Halliday Gemma Maddie Springer 01 Śledztwo na wysokich obcasach POPRAWIONY


Gemma HALLIDAY

Śledztwo na wysokich obcasach

Dla Mary Ellen Halliday Thompson.

Nigdy nie nosiła butów Manola, Prady czy Jimmy'ego Choo,

ale bez wątpienia miała styl i nikt jej nigdy nie zastąpi.

Tęsknimy za Tobą, Babciu.

1.

Spóźniałam się.

I nie chodzi mi o spóźnienie, które wzięło się stąd, że za długo układałam włosy i dlatego teraz tkwiłam w korku. Chodzi o poważniejsze spóźnienie. Takie, przez które przed oczami przelatywały mi ostrzeżenia z opakowań dureksów o 99 - procentowej skuteczności. Zaciskając mocno ręce na kierownicy, jechałam czterystapiątką, krzycząc w duchu: dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja? Jestem dziewczyną nowego tysiąclecia. Na lekcjach wychowania seksualnego w szóstej klasie robiłam staranne notatki. W zamkniętej przegródce torebki noszę prezerwatywy, tak na wszelki wypadek. I od drugiej klasy liceum, od czasu zupełnie nieudanego pierwszego razu na tylnym siedzeniu chevroleta rocznik 82, samochodu Todda Hansona, zawsze byłam wyjątkowo ostrożna. I właśnie mnie spóźniał się okres. Nic dziwnego, że byłam zdenerwowana.

- Dana? - Cisza. - Dana, muszę z tobą pogadać. - Cisza. - Przysięgam, że jeśli postanowiłaś mnie ignorować, więcej się do ciebie nie odezwę.

Przełożyłam komórkę do drugiej ręki, kiedy zmieniałam pas, o mało nie zderzając się z pickupem z napisem „umyj mnie" na brudnej karoserii, i znów zaczęłam zaklinać automatyczną sekretarkę mojej najlepszej przyjaciółki.

- Dana, proszę, proszę, proszę odbierz! Proszę? - Zamilkłam na moment. Zero reakcji. - Okay, zdaje się, że naprawdę cię nie ma. Ale proszę, proszę, proszę oddzwoń do mnie, jak tylko odsłuchasz wiadomość. Czyli jak najszybciej. To naprawdę wyjątkowa sytuacja. Muszę z tobą natychmiast pogadać! - Podkreśliłam to jeszcze, wciskając klakson, kiedy jakiś łysy facet w kabriolecie wjechał przede mnie, a potem miał jeszcze czelność pokazać mi środkowy palec. Witajcie w LA.

Zamknęłam telefon, łamiąc przy okazji wymanikiurowany paznokieć, i policzyłam do dziesięciu. Usiłowałam przypomnieć sobie uspokajające techniki oddychania z zajęć jogi, na które Dana zaciągnęła mnie w zeszłym miesiącu. Niestety, cała moja uwaga była wtedy skupiona na tym, by nie wylądować na twarzy podczas pozycji „pies z głową w dół", i chyba właśnie zaczynałam się hiperwentylować.

Wjeżdżając na dziesiątkę, zerknęłam na cyfrowy wyświetlacz na desce rozdzielczej i uświadomiłam sobie, że, o ironio, teraz jestem spóźniona w sensie dosłownym. Spóźniona na spotkanie z moim chłopakiem, Richardem Howe'em, z którym umówiłam się na lunch. Zrobił rezerwację na pierwszą u Gianiego, a była już dwunasta pięćdziesiąt osiem. Zamszowym botkiem (przez te buty zupełnie wyczyściłam swoją kartę kredytową Macy'ego, ale było warto!) wdepnęłam mocniej pedał gazu, wcześniej sprawdziwszy we wstecznym lusterku, czy w pobliżu nie ma gliniarzy. Nie żebym jechała za szybko. No może trochę. Ale miałam już dość wrażeń jak na jeden dzień i nie potrzebowałam jeszcze spotkania z chłopakami z policji stanowej.

Przy okazji szybko skontrolowałam swój wygląd. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że zjadały mnie nerwy. Moje blond włosy nadal były zebrane w twarzowy półkok - parę kosmyków uwolniło się, ale nieład jest w modzie, prawda? Wyciągnęłam błyszczyk Raspberry Perfection i przejechałam nim po ustach, ignorując faceta za mną. Hej, jeśli w kryzysowej sytuacji dziewczyna nie może poprawić sobie humoru błyszczykiem, to co jej pozostaje?

Z dumą muszę powiedzieć, że jeszcze tylko dwa razy zatrąbiono na mnie, zanim w końcu wjechałam małym czerwonym dżipem (dzisiaj, ze względu na włosy, z postawionym dachem) na wielopoziomowy parking na rogu Siódmej i Grand. Założyłam blokadę na kierownicę, przygotowując się, by ruszyć truchtem przez dwie przecznice do kancelarii mojego chłopaka, gdzie miałam się z nim spotkać... zerknęłam na zegarek - cholera! Dwanaście minut temu. Cóż, spójrzmy na to z innej strony: pewnie kiedy mu powiem, że spóźnia mi się okres, natychmiast zapomni, że się spóźniłam.

Szczerze obawiałam się tej rozmowy. Wyobrażałam ją sobie mniej więcej tak: „Cześć Richard, przykro mi, że się spóźniłam. A tak przy okazji, możliwe, że noszę twoje dziecko". Tu rozlega się dźwięk jak z kreskówki, kiedy Richard rzuca się do ucieczki i wpada na drzwi. Ech. Nie ma dobrego sposobu na obwieszczenie takiej nowiny. Spotykaliśmy się dopiero od paru miesięcy. Nie doszliśmy jeszcze nawet do etapu wspólnego kupowania drobiazgów do jego mieszkania i nagle musimy odbyć taką rozmowę? Idąc, poprawiłam ramiączko stanika. Wsunęłam je z powrotem pod top, starając się wyglądać jak kobieta, która ma wszystko pod kontrolą, a nie jak desperatka, która usiłuje sobie przypomnieć, w reklamie jakiego testu ciążowego zachwalali, że wynik można odczytać natychmiast na cyfrowym wyświetlaczu.

Dokładnie czternaście minut po czasie weszłam do kancelarii Dewey, Cheatem i Howe (Dewey, Chwatem & Howe - nazwa fikcyjnej kancelarii prawniczej, wykorzystywana w gagach i wątkach komediowych, pochodząca od słów „Do we cheat'em? And how!", którą w wolnym tłumaczeniu można przełożyć jako „naciągacze" (przyp. red.). Tak naprawdę, kancelaria nazywała się Donaldson, Chesterton i Howe, ale nie mogłam się oprzeć, by ich nie przezywać. Biorąc pod uwagę, jakich klientów reprezentowali (ludzi w kreacjach Chanel i roleksach), przezwisko pasowało jak ulał, niczym importowana rękawiczka z cielęcej skórki.

Za drzwiami z matowego szkła podłoga była wyłożona brązowo - czerwoną wykładziną, która tłumiła moje kroki, kiedy szłam w stronę stanowiska recepcjonistki. Wielki, owalny pulpit z ciemnego drewna znajdował się w głębi przestronnego pomieszczenia, a po obu jego stronach ciągnął się rząd drzwi z matowego szkła prowadzących do sal konferencyjnych i gabinetów. Docierały stamtąd stłumione odgłosy stukania w klawiaturę i rozmów, wycenianych na czterysta dolarów za godzinę.

- W czym mogę pomóc? - zapytała Barbie za biurkiem. Jasmine. Czy, jak lubiłam ją nazywać, Miss Plastik. Jasmine co miesiąc wydawała dwie trzecie swojej pensji na rozmaite zabiegi kosmetyczne. W tym tygodniu napompowała sobie usta kolagenem a la Angelina Jolie. W zeszłym miesiącu powiększyła sobie piersi, oczywiście do rozmiaru podwójne D. Jej tlenione blond włosy jak zwykle były natapirowane, co dodawało jej pięć centymetrów wzrostu, choć i bez tego była irytująco wysoka - miała prawie metr siedemdziesiąt. Ja sama jestem drobną osobą. Kiedy mam dobry dzień dociągam do stu pięćdziesięciu sześciu centymetrów. Z powodu wymogów odnośnie do minimalnego wzrostu nie kwalifikuję się do połowy kolejek w Six Flags (Six Flags - amerykańska sieć parków rozrywki (przyp. tłum.)).

- Przyszłam zobaczyć się z Richardem - poinformowałam Miss Plastik.

- Czy jest pani umówiona z panem Howe'em? - Jasmine zamrugała niewinnie niebieskimi oczami (z trudnością - to przez lifting brwi, któremu poddała się dwa miesiące temu), ale ja wiedziałam, w co gra. Jej jedyną rozrywką w recepcji Dewey, Cheatem and Howe jest decydowanie o dostępie do świętych gabinetów znajdujących się za drzwiami z matowego szkła.

Spojrzałam na nią, mrużąc oczy.

- Tak, tak się składa, że jestem z nim umówiona.

- Pani godność?

Starałam się nie przewrócić oczami. Spotykałam się tu z Richardem w każde piątkowe popołudnie od pięciu miesięcy. Dobrze wiedziała, kim jestem, a sądząc po uśmiechu czającym się w kącikach jej ust a la Angelina, znakomicie się przy tym bawiła.

- Maddie Springer. Jestem jego dziewczyną. Byliśmy umówieni na lunch.

- Przykro mi, panno Springer, ale będzie pani musiała zaczekać. Pan Howe ma właśnie spotkanie w sali konferencyjnej.

- Czemu nie powiedziałaś mi tego od razu? - wymamrotałam, sadowiąc się na jednym z jasnych skórzanych foteli w wydzielonej z recepcji poczekalni. Jasmine nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się ironicznie (jej nowe, wydęte usta sprawiały, że wyglądało to jak grymas Elvisa) i, jak przypuszczam, otworzyła sobie w komputerze pasjansa, udając, że jest zajęta. Wzięłam ze stolika egzemplarz „Cosmo" i zaczęłam przerzucać strony pełne zdjęć designerskich ciuchów, na myśl o których ciekła mi ślinka, ale na które nigdy nie będzie mnie stać. Ani się w nie nie zmieszczę, jeśli rzeczywiście jestem w ciąży. Boże. Co za przygnębiająca myśl.

Po, jak mi się wydawało, całej wieczności słuchania, jak akrylowe paznokcie Jasmine stukają w klawiaturę, do recepcji wszedł Richard. Pomimo niepokoju, jaki wzbierał w moim żołądku, nie mogłam nie westchnąć na jego widok. Richard miał ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, był szczupły i umięśniony. Był zapalonym biegaczem, w wolnym czasie brał udział we wszystkich biegach na cele charytatywne. Dystrofia mięśniowa, autyzm, w kwietniu pobiegł nawet w imprezie na rzecz walki z rakiem piersi. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, próbował mnie namówić, żebym z nim pobiegła. Chociaż raz. Dla mnie wystarczającym treningiem wytrzymałościowym jest przepychanie się przez tłum w Nordstromie podczas odbywającej się dwa razy do roku mega wyprzedaży. Biegi to zupełnie nie moja bajka. Poza tym uważam, że jeśli obcasy są dostatecznie wysokie, wystarczy przejść dwie przecznice od mojego mieszkania do Starbucks na rogu, żeby spalić prawie tyle samo kalorii, co podczas biegu, mam rację?

Dzisiaj jasne włosy Richarda były nienagannie ułożone za pomocą żelu w swobodną falę a la młody Robert Redford. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, białą koszulę i gustowny krawat w kolorowe wzorki. Wyglądał jak totalne ciacho i z trudem zwalczyłam pokusę, by rzucić się w jego objęcia i wylać wszystkie swoje troski na jego okryte wełnianą marynarką ramię.

Richardowi towarzyszył jakiś facet. Obaj panowie byli całkowicie pochłonięci rozmową. Nie słyszałam, o czym mówili, ale cokolwiek to było, sprawiło, że jasne brwi Richarda ściągnęły się z niepokojem.

Rozmówca Richarda był ubrany w znoszone lewisy wytarte wzdłuż nogawek i na siedzeniu, czarny dopasowany T-shirt i granatową marynarkę. Miał szerokie ramiona i w ogóle był napakowany, przez co przypominał zawodowego boksera. Jedną brew przecinała biała blizna, wyraźnie odcinająca się na tle jego ciemnej karnacji. Miał ciemne włosy, ciemne oczy i ogólnie wygląd typka, u którego można znaleźć więzienne tatuaże. Miałam nadzieję, że Richard nie poszerzał swojej działalności o bronienie kryminalistów.

Poczekałam, aż uścisną sobie dłonie na pożegnanie. Dopiero kiedy facet wyszedł, podeszłam do Richarda.

- Cześć, skarbie - powiedziałam, wspinając się na palce, żeby pocałować go w policzek.

- Cześć. - Nadal patrzył za podejrzanym nieznajomym i wyglądał na kompletnie nieprzytomnego, zupełnie jakbym przeszkodziła mu w oglądaniu meczu.

- Kto to był?

- Nikt.

To, że w dalszym ciągu spoglądał za Panem Nikt, kazało mi podejrzewać, że to nie do końca prawda. Miałam jednak ważniejsze rzeczy na głowie niż rozmyślanie o najnowszym kliencie Richarda. Na przykład to, że spóźniał mi się okres.

- Co to za spóźnienie?

- Co? - Obróciłam się gwałtownie, a żołądek zacisnął mi się w węzeł. Boże, czy to możliwe, żeby się domyślił? Spojrzałam nerwowo na swój brzuch, chociaż było mało prawdopodobne, że wybrzuszył się w ciągu ostatnich trzydziestu sekund.

- Mieliśmy zarezerwowany stolik na pierwszą.

- Och. O to chodzi.

- Przepraszam, były straszne korki. Możemy pójść gdzie indziej. Może do Cabo Cantina?

Richard nadal wpatrywał się w zamknięte szklane drzwi, za którymi zniknął Pan Nikt. Znowu zaczęłam się zastanawiać, kim był ten facet. Nie wyglądał jak typowy klient Richarda i na pewno nie wyglądał jak prawnik.

- Hm, wiesz, chyba w ogóle nie uda mi się dziś wyrwać na lunch. Coś mi wypadło.

- Och, szkoda. - Myślcie, co chcecie, ale przyznam, że nawet mi ulżyło. Przynajmniej nie będziemy musieli odbyć tej rozmowy już teraz. Będę miała trochę więcej czasu na wymyślenie lepszego sposobu na obwieszczenie radosnej nowiny niż: „Richard, powinniśmy byli używać mocniejszych kondomów". Hm... ciekawe, czy mogłabym pozwać za to producenta.

- Wybacz, Maddie. Zadzwonię do ciebie później, obiecuję.

- W porządku. Rozumiem. Pogadamy wieczorem, tak?

- Tak. Wieczorem. - Cmoknął mnie szybko w policzek i zniknął z powrotem za drzwiami z matowego szkła prowadzącymi do trzewi kancelarii Dewey, Cheatem i Howe. Jasmine uniosła głowę, żeby posłać mi ironiczny uśmieszek, po czym wróciła do układania pasjansa.

Odnalazłam pozostawionego dwie przecznice dalej dżipa i zostawiłam kolejną wiadomość na sekretarce Dany. Jeśli wkrótce nie odbierze telefonu, będę musiała zrobić casting na nową najlepszą przyjaciółkę. Odpaliłam silnik dżipa z rykiem, który rozniósł się echem po parkingu. Zamiast wrócić na autostradę, pojechałam Grand, kierując się na Beverly Boulevard. Zajechałam do McDrive'a i zamówiłam dekadenckiego big maca, duże frytki i truskawkowego shake'a. To nie był dzień na liczenie kalorii.

Zatrzymałam się na parkingu obok restauracji i pocieszałam jedzeniem w kojącym zaciszu mojego auta, z klimą odkręconą na full. Dopijając z siorbaniem shake'a, zastanawiałam się, co dalej. Powinnam wrócić do pracy, którą olałam po tym, jak dziś rano spojrzałam z przerażeniem w kalendarz. Stwierdziłam jednak, że jest zupełnie nierealne, abym mogła być teraz kreatywna.

Jako mała dziewczynka marzyłam, by zostać modelką i paradować po wybiegach w Mediolanie w najnowszych kreacjach wielkich projektantów, wzbudzając zachwyt całego świata. Jednak już w ósmej klasie stało się jasne, że nie osiągnę wzrostu modelki. Wybrałam więc drugą w kolejności wymarzoną karierę - projektantki mody. Po czterech latach nauki w Academy of Art College w San Francisco byłam gotowa zabłysnąć w świecie mody. Nie przewidziałam tylko, że zaistnienie wśród projektantów będzie niemal równie trudne, jak zostanie profesjonalną modelką. Po wielu prośbach, błaganiach i obiecywaniu wszystkim liczącym się postaciom świata mody w Los Angeles, że będę pucować ich samochody, w końcu dostałam pracę projektantki obuwia dziecięcego w Tot Trots. Okay, nie jest to Mediolan, ale przynajmniej starcza mi na rachunki. Przeważnie.

Zaletą tego zajęcia jest fakt, że pracuję w domu, a więc sama ustalam sobie godziny pracy. Z dumą przyznaję, że moje projekty nosiły na swoich stopach wszystkie modne berbecie. Plastiki z Barbie z wiosennej kolekcji oraz kapciuszki ze Sponge Bobem z kolekcji jesiennej to także moje dzieło. Aktualnie pracuję nad butami za kostkę ze Strawberry Shortcake, które będą dostępne zarówno w opalizującym różu, jak i połyskliwym fiolecie. Tak, tak, wiem, absolutny odjazd.

Jednak w tej chwili myśl o spędzeniu dnia na projektowaniu dziecięcego obuwia nie była zbyt pociągająca. Dziecięce buty sprawiały, że myślałam o dzieciach, co prowadziło do myśli o niemowlakach, co z kolei prowokowało myślenie o kondomach, które z jakiegoś powodu czasami pękały, co stawiało kobiety w moim obecnym położeniu.

Spojrzałam na zegar na desce rozdzielczej. Za piętnaście druga. Dana jest pewnie w drodze do siłowni. Pomiędzy kolejnymi castingami a epizodycznymi rólkami pracuje jako instruktorka fitnessu w Sunset Gym. Pomyślałam, że jeśli pojadę stojedynką, uda mi się ją złapać w przerwie między zajęciami.

Odstawiłam shake'a i wrzuciłam bieg. W rekordowym czasie dojechałam do olbrzymiego budynku z betonu i szkła, w którym znajdowała się Sunset Gym. Zaparkowałam samodzielnie, odprawiając parkingowego. Nie uwierzycie, ale w LA ludziom nie chce się przejść paru metrów z parkingu do siłowni, do której przyjechali przebiec parę kilometrów. Nie pytajcie mnie czemu.

Kiedy weszłam do środka, wysoki facet ogolony na jeża i umięśniony jak Popeye zatrzymał mnie przy recepcji. Zmierzył mnie od góry do dołu, przyglądając się moim botkom na pięciocentymetrowym obcasie i spódniczce od Ann Taylor. Zauważył, że nie mam przewieszonej przez ramię sportowej torby Nike. Nie było mowy, żebym go nabrała. Oboje wiedzieliśmy, że korzystam z mojej karty członkowskiej tylko wtedy, gdy na dworze jest prawie czterdziestostopniowy upał i chcę się ochłodzić w basenie.

Po wylegitymowaniu się cerberowi na sterydach weszłam do głównej sali, omiatając wzrokiem rzędy pedałujących na rowerkach amatorów ćwiczeń w poszukiwaniu Dany. Zobaczyłam ją i jej grupę przy oknach.

Jej podopieczni dawali z siebie wszystko na stepach. Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich kalorii, które władowałam w siebie na lunch, jednak nie na tyle duże, żebym miała zaraz przebrać się w dres i wskoczyć na step.

Zamiast tego chwyciłam wymięty egzemplarz „Elle" i usadowiłam się na ławce pod ścianą. Nie czekałam długo, bo wielbiciele stepu wkrótce skończyli zajęcia, nagradzając się brawami. Dana podbiegła do mnie, jej koński ogon w kolorze rudoblond kołysał się na boki. Idealnie zbudowana, wyglądała, jakby właśnie zeszła ze stron „Sports Illustrated". Ale nie z numeru poświęconego strojom kąpielowym, tylko z wydania o kulturystkach i facetach, którzy je uwielbiają.

- Co jest? - zapytała, spoglądając z dezaprobatą na moje botki na obcasie.

- Przed chwilą jadłam - odparłam na swoją obronę.

Dana spojrzała na mnie podejrzliwie, ale postanowiła odpuścić. Truchtała w miejscu, kontynuując rozmowę.

- Dostałam twoją wiadomość. Co to za pilna sprawa?

- Ja... - Obejrzałam się przez ramię, jakbym nie powinna mówić tego głośno. - Mam opóźnienie.

- Okay, no to gadaj szybko. O co chodzi?

- Nie, nie takie opóźnienie. Rozumiesz.

Dana przechyliła głowę. Dopiero po chwili do niej dotarło.

- Boże. Chcesz powiedzieć, że nie masz okresu?

- Nie, że nie mam. Po prostu trochę mi się spóźnia.

- Nic dziwnego, że panikujesz.

- Nie panikuję. Tylko... mam drobne opóźnienie.

Dana posłała mi pobłażliwe spojrzenie, którym obrzucała mnie od czasu do czasu, kiedy w siódmej klasie połączyła nas miłość do New Kids on the Block.

- Jasne. I dlatego zostawiłaś mi dziś rano cztery wiadomości na sekretarce?

Skrzywiłam się. Naprawdę zostawiłam aż cztery wiadomości?

- Okay, przyznaję. Może i trochę panikuję.

- Zrobiłaś już test? - zapytała i przeszła do pajacyków.

- Ciążowy?

- Nie, z algebry. Jezu. Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie spóźnił ci się okres.

Prawda była taka, że rzeczywiście nigdy wcześniej nie spóźnił mi się okres. Od czasu pierwszej miesiączki babskie dni zawsze wypadały u mnie dokładnie co dwadzieścia osiem dni, co tylko potęgowało moje przerażenie. I dlatego jak oszalała zostawiłam rozpaczliwe wiadomości na sekretarce mojej najlepszej przyjaciółki. Hej, zaraz, jeśli odsłuchała moje wiadomości...

- Dlaczego do mnie nie oddzwoniłaś?

Na usta Dany wypłynął szelmowski uśmiech, który oznaczał, że albo spotykała się z kimś nowym, albo że zaraz każe komuś zrobić dwadzieścia pompek.

- Nie byłam sama.

- A z kim?

- Z Saszą Aleksandrowem - powiedziała, przechodząc do robienia wypadów z nogi na nogę.

- Z kim?

Dana zachichotała. Tak, tak, dorosłe kobiety o ciałach bogiń chichoczą jak gimnazjalistki z aparatem na zębach, kiedy chodzi o facetów.

- To rosyjski akrobata. Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique.

Zrobiłam co w mojej mocy, żeby nie przewrócić oczami. Dana posiadała osobliwą umiejętność wybierania facetów, z którymi związki były z góry skazane na niepowodzenie.

- Więc gdzie poznałaś Pana Podstawę Piramidy?

- Tutaj. Przyszedł w zeszłym tygodniu z hiszpańskim trapezistą, żeby poćwiczyć. Zaproponowałam, że pokażę mu, jak korzystać z atlasów. W Rosji nie mają takiego sprzętu.

- Jasne.

- Od razu między nami zaiskrzyło. Zapytał, czy chcę zobaczyć jego występ.

Biorąc pod uwagę wieloznaczność tej propozycji, domyśliłam się, że Dana się zgodziła. Nigdy nie przepuszczała okazji, żeby obejrzeć „występ" jakiegoś mięśniaka.

- Wystarczy. Nie chcę wiedzieć nic więcej - powiedziałam, zakrywając uszy. Dana znowu zachichotała.

- No dobra, to ile ci się spóźnia ten okres? - zapytała.

- Trzy dni.

- I z tego powodu dzwoniłaś do mnie przed południem? Skarbie, trzy dni to pikuś.

- Ale mnie jeszcze nigdy okres nie spóźnił się o trzy dni.

- Masz szczęście, że trzymam w domu awaryjny test ciążowy. Poprowadzę jeszcze jedne zajęcia, a potem pojedziemy do mnie. Zrobię dzbanek margarity, a ty nasikasz na test. Fajnie będzie, co ty na to?

- Nie, żadnej margarity. Nie mogę pić alkoholu. Mogę być w ciąży.

Dana natychmiast przerwała ćwiczenia. Znieruchomiała wpatrywała się we mnie z otwartymi ustami.

- Chyba nie zamierzasz urodzić?

Czy zamierzałam?

- Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co zrobię, jeśli... jeśli... no wiesz.

- Jeśli zobaczymy różową kreskę?

- Tak.

- Okay. Czyli na razie żadnej margarity. Ale sikanie jest aktualne.

Na szczęście udało mi się przekonać Danę, że sikać na test lepiej jest w pojedynkę, i zostawiłam ją na zajęciach z kick boxingu dla seniorów. Po drodze wstąpiłam do apteki po test - był to najbardziej krępujący zakup w moim życiu, nawet bardziej krępujący od kupowania po raz pierwszy kondomów, kiedy przypadkowo chwyciłam superprążkowane, mające spotęgować doznania. Kupiłam także litr sprite'a, więc kiedy zatrzymałam się na ulicy pod moją kawalerką na pierwszym piętrze w Santa Monica, byłam gotowa do sikania. Fizycznie. Psychicznie byłam w rozsypce.

Zamknęłam dżipa, wspięłam się po drewnianych schodach do mojego mieszkanka i rzuciłam paczuszkę z apteki na kuchenny blat. Mimo że strasznie chciało mi się sikać, nie miałam odwagi zabrać ze sobą testu ciążowego do toalety. Jakimś cudem zrobienie testu wydawało mi się bardziej przerażające od horroru Wesa Cravena. W mojej głowie kłębiły się pytania: Co jeśli naprawdę zobaczę różową kreskę? Czy w ogóle chcę mieć dziecko? Rozejrzałam się po moim przytulnym (czytaj: malutkim) jednopokojowym mieszkanku, w którym z trudem mieścił się rozkładany materac i stół kreślarski. Gdzie ja tu zmieszczę dziecko?

Zawsze zakładałam, że kiedyś, w przyszłości, będę mieć dzieci. Ale choć dobijam do trzydziestki (odmawiam przyznania się jak niewiele zostało mi do tej magicznej liczby), termin „kiedyś, w przyszłości" nadal jest dla mnie czymś mocno odległym. Kiedyś, w przyszłości, oznacza sytuację, kiedy moje życie będzie bardziej ustabilizowane, a ja „udomowiona". Zamężna. Boże, a jeśli Richard pomyśli, że chcę? Czy ja tego chcę?

Znowu zaczynałam hiperwentylować.

Poszłam do toalety, bez testu, a potem sprawdziłam automatyczną sekretarkę. Nie miałam żadnych wiadomości. A ściślej mówiąc, nie było żadnej wiadomości od Richarda. Podniosłam słuchawkę i wybrałam jego numer. Nie odebrał i włączyła się jego sekretarka. Zostawiłam wiadomość, jak sądzę stosunkowo beztroską, biorąc pod uwagę okoliczności.

Usadowiłam się na sofie i włączyłam telewizor. Oglądałam powtórki Kroniki Seinfelda, czekając na telefon od Richarda. Ale zaczął się wieczorny show Davida Lettermana, a on ciągle nie oddzwaniał. Złościło mnie to, ale też trochę niepokoiło. Powiedział, że zadzwoni do mnie wieczorem. Ignorowanie moich wiadomości było do niego zupełnie niepodobne. Starałam się nie panikować i obiecałam sobie, że zrobię test ciążowy, jak tylko Richard się odezwie.

Była to obietnica, której wkrótce pożałowałam.

2.

Trzy dni później nadal nie miałam okresu. Ani wiadomości od Richarda.

Zaczynałam się ponownie martwić. O Richarda, choć nie otwarty test ciążowy na kuchennym blacie nie polepszał sprawy. Richard nigdy nie ignorował moich telefonów. Zwykle sprawdzał swoje wiadomości o każdej pełnej godzinie i odpowiadał mi przynajmniej SMS - em z uśmiechniętą buźką albo pisał „cześć, piękna". Tyle, że tym razem zostawiłam mu chyba milion wiadomości i nie dostałam ani jednej uśmiechniętej buźki.

Drugą beztroską wiadomość zostawiłam mu w sobotni poranek: „Cześć, jak się masz, pewnie miałeś wczoraj dużo roboty, skoro nie zadzwoniłeś". W porze lunchu zadzwoniłam do jego biura, ale włączyła się sekretarka. Odczekałam z kolejnym telefonem prawie do siedemnastej. Wtedy zostawiłam mu wiadomości na sekretarce w pracy, komórce, sekretarce w domu i wysłałam e-mail pełen uśmiechów z pytaniem: „Gdzie jesteś?"

W tym momencie zainterweniowała Dana, grożąc, że skrępuje mi ręce za plecami, jeśli nie dam facetowi trochę luzu. Miała rację. Zaczynałam zachowywać się jak wariatka. Nie dzwoniłam więc do niego przez całą niedzielę, aż do czasu, kiedy na kanale drugim zaczęły się wieczorne wiadomości, w których energiczne reporterki donosiły o włamaniu w Reseda i innych wydarzeniach dnia. Wtedy zostawiłam mu trzy kolejne wiadomości. Niestety nie doczekałam się odpowiedzi.

To było zupełnie niepodobne do Richarda. Choć bardzo się starałam, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jego niewidzialny radar zaangażowania w jakiś sposób wykrył, że spóźnia mi się okres, w związku z czym dał nogę.

W poniedziałek rano moja nadmiernie rozwinięta wyobraźnia i ja obudziłyśmy się z silnym postanowieniem wytropienia mojego zaginionego chłopaka. Wzięłam prysznic, włożyłam ulubione dżinsy, zielony jedwabny top na ramiączkach i szmaragdowe sandały bez pięt. Jeszcze tylko szybka sesja z suszarką, odrobina błyszczyku i byłam gotowa do wyjścia. Nie było jeszcze dziesiątej, kiedy zaparkowałam samochód w pobliżu kancelarii Richarda, ale chodnik już zaczynał parować rozgrzanym powietrzem. Jeszcze tylko smogu nam brakowało.

Dwie przecznice i trzech bezdomnych żuli dalej weszłam do klimatyzowanego budynku, w którym pracował Richard. Jak zwykle w recepcji straż trzymała Jasmine.

- W czym mogę pomóc? - zapytała z mało przekonującą uprzejmością.

- Chciałabym zobaczyć się z Richardem.

- Była pani umówiona?

Słowo daję, to się idealnie nadaje na jej epitafium. Tu spoczywa Jasmine „czy jest pan(i) umówiony(a)?" Williams. Boże świeć nad jej duszą.

- Nie. Ale jestem pewna, że spotka się ze mną, jeśli tylko mu powiesz, że tu jestem.

- Pani godność?

Zmrużyłam oczy.

- Maddie Springer. Jego dziewczyna. - Podkreśliłam ostatnie słowo.

- Przykro mi, panno Springer, ale pana Howe'a dziś nie ma. Wziął kilka dni urlopu. Zostawię mu wiadomość, że pani wpadła. - Najwyraźniej świetnie się bawiła.

- Czemu nie powiedziałaś mi od razu, że go nie ma?

Napompowane usta Jasmine ułożyły się w uśmiech. A w każdym razie tak mi się wydawało. Choć był to raczej szyderczy uśmieszek.

- Nie pytała pani.

Wzięłam głęboki oddech, tłumacząc sobie, że gdybym wychyliła się nad mahoniowym pulpitem i wydrapała jej oczy, mogłabym zniszczyć sobie kolejny paznokieć.

- W porządku. Mówił dokąd się wybiera?

- Przykro mi - odparła Jasmine, i tym razem nie miałam wątpliwości, że grymas na jej ustach to szyderczy uśmieszek - ale nie jestem uprawniona do udzielania...

- Nieważne. - Przerwałam jej. Dziś i tak dostarczyłam już Jasmine wystarczająco dużo rozrywki. Obróciłam się i, wbijając obcasy w brązowo-czerwoną wykładzinę, skierowałam się do windy, zostawiając Jasmine samą z jej pasjansem.

A więc Richarda nie było w pracy. Następny przystanek - jego mieszkanie.

Richard mieszkał w Burbank, na strzeżonym osiedlu wysokich, pokrytych stiukiem budynków przy Sunset Canyon. Wszystkie domy pomalowane były szarą farbą, która maskowała brud, a podczas dni z dużym natężeniem smogu idealnie pasowała do koloru powietrza. Richard mieszkał w trzecim budynku po prawej.

Zaparkowałam samochód po drugiej stronie ulicy. Szczęśliwie udało mi się znaleźć wolne miejsce na tej samej przecznicy, i to po zrobieniu zaledwie dwóch kółek. Zabezpieczyłam kierownicę blokadą.

Wstukałam kod żelaznej bramy, po czym przecięłam malutki dziedziniec, na którym rosły jukki, krzewy liściaste i kwitnące teraz agapanty. Kiedy dotarłam do drzwi mieszkania Richarda, przystanęłam, wzięłam głęboki oddech i włożyłam klucz do zamka.

Częściowo spodziewałam się, że wyskoczą na mnie zbiry z mafii albo, że mieszkanie będzie zdemolowane, jakby Richard został wywleczony z niego siłą, kopiąc i wrzeszcząc: „Czekajcie, pozwólcie mi najpierw oddzwonić do mojej dziewczyny!"

Rozczarowałam się. Mieszkanie wyglądało tak jak zawsze. W salonie stały eleganckie czarne skórzane sofy w towarzystwie małych szklanych stolików z chromowanymi okuciami. We wnęce kuchennej po prawej panował idealny porządek, zielone granitowe blaty lśniły w promieniach porannego słońca, wpadających przez szklane przesuwne drzwi prowadzące na balkon.

- Halo? - zawołałam w przestrzeń, chociaż podświadomie czułam, że nie otrzymam odpowiedzi. Mieszkanie sprawiało wrażenie opuszczonego, Powietrze było lekko zatęchłe, jakby od wielu dni nikt nie otwierał okien. To jeszcze spotęgowało mój niepokój.

Richarda nie było w domu. Nie było go też w pracy. Zaczynało brakować mi pomysłów, gdzie jeszcze go szukać. Czy to możliwe, że musiał nagle wyjechać z miasta? Może chodziło o jakąś pilną sprawę rodzinną? Jego matka mieszkała sama w Palm Springs - może zachorowała?

Przecięłam pokój i skręciłam w wąski korytarz prowadzący do wyłożonej marmurem łazienki, sypialni i dodatkowego pokoju, w którym Richard urządził gabinet. Otworzyłam drzwi gabinetu i ostrożnie zajrzałam do środka. Ani śladu Richarda. Światełko automatycznej sekretarki na biurku błyskało jak oszalałe. Czując tylko odrobinę wyrzutów sumienia, wcisnęłam guzik odtwarzania.

Nie do wiary, ale wszystkie z dwunastu wiadomości były ode mnie. Rety. Szybko je skasowałam, zostawiając tylko jedną, na której sprawiałam wrażenie rozsądnej, zdrowej psychicznie dziewczyny.

Szybko rozejrzałam się po gabinecie. Nie zauważyłam żadnych biletów lotniczych na Bahamy ani telegramów pod tytułem „Mama jest chora, natychmiast przyjeżdżaj". Przeszłam do sypialni, stukając obcasami po eleganckiej drewnianej podłodze.

Podobnie jak w innych pokojach w sypialni panował idealny porządek. Łóżko było zaścielone, na burgundowej kołdrze nie było ani jednej zmarszczki. Na komodzie leżały zwykłe drobiazgi codziennego użytku: trochę drobniaków, stare okulary przeciwsłoneczne, pudełko zapałek, opakowanie witamin i dwa długopisy Bic. Czując się trochę jak Columbo, sprawdziłam adres na zapałkach. Należał do klubu, do którego Richard zabrał mnie w zeszłym tygodniu. Cholera! To by było na tyle, jeśli chodzi o moje zdolności detektywistyczne.

Wysunęłam górną szufladę komody. Zrolowane skarpetki i slipy Hanes również nie dostarczyły mi żadnej wskazówki co do miejsca pobytu Richarda. Czułam, że myszkując w jego komodzie, jestem po prostu wścibska. Sięgnęłam ręką głębiej i skrzywiłam się wyciągając parę fioletowych skarpet w romby. Wysunęłam kolejną szufladę. Były w niej T - shirty i spodenki sportowe. Trochę w nich pogrzebałam i natknęłam się na obcisłe jaskrawoniebieskie spodenki do biegania. Boże! Trzeba się ich pozbyć. Cisnęłam je w stronę kosza na śmieci, pewna, że Richard później mi za to podziękuje.

Właśnie miałam się zabrać do szuflady z piżamami, kiedy poza własnym mruczeniem, którym dawałam wyraz swojej dezaprobacie, usłyszałam coś jeszcze. Dźwięk otwieranych drzwi wejściowych.

W pierwszej chwili pomyślałam, że to Richard i że wraz z moją obsesją zostaniemy przyłapane na gorącym uczynku. Ale potem usłyszałam to:

- Halo? Richard, jesteś tam?

Znieruchomiałam. Był to męski głos, ale nie należał Richarda. Boże, co ja zrobię, jeśli to jakiś jego kumpel? Owszem, Richard dał mi klucz, ale nie po to, żebym zakradała się tu pod jego nieobecność i robiła inspekcję garderoby. Drżąc ze strachu, że na zawsze zostanie mi przyczepiona etykietka „tej trzepniętej laski, która grzebie w szufladach", szybko wskoczyłam do szafy Richarda i zasunęłam za sobą drzwi. Możecie mnie nazwać tchórzem i panikarą, proszę bardzo.

Usłyszałam trzask zamykanych drzwi wejściowych, a potem kroki przemierzające mieszkanie. Słyszałam dźwięk otwieranych i zamykanych szafek w kuchni i skrzypienie skóry, kiedy intruz ruszał poduszkami na sofie.

Kroki przemieściły się na korytarz, gdzie nieznajomy nagle się zatrzymał, zapewne przed gabinetem Richarda. Znów się rozległy, tym razem trochę przytłumione, kiedy wszedł do środka. Uchyliłam leciutko drzwi szafy i wyjrzałam. Niczego nie widziałam, więc cichutko, na palcach podeszłam do drzwi sypialni. Usłyszałam charakterystyczny sygnał i mieszkanie wypełnił mój głos, nagrany na automatyczną sekretarkę.

- „Cześć, Richard, to ja. Tak się tylko zastanawiam, co porabiasz. Nie odzywasz się do mnie. No może nie jakoś za długo, ale zdaje się, że miałeś do mnie wczoraj zadzwonić. Nie, żebym czekała na twój telefon. Ale może zapomniałeś. Albo byłeś naprawdę zajęty. Co całkowicie rozumiem, w końcu prowadzisz tyle spraw i masz mnóstwo na głowie. Widzisz, to nie tak, że myślę, że o mnie nie myślisz. Jestem pewna, że myślisz. I rozumiem, że mogłeś zapomnieć do mnie zadzwonić, bo wiem, że jesteś strasznie zajęty. W każdym razie zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mógł, okay?"

Boże, czy to naprawdę byłam ja? Nic dziwnego, że mój chłopak dał dyla.

Zdawało mi się, że słyszę śmiech intruza, kiedy sekretarka się wyłączyła. Całe szczęście, że usunęłam pozostałe wiadomości.

Usłyszałam dźwięk wysuwanych i zamykanych szuflad biurka, szelest przekładanych papierów. Mogłam przysiąc, że ten facet przeszukuje rzeczy Richarda. Ale w takim razie, co to za kumpel? Miałam tylko nadzieję, że znajdzie to, czego szuka, i nie wejdzie do sypialni.

Nic z tego.

Po chwili znowu usłyszałam kroki. Zbliżały się. Wydałam z siebie zduszony jęk i wskoczyłam z powrotem do szafy, szybko zasuwając za sobą drzwi. Chwilę później nieznajomy wszedł do pokoju. Przykucnęłam na podłodze, wciskając się między stos zimowych swetrów i kolekcję mokasynów od Bruno Magliego.

Słyszałam, jak intruz wysuwa szuflady komody, grzebiąc w nich tak jak ja przed chwilą. Czego szuka? Ciekawość wzięła górę nad strachem. Uchyliłam leciutko drzwi, żeby rzucić na niego okiem.

Natychmiast go rozpoznałam. Szerokie plecy pochylone nad komodą Richarda, wytarte dżinsy, ciemne włosy. Był to ten sam facet, którego widziałam w kancelarii z Richardem. Pan Nikt. Oprócz dżinsów znowu miał na sobie czarny T-shirt, ale tym razem był bez blezera - było za gorąco. Rękawy koszulki ciasno opinały jego pokaźne bicepsy. Zdaje się, że spod jednego z rękawów wystawał tatuaż, ale nie mogłam dojrzeć, co przedstawia.

Potem zobaczyłam broń.

Zastygłam w bezruchu, z wzrokiem utkwionym w kawałku błyszczącego metalu, wsuniętego za pasek dżinsów nieznajomego. Kolba pistoletu ciasno przylegała do jego umięśnionego brzucha. Mój oddech stał się szybki i urywany, kiedy gorączkowo starałam się znaleźć racjonalne wytłumaczenie, dlaczego uzbrojony facet przeszukuje rzeczy osobiste Richarda.

Pan Uzbrojony i Niebezpieczny mruczał coś pod nosem, wysuwając szufladę z bielizną. Wytężyłam słuch, żeby usłyszeć, co mówi.

- Niech to szlag... Wiem, że coś zostawiłeś... A to co...? - Urwał, unosząc fioletowe skarpety w romby. Pokręcił głową, wydając dźwięk, przypominający coś pomiędzy prychnięciem a chichotem, a potem wrzucił skarpety z powrotem do szuflady. Cóż, może i był złym facetem, ale przynajmniej miał dobry gust. Przyglądałam się, jak przeszukuje kolejną szufladę. - Cholera... to niemożliwe, żeby ten sukinsyn wszystko zabrał.

Zaraz, jak to „wszystko zabrał"?

Moje oczy oswoiły się już z ciemnością i rozejrzałam się po szafie, w której wisiały rzędy garniturów, koszulek polo i wyprasowanych w kant spodni. Dało się zauważyć wyraźne luki. Poczułam ucisk w żołądku, zbierało mi się mdłości. Zniknęły ubrania, zniknął mój chłopak. Facet ze spluwą grzebał w szufladzie z bielizną Richarda, a ja siedziałam skulona w szafie, modląc się, żeby zawroty głowy, które czułam, były oznaką strachu, a nie ciąży. To wszystko bardzo mi się nie podobało. Nie miałam pojęcia, co tu się dzieje, ale na pewno nic dobrego.

Po chwili było jeszcze gorzej.

Pan Nikt ruszył w kierunku szafy. Przygryzłam wargę, mając nadzieję, że się odwróci i sobie pójdzie. Niestety. Szedł prosto na mnie. Zacisnęłam mocno powieki i zwinęłam się w kłębek. Modliłam się w duchu, obiecując, że będę częściej chodzić do kościoła, połowę zarobków oddawać biednym, i naprawdę pracować przy wydawaniu posiłków w Święto Dziękczynienia, a nie tylko mówić tak mojej matce, żeby uniknąć jedzenia jej suchego jak wiór indyka.

Słyszałam, jak drzwi się przesuwają, i otworzyłam jedno oko. Podziękowałam bezgłośnie niebiosom, bo intruz odsunął drzwi z drugiej strony, tak że nadal skrywał mnie mrok. Wstrzymałam oddech, przekonana, że w otaczającej ciszy każde zaczerpnięcie tchu będzie równie głośne jak młot pneumatyczny w akcji.

Pan Nikt spojrzał na wiszące ciuchy, mrużąc ciemne oczy, jakby w myślach prowadził jakieś obliczenia.

- Cholera - rzucił, wypuszczając powietrze. Potem odwrócił się i wyszedł z sypialni. Słyszałam, jak idzie korytarzem, a potem wychodzi z mieszkania, zamykając za sobą drzwi z takim impetem, że zaczęły mi szczękać zęby. Choć możliwe, że szczękały same z siebie. Uświadomiłam sobie, że się trzęsę, i opatuliłam się wełnianym swetrem. Jeszcze przez dwie minuty siedziałam w ciemnej szafie, zanim odważyłam się wyjść.

Nie wiem, co zrobiłby Pan Nikt, gdyby mnie zobaczył, ale spluwa zatknięta za pas jego lewisów nie wróżyła nic dobrego.

Ostrożnie wystawiłam głowę za drzwi sypialni. Ani śladu zbira. Najszybciej, jak mogłam, przemknęłam na palcach korytarzem i ulotniłam się z mieszkania Richarda. Przecięłam sprintem ulicę, kuląc się jak pod ostrzałem. Gdy tylko znalazłam się w samochodzie, zamknęłam drzwi od środka, zdjęłam blokadę z kierownicy i odpaliłam silnik. Nadal trzęsły mi się dłonie, kiedy regulowałam klimatyzację.

Zamknęłam oczy i wzięłam kilka głębokich oddechów, oceniając sytuację. Byłam cała. Pan Nikt mnie nie zauważył. Nie dostałam kulki w łeb ani się nie zmoczyłam. Wszystko było w porządku.

No dobra, nie wszystko było w porządku. Richard spakował się i wyjechał. Było to jasne zarówno dla Pana Nikt, jak i dla mnie. Ale dokąd wyjechał? I dlaczego? Richard nie wspominał, że planuje wyjazd, a biorąc pod uwagę, że do jego mieszkania włamał się uzbrojony facet, nie sądziłam, żeby chodziło o wakacje w Club Med. Ukrywał się? Miał kłopoty? Zważywszy na fakt, że uważał wrzucenie sobie w koszty lunchu ze mną za nieetyczne, trudno mi było w to uwierzyć.

Zastanawiałam się, czy nie powinnam zadzwonić na policję. Nie byłam jednak wcale pewna, czy Pan Nikt dopuścił się przestępstwa, wchodząc do cudzego mieszkania i grzebiąc w szufladzie z bielizną właściciela. Czy zamknęłam za sobą drzwi? Byłam zbyt przejęta sytuacją, by zwrócić na to uwagę. A jeśli nie, to nie mogło być mowy o włamaniu.

Boże, miałam nadzieję, że Richard jest cały i zdrowy. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś mu się stało. Co z moim... spóźnionym okresem? Poczułam, jak zalewa mnie nowa fala mdłości. Przysięgłam sobie, że jeśli Richard wygrzewa się na Bahamach, to go zabiję.

Wtedy w mojej torebce rozległo się dzwonienie. Aż podskoczyłam, niemal uderzając głową w sufit, cała nabuzowana adrenaliną. Sięgnęłam do torebki i otworzyłam motorolę. Na wyświetlaczu zobaczyłam numer mojej matki. Gdyby dzwonił ktoś inny, zignorowałabym go. Ale znając mamę, pewnie wysłałaby za mną Gwardię Narodową na poszukiwania, gdybym nie odebrała przed czwartym sygnałem.

- Halo?

- Maddie, nie zapomniałaś, prawda?

- Oczywiście, że nie. - Zaczęłam gorączkowo myśleć. O czym miałam nie zapomnieć?

- To dobrze. Bo mamy rezerwację na piątą, a Ralph odwołał ostatnią klientkę, żeby być z nami.

Racja. Ralph, znany również jako Podrabiany Tatuś, był właścicielem Fernando's, najgorętszego salonu piękności na Rodeo Drive, i miał wkrótce zostać moim ojczymem. Ciągle nie byłam na sto procent pewna, czy Ralph jest hetero, ale bardzo mi odpowiadały zniżki na manikiur.

Mama spiknęła się z Ralphem, kiedy po dwudziestu sześciu latach bycia samotną matką odkryła cudowny świat internetowych randek. Zdecydowana wrócić do obiegu w wielkim stylu, udała się do Fernando's w celu poddania się ekstremalnej metamorfozie. Traf chciał, że to Ralph ciął, farbował i stylizował jej włosy, robiąc z nich małe dzieło sztuki. Po trzech miesiącach flirtowania i zabiegów fryzjerskich mama ze zdumieniem odkryła, że Ralph nie tylko jest hetero (rzekomo), ale że również jest nią zainteresowany nie tylko jako fryzjer, ale i mężczyzna. Pięć miesięcy później planowali piękną ceremonię ślubną nad brzegiem morza w Malibu, która miała się odbyć za tydzień od soboty. Ja byłam pierwszą druhną i dziś mama chciała zapoznać mnie z moim kolejnym oficjalnym obowiązkiem, numer, bodajże, trzy tysiące: miałam zorganizować jej wieczór panieński.

Rozważałam, czy nie wymyślić jakiejś wymówki, by uniknąć wspólnego obiadu. Nadal trzęsły mi się ręce. Serce, co prawda, nie waliło już jak oszalałe, ale nadal ściskało mnie z niepokoju w piersi i byłam cała spięta. Jednak, znając mamę (patrz wzmianka o Gwardii Narodowej), gdybym postanowiła się wykpić od spotkania, musiałabym liczyć się z wieloma pytaniami, na które nie miałam ochoty odpowiadać. Tak więc dałam sobie spokój.

- Okay. Możesz na mnie liczyć. Piąta trzydzieści, tak?

- Piąta! - wrzasnęła moja matka do telefonu.

- Okay. - Spojrzałam na zegarek. Czwarta czterdzieści siedem. Biorąc pod uwagę natężenie ruchu o tej porze, musiałam się sprężać. - Już jestem w samochodzie, mamo. Zaraz będę.

- Dobrze. Nie chcę, żebyś się spóźniła.

Udałam, że nie usłyszałam ostatniego zdania.

- Coś przerywa, mamo. Muszę kończyć. Pa.

Dotarłam do restauracji Garibaldi's w Studio City dokładnie dwadzieścia dziewięć po piątej. Być może byłabym na czas, gdybym przez całą drogę nie zerkała co chwila we wsteczne lusterko, sprawdzając, czy gdzieś za mną nie czai się Pan Nikt. Na szczęście nie zauważyłam nikogo podejrzanego. Chociaż fakt, że go nie widziałam, wcale nie oznaczał, że go tam nie było. Chyba popadłam w paranoję?

Znalazłam wolne miejsce i zaparkowałam pomiędzy jaguarem a zdezelowanym dodge'em dartem. Na szczęście miałam na nogach wygodne sandały bez pięt Spigi, więc pokonanie sprintem półtorej przecznicy nie odbiło się na moim zdrowiu. Ralph stał na zewnątrz i rozmawiał przez telefon. Na jego opalonej twarzy malowało się pełne skupienie. Opalenizna była oczywiście sztuczna. Kiedy Ralph przyjechał do Beverly Hills, przeistoczył się z farmera ze Środkowego Zachodu w Fernando w europejskiego mistrza nożyczek. Słusznie uznał, że szanse, by elita mieszkająca w obrębie kodu 90210 chciała bywać w salonie o nazwie Ralph's były równe zeru. Na nieszczęście jego rodzina miała szwajcarsko-niemieckie korzenie, więc aby nie wydała się sprawa jego lipnego hiszpańskiego pochodzenia, dwa razy w tygodniu fundował sobie zabieg opalania sprejem.

Kiedy Ralph mnie zobaczył, uśmiechnął się. Pozdrowił mnie uniesieniem ręki i gestem zachęcił, żebym weszła do środka.

Ubrana na czarno hostessa skierowała mnie do stolika pośrodku sali, gdzie siedziała moja matka, zerkając na zegarek i zaciskając wąskie usta.

- Maddie, spóźniłaś się.

Chciałam, żeby ludzie przestali mi to ciągle wypominać. Nachyliłam się i cmoknęłam powietrze przy jej policzku.

- Przepraszam, mamo, był korek.

Przewróciła oczami. Były brązowawo - zielone, jak moje, ale podkreślone jasnoniebieskim cieniem do powiek, którego używała, na długo zanim stał się znowu modny. Ubrana była w czarne legginsy przeniesione rodem z 1986 roku i dzianinowy top z wyszytym na przedzie kotkiem. Podziękowałam w duchu niebiosom, że nie odziedziczyłam po niej gustu.

- Zapomniałaś, prawda? - zapytała.

- Na pewno bym sobie przypomniała.

- Jasne. - Żadna z nas w to nie wierzyła. - W każdym razie - ciągnęła, kiedy usiadłam - zrobiłam wstępny plan rozsadzenia gości i chcę, żebyś rzuciła na niego okiem. Poza tym - dodała z szelmowskim błyskiem w oku - znalazłam idealne miejsce na mój wieczór panieński.

Oho.

- Co to za miejsce? - zapytałam, obawiając się odpowiedzi.

- Beefcakes.

Moje obawy były jak najbardziej uzasadnione.

- Beefcakes?

Mama nachyliła się do mnie i szepnęła.

- To lokal z męskim striptizem. - Poruszyła brwiami w taki sposób, że znowu zrobiło mi się niedobrze.

- Jesteś pewna, że nie wolisz spędzić dnia z przyjaciółkami w spa? - zapytałam błagalnie.

- Daj spokój, Maddie. Wrzuć na luz. Będzie fajnie. Poza tym to, że wychodzę za mąż, nie oznacza, że umarłam. Nadal potrafię docenić męskie ciało w całej jego wspaniałości.

Miałam ochotę puścić pawia.

- Och, i musimy podjąć ostateczne decyzje co do przyjęcia. Zamówiłam tylko jeden namiot, na bufet, więc modlę się, żeby nie padało. - Mama zrobiła mały znak krzyża.

- Jesteśmy w LA, mamo. Tu nigdy nie pada. - Trochę przesadziłam, ale biorąc pod uwagę, że mieszkańcy Los Angeles uważali opady rzędu siedmiu centymetrów za monsun, było prawie pewne, że nic nam nie grozi. Nie wspominając już o tym, że był lipiec. Bogowie pogody nie odważą się zesłać deszczu w środku sezonu turystycznego. Już im Charlton Heston przemówi do rozumu za pomocą swojej dubeltówki.

- No dobrze - powiedziała mama, rozglądając się wśród stałych bywalców Garibaldi's za moimi plecami. - Gdzie jest Richard?

Sama chciałabym to wiedzieć.

- Nie dał dzisiaj rady - odparłam, licząc, że nie będzie drążyć tematu. Nadal nie wiedziałam, co sądzić o Panu Uzbrojonym i Niebezpiecznym w mieszkaniu Richarda, ale wiedziałam na pewno, że nie mam jeszcze opracowanej specjalnie na użytek mamy okrojonej wersji.

- Och, to szkoda - odparła.

Na szczęście pojawił się kelner z jedzeniem, co oszczędziło mi dalszych pytań na temat mojego przebywającego w nieznanym miejscu chłopaka.

- Co to? - zapytałam, uświadamiając sobie, że nie jadłam od rana i po prostu umieram z głodu.

- Cząstki dojrzałych gruszek z pokruszoną gorgonzolą na młodych listkach sałaty - wyrecytowała mama.

Skosztowałam. Przepyszne. Okay, może i będę musiała słuchać o przerażającym wieczorze panieńskim, ale przynajmniej jedzenie biło na głowę zupkę w proszku, która czekała na mnie w domu.

Właśnie pałaszowałam drugą gruszkę, wydając z siebie pomruki zadowolenia, kiedy w końcu dołączył do nas Ralph. Nachylił się, dał mi całusa w policzek i usiadł obok mnie.

- Przepraszam, moje panie, musiałem to odebrać. Nagły wypadek z trwałą.

- Nagły wypadek z trwałą? - zapytała mama.

- Mówiłem Francine, żeby nie kładła sobie koloru przez czterdzieści osiem godzin po zrobieniu trwałej, ale oczywiście mnie nie posłuchała. Teraz wygląda jak brązowy francuski pudel. Jutro rano przyjdzie na oszacowanie szkód.

Mama i ja pokiwałyśmy głowami ze stosowną powagą.

- No dobrze - powiedziała mama, splatając przed sobą dłonie i prostując się na krześle. - Skoro jesteśmy w komplecie, chciałabym coś ogłosić. - Spojrzała na mnie znacząco. - Zgadnijcie, kto jest w ciąży.

Gruszka utkwiła mi w gardle.

To niemożliwe, żeby wiedziała! Już było po mnie widać? Powiększyły mi się piersi? A może promieniowałam blaskiem ciężarnej? Wiedziałam, że powinnam się przypudrować w samochodzie.

Na szczęście zanim zdążyłam wyrzucić z siebie, że po prostu trochę spóźnia mi się okres, mama postanowiła zakończyć zabawę w zgadywanki.

- Molly!

Przełknęłam gruszkę, oddychając z ulgą. Oczywiście. Moja kuzynka Molly. Czy, jak ją nazywaliśmy w naszej rodzinie, Inkubator. W ciągu ostatnich czterech lat zdążyła wydać na świat trzy pędraki. Myślę, że chciała ustanowić jakiś rekord. Co, naturalnie, ogromnie uszczęśliwiało moją babcię. W irlandzkiej katolickiej rodzinie nigdy nie jest dość dzieci.

- To super - powiedziałam z udawanym entuzjazmem.

- Super? To absolutnie uroczo! - wykrzyknął Podrabiany Tatuś. Okay, jest hetero na osiemdziesiąt procent. - Och - powiedział, wymachując dłońmi w powietrzu. - Jedna z moich klientek robi śliczne kosze z prezentami dla maluszków. Do wiklinowej kołyski wkłada organiczne misie i ręcznie dziergane maleńkie buciczki. Są takie słodkie.

- Och, genialny pomysł! Musimy jej kupić taki kosz - podchwyciła zaaferowana mama. - Co ty na to, Maddie? Wybierzemy się razem na zakupy dla maluszka?

Prawdę mówiąc, nie miałam na to najmniejszej ochoty. Zaczynałam już dostawać od tej rozmowy wysypki. Im więcej myślałam o Molly i jej trzech maleństwach plus czwartym w drodze, ręcznie dzierganych malutkich buciczkach, a przede wszystkim o nie otwartym teście ciążowym leżącym na kuchennym blacie w moim mieszkaniu, tym bardziej kusiło mnie, żeby wybiec z restauracji i nawymyślać mojemu chłopakowi za to, że kupił wybrakowane kondomy. Tyle, że nie mogłam tego zrobić. Nie miałam pojęcia, gdzie podziewa się Richard, a nie zamierzałam zostawiać na jego sekretarce więcej wiadomości, z których miałby później ubaw Pan Nikt.

- Hej, czy kogoś nie brakuje? - zapytał Podrabiany Tatuś, patrząc przez stół na puste krzesło. - Gdzie Richard?

Jak się wkrótce okazało, było to pytanie za milion dolarów.

3.

Jakimś cudem przetrwałam obiad, choć Podrabianemu Tatusiowi aż oczy wychodziły na wierzch z podniecenia nowym dzidziusiem. Mamie także wychodziły na wierzch oczy, ale na myśl o wsuwaniu dwudziestek w stringi jakiegoś młodego ogiera. Sama nie byłam pewna, co przyprawiało mnie o większe mdłości.

Pojechałam czterystapiątką do domu, przez całą drogę rozglądając się za podejrzanymi typkami. Powoli wspięłam się schodami do mojego mieszkanka, gdzie od razu klapnęłam na mój obciągnięty aksamitem materac. Nawet nie spojrzałam na test ciążowy. No dobra, raz na niego zerknęłam. Jeszcze raz zadzwoniłam do Richarda i zostawiłam wiadomość na jego sekretarce, tak na wszelki wypadek. Nie wspomniałam, że u niego byłam ani o facecie ze spluwą.

Włączyłam Kroniki Seinfelda, przy których zasnęłam w ubraniu, zmagając się we śnie z wizjami złowieszczych tatuaży, lśniącą srebrzystą spluwą kaliber 38 i moją matką, trzymającą kosz pełen różowych, maleńkich buciczków.

Następnego ranka obudziłam się z silnym postanowieniem działania. Nie byłam jedyną osobą, która szukała Richarda, a to oznaczało, że musiałam zabrać się do sprawy na poważnie. Byłam jego dziewczyną, więc teoretycznie miałam przewagę. Problem w tym, że tak naprawdę niewiele o Richardzie wiedziałam. Kiedy byliśmy razem, oddawaliśmy się głównie typowym randkowym zajęciom - szliśmy na kolację i film do Dome, spacerowaliśmy, trzymając się za ręce po deptaku w Venice, przytulaliśmy się pod gwiazdami na koncercie symfonicznym w Hollywood Bowl. Szczerze mówiąc, nie znałam żadnego z jego przyjaciół i teraz, kiedy się nad tym zastanowiłam, uświadomiłam sobie, że właściwie nie wiem, co robił, kiedy się nie spotykaliśmy. Była to niepokojąca myśl.

Zaczęłam od sporządzenia krótkiej listy osób z życia Richarda, o których wiedziałam. Znalazła się na niej, między innymi, jego matka. Sęk w tym, że nie znałam jej numeru telefonu ani imienia, więc nie mogłam nawet zadzwonić do informacji. Pewnie znalazłabym namiary do niej gdzieś w mieszkaniu Richarda, ale po natknięciu się tam na Pana Nikt nie miałam ochoty tam wracać.

Pozostawało mi biuro Richarda. Wiedziałam, że jeden spis telefonów ma w palm pilocie, a drugi na komputerze w pracy. Jedyną przeszkodą w dobraniu się do jego komputera była Jasmine. Byłam jednak pewna, że uda mi się znaleźć sposób, by sobie z nią poradzić. Ta kobieta miała iloraz inteligencji kabaczka.

Włożyłam strój idealny na taką akcję. Czarne spodnie DKNY, jasnoniebieski top i odlotowe czarne szpilki od Jimmy'ego Choo, ozdobione kryształkami górskimi. Gdy pociągnęłam oczy czarnym eyelinerem, wyglądałam jak dziewczyna Bonda.

Zostawiłam samochód na wielopoziomowym parkingu nieopodal kancelarii Richarda i o dziewiątej piętnaście stanęłam przed pulpitem Jasmine, wykładając swoją sprawę.

- Chyba zostawiłam swoją komórkę w sali konferencyjnej, kiedy tu ostatnio byłam. Mogłabym wejść i jej poszukać? Proszę? To zajmie tylko chwilkę.

Tak jak przewidziałam, Jasmine była zachwycona tą sytuacją, a jej narysowane kredką brwi aż drgały z uciechy.

- Przykro mi, ale nie mogę tam pani wpuścić.

- Proszę? Poprosiłabym Richarda, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Proszę, uwinę się raz dwa.

- Przykro mi, ale mogą tam przebywać jedynie prawnicy i klienci - oznajmiła, wskazując drzwi z matowego szkła. - Nie możemy wpuszczać kogo popadnie.

- Ale ja naprawdę bardzo potrzebuję tego telefonu - zajęczałam.

Jasmine wzruszyła wymownie ramionami, dając do zrozumienia, że niewiele ją to obchodzi. Wydęłam wargi, a potem udałam, że w zamyśleniu przyglądam się zakazanym drzwiom. Potem policzyłam jeszcze do trzech i otworzyłam szeroko oczy, jakbym właśnie doznała olśnienia.

- Wiem! Jasmine, ty mogłabyś mi go przynieść.

Zerknęła na ekran swojego komputera. Na jej twarzy dostrzegłam wahanie. Postanowiłam kuć żelazo, póki gorące, zanim nieodwołalnie wróci do układania pasjansa.

- Och, proszę, Jasmine? Naprawdę bardzo, bardzo potrzebuję tego telefonu. Wyświadczysz mi ogromną przysługę. Będę ci wdzięczna po wieki wieków.

Przygryzła olbrzymią wargę i wpatrywała się we mnie bez słowa tak długo, że zaczynałam się obawiać, iż może zapomniała, jak brzmiało pytanie. W końcu ciężko westchnęła.

- Okay. Pójdę zobaczyć. Ale proszę się stąd nie ruszać.

Uniosłam dwa palce.

- Słowo harcerki.

Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że będzie to aż takie proste.

Zaczekałam, aż zniknie w jednej z sal konferencyjnych, po czym wpadłam za szklane drzwi i pognałam korytarzem do gabinetu Richarda. Szybko wśliznęłam się do środka i zamknęłam za sobą drzwi.

Tak jak się spodziewałam, nie było tu Richarda, choć w powietrzu nadal unosił się zapach jego wody kolońskiej Tommy'ego Hilfigera. Zaciągnęłam się głęboko, czując rozpaczliwe pragnienie, by go odnaleźć.

W gabinecie znajdowały się trzy regały z książkami i jasne dębowe biurko. Na blacie leżał opasły, oprawiony w skórę terminarz, stał monitor komputera, telefon z milionem przycisków, przybornik z długopisami oraz stos grubych teczek z aktami spraw. Na telefonie migała lampka, informując o nieodebranych wiadomościach.

Usiadłam ostrożnie za biurkiem i włączyłam komputer. Na szczęście Richard nie wylogował się z systemu ostatnim razem, więc znalezienie spisu telefonów i numeru jego matki w Palm Springs zajęło mi zaledwie kilka minut. Wyciągnęłam z szuflady bloczek samoprzylepnych karteczek, zapisałam numer i schowałam kartkę do tylnej kieszeni spodni. Zadanie wykonane. Byłam całkiem niezła w te klocki.

Wyłączyłam komputer, odłożyłam bloczek z karteczkami na miejsce i już miałam wyjść, kiedy mój wzrok ponownie padł na stos teczek z poufnymi dokumentami. Obejrzałam się szybko przez ramię i choć było to zupełnie zbyteczne, sprawiło, że poczułam się lepiej. Nikogo nie było. Nikt nie patrzył. Byłam tu tylko ja. Sam na sam z aktami.

Próbowałam oprzeć się pokusie... ale jestem tylko człowiekiem.

Wzięłam teczkę z samej góry, wiedząc, że gdyby Richard przyłapał mnie na przeglądaniu papierów, najpierw by się wkurzył, a potem wygłosił długi wykład o relacji klient - adwokat, zasadzie poufności i innych takich. Ale to była wyjątkowa sytuacja. Spóźniał mi się okres. Nie było mowy, żebym zrobiła ten cholerny test i borykała się z jego rezultatami bez niego. To przez niego musiałam nasikać na patyczek, więc ma przy mnie być, kiedy będę to robić.

Czując się w pełni usprawiedliwiona, otworzyłam teczkę.

Worthington przeciwko Pattersonowi. Ku mojemu rozczarowaniu zawierała same oficjalne dokumenty napisane jakby w obcym języku. Zrozumiałam z tego wszystkiego może dwa słowa. To by było na tyle, jeśli chodzi o pikantne szczegóły.

Odłożyłam teczkę na stos w nadziei, że może w jednej z pozostałych znajdę coś o szantażu, pogróżkach czy innych ciemnych sprawkach. Nie dopuszczałam myśli, że przeglądam dokumenty Richarda z czystego wścibstwa.

Wzięłam teczkę sprawy Elmer przeciwko Wainsrightowi.

- Co pani robi?

Moja głowa tak nagle odskoczyła w górę, że obawiałam się urazu kręgosłupa.

W drzwiach stał nie kto inny jak Pan Nikt. Serce stanęło mi w piersi i szybko zlustrowałam go wzrokiem, sprawdzając, czy nie ma broni. Na szczęście nie zauważyłam spluwy. A biorąc pod uwagę, że miał na sobie ciasno opinający ciało granatowy T-shirt i dopasowane lewisy, raczej nie było możliwości, żeby gdzieś ją ukrywał. Wyglądał, jakby dużo ćwiczył. Dana byłaby zachwycona.

- Hm?

- Co hm?

A, tak. Co robiłam.

- Szukam Richarda - zapiszczałam. Na jego widok nagle zamieniłam się w Myszkę Minnie. Odchrząknęłam, próbując przekonać samą siebie, że nie boję się tego faceta. W końcu byliśmy w kancelarii prawnej. Nie mógł mnie tutaj zabić. Prawda? Na wszelki wypadek cofnęłam się o krok. Lepiej być ostrożną, niż później żałować.

- Co za zbieg okoliczności - odparł, znacznie głębszym i łagodniejszym głosem, niż się spodziewałam. - Ja też. I co? Jakieś rezultaty?

Pokręciłam przecząco głową, obawiając się odezwać. A jeśli znowu włączy mi się głos dziecka z Klubu Myszki Miki. Ten facet był jednak niebezpieczny. I nie chodziło tylko o to, że mógł mieć gdzieś ukrytą broń. Jego mocno zarysowana szczęka i pewne spojrzenie ciemnych oczu, którym szybko omiótł gabinet, również dawały do myślenia. Byłam też gotowa założyć się o moje sandały Spigi, że biała blizna przecinająca jego brew nie była wynikiem skaleczenia się kartką papieru.

Pan Nikt podszedł powoli do biurka Richarda i spojrzał na akta sprawy, którą próbowałam zgłębić.

- Znalazła tam pani coś ciekawego?

- Nie wiem. Nie rozumiem prawniczego żargonu.

Jego usta drgnęły lekko w kącikach.

- Sprytne.

- Dzięki.

Oparł się swobodnie o biurko, krzyżując ręce na piersi. Jego bicepsy niemal rozsadzały rękawy koszulki; spod prawego znowu wyjrzał tatuaż. Zdaje się, że to była pantera. Czarna i lśniąca. Z pazurami ostrymi jak brzytwy.

- Może jednak zechce mi pani powiedzieć, co tu tak naprawdę robi?

- Raczej nie. - Znowu pokręciłam przecząco głową.

Jego twarz rozjaśnił leniwy, szelmowski uśmiech, ciemne oczy błyszczały. Taki uśmiech sprawia, że dziewczyna albo kuli się ze strachu, albo ma ochotę zedrzeć z faceta ciuchy. Nie wiedzieć czemu, nagle zaschło mi w ustach. Oblizałam wargi.

- Okay - powiedział, przechylając głowę na bok. - Spróbujmy inaczej. Jak się pani nazywa?

- Maddie.

- Maddie i co dalej?

- Maddie, dziewczyna Richarda. - Nie chciałam zdradzać mu swojego nazwiska, na wypadek gdyby figurowało w książce telefonicznej.

- Dziewczyna Richarda? Naprawdę? - Uniósł brew.

- Tak. Dziewczyna Richarda.

- Aha. - Zmierzył mnie wzrokiem.

- Co?

- Nic. Po prostu nie spodziewałem się, że lubi słodkie kobietki.

- Hej! - Oparłam ręce na biodrach, przybierając głos twardej laski. - Tak się składa, że dziś pozuję na dziewczynę Bonda.

- Spokojnie, dziewczyno Bonda. - Na jego usta znów wypłynął leniwy, niepokojący uśmiech. - Nie powiedziałem, że mi się nie podoba.

Przełknęłam ślinę.

- Och. - Cholera. Chciałam dalej odgrywać twardą laskę, ale przez ten jego seksowny uśmiech złego chłopca znowu włączyła się Myszka Minnie. - No dobrze, a pan kim jest?

- Detektyw Jack Ramirez. Departament Policji Los Angeles.

Ach, tak. W myślach puknęłam się ręką w czoło. To wyjaśniało, dlaczego miał spluwę. Miałam cichą nadzieję, że węszenie w cudzych rzeczach nie jest wykroczeniem.

Kąciki jego ust znowu się uniosły, jakby czytał w moich myślach.

- Jasmine nie wie, że pani tu jest, prawda?

Nie zaszczyciłam jego pytania odpowiedzią, co go tylko jeszcze bardziej rozbawiło. Nie skomentował tego, tylko zaczął przesłuchanie.

- Kiedy ostatni raz widziała pani Richarda Howe'a?

