PRZEZ FELICIANA
KWIATY I KOLCE
Kwiaty i kolce
Ja wam nie powiem, ale rzecz najprostsza,
Wy rozstrzygnijcie to sami:
Czy słuszna kwiatom uzbrajać się w ostrza?
Czy cierni kwitnąć kwiatami?
.Iezeli świeze przynęci was kwiecie,
Cierń z nich skorzystać wam wzbroni;
Jeśli dla kolców tknąć ich nie zechcecie,
To nie zaznacie ich woni.
Najlepiej sami nie wiedzcie właściwie,
Czego się trzymać w tym względzie,
Daje wam słowo, ze się nie zadziwię,
I wam tez źle z tem nie będzie.
Modlitwa
DO NAJŚWIĘTSZEJ MATKI ŁASKAWEJ.
ARCHANIOŁ GABRYEL.
BogaRodzico! bądz pozdrowiona,
Łaskiś Ty pełna! Pan z Tobą!
Wybrana Liljo wśród niewiast grona!
Rajskich ogrodów ozdobo!
Błogosławiony kwiat Twego łona,
Męczeński krzyż Zbawiciela,
Przetoś i wszystka błogosławiona,
Bo Pan Cię wybrał zśród wiela!
ZBÓR NA NIEBIESIECH.
Błogosławiona przeczysta Panna!
Cześć Dawidowa! Gwiazda Zaranna!
Hozanna Panu! Hozanna!
Błogosławiony, kto, gdy Pan zezwoli
Imieniem jego działa,
Pokój na ziemi ludziom dobrej woli!
Na wysokościach chwała!
GŁOS OD ZIEMI.
Oto nam dusze grzech zmazą plami,
Usłysz nas! usłysz w potrzebie!
Rzewną modlitwą, gorzkiemi łzami,
Wołamy Matko do Ciebie!
Grzeszni przed Panem, nędzni i sami,
Zginiem, gdy palcem On skinie.
Wiec Matko Boża módl się za nami,
Teraz i w śmierci godzinie!
ZBÓR NA ZIEMI.
Biada nam! biada! biada!
Kto żyw niech na twarz pada!
Wezbrała gniewu Bozego czasza,
Pan nas ukarze surowo,
O Matko Boża! O Matko nasza!
Badźze nam Łaski Królowa.
Amen.
Nie ma jej.
Kiedy o cichej wieczornej godzinie,
Zimowy dzionek w skąpych blaskach ginie,
I coraz smutniej mierzchnące zdaleka,
W zmrok się perłowy niebo przyobleka—,
Kiedy od dziwnej całunowej bieli,
Ni co odbłyśnie, ni cieniem odstrzeli,
Ze wszystko równe, niby gładka szyba,—
Kiedy tak martwo, ze jedynie chyba
Ptak, z smutnym krzykiem ulatując z drzewa,
Iskrzące szrony w śniezny pył rozwiewa,—
O cichej porze, gdy spóźnioną dobą,
Gościnnej strzechy nie widząc przed sobą.
Wędrowiec z zimna drzy i strachem bladnie,—
Kiedy w komnacie, gdzie po zmierzchlej ścianie,
Cienie z światłami płyną przerywanie,
Podobne widmom,— zasiadłszy gromadnie,
Rodzince kolo kominek otoczy,
A on przyjaźnie i coraz ochoczej,
Trzeszczące iskry snopami rozpryska,—
U domowego, cichego ogniska,
Kogóz tam braknie? czyjejz prózno dłoni
Dłoń roztargniona szuka wkoło siebie?
Za kim stęskniona myśl naprózno goni?
Za kim z nałogu, czy w serca potrzebie,
Ku drzwiom bez końca zwracają się oczy,
Ze zda się, tylko patrzeć, jak u proga,
Z uśmiechem nieba, postawy uroczej,
Stanie osoba wszystkim równo droga.
Tak długo dała czekać..... Toz jezeli
"Wejdzie, to znagła, wśród tej smutnej rzeszy,
Pewnie kazdemu równo się ucieszy,
I wszystkich równo sobą rozweseli.
i.
I cóż? Bo oto—nie ma jej na zawsze...
Dokąd odeszła, tam juz i zostanie...
Ani ją płacze wypłaczą najłzawsze,
Ni najgorętsze wymodli błaganie,
Ni żal wyboli, ni przyzwie tęsknota!
Nie ma jej, nie ma!... Mój Boże! toz przecie
Ma wiosna kwiat swój, i swą wiosnę kwiecie.
la świat swe ciepło i promień ze złota,
Wprzód nim wiatr zimny zwiędły liść rozmiotą.
Tak młoda! Niby, przez wschodnie niebiosa,
Przemknął się senno obłok z mglistych tkanek,
Była, i juz jej niema. Był poranek,
I łzami zaszedł, choć te łzy,— to rosa.
Szkoda jej! Była pobozną. Bywało
Wśród modłów, strzez się spojrzeć na nia śmiało;
Zda się— promieńmi złoci się jej szata,
Zda się— niebiesko lśni jej wkoło skroni,
Zda się,—ze wtedy ona w niebo wzlata,
Albo tez niebo przychyla się do niej.
Szkoda jej! Była dobrą. Jeśli kiedy,
To przed nią, nędzy nie ukryć się w tłumie.
Kazdej łzy skrytej lub milczącej biedy,
Ona dopatrzy, lub się dorozumie.
Swieźe jej usta sercem przemawiały,
Z nieba był pieniądz, gdy z jej ręki białej.
Nie była piękną,— jednak z jej spojrzenia
Patrzało niebo; z jasnemi jej sploty,
Lubił się pieścić słońca promień złoty,
Z świezych ust, kwiatów ulatały tchnienia,—
A tak umiały uśmiechać się bloco,
i gkn ich słodki gdybyście słyszeli,
Zdałoby warn się, ze tylko anieli
Tak sit; uśmiechać i przemawiać mogą.
I był duch młody wśród młodego ciała:
Lubiła kwiaty, taniec, pieśń,— kochała
Wszystko co piękne. Rzekłbyś, rajskie kwiecie
Na ziemi się przyjęło. Rzekłbyś śmiało:
Ze jej lub wiecznie młodą być przystało,
Lub swej młodości nie przezyć na świecie.
Widzę ją. Młoda, całem sercem młoda,—
W białej sukience, z przepaską błękitną,
Usta jej kwitną, i lica jej kwitną,
Niebo w jej oczach, na czole pogoda.
Jednak umarła, bo było potrzeba,
By nowy anioł zrodził się dla nieba.....
Kiedy zdmuchując zimowe zamieci,
.Na wschodnich wiatrach jaskółka przyleci,
Az w śnieznych szronu pieluchach, co rana,
Wyczekiwana, dziwnie wytęskniana,
Wiosna, skowronka śpiewem kwilić pocznie,—
Kiedy kukułki wędrowne wyrocznie,
Kiedy bocianów błędnych gwarne rzesze,
Padną w bór głuchy, osiędą na strzesze,—
Gdy po przez deszcze przelotne, radośnie
Świat, przez łzy niby, uśmiechnie się wiośnie,
Gdy kwiat odkwitnie, zmarły krzew odrośnie,
li zda się, majem szlak sobie wyściela,
Ciepły dzień Pański, promienna Niedziela,—
Ze choćby było najstarzej, najchłodniej,
Chłód się rozchucha, starość się rozmłodni,—
Moze ty dziewczę w mogile twej, moze
Westchniesz z tęsknoty, moze wtedy tobie,
Raz pierwszy twardem wyda się twe łoze,
I po raz pierwszy zimno w twoim grobie.
Tylko, ze za nic świat ci nasz. Bo oto
Pomiędzy niebem i ziemską tęsknotą,
Przez zwiry z świateł mleczna struga płynie,
A kto ją przebrnął, ten nic nie zazdrości...
Bo wieczna wiosna w krainie młodości,
I wieczna młodość w promieni krainie.
Więc zegnaj dziewcze, zegnaj w czas daleki!
Jeśliś na drugim brzegu bozej rzeki,
Jeśliś tam wiecznie swobodna i młoda,—
To moze ciebie i niewielka szkoda.—
Zwycięzca Hippodromu.
Pędzim. Pyl mglisty zrywa się w krąg świata,
Jak dym gdy buchnął wiatr w zgliszcze,—
Tunika wzdęta furcząc w tyl ulata,
W rozchwianych włosach wiatr świszczę.
Ha! Lecę pierwszy,—inni, w błysk pioruna
Tuz za mną, szał mnie pochwycą....
W drzącej się dłoni pręzy lejc jak struna,
Bicz śmiga jak błyskawica.
W oczach się mroczy, w uszach szum. O moje
Wichrokopyte bieguny!
Feba słoneczny owies wam! wód zdroje
Płynące srebrem w blask Luny!
Pięć wołów w cześć twą, jak stanę przy kresie,
Herkulu możny półboże!
Dziesięć! Dwadzieścia! Dwieście! Herkulesie
Spiesz! Bo zapóźno być może!...
O! tam, w tunice z śniegu, czarnobrewa
Ściga mię wzrokiem Neera.
Zarumieniona, rąbkiem z mgły powiewa,
Serce jej w piersi zamiera.
O słodka Wenus! Bogi wielowładne!
Och! wy mie wspomódz zechcecie!
O Ceusie! Ceusie! Niechaj trupem padnę,
Bylebym upadł przy mecie!
Och! ten—tuż za mną—pędzi znakomicie,—
On mnie dosięgnie—przeniesie...
O wichry moje! toz w miejscu stoicie?
O Ceusie! O Herkulesie!
Dopędza—w równi prawie juz... O Bogi!
Toz wy mię odstępujecie?
Stój!—Stój!—Zawadzi..Trzask!.Och! cios by srogi.
Ha! alem upadł przy mecie!...
O! wstać nie moge.. Krew—ból.. Sprząg wichrowy
Ostatki wozu w dal miota...
Gońcie je—w winie skąpać je! Podkowy
Z szczerego ulać im złota!
Ha! co?jam pierwszy—prawda? Smiech mię szczery,
Gdy w tyl pamięcią pogonię...
Co?tylko zebra?—Co? i tylko cztery?—
Dawajcie wieniec na skronie...
O piękna moja! wstrzymaj łzy niewieście.
To, co na skroni mej było,
To może spocząć u twych stóp, a wreszcie
Choćby nad moją mogiłą.
Sprawa o królewnę.
Król Młot ma córę liliowej bieli,
Trzej ją młodzieńce miećby pragnęli.
Król Młot, na dwór swój z białemi ściany,
W świetne zapasy zwie trzy młodziany.
„Kto z was, mnie, Młota, na białym dworze,
Ręka na rękę, kto mię przemoźe,
Tego ja miłym synem nazowę,
Córę mu dam i państwa połowe."
Zaczem jednemu siły wezbrały,
Iż sobie westchnął ku dziewie białej.
Porwie się w bój, lecz prózno się sili,
Padł, jak się porwał, w niedługiej chwili.
Porwie się drugi, mocy swej pewny,
Iź się był wpatrzył w lica królewny.
Lecz z królem Miotem walczyć nic snadnie—
Jako się porwał, tak i ten padnie.
A zasię trzeci, gdy jego sprawa,
Z królem się Młotem bić omieszkawa:
„Ejze młodzieńcze! strach ci mej siły?
Czyli tez nie chcesz dziewy mej miłej?"
Tedy zapłonął młodzian junaczy:
„Raczej myśl królu co sam chcesz, raczej
Niech twoja dziewa tobie zostanie,
Nizbym ja ciebie walczyć miał panie.
Bobym ni godzien prosić był o nia,
Bym z jej rodzicem śmiał walczyć dłonią,
A tez i dłoń ta uschnie w swej dumie,
Która wiekowi czci dać nie umie."
Tedy się w sobie król zastanowi:
,.Iześ ty umiał cześć dać wiekowi,
Zaprawdę, wyznam wobec dokoła,
Ześ mię wiec zwalczył, jak nikt nie zdoła.
Tedy się stary król rozweseli:
„Chodź mi tu córo liliowej bieli!
Tegoć ja miłym synem nazowę,
Ciebie mu dam i państwa połowę."
Wtem oto dziewa wyjdzie spłoniona,
Świezego lica, śnieznego łona,
Śliczna nad wszystkie w świecie śliczności,
Jakiejbo światu niebo zazdrości.
.,Tenci mię godzien, ojcze mój, panie!
Takzeć i moje jemu kochanie,
Tamcibo siebie, niz mnie, zbyt hardzi,
Ten mnie, niz siebie, miłuje bardziej.
Jako zieloność błoni,
Az wstydem lica jej płoną:
Bo oto, z piersi pierzchł rąbek z zasłoną,
I jak gdy wschodem brzask się rozsłoneczni,
.Śniezy się dziewicze łono,
A z rozchylonej zanadrzy, niebodze
Wypada kwiecie, gubiąc się po drodze
A zbierać niema czasu, ani pora!
Bo tuz, tuz za nia, orszak zycia chciwy:
Brzmią roje muszek w powietrznej taneczni,
Pieją ptaszęta śmigając znad niwy,
Pierzchają kręgiem w plusk mieszkance rzeczni,
I az w dal mglistą, istny dziw nad dziwy,
Wiedzą juz o niej w górach, u jeziora,
U bagien, pieczar.... W nagiej lasów głuszy,
Na pozdrowienie śpiewa flet pastuszy,
A brzmień zazdrosne kłócą się z nim echa,
Ze az płacząca wierzba się rozśmiecha,
Na pozdrowienie, coś, jak pacierz w duszy...
Zkąd błogo zyciu, zkąd sercu pociecha,
Jakby juz naprzód odgwar tej radości,
Którą nas Pan Bóg ugości.
Szczęście a uśmiech, az po świata kraje!
Pan wyrzekł: „Stań się" i świat zmartwychwstaje!
Ja dumam, patrzę na tę radość świata,
I z nia się bratam, i duch się mój brata....
Ale się brata braterstwem nie rodniem,
Jedno, jak gdyby, czasowem, przechodniem...
Jam wziął ją sobie, jednak mnie tak właśnie.
Jakbym miał minąć, zanim czas swój spełnię..
Ja mam ją w piersi, nią ja tchnę i kraśnię,
To moje, dla mnie, ztąd mi blask na czoło...
Jednak mnie jakoś tylko pół wesoło,
A tęskno—tęskno—zupełnie.
_
Numa Pompiliusz
Pompiliusz w którymś romansie podobno,
Coś u ostatniej gdzieś karty,
Z Numa sie wreszcie ozenił nadobna
Żeby zakończyć tom czwarty.
W miejscu tem w ksiązce przypada okładka,
Ja jednak pociągnę dalej,
Bo to istotnie rzecz dziwna i rzadka
Jak się ci ludzie kochali.
Czego on nie chciał, i ona nie chciała.
To samo chciał on co ona.
Przedziwna wspólność duszy, czy tez ciała,
Której i śmierć nie pokona.
Bo az i w zgonie, (któż się nie zaduma?
My już dziś takich nie mamy!)
Kiedy Pompiliusz umarł, wraz i Numa
Umarła chwili tej samej.
Jednak wstrzymajcie słuszne niepokoje.
Przykładny maź ten i żona,
Był jeden człowiek po prostu, nie dwoj
Tylko ze dwa miał imiona.
Sobie śpiewami, nie koniu.
Szfo pieśń wędrowna, brzmiące słowo Boze,
Przez chłód światowy, w wieczność, ku grobowi.,
iizadki przechodzień rzucił jej grosz wdowi,
A nikt jej nie rzekł: „Pójdź! sercec otworzę."
O pieśni moja! ty wiosno majowa!
Wróć w pierś, jakbyłaś,niech cię chłód nie studzi—
Wszystkiegoć chciałem dla Boga, dla ludzi,
A nic dla siebie, prócz dobrego słowa.
O pieśni moja! przebrzmieć tobie prózno!
O myśli moja! zmierzchnąć tobie w ciemni!
Światu niech pieją ptaszkowie nikczemni,
Myśl, tułacz biedny, nie styje jałmuzną.
i światło Boze nie zagra z świecideł,
Ni w mętach kału wśród burzy ostoja..
A w pieśni mojej, wszystka dusza moja!
A w myśli mojej, wszystek lot mych skrzydeł!
Grzmieć! albo nie żyć!.. Duch tclmiegdzie mu gwoli..
Niepokój wieczny gdy go rozkoleba,
W niebie chciał ziemi, na ziemi chce nieba,
Wzrok mu, wzrok orli, lot mu, lot sokoli.
I v słońce wiary pojrzy bez zmruzenia,
I nie ma jemu krańca wśród przestrzeni,
I za to chwałą skroń jego promieni,
Chleb mu powszedni w słowopieśń się zmienia.
Co z Boga wyszło, do Niegoź powróci,
Co wyszło z piersi, łacno w pierś utonie,
W Bogu jest ducha wesele, a w łonie
Pieśni wesele, wolne wszelkiej chuci.
I byle w piersi światła dość, i byłem
Dał jej dość ciepła, co w niej zycie wznieci,
Jak gąsienica zamrze w własnej sieci,
By wprędce krasnym zmartwychwstać motylem.
I wziąłem w siebie pieśń moją, lecz oto
Duch mój, w ślad za nią, wrócić chce do Boga,—
Nie przezyć pieśni!... O śmierci zbyt sroga!
Wiedź mie w niepamięć, za nieba tęsknota...
Więc pieśni moja! przebrzmieć ci niebogo,—
Więc myśli moja! zmartwieć tobie w grobie,
Bo nie żyć piewcy, co śpiewa sam sobie,
Bo nie brzmieć pieśni, co brzmi dla nikogo!
Kochanka piewcy.
Co tobie panie mój?.. Przed chwilą jeszcze
Byłeś ten sam co zawsze,—
Od brzmień twej pieśni jeszcze liść szeleszcze.—
Grą pereł, w których tęcza blask spromienia.
Jeszcze z rozkoszy drzy kwiecie co łzawsze,—
Słowik się jeszcze nie ocknął z zdumienia,—
I toń—zrównana nad szyby najgładsze,
Nie śmie fal pluskiem zmącić brzmień twych pieni,—
A tyś posmutniał!.. Co tobie?... Mój Boze,
Duch twój utonął w dumie, wzrok w przestrzeni...
O czem ty dumasz? Co tam masz w przestworze?
Biadaź mnie! biada! Ja gdy w ciebie patrzę,
I mnie się w oczach świat mieni.
Czyś ty już nie mój? Och! bom ja zazdrosna
Tej mglistej dali, co twój wzrok pochłania.
iNie patrz tam, nie patrz. Cóź ci świat? co wiosna?
Jam wiosna, świat twój! Bóg w chwili stwarzania,
Jedno dal serce w dusze nasze obie,
Jam jest modlitwa, ty pieśii—dwie polowy!
Nie chceszźe ty już być moim?
Wszak ja przy tobie!
Przemów ty do mnie. Mnie żyć tweini słowy,
Jak tchem, jak światłem, w które byt nasz stroim
Ale ty milczysz... Och! blask w cień się zmienia,
Mnie strach twojego milczenia,
Patrz! jam pomierzchla, pobladła, i całam
Drząca, jak listek trwoźny nieprzytomnie,
I dusza we mnie, jako zwiędłe kwiecie...
O! ty śnisz widma, bez ducha, bez ciała,
Ocknij się, wróć się ty do mnie!
Może ja tobie z ust wycałowałam
Wszystką pieśń twoje, moźem wykochała
Wszystek duch z piersi twej. O! ty wiesz przecię—
Jam czarodziejka! Mój uśmiech—Raj szósty,
Wzrok—Niebo siódme! Niech grób dotknę usty,
Choćby w nim duch był zmarły, zmartwychwstanie!
O mój sokole! mój piewco! mój panie!
Spójrz na mnie! Gdzie ty patrzysz? Och! w oddali
Przez liście drzące, wskroś lip zmierzchle ciemnic.
Przegląda zachód. Z szkarłatnych wezgłowi,
Płonącem słońcem widnokrąg się pali.
Co tobie słońce? orle mój!—Patrz we mnie,
Jam słońce orłów królowi.
