Gdzie one są?
Zofia po stracie pracy w szkole miała depresję. - Poradzę sobie - mówiła. Ale odszedł mąż. W końcu zamknęła się w pokoju. Leżała na łóżku. Patrzyła w sufit. Pewnego dnia wstała. Uśmiechała się. Założyła buty, niebieską sukienkę. I wyszła. Co roku w podobny sposób znika w Polsce 10 tysięcy kobiet.
Zofia miałaby dziś 44 lata. Gdy mąż był jeszcze przy niej, próbowała wyprowadzić wszystko na prostą. We dwoje opracowali projekt swojego życia: zorganizowanie w Bieszczadach muzeum sztuki ludowej i szkoły społecznej dla uzdolnionych dzieci. Nie wyszło. Nagłe odejście męża przypieczętowało jej depresję. Nie działały żadne leki.
W końcu spakowała swoje rzeczy i wróciła do rodziców - do Wysokiej koło Jordanowa na Podhalu. Ale i tam w miejscowych szkołach nie było dla niej pracy. Z każdym dniem Zofia stawała się coraz bardziej zamknięta w sobie. Aż 2 lipca dwa lata temu wyszła z domu rodziców, który stał na skraju tatrzańskiego lasu. I ślad po niej zaginął.
Jej matka Marianna Różańska - 80 lat, drobna emerytowana nauczycielka - cierpi na nieuleczalną chorobę: zawsze w marcu, jak tylko stopnieją śniegi, zapuszcza się w górskie chaszcze i codziennie, do później jesieni, szuka córki. Albo choćby jej śladów. Niektóre jary w okolicy mają po siedem metrów głębokości. Schodziła już wszystkie. Ale i tak do nich wraca. - Nie mogę siedzieć w domu - rozkłada ręce. I tak chodzi do pierwszych śniegów w listopadzie albo w grudniu. Jeżeli córka się nie odnajdzie, matka będzie szukać jej do końca życia.
Wiadomość o zaginięciu bliskiej osoby zawsze jest porażająca. Psychologowie opiekujący się rodzinami, w których zniknął ktoś bliski, mówią, że takie cierpienie z reguły dzieli się na trzy fazy. Pierwsza to faza szoku: następuje niespotykana mobilizacja sił i przypływ energii. Jest jedna myśl - za wszelką cenę i jak najszybciej odnaleźć: matkę, męża, żonę, dziecko. Człowiek w otoczeniu rodziny i przyjaciół jeszcze nie wie, co naprawdę go czeka.
Prawdziwy koszmar przynosi dopiero druga faza, kiedy pustka i bezradność w końcu cię dopadają. I w samotności ogarnia bezmiar rozpaczy - niemal fizyczny ból. Dopiero w trzeciej fazie człowiek jest w stanie oswoić się z tragedią. I potrafi zatroszczyć się o samego siebie. Niestety, u niektórych ta trzecia faza nie następuje nigdy. Tak jak u Marianny Różańskiej, która do upadłego przeczesuje wciąż te same leśne jary.
Nie ma jednej prawdy
Każdego roku w Polsce przepada jak kamień w wodę 20 tysięcy osób. Mniej więcej tylu mieszkańców liczy Płońsk albo Kamienna Góra. Połowa z zaginionych to kobiety. Znikają i pozostawiają w rozpaczy kilka razy więcej bliskich. I chociaż rodziny często mają kontakt z psychologami, każdy sam musi poradzić sobie z nieszczęściem. I pytaniem, które czasem na zawsze pozostaje bez odpowiedzi: "Co tak naprawdę się stało?". Gdzie może być teraz Zofia Czerwińska (ta, która wyszła w niebieskiej sukience)? Z reguły podobne przypadki psychologowie określają jako beznadziejne i prowadzące do jednego wniosku: załamana nerwowo osoba wychodzi z domu i w samotności popełnia samobójstwo. Ale w przypadku Zofii prawda może być bardziej złożona. Na kilka miesięcy przed zniknięciem radykalnie zmieniła dietę: odstawiła mięso, przestała pić herbatę.