- W piątek. Mieliśmy zjeść razem lunch. O co tu w ogóle chodzi?

- Odwołał lunch?

- Nie, spóźniłam się. - Skrzywiłam się, poruszając drażliwy temat spóźnienia. - Kiedy tu przyjechałam, rozmawiał z panem, a potem... - Urwałam, przypominając sobie, jak Richard patrzył za Ramirezem, zanim nagle odwołał nasz lunch. Już wtedy wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Nie podobało mi się, że przez to „coś" Richard spakował manatki i ulotnił się w nieznane.

Z trudem przełknęłam ślinę i spróbowałam zmienić temat.

- A w ogóle jak pan się tu dostał? - zapytałam, wiedząc, że jeśli Jasmine nie chciała wpuścić mnie, na pewno nie wpuściłaby gliniarza.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Mam nakaz sądowy.

Podwójne och. Nagle moje teorie o szantażu i ciemnych sprawkach przestały wydawać się takie fantastyczne.

- Nakaz sądowy? - zapiszczałam. - Ale mam prawo zachować milczenie?

Uśmiechnął się szerzej, a w jego lewym policzku pojawił się dołek. Widać było, że go to bawi. Mnie cała ta sytuacja nie wydawała się ani trochę zabawna. Mój chłopak zaginął, w jego gabinecie był gliniarz z nakazem, a na blacie w mojej kuchni leżał test ciążowy, czekając, aż znowu opiję się sprite'em. Nie, zdecydowanie nie było mi do śmiechu.

- To nakaz rewizji - wyjaśnił. Usiadł na biurku Richarda, wziął teczkę z dokumentami, które przed chwilą przeglądałam i zaczął je studiować, marszcząc w skupieniu brwi. Najwyraźniej rozumiał więcej niż ja. Zerknęłam mu przez ramię, żeby sprawdzić, czy w dokumentach nie pojawiło się nagle jakieś przystępne tłumaczenie, ale nie. Nadal wszystko było po chińsku.

- Czego pan szuka? - zapytałam w końcu.

- Dowodów. - Nie był zbyt wylewny.

Jeśli chciałam informacji, musiałam je od niego wydostać.

- Okay, poddaję się. O co tu tak naprawdę chodzi?

Ramirez uniósł wzrok. Przyglądał mi się spod zmrużonych powiek, jakby zastanawiał się, ile może mi powiedzieć.

- W porządku. Pani chłopak - powiedział, podkreślając ostatnie słowo, jakby mi nie wierzył - jest poszukiwany w związku z oskarżeniem o defraudację, jakie wnieśliśmy przeciwko jednemu z jego klientów, Devonowi Greenwayowi. - Urwał. - Słyszała pani o nim?

Owszem, słyszałam, i najwyraźniej moja mina mnie zdradziła. Devon Greenway był jednym z najważniejszych klientów Richarda. Wiedziałam, że Richard często się z nim kontaktował. W zeszły czwartek odwołał nawet naszą kolację, żeby się z nim spotkać. Ale jeśli Richard miał kłopoty, nie zamierzałam być tą, która wbije ostatni gwóźdź do jego trumny.

- Zdaje się, że nazwisko obiło mi się o uszy.

Ramirez wbił we mnie twarde spojrzenie. Super, teraz jeszcze wychodziłam na kiepską kłamczuchę.

- Devon Greenway jest prezesem Newtone Technologies - ciągnął. - Starają się wejść na giełdę i dopełniają formalności z Komisją Papierów Wartościowych i Giełd. Jednak niezależny audyt finansów firmy wykazał drobne nieprawidłowości.

- Jak drobne?

- Rozbieżności w rachunkach na dwadzieścia milionów dolarów.

- Wow. - Zdecydowanie wybrałam złą branżę.

- Zanim zdążyliśmy wnieść oskarżenie, Greenway zniknął.

- Z gotówką?

- Zgadza się. Pieniądze zostały przelane z Newtone na konto z upoważnieniem, skąd w paru ratach trafiły do firmy PetriCorp. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało cacy, ale potem zorientowaliśmy się, że PetriCorp istnieje tylko na papierze. Niech pani zgadnie, kto jest jej właścicielem.

- Devon Greenway?

- Blisko. Firma jest zarejestrowana na jego żonę Celię, która występuje w dokumentach pod panieńskim nazwiskiem Wesley. Sęk w tym, że konta PetriCorpu też zostały wyczyszczone. Ślad na papierze urywa się na osobie, która założyła rachunki.

Poczułam ucisk w żołądku.

- Na Richardzie?

- Bingo. - Ramirez rozparł się na krześle i skrzyżował ramiona, bacznie mi się przyglądając.

Starałam się nie okazać, jak bardzo jestem poruszona.

- Czy Richard jest o coś podejrzany?

Twarz Ramireza była nieprzenikniona.

- Jest osobą powiązaną ze sprawą.

Oho. Obejrzałam dość odcinków serialu Prawo i porządek, żeby wiedzieć, co to oznacza. Jak najszybciej musiałam odnaleźć Richarda. Zanim zrobi to Ramirez. Z prędkością błyskawicy ulotniłam się z kancelarii. Nie zaczekałam nawet, aż Jasmine wyjdzie na przerwę, tylko wypadłam z powrotem przez szklane drzwi i przecięłam biegiem recepcję, słysząc, jak Miss Plastik woła za mną „oszustka".

W głowie kręciło mi się przez całe dwie przecznice drogi do samochodu. W zeszłym tygodniu Richard wystawił mnie do wiatru, żeby pójść na kolację z Greenwayem. Jeśli to, co mówił Ramirez, było prawdą, było to na dzień przed tym, zanim Richard uciekł w nieznane. Aż bałam się pomyśleć, czego dotyczyło tamto spotkanie.

Nie, żebym uważała, że Richard naprawdę jest w coś zamieszany. Był na to zbyt porządny; nie mógł nawet znieść przekrzywionego krawata. Nigdy nie zgodziłby się na udział w nielegalnym przedsięwzięciu. Jeśli jednak nieświadomie pomógł Greenwayowi, możliwe, że wiedział więcej, niż powinien. A jeśli Greenway był pozbawionym skrupułów przestępcą, jak to sugerował Ramirez, to Richardowi mogło grozić niebezpieczeństwo. Mimo to wątpiłam, by wyszło mu na dobre, gdyby pierwsza znalazła go policja. Jakkolwiek na to spojrzeć, Richard wpakował się w niezłe tarapaty.

Wdrapałam się po schodach na drugi poziom parkingu, odpaliłam dżipa i wyjechałam na Grand. Stałam właśnie na czerwonym świetle, zastanawiając się, co dalej, kiedy zobaczyłam, jak z budynku Richarda wychodzi Ramirez. Wskoczył do swojego czarnego SUV-a, zaparkowanego w niedozwolonym miejscu (jedna z korzyści bycia gliną), odpalił silnik i włączył się do ruchu, trzy samochody przede mną. Kiedy zapaliło się zielone, przemknął między samochodami i skręcił ostro w Ósmą ulicę. Odruchowo pojechałam za nim.

Czy wiedziałam, co robię? Nie. Ale było dla mnie oczywiste, że Richard nie pojechał zajmować się niedomagającą matką. Innych pomysłów nie miałam. Sądziłam, że jestem bardzo przebiegła, trzymając się w odstępie dwóch samochodów od Ramireza, który jechał stodziesiątką na południe. Przebiliśmy się przez śródmieście, przecinając dzielnice Watts i Compton, aż wreszcie znaleźliśmy się na czterystapiątce. Jechał z rozsądną prędkością a ja żałowałam, że nie mam mniej rzucającego się w oczy samochodu. Choć uwielbiałam swojego czerwonego dżipa, zupełnie nie wtapiałam się w tło. Zapamiętałam sobie, żeby pożyczyć jasnobrązowego saturna Dany, jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi do głowy bawić się w szpiega.

Ramirez jeszcze jakiś czas jechał na południe, aż w końcu skręcił na dwudziestkędwójkę i skierował się na wschód w stronę piątki i Orange County. Robiło się późno i wiedziałam, że na piątce będzie tłoczno. A ja umierałam z głodu. Sięgnęłam do schowka, w nadziei, że Dana zostawiła tam jakiegoś proteinowego batonika. Znalazłam tylko paczkę stęchłych krakersów i listek gumy. Zaczęłam zajadać krakersy, mając nadzieję, że Ramirez wkrótce zatrzyma się przy Taco Bell.

Nic z tego. Dotarliśmy do piątki, gdzie czarny SUV zjechał na lewy pas, przygotowując się do długiej jazdy. Jęknęłam i zanotowałam w pamięci, żeby się zawczasu najeść, jeśli jeszcze kiedyś będę śledziła gliniarza.

Kiedy byłam już bliska zrezygnowania z całej zabawy, a w oczy zajrzało mi widmo śmierci głodowej, Ramirez zjechał z autostrady na Bear Street, kierując się w stronę San Joaquin Corridor. Serce zabiło mi mocniej, kiedy uświadomiłam sobie, że zmierzamy w sam środek najbardziej ekskluzywnej dzielnicy handlowej w Orange County. Może Ramirez nie był wcale taki zły.

Kiedy zbliżaliśmy się do centrum handlowego South Coast Plaza, SUV skręcił, oddalając się od dzielnicy handlowej w stronę mieszkalnej. Wkrótce wzdłuż ulic pojawiły się piętrowe wille w hiszpańskim stylu i domy stylizowane na angielskie rezydencje w stylu Tudorów. W końcu Ramirez zatrzymał się przy olbrzymim, nowoczesnym domu, którego jedna ściana była wykonana w całości ze szkła. Domyślałam się, że został zaprojektowany przez jakiegoś znanego architekta - poznawałam to po skosach i załamaniach konstrukcji, która sprawiała wrażenie, jakby mogła runąć przy mocniejszym podmuchu wiatru. Niewielki ogródek wypełniała głównie trawa i dekoracyjne kamienie, co znakomicie komponowało się z surowym pięknem szklanej konstrukcji.

Ramirez zaparkował SUV-a, wysiadł i podszedł do domu. Zatrzymałam się po drugiej stronie ulicy, kuląc się na siedzeniu, na wypadek gdyby obejrzał się za siebie. Na szczęście tego nie zrobił. Jestem pewna, że mój czerwony dżip bardzo się wyróżniał wśród stojących wzdłuż ulicy jaguarów i beemek w neutralnych kolorach.

Ramirez zapukał do drzwi wejściowych i czekał. Po chwili zapukał jeszcze raz. Najwyraźniej nikogo nie było w domu. Osunęłam się bezwładnie na siedzeniu na myśl, że przejechałam taki kawał drogi na próżno, w dodatku o pustym żołądku.

Pan Czarna Pantera obejrzał się przez ramię, jakby obawiał się, że ktoś może go obserwować. Nawyk prawdziwego gliniarza... Byłam pod wrażeniem. Jeszcze bardziej opuściłam się na siedzeniu, tak że ponad dolną krawędzią szyby wystawały tylko moje oczy i nos. Najwyraźniej Ramirez uznał, że nie jest obserwowany, bo obszedł dom i zniknął za malowaną drewnianą furtką na tyłach.

Czekałam. Nic się nie działo.

Cholera. A jeśli forsował drzwi, żeby dostać się do środka? Może miał tam już skutego kajdankami Richarda? Otworzyłam drzwi samochodu, wysiadłam ostrożnie i skulona, prawie w kucki, ruszyłam na drugą stronę ulicy. Po chwili zdałam sobie sprawę, jak głupio muszę wyglądać. Wyprostowałam się więc i dumnie obeszłam dom, zupełnie jakbym była u siebie.

Ogród za domem było znacznie okazalszy od tego od frontu. Rosły tu palmy, sukulenty oraz kwiaty strelicji, zwanej „rajskim ptakiem". W zboczu wzgórza, na którym stał dom, wyodrębniono kilka poziomów, z wydzieloną częścią na grillowanie, zadaszonym tarasem oraz basenem o olimpijskich wymiarach. Ramirez stał na najniższym poziomie i spoglądał na basen. Nie widziałam, na co dokładnie patrzy, więc szybko przemknęłam między zaroślami, wdrapując się o poziom wyżej od niego. Wyprostowałam się, żeby lepiej widzieć.

Niestety, nierówne podłoże plus moje ponad pięciocentymetrowe obcasy sprawiły, że się pośliznęłam. Zaczęłam machać rękami, próbując odzyskać równowagę, ale było za późno. Poleciałam głową do przodu i nim mogłam się powstrzymać, krzyknęłam.

Ramirez odwrócił się i zobaczył, jak młócę powietrze rękami, a potem lecę prosto na niego.

- Jezu... - wymamrotał, po czym upadł ze stłumionym jęknięciem, kiedy na nim wylądowałam.

Muszę przyznać, że wolałam takie lądowanie od runięcia na ziemię, choć nie jestem pewna, które było boleśniejsze. Napakowany tors Ramireza nawet nie drgnął. Zastanawiałam się, ile godzin dziennie spędza na siłowni.

- Co pani tu robi, do cholery? - warknął, z nosem zaledwie kilka centymetrów od mojego.

Zamrugałam, starając się zignorować falę ciepła, którą poczułam, kiedy jego mięśnie się pode mną poruszyły.

- Jechałam za panem.

- Tyle to sam wiem. Ale uznałem, że zostanie pani w samochodzie.

To by było na tyle, jeśli chodzi o błyskotliwą karierę Maddie, kobiety szpiega. Zeszłam z niego, niezgrabnie wracając do pionu. Zapamiętać: prawdziwe dziewczyny Bonda nie noszą szpilek od Jimmy'ego Choo.

- Przepraszam - wymamrotałam, pewna, że zabrzmiało to równie głupio, jak się czułam.

Ramirez burknął coś w odpowiedzi, podniósł się i otrzepał sobie tyłek. Starałam się nie gapić. W każdym razie nie za bardzo.

- Następnym razem włożę baleriny - zapowiedziałam.

- Mądrala - mruknął. Nie sięgnął jednak po broń przy pasku, co uznałam za dobry znak.

- Czyj to dom? - zapytałam.

Oczy Ramireza pociemniały. Zacisnął szczękę, aż na szyi wyskoczyła mu mała, pulsująca żyłka.

- Jej. - Wskazał na basen.

Spojrzałam na czystą, niebieską wodę, mieniącą się w promieniach popołudniowego słońca.

- Och!

Poczułam, że zaraz zwrócę wszystkie krakersy. Przed oczami tańczyły mi czarne plamki. Elegancki ogródek zawirował i gdyby nie ramię Ramireza, którym natychmiast oplótł mnie w pasie, zaliczyłabym kolejne twarde lądowanie.

W basenie była wysoka, szczupła kobieta, z obłokiem rudych włosów. Unosiła się na powierzchni z twarzą do dołu.

4.

Między palmami błyskały czerwone i niebieskie światła, odbijając się w basenie, na który teraz starałam się nie patrzeć. Mężczyźni w czarnych T-shirtach z napisem „technik policyjny" na plecach pełzali po stoku niczym mrówki, zatrzymując się od czasu do czasu, by schować w plastikowej torebce grudkę ziemi czy włos. Co pięć sekund trzeszczały policyjne krótkofalówki, przekazując niezrozumiałe dla mnie komunikaty pilnującym basenu umundurowanym gliniarzom, którzy czekali na policyjnego lekarza. Ja siedziałam ze spuszczoną głową, starając się powstrzymać od wymiotów.

- Wszystko w porządku? - zapytał Ramirez.

- W porządku - odparłam, tyle że zabrzmiało to jak zduszone „wposzonku", ponieważ nadal tkwiłam z głową między kolanami. Siedziałam w tej pozycji na tekowym leżaku, czekając, aż ogródek przestanie wirować i sprzed moich oczu znikną czarne plamki. Pamiętałam jak przez mgłę, że Ramirez przeniósł mnie tu z drugiego końca ogródka, jednocześnie wzywając wsparcie. Wszystko to wydawało się złym snem i nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie się obudzę.

- Nic ci nie będzie. Weź tylko kilka głębokich oddechów. - Ramirez usiadł obok mnie. A raczej słyszałam, jak siada obok mnie, i czułam ciepło jego ciała.

Zerknęłam w górę, starając się patrzeć na Ramireza, a nie na basen, skąd dobiegały pluski policjantów, którzy wyciągali ciało kobiety.

- Nie żyje, prawda? - Wiem, głupie pytanie. Ale musiałam je zadać. Tak bardzo chciałam, żeby nic jej nie było. Żeby się okazało, że to wielka pomyłka albo wyjątkowo drastyczny odcinek Ukrytej kamery.

- Na dwieście procent.

- Kim ona jest? - Urwałam i się poprawiłam. - To znaczy, była?

Ramirez patrzył na mnie, mrużąc ciemne oczy. Wiedziałam, że zastanawia się, czy traktować mnie jak podejrzaną, świadka, czy tylko głupią blondynkę, która nie potrafi utrzymać równowagi w nowych szpilkach. Wreszcie przemówił, najwyraźniej wybierając wariant z głupią blondynką.

- Celia Greenway.

Z trudem przełknęłam ślinę, rozważając, jak najlepiej ująć w słowa moje kolejne pytanie.

- Hm, nie pośliznęła się i wpadła do basenu, co?

Ramirez pokręcił powoli głową.

- Jesteś pewien?

Przytaknął.

- To było... to znaczy, czy... - Wypowiedzenie na głos słowa „morderstwo" zupełnie mnie przerosło. To wszystko przypominało bardziej powieść Johna Grishama niż prawdziwe życie. Na litość boską jestem projektantką obuwia dziecięcego. Nie zwykłam natykać się na zwłoki w eleganckich basenach w Orange County.

Zamiast zagłębiać się we własną psychikę, spróbowałam inaczej.

- Ktoś jej pomógł, prawda?

Ramirez się zawahał. Fakt, że od pół godziny siedziałam skulona w pozycji embrionalnej najwyraźniej, nie skłaniał go do zwierzeń.

Wyprostowałam się, starając się sprawiać wrażenie opanowanej, co nie było łatwe.

- Możesz mi powiedzieć. Jestem twardą laską. - Tak, jasne. Nie odrywałam od niego wzroku, robiąc wszystko, by nie patrzeć na nosze na kółkach, na których wywożono nieszczęsną panią Greenway w czarnym worku.

Poddał się.

- Tak, wygląda na to, że została zamordowana.

Żołądek znowu podszedł mi do gardła, ale oparłam się pokusie, żeby wetknąć głowę między kolana. Ramirez mówił dalej.

- Oficjalna przyczyna śmierci zostanie ogłoszona dopiero po przeprowadzeniu autopsji przez lekarza sądowego. Ale jej ciało nosi wyraźne ślady przemocy. Całą szyję ma fioletową.

- Została uduszona?

Ramirez przeniósł wzrok na basen.

- Na to wygląda.

Choć było mi bardzo szkoda tej biednej kobiety, moje myśli natychmiast powędrowały ku Richardowi. Przed oczami stanął mi nieprzyjemny obraz mojego chłopaka pływającego twarzą do dołu w basenie w Orange County. Przestałam udawać twardą laskę i znowu wetknęłam głowę między kolana, wciągając głęboko powietrze, które pachniało moimi skórzanymi butami, chlorem i zimnym potem, którego strużkę czułam na plecach.

- Jesteś pewna, że nic ci nie jest? - zapytał Ramirez.

- Jestem pewna - odparłam, tyle że zabrzmiało to jak „jestpena".

- Zupełnie nie umiesz kłamać.

- Co ty powiesz?

- No dobrze, skoro „nic ci nie jest", może odpowiesz teraz na kilka pytań dotyczących twojego chłopaka?

Znieruchomiałam, a przez głowę przemknęła mi straszliwa myśl. A jeśli Ramirez myśli, że Richard ma coś wspólnego ze śmiercią Celii. To niemożliwe. Chyba.

- Jakich pytań? - Oddałabym wszystko, żeby dowiedzieć się, co chodzi mu po głowie, ale choć z całych sił starałam się rozszyfrować jego kamienny wyraz twarzy, na nic się to nie zdało. Ze swoją pokerową miną mógłby się nieźle obłowić w Las Vegas.

- Zacznijmy od miejsca jego pobytu.

- Mówiłam ci już, że nie wiem, gdzie jest Richard. Myślisz, że siedziałabym tutaj, gdybym to wiedziała? - Powiedziałam to wysokim, jękliwym głosem, którego nie używałam od czasu, kiedy w szóstej klasie zgubiłam aparat na zęby. Powstrzymałam napływające do oczu łzy. - Naprawdę nie wiem, gdzie on jest.

Ramirez przyglądał się mi przez chwilę. W jego zmrużonych oczach dostrzegłam prawdziwe, niewypowiedziane pytanie.

- Richard tego nie zrobił - powiedziałam dobitnie, kręcąc głową, tak gwałtownie, że prawie wróciły tańczące czarne plamki. - Nie jest mordercą. Jest prawnikiem. Jeśli jest na kogoś wkurzony, wytacza mu proces. Nigdy, przenigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Nie znasz go.

Przechylił głowę na bok.

- A ty znasz?

Przygryzłam wargę. Dobre pytanie. Myślałam, że znam. Ale wyglądało na to, że były w jego życiu sprawy, o których zapomniał mi powiedzieć. Na szczęście nie musiałam odpowiadać, bo właśnie podszedł do nas jeden z techników. Zupełnie nie przypominał przystojniaków z Kryminalnych zagadek Las Vegas. Był wysoki, chudy i łysy jak kolano. Miał haczykowaty nos i małe, świdrujące oczka, przed którymi nic nie mogło się ukryć.

- Jest gotowa? - zwrócił się do Ramireza, zupełnie jakbym była meblem.

Ramirez zerknął na mnie.

- Nie jestem pewien.

- Gotowa na co? - zapytałam.

Żaden z mężczyzn nie zareagował. Technik postawił na ziemi swoją czarną torbę.

- Myślę, że powinienem ją załatwić, zanim jeszcze bardziej skazi teren.

- Zanim skażę teren?

Ramirez posłał mi kolejne taksujące spojrzenie.

- Śmiało bierz się do roboty. Jest gotowa.

- Gotowa na co? - Pomyślałam, że za chwilę znowu włączy mi się głosik Myszki Minnie. Nerwowo zerkałam raz na jednego, raz na drugiego.

Ramirez westchnął, po czym przemówił cierpliwym tonem, jakby się zwracał do przedszkolaka.

- Pobierzemy próbki twoich włosów, odciski palców i butów. Byłaś obecna na miejscu zbrodni. Musimy mieć pewność, że możemy cię wykluczyć z dalszego śledztwa.

Technik wyciągnął niewielką rolkę, podobną do tej, jakiej używałam, by pozbyć się sierści z moich czarnych kaszmirowych ubrań po każdej wizycie u mamy i jej zgrai pręgowanych kotów. Małe oczka mężczyzny bacznie mnie obserwowały, jakbym była jednym wielkim chodzącym dowodem. Bez zbędnych ceregieli zaczął jeździć rolką po moim niebieskim topie, ramionach, udach, ba, zapuszczał się nawet w miejsca, których większość facetów nie dotykała, bez uprzedniego postawienia mi kina i kolacji.

Ramirez wyglądał na rozbawionego.

- To nie jest śmieszne - powiedziałam z całą godnością, na jaką było mnie stać, będąc molestowana za pomocą rolki do odzieży.

- Nikt nie mówi, że jest - odparł, tyle że jego oczy zmrużyły się w kącikach, kiedy to mówił.

Postanowiłam zmienić temat.

- Mogę cię o coś zapytać?

- Strzelaj.

- Domyślam się, że to dom Celii Greenway.

Przytaknął.

- Wiedziałeś, że ona...

- Będzie martwa?

Wzdrygnęłam się. To słowo wydawało się takie ostateczne. Oznaczało, że biedna Celia Greenway już nigdy nie zazna radości megawyprzedaży, jaką organizowali dwa razy do roku w Bloomingdales, nie będzie się rozkoszować zapachem nowiutkich skórzanych czółenek, nie ucieszy się na widok jedynej w swoim rodzaju torby znalezionej w koszu z rzeczami przecenionymi o połowę. Możecie się śmiać, ale to właśnie takie drobiazgi sprawiają, że życie jest piękne.

Próbowałam to jakoś złagodzić.

- Poszła popływać.

- Nie, nie wiedziałem. Chciałem z nią po prostu porozmawiać.

Technik schował rolkę do plastikowego woreczka, który następnie odłożył do czegoś, co wyglądało jak czarna skrzynka wędkarska na przynęty i akcesoria. Wyjął pęsetę i zaczął się przyglądać moim włosom.

- O co chodzi? - zapytałam.

Facet nie odpowiedział, tylko krążył wokół mnie, przypatrując się badawczo moim blond pasemkom.

- Co on robi? - zapytałam Ramireza.

- Potrzebuje próbki włosów, najlepiej z cebulką, żeby zbadać DNA.

- DNA? Nie zgodziłam się, żebyście badali moje DNA. Niech on odczepi się od moich włosów.

Ramirez zmrużył oczy.

- Trzeba się było trzymać z daleka od miejsca zbrodni.

Aha. Zacisnęłam usta, żeby nie przegiąć. Byłam pewna, że gdyby Ramirez chciał, mógłby mi nieźle uprzykrzyć życie. Wiedziałam, że wtargnęłam na teren prywatny i mieszałam się w nie swoje sprawy, a także że miałam na sumieniu całe mnóstwo pomniejszych grzeszków, na które gliniarze nie patrzą zbyt przychylnie. Poza tym to, w jaki sposób Ramirez pytał o Richarda, kazało mi podejrzewać, że nie stoimy po tej samej stronie. Wolałam nie mieć w nim wroga. I bez tego miałam dość problemów.

Jeden z umundurowanych gliniarzy zawołał Ramireza do basenu, a ja zostałam sam na sam z technikiem, który nadal krążył wokół mojej głowy, szukając idealnego kosmyka. W końcu znalazł go i wyrwał (dodam, że nie był przy tym zbyt delikatny). Potem napełnił dwie plastikowe tacki gipsem i kazał mi w nie wejść. Zrobiłam to, ale dopiero po tym, jak przysiągł na życie swojej matki, że gips zmyje się z moich butów. Śmierć pani Greenway była wystarczającą tragedią jak na jeden dzień. Po co dodawać do tego zrujnowane buty za trzysta dolców.

Kiedy Pan Haczykowaty Nos z laboratorium kryminalistycznego pracował, ja odważyłam się ponownie spojrzeć na basen. Bez pływającego w nim ciała, z wodą połyskującą w popołudniowym słońcu, nie wyglądał ani trochę złowieszczo. Gdyby ubrać kręcących się dookoła techników w spodnie khaki i kolorowe T-shirty, cała sceneria nie różniłaby się ani o jotę od przeciętnego dnia w Orange County.

To tylko dowodziło, jak mylące bywają pozory. Zamknęłam oczy, rozkoszując się promieniami słońca na twarzy i próbując uporządkować to, czego się dzisiaj dowiedziałam.

Devon Greenway podprowadził ze swojej firmy dwadzieścia milionów dolarów. Celia i Richard jako jedyni znali szczegóły. Celia nie żyła, a Richard zaginął. Miałam nadzieję, że Richard po prostu ukrywa się przed Greenwayem, a nie gdzieś...

Pływa.

- Skończyłeś? - Ramirez ponownie do nas podszedł i zwrócił się do technika, który pakował gipsowe odlewy do innej czarnej torby.

- Mam już wszystko, czego potrzebuję - odparł mężczyzna, podnosząc swój ekwipunek.

- To dobrze.

Technik skinął mi szorstko głową, co odebrałam jako podziękowanie za w miarę udaną współpracę, i zszedł na dół. Ramirez patrzył za nim chwilę, a potem usiadł obok mnie.

Blisko.

Za blisko. Odsunęłam się, niemal dusząc się wydzielanymi przez niego feromonami.

Zwrócił się w moją stronę. Jego oczy były ciemniejsze od podwójnego espresso, a kąciki ust drgały w uśmiechu.

- Denerwujesz się przy mnie?

Ja miałabym się denerwować? Skąd.

Skinęłam głową. Czasami jestem strasznym tchórzem.

Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając białe, wilcze zęby.

- To dobrze - powiedział.

Odwróciłam wzrok, woląc widok basenu od szelmowskiego błysku w oczach Ramireza. Pewnie właśnie tak błyszczały mu oczy, kiedy zaciągał kogoś do więzienia.

Albo do łóżka.

Nie żebym chciała to sprawdzić. (Rety!)

- No dobrze... - powiedziałam, odchrząkując. - Co teraz?

Ramirez przysunął się i swobodnie objął mnie ramieniem. Poczułam zapach płynu do zmiękczania tkanin i antyperspirantu Axe.

- Teraz - odparł, nachylając się do mnie - zabiorę cię do domu.

Rety, rety!

Szczęśliwie udało mi się przekonać Ramireza, że czuję się wystarczająco dobrze, aby sama prowadzić. W końcu minęła cała godzina, od kiedy udawałam embriona. Nie wspominając już o tym, że nie byłam psychicznie przygotowana na powrót do Santa Monica w piekielnych korkach godzin szczytu, w towarzystwie Króla Hormonów. Poza tym nie byłam zachwycona myślą, że miałabym tu wrócić jutro po mojego dżipa. Szczerze mówiąc, zdecydowałam, że przez jakiś czas będę się trzymać z daleka od Orange County (no, chyba że urządzą wyprzedaż w Block).

Kiedy wreszcie dotarłam do swojego mieszkania, było już ciemno, a ja umierałam z głodu. Zrobiłam sobie zapiekaną kanapkę z serem (z toną ciągnącego cheddara), którą popiłam dietetyczną colą. Po przeżyciach dzisiejszego dnia miałam ochotę napić się piwa, ale zważywszy na mój spóźniający się okres, uznałam, że to zły pomysł. Wcisnęłam guzik odtwarzania na automatycznej sekretarce, modląc się w duchu, żeby było coś od Richarda.

Miałam jedną wiadomość od mamy (zaklepała stolik w Beefcakes na swój wieczór panieński. Fuj!), jedną od Podrabianego Tatusia (kupił kosz z ręcznie dzierganą wyprawką dla dzidziusia Molly Inkubatora. Podwójne fuj!) i jedną od Dany, która pytała, czy zobaczyłam już różową kreskę (nie wiem, ile razy musiałabym powtórzyć „fuj", żeby wyrazić, jak się poczułam).

Żadnej wiadomości od Richarda.

Spojrzałam na test ciążowy nadal leżący na kuchennym blacie i nagle zrobiło mi się niedobrze. Chciało mi się płakać. Miałam wrażenie, że moje życie zamieniło się w serial pod tytułem Prawo i porządek: misja dla blondynki. W tym tygodniu nasza odlotowo, choć niepraktycznie ubrana bohaterka natyka się na zwłoki podczas poszukiwań swojego chłopaka malwersanta, który dał nogę, a jej okres nadal się spóźnia.

Nie zapominajmy też o przystojnym detektywie Jacku Ramirezie, głównym bohaterze serialu. Ramirez równa się niebezpieczeństwo przez duże N, dodatkowo podkreślone i napisane kursywą. Chwyciłam kolejną puszkę dietetycznej coli, starając się zignorować falę gorąca, jaka mnie zalała na myśl o Ramirezie. Na swoją obronę powiem, że większości kobiet trudno byłoby zachować spokój przy takim facecie jak on.

Rozłożyłam się na materacu i włączyłam telewizor, tłumacząc sobie, że nie o takich rzeczach powinna myśleć ciężarna kobieta. Nie powinnam fantazjować o twardym jak skała brzuchu, szelmowskich, brązowych oczach i uśmiechu, na widok którego Mona Liza sama zdarłaby z siebie ubranie. Powinnam pomyśleć o wypiciu litra wody, zabraniu testu ciążowego do łazienki i stawieniu czoła temu, co pokaże. I zrobię to. Spojrzałam na test. Wkrótce.

Włączyłam Lettermana i wygodnie się ułożyłam. Właśnie omawiał „Dziesięć głównych sygnałów, że za długo przebywałeś na słońcu". Dotarł zaledwie do numeru piątego („George Hamilton wygląda przy tobie jak albinos"), kiedy zasnęłam.

Śnił mi się Ramirez, przepływający kolejne długości basenu w błyszczącej niebieskiej wodzie.

Nago.

Następnego ranka wyciągnęłam zapomniany numer telefonu z tylnej kieszeni dżinsów i zadzwoniłam do matki Richarda. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że go u niej znajdę, ale doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi spróbować.

Jego matka oczywiście nie miała od niego żadnych wiadomości, od czasu kiedy dzwonił złożyć jej życzenia urodzinowe trzy tygodnie wcześniej. Zadzwoniłam więc do jego sprzątaczki, ogrodnika i pralni, pytając, czy nie widzieli Richarda w ostatnich dniach. Niestety, Richard zniknął z powierzchni ziemi w zeszły piątek i od tamtej pory nikt go nie widział.

Przygotowałam sobie filiżankę kawy i ciastka z lukrem czekoladowym. Jadłam przy kuchennym blacie, rozważając możliwości dalszego działania. Nie było ich zbyt wiele. Mogłam sama namierzyć Richarda albo pozwolić, by zrobił to Ramirez, co pewnie skończyłoby dla mojego chłopaka aresztowaniem. Nie wierzyłam, że jest winny defraudacji, ale jego tajemnicze zniknięcie z pewnością nie dodawało wiarygodności teorii, że jest tylko niewinnym świadkiem. Jeśli nie chciałam odwiedzać Richarda w więzieniu, musiałam znaleźć go pierwsza.

Postanowiłam zacząć od początku. Od miejsca, w którym widziałam Richarda po raz ostatni. Jego kancelarii.

Niestety, wiedziałam, że niełatwo będzie jeszcze raz przedostać się do twierdzy strzeżonej przez Jasmine. Mój genialny plan? Zaczekać, aż wyjdzie na przerwę.

Pojechałam pod kancelarię i zaparkowałam samochód po drugiej stronie ulicy. Dokładnie o dwunastej trzy z budynku wyszła Jasmine i kręcąc swoim odzianym w miniówkę tyłkiem, oddaliła się na lunch.

Wyskoczyłam z auta, wrzuciłam do parkometru kilka ćwierćdolarówek i pognałam przez jezdnię. Po chwili szłam po wyłożonej wykładziną podłodze do stanowiska recepcjonistki, które o tej porze zajmowała zmienniczka Jasmine, Althea, młodsza kancelistka z wyraźnym przodozgryzem górnym.

- Dzień dobry, Altheo - zagadnęłam wesoło, kładąc na blacie swoją malutką torebkę od Kate Spade.

Althea przywitała mnie niezrozumiałym burknięciem, unikając kontaktu wzrokowego. Miała na sobie niebiesko-szary, powyciągany kardigan, w którym przy wzroście metr pięćdziesiąt dwa i siedemdziesięciu kilogramach wagi wyglądała jak wielki ziemniak. Jej kręcone ciemnoblond włosy (ale nie zrobione farbą Clairola, tylko w naturalnym mysim kolorze) były z jednej strony zebrane na bok do tyłu i upięte szylkretową spinką. Duże zielone oczy łypały na mnie zza grubych szkieł okularów, w których wyglądała jak Pan Magoo.

- Pewne już słyszałaś, że Richard wybrał się na małą wycieczkę?

Althea poczerwieniała. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli, że Richard dał nogę.

Nachyliłam się do niej poufale.

- Była tu policja?

Althea skinęła głową.

- Siedzieli tu wczoraj cały dzień. Zabrali trzy kartony dokumentów.

Cholera. Ramirez był dobry. Zastanawiałam się, czy tracę czas, podążając śladem Richarda, a teraz także i Ramireza. Spróbowałam innej taktyki.

- Altheo, czy byłaś tu, zanim Richard wyszedł w zeszły piątek?

- Aha. Byłam w copyroomie, kserowałam akta sprawy Johnsona, kiedy przyszedł Richard, żeby skorzystać z niszczarki.

Niszczarki? Serce zaczęło mi mocniej bić.

- Nie widziałaś co niszczył?

- Nie, ale gliniarze i tak zabrali wszystko, co do skrawka.

Cholera do kwadratu. Ramirez naprawdę był dobry.

- Czy mówił coś do ciebie, zanim wyszedł?

- Tylko żebym nie zapomniała przekazać akt panu Chestertonowi.

- Richard prowadził tę sprawę?

- Tak. Ale powiedział, że ma się nią zająć Chesterton.

- Aha. No cóż, dzięki, Altheo. Słuchaj, wskoczę tylko na chwilę do gabinetu Richarda, bo zdaje się, że coś tam zostawiłam. - Wstrzymałam oddech. Jasmine nie dałaby się już na to nabrać.

Na szczęście Althea była bardziej ufna.

- Powodzenia. Ale gliniarze chyba niewiele tam zostawili.

Wśliznęłam się za szklane drzwi i skierowałam do pokoju Richarda. Rozmyślałam nad tym, co powiedziała Althea. Umierałam z ciekawości, co mój luby przepuścił przez niszczarkę. Może był to tylko wyciąg z numerem jego karty kredytowej. Richard starannie niszczył wszystko, na czym widniał choćby jego adres e-mailowy, z obawy przed kradzieżą tożsamości. Z drugiej strony, co za niezwykły zbieg okoliczności: przychodzi do niego Ramirez, Richard odwołuje lunch ze mną, niszczy dokumenty, przekazuje prowadzoną sprawę wspólnikowi, wraca do domu, pakuje się i znika.

Na ułamek sekundy moja wiara w niewinność Richarda została zachwiana. Musiałam przyznać, że nie wyglądało to dobrze. Tak zachowywał się człowiek, który miał coś do ukrycia.

Odsunęłam od siebie tę myśl, stając pod drzwiami gabinetu Richarda. Obejrzałam się przez ramię, upewniając, że Jasmine nie pojawiła się w cudowny sposób za moimi plecami, a potem szybko weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi.

Gabinet wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. Ramirez może i był skrupulatny, ale i strasznie niechlujny. Książki walały się rozrzucone po podłodze, pusty kosz na śmieci leżał na boku, skoroszyty i różne papiery leżały w bezładnych kupach przy dębowych szafkach. Także na biurku wszystko zostało przekopane. Richard z pewnością dostałby na ten widok jakiegoś ataku.

Przecięłam gabinet, dając susa nad dwoma stosami publikacji prawniczych i skoroszytów, po czym włączyłam monitor. Zamruczał, budząc się do życia, ale ekran pozostał czarny. Zajrzałam pod biurko i zawiedziona zobaczyłam, że zniknął komputer. Cholera. Ramirez był bardzo, bardzo skrupulatny.

No cóż, kiedy zawodzi technika, w odwodzie pozostają stare dobre papiery. Jęknęłam w duchu, patrząc na walające się po podłodze dokumenty. Zaczęłam od stosu najbliżej drzwi. Okazało się, że to wyciągi bankowe Richarda z ostatniego półrocza. Nuda. Choć, jak zauważyłam, kiedy zerknęłam na sumy, Richard zarabiał mniej, niż myślałam. Do tego zalegał z rachunkami - dostał sześć monitów. Super. Kolejny punkt do dodania do stale wydłużającej się listy rzeczy, których nie wiedziałam o swoim chłopaku. Nałogowo wydawał pieniądze i nie płacił na czas rachunków. Nagle zrobiło mi się głupio, że naciągnęłam go na platynowe kolczyki łezki na moje urodziny. Teraz wiedziałam, że stać go było na nie tak jak mnie na chatę w Beverly Hills.

Zabrałam się do kolejnego stosu papierzysk przy regale na książki. Znajdowały się tam faktury za kolacje z klientami, rozliczenia kosztów podróży, billingi rozmów telefonicznych odbytych w związku z poszczególnymi sprawami sporządzone z dokładnością do nanosekundy (piętnastominutowa konsultacja telefoniczna kosztowała tyle, że aż zakręciło mi się w głowie). Niestety nie znalazłam najmniejszej wskazówki, co do miejsca pobytu Richarda.

Sterta przy biurku zawierała kopie akt osobowych pracowników, którymi zapewne dysponowali wszyscy wspólnicy, aby wiedzieć, z kim pracują. Choć podejrzewałam, że nie znajdę tam niczego użytecznego, nie mogłam się powstrzymać i wygrzebałam akta Jasmine. Otworzyłam teczkę i zajrzałam do środka. Były tam dwie skargi od innych kancelistek na to, że prowadzi prywatne rozmowy zamiejscowe z telefonu służbowego, trzy pochwały od starszego wspólnika (który był okropnie stary, bardzo bogaty i w trakcie rozwodu, czyli zdecydowanie w typie Jasmine) oraz wykaz jej zarobków z ostatnich trzech miesięcy. Prawie się roześmiałam na widok nędznych sum, jakie Miss Plastik zarabiała, odbierając telefony i strzegąc szklanych drzwi. Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że w Los Angeles można utrzymać się z pensją niższą od mojej, ale liczby nie kłamały. Biedna Jasmine. Prawie zrobiło mi się jej szkoda. Prawie, bo zaraz przypomniałam sobie, że to przez nią musiałam się tu zakradać jak pospolita kryminalistka.

A skoro o Jasmine mowa... zerknęłam na zegarek i uświadomiłam sobie, że węszyłam, to znaczy szukałam dowodów (tak, to brzmiało bardziej profesjonalnie), już od dwudziestu minut i że Jasmine wróci niebawem z lunchu.

Zamknęłam jej teczkę i gorączkowo zaczęłam rozglądać się za czymś, co mogłoby doprowadzić mnie do Richarda. Sama nie wiedziałam, czego szukam. Nawet jeśli znajdowały się tu wcześniej jakieś ważne dokumenty czy przedmioty, z pewnością zabrał je Ramirez i teraz w laboratorium policyjnym zdejmowano z nich odciski palców i inne ślady. Jedyna nadzieja w tym, że Ramirez przeoczył coś, co miało znaczenie tylko dla mnie, dziewczyny Richarda, pozostającej z nim w intymnych stosunkach. Tak, wiem, że szanse na to były nikłe, zwłaszcza że najwyraźniej wcale nie znałam Richarda tak dobrze, jak myślałam. Pewnie gdyby dać Ramirezowi kilka dni, wkrótce wiedziałby o moim chłopaku więcej ode mnie. Ta myśl sprawiła, że znowu zrobiło mi się niedobrze.

Dziesięć minut później, zdesperowana, przekopywałam biurko Richarda, grzebiąc wśród nożyków do otwierania listów, wiecznych piór, spinaczy, gumek recepturek i... Zaraz, a to co? Spod kalendarza biurkowego wystawał kawałek błyszczącej, niebieskiej folii. Uniosłam kalendarz i wyciągnęłam ją. Opakowanie po prezerwatywie?

Znieruchomiałam z dłonią zaciśniętą kurczowo na pustej szaszetce po superprążkowanym kondomie firmy Trojan. Drugą dłoń zwinęłam w pięść. Co opakowanie po prezerwatywie robi w biurku Richarda?

Gorączkowo zaczęłam szukać jakiegoś sensownego wyjaśnienia. Może folia pochodzi z czasów, zanim został wspólnikiem (czytaj: sprzed epoki Maddie)? Może reprezentował Trojana w jakimś procesie i musiał osobiście zapoznać się z ich produktem, by zdecydować, czy można go wykorzystać jako dowód? A może włamały się tu jakieś napalone małolaty, żeby spróbować seksu w gabinecie prawnika?

Cholera. Żadne z tych wyjaśnień nie wydawało mi się ani trochę przekonujące. Z trudem przełknęłam ślinę - nagle zaschło mi w ustach. Mój chłopak używał w pracy prezerwatyw. Jasny gwint. Obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek odnajdę Richarda, to go ukatrupię.

Nadal wpatrywałam się w zdradziecką folię, kiedy zadzwonił telefon. Odruchowo podniosłam słuchawkę.

- Słucham? - O cholera! Przecież nie powinno mnie tu być. Zaklęłam w myślach, mając nadzieję, że to nie Jasmine.

Osoba po drugiej stronie linii milczała zaskoczona. Potem usłyszałam męski głos:

- Daj mi Richarda.

Przełknęłam ślinę. Miałam nadzieję, że mój rozmówca tego nie słyszał.

- Z kim rozmawiam, jeśli wolno spytać?

Znowu cisza. Tyle że tym razem usłyszałam, jak facet mruknął pod nosem „cholera". Najwyraźniej nie był zbyt zadowolony, że w to wnikam. Pewnie zastanawiał się, czy lepiej odpowiedzieć, czy odłożyć słuchawkę. Ostatecznie zdecydował się na wariant numer jeden i odpowiedział szorstkim głosem:

- Devon Greenway. A ty to kto, do cholery?

5.

Znieruchomiałam, czując, że spinają mi się wszystkie mięśnie. Boże. Rozmawiam przez telefon z mordercą!

Mordercą, który szukał Richarda. Żołądek zawiązał mi się w supeł. Nie mogłam się dłużej łudzić, że Richard nie siedzi w tym po same uszy. Nie wiedziałam tylko, jaka dokładnie jest jego rola w całej sprawie. Ale to chyba dobrze, biorąc pod uwagę, co spotykało ludzi, którzy wiedzieli! Kończyli, pływając twarzą w dół w swoich eleganckich basenach.

Robiąc wszystko co w mojej mocy, by nie zabrzmieć jak Myszka Minnie w rozmowie z groźnym malwersantem i mordercą odpowiedziałam:

- Maddie Springer.

- Jesteś sekretarką Richarda?

Potraktowałam to jak osobistą zniewagę, bo wiedziałam już, ile zarabiał personel pomocniczy kancelarii.

- Nie. Jego dziewczyną.

Chwila ciszy.

- Richard nigdy nie wspominał, że ma dziewczynę.

Poczułam się urażona. Być może noszę jego dziecko, a on nigdy nawet o mnie nie wspomniał.

- Jest pan pewien? Maddie Springer? Czasem mówi do mnie pieszczotliwie „pączuszku". Jest pan pewien, że nigdy nie wspominał o pączuszku? - Słyszałam, jak Greenway głośno wypuszcza powietrze. Racja. Trochę zeszłam z tematu. - Nieważne. Tak naprawdę to bez znaczenia. Myślałam tylko, że może coś tam o mnie wspomniał przy okazji jakiejś luźnej rozmowy. To znaczy wiem, że nie spotykaliście się na pogaduchy. Na pewno rozmawialiście tylko o sprawach biznesowych, bez wnikania w życie osobiste drugiego, więc, zdaje się, nie było powodu, żeby Richard o mnie mówił...

- Chryste, czy ty nigdy nie zamykasz jadaczki? - przerwał mi Greenway.

Przełknęłam ślinę. Faktycznie, kiedy się denerwuję, dostaję słowotoku. A rozmowa telefoniczna z facetem, który udusił swoją żonę, a potem wrzucił jej ciało do basenu, sprawiała, że denerwowałam się, i to bardzo. Wzięłam głęboki oddech i wymamrotałam:

- Przepraszam.

- Daj mi Richarda - zażądał.

- Ale... - Rozejrzałam się po splądrowanym przez policję gabinecie. - Richarda tu nie ma.

- A gdzie jest, do cholery?

Stary, żebym to ja wiedziała.

Z jednej strony, byłam zawiedziona, że nie nastąpił żaden wielki przełom w sprawie zniknięcia Richarda. Z drugiej strony, jeśli mój chłopak ukrywał się przed Greenwayem (a śmierć żony Greenwaya przekonała mnie, że tak właśnie było), to robił to całkiem skutecznie. Jakaś część mnie chciała, żeby pozostał w ukryciu. Coś w głosie Greenwaya sprawiało, że jeżyły mi się włoski na karku. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma ochotę kogoś udusić.

- Posłuchaj, dziewczyno Richarda. Nie mam czasu na gierki. Gdzie, do diabła, jest Richard?

- Nie wiem - odparłam zgodnie z prawdą. - Nie ma go od piątku.

Greenway zaklął siarczyście, dysząc ciężko do słuchawki.

- Może zostawi pan wiadomość? - zapiszczałam w nadziei, że jeśli uda mi się go zatrzymać wystarczająco długo przy telefonie, zdołam się uspokoić i wymyślić coś inteligentnego.

- Chcesz mi powiedzieć - powiedział kpiąco - że ten kutas nawiał? I to nie mówiąc nic swojej dziewczynie?

Owszem, Greenway był teraz nieuprzejmy, ale jeśli tak na to spojrzeć, Richard rzeczywiście wychodził na kutasa. Pomyślałam, że może lepiej nie odpowiadać na to pytanie. Nie zamierzałam być tą, która pomoże Greenwayowi w pozbyciu się świadka numer 2, znanego również jako Kutas. Jednak biorąc pod uwagę, że naprawdę nie wiedziałam, gdzie zadekował się Richard, uznałam, iż nawet jeśli odpowiem, specjalnie mu nie zaszkodzę.

- Zgadza się. Nie powiedział ani słowa.

- Sukinsyn. - Greenway się rozłączył.

Stałam nieruchomo przez całą minutę, wpatrując się w słuchawkę, a moje serce waliło jak oszalałe. Wzięłam głęboki oddech. Potem drugi. I jeszcze jeden. W końcu zrobiło mi się słabo i usiadłam w skórzanym fotelu przy biurku, żeby pomyśleć.

Gdybym była Ramirezem, mogłabym sprawdzić, skąd dzwonił Greenway. Wysłałabym do jego kryjówki radiowozy i aresztowała go, żeby Richard mógł wyjść z ukrycia, a ja nasikać na test ciążowy. Niestety, nie byłam Ramirezem. W ogóle marny był ze mnie detektyw. Rozmawiałam przez telefon z głównym podejrzanym w sprawie o morderstwo i nie przyszło mi nawet do głowy, żeby spytać go, gdzie jest! Oparłam głowę na biurku. Nie miałam pojęcia co dalej.

Spojrzałam na zegarek. W pół do pierwszej. Jasmine w każdej chwili mogła wrócić z lunchu. Wstałam, modląc się, by nie ugięły się pode mną nogi. Nie ugięły się, co uznałam za dobry znak. Szybko wyszłam z gabinetu, pokonałam korytarz i wpadłam do recepcji.

- I jak, znalazłaś to, czego szukałaś? - zawołała Althea do moich pleców.

- Tak. Dzięki! - Machnęłam anemicznie ręką i wyszłam przez zewnętrzne drzwi. Wcisnęłam guzik pierwszej windy z brzegu i zaczęłam nerwowo stukać stopą o podłogę. - Szybciej, szybciej.

Dokładnie w chwili, kiedy wbiegałam do kabiny, drzwi windy po mojej lewej rozsunęły się i wyszła z nich Jasmine. Spuściłam głowę, modląc się, żeby nie obejrzała się w moją stronę. Nie obejrzała się, tylko kręcąc idealnym tyłkiem w rozmiarze trzydzieści sześć, wróciła do recepcji. Drzwi windy zasunęły się za mną. Uff. Niewiele brakowało.

Dwie minuty później przecięłam biegiem ulicę i schroniłam się w moim małym czerwonym dżipie. Zablokowałam drzwi, włączyłam radio, by rozproszyć przytłaczającą ciszę (puszczali akurat piosenkę Blink 182) i za pomocą specjalnej techniki oddychania poznanej na zajęciach jogi spróbowałam się uspokoić. Choć wiedziałam, że Greenway nie może mnie dopaść i udusić przez łącze telefoniczne, nadal miałam gęsią skórkę po rozmowie z nim. Do niedawna mój największy lęk budziły pająki z włochatymi odnóżami. A dziś rozmawiałam przez telefon z mordercą - nic dziwnego, że na zmianę pociłam się i dygotałam.

Próbowałam się pocieszyć, że Greenway wie o miejscu pobytu Richarda tyle co ja, czyli nic. To oznaczało, że szanse na znalezienie Richarda pływającego twarzą w dół w basenie były raczej znikome. (Cieszyło mnie to, bo im więcej myślałam o opakowaniu po prezerwatywie, znalezionym na jego biurku, tym większą miałam ochotę własnoręcznie go udusić).

No dobrze, ale co dalej?

Ponownie zerknęłam na drugą stronę ulicy, odszukując okna gabinetu Richarda na piątym piętrze. Nie zauważyłam żadnych złowieszczych cieni gliniarzy, których mogłabym śledzić ani podejrzanych typów w czerni.

Potrzebowałam wsparcia.

Złapałam komórkę i wybrałam numer Dany. Odpowiedziała niewyraźnym „Halo?" po czwartym sygnale.

- To ja - powiedziałam. - Jesteś zajęta?

Zachichotała. W tle usłyszałam stłumiony męski głos. Przewróciłam oczami.

- Może powinnam raczej zapytać, czy jesteś sama?

Dana znowu zachichotała.

- Niezupełnie. A co się dzieje?

- Mam mały kryzys.

- Znowu?

Niestety.

- Nieważne, słyszę, że jesteś zajęta.

- Nie, nie. Sasza właśnie wychodzi. Musi ćwiczyć piramidę. - Ponownie zachichotała, a ja pomyślałam, że zaraz puszczę pawia. - Słuchaj, po południu mam casting, ale może spotkamy się za jakieś dwadzieścia minut w Fernando's? Przydałby mi się pedikiur.

Mnie też.

- Będę tam za dziesięć minut.

Salon Fernando's znajdował się w środku złotego trójkąta Beverly Hills, na rogu Brighton i Beverly Boulevard, zaledwie przecznicę na północ od Rodeo Drive. Podrabiany Tatuś vel Fernando rozpoczął karierę w niedużym centrum handlowym w Chatsworth, ale dzięki poczcie pantoflowej i kilku nader pochlebnym wzmiankom w „LA Timesie" szybko obrósł w nowe piórka i przeniósł się do królestwa bogatych i zbotoksowanych.

Oprócz tego, że jest prawdziwym czarodziejem, jeśli chodzi o włosy, Podrabiany Tatuś ma również wrodzony talent do dekorowania wnętrz. (Okay, powiedzmy, że mam siedemdziesiąt pięć procent pewności, że nie jest gejem). Wnętrza Fernando's co roku przechodziły metamorfozę, zgodnie z najnowszymi trendami. W tym roku na topie był styl industrialny. Ściany salonu pokrywała metaliczna glazura z rdzawymi akcentami, połyskująca w świetle wpadającym przez całkowicie przeszkloną ścianę frontową. Stylizacji dopełniały wyeksponowane pod sufitem miedziane rury, współczesne malowidła bez ram i betonowa podłoga. Może i wystrój przypominał trochę magazyn, ale w tej części miasta był synonimem szyku.

- Maddie, skarbeńku! - Marco, recepcjonista, wyszedł do mnie i cmoknął powietrze przy obu moich policzkach. Był szczupłym Latynosem, który używał więcej eyelinera niż tancerka rewiowa. - Jak się masz?

- Bywało lepiej - odparłam szczerze. - Jest Ralph?

- Fernando - poprawił mnie Marco. - Przedłuża właśnie włosy pani Spears. - Już szeptem dodał: - Matce Britney.

- Och - odszepnęłam, udając stosowne zainteresowanie. Spojrzałam w głąb salonu, gdzie Podrabiany Tatuś dosztukowywał rude pasma pięćdziesięciolatce w ciuchach od Chanel. Zauważył mnie i pomachał.

- Słuchaj - powiedziałam, zwracając się do Marco. - Mam naprawdę kiepski dzień. Czy mógłbyś mnie jakoś wcisnąć na pedikiur?

- Dla ciebie wszystko, skarbie. - Marco złapał wielką czarną księgę z biurka, które wyglądało, jakby zostało zrobione z aluminiowej okładziny ścian domów. Przerzucił parę kartek.

- Myślisz, że dałbyś radę wcisnąć jeszcze Danę?

Marco zmarszczył brwi.

- Ślicznie cię proszę.

- Maddie, musisz z tym skończyć, skarbeńku. Robisz mi chaos w grafiku.

Zatrzepotałam rzęsami.

- Och, ślicznie, ślicznie proszę.

- Grasz nie fair... No dobrze. Chia zajmie się wami za piętnaście minut. Możesz iść moczyć stópki.

- Jesteś aniołem, Marco.

Marco posłał mi w powietrzu buziaka.

- Wiem!

Podeszłam do ściany w głębi salonu, gdzie znajdowały się stanowiska do pedikiuru, znalazłam pusty fotel, ściągnęłam buty i zanurzyłam stopy w ciepłej wodzie z bąbelkami. Poczułam przyjemne odprężenie.

Zamknęłam oczy, próbując uspokoić rozhuśtane emocje. Prawie mi się udało, kiedy na sąsiedni fotel klapnęła zasapana Dana.

- Sorry za spóźnienie. Był straszny tłok na stodziesiątce. Otworzyłam oczy i zamrugałam. Dwa razy.

Obok mnie siedziała Morticia Adams. A dokładniej skrzyżowanie Morticii Adams z Króliczkiem Playboya. Dana miała na sobie czarny winylowy kostium z olbrzymim dekoltem, ledwie zakrywający tyłek. Jej włosy były schowane pod czarną peruką, która była bardziej natapirowana niż moje włosy w 1985. Blady podkład, czarny eyeliner i burgundowa konturówka dopełniały wizerunek rodem z halloweenowej imprezy. Tyle, że mieliśmy dopiero lipiec.

- Aż boję się zapytać, co jest grane - powiedziałam.

- Chodzi ci o to? - Dana spojrzała po sobie. - Mówiłam ci, że mam casting. Na sobowtóra Elwiry, Władczyni Ciemności. A co, rzucam się w oczy?

Rozejrzałam się po salonie. Właściwie to nie odstawała specjalnie od ogółu. W końcu to Los Angeles.

- No dobra - powiedziała - mów, co to znowu za kryzys?

Najszybciej jak się dało, streściłam jej wydarzenia dwóch ostatnich dni. Opowiedziałam o wizycie Ramireza w mieszkaniu Richarda, pływającej twarzą w dół rudowłosej kobiecie, wreszcie o mojej improwizowanej pogawędce z Greenwayem. Kiedy skończyłam, nasze paznokcie u nóg zdążyły się już namoczyć, zostały nawilżone i opiłowane, a Dana siedziała z rozdziawioną buzią.

- To lepsze od Rodziny Soprano! Naprawdę rozmawiałaś z mordercą? Jaki miał głos?

- Prawdę mówiąc, był wkurzony.

- Boże. Mogłaś stracić życie!

Czy wspominałam już, że Dana ma skłonność do dramatyzowania?

- To była tylko rozmowa telefoniczna. - Postanowiłam nie mówić, jak bardzo sama dramatyzowałam z powodu tej rozmowy.

- I co zrobiłaś?

- Nic. On się rozłączył.

Dana popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

- Jak to „nic"? Nie zapytałaś go, gdzie jest?

Powoli pokręciłam głową.

- Może słyszałaś w tle jakieś charakterystyczne dźwięki? Sprawdziłaś numer na wyświetlaczu? Zadzwoniłaś do identyfikacji numerów?

Znowu pokręciłam głową. Ze wstydem musiałam przyznać, że żadna z tych rzeczy nie przyszła mi do głowy.

- Kretynka ze mnie, co?

Dana była dobrą przyjaciółką, dlatego darowała sobie odpowiedź na to pytanie. W zamian ściągnęła w skupieniu przyczernione brwi.

- Słuchaj, chodziłam kiedyś z kolesiem z firmy telekomunikacyjnej. Mówił, że niektóre małe firmy prowadzą rejestr wszystkich rozmów przychodzących i wychodzących. Może w kancelarii Richarda też mają coś takiego?

Przypomniałam sobie uwagę w aktach Jasmine odnośnie do jej zamiejscowych telefonów.

- Tak! Mają! Boże, Dana, jesteś genialna.

Dana siedziała rozparta w fotelu z miną osoby, która właśnie ułożyła kostkę Rubika.

Oczywiście wiedziałam, że nie wydobędę od Jasmine żadnych informacji dotyczących kancelarii, ale czułam, że jeśli zaczekam, aż wyjdzie jutro na lunch, mam szanse przekonać Altheę, by sprawdziła dla mnie ten numer. Miałam wrażenie, że nawet współczuje Richardowi. A jeśli się myliłam, zawsze mogłam ją przekupić darmowym manikiurem.

- Ale super - powiedziała Dana, ruszając odpacykowanymi palcami u stóp. - Zupełnie jak w pilocie, w którym zagrałam wiosną, Detektywi w szpilkach. Tropimy prawdziwego zabójcę.

Co?

- Chwileczkę. Co znaczy „tropimy"?

Dana udała urażoną, wydymając mocno umalowane wargi.

- Hej, nie ma mowy, żebyś bawiła się w Aniołki Charliego beze mnie.

Choć doceniałam dobre chęci Dany, to błysk w jej oku, kiedy mówiła Aniołki Charliego, sprawił, że trochę się zaniepokoiłam. Zaraz każe mi założyć perukę i spodnie dzwony.

- To nie jest zabawa, Dano. Myślę, że Richard ma poważne kłopoty. - Nagle pomysł z odszukaniem Greenwaya przestał mi wydawać się taki genialny. Bo co zrobimy, jeśli rzeczywiście go znajdziemy? Jak Dana entuzjastycznie zauważyła, facet był mordercą. A jeśli miał broń? I będzie próbował nas zabić? Nie byłam gotowa na pożegnanie z życiem, tak samo jak nie byłam gotowa na zrobienie testu ciążowego. - Może jednak powinnam zostawić tę sprawę policji - stwierdziłam. - Mają odpowiedni sprzęt i w ogóle. Nie wspominając już o doświadczeniu z podobnymi przypadkami.

Dana spojrzała na mnie, mrużąc oczy.

- Jak myślisz, co zrobią, kiedy znajdą Richarda?

Przygryzłam wargę.

- Odwiozą go do domu?

- Och. - Dana zaimprowizowała dźwięk gongu. - Zła odpowiedź. Odczytają mu jego prawa, a potem założą kajdanki. Skarbie, oni przetrząsnęli jego gabinet, przeszukali mieszkanie. Nie robią takich rzeczy bez powodu. Nie oglądasz telewizji?

Poczułam ucisk w żołądku. Oglądam. Dana miała rację. Kiedy Ramirez mnie wczoraj przesłuchiwał, odniosłam wrażenie, że Richard nie jest już uważany wyłącznie za świadka.

- Ale Richard jest niewinny - zaprotestowałam. Tyle, że zabrzmiało to dziwnie niepewnie, nawet w moich uszach. - Jest jeszcze coś - przyznałam.

- To znaczy?

Nachyliłam się do niej, ściszając głos do szeptu, żeby nie wychwycił go plotkarski radar Marca.

- Kiedy przeszukiwałam gabinet Richarda, znalazłam coś, czego nie powinno tam być.

Przysunęła się na tyle blisko, że poczułam w jej oddechu beztłuszczowe bezkofeinowe latte, które wypiła rano.

- Co takiego?

Z trudem przełknęłam ślinę.

- Saszetkę po prezerwatywie.

Zamrugała oczami, jakby czekała na puentę.

- No i?

- Nigdy nie robiliśmy tego w jego gabinecie. Właściwie to robiliśmy to tylko w jego sypialni. Albo w mojej.

- Czekaj, chcesz powiedzieć, że nigdy nie kochałaś się z Richardem poza łóżkiem?

Nie jestem wstydnisią. Oglądam HBO, rozmawiam szczerze z moim ginekologiem, posługując się językiem anatomii i mam na swoim koncie przeciętną liczbę seksualnych doświadczeń. Jednak pobłażliwe spojrzenie Dany sprawiło, że moje policzki zaczęły płonąć żywym ogniem.

- Nie. Richard lubi, kiedy jest wygodnie - odparłam na swoją obronę.

Dana jęknęła z niedowierzaniem.

- Seks nie ma być wygodny. Ma być dziki, namiętny, zwierzęcy...

- Okay, rozumiem. - Zdaje się, że pani Spears zaczęła się nam przyglądać.

- Wow. Żyjesz naprawdę bezpiecznie.

Bałam się, że jeśli temperatura moich policzków jeszcze się podwyższy, eksploduję. Owszem, Richard lubił, żeby było wygodnie. Nie widzę w tym nic złego. To dobrze, kiedy jest wygodnie. W plecy nie wbija ci się drążek zmiany biegów, w oczach nie masz mydła. Może Richard i ja nie byliśmy seksualnymi kaskaderami jak Dana, ale naszemu pożyciu nic nie brakowało. I przysięgam: ani przez chwilę nie pomyślałam o Ramirezie, kiedy Dana mówiła o dzikim, zwierzęcym seksie. Nawet przez sekundę.

- Nie rozumiesz, w czym rzecz. Ta prezerwatywa nie była moja.

- Okay, ale nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Może nie była jego, tylko któregoś z jego przyjaciół.

Tak, jasne. Tej samej wymówki użyłam w ostatniej klasie liceum, kiedy byłam na tyle głupia, żeby spróbować trawki, i mama przyłapała mnie na gorączkowym wywietrzeniu pokoju. Nie zabrzmiało to wtedy przekonująco. Teraz też nie.

Byłam jednak zdesperowana.

- Myślisz?

- Jasne. Albo po prostu opróżnił kieszenie na biurko po tym, jak spędził noc u ciebie.

O, to wytłumaczenie nie było takie najgorsze.

- Pewnie masz rację.

- Oczywiście, że mam. Richard za tobą szaleje. Nie uwierzę, że zabawia się z recepcjonistką czy coś takiego.

Richard i Jasmine? Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. Musiałabym kupić broń i skończyć ze sobą, bo nie chciałabym żyć w świecie, gdzie panny pokroju Miss Plastik są w stanie odbić chłopaka takiej bogini jak ja. Nie, żebym była zarozumiała, ale Jasmine stała o stopień wyżej od brudu z pępka.

- Masz rację. Richard na pewno mi to jakoś logicznie wyjaśni. Gdy tylko go znajdę.

Z paznokciami u stóp połyskującymi już Fuksjową Fuzją i Inwazją Różu udałyśmy się z Daną na lunch do Brown Bag Deli na Wilshire Boulevard. Po drodze Elwira, Pani Ciemnych Cieni do Powiek, rozdała aż trzy autografy, mrucząc z nadzieją: „Mogłabym się do tego przyzwyczaić". Kiedy w końcu napchałyśmy się koszernymi kanapkami z ogórkiem konserwowym i indykiem (Dana dodała do swojej niskotłuszczowy majonez i kiełki, ja zamówiłam porcję z ekstraserem i frytkami - no co, prawdopodobnie jadłam teraz za dwoje, nie?), zrobiło się późno. Uświadomiłam sobie, że od paru dni nawet nie tknęłam butków ze Strawberry Shortcake. Obiecałam Danie, że zadzwonię do niej, jak tylko załatwię sprawę z Altheą, podrzuciłam ją na casting, a sama wróciłam do domu.

Zmusiłam się do dokończenia projektu mieniących się sznurówek i zapięć na rzepy, w które miały być wyposażone buciki, po czym zamówiłam jedzenie z wietnamskiej knajpy. Byłam zbyt zmęczona, żeby zawracać sobie głowę talerzami, więc zjadłam makaron ryżowy plastikowym łyżkowidelcem, stojąc przy kuchennym blacie. Cały czas starałam się unikać kontaktu wzrokowego z małym różowym pudełeczkiem, które stawało się moją obsesją.

Wiedziałam, że zachowuję się jak tchórz. Powinnam zrobić ten cholerny test i już. Ale już wcześniej miałam wątpliwości, a teraz miałam ich jeszcze więcej. A jeśli Richard jest zaangażowany w sprawę Greenwaya bardziej, niż myślałam. A jeśli wcale nie jest kryształowo czysty. Co jeśli Ramirez - albo, co gorsza, Greenway - znajdą go przede mną.

Co jeśli Richard nie ma przekonującego wyjaśnienia, skąd na jego biurku wzięło się opakowanie po prezerwatywie.

Tak, więc zamiast otworzyć pudełko jak normalna, rozsądna kobieta, postanowiłam trzymać się teorii, że problem, którego nie zauważamy, nie istnieje. Klapnęłam na materac i włączyłam telewizor. Wyparcie jest najlepszym przyjacielem dziewczyny.

Nie uwierzycie, ale na pierwszym kanale, jaki włączyłam, nadawali właśnie materiał z energiczną reporterką z fryzurą a la Tipper Gore, stojącą nad basenem Celii Greenway. Pojawił się Ramirez (w dopasowanych lewisach i prostej skórzanej kurtce wyglądał bardzo apetycznie) i poinformował reporterkę o postępach śledztwa. Z grubsza powiedział jej to samo, co mnie wczoraj. Biuro koronera nadal nie wydało oświadczenia w sprawie przyczyny śmierci Celii Greenway.

Poczułam, że makaron bulgocze mi w żołądku, kiedy na ekranie ukazały się kolejne obrazy. Uśmiechnięta, rudowłosa Celia siedzi na ławce. Devon Greenway z włosami elegancko zaczesanymi do tyłu, w smokingu, wymienia uścisk dłoni z jakimś politykiem. Reporterka podała, że Newtone Technologies Corporation jest obecnie objęte dochodzeniem dotyczącym oszustw, defraudacji i wielu innych nieprawidłowości. Jej wyregulowane brwi były ściągnięte w udawanej trosce.

Na szczęście nie pokazali żadnych zdjęć Richarda.

Jeszcze.


6.

Nazajutrz obudziłam się wcześnie, nabuzowana nerwową energią, choć jeszcze nie wypiłam obowiązkowej filiżanki kawy. Przez całą noc śnili mi się Ramirez, Greenway, a, co najważniejsze, Richard. Nie wspominając już o tajemniczym opakowaniu po prezerwatywie.

Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym więcej miałam wątpliwości, czy Richard jest tylko niewinnym świadkiem. Z jego wyciągów bankowych wyraźnie wynikało, że potrzebuje pieniędzy. A tu proszę, nagle pojawia się dwadzieścia milionów dolarów do wzięcia. Kusząca propozycja. I choć chciałam wierzyć, że Richard nie ulegał pokusom, pewności nie miałam.

Uznałam, że po tak wyczerpującej nocy na śniadanie należy mi się podwójna mocca latte z dekadencką bitą śmietaną. (Czasami dziewczyna musi sobie pofolgować). Wciągnęłam dżinsy biodrówki, czarny top od Calvina Kleina i srebrne lakierowane pantofle bez palców, w których mogłam pochwalić się różowymi paznokciami. Złapałam torebkę i pojechałam do najbliższego Starbucksa.

Ku mojemu zdziwieniu znalazłam wolne miejsce parkingowe niedaleko wejścia. Stanęłam w kolejce, w której jak zwykle czekał milion uzależnionych od kofeiny osób. Dzięki temu miałam aż nadto czasu, żeby przyjrzeć się paterom z ciastkami. Zanim dotarłam do pryszczatego dzieciaka przy kasie, moje zamówienie jakimś cudem powiększyło się o muffina z kawałkami czekolady i croissanta z jagodami.

Znalazłam spokojny kącik z tyłu i przystąpiłam do pałaszowania śniadania składającego się z tłuszczu, cukru i megailości kofeiny. Pochłonęłam croissanta i właśnie delektowałam muffinem (rozpływająca się w ustach pychota!), kiedy poczułam, że wreszcie dochodzę do siebie.

Okay, może nie do końca, bo zwykle moim największym zmartwieniem było, czy wynagrodzenie za kalosze ze Spidermanem wystarczy na czynsz w danym miesiącu. Teraz buty były ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam. A to oznaczało, że tracę kontrolę nad swoim życiem.

Właśnie zlizywałam z palców okruszki muffina, kiedy usłyszałam dzwonienie w torebce. Wyciągnęłam komórkę i zobaczyłam na wyświetlaczu numer mamy.

- Halo? - powiedziałam, nadal zbierając palcem okruszki po muffinie.

Mama westchnęła ciężko do telefonu.

- Zapomniałaś, prawda?

