Tournier Michel PARKING KONWALIA I INNE OPOWIADANIA min MARNY KONIEC ROBINSONA CRUZOE


Tournier Michel

Parking „Konwalia” i inne opowiadania

MARNY KONIEC ROBINSONA CRUZOE

- Tu była! I u, widzicie, na pełnym morzu koło T rynidadu. 9' 22' szerokości północnej. Nic ma mowy, żebym się pomylił!

Pijak stukał czarnym paluchem w strzęp wytłuszczonej mapy, a każde jego namiętne zapewnienie wywoływało śmiech rybaków i dokerów, którzy otaczali nasz stół.

Wszyscy go znali. Korzysta! ze specjalnych praw. Nale­żał do miejscowego folkloru. Zaprosiliśmy go na kieliszek, aby usłyszeć, jak ochrypłym głosem opowiada jedną ze swoich historyjek. Jak często bywa, jego przygoda była jednocześnie typowa i bardzo smutna.

Przed czterdziestu laty, jak tylu innych, zaginą! na morzu. Nazwisko jego zapisano w miejscowym kościele wraz z nazwiskami pozostałych członków załogi, do której należał. Wkrótce wszyscy o nim zapomnieli.

Nie do tego jednak stopnia, aby go nie rozpoznać, gdy po dwudziestu dwóch latach, zarośnięty i zapalczywy, zjawił się znowu, a z nim Murzyn. Historia, jaką wykrzykiwał przy lada sposobności, była zdumiewąjąca. Po katastrofie statku on jeden pozostał przy życiu i znalazłby się sam na wyspie zamieszkałej przez kozy i papugi, gdyby nie ów Murzyn, którego, jak mówił, wydarł z rąk bandy ludożer­ców. W końcu zabrał ich angielski szkuner, powrócił więc, zdążywszy jeszcze uciułać trochę grosza, jako że w tamtych czasach handel na wyspach Morza Karaibskiego był dmyć ożywiony.

Powitano go uroczyście. Ożenił się z dziewezyną. która

mogłaby być jego córką, i na pozór zwyczajne życie wypełniło tę ziejącą lukę, niepojętą, pełną bujnej zieleni i ptasich głosów, jaką kaprys losu pozostawił w jego przesz­łości.

Tak, na pozór, bo w rzeczywistości z roku na rok jakiś utajony proces zdawał się niszczyć od środka życie rodzinne Robinsona. Piętaszek, czarny sługa, pierwszy mu uległ. Po miesiącach nienagannego prowadzenia się zaczął pić - naprzód dyskretnie, a potem już wcale się nie krępu­jąc. Następnie wybuchła sprawa ciąży dwóch dziewczyn, które, przyjęte w przytułku Ducha Świętego, niemal rów­nocześnie wydały na świat dwoje niemowląt rasy miesza­nej, uderzająco do siebie podobnych. Czyż nie świadczyło to o podwójnym przestępstwie?

Ale Robinson bronił Piętaszka z dziwnym zacietrzewie­niem. Czemu go nie odprawiał? Jaka tajemnica-może trudna do wyznania - łączyła go z Murzynem?

Wreszcie u ich sąsiada skradziono znaczną sumę pienię­dzy i zanim zdążono powziąć jakiekolwiek podejrzenia, Piętaszek zniknął.

- Co za dureń-skomentował rzecz Robinson.-Jeżeli potrzebował pieniędzy na podróż, mógł po prostu mnie poprosić!

J dodał nieopatrznie:

- Zresztą ja dobrze wiem, dokąd się wybrał!

Człowiek, który padł ofiarą kradzieży, pochwycił te

słowa i zażądał od Robinsona, żeby aibo zwrócił pieniądze, albo wydał złodzieja. Robinson po słabym oporze zapła­cił.

Ale od tego czasu robił się coraz bardziej ponury, włóczył - się po nabrzeżu i portowych knajpach, mrucząc niekie­dy:

- On tam wrócił, tak, nie ma gadania, ten drań tam siedzi.

Bo istotnie trudna do ujęcia w słowa tajemnica łączyła go z Piętaszkiem: chodziło o pewną ziełoną plamkę, którą po powrocie kazał portowemu kartografowi nanieść na błękit Morza Karaibskiego. Przecież ta wyspa to była jego mło­dość, jego piękna przygoda, jego wspaniały i samotny ogród. Na co czekał pod tym deszczowym niebem, w tym lepkim od wilgoci mieście, wśród kupców i emerytów?

Jego młoda żona, której nie brakowało inteligencji serca, pierwsza odgadła tę dziwną i śmiertelną udrękę.

- Nudzisz się, już ja to widzę. No, powiedz, że do niej tęsknisz?

- Ja? Zwariowałaś chyba? Do kogo, do czego tęsknię?

- Do twojej bezludnej wyspy, to jasne. 1 wiem, co ciebie tutaj trzyma, bo inaczej wyjechałbyś choćby jutro; wiem, że to ja cię trzymam.

Zaprzeczył hałaśliwie, ale im głośniej krzyczał, tym ona była pewniejsza, że ma słuszność.

Kochała go serdecznie i nigdy nie umiała mu niczego odmówić. Więc umarła. Natychmiast sprzedał dom i pole i wynajął żaglowiec, aby wybrać się na wyspy Karaibskie.

Minęły lata. Ludzie po trochu znów o nim zapomnieli. Ale kiedy wrócił powtórnie, wydał się im jeszcze bardziej zmieniony niż po pierwszej wyprawie.

Przyjechał na pokładzie starego frachtowca jako pomoc­nik kucharza. Teraz był to człowiek stary, złamany, na wpół przytomny w oparach alkoholu.

To, co opowiedział, wywołało ogólną wesołość. Nie znalazł! Mimo parumiesięcznych zapamiętałych wędró­wek nie udało mu się wyspy odnaleźć. Wyniszczyły go daremne, z rozpaczliwą wściekłością prowadzone poszuki­wania, w których tracił siły i pieniądze, pragnąc odnaleźć tę ziemię szczęścia i wolności, która, jak się zdawało, na wieki pogrążyła się w morzu.

- A przecież była tu! - powtórzył raz jeszcze tego wie­czora, uderzając palcem w mapę.

Wtedy odłączył się od grupy stary sternik, podszedł i położył mu rękę na ramieniu.

- Robinson, chcesz, żebym ci coś powiedział? Twoja bezludna wyspa jest na pewno na swoim miejscu. A nawet mogę ci zagwarantować, żeś tyją odnalazł.

- Odnalazł?-Robinson ledwie dyszał z oburze­nia. - Przecież ci mówię ...

- Tak, odnalazłeś ją. Minąłeś ją z dziesięć razy. Aleś jej nie poznał.

- Nie poznałem?

- Nie, bo z twoją wyspą stało się to, co z tobą: postarzała się. Widzisz, z kwiatów wyrastają owoce, z owoców drzewa, zielony las zmienia się w martwy las. W tropikach wszystko

odbywa się bardzo szybko. No, a ty? Popatrz do lustra, durniu! I powiedz mi. czy ta Iwoja wyspa mogła cię po/nać. kiedy przepływałeś obok?

Robinson nic popatrzył w lustro. Rada była zbyteczna, Spojrzał po wszystkich z twarzy lak smutny i nieprzytom­ni}. że podnosząca się już w najlepsze lala .śmiechu nagle opadła i w knajpie zaległo głuche milczenie.

Amandyna, czyli tlwa ogrody

ISajkn inicjacyjna

Dla Oliwii ('Icfiiiie

Niedziela. Mam niebieskie oczy, czerwone usta. pełne różowe policzki, jasne falujące włosy. Nazywam się Aman- dyna. Kiedy patrzę w lustro, widzę, że wyglądam na dziewczynkę dziesięcioletnią. Nie w tym dziwnego. Jestem dziewczynką i mam dziesięć lat.

Mam tatę. mamę, lalkę, która nazywa się Amanda, a także kota. Wydaje mi się, żc to kotka. Nazywa się Sasza i dlatego nie jestem tego całkiem pewna. Przez dwa tygodnie miała ogromny brzuch, a pewnego ranka znalazłam przy niej, w jej koszyku czworo kociąt wielkości myszy, które przebierały małymi łapkami i ssały jej brzuch.

Co do brzucha, stał się znowu całkiem płaski; wszystko wskazuje na to. że w nim mieściło się czworo małych i żc się z niego wydostały. A więc Sasza na pewno jest kotką.

Malcy nazywają się Bernard, Filip, Ernest i Kamisza. Dzięki temu wiem, że trzej pierwsi to koty, natomiast co do Kamiszy mam wątpliwości.

Mama oświadczyła mi, żc nic można trzymać w domu pięciu kotów. Naprawdę nic wiem czemu, ale wobec tego spytałam moje przyjaciółki ze szkoły, czy nie chciałyby mieć kotka.

Środa. Ania, Sylwia i Lidka przyszły do nas. Sasza / mruczeniem ocierała się o ich nogi. Brały do rąk kocięta, które otworzyły już oczy i chwiejąc się zaczynają chodzić. Ponieważ nie chciały kotki, nam zostawiły Kamiszę. Ania wzięła Bernarda. Sylwia Filipa, a Lidka Lrncsta. Mam

9

/tylko Kamiszę i oczywiście kocham to kocię tym mocniej, że nie ma już innych.

Niedziela. Kamisza jest rudy jak lisek, z białą plamką pod lewym okiem, jak gdyby otrzyma!... co właściwie? Coś wręcz przeciwnego jak uderzenie. Całusa. Jak gdyby go pocałował piekarz. Ma oko podbite, ale na biało.

Śród a. Bardzo lubię dom mamy i ogród taty. W domu panuje zawsze taka sama lemperatura, w lecic i w zimie. Trawniki w ogrodzie są przez cały rok lak samo zielone i porządnie przystrzyżone. Śmiało można powiedzieć, żc mama w domu. a tata w ogrodzie stale uczestniczą w konkursie czystości. W domu trzeba chodzić na suknach, aby nic zabrudzić posadzki. W ogrodzie tata rozstawił popielniczki dla spaccrowiczów-pałaczy. Uważam, żc postępują słusznie. Dzięki temu człowiek czuje się pewniej. Ale czasami jest to trochę nudne.

Niedziela. Bardzo mnie cieszy, żc mój kotek rośnie i uczy się wszystkiego w zabawach ze swoją mamą. Dziś rano poszłam zajrzeć do ich koszyka w komórce, Pusto! Ani śladu. Dotychczas Sasza wybierając się na spacer zosta­wiała Kamiszę z braćmi. Dzisiaj zabrała swoje kocię. Musiała je raczej wynieść, bo wiem, że samo nie umie jeszcze chodzić. Zaledwie trzyma się na nogach. Dokąd poszła?

Środa. Sasza, która znikła w niedzielę, dziś niespodzia- nie wróciła. Właśnie jadłam poziomki w ogrodzie, gdy nagle poczułam futerko ocierające się o moje nogi. Nic musiałam wcale patrzeć, wiedziałam, że to Sasza. Pobie­głam do komórki, aby zobaczyć, czy wrócił także kotek. Koszyk był wciąż pusty. Przyszła Sasza. Zajrzała do koszyka i podniosła łepek ku mnie mrużąc złote oczy. Spytałam: ,,Co zrobiłaś z Kamiszą?'1 Odwróciła głowę bez odpowiedzi.

Niedziela. Sasza zmieniła tryb życia. Dawniej była cały czas z nami. Teraz często znika. A gdzie? Bardzo bym chciała wiedzieć! Próbowałam ją śledzić, ale na próżno. Kiedy jej pilnuję, z miejsca się nie ruszy, Stale ma taką minę, jakby chciała mi powiedzieć: ..Dlaczego tak się na mnie gapisz? Przecież widzisz, że siedzę w domu.”

Ale wystarczy chwila nieuwagi i pall już jej nie ma. I mogę jej sobie szukać, ile chcę! Znika jak kamfora! A na 10

drugi dzień znajduję ją przy kominku, patrzy na mnie z niewinną minką, jak gdybym to tylko ja coś sobie uroiła.

Środa. Przed chwilą widziałam coś dziwnego, Zupełnie brak mi apetytu, więc gdy nikt na mnie nie pair/.ył, podsunęłam Saszy mój kawałek mięsa. Kiedy rzuca się kawałek mięsa albo kostkę cukru psom, one łapią je w powietrzu i zjadają z całą ufnością. Inaczej koty. Są podejrzliwe. Czekają, aż kawałek mięsa czy cukru upadnie na ziemię. Wtedy go obwąchują. Sasza też go obwąchała. Ale zamiast zjeść, wzięła mięso do pyszczka i zaniosła do ogrodu; mogłam dostać burę, gdyby to zauważyli moi rodzice.

Potcni ukryła się w krzakach, pewnie, żebym o niej zapomniała. Ale ja czuwałam. Nagle rzuciła się na mur, przebiegła po nim, jak gdyby położył się płasko na ziemi - ale mur oczywiście stał pidnowo - i w trzech susach znalazła się na szczycie, nie wypuszczając mięsa z pyszcz­ka. Popatrzyła jeszcze w naszą stronę, jak gdyby chciała się. upewnić, że nikt za nią nie idzie, i zniknęła po drugiej stronie.

Już od dawna czegoś się domyślam. Podejrzewam, że Sasza oburzyła się, gdy zabrano jej troje z czworga kociąt i postanowiła ukryć Kamiszę w bezpiecznym miejscu. Scho­wała go po drugiej stronie muru i kiedy znika z domu, jest zawsze z nim.

Niedziela. Moje przypuszczenia były słuszne. Po trzech miesiącach udało mi się przed chwilą zobaczyć Kamiszę. Ależ się zmienił! Dzisiaj wstałam wcześniej niż zwykle. Przez okno dostrzegłam Saszę, która szła wolno jedną z ogrodowych ścieżek. W pyszczku niosła martwą mysz polną. Zdziwiło mnie, że Sasza wydaje jakieś bardzo łagodne pomruki, jak potężne kwoki, gdy wodzą gromadkę piskląt. No i wkrótce pojawiło się pisklę, ale było duże, na czterech łapach i okryte rudą sierścią. Od razu poznałam Kamiszę, po białej plamic pod okiem, po tym oku podbi­tym na biało. Ale jaki się zrobił duży i silny! Zaczął tańczyć dokoła Saszy usiłując schwycić łapkami mysz polną, ale Sasza unosiła głowę tak wysoko, że Kamisza nie mógł jej dosięgnąć, Wreszcie upuściła mysz, ale wtedy Kamisza, 2amiast zjeść ją na miejscu, porwał ją i zniknął w krzakach. Boję się, że ten kotek zupełnie zdziczeje. Przecież wycho-

S;*

\\iił się po drugiej si ronić muni i nic widywał nikogo proc/ matki.

Środa. Codziennie rano wstaję tera/ pierws/n. Nic w ly m trudnego, ho pogoda ślic/na. I dzięki temu mogę pr/c/ co najmniej godzinę robić w domu, co mi się tylko spodobi). Rod/kv śpiij. a mnie się wydaje, że jestem sama nn święcie.

łrochę si»,' boję. ale jednocześnie odczuwam wielk;| radość. Jakie (o d/iwne! Kiedy usłyszy ruch w pokoju rodziców. robi mi się smutno; już po święcie! l\>/a tym dostrzegam w ogrodzie mnóstwo rzeczy zupełnie dla mnie nowych. Ogród laty jest wymuskany i wypieszczony. więc wydawałoby się, żc tani nic może się dziać nic ciekawe­go.

A tymczasem, gdy tata śpi* w ogrodzie dz.iejn się różne rzeczy. Tuż pr/od wschodem słońca zaczyna się lam w ielki rozgardiasz. O tej porze nocne zwierzęta układaj;) się do snu, a dzienne się budz;|. I właśnie wiedy s;j lam wsz.ysikic jednocześnie. Mijaj;) się. czasem na siebie wpadaj;)« bo jest to zarazem noc i dzień.

Sowa stara się umknijć, zanim oślepi j;) słońce i ociera się

o kosa, klóry właśnie wylatuje z bzów. Jeż zwija się w kłębek wjanicc między wrzosami, a tymczasem wiewiórka wysuwa głowę z dziupli w starym dębie, aby zobaczyć, jaka jest pogoda.

Niedziela. Nic ma już najmniejszej wątpliwości; Kamisza zupełnie zdziczał. Kiedy zobaczyłam ich oboje / Saszij dzisiaj rano na trawniku, wyszłam i skierowałam się w ich stronę. Sasza serdecznie mnie przyjęła. Zbliżyła się i mruczijc ocierała się o moje nogi, ale Kamisza jednym skokiem znikł w porzeczkach. To jednak ciekawe! Przecież widzi, że jego mama ani trochę się mnie nie boi. Więc dlaczego ucieka? I dlaczego ona w'cale nie stara się go zatrzymać? Mogłaby mu wytłumaczyć, że jesieni ieli pr/yjacólk;|. Ani jej lo w głowie! Wydaje się, że gdy ja się zjawiam, ona zupełnie zapomina o Kamiszy. Naprawdę prowadzi dwa życia, które nie maj») z sobtj nic wspólnego; jedno toczy się po tamtej stronic muru, a drugie z nami. w ogrodzie taty i w domu mamy.

Środa. Próbowałam oswoić Kamiszę. Położyłam talerz \2

z mlekiem na środku alei, po e/ym wróciłam do domu i przez okno obserwowałam, co się stanie.

Oczywiście pierwsza zjawiła się Sasza. Usiadła przed

* talerzem, przednie łapki grzecznie złożyła |edn;| pr/y drugiej i zaczęła chłeptać mleko. Nie upłynęła minuta, a pomiędzy dwoma kępkami trawy zobaczyłam biało pod­bite oko Kamiszy, Obserwował matkę, jak gdyby się zaslanaw'ial. co też ona robi. Polem pods/edł bliżej, ale całkiem ro/płasze/ony pr/y ziemi i powoli, powoli sun;)! do Saszv. Spiesz się. mały Kamiszo. bo mac/ej zastaniesz talerz pusty! Wreszcie doezołgał się. Ale nie. jeszcze nie! Kn|ży dokoła talerza, wci;jż. rozpłaszczony, laki on pło­chliwy! To naprawdę dziki kol. Wyciąga szyję w' stronę talerza, szyję dlugq, coraz dłuższsj, coraz dhi/sz;), istni) szyię i żyrafy» a wszystko po to. żeby utrzymać się jak najdalej od

talerza. Wyciąga więc szyję, opuszcza głowę i nagle kicha. Dolkn;[l nosem mleka. Nie spodziewał się tego. Ho len mały dzikus nigdy jeszcze nie jadł z talerza. Prycha mlekiem na wszystkie strony. Cofa się i oblizuje wargi z bardzo i niezadow'olon;} min;|. Sasza także /ostała opryskana, ale

' nic sobie z lego nie robi. Chłepce dalej szybko, regularnie jak maszyna.

Kamisza już się wylizał. Te wychłeplane krople mleka coś mu jednak przypominają. Nie jest lo wspomnienie bardzo dawne. Kamisza rozpłaszcza się. /nowu się czołga, ale lym razem do maiki. Wsuwa głowę pod jej brzuch. Ssie,

A więc to tak; duża kotka chłepce, a mały kot ssie. Widocznie to samo mleko z lalerza. Móre połyka Sasza, wydostaje się przez jej cycusie i spływa do pyszczka małego kota. Z t;) różnicii. że w drodze się ogrzewa. Mały kołek nie lubi zimnego mleka. Ogrzewa mu je matka.

Talerz, jest pusty, Sasza wylizała go tak dokładnie, że lśni w słońcu. Sas/a odwraca głowę. Dopiero teraz zobaczyła ssącego Kamiszę. „A co on tutąj robi?" ł.apka Saszy uniosła się jak na sprężynie. Och. bez złości. Ze schowa­nymi pazurkami. Rozległo się dźwięczne uderzenie, Kami­sza dostał po głowie i potoczył się jak kula. Teru/ będzie pamiętał, żc jest dużym kociakiem. C/.y w jego wieku przystoi jeszcze ssać?

Niedziela. Postanowiłam wyprawić się na drugi|

stronę muru. bo może uda mi się oswoić Kamiszę. A poza tym trochę z ciekawości. Wyobrażam sobie, że za murem jest jakoś inaczej, inny ogród, może inny dom, ogród i dom Kamiszy. Myślę, że gdybym poznała jego mały raj, łatwiej by mi przyszło zdobyć jego przyjaźń.

Środa. Dziś po południu obeszłam tę sąsiednią posiad­łość. Nieduże to. Wystarczy dziesięć minut, żeby nie spiesząc się wrócić do punktu wyjścia. Nic nadzwyczajne­go: ogród dokładnie tej samej wielkości co ogród papy. Ale jedna rzecz jest niezwykła: żadnej furtki, żadnej bramy, nic! Mur bez jednego otworu! Ale może otwory zamurowano. Kto chce wejść, musi, jak Kamisza, przeskoczyć mur. Aleja nie jestem kotem. Więc co mam zrobić?

Niedziela. Naprzód pomyślałam, że wezmę drabinę, której używa ogrodnik taty, ale nie wiem, czy miałabym dość siły, żeby donieść ją aż pod mur. A poza tym zwróciłoby to powszechną uwagę. Zaraz by mnie nakryli. Nie bardzo wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że tata i mama czegoś się domyślają i że zrobiliby wszystko, żeby pokrzy­żować moje plany. To, co napiszę, jest bardzo brzydkie, wstydzę się, ale trudno. Moim zdaniem wyprawa do ogrodu Kamiszy jest konieczna i bardzo mnie tam ciągnie, ale nie mogę o niej wspomnieć nikomu, a przede wszystkim rodzicom. Jestem nieszczęśliwa. I jednocześnie bardzo szczęśliwa.

Środa. Na drugim końcu ogrodu rośnie stara grusza, bardzo powykręcana, tak że jednym grubym konarem sięga prawie do muru. Gdyby mi się udało przejść po tym konarze aż do końca, na pewno stanęłabym na szczycie muru.

Niedziela. Stało się! Sztuka ze starą gruszą udała mi się, ale najadłam się strachu! Przez chwilę stałam w rozkroku, z jedną nogą na konarze gruszy, z drugą na szczycie muru. Wciąż trzymałam się gałęzi drzewa nie mając odwagi wypuścić jej z ręki. O mało nie zaczęłam wołać o pomoc. W końcu rzuciłam się do przodu. Niewiele brakowało, a spadłabym na drugą stronę muru: udało mi się jednak odzyskać równowagę i zaraz przyjrzałam się ogro­dowi Kamiszy, który leżał u moich stóp.

Naprzód zobaczyłam tylko mnóstwo zieleni, prawdziwy las, gęstwinę kolczastych krzaków, powalonych drzew,

krzewów jeżyny, wysokich paproci i różnych nie znanych mi roślin. Coś wręcz przeciwnego niż ogród taty, taki czysty i ulizany. Pomyślałam, że nigdy nie odważę się zejść do tej dziewiczej puszczy, w której na pewno roi się od węży i ropuch.

Zrobiłam parę kroków po murze. Nie przyszło mi to łatwo, bo różne drzewa opierały na nim gałęzie z gęstymi liśćmi i nie widziałam, gdzie mam postawić stopę. Poza tym niektóre kamienie obluzowały się i chwiały, inne były śliskie od mchu. Po chwili zauważyłam coś naprawdę niezwykłego: do muru przystawione były, jak gdyby od wieków tylko na mnie czekały, bardzo strome drewniane stopnie z poręczą, podobne do wielkich drabin, po których wchodzi się na strych. Drewno było zzieleniale i zmurszałe, poręcz lepka od ślimaków. Ale było to bądź co bądź bardzo wygodne zejście i naprawdę nie wiem, co bym bez tego . zrobiła.

Dobra! Jestem w ogrodzie Kamiszy. Wysokie rośliny sięgają mi aż do oczu. Trzeba iść starą ścieżką wyciętą w łesie, ale już mało widoczną. Duże dziwne kwiaty głaszczą mnie po twarzy. Pachną pieprzem i mąką, jest to zapach bardzo delikatny, ale zapiera dech. Nie mogę się zdecydo­wać, czy jest przyjemny, czy przykry'. Chyba taki i taki jednocześnie.

Mam lekkiego stracha, ale zwycięża ciekawość. Wszystko to chyba opuszczone od dawna, od bardzo dawna. Widok smutny i piękny jak zachód słońca... Zakręt, jeszcze jeden zielony korytarz i wychodzę na coś w rodzaju okrągłej polanki, z płytą kamienną pośrodku. A zgadnijcie, kto siedzi na płycie? Kamisza we własnej osobie; spokojnie patrzy, jak zbliżam się do niego. To dziwne: wydaje się większy i silniejszy niż w ogrodzie taty. Ale to on, nie mam najmniejszej wątpliwości, żaden inny kot nie ma podbitego na biało oka. W każdym razie jest bardzo łagodny, a nawet dostojny. Nie ucieka jak szalony, ale też nie zbliża się do mnie, żebym go pogłaskała, nie, wstaje i powoli, z ogonem prostym jak świeca, idzie na drugi koniec polanki. Już ma zapuścić się w zarośla, ale przystaje i odwraca się, aby sprawdzić, czy idę za nim. Ależ tak, Kamisza, idę, idę! Z zadowoloną miną przymyka leniwie oczy i z tym samym spokojem idzie dalej. Ja go doprawdy nie poznaję. Oto co

/»nc/y znaleźć się w innym ogrodzie! Prawd/iwy władca w swoim kr<łlcslwic.

K lut/.ymy w len sposób ścieżką, kióra chwilami całkiem mknie w irawie. I p<> chwili orientuję sięt że jesteśmy nu miejscu, Kamisza /nowu się zalrzymuje, odwraca głowę do mnie, powoli mruży złote oc/y.

Stoimy na skraju małego lasu, pr/ud pawilonem / kolumienkami, który w/nosi się pośrodku rozległego okrą­głego irawnika. Dokoła biegnie aleja / marmurowymi lawami, połamanymi i porośniętymi mchem. Pod kopuli) pawilonu, na cokole wi<J/ę siedząc«) postać. Jest to nagi chłopiec /c skrzydłami na plecach. Pochyla kędzierzawą głowę zc smutnym uśmiechem żłobiącym dołeczki w jego policzkach i pinJnosi palec do ust. Upuścił mały luk, kołczan i strzały, kióre zwisają z cokołu.

Kamisza usiadł pod kopułą. Podnosi do mnie głowę. Jest równie milczący jak kamienny chłopiec. Ma taki sam zagadkowy uśmiech. Wydaje się, że obaj znają jakąś tajemnicę, trochę smutną i bardzo słodką, i że chcieliby się nią ze mną podzielić. To dziwne. Wszystko tułaj jesl smutne, len zrujnowany pawilon, połamane ławki, zanied­bany trawnik pełen dzikich kwiatów, a jednak odczuwam jakąś wielką radość. Mam ochotę płakać i jeslem szczęśli- wa, Jak daleko stąd do wymuskanego ogrodu taty i wywoskowanego domu mamy! Czy ja potrafię tam wró­cić?

Nagle odwracam się ml tajemniczego chłopca, od Kami' szy, od pawilonu i biegnę do muru. Biegnę jak szalona, gałęzie i kwiaty biją mnie po twarzy. Kiedy staję przy murze, nie jest to oczywiście miejsce, gdzie stoi zmurszała drabina młynarza. Wreszcie widzę ją. Jak najszybciej idę wierzchołkiem muru. Stara grusza. Skaczę. Jestem w ogrodzie mojego dzieciństwa. Jak tutaj jasno i porządnie!

Wchodzę na górę do mojego pokoiku. Płaczę długo, gwałtownie, bez powodu, ot tak sobie, A potem na trochę zasypiam. Hudzę się, patrzę w lustro. Sukienka nie pobru­dzona. Nic mi się nie stało, Ależ owszem, trochę kfwi. Smużka krwi na nodze. To ciekawe, nigdzie żadnego skaleczenia. Więc skąd? Tym gorzej. Podchodzę do lustru i / bliska przyglądam się swojej twarzy.

Mam niebieskie oczy, czerwone usta, pełne różowe policzki, jasne falujące włosy.

Ale nie wyglądam już. na dziesięcioletnią dziewczynkę. Jak wyglądam? Podnoszę palec do różowych warg. Prze­chylam kędzierzawą głowę. Uśmiecham się tajemniczo. Uważam, że jestem podobna do kamiennego chłopca ...

I wtedy widzę, że mam łzy w oczach.

£ r od a. Kamisza stal się bardzo przyjacielski od mojej wizyty w jego ogrodzie, l,eży na boku i godzinami wygrzewa się w słońcu.

'f en jego bok wydaje mi się bardzo krągły./dnia na dzień krąglejszy.

Widocznie Kamisza jest kotką.

Ucieczka Tomcia Palucha

Baśń wigilijna

Tego wieczora komendant Paluch widocznie postanowił skończyć z tajemniczymi minami Jakie przybierał od wielu tygodni, i zagrać w otwarte karty.

- A więc - oświadczył przy deserze po chwili milczącego skupienia. - Przeprowadzamy się, Koniec z tą dziurą Biev- res,z tą ruderą, z nędznym skrawkiem ogrodu, gdzie mamy dziesięć sałat i trzy króliki! Koniec!

Umilkł, aby lepiej śledzić wrażenie, jakie ta rewelacyjna wiadomość wywarła na jego żonie i synu. Potem odsunął talerze, sztućce i kantem dłoni zmiótł okruchy pozostałe na ceracie.

- Przypuśćmy, że tu jest sypialnia. Tam łazienka, tu living, kuchnia, i-proszę bardzo-jeszcze dwa pokoje. Sześćdziesiąt metrów kwadratowych z szafami w ścianach, wykładzina dywanowa, urządzenia sanitarne i lampy jarze­niowe. Coś niesłychanego. Dwudzieste trzecie piętro w wieżowcu „Merkury”. Czy zdajecie sobie sprawę, co to znaczy?

Czy naprawdę zdawali sobie sprawę? Pani Paluchowa z trwożną miną spoglądała na groźnego małżonka, a następ­nie ruchem ostatnio coraz częstszym zwróciła się do Tomcia, jak gdyby jemu pozostawiała zmierzenie się z autorytetem zwierzchnika drwali Paryża.

- Dwudzieste trzecie piętro? No, to nie zapomnijmy zaopatrzyć się w zapałki!-mężnie odezwał się Tomcio.

- Dureń z ciebie-odparł Paluch-tam działają cztery szybkobieżne windy. W tych nowoczesnych budynkach,

praktycznie rzecz biorąc, schody w ogóle są niepotrzeb­ne.

- A w wietrzne dni będą przeciągi.

- Nie ma mowy o przeciągach. Okna szczelnie zaśrubo- wane. W ogóle się nie otwierają.

- A gdzie będę trzepać moje dywany?-ośmieliła się spytać pani Paluchowa.

- Twoje dywany! Twoje dywany! Trzeba wyzbyć się wsiowych przyzwyczajeń, rozumiesz? Będziesz miała odkurzacz. To samo z bielizną. Nie zechcesz chyba rozwie­szać jej i suszyć na dworze!

- Ale - zaoponował Tomcio - jeżeli okna są zaśrubowa- ne, to czym oddychać?

- Nie trzeba wietrzyć. Jest klimatyzacja. Odpowiednie urządzenie tłoczące dniem i nocą wypiera zużyte powie­trze i wtłacza na jego miejsce powietrze pobrane na dachu i podgrzane do właściwej temperatury. Zresztą okna muszą być zaśrubowane, bo wieża jest oddźwięko­wiona.

- Oddźwiękowiona, na takiej wysokt>ści? Ale po co?

- Jak to po co? Z powodu samolotów. Czy zdajecie sobie sprawę, że będziemy z tysiąc metrów od nowego pasa startowego w Toussus-lc-Noblc? Co czterdzieści pięć sekund odrzutowiec niemal ociera się o dach. Na szczęście jesteśmy dobrze izolowani! Jak w łodzi podwodnej ... A więc wszystko gotowe. Możemy się przeprowadzić przed dwudziestym piątym. To będzie prezent ode mnie na Gwiazdkę. Ma się to szczęście, prawda?

Podczas gdy Paluch nalewa sobie resztkę czerwonego wina, aby popić nim kawałek sera, Tomcio smutno rozma­zuje po talerzu karmelowy krem, na który nagle stracił apetyt.

- To. moje dziateczki, jest życie nowoczesne-ciągnie rzecz swoją Paluch. - Trzeba się przystosować. Nie chcecie chyba wiecznie marynować się na tej zatęchłej wsi. A zresztą sam prezydent Republiki powiedział: „Paryż musi przywyknąć do samochodu, choćby nawet mial na tym ucierpieć pewien estetyzm."

- Co to znaczy: pewien estetyzm?-pyta Tomcio.

Paluch przeczesuje krótkimi palcami czarną szczotkę

swej czupryny. Ci smarkacze zawsze wymyślają głupie pytania!

- Estetyzm, estetyzm ... no ... widzisz ... to znaczy to samo, co drzewa!-znajduje w końcu z ulgą. - „Choćby nawet miał na tym ucierpieć”, znaczy, że trzeba je wyciąć. Rozumiesz, synku, prezydent zrobił tu aluzję jak gdyby do moich ludzi i do mnie. Piękny to hołd dla drwali Paryża. I hołd zasłużony! Bo gdyby nie my, co tu dużo gadać, z powodu tych wszystkich drzew nie byłoby szerokich ulic i parkingów. Bo w Paryżu, chociaż nie widać tego na pierwszy rzut oka, drzew jest pełno. Paryż to istny las! To znaczy był... Bo my, drwale, jesteśmy zawsze na posterun­ku! Po prostu elita. Co do prac wykończeniowych, możemy się równać z jubilerami. Masz pojęcie, jak trudno zwalić dwudziestopięciometrowy platan w środku miasta i nic dokoła nie uszkodzić?

Rozpędził się. Teraz nic go już nie powstrzyma. Pani Paluchowa wstaje, aby umyć naczynia, a Tomcio wbija w ojca nieruchome spojrzenie, które ma udawać namiętne zainteresowanie.

- Te wysokie topole na Wyspie Świętego Ludwika, a także na placu Dauphine trzeba było ścinać jak kawałki kiełbasy, a pniaki spuszczać na powrozach. I nie stłukliśmy przy tym żadnej szyby, nie zgnietli żadnego samochodu.* Rada miasta Paryża przesłała nam gratulacje. I bardzo słusznie. Bo jeżeli któregoś dnia Paryż stanie się wreszcie siecią autostrad i wiaduktów, którymi we wszystkich kierunkach tysiące samochodów będą mknąć z szybkością stu kilometrów na godzinę, czyja to będzie przede wszys­tkim zasługa? Drwali, którzy oczyścili teren.

- A moje buty?

- Jakie buty?

- Przecież obiecałeś mi wysokie buty na Gwiazdkę?

- Ja? Buty? A tak, prawda. Ale wysokie buty dobre są tutaj,' aby w ogrodzie taplać się w błocie. Nie będą potrzebne w takim apartamencie! I co powiedzieliby sąsie- dzi z dołu. Czekaj, mam pomysł. Zamiast butów kupię ci kolorowy telewizor. To jest coś, no nie? Chcesz, prawda? Daj łapę na zgodę.

I bierze go za rękę z poczciwym, szczerym i męskim uśmiechem godnym komendanta drwali Paryża.

„Nie chcę nylonowego oświetlenia ani kontyngentowego powietrza. Wolę drzewa i wysokie buty. Żegnajcie na zawsze. Wasz jedyny syn. Tomcio.”

„Gotowi jeszcze powiedzieć, że piszę jak mały ber­beć''- martwi się Tomcio odczytując list pożegnalny. A co z ortografią? Gruby i śmieszny błąd ortograficzny może pozbawić wszelkiej godności choćby najbardziej nawet patetyczny list pożegnalny. Buty? Czy to się naprawdę pisze przez u zwykłe? Tak, na pewno, bo to nie damskie boty.

Złożoną kartkę kładzie w widocznym miejscu na kuchennym stole. Rodzice znajdą ją, gdy wrócą od znajo­mych, którzy zaprosili ich na wieczór. On będzie już wtedy daleko. Sam? Właściwie niezupełnie. Mija ogródek i z koszykiem pod pachą podchodzi do klatki, gdzie hoduje trzy króliki. Króliki także nie lubią dwudziestotrzypiętro- wych wieżowców.

Już idzie skrajem drogi, gościńcem 306, który prowadzi do lasu Rambouillet. Bo tam zarpierza się udać. Jest to, ma się rozumieć, plan jeszcze nie całkiem sprecyzowany. Podczas ostatnich wakacji widział, że dokoła stawu we wsi Vieille-Église obozowało sporo przyczep mieszkalnych. Może niektóre z nich jeszcze tam są, może w którejś zechcą go przyjąć...

Zapadła przedwczesna grudniowa noc. Idzie prawą stroną drogi, wbrew stałe mu powtarzanym poleceniom, ale autostop ma swoje wymagania. Niestety, samochody zdają się bardzo spieszyć w ten przedwigilijny wieczór. Przelatują jak wicher, z nie włączonymi światłami mijania. Tomcio idzie długo, długo. Nie jest jeszcze zmęczony, ale wiklinowy kosz coraz częściej wędruje z jego prawego ramienia na lewe i z powrotem. Nareszcie wysepka jaskra­wego światła, kolorów i gwaru. Stacja obsługi ze sklepem pełnym gadżetów. Przy pompie z olejem stoi wielka ciężarówka. Tomcio podchodzi do kierowcy.

- Idę do Rambouillet. Mógłbym się dosiąść?

Kierowca przygląda mu się nieufnie.

- Czyś ty nie uciekinier?

W tym momencie króliki wpadły na genialny pomysł. Kolejno wysuwają głowy z wiklinowego koszyka. Czy ktoś uciekający taszczyłby koszyk z żywymi królikami? Kie* rowca uspokaja się.

- N/ł to fst/tl-i! /;jhicr;ifft ci«;!

Po ta/ pierw»/)' w żyuu i omcio jedz.Jc ciężarówką, Ależ lo Ky-styit* lak zapewne czułby się na grzbiecie słoma.

i.alarrjM; wydobywają z cii:mrtov,i fragmenty dom/w, /.j;iwy drzew, umykające sylwetki pieszych i rowerzystów, /a CbmwJc-Saday droga Maje się węższa i bardziej kręta. Są ju/ naprawdę na wu\ Sainł-kćmy, Chevreuse, < ćrnay. Wfi;v/`:k do lasu,

- Wysiadam o kilometr stąd - uprzedza i omcio na chybił trafił.

Prawdę powkdzjawwy oblatuje go strach; wydaje mu się, że gdy wysiądzie z ciężarówki, opuści pokład statku, żeby r/ucit się w morze. Po paru minutach wóz zatrzymuje się na poboczu dr<;gi.

- Nic mogę słać tułaj długo - tłumaczy kierowca, - Jaz­da! W^yncy wysiadka!

Ale <\%yjA jeszcze ręką pod »jedzenie i wyjmuje termo?».

- Mo/c zanim się pożegnamy, łyknąłby* trochę grza- rie^o wina? Moja stara zawsze mi to przygotowuje. Ja tam wolę kieliszek czegoś mocniejszego.

Płyn o f,maku i konsyatcncji syropu pali gardło i pachnie cynamonem, ale zawszeć to wino, i kiedy ciężarówka rusza dysząc, prychając i rycząc, I omcio jest trochę pijany, i o istny słoń - myśli t omcio, patrząc za znikającym w ciem- noki wozem.-Ale taki słoń, który dzięki żyrandolom i czerwonym światłom byłby równocześnie choinką.

<"boinka znika za zakrętem i noc zamyka Tomcia w swoim kręKu. Ale nic jest to noc całkiem czarna. (ihmurne niebo sączy niepewny blask. I omcio idzie. Uważa, że powinien skręcić w prawo, na drogę, która doprowadzi go do jeziora. Ows/cm, je^ł droga, ale w lewo, I ym gorzej! Nie jest niczego pewny. Idzie w lewo. I o chyba przez toj¿rżane wino. Nic powinien był pić. Jest tak senny, że ledwie trzyma się na n/^ach. I ten cholerny koszyk wpija mu *ię w bok. A Kdyby wypoczął chwilki; pod (ir/cwern? Na przykład prxj tym wielkim świerkiem, który rozsiał dookoła dywan z. prawic suchych igieł? No i wypuści króliki, Żywe króliki doskonałe grzeją, Moy;t za*.ląpić koc. To będzie żywy kpc. Julą się do lomcia wciskając mordki w jego ubranie, „liftem ich norą - myśli i uśmiecha się,-Ich żywą norą,“

|>>kola niego tańczą gwiazdy, coś wołają i `■»rchr/yśdc %h; śmieją. Owjazdy? Nic, latarki, If/yrnają je krasnoludki. Krasnoludki? Nic, dziewczynki. 'Iło^zą \i<; dokoła Tom­cia.