Co tobie niebo?—błękit mej źrenicy
Wieczną jest tobie pogodą.
Co zachód w dali?—gdy przy twojem łonie,
Dzień bez zachodu wiecznem światłem płonie.
W piersi mej wiecznie promiennie i młodo!...
Jako k potrzebie, gdy Pan ręką skinie,
Z promiennej treści rodzą się Cheruby,
W cześć Pańskich słów posłannicy—
Tak Pan Bóg dal mnie piękną być, jedynie
Byśmy się społem w jasne nieba wznieśli,
Byś ty mię kochał mój luby!
Jeślim jest piękną, to przez uśmiech. Jeśli
Uśmiech mi w ustach—to za szczęścia chwilką.
Jeślim szczęśliwa—to dlatego tylko,
Zem jest przy tobie—ześ przy mnie!
Och! zwiędnąć kwieciu w mroku gdzieś i zimnie.
Nie mnie—wiosence—lica w łzy zalane...
Gdy posmutnieje—piękna być przestanę!
Lecz nie. I cóz ztąd, ze się gdzieś tam chmurzy?
Och! tylko ty mie kochaj jak najdłuzej,
Ja—smutna nawet—będę tobie piękna—
Jako jest piękną, zpoza lez, pogoda,
Gdy w kwiat spłakany krople niebios siekną.
Gdy w głuchej dali grom skona—
Jako jest piękną dusza twoja młoda—
Jako jest piękną twoja pieśń natchniona,
W którą twe zycie spłynęło.
Spójrz. Oto wieniec—własnych rąk mych dzieło,
W koło twych włosów, u skroni.
Łza z pocałunkiem, nadzieja z pieszczotą,
Piękniejszych wieńców nie splotą.
Kwiaty łąk barwnych—w woń zaklęte dusze—
Anioł je skrzydły osłaniał daremnie!
Kazdy przez łzy, które roni,
Śmieje się, myśląc o niebie,
A łzy są moje i uśmiech odemnie,
Bom je zrywała płacząc, ze rwać muszę,
Całując—ze to dla ciebie.
Och! wieczne zycie kwiatu u twej skroni!
Wieczność i tobie, w wieńcu łąk i błoni,
Którym ja tobie splatała!
Kwiat się promieni, i duch się promieni,
Woń się ulatnia, i pieśń się ulatnia,
A jednak zyją w przestrzeni....
O jakze tobie światło tak, i pięknie!
Teraz, świat cały przed tobą niech klęknie—
Teraz, niech ziemia sie cała
Tobie pokłoni,—
i niech ja będę z wszystkich—choć ostatnia,
Jeszcze mnie szczęście, i wieczna mnie chwała,
Bom ja cię sobie wybrała.
Co? milczysz ciągle?... Och! przemów choć słowo.
Choć—spojrzyj na mnie....— Wszak jeszcze przed
Ramiony memi, chwilą,
Oplatałeś sobie szyję,
Dłoń twoja—w mojej, pierś u mego łona—
I znagła—czy czary czyje?
Czy zła gdzieś gwiazda nad głową?....
Och! brzoza gajów, tęskniąca grobowo,
Której warkocze, ku ziemi
Niby w mogiłę się chylą,
Ze sama własne łzy pije,
Och! siostra ona moja—och! rodzona!
Co? łza w twem oku?... Co to jest?.... o Boze!
Dokoła zmierzchło i nie ma miesiąca,
Pociemniał zachód, posmutniało zorze,
Mgły się posępne rozwlekły w przestworze,
Wiatr z jękiem liście potrąca.
Od widnokręgu tylko, gwiazda drząca,
Na zbladłe jaśnie,
Wypływa z chmury zamglona i blada...
Mojaź to?... Biada mnie! biada!
Moze i ona zagaśnie?...
Litości! Boze zmiłuj się nademną!
Bo i mnie łzawo i ciemno!
Porazka Warrusa.
W Ilercyńskich borach, w cztery świata strony,
Trzask z głuchym grzmotem się mienia—
To z zelaznemi rzymskiemi legiony,
Walczą Germany z kamienia.
Armin grzmi z piersi jarzmo, wstyd i pęta...
—Hej! barbarzyńcę! ostroznie!
Toz flos Romana zwiędłaby podcięta?
Orły skończyły na roznie?
Darmo! Miecz rzymski— toz dziś kądziel przędzy,
Tarcza tez—siatką pajęczą.—
Warrus w pierś sobie wepchnął miecz co prędzej,
Bojąc się, ze go wyręczą.
Ledwie wieść krwawą Romie okrzyknięto,
August rwie włosy, krwią dycha.
Byłby i brodę targał sobie krętą—
Ale jej nie miał do licha.
W oczach mu męty, i w głowie mu mety,
Tu i tam biega szalony:
—Warrusie!—woła—Warrusie przeklęty!
Oddaj mi moje legiony!
Warrus, na dziwne słowa Cezarowe,
Choć był już świętej pamięci,
Na martwej dłoni wesprze martwą głowę,
Potem nia róznie pokręci:
—Zaprawdę, August człek jest roztargniony,
Rzekł przewracając oczyma,
—Jakze mu moge powrócić legiony,
Gdy mnie samego już nie ma.
Dziwne dziewczę.
Mgłą zachodzi dni mych zorza,
Blaski zycia bledną.
Cóz mi młodość? co twarz hoza?..
Z Jasnej Góry Matko Boza!
Módl się za mnie biedną!
Biednaz, biedna ja wśród świata,
Bozeź Mocny mój!
Teskność głazem pierś przygniata—
Ledwie ptaszkiem myśl skrzydlata...,
Weź mie, wez mię, weź mię z ziemi,
Bom tu niejest między swemi.
Weź do siebie twą dziecinę,
Bo się z zalu w Izy rozpłynę.
Niby szklanny zdrój.
Jam szalona, albo chora,
Sama się już dziwię.
Dzisiaj tęsknię, zal mi wczora,
Jutra strach mnie jak upiora,—
Dziwnam ja prawdziwie.
Jabym rada być ptaszynę,,
Śmigającą w dal,
Łzami chmur, co w tęczę spłyną,
Muszką, rybką, źdźbłem, rośliną,
Tchem, wspomnieniem, wiosną, listkiem,
Próznią, pełnią, niczem, wszystkiem,
Jasnym dzionkiem, nocną dobą,—
Byle tylko nie być sobą,
Bom ja łza i zal.
Klnę was ptaszki av Imię Boga,
Powiedz mnie tez który:
Czy was ziemska pędzi trwoga?
Czy wam z chmur wskazana droga,
Na świat patrzeć z góry?
O mój Boze! mój Jedyny!
Kędyź w niebo ślad?
Ptaszkom źeto w gwiazd krainy?
Nie nam—dzieciom Twej dziedziny,
Nie nam—światłom Twego Iona?..
O! jam dziwna! jam szalona!
Dziwnieź, tęsknoź myśl ma wzlata—
Albom ja jest nie dla świata,
Lub nie dla mnie świat.
Biedna matka, łzawa, blada,
Tuli swą niebogę—
Płacz jej serce wskroś przejada...
Jabym inną stać się rada,
Coz kiedy nie moge.
Pięknieź ma być na tym świecie,
Kto się wpatrzyć chce:
Woń, liarmonia, blaski, kwiecie—
Nie płacz, baw się ziemskie dziecie...
Tylko—komu łza wzrok mroczy,
Temu cieniem blask uroczy,
Temu trupem obraz zywy!..
Nie, nie dla mnie ziemskie dziwy,
Świat nie dla mnie, nie.
Dla mnie sen chłodnego loza,
Myśl, wspomnienie jedno,
Skromny krzyzyk u rozdroza...
Z Jasnej Góry Matko Bozal
Módl się za mnie biednąl
Konający Gladiator.
Panem et circenses!
Chleba i igrzysk!
Śmiertelnie pchnięty w pierś, konał, jak lew, gdy
kona,
Zapaśnik cyrku. A w oczach zmierz ehi mu dzień —
Strumieniem wrzącej krwi uciekał zywot z łona,
Od źródeł kędy duch tryskała krew spieniona,
I brocząc piasek—chciwie wsiąkała weń.
Wsparł się na ręku smutny, zasłonił twarz, i łza
Dum siostra—łza—wraz jakoś wźrok mu zaemi.
Północna coś kraina... och!—och!—ta sama—ta!
Praojców gdzieś mogiły—i dech, coś w dusze gra,
Zeć tęskno w lot, za siostrmi i za braemi.
Rodz me niebo tam—i woń, i pieśń rodzima—
Waryto brzmiące, i geśl marząca w łzy—
I rzeki świętej brzeg—nurt wiecznie zyw, choć zima—
I gajów świętych szum, i dęba szum olbrzyma
O wiecznym liściu—praojca ziemi swej.
Och!Bogiź tej tam ziemi—och! lud jej z niebios bram,
Tez pias bo pląs!—w wianuszkach dziewy choźe..
I ziemiaź ta!, miód z mlekiem!,dostatek, uśmiech sam!
I serca jego dziewa... och! onby szczęśliw tam!
A tu mu śmierć!—co? śmierć?—czyz to być może!
Tak młodym zginąć mu? Ochlnie! to chyba dziwy!
On jeszcze przecie... o! tam—za łzą—za mgłą—
Rodzicy tkliwa pierś—tam rodzic, gołąb siwy,
Tam cieplej, jaśniej tam!—ozywczy duch od niwy..
A tumu umrzeć!—Co?śmierć?. och! śmierć! co? co?
Tak młodym?—nie w swej ziemi?—Wskroś dreszcz
nań mrozem padł,
Włos wstał mu w dąb; boleśnie spojrzał biedny:
I wkoło zbytek zbytków,co schłonął wszystek świat,
Kamieni zewsząd przepych, i woń szkarłatnych szat,
I ludzi lik—...a nigdzie duszy jednej!
I zewsząd orli wzrok razi go chłostą bicza,
Ciekawie—bacznie—nie tracąc chwil dla słów.
To śledzi rysów grę, to chwile tchu rozlicza,
Głaz twardy w sercach wszech,i z lodu wsze oblicza,
Nigdzie litości!—co? litość?—zkądze znów?...
Po waznych matron tłumy, Westalki zdobne w srom,
Cezar i lud—to jedna czerń zbestwiona!
Patrz!—coś im twarz się mieni,—współczucia mo
ze łzom?..
Gwar cichy — zgiełk — szemranie— wraz okrzyk,
grom bo grom!
—Precz z nim! to tchórz! Jakze on nędznie kona!—
On dumnie powiódł wźrok, a w dumie tej—jedyną
Jedyną myślą—pogarda. Tchórz! on? tchórz?
I oto—klaszczą mu, i oto—w dank mu skiną...—
On spojrzał, zmarszczył brew, i plunął krwawą śliną
Gladiator cyrku,—i legł, by nie wstał już.
Egle i Laura.
Egle czarowną kochaj mię! Na Boga,
W sercu meta pusty dziś harem.
Ty go zapełnij... Właśnie Laura sroga
Uciekła z jakimś huzarem,
Będziesz kochaną rajskie moje dziewczę,
Jak zadna na świecie dziewa,
I wyśpiewaną, ile dźwięki piewcze,
Ile cię duch mój wyśpiewa.
Ja cię uwielbię, co sił będzie stało
Juz nie przepadniesz ty w mnóstwie.
Usta twe, oczy, sploty, pierś twą białą,—
Ja w tobie wszystko ubóstwię.
Poziomki leśne twych ust koral świezy,—
Kiedy uśmiechać się zaczną,
Rząd się w nich pereł jasnym blaskiem śniezy—
Jakze całować je smaczno.
By ułagodzić płomienne twe oczy.
Rzęsa osłania je długa,
A ponad niemi ciemna brew się toczy,
Jedwabna w giętki łuk smuga.
W licach twych—wiosna. Wzrok olśnąć zniewala
Alabastrowra twa szyja,
Po której grając, niby ciemna fala,
Włos w bujne sploty się zwija.
Z puchów łabędzi, co śpiewając giną.
Wzdęta twa pierś marmurowa.
O! pokłon tobie urocza dziewczyno,
Tyś lilia kwiatów królowa!
Tchnienie twe, niby kwiatu woń, gdy rosy
Krople, w kielichu swym skupi...—
Coz kiedy ciągle palisz papierosy,
Zwyczaj ten bardzo jest głupi.
Przepala usta, białość zębów zmienia,
I nawet rodem jest z piekła.
Laura zaczęła takze od palenia,
Potem z huzarem uciekła.
Nie chce i ciebie Egle Jilio biała,
Nie wierze więcej pasterce...
O Lauro sroga! tyś sponiewierała
Równie mą miłość, jak serce.
Wzięłaś mi wiarę—wiosnę nieskończoną,
I za te rajskie widziadła,
Zwątpienie cierniem utkwiłaś mi w łono,..
Bodajś przepadła! przepadła!
Wódz Piorun.
W praojców mogiłę wódz Piorun się kładzie—
Ma miecz swój u boku w zelaznej okładzie,
I zbroję swą rdzawą mając tez na sobie,
Do wiecznej Modlitwy złozył dłonie obie.
A synów dwanaście w krąg wedle mogiły.
Splotły się im ręce, głowy pochyliły,
Bo zal im, iź wpredce pozbędą Rodzica—
Więc rzekną ku niemu łzami rosząc lica:
—Oj wodzu Piorunie! Rodzicu nasz miły!
Wszystkoźze ty z sobą weźmiesz do mogiły?
Nicze nam od ciebie ksercu w lute boje?...
T oź chociaz nam zostaw rdzawą twoje zbroję.
Będziem nieść ją w boju przed sobą ua czele.
Tak, niby za tobą, iść nam będzie śmiele,
Nim wzrosną z twych synów dwanaście wodzowie.
Na to im wódz Piorun w te słowa odpowie:
—Bym wiecznie ja z wami niech się wam nie zdawa,
Zrdzawiałać wraz ze mną zbroja ona rdzawa.
Tez, by zdjąć ją ze mnie, nikt tego nie zdziała.
Boć zdawna mi ona przyrosła do ciała.
—Więc dzielny nasz ojcze i wodzu zarazem!
To daj nam choć miecz twój okładzion zelazem,—
Będziem nim błyskali przed sobą po przedzie,
Tak wróg będzie myślał, iz nas wódz nasz wiedzie.
—Miecz wodza Pioruna—cięzkieź nim błyskanie!
(idziez władnąć nim komu, gdy wodza nie stanie?
Więc choćbym go dał wam, mieć go wam daremno.
Gdy moja prawica w mogile wraz ze mną.
—Oj wodzu Piorunie! Więc choć nas dwanaście.
Wnet pójść nam za tobą w grobowe przepaście.
Gdy runie dąb jary zwalony od wierzcha,
Toz od pnia uschłego i liść się rozpierzcha.
Bo sam idziesz od nas niedorosłej młodzi,
i z tobą moc wszystka precz od nas odchodzi.—
A na to wódz Piorun rzeknie im w te słowa:
—Posłuchaj coc powiem dziatwo Piorunowa!
Jac idę, gdy! czas mnie,—lecz z wami moc moja.
Takze miecz mój przy was, i na was tez zbroja.
Jedno gdyście moi, i równie mnie mili,
Więc stójcie wy przy mnie jakoście i byli.
Boście kość mej kości, ciało mego ciała—
Więc jedno w złączeniu istota z was cała...
Wtedy tez moc Boza, chleb duszy powszedni,
Jak dla mnie jednego, tak i dla was w jedni.
Więc synowie mili, bądźciez wy mnie zdrowi!
Jac idę, jak właśnie przystało wodzowi.
A takci wodzowi wszelkiemu przystało,
By szedł w wieczność pańską z uczczeniem a chwalą.
Bo gdy się wódz kładnie w praojców swych grobie.
Niech zbroję swą rdzawą, ma, jak miał, na sobie—
Tez miecz swój u boku, wspólnika swej chwały—
By właśnie umierał, jak zył zywot cały.—
Kwiat jaśminu.
Szedł chłopiec z dziewczyną po ciepłem gdzieś lecie.
Rwąc kwiecie jaśminu, gdyz lubił to kwiecie.
Całował, a za nim dzieweczka tez biała,
Co on pocałował—ona całowała.
I potem przysięgła przez najświętsze śluby,
Całować na zawsze ten kwiat jemu luby.
A chłopiec, by w szczęściu nie zaszła mu zmiana,
Smierć sobie co rychłą wyprosił u Pana.
Ze zaś chciał, by kwieciem odzył całowanem,
Zmarł w noc—i jaśminem odkwitnął nad ranem.
Oj! biadaź dziewczynie!... gorzkoź bo płakała!
Az zbladła od łez tych twarzyczka jej biała...
Więc gdy jej pierś wzdętą ból tęskny rozzala.
Rwie kwiecie, i ciśnie do ustek z korala.
A od tych płomiennych całunków dziewczyny,
Omdlewa kwiat biały, i staje się siny.
I słodko mu więdnąc, gdy listki przechyla.
Iź od tej rozkoszy umiera co chwila.
Bo w kwiat, bo w wybrany, co blask z wonią zmaca.
Spłynęła z ust chłopca dusza kochająca.
Bo łzy kochającej dziewczyny załosnej,
Byłv mu zmarłemu rosa wiecznej wiosny.
Narodzenie miłości.
ilość—szal groźny i słodka ponęta,
Miłość—tajemna potęga,
("o świat przemądry w sieć pajęczą pęta,
Z morskiej się pianki wylęga.
Co? z pianki miłość władnąca uroczo?
Z wietrznej, na morzu gdzieś sinem?
Czyzby z tej samej, z której fajki toczą,
I cygarniczki z bursztynem?
Czyzby z tej samej, w którą, co się wgarnie,
"W popiół się zmienia co prędzej?
Z której się tyle dymu puszcza marnie,
A z dymem tyle pieniędzy?
Co bywa biała, az gdy się przepali,
Zółknieje coraz siarczyście—
.Iak zęby, choćby zpośród ust z korali,
Których się proszkiem nie czyści.
I to zkąd jeszcze? z oceanu łona—
Z tej groźnej, burzliwej cieczy,
Co jest zarazem i gorzka i słona,
Jak łzy źrenicy człowieczej.
I jeszcze—z piany, w bańki z szkłem mydlanem.
Którą ten olbrzym wciąz siny,
Odpluwa w gniewie, czy w kaszlu nad ranem,
Jak niepotrzebne mu śliny.
() moi państwo! jam wasz niski sługa—
Oświećcie proszę biedaka:
Ioze jest miłość inna jaka druga,
Lub pianka inna jest jaka?
Nad trumienką dzieciny.
§!pi sobie dziecie strojne biało,
Jakby w kolebce właśnie spało—
Jak do paciorka złozone rączęta,
Moc kwiatków wkoło—sukienka od święta,
Tvlko—ze na wierzch mu wieko...
Czyz iuź duszyczka daleko?
Duszyczkazycie śni w dziecinie,
Azci skrzydełka w lot rozwinie,—
W obłoczku łódka czeka nań,—wśród łódki
Dzieciątko Jezus, święty Jan malutki,
Aniołki społem z młodzianki,
W kwitnące strojne równianki.
Weźmie dziecinę na swe ręce
Najświętsza Matka w gwiazd sukience,
Pieszcząc, utuli załość tęsknej chwili.
Piersi mu poda, do snu pieśń zakwili,
Z oczek lez otrze ostatki,
Któremi tęsknił do matki.
Nie płacze ojciec, ani matka,
Choć ich odbiegasz w ranne latka,
Choć z tobą cale szczęście ich prostacze,—
Nie płacze ojciec, ani matka płacze,
Bo kiedyś ujrzą cię w niebie,
Bo cię im Pan wziął dla siebie.
W Raju kwiatuszek jasnowłosy.
Modlitwa tobie—pokarm rosy...
Módl się tam za nas, cośmy tu zostali.
Och! byle dalej, a dalej, a dalej,
A niech nas moc Chrystusowa
Od nagłej śmierci zachowa.
W osłodę ziemskiej naszej biedy.
Moze ty do nas znijdziesz kiedy;
Choćby ptaszyną krainy nieznanej,
Lub spadającą gwiazdką z srebrnej piany,
Lub we śnie—jasno i w bieli.