Cholera. Tylko nie to.

- Oczywiście, że nie zapomniałam. - Ale o czym? Zaczęłam gorączkowo myśleć, co związanego ze ślubem znowu mi umknęło. Wybór kwiatów? Próbowanie tortu? Proszę, niech tylko nie chodzi o wybór bielizny na miesiąc miodowy. Jezu.

- Masz dziś przymiarkę sukienki. Maddie, miałaś tu być o dziesiątej.

W myślach pacnęłam się dłonią w czoło. Przymiarka sukienek druhen. Najlepsza przyjaciółka mamy, moja kuzynka Molly i ja miałyśmy zaszczyt być druhnami mamy, podczas jej drugiej wyprawy do ołtarza. Mama postanowiła wystroić nas w sukienki w stylu vintage. Już kilka tygodni temu zostałyśmy starannie wymierzone, ale dopiero dzisiaj miała nastąpić oficjalna odsłona. Mama nie chciała wcześniej pokazać sukienek żadnej z nas, bo jak powiedziała, chciała nam zrobić „zabawną niespodziankę". Sformułowanie to przepełniało mnie panicznym lękiem.

Początkowo zaproponowałam, że sama zaprojektuję sukienki. W końcu mam dyplom z projektowania. Jednak mama uparła się zatrudnić kiczowatą stylistykę. Chciała, żeby za drugim podejściem było zabawnie, bo było to coś, czego bardzo jej brakowało w pierwszym małżeństwie.

Za pierwszym razem mama brała ślub w zabytkowym kościele (wybranym przez moją babkę, irlandzką katoliczkę), wypowiadając przysięgę małżeńską po łacinie (na co nalegała moja babka), a ceremonii przewodniczył wiekowy ksiądz (oczywiście, znajomy mojej babki). Cztery lata później mama została samotną matką rozwiniętej nad wiek trzylatki (czyli mnie), gdy tata nawiał do Las Vegas, gdzie, o ile mi wiadomo, związał się z tancerką o imieniu Lola.

Tym razem mama chciała zrobić wszystko po swojemu. Ceremonię na klifie nad Pacyfikiem miała poprowadzić kobieta sędzia pokoju, a swobodną oprawę miały uzupełniać „zabawne" sukienki w stylu vintage.

Postanowiłam być dzielna.

- Przyjedziesz na przymiarkę, prawda? - W głosie mamy słyszałam wzbierającą panikę.

- Jasne. Już jadę. Po prostu utknęłam w korku.

Tak, wiem, pójdę do piekła za okłamywanie własnej matki. Mama westchnęła. Prawie widziałam, jak wznosi oczy ku niebu, prosząc niebiosa o cierpliwość.

- W takim razie czekamy.

- Już jadę - odparłam. Po chwili dodałam: - Tym razem nie ściemniam. - Rozłączyłam się, zanim zdążyła odpowiedzieć. Jednym haustem dopiłam kawę, pociągnęłam usta świeżą warstwą błyszczyku i popędziłam do dżipa.

Dziesięć minut później nerwowo krążyłam wokół salonu sukien ślubnych Bebe's, szukając miejsca do zaparkowania. Objechałam przecznicę dwa razy. Nic. Zerknęłam na zegarek i licząc, że przymiarka nie potrwa długo, postawiłam samochód równolegle do chodnika, tak że tył wystawał trochę za znak strefy parkowania.

Mama czekała na mnie w holu, a jej podkreślone niebieskim cieniem oczy płonęły gniewem. Miała na sobie dżinsową spódnicę do kostek, sportowe skarpety i adidasy, a na górze zapinaną na guziki falbaniastą bluzkę w drobne kwiatki w kolorze puree z fasoli. Stłumiłam westchnięcie i zignorowałam cichy głos w mojej głowie mówiący, że powinnam się była upierać przy samodzielnym zaprojektowaniu sukienek.

- Przepraszam za spóźnienie. - Cmoknęłam mamę w policzek, co nieco złagodziło jej surowe spojrzenie. Nie całkiem, ale trochę.

- Przysięgam, Maddie, jeśli spóźnisz się na ślub, to cię wydziedziczę.

- Mamo! - zawołałam z udawanym oburzeniem. - Prawie nigdy się nie spóźniam.

Zmrużyła oczy.

- Okay. Nastawię dwa budziki.

Stłumiła uśmiech.

- Lepiej chodźmy.

Ruszyłam za mamą do przymierzalni. Salon Bebe's był niewielki jak na standardy Hollywood. Były tu tylko trzy przymierzalnie i główny salon wystawowy z sześcioma chromowanymi wieszakami, na których wisiały długie, zwiewne suknie ślubne. Starałam się nie patrzeć, kiedy przechodziłyśmy obok. Co prawda nie należę do dziewczyn, które już w wieku pięciu lat wiedzą, jak będzie wyglądał ich ślub, ale obecność romantycznych białych sukien sprawiała, że czułam się podniecona jak szóstoklasistka. Na widok podróbki Very Wang serce zaczęło walić mi jak szalone.

Czy właśnie tego chciałam? Ślubu? Kiedy zorientowałam się, że spóźnia mi się okres, przez głowę przemknęły mi najrozmaitsze szalone myśli. Przyznaję, że niektóre z nich krążyły wokół białego welonu z koronki i gazy. Jednak wtedy myślałam, że pan młody jest wziętym, przewidywalnym (nawet jeśli trochę zwiariowanym na punkcie zwijania skarpetek) prawnikiem. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zmienił się w człowieka o wątpliwym charakterze. Po raz kolejny zastanowiłam się, ile tak naprawdę Richard wiedział o Devonie Greenwayu. A przede wszystkim, co wiedział na temat zabójstwa Celii?

Potrząsnęłam głową, uświadamiając sobie, że matka coś do mnie mówi.

- ...i kiedy znalazłam tę sukienkę w Internecie, od razu wiedziałam, że będzie dla ciebie idealna.

W Internecie? Oho.

- Starałam się wybrać sukienki w różnych stylach, które wszystkich zaskoczą - ciągnęła. - Oczywiście trzeba było trochę popuścić sukienkę Molly, ale myślę, że twoja będzie leżała jak ulał.

Uśmiechnęłam się, starając nie okazywać niepokoju.

Mama usadziła mnie na białej sofie naprzeciwko dużego lustra. Obok znajdowały się trzy przymierzalnie. Spod dwóch zaciągniętych zasłon, wystawały bose stopy.

- Dorothy? Molly? Maddie już tu jest - zawołała mama w stronę zasłonek, po czym zwróciła się do mnie. - Idę po twoją sukienkę. Zaraz wracam. Nigdzie się stąd nie ruszaj!

Gdzieżbym śmiała.

Jedna z zasłon rozsunęła się i z przymierzami wyszła najlepsza przyjaciółka mamy, Dorothy Rosenblatt. Trafniejszym określeniem byłoby pewnie: „wytoczyła się". Była pięćdziesięciosześcioletnią pięciokrotną rozwódką, o figurze zapaśnika sumo. Przy wzroście metr pięćdziesiąt ważyła jakieś dziewięćdziesiąt kilo. Wystarczyło jednak, by otworzyła usta, by jej wygląd zewnętrzny zszedł na drugi plan. Bo pani Rosenblatt była, jak my to nazywamy w LA, ekscentryczką.

Ona i mama poznały się kilka lat wcześniej, kiedy po wyjątkowo przygnębiających samotnych walentynkach mama poszła do pani Rosenblatt, żeby ta postawiła jej tarota. Pani Rosenblatt przepowiedziała wtedy, że mama pozna przystojnego, ciemnego faceta i całkowicie straci dla niego głowę. Dwa tygodnie później pod naszymi drzwiami pojawił się zbłąkany czarny labrador. Barney, jak go nazwałyśmy, całkowicie zawładnął sercem mamy, i od tamtej pory mama i pani Rosenblatt są dobrymi przyjaciółkami.

Pani Rosenblatt była już w swojej sukience druhny, lawendowej w kształcie abażura, z haftowanymi zielonymi stokrotkami. (Teraz zaczęłam się bać nie na żarty).

- Maddie, jesteś - zawołała, klaszcząc w dłonie, przy czym jej ramiona zatrzęsły się jak galareta.

- Przepraszam za spóźnienie. - Nachyliłam się, żeby ucałować ją w policzek.

- Czekaj! - zawołała. - Coś jest nie tak.

Przez głowę przemknęła mi straszliwa myśl, że może jakimś cudem wykryła moje inne spóźnienie. (Okay, nie do końca wierzę w tarota i inne takie, ale jestem za dużym tchórzem, żeby całkiem to olewać).

Pani Rosenblatt odsunęła się i przyjrzała mi się, mrużąc oczy.

- Jesteś fioletowa - powiedziała w końcu.

Co?

- Jestem fioletowa?

- Twoja aura, Maddie. Och, skarbie, przecinają ją fioletowe smugi. Czy coś cię dręczy?

Hm... Mój chłopak zniknął, a w dodatku może być zamieszany w malwersację i morderstwo. Widziałam, jak ludzie z biura koronera wyławiają z basenu ciało kobiety, rozmawiałam przez telefon z żonobójcą i znalazłam w gabinecie mojego chłopaka opakowanie po prezerwatywie. Och, i być może jestem w ciąży. Nie, wszystko w porządku.

Postanowiłam jednak nie wdawać się w szczegóły.

- Nie, wszystko w porządku.

- Hm. - Zmarszczki między namalowanymi brwiami pani Rosenblatt się pogłębiły. - Unikaj deszczu. Deszcz bardzo źle działa na fiolety.

Starałam się nie przewrócić oczami, ale nie wiem, czy mi się udało.

- W LA nigdy nie pada.

- Madds! - Jakaś kobieta z nadwagą, wciśnięta w liliową sukienkę z plisami, wypadła zza drugiej zasłony i zaczęła mnie obcałowywać. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wcale nie ma nadwagi, tylko jest w ciąży. Znowu.

- Cześć, Molly. I gratulacje - powiedziałam, starając się ją uściskać delikatnie, ze względu na zaokrąglony brzuszek.

Molly uśmiechnęła się od ucha do ucha, głaszcząc się po brzuchu jak zadowolony Budda.

- Dzięki. Stan i ja jesteśmy bardzo podekscytowani. Mamy termin na grudzień. W zeszłym tygodniu byliśmy na pierwszym USG. Chcesz zobaczyć zdjęcie?

Nie czekając na moją odpowiedź, wyciągnęła z torebki pękaty portfel. Otworzyła go i rozwinęła plastikową harmonijkę ze zdjęciami dzieci.

- Prawda, że uroczy? - powiedziała, pokazując rozmyte czarno - białe zdjęcie zniekształconego mupeta.

- Tak, uroczy. - Zmrużyłam oczy, nie do końca wiedząc, na co właściwie patrzę.

- Stan mówi, że to będzie chłopiec, bo nosimy brzuch dosyć nisko.

Nosimy? Ciekawe jak często brzuch nosił za nią jej mąż. Pani Rosenblatt przyłożyła dłoń do brzucha Molly, wywracając oczami. Wyglądała jak tytułowa bohaterka Świtu żywych trupów.

- To będzie chłopiec - orzekła i zamilkła. - Albo dziewczynka z niezłym charakterkiem. W każdym razie będziecie musieli uważać na tego malucha. - Dobrotliwie pogroziła Molly grubym palcem.

- Co u ciebie? - zapytała Molly, szturchając mnie łokciem w żebra. - Czy słychać już weselne dzwony?

Wzdrygnęłam się, bo nic nie wskazywało na to, bym miała je usłyszeć.

- Mam chłopaka - powiedziałam wymijająco.

Pani Rosenblatt przyłożyła pulchną dłoń do mojego czoła i zamknęła oczy.

- Widzę ślub. I dzieci. Już niedługo. Dużo dzieci. Zrobiło mi się słabo.

- Jestem! - Mama wróciła, chowając coś za plecami. Uśmiechała się jak kot, który właśnie zjadł kanarka. - Kto chce zobaczyć sukienkę Maddie? - zapytała.

Odpowiedziały jej podniecone piski. Chyba nie muszę dodawać, że żaden nie pochodził ode mnie.

- Dobrze... - Mama wyciągnęła zza pleców fioletową zasłonę prysznicową. - Oto i ona.

Boże. To nie była zasłona prysznicowa. To była sukienka. Moja sukienka.

- Wow.

Mama rozpromieniła się, wydając ledwie dosłyszalny pomruk zadowolenia.

- Wiedziałam, że ci się spodoba.

Pierwszym błędem mamy było wzięcie mojego westchnienia za wyraz zachwytu, a nie przerażenia. Drugim, o wiele większym, był wybór tej sukienki.

- Gdzie ją znalazłaś? - zapytałam spanikowana. Nie było mowy, żebym pokazała się komukolwiek w tym paskudztwie.

- Na e-Bayu. Uwierzysz, że kosztowała tylko trzydzieści dolarów?

Uwierzyłam.

- Wow - powtórzyłam.

- Przymierz.

Przełknęłam ślinę, pocąc się na samą myśl, że miałabym tego czegoś dotknąć.

- Och.

Zapanowało ogólne poruszenie. Wśród wirujących plis i pisków Molly zostałam pozbawiona dżinsów oraz topu, zmieniając się w fioletowego ufoluda. Nie liliowego czy lawendowego. Fioletowego.

- To poliester? - zapytałam. Czułam, że wszystko mnie swędzi. Mama krążyła wokół mnie, zapinając, poprawiając i obciągając sukienkę.

- Powinna się dobrze prać. Będziesz ją mogła nosić latami.

Z dumą powiem, że nie roześmiałam się na głos.

- I co o niej myślisz? - zapytała mama.

Zwlekałam ze spojrzeniem w lustro. Ale ta koszmarna sukienka była jak katastrofa kolejowa. Nie mogłam na nią nie spojrzeć. Rzuciłam okiem na swoje odbicie. Mama odsunęła się, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, jakby właśnie stworzyła arcydzieło.

- Och, Madds. Wyglądasz prześlicznie.

Zmusiłam się do uśmiechu. Właściwie był to bardziej grymas niż uśmiech, ale mama chyba tego nie zauważyła. Sukienka (o ile można to coś tak nazwać) była obcisła w talii i biodrach, z rozkloszowaną spódnicą, co znakomicie podkreślało, że przez ostatnich parę dni nie żałowałam sobie niezdrowych dań. Coś okropnego.

Miała głęboki dekolt, była krótka i przypominała trochę moją sukienkę z balu maturalnego. Aż prosiła się o karbowane włosy i żelowe bransoletki.

- Wychodzą jej piersi - skomentowała pani Rosenblatt.

Spojrzałam w dół. Zawsze miałam skromny dekolt.

- Faktycznie, trochę obcisła. - Mama odsunęła się, bacznie przypatrując się mojej talii. - Maddie, przytyłaś?

Przerażona, przeniosłam wzrok ze swojego brzucha na napęczniały brzuch Molly.

- Nie, po prostu mnie wzdęło - odpowiedziałam szybko, wciągając powietrze. - Zjadłam obfite śniadanie. I nie byłam ostatnio na siłowni. - Wiem, byłabym bardziej wiarygodna, gdybym się tak gorączkowo nie tłumaczyła.

- Wiecie, co pasuje do tej sukienki? - zapytała Molly, przyglądając mi się spod zmrużonych powiek.

Hm... zapalniczka i kanister benzyny?

- Koraliki. Wszystkie nasze sukienki powinny mieć koraliki.

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale najwyraźniej byłam w takim szoku, że miałam spóźnione reakcje.

- Cudowny pomysł! - zapiszczała mama, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. - Zostań tu, Maddie, zaraz wrócimy.

Wybiegły z przebieralni (pani Rosenblatt się wytoczyła) w poszukiwaniu koralików.

Wpatrywałam się w swoje odbicie, walcząc z mdłościami. Myślałam o tym, ile pracy mama włożyła w przygotowania. To tylko jeden dzień. Muszę wytrzymać w tej sukience tylko jeden dzień, a potem będę mogła pogrzebać ją w czeluściach szafy, gdzie zostanie już na zawsze. Poza tym zobaczy mnie w niej tylko garstka gości weselnych.

- Urocza sukienka. - Usłyszałam za plecami głęboki męski głos.

O cholera. Obróciłam się tak gwałtownie, że piersi prawie wyskoczyły mi na wierzch... Stanęłam twarzą w twarz z Ramirezem. Oblałam się głębokim rumieńcem i z trudem oparłam się pokusie zakrycia się i wrzaśnięcia: „Nie patrz!" Zamiast tego zdobyłam się tylko na dostojne: „Dzięki".

- Dobrze ci w fioletowym. - Jego usta uniosły się w lekkim uśmiechu.

- Pasuje do mojej aury. - Super, cóż za inteligentna odpowiedź. Ramirez uniósł brew. - Właściwie moja aura nie jest fioletowa, tylko przecinają ją fioletowe smugi, co oznacza, że mam sporo na głowie. W każdym razie tak powiedziała wróżka. Uważam, że to dobrze. To znaczy, gorzej byłoby mieć pusto w głowie, prawda? Poza tym wcale nie przytyłam tylko się objadłam. - Boże. Zamknij się, Maddie!

Zaczerpnęłam tchu i uspokoiłam się, żeby do reszty nie wyjść na karykaturę głupiej blondynki.

- Co tu robisz? - zapytałam po chwili.

Ramirez pasował do salonu z sukniami ślubnymi tak samo jak Podrabiany Tatuś do flaszki whisky. Znowu miał na sobie opinające tyłek lewisy, a do tego biały T-shirt, który podkreślał jego naturalnie ciemną karnację. Jego mroczna uroda była tak samo niepokojąca jak zawsze. Walczyły we mnie sprzeczne uczucia - z jednej strony chciałam do niego podejść, z drugiej - uciec jak najdalej.

- W trakcie dochodzenia wypłynęło parę spraw i muszę ci zadać jeszcze kilka pytań - odparł.

- Tutaj? Teraz?

- Czemu nie?

- Jak mnie tu w ogóle znalazłeś? Uśmiechnął się.

- Na zewnątrz stoi twój dżip. Zaparkowany niezgodnie z przepisami.

Och. Wiedziałam, że nie powinnam go tak zostawiać.

- Kiedy LA zrobiło się takie małe?

Uśmiechnął się szerzej, a w jego policzku pojawił się seksowny dołeczek.

- Kiedy zacząłem sprawdzać we wstecznym lusterku, czy nie śledzi mnie mały czerwony dżip.

Ale mi dogryzł. Cholera, ostatnia rzecz której chciałam, to wyjść na nawiedzoną wariatkę, śledzącą gliniarzy. Ramirez zrobił krok do przodu i oparł się niedbale o ścianę. Nagle salon wydał mi się okropnie ciasny. W dodatku czułam się potwornie skrępowana, mając na sobie Fioletowe Paskudztwo.

- Nie jestem odpowiednio ubrana na przesłuchanie.

- Dla mnie wyglądasz w porządku. - Powoli zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

Odruchowo zakryłam piersi.

- Powiedziałam ci już wszystko, co wiem. W piątek byłam umówiona z Richardem na lunch, ale to odwołał. Od tamtej pory go nie widziałam.

- Czyli nie byłaś ostatnio w jego gabinecie?

Przygryzłam wargę.

- Raczej nie.

Zmrużył oczy.

- Zechcesz uściślić, co znaczy „raczej nie"?

- Nie - odparłam zgodnie z prawdą.

Znowu się uśmiechnął.

- Tak myślałem.

Przez chwilę milczał. Może liczył na to, że nie wytrzymam napięcia i się złamię. Co nie było wcale nieprawdopodobne. Jego oczy w kolorze espresso przewiercały mnie na wylot i zaczynałam się naprawdę denerwować. Nagle poczułam się tak, jakbym miała na sobie prześwitującą bieliznę a nie fioletowy poliester.

W końcu się odezwał, zmieniając temat.

- Przeglądałem wyciągi bankowe twojego chłopaka z ostatnich kilku miesięcy - powiedział, krzyżując ręce na piersi. - Lubi szastać pieniędzmi.

- Richard jest bardzo hojny.

- Jest zadłużony po uszy.

Przełknęłam. Wiedziałam o tym. Ale po tym jak skłamałam, że nie byłam w gabinecie Richarda, nie mogłam się przyznać, że też widziałam jego wyciągi. Tak więc milczałam.

- Mimo to - ciągnął Ramirez - nie przestaje wydawać. Platynowe kolczyki na Gwiazdkę, nowy samochód, rejs na urodziny matki w zeszłym...

- Zaraz - przerwałam mu, zupełnie skołowana. - Richard nie kupił nowego samochodu. Od kiedy go znam, jeździ tą samą czarną beemką.

Ramirez znowu przybrał minę pokerzysty. Patrzył mi prosto w oczy, zupełnie jakby liczył, że w ten sposób odkryje wszystkie moje tajemnice.

- Richard nie kupił tego samochodu dla siebie - odparł powoli. - Tylko dla Amy. Swojej żony.

7.

Śniło się wam kiedyś, że jesteście pod wodą i brak wam powietrza, a kiedy udaje wam się wypłynąć, coś wciąga was z powrotem pod powierzchnię? Nagle zdajecie sobie sprawę, że może już nigdy nie będziecie mogli odetchnąć pełną piersią? Mniej więcej tak właśnie się czułam, stojąc z rozdziawionymi ustami przed Ramirezem. Z trudem łapałam powietrze, próbując coś odpowiedzieć.

- Swojej... swojej... żony? - Przecież Richard nie jest żonaty. To nie może być prawda. To jakaś pomyłka. Na pewno chodzi o innego Richarda. Niemożliwe, żeby mój chłopak był żonaty i mi o tym nie powiedział. Znam go. Okay, przyznaję, może nie wiem o nim wszystkiego. Ale znam go na tyle, żeby wiedzieć, że nie jest żonaty z jakąś Amy. - To pomyłka. Richard nie jest żonaty. Przykro mi, ale masz złe informacje.

Ramirez zmrużył lekko oczy. Jego mina nadal była nieprzenikniona.

- Nie wiedziałaś, że jest żonaty?

Obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni i oparłam dłonie na biodrach. Wysokim głosem, tonem, który moja babka, irlandzka katoliczka, uznałaby za wielce nieodpowiedni w salonie z sukniami ślubnymi, zapytałam.

- Czy wyglądam na dziewczynę, która umawia się z żonatymi facetami?

Ramirez zmierzył mnie wzrokiem. Przezornie nie odpowiedział.

- Słuchaj, nie wiem, kim jest Amy, ale Richard nie jest żonaty - powtórzyłam.

Rysy Ramireza trochę złagodniały. Można by to uznać za wyraz współczucia, ale podejrzewałam, że jest ono obce twardym gliniarzom, takim jak on.

- No więc kim jest Amy? - zapytałam. Przyznaję, odczuwałam chorą ciekawość.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

Nie.

- Tak.

Westchnął, jakby nie miał ochoty o tym mówić.

- Jej panieńskie nazwisko brzmi Amy Blakely. Mieszka w Anaheim, w domu, którego właścicielem jest twój chłopak. Pracuje jako Kopciuszek w Disneylandzie.

Czułam, że zaczynają mi drgać powieki. Richard był żonaty z cholernym Kopciuszkiem? Ramirez mówił dalej.

- Pobrali się nieco ponad dwa lata temu w Orange County.

- Może się rozwiedli? Może to jego była żona? - odparłam zdesperowana jak gracz w ruletkę, któremu został ostatni żeton. Jeśli tym razem kulka wyląduje na czerwonym polu, Richard będzie wolny, Amy okaże się jedynie wytworem wyobraźni Ramireza i wszystko będzie w porządku.

Ramirez pokręcił głową.

- Nie znaleźliśmy żadnych dokumentów, które świadczyłyby o tym, że którekolwiek z nich wniosło sprawę o rozwód. A biorąc pod uwagę, że w zeszłym miesiącu Richard kupił żonie bmw Z3, nie sądzę, żebyśmy takowe znaleźli.

Z3? Kupił cholernemu Kopciuszkowi cholernego roadstera? Nagle przestałam mieć wyrzuty sumienia, że naciągnęłam go na platynowe kolczyki. Zaczęłam się zastanawiać, ile mogłabym za nie dostać na e-Bayu. Może wystarczy na broń. Bo zamierzałam zastrzelić tego drania.

- Zakładam, że ona też nie widziała go ostatnio? - powiedziałam.

- Na to wygląda. Pani Howe jest właśnie przesłuchiwana.

Pani Howe. I pomyśleć, że jeszcze kilka minut temu widziałam w tej roli siebie. A ona była już obsadzona. Nie, śmierć od kuli jest zbyt szybka i bezbolesna. Może powinnam Richarda powoli podtruwać. Ciekawe, czy mama wie, gdzie w Internecie znaleźć arszenik.

- Przykro mi - odezwał się Ramirez. Miał niepewną minę, jakby się obawiał, że za chwilę przyjdzie mu uspokajać zanoszącą się histerycznym płaczem kobietę.

Co było możliwe. Szybko zaliczałam kolejne z pięciu faz przeżywania żalu. Miałam już za sobą zaprzeczanie (przecież Ramirez nie popełniłby takiego błędu) i teraz byłam gdzieś pomiędzy gniewem (cholerny Z3!?) a negocjacjami (Boże, spraw, żeby Amy była jego eks, a obiecuję, że bez słowa skargi włożę Fioletowe Paskudztwo na wesele matki).

Mogłam przymknąć oko na defraudację. Byłam skłonna uwierzyć, że opakowanie po prezerwatywie znalazło się na biurku Richarda przypadkiem. Może nawet wybaczyłabym, że ścigają go zabójcy. Ale żona? To już było przegięcie.

Nagle wizja Richarda skutego kajdankami wydała mi się całkiem pociągająca. Nawet spodobała mi się myśl, że być może będzie gnić w więzieniu przez resztę swojego nędznego, zakłamanego życia. Zasłużył sobie. Właściwie to zasłużył sobie na coś znacznie gorszego. Był żonaty z Kopciuszkiem! Powinni go posłać na krzesło elektryczne.

W tym momencie byłam gotowa wyśpiewać Ramirezowi wszystko. Opowiedzieć o telefonie Greenwaya i moich podejrzeniach odnośnie do udziału Richarda w całej sprawie. Jednak po chwili przypomniałam sobie zdjęcie zniekształconego mupeta, to znaczy dziecka, z USG Molly. Rosło właśnie w jej wnętrzu. Ciekawe, czy w moim też coś rosło? Spojrzałam w dół, na swój brzuch wciśnięty w Fioletowe Paskudztwo. Być może. A jeśli tak, był to mupet Richarda. Niezależnie od tego, co Richard zrobił, musiałam się poważnie zastanowić, czy naprawdę chcę, by ojciec mojego dziecka gnił w więzieniu?

Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i stłumiłam gniew, szykując się do wykonania pierwszego w moim życiu gestu altruistycznej matczynej miłości.

- Bardzo chciałabym ci pomóc, ale powiedziałam już wszystko, co wiem. - Jezu, bycie matką altruistką jest do bani. Ani się umywa do dobrej staromodnej zemsty.

Ramirez ponownie westchnął. W jego oczach dostrzegłam rozczarowanie.

- Jesteś pewna?

Oboje wiedzieliśmy, że nie byłam. Ale w ostatnim czasie uciekłam się już do tak wielu kłamstw, iż uznałam, że jedno więcej nie zrobi różnicy.

- Absolutnie.

- Okay. - Wyjął z kieszeni swoją wizytówkę i podał mi ją. - Zadzwoń do mnie, gdyby coś ci się nagle przypomniało.

Wzięłam od niego kartonik. Myślę, że oboje wiedzieliśmy, iż trafi w najgłębsze czeluście mojej torebki i nigdy więcej nie ujrzy światła dziennego.

- Przykro mi, że straciłeś czas, przyjeżdżając tutaj.

W milczeniu uniósł brew i jeszcze raz omiótł mnie wzrokiem. Mimo złości i frustracji, które czułam, wyraźne uznanie, jakie dostrzegłam w jego oczach, gdy zatrzymały się na moich piersiach, spowodowało, że zrobiło mi się gorąco.

Jego spojrzenie powędrowało w górę i napotkało moje. Miałam nadzieję, że nie wyczyta z wyrazu mojej twarzy kosmatych myśli, które nagle napłynęły mi do głowy.

Jego usta znów uniosły się w kącikach.

- Och, nie powiedziałbym, żeby była to totalna strata czasu.

Cholera. Chyba jednak umiał czytać w myślach. Zanim zdążyłam wymyślić jakąś inteligentną odpowiedź, odwrócił się i wyszedł. Niepewnym krokiem podeszłam do jednej z białych sof i usiadłam. A raczej próbowałam siedzieć, bo moja sukienka nie była zbyt elastyczna w okolicach pasa. Zamknęłam oczy i wzięłam tyle głębokich oddechów, ile śmiałam, nie obawiając się, że sukienka popęka w szwach. Niestety głębokie oddechy na nic mi się nie zdały, bo im dłużej siedziałam, tym więcej miałam czasu na myślenie. A im więcej myślałam o tym, co powiedział Ramirez, tym bardziej byłam wściekła. Richard miał żonę. Boże. To znaczyło, że byłam tą drugą kobietą. Richard zrobił ze mnie chodzący stereotyp!

Kiedy mama, Molly i pani Rosenblatt wróciły z tacą kolorowych paciorków, jednym okiem zerkałam na sukienkę, a drugim na zegar. Jeśli chciałam dowiedzieć się czegoś o telefonie od Greenwaya, musiałam dotrzeć do kancelarii Richarda w czasie przerwy Jasmine. A bardzo chciałam się dowiedzieć. Miałam do wypełnienia misję. Postanowiłam wykurzyć Richarda z ukrycia, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. A kiedy wychyli z kryjówki swoją zakłamaną twarz, będę go torturować dopóty, dopóki nie sprawię, że zacznie śpiewać sopranem.

Okay, tak naprawdę nie zamierzałam nikogo torturować. Prawda jest taka, że nigdy w życiu nawet nikogo nie uderzyłam i nie przepadam za widokiem krwi. Nawet kiedy oglądam programy o operacjach plastycznych, robi mi się niedobrze. Tak, więc tortury odpadały. Mimo to przyjemnie było o tym pofantazjować. Na razie z uśmiechem czekałam, aż mama wybierze idealne koraliki, a Jasmine wyjdzie na lunch.

Było kilka minut po dwunastej, kiedy mama zdecydowała się na sztuczne perły, a ja mogłam wreszcie ulotnić się z salonu Bebe's. Modliłam się, żeby stojedynka nie była zakorkowana. Ten jeden raz bogowie ruchu ulicznego okazali się dla mnie łaskawi - nie wydarzył się żaden wypadek i w zasięgu wzroku nie było ani jednego radiowozu. Zaparkowałam pod kancelarią na dziesięć minut przed przewidywanym powrotem Jasmine z lunchu. Wbiegłam do budynku, wjechałam windą i zdyszana stanęłam przed stanowiskiem recepcjonistki.

- Dzięki bogu, że tu jesteś, Altheo - wysapałam.

Althea spojrzała na mnie zza okularów oczami okrągłymi ze zdziwienia.

- J - ja? Dlaczego?

Fakt, zrobiłam mocne wejście. Zaczerpnęłam tchu i zaczęłam od początku, tym razem normalnym głosem.

- Chciałam cię prosić o drobną przysługę.

Recepcjonistka cofnęła się o krok.

- Jakiego rodzaju przysługę? - zapytała ostrożnie.

Oho. Być może zastępczyni Jasmine była mądrzejsza, niż sądziłam.

- Wczoraj ktoś dzwonił do gabinetu Richarda. Miałam nadzieję, że będziesz mogła sprawdzić rejestr połączeń i podać mi numer.

Althea przygryzła wargę.

- No nie wiem - odpowiedziała powoli. - Nie powinnam ujawniać tego typu informacji. Zwłaszcza teraz, kiedy, no wiesz... - Urwała, czerwieniąc się. Jakkolwiek na to patrzeć, to trochę krępujące, kiedy twój pracodawca daje nogę.

- Och, nie przejmuj się tym. Widzisz, tak właściwie to ja współpracuję z policją, żeby odnaleźć Richarda. - Drobne kłamstewko. Ja szukam Richarda. Policja szuka Richarda. To prawie tak jakbyśmy szukali go razem.

Althea nie wydawała się przekonana.

- Naprawdę?

- Tak. - Pokiwałam głową tak energicznie, że aż zafalowały mi włosy.

- No... nie wiem. - Wpatrywała się w biurko, unikając kontaktu wzrokowego. - Jasmine to się nie spodoba.

Starałam się nie wywrócić oczami na wzmiankę o Miss Plastik.

- Słuchaj, naprawdę potrzebuję tego numeru. - Nachyliłam się do niej, okraszając swoją opowieść szczyptą dramatyzmu. - Myślę, że Richardowi grozi niebezpieczeństwo.

Schowane za grubymi oprawkami okularów oczy Althei zrobiły się szerokie ze zdumienia.

- Niebezpieczeństwo? Jakie?

Gdyby pytała mnie o to Jasmine, kazałabym jej spadać. Nie wiem czemu, ale czułam, że dziewczyna o naturalnie kręconych włosach, nosząca rozpinane swetry, dochowa tajemnicy. Powiedziałam jej o telefonie Greenwaya i swoich obawach, że Richard się przed nim ukrywa. Albo, co gorsza, pływa w jakimś basenie.

Althea słuchała z rozdziawioną buzią, która z każdą sekundą robiła się coraz większa. Kiedy skończyłam, zamrugała parę razy oczami, wpatrując się we mnie w osłupieniu, jakby nasza rozmowa była najbardziej ekscytującym wydarzeniem w jej życiu od czasu, kiedy firma Post-it wprowadziła na rynek kolorowe karteczki.

- Zupełnie jak w filmie o Jamesie Bondzie. Ale czy jesteś pewna, że powinnyśmy się do tego mieszać? Czy nie lepiej zostawić tę sprawę policji?

Owszem, tak byłoby lepiej. Ale dopóki nazwisko Richarda znajdowało się na szczycie listy podejrzanych Ramireza, nie mogłam sobie pozwolić na ten luksus. Nadszedł czas wyciągnąć asa z rękawa.

- Mogę ci załatwić darmowy pedikiur w Fernando's.

Bingo.

- Zaraz wracam - powiedziała Althea, po czym zniknęła za szklanymi drzwiami.

Stałam przy pulpicie, bębniąc nerwowo paznokciami w mahoniowy blat. Zerknęłam na mosiężny zegar powyżej. Dwunasta dwadzieścia trzy. Miałam nadzieję, że Althea się spręży.

Niecałe dwie minuty później wróciła z wydrukiem komputerowym.

- Tu jest wykaz wszystkich wczorajszych rozmów przychodzących. Nie było ich wiele, bo, no wiesz. - Znowu zrobiła się czerwona jak burak. - O której dzwonił tamten pan?

Wzięłam od niej wydruk i jechałam palcem w dół strony. Odebrałam telefon od Greenwaya tuż przed powrotem Jasmine z przerwy na lunch. Jest. O dwunastej dwadzieścia siedem dzwoniono do kancelarii z numeru o prefiksie 818. Moje serce waliło tak szybko, że mogłoby się ścigać z autobusem z filmu Speed. Był to kierunkowy Północnego Hollywood. Greenway ciągle był w mieście.

- To chyba ten. Myślisz, że mogłabyś się dowiedzieć, czyj to numer?

Althea wcisnęła kilka klawiszy na klawiaturze Jasmine.

- Zaraz go sprawdzę. - Najwyraźniej zaczynała się jej podobać ta zabawa. Jej oczy błyszczały za grubymi oprawkami okularów, a palce śmigały po klawiaturze z prędkością światła. - Mam.

Starałam się nie okazywać zbytniego podniecenia.

- Czyj to numer?

- To telefon do motelu Moonlight Inn w Północnym Hollywood. Myślisz, że Greenway naprawdę się tam ukrywa?

Miałam ochotę ją wycałować.

- Mam nadzieję. Dzięki, Altheo.

- Dzięki za co?

Znieruchomiałam. Znałam ten energiczny głos. Jasmine.

Althea również go znała. Uniosła gwałtownie głowę. Wyglądała jak sarna, którą oślepiły reflektory samochodu.

Zaczęłam zaklinać ją w myślach, żeby nic nie mówiła. Udawaj głupią!

Musiała odebrać mój przekaz, bo szybko zamknęła okno na ekranie komputera, zacierając ślady naszych poczynań. Nie, żebym się obawiała Jasmine. Biorąc pod uwagę, że jej dieta składała się ze środków przeczyszczających i wody witaminizowanej, pewnie ważyła tyle co wykałaczka. Podejrzewałam jednak, że sprawiłoby jej dużą przyjemność, gdyby mogła na mnie donieść Ramirezowi.

- Dzięki za co? - zapytała ponownie. - Co się tutaj dzieje?

Przybrałam minę totalnego niewiniątka. Otworzyłam usta w nadziei, że wyjdzie z nich jakieś zgrabne kłamstwo, ale Althea była szybsza.

- Obiecałam, że prześlę rachunki Richarda do jego księgowego. Maddie nie chce, żeby zalegał z opłatami.

Stałam i wpatrywałam się w nią. Wow. Była całkiem niezła w te klocki. Jasmine patrzyła na mnie, mrużąc oczy. (A przynajmniej starała się to robić - po liftingu powiek w maju miała drobne problemy z mimiką). Nie byłam pewna, czy to kupuje, ale co miała powiedzieć?

- No cóż, jeszcze raz dzięki - powiedziałam do Althei, po czym odwróciłam się i najszybciej jak mogłam oddaliłam do drzwi. Przez całą drogę do windy czułam na plecach zimne spojrzenie Jasmine. Czułam się okropnie nieswojo, zupełnie jakby nakładała na mnie jakąś klątwę Barbie. Ucieszyłam się, kiedy przyjechała winda, i szybko wsiadłam do środka, wciskając guzik parteru.

Zaraz po wyjściu z budynku, wyciągnęłam komórkę i wybrałam numer Dany.

- Halo? - odebrała.

- Zdobyłam ten numer. Greenway dzwonił z Moonlight Inn w Północnym Hollywood.

Dana zapiszczała z przejęcia. Musiałam odsunąć telefon od ucha, żeby nie ogłuchnąć.

- Okay - powiedziała. - Co teraz?

- Wpadnę po ciebie za dwadzieścia minut. Wskakuj w ciuchy a la Aniołek Charliego.

Dziewiętnaście minut później zatrzymałam się przed bliźniakiem Dany w Studio City. Był to skromny, otynkowany budynek, który dzieliła z czwórką innych aspirujących aktorów dorabiających jako trenerzy fitnessu. Zawsze pachniało tam kosmetykami do makijażu scenicznego, sportowymi skarpetami i zupą w proszku (przysmakiem początkujących aktorów).

Zapukałam do drzwi. Po kilku uderzeniach otworzył mi Gość bez Szyi. Już dawno odpuściłam sobie próby zapamiętania imion współlokatorów Dany. Aktorzy rzadko mogą liczyć na stałe dochody i dlatego mieszkańcy tego domu ciągle się zmieniali. Mieszkali tam już: Zakręcona Blondynka, Gość z Wybielonymi Zębami, Mistrz Tańców Latynoamerykańskich, i, mój ulubiony, Włoch, Który Nie Umiał Trzymać Rąk przy Sobie (fuj!). Gość bez Szyi pracował w Sunset Gym razem z Daną i przypominał mi Niesamowitego Hulka, tyle tylko, że nie był zielony.

- Jest Dana? - zapytałam.

Gość bez Szyi wzruszył ramionami i ryknął w głąb domu: „Dana!"

- Idę - rozległ się stłumiony krzyk.

Gość bez Szyi pożegnał mnie skinieniem głowy i ulotnił się na piętro. Nie był zbyt rozmowny.

Trzy sekundy później Dana wypadła w podskokach na zewnątrz. Kiedy zobaczyłam jej strój, kompletnie mnie zamurowało.

- Co to jest? - Wpatrywałam się w nią, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać.

- Podoba ci się? - zapytała, obracając się wokół własnej osi. Miała na sobie jaskrawo-błękitną króciusieńką minispódniczkę ze sztucznej skóry i skąpy top ze spandeksu, który był o co najmniej dwa rozmiary za mały, by pomieścić jej obfity biust w rozmiarze D (jej boskie piersi to jeszcze jeden powód, dla którego jej nienawidzę). Do tego włożyła długi sznur sztucznych pereł (wiedziałam, że są sztuczne, bo były żarówiasto-zielone), a całość zwieńczyła kruczoczarną peruką w kształcie pazia. Już nie wspomnę o makijażu. Miałam nadzieję, że to pomyłka i że prostu wróciła przed chwilą z nagrania programu Jerry'ego Springera.

Zdaje się, że nie odpowiedziałam, bo Dana wydęła wiśniowo-czerwone usta, a dłonie oparła na odsłoniętych biodrach.

- Nie podoba ci się mój kostium szpiegowski?

- Nie przypomina stroju Aniołka Charliego.

- Chciałam wyglądać jak call girl.

- Hm, może to głupie pytanie, ale dlaczego przebrałaś się za call girl?

- Posłuchaj, co wymyśliłam. Będziemy musiały zdobyć numer pokoju Greenwaya, tak? Jeśli tak po prostu zapytamy o to recepcjonistę, na pewno każe nam spadać. Ale w takim stroju... - Jeszcze raz się obróciła, aż perły odbiły się od jej piersi. - Pomyśli, że jesteśmy dziwkami.

- Ale ja nie chcę być dziwką. - Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi powiedzieć coś takiego.

Dana zignorowała mnie.

- Wszystko zaplanowałam. Przerabialiśmy kiedyś scenę z Pretty Woman na zajęciach z aktorstwa i doskonale wiem, jak powinna zachowywać się dziwka. Powiemy recepcjoniście, że jesteśmy umówione na spotkanie z klientem, ale nie pamiętamy numeru jego pokoju. Nie martw się, ludzie na ogół myślą, że dziwki są głupie.

Przewróciłam oczami.

- Tak czy owak, nie będzie chciał, żebyśmy pukały do każdych drzwi po kolei, szukając naszego klienta. Wierz mi, jeśli będziemy tak ubrane, faceci będą o wiele bardziej pomocni.

Co do tego akurat nie miałam wątpliwości.

- Dana, spędziłam przedpołudnie przebraną za fioletową drag queen. I nie zamierzam, podkreślam, nie zamierzam spędzić wieczoru przebrana za dziwkę.

Dana ponownie oparła dłonie na biodrach. Przechyliła głowę na bok i zmrużyła oczy. Potem wytoczyła ciężką artylerię.

- Nasikałaś już na test ciążowy?

Westchnęłam. Znowu zaczęły drgać mi powieki.

- W porządku. Będę dziwką.

Piętnaście minut później Dana uczyła mnie języka dziwek (głównie odzywek typu „hej, skarbie" i „co jest, koleś?") i wyciągała z szafy kolejne sukienki, z których każda była mniejsza od poprzedniej. W końcu zdecydowała się na żarówiasto-różową ze spandeksu, bez ramiączek, tak małą, że wyglądała na rozmiar minus trzydzieści sześć. Dobrała do niej czerwoną perukę, która sięgała mi aż do tyłka, i buty na ponaddziesięciocentymetrowym, grubym akrylowym obcasie.

Kiedy usadziła mnie na łóżku, żeby zrobić mi stosowny makijaż, opowiedziałam jej o najnowszych rewelacjach na temat Richarda, o których wiedziałam od Ramireza. Prawdziwa przyjaciółka często wpada w taką samą, jeśli nie większą wściekłość niż ty, kiedy twój chłopak robi coś naprawdę głupiego. Na przykład się żeni.

- Co za drań. Kłamliwa szuja. Cholerny sukin...

- Dokładnie to samo pomyślałam. - Przerwałam jej, żeby się za bardzo nie rozkręciła. W końcu jest aktorką i właśnie wcielała się w rolę dziwki.

- Jakim cudem Richard może być żonaty? Przecież poznałaś jego cholerną matkę!

Też się nad tym zastanawiałam. Szczerze mówiąc, moją pierwszą myślą po tym, jak Ramirez powiedział mi o Kopciuszku, było zadanie sobie pytania, czy rodzina i przyjaciele Richarda okłamywali mnie przez ostatnie pięć miesięcy? Czy zostali wcześniej poinstruowani, żeby trzymać Maddie w nieświadomości? Poczułam się jak uczestnik jakiegoś kiepskiego reality show. Tyle że za udział w tej farsie nie czekała mnie nagroda w postaci gotówki.

Chociaż zgadzałam się z Daną, jakaś maleńka cząstka mnie wciąż miała nadzieję, że Richard potrafi to wszystko sensownie wytłumaczyć. I że nie okłamuję samej siebie. Znam Richarda. Okay, były w jego życiu rzeczy, o których mi nie powiedział, ale wiedziałam, jaki jest w głębi duszy. Nie był zdolny do prowadzenia podwójnego życia, tak samo jak nie był w stanie podrosnąć dwadzieścia centymetrów i grać w Lakersach. Przekręty po prostu nie były w jego stylu. Nie wiem dlaczego, ale byłam przekonana, że istnieje logiczne wytłumaczenie całej tej historii. Nie potrafiłam znienawidzić Richarda (choć powinnam), dopóki nie wysłucham jego wersji wydarzeń. Zwyczajnie nie mogłam uwierzyć, że naprawdę jest żonaty.

Z drugiej strony ciężko mi było wyobrazić sobie, że mógłby zadawać się z mordercą, a tu proszę bardzo.

- Okay, skończyłam. - Dana zamknęła szminkę i przesunęła drzwi szafy, odsłaniając duże lustro. Stanęłyśmy obok siebie i Dana objęła mnie ramieniem. - Och, ale będzie zabawa! - zapiszczała.

Znowu to słowo. „Zabawa". Dlaczego wszyscy uważali, że przebieranie się w okropne kiecki jest zabawne?

Peruka drapała mnie w głowę, a sukienka ze spandeksu już podjeżdżała w górę. Musiałam jednak przyznać, że przebranie było świetne. W ogóle nie przypominałam siebie. Na szczęście.

- Skarbie, wyglądamy bajecznie - powiedziała Dana. - Idziemy.

Nie wstydzę się przyznać, że czułam ucisk w żołądku przez całą jazdę czterystapiątką. To, oraz irytację, ponieważ niewiarygodnie obcisła sukienka ze spandeksu sprawiała, że moje babcine majtki wpijały mi się w tyłek. Poruszyłam się w fotelu, obiecując sobie, że jutro zrobię pranie.

Postanowiłyśmy, że pojedziemy moim dżipem. Dana uznała, że jest bardziej „dziwkarski" od jej wozu. Nie byłam pewna, czy powinnam się za to obrazić, czy nie. Wlokąc się w żółwim tempie w godzinach szczytu, nie mogłam się powstrzymać i co dwie sekundy zerkałam we wsteczne lusterko, szukając czarnego SUV-a. Miałam lekką paranoję, że Ramirez mógłby wypatrzyć mój tkwiący w korku samochód. To, że widział mnie we Fioletowym Paskudztwie, było wystarczająco upokarzające. Gdyby przyłapał mnie w stroju Wesołej Dziwki, pewnie umarłabym ze wstydu. Nie wspominając już o tym, że nasz plan wziąłby w łeb. A skoro o tym mowa...

- Może opowiesz mi, na czym polega twój genialny plan. Mamy po prostu wejść do motelu i zapytać, w którym pokoju mieszka Greenway?

- Nic się nie martw - powiedziała Dana, opuszczając osłonę przeciwsłoneczną, żeby sprawdzić makijaż. - Gadkę zostaw mnie.

Nie wiem dlaczego, ale kiedy ktoś mówi mi, żebym się nie martwiła, automatycznie denerwuję się jeszcze bardziej niż przedtem.

- Dobra - rzuciła Dana, ucinając temat. - Gdzie to dokładnie jest? Zerknęłam na mapkę, którą wydrukowałam z Yahoo, zanim wyszłyśmy od Dany.

- Skrzyżowanie Lankershim i Vanowen w Północnym Hollywood. Powinnyśmy tam być za jakieś dwadzieścia minut.

Dana skinęła głową, wyciągnęła szminkę i w milczeniu nałożyła na usta kolejną warstwę krwistej czerwieni.

Jechałyśmy na północ czterystapiątką, przez malownicze wzgórza, aż dotarłyśmy do stojedynki i odbiłyśmy do Valley. Zbliżając się do zjazdu na stotrzydziestkęczwórkę, zwolniłam, a następnie skręciłam na Lankershim, wjeżdżając do Północnego Hollywood. Nazwa tego miejsca jest niezwykle zwodnicza. Jak powszechnie wiadomo, w Hollywood znajduje się wiele sławnych budynków, odciski dłoni i stóp gwiazd, wyczesane sklepy z pamiątkami. Północne Hollywood to zupełnie inny świat. Okna domów są tu okratowane, na pożółkłych trawnikach, na cegłówkach stoją oldsmobile rocznik 79, a na gankach domów siedzą starzy, bezzębni mężczyźni wszystkich ras, wykrzykując rzeczy w stylu: „To moje cholerne śmieci. Tylko je tknij, a pożałujesz".

Kiedy mijałyśmy bezzębnego mężczyznę numer 3 (wrzeszczącego coś o cholernym psie na cholernym trawniku), odruchowo zablokowałam drzwi. To nie samo Północne Hollywood budziło moje przerażenie - w końcu dorastałam w LA i trzeba czegoś więcej niż okratowanych okien, żeby mnie przestraszyć. Chodziło o lubieżny sposób, w jaki ten bezzębny starzec gapił się na mnie. Zaczęłam się martwić tym, jakiego rodzaju propozycje mogą spotkać dwie młode, ubrane jak dziwki kobiety w tej części miasta. Na samą myśl poruszyłam się niespokojnie w fotelu. Fuj.

- To powinno być zaraz po prawej - stwierdziła Dana, przyglądając się numerom na mijanych budynkach: sklepie monopolowym, dyskoncie meblowym i Pałacu Porno Desiego.

Zemdliło mnie, kiedy, już prawie u celu, zobaczyłam kobietę w identycznej jak moja spandeksowej sukience, negocjującą cenę za swoje usługi z kierowcą powgniatanego volkswagena caddy. W przeciwieństwie do Dany nie jestem aktorką. Co prawda ostatnimi czasy dość intensywnie ćwiczyłam moje umiejętności mijania się z prawdą (słowo kłamstwo brzmi strasznie nieprzyjemnie), ale nie byłam pewna, czy dam radę odegrać rolę prostytutki.

Było już jednak za późno, żeby się wycofać.

- To tutaj. - Dana wskazała lichy motel po prawej, składający się z dziesięciu pokoi na dole, dziesięciu na piętrze i metalowej klatki schodowej. Recepcja znajdowała się z przodu niewielkiego budynku; na tyłach zauważyłam przepełnione zielone kontenery na śmieci. Beżowy tynk motelu pokrywały liczne graffiti informujące, do którego gangu należy teren. Te trzykolorowe symbole nic mi nie mówiły, ale w South Central można by pewnie zarobić za nie kulkę. Domyślałam się, że w oknach są kraty, a dach przecieka, to znaczy przeciekałby, gdyby w Los Angeles czasem padało.

Zaparkowałam pod anemiczną palmą. Dana wysiadła i natychmiast poprawiła swój top. Poszłam w jej ślady, ostatni raz próbując, obciągnąć majtki. Daremny trud.

- Nie wiem, czy dam radę to zrobić. - Zerknęłam nerwowo na recepcję. Czy, jak głosił napis: r c pcję. Wyglądało to, tak jakby ktoś odstrzelił oba e.

Dana spojrzała w boczne lusterko i poprawiła perukę.

- Spoko, będzie dobrze. Po prostu zostaw gadkę mnie. Jestem mistrzynią kadzenia. - Puściła do mnie oko.

Wzięłam głęboki oddech. Okay, nie ma sprawy. W końcu jestem Maddie Springer, Wesoła Dziwka Extraordinaire.

8.

Pierwszy raz w życiu zobaczyłam Danę na asfaltowym boisku gimnazjum imienia Johna Adamsa. Miała na sobie różowe legginsy narciarki, czarny, siateczkowy top a la Madonna i więcej tapety niż jakakolwiek inna znana mi siódmoklasistka. Właśnie flirtowała z Alanem Millerem, szkolnym odpowiednikiem Donniego Wahlberga. Nie robiła tego jednak, głupio chichocząc i odgarniając włosy do tyłu jak inne dziewczyny. Poczynania Dany sprawiały, że w kroczu Alana stał mały namiocik. Trzepotała rzęsami, wysuwała biodro, napierała na biedaka ramieniem, robiła wszystko, co później stało się znane jako jej popisowe zagranie Nachyl Się i Potrząsaj.

Przez lata Dana dopracowała Nachyl Się i Potrząsaj do perfekcji, czego właśnie byłam świadkiem - oparła się łokciami o poplamiony blat motelowej recepcji, a jej piersi wyglądały, jakby miały za chwilę wyrwać się na wolność. Delikatnie kręciła wypiętym krągłym tyłkiem.

Efekt był równie piorunujący jak przed laty. Recepcjonista z nocnej zmiany (niski, łysy facet, w poplamionej musztardą koszulce Metalliki) wpatrywał się w Danę szklistym wzrokiem. Mogę przysiąc, że widziałam, jak coś się poruszyło w jego spodniach. Fuj! Szybko spojrzałam w drugą stronę.

- No więc sam widzisz, że mamy mały problem - powiedziała Dana, głosem tak słodkim, że aż bolały zęby.

Metallica oblizał wąskie, spierzchnięte usta.

- Skarbie - powiedział do dekoltu Dany - chętnie pomogę. Jak nazywa się ten gościu?

- Pan Smith. - Dana puściła oko.

- Ach. - Metallica pokiwał głową. - Czyli to jedna z tych randek. - Poruszył rzadkimi brwiami.

Domyślałam się, że Moonlight Inn widziało już wiele takich randek. Już na zewnątrz było koszmarnie, a w recepcji jeszcze gorzej. Podłogę pokrywały stare, odłażące płytki PCV, które trzeszczały pod moimi obcasami i nie były myte od czasu rządów Reagana. Ściany pokryte zaciekami i grzybem pomalowano kiedyś paskudną szarą farbą. Nad nami buczały dwie słabe jarzeniówki. W powietrzu śmierdziało przypalonym jedzeniem i ludzkim brudem.

- Wiem tylko - kontynuowała Dana, nie przestając kręcić zadkiem - że Spike, mój menedżer, kazał mi się tu spotkać z panem Smithem. Tyle, że nie pamiętam numeru pokoju. - Wydęła dolną wargę. - Spike strasznie się wścieknie, jak wrócę z niczym. Kumasz?

Wow, Dana naprawdę świetnie naśladowała głos głupiej blondynki. Było to połączenie pisku Betty Boop z szeptem Marilyn Monroe, coś absolutnie sztucznego, ale Metallice to nie przeszkadzało. Głupia blondynka w skąpym topie to coś, co metalowcy lubią najbardziej. Widziałam kropelki potu zbierające się nad jego górną wargą, kiedy Dana roztaczała swój czar.

- Pomyślałam, że może opiszę ci pana Smitha, a ty powiesz mi, w którym jest pokoju?

- Będziemy bardzo wdzięczne - wtrąciłam się, oblizując wargi i robiąc zalotną minę. Okay, nie jestem tak dobra we flirtowaniu jak Dana. Szczerze mówiąc, czułam się w moim przebraniu głupio, a nie seksownie. Satynowa bielizna z Victoria's Secret jest seksowna. Żarówiasta sukienka ze spandeksu to zwykłe nieporozumienie.

Na szczęście Metallica nie podzielał moich poglądów. Nadal wpatrywał się w Danę wzrokiem dziecka w sklepie ze słodyczami.

- No nie wiem - odparł. - Przewala się tędy kupa luda. Nie pamiętam wszystkich gości.

- Och, założę się, że masz świetną pamięć. - Dana oparła dłoń na ramieniu Metalliki. Facet o mało nie zemdlał. - Gość, którego szukamy, prawdopodobnie zameldował się w piątek. Był sam - powiedziałam. - Ma ciemne, zaczesane do tyłu włosy i pewnie stara się nie zwracać na siebie uwagi. Ostatnio miał na sobie skórzaną kurtkę lotniczą, czarne spodnie i czerwoną koszulę. - Dowiedziałam się tego wszystkiego z wczorajszych wieczornych wiadomości.

Metallica oderwał wzrok od biustu Dany i spojrzał na mnie, unosząc brew.

- Skąd tyle wiesz o tym facecie?

Przełknęłam ślinę. Dana rzuciła mi ostre spojrzenie, dając do zrozumienia, że mam się więcej nie odzywać.

- Już wcześniej się z nim spotykałyśmy - powiedziała szybko.

- Okay.

Nie jestem pewna, czy Metallica jej uwierzył. Wyglądało jednak na to, że ma to gdzieś, tak długo jak Dana się do niego umizguje. Muszę przyznać, że jest wspaniałą aktorką. Miałam nadzieję, że dostanie rolę Elwiry.

Jeśli o mnie chodzi, to nie wiedziałam, jak długo jeszcze wytrzymam. Po podłodze przebiegł karaluch i schował się pod biurkiem, a mnie nagle wszystko zaczęło swędzieć. Im szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej.

- To jest tu czy nie? - zapytałam.

- Nie wiem - wykręcił się Metallica i zrobił krok w tył, przenosząc wzrok z Dany na mnie. - Wiecie, to nie fair, żeby jeden gościu miał was obie, dziewczyny.

Oho.

- Może zrobimy tak. Powiem jednej z was, w którym jest pokoju, a druga zostanie tutaj i dotrzyma mi towarzystwa?

Fuj, fuj, fuj! Zmusiłam się do uśmiechu, jednocześnie modląc się, by nie puścić pawia. Nawet Dana wyglądała, jakby miała już dość tej zabawy.

- Hm, kusząca propozycja - powiedziała, z przyklejonym uśmiechem. - Ale wątpię, żeby było cię na nas stać. Jesteśmy dziewczynami z górnej półki, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Metallica uśmiechnął się, ukazując przerwy między zębami. Przypominał lampion z dyni - niby śmieszny, ale i trochę straszny.

- To może szybki numerek w dowód wdzięczności? Zdaje się, że przypominam sobie to i owo o tym gościu.

Rzyg.

Dana westchnęła. Wychyliła się nad biurkiem tak, że piersi prawie wyskoczyły jej z topu, i powoli przejechała językiem po dolnej wardze. Przesunęła zadbaną dłonią po koszulce Metalliki. Na jego czole pojawiły się kropelki potu, oddech przyspieszył. Nie śmiałam spojrzeć, ale byłam pewna, że w jego kroczu stał już namiot.

Dana jechała powoli dłonią w górę jego klatki piersiowej, a gdy była tuż przy szyi, chwyciła koszulkę w garść i szarpnęła, odrywając recepcjonistę od ziemi.

- Posłuchaj, gnojku - powiedziała, nachylając się tak, że prawie stykali się nosami. - Jeśli zaraz nie podasz nam numeru tego pokoju, to popamiętasz.

Metallica gwałtownie pobladł. Jego nogi majtały w powietrzu, a oczy wyszły na wierzch.

- Jezu, podam. Tylko mnie postaw.

Stłumiłam śmiech. Lepiej nie wkurzać Królowej Aerobiku.

Dana postawiła Metallicę z powrotem na podłodze i ponownie przybrała minę pełną słodyczy. W garści nadal ściskała koszulkę recepcjonisty. Pomyślałam, że po wszystkim będzie musiała wyszorować ręce mydłem antybakteryjnym.

- Tak już lepiej. Więc pod jakim numerem zatrzymał się nasz znajomy?

Metallica patrzył to na mnie, to na Danę, a namiot w jego spodniach opadł jak po przejściu wichury.

- W dwudziestce - burknął w końcu. - Na piętrze. Jezu, kobieto.

Dana puściła koszulkę i poklepała go po policzku.

- Dzięki, koleś.

Nie mogłam się powstrzymać. Głośno się roześmiałam, widząc oszołomioną minę Metalliki, kiedy Dana, kręcąc tyłkiem, wychodziła z recepcji. Wyszłam zaraz za nią.

- Podobno miałaś mu kadzić? - rzuciłam.

- Karaluchy wyprowadzają mnie z równowagi.

Dobrze powiedziane.

- No dobra, wiemy już, gdzie jest Greenway. Dzwonimy do Ramireza - oznajmiła Dana.

Racja. Powinnyśmy zadzwonić do Ramireza. W końcu to on jest gliniarzem.

Coś mnie jednak powstrzymywało. Może chodziło o syndrom głupiej blondynki, który uaktywniał się u mnie przy każdym spotkaniu z Ramirezem. A może o uśmieszek, który igrał na jego ustach, kiedy patrzył na mnie ubraną w Fioletowe Paskudztwo. W każdym razie nie chciałam po raz kolejny wyjść przed nim na idiotkę. Gdybyśmy teraz do niego zadzwoniły, a potem okazało się, że Greenwaya nie ma w tamtym pokoju, Ramirez uznałby mnie za totalnie niewiarygodną osobę.

- Może najpierw upewnijmy się, że rzeczywiście tam jest - powiedziałam.

Dana spojrzała na mnie, jakbym właśnie zaproponowała, żebyśmy obsłużyły Metallicę.

- Żartujesz? Chcesz tak po prostu zapukać do drzwi i zapytać: „Hej, czy to ty jesteś tym gościem, który zamordował swoją żonę?"

W tym ujęciu plan faktycznie wydawał się nie najlepszy.

- Nie. Tak. To znaczy, a co jeśli Ramirez przyśle ludzi, a pokój będzie pusty? Co jeśli Greenway poszedł na drugą stronę ulicy po kawę? Jeśli zobaczy gliniarzy, da nogę i tyle.

Dana przygryzła wargę.

- W porządku. Zapukamy i zorientujemy się, czy jest w pokoju. Ale błagam, tym razem zostaw całą gadkę mnie.

- Okay. Spoko. - I tak nie miałam specjalnej ochoty na ponowną rozmowę z Greenwayem.

Stukając obcasami, wspięłyśmy się z Daną po metalowych schodach na piętro. Ściany w Moonlight Inn były cienkie i zewsząd docierały odgłosy wyświadczanych „usług". Okrzyki „och, skarbie" mieszały się z puszczanym na cały regulator rapem i heavy metalem, przenikając przez tanie drewniane drzwi.

Bicie mojego serca było niemal równie głośne jak gitarowe solówki. Już telefoniczna rozmowa z Greenwayem wytrąciła mnie z równowagi.

Myśl o stanięciu z nim twarzą w twarz sprawiła, że zaczęły mi szczękać zęby. Zwolniłyśmy kroku, zbliżając się do dwudziestki. Po drugiej stronie tych drzwi znajduje się morderca, pomyślałam. Przypomniałam sobie dużą czarną spluwę Ramireza i nagle poczułam się zupełnie bezbronna.

Zatrzymałyśmy się z Daną przed drzwiami. Pokój miał jedno okno, wychodzące na parking. Wisząca od środka wyblakła, zielona zasłona, była zaciągnięta i nie przebijał przez nią nawet atom światła. Czyżby w środku nikogo nie było?

- Może go nie ma? - szepnęłam.

- Może śpi.

- Może nie powinnyśmy go budzić.

- Hej, to był twój pomysł - szepnęła Dana.

Wiem. I kiedy stałyśmy na dole, wydawał się całkiem niezły. Jednak im bliżej byłyśmy jego realizacji, tym więcej miałam wątpliwości. Zanim mogłam podwinąć ogon, Dana zastukała w drewniane drzwi. Przygryzłam wargę, opierając się pokusie, by wziąć nogi za pas i schować się w mysiej dziurze.

Żadnej odpowiedzi.

Dana zastukała jeszcze raz, tym razem wołając: „Halo?"

Nic. Odetchnęłam z ulgą tak wielką, że podmuch powietrza prawie zmierzwił moją sztuczną grzywkę.

A potem usłyszałam wystrzał.

Rozdarł ciszę za drzwiami niczym grzmot pioruna. Dana i ja na moment znieruchomiałyśmy jak sparaliżowane.

Gdyby to był film, staranowałybyśmy drzwi, wpadły do środka i pojmały złoczyńcę, nie łamiąc sobie przy tym nawet jednego paznokcia. Ale ponieważ żadna z nas nie miała kontraktu z Warner Brothers, zrobiłyśmy to, co robi każdy mieszkaniec Los Angeles, kiedy usłyszy prawdziwy wystrzał z prawdziwej broni. Uciekłyśmy.

Wykonałyśmy zsynchronizowany obrót i rzuciłyśmy się w prawo, wydając piski przerażenia. Zbiegłyśmy schodami tak szybko, jak to możliwe w niedorzecznie wysokich obcasach i pognałyśmy jak szalone do dżipa, zaparkowanego po drugiej stronie parkingu. Dana podciągnęła sukienkę i pędziła w stronę samochodu z determinacją olimpijskiej sprinterki. Biegłam tuż za nią, wymachując rękami jak wariatka i usiłując utrzymać równowagę.

Metallica wychylił głowę z recepcji.

- Co to było? Co, u diabła, wykręciłyście, wy szurnięte dziwki?

- Nic - odkrzyknęła Dana, dopadając dżipa.

- Słyszałem strzał.

- Nie słyszałeś - rzuciłam. Tak, wiem, odzywka godna mistrzyni. Ale w tym momencie ucieczka była ważniejsza od wspinania się na wyżyny inteligencji. Wgramoliłyśmy się do auta i już wyjeżdżałyśmy na główną ulicę, kiedy chyba usłyszałam drugi wystrzał. Nie zatrzymałam samochodu, żeby się upewnić, tylko ruszyłam Vanowen i po dwóch przecznicach odbiłam na autostradę.

Ciągle rozdygotana, usłyszałam, jak Dana stwierdza oczywiste.

- Właśnie do nas strzelali. Uwierzysz, że ktoś właśnie do nas strzelał?

Nie wierzyłam. To nie jest moje życie, pomyślałam. Jakimś cudem znalazłam się w ciele Lucy Liu, byłam tego pewna.

- Myślisz, że to Greenway? - zapytałam.

- Pytanie! A znasz jeszcze jakichś morderców, którzy mogliby do nas strzelać?

Trafna uwaga.

- To co, dzwonimy teraz do Ramireza? - zapytała Dana.

Mój głos rozsądku w końcu doszedł do... głosu.

- Aha!

Zjechałam na parking przy skrzyżowaniu Van Nuys i Oxford i sięgnęłam do mojej małej torebki po wizytówkę Ramireza. Ręce nadal mi się trzęsły, kiedy wybierałam jego numer. Oddałam telefon Danie, bo bałam się, że Ramirez mógłby rozpoznać mój głos. Wiedziałam, że od razu zacząłby mi zadawać mnóstwo irytujących pytań, takich jak: skąd wiedziałam, gdzie zatrzymał się Greenway? Jak zdobyłam numer jego pokoju? Dlaczego do mnie strzelał? Były to pytania, których wolałam uniknąć. Tak więc Dana ponownie przybrała dziwkarski głos Betty Boop i zostawiła anonimową wiadomość sierżantowi, który odebrał telefon.

- Nie wiem jak ty - powiedziała, kiedy się rozłączyła - ale ja bym się napiła.

- Ja też. - Tyle że nie mogłam pić alkoholu. Nie, dopóki nie wiedziałam, czy jestem w ciąży, czy nie.

- To może zaczniemy dziś happy hours wcześniej?

Szczerze mówiąc, jedyne, na co miałam ochotę, to wrócić do domu i wziąć dziesięć pryszniców, żeby zmyć z siebie przerażenie. Jednak biorąc pod uwagę, że to ja zaciągnęłam Danę do Północnego Hollywood - nie wspominając już o tym, że to przeze mnie do niej strzelali - czułam, że jestem jej coś winna.

- Jasne. Chcesz jechać w jakieś konkretne miejsce?

Dana opuściła osłonę przeciwsłoneczną i zaczęła poprawiać makijaż.

- Znam barmana z Mulligan's. To na Van Nuys, parę przecznic stąd.

Wyjechałam z parkingu i wróciłam na Van Nuys. Zgodnie z instrukcjami Dany zatrzymałam się przed ceglanym budynkiem z niebieskim neonem, który głosił „Mulligan's". Przez drzwi płynął niekończący się strumień ludzi w biurowych ciuchach. Spojrzałam na swoją sukienkę ze spandeksu, zastanawiając się, ile niedwuznacznych propozycji otrzymam do końca dnia.

Parking był zastawiony, więc znalazłam miejsce na ulicy. Po niechętnym opłaceniu postoju, weszłam za Daną do słabo oświetlonego wnętrza Mulligan's. Wzdrygnęłam się, słysząc z małej sceny w rogu kiepskie popisy karaoke - kurduplowaty facet w średnim wieku katował właśnie piosenkę Shanii Twain.

Dana natychmiast zamówiła dwie wódki z martini i dodatkowymi oliwkami u znajomego barmana, który wyglądał jak sobowtór Bruce'a Lee i był cały ubrany na czarno. Marzyłam o kieliszku martini, ale zdecydowałam się na kolejne matczyne poświęcenie i szybko zmieniłam swoje zamówienie na dietetyczną colę. Po chwili dostałyśmy nasze drinki. Dana ledwie zdążyła wciągnąć jedną oliwkę, kiedy Bruce Lee złapał ją za rękę i pociągnął na scenę do wspólnego odśpiewania American Pie.

Usiadłam przy barze i sączyłam dietetyczną colę. Zdecydowanie nie jestem ćmą barową. Wolę miejsca, w których słychać, co mówią do ciebie znajomi, takie jak Starbucks czy Nordstrom. W moim wypadku wieczór na mieście oznacza kolację i film z Julią Roberts. Jednak w tym momencie głośna, tłoczna, anonimowa atmosfera Mulligan's była bardzo kojąca. Na chwilę mogłam uciec od mojego prawdziwego życia - nie szkodzi, że z kiepską muzyką w tle.

Dłonie trzęsły mi się już tylko odrobinę. Upiłam kolejny łyk coli. To naprawdę marny substytut martini.

Umierałam z ciekawości, co dzieje się w motelu. Czy Ramirez odebrał wiadomość? Może właśnie aresztuje Greenwaya? Byłam ciekawa, czy kiedy przyjechała policja, rozpętała się strzelanina. Boże, miałam nadzieję, że nikomu nic się nie stało. W sumie nie miałam nic przeciwko, by Metallica zarobił kulkę w tyłek, ale nie chciałam, żeby ktokolwiek zginął. A zwłaszcza ja. I właśnie dlatego, choć targała mną nieludzka ciekawość, siedziałam jak przykuta do stołka i popijałam dietetyczną colę. Odczekam dwie godziny i zadzwonię do Ramireza, żeby od niechcenia zapytać, czy są jakieś postępy w śledztwie. Oczywiście przemilczę fakt, że to ja, a nie policja, pierwsza odnalazłam Greenwaya. Ha, i kto był teraz dziewczyną?

Dana przepchała się do mnie, chwyciła swojego drinka i pociągnęła spory łyk.

- Boże. Zapomniałam już, jak Liao cudnie śpiewa. - Opróżniła kieliszek i zjadła oliwkę. - Chodź z nami na scenę. Zaraz będziemy śpiewać I've Got You, Babe.

- Nie, dzięki. Nie jestem w nastroju do śpiewania.

Dana przechyliła głowę.

- Hej, wszystko w porządku?

Nie, nie było w porządku. Przed chwilą do mnie strzelali! Nie chciałam psuć Danie wieczoru z Bruce'em Lee (była tak dobra, że pojechała ze mną do Valley, gdzie ją prawie zabili), dlatego odpowiedziałam:

- Nic mi nie jest. Tak jakby.