- Jakiś chłopiec! Zbłąkany! Porzucony! *>&)' Już V'; bud/,i Dzień dobry! Dobry wieczór1 Ha, ha, ha! Jak %»ę nazywasz? /a mam na imię Nadina, a ja Krystyna, Alina, Sabina, hrmełina, Delfina ...

Moczą się zc śmiechem, a latarki kołyszą coraz mocniej. 'I omcio ,/uka ręką dokoła. Koszyk jest, a)e króliki zniknęły. Wstaic. Siedem dziewczynek otacza go, ciągnie za sobą; nic ma %iły, aby się im opierać.

- Nasz ojciec nazywa się Ludożerca. Jesteśmy siostra- mi.

Znowu wybuchają szalonym śmiechem, rxi którego kołysze się siedem latarek,

- Mieszkamy blisko. Widzisz to światło mię/łzy drzewa­mi? A ty? Skąd się wziąłeś? Jak się nazywasz?

Po raz drugi pytają, jak się nazywa; mówi wyraźnie: fomcio. One odkrzykują chórem:-On umie mówić! Mówi! Nazywa się ł omcio!(hodź zaprowadzimy cię do Ludożercy.

Dom jest cały z drzewa, ale na kamiennej podmurówce. Hudowla staroświecka i »komplikowana, bo chyba powstała z nieudolnego połączenia kilku budynków. Ale lomcia już wepchnięto do wielkiej wspólnej izby, Dostrzega tam przede w»zystkim ogromny kominek, gdzie płoną kłody drzewa. i«ewą stronę pałcnKka zakrywa mu wielki wiklinowy loteł, istny tron, ale tron lekki, przewiew­ny, zdobny w klamry, jedwabne sutasze, rozetki, kwiaty, przez które przebłyskują płomienie,

• Tutaj jadamy, śpiewamy, tańczymy, opowiadamy sobie różne historie-oznajmia jednocześnie siedem gło­sów.-A tam z boku je*t nasz pokój. Jedno łóżko dla wszystkich dzieci, Patrz, jakie ogromne!

Istotnie i omcio wżyciu nie widział tak szerokiego łoza, tworzącego regularny kwadrat, z pierzyną wydętą jak wielki czerwony balon. Nad łóżkiem, jako zachęta do spania, haftowany napis w ramkach: „Zamiast wojny uprawiajcie miłość!” Ale już kiudcm małych diablic ciągnie lomcia do innej izby, do obszernej pracowni, gd/ie

[»¡u'linii.' welmj i woskiem i Móri) prawie w całości zajmuje Wai'KZlat lkucki Z jllsitCKO dlCWIMl.

Tulili mumii wyiabm swojt? tkaniny. i < i¿»/ pojechała n,i prowincję, żeby i»' spi/nlni,

,,|)/iwna rodzina myśli lomno. Matka pracuje, u ojciec pilnuje donm,”

Wracaj»] dn wspólnej wili, I old poiUN/n .się. A więc pr/ewirwny inmjest zamieszkały, Ktoś siedzi pomiędzy jv|io poręczami wyuięlyttii jak łabędzic s/yjc*,

I illusitl, III jest I onicio!

ludożerca wsi uje i pr/y|di|da się lomciowi, Air/, on wysoki! Piawd/.iwy nihr/yni leśny, Air olbrzym szczupły, yięlki, wszystko w nitn łagodne: diunie blond włosy /wii; /mir sznurowadłem pi/ekieślaji|cym mu czoło. złotawa, kręcona. jedwabista broda. pełne uc/ucia niebieskie oe/y, skórzane ubranie niiodowvp.o koloru, na którym mies/aji| się xr solnj klejnoty r/e/bione w srebrze. łańcuchy, nas/yj- niki, ir/y jniski z klamrami mnics/c/onymi jedna nad dniKi). `i pimle wszystkim, och, pr/ede ws/ysłkim buiy, wysoki«.* miękkie buły / plowe^ó/nnis/u, sięp.aj;|ccdokolłin i równie/ cale w łańcuszkach, piciscionkach, medalach.

I mncia omamia pod/iw, Nic wic, co powiedzieć, xhiij nic wie, co Mówi; • l`ait jesl piękny jak ... I udożereu uśmiecha się p«iku/iiji|c wszystkie bialc /ęby, ule uśmiecha się także ws/yslkimi naszyjnikami, hallowami kamizelki), myśliwskimi spodniami. jedwabna koszul»). a /włas/c/a, och, zwliis/c/a wysokimi hutami.

• Piękny jak co?"dopytuje się.

(iszolomiony I omcios/uka słowa, które najlepiej wyła­ziłoby jeno /askoc/rnir, jeno podziw.

Pan jest piękny jak kotleta- mówi wrcs/cie jednym Ichcm.

Oziewczynki wybuchaj») śmiechem, śmiejt* się również i udożcica. a wreszcie i I onicio, uszczęśliwiony, >e tak łatwo przyjęło go do rodziny.

< hod/my jeść mówi Ludożerca.

Pr/y stole wybucha wielkie zamieszanie. bo wszystkie dziewczynki dicij usiąść kolo lomcia.

- Dzisiaj tisłu^uji} Sabina i Karina /a/nm /a łagodnie I udożereu..

l'o/a l;ul;| marchrwk.) t omcio nie mn/c to/po/uać .'•t

żadnej / poituw. Jakie obie siostry stawili)!) mi Moh' j ilu których Wszyscy natychmiast swobodnie su;naji). Kolcirm wvinienlHji| mu pinée z czosnku, luduszezony ryz, r/mnij r/odkiew, cukiei pionowy, wdarelki z planktonu, pia/onij soję, Holowani) brukiew i inne cucln, które pochłania z zamkniętymi oc/.yma. popijanie surowym mlekiem i syro­pem klonowym. Pełen idiiośri, uważa. że ws/ystko jest wyborne.

Naslępnic ośmioro dzieci zasiada półkolem przy ognis­ku, a I udo/erca zdejmuje znad kominka tfilnrę i najpierw wydobywu z niej parę smutnych melodyjnych akordów. Air kiedy odzywa się śpiew, 'lomcin drży z emocji i liwu/nic pr/.ypalruje się twarzom siedmiu sióstr. Nic, «l/iewc/ytiki słuchają w rniłc/eniii i / uw»K<f, len wipły «los, len koloiatnrowy sopran, który biv. wysiłku atakuje najwy/s/c tony, płynie od ciemnej sylwetki Ludożercy.

Czy nie będ/ie końcu niespu<izmnk«im7 Chyba nic, bo dziewczynki pus/L7aj»| w obieji papierosy i ie^o sijsiad- ku - c/y lo jesl Nadinu, e/y l.rmelina?- zapala jeden i be/ ceremonii wkłada mu w usta. Papierosy maia d/iwny /apucb. trochę cierpki i jednoc/eśnie slodkawy, a ich dym c/ytii cię lekkim, lekkim, równie lekkim jak on, kiedy niebieskimi pasmami unosi się w c/uniej przestrzeni,

l udożerca opiera jdowę o lótd i na dłui<i| chwilę ułęlnłkosię zamyśla. Wreszcie /ac/yna mówu* głosem stłumionym i niskim:

Posłuchajcie mnie. l>/isiejs/a noc jest najdłuższa w toku. Opowiem wam o tym. co jesl nnjwa/mcjs/c na świecie. Opowiem wam o drzewach.

Milc/y jes/c/e prze/ tllligi| chwilę, po e/yin eii|gnie dalej:

- Słuchajcie mnie. ( 'o to wiuściwiebyl Kai? I obył las. A rac/ej park. Park, ho drzewa były tam porządnie sadzone, w odpowiedniej ml siebie odległości, be/ podszyciu, bez ciernistych zarośli. Ale przede wszystkim dlatego, że ka/de dr/cwo było iuncKO natunku. Inac/ej niż il/isiaj. Tutaj na przykład ruamy hektary świerków, a za nimi setki brzóz. A jakie to były gatunki?/upomniane, nie/mmc, nad/wyczai- ne, cudowne, jakich dziś już nie spotyka się na /iemi. a illac/.ego, zaraz się dowiecie. Każde drzewo rodziło oczy* wiście owoce, a każdy owoc miał właścrw;| sobie siłę

magiczną. Jedno drzewo dawało poznanie /.lego i dobrego. To było w Kuju drzewo nomer jeden, Drzewo numer dwa zapewniało życie wicc/.ne. Jo równic/ było nie do pogar­dzeni«. Ale rosło lam mnóstwo innych: to dawało siłę, tamto-moc twórcza; d/jęk; jeszcze innym można było uzyskać mądrość, wszechobecność, urodę, odwagę, miłość, wszelkie zalety i cnoly będące przywilejem Jahwe. Otóż Jahwe przywilej ten pragnął zachować wyłącznic dla siebie. Dlatego rzekł do Adama: „Jeślibyś pożywał owocu z drzewa numer jeden, umrzesz śmiercią.”

Czy Jahwe mówił prawdę, czy leź kłamał? Wąż twierdził, że kłamał, więc Adam musiał to sprawdzić, aby się przekonać, czy umrze, czy też przeciwnie, pozna zło i dobro i będzie jak sam Jahwe.

Namówiony przez lvwę, Adam decyduje się. Ugryzł kawałek owocu. I nie umiera. Przeciwnie, otwierają mu się oczy; poznaje dobro i zło. Więc Jahwe skłamał. Wąż mówił prawdę.

Jahwe przeraził się. Człowiek już się nic boi, więc zacznie zjadać wszystkie zakazane owocc i stopniowo stanic się drugim Jahwe. Usiłuje zaradzać złu jak najszybciej: stawia na straży Cherubina z ognistym mieczem; ma on krążyć wokół drzewa numer dwa, zapewniającego żywot wieczny. Następnie każe Adamowi i l wie opuścić czarodziejski I^as i wypędza ich w okolicę bczdrzewną.

Na tym polega przekleństwo ciążące na ludzkości: opuścili królestwo roślinne. Dostali się do królestwa zwie­rzęcego. A cóż to jest królestwo zwierzęce? To polowanie, przemoc, zabijanie, strach. Królestwo roślinne natomiast to spokojne wzrastanie w jedności ziemi i nieba. Dlatego wszelka mądrość musi się wspierać na medytacji drzew, kontynuowanej w lesie przez ludzi-wegctarianów ...

Wstaje, dorzuca polan do ognia. Wraca na miejsce i po długim milczeniu mówi dalej:

- Słuchajcie mnie! Co to jest drzewo? Drzewo to przede wszystkim pewna równowaga pomiędzy napowietrzną koroną a podziemną siecią korzeni. Ta czysto mechaniczna równowaga sama w sobie zawiera całą filozofię. Jest bowiem rzeczą oczywistą, że korona drzewa tylko wtedy może się rozrastać, rozprzestrzeniać i obejmować coraz większy kawałek nieba, gdy korzenie sięgają coraz głębiej,

dzielą się na coraz liczniejsze korzonki i korzoncczki, aby tym mocniej utwierdzać tę budowlę. Ludzie, którzy znają się na drzewach, wiedzą, że pewne odmiany-zwłaszcza cedry - bardzo śmiało rozwijają gałęzie, aby osiągnąć więk­sze rozmiary, niż mogą im zapewnić korzenie. Wtedy wszystko zależy od gruntu, na którym drzewo rośnie. Jeżeli jest to miejsce odsłonięte, gleba lekka i sypka, wystarczy jedna burza, aby olbrzym się zachwiał. Widzicie więc.że im bardziej chcecie wznieść się w górę, tym mocniej musicie wpierać się nogami w ziemię. Mówi to wam każde drze­wo,

To jeszcze nie wszystko. Drzewo jest istotą żywą, ale prowadzi zupełnie inne życie niż zwierzę. Kiedy oddycha­my, dzięki mięśniom rozszerza się nasza klatka piersiowa i wypełnia się powietrzem. Potem je wydychamy. Wdech i wydech to decyzja, którą podejmujemy samodzielnie i samowolnie, nic zważając na pogodę, wiatr, słońce, na nic. Żyjemy odcięci od reszty świata, jak wrogowie reszty świata. A spójrzcie na drzewo. Jego płucami są liście. Wymiana powietrza następuje tylko wtedy, gdy samo powietrze chce się przemieścić. Oddechem drzewa jest wiatr. Powiew wiatru jest ruchem drzewa, ruchem jego liści, łodyżek, łodyg, gałązek, gałęzi, konarów, a wreszcie pnia. Jest równocześnie jego wdechem, wydechem, trans- piracją. Poza tym potrzebne jest słońce, bez niego drzewo nię żyje. Drzewo stanowi jedność z wiatrem i słońcem. Ssie bezpośrednio życie z tych dwóch sutek kosmosu, wiatru i słońca. Drzewo to oczekiwanie. Ogromna sieć z liści zarzucona w oczekiwaniu na wiatr, na słońce. Drzewo jest pułapką na wiatr, pułapką na słońce. Kołysze się z szumem

i pozwala na wszystkie strony pierzchać strzałom światła, bo te dwie ogromne ryby, wiatr i słońce, dały się w przelocie schwytać w jego chlorofilową sieć.

Czy Ludożerca naprawdę to mówi, czy leż jego myśli w ciszy transmitowane są przez błękitne skrzydła dziwnych papierosów, które wszyscy ćmią nieustannie? Tomcio nie potrafiłby lego rozstrzygnąć. Unosi się w powietrzu jak wielkie drzewo-jak kasztanowiec, tak,, dlaczego właśnie kasztanowiec, nic ma pojęcia, ale na pewno chodzi o to drzewo - i słowa Ludożercy z świetlistym szumem osiadają wśród jego gałęzi.

/ ' ;.-/i,,/ <•' `-f »/ ';/ ■/ *//M ;

V / '.'.`S., ! i, '<■, -/U/1

//V' ¿ "• .

r'/,. -/,*<•}•//:./•> h p</i` <-`iX

: '■■■ y/\ !//'■% ■ r>r•*>.:' -■./ >',■/,1 /,*■* • /■'¿f,

t,/''A'-v ' / ■ ,vy /■ ' /,/„•' %ñ

fri-, <» ' -A ffÁÁr' : fÁ'/ /'> r i /« 'i.:; -.y, //.

i>#t4sî', *4?.// ^ w'-/-w'.* r,■/■:<%*& v->v

`¿-'A/ v. tft* y a i,'■'••' )>'• ■*■/* /î>'/ ■'*'/

f y t'//(»*!/' hi J fX-/ -r.VA'Vif, ttf/fi/ti /t/J* /',*•

Í /,,W iS.-: V Í#- \/'fh /<!> ?'// ł

'S/tfĄ/tt.i {>n< A ■' ł j •!> H j**#-/ 'l^i /+ *11 '-V t r` ' t f/*P%

t, '}f/' vO

fftr/rtt*/ fi4f/'hłfriAit*

{ 'Sf:' \U tf/Af M v-'y " yÀ(fï*/.tfH 'Vf.f, :

A xs, fcí'A

i >/,T i * V `tf` W" /'«?>; i':` A 4 f ``Ir/U//*■*' 'Ą

' r,- /;•■>* , ./ •,/. 'yt'fi¿''i*',,* Ąftt ití*ííssOh tofii

,/■-. ./'• "'.-''A* '-W, n `V. /

`tí • W4 fi ''*/>'•/■' M>`-1i ptVr*¡

,/• ♦, '-.i r*.*',':

t*'/•/'. ' h m:Ą *(• ■■,/'//*/#i> f, /fittar.t/K \a\> //' •'.//, ✓ Air , ¡U', \Us/t /ztvft*

<r,*y. '»'/'/ . tAÏ<. '/>

• '/ •<■ /•'.; U / V/-/'} f.í»

.''/ .'V>' ?..^f 'r', ./\t y\/f/ fi iff.ff.ïùiru

///■.'■SÀ '■•/ if ¡ni / i 4

^/t- iht ` '■■■ !i4

f-/f « i t/4' >• ,*r4 V, vif V-*. »■ rM t

t > '+} / t>i*: / i 'i/,íir i vV'íír»'/;'/. A.¡*i-

/ Off/ S' (''*■ t*4f!/ i A',, t,4 /!K: / ¡4 *1,1

f;4 ïütftif I `Uf <,***#'«/AU, ft* huq batti,/* U'4 `XvtübAU /.

?íár</¡,l>Úi i {/ivtb.^.har Wyl/¿ tÿfk/, t/4t\ f'.h y À 4tlA `irMm.. itfrt/t.h '^/a/ía^ «# ^/r» ¿¿fr WMm* wv//

-■ i/Ą'Un /'À ■ ■ tfo/yfrt t 4 4Í`.

tt*- --Sf'/lr. V r {/✓{ '.ui// / hïwYf rtyUi+.ï/ \v, t> /><

•*'Ss*'/.-,

"x ' I '•*/•' >.

* 'X' 'Ä1 '«k ^ ,« .

`W,

rtf.'tfV'.t, f. /»•* ,,,«

:tf, /« -, ■* ■/ y

VA, : J'./ *. Í/Á. ./¿VA /a//;•+ "• V A " .

, i *,-?*./ V/ */' ***; /;>: »>, ,K ,Ą ! ,,^

'Í? «4;> f*1*.' //-«

V jVïtf./tt* Hi/t.%// t ¡ //>', / 'y, j .SS,'/.*!

' i ^ f>' •''■/> aV'-''- '/*■'•'■■/?■/*' *'.s . *,S, ft,*/,*, f

.»f.UAitfi*

f . y v<V/>'f/ * >* t> 'X ?. ^. 'y A ?////.*;<>#.

¡f4-/Uit*i f -/rtV Ÿ+. Vir fty/*e / i' %l'A

Ą. H/y-«. >,35/, ¿V/ ■■ '/*<+, «>*

>/ •»///^ ?/# v;./

'.//•'.'/> f.•.•. »/'/ ..'• /v/y vt, y/Mst'-`ri*s*f4

i'.ft,

• łn/rp* <■'*. >-*, '/.*/ />>'*' ■ •>

i .y,' V/V/.hí; V, /--■/' K/'V y/i

If/ jift hV /á;á/ S's/!f/?.v: '/,

fitffifst.it jmA'hWwtí y*.r. f* M y '^ h'A^t/^r:,}f,

v /'.«•■'<*.* i`4f,47 ; .*r, `vy'

<fifi V' '>/*>0ï

f; / f "'//í/ 'V / *•

', //. í. ,;' >»'/

/ //"'''4 9tr*tf</r>¡ff,

'/C'A*.*, *?>>/* t )łU / !f t, ijjęyĄ,ł:+)ty f, .WJtf ?,

it/ftf'j <.,*fAĄ VS,,r n • •<>. / > ßtif UM ir.?/./fł! /'i^./

Wt -.¡"i/: v*ft. ff ¡,'wúth Vi/*frtqi-/4 yS-~a.f »

w \%*A \hth<`a V*1*, ■»¡-i/Sry.K x/ '

//, /V/ '<.*/,1, t.JAir?s, jr. u' yądU f,;*%/,(, f/i# f*

`l./tS i t SUiOhj ffi`ib/ł't # }>ff.h vfcttir. yttyn*

1/P> / I »/ / tt,4t/> ú.

Y i*'',/,-, WÇ fiJt * /'tihjŸ'A t/.t ¡ fu/. >r/(`t\/ f`. pM

t/4fif//t 'UÍkV/> y'Ap- w, 'i(/*r*tfh kWHtM*'

t/fih. na VU/t /tn V ■*>(*♦) ¡.)i*.n,/¡% fff*<).</ pk Hutte /> iffi:t“i4ff'/ /A'tiiWhht &V * imhiíMftt-ifi*,,

{ i' */4 ïia'rf*'- //»V t ou# Vr is'k'tO ttttM/?.-

jego zielonych skrzydeł trzepoczą w powietrzu. Gałęzie kołyszą się ruchem błogosławieństwa. Wachlarz słońca otwiera się i zamyka w niebieskawozielonym cieniu jego liści. Tomcio jest niezmiernie szczęśliwy. Taki£ wielkie drzewo ...

Niech trwa radość moja

Baśń wigilijna

Darry'emu Cowl, któremu ta wymyślona historia przypomni prawdziwą.

Czy można zrobić wielką międzynarodową karierę piani­styczną, gdy człowiek nosi nazwisko Bidoche*? Nadając synowi imię Rafael, oddając go w opiekę najbardziej eterycznego i najmelodyjniejszego archanioła państwo Bidoche jak gdyby podświadomie ` przyjęli wyzwanie. Wkrótce zresztą chłopiec dał dowody inteligencji i wrażli­wości, upoważniające do żywienia wszelkich nadziei. Zasa­dzono go do fortepianu w wieku, gdy tylko mógł utrzymać się na taborecie. Czynił godne uwagi postępy. Jasnowłosy, niebieskooki, blady, arystokratyczny, był w zupełności Rafaelem i ani trochę Bidoche'em. W dziesiątym roku życia cieszył się opinią cudownego dziecka, toteż organiza­torzy wieczorów towarzyskich wprost wydzierali go sobie. Panie omdlewały z rozczulenia, kiedy pochylał nad klawia­turą subtelną, przezroczystą twarz i jak się wydawało, w błękitnawym cieniu skrzydeł niewidzialnego archanioła słał ku niebiosom, niby hymn mistycznej miłości, dźwięki chorału Jana Sebastiana Bacha: Niech trwa radość moja.

Ale chłopiec drpgo opłacał te uprzywilejowane chwile. Z roku na rok przybywało godzin stałych ćwiczeń, do ktSrych go zmuszano. Mając lat dwanaście, pracował po sześć godzin i zdarzało się, że zazdrościł chłopakom, którym los poskąpił talentu, geniuszu i perspektyw olśniewającej kariery. Czasem, gdy było ładnie na dworze i gdy bezlitoś­nie przykuty do instrumentu słyszał okrzyki bawiących się na dworze kołegów, łzy napływały mu do oczu.

« D^J.-L- -/<* * ••- » •

!

Kiedy doszedł do i;il s/csnuM u, jego faleni rozkwitł / nicporí>wn;»ní| hujnością. Myl chlubą P;i ryskiego Konse- rwałorium. Ale wiek młodzieńczy, następując po dziecińs­twie, nie chciał, jak się zdawało, uszanować najmniejszego rysu fej anielskiej dotąd twarzy, R/cklby kto, źe zła wróżka Dojrzałość, dotknąwszy go ró/.d/ką, zawzięcie niszczy romantycznego anioła, jakim był dotychczas. Koścista i nieregularna twarz, głęboko okadzone oczy, wydająca szczęka, grube szklą, jakich wymagała jego galopująca krótkowzroczność, wszystko to byłoby jeszcze niczym, gdyby nie stały wyraz upartego oszołomienia, który łatwiej pobudzał do śmiechu niż do zadumy. Przynajmniej pozor- nic Iłidoche zdawał się całkowicie tryumfować nad Rafae­lem.

Młodsza od niego o dwa lata licncdykta Prieurjak gdyby nie dostrzegała tej niełaski losu. Uczennica Konserwato- rium, widziała w nim zapewne wspaniałego wirtuoza, jakim miał się stać w przyszłości, /resztą żyła w muzyce i dla muzyki, a rodzice obojga młodych, uszczęśliwieni, zastanawiali się, czy stosunki ich dzieci przekroczą kiedy­kolwiek ramy ekstatycznej intymności, jaką odczuwały grając na cztery ręce.

Rafael w rekordowo młodym wieku zdał jako prymus egzamin konkursowy w Konserwatorium i zaczął polować na lekcje, aby nic biedować pod koniec miesiąca. Zaręczyli się z fienedyktą, ale zc ślubem postanowili zaczekać do lepszych czasów. Nic ich nie nagliło. Żyli miłością, muzyką

i czystą wodą i tak zaznali lat błogiego «zczęścia, Kiedy zatracali się w koncercie, który wzajemnie sobie dedyko­wali, Rafael, pełen ezgaltacji i wdzięczności, na zakończe­nie wieczoru grał jeszcze raz chorał lana Sebastiana Bacha Niech trwa radość moju\ IJwazał to nie tylko za hołd składany największemu kompozytorowi wszystkich cza­sów, ale leż za żarliwą modlitwę do Doga, aby chronił związek lak czysly i płomienny. Nuty ulatujące z forte­pianu spod jego palców niosły w sobie boski śmiech, niebiańską wesołość, która była błogosławieństwem, jakiego Stwórca ud/ielal swojemu stworzeniu.

Wszakże los miał wystawić na próbę tę cenną harmonię. Kałael miał przyjaciela, jak on absolwenta Konserwato­rium, który zarabiał na życie akompaniując w nocnym 32

lokalu piosenkarzowi wykonującemu swój numer. Ponie­waż był skrzypkiem, nie pr/ywią/ywaf znaczenia (lutych akordów, które kazano mu bębnić na starym pianinie, a które miały podkreślać głupie kuplety Jakimi popisywał »ię piosenkarz na pr/odzie sceny, Otóż Henryk Durieu wybie­rał się w pierwsze lournće po prowincji ibojąesję utracić to cenne źródło zarobku zaproponował Rafaelowi, żeby go przez ów miesiąc zastąpił.

Rafael zawahał się, Już samo przebywanie prze/ dwie godziny w ponurym, żle wietrzonym lokalu i słuchanie idiotycznych dowcipów byłoby dla niego wielką przykroś­cią. A cóż dopiero chodzić tam co wieczór, a w dodatku grać na fortepianie w tym podłym otoczeniu „.

Zysk, który za jeden wieczór wynosił tyle, co zaplata za dobry tuzin prywatnych lekcji, nic stanowił rekompensaty za poddanie się świętokradzkiej próbie.

Już miał odmówić, kiedy ku jego zdumieniu Benedykta poprosiła go, żeby się jeszcze zastanowił. Byli tak dawno zaręczeni. Jego kariera jako cudownego dziecka o<J lat poszła w zapomnienie i nikt nie może przewidzieć, jak długo przyjdzie mu czekać, zanim sława znowu go opro­mieni. A przecież te parę wieczorów mogłoby przynieść im dodatkowy dochód, jakiego potrzebowali na założenie własnego domu. Czy to ofiara zbyt ciężka? Czy Rafael chce jeszcze odwlekać ich ślub w imię idei oczywiście czcigod­nej, ale wcale nic związanej z jego sztuką? Zgodził się.

Piosenkarz, któremu miał akompaniować, nazywał się liodruche* i jego powierzchowność doskonale odpowia­dała temu nazwisku. Ogromny, miękki i zwiotczały, prze­wala! się z jednego końca sceny na drugi i płaczliwym głosem wyliczał ogrom nieszczęść i niepowodzeń, jakie nieustannie go prześladują. Cały jego komizm opierał się na następującej bardzp prostej obserwacji: jeżeli spada na ciebie jedno niepowodzenie, zaciekawiasz ludzi, jeżeli dwa-współczują ci, a gdy jest ich sto-budzisz wesołość, lak więc trzeba tylko wzmacniać żałosny i katastroficzny charakter postaci; żeby tłum przyjmował ją radosnym wyciem.

Już pierwszego wieczora Rafael ocenił rodzaj tego śmie-

chu. Sadyzm, złośliwość i chęć poniżania cynicznie docho­dziły tam do głosu. Bodruche popisując się swoją nędzą atakował publiczność niżej pasa i ściągał ją do najniższego poziomu. Przez rodzaj swojego komizmu czynił z łych dziełnych mieszczuchów, ani lepszych, ani gorszych niż inni, bandę ohydnych łajdaków. Cały jego numer opierał się na udzielającej się sile podłości, na zaraźliwości zła. W wybuchach śmiechu, od których trzęsły się ściany małej sali, Rafael dosłyszał chichot samego diabła, tryumfalny ryk, w którym panoszy się nienawiść, nikczemność, głupo- * ta.

Więc takim to niecnym produkcjom on miał akompa­niować na fortepianie, i nie tylko akompaniować, ale jeszcze je podkreślać, wyolbrzymiać, dodawać im ostrości. Na fortepianie, to znaczy na świętym instrumencie, na którym grywał chorały Jana Sebastiana Bacha! Przez całe dzieciństwo i wiek młodzieńczy znał zło tylko w jego formie negatywnej-jako zniechęcenie^ łenistwo, nudę, obojęt­ność. Po raz pierwszy spotykał je realnie wcielone, wykrzy­wiające się i warczące, uosobione w tym ohydnym Bodru­che, którego został czynnym wspólnikiem.

Bardzo był więc zaskoczony, gdy pewnego wieczora wchodząc do swojego codziennego piekła zobaczył na afiszu naklejonym na drzwiach kawiarni-kabaretu kartkę, gdzie pod nazwiskiem Bodruche'a dopisano: „Przy forte­pianie Bidoche.”

Jednym skokiem znalazł się w gabinecie dyrektora. Ten przyjął go z otwartymi ramionami. Tak, uważał za swój obowiązek umieszczenie jego nazwiska na afiszu. Wyma­gała tego sprawiedliwość. W ten sposób jego obecność przy fortepianie nie uchodzi uwagi żadnegę widza i wspaniałe wzbogaca numer-co prawda dosyć już wyświechta­ny-biednego Bodruche'a. Poza tym te dwa nazwiska Bidoche i Bodruche znakomicie do siebie pasują. Trudno by wymyślić zestawienie dźwjęczniejsze, trafniejsze, zabawniejsze w swojej absurdalności. Rzecz prosta wzrosną teraz jego zarobki. I to znacznie.

Rafael wszedł do dyrektorskiego gabinetu, aby zaprote­stować. Wyszedł stamtąd dziękując dyrektorowi i przekli­nając w duchu swoją nieśmiałość, swoją słabość.

Wieczorem opowiedział tę scenę Benedykcie. Nie tylko 34

nie podzielała jego oburzenia, ale nawet pogratulowała mu sukcesu i ucieszyła się, żc ich zasoby wzrosną. Ponieważ impreza miała być przede wszystkim dochodowa, czy nie lepiej, źe przynosiła maksimum tego, co było możliwe? Rafael poczuł się ofiarą powszechnego spisku.

Natomiast w stosunku Bodruche'a do niego nastąpiło wyraźne oziębienie. Dotychczas piosenkarz traktował go z protekcjonalną wyższością. Rafael był jego akompaniato- rem, spełniał rolę mało ważną, użyteczną, aie nie przyno­szącą chluby, rolę wymagającą jedynie abnegacji i taktu. A teraz jemu przypadała część zainteresowania, a więc i braw publiczności, co musiał zauważyć dyrektor.

- Po co tyle zapału, mój stary, po co aż tyle - mawiał do Rafaela, który nic nie mógł na to poradzić.

Sytuacja byłaby się na pewno szybko zaostrzyła, gdyby nie położył jej kresu powrót Henryka Durieu. Rafael z ulgą wrócił do lekcji fortepianu z uczuciem spełnionego obo­wiązku i wspomnieniem doświadczenia tym bardziej pou­czającego, im było cięższe. W krótki czas potem ożenił się z Benedyktą.

Małżeństwo niewiele zmieniło w życiu Rafaela, nato­miast obarczyło go odpowiedzialnością, której dotąd nie ponosił. Musiał dzielić troski swojej młodej małżonki, która z niemałym trudem „wiązała koniec z końcem”, zwłaszcza że trzeba było co miesiąc płacić raty za mieszka­nie, samochód, telewizor i pralkę elektryczną, kupione na kredyt. Wieczory częściej teraz mijały na wypisywaniu cyfr niż na wspólnym upajaniu się czystym pięknem chorału Jana Sebastiana.

Pewnego dnia, kiedy wrócił trochę później, zastał Bene- dyktę ogromnie podnieconą: przed chwilą złożono jej wizytę. Oczywiście dyrektor kawiarni-kabaretu chciał zobaczyć się z nim, ale ponieważ go nie zastał, wtajemni­czył Benedyktę w sprawę, z którą przyszedł. Nie, nie chodziło już o akompaniowanie produkcjom żałosnego Bodruche'a, z którym zresztą nie odnowi się umowy o udział w następnym programie. Ale czy Rafael mógłby grać solo na fortepianie jakieś kawałki pomiędzy dwoma nume­rami humorystycznymi? Byłby to zgrabny przerywnik w połowie wieczoru. Publiczność na pewno dobrze przyjmie

ten nawias spokoju i piękna wprowadzony w program, zresztą pełen werwy i wywołujący salwy śmiechu.

Rafael stanowczo odmówił. Nigdy nic wróci do tej cuchnącej nory, gdzie przez miesiąc tyle wycierpiał. Poznał zio we własnej dziedzinie, w dziedzinie muzyki i spektaklu. Wcale tego nie żałuje, ale już by się tam niczego nowego nie nauczył.

Benedykta przeczekała burzę. Potem, w następne dni, łagodnie wracała do sprawy. To, co mu proponowano, nie miało nic'wspólnego z akompaniowaniem nieszczęsnemu Bodruche. Będzie grał sam i to, co zechce. W gruncie rzeczy proponowano mu, aby wykonywał swój właściwy zawód, zawód solisty. Prawda, skromny to debiut, ale przecież trzeba od czegoś zacząć. Czy ma coś innego do wyboru?

Powtarzała to codziennie, cierpliwie, niezmordowanie. Jednocześnie robiła starania, aby przenieść się do innej dzielnicy. Marzyła o obszerniejszym mieszkaniu w starym domu, w spokojnej dzielnicy. Ale takie podniesienie stopy życiowej wymagało poświęceń.

Poświęcił $ię i podpisał umowę na pół roku, a trwałośćjej obwarowana była wysokim odszkodowaniem, jakie wypła­cić miała ta ze stron, która wystąpiłaby z inicjatywą zerwania kontraktu.

Już pierwszego wieczora zrozumiał, w jak straszliwe wpadł sidła. Publiczność była jeszcze podniecona i hałaś­liwa po poprzednim numerze, groteskowym tangu, wyko­nanym przez kobietę-olbrzymkę i karła. Wejście na scenę Rafaela, wciśniętego w kusy czarny garnitur, z nienaturalną

i przerażoną miną, z twarzą seminarzysty zakrzepłą ze strachu za grubymi szkłami okularów - wszystko to wydało się starannie wyreżyserowane, aby stworzyć całość w najwyższym stopniu komiczną. Przyjęto go huraganem śmiechu. Pech chciał, że taboret okazał się za niski. Chciał go podwyższyć, ale w popłochu rozkręcił go zupełnie i stanął przed szalejącą publicznością z taboretem w dwóch częściach, podobnym do grzyba, którego kapelusz ode­rwano od nóżki. W normalnej sytuacji złożenie taboretu na pewno nie zajęłoby mu więcej niż parę sekund, ale smagany fleszami fotografów, czyniąc w panice chaotyczne gesty, strącił sobie w dodatku okulary, bez których nic nie widział. Kiedy na czworakach starał się je odnaleźć po omacku na

36

podłodze, radość publiczności doszła do szczytu. Przez długie minuty musiał jeszcze zmagać Się z dwiema częś­ciami taboretu, nim wreszcie z drżącymi rękoma i chaosem w głowie zasiadł przy fortepianie. Co grał tęgo wieczora? Nie umiałby powiedzieć! Ilekroć dotykał instrumentu, burzliwa fala śmiechów, tylko co uciszona, wzbierała w najlepsze. Kiedy wrócił za kulisy, był zlany potem i nieprzytomny ze wstydu.

Dyrektor porwał go w objęcia.

- Kochany Bidoche - zawołał - był pan cudowny, słyszy pan? Cu-dow-ny! Jest pan największą rewelacją sezonu, Pański dar improwizacji komicznej jest wprost nieporów­nany. I co za indywidualność! Wystarczyło, że się pan pokazał, a już ludzie wybuchali śmiechem. A kiedy wziął pan pierwszy akord na fortepianie, szał ich ogarnął. Zresztą zaprosiłem prasę. Jestem pewny sukcesu.

Wydało mu się, że stoi za nim, skromna i uśmiechnięta, Benedykta niknąć pod lawiną komplementów. Rafael chwyci! się jej obrazu jak rozbitek skały. Wpatrywał się w jej twarz z błagalną natarczywością. Była nieodmiennie gładka, promienna i niewzruszona-mała Benedykta Prieur, od tego wieczora pani Bidoche, małżonka słynnego muzyka-komika. Może myślała o pięknym apartamencie w eleganckiej dzielnicy, odtąd już dla niej osiągalnym.

Głosy w prasie brzmiały tryumfalnie. Pisano o nowym Buster Keatonie. Zachwycano się jego smutną facjatą wystraszonego antropoida, katastrofalną niezręcznością, groteskowym sposobem gry na fortepianie. I wszędzie pojawiało się to samo zdjęcie, ukazujące go na czworakach, po omacku szukającego okularów pomiędzy dwiema częś­ciami taboretu.

Przeprowadzili się. Interesami Bidoche'a zajął się impré­sario. Nakręconoz nimjeden film, potem drugi. Po trzecim przeprowadzili się raz jeszcze; do willi przy avenue de Madrid w Neuiłly.

Pewnego dnia odwiedził ich Henryk Durieu: przyszedł, aby uczcić niezwykły sukces dawnego kolegi. Onieśmie­lony podziwiał złocone boazerie, kryształowe żyrandole, obrazy wielkich mistrzów. Drugi skrzypek miejskiej orkie­stry w Alenęon nie mógł się napatrzyć tylu wspaniałoś­ciom. Zresztą nie miał powodu, aby się skarżyć. W każdym

37

razie nic musiał bębnić nn fortepianie w nocnych lokalach,

i lo chyba było najważniejsze. Nie mógłby dalej tak prostytuować swojej s/tuki, oznajmił stanowczo.

Wspomnieli razem przeżyte lata w Konserwatorium, swoje nadzieje, rozczarowania, wytrwałość, na jaką musieli się zdobyć, aby znaleźć własny drogę. Durieu nie przyniósł skrzypiec, ale Rafael siadł do fortepianu i grał Mozarta, Bcethovcna, Chopina.

- Mogłeś zrobić wielką karierę jako solista-zawołał Durieu.-Co prawda czekały cię inne laury! Każdy powi­nien iść za swoim powołaniem.

Krytycy nieraz wspominali w związku z Bidochełem o Grocku i twierdzili, że w nim legendarny szwajcarski August mógłby wreszcie znaleźć godnego następcę.

Istotnie w wigilijny wieczór Bidoche zadebiutował na arenie cyrku Urbino. Długo'zastanawiano się, kto w postaci białego klowna mógłby mu replikować jako partner. Po paru niezbyt udanych próbach wszystkich zaskoczyła Benedykta, proponując swój udział. Dlaczego by nic? W obcisłej haftowanej kamizelce i krótkich spodenkach sięga­jących do kolan, w srebrnych pantofelkach, z twarzą ubieloną gipsem, z czarną brwią, która kreśliła wysoko na czole pytającą i drwiącą linię krzywą, zaczepna i władcza, mała Benedykta Pricur dokazywała cudów; stała się nie­zbędną partnerką słynnego klowna-muzyka Bidoche'a, umiejętnie podkreślającą jego walory. Bidoche, 7. głową pokrytą łysą czaszką 7 różowego kartonu, z przyprawio­nym nosem w kształcie czerwonego kartofla, tonąc we fraku 7. celuloidowym plastroncm, który dyndał mu u szyi, w spodniach opadających niby korkociągi na ogromne buciory, gral wykolejonego artystę, nieuka, naiwnego zaro­zumialca, który przybywa, aby dać recital fortepianowy. Ale najryzykowniejsze arie same wydobywały się z jego ubrania, z obrotowego taboretu, a zwłaszcza z pianina. Każde najlżejsze dotknięcie uruchomiało jąkąś pułapkę albo powodowało katastrofę, strumień wody, kłąb dymu, groteskowy odgłos, jakby ktoś puszczał bąki, czkał, mla­skał. Śmiech publiczności zrywał się jak huragan, walił się ze wszystkich ław amfiteatru, aby go zmiażdżyć jego własną błazenadą.

Bidoche, ogłuszony radosnymi wrzaskami, myślał cza*

38

sem o żałosnym Bodruche, który na pewno nigdy nie upadł tak nisko. Chroniła go w pewnym stopniu jego krótko­wzroczność, bo charakteryzacja nie pozwalała mu włożyć okularów, więc nic widział prawic nic prócz ogromnych plam kolorowych Świateł. Tysiące oprawców poniżało go zwierzęcym śmiechem, ale on przynajmniej ich nic widział,

Czy numer z diabolicznym fortepianem dobiega juz końca? Czy też dzisiejszego wieczora pod namiotem cyrku Urbino dokona się swojego rodzaju cud? W finale przewi­dywano, że wykonawszy po partacku jakiś kawałek muzyczny, nieszczęsny Bidoche będzie asystował przy eksplozji fortepianu, który rzygnie na arenę obfitą porcją szynek, ciastek z kremem, pętami kiełbasy, zwojami kiszek pasztetowych i kaszanych.

Tymczasem stało się coś zupełnie innego.

