara nie będą z
tamtymi ludźmi pracowali. Dziwię się, że pan się odnosi do tego niechętnie
albo nieufnie.
― Nie niechętnie. Po prostu nie mieści się to w ramach Organizacji. Narusza
jej strukturę.
―
Mag i Klara pozostaną członkami AK, ale będą wydzieleni do
specjalnych zadań. Mag będzie utrzymywał kontakt z panem, albo z kimś
solidnym, kogo pan wyznaczy. A egzekutywa, ponieważ panu zależy na jej
istnieniu, będzie miała łącznika z wami, Żubra, który zamiast ze mną, będzie
utrzymywał kontakt z Rysiem, który jest z całej tamtej paczki
najsolidniejszy. W ten sposób nie wy będziecie zależni od pracy egzekutywy
jako grupy niezbędnej, lecz ona będzie musiała się zastosować do waszych
wymagań, bo będziecie mogli zawsze ją zastąpić, a jeśli was znudzi, to ją
rozwiązać bez uszczerbku dla siebie. Jeśli pan przyjmie moją propozycję, to
w ciągu tygodnia SSS zlikwiduje pułkownika Baronowa i agenta gestapo,
Kozłowa.
―
A pan co zamierza?
―
Przekażę egzekutywę Rysiowi. Skontaktuję go z Żubrem. Przez
jakiś czas poprowadzę SSS. Uzbroję grupkę. Nawiążę łączność Maga z
wami...
―
Muszę na to się zgodzić ― rzekł Grzmot. ― Wiem, że panu
idzie o nasze dobro. Zrobimy więc próbę. Niech pan zorganizuje wszystko
jak najlepiej, a za tydzień pomówimy o tym. Zapoznam pana z łącznikiem,
którego pan skontaktuje z Magiem.
Gdy Józef szedł do domu, zastanawiał się z goryczą nad tym, z jakim trudem
mógł przekonać Grzmota, aby się zgodził na przyjęcie prezentu w formie
SSS, który mu jak z nieba spadał i mógł być bardzo pożyteczny dla
Organizacji.
„Miał rację Andrzej ― pomyślał ― że jest on czynownikiem dla którego
formularze, procedury urzędowe i wszelkie formalności są ważniejsze niż
cele, dla których Organizację stworzono.
Nazajutrz w ciągu dnia skontaktował Rysia z Żubrem. On widocznie się
ucieszył, że będzie miał do czynienia nie z Józefem, lecz z młodzieńcem,
który w stosunku do niego wykazał duży respekt. Stanął na baczność. Usiadł
dopiero na zaproszenie. Usłużnie odpowiadał na pytania.
Następnie poszedł do Drobnego i sucho go zawiadomił, że ich współpraca
jest skończona. Wkrótce otrzyma instrukcje od nowego kierownika
egzekutywy.
―
Kto taki? ―; zaniepokoił się Drobny.
―
Ryś.
―
Ryś!... ― twarz jego wyraziła największe zdumienie. Potem
ledwie mógł się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
―
Tak. Komenda go wyznaczyła na moje miejsce.
―
Szkoda, że pan nas opuszcza ― udał żal Drobny. ― Znał się pan
na robocie.
―
Ryś będzie jeszcze lepszy. Do widzenia!
Odszedł nie podając dłoni Drobnemu.
„Ucieszył się, że mnie nie będzie. A Rysia oni prędko urobią na swoim
kopycie!"10
O godzinie piątej Józef i Klara przyszli na Zarzecze, gdzie była główna melina
Wincuka. Przed wejściem do domu Węgorza czekała na nich Maryśka,
Żydówka, którą złodziej przygarnął i przy pomocy Kostka i Węgorza tak
urobił, że nikt by się nie domyślił jej narodowości. Mówiła i klęła jak urwis z
przedmieścia. Chodziła jak chłopak w krótkich spodenkach i podartej bluzie.
Włosy miała krótko ostrzyżone maszynką.
Grzecznie przywitała się z Józefem, którego już dobrze znała. Ale
podejrzliwie zerkała ku Klarze.
―
Gdzie tatuś? ― spytał Józef.
―
Na kirkucie. Czeka tam na was.
―
Nie ma nikogo w chałupie?
―
Jest dziadek.
―
A gdzie brat?
―
Kostek też na kirkucie.
―
Prowadź nas tam.
Maryśka, wymachując kijem jak szablą i ścinając nim badyle przy parkanach,
udała się najkrótszą drogą w kierunku żydowskiego cmentarza. Zatrzymała
się przy zaniedbanym ogrodzeniu i powiedziała:
―
Muszę tutaj wartować. Tatuś kazał. Wy idźcie tam ―
wyciągnęła ramię w stronę szerokiej ścieżki między kamiennymi
nagrobkami. ― Zobaczycie ich z prawa.
Wszędzie były ślady zniszczeń. Płyty powywracane, porozbijane. Na
niektórych nagrobkach wymalowano swastyki i ordynarne wyrazy.
― Nawet umarłym nie dali spokoju! ― rzekła Klara.
Wincuk, Mag i Zeks siedzieli wygodnie, w cieniu, między kilku dużymi
nagrobkami. Trawa tam była bujna, soczysta. Józef przywitał się z
wszystkimi, zaczynając od Wincuka, który z nieufnym zdziwieniem
przyglądał się dobrze ubranej, smukłej dziewczynie. Swym wyglądem nie
pasowała ani do miejsca, ani do towarzystwa. Józef wnet dostrzegł to i
powiedział do Wincuka:
―
A ta sziksa i mnie, i tobie, i nam wszystkim da for na robocie.
Żeby nie ona, nic z naszych planów by nie wyszło. Mogłaby dowodzić wami
jak ataman ale ma za gorącą głowę!
Wincuk rzekł: „Oho!" ― i z uznaniem skinął głową. Natomiast na policzkach
Klary wystąpiły kolory. Posłyszała z ust szefa tak gorącą, chociaż lapidarnie
wyrażoną pochwałę, w obecności innych osób, których Józef uważał za
wyjątkowo dzielnych.
― Czy stary się zgodził na zatwierdzenie naszej sekcji? ― spytał Mag.
―
Tak. Dzisiaj przekazałem egzekutywę Rysiowi. Skontaktowałem
go z łącznikiem. Byłem też u Drobnego, bo on ma kontakty z Kretem i
innymi ludźmi.
―
Aktorka nie zgodzi się z nimi pracować ― rzekła Klara.
―
Wiem. Ale nie będziemy tym się martwić. Może i Kret im się
zbuntuje.
―
Drobny był chyba wściekły, bo użerał się z Rysiem? ― zapytał
Mag.
―
Ze mną był słodki jak patoka. A z Rysiem oni się dogadają.