- Jesteś pewna?

Zmusiłam się do uśmiechu.

- Tak. Spoko. Nie przejmuj się.

- Okay. W takim razie nie pogniewasz się, że nie wrócę z tobą? Widzisz, Liao opiekuje się domem jednego gościa na Wzgórzach i mówi, że z jacuzzi jest widok na napis Hollywood.

Spojrzałam na jej strój. Miałam nadzieję, że to zaproszenie nie miało nic wspólnego z jej minispódniczką. Choć, znając Danę, pewnie miała nadzieję, że tak.

- Jedź. Poradzę sobie.

- Super. Zadzwonię do ciebie jutro i przy bajglach poczytamy sobie o aresztowaniu. - Mrugnęła do mnie konspiracyjnie, po czym zniknęła w gęstniejącym tłumie amatorów happy hours.

Racja. Aresztowanie. Miałam tylko nadzieję, że do niego doszło. Znowu zaczęło mnie korcić, żeby sprawdzić, co tam w motelu. Czy Greenway trafił do aresztu? Jeśli tak, byłam pewna, że Energiczna Reporterka zamelduje o wszystkim w wieczornych wiadomościach. Jeśli Richard obejrzy wiadomości i przekona się, że niebezpieczeństwo minęło, może jeszcze dzisiaj wróci do swojego mieszkania. Upiłam kolejny łyk coli, zastanawiając się, co właściwie o tym myślę.

Teraz, kiedy wiedziałam o Kopciuszku, nie miałam stuprocentowej pewności, na czym stoję z Richardem. Oczywiście byłam na niego wściekła. W końcu był mężem cholernej disnejowskiej księżniczki. Ale, jak nauczyłam się na przykładzie pani Rosenblatt i jej wielu mężów, istniały różne małżeństwa. Może byli w separacji? A jeśli tak, co wtedy?

Najgorsze było jednak to, że nie mogłam przestać myśleć o fali gorąca, jaka zalała mnie w Bebe's, kiedy patrzył na mnie Ramirez. Składałam ją na karb faktu, że od jakiegoś czasu się nie bzykałam, ale mimo wszystko wytrącało mnie to lekko z równowagi.

Pociągnęłam kolejny łyk coli, żałując, że nie ma w niej wódki. Co było smutnym komentarzem do mojego życia. Aspirująca projektantka mody pragnie się upić, po tym jak strzelał do niej klient jej zakłamanego byłego chłopaka. Jednocześnie ma kosmate myśli na temat irytującego, ale szalenie seksownego detektywa z wydziału zabójstw.

- Przepraszam - odezwał się ktoś zza moich pleców, zwracając się do zmiennika Liao. - Poproszę coorsa.

Znieruchomiałam.

Zwróciliście uwagę, że niektórzy ludzie mają tendencję do pojawiania się znienacka, akurat kiedy o nich myślicie? Pani Rosenblatt powiedziałaby, że pchnęło nas ku sobie kosmiczne przeznaczenie. Osobiście uważam, że to kwestia głupiego szczęścia. Choć w moim wypadku trudno było dzisiaj mówić o szczęściu. Jeśli już, to o pechu.

Zwalczyłam pokusę, by wtopić się w tłum (pewnie i tak by mnie namierzył - w końcu jest gliniarzem) i odwróciłam się do niego.

- No proszę - powiedział Ramirez, uśmiechając się szelmowsko. - Co za spotkanie.

9.

W milczeniu gapiłam się na niego. Cholera, zainstalował mi w samochodzie urządzenie naprowadzające, czy co?

Ramirez rozsiadł się swobodnie na sąsiednim stołku. Nadal się uśmiechał, kiedy barman podsunął mu butelkę coorsa.

- Fajny strój - rzucił.

- Dzięki. - Pociągnęłam za dół sukienki, przypominając sobie nagle o majtkach wpijających mi się w tyłek.

Uśmiechnął się szerzej, ukazując swój cholernie seksowny dołeczek.

- Nie wiem dlaczego, ale spandeks strasznie mnie kręci.

- Nabijasz się ze mnie?

- Tylko trochę.

- To jest kamuflaż.

- Przed kim?

Przez moment milczałam.

- Nikim.

- Hm. - Przyglądał mi się uważnie, bezwiednie wyjmując z pojemnika na barze pałeczkę do mieszania koktajli i kreśląc nią niewielkie kółka.

- Co? - zapytałam.

- Całkiem niezła ta peruka.

- Prawda?

- Ale chyba wolę cię jako blondynkę.

Byłam wściekła na uradowany głosik w mojej głowie, który krzyczał: „Podobają mu się twoje włosy!"

- Co tu robisz? - zapytałam, ignorując rozradowany głosik.

- Pracuję. - Teraz patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie prześwietlić. - A co ty tutaj robisz?

Przygryzłam wargę. Nie byłam pewna, ile mogę mu powiedzieć. W dodatku już tyle razy ściemniałam tak wielu osobom, że nie pamiętałam, co ostatnio ściemniłam Ramirezowi. Jednak biorąc pod uwagę, że Greenway był prawdopodobnie w drodze do aresztu, w związku z tym lada dzień spodziewałam się powrotu Richarda, uznałam, że nie mam wiele do stracenia.

- Szukałam Greenwaya, ale strzelali do mnie, więc musiałam się napić. - Miałam nadzieję, że Ramirez pomyśli, że w mojej coli jest rum.

- Okay - powiedział, kręcąc głową. - Ponieważ cię lubię i nie mam czasu na papierkową robotę, udam, że nie słyszałem o żadnej strzelaninie.

Czy właśnie powiedział, że mnie lubi? Cholera, radosny głosik znowu krzyczał wniebogłosy.

- Słuchaj, Maddie - ciągnął. - Tu chodzi o morderstwo. O złych facetów z wielkimi spluwami. To zupełnie inna bajka niż projektowanie dziecięcych bucików. Nie sądzisz, że już najwyższy czas, żebyś wróciła do domu i pozwoliła zająć się tą sprawą dużym chłopcom?

Miał rację. Denerwowałam się na samą myśl o facetach ze spluwami i ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, to, żeby znowu ktoś do mnie strzelał. Zaniedbałam pracę, zaciągnęłam najlepszą przyjaciółkę do podejrzanej dzielnicy, przeze mnie Althea prawie została wylana, a teraz siedziałam w barze odstrojona w żarówiastą sukienkę ze spandeksu. Szczerze mówiąc, zamierzałam po prostu dopić colę, wrócić prosto do domu, zaleć na materacu i wypatrywać w wiadomościach materiału o aresztowaniu Greenwaya.

Jednak ton, jakim Ramirez zasugerował, żeby zostawić tę sprawę „dużym chłopcom", sprawił, że wyprostowałam się, zacisnęłam szczęki, zmrużyłam oczy i odrzuciłam swoje sztuczne włosy na ramię.

- Posłuchaj, „duży chłopcze": może i mam jajniki, ale to nie oznacza, że będę siedzieć w domu i robić na drutach, kiedy Richarda ściga morderca. Nawet jeśli mój cholerny chłopak jest żonaty z Kopciuszkiem.

Wiem, pyskowanie policjantowi to nie najlepszy pomysł. Ramirez wpatrywał się we mnie z miną Złego Gliny. W duchu modliłam się, żeby nie sięgnął po kajdanki. Nie należę do osób, które uważają spędzenie nocy w areszcie za dobrą zabawę. A zważywszy mój obecny strój, byłoby to chyba nawet gorsze od przejścia się po wybiegu w Mediolanie w Fioletowym Paskudztwie.

Już byłam gotowa oddać się w ręce sprawiedliwości, kiedy przy oczach Ramireza pojawiły się zmarszczki, a usta uniosły w kącikach. Po chwili roześmiał się na głos.

Powinnam się obrazić, ale zamiast tego poczułam, jak znika mój bojowy nastrój. Rety, facet cudownie się śmiał. Jego śmiech był głęboki, serdeczny i całkowicie odmieniał mu twarz. Przez chwilę wyglądał zupełnie jak model z okładki kolorowego czasopisma.

- W porządku - powiedział, dochodząc do siebie. - Mam dla ciebie propozycję. - Nachylił się, tak że poczułam zapach jego mydła. Ivory. Zaciągnęłam się. Zawsze lubiłam tę markę.

- Jaką propozycję?

Spojrzał mi prosto w oczy i poufałym, może nawet zbyt poufałym, tonem powiedział:

- Pokażesz mi, co masz, a ja zrewanżuję ci się tym samym.

Rety. Miałam nadzieję, że mówi o prowadzonej sprawie. No może nie w stu procentach - przyznam, że w mojej głowie na ułamek sekundy rozbłysła poddana przez Danę myśl o „zwierzęcym seksie".

- Co chcesz wiedzieć? - zapiszczałam.

Nawet nie drgnęła mu powieka.

- Wszystko.

Wszystko to dość szerokie pojęcie. Postanowiłam podzielić się z nim skróconą wersją wydarzeń.

- Okay. Kiedy byłam wczoraj w gabinecie Richarda, zadzwonił Greenway. Udało mi się ustalić, że dzwonił z Moonlight Inn, więc razem z moją najlepszą przyjaciółką Daną przebrałyśmy się za dziwki, żeby wyciągnąć od recepcjonisty numer pokoju. Kiedy byłyśmy już pod drzwiami, ktoś zaczął strzelać, więc dałyśmy nogę.

Ramirez uniósł brwi.

- Udało ci się namierzyć, skąd dzwonił?

- Przekupiłam recepcjonistkę Richarda darmowym manikiurem, żeby to dla mnie sprawdziła.

- Jezu. - Przewrócił oczami.

- Co?

- Prawdziwie dziewczyńskie metody.

Zmrużyłam oczy.

- Ale zadziałało, prawda? Okay, powiedziałam ci już wszystko, co wiem, teraz twoja kolej. Co tutaj robisz?

Ramirez pociągnął łyk piwa i spojrzał na mnie. Przez chwilę bałam się, że zechce się wycofać z umowy.

- W porządku. Dostaliśmy anonimowy telefon, że Devon Greenway ukrywa się w Moonlight w Północnym Hollywood. Sprawdziliśmy, skąd dzwonił informator - okazało się, że z twojej komórki. A kiedy mówię sprawdziliśmy, mam na myśli użycie technologii, nie manikiur.

Teraz ja przewróciłam oczami.

- Wysłałem paru ludzi, żeby to sprawdzili. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy jadąc do motelu, zauważyłem zaparkowanego na ulicy twojego czerwonego dżipa.

Zignorowałam sarkazm w jego głosie.

- Aresztowali Greenwaya?

- Nie.

- Jak to „nie"? - Poczułam dławienie w gardle i mój głos znowu zrobił się piskliwy. Nagle bezpieczne, anonimowe wnętrze Mulligan's zmieniło się w pomieszczenie pełne obcych ludzi, z których każdy mógł być uzbrojony.

- To znaczy, że pokój był pusty. Nikogo tam nie było.

Po raz drugi w ciągu dwóch dni bałam się, że zaraz zhiperwentyluję. Drżącymi dłońmi chwyciłam szklankę i wychyliłam resztkę coli. Za szybko. Napój wpadł do złej dziurki i zaczęłam się dławić, wydając przy tym dźwięki hieny w rui. Ramirez uderzył mnie w plecy, do oczu napłynęły mi łzy, ale sytuacja została opanowana.

Ramirez pokręcił tylko głową i z leciutkim uśmieszkiem upił kolejny łyk piwa.

- Był tam - powiedziałam. - Przysięgam, że tam był. Dzwonił stamtąd wczoraj. Możesz to sprawdzić w rejestrze połączeń. Odbyliśmy długą rozmowę o tym, że Richard nazywa mnie Pączuszkiem.

- Pączuszkiem? - Ramirez uśmiechnął się drwiąco.

- Tak mnie pieszczotliwie nazywa. Ja tego nie wymyśliłam.

- I Pączuszek to wszystko, na co go stać?

- To słodkie! - Szczerze mówiąc, nigdy nie przepadałam za Pączuszkiem. W dzieciństwie dziadek nazywał mnie jakoś podobnie. Nie zamierzałam jednak przyznać się do tego Ramirezowi.

- Moim zdaniem bardziej pasuje do ciebie fregadita.

- Co?

Ramirez się uśmiechnął.

- Na pewno dojdziesz, co to znaczy.

Chyba go nienawidziłam.

- Jesteś pewien, że Greenwaya nie ma w motelu?

- Nawet jeśli tam był, to się zmył. A jeśli jest mądry, właśnie leci na Karaiby. W tej chwili technicy przeczesują motel, na wypadek gdyby zostawił tam coś interesującego.

Mój znajomy technik z haczykowatym nosem był pewnie w swoim żywiole, rolkując Metallicę.

- Myślisz, że coś znajdą?

Ramirez wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Moim zdaniem dawno się ewakuował.

Świetnie. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Tyle, że teraz odczuwałam irracjonalną potrzebę, by co trzy sekundy zerkać przez ramię, sprawdzając, czy w pobliżu nie czai się uzbrojony psychopata. A Richarda ciągle nie było. Ciągle się ukrywał. Nadal nie odpowiadał na moje telefony i nadal był żonaty z Kopciuszkiem.

Zdecydowanie potrzebowałam czegoś mocniejszego od dietetycznej coli.

- No dobrze - powiedział Ramirez, dopijając piwo. - Skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, chyba już czas, żebyś wróciła do domu.

- Powiesz mi jeśli znajdziecie coś w motelu?

Ramirez spoważniał.

- Zrozum, to dochodzenie w sprawie morderstwa. Nie zakupy. Wracaj do domu.

- Ale... - Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale Ramirez uciszył mnie, kładąc dłoń na mojej.

- Wyłowiłem już z basenu ciało jednej kobiety, nie chcę wyławiać drugiego. Proszę. Wracaj do domu.

Znieruchomiałam. Nie tyle z powodu ostrzeżenia, co pod wpływem ciepła jego dłoni na mojej. Przełknęłam ślinę, próbując wytłumaczyć sobie, że nie mam trzynastu lat, a on nie jest szkolnym przystojniakiem.

- Nie mogę tak po prostu tego olać. - Nie dodałam, że to dlatego, iż mogę nosić dziecko Richarda.

Łagodniejsze oblicze Ramireza zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Ponownie przybrał minę Złego Gliny. Potrząsnął głową i mruknął coś po hiszpańsku, po czym wtopił się z powrotem w tłum.

I zniknął.

Wpatrywałam się w swoją szklankę. To była dobra rada. Wrócić do domu. Ramirez miał rację: to nie była moja bajka. Może Greenway rzeczywiście był już w samolocie lecącym na Karaiby. A jeśli nie? Może właśnie tropił Richarda, zbliżał się, gotów do oddania strzału. Bardziej bohaterska część mnie, ta, która dorastała w bieliźnie z logo Wonder Woman, chciała chwycić złote lasso i ocalić Richarda przed marnym końcem w kryształowo czystej wodzie basenu. Ta bardziej tchórzliwa, która uciekała w popłochu spod drzwi pokoju numer 20, wiedziała, że Ramirez ma rację. Jeśli będę nadal węszyć, w końcu mogę się napatoczyć na lufę pistoletu. Czy Richard był w ogóle wart takiego poświęcenia?

Jeszcze tydzień temu odpowiedziałabym głośno, że tak. Teraz miałam poważne wątpliwości. Jednak choć nie mogłam zignorować istnienia Kopciuszka, nie mogłam też tak po prostu skreślić Richarda, bez wysłuchania jego wersji wydarzeń. W końcu byliśmy razem pięć miesięcy. I przez większość tego czasu było nam ze sobą naprawdę dobrze. Okay, może nie odbyliśmy jeszcze poważnej rozmowy o tym, że spędzimy resztę życia razem, wpatrując się sobie w oczy, ale przynajmniej trzy razy w tygodniu nocowałam u niego, a piątkowy wieczór zawsze mieliśmy zarezerwowany na randkę.

Pytanie brzmiało: co dalej? Potrząsnęłam kostkami lodu na dnie szklanki. Nie miałam tropu, broni ani chłopców z policyjnego laboratorium. Nie miałam nawet kieszonkowego gazu pieprzowego.

Miałam za to coś innego. Test ciążowy. A ponieważ miejsce pobytu mojego chłopaka pozostawało nieznane, perspektywa stanięcia twarzą w twarz z mordercą była mniej przerażająca niż perspektywa zobaczenia różowej kreski.

Zrobiłam więc jedyną słuszną rzecz. Rzuciłam na bar dziesiątkę, złapałam torebkę i popędziłam do samochodu, żeby nie pozwolić Ramirezowi za bardzo się oddalić.

Przyznaję, że kiedy ostatnim razem śledziłam Ramireza, nie skończyło się to najfajniej. Nie miałam najmniejszej ochoty oglądać kolejnych trupów w basenie, dlatego obiecałam sobie, że tym razem zostanę w samochodzie. Na przekór seksistowskim poglądom Ramireza nie zamierzałam jednak czekać z założonymi rękami, aż sytuacja jeszcze bardziej się zagmatwa. A miałam przeczucie, że tak właśnie będzie, zanim w końcu wszystko się wyprostuje. Jasne, byłoby super, gdyby policyjni technicy wpadli na trop prowadzący prosto do Greenwaya, ale nie sądziłam, żeby facet był aż tak głupi. Ani żebym ja miała aż takie szczęście.

Tak więc zamiast siedzieć w domu i słuchać energicznych reporterów wiadomości, informujących, że policja nie ma żadnych nowych śladów, postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce. Postanowiłam być aktywna. Tak, aktywna. Brzmi to o niebo lepiej niż „upierdliwa baba, przeszkadzająca w śledztwie". Poza tym jeśli zostanę w samochodzie, nie będę w niczym przeszkadzać. Będę po prostu szpiegować.

Musiałam też przyznać, że nadal byłam urażona słowami Ramireza o moich dziewczyńskich metodach. I co u diabła znaczyło fregadita!

Włączyłam się do ruchu na Van Nuys i na następnych światłach dogoniłam czarnego SUV-a Ramireza. Trzymałam się w odległości dwóch samochodów za nim, na sąsiednim pasie, żałując, że mój dżip nie jest mniejszy i mniej rzucający się w oczy. Tak jak się spodziewałam, skręcił w Vanowen, kierując się do motelu. Zwiększyłam dystans między nami jeszcze o parę samochodów, bo czułam się dość pewnie, wiedząc, dokąd zmierzał. Później na chwilę go zgubiłam, ale kiedy powoli mijałam Moonlight Inn, zobaczyłam jego SUV - a zaparkowanego pod tą samą wątłą palmą, pod którą zaledwie godzinę wcześniej stał mój dżip.

Okrążyłam przecznicę i zatrzymałam się kilkadziesiąt metrów od motelu, pod słabo świecącą uliczną latarnią. Choć na dworze nadal było ponad dwadzieścia pięć stopni, siedziałam z zamkniętymi oknami i zablokowanymi drzwiami. Już wcześniej Moonlight Inn wzbudzał mój niepokój. Teraz przywodził na myśl hollywoodzkie horrory. Przypomniała mi się scena z Ulic strachu, w której niczego niepodejrzewająca kobieta siedzi w swoim samochodzie, gdy nagle z tylnego siedzenia wyskakuje morderca z siekierą i zaczyna nią wymachiwać. Cały samochód spływa keczupem. Wzdrygnęłam się. Chciałam, żeby mój keczup pozostał na swoim miejscu.

Mrużąc oczy, by lepiej widzieć w ciemności, patrzyłam, jak Ramirez wysiada z auta. Na parkingu stały dwa wozy policyjne; jeden funkcjonariusz rozmawiał przez radio w samochodzie, drugi oświetlał latarką tablice rejestracyjne samochodów stojących na parkingu. Ramirez podszedł do gliniarza z latarką i rozmawiał z nim przez chwilę, podczas gdy tamten cały czas wskazywał na pokój numer 20.

Podążyłam za wzrokiem Ramireza na piętro. Drzwi pokoju były teraz otwarte, w środku paliło się światło. Za lichymi zasłonami dostrzegłam zarys sylwetki, należącej zapewne do znajomego technika. Na wpół ubrani sąsiedzi dwudziestki wypełźli ze swoich pokojów, gromadząc się przy otwartych drzwiach niczym ćmy przy lampie.

Ramirez zostawił gliniarza, pokonał schody, przeskakując po dwa stopnie naraz i zdecydowanym krokiem ruszył do pokoju Greenwaya. Zniknął w środku, ale dosłownie po chwili wynurzył się z powrotem. Zszedł na dół, przeciął popękany asfalt i wszedł do recepcji. Uśmiechnęłam się na myśl o Metallice, trzęsącym się ze strachu pod groźnym spojrzeniem Ramireza.

Pięć minut później Ramirez wyszedł z recepcji i wsiadł do SUV-a. Włączył światła, wyjechał z parkingu i ruszył Lankershim, kierując się ku autostradzie. Zmusiłam się, by policzyć do pięciu, i puściłam się za nim w pogoń.

Byłam prawie pewna, że po prostu wraca na komisariat. Ale istniała nikła szansa, że Metallica podzielił się z nim informacją na temat nowego miejsca pobytu Greenwaya. Uznałam więc, że nie zaszkodzi, jeśli się trochę przejadę. Poza tym, choć niechętnie to przyznawałam, moje mieszkanie wydało mi się nagle strasznie puste. Wcześniejsza mrożąca krew w żyłach akcja w motelu oraz świadomość, że Greenway nadal jest na wolności, sprawiały, iż myśl o siedzeniu samej w domu była dla mnie nie do zniesienia. Nawet nie miałam do kogo zadzwonić, by dotrzymał mi tej nocy towarzystwa. Dana szalała gdzieś w jacuzzi, Richard, oczywiście, nadal się ukrywał. Pewnie mogłabym zadzwonić do mamy, ale wtedy musiałabym przez cały wieczór słuchać o jej zbliżającym się wieczorze panieńskim w Beefcakes i o tym, ile weźmie ze sobą dwudziestek. Co było niemal tak samo odstręczające.

Wiem, że to głupie, ale dopóki miałam Ramireza w zasięgu wzroku, czułam się bezpieczna. Zabawne, że tylne światła SUV-a mogą być tak kojące. Jechaliśmy Lankershim do stotrzydziestkiczwórki. Ramirez podążał na wschód, w stronę Pasadeny, a potem skręcił w piątkę, odbijając na południe. Jechał szybko, jakby był spóźniony, klucząc umiejętnie między innymi autami, aż dotarł do sześćdziesiątki, i skierował się na Pomonę. Nagimnastykowałam się, żeby za nim nadążyć, cały czas starając się, by była między nami przynajmniej jedna ciężarówka. Nie zamierzałam pozwolić, by znowu mnie przyłapał.

Zegar na desce rozdzielczej wskazywał wpół do ósmej, kiedy Ramirez zjechał w końcu z autostrady w Azusa, zdążając w stronę dzielnicy mieszkalnej Hacienda Heights. Tutejsze domy jednorodzinne były skromne i wyglądały, jakby wyfrunęło z nich już niejedno pokolenie młodzieży. Wytyczone w latach pięćdziesiątych ulice, z identycznymi, produkowanymi masowo domkami, zmieniły się. Tu i ówdzie garaż zaadaptowano na powierzchnię mieszkalną, pojawiły się okładziny z Searsa i nadbudówki. Na równo przyciętych trawnikach leżały wielkie opony i piłki.

W ślad za Ramirezem minęłam dom z dziecięcą huśtawką zawieszoną na drzewie i trawnikiem otoczonym płotkiem. Nagle przed oczami błysnęła mi moja ewentualna podmiejska przyszłość. Ogarnęła mnie panika. Czy to właśnie oznaczała różowa kreska?

Na szczęście nie jestem aż tak neurotyczna, by przeżyć załamanie nerwowe na samą myśl o osiedleniu się w krainie mamusiek. Jednak kiedy pomyślałam, że miałabym opuścić moje mieszkanie (co z tego, że piekielnie ciasne), zamieszkać z Richardem (tak, wypierałam istnienie Kopciuszka) i zamienić się w przykładną panią domu, aż spociły mi się ręce. Czy z powodu jednej wadliwej prezerwatywy miałam porzucić moje dotychczasowe życie i zapuścić korzenie na przedmieściu?

Niechętnie przyznaję, że jakaś niewielka (maciupka, maciupeńka) część mnie tego chciała. Za tę nagłą ciągotę do macierzyństwa winiłam moje lalki. Programowałam się na sielankę na przedmieściu, od kiedy kupiłam Barbie jej wymarzony dom, łącznie z idealnym dodatkiem, czyli Kenem. Mimo to, skonfrontowana z taką ewentualnością, oblewałam się zimnym potem.

Pogrążona w rozmyślaniach, nagle uświadomiłam sobie, że zgubiłam Ramireza.

Cholera.

Objechałam przecznicę i wróciłam po swoich śladach. Podczas drugiej rundki w końcu wypatrzyłam jego SUV-a, zaparkowanego pod okazałym dębem, po drugiej stronie ulicy.

Zatrzymałam się na rogu, z dala od wątłego światła ulicznych latarni, i zsunęłam się na siedzeniu. Ze swojego punktu obserwacyjnego dostrzegłam, że SUV jest pusty. Ramirez zapewne wszedł do jednego z pobliskich domów, kiedy ja objeżdżałam przecznicę. Cholera.

Szybko przyjrzałam się dwóm domom, pomiędzy którymi stał jego samochód. Jeden był pogrążony w kompletnej ciemności. Drugi, zbudowany w stylu ranczerskim, miał żółte okiennice, a w jednym z okien od frontu migotało niebieskie światło telewizora. Na podwórku rosły jukki, ścieżka była obsadzona krzakami róż. Na trawniku walały się hula - hoopy, rękawice bejsbolowe, ciężarówki zabawki i szmaciana lalka. Nie wyglądało mi to na kryjówkę zbiegłego przestępcy. Zastanawiałam się, co w takim razie robi tutaj Ramirez.

I wtedy nasze kosmiczne szlaki znowu się przecięły.

- Mnie wypatrujesz? - Ramirez przyglądał mi się przez boczną szybę.

Zaskowyczałam jak terier, podskakując na siedzeniu.

- Jezu, ale mnie przestraszyłeś.

Miał rozbawione spojrzenie, zupełnie jakby o to mu chodziło.

- Zaczynasz być naprawdę upierdliwa, wiesz?

- My, upierdliwe dziewczyny, już tak mamy.

- Pewnie nie uda mi się ciebie namówić, żebyś wróciła teraz do domu?

Przybrałam pozę twardzielki.

- Masz rację, nie uda ci się. Nie wiem, dlaczego ci się wydaje, że możesz mi rozkazywać. To dlatego, że jestem kobietą, tak?

Uśmiechnął się szeroko.

- Nie, dlatego że mam odznakę.

No cóż, zdaje się, że tu miał trochę racji. Zmieniłam temat.

- Gdzie właściwie jesteśmy? - zapytałam, wskazując senną okolicę.

Zerknął na dom z hula-hoopami.

- W żadnym istotnym miejscu.

Jasne. Chyba nie spodziewał się, że w to uwierzę?

- Czyj to dom? - zapytałam, wyciągając szyję, jakbym dzięki temu mogła zobaczyć, co się dzieje w środku.

Ramirez pokręcił głową.

- Wierz mi, nie chcesz wiedzieć.

- Znowu to samo. Mówisz mi, czego chcę, a czego nie chcę. Czy kobiety naprawdę lecą na tę twoją seksistowską gadkę?

Nie musiał odpowiadać; wiedziałam, że tak. W oku Ramireza błysnęło ostrzeżenie.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

Zawahałam się. Nie po to tyle jechałam, żeby teraz dać się zastraszyć facetowi, który uważał, że może mnie rozstawiać po kątach tylko dlatego, że jest seksowniejszy od Brada Pitta w todze. Wyprostowałam się.

- Tak.

- Dobra. To chodź.

Za łatwo poszło. Gdzieś musiał kryć się haczyk. Ale po tym jak narobiłam dymu, nie mogłam się teraz tak po prostu wycofać. (Poza tym wyprawa w nieznane z Ramirezem była lepsza od samotnego siedzenia w domu i czekania, aż zjawi się Greenway i upuści mi keczupu). Złapałam więc torebkę, zamknęłam dżipa i pospieszyłam za Ramirezem, który przeciął ulicę i szedł różaną ścieżką.

Drzwi wejściowe były intensywnie czerwone z pomarańczowymi szybkami. Ramirez zastukał energicznie, po czym, nie czekając na odpowiedź, pchnął je do środka, puszczając mnie przodem.

W środku było cieplej niż na dworze, pachniało tamalami, płynem do mycia podłóg i ciasteczkami z cukrową posypką. Gdzieś w głębi grała muzyka, usłyszałam też chór dziecięcych głosów, rywalizujących ze sobą o zainteresowanie dorosłych. Ramirez poprowadził mnie do przytulnego salonu, który zdawał się pękać w szwach od najrozmaitszych bibelotów. Były tu wazony z kolorowego szkła, kolekcja figurek bejsbolistów z kiwającymi się głowami, szklane świeczniki ozdobione wizerunkami Dziewicy Maryi i ręcznie dziergane jaskrawozielone i różowe narzuty. W rogu, w dużym, rozkładanym fotelu w przydymionym pomarańczowym kolorze, drzemał mężczyzna w znoszonej roboczej koszuli i dżinsach. Obok niego, na stoliku do kawy, leżał czarny kowbojski kapelusz. W telewizorze, który widziałam z ulicy, leciał właśnie western z Johnem Wayne'em, ale dźwięk był ściszony.

Kuchnia za salonem była urządzona w jasnym odcieniu błękitu. Krzątały się w niej krągłe kobiety, nawijające szybko po hiszpańsku. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy dobrze zrobiłam, przychodząc tu z Ramirezem. Wyobrażałam sobie, że będziemy przesłuchiwać podejrzanego w oślepiającym świetle lamp, zrobimy nalot na podmiejską kryjówkę handlarzy narkotyków albo spróbujemy wyciągnąć informacje od sąsiada dalekiego krewnego Greenwaya. Teraz miałam przeczucie, że wpakowałam się w coś znacznie gorszego.

- Halo? - zawołał Ramirez.

Szwargotanie ucichło i z kuchni wychyliło się pięć twarzy. Wszystkie w przyjemnym jasnobrązowym kolorze, z czarnymi, gęstymi włosami. Jedna z kobiet była mniej więcej w moim wieku, pozostałe miały delikatne zmarszczki i siwe pasma we włosach. Najniższa z nich (a żadna nie miała więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu) na widok Ramireza klasnęła w ręce.

- Mijo, przyszedłeś!

- Oczywiście, że przyszedłem. - Ramirez podszedł do kobiety i pocałował ją w policzek. - Chyba nie myślałaś, że opuszczę twoje urodziny, mamo?

Mamo? No to wszystko jasne.

Pociągnęłam za dół sukienki, zastanawiając się, czy uda mi się ją wydłużyć o dziesięć centymetrów, jeśli będę tego wystarczająco mocno pragnąć. Nie miałam ochoty poznawać w tym stroju niczyjej matki, a zwłaszcza takiej, która piekła ciasteczka z cukrową posypką. Może gdybym zaczęła się powolutku cofać, udałoby mi się zniknąć z powrotem za drzwiami, ocalając resztki godności.

Jakby czytając w moich myślach, Ramirez powiedział:

- Mamo, to jest Maddie.

Znieruchomiałam, kiedy pięć par ciemnobrązowych oczu skierowało się na mnie. To by było na tyle, jeśli chodzi o dyskretną ucieczkę.

Mama zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, a potem spojrzała na Ramireza, unosząc gęstą brew. Pozostałe kobiety zwyczajnie gapiły się na mnie, a ich oczy były okrągłe jak spodki. Tylko najmłodsza przyglądała mi się spod zmrużonych powiek, zaciskając usta.

- Maddie, poznaj moją siostrę BillieJo i ciotki Swoozie, Cookie i Kiki.

Ciotki nadal się na mnie gapiły. BillieJo piorunowała mnie wzrokiem.

- Witam - powiedziałam i nawet leciutko machnęłam jednym palcem.

Żadna mi nie odpowiedziała. Czułam się, jakbym miała na czole wielki neon ze słowem „dziwka".

- Eee, zwykłe się tak nie ubieram - wyjaśniłam szybko, z policzkami czerwieńszymi od nosa Rudolfa.

Mama jeszcze raz omiotła mnie wzrokiem, zatrzymując się na dole sukienki. Odruchowo pociągnęłam ją w dół.

- Ładne nogi - powiedziała.

- Och... - Spojrzałam na Ramireza, licząc na jakąś pomoc. Nic z tego. Kołysał się na piętach z rękami skrzyżowanymi na piersi, a złośliwy uśmieszek na jego twarzy mówił, że zostałam ukarana za to, że go śledziłam.

- Dziękuję - wydusiłam w końcu.

- Kiedyś też miałam takie nogi - ciągnęła mama. - Zanim urodziłam dzieci. Dzieci rujnują nogi. Żylaki, cellulit. Niezbyt ładnie to wygląda. Masz dzieci?

- Nie. Nie mam.

Jeszcze.

- I dobrze. Zachowaj te nogi tak długo, jak się da. Ja urodziłam pierwsze dziecko, kiedy miałam siedemnaście lat. A ty ile masz?

- Eee, dwadzieścia dziewięć - odpowiedziałam, z tym że zabrzmiało to bardziej jak pytanie. Jakbym zgadywała w teleturnieju i liczyła, że odpowiedź będzie poprawna.

- Och. - Mama nachyliła się do mnie i pseudoszeptem zapytała: - Jesteś bezpłodna?

Zdaje się, że słyszałam, jak Ramirez parsknął.

- Nie! Nie jestem bezpłodna. Po prostu... poświęcam się pracy.

- O, brawo! Bardzo dobrze. Dziewczyna, która robi karierę zawodową. Zawsze chciałam zrobić karierę zawodową. Myślę, że byłabym naprawdę dobrym strażakiem.

Starałam się nie roześmiać, kiedy wyobraziłam sobie, jak korpulentna mama Ramireza wyciąga kogoś z płonącego budynku.

- Czym się zajmujesz? - zapytała.

- Projektuję buty.

Mama spojrzała na moje potężne akrylowe obcasy.

- Nie, nie takie - dodałam szybko. - Projektuję buty dla dzieci.

Mama się ożywiła.

- A więc lubi dzieci. Bardzo dobrze. Podoba mi się ta dziewczyna. - Mama klepnęła Ramireza w policzek.

- Cieszę się - odparł.

Dobrze się bawił. Za dobrze. Mama klepnęła w policzek także mnie. Potem wskazała na syna.

- Pilnuj, żeby używał kondomów. Musisz zachować te nogi tak długo, jak tylko się da.

Zatkało mnie. Spojrzałam na Ramireza, licząc, że wyjaśni matce, że nie łączą nas stosunki wymagające używania kondomów, ale on robił wszystko, żeby nie parsknąć śmiechem.

- No dobrze - powiedziała mama do wszystkich. - Tamale są już gotowe, jedzmy.

Oszołomiona mrugałam oczami, patrząc, jak mama człapie z powrotem do kuchni. Ciotki ruszyły za nią, BillieJo zamykała pochód. Na odchodne posłała mi przez ramię jeszcze jedno groźne spojrzenie.

Rozważałam, czy nie jest za późno, by ratować się ucieczką, kiedy poczułam na szyi ciepły oddech Ramireza.

- Mówiłem, że nie chcesz tu przychodzić - mruknął, po czym błysnął uśmiechem, który zawstydziłby samego Kota z Cheshire. Złapał mnie za rękę i pociągnął do kuchni.

Obiecałam sobie, że mi za to zapłaci.

10.

Ramirez wyprowadził mnie do przestronnego ogródka za domem, przy którym moje skrzynki z geranium wyglądały po prostu żałośnie. Na trawniku stały trzy stoły piknikowe, przykryte kolorowymi obrusami. Otaczały je krzesła, każde z innej parafii, i ławy. Na stołach leżały pachnące stosy tamali, chili i empanades. Między wysokimi dębami wisiały rozwieszone sznury światełek; z jednej z niższych gałęzi zwisała sponiewierana pinata.

Poniżej siedziała grupka ciemnowłosych dzieci, a z ich ust wystawały patyczki od lizaków.

- Wujek Jack - wrzasnęło jedno z nich, rzucając się na Ramireza. To samo zrobiły jeszcze dwie dziewczynki i wkrótce obie nogi Ramireza były obwieszone umorusanymi maluchami.

Tym razem to ja uśmiechnęłam się kpiąco. Jakoś trudno mi było wyobrazić sobie Ramireza w roli dobrego „wujka Jacka". Ale muszę mu oddać sprawiedliwość - nawet się nie skrzywił, kiedy jedna z bratanic zostawiła czekoladowe odciski rączek na jego białej koszuli.

Na podwórko wyszła mama z kolejną tacą tamali i usiadła na jednej z ław. Zdaje się, że był to swego rodzaju sygnał, bo nagle zleciała się cała chmara ludzi. Zza przesuwnych szklanych drzwi wyszła BillieJo i trzy inne młode kobiety, a za nimi facet, który wcześniej drzemał w fotelu. Zza domu wyłoniło się dwóch mężczyzn - obaj byli bardzo podobni do Ramireza, z tym że jeden był nieco niższy, a drugi miał długie włosy, związane na karku w kucyk.

Mama wcisnęła mi w ręce talerz i zakomenderowała "jedz, jedz". Z obawy, aby jej nie urazić (uznałam, że moja sukienka jest wystarczająco obrazoburcza), nałożyłam sobie wszystkiego po trochu.

Kiedy zasiedliśmy do jedzenia, z domu wyszło jeszcze dwóch mężczyzn. Z gitarami przewieszonymi przez plecy, nakładali sobie jedzenie, śmiejąc się i gadając, potęgując jeszcze ogólny harmider.

Jak już wspominałam, moja babka jest irlandzką katoliczką. Zanim dziadek dostał bilet w jedną stronę do raju, wszystkie Wigilie spędzaliśmy w ich domu: siedmioro moich ciotek i wujków, dziewiętnaścioro kuzynostwa i cały rój ich małych pociech, które biegały po domu w odświętnych sukienkach w szkocką kratę i malutkich czerwonych muchach. Tak więc wielka rodzina to dla mnie żadna nowość. Ale jeszcze nigdy nie spotkałam ludzi, którzy by tak głośno gadali i tyle jedli, i to w dodatku jednocześnie. Byłam pod wrażeniem.

Jeśli miałam nadzieję, że wtopię się w tło, spotkało mnie przykre rozczarowanie. Mama usadziła mnie obok siebie na ławie i przedstawiała po kolei wszystkim członkom rodziny. Poznałam braci Ramireza, Barta, Dillona, Marshala i Clinta. Oprócz BillieJo na przyjęciu były żona Clinta, Amelia, żona Barta, Maria, oraz kuzyni Mary Jane i Jose. Do tego z dziesięcioro bratanic i bratanków, których imion nie spodziewałam się zapamiętać.

Wkrótce zrobiło się niemal tak głośno, jak podczas happy hours w Mulligan's. Dziwne, ale wcale nie czułam się zagubiona w tłumie. Hałas, jaki robili, dodawał mi otuchy. Był jak duży, ciepły koc, który odgradzał mnie od reszty świata i jego problemów. Prawie zapomniałam o wszystkim, co mi się tego dnia przydarzyło, i naprawdę zaczynałam się relaksować, kiedy mama nałożyła mi na talerz dokładkę.

- Lubię, kiedy dziewczyna je - powiedziała z aprobatą, kiedy zabrałam się do jedzenia. - Większość młodych dziewczyn jest za chuda. Ale nie ty. Ty masz na sobie trochę ciała.

Znieruchomiałam z widelcem z empanada w połowie drogi do ust. Może powinnam sobie darować dokładkę.

- Dziękuję - odparłam niepewnie.

- Mój Jackie lubi kobiety z krągłościami.

Jackie? Jak milusio. Zerknęłam przez stół na Ramireza, który jedną ręką zajadał enchiladę w sosie mole, a drugą przytrzymywał na kolanie malucha w różowych falbankach.

- Mogę o coś zapytać, pani Ramirez?

- Mów mi mamo. Wszyscy tak do mnie mówią.

- Dobrze... - Zawahałam się. - Mamo. - Dziwnie było mówić do cudzej matki „mamo". Zwłaszcza że owa matka mylnie zakładała, że spotykam się z jej synem. Ale nie mogłam jej przecież powiedzieć, że tylko go śledziłam, nie po tym, jak opchałam się jej domowymi empanadas. Ramirez nieźle mnie załatwił i sądząc po spojrzeniach, jakie rzucał mi przez stół, kokietując mnie tym swoim dołeczkiem, dobrze o tym wiedział.

- Co chcesz wiedzieć, skarbie?

- Co znaczy fregadita! - spytałam.

Mama zastanowiła się przez chwilę.

- Mały wrzód na pupie. Dlaczego pytasz?

Oparłam się pokusie ciśnięcia w Ramireza empanada. Bądź co bądź trzymał na kolanach dziecko.

- Bez powodu - odparłam.

- Jaki przyjemny wieczór. Cieszę się, że Jack mógł przyjechać. Wiesz, facet od pogody mówił, że będzie padać.

- W LA nigdy nie pada.

- To samo powiedziałam. Ale on mówił, że będzie. Wiedziałam, że się myli. Mama wie najlepiej. - Pokiwała przy tym mądrze głową, a ja poczułam, że zaczynam ją lubić.

Po tym jak objedliśmy się po uszy słodkimi meksykańskimi bułeczkami, cynamonowymi drożdżówkami i ciasteczkami z zieloną cukrową posypką, faceci z gitarami nastroili instrumenty i zaczęli grać przyjemną, nastrojową melodię. Kojące dźwięki muzyki w połączeniu z dwoma talerzami pysznego jedzenia, które umościło się już w moim żołądku, sprawiły, że poczułam się syta i zadowolona. Ogarnęła mnie niemal błogość.

Mój spokój został jednak zburzony, kiedy poczułam na krzyżu ciepłą dłoń.

Ramirez nachylił się do mnie i szepnął:

- Zatańczymy?

Chciałam odmówić, ale złapał mnie za rękę i pociągnął na trawnik, gdzie już kołysali się w rytm muzyki Clint i jego żona. Poza tym był gliniarzem, więc chyba lepiej było mu się nie przeciwstawiać. (I nie miało to nic wspólnego z faktem, że jego głęboki głos, tak blisko mojego ucha, znowu przywiódł mi na myśl wizję zwierzęcego seksu. Przysięgam!)

Ramirez objął mnie w talii, ujął moją dłoń w swoją i zaczęliśmy się poruszać w takt muzyki. Poruszał się z zaskakującą gracją jego kocie ruchy kojarzyły mi się z panterą, którą miał wytatuowaną na przedramieniu. Tańcząc z nim, czułam się jak Ginger Rogers, co było miłe.

Może aż za bardzo. Kiedy poczułam, jak w moim podbrzuszu wzbiera znajome ciepło, uznałam, że jest to także za bardzo intymne. I że zbyt łatwo mogłabym się do tego przyzwyczaić.

Odchrząknęłam i spróbowałam nawiązać prozaiczną rozmowę, żeby opanować falę gorąca, zanim zaleje całe moje ciało.

- Hm, twoja siostra ma bardzo nietypowe imię. Dlaczego akurat BillieJo?

Ramirez się uśmiechnął.

- Uważasz, że wszyscy Latynosi powinni nazywać się Jose lub Maria?

Nie chciałam się narazić, więc powstrzymałam się przed wytknięciem mu, że wśród zgromadzonych byli Jose i Maria.

- Nie, nie o to mi chodziło. Po prostu w LA rzadko się spotyka osoby o imieniu BillieJo. Może gdzieś na Południu tak. Albo w Teksasie. Albo gdzieś, gdzie jest więcej kowboji. - Nagle przypomniałam sobie drzemiącego mężczyznę w kowbojskim kapeluszu. - Nie, żeby Latynosi nie mogli być kowbojami. Jestem pewna, że mogą. Chodzi o to, że nie nazywają się BillieJo. Twoja siostra ma tak na imię. Ale ona nie jest kowbojem.

Myślałam, że zaraz umrę.

- Wyluzuj - powiedział, przyciągając mnie odrobinę bliżej do siebie. - Tylko się z tobą drażnię.

- Och. - Udałam, że nie zauważyłam natychmiastowej reakcji mojego głupiego ciała, kiedy jego biodra dotknęły moich. Czy moje ciało nie wiedziało, że to nie był odpowiedni moment, by myśleć o zwierzęcym seksie?

Ramirez wydawał się niewzruszony. Może po prostu był przyzwyczajony do tańczenia z dziewczynami w strojach dziwek.

- BillieJo - wyjaśnił - to postać z Petticoat Junction. Bart jest z Mavericka. Marshal, no cóż, w każdym telewizyjnym westernie jest jakiś marshal (Marshal (ang). - szeryf (przyp. tłum.). Teraz widzisz związek? Kiedy rodzice w latach sześćdziesiątych przeprowadzili się tutaj z Meksyku, mama uczyła się angielskiego, oglądając westerny w telewizji. I trochę się do nich przywiązała.

- A tobie jak udało się uniknąć westernowego imienia?

Błysnął białymi zębami.

- Jackson Wyoming Ramirez.

- Au.

- Nic mi nie mów.

- Powiedz, jak to jest dorastać z tak licznym rodzeństwem?

- Tłoczno. - Uśmiechnął się. - Chyba miałem piętnaście lat, kiedy mama w końcu przestała mnie ubierać w ciuchy po starszych braciach.

- Biedactwo - powiedziałam z udawanym współczuciem.

Zaśmiał się. Tym prawdziwym, serdecznym śmiechem, zupełnie innym od ironicznych uśmieszków Złego Gliny, do których zdążyłam się już przyzwyczaić. Znowu musiałam nakazać spokój mojemu ciału.

- Nie musisz się nade mną litować, Pani Projektantko. Posiadanie starszych braci ma swoje zalety. Pod materacem zawsze można było znaleźć parę egzemplarzy „Playboya".

- Powinnam się domyślić, że byłeś jednym z tych chłopców.

- Tych chłopców?

- Założę się, że także zaglądałeś koleżankom z klasy pod spódniczki.

Szelmowski błysk w jego oczach wystarczył mi za odpowiedź.

- A jak było z tobą? Coś mi mówi, że wcale nie byłaś aniołkiem.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- Wyglądasz mi na dziewczynę, która od czasu do czasu sama podglądała chłopców w szatni.

- To przez ten strój. Odbierasz mylne sygnały przez spandeks.

- Aha. - Nie uwierzył mi, tak samo jak nie uwierzyłby, gdybym mu powiedziała, że po przyjęciu pojadę do domu i zajmę się szydełkowaniem.

- Wydaje mi się - powiedziałam, zmieniając temat - że BillieJo mnie nie lubi. - Zerknęłam przez trawnik i zobaczyłam, że nadal łypie na mnie złowrogo, z rękami skrzyżowanymi pod pokaźnym biustem.

- Po prostu jest trochę nadopiekuńcza.

- Syndrom starszej siostry?

- Młodszej. O dwa lata. Jest najmłodsza. Zawsze łaziła za mną i moimi kumplami, kiedy byliśmy dzieciakami.

- Hm. Założę się, że była z niej prawdziwa fregadita. - Wymówiłam to słowo powoli i wyraźnie.

Przy oczach Ramireza pojawiły się wesołe zmarszczki.

- Rozmawiałaś z mamą?

- Aha. Wrzód na tyłku, tak?

- Wyluzuj. Jesteś uroczym, malutkim wrzodzikiem - odparł i puścił do mnie oko.

Na chwilę odebrało mi mowę.

- A jak było u ciebie? - zapytał. - Masz jakieś upierdliwe młodsze siostry?

Odchrząknęłam, modląc się, by moje rozbuchane hormony wreszcie się uspokoiły.

- Nie, jestem jedynaczką. Zawsze byłam tylko ja i mama. Ale ona wkrótce wychodzi za mąż, więc rodzina trochę się powiększy. Co prawda nie do takich rozmiarów. - Wskazałam na trawnik, na którym roiło się teraz od dorosłych i dzieci. Kowboj znowu drzemał, tym razem na krześle opartym o przesuwne drzwi, z kapeluszem zsuniętym na oczy. Mama kiwała się w rytm muzyki, przyglądając się swoim tańczącym dzieciom z zadowolonym uśmiechem.

- Jeśli będziesz kiedyś chciała wypożyczyć rodzinę, to służę moją. Tylko następnym razem zostaw spandeks w szafie. - Jego drwiący uśmieszek powrócił.

- Dzięki za radę, mądralo.

Jego uwaga wyrwała mnie z przyjemnego otępienia, w które wprowadziły mnie muzyka i empanadas. Przypomniałam sobie, dlaczego byłam ubrana jak Pretty Woman. Przypomniałam sobie też wszystkie nierealne zdarzenia tego wieczoru i pięć milionów spraw, jakie musiałam załatwić.

- Myślisz, że znaleźli coś w motelu? - zapytałam.

- Zadzwonią do mnie, jeśli coś znajdą. Tymczasem się zrelaksuj.

Zrelaksuj. Jasne. Problem w tym, że relaksowałam się aż za bardzo. Obfity posiłek, miłe towarzystwo, biesiadna atmosfera zatłoczonego ogródka, wszystko to sprawiło, że całkowicie zapomniałam o Richardzie, Greenwayu i całym tym bajzlu. Jak to o mnie świadczyło? Czy naprawdę aż tak mało zależało mi na facecie, którego dziecko być może nosiłam, że wystarczył talerz empanadas i gliniarz o seksownym uśmiechu, żebym o nim zapomniała? I to w ciągu jednego wieczoru?

I choć gryzły mnie wyrzuty sumienia (jakich nie czułam od czasu, kiedy wyznałam babci, że od Wielkanocy nie byłam w kościele), nie wypuściłam ręki Ramireza. Nie odsunęłam się, nie zaprotestowałam, kiedy objął mnie ramieniem, kładąc dłoń na moim krzyżu. Wiem, zasłużyłam na to, by pójść prosto do piekła. Na szczęście moja dusza została ocalona, bo zadzwonił telefon przy pasku Ramireza. Spojrzał na wyświetlacz, sprawdzając, kto dzwoni, po czym odebrał, nawet na mnie nie spoglądając.

- Ramirez - powiedział do aparatu, wycofując się na obrzeża ogródka, żeby mieć trochę prywatności.

Wróciłam do stołów piknikowych i usiadłam na ławce, skąd obserwowałam Ramireza. Jego twarz była skryta w mroku, więc nie miałam pewności, ale wydawało mi się, że powrócił Zły Glina. Jego rysy wyostrzyły się, a oczy zasnuła ciemna, nieprzenikniona chmura. Zastanawiałam się, czy ten telefon miał coś wspólnego z Greenwayem. Może technicy coś jednak znaleźli. Zastanawiałam się, czy Ramirez podzieli się ze mną tą informacją, czy też po prostu mnie spławi, mówiąc, żebym wracała do domu. Nie wiedziałam. Jeszcze przed chwilą wydawał się normalnym człowiekiem, a teraz znowu był gliną.

- Za dużo pracuje. - Mama podeszła do mnie, oferując szklankę wody. Przyjęłam ją z wdzięcznością, nie chcąc przyznać się nawet sama przed sobą, jak bardzo rozpalił mnie taniec z Ramirezem.

- W kółko tylko dzwoni telefon. Albo pager. Clint pracuje w fabryce pluszowych misiów. To dobra praca. Rano idzie do zakładu, robi misie, a wieczorem wraca do domu, do żony i dzieci. Dobre, stałe zajęcie.

- Jack jest dobry w tym, co robi. - Co mi nagle strzeliło do głowy, żeby bronić Ramireza? Nie miałam pojęcia. Ale to robiłam. - Jest dobrym policjantem.

- Lepiej pilnuj, żeby kondomy nie były wybrakowane. Jeśli za niego wyjdziesz, nigdy nie będziesz go widywać.

Niestety, było już trochę za późno na rozmowę o wybrakowanych kondomach.

- Mamo - powiedział Ramirez, stając za mną. - Przykro mi, ale musimy już jechać. - Zamknął telefon. Jego spojrzenie nadal było nieprzeniknione.

- Och, tak szybko? - Mama spochmurniała. Potem posłała mi wymowne spojrzenie, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam?"

- Przykro mi, mamo. - Ramirez nachylił się i pocałował ją w policzek. - Zadzwonię do ciebie w weekend.

Złapał mnie za rękę i poprowadził z powrotem do domu. Ledwo zdążyłam rzucić: „Miło było was poznać", a już ciągnął mnie przez zastawione bibelotami pokoje do drzwi.

Jego pośpiech nie podobał mi się równie mocno jak ściągnięta twarz. Poczułam ucisk w żołądku.

- Co jest? - zapytałam, gdy tylko znaleźliśmy się wystarczająco daleko od uszu mamy. - Co się stało? Czy chodzi o Richarda?

Jego oczy zwęziły się na wzmiankę o Richardzie. Wypchnął mnie za drzwi i praktycznie rzucił się biegiem do swojego samochodu.

- Powiedz, co się dzieje? - W moim głosie zaczęły pobrzmiewać histeryczne nuty. Miałam koszmarne wizje, że stoję obok Kopciuszka na pogrzebie Richarda. - Proszę, powiedz mi, o co chodzi!

Zatrzymał się.

- Chodzi o Greenwaya.

- Znaleźli go? Kiedy? Gdzie?

- Parę minut temu. W kontenerze na śmieci za motelem. - Urwał na moment. - Z przestrzeloną głową.

11.

Mrugałam oczami, przetrawiając tę informację.

- Jak to nie żyje - powiedziałam. - Przecież do mnie strzelał.

- Cóż, teraz już do nikogo nie postrzela. Wsiadaj do dżipa. Jedziemy do motelu. Ty przodem.

Myślałam, że się przesłyszałam.

- Chcesz, żebym z tobą pojechała?

Ramirez odwrócił się do mnie.

- I tak byś za mną pojechała, prawda?

Nie podobało mi się, że byłam aż tak przewidywalna.

- Tak.

- W ten sposób przynajmniej będę miał cię na oku. - Odwrócił się i ruszył do swojego samochodu.

Zebrałam się w sobie i, stukając obcasami, pobiegłam do dżipa. Szybko odpaliłam silnik, bo Ramirez już zawrócił na ulicy i czekał na mnie. Ruszyłam, wracając na autostradę tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Reflektory Ramireza cały czas pobłyskiwały w moim wstecznym lusterku.

Powrót do Północnego Hollywood zabrał nam ponad pół godziny. Miałam więc dość czasu, by przemyśleć, co oznacza dla mnie to najnowsze odkrycie.

Skoro Greenway został zastrzelony, to znaczy, że ktoś do niego strzelił. Cały czas zakładałam, że to on zabił swoją żonę. Ale jeśli to prawda, to kto zabił Greenwaya? Troje ludzi wiedziało, gdzie Greenway ukrył dwadzieścia milionów zielonych. Dwoje z nich nie żyło. Zacisnęłam szczęki, próbując powstrzymać szczękanie zębów, kiedy dokonywałam tych oczywistych obliczeń. To oznaczało, że została już tylko jedna osoba.

Richard.

Na drodze panował spory ruch i skupiłam się na jeździe, próbując nie roztrząsać w kółko tego faktu. Pozostały dwie możliwości i obie niezbyt mi się podobały. Albo Richard też leżał w jakimś kontenerze...

Albo to on pociągnął za spust.

Na tę myśl przeszedł mnie zimny dreszcz. Włączyłam ogrzewanie, chociaż na zewnątrz było ponad dwadzieścia stopni.

Richard, którego znałam, łączył uprane skarpetki w pary i zwijał je w idealne kulki, pił odtłuszczone mleko i nawet poprosił o pozwolenie, zanim mnie pierwszy raz pocałował. Richard, którego znałam, nie strzelał do ludzi.

Z drugiej strony Richard, którego znałam, nie miał żony.

Kiedy jechaliśmy z Ramirezem stotrzydziestkączwórką, przyszła mi do głowy jeszcze jedna straszna myśl. Dana i ja słyszałyśmy strzały. Wtedy myślałyśmy, że to Greenway do nas strzela. A jeśli było inaczej? Jeśli to ktoś strzelał do Greenwaya? Boże. To by oznaczało, że byłyśmy z Daną nausznymi świadkami morderstwa. Nagle wyobraziłam siebie, że zostaję objęta programem ochrony świadków i muszę chodzić w jakichś okropnych elastycznych spodniach jak Michelle Pfeiffer w Poślubionej mafii. Wzdrygnęłam się.

Wjechałam na parking przy Moonlight Inn, Ramirez tuż za mną. Motelowi goście znowu wylegli na zewnątrz. Przy drzwiach pokoi stali mężczyźni w poplamionych szlafrokach i kobiety w strojach podobnych do mojego. Metallica stał przed recepcją i rozmawiał z umundurowanym policjantem, który robił notatki w małym czarnym notesie. Zaparkowałam dżipa i wysiadłam. Ramirez postawił samochód za moim.

Kiedy Metallica mnie zobaczył, jego oczy zrobiły się okrągłe, a źrenice podejrzanie szerokie.

- To ona! - wrzasnął. - Jedna z tych szurniętych dziwek, o których wam mówiłem. To one zabiły tego gościa!

Policjant uniósł wzrok, instynktownie sięgając do kabury na biodrze.

- Zajmę się tym. - Ramirez stanął u mojego boku, dając gliniarzowi do zrozumienia, że ma sytuację pod kontrolą. Potem nachylił się i szepnął mi do ucha:

- Lucy, chyba musisz mi wyjaśnić to i owo.

Przygryzłam wargę. Bez jaj.

Wymijając Metallicę, Ramirez zaprowadził mnie do opanowanej przez karaluchy „r c pcji". Posadził mnie na twardym plastikowym krześle, a sam oparł się o blat z formiki, krzyżując ręce na piersi.

- Wygląda na to, że nie uda mi się uniknąć papierkowej roboty. Lepiej mi opowiedz, co się tu dzisiaj właściwie wydarzyło.

Próbowałam rozszyfrować wyraz twarzy Ramireza w migoczącym świetle neonu z napisem Moonlight Inn. Bez powodzenia. Nie wiedziałam, czy jestem przesłuchiwana w charakterze podejrzanej, świadka czy może tylko uroczego, malutkiego wrzodzika na tyłku.

Obejrzałam w życiu wystarczająco dużo seriali, żeby wiedzieć, iż kiedy gliniarz zaczyna z tobą taką gadkę, pierwsze, co powinnaś zrobić, to zadzwonić do swojego prawnika. Biorąc pod uwagę, że mój prawnik przepadł jak kamień w wodę, złamałam się pod przenikliwym spojrzeniem Ramireza i wyśpiewałam mu wszystko, łącznie z opowiedzeniem o tym, jaki wyraz oczu miała Dana, kiedy zaciskała palce na koszulce Metalliki.

Ramirez nawet nie mrugnął okiem. Nie uśmiechnął się półgębkiem. Kompletnie nic. Znowu przygryzłam wargę. Miałam nadzieję, że dobrze zrobiłam, mówiąc mu wszystko.

- I co teraz? - zapytałam.

- Teraz wrócisz do domu i pozwolisz mi zająć się tą sprawą. Nie chcę więcej widzieć dziwek, czerwonych dżipów ani designerskich butów, dopóki to wszystko nie zostanie wyjaśnione. Zrozumiano?

Kiwnęłam potulnie głową.

- Aha. Jeśli z jakiegoś powodu Richard się z tobą skontaktuje, masz do mnie natychmiast zadzwonić. Nie robić sobie najpierw manikiuru, tylko natychmiast łapać za telefon.

Jeszcze raz skinęłam głową, choć uważałam uwagę na temat manikiuru za zupełnie zbyteczną.

Z dwudziestki wyłonił się mój znajomy technik z nieodłącznymi czarnymi torbami. Zaczął głośno schodzić po schodach.

- Zaczekaj tu - zarządził Ramirez, wyszedł z recepcji i zatrzymał technika u dołu schodów.

Ten jeden raz zrobiłam, jak mi kazano. Objęłam się ramionami i nadstawiłam uszu, starając się wyłapać przez otwarte drzwi, o czym mówią. Niestety, wszystko, co usłyszałam, to „próbki włosów", „odciski" i „sprawdzimy to w laboratorium", co w sumie niewiele mi powiedziało.

Kiedy Ramirez skończył rozmawiać z technikiem, podszedł do grupki mężczyzn stojących przy czarnej furgonetce z napisem „Koroner". Wzdrygnęłam się.

Okay, nie darzyłam Greenwaya szczególną sympatią. Ale jeszcze wczoraj rozmawiałam z nim przez telefon. Myśl, że w jednej chwili ktoś jest, a w następnej już go nie ma, wytrącała mnie z równowagi. W każdej chwili mogło to spotkać także mnie. Znowu poczułam się jak głupia blondynka z horroru, o której wszyscy wiedzą, że jeszcze przed końcem drugiej sceny będzie uciekała przez trawnik w samej bieliźnie, ścigana przez mordercę z siekierą. Tyle, że teraz nie miałam bladego pojęcia, kim jest mój morderca.

Najwyraźniej Greenway nie popełnił samobójstwa. Trochę trudno byłoby wyrzucić własne martwe ciało do kontenera na śmieci. Mimo to naprawdę nie mogłam wyobrazić sobie mordercy z twarzą Richarda. Richard nie jest zabójcą. Jest prawnikiem. Tak, wiem, nie jest kryształowo czysty, ale nie jest też mordercą. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.

Nie byłam pewna, czy Ramirez zamierzał zadać sobie trud znalezienia takowego. Nie trzeba było geniusza, żeby się zorientować, że Richard nie jest już tylko „osobą powiązaną ze sprawą". Szczerze mówiąc, kiedy do Ramireza i ekipy koronera dołączył technik, odniosłam niejasne wrażenie, że Richard właśnie awansował na głównego podejrzanego.

Ramirez odłączył się od grupy, przeciął popękany asfalt i wrócił do recepcji. Stanął przede mną, przyglądając mi się badawczo.

- Na pewno nie wchodziłaś do pokoju Greenwaya?

Przeszedł mnie dreszcz.

- Na pewno. A co?

Nie odpowiedział, tylko skrzyżował ręce na piersi.

- Słuchaj, wiem, że wcześniej nie byłaś ze mną szczera, ale przyszedł czas, żeby powiedzieć prawdę.

- Nigdy nie byłam w pokoju Greenwaya. Mówiłam ci, że zapukałyśmy, a potem usłyszałyśmy strzał i uciekłyśmy. Dlaczego o to pytasz? Co on ci powiedział? - Starałam się spojrzeć ponad jego ramieniem na technika. Prawdę mówiąc, trochę mnie ubodło, że mógł zwrócić się przeciwko mnie, po tym jak zawarłam dosyć intymną znajomość z jego matką.

- Znaleźliśmy w pokoju Greenwaya blond włosy. A na wykładzinie zostały ślady butów, które według technika zrobiły szpilki.

Spojrzałam na swoje buty.

- Dla twojej wiadomości, to nie są szpilki. Mają za grube obcasy.

Zmrużył oczy, ale pozostał niewzruszony.

- Chyba nie myślisz, że miałam z tym coś wspólnego? Że to ja go zabiłam?

- Sam nie wiem, co myśleć. Twój chłopak, o którym prawie nic nie wiesz, znika, podobnie jak dwadzieścia milionów dolarów, a ten facet - wskazał na Metallicę - twierdzi, że widział, jak ty i twoja przyjaciółka odwiedziłyście dziś Greenwaya w jego pokoju. Technik potwierdza, że jakaś blondynka, ze słabością do wysokich obcasów, była w tym pokoju na tyle niedawno, że na wykładzinie nadal są ślady jej butów.

- Pogadaj z nim - wyrzuciłam z siebie. - Ma próbkę moich włosów. Powie ci, że tamte nie są moje. Musisz mi uwierzyć: nie mam z tym nic wspólnego.

Ramirez westchnął.

- Chcę ci wierzyć, ale nie ułatwiasz mi sprawy. Co, u licha, mam powiedzieć swoim przełożonym? Nie wspominając o mediach?

- Powiedz im, co chcesz. Nie zabiłam Greenwaya. Jeszcze raz westchnął, po czym potarł skronie.

- Czy teraz pojedziesz wreszcie do domu?

- Z radością. - Zbierało mi się na płacz, ale z dumą stwierdzam, że udało mi się opanować. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, to rozpłakać się przed Złym Gliną.

- To dobrze. I nie zrozum tego źle, ale trzymaj się ode mnie z daleka, okay?

- Nie ma sprawy - powiedziałam ostrzej, niż zamierzałam. Przynajmniej dając emocjom upust w złości, powstrzymałam niekontrolowany wybuch łez.

Odwróciłam się i przeszłam przez parking z największą godnością, na jaką stać fałszywą dziwkę w butach na dziesięciocentymetrowym obcasie. Nie uwierzycie, ale w chwili gdy zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczyków, poczułam na karku dużą, ciężką kroplę deszczu. Spojrzałam w dół i zobaczyłam więcej kropli, rozbijających się o asfalt, a mokre powietrze nagle zaczęło pachnieć olejem silnikowym. Padało. Super. Jeszcze jedna rzecz, co do której się dzisiaj pomyliłam.

Pierwszą pomyłką było pozwolenie, by Dana przebrała mnie za dziwkę. Myliłam się też, sądząc, że na własną rękę uda mi się odnaleźć zabójcę.

Kolejny błąd popełniłam, postanawiając zaufać Ramirezowi. No i pomyliłam się co do deszczu. Przeklęłam bogów pogody oraz protekcjonalizm Ramireza, znalazłam kluczyki i wsiadłam do dżipa. Wyjechałam z parkingu i dopiero na ulicy pozwoliłam, by z moich oczu popłynęły łzy.

Aż do tej pory myślałam, że całkiem twarda ze mnie sztuka. Nie pękałam, choć do mnie strzelano, groziło mi aresztowanie i podejrzewałam, że jestem w ciąży. Jednak teraz, kiedy nagromadzone emocje zaczęły ze mnie spływać wraz ze łzami, nie potrafiłam nad nimi dłużej zapanować. Nie wiedziałam, czy płaczę, bo słyszałam, jak zastrzelono człowieka, czy może dlatego, że mój kłamliwy były chłopak był teraz głównym podejrzanym o zabójstwo. A może płakałam dlatego, że Ramirez pomyślał, że mogłam mieć z tym coś wspólnego, nawet jeśli jego matka myślała, że bzykamy się jak króliki. A może chodziło o wszystko razem. O cały ten pokręcony, okropny wieczór. Wszystko wymykało mi się spod kontroli, a ja nie mogłam nic zrobić. Czułam się bardzo samotna i bezbronna. Z niechęcią przyznaję, że zachowywałam się jak baba, kiedy tak ryczałam, jadąc czterystapiątką.

Płakałam tak bardzo, że zabrało mi chwilę, zanim zauważyłam we wstecznym lusterku znajomo błyskające światła. Zamrugałam, otarłam łzy i zobaczyłam, że na ogonie siedzi mi patrol drogówki. Cholera. Zerknęłam na szybkościomierz. Sto dwadzieścia na godzinę. Cholera do kwadratu.

Spróbowałam wziąć się w garść, zwolniłam i zatrzymałam się na poboczu. Opuściłam osłonę przeciwsłoneczną z lusterkiem i zaczęłam ścierać z policzków ciemne smugi tuszu. Fuj. Wyglądałam jak miś panda. Ciągle jeszcze pociągałam nosem, kiedy do samochodu podszedł policjant i gestem nakazał mi opuszczenie szyby.

- Dobry wieczór - powiedział, opierając się łokciami o drzwi. Był gładko ogolony i wyglądał na jakieś dwadzieścia lat. Miał jasnoniebieskie oczy i okrągłe policzki, które sugerowały, że być może nigdy nie wyrośnie z dziecięcej pyzatości. W kieszeń koszuli miał wetkniętą krótkofalówkę, a jego odznaka wyglądała, jakby ją często polerował.

Kiedy zobaczyłam odznakę, nie mogłam się dłużej powstrzymać i znowu wybuchnęłam płaczem. Tak, wiem, nie tak powinna się zachowywać dziewczyna Bonda. Ale mandat za przekroczenie prędkości było fatalnym uwieńczeniem koszmarnego wieczoru. Było mi tak cholernie żal samej siebie, że żadna ilość rozmazanego tuszu nie była w stanie zahamować powodzi moich łez.

Biedny policjant wyglądał prawie tak żałośnie, jak ja się czułam, i gdybym nie była akurat zajęta swoją histerią, zrobiłoby mi się go żal.

- Przykro mi proszę pani, ale muszę zobaczyć pani prawo jazdy i dowód rejestracyjny.

Wyjęłam prawo jazdy z torebki, a dowód rejestracyjny ze schowka i podałam mu, ciągle szlochając.

- Przykro mi, proszę pani - stwierdził ze skrępowaniem policjant - ale będę musiał wypisać pani mandat.

Spróbowałam zebrać się do kupy.

- Nie - dwa pociągnięcia nosem - wszystko w porządku. Jak szybko jechałam?

- Sto dwadzieścia.

- Och, tak mi przykro. - Znowu zaczęłam pochlipywać. - Chodzi o to, że... jestem ubrana jak dziwka. A naprawdę nie cierpię spandeksu.

I widziała mnie w tym matka Ramireza. Ma rację, zawsze lubiłam swoje nogi. Ale jeśli jestem w ciąży z Richardem, mogę się z nimi pożegnać. A potem zaczęło padać. Deszcz bardzo szkodzi fioletom.

Policjant po prostu się we mnie wpatrywał.

- Czy pani coś piła?

- Nie. Nie piłam. Tylko dietetyczną colę w barze. Ale potem zjawił się Ramirez i miałam ochotę na martini. Ale nie mogłam się napić z powodu mupeta. Och, i moja aura jest teraz zrujnowana. Może pan w to uwierzyć, panie władzo? Przecież w LA nigdy nie pada.

- Będę musiał poprosić, żeby dmuchnęła pani w alkomat.

- Boże. Nie mogę iść do więzienia. Niech pan na mnie spojrzy, panie władzo. Jestem prostytutką!

- Proszę wysiąść z samochodu. - Cała życzliwość zniknęła z jego oczu, a ręka zawisła w pobliżu kajdanek przy pasku. Najbardziej na świecie, policjanci z drogówki nie znoszą pijanych kierowców. A tym bardziej pijanych prostytutek kierowców.

- Proszę, nie jestem pijana. Ja tylko... ja tylko... - Szukałam odpowiednich słów, żeby opisać mu swój okropny wieczór, ale w głowie miałam pustkę. - Jestem... jestem dziewczyną detektywa Ramireza!

Boże. Dlaczego to powiedziałam? Policjant popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale odsunął rękę od kajdanek.

- Detektywa Ramireza?

Postanowiłam trzymać się tej wersji.

- Tak, pracuje w wydziale zabójstw. Może pan to sprawdzić.

- Zna pani numer jego odznaki?

Cholera. Numer odznaki. Nagle przypomniałam sobie jego służbową wizytówkę, którą nadal miałam w torebce.

- Chwileczkę. - Złapałam torebkę i wyrzuciłam na siedzenie pasażera całą jej zawartość. Była tam komórka, tampon, szminka, odświeżasz do ust w pastylkach, trochę drobnych i służbowa wizytówka Ramireza. Odczytałam numer.

- 2374. - Podałam wizytówkę policjantowi.

Wziął ją ode mnie i wrócił do radiowozu. Obserwowałam go we wstecznym lusterku, modląc się, żeby nie zadzwonił do Ramireza, by zapytać go, czy rzeczywiście chodzi z dziwką histeryczką. Na szczęście wcisnął tylko parę klawiszy na klawiaturze komputera, po czym wrócił, najwyraźniej zadowolony z wyniku.