Dzikie śmiechy umilkły na widok nagle znieruchomia­łego klowna. Kiedy zapadła całkowita cisza, zaczął grać. Ze skupioną, pełną zadumy, żarliwą subtelnością grał Niech trwa rado.tt moja... chorał Jana Sebastiana Bacha, który przynosił mu ukojenie w latach pilnych studiów. Biedny stary cyrkowy fortepian, rozstrojony i byle jak reperowany, cudownie poddawał się jego rękom i wysyłał boską melodię w ciemności pod samym szczytem namiotu, gdzie maja­czyły trapezy i sznurowe drabinki. Po piekle szyderczego śmiechu była to tkliwa i uduchowiona niebiańska radość unosząca się nad zbratanym tłumem,

Potem długa chwila ciszy przeciągnęła ostatnią nutę, jak gdyby chorał brzmiał dalej w zaświatach. Wtedy w mienią­cych się jak mora obłokach swojej krótkowzroczności klown-muzyk dojrzał, że pokrywa fortepianu unosi się. Instrument nie eksplodował. Nie bluznąi wyrobami masar­skimi. Rozchylił się powoli jak wielki ciemny kwiat i pozwolił ulecieć pięknemu archaniołowi o świetlistych skrzydłach, archaniołowi Rafaelowi, który zawsze czuwał nad nim i pilnował, aby nie stał się bez reszty Bido- che'cm.

Ta historia zdarzyła się przed niewielu laty, w epoce, klórj jednak wyda się prehistoryczną dzisiejszej młodzieży. W owym czasie nie było jeszcze telewizji. Radio sprawowało władzę nad umysłami i rozpalało wyobraźnię. Nie należy sądzić, iż. władza ta była słabsza niż rządy naszej telewizji; wręcz przeciwnie. Głosy, pozbawione twarzy i wzroku, wydawały się tym bardziej tajemnicze, a ich magia działała czasem z groźną skutecznością na mężczyzn i kobiety przy głośnikach. Warto zauważyć, że w wielu reiigiach wyroki Hoże ogłaszane były przez głos dochodzący z pustego nieba. Tak więc publiczność uważała spikerów-bo tak ich nazwano - za istoty bezcielesne i wszechobecne,jednocześ­nie wszechmocne i niedostępne. Ci, którzy z astronomiczną niemal punktualnością występowali codziennie o tej samej porze, zdobyli niezwykłą popularność i skupiali na sobie namiętną uwagę mnogich rzesz. Popularność tę mierzyli nieprawdopodobnie obfitą korespondencją, jaką otrzymy­wali, listami, które zawierały wszystko, dosłownie wszyst­ko, okrzyki, skargi, groźby, zwierzenia, obietnice, oferty, błagania. Nawet najbardziej ograniczeni z nich, najbardziej zmaterializowani nie mogJi nic zdawać sobie sprawy, kim są w przekonaniu swoich korespondentów, i czasem prze­glądając się w lustrze, z drżeniem wymawiali słowo złożone z trzech liter, które kazano im ucieleśniać wbrew ich woli.

Najsłynniejszy był bezsprzecznie patetyczny Tristan Vox, którego głos, wydobywając się z małego ciemnego 40

studia, zagubionego w zakamarkach olbrzymiego gmachu na Polach Elizejskich, codziennie od godziny dwudziestej drugiej do północy kołysał i jednocześnie rozpalał miliony samotnych serc. Jak wyjaśnić magię tego głosu? Owszem, była w nim pieszczotliwa i aksamitna powaga, zdradzająca jakąś rysę, pęknięcie, coś zranionego, co raniło również z nieubłaganą łagodnością tych-a zwłaszcza te`-którzy go słuchali. Chrypka Tristana byia czymś zupełnie innym niż chrypka Aznavoura, która pojawiła się później niby przy­tłumione echo tamtej, a jednak sprawiła, że mały ormiański śpiewak, ten wątły i jakby zawsze zziębnięty faun, został jednym z idoli music-hallu.

Ale fizyczne właściwości głosu Tristana Voxa nie tłuma­czyły w dostatecznej mierze jego niezwykłego oddziaływa­nia. Raz jeszcze radio dowiodło swojej ogromnej wyższości nad telewizją, mianowicie przywilej zwracania się do oczu duszy, a nie do oczu ciała. Człowiek telewizji ma tylko tę twarz, którą ma. Człowiek radia miał twarz, jaką przypisy­wali mu jego słuchacze i słuchaczki jedynie na wiarę intonacji jego głosu.

Otóż, rzecz dziwna, pewna jednomyślna opinia przewi­jała się w niezliczonych listach, a nawet rysunkach, jakie otrzymywał Tristan Vox. Z jego głosu wnioskowano ogól­nie, że jest to człowiek nie pierwszej młodości, wysoki, szczupły, zręczny, z bujną niesforną kasztanowatą czupry­ną, która romantyczną swoją miękkością łagodzi to, co w jego szlachetnie udręczonej twarzy o lekko wystających kościach policzkowych mogłoby się wydawać zbyt posępne mimo łagodności wielkich melancholijnych oczu.

Tristan Vox w rzeczywistości nazywał się Feliks Robinet. Niski, łysy, z pokaźnym brzuchem, zbliżał się do sześćdzie­siątki. Jego przejmujący głos był wynikiem chronicznego zapalenia krtani i dziwnej wibracji podwójnego podbródka, który zdobił dolną część jego twarzy. U końca dość marnej kariery aktora komediowego-przypominał trochę Aler- me'a - która zmuszała go, aby w trakcie licznych tournées tłukł się po wszystkich podprefekturach Francji, odetchnął z ulgą, gdy znalazł stalą i pewną posadę radipwego spike­ra.

Naprzód dawano mu do czytania komunikaty meteoro­logiczne, skróty wiadomości, programy na dzieti następny.

Jego sława narodziła się dopiero z chwjią. gdy użyczył swojego głosu ...Mówionemu zegarów i,f, który usłyszeć mógł każdy, kto nakręcił numer telefoniczny Obser%axoire 84-00. Wówczas zwrócono na niego uwagę i pewien wielki dziennik zadał, niczym zagadkę kryminalny pytanie: kto się ukrywa za mówiącym zegarem? Robinem który wyłgał ten zawód, żeby v>bie zapewnić spokojną ementurę, otoczył się mrokiem tajemnicy, a wtedy ogólna ciekawość doszła do szczytu.

Pewnego dnia dyrektor radiostacji odbył z nim rozmo­wę.

- N ie będę u kr/wał - rzekł mu bez ogródek - że jest pan dia nas człowiekiem na wagę złota. Pańskie urzędowanie przyciąga do nas mnóstwo publiczności Może pan żą^ać ode mnie pensji, ile się panu podoba.

Robinet. który wstrzymał gry mas niezadowolenia wywo­łany określeniem: urzędowanie-był to jeden z niewłaści­wych a znienawidzonych przez niego terminów zawodo­wych - miał zbyt mało wiary w sw ój los, aby taki wstęp nazbyt go uradował. W jego przekonaniu każde pomyślne zdarzenie było pułapką. Podziękował jednak dyrektorowi i obiecał, źe*ię zastanowi W gruncie rzeczy jego potrzeby były skromne, toteż względy okazane mu przez dyrektora trochę go zakłopotały. Powodzenie przychodziło za późno dia niego. Karierę -aktorską już zakończył, A gdyby tak dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej? i tego nie był pewny. Prawdę powiedziawszy, wykonywał ten zawód, jak upra­wiałby każdy inny; był niby stateczny ojciec rodziny, który nigdy nic pozwolił się opętać demonowi ambicji.

- Chcę tylko ze swojej strony -ciągnął dyrektor-prosić pana o dwie rzeczy. Nie jesteśmy tutaj, aby prawić sobie dusery i owijać sprawy w bawełnę, prawda? Lodzie. którzy pana słuchają. wy obrażają sobie, że wygląda pan inaczej niż w rzeczywistości. Fantazjują na podstawie pańskiegogłosu, idealizują pana- robią z tego cafe kino. W niczyim interesie nie leży. żeby się rozczarowali. Po pierwsze więc musi pan znaleźć sobie pseudonim, po drugie, stać się absolutnie niewidzialnym. Żadnych zdjęć, publicznych wystąpień, przyjęć, koktajli i tym podobnych. Czy się pan zgadza?

Warunki te ogromnie Robi netowi odpowiadał). Nic go bardziej nie mierziło jak rozgłos podejrzanego gatunku,

który mógłby mu zamącić spokojne, wygodne ż>^ Jegp> glos - który w- czterdziestoletniej karierze teatralnej mirogo nie wzruszał - teraz, przepuszczony przez mi kro for* wy, por/wał tłumy. By} to jeden z wariackich jrawa;'/«. jakie robiło mu życie i których skutki należy ograniczać do minimum. Więc mech jego złoty gios buduje wweikie możliwe mity romantyczne. On, Feliks P.oóinet, będzje trzymał od takich głupstw z daleka.

Tak narodził się Tristan Vox. wspaniałe ęttiączeriśe dworskiego romansu i wulgarnej nowoczesności. Cv-aior.-o, że wszystkie mosty pomiędzy Voxem a Kobinctem zr/itaną spalone. Nikt spoza rozgłośni nie będzie miał *ttępa do studia w czasie jego „urzędowania'”. Żadnych fotografii * prasie, lego stosunki ze światem zewnętrzny m - i h?,y. tele­fony, spotkania - będą jak najstaranniej koritrofer»aae. Robinet wyobrażał sobie, że w ten sposób przetnie wszys­tkie nici łączące go z Voxem; że sam iakt iż tamten nie istnieje, czyni go nieszkodliwym. A tymczasem pozo£a- wiał mu groźną moc, tę mianowicie, że zagnieździwszy \ą w tysiącach ludzkich egzystencji- on z koki mógłby wtarg­nąć w ży cie swojego twórcy i zrujnować je,

Metamorfoza bowiem, na mocy której z Feliksa Rofemet dzięki manipulacjom mikrofonu wyiamał się co wieczora Tristan Vox. by ła nie mniej tajemruczaniż zmienienie dyni w karetę za skinieniem różdżki czarodziejskiej. nie

czynił żadnych dramatycznych wysiłków. aby apodofesse się do posępnego bohatera, jakie wyobrażało sobie jego audytorium. Unikał wszelkiego efekciarstwa, wszeibego trochę żywszego akcentu, ponieważ w-yrjkaio to z )ego charakteru, i pomiędzy dwiema płytam:. loose zapowiadał

i „odwoływał", jak mówiono w radiowym żar^nie, zwra­cał się do swoich słuchaczy tonem posfnyir.. serdecznym, trochę smutnym, ale krzepłbym, tonem, w którym prze­wijała się nuta pobłażliwości żanobiiwę i pozbawionej złudzeń, płynącej z ogromnego doświadczenia. O czym mówił? O wszystkim i o niczym. O pogodzie, o swoim ogródk u. o domu - chociaż mieszkał w kanonicy przyrte Lincoln-o zwierzętach, o wszystkich zwierzętach, bez różnicy, bez końca, on, który w ryciu me hodował nawet złotych rybek* Unikał aatomiasa choćby mpsiuejszydi wzmianek o dzieciach, bo intfynkiownieiftycztntaŁżeieęo

publiczność składa vę pr/cwa/nic / motników starych kawalerów i bezpłodnych dziewie - i /J: obraz dziccka wprowadziłby pewien chłód w ly^i^cc spotkań sam na sam, jakie odbywa jednocześnie

Można by mu zarzucić, zcklamie; z/: oczukuje słuchaczy, ze co wieczora na nowo nadużywa ich zaufania. Zaprote­stowałby w najlepszej wierze: przecież kontynuuje przed mikrofonem ten sam zawód aktorski, jaki przez całe życie uprawiał na scenie, a który polega na tym, ze w oczach publiczności uosabiał postać, którą nie był, i/dyby mu odpowiedziano, że U> inna sprawa, zapewne przyznałby rację, ałe nie potrafiłby określić, na czym polegała różnica, Bo w posiać Tristana Vox a wcielał się inaczej niz aklor na scenie wciela się w Kod ryga albo w Hamleta. Kreował go stwierdzając wyraźnie, że jest nim naprawdę, a jednoczeń nie sam stwarzał go w każdym momencie zamiast wziąć postać gotową, z repertuaru. Czy zdawał sobie sprawę, na jakie naraża się niebezpieczeństwo? Ho tak sugestywnie podtrzymywana iluzja musi w końcu wziąć górę nad tym, kto ją wymyślił, i zaatakować rzeczywistość powodując w niej nie dające się przewidzieć zaburzenia.

Dwie kobiety strzegły spokojnego żywota Feliksa Pobi- net przed wtargnięciem niszczycielskiego Tristana Voxa, Przede wszystkim panna Flawia, jego sekretarka. osoba chuda, z końską twarzą. O nią to każdego ranka rozbijała się fala porannej korespondencji, cięrka artyleria prezen­tów i paczek i gwałtowny atak gości płci obojga. Odpowia­dała na listy-pokazawszy wpierw Pobinetowi te, które jej zdaniem zasługiwały na pewną uwagę - kierowała podarki do domu starców i z niezłomną uprzejmością zniechęcała tych, którzy wysiadywali w poczekalni. Ponieważ njęułękle stawiała czoło zachłannemu j bałwochwalczemu tłumowi, który wołał i domagał się Tristana Voxa, Feliks Pobir.et widywał ją t> i ko. żeby lak rzec, od tylu, prawie jej nie znal. Ona sama. nieustannie pod urokiem uwodzicielskiego Tristana, zaledwie dostrzegała szpakowatego flegmatycz­nego Feliksa. który w jej oczach był tylko cieniem t jakby dublerem Tamtego Tymczasem Robinet wychodząc trochę po północy ze «`¿d*a myilał tylko ojedny m: aby jak najprędzej znaleźć się w zaciszu domowym, gdzie oczekiwała go łagodna. burych 44

kształtów małżonka, Arndta dc domo I.arr»/'.he z kola­cyjką przyrządzoną na jej spouVb, to znaczy ittttHnimwJtu. iio Amelia była wyborną kucharką, oboje zjó poshod/ili / llillom- małej mieściny w departament f'<jy rk Ijów*. dokąd za parę lat zamierzali *i<ę pr/enrcść na tfałe. Szkoda, że nikt nie mógł być świadkiem tych nocnych kolacji, kiedy to małżonkowie Pobinet jednoczyli się w gastronomicznej rozkoszy, bowiem ich miny roztkhwionych srnakov/jw gdy riługó pichcona potrawa upojnym zapachem łechtała im powonienie, stanowiły idealny obraz małżeńskiego s/częścia i wierności. Ale jednocześnie trudno by tyło wymarzyć sobie obraz bardziej kontrastujący / mr^ncKo- lijną i bezcielesną osobą I ristana Vo*a,

Właśnie w tym najintymniejszym punkcie, >akim było pochodzenie małżonków z Miliom. Vox rniaf przypuścić pierwszy atak wymierzony w Robweta.

Wszystko zaczęło się c>d serii namiętnych hsló* które niecka Izolda - rzecz po/>ta był to pseudonim zawierając/ aluzję do imienia i nsur* - pisywała w regularnych odstę­pach czasu i które zawierały dość niepokojące informacje o życiu państwa Pobinet Oczywiście pierwsza podm/*ia alarm panna f iawia

- To ciekawe-powiedziała pewnego dwa do Pofcineta przynosząc mu do p^jpjsu zredagowane przez siebie odpowiedzi, - f o to właściwie znaczy Wielki i Mały Tar- luron? Nigdy me słyszałam, aby par* wypowiadał te na/w> przez mikrofon.

Nazwy te są jednak doskonale znane mkvirańcom Billom: chodzi o dwa spore wzgórza w zachodniej części miasta, stanowiące cel niedzielnych spacerów To właśnie wyjaśnił Robinet swojej sekretarce.

- A >ednak >a- upierała się-me pamiętam zeby pan kiedykolwiek napomykał coś o B;lłoirt

Miała pamięć godną słoma i Robinet mógł jej wierzyć. Przeczytał Itsł. Poprzez bardzo frywołną paplaninę r/v> wały się Mały i W ielki T urluron z przejrzyście obicenicz n»m sensem. Podpisane to było: Izolda.

- Jednakże jest rzeczą możliwą. że mówilrm kiedyś o HiUorrt gdzie się urodziłem » o tych obu wzgórzaefe Turfuron, doskonale znanych wszystkim w U) oktih*

cy - powiedział bez przekonania, widząc» że panna Flawia energicznie zaprzecza kręcąc głową.

- Mnie by to nie umknęło-stwierdziła.-Co prawda i tak nie możemy odpisać tej Izoldzie, bo na liście, jak i na poprzednich nie podaje adresu.

Sprawa ucichła na krótki czas, po czym Izolda przypo­mniała o sobie nową salwą listów, które tym razem przekraczały wszelkie granice przyzwoitości. Ponadto Robinet z zakłopotaniem odczytał kilkakrotnie: „Ach, mój luby! Gdybyś mnie widział, kiedy ciebie słucham, na pewno byś się nie nudził!” - Jak pani myśli, co ona chce przez to powiedzieć?

Panna Flawia zrobiła urażoną minę.

- A skądże ja mam wiedzieć?

- Pisała to kobieta i pani jest kobietą - rozumotaal Robinet.

- Powinien pan wiedzieć, że są różne rodzaje kobiet! - o- burzyła się stara panna.

Robinet wzruszył ramionami, zatelefonował krótko do żony i poszedł do swojego studia. Pozwolił, aby zatrzasnęły się za nim ciężkie drzwi, które zamykano na automatyczny zatrzask, i usiadł przy mikrofonie. Dawniejsze mikrofony przypominały duże prostokątne pudła, usiane drobnymi dziurkami. Było coś bardzo swojskiego i poczciwego w tych wielkich klatkach na muchy. Nowe mikrofony wyglądały jak głowy żmii wycelowane w twarz, w usta mówiącego. Robinet zdał sobie sprawę, że to ów wrogi i jadowity wąż elektroniczny jest sprawcą jego metamorfozy w Tristana Voxa. Był szczególnie uczulony na dziwną samotność, jaka stawała się jego udziałem codziennie o tej samej godzinie. Mały, przegrzany i dżwiękoszczelny pokój, zamknięty jak kasa pancerna, łączył się z innymi tylko za pośrednictwem prostokąta z podwójną szybą, poprzez którą niewyraźnie widział leniwą sylwetkę miksera, pochylonego nad konso­letami. Pracowali razem od tak cjawna, że nie musieli już korzystać z domofonu, aby się porozumieć. Operator poprzestawał na uprzedzeniu Robineta błyskiem zielonego światła, że zaraz znajdzie się na antenie. Następnie zapalał się czerwony sygnał i odosobnienie Robineta, zupełnie odciętego od towarzyszy pracy i wszelkich spraw prywa­tnych, otwierało się jak ziejąca otchłań ku ogromnej i

milczącej rzeszy jego słuchaczy. Od tej chwili był zamknięty w swojego rodzaju grobowcu. Tristan Vox brzmiał jak wszechobecny bóg we wszystkich uszach, przenikał do serc, rósł jak promienny Feniks w ludzkich wyobraźniach.

Otóż tego wieczora Feliks Robinet, trochę smutny i niespokojny, zareagował, co było u niego rzeczą zwyczajną, przypływem tkliwości dla rozkoszy natury gastronomicz­nej. Tuż przed transmisją zatelefonował do żony wyłącznie po to, żeby zapytać o tripoux z Chaudes-Aigues, które już perkotaly na ogniu i miały stanowić główne danie na kolację. Było oczywiście wykluczone, aby Tristan Vox miał uczynić w audycji choćby najlżejszą aluzję do najbardziej Wulgarnej potrawy z repertuaru kuchni owerniackiej, która nigdy nie cieszyła się opinią lekkiej i wykwintnej. Niemniej trzeba stwierdzić, że myśl o rzeczonych tripoux nie opu­szczała Robineta przez cały czas trwania audycji.

Na trzeci dzień panna Flawia przyniosła mu najnowszy list Izoldy, zwracając jego uwagę na zdanie, które jęj wydawało się sybillińsko zagadkowe: „Wczoraj przed mikrofonem mój Tristan nieustannie łykał ślinkę i z dziką niecierpliwością oczekiwał chwili, kiedy będzie mógł solid­nie się nażreć!”

Biedna panna Flawią! Skąd mogła wiedzieć, iż tamtego wieczora na jej szefa czekały tripoux, to znaczy nadziewane nóżki baranie zawijane w żołądki tychże zwierząt? Aluzja rzucała się w oczy, przynajmniej Robinetowi. Ale może mu się tylko tak wydąje pod wpływem wspomnień o pysznej kolacji? Jeśli jednak była to aluzja, jak wytłumaczyć, że Izolda wiedziała o czekającej Robineta po północy ower­niackiej potrawie? Jedno tylko było wyjaśnienie sprawy: nieświadomie zdradził się jakimś słowem na antenie. Nie przypominał sobie jednak, aby popełnił tak fatalną omyłkę, ale jeżeli odtąd miałby mówić do mikrofonu rzeczy, które należy zachować w ścisłej tajemnicy, a w dodatku nie zdawać sobie z tego sprawy, czy nie było to naprawdę niepokojące?

Głęboko poruszony, zacny Robinet zastanawiał się, czy w ogóle powinien jeszcze wykonywać zawód w sumie bardzo ryzykowny i bardzo odpowiedzialny.

Izolda siedziała cicho dziesięć dni, ale najwidoczniej

tylko dlatego, żc wysmażała epistołę miłosną, w której perfidia i tajemniczość tworzyły «tnij mieszaninę wybu­chową. Właściwie nic był 10 lisi, raczej duży kolorowy rysunek, przedstawiający ogromny placek najeżony świeczkami. Różnobarwne litery otaczały go wianuszkiem. Obracając kartkę w kółko, można było przeczytać:

Happy itirthday for the hix Tristan!

Oraz wiełki picoussef z sześćdziesięcioma świeczkami...

- Co tojest picousscl?-zapytała panna Flawia, sztywna

i ponura jak sama bogini Sprawiedliwości.

- Nie wie pani, co to picousseł?-zdziwił się Kobi- nel.-Co prawda jada się to tylko w Owernii, a ściśle mówiąc, proszę pani, w Mur. Mur-de-Barrez; to, taka wieś w departamencie Cantal.

I twarz pojaśniała mu z zadowolenia.

- Jest to rodzaj tortu z kremem, lak, tortu z gryczanej mąki, garnirowanego śliwkami. Z dodatkiem różnych przypraw. Podaje się do tego zwykłe wino chanturge albo chateaugay.

To idylliczne wspomnienie nie udobruchało panny Flawii, którą dalej dręczyła potrójna zagadka. Skąd Izolda znała datę urodzin Robineta, jego wiek, jego owerniackic pochodzenie? Surowo zadała mu to pytanie.

- To ktoś, kto pana dobrze zna, panie Robinct. A więc jest to pańska znajoma!

Odwróciła się i wyszła rzuciwszy to pełne podtekstów oskarżenie. No tak! Zdaniem wiernej sekretarki Robinet miał jakąś „kreaturę"*/ w łóżku jej się zwierzał.

Robinct, brutalnie wyrwany z marzeń o picousseł, poczuł się przygnębiony niesprawiedliwością i złośliwością losu. Bez apetytu napoczął truflado aurilłac, które przygo­towała na wieczór Amelia.

- W sobotę są twoje urodziny - rzekła pomiędzy dwoma kęsami. - Chcę ci zrobić...

- Nic mi nie zrobisz-przerwał Robinet. - Żadnych kwiatów i wieńców na moje sześćdziesięciolecie, rozu­miesz? Nie życzę sobie!

i poszedł się położyć, zostawiając przy zaledwie napo­czętym truffado zmieszaną tym obrotem sprawy Amelię.

W sobotę czekał na i ristana w studio wielki pakiet przypominający pudlo na kapelusze. Upstrzony rysunkami

i literami papier przywodził na myśl ostatni list Iz«Wy. Niewątpliwie w środku znajdował się wspaniały urodzi­nowy picousscl.

Robinet nic otwierając odesłał paczkę do przytułku.

Wa pewno ten cios prosty w żołądek podekscytował Izoldę Nazajutrz, rozjuszona, tym razem uderzyła poniżej pasa. Jak gdyby opętał ją szał lubicźności. I gdyby/ to były same tylko obietnice, karesy.c/.ulości ujmowane w słowa ze wstrętną precyzją! Ale tekstom towarzyszyły kolorowe rysuhki, na których widok zarumieniłby się nawet bretoń- ski spowiednik.

Robinet obracał w ręce ten niezwykły list z bard/o ostentacyjnym obrzydzeniem.

- Ale przecież, panno Flawio- powiedział wreszcie pewnego dnia do sekretarki - pani nie przynosi mi w*zyv tkich listów, jakie przychodzą do Tristana Voxa Dlaczego pani wybiera te plugastwa?

Panna Flawia mocno się zmieszała.

- Ależ proszę pana, dlatego, źe ... przecież ... no, wydawało mi się, żc te listy mogą pana w pewnym sensie zainteresować - wyjąkała.

- Owszem, to możliwe - przyznał Robinct. - Tak, nigdy nie wiadomo, co tej wariatce może jeszcze przyjść do głowy. Lepiej nad nią czuwać.

Podwójne życie Robinet-Voxa toczyło się jako tako w gradowej burzy listów, w których aluzje gastronomiczne przeplatały się z wybuchami rozpasanego erotyzmu. Rzecz ciekawa, te dwa tematy nie występowały łącznie, lecz tworzyły jak gdyby dwa różne źródła epistolamej inspiracjir Może sytuacja taka i mogłaby się ustalić, gdyby nie zakłócił jej nowy wypadek, zrządzenie losu tak gwałtowne i perfid­ne, że prawie niepojęte.

Co środa ukazywał się bardzo popularny „Tydzień w Radio”, który oprócz programu na najbliższe dni zawierał materiał fotograficzny dotyczący gwiazd mikrofonu. Redaktor naczelny zdziwił się, gdy jego pismo w zwykłym nakładzie rozeszło się tym razem w ciągu paru godzin. Zarządził wydanie nowego nakładu i przeprowadził mały wywiad.

Klucz do tajemnicy znąjdował się w rogu jednej ze stron magazynu. Na marginesie, obok programów umieszczono podobiznę młodego jeszcze człowieka o trochę wystających kościach policzkowych, z wielkimi aksamitnymi, melan­cholijnymi oczyma, z kasztanowatą bujną i niesforną czupryną. Otóż skutkiem jakiejś niepojętej pomyłki pod tym zdjęciem umieszczono nazwisko Tristana Voxa, cho­ciaż przedstawiało ono niejakiego Fryderyka Durateau, zdobywcę pucharu imienia Borotry w klubie tenisowym w Nanterre.

Robinet nigdy prasy nie czytywał; dopiero dyrektor rozgłośni powiedział mu, co zaszło. Już wyprowadzony z równowagi codziennymi atakami tajemniczej Izoldy, bołeśnie odczuł to nowe nieszczęście. Dyrektor starał się go podnieść na duchu. Opublikowanie fotografii zupełnie do niego niepodobnej mogło tylko do reszty zmylić publicz­ność i umocnić jego incognito. Nie zabiegając o to, ukazywał twarz rzesiom swoich wielbicieli, ale była to tyłko maska, za którą pozostawał całkowicie niewidzia­lny.

Argumenty brzmiały rozsądnie i przekonująco. Robinet jak najchętniej ich wysłuchał. Ale w głębi duszy był przekonany, że na horyzoncie zbierają się groźne chmury. Co więcej, miał wewnętrzne przekonanie, że całe jego życie zaczyna się rozpadać jak domek z kart. Był zrezygnowany i oczekiwał nowej katastrofy.

Doszło do niej w następny poniedziałek. Cala prasa miała dość czasu przez sobotę i niedzielę, aby przejąć inicjatywę „Tygodnia w Radio”' i umieścić w wielkim powiększeniu reprodukcję rzekomego zdjęcia Tristana Voxa. Gdy owego poniedziałku Robinet wszedł do studia parę minut przed swoją audycją, podbiegła do niego panna Flawia w stanie wzburzenia, o jaki nigdy by jej nie posądził.

- Proszę pana, proszę pana!-zawołała.-On jest tam!

- Kto taki? - zapytał Robinet.

Zadał to pytanie, bo samo się narzucało, ale-nieste­ty - doskonale wiedział, o kogo chodzi.

- Tristan Vox!-zawołała panna Flawia.

Robinet opadł na krzesło, z emocji kolana się pod nim ugięły. A zatem nadeszła chwila, której od miesięcy z 50

lękiem oczekiwał. Chwila konfrontacji z osobą fikcyjną, wyłonioną z niego samego-a przede wszystkim z jego głosu - wywoływaną codziennie przez dwie godziny dla tłumu słuchaczy, wzbogaconą i wyposażoną w realny byt przez marzenia tego tłumu, osobą, którą wzywał dcv stawienia się i ukazania on, Robinet, i ów tłum, osobą, która nieuchronnie musiała się dziś czy jutro zmaterializo­wać.

Przesiedział parę minut pod pytającym i rozgorączkowa­nym wzrokiem panny Flawii.

- Gdzie jest?-zapytał wreszcie.

- Czeka... w gabinecie.

Robinet zdołał zauważyć, że powiedziała nie „w pań­skim gabinecie” lecz „w gabinecie”. Niedługo zapewne powie: „w swoim gabinecie”...

- Dobrze - rzekł z determinacją - pójdę zobaczyć.

Nie powiedział „pójdę się z nim zobaczyć”, zamierzał

bowiem tylko zajrzeć przez uchylone drzwi i nie wszczynać rozmowy, która mogłaby zająć więcej czasu, niż mu pozostało do audycji, i która ponadto mogła się okazać ponad jego siły.

Podszedł na palcach i po dwóch minutach tak samo wrócił.

- To rzeczywiście on. Człowiek z fotografii.

- Tojest Tristan Vox-twardo orzekła panna Flawia.

- Człowiek z fotografii-z uporem powtórzył Feliks Robinet.

Grubo się mylił i sam zdawał sobie z tego sprawę. Człowiek, którego zobaczył, cierpliwie siedzący w jego gabinecie, miał wszystkie cechy fizyczne - a prawdopodob­nie i moralne - jakie w ogromnej korespondencji słuchacze radia przypisywali Tristanowi Vox, i gdyby zwrócono się do rysownika, aby na podstawie tych listów sporządził portret pamięciowy słynnego spikera, nakreśliłby dokład­nie portret niepożądanego gościa.

- Co z nim zrobić? - spytała panna Flawia

- Moja audycja zaczyna się za dwie minuty i potrwa dwie godziny - odrzekł Robinet. - Proszę mu powiedzieć... A zresztą jest mi wszystko jedno! Niech pani robi, co pani chce! - zawołał i zamknął się w studio.

Czy tego wieczora słuchacze audycji domyślali się, w jak

niezwykłych okolicznościach się znalazł? Być może, bo ściskające go za gardło wzburzenie uczyniło jego głos jeszcze bardziej przejmującym w jego łagodnej i bolesnej chrypliwości. Mówił, a jego dusza mknęła ku tysiącom innych dusz. Ale po raz pierwszy uzyskała ciało. I nie była to niezgrabna i śmieszna powłoka cielesna Feliksa Robinet. Ten człowiek siedział w gabinecie obok studia i dzięki retransmisji tego, co szło na antenie, słyszał każde słowo, jakie Robinet wysyłał w eter. Robinet wiedział o tym i bardzo go to dręczyło. Po raz pierwszy doznawał obrzydli- wego uczucia, że popełnia fałszerstwo: trochę tak, jak gdyby grając Szekspirowskiego Cezara dowiedział się, że praw­dziwy historyczny Cezar obserwuje go i słucha w kuli­sach.

Dwie minuty po północy wyszedł ze studia w stanie bliskim prostracji. Skierował się do gabinetu, prosząc Boga, aby nie było tam już intruza. Ale tamten czekał. Robinet nie mógł już uniknąć rozmowy, której „tamten” najwi­doczniej oczekiwał. Poprosił pannę Flawię, aby uprzedziła jego żonę, że dziś się spóźni i że prosi ją, aby natychmiast wyjęła z piecyka szpikowane słoninką przepiórki, które na pewno już tam wsunęła, aby je podać za trzydzieści pięć minut, jakich zwykle potrzebował, żeby wrócić do domu i zasiąść do stołu. Następnie wszedł do gabinetu, jak czło­wiek rzuca się do wody, uścisnął dłoń przybysza-dłoń szczerą, chłodną i muskularną, jak zauważył-po czym usiadł naprzeciwko niego. - A zatem?-rzekł zamiast wstępu.

- A zatem? - powtórzył Durateau, trochę zaskoczo­ny. - Co zatem?... Ależ brawo! Tak, Tristanie Vox, brawo! Słucham pana od dwóch godzin! Nigdy jeszcze nie był pan równie przekonujący, żarliwy, poufały bez demagogii, intymny bez niedyskrecji, ludzki bez ekshibicjonizmu. Czy mogę coś panu wyznać? Otóż słuchając byłem z pana dumny!

- Dumny?-zdziwił się Robinet.-Z czego dumny?

- Z czego? Ależ to całkiem proste, że jestem Tristanem Vox!

- A pan jest Tristanem Vox?

- Ach, drogi panie, proszę mi wierzyć, że wcale się o to nie starałem! Wcale! Nikogo o nic nie prosiłem. Jeszcze

przed tygodniem nie miałem pojęcia, że istnieje jakiś Tristan Vox. I oto nagle moje zdjęcie pojawia się w całej prasie, a ja nie mogę wyjść z domu, żeby mnie sobie nie pokazywano, nie proszono o autografy, pieniądze, rady, wzajemność w miłości i tym podobne! Czy pan uważa, że to jest życie? Boja, proszę pana, może się pan zdziwi, ale mam żonę, dzieci, krewnych, przyjaciół, pewną pozycję. I pytam pana, co mi z tego wszystkiego zostało od chwili, kiedy jestem Tristanem Vox?

- Ja naprawdę już nic z tego wszystkiego nie rozu­miem-wyznał Robinet. - Niech mi pan powie: przyszedł pan tutaj, żeby mi gratulować czy żeby się skarżyć?

- Przyszedłem, nie zaprzeczam, żeby zażądać od pana wyjaśnień. Żeby panu oświadczyć, iż nie miał pan prawa tak rujnować życia człowieka, który nic złego panu nie zrobił. Tak, przyszedłem omówić z panem jakieś warunki, sam nie wiem, jakieś wyrównanie, odszkodowanie czy co tam jeszcze! A potem siedzę w tym pokoju od godziny dziesiątej i słucham pana. Właściwie słucham Tristana Voxa, czyli można powiedzieć, że słucham siebie samego, jako że w bardzo wielkiej mierze, jak wszyscy mnie zapewniają, jestem Tristanem Vox. I jest mi z tym po prostu wspaniale! Bo widzi pan, wszystko, co pan mówił dzisiaj wieczór, było jak gdyby mi to pan z ust wyjął. Dziwne .uczucie, daję słowo!

- Nie tylko dla pana!-ironicznie zauważył Robinet. Zapanowała cisza. Z bardzo daleka słychać było dwa coraz bliższe żałosne sygnały alarmowe karetki pogotowia.

- Cięho, jak gdyby anioł przelatywał między nami - raz jeszcze sarkastycznie odezwał się Robinet.

- Anioł? - odparł Durateau.-Anioł nie przelatuje po­między nami. On wstaje promienny, nieskazitelny, genia­lny, szlachetny, groźny w swojej czystości i mocy. Anioł Tristan Vox!

- O nie! Mam już tego dosyć! - wykrzyknął Robinet.- Pan jest naprawdę szalony i obawiam się, że to zaraźliwe. Chce pan, żebyśmy wszyscy dostali bzika!

W tej chwili ktoś gwałtownie otworzył drzwi gabinetu. Ukazała się w nich rozczochrana głowa jednego z operato­rów.

- Panie Robinet-zawołał ochrypłym głosem - wie pan,

żc pańska sekretarka miała przed chwilą wypadek? Właśnie ją ładują do karetki pogotowia.

- Panna Flawia? Jaki wypadek? Co się stało pannic Flawii?

- Spadła.

- Spadła? W biurze? Na schodach?

- Nie, wypadła przez okno, Z trzeciego piętra. Na ulicę.

- Coś podobnego! Ale jak mogła wypaść przez okno?

- Nie mam pojęcia. Może sama się trochę do tego przyczyniła?

~ Wielki Boże! Proszę zatelefonować do mojej żony! Muszę tam pojechać!

Robinet wybiegł z gabinetu, pędził z trzeciego piętra przeskakując po cztery stopnie, a gdy znalazł się na chodniku, zobaczył już tylko, jak karetka uwieńczona obracającym się płomieniem oddała się powtarzając swoje żałosne wezwanie. Musiał się dowiedzieć, dokąd odjechała, a następnie poszukać taksówki, aby jak najszybciej znaleźć się w klinice w Neuilly.

Odnalazł pannę Flawię na polowym łóżku, z głową w bandażach tworzących ogromny turban; czekała na prze­świetlenie.

Pielęgniarka ustąpiła miejsca Robinetowi widząc uparte znaki rannej, aby się zbliżył, i znikła przykazując mu, aby streszczał się, o ile to tylko możliwe.

Robinet z trudem rozpoznał swoją sekretarkę w tym tłumoku z obrzękłą twarzą.

- Niech pan podejdzie, Feliksie-wyszeptała.

Usłuchał, głęboko poruszony, bo po raz pierwszy prze­mówiła do niego po imieniu.

- Nie wiem, co ze mną będzie, a winna panu jestem wyjaśnienie. Przede wszystkim muszę się do czegoś przy­znać. Tak. To ja jestem Izoldą!

Umilkła, jak gdyby chcąc zostawić czas, żeby pojął tę fantastyczną rewelację i oswoił się z nią.

- Nie mogłam już dłużej, rozumie pan? Całe to życie, cała praca, cała korespondencja poświęcona człowiekowi, który nie istniał. To było już nie do zniesienia. Czułam, że ogarnia mnie szaleństwo. Koniecznie trzebi było znaleźć sposób, aby on zaczął istnieć, zmufcic go, żeby zaistniał.

Wtedy pojawiła się Izolda. Już po iej pierwszych listach postanowiłam zająć jej miejsce. Nauczyłam się naśladować jej pismo i bombardowałam pana gwałtownymi nieprzy­zwoitymi listami, których pisanie kosztowało mnie wiele łez wstydu i złości. A wszystko to miało zmusić Tristana Voxa, żeby się pokazał, żeby wylazł ze swojej nory. rozumie pan?

Zamilkła na chwilę, jak gdyby chciała zapomnieć o swoich epistolamych trudach. Robinct, któremu nigdy by na myśl nie przyszło kojarzenie tamtych ordynarnych i sprośnych listów z osobą sekretarki, dokładnej i przesadnie skromnej panny Flawii, teraz przeciwnie, bez trudu dostrzegał ich autorkę w tej nowej postaci z głową w turbanie z gazy i całej we Fioletowych sińcach.

- Byłam pewna, że on się witszcie zjawi - mówiła dalej - a jednocześnie przeczuwałam, że zbliża się katastro­fa. Tak, bo ja nie mogłam jej zapobiec, rozumie pan?

Już po raz trzeci pytała, czyją rozumie. Milczał. Nie, nie rozumiał. Zresztą od dawna już przestał rozumieć. Od czasu ukazania się fotografii Tristana w tygodniku radio­wym, a może nawet wcześniej, od pierwszego listu z podpisem Izoldy. Której Izoldy? Przecież nie panny Flawii, bo ona. jak wynikało z jej wyznań, dopiero później zaczęła przemycać swoje listy pomiędzy listami tamtej, pierwszej Izoldy...

Ranna uczyniła rozpaczliwy wysiłek, aby wytłumaczyć się ze swojego postępowania.

- Oszalałam ze zdenerwowania, gdy zjawił się w studio. Poznałam go od razu i byłam pewna, że to ja go sprowa­dziłam. Wiem, że to absurd, ale nie mogę się pozbyć tej myśli. Potem pan mi powiedział, abym sama sobie z nim poradziła, że pan nie chce go widzieć. Sugerowało to, że ja jestem odpowiedzialna za jego pojawienie się w biurze. I żeby mnie dobić, kazał mi pan jeszcze zatelefonować do pańskiej żony. Gdy wszystko jej opowiedziałam...

Jeszcze i to! I jego żonę wmieszano w tę całą historię! Jak gdyby sytuacja i lak nie była już dość skomplikowana!

- No i co? Co mówiła pani mojej żonie? Co ona odpowiedziała?

Ale panna Flawia już z zamkniętymi oczyma opadła na poduszkę. Robinet przez chwilę patrzył na bezkrwistą i

popstrzoną twarz klowna, której smutek i groteskowa brzydota były obrazem jego własnego losu. Tutaj już się niczego więcej nie dowie. Zresztą pielęgniarka dawała mu znaki przez uchylone drzwi.

Wstał, wyszedł i dość długo szukał taksówki. Dochodziła druga nad ranem, gdy chciał wejść do domu. Nie mógł otworzyć drzwi swoim kluczem, bo były zamknięte od wewnątrz na dodatkowy zamek. Zadzwonił.