―
Teraz będą się starali czegoś dokonać. A jak u nich z bronią?
―
Zostawiłem im to, co mieli z Komendy. Wam dam ufi i 120
nabojów, granat i fiński nóż. A Klarze specjalnie browning siódemkę. Sobie
zostawię parabellum.
―
Ja mam nagan ― rzekł Zeks. ― A za parę tygodni będę miał coś
więcej.
―
Broni wam wystarczy. O mojej rozmowie ze Starym opowiem
panu później ― powiedział Józef do Maga. ― Teraz nie będę tracił na to
czasu. Jest pan kierownikiem SSS, a za tydzień nawiąże pan łączność z
Komendą. Byłoby dobrze, gdybyście w ciągu tego tygodnia zlikwidowali
Baronowa i Kozłowa. Są już dobrze rozpoznani. Udowodnicie, że wasza SSS
ma ostre zęby...
Omówił pokrótce zasady działania i organizacji ich grupki, aby Zeks i Wincuk
również w tym się orientowali. Potem zwrócił się do wszystkich:
―
Czy macie pytania?
―
Teraz Stary się zgodził ― rzekł Mag. A co zrobimy, jeśli później
się rozmyśli i zechce nas przekreślić?
―
Przestaniecie dla nich pracować.
―
Zechcą włączyć nas do egzekutywy ― dodała Klara.
―
Będzie to zależało tylko od was. Stary wie o pani i o Magu.
O
nikim więcej. Nie ma pojęcia, jak będziecie działać, gdzie macie
meliny...
―
A jeśli ich puścić kantem i pracować na swoją rękę? ― spytał
Wincuk.
―
Niemożliwe. Wam przecież idzie o legalną robotę, o walkę z
okupantami. Musicie utrzymywać łączność z Komendą. Będziecie
otrzymywali stamtąd wyroki, instrukcje... A może w niedalekim czasie
zacznie się otwarta walka. Wówczas trzeba do niej się włączyć.
―
Oczywiście! ― zaaprobował Mag.
―
Jesteście niezależni organizacyjnie i materialnie, ale musicie
działać w ten sposób, żeby was nie posądzono o uboczne cele, na przykład
o napady dla zysku albo załatwianie osobistych porachunków. Musicie o
wszystkim decydować po wspólnej naradzie i przemyśleniu każdej sprawy.
― A pan? ― spytała Klara.
Ja wam pomogę i będę przyjacielem waszej grupki. Jeśli Wincuk i Zeks
zechcą wstąpić do Organizacji, nie ma żadnych przeszkód. Od was to zależy.
―Tak jak jest― rzekł Wincuk twardo ― dobrze jest. Ja mam swój rozum i
nie chcę, żeby mną jakiś szpagat kręcił jak pies ogonem. Jak będziemy
pracować po kamracku, to mam dla was meliny
i
będzie co jeść. A tamte ważne szyszki z waszej góry niech
innych frajerów bujają!
―
To samo myślimy wszyscy ― powiedział Józef ― tylko trochę
inaczej to wyrażamy.
Zza dużego grobowca wysunęła się Maryśka.― Tatko! ― powiedziała
zdyszana. ― Szaulis dziewkę poprowadził na kirkut.
―
Z miasta?
―
Nie, ze Złotego Rogu.
―
Czy on ma spluwę?
―
Nie. Położyli się, ona zadarła spódnicę i...
―
A gdzie oni są? ― przerwał Wincuk zbyt szczegółowe
sprawozdanie dziewczynki.
―
Na drugim końcu kirkutu. Tam, pod górką. Niech sobie tam
grzeją się. Idź na swoje miejsce. Jeśli ktoś
podejdzie bliżej, wyprzedź i powiedz nam! ― Dobrze. Dziewczynka znikła.
―
Dobra wartownica!.― rzekł Mag.
―
Aż za dobra! ― dodał Józef. ― A teraz pomówimy o dwóch
robotach. Jedną, pułkownika z biura werbunkowego, można załatwić w
sobotę wieczorem. Drugą, agenta, w poniedziałek albo we wtorek. Obie na
Zwierzyńcu. Jedna na Witoldowej, druga na Moniuszki. Są już dobrze
rozpoznane...
Opowiedział obszernie o wynikach wywiadów, swoich obserwacjach i
sposobach wykonania akcji. Gdy skończył, Mag spytał:
―
Czy pan się zgadza, żebyśmy sami wszystko wykonali? ―
Oczywiście! Będą to wasze pierwsze samodzielne występy.
Ale kto chce zlikwidować Baronowa?
―
Ja! ― odezwała się pośpiesznie Klara.
―
To nie dla pani robota! ― odciął ostro Józef. Pani swoje
zadanie już spełniła.
―
Ja! ― rzekł Zeks. ― Znam stamtąd dobre przejście na Zakręt.
―
Dobrze. A inni na ubezpieczenie.
―
A ja machnę tamtego agenciaka! ― powiedział Wincuk. ― Na
psów to ja zawsze miałem chrapkę!
Rozmawiali jeszcze długo. Ustalili szczegóły ich przyszłej działalności. Mag,
Zeks, Wincuk i Klara byli pewni, że ich mata grupka dokona wielkich
czynów. Józef również wierzył w ich spryt i odwagę. Ale nie miał ich
zapału... Często nawiedzała go myśl: „Czy to wszystko jest sprawiedliwe?" I
często odżywał w jego wspomnieniu ów rozpaczliwy krzyk, który rozległ się
w murach Ostrej Bramy... krzyk matki, w której oczach zabito jej dziecko.
„Aby chociaż tamto było słuszne!"
* * *
W sobotę "pod wieczór w rzadkim lesie za kenesą karaimską, niedaleko
ulicy Kraszewskiego, siedziało trzech ludzi. Grali w karty. Byli ubrani jak
robotnicy i wyglądali na robotników, którzy po pracy wypoczywali na
powietrzu, w cicho pełznących ziemią cieniach wysokich sosen. Z rzadka
idący w pobliżu ludzie nie zwracali na nich uwagi, bo w upalny wieczór
scenka taka była pospolita.
―
Za wcześnieśmy przyszli ― powiedział Zeks.
―
Jaka różnica: tutaj czekać, czy gdzie indziej? ― rzekł Wincuk
tasując karty.
―
Ja stanę na pierwszym ubezpieczeniu na rogu Grodzkiej ―
powiedział Mag. ― Jeśli za Zeksem pobiegnie kilku ludzi, rzucę granat. Ty ―
zwrócił się do Wincuka ― staniesz o dwadzieścia kroków dalej. Jeśli po
wybuchu będą szli dalej, wal do nich z pistoletu. My się dołączymy.