Jako się jawią anieli.
Gdyś nasz, badz naszych serc wyrazem.
Módl się, by być nam z tobą razem,
To może przecie dobry Bóg wysłucha...
Och! w Imię Ojca i Syna i Ducha—
Idź od nas duszyczko biała,
Choćbyś i wrócić nie miała.
Tancerka Herkulanu.
Tam w wieńcach z kwiecia, raz zdala, znów zbliska,
Przy dźwiękach fletu i liry,
W powiewnych szatach,—czy to mgły zjawiska?
Czy lotne tańczą Zefiry?
Nad wszystkie—jedna! Ludzie czyz uwierzą?
Czyz wypowiedzieć to słowy?
Piękna, jak miłość narodzona świezo.
Gdy płynie w muszli perłowej.
(idy wiatr jej wonny szatę w zagiel wzdyma,
I śniezna niesie ją piana,—
Tak jest lubiezna piersią i oczyma
Tancerka nieporówmana.
Piewca się pewien dziwił niesłychanie
Nieporównanej tancerce,
Az z tej dziwoty przeszedł w zakochanie,
I jął się dać jej swe serce.
—A duzoz złota w woreczku waszeci?—
Było pytanie dziewczyny.
—Jam srogi gołec, jak wszyscy poeci,
Serce—to skarb mój jedyny.—
—Ha! ha! twój pokarm—pewnie pieśń skowronka
Napój—tastaJskie gdzieś zdroje?
U mnie—skarb tylko ten, co mile brząka,
Serce mi za nic—mam swroje.—
—Nie masz go wcale,—rzekł jej węzłowato
Wierszem, choć gniew w nim rozpłonie.
Chciała coś ona odpowiedzieć na to,
Prozą, w tancerek obronie.
Szczęściem, Wezuwiusz gniewny niespodzianie.
Wybuchnął jakoś znienacka,—
Bo tez! w klassycznem owem Herkulanie,
Zbyt nabroiły te cacka.
Prawda, ze w one wulkaniczne dziwa,
Zginął i Pliniusz brzuchaty,
Ale zginęła i tancerka chciwa—
Z czego niewiele jest straty.
Ho coz jest pieniądz?—kruszcu blaszka podia,
Która zwodniczo się świeci...
Przyznaj tancerko, marna chęć cię zwiodła,
To dobre tylko dla dzieci.
O liche złoto! precz mi nędzne blaski!
Gardzę znikomą twą płacą!..—
—Panie księgarzu, dopraszam się łaski,
Nie mam obiadu zjeść za co.
Krak bohatyr.
Był mai—lew grzmiący, dion silna jak burza,
Pierś, moc przedmurza—
Orzeł, król orłów,—w chmurach ponad światem
Słońce miał bratem,—
Zajrzał Bóg Czarny syna Lackiej sławie.
Więc młot wydźwignął od niebios podpiętrza,
W pierś bohatyra dał cios, grom nieprawie,
Az wszystka Lechia jekła w głębi wnętrza.
Przez kraje ciemni, gdzie blask w noc przepada.
Droga mu blada.
Od stąpań jego trzeszczy zrąb otchłani,
Drzą sklepień krtani.
Blada Mofzena. ciemnych państw Władyka,
Tłucze się trwoźna między cieniów zgrają.
Wieje strach zimny: z drogi wojownika.
Tłumy wiedźm marny eli ptastwem w puch pierz
chają.
W krainie światła, gdzie z słońc tkane progi.
Kres jego drogi.
Przed bohatyrem, odrzwie z barwnej tęczy.
Pękając, dźwięczy.
Na uczcie bogów gość on; złotowłose
Dziewczę, z uśmiechem potka go u proga.
I z pełni dzbana sącząc słodką rosę,
Przepomną czarę poda w dion półboga.
Bogów jest synem bohatyr wszelaki!
Głową, w gwiazd szlaki.
Ramieniem—w cuda, sławą—w wiek zasięze,
Mąź on nad męze!
Ioc—imię jego, świat jemu dziedziną,—
Oboje wnukom dziedzictwem przedawa,
Zkąd cześć, zkąd sława bratnim torem płyną:
Cześć—mocnym boom, bohatyrom—sława.
Endymion.
Gdzieś, gdzieś w lasów głębi, wśród ciszy nad cisze.
Na oczach młodziana,
Tkwi noc nieprzespana—
Szum dębów stuletnich sen jego kołysze.
Co noc—przez splecione konary, przez liście,
Niby wód strumienie,
W harmoniczne drzenie,
Zdrój świateł szumiących płynie promieniście.
Wśród świetlnej powodzi—by senna z mgły tkanka,
Bladego oblicza,
Bogini dziewicza,
Z krainy gwiazd spływa nawiedzić kochanka.
Iiamiony białemi otacza mu szyję,
I cisnąc do łona,
Patrzy weń stęskniona,
I znów go ramiony białemi obwije.
I skroń mu, i usta całuje dziewica,
I włosy u skroni,
I słodko się płoni,
Ilekroć wśród pieszczot wpatrzy mu się w lica,
I pierś swą przyciska do piersi młodziana,
Az dreszcz mu rozkoszy,
Po członkach rozproszy,
I błogo jej, ze jest wzajemnie kochana.
Tak nocy królowej czas w błysk się przemyka.
Tak Luna srebrzysta
Z chwil lotnych korzysta,
By, wieczna Bogini, kochać śmiertelnika.
I nie dba, eli oc gwiazdy zazdrosne ogniście,
Na niebie wysokiem,
Roziskrzonem okiem,
Choć Zefir złośliwy podgląda przez liście.
Dla dwojga szczęśliwych—samoinie,choć w tłumie.
Czyi w kwieciu—woń tkliwa?
Czyi blask w cień się skrywa?
Czyi wstyd ma być sercu, ie kocha jak umie?...
I tylko—gdy głucho warcząc w trzask pioruna.
Na niebo z wysoka,
Spłynie chmur powloką,
Nawiedzić kochanka nie przybywa Luna.
Bo szczęściu, bo duszy wiekuiście młodej,
Bo sercu,—potrzeba
Błękitnego nieba,
I ciszy półsennej, i jasnej pogody.
Człowiek bez głowy.
.Mandaryn pewien (coz na to powiecie?
Pseugrzmiangtfu było mu miano).
Myślał lat wiele, o czem jednak przecie?
Tego mi nie powiadano.
Wreszcie napisać znagła na myśl wpadnie
Księgę, tak w mądrość bogatą,
Ze jej sam nie mógł zrozumieć dokładnie,
Chociaz wysilał się na to.
Więc przed cesarzem stanął, i tak pocznie:
—Gwiazd ojcze! Księzyca kumie!
Wypada tobie zrozumieć niezwłocznie,
To, czego nikt nie rozumie.
Ztąd dzieło moje polecam waszmości,
Rzecz to jest djable zawiła.—
Monarcha zdawna cierpiał bezsenności,
Księga go z nich uleczyła.
—Jakiej nagrody mędrcze za to czekasz?—
Spyta go.—Żadnej,— odpowie.
—Tyś niejest mędrzec—lecz cudowny lekarz...—
A tamten wazył w swej głowie:
—Przyjdzie recepty pisać!—co ja zrobię?
Nie umiem nic po łacinie...—
W tem cesarz:—Mędrcze. nie myśl jednak sobie.
Ze czyn twój w dziejach zaginie.
Iźem twój utwór dziwnie zagadkowy
Zgłębił od deski do deski,
Dziś, na kończaty kapelusz twej głowy,
Kazę dać guzik niebieski.
Lecz iźbyś pyszny przez względy takowe.
Nie wzgardził sobie równemi,
Zrobić tez kaźę, iź tę samą głowę,
Ujrzysz u nóg twych na ziemi. —
Gdy więc u nóg mu głowę, kat ochoczy
Połozył,—znagła się stało,
Ze w ściętej głowie właśnie były oczy,
Co miały widzieć rzecz całą.
Wraz do cesarza, w tym wątpliwym celu,
Pobiegł Mandaryn najstarszy,
Była zaś taka, w słowach niezbyt wielu,
Treść dalszej woli monarszej:
—Mniemam,—rzekł cesarz,—ze już nalezycie
Pycha w nim wszelka osłabła;
Zresztą, wspaniale daruję mu zycie—
Niech sobie idzie do djabla.—
Więc wstał, i poszedł, nie czekając dalej,
Mandaryn mądry w swą drogę.
Ilu zaś było, co na to patrzali?
Tego ja wiedzieć nie moge.
Mam przekonanie, ze dla wielu osób
Pomysł ten zda się być nowy—
Lecz mnóstwo ludzi może zyć w ten sposób..
Ja pierwszy chodzę bez głowy.—
Gasnące blaski.
Zachód płomienny, w który tęskno tonie
Błękitna twoja źrenica,
I zbladłe twoje, zadumane lica,
Gra cichych westchnień w twem łonie.
Modlitwa ust twych, i złozone dłonie,
Szmer lip mierzchnących, szum fal na jeziorze.
I blask słabnący, którym dzienne zorze
Świat zegna z barwnych obsłonek,
Z krzewów chór ptasząt zegnających dzionek.
I kwiat, co tęskno spogląda w niebiosa,
Aź wonna spłynie nań rosa,—
To w duszy mojej, niby z nici cienkiej
Pasin, w jeden wątek się mota—
To razem całość, niby zgodne dźwięki,
To razem jedna tęsknota.
O Iuba moja! powiedz mi przez Boga,
Czyś ty na ziemi, czy w niebie?
Bo z lic twych zbladłych gra światłość tak bło
Ze kiedy spojrzę w konające zorze,
Niepewny—w zachód, czyli patrzę w ciebie,
Duch mnie i zycie odlata,
Bo myślę sobie:—może ty już, może
Juz nie nalezysz do świata...
A przeciez, przeciez, o Boze mój, Boze!
Tyś moja—to być nie może!
O miej ty litość!—cóz mój zal ukoi?
Tyś mej tęsknoty, tyś mych łez potrzebą—
Och! zostań przy mnie na ziemi, na mojej,
Lub wez mię z sobą w twe niebo.—
Kiedyś, gdy do snu wiecznego tęsknota
Obciązy moje powieki,—
Na krańcach niebios zachód gdzieś daleki,
W barwach szkarłatu, opalu i złota,
Jak dziś, konając przez szemrzące liście.
Będzie i wtedy konać plomieniście,
A ja, mocując powieki znuzone,
W tonące słońce utonę—
tak z gasnącem gasnąc jednocześnie
W zmierzch, w który blask tez się chyli.
Mając wspomnienie tej chwili,
Pomyślę sobie, zem ją marzył we śnie,—
Wtedy nie pragnąc w szczęściu mojem zmiany.
Pewny znów roić sny miłe,
Z radością zstąpię w mogiłę,
Z snu przespanego, na sen nieprzespany.
A z rannem jutrem, w szkarłatne świtanie,
Z promiennych blasków zaszłe słońce wstanie,
Zbudzi się wietrzyk, i kwiecie wiośniane,—
I tylko ja już nie wstanę.
Och! ze snu marzeń, gdy chłodną samotnię
Liść drzew od słońca ocienia,
Komu brzask szczęścia zaszedł bezpowrotnie.
Temu już nie mieć zbudzenia.
Kwiat, co przed bladym schylił się miesiącem,
Nie wstanie, az wstanie zorze...
Bo to co przeszło—tylko z wracającem
Szczęściem, powrócić znów może.—
Dziwozny.
Przez bór spieszy jeździec, przez puszczę szumiąca.
Wkróś liści strugami blask strzela z ukosa,
Igły kłębią się zbagnisk, z łąk srebrzy się rosa,—
Ni rosa to srebrna, ni mgły się to mącą.
To wiewnych dziew grono,w wieczornej krąg zorzy,
Dłoń w dłoni, na smugach zawodzi pląs hozy,
W ich rąbkach z mgły białej, w łzy rosa się mieni.
Ich ciała przezrocze z miesięcznych promieni.
Mi oczy z gwiazd spadłych.Włos światły,od środka
Paproci kwiat zdobi iskrząco skrzydlaty.
i błędne ogniki spinają im szaty.
I tańcom ich wiewnym pieśń wtórzy tak słodka.
Tak słodką zawodzą pieśń dziewy tańczące.
Ze wstrzymał się strumień w swym biegu na łące.
I wiatr tchu zapomniał wsłuchawszy się cały,
I drzące osiki znagła drzeć przestały.
—Chodź do nas! chodź chłopcze! — brzmi pieśń
dźwięcznej mowy—
—Co błądzić gdzieś tobie w noc ciemną, w bezdrozy.
Z siądź z konia, zsiądź z konia, chodź z nami
w pląs hozy.—
Koń parska, i dębem wrył w ziemię podkowy.
I prózno go jeździec,—znój zimny ua czole,
Zdębiały włos mając,—ostrwiami w bok kole.
Świat Bozy mu w oczach to mierzchnie, to błyska.
I chwieje się drząco, jak senna kołyska.
— Chodź do nas! chodź chłopcze!—zaklęty śpiew
neci—
—Chodź z nami w pląs hozy. Gdy tańczyć prze
staniem,
Na kłębach mgły lekkiem kołysanej wianiem,
Rozkosznie jest bujać w sennej niepamięci.
Szumiący liść do snu,—do marzeń, łabędzie
Brzmieniearf czarownych, słodko graćcibedzie.—
—Och!puśćcie mie! Nie chce! Choć droga daleka.
Mnie spieszno. Tam dziewcze, tam moje mię czeka.
— Czy chcesz mieć pas zloty w tęczowe odmiany?
Lub jeśli walk krwawych tkwi w tobie ochota,
Miecz wodza Pioruna, lub młot króla Miota,
Lub oszczep z gór siedmiu, w trzech zdrojach nu
rzany?
Lub zbroję, od której grot i cios ucieka,
Lub pierścień, co czyni niewidzialnym człeka?—
—Och! puście mię!nie chcę!nic nie chcę! nic zgoła!
Tam dziewczę mię czeka z uśmiechem anioła. —
—Czy chcesz ty czarownych znać słów zaklinanie,
Któremi niedźwiedzia, dzika krwawe zwierzę,
I smoka tez zwalczysz, który skarbu strzeze,
Skarb twoim się stanie,—chodź do nas młodzianie!
Skarb złota, i pereł, i drogich kamieni,
I szaty barw tylu, w ile blask się mieni:
Szkarłatne—w jutrzenki nurzane kąpieli,
I białe—tak białe, jak gdy śnieg się bieli.—
Przed wzrokiem się jeźdźca rozwleka mgła biała:
—Precz! puście mię! nie chcę! nic nie chcę! precz
z drogi!—
Koń jęknął, az w trzewiach poczuwszy ostrogi,
Wypręzył się, chrapnął i prysnął jak strzała.
—Masz szczęście wędrowcze, ześ nam uszedł cały.
Bo gdybyśmy ciebie w pląs były porwały,
Łaskotan rozkosznie, chichocząc z uciechy,
Smierć miałbyś wśród tańca z serdecznemi śmiechy.
Lilia biała.
Lilia dziewczyna nadzwyczajnie biała,
Biała dziewczyna i smagła,
Właśnie sukienkę ślubną przywdziewała—
Kiedy umarła wtem znagła.
Więc gdy im rzecz tę dadzą wiedzieć druchny.
Zaraz potęzni bogowie,
Zmarłą dziewczynę zmienią w kwiat bieluchny,
Co dziś jej mianem się zowTie.
A ze dziewczyna była dziwnie białą,
I to tak białą jak rzadko,
Chcieli pokazać, coby się z nią stało,
Gdyby została męzatką.
Więc lilię zółtą stworzyć przedsięwzięli,
Aby dac poznać tą miarą:
Jakby pozółkło dziewczę śnieznej bieli,
Gdyby jej przyszło być starą.
I lilię modrą, by, kto tylko nie wie,
Wzór z sposobności miał takiej.
Czemby się stała białość, gdyby w gniewie
Mąz jej porobił siniaki.
Wanda królewna.
Powieść dawna—pleśnią wieków siwa.
Gwarzy serca tętnem,
Płynie kłosem przez rodzime zniwa,
Szemrze zdrojem, co się z skał dobywa,
Kwili pieniem smętnem.
Smutnoz, och! przesmutno, serce zalem rośnie.
Łzą, nie spłaczesz cięzkiej doli.
Po gąszczach się Pochwist rozszumiał załośnie..
Och! ojcze Piorunie! kędy grom twój chłośnie,
Świat się mieni, zycie boli.
Liściem zwiędłem pada blask i chwalą,
Cześć się mgłą rozprasza,
Jasna dola tchem się w pył rozwiała.
Gdziez ty Wando? gdziez orlico biała?
Krasnaź Łado nasza!
Odzyła weselem Morzena przeblada,
Cieniów ema przed światłem ginie—
Ano świt im wzeszedł.—Ej biadaź nam! biada!
Zal wskroś wnętrze ściska, serce w kęsy pada...
Cóz nam przedsię w złej godzinie?
Stąpa dziewa, pełna krasy cała,
Jedno, ze jej zgoła
Wiewna szata wodą ocięzała,
Włos stargany, taliźe coś, bez mała
Szpecą wodne zioła.
Oj, tobiezto było, chrobra Kraka córo,
Rzucać lud swój, ziemię swoją!
Za słońce, za jasne, mieniąc noc ponurą—
Takźeć w male była sława ona, którą
Wielkie państwa cało stoją?
Wznieściez Ładzie mogiłęświątynię—
W chmurach z gwiazd jej strzecha!
Niech ją widno, zkąd więc Wisła płynie,
Z Tatr, az w morze! het! po wszej krainie—
Po krainie Lecha!
Nie trzebać zaimków, korowód ni pieni.
Ni placzebnic czerni łzawej—
Skargami nam grają wiatrowie szaleni,
Od przykrej Izy naszej, co się z Wisłę zeni,
Zgorzkniał Bełtyk w piołun prawy.
Z ustek dziewy, niby z klatki szparą,
Wypłynęła dusza—
Wypłynełać, oj! ptaszyną szarą,
Kukułeczką, ciemnych borów mara,—
Żal jej wiatr zagłusza.
Puka się w niej serce w tej załosnej chwili,
Żal jej echo w dal roznasza,
Wszystko tylko duma i kwili a kwili...
Oj! biedniz my, biedni, ześmy ją stracili!
Biednaz Wanda—dziewa nasza!
Słowo—ziarno. Dawnych cudów baśnie
Wschodzą pieśni kwiatem.
Pieśń jak ptaszę wzlata w niebios jaśnie,—
Pieśń a słowo—to brat z siostrą właśnie.
To jak siostra z bratem.
Safo,
ZE SKAŁY.
Szklistą się skargą pieśń zacznie—
Z dźwiękiem niech duch się ulatnia
Brzęk strun starganych rozpacznie,
Och! pieśń to moja ostatnia!
Nim jęk ten w dali gdzieś skona,
Precz lutni!... Pieśń już skończona!
U stóp mych, otchłań rycząca,
Z chciwych gardzieli tysiąca
Kipiące wiry wybucha.
Co połknie raz—nie wypuści.
Och! cóź mnie przepaść czeluści?
Głębszą przepaścią—głąb ducha!
Ceusa ci grom Afrodytę,
Coś jest przekleństwo i męka!
Grom w twoje zary ukryte,
Od których serce rozpęka!
Od których zmysły sie maca,
W zyłach krew—lawą kipiącą!
Od których, w cierpień cierpienie,
Grzmiące Plefajsta płomienie,
Zda sie, rozsadzą ci skronie,—
W piersi—tysiąca burz tętna,
I dusza, łez niepamiętna,
Żarem stu piekieł rozpłonie.
O biada! dusza się czyja,
W szale ku niebu rozmiotą!
Z piersi łez źródła wypija
Decii tamująca tęsknota.
Cieniami wzrok się powleka,
Seu i spoczynek—zdaleka!
Sława i szczęście—dwa dziwy,
Ku którym rwie się w lot chciwy,
Dusza i dźwięczna i młoda...