- No, Amelio! Otwieraj! To ja, Feliks!

Po drugiej stronie drzwi usłyszał ciche kroki.

- To ty, Feliksie?

- Tak, otwórz.

Zamek obrócił się z hałasem, drzwi się otworzyły i Feliks zachwiał się pod ciężarem Amelii, która rzuciła mu się w ramiona.

- Feliks. Feliks-szlochała. - Przebacz mi! To wszystko moja wina.

- Co ci mam przebaczyć? Jaka wina!

- Naprzód powiedz, że mi przebaczasz!

- Przebaczam.

- To ja jestem Izoldą!

f znowu zalała się łzami. Robinet był już w tej chwili pewny, że cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu.

- A może lepiej chodźmy teraz spać? Jutro sobie o wszystkim porozmawiamy - zaproponował.

Amelia zdumiała się.

- I ty mógłbyś po tym wszystkim zasnąć? I nic nie zjesz?

Zjeść coś? Owszem, czemu by nie? Zapomniał o prze­piórkach szpikowanych słoninką przewidzianych na dzi­siejszy wieczór. Uwolnił się z objęć Amelii i poszedł do kuchni. Zapach przypalonego mięsa jeszcze unosił się w powietrzu. Na płycie kuchennej blacha z piecyka przedsta­wiała tragiczny widok: cztery małe pakieciki sczerniałe i popękane.

- Mówiłem Flawii, aby zatelefonowała, że trzeba je wyjąć z piecyka.

- Twojej sekretarce? A tak, dzwoniła do mnie! Ale n ie po to, żeby mi przypomnieć o przepiórkach! Co masz na myśli, Feliksie?

- Co mam na myśli? Jak ci się zdaje, co mogę mieć na myśli o drugiej w nocy i z pustym żołądkiem?

- Panna Fławia powiedziała mi.żeTristan Vox zamknął się z tobą w gabinecie. Wydawała się szalenie zdenerwowa­na. Dodała: „Dojdzie tam do tragedii, oczywiście z powodu listów Izoldy.” A Izolda to przecież ja-powtórzyła Ame­lia, raz jeszcze tonąc we łzach.

Ostatecznie małżonkowie bez większego apetytu zjedli w kuchni omlet z serem, usmażony przez Amelię pomiędzy dwoma atakami płaczu. Jednocześnie opowiadała o swoich przejściach.

- Codziennie między dziesiątą a północą słuchałam, jak tysiące ludzi, głosu Tristana. Ale rzecz w tym właśnie, że nie tak jak tysiące innych. Bo ja jestem żoną Feliksa Robinet. A w gruncie rzeczy Tristan i Feliks to jeden i ten sam człowiek. W gruncie rzeczy tak, ale co tu można wiedzieć! Boja nigdy nie mogłam rozpoznać twojego głosu w radiu, słyszysz, nigdy! Więc nic dziwnego, że różne myśli chodziły mi po głowie. Kim jest ten Tristan Vox, równo­cześnie mój zwyczajny mąż i urojony idol całego mnóstwa nieznajomych kobiet? Chciałam to zrozumieć. Zakochać się w Tristanie. Pisałam listy podpisując się „Izolda”. Chciałam zobaczyć, co z lego wyniknie. A także chciałam odnaleźć, odzyskać cię w chwilach, gdy stawałeś się Trista­nem Vox.

Patrząc nieruchomo przed siebie Feliks Robinet jadł i zastanawiał się. Istotnie postępował bardzo nieostrożnie. Latami trudził się co wieczora, aby tworzyć postać idealną, wyposażoną we wszystkie uroki, wszystkie zalety, postać urojoną, to prawda, ale nie-jak mu się zdawało-nie istniejącą, ponieważ setki tysięcy słuchaczy i słuchaczek wierzyły w jego realność. W tej masie łatwowierności nagromadziła się jakaś potencjalna energia, olbrzymia mgławica, której promieniowanie musiało nieuchronnie porazić tych, którzy znaleźli się pod jej bezpośrednim działaniem, a więc przede wszystkim jego sekretarkę i żonę - i ewentualnie wywołać precypitację, ludzką konkre- cję, która w tym przypadku nazywała się Fryderyk Dura­teau. W całej tej aferze Robinet grał rolę ucznia czarnoksię­skiego; sprowadził nieszczęście na swoich bliskich i na

samego siebie, gdyż z całą nieświadomością manipulował siłami, nad którymi nie miał władzy.

Co teraz robić? Dać sobie spokój z tym wszystkim? Vox istniał przecież tylko dzięki codziennemu zastrzykowi pseudożycia, jakim byty dwie godziny audycji radiowej.

- Trzeba zamknąć kurek-powiedział sobie nie myśląc

o grze słów, do jakiej prowokowało jego nazwisko i która zatruwała mu życie w szkole i w wojsku.*

Czy zerwać jednostronną umowę z rozgłośnią radiową? To wykluczone. Przypadek taki był przewidziany i wpraw* dzie dyrekcja mogła go w każdej chwili zwolnić bez uprzedzenia i bez odszkodowania, on w tej sytuacji musiałby zapłacić wysoki okup za swoją wolność. Nato­miast samobójstwo Flawii wystarczająco uzasadniało depresję nerwową i trzy tygodnie urlopu na wypoczynek.

Nie poszedł już do studia i kazał Amelii napisać do dyrektora radiostacji list z zawiadomieniem, w jakim znajduje się stanie. Poczekał na odpow iedź, która przyszła na trzeci dzień i była taka, jakiej pragnął. Wziąwszy pod uwagę okoliczności, chętnie przyznano mu urlop.

Pod koniec tygodnia małżonkowie Robinet wsiedli do pociągu udając się do Billom. Zatrzymali się w domu rodziców' Amelii, domu, który przed czterema miesiącami opuścili po letnich wakacjach. Doznali dziwnego wrażenia ujrzawszy u progu zimy te ściany, te pokoje, a także ulice i place, dotąd widywane zazwyczaj w lecie; było to smutne, ale kojące, jak gdyby nagle przybyło im wiele lat.

Czy to w wyniku owego postarzenia się Amelia straciła cały zapał do sztuki kulinarnej i żadne aluzje męża nie mogły jej zapędzić do kuchni?

Robinet zaczął codziennie chodzić na partyjkę bilardu w wielkiej kawiarni przy ulicy Colonel Mioche. Amelia przesiadywała w domu, a wieczory zwykle spędzała z jedną z sąsiadek. Robinet, przyzwyczajony kłaść się późno, nieraz zostawał aż do chwili, gdy kawiarnię zamykano. Pewnego dnia, czując się zaziębiony, wcześniej niż zwykle wrócił w domowe pielesze. Obie kobiety, nachylone nad odbiornikiem radiowym, nie słyszały, jak otworzył i zamknął drzwi. Nadstawił uszu. Dosłyszał tylko imię i

nazwisko człowieka, którego ciepły, młodzieńczy i sympa­tyczny głos miał znowu zabrzmieć w eterze. Tristan Vox.

Tego wieczora Feliks Robinet nabrał przekonania, że już nigdy nic nie wygłosi przed mikrofonem. Potwierdzenie znalazł po dwóch dniach, ujrzawszy na wystawie w kiosku gazetowym najświeższy numer „Tygodnia w Radio”. Na okładce pyszniło się zdjęcie Fryderyka DuriReau, a pod nim w ramce, dużymi literami tylko imię i nazwisko: Tristan Vox.

W parę dni później doznał zawrotnego uczucia samot­ności, gdy zobaczył to samo nazwisko na kopercie, którą ukradkiem usiłowała wysłać Amelia.

Chusty Weroniki

Międzynarodowe Spotkania Fotograficzne ściągają corocz­nie do Arles tłumy fotografówamatorów i profesjonalistów. Przez parę dni wystawy zakwitają na każdym rogu ulicy, wielkie dyskusje toczą się na tarasach kawiarń, wieczorami co znakomitsi goście wyświetlają swoje dzieła na ogrom­nym białym ekranie ustawionym na dziedzińcu Arcybis- kupstwa i zbierają żniwo pochwal oraz głośnych drwin młodej, zapalczywej i bezwzględnej publiczności. Znawcy almanachu gotajskiego fotografii rozkoszują się poznając na uliczkach \ placykach miejskich takie znakomitości, jak Ansel Adams i Ernst Haas, Jacques Lartigue i Fulwio Roiter, Robert Doisneau i Artur Tress, Ewa Rubinstein i Oiseia Freund. Pokazują sobie Cartier-Bressona, który chyłkiem przemyka pod murami, twierdzi bowiem, że nie może widzieć, sam będąc widzianym, a także Jcan-Loup Sieffa, tak pięknego, że chciałoby się, aby robił tyłko autoportrety, i mistrza Brassai, który podobny nocnemu ptakowi, tajemniczy, nawet w pełnym prowansalskim słońcu nie rozstaje się z wysłużonym czarnym paraso­lem.

- Brassaï, po co panu ten parasol?

- To taka mania. Wzięło mnie to w dniu, gdy rzuciłem palenie.

Na pewno po raz pierwszy zobaczyłem Hektora razem z Weroniką, ale trudno mnie winić, że najpierw zwróciłem uwagę tylko na niego. Działo się to na jednym z tych wąskich pasków ziemi, które otaczają Camargue i stanowią

60

linię podziału między morzem a ostatnimi słonymi jezio­rami, gdzie flamingi opadają jak olbrzymie białe i czerwone sieci. Pilotowana przez jednego z organizatorów Spotkań grupa fotografów zebrała się na tych podmokłych obsza­rach, aby fotografować akt. Model, wspaniały i szlachetny w swej nagości, dokonywał różnych ewolucji, to biegi wśród spienionych fal, to jak zmiażdżony kładł się płasko na plaży albo kurczył się jak plód w łonie matki czy też brodził w martwych wodach jeziora odpychając mocnymi biodrami wodorosty i słone mieniące się kożuchy.

Hektor był typem śródziemnomorskim, średniego wzro­stu, mocno umięśniony, z okrągłą, trochę dziecinną twarzą; nad chmurnym czołem młodego byczka wiły się czarne, kędzierzawe włosy. Żył pełnią swojej naturalnej zwierzę* cości, która znajdowała szczęście w prostych i surowych warunkach tego zakątka ziemi, bieżących albo martwych wodach, zrudziałych roślinach, szaroniebieskawych pia­skach. odbarwionych przez czas pni drzewnych. Tak, był oczywiście nagi, ale niezupełnie, bo miał na sobie rodzaj naszyjnika, cienki rzemyczek, a na nim nawleczony wielki ząb. Ta prymitywna ozdoba podkreślała zresztą jego nagość, a on przyjmował nieustanny obstrzał fotografów z naiwnym zadowoleniem jako hołd w pełni należny jego wspaniałemu ciału.

Do Arles wracaliśmy w sześć samochodów. Przypadek sprawił, że usiadłem obok szczupłej i żywej kobietki, której inteligencja i pewien gorączkowy urok zastępowały urodę i która z całym okrucieństwem zmusiła mnie, abym wraz z nią borykał się z ciężarem i ogromem sprzętu fotograficz­nego, jaki włokła z sobą. Wydawało się zresztą, żc jest w złym humorze: narzekając bez przerwy, surowo osądzała dzisiejsze zajęcia poranne, przy czym nic byłem wcale pewny, czy przemówienie to kieruje istotnie do mnie.

- Te dzisiejsze zdjęcia... ani jedno nie jest warte zachodu. Ta plaża! Ten Hektori Beznadziejny banał. Kolorowe pocztówki i tym podobnie. Dobrze, że przynajmniej wzię­łam mój ezterdziestomilimetrowy dystagon. Pod aż tak bardzo rozwartym kątem uzyskuje się ciekawe zniekształ­cenia perspektywy. Wystarczy, że Hektor wyciągnie rękę ku obiektowi, a będzie to dłoń olbrzyma, za nią zaś drobne ciało i główka jak u wróbla. To zabawne. Ałe ostatecznie

61

jest to oryginalność dosyć tania. To do niczego. Chciałoby się złożyć morze, piasek i zmurszałe pnie do rekwizytorni i zrobić coś z tego małego Hektora. Wymagałoby to co prawda dużo pracy. Pracy i wyrzeczeń...

Gdy wieczorem tego dnia wybrałem się na małą prze­chadzkę po nocnym Arles, zobaczyłem ich oboje - Hektora i Weronikę-na tarasie „VauxhaIF\ Ona mówiła. On słuchał ze zdziwioną miną. Czy mówiła mu o pracy i wyrzeczeniach? Szedłem dość powoli, aby usłyszeć jego odpowiedź na pytanie Weroniki. Wyjął zza kołnierzyka koszuli naszyjnik, który tego ranka zwrócił moją uwagę.

- Tak, to jest ząb - wyjaśnił. - Ząb tygrysa. Przywie­ziono mi go z Bengalu. Krajowcy wierzą, że dopóki noszą na sobie ten fetysz, nie zostaną pożarci przez tygrysa.

Podczas gdy mówił, Weronika przyglądała mu się ponuro i natarczywie.

Spotkania dobiegły końca. Straciłem z oczu Hektora i Weronikę, a nawet przez następną zimę trochę o nich zapomniałem.

W następnym roku znowu znalazłem się w Arles. Oni również. Stwierdziłem, że Weronika nic się nie zmieniła, natomiast Hektora trudno było poznać. Nic nie pozostało z jego trochę^ dziecinnej niezdarności, samozadowolenia pięknego zwierzęcia, optymistycznego i słonecznego rozra­dowania. Pod wpływem jakichś zmian w trybie życia schudł w sposób niemal zatrważający. Wydawało się, że Weronika zaraziła go swoim gorączkowym rytmem; nie spuszczała z niego władczego spojrzenia. Zresztą wcale nie wzbraniała się - przeciwnie - przed skomentowaniem jego metamorfozy.

- W zeszłym roku Hektor był piękny, ale nie prawdziwie fotogeniczny-mówiła. - Był piękny i fotograficy, jeżeli tylko chcieli, mogli tworzyć dosyć wierne, a więc także piękne kopie jego ciała i twarzy. Ale jak wszystkie kopie, zdjęcia tak robione nie dorównywały oczywiście orygina­łowi. Teraz stał się fotogeniczny. Na czym polega fotoge- niczność? Ujmując rzecz prymitywnie, człowiek fotoge­niczny zaskakuje tych, którzy, znając go, po raz pierwszy oglądają jego zdjęcia: zdjęcia są piękniejsze niż on, zdają się odkrywać nie dostrzegane dotąd piękno. Tymczasem zdję­cia nie odkrywają tego piękna, one je stwarzają.

Później dowiedziałem się, że mifeszkają w skromnym wiejskim domu, który Weronika wynajęła w Camargue niedaleko Mćjannes. Zaprosiła mnie tam.

Chata była tak niska, że razem z dachem z sitowia nie można jej było dostrzec w tutejszym krajobrazie, zanim wpadło się na płot ich zagrody. Z trudnością wyobrażałem sobie ich wspólne życie w paru mamie umeblowanych izdebkach. Za to wszechwładnie królowała sztuka fotogra­ficzna. Były tu aparaty projekcyjne, elektroniczne lampy błyskowe, reflektory, aparaty filmowe, całe laboratorium do wywoływania i powiększania z mnóstwem chemikaliów w butelkach, blaszankach, zapieczętowanych skrzynkach, w plastykowych workach. Jeden wszakże pokój zdawał się przeznaczony dla Hektora, ale tutaj oprócz klasztornego stołu i cebrzyka z natryskiem otoczonego plastykową zasłoną zgromadzono cały arsenał przyrządów do inten­sywnego ćwiczenia mięśni, mówiący tylko o wysiłku, pracy, niezmordowanym powtarzaniu tego samego ruchu, boleśnie utrudnianego przez stal albo żelazo. Przy jednej ze ścian stała drabinka szwedzka, a naprzeciwko na półkach cały komplet hantli i ciężarów, a także maczug z polero­wanego dębu. Resztę pokoju wypełniały ekspandery, ści­skacze, drążki, ławeczka, aparat do ćwiczeń dla wioślarzy, drążki z kółkami. Wszystko to miało w sobie coś z sali operacyjnej i izby tortur.

- W zeszłym roku, jeżeli pan pamięta-wyjaśniała Weronika - Hektor tkwił jeszcze w łusce jak piękny młody owoc, twardy i dojrzały. Bardzo apetyczny, ale dla fotografa nieciekawy. Po tych krągłych i gładkich masach światło ślizgało się nie znajdując punktu zaczepienia, nie wywołu­jąc żadnej gry. Trzy godziny wyczerpującego treningu dziennie i wszystko się zmieniło. Trzeba panu wiedzieć, że odkąd ujęłam sprawę w swoje ręce, cały ten sprzęt do ćwiczeń fizycznych towarzyszy nam, ilekroć gdzieś się przenosimy. Jest normalnym uzupełnieniem sprzętu foto­graficznego, który wszędzie zabieram z sobą. Kiedy podró­żujemy, nasz kombi o mało nie pęknie.

Przeszliśmy do innego pokoju. Na stole, który był deską na kozłach, nagromadzone powiększenia były serią waria­cji na jeden temat.

- Oto-rzekła Weronika z nutą egzaltacji w gło­sie-prawdziwy, jedyny Hektor! Proszę popatrzeć!

Czy to był rzeczywiście Hektor, ta głęboko drążona maska, na którą składały się tylko kości policzkowe, szczęka dolna i oczodoły, w kasku włosów, których karne pukle wydawały się polakierowane?

- Jedną z wielkich reguł aktu fotograficznego - mówiła dalej Weronika -jest nadanie zasadniczego znaczenia twa­rzy. Ileż to zdjęć, które zapowiadały się wspaniale i które mogły, które powinny były wypaść wspaniale, zmarnowało się, bo twarz była niedobra albo po prostu nie harmonizo­wała z ciałem. Lucjan Clergue, którego mniej więcej wszyscy jesteśmy tutaj w Arles gośćmi, rozwiązał sprawę ucinając swoim aktom głowę. Ucięcie głowy to zabieg radykalny! Biorąc rzecz logicznie, powinno by uśmiercić fotografię. A tymczasem przeciwnie, obdarza ją życiem intensywniejszym, bardziej tajemniczym. Zdawałoby się, że cała dusza zawarta w głowie spłynęła ze ściętej głowy w ukazywane ciało i że objawia się podkreślając mnóstwo drobnych szczegółów pełnych życia, których brak aktom zwyczajnym, jak pory na skórze, meszki, kontrastujące ze sobą nierówności, gęsia skórka, a także łagodną ociężałość miękkich partii, pieszczonych i modelowanych przez wodę

i słońce. Tojestjuż wielka sztuka. Ale,jak sądzę, wiąże się z ciałem kobiecym. Akt męski nie poddałby się tej grze z głową jak gdyby pożartą przez ciało. Proszę spojrzeć na to zdjęcie. Twarz jest szyfrem ciała. Chcę powiedzieć: samym ciałem wyrażonym przez inny system znaków, ajednocześ- nie kluczem do ciała. Proszę obejrzeć w magazynach muzeów niektóre uszkodzone posągi. Mężczyzna bez głowy jest nieodgadniony. Nie widzi nic, bo nie ma oczu. Zwiedzający odnosi przykre wrażenie, że to on sam oślepł. Natomiast posąg kobiety, gdy utraci głowę, rozkwita tym bujniej w swej cielesnej pełni.

- Jednakże - zauważyłem - trudno by twierdzić, że twarz, której użycza pani Hektorowi, błyszczy inteligencją i zainteresowaniem dla świata zewnętrznego.

- Oczywiście, że nie! Twarz bystra, ciekawa, ekstrawer- tyczna byłaby katastrofą dla nagiego ciała. Ograbiłaby je z jego substancji. Stałoby się jedynie mało znaczącym opar­ciem dla światła skierowanego na przedmioty, jak wieża

latarni morskiej, która, zanurzona w mroku, istnieje tylko po to, żeby wygrażać niebu obracającym się wokoło reflektorem. Akt potrzebuje twarzy zamkniętej, opanowa­nej, skoncentrowanej w sobie. Na przykład Myśliciel Rodina. Jest to człowiek prymitywny, który, kryjąc twarz w dłoniach, czyni gwałtowny wysiłek, aby ze swojego bied­nego mózgu wykrzesać jakiś słaby przebłysk myśli. Całe jego potężne ciało jest przeniknięte i jak gdyby przetwo­rzone przez ten wysiłek, od stóp wykręconych palcami ku sobie, poprzez kręgosłup godny tragarza aż do byczego karku.

- A ja myślę o oczach posągów, o ich dziwnym spojrze- liu, 'które zdaje się przenikać przez nas nie widząc, jak gdyby, będąc z kamienia, mogło dostrzegać tylko kamień.

- Oczy posągów to zamurowane studnie - potwierdziła Weronika.

Przez chwilę w milczeniu oglądaliśmy trzy odbitki zrobione na bardzo twardym papierze. Ciało Hektora, umieszczone na jednolicie czarnym tle - znam te ogromne zwoje papieru wszelkich odcieni, jakimi fotografowie izo­lują swego modela niby owada nabitego na szpilkę w pudle entomologa - wyeksponowane przez cienie i strefy ostrego światła pochodzącego z. jednego źródła, wydawało się zakrzepłe, zrewidowane aż do kości, rozczłonkowane, jakby przeprowadzono na nim sekcję albo pokaz anato­miczny.

- Na pewno nie można tego określić jako „uchwycone na żywo” - zażartowałem, chcąc, aby prysł trochę zło­wróżbny czar tych fotografii.

- Chwytanie na żywo nic jest moją specjalnoś­cią - przyznała Weronika.-I proszę nie zapominać, co powiedział Paul Valéry: naga jest prawda, ale pod nagością jest człowiek odarty ze skóry. Otóż jeśli chodzi o fotografię, istnieją d>yie szkoły. Jedni polują na zdjęcia zaskakujące, niezwykłe, wzruszające, przerażające. Wędrują po wsiach i miastach, kamienistych wybrzeżach i polach bitew, aby w lot chwytać szybko zmieniające się sceny, ukradkowe gesty, efektowne momenty, łącznie ukazujące żałosną błahość ludzkiej kondycji, która wyłania się z nicości i skazana jest na to, żeby do niej powrócić. Tak fotografują dzisiaj

Brassai', Cartier—Bresson, Doisneau, William Klein. Aie jest jeszcze drugi kierunek, który w całości wywodzi się od Edwarda Westona. Jest to szkoła fotografii przemyślanej, wyrachowanej, nieruchomej, która ma utrwalić nie chwilę, lecz wieczność. Do niej należy Denis Brihat, którego brodę i okulary à la Hemingway miał pan okazję tutaj oglądać. Zaszył się w Luberon i od dwudziestu łat fotografuje wyłącznie rośliny. A wie pan, kto jest jego najgorszym wrogiem?

- Nie wiem.

- Wiatr. Wiatr, który porusza kwiatami.

- I osiedlił się w kraju mistralu?

- Szkoła eliminująca ruch wyznacza sobie cztery dzie­dziny: portret, akt, martwą naturę i pejzaż.

- Zjednej strony „chwytanie na żywo”, z drugiej martwa natura. Mam ochotę zastosować tutaj grę słów i powiedzieć: z jednej strony natura żywa, z drugiej „chwytanie na martwo”.

- Wcale nie poczułabym się tym urażona - oznajmiła Weronika.-Śmierć mnie interesuje, nawet więcej niż interesuje. Na pewno któregoś dnia pójdę fotografować do kostnicy. Prawdziwy trup, niejako w stanie surowym-nie ten umieszczony na łóżku ze złożonymi rękoma, bez protestu przyjmujący kropienie wodą święconą-taki trup ma w sobie prawdę ...jakby to powiedzieć... marmurową. Czy zauważył pan, że małe dziecko, kiedy nie chce, aby je skądś zabrano, umie stać się ciężkie, nadać sobie niezwykły martwy ciężar. Nigdy nie niosłam kogoś martwego. Jestem pewna, że gdybym spróbowała, zostałabym zmiażdżona.

- Pani mnie przeraża!

- Po co tyle minoderii! Moim zdaniem ta nowa forma przesadnej wstydliwości, która płoszy się na wzmiankę o śmierci i umarłych, jest bardzo śmieszna. Umarli są wszędzie, poczynając od sztuki. Ot proszę! Wie pan, czym jest właściwie sztuka Renesansu? Można podać wiele jej definicji. A oto, moim zdaniem, najtrafniejsza: jest to odkrycie martwego ciała. Ani starożytność, ani średniowie­cze nie przeprowadzały sekcji zwłok. Rzeźba grecka, absolutnie doskonała z punktu widzenia anatomii, opiera się w zupełności na obserwacji żywego ciała.

- Chwytanie na żywo.

- Właśnie. Praksyteles obserwował zapaśników w dzia­łaniu. Zgodnie z zasadami religii, moralności czy jeszcze innymi, nigdy nie krajał zwłok. Właściwa anatomia zro­dziła się dopiero w wieku XVI, przede wszystkim za sprawą Andreasa Vesaliusa, Flamanda. On pierwszy ośmielił się przeprowadzić sekcję. Odtąd artyści hurmem rzucili się na cmentarze. I niemal wszystkie akty tej epoki zalatują trupem. Nie tylko w rękopisach Leonarda da Vinci i Benvenuta Celliniego mnóstwo jest tablic anatomicznych, ale w wielu obrazach przedstawiających żywe akty wyczuwa się obsesję tematem człowieka obdartego ze skóry. Święty Sebastian Benozza Gozzoli, freski Luki Signorellego w katedrze w Orvieto robią wrażenie fragmen­tów jakiegoś tańca śmierci.

- Jest to rzeczywiście dość nieoczekiwany aspekt sztuki Renesansu.

- W przeciwieństwie do zdrowego piękna wieków śred­nich Renesans wydaje się epoką chorobliwości i lęku. Jest to złoty wiek inkwizycji, jej procesów o czary, izb tortur i stosów.

Odłożyłem akty Hektora, które nagle wydały mi się dowodami rzeczowymi w procesie o czary.

- Droga Weroniko, czy nie sądzi pani, że gdybyśmy się nagle znaleźli w tamtej epoce, mogłaby pani grozić śmierć na stosie?

- Niekoniecznie-odpowiedziała tak rozsądnie, jak gdyby się już nad tym zastanawiała. - Istniał wtedy bardzo prosty sposób parania się czarami bez żadnego ryzyka.

. - Jaki to sposób?

- Wejść w skład trybunału świętej inkwizycji! Co do stosu, uważam, biorąc wszystkie racje pod rozwagę, że należy zająć miejsce nie na, ale z boku, w pierwszych lożach.

- Aby wszystko zobaczyć i fotografować.

Już miałem ją pożegnać, a!e jeszcze jedno pytanie paliło mi wargi.

- Ale à propos zobaczyć, przykro by mi było odejść be2 przywitania się z Hektorem.

Wydało mi się, że jej twarz, na chwilę rozjaśniona moją ironiczną uwagą, zamyka się, jakbym popełnił nietakt.

- Z Hektorem?

Spojrzała na zegarek.

- O lej f)or/c Hektor śpi. Skłoniłam go, aby porzucił dawny bezsensowny tryb życia i aby mało jadł, a za to spal dużo.

Nawet uśmiechnęła się i dodała:

- To złota reguła zdrowia: kto śpi, nie musi jeść obia­du.

Już szedłem ku wyjściu, kiedy jak gdyby zmieniła zdanie.

- Ale mimo to może go pan zobaczyć. Znam go. Nie tak łatwo go obudzić.

Poszedłem za nią do małego pokoju położonego w poprzek na końcu korytarza. W pierwszej chwili wydało mi się, że jest to rodzaj celi bez okna, ale potem dojrzałem zaciągnięte firanki, które zlewały się z bladością ścian i sufitu. Wszystko było tak białe, tak nagie, że przypominało wnętrze skorupki jaja. Hektor leżał płasko na brzuchu, na niskim i szerokim posłaniu, w pozie, która mi przypomi­nała jedną z pozycji, jakie przed rokiem przybierał w Camargue. Temperatura tłumaczyła, dlaczego nie był okryty kocem ani prześcieradłem. W jednostajnie mlecz­nym półcieniu to hebanowe ciało, zastygłe w asymetrycznej pozycji-jedno kolano było ugięte, przeciwległe ramię wystawało poza łóżko-pozycji wyrażającej równocześnie zupełną uległość i namiętne pragnienie snu, a także zapo­mnienia, odcięcia się od wszystkich rzeczy i ludzi świata zewnętrznego, to ciało stanowiło jednak piękny widok.

Weronika ogarnęła je władczym spojrzeniem, polem popatrzyła na mnie z tryumfującą miną. Ta złotawa bryła rzeźbiarska leżąca w jajowatej celi była jej dziełem, jej niezaprzeczenie wspaniałym osiągnięciem.

W trzy dni później zobaczyłem ją w sali na zapleczu małego baru przy placu Forum, gdzie bywają tylko Cyganie i mieszkańcy La Roquette, dolnej dzielnicy miasta. Nie bez trudu przyszło mi w to uwierzyć, ale faktem było, że Weronika za dużo wypiła. W dodatku wino nastroiło ją ponuro. Wymieniliśmy parę ujemnych opinii o wczorajszej korridzie, o operze Rossiniego Elżbieta królom Anglii, którą miano wystawić nazajutrz w Teatrze Antycznym, o wystawie BilJa Brandta otwartej po południu. Odpowiadała w słowach krótkich, wymuszonych; najwidoczniej myślała

68

o czymś innym. Przez chwilę milczeliśmy. Nagłe zdecydo­wała się.

- Hektor wyjechał - rzekła.

- Wyjechał? Dokąd?

- Żebym to wiedziała!

- Nic pani nie powiedział?

- Nie, to znaczy, zostawił list. Proszę!

I rzuciła na stół rozciętą kopertę. Siedziała zasępiona, jakby chciała mi zostawić dość czasu na czytanie. Pismo było staranne, czyściutkie, trochę szkolarskie. Uderzyła mnie łagodna i subtelna serdeczność listu.

Kochana Weroniko!

Czy wiesz, ile zdjęć mojego ciała zrobiłaś przez trzynaście miesięcy i jedenaście dni, któreśmy razem spędzili? Oczy­wiście, nic liczyłaś. Fotografowałaś mnie nie licząc. Ja pozwalałem się fotografować, ale liczyłem. To chyba naturalne, prawda? Wydarłaś mi dwadzieścia dwa tysiące dwieście trzydzieści dziewięć razy mój obraz. Miałem więc dość czasu, aby to przemyśleć, i wiele rzeczy zrozumiałem. Zeszłego lata byłem dość naiwny, kiedy w Camargue pozowałem każdemu, kto chciał.' To było niepoważne. Przy tobie, Weroniko, stało się poważne. Niepoważna fotografia nie narusza modelu. Prześlizguje się po nim, ale nie może go zadrasnąć. Fotografia poważna wprowadza stałą wymianę pomiędzy modelem a fotografem. Jest to system naczyń połączonych. Wiele ci zawdzięczam, droga Weroniko. Zrobiłaś ze mnie innego człowieka. Ale także wiele mi zabrałaś. Dwadzieścia dwa tysiące dwieście trzy­dzieści dziewięć razy coś zostało mi wydarte i wpadło w pułapkę na obrazy, w twój, jak to nazywasz, „nocny lokalik”, tę camera obscura. Oskubałaś mnie niczym kurę, wyczesałaś jak angorskiego królika. Schudłem, stwardnia­łem, wyschłem nie wskutek jakiejś diety czy też ćwiczeń gimnastycznych, ałe wskutek tych zdjęć, stałego, codzien­nego uszczuplania mojej substancji. Czy muszę powie­dzieć, że to wszystko nie byłoby możliwe, gdybym zacho­wał mój ząb? Ale ty dobrze wiedząc, co robisz, namówiłaś mnie, abym się rozstał z moim magicznym zębem,.. Jestem teraz pusty, wyczerpany, wyniszczony. Zostawiam ci te dwadzieścia dwa tysiące dwieście trzydzieści dziewięć

69

Uiułih obja/ów, które / za/tłrosną troskliwością poscgrc- K«Ttrjil;iś* opalr^^ia» etykietkami i dalami, Mam juz tylko skóję j I-o aj i chi\ rachować. Nic zdobędziesz mojej skóry, dru^a Weroniko! Znajdź sobie ter#/ kogoś innego, mężczyzny albo kobiety, k < >k< >s n i e tk myl ego, d zi e w i c/ego. / nienaruszonym kapitalem-ob/a/ern. Ja spróbuję odpocząć, to znaczy odzyskać iwarz. i ciało po straszliwej grabieży, jakiej się na mmc dopuściłaś Nic myŚł, że mamci to za złe» przeciwnie, bardzo cię lubię za ty miłość w twoim stylu, jaką mi okazywałaś miłość niszczycielską. Nic szukaj mnii^ to bezcelowe. fidybym nawet przypadkiem prze- szedł tuz obok ciebie, nic dostrzeżesz mnie, bo stałem się przejrzysty, przezroczysty, niewidzialny.

(.'ałuję cię Hektor

P.S. Odzyskałem mój ząb,

- Zijb? laki ząb?

- No tak, przecie/ pan wie - zniecierpliwiła się Weroni­ka-to jego gri-gri, które nosił na szyj, nawleczone na rzemyczek. Strasznie się namęczyłam, zanim zgodzi) się zdjąć je do pozowania.

- Ach lak, ten ząb-amulet, który zdaniem łJengalczyków chroni ich przed apetytem tygrysic?

- Tygrysic? f»ac%cgo mówi pan: tygrysic, a nie tygry­sów?-spytała / irytacją.

Naprawdę nic potrafiłbym wyjaśnić, dlaczego użyłem rodzaju żeńskiego. Zapadło pełne wrogości milczenie. Ale skoro już zaryzykowałem mieszając się w sprawy pomiędzy Hektorem a nią. postanowiłem powiedzieć wszystko, co miałem na sercu.

- Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem-zaczą­łem-mówiła mi pani dużo o anatomach Renesansu, a zwłaszcza o llarnandzic nazwiskiem Andreas Vesalius. Zachęcony pani słowami, chcąc zaspokoić swoją cieka­wość, poszedłem do miejskiej biblioteki, aby dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, który jest prawdziwym twórcą anatomn. Natknąłem siy na żywot tajemniczy, pełen przygód i niebezpieczeństw, nagłych zmian losu i niepowo­dzeń, którego motorem była jedna jedyna namiętność: dokonywanie odkryć naukowych, Urodzony w Mrukseli Vesałius szybko zaczął myszkować po cmentarzach, pod

szubienicami, w przytułkach, izbach tortur, krótko mówiąc wszędzie tam, gdzie się umiera.^ 'zęść życia spędza w cieniu szubienicy w Montfaucon. Nasuwałoby to myśl o skłon­nościach nekrofila, wampira, sępa-ścicrwojada. Byłoby to istotnie straszne, gdyby wszystkiego nie uszlachetniało światło inteligencji. Karol Piąty, też Hamand, zrobił go swoim przybocznym lekarzem i zabrał do Madrytu. Tam dochodzi do skandalu. Szerzy się wieść, że Vesalius nie zadowala się sekcją trupów, jako że ciało pozbawione życia ujawnia wprawdzie swoją anatomię, ale nic nic mówi o fizjologii, i nic bez przyczyny! O tym powinno mówić żywe ciało. Vesalius, nieustraszony badacz, kazał sobie przypro­wadzać więźniów. Otumaniał ich przy pomocy opium, a potem krajał. Krótko mówiąc, wynalazł najpierw anato- mię, a potem wiwisekcję. Trochę to było za ostre, nawet w epoce, która ludzi nie rozpieszczała. Vesalius staje przed sądem. Skazują go na śmierć. Filip Drugi w ostatniej chwili ocala mu życic. Karę śmierci zmieniają mu na obowiązek odbycia pielgrzymki do Ziemi Świętej. Ale trzeba przy­znać, źc los zdecydowanie mu nic sprzyjał. W drodze powrotnej z Jerozolimy okręt rozbił się, a jego morze wyrzuciło na bezludną wyspę Zakintos, gdzie zginął z głodu i wyczerpania.

Weronika otrząsnęła się z ponurych myśli i słuchała z rosnącym zainteresowaniem.

- Piękne życie i pięknie zakończone!-rzekła.

- Tak, przyzna pani jednak, że w przypadku Vesaliusa zwłoki były tylko złem koniecznym. Mimo wszystko wolał żywych.

- To prawda-przyznała-ale pod warunkiem, żeby mógł ich krajać.

W zimie w Paryżu rzadko mam sposobność spotykać się z moimi przyjaciółmi-fotografami. Jednakże na wystawie otwierającej Totogalerię-przy rueChristine niewiele brako­wało, a spotkałbym Weronikę.

- Wyszła przed niespełna pięciu minutami - powiedział mi Chćriau, który ją znał.-Bardzo żałowała, że cię nie zobaczy, ale musiała wyjść. Zresztą opowiadała mi rzeczy pasjonujące, słyszysz, pasjonujące!

Ja jednak nie miałem powodu żałować. Chćriaujest żywą ' kroniką co pikantniejszych historyjek z fotograficznego światka i wystarczyło, że skwapliwie nastawiłem uszu, a dowiedziałem się nie tylko, co opowiedziała mu Weronika, ale jeszcze wielu innych rzeczy.

- Przede wszystkim - zaczął - odszukała i wzięła w ryzy tego nieszczęsnego modela, no, pamiętasz, małego Hekto­ra, którego upolowała w Arles?

Pamiętałem.

- Dzięki niemu mogła podjąć serię doświadczeń w dziedzinie „fotografii bezpośredniej”. Tak nazywa zdjęcia wykonywane bez aparatu; bez błony i bez powiększalnika. Jednym słowem, zrealizowała marzenie wszystkich wybit­nych fotografów, którzy zależność od sprzętu technicznego mają sobie za hańbę. Fotografia bezpośrednia, łatwa do sformułowania, jeśli chodzi ojej zasady, kłopotliwa jest w realizacji. Weronika posługuje się ogromnymi arkuszami papieru fotograficznego, które naprzód z całym spokojem wystawia na działanie światła dziennego. Tak potrakto­wana powierzchnia reaguje bez wywoływacza jedynie bardzo słabym żółtawym tonem. Następnie zanurza nie­szczęsnego Hektora w kąpieli z wywoływacza (metol, siarczyn sodu, hydrochinon, boraks) i jeszcze mokrego kładzie go na papierze fotograficznym w takiej czy innej pozie. Pozostaje już tylko spłukać papier roztworem kwaś­nego utrwalacza... i posłać modela pod tusz. Jako wynik otrzymuje dziwaczne, zmiażdżone sylwetki, poziomy rzut ciała Hektora, sylwetki dosyć podobne, jak dosłownie wyraziła się Weronika, do tego, co pozostało na niektórych murach Hiroszimy z Japończyków, porażonych i porozry­wanych przez bombę atomową.

- A Hektor? Cóż on na to?-spytałem przypomniawszy sobie jego list pożegnalny, który nagle stał się dla mnie tragicznym i żałosnym wołaniem o pomoc.

- Otóż właśnie! Kochana Weronika opowiadając mi o cudach „fotografii bezpośredniej”, nie przypuszczała, że znam odwrotną stronę medalu. Skądinąd dowiedziałem się, bo jak wiesz, mam swoich informatorów, że biedny Hektor musiał pójść do szpitala z ogólną dermatozą. To zwłaszcza zaintrygowało lekarzy. Zmiany chorobowe, spowodowane najoczywiściej chemikaliami, przypominały choroby za­

wodowe spotykane u grabarzy, drogistów, grawerów. Ale podczas gdy u tych rzemieślników występują one na rękach i przedramionach, u Hektora stwierdzono wielkie rumienie toksyczne na partiach ciała-na przykład na ple­cach-rzadko odsłanianych i tym wrażliwszych. Moim zdaniem-zakończy! Cheriau-powinien wyrwać się ze szponów tej czarownicy, bo w końcu ona zdobędzie jego skórę.

Zdobędzie jego skórę... Tych samych słów użył Hektor w liście! Aleja nie domyślałem się jeszcze, jakie potwierdze­nie znajdą one w parę miesięcy później.

W parę miesięcy później znowu tradycyjnie wybrałem się do Arles na Międzynarodowe Spotkania. Spóźniłem się trochę na pokazy i tylko z prasy dowiedziałem się o otwarciu w kaplicy Kawalerów Maltańskich wystawy pod nazwą Chusty Weroniki. Wiadomości towarzyszył wywiad z artystką. Weronika wyjaśniała, że po serii prób utrwala­nia fotografii bezpośredniej na papierze zdecydowała się na materiał podatniejszy i bogatszy, mianowicie lniane płót­no. Tkaninę światłoczułą dzięki nasyceniu jej bromkiem srebra wystawia się na działanie światła, a następnie modela, świeżo zanurzonego w kąpieli z wywoływacza, zawija się w nią od stóp do głów, jak zwłoki w całun - pre­cyzowała Weronika. Następnie tkaninę należy włożyć do utrwalacza i wypłukać. Interesujące efekty kolorystyczne uzyskać można, gdy pociągnie się model dwutlenkiem metanu albo azotanu uranu. Odbitka nabiera wówczas odęieni niebieskawych lub złotawych. Ogólnie bio­rąc-twierdziła Weronika-ta nowa sztuka znacznie wyprzedza fotografię tradycyjną. Należałoby nazwać ją dermografią.