―
Łatwa robota! ― wtrącił Zeks. ― Wyrwiemy na Fabryczną,
potem nad rzekę. Jeśli będzie spokojnie, ujdziemy mostem strategicznym.
Jeśli nie, to przez rzekę. Znam dobre miejsca.
W tym czasie Klara siedziała na stosie płyt cementowych niedaleko ulicy
Zana. Czytała książkę. W pobliżu bawiło się kilkoro dzieci. Wypełniały
powietrze krzykiem i śmiechem. Po drugiej stronie ulicy Witoldowej było
wejście na ganek małego domu, w którym mieściło się biuro werbunkowe
pułkownika Baronowa. Klara udawała, że jest pochłonięta treścią książki,
ale istotną jej. uwagę ściągał ruch na ulicy, szczególnie w pobliżu biura W
pewnej chwili dostrzegła, że na ganek wszedł ksiądz prawosławny.
Wyciągnął ramię
w prawo: prawdopodobnie zadzwonił. Po kilkunastu sekundach drzwi
otwarto i pop wstąpił do środka.
„Coś nowego!" ― pomyślała Klara.
Słońce opadło w dół i cienie domów znikły z ulicy. Od rzeki pociągnął lekki
wiatr. Na wieży cerkiewnej zaczął uderzać dzwon. Dźwięki płynęły nisko,
wolno wibrując, jakby z trudem pokonywały przestrzeń.
Po kwadransie drzwi domu, w którym mieściło się biuro werbunkowe,
otwarto i na ganku ukazał się pop w długiej, czarnej sutannie i w czarnym
kapeluszu z wąskim, nieco wygiętym do góry rondem. Za nim wyszedł
starszy mężczyzna średniego wzrostu. Miał na sobie dobrze skrojony szary
garnitur a na głowie nieco jaśniejszy kapelusz. Klara pochyliła głowę i
jeszcze uważniej zagłębiła się w lekturze.
Pop i Baronow, rozmawiając po rosyjsku, poszli wolno lewym chodnikiem
ulicy Witoldowej. Przemierzyli skrzyżowanie jej z ulicą Zana i wstąpili na
dziedziniec cerkiewny. Tamże wchodzili, grupkami i pojedynczo, inni ludzie.
Pop skierował się ścieżką dookoła cerkwi. Baronow wstąpił do świątyni.
Klara również weszła do cerkwi. Zatrzymała się z lewej strony, obok grupki
kobiet. W pobliżu ikonostasu, w dużych lichtarzach, płonęły świece.
Baronow stał na przedzie z prawej strony, tuż przed ikonostasem. Klara
wkrótce opuściła cerkiew i udała się w stronę kenesy. Zatrzymała się obok
grających w karty kolegów.
―
Nabożeństwo już się zaczęło ― powiedziała ― Baronow jest w
cerkwi. Ma na sobie szary garnitur i szary kapelusz. Łatwo go poznacie, bo
gdy idzie, trochę kuleje. Udał się do cerkwi razem z popem.
―
A czy będzie razem z nim wracał? ― spytał Mag.
―
Nie wiem. Zeszłej soboty sam poszedł i sam wracał.
―
Wszystko jedno, będę go rąbał! ― powiedział Zeks.
―
Dodaj i popa! ― wtrącił Wincuk. ― Przeprowadzi go do raju! '
―
Pop umrze ze strachu.
―
Za trzy kwadranse zajmijcie stanowiska ― rzekła Klara. ―
Kiedy on opuści cerkiew, pójdę za nim do rogu Zana i trochę Witoldową.
Będę wycierała twarz chusteczką. Potem się cofnę na most.―
Staraj
się wymknąć prędko ― powiedział Mag. ― Gestapo na pewno zrobi
obławę. Za parę minut będą tutaj. To blisko.
―
Zdążę. Za mostem skręcę w Tartaki.
―
Dobrze.
Klara odeszła.
Zapadł cichy, ciemny wieczór. W niebo strzeliły jasne kolumny świateł
reflektorów ustawionych na stoku góry Bouffalowej. Zaraz dołączyły się do
nich skośne smugi innych reflektorów ― z Werek i Hrybiszek. Pełzały po
ciemnym tle nieba, jakby próbowały wymieść z niego gwiazdy.
Nabożeństwo się skończyło. Ludzie wychodzili z cerkwi. Niektórzy udawali
się ulicą Witoldową w prawo. Inni skręcali w ulicę Zana. Wielu skierowało
się na most ― w stronę śródmieścia. Pułkownik Baronow pożegnał się na
rogu ulicy Zana ze starszym mężczyzną i młodą kobietą.
Klara czatowała na niego po drugiej stronie ulicy. Gdy Baronow przemierzył
jezdnię, poszła za nim w bliskiej odległości. Wyjęła zza paska spódniczki
chusteczkę i zaczęła wycierać nią twarz. Dostrzegła o pięćdziesiąt kroków na
przedzie dwie męskie sylwetki. Jedna przemierzyła jezdnię w kierunku biura
werbunkowego. Druga cofnęła się w głąb ulicy. Klara stanęła na skraju
chodnika i jeszcze staranniej wycierała twarz białą chusteczką. Potem
zawróciła i poszła w stronę ulicy Zana. Tam się zatrzymała.
„Pójdę na most, gdy usłyszę wystrzał!"
Wtem z głębi ulicy Witoldowej rozległ się hałas motoru auta ciężarowego.
Nadjechało z łoskotem i skręciło w lewo. W tymże czasie Klara usłyszała, w
odstępie sekundy, dwa wystrzały. Dźwięk ich wydał się dziewczynie nie
głośniejszy niźli hałas auta. Ale zaraz w pobliżu rozległ się krzyk:
―
Człowieka zabili!... Człowieka zabili!...
Ktoś biegł od strony biura werbunkowego. Klara udała się w kierunku
mostu. Z początku szła niezbyt prędko. Potem, gdy wstąpiła na most,
przyśpieszyła kroku. Wkrótce skręciła na prawo, w ulicę Tartaki, .a
następnie na lewo, w ulicę Jakuba Jasińskiego. Przypuszczała, że gestapo
zaraz zacznie swe rajdy autami i będą zatrzymywali podejrzanych
osobników. Mogli pochwycić nawet i skromnie wyglądającą panienkę.
Starała się więc wymknąć jak najprędzej z narażonych na obławę ulic.
*
1
* *
Po dwóch dniach, we wtorek, w upalne południe, właścicielka domu, w
którym mieszkał agent gestapo Kozłow, zapukała do drzwi swego lokatora.
―
O co chodzi? ― odezwał się ze środka niezadowolony głos.
―
Listonosz przyniósł paczkę dla was.
―
Proszę wziąć!
―
Polecona. Trzeba podpisać.