- W porządku - powiedział, oddając mi wizytówkę wraz z dowodem rejestracyjnym i prawem jazdy. - Tym razem dam pani tylko ostrzeżenie. Ale proszę zdjąć nogę z gazu. I, eee, proszę się nie martwić - dodał skrępowany. - Wszystko będzie dobrze.

Przełknęłam ślinę.

- Dziękuję. - Pociągnęłam nosem. Tak naprawdę wcale mu nie wierzyłam. Wszystko było tak dalekie od „dobrze", że musiałabym jechać z przesiadką w Cincinnati, żeby tam dotrzeć.

Kiedy radiowóz włączył się z powrotem do ruchu, postanowiłam wziąć się w garść. W końcu musiałam wrócić do domu. Zrobiłam kilka głębokich oddechów, które pomogły mi opanować łkanie, i ruszyłam.

Jechałam powoli śliskimi ulicami, patrząc, jak deszcz zbiera się w rynsztokach i tworzy minirozlewiska w nienawykłym do opadów Los Angeles. Kiedy dojechałam do domu, lało już jak z cebra. Nakryłam głowę starym egzemplarzem „Vogue'a", który znalazłam na tylnym siedzeniu, głośno stukając obcasami, wbiegłam po schodach i schroniłam w cichym mieszkaniu.

Nie miałam już siły na odczuwanie przerażenia, samotności ani żadnych innych emocji, które targały mną przez cały wieczór. Jedyne, czego pragnęłam, to znaleźć się w ciepłym, wygodnym łóżku i włączyć starego dobrego Lettermana, który ukołysze mnie do snu. Zrzuciłam mokry spandeks, naciągnęłam koszulkę Lakersów i otuliłam się kołdrą. Zasnęłam, nie doczekawszy nawet pierwszego gościa programu.

Siedziałam na brzegu basenu i patrzyłam, jak mężczyzna zalicza kolejne długości. Nie mogłam oderwać wzroku. Jego długie, lśniące ręce cięły wodę, a mięśnie grzbietu napinały się, gdy płynął ku przeciwległej ścianie basenu. Przypominało mi to reklamę Cool Water: oglądałam jego ruchy jakby w zwolnionym tempie, widziałam wyraźnie każdy naprężony mięsień. Kiedy dotarł do końca basenu i zaczął płynąć z powrotem w moją stronę, poczułam na ciele krople wody. Padało. Ciężkie, przejrzyste krople deszczu rozbijały się o połyskliwą taflę wody, wygrywając rytmiczną melodię.

Mężczyzna podpłynął bliżej. Pochyliłam się nad krawędzią basenu, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Nagle uświadomiłam sobie, że mam na nogach o trzy rozmiary za małe buty za kostkę z kolekcji Strawberry Shortcake. Potknęłam się o błyszczące sznurówki i poleciałam do wody. Miałam wrażenie, że spadam w nieskończoność, a tymczasem deszczowa orkiestra zwiększyła tempo, wygrywając przejmującą uwerturę do opery Wilhelm Tell. Wrzasnęłam i mężczyzna przestał płynąć. Wyciągnął ręce, żeby mnie złapać. Właśnie wtedy na jego prawym bicepsie zauważyłam wytatuowaną czarną panterę.

Otworzyłam oczy i gwałtownie się poderwałam. Gorączkowo rozejrzałam się wokół, jakbym się spodziewała, że mężczyzna z mojego snu za chwilę się zmaterializuje. Ale zobaczyłam tylko pomiętą pościel, ostre światło wpadające przez okna i wilgotny spandeks na podłodze. Jedyne, co pozostało z mojego snu, to dźwięki uwertury do opery Wilhelm Tell, które dochodziły z mojej torebki. Przetarłam oczy i wygrzebałam z torebki komórkę.

- Halo? - wymamrotałam, nadal dochodząc do siebie po bliskim spotkaniu z wytatuowanymi mięśniami Ramireza.

- Nie ma go. - Moje uszy zaatakował piskliwy skrzek.

- Mama? - Wychyliłam się, żeby zerknąć na zegar w kuchni. Szósta trzydzieści. Jęknęłam.

- Maddie, nie ma klifu. Po prostu nie ma.

Zamrugałam zaspanymi oczami, próbując zrozumieć, o czym ona mówi.

- Czego nie ma? Jakiego klifu?

- Klifu w Malibu - zaskrzeczała. - Na którym miałam wziąć jutro ślub! Nie ma go. Deszcz spowodował osunięcie się ziemi i w nocy cały klif zjechał do oceanu. Została po nim tylko wielka kupa kamieni i błota. Co ja teraz zrobię?

Och. Chodziło o ten klif.

- Mamo, tylko bez paniki. Coś wymyślimy. Dzwoniłaś już do kogo trzeba w Malibu?

- Tak, tak. Zadzwoniłam z samego rana. Powiedzieli, że zwrócą pieniądze, ale Maddie, gdzie my teraz weźmiemy ślub? Boże. To wina twojej babci. Powiedziała, że powinniśmy pobrać się w kościele. Powiedziała, że Bóg nigdy mi nie wybaczy, jeśli nie wezmę ślubu w katolickim kościele. No i zobacz. Tak rozzłościliśmy Boga, że teraz niszczy Malibu.

Huczało mi w głowie, czułam, że potrzebuję podwójnego mocha espresso.

- Gdzie jesteś, mamo?

- W Fernando's.

- Okay, daj mi dwadzieścia minut. Przyjadę do ciebie i coś wykombinujemy.

- Już nic się nie da zrobić, Maddie. Sporo słyszałam o katolickich klątwach. Jestem przeklęta. To małżeństwo jest przeklęte. Boże. Przeze mnie Ralph też jest przeklęty.

- Rozłączam się, mamo.

Klapnęłam z powrotem na łóżko i zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że to tylko sen i że tak naprawdę dopiero się obudzę. Leżałam tak dobre pięć minut, po czym uchyliłam jedno oko. To nie był sen. Cholera.

Jakimś cudem udało mi się zawlec moje umęczone ciało do łazienki. Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i zrobiłam lekki makijaż, nawet nie krzycząc z przerażenia na widok swoich podpuchniętych oczu. Po tym jak się wczoraj spłakałam, wyglądałam jak wypłosz. Postanowiłam, że koniec z użalaniem się nad sobą. Moje oczy nie zniosą ani jednej łzy więcej. Szybko wciągnęłam jasnoniebieską sukienkę na ramiączka i srebrne klapki na niskim obcasiku. Tak przygotowana, mogłam wreszcie pokazać się światu.

Sprawdziłam jeszcze automatyczną sekretarkę, na wypadek gdyby Ramirez zostawił wiadomość, że Richard jest w areszcie, złapałam kluczyki i poszłam do samochodu.

Piętnaście minut później zajechałam pod Fernando's. Zaparkowałam na niemal pustej ulicy (w Beverly Hills nikt nie wstaje przed dziesiątą - wyjątkiem jest dzień rozdania Oscarów) i weszłam przez szklane drzwi do środka.

- Skarbie, dzięki Bogu, że jesteś! - przywitał mnie Marco. Dziś jego włosy były zebrane w kolce jak u jeża, a eyelinera użył jeszcze więcej niż zazwyczaj. Nachylił się i konspiracyjnym szeptem powiedział: - Posadziłem twoją mamę na zapleczu. Doprowadza nas do obłędu. Po prostu druga Whitney Houston.

- Gdzie Ralph?

- Fernando - poprawił mnie z naciskiem Marco - zajmuje się klientką. Już prawie skończył. - Wskazał na jedyne stanowisko zajęte o tej nieludzkiej porze. Podrabiany Tatuś robił płukankę niskiej Latynosce.

- Pani Lopez. Mama Jen. - Marco kiwnął uroczyście głową. - Zawsze przychodzi tak wcześnie, żeby uniknąć paparazzich.

- Rozumiem.

- Chodź. Z twoją mamą jest ta wróżka, ale nie wiem, czy bardziej nie szkodzi, niż pomaga. Powiedziała, że miała wizję tornada.

Przewróciłam oczami, modląc się w duchu, żeby pani Rosenblatt powstrzymała się dzisiaj od uwag na temat mojej aury. Niestety Bóg olał moją modlitwę (pewnie nie bez znaczenia był fakt, że od jakichś pięciu lat nie byłam u spowiedzi). Weszliśmy z Marco na zaplecze.

- Twoja aura wygląda koszmarnie. Byłaś wczoraj na deszczu? - Pani Rosenblatt przyjrzała mi się spod zmrużonych powiek.

- Trochę.

Otworzyła usta, żeby ostrzec mnie przed zagrożeniem, jakie niesie za sobą przemoczona aura, ale byłam szybsza.

- Tak, wiem. Deszcz szkodzi fioletom.

Zmierzyła mnie od góry do dołu z takim wyrazem twarzy, jakbym była trędowata.

- Och, skarbie, twoja aura jest bardziej niż fioletowa.

Postanawiając nie roztkliwiać się nad stanem mojej aury, nachyliłam się i pocałowałam mamę w policzek.

- Tak mi przykro z powodu klifu.

Mama wyglądała, jakby płakała jeszcze bardziej ode mnie. Jej twarz pokrywały czerwone plamy, jakby spędziła weekend na deptaku w Venice bez kremu z filtrem. Nadal miała na sobie nocną koszulę, a do tego trencz, niebieskie podkolanówki i buty Nike. Wyglądała żałośnie i komicznie zarazem.

- W Malibu było tak pięknie - pociągnęła nosem.

- Ale za to kawał drogi - powiedziałam, starając się znaleźć pozytywne strony sytuacji. - Może uda nam się znaleźć coś bliżej?

- Może - wydusiła piskliwym głosem mama. Wyciągnęła z kieszeni garść chusteczek higienicznych i wydmuchała nos.

- Z jednodniowym wyprzedzeniem? Skarbie, chyba śnisz - wtrącił się Marco.

Spiorunowałam go wzrokiem.

- Och, na pewno coś się znajdzie. - Zerknęłam na mamę. Jej mina przypominała gejzer na chwilę przed wybuchem.

- Albert powiedział, że w okręgu Los Angeles niczego już nie ma - oznajmiła pani Rosenblatt.


- Kim jest Albert?

- To mój duchowy przewodnik.

Super. Tylko tego nam brakowało. Duchowego przewodnika pesymisty. Na wypadek gdyby Albert jednak się mylił, poprosiłam Marca, żeby przyniósł książkę telefoniczną okręgu Los Angeles. Chyba sobie wyobrażacie, z jaką wyższością popatrzyła na mnie pani Rosenblatt, kiedy pół godziny później, po sprawdzeniu wszystkich namiarów, okazało się, że nic nie ma. Nikt nie był w stanie wyprawić wesela na tyle osób w tak krótkim czasie.

- Albert nigdy się nie myli - poinformowała mnie pani Rosenblatt. - Za życia był redaktorem odpowiedzialnym za wiarygodność informacji publikowanych w „New York Timesie".

Zmusiłam się, by ją zignorować.

- Może spróbujmy poszukać czegoś w Orange County? Albo w Ventura?

Marco przytachał kolejne książki. Sam wziął się do studiowania okręgu Riverside, pani Rosenblatt wzięła Orange, ja Venturę. Mama, która siedziała w kącie, łyknęła tabletkę uspokajającą.

W chwili kiedy dołączył do nas Podrabiany Tatuś, chwaląc się, że odrosty pani Lopez nigdy nie wyglądały lepiej, Marco trafił w dziesiątkę. Nie było to może nic specjalnego, ale mały hotelik w Riverside dysponował ogródkiem, w którym czasem organizowano wesela. Jakaś para odwołała imprezę w ostatniej chwili, po tym jak niedoszła panna młoda znalazła w pikapie pana młodego nie swoją bieliznę Victoria's Secret. Tak, więc ogródek był wolny na jutrzejsze popołudnie. W hotelu powiedzieli, że mają nadal stoły i krzesła, które wypożyczyli na odwołane wesele, więc wszystko będzie cacy. O ile nie będzie padać. Mama przeżegnała się na te słowa, ale pani Rosenblatt zapewniła ją, że według Alberta nie będzie ponownie padać aż do listopada. Ja ze swojej strony obiecałam, że na wszelki wypadek sprawdzę prognozę na kanale meteorologicznym.

Zażegnawszy kryzys weselny, wróciłam do domu. Światełko na mojej automatycznej sekretarce błyskało jak oszalałe. Pierwsza wiadomość była od Tot Trots. Pytali, dlaczego jeszcze nie dostali projektów kolekcji Strawberry Shortcake. Popatrzyłam skruszona na mój stół kreślarski i skasowałam wiadomość.

Następny nagrał się Ramirez. Przygryzłam wargę, starając się nie przypominać sobie obrazów z mojego snu, kiedy jego głos wypełnił moje mieszkanie.

- Mówi twój chłopak. Na przyszłość zdejmij nogę z gazu, okay? - Koniec wiadomości. Nie umiałam powiedzieć, czy był bardziej rozbawiony, czy zirytowany moją wczorajszą akcją z drogówką. Wytłumaczyłam sobie, że to bez znaczenia. Dopóki na horyzoncie nie pojawi się słowo „nakaz", nie ma znaczenia, co Ramirez o mnie myśli.

Mimo to zamiast skasować tę jego wiadomość, zachowałam ją, po czym przeszłam do kolejnej.

Od Dany. Dana pytała, czy: a) jest złą osobą, bo przespała się z Liao na pierwszej randce; b) czy było coś w wiadomościach na temat aresztowania Greenwaya.

Miałam wrażenie, że minęły całe wieki, od kiedy rozstałyśmy się w Mulligan's. Nie byłam pewna, czy uda mi się w przystępny sposób zapoznać ją z wydarzeniami wczorajszego wieczoru. W każdym razie nie przed kawą.

Zbyt zmęczona, żeby wlec się do Starbucks, wsypałam dwie porządne miarki French Roast do ekspresu i włączyłam telewizor, licząc na aktualne informacje o sprawie Greenwaya w południowym wydaniu wiadomości. Wysłuchałam sprawozdań o dwóch napaściach w Compton, zagrożeniu lawiną błotną w Hollywood Hills i jakiejś gwiazdce aresztowanej za jazdę po pijaku. Nic o Greenwayu czy Richardzie. Powinno mnie to uspokoić, bo brak wiadomości oznaczał, że Richard nie trafił za kratki. Jednak zamiast ulgi czułam jedynie podenerwowanie.

Przyznaję bez bicia, że nie jestem cierpliwą osobą. Byłam jednym z tych dzieciaków, które grzebią po szafach, by podejrzeć gwiazdkowe i urodzinowe prezenty. Po pierwszej randce nigdy nie mogę się doczekać aż facet zadzwoni (mimo że dwukrotnie czytałam Zasady. Sekretny poradnik, jak zdobyć mężczyznę właściwego i raz udało mi się nawet wytrzymać całe trzy godziny), i choć obiecywałam sobie, że zaczekam, aż będziemy chodzić ze sobą co najmniej dwa tygodnie, przespałam się z Richardem już na drugiej randce. Tak, więc bezczynne siedzenie przy telefonie i czekanie, aż Richarda zakują w kajdanki, było zupełnie nie dla mnie. Pewnie wkrótce zaczęłabym chodzić po ścianach, obgryzając paznokcie.

Rozważałam nawet telefon do Kopciuszka, żeby dowiedzieć się, czy nie miała od niego jakichś wieści. To najlepszy dowód na to, jak bardzo byłam zdesperowana. Zadzwonienie do Kopciuszka było równoznaczne z przyznaniem, że naprawdę istnieje, na co miałam jeszcze mniejszą ochotę od podlizywania się Jasmine.

Moje rozważania przerwało pojawienie się na ekranie znajomej jasnowłosej reporterki.

- „Wczoraj wieczorem policja znalazła ciało zaginionego wpływowego biznesmena Devona Greenwaya w motelu w Północnym Hollywood".

Złapałam pilota, żeby pogłośnić relację z Moonlight Inn. Był nowy dzień, ale na parkingu nadal stały radiowozy i żółciła się policyjna taśma. Skrzywiłam się na widok nalanej twarzy Metalliki.

- Było ich dwie. Mówię o tych laskach. Były nieźle przypakowane, jak wrestlerki, czy coś w tym stylu. Próbowałem z nimi walczyć, ale były cholernie silnie. Pewnie na sterydach.

Przewróciłam oczami.

Kamerzysta zrobił zbliżenie zielonego kontenera na śmieci. Kawa zabulgotała w moim pustym żołądku, kiedy reporterka przypominała widzom, że chodzi o tego samego Devona Greenwaya, którego żona została znaleziona martwa dwa dni wcześniej.

Na ekranie pojawiła się twarz Ramireza. Ponownie poczułam ucisk w żołądku. Wyglądał na zmęczonego, jakby wcale nie spał, ale musiałam przyznać, że z porannym zarostem wyglądał cholernie seksownie.

Reporter z innej stacji podsunął mu mikrofon, przekrzykując tłum dziennikarzy.

- Czy znaleźliście broń, z której oddano strzał?

Ramirez odparł standardowym:

- Trwają czynności mające na celu odnalezienie broni.

- Czy są podejrzani? - zapytał inny reporter.

Tłum zamilkł, kiedy Ramirez odpowiadał.

- Owszem.

- Detektywie Ramirez - zawołał pierwszy reporter - czy może pan już podać jakieś nazwiska?

Ramirez popatrzył prosto w kamerę, a ja mogłabym przysiąc, że mówi bezpośrednio do mnie.

- Na podstawie istniejących dowodów wystąpiliśmy o nakaz aresztowania adwokata pana Greenwaya, Richarda Howe'a.

12.

Wpatrywałam się w telewizor, częściowo słuchając, a częściowo bezgłośnie krzycząc, że to jakieś nieporozumienie. Richard jest podejrzany o morderstwo? To się nie działo naprawdę.

Na ekranie mignęło zdjęcie Richarda z firmowego przyjęcia gwiazdkowego. Byłam pewna, że to Jasmine przekazała je dziennikarzom. Teraz całe stado tych pazernych sępów było już zapewne w kancelarii. Oczyma wyobraźni widziałam Jasmine wdzięczącą się do kamery w wiadomościach o osiemnastej. Pomyślałam, że zaraz zwymiotuję. Usiadłam na materacu, podczas gdy reporterka robiła stosownie zatroskane miny. Potem weszła reklama doritos.

Ramirez aresztuje Richarda. Znałam go już wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że niewiele mogę zrobić, by go powstrzymać. Jasne, mogłam znowu przebrać się za dziewczynę Bonda i jeszcze raz przeszukać gabinet Richarda, ale co by to dało? Zupełnie nie wiedziałam, co robić. Byłam najgorszym detektywem w historii. Za każdym razem, kiedy próbowałam pomóc, pojawiał się nowy trup. Chciałam wierzyć, że to zwykły zbieg okoliczności, ale zapamiętałam sobie, by na wszelki wypadek pójść z babcią na niedzielną mszę.

Zdawałam sobie sprawę, że teraz zacznie się prawdziwe polowanie na Richarda. Będą go szukać wszyscy gliniarze w mieście. Jego, a nie tego, kto naprawdę zabił Greenwaya. W dalszym ciągu nie wierzyłam, że Richard jest zdolny do popełnienia morderstwa.

I właśnie dlatego, choć wiedziałam, że powinnam posłuchać rady Ramireza i zostawić tę sprawę profesjonalistom, złapałam notatnik i zaczęłam pisać.

Na górze strony drukowanymi literami napisałam „Podejrzani". Zastygłam z długopisem zawieszonym nad kartką, gotowa wpisać na listę Richarda. Ale choć byłam wkurzona na tego kłamliwego drania, nie mogłam się przełamać, by to zrobić. W końcu poszłam na kompromis. Do nagłówka „Podejrzani" dopisałam „inni niż Richard". No, tak było o wiele lepiej.

Niestety, miałam w głowie pustkę, jeśli chodzi o kandydatów na podejrzanych. Nie miałam żadnych typów. Jedyne, na czym mogłam się oprzeć, to blond włos i ślady szpilek. Byłam prawie pewna, że Ramirez nadal myśli, iż to ja pozostawiłam te ślady. Zapisałam na liście: „blondynka w szpilkach". Super. To zawężało listę podejrzanych do dziewięćdziesięciu pięciu procent mieszkańców Los Angeles.

Potrzebowałam czegoś więcej. Było dla mnie jasne, że śledzenie Ramireza nie wchodzi dłużej w grę. Po pierwsze, pewnie będzie wyczulony na czerwonego dżipa, po drugie, miałam wrażenie, że wczoraj był zaledwie o krok od przymknięcia mnie. Wolałam go nie prowokować. Zwłaszcza jeśli nie spał. Niewyspany glina to na pewno zły glina.

To oznaczało, że detektyw Maddie była zdana tylko na siebie. Ponownie spojrzałam na notatnik. Moja lista była naprawdę żałosna. Jeśli chciałam przekonać Ramireza, że powinien uwzględnić Tajemniczą Blondynkę jako podejrzaną, potrzebowałam czegoś więcej. Wiedziałam, że muszę wrócić do Moonlight Inn.

Wzięłam komórkę i wybrałam numer Dany, licząc, że jeszcze raz pobawi się ze mną w Cagney i Lacey. (Nieważne, że w rzeczywistości byłyśmy bardziej jak Ethel i Lucy (Bohaterki popularnych amerykańskich seriali, sensacyjnego Cagney i Lacey oraz komediowego Kocham Lucy (przyp. tłum.))). Niestety, w Domu Aktorów słuchawkę podniósł Gość bez Szyi. Burkliwym głosem jaskiniowca poinformował mnie, że Dana jeszcze nie wróciła. Zapewne nadal pławiła się w jacuzzi z Liao. Poprosiłam, żeby przekazał jej, aby do mnie zadzwoniła, kiedy wróci, i rozłączyłam się.

Choć obawiałam się wrócić sama w czeluści Północnego Hollywood, miałam do wyboru to albo projektowanie dziecięcych bucików. Zdecydowanie nie byłam teraz w nastroju do pracy.

Złapałam kluczyki, torebkę i zeszłam do dżipa, by zmierzyć się z popołudniowymi korkami.

Na czterystapiątce przewróciła się wielka ciężarówka, a na stojedynce trwał policyjny pościg, tak więc kiedy w końcu dotarłam na Vanowen, w Moonlight Inn nie było już ani reporterów, ani techników kryminalistycznych. Właściwie poza żółtą taśmą policyjną na drzwiach dwudziestki, wszystko wyglądało zwyczajnie. Grały radia, kobiety w spandeksowych wdziankach żegnały się ze swoimi klientami, a na parkingu znowu kwitł handel narkotykami. Północne Hollywood szybko wracało do siebie po drobnej strzelaninie.

Zaparkowałam dżipa i unikając wzrokiem zielonych kontenerów na śmieci, skierowałam się do r c pcji.

Pchnęłam brudne szklane drzwi i zobaczyłam, że na posterunku znowu jest Metallica. Przebrał się w koszulkę AC/DC, ale jego przetłuszczone włosy zdradzały, że nie zawracał sobie głowy prysznicem przed przyjściem do pracy. Przyglądał mi się przez chwilę, aż w końcu zaskoczył.

- O cholera. To ty! - Kucnął za biurko. - Proszę, nie strzelaj.

Przewróciłam oczami.

- Czy wyglądam, jakbym była uzbrojona?

Wystawił głowę zza blatu z formiki. Zmierzył mnie wzrokiem, zatrzymując się na piersiach. Na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech.

- Nie. Wyglądasz miiilusio. - Pokiwał z uznaniem głową, przeciągając ostatnie słowo.

Hm... Może powinnam zacząć nosić broń?

- Wyluzuj. To tylko gruczoły mleczne.

- Stara, chyba szukają cię gliny. Załatwiłyście tego gościa na amen.

- To nie my go zabiłyśmy.

Zmrużył oczy.

- Na pewno?

- Na pewno!

- Bo jakby co, to ja nikomu nie powiem. Właściwie to całkiem seksowne. Laski ze spluwami. Jak Lara Croft. Lara Croft to dopiero dupa.

Podejrzewałam, że dla Metalliki seksowna jest każda kobieta z pulsem.

- Sorry, że cię rozczaruję, ale to nie my go zabiłyśmy. Chociaż policja myśli, że zabił go mój chłopak.

- Stara!

- Wiem!

Metallica nachylił się do mnie. Starałam się nie skrzywić, czując jego nieświeży oddech; zalatywało trawką plus burritem ze śniadania.

- Twój chłopak go zabił, bo gościu był twoim klientem?

- Nie! Boże. Tak naprawdę nie jestem dziwką.

Metallica znowu zmierzył mnie wzrokiem.

- Na pewno?

- Tak, na pewno.

Uśmiechnął się, odsłaniając rząd zębów, które aż prosiły się o wybielenie.

- Ale mogłabyś być. Byłabyś naprawdę seksowną dziwką.

Czułam, że znowu zaczyna mi drgać lewa powieka. Ta rozmowa prowadziła donikąd.

- Widziałeś, żeby wczoraj wieczorem ktoś jeszcze wchodził do dwudziestki?

- Nie. Tylko ty, twoja przyjaciółka i gość, którego znaleźli w śmietniku.

Cholera. No, ale przynajmniej nie widział prawnika w spodniach szytych na miarę.

- Czy jest możliwe, żeby ktoś tam wszedł, kiedy nie patrzyłeś? Może kiedy zrobiłeś sobie przerwę? - Przyłożyłam do ust kciuk i palec wskazujący, jakbym trzymała skręta.

Roześmiał się.

- Wszystko jest możliwe, skarbie.

- A co z parkingiem? Widziałeś, żeby kręcił się tam ktoś podejrzany?

Metallica wyszczerzył zęby. Racja. Głupie pytanie.

- Nie widziałeś nikogo, kto by tu nie pasował? Kogoś... nadzianego? - Albo kogoś, kto przywiązuje choć odrobinę wagi do higieny osobistej.

Metallica przygryzał spierzchnięte wargi, mrużąc oczy.

- Nie.

Zaczynałam myśleć, że przyjechałam tu na próżno. Spróbowałam jeszcze raz.

- A nie widziałeś tu wczoraj jakiejś blondynki? W szpilkach?

- Stara, to by była bomba.

Super. Był jak Beavis i Butthead w jednym. Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. Jego mózg wyglądał pewnie jak ser szwajcarski.

I nagle doznałam olśnienia. Chcąc się dowiedzieć pod jakim numerem mieszkał Greenway, musiałyśmy z Daną wymaglować Metallicę. Jeśli Metallica nie widział żadnej blondynki, znaczyło to, że wiedziała, pod którym numerem zatrzymał się Greenway. Tak więc albo go śledziła, co uznałam za mało prawdopodobne (Greenway na pewno był ostrożny - w końcu to miała być jego kryjówka), albo Greenway ufał jej na tyle, by zdradzić numer swojego pokoju. W myślach wpisałam nową informację na listę podejrzanych. „Blondynka w szpilkach - zaufana powiernica Greenwaya". Może kochanka? Całkiem możliwe. Kiedy rozmawiałam z Greenwayem przez telefon, odniosłam wrażenie, że nie był facetem, który stroniłby od pozamałżeńskich przygód.

A więc szukałam blond kochanki w szpilkach. Okay, może nie odkryłam Ameryki, ale przynajmniej coś miałam.

- Dzięki - powiedziałam do Metalliki.

- Za co?

- Że niczego nie widziałeś.

- Stara, nie zawsze widzę gówno. Zapewne.

Kiedy wsiadłam do dżipa, rozdzwoniła się moja komórka. Otworzyłam ją, wyjeżdżając na Vanowen.

- Halo?

- Mads, tu Ralph.

- Cześć, Ralph. Jak mama?

- Lepiej. Nadal próbuje ściągnąć katolickiego księdza, żeby poświęcił hotelowy ogródek przed uroczystością, ale przynajmniej przestała odmawiać różaniec.

To już coś.

- Słuchaj - ciągnął - dzwonię tylko po to, żeby ci przypomnieć o dzisiejszym wieczorze panieńskim. Nie, żebym uważał, że zapomnisz, ale, cóż, po prostu pomyślałem, że ci przypomnę.

- Pamiętam.

- Tak. Jasne, że tak. - Podrabiany Tatuś odchrząknął. - Wiedziałem, że przyjedziesz. Chciałem się tylko upewnić.

Okay, zapomniałam. Czemu zapominałam o wszystkim, co dotyczyło ślubu mojej matki?

- Nie martw się, Ralph. Będę. Obiecuję.

Rozłączyłam się, ignorując dreszcz, jaki mnie przebiegł na myśl o mamie i striptizerach, po czym zadzwoniłam pod swój domowy numer, żeby jeszcze raz sprawdzić wiadomości. Dzwoniła tylko Dana, informując, że wróciła już z królestwa jacuzzi. Nie było nic od Ramireza. Ani od Richarda.

Zadzwoniłam do Dany, zjeżdżając do In - N - Out Burger, i zapoznałam ją z najnowszymi wiadomościami, zajadając podwójnego hamburgera i frytki. Kazałam jej też obiecać, że wieczorem pójdzie ze mną do Beefcakes. Bałam się, że sama tego nie zniosę.

Rozłączyłam się, papierową serwetką starłam musztardę z sukienki (to i owo wyciekło mi z hamburgera, ale warto było) i wyciągnęłam moją listę podejrzanych. Kim była ta blondynka? Problem w tym, że nie wiedziałam o Greenwayu nic, oprócz garstki informacji, które podał mi Ramirez. Potrzebowałam więcej brudów z osobistego życia faceta. Soczystych plotek, które znają wścibscy sąsiedzi lub o których można poczytać w brukowcu. A ponieważ jakoś nie wyobrażałam sobie sąsiadów Greenwaya plotkujących z główną podejrzaną numer 2 (czyli mną! Rety!), postanowiłam wybrać się do biblioteki. Jeśli Greenway miał na koncie jakieś skandale, byłam pewna, że dowiem się o nich z tabloidów.

Wróciłam na czterystapiątkę i pojechałam na chwilę do domu, żeby przebrać się z upaćkanej musztardą sukienki w strój odpowiedni do biblioteki. Narzuciłam tweedową spódniczkę, białą jedwabną bluzkę, mokasyny na płaskim obcasie i ruszyłam do biblioteki w Santa Monica. Zamierzałam obejrzeć wszystkie mikrofilmy, jakie mieli na temat Devona Greenwaya.

Okazało się, że mieli ich bardzo dużo. Greenway pojawiał się regularnie nie tylko w kolumnach z plotkami, ale także w wiadomościach biznesowych, w związku z innowacjami wprowadzanymi w jego firmie Newtone Technologies. Projektor buczał jednostajne, a ja mozolnie przeglądałam stronę za stroną zapisaną na mikrofilmie. Tej części pracy detektywistycznej nie pokazywali na HBO. Nie było to ani efektowne, ani fascynujące. Nawet projektowanie dziecięcych bucików wydawało się przy tym interesujące.

Jeśli miałam nadzieję trafić na nagłówek „Greenway z jasnowłosą kochanką o morderczych skłonnościach na gali charytatywnej", to srodze się zawiodłam. Oglądałam tylko kolejne zdjęcia z przecinania wstęg i czytałam artykuły o przygotowaniach do wejścia firmy na giełdę i tym podobne.

Dwie godziny później bolały mnie oczy i kręciło mnie w nosie od kurzu, ale znałam wszystkie najważniejsze fakty zarówno z towarzyskiego, jak i zawodowego życia Greenwaya. Niestety, w jego życiu aż roiło się od blondynek. Zafascynowana Greenwayem prasa wyniuchała, że w ciągu ostatnich dwóch lat miał co najmniej trzy kochanki: Andi Jameson, Carol Carter i, uwaga, Bunny Hoffenmeyer. Wszystkie były blondynkami. (Obstawiałam Bunny. Czy można dorastać z takim imieniem i nie mieć morderczych skłonności?)

Wpisałam wszystkie trzy nazwiska na listę podejrzanych, ignorując fakt, że ani trochę nie przybliżyło mnie to do celu, czyli uchronienia Richarda przed więzieniem. Owszem, miałam nazwiska znanych prasie kochanek Greenwaya, ale kto wiedział, o ilu prasa nie wiedziała? Gdy rozmawiałam z Greenwayem przez telefon, odniosłam wrażenie, że niezły z niego spryciarz.

Mimo to, zanim wróciłam do domu, sprawdziłam namiary do wszystkich trzech blondynek w książce telefonicznej. Z Andi Jameson poszło łatwo, mieszkała w Encino. Zadzwoniłam do niej, ale nikogo nie zastałam. Zostawiłam jej wiadomość, że jestem znajomą Greenwaya i chciałam jej zadać kilka pytań.

W książce było jakieś pięćdziesiąt kobiet o nazwisku Carol Carter, tak więc niechętnie zapisałam jej adres jako „nieznany".

Bunny Hoffenmeyer okazała się gwiazdą filmów dla dorosłych i jej numer telefonu był zastrzeżony. Udało mi się jednak znaleźć adres wytwórni, dla której pracowała. Big Boy Productions w Sherman Oaks. Super. Znowu wracamy do Valley.

Było późne popołudnie i upał właśnie sięgał zenitu - jeśli wierzyć wyświetlaczowi na rogu Westwood i National, było trzydzieści pięć stopni. Rozkręciłam klimę na maksa, wjechałam na czterystapiątkę i niechętnie wróciłam za wzgórza. Nad Valley unosiła się gęsta warstwa smogu, wszystko było przygnębiająco szare. Zaczęłam się zastanawiać, kto chciałby tu mieszkać z własnego wyboru. Z drugiej strony to tylko umacniało motyw Bunny. Dwadzieścia milionów dolarów spokojnie wystarczyło, żeby zmienić adres zamieszkania na Beverly Hills.

Po dziesięciu minutach wjechałam na Sepulveda, ulicę, przy której pełno było magazynów reklamowanych jako studia filmowe do wynajęcia. Wielkie, szare i zardzewiałe ani trochę nie przypominały studiów Universalu. Śmiałam przypuszczać, że filmy w nich kręcone także nie przypominały tych z powstających w wielkich wytwórniach. Większość trafiała prosto na DVD lub rynki zagraniczne. Albo, jak w przypadku Big Boy Productions, była przeznaczona dla bardziej dojrzałych (czytaj: wyuzdanych) widzów. Studio Big Boy Productions mieściło się w budynku pokrytym stalowoszarą blachą falistą. Zatrzymałam się na parkingu obok przyczepy, w której znajdował się barek z jedzeniem, i przyjrzałam się budynkowi.

Przyznam, że nie jestem miłośniczką porno. Nie, żebym nigdy nie widziała pornosa. Widziałam. Raz. Jeszcze w college'u mój ówczesny chłopak usiłował mnie przekonać, że patrzenie na zbliżenia intymnych części ciała obcych osób, kiedy się kochamy, jest podniecające. (Chyba nie muszę dodawać, że szybko zerwałam z Panem Podglądaczem). Po tym doświadczeniu moim najbliższym kontaktem z kulisami branży pornograficznej było Boogie Nights z Marky Markiem w roli Dirka Digglera. I na tym chciałam poprzestać.

Cholerny Richard. To wszystko jego wina.

Wzięłam głęboki oddech i zmusiłam się do opuszczenia samochodu, i przejścia parkingiem do nie oznakowanych drzwi Big Boy Productions. Zwalczyłam pokusę, by przed wejściem do środka zasłonić oczy.

Jeśli spodziewałam się orgii lamp z lawą, to się rozczarowałam. Pomieszczenie, w którym się znalazłam, przypominało większość innych recepcji, w których byłam. Właściwie jeśli nie liczyć czerwonej lampki pulsującej nad drzwiami, niepokojąco przypominało recepcję Dewey, Cheatem i Howe. Tyle że zamiast jednej Jasmine były trzy. Wszystkie wyglądały jak klony Anny Nicole Smith, a ich biusty w rozmiarze podwójne D ledwie mieściły się pod skąpymi topami z napisem „Big Boy" rozciągniętym w poprzek ich implantów. I wszystkie wpatrywały się we mnie.

Przełknęłam ślinę, czując się jak świętoszka w swoim ubraniu z biblioteki.

- Hm, dzień dobry - powiedziałam do Podwójnego D najbliżej drzwi. - Szukam Bunny Hoffenmeyer.

Podwójne D poruszyła się na swoim siedzeniu, a ja oparłam się chęci odwrócenia wzroku, na wypadek gdyby spod jej skąpego topu wymsknął się implant.

- A z kim mam przyjemność? - zapytała głosem a la Marilyn Monroe.

- Eee. Jestem Maddie.

Spojrzała na moją skromną tweedową spódniczkę i zmarszczyła brwi.

- Kręcicie razem scenę?

- Nie! - powiedziałam trochę głośniej, niż zamierzałam.

Jeszcze raz omiotła mnie wzrokiem.

- Tak myślałam.

Nie byłam pewna, czy powinnam czuć ulgę, czy się obrazić.

- Chciałam z nią porozmawiać o naszym wspólnym znajomym. Devonie Greenwayu.

Twarz Podwójnego D złagodniała.

- Och. To ten facet, z którym się spotykała. Widziałam w wiadomościach, co mu się przytrafiło. To takie smutne.

- Tak, bardzo - zgodziłam się, kiwając głową i naśladując jedną z zatroskanych min Energicznej Reporterki. - Przychodził tu czasem z Bunny?

Podwójne D uśmiechnęła się, odsłaniając nieco krzywe zęby.

- Naprawdę ma na imię Myrtle. Bunny to jej pseudonim artystyczny. Myrtle Hoffenmeyer?

Już chyba wolałam Bunny.

- I tak, jasne, był tu kilka razy. Prawdziwy przystojniak. Bogaty. - Blondynka westchnęła. - Myrtle miała farta, że go poznała.

Jasne. Miała farta, że nie pływała teraz w basenie twarzą do dołu. Co mi przypomniało, że interesuje mnie jej obecne miejsce pobytu...

- Czy Bu... to znaczy Myrtle, jest tu dzisiaj?

- Tak. Właśnie kończy scenę w studiu numer 2. - Blondynka wskazała drzwi po swojej prawej stronie.

Zerknęłam tam. A więc to tu odbywają się orgie, pomyślałam skrępowana.

- Hm, czy mogłabym tu zaczekać, aż Myrtle skończy swoją... scenę? - zapytałam.

- Jasne, nie ma problemu. - Podwójne D uśmiechnęła się i wskazała krzesła z obiciami stojące pod ścianą.

Usiadłam, dziękując Bogu, że w studiu są dźwiękoszczelne ściany. Dziesięć minut później czerwone światło nad drzwiami zgasło i rozległ się głośny sygnał, przypominający alarm pożarowy. Zdaje się, że podskoczyłam, bo Podwójne D uspokoiła mnie, mówiąc:

- To znaczy, że skończyli nagrywać. Jeśli chcesz, możesz teraz wejść.

- Dzięki. - Wstałam i weszłam za podwójne drzwi, mając nadzieję, że Bunny zdążyła narzucić szlafrok.

Budynek, w którym mieściły się studia Big Boy Productions, był typowym surowym magazynem jakich wiele w Valley. Metalowe ściany pokrywała rdza (i nie był to elegancki, celowy efekt jak w Fernando's, tylko skutek prawdziwej korozji), pod sufitem biegły olbrzymie rury, betonowa podłoga była popękana. Jedynym wyłomem w tym industrialnym otoczeniu były otwarte z jednej strony pokoje, które miały udawać sypialnie. W każdym razie tak przypuszczałam, zważywszy na olbrzymie łóżka, jakie stały między prowizorycznymi ścianami z dykty.

Przy jednym z łóżek stała grupka ludzi. Na szczęście wyglądało na to, że już się rozchodzą. Faceci zwijali kilometry kabli, kobiety miały na sobie jedwabne szlafroczki i lekko potargane włosy. Odwróciłam wzrok, czułam, że się czerwienię.

Od razu rozpoznałam Bunny ze zdjęcia z Greenwayem w jednym z brukowców. Siedziała na stołku, paliła papierosa i patrzyła, jak technicy sprawdzają kamery. Była mojego wzrostu, ale jakieś dwa kilo szczuplejsza i tak napompowana silikonem, że w każdej chwili mogła stracić równowagę i runąć do przodu. Nie wyglądała na kogoś, kto byłby w stanie zwlec ciało Greenwaya na dół i upchnąć je w kontenerze na śmieci. Musiałam jednak sprawdzić wszystkie możliwości.

- Bunny Hoffenmeyer? - zapytałam. Spojrzała na mnie obojętnie.

- Tak?

- Witam. Nazywam się Maddie... Ramirez. - Nie mam pojęcia, dlaczego podałam akurat to nazwisko. Chyba nie chciałam, żeby wiedziała jak naprawdę się nazywam. Przynajmniej dopóki się nie upewnię, że nie posiada broni.

- Cześć - powiedziała Bunny, wypuszczając dym w kierunku sufitu.

- Miło mi. Eee, czy mogłabym zadać ci kilka pytań na temat Devona Greenwaya?

- Dlaczego? - spytała podejrzliwie.

No właśnie. Bardzo dobre pytanie.

- Jestem reporterką lokalnego magazynu plotkarskiego, przygotowujemy materiał o śmierci Greenwaya. Chcemy zamieścić wywiady z ludźmi, którzy byli mu bliscy.

Bunny nadal patrzyła na mnie z powątpiewaniem, więc spróbowałam ją zachęcić.

- Planujemy też zamieścić zdjęcia. Miałabyś idealną okazję, żeby się pokazać.

Na wzmiankę o zdjęciach Bunny się wyprostowała.

- Co chcesz wiedzieć?

Zabiłaś go? Po krótkim namyśle doszłam do wniosku, że to zbyt bezpośrednie pytanie. W Prawie i porządku zawsze najpierw urabiali podejrzanych. Skupiłam się.

- Słyszałam, że byłaś blisko z Greenwayem.

Na jej usta wypłynął kpiący uśmieszek.

- Można tak powiedzieć.

Miałam przeczucie, że pożałuję następnego pytania.

- Jak blisko?

Bunny uniosła brew.

- Od czasu do czasu chodziłam z nim do łóżka, jeśli o to pytasz.

Przynajmniej nie owijała w bawełnę.

- Okay. Kiedy ostatni raz się z nim... widziałaś?

Zaciągnęła się papierosem.

- W zeszły czwartek.

Ożywiłam się. W czwartek Richard odwołał kolację ze mną, żeby spotkać się z Greenwayem. Ciekawe, czy Bunny z nim była.

- Co robiliście?

- Zjedliśmy kolację w La Petite's, tej potwornie drogiej francuskiej restauracji na Ventura. Potem musiał się spotkać ze swoim prawnikiem. Takim Kenem w garniturze.

Hej! Ten Ken, jak go nazwała, był moim facetem. Chociaż musiałam przyznać, że Richard rzeczywiście trochę przypominał chłopaka Barbie. Idealna, plastikowa powierzchowność, a w środku pustka. Och.

- Wiesz, po co się spotkali?

Przechyliła głowę, przyglądając mi się uważnie.

- Nie wiem. Jakieś spotkanie w interesach. Nie moja broszka.

Czułam, jak z balonika mojej nadziei schodzi powietrze. Nawet jeśli Barbie - Gwiazda Porno była obecna na spotkaniu Richarda z Greenwayem, to pewnie i tak nic nie dotarło do jej wypełnionego silikonem mózgu.

- I nie widziałaś się z nim więcej od czwartku?

Powoli wypuściła dym w kierunku sufitu.

- Nie. Skończyłam z nim.

- Naprawdę? Dlaczego? - Poważnie, Greenway i Bunny wydawali się dla siebie stworzeni.

- Znalazłam u niego w kieszeni stringi jakiejś laski.

- Żony?

Bunny znowu uśmiechnęła się kpiąco.

- Skarbie, żony nie noszą takich rzeczy. To były prześwitujące stringi w lamparcie cętki. Spał z jakąś cizią.

Jestem prawie pewna, że bezwiednie skierowałam wzrok na łóżko, w którym przed chwilą Bunny nagrywała scenę. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że jest zwolenniczką monogamii.

- Hej, to tylko praca - powiedziała wzbraniająco. - W pracy udaję. To, co było między mną a Devonem, było na poważnie. A skoro zadawał się z inną, nie chciałam mieć z nim nic wspólnego.

Byłam skłonna jej wierzyć.

- Wiesz, czyje mogły być te stringi?

Na ustach Bunny znów zagościł drwiący uśmieszek.

- Jakiejś zdziry. Myślę, że bzykał się z nią podczas lunchu, bo wtedy nigdy nie odbierał telefonu.

- Ostatnie pytanie. Gdzie byłaś wczoraj wieczorem? - Choć Bunny błyskawicznie przesuwała się w dół mojej listy podejrzanych, uznałam, że nie zaszkodzi zapytać.

- Tutaj. Kręciliśmy scenę z Lasek w wielkim mieście.

- W porządku, nie chcę zabierać ci więcej czasu. - Już miałam uścisnąć jej rękę, gdy nagle uświadomiłam sobie, że nie wiem, co przed chwilą ta ręka robiła. Tak więc tylko jej pomachałam, odwróciłam się i skierowałam z powrotem do recepcji.

- Hej, czekaj!

Odwróciłam się.

- Tak?

- A co ze zdjęciami? Racja, zdjęcia.

- Fotograf wpadnie tu jutro - skłamałam. Rety, byłam w tym coraz lepsza. - Jeszcze raz dziękuję.

Kiedy znalazłam się w dżipie, wyciągnęłam swoją listę podejrzanych. Nie miałam stuprocentowej pewności, że Barbie - Gwiazda Porno nie jest moją blondynką, ale ciężko mi było wyobrazić sobie, jak włamuje się na konta Greenwaya i podprowadza dwadzieścia milionów dolarów. Nie wyglądała na zbyt mądrą. Pod „blondynka w szpilkach" dopisałam „stringi w cętki, seks podczas lunchu". Hm... Bunny miała rację. Zalatywało zdzirą.

Wracałam właśnie czterystapiątką, patrząc, jak słońce chowa się powoli za wzgórzami, kiedy zadzwoniła moja komórka. Spojrzałam na wyświetlacz. Podrabiany Tatuś. Cholera, o czym znowu zapomniałam?

- Halo?

- Gdzie jesteś?

- Jadę czterystapiątką. Dlaczego pytasz?

- To dobrze. Twoja mama jest już w Beefcakes i zaczyna się o ciebie martwić.

Cholera! Pacnęłam się dłonią w czoło. Beefcakes.

- Właśnie tam jadę.

Podrabiany Tatuś odetchnął z ulgą.

- To dobrze. Przez chwilę myślałem, że znowu zapomniałaś.

- Kto, ja? Nigdy.

Milczał chwilę.

- Mads, jesteś ostatnio roztargniona. Masz jakieś problemy?

Oparłam się pragnieniu wybuchnięcia maniakalnym śmiechem.

- Wszystko w porządku, Ralph. - Jasne! - Okay, muszę kończyć. Jadę przez kanion.

Rozłączyłam się, szybko zmieniłam pas na prawy i zjechałam z autostrady, kierując się do Beefcakes. Co za tydzień. Dziwki, gwiazdy porno, a teraz jeszcze striptizerzy. Rety!

13.

Zanim Beefcakes, położony między La Brea a Highland, stał się mekką przyszłych małżonek, rozwódek i napalonych gospodyń domowych, był barem, w którym w czasach prohibicji sprzedawano potajemnie alkohol. Pod pomalowanymi na czarno ścianami stały różowe aksamitne sofy. Pośrodku znajdował się wybieg, otoczony fioletowymi stolikami i krzesłami. Okupujące je hordy kobiet w średnim wieku, ściskające w garści banknoty, wrzeszczały i zachowywały się jak nastolatki na koncercie Hilary Duff. Wytropiłam mamę i panią Rosenblatt przy jednym ze stolików przy końcu wybiegu. Była z nimi kowbojka, istna Calamity Jane, która wydała z siebie dziki okrzyk entuzjazmu, gdy na wybiegu pojawił się Strażak Bob.

- Mads! - zawołała mama, przekrzykując ogólną histerię. Nie było po niej widać nawet śladu niedawnego załamania. Z cosmopolitanem w ręce, kiwała głową w rytm muzyki. Miała na sobie swój strój imprezowy: czarny top ze spandeksu (bez stanika, choć bardzo by się przydał), rybaczki w grochy i czerwone conversy. Z uwagi na wyjątkową okazję nie żałowała cienia do powiek i zmalowała się na niebiesko aż do brwi. Siedząca obok niej przy stoliku pani Rosenblatt włożyła długą, luźną suknię, idealnie dobraną pod kolor dwóch fioletowych krzeseł, które zajmowała.

- Dobrze się bawicie? - zapytałam, ściskając mamę.

- Mowa. Boże, Mads, ale z niego bysior, co?

Spojrzałam na Strażaka Boba, który miał na sobie ciężkie buty, szelki i prawie nic poza tym. Kiedy mój wzrok padł na jego czerwone stringi, uświadomiłam sobie, że od bardzo dawna nie uprawiałam seksu.

- Spójrzcie na jego wyposażenie - powiedziała pani Rosenblatt, jakby czytała w moich myślach. - Przypomina mi mojego czwartego męża, Lenny'ego. Lenny był idiotą, ale tak wyposażonym, że nie uwierzycie.

- To jeszcze nic. Powinnyście zobaczyć sprzęt mojego Ralphiego. - Mama ustawiła palce wskazujące obu dłoni w odległości dwudziestu pięciu centymetrów od siebie, poruszając przy tym wymownie brwiami.

Fuj! Mama i seks - zdecydowanie wolałam nie myśleć o tej kombinacji. Miałam ochotę włożyć sobie palce do uszu i skandować: „Nie słyszę cię".

- Maddie, wreszcie jesteś. - Rozentuzjazmowana kowbojka odwróciła się.

W myślach pacnęłam się ręką w czoło. Dana.

- Fajne kowbojki, kowbojko - przywitałam ją.

- Przyjechałam prosto z planu. Reklamówka Charmin.

- Tego papieru toaletowego?

- Kowboje kojarzą się z siłą. Nikt nie chce słabego papieru toaletowego - powiedziała, nachylając się do mnie. - Jak idą twoje wielkie poszukiwania?

Szybko podzieliłam się z nią moją teorią dotyczącą kochanki. Co jakiś czas, a dokładniej w momentach gdy Strażak Bob pozbywał się kolejnej części odzienia, przerywała mi dzikimi okrzykami. Na koniec opowiedziałam jej o mojej wizycie w Big Boy Productions i spotkaniu z Barbie

- Gwiazdą Porno.

- Powiedziałaś Bunny Hoffenmeyer? - zapytała pani Rosenblatt, która właśnie wróciła ze świeżym drinkiem w ręce.

- Tak. A co? Zna ją pani?

- Mój Lenny z nią współpracował.

Zamrugałam oczami.

- Jak to „współpracował"? Była pani żoną gwiazdora porno? - Skrzywiłam się z obrzydzenia.

- Nie, nie. Choć Lenny miał warunki. Tak naprawdę był agentem ubezpieczeniowym. W tej branży najlepiej ubezpieczyć się od wszystkiego. Jako właścicielka Big Boy Productions, Bunny zapewniała mu kupę roboty.

- Zaraz. Właścicielka? - Uznałam Bunny za głupie Podwójne D. Nie przyszło mi do głowy, że może być obrotną bizneswoman.

- Tak, tak. Kiedy byliśmy z Lennym małżeństwem, Bunny zarabiała kupę forsy. Ale potem postanowiła rozszerzyć ofertę o coś łagodniejszego. No wiesz, filmy z fabułą i świecami. Takie soft porno dla kobiet.

- I co, pomysł nie wypalił?

- Tylko utopiła pieniądze. Zdaje się, że kobiety nie są aż takimi miłośniczkami pornosów jak mężczyźni.

A to ci niespodzianka.

- Ostatnio słyszałam, że jest w długach aż po implanty - ciągnęła pani Rosenblatt. - Podobno próbuje nawet załapać się do jakiejś mainstreamowej produkcji, żeby stanąć na nogi. Biedactwo.

Fakt. Jej sytuacja nie wyglądała zbyt różowo. Ale czy Bunny była na tyle zdesperowana, żeby dla pieniędzy kropnąć Greenwaya? Po naszej rozmowie, kiedy uznałam, że mogłaby rywalizować z Jasmine w konkursie na najniższe IQ w całym Los Angeles, przesunęłam ją na koniec listy podejrzanych. Teraz czułam, że jej nie doceniłam. Skoro mogła udawać orgazm, równie dobrze mogła udawać niewinną.

- Napijesz się, Maddie? - zapytała mama, przywołując kelnera z nagim torsem.

Owszem, miałam ochotę się napić.

- Poproszę dietetyczną colę.

- Och, daj spokój, skarbie. Zaszalej trochę! - Pani Rosenblatt osuszyła swój kieliszek i odstawiła na tacę kelnera. - Co powiesz na virgin (Virgin (ang). - dosł. dziewica; słowo spotykane w nazwach koktajli, zwykle oznaczające, że w drinku nie ma alkoholu (przyp. red.)) mary? - zaproponowała.

Szczerze mówiąc, miałam już po dziurki w nosie dietetycznej coli. Skoro w drinku nie było alkoholu, chyba mogłam sobie pozwolić na odrobinę luksusu.

- W porządku. Wezmę virgin mary.

Pani Rosenblatt zamówiła to samo, zaś Dana, jak na prawdziwą kowbojkę przystało, poprosiła jacka danielsa. Mama zamówiła kolejnego cosmopolitana i wetknęła dziesiątkę za majtki kelnera. (Fuj, fuj, fuj!) Zanim Strażak Bob zniknął z wybiegu, wszystkie miałyśmy w ręku po nowym drinku, a mnie udało się opanować mdłości, które ogarnęły mnie po tym, jak mama mówiła o seksie.

Z głośników znowu popłynęła pulsująca muzyka i tłum poderwał się, żeby zobaczyć kolejnego mięśniaka.

- Uważajcie, moje panie - ostrzegł mistrz ceremonii - bo oto nadchodzi Damien. A to bardzo, bardzo niegrzeczny chłopiec.

Z głośników dobiegł ryk motocykla. Z chmury dymu na wybiegu wyłonił się gość w skórzanym stroju. Kroczył dumnie, rozpinając skórzaną kurtkę. Odsłonił taki sześciopak, że budweiser mógł się schować.

- Boże. - Mama się przeżegnała.

- Co się stało? - zapytała pani Rosenblatt.

- Naszły mnie grzeszne myśli.

Fuj. Poprawka - wydawało mi się, że opanowałam mdłości. Pociągnęłam spory łyk virgin mary, w nadziei że to pomoże uspokoić mój żołądek. Nawet mi posmakowało. Trochę jak krwawa mary, tylko ostrzejsze i z cytryną. Nie było to martini, ale i tak wchodziło o niebo lepiej od dietetycznej coli.

Damien nadal szalał na wybiegu, zrzucając skórę jak wąż, aż mama złapała papierową serwetkę i zaczęła się wachlować.

- Wow, przez tego faceta mam uderzenia gorąca.

- Ma się czym pochwalić. Myślicie, że lubi starsze kobiety? - zapytała pani Rosenblatt, szturchając mnie łokciem w żebra.

Starałam się być miła.

- Pewnie jest gejem.

Pani Rosenblatt nie odrywała wzroku od Damiena, który zdarł z siebie skórzane czapsy, zostając w samych stringach z logo Harleya Davidsona.

Napiłam się. Wow, chłopak rzeczywiście był nieźle wyposażony. Upiłam kolejny łyk.

- Uwielbiam facetów w skórach - ciągnęła pani Rosenblatt. - Oglądałam dokument o tym, jak dominy poskramiają facetów skórzanymi pejczami. Pejcze i łańcuchy to nie moja bajka, ale facetowi w skórze bym nie odmówiła.

Dopiłam drinka i skinęłam na kelnera, żeby przyniósł jeszcze raz mi to samo.

- Ralphie nie lubi skóry - wtrąciła mama. - Za to ma świra na punkcie koronek. Wczoraj kupiłam cudny koronkowy gorset. Jak go zobaczy, spędzimy całą podróż poślubną w łóżku. - Mama puściła oko. - Jeśli wiecie, co mam na myśli.

Gdyby można było umrzeć z obrzydzenia, byłabym już w agonii. Gorączkowo rozglądałam się za kelnerem i moją virgin mary. Na szczęście pojawił się dokładnie w chwili, gdy Damien tanecznym krokiem ruszył w naszą stronę, a mama sięgnęła do torebki po kolejne banknoty.

- Ściągnij wszystko! - wrzasnęła Dana, wymachując kowbojskim kapeluszem.

Damien spełnił jej prośbę. Pozbył się stringów i ukazał się nam w pełnej krasie. Pani Rosenblatt dała mi kuksańca w żebra.

- Mówiłam, że ma się czym pochwalić.

Przyznaję, gapiłam się. To było silniejsze ode mnie. Zwłaszcza kiedy uświadomiłam sobie, jak blado Richard wypadał na tle seksownego mięśniaka. Rety. Ile mnie omijało!

Nagle, nie wiedzieć czemu, pomyślałam o Ramirezie. Zastanawiałam się, czy jest Damienem, czy Richardem. Upiłam kolejny łyk drinka, próbując nie wyobrażać sobie Ramireza w skórzanych stringach.

- Tutaj, niegrzeczny chłopczyku - wrzasnęła moja matka, wymachując banknotem pięciodolarowym. Damien zbliżył się i chwycił banknot zębami. Mama zachichotała jak szóstoklasistka. Starałam się nie patrzeć.

Dana złapała mnie gwałtownie za ramię.

- Boże, Maddie, wiesz, kto to jest?

Uniosłam głowę, mrużąc oczy od dymu i światła stroboskopu, by przyjrzeć się jego twarzy. (Nie zrobiłam tego do tej pory, bo trochę rozproszyły mnie inne części jego ciała). Rzeczywiście, wyglądał znajomo. Jednak dopiero kiedy odwrócił się do nas tyłem, jego szyja, czy też raczej jej brak, zdradziła jego prawdziwą tożsamość.

- Czy to twój współlokator?

Dana skinęła głową, a ja mogłabym przysiąc, że widziałam, jak w kącikach jej ust zbiera się ślina.

- Nie wiedziałam, że jest aż tak dobrze zbudowany.

Gość bez Szyi puścił do Dany oko, po czym przeszedł na drugą stronę wybiegu.

- Znasz tego faceta? - zapytała pani Rosenblatt. - Ma tyłek jak z granitu.

- Pożegnajcie Motocyklistę Damiena - zawołał mistrz ceremonii.

Damien zabrał swoje czapsy i oddalił się za kulisy. Mama złapała kolejną papierową serwetkę i znowu się wachlowała.

- Hm, wybaczycie, jeśli was na chwilę opuszczę? - Nie czekając na odpowiedź, Dana pognała za kulisy.

Dopiłam drugiego drinka i zasygnalizowałam kelnerowi, że jestem gotowa na kolejnego. Virgin mary uzależniała. Kiedy kelner wrócił z moim zamówieniem, znowu zaczęła grać muzyka, a na scenie pośród błyskających czerwonych świateł pojawił się umundurowany Policjant Dan. Mama i pani Rosenblatt natychmiast się poderwały, wymachując banknotami. Może to zasługa pikantnych virgin mary, ale zaczynałam wczuwać się w klimat. Wydałam nawet kilka entuzjastycznych okrzyków, kiedy Dan rzucił w tłum swoją niebieską koszulę z odznaką.

Zastanawiałam się, jak Ramirez wyglądałby w mundurze. Na pewno seksownie! Ten facet wyglądał seksownie dosłownie we wszystkim. Ciekawe, jak by wyglądał bez niczego...

Rety! O czym ja myślałam? Nagle dopadły mnie wyrzuty sumienia. Bardzo możliwe, że nosiłam dziecko Richarda, a tu proszę bardzo - nie tylko gapiłam się na wpółnagiego faceta, ale jeszcze fantazjowałam o wyposażeniu Ramireza.

Jednak kiedy upiłam kolejny długi łyk virgin mary, uznałam, że to wszystko wina Richarda. Poważnie. Gdyby nie zniknął, nie musiałabym go szukać, nigdy nie spotkałabym Ramireza i nie porównywałabym rozmiaru jego przyrodzenia z klejnotami Policjanta Dana. Sami widzicie, że wszystkiemu winny był Richard.

Właściwie to wszystkie problemy, jakie ostatnio miałam, były jego winą. To on wpakował mnie w cały ten bałagan i nie miał nawet na tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć mi, gdzie jest. Nawet Greenway zdradził kochance miejsce swojego pobytu.

No i jaki facet żeni się z Kopciuszkiem? Myśli, że jest jakimś księciem z bajki, czy co? Dobre sobie! Prychnęłam w duchu. Jeśli już, to jest Księciem Pedantem, który roluje skarpetki. Który facet tak robi?

Ramirez na pewno nie rolował skarpetek. Pewnie po prostu wrzucał je do szuflady z bielizną, gdzie panował jeden wielki bajzel. Skarpetki leżały przemieszane ze... slipami? Bokserkami? Zastanawiałam się, jaką bieliznę nosił Ramirez. Wyobrażałam go sobie w slipach. Ale nie w tych marki Hanes z supermarketu, tylko w seksownych od Calvina Kleina. Szarych albo szaroniebieskich. W szaroniebieskim byłoby mu dobrze.

Policjant Dan jednym ruchem zerwał z siebie spodnie, odsłaniając czarne stringi z napisem LAPD (LAPD (Los Angeles Police Department) - Departament Policji Los Angeles (przyp. tłum.)).

- Wow - krzyknęłam, wymachując w powietrzu swoim drinkiem. Chlusnęło mi trochę na nadgarstek, ale nie przejęłam się tym. Czułam się naprawdę dobrze. O wiele lepiej niż w ostatnich dniach. - Pokaż mi swoją spluwę, panie władzo!

- Właśnie - zawołała nieco bełkotliwie pani Rosenblatt. Potem nachyliła się do mnie i dodała: - Chyba jestem trochę dziabnięta.

Znieruchomiałam z ręką z drinkiem w połowie drogi do ust. Dziabnięta? Co znaczy dziabnięta? Spojrzałam na pusty kieliszek po jej drinku, potem na swój. Owszem, czułam się rozluźniona, ale sądziłam, że to dzięki nagim byczkom.

Złapałam ją za ramię.

- Co dodaje się do virgin mary?

- Sok pomidorowy, sok z cytryny, tabasco. - Odetchnęłam z ulgą. - I wódka. Dużo wódki.

Zatkało mnie.

- Wódka? Ale przecież to „virgin mary"!

Pani Rosenblatt się roześmiała.

- Skarbie, nazywają tego drinka virgin mary, bo jak za dużo wypijesz, nie pamiętasz seksu, który uprawiałaś później. A potem okazuje się, że doszło do niepokalanego poczęcia.

Boże, pomyślałam. Jestem najgorszą matką na świecie. A jeszcze nią nawet nie zostałam! Jestem okropna, potworna, samolubna i głupia. Pójdę prosto do piekła.

Zrobiło mi się niedobrze.

- Nie martw się. Rano weźmiesz aspirynę i będzie po sprawie.

Jasne. Aspirynę. Przygryzłam wargę, żeby nie wyrzucić z siebie strasznej prawdy o tym, co właśnie zrobiłam. To znaczy, chyba zrobiłam. Skoro nie byłam pewna, czy jestem w ciąży, nie mogłam też mieć pewności, czy rzeczywiście zrobiłam coś strasznego. Cholerny Richard. To wszystko przez niego.

Wróciła Dana, a z nią ubrany Damien, znany również jako Gość bez Szyi. Szeroki uśmiech na twarzy mojej przyjaciółki sugerował, że na pewno nie będzie miała problemu z przypomnieniem sobie dzisiejszego seksu.

- Hej, my wracamy do domu. Dziękuję za zaproszenie mnie na swój wieczór panieński, pani Springer. Do zobaczenia jutro na ślubie.

Mama i pani Rosenblatt uściskały Danę. Pani Rosenblatt nie odrywała wzroku od krocza Gościa bez Szyi. Przypominała psa śliniącego się na widok soczystej kości. Obrzydzenie mieszało się we mnie z porannymi mdłościami, mdłości mieszały się z poczuciem winy, a wszystko razem z kosmicznymi ilościami wódki, jakie najwyraźniej dzisiaj w siebie wlałam. Wszystko wokół mnie się falowało. Modliłam się, żeby nie zwymiotować.

- Możecie mnie najpierw podrzucić? - zapytałam błagalnie.

- Jasne, Maddie.

Całą trójką władowaliśmy się do saturna Dany. Siedziałam z tyłu, starając się nie patrzeć, jak Dana i Gość bez Szyi trzymają się za rączki i robią do siebie maślane oczy. Zsunęłam się niżej na siedzeniu i zamknęłam oczy, żeby nie patrzeć na przemykające za oknem zamazane widoki, które przyprawiały mnie o mdłości. Na szczęście droga nie była długa i parę minut później Dana odprowadziła mnie pod drzwi mojego mieszkania. W innych okolicznościach poradziłabym sobie sama, ale teraz wolałam nie ryzykować wchodzenia po schodach po pijaku na dziesięciocentymetrowych obcasach.

- Jesteś pijana? - zapytała Dana.

- Chyba tak.

- Myślałam, że nie pijesz ze względu na... - Urwała, patrząc na mój brzuch.

- Nie piję. To znaczy, nie piłam. Zaszło nieporozumienie.

- Jakie nieporozumienie?

- Myślałam, że virgin mary naprawdę jest dziewicza.

Dana spojrzała na mnie zdziwiona, ale nie dociekała głębiej. W końcu w samochodzie czekał na nią seksowny striptizer.

- Prześpij się - zarządziła. - Chcesz, żebym wpadła po ciebie jutro i podwiozła cię na ślub?

- Nie trzeba. Wezmę taksówkę.

- Jak chcesz. Ale zadzwoń do mnie jutro. Tylko nie za wcześnie, okay? - powiedziała, zerkając na Gościa bez Szyi.

Pokiwałam głową, co okazało się złym pomysłem. Położyłam rękę na głowie, żeby świat przestał wirować. Odprowadziłam Danę wzrokiem, a potem weszłam do środka. Po tym, jak najpierw przez całe pięć minut szamotałam się z kluczem. Nienawidzę być pijana.

Co gorsza, kiedy padłam na wznak na materac, uświadomiłam sobie, że nienawidzę Richarda. Nie wiem, czy to przez wódkę, hojnie wyposażonych facetów, czy fakt, że byłam dzisiaj w wytwórni porno, ale doszłam do wniosku, że niezależnie od tego, jak dobre byłoby wytłumaczenie Richarda na wszystko, co zaszło, szczerze go nienawidzę. Nie było żadnego usprawiedliwienia na to, co mi zrobił. Byłam w rozsypce. Byłam kłębkiem nerwów, targały mną niepokoje i bardzo możliwe, że właśnie zatrułam własne dziecko. Boże. Byłam okropną potworną osobą. Ten dzień chyba nie mógłby być gorszy.

I wtedy usłyszałam dzwonek do drzwi.

Leżałam bez ruchu, zdecydowana pozostać w tej pozycji, nawet gdybym jakimś cudem przypomniała sobie, jak wprawić kończyny w ruch. Po trzecim dzwonku udało mi się jakoś podźwignąć i powlokłam się do drzwi. Zerknęłam przez wizjer i głośno wciągnęłam powietrze.

- Wiem, że tam jesteś, widzę światło pod drzwiami. Otwórz.

Przygryzłam wargę. Wpuścić go czy nie? Sprawa była poważna, bo o ile mi wiadomo, kiedy się upiję, staję się nadmiernie przyjazna. Dlatego nieczęsto pozwalam sobie na alkoholowe szaleństwa. Nawiasem mówiąc, to przez dzbanek margarity przespałam się z Richardem już na drugiej randce. Teraz też nie byłam w pełni sobą. Kiedy do tego przypomniałam sobie grzeszne myśli, które miałam w Beefcakes, uznałam, że wpuszczenie go do środka jest nie najlepszym pomysłem. Znowu załomotał do drzwi.

- Słyszę twój oddech. Otwórz drzwi.

Z drugiej strony lepiej nie sprzeciwiać się policjantowi. Zdjęłam łańcuch, odsunęłam zasuwę i otworzyłam drzwi, stając oko w oko z nieogolonym i bardzo seksownym Ramirezem.

14.

Zamrugałam. Boże, ale z niego ciacho. Nadal wyglądał, jakby w ogóle nie spał, a jego poranny zarost ewoluował w seksowną szczecinę a la George Clooney. Jak zwykle miał na sobie dopasowane na tyłku dżinsy i czarny T - shirt. Jego wzrok był nieprzenikniony, a włosy nieco zmierzwione. Tak właśnie wyobrażałam go sobie po namiętnej nocy.

Spokojnie, dziewczyno, powiedziałam sobie. Widzicie, jak działa na mnie alkohol?

- Gdzie byłaś? - zapytał. - Nie odebrałaś moich wiadomości?

Odwróciłam się. Lampka na mojej automatycznej sekretarce błyskała jak szalona.

- Nie. Dopiero wróciłam. O co chodzi?

- Mogę wejść?

Przygryzłam dolną wargę. Wahałam się. Głos rozsądku podpowiadał, że powinnam kazać mu odejść. Zamknąć drzwi. Że nie powinnam rozmawiać po pijaku z seksownym gliniarzem. Ale głos dziewczyny z Beefcakes mówił: „Proszę, wejdź. Zrzuć ciuchy. Wskocz do mojego łóżka".

A ponieważ dziewczyna z Beefcakes wlała w siebie sporo wódki, jej głos był naprawdę donośny. Tak donośny, że zagłuszył głos rozsądku.

- Jasne. - Odsunęłam się, żeby go wpuścić.

Wszedł, a mój wzrok natychmiast podążył ku jego kroczu. Bokserki czy slipy? Nie umiałam powiedzieć.

- Czego chcesz? - zapytałam, odchrząkując.

- Chciałem ci tylko powiedzieć, że porównaliśmy próbkę włosów znalezionych w motelu z twoimi i okazało się, że nie ma zgodności.

- A nie mówiłam. - Jezu. Zachowywałam się, jakbym miała pięć lat. - To znaczy, cieszę się, że to sprawdziliście. I że to sobie wyjaśniliśmy.

Ramirez popatrzył na mnie zagadkowo, ale nic nie powiedział.

- No cóż, chciałem tylko, żebyś wiedziała, że nie jesteś już uważana za podejrzaną.

- To super. - W przypływie olśnienia pacnęłam się dłonią w głowę. - Bo nie mam nawet stringów w cętki.

Ramirez uniósł brew.

- Stringów w cętki?

- I nie bzykam się w czasie przerwy na lunch. No chyba, że jest jakaś specjalna okazja. Albo facet jest naprawdę przystojny. Ale po wszystkim zawsze wychodzę w majtkach.

Przy oczach Ramireza pojawiły się drobne zmarszczki. Znowu patrzył na mnie wzrokiem Złego Wilka.

- Dobrze wiedzieć.

Wzięłam głęboki oddech. Tak, byłam świadoma, że niepokojąco przypominam teraz Bunny Hoffenmeyer, i to, co mówię, nie ma większego sensu. Najwyraźniej połączenie między moim mózgiem a ustami zostało zerwane. Oparłam się o kuchenny blat, bo znowu wszystko zaczęło wirować jak na karuzeli.

- Chciałam powiedzieć, że cieszę się, że go nie zabiłam. To znaczy, cieszę się, że ty wiesz, że to nie ja go zabiłam. Ja wiem, że go nie zabiłam. Ale teraz ty też wiesz, że ja wiem, że go nie zabiłam. Choć nie żyje.