Oczywiście od razu poszedłem do kaplicy Kawalerów Maltańskich. Wysokość sklepienia sprawia, że nawa wydaje się mała i jakby zepchnięta w dół. Przytłaczające wrażenie, jakiego doznaje się wchodząc tutaj, zostało spotęgowane przez „chusty”, którymi dokładnie pokryto ściany i posadzkę. Wszędzie, w górze, w dole, na prawo, na lewo, udręczony wzrok napotykał czarne i złotawe widmo ciała, które spłaszczone, poszerzone, zwinięte, rozciągnię- < - 73

te, jak złowrogi i obsesyjny fryz powtarzało się we wszelkich możliwych pozach. Wyglądało to jak seria ludzkich skór, zdartych a następnie wystawionych tutaj niby barbarzyń­skie trofea.

Byłem sam w malej kaplicy, która przypominała kostni­cę, a mój lęk wzmagał się, ilekroć dostrzegłem jakiś szczegół, który przypominał mi twarz albo ciało Hektora. Z obrzydzeniem pomyślałem o krwawych symetrycznych odbitkach, jakie uzyskiwaliśmy w szkole, gniotąc uderze­niem pięści muchę włożoną pomiędzy dwie kartki papie­ru.

Już miałem wyjść, gdy nagle znalazłem się oko w oko z Weroniką. Chciałem jej zadać tylko jedno pytanie i nie mogłem z nim zwłekać ani sekundy.

- Weroniko, gdzie jest Hektor? Co pani zrobiła z Hek­torem?

Uśmiechnęła się tajemniczo i nieokreślonym ruchem wskazała otaczające nas ze wszystkich stron chusty.

- Hektor? Ależ on jest... tam. Ja z niego zrobiłam... to. Czego chciałby pan więcej?

Miałem pytać dalej, ale zobaczyłem coś, co ostatecznie zmusiło mnie do milczenia.

Na szyi miała cienki rzemyczek, na który nawleczony był ząb bengalskiego tygrysa.

Głuszec

Tego przedpołudnia pod koniec marca deszcz wściekle bębnił o szyby sali szermierczej w Alenęon, gdzie najlepsze szpady 1 pułku strzelców zmagały się w pełnych rycerskoś­ci, ale impetycznych natarciach. Jednakowe krótkie spod­nie zapinane pod kolanem, pikowane plastrony, a zwłasz­cza druciane maski zacierały różnice tytułów, stopni, a nawet wieku, tak że dwaj zapaśnicy, którzy skupiali na sobie uwagę pozostałych szermierzy, mogliby ujść za bliźniaków. Ałe przy bliższym przyjrzeniu się jeden z nich wydawał się chudszy, lepiej umięśniony, ruchliwszy; on właśnie zyskiwał przewagę nad partnerem, który cofał się, bezskutecznie nacierał, znowu nacierał-, a w końcu opuścił ramię, trafiony w długim wypadzie rywala.

Rozległy się brawa. Zawodnicy zdjęli maski. Zwyciężo­ny, młody chłopak z różową cerą i kędzierzawymi włosami, zdjął rękawice, aby również oklaskiwać swojego zwycięzcę: był to szpakowaty i bardzo szczupły mężczyzna, pięknie i młodzieńczo dochodzący sześćdziesiątki. Otoczono go. W okrzykach i gratulacjach, z jakimi się do niego zwracano, była sympatia, wesoły podziw i pełna szacunku familiar- ność. On, skromny i uszczęśliwiony, promieniał wśród towarzyszy, z których każdy mógłby być jego synem.

Nie zawsze jednak zgadzał się bez sprzeciwu na rolę cudownego starca, jaką mu narzucali ci młodzieńcy. Właś­ciwie irytowała go cała ta gadanina na temat długiego wypadu. Owszem, w kozi róg zapędził małego de Cham- breux. I co z tego? Po co mu z takim naciskiem wypominali

75

te czterdzieści lat różnicy? Jak trudno jest się starzeć! Raz jeszcze przekonał się o tym, gdy po godzinie pożegna! się. Po otwarciu drzwi ukazała się szara i ruchoma zasłona gęstej i zapewne na długo zapowiadającej się ulewy. Już miał na nic nie zważając wejść pod tusz, kiedy podbiegł de Chambreux z parasolem w ręce.

- Panie pułkowniku, proszę wziąć parasol! Jutro rano przyślę do pana kogoś, żeby go odebrał.

Zawahał się. Nie na długo.

- Parasol? Nigdy w życiu!-zaprotestował. - Parasol to rzecz dobra w pańskim wieku, młodzieńcze. Aleja? Jakże bym ja pod nim wyglądał?

1 bohatersko, nawet nie pochylając głowy, wypadł na deszcz.

Pułkownik baron Wilhelm Geoffroi Etienne Hervé de Saint-Fursy przyszedł na świat jednocześnie z naszym stuleciem w rodzinnym zamku, w normandzkiej wsi tejże nazwy. Rok 1914 odczuł jako podwójny dopust Boży, bo po pierwsze był za młody, aby zaciągnąć się do wojska, po drugie zaś miał na imię Wilhelm, jak pruski kajzer. Mimo to wstąpił do Saint-Cyr, trzymając się tradycji uświęconej przykładem ojca i dziadka. Wyszedł stamtąd w randze porucznika kawalerii pomimo słabych stopni z matematy­ki, których nie zdołały poprawić żadne korepetycje. Ale błyszczał w salonach, w salach szermierczych i na zawo­dach konnych. Największe tryumfy hippiczne zawdzięczał klaczce, słynnej w swoim czasie. Fleuretta przez długi czas zasługiwała na srebrny puchar w konkurencjach, do któ­rych zgłaszał ją pułkownik. „Kocham ją bardziej, niż kocha się kobietę'' - mawiał. Ale był to tylko żart, gdyż kobiety kochał ponad wszystko. Dosiadać Fleuretty, bić się na florety, flirtować-to było jego całe życie. Trzeba do tego jeszcze dodać polowanie, baron zaliczał się bowiem do najsłynniejszych strzelb w całej okolicy. Zresztą mieszał trochę to wszystko w swoich nie znoszących sprzeciwu wywodach utrzymując na przykład, że kobietę zdobywa się jak konia: naprzód chwycić przy pysku, a reszta podda się sama, albo że na rodzaj niewieści należy polować jak na głuszca. {„Pierwszego dnia go wypłaszam, drugiego staram się go zmęczyć, trzeciego dnia strzelam.”) Z powodu tej gadaniny, a także lekko pałąkowatych nóg i zawsze wyprę­

żonej piersi nazywano go Głuszcem, nadając temu przy­domkowi pochlebne znaczenie.

Ożenił się młodo, bardzo młodo, za młodo, jak uważali niektórzy jego przyjaciele, gdyż w wieku lat dwudziestu jeden poślubił pannę Augustynę de Fontanes, znacznie od niego starszą, dziedziczkę bogatą, a przynajmniej z wido­kami na pokaźną schedę. Ku wielkiemu żalowi nie mieli dzieci. Jako major w służbie czynnej w roku 1939 walczył chlubnie, ale klęska roku 1940 zadała mu ciężką ranę zarówno fizyczną, jak moralną. W jego przekonaniu ist­niało tylko jedno wyjście: marszałek Petain. Toteż gdy skończyła się wojna, poszedł na przedwczesną emerytu­rę.

Odtąd zajmował się prowadzeniem majątku ziemskiego, który odziedziczyła jego żona. Odtrutką na prowincjonalną nudę były konie, floret i awanturki miłosne, co prawda coraz uciążliwsze w miarę, jak mijały lata. Bo dla człowie­ka, którego całe życie toczyło się na zewnątrz, zamknięcie się w sobie było rezygnacją, a starość katastrofą.

Niniejsza opowieść jest relacją z ostatniej wiosny barona Wilhelma.

Przy oknie, wychodzącym na ogród, plecy baronowej de Saint-Fursy i księdza Doucet tworzyły dwa nierównego kształtu cienie-jeden kwadratowy, drugi zaokrąglony, cienie, które z zadziwiającą trafnością wyrażały charakter tych osób.

- Zima przy końcu była wyjątkowo wilgotna-mówił ksiądz.-To prawdziwe błogosławieństwo, jeśli chodzi o pastwiska. W mojej wsi ludzie powiadają, że ulewa w lutym starczy za nawóz. Ale prawdę mówiąc wszędzie jest jeszcze bardzo czarno, bardzo zimowo.

Baronowa wydawała się znajdować jakąś krzepiącą saty­sfakcję w sprzeciwianiu się rozmówcy, a księdzu Doucet tak przyjemnie było się sprzeciwiać!

- Istotnie, w tym roku wiosna daje na siebie czekać - po­twierdziła.-To i lepiej! Proszę spojrzeć, jak grzecznie i schludnie wygląda ogród. Wszystko spoczywa jeszcze w tym porządku, jaki zrobiliśmy tam na jesieni. Czy nie wydaje się księdzu, że przedzimowe porządki w ogrodzie

przypominają trochę zabiegi około nieboszczyka przed ułożoniem go w trumnie?

- Nie bardzo rozumiem, co pani baronowa ma na myśli - zaprotestował ksiądz, który obawiał się wybryków fantazji, na jakie niekiedy pozwalała sobie pani de Saint- Fursy,

- Lada tydzień - mówiła dalej z niewzruszonym spoko­jem - rozplenią się w nim chwasty, trawa wtargnie w aleje, krety zaczną wszędzie ryć i trzeba będzie przepędzać jaskółki, które corocznie próbują lepić gniazda we wnękach okiennych i w stajni.

- Tak, ale jakże piękne jest zakwitąjące życie! Proszę popatrzeć na pierwsze krokusy, które tworzą złocistą plamę u stóp tej śliwy. W ogrodzie na plebanii hodujemy wyłącz­nie białe kwiaty. Naprzód narcyzy, potem kolejno bzy, oczywiście róże, rosa mystica, a wreszcie i przede wszys­tkim lilie, lilie świętego Józefa, cnotliwego oblubieńca Marii, kwiat czystości, niewinności, dziewictwa.

Jak gdyby te słowa zniecierpliwiły ją, baronowa odwró­ciła się od okna, pozostawiając księdza w kontemplacji ogrodu,^i poszła usiąść na kanapie.

- Czystość, niewinność, dziewictwo!-westchnę­ła.-Trzeba być doprawdy, jak ksiądz, świętym człowie­kiem, żeby się tego wszystkiego dopatrywać w wiośnie. Celestyno! Celestyno! Co z herbatą? Biedna Celestyna zrobiła się strasznie powolna. 1 w dodatku głucha. Muszę zdzierać sobie gardło, jeśli chcę, by mnie obsłużyła. Cza­sami zastanawiam się, czy ksiądz nie myli świętości z naiwnością i czy ci mali nicponie, których ksiądz uczy katechizmu, nie znają życia lepiej niż ksiądz! Doprawdy, dzisiejsza młodzież... Nawet te księdza Dzieci Marii. Jest tam taka jedna... Jakże się nazywa? Martyna... Justyna... Rozyna...

- Lucyna - szepnął ledwie dosłyszalnym głosem ksiądz, nie odwracając się od okna.

- Ach tak, Lucyna. A zatem ksiądz wie, co mam na myśli. Otóż wydaje się, że naprawdę tylko ksiądz jeden jedyny nie widzi, że jej brzuch nie mieści się już nawet w 'sukniach jej matki i że za parę tygodni to Dziecię Marii...

Ksiądz nagle odszedł od okna i zbliżył się do barono­wej.

- O, proszę! Jest pani zgorszona. Zgorszenie rodzi się często z naszych spojrzeń, gdy bez miłości patrzymy na bliźniego. Tak, Lucynka zostanie matką tego lata i ja znam człowieka, który ponosi za to odpowiedzialność. Owszem, postanowiłem, że nie będę na to zwracał uwagi. Bo gdybym to uczynił, musiałbym ją wygnać, a nawet pójść na posterunek żandarmerii, konsekwencje zaś byłyby fatalne dla wielu osób, począwszy od niej.

- Proszę mi wybaczyć - zgodziła się baronowa, nie dając jednak za wygraną.-Obawiam się, że w moich spojrze­niach nigdy nie ma dosyć tej miłości.

- A więc proszę zamknąć oczy! - uciął ksiądz z niespo­dziewaną stanowczością.

Rozmowę przerwała Celestyna, która wniosła na tacy zastawę do herbaty. Niezgrabnie rozstawiła czajnik, filiżan­ki, cukiernicę, mleko, dzbanek z wodą, i wyszła, świadoma, że baronową drażni jej niedołęstwo.

- Poczciwa Celestyna - powiedziała baronowa wzrusza­jąc ramionami. - Trzydzieści lat dobrej i wiernej służby w jednej rodzinie. Ale teraz osiągnęła wiek, kiedy musi odejść.

- Co z nią będzie? - zapytał ksiądz.-Czy życzy pani sobie, żebym ją polecił matce przełożonej przytułku Świę­tej Katarzyny?

- Może później. Teraz przeniesie się do córki. Będziemy jej nadal wypłacać pensję. Zobaczymy, czy zechce tam zostać. Byłoby to najlepsze wyjście. Jeżeli nie poczuje się dobrze u dzieci, zwrócę się do księdza. Bardziej niepokoi mnie myśl o tej, która przyjdzie na jej miejsce.

- Ma pani kogoś na widoku?

- Absolutnie nikogo. Próbowałam najpierw w diecezja­lnym dobroczynnym biurze pośrednictwa pracy. Ale te dziewczęta nic nie umieją, a za to mają szalone wymagania. Szalone! Poza tym - dodała ciszej - chodzi tu jeszcze o mojego męża.

Proboszcz, zdziwiony i zaniepokojony, nachylił się ku niej.

- O pana barona?-zapytał szeptem.

- Niestety, tak. Muszę brać pod uwagę skłonności mojego męża.

Proboszcz patrzył na nią okrągłymi oczyma.

- Wybierając służącą musi pani brać pod uwagę skłon­ności barona? Ałe... jakie skłonności?

Baronowa też nachyliła się ku niemu i ledwie dosłyszal­nie odpowiedziała:

- Jego pociąg do służących.

Bardziej jeszcze zdumiony niż zgorszony, proboszcz wyprostował swoją niską postać.

- Mam nadzieję, ze źle panią zrozumiałem-zawołał głośno.

- Ale tylko dlatego, żeby tym skłonnościom przeciw­działać-obwieściła baronowa z oburzeniem. - Pod żad­nym warunkiem nie mogę wprowadzić tutaj młodej i ładnej dziewczyny. Raz tozrobiłam, przed jakimiś czternastu laty. Miałam piekło! Dom stał się prawdziwym lupanarem!

- Do diaska!- zawołał z ulgą proboszcz.

- Zamieściłam ogłoszenie w naszej gazecie departamen­talnej. Sądzę, że kandydatki zaczną się zgłaszać w przysz­łym tygodniu. Właśnie nadchodzi mój mąż.

Istotnie baron wtargnął właśnie do salonu. Był w spod­niach do konnej jazdy i wywijał szpicrutą.

- Dzień dobry, księże! Dzień dobry, moja droga! - zawo­łał wesoło. - Mam dla państwa dwie ważne nowiny. Po pierwsze, moja mała klaczka przed chwilą wzięła gładko górkę bretońską. Szelma z niej! Przez cały tydzień nie chciała brać przeszkody. Jutro będę próbował wziąć na niej duży okser.

- A ta druga wiełka nowina? - spytał proboszcz, układny i ciekawy.

Baron już o tym zapomniał.

- Druga wielka nowina? Ach tak! A więc mamy już wiosnę. W powietrzu jest coś takiego... Nie uważacie państwo?

- Coś lekko upajającego - dokończył proboszcz. - Właś- nie przed chwilą mówiłem, że pierwsze krokusy ubarwiły już łąki.

Baron, z filiżanką w ręce, zagłębił się w fotelu. Zanu­cił:

Gdyby wszystkie krokusy dzwoneczki miały,

Harmider byłby straszny, ogłuchłby świat cały.

Potem chytrze spojrzał na żonę.

- Wchodząc, usłyszałem, że mówicie coś o kandydatce. Czy niedyskrecją z mojej strony będzie zapytać: o jaką kandydatkę chodzi?

Baronowa daremnie próbowała przeczyć,

- Ja mówiłam o kandydatce?

- Ależ tak, tak, i czy chodziło o następczynię Celesty­ny?

- Owszem - przyznała baronowa - mówiłam o trudnoś­ciach, jakie napotkałam szukając dziewczyny z wszystkimi zaletami, które ....jakie ....

- A ja - przerwał krótko baron - wymienię ci dwie naj­ważniejsze cechy, jakimi powinna się odznaczać. Ma być ładna i młoda!

Niektóre drobne prace związane z jego pańskimi nawy­kami baron wykonywał w przybudówce łączącej się bezpo­średnio z gabinetem: była to pracownia z warsztatem, narzędziami i biblioteką techniczną. Tam konserwował strzelby myśliwskie, białą broń, rzemienie, siodła i uprząż do konnej jazdy. Tego ranka, kiedy robił naboje, usłyszał, że żona wchodzi do gabinetu i zasiada przy stole. Uważał, że skoro włożył swój, jak go nazywał: mundur numer zero-furażerka, drelichowa bluza i sztruksowe spod­nie- tym samym umieścił się na marginesie życia rodzin­nego i domowego, toteż boleśnie odczuł wtargnięcie baro­nowej w dziedzinę tak samo wzbronioną płci niewieściej, jak kasyno wojskowe. Mimo to starał się zachować dobry humor, kiedy odezwała się do niego przez otwarte drzwi:

- Wilhelmie, sporządzam listę gości na nasz miesięcz­ny obiad w kwietniu. Chciałbyś przejrzeć ją razem ze mną?

- Moja droga, robię naboje. Ale proszę, słucham cię.

Głos baronowej zaczął wyliczać:

- Państwo Deschamps, Conon d'Harcourt, Dorbec, Hermelin, Saint-Savin,deCazèredu Flox, Neuville... Tych oczywiście zapraszamy jak zwykle.

- Oczywiście, żi* lak. Ale wkrótce /«braknie mi pr/chi» lek. Do hi u piorunów, en za idiota ze mnie, ż.r nie wziąłem ich wczoraj u l iru-siii!

(»fos baronowej /niecierpliwił się,

-• Wilhelmie, nie klnij i pomyśl o naszym obiedzic.

- Nic. moja droga, lak, moja droga.

- Co do łych Hrclonnicr, r/ccz postanowiona. Nie możemy ich przyjmować u siebie.

- Och, a lo riJac/cgn?

- Ależ, Wilhelmie, o c/ym ty naprawdę mydlisz? Wiesz dobrze, że ostatnio dużo mówi się o bankrulciwic ich firmy budowlanej.

- A lak, mówi się o tym, mówi...

- Nie chcę przyjmować ludzi o niepewnej reputacji.

- Ale jego żona nie ma / tym nic wspólnego.,, i jest urocza.

- (¿dyby mniej wydawała na stroje, jej łnąż nie byłby aż lak /.rujnowany!

- Może Iros/.kę mniej. Ale moim zdaniem szóstka całkiem nie nadaje się, aby strzelać cło słonek, Zabronić używania lego kalibru na słonki! Skuteczne lo, przyznaję, jeszcze jak skuteczne! Ale co /a jatki! Ostatnim razem podniosłem słonkę, łachman, strzępy, koronku. Wiesz, co lo z;i widok, ptak z koronki...

- A więc nie zapraszamy lirelonniei ów - ciągnęła nieubłagana baronowa. - Hardziej skomplikowana sprawa z ( ernayami du Loc. Zapraszać czy nie zapraszać?

- Jak to? A co się znowu tym Cernayom du Loc przydarzyło?

• Mój drogi, czasami zastanawiam się, na jakim ty świecie żyjesz. Nie wiew/., że ta para zdaje się wyznawać dość szczególną moralność?

- Popatrz, popatrz, popairzl-zanucił baron obracając żwawo korbkę maszynki do robienia nabojów.-A można wiedzieć, na czym polega osobliwość ich moralności?

• Zapewne spotkałeś tego l lornou* czy I lournoy, który nie odstępował ich przez całą zimę?

- Nie, ale co z. tego?

- To, że ów pan, który wydaje się pozostawać w bardzo bliskich slosunkach z Annłj du l.oc, podobno nadzwyczaj

goiliwie ntaral się o pewne zamówienie dla biura budowla­nego Ccrnaya <lu l>oc.

- Dodiahła! I z wdzięczności za te drobne przydługi mąż trochę przymykał oczy. O to chodzi?

- Tak przynajmniej się mówi.

Maron nagle przerwał robotę, jakby doznał objawienia.

- AnnaduliOC... Kochanek! Dodiasta! Ależ to zdumie­wające! Moja droga, czy przypatrzyłaś się kiedy Annie du Loc? Wiesz, ile ona ma lat?

W gabinecie rozległ się hałas odsuwanego krzesia i nagle sylwetka baronowej, imponująca, tragiczna, wypełniła sobą drzwi.

- Anna du Loc? Jest o dziesięć lat młodsza ode mnie! Mógłbyś się trochę miarkować w słowach!

Iłaron, ujrzawszy żonę przed sobą, porzucił pracę i udał, że wstaje, ale siedział dalej.

- Ależ, Augustyno, to nie ma żadnego związku. Nic będziesz chyba porównywać się z tą... z tą....

-• Z tą kobietą? A dlaczego nic? Doprawdy, można by myśleć, że nic należę do tej samej pici co ona.

- W pewnym sensie - rzekł baron, jakby nagle zaintere* sował się zagadnieniem, do jakiej pici należy jego małżon­ka -owszem, tak! Nic jesteś jakąś tam kobietą; jesteś moją żoną.

- Nie bardzo odpowiada mi takie rozróżnienie.

- Ale jest to rozróżnienie bardzo ważne, a nawet kapi­talne! Mieści się w nim cały szacunek, jaki żywię do ciebie, baronowej Augustyny dc Saint-Fursy z domu Fontancs.

- Szacunek, szacunek... Niekiedy dochodzę do wniosku, że w pewnym sensie przesadzasz z tym uczuciem w stosunku do mnie.

- Więc, moja droga, żeby nie było między nami niepo­rozumień! Dosyć dawno dałaś mi do zrozumienia, że.... niektóre aspekty życia małżeńskiego nie odpowiadają ci i że sobie życzysz, abym rzadziej składał ci... nocne odwiedzi­ny.

- Zawsze uważałam, że na wszystko jest właściwa pora i że z wiekiem... po prostu pewne rzeczy stają się już nieodpowiednie. Prosząc cię, jak mówisz, abyś rzadziej składa! mi nocne odwiedziny, nic przypuszczałam, że

posłuchasz mnie tak skrupulatnie i że owe nocne wizyty będziesz składa! gdzie indziej.

Baron, speszony, że siedzi mąjąc przed sobą wysoką postać żony, wstał nie zdając sobie spraw y, że w len sposób dodaje jeszcze powagi ich rozmowie.

- Augustyno, czy chcesz, abyśmy oboje zdobyli się na szczerość?

- Powiedz od razu, że ja jestem nieszczera.

- Mówię tylko to, co mówię. A mówię, co następuje: przyznaj, że rzeczy, o których wspominasz, dla ciebie zawsze były nieodpowiednie. Ja przyznaję, że dla mnie one nigdy nie przestały być aktualne.

- Masz naturę satyra, Wilhelmie, oto co trzeba przy* znać!

- Oświadczam pokornie, że czystość obyczajów nigdy nie była moją mocną stroną.

- Ale w końcu nie jesteś już młodzieńcem!

- O tym, moja droga, decyduje los. Jak długo zachowam mocne nogi, dobre oko, jak długo będę miał jednocześnie apetyt i możność zaspokojenia go...

Mówił to z jakąś naiwną chełpliwością, wyprostowany w swojej całej drobnej postaci, muskając wąsa, na próżno szukając wzrokiem lustra.

- A co ze mną?-gwałtownie zaprotestowała barono­wa.-Czy wydaje ci się, że okazujesz mi szacunek ośmie­szając mnie w oczach całego miasta tymi... nocnymi odwiedzinami?

- Trzeba by ustalić, jakiego rodzaju szacunek masz na myśli! Ale nie, nie powracajmy znowu do sprzeczki, która nie ma żadnego sensu.

Jak gdyby poczuł nagłe zmęczenie, popatrzył dokoła z bezradną miną.

- Boja chciałbym ci, Augustyno, raz jeszcze powtórzyć, że... Och, jakie to trudne! Nagle, jakbym miał znowu dwadzieścia łat, brakuje mi słów, bredzę jak przy pier­wszym wyznaniu miłosnym. Otóż cokolwiek się dzieje, cokolwiek ja robię, ty, Augustyno, zawsze jesteś dla mnie kimś bardzo ważnym. Kiedy mówię o szacunku, zdaję sobie sprawę, że rzeczywiście nie jest to odpowiednie słowo. Ale wciąż pamiętam, co powiedziała moja matka, gdyśmy do niej razem poszli prosić o zgodę na nasze małżeństwo.

Trzymaliśmy się za ręce, staliśmy tacy młodzi, tacy ufni przed tą uprzejmą i bystrą starszą damą. W naszym poczuciu ona-w większym stopniu niż proboszcz i mer - miała moc uświęcenia naszego związku. Powiedzia­ła: „Moja Augustyno, czuję się szczęśliwa, że spodobał ci się nasz Wilhelm, bo jesteś tysiąc razy inteligentniejsza i rozsądniejsza od niego. Oddajemy ci go pod opiekę, Augustyno. Czuwaj nad nim, bądź dla niego bardzo cierpliwa, bardzo wyrozumiała....

- ...bądź dla naszego małego głuszca - dokończyła baro­nowa-spokojem, siłą, światłem, których on potrzebuje, aby żyć, aby dobrze żyć."

- Właśnie, ona z naciskiem wyrzekła słowo do­brze-przypomniał sobie baron.

Nastała chwila ciszy, kiedy patrzyli na siebie wzruszeni i zamyśleni, po czym baron gwałtownie usiadł przy warszta­cie i gorączkowo zabrał się znowu do naboi.

- Ale właściwie - zapytała baronowa - jakież to polowa­nie organizujesz? Zima dobiega końca, sezon minął, o ile mi się zdaje?

- Teraz przyszła moja kolej. Augustyno, aby cię zapytać, na jakim świecie żyjesz. Dowiedz się, że tak dzieje się od niepamiętnych czasów. Pod koniec każdej zimy oblewamy nowy rok i trochę strzelamy, żeby nie wyjść z wprawy. I oczywiście nic nie zabijamy. Chcemy raczej zrobić nieco hałasu. Taka jest tradycja.

- Mówiąc dokładniej, świętujecie zamknięcie sezonu myśliwskiego.

- Właśnie, zamknięcie sezonu myśliwskiego!

- A więc chodzi o zamknięcie sezonu myśliwskiego!

Baronowa wycofała się do gabinetu, zostawiając męża

mocno zajętego nabojami. Ale po krótkiej chwili baron podniósł głowę i z troską w oczach przesunął dłonią po twarzy.

- Ale co ona miała na myśli z tym swoim zamknięciem sezonu myśliwskiego?-mruknął.

Ogłoszenie w „Réveil de l'Orne”, żc para dobrze sytuo­wanych emerytów poszukuje służącej do wszystkiego, już na trzeci dzień wywołało liczne reakcje.

Baronowa wytrwale urzędowała wsaJonic przy stołe, na którym piętrzyły się fiszki. „Wyglądasz, jakbyś wróżyła z kart”-cierpko zauważył baron, który był w złym humo­rze. Kiedy odzywało się dzwonienie, którego natarczywość albo nieśmiałość stanowiły pierwszą Wskazówkę, baro­nowa wkładała okulary do dali, a biedna Celesiyna szła otworzyć. Po paru minutach psychologicznego oczekiwa­nia wprowadzano kandydatkę. Odbywało się pierwsze badanie, wizualne i milczące, na okoliczność prezencji, wyglądu zewnętrznego.

Baronowa miotała się pomiędzy dwiema sprzecznymi tendencjami. Nic była tak przewrotna, żeby wprost szukać brzydoty. Jak każdy, wolałaby być obsługiwana przez dziewczynę zręczną i na którą można by patrzeć bez przykrości. Ale nie należało kusić barona: to był imperatyw kategoryczny, priorytetowy! Marzyła więc o stworzeni u nic całkiem brzydkim, ale niewyraźnym, bezbarwnym, mdłym, nijakim. Albo o istocie o „dwu twarzach”, ładnej, miłej dla pani, ale w oczach pana zdecydowanie odpycha­jącej. Marzenie nieziszczałne, o czym jasno świadczyła defilada wezwanych, które w tych okolicznościach okazy­wały się albo głupie i ciężko przestraszone, albo też aroganckie i bardzo wymagające.

Baron zdecydował się wreszcie uciec z domu. aby dłużej nie przyglądać się operacji, która, jak wydawało,

skierowana była przeciwko niemu. Ach, gdybyż to jemu przypadł obowiązek zaangażowania ^„nowej”. W ten piękny czas normandzkicj wiosny szybko by się z tym uwinął. Idąc ulicą du Pont-Neuf w kierunku Champdu Roi widział rozgrywającą się na ekranie jego wyobraźni pikantną i uroczą scenę egzaminu wstępnego: „No proszę, proszę, podejdź bliżej, nie bój się, moje dziecko. To czółko, nosek, bródka, tak, tak, całkiem niezłe. A biust, mój Boże, mógłby być okazalszy, bardziej zachęcający. A talia, talia, talia, niema) mógłbym ją zamknąć w dwóch dłoniach, co mówię, obejmuję ją bez trudu! A teraz, kotku, odsuń się trochę, jeszcze, pokaż mi nogi, więcej, proszę, proszę, do ticha, kto ma takie ładne nogi, nie boi się ich pokazywać!” f nagłe wracając do rzeczywistości, pozazdrościł tym, którzy żyli w czasach handlu niewolnikami.

Co do ekranu zaś, to ogromne afisze, reklamowały 86

władnie film wyświetlany w tym tygodniu w kinie Kex: Sinobrody z Picrrc Brasseurem i Cecile Aubry. Pierrc Brasseur? fc tam, pomyślał. Człowiek chwiejny, niby to twardy, mocny w gębie, ale be?, charakteru. Świadczy o tym jego podbródek. Podbródek cofnięty, podbródek tchórzli­wy, który predestynował go do grania typów niesympatycz­nych. Do dnia, kiedy wpadł na genialny pomysł, aby zapuścić brodę! Ale nic się nie zmieniło: ta ozdoba tylko maskuje defekt. Jak z tymi końmi, których łabędzie szyje, tak cenione przez malarzy, w rzeczywistości świadczą, że zwierzę jest trochę dychawiczne,

Ale Cćcile Aubry... Ho, ho! Owszem, trochę za niska, głowa trochę za duża w stosunku do ciała, mina trochę nadąsana jak u pekińczyka, A jednak, a jednak w ten swawolny czas wiosenny wydaje mu się uroczą dziewczyn­ką. Taką by chętnie widział u siebie w domu, jako służącą do wszystkiego. Naprawdę do wszystkiego? Cćcile Aubry urocza do wszystkiego, cudowna do wszystkiego! I baron wyobrażał sobie Cecylię - no tak, do służących zawsze się mówi po imieniu - jak śmiga po jego gabinecie z miotełkąz piór w ręku, jak z gardłowym śmiechem prowokuje go, a jednocześnie umyka przed jego ścigającymi ją karesami.

Kiedy w dwie godziny później wrócił do domu, było już po wszystkim. Domyśli! się tego, gdy z trudem ominął wielki wiklinowy kufer, zagradzający przejście z przedpo­koju. Nowa pochodziła z Pre-en-Pail, wsi oddalonej o dwadzieścia kilometrów, w kierunku Mayenne. Miała pięćdziesiąt lat, lekki wąsik, posturę tragarza i nazywała się Eugenia.

Od pierwszych dni baronowa była ogromnie zadowolona z Eugenii, która sama podobna do szafy z lustrem bez trudu przesuwała meble. Zresztą baronowa skorzystała z jej przybycia, aby, jako że zima się skończyła, urządzić te wielkie wiosenne porządki, które stawiały cały dom na głowie, a barona doprowadzały do wściekłości. Był to czas, kiedy kobiety obejmowały władzę nad całym terytorium, także jedynym ratunkiem pozostawała ucieczka. Eugenia okazała się zresztą w tych okolicznościach znacznie groź­niejsza niż biedna Celestyna. Baron przekona! się o tym na własnej skórze w dniu, kiedy służąca przez nieuwagę,

cofając się z opartą na brzuchu komodą, pchnęła go tak, że się zatoczył.

Eugenia miała zdaniem baronowej jeszcze jedną zaletę. Małomówna, jak przystoi'ludziom tej kondycji, potrafiła natomiast słuchaćdając dowód uwagi i aprobaty właśnie w tylu słowach, ile należało, ich rozmowy opierały się na przymierzu kobiet przeciwko mężczyznom, ale Eugenia umiała podkreślać dystans społeczny Jaki dzielił ją od pani, zaznaczając zawsze, że jest w tych delikatnych sprawach mniej doświadczona.

Tego dnia była uzbrojona jak przedziwny żołnierz armii domowej: turban na głowie, fartuch ściśnięty pasem, zaka­sane rękawy, w rękach regulaminowa broń w postaci mioteł, miotełek z piór, okrągłych szczotek do sufitu i szczotek do froterowania podłogi. Baronowa szla za nią albo ją wyprzedzała, dowodząc akcją.

- W zimie-rzekła baronowa-nie widać kurzu. Ale niech tylko zaświeci słońce, zaraz okazuje się, ile jest roboty.

- Tak, proszę pani-zgodziła się Eugenia.

- Chcę, aby dom był bez zarzutu, ale nie jestem maniaczką na punkcie czystości. Ma się rozumieć, nie zniosłabym „kotów” pod łóżkami. Ale moja babka kazała służącej szpilką do włosów wybierać kurz spomiędzy szpar w podłodze. Ja tego nie wymagam.

- Nie, proszę pani. .

- Obrazów, bibelotów i porcelany proszę nie tykać. Ja się tym zajmę.

- Tak, proszę pani.

- Gabinet pana to znowu inna sprawa. Nie należy tam wchodzić, gdy on jest, bo się mu przeszkadza. A kiedy go n ie ma, to gdyby go słuchać, też nie można by tam zaglądać. Trzeba sprzątać tak, żeby nic nie spostrzegł.

- Tak, proszę pani.

- Kiedy byłam dzieckiem, matka przełożona naszej pensji mawiała: „Czysty i dobrze utrzymany dom jest obrazem duszy obcującej z aniołami.'1

W tej właśnie chwili Eugenia przesuwając stos teczek z dokumentami zrzuciła na podłogę całe mnóstwo pomogra* ficznych zdjęć i publikacji.

- Znowu to plugastwo!-krzyknęła baronowa.-Wie­działam, że on gdzieś to ukrywa.

Podniosła je, ułożyła i obrzuciła pełnym odrazy spojrze­niem.

- Jakie brzydkie są te nagie ciała wystawiane na pokaz!

- Co do tego, racja - przyznała Eugenia zaglądając jej przez ramię.

- I jakie nieciekawe! Doprawdy, tylko mężczyźni ze swoimi plugawymi pragnieniami samców mogą się w nich czegoś dopatrzyć.

- Co do tego, że mężczyźni są plugawi, też racja.

- Proszę cię, Eugenio, chodzi o pana barona!

- Bardzo przepraszam, proszę pani baronowej!

- Mężczyźni są Jacy są - rezonowała baronowa. - Trud­no. Ale nie mogę zrozumieć tych kreatur, które ulegają ich kaprysom.

- To pewnie dla pieniędzy - zaryzykowała Eugenia.

- Dla pieniędzy? To nie byłoby jeszcze największym złem. Wątpię w to. Wiesz, niektóre są tak zepsute, że znajdują w tym przyjemność.

- O tak, to prawda, niestety!

Baronowa podniosła się i przeszła parę kroków w stronę kominka zastawionego trofeami jeździeckimi.

- Kiedy oddano mnie na pensję sióstr anuncjatek-mó­wiła zadumana i jakby lekko uśmiechnięta - miałam dzie­więć lat. Były tam łazienki. Cztery łazienki na całą pensję. Każda pensjonarka mogła się wykąpać raz na tydzień. Obok wanny wisiało coś w rodzaju peleryny z grubego szarego płótna. Miało to służyć przy rozbieraniu się, myciu i ubieraniu się bez oglądania własnego ciała. Za pierwszym razem nie domyśliłam się, do czego to jest. Umyłam się ot tak, zwyczajnie. Kiedy nasza opiekunka spostrzegła, że nie posłużyłam się tym czymś podobnym do gaśnicy, wiesz, co powiedziała?

- Nie, proszę pani baronowej.

- Powiedziała: „Jak to, moje dziecko, w pełnym świetle rozebrałaś się do naga? Czy nie wiesz, że twój anioł stróż jest młodzieńcem?”

- Coś takiego! Nigdy o tym nie pomyślałam!

- Ani ja, Eugenio - zakończyła baronowa. - Ale od tego

czasu zawsze o tym pamiętam. Tak, zawsze myślę o tym młodzieńcu, bardzo łagodnym, bardzo niewinnym, bardzo czystym, który nieustannie jest przy mnie jak wiemy towarzysz, idealny przyjaciel ...

Baronowa słusznie powiedziała do księdza Doucet, że wiosna z tym swoim kiełkowaniem i kwitnieniem to pora zamętu i niepokoju. Zaledwie Eugenia skończyła wielkie gruntowne sprzątanie domu, zaledwie miotły, miotełki z piór, szczotki do zmywania sufitu i do podłogi zawieszono na ścianie niczym rycerski rynsztunek, zaledwie odwinęła turban i odpasała fartuch, doręczono jej telegram z Pré- -en-Pail. Jej siostra ma rodzić, a jej siedmioro dzieci nie może pozostać bez opieki w domu, chociaż najstarsza, Marietka, ma już lat osiemnaście.

Eugenia przedstawiła sprawę baronowej. Ta siostra nie* wiele jest warta. W dodatku wyszła za pijaka, który umie robić tylko dzieci. Marietka to dziewczyna rozpuszczona, narwana, w głowie jej tylko stroje albo ilustrowane pisma romansowe, na nią nie można liczyć. Krótko mówiąc, Eugenia prosiła o dwudziestoczterogodzinny urlop, aby pójść i na miejscu ocenić sytuację.

Minęły dwadzieścia cztery godziny, a potem upłynęło już trzydzieści sześć, czterdzieści osiem godzin. Wreszcie wie­czorem drugiego dnia, gdy baronowa wyszła z domu - mu­siała przecież poczynić jakieś zakupy - rozległ się dzwonek. Baron zawołał na żonę i z urazą stwierdził, że jej nie ma. Postanowił, że nie będzie się trudził, zagłębił się w fotelu i rozłożył gazetę odgradzając się w ten sposób od świata. Wtedy dzwonek odezwał się po raz drugi, tym razem władczy, nie do zniesienia, prawie groźny. Baron zerwał się i pobiegł do przedpokoju, gotów od ostatnich zwymyślać chama, jak na to zasłużył. Gwałtownie otworzył drzwi i natychmiast cofnął się, jakby doznał olśnienia. Kogo zobaczył przed sobą? Cécile Aubry we własnej osobie! Był oszołomiony, własnym oczom nie wierzył. Ależ tak, ta sama mordka uparta i dziecinna pod ogromną masą włosów, nadąsane usta, bezczelne zielone oczy, a na dodatek wiejska niezręczność i ostry zapach tanich perfum, wszystko pachnące pobliską normandzką ziemią.

- Chciałabym zobaczyć się z panią baronową de Saint- Fursy- powiedziała jednym tchcm.

- To ja... To znaczy, jestem baron de Saint-Fursy. Żona wyszła na chwilę.

- Oj, to dobrze-westchnęła z ulgą dziewczyna.

Potem szeroko uśmiechnęła się do barona i nie czekając

na zaproszenie weszła do przedpokoju, po którym władczo się rozejrzała.

-No, w porządku-powiedziała.-Jestem Marietka, siostrzenica pani Eugenii. Ciotka nie może jeszcze wrócić. Nie może. Mama jest wciąż chora. W szpitalu. Urodziło się ostatnie, rozumie pan? Właściwie mogło pozostać lam, gdzie było. A na wsi nie ma nikogo do pomocy. Więc pomyślałam, że aby państwa wybawić z kłopotu, ja mogła­bym ją póki co zastąpić.