- Dlaczego? Przecież pijesz ją od dziecka - pytali rodzice. A Zofia na to poirytowana: - Bo tak!
Zakonnicy z Dominikańskiego Ośrodka Informacji o nowych Ruchach Religijnych i Sektach (do których 80-letnia matka dotarła po roku poszukiwań) uznali, że to mógł być charakterystyczny znak. Wiele sekt uznaje bowiem herbatę za "czarci napój". Marianna zaczęła więc wszystko analizować: Przez ostatnie lata córka była przygnębiona i apatyczna. Walczyła z depresją. Szukała jakiegoś wyjścia, żeby siebie ratować...
Dominikanie powiedzieli matce, że takie osoby często padają łupem sekt. Matka zastanawiała się dalej: A w dniu zniknięcia była zadowolona i energiczna. Wyjątkowo podekscytowana. Marianna zaczęła uśmiechać się przez łzy: - Jeżeli ona żyje, to ta sekta jest teraz dla mnie ostatnią nadzieją. Niestety dominikanie uprzedzili ją też, że jeżeli tak się rzeczywiście stało, to odnalezienie córki może graniczyć z cudem. Czasem łatwiej znaleźć ciało w wielkim lesie niż wyrwać kogoś z sekty. Marianna Czerwińska ma jednak ten luksus, że może chwytać się - jak ostatniej deski ratunku - powodu, dla którego jej córka mogła zniknąć. Psychologowie podkreślają bowiem, że kiedy rodzina nie jest w stanie wytłumaczyć sobie powodu zniknięcia kogoś bliskiego, dodatkowo się zadręcza, szczegółowo analizując, jak doszło do tragedii.
Takie właśnie myśli męczyły czwórkę dzieci i męża 42-letniej Haliny Bartyzel z Mysłowic na Śląsku. W słoneczne majowe południe ubiegłego roku Halina przed domem pożegnała męża. Ubrana w odświętną białą bluzkę i czarną spódnicę odwróciła się na pięcie i poszła.
- Mama miała pomagać przy mojej maturze. Robić z innymi kanapki, roznosić napoje - mówi Ewa, 20-letnia córka. - Tak strasznie przeżywała to wszystko. A w tym dniu miałam zdawać przedostatni, najtrudniejszy egzamin. Halina miała do przejścia niecałe 500 metrów gwarną i szeroką ulicą. Największą w całej dzielnicy. - Na tej ulicy wszyscy ją zawsze zaczepiali. Zagadywali - Ewa zagryza wargi. - Sąsiedzi lubili ją jak mało kogo. A w ten koszmarny czwartek jakby rozpłynęła się w powietrzu! Nikt niczego nie zauważył. - A my odchodziliśmy od zmysłów! - mówi Ewa. - Trzy dni później miałam jeszcze trudny egzamin z historii. Byłam tak roztrzęsiona, że zaczęłam uczyć się książek na pamięć.
Przez pół roku cała rodzina była w szoku. I ogarnięta amokiem poszukiwań. Wszyscy zadręczali się pytaniami: Co się stało? Dlaczego?! Kiedy mijała druga faza bólu i do dzieci powoli docierało, że być może już nigdy matki nie zobaczą, zaczęły z lękiem wyczekiwać Bożego Narodzenia.
Pierwsza Gwiazdka po zaginięciu kogoś bliskiego to zawsze wielka nadzieja. "Jeżeli żyje i jest wolna, niemożliwe, żeby się nie odezwała. Niekoniecznie do mnie, ale przynajmniej do dzieci" - myślał w wigilię Janusz Bartyzel, mąż Haliny. Na stole stały łazanki z grzybami, ryba po grecku - tym razem zrobione przez dziewczyny. Miejsce dla Haliny pozostało puste.
Halinę ktoś porwał. To pierwsza hipoteza, jaką postawili sobie policjanci. Ale jaki mógłby być motyw? Kto i dlaczego miałby porywać 42-letnią matkę czwórki dorastających dzieci? Poza tym raczej trudno byłoby wciągnąć do samochodu kobietę na środku bardzo ruchliwej ulicy.