Usta Ramireza drgnęły w kącikach.

- Aha.

- Wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że go nie zabiłam. - Urwałam. Hm... Jakoś dziwnie to brzmiało. Postanowiłam spróbować jeszcze raz. - To znaczy, nie było mnie tam. To znaczy, byłam tam, ale nie tam, w jego pokoju. - No, tak już lepiej. Powiedzmy.

Ramirez uśmiechnął się szeroko.

- Jesteś pijana?

- Skąd! - Przewróciłam oczami, robiąc oburzoną minę. - Absolutnie nie jestem pijana. Jestem w zupełnie przeciwnym stanie. Jestem... - Urwałam, szukając odpowiedniego słowa. - ...w tym przeciwnym stanie.

- Trzeźwa? - podpowiedział Ramirez, nie przestając się uśmiechać.

- Zgadza się. To ja. Trzeźwa Maddie. - Byłabym pewnie bardziej przekonująca, gdyby moja ręka nie ześliznęła się z blatu, przez co straciłam równowagę i prawie upadłam.

Prawie, bo Ramirez zareagował błyskawicznie (refleks gliniarza) i złapał mnie w ramiona. Silne ramiona. Chcąc się podeprzeć, położyłam dłonie na jego torsie. Niesamowitym, twardym jak skała torsie. Czułam bicie jego serca pod wyrzeźbionymi na siłowni mięśniami. Zdaje się, że westchnęłam.

- Wszystko w porządku? - Jego twarz była zaledwie kilka centymetrów od mojej. Ciemne błyszczące oczy były rozbawione.

- Tak - wydusiłam, choć nogi miałam jak z galarety, a moje myśli krążyły wokół wyposażenia Damiena. Nagle ogarnęła mnie nieprzeparta potrzeba dowiedzenia się, czy Ramirez jest zwolennikiem bokserek czy slipów.

- Podoba mi się twój strój - powiedział, nadal obejmując mnie w pasie. Przyjrzał się mojemu ubraniu a la bibliotekarka.

- Znowu się ze mnie nabijasz?

- Tylko troszeczkę.

- W wytwórni porno zrobił duże wrażenie.

Ramirez znowu uniósł brew.

- W wytwórni porno? - Uśmiechnął się szerzej, odsłaniając rząd białych zębów. Żeby cię szybciej zjeść, Kapturku. - Wiedziałem, że siedzi w tobie niegrzeczna dziewczynka. - Jego niski, głęboki głos sprawił, że zrobiło mi się gorąco w pewnych miejscach.

Stałam przyciśnięta do jego torsu, a on wpatrywał się we mnie. Nachodziły mnie myśli bardzo niegrzecznej dziewczynki. Myśli o złych gliniarzach w bokserkach.

Albo jeszcze lepiej nagich.

Choć starałam się zapanować nad dziewczyną z Beefcakes, jej wzrok powędrował w dół. Ześliznął się po napakowanej piersi, wyrzeźbionym brzuchu i zatrzymał w miejscu, gdzie ukryte pod dżinsem, znajdowało się oprzyrządowanie.

- Gapisz się na moje krocze?

Miałam dość przyzwoitości, żeby się zarumienić. W każdym razie wydaje mi się, że to był rumieniec wstydu, a nie objaw jednego z maminych uderzeń gorąca, który towarzyszył mocno nieprzyzwoitym myślom.

- Zastanawiałam się, czy nosisz bokserki, czy slipy? - Nie mogłam uwierzyć, że powiedziałam to na głos. Boże, musiałam być nieźle pijana.

Zanim zdążyłam wycofać swoje śmiałe pytanie, Ramirez objął mnie mocniej w pasie i przyciągnął do siebie. Przysięgam, że przeżyłam miniorgazm. Opuścił głowę, drażniąc ustami moje ucho.

- Slipy - szepnął.

A potem mnie pocałował.

Nie było to delikatne, przelotne muśnięcie, ale prawdziwy pocałunek. Namiętny, rozpalający wyobraźnię, niosący ze sobą obietnicę szalonej nocy, niezapomnianej, niezależnie od tego, ile przypadkowo wypiłaś virgin mary. Był to pocałunek, który nie pozostawiał wątpliwości, czy Ramirez jest Damienem, czy Richardem. Wiedziałam z doświadczenia, jak całuje Richard. Ramirez z pewnością był Damienem.

Jego dłonie wsunęły się pod moją bluzkę, a ja zrobiłam w myślach szybki przegląd. Nogi ogolone? Żadnych babcinych majtek? Awaryjny kondom nadal w mojej torebce? Tak, tak i jeszcze raz tak. Dziewczyna z Beefcakes krzyknęła w myślach: „Hurrra!" i oddała mu pocałunek.

Nasze języki się zetknęły i nagle poczułam, że Ramirez ma na sobie za dużo ubrań. Zjechałam dłońmi w dół i majstrowałam niezgrabnie, jak zdenerwowana nastolatka, przy sprzączce jego paska, dopóki nie uwolniłam T - shirtu. Nie protestował, kiedy podciągnęłam mu koszulkę w górę i zdjęłam przez głowę. Jęknął cicho, kiedy przejechałam dłońmi po jego brzuchu. Boże, ale ten facet był zbudowany. Musiał spędzać na siłowni więcej czasu niż Dana.

Podniósł mnie bez wysiłku i posadził na kuchennym blacie. Tweedowa spódnica powędrowała w górę, przesunął dłońmi wzdłuż moich kolan i ud, zmierzając w bardziej podniecające rejony.

Znowu zaczęłam majstrować przy jego pasku. Mogłoby się wydawać, że bierzemy udział w wyścigu, którego zwycięzca, czyli ten, kto szybciej pozbędzie się ciuchów, przeżyje w nagrodę orgazm swojego życia. Buty Ramireza poszybowały przez pokój. Moja jedwabna bluzka została zdarta tak gwałtownie, że jeden z guzików odpadł, odbijając się od mikrofalówki. Stanik zsunął mi się na talię i usłyszałam głośny dźwięk rozpinanego rozporka dżinsów.

Nagle Ramirez znieruchomiał. Odurzona alkoholem i adrenaliną, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że nie oddaje moich pocałunków. Kiedy w końcu to do mnie dotarło, zobaczyłam, że wpatruje się w coś za moimi plecami.

- Co się stało? - zapytałam. - Coś nie tak?

- Co to jest?

Odwróciłam się i zobaczyłam, na co patrzył. Zamarłam. Test ciążowy.

- Och, to nic takiego. Eee, to tylko test ciążowy.

Można by pomyśleć, że powiedziałam: „To tylko bomba atomowa". Ramirez natychmiast odsunął się ode mnie, nie spuszczając wzroku z paczuszki, jakby się obawiał, że może w każdej chwili wybuchnąć.

- Dlaczego trzymasz test ciążowy na blacie w kuchni? Jesteś w ciąży? - Spojrzał na mój brzuch, który, na szczęście, ciągle był płaski. Podejrzewałam jednak, że Ramirez widzi tam już piłkę do koszykówki.

- Nie! To znaczy, nie wiem. Chyba nie... Może.

Patrzył to na mnie, to na test. Potem wymamrotał „Jezu" i opadł na materac, pocierając twarz dłonią. Ześliznęłam się z blatu, włożyłam z powrotem stanik i usiadłam obok niego.

- Z Richardem? - zapytał. Skinęłam głową.

- Jezu - powtórzył. - Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Bo nie wiem, czy jest o czym mówić. Poza tym jesteś gliniarzem i myślałeś, że byłam w pokoju Greenwaya. A potem przyszedłeś tutaj, wyglądałeś tak seksownie i pocałowałeś mnie, co było bardzo fajne i, no, po prostu zapomniałam o tym wspomnieć.

- Zapomniałaś? - Wpatrywał się we mnie.

- Aha. - Na swoje usprawiedliwienie powiem, że sam widok Ramireza bez koszuli wystarczył, by dziewczyna zapomniała, jak się nazywa.

- Do diabła, to jest... to był... - Wymachiwał rękami, wskazując raz na mnie, raz na test ciążowy, szukając odpowiednich słów.

Poczułam ukłucie w sercu, kiedy je w końcu znalazł.

- To był błąd - stwierdził wreszcie. - Popełniłem duży błąd, przychodząc tutaj.

Błąd. Poczułam, że drży mi dolna warga. Może to rzeczywiście był błąd. Gdybyśmy się ze sobą przespali, pewnie tak właśnie bym pomyślała, jak tylko zdążyłabym wytrzeźwieć. Ale czy musiał to mówić głośno?

Objęłam się rękami, nagle w pełni świadoma faktu, że moja bluzka leży po drugiej stronie pokoju.

- Chyba powinieneś już pójść - powiedziałam. Przygryzłam wargę, żeby zapanować nad tym cholernym drżeniem.

- Masz rację. Powinienem. - Wstał i podniósł z podłogi T-shirt.

- W porządku - rzuciłam. Nie wiedzieć czemu, byłam na niego jeszcze bardziej wściekła niż na siebie. - Idź.

- Nie chciałem, żeby tak wyszło. Wcale nie przyszedłem tu po to - powiedział, wskazując na blat, gdzie jeszcze przed chwilą byliśmy o włos od zrealizowania własnego pornosa.

- Och, czyli to moja wina? Może jeszcze powiesz, że się na ciebie rzuciłam? Że jestem naprutą lafiryndą? - Cholera. W pewnym sensie faktycznie się na niego rzuciłam. Choć trzeba przyznać, że bardzo ochoczo mnie złapał.

- Tego nie powiedziałem. Nie jesteś naprutą... - Urwał. - Zaraz, jesteś w ciąży i poszłaś do baru, żeby się napić? - Spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie przyznała się do zamordowania własnej babci.

Miarka się przebrała. Straciłam panowanie nad drżącą wargą, z oczu popłynęły mi łzy. Czy wspominałam, że kiedy jestem pijana, robię się także bardzo uczuciowa?

- J - j - jestem p - p - potworem - zawyłam.

- Boże.

- Będę okropną m - m - matką.

Ramirez usiadł obok mnie.

- Wcale nie. Jestem pewny, że będziesz dobrą matką.

- Nie zamierzałam pić. Zaszła pomyłka. N - n - nigdy nie skrzywdziłabym dziecka. - Zanosiłam się szlochem, i byłam pewna, że ciekło mi z nosa. Chyba nie można było wyglądać mniej seksownie.

- Hej, uspokój się. Dziecku na pewno nic nie jest.

- O ile jest jakieś dziecko - przypomniałam mu, pociągając nosem.

- Racja. O ile jest jakieś dziecko. - Objął mnie ramieniem.

- Przepraszam. - Znowu pociągnęłam nosem. - Jestem porąbana.

Spojrzał na mnie. Założył mi za ucho zbłąkany kosmyk włosów. Dziwne, ale było to bardziej intymne niż jego dłonie pod moją bluzką. Bardziej... wzruszające. Wow. Kto by pomyślał, że Zły Glina ma także wrażliwe oblicze?

- Nie jesteś porąbana. Będziesz uroczą mamą.

Okay, wiedziałam, że kłamie. W tej chwili można było powiedzieć o mnie wszystko, ale nie to, że wyglądam uroczo. Moje policzki przecinały pewnie ciemne smugi tuszu, nos był czerwony i zafąflowany, a oczy małe i zapuchnięte. Ale miło, że skłamał. To znaczyło, że jest miłym facetem.

- Przepraszam - powtórzyłam. - Na pewno masz coś do roboty. Jakieś ważne policyjne sprawy.

Uśmiechnął się. Nie był to jednak ani złośliwy uśmieszek, ani seksowne błyśnięcie zębami złego wilka, tylko zwykły, normalny uśmiech. Jakby w głębi duszy naprawdę uważał, ż wcale nie jestem porąbana.

- Nie - powiedział. - Nie muszę nigdzie iść.

Przyciągnął mnie do siebie, a ja położyłam mu głowę na torsie. Słyszałam bicie jego serca. Ten dźwięk dodawał mi otuchy. Ramirez pachniał świeżym praniem i przyjemnym płynem po goleniu. Wzięłam głęboki oddech, zaciągając się jego zapachem.

Zamknęłam oczy. Nie wiedziałam, czy to przez wódkę, przez to, że się wypłakałam, czy może przez rytmiczne bicie serca Ramireza pod moim policzkiem, ale po raz pierwszy od wielu dni poczułam się spokojna. Spokojna, bezpieczna i bardzo odprężona. Nie otwierałam oczu, pozwalając moim myślom swobodnie dryfować. W ramionach Ramireza było mi naprawdę dobrze.

Dzwonek telefonu dudnił w mojej głowie niczym rozpędzony pociąg. Powoli poruszyłam jedną kończyną, potem drugą. Miałam zdrętwiałą szyję, jakbym zasnęła na siedząco, w ustach czułam kapcia. Z trudem uchyliłam jedno oko.

I zobaczyłam Ramireza.

Rety!

Zamrugałam, oślepiona promieniami słońca, wpadającymi przez okna. Co, u diabła, Ramirez robił w moim mieszkaniu? Spał z lekko uchylonymi ustami, głęboko oddychając. Głowa opadła mu na oparcie materaca. Kiedy tak na niego patrzyłam, powoli wszystko sobie przypomniałam. Drinki. Test ciążowy. Ręce Ramireza pod moją bluzką.

Jęknęłam. Boże. Praktycznie rzuciłam się na niego. A potem wypłakiwałam mu się w rękaw. Zrobiłam z siebie idiotkę. Pijaną idiotkę. Pokręciłam głową. Auuu. A najlepszym tego dowodem był potworny ból głowy. I skąd dochodziło to cholerne dzwonienie?

Schyliłam się do torebki na podłodze. Z każdym ruchem moja głowa miała się coraz gorzej, aż w końcu dudniło w niej jak na koncercie orkiestry dętej. Boże, niech ktoś wyłączy ten dzwonek!

- Halo? - zaskrzeczałam, gdy wreszcie znalazłam komórkę.

- Maddie! Gdzie się podziewasz, do cholery?

Odsunęłam telefon od ucha. Piskliwy skrzek Dany porażał moje uszy tak, że nie mogłam nic zrozumieć.

- Ciszej. Mam kaca.

- Boże, Mads. Masz kaca? Wiedziałam, że powinnam była po ciebie wpaść.

Wpaść po mnie?

Nagle przypomniałam sobie. Cholera. Ślub!

Obróciłam się, żeby spojrzeć na zegar w kuchni. Nagły ruch sprawił, że ból prawie rozsadził mi czaszkę. O cholera! Dziesiąta!

- Maddie? Jesteś tam? Ślub jest za pół godziny. Twoja mama zaczyna panikować.

- Zaraz tam będę. Nie zaczynajcie beze mnie!

Rozłączyłam się i rzuciłam komórkę na dywan.

- Cholera!

Ramirez otworzył jedno zaspane oko.

- Która godzina?

- Dziesiąta. Jestem spóźniona. Muszę lecieć. Cholera! - Pognałam do szafy i wyciągnęłam z plastikowego pokrowca Fioletowe Paskudztwo. Nie miałam nawet czasu skrzywić się z obrzydzeniem, kiedy ściągałam z siebie resztę stroju bibliotekarki i naciągałam przez głowę fioletowe cudo.

Gdybym miała więcej czasu, pewnie zaczekałabym ze striptizem aż Ramirez wyjdzie. Ale było, jak było, i zdaje się, że widok mnie, półnagiej i miotającej się jak głupia, skutecznie go obudził.

- Na co spóźniona?

- Ślub. Mojej mamy. W Riverside. Cholera! - Dyszałam ciężko, próbując zapiąć suwak Fioletowego Paskudztwa, wszyty na plecach.

Ramirez podniósł się i pomógł mi.

- Dzięki.

- Dużo jesteś spóźniona? - zapytał, przecierając oczy.

- Dużo. Jestem cholernie spóźniona! Za pół godziny muszę być w Riverside. - Rozglądałam się gorączkowo za moimi fioletowymi butami. Znalazłam jeden pod stołem kreślarskim i skakałam na jednej nodze, szukając drugiego, przy okazji chowając telefon z powrotem do torebki.

- Okay, zawiozę cię.

Przestałam skakać i spojrzałam na niego.

Przyznam, kiedy mama powiedziała mi, że wychodzi za mąż, moją pierwszą reakcją (oprócz szoku, że Ralph jednak nie jest gejem) było radosne podniecenie, że oto będę mogła pójść z Richardem na ślub. Spotykaliśmy się dopiero od czterech miesięcy, a wspólne wyjście na ślub to wydarzenie, które zwykle następuje dopiero po co najmniej pół roku chodzenia. Lokuje się gdzieś pomiędzy poznaniem rodziców a wspólnym zakupem szczeniaczka. Po kilku tygodniach proszenia, błagania i odmawiania mu seksu w końcu udało mi się nakłonić Richarda, by mi towarzyszył. Musiałam tylko obiecać, że będzie mógł wyjść wcześniej, jeśli zaczną tańczyć taniec kurczaków.

Nie mogłam uwierzyć, że po jednej nocy z Napaloną Maddie, znaną także jako Fabryka Łez, Ramirez chciał pójść ze mną na ślub.

Musiałam wyglądać na kompletnie zszokowaną, bo Ramirez uśmiechnął się szeroko i wyjaśnił:

- Mam w wozie koguta. Szybciej się przebijemy.

Racja. Kogut. Och.

Byłam trochę zawiedziona, że chodziło mu o szybką podwózkę, a nie tańce przytulańce ze mną na weselu, ale natychmiast się otrząsnęłam, znalazłam drugi but i pognałam do jego SUV-a.

Zwykle jazda z Santa Monica do Riverside trwa dobre półtorej godziny - Santa Monica leży nad samym oceanem, zaś Riverside jest jednym z ostatnich posterunków cywilizacji przed pustynią rozciągającą się między Los Angeles a Las Vegas. Jednak dzięki kogutowi Ramireza pruliśmy dziesiątką w takim tempie, że uwinęliśmy się w dwadzieścia pięć minut. I całe szczęście, bo kiedy zajechaliśmy pod motel Garden Grande, mama i pani Rosenblatt krążyły w tę i z powrotem jak króliczki Energizera.

- Gdzie się, u licha, podziewałaś? - zapiszczała mama, kiedy wyskoczyłam z wozu.

- Przepraszam, zaspałam.

Pani Rosenblatt zmierzyła wzrokiem Ramireza, zatrzymując się na wysokości jego wyposażenia.

- Chyba wiem dlaczego.

Zaczerwieniłam się.

Ramirez uśmiechnął się szeroko.

- Pójdziesz ze mną - zarządziła pani Rosenblatt, zwracając się do niego. - Mam dla ciebie znakomite miejsce. - Zanim zdążyłam zaprotestować, złapała Ramireza pod rękę i pociągnęła do ogródka na tyłach.

- Nie, on mnie tylko podwiózł... - Urwałam. Lepiej niczego nie wyjaśniać. Pani Rosenblatt pewnie tylko zrobiłaby mi wykład na temat tego, jak ważny jest seks dla zdrowej aury.

Ramirez wzruszył ramionami, błysnął zębami w uśmiechu i pozwolił się poprowadzić. Albo mi się zdawało, albo całkiem nieźle się bawił.

- Gdzie jest Richard? - Mrużąc oczy, mama przeniosła wzrok ze mnie na plecy oddalającego się Ramireza.

- Eee, cóż, Richard jest trochę, eee... Mama machnęła ręką.

- Mniejsza z tym. To bez znaczenia. Ważne, że ty tu jesteś. Wychodzę za mąż. Tylko to się liczy.

Nagle ręka mamy znieruchomiała. Jej oczy zrobiły się okrągłe. Wyraźnie pobladła pod grubą warstwą podkładu (zaakcentowanego oszałamiającym niebieskim eyelinerem na powiekach).

- Boże, wychodzę za mąż.

Potem mama zaczęła hiperwentylować. Na chodniku przed Garden Grande, w ślubnej sukni odcinanej pod biustem, z sześćdziesięciocentymetrowym trenem, przeżywała napad paniki.

- Boże, nie wiem, czy dam radę, Maddie. To znaczy chcę tego - ciągnęła - ale, Boże, wychodzę za mąż, choć przysięgłam sobie, że nigdy więcej, i nie wiem, może powinniśmy zaczekać, może mimo wszystko powinniśmy pobrać się w kościele, bo co, jeśli Bóg naprawdę chce, żebym była katoliczką, a jak nie, to rzuci klątwę na nasze małżeństwo. Maddie, wiesz, że nie przeżyję kolejnego nieudanego małżeństwa, chcę, żeby Bóg był po mojej stronie, Mads.

W głowie mi dudniło, do orkiestry dętej dołączyły olbrzymie talerze.

- Weź głęboki oddech i wstrzymaj przez chwilę.

Mama zaczerpnęła powietrza, ale ciągle wyglądała, jakby zaraz miała zwymiotować.

- Co ja zrobię, jeśli to małżeństwo też okaże się niewypałem? Nie wiem, czy powinnam to robić.

- Mamo, jeśli nie chcesz tego robić, teraz jest odpowiedni moment, żeby się wycofać.

Czy jestem złym człowiekiem, skoro częściowo miałam nadzieję, że się rozmyśli, a ja będę mogła wrócić do domu na sesję z ekspresem do kawy, zamiast paradować na oczach wszystkich wystrojona w Fioletowe Paskudztwo?

Przygryzła wargę, a na jej zębach zostały ślady czerwonej szminki.

- Chcę tego, Mads. Ale tak długo byłyśmy tylko we dwie. Ralph jest cudowny, ale cóż, wszystko się zmieni. Nie wiem, jak to zniosę. To znaczy te zmiany. Może jestem już na to za stara.

Patrząc na jej oczy pomalowane niebieskim cieniem rodem z lat osiemdziesiątych i upaćkane szminką zęby, uświadomiłam sobie, że ja też boję się zmian. Może to dlatego przez ostatnie trzy miesiące wypierałam różne fakty związane ze ślubem. Bałam się, że wszystko się zmieni. Że moja ubrana w kwieciste, luźne sukienki i adidasy mama zamieni się w superelegancką kobietę należącą do świata Fernando. Że ją stracę.

Po chwili dotarło do mnie, jak niedorzeczna była ta myśl. Jeszcze się nie narodził projektant, który byłby w stanie skłonić mamę do porzucenia jej kiczowatego stylu. Poza tym nie sądziłam, żeby Ralph miał ochotę na zmiany. A facet, który pokochał mamę razem z jej niebieskimi cieniami do powiek i całą resztą, miał u mnie szóstkę.

Nie traciłam mamy. Zyskiwałam ojca. Podrabianego Tatusia.

- Mamo, kochasz Ralpha?

- Tak - przyznała bez wahania, kiwając głową. Uścisnęłam jej rękę.

- No to chodźmy cię za niego wydać.

W oczach mamy błysnęły łzy. Złapała mnie w niedźwiedzi uścisk, miażdżąc mi żebra jeszcze mocniej niż Fioletowe Paskudztwo. Trzymałam ją za rękę, kiedy weszłyśmy za bukszpanowy żywopłot i rozległy się pierwsze dźwięki marsza weselnego.

15.

- Wszyscy na parkiecie są proszeni do tańca kurczaków!

Ramirez nachylił się do mnie.

- Odpłaciłaś mi z nawiązką za imprezę u mojej mamy.

No, ba.

Trzeba przyznać, że znosił to wszystko bardzo dobrze. Dzielnie wytrzymał całą ceremonię i nawet nie mrugnął okiem, kiedy podczas przysięgi małżeńskiej moja babcia katoliczka zaczęła odmawiać różaniec. Ani gdy całe moje kuzynostwo, wszystkie ciotki, wujowie i członkowie internetowej grupy dyskusyjnej mojej matki nalegali, by poznać Nowego Faceta Maddie. W sumie okazało się, że Zły Glina jest całkiem niezłą osobą towarzyszącą.

Siedzieliśmy przy jednym z dziesięciu okrągłych stołów w sali bankietowej motelu Garden Grande (odłażące ze ścian winylowe tapety i linoleum w stylu szkolnej stołówki pozostawiały jednak trochę do życzenia). Naprzeciw mnie siedziała Molly Inkubator i jej mąż Stan. Dana i wyglądający na wyczerpanego Gość bez Szyi udawali na parkiecie kurczaki. Ramirez siedział po mojej lewej stronie, a obok niego moja babcia. Sztywno wyprostowana, z zaciśniętymi ustami, mrużąc oczy, spoglądała to na podejrzany dwudniowy zarost Ramireza, to na mój palec bez obrączki.

- Czy wybierasz się jutro na mszę, Maddison? - zapytała, przewiercając mnie stalowoniebieskimi oczami. (Mimo że jestem drobną osobą, przy mojej babci, która ma jakieś metr pięćdziesiąt w kapeluszu, wyglądam jak gigant).

- Oczywiście, babciu. - Uznałam, że kłamstwo w dobrej wierze to nie kłamstwo. Gdyby moja babcia dowiedziała się, że nie idę na mszę, mogłaby dostać ataku serca i zejść na miejscu. Tak więc kłamiąc, ocaliłam jej życie. Właściwie, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, zachowałam się bardzo szlachetnie.

- A twój nowy facet? - zagadnęła o Ramireza, jakby go tam nie było. - Chodzi do kościoła?

- Eee... - Byłam w kropce.

- Moja rodzina uczęszcza do Świętego Jana Vianneya - oznajmił Ramirez.

Był katolikiem? Boże. Moja babcia umrze jako szczęśliwa kobieta. Maddie wreszcie przyprowadziła do domu porządnego, katolickiego chłopca. No dobrze, katolickiego chłopca. Ława przysięgłych ciągle była po naszej stronie.

Oczy babci zwęziły się jak u kota.

- Świętego Jana Vianney? Czyli znasz ojca Michaela? - Sprawdzała go.

- Znam. Współpracowaliśmy nawet w zeszłym roku przy organizacji zajęć pozaszkolnych dla trudnej młodzieży. Przekażę, że pani o niego pytała.

Na pomarszczonej twarzy babci pojawił się lekki uśmiech. Odniosłam niepokojące wrażenie, że w myślach już rezerwuje kaplicę w Świętym Marku na ślub Springer - Ramirez.

Ramirez nachylił się do mnie.

- Zdaje się, że babcia mnie lubi. - Puścił do mnie oko i poczułam na kolanie jego dłoń.

Prawie podskoczyłam. Nie wiedziałam, czy Ramirez jest tu jako mój kierowca, ktoś więcej niż mój kierowca, czy po prostu glina, który chce mieć na mnie oko, na wypadek gdyby próbował się ze mną kontaktować Richard. Owszem, spędziłam noc, śliniąc się na jego tors. A teraz był na weselu mojej matki i czarował protezy zębowe mojej babci. Wiedziałam też, że gdyby wziął udział w zawodach w całowaniu, wróciłby do domu ze złotym medalem.

Jednak w miarę jak trzeźwiałam, byłam coraz bardziej świadoma rzeczywistości. A była ona taka, że Ramirez prowadził śledztwo, Richard się ukrywał, a ja tkwiłam gdzieś pośrodku, nie wiedząc, w którą stronę się zwrócić.

Wiedziałam tylko, że nienawidzę Richarda. Trudno nie nienawidzić faceta, który ożenił się z disnejowskim animkiem. A mimo to nie potrafiłam wykreślić go ze swojego życia. Musiałam najpierw wysłuchać jego wersji wydarzeń. Pomijając moje „spóźnienie", łączył mnie z Richardem kawałek historii. Nie byłam gotowa, by to wszystko odrzucić. Cała ta sytuacja sprawiała, że czułam w żołądku ucisk, podobny do tego, którego doświadczyłam w drugiej klasie podstawówki, kiedy zjadłam nieświeże burrito, a potem zaszalałam w małpim gaju.

Nie strąciłam jednak dłoni Ramireza.

- Prawda, że to był uroczy ślub? - zaćwierkała Molly.

Babcia prychnęła.

- Bez księdza. Cywilizowani ludzie pobierają się w kościele, a nie na jakimś trawniku. - Zwróciła się do Ramireza. - Molly brała ślub w Świętym Marku. Wszystkie dziewczęta z naszej rodziny wychodzą za mąż w Świętym Marku - podkreśliła.

Ramirez spojrzał na mnie, unosząc brew. Udałam, że znalazłam bardzo interesujący paproszek na Fioletowym Paskudztwie.

- Nasz ślub był naprawdę piękny - powiedziała Molly. - Kościół tonął w białych różach. Miałam białą koronkową suknię ze wspaniałym długim trenem, który - Stan, zajmij się swoim synem, znowu wdrapuje się na scenę - tak, tren ciągnął się w nieskończoność. Uwierzycie, że musiałam mieć dziewczynkę, która go niosła. Czułam się jak księżniczka i - Stan, zabierz go, zaraz wszystko przewróci! - O czym to ja mówiłam? Ach tak, o Świętym Marku. Cóż, to była naprawdę piękna ceremonia. Musicie poprosić, żeby ślubu udzielał wam ojciec Jacobs, jest po prostu - Stan, przysięgam, że jeśli dasz mu jeszcze tortu, to cię wykastruję! Zabieraj go stamtąd, natychmiast! - Na czym to ja skończyłam?

Wpatrywałam się w nią z otwartą buzią, zupełnie jak w kreskówce. Właśnie ujrzałam moją przyszłość. Przerażającą przyszłość ciężarnej kobiety. Jeszcze trochę i też będę się tak zachowywać, kompletnie nie panując nad hormonami. Chwyciłam ze stołu szklankę z wodą i upiłam duży łyk, starając się zapanować nad ogarniającą mnie paniką. Postanowiłam, że gdy tylko wrócę do domu, nasikam na test.

Stan wymamrotał pod nosem: „Jeszcze tylko cztery miesiące", po czym wstał od stołu, żeby zająć się swoim małym, napchanym tortem potworem.

- Molly ma już troje dzieci - uświadomiła Ramireza babcia. - Jeśli chcesz mieć dużą rodzinę, nie możesz z tym zwlekać. Maddie nie robi się coraz młodsza.

Zakrztusiłam się wodą i zakaszlałam, starając się nie obryzgać stołu. Ramirez wyglądał, jakby z trudem tłumił śmiech.

- Zajmiemy się tym. - Posłał babci szeroki uśmiech, jednocześnie zaciskając dłoń na moim kolanie.

Upiłam kolejny łyk wody.

- Cieszę się. - Muszę przyznać, że babcia miała niemal tak uszczęśliwioną minę, jak wtedy kiedy Molly obiecała, że zastanowi się, czy nie kształcić najstarszego syna na księdza.

Super. Mama jeszcze nawet nie rzuciła bukietem, a babcia już próbowała wydać mnie za mąż i przekonać do posiadania własnego stada opychających się tortem i atakujących scenę małych potworów. Zastanawiałam się, jak w delikatny sposób uświadomić jej, że Ramirez tylko mnie podrzucił.

I tylko ściskał pod stołem moje kolano.

Nim zdążyłam coś wymyślić, zadzwoniła moja komórka. Babcia spojrzała na mnie surowo, dając do zrozumienia, że komórki znajdują się na długiej jak Wojna i pokój liście rzeczy, których nie aprobuje.

- Przepraszam - powiedziałam, odchodząc od stołu. Dzwonił jakiś nieznany mi numer.

- Halo? - powiedziałam, zasłaniając dłonią drugie ucho, żeby nie słyszeć taktów tańca kurczaków.

- Miałam oddzwonić na ten numer. Maddie Springer?

- Zgadza się.

- Mówi Andi Jameson.

Nadstawiłam uszu. Kochanka numer dwa.

- Super, wielkie dzięki za telefon. Dzwoniłam do ciebie, bo chciałam ci zadać kilka pytań na temat Devona Greenwaya.

Andi milczała.

- Znałaś go, prawda?

- Tak - przyznała z wahaniem. - Możesz powtórzyć, jak się nazywasz?

Postanowiłam trzymać się historii, którą sprzedałam Bunny.

- Pracuję w lokalnym magazynie plotkarskim. Robimy materiał o tragicznej śmierci pana Greenwaya i rozmawiam ze wszystkimi bliskimi mu osobami.

Andi nie odpowiedziała. Nie odłożyła jednak słuchawki, więc brnęłam dalej.

- Z tego co wiem, spotykałaś się kiedyś z Greenwayem?

- Słuchaj, nie wiem, czy mam ochotę rozmawiać o tym z prasą.

Cholera. Przygryzłam wargę, próbując szybko coś wymyślić. Myśl jak sprzedawca używanych samochodów, powiedziałam sobie.

- Okay, powiem ci prawdę. Wcale nie jestem dziennikarką. Też kiedyś chodziłam z Greenwayem i chciałam się dowiedzieć, ilu jeszcze kobietom zapomniał powiedzieć, że jest żonaty. - Zgadza się, znowu skłamałam. Moja wściekłość na chłopaka, który zapomniał wspomnieć, że ma żonę, była jak najbardziej autentyczna.

To był strzał w dziesiątkę.

- Boże, tobie też? - Andi westchnęła. - Uwierzysz, że dowiedziałam się, że był żonaty, dopiero kiedy zobaczyłam w wiadomościach ciało jego żony? Co za łajza.

- Mowa. - Miałam wreszcie jakiś punkt zaczepienia. Swoją drogą ciekawe, jak bardzo wściekła się Andi, kiedy obejrzała wiadomości. Czy na tyle, żeby zabić?

- Jak długo spotykałaś się z Devonem? - zapytałam.

- Przez pół roku. Obiecywał, że się ze mną ożeni. I że kupi nam duży dom na Wzgórzach. Wciskał mi same kity.

- Faceci to świnie. - Zaczynałam się wczuwać w swoją rolę. - Wszyscy żonaci faceci powinni mieć wytatuowane na czole ostrzeżenie.

- Lepiej na fiutach.

- Kiedy ostatni raz widziałaś się z Devonem?

- Parę tygodni temu. Powiedział, że musi na jakiś czas wyjechać z miasta. Drań. Pewnie po prostu znalazł sobie jakąś zdzirę. Bez urazy.

- Spoko. - No, no, była nieźle wkurzona. Zastanawiałam się, czy uda mi się od niej wyciągnąć, czy ma w domu broń. - Mówię ci, kiedy dowiedziałam się, że jest żonaty, byłam tak wściekła, że miałam ochotę go zabić. Ale wygląda na to, że ktoś mnie wyręczył. - Zaśmiałam się nerwowo.

Andi milczała.

Ponownie zarzuciłam przynętę.

- Chętnie uścisnęłabym dłoń kobiecie, która to zrobiła. Wyświadczyła nam wszystkim przysługę, co?

Nadal cisza. Cholera. Może trochę przesadziłam. Wtedy Andi odezwała się cichym, spokojnym głosem.

- Chcesz wiedzieć, co zrobiłam?

Włoski na karku stanęły mi na baczność. Czyżbym za chwilę miała usłyszeć wyznanie morderczyni? Prawie bałam się zapytać.

- Co?

- Pojechałam do jego domu, zakradłam się do garażu i wyryłam „mały fiutek" na masce jego ukochanego merca. - Andi się roześmiała.

Cholera. Nie takiego wyznania oczekiwałam. Mimo to postanowiłam zapamiętać numer z „małym fiutkiem". Richard też był mocno przywiązany do swojej beemki...

- Mogę spytać, co robiłaś wieczorem dwa dni temu? - zapytałam, kiedy Andi przestała się śmiać.

- Byłam na zajęciach z jogi. Próbuję odnaleźć wewnętrzny spokój.

Dobry pomysł.

- Och, jeszcze jedno. Nie masz przypadkiem stringów w cętki? - zapytałam.

- Nie. Czemu pytasz?

- Bez powodu. Jeszcze raz, dzięki.

Rozłączyłam się z poczuciem, że tak naprawdę niczego się nie dowiedziałam. No, może poza tym, że Andi Jameson potrafiła dać ujście swojej wściekłości. Świetnie ją rozumiałam. Przejechanie kluczykiem po lakierze auta za pięćdziesiąt tysięcy dolców wydawało się całkiem niezłą terapią. Mogłaby wystąpić w programie Jerry'ego Springera w odcinku pod tytułem Zemsta kochanek.

Zamknęłam telefon, a kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że Ramirez stoi tuż za mną.

- Och! - wyrwało mi się.

- Kto dzwonił? - zapytał.

- Nikt. Nikt ważny. Przyjaciółka.

Zmrużył oczy, a ja poczułam, że płoną mi policzki.

- Na pewno? A nie przyjaciel podejrzany o morderstwo?

Oparłam dłonie na biodrach.

- Coś sugerujesz?

- Skąd. Przecież powiedziałabyś mi, gdyby zadzwonił Richard, prawda?

- Oczywiście - odparłam, ale nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Przyjęłam zatem taktykę obronną. - Chcesz powiedzieć, że mi nie ufasz?

- Niczego takiego nie powiedziałem.

- Tylko dałeś do zrozumienia? Tak samo jak dałeś do zrozumienia mojej babci, że obdarzysz ją stadkiem katolickich wnucząt. Dla twojej wiadomości, nie jestem maszynką do rodzenia dzieci. Mam świetne nogi i nie zamierzam z nich rezygnować. I znam całe mnóstwo osób oprócz Richarda, które do mnie dzwonią i z którymi mogę rozmawiać, kiedy mi się żywnie podoba, bez konieczności spowiadania ci się z tego.

- Jezu. - Ramirez przewrócił oczami.

- Co? O co ci chodzi? Dlaczego przewracasz oczami?

- Zdaje się, że wariują ci hormony.

Jeżeli jest coś, czego nie należy mówić kobiecie, która się wścieka, to tego, że wariują jej hormony.

- Że co?! Słuchaj, to ty do mnie wczoraj przyszedłeś i nie mogłeś utrzymać rąk przy sobie. Więc nie gadaj mi o hormonach.

Ramirez uśmiechnął się, doprowadzając mnie do furii swoim seksownym dołeczkiem w policzku.

- Jakoś nie słyszałem, żebyś się wczoraj skarżyła.

- Byłam pijana.

Zbliżył się do mnie.

- A teraz jesteś pijana?

- Co? Nie, nie jestem teraz pijana. Jestem...

Nie mogłam dokończyć, bo nagle Ramirez przycisnął swoje usta do moich. Chciałam go odepchnąć z siłą, która starłaby z jego twarzy ten seksowny uśmiech, ale kiedy jego usta ponownie złączyły się z moimi, czułam już tylko pożądanie. Wezbrało w mojej piersi i rozlało się po całym ciele, koncentrując się między nogami. Złapałam go za szyję, trochę dla utrzymania równowagi, bo moje ciało topiło się jak czekolada w słoneczny dzień. Nie mogłam dłużej zaprzeczać. Pożądałam Ramireza, i to bardzo.

W chwili kiedy przeniesienie się na tylne siedzenie jego SUV - a wydawało mi się bardzo dobrym pomysłem, Ramirez się odsunął.

- O co chodzi? - zapytałam, dysząc ciężko.

Wyszczerzył się.

- Chciałem ci tylko coś udowodnić. Jakieś reklamacje?

Oficjalnie go nienawidziłam. Miałam wrażenie, że mój kac powrócił. Poza tym byłam zmęczona, urażona i wściekła. Ramirez był przede wszystkim gliniarzem. I choć moja babcia uważała go za porządnego katolickiego chłopca, nie był materiałem na męża. Nie był nawet materiałem na chłopaka. Zresztą już miałam chłopaka. Tak jakby.

- Słuchaj, ja, eee, muszę iść do toalety.

Bardziej przydałby mi się zimny prysznic. A potem wizyta u psychiatry. Ramirez Fabryka Testosteronu tak bardzo namieszał mi w głowie, że już sama nie wiedziałam, co czuję. Projektowałam sobie spokojnie buciki za kostkę do kolekcji Strawberry Shortcake i zastanawiałam się, kiedy przecenią te cudne zamszowe botki, aż tu nagle przyszło mi tropić morderców, udawać dziwkę i zwiedzać wytwórnię porno. Nie wspominając już o tym, że obściskiwałam się z seksownym detektywem na weselu własnej matki. Tego już było za wiele.

Zostawiłam Ramireza w sali bankietowej i skierowałam do recepcji, sama nie wiedząc, dokąd właściwie idę. Podeszłam do stanowiska recepcjonistki.

- Przepraszam, gdzie jest damska toaleta?

Recepcjonistka wskazała wąski korytarz.

- W głębi holu, po lewej.

- Dzięki. - Szłam korytarzem, nie zwracając uwagi na odłażącą tapetę w prążki i paskudną wykładzinę pod stopami. Tak bardzo byłam zaabsorbowana swoim życiem, które ostatnio przypominało telewizyjną farsę (coś w stylu Prawa i porządku połączonego z Kocham Lucy), że wpadłam na faceta, który wychodził z męskiej toalety.

- Och, przepraszam, nie...

Urwałam. Zrobiłam wielkie oczy, rozdziawiłam usta, a serce waliło jak oszalałe. Zadarłam głowę i spojrzałam prosto w niebieskie oczy Richarda. Pan Kopciuszek we własnej osobie.

16.

- Maddie? - Richard rozglądał się spłoszony na boki, jakby spodziewał się, że sprowadziłam ze sobą oddział kawalerii. W sumie, jeśli policzyć gości weselnych, właśnie tak było. - Co ty tutaj robisz?

Chciałam odpowiedzieć, ale język stanął mi kołkiem. Czułam się tak, jakbym zobaczyła ducha. Richard miał na sobie idealnie wyprasowane spodnie, koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i gustowną, sportową marynarkę. Wyglądał jak biznesmen, który właśnie wrócił z biura czy spotkania z klientem, a nie jak facet, który się od tygodnia ukrywał. Miałam ochotę go dotknąć, żeby sprawdzić, czy to nie przywidzenie.

Albo strzelić go w tę idealnie ogoloną szczękę.

- Ja? - wydusiłam w końcu. - Co ty tutaj robisz?

- Nic. - Richard przestępował z nogi na nogę, nerwowo zerkając ponad moim ramieniem na pusty korytarz. - To znaczy, eee, mieszkam tu od paru dni. Po prostu potrzebowałem trochę odetchnąć.

Prychnęłam.

- Od Greenwaya czy od policji? Och, a może potrzebowałeś odetchnąć od swojej żony.

Znieruchomiał i spojrzał mi w oczy.

- Wiesz o niej.

- Richardzie, wiem o wszystkim. - Okay, trochę przesadziłam.

- Słuchaj, może pójdziemy do mojego pokoju i pogadamy. - Znowu spojrzał ponad moim ramieniem.

Przygryzłam wargę. Umierałam z niecierpliwości, żeby zapytać Richarda o milion rzeczy, począwszy od tego, o co, u diabła, chodziło z Kopciuszkiem? Ale choć nadal wierzyłam, że Richard nie ma nic wspólnego z dziurą w głowie Greenwaya, miałam pewne opory przed zostaniem z nim sam na sam.

Musiał to wyczuć, bo ujął moją rękę obiema dłońmi i spojrzał na mnie smutnymi oczami małego chłopca, które zawsze mnie wzruszały.

- Proszę, pączuszku?

Wzięłam głęboki oddech.

- Okay, chodźmy do twojego pokoju. - Powiedziałam sobie, że robię to, bo nie chcę, żeby Molly Inkubator przypadkiem tu zawędrowała i zobaczyła, jak wymyślam mu za to, że ożenił się z Kopciuszkiem. A nie dlatego, że kiedy nazwał mnie „pączuszkiem", nagle obudziła się we mnie tęsknota za dawnymi dobrymi czasami, kiedy moim największym zmartwieniem było to, czy powinnam zostawić u Richarda swoją szczoteczkę do zębów. - Ale tylko na chwilę - dodałam. - Muszę wracać na przyjęcie.

- Przyjęcie? - Spojrzał na moją sukienkę, jakby dopiero teraz zauważył, że mam na sobie fioletowe okropieństwo.

- Tak, przyjęcie weselne. Moja mama właśnie wyszła za mąż. Wesele miało się odbyć w Malibu, ale pogoda spłatała nam figla i musieliśmy je przenieść... - Omiotłam wzrokiem fantastyczny wystrój - ...tutaj. Miałeś na nie ze mną przyjść, pamiętasz?

- Tak. Przykro mi, pączuszku.

Wcale nie wyglądał, jakby mu było przykro. Wyglądał na zdenerwowanego. Ciągle zerkał w stronę recepcji, jakby spodziewał się, że w każdej chwili może wypaść stamtąd uzbrojony napastnik. Może Ramirez.

Wzdrygnęłam się na tę myśl. Nagle zapragnęłam, żeby Richard zniknął z korytarza równie mocno jak on sam.

Poszłam za nim do wind i wjechaliśmy na piętro. Zatrzymał się przed pokojem numer 214 i otworzył drzwi. Pokój był skromny. Stało tu podwójne łóżko przykryte narzutą z motywami pustynnymi. Na ścianach wisiały dwie akwarele, telewizor, a w rogu małe biurko. Jak to w motelu. Richard natychmiast podszedł do okna i zerknął przez rdzawopomarańczowe zasłony.

- Richard, może powiesz mi, co się dzieje.

- Nic się nie dzieje. Już ci mówiłem, że po prostu potrzebowałem odetchnąć.

- Jasne. Jesteś na wczasach. Przestań mi wciskać kit!

Richard. Przeciął pokój i usiadł na łóżku. Nadal był podenerwowany.

- Okay, Maddie. Powiem ci. Tylko się na mnie nie wściekaj.

Małe szanse. Ale skinęłam głową. Richard westchnął.

- Nie sądziłem, że wszystko wymknie się spod kontroli. Przepraszam, że zniknąłem bez słowa, ale nie mogłem ryzykować, że ktoś będzie mnie śledził. Musiałem się ukryć.

- Z powodu Greenwaya?

- Tak.

Usiadłam obok niego. Wyglądał tak żałośnie, że prawie było mi go szkoda.

- Może zacznij od początku.

Richard znowu westchnął. A potem opowiedział mi mniej więcej to samo, co wiedziałam już od Ramireza. Miał długi. Kiedy Devon Greenway postanowił wyprowadzić z firmy trochę pieniędzy, Richard zgodził się pomóc zarejestrować fikcyjne przedsiębiorstwa na nazwisko Greenwaya w zamian za niewielki udział w zyskach. Niewielki, czyli dwa miliony dolarów. (Był mi winien parę naprawdę drogich szpilek od Manolo Blahnika, kiedy to wszystko się skończy). Plan był taki, że dwadzieścia milionów Greenwaya trafi na konta w szwajcarskim banku. Bardzo dobry plan, tyle że nadgorliwy księgowy z Komisji Papierów Wartościowych i Giełd dopatrzył się drobnego błędu w dokumentach księgowych. Wtedy wszystko zaczęło się gmatwać. Co gorsza, podczas zacierania śladów dwadzieścia milionów gdzieś przepadło. Greenway podejrzewał, że podprowadził je Richard, zaś Richard uważał, że Greenway chce go zrobić w konia. Żaden z nich nie chciał wyjechać z miasta bez pieniędzy, ale kiedy rozpoczęło się oficjalne dochodzenie, obaj musieli się ukryć.

- Jak można zgubić dwadzieścia milionów? - zapytałam, kiedy Richard skończył.

- Nie wiem, jak to się stało. Pieniądze były przelewane na kolejne konta, żeby zatrzeć ślady na papierze. Ale wszystkie konta są puste.

- Kto miał do nich dostęp?

- Tylko Greenway, jego żona i ja. - Richard urwał. Musiał poznać po mojej minie, co o tym wszystkim myślę, bo słabym, płaczliwym głosem dodał: - Wiem, jak to wygląda, ale musisz mi uwierzyć. Nikogo nie zabiłem. Cały czas siedziałem tutaj. Pączuszku, przysięgam, nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego.

Choć nowe płaczliwe oblicze Richarda zaczynało działać mi na nerwy, wierzyłam mu. Nie sądziłam, by odważył się strzelić do człowieka, nie wspominając już o wyprawie do Północnego Hollywood.

Kiedy Richard wstał i znowu podszedł do okna, coś sobie przypomniałam. Bunny przyznała, że uczestniczyła w jednym ze spotkań Greenwaya z Richardem. A jeśli Greenway był tak samo nieostrożny w przypadku innych swoich przyjaciółek? Co jeśli któraś z blondynek była mądrzejsza, niż się wydawało? Niestety, lista kochanek Greenwaya była równie długa jak vintage'owy tren mamy.

Już miałam zapytać Richarda, co wie na temat pozamałżeńskich rozrywek Greenwaya, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Żołądek podszedł mi do gardła.

Ramirez.

Richard odskoczył od okna, nerwowo zerkając to na mnie, to na drzwi.

- Kto to? Przygryzłam wargę.

- Cóż, musiałam zorganizować za ciebie jakieś zastępstwo.

- Zastępstwo?

- Właściwie, on mnie tylko przywiózł. - Mniejsza o ściskanie mojego kolana pod stołem i pocałunek z języczkiem.

Richard zamachał rękami.

- Pozbądź się go.

- Otwierać, policja - usłyszałam zza drzwi donośny głos Ramireza.

- Policja! - Głos Richarda podniósł się o dwie oktawy. Wyglądał, jakby oblazły go mrówki, bo przeskakiwał z nogi na nogę. - Spotykasz się z gliniarzem?

Nie wiem, jakim cudem Panu Zapomniałem Wspomnieć że Jestem Żonaty udało się wzbudzić we mnie poczucie winy.

- Niezupełnie. To detektyw, z którym rozmawiałeś w kancelarii. Ramirez.

- Detektyw Ramirez? Przywiozłaś go tutaj?

- Nie przywiozłam. Sam się przywiózł. - To akurat była prawda.

- Spław go jakoś.

Ramirez nadal walił w drzwi.

- Richard, nie możesz uciekać w nieskończoność. - Odwołałam się do rozsądku Richarda. - Powinieneś się oddać w ręce policji.

Ruszyłam do drzwi. Richard powstrzymał mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu.

- Nie rób mi tego. Proszę, pączuszku.

Zaczynałam mieć dosyć tego „pączuszka". Nawet gdybym mu uległa i tak nic by to nie dało, bo nim zdążyłam strącić rękę Richarda, do pokoju wpadł uzbrojony Ramirez. Byłam pod wrażeniem jego akcji w stylu Bruce'a Willisa.

- Cholera. - Richard odskoczył do tyłu, unosząc ręce nad głowę. - Nie strzelaj, nie mam broni. Znam przepisy. Nie możesz strzelić do bezbronnego człowieka.

Ramirez patrzył to na mnie, to na Richarda. Uniósł brwi, jakby chciał zapytać, czy serio jest coś pomiędzy mną a tym klownem. W tej chwili sama miałam wątpliwości.

- Nic ci nie jest? - zapytał mnie Ramirez.

- Nie, wszystko w porządku. - Zamilkłam na moment. - On tego nie zrobił. - Wiedziałam, że moje zapewnienie nie na wiele się zda, ale musiałam spróbować. Szczerze wierzyłam w to, co powiedziałam. Było teraz dla mnie absolutnie jasne, że Richard nie ma dość odwagi, żeby zastrzelić kogokolwiek.

Oczywiście Ramirez natychmiast pozbawił mnie złudzeń. Rysy jego twarzy się wyostrzyły. Znowu stał się Złym Gliną o nieprzeniknionym spojrzeniu. Przesadził pokój jednym susem i nim zdążyłam wyrecytować prawa aresztowanego, odgiął ręce Richarda do tyłu i skuł je kajdankami.

Czułam ucisk w gardle, dłonie zwinęłam w pięści. Sama nie wiedziałam, na kogo jestem bardziej wściekła - na Richarda za to, że wpakował się w tę idiotyczną historię, na Ramireza za to, że aresztował ojca mojego potencjalnego dziecka, czy na siebie za to, że doprowadziłam Ramireza prosto do Richarda. Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy Ramirez nie planował tego od samego początku. Bo niby czemu miałby siedzieć na kiczowatym weselu mojej matki, próbując zaprzyjaźnić się z moją babcią.

- Nie możesz tego zrobić - zaprotestowałam. - On jest niewinny. Nikogo nie zabił.

Ramirez nie zareagował. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko wyciągnął komórkę, żeby zadzwonić po wsparcie.

- Cały czas był tutaj. Proszę, nie rób tego. - Boże, moje błagania były równie żałosne jak te, które przed chwilą zanosił Richard. Tyle że w przeciwieństwie do mnie Ramirez był nieugięty.

- Mam nakaz - odparł sucho. - Richard Howe jest podejrzany o popełnienie morderstwa. Muszę go aresztować.

- Ale, ale... całowałeś się ze mną!

Ramirez i Richard jednocześnie odwrócili się w moją stronę. Potem spojrzeli na siebie nawzajem. Niemal czułam, jak w powietrzu podnosi się stężenie testosteronu.

- To był tylko malutki pocałunek - zapiszczałam.

Chciałabym wierzyć, że gdyby Richard nie był skuty kajdankami, znokautowałby Ramireza. Prawda była jednak taka, że Ramirez rozpłaszczyłby go, zanim Richard zdążyłby się zamachnąć. Tak czy siak, ich wzajemna niechęć nie znalazła potwierdzenia w czynach, Richard bowiem nie miał zbyt wielkiego pola do popisu - mógł co najwyżej rzucać nienawistne spojrzenia.

Ramirez ujął ramię Richarda i poprowadził go do drzwi, zatrzymując się na chwilę przy mnie.

- Zakładam, że znajdziesz kogoś, kto cię podrzuci do domu.

I wyszli. Cholera. Złapałam z biurka lampę i z całej siły cisnęłam nią o podłogę. O zgrozo, lampa była plastikowa i zamiast rozbić się z satysfakcjonującym trzaskiem, tylko odbiła się od wypłowiałej wykładziny. Do oczu napłynęły mi łzy, ale stłumiłam je. Ostatnio napłakałam się dość, by starczyło mi do końca życia. A już na pewno nie zamierzałam płakać z powodu takich dwóch idiotów jak Richard i Ramirez.

Nienawidziłam ich obu. Gdyby to ode mnie zależało, Richard mógłby zgnić w więzieniu, a Ramirez... Cóż, Ramirez mógł mnie cmoknąć w tyłek. Niecały kwadrans wcześniej wpychał język do mojego gardła, a teraz nawet nie chciał mnie słuchać. Typowy facet. Miałam tego dosyć. Miałam dosyć ich wszystkich. Całego rodzaju męskiego. Może, pomyślałam, mimo wszystko przysporzę babci powodu do dumy i wstąpię do zakonu.

Skoro o babci mowa...

Byłam pewna, że jeśli nadal będę tu siedziała i użalała się nad sobą, któryś z moich krewnych zacznie mnie szukać i, co gorsza, znajdzie. Wolałam tego uniknąć. Nie miałam najmniejszej ochoty tłumaczyć się z tego, co się tutaj wydarzyło, mojej rodzinie. Ile Zdrowaś Mario dostaje się do odmówienia w ramach pokuty za sypianie z przestępcą?

Bo właśnie dotarło do mnie, że Richard jest przestępcą. Nawet jeśli nie miał nic wspólnego z morderstwem, otwarcie przyznał się do udziału w defraudacji. W białych rękawiczkach czy nie, było to przestępstwo.

Nieświeże burrito w moim żołądku zamieniło się w ołowianą kulę.

Wyszłam z pokoju Richarda, zamknęłam za sobą drzwi i wróciłam windą na dół. Byłam pewna, że za kilkanaście minut w hotelu zjawią się policyjni technicy i zaczną przeczesywać pokój Richarda w poszukiwaniu obciążających dowodów. Zdecydowanie nie byłam w nastroju na kolejne spotkanie z rolką.

Wróciłam do sali bankietowej akurat w chwili, gdy mama rzucała swój bukiet. Zobaczyłam, jak nurkują za nim Dana i pani Rosenblatt. Od sukni pani Rosenblatt oderwało się kilka paciorków, ale ostatecznie to Dana pochwyciła kwiaty. Potem rozmarzonym wzrokiem spojrzała na Gościa bez Szyi. Biedak nie wiedział, w co się wpakował.

Myślę, że udało mi się ukryć emocje, by wszyscy myśleli, że w świecie Maddie wszystko jest w najlepszym porządku. Na szczęście babcia oszczędziła mi mało subtelnych uwag o tym, że mój zegar biologiczny tyka, a Ramirez, bądź co bądź katolik, jest odpowiednim materiałem na męża. Udało mi się też przetrwać ściąganie podwiązek, co, jak teraz wiem, powinno być zakazane w przypadku panien młodych powyżej czterdziestki. Rety.

Zanim przeszliśmy do puszczania baniek mydlanych na pożegnanie mamy i Podrabianego Tatusia, którzy wskoczyli do swojego mercedesa rocznik 1974, ze słowem „Nowożeńcy" wypisanym kremem do golenia na tylnej szybie, czułam się, jakbym przebiegła maraton. Pomyślałam, że gdybym musiała spędzić choć chwilę dłużej z plastikowym uśmiechem przyklejonym do ust, na zawsze zamieniłabym się w Energiczną Reporterkę.

Kiedy patrzyłam, jak mama i Podrabiany Tatuś odjeżdżają, nagle poczułam się straszliwie samotna. Richard był w drodze za kratki, cokolwiek łączyło mnie z Ramirezem, było skończone, Dana i Gość bez Szyi, trzymając się za rączki, udali się do Domu Aktorów na kolejną noc wspaniałego seksu, a mama i Podrabiany Tatuś czmychnęli na dwutygodniowy miesiąc miodowy na Hawajach. Zostałam tylko ja i Fioletowe Paskudztwo. Westchnęłam ciężko.

Pani Rosenblatt zgodziła się podrzucić mnie do Beefcakes, pod którym poprzedniej nocy zostawiłam mojego małego czerwonego dżipa. Kiedy w końcu dotarłam do domu, było już ciemno. Byłam rozstrojona i nieludzko zmęczona. Wdrapałam się po schodach, otworzyłam drzwi i, nawet nie zapalając światła, rzuciłam się na materac.

Dałam sobie pięć minut na wypłakanie. Tylko pięć. Postanowiłam, że potem będę ponad to. Zapomnę o tym nędznym draniu. I nieważne, że sama nie byłam pewna, o którego drania mi chodzi.

Zapewne chodziło o Richarda. A ściślej mówiąc o to, że powinnam dać sobie z nim spokój. To w końcu z nim chodziłam całe pięć miesięcy, nieświadoma faktu, że na boku jest w najlepsze żonaty z Kopciuszkiem.

Oczywiście Ramirez też nie miał u mnie teraz zbyt wysokich notowań. Tyle, że kiedy zamknęłam oczy, jedyne, o czym mogłam myśleć, to, jak smakowały nasze pocałunki. Jak małe kanapeczki i szampan.

Boże, byłam żałosna.

Przekręciłam się na brzuch i ukryłam twarz w poduszce, pocieszając się tym, że następny dzień nie może być gorszy od dzisiejszego.

Obudziły mnie promienie słońca tańczące po mojej twarzy. Bałam się otworzyć oczy, nie wiedząc, jakie nowe nieszczęście może mnie spotkać. Tornado? Huragan? Zaraza? Nic by mnie już nie zdziwiło. Zważywszy na to, co działo się ostatnio w moim życiu, moja aura musiała być fraczkowo-fioletowa.

Zebrałam się na odwagę i uchyliłam jedno oko.

Obok mnie nie spał żaden detektyw. Telefon nie dzwonił. Nie zawodziły żadne panny młode ani najlepsze przyjaciółki. Na razie wszystko było okay.

Ostrożnie wstałam i włączyłam ekspres do kawy. Po dwóch wzmacniających filiżankach włączyłam telewizor, żeby zobaczyć, czy mój chłopak został bohaterem porannego wydania wiadomości.

Energiczna Reporterka poświęciła aresztowaniu Richarda całe dziesięć sekund. Sprawa traciła już na aktualności, więc została wciśnięta między informację o zamknięciu szkoły w jednej z ubogich dzielnic miasta a materiał o psie, który wykrył na lotnisku heroinę. Życie toczyło się dalej.

Też powinnam ruszyć naprzód. Richard miał pewnie do dyspozycji całą armię prawników, którzy wyciągną z kapeluszy wszystkie dozwolone z prawem króliki, by mógł z powrotem wrócić do swojego wymuskanego mieszkania. Niby co takiego mogłam zrobić ja, czego nie mogli oni? I co ważniejsze, dlaczego w ogóle miałabym coś robić?

Westchnęłam. Mój wzrok powędrował na test ciążowy na blacie.

Właśnie dlatego.

Wpatrywałam się w niewielkie różowe pudełeczko.

- Okay, zrobię ten cholerny test! - obwieściłam głośno całemu światu. Złapałam pudełeczko i pomaszerowałam do łazienki. Po zaledwie trzykrotnym przeczytaniu instrukcji (trochę trzęsły mi się ręce) wiedziałam, że powinnam przez całe pięć sekund sikać na specjalny wacik. Pięć sekund? Musiałam się przygotować.

Wróciłam do kuchni i wyjęłam z lodówki dwulitrową dietetyczną colę. Duszkiem wypiłam połowę; nosem poszły mi bąbelki, ale niedużo. Odczekałam dziesięć minut, po czym zabrałam colę ze sobą do łazienki. Teraz albo nigdy, pomyślałam.

Zebrałam włosy do tyłu, upinając je spinką, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam sikać. Okazało się to znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Kiedy skończyłam, odłożyłam test na bok i czekałam. Jedna kreska - wynik negatywny. Dwie kreski... i będę musiała poprosić mamę, żeby kupiła jeszcze jeden kosz pełen bucików i smoczków. Pociągnęłam pokrzepiający łyk coli, przyglądając się wędrówce wskazówek na moim zegarku. Jeszcze trzy minuty.

Spoko, dam radę. Jestem twardą laską. Niezależnie od wyniku jakoś sobie poradzę. Okay, może będę musiała wozić małego Richiego juniora do więzienia, żeby mógł się zobaczyć z ojcem, i może już nigdy nie włożę tego ślicznego topu od Dolce & Gabbana, ale jakoś to przeżyję. Oczywiście będę też musiała znaleźć dodatkową pracę. Wynagrodzenie z Tot Trots ledwie wystarczało na zupki w proszku i czółenka. Nie było mowy, żebym dała radę za takie pieniądze utrzymać dziecko. Rozejrzałam się po swoim małym mieszkanku. Pewnie będę musiała przeprowadzić się do mamy i Podrabianego Tatusia. No i pozbyć się dżipa. Dżip cabrio nie był bezpiecznym środkiem transportu dla dziecka. Chyba będę musiała kupić minivana, Boże. Oczyma wyobraźni ujrzałam siebie w ciuchach a la moja mama, jeżdżącą beżowym nissanem odyssey i mieszkającą nad garażem rodziców.

Nic dziwnego, że znowu zaczęłam się hiperwentylować. Usiadłam na płytkach, wsadzając głowę między kolana. Pech chciał, że kiedy pochylałam głowę, moja spinka do włosów rozpięła się i wystrzeliła przez niewielką łazienkę, trafiając w butelkę z colą. Plastikowa butelka niebezpiecznie się zachwiała, po czym, ku mojemu przerażeniu, przewróciła się, a brązowy gazowany płyn zalał mój test ciążowy.

- Cholera! - Zerwałam się, złapałam ręcznik i zaczęłam osuszać test. Spojrzałam na niego. Był przemoczony, wacik na końcu nasiąknął jak gąbka, a okienka przybrały mętny, brązowy kolor. Zmrużyłam oczy, próbując zobaczyć jakieś kreski. A najchętniej tylko jedną.

Nic.

- Cholera jasna!

Opadłam z powrotem na podłogę. Super. I co teraz?

Wpatrywałam się w zniszczony test ciążowy. Miałam dwie możliwości. Mogłam pojechać do apteki, kupić nowy test i powtórzyć całą procedurę albo wrócić do taktyki zaprzeczania i wmawiać sobie, że mój spóźniający się okres to wina stresu (stres potrafi sprawić, że hormony głupieją, a ja żyłam ostatnio w naprawdę dużym napięciu). W tym drugim przypadku mogłabym na powrót zająć się odhaczaniem kolejnych blondynek z mojej listy podejrzanych, aby uratować tyłek mojego chłopaka przed więzieniem.

Jeśli do tej pory nie mogłam zdecydować, co przeraża mnie bardziej - mordercy czy testy ciążowe - po wyobrażeniu sobie siebie jadącej minivanem już znałam odpowiedź.

Wyrzuciłam zalany colą test do kosza, wciągnęłam obcisłe dżinsy i ukochane czerwone klapki, kolejny raz przeanalizowałam w myślach swoją listę podejrzanych. Została mi już tylko Carol Carter. Jedyne, czego dowiedziałam się o niej z materiałów w bibliotece, to to, że była aspirującą aktorką. Jeśli była choć trochę podobna do Dany, to pewnie spędzała niedziele na siłowni, rzeźbiąc swoje ciało i przygotowując się na kolejny tydzień przesłuchań. Owszem, strzelałam w ciemno, ale i tak wskoczyłam do dżipa i ruszyłam do Sunset Gym.

Dwadzieścia minut później okazałam swoją kartę członkowską sterydowcowi z recepcji, starając się nie wdychać zbyt głęboko stęchłego zapachu potu, i omiotłam wzrokiem nabitą salę, w poszukiwaniu blond kucyka Dany. Siłownia pełna była producentów filmowych, którzy próbowali wypocić to, co przybrali w ciągu tygodnia na diecie złożonej z pączków, i początkujących aktorek, które chętnie raczyły ich silikonowymi wdziękami, w nadziei że zostaną zauważone i obsadzone w kolejnym sezonie Słonecznego patrolu. W końcu wypatrzyłam Danę, która trenowała ciemnowłosego mięśniaka na atlasie w rogu.

Czując, że bardzo rzucam się w oczy w swoich klapkach na obcasie, przemknęłam do nich obok piłek lekarskich i materaców.

- Trzynaście, czternaście, piętnaście... i odpoczynek. Okay, sprawdź sobie tętno, Sasza. Nie może przekroczyć stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę.

Sasza skinął głową, po jego czole ściekał pot. Przyłożył sobie dwa palce do szyi.

- Dana? - Skinęłam na nią palcem. Zobaczyła mnie i pomachała.

- Hej, jak tam? - Dostrzegła moje buty i zmarszczyła czoło. - Nie możesz w nich ćwiczyć.

Przewróciłam oczami.

- Możemy chwilę pogadać?

- Wal.

Zerknęłam na Saszę.

- Och, wybacz - powiedziała Dana. - Maddie, to jest Sasza. Opowiadałam ci o nim. Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique. Sasza, przedstawiam ci moją najlepszą przyjaciółkę Maddie.

- Miło ciebie mnie poznać - powiedział Sasza z wyraźnym obcym akcentem.

- Wzajemnie. Eee, Dana, możemy pogadać?

- Jasne. Sasza, zrób jeszcze dwie serie, a potem zajmiemy się czymś innym.

Sasza skinął głową i wrócił do wyprostów nóg. Odeszłyśmy z Daną na bok.

- O co chodzi z tym Rosjaninem? - zapytałam.

- Przystojny, nie?

Spojrzałam na niego. Na karku wychodziły mu żyły, kiedy unosił nogami metalowe ciężarki.

- Jak na sterydowca, może być. A co z twoim współlokatorem?

- Mówisz o tym dupku? Oho. Problemy w raju.

- Co się stało? Jeszcze wczoraj wszystko było pięknie. Dana prychnęła.

- Też tak myślałam. Ale kiedy wróciliśmy do domu i włożyłam bukiet do lodówki, on zaczął świrować. Powiedział, że nie rozumie, dlaczego chcę zatrzymać te kwiaty. Na co ja, że przecież je złapałam. Na co on, że co w tym takiego niezwykłego. Wyjaśniłam, że to znaczy, iż jako następna wyjdę za mąż. Wtedy totalnie mu odbiło. A przecież nie powiedziałam, że chcę wyjść za niego, i to najchętniej zaraz. Wściekł się i powiedział, że się dusi. I że nie jest gotowy na kulę u nogi. Czy ja wyglądam jak kula u nogi?

- Typowy facet. - Naprawdę zaczynałam mieć dość całego męskiego rodzaju.

- Nic mi nie mów. W końcu zaczęłam płakać, a potem zadzwonił Sasza i zaprosił mnie na drinka, no i skończyło się na tym, że wylądowaliśmy u niego.

Dana była jedyną znaną mi kobietą, która potrafiła rozpocząć opowieść od tego, że rzucił ją facet i skończyć ją tym, że wylądowała w łóżku z innym.

- A co u ciebie? - zapytała. - Jak tam postępy w śledztwie?

Najwidoczniej Dana bez reszty zaabsorbowana rosyjskim gimnastykiem nie oglądała jeszcze wiadomości. Streściłam jej katastrofalne wydarzenia wczorajszego wieczoru, podczas gdy ona gestem nakazała Saszy, by zrobił jeszcze dwie serie. Wszystko to trwało trochę dłużej, niż się spodziewałam, bo napięte mięśnie Saszy trochę rozpraszały Danę. Kiedy w końcu przenieśliśmy się wszyscy do wioślarza, wyciągnęłam wydruk zdjęcia Carol Carter, który zrobiłam w bibliotece, i podsunęłam go Danie.

- Kojarzysz ją? - zapytałam. - Jest aktorką. Pomyślałam, że może przychodzi tu ćwiczyć.

Dana i Sasza nachylili się nad zdjęciem. Sasza zagwizdał.

- U niej cycki duże jak melon.

- Są sztuczne - powiedziałam.

Dana zmrużyła oczy.

- Jeszcze raz powiedz, jak ona się nazywa?

- Carol Carter.

- Nigdy nie widział takich cycków. Cycki w domu płaskie. Jak naleśnik. Jak deska. - Sasza obrzucił mnie wzrokiem. - Jak twoje.

Tak. Zdecydowanie nienawidziłam wszystkich facetów.

- Coś mi mówi to nazwisko - powiedziała Dana, ciągle wpatrując się w zdjęcie. - Och! Już wiem. Obie ubiegałyśmy się o rolę dziewczyny w bikini w jednym filmie dla nastolatków, w zeszłym miesiącu.

- Ty byś była dobra dziewczyna w bikini. - Sasza przyjrzał się uważnie Danie. - Bardzo dobra.

- Dzięki! Też tak uważam. Niestety, nie oddzwonili do mnie.

- Reżyser musieć być ślepy. Ty mieć bardzo dobre ciało. Cycki jak balony.

- Och, jesteś taki słodki! - Dana nachyliła się i pocałowała Saszę.

Odwróciłam wzrok, niespecjalnie zainteresowana oglądaniem rosyjskiego języka.

- Wracając do Carol Carter - powiedziałam po chwili. - Nie masz może jej numeru telefonu?

- Nie, niestety. Ale wiem, kto jest jej agentem. Charlie Platt. Jego agencja mieści się w takim dużym budynku na rogu La Brei i Hollywood.

- Dana, jesteś aniołem. - Gdyby nie była taka spocona, wyściskałabym ją.

- Ty pewna, że te cycki sztuczne? - Sasza ciągle wpatrywał się w zdjęcie Carol Carter. - One wyglądać bardzo miło.

- Wierz mi, w naturze nie występują takie rozmiary - powiedziałam.

Skinął głowę.

- Może ty mieć racja. One nie tak zgrabne jak Dany.

Dana zachichotała i znowu pocałowała Saszę. Tym razem nie ominął mnie widok języka. Fuj.

- No cóż, zostawię was samych, wracajcie do treningu... - powiedziałam, wycofując się, choć byłam prawie pewna, że mnie nie słyszą.