- Pani? Zastąpić Eugenię? Hm, ale zresztą dlaczego nie?

Baron odzyskał całą pewność siebie i w obliczu tej kaskady cudów znowu stał się Głuszcem.

- To byłaby przynajmniej jakaś odmiana. Ale... Czy to Eugenia panią przysłała?

- No... tak i nie. Zaproponowałam jej, że pójdę. Wzru­szyła tylko ramionami. Powiedziała, że na pewno się nie nadam.

- A to dlaczego?

- Ale się nadam, prawda? A poza tym, wyobraża pan sobie życie w Pré! I cierpieć to przez osiemnaście lat!

- Przez osiemnaście lat?-zdziwił się baron.-A gdzie była pani przedtem?

- Przedtem? Nie było mnie na świecie!

- Ach, o to chodzi!

- Więc skorzystałam z okazji. Wyjechałam bez uprze­dzenia. Zostawiłam tylko kartkę na stole w kuchni, że jadę pomagać pani baronowej.

- Bardzo dobrze, bardzo dobrze.

- A jak pan myśli, pani baronowa mnie zechce?

- Na pewno. To znaczy na pewno nie. Ale tutaj ja decyduję, prawda? A więc rzecz załatwiona, uzgodniona, umowa już podpisana... Proszę wziąć swoje manatki, pokażę, gdzie jest pani kwatera. Albo nie, obejdźmy mieszkanie. To mój gabinet. Tutaj zwykle za dużo się

91

sprząta, przekłada moje papiery, a potem nie mogę nic znaleźć, To? Tak, fotografia mojego ojca, generała de Saint-Fursy. A to ja, gdy zostałem porucznikiem. Miałem dwadzieścia lat.

Marietka wzięła fotografię do ręki.

- Ale pan się zmienił! Coś podobnego! Nigdy bym nie poznała. Jaki młody i zdrowy!

- Tak, to naturalne w tym wieku!

- Co to lala robią z ludzi!

- Dobra, dobra, nie ma o czym mówić.

- Ale widzi pan - szybko dodała Marietka - uważam, że teraz prezentuje się pan znacznie lepiej.

- To miło z pani strony.

- Moim zdaniem mężczyzna za młody to w ogóle nie mężczyzna,

- Ja też tak myślę. Brawo, brawo! Proszę, teraz znowu przedpokój i pójdziemy do jadalni.

Rycersko puścił ją przodem i o mało jej nie potrącił, gdyż ona z kolei natknęła się na wysoką ciemną sylwetkę. Baron w upojeniu prawie zapomniał, że ma żonę.

- O, witaj, moja droga-rzekł pośpiesznie. - To jest Marietka. Jej ciotka, Eugenia, musiała jeszcze zostać przy jej matce. Więc Marietka przyjechała, żeby nam pomóc. To miło, prawda?

- Bardzo miło!-powiedziała baronowa z lodowatą miną. ,

- A poza tym, nieprawdaż, ktoś młody w domu... lo będzie dla nas urozmaicenie.

- Dziękuję ci, Wilhelmie.

- Ależ, moja droga, to nie odnosiło się do ciebie! Zapewniam cię, że myślałem o Eugenii.

- A może trochę myślałeś także o sobie?

- O sobie?

Baron przepuścił obie kobiety, a sam zatrzymał się przed lustrem.

- Myślałem o sobie?-mruknął. - Zmiana. Łyk młodoś­ci. Odnaleźć w sobie dwudziestoletniego porucznika? A czemu bfy nie?

Przez następne tygodnie baron zręcznie wyzyskał ten pierwszy i łatwy sukces, jakim los go obdarzył, Madame było tym prostsze, że Marietka, traktowana z pewnego rodzaju świętą zgrozą przez baronową i ciągle zagrożona powrotem Eugenii, w nim tylko miała oparcie, Na pewno baronowa lepiej by uczyniła nie przerzucając tak całkiem dziewczyny na stronę barona, i może nawet zdawała sobie z tego sprawę. Ale jej uczucia do ,,małej ladacznicy” prze­mawiały zbyt głośno, aby stać ją było na trochę refleksji psychologicznej.

Głuszec natomiast zachował dość zimnej krwi, aby ratować przynajmniej pozory. Co prawda, Marietka często

o wiele więcej czasu spędzała w mieście, niż tego wymagały zakupy, a baron niby przypadkiem byl poza domem zawsze w tych porach co i ona. Ale jego umizgi wciąż jeszcze były dyskretne, chyba że wybuchały na oczach jego żony niby bomby z opóźnionym zapłonem. Na przykład zaprowadził młodocianą wieśniaczkę do Rogera, jedynego fryzjera i właściciela zakładu kosmetycznego w okolicy, dając mu jako wzór zdjęcie Cecile Aubry z Sinobrodego. Baronowej zrobiło się słabo, gdy w domu jej wylądowała ta wyśniona istota, wymanicurowana, wymalowana, wyczesana i wyła* kierowana; natychmiast odgadła, kto w tej metamorfozie wystąpił jako deus ex machina.

Postanowiła jednak któregoś dnia zdobyć się na tyle rozsądku i cierpliwości, aby poważnie i serdecznie z mężem porozmawiać. Najstosowniejsza po lemu chwila była po kolacji, gdy Marietka, po lakonicznym: „Dobranoc pańs­twu”, odchodziła do siebie. Baronowa odczekała więc, aż zamknęły się drzwi na pierwszym piętrze, i już otwierała usta, aby zaatakować barona, który siedział naprzeciwko niej i nerwowo założywszy nogę na nogę czytał gazetę, gdy nagle z pokoju Marietki buchnęła piekielna muzyka jaz­zowa i napełniła cały dom.

- Co to takiego?-wykrzyknęła baronowa.

- Jazz nowoorleański!- odpowiedział baron nie odry­wając oczu od gazety.

- Jak mówisz?

- New Orleans, jeśli wolisz-powiedział najczystszym oksfordzkim akcentem.

- To jeszcze jeden z waszych pomysłów?

- Wyobrażasz sobie, że ta mała potrzebowała mnie, żeby zdobyć patefon i płyty? To bliższe jej wiekowi niż moje­mu.

- A właśnie, że to sobie wyobrażam - wybuchnęła. - Po­trzebowała ciebie i twoich pieniędzy. Ach, doprawdy, ja już nie mogę tak dłużej, nie mogę dłużej! - powtarzała wycho­dząc z pokoju, z chusteczką przy ustach.

Baron, przygryzając wąsa, siedział jeszcze chwilę. Potem i on wstał i zrobił krok w stronę pokoju żony. Należy się to jej od niego. Jest przecież jego towarzyszką życia. Ksiądz, który udzielił im ślubu, oddał mu ją pod opiekę na zawsze. Przystanął jednak i zrobił parę kroków w kierunku, skąd dochodziła muzyka. Marietka. Cécile Aubry. Ich ciałka młode i skąpane w tej pachnącej wiośnie! Wrócił do fotela. Usiadł. Podniósł gazetę. Muzyka buchnęła ze zdwojoną energią. Ten magnetofon i płyty wybierali we dwójkę. Czy naprawdę godziło się słuchać tej muzyki samotnie w panieńskim pokoiku? Odrzucił gazetę. Wstał. Potem gwał­townie podszedł, zdjął kapelusz z wieszaka, zarzucił na ramiona lodenowy płaszcz i wyszedł mocno trzasnąwszy wejściowymi drzwiami, ażeby nikt nie mógł tego nie słyszeć.

Dlaczego Głuszec ostatecznie wybrał ucieczkę? Bo miał coś więcej niż zasady: poczucie tego, co jest w złym, a co w dobrym smaku, i zdradzanie baronowej w jej własnym domu, niemal w jej obecności, nie było zgodne z honorem, który stanowił połówkę dewizy I pułku strzelców: Honor i Ojczyzna. A przecież już to robił, tak, zdarzało mu się już uwodzić służące nawet pod dachem rodzinnego domu. A więc tym razem było tutaj coś więcej: zupełnie nowe dla niego wrażenie, że z Manetką będzie to przygoda poważ­niejsza od poprzednich, trochę patetyczne uczucie, że nastąpi jakaś konkluzja, finał, jakieś zaszczytne wyróżnie­nie, którego za żadną cenę nie wolno zmarnować. Nie należy więc niczego przyspieszać, leęz zdobyć się na odwagę, gorliwość, takt, jakich wymagało piękne odejście człowieka, który przez całe życie był raczej wielkim uwiedzionym niż pospolitym uwodzicielem.

Baronowa natomiast gotowa była działać z całą pewnoś­cią siebie, jaką dawała jej'świadomość własnych praw, zgodnych z powszechnym dobrem. Stworzyła sobie

Dowiem na temat Marietki teorię, według której ta naiwna i dosyć głupia wieśniaczka ulegała szybkiej i głębokiej demo­ralizacji pod wpływem zgubnych pokus miasta. Jako dowód wystarczały jej zmiany, jakie zaszły w dziewczynie, która w ciągu paru dni stała się osobą w najgorszym guście.

Tymczasem Marietka wciąż była nadzwyczaj uległa i pełna szacunku w stosunku do baronowej i nie zaprotesto­wała ani słowem, gdy pani oznajmiła, że postanowiła odesłać ją do Pre-en-Pail nie czekając na powrót Euge­nii.

- Ale musisz wiedzieć, Marietko - dodała ułagodzona tak zupełnym zwycięstwem - że jestem ci bardzo wdzięczna za okazaną mi pomoc w czasie, gdy Eugenia zajmowała się twoją mamą. Widzisz jednak, że klimat miejski wcale ci nię służy. Każdy powinien trzymać się swojego miejsca, prawda? Kto urodził się na wsi, najlepiej niech tam zostanie.

- Ano - wymruczała kołysząc się na boki Marietka.

- Co zamierzasz teraz robić w Pre-en-Pail? - spytała jeszcze obojętnie baronowa.

- A co bym miała robić? Doić krowy, tyczyć fasolę, okopywać ziemniaki, bo przecież jestem ze wsi.

Baron, który właśnie wszedł, osądził, że obie kobiety, każda w swoim kierunku, posuwają się jednak za daleko.

- Mam nadzieję, Marietko - rzekł lekkim tonem świa- towcą-że potrafisz także prowadzić pług i ścinać drze­wa.

- Wilhelmie, nie jesteś zabawny-ucięła baronowa.

Ale zanim rozstała się z Marietką, podarowała jej

grzechotkę dla najmłodszego braciszka, a dla niej samej krzyżyk Sodalicji Mariańskiej na łańcuszku. Postanowiła, że sama odprowadzi ją na dworzec i przypilnuje, żeby dziewczyna wsiadła do wagonu; tymczasem baron wypro­wadził z garażu starego panharda, bo chciał obejrzeć konia ze stadniny w Carrouges.

Na pierwszym przystanku, na dworcu w Saint-Denis- sur-Sarthon, Marietka wysiadła z walizką. Stary panhard barona czekał przy wyjściu. Było mnóstwo śmiechu i gorących uścisków. Potem wrócili do Alenęon. Baron

umieścił małą przyjaciółkę w szykownej garsonierze, którą właśnie wynajął przy bulwarze I Pułku Strzelców.

Nastąpiły trzy dni euforii - lekka i wątła kładka przerzu­cona nad otchłanią nieporozumień. Bo podczas gdy baro­nowa nie przestawała sobie gratulować, że tak zręcznie odprawiła Marietkę, baron pławił się w szczęściu, że sprowadził ją z powrotem. Z czasem jednak jego promie­niejąca radością twarz zastanowiła baronową. Na próżno usiłował myśleć o rzeczach przykrych, co zasępiłoby jego oblicze, wymyślał tryumfy hippiczne, aby uzasadnić prze­błyski dobrego humoru, jakie wymykały mu się wbrew woli - baronowa zaczęła coś podejrzewać. Powrót Eugenii ostatecznie przekonał ją, że sprawa Marietki nie była tak definitywnie zakończona, jak jej się wydawało, bo Eugenia zrobiła wielkie oczy, usłyszawszy, że jej siostrzenica wró­ciła do Pre-en-Pail. Nie, od dziesięciu dni nie pokazała się we wsi. Więc co się z nią dzieje? Radosna mina barona dawała jasną odpowiedź na to pytanie. Poza tym człowiek tak znany jak baron de Saint-Fursy nie mógł długo ukryć swojego drugiego życia przed szczupłym kręgiem miejsco­wego towarzystwa. Powoli, ale nieubłaganie szerzyła się plotka, że w eleganckim gniazdku miłości utrzymuje sobie jakąś bardzo młodą dziewczynę. Lubiano go powszechnie. W każdym razie cieszył się większą sympatią niż baronowa, która uchodziła za wyniosłą i interesowną. Traktowano go z wyrozumiałością pełną sympatii i humoru. Baronowa natomiast znalazła się wkrótce w kręgu osób z zasadami, których zgorszone miny i litościwe słowa boleśnie ją raniły. Nie był to pierwszy wybryk barona, ale po raz pierwszy otwarcie obnosił się ze swoim wiarołomstwem.

Było rzeczą naturalną, że baronowa zwierzyła się ze swojego nieszczęścia spowiednikowi. Ksiądz Doucet raz jeszcze zalecił jej rezygnację. Należało wziąć pod uwagę wiek barona. Zbliżał się okres, kiedy namiętności są tym silniejsze, im mniej pozostaje im czasu, aby się rozwinąć. Ten wybuch jest gwałtowniejszy od innych, bo na pewno będzie ostatni. Sam fakt, że winowajca po raz pierwszy zatracił wszelką miarę, świadczył, że Szatan przypuścił swój ostatni atak. Bardzo szybko powróći czas pokoju i pogodne światło późnego wieku.

- Proszę zamknąć na to oczy - powtarzał ksiądz niby

litanię.-Zamknąć oczy! Kiedy je pani otworzy, burza już przeminie.

Zamknąć oczy? Przeciwko tej radzie buntowały się sumienie i duma baronowej, która widziała w niej jedno­cześnie pobłażanie złu i upokorzenie. I jak znosić litościwą hipokryzję, która narastała wkoło niej, ilekroć zetknęła się z alensońskim mieszczaństwem? Przez chwilę pomyślała o wyjeździe. Miała willę nad morzem, w Donyille, Czy nie mogłaby spędzić tam lata, pozostawiając dom w Alenęon pod opieką Eugenii? Ale i takie rozwiązanie uznała za rezygnację, za ucieczkę, za opuszczenie posterunku. Nie, zostanie i wbrew radom spowiednika szeroko otwartymi oczyma będzie patrzeć w oczy prawdzie, chociażby naj­okrutniejszej.

Zamknąć oczy. Sumienie baronowej de Saint-Fursy odrzu­cało tę zbyt łatwą do zastosowania radę, a!e można by równocześnie sądzić, że ktoś w niej jednak tej rady posłu­chał i niezwłocznie zaczął się do niej stosować. Ktoś. bardziej prymitywny, tkwiący głębiej niż jej sumienie. W każdym razie pewnego wieczora baron, wróciwszy w szampańskim humorze do domu, zobaczył, że żona prze­mywa sobie oczy kawałkami gazy, nasyconymi leczniczym płynem. Zdziwił się i uprzejmie zaniepokoił.

- To drobiazg - odpowiedziała. - Zapewne uczulenie wywołane przez pyłek kwiatowy, który w tej porze roku unosi się w powietrzu.

Mimowolnie poruszała temat, który zdolny był wprawić barona w nastrój liryczny.

- Ach tak-zawołał-wiosna! Pyłek kwiatowy! U nie­których pyłek kwiatowy powoduje astmę. Tobie szkodzi na oczy. Na innych działa w całkiem odmienny sposób!

Ale nagle umilkł i zasępił ^się, gdy żona zwróciła ku niemu twarz zmienioną, zalaną łzami, z dwojgiem mart­wych oczu.

W dwa dni później włożyła dymne okulary, które czyniły ją starą, biedną i żałosną. Potem wprowadziła zwyczaj zamykania wszystkich okiennic w domu, zmuszając całe otoczenie, aby wraz z nią żyło w smutnym półmroku.

Q7

- Wciąż tc oczy! - tłumaczyła. - Mogę znieść tylko przy­ćmione światło, i to przez parę minut dziennic.

1 zmieniła dymne okulary na ciemne. Wydawało się, że opanował ji) spokojny i cierpliwy demon, który nienawidzi światła i powoli je ruguje z tego życia.

Boroń nąjpierw zyskał na tym pozornym odwrocie żony. Marietka mogła teraz wychodzić do miasta nie narażając się na spotkanie z byłą chlebodawczynią. Co prawda możliwe było, że któregoś dnia znąjdzie się twarzą w twarz z ciotką. Istniała jednak szansa, że doszłoby tylko do wyjaś­nień rodzinnych, których echo mogło nic dotrzeć do baronowej. Co do Głuszca, nigdy nie czul się równie szczęśliwy. Marietka była nie tylko nąjbardziej uroczą przyjaciółeczką, jaką kiedykolwiek posiadał. Grała po­nadto rolę dziecka, którego los mu odmówił. Nauczył ją prowadzić samochód. Zamówił dla niej spodnie do konnej jazdy, które prześlicznie opinały jej mocne i zaokrąglone uda. Marzył o wakacjach w Nicei albo w Wenecji, o kostiumie myśliwskim i zgrabnym sztucerku na otwarcie sezonu. Uczył ją nawet trochę angielskiego. Ale najbardziej upajał go szeptany zgodny chór pochlebnych aluzji, które unosiły się dokoła jak dźwięczne kadzidło w kasynie, w messie oficerskiej, na maneżu, w sali szermierczej. Jego szczęście dziesięciokrotniało od rozgłosu, jaki mu towarzy­szył.

Wszystko to pozwalało mu znosić ponurą, zatrutą atmo­sferę, jaką utrzymywała w domu baronowa przy gorliwej pomocy Eugenii. Układ stosunków zdawał się zmierzać do nieuchronnego ich zerwania. Stało się całkiem inaczej.

Tego dnia pogoda była piękna i baron wrócił do domu w swawolnym nastroju. Okna na parterze były otwarte, ale okiennice były przymknięte zgodnie z poleceniem barono­wej. Dochodząc do domu baron przestał podśpiewywać i zapuścił figlarne spojrzenie pomiędzy okiennice małego salonu. Zobaczył baronową przy stoliku do robót ręcznych, z książką w ręce. Widocznie usłyszała jakiś szmer, bo zamknęła książkę i ukryła ją w koszyku z szyciem, wstała i wyszła z pokoju.

Baron bezgłośnie zaśmiał się, że udało mu się przyłapać żonę in flagranti, przy potajemnej lekturze. „No, no-po­myślał-zabiera się do czytania. Czas już był najwyższy.” 98

Skrada się do saloniku, zbliża się do stołu, wyjmuje książkę z koszyka i - wciąż radosny - podchodzi do okna, aby do niej ząjr/cć,

Uśmiech zastyga mu na twarzy. Baron nic nic rozumie. Zamiast słów widzi małe, zgrupowane w czworoboki wypukłe punkty. Wciąż nic nie pojmuje, ale ogarnia go straszne podejrzenie. Wybiega do przedpokoju wołając na żonę. Znajduje ją wreszcie w ich sypialni. Jej wysoka i ciemna postać wyraźnie rysuje się na tle białej ściany ozdobionej krucyfiksem.

- No nareszcie, jesteś! Co to ma znaczyć?

Wkłada'jej książkę w ręce. Baronowa siada, otwiera książkę i kryje w niej twarz, jakby miała się rozpłakać.

- Tak bardzo chciałam, żebyś się nie dowiedział prawdy! A przynajmniej możliwie jak najpóźniej.

- Jakiej prawdy? Na co ci ta książka?

- Uczę się czytać. Alfabet Braille*a. Dla niewidomych.

- Dla niewidomych? Ale przecież nie jesteś niewido­ma!

- Jeszcze nie całkiem. Pozostało mi dwie dziesiąte w lewym oku i jedna dziesiąta w prawym. Za niecały miesiąc będzie po wszystkim. Czarna noc. Mój okulista stawia sprawę jasno. Widzisz więc, że muszę szybko nauczyć się Braille'a. Jest to przecież łatwiejsze, kiedy jeszcze się trochę widzi.

Baron jest wstrząśnięty. Jego dobroć, jego prawość, poczucie honoru, lęk przed wyrokiem, jaki wydadzą na niego w messie, na ujeżdżalni i w sali szermierczej, zgodnie buntują się przeciwko sytuacji, w jakiej się znalazł.

- Ależ to nonsens, to niemożliwe-jąka. -A ja niczego się nie domyślałem! Twoje okulary, krople, ciemności, w których się zamykałaś! Co za idiota ze mnie! Podły egoista! 1 w tym samym czasie... Co tu gadać, przecież ja starałem się nie rozumieć! Ach, naprawdę, bywają dni, kiedy człowiek sam siebie nienawidzi.

- Ależ nie, nie, Wilhelmie, to ja się kryłam, Nie dziw się, ale wstydzę się tego strasznego kalectwa, które uczyni mnie ciężarem dla całego otoczenia.

- Niewidoma! Nie mogę W to uwierzyć! Ale co powie­dział lekarz!

- Najpierw radziłam się naszego starego przyjaciela,

doktora Girard. Potem byłam u dwóch specjalistów. Oczy­wiście obaj starali się mnie oszczędzać. Ale ja od razu zrozumiałam, co się święci. Wszystkie uspokajające słowa rozbijają się o tę okrutną prawdę: mój wzrok słabnie z dnia na dzień i już prawie nic nie widzę.

Baron nigdy nie przyjmował biernie ciosów, jakie spoty­kały go w życiu. Nie ustępował łatwo, nie rezygnował. Odzyskał energię. Wziął się w garść. Raz jeszcze do głosu doszedł Głuszec.

-No więc tak, Augustyno-zdecydował.-Będziemy walczyć razem. Koniec! Już cię nie opuszczę. Wezmę cię za rękę, ot tak, i powoli będziemy razem dążyć do wyleczenia ciebie, do światła.

Objął ją i kołysał w ramionach.

- Titinko, odnajdziemy się wzajemnie, będziemy znowu szczęśliwi, jak niegdyś. Pamiętasz, kiedy byliśmy młodzi, i ja, żeby się z tobą podroczyć, na melodię Pójdź, moja duszko! śpiewałem: Pójdź, ma Titinkol

Baronowa pozwoliła się ściskać. Przytuliła się do niego, uśmiechała się przez łzy.

- Wilhelmie, ty chyba nigdy nie spoważniejesz! - rzekła z czułym wyrzutem.

Nie, nie zdradza się osoby niewidomej. Nie wykorzystuje się ślepoty żony. Następnego dnia baron zabrał się do burzenia swojego szczęścia z takim samym zapałem, jaki poprzednio włożył w budowanie go. Poszedł do Manetki, tylko aby się z nią pożegnać. Będzie dalej opłacać jej mieszkanko. Pomoże jej przeżyć do czasu, kiedy znajdzie pracę - gdyż do głowy mu nie przychodziło, że w braku pracy mogłaby znaleźć sobie innego opiekuna. Ale już się więcej nie zobaczą. Manetka rzewnie płakała. Jemu udało się pohamować łzy, ale z rozpaczą w sercu opuścił na zawsze gniazdko swojej ostatniej wiosny.

Przez parę następnych tygodni dawał dowody wzrusza­jącej troskliwości o kalekę. Krajał jej mięso na talerzu. Czytywał jej na głos. Prowadził ją powoli pod rękę, sygnalizując przeszkody, wymieniając znajomych, którzy ich mijali lub zatrzymywali się przy nich. Całe Alenęon było tym zbudowane.

Baronowa żyła w niczym nie zmąconym szczęściu. Nie zamykała się już na całe dnie w ciemnościach. Coraz

100

częściej zdejmowała czarne okuiary. Spostrzegała się cza­sem, że przegląda gazetę albo otwiera książkę. Mogło się wydawać, że powoli naprawdę idzie pod górę zboczem, do którego stóp strąciło ją nieszczęście.

Pewnego dnia w największym pośpiechu wezwała księ­dza Doucet i gdy się tylko pojawił, zamknęła się z nim w pokoju.

- Poprosiłam księdza, bo mam coś do powiedzenia. Coś ważnego-zaczęła bez wstępu.

- Coś ważnego, o Boże! Czyżby jakieś nowe nieszczęś­cie...

- Nie, to raczej szczęście. Szczęście wielkie, bardzo wielkie.

Stanęła naprzeciw niego i szybko.zdjęła czarne okulary. Potem wpatrzyła się w niego lekko przymrużonymi oczy­ma.

Ksiądz z kolei pilnie się jej przyjrzał.

- Nie, ja... Jakie to dziwne - wyjąkał. - Pani oczy nie są oczyma osoby niewidomej! One żyją!

- Boja widzę, proszę księdza! Nie jestem już ślepa! - za­wołała. ■

- Panie Boże, to cud! Jaka nagroda za pani rezygnację, za starania barona, a także moje modlitwy! Ale od kiedy...

- Najpierw żyłam w niepewnym mroku, przecinanym od czasu do czasu krótkimi błyskami światła, które trwały przez chwilę. Przez chwilę, kiedy czułam, że mój Wilhelm jest naprawdę błisko mnie. A potem powoli czynił się dzień.

- A więc tym, co spowodowało, a przynajmniej przyś­pieszyło pani wyzdrowienie...

- Tak; to, co mówię, wywołałoby uśmiech u wszystkich oprócz księdza, takie to jest... budujące.

- Budujące? To prawda, rzeczy budujące wywołują w dzisiejszych czasach śmiech, a nawet lęk, więcej łęku niż rzeczy gorszące. Dziwna epoka!

- Ksiądz -może opowiedzieć naszą historię swoim owieczkom, bo nie znam nic piękniejszego. Moje wyzdro­wienie ma tylko jedno imię. A brzmi ono: Wilhelm!

- Baron?

- Tak, mój mąż. Jest to uzdrowienie przez miłość, przez

101

miłość małżeńską. I pomyśleć, że będę się z tym musiała kryć, aby nie narażać się na Judzkie drwiny!

- Jakie to pięknę! Jestem szczęśliwy, że dane mi było to przeżyć w mojej skromnej służbie Bożej! Co powiedział baron, gdy mu pani oznajmiła cudowną nowinę?

- Wilhelm? Ależ on nic o tym nie wie! Ksiądz jest pierwszą osobą, której ośmieliłam się przyznać, że zosta­łam wyleczona. Mówię o tym, doprawdy Jakby chodziło o jakiś zły uczynek!

- Ale trzeba natychmiast powiedzieć baronowi-znie­cierpliwił się ksiądz. - Chce pani...

- Nie, za żadne skarby! Nie przyspieszajmy biegu wyda­rzeń! To nie jest takie proste.

- Nie rozumiem pani.

- Proszę się zastanowić. Wilhelm związał się z tą kreaturą. Ja zaczynam chorować... Wreszcie tracę wzrok. On zrywa z nią, żeby się mnie poświęcić. W parę tygodni później odzyskuję wzrok.

- Ałeż to cud!

- Właśnie. To, co opowiadam Jest bardzo piękne i ściśle zgodne z prawdą. Ale czy nie jest trochę zbyt piękne, aby było prawdopodobne?

- Baron nie będzie przeczył oczywistości.

- Jakiej oczywistości? Czy dla niego oczywistością nie będzie to, że został oszukany? Nie do zniesienia jest dla mnie myśl, że mógłby mnie uznać za symulantkę. Nie wszyscy, jak ksiądz, wierzą w cuda.

- Należałoby jednak...

- I jest jeszcze jeden wzgląd. Jedynie moje kalectwc zdolne było wyrwać Wilhelma z rąk tej kreatury. Czy nic istnieje obawa» że teraz, gdy wyzdrowiałam, on powróci dc życia w grzechu? Potrzebuję rady księdza, a może i współudziału.

- To istotnie wymaga namysłu. Dla dobra samego barona trzeba by więc przez pewien czas ukrywać przed nim, że pani została uleczona. To małe odstępstwo od prawdy usprawiedliwione jest, jak sądzę, szlachetnością naszych intencji.

- Chodzi tylko o to, aby go oszczędzać. Przygotować go powoli na dobrą nowinę o moim wyzdrowieniu.

- W sumie chodzi o ąyskanie na czasie, o nic więcej.

102

- O czas, aby mógł zapomnieć o swojej kreaturze.

- W ten sposób będzie to nie tyle kłamstwo, co prawda odroczona, odłożona, stopniowana.

- Ale, ma się rozumieć, nikt nie powinien domyślać się prawdy. Zresztą powiedziałam o tym tylko księdzu i wiem, że mogę liczyć na dyskrecję.

- Może pani, moje dziecko. Tajemnica spowiedzi nau­czyła nas, księży, powściągać gadulstwo. O tak, byłoby nieszczęściem, gdyby baron od osób trzecich dowiedział się, że pani odzyskała wzrok. Ludzie tak lubią gadać!

- A przede wszystkim są tak nieżyczliwi-zdystanso­wała go baronowa.

Baronowa i ksiądz istotnie mogli byli doprowadzić do stopniowego wyjawienia prawdy. Ale prawda nie zawsze pozwala sobą manipulować. Pewnego popołudnia, w pogodną niedzielę na promenadzie Demi-Lune wybuchła z brutalną niedyskrecją.

W lecie przechadzka po Demi-Lune jest uświęconym alensońskim rytuałem. Zbiera się tam całe dobre towarzys­two, trzymając się pod ręce przemierza aleję wysadzaną wiązami, wita się, ingoruje, robi bardzo dokładnie przemy­ślane postoje, zgodnie z subtelną siecią światowych stosun­ków i przywilejów. Państwo de Saint-Fursy zajmowali zaszczytne miejsce na tej szachownicy, odkąd baron w zupełności czynił zadość obowiązkom męża czcigodnej kaleki. Otaczano ich tkliwy m szacunkiem. Dlaczego dra­mat musiał się rozegrać w tych właśnie, tak przyjaznych okolicznościach?

Baron omal nie stanął jak wryty, gdy pod drzewami zobaczył coś dziwnego, niezwykłego, właściwie kogoś, mianowicie młodą osobę, po prostu MariStkę, tak, i to bardziej wiośnianą, ładniejszą niż kiedykolwiek. Ale to nie wszystko. Ta mała chłopka z Prć-en-Pail szła w towarzys­twie. Na Demi-Lune nikt nie przychodzi samotnie. Szła uwieszona u ramienia mężczyzny, młodego mężczyzny. 1 jak pasowali do siebie we wspólnej im młodości, jakie szczęście malowało się na ich twarzach!

Wizja trwała zaledwie chwilę, ale baron doznał tak silnego wstrząsu, że baronowa, przytulona do niego, nie mogła tego nie zauważyć. Ale w takim razie dlaczego nie spytała go, co zaszło, ona, która nie przestawała dowiady-

wać się o tych i o tamtych? Podniósł na nią zaniepokojone spojrzenie. I to, co zobaczył, zdumiało go jeszcze bardziej niż pojawienie się Manetki wśród ałensońskich mieszczu­chów: baronowa uśmiechała się. Nic uśmiechała się do kogoś określonego, jak to czynili ci wszycy ludzie, którzy mijali się i wymieniali ukłony. Byłto uśmiech wewnętrzny, widocznie niepowstrzymany, który ogarniał całą jej twarz uzbrojoną w czarne okulary, rozkwitał i - rzecz od dłuż­szego czasu niesłychana-baronowa roześmiała się, nie mogąc powstrzymać srebrzystego, ironicznego chichotu.

Co znaczy ten śmiech, co znaczy ten chichot? A przede wszystkim, dlaczego nie spytała o nic męża, chociaż uczula, jak mocno wzdrygnął się u jej boku? Dlaczego? Bo zoba­czyła to samo co on - Marietkę, pod rękę z młodym mężczyzną-bo w rzeczywistości widzi równie dobrze jak on!

Baron był podwójnie wstrząśnięty. Zgodnie ze swoim temperamentem zareagował natychmiast. Zwrócił się do żony, badawczo się jej przyjrzał, a potem gwałtownym ruchem strącił jej okulary, które upadły na ziemię.

- Pani-rzekł głucho - zostałem dwukrotnie zraniony. Przez panią i przez tamtą osobę. Co dotyczy pani, postaram się o dokładne informacje, ale mocno podejrzewam, że nie potrzebujesz pani mojej pomocy, aby wrócić do domu.

I odszedł szybkim krokiem.

Znalazłszy się w domu, zatelefonował do doktora Girard. Ten podał mu nazwisko i adres okulisty, a także informacje

o psychosomatologu z Paryża, do którego, za radą doktora, udał się nazajutrz rano.

Baron nie cierpiał Paryża, gdzie zresztą od lat już nie bywał. Poczekalnia doktora Stirlinga z meblami o formach opływowych i z abstrakcyjnymi obrazami do reszty go speszyła. Zagłębił się w jednym z foteli, z wrażeniem, że daje się pożreć olbrzymiej meduzie. Mógł jeszcze akurat dosięgnąć niskiego stołu zarzuconego czasopismami. Jedno z nich zsunął sobie na kolana. Tytuł rzucił mu się do oczu jak jadowity wąż: Histerie konwersyjne a neurozy narzą­dów. Odłożył pismo z obrzydzeniem. Wreszcie pielęg­niarka wprowadziła go do gabinetu lekarza. Był to człowiek karykaturalnie wątły, chłopaczek, pomyślał baron. Długie włosy, mały i zadarty nos z trudem utrzymujący parę

104

ogromnych okularów, ostatecznie odbierały mu wszelki autorytet. „Założę się, że sepleni” - pomyślał baron.

- Czym mogę panu służyć?

Nie, nie sepleni, stwierdził zdziwiony baron.

- Pozwoli pan, że się przedstawię. Pułkownik Wilhelm de Saint-Fursy. Przychodzę w sprawie mojej żony, która jest pańską pacjentką - wyjaśnił.

- Pani de Saint-Fursy?

- Tak.

Doktor uruchomił automatyczną kartotekę i położył przed sobą wyrzuconą z niej liszkę.

- Pani Augustyna de Saint-Fursy-mruknął. Potem szybko przeczytał parę niezrozumiałych zdań.-Ach tak! Lekarz domowy państwa skierował ją do kolegi okulisty, a ten osobiście mi pańską żonę polecił. O co panu dokładnie chodzi?

- O, sprawa jest bardzo prosta, nieprawdaż?-ożywił się baron, z ulgą wracając do swoich trosk.-Moja żona oślepła. Przynajmniej ja tak myślałem. Właściwie ona utrzymywała mnie w tym przekonaniu. A potem nagle odzyskuje wzrok, widzi jak pan i ja. Więc sobie samemu i panu, doktorze, zadaję bardzo proste pytanie: czy moja żona jest symulantką, czy nie?

- Naprzód prosiłbym uprzejmie, aby pan usiadł,

- Żebym usiadł? '*

- Tak, Bo widzi pan, o ile pańskie pytanie jest istotnie proste, odpowiedź wcale nie jest prosta,

Baron, acz niechętnie, zdecydował się usiąść.

- Zreasumujemy rzecz - ciągnął lekarz. - Pani de Saint- Fursy cierpi na zaburzenia wzroku, które mogą doprowa* dzić do zupełnej ślepoty. Na początek, rzecz naturalna, zasięga rady lekarza domowego, który, co jest również naturalne, kieruje ją do specjalisty, oftalmologa.

- Wszystko to w tajemnicy przede mną!-oburzył się baron.

- I oto, co następuje: oftalmolog z całą należną uwagą i przy pomocy najdoskonalszych narzędzi bada wzrok pani de Saint-Fursy. I cóż znajduje?

- Właśnie, co znajduje?

- Nic. Nie znajduje nic. Anatomicznie i fizjologicznie

105

oczy pani de Saint-Fursy Jej nerw wzrokowy Jej mózgowy ośrodek wzrokowy są w doskonałym stanie.

- A zatem symuluje-stwierdził baron.

- Nie spieszmy się tak/ Cóż czyni oftalmołog? Rozumie­jąc, że ma do czynienia z przypadkiem wykraczającym poza jego specjalność, kieruje pacjentkę do psychosomaty- ka, to znaczy do mnie. Podejmuję badania i dochodzę do tych samych wniosków co mój kolega.

- Oczy mojej żony są całkiem w porządku, a więc ona tylko udaje ślepą. Nie ma innej możliwości.

- Proszę mnie posłuchać - cierpliwie mówił dalej lekarz. - Przytoczę panu przykład krańcowy, na szczęście nie mający związku z przypadkiem pani de Saint-Fursy. Codziennie w szpitalach psychiatrycznych umierają schi- zofrenicy. Śmierć przychodzi po długim i powolnym rozkładzie osobowości. Ale cóż okazuje się podczas sekcji zwłok człowieka chorego na schizofrenię? Nic! Z punktu widzenia medycyny są to zwłoki człowieka zupełnie zdro­wego.

- Widocznie źle się im przyglądano! - uciął ba­ron. - Zresztą sam pan powiedział, że ten przykład schizo... schizo...

- frenika...

- frenika na szczęście nie pozostaje w żadnym związku z przypadkiem mojej żony.

- Tak i nie. Związek polega na tym, że istnieją choroby, których skutek jest bezsprzecznie fizjologiczny - śmierć schizofrenika, ślepota pani de Saint-Fursy-ale których przyczyna jest psychiczna. Nazywamy je schorzeniami psychogennymi. Dodam, że wizyta szanownej pańskiej giałżonki sprawiła mi wielką, bardzo wielką satysfakcję.

- Bardzo mi przyjemnie to słyszeć! - ironicznie rzekł baron.

- Tak, tak, panie pułkowniku. Proszę pomyśleć: ślepota psychogenna. Wszystko, co możliwe, przewinęło się przez mój gabinet: psychogenne wrzody, psychogenne nieżyty żołądka, psychogenny brak łaknienia, psychogenny skurcz zwieracza wpustu żołądka, psychogenne zaparcia i biegun­ki, psychogenne zapalenia okrężnicy śluzowo-błoniaste i wrzodziejące, psychogenne astmy bronchialne, psycho­

genne przyspieszone czynności serca, psychogenne nadciś­nienia, psychogenne egzemy, psychogenne nadczynności tarczycy, nadmiary zawartości cukru we krwi, zapalenie macicy, zapalenia stawów i kości...

- Dosyć! - zawołał z wściekłością baron zrywając się z miejsca. - Po raz ostatni pytam: czy moja żona jest, czy nie jest symulantką?

- Mógłbym panu odpowiedzieć, gdyby człowiek był istotą z jednej bryły-odrzekł bardzo spokojnie le­karz. - Otóż wcale tak nie jest. Istnieje znane panu ego, ego świadome, trkeżwe, rozsądne. Ale jest również pod tym świadomym ego kłąb dążeń podświadomych, instynktow­nych i emocjonalnych, id. Natomiast ponad ego świado­mym znajduje się super ego, rodzaj nieba zamieszkanego przez ideały, zasady moralne, religijne. Widzi pan więc: trzy poziomy-wyjaśniał gestami baronowi, który mimo woli zainteresował się jego słowami-w suterenie id, na parterze - ego, na piętrach super ego. A teraz proszę sobie wyobrazić, że powstaje pewnego rodzaju łączność między sutereną a piętrami, z pominięciem parteru. Niech pan założy, że super ego wysyła rozkaz w dół, ałe rozkaz ten, zamiast dotrzeć do ego, omija je i oddziałuje wprost na id. Id rozkaz wykonuje, ale tak jak zwierzę, bo jest zwierzęciem. Wykonuje go dosłownie, absurdalnie. Wynikają z tego schorzenia psychogenne, to znaczy pochodzenia psychicz­nego, w których jednak świadome i dobrowolne ego nie uczestniczy. I nie tylko schorzenie, ale też próby samobój­cze, dokonywane przez id zgodnie ze źle zrozumianą decyzją super ego. Na przykład, na parę tysięcy osób, jakie corocznie giną w wypadkach samochodowych, znaczna liczba, jak dowiedziono, podświadomie rzuca się pod samochód, reagując na wyrok wydany przez super ego. Są to samobójstwa szczególnego rodzaju, samobójstwa chcia­ne, ałe nieświadome.

Baron wydawał się przekonany.

- Krótko mówiąc - zinterpretował to po swojemu - na­czelne dowództwo opracowuje plan strategiczny, który, normalnym biegiem rzeczy, przetworzony przez sztab generalny w zadanie taktyczne, winien w tej postaci dotrzeć do wojska. Ale ów plan ominął sztab generalny i trafił wprost do podoficerów, którzy błędnie go odczytali.

- Właśnie tak! Ogromnie się cieszę, żc pan mnie rozu­mie.

- Więc zgoda, jeżeli chodzi o mechanizm. Ale dlaczego tak się dzieje?

- Dlaczego? Oto wielkie pytanie, jakie zadaje sobie psychosomatolog. Jeżeli znajdzie trafną odpowiedź, chory odzyskuje zdrowie. W naszym przypadku pytanie można by sformułować następująco: dlaczego super ego pani de Saint-Fursy rozkazało swojemu id, aby stało się ślepe?