Dobrze. Zaraz idę.
Kozłow rzucił na łóżko niemiecką gazetę, którą leżąc czytał. Nasunął na
szerokie barki spuszczone szelki, wzuł na bose stopy nocne pantofle i
wyszedł do małego przedpokoju. Zobaczył mężczyznę średniego wzrostu w
kurtce ze świecącymi guzikami, ściągniętej w talii paskiem z metalową
klamrą. Na otoku jego czapki było widać wycięty z blachy znaczek: trąbkę
pocztową. Na oczach miał okulary. W lewej ręce trzymał paczkę owiniętą w
brunatny papier, przewiązaną sznurkiem i mającą pieczęcie w kilku
miejscach.
―
Polecona! ― powiedział Wincuk i położył na stoliku mały
blankiet. ― Tutaj trzeba podpisać!... Fu! Jaki dzisiaj gorąc paskudny!
―
Czym podpisać? ― spytał Kozłow.
―
No, jakimś piórem albo ołówkiem. Ja nie mam. Urząd nie daje.
―
Zaraz.
Kozłow poszedł do swego pokoju, wyjął z szuflady nocnego stolika wieczne
pióro i wrócił do przedpokoju.
―
O, tutaj! ― Wincuk wskazał palcem lewej dłoni i na dół
blankietu.
Kozłow pochylił się i nieco zdziwiony zobaczył, że blankiet ma polski nadruk.
Chciał o coś spytać, ale w tym momencie Wincuk wystrzelił mu z boku w
skroń prawie dotykając głowy lufą pistoletu. Kozłow zrobił wymach obu
ramionami, jakby chciał skoczyć z trampoliny do wody. Potem zaczął
osuwać się w dół, na kolana i runął w bok. Wincuk pochylił się i wystrzelił
mu w pierś, na wysokości serca. W tym czasie otwarły się drzwi z boku i
stanęła w, nich gospodyni domu.
―
A cóż to za listonosz! ― zawołała przerażonym głosem.
Wincuk tknął jej lufą pistoletu w nos i powiedział:
―
Z gestapo jestem! Nie listonosz! Jazda do jego pokoju!
―
O, Boże! O, Boże! ― wolała kobieta, idąc w otwarte drzwi.
―
Kładź się na łóżku, nosem w dół i bądź cicho!
Przeszukał kieszenie marynarki Kozłowa. Wyjął z nich portfel,
bloczek, list i drobne świstki papieru. Potem otulił marynarką głowę leżącej
na łóżku kobiety. Wysunął szufladę nocnego stolika. Wziął z niej pistolet
walter małego kalibru, zapasowy magazynek i plik papierów. Zajrzał do
szafy i do szuflad komody, ale nie znalazł nic, co by go zainteresowało.
Wreszcie uchylił marynarkę z głowy kobiety i powiedział:
―
Zaraz przyjedziemy tutaj po trupa. Leż i nie ruszaj się, bo
będzie z tobą tak jak z nim!
Wyszedł do przedpokoju, wziął paczuszkę ze stolika i zamknął drzwi za sobą.
Przekroczył ciało leżącego na podłodze człowieka i skierował się ku wyjściu.
Otworzył zatrzask i wyszedł na ganek. Zobaczył Maga i Zeksa, którzy stojąc
na skraju chodnika udawali, że są zajęci interesującą rozmową. Wincuk
skinął im głową na znak, że wszystko w porządku.
Poszli razem w kierunku ulicy Fabrycznej. Potem skręcili w Dzielną i tą samą
drogą, którą wycofali się w sobotę po zamachu na Baronowa, udali się do
Zakrętu.
―
Jak ci poszło? ― spytał po drodze Mag.
―
Pierwsza klasa! ― odparł Wincuk zdejmując kurtkę listonosza i
znaczek z czapki. ―Dwie kule mu wpakowałem. Zabrałem portfel z
pieniędzmi i dokumentami, wszystkie szpargały, jakieś listy i dobry pistolet.
Aha! Zegarek też. No bo co, ma się zmarnować? Gestapowcy by zabrali.
―
A co baba?
―
Leży na łóżku. Czeka, kiedy gestapo przyjedzie po jej lokatora.
A gdzie Klara?
―
Śledziła nas z rogu Witoldowej. Potem odeszła.
―
Niech żyje SSS! ― powiedział Zeks. ― W cztery dni dwie dobre
roboty. Kondor będzie zadowolony.
― Ale gestapo teraz przetrzęsie Zwierzyniec!
―
Na pewno puszczą psy po tropie.
Idąc przez las rozrzucili w kilku miejscach starty na proszek tytoń. A gdy się
zbliżyli do ulicy Konarskiego, Zeks rozlał z flaszeczki trochę karbolu.
―
Czy to pomoże? ― spytał Mag.
― Powinno pomóc. Po karbolu psy naszego śladu nie wyczują.
Mimo to nie poszli na bliską stamtąd melinę Zeksa, lecz rozdzielili się i
różnymi drogami skierowali się ku odległej o blisko pięć kilometrów
kryjówce Wincuka.
Wieczorem siedzieli wszyscy w ustronnym zakątku na cmentarzu
żydowskim. Kostek i Maryśka byli, jak zwykle, na warcie. Józef wysłuchał
opowiadań Maga, Zeksa, Wincuka i Klary o dokonanych zamachach.
―
Szkoda, że nie zabrał pan dokumentów Baronowa! ―
powiedział do Zeksa.
― Nie mogłem. Jakiś drab wyskoczył z domu i rzucił się na mnie. Walnąłem
go pistoletem w pysk. Ale ludzie zaczęli się zbliżać. Nie chciałem więcej do
nikogo strzelać i musiałem prędko odejść.
―
A co z tym wszystkim? ― spytał Mag, wskazując na leżące na
trawie rzeczy.
― Pistolet oczywiście dla waszej grupki. Zegarek damy Klarze, bo jej
niedokładny. Kilka razy był w reperacji.
―
Może ktoś inny potrzebuje? ― spytała Klara.
―
Ty jesteś najważniejsza!― odezwał się Mag z przekąsem.
―
Nareszcie zrozumiałeś to, smarkaczu!
―
Zastanawiam się nad sprawą pieniędzy ― rzekł Józef. ―
Dokumenty doręczę Staremu. O pieniądzach, broni i zegarku muszę mu
powiedzieć. Broń dla grupy. Jest to w porządku. Zegarek dla członka grupy,
który go nie ma. Ale pieniądze, chociaż ich mało, są sprawą śliską.
― Dlaczego? ― spytał Mag. ― Nie był to rabunek. Zresztą mógłby się
zdarzyć i rabunek upozorowany.