Wawrzyn—młodzieńczą skroń spali,
Od szczęścia—w grobie najdalej,
Och! tam przynajmniej—ochłoda.
Miłość?.. O zbrodni nad zbrodnie!
Miłość—to wiosna woń tchnąca?
Coś—spokojnego łagodnie?
Coś—od promieni? od słońca?
Cyprydo! kłamiesz bezkarnie!
Miłość—to piekieł męczarnie!..
Wiek szczęścia w błysku się zmieści!
Chwile—wiekami w boleści!
Światło i ciepło jv grób idą!...
O! zar cię piekieł ogarnij!
O! pochłoń wieczność męczarni!
O! bądź przeklęta Cyprydo!..—
Bogi!.. Te słowa?.. Niestety,
W bólu myśl traci słów wodze...
Och! jeśli dopędza mety,
Wstrzymaj o Ceusie! dźwięk w drodze...
Lub—gdy już słowo dobiegło,
Skroń gromem skrusz nieuległą!..
Lub nie. Grom tylko moc gniecie,
Nie to, co słaba jak dziecię
Rozpacz, w slów szale przewini.
Krew jest i męka w mem słowie—
Och! przebaczenia bogowie!
Litości Cy pra Bogini!...
Młodość i ducha swoboda—
Gdziez dziś te wiosnv o bied wie?..
Byłam spokojna i młoda,
Niedawno,—wezora zaledwie...
O moje skarby niewieście!
Kędyź wy dzisiaj jesteście?..
O Afrodytę! o biała!
Jam tobie pieśń mą święcała,
Och! w swej ty miej mię dziś pieczy!
Prawdaz to—ze w tej topieli,
Kto się w nia rzucie ośmieli,
Lub zginie, lub się uleczy?..—
Precz włosów wonne przepaski,
Szaty i strojne okrycia...
Łaski Bogini! och, łaski!
Zbaw mnie boleści, lub zycia.
O Bogi! bądźciez wy ze mną!—
Dalej!...—Ha! jakze tam ciemno!..
Smierć może?..—Zal ci szalona?
Dusza i tak w tobie kona—
Och! zapomnienia ci dla niej!
Nie.... Zwłoką losów nie zmieniem
A wszak i smierć—zapomnieniem..
Witaj więc zbawcza otchłani!...—
V
Kłopot.
Chciałbym być sławnym—marzę ja młodzieiiczo.
Zanim mi serce nie zwiędnie,—
Alem ciekawy, czem mię tez uwieńczą,
Chcąc, by to było oszczędnie?
Jusciź—wawrzynem, jak jest rzecz przyjęta.
Cóz, kiedy ten upominek,
Jak moje pisma, pod placki na święta.
Wzięto na sosy do szynek.
Wiem co mi nazbyt nie wzbogaci głowy.
Ni tez ją sosem poplami:
Włózcie mi na nia, lub wieniec cierniowy.
Albo czapeczkę z dzwonkami.—
Opętana od Chochlika.
Chochlik się na mnie zawziął—Bozeź drogi!—
Najświętsza Panno! lituj się niebogi.
Kędy się ruszę, on tuz za mną wszędzie.
Sama już nie wiem, co to w końcu będzie.
Kiedy się modlę, on mi zkądś przez ramię
Zdmuchuje z ksiązki wyrazy pacierza.
Gdy się przeglądam—dziwnie, jak on kłamie.—
Bo mówią przecie, zem ładna i świeza—
A w zwierciadełku—istny dziw nad dziwo!—
Wyglądam blado, smutnie coś i krzywo.
Gdy się zamyślę w kątku nad robótką.
On się podkradłszy nieznacznie, cichutka,
plącze mi oczka, albo nici zmota.
Wyraźnie na mnie zawziął się niecnota!
Wiecznie mi psoci. Raz mi—jak zarzewiem.
Drugi raz, w piersi dziwnie znów wystudzi,—
Ze mi jest tęskno—czemu? sama nie wiem.
Ze mi odludno—chociaz wpośród Judzi.
Gdy na świat spojrzę, Iza mi wzrok zasiania...
To już doprawdy nie do wytrzymania
Gdy mówią przy mnie o synu sąsiada
(Ma ciemne wąsy—twarz ściągła i śniada—
Juściz ładniejszy niźli inni młodzi,
Ale doprawdy, cóz mię on obchodzi?
I brwi ma ciemne, a na czole gładkiem
I w oczach jasnych, zda się, dusza cała!
I często na mnie spogląda ukradkiem.
Jam nań ni razu jeszcze nie spójrzała...)
Gdy mówią o nim—ja w dół patrzę skromnie....
Przeklęty Chochlik! co on cierpi do mnie?
Gdy mówią przy mnie o synu sąsiada—
(Jam tego słuchać bynajmniej n ie rada—)
(oś w twarz mi dmucha,—a przez to dmuchnienie,
Czy chcę, czy nie chce, to się zarumienię.
I we śnie nawet... czyź to jest przyjemnie?
Ten sam bo chłopiec—ten sam wzrok sokoli—
Jak to już nie raz, wpatruje się we mnie,
A blady czegoś, az coś w sercu boli.
Więc sieja spłaczę, i smutna tez budzę...
Cóź mnie ten chłopiec? cóź mnie smutki cudze?
Coś jego imię wciąz mi kładzie w uszy,—
Coś myślą o nim wciąz mi głowrę suszy,—
Nawet na jawie zal mi go, ze blady...
(chochlik się na mnie zawziął,—nie ma rady!
Jednak... ten chłopiec... może to na świecie
Dusza samotna, której się nie szczęści?
Czemuz on tylko we mnie patrzy przecie?
Czemu ja o nim myślę coraz częściej?
To istne czary, którym duch przy wyka...
O Matko Boza! zbaw mie od Chochlika!
Juz ja Soboty pościć będę Tobie.
SuMenkęć zrobię, kwiatkami ozdobię,
Tylko—ten chłopiec... o nasz Mocny Panie!
Niech on być smutnym i bladym przestaniel—
Pieśń od pragnienia.
Jam duch od pragnień!.. Och! jam pragnął wiele!
Tylko, o bracia,—tylko, ze coś sprędka
Odbiegł mię anioł w samem cudu dziele—
Zkąd mi zal nieba, zkąd mi śmierci chętka.
Jam duch od pragnień!... Tylko... och! mój Boze!
Tęsknozbo pragnąc wiecznie, nienasyto!
Więc cóz mnie z zycia, cóz mnie z ządz, gdy może
Człek, zebrak tylko. Nagim go spowito,
Nagim w grób pójdzie,—dusza w nim tez naga—
i przeto nagość nędzą w niej przemaga.
O! niech ja jeszcze mam! Niech znów, jak wprzódy,
Tochwytam wątki słodkich brzmień! Toć przecie
Za nic mi nędza, wałku cierń i trudy.
Niech tylko ciepło i jasno na świecie.
Będzie znów przeszłość... coś jak snu odbicie.
Coś jak pól jawa,—tylko—precz z załoba!
Bo mnie potrzeba—och! czy wy słyszycie?
Bym ja był znowu dawnym samym sobą.
A to tak trudno, prawie niepodobna...
Boze! daj siły, bomci mrówka drobna.
W winnicy Pańskiej pracownik od świtu.
Znuzonym nieco... Przeciez, biednej głowic,
W mogile chłodnej spocznienia do sytu—
Czem duch nie wezbrał tego nie wypowie.
Więc jeszcze jedną pieśń! och! tylko jedną.
Pieśń od pragnienia—na co kogo stanie—
Pragnący wiecznie, wieczne ządz bezedno.
Jak brzmiałem zywot—niech wybrzmię skonanie.
Panie! o Panie! wskaz mie palcem w niebie,
Bo trzeba światu, bym ja szedł od Ciebie.
O słowa moje! wam nie zmarnieć przecie,—
Szkodaź bo, szkoda, byście wy przebrzmiały:
Ale Pan łaskaw. Przeciem ja na świecie
Lutnista Bozy, i piewca od chwały,—
I choć duch smutny, wskroś światła i tęcze.
Sam nie wiem zgoła, jako się popiszę,
Jak myśl uskrzydlę, jako się wydźwięczę,
Znaj dęli wrogi, czyli towarzysze—
Choć nie wiem błędny, zkąd mnie świt w obłędzie.
Przeciez—da Pan Bóg—jakoś to i będzie.—
O gorącej miłości
PIEŚŃ MRO?NA.
O kraje lodów bez miodu i mleka!
Serce krającej kry kraje!
Do was choć dusza z tęsknotą ucieka,
Ciało przy piecu zostaje.
Tam człek nie ujrzy podobnego sobie,
Ponad wód nawet zwierciadly.
Tam król nad drugich—komu szczęki obie,
Z szczękania, w szczęt nie wypadły.
Tam cielę morskie—rozumne przed laty,
Tam niedźwiedź bez wychowania,
Tam Pen, małzonek nieco zbyt rogaty,
W troskach wiatr śniezny przegania.
Lecz dnia pewnego, skarby te tułacze,
Wszystkie się do nas przeniosły:
Mamy cielęta, niedźwiedzie, rogacze,
Lecz mamy jeszcze i osły.
Więc choć śnieg u was skrzypi wieczne zale,
Wiatr wyje pieniem łabędziem,
Wy nam mozecie nie zazdrościć wcale,
I my wam takze nie będziem.
Wiecie, dlaczego, w wiosce Eskimoskiej,
Zdawna się radość nie zmniejsza?
Za królewskiego syna z bliskiej wioski,
Idzie królewna tutejsza.
—Nie ma piękniejszej—królewicza zdaniem,
—Jest—zdaniem dziewcząt. Na oba,
Dla świętej zgody, zarówno przystaniem,
Wy zaś, jak wam się podoba.
Był wieczór cichy, gwiaździsty, bez chmury,
Nazajutrz miało być rano
i dzień zarazem jutrzejszy, na który
Wesele zapowiedziano.
A dzień podobny wioska popamięta,
I będzie długo brzęczało.
Więc, choć zazdroszcząc, cieszą się dziewczęta,
Bo będą tańczyć noc cala.
Lecz ach! pomiędzy szczęsciem a rozpaczą.
Włosek jest tylko cieniuchny!
Te co się cieszą, niedługo zapłaczą,
Chciwe wytańczyć się druchny.
Co jest przed stratą, to niejest po stracie,
I dziś, to jeszcze nie jutro...—
O czem rozpowiem, jak się wykaszlacie,
I wszyscy nos sobie utra.
W wieczór on cichy, chciwi zostać sami.
Wyszli się przejść kochankowie...
Mamze dokończyć łzami, czy słowami?
Powieść brzmi bardzo grobowie!
W błogiem sam na sam Raj kochankom kwitnie.
Niebios pękają podwoje...
Coz kiedy mróz był trzaskający zbytnie,
I zmarzli jakoś oboje.
—Jakto? toz przecie ciało nie jest głazem,
Ani tez serce ze stali....
Mielizby zmarznąć, chociaz byli razem?
I nawet—choć się kochali?—
Niestety! powieść brzmi jak najokropniej,
I dreszczem nawskróś przeszywa—
Bo mrozu było siedemdziesiąt stopni!
Dalibóg, rzecz jest prawdziwa.
Stopnie te były podług Fahrenhejta,
Nie Celsa, ni Reaumura,—
Bądź co bądź jednak wy sobie gadajta.
Powieść jest nie mniej ponura.
Prózno ich tarto śniegiem i flanelą,
Bo się ich już nie dotarli;
Przeciez wiadomo wszem wobec i wielom,
Jak są uparci umarli.
Zamiast się cieszyć, dziewczęta urocze
Płaczą u zimnej mogiły,
Bo coc w tych krajach trwa cale półrocze—
Byłyby sie wytańczyły.—
Otoć skończona, jak się i zaczęła,
Nie nazbyt ciepła ballada.
Lecz jeśli koniec ma być wieńcem dzieła,
Niech z niego nic nie przepada.
Niech więc wie wreszcie sława stujęzycza,
Zem swego dziwnie jest pewny:
Angetkog było imię królewicza,
Kanglura imię królewny.
Mogą dziwnemi zdać się te imiona,
Jak niemniej dziwnem zdarzenie—
Lecz niech rzecz sama będzie tem zdziwiona.
Ja jednak nic nie odmienię.
Niech tez nie wątpią, w sposób świętokradczy,
Ludzie z wszej wiary wyzuci,
Bo, co ja mówię, Franklin to poświadczy—
Jak tylko kiedy powróci.
Nareszcie kończąc ten śpiew Eskimoski,
Zaręczyć moge, ze króle
Równie państw znacznych, jak i jednej wioski,
Potrafią kochać się czule.
Tęskne chłopię.
Brzegiem jeziora chłopiec szedł,
Z zielonej wierzby skręcił flet,
I grał tak rzewnie, tęskno, łzawo,
Jakby liść zwiędły gwarzył z trawą,
Jakby już Boźy świat,
Wskroś wiądł, i marzł, i bladł.
Z dąbrowy słowik przesłał śpiew,
Stanęły uchem listki drzew,
Tonące echo, piosnkę całą
Z upodobaniem powtarzało,
Na brzegi, szklanna toń,
Plusnęła w dźwięk i woń.
—Bracie!—rzekł młodzian tłumiąc łzy—
—Jakze zazdroszczę pieśni twej!
Sobie wesoły, ludziom wesoły,
Na zaglach piór twych bujasz z anioły,
"Wśród sfer powietrznych król,
Wielbiony wieszcz wśród pól.
Gdybym miał myśl i lot jak ptak,
Bujałbym tak, i śpiewał tak,—
Biednaź, o biedna myśl ptaszyna!
Na szatę uczuć, wzgardy ślina,
Na serce pada kał!
Nadzieje wicher zwiał!
Sercu do burzy po co drźyć?
Serce pajęcza wiotka nic.
Po co myśl wiecznie wzlatać rada?
Gdy wzlata orłem—głazem spada,..
Boze mój! Ojcze nasz!
Ty Jeden, Ty mnie znasz...—
I wzrok zatopił w mglistą dal,
I myśli puścił z biegiem fal,—
I jakoś wkoło zmierzchło, zbladło,
Wietrzyli pomarszczył wód zwierciadło,
A echo brzmiało w ślad:
—Biednyś tyl biedny—brat.
Mieszko ksiązę.
Przechrobry Ziemomysł, Bogów syn wybrany,
Ma właście rozległe, Woje i Ziemiany,
I gwoli we wszem do syta,
I szczęsnym go zową. On nie wesół przecie.
Bo Mieszko nadzieja, pierworodne dziecię...
Blask dniowy nie jemu świta!
Zaledwie od ziemi dźwignie się pacholę,
Niepojętem słowem wieści swą niedolę,
I cuda prawi a dziwy:
W śnie niebo mu błysło jasnością przesrogą.
Od której więc olśnął, bo jej znieść nie mogą
?renice wszej duszy zywej.
Gdy siedm lat chłopięciu,—na postrzyzyn święto,
Zwszej Lechii, lud mnogi wezbrał rzeka wzdętą—
Objatmi płoną ołtarze—
Wieszczbiarze w milczeniu wazą cudów dziwy—
Wtem, zśród Judu starzec wystąpi przesiwy,
Duch Bozy zda się przeii kaze:
—Bracia! do was słowo! Nie chlebem jedynie,
Lecz i słowem zyje człek: w cudów godzinie
Tak wieści Pan—Zywe Słowo:
To dziecię olśniałe—to wy. Blask z nadziemu
Olśni was—jak jego. Przejrzeć wam—jak jemu:
Jak jemu—wam wzejść na nowo!—
Wtem do ócz ksiąźęciu drzącą dłoń przyłozy—
Jemu świtem niebios rozbłyśnie świat Bozy—
Lud wszystek niemy z zdziwienia.
Naraz dzięk społeczny huknie w grom ku chwale,
Lecz znikł starzec dziwmy, jakby nie był cale,
Jakby się rozwiał w promienia.
Wskroś niebios brzask świta, trzeszczą świątyń zło
Stare Lechii Bogi lecą w proch znikomy, my,
Lud na twarz pada w pokorze:
Jasny niebios Panie! daj nam zmiłowanie!
Przeczysta Panienko! zgódź nas z Syna męką!
Daj światło o Duchu Boże!
Bachantka.
—Och! och! upadam. Wina! Skroń mi płonie...
Co? Chrypi w piersiach do licha...
Przeklęty taniec! Och! tchu braknie w łonie—
Och! w gardle dziwnie zasycha.
Świat się czy zmienił? Nie, dopiero zmieni—
Zewsząd nieznośny skwar bucha—
i w zyłach płynie lawa, zar płomieni—
W uszach tętnienie obucha.
Precz, precz z kochaniem... Och! bo widzisz, oto
Ty mię udusisz w objęciu.
Piłeś za dziesięć, i z równąz ochotą
Kochaćbyś chciał za dziesięciu.
Świat się przewraca... Nie. Kręci się—mruga—
Wy się nic nie dziwujecie?—
Tam... czy to światło?—czy tez świateł struga?—
Ha! ha! spróbujmy wstać przecie...—
Nie mozna... Głupstwo!... Tfu! Choć pij obficie
W gardle pragnienie wciąz pali.
No! Wina! prędzej! Wina! czy słyszycie?
Czyście się w śmierć już pospali?
Rzecz dziwna—w pięści trzymam ją co siła,
I to najprościej jak mozna,
Wiem, zem z niej kropli jednej nie wypiła—
A jednak czara jest prózna.
Precz!.. Brzęk coś szklisty.—Co? Czy wzrok mu
Puhar uderzył o ścianę. mami,
Ha! tak bo śmiesznie rozprysł się iskrami,
Brzmiąc, niby struny zerwane.
Pieśń by zaśpiewać... Hej! hej! czy słyszycie?
Pieśń stworzyć błyska nadzieja...—
Gdziez się podziało?... Cóz za dziwne wycie!
Czy to ja śpiewam? czy nie ja?
Nie. Prózno!Rzecz to zdawna niepamiętna,
Dziś się coś upić nie moge...
Do mnie mój luby! krew wre, biją tętna,
Czasbo w szaloną nam drogę.
Ty mnie przy ciśnij, objąwszy ramiony,
Ja ciebie ujmę za szyję—
Tak się u ust twych, kręcąc w wir szalony,
Pocałunkami upiję.
Szumi—wre—lecim... czy my?—czy tez nie my?
SwiatJa te—stoją?—czy biega?
To my.—Och! leemy—az trupem padniemy
Jedno w objęciach drugiego!
Dobranoc.
W samą pierś!... Koniec w alki!—Precz czara z pio
łunem!
Spać!—spać!—Jakzem znuzony. Barwy pełzną, bie
dna. .
E
Nocze to?.. Matko Wiaro przymknij mi powieki.
Grzmijcie, lub milczcie burze, — już mi wszystko
jedno,—
Kładę się do snu—w trumnę, odziewam—całunem,
Dobranoc. O jak słodko zasypiać—na wieki!
Młodzieńcze, nie szydź z burzy, lecz zmarszcz gład
kie lica.
Patrz, widmo to—to miłość. Zwodnicza i blada!
Szalony ten, kto przed nia na kolana pada.
Ty czcij piorun, błysk gromu niech ciebie zachwyca.
Słuchaj. Dziwny występek spętał dni mych nic.
Nie wstępuj w moje ślady. Szaleniec bez miary,
Śmiałem wierzyć, jak zaden z ludzi małej wiary.
Na tak jawną obelgę, nie chcąc w hańbie zgnić,
Świat się wzburzył, i w gniewie nazwał mię—pro
rokiem.
Bo śwriat dziwnym jest sędzią. Grzesznik od po
wicia,
W ciągłej trwodze, ucieka przed niebios wyrokiem.
Rozpiął zagle, i płynie,—bez igły zbawienia,
Bez steru, coby przyszłość bronił od rozbicia,—
Wziął krzyź,zamiast kotwicy,—Wiarę za Nadzieję..
Brzeg daleki — grzmi burza — słońce w cień się
zmienia,
Rzucona kotwa nie chce uczepić ramienia.
Lecz biada, ktoby na nią spojrzał prawdy okiem—
Potępiony, w szaleństwie, sam siebie wyśmieje!