Minęło dziesięć miesięcy i na razie nie pojawiła się choćby jedna poszlaka, która mogłaby pomóc w wyjaśnieniu tajemniczego zniknięcia.
Nie znają powodów
Jednak jak podkreślają ludzie z Fundacji Itaka, profesjonalnie zajmujący się poszukiwaniami zaginionych, zdarzają się zniknięcia osób, które decydują się na ucieczkę w ciągu kilkudziesięciu sekund. - Bywa, że człowiek wychodzi wyrzucić śmieci i dopada go myśl, że to jest ten moment, w którym musi zmienić swoje życie - mówi Katarzyna Szablewska z Itaki. Przytacza przykład młodej kobiety, która na plaży w Juracie zostawiła na kocu męża i w bikini poszła po papierosy. Przez zupełny przypadek odnalazła się po pięciu latach w Maroku. Czasem dopiero podczas śledztwa połączonego z akcją poszukiwawczą na światło dzienne wychodzą rzeczy, których rodzina wcześniej w ogóle się nie domyślała.
Tak jest w przypadku 29-letniej Izabeli Pawłowskiej, księgowej z Nowego Dworu Mazowieckiego. W lutym dwa lata temu wyszła z domu, w portmonetce miała 50 zł na zakupy. Jeszcze w sklepie widzieli ją sąsiedzi. Rozmawiała ze znajomym ochroniarzem. Śmiała się. I zniknęła. - Kilka dni wcześniej jeździła z mężem oglądać mieszkania. Chcieli przeprowadzić się do większego - mówi jej siostra Agnieszka Pajewska. - Wybierała meble, planowała przyszłość, była pełna optymizmu.
Izabela Pawłowska była jedną z czterech bardzo zżytych ze sobą sióstr. Każda z nich wyszła za mąż, ale mimo to znajdowały czas na wspólne spotkania, a nawet wakacje. Wydawało im się, że wiedzą o sobie wszystko. Dziś, po dwóch latach bezowocnych poszukiwań, siostry mówią, że Iza najprawdopodobniej popełniła samobójstwo. Rzuciła się do na wpół zamarzniętej wówczas Wisły.
Dlaczego tak sądzą? Ponieważ w miarę prowadzenia desperackich poszukiwań mit o szczęśliwym małżeństwie zaginionej siostry powoli zaczął walić im się w gruzy. Najpierw, jak twierdzą, po zniknięciu Izy mąż usunął z mieszkania wszystkie rzeczy żony. Potem wycofał ją z rejestru poszukiwanych Fundacji Itaka. W końcu odizolował od reszty rodziny ośmioletnią córkę. Od zaginięcia mamy dziewczynce nie wolno spotykać się z dziadkami. Dlaczego?
Tego pytania nie mogłem zadać mężowi Izy: wycofał swój telefon z Itaki. Nie można skontaktować się z nim nawet przez policję, bo ta w myśl zasady: "Nie ma ciała - nie ma zbrodni" - zakończyła już badanie sprawy. Był tylko jeden wątły trop. Dzień po zniknięciu Izy miejscowi policjanci znaleźli reklamówkę z niedopitym napojem i ślady stóp nad Wisłą.
Prowadziły w stronę rzeki. Niedaleko miejsca, w którym Wisła łączy się z Narwią, mnóstwo tam wirów i silnych prądów. Policjanci na pontonach badali dno bosakami. Ale jeżeli Iza rzuciła się w tym miejscu do wody, były małe szanse, żeby ciało znalazło się w pobliżu. Teraz siostry kilka razy w roku dostają telefon od policji, po którym zawsze robi im się słabo: trzeba jechać do Włocławka. Właśnie tam, pod tamę, wcześniej czy później trafiają wszyscy topielcy z Wisły oraz jej dopływów. Przeżycia związane z identyfikacją rozkładających się i zmasakrowanych przez nurt wody zwłok na trwałe zmieniły psychikę wszystkich trzech sióstr. Coś takiego trudno zapomnieć.