Pognałam do dżipa i zadzwoniłam do informacji, aby uzyskać numer do Agencji Platta. Niestety, kiedy tam zadzwoniłam, włączyło się nagranie, że nikogo nie będzie aż do czwartej. Zerknęłam na zegar na desce rozdzielczej. Dwunasta. Uznałam, że McDonald's jest dobrym miejscem jak każde inne, żeby zaczekać. Odpaliłam silnik i obrałam kurs na McDrive'a. Piętnaście minut później wcinałam już big maca, duże frytki i truskawkowego shake'a, który niestety przypomniał mi o kolekcji Strawberry Shortcake (Strawberry (ang). - truskawka (przyp. tłum.)).

I o tym, że moja dalsza współpraca z Tot Trots stoi pod coraz większym znakiem zapytania. Nadal do nich nie oddzwoniłam i miałam przeczucie, że jeśli szybko nie dostarczę im projektów butków za kostkę, brak pracy będzie kolejną pozycją na liście moich problemów.

Z westchnieniem dokończyłam frytki i ruszyłam ku domowi. Jeśli poświęcę godzinkę na projektowanie, zanim udam się na poszukiwania Carol Carter, przynajmniej będę mogła zadzwonić do Trot Tots z czystym sumieniem. Po drodze wstąpiłam jeszcze do apteki po nowy test ciążowy. Tym razem kupiłam wypasiony elektroniczny model. Farmaceutka zapewniła mnie, że jest praktycznie niezniszczalny.

Tyle, że kiedy dotarłam do domu, moim oczom ukazał się jedyny widok, którego obawiałam się bardziej niż dwóch różowych kresek. Ramirez.

17.

Stał oparty o drzwi, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Włosy miał wilgotne, jakby przed chwilą wziął prysznic. Wiedziałam, że jeśli podejdę bliżej, poczuję świeżą mieszankę mydła Ivory i płynu po goleniu. Ten zapach tak na mnie działał, że zeszłej nocy obwąchiwałam poduszki na moim materacu jak jakiś pies gończy.

Wysiadając z dżipa, obiecałam sobie, że nie będę niczego wąchać. Będę udawać, że Ramirez w ogóle na mnie nie działa. Bo nie działał. Co z tego, że mnie omamił, poznał moją rodzinę, a potem wykorzystał, żeby dorwać Richarda? Nie zamierzałam tracić spokoju. Nie jestem jakąś nastolatką, powiedziałam sobie. Jestem twarda. Jestem jak Demi Moore G.I. Jane. Jak Urna Thurman w Kill Billu. Jestem spokojna. Opanowana. Wszystko jest pod kontrolą.

- Cześć - powiedział.

- Cześć? Jak śmiesz mówić do mnie „cześć"? Aresztowałeś Richarda! Po tym jak mnie obmacywałeś i bezczelnie doprowadziłeś do tego, że polubiła cię moja babcia. Wiesz, jak długo będzie mnie teraz zamęczać pytaniami o tego miłego, katolickiego chłopca? Więc daruj sobie to „cześć" ty... ty... świnio! - Spokojna, opanowana Maddie. To ja. Matko.

- Miałem nakaz. - Jego głos był denerwująco spokojny. Co, oczywiście, sprawiło, że mój natychmiast się podniósł.

- Wykorzystałeś mnie!

- Ja? Maddie, to nie ja zrobiłem ci dziecko ani porzuciłem bez słowa, żeby zaszyć się w jakiejś dziurze w Riverside.

- Słuchaj, wiem, że uważasz, że Richard to zrobił, ale poszperałam trochę w przeszłości Greenwaya i...

Ramirez przewrócił oczami.

- Jezu, czy nie mówiłem, żebyś zostawiła tę sprawę w spokoju?

Zacisnęłam zęby, ignorując jego słowa.

- Chcesz usłyszeć, czego się dowiedziałam czy nie?

- Okay. Ale może najpierw wejdźmy do środka?

Spojrzałam na niego złowrogo, choć musiałam przyznać, że niekoniecznie chciałam dzielić się z sąsiadami radosną nowiną że Richard jest kryminalistą. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, kładąc kolejny test ciążowy na kuchennym blacie. Nie czekając na zaproszenie, Ramirez wszedł za mną. Oparł się o futrynę, znowu skrzyżował ręce na piersi i uniósł pytająco brwi.

- No to słucham.

Zignorowałam jego drwiącą minę i podzieliłam się swoją genialną teorią na temat kochanki. Streściłam też rozmowy, jakie odbyłam z biuściastymi przyjaciółkami Greenwaya.

- Wszystkie trzy są blondynkami i mogą chodzić w szpilkach - podsumowałam. - Pewności nie mam, bo jeszcze nie przejrzałam ich szaf.

Ramirez znowu przewrócił oczami.

- Cudownie. Genialna detektyw od pantofli.

- Hej, to ty podsunąłeś mi wskazówkę z butem. - Faktycznie zabrzmiało to jak z odcinka kreskówki o Scoobym Doo. Stałam jednak niewzruszona, z dłońmi opartymi na biodrach i zadziorną miną.

- Chcesz, żebym uwierzył w istnienie jakiejś tajemniczej kobiety w stringach, która morduje ludzi?

- Nie ludzi, tylko Greenwaya. No i może jeszcze jego żonę.

Ramirez pokręcił głową.

- To jakaś bzdura. Zresztą, dochodzenie zostało zamknięte.

- Jak to zamknięte? Nie macie nawet broni, z której oddano strzały.

Ramirez milczał.

Znowu miałam w żołądku ołowianą kulę.

- Znaleźliście broń?

- Dostaliśmy wyniki analizy balistycznej. Greenwaya zastrzelono z broni kaliber 22. Pistolet takiego samego kalibru Richard kupił w zeszłym roku żonie. Żona twierdzi, że pożyczył od niej broń, zanim dał nogę. A teraz broń zniknęła.

Przygryzłam wargę.

- To jeszcze nie znaczy, że Richard pociągnął za spust.

Ramirez uniósł ręce.

- Nie pojmuję, jak możesz tak bezkrytycznie uważać, że ten facet jest niewinny.

- A skąd pewność, że nie jest? - odparłam, znowu unosząc głos.

- Bo facet jest dupkiem! Okłamał cię, Maddie. Okłamał policję, okłamał swoją żonę. To przestępca.

- Ale nie jest mordercą.

- Bo co? Bo jakaś gwiazda porno znalazła stringi?

- Hej, gdybyś choć na chwilę wystawił głowę ze swojego przemądrzałego machotyłka, zobaczyłbyś, że są jeszcze inni ludzie, którym mogło zależeć na śmierci Greenwaya. Sam powiedziałeś, że w pokoju Greenwaya znaleźliście blond włosy i ślady szpilek.

- Jezu, Greenway pewnie zamówił sobie prostytutkę do pokoju.

- Metallica powiedział, że byłyśmy jedynymi dziwkami, jakie widział.

- Super, twoimi świadkami są gwiazda porno i ćpun. Myślę, że zwyczajnie doszukujesz się dziury w całym.

- Nie podoba mi się twój ton.

- A mnie się nie podoba, że mieszasz się do mojego dochodzenia.

- Mówiłeś, że dochodzenie zostało zamknięte.

- Bo zostało!

Zamilkliśmy, by zaczerpnąć tchu, z rozszerzonymi nozdrzami, łypiąc na siebie złowrogo. Przypominaliśmy zawodowych bokserów na chwilę przed rozpoczęciem trzeciej rundy.

A potem Ramirez spojrzał na blat kuchenny.

- Zrobiłaś już ten test?

- Wyjdź! - Wyprostowaną ręką wskazałam mu drzwi. - Wynocha, natychmiast! - Może przesadziłam, ale to był cios poniżej pasa.

Wyszedł, trzaskając drzwiami.

Złapałam nowy test i cisnęłam nim w zamknięte drzwi. Spadł na podłogę z cichym plaśnięciem. Bynajmniej nie usatysfakcjonowana, zaczęłam po nim skakać. Mój obcas trafił w małe plastikowe okienko. Rozległ się przyjemny chrzęst. Najwyraźniej farmaceutka, która zapewniła mnie o jego niezniszczalności nie brała pod uwagę wściekłych kobiet uzbrojonych w obcasy.

Patrzyłam na popękany plastik. Cholera. Co było ze mną nie tak, że nie mogłam zrobić głupiego testu ciążowego bez zamienienia się w Furię? Dosyć tego. Potrzebowałam terapii.

Terapii lodowej.

Wróciłam do dżipa i pojechałam prosto do najbliższej lodziarni Ben & Jerry's, gdzie kupiłam opakowanie Chunky Monkey. Siedziałam na parkingu, dopóki nie zjadłam całego pół litra.

Niestety, kiedy zlizywałam bananowo-czekoladowe lody z plastikowej łyżeczki, uświadomiłam sobie, że część z tego, co mówił Ramirez, jest prawdą. Richard był kłamcą. Zataił przede mną fakt, że jest żonaty. Tak się nie robi. Mimo to cząstka mnie wciąż żywiła nadzieję, że jest na to jakieś sensowne wytłumaczenie. Była to, oczywiście, bardzo mała cząstka. Ale istniała, nie dając mi spokoju, zmuszając do dokończenia lodów i skierowania dżipa w stronę kancelarii Richarda. Nie wiedziałam, gdzie koledzy Ramireza zawieźli Richarda, ale byłam pewna, że ktoś z Dewey, Cheatem i Howe to wie. Nadszedł czas, żebym sobie porozmawiała z tym zakłamanym draniem.

Wróciłam do centrum i zostawiłam samochód, naprzeciwko kancelarii. Nie byłam w nastroju na kilkusetmetrowy spacer z parkingu wielopoziomowego, zwłaszcza że popołudniowy upał znowu dochodził do czterdziestu stopni. Opłaciłam postój w parkometrze i wdzięczna za wynalazek klimatyzacji, wjechałam windą na piąte piętro.

Straż na posterunku trzymała Jasmine jak zwykle. Uniosła głowę i szybko zamknęła okno na ekranie komputera. Podejrzewałam, że znowu układała pasjansa.

- Znowu ty - powiedziała. - Tym razem mnie nie wykołujesz. - Pogroziła mi zakończonym tipsem palcem.

- Spokojnie, Barbie. Przyszłam, żeby dowiedzieć się o Richarda.

Jasmine wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. Jej mina mówiła: „możesz mnie pocałować w tyłek, zdziro".

- Jak zapewne słyszałaś, Richard jest, hm, niedysponowany.

- Wiem. Chcę rozmawiać z osobą, która zajmuje się jego sprawą.

- Jesteś umówiona?

Zacisnęłam zęby. Policzyłam do dziesięciu. Obiecałam, że zafunduję sobie kolejne pół litra lodów z Ben & Jerry's, jeśli uda mi się załatwić tę sprawę, nie dusząc Jasmine przy okazji.

- Nie, nie jestem umówiona.

Uśmiechnęła się z wyższością. Myślę, że żyła dla takich chwil.

- Usiądź, proszę. Zawiadomię pana Chestertona, że przyszłaś. Niestety - dodała z wyraźnym zadowoleniem - to może chwilę potrwać. Pan Chesterton jest teraz bardzo zajęty.

Odpowiedziałam moim najbardziej nienawistnym uśmiechem.

- Zaczekam.

Usiadłam na krześle niedaleko drzwi, a Miss Plastik zadzwoniła pod wewnętrzny numer Chestertona. Rozmawiała z nim przez kilka minut.

- Będzie tu za chwilę - powiedziała, co, sądząc po radosnym błysku w jej oczach, oznaczało: „Rozgość się, bo trochę sobie poczekasz".

Ugryzłam się w język, patrząc, jak znowu otwiera pasjansa i skupiona wpatruje się w monitor. Układanie pasjansa musi być nie lada wyzwaniem dla kobiety z głową wypełnioną silikonem. Jej Barbie radar musiał wychwycić, że ją obserwuję, bo nagle się odwróciła, przyłapując mnie na gorącym uczynku.

- Co? - zapytała, opierając dłoń na biodrze.

- Nic. Po prostu jestem pod wrażeniem twoich licznych obowiązków.

Zmrużyła oczy.

- Złośliwość nie jest zbyt atrakcyjną cechą.

- Zdzirowatość też nie.

Jasmine się skrzywiła. A w każdym razie próbowała. W rzeczywistości tylko lekko drgały jej brwi.

- Drgają ci brwi.

Dłonie Jasmine natychmiast powędrowały do czoła. Z satysfakcją patrzyłam, jak skrępowana wyciąga puderniczkę.

- Dla twojej wiadomości, właśnie marszczę brwi. To przez botoks. Doktor Bradley mówi, że jeszcze przez trzy dni nie będę mogła ich zmarszczyć.

Och. W myślach pacnęłam się ręką w czoło.

- Twoja twarz jest taka statyczna.

Jasmine zamknęła puderniczkę.

- Dziękuję.

Powstrzymałam się od wyjaśnienia, że to nie był komplement. Dalsza rozmowa na temat jej zabiegu upiększającego numer 5001 została mi oszczędzona, bo jedne ze szklanych drzwi się otworzyły i statecznym krokiem podszedł do mnie pan Chesterton.

- Panno Springer, jest nam bardzo przykro z powodu kłopotów Richarda z prawem - powiedział, ujmując moją dłoń w obie swoje.

Pan Chesterton przypominał mi wielkiego pluszowego misia: był wysoki, miał brodę i wielkie włochate dłonie. Mówił donośnym, głębokim głosem podobnym do głosu aktora Raymonda Burra, który, z tego co słyszałam, wywierał stosowne wrażenie na ławie przysięgłych. Czułam się trochę lepiej, wiedząc, że to on kieruje obroną Richarda. Tuż za nim stała Althea, która wyglądała dziś wyjątkowo nieatrakcyjnie w kraciastym blezerze, sztruksowej rozszerzanej spódnicy do połowy łydki i płaskich mokasynach. Miała skromnie spuszczony wzrok, który nie podnosił się powyżej poziomu kolan.

- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by jak najszybciej uporać się z tą nieprzyjemną sytuacją - ciągnął Chesterton. - Zapewniam, że nie będziemy oszczędzać na Richardzie.

Althea cały czas potakiwała głową.

- Dziękuję - powiedziałam. - Czuję się o wiele lepiej, wiedząc, że ktoś jeszcze jest po stronie Richarda. Zmartwiłam się, słysząc, że policja nie szuka innych podejrzanych.

Chesterton przechylił głowę.

- Innych podejrzanych?

- Jeśli Richard tego nie zrobił, musiał to zrobić ktoś inny - wyjaśniłam.

Pan Chesterton patrzył na mnie zaskoczony, zupełnie jakby myśl o niewinności Richarda nawet nie przyszła mu do głowy. Albo, co było pewnie bliższe prawdy, przyszła, tylko nie miała żadnego znaczenia. Prawnicy z Dewey, Cheatem i Howe, tak jak większość prawników spoza świata seriali, nie mieli czasu na zaprzątanie sobie głowy tak trywialnymi sprawami jak wina czy niewinność. W prawdziwym świecie liczyły się tylko kruczki prawne, luki w przepisach i wysokie honoraria. Próbując się odwołać do ludzkiej strony pana Chestertona (niektórzy prawnicy pewnie mają coś takiego), szybko przedstawiłam swoją teorię z kochanką. Przyznaję, że po mało zachęcającej reakcji Ramireza miałam przed tym pewne opory, zwłaszcza że Jasmine łowiła każde moje słowo, ale doszłam do punktu, w którym nie miałam zbyt wiele do stracenia. A na pewno nie uśmiechały mi się widzenia w San Quentin.

Kiedy skończyłam, wyraz zaskoczenia na twarzy pana Chestertona ustąpił miejsca wyrozumiałemu uśmiechowi, jakim obdarza się marudzące dzieci czy małe nieposłuszne psy.

- To wszystko jest bardzo... interesujące. Ale pozwól, moja droga, że ja się będę martwił, jak wyciągnąć Richarda z tarapatów.

Kolejna gadka w stylu „zostaw tę sprawę dużym chłopcom". Zaczynałam mieć po dziurki w nosie wszystkich dużych chłopców, uprzykrzających mi życie.

- Chcę pomóc - nalegałam.

Pan Chesterton uśmiechnął się pojednawczo.

- Skarbie, wiesz, co najbardziej pomogłoby Richardowi? - zapytał.

Przygryzłam wargę.

- Co?

Pomyślałam, że jeśli każe mi pójść do domu i robić na drutach, to nie ręczę za siebie.

- Bądź dla niego moralnym wsparciem. Richard potrzebuje kogoś w swoim narożniku. Kogoś w rodzaju cheerleaderki.

Z dumą wyznam, że nie wybuchnęłam śmiechem. Nawet nie prychnęłam.

- Czy powinnam kupić sobie pompony?

Na szczęście Chesterton zignorował mój sarkazm.

- Po prostu zdaj się ze wszystkim na mnie. Richard niedługo wróci do domu.

Poddałam się. Było jasne, że Chesterton był zainteresowany listą kobiet żywiących urazę do Greenwaya jeszcze mniej niż Ramirez. Dość miałam wykłócania się z upartymi facetami jak na jeden dzień. Słuchałam w milczeniu, kiedy Chesterton poinformował mnie, że rano Richard został postawiony w stan oskarżenia i że kancelaria złożyła wniosek o zwolnienie go za kaucją. Niestety, z uwagi na to, że Richard już raz uciekł, było prawdopodobne, że aż do procesu pozostanie w areszcie.

Żegnając się ze mną, prawie poklepał mnie po głowie, po czym z powrotem zniknął za szklanymi drzwiami. Z trudem oparłam się pokusie, by pokazać jego plecom środkowy palec. Faceci!

Althea zwlekała z odejściem. Przygryzając wargę, podeszła do mnie.

- Naprawdę myślisz, że Greenwaya mogła zabić któraś z jego kochanek? - zapytała ściszonym głosem, jakby samo mówienie o morderstwie mogło narazić ją na niebezpieczeństwo.

Westchnęłam, kątem oka patrząc, jak Jasmine stuka w klawiaturę. Choć starała się stwarzać pozory niezainteresowanej, byłam gotowa założyć się o moje ulubione botki od Gucciego, że cały czas uważnie nasłuchuje.

- Nie wiem. Może. Wiem tylko, że Greenway był nieostrożny, jeśli chodzi o kobiety.

- Mówiłaś o tym policji?

Wzdrygnęłam się na wspomnienie kpiącego tonu Ramireza.

- Jeśli o nich chodzi, sprawa jest już zamknięta.

- Biedy pan Howe. - Althea utkwiła wzrok w brązowoczerwonej wykładzinie, a jej oczy zaszkliły się za okularami grubości denka od butelki. Miałam wrażenie, że poza mną jest jedyną osobą na tej planecie, która wierzy, iż Richard nie byłby zdolny kogoś zastrzelić. Zapamiętałam sobie, żeby zabrać ją do Fernando's na strzyżenie i koloryzację, jak już będzie po wszystkim.

- Nie martw się - powiedziałam, zaskakując nawet samą siebie. - Ja wiem, że on tego nie zrobił. I w taki czy inny sposób w końcu tego dowiedziemy. - Uśmiechnęłam się, chcąc dodać jej otuchy.

Kiwnęła głową, pociągając nosem.

- Dopilnuję, żeby pan Chesterton załatwił ci widzenie z Richardem. Może uda się już jutro. Pasuje ci?

Skinęłam głową i podziękowałam jej, choć perspektywa zobaczenia Richarda w więziennym stroju sprawiła, że zebrało mi się na mdłości. Zjeżdżając windą, a potem idąc do dżipa, powtarzałam sobie, że Chesterton robi wszystko, co w jego mocy, aby uwolnić Richarda. Powinno mnie to uspokoić, a tymczasem jedyne, co odczuwałam, to przytłaczająca presja. Wiedziałam, że jeśli wkrótce nie znajdę mordercy Greenwaya, Richarda czeka proces o zabójstwo. Miałam ogromną nadzieję, że Carol Carter była właścicielką broni kaliber 22, bo kończyły mi się pomysły.

Dokładnie o szesnastej dwie skręciłam w przecznicę między Fairfax i LaBrea, szukając na Hollywood Boulevard miejsca do zaparkowania, które nie byłoby niedorzecznie daleko od Agencji Platta. Za trzecim okrążeniem poszczęściło mi się i zaparkowałam między pralnią chemiczną a sklepem z pamiątkami. Po opłaceniu postoju i założeniu blokady na kierownicę skręciłam za róg i weszłam do białego budynku, w którym mieściła się agencja. Z ulgą stwierdziłam, że w biurze jest klimatyzacja. Przyjrzałam się wystrojowi. Recepcję urządzono w stylu vintage, przywołującym na myśl czasy świetności Doris Day i Rocka Hudsona (duże plastikowe kwiaty na ścianach, prostokątna sofa i krzesła, oliwkowe dywaniki w geometryczne wzory na błyszczącym parkiecie). Nostalgiczny klimat potęgowały osoby znajdujące się w recepcji, kręciło się tu co najmniej pół tuzina sobowtórów Marilyn Monroe. Zamrugałam oczami. Była tu zarówno Marilyn ze Słomianego wdowca, jak i Marilyn w wydaniu Happy Birthday, Mr. President. Matko. Jakie stężenie tlenionych włosów.

Pod jedną ze ścian stały dwa składane stoliki. Na jednym leżał stos zdjęć twarzy, na drugim ustawiono dzbanek z kawą, styropianowe kubki i pączki. Pośrodku pomieszczenia znajdował się półkolisty pulpit recepcjonistki. Siedziała za nim ciemnowłosa kobieta w szylkretowych okularach, a jej znudzona mina sugerowała, że nie jest zachwycona pracą w niedzielę.

- Przepraszam? - powiedziałam, wymijając stado platynowych seksbomb.

Uniosła głowę.

- Przyszłaś na casting? - zapytała z lekkim nowojorskim akcentem.

- Ja? Nie. Przyszłam zobaczyć się z Carol Carter. Zdaje się, że jest waszą klientką.

- Owszem - przyznała recepcjonistka. - Ale jej tu nie ma.

- Może mogłabym dostać jej numer telefonu?

- Chwileczkę. - Recepcjonistka nakazała mi gestem, żebym zaczekała, kiedy do jej pulpitu przepchnęła się Marilyn w różowym sweterku i czółenkach.

- Przyszłam... - zaczęła zadyszana blondynka.

Znudzona recepcjonistka przerwała jej.

- Tak, tak, wiem. Nowa produkcja Lifetime Telewision. Wpisz się na listę, tam na stoliku. I zostaw zdjęcie. - Pokręciła głową, patrząc za oddalającą się Marilyn, po czym mruknęła coś o dużej podwyżce.

Z powrotem skupiła uwagę na mnie.

- Przepraszam, możesz przypomnieć, kim jesteś?

Wzięłam głęboki oddech, przygotowując się do wygłoszenia przemowy, którą ćwiczyłam przez całą drogę w samochodzie.

- Reprezentuję Springer Productions. Widzieliśmy zdjęcia Carol Carter i sądzimy, że będzie się idealnie nadawać do naszego nowego filmu. Chcemy się z nią skontaktować.

- Przykro mi - powiedziała recepcjonistka. - Ale Carol Carter jest obecnie w Toronto. Nagrywa odcinek pilotażowy dla Foksa.

- W Kanadzie? Od jak dawna tam jest?

- Od zeszłej środy.

Starałam się nie okazać, jak bardzo jestem zawiedziona. Jeśli Carol Carter od tygodnia przebywała poza krajem, to raczej nie mogła przestrzelić Greenwayowi głowy. Zaczynałam się obawiać, że mam równie małe szanse na rozwiązanie tej zagadki jak na znalezienie kwiatu paproci.

- Może umówić was na spotkanie w tygodniu? - zaproponowała recepcjonistka, rzucając okiem na kolejną Marilyn, która weszła do agencji.

- Nie, nie trzeba. Odezwiemy się.

- Przepraszam - powiedziała nowa Marilyn, stając tuż obok mnie w półbutach a la lata pięćdziesiąte, dopasowanej zwężonej spódnicy i różowej bluzce w grochy, jakieś dwa rozmiary za małej. - Przyszłam na casting do Goodbye, Norma Jean i... - Spojrzała na mnie i urwała.

Zabrało mi chwilę, nim zrozumiałam dlaczego. Spojrzałam w jej duże niebieskie oczy, a potem na duże, okrągłe implanty i nagle do mnie dotarło. Bunny.

- To ty! - wykrzyknęła, wskazując na mnie. - Co ty tutaj robisz?

- Eee... - Tak mnie zaskoczyła, że na chwilę zaniemówiłam. - Nie wiem dlaczego, ale zerknęłam na recepcjonistkę, która nagle się ożywiła. Zdaje się, że jej dzień w końcu nabrał kolorów.

Bunny oparła dłonie na biodrach.

- Wczoraj cały dzień siedziałam w studiu i czekałam na twojego fotografa, który oczywiście się nie pojawił.

- Hm. Coś takiego. - Chciałam wycofać się do wyjścia, ale Bunny i jej ogromne implanty zablokowały mi drogę.

- Wiesz, co myślę? - zapytała.

Pokręciłam głową, wypatrując wśród morza blondynek jakiejś drogi ucieczki.

- Myślę, że tak naprawdę wcale nie jesteś dziennikarką.

- Dziennikarką? - Trochę mniej znudzona recepcjonistka zmrużyła oczy. - Mówiłaś, że jesteś ze Springer Productions?

- Eee... - Patrzyłam to na Marilyn, to na recepcjonistkę. Dlaczego moja komórka zawsze milczy w takich sytuacjach? To była wprost wymarzona chwila na telefon od mamy w sprawie jakiejś ślubnej awarii lub od Dany, potrzebującej pocieszenia po rozstaniu. Spojrzałam w dół na torebkę. Cisza. Cholera. - Okay, powiem prawdę - odezwałam się w końcu, łamiąc się pod przenikliwym spojrzeniem dwóch par groźnych oczu. - Próbuję rozwiązać sprawę zabójstwa Devona Greenwaya. A z tego co wiem, obie, to znaczy ty - wskazałam na Bunny - i Carol Carter spotykałyście się z nim.

- No i co z tego? - odparła Bunny. - Devon spotykał się z wieloma kobietami.

- Co znaczy, że wiele osób mogło mieć powody, by chcieć jego śmierci.

Bunny patrzyła na mnie, mrużąc oczy.

- Myślisz, że zabiłam Devona?

Wzruszyłam ramionami.

- To lepsze od Gotowych na wszystko! - Recepcjonistka się rozpromieniła. Kiedy weszły dwie kolejne Marilyn, od razu skierowała je do stolika pod ścianą. Jej oczy jaśniały bardziej od napisu Hollywood.

- Devon może i był dupkiem - przyznała Bunny - ale nie wrobisz mnie w morderstwo. Poza tym zdaje się, że aresztowali już jego prawnika?

Wzdrygnęłam się.

- Aresztowali. Ale policja nadal prowadzi dochodzenie.

Bunny ciągle trzymała ręce na biodrach, wypinając na mnie implanty. Bałam się, że jeszcze chwila i wystrzelą guziki jej bluzki.

- Jesteś z policji?

Przygryzłam wargę.

- Nie.

- W takim razie nie muszę odpowiadać na twoje pytania.

- Ma rację - powiedziała recepcjonistka. - Oglądam Prawo i porządek. Nie musi odpowiadać na twoje pytania.

- A tak w ogóle - ciągnęła Bunny, zbliżając się do mnie - myślę, że już czas, żebyś ty odpowiedziała na kilka pytań. Kim naprawdę jesteś?

- Ja? Eee... - Byłam przyparta do muru.

Zmuszona szybko coś wymyślić, sięgnęłam do torebki i otworzyłam klapkę motoroli.

- Sorry, muszę to odebrać. - Udałam, że wciskam guzik i przyłożyłam telefon do ucha. - Tak? - powiedziałam w ciszę.

- Nie słyszałam dzwonka - powiedziała usłużnie recepcjonistka.

Bunny założyła ręce pod biustem.

- Ja też nie.

Wibracje", wyjaśniłam bezgłośnie, cały czas potakując i wydając dźwięki świadczące o aktywnym słuchaniu.

- Aha... aha... tak... jasne...

Nigdy się nie dowiem, czy moje umiejętności aktorskie były wystarczająco przekonujące, bo właśnie w tym momencie mój telefon rozbrzmiał dźwiękami uwertury do opery Wilhelm Tell.

Bunny uśmiechnęła się złośliwie.

- Chyba dzwoni twój telefon.

Cholera. Chyba jednak nie nadawałam się do tej roboty.

- Okay, muszę lecieć. - Rzuciłam się do ucieczki. Wypadłam za drzwi i pognałam ulicą, cały czas trzymając w ręce dzwoniący telefon. Dopiero kiedy dotarłam do dżipa i zamknęłam się od środka na wypadek ataku rozwścieczonej Marilyn Monroe, mogłam odebrać.

- Halo? - wydusiłam z trudem, bo sprint, jaki właśnie odbyłam, sprawił, że ziajałam niczym golden retriever.

- Hej, to ja - usłyszałam głos Dany. - Słuchaj, właśnie przypomniałam sobie coś odnośnie do Carol Carter.

- Co?

- Jest teraz na zdjęciach w Kanadzie.

Moja przyjaciółka ma doskonałe wyczucie czasu.

- Tak, właśnie się tego dowiedziałam.

- Och. Wybacz. Słuchaj, jutro mam casting i zastanawiałam się, czy nie mogłabym wpaść do ciebie z rana i pożyczyć jakiegoś ciucha. Potrzebuję czegoś a la lata sześćdziesiąte. Kręcą nową wersję The Mod Squad czy czegoś podobnego, a ja nie mam nic, co by się nadawało.

- Jasne. Mi szafa es su szafa.

- Dzięki. Och, dzwoni Sasza, muszę kończyć. - Dana się rozłączyła.

Zamknęłam klapkę i odczekałam chwilę, by uspokoił mi się oddech, po czym wróciłam na dziesiątkę, kierując się do Santa Monica. Mój dzień był jedną wielką katastrofą. Nie byłam ani o krok bliżej rozwiązania zagadki morderstwa Greenwaya. Wkurzyłam tylko gwiazdę porno i przekonałam się, że obrońca Richarda jest wstrętnym szowinistą. Nie mogłam nawet z pełnym przekonaniem skreślić Carol Carter z listy wściekłych byłych dziewczyn. Owszem, miała alibi, ale przecież mogła wynająć kogoś, żeby sprzątnął Greenwaya. Wiem, wymyślałam, ale byłam zdesperowana.

W drodze do domu wstąpiłam do sklepu po mrożoną pizzę i kolejną dwulitrową colę. Jakimś cudem w moim wózku znalazło się także opakowanie pączków i pudełko Chunky Monkey. Nie walczyłam z tym. Doszłam do wniosku, że po porażce, jaką okazała się wizyta w Agencji Platta, terapia kaloriami dobrze mi zrobi.

Było ciemno, kiedy dotarłam do domu. Sama nie wiedziałam, czy czuję ulgę, czy zawód, nie widząc na ulicy SUV - a Ramireza. Choć nie byłam zachwycona naszą ostatnią kłótnią, było to już lepsze niż cisza, która na mnie czekała.

Otworzyłam drzwi i włączyłam światło. Nagle o coś się potknęłam.

- Co jest, do...? - Spojrzałam na podłogę. Leżał tam zniszczony test ciążowy.

Niech to szlag. To od tego wszystko się zaczęło. Nie dość, że mój chyba już były chłopak siedział w areszcie, seksowny detektyw nachodził mnie, kiedy przyszła mu na to ochota, a Barbie zabójca szalała na wolności, strzelając do ludzi, musiałam się jeszcze borykać z cholernym testem ciążowym!

Co gorsza, cały czas nie byłam pewna, jaki mam do tego stosunek. To znaczy do dziecka. Chyba chciałam je mieć. Kiedyś tam. Kto nie lubi dzieci? Są takie słodkie, mięciutkie i przytulaśne. Byłabym potworem, gdybym nie chciała mieć dziecka.

Tak, jakaś część mnie naprawdę go pragnęła. Kiedy o tym myślałam, ogarniało mnie przyjemne ciepło i chciałam być nową Florence Henderson (Florence Henderson (ur. 1934) - amerykańska aktorka telewizyjna; odtwarzana przez nią w latach siedemdziesiątych XX wieku postać Carol Brady z serialu Grunt to rodzinka jest archetypem amerykańskiej pani domu (przyp. red.)). Co było jednocześnie trochę przerażające. Florence miała kochającego męża, dom na przedmieściach i gosposię. Ja nie miałam żadnej z tych rzeczy. Nie byłam pewna, czy jestem gotowa na założenie rodziny. A w każdym razie nie teraz, nie sama.

Nie wiedzieć czemu, nagle przypomniała mi się rodzina Ramireza. Duże podwórko pełne roześmianych dzieci. Łagodna, uśmiechnięta twarz mamy. Sponiewierana pinata zwisająca z gałęzi. Ramirez w spodniach polepionych przez małe rączki, trzymający na kolanach małą bratanicę. Unoszący się w powietrzu zapach empanadas i ciasteczek z cukrową posypką. Muzyka. Tańce. Ciało Ramireza ocierające się w tańcu o moje...

Jęknęłam. Podniosłam test ciążowy i wyrzuciłam do kosza pod zlewem. No. Przynajmniej jedną rzecz mam z głowy.

Zastanawiałam się właśnie, czy powinnam wynieść śmieci do kontenera na tyłach budynku, kiedy zadzwonił telefon.

- Halo? - powiedziałam.

Nikt się nie odezwał, ale słyszałam w słuchawce oddech.

- Halo? - powtórzyłam, wyobrażając sobie, że to Richard próbuje się ze mną skontaktować, czując na karku oddechy gwałcicieli i morderców.

Tyle że głos, który usłyszałam nie należał do Richarda. Był to głos kobiety.

- Greenway dostał to, na co zasłużył. Odpuść sobie tę sprawę. Albo następna kulka będzie dla ciebie.

18.

Stałam jak sparaliżowana, ze słuchawką przyklejoną do ucha, choć połączenie zostało już przerwane. Boże. Czy to była Bunny? Andi? Kobieta od stringów? Nie wiedziałam. Głos był przytłumiony. Ale zdecydowanie należał do kobiety. Wkurzonej kobiety.

Zadrżałam i szybko odłożyłam słuchawkę, jakby owa tajemnicza kobieta mogła zastrzelić mnie przez telefon. Jeśli potrzebowałam potwierdzenia, że Richard jest niewinny, to właśnie je uzyskałam.

Skąd ona miała mój numer? I skąd w ogóle wiedziała, kim jestem? Czy wiedziała też, gdzie mieszkam?

Pognałam do drzwi, żeby sprawdzić, czy są zamknięte. Były. Dla pewności otworzyłam je i jeszcze raz zamknęłam. Potem sprawdziłam okna i zaciągnęłam żaluzje. W odruchu paniki chciałam schować się pod materacem, ale zamiast tego szybko sprawdziłam szafę, przypominając sobie, jak sama siedziałam w szafie u Richarda. Z ulgą stwierdziłam, że nikt nie ukrywa się wśród moich swetrów.

Po ponownym sprawdzeniu zamka przy drzwiach usiadłam na materacu i włączyłam telewizor - naprawdę głośno - żeby wypełnić złowrogą ciszę powtórkami Kronik Seinfelda. Jednak zupełnie nie zwracałam uwagi na Jerry'ego. Nasłuchiwałam odgłosów dochodzących z zewnątrz. Takich, które mogłyby towarzyszyć skradaniu się szalonej, owładniętej żądzą zemsty blondynki w stringach i szpilkach. Ściszyłam telewizor, żeby lepiej słyszeć.

Naprawdę zaczynałam wariować.

Potrzebowałam broni. Czegoś, na wypadek gdyby Barbie Morderczyni próbowała się do mnie włamać w nocy. Jakiegoś ostrego noża czy klucza francuskiego. Niestety, ponieważ nie gotowałam ani nie naprawiałam gaźników, nie miałam żadnej z tych rzeczy. Błądziłam wzrokiem po pokoju, szukając czegoś wystarczająco ciężkiego, by móc walnąć Barbie w łeb. Porwałam z szafy zakurzonego thighmastera (Thighmaster - lekki podręczny przyrząd do ćwiczenia mięśni nóg (przyp. red.)) i wskoczyłam z powrotem na materac.

Kicha. Wcale nie czułam się bezpieczniej.

Niechętnie wyjęłam z torebki wizytówkę Ramireza. Przez chwilę wpatrywałam się w nią. Najrozsądniej było zadzwonić po gliniarza, prawda?

W końcu przed chwilą grożono mi śmiercią. Właśnie takimi sprawami zajmują się policjanci. Reagowała na podobne zgłoszenia.

Tyle, że po naszej porannej kłótni zupełnie nie uśmiechało mi się zrobienie pierwszego kroku. Nie chciałam, żeby Ramirez pomyślał, że użyłam tego telefonu jako wymówki, by do niego zadzwonić. Bałam się, że dzwoniąc do niego pierwsza, wyjdę na cieniaskę.

Przygryzłam wargę, zastanawiając się, co jest gorsze: wyjść na cieniaskę czy paść ofiarą Barbie. Złapałam telefon i wybrałam numer. Jednak po pierwszym sygnale stchórzyłam i się rozłączyłam. Cholera. Byłam cieniaską.

Telefon zadzwonił w mojej dłoni, a ja podskoczyłam chyba metr w górę. Trzęsącymi się palcami wcisnęłam guzik.

- Halo? - Modliłam się w duchu, żeby to był telemarketer.

- Maddie?

Pobożne życzenie. Dzwonił Ramirez.

- Och, cześć.

- Dzwoniłaś do mnie? Przed chwilą wyświetlił mi się twój numer.

Szlag by trafił te nowoczesne wynalazki.

- Och, eee, powiedzmy.

- Co znaczy „powiedzmy"?

- Okay. Dzwoniłam, ale się rozłączyłam. Zadowolony?

Przez chwilę milczał. Spodziewałam się, że zaraz wybuchnie śmiechem, ale w jego głosie usłyszałam niepokój.

- Co się dzieje? Nic ci nie jest?

Cholera. Byłam zła, że zachowuję się jak nastolatka, podczas gdy on jest zatroskany i przejęty. Maddie, jesteś naprawdę porąbana, dziewczyno.

- Nie. Wszystko w porządku. Po prostu odebrałam niepokojący telefon.

Znowu zamilkł.

- Opowiedz mi o tym.

Opowiedziałam. Nie trwało to długo. Telefon był krótki, choć pozostawił po sobie niezatarte wrażenie. Kiedy skończyłam, znowu zapadła cisza.

- Chcesz, żebym przyjechał? - zapytał po chwili Ramirez.

Jasne, że tak. I wcale nie myślałam o seksie. No może trochę. Już sama myśl o Złym Glinie z wielką, groźną spluwą, stojącym na straży moich drzwi sprawiała, że czułam się bezpieczniej. Z drugiej strony dzwonienie do Ramireza, a potem odkładanie słuchawki było bardzo dziewczyńskie. Proszenie go, by przyjechał na noc, bo dzwoniła do mnie jakaś kobieta, byłoby jeszcze bardziej dziewczyńskie. Tak więc, choć wszystko we mnie krzyczało: „Tak, przyjedź, weź ze sobą spluwę i wskocz do mojego łóżka", wykrzesałam z siebie resztki dumy.

- Nie, dzięki. Mam thighmastera. Wszystko w porządku. Naprawdę.

Słyszałam, jak westchnął. Zdaje się, że nie uwierzył w moje zapewnienia. W końcu powiedział:

- Masz mój numer, tak?

- Tak.

- Ustaw go na szybkie wybieranie. - I się rozłączył.

Zrobiłam, jak kazał. Potem w towarzystwie thighmastera ja i moja duma spędziłyśmy długą, wyczerpującą noc, na zmianę czuwając i śniąc sny o lalkach mordercach i nagim Ramirezie. Chyba mam kompletnie spaczoną podświadomość.

Następnego ranka obudziłam się wcześnie i natychmiast sprawdziłam, czy wszystkie drzwi i okna nadal są zamknięte. Były. Powinnam poczuć się lepiej, ale to tylko spotęgowało moją paranoję. Odpuściłam sobie prysznic (przypomniała mi się słynna scena z Janet Leigh w Psychozie), wypiłam dwie filiżanki kawy i szybko się ubrałam.

Sprawdziłam wiadomości na automatycznej sekretarce. Dzwoniła Althea, żeby poinformować, że widzenia odbywają się między drugą a czwartą i że wpisała mnie na listę, abym mogła się zobaczyć z Richardem. Podziękowałam w duchu za to, że choć jedna osoba jest po mojej stronie.

Druga wiadomość była od Dany. Zmieniła zdanie i nie chciała już pożyczać ciuchów. Potrzebowała za to nowych butów. Pytała, czy chcę z nią pojechać na zakupy.

Z jednej strony wydawało się to dość frywolne - robić zakupy, kiedy moje życie jest w rozsypce. Z drugiej strony nowa para butów zawsze pozwalała mi odzyskać jasność myśli...

Szybko oddzwoniłam do Dany i powiedziałam, że spotkamy się w Neimanie Markusie za pół godziny.

Dom towarowy Neiman Marcus znajduje się w Beverly Hills, zaledwie trzy przecznice od sławnego Miracle Mile przy Wilshire, gdzie pełno jest muzeów, restauracji i, co najważniejsze, firmowych butików, kuszących ograniczone finansowo maniaczki mody takie jak ja. Zostawiłam samochód na parkingu wielopoziomowym i odszukałam Danę w dziale z butami. Siedziała obok sterty botków.

- Spóźniłaś się - powiedziała.

Dlaczego ludzie ciągle mi to wypominali?

- Przepraszam. To była długa noc.

- Ooo... z twoim detektywem?

- Nie! - Dzięki mojej głupiej dumie. - On wcale nie jest moim detektywem. Jest po prostu detektywem. - Który pojawia się w moich snach. Nago. Rety.

- Szkoda. Bo... - W oczach Dany pojawił się szelmowski błysk, który, jak wiedziałam po latach przyjaźni, wiązał się z przygodnie poznanymi facetami. - Zapytaj mnie o moją noc z Saszą. - Poruszyła brwiami.

- Będziesz zła, jeśli powiem, że wolałabym nie?

- Było cudownie! Maddie, ten facet jest jak maszyna. - Uniosła cztery palce. - Cztery razy. Cztery oddzielne orgazmy jednej nocy. Możesz uwierzyć?

Ze wstydem przyznałam, że z trudem.

- Mówię ci, on jest jak króliczek Energizera. Jest nienasycony, jest...

- Okay, rozumiem.

- A najlepsze jest to... - Nachyliła się do mnie, zniżając głos. - Że ma przyjaciela. Miszę. - Puściła do mnie oko. - Co powiesz na podwójną randkę dziś wieczorem?

Przyznaję, że perspektywa bliższej znajomości z króliczkiem Energizera była kusząca.

- Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuję, jest inny facet.

Dana przechyliła głowę.

- Nie mówiłaś przypadkiem, że Richard jest żonaty? I że siedzi w areszcie?

- Możemy o tym teraz nie rozmawiać?

Wzruszyła ramionami.

- Jak chcesz. Ale dobrze to przemyśl. - Ponownie uniosła cztery palce.

Przewróciłam oczami, szybko zmieniając temat.

- To Prada?

- Aha. Podobają ci się? - Dana poruszyła palcami w jasnobrązowych kozaczkach z cielęcej skórki.

- Czy mi się podobają? Są boskie. Stać cię na Pradę? - zapytałam.

- Chciałabym. Ale przymierzenie nic nie kosztuje.

Jakby na komendę z zaplecza wyszedł sprzedawca, niosąc trzy kolejne pudełka z butami. Postawił je obok Dany.

- Dziękuję, Davidzie - powiedziała, odczytując jego imię z plakietki. - Jesteś cudowny. - Posłała mu swój najszerszy, najbardziej zalotny uśmiech. - Mógłbyś sprawdzić, czy macie takie - wskazała na szpilki od Gucciego - w czarnym kolorze?

- Nie ma problemu - powiedział, po czym spojrzał pytająco na mnie.

- Eee, ja, eee... - Patrzyłam to na kozaczki od Prady, to na Davida. A co tam. - Sprawdź jeszcze, czy macie takie w rozmiarze trzydzieści osiem.

Dwadzieścia minut później sprzeczałam się sama ze sobą, czy istnieje cień szansy, żebym mogła sobie pozwolić na Pradę. Może gdybym sprzedała samochód i nie jadła przez pół roku, mogłabym je kupić. Przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze, byłam prawie zdecydowana. Miękka, jasnobrązowa skórka otulała moje nogi niczym jedwab, a podeszwy były tak idealnie wyprofilowane, że czułam się, jakbym chodziła po chmurach. Nie wspominając już o tym, że dzięki ponadsiedmiocentymetrowym obcasom moje łydki wyglądały prawie jak u Dany. Drobniutki, precyzyjny ścieg, doskonała sylwetka i mały błyszczący dzyndzelek suwaka z logo Prady. Panie i panowie, właśnie tak powinny wyglądać buty. Obróciłam się przed lustrem i westchnęłam.

Niestety, kiedy obliczyłam, ile dziecięcych bucików musiałabym zaprojektować, żeby pozwolić sobie na tę jedną parę, poddałam się. Wynik był porażający. Niechętnie włożyłam z powrotem swoje szmaragdowe czółenka z odkrytą piętą. Opuściłyśmy królestwo Prady z białymi kozaczkami tancerki go-go dla Dany. Była to jej własna interpretacja stylu lat sześćdziesiątych. Powędrowałyśmy w dół ulicy do Leon's, gdzie zamówiłam frytki z chili i dodatkowym serem, zaś Dana wciągnęła niskokaloryczną pitę z ogórkiem i kiełkami. Wtedy opowiedziałam jej o telefonie, jaki odebrałam poprzedniego dnia wieczorem.

Kiedy skończyłam, Dana z zamyśloną miną przeżuwała kiełki.

- Jak myślisz, kto to był?

- Nie wiem. Może Bunny. Była nieźle wkurzona, kiedy wpadłam na nią w agencji Charliego Platta.

- Aha. - Potakując, Dana włożyła do ust ogórek.

- Albo Andi. Odniosłam wrażenie, że jest zdolna do tego typu akcji.

- Zastanawiam się - powiedziała Dana, oblizując palce - czemu nie bierzesz pod uwagę żony?

- Celii? - zapytałam. - Ona nie żyje.

- Nie, mówię o żonie Richarda.

Znieruchomiałam z frytką uniesioną do ust.

- Zdaje się, że miałyśmy nie rozmawiać o jego stanie cywilnym.

- Przepraszam, przepraszam - powiedziała, wymachując serwetką. - Ale po prostu... - Urwała, przygryzając wargę.

Poddałam się.

- Mów. O co chodzi z żoną Richarda?

- Cały czas trzymamy się teorii, że morderca ma związek z niewiernością Greenwaya. A co z niewiernością Richarda?

Wzdrygnęłam się.

- Mów dalej.

- Może jego żona dowiedziała się o tobie i jej odbiło. Może wykorzystała Greenwaya, żeby wrobić Richarda? Posłanie niewiernego mężulka do celi śmierci to niezła zemsta.

Włożyłam frytkę do ust, zastanawiając się nad teorią Dany. Musiałam przyznać, że bardzo mi się spodobała.

- Jeśli planowała rozwód, to dwadzieścia milionów byłoby idealnym prezentem pożegnalnym. A będąc żoną Richarda, miała dostęp do jego dokumentów.

- Dokładnie. Czasami kobietom nieźle odwala, kiedy się dowiadują, że są zdradzane.

Mnie nie musiała tego mówić. Dana wzruszyła ramionami.

- W każdym razie nie zaszkodzi wziąć tego pod uwagę.

Miała rację. Pytanie brzmiało, czy Kopciuszek rzeczywiście była zdolna zabić z zimną krwią dwoje ludzi, żeby odegrać się na Richardzie? Wzdrygnęłam się. Zawsze uważałam, że te disnejowskie postacie są jakieś podejrzane.

- Okay - powiedziała Dana, zgniatając serwetkę - było fajnie, ale za dwadzieścia minut muszę być w Hollywood. - Uniosła swoje kozaczki tancerki go-go. - Życz mi powodzenia.

- Połamania nóg - powiedziałam, a ona posłała mi buziaka i wyszła. Patrzyłam, jak idzie w dół Wilshire i znika za rogiem, wracając po samochód. Ciągle przetrawiałam najnowszą teorię z Kopciuszkiem w roli głównej. Rozmiękłą frytką nabrałam resztkę chili i włożyłam do ust. Muszę przyznać, że im dłużej o tym myślałam, tym bardziej chciałam, żeby to Kopciuszek okazała się morderczynią. Dlaczego nie? Ramirez powiedział, że to ona jest właścicielką broni. Jeśli tak, to na pewno umiała się nią posługiwać. Blond włosy w pokoju Greenwaya też mogły należeć do niej. Kto wie, może Kopciuszek miała nawet romans z Greenwayem? W końcu co tak naprawdę o niej wiedziałam? Niewiele. Tylko tyle, że jeździ nowiutkim roadsterem.

I że jest żoną Richarda. Suka.

Spojrzałam na zegarek. Druga dziesięć. Dziesięć minut temu zaczęła się w areszcie pora widzeń. Najwyższy czas, żeby wyciągnąć z Richarda parę odpowiedzi. Szybko wyrzuciłam pozostałości po moim kalorycznym lunchu i wróciłam do dżipa.

Budynek aresztu okręgu Los Angeles wygląda jak podobne obiekty w filmach. To ciąg posępnych betonowych brył, pomalowanych na kolor ciemnopomarańczowy pewnie gdzieś w latach siedemdziesiątych. W środku jest niewiele lepiej: migoczą jarzeniówki, wszędzie unosi się zapach detergentów i dymu papierosowego. No i jeszcze napięcie i ludzie, którzy nie patrzą ci w oczy.

Musiałam zgodzić się na rewizję torebki, z której usunięto wszystko, co mogłoby posłużyć jako broń (mój pilnik do paznokci został uznany za niebezpieczny), a potem zostałam dwukrotnie obmacana przez kobietę, która wyglądała jak John Goodman. W końcu skierowano mnie do pomieszczenia przypominającego salę gimnastyczną, pełnego stolików, przy których zapłakane kobiety siedziały naprzeciwko mężczyzn w pomarańczowych kombinezonach. Jak na moje oko, wszystkim przydałaby się porządna kąpiel z dużą ilością mydła antybakteryjnego.

Obecność stojących pod ścianami strażników o kamiennych twarzach trochę mnie uspokoiła, zajęłam więc miejsce przy stoliku w pobliżu drzwi. Pięć minut później przez samozamykające się drzwi na drugim końcu sali wprowadzono Richarda. Prawie zrobiło mi się go szkoda, kiedy usiadł naprzeciwko mnie. Miał podkrążone oczy, jakby w ogóle nie spał. Brodę porastała mu jasna szczecina, z tym że wcale nie przypominał faceta z reklamówki maszynek do golenia. Jeśli już, to Nicka Nolte z policyjnej fotografii.

- Dziękuję, że przyszłaś - powiedział.

Skinęłam głową, niepewna co powiedzieć.

- Chesterton mówił ci, że nie wypuszczą mnie za kaucją?

Ponownie skinęłam.

- Przykro mi.

- Mnie też. - Rozejrzał się, jakby ciągle nie mógł uwierzyć, że tu trafił.

Przyznaję, że mnie samej ciężko było w to uwierzyć. Wzięłam się jednak w garść, przypominając sobie, po co przyszłam.

- Richard, musimy porozmawiać o twojej żonie.

Wpatrywał się w swoje dłonie, unikając kontaktu wzrokowego.

- Przepraszam, że ci o niej nie powiedziałem, Maddie. Nie chciałem cię skrzywdzić.

- Nigdy nie zamierzałeś mi o niej powiedzieć, prawda?

- Nie. Słuchaj... jesteśmy w separacji. - Westchnął, nadal nie podnosząc oczu. - Ja mieszkam tutaj, ona w Orange County. Nie wniosłem jeszcze sprawy o rozwód, bo nie chciałem, żeby jej prawnik węszył teraz w moich aktywach.

Przygryzłam wargę. Nie byłam pewna, czy mu wierzę.

- A co z roadsterem?

- Boże, skąd o tym... - Urwał, w końcu unosząc wzrok. Pokręcił głową i przeczesał ręką sterczące włosy. Zdaje się, że żel do włosów nie znajdował się na wyposażeniu celi. - Kupiłem Amy samochód, żeby ją trochę udobruchać. Ona już chciała składać pozew rozwodowy, a ja nie mogłem ryzykować. Jej prawnik zażądałby wglądu w moje rachunki, wytropiłby każdego centa, jaki przeszedł przez moje ręce. Biorąc pod uwagę moje interesy z Greenwayem... cóż, nie uważałem, żeby to był dobry pomysł.

- Czyli chodzi jej o twoje pieniądze? - Teoria z Kopciuszkiem wyglądała coraz lepiej.

- Nie. Amy nie jest taka. Nie chodzi jej o pieniądze.

- Tak, jasne.

Richard pokręcił głową.

- Roadster był moim pomysłem.

- Richard, czy Amy wiedziała, że się ze mną spotykasz?

Zmieszany, odwrócił wzrok, unikając mojego spojrzenia.

- Nie. Nie powiedziałem jej.

Co nie znaczy, że nie dowiedziała się tego sama. I wpadła w szał. Byłam ciekawa, co Richard myślałby o Kopciuszku, gdyby okazało się, że jest morderczynią. Czy wtedy wniósłby sprawę o rozwód? Odebrał roadstera? Szczerze mówiąc, trochę niepokoił mnie fakt, że jej broni, choć jak sam przyznał, byli w separacji. I co to za brednie, że Kopciuszkowi nie chodzi o pieniądze? Wszystkim chodzi o pieniądze.

Chciałam go wymaglować, wypytać o każdy szczegół dotyczący jego potencjalnie niebezpiecznej dla otoczenia żony. Postanowiłam trzymać emocje na wodzy, skupiając się na faktach. Zamierzałam ją pogrążyć. Jednak im dłużej myślałam o idealnym Kopciuszku i jej roadsterze, tym większa ogarniała mnie niepewność. Może to przez moje rozregulowane hormony, ale zamiast rzucić: „Myślisz, że twoja żona jest zdolna do popełnienia morderstwa?", zapytałam:

- Ciągle ją kochasz? - Przygryzłam wargę, próbując nie okazać, ile znaczy dla mnie jego odpowiedź.

- Nie. Boże, nie. Naprawdę myślisz, że zrobiłbym ci coś takiego, Maddie? - Zajrzał mi głęboko w oczy, jednocześnie sięgając przez stół po moją rękę. Zaczął rysować kciukiem niewielkie kółeczka po wewnętrznej stronie mojego nadgarstka. - Przysięgam, pączuszku, że jesteś jedyną kobietą w moim życiu.

Przyznaję, że zaczynałam się wahać. Brzmiało to naprawdę szczerze.

- A co powiesz o opakowaniu po prezerwatywie na twoim biurku?

- Co? - Był auntentycznie zaskoczony.

- Przeszukiwałam twój gabinet i przy okazji natknęłam się na opakowanie po prezerwatywie wetknięte pod biurkowy kalendarz.

Richard rozdziawił usta, zszokowany, że miałam czelność myszkować w jego gabinecie. Uniosłam wyzywająco brwi, czekając na odpowiedź. No dalej, wytłumacz się.

- Nic nie wiem na ten temat.

- Nie uprawiałeś w pracy seksu ze swoją żoną?

- Nie. - Pokręcił głową i zmarszczył nos, jakby sam pomysł wydał mu się odpychający. - Słuchaj, wiem, że masz wszelkie powody, żeby mi nie wierzyć po tym, co przeze mnie przeszłaś, ale przysięgam ci, że nie wiem, o czym mówisz. Pączuszku, nie ma nikogo poza tobą. Przysięgam. Proszę, uwierz mi. Potrzebuję cię.

Potrzebuję cię. Nie kocham cię, tęskniłem za tobą. Potrzebuję cię. Nagle dotarło do mnie, że Richard naprawdę mnie potrzebuje. Siedział w gównie po szyję, a ja byłam jedyną osobą na świecie, która mogła go z tego wyciągnąć.

Pytanie brzmiało jednak, czy ja potrzebuję jego? Przyjrzałam się siedzącemu naprzeciwko mnie facetowi. Nie wyglądał już jak Ken. Lśniąca, zewnętrzna powłoka zniknęła. Pozostał człowiek, którego być może nie poznałabym do końca jeszcze przez wiele lat, gdyby nie bałagan, w który nas wpakował. Odnosiłam niepokojące wrażenie, że pod zewnętrzną warstwą Richarda, ważnego prawnika, niewiele się kryje.

Przez ostatni tydzień rozpaczliwie pragnęłam go odnaleźć. Sądziłam, że kiedy mi się to uda, nie będę już musiała sama borykać się z problemem mojej ewentualnej ciąży. Że jeśli zobaczę różową kreskę i spanikuję, przynajmniej będę miała oparcie w Richardzie. Kiedy teraz patrzyłam na mężczyznę, z którym spędziłam ostatnich pięć miesięcy, uświadomiłam sobie, że nawet gdyby się starał, mógłby okazać się nie dość silny, by mnie wspierać. Być może zamiast znaleźć w nim oparcie, musiałabym być silna za nas oboje?

Nagle jedyne, czego chciałam, to mu dowalić. Chciałam wrzeszczeć, wyładować na nim wszystkie swoje frustracje za to, że w pojedynkę zrujnował mi życie. Chciałam dać upust emocjom, poddać się typowo kobiecej histerii, załamać się i oczyścić właśnie tutaj, w sali widzeń aresztu.

Richard milczał, czekał, aż się odezwę.

- Musisz mi uwierzyć. - Uniósł moje dłonie do ust i delikatnie całował moje kostki. - Proszę, pączuszku, mam tylko ciebie.

Wzdrygnęłam się. Pomyślałam, że jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi do głowy związać się z facetem, powinnam się zastrzelić.

- Okay. Wierzę ci. - Może.

Uśmiechnął się słabo, nie uwalniając moich dłoni.

- Dziękuję, pączuszku. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.

Wychodząc, czułam w żołądku dziwną pustkę połączoną z mdłościami i bólem. Zdaje się, że moja cholerna duma znowu dawała o sobie znać. Po wizycie w areszcie wstąpiłam do Taco Bell, gdzie zamówiłam wielką, tłustą porcję nachos z ciągnącym serem i papryczkami jalapeno. Tak dla poprawienia nastroju. Zjadłam wszystko i pojechałam do siebie.

Jadąc do domu, starałam się nie myśleć o rozmowie z Richardem. Najgorsze było to, że naprawdę mu wierzyłam. Nie uważałam, by był zdolny do prowadzenia podwójnego życia, chociaż aż za dobrze mogłam sobie wyobrazić, jak przekupuje Kopciuszka samochodem. Kiedy w zeszłym miesiącu chciałam, żeby poszedł ze mną na bierzmowanie mojej kuzynki Shannon, zbył mnie parą błyszczących dwudziestoczterokaratowych kolczyków. Tak, historia jego życia idealnie przystawała do jego moralności. Tylko co to oznaczało dla mnie? Nadal miałam chłopaka czy nie? Nie byłam pewna. Nie wiedziałam też, czy tu jeszcze chodzi o mnie. Zerknęłam na swój brzuch. Obiecałam sobie, że rano pójdę do apteki po nowy test ciążowy.

Powoli wspięłam się po schodach, tak zatopiona w myślach, że nie zauważyłam niczego podejrzanego, dopóki nie stanęłam przed swoim mieszkaniem.

Drzwi były otwarte.

Przeszedł mnie zimny dreszcz, a stopy przyrosły do podłogi. Może to tylko Dana. Może pokłóciła się z Saszą i przyjechała się wypłakać. Albo wrócił Ramirez. Może nie chciało mu się czekać i po prostu wszedł do środka.

Tyle że na ulicy nie widziałam ani jego czarnego SUV - a, ani jasnobrązowego saturna Dany.

Powoli podeszłam do drzwi, uważnie nasłuchując. Jedyne, co słyszałam, to włączony telewizor u sąsiadów i odgłosy ruchu ulicznego. Ostrożnie pchnęłam drzwi.

- Halo? Dana?

Głośno wciągnęłam powietrze na widok swojego mieszkania. Wyglądało jak po przejściu tornada. Wszystkie szafki były otwarte, moja skromna zastawa kuchenna leżała potłuczona na podłodze. Materac był przewrócony na bok, a poduszki rozrzucone po całym pokoju. Po podłodze walały się moje pisaki, wraz z butami, ubraniami i kosmetykami do makijażu.

Obawiając się najgorszego, podeszłam do stołu kreślarskiego. Zassałam powietrze, walcząc ze łzami. W poprzek projektu buta z kolekcji Strawberry Shortcake ktoś napisał grubym, czarnym markerem:

Odpuść sobie, dziwko".

Zakręciło mi się w głowie, słowa rozmywały mi się przed oczami. Wpatrywałam się w zniszczony projekt, wiedząc, że będę musiała zacząć wszystko od nowa. Nagle za plecami usłyszałam dźwięk.

Odwróciłam się.

Niestety, nie byłam dość szybka. Nim zdążyłam zobaczyć, co mnie zaalarmowało, poczułam eksplozję za skronią. Potem mój stół kreślarski, zniszczony projekt i wszystko inne zniknęło, zasnuwając się czernią.

19.

Powoli, mrugając, otworzyłam jedno oko. Potem drugie. Obraz był zamazany, ale po chwili bolesnego mrugania, wyostrzył się. Szmaragdowy klapek. Fioletowe Paskudztwo po drugiej stronie pokoju. Moje pisaki, szminka, torebka. Powoli zmaterializował się cały pokój. Poruszyłam głową i poczułam pod policzkiem wykładzinę. Co ja robię na podłodze? Usiadłam, przykładając rękę do głowy, w której dudnił młot pneumatyczny.

I nagle sobie przypomniałam. Otwarte drzwi, zniszczony projekt. Cios w głowę. Rozejrzałam się wokół, szukając napastnika. Nikogo nie było.

Złapałam torebkę i szybko zadzwoniłam pod numer alarmowy. Wstałam chwiejnie i w jednym bucie dotarłam do drzwi, a potem do dżipa, gdzie siedziałam zamknięta, dopóki nie usłyszałam wycia policyjnych syren.

Pierwsi zjawili się dwaj umundurowani policjanci. Dotarcie zajęło im zaledwie kilka minut, ale to wystarczyło, bym zdążyła wpaść w histerię. Płakałam i bełkotałam bez składu. Wyglądało na to, że uderzenie w głowę na chwilę pozbawiło mnie resztek rozsądku. Jeden z policjantów zadzwonił po karetkę i wkrótce okolica zaroiła się od błyskających świateł. Byłam pod wrażeniem. Zwykle widywaliśmy tu takie poruszenie tylko przy okazji gangsterskich porachunków.

Policjanci przeszukali moje mieszkanie i - co było do przewidzenia - nikogo nie znaleźli. Sanitariusz dał mi torebkę z lodem i okrył brzydkim zielonym kocem, choć na dworze było ze trzydzieści stopni. Powiedział, że jestem w szoku. Nie spierałam się.

Zanim pojawił się czarny SUV, prawie zdążyłam się pozbierać. Mój oddech się uspokoił, miły policjant przyniósł mi z szafy puchate różowe kapcie i prawie przestało mi ciec z nosa. Prawie.

Wciągnęłam powietrze, kiedy Ramirez wysiadł z samochodu. Znowu miał pokerową minę. Miał na sobie wytarte we właściwych miejscach dżinsy i granatowy T-shirt, który podkreślał jego wyrzeźbioną sylwetkę. Owinęłam się ciaśniej kocem, próbując w ten sposób powstrzymać się przed rzuceniem się w jego ramiona.

Usiadł obok mnie na schodach, ciężko wypuszczając powietrze, jakby był u kresu wytrzymałości.

- Wszystko w porządku?

- Chyba tak.

Dotknął mojej głowy i delikatnie wymacał guza. Jego dłonie były ciepłe, przyjemne i miałam ochotę poddać się im bez reszty.

- Niezły guz.

- Dzięki.

Jego usta zadrżały w kącikach.

- To nie był komplement.

Przygryzłam wargę.

- No tak.

Zjechał ręką niżej i pogładził mnie po karku. Zdaje się, że aż westchnęłam z zadowolenia.

- Co się stało? - zapytał.

Zaczerpnęłam tchu i zaczęłam na nowo przeżywać jedne z najstraszniejszych chwil w moim dotychczasowym życiu. Fakt, że zostałam zaatakowana we własnym mieszkaniu, miejscu, które zawsze kojarzyło mi się z bezpieczeństwem i przytulnością, były dla mnie większym wstrząsem niż trzęsienie ziemi o sile siedem stopni w skali Richtera. Kiedy skończyłam, moje oczy znowu wypełniły się łzami i pociągałam nosem jak szalona.

Ramirez przyglądał mi się, nadal delikatnie masując mój kark.

- No powiedz to - rzuciłam.

Uniósł brew.

- Co?

- Wiem, że nie możesz się doczekać, żeby powiedzieć „a nie mówiłem". Że powinnam była cię posłuchać i nie zajmować się tą sprawą. Że nie mam pojęcia, co robię i przez to wpakowałam się w kłopoty. Po prostu to powiedz. Wiem, że tego chcesz, więc to powiedz i...

Uciszył mnie, kładąc palec na moich ustach.

Znieruchomiałam. Jego dotyk był taki delikatny. A oczy ciemne. Boże, czy on zamierzał mnie pocałować? Tutaj? Teraz? Nie zrobił tego. Powiedział tylko:

- Po prostu obiecaj mi, że dasz sobie wreszcie spokój z tą sprawą.

Z trudem przełknęłam ślinę, kiedy obrysował palcami moje usta. Potem zabrał ręce i oparł je z powrotem na swoich kolanach. Z całej siły broniłam się przed nieprzyzwoitymi myślami.

- Ale czy to, że ktoś się do mnie włamał, nie jest dowodem niewinności Richarda? - zaprotestowałam. - Że prawdziwy zabójca jest na wolności? - Wiedziałam, że zaczynam niebezpiecznie przypominać O.J. Simpsona.

Ramirez tylko pokręcił głową.

- Nie, Maddie, to tylko dowodzi, że kogoś wkurzyłaś. Co, szczerze mówiąc, wcale mnie nie dziwi. Jeśli ktoś wtyka nos w prywatne sprawy innych ludzi, zawsze istnieje ryzyko, że kogoś tym zdenerwuje.

Z niechęcią musiałam przyznać, że to, co mówi, ma sens. Każda z osób, z którymi zetknęłam się w minionym tygodniu, z łatwością mogła się dowiedzieć, gdzie mieszkam. Nie byłam najlepszą tajną agentką na świecie.

- Nie chcę więcej słyszeć twojego nazwiska przez radio policyjne. Obiecujesz, że przestaniesz zajmować się tą sprawą?

Potulnie skinęłam głową, jednocześnie krzyżując palce pod zielonym kocem.

- Dobrze. - Zamilkł na chwilę. - Sanitariusz mówi, że możesz mieć lekki wstrząs mózgu. Nie powinnaś zostawać sama. - Jego ciemne oczy wpatrywały się w moje. - Masz kogoś, u kogo mogłabyś przenocować?

Przełknęłam ślinę. Ramirez wpatrywał się we mnie. Może to przez szok, jakiego doznałam, ale w myślach zaczęłam go rozbierać, tu, na klatce schodowej.

Jeszcze raz przełknęłam.

- Eee, zadzwonię do Dany.

Wydawało mi się, że dostrzegłam w jego oczach cień zawodu, ale wszystko działo się tak szybko, że nie miałam pewności.

- Dobrze. - Wstał, żeby pomówić z umundurowanym policjantem, który rozmawiał ze mną pierwszy. Funkcjonariusz gwałtownie gestykulował, obrazując histerię i wskazując na mnie. Super. To tylko utwierdzi Ramireza w jego przekonaniach co do mnie. Jedno uderzenie w głowę i zamieniałam się w rozhisteryzowaną panienkę.

Wyjęłam z torebki komórkę i wybrałam numer Dany, modląc się, żeby odebrała. Odebrała i szybko wyjaśniłam jej sytuację. Powiedziała, że zaraz przyjedzie.

Dziesięć minut później jasnobrązowy saturn zatrzymał się z piskiem opon tuż za radiowozem. W moją stronę rzuciła się koleżanka Twiggy. Miała na sobie kozaczki tancerki go-go i różowo - zieloną sukienkę, która ledwo zakrywała jej tyłek - zwłaszcza kiedy biegła do mnie co sił w nogach. Widziałam, jak dwaj policjanci gapią się na nią z wywieszonymi językami.

- O Boże, Boże, nic ci nie jest? - Dana dopadła do mnie i tak mocno ścisnęła w pasie, że oczy prawie wyszły mi na wierzch.

- Nie mogę oddychać.

- Przepraszam. - Odsunęła się. - Co się stało?

- Ktoś się do mnie włamał. Zdemolował mieszkanie, a na koniec walnął mnie w głowę.

- Ooooch, skarbie - jęknęła, znowu mnie ściskając.

- Nic mi nie jest - powiedziałam, uwalniając się z jej żelaznego uścisku. - Tylko potrzebna mi meta na dzisiejszą noc. Mogę pojechać do ciebie?

- Jasne! Rozłożymy sofę. Zrobimy drinki. To będzie prawie jak pidżama party.

- Żadnych drinków. - Ramirez stanął tuż za nami. Trzeba mu przyznać - nawet nie spojrzał w rejony, gdzie kończyła się króciutka sukienka Dany. No, prawie. - Ma podejrzenie wstrząsu mózgu, więc żadnego alkoholu.

- Okay. Rozumiem. - Dana kiwała głową, jakby w myślach robiła notatki. - Żadnych procentów.

- I nie powinna jednorazowo spać dłużej niż dwie godziny. Trzeba ją budzić i sprawdzać, czy nie ma mdłości i nie jest zdezorientowana.

- Okay. Żadnego spania.

Ramirez spojrzał na mnie z ukosa.

- I koniec z wtykaniem nosa w prywatne sprawy innych ludzi.

Oparłam się pokusie pokazania mu języka. Uważam, że zważywszy na okoliczności, było to bardzo dojrzałe z mojej strony.

- Żadnego wtykania - powtórzyła Dana.

- Dopilnuję, żeby zamknęli drzwi, kiedy skończą. - Ramirez wskazał w stronę mojego mieszkania. - Powiedz, gdzie będziesz, to wyślę kogoś, żeby ci podrzucił klucze.

Dana podała mu swój adres i numer telefonu, które zapisał w swoim małym notatniku. Potem wsiadł do SUV-a i odjechał, a ja i Dana musiałyśmy się wachlować, po tym jak odprowadziłyśmy wzrokiem jego odziany w dżins tyłek.

- Ten facet jest gorący jak Alabama w sierpniu - orzekła Dana. - Widziałaś ten tyłeczek?

Westchnęłam.

- Wiem.

- Jesteś pewna, że nie chcesz, żeby był twoim detektywem?

Nie. Nie byłam tego pewna. Tak samo, jak nie byłam pewna, czy mam prawdziwe poranne mdłości, czy mój organizm po prostu odreagowuje chaos, jaki zapanował teraz w moim życiu. Jedyne, co wiedziałam, to to, że potencjalny wstrząs mózgu równa się upiornemu bólowi głowy.

- Dana, masz może w torebce ibuprom?

Dana sięgnęła do swojej podróbki torebki Kate Spade, jednocześnie przyglądając się mojej skroni. Czułam, że wyrasta mi tam gęsie jajo.