Jam tak przejrzał—i spadłem. Przemianą zbyt ostrą,
Ikar biedny, kląć musze mój polot orlęcy.
Dobranoc wam! Nim zorza krwawy blask rozpostrą,
Chciałbym zasnąć, by nigdy nie zbudzić się więcej.
Nie moge spać. Blask jakiś błądzi nad wezgłowiem.
Nadziejo! jakzez nudny twój zawód proroczy!
Błagam was—zgaście gwiazdę, bo mi świeci w oczy.
Za to, jak się obudzę, sen mój wam opowiem.
Siedm nieb.
Siedm nieb na Bozym jest świecie:
Pierwszem—zielona jet wiosna,
Drugiem—tęsknota miłosna,
Modlitwa—niebo jest trzecie.
Czwarte—pieśń słowy Bozemi,
Piąte—sam nieba krąg siny,
A szóste—uśinieeh dziewczyny,
Co jest aniołem na ziemi.
A siódme... Wszystkie, och! społem
Sześć nieb, och! niczem niestety!
Bo to jest miłość kobiety,
Co jest twej duszy aniołem.
Wiosnabo—ziemska to dziewa.
Tęsknisz—sam nie wiesz do kogo.
W modlitwie, Izy płynąć mogą.
W pieśni, przez ciebie Pan śpiewa.
Sklep nieba, Pańskiej strop głowy.
Uśmiech ziemskiego anioła,
To on dopiero cię woła,
Iz czas ci—jeśliś gotowy.
I tylko w siódmem och! niebie,
Szczęście ci z ocz łzy osuszy,
Bo miłość bratniej twej duszy,
To twoja własna dla ciebie.
Golizna.
Adam i Ewa srogim wstydem zdjęci,
Kryją goliznę jak mogą.
Dziś—mnóstwo golców po świecie się kręci,
A jednak nie wTstyd nikogo.
Ja sam naprzykład, choć z nieprzymierzania.
A chodzę goły bezwstydnie—
A nikt ni zwaza, ni oczu zasłania,
Az świat i zycie już brzydnie.
Bo, ze mnie nie wstyd—o to dbam niewiele—
Niech inni tem się podlechcą,
A mianowicie głupi wierzyciele,
Co mi pozyczać już nie chcą.
I to dlaczego? Ze im nie oddaję!
Czyz to jest powód, mój Boze!
Alezbo dziwne przyjęto zwyczaje,
Gdybym miał—oddałbym może.
i
Cóz robie? Snadź to rzecz mi naznaczona
Gołym przez całe byc zycie,
Gołym przyszedłem na świat z matki Iona.
Gołym mię w grobie złozycie.
Król Bolesław.
Byl król, zelaznej mąz prawicy,
Przesilny w kazdem dziele.
Lud czcił go, drzeli przeciwnicy,
Pan go miłował wiele.
Żelazny miecz dał w dłoń mocarza,
I rzekł mu:—Miecz ten cuda stwarza,
Lecz strzez się w złej godzinie.
Od blasku złota miej go precz,
Zlotem się szczerbi cudów miecz,
Żelazo—zlotem ginie.—
Przed królem, wprędce, ze wszej strony,
Narody głowy kłonią.
On. gwoli prawu, berła, trony,
Rozdawał szczodrą, dłonią.
W pychę go wzbiły cudów sprawy,
Az olśniał sam od własnej sławy
Wybraniec Panu miły.
I raz zdobyty biorąc gród,
Uderzył mieczem w odrzwia wrót,
A wrota—złote były.
W grodzie tym nierząd miał stolicę,
Rozkosz, co jadem wzdycha,
W jedwabiach ządze krasnolice,
W klejnotach miękkość licha...
Szatanem stał się król z anioła,
Więc lud koronę wziął mu z czoła,
Moc go odeszła Boza—
Stępiony miecz porzucił z dłoń,
Pokutnym prochem potrząsł skroń,
I przepadł w gór bezdroza.
I rzekł do króla Pan grzmiąc w chmurze:
—Synu mój! cóz się stało?
Dałem w twe ręce dobra duze—
Patrz, czyś je zwrócił cało?
Naucz się prawdy w przykrej toni:
Żelazny miecz, w zelaznej dłoni,
Żelazne cuda działa.
Człek, jedno tylko bierze z dwóch,—
Żelazem—prawda, chwała, duch,
Złotem jest—wielkość mała.
Przeczucie.
Tyś przy mnie moja! Szczęście mnie w tej dobie!
Na ustach moich, namaszczeniem błogiem,
Twój pocałunek święci się przed Bogiem.
W koło mej szyi ręce twoje obie,
Na licu tchnienie—pieśń słodkonamietna,
I w piersi mojej serca twego tętna,
I w duszy duch twój,—jakby już nie miało
Własnego bytu zycie w czar zaklnione.
i mam cię dla mnie tylko,—duszą całą
W wzroku twym tonę,—
Jednak— sam nie wiem czemu!—och! mój Boze!
Jednak mnie tęskno—smucę się i trwozę.
Sam nie wiem czemu.
Och! nie odchodź ty odemnie!
Jasność twych splotów, źrenicy twej niebo,
Rozprasza chmury, opromienia ciemnie,—
Jako, za zycia potrzeba,
Rózowe zorze, wskroś noc, z gwiazd haremu.
Jawi się światu z licem w Izach skąpanem—
Tyś dziwnie piękna i jasna przed Panem,
Och! niebo z tobą i szczęścia świtanie —
Smierć mnie, gdy ciebie nie stanie!
Zostań ty przy mnie!.. Och! szczęściem bezmiary
Smierćby mi była u twej piersi białej—
Smierćgrzech—bez walki, bez chwał}...
Och! jam bluźniercą, godzien wiecznej kary.
Cóz, kiedy biedny—sługa własnej biedy,
Ja zyję tylko przez ciebie i w tobie.
Bóg tak już zrządził!... Jeśli ciebie stracę,
Wygnany z raju—w świat gdzieś—na pustkowie.
Prózno mnie walczyć! Bo przez jakiez prace
Przebłagam przyszłość, lub przeszłość przerobię?
Bóg się mnie wyprze, i świat się nie dowie,
Och! czym ja nawet zył kiedy?...
Biedny ja!.. Luba! wieszźe ty... mój Boze!
Kiedyś—daleko gdzieś—na krańcu świata—
Strudzony zyciem—kiedy apostata
Umrzeć zatęsknię,—w milczeniu i zimnie
Do snu bez jutra padnę w twarde łoze.
To wtedy może szczęście... wtedy może;—
Tylko, ze wtedy nie będziesz ty przy mnie!..
Smutna druzyna tylko, na mogile
Zapłacze łzawo—bo już będzie po mnie!..
Tak jakem przezył, tak i zginę skromnie.
Słowikiem w pieśń się rozkwilę,
Kwieciem odkwitnę...
A kwiecie będzie pogodne, błękitne,
Jako twych oczu niebo. Rosy łzami
Zatęsknię jeszcze ku tobie tak rzewnie,
Ze z jasnych niebios aniołowie sami
Zbiegną mnie cieszyć. To może przypadkiem.
Luba ci barwa zwabiona,
Przechodząc tędy podumasz nad kwiatkiem,
(szezkniesz go może, usty dotkniesz pewnie.
Przypniesz u łona,—
Lub może zdepczesz!.. Choćby i tak było,
Smierć pod twą stopą jeszcze będzie mila.
Wtedy ku niebu wionie duch tułaczy,
Obmyty Izami własnemi,
I Pan Bóg dobry moie mi przebaczy,
Zem był szczęśliwy na ziemi.
i
Siedmiu.
Snadź w Starej Grecji głupcy byli sami.
Bo raz, gdy, zbyt może śmiało,
Szukano mędrców między niemędrcami,
Ledwo się siedmiu wybrało.
Dziś—wszyscy mądrzy—rzecz całkiem wiadoma
Toz jest postępu systema.
Wiec co się dawniej szczycono siedmioma,
Zaszczytu z tego dziś nie ma.
Otoz—jak mądrych niezbyt było wiele,
Między głupiemi az miło,
Dziś—głupich z mądrych wybrać się ośmielę.
Niechby choć siedmiu ich było.
Naprzód—ja pierwszy. Proszę najlaskawiej
Tem się nie zrazać broń Boze—
Umiem być grzecznym: kto się drugi zjawi,
Pierwszeństwa pewnym być może.
Ja—to już jeden. Któz więcej? No, dalej—
Dość tej skromności dziewczęcej.
No, któz chce, by go nad drugich wybrali?
Ja—to już jeden,—gdziez więcej?
Do licha... Znagla, z tych greckich pamiątek,
Samochcąc siedzę jak w matni...
Chciałem być pierwszym, by zrobić początek,
A jestem takze ostatni.
Wiano królewny.
Słuchajcie dawnych słów powieści,
W słowie się dawnem prawda mieści,
A w prawdzie mieszka Bóg—Duch prawy,
Raz lud Lechicki w cudów dobie,
Małzonkę chciał poślubić sobie—
Przesławnej dziatwie—matkę sławy.
Więc w rózne strony, w tę i w ową,
Ponieśli posły druzby słowo,
Tez dar przystojny w cześć wesela.
I gdy im wielce radzi wszędy,
Dokładnie wazą wszelkie względy,
Jakby wybrali z pośród wiela.
Zaczem król wszelki rzeki sam w sobie:
—Wiana szukają... wiem co zrobię—
Mocenci jestem jak nikt nie wie,
Bo cora moja z krasy znana;
Gdy wiec nie pozałuje wiana,
Niechybnie dank wziąść mojej dziewie.—
Wiec rzekł im jeden:—Dam mej córze
Ziem obszar srogi,—kraje duze
Od wschodu w zachód. Więc rzekł drugi:
—Cora ma dziwnie was obdarzy:
Pierwszy po Bogu ród mocarzy,
Mnogość mu potęg jako sługi.—
A inny zasię:—Weźcie moją,
Mnie się po ziemi jak lwa boją.—
A drugi sobie:—Tać bo pani!
Oto wam posły cudna dziewa,
Jakiej podobnej świat nie miewa—
Niejeden turniej zwalczon dla niej!—
r
Ow znowu:—Mam ja szaty w złocie,
Tez klejnot mnogi, skarb nad krocie,
A wszystko dziewce mej dam w wianie. —
—Córze mej—drugi wabił słowy—
Bez liku Iuda w dar godowy,
Ufiec rycerzy w orszak stanie.—
Lecz za nic krasa, blask urody,
Rozległe właście, z głazów grody.
Bogactwo lśniące złotogłowo,
Tez i potęga silna dłonią.
Wszystkim się posły równo kłonią.
I wszystkim równe od nich słowo:
—Mir wam! Nie tegoc nam potrzeba.
Mamyc dostatkiem ziem i chleba,
I lud nasz liczny a rozległy
I tez niczego się nie lęka,
Bo zdawna Pańska nad nim rcka,
I pierś nam starczy za gród z cegły.
i inieć nam więcej nie tęsknota,
i nie potrzeba nam tez złota,
Z zelaza u nas miecz, a socha..
A tak nietrzeba nam nic zgoła,
Q
Jednoby dziewy nam anioła,
Przez którą Pan Bóg Iud swój kocha.
Więc nie chcąc wbrew iść woli Bozej,
Kwapią się w powrót. Wtem, w bezdrozy,
Zbłąkanych nocą, Pątnik potka.
Imieniem Paiiskiem ich pozdrowi,
A oni zwierzą wędrowcowi,
Jako ich smutkom nie ma środka.
Na to im Pątnik:—o szaleni!
Pan wzbudza chwalców swych z kamieni,
Przeczby opuścił lud swej części?—
Wtem się on dziwnie rozanieli,
Z szat mu rozśnieźy jasność bieli,
Wzrok się roziskrzy, włos rozpieści.
—Wam posły w drogę niezbyt długą.
Za trzecią górą, piątą strugą,
Za siódmy bór, u skał dziewięci,
W modrzewim dworcu król przebywa,
A cora jemu świętobliwa,
A w sromnej dziewie cud się święci.
W bojaźni. Pańskiej w czas chowaua,
Nalazła laskę swą u Pana,
Ztąd tez i wiano jej nie z świata.
Dar bo, którego gdy nie stawa,
Biednym jak moznym nie w smak strawa,—
W tenci to dziewa skarb bogata.
Rzecz to jest zdawna Pańskiej dłoni,
Byście w dziewosląb poszli do niej—
Onać wam pani jako trzeba.—
To rzekłszy, znikł. Ci, zdjęci trwogą.
Kto zacz, on Pątnik? dojść nie mogą—
A to był sam Pan Jezus z nieba.
Gdy idą waząc mądre słowa,
Oto jutrzenka z wód rózowa.
Az tez, i według słów, w trzebiezy
Wśród skał, królewski dwór wynios
Pod dach gościnny wchodzą posły,
Sędziwy król tez ku nim biezy.
Kornie go w kraj całują płaszcza.
Ten wraz ich szczerze rad ugaszcza,
Przv królu tez sfe, krasnolica
Krzątając dziewa, sromnie płoni.
A dziwna światłość coś wkoło niej.
Jak gdy się Panem Duch zachwyca,
Widząc w tem posły cudów znaki.
Gdy tam zmieszkaja czas niejaki.
W dziewosłąb wstąpić im zachcenie
Więc się do kolan króla skłonią,
Dla dziewy jego—prosząc o nią.
Iz dar ten dla nich w dziwnej cenie
Ich król od stóp swych ująć sięze:
—O jakoz ból mie słów tych męze!
Gdyz cora moja—skarb nad córy—
A czci mi wielce ukochana.
Nie mam ja jednak dla niey wiana,
Jedno, iz nad nia Łaska z góry,
I jednać tylko u mnie ona.
W stareź ją lata dam od łona?
W lud obcy, w ziemię gdzieś daleką..
Lecz mi nad wszystko boleść czyni.
hi nie mam eobym dal wam przy niej...—
Na to mu posły tak odrzeką:
—Bóg z wami! Nic nam nie potrzeba.
amyć dostatkiem ziem i chleba,
I lud nasz liczny a rozległy.
I tez nikogo się nie lęka,
Bo zdawna Pańska nad nim ręka,
I pierś nam starczy za gród z cegły.
I mieć nam więcej nie tęsknota,
I nie potrzeba nam tez złota,
Z zelaza u nas miecz, a socha...
A tak, nietrzeba nam nic zgoła,
Jednoby dziewy nam anioła,
Przez którą Pan Bóg lud swój kocha.
A z dawien dawna, wolą Pana,
Tać nam, o królu! z wszech wybrana.
W śluby ludowi ziemi Kraka.
Przetośmy właśnie tu wysłani,
By ona była nasza pani,
A nie zaś cale inna jaka.
Tytuł
Kwiaty i kolce
Autor instytucja sprawcza
Faleński Felicjan Medard
Nawigacja
Wszystkich stron:
Szukaj w utworze
Dodaj zakładkę
z komentarzem
Strona informacyjna
Informacja biblioteczna
Od Wojciechowych świętych kości
Pobozny Pątnik—gdy mię potka,
Z ust jego mowa do mnie słodka,
Jako od rajskich coś słodkości.
Ivtemu dar przydał—dar, nad złoto:
Skromnej urody pierścień oto—
Lecz przy nim rzekł:—Nim trzy dni zbiega,
Z której on ziemi przyszedł tobie,
Być ci tam matką w prędkiej dobie!—
A otoć posły z kraju tego.
Bo gość, jak oni, z ziemi owej,
Kędy grób święty Wojciechowy—
Takze i pierścień ztamtąd idzie.—
Tu wspomną posły, jak w bezdrozy
I ich tez potkał gość on Bozy,
Gromiąc wątpiących w cięzkim wstydzie.
I rzeknie dziewa inoo mocarza:
—Gdy więc mnie czas, iz Pan tak zdarza,
(Tak rzeknie dziewa serc pociecha,
A blask wkoło niej zagra w tęczę):
—Z Judem sie moim tu zaręczę,—
Na mojej ziemi, z ziemią Lecha.
Wtem rzuci pierścień białą ręką.
Ten pierzchł gdzieś w ziemi, jak gdy ws
Z powrotem dnia, łzy nocnych cieni.
I wszystkim błogość gwiazd krainy,
Iz, zda się, nie są grzechu syny,
Lecz raczej Pańscy odkupieni.
Wraz, jak przystało, z wielką chlubą.
Wiodą ją posły w ziemię lubą,
A gdy stanęli miedzy swemi,
Po modłach, dziewa Panu mila
Chce, by kopano gdzie stąpiła,
By najść swój pierścień w Lackiej ziemi.
I ot, gdy kopią, jak zyczyła,
Sól sie znachodzi. Soli bryla
Królewny pierścień w wnętrzu chowa.
(idy wszyscy milczą wskroś zdumieli.
Ona sie dziwnie rozweseli,
A ktemu z ust jej wdzięczne słowa:
Tak rzeknie dziewa:—Otoć wiano,
Które wam za mną z góry dano—
Dar Pański w ziemię dan tajemnie—
Którego właśnie gdy nie stawa,
Biednym, jak moznym, nie w smak strawa.—
()d Pana dar ten wam przezemnie
Bo przedsię, ludu mój! wiedz o tem,
Iz Pan nie kocha pychą, złotem,
Tez mozność ziemska rzecz Mu krucha,—
I jedno tóin, co kpozytkowi,
Przymierze z ludem swym stanowi,
Bo chce być wielbion w prawdzie Ducha.—
Taki da głos z swych ust niewiasta...
Słowo, siew Pański—kłosem wzrasta,
A zniwo zeń gdy Pan zezwoli.
Tać to jest powieść, toć śpiewanie.
O dziwnej dziewy dziwnem wianie,
Które się śpiewa z Pańskiej woli.
Święty Patronie nasz Wojciesze!
i przewodząca Rajskiej rzesze
Matko, Królową polska zwanal
Tez Stanisławie Boźy slugol
Dajcie mej pieśni potrwać długo—
Bądź uwielbione Imię Pana!—Amen.
Panna młoda.
Płakała gdyśmy klękli u ołtarza,
Płakała kiedyśmy wstali,
Płakała takze, co się rzadko zdarza,
Tańcując w weselnej sali.
—Powiedz mi Iuba w czem twych łez przyczyna?
Czy zal ci, ześ jest już moją?
Czy chmurna przyszłość trwozyć cię poczyna?
O! niech się łzy twe ukoją.
Jam ten, co wprzódy,—ten sam, na tak długo.
Jak długa wieczność jest cala.
Jam twój, jam wiecznym woli twojej sługą.—
Czyś mi już wierzyć przestała?
Jam tak szczęśliwy! Snadź podobnej doli
Sa mnie jednego za wiele,
Bom wesół w duszj, a serce mię boli
Od lez twych, biedny aniele!
Wszak marzyliśmy, wśród wonnej zieleni,
W chatce gdzieś zdala zyć sami—
Dziś myśmy słodkim węzłem połączeni,
A ty oblewasz go łzami!
Luba! ja kocham, jak już nikt nie kocha—
Skiń, a dla ciebie ja zginę—
Jeśli ei w sercu litości choć trocha,
Powiedz mi łez twych przyczynę.
Powiedz, przez Boga, bo w głowę zachodzę.
Trzy nocy z rzędu nie zasnę...—
—Luby! sznurówka uciska mię srodze
I mam trzewiki za ciasne.
W jesieni.
Płacz dziewczę! Dusza, jak pragnąca kania,
Poi się rosa zpod nieba.
Ro w piersi wzdętej nie utrzymać łkania.
J świat nam Bozy często łza zasłania.
Więc właśnie spłynąć jej trzeba.
I módl się! Dusza, jako Boze kwiecie.
Ma woni w niebo lot niemy.
Ho w piersi tchnienia nie zatrzymać przecie,
A szlak w niebiosa, przez gwiazd mleczne siecie.
Błędny, gdy drogi nie wiemy.
Tylko nie tęsknij! Bo cięzka to biada
Sercu młodemu—tęsknota.
Nic dni to słońca mgła przesłania blada.
Niw wiośnie kwietnej zwiędłe liście pada,
Xi tchnienie lata szron miota.