―
Podobną sprawę miałem ― rzekł Józef. ― Ale w tym wypadku
Stary może mieć zastrzeżenia.
―
Niech mu pan odda wszystko i powie, że pieniądze są nam
potrzebne. Oni mają pieniądze dla siebie na wszystkie wydatki. Wiem o tym
dobrze. Właśnie dlatego Drobny użerał się z nimi o pieniądze dla
egzekutywy. Mamy tu dwanaście tysięcy. Co to jest? Gaża dla sześciu ludzi.
A jeśli zrzekamy się gaży, to niech nam chociaż to zostanie. Czyż nas
złodzieje mają utrzymywać?
―
Panowie złodzieje! ― poprawił go Wincuk i zwrócił się do
Józefa: ― Jak jemu nie będzie coś się podobało, to niech mu pan powie, że
ja, Wincuk z Łąki, potrafię mu wytłumaczyć, jakie teraz są prawa! Jak nie
zrozumie gadania, to mu ręcznie wyłożę!
―
To mądry i dobry chłop! ― rzekł Józef, który chciał, żeby nie
obniżano prestiżu Grzmota.
―
Więc w porządku! ― zgodził, się Wincuk. ― Bo zdarzają się i
tacy, którym trzeba wszystko klarować jak Maciek krowie na granicy, żeby
do sąsiada w koniczynę nie szła. A krowa jak głodna to, wiadomo, pójdzie.
―
Mam nadzieję, że „koniczyna" wam zostanie ― powiedział
Józef, zbierając wszystkie papiery.
W czwartek wieczorem rozmawiał z Grzmotem w mieszkaniu Zygmunta.
Opowiedział mu obszernie o wykonanych zamachach i wręczył zabrane
Kozłowowi dokumenty i papiery.
―
Był tam jeszcze pistolet, zegarek i trochę pieniędzy ― dodał
Józef niedbale. ― Ale oddałem wszystko grupce. Chyba pan nie ma
zastrzeżeń?
―
To drobiazg. Mnie idzie o sprawę ważną. Istnienie takiej grupki
na marginesie Organizacji wytwarza stan anarchii.
―
Dlaczego? Przecież w mieście istnieją inne grupki podziemne,
które nie uznają AK. A ta grupka się zgadza utrzymywać łączność z wami i
spełniać wasze polecenia. Już się wykazała robotą, i to jaką!
―
Ale egzekutywa rozbita. Powstały tam kłótnie. Jest już dwóch
kierowników. Słowem, bałagan!
―
Jeśli SSS zniknie, nie uzdrowi to egzekutywy. Wydawało mi się,
że zorganizowałem dla was coś bardzo pożytecznego: sprawny aparat
represyjny. Poza tym nic was nie kosztuje i odpada łańcuch upomnień a z
ich strony wykrętów i wymagań.
―
Dyskutowaliśmy tę sprawę i postanowiliśmy na razie tolerować
tę komórkę. Ale nie uważamy tego za stan normalny. Będę chciał pomówić
o tym z Magiem. Ale nie tutaj... Zaraz... ― przez jakiś czas się zastanawiał,
potem powiedział: ― Niech przyjdzie w niedzielę
o godzinie piątej na rynek Kalwaryjski. Będę z laską, a on niech trzyma
czapkę w ręku. Podejdzie do mnie i spyta, która godzina. Odpowiem: „Taka,
jaka była wczoraj o tej porze". Wezmę go na inny punkt kontaktowy; tam
porozmawiamy i zapoznam go z łącznikiem.
―
Dobrze.
―
A z panem chciałbym nadal się widywać. Może jeszcze sobie
się przydamy.
―
Bardzo chętnie.
―
Pozostawmy nadal to mieszkanie, ale nie ustalajmy terminów
spotkań. Proszę wstępować tutaj co parę tygodni. Można zostawić dla mnie
kartkę. Ja również tak postąpię.
Rozmawiali jeszcze jakiś czas na różne tematy, potem się pożegnali. Po
załatwieniu tej sprawy Józef lżej odetchnął. Poczuł się wolny. A nazajutrz, w
piątek, zawiadomił Maga, że Grzmot mu wyznaczył spotkanie w niedzielę.
„Teraz będę żył dla siebie! ― pomyślał z ulgą. ― A kontakty z Tomaszem są
raczej przyjemne. Zachowam je do końca".
W domu poszedł do składzika i obejrzał swą skrytkę. Uważał, że jest
doskonała. Miał w niej teraz dokumenty, parabellum, browning hiszpański i
niemiecki nóż myśliwski. Trzymał w niej także lornetkę Andrzeja, tubkę z
resztą „iperytu" i „cyjankali" ― dowody podłości przypadkowych kolegów.
W następnym tygodniu, we wtorek, poszedł do Antoniego. Zamierzał
częściej odwiedzać zaniedbywanych w okresie pracy w egzekutywie
znajomych. Ale nie zastał przyjaciela w domu. Zona Antoniego powiedziała,
że on wróci do domu za godzinę. Józef nie chciał czekać w mieszkaniu i udał
się znów na miasto. Teraz, idąc ulicami, mniej zwracał uwagi na otoczenie,
bo się czuł nie konspiratorem, lecz zwykłym obywatelem. Ale w pewnym
momencie dostrzegł w pobliżu cywila, w którym wyczuł szpicla. Zwrócił
uwagę na to, że ów cywil wyminął go już drugi raz i z ukosa mu się
przyglądał.
„Chyba jestem śledzony! ― pomyślał. Ale nie zmienił kierunku ani
przyśpieszył kroku. ― Trzeba iść na rynek Drzewny. Tam łatwiej się
zorientuję, czy mam psa na tropie".
Rynek był blisko, ale dzisiaj ludzi na nim było mało. Chłopi woleli
przyjeżdżać na inne rynki, położone na krańcach miasta. Józef udał
zainteresowanie jarzynami, które przekupki sprzedawały z koszy i worków.
W pewnym miejscu kobieta miała skrzynię pełną dużych brukwi. Józef
zaczął wybierać jedną, a jednocześnie zerknął kilka razy po stronach.
Dostrzegł szpicla w pobliżu. Byli z nim dwaj inni, również wyglądający na
agentów. Posłyszał litewskie słowa:
―
Na pewno ten!
―
Może mieć broń.
Udając spokój stargował się z przekupką o cenę dużej brukwi. Potem
zapłacił i chciał iść w głąb rynku. Ale wówczas obskoczyli go trzej agenci.
Jeden powiedział po polsku:
―
Nie ruszaj się!
Drugi obmacał boki i kieszenie Józefa szukając broni.
―
O co wam idzie? ― spytał udając zdziwienie.
―
O nic... Trochę pogadamy... Chodź z nami! ― Agent ujął go pod
ramię i skierował chodnikiem w stronę ulicy Mickiewicza.