Ale trzeba jakoś żyć
Marianna Czerwińska po zaginięciu córki Zofii, wyczerpana ciągłym przeszukiwaniem lasu, odświeżyła dawne kontakty towarzyskie. Ostatnio wyjechała nawet do znajomej w Watford w Anglii. - Przebywanie w domu jest nie do wytrzymania - tłumaczy. Odpoczywa u przyjaciół. Ostatnie święta spędziła u dalszej rodziny. - Może mieli do mnie o to żal synowie, ale nie dałabym rady. To jest taki ból, że nie da się określić. W ogóle nie chcę świąt, to są dla mnie najgorsze dni...
Marianna razem z mężem zastanawia się nad sprzedaniem pustego, tylko w części ogrzewanego teraz domu. Kupili go, bo od dzieciństwa był marzeniem Zosi. Dziś Marianna tylko w nim płacze.
Janusz Bartyzel, górnik strzałowy, mąż Haliny z Mysłowic, zapłakał tylko raz. Na komendzie policji. W maju, tuż po zaginięciu żony, gdy błagał o tropiącego psa. Pies jest w stanie podjąć trop w ciągu 72 godzin od zaginięcia. Ale tylko pod warunkiem, że nie spadnie deszcz. Jednak wtedy meteorolodzy zapowiedzieli opady. - Poszedłem do szefa komendy policji. Płacz nic nie pomógł. Usłyszałem: "Proszę nie histeryzować, do końca czerwca pies jest zajęty". Spadł deszcz.
Zgodnie z kolejnością zleceń policjanci z psem przyjechali do rodziny Bartyzelów dopiero po dwóch miesiącach. Gdy pies nie podjął tropu, próbowali zdjąć odciski palców Haliny ze szklanek.
- Przecież do tej pory zdążyłam je kilkanaście razy umyć! - tłumaczyła im córka Ewa. Potem w decyzji o umorzeniu postępowania Janusz Bartyzel przeczytał: "Rodzina nie wykazuje inicjatywy w poszukiwaniach". Wszystkie trzy zaginione kobiety obejrzało co najmniej kilkanaście milionów ludzi w kraju. Ich zdjęcia były publikowane w lokalnej i centralnej prasie, publiczna telewizja mówiła o nich w programie "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...". Itaka załatwiła nawet publikacje zdjęć w branżowych pismach kolejarzy oraz lekarzy.
Jak mówi Agnieszka Wolfram z Fundacji: - To najbardziej pomocne grupy zawodowe w tym biznesie. Niestety, we wszystkich trzech przypadkach ogólnokrajowa akcja nie przyniosła żadnych konkretnych rezultatów oprócz jeszcze większego cierpienia bliskich. - Po tym, jak mówiliśmy o mamie w telewizji, ludzie zaczepiali nas na ulicy: "W telewizji panią widziałem! Świetnie pani wypadła" - mówi Ewa Bartyzel (ta, która w trzy dniu po zaginięciu mamy zdała ostatni egzamin maturalny). - Każdy wypytywał, snuł swoją hipotezę - opowiada. - Byli tacy, którzy nie mieli żadnych hamulców. Jeden ze znajomych powiedział mi wprost: "Ja wiem, że nie powinienem, ale może mamusia chciała sobie dorobić, wyjechała zarabiać do Europy. A może sobie po prostu kogoś znalazła i was opuściła". A gdy dorzucił: "Tyle się teraz mówi, jak to kobiety wyjeżdżają do domów publicznych za granicę", nie byłam nawet w stanie strzelić go w twarz. Po prostu się poryczałam.
I szukać dalej
Rodziny Zofii, Haliny i Izy przekazały Marie Claire ich zdjęcia, bo nie przestają wierzyć, że to pomoże je odnaleźć. Agnieszka Wofram z Fundacji Itaka przyznaje, że wśród 20 tys. osób, które znikają co roku, siedem na dziesięć w końcu się odnajduje. Ale to oznacza także, że liczba tych, których nie udaje się odnaleźć, rośnie bardzo szybko. W tempie sześciu tysięcy osób rocznie.