W Izach ina źrenica obmycia kąpiele—
Przez mleczne w górze gwiazd kraje,
Modlitwa drogę do nieba nam ściele—
Ale z tęsknoty, niby zar w popiele,
fjerce być zarem przestaje.
Śmieje się ranek z poza lez swej rosy,
Tęczą się słońce oplata,
I tęskni tylko załobnemi głosy
Jesień, strudzony zyciem pielgrzym bosy—
Bo zal jej wiosny i lata.
Narcyz
ile Nimf tylko—wszystkie są w rozpaczy,
W Izach mokrych, w brudnej załobie,
Bo Narcyz zadnej kochać z nich nie raczy,—
Tylko się kocha sam w sobie. to
I jak się począł miłować zajadle,
Tak, az zdarzeniem dość rządkiem,
Razu jednego spostrzegł się w zwierciadle.
Nie już człowiekiem, lecz kwiatkiem.
rhłopiec ten więcej głupcem był, niz głazem.—
Ja bo, w podobnej potrzebie,
Mógłbym się kochać w wszystkich Nimfach razem.
A zawsze kochałbym siebie.
Zycie—sen.
Och! zycie moje!.. Moze to nie zycie.
To, co ja źyję?
Marzenie szczęścia mierzchnąceo świcie—
Przykry sen zmora czający się skrycie,
Co, jak dręczące widziadło,
Grając po tętnach, na łonie usiadło,
Pierś gniecie, dusi za szyję—
Och! sen mój—zycie!... imię mu—zwątpienia!
Och! jawa moja—walczyć nieskończenie!
A ledwie w grobie ostoja!
O niegdyś moja! o ty przeszła moja!
Którąm wymodlił w duszy mej kościele,
Com wybrał jedną szukając po świecie,
O łzawa moja!... tyś istniała przecie...
Było to wczora—nieprawdaz?—och! wczora—
W duszy twej było pięknego tak wiele—
W około tęcza tyle krasnowzora—
Skarb szczęścia mego tak duzy—
i jam pokochał duszę twej istoty,
Jam umiłował dni twych dzionek złoty,
I jako gładka powierzchnia jeziora,
Co zapomniało już burzy,
I dzienna i nocna doba,
Niebiosa tylko odzwierciadlać umie,—
Tak duch mój, walki rzucając i znoje,
Ukołysany pod szczęścia namiotem,
Przechwiał się falą grającą pochyło,
I zwolna do snu rozmarzył w zadumie,
Az w końcu całkiem przestałem być sobą!—
Nieprawdaz moja!—wszystko to—wszak było?..
I potem, potem, och! potem,
Tyś wzięła ze mnie wszystkie niebo moje,
Wszystko, co duszę blaskiem opromienia,
Dobro me wszelkie za tobą uciekło,—
I nie zostało—tylko samo piekło,
Lub nic—prócz chyba zwątpienia!..
Bo dziś—ja wątpię! Dziś, obłędny z biedy,
Wątpię o wszystkiem—choć wiem, ze daremno!
I wątpię nawet—czyś ty była kiedy,
I szczęście moje wraz ze mną.
dziś—ja wątpię. Dziś—sam nie wiem, czyli
Sen to był tylko? czy jawa?
Jednak... to było!—duch się mój nie myli.
Z zamierzchłej dali, niby rozpacz łzawa,
Przeszłości pamięć na świadectwo stawa,—
Było to!... wątpić daremno!—
O bracia moi! niegdyś w cudów chwili,
Duchy skrzydlate!
Co wskroś chłód zycia, wskroś mgły szatę ciemną,
Wyzwawszy słońce waszych ócz zarzewiem,
Waząc się w strony, raz na tę, znów na te,
Wzlatacie skrzydły obiema—
O! może wy mnie powiecie...
O! pani moja! ja bo sam już nie wiem:
Ni—jak to było, zem ja zył na świecie,
Nim em cię odgadł w głębi mego łona,
Nimeś ty wzeszła przedemną,—
Ni—jakem zdoła! przezyć moje stratę,—
Ni—jak ja zyję dusza opuszczona,
Kiedy mi ciebie już nie ma...
To raz zwątpienie, to znowu marzenie,—
Raz czoło stawiam, to znów schylam skronie,—
I tak ja marzę, dziwnie, nieskończenie,
Az się nie ocknę przy zgonie.
Są dusze biedne, samotne, niczyje,
Którym świat mówi:—biada wam!—wy śnicie!
Och! zycie moje!... Pewnie to nie zycie,
To, co ja zyje.
Chłopski król
W Rynku Krakowskim, stolec Piasta
Obsiadły panów roje.
Lecz król zwlekł przyjście swoje...
Z wszech stron gwar głuchy dumnie wzrasta:
—Cóź znów za króla to mamy!
Warto go w puzdro lub w ramy!
Toz malowaniec! istne dziecie!
Lub u podwiki siedzi,
Lub słucha bzdurstw gawiedzi.
I dziś. gdy trzeba radzić przecie,
On gdzieś z niewiasty szaleje,
Czy zubry gania przez knieje.
Inszy był rodzic. Sztuczka kusa,
Lecz dłoń po świecie znana.
Nie lubił gędzb, ni tana,
Lecz umiał Niemcom ciąć psikusa.
Być z grobu ujrzeć mógł syna,
Raz wtóry zmarłby chudzina.—
A król tymczasem, prózen Wiecy,
Chyłkiem, tajnemi kroki,
Porzuca gród wysoki,
I sam, w siermiędze prostej, kmiecej,
Biezy przez błonia i łany,
Ojciec do dziatwy kochanej.
Z skrzypem kołowrót w bok odchyli,
I u Pańskiego krzyza
Poboznie czapkę zniza,
A widząc króla, w teyze chwili
Chłopiąt wieśniaczych gromada,
Z krzykiem go wkoło opada.
On im włos płowy gładząc miękko,
Pyta, czy nagród warci?
Pochwala, albo karci,
I uraz w zanadrze siąglszy ręką.
Tych, którzy godni tej laski,
Swiętemi darzy obrazki.
Potem w chat wiejskich wchodząc progi,
Imieniem Zbawcy wita.
Wieśniaczka frasowita
Krząta się, chcąc, by spoczął z drogi—
Fartuchem ławę umiata,
Darząc, czem chata bogata.
Mile przyjmuje król rolniczy
Gościnność strzechy nizkie).
Warzywny sad pobliski,
Ogród, pasiekę zwiedzić zyczy,
Wgląda w robotę czeladzi,
Zachęca, gromi lub radzi.
To znów na smugu, wśród skotarzy,
Wesołe dzieli gwary.
Słucha, jak śpiew fujary
Mile się z rykiem krów kojarzy—
Pastuszy pies u nóg króla
Tarza się, łasi, przytula.
I gdzie oracze tłuste niwy
Sprawiają w pocie czoła,
Z gospodarzami sioła
Gwarzy, o pług się wsparłszy krzywy,
Dobytek chwali, a kmiecie
Wołki swe klepią po grzbiecie.
Z kobiałki, gdy go głód nawiedza,
Przyjmuje sercem szczerem,
Chleb czarny z białym serem,
I pług mu stołem, tronem miedza,
Sklep niebios pyszną komnatą,
Chleb czarny ucztą bogatą.
Wtem Anioł Pański brzmi od wioski.
Król klęka z kmieemi społem,
I w głos, z schylonem czołem,
Sie pozdrowienie Matce Boskiej.—
Mrok pada, gawiedź wesoła
Gwarząc powraca do sioła.
Z chat się przez okna ogień krwawi.
Przy świetle mdłem łuczywa,
Nic przedać dziewczę śpiewa—
Czeladź gra w gadki, klechdy prawi,—
Król siedzi wśród kmiecej zgraje,
I śpiewa z niemi i baje.
W gospodzie huczno. W krąg u stołu,
Rój starych gospodarzy,
Przy pełnych dzbanach gwarzy,
Gawędzi z nimi król pospołu,—
Wtem grajek zaskrzypi skocznie,
Wprędce się taniec rozpocznie.
Królowi dziewka się pokłoni,
I prosi w pias ochoczy.
On raźno naprzód skoczy,
Hołubce tnie, w podkówki dzwoni,
I pustej stu par powodzi,
Śpiewem i tańcem przewodzi.
i tak do późna, tan niezliczon
Zwodzi król, piejąc źwawie,—
Az gdy już dość zabawie,
Wiodą go z światłem, nocy zyczą;—
W stodole, na świezem sianie,
Wonne go czeka posianie.
Skoro świt, kroi porzuca łoze.
U bliskiej wraz krynice,
Włos gładzi, myje lice,
W kościółku wielbi słowo Boze,
I mając wracać do grodu,
Z kmieemi się zegna u schodu.
Lecz rój wieśniaczy, w środku sioła,
Jak pszczoły matkę uia,
Otoczył swego króla:
—Zyj hospodynie!—kazdy woła—
Lud kochasz, jak własne dziecię,
Dziwnyś ty król na tym świecie!
Za tobą pójdziem—choćby w piekło—
Choćby w zamorskie strony!—
I rzekł im król wielbiony:
pług skujcie miecze, dość krwi ciekło:—
Nie z bojów, ni z łez tułactwa,
Lecz z ziemi wasze bogactwa.
I starzec sioła—gołąb siwy,
Ponad królewskie skronie,
Unosi drzące dłonie,
?
I w duchu wieszczym:—Przez Bóg zywy!
Zawoła,—w pieśni i czynie,
Pamięć twa nigdy nie zginie.—
Tai łzy król, i z środka rzeszy
Kwapi się w drogę skorą.
Lecz idzie coś niesporo,
Niby sie spieszy, a nie spieszy.
I wołno ciągnie kołowrót,
Snadź radby wrócić napowrót.
Wiedzie przez pole krok leniwy,
Coraz, to spojrzy za się
Widokiem oczy pasie—
Brzmi mu skowronka śpiew znad niwy—
To to,—to owo,—az oto
Zalśni gród wiez swych pozłotą.
U miejskich bram tłum w pień złorzeczy,
Wrą z gniewu panów zgraje:
—Patrz go! jak czekać daje!
Pewnie przemyślał wazne rzeczy!..
Pewnie z Krzyzaki mir nowy,
Z Czechy hańbiące umowy!
Oto król Lechów! prawnuk Piasta!
Miasto iść ojca ślady,
Sroma się bitw i rady,
Brata się z chłopy, z dziewki szasta,
I prózen sławy u świata,
Majestat w błocie pomiata.
Nie jemu szablą zagrzmieć w polu.
Ni krajem rządzić gwoli...
Kądziel mu w dłoń! dzban w kolej!
Ej chłopski ojcze! Chamski królu!
Jakze ty—władzy nie świadom,
Przodkować mozesz obradom?—
Słowa, jak słowa,—prysną, zbiega...
Wśród bystrej lat przestrzeni,
Sława jak eieri się mieni.
A Pan Bóg z nieba wysokiego,
Fraszką ma sławę i dzieje,
I czynem tylko jaśnieje.
Szczęście.
Naprózno szczęścia wkoło was szukacie—
Szczęście u nóg się wam depce.
Ni go po świecie, ni w rodzinnej chacie.
Ni w trumnie, ani w kolebce.
Ani go w złocie, ani go w kobiecie,
Ni we śnie, ni tez na jawie.
Gdzie jest? dopiero wtedy się dowiecie.
Az ja wam rzecz tę objawię.
Na lace, trawkę znana przez kosarzy.
Co mieć powinna trzy liście,
Ieśli o czterech znaleść wam się zdarzy.—
To szczęście już znaleźliście.
Nic łatwiejszego, zda się. Jednak w rzeczy,
Trudność w tem siedzi nielada,
Bo to, co dziwnie ceni rod człowieczy,
Rod koński chętnie tez zjada.
Nie wiem,— boni szczęścia nie kosztował praw
Jaki ma smak rzeczywiście.
Vo zaś do koni—tym jedno, czy w trawie
Trzy, czy tez cztery są liście.
Orzeł Pański.
Od Pana moja pieśń! i Jemu zgoła!
Och! przyjdź królestwo Twoje!
Bom ja na świecie dusza nie wesoła,
I czekam tylko—rychło Pan zawoła,
Bym poszedł, jako stoję.
Ja—orzeł Pański—skrzydły memi dwoma
Wazę się wedle Pana.
Iw chmurach Jego jestem jakby doma,
i blasku słońca wzrok się mój nie sroma,
I skrytość jest mnie znana.
Gdy chcę, wnet w przestrzeń wzrok mój gwiazdą
Z prawego w kraniec lewy. strzeli,
I bracią moją niebiescy anieli,
f wykrzykania Boze w mej gardzieli,
Słodsze nad ptaszę śpiewy.
Jednak mnie tęskno, izem dziecko świata...
Gdziez mnie poprzestać na tem!
Dusi mie ciało, jakby ciasna szata,
I rad nie wracać duch, gdy za świat wzlata—
Bo lepiej poza światem.
Wiec chociem mocen, przeciez przejdę zcicha—
Obcy wśród własnej błoni.
Cudzy wśród swoich,—jako trawka licha.
Co wypełniwszy czas swój, wraz usycha—
Pan tylko wie coś o niej.
O! jam was poznał, pyszni w waszym kale,
Iźeście nędzy słudzy!
Nie szukać prawdy między wami wcale—
I gdy was rzucę, niezbyt się uzalę;
i wy tez,—bom wam cudzy.
Gdy pójdę od was—ni ja was pozdrowię,
Ni spostrzezecie sami.
Przejdę w milczeniu, jakby przez pustkowie,
I jak nikt nie wie, tak się i nie dowie,
Zem kiedy ja był z wami.
Pójdę w dal mglistą, gdzie i nie dojrzycie,
Precz od was, jak potrzeba—
Ku Panu memu, w którym blask a zycie,
Co dał mi tęsknic w wiecznym nienasycie,
Bym nie zapomniał nieba.
I wezmę z sobą brzmiące moje słowo
Miłości i otuchy,
Które wybrani Pańscy pieśnią zową,
A które bywa zwykłą Pańską mową,
Z czystemi niebios Duchy.
Jam orzeł Pański! Z świateł mego czoła,
Jasno dróg Pańskich śladom!
Przetom na świecie dusza nie wesoła,
I czekam tylko—rychło Pan zawoła,
Bom zdawna drogi świadom.
droga ku Panu—mlecznej szlakiem rzeki.
Przez niebios modre pola...
Och świec się Imię Jego w wieków wieki!
Och! przyjdź Królestwo Jego w czas daleki!
O! bądź Najświętsza Wola!
Żal bez łez.
Dłoń łamiąc dziewczę w noc wyrzeka,
Zmarłego chłopca płacze dziewa.
To sen mu w grobie z oczu zwiewa.
Wstał, i przychodzień wraz z daleka,
W drzwi chatki trąca zrębem wieka:
—Lubemu otwórz jasnobrewa!—
—Nie wejdziesz wprzód, az nim otworzę,
Skrzyzujesz słodkie Imię Boze,
Bym znała, Bóg czy Panem tobie.—
—Bóg z nami. Dziś, jak w dawnej porze,
Znak męki Pańskiej chętnie zrobię—
Jedno od łez twych źle mnie w grobie.—
On przy niej. Włos mu miękki mile
Grzebieniem złotym czesze rada,
I plącze skoro który spada—
Co włosów spadłych, łez jej tyle:
Moj luby, powiedz mnie: wrmogile
Musi być tobie cięzka biada?—
—Ilekroć westchniesz w moje imię,
Marzeniem rajskiem duch mój drzymie.
Ilekroć zal cię dręczy srodze,
Zimno mnie wskroś, jak w mroźnej zimie...
Lecz otoz świta brzask mej drodze,
Czas mnie już wracać zkąd przychodzę.—
Idzie, a ona z nim dłoń w dłoni.
Nad grób gdy przyszli, nad zapadły,
Zgasły mu oczy, lica zbladły: i
—Spójrz moja Iuba,—mówi do niej—
Prawda jak pięknie wschód się płoni,
Ponad ciemnemi wód zwierciadły?—
Gdy wzrok jej tkwi w dalekie dziwa,
On w grobie wiekiem się nakrywa,
Wnet się tez oczy mruząc zdrzymnie.
A w uszach dziewie prośba tkliwa:
—O moja Iuba! nie plącz ty mnie,
By mnie nie zginąć w cięźkiem zimnie.—
Wiedziałci czego chciał, bo między
Żal bez łez, śmierć się wkrada słodka.
Tak duch się tęskny z tęsknym spotka.
Ona go chciała odjąć nędzy—
On się z nią pewnie złączyć prędzej—
Przeto spotkali się u środka.
Mierność.
Mierność zachwalał śpiewak Augustowy,
Horacyusz, wieśniak dworaczy.
Jam takze mierność od stóp az do głowy,
A nikt mię chwalić nie raczy,
—Mierność jest złota!—Proszę unizenie—
Prawdziwie, człek ten mię złości.
Miał wieś, kadzidła i pełne kieszenie,
I wielbił cene mierności.
Niechby, gdy nie mam wsi i złota wcale.
Choć mi kadzili od biedy...
Chwalciez mię proszę, bo się sam pochwalę
I będzie zapóźno wtedy.
Bojan—słowik.
Ponad stawem smutnie drzy osika,
Wśród drzew miesiąc blade lica chyli,
Gra szum cichy z wonnych tchnień wietrzyka.
Z głuszy nocnej, w której łzom najmilej,
Kwili słowik przeserdeczne zale,
Dziwnie tęskno, dziwnie słodko kwili.
Niby słowik, a nie słowik wcale,
Jedno Bojan, wieszcz sławiańskiej niwy,
Sercem ksercu pieśni poufale...
Od kruzganku wyszedł król sędziwy,
Siadł, splótł ręce na zelaznem łonie,
I zadumał, słysząc dziw nad dziwy,
Słucha chciwie, w mrocznych dumach tonie...
Wtem, jak naraz, coś mu jasno w duszy—
razem teskno razem ćmi i płonie
Wsłuchał myśl swą—myśl się w przeszłość kruszy.
Wsłuchał zycie—zycie wrasta w słowo,
Słowo w pieśnię,— pieśń w chór nocnej głuszy.
Wspomnień tłumy wstecz go ksobie zową,
Chwilą przejścia gra mu myśl tęsknica,
Anioł skonu brzmi mu pieśń godową.
Słucha król, i bledną jemu lica,
Po wszech zyłach dreszcz go wskroś rozziębi,
Dziwna jasność wzrok mu w blask rozświeca.
Słucha król ze wszystkich duszy głębi,—
Łzą mu zywot, chęcią smierć—otucha,
Świetnym szlakiem westchnień lot gołębi.
Słucha król, i jeszcze chwilę słucha,
Wtem się z pieśnią jasnym duchem spłynie—
Jasne zycie płynie śladem ducha.
Martwy posąg, chłodny głaz jedynie,
Zda się jeszcze chwytać pieśń przebrzmiałą,
Choc już zycie pierzchło w sfer pustynie.
Pan Przedwieczny, co się odział chwalą.
Tylko On zna szczęścia dźwięk, lub boiu.
Którym znowu przy zwie zywot w ciało....
Tyle pieśni o przemoznym królu.
Obrachunek z sobą.
Jak rozpryśnięta tęcza, w ranek letni
W Izach świezej rosy odkwita—
Jak sie odświeza pieśń pastuszej fletni,
W milczących gąszczach odbita—
Tak prysłych złudzeń budowa wspaniała.
W łzach mych promieni dla ludzi—
Tak pieśń, co dla mnie dawno już przebrzmiała.
Drugim się w piersi mej budzi.
Jako pędzona trwogą wśród manowca.
Gdy się od stada odbije,
W cierń niegościnny uwikła się owca,
Nie chcąc iść w ślady niczyje—
Miałem tak duzo, a dziś mam tak mało!—
Moi gdzieś za mną zostali—
Na kazdej cierni ze mnie coś zostało—
A jam szedł dalej i dalej.
Drudzypomarli śmiercią tylko ciała.
Ja bom miał inne konanie—
Konała we mnie dusza, az skonała...
Smierć, zwłoki tylko zastanie.