„Dobrze, że uporządkowałem i egzekutywę, i SSS... Jakbym przeczuwał... W
domu również wszystko schowane ― myślał Józef. ― Czy poprowadzą do
gestapo, czy do komendy policji?" ― zastanawiał się i odnawiał w pamięci
szczegóły ulic w dobrze mu znanej dzielnicy.
Chodziło mu o przejścia i zakamarki, które by ułatwiły ucieczkę. Wiedział, że
szanse ocalenia są małe, ale był pewien, że jeśli go zaprowadzą do gestapo
albo do komendy policji, nie będzie miał żadnej szansy.
„Jeśli poprowadzą Jagiellońską, będę uciekał w przejściu na Wileńską. Jeśli
przez Portową, będę wiał na górę Bouffalową".
Lecz agenci skręcili z Zawalnej w prawo, na najbliższą ulicę Trocką, tamtędy
było blisko do komendy policji na Dominikańskiej.
„Chyba wiedzą z rysopisu, kim jestem, i Chcą mnie jak najprędzej zamknąć,
a następnie przewieźć do gestapo" ― wywnioskował.
Szli lewym chodnikiem. Dwaj agenci po bokach Józefa, trzeci z tyłu. Wszyscy
trzymali prawe ręce w kieszeniach.
„Mają pistolety ― pomyślał. ― Ale będą strzelać w takich warunkach, które
ja wybiorę!"
Uważnie patrzył w ulicę przed sobą. Udawał, że trochę kuleje i szedł wolno.
Agenci go nie przyśpieszali. Zresztą często się mijali z idącymi chodnikiem
ludźmi, którzy nie orientowali się, jaką czwórkę wymijają.
W tej dzielnicy Józef znal bardzo dobre przejście prowadzące z Trockiej,
ukośnie przez długi dziedziniec, na ulicę Wileńską. Gdy w marcu
opracowywał zamach na Kancerewicza, zbadał to przejście kilka razy. Ale
później obrał inny plan zamachu. Teraz postanowił koniecznie wyzyskać to
przejście dla ucieczki. Trzeba było z daleka dostrzec duże drzwi frontowe
niedaleko narożnika. Pamiętał dobrze wygląd kamienicy i sklepów
naprzeciwko. Mógł więc łatwo się zorientować, że jest w pobliżu tamtego
miejsca. Wiedział, że będzie miał tylko jedną sekundę do wykonania
ucieczki ― kiedy się znajdą naprzeciw drzwi frontowych.
Ulicą jechały często wojskowe ciężarówki. Trzymały się prawej strony, którą
szli w przeciwnym kierunku Józef i agenci, zajmując prawie całą szerokość
chodnika. Zza rogu ulicy Wileńskiej ukazała się grupka żołnierzy
niemieckich. Zbliżali się ku nim. Głośno rozmawiali. Józef zaczął kuleć
jeszcze mocniej i poszedł wolniej. W prawej ręce niósł nadal brukiew. Agent
z lewa trzymał go dłonią za ramię w pobliżu łokcia.
Grupka Niemców zbliżała się do drzwi frontowych. Jezdnią turkotały po
kocich łbach ciężarówki. Józef zaczął kuleć jeszcze mocniej, żeby Niemcy
więcej się zbliżyli ku nim. Dokładnie oceniał trzy ważne dla niego czynniki:
auta na jezdni ― grupkę żołnierzy na przodzie ― drzwi frontowe kamienicy.
Był napięty psychicznie jak sprężyna.
Nadeszła decydująca chwila. Z lewa ukazały się drzwi. Niemcy niechętnie
ustąpili trochę miejsca do przejścia cywilom. W tym momencie Józef pchnął
barkiem na jezdnię pod motor auta ciężarowego agenta z prawa i, prawie
jednocześnie, uderzył brukwią w twarz agenta z lewa, który go trzymał pod
rękę i odsuwał się w tył, aby przepuścić Niemców. Józef skoczył między
żołnierzy i pchnął mocno obu dłońmi drzwi frontowe. Rzutem oka w lewo
dostrzegł pięść żołnierza niemieckiego, lądującą na twarzy agenta. Wśliznął
się przez półotwarte drzwi i zatrzasnął je za sobą. Skoczył na podest
parteru. Kilku susami przebiegł odległość do prowadzących, na piętro
szerokich schodów, ale skręcił w lewo. Otworzył małe, wąskie, malowane
brunatną farbą drzwi. Wstąpił w ciemność. Macając dłońmi ściany starał się
przebyć jak najprędzej zupełnie ciemny składzik o jednym zakręcie w
prawo. Stały w nim przy ścianach beczki, miotły, łopaty, skrzynie i taczka.
Dość prędko dotarł do następnych drzwi, otworzył je i wyszedł na długi,
wybrukowany kocimi łbami dziedziniec, który był zupełnie pusty. Poszedł
nim do końca i otworzył furtkę w dużej, drewnianej bramie. Znalazł się na
gwarnej, pełnej ludzi, wozów i aut ulicy Wileńskiej, prawie naprzeciw
dawnego mieszkania redaktora Kancerewicza. Poszedł prędko w lewo, ale
starał się tak zachować, żeby jego pośpiech nie wyglądał podejrzanie.
Skręcił w przecznicę w lewo, potem w prawo, na Zawalną, potem znów na
lewo, w Portową. Wówczas poszedł wolniej.
Niezadługo się zbliżył do mieszkania Tomasza. Zadzwonił. Pani Katarzyna
otworzyła drzwi i zmierzyła go surowym spojrzeniem.
―
Dzień dobry pani!
―
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
―
Niech będzie.
―
Też chrześcijanin! ― oburzyła się. ― Na wieki wieków się
odpowiada!
―
Rzeczywiście... i amen! Tak?
―
Tak! No i co?
―
Chcę widzieć pana Tomasza.
―
Czekamy na kogoś innego.
― Pilna sprawa.
―
Zaraz.
Zostawiła drzwi w pół otwarte i odeszła. Wróciła niezadługo i powiedziała:
„Można!" Otwarła szeroko drzwi. Józef wstąpił do gabinetu. Tomasz siedział
przy biurku zawalonym papierami. Z boku stała maszyna do pisania.
Spojrzał na Józefa.
―
Dzień dobry! Coś ważnego? ― spytał.
―
Nic specjalnie ważnego, ale, pomyślałem, że warto panu to
powiedzieć... Akurat byłem w pobliżu...
Tomasz spojrzał na zegarek. | i ― Zaraz przyjdzie tutaj Niemiec. Ważna
figura. Robię dla niego to wszystko! ― wskazał dłonią na biurko. ― Więc
jeśli nic ważnego, to może przyjdzie pan jutro? Dobrze. O której godzinie?