- Wiesz, niechętnie to przyznaję - powiedziała - ale może Ramirez ma rację. Może powinnaś zostawić tę sprawę policji?

Et tu, Dana?

Po części się z nią zgadzałam. Miałam całe mnóstwo podejrzanych, tyle samo motywów i więcej niesamowitych teorii od fana Z Archiwum X. Nie miałam za to żadnych dowodów na to, że to ktoś inny niż Richard zabił Greenwaya i jego żonę. Zaczynałam myśleć, że może Chesterton ma rację i że jedynym sposobem na uwolnienie Richarda jest wykorzystanie luk w prawie. Być może swoimi działaniami tylko pogarszałam sprawę. Może nadszedł czas, żeby na poważnie rozważyć karierę cheerleaderki.

Starając się nie popaść w zbyt duże przygnębienie, łyknęłam dwa ibupromy, pozbyłam się zielonego koca i wsiadłam do saturna Dany. Większość drogi do Studio City spędziłam z zamkniętymi oczami, próbując nie zastanawiać się, jakim cudem moje życie zamieniło się nagle w scenariusz filmu klasy B.

Kiedy zatrzymałyśmy się przed Domem Aktorów i otworzyłam oczy, zobaczyłam zaparkowanego przed budynkiem niebieskiego pontiaka trans am.

Dana postawiła saturna za pontiakiem.

- Rety.

- Rety? Co miało znaczyć „rety"?

Przygryzła wargę i spojrzała na mnie.

- To ci się nie spodoba.

Super.

- To lepiej powiedz mi to szybko, zanim przestanie mnie boleć głowa i będę mogła cię udusić.

Dana patrzyła to na pontiaka, to na mnie.

- Zdaje się, że powiedziałam Saszy i Miszy, że spotkamy się z nimi na podwójnej randce.

- Dana! Przecież mówiłam ci, że nie chcę.

- Wiem, wiem. Ale myślałam, że może zmienisz zdanie. W końcu Richard siedzi w areszcie.

Jakby musiała mi o tym przypominać.

- Przepraszam. Tak się przestraszyłam, kiedy zadzwoniłaś, że zupełnie zapomniałam, żeby zadzwonić do Saszy i to odkręcić.

- Naprawdę nie jestem teraz w nastroju na zabawę z króliczkiem Energizera.

- Po prostu tam wejdziemy i wyjaśnię im, że nie czujesz się dobrze, w związku z czym musimy przełożyć naszą podwójną randkę.

Spiorunowałam ją wzrokiem.

- Okay, okay. Żadnych podwójnych randek. Jezu. Przecież wiesz, że chodziło mi tylko o twoje dobro. Kiedy ostatni raz uprawiałaś seks?

Nie zaszczyciłam jej odpowiedzią. Głównie dlatego, że nie pamiętałam.

Kiedy weszłyśmy, Sasza i drugi ciemnowłosy mężczyzna siedzieli na sofie w salonie. Gość bez Szyi siedział w fotelu naprzeciwko i z rękami skrzyżowanymi na piersi rzucał im groźne spojrzenia.

- Przepraszamy za spóźnienie - zaćwierkała Dana, odkładając torebkę na blat kuchni. Rzuciła okiem na Gościa bez Szyi i pocałowała Saszę w policzek.

Gość bez Szyi zmrużył oczy.

- Czekamy z twój współlokator. Wpuścić nas. Długo czekamy - odparł z wyrzutem Sasza. Ale kiedy przyjrzał się króciutkiej sukience Dany, dodał: - Ale warto czekać.

Oczy Gościa bez Szyi zwęziły się jeszcze bardziej.

- Przepraszam, ale zdarzył się mały wypadek. Maddie - powiedziała Dana, łapiąc mnie za rękę i ciągnąc za sobą. - To jest Misza, przyjaciel Saszy.

Misza wstał, żeby uścisnąć moją rękę. Mimowolnie parsknęłam. Czubek jego głowy znajdował się na wysokości mojego podbródka. Misza wyciągnął rękę, uśmiechając się od ucha do ucha.

- Robię to na górze.

Zamrugałam oczami. Okay, trochę za dużo informacji jak na pierwszą randkę. Przeniosłam wzrok z nadmiernie przyjaznego karła na Danę.

- Proszę, powiedz mi, że on nie powiedział tego, co myślę, że powiedział.

- Misza jest czubkiem piramidy - wyjaśniła szybko Dana.

- Tak - przytaknął Misza. - Robię to na górze.

Jasne. W myślach pacnęłam się w czoło. Misza usiadł, poklepując miejsce obok siebie. Usiadłam tak daleko od niego, jak tylko mogłam.

- Podobać mi się twoja nowa sukienka - powiedział Sasza, wpatrując się w sukienkę Dany, jak człowiek na diecie Atkinsa w pączka.

- Och, dzięki, skarbie. - Dana zerknęła w stronę Gościa bez Szyi. - Kula u nogi fajnie się ubiera, prawda?

Sasza pokiwał głową. Na szyi wystąpiły mu żyły.

- Bardzo dobra sukienka. Robi bardzo ładne cycki.

Oczy Gościa bez Szyi zmieniły się w maleńkie szparki.

- Maddie projektuje buty - poinformowała Miszę Dana, najwyraźniej ciągle próbując wyswatać moje niezaspokojone libido. Misza spojrzał na moje puchate kapcie.

- Nie, nie takie - wyjaśniłam. - Buty dla dzieci.

- Aha. - Skinął głową.

- Tyle że na tych nowych za kostkę jest teraz wszędzie napis „dziwka", bo włamała się do mnie kochanka Greenwaya i walnęła mnie w głowę, więc właściwie niezbyt nadają się dla dzieci. - Okazuje się, że skłonność do paplania występuje u mnie nie tylko wtedy, kiedy jestem zdenerwowana, ale również kiedy mam wstrząs mózgu.

Misza spojrzał na mnie niespokojnie i odsunął się w kąt sofy.

- Chyba miałaś im o czymś powiedzieć? - przypomniałam Danie, wskazując na piramidowych bliźniaków.

- Racja. - Odchrząknęła. - Chłopaki, Maddie nie czuje się dzisiaj zbyt dobrze, więc musimy odwołać naszą randkę. Przykro mi.

Sasza posmutniał, za to Miszy, który nadal zerkał na moje puchate kapcie, chyba ulżyło.

- Kiedy my się znów zobaczyć? - zapytał Sasza. - Ty spotkać się ze mną jutro? Może randka w elegancka restauracja?

- Och, jakie to urocze - powiedziała Dana. - To miło, że niektórzy mężczyźni - znowu spojrzała na Gościa bez Szyi - nie boją się zobowiązań.

- Ja nie bać się niczego - powiedział Sasza. Mało brakowało, a zacząłby się walić pięściami w klatę jak Tarzan. - Uwielbiać randki z Dana. Uwielbiać swoja mała cycatka.

- Dość tego! - Gość bez Szyi poderwał się z fotela. Jego gwałtowna reakcja po tak długim milczeniu zszokowała wszystkich. - Dana, jak możesz traktować tego gościa poważnie! Przecież on przed chwilą nazwał cię małą cycatką?

Dana oparła dłonie na biodrach.

- Lepsze to niż kula u nogi.

- Ale to pacan!

- A ty jesteś związkofobem!

- Ciszej - powiedziałam błagalnie. - Mam wstrząs mózgu.

Niestety, oboje mnie zignorowali.

- Ja? - odparował Gość bez Szyi. - To ty wskakujesz do łóżka każdemu, kto ci się nawinie. Może i nie rozumiem, po co trzymasz w lodówce cholerne kwiaty z cholernego wesela, ale przynajmniej mam dość przyzwoitości, żeby zaczekać z gadaniem o twoich cyckach, aż pójdziemy do łóżka.

Sasza wstał.

- Ty chodzić do łóżka ze współlokator? - zapytał, patrząc to na Danę, to na Gościa bez Szyi.

Przyłożyłam dłoń do skroni. Miałam wrażenie, że moja głowa za chwilę eksploduje.

Dana zerkała od jednego amanta do drugiego.

- Eee, nie. Tak. To znaczy, może raz. Albo dwa.

- Pięć razy - poprawił ją Gość bez Szyi. - Pięć razy w ciągu jednej nocy. I co ty na to, Panie Piramidko?

- Ty wyzywać Sasza? - Sasza zwinął dłonie w pięści, robiąc krok w stronę konkurenta.

Gość bez Szyi zmrużył oczy.

- Może i wyzywam.

Dana popatrzyła na ich rozszerzone nozdrza, po czym posłała mi błagalne spojrzenie.

- Maddie?

Westchnęłam, podniosłam się i stanęłam za Saszą.

- Chyba wszyscy powinniśmy się trochę uspokoić - zasugerowałam.

Oczywiście, obaj panowie, znajdujący się już w stanie pełnej gotowości bojowej, całkowicie mnie zignorowali. Sasza zrobił kolejny krok w stronę Gościa bez Szyi, który zacisnął pięść, szykując się do zadania ciosu. Od tej pory wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Misza poderwał się z sofy, Dana wrzasnęła, Sasza uchylił się, a pięść Gościa bez Szyi przeżyła spotkanie bliskiego stopnia z moim prawym okiem.

- Och. - Jęknęłam, lecąc do tyłu, prosto na karła.

- Boże! Patrz, co zrobiłeś, ty... ty... neandertalczyku! - ryknęła Dana, rzucając mi się na pomoc, kiedy Misza częściowo przenosił, częściowo ciągnął mnie na sofę.

Obraz zrobił się zamazany, ale chyba widziałam, jak Gość bez Szyi stoi z rozdziawioną gębą, gwałtownie mrugając oczami.

- Facet się uchylił. Nie chciałem jej uderzyć. Do diabła, przecież nie uderzyłbym dziewczyny.

- Nieładnie bić dziewczyny. Ty nie mieć honor. - Sasza pokręcił głową, cmokając przy tym z dezaprobatą.

- To twoja wina! - wrzasnął Gość bez Szyi. - Uchyliłeś się.

- Zaniknijcie się, obaj - ryknęła Dana, posyłając obu mordercze spojrzenia.

- Czy ktoś mógłby przynieść mi lodu? - zaskrzeczałam, czując, jak zaczyna mi puchnąć oko. Przy odrobinie szczęścia spuchnie tak bardzo, że nie zostanie nawet szparka i nie będę się musiała jutro oglądać w lustrze. Miałam przeczucie, że nie jest to przyjemny widok.

Gość bez Szyi wyjął z zamrażarki paczkę japońskiego groszku. Dana przyłożyła mrożonkę do mojego oka. Wzdrygnęłam się, żałując, że nie wzięłam czegoś mocniejszego niż ibuprom. Albo nie strzeliłam tequili.

Dana odesłała Gościa bez Szyi do jego pokoju, a Rosjan wystawiła za drzwi. Sasza popatrzył tęsknym wzrokiem na sukienkę Dany (lub raczej jej brak), ale dał za wygraną, kiedy niezbyt subtelnie zatrzasnęła za nim drzwi.

Zamknęłam oczy i położyłam głowę na oparciu sofy, zastanawiając się, co takiego zrobiłam, żeby sobie na to wszystko zasłużyć. Czy chodziło o to, że nie byłam w kościele od Wielkanocy? O to, że pragnęłam Ramireza? Może moja matka miała rację? Może Bóg postanowił mnie ukarać?

Dana usiadła obok mnie na sofie i wypuściła głośno powietrze.

- Jak twoje oko?

- Boję się spojrzeć.

Dana zabrała mrożonkę, żeby sprawdzić. Skrzywiła się.

- Nie jest tak źle.

- Kłamczucha. - Ponownie zakryłam oko groszkiem, zastanawiając się, czy nie mogłabym hibernować przez resztę lata w pokoju Dany.

- Tak mi przykro z powodu twojego oka - powiedziała w końcu Dana. - Faceci są do bani.

- Co ty powiesz.

- Dosyć tego, kończę z nimi. Wszystkimi. Od tej pory wystarczy mi wibrator.

W tamtej chwili musiałam się z nią zgodzić. Życie z wibratorem wydawało się o wiele prostsze. Przynajmniej wibrator nigdy ci nie przyłoży.

Przez całą noc Dana budziła mnie dokładnie co dwie godziny. Był to świetny sposób na upewnienie się, że nie zapadłam w śpiączkę, ale kiepski na to, żeby się wyspać. Zanim poczułam się względnie wypoczęta, poranek zamienił się w popołudnie. Podniosłam się, obolała i zupełnie zdezorientowana. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Koc, pod którym leżałam, nie był mój, tak samo poduszka. Do diabła, zdaje się, że nawet T-shirt, który miałam na sobie, należał do kogoś innego.

Wszystko mi się przypomniało, kiedy zobaczyłam Gościa bez Szyi, w bokserkach, nalewającego sobie sok. Dana stała sztywno wyprostowana i robiła tost. Nie odzywali się do siebie.

Powoli wstałam i wzięłam prysznic, wzdrygając się na widok swojego oka w lustrze. Było bardziej niebieskie od cieni mojej matki i, trzeba to przyznać, jeszcze mniej atrakcyjne. Darowałam sobie makijaż, uznając, że i tak nie na wiele się zda, i pożyczyłam od Dany czyste dżinsy i top. Niestety, jedynymi butami, jakie miała w moim rozmiarze, były różowe szpilki, które pasowały bardziej do Bunny Hoffenmeyer, ale nie mogłam wybrzydzać. Kiedy wyszłam z łazienki, w Domu Aktorów nadal wiało chłodem. Dana piła kawę i czytała „Variety", zaś Gość bez Szyi jadł płatki prosto z pudełka i rozglądał się wściekłym wzrokiem.

- Dzień dobry - powitała mnie Dana. Spojrzała na zegar na ścianie. - Ranny ptaszek z ciebie.

- Gdzie kawa? - wychrypiałam.

- W dzbanku.

- Dzięki. - Wyminęłam Gościa bez Szyi i nalałam sobie pełen kubek, na którym widniał napis: „Instruktorzy aerobiku robią to aż do bólu".

- Ramirez podrzucił klucze do twojego mieszkania - poinformowała Dana, odkładając gazetę. - Są na blacie.

- Był tu? - Przeraziłam się na myśl, że widział mnie chrapiącą i śliniącą się na sofie.

- Wpadł tylko na chwilę. Jezu, ten facet jest tak gorący, że mógłby stopić lodowiec.

Gość bez Szyi ze złością zmiażdżył płatki, które miał w ustach. Dana upiła łyk kawy, zupełnie go ignorując.

- Mówił coś jeszcze? - zapytałam. Na przykład, że pojmał Tajemniczą Morderczynię i mogę wrócić do mojego mieszkania bez obawy, że zarobię kulkę w głowę?

- Nie, przykro mi. Tylko zostawił klucze.

A niech to.

- Okay, muszę lecieć na siłownię. O pierwszej mam zajęcia ze spinningu. Chcesz pojechać ze mną czy wolisz zostać tutaj?

Hm... zabrać moją obolałą głowę na półtoragodzinną sesję pocenia się i pedałowania donikąd czy siedzieć na sofie Dany i oglądać telewizję?

- Dzięki, zostanę tutaj.

Dana skinęła głową, dopiła kawę i złapała torbę. Uściskała mnie, a potem posłała jeszcze jedno złowrogie spojrzenie Gościowi bez Szyi. Facet tylko coś burknął i wrócił do swojego pokoju.

Nalałam sobie drugi kubek kawy i zabrałam go ze sobą do salonu.

Zastanawiałam się co teraz?

Chociaż wczoraj podjęłam decyzję o zostaniu cheerleaderką, siedzenie z założonymi rękami i czekanie, aż Ramirez da znak, że jest już po wszystkim i mogę wrócić do normalnego życia, wcale mi się nie uśmiechało. Poza tym byłam teraz pewna, że prawdziwa morderczyni nie tylko jest na wolności, ale że zbliżyłam się do niej na tyle blisko, by ją zdenerwować.

Świetnie, tylko co dalej? Skończyły mi się kochanki Greenwaya. Zamknęłam oczy, ponownie studiując w myślach swoją listę.

Czy było możliwe, żeby Carol Carter wynajęła kogoś do sprzątnięcia Greenwaya? Wątpiłam, żeby wiedziała, gdzie szukać gagatka, jeśli naprawdę spędziła ostatni tydzień w Kanadzie. Podobnie Andi Jameson. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby po incydencie z „małym fiutkiem" Greenway zaprosił ją na przyjacielską pogawędkę do Moonlight Inn.

Zostawała Bunny. Miałam tylko jej słowo, że ona i Greenway się rozstali. Oczywiście, był jeszcze Kopciuszek. Jeśli zabawiała się na boku z Greenwayem, miała taką samą możliwość jak Bunny, żeby się go pozbyć.

Pytanie brzmiało, która z tych kobiet włamała się na lipne rachunki i wyprowadziła z nich dwadzieścia milionów dolarów? Która miała dostęp do komputera Richarda? Jak zdążyłam się przekonać, przedarcie się za stanowisko Jasmine nie wymagało umiejętności agenta CIA. Każda blondynka z namiastką mózgu mogła dostać się do gabinetu Richarda, kiedy Jasmine wyszła na lunch. Na szczęście moja jedyna sojuszniczka w kampanii o uwolnienie Richarda doskonale orientowała się w tym, kto bywał w jego gabinecie. Althea.

Spojrzałam na zegar. Było już za późno na wstrzelenie się z moim śledztwem w przerwę na lunch Jasmine, więc postanowiłam zaczekać do piątej. Znając Jasmine, pierwsza biegła do wyjścia, kiedy dzień pracy dobiegł końca. Jeśli zjawię się o odpowiedniej porze, uda mi się złapać Altheę przed wyjściem, bez ryzyka, że nasza rozmowa zostanie podsłuchana przez Barbie Plotkarę.

Zadowolona ze swojego planu, usadowiłam się wygodnie na sofie i przez resztę popołudnia oglądałam telewizję. Niestety, pierwszym programem, na jaki trafiłam był talk-show, w którym wałkowano temat skutków niespodziewanego rodzicielstwa. Spojrzałam na swój brzuch. Ciekawe, czy kryła się w nim jakaś niespodzianka?

Rozważałam kupno nowego testu ciążowego, ale biorąc pod uwagę fakt, że byłam bez samochodu, na zewnątrz panował upał, najbliższa apteka była oddalona o jakieś trzy kilometry marszu, a ja już i tak wyglądałam jak po dwóch rundach z Oscarem De La Hoyą, uznałam, że to nie najlepszy pomysł.

Nagle przypomniałam sobie, że Dana mówiła coś o awaryjnym teście ciążowym...

Ściszyłam telewizor i poszłam do łazienki. Grzebałam w szafkach, dopóki nie znalazłam znajomo wyglądającego pudełeczka wciśniętego za torebkę wacików kosmetycznych. Wpatrywałam się w pudełko. Doszłam do wniosku, że dużo gorzej już być nie może. Jeśli miałam czemuś stawić czoło, równie dobrze mogłam to zrobić teraz.

Rozdarłam pudełko, na wszelki wypadek jeszcze raz przeczytałam instrukcję, a potem puściłam pięciosekundowy strumień moczu. Usiadłam na brzegu wanny i czekałam, zapamiętale obgryzając paznokcie. Wiedziałam, że Marco wrzaśnie z przerażenia, kiedy następnym razem przyjdę na manikiur. Obserwowałam wskazówki wodoodpornego zegara z Betty Boop, które powoli odmierzały trzy minuty dzielące mnie od chwili, kiedy zobaczę kreski. Albo jedną kreskę. Boże, pomyślałam, mam nadzieję, że zobaczę tylko jedną. Kiedy w końcu czerwona wskazówka zakończyła trzecie okrążenie, podskoczyłam jak oparzona. Opierając się pragnieniu zakrycia mojego jedynego sprawnego oka, spojrzałam na małe okienka. Nic. Co jest?

Jeszcze raz przeczytałam instrukcję. Nasikać na płytkę z wacikiem, położyć test na płaskiej powierzchni i czekać na wynik. Wszystko zrobiłam, jak należy. Znowu spojrzałam w puste okienka. Co jest, do cholery? Wzięłam pudełko i obróciłam je, szukając daty ważności. 15 styczeń 2002. Grrr. W myślach walnęłam się ręką w czoło.

Wyrzuciłam bezużyteczną płytkę do kosza, zbyt wyczerpana emocjonalnie, żeby przekląć Danę za trzymanie przeterminowanego testu, po czym wróciłam do salonu i klapnęłam z powrotem na sofę. Żałowałam, że nie znalazłam u Dany niczego lepszego od niskowęglowodanowych ciastek i dietetycznej iced tea, czym mogłabym się pocieszyć. W tej chwili oddałabym wszystko za paczkę markiz z podwójnym nadzieniem czekoladowym. No cóż. Pozostało jedynie oglądanie powtórek Ophry.

Do czwartej wiedziałam, jak nadziać kurczaka, poznałam sześć oznak, które mówią, że potrzebna ci seksowna metamorfoza oraz dowiedziałam się, że brat Boego jest sekretnym kochankiem Hope. Czułam się wystarczająco odmóżdżona. Wyłączyłam telewizor. Jasmine pewnie zbierała się już do wyjścia, w związku z czym przyszła pora na kolejny etap operacji o kryptonimie „Uwolnić Richarda". Złapałam torebkę i zadzwoniłam po taksówkę. Miałam nadzieję, że dobrze oszacowałam czas potrzebny na dotarcie do centrum i że nie napatoczę się na Jasmine.

Niestety, na stojedynce nie było żadnych wypadków, a mój kierowca w niebieskim turbanie okazał się nader gorliwym taksówkarzem, w związku z czym pierwszą osobą, jaką zobaczyłam po wejściu do kancelarii, była Jasmine.

Uniosła głowę, a jej oczy zwęziły się jak u kota.

- Czego chcesz?

- Zawsze jesteś tak przyjaźnie nastawiona?

Zmarszczyła nos, patrząc na mnie przez zmrużone oczy.

- Co ci się stało w oko?

- Jedna recepcjonistka była dla mnie niemiła. Pobiłyśmy się. Jeśli myślisz, że wyglądam kiepsko, powinnaś zobaczyć ją.

Jasmine oparła dłoń na biodrze.

- Nie mam czasu na te bzdury. Jestem umówiona. Najlepiej umów się na jutro na spotkanie z Chestertonem i wracaj do domu.

- Właściwie to przyszłam się zobaczyć z Altheą.

Jasmine znowu zmrużyła oczy.

- Altheą? Czego od niej chcesz?

- To już sprawa pomiędzy mną i Altheą. - Obdarzyłam ją swoim najlepszym, plastikowym uśmiechem.

Skrzywiła się. To znaczy, próbowała. Skończyło się na krzywym spojrzeniu. Wow, botoks naprawdę działa.

- Okay. Zawołam ją. Ty tu czekaj. - Obeszła pulpit, kręcąc swoim małym, poliposukcyjnym tyłkiem w mikroskopijnej spódniczce. Nie wiem, jakim cudem noszenie takich ciuchów w pracy uchodziło jej na sucho. Z powodzeniem mogłabym pożyczyć od niej strój, gdybym szykowała się na kolejną akcję w Moonlight Inn. Jedyną przyzwoitą rzeczą, jaką miała na sobie, były podróbki kozaczków Prady, idealne tajwańskie repliki pary, którą wczoraj przymierzałam. Fajne, ale podobnie jak wszystko inne w przypadku Jasmine, nieprawdziwe.

Wróciła parę minut później, prowadząc za sobą Altheę. Altheą miała na sobie pasiasty pulower, który kojarzył mi się z mundurkiem prywatnej szkoły. Był absolutnie bezkształtny. Podeszła do mnie, szurając nogami, i ściszonym, choć nie tak przejętym jak zawsze głosem zapytała:

- Maddie, co się dzieje? Coś z Richardem? - Zamilkła na chwilę. - Co ci się stało w oko?

- Nic. Bójka w barze. Potknęłam się. Nieważne. - Zbyłam jej pytanie. - Richardowi nic nie jest. Przyszłam, bo chciałam cię zapytać... - Urwałam, zerkając przez ramię na Jasmine.

Miałam nadzieję, że pójdzie na swoją randkę, ale nagle przestało się jej spieszyć. Wyjęła pilnik do paznokci, udając, że wcale nas nie słucha.

Westchnęłam, pogodzona z faktem, że będzie podsłuchiwać, i wyciągnęłam z torebki kserówki prasowych zdjęć Bunny i Andi Jameson.

- Chciałam cię zapytać, czy nie widziałaś tutaj którejś z tych kobiet.

Altheą wzięła ode mnie zdjęcia i przyglądała się im, zaciskając usta.

Kątem oka widziałam, jak Jasmine wychyla się zza pulpitu, żeby lepiej widzieć.

- Nie. - Altheą pokręciła głową. - Przykro mi, ale nie poznaję żadnej z nich. Kim są te kobiety?

Starałam się, by w moim głosie nie było słychać zawodu.

- Kochankami Greenwaya. Pomyślałam, że któraś z nich mogła się tutaj wśliznąć i dobrać do komputera Richarda.

Altheą spojrzała na mnie przepraszająco.

- Żałuję, że nie mogę jakoś pomóc panu Howe. Nam wszystkim tutaj bardzo go brakuje. - Przygryzła wargę, odwróciła się i szurając nogami, zniknęła z powrotem za drzwiami z matowego szkła.

Schowałam zdjęcia do torebki, starając się nie poddawać uczuciu porażki. To, że Althea nikogo nie widziała, nie oznaczało, iż nikt się nie zakradł. Spojrzałam na Jasmine, która nadal udawała, że jest zajęta swoimi sprawami. Wahałam się, czy ją zapytać?

Przez chwilę obserwowałam, jak piłuje paznokcie. Jedna z jej założonych noga na nogę kończyn wystawała zza pulpitu, tak że widziałam podróbkę Prady. Musiałam przyznać, że była to wyjątkowo dobra podróbka. Zwalczyłam pokusę, by zapytać ją, gdzie je kupiła. Przyjrzałam się uważniej kozaczkowi, skupiając się na detalach. W odróżnieniu od większości podróbek, te na metalowych dzyndzelkach od suwaków miały wytłoczone logo Prady. Ścieg był drobniutki, precyzyjny. A kiedy Jasmine wyprostowała nogi, zobaczyłam, że buty są idealnie dopasowane i poddają się jej płynnym ruchom, w odróżnieniu od sztywnych podrób. Zbliżyłam się o krok, otwarcie gapiąc się na kozaki.

Boże. To nie były podróbki. To były najprawdziwsze buty Prady za pięćset dolców.

I nagle mnie olśniło. Niby jakim cudem Jasmine było stać na Pradę?

20.

Wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w importowaną skórkę cielęcą. Czułam się nagle jak uczestnik „Va Banque", któremu wyświetlają się po kolei odpowiedzi, a którego mózg nie nadąża z formułowaniem pytań. Blond włosy w motelowym pokoju. Dostęp do komputera Richarda. Jedna kosztowna operacja kosmetyczna za drugą, i to z pensji, przy której moje zarobki wydawały się nieprzyzwoicie wysokie. Boże. Jasmine była kochanką numer 4.

Przełknęłam ślinę, uświadamiając sobie, że cały czas się gapię. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że Jasmine również na mnie patrzyła. Nasze spojrzenia się spotkały. Zrobiło mi się zimno.

- Ciągle tu jesteś? - zapytała dziwnie obojętnym głosem.

- Ja? - zapiszczałam. - Nie. Już mnie nie ma. To znaczy, już wychodzę. Widzisz, wychodzę.

Przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się dziwnie. Odwróciłam się i prawie biegiem rzuciłam do drzwi. Nie czekałam na windę, tylko pognałam do schodów, gdzie przeskakiwałam po dwa stopnie naraz. Miałam nadzieję, że się nie przewrócę i nie skręcę karku. W mojej głowie kotłowały się teorie. Czy Greenway poznał Jasmine podczas jednej z wizyt w gabinecie Richarda? Czy miał z nią romans? Z jej nawykiem podsłuchiwania na pewno usłyszała coś na temat przekrętów Greenwaya i Richarda. No i miała łatwy dostęp do dokumentów w komputerze Richarda, łącznie z numerami kont bankowych. To Jasmine zastrzeliła Greenwaya, byłam tego pewna.

Ciężko oddychając, wybiegłam na gorącą ulicę i pokonałam połowę drogi do wielopoziomowego parkingu, zanim się zorientowałam, że nie przyjechałam dżipem. Cholera.

Przystanęłam na chodniku między Komisem Berniego a Starbucks. Wyciągnęłam komórkę, gotowa zadzwonić do Ramireza i opowiedzieć mu, co odkryłam, kiedy nagle opadły mnie wątpliwości. Choć byłam pewna, że to Jasmine jest morderczynią, nie miałam nawet grama dowodu. Czułam, że kiedy Ramirez usłyszy o mojej najnowszej butoteorii, po prostu się roześmieje i znowu powie coś, o zostawieniu tej sprawy „dużym chłopcom". Do tego dochodziła moja obietnica, że odpuszczę sobie dalsze śledztwo (nieważne, że miałam wtedy skrzyżowane palce). Nie, wcale mi się nie uśmiechało kolejne starcie ze Złym Gliną.

Potrzebowałam dowodu. Czegoś, co niezbicie wskazywałoby na powiązania Jasmine z Greenwayem. Czegoś więcej niż markowego buta. Musiałam dobrać się do jej komputera. Zauważyłam, że za każdym razem, kiedy wchodziłam do recepcji, natychmiast zamykała ekran. Byłam gotowa założyć się o moje ulubione klapki, że gdzieś pomiędzy jej pasjansami kryły się numery zagranicznych kont, na których ostatnio przybyło dwadzieścia milionów. Ramirez i jego ludzie bez wahania zabrali twardy dysk Richarda, ale kto by się przejmował komputerem recepcjonistki?

Spojrzałam na zegarek. Piąta piętnaście. Za kilka godzin kancelaria opustoszeje. Będąc z Richardem, nauczyłam się jednego - jeśli prawnicy pracują do późna, to zwykle naciągają klienta na kolację. Po ósmej w kancelarii nikogo już nie będzie. Droga do komputera Jasmine będzie wolna.

Weszłam do Starbucks i kupiłam moccę frappuccino. Usiadłam przy oknie, żeby mieć dobry widok na budynek, w którym mieści się kancelaria. Zaledwie po dwóch minutach z budynku wyszła Jasmine, kierując się w stronę parkingu wielopoziomowego i kłując mnie w oczy swoimi butami. Popijałam frappuccino i patrzyłam, jak z budynku wysypują się kolejni pracownicy kancelarii. Po paru minutach wyszła Althea, z przewieszoną przez ramię patchworkową torbą z wyszytym z przodu kotem, i poszła na stację metra. W końcu kiedy zaczynało się już ściemniać, wyszedł Donaldson, odpalił swojego mercedesa i odjechał.

Zmusiłam się, by zaczekać jeszcze pół godziny, na wypadek gdyby ktoś zapomniał ważnych akt czy jakichś innych dokumentów. Zaczynał się wieczorny ruch, ludzie wychodzili na kolacje, Starbucks wypełniły trzymające się za ręce pary. Zamówiłam kolejne frappuccino i obserwowałam, jak ulica zapełnia się teatromanami i bezdomnymi. Zdrętwiał mi tyłek, a źrenice miałam wielkie jak spodki z powodu końskiej dawki kofeiny, kiedy wreszcie złapałam torebkę i ruszyłam do kancelarii.

W budynku panowała niesamowita cisza, kiedy jechałam windą na piąte piętro. Wiedziałam, że drzwi kancelarii nie będą zamknięte ze względu na ekipę sprzątającą. Na szczęście jedynym dźwiękiem, jaki usłyszałam po wyjściu z windy było monotonne buczenie opuszczonych komputerów.

Powoli pchnęłam szklane drzwi, cała nabuzowana nerwową energią. Nie wspominając już o dwóch dużych frappuccino. Szłam na palcach przez ciemną recepcję, bezgłośnie, bo wykładzina tłumiła moje kroki, kierując się w stronę światełka przy monitorze Jasmine.

Wsunęłam się za mahoniowy pulpit. Na szczęście, tak jak pozostali, Jasmine nie wyłączała komputera, kiedy kończyła pracę. Wylogowała się co prawda z systemu, ale z łatwością weszłam z powrotem, korzystając z hasła Richarda. Slipy. Bardzo oryginalnie. Westchnęłam bezgłośnie.

Już po zalogowaniu uświadomiłam sobie, że nie jestem pewna, czego szukam. Wiedziałam, że mam małe szanse na znalezienie pliku o nazwie „numer konta w szwajcarskim banku", ale zupełnie nie miałam pomysłu, gdzie i czego zacząć szukać. Przyznaję, że nie jestem komputerowym geniuszem. Korzystam z AOL-u i Tunes, ale poza tym niewiele potrafię. Zaczęłam otwierać przypadkowe pliki, z nadzieją, że natrafię na coś użytecznego. Słyszałam tykający za moimi plecami zegar i wiedziałam, że jest tylko kwestią czasu, zanim do kancelarii wejdzie facet z odkurzaczem i zapyta, co tutaj robię.

Otworzyłam przeglądarkę internetową i weszłam w historię. Natrafiłam na plastikowecuda.com, stronę poświęconą operacjom plastycznym. A to ci niespodzianka. Sprawdzałam dalej, aż w końcu natknęłam się na stronę z cyberseksem, kociakinazywo.com. Fuj. Jasmine nie nudziła się w pracy.

Już byłam gotowa się poddać i przyznać, że Ramirez miał rację, mówiąc, że szukam dziury w całym, kiedy zauważyłam pliki, które zamiast nazwami, były oznaczone numerami. Już wcześniej widziałam podobne pliki w komputerze Richarda. Zwykle numery odnosiły się do numeru sprawy, a pliki zawierały różne notatki Richarda. Otwierałam pliki jeden po drugim. Tak jak się spodziewałam, większość zawierała informacje dotyczące świadków, wnioski przeznaczone dla sądu i tym podobne. Jadąc w dół listy, natknęłam się w końcu na pusty dokument. Przyjrzałam się numerom innych plików. Wszystkie były sześciocyfrowe. Ten miał oznaczenie dziesięciocyfrowe. Poczułam przypływ adrenaliny. Czy numery kont w szwajcarskich bankach miały dziesięć cyfr? Złapałam karteczkę post-it i zaczęłam spisywać numer. Ramirez będzie musiał uderzyć się w pierś.

Tak bardzo upajałam się swoim geniuszem, że usłyszałam, co się święci, kiedy było już za późno.

Ktoś odbezpieczał broń.

Znieruchomiałam z długopisem nad karteczką, mając nadzieję, że to tylko moja nadaktywna wyobraźnia spłatała mi figla.

- Brawo, Sherlocku.

Nie. To nie moja wyobraźnia.

Szybko się odwróciłam i spojrzałam prosto w lufę broni kaliber 22. Tylko cudem się nie posikałam, a kiedy uniosłam wzrok, zobaczyłam... Altheę. Co?

- Althea, co ty tutaj robisz? - Po fakcie dotarło do mnie, jak idiotyczne było to pytanie. Pistolet wymierzony w moją głowę nader jasno wyjaśniał, co robi.

- Nie mogłaś sobie odpuścić, co? Wścibska suka. - Potulna, ciapowata dziewczyna zniknęła. Teraz zza grubych szkieł okularów, błyszczącymi oczami wpatrywała się we mnie rozwścieczona kobieta. Zaniepokoiłam się, bo broń trzymała zaskakująco pewnie.

Przełknęłam ciężko ślinę, nagle świadoma swojej kolosalnej pomyłki. Powinnam się domyślić, że Jasmine nie byłaby w stanie uknuć takiej intrygi. Miss Plastik miała inteligencję rzepy. Za to Althea, o czym właśnie się przekonałam, była bystrzejsza, niż sądziłam.

- To nie jest plik Jasmine, prawda? - zapytałam, wskazując na pusty dokument. - Tylko twój. To ty buchnęłaś pieniądze. I - dodałam, zdziwiona spokojem mojego głosu, bo nogi zamieniły się już w galaretę - to ty włamałaś się do mojego mieszkania.

Althea uśmiechnęła się, odsłaniając krzywawe zęby.

- A ja myślałam, że jesteś jeszcze jedną głupią blondynką w szpilkach.

Spojrzałam na pistolet wycelowany w moją pierś i przełknęłam ślinę.

- To tym zabiłaś Greenwaya? - zapytałam.

Althea znowu się uśmiechnęła, jednak jej oczy pozostały niewzruszone. Nadal dziko się we mnie wpatrywały.

- Greenway był egoistycznym dupkiem - powiedziała.

- I dlatego go zabiłaś? - Pytałam bardziej ze strachu o własne życie niż z ciekawości. Jeśli mam być szczera, nic mnie nie obchodziło, co ta uzbrojona wariatka myśli o Greenwayu. Chciałam tylko jak najdłużej grać na zwłokę - dopóki nie pojawią się sprzątacze.

- Zasłużył na śmierć. Każdy facet, który kocha się z kobietą, a potem ją porzuca, zasługuje na śmierć.

- Miałaś romans z Greenwayem? - zapytałam z niedowierzaniem. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić Althei w stringach w cętki.

Althea zmrużyła oczy, ściągając niewyregulowane brwi.

- Co, myślałaś, że Greenway nie mógłby się zainteresować kimś takim jak ja? Myślisz, że był dla mnie za dobry? Że nikt nie mógłby pokochać małej, nieatrakcyjnej Althei? - Jej głos był coraz wyższy, aż przeszedł w piskliwy skrzek. Cofnęłam się, napierając na krzesło Jasmine.

- Nie, nie, jestem pewna, że byłaś dokładnie w jego typie.

Althea się zaśmiała.

- Oczywiście, że byłam w jego typie. Miałam puls. Ten facet uważał, że tylko dlatego, iż ma penisa, kobiety powinny padać mu do stóp. Uważał, że żadna mu się nie oprze. Pewnego razu zapomniałam torebki, więc się wróciłam. W kancelarii nikogo już nie było. Tylko Devon w gabinecie pana Howe'a. Poprosił, żebym weszła i pomogła mu się dostać do systemu. Odparłam, że nie powinnam tego robić. Wtedy powiedział, że jestem inteligentna. Zbyt inteligentna, by być młodszą kancelistką. Mówił, że jestem ładna i słodka. Podałam mu hasło, a on mnie uwiódł, na biurku pana Howe'a.

Wzdrygnęłam się w duchu. To wyjaśniało opakowanie po prezerwatywie.

W miarę jak Althea mówiła, jej oczy robiły się coraz większe, coraz bardziej szkliste. Wcale nie mrugała. Wyglądała jak ktoś z bardzo wysoką gorączką. Mimo to nadal pewnie celowała do mnie z pistoletu. Cofnęłam się jeszcze bardziej i wsunęłam dłoń do torebki, szukając czegoś, co mogłabym wykorzystać jako broń. Szminka, drobne, tampon. Cholera.

- Kiedy się ubraliśmy, zapytałam, kiedy go znowu zobaczę - ciągnęła Althea, z nieobecnym wzrokiem. - I wiesz, co zrobił?

Bałam się odpowiedzieć. Pokręciłam przecząco głową. Althea zbliżyła się tak, że poczułam zapach jej szamponu.

- Roześmiał się. Powiedział, że już mnie nie potrzebuje, i zaczął się śmiać. Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś, kogo kochasz, śmieje ci się w twarz?

Znowu pokręciłam głową. Wtedy moje palce natrafiły w torebce na podłużny, ostro zakończony przedmiot. Pilnik do paznokci!

- Postanowiłam wyrównać rachunki. Dowiedziałam się, co knują z panem Howe'em, i dałam cynk urzędnikowi z Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Wyczyściłam konta Devona. Udusiłam jego idealną, chudą żonę. A potem - mówiąc to, spojrzała mi w oczy, jednocześnie kładąc oba palce wskazujące na cynglu - zabiłam go. Ale nie od razu. Najpierw kazałam mu błagać, prosić mnie o życie na kolanach. Posłuchał mnie. I wiesz, co wtedy zrobiłam?

Pokręciłam głową, zaciskając palce na pilniku. Nachyliła się do mnie.

- Roześmiałam się.

Myślałam, że zaraz zwymiotuję. Zupełnie ześwirowała. Nie wiem, dlaczego wcześniej tego nie zauważyłam. Każdy, kto nosi kraciaste blezery do sztruksowych spódnic, musi być szurnięty. A ona była szurnięta na maksa. Jej usta uśmiechały się, ale spojrzenie było nieobecne, zupełnie jakby widziała przed sobą błagającego o litość Greenwaya. Patrząc w jej szalone oczy, nagle coś sobie uświadomiłam.

- Doprowadziłam cię prosto do niego.

Althea się uśmiechnęła.

- Muszę ci za to podziękować. Domyślałam się, że nadal jest w mieście, ale dopiero dzięki tobie odkryłam, że zaszył się w Moonlight Inn. Ten zarozumiały dupek myślał, że chcę się z nim jeszcze raz przespać. Był przekonany, że sobie pobzyka. Postanowiłam się zabawić. Włożyłam cholernie niewygodne szpilki i obcisłą spódniczkę. - Jej oczy znowu zaszły mgłą. - A potem go zastrzeliłam. Wpakowałam mu dwie kulki.

Spojrzałam na pistolet.

- Z pistoletu Richarda? Skinęła głową.

- Znalazłam go w jego biurku, kiedy w zeszłym tygodniu był w sądzie. Pomyślałam, że najlepiej będzie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie zamierzałam dzielić się moimi ciężko zarobionymi pieniędzmi z takim idiotą i cudzołożnikiem, jak pan Howe. Nie patrz tak na mnie. Wiem, że jest żonaty.

Wzruszyłam ramionami. Co do Richarda, mogłam jej przyznać rację.

- I co teraz? - zapytałam z wahaniem.

Już się nie uśmiechała.

- Teraz pozbędę się ostatniej przeszkody, pojadę na lotnisko i przejdę na wcześniejszą emeryturę z dwudziestoma milionami w kieszeni. To powinno mi wynagrodzić fakt, że spałam z Greenwayem.

Z trudem przełknęłam ślinę, w uszach czułam pulsowanie. Nie podobało mi się, że nazwała mnie „ostatnią przeszkodą". Zwłaszcza że trzymała mnie na muszce. Mocniej zacisnęłam palce na pilniku. Wzięłam głęboki oddech.

- Żegnaj - szepnęła Althea.

Wiedziałam, że jeśli się zawaham, wkrótce wyląduję w kontenerze na śmieci. Pochyliłam głowę i rzuciłam się na Altheę z pilnikiem w ręce. Mimowolnie się skrzywiłam, kiedy poczułam, że wbiłam go w jej ciało.

Usłyszałam jej krzyk oraz wystrzał. Kula roztrzaskała monitor Jasmine. Poczułam na dłoni ciepły płyn i zdaje się, że też krzyknęłam.

Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że ciecz nie jest czerwona, tylko przezroczysta. Popatrzyłam na Altheę. Jedna strona jej klatki piersiowej była mokra. I mniejsza od drugiej.

- Ty suko! Zniszczyłaś mi implant! - wrzasnęła.

W myślach pacnęłam się w czoło. Althea miała implanty? Czy moje cycki były najmniejsze w LA?

Althea stała z opuszczoną bronią. Jej jedna pierś wyglądała, jakby uszło z niej powietrze. Uznałam, że to odpowiednia chwila, by rzucić się do ucieczki. Obróciłam się i pognałam przez recepcję. Byłam już prawie przy drzwiach, kiedy usłyszałam drugi wystrzał. Kula roztrzaskała szklane drzwi. Padłam na wykładzinę. Rozległ się kolejny wystrzał i moje ramię przeszył ostry ból. Sięgnęłam dłonią do źródła bólu. Tym razem moje palce były czerwone.

Pomyślałam, że za chwilę puszczę pawia.

Zgubiłam jeden z butów Dany, pełznąc na czworakach za donicę z palmą. Usłyszałam jeszcze trzy wystrzały. Kule utkwiły w ścianie wyklejonej elegancką tapetą. Potem usłyszałam dźwięk, który był dla moich uszu jak muzyka - szczęk pustego magazynku.

- Cholera! - wrzasnęła Althea.

Skończyły się jej naboje. Zerwałam się z podłogi i popędziłam w stronę wind. Nie ubiegłam daleko po tłuczonym szkle. Althea szarpnęła mnie do tyłu za włosy.

Obróciłam się, starając się przypomnieć sobie coś z zajęć tae-bo, na które Dana zaciągnęła mnie w zeszłym roku. Wypad, obrót i cios? A może obrót, cios i wypad? A niech to. Szkoda, że nie zwracałam większej uwagi na kroki, zamiast gapić się na wyrzeźbiony tyłek instruktora. Nie miałam wyjścia. Zaczęłam kopać, wrzeszczeć i młócić rękami. Wiedziałam, że walczę jak dziewczyna, ale miałam to gdzieś.

Althea z łatwością powaliła mnie na podłogę. Była strasznie silna jak na kobietę. Najwyraźniej pod bezkształtnymi ciuchami ukrywało się ciało kulturystki.

Wbiłam paznokcie w jej skórę, zatapiając je coraz głębiej i głębiej, póki nie wrzasnęła. Niestety, na niewiele się zdało. Jej dłonie nadal zaciskały się na moim gardle i powoli zaczynałam widzieć gwiazdy. Gorączkowo macałam podłogę, szukając czegoś, czym mogłabym jej przywalić. Obraz robił się zamazany. Jedyne, co dobrze widziałam, to szalone oczy Althei, utkwione we mnie. Podczas szamotaniny spadły jej okulary. Jej gęste brwi były ściągnięte, a usta wykrzywione w makabrycznym uśmiechu rodem z filmów Wesa Cravena. Zachciało mi się płakać, kiedy pomyślałam, że ostatnią rzeczą, jaką ujrzę przed śmiercią, będą zarośnięte brwi i potargane włosy jakiejś wariatki? To było niesprawiedliwe.

Nagle moje dłonie coś znalazły. Zgubioną szpilkę Dany. Wyciągnęłam palce najdalej, jak mogłam, zaciskając je na bucie. Coraz gorzej widziałam, nie mogłam oddychać. Wijąc się pod cielskiem Althei, skupiłam resztkę siły w lewej ręce. Uzbrojona w dziwkarską szpilkę Dany, zamachnęłam się w kierunku szyi Althei.

Usłyszałam krzyk. Sama nie wiem czyj - jej czy mój. Ręce Althei oderwały się od mojej szyi. Zamrugałam, gwałtownie łapiąc powietrze. Althea zsunęła się ze mnie, jej szyja, w której tkwiła szpilka, była cała w keczupie. Wzrok miała szklisty, z jej ust dobiegało rzężenie.

Tym razem nie miałam wątpliwości, kto krzyczał. Ja.

Nadal wrzeszczałam w niebogłosy, kiedy przez rozbite drzwi wpadł Ramirez, a za nim paru umundurowanych policjantów. Jeden z nich zaczął robić Althei sztuczne oddychanie, wołając, by ktoś wezwał pomoc. Kiedy przyjechali sanitariusze, założyli Althei maskę tlenową i podłączyli masę rurek. Potem zjawili się kolejni gliniarze. Rozmawiali głośno przez radio. Wszystko wydawało się takie surrealistyczne. Cały czas nie mogłam oderwać wzroku od kałuży krwi, w której leżała Althea.

W końcu przestałam krzyczeć i uświadomiłam sobie, że jestem w ramionach Ramireza. Trzymał mnie mocno.

- Nic ci nie jest? - szepnął w moje włosy.

Przełknęłam ślinę.

- Chyba mnie postrzeliła. Czy ona... - Urwałam, nakazując sobie wziąć głęboki oddech, zanim znowu zacznę krzyczeć.

- Nie, żyje. Na razie. - Ramirez odsunął się, żeby obejrzeć moje lewe ramię, gdzie żywy ogień przeszedł w tępy ból. - Wygląda na ranę powierzchowną - powiedział, ostrożnie odsuwając moją zniszczoną bluzkę.

Przywołał jednego z zajmujących się Altheą sanitariuszy, który potwierdził jego diagnozę. Powiedział, że trzeba to zszyć, więc Ramirez zapakował mnie do swojego SUV-a i zawiózł do szpitala.

Trzy godziny później moje ramię wyglądało, jakby należało do jakiegoś zombie, a szyja była w kolorze Fioletowego Paskudztwa. Mogłam to ukryć, nosząc przez kolejnych parę dni golfy, ale nadal pozostawała kwestia mojego oka. Ramirez zawiózł mnie na komisariat, gdzie złożyłam zeznania, czemu towarzyszył ledwo tłumiony śmiech policjantów, gdy opowiadałam, jak przebiłam Althei implant. Zanim skończyłam, zeszły ze mnie resztki adrenaliny i zupełnie oklapłam. Jedynym, co utrzymywało mnie w pionie, był Ramirez, który przez całą noc nie odstępował mnie na krok.

Słońce zaczynało wychylać się już zza horyzontu, kiedy Ramirez w końcu odwiózł mnie do domu. Kiedy zatrzymał samochód i wyłączył silnik, zadałam na głos pytanie, które dręczyło mnie od momentu, gdy zobaczyłam Altheę celującą do mnie z pistoletu.

- Skoro to Althea podprowadziła dwadzieścia milionów, to jakim cudem Jasmine stać na botoki Prade?

Ramirez przechylił głowę, jakby nie do końca rozumiał, o co chodzi z Pradą, ale odpowiedział.

- Nadal sprawdzają komputer Jasmine, ale z tego, co znaleźliśmy do tej pory wynika, że ktoś o nicku SexyJas pracował na seks czacie.

W myślach pacnęłam się w czoło. Kociakinazywo.com.

- Uprawiała cyberseks w pracy?

- Działa to mniej więcej tak, że logujący się faceci płacą trzy dolce dziewięćdziesiąt dziewięć centów za minutę czatowania z wybraną kobietą. Taki nowocześniejszy odpowiednik numerów 0700.

Przewróciłam oczami.

- Wygląda na to - ciągnął Ramirez - że w ciągu paru ostatnich miesięcy SexyJas spędziła zalogowana na tej stronie ponad tysiąc godzin.

Przeprowadziłam w myślach szybkie obliczenia i wyszło mi, że $3.99 pomnożone przez tysiąc dawało... całe mnóstwo butów Prady. Zapamiętałam sobie, żeby koniecznie trochę bardziej zaprzyjaźnić się z komputerem.

Ramirez obrócił się na siedzeniu w moją stronę.

- To była ciężka noc, co? - Jego dłoń otarła się o mój policzek, kiedy zakładał mi za ucho zabłąkany kosmyk włosów. - Śmiało - dodał łagodnie. - Powiedz to.

- Co? Uśmiechnął się.

- Wiem, że nie możesz się doczekać, żeby powiedzieć „a nie mówiłam".

Nie mogłam się powstrzymać. Też się uśmiechnęłam.

- A nie mówiłam.

Uśmiechnął się szerzej, aż na jego policzku pojawił się ten seksowny dołeczek. Potem wychylił się zza kierownicy i mnie pocałował. Miękko, delikatnie, jakby się bał, że może mi coś zrobić. I w sumie się nie pomylił - czułam, że dosłownie topię się na skórzanym siedzeniu.

Odsunął się. Zdaje się, że trochę poleciałam w jego stronę.

- Chcesz, żebym wszedł? - zapytał. Jego oczy były ciemne i niebezpieczne, jak pantera wytatuowana na jego ramieniu.

Tak, tak, tak! Wzięłam głęboki oddech.

- Nie. - Boże, czy byłam tak samo stuknięta jak Althea? Co znaczyło „nie"?

W jego oczach było widać zawód.

- Racja. To była długa noc. Na pewno jesteś zmęczona.

Jasne. Zmęczona. Tak naprawdę byłam zagubiona. Rozwiązałam co prawda sprawę zabójstwa Greenwaya, ale ani trochę nie przybliżyło mnie to do odpowiedzi na pytanie, co mam zrobić z własnym zagmatwanym życiem.

Ramirez odprowadził mnie do drzwi i pocałował w czubek głowy. Patrzył w moje oczy i dokładnie widziałam, o czym myśli. Czułam, że mięknę.

- Może innym razem - szepnął i wrócił do samochodu.

Stałam na ciemnych schodach i patrzyłam za nim. Z całego serca pragnęłam, żeby wszedł. Przyznaję, że dziko go pożądałam. Jednym spojrzeniem wyrabiał z moim ciałem rzeczy, o jakich mi się nawet nie śniło.

Ale był jeszcze Richard. Dałam mu do zrozumienia, że jestem po jego stronie. I choć nasze pojmowanie, co to właściwie znaczy, trochę się różniło, na pewno nie obejmowało spędzenia nocy z seksownym gliniarzem. Uznałam, że dopóki nie postanowię co dalej z Panem Przestępcą w Białych Rękawiczkach ani nie rozwiążę problemu niewykonywalnego testu ciążowego, nie powinnam zapraszać Ramireza na noc. To byłoby nie w porządku. Zwłaszcza że na własne oczy widziałam, do jakiego stanu może doprowadzić człowieka czyjaś niewierność.

Moje libido nadal prowadziło polemikę z rozsądkiem, kiedy otworzyłam drzwi.

Krzyknęłam zaskoczona.

Na materacu, pośród mojego porozrzucanego dobytku, siedział Richard.

- Co tu robisz? - zapytałam, mrugając oczami.

Wstał. Znowu miał na sobie eleganckie spodnie i koszulę. Poza tym ogolił się i nażelował włosy a la Ken. Musiałam przyznać, że wygląda dobrze. Nawet bardzo dobrze. Jak dawny Richard. Jak Richard, w którym się kiedyś zakochałam.

- Dałaś mi klucz - powiedział.

Pokręciłam głową.

- Nie o to mi chodzi. Nie jesteś w areszcie? Boże. Chyba nie uciekłeś?

Richard się uśmiechnął.

- Nie, nie uciekłem. Prokurator okręgowy wycofał zarzut morderstwa, po tym jak aresztowali Altheę. Wyszedłem za kaucją.

Pokręciłam głową. Chesterton nie tracił czasu. Przeszłam ostrożnie między potłuczonymi naczyniami i rozrzuconymi ciuchami i usiadłam na materacu. Richard usiadł obok mnie.

- Co ci się stało w rękę? - zapytał, szczerze przejęty.

- Twoja pracownica mnie postrzeliła.

- Och, pączuszku, tak mi przykro. - Objął mnie ramieniem.

Byłam zbyt zmęczona, żeby zaprotestować. Nawet kiedy zaczął mnie całować w policzek.

- Bardzo za tobą tęskniłem - szepnął.

Westchnęłam. Choć wszystko byłoby prostsze, gdybym go nienawidziła, musiałam przyznać, że sama też trochę się za nim stęskniłam.

- Maddie, posłuchaj. Wiem, że wiele się wydarzyło - ciągnął Richard, biorąc mnie za rękę. - Ale chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo jestem ci wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Chesterton powiedział mi, że to ty zdemaskowałaś Altheę. Ja... - Urwał, a jego oczy zaszły łzami. - Nikt inny we mnie nie wierzył, tylko ty.

Przygryzłam wargę, powstrzymując się od wyjaśnienia, że chodziło nie tyle o wiarę, co o obawę, że moje dziecko będzie miało ojca kryminalistę.

- Maddie, wiem, że w przeszłości zrobiłem parę głupich rzeczy. Poprawka - bardzo głupich rzeczy.

- I chcę ci to wynagrodzić. Chesterton mówi, że może uda mu się wywalczyć dla mnie wyrok w zawieszeniu, jeśli zgodzę się zeznawać przeciwko Althei. Proces może trochę potrwać, ale kiedy to wszystko się skończy, wynagrodzę ci to. Chcę, żebyś się do mnie wprowadziła. Nasza rozłąka uświadomiła mi, jak bardzo cię potrzebuję w moim życiu. Nie chcę się z tobą nigdy więcej rozstawać.

Uniosłam ręce.

- Zaraz, mam się do ciebie wprowadzić? Nie uważasz, że to trochę za szybko.

- Za szybko? - Patrzył na mnie oczami szczeniaka.

- Richard, jesteś żonaty!

- Podpisałem już papiery rozwodowe.

Au. Biedny Kopciuszek.

- Maddie, wiem, że to, co się ostatnio działo, to czyste szaleństwo. Ale wierz mi, że jesteś jedyną kobietą w moim życiu.

Pokręciłam głową, czując nadchodzącą migrenę.

- Richardzie, ja... ja... potrzebuję trochę czasu, żeby się nad tym zastanowić.

Zwiesił ramiona, ale skinął głową.

- Oczywiście. Zastanawiaj się tak długo, jak chcesz.

Wstałam i odprowadziłam go do drzwi, uważając, żeby się o coś nie potknąć. Pożegnaliśmy się i wyszedł, znikając w świetle wczesnego poranka. Zamknęłam za nim drzwi i oparłam się o nie, wzdychając.

Zły Glina czy Ken?

Richard znowu był sobą. Jak już będzie miał z głowy proces o defraudację oraz rozwód, był idealnym kandydatem na męża i ojca. Ramirez z kolei był podniecającą przygodą. Spojrzenie, jakim mnie dzisiaj obdarzył, gwarantowało, że z łatwością pobiłabym cztery razy Dany. Tylko co potem?

Była jeszcze jedna sprawa, o której nie mogłam zapominać.

Spojrzałam na swój brzuch. Czy w środku rzeczywiście ktoś był? A jeśli nawet, to czy był to wystarczający powód, żeby zostać z Richardem?

- Jak myślisz - zapytałam swój płaski brzuch - co powinnam zrobić?

Zero odpowiedzi. Cholera. Gdybym nie brała udziału w strzelaninie, może miałabym dość energii, żeby pojechać po nowy test. Obiecałam sobie, że jutro będzie Dzień Prawdy. Do diabła, jeśli potrafiłam stawić czoło morderczyni, to mogłam także stawić czoło małej różowej kreseczce. Albo dwóm.

Z tym postanowieniem wróciłam na materac. Zasnęłam, gdy tylko moja głowa spoczęła na poduszce.

Obudziłam się wśród pokrzykiwań wysiadających ze szkolnego autobusu wyrzucającego dzieciaki przy końcu przecznicy i dźwięków telenoweli, którą oglądała sąsiadka na dole. Uchyliłam jedno oko. Trzecia po południu. Rety. Wstałam i wzięłam najdłuższy prysznic w życiu, pozwalając, by ciepły, kojący strumień wody obmył moje obolałe mięśnie. Włożyłam bezrękawnik z golfem, żeby ukryć fiolet na szyi, dżinsową spódniczkę i wysokie szpilki, które miały mi zrekompensować wielki brzydki bandaż na ramieniu. Niestety, niewiele mogłam zrobić z podbitym okiem. Pomalowałam drugie niebieskim cieniem, żeby moja kontuzja mniej rzucała się w oczy.

Zrobiłam dzbanek mocnej kawy i odsłuchałam wiadomości na automatycznej sekretarce. Pierwsza była od Tot Trots. Grozili, że wstrzymają mi pensję, jeśli do czwartku nie dostaną projektu. Dzwonił też Marco, żeby powiedzieć, że widział mnie wczoraj w wiadomościach i że wszyscy w Fernando's są żądni szczegółów. Pani Rosenblatt dzwoniła z informacją, że Albert zobaczył w mojej przyszłości czarną panterę i że powinnam szybko przyjść na oczyszczenie aury. Dana zostawiła histeryczną wiadomość, że ona i Gość bez Szyi się pogodzili i że w trakcie godzenia zobaczyła mnie w wiadomościach. Piskliwym głosem pytała, czy nic mi nie jest.

Najpierw oddzwoniłam do Dany. Odebrała już po pierwszym sygnale.

- Halo? - powiedziała zdyszana.

- Cześć. To ja.

- Boże! Nic ci nie jeeeeest?

Odsunęłam telefon od ucha, nie mogąc znieść jej upiornego pisku.

- Nie, wszystko w porządku. - Tak jakby. Szybko opowiedziałam jej o butach od Prady, plikach w komputerze Jasmine i zapasach z uzbrojoną wariatką. Kiedy skończyłam, miałam wrażenie, że po drugiej stronie Dana aż cała trzęsie się z podniecenia.

- Wow, Maddie, dałaś czadu, dziewczyno.

Uśmiechnęłam się. Rzeczywiście byłam całkiem niezła.

- Ale super - ciągnęła Dana. - Mówią o tobie w wiadomościach. Jesteś prawdziwą bohaterką.

- Och, no nie wiem...

- Nie bądź taka skromna, skarbie. Sama rozwiązałaś sprawę dwóch morderstw.

Przygryzłam wargę, powstrzymując się od przypomnienia Danie, że podejrzewałam złą blondynkę.

- Cóż, miałam szczęście.

- Ba. Mogłaś zginąć.

Spojrzałam na bandaż na ramieniu. Nie musiała mi o tym przypominać.

- Ale nie zginęłam. Nic mi nie jest.

- Na razie. Ale co będzie następnym razem?

- Następnym razem? - Sorry, ale wcale nie paliłam się do powtórki z tej wątpliwej rozrywki. - Zapewniam cię, że to była jednorazowa akcja. Nie będzie następnego razu.

- Skąd możesz wiedzieć, Maddie? To było ostrzeżenie. Rozejrzyj się, wariaci są wszędzie.

Przewróciłam oczami.

- Nic mi nie jest, Dana.

- Jeden gość na siłowni prowadzi zajęcia z samoobrony dla kobiet. Powinnyśmy się zapisać. W następnym tygodniu zaczyna się kurs o nazwie „Nowoczesna kobieta kontra wielkomiejskie zagrożenia". Co ty na to?

- Rozłączam się, Dana.

- Może powinnaś zacząć nosić ze sobą broń? Albo chociaż gaz pieprzowy. Przynajmniej zastanów się nad kupnem gazu.

Tym razem prawie wywróciłam oczy na drugą stronę.

- Na razie, Dana. - Rozłączyłam się, zostawiając Danę samą z jej listą niezbędnych militariów.

Modląc się, by moi pracodawcy byli w dobrym humorze, wykonałam drugi pilny telefon - do Tot Trots. Wyjaśniłam sytuację i poprosiłam, żeby dali mi jeszcze trochę czasu. Nie byli zachwyceni, że jedna z ich projektantek wplątała się w aferę dotyczącą defraudacji i morderstwa, ale zgodzili się przedłużyć mi termin do końca lipca. Potem oddzwoniłam do Marca i obiecałam, że wpadnę jutro na pedikiur i ploteczki. Zadzwoniłam też do pani Rosenblatt, żeby umówić się na oczyszczanie aury w przyszłym tygodniu.

Pozostał mi już tylko jeden telefon, którego obawiałam się od chwili, gdy zobaczyłam Richarda siedzącego na moim materacu.

Nalałam sobie kolejną filiżankę kawy.

Mój palec zawisł nad przyciskami szybkiego wybierania. Richard był zakodowany obok Ramireza. Boże, jak ja nienawidzę podejmować decyzji. Zamknęłam oczy i zabawiłam w małą wyliczankę. Nie spodobał mi się wynik, więc powtórzyłam ją. Wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam.

- Halo? - powiedział.

- Cześć, tu Maddie. Może skoczymy dziś na drinka? Powiedzmy, o siódmej. Co powiesz na Casa Madera na Wilshire?

- Nie mogę się już doczekać. - W jego głosie słychać było podniecenie.

Kiedy się rozłączyłam, uświadomiłam sobie, że ja także nie mogę się doczekać tego spotkania. Byłam pewna, że w końcu znalazłam odpowiedź na dręczące mnie pytania.

2I.

Włożyłam czarną jedwabną sukienkę - bez dekoltu, za to krótką i z odkrytymi plecami - i szpilki od Gucciego. Nałożyłam na rzęsy czarną mascarę, a usta pociągnęłam czerwoną szminką. Po wtarciu pianki i wysuszeniu włosów uznałam, że wyglądam naprawdę seksownie. I o to chodziło. Potrzebowałam jak największej pewności siebie, żeby zrobić to, co zamierzałam.

Wskoczyłam do dżipa i wcisnęłam się na autostradę, obierając kurs na Wilshire. Jedyne wolne miejsce parkingowe znajdowało się dwie przecznice od restauracji, więc zaliczyłam jeszcze mały spacer, zbierając się po drodze na odwagę, by stawić czoło nieuniknionemu. Motyle w moim żołądku tańczyły mambo, ale powiedziałam sobie, że podjęłam słuszną decyzję.

Zobaczyłam go, gdy tylko weszłam. Siedział przy barze, plecami do drzwi. Zaczerpnęłam powietrza i wyprostowana ruszyłam w jego stronę.

Musiał wyczuć moją obecność, bo się odwrócił. Na jego usta wypłynął uśmiech, kiedy przyglądał się mojemu strojowi. Przyznaję, że kiedy zobaczyłam uznanie w jego oczach, na moment ogarnęły mnie wątpliwości. Natychmiast mi przeszło, kiedy nachylił się i pocałował mnie w policzek, mówiąc:

- Ślicznie wyglądasz, pączuszku. Pączuszku. Fuj. Zmusiłam się do uśmiechu.

- Cześć, Richard.

- Zamówić ci drinka? - zapytał, kiedy usiadłam obok niego.

- Eee... - Spojrzałam na jego szkocką z wodą sodową. - Napiję się dietetycznej coli. Dzięki.

Przywołał barmana, który szybko postawił przede mną zimną colę. Pociągnęłam spory łyk, w nadziei że to uspokoi motyle w moim żołądku.

- Maddie, tak się cieszę, że zadzwoniłaś - powiedział, biorąc mnie za rękę.

Zaczerpnęłam tchu.

- Myślałam o tym, co powiedziałeś w nocy.

- Tak? Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Kiedy byłem w areszcie, dużo o nas myślałem i...

- Richardzie, to koniec.

Spojrzał na mnie.

- Co?

- Mówię o nas. To koniec. - Wypuściłam powietrze. Wow, fajnie było to powiedzieć.

- Ale, ja... - Urwał, patrząc na mnie błagalnie. - Myślałem, że dobrze nam było razem, pączuszku. Co się stało?

Parsknęłam.

- Co się stało? Richard, okłamywałeś mnie. We wszystkim.

- Myślałem, że rozumiesz dlaczego. - Ściągnął z konsternacją perfekcyjnie wyregulowane brwi.

- Owszem, zrozumiałam, ale coś innego. Kiedy sytuacja stała się trudna, po prostu uciekłeś. Do tego oszukiwałeś i zdradzałeś. I kradłeś. Jesteś słaby. A ja jestem zbyt silna, żeby dać się wyssać takiemu facetowi jak ty. Umiem utrzymać się w pionie sama, ale nie mogę trzymać nas oboje. Przykro mi.

Jednym haustem wychyliłam resztę coli. Richard siedział oszołomiony. Ujęłam jego twarz w dłonie i pocałowałam w policzek.

- Powodzenia, Richardzie. Mam nadzieję, że nie wrócisz za kratki.

Zabrałam torebkę i najszybciej, jak mogłam, wyszłam z restauracji. Wiem, że za mną patrzył, ale nie czułam na sobie jego spojrzenia. Jedyne, co czułam, to ogromne poczucie wolności. Tuż za drzwiami otworzyłam klapkę komórki i wcisnęłam przycisk szybkiego wybierania. Ramirez odebrał po drugim sygnale.

- Halo?

- Co dzisiaj robisz? - zapytałam. Zawahał się.

- A czemu pytasz?

Uśmiechnęłam się szeroko.

- Bo chyba nadeszła już ta inna okazja.

Czułam, że się uśmiecha, i prawie widziałam seksowny dołeczek w jego policzku.

- Wprowadzę zmiany w grafiku.

Zalała mnie fala ciepła, kumulując się w moich majtkach, które dziś zdecydowanie nie były babcine.

- Ale przedtem muszę jeszcze coś załatwić. Spotkajmy się u mnie za pół godziny, okay?

- Okay.

Prawie biegłam do dżipa. Wróciłam na autostradę i odbiłam w Pico na szybką wizytę w aptece. Kupiłam nowy test ciążowy, z szybką zabezpieczającą okienko wyniku, upewniając się, że ma dobry termin ważności (kończył się dopiero za osiemnaście miesięcy). Tym razem byłam zdecydowana doprowadzić sprawę do końca.

Zaraz po powrocie do domu poszłam do łazienki, przezornie zostawiając colę w kuchni. Usiadłam na materacu i czekałam, starając się nie patrzeć na zegar. Można by pomyśleć, że jestem już weteranką robienia testów ciążowych, ale przysięgam, że były to trzy najdłuższe minuty w moim życiu. Obgryzłam paznokieć. Przekładałam pisaki. Chyba z piętnaście razy przeszłam z jednego końca pokoju na drugi.

Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Spojrzałam na zegar. Dwie minuty pięćdziesiąt pięć sekund.

- Chwileczkę - zawołałam.

Zamknęłam oczy. Policzyłam do pięciu. Sprawdziłam wynik.

Jedna kreska. Negatywny.

Wypuściłam powietrze, czując mieszaninę ulgi i zawodu. Okay, może ulga była trochę większa. Spojrzałam na swój brzuch. Może kiedyś. Ale na dzisiejszą noc miałam inne plany...

Szybko wyrzuciłam test do kosza pod zlewem i otworzyłam drzwi.

Ramirez stał oparty o futrynę. Jak zwykle miał na sobie czarny T-shirt i wytarte dżinsy. Wystająca spod rękawa pantera kokietowała mnie, kiedy mierzył mnie wzrokiem.

Znowu poczułam gorąco w całym ciele.

- Cześć - powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to seksownie i uwodzicielsko. Niestety, znowu było mi bliżej do Myszki Minnie. - Przepraszam, że cię wczoraj nie zaprosiłam. Chciałam, ale wszystko było takie zagmatwane, nie wiedziałam, na czym stoję z Richardem, no i ciągle był jakiś problem z testami ciążowymi, ale kupiłam nowy, właśnie zrobiłam i...

Ramirez uciszył mnie, kładąc palec na moich ustach.

- Wystarczy tego gadania - powiedział niskim, aksamitnym głosem. I pocałował mnie. Boże, jak on mnie pocałował.

Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela

166



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Halliday Gemma Maddie Springer 01 Śledztwo na wysokich obcasach(2)
Halliday Gemma Maddie Springer 01 Śledztwo na wysokich obcasach
Gemma Halliday Maddie Springer 01 Śledztwo na wysokich obcasach
Halliday Gemma Maddie Springer 02 Zabójstwo na wysokich obcasach
Halliday Gemma Maddie Springer 02 Zabójstwo na wysokich obcasach
Dlaczego należy ograniczać chodzenie na wysokich obcasach
Seksowna mamuska czyli jak przejsc przez macierzynstwo na wysokich obcasach sekmam
Kariera na wysokich obcasach Jak z wdziekiem i klasa osiagnac sukces zawodowy karwys
Kariera na wysokich obcasach Jak z wdziekiem i klasa osiagnac sukces zawodowy
Seksowna mamuska czyli jak przejsc przez macierzynstwo na wysokich obcasach sekmam
Kariera na wysokich obcasach Jak z wdziekiem i klasa osiagnac sukces zawodowy karwys
biznes i ekonomia kariera na wysokich obcasach jak z wdziekiem i klasa osiagnac sukces zawodowy beat
Kariera na wysokich obcasach Jak z wdziekiem i klasa osiagnac sukces zawodowy
Seksowna mamuska czyli jak przejsc przez macierzynstwo na wysokich obcasach sekmam
Kariera na wysokich obcasach Jak z wdziekiem i klasa osiagnac sukces zawodowy karwys
Seksowna mamuska czyli jak przejsc przez macierzynstwo na wysokich obcasach sekmam

więcej podobnych podstron