Baron, czując nagle, że sprawa dotyczy jego, stal się znowu agresywny.

- Chętnie dowiedziałbym się dlaczego?

- Niestety, tylko pan może odpowiedzieć na to pyta­nie -ciągnął lekarz. - Ja stoję z boku. Pani de Saint-Fursy uwikłana jest w ten proces. Pan, pułkowniku, jest jedno­cześnie aktorem dramatu i koronnym świadkiem.

- Czego chciałby się pan ode mnie dowiedzieć? Przecież nie ja jestem lekarzem!

- Chciałbym, żeby mi pan powiedział, czy jest w życiu pani de Saint-Fursy coś takiego, czego by nie chciała widzieć?

Baron znowu wstał, odwrócił się plecami do lekarza, dzięki czemu znalazł się na wprost lustra na kominku.

- Co pan ma na myśli?

- Coś brzydkiego, niemoralnego, podłego, poniżającego, godnego pogardy Jakąś nikczemność, i to znajdującą się tak blisko, że ma tylko jeden sposób, aby jej nie widzieć: utratę wzroku. Tak, pani de Saint-Fursy somatyzuje, rozumie pan, somatyzuje dzięki swojej ślepocie niemożliwe do zniesienia nieszczęście, upokorzenie. Zsomatyzowane, uczucie poniżenia znika, ale tylko dzięki temu, że prze­kształca się w kalectwo, właśnie w ślepotę.

Podczas tej przemowy pułkownik nie przestał przeglądać się w lustrze. Wreszcie zwrócił się ku lekarzowi.

- Panie doktorze - powiedział - przyszedłem tutaj po­dejrzewając, że wodzą mn ie za nos. Teraz mam pewność, że próbują zrobić ze mnie durnia.

I szybko wyszedł.

Znalazłszy się w Alenęon zwrócił się do żony z pożegna­niem, które odebrało jej mowę.

- Wracam od tego twojego niedojdy- powiedział. - Do-

108

wiedziałem się ładnych rzeczy! Zdaje się, że twoje super ego spiskuje z twoim id bez wiedzy twojego ego. I jaki jest, jeśli laska, cel tego pięknego spisku? Chodzi o to, aby zsomaty- zować hańbę, sromotę moich miłostek, lak, pani! A wynik tego wszystkiego? Ślepota psychogenna. Psychogenna, a więc okresowa. Mój mąż źle się prowadzi, pac! jestem ślepa. Mąż wraca do mnie, hop! odzyskuję wzrok! To bardzo wygodne! 1 można by tak w nieskończoność! Otóż ja mówię: nie! Kpię sobie z tych rzeczy, z super ego, ze spisku! Jeśli chodzi o somatyzowanic, będziesz pani teraz somatyzować sama! Żegnam!

Po tak efektownym wyjściu baron pomknął prosto do mieszkanka przy bulwarze Pierwszego Pułku Strzelców. Manetkę, w negliżu siedzącą przy toaletce, przeraziło jego wtargnięcie, tym brutalniejsze, że miał jeszcze klucz od wejścia. Jednym tchem opowiedział o ślepocie baronowej, ojej uleczeniu, o sw-ojej błyskawicznej wyprawiedo Paryża,

0 ostatecznym rozstaniu się z żoną.

- Znowu! - powiedziała tylko.

- Co znowu? - zapytał baron zbity z tropu.

- Znowu ostateczne rozstanie. Bo już się raz ostatecznie rozstawałeś. Ze mną. Przed sześcioma tygodniami.

Od dwudziestu czterech godzin baron żył, jakby ruszał do ataku, nie oglądając się za siebie. Pierwsze słowo Manet­ki - „znowu” - ściągało go bezlitośnie na ziemię. Bo prze­cież naprawdę zerwał z tą małą, aby się bez reszty poświęcić niewidomej żonie! A co ona robiła przez ten czas? Dlaczego miałaby tak przykładnie na niego czekać?

Kręcił się po pokoju, bo był zakłopotany, a także chciał odzyskać straconą pozycję. Wreszcie postanowił umyć ręce

1 zniknął w łazience. Wkrótce wypadł stamtąd potrząsając maszynką do golenia.

- Co to jest?

- Moja*maszynka. Golę się nią pod pachami - wyjaśniła Marietka i uroczym gestem uniosła rękę ponad głowę, ukazując pachę gładką, wilgotną, prowokującą. Baron, wzburzony, ukląkł przy niej, pochylił się nad mlecznym, pachnącym zagłębieniem i chciwie pił z niego.

Marietka trzepotała się ze śmiechem.

- Wilhelm, łaskoczesz mnie!

Chwyciłją w ramiona i mimo protestów chciał zanieść na

109 ;

łóżko; nagle spadła na podłogę popielniczka i czarne niedopałki papierosów rozsypały się po dywanie. Postano­wił nic nie widzieć i na parę chwil stał się znowu, jak dawniej, słynnym Głuszcem! To było cudowne!

Życie potoczyło się dalej. Baron nie zmienił nic w swoich nawykach. Dalej widywano, jak fechtował się w sałi szermierczej i na wyścigach konnych brał przeszkody na swojej kasztance. Ponieważ wszyscy wiedzieli, że zerwał z żoną i że żyje z Manetką, więc po prostu unikał tych środowisk, gdzie jego postępowanie mogłoby się spotkać z krytyką-na przykład salonów prefektury albo biskups­twa-i pokazywał się tylko tam, gdzie był pewien zabar­wionej podziwem pobłażliwości. Nielicznym bliskim zna­jomymi którzy pozwalali sobie na jakieś aluzje do Manetki, powtarzał: „To szczęście doskonałe” - z miną łakomą i szelmowską, z przymrużonym okiem, z kokieteryjnie wykręconą ręką przy kamizelce.

Ale nie była to prawda. Owszem, zdarzały się rozkosze żywe, gwałtowne, nawet piorunujące, jakich nie spodziewał się już zaznać w swoim wieku. „Ona mnie zabije'1 - myślał czasem z ponurym zadowoleniem. Ale szczęście, szczęście doskonałe?

Baron Wilhelm nie chciał się sam przed sobą do tego przyznać, ale jego związek z Manetką trwał jedynie dzięki nieustannym wysiłkom, jakie oboje czynili, aby ukryć obecność „tego trzeciego'1. Manetce nie brakowało wol­nego czasu, który mogła poświęcić tamtemu. Ile jednak musiała się natrudzić, aby uniknąć przecieków z jednej egzystencji do drugiej, na ile dobrej wołi zdobywał się baron, aby nie dostrzegać śladów, jakie ów cień nieuchron­nie po sobie zostawiał! Pewnego wieczora przekroczył zakreślone granice. Buty, ogromne buciory godne woźnicy, zdeformowane i zabłocone, ukazywały spod szafy swoje chamskie ryje. Baron na próżno węszył, nie czuł nic. Irytowało go to. Był pewien, że to świństwo śmierdzi. I jak można zapominać się do tego stopnia! Czy „tamten” wyszedł w skarpetkach, czy też należało przypuszczać« że jest tu jeszcze w odległości trzech metrów, w szafie albo w ustępie?

Nic nie widzieć, zamknąć oczy, kłaść na nich, jak opaski, pachnące włosy Manetki, drobne piersi Manetki, mały 110

trójkątny seks Manetki... Zamknąć oczy? Te dwa słowa mimo woli coś mu przypominały, przykry epizod z przesz­łości, ślepotę baronowej. Czy i on z kolei oślepnie, s om a- ty żując absolutny warunek, który wypełniał udając, że nie dostrzega „tamtego”?

Zbliżało się lato i miasto powoli pustoszało. Tryumfalne słoneczne dnie zachęcały do wyjazdu. Baron snuł czasem u boku Marietki plany ucieczki. Vichy, Bayreuth, może Wenecja? Te czarowne i tradycyjne nazwy zdawały się jednak nie wywoływać żadnego echa w umyśle dziewczyny. Dąsała się, potrząsała głową, a potem ocierąjąc się o niego jak kotka mówiła: „A czy nam źle tutaj we dwoje?”

Po jednym z wieczorów w messie Pierwszego Pułku Strzelców, wróciwszy do gniazdka miłości, nie zastał Marietki. Czakał na nią. Potem, nie mogąc się jej doczekać, zajrzał do szafy. Wszystkie rzeczy znikły. Jej duża wiejska waliza również. Ptaszek wyfrunął. Może zostawiła jakiś list? Przeszukał meble, kieszenie własnych ubrań. Nic. Wreszcie zauważył w koszu kulkę z papieru. Rozwinął ją. Oczywiście. Biedne maleństwo próbowało do niego napi* sać. Wyobrażał sobie tę scenę: Marietka smokcze długopis i pracowicie stawia rząd słów. „Tamten” stoi, gotów do drogi, niecierpliwi się, klnie, wymyśla. Widać ostatecznie okazało się to zbyt trudne, dała więc sobie spokój. Jeżeli się odchodzi, po co pisać: Odchodzę? Czy to nie jest dość jasne? Odcyfrował parę linijek dziecinnego pisma, pełnego dzi­wacznych zwrotów:

Mój Cherry (to efekt lekcji angielskiego, jakich jej udzielał)! Takie życie w chowankę to coś niemożliwego do wytrzymania. Naprawdę, nie mogłam już dłużej nic tylko ci kłamać. A poza tym, widzisz, zrozumiałam, że pomiędzy nami przepaść, gdy pan mi zaproponował, żebyśmy jechali do Vichy, czy gdzie tam jeszcze. Bo ja chcę do Saint- Tropez. Ale pan w Saint-Tropez to w ogóle nie do pomyślenia! Jedziemy tam we dwoje z Wilhelmem. Tak, bo on też nazywa się Wilhelm, śmieszne, co? To oszczędziło mi wiele nieprzyjemności. Ale my wrócimy. Dlaczego nie mielibyśmy być szczęśliwi wszyscy w trójkę? Dlaczego nie mógłby pan być dla nas Na tym list się urywał i baron na próżno usiłował

11!

odczytać f r/y zabazgranc wyrazy, po których Marictka dała za wygraną.

Dlaczego nic mógłby być dla nich... kim właściwie? Rogaczem, dobrym dziaduniem, dostawcą gotówki, powie* rnikiem? Każde z tych słów raniło go okrutnie, a w głębi słyszał nieustannie, niby szyderczy i mściwy chór w starożytnej tragedii, głosy strzelców Pierwszego Pułku, ich śmiechy i komentarze. Nie czuł jednak krzepiącej, dobro­czynnej złości, jakiej doznałby jeszcze parę lal wcześniej. Na pewno różnica wieku, młodość Marietki, jego starość czyniły go skłonnym raczej do rozczulania się. Uważał, żc wzruszająca jest jej nieporadność widoczna zwłaszcza w niepewności, czy ma się do niego zwracać per ty, czy per pan - nieporadność małej dziewczynki, która znalazła się w sytuacji przerastającej jej siły i inteligencję. Czy to jej wina, że wszystko tak się skomplikowało? Może on-mądry i zamożny-nie spełnił swojego obowiązku, jakim było zapewnienie jej życia wesołego, spokojnego i bezpieczne* go?

Potrafił raz jeszcze, ostatni raz, stawić czoło życiu. W końcu sezonu zdobył na torach wyścigowych wszystkie możJiwe nagrody. W sali szermierczej pokonał najzręcz­niejszych, najbardziej zapalczywych partnerów. Głuszec nigdy jeszcze nie był tak wspaniały. Widziano go na rewii w dniu 14 lipca, jak harcował na drobnej kasztance, tej, o której mówił, że ma kobiecy temperament i że kochają jak kobietę. Nie przyznawał się tylko, że kasztanka pozostała już. o bezlitosna ironio, jedynym elementem kobiecości w jego życiu.

Ale i to się skończyło. W ostatnich dniach lipca Alenęon powoli zapadało w drzemkę przed wielkim sierpniowym odrętwieniem. Baron nie cierpiał pustki, samotności. W żarze słonecznym błąkał się po wyludnionym mieście, niby „dusza pokutująca”, jak to potem określiła kupcowa z ulicy Desgenettes.

Pewnego dnia nogi same zaniosły go do domu, do żony. Czy Augustyna jest w Alenęon? Czy na okres kanikuły przeniosła się do willi w Donville? Dom wydawał się zupełnie opuszczony, zamknięte okiennice, zamknięta na kłódkę furtka, zarosły chwastami ogród. Nie brakowało

nawel na wpół sterczącego ze skrzynki na listy pliku prospektów i folderów, które są marną namiastką nie nadesłanej korespondencji.

Słońce pionowo padało na ulicę, tnąc budynki na oddzielne masy czarne i białe. To światło w pustce miało w sobie coś niepokojącego, przytłaczającego, złowieszczego. Baron poczuł lekkie mdłości. Wydawało mu się, że krew pulsuje mu w skroniach ze śmiertelną gwałtownością. Właśnie wtedy, w ciszy tych budowli jednocześnie swoj­skich - własny dom - i z innego świata, wyraźnie usłyszał dziwny stukot, jak delikatne klekotanie kastanietów czy też jak lekkie uderzenia pałeczką o brzeg bębna. Odgłos stawał się coraz wyraźniejszy i coraz bardziej złowieszczy. Pomy­ślał, że to szczękają zęby, zderzające się w chorobliwym drżeniu. 1 nagle wyrosły przed nim dwie wysokie czarne postacie. Był to połączony cień dwóch kobiet w żałobie, mocno się siebie trzymających, który powoli opadał na niego jak mająca runąć ściana. Wyższa z nich, z twarzą zamaskowaną czarnymi okularami, końcem białej laski uderzała nieustannie o skraj chodnika; stąd było to brzę­kanie. Ściana sunęła na barona, groźna, nieubłagana. Cofnął się, stracił grunt pod nogami i zwalił się do ryn­sztoka.

Lekarze nie umieli orzec, czy padł rażony apopleksją, czy też udar mózgowy został wywołany przez uderzenie czołem

o bruk. Kiedy baronowa z Eugenią podniosły go, był nieprzytomny. Powoli wracał do siebie, ale całą prawą stronę ciała miał sparaliżowaną. Pielęgnowały go z niezwy­kłym poświęceniem. W umyśle baronowej paraliż połowy ciała, jakiemu uległ jej mąż, i jej ślepota kojarzyły się z sobą tworząc coś w rodzaju budującego dyptyku na chwałę małżeńskiej wierności. Marietka, która była przyczyną obu nieszczęść, znikła z tego obrazu bez śładu.

Obraz ten zresztą narzucał się również spacerowiczom na Demi-Lune, gdy patrzyli, jak baronowa, z definitywnie wyleczonymi oczyma, sztywna, poważna i pogodna jak sama Sprawiedliwość, kroczy popychając przed sobą barona w fotelu na kółkach. Głuszec, zredukowany do połowy, kulił się tam smutny i skarłowaciały. Z połową sparaliżowanego ciała, okrutną karykaturą tego, czym był

kiedyś, spojone było pól twarzy zakrzepłej we frywolnym grymasie; z przymrużonym okiem, z kokieteryjnie wykrę­coną ręką przy kamizelce zdawał się bezustannie i milcząco powtarzać: „Szczęście doskonałe! Szczęście doskonałe.”

Parking „Konwalia”

- Piotrek, wstawaj, już czas!

Piotrek śpi z upartym spokojem swoich dwudziestu lat, w ślepym zaufaniu do czujności matki. Ona, jego stara, cierpiąca na bezsenność i nerwowa, na pewno nie przegapi godziny. Jednym ruchem odwraca się do ściany, obwaro- wując swój sen potężnym grzbietem i wygolonym karkiem. Matka patrzy na niego wspominając tak jeszcze niedawne wczesne ranki, kiedy go budziła i wyprawiała do wiejskiej szkoły. Wydawać by się mogło, że Piotrek znów głęboko zasnął, ale ona nie nalega. Wie, że dla niego noc się skończyła, że zaczął się dzień i że od tej chwili syn będzie nieubłaganie wypełniał swój program.

W kwadrans później przychodzi do niej do kuchni, więc do kubka w kwiaty nalewa mu gęstej czekolady. Piotrek patrzy przed siebie w ciemny prostokąt okna.

- Ciemno jeszcze - mówi - ale dnie są coraz dłuższe. Za niecałą godzinę będę mógł zgasić światła.

Ona, która od piętnastu lat nie ruszyła się z Boullay-les -Troux, jakby się rozmarzyła.

- Tak, wiosna jest tuż. Tam na Południu zobaczysz może kwitnące drzewa morelowe.

- Jakie tam Południe! Ó tej porze roku nie jeździmy dałej niż do Lyonu. A zresztą drzewa morelowe przy autostra­dzie... I gdyby nawet były, nie miałbym czasu im się przyjrzeć.

Wstaje i tylko przez szacunek dla matki-bo zgodnie z

115

chłopski] tradycją mężczyzna nie zmywa naczyń - płucze swój kubek pod kranem w zlewie.

- Kiedy się zobaczymy?

- Jak zwykle, pojutrze wieczorem. Tam i z powrotem do Lyonu, a nocować będziemy w budzie obaj z moim przyjacielem Gasionem.

- Jak zwykle-szepce do siebie. - Wciąż nie mogę się przyzwyczaić. No, ale jeżeli tobie to odpowiada..,,

Piotrek wzrusza ramionami.

- Ma się rozumieć!

Ogromna sylwetka ciągnika z naczepą rysuje się na horyzoncie wybielonym przez świt. Piotrek powoli go okrąża. Co ranka z tą samą radością w sercu odnajduje po nocy swoją olbrzymią zabawkę. Nigdy by się do tego swojej starej nie przyznał, ale wolałby tutaj, mieć posłanie i tutaj sypiać. Na próżno by je zamykać, gdyż pudło jest w swoim ogromie zupełnie bezbronne wobec wszelkiego rodzaju agresji, zderzeń, demontażów, kradzieży! Kradzież pojazdu wraz z całym ładunkiem też nie byłaby wykluczona; takie rzeczy zdarzają się, chociaż wydąją się nieprawdopodob­ne.

Jednakże i tym razem wszystko jest chyba w porządku, należy tylko jak najprędzej zabrać się do roboty. Piotrek opiera drabinkę o obudowę chłodnicy i bierze się do mycia wielkiej, wypukłej szyby przedniej. Szyba przednia jest sumieniem wozu. Cała reszta może w ostateczności być zabłocona i zakurzona, ale szyba przednia musi być naprawdę nieskazitelna.

Następnie klęka niemal z nabożeństwem pod światłami, aby je przetrzeć. Chucha na szybki i czyści je białą szmatką ze starannością i czułością matki myjącej buzię dziecku. Potem, gdy drabinka znów znalazła się na bocznej ścianie, wspina się do kabiny, opada na siedzenie i uruchamia rozrusznik.

W Boulogne-Billancourt, przy quai Point-du-Jour, na rogu ulicy de Seine stoi stara, krzywawa kamienica, której zgrzybiałość kontrastuje z kawiamią-sklepem tytoniowym na parterze, lśniącym od neonów, niklów i różnokoloro­wych automatów. Gaston mieszka sam w pokoiku aż na szóstym piętrze. Ale już gotów czeka przed barem i wóz zatrzymuje się tylko na mgnienie oka, aby go zabrać.

ł ló C

- Jakoś leci, stary?

- Leci.

Wszystko odbywa się według planu. Gaston wytrzymuje rytualne trzy minuty. Potem zabiera się do wypakowywa­nia torby podróżnej, którą przed chwilą umieścił na siedzeniu pomiędzy sobą a Piotrkiem, i z szybkością zdradzającą od dawna nabytą wprawę rozstawia dokoła nich obu termosy, mrożone mięso, torebki, menażki i zawiniątka. Gaston jest drobnym, szczupłym, nie bardzo już młodym człowiekiem o twarzy uważnej i spokojnej. Wyczuwa się w nim pesymistyczną mądrość słabeusza, przyzwyczajonego od dzieciństwa bronić się przed atakami świata, który na podstawie długiego doświadczenia uważa za zdecydowanie mu wrogi, Ukończywszy przygotowania przystępuje do ceremonii rozbierania się. Zmienia buty na filcowe kapcie, marynarkę na gruby sweter z golfem, baskijski beret na kominiarkę; zdejmuje nawet spodnie, co jest operacją trudną, gdyż miejsca mało, a grunt rucho­my.

Piotrek nie musi na niego patrzeć, aby wiedzieć, co robi. Z oczyma utkwionymi w labirynt zatłoczonych ulic pro­wadzących do obwodnicy, nie traci nic ze zwykłej krząta­niny, jaka odbywa się po jego prawej stronie.

- Prawdę powiedziawszy, zaledwie się ubierzesz, żeby zejść na dół, już, jak tylko wsiądziesz, zaczynasz się znowu rozbierać - komentuje.

Gaston nie raczy odpowiadać.

- Zastanawiam się, dlaczego nie wychodzisz z domu od razu w nocnej koszuli. Za jednym zamachem odwaliłbyś dwie rzeczy, no nie?

Gaston usiadł na oparciu swojego siedzenia. Korzystając z tego, że wóz rusza na zielonym świetle, daje się lekko przewrócić na legowisko urządzone za siedzeniami. Odzywa się po raz ostatni:

- Kiedy będziesz miał jakieś inteligentne pytania, możesz mnie obudzić.

W pięć minut później wóz znalazł się na podjeździe do obwodnicy, już dosyć przeciążonej o tej rannej godzinie. Dła Piotrka był to dopiero banalny wstęp. W tej fali pojazdów, unoszącej furgonetki, samochody mieszczu­chów i autokary z robotnikami, nie można rozróżnić

117

prawdziwych kierowców, tych z autostrady. Trzeba czekać na odsiew, jaki odbywa się na rozjazdach do Rungis, Orly, Longjumeau i Corbeil-Essonnes, a także w kierunku Fon­tainebleau, aby wreszcie przy bramkach kasowych we Fleury-Mérogis dobrnąć do początku wielkiej betonowej wstęgi.

Kiedy później zatrzymał się za czterema innymi cięża­rówkami, które mijały bramkę, był podwójnie szczęśliwy. Nie tylko prowadził wóz, ale śpiący Gaston nie mógł pozbawić go satysfakcji wjazdu na A6. Z powagą podał bilet kontrolerowi, odebrał go i puścił sprzęgło, aby ruszyć gładką i białą drogą, która zmierza ku sercu Francji.

Napełniwszy zbiornik na stacji benzynowej w Joigny - to również należało do rytuału - jechał znowu z największą szybkością aż do zakrętu w Pouiłly-en-Auxois, po czym zwolnił i o godzinie ósmej skierował się ku parkingowi „Konwalia'1, aby coś przekąsić. Zaledwie wóz zatrzymał się pod bukami małego lasku, Gaston wyłonił się spoza siedzeń i zaczął gromadzić składniki swojego śniadania. To również było raz na zawsze ustalone.

Piotrek zeskoczył na ziemię. Obciśnięty w kombinezon z niebieskiego nylonu, w mokasynach, wyglądał na trenują­cego sportowca. Nawet zrobił parę ćwiczeń gimnastycz­nych, podskakując boksował w pustkę i pobiegł trochę w nieskazitelnym stylu. Kiedy wrócił rozgrzany i dyszący, Gaston kończył już wkładać „ubranie dzienne*'. Natępnie z całą powagą ustawił na jednym ze stolików parkingu prawdziwe śniadanie mieszczucha, z kawą, gorącym mle­kiem, rogalikami, masłem, dżemem i miodem.

- Co mi się w tobie podoba-powiedział Piotrek-to twoje wyczucie komfortu. Zawsze wydaje mi się, że wle­czesz za sobą mieszkanie twojej mamy albo kawałek hotelu z trzema gwiazdkami.

- Na wszystko jest stosowny wiek-odrzekł Gaston cedząc strużkę miodu w przecięty bok rogalika. - Przez trzydzieści lat rano przed pracą piłem stale trochę białego wytrawnego wina. Białe wino z Charente i nic więcej. Aż do dnia, kiedy poczułem, że mam żołądek i nerki. No to koniec z tym. Koniec z alkoholem, z papierosami. Kawa ze śmietanką dla szanownego pana oraz grzanki z dżemem

pomarańczowym. Jak dla paniusi z Claridge'a. I jeszcze powiem ci coś mądrego...

Przerwał, aby ugryźć kawałek rogalika. Piotrek usiadł koło niego.

- No, powiesz to coś mądrego?

- Otóż zastanawiam się, czy nie zrezygnować z kawy z mlekiem, która wcale nie jest tak lekko strawna, i nie przejść' na herbatę z cytryną. Bo w dodatku herbata z cytryną to pycha!

- Kiedy już do tego doszedłeś, dlaczego nie jajka na bekonie, jak ci English?

- O nie! Za żadne skarby! Nic słonego na pierwsze śniadanie! Bo rozumiesz, pierwsze śniadanie powinno zawsze być... jakby ci to wytłumaczyć? Powinno pozostać przyjemne... nie, serdeczne... nie, macierzyńskie. Właśnie, macierzyńskie! Pierwsze śniadanie powinno ci? trochę cofać w czasy dzieciństwa. Bo dzień, który cię czeka, nie jest wcale za bardzo wesoły. Potrzeba ci więc czegoś łagodnego i uspokąjającego, aby się miło obudzić. A więc coś ciepłego i słodkiego, żeby się w tym utrzymać.

- A twój flanelowy pas?

- Otóż właśnie! To także jest macierzyńskie! Widzisz tu coś wspólnego, czy tylko przypadkiem to powiedziałeś?

- Nie, nie widzę związku.

- Pieluszki dziecinne! Mój flanelowy pas to powrót do pieluszek.

- Nie nabierasz mnie? A na kiedy rezerwujesz smo­czek?

- Mój stary, przypatrz mi się i bierz ze mnie przykład. Bo przynajmniej w jednym jestem lepszy od ciebie. Miałem twoje lata i nikt, nawet dobry Bozia, nie może mi tego odebrać. A ty wcale nie możesz być pewny, że dożyjesz mego wieku.

- Powiem ci, że te historie, ile kto żyje, mało mnie obchodzą. Myślę, że jest się raz na zawsze i raz na cale życie głupcem albo spryciarzem.

- Tak i nie! Bo mimo wszystko istnieją stopnie głupoty i wydaje mi się, że jest wiek, do którego ona szczególnie pasuje. Później to się jakoś układa.

- A któryż wiek, jak mówisz, szczególnie pasuje do głupoty?

- To zależy od chłopaka.

- Może na przykład dla mnie to jest dwadzieścia jeden lat?

- Dlaczego właśnie dwadzieścia jeden lat?

- Boja mam akurat dwadzieścia jeden.

Gaston popijający kawę spojrzał na niego ironicznie.

- A no tak, odkąd razem jeździmy, obserwuję cię i szukam tej głupoty.

- I nie znajdujesz jej, bo nie palę i nie lubię białego wytrawnego.

- Owszem, ale widzisz, trzeba odróżnić wielkie głupstwa od małych. Tytoń i białe wytrawne to są małe głupstwa. Mogłyby cię wykończyć, ale dopiero po dłuższym czasie.

- A wielkie głupstwa wykańczają człowieka od razu?

- Właśnie! Kiedy byłem w twoim wieku, nie, młodszy, miałem chyba z osiemnaście lat, poszedłem do Ruchu Oporu.

- To było wielkie głupstwo?

- Ogromne! Nie zdawałem sobie wcale sprawy z niebez­pieczeństwa. Jak się okazało, miałem szczęście. Ałe mój najlepszy kolega, który poszedł ze mną, nie wrócił. Are­sztowany, wywieziony, zaginiony. Dlaczego? Komu to było potrzebne? Zastanawiam się nad tym już trzydzieści lat.

- Z tej strony mnie już nic nie grozi-zauważył Pio­trek.

- Nie, z tej strony już nic.

- Znaczy, że ty wciąż we mnie szukasz tej wielkiej głupoty i że jeszcze jej nie znalazłeś.

Jeszcze nie znalazłem, nie. Nie znalazłem, ale już coś mi świta...

W dwa dni później wóz Piotrka i Gastona stanął znowu i

o tej samej wczesnej godzinie przy bramce kasowej we Fleury-Merogis. Tym razem prowadził Gaston, a Piotrek siedząc po jego prawej stronie czul się lekko pokrzywdzony, jak zawsze, gdy zaczynał dzień w tej drugorzędnej roli. Za nic w świecie nie zdradziłby się z tak niedorzecznym wrażeniem, które sam zaledwie sobie uświadamiał, ale psuło mu to humor.

- Cześć, Bebert? Dzisiaj znowu na służbie?

Czy Gaston musiał się tak spoufalać z tym odrębnym rodzajem ludzi, trochę tajemniczych, trochę godnych pogardy, z tymi kontrolerami przy bramkach? Zdaniem Piotrka oficjalny wjazd na autostradę miał w sobie coś z ceremoniału, którego nie powinna zakłócać niepotrzebna gadanina.

- No tak - wyjaśnił kontroler. - Zamieniłem się z Tieno- tem, który ma wesele siostry.

- To znaczy-wywnioskował Gaston - że nie zoba­czymy się w piątek?

- No nie, będzie Tienot.

- To do przyszłego tygodnia!

- Dobra jest, szczęśliwej drogi!

Gaston podał bilet Piotrkowi. Wóz wjechał na autostra­dę. Gaston stopniowo zwiększał szybkość, jak stateczny ojciec rodziny, bez nadmiernego dodawania gazu. Ogarnęła ich euforia, na jaką składały się jazda ogromnym pojazdem i świt dnia, który zapowiadał się wspaniale. Piotrek, rozparty na swoim miejscu, bawił się biletem na autostra­dę.

- Wiesz, ja nie pojmuję tych facetów, którzy siedzą w okienkach. Są tam i nie są.

Gaston zorientował się, że Piotrek zapuszcza się w jeden z tych wywodów, których nie chciało mu się wysłuchi­wać.

- Są tam i nie są tam; ale gdzie?

- Na autostradzie, ma się rozumieć! Zostają przy drzwiach! A co gorsza, wieczorem po służbie wsiadają na motorowery i wracają na fermę. A co z autostradą?

- Jak to: co z autostradą?-zdenerwował się Gaston.

- Czekaj, zastanów się trochę! Kiedy miniesź bramkę wjazdową, kiedy masz już bilet na autostradę w ręku, nie czujesz, że coś się stało? Potem zapuszczasz się na prostą linię z betonu. Takie to napięte, czyste, szybkie, tutaj nie ma żartów. Jesteś w innym świecie, w czymś nowym. To jest autostrada! A ty należysz do autostrady!

Gaston upierał się, że go nie rozumie.

- Nie, dla mnie autostrada to praca; koniec, kropką. Powiem ci nawet, że to mnie trochę nudzi. Szczególnie w takiej budzie jak nasza. No, kiedy byłem młody, na pewno

■ ` 1

chętnie pędziłbym maseratim po autostradzie 2 szybkości; dwustu kilometrów na godzinę. Ale jeźełi mam się wlec; czterdziestoma tonami na ty/ku, to już woJę zwykłą szosę i przejazdami kolejowymi i małymi barami.

- Zgoda - przyznał Piotrek - maserati i dwieście kilo­metrów. Ale to, możesz mi wierzyć, mam już za sobą.

- Masz za sobą? Wyciągnąłeś na autostradzie dwie setki maseratim?

- No nie, to nie był maserati, tylko stary chrysler, ten, wiesz, co to Bernard tak napompował koła? Wyciągnęliśmy sto osiemdziesiąt na autostradzie.

- To już nie to samo.

- Będziesz się targował o dwadzieścia kilometrów?

- Nie targuję się, tyiko mówię: to nie to samo.

- Dobra, a ja ci mówię: i tak wolę naszę budę.

- A to dlaczego?

- Bo w maseratim...

- Bo w nadętym chryslerze...

- Wszystko jedno, jakby cię kto wtłoczył w ziemię. Nie panujesz. A w naszej machinie, która jest wysoka, panu­jesz.

- A ty chcesz panować?

- Ja lubię autostradę. Więc chcę wszystko widzieć. Ot, popatrz na tę linię, która pędzi do horyzontu! Fajne to, no nie? Tego nie widzisz, gdy czołgasz się na brzuchu po ziemi.

Gaston wyrozumiale pokiwał głową.

- Wiesz, ty właściwie powinieneś był zostać pilotem. Wtedy byś sobie dopiero panował na całego.

Piotrek był urażony.

- Nic nie rozumiesz ałbo umyślnie się czepiasz! Samolot to inna sprawa. Za wysoko. Na autostradzie trzeba być. Trzeba na niej być. Nie zjeżdżać z niej.

Tego ranka parking „Konwalia” mienił się we wczesnym słońcu tak wesołymi barwami, że w porównaniu z nim autostrada mogła się wydawać piekłem hałasu i betonu. Gaston zabrał się do gospodarowania w kabinie: rozłożył całą baterię ścierek, szczotek z piór, miotełek oraz środków piorących i czyszczących, czemu ironicznym wzrokiem 122

przyglądał się Piotrek, który wysiadł, aby rozprostować nogi.

- Obliczyłem, że ta kabina to miejsce, gdzie spędzam większość godzin mojego życia. Więc niech tutaj będzie przynajmniej czysto- wyjaśnił Gaston,jak gdyby to mówił do siebie.

Piotrek odszedł trochę, zwabiony ożywczym chłodem płynącym z niedużego lasku. W miarę jak szedł pod pączkującymi drzewami, warkot pojazdów stawał się coraz słabszy. Czuł w sobie dziwne nieznane wzruszenie, ogar­niającą go tkliwość, jakiej jeszcze nigdy nie doznał-chyba może przed wieloma laty, kiedy po raz pierwszy zbliżył się do kołyski małej siostrzyczki. Delikatne listki szeleściły od śpiewu ptaków i rojenia się owadów. Odetchnął pełną piersią, jakby z długiego dusznego tunelu wydostał się wreszcie na świeże powietrze.

Nagle przystanął. W pewnej odległości zobaczył śliczny obrazek. Jasnowłosa dziewczyna w różowej sukience siedzi na trawie. Nie widzi go. Nie odrywa oczu od paru krów, które flegmatycznie chodzą po łące. Piotrek chce się jej lepiej przyjrzeć, zagadać do niej. Podchodzi bliżej. Nagle zatrzymuje się. T uż przed jego nosem wyrasta ogrodzenie. Siatka, wstrętna, więzienna, niemal obozowa, ma u góry wyokrąglony daszek najeżony drutem kolczastym. Piotrek czuje swą przynależność do autostrady. Parking nie jest miejscem, skąd się ucieka. Znów dochodzi go daleki huk samochodów. Ale stoi w miejscu jak wryty, rękoma wczepiony w kratę, z oczyma wlepionymi w jasną plamę po drugiej stronie, pod starą morwą. Wreszcie słyszy dobrze znany sygnał, klakson ich wozu. Gaston niecierpliwi się. Trzeba wracać. Piotrek budzi się z kontemplacji i wraca do rzeczywistości, do wozu, do autostrady.

Dzisiaj ma prowadzić Gaston. W tej chwili jeszcze jest bardzo zaabsorbowany swoim gospodarstwem w wozie.

- Teraz jest tutaj znacznie porządniej-stwierdza z zadowoleniem.

Piotrek milczy. Jest nieobecny, wciąż wczepiony w siatkę otaczającą parking „Konwalia". Jest szczęśliwy. Uśmiecha się do aniołów, które niewidzialne a obecne krążą po czystym niebie.

- Coś tak nagle ucichł? Nic nie mówisz?-zdziwił się w końcu Gaston.

- Ja? Nie. A co mam mówić?

- A skąd ja mam wiedzieć!

Piotrek otrząsa się, chce wrócić do rzeczywistości.

- Bo widzisz - wzdycha wreszcie - ta wiosna!

Naczepa, odłączona, wypoczywała na podpórce. Ciągnik mógł wyjechać ze składów lyońskich na czas, kiedy trans* portowcy mieli zająć się wyładunkiem.

- To właśnie jest fajne, gdy człowiek jeździ ciągnikiem z naczepą-stwierdził Gaston, który prowadził-że można uciec od budy, kiedy ją ładują albo rozładowują. Ma się wtedy prawie burżujską gablotę,

- Tak, ale zdarza się, że każdy chciałby mieć ciągnik dla siebie - zauważył Piotrek.

- Dlaczego tak mówisz? Chcesz się gdzieś sam wypuś­cić?

- Nie, myślę o tobie. Bo ja o tej porze chodzę do samoobsługowego, a wiem, że za tym nie przepadasz. Własną gablotą mógłbyś pojechać do knajpki mamy Maraude, która bije wszystkich, gdy chodzi o gorące dania.

- Prawda, że z tobą trzeba zawsze żreć jakby się paliło! A lokal ma być wypucowany jak u dentysty.

- W samoobsługowym idzie szybko, jest czysto. I taki wybór!

Ustawili się w kolejce przesuwając tacę na taśmie biegnącej wzdłuż lady z gotowymi daniami. Kwaśna mina Gastona wyrażała w pełni dezaprobatę. Piotrek wybrał surówkę i pieczeń z rusztu, Gaston pasztet wiejski i flaczki. Następnie trzeba było znaleźć wolny kawałek stołu.

- Widziałeś, jaki wybór?-tryumfował Piotrek.-I ani chwili czekania.

Po czym, rzuciwszy okiem na talerz Gastona, zdziwił się.

- A to co takiego?

- W zasadzie powinny to być flaki wolowe - odpowie­dział rozważnie Gaston.

- Normalne w Lyonie.

- Tak, ale nienormalne jest to. że będą zimne.

- To trzeba było wziąć to- rzekł Piotr wskazując swoją sałatkę. - Nie ma strachu, że wystygnie.

Gaston wzruszył ramionami.

- To przez tę twoją szybkość: muszę zaczynać obiad od głównego dania, bo inaczej flaki zastygną w tłuszczu. A zimne flaki to obrzydliwość. Ob-rzyd-li-wość! Zapamiętaj to sobie. Przekonałeś się już, że ze mną nie tracisz czasu. Właśnie dlatego wolę trochę poczekać popijając z kump­lami w małym barku. Właścicielka osobiście przynosi troskliwie wypichcone danie firmowe, gorące i w sam raz. Tyle co do szybko». Co do kuchni, nie ma o czym gadać. Bo w samoobsługowych barach, nie wiem dlaczego, nie mają odwagi przyprawić jedzenia. Na przykład flaczki wymagają cebuli, czosnku, tymianku, liści bobkowych, goździków i dużo pieprzu. Powinny być bardzo gorące i bardzo pikantne. A teraz pokosztuj, czy nie przypomina to klusek na wodzie przy bezsolnej diecie!

- Trzeba było wziąć coś innego. Miałeś do wyboru.

- Do wyboru? Pogadajmy o wyborze! Powiem ci ważną rzecz: w restauracji im mniejszy wybór, tyra lepiej. Jeżeli oferują ci siedemdziesiąt pięć potraw, możesz sobie iść, bo wszystkie do niczego! Dobra kucharka gotuje tylko jedną: danie firmowe.

- Napij się coca-coli, to ci dobrze zrobi.

- Coca-cola do flaków!

- Musisz się na coś zdecydować! Od dziesięciu minut udowadniasz mi, że to nie są flaki.

Jedli w milczeniu, każdy snuł dalej własną myśl. W końcu Piotrek wygłosił swoją opinię:

- W gruncie rzeczy nie mamy takiego samego poglądu na pracę. Ja należę wyraźnie do autostrady. Ty raczej pozostałeś przy zwykłej szosie.

Pogoda wydawała się niezawodna. Parking „Konwalia” bardziej niż kiedykolwiek zasługiwał na swoją nazwę. Gaston położył się kolo wozu i pogryzał źdźbło trawy patrząc w niebo przez delikatne gałęzie topoli. Piotrek szybko poszedł w głąb parkingu. Uczepiony siatki, obser­wował łąkę. Był rozczarowany. Zobaczył krowy, ale ani

śladu pasterki. Czekał, wahał się, a wreszcie postanowił wysikać się poprzez siatkę.

- O, proszę się nie krępować!

Młody głos z burgundzkim akcentem dochodził z krza­ków po lewej strtfnie.

Piotrek szybko doprowadził się do porządku.

- Jeżeli jest siatka, to musi do czegoś służyć. Do zatrzymywania brudów z autostrady. Zanieczyszczeń śro­dowiska, wiadomo!

Piotrek usiłował zidentyfikować trochę mglisty i wyidea­lizowany obraz, jaki od dziesięciu dni nosił w pamięci, z rzeczywistą postacią dziewczyny, którą miał przed sobą. Wyobrażał sobie, że jest wyższa, szczuplejsza, a przede wszystkim nie tak młoda. To naprawdę jeszcze smarkata, w dodatku trochę wsiowa; na gębułi usianej piegami ani śladu makijażu. Bez wahania stwierdził, że taka właśnie podoba mu się jeszcze bardziej.

- Często tutaj przychodzisz?