―
Ale z grubsza: o co idzie?
―
Uciekłem agentom na Trockiej. Zatrzymali mnie na rynku
Drewnianym.
―
Co?!... Usiądź pan!... Proszę mówić możliwie krótko. Józef
opowiedział, niezbyt logicznie, o swej ucieczce. Historia ta
mu się wydawała nieco przykra, a nawet kompromitująca, bo, uważał,
lekkomyślnie wpadł w łapy szpiclów.
―
I pan się uśmiecha! ― powiedział Tomasz po wysłuchaniu go.
―
A co mam robić? Stało się.
―
Przecież pan jest przez nich dobrze rozpracowany i wiedzą
o
panu wszyscy agenci!
―
Możliwe. Więc chyba już pójdę.
―
Dokąd?
―
Do domu.
Tomasz wstał i otworzył drzwi do łazienki.
―
Chodź pan tutaj! Oto jest brzytew, pędzel i mydło. Zgoli pan
wąsiki. Potem, dopóki będę miał gościa, posiedzi pan tutaj. Potrwa to z pół
godziny. Następnie ubiorę pana inaczej i skończymy rozmowę. A panią
Katarzynę poślę zaraz na Trocką. Ma tam znajomych
i się dowie, co tam się stało.
Tomasz wyszedł drugimi drzwiami na korytarz. Józef namydlił twarz i zaczął
się golić. Potem starannie się umył i uporządkował przybory do golenia. W
tym czasie usłyszał dzwonek w przedsionku. W gabinecie rozległy się kroki
Tomasza. Poszedł, by otworzyć drzwi swemu klientowi.
Później Józef słyszał niewyraźne głosy. Rozmawiano po niemiecku i z
trudem mógł odróżnić znane mu słowa. Ale się zorientował, że sprawa
dotyczy kwestii handlowych.
Po pół godzinie Niemiec opuścił mieszkanie. Tomasz wszedł do łazienki.
―
Ale pan wygląda! ― rzekł ze zdumieniem. ― Na ulicy nie
poznałbym pana z twarzy. Chyba po figurze. Chodźmy do gabinetu.
Zaczęli omawiać przygodę Józefa. Niezadługo wróciła pani Katarzyna.
― Proszę zaczekać ― rzekł Tomasz. ― Może dowiemy się czegoś nowego.
Wyszedł z gabinetu. Gdy powrócił po jakimś czasie, powiedział:
―
Dwie ostatnie kamienice na Trockiej są obstawione przez
policję. Wewnątrz rewizje. Kogoś tam aresztowano. Szpicle łażą po dachach
bloku domów. Niemieccy żołnierze zbili jakichś cywilów...
―
Może tych, którzy mnie prowadzili, jeśli wyjęli broń, żeby za
mną strzelać. Mogli pomyśleć, że to atak na nich.
―
Może być. Kogoś tam zabrano do szpitala. Chyba tamtego,
którego pan zepchnął pod auto. Ale w naszej dzielnicy zupełny spokój.
Jednak nie wolno panu wyjść na miasto w tym ubraniu.
― Jestem beż. wąsików. ― Owszem. Ale na pewno jest dokładny opis i
pańskiej postaci i ubrania. Był donos, może donosy. Może nawet od dawna
pan jest poszukiwany. Pan wie przecież, że poznajemy ludzi nawet z dala,
po postaci tylko. Tego nie można lekceważyć. W ogóle musi pan zniknąć z
miasta, i to na długo. A potem będzie pan tutaj przychodził. Ale ostrożnie.
Szczęście, że nie zabrali panu dokumentów.
Byli pewni, że mają mnie na haku.
―
A taka ucieczka to cud!
―
Nie jestem zbyt przestraszony rzeki Józef, by nie stwarzać
Tomaszowi kłopotów z przebieraniem go.
― Ale ja jestem! ― przerwał Tomasz. ― Nie chcę pana stracić, bo się zbliża
czas, kiedy pan będzie mi potrzebny.
―
Czyż nasza sprawa tak paskudnie wygląda?―
Bardzo paskudnie! ― patrzył w oczy Józefowi tak, jakby spozierał w
daleką przyszłość. ― Obecnie i my, i nasi bezmyślni sojusznicy walczymy o
to, żeby bolszewicy mogli zagarnąć pół Europy... Może całą Europę...
Zresztą oni otwarcie o tym mówią. Mało tego... działają!... Dla Polski rząd
jest już sformowany w Moskwie...
―
Czyż nie ma żadnej nadziei?
―
Jest. Zdarzają się rzeczy cudowne jak pańska ucieczka albo
wydarcie tamtych dokumentów z apylinki.
i Pan i o tym wie!
―
Wiem... Ale mniejsza z tym... Jest rzecz ogromnej wagi! Pan się
domyśla, o co idzie? ― Wyciągnął ramię w prawo, w kierunku łazienki.
―
Tak. Archiwum.
―
O to właśnie idzie. Włożyłem w to cztery lata wytrwałej pracy.
Jest tam prawda, której nie wolno zagubić w chaosie zdarzeń podłego życia.
Jeśli ja zginę, ktoś z was musi to ocalić!
―
Przyrzekłem panu...
― Katarzyna dopomoże. Wspaniała kobieta! Żelazny charakter. Do pana ma
sympatię.
―
Prędzej pan ocaleje niż ja. Ja zawsze w coś się uwikłam.
―
Ale pan ze wszystkiego się wygrzebuje. A ja, jeśli raz się
uwikłam, będzie koniec. Ale dość o tym. Wiem od Grzmota, że pan się
zrzekł dalszego prowadzenia egzekutywy. Uskarżał się na pana.
―
Mają swoją egzekutywę. Niech się nią bawią. I zostawiłem im
doskonałą grupkę bojową SSS. Dokonała dwóch zamachów w ciągu jednego
tygodnia.
Wiem. Cieszę się z tego, że jest pan zupełnie wolny. A nasz związek nie jest
kwestią obowiązku, lecz wzajemnego zrozumienia i swobodnych zamierzeń,
trochę jakby marzeń. Obecnie chcę, aby pan na długo zniknął z Wilna.
Skieruję pana w pewne miejsce w odległości piętnastu kilometrów stąd. Czy
pan lubi przyrodę?
―
Bardzo lubię.
―
Otóż jest tam folwark, pięknie położony na skraju dużego lasu,
niedaleko od Wilii. Jest on własnością mojej przyjaciółki, bardzo milej
staruszki, gorącej, ale mądrej patriotki, która mieszka w Wilnie. Osadziła w
folwarku swoją kuzynkę, osobę dość oryginalną. Mieszkają tam również
dwie rodziny uchodźcze z nią zaprzyjaźnione. Żyją komuną jak jedna
rodzina. Miejsca tam dużo. Właścicielka folwarku proponowała mi, żebym
posyłał tam ludzi wartościowych, którzy nie mogą ukrywać się w mieście.