Ja umierałem po trosze, jak smakosz
Niechętny końca słodyczy...
A com? i wiele przesmakował?—wszakoz
Nikt się już dziś nie doliczy.
I poco liczyć? któz tam dojść już zdoła,
Czym wielkiem szastał, czy małem;
Miałem coś wprzódy, dziś nic nie mam zgoła,—
Wiec wszystko wydać musiałem.
Tęsknota do wiosny.
Och! cięzkoz łzy swe pochłania
Dusza załosna...
Chce się bo wiosny—kochania,
A gdziez bo wiosna?
Zima, macocha swej córze,
Pędzają w śniegi i burze,
Szronem się znęca—
A we mnie serce się pęka,
Oj! bo serdeczna wiosenka—
Siostra dziewczęca.
Juz w ptaszki świat się zaludnia...
Ja sobie myślę,
Moze to, może z południa
"Wiatr na Powiśle...
Z zieleni zdrój się krysztali,
Pierzcha gdzieś łódka na fali,
Jak rybka w kółka,
Och! i fujarka coś rzewna,
Och! i kukułka królewna,
Och! i jaskółka.
Kwiatuszki gajów i błoni,
W wianuszek świezy.
O! z rosa dzwonek bo dzwoni
Z kościółka wiezy.
Święta Zielona Niedziela,
Kwieciem smug Pański wyściela,
Jak w rajskim dworze.
Święta Panienka w niedzielę,
W świezym tez wianku na czele—
Och! mój ty Boze!
Wietrzyki w woń się rozdmuchną,
W dal gdzieś słoneczną.
Strojno, promiennie, ciepluclmo,
O! a serdeczno!
A jakby blasku nasionka,
Pod zachód, z gwiazdek, w ślad dzionka
Wytryska zorze.
Zakoiiczmyź dzień jak zaczęto—
Oj! bedziez jutro znów święto,
Mójze Ty Boze!
Z brzaskiem, skowronek...—Och! co to?
Wronaz to kracze?
Śniegze?... Och! wicher ze słotą,
W zadmy tułacze!
Gra chłód po zyłach jak mrowie..
Cóz się mnie roi bo w głowie!
Wiosna? co?.. Zima! —
Po niebie mgli się ponuro—
O! biednaz ziemia, nad którą
Całun się wzdyma!
Och! uim się całun rozchyli,
O Mocny Boze!
I ch! gdyby śmierć... gdyby w chwili
W zimne gdzieś łoze...
Co? na mogile—ni kwiatka,
Paść w proch, w poranne, och! latka—
Zanim śnieg stopnie,
I przejść jak listek, jak cienki,
I nie doczekać wiosenki,
Och! to okropnie!
O! nie dziś Mocny nasz Panie,
Karz mię w swym gniewie!
Bo raczej w wiosny zaranie!
Umierać dziewie...
Boze mój! zal się mej biedy!
O! niech nie umrę i wtedy,—
Az kwiatki zbledną,
Az w kłosy wiatr zaszeleszczę..
Jedną wiosenkę, och! jeszcze.
Och! tylko jedną!
Dawno i niedawno.
—Dziś mię odpychasz. W czas niezbyt daleki
Inaczej słowa twe brzmiały.
Niedawno sama przysięgłaś na wieki...—
—Niedawno? Eok temu cały.
Dziwnyś zaprawdę! Gdziez ty widzisz zmiany!
Zresztą chcę z tobą być szczerą:
Kto już tak dawno jak ty jest kochany...—
—Tak dawno? Toz rok dopiero!—
—Rok—to już wieki.—Rok—to oka mgnienie.
Wierz mi...—A ja ci się dziwię...—
—To jest niedawno, jak cię z duszy cenię.—
—O! to już dawno straszliwie.
Do snu dziecięciu.
Czemu nie kwitniesz biała liljio
Com cię dziś rano sadziła.—
Śpiew ludowy nad kołyską.
Spij dziecino śpij! w kolebeczce twej.
Do paciorka rączki obie—
W jasnym twoim śnie, gdy uśmiechniesz się,
Zgadnie matka gdzie ty, gdzie.
W Raju gościć rad, z aniołkami brat.
Tęskno bodzie wracać tobie—
Ja ci w czas ten zły, gdy zapłaczesz ty,
Z oczek wycałuje łzy.
Nad kolebką twą, senne gwiazdki mgłą,
Sam Pan Jezus w Swej Osobie—
W głowach Anioł Stróz, obok Matki tuz,
Byś go ujrzał, oczki zmruz.
Szatan ciemny duch, brzęczy zgraja much,
Być zwiał błogie sny w złej dobie—
Lecz ty śpij jak śpisz, z tobą matka wzbliz,
Z tobą święty Pański krzyz.
Wiewnych rąbków mgła w sen obłoczkiem gra.
Ja ci w kwiatki ja ozdobię—
Nim brzęk muszki złej spłoszy sen z twych dni,
Spij pociecho moja, śpij!
Lampa Aladyna.
Raz mi swej lampy Aladyn uzyczy,
Iz się do próśb mych przychyla.
Jam ją tez, wielce szczęśliw z mej zdobyczy,
Chętnie pocierał co chwila.
Szło jakby z płatka. Jednak, wyznać muszę.
Zwolna mię pycha opęta:
Widząc, ze same słuzą, mi geniusze,
Za nic już miałem talenta.
Więc w jasnej zwykle lampie tej, po trosze
Knot grzybieć pocznie włochato.
—Mistrzu!—zawołam—powiedzze mi proszę,
Co tu poradzić jej na to?
—Zbroiłeś synu. Jedna na to rada —
Rzekł mistrzowskiemi mistrz słowy:
Zeby nie zgasła, dolać ją wypada
Olejem z własnej twej głowy.—
Wiec z niej wysączył wszystko co się zowie,
I jeszcze drwił sobie ze mnie.
Odtąd chcieć znaleść olej w mojej głowie.
Byłoby całkiem daremnie.
O moi państwo! ja wam słowem gładkiem
Dam radę może zbyt śmiałą:
Bierzcie wzór ze mnie, źeby was przypadkiem
To, co i mnie, nie spotkało.
Jeśli oderanie lepsi, w przykrej toni,
Chętnie wam słuzyć nie gardzą.
To jednak mnie tez, com mniej wart niz oni.
Nie miejcie znów za bajbardzo
W noc gwiazd.
W noc gwiazd dumałem sam.. W noc gwiazd—w tej
chwili
Nie było pieśni w ustach mych. Lecz niby—
Jako gdy marząc, ponad płynne szyby
Wód zwierciadlanych duch się twój pochyli—
Nie wiesz już wreszcie, czy to cieri twój, czyli
Ty sam w zwierciedle,—samotny, dumałem...
Wieczorne zorze wzeszło,—ponad stawem
Liść osiczyny szeptał drzeniem łzawem,
I cienie wszystkich, których w zyciu całem
Kochałem kiedy,
W mgle sennej grały wkoło mnie...
Wszystko—co moje!... Och! gdy dziś to wspomtiię,
Jeszcze mnie szczęście wskroś lez mojej biedy.
Ci co już zmarli—w mgle jak w zmierzchłej bieli,
Łzawe wspomnienie—tych co zapomnieli.
Innych—inyśl o mnie, lub modlitwa tkliwa—
Cichy szept wiał mi do duszy...
Och!—pomyślałem sobie—Pan mię wzywa!
Wkrótce, by wzięcie, duch mój więzy skruszy,
(O bądź nademną zmiłowanie Boze!)
Wkrótce tę głowę w grobie ojców złozę,
Nie zal mi będzie z świata av wieczność ciemna.
y tr
Gdy wszyscy moi wraz ze mną.
Chwalą bądź Panu!...
Dumałem samotnie...
Gwiazda wieczoru zaszła,—ponad stawem
Liść osiczyny szeptał drzeniem łzawem...
To zcichnie głucho, to znowu szeleśnie.
Z gwiazd—ta lub owa, zmierzchnie lub migotnie
i tę tkań światła, co błyska lub bladnie,
Smug błędnych kłębów lekką mgłą przesłoni.
A w mgle tej sinej, pół zewnątrz, pół na dnie,
Cienie mych drogich, wkoło mnie, dłoń w dłoni.
Unosiły się gromadnie,
Niby pół jawa—pół we śnie.—
Potem, jak motyl, zbywszy barw ułudy,
Obwiany wichrem, obmiotany burzą,
Przezyłem duzo, przetęskniłem duzo,
i znów dumałem samotny jak wprzódy.
Gwiazda wieczoru wzeszła,—ponad stawem
Liść osiczyny szeptał drzeniem łzawein...
W noc gwiazd to było znów. W noc gwiazd—
w tej chwili
Nie było pieśni w ustach mych. Lecz niby
Jako, gdy marząc, ponad płynne szyby
Wód zwierciadlanych, duch się twój pochyli—
Ze sam już nie wiesz, czy to ty, czy nie ty...
Wszystko jak wtedy... Tylko ze—ze ze mną
Nie było więcej nikogo.
O święte cienie! gdzieście wy?.. Niestety!
Daremno wołać! daremno!
Gdziez wieczór ziemski, coby zdołał znowu
Złączyć tych wszystkich, co zmarli w głąb duszy?
Kamień grobowy, gdy go śnieg przypruszy,
Miną go obcy, swoi znajść nie mogą,
Ni łzom on rzewnym, ni modlitwy słowu.
Łąk pajęczynę—sukienkę cieniuchną—
Deszcz błotem skala, wichry w cierń rozdmuchną,
Cierń w szmaty podrze, w zdzbła potnie.
Och! a jaz biedny?., syn słońca i tęczy,
Głaz grobu zwierzchu w srodku duch pajęczy
Bądź wola Pańska!..—
Dumałem samotnie.
Gwiazda wieczoru zaszła,—ponad stawem
Liść osiczyny szeptał drzeniem łzawem...
A ja dumałem grobem i załobą,
I byłem tylko sam z sobą.
Ikar.
Ikar, gdy sionce lot mu zastanowi,
W kąpiel się chłodną przechylne.
A tak, co prózno sprostać chciał ptakowi,
Rad nie rad sprostał i rybie.
i jako wprzódy spadł, iz nierozwaznie
Wzbił za wysoko lot miody,
Tak się i w otchłań mimowoli zarznie,
Pewnie chcąc płynąc wbrew wody.
Bodajto chodzić—choćby zginąć w tłumie.
W wodzie, tam pływać, gdzie fale,
A jeszcze lepiej—bez wody, kto umie,
A jeszcze—nie pływać wcale.
Topielica.
Nad rzeczką bystrą stoi dziewczyna,
W przeświatłą kosę wianuszek wpina,—
Az się jej skala ujmie zpod stopy,
I wpada biedna w szklanne zatopy.
Szukał jej chłopiec, konał z boleści,
Lecz prózno szukać—znikła bez wieści.
Płakał rok cały, pobladł na twarzy,
Wreszcie zapomniał,—co się i zdarzy.
Na płocie sroczka skrzeczy jedyna,
Przez most weselna ciągnie druzyna,—
Po przedzie swaty z druzbów gromadą,
Skrzypiąc w skrzypice, pieją i jadą.
A wtem rybacy ciągną po wodzie,
Z przemocą wielką cięzar w niewodzie,
W cięzkim niewodzie zwłoki dziewczęce,
Z wianuszkiem ślubnym, w białej sukience
Chłopiec z konika co zywo skoczy,
Żal pierś mu ściśnie, łzy zaemią oczy,
Wtem pojrzy w niebios błękitne jaśnie,
Wtem w białe dłonie smutnie zaklaśnie:
—Biadaz! o biada złej mojej doli!
Serce od serca któz przyniewoli?
Mnie z chłodną śmiercią brać zaręczyny.
Kiedy już nie ma mojej dziewczyny.
Pory roku
DLA MŁODZIEŻY.
(;(y jasna wiosna wytęskniana długo,
Słowikiem kwili w dąbrowie—
Bodajto lezeć na słońcu, nad strugą,
Nie robiąc nic co się zowie.
Kiedy o skwarze letnim kłos dojrzewa,
Iz z ziarn pęcznieje mu w głowie—
Bodajto lezeć w trawie, w cieniu drzewa.
Nie robiąc nic co się zowie.
Gdy w cztery strony jesień wichr roześle,
Dzdzysty, szyjący jak mrowie—
Bodajto siedzieć przed kominkiem, w krześle.
Nie robiąc nic co sie zowie.
Kiedy się zwalą śniegi,—jakoś prawie
W grudnia miesiąca polowie—
Bodajto lezeć za piecem, na ławie.
Nie robiąc nic co się zowie.
—Co? nic nie robiąc i w cieple i w zimnie?
Toz rzecz naganna prawdziwie—
—O moi państwo posłuchajciez wy mnie,
Ja się wam usprawiedliwię.
Naprzód, ze pracy nie kazdy podoła—
Trza tez o zdrowie dbać swoje—
Zresztą bym chętnie robił cobądź zgoła,
Ale—zle robić się boję.—
—Prawda! Rzecz dziwna, ze tez ludzkość cała
Prózniactwo w małej ma cenie!
Kto nic nie robi, ten i zle nie zdziała...
Bodajto nic nie robienie!
U mogiły.
Spi pod zaklęsł? mogiłą,
Przy której stoję,
Czego już nie ma, co było,
Wszystko—co moje.
Roi się senno i dnieje,
Po Bozym świecie,
Spijcie wy moje nadzieje,
Az się ockniecie.
Prózno zielono i biało,
Lśni się zaranie,
Co zyło, i żyć przestało,
To już nie wstanie.
Co kwieci bujnych dokoła!
Któź je policzy?
Gorzkie piołuny, łez zioła,
Dzieci goryczy.
Kiedy zostaliśmy sami,
Ja i mogiła,
Oj! polewałem ją łzami,
Iź nagą była.
Snadź źal jest, jak noc wybladła
W rosę obfita,
Bo dziś, gdzie tylko łza padła,
Piołun wykwita.
Gdy się w tła coraz złotawsze
Południe mieni,
Zda się, iź raz tu na zawsze
Nie być jesieni.
Dla tych, co już nie potrącą,
Nigdy nikogo,
Niech będzie tylko szumiąco,
Senno i błogo.
Wieciez, gdzie wiecznie przecudnie
Blask sie rozśnieźa?
W niebie jest wiecznie południe,
I wiosna świeza.
Zamiana.
—Mieniaj się ze mną na Anioły stróze—
Rzekła mi kiedyś ona.
Jam z tego mniemał odnieść zyski duze,
Zamiana więc zrobiona.
Lecz wnet, dla dawnej pani, wiarołomnie
Odbiegł mię stróz zyskany,
I mój tez więcej nie wrócił już do mnie,—
Taki był zysk zamiany.
Odtąd, niedola lekee sobie wazy,
Samego gdzieś w ustroni,—
A przy dziewczynie zbyt znów duzo strazy,
Bo ani przystąp do niej.
i o
Nad kołyską.
Zaśnij mój mały—bądź grzeczny, i zaśnij,
Choć ci to pewnie niemiło.
Juz się nie mozesz ubawić hałaśniej,
Jak ci się dzisiaj zdarzyło.
Jak zaśniesz—jak mi ból głowy ustanie—
Jak się ułatwię potrosze—
Serduszko z lukrem kupię ci w straganie,
Które kosztuje trzy grosze.
No śpij mój mały,—dam ci, zebyś dłuzej
Juz nie zawracał mi głowy,
Na lejc, od cukru szpagat bardzo duzy,
Na kaszkiet, wierzch papierowy.
Dam ci, coś nieraz—tylko śpij mój drogi—
Prózno przywłaszczyć chciał sobie,
Patyk z doniczki i podwiązkę z nogi,
I sama biczyk ci zrobię.
Wszakześ ty grzeczny,—no śpij mój jedyny
Lub chociaz lez po cichutku,
Juz ci pozwolę a to,, pół godziny
Dąć na glinianym kogutku.
i
Spij—bo doprawdy kochać cię przestanę,
Kołyskę nogą odtrącę,
I zaraz przyjdzie porwać cię, słomiane
Dydko, dwie nogi mające.
No śpijze bębnie—to rzecz niesłychana—
Spij, bo jak Bóg mi jest miły,
To ci przeczytam wiersze Feliciana,
Co Siedmiu Braci uśpiły.
Słowo z oddali.
Za brzaskiem jutra, w ślad uici pajęczej,
Wskroś mgły, co kirem świat Bozy zaczernia,
Niby dziw marny, lub cień potępieńczy,
Snuję się, stopą w śliskim kale tonę,
I serce sobie obrazam o ciernia,
I myśl, jak źródło łzami dzdzu zmącone,
Zamiast odbijać, wsiąka i pochłania,—
I przetom smutny, smutkiem łez i łkania,
Jak liść jesieni syn kału, co w wiośnie
Ni majem wzejdzie, ni kwieciem odrośnie.
O Wiaro złota! zkąd w jutrzenki szacie
Archanioł światła, wskroś barw jasnej tęczy,
Grą śnieznych skrzydeł pół błyszczy, pół dźwięczy,
O widma raju! toz z łzami spływacie?
Bo gdy was nie stać, pierś, stwardła opoka,
By źródłem trysła—potrzeba proroka.
Nie wschodzić duszy ziemskiem niemowlęciem,
Ni słudze ciału myślkról z niebios wzięta—
Bo w zyciu ziemskiem tyle tylko święta,
Ile go miewa dusza przed poczęciem.
Ikar z polotu, nędzny Job z plugastwa,
Krukom a sępom smutnym licha pastwa,
Patrzę li w niebo, lub się tykam piekła,
Badam—zkąd niemoc?... i z prózni bezedna
Wołam lekarstwa, a jęczę z boleści.
Bociem jest wszystek jako rana jedna,
, Lub ciało martwe, zkąd dusza wyciekła.
i nie wiem zgoła, zkąd się brzask obwieści,
Kiedy w kwiat strzeli Zbawienie wiośniane,
Lub, czy się ocknę, czyli zmartwychwstanę?
O Jasna moja! módl się ty gorąco!
Módl się i zapłacz! Moze łzy anioła
W niestrojne struny pieśnią nieba trącą,
Zkąd Bóg pociechy zbawienie wywoła.
Myśl twoja, śniezna Syonu ptaszyna,
Lecąc w kraj światła, zkąd wieje Duch Bozy,
Modlitwy lotem ciemnie poprzecina,
Czem bramy niebios w brzask jutra roztworzy—
I duch mój biedny, zwiędły liść wśród świata,
Moze sie z zyciem i z sobą pobrata.
Ranionej duszy dosyć smutnej pieśni!
Ledwie cios dosiągł, alić boleść blada
Nastraja struny, dźwięki podpowiada,
A serce jęczy, iz jawy nie prześni,
I myśl, jak tułacz przez ciemne pustkowie,
Ni drogi najdzie, ni się prawdy dowie—
Az wprędce Wiarą i słodką Nadzieją,
Kiedy Miłości anioł im przyświeca,
Dni brzaskiem wzejdzie nocy tajemnica,
I smutku cienie światłem się rozwieją.
....!
Bój—zabawa.
Helias—mac bez dziatwy!.. Grzmi Pers w nawal
złowrogi,
Z wschodu zguba jej bliska.
Garść od wiernej Sparty śpieszy nie dać mu drogi,
Lecz nim zginę, męze,—by uczcili swe bogi,
Święte sprawię, igrzyska.
Maz od Perskiej zgrai patrzał zkędś utajony.
Patrząc, dziw mu się zdawa:
Tamci miętą kręgiem, owi biega w przegony,
Ci się w pięść zmagają, ci krzepkiemi ramiony—
Bój—a zda się zabawa.
Stanie mąz przed królem—dziwo prawi nad dziwa,
Król go słucha zdumiały.
Dziwnyź lud ten Grecki!—bój zabawą nazywa—
ISwoi walczą swoich, krew w nich zda się bo chciwa,
Chciwa nagród a chwały.
Takmąźprawi zdziwna. Wtem królrzekniemu na to:
—dowiedz sługo pokory!
Pewnie łup zwalczonych, skarby lśniące bogato,
Pewnie dank od króla jest zwycięzcy zapłatą,
Pierścień, szkarłat, bisiory?—
Tak król prawi mądrze. Mąz zaś rzeknie mu na to:
—Królu! zysk to dziecięcy!
Ni łup zwalczonego, ni skarb lśniący bogato,
Ni tez łask zaszczyty, ni dank męstwa zapłatą,—
Wian z wawrzynu—nic więcej.—
Wtedy z gorzkiem słowem wódz zśród rady po
wstanie:
—Cóźeś zrobił Mardonie!
Śmiercią jest niechybną z ludem takim spotkanie,
Nie nam zwalczyć lud ów,—zgon nam, mocny nasz
Panie,
Marnie, w obcej gdzieś stronie!—
Tak wódz prawił wieszczo, król go słuchał ciekawie,
—Biadać Perska potęgo!
Liczba—mcc to słaba. Wierzcie, jako wam prawię:
Tym co w bój się bawią, walczyć—równo zabawie,
Zginąć, tym, co ich sięga.
Galatea.
Wielce się kocha Cyklop jednooki,
W królowej Nimf Galatei.
Lecz czy to piekieł, czy niebios wyroki,
Rzecz mu się jakoś nie klei.
—Masz jedno oko, co jest nic do rzeczy,—
Bez końca dziewczę mu gada.
Cyklop bynajmniej prawdzie tej nie przeczy,
Lecz jakaz na to mu rada?
—Wyłup i oko które ci zostało,
A będę tobie wzajemną.—
—Co? toz się czepia, komu nie jest śmiało,
I maca, komu jest ciemno!
Toz mnie już światu nie przyjrzeć się, ani
Tobie zbyt dziwnej dziewczynie.
To okrucieństwo, piękna moja pani!—
—Nie. To przezorność jedynie.
Widzisz—w dobranem stadle—powiem tobie
Nie obwijając w bawełnie,
Mąz mieć powinien, albo oczy obie,
Albo być ślepym zupełnie.
Smutna dusza.
Juz ja nie ten, com był wczora!
Juz ja bo nie ten wcale!
Snem mnie jawa, zła jak zmora—
Łza z poranku—duch z wieczora,—
W dzień jako w nocy, w noc jak we dnie,
Tęskno mnie w piersi, smutno, biednie,—
Komuz się ja uzalę?
Było niebo, szczęście, kwiecie,
Było to, och! ja pomnę.
Jasne niebo tam—tam przecie—
Jasne szczęście gdzieś po świecie...
Ale to pewnie gra ułudy,
Bom znowu bieda, jako wprzódy,
Świat, jako czczo ogromne!
Moze to nie wczora było?
Moze dopiero będzie?
Moźem przejrzał cudu siłą,
Przed kolebką, za mogiłą?
Moźem ja nie źył, a dziś źyję?
Moiem ja źył, a dziś nie zyję?
Moźem jaw śnie lub błędzie?
To gdzieś—w dali—Bogu dzięki—
Ja bo to widzę, słyszę!
Mglisty oblask, senne wdzięki,
Szmer—szmer białej, och! sukienki—
Uśmiech Anioła, głos Anioła,
Niebo w spojrzeniu, woń dokoła,
Modlitwa w błogą ciszę!
To bo smutno, smutno, smutno!
Czegóz się wy dziwicie?
Jako krzew, gdy kwiat mu utną,
Całunowe kędyś płótno,
Zimna mogiła gdzieś—gdzieś—w ziemi...
Sam, jako palec, między swemi...
Biedneź to takie zycie!
Ja nie pragnę wielkich rzeczy:
Zstąp tylko (choć w snu porze)
Duchu, co mię masz w swej pieczy.
Zstąp, i powiedz: czy się leczy,
Czy tez umiera dusza chora?...
Juz ja bo nie ten, com był wczora—
Biedny ja! och, mej Boze!
Niechze biedny, choć się dowie,
O co mu jak najkródzej:
O śmierć rychłą, czy o zdrowie?
Bądźciez przy mnie Aniolowiel
Bo gdy już będę wiedział pewno,
Jak łabędź, pieśń zanucę rzewną,
I pójdę tam gdzie drudzy.
Oczekiwanie.
Mgłą z półświateł gra przez drzewa
Drzący blask miesiąca,
Patrzy w dal bezsenna dziewa,
Sercem tęskni, usty śpiewa,
Dłonią struny trąca.
Tuman! tuman tam na błoni!
Iskrzy w błysk od ziemi,
Tępy tętęt głucho dzwoni,—
Tuman—tętęt—błysk—to oni!
Och! to on tez z niemi!
Oj nie pył to,—to z bagniska
Mgła się wzbija skrętno,
Błyskiem iskr, to ognik błyska,
A ten tętęt, niby zbliska,
Och! to serca tętno.
Gdzie były ciernie, kwieciem wiosny świezej
Dion Iuba szlak ci uściele.
Toz się i tobie takze coś nalezy...—
—Słuchaj mię, blady Aniele!
A tam, co będzie? dokąd Pan mię woła.—
—Cień, zapomnienie i cisza.—
To strózu blady, nie zwlekając zgoła,
Tam twego wiedź towarzysza.
Niema rady.
Słońce drzymie, wietrzyk ziewa,
Wśród drzew dołem dym się zmiata,—
Chata, słońce, wietrzyk, drzewa,
Tyle tylko mego świata.
Czy duch jaki—cięzka biada,
Wszystko w jedne pchnął koleje?..
Z nudów, w zyłach krew się zsiada,
Duch usypia, myśl więdnieje.
Choć nić zsnuję, w kłębek skrąglę,
Aźci rwij, lub zmotaj razem,—
A tu jedno, jedno ciągle,
Jakbyś wszystko zaklął głazem!
Czyjez winy, czary czyjez,
Na tę kolej świat nasz wparły?
To okropnie! niby zyjesz,
Nibyś zdrów, i nibyś zmarły.
Czyz już świat zapomniał burzy?
Ze mu błogo spać bezwładnie...
Toz niech—choćby się zachmurzy!
Moze z chmury, choć grom padnie!
Jak tu duszno!—tchu nie złowić.
Jak tu smutno!—istny smetarz.
Jeśliś duchem, wzleć z twych powić,
Bo wprzód zgnijesz, niz rozpętasz.
Jać zazdroszczę, orle szary!
Z szczytów skał, u chmur podsklepia,
Wolny wzlatasz w sfer obszary,
Blask cię słońca nie oślepia.
A ja—ślimak w ciasnej chacie!
Jedno wciąz, az zycie zbrzydło...
Daj mi, daj mi, orle bracie!
Daj choć wzrok twój, gdy nie skrzydło.
Niech choć z chmurą się spokrewnię,
Dźdźem rzęsistym się uzalę,
A tam dalej już—tam pewnie
Świat być musi inny wcale.
Matko! matko! puść mię z domu,
Z nędznej klatki puść ptaszynę,
Mozeć ja się przydam komu,
Moze zagrzmię, albo zginę.
O mój Boze! wielki Boze!
Po coś mi dal lot sokoli...
Cóz mi świat, co sfer przestworze,
Cóz mi serce, które boli?
O! ja wiem—ja wiem co zrobię,
Ja chcę zyć, ja chcę, ja muszę!
Zyciejawa, lub sen w grobie,
Choćby czartu sprzedać duszę!
Brzmi w mem łonie głos nieznany:
—Idź! idź naprzód! idź bez końca!
W mglistą dal, za mgły tumany,
Równo z chmury, z blaskiem słońca.,.
. Gdzie się niebo z ziemią sprzęga,
Z szlaku w szlak, za gór ostrowy—
Idź za krańce widnokręga,
Tam widnokrąg znajdziesz nowy.—
I znów nowy w kazdej dobie,
Idź! idź zawsze gościu cudzy!
Nie znaj trudu! spoczniesz w grobie!
Cierp jak drudzy! walcz jak drudzy!—
Zycie burza—grób ostoja—
Ol ja pójdę—cóź mię wstrzyma?
Boże! świec się wola Twoja!
Namaszcz Chryzmem skroń pielgrzyma!
Oto z zyciem duch się jedna—
Naprzód! Wiedź mię myśli śmiała!
Bywaj zdrowa matko biedna!
Chciej zapomnieć, źeś mię miała.
Podwójne pustkowie.
Miałem kochankę, mniej wartą, odemnie,
Choć jam wart mniej niźli zero...
Rzekłem jej:—Luba, nie łudź się daremnie—
Jam szczery—bądź i ty szczerą.
Masz pustki w sercu..—Tak,rzekła z westchnieniem,
—A ja zaś, pustki mam w głowie...
Więc się rozejdźmy, bo gdy się poźeniem,
Będzie podwójne pustkowie.—
Jam sobie w lewo, ona poszła w prawo,
Kazde w swą stronę jak sądzę.
A miałem wtedy kieszeń nie dziurawą,
I w tej kieszeni pieniądze.
Lecz bogi tylko strzezonego strzegą—
Znagła się los mój odmieni...
Poszło, jak przyszło,—az razu pewnego
Uczułem pustki w kieszeni.
Dziś, mieniem mojem całem—coz powiecie?—
Pustki w kieszeni i w głowie.
Tak, swoje, drogą, chocem sam na świecie,
Przyszło podwójne pustkowie.
Duch Bozy.
Duch Bozy mieszka w marnej ptaszynie,
Co pełnem skrzydłem pod nieba płynie,
Co z pełnej piersi Modlitwą pieśni,—
Anioły jego bracia rówieśni,—
Do nich w obłoki leci on w gości,—
Ojcem im wspólnym Pan z wysokości.
Ptaszę nie sieje, w gumno nie garnie,—
A Pan mu daje ziarno po ziarnie,
Nie dba o wiele, domów nie miewa,—
A Pan mu daje strzechę i drzewa.—
W lichym kwiateczku mieszka Duch Bozy
Pan go przystraja. On z brzaskiem zorzy,
W tchnienie wietrzyka chwieje Mu głową,
Płacze ku Niemu rosa perłową,
I gdy znad niwy skowronki dzwonią,
Modli się Jemu blaskiem i wonią.
Duch Bozy czuwa nad snem dziecięcia,
Duch Bozy tęskni z piersi dziewczęcia,
W młodzieńczem oku drzy sercem wzdętem,
Gra w piersi piewcy natchnieniem świętem,
W błogosławieństwie starca się słania,
Grzmi głosem gromu hymn Zmartwychwstania—
Wieje Nadzieją, Wiarą promieni,
Miłością spaja czas i przestrzeni.
Pan przeszłość zgarnia, przyszłość odchyla,
Równe przed Panem wieczność i chwila,
Lud dobrej woli wielki po świecie,
Ptaszyna marna, i liche kwiecie.
Modlitwą kNiemu duch próźen winy,
I myśl dziewicza, i czyn nad czyny,
Przez serce czyste do niebios droga,
Duchem jest Bozym królestwo Boga.
Iz człek upadłym jest Aniołem.
Człek smutna dusza, tęskny cień z zakąta,
Nazbyt się wiele biedzi, nazbyt krząta
Około tego, co prędzej czy później,
Życiem przemęczy, bluźnieniem przebluźni,—
Aź gdy już dość mu nędzy,
Kmogile rad co prędzej,
I mówim nad nim, gdy go w grób połoźym:
—Po co mu było żyć na świecie Bozym?—
A wszakci w łono dan mu duch skrzydlaty,
Promiennej treści, śnieznobiałej szaty—
I dość mu jeno znać się Pańskim synem,
A juźci, wiejąc w przezroczu gdzieś sinem,
Z lotnemi wraz ptaszęty,
Bywa pod nieba wzięty,
— w J
I czując w piersi spełna, jak ptaszkowie,
Gdy chce, wyśpiewa, czego nie wypowie.
Więchy mu wcale nie wyrzekać, ani
Bluźnić, jak pyszni duchowie skarani,
Tylko—iz biedny, skazan iść bezdrozem,
Ma się kryształem, ogniem, światłem Boźem,—
I mniema ślepy srodze,
Ze—z niego brzask na drodze,
Az z woli Bozej gdy go mrok ogarnie,
Pada obłędny, lub i ginie marnie.
O Biały królu Wieszczej Jeruzalem!
Po coś dał człeku tęsknić wiecznym zalem?
Droga mu naprzód, —po cóź, dziwną zmianą,
Wiecznie mu tylko wstecz poglądać dano?
Ztąd się on róznie miota,
Ztąd rad tez w śmierć z zywota,
Ztąd mu i oczy łzami się zamgliły,
i w duszy gorzko az więc do mogiły.
Człek marnym cieniem po ziemi się słania,
Litości raczej godzien niz karania...
Więc tylko z wierzchu troski go przysiadły,
Boć on nie strącon Anioł, lecz upadły.
Wygnani, zkąd blask płonie,
Z tęsknotą nieba w łonie,
Czasowi tylko wędrówce, idziemy
Od Nazaretu do Jeruzalemy.
Do poczynającego pracownika.
Co masz zjeść jutro, zjedz dzisiaj kochanie,—
Zrób jutro, co dziś wypada.
Któz wiedzieć może, co się jutro stanie?
Jutro przyjść może śmierć blada.
I właśnie może w chwili, gdy wypadła
Po pracy odpocząć pora,
I gdy nieść będziesz do ust łyzkę jadła,
Którąś zaniedbał zjeść wczora.
Codzień mów sobie:—Dziś się tęgo najem,
Niech jutro będzie mi bieda.—
A gdy śmierć przyjdzie, toz chociaz nawzajem
Z głodu umierać ci nie da.
—
I mów tez:—Dzisiaj spocznę, jutro zrobię.—
A kiedy przyjdzie śmierć biała:
—Ha! chciałeś właśnie popracować sobie,
Cóź robić—śmierć ci nie dała.
Tak ci nie będzie ani zal po świecie,
Ni tęskno porzucać zycie,—
Otoz wam ludzie kiedy się najecie,
I takze gdy się wyśpicie.
Rozmaryn.
Miała sukienkę białą, gdym do niej
Z poźegnalnemi wszedł słowy.
W pasie błękitną wstązkę, u skroni
Wianeczek rozmarynowy.
—Czym ładna tobie?—spyta nieśmiało.
—Och! co ty mówisz dziewczyno—
Gdyby inaczej kiedy być miało,
Niech z łez mi oczy wypłyną.—
Ona jak bluszcz, gdy drzewo obwinie,
Splotem swych rąk mię ob wij a,
—Albo ja będę twoją jedynie,
Albo nie będę niczyja.
W świat mię iść pchnęło. Wtem—nagła zmiana,
W powrót mię pędzi myśl tkliwa.
Wracam, dziewczyna moja wybrana
W chłodnej trumience spoczywa.
W sukience białej, jak mieć ją, chciałem,
W przepasce z modrych wstązeczek;
W światłych jej włosach, nad czołem białem,
Rozmarynowy wianeczek.
Złozyłem na jej piersi dziewczęcej,
W krzyz, obie rączki łabędzie:
—Nie będzie ona moją już więcej,
Lecz i niczyją nie będzie.—
I znów poszedłem gdzie wzrok poniesie.
Idę przez ciernie i znoje,
I znów mi spieszno stanąć przy kresie—
Dziewczę bo czeka mię moje.
Duch od tęsknoty.
W godzinę wczasu, w którą Pan przyzywa,
Gdy mi w sen wieczny zacięzą powieki,
Piersi mej chłodnej dotknie dłoń zyczliwa:
—Ustało bicie!...
Gdzieś, w stronie dalekiej,
W słoneczny dzionek, w senne, letnie rano,
Gdzie najwiosenniej, najchlodniej, najciszej,
Złozy wędrowca garstka towarzyszy,
I rzekną tylko:—Spełnił, co mu dano:
Marzył, i kochał, i śpiewał,—i oto
Nie ma go więcej!—i z cichą tęsknotą,
I ze łzą w oku, kazdy z nich, w swą stronę
Pójdzie, dumając o dziwnej przemianie
Życia, w sen cichy; a ze mną, zostanie
Chłodny cień tylko, szum drzew i zwieszone
Gałązki maju, z których, ponad głową
Śpiącego piewcy, lutnia moja brzmiąca,
Tknięta tchem wiatru, przy świetle miesiąca,
Zbudzi dźwięk głuchy, w cichą noc majową.
Gdy zwłoki piewcy pokrywa mogiła,
Niech w lutnię jego wiatr jedynie dzwoni,
Bo komuz mieć ją, gdy już nie ma dłoni,
Co niegdyś dźwięki, co z niej pieśń budziła.
Któź jak on zagra? któz jak on zapieje?
Któz zna łez jego źródła i nadzieje?
I zwolna po mnie przebrzmi i przewionie,
W proch pójdzie serce co kochać umiało,
I skroń płonąca od marzeń, i dłonie
Dźwięków czarownych. W lutnię oniemiałą,
Z mglistą jesienią, wstąpi jęk i skarga,
Az rdza nie strawi strun, lub wiatr nie starga.
Potem, na świezy grób, z zieloną wiosną,
Rzuci się trawa, kwiat i mchy porosną,
Zapadnie, wklęśnie, az skromna mogiła
Zrówna się z ziemią, jak gdyby nie była,
I ot po wszystkiem!—Spełnił, co mu dano:
Marzył, i kochał, i śpiewał,—i oto
Nie ma go więcej...—
A jednak—mój Boze!
A jednak—pod tą mogiłą nieznaną,
Po której z zimnem, i z burzliwą słotą.
Chłoszczący wicher w jęk przeciągły śwista,
Krzyzowiec Bozy, i Pański Lutnista,
Po cięzkich trudach padł na twarde łoze.
I któzby odgadł?... Wam dość, gdy powiecie:
—Marzył i kochał i śpiewał;—a przecie
Jam walczył takze. O! wszak prawda Panie,
Jam jeden z Twoich! Jam z płaczem, przez ciernie.
Wytrwałą stopą, na Twoje wołanie,
Równie jak drudzy, szedł do Ciebie wiernie.
Tylko ze walce tam kres—gdzie mogiła.
Walczyłem z zyciem—śmierć mię zwycięzyła.
I po com marzył—gdym się budził codzień?
I pocom śpiewał—jeśli cały zginę?
Pocóźem kochał—gdym tylko przechodzień?
Lecz jam i tęsknił!... O! w światła krainę,
Gdzie biezy słońce i obłoki sine,
W kraj gwiazd, błękitny z promiennemi wroty,
Wszak duch tam wzlata?.. O Panie nasz! Panie!
Cózby pieśń ziemska, cóz ziemskie kochanie,
I cózby zycie—gdyby bez tęsknoty!
O! w czas on Pański, w tej błogiej godzinie,
Gdy mnie już więcej nie będzie na świecie,
To o mnie biednym powiedzcie jedynie,
Żem zył i tęsknił—a wszystkę powiecie.
Od rzeczy.
Rzekł mi raz Medard:—Słuchaj Felicianie,
Błaznujesz może zbyt srogo.
Ludzie za śmiech twój ciągły i bajanie,
"Wziąć za bajbardzo cię mogą.
Masz lat trzydzieści, czas już wreszcie na cię
Iść naprzód przodem nie tyłem...—
—Mam lat trzydzieści? Mylisz się mój bracie—
Nie mam ich, już je wyzyłem.
?yć, niejest uzyć. Życie się wyzywa,
Jakby lekarstwo niesmaczne.
A jam jest chory—czyliz są w tem dziwa?
Gdy umrę, zdrowym być zacznę.
Ten sam spać idę, co i wstaję rano—
W tem moja choroba cała;
Cztery mam klepki, piątej mi nie dano,
Czy się tez gdzieś zapodziała.
Toz na to chory stęka i jest blady,
Aby był zysk lekarzowi,
A są i tacy, którym nie ma rady,
Az chyba śmierć ich uzdrowi.
Wiem, ze gdy ciepło w sercu mem przygaśnie,
Przyjdzie i rozum i siła,
I rzekną o mnie:—Miał zmądrzeć, wtem właśnie
Znagła go śmierć zaskoczyła.—
A jednak, umrzeć, smutną jest koleją,
Gdy się być mądrym zaczyna...—
....Dobranoc państwu—oczy mi się kleją—
Juz blisko druga godzina.
KONIEC.