Był tak zakłopotany, że nic więcej nie umiał powie­dzieć.

- Czasami. Ty chyba także. Poznaję wóz.

Zapanowało milczenie, wypełnione wiosennymi szme­rami.

- Jak tutaj spokojnie, choć blisko autostrady! Parking „Konwalia”. Dlaczego to się tak nazywa? Czy są tutaj gdzieś konwalie?

- Były - poprawiła dziewczyna. - Był las, a na wiosnę pełno konwalii. Kiedy zbudowali autostradę, las zniknął. Połknęła go, pożarła autostrada, jak trzęsienie ziemi. A wtedy skończyły się i konwalie.

Znowu zapadło milczenie. Usiadła na ziemi, ramieniem wsparta o siatkę.

- Przejeżdżamy tędy dwa razy w tygodniu. Ale, rozumie się, co drugi raz wracamy na Paryż. Jedziemy wtedy drugą stroną autostrady. Aby dostać się tutaj, trzeba by piechotą przejść dwa pasma szosy, a to jest niebezpieczne i zabro­nione. A ty masz tu gdzieś blisko swoje gospodarstwo?

- Moi rodzice mają, tak. W Lusigny. Lusigny-sur- Ouche. Pół kilometra stąd, może nawet mniej. Mój brat przeniósł się do miasta. Jest elektrykiem w Bcaune. Mówi, że nie chce się grzebać w ziemi. Więc nie wiadomo, co

stanie się z gospodarstwem, gdy ojciec nie będzie już dawał rady.

- Rozumie się, postęp-zgodził się Piotrek.

Wiatr przebiegł lekko podrzewach. Rozległ się sygnał ich wozu.

- Muszę iść - powiedział Piotrek. - Do widzenia, może niedługo!

Dziewczyna^ wstała.

- Do widzenia!

Piotrek pobiegł, ale zaraz wrócił.

- Jak się nazywasz?

- Marinetka. A ty?

- Piotr.

Gaston wnet zauważył, że w usposobieniu jego towarzy­sza zaszła jakaś zmiana. Bo dlaczego Piotrka tak nagJe zaniepokoił los ludzi żonatych?

- Czasami-powiedział-zastanawiam się, jak sobie radzą koledzy żonaci. Cały tydzień w drodze. Potem, w domu, musowo mają ochotę raczej się wyspać. I przecież nie ma mowy, żeby jeździć wozem na spacerek. Więc kobiecina może czuć się zaniedbywana.

A po chwili milczenia:

- Ale ty przecież byłeś kiedyś żonaty?

- A tak, kiedyś-potwierdzi! Gaston bez entuzjazmu,

- No i co?

- No i ona zrobiła to, co ja.

- Jak to: co ty?

- Całkiem po prostu: ja wciąż wyjeżdżałem. Ona też wyjechała.

- Tylko że ty wracałeś.

- A ona nie wróciła. Zeszła się z jakimś facetem, który ma sklep korzenny. Ten siedzi na miejscu.

I po chwili zamyślenia zakończył słowami, które brzmiały jak groźba:

- Bo widzisz, w gruncie rzeczy autostrada i kobiety... to nie idzie z sobą w parze.

Zwyczaj wymagał, żeby Gaston mył wóz co drogi raz. Tak odbywa się to we wszystkich ekipach kierowców. Ale prawie zawsze Piotrek wcześniej zabierał się do mycia, a

127

Gaston z filozoficznym spokojem pozwalał, aby kolejka go omijała. Najwidoczniej wyznawali odmienne zasady este­tyczne i higieniczne zarówno w stosunku do własnych osób, jak i narzędzi pracy.

Tego dnia Gaston grzebał się w wozie, a tymczasem Piotrek coraz to kierował na karoserię ogłuszająco silny strumień wody, który siekł rzadkie ich odzywki wymie­niane przez otwarte okno.

- Nie myślisz, że już byłoby tego dosyć? - zapytał Gaston.

- Niby czego?

- Harówki. Myślisz, że jesteś w instytucie piękności? Piotrek nic nie odpowiedział, ale zamknął strumień i

sięgnął do wiadra po ociekającą wodą gąbkę.

- Kiedy utworzyliśmy ekipę, od razu zrozumiałem, że ty wcale nie lubisz tych laleczek, maskotek, kalkomanii i tego wszystkiego, co nasi chłopcy wieszają w swoich kabi­nach.

- Nie, masz rację - przyznał Piotrek. - Uważam, że to nie pasuje do typu urody wozu.

- A jaki jest według ciebie ten typ urody?

- To jest... uroda pożyteczna, stosowna, funkcjonalna, czy jak tam. Uroda podobna do autostrady. A więc nic, co zawadza, podryguje, do niczego nie służy. Żadnych ozdó- bek.

- Przyznaj, że zaraz wszystko zabrałem, nawet tę fajną babkę z gołymi udami, która ślizgała się na obudowie chłodnicy.

- Tę, to mogłeś zostawić - przyznał Piotrek sięgając znowu po gumowego węża.

-Popatrz, popatrz - zdziwił się Gaston. - Szanowny pan staje się bardziej podobny do ludzi? To chyba wpływ wiosny. Powinieneś wymalować na karoserii małe kwiatu­szki.

Piotr nie dosłyszał go w huku strumienia chłoszczącego blachę.

- Co na karoserii?

- Mówię, że powinieneś wymalować kwiatuszki na karoserii. Na przykład konwalie.

Strumień wody skierował się na twarz Gastona, który szybko podnióshszybę w oknie.

Tegoż dnia podczas tradycyjnego postoju na parkingu „Konwalia” zaszło coś, co nic tyle zabawiło, ile zaniepo­koiło Gastona. Piotrek, który myślał, że jego towarzysz śpi na swoim posłaniu, otworzył od tyłu naczepę i wyjął z niej małą metalową drabinkę, po której wchodzili na dach. potem oddalił się w głąb parkingu. Czasami wydaje się, że jakiś zły geniusz kieruje zdarzeniami. Scena, która się teraz rozegrała, mogła być widocza z każdego punktu szosy, która w tym miejscu zakreśla wielki łuk. W każdym razie dwaj motocykliści z policji drogowej wyrośli jak spod ziemi akurat w chwili, gdy Piotrek przystawiwszy drabinkę do jednego ze słupów ogrodzenia zaczął po niej wchodzić. Już byli przy nim, już go wypytywali, więc musiał zejść. Wmieszał się w to Gaston. Żywo gestykulując wyjaśniono sprawę. Jeden z motocyklistów, rozmieściwszy cały zestaw biurokratyczny na błotniku, pogrążył się w pisaninie, a tymczasem Gaston odłożył drabinkę na miejsce. Potem motocykliści odjechali na swoich żelaznych rumakach jak dwaj rycerze przeznaczenia, a wóz ruszył w kierunku Lyonu.

Po bardzo długim milczeniu Piotrek, który prowadził, odezwał się pierwszy:

- Widzisz tę wieś, tam daleko? Ile razy tędy przejeż­dżam, myślę o mojej wiosce. Z tym zrujnowanym kościo­łem i cisnącymi się dokoła niego domami przypomina mi Parlines koło Puy-de-la-Chaux. To jest naprawdę zabita deskami Owemia. Kraj krów i węglarzy. Jeszcze dwadzieś­cia lat temu zwierzęta i ludzie gnieździli się w jednej izbie. W głębi krowy, z lewej strony chlewik dla wieprzków, po prawej kurnik z opuszczonym okienkiem, ażeby drób mógł tamtędy wychodzić. Pod oknem stół jadalny, a po bokach dwa wielkie łóżka, w które pakowała się cala rodzina. W zimie nie marnowało się najmniejsze nawet ęieple pierd­nięcie. Ale jakie powietrze, gdy się tam wpadało z zewnątrz! Można je było krajać nożem!

- Przecież tego nie pamiętasz, byłeś za mały - zaopono­wał Gaston.

- Nie, ale w tym się urodziłem. To jest jakby dziedziczne i zastanawiam się, czyja naprawdę z tym skończyłem. Mam to wciąż pod nogami. Ubita ziemia. Żadne tam płyty czy deski. Wchodziłeś i nie musiałeś wycierać nóg! Ziemia z

129

pola, która przyczepiała ci się do podeszew, i ziemia w domu to było jedno i to samo, mogły się z sobą mieszać. W naszej pracy najwięcej podoba mi się to, że możemy nosić mokasyny na elastycznej podeszwie. Zresztą w tej naszej zakazanej dziurze nie wszystko było złe. Na przykład w piecu i pod kuchnią paliło się drzewem. Niech sobie kto co chce mówi, ale to coś całkiem innego niż gaz i elektrycz­ność, które mieliśmy później, gdy moja stara owdowiała i przeniosła się do Boullay. Tamto to było ciepło żywe. A jodełka ustrojona na Boże Narodzenie...

Gaston zniecierpliwił się.

- Ale po co mi to wszystko opowiadasz?

- Po co? Sam nie wiem. Bo o tym myślę.

- Mam ci powiedzieć prawdę? Ten kawał z drabinką. Myślisz, że chciałeś tylko wycałować się z Marinetką? Nie tylko! Przede wszystkim chciałeś wydostać się z autostrady i wrócić do twojego Parlines koło jakiegoś tam Puy.

- Nieprawda! Nie potrafisz tego zrozumieć.

- Dlatego, że urodziłem się w Pantin, nie potrafię zrozumieć twoich chłopskich ciągot?

- A czyja wiem? Myślisz, że ja sam coś z tego rozumiem? Nie, naprawdę, są chwile, kiedy życie staje się zanadto zawikłane!

-Aw sobotę wieczór chodzicie czasem potańczyć?

Piotrek wolałby usiąść przy Marinetce i w milczeniu przy niej pobyć, ale dzieli ich to ogrodzenie, siatka, w którą on wczepia się palcami, więc muszą rozmawiać.

- Czasami tak-odpowiada wymijająco Marine- tka.-Ale to daleko. W Lusigny nigdy nie urządzają tańców. Więc jeździmy do Beaune. Moi rodzice nie bardzo chcą mnie puszczać samą. Chyba że pójdzie ze mną córka sąsiadów. Joanna jest poważna. Mają do niej zaufanie.

Piotrek głośno marzy.

- Którejś soboty zjawię się po ciebie w Lusigny. Poje- dziemy do Beaune. Weźmiemy Joannę, jeżeli to koniecz­ne.

- Zjawisz się po mnie twoją czterdziestotonów- ką?-zdziwiła się Marinetka-realistka.

- Nie, mam motocykl, trzystapięćdziesiątkę.

- W tfójkę na motocyklu, to mi dopiero komfort!

Zapadło przytłaczające milczenie. Piotrek uważa, że ona

okazuje w tym wypadku za mało dobrej woli. A może, przeciwnie, chce, aby plan urzeczywistnić natychmiast, i dlatego od razu dostrzega realne trudności?

- Ale można potańczyć tutaj-powiedziała niespodzie­wanie, jakby dokonując nagłego odkrycia.

Piotrek nie zrozumiał.

- Tutaj?

-.Tak, mam z sobą1 mały tranzystor-odpowiedziała schylając się i wyjmując odbiornik z wysokiej trawy.

- Z tą siatką pomiędzy nami?

- Są takie tańce, przy których nie trzeba się trzymać. Na przykład jerk.

Uruchomiła radio. Odezwała się muzyka tkliwa, w rytmie dość powolnym.

- To ma być jerk?-zapytył Piotrek.

' - Nie, chyba walc. Może spróbujemy?

I nie czekając na odpowiedź, z tranzystorem w wyciąg­niętej ręce, zaczęła się kręcić w miejscu pod osłupiałym spojrzeniem Piotrka.

- No, a ty nie zatańczysz?

Zrazu niezgrabnie, potem trochę swobodniej, poszedł za jej przykładem. O jakieś trzydzieści metrów od nich Gaston, który przyszedł szukać towarzysza głuchego na wszelkie wezwania, stanął zdziwiony tą sceną dziwną i smutną, widokiem chłopca i dziewczyny promieniejących młodością, którzy razem tańczyli wiedeńskiego walca, oddzieleni najeżoną drutem kolczastym siatką.

Gdy odjeżdżali, Gastori zasiadł przy kierownicy. Piotrek wyciągnął rękę do radia na tablicy rozdzielczej. Natych­miast odezwał się walc Marinetki. Piotrek osunął się do tyłu, jak poniesiony w radosne marzenie. Wydało mu się nagle, że przesuwający się dokoła krajobraz cudownie harmonizuje z tą muzyką, jakby zachodziło jakieś głębokie powinowactwo pomiędzy tą rozkwitającą Burgundią a cesarskim Wiedniem Straussów. Przed jego oczyma defilo­wały ładne i szlachetne siedziby ludzkie, łagodnie pagórki, bladozielone łąki.

- Aż dziw, jaki tutaj piękny kraj-powiedział wresz-

131

cic. - Dziesiątki razy tędy przejeżdżałem., a nigdy tego nie

zauważyłem.

- To dzięki muzyce-wyjaśnił Gaston.-Jak w kinie.

Kiedy muzyka jest dobrze dobrana do sceny, scena staje się

od razu znacznie mocniejsza.

- No i jest szyba przednia-dodał Piotrek.

- Szyba przednia? Co masz na myśli?

- No, szyba, która chroni widok.

- Aha, więc ty uważasz, że szyba przednia jest po to, żeby chronić widok?

- W pewnym sensie tak. I jednocześnie sprawia, że jest ładniejszy. Ale nie potrafię wytłumaczyć dlaczego.

Po chwili namysłu poprawił się:

- Właściwie to wiem dlacźego.

- No to gadaj, bracie. Dlaczego przez szybę przednią wjdok wydaje się ładniejszy?

- Kiedy byłem dzieciakiem, lubiłem chodzić do miasta i oglądać wystawy. Ma się rozumieć szczególnie przed Bożym Narodzeniem. Wszystko na wystawach było ładnie ułożone na aksamicie, z girlandami i gałązkami świerko­wymi. A tymczasem szyba rozdziela, nie pozwala dotknąć. Kiedy weszło się do sklepu i poprosiło o pokazanie jakiejś rzeczy, którą trzeba było zdjąć z wystawy, zaraz wyglądała ona gorzej. Traciła urok, jeżeli rozumiesz, co chcę powie­dzieć. Tak samo jest z szybą przednią i widokiem, który jak gdyby znajduje się na wystawie. Zgrabnie ułożony i nie można go dotknąć. Może dlatego wydaje się ładniejszy.

- W sumie-streścił Gaston -jeżeli dobrze zrozumia­łem, autostrada to piękna rzecz, ale tylko do oglądania. Nie warto zatrzymywać się i wyciągać ręki. Nie dotykać, zabronione, precz z łap§mi!

Gaston umilkł. Miał ochotę jeszcze coś dodać, pójść do końca za swoją myślą, ale zawahał się. Nie chciał zanadto dawać szkoły temu Piotrkowi, on taki młody i niezręczny. Wreszcie jednak zdecydował się.

- Rzecz w tym - powiedział półgłosem - że na autostra­dzie nie można dotykać nie tylko krajobrazu, ale i dziew­czyn. Widok za szybą, dziewczyny za siatką, wszystko jak na wystawie sklepowej. Nie dotykać, zabronione, precz z łapami! To jest autostrada!

Piotrek nawet się nie poruszył. Jego bierność zirytowała Gastona. Wybuchnął.

- Czy nie tak, Piotrek?-huknął.

Piotrek wzdrygnął się i popatrzył na kolegę z nieprzy­tomną miną.

Ogromny , i nieruchomy cień wozu wznosił się na tle roziskrzonego gwiazdami nieba. Słaby blask oświetla) wnętrze kabiny. Gaston w nocnym stroju, ale z okularami w stalowej oprawce na nosie, zagłębił się w lekturze powieści. Piotrka, który leżał na posianiu, drażniło lo przydługie czuwanie.

- Co robisz? - zapytał rozespanym głosem.

- Przecież widzisz: czytam.

- Co czytasz?

- Kiedy ty mówisz do mnie, a ja do ciebie, wtedy nie czytam. Przerywam czytanie. Nie można robić dwócb rzeczy na raz. A więc nim zaczęliśmy gadać, czytałem powieść. Wenus piasków, tak się to nazywa.

- Wenus piasków?

- Tak, Wenus piasków.

- O czym tam pisze?

- Dzieje się to na pustyni. Dokładnie mówiąc w Tassili. To musi być gdzieś w południowej części Sahary. Mowa o przewodnikach karawany. O facetach, którzy wędrują przez pustynię z wielbłądami obładowanymi towarem.

-* To ciekawe, co?

- Choć trudno w to uwierzyć, ma to jakiś związek z nami.

- Jaki związek?

- Moi karawaniarze maszerują przez cały Boży dzień w piasku, przy wielbłądach. Pizewożą towar z miejsca na miejsce. W sumie byli to kierowcy tamtych czasów. Albo można powiedzieć, że my jesteśmy dzisiejszymi przewod­nikami karawan. Zamiast wielbłądów masz ciężarowy, zamiast pustyni autostradę i wychodzi na jedno.

- Taak- mruknął Piotrek, który już drzemał

Ale Gaston, zapaliwszy się do tematu, ciągnął dalej.

- Poza tym są oazy. Przewodnicy karawan zatrzymują się w oazach. Tam są źródła, palmy, dziewczyny, które na

nich czekają. W ten sposób tłumaczy się tytuł powieści: Wenus piasków. Jest to wspaniała dziewczyna, która przebywa w oazie. Więc wielbłądnicy, ma się rozumieć, marzą o niej. Masz, posłuchaj trochę: „Młody żołnierz francuskich wojsk kolonialnych zsiadł z białego mehari, to znaczy to samo, co wielbłąd, z białego mehari i zaczął szukać Aiszy, tak nazywa się ta dziewczyna, w mroku palmowego gaju. Nie mógł jej znaleźć, bo ukryła się koło studni, obserwując wysiłki młodzieńca przez szparę w zasłonie, którą opuściła sobie na twarz. Wreszcie dostrzegł ją i rozpoznał jęj sylwetkę, słabo widoczną poprzez gałęzie różowego tamaryszku. Widząc, że się zbliża, wstała, bo nie uchodzi, aby kobieta siedząc rozmawiała z mężczyzną. Jak widzisz, w tych krajach rozumieją jeszcze, co to hierar­chia.

- Aiszo - powiedział - wędrowałem tydzień po głazach Tassili, ilekroć jednak oczy moje zamykały się od żaru słońca, ukazywało mi się twoje tkliwe oblicze. Aiszo, kwiecie Sahel, czy przez cały ten czas pomyślałaś o mnie chociażby raz jeden?

Dziewczyna odsłoniła malwowe spojrzenie swoich ciem­nych oczu i biały blask swego uśmiechu.

- Ahmedzie synu Dahmaniego-rzekła-mówisz tak dzisiejszego wieczora. Ale o brzasku podniesiesz twego białego mehari i nie odwracając się oddalisz się na północ. Zaprawdę, myślę, że wolisz twego mehari i pustynię ode mnie!”

- No i co o tym powiesz?

Piotrek przewrócił się na posłaniu. Gaston dosłyszał jakąś skargę, a w niej, jak mu się wydało, imię Marinet- ki.

Dojeżdżali do parkingu „Konwalia”; Piotrek siedział przy kierownicy, Gaston drzemał na legowisku za jego plecami.

Wóz zboczył na podjazd i stanął.

- Wysiądę na chwilkę-oznajmił Piotrek.

- Ja się nie ruszam - padła odpowiedź z legowiska. Piotrek szedł pod drzewami. Szary dzień przytłumił

barwy i śpiew ptaków. W powietrzu unosiło się jakieś 134

zawiedzione, ponure, niemal groźne wyczekiwanie. Pio­trek doszedł do ogrodzenia. Nie widać ani krów, ani pasterki. Przez chwilę stał rozczarowany, z palcami wcze­pionymi w kratę. Wołać? To nie miałoby sensu. Nie było nikogo i dlatego urok prysną!. Nagle, jak gdyby powziął szybką decyzję, zrobił półobrót i wielkimi krokami wrócił do wozu. Usiadł na swoim miejscu i ruszył.

- Nie zabawiłeś długo-padł komentarz z legowiska.

Wóz w dobrym tempie wziął zakręt i ostro, na nic nie

zważając wyjechał na autostradę. Jakiś porsche mknący niby meteor skręcił jednym ruchem kierownicy w lewo, dając gniewne sygnały świetlne. Wściekle naciskając pedał gazu, zmieniając biegi jak wirtuoz, Piotrek zmusza do maksymalnego tempa swój wóz, niestety, wyładowany po brzegi. Zbliża się zjazd w kierunku Beaune, na który wóz wpada jak burza. Wystraszona głowa Gastona w komi­niarce wyłania się spoza siedzeń.

- Co do cholery wyrabiasz? Zbzikowałeś?

- Lusigny, Lusigny-sur-Ouche-móvyi Piotrek przez zaciśnięte zęby. - Muszę tam jechać.

- Ale czy nie rozumiesz, ile nas to może kosztować? Wiadomo, ty masz to gdzieś! O której w nocy dojedziemy do Lyonu? Myślisz, że po tym numerze z drabinką możesz znowu strugać wariata?

- Jeszcze tylko jeden zakręt! Wystarczy pół godziny.

- Pól godziny! Mowa!

Wóz zatrzymuje się przy okienku kontrolera. Piotr podaje mu bilet.

- Lusigny, Lusigny-sur-Ouche? Wiesz, gdzie to jest?

Tamten robi niezdecydowany ruch ręką i odpowiada

paru niezrozumiałymi słowami.

t Co mówisz?

Nowy ruch, jeszcze bardziej niezdecydowany, któremu towarzyszą niewyraźne dźwięki.

- No, dobra, dobra!-ucina Piotrek ruszając.

- W sumie - mówi Gaston - wiesz, dokąd jedziesz?

- Do Lusigny. Lusigny-sur-Ouche. Jasne, co? Pół kilo­metra, powiedziała Marinetka.

Wóz jedzie przez chwilę i zatrzymuje się przy drobnej staruszce, która w jednej ręce trzyma parasol, w drugiej koszyk. Przestraszona, szybko uskakuje na bok.

- Przepraszam panią, jak dojechać do Lusigny?

Staruszka podchodzi bliżej i wtyka parasol pod pachę,

ab> r«; Vą osłonić ucho.

- Gdzie mieszkają kuzyni? O czyich kuzynów wam chodzi?

- Nie, gdzie jesi Lusigny, Lusigny-sur-Ouche.

- Kupić róż? To trzeba poszukać ogrodnika!

Gaston dochodzi do wniosku, że czas na jego interwen­cję, i przechyliwszy się przez ramię Piotrka wymawia dobitnie:

- Nie, proszę pani. Szukamy Lusigny. Lusigny-sur- Ouche.

Staruszka śmieje się szyderczo.

- Źe jest kurz? O tak- tu wszędzie jest kurz!

- Gówno!-mruczy Piotrek odpuszczając sprzęgło.

Wóz jedzie powołi niecały kilometr, potem jeszcze

zwalnia, kiedy w okienku Gastona ukazuje się chłop pędzący krowę. Gaston spiesznie pyta go, on zai nie zatrzymując się, bez słowa wyciąga rękę w prawo.

- Trzeba skręcić w prawo-powiada Gaston,

Ciężki wóz z trudem wjeżdża na wąską drogę powiatową. Pojawia się chłopak na silnym roboczym koniu, jako siodło służy mu worek do`kartofli.

- Powiedz no, chłopcze, jak tu jechać do Lusigny, Lusign y-sur-Ouche? Czy wiesz?

Chłopak patrzy na niego z głupią miną.

- W ięc jak? Wiesz czy nie wiesz? Lusigny?

Znowu milczenie, po czym koń wyciąga szyję, odsłania ogromne,żółte zęby i rży wesoło. Chłopiec, jak gdyby się od niego zaraził, natychmiast wybucha wariackim śmie­chem.

- Daj spokój - perswaduje Gaston. - Przecież widać, że to jakiś kretyn!

- Cóż to za przeklęta dziura! - wybucha Piotrek.-Oni to chyba robią naumyślnie?

Dojeżdżają do skrzyżowania drogi powiatowej z gminną. Jest drogowskaz, ale bez tablicy. Piotrek zeskakuje na pobocze i w trawie szuka dokoła drogowskazu. Znajduje w końcu pozieleniałą żelazną tablicę z nazwami kilku miejs­cowości, a w tym i Lusigny.

- No, widzisz? Lusigny. trzy kilometry!-toumfuje Pio­trek.

- Tak, ale mówili ci, ze tylko pięćset metrów-przypo­mina Gaston.

- To znaczy, że mnie nabrali:

Wóz podskakuje i skręca » polną drogę.

- Nie chcesz chyba nas ui wpakować!-woła Gaston.

- A dlaczego nie? Patrz, wóz sam jedzie.

Wóz sunie kołysząc się jak statek. Gałęzie rysują jego boki, inne przejeżdżają po szybie przedniej.

- Przecież niczegośroy się nie dowiedzieli-jęknął Gaston.

- Panikarstwo przyciąga nieszczęście.

- Czasem jest to tylko ostrożność. O, masz! Zobacz, co jedzie naprzeciw!

Rzeczywiście na zakręcie wyłonił się traktor z prz>- czepką tarasując drogę na całej szerokości. Oba pojazdy zatrzymują się. Piotrek wysiada i zamienia parę słów z traktorzystą, po czym znowu sadowi się koło Gakooa.

- Mówi, że możemy się wyminąć trochę dalej. Cofoie się.

Zaczyna się trudny manewr. Ich wóz posuwa się wołno, popędzając przed sobą traktor, któremu przeszkadza jego przyczepka. Docierają do miejsca, gdzie istotnie droga trochę się rozszerza. Piotrek zjeżdża w prawo, iłe tylko może bez większego ryzyka. Traktor usiłuje go wyminąć, ale przyczepka się nie mieści. Wóz cola się parę metrów, potem rusza do przodu, skręcając w prawo. Przyczepka ma drogę wolną, ale wielka masa wehikułu niebezpiecznie przechyla się w prawo. Piotr dodaje gazu. Silnik «ścieka się bezskutecznie. Prawe koła grzęzną w trawie i > miękkim gruncie.

- No i masz! Aleśmy się wrobili - stwierdza i ponurą satysfakcją Gaston.

- Nie przejmuj się, wszystko przewidziałem.

- Przewidziałeś?

- Pewnie, że tak, przecież mamy ten traktor! Wywlecze nas stąd!

Piotrek wy siada i Gaston widzi, że pertraktuje z trakto­rzystą. Tamten robi odmowny gest Piotrek **«jisuje portfel. Znów odmowa. W końcu traktor rusza i przy-

czepka już ich wymija. Gaston zeskakuje na ziemię i biegnie za traktorem.

- Zaczekaj pan, jedziemy do Lusigny, Lusigny-sur- Ouche. Wie pan, gdzie to jest?

Traktorzysta jednym gestem wskazuje kierunek, w któ­rym sam jedzie. Zgnębiony Gaston wraca do Piotrka, który buszuje w kabinie szukając liny.

- Dobra nowina-oznajmia.-Musimy zawracać.

Ale do tego było jeszcze daleko. Piotrek rozwinął linę i wśliznął się pod obudowę chłodnicy, aby ją przymocować do wyciągarki. Następnie trochę na oślep poszedł z drugim końcem liny w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Zawahał się przy jednym drzewie, potem przy drugim, a wreszcie zdecydował się na stary krzyż na skrzyżowaniu drogi ze ścieżką. Obwiązał cokół krzyża liną i wrócił do kabiny. Silnik napędzający wyciągarkę zamruczał i lina, powoli wijąc się na kamieniach drogi, naprężyła się i zaczęła drżeć. Piotrek przyhamował, jakby chciał się skupić przed wysił­kiem. Następnie znowu włączył napęd wyciągarki, napie­rając na kierownicę, jak gdyby chciał uczestniczyć w wysiłku, który miął wyprowadzić z koleiny czterdzieści ton ładunku. Gaston przyglądał się operacji, stojąc trochę za kabiną. Wiedział, że stalowa lina pękając może skosić morderczym batem obie nogi niefortunnie ustawionego człowieka. Pojazd zatrząsł się, potem bardzo powoli wydarł się z miękkiego gruntu. Piotrek, z oczyma wbitymi w ziemię, śledził jego postępy metr po metrze, toteż Gaston pierwszy dostrzegł, że krzyż niepokojąco się przechyla, a potem nagle pada na trawę, właśnie w chwili, gdy cztery koła naczepy wgryzały się już wreszcie w drogę."

- Kizyż! Widzisz, co zrobiłeś?

Piotrek, szczęśliwy, że wybrnął z tarapatów, wzruszył tylko ramionami.

- Zobaczysz, że wylądujemy w kryminale - powtórzył Gaston.

- Gdyby tamten bydlak z traktorem zechciał nam pomóc, nic by się nie stało!

- Wytłumaczysz to na posterunku!

Wóz znowu zaczął się trząść po wyboistej drodze.

- Wieś to bardzo ładna rzecz, ale nie zapominaj, że musimy wracać.

- Przecież w końcu gdzieś dobrniemy.

I rzeczywiście kilometr dalej wjeżdżają na plac małej mieściny. Jest tu sklep spożywczy z barem, drogeria, rzędy zardzewiałych rur podpierających zwinięte brezentowe płachty nieczynnego targowiska, a w głębi pomnik poleg­łych, przedstawiający idącego do ataku żołnierza z bagne­tem na broni, depczącego ciężkim butem pikielhaubę. Nie jest to miejsce idealne do manewrowania wozem, ale nie ma wyboru. Gaston wysiada, aby pokierować akcją. Trzeba skorzystać ze stromej uliczki, wjechać tam przodem ciąg­nika, a potem cofnąć się skręcając w lewo. Pech chce, że dalej uliczka nie jest na tyle szeroka, aby wehikuł mógł ten program wykonać. Należy cofnąć się możliwie najdalej, aż do samego pomnika poległych.

Gaston biegnie zza naczepy do okna kabiny, aby kiero­wać manewrami Piotrka.

- Cała naprzód!... Jeszcze... Stop... Skręcaj teraz w prawo... Do tyłu... Stop... Skręt w lewo... Naprzód...

Są to prawdę mówiąc ewolucje na chustce od nosa. Nie widać przechodniów ani mieszkańców, co jeszcze potęguje złe samopoczucie obu mężczyzn, towarzyszące im od początku eskapady. Gdzie właściwie są? Czy się kiedyś stąd wydostaną?

Najtrudniejsze zadanie jeszcze przed nimi, bo oto zde­rzak ciągnika niemal ociera się o wystawę sklepu drogeryj- nego, a tył naczepy zagraża już bezpośrednio pomnikowi poległych. Ale Gaston czuwa. Krzyczy, biega, miota się. Dzielny Gaston, który czuje wstręt do rzeczy nieprzewi­dzianych i do zmarnowanych wysiłków, dzisiaj ma praw­dziwe używanie!

Wóz nie może przesunąć się ani o centymetr do przodu, bo stuknie w szybę wystawy, na której ułożone są maści pektoralne, zioła i pasy przeciwreumatyczne. Piotrek mak­symalnie skręca koła i zaczyna się cofać. Ma niejasne poczucie, że Gaston, zbyt ostrożny, przy każdym mane­wrze pozbawia go paru cennych centymetrów. Temu zawsze trzeba coś gwałtem wydzierać. Cofa się. Słyszy głos Gastona, daleki, ale wyraźny:

- Jazda! Powoli. Jeszcze. Jeszcze. Powoli. Stop, dobra!

Ale Piotrkowi wydaje się, że można by zyskać jeszcze

dobry metr. Ten skrawek zaoszczędziłby mu dodatkowego

manewru. Nic przestaje się więc cofać. W głosie Gastona słychać nagle przerażenie.

- Stop! Zatrzymaj się! Zatrzymąj się, na Boga!

Rozlega się zgrzyt, a potem głuche uderzenie. Piotrek wreszcie staje i skacze na ziemię.

Żołnierz, który oburącz trzymał karabin z bagnetem, nie ma już ani bagnetu, an i rąk, ani ramion. Jednakże bronił się widać dzielnie, gdyż na blasze naczepy zostało spore zadrapanie. Gaston pochyla się i podnosi parę odłamków brązu.

- Jest teraz kaleką bez jednej ręki-stwierdza Pio­trek. - Po prostu ciężki inwalida wojenny, to nawet wcale nieźle, prawda?

Gaston wzrusza ramionami.

- Tym razem musisz się już zgłosić na posterunek żandarmerii. Szkoda gadać. A z tą twoją sakramencką dziurą nad Ouche też mamy na dzisiaj dosyć!

Formalności ząjęły im dwie godziny i noc już była, gdy wychodzili z posterunku żandarmerii. Gaston zauważył, że Piotrek, ponury, zaciekły, jak ogarnięty wewnętrzną furią, nie spytał nawet żandarmów, którędy jedzie się do Lusigny. Co robią ze swoimi czterdziestoma tonami, zabłąkani w tej mieścinie? Na to pytanie figurujące w protokole odpowie­dzieli, że pilnie potrzebują jednej z części wymiennych, podali adres garażu, który im wskazano, i przedstawili cały splot nieporozumień.

Teraz należało już tylko wrócić na autostradę. Gaston siadł za kierownicą. Piotrek, podobny gradowej chmurze, zaciął się w milczeniu. Przejechali ze dwa kilometry, gdy jakieś terkotanie przebiło się przez huk motoru.

- A to co znowu?-zaniepokoił się Gaston.

- Nic-warknął Piotrek.-To nie motor.

Jechali do momentu, gdy blade, oślepiające światło przekreśliło im drogę. Gaston zatrzymał się.

- Poczekąj - rzekł Piotrek - pójdę zobaczyć.

Wyskoczył z kabiny. Był to tylko ogień bengalski, który

dogasał na szosie. Piotrek już miał wrócić do wozu, gćły zagrzmiała dzika, groteskowa fanfara i gromada zamasko­wanych tancerzy otoczyła go wymachując pochodniami. Jedni mieli fujarki, inni trąbki. Piotrek broni się, próbuje się wydostać z błazeńskiego kręgu. Sypią na niego confetti, 140

Pierot owija go serpentynami, maska różowego prosiaka wywala mu prosto w twarz papierowy ozór.

- Dajcie mi spokój, cholerni idioci!

U stóp Piotrka wybucha petarda. Piotrek chwyta różo­wego prosiaka za wyłogi marynarki, potrząsa nim wściekle, rozgniata mu pięścią ryj, który fałduje się i wygina pod uderzeniem, Inni spieszą koledze z pomocą. Podcinają Piotrkowi nogi. Gaston wypada z kabiny z latarką elek­tryczną. Wrzeszczy na całe gardło:

- Dość tego, bando kretynów! Nie przyjechaliśmy tutaj na zabawę. Znamy tutejszych żandarmów. Zaraz ich wezwiemy!

Wrzawa cichnie. Chłopaki zdejmują maski i ukazują wesołe gęby wiejskich kawalerów wystrojonych na niedzie­lę. Każdy ma w klapie trójkolorową kokardę i rekrucki pęk wstążek.

- Nic się stało! Jesteśmy zdolni do służby wojskowej, więc się zabawiamy. Co w tym złego?

- A poza tym, co do cholery robicie tutaj o tej godzinie z tą budą? Przeprowadzacie się, czy co?

Stukają się w czoło i ryczą ze śmiechu.

- Tak, właśnie, oni się przeprowadzają!

Piotr rozciera sobie boki. Gaston czym prędzej popycha go w stronę wozu i ładuje do kabiny, zanim sprawa przybierze groźniejszy obrót.

Na autostradzie, wciąż prowadząc, spod oka obserwuje jakby zakrzepłą twarz, uparty profil kolegi, siekany od czasu do czasu nagłymi błyskami innych pojazdów.

- Wiesz, co do tego twojego Lusigny...-mówi wresz­cie. - Zastanawiam się, czy ono w ogóle istnieje. A może twoja Marinetka naprawdę zrobiła cię w konia...

- Możliwe, że Lusigny nie istnieje - odpowiada Piotrek po chwili milczenia. - Ale Marinetka na pewno nie wystrychnęła mnie na dudka.

- Jeżeli nie wystrychnęła cię na dudka, to wytłumacz mi, dlaczego podała ci nazwę miasteczka, które nie istnieje?

Znowu zapadło milczenie, po czym Gaston usłyszał odpowiedź, która wprawiła go w osłupieniu:

- Chyba że Marinetka również nie istnieje. To normal­ne, że dziewczyna, która nie istnieje, mieszka w nie istniejącym miasteczku, no nie?

Był już jasny dzień, gdy wóz wracający do Paryża znalazł się przy parkingu „Konwalia”. Prowadził Piotrek. Miał taką samą ponurą minę jak wczoraj i przerywa/ milczenie iyJko po to, żeby mruczeć pod nosem przekleństwa. Gaston, wciśnięty wswój.kąt, obserwowałgoz niepokojem. Jakiś osobowy samochód wyprzedził ich i trochę za szybko zjechał na prawo. Piotrek wybuchnął:

- No popatrzi Ci turyści! Co za hołota na drogach! A potem wypadki i zawsze winni są kierowcy zawodowi! Jeżeli zachciewa się im urlopu, mogliby jeździć pocią­giem!

Gaston obejrzał się. Z koJei jakiś 2CV pracowicie starał się ich wyminąć.

- Żeby na głowie stanął, nie wyprzedzi nas! I w dodatku prowadzi kobieta! Jeżeli ma mniejszą szybkość niż my, to dłaczego koniecznie pcha się naprzód?

Ku wiełkiemu zdziwieniu Gastona Piotrek jednakże zwolnił i 2CV wyprzedził ich bez większego trudu. Mijając ich siedząca za kierownicą kobieta podziękowała im lek­kim ruchem ręki,

- Bardzo to uprzejmie z twojej strony-zauważył Gaston, gdy Piotrek dałej zwalniał-ale po wczorajszej wyprawie nie mamy już czasu do stracenia.

W tej chwili spostrzega, że Piotrek nie przestając zwal­niać włącza prawy kierunkowskaz i zjeżdża na pobocze autostrady. Już wie, co się święci, bo po przeciwnej stronie szosy zobaczył parking „Konwalia”.

- O nie, do cholery ciężkiej! Nie będziesz zaczynał wszystkiego od początku!

Piotrek bez słowa wyskakuje z kabiny. Będzie bardzo trudno przejść dwa pasma szosy, gdzie odbywa się inten­sywny i bardzo szybki ruch w obu kierunkach. Piotrek najwidoczniej o to nie dba. Mogłoby się wydawać, że oślepł.

- Piotrek, tyś chyba zwariował! Na Boga, uważaj!

Piotrek ociera się niemal o mercedesa, który protestuje rykiem swojego sygnału. Chłopak podrywa się znowu i dociera do barier dzielących pasma. Przesadza je i już jest na paśmie Paryż-Province. Nagłe muska go jakaś cięża­rówka i zmusza do zatrzymania się. Rozpaczliwym sko­kiem usiłuje z kolei umknąć przed deeską. Jeszcze jeden 142

skok. Pierwsze uderzenie okręca nim dookoła, drugie przewraca go, ale Piotrek nie pada na ziemię, bo wylatuje w powietrze wyrzucony nowym potężnym ciosem. „Wyda­wało się, że samochody grają nim w piłkę” - relacjonował później Gaston. Rozlegają się piski opon, sygnały. Tworzy się korek.

Gaston pierwszy znalazł się przy Piotrku. Z pomocą trzech automobilistów przenosi go i kładzie koło ich wehikułu. Zakrwawiona głowa Piotrka bezwładnie prze­wala się z boku na bok. Gaston unieruchamia ją obu rękami. Patrzy mu w oczy z pełną rozpaczy czułością. Wtem wargi Piotrka poruszają się. Chce coś powiedzieć. Bełkocze. Po chwili słowa z wolna nabierają sensu.

- Autostrada...-mruczy.-Autostrada... Widzisz, Ga­ston, kiedy się jest z autostrady... nie trzeba się od niej oddalać.

Po pewnym czasie wóz z Gastonem za kierownicą znowu rusza w drogę. Poprzedza go karetka pogotowia w kasku obracającego się sygnału świetlnego. Wkrótce karetka zjeżdża w prawo i zapuszcza się w drogę wylotową z Beaune. Gaston wyprzedza ją i mija tablicę, na której nieprzytomny Piotrek nie może przeczytać: Lusigny-sur- Ouche 0,5 km.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Stos Kłpotów I Inne Opowiadania (m76)
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
Jeonghui Oh Miłość zeszłej jesieni i inne opowiadania
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Bułyczow Kirył Retrogenetyka i inne opowiadania
Kochanski [Zabujca czarownic i inne opowiadania]
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Jan Himilsbach Lzy Soltysa i inne opowiadania
Steinbeck John Kasztanek i inne opowiadania
Czarny Koktail I Inne Opowiadania(1)
Himilsbach Jan Łzy sołtysa i inne opowiadania

więcej podobnych podstron