Więc jest dobra sposobność. Dzisiaj wieczorem powiem jej o tym, a ona
zawiadomi swoją kuzynkę, że pojutrze przyjdzie do nich... kto?
―
Józef, uchodźca z Warszawy.
―
Uda się pan tam w czwartek, dobrze wypocznie i odżywi się.
Można tam mieszkać chociażby i przez rok, bez żadnych zobowiązań.
―
Muszę jednak przychodzić do miasta.
―
Oczywiście. Niech pan wpada tu na krótki czas, raz na parę
tygodni. W razie nagłej potrzeby wiem, gdzie pana znaleźć. A pan będzie
mnie odwiedzał, ale nie tutaj, lecz w moim mieszkaniu na Zwierzyńcu.
―
Na Zwierzyńcu? Jaka ulica?
―
Moniuszki. Niedaleko tamtego domu, gdzie w zeszły wtorek
zlikwidowaliście agenta. Ale proszę przychodzić nie wcześniej jak o godzinie
szóstej wieczorem. W dzień jestem tutaj albo na mieście.
―
Dobrze.
―
A teraz dam panu adres folwarku. Nie trzeba nic zapisywać.
Wszystko w pamięci. Rzeszę pan zna?
―
Tak.
― Czy pan dobrze chodzi?
―
Jak wilk.
―
Więc najlepsza droga będzie dla pana ta, która prowadzi do
Nowych Werek. Stamtąd trzeba skręcić w lewo, w kierunku na słynne
Zielone Jezioro. Prowadzi tam polna droga. A następnie około czterech
kilometrów do folwarku. Jest w pobliżu lasu. Zobaczy go pan z prawa od
drogi. Można tam trafić bez pytania.
―
Jak się nazywa?
―
Marzenie.
―
Dziwna nazwa!
―
To się zgadza. Wymarzone miejsce dla wypoczynku. A teraz
postaram się o garnitur dla pana.
―
Tyle kłopotów.
―
Bez kłopotu nie można nawet trzewików wzuć.
Wyszedł z gabinetu. Wrócił po kwadransie. Przyniósł dobrze skrojony szary
garnitur, zawieszony na ramiączku, i walizeczkę, którą postawił na krześle."
―
Pan musi wziąć to wszystko i używać. Ale jeden warunek: nie
trzeba nigdy dziękować za to pani Katarzynie. Są to galowe rzeczy jej syna,
który zginął w 39 roku. Nie chciała tego sprzedać, ale z radością oddaje
panu. Dobrze, że się pozbędzie tak smutnej dla niej pamiątki. Ucieszyła się
nawet, że panu będzie to pożyteczne. Zaraz pan się przebierze, a swoje
rzeczy zostawi tutaj w walizce. Później, po kilku tygodniach, zabierze pan
wszystko. Żadnych protestów ani podziękowań. Wszystko to załatwia życie.
Przypadek. Raczej serie przypadków.
Wkrótce Józef opuścił mieszkanie Tomasza. Miał na sobie zupełnie dobrze
pasujący na niego garnitur, prawie nowe trzewiki i szary kapelusz.
„Teraz żaden szpicel mnie nie rozpozna!" ― myślał idąc w kierunku
Antokolu. Wybierał jednak trasę, którą uważał za bezpieczną i bacznie
obserwował ulice przed sobą.
Gdy otworzył furtkę i poszedł ścieżką na górkę, zobaczył z prawa pannę
Jadwigę, która, przykucnięta, pełła grzędę. Spojrzała ku niemu. Potem się
wyprostowała. A gdy Józef szedł dalej, zawołała:― Pan do kogo?
Zatrzymał się i patrzył ku niej nic nie mówiąc.
―
Pan w jakiej sprawie? ― spytała znów i po jej twarzy
przemknął cień niepokoju,
Wskazał dłonią sobie na usta i zrobił gest, tłumaczący, że jest niemową. Zza
zarośli bzów wyszła Helena, która wieszała tam bieliznę na sznurze.
―
Proszę pani! ― zwróciła się do niej Jadwiga. ― Jakiś niemy
przyszedł i tak dziwnie się zachowuje!
Józef ruszył ku niej i wyciągnął ramię. Jadwiga zaczęła się cofać, widocznie
przestraszona.
― Z jakiej racji ― zawołał ― zatrzymuje mnie pani na drodze do własnego
mieszkania?!
―
Toż Józef! ― powiedziała Helena, zmieszana.
―
To fantastyczne! ― krzyknęła Jadwiga. ― Jak się pan zmienił!
―
Po prostu zgoliłem wąsiki, żeby lepiej się zaprezentować.
Zależało mi na otrzymaniu dobrej pracy na wsi i chciałem wyglądać
młodziej. Młodemu chłopcu będą lepiej płacić jak staremu dziadowi. Prosta
historia.
―
Ależ pan wyprzystojniał! Pani Róża byłaby olśniona!
Gdy później pozostał w mieszkaniu sam na sam z Heleną, spytała go:
―
Co będzie dalej?
―
Będzie dobrze ― odpowiedział. ― Zamieszkam przez jakiś czas
za miastem. Nareszcie skończyłem z tym wszystkim! ― Wyciągnął rękę w
kierunku śródmieścia.
―
A moja buda?...
―
Będziesz tutaj żyła jak poprzednio. Żądnych zmian. Będę do ciebie
przychodził co parę tygodni. Pieniądze na wydatki są w pudełku w składziku.
Bierz, kiedy i ile ci trzeba. Cóż więcej?...
―
Ale z tobą się stało coś bardzo złego!
―
Uważam, że coś bardzo dobrego... Nie będziesz więcej
narażona z mego powodu na żadne niebezpieczeństwa... Poprzednio mogło
to się zdarzyć... Rewizja na przykład... A teraz spokój...
―
Lecz... nie wiem, co to jest... Odczuwam strach...
―
Jaki?... Dlaczego?... ― rzekł zirytowany.
―
Ciebie się boję! Żyłam z człowiekiem, którego wcale nie
znałam. I nagle on zniknął, przekształcił się w kogoś obcego. Tylko głos
pozostał. To przecież... niepokojące...
Jeszcze coś zostało: dusza! Postaraj się zrozumieć to i odczuć!
Patrzyli sobie w oczy ― jakby dopiero teraz się spotkali. I Józefowi się
wydawało, że widzi zupełnie obcą sobie osobę. Pomyślał:
„Właściwie wcale jej nie znam!"