FEUCYANA FALEŃSKIEGO
SAMA JEDNA
ROZDZIAŁ I.
Pałac z wjtrzeszczonemi oczyma i młyn z Chińskim dachem.—Co to takiego kwiczało w bruździe —i czy od głupiej Murgoli był kto jOtĘfize głupszy?
Gdzieś—gdzieś—daleko ztąd, choć jeszcze nie na końca świata, znajdowała się wioska, dziedzictwo wielkiego pana. Piętrzył się wielki piękny pałac, na szczycie góry noszącej jeszcze ślady wałów dawnego zamku—ale mniejsza o'to. Stopy tej góry opływało rozległe jezioro, którego brzegiem, podobny do równianki wśród zieloności falującej, zataczał się wieniec chat wesoły.
Od tej strony miał pałac oszklony galeryę, szeregiem okiem patrzącą ku zachodowi. To też ile razy się słońce do sna kładło, powiedziałbyś, że . ten pałac wytrzeszcza za niem ciekawe oczy; tak się przynajmniej wydawało małej dziewczynie, prze-
walającej się po piasku przeciwległego wybrzeża. A tu jeszcze drugi, taki sam ciekawy, pływa po wodzie do góry nogami, i to pokrajany w paski drobniutkie—bodajże cię!
Była to pucołowata, zdrowa jak rydz, wy brązowana słońcem i wiatrami dziewczyna wiejska, niejaka sobie Marysia “od młynarza“, jak mówiono.
U grobli bowiem, trzeba wiedzieć, stał młyn, podobny trochę do chińskiej pagody, żeby przyjemnie było patrzeć na niego z pałacu. Mieszkał w nim Jakób, dostatni człowiek, i nawet w pożyciu z żoną, można powiedzieć, szczęśliwy, gdyby nie to że im się jakoś nic a nic nie chowały dzieci. Było już kilkoro, ale wszystkie Pan Bóg bardzo wcześnie na- zad pozabierał. Jakóbowa dawała na msze, odprawiała nowenny, suszyła — wszystko na nic. Jakób jął się narzekać, utyskiwać, komu on to zostawi zapracowane ciężko mienie? Następnie zniechęcać się począł do pracy, do karczmy coraz częściej zaglądać, coraz dłużej tam przebywać—o źlel
Aż tu jednym razem, oto co się stało.
%
Wieczorem wracała z roboty komornica przez chłopskie ogrody; nazywano ją we wsi głupią Mar- golą.
— Idę ja sobie nic nie widzący—opowiadała potem—a tu słyszę coś piszczy w bruździe. Nie kwiczy • tego, ino coś jakby miauczy, chcę mówić. Myślę ja
sobie: kot czy co? A to nie kot, żaden, ino mały robak oto.
'Tak ona gadała. Po prawdzie zaś, nie byłto ani robak, ani kot, ani nawet co kwiczącego, tylko po- prostu dziecko podrzucone.
Ale juści chyba nie chłopskie. Bo jakże? nietylko spowinięte było w pieluszki bardzo cienkie, ale i miało na szyi krzyżyk żelazny i karteczkę z napisem: Mar^a. A na drugiej stronie tej karteczki znajdowała się wzmianka, kiedy się dziecko urodziło, i że jest ochrzczone.
Głupiemu, to powiadają, Pan Bóg szczęści. Ale tu, to chyba więcej się pokazało kłopotu, jak co drugiego.
Mieć Bobie dziecko, czy się go wyrzec?
Nosiła się z niem po wsi zadumana.
— Żeby to która przekarmiła dzieciaka aż póki łazić nie zacznie. Dalej, toby już łatwiej było, choć bieda. Miałby człowiek podporę oto na starość. Hejl Maryśl idźno ty pleć na ogrodzie, albo tam kluski zgotuj i przynieś w pole. A potem, to już i na robotę. Ho! hol z jaka czterdziestówka na rękę i kieliszek...
Mówiąc to wszystko, śmiała się sobie rada, ale ją ciarki przechodziły pomyśleć: jakby też dziecko zaś umarło? Mało się to tego drobiazgu corok marnuje! Ot aie dalej jak u młynarzowej. Ale tać ona głupia chyba, czy co?
We wsi wiedziano już o podrzutku. Stały baby przed chatami, i dopiero rada w radę.
— A no, Margola, cóż ty zrobisz z dzieciakiem? Do kowalichy go oddaj. Ma swoje dwutygodniowe, to ci i to może wy karmi.
Ale kowalicha podkarmiła tylko tyle żeby nie krzyczało, i nazad oddała.
— Idź ty sobie z twoim znajdkiem, Bóg ci wie zkąd się to tam wzięło.) Mam ja pokarm ledwie dla mojego—jeszczeby je odjadało jakieś cudze.
— Głupia baba — pomyślała sobie Margola odchodząc.
— No, a Józwowa sołtyska? ponoć tylko co zległa.
Poszła tam Margola, i pokazało się, że się urodziły bliźniaki.
Chodziła dalej i kręciła głową: No, no, co też to głupich ludzi po świeciel
Kiedy do domu przyszła—w Imię Ojca i Syna— a toć stoi Mateuszka przedewroty, i wydziwia i wypomina, że aż obraza Pana Jezusa i Matki Najświętszej.
— Ma już swoich siedmioro jak wróbli w tem tam gnieździe, i jeszcze będzie brała przybłędę co ich wszystkich pozjada?
— Cichojciel czego tu wrzeszczyć? Tać przecie nie porzucę w rowie. Stworzenie jest Boskie, nie
zaś co drogiego. Prześpi przez noc oto w chałupie, a zrana odniosę do dworu, albo na plebanię.
— Prześpi!—mruczała Mateuszba — będzie to tylko krzyczało, nikomu spać nie da!
Ale wbrew przewidywaniom wszelkim, dziecko tak się spokojnie sprawieło, że Margola z niespo- kojności oka zmrużyć nie mogąc, raz wraz do niego zaglądała, czy przypadkiem nie umarło?
— Ale nie, gdzietam, toć nie głupie!
Było jeszcze porządnie zrana, kiedy przybiegła zdyszana młynarzowa, i nuż kusić, a na wszystkie świętości prosić o tego dzieciaka.
— Czyście zgłupieli?—u was się dzieci nie wiodą.
— A kto ci drugi wychowa? Słuchaj Margola, dam ci sukmanę jeszcze całkiem nową, i dwa złote na trzewiki.
— Idźcie wy do grzecha. Czy to ja będę sprzedawała duszę niewinną? A jak u was umrze?
— A nie umarłoby przez noc na chłodzie, żeby nie ty?
Margola pomyślała:—ha, jeśli u niej zamrze, to już chyba nie z głodu.—I rzekła głośno:
— Ale mi je później oddacie.
— To ja ci mam być mamką tylko? jakaś ty mądra! Nigdy nie oddam, na to biorę, żeby na zawsze było moje.
No, to pamiętajcie, żeście to powiedzieli. Chodźmy do jegomości.
Niebawem u księdza rzecz się cała załatwiła. Ja- kóbowa wzięła dziecko do siebie.
Oto tedy, w jaki sposób Marysia dostała się do młyna z wygiętym chińskim dachem.
Tam zaś, godzi się powiedzieć, było jej jak u Pana Boga za piecem. Ani umarła, ani nawet chorowała kiedy. Nie miała eo prawda czasu, świat ją bawił, świat taki zabawny! I ulatyw ało jej dzieciństwo jak ptaszynie w pałkach, która nie wie nawet, że żyć to jeszcze co innego niż się najadać i spać chodzić, i że się ziemia cała nie kończy w gniazdku.
Tymczasem, któż tam zgadnie co za górą?
ROZDZIAŁ II
W jaVi sposób zbiesifa się Jakóbowa a Marysia zdziozała?—Fierwsze pojawienie sięZnajdka—pierwszy popis Pieirka i złotej obrączki.
Miała Marysia lat jaż jakie ze trzy, kiedy znagla znowu przybył młynarzom potomek. Tu już mogła się przekonać, że świat nietylko dla niej jednej wi- nien być zabawny. Jakoż poczęło być jej obowiązkiem bawić ono młynarzątko, kołysać je, a nawet noaić, choć niewiele co od niego była większa.
Ale trzeba nieszczęścia, że i to dziecko nie zabawiło dłużej od drugich, bo nie dożyło nawet o- krągłego roku.
Jednym razem tedy stała się rzecz bardzo dziwna. Oto młynarzowa w przystgpie żalu okrutnie
• znienawidziła Marysię. Za co?—spytacie. Po pro- Bfcu za jej uporczywe życie. — Tamte bez końca u-
mierają, a ta bez końca żyje; tamte swoje, a ta cudza; co one winne, i co ona od nich lepszego?
Zaczem, za rzecz najmniejszą łajana, poszturchiwana, wyrzucana za drzwi, nie nazywana inaczej jak podrzutkiem i znajdkiem, przy każdej łyżce strawy oswajana z myślą, że została z litości przygarnięta, wkrótce Marysia na dobre myśleć poczęła, a raz pomyślawszy, nabrała przekonania, że i żyje tylko z litości. Tak więc, jak się patrzy, kwiaty życia miewają cierniowe łodygi...
Ileżto razy, bywało, zaganiając z pola nierogaci- znę, owinięta zmokłą płachtą, na zimnym wietrze jesiennym, ociągała się z powrotem, bo wiedziała co ją w chacie czeka. Juściż nie żadne słodycze. Jest tam już pewnie i młynarz, najniższy żony swojej sługa, drapiący się w głowę z kłopotu, spluwający przez zęby.—Maryś! ty taka, owaka! czemu to? czemu tamto. Dam ja ci tu...—I za groźbą szło zaraz Spełnienie.
Jakże to inaczej marzyła o niej głupia Margola! I gdzie te czasy, kiedy się sobie przewalała pomiędzy workami, albo w piasku nadbrzeżnym, strasząc kamykami rybki, płynące obces w wytrzeszczone okna przewróconego do góry nogami pałacu!
Czasy temi, trzeba zdarzenia, przybląkał się też pies jakiś, niewiadomo zkąd i po co; bito go, odganiano, ale odejść nie chciał. Nocą bywało kładł się u proga, i szczekał na przechodzących, chcąc się ni
by tym sposobem w łaskę wkupić. Raz i drugi rzucono mu jakieś ochłapy, a on snać tę zapłatę za dostateczną uznał, bo już nie poszedł dalej i został. Na śmiech znajdkiem go nazwano jak i Marysię, choć oni co prawda nie bardzo coś do siebie przypadali. Znajdek, jako sługa wierny, jedząc chleb młynarzowej, warczał na Bierotę; pewnie myślał, że się to tak należy. Ludzie to robili, czemuby pies robić nie miał?
Cóż dopiero kiedy się raz jeszcze urodziło dziecko młynarce, i nie dalej jak w dni kilka za drugie- mi poszło. Odtąd istne piekło pod tym chińskim dachem. Niebawem wprowadziła się tam kwaterka —kwaternica jak nazywają, piekielna — już i młynarz dosiadywać w domu nie mógł. Co prawda, w karczmie za to coraz go częściej zastawano. Marysia nieraz na kwaśne jabłko zbita, głodna jeszcze kłaść się spać musiała. Wtedy nauczyła się skradać po cichu, i w nocy sama sobie brać z garnka. Zresztą brudna, zasmolona, obdarta, zdziczała, i poczęła się ludzi bać jak ognia. . Bo i miała czego. Na kogo Pan Bóg, na tego i Ś?;ięci. Dawnemi czasy, kiedy była rumiana, wyczesana, czysto ubrana, bawiły się z nią dzieci ze wsi całej; dziś niech się tylko pokazała, wymyślały jej i przezywały znajdkiem, a baby mówiły: nie wdawajcie się z nią, nic to dobrego.
Bywało także dawniej, kiedy przyjdzie Margola, ona do niej, i zaraz cmok ją w rękę. Teraz, gdzie! za piec się chowa, albo za węgieł, albo w konopie.
— Bójcie wy się Ran Pańskich — mówiła Jaku- bowej Margola.
— Chcesz ty w łeb? ty głupia—tak jej odpowiadała młynarzowa!
Nie było się co w gawędy wdawać z pijaczką.
Raz upilnowała Margola, kiedy nikogo w chacie prócz Marysi nie było.
— Chodź ta Maryś, czego ty się boisz?
Dziewczyna milczała.
— Na masz oto obwarzanek.
Porwała i chciwie jeść zaczęła.
— Możeś ty nie dostała śniadania?
Kiwnęła tylko głową. ,
— A kto ci nabił tego sińca pod okiem?
Nic nic mówiła tylko jadła.
— Czy młynarzowa?
— A juści.
— Boś ty pewnie głnpia.
— A bo co?
— A umiesz ty pacierz?
Pokazało się, że nie umie pacierza.
Margola tedy do księdza. Z tego dopiero sprawa cała.
— To dziewczyna ladaco — broniła się młynarzowa.
— Jakże ladaco? Kazano jej przecie codzień do organisty chodzić, robi co jej powiedzą, wyuczyła się pacierza i abecadła, katechizmu i składania, już i czytać zaczyna.
— Nie wiadomo zkąd się wzięła.
— To cóż ona winna?
Raz, w niedzielę to było, bawiły się w piasku dzieciaki. Marysia przystanęła sobie u wierzby i patrzała. Kiedy ją spostrzegli, dalejże za nią, a ona w nogi. Dopędzili ją, i dopiero nuż poszturchiwać, szarpać, przezywać, przedrzeźniać. A był z niemi Piotrek, wielki urwipołeć z pod lasu, mistrz do wszystkich psich figlów, toćże to i teraz pierwszy krzyknął: huzia! Ale jakoś z nagła, nie wiedzieć co mu się zrobiło, jak się nie odwróci, jak nie plunie w ręce, jak nie podniesie z ziemi grubą gałąź olszową, jak nie zacznie młócić; tego po łbie, tego po grzbiecie.—A wy czego jej tu będziecie dopiekali, psie nasiona! co ona wam winna?—Tak się to wszystko rozleciało ogłupiałe, i nuż wywieszać języki, a wywoływać zdaleka:—A! poznał swój swego! taki tyi jak ona! pójdź ću Znajdek! do nogi Znajdek! a do budy oboje!—Porwał się do nich, ale ci jakby się ziemia pod niemi rozpadła, widząc że tu żartu niema, wzięli nogi za pas, i tyle ich widziano. Pie- trek popatrzał za niemi, i już miał odejść, kiedy wtem coś go tknęło, wpadł w gniew okrutny i począł okładać Marysię. Bił i bił, a ona^ani
• ociekała, ani się broniła, ani krzyczała; tylko łzy jak groch kapały jej z oczu. To go jakoś rozbroiło. Pomyślał, dobył z kieszeni kawałek obwarzanka, i rzekł obracając się bokiem:
— Na, masz, a idź sobie precz, i nie właź wig- cej w drogę.
' — Ja nikomu nie stawam na drodze—wyszeptała Marysia ocierając oczy.
— No, idź, idź, żebyś miała rozum tobyś nie u- ciekała, tylko waliła coby wlazło.
— Dobrze to tobie, boś ty silny.
Popatrzał na nią, i pobiegł gwiżdżąc. — Ba, ba, juściż pięść ma swoje prawa.
Odtąd Marysia miała trochę więcej spokojności, ale Pietrek ani patrzał na nią — niby Jej nie zna. Mniejszać tam o to. Gorzej daleko, że Margola coś już dawno ani zajrzy. Aż raz w chłodny wieczór jesienny, kiedy Marysia zielsko dla świń krajała, patrzy, aż tu ktoś się do niej skrada po za płoty. Pietrek ci to.
— A ty tu po co?
— A idź ty głupia do Margoli, taćże ona chora.
— Chora—pomyślała Marysia—pewnie nie jadła, trzeba jej co zanieść.
Jakoż że nikogo naówczas nie było doma, wzięła
z garnka kilka ziemniaków w węzełek, także chle-
ba kawałek, i pobiegła ukradkiem przez ogrody,
myśląc że natychmiast wróci.
■ vV
U Mateuszki zastała bab kilka, pootulały się fartuchami i siedzą. A no Margola leży na słomie, tylko że jeszcze zipie. Obaczyła Marysię, poszukała czegoś w zanadrzu, i kiwnęła na nią żeby przyszła. Chciała mówić, a tu ani sposobu. Włożyła jej tylko na palce jakąś obrączkę—dwa, trzy palce Mary sine w niej się zmieściły—przewaliła się w tył i zaczęła chrapać okrutnie. Gdzie tu jej co do jedzenia dawać, kiedy jej już oczy kołem stanęłyl
— Możebyście się wody napili—rzekła Marysia.
A wtem wleciała Mateuszka, i nuż wyrzekać co
aż obraza Boska.
— O Najsłodsze Rany Chrystusowe! o nieszczęśliwa moja godzina! No, nie głupiażto nad głupiemi? Przyjdzie ją w tem co miała pochować, bo już więcej na owinięcie palca nawet nie mai Skrzynka pusta, widzi Pan Bóg z Nieba wysokiego! A tu człowiek tyle się oto nabiedował, i żywił darmo, i kłopotu miał Bóg wie za co! Ja tam trumny sprawiać nie myślę; uboga sierota, niech sobie dwór daje.
Tu powstał rwetes nadzwyczajny, zaczęto się kłócić, i wkrótce zrobiło się tak ciasno, że o mało nie zdeptano Marysi. Ktoś ją wreszcie za drzwi wyrzucił. Wtedy biedź zaczęła, nie mogąc się nawet opamiętać, co i jak się stało.
Myślała że niedługo zabawiła, a tu już i miesiąc wysoko. Ona do drzwi, a drzwi kołkiem zaparte, słychać tylko z izby ochrypły głos młynarzowej:
■A* ^ f,
— A pójdziesz ty psia wiaro! będziesz mi się po nocach włóczyła? Jutro ja się z tobą rozprawię, teraz jak pies na dworze sobie nocuj.
Nie było co. Położyła się pod progiem, otuliła się sukmaną, ale ją zimno rozbierało, raz od głodu, drugi raz od strachu. Młynarzowa może ją zabije? Ażci otoZnajdek podszedł kuniej mrucząc jak zwykle, ale że się tuż obok położył, sprobowała go pogłaskać, i nietylko nic jej nie zrobił, ale ją i po ręku polizał. Przytuliła się do niego jak mogła, tro - Chę od niego cieplej było.
Więc też jakoś powoli zasnęła, choć jej zęby szczękały. Patrzy, a tu Pietrek wygraża pięścią, ale w niej trzyma obwarzanek.' Czy to tylko obwarzanek, czy też pierścionek oto złoty? A dopiero miesiąc na Niebie świeci, a twarz jego, to zupełnie jakby Margolina. Miesiąc świeci, ale tać nie słońce, bo jakoś chłodno a głodno. Jedym razem coś za- kwiczało, czy miauknęło, a to po prostu drzwi skrzypnęły. W okamgnienia budzi się Marysia i widzi jak jej młynarzowa garścią do włosów sięga. Uskoczyła na bok, co widząc Znajdek ogon wziął pod siebie i także umknął. Ale wtem wypadła jej z rę- ktą obrączka. Młynarzowa łaps zaraz za nią.
— A ty zkąd to wzięłaś?
— Margola mi dali.
— Margola, ty złodziejko? Poczekaj, ja ta z cie-
**-. tm
bie zaraź żywcem Bkórę zedrę, ja cię tu Da śmierć
obiję. Hej Kubal
To usłyszawszy Marysia nie czekała dłużej, tylko wziąwszy nogi za pas drapnęła, aż się za nią zakurzyło.
Biegła płacząc, bo jej się wydawało, że ją gonią. Biegła tak długo, że już nareszcie nie mogła dalej. Kiedy na chwilę przystanęła i sprobowała się obejrzeć, wieś już była daleko, pałac tylko zdawał się patrzeć w jezioro, a jezioro w niebo jasne, i to jej dcdało otuchy. Przed nią las szumiał, a tuż opodal jeżyły się krzyżami mogiłki. Podeszła tam, atu, Panie Jezu Najmiłosierniejszy, toćże dziad kościelny dół dla kogoś kopiel Marysia znowu w uogi, w las najgęstszy. Ten dół, to ani chybi dla niej, jak ją młynarzowa zabije.
Biegła dopóki tchu jej nie zabrakło; nareszcie kiedy przysiadła, jeść jej się zachciało. Na szczęście miała w węzełku trochę jedzenia, co go była dla Margoli wzięła. Dokoła cichutko, tylko drzewa .i- zewsząd szumią; w górze po wierzchu słońce je wy- złaca. Ale gdzie tu dalej pójść?
Poczęła iść znowu, szła tak z godzinę; las się przerzedzać począł, patrzy, chata leśniczego. Stoi Pietrek i coś straże, a no spostrzegł ją.
■ A ty jeszcze tu? Myślałem żeś już Bóg wie jak daleko. Zmykaj, tu żartów niema. Młynarzy- cha gwałtu narobiła; do dworu poszli z tym tam
%
pierścionkiem, ale się pokazało, że to nie ich. Zkąd ty go wzięłaś?
— Margola mi go dali.
— Margola, hm, taka żebraczka. A oni powiadają, żeś go ukradła.
— A ty, co sobie myślisz?
— Że to nie może być, żebyś ty ukradła.
— Ja też nie ukradłam.
— Ale czy pewnie? m Jak...
Tu chciała się zakląć, ale poraź pierwszy w życiu na myśl jej przyszło: co ona powie? Drudzy to mogą mówić: jak matkę, jak ojca, jak kogoniebądź kocham; a tu niby: kogo ona kocha? I tak została nie wiedzący jak się tu zaprzysiądz; aż jej rzeki Pietrek:
— No, jnż ci bez zaklęcia wierzę; ta młynarzy- cha, to sobaka skręcona, nie masz ty co wracać do niej.
— Bo i prawda, ona mię zabije.
— Zabije albo nie zabije.
— Oho! już i dół kazała kopać.
— Jaki dół?
— A no, na mogiłkach.
— Głupia! To dla Margoli, co tej nocy umarła. Wtedy coś się takiego zrobiło Marysi, że odrazu
pomyślała: Gdyby choć Margola żyli, ale jak nie
żyją, to po co wracać? Pietrek nie uwierzył że ona złodziejka, to już i dosyć, że choć jeden taki.
Więc zapytała tylko:
— A rychło ją będą chować?
— Ot niedługutko. Idź tam, na ten oto pagórek, przykucnij za krzakiem, to obaczysz. A jak sobie wszyscy precz już pójdą, ja do ciebie przyjdę.
Tych wszystkich było bardzo niewiele. Zajechał wóz we dwa woły; szła tylko Mateuszka i coś ze trzy baby. Chłop co przywiózł trumnę, pomógł dziadowi w dół ją włożyć. Ksiądz pokropił, zasypali rydlami, udeptali mogiłkę, ta i poszli. Marysia przypomniała sobie: jak to jej kiedyś powiedziała Margola, że ona głupia, bo nie umie pacierza. Dziś co innego. Uklękła, pomodliła się, atu już i słonko na zajściu.
— A no Maryś—Pietrek na nią zawołał.
— Już idę, idę.
— Żeby cię nie złapali, to idź w las, rozumiesz? Prosto przed siebie. Znajdziesz drogę, to dobrze, a nie, to drngie dobrze, byłeś nazad nie wracała, bo będzie źle. A masz ty co jeść?
Miałam, alem już zjadła.
Dał jej chleba glon spory i sera krajankę.
• — Naści, weź to.
Czegoś markotno mu się zrobiło, pomyślał, ale tylko poklepał ją po głowie, i powiedział:
— No, idź już, idź.
Więc ona poszła.
/
ROZDZIAŁ III
Marysia w drodzo za służbą. Przeróżne leśno sprawy, z których się pokazuje w końoa: że u księż- nioski cygańskiej bezkarnie służyć nie można.
•
Wbiegła Marysia w gęstwinę, napotkała ścieżkę, ale pilnując się, żeby tylko w tę stronę się kierować, w której słońce zapadło, bo widziała wyraźnie, że za lasami het utonęło. Idąc, dumała:
— Margola głupia — gadali. A taki ona nikomu nie zrobiła nic złego. Jeszcze oto w bruździe ją przecię znalazła—dziecko porzucone.
. Ale to, czy dobrze zrobiła? Żeby ją nie była znalazła, toby ona nie szła dziś oto na kraj świata, gdzie ino oczy poniosą. Ale niech już tam.
Szła dalej. Mrok zapadał, a tu jagód wszędzie huk, ba i czernice. Zjadła tego co niemiara, na-
piła się wody z krynicy, i siadła nad strugą zmęczona. Dokoła cicho jak makiem posiał, ptaki już spać popochodziły, na polance mgła się kurzy. Otuliła się jak mogła, zmówiła pacierz i układła się zasnąć. Tylko że ta rosa taka zimna!—Ach ba— czy to lepiej było pod progiem?
Skostniała, obudziła się kiedy właśnie i słonko wstawało. O! gdzie, jak to ona już daleko od niego odeszła! Przeżegnała się, i dla rozgrzania biedź zaczęła podskakując.
— Hej—mocny Boże—jaki to świat piękny! Nikt tu nie poszturchuje, nie wyzywa, nie wygraża. Ćwierkają ptaki, brzęczą żuczki, czerwienieje kalina. A tu oto grzyby, czy co? Prawdziwe grzyby, maślaki—e! tam znów rydze. Żeby tak na węglach je upiec; ale zkąd tu ognia wziąć?
Wyjęła chleba kawałek i jadła z serem, jedząc myślała:
— Taki Pietrek, to ci dopiero mądry! W kaszę sobie dmuchać nie da. Drudzy robią co on chce, bo go się boją. Ależ tak samo i młynarzowa, choć on znowu lepszy. Tamta dobrego słowa nigdy jej nie dała—a ten, to i o Margoli dał wiedzieć, i nie uwierzył że ona złodziejka, i nikomu o niej nie powiedział, i jeszcze jeść jej oto dał w drogę.
Szła dalej lasem, ciągle lasem. Napotykała nieraz gościniec, ale go czemprędzej w poprzek przebiegała. Czasem w dali mignęła jej chata między
drzewy, korzyło się z komina, drwa rąbano—to ona czem prędzej w gąszcze się zaszywała—jakże, jeszczeby ją złapali i do młyna odprowadzili. Często, też nasłuchiwała: czy kto za nią nie idzie? Raz wilk koło niej przeleciał, ona myślała że Znajdek.
Aż wreszcie znowu zapadło słońce, spać się ukła- dła—ale, co tym razem, to już ani weź. Wiatr się zerwał ziębiący, rosa poczęła w szron krzepnąć, ba! żeby to tak Znajdek znowu—toby się o niego choć ogrzać można. Nie, ani rusz. Świeci miesiąc jakby rybie oko, wyiskrzyły się gwiazdy—a tu zimno i coraz zimniej. Płakać zaczęła, ale co to pomoże? Wstała znowu i szła.—Dokąd ona pójdzie?
W tem przystanęła i na myśl jej przyszło:
— Bo i naprawdę nawet: dokąd ona idzie? Tak ciągle—to znowu nie można; raz, że nareszcie na koniec świata człowiek zajdzie, a potem, że jeszcze się po drodze zmarnuje, bo gdzie tu! a jak zima? Od młyna, tu już chyba tak daleko, że tu o nim ludzie może i nie wiedzą. Zresztą, ona nie powie że jest ze młyna. Za służbą oto idzie. Trzebaby aprobować do której chaty.
Była jedna niedawniuteczko u rozdroża, gdzie to bocianie gniazdo siedziało na olsze. Tylko że tam pies okrutnie ujadał. Ale nic, także jej przecie nie zje, ona się gałęzią będzie opędzała, a tymczasem ktoś wyjdzie z chaty i z nią się rozmówi. Może
i
ona wodę nosić, ziemniaki skrobać, ogieó naniecić, jak potrzeba; ona już nawet z gruba prząść potrafi.
To sobie powiedziawszy, jęła się iść w stronę owej chaty, jak mniemała. Skrzył się szron niby najczystsze srebro, wierzchem słychać było wiatr przelatujący, a tu Ia9 coraz gęstszy. Chyba że w tej stronie drogi żadnej niema. Zbłądziła może, czy co? Uszła jeszcse kawał spory, i już wracać miała, kiedy w tern spojrzy — ano światełko w dali widać. Bogu dzięki—toćże i chata. Ostrożnie podeszła bliżej. Ej! nie chata to, ino ogień w lesie. Może pastusi?—ale chyba prędzej wolarze, albo tam wieprzarze Niemcy.
Zanim czas miała lepiej się przyjrzeć, pies warczeć zaczął, i tuż zaraz głos się ozwał:— Ano, Znajdek I
Znajdek! — ciarki ją przfeszły, a nuż to młyna- rzowa?
Ale już i uciekać nie czas było, bo zaraz pies się do niej tak siarczyście obces zabrał, że gałęzią ledwie sobie jako tako radę dać mogła. Więc się rozpłakała i krzyczała:—A pójdziesz! Na szczęście, pokazało się, że to jakiś inny, nie tamten. A w tem: —Kto tam?—spytał jakiś głos gruby.
— To ja—rzekła Marysia.
— Pójdź tu Znajdek.—Pies zaraz usłuchał.
•' V
— 23 —
Patrzy Marysia, a tu wóz jakiś z budą stoi wy- przężony, koó się obok pasie. U ogniska przy kociołku baba drzemie, drudzy też pokotem leżą i śpią, czy udają. Ten co ją pytał, ogromny chłop zasmolony, wstał i przeciągnął się aż mu w karku trzasło; czy aby nie zbóje?
— A ty co za jedna?
— Taże Marysia.
— A, Marysia—rzekła baba (Tu coś z sobą po- szwargotali, czego ona nie zrozumiała). Chodź tu, pewnie się ogrzać chcesz?
— A juści.];
— Zkądże się ty tu wzięła taka?
— Za służbą idę.
Spojrzeli na siebie.
— Ba, a cóż ty umiesz?
— Wody przynieść, ogień naniecić.
— Aha! A cóż więcej?
— Ja to tam od biedy i prząść potrafię.
—*• A jeszcze co?
— Co tu jeszcze?—pomyślała Marysia. — A no, i pacierz umiem.
Zaczęli aię śmiać okrutnie.
— To my cię bierzem.
— A daleko to ztąd?
— Jakto, daleko?
— No, wasza chata.
— Tam ona, gdzie i my.
Pobudzili się drudzy, i nuż patrzeć. Była tam dziewczyna z oczami co jak węgle iskrzyły, chłopak wyrostek, jeszcze i baba druga, ale młodsza. Marysia grzała się u ognia i myślała:
— A taki to chyba nie zbóje. Żeby zbóje, toby noże nosili za pasem, i w kartyby grali, i byłoby ich dwunastu.
A wtem ta co przy kociołku siedziała, pod brodę ją wzięła, przyjrzała jej się, i go głowie ją pogłaskała:
— A jeść ty umiesz?
— Ha, czemu nie? jakby co dali.
Więc jej dali i jadła, a jak zjadła, kazali jej pójść spać na wozie, gdzie już leżało kilkoro dzieci. Zmówiła tedy pacierz, nakryła się płachtą, i czas jakiś jeszcze dumała:
— No, nie wiada co za jedni, ale też i nie pytali zkądem się wzięła. Kędyś oto jadą, ale jakbym widziała, że ku młynowi,—toć świat jak i wprzódy szeroki...
To sobie powiedziawszy, usnęła.
Dobrze jeszcze zrana, obudził ją gło3 gruby:
— Patrzaj Magagiga, a toć to jakieś paniątko.
Mówił to on chłop czarny (a nazywał się Czer-
noboh). Stali oboje ze starszą babą, oglądali jej nogi i ręce, i kręcili głowami, coś po swojemu szwar- gocząc.
Zerwała się Marysia, a już i drudzy także wBta- wali. Chłopak około ognia się krzątał, młodsza kobieta karmiła piersią goluteńkie dziecko, dziewczyna zaplatała sobie ogromne czarne włosy. Robiąc to, tak jadowitym wzrokiem patrzała w Marysię, że ta aż się obiema rękami Magagigi uczepiła.
— Nie bój się, głupia — rzekła tamta — to jest księżniczka Kraska.
Marysi wydało,się to rzeczą niepojętą.
— Jakże? Bez najmniejszej korony na głowie, taka bosa, w brudnej opadającej z ramion koszuli? Wprawdzie perły miała na szyi, i bardzo się często przeglądała w kawałku zwierciadła. I wszyscy jej posługiwali, a nikt dogodzić nie mógł. Ale znowu księżniczka, toby zaraz karetą jechała złocistą, a co najmniej w cztery konie z lokajami...
Ha! trudno. Kiedy się jednak uczesała, kiedy jako tako poopinała na sobie łachmany, kiedy się czemś czerwonera przewiązała w pasie, to pokazało się naprzód, że była tak cienka, jak się chyba rzadko kiedy zdarza; a znowu takich ust świeżych, takich zębów białych, takich oczu, to doprawdy Marysia nie widziała nigdy jako żywo. A te perły co na szyi miała, to chociaż od tei szyi bielsze daleko, ale żeby miały być gładsze albo delikatniejsze—nigdy. Ręce jej też, choć jak i cała opalone, ale drobne były, utoczone, zgrabniuchne, czyto takiemi robić co kiedy można? Ona też nigdy nic nie robi
ła, jak się potem pokazało. Po całych dniach tylko wylęgała się leniwie, to na trawie a ogniska przeciągając się jak kotka; albo jeśli w drodze była, to na wozie, bo ona sama tylko jechała, a wszyscy szli pieszo—nawet dzieci. Każdy jej dogadzał, a ona za to lubiła żeby eię jej bano. Tak i w tej chwili, kiedy spostrzegła że się jej Marysia zlękła, to Bię zaraz uśmiechnęła, i wtedy zrobiło się tak, jakby wszystko naokoło poweselało, ba, nawet Znajdek zaczął kręcić ogonem.
— Dziwna rzecz, dziwna rzecz — myślała sobie Marysia dojadając iniadanie; jeśli to naprawdę księżniczka, to taki chyba zaczarowana, czy co?
— A no Palcat! zakładaj konia, ruszamy! — zar wołał w tej chwili Czernoboh.
Tu jął się chłopak coprędzej zakładać hołoblę, drudzy też zbierali manątki, i niebawem ».byli już w drodze.
Pokazało się, że ta droga wcale owszem od młyna się oddala, co też jak najzupełniej uspokoiło Marysię’. I wszystko byłoby jak najlepiej, gdyby nie to, że nieustannie szła za nią Pilipicha (ta z golem dzieckiem), i ile razy widać nie było,] to ją szturchała kułakiem i gadała:
— Paniątkol dam ja ci tu, patrzcie jąl Tobie się zdaje żeś ładniejsza od moich. Ja ci tu kości połamię i oczy wydrapię, to zobac*ysz.
Marysi nic się nie wydawało, nigdy nawet nie pomyślała o żadnej ładności, jednak dla świętego Bpokoju probowała iść bokiem, ale i to napróżno. Jeśli nio baba, to dokuczały jej dzieciaki, brudne, rozczochrane, w podartych koszulach, albo nawet gołe jak je Pan Bóg stworzył. Baba łajała, a one szczypały kiedy mogły, na nogi jej deptały, nieraz ją udrapnęły cichaczem.
Kiedy się na nocleg zatrzymali, rzekła Kraska do Marysi:
— Ta Pilipicha, to widzę, w łyżce wodyby cię u- topiła; dla tego ja cię lubię, na złość tej sekutnicy, rozumiesz?
— .Rozumiem—powiedziała Marysia, i w rękę ją pocałowała; a za to ta wielka dama nie pozwoliła jej odtąd zrobić żadnej krzywdy. Owszem, zawsze ją z sobą miała, i na wozie i pod wozem, i w dzień i w nocy. I zaczęła ją sama czesać i warkocze jej
zaplatać, że tamta o mało się nie zjadła ze złości.
t
Szli tak dzień, szli drugi, aż się nareszcie las przerzedzać począł. Przystanęli. 'Magagiga nuż do skrzynki w budzie, i tu dopiero widzieć można było, że ta Kraska to* jest istotnie co się nazywa księżniczka. A toćże tam wszystko aż kapało od złota! Więc jak ci się ona w te przeróżne rzeczy ubrała, to doprawdy, klękajcie przed nią narody! Lubiła żeby jej się bać, jak się tu nie bać, kiedy ona takh królowa! i jak tu pyłu z przed niej nie
zdmuchiwać, kiedy ona taka d"> zjedzenia ślicz- nościl
Ale i drudzy ogarnęli się jak tam które mogło, poczem zabrali się wszyscy i kędyś poszli. Została tylko Marysia u wozu z Palcatem i Znajdkiem. Przykazali jej nawet w budzie siedzieć i nikomu się nie pokazywać, co też ona chętnie zrobiła, bo się bała jeszcze żeby jej kfco znajomy nie napatrzył i do młyna nie oddał.
Bawili dosyć długo, a co tam robili?—trudno wiedzieć. Gadał tylko Palcat fajkę kurząc, że Czerno- boh konie od ochwatu zamawia, i na drumli gra, a znowu Magagiga z ręki wróży oszukując, a Pilipi- cha z dzieciakami co gdzie które może to urwie, podczas kiedy Kraska z bębenkiem tańcuje.
Głową kiwał.
— Ta Kraska, to dyabeł wcielony.
— Ba, dyabełby taki był piękuy? toćźe on z rogami, z ogonem, czarny, do Miemca kusego podobny.—I wspomniała Bobie Marysia, jak Magagiga nieraz mówiła: Ten Czernoboh, to złodziej, a znowu Czernoboh o Palcacie: że jemu kija z grzbietu zdejmować nie warto, i dziwiła się, jak ci ludzie, tak się nie cierpiąc, mogli być z sobą, i co to takiego w kupie ich trzymało?...
Ale oto któregoś dnia, rzekła do niej w poufałości Kraska księżniczka:
— Przykrzy mi się tak ciągle kogo drugiego słuchać (kogoż tam ona kiedy słuchała!)—więc jak lepiej jeszcze dorosnę, to ja tu będę wszystkiem rządziła, i każdy to tylko zrobi, co ja zechcę.
Marysia popatrzała na nią: czy ona silna? Pietrek to choć pięść ma, ale ta tu... Ha! ale taki to i inni jacyś ludzie, nigdzie miejsca nie zagrzeją, ciągle tylko dalej a dalej...
I spytała nieśmiało:
— Zkąd wy tacy?
— Ztąd, zkąd i Znaj dek.
— A on zkąd?
— Znikąd.
— To tak jak ja—pomyślała Marysia, i uczuła się pomiędzy swemi.
Ale i tu Znąjdek utrapiony (ów od młyna — bodajże go licho!). Kiedyś jak obozem w południe leżeli, patrzy, a on z za krzaków zdyszany obces do niej, i nuż ją po rękach lizać i wyć z radości. Marysia o mało ze strachu nie umarła, pewnie i mły- narzowa tuż za nim... Ale nie, nie było młynarzowej, tylko ten drugi Znajdek dalejże do niego. Dopiero jak się wezmą gryźć, za uszy chwytać, po ziemi tarzać, to aż się Kraska po trawie przewalała i zanosiła od śmiechu, a drudzy to wołali tylko:— huzia! huzial Skończyło się na tem, że ten co był miejscowy, ogon pod Biebie wziąwszy, drapnął w krzaki skomląc, a młynarski został, i nikt nawet
ani spytał, zkąd się“on wziął, albo dla czego Marysia go znała? — taka to już tam każde ma wolność była osobliwa. Powiedzieli tylko: ten lepszy, bo tamtemu dał radę, i tak zostało.
Więc nieraz pomyślała sobie Marysia:—Ej, czy to aby nie Cyganie? Czarny, mówią, jak Cygan, a oni wszyscy czarni. I kradną, słyszę...—A wtem coś jej powiedziało*:—A tyś nie kradła z garczka, kiedy ci młynarzowa jeść nie dali?—Ba, to prawda, ale tamta biła, a tym zaś czy kto powie marne słowo? I pacierza nigdy nie mówią, ani u nich żeby choć obra-
• zek jaki święty. I nic innego nie robią, ino się włóczą i włóczą—pewnie Cyganie.
Jednego razu, dobrze już jesienią, bo i liście o- padły i śnieg przypruszać począł, przyszli jacyś obcy i długo gadali na boku z Czernobohem i Pilipi- chą. Następnie wybrali się razem kędyś na jarmark do miasteczka. Uparła się Kraska i została. Miał Palcat chłopom do tańca grać na skrzypcach; nie żadna to pańska zabawa, to co tam robić takiej jak ona księżniczce! Magagiga u ognia siedziała. Już i wieczór zapadł, i ciemno się zrobiło, a tamtych jak niema, tak niema. Zjadły wieczerzę i drzemały, a tu jednym razem hukanie słychać po boru. Zawarczał Znajdek, a wtem go ktoś z całej siły kopnął nogą. Czernoboh ci to, patrzcie go, co mu pies winien?
Ale w tej samej chwili i Pilipicha wypadła z krzaków z całą zgrają, i Palcat z drugiego boku, i dopiero w te pędy do wozu; nuż duchem zaprzęgać, rzeczy na kupę zrzucać, ogień gasić, a cicho, sza, i natychmiast w drogę. W oka mgnienia sprawili się i ruszają, a tu noc choć oko wykol, taka ciemna...
Marysia na wóz się gramoli, a wtem porwała ją za kark Pilipicha, i bęc w krzaki. Dziewczyna uczuła tylko jak ją podrapały gałęzie, następnie uderzyła głową o ziemię, i padła bez jęku.
*
$
ROZDZIAŁ IV
Czy Marysia by i a panienkę, ozy też tylko sobą? Kto miał w tem słuszność, czy piękna pani, czy Szymon % Łukaszem?
Obudziło ją zimno i ciepło zarazem. Zimno pochodziło z powietrza, ciepło zaś od Znajdka, który się do niej ile mógł przytulał. Poranek był mglisty, wieszały się szrony na gałązkach, szarzało niebo po przez drzewa drżące, w dali coś niby świtało. Sprobowała wstać i nie bardzo mogła. Pomyślała chwilkę, i przypomniało jej się całe zdarzenie. Tamtych ani już śladu, i gdyby nie wygasłe ognisko, mogłaby myśleć, że jej się tylko przyśnili. Poszli precz, aona znowu sama została—to tak jak wprzódy, zanim na nich trafiła.
Zwlekła się i sprobowała rozniecić ogień, żeby się choć ogrzać. Na szczęście znalazła się jeszcze
jakaś iskierka pod spodem. Kiedy się tedy naokoło tego krząta, a no słyszy ladzie jacyś rozmawiając idą, a Znajdek zaraz obces do nich, ale go któryś
nogą ile mógł przywitał.
— Cóż mi tu każdy będzie mojego psa potrącał —pomyślała Marysia.
A tymczasem tamci z gęstwiny wyszli, i jeden rzecze:
—* A co? nie powiedziałem?—tu byli. Ale teraz sznkaj wiatra w polo. '
A drogi ujrzawszy Marysię:
— A co? nie mówiłem? Zaraz my się ich tu dopytamy.
Z tego poznała Marysia, że oba mieli słuszność, choć nie wiedziała wcale o co im chodziło.
Ale jeden ztych ludzi opędzał się Znajdkowi kolbą od strzelby, i odgrażał się że go zabije. Więc zawołała czemprędzej:
— Znajdek, do nogil—a piesukładł się przy niej mrucząc.
Tedy rzekł ten co ze strzelbą:
— Słuchaj ty mała. Nic ci nie będzie, tylko powiedz zaraz: gdzie są konie? Jeden od lejca taran- towaty, a drugi dyszlowy ze strzałką, a trzeci...
Tu go towarzysz jego za poły pociągnął:
— Dajcie pokój Łukaszu. Bierz dyabli konie, tu lepsza oto zguba. Patrzcieno tylko.
— Gadaj mi zaraz, albo cię zabiję—mówił tamten nie słuchając, a Marysia przez ten czas myślała, źe czy ją zabije czy nie zabije, to się równo niczego nie dowie. Bo jakie tu konie? co? gdzie? Jeden ci był tylko i to dychawiczny.
I rzekła:
— Niech mnie wielmożny pan nie zabijają. Ja żadnych koni nikomu nie brała.
— Łukaszu, czyściesię skręcili?—mówił drugi— taże patrzcie tylko. ,
— No i cóż?
— To ta sama.
— Jaka?
— Taże nie widzicie, knbek w kubek podobiu- teńka do naszej pani.
Łukasz popatrzał.
— Trochę juści podobna.
— Ba, i bardzo. Taże temu już dwa lata jak przepadła. Zmizerowało się to, więc i nie dziwota.
— E zaś, co wy gadacie Szymonie! A ma ona krzyżyk?
— Ba, żelazny. A tamten był złoty.
— No, zamienili—rzekł Szymon.—Od tego Cygan Cyganem.
— Ba, ba, Cyganie poganie innyby dawali, żeby jeden wzięli?
Marysia z tego wszystkiego nic nie rozumiała.
— No, chodź panienka z nami—rzekł Szymon.
— Ja nie panienka żadna. Ja Marysia.
— Marysia?—rzekł na to Łukasz — to ta sama.
— A co, nie mówiłem? A pami§tajcie Łukaszu, że to ja pierwszy ją znalazłem.
— Jaki pierwszy? patrzcie go! Ja ją wprzódy
spostrzegłem.
— No, już zgodnym sposobem dam wam oto pięć
dukatów.
Łukasz na to porwał ją za rękę.
— Ty psia wiaro, będziesz mi się tu targował!
— No, połowę. *
Mówiąc to, Szymon chciał Marysię wziąć na ręce.
— Ty złodzieju, chamie, puszczaj mi zaraz!
Tu zaczęli sobie gorzej jeszcze wymyślać i wyrywać Marysię; ta krzyczała w niebogłosy, co widząc Znajdek, przyskakiwał do jednego to do drugiego, i gryzł ich po nogach, a oni ani nawet na to nie zważali. Nareszcie dali jej pokój, i zaczęli się z sobą bić okrutDie, łapiąc się za włosy, za uszy, właśnie jak niegdyś dwaj Znajdkowie. Skończyło się na tem, że Łukasz porwawszy strzelbę zmierzył do Szymo- * na, co tamten widząc, drapnął w krzaki, odgrażając się Wójtem. Ale poznała Marysia, że nie kto inny, tylko ten co został słuszność miał za sobą, bo od czegóż strzelba?—toćże strzelba jeszcze od pięści silniejsza.
Tej tedy strzelby bała się bardzo, i myślała sobie: co ona pocznie, jak ją zaczną wypytywać? Musi szczerą prawdę powiedzieć ze stracha, nic nie pomoże. A wtem oa Łukasz wziął ją na ręce, nazywając ciągle panienką, i mówiąc, żeby się nie bała. W ten sposób szli ku gościńcowi, a Znajdek taż za nimi.
— Wszak to ja panienkę znalazłem, nie tamten? —rzekł wreszcie Łukasz.
— A juści.
— Panienka powie to swojej mamie.
Wiedziała [Marysia że niej ma żadnej mamy,
ale cóż miała robić? obiecała.;
— Niedoczekanie jego—mówił znowu spluwając. Pięć dukatów, kiedy mogę wziąć wszystko, byłbym chyba głupi, wszak prawda?
— Może być.
Szli dalej. Iskrzył się mróz na krzakach, z drzew zrywały się wrony kracząc, i leciał od nich pył srebrzysty, a niebo wyglądało blade, że go się nawet
o słońce dopytać było trudno.
— To te psie wiary Cyganie panienkę oto porwali?
— Nikt mię nie porywał—rzekła nieśmiało Marysia.
Ze strachu nie chce się przyznać—mówił se- bie Łukasz—ale to ta sama.
I pytał znowu:
* J • i
t
— A długo panienka z niemi była?
— Coś z pięć niedziel.
— Taże dwa lata.
— Może i dwa lata.
— I bardzo panience dopiekali?
— Nic mi złego nie zrobili. Jedna tylko Pili- picha...
— No, no, niech się już panienka nie boi. Pójdą do kryminału, nawet konie z nich wydusimy.
Marysia pojąć nie umiała, jak tu można z ludzi konie wydusić? Pierwszy raz także usłyszała, że oni dokądś tam idą. Na szczęście wcale się jej
o młyu nie pytano, więc też nic o nim nie powiedziała.
Niebawem gościniec z lasu ich wyprowadził. W dali ukazała się wieś na wzgórzach, bielił się pałac w pośród drzew nad rzeką.
— A co? czy panienka poznaje?
Marysia rozglądała się tylko, ani wiedząc o co ta chodzi.
— Poznaje—mówił Łukasz sam do Biebie.—A jak się to nazywa? Zagajewo?
— Zagajewo—rzekła Marysia.
To samo—kiwał głową—no, no, po dwóch
• latach, a nie zapomniała.
I pocałował ją w rękę, co jej s ię dotąd jeszcze nigdy nie zdarzyło.
Kiedy podeszli bliżej, ale jeszcze dobrze przede- wsią, to już przychodzili różni ludzie i całowali ją po rękach i po nogach, i wydziwiali się i gadali:
— O to się nasza pani uradująl o tol
— A zkąd wy już wiecie?—pytał Łukasz.
— Taże Szymon...
— Bodaj go choroba! Ja mu tu pokażę.
Szli prosto do pałacu. A ten był śliczności! Inny zupełnie jak tamten co nad jeziorem wytrzeszczał oczy, ale znowu taki, że sobie patrząc na niego, wzrok można było wypatrzeć. Ogród naokoło aż do rzeki, a jaki ogród! I jeszcze kiedy szli tamtędy, powiada ŁukaBz:
— A co? może nie tu się panienka bawiła jak ją porwali?
Ba, ba, w takim ogrodzie 6ię bawić, gdzie jej tu kiedy do tego! Jak tu zielono być musi latem, co tu kwiatów pewnie. Marysia myślała, że jej się śni to wszystko.
A wtem podeszła ku nim jakaś pani podwiązana i z materacykiem na gębie, i zaraz ją Łukaszowi o- debrała.
— Idźcie sobie gajowy, przyjdziecie później. Pani naszej nie można tak wszystkiego odraza powiedzieć. Już ja Bię tem zajmę.
— Tylko proszę panny, bo to wcale nie Szymon, tego...
— Nie zawracajcie mi głowy.
To wyrzekłszy, bardzo poważnie wniosła Marysię do pokoja w oficynie.
Wkrótce zeszło się tam niemało różnych państwa. Z ich rozmowy dowiedziała Bię Marysia, ża pan zaraz niedługo potem jak ją porwano (kto ją kiedy porywał?) rozchorował się ze zmartwienia, i nawet umarł—co jest rzeczą do dziś dnia dziwną, bo znowu nie był taki nerwowy...
Tę ostatnią uwagę, jak i w ogóle wszystkie, gdzie tylko o nerwowość chodziło, robiła zwykle owa panna podwiązana, imieniem Augusta.
Go do pani samej, to ta, od owego dnia nieszczęsnego, ani na chwilę nie zdjęła żałoby, nawet jak się zdaje i wtedy, kiedy jej mąż umarł, z którym w nie najlepszym żyła stosunku; ale o tem lepiej nie mówić, powiadała panna Augusta.
Okazało się następnie, że owa pani jest osoba do wysokiego stopnifl nerwowa, o czem znów nikt nie ma tyle prawa mówić co panna Augusta. Jakoż mówiła o tem bardzo długo (nawet zadługo), ale właściwie o sobie tylko i o swych cierpieniach; z czego nabrała Marysia tej pewności, źe ów nieboszczyk pan nie nerwowy, musiał posiadać przymioty, jakich właśnie brakło pannie Auguście, to jest być młodym, pięknym i niepodwiązanym.
Ha! ale trzebaż nareszcie pójść panią przygotować.
Poszła tedy panna Augusta krokiem bardzo uroczystym, a przez czas jej nieobecności ciekawie wypytywano Marysię o jej przygody, a ona mówiła szczerze co wiedziała, tylko że się o młyn nie pytano, więc o nim przemilczała. Ale cobądź ona powiadała, kręcono na to głową, spoglądano na siebie i wzruszano ramionami.—Dziecko jest wystraszone —szeptano—zahukane, boi się własnego cienia.
W czas jakiś wróciła panna Augusta, i kiedy ją niosła przez wiele pokoi, Marysia myślała, że ujrzy panią gorzej jeszcze od służącej podwiązaną, bo od czegóżby kto, nerwowym będąc, siedział w takim przepysznym pałacu? Tymczasem patrzy, a tu pani, gdzie, daleko jeszcze od Kraski piękniejsza. Ale zaledwie miała czas nanią spojrzeć, ta jak ją nie porwie, jak nie zacznie do siebie przyciskać, łzami pokrapiać! Nareszcie posadziła ją na czein# mięk- kiem, a sama klękła przed nią i zaczęła w nią jak w obrazek patrzeć. A wtem czegoś krzyknęła, zerwała się, zbladła, i jak długa na podłogę się osunęła. Powstał zgiełk, rwetes, rzucono się ją ratować, i w okamgnieniu, w tym złoconym pokoju, zupełnie tak samo zrobiło się ciasno, jak było niegdyś u Margoli w chacie Mateuszki.
— Czy i ta tak samo umarła?—pomyślała sobie Marysia — i czy mię tak samo jak i ztamtąd wyrzucą?
Ale piękna pani nie umarła, tylko zemdlała; co zaś do wyrzucenia Marysi, to i to, jeśli nastąpiło, odbyło się w sposób trochę więcej pozłocony. Bowiem zaledwie piękna pani zmysły odzyskała, alić zawołała zaraz:—Weźcie ją sobie, to nie ta!—za- czem co najszybcej chwyciła ją za rękę panna Augusta, i wyprowadziła do swojej izby. Tam zaś kiedy przyszła, zaraz powiedziała komuś poufnie, że driewczyna ogromnie wygląda podobna do owego kuzyna pani, młodego wojskowego, którego portret zawsze na biurku u niej stoi, ale że o tera lepiej wcale nie mówić—dodała.
W chwilę potem odprowadzono Marysię do dalszej jeszcze oficyny, a ztamtąd znowu w czas jakiś na folwark, i kiedy przed wieczorem zgłosili się do dworu Szymon z Łukaszem, odeszli w jak najserdeczniejszej zgodzie, bowiem nie mieli sobie co zazdrościć, skoro z nich żaden za jej znalezienie nic nie dostał.
Czy z tego wypada że Marysia nie była Marysią? fccale bynajmniej, tylko że się nie okazała być panienką. Więc też odrazu przestano ją tak nazywać, a ona bardzo temu była rada, bo jak się nieraz przekonała później, nie ma nic niewygodniejszego, jak siedzenie w cudzej skórze. Został jej Znajdek. On za nią i do oficyny poszedł i na folwark, i kiedy ją pytano jak się nazywa.—Znajdek—mówiła.—To tak jak ty—powiadano.
I nie było już tych co ją po drodze w ręce i w nogi całowali, każdy przecie miał wtedy jakąś robotę. —Głupi ten Łukasz, mówili tylko przyjaciele Szymona—toćże nasza panienka byłaby młodsza od tej.— Głupi ten Szymon—mówili znowu przyjaciele Łu- kasza—albo to ona wygląda na pańskie dziecko?— I żałowała Marysia, że tego słyszeć nie mogła Pilipi- cha, byłaby jej tyle nie nadokuczałą, ale co przeszło, to już nie wróci...
ROZDZIAŁ V.
Troohę o pannie Auguście, więcej nieco o Ćwiklińskiej, a najwięcej o nieznanych i wiata cierpieniach pięknej pani z białej wieżyo*ki. — Wymiana tycia i śmierci między Znajdkiem i Marysią.
Tak upłynął dzień jeden i drugi; cośby z nią przecie trzeba zrobić, ale cóż, pani chora na nerwy! Upłynął jeszcze jeden; pani choć na nerwy chora, ale kazała żeby o niej pamiętać, i żeby jej na niczem nie zbywało. Jak to jej tam na imię—Marysia? otóż trzeba ją najprzód ubrać przyzwoicie.
Przyszła tedy panna Augusta, miała tylko bawełnę w uchu, i oświadczyła ekonomowej, że przez pamięć córki Btraconej, pani chce się zająć tem dzieckiem.
— Czy dopóki się tamta nie znajdzie?—spytała popędliwie ekonomowa.
— Nie zawracajcie mi głowy — tak tylko odpowiedziała na to ta zbolała osoba, a kiedy coś podobnego mówiła, to wyglądało zawsze, jakby ostrzegała o grożącem jakiemś nieznanemu komuś niebezpieczeństwie. Tylko że niebezpieczeństwo to zdawało się być nieodłącznem od jej obecności, bowiem zaraz po jej odejściu rzekła tamta bardzo z partesa:
— Patrzcie ją! myśli, że jest co wielkiego, a to tylko szewcówna z lichej mieściny, która się wkradła w łaski pańskie, i teraz stękając, pokładając się i wyrzekając, wszystkiem jak chce w pałacu trzęsie.
To słysząc nabrała przekonania Marysia, że i nerwy mogą bywać potężną siłą rządzącą. Niezupełnie może temi słowy ona to sobie pomyślała, niemniej pomyślała, i tak zostało.
W dni parę, zjawiła się znowu panna Augusta; tym razem miała już tylko głowę octem skropioną.
— Pani ją do Ćwiklińskiej oddać kazała.
— A to niech sobie idzie. Czyż ją trzymam?— rzekła na to gniewna ekonomowa, i zaraz wyszła mocno drzwiami trzasnąwszy.
— Bez żadnego wychowania kobieta — powiedziała patrząc za nią panna Augusta—zwyczajnie córka gorzelanego.
I rzekła, zwracając się do Marysi:
— Cóż ty umiesz, moje dziecko?
— Ziemniaki skrobać, wody przynieść.
— Nie o to chodzi.
— Pacierz umiem.
— To dobrze. Ale tak, z nauki.
— Czytać umiem; ale co pisane, to nie bardzo; chyba jakby takiemi literami, jak w ksi ąfcce.
— Aha, to się nauczysz.
Zaczem prowadziła ją, przez wieś, mówiąc jej przez drogę:
— Pamiętaj, żebyś mi się dobrze uczyła, boś ty nie żadne dziecko porządnych rodziców, rozumiesz?
— Rozumiem.
Kiedy do owej Ćwiklińskiej przyszli, stała ona we drzwiach, śmiejąc się do swojej kokoszki. Była to sobie pocieszna babina, mówiono o piej że zdziecinniała. Miała coś trzech czy czterech mężów, już i nie pamiętała dokładnie. Także mężów tych wiecznie z Bobą plątała, nigdy z nimi do ładu trafić nie mogąc. *
Ta tedy trochę dziwna kobiecina, jak się tylko dowiedziała o co chodzi, pogłaskała Marysię, i zaraz wyglądała bardzo rada.
— A! to ta, co to ją znaleźli, co to Cyganie, co . niby panienka, a dobrze. Marysia się nazywa, dobrze, dobrze. Będzie się tu uczyła—bardzo dobrze.
Mówiąc to, całowała w rękę ową pannę Augustę, wcale nie zawracała jej głowy. Wzięła nawet Znajdka do liebie.
$
— O, właśnie potrzeba jej było psa do posługi, czy tam do tego—do pilnowania. Patrzcie, jaki miły piesek, a jak się nazywa? Znajdek? to dobrze. Pójdź tu Znajdek. Warczy, a, bo pies to zaraz warczy.
Utrzymywała ona szkółkę na końcu wsi, nad rzeką. Do owej szkółki przychodziły dzieci ze wsi całej; Marysia tylko jedna tam mieszkała, i było jej jak w raju, czego chcieć? Nauki się ona nie bała, atu głównie o naukę chodziło. Bo naprzykład bywało, pobili się z sobą w szkole, i nuż na skargę.
— Mnie nic do tego—mówiła staruszka—gódź- cie się tam sami.
— Ale on mię wybił.
— To trudno, on mocniejszy. Nie daj się, to będziesz ty na wierzchu, a on pod spodem. Jak się nie nauczysz co masz zadane, to i ja cię jeszcze wybiję.
To mówiąc, brała sobie na nos okulary, ale nic widzieć nie mogła, bo były zakopcone. Wtedy śmiała się sobie do rozpuku z owej pBoty, i ani pytała, kto jej to zrobił. Innym razem igłę chce nawlec, a tu uszko woskiem zalepione. Coraz to jej jakiegoś figla spłatano. Z początku oburzało toMarysię.
— Głupia—mówili—co ty wiesz.
Bo i prawda. Staruszka nigdy ani myślała się gniewać, zawsze się tylko uśmiała mówiąc:
— Ej, pustota, pustota, żeby was tam! Jak się postarzejecie, to wam za mnie drudzy zapłacą, i będzie kwita.
Kiedy posłyszała, że Marysię Cyganką przezwali:
— Co to Cyganka?—tak rzekła. — Cyganie tacy ludzie jak i drudzy. Takie łobuzy jak i wy, takie same nieuki.
— A ta się dobrze uczy—mówili.
— Więc to chyba nie Cyganka.
O zabawna kobiecino! bodajże ci jeszcze drugie tyle mężów do przeżycia! Drugie tyle? e, na co! Pierwszy był radcą stanu, drugi miał własną fabry-. kę, a trzeci, ale czy to trzeci się napijał, czy czwarty? Nie, tamten był właścicielem kamienicy, ale który? bo był jeden szklarzem. Tu już zamieszanie się wszczynało. Kiedy była radczynią, jeździła karetą, ale wszyBtkoto marność. Karetą jechał, atak samo na cmentarz zajechał, jak ten co piechotą chodzi. To mówiąc śmiała się sama z siebie poczciwości babina.
Ale mniej ona była zabawna jak tylko o naukę chodziło. Trzymała w odwodzie ogromną rózgę zawsze świeżą, i tej nie żałowała co się nazywa.
— Ha, ha—mówiła — człowiek do grobu uczyć się powinien. W dalszem życiu przymuszają go do tego okoliczności, a co z dwojga lepsze? juści rózga, póki jeszcze czas.
Marysia niezupełnie rozumiała o co ¿u chodziło, ale później zrozumiała, i było jej z tern jakby znalazł.
Tymczasem przychodziła Big o nią dowiadywać panna Augusta, to z materacykiem, to bez niego; niekiedy ją do garderoby brała. Dbano,.żeby zawsze czysto było koło niej, bo kiedykolwiek pani ją może widzieć zechce. Panu Bogu jedpak wiadomo (bo więcej nikomu—nawet Marysi), że piękna pani widywała ją jak tylko mogła najczęściej. Ale toćże ty nie wiesz Marysiu, że są takie szkła oprawne w rurę, co przez nie widać na milę daleko i więcej. A szkółka owa, toć i wiorsty drogi od niej niema. A ta znowu wieżyczka na pałacu, toż tam tylko samej pani wejść wolno.
Więc tedy tak było, że w tym wielkim pałaca,
0 tej małej dziewczynie wszystko a wszystko wiedziano. Teraz oto biega Marysia, bawiąc się z dziećmi nad rzeką, jaka rumiana, jaka wesoła! Teraz znowu eiedzi na progu z robótką—Znaj dek przy niej. Teraz pewnie spać już poszła, bo światełko w chacie zagasło. O! ty wieżyczko bieluchna! ro ty kwiatami uśmiechnięta, oknami błyszcząca! ileiei to ty łez widziała, ile zgryzoty, żalów niewczesnych, może i skruchy!—Marysia? Czemuto me lepiej tamta, zamiast tej; czemu raczej ta, zamiast tamtej?
1 co za traf osobliwy! czy to traf, czy palec Boży? Oj, co tu łez, co tu gorzkich! Przeglądał lię w nich
księżyc, przypominało słońce, a na dole mówiono: Pani jest nerwowa. A panna Augusta twierdziła, te ona jedna wie co to nerwy, ale nie bardzo wiedziała; trochę się tylko domyślała, choć o tem lepiej nie mówić—dodawała.
Tak przeszła wiosna, już i lato było na schyłku. Marysia podbiegała czasem pod parkan pałacowego ogrodu, zaglądając do tego raju, w którym zapewne ludzie bardzo są szczęśliwi.
Raz ktoś ją spostrzegł, i odtąd pozwolono jej przychodzić bawić się w ogrodzie. Niebawem obejrzała wszystko, a potem chodziła sobie w około pałacu, nie mogąc oczu od niego oderwać. Ba, ba, to zupełnie jak w bajce. Albo i ta wieżyczka. Stała z godzinę, patrząc na nią. Toż to wyżej nad naj - wyższe drzewa, biała, zębata, winem obrosła, pewnie tam tylko ptasiego mleka brak...
Nie, nie można żeby tu Marysia przychodziła więcej. Spostrzegła ją pani jak się bawiła nad rzeką, zupełnie w tem samem miejscu, z którego porwano panienkę. Panna Augusta odchorowała to strzykaniem w uBzach, trwającem całe dwie doby. Z okoliczności tej pokazało się, że i Ćwiklińska chorowała kiedyś na nerwy, ale jeszcze jak jeździła karetą. Od czasu kiedy piechotą chodzi, jak ręką odjął. A ty Marysiu chodź tylko tam, dokąd Znajdka za tobą wpuszczą, rozumiesz?
Zaśby ona nie rozumiała! Ona już i czyta bez zająknienia, i pisze—ale jeszcze między dwiema liniami, pończochę robi, obrębia, nawet i szyje od biedy ciężkiej.
Już i lepiej szyła jak od biedy, już i na jednej linii pisała, ba ba, upłynął kęs czasu, i rok i więcej, panienki porwanej ani śladu. Już się i konie odda- wna znalazły, a jej jak niema tak niema. A Marysia jest i jest. Co ną uwagę biorąc, w wieżyczce coraz więcej poczęło się budzić do niej niechęci. Ha, byłoć tak już u Jakubowej we młynie owym przeklętym. 80 dla czego to tamtej niema, a ta jest? Czy Marysia temu co winna? Nic nie winna; aleć i tam nie zawiniła, a jednak młynarzowej była solą w oku. Wszystkiego oto narobiła Margola. Panie, świeć nad jej głupią duszą!...
Czasy temi zaszło też zdarzenie, które jeszcze gorzej Marysi na szkodę wyszło.
Razu jednego bawiły się dzieciaki nad wodą. Była tam i mała dziewczyna Szymonowej, którą nosił jej chłopak, wielki urwipołeć, a trzymali się razem z synem Łukasza.
— Powieziemy ją oto na kępę — powiedział tamten.
— Dobrze. Ale nie ty będziesz wiózł, tylko ja. *
— Oho, niedoczekanie twoje. No, dawaj wiosło.
— Jutro, nie dziś.
Wskoczył do łódki jeden, wskoczył i drugi, i nu* się kłócić,' a tymczasem odbili od brzegu. Już byli dobrze na środku, kiedy jak się nie zaczną bić z sobą, wydzierać sobie wiosło, aż tu któryś się prze- ehybnął i bęc w wodę, a za nim w jednej chwili łódka dnem do góry, i po wszystkiem.
Narobiły wrzasku drugie dzieci, przybiegła na to Marysia, i ani pomyślawszy że pływać nie umie, chlust za niemi w wodę, i tyle ją widziano.
Poszłaby na dno jak i tamci, gdyby nie Znajdek. Zbiegli się już ludzie ze wsi z czółnami; rwetes, dzień sądny, gruntują, szukają, a pies dał tylko nurka raz i drugi, porwał zębami za koszulę, i dalej z Marysią swoją do lądu. Nareszcie kiedy ją wyciągnął, siadł przy niej, i czeka otrząsajac się i o- gonem kręci. Patrzy po ludziach, poszczekuje, nikt na to ani zważa. Leży Marysia zemdlona, czy nieżywa, ale co tam komu do tego, taże ona niczyja!
A tam jedynaków swoich matki płaczą, zbiegły się kumy, pomagają, a zresztą kto żyw szuka po wodzie, brodzi, nurkuje. Widzi pies, że tu nic nie wskóra, dalejże tedy do szkółki. Tam jeszcze o ni- • e%em nie wiedziano. Porwał Ćwiklińską za suknię, i ciągnął szczekając. Zrozumiała babina i przybiegła tak szybko, jak może nie bywało, kiedy karetą jeździła. Dopieroż wzięła na ręce Marysię, i dalej z nią do chaty.
A tymczasem tamtych ani śladu...
*
O najsłodsze Imię Chrystusowe! cóż się tam dopiero działo!
— Kto to zrobił? co? jak?
— Pokłócili się—mówili dzieci.
— Już to pewnie Szymonowej chłopak pierwszy zaczął—wołała Łukaszka.
— Dla czego mój? — krzyczała Szymonowa—co tu i gadać. Wszyscy wiedzą, że wasz był ladaco.
— To wasz, i wy z nim razeml
Kłóciły się, przymawiały sobie i wymyślały, a potem zawodziły w niebogłosy.
— Mój był jak baranek—to dopiero.
— Mojego do rany było przykładać—nieszczęśliwa moja godzina!
— No, ale i Marysia tam była, po co? zkąd?
— Przybiegła ratować. .
— Hm, nie mogła to i ona utonąć.
Na to jedno godziły się obie matki. Coby im z tego przyszło? Nic, ale po co to takie twarde życie w dziewczynie? Albo i ten pies utrapiony, nie mógł to on i drugich ratować? Albo nawet czemu lepiej nie tamtych, zamiast Marysię? I życzono mu wszystkiego najgorszego, a on nic o tem nie wie- * dział. Ćwiklińska mówiła: nic to dziwnego, że tak gadają, ludzka to rzecz, jak już nie mnie, to niech i nie tobie. Ale co tu tamtych tak bardzo żałować, albo to życie taka rozkosz? Jak Pan Bóg koniecz
nie komu żyć każe, ha, to trudno, ale znów jak nie każe...
Marysia ciężko odchorowała oną kąpiel chłodną *, ale kto tam umarł kiedy w porę? Nareszcie zwlekła się blada, i siedziała sobie na słoAcu, ale nie miała spokojności, bo przyszła do niej Szymonowa i wygrażała jej pięścią, mówiąc:
— Nie mogłaś to lepiej ty się utopić, ty nic dobrego!
Mogła, dla czego nie? ale czemu: nic dobrego?
I gadali we wsi:
— Po co ją było Cyganom odbierać? niechby sobie szła na cztery wiatry, a tak nieszczęście tylko z sobą przyniosła!
I zaklinał się Łukasz, że to nie on ją znalazł; tylko Szymon, a Szymon składał na Łukasza.
Ale znowu wyznać należy, kiedy się o zdarzeniu całem w pałacu dowiedziano, bardzo Marysię pochwalono. Dobra jest, poczciwa, do poświęceń zdolna. Pani tembardziej los jej chce zapewnić.
Pani nawet odwiedzić ją przyszła. Bogu wiadomo—długo się ona wahała, bała się czy jej serce nie pęknie, ale nie pękło. Taka to już jego natura. Ma dwoje uszu, w jedno szatan szepce, w drugie Anioł Stróż. Ma i dwie komórki, dwa składy, na skrytości złego i dobrego; równowaga je w mierze trzyma. Albo to człowiek całkiem zły, albo całkiem dobry? Liczniejsi są tacy, którzy duchem ku wyży-
nom nadświatowym ulatują, ale najliczniejsi podobno, co jak trumna Mahometa, pomiędzy niebem i ziemią w powietrzu wiszą.
Przyszła tedy pani. Bardzo dobra była dla Marysi, z Ćwiklińską długo na boku gadała.
— Dziecko jest delikatnego umysłu, pojętne, łagodne, szkodaby je na wsi zmarnować. Ale choćby
i do garderoby wziąć, to czyżto los taki świetny?
— Bo i prawda—myślała Ćwiklińska—a nut się tam ona nerwów tylko nauczy? Zresztą na wieś, to choć i od karety, wrócić znowu można.
Z Marysią tedy tak będzie, że pani (zawsze przez pamięć jedynaczki straconej), łożyć sobie życzy na jej wychowanie. Bo ona nikogo nie ma na szerokim świecie, to któż jej pomoże? Trzeba dziewczynie ułatwić środki, żeby sobie dalej radę mogła sama dać na świecie. Ile to ona lat mieć może?—o- koło dziewięciu. Dziecko rozwinięte jest, bystre, za jakie lat kilka bez opieki się już obędzie, albo to święci garnki lepią—rzekła w końcu Ćwiklińska.
Na wsi szemrano: Cyganiątko, żeby zaś kto na pannę sposobił! A no, w łaski się wkradło to pół- dyablę. Przynajmniej że choć sobie precz od nas idzie, bodaj na zginienie.
•
Kiedy Marysi powiedziano że do miasta poje- dzie, wszystko jej było jedno; albo ona wiedziała co to miasto? pytała tylko, czy aa dłago? Może na
zawsze. Ta dopiero markotno jej się zrobiło, jui się ona do tych kątów przywiązała, i do tych ludzi. Ale nic. Toćże się ona tu nie wylęgła. Ze świata przyszła, i v świat odejdzie. Nic ta z sobą nie przyniosła,'i nic też nie zabierze. Znajdka tylko jednego...
Ba, ba, i jego ty jaż z sobą nie weźmiesz, Marysia. Coś mu się takiego zrobiło, że przyszedł do niej, "położył się, wywiesił język, i już po nim. Wprzódy Łukaszka coś ma do zjedzenia dała, ladzie widzieli. Marysia nad nim długo płakała. Dawniej bywało, labiono go, bo bardzo chętnie, byle go poszczuć, prosięta wyganiał ze szkody; ale później, to zawsze go ktoś to kijem zwalił, to kamieniem. Gadali, że kurczaki gonił; toćże żadnego nie zadusił, tak tylko straszył czasem z wielkiej ochoty. Wzięła rydel, i kopała dla niego dół pod jabłonią, pod zieloną, myśląc:
— Zrazu jej nie lubił, potem się ulitował sieroty na chłodzie, aż i w świat się za nią wybrał, i jeszcze niedawno tema z wody ją wyciągnął, a oto teraz niema go i już nie będzie...
Ćwiklińska głową kiwała:
— Miała także Huczkę (Żolka się nazywała), powiedzieli że się wściekła, ale to nie prawda. I gdyby był żył wtedy jeszcze jej mąż, ten co to, zaraz, jaściż ten dragi, bo to była jego faworytka. No,
dość powiedzieć, że zawadzała jej pasierbicy, córce pierwszego, czy trzeciego, bo nie lubiła że przychodził do niej wdowiec niejaki, którego sobie nie- boszczyk u a męża dla niej nie życzył.
ROZDZIAŁ VL
Od początku at do końca państwo 'Czereśniowi«.
Uieco kwasu w tych czereśniach.
Pojechała tedy Marysia do miasta, do niejakiego Halska, w towarzystwie panny Augusty. Ta ostatnia nie była to zła osoba, trochę tylko wymagająca w przedmiocie różnicy, jaka zachodzić mogła pomiędzy ludźmi wiadomego urodzenia atakiemi, którzy niewiedzieć zkąd się wzięli, choć o tem lepiej może nie mówić—dodawała.
— Pamiętaj moje dziecko—mówiła do Marysi— te ty nikogo nie masz, i nikogo mieć nie możesz; więc nie zawracaj sobie głowy tem, żesię pani tobą zaprząta, tylko się ucz, i rób co ci każą, żebyś na co dobrego wyszła. Rozumiesz?
— A jakże?
Tu opowiedziała Marysi, że ją wiezie na pomieszczenie w domu swego krewnego, bardzo dostojnego człowieka, pana Czereśni, zkąd będzie chodziła na pensyę. Pan Czereśnia ożenił się z córką takiego co handlował drzewem, ale ma to w niczem nie nbliża (czy handlowanie, czy drzewo? nie wiedziała Marysia), albowiem sam jest pisarzem sądowym, a ona dobra sobie kobieta, choć prochu nie wymyśliła; zresztą wie za kogo poszła, i przeto przywiązaną jest do męża i dzieci.
Ten pan Czereśnia, mówiono w rodzinie, że się zmarnował ożenieniem, to jest opuścił ręce ze zniechęcenia, że nie wziął za żoną tego co się spodziewał; z czego wnosić należy, że ręce owe były wprzódy po ten posag wyciągnięte, zanim z jego braku opadły, bo takie to już prawo ciążenia. Sprężystość nawet niejaką zachowały one i dziś jeszcze, - chętnie się wyciągając ile razy szło o dostanie pieniędzy, bo jużto zkąd wziąć to wziąć, byle było. Więc też długów po uszy, więc pensya wiecznie naprzód wybrana, więc areszt na niej nieustający, nachodzenie wierzycieli, wypychanie ich za drzwi, niepłacenie mieszkania.
Osobliwie też ten wzgląd ostatni długo zmuszał ową rodzinę do pewnego koczowniczego trybu życia, który polegał na tem, że ich poprostu wyrza- . eano na nlicę. Bywało nawet, że nie mogąc inaczej z niemi dojść do ładu, bo i adwokaci i komornicy
nie radzi podejmowali się sprawy z panem Czereśnią, prędzej lub później potrzebować go mogąc, dawano im jeszcze coś odstępnego, byle sobie szli na cztery wiatry. Wtedy pani gorzko wyrzekała na niegrzeczność gospodarza, dzieci wywieszały na niego języki, poczem zabierano się w drogę, pożyczywszy na to od dorożkarza, który miał sprawę
o przejechanie pijanej baby.
Tak się sobie od wiatru do wiatru przenosząc, osiedli wreszcie w domu, w którym już coś od roku nie było mowy o zmianie na lepsze. Jego bowiem właściciel był z powołania pieniaczem, temu tedy płacić było można stosunkami, wyrabianiem spraw, popieraniem ich i tym podobnie, a już jego w tem rzecz była, żeby sobie nie dał zrobić krzywdy.
Te więc przerozmaite względy biorąc na uwagę, przypuszczaćby się godziło w domu państwa Cze- reśniów niedostatek lub zbytek. Otóż ani jedno, ani drugie. Jedzono tam tylko obficie, mniejsza co, byle dużo. I na to aż nadto wystarczyłyby dochody, gdyby... ale najprzód, gdyby pan Czereśnia chciał pracować. Nawet on i chciał, co prawda, tylko że nie bardzo miał kiedy; ponieważ koniecznie przesiadywać musiał u niejakiego Augustynka, posiadającego winiarnię tuż opodal na samym rogu. Tam on godzinami całemi wyrzekał na brak czasu. A tu przychodzą ludzie i przychodzą do mieszkania, i upo
minają się o wyroki, które już Bóg wie odkąd zapłacili z góry.
— O jej! straszne rzeczy! odrobi to pan Czereśnia, odrobi, tylko niech upatrzy wolną chwilkę cza* bu. Toćże on i nie zawsze ma czas do sądu nawet chodzić.
Bywało wreszcie, że z tego braku czasu, nieraz się za chorego podawał, żeby przecie raz odpocząć. Ale gdzie tu. Fraszka jeszcze wierzyciele (bo była od tego szybka we drzwiach, często bardzo natrętną pięścią wytłukana), gorzej daleko, że są tacy, co do prezesa chodzą skarżyć o te z piekła rodem wyroki.
Zaczem nareszcie jednym razem rozchodzi się wieść głucha, jako pan Czereśnia na całą noc zasiądzie do pracy. Wtedy przerażenie aż się kuchni udzielało. Pani Czereśniowa szła zaklinać niebezpieczeństwo-
— Ale mój mężu, zastanów się. •
— Nie, nic nie pomoże.
— Ależ zdrowie przedewszystkiem.
— Ha, to darmo, to darmo.
Czyż co kiedy zmiękczyło jakiego stoika? Nie, nic nigdy nie zmiękczyło. Stłuc go można (pani Czereśniowa nazywała go słoikiem), ale żeby zmiękczyć, to chybaby już w hucie ognistej...
To sobie myśląc, chodziła cały dzień jak struta. Dzieci nawet, jeśli Big pobiły z sobą, to już pilno
wała, żeby przynajmniej pocichu.
Nareszcie około dziesiątej, brał lampę p. Czereśnia
i pod niezłomną pachę nieubłagane ujmując akta, do samotnego swego pokoju szedł jak na ścięcie. Tam nie dłużej siedział jak do pierwszej (ale mówiono że do białego rana), niemniej przez parę dni następnych odsypiał to sumiennie, żeby nie mieć szczerby w życiu.
Pani Czereśniowa znajdowała potem f że zmizer- niał, że z każdym dniem ubywa, ale to co ona znajdowała, nic zawsze było trafuem wynalazkiem, tak przynajmniej twierdziła o niej panna Augusta. Nazywała ją także dobrą sobie kobieciną, ale bywały lepsze, i będą jeszcze, jeśli tylko świat się nie tak prędko skończy. Właściwie bowiem, ludzkość cała dzieliła się dla niej na tych, co są Czereśniami, i takich co niemi nie są. Ci ostatni w jej mniemaniu, prawie już nie posiadali przyczjny bytu.
Zresztą czas jej przeważnie w kuchni upływał; była bowiem tego zdania, że służących niepodobna spuścić i oka, & także i dzieci. Tak więc, z niejaką korzyścią rosołu pilnując i pieczeni, z kucharką, z młodszą i piastunką wymieniała chleb dacha, o- •powiadając im sny swoje nocne, najtajniejsze sprawy domowe, kłopoty przeróżne, i jednocześnie przez
• drzwi otwarte naglądając dzieci. Za to ilekroć powagi użyć zapragnęła—ani rusz.
— Albo to one po takich domach sługiwały; pani sama nie wie co gada, i to mówiąc drzwi jej zatrzaskiwały przed noaem.
Nie lepiej szło i z dziećmi. Te się także bywało kłóciły z nią ząb za ząb, grożąc rawsze] żesię przed ojcem poskarżą; za co znów ona mężem ich straszyła. W ten sposób gadali zwykle jednocześnie; że zaś dzieci było więcej niż ona jedna, więc zwykle po ich stronie bywała przewaga. Nie żeby z sobą trzymały, Boże uchowaj, ale źe jak szło o wspólnego nieprzyjaciela...
Dzieci tych było pięcioro, a miały dziwne imiona! Zaraz bowiem przy pierwszem zapewniła mamka, że dziecko się nie nchowa, jeśli ma nie dać imienia, które sobie samo przyniosło. Byłto dzień Świętej Agaty, zaczem chłopca dla świętej spokojności nazwano Agatem. Następny przyszedł na świat w dzień Katedry Świętego Pawła. Żeby chociaż córka! Ha, nie ma co, niech choć Pawłem będzie. Następny jeszcze kiedy się urodził, było Podwyższenie Świętego Krzyża. Ani sposoba. To chociaż jaki tam najbliższy święty?—Nikodem. Niech już i Nikodem. Ze jednak pani Czereśniowa wymawiała to sobie Niso- med, zrobił się z tego przy zdrobnienia Medaś. Dalej urodziła się córka w dzień Świętego Toma - Bza, więc rada nie rada, musiała zostać Tomirą. Ale tu już pana Czereśni zbrakło cierpliwości. Dziecko następne poproatu nosić będzie imię matki albo oj
ca. Pani Czereśniowa struchlała ze strachu. Wtem jakoś, dziwnym trafem ulitowało się niebo, gdyż u- rodził się nowy potomek w dzień Świętego Henryka. Ale wyraźnie przeznaczenie tu jakieś na każdym kroku śmieszność podsuwało. Trzeba bowiem źe pani Czereśniowa zwyczajem swoim przerobiła to na Hędryka, i już odrobić ani sposobu, miała bowiem to do siebie, źe była uparta.
Powiedziało się wyżej, źe ta dziatwa nie koniecznie w kupie się trzymała. Owszem, trudno nawet o niesforniejszą zgraję. Matki za nic nie mieli. Nieustannie dokuczali sobie, wymyślali i zwykle sami sobie wymierzywszy sprawiedliwość, wzajem na siebie potem w niebogłosy skarżyli. Jeśli Big która sprzymierzało z drugiem, to tylko na szkodę trzeciego. W tym względzie najczęściej zdarzało się porozumienie przeciw spokojności owego tak zwanego Medusia. Dziecko było od urodzenia wątłe, nie obiecujące życia (pani Czereśniowa przypisywało daniu mu innego imienia niż to, które z sobą przyniosło); prosił tedy ktoś z krewnych, że je weźmie do siebie na wieś, żeby się wzmocniło. Tam się chłopiec ów wychował, nie zaś w domu, i za to nie lubili go rodzice, a za niemi i reszta czeladzi. Nie był to dzieciak lepszy, ale też i nie gorszy od drugich, jednak co tylko kto zbroił w domu—pewnie on. Korzystali też z tego służący; zaczem wszystkie tłukące hię talerze i szklanki, wszystkie wyszczer
biane widelce, gubione łyżeczki, szły jak w dym na rachunek owego Mcdusia. Pani Czereśniowa narzekała, że już z nim sobie dłużej rady dać nie może, pan Czereśnia zbierał się wejść w tę sprawę, ale zawsze odkładał do jutra, bo dziS nie miał ani chwilki czasu.
ROZDZIAŁ VII
Pani Trzmielska a takie i pan Trzmielski, i co Bi9 kaidemu z nioh należy.
Dzień, w którym Marysia zawitała w dom państwa Czereśniów, był dl* niej zaraz na wstępie istną próbą cierpliwości. Obchodzono ją dokoła, o- glądano jakby, jaki okaz najrzadszy, dotykano wszystkiego co na sobie miała. Nareszcie Tomcia zawyrokowała z lekceważeniem, że ona nie ma nawet uszu poprzekłówanych. Z tego powstała sprzeczka, a nawet kłótnia gwałtowna o to, czy się powinno mówić kolczyk czy kulczyk? Pani Czereśniowa przyznała Błuszność kulczykowi, i zaraz przy tej zręczności Meduś poszedł na pokutę. Marysię ta o- soba przyjęła wcale z góry.
— Jak to ona się tam nazywa?
s
— Marya Grudnicka — rzekła panna Augusta; poczem dodała pocichu:—Ale tak samo nazywaćby się mogła Lesińska albo i Cygańska, gdyż poprostu w grudniu ją znaleziono, w lesie, u Cyganów. Niewiadomego jest pochodzenia, lepiej o tern nie mówić, zwyczajnie sobie sierota.
Upatrzywszy stosowną chwilę, pani Czereśniowa wymknęła Bię do kuchni, i tam pod pieczęcią tajemnicy, szczegół ten zaraz kucharce wyznała, przy durszlaku.
Dnia tego gęś jedzono z jabłkami, ale pan Czereśnia spóźnił się o całą godzinę; nie mógł wcześniej, dużo miał zajęciu. Gościom rad był bardzo. Zaraz jutro zajmie się wyborem pensyi dla Marysi.
— O! bo to trzeba bardzo ostrożnie takie rzeczy robić—rzekła od siebie pani Czereśniowa. Ja sama dla mojej Tomci, to już przeszło coś od roku, czy może więcej... Aleco,to lepiej dobrze wiedzieć z kim się ma do czynienia, bo nuż to jacy tam? Albo i te koleżanki.
— Jutro, jutro najlepiej. Dziś ani chwili nie mam wolnej—mówił pan Czereśnia wzdychając.
Ale po tem jutrze, przyszło drugie jutro, wreszcie trzecie, a tu czeladka boża takie sobie kołki na głowach wyciosuje, że to już pannie Auguście zawroty sprawiać poczęło i mdłości. Do tego, i wra- caćbyjużdo domu pora. Jakoż nie czekając dłużej, sama się do niejakiej pani Trzmielskiej wybrała; ta
bowiem gorąco jej była zalecona przez kogoś, który
o niej słyszał od takich co widzieli, że na jej pensyę drudzy dzieci swoje posyłali.
Pani Trzmielska przyjęła ją bardzo uroczyście w bawialnym pokoju, będącym duszą mieszkania, z powodu portyer, konsol i balkonu.
— Zapewne pani życzy sobie całkowicie swoją córeczkę u mnie umieścić—rzekła.
— To nie jest moja córka.
— Gdyż nie taję pani — mówiła dalej tamta nie słuchając—że tylko dozór nieustający zdolny jest wyrobić w przyszłej kobiecie potrzebną tęgość u- mysłu. Właśnie tylko co, w ten sposób, powierzył mi swoją córkę jedynaczkę hrabia Kobalt, wprawdzie galicyjski...
Panna Augusta oświadczyła stanowczo, że Marysia będzie tylko przychodnią.
— To zupełnie jak córka radcy stanu Kromskie- go. Ma i to swoją dobrą stronę. Dla mnie nawet
o wiele zmniejsza odpowiedzialność: Właśnie temi dniami u prezesostwa Mosiężnych—o! bo ja mam bardzo rozległe stosunki, trzeba wiedzieć, choć Bogiem a prawdą, rie przywiązuję do tego tak wielkiej wagi. Owszem, cąłą duszą jestem za bezwzględną równością. Nawet przyznam się pani, równouprawnienie kobiety ma dla mnie powab niezrównany.
«Tu, w równej mierze również równolegle rzecz swą dalej równając, przy użycia stosownych porównań,'byłaby pewnie po równi pochyłej aż do równań algebraicznych zjechała, gdyby się wcześnie już nie pokazało, że tylko u niej jednej, w przedmiocie nawet zdolności uczennic, najzupełniejsze może nastąpić zrównanie. W ciągu tej całej rozprawy, cz§- sto wstawała i oddalała się (poprostu nos tylko utrzeć, albo się w zwierciadle przejrzeć), ale wyglądało to na niestrudzoną baczność, troskliwy nadzór, każdochwilowe poświęcenie.
Nareszcie powstała wrzawa w klassie, i tu już wypadło rozwinąć całą, jak mówiła, energię. Zaczem przeprosiwszy raz jeszcze, odeszła, a panna Augusta znalazła, że kobieta, której od rana do późnej nocy zawracają głowę, nie może od pani Trzmiel- skiej więcej mieć pogody umysłu i spokoju ducha.
W następstwie, kiedy się już uczennice porozcho- dziły (z wielkiem, co prawda, schodów grzmieniem), przystąpiono do obejrzenia “całości zakładu.“
— Tam są klassy — zagaiła uroczyście pani Trzmielska, uchylając drzwi wiodące do trzech po koików. Zamiatała w nich dziewczyna jakaś powalana atramentem, wzniecając wielką kurzawę.
— Któż to jest taki, jak pani sądzi?
Panna Augusta nic nie sądziła, więc ją objaśuio- no, że to jest hrabianka Kobalt. To zaś że ona zamiata, dzieje się z następnej przyczyny.—U n.nie,
widzi pani (słowa są pani Trzmielskiej), to wcale nie tak jak po innych pensyacb, co to byle naukę przetrzepać, i na tem koniec. O niel ja kształcę zarazem i stronę życia praktyczną. Kobieta niech zna wcześnie cenę pracy. Na pierwszem miejscu stawiam to co jest w związku z porządkiem, a dalej zajęcia w ogrodzie (w tym tu obok), ol i nawet w kuchni. Tak, tak, droga pani. Że zaś jak pani wiadomo, równość u mnie bezwzględna, więc i ta, choć hrabianka, skoro tylko na nią wypadła kolej, ha! to trudno.
— A teraz przejdźmy do sypialni.
Było tam wszystkiego trzy łóżka.
— Tu sypia hrabianka Kobalt i jeszcze dwie inne (zapewne zwykłe śmiertelniczki).
Dalej była jadalnia.
— Tu jadamy wszyscy razem, hrabianka Kobalt
i reszta (zapewne ludzkości).
W ten sposób wyglądało trochę, jakby właśnie dziwnym a niezwykłym trafem, wypadła kolej na hrabiankę pomienioną, jednocześnie zamiatać, spać
i przewodniczyć jedzeniu. A jednak niech się nikt tem nie gorszy, gdyż:
— Proszę wierzyć—tak rzekła pani Trzmielska •odprowadzając gości—że u mnie usposobić się można do najwyższych w kraju zakładów naukowych. Nie powiem już nic o kierownictwie zwierzchni- czem, bo to byłoby sobie samej pochlebiać; ale od
••
tego są przykłady żywe, wyniki dotykalne, które za mną oddawna bardzo głośno mówią. Tak jest, łaskawa pani, pensya pensyi nie równa (a Marysi już się wydawać zaczęło, że wszyscy są równi). Żegnam panią. Polecam się tkliwemu jej sercu, wybornemu rozsądkowi, i bystrej pamięci (Panna Augusta dawno już nie słyszała tak trafnego sądu).
Tu zatrzymała się pani Trzmielska, i nie poszła dalej, a to w znaczeniu równie moralnem jak fizycz- nem. Miejsce zaś, w którein się to stało, było ostatecznie przedpokojem. Kto inny odprowadziłby aż na schody, ale ona nie była kim innym, tylko sobą,
i to tak dalece, że ktoby na jednej szali przesadną wartość tej osoby położył, a na drugiej własne jej uznanie, miałby w tym razie przykład żywy, a zarazem wynik dotykalny, najzupełniejszej pod słońcem równowagi.
Taką była pani Trzmielska. Słowa równości tem więcej w jej ustach miały wagi, ile że sama była z domu Wielobrzdęcka, nie z tychWielobrzdęckich, co to—bo są rozmaici, ale ona była z prawdziwych (któż o nich nie wie!). Niemniej, pomimo tego, nie wahała się oddać swą rękę “niejakiemu“ p. Trzmiel- skiemu, małemu urzędnikowi w niewielkiem biurze. Wprawdzie była już wtedy mocno pełnoletnią, i nigdy nie trafiał jej się nikt inny; ale zawsze mezalians podobny—bo to był mezalians—usprawiedliwić
tylko mogło silne przywiązanie, w połączeniu z nie-
zachwianem przekonaniem.
Jakoż tak się rzecz miała, te pan Trzmielski był - poetą, ale zarazem tak się obróciła, że stosownie do wymagań postępu, stał się oraz i pozytywizmu gorącym wyznawcą. Pan Trzmielski był poetą, ale nie tym poetą »mazgajem ślamazarnym“, piszącym słusznie potępione “nędzoty.“ Nie, przeciwnie. Kie* dy w kłopotliwej około naprawy społeczeństwa krzątaninie, poruszono energiczną myśl wyrzucenia precz poetów, ale znagła uląkłszy się, że gotowi rękę po jałmużnę wyciągać, uradzono, że w ostatku mogliby libretta do oper pisywać:—Zapozwoleniem, łaskawi panowie—tak powiedział (ale po cichu) pan Trzmielski—no, a poezya czynu? Toż przecie szlachetny egoizm i dobrze zrozumiany interes osobisty jest tak samo kapłańską ideą. Więc jednem
*
słowem, ściśle mówiąc, któż będzie działał na massy.
I tu dopiero w odmęt utylitarnych badań swój u- mysł zagrążywszy, wyciągnął go ztamtąd nowemi całkiem obrazami obwieszonym, do nowych form rozmiękłym, mającym całkiem inaczej przykrojony język.—Precz z przeszłością—tak radził—bo oglą-
• dając się po za siebie można się stać bałwanem (zapewne jak żona Lotowa). Dalej do młota—tak zachęcał—w zaczernione ręce młot chwyćmy, i naprzód! napr^Jd! my Indzie młota!
O panie Trzmielski, powiedz nam proszę, czemu to u ciebie nigdy o dratwie mowy niema, ani o igle krawieckiej, a cóż dopiero o skromnej łopacie do pieczenia chieba? Toćże człowiek jeść potrzebuje, a jak w naszym niecnym klimacie, to i boso nie chodzić, i coś mieć jeszcze na grzbiecie. Albo znowu, czemu w twojej poezyi ręce tak uporczywie zaczernione bywają, czyż to woda i mydło kosztują tak wiele? Powiadasz na to, że w ścisłem znaczeniu młot jest tylko ściśniętą w jeden silny obraz przenośnią energicznego działania w sprawie postępu, że ręce zaczernione oznaczają nieprzerwany w swej ścisłości dzień powszedni, bowiem ściśle biorąc, precz ze świętowaniem wszelkieml chybaby już w sprawie podwyższenia ceny wyrobów...
Już to o ile równość upodobaną była jego małżonce, o tyle znów pan Trzmielski ścisłości hołdował. Nieszczęściem naszem jest brak ścisłości, powiadał zawsze—równie wierszem jak prozą. Sam też z powierzchowności bardzo ściśle wyglądał. Nos miał nawet wgnieciony, a niemniej za jego koniec żona wodziła go, gdzie chciała. Byle tylko nie na “fanatyzmu" manowce, ol nie, w tym przedmiocie należał on do nieprzejednanych.
— Przyjdzie czas — tak twierdził (ale również po cichu)—że się będzie mówiło: Niechże cię drganie eteru kocha! Bój się kwadratu z przeciwpro-
stokątnejl Przysięgam fosforanowi wapna! i tym podobnie...
Żonie swej miał jeszcze drugą rzecz do zarzucenia, to jest brak cywilnej odwagi. Komuż nie jest wiadomo, że jw przystępie natchnienia' wyszła raz z pod jego pióra, pieśń na uroczystość otwarcia Banku Dyskontowego (złośliwi utrzymywali, że była wyśpiewana dyszkantem). Otóż, pieśń tę, napró- żno co roku pannom do deklamowania na popisie podsuwał. Bo cóż, pani Trzmielska twierdziła zawsze, że to jeszcze przedwcześnie. Właściwie zaś, dobrze zrozumiany interes istnienia jej pensyi, ze szlachetnym egoizmem jej małżonka, nadto czupur- nie w tym razie do bitwy stawał.
t
ROZDZIAŁ VIII
Zosia i Tomcia. Nowe pojawienie się Piotrka, a następnie tegoi zniknięcie z przyczyny pewnej białej sukienki.
Marysia tedy stanowczo nie na inną pensyę będzie uczęszczała. Pan Czereśnia sprobował ze swej strony stanowczo się temu sprzeciwić.—On nigdy na to pozwolić nie może, ażeby z jego domu ktoś do podobnego zakładu chodził, lub nawet miał z nim styczność najmniejszą. Ci Trzmielscy to są umysły niesforne, wichrowate, z rzędu tych, co to społeczeństwo przewracają do góry nogami. On za nic w świecie na to nie pozwoli, i jak tylko upatrzy chwilę swobodną—to tego...
Ostatecznie jednak, nie jego stanowczość, tylko panny Augusty, zwycięztwo odniosła, bo cóż pot ę-
żuiejszego pytam, jak słabe zdrowie kobiece? Co prawda znowu, pan Czereśnia będzie regularnie pobierał pieniądze za utrzymanie Marysi i wszystkie jej wydatki opędzał, więc pociechy mu w porażce tej nie zbraknie. Jakęż, jak się rzekło tak się i stało, i panna Augasta niebawem, kamfory zapas w drogę wziąwszy, zabrała się i odjechała.
Niepodobna powiedzieć, żeby w domu państwa Czereśniów był dla Marysi raj obiecany, chyba już raczej ten jego przedsionek, który czyścem zowią. Kiedy się rozpatrzyła, pokazało się, że i tu, jak w owym cygańskim obozie, jedno na drugie dybało, w kupie zaś trzymała ich tylko zmowa na kogo trzeciego. I Pani Czereśniowa także dziwnie się o- kazała podobna do Pilipichy. Ale tam nuwet lepiej było, bo chociaż Kraska w opiekę Marysię wzięła, a gdyby i nie to, świat przecież w cztery strony stał otworem. W tym zaś domu, zaraz z kopyta, kiedy się Marysia za Medusiem ujęła, ten niewiele myśląc dał jej tak potężną sójkę v> bok, że aż jej się świeczki w oczach przywidziały, i dopiero wszyscy razem huzia na nią, a sama pani upomniała ją nader ostro, żeby się nie wtrącała w rzeczy nieswoje, i tylko własnego nosa pilnowała a zadanej lekcyi. To ostatnie jednak należało do niemałych trudności, Agat bowiem jeografię wyśpiewywał, żeby przeszkodzić Medusiowi mruczącemu Regułę Trzech, podczas kiedy Tomcia (przyciskając forta)
/
gammy grała, Pawełek zaś z Hędrykiem polowali na dzika.
Wprędce także Marysię Cyganicką tam przezwano, i sługi nawet poczęły się z obowiązkami względem niej tak urządzać, jakby jej wcale nie było. Ale cóż to dla Marysi, która przecież i wody przynieść umiała i ziemniaki nawet w potrzebie o- skrobać. *
Gorzej stokroć,' że wszystko co dotąd na Medu- sia jak w dym spadało, ona ni ztąd ni z owąd działać za niego poczęła. Więc szklanki, więc talerze, łyżeczki, więc okna przy myciu tłuczone, więc bielizna w praniu gubiona, więc plamy na obrusie świeżym...
Zaczem też pani Czereśniowa poczęła gorzko przed mężem utyskiwać, że jej dzieciom narzucono podobne towarzystwo; ale cóż, wszak pan Czereśnia pieniądze za to bierze!
— Daj mi tam pokój—tak tedy mówił—mam tyle zajęcia.
Tymczasem zaś, na ukaranie Marysi, Tomcię także za jej pieniądze posyłać na tę Bamą pensyę przedsięwziął. Pani Czereśniowa osłupiała. Ale próżno się było odwoływać do jego stanowczości poprzedniej.
— Nic z tego — rzekł ten mąż nieugięty—Marysia będzie za nią odpowiedzialna, odprowadzać
ją i przyprowadzać będzie, pilnować żeby się liczyła.
— A zwłaszcza żeby jej się co złego uie stało— dokończyła Bmutno pani Czereśniowa.
Tak więc, powtórzyły się niemal czasy, kiedy to Marysia dzieciaka młynarzowej piastować była zmuszona. Teraz jednak z tą chociaż korzyścią, że z powodu owego uczenia się Tomci, większa przynajmniej w domu zapewniona była spokojność.
Na pensyi tymczasem wszystko szło jeszcze jako tako (jakbądź i tam już przez Tomcię wiedziano
o owom domniemanein pochodzeniu Marysi), ale tylko do czasu, w którym pan Czereśnia również przykładnie Trzmielskich za ich niesforność i wichro- watość karać przedsięwziął. Działo się zaś to tym sposobem, że im, o ile tylko mógł, nie płacił. Skutkiem tego, pani Trzmiclska, powoli uczennicom swoim zalecać poczęła, ażeby zbytecznie do siebie nie spoufalały Marysi, bo ona trzeba wiedzieć, wcale nie jest im równa (właściwie zaś, nierówność polegała na tem, żo się ona lepiej od drugich uczy - ł&). Jakoż coraz też i częściej stronę życia praktyczną kształcić w niej poczęto, a ta, jak już wiadomo, z zamiatania się składała, z roboty w ogrodzie i w kuchni. Tedy, o jakże często wypadała kolej Marysi! Inne nie bardzo mogły. Ta zadelikat- na, owa wcześnie do domu pójść potrzebuje, tamta jyst cierpiąca, albo do takich rzeczy nie nawykła.
A tu pożytek pensyi nie może przecie zalegać odłogiem! Ba, ba, jeszczeby służbę przyszło trzymać liczniejszą, a czy to nie dość kucharki i chłopaka, który tyle zje co stary, tylko że go ubrać taniej wypada ...
Jedna tylko hrabianka Kobalt nigdy się Marysi wyręczać nie dała. I nawet, skoro ją coraz więcej przykrości spotykać zaczęło—to kto się to w niej do wysokiego stopnia rozmiłował, jak mniemacie? Ponieważ nic nie mniemacie, więc się dowiedzcie, że i tym razem hrabianka Kobalt. Tak jest, ona to we własnej swej osobie—a za to częściej umywać się zaczęła, mniej być nieuważną i lepiej się uczyć, . żeby o ile możności stać się do Marysi podobną.
I oto wydało się Marysi, jakby w utrapieniu swo- jem, znowu nieprzymierzając Kraskę znalazła. Tylko że ta, ani taka dumna jak tamta, ani taka samowolna; owszem, łagodna, bezsilna i właśnie sama szukająca podpory. Ho, ho, czyż to Marysia jeszcze kogo i prowadzić będzie? Tak przecież było, choć ona o tem ani wiedziała. Owa Zosia, było to sobie ubożuchne w duchu stworzenie, ślamazarne, nieradne, jak ją tu opuścić? Więc się razem trzymały, i było tak, że cobądź Zosia umiała, zrobiła dobrze, lub choćby pomyślała, to wszystko zawsze od Marysi wyszło.
Pani Trzmielska mocno się tym stosunkiem gorszyła. Należy przecie wiedzieć wcześnie, co się wła-
snema urodzenia winno—tak mówiła. — No, ależ równość, moje dziecko—ośmielał się odpowiedzieć na to pan Trzmielski, ile razy sam jeden był w po- koju.
W istocie zaś rzecz się tak miała, że i on wielkim był po cichu Marysi zwolennikiem. On nawet, niezależne jej w przyszłości stanowisko przewidując, ukradkiem pieśni jej swojej wiekopomnej wyuczył, co gdy się stało, błogą się nadzieją kołysał, że jak ^ popis nadejdzie, to kto wie?... W dalszym zaś ciągu, zamierzał do młota ją zachęcić, a gdyby jeszcze od fanatyzmu chemiczny skład jej istoty odciągnąć mu się udało, wtedy zwycięztwo sprawy postępu z całą ścisłością zapewnione już być,mogło.
Cóżkolwiekbądź, w pośród tych wszystkich, to dodających siły, to nieprzyjaznych wpływów, Marysia miała prawie nad możność zajęcie. Zosi pomagać, przepisywać, wypracowania za nią robić, Tomci pilnować, uczyć ją, i jeszcze, w pośród nieustających zatargów domowej zgrai, samej sobie dawać radę— było to wszystko niełatwe zadanie.
Tak stały rzeczy, aż tu razu jednego, kiedy Agat w najlepsze na podwórzu Medusia ciemiężył, ktoś go z nagła tak jakoś wziął w kupę, że się cicho •zrobiło jakby makiem posiał, i tylko trzepanie jakieś słychać. Patrzy Marysia czy ją oczy nie mylą, a toć to nie kto inny, tylko Pietrek, nader giętkim prętem okłada Agata. Kiedy go puścił wreszcie, ta
%
ten jak strzała wleciał na schody, obcierając się
i ostrożnie zaglądając oknem, a tamten jeszcze pięścią mu wygrażał, poczem cicho, sza, jakby nic nigdy nie było. Ani się Meduś z tego w domu nie pochwalił, ani tembardziej Agat sromotnie porażony. Ale że to Pietrefi! zkąd? co? jak? Naprzeciwko na dole stolarz w dziedzińcu ma warsztat, toćże on pewnie ztamtąd. On sam, tylko słuszniejszy niż był, krzepki chłopak, i zawsze go się drudzy boją.
W chwilę, kiedy Marysia wyszła za czemś na miasto, on stał w bramie.—Jak się masz Pietrek—rzekła mu.—On się tylko zaczerwienił ogromnie, i nic nie powiedział. Czy jej nie poznał, czy nie chce poznać? Przykro jej się zrobiło. Znajdek, to nawet w świat za nią poszedł, a ten, chyba dumny, czy co?
Gdzie on jej tam nic poznał, albo dumnyl on już od samego początku wie o niej, ale nie jemu to do takiej pannyI toćźe to więcej poufałości, jak znajomości. Cóż z tego, że ją kiedyś widział obdartą i u- ciekającą boso w świat szeroki; poszczęściło jej się,
i oto ona dziś na pensyę chodzi w sukienkach pańskich, i po francuzku się uczy. Choć żal się Boże takiego szczęścia w domu tych tam Czereśniów z Zarwańskiej ulicy!
Innym razem w kościelnej kruchcie go spotkała, wtedy pociągnęła go za rękę i wyszli razem.
— Czyż ty mię nie poznajesz?
— Owszem, on ją poznaje, ale po co to wszystko? co jej z tego przyjdzie?—Mówiąc to bardzo był nieśmiały, on, taki zawsze pewny siebie! Marysia się rozpłakała. Wtedy Pietrek nie wytrzymał dłużej i w rękę ją pocałował, i potem opowiadał prędko, zkąd się wziął w mieście. Oddał go ojciec do terminu u stolarza, trzeba zdarzenia, że w tym oto domu. Dwa jeszcze lata ma do odbycia, poczem na czeladnika się wyzwoli. Nareszcie—dodał bojaźliwie —że z duszy radby jej się na co przydać, ale czyż go ona potrzebować może?
To ostatnie bardzo Marysię zasmuciło, ale najgorzej, że w żaden sposób nie chciał jej po dawnemu Marysią nazywać.—Nawet lepiej oto—tak powiadał—żeby się niby wcale nie znali, bo ona mogłaby mieć z tego przykrości, raz że on Agata wy- grzmocił, a powtóre, że jest rzemieślnik biedny...
O ty złocona biedo Marysina! w czemżeś ty od tamtej co lepszego? Blisko od roku jak’się Marysia w domu państwa Czereśniów znajduje, jakbądź w rzeczach jej dzieci domowe ile mogą chodzą, toć- że nie sprawiono jej nic nowego, a przecież pieniądze na to regularnie przybywają. Co tylko z sobą przywiozła, to już i zdarte. Mniejsza jeszcze o sukienkę lub bieliznę, bo te sama ona sobie wyrepa- ruje i połata jak umie, ale buciki, już z nich i palce wyłażą. Pan Czereśnia niema czasu o takich rze-
6
czach myśleć, pani Czereśniowa zaś nie znajduje potrzeby mężowi z tego powoda suszyć głowę. Na szczęście, ma Pietrek przyjaciela szewca, niech się już Marysia o to przynajmniej nie troszczy.
Nadszedł egzamin. Marysia już za kwartał cały na pensyi winna, ale jak na złość, jest najpierwszą uczennicą. Ha, niema rady, musi wziąć nagrodę* Drugie jej zazdroszczą, Zosia tylko jedna się cieszy. Ale popis z tego powodu znów się bez owej pieśni pana Trzmielskiege obyć musiał.—Jeszcze nie czas na to—tak zawyrokowała pani Trzmielska.—Ale zato jakże gorszącej doznała niespodzianki! Toćże pan Trzmielski powykradał najkaligraficzniej pisane wypracowauia panieńskie, i gdzie tylko wzmiankę natrafił o Bogu, tam wszędzie z dużego B zrobił małe.'
Tymczasem pokazało się, że Tomcia nie ma pro- mocyi. Jakże ją miała dostać, skoro nietylko pensyi za nią nie płacono, ale się i uczyć nie chciała? Marysia ani jednego, ani drugiego zrobić przecież za nią nie mogła; ale nic to nie znaczy. Kiedy do domu z wyzłoconą książką przyszła, pani Czereśniowa porwała ową książkę i zamierzywszy się nią na Marysię, szczęściem powiedziała jej tylko, żeby wiedziała kim jest, bo nie ma się z czego wynosić. Poczem napróżno Zosia na wakacye ją z sobą zabrać życzyła.—Marysia musi Tomcię douczać—tak
rzekła pani Czereśniowa—bo przecie darmo w domu cbleba jeść nie może.
Tymczasem w niwecz się rozwiały marzenia Zosi
0 wspólnej z Marysią zabawie. W Dębowej Górze ogród jest przepyszny, wody dużo, wśród niej wysepki zielone. Woziłyby się łódką, doglądały kur
1 kacząt, pielęgnowały kwiaty, nawet konno jeździły. Dębowa Góra... coś już Marysia o tem jakby przez sen słyszała, ale jak i kiedy? nie wiedziała. Dębowa Góral tyle jest przeróżnych gór na świecie, a i dębowa nie jedna...
Następny rok szkolny pod dość dobrą wróżbą się rozpoczął. Rozeszła się bowiem wieść po świecie (właściwie nawet po mieście tylko), jako pani Trzmielska dziewczątko dzikie prosto z lasu wziąwszy, z takowej w czas niedługi najcelniejszą zdziałała uczennicę. Wiedział pan Trzmielski, że wieść ta pozbawiona jest ścisłości; że jednak skutkiem tego przybyło kilkanaście przychodnich uczennic, i nawet jedna pensyonarka więcej, pogodził się tedy z produkcyjnością pomienionego złudzenia, tem- bardziej, że jego autorką zdawała się być własna jego żona.
Więc jakbądź i pani Czereśniowa uparcie dalej posyłała Tomcię (o ile możności nic za nią nie płacąc). Marysi na pensyi nierównie już lepiej tera z
było. Owszem, przyjaźń nawet z hrabianką przeba-
czać jej zaczęto, czego bynajmniej nie miała w domu; bo tara raz jej z tego powodu głupią próżność zarzucano, drugi raz dowodzono, że Zosia taka jest hrabianka jak i ona.
Zresztą wszystko tam było po dawnemu, chyba- by z tą różnicą, że pani Czereśniowa coraz się gder- liwszą stawała, tak że już dzieci-ze sługami sprzy' mierzać sig na nią musiały, a pan Czereśnia coraz rzadziej począł gościć w domu, w czem przypominał młynarza Jakóba, którego zawsze w karczmie zastać było możua.
Także tak samo jak i wprzódy, Marysi ubrania porządnego brakło, a raczej coraz nawet więcej, boć przecie przy najlepszej chęci, do nieskończoności łatać i cerować niepodobna, i gdyby nie Zosi ar która jej nieraz przemocą coś ze swoich rzeczy wprosiła, gdyby także nie ów przyjaciel Pietrka, który nic nigdy za naprawki żadne brać nie chciał, a nawet nowe obuwie na kredyt robił, to doprawdy wstydby było niejedaokrotnie na ulicy się pokazać.
Na szczęście, jakoś przed samemi egzaminami następnemi, przyjechała panna Augusta. Zaraz z tej okoliczności jedzono na obiad prosię, ale ona nie zważając na to, niebawem pilnie rozpatrzyła garderobę Marysi, z czego się pokazało (tak przynajmniej pani Czereśniowa w kuchni o te m powie
działa), że ta dziewczyna szanować cudzej łaski nie umie. Co zaś z tego istotną było prawdą? wiedzieć trudno. Stosunek tu był tylko jak wiadomo taki, źe pan Czereśnia, acz człek dostojny w rodzie, zniechęcony żc nie wziął posagu, z tego powodu nigdy czasu nie miał—pani Czereśniowa była córką takiego co handlował drzewem, panna Augusta zaś osobą nerwową. Z tego tedy mogło przyjść do starcia, a dalej do odskoczenia w trzy oddzielne strony. Zaczem w obawie uderzenia do głowy humorów , pauna Augusta w milczeniu wymownem posprawia- ła tylko co potrzeba, następnie skrzynkę na to kupiła oddzielną, od tej zaś kluczyk powierzyła na wyłączność kieszonce Marysi.
Więc kiedy do popisu przyszło, miała Mirysia na to świeżą zupełnie sukienkę białą z niebieską przepaską. Ale cóż z tego panu Trzmielskiemu! Toćże on i tym razem zawodu dozuał, i to nawet połączonego z niejaką sromotą. Tak jest, w całem znaczeniu tego słowa; żona bowiem oświadczyła mu głośno (że aż może w klassie słychać było), żeb y jej nie nudził więcej swoim dyskontem, które jej tylko równowagę pojęć psuje i jeszcze kiedy na śmieszność zakład jej narazić może.—O ty umyśle nazbyt ciasny, jakiż to wielki brak w tobie ścisłości.
Ale sukienka owa biała daleko gorszych jeszcze narobiła rzeczy. Toćże kiedy w niej Pietrek Mary-
sig ujrzał, czemprędzej za drzwi sig schował, i potem czegoś zły był sam na siebie, i chodził marko - tny, nie wiedząc co mu sig stało. Cóż znów Marysia temu winna? Żeby tak przyszło na dobre go rozpytać, to gotów był powiedzieć, że sig jej boi.
— Jakto? zkąd? jakim sposobem? Ty, taki chłopak Bilny, takiego oto wątłego dziewczątka? Ha! hat coby tu pigść pomogła! Tak, tak, niema co gadać, ten wielki niegdyś łobuz z pod lasu, ni ztąd ni z owąd uczuł sig dzikim, niezgrabnym, brudnym, biednym, śmiesznym, i byłby uciekł, i uciekał, —i nie rad był temu że ucieka, a znowu nie radby wracać...
Marysia to spostrzegła. Bywało, lat poprzednich, czekał na nią aż nie wróciła z popisu, i oglądał książkę wyzłacaną, i cieszył sig. Dziś ani sig pokaże, co rau sig stało? Czy sig czego gniewa? ale ona nie zrobiła mu nic złego. I uważała już nieraz, że kiedy mówił do niej, to wyglądał zakłopotany, i jąkał sig, i nie patrzał na nią, i czgsto wyraźnie nawet widziała jak uciekał. Czy sig jej boi? Czy to ona taka straszna?
Wigctrochg baczniej przyjrzała sig sobiewzwier- ciadełku, i przekonawszy sig, że ma oczy wcale nie brzydkie, uśmiechnęła sig; a tu po raz pierwszy spostrzegła, że ma także śliczne ząbki, i usteczka świeże.
Przypatrywała sig sobie i oderwać sig nie mogła.
Miała już lat dwanaście. O kobieto! gdyby cię do- ^ tąd nikt nie wynalazł, samabyś to zrobiła!
Wtem zadumała się, i zrobiło się jej aż do łez smutno. Bo oto stanęła jej w pamięci Kraska, piękna księżniczka, która lubiła, żeby się jej bano...
ROZDZIAŁ IX.
Jeszcze nieco o zniknięciu Pietrkowem, następnie o ulotnieniu się pana Czereśni, i wreszcie o wypchnięciu za drzwi Marysi.
Trzeba zdarzenia, że zaraz niedługo potem skończył się termin Pietrkowi. Mógł ci on czeladnikiem dalej u tego samego majstra pozostać, ale nie, coś go aż podważało, żeby ztamtąd odszedł. Kiedy go Marysia pytała o przyczynę, kiedy na wszystko prosiła żeby został, to powiedział jej, żeby mu dała święty pokój, a potem za łeb się targał ze złości że to zrobił, i mówił sobie po sto razy, że jest osioł, niedźwiedź, grube chłopisko. I znowu jak się bliżej zastanowił: nie, nie może zostać, co on tu ma do roboty? po kiego licha? tać nie, ani sposobu, gdzieindziej to zaraz całkiem inaczej będzie.
Jak to tam inaczej? nie wiedział, tylko czuł ;że mu tak potrzeba.
Hal pewnie sobie los chce poprawić. Czyż ma jakie prawo Marysia zatrzymywać go, dla tego że jej z nim dobrze? Cóż robićl Kiedyś tam, choć ją, wybił, dobry był dla niej, i nie uwierzył że ona złodziejka, choć drudzy wierzyli. I uciec jej dopomógł, co jej na dobre wyszło. A i dziś, czy to można mieć poczciwszego brata jak on? Bywa czasem czegoś nie swój, czyż rnożaa wiedzieć co komu dolega?— on przynajmniej nigdy za nic niej>owie. Zaufania do niej nie ma, nawet poufałości jej odmawia. Dumny jest, nie żeby pogardzał drugimi, ale w obawie, żeby sam pogardzony nie był. Przez kogo? przez nią? jakże on jej nie zna! Powiada że jest biedny, a ona panna. Panna? cóż z tego, tak jej kazali. I jeśli jedna ta sukienczyoa licha ludzi różui z sobą lub równa, to czemu ciągle mówią jej, że ona coś gorszego od drugich, którzy choć się tak samo u- ubierają, ale ojca mają, matkę, krewnych, a ona nie ma nikogo? I także znowu: gdyby inny ubiór nosiła, taki któryby od niej Pietrka nie odstręczał, to czy- by jej wtedy Zosia poszukała? Ale gdyby i ten teraźniejszy zrzuciła, i panną się być wyrzekła, i była znowu dziewczyną bosą, to czyby wtedy Pietrek śmielszy był do niej?
Myślała nad tem dość długo.
Nie, nie to ich rozdziela, ale nauka, wychowanie, świat całkiem Piertkowi obcy...
W nocy gorzko się spłakała. 80 przypomniała jej się Kraska, co choć obdarta, na księżniczkę wyglądała, i drudzy jej słuchali, a nikt nie kochał..
Nazajutrz Zosi ze zmartwieniem swojem się zwierzyła. Pokazało się źe i Zosia w podobnym kiedyś była wypadku. Miała rówienniczkę, córkę swojej mamki, z którą się razem nieraz w piasku bawiły, ale jak Zosia dorosła, zabroniła jej matka przychodzić do pałacu, mówiąc że to nie dla niej towarzystwo.
Poczciwa Ćwiklińska, ona także Żolkę sobie miała, a teraz jej niema, i nie wiadomo nawet która to pasierbica i którego męża, stała się tego nieszczęścia przyczyną?
Toż chociaż Pietrek często będzie do Marysi pisywał, ale co on będzie pisał? jak to tam pisać?
o czem? Żeby tak ona do niego, choćby czasem... Dobrze, z całego serca, ale dokąd? Nie, i to na nic. On nie wie gdzie będzie. Do większego miasta się wybiera, tam nie zaraz może pomieszczenie znajdzie, albo nuż mu przyjdzie zmieniać często miejsce pobytu? Najlepiej on pierwszy da jej wiedzieć
o sobie. Kiedy to mówił,'już przemyśli wał nad tem, jakby zrobić, żeby się nie dać uwieść tej pokusie.
O MaryBi i tak przez przyjaciela swego szewca wia-
domości jak najczęstsze miewać będzie, —a co się z nim stanie, po co jej wiedzieć?
Nareszcie zabrał się i odszedł. Marysi smutno było, wreszcie zajgcia wzigły górg, tyle icb miałal W tym roku skończy kurs nauk u pani Trzmiel- akiej, poczem przejdzie do zakładu wyższego, którego, mówiąc nawiasem, pani Trzmielska stosownie do swoich pojgć o równości, żadną miarą uznać nie chce. Ale cóż? taka jest wola opiekunki Marysi.
Na tg uroczystość przygotował już pan Trzmielski ^ ściśle nowy poemat o budowie Lokomobili, i co do tego przynajmniej (jak ma niepłonną nadzieję), ze strony żony nie będzie miał przeszkody. No, a ze •strony nieprzewidzianych przez fizykg zrządzeń? Gdybyś w nie choć trochg wierzył, panie Trzmielski, możeby i z niemi wypadło w ścisły wejść rachunek. Ale nie wierzysz, wigc zostaniesz ukarany, i to przez kogo? Zawsze przez pana Czereśnię, jak sam ujrzysz niebawem.
Marysia tedy, jak sig rzekło, ma bardzo dużo zajgcia, a tu jeszcze w domu ani chwilki spokoju. Właśnie kiedy w najlepsze kłócą się z matką dzieciaki, ktoś we drzwi pięścią wali, piętami wybija (dzwonek już dawno urwany). To pewnie Hersz z wekslem—powiada Agat.—Nie, to z trybunału po wyroki—twierdzi Hędryś. — Medusiowi się wydało, że to po komorne, więc dalejże na niego wspólnym z matką sojuszem. Bądź co bądź, zawsze to
«
ktoś z przeklętych wierzy cielił Już i szybę wybili, przez dziurę wtykają głowę i wymyślają, na schodach dyabłami i pioruuami ratą, i w bramie stróża na świadectwo biorąc, upominają się o swoje, i z ulicy jeszcze ku oknom pięścią grożą. Są tacy co przychodzą skoro świt, a drudzy to i w nocy.
Pan Czereśnia coraz w gorszym humorze, coraz rzadziej w domu.
— Ale on co do grosza zapłaci tym gałganom. On za nic w ś wiecie nie pozwoli, żeby go we władnym domu w ten sposób nachodzono. Nie, to darmo (próżno go żona powstrzymuje), on ich nauczy rozumu, on pokaże, co to jest ognisko domowe nie- zgwałcone; on jutro zaraz to załatwi, i całą tę psiarnię na cztery wiatry rozegna. Nie, nic nie pomoże! nic nie pomoże—tak mówi ten mąż nieugięty.
Z tego powodu płacz znowu, obawa zgubnych skutków podobnego uniesienia, a dalej przy lada zręczności kłótnia, którą z kolei ktoś we drzwi waląc przerywa. No, i uczże się tu w takim jar- markul
Do tego jeszcze jak na złość, owa Tomcia utra- piona, do rozpaczy Marysię doprowadza. Nic się uczyć nie chce, nieporządna, nieposłuszna, psotna, krnąbrna; kiedy jej co powiedzą, ojcem swoim wygraża.
Jakoś przed samemi egzaminami, tak się już wszystkim we znaki dała, że najcierpliwszym zbrakło wytrwania. Przyszły wreszcie jej koleżanki, i proszą usilnie pani Trzmielskiej, żeby wybrała pomiędzy nią i niemi. Ha, a zatem precz z Tomcią.
Marysia w płacz, w prośby, nieraz to już po ma- gało, ale obecnie ani sposobu.
— Precz mi z mego zakładu — tak rzekła pani Trzmielska. —U mnie dla wszystkich równe prawo, i gdyby nawet hrabianka nagannem sprawowaniem drugich gorszyła, tak samo palec bezwzględnej sprawiedliwości za drzwiby ją wypchnął!
Wtedy Tomcia, wstawszy z oślej ławki, oświadczyła na to zuchwale: że jak poskarży przed ojcem, to dopiero pani Trzmielska zobaczy.— Poczem wyszła, tak mocno drzwiami trzasnąwszy, że się aż zachwiały portyery w salonie będącym duszą mieszkania; konsole zaś jęknąwszy, wzajemnie sobie udzieliły pociechy, i jeden tylko balkon pozostał o- bojętnym, ogłuszony oddawna ulicznym turkotem.
Skończyły się nareszcie lekcye, czas już do domu wracać.
Marysia zwleka jak może. Co ona tam pocznie? jak się pokaże?
Idzie powoli, drogą jak może najdłuższą. Jednym razem spojrzy, ogromny jakiś ruch przed mieszkaniem, różni ludzie różne rzeczy wynoszą.
Masz tobie! pani Czereśniowa kazała ją pewnie na uli cg wyrzucić.
Ale nie, toćże tam fortepian, kanapa, szafy, i ci co je znoszą, kłócą się z sobą, i sądami się straszą, i klną na czem świat stoi.
— Pan Czereśnia uciekł — powiada jej stróż w bramie.—Uciekł, więc go ktoś gonił.
Na schodach jeszcze gorsza zarwańska ulica. Co kto złapał, znosi, drudzy uau wydzierają; zgiełk, wymyślanie, miejscami bitwa, słowem obraza Pana Boga.
Przedarła się jakoś do przedpokoju. Tam różne sprzęty jakiś rozczochrany jegomość spisuje, drudzy mu nie dają, gospodarz broni z papierami w ręku, pięścią w stół bije, zaprzysięga się aż ciarki po grzbiecie chodzą. W pośród tego wszystkiego Agat Medusia w kącie obrabia, Hędryś do niego strzela z pukawki. A wtem spostrzegła Tomcia Marysię, podbiegła ku niej, plunęła na nią, i poszła.
W pokoju obok słychać płaczącą panią Czereśniową, służące suszą jej głowę o zaległe zasługi. Pawełek z nosem obskrobanym na Medusia wniebogłosy skarży. Skoro tam weszła Marysia, ażci jakby kto prysku do ogaia wrzucił! Pani Czereśniowa dalejże z pięścią ku niej.
— Ty taka owaka, jeszcześ tu? jeszcze mi się na oczy pokazywać śmiesz? bezczelna ty przybłędo!
Co ona dalej gadała, to aż uszy puchły słuchać. Marysia wszystkiemu winna. Ona odkąd w dom ich weszła, nieszczęście tylko z sobą przyniosła. Dzieci się zaraz popsuły, sługi się porozpuszczały jak dziadowskie bicze, Tomcia się nczyć przestała. Ni e zupełnie może takiemi wygłosiła to wyrazami (bo teżby i powtórzyć co do słowa trudno), niemniej rzecz sama była tej treści.
Skończyło się na tem, że Marysię za kark porwała i za drzwi wyrzuciła, mówiąc:—Precz mi natychmiast z mojego domul
— To jest mój dom—rzekł na to gospodarz.
Tego jeszcze było potrzeba!
— A! to tak?—rzekła gorzko pani Czereśniowa. —O! bardzo proszę, mój ty panie, jakże tam. Nie na koniec świata przecie mój mąż pojechał, a choćby i do Ameryki, skoro mi pisze, że wróci jutro najdalej, to wtedy zobaczemy.
Wtem miejscu Pawełek język mu jeszcze pokazał, i to mu zaraz nos nadskrobany nieco podgoiło, a tamten umilkł, nauczony rozumu, tak przynajmniej opowiadała to później pani Czereśniowa.
A tymczasem cóż Marysia z sobą zrobi?
, Przedewszystkiem radaby pozbierać swoje ma- natki, ale ich ani śladu. Nieproszeni goście wszystko już wraz z resztą rozchwytali.
Więc tak jak była, dumać poczęła: dokąd ona pójdzie?
I podczas kiedy bezmyśluem okiem wokoło siebie patrzyła, a w uszach szumiał jej zgiełk bezładny, to jej się tak wydało, jakby już raz kiedyś zupełnie coś podobnego widziała. No tak. Przecież pamiętasz Marysiu obozowisko cygańskie, i postrach w lesie i Pilipichę, i ostre krzaki na rozstaju? Ożycie Judzkie! jakżeś ty często obozowiskiem tylko!
O ludzie niektórzy, jacyście wy Cyganie!
Tak więc, poemat o lokomobili, równie jak poprzednio świtające w pieśni dyskonto, w tece pana Trzmielskiego lepszych czasów czekać musi. Choć lepszych to już chyba niepodobna, tak się ty m razem wszystko wybornie składało. Marysia, naj- pierwsza uczennica, i to nauki kończąca, więc zwracająca na siebie powszechną uwagę, więc r ozgło- śna. Ha! nawet cały ten poemat na pamięć um ie! Ale ani już myśleć o tem. Dla czego? Oto bo ją wyrzuciła za drzwi pani Czereśniowa, ponieważ mąż jej uciekł trybem wcale sromotnym. Ztąd rozgłos, ale już mniej zaszczytny, a zatem ściśle biorąc, i nie- tyle pożądany.
I oto, v jaki sposób pan Czereśnia, raz jeszcze, wichrowatość a niesforność Trzmielskich zbawiennie ukarał. Bowiem jakbądź pani Trzmielska, na prośby Zosi, Marysię nie mającą się gdzie podziać do siebie wzięła, ta ostatnia wcale nawet na popisie nie wystąpiła, raz że nie miała w czem wystąpić, a powtóre, że z jej powodu dobra sława zakładu na
złośliwe współzawodniczek pogadanki narażoną być mogła.
Więc cichaczem tylko nagrodę wziąwszy ¡świadectwo, czekała dalej Maryfaia zmiłowania tych, którzy się dobrowolnie opieki nad nią podjęli. Jakoż niebawem, na wiadomość o tem co zaszło, przyjechała panna Augusta i do Zagajewa ją zabrała. Życzeniem jest bowiem pani samej, widzieć ją i o dalszym jej losie postanowić.
►
P
ROZDZIAŁ X.
Trochę znowu o obrączce, o której lepiejby nie mówić. Piękna paDi staje się nad podziw dobrą panią.
Kiedy na skraju lasu ukazał się wreszcie pałac biały w pośród drzew i zieleni, Marysia przypomniała sobie jak to przed laty kilkoma niósł ją tam Łukasz, nazywając przez drogę panienką. Dziś ona istotnie panienka, ale czy jej z tem lepiej?...
Tu sobie o Pietrku pomyślała, a wtem rzekła jej panna Augusta:
— Nie potrzebujesz Marysiu mówić o tem pani, te to ja ciebie umieściłam u państwa Czereśniów. Powiedz zresztą, że ci tam dobrze było, bo po co to takiemi rzeczami komu cierpiącemu zawracać głowę!
I kiedy to Marysia słyszała, znowu jej Łukasz na myśl przyszedł, który w nią wmawiał, że to on ją znalazł, nie zaś SzymoD, i że Cyganie źle się z nią obchodzili, co było nieprawdą.
Ha! ha! podobnaż jeszcze co nowego wymyśleć pod słońcem? Wracają okoliczności, niby zwrotki piosenek pokręcanych korbą. Niechaj piosenek takich dziesięć będzie, Bto, tysiąc, miliony, jak tylko której kolej, wróci z nią razem i piszczałka przedę- ta, sapiąca, niestrojona, a czasem nawet i strojna, tylko że nie w porę. Onemi*?zasy szła Marysia piechotą, dziś zaś jedzie—na tem cała różnica. Różnicy tylko w tem niema, że wtedy cudze ręce ją niosły, dziś cudzy powóz wiezie, i ona jak i wprzódy nie posiada nic swojego...
Ale oto i pałac już, i ogród nad rzeką, ażci i wieżyczka owa zębata. Coś tam białego mignęło w o- kienku, czyżby jej kto wyglądał? Pewnie nikt nie wyglądał, ktobytam taki! Na spotkanie Marysi wy- Bzłaby chyba Ćwiklińska jedna, ale i ta nie wyjdzie, bo już nie żyje. Tak jest, poszła ona na innym świe- cieładu pomiędzy mężami swemi szukać, bo na tym oto mizernym naszym, czyż się w czemkolwiek ładu kto doszuka?
Z pomiędzy bardzo wielu, weźmy na to pierwszy przykład z brzega.
Oto nie szukając dalej, dość długo po zjawieniu się w Zagajewie Marysi, suszyła głowę staruszce
panna Augusta, chcąc dojść koniecznie, czy też dziewczyna ma na szyi na sznurku obrączkę jaką złotą? Nie, nie ma. Ale dla czego to wszystko? To co się w następstwie opowie, razu jednego panna Augusta wytrzymać już dłużej nie mogąc, w najosobliwszej tajemnicy Ćwiklińskiej wyznała, i teraz dobrzejsię stało, źe tamta sobie umarła, bo o takich rzeczach (słusznie powiada panna Augusta) najlepiej nie mówić.
Z tą tedy obrączką tak było.
Za czasu kiedy pani, sierotą jeszcze będąc, w do* mu macochy bawiła, pokochał ją krewny daleki, i nie długo czekał na wzajemność. Przysięgli 'sobie miłość wieczną, wymienili obrączki. Ale młodzieniec bogaty był i świetnego rodu, więc mu się żenić z nią nie dano; ale młodzieniec uwiódł ją, i powinien był w tym razie głosu jedynie obowiązku posłuchać. Wszystkiego zrobił tylko tyle, że jej odesłał obrączkę. Z tą tedy cóż się dalej stało?
Ale tu już panna Augusta, bojąc się nawet żeby ściany nie słyszały, resztę do ucha Ćwiklińskiej włożyła, ta zaś żeby się nie stać trzciną chwiejną, która kiedyś o oślich uszach Midasowych wiatrom wygadała, nie potrzebowała nawet umrzeć przedwcześnie, tylko poprostu zwyczajem swoim, jednego nie dosłyszała, drogie zapomniała. I oto, zgodnie z życzeniem panny Augusty, cicho, sza, i więcej o tem nie mówmy.
%
W następstwie, pani oddała rękę człowiekowi który ją ubóstwiał. Wtedy i dostatki miała, i położenie świetne, i przywiązanie prawdziwe; ale wszystko to na nic, gdyż porwano jej dziecię jedyne, jedyną istotę, którą jeszcze kochała. Nie, niema tamtej, przepadła jak kamień w wodę! Ba, ba, byłać i Marysia w wodzie aż na dnie, a jednak wypłynęła. No, Znajdek ją wyciągnął...
Pani smutna jest, blada, zmieniła się do niepo- znania. Wypieczone ma rumieńce, kaszel ją coraz suchszy gnębi. Do ciepłych krajów jechać jej każą, ona za nic nie chce. Kiedy Marysię do niej przyprowadzono, jak ją tylko ujrzała, zaniosła się okropnym płaczem, i padła na klęcznik ręce łamiąc, i przez dni kilka potem znosić jej widoku nie
- mogła.
Nareszcie powoli jakoś do niej nawykła, i to nawet do tego stopnia, żewczas jakiś obyć się bez niej było jej trudno. Teraz dniami całemi przy sobie ją trzyma—pokochała ją. Boże! jaka ona dobra! Marysia chętnieby sto razy zginęła, tysiąc razy na o- statnią poniewierkę poszła, byle jej córkę utraconą wrócić. Biedna pani! sama jedna, tak jak i Marysia! Dobra pani, kocha ją; Marysia także nikogo jeszcze
• tak jak ją nie pokochała.
Jednak niedługo rozłączyć się przyjdzie. Marysia dalej się kształcić mnsi, od tego przyszłość jej zawisła. Idzie tu o to, żeby w dalszem życiu sama
już sobie wystarczyć mogła. Cóż będzie jak się skończą wakacye?
Kiedy się skończyły, i kiedy odjeżdżać przyszło, to Marysia myślała, ża jej serce pęknie. Nie wiadomo co pani myślała, ale dość, że rzuciła jej się na szyję, i tak płakała, tak płakała, jakby się już nigdy więcej widzieć nie miały. Marysia do nóg jej padła; tyle jej wiana, ledwie że nie życie! Pani zaś rękę położyła na jej głowie i błogosławiła ją—zupełnie jakby córkę! A potem pomyślała sobie, że się do miasta za nią przeniesie, tylko trochę zdrowszą się uczuje...
ROZDZIAŁ XI
Świątynia wiedzy. Panna Akwilina jej kapłanka, i pan Childeryk wielki ofiarnik.
I znowu zabrała Marysię panna Augusta, i pojechały. Do miasta pojechały, do sławnego Wolina. Wolin od Halska więksay, daleko większy, bez żadnego porównania większy. Wolin, jednem słowem, jestto bardzo duże miasto. Powiecie zapewne, że takiego miasta niema, że może było kiedyś lub dopiero będzie. Mniejsza o to. Taż sama wszędzie dola i niedola, toż samo nad obiema słońce. I czy się człowiek tak lub owak nazywa, tam jest czy owdzie, zawszeć to tylko przechodzień w drodze, i ani na jotę mniej ani więcej...
Otóż, jak się rzekło, Wolin wcale duże jest mia- Bto, i w jego wielkość uwierzyć nawet nie trudno;
inaczej bowiem, czyżby się w niem pomieścił ¿tak znakomity zakład, jak jest Instytut Pedagogiczny, na czele którego poważDym pochodem w drogę postępu kroczy panna Akwilina? Toż kiedy wyczytu- jemy w ogłoszeniach, że są nauczycielki z językami lub bez takowych, wtedy powiadamy sobie co następuje: ztemi co są pozbawione języków, gadać nawet nie warto, widocznie bowiem nie wyszły z zakładu panny Akwiliny, inne zaś być może wyszły (tak przynajmniej przypuszczać się godzi); ale znowu te, które się obiecują z talentami, to już najnie- wątpliwiej ztamtąd pochodzą. I zaraz ogarnia cię pragnienie posiadania jednej z takich, a niechby jeszcze do tego i nazwisko, choć trochę cudzoziemskie (dla szyku), bo przecie na rodzimą Paryżankę nie każdego stać, to już i godzisz się z losem, i rad czy nie rad bierzesz w dom swój tę Francuzkę z drugiej ręki. Trudno, smutne nas doświadczenie tej swojszczyzny nauczyło. Po Paryżankę do samego Paryża i to samemu jechać trzeba—bo taka, która się tu błąka, mniejsza jeszcze, jeśli to tylko: operatorka niegdyś nagniotków, buchalterka z gargoty, lub spadła z etatu (z konia) Olimpijska bogini; ale jak też to jedna z wesołych kumoszek, które w Eldorado przy podkasanych śpiewkach, bardzo wy- gorsowanc tańczą!
Owóż tedy, w instytucie pomienionym, nadewszy- stko “talentów uczono.“ Tak jest, uczono ich od
i dołu aż do strychu, od wczesnego poranka do najpóźniejszej nocy, ku srogiemu udręczeniu sąsiadów z przeciwka i z boku, cały bowiem dom przy ulicy Gwoździkowej (a ta jest jak wiadomo, najgłówniejszą w mieście), wyłącznie na ten cel był zajęty. O ty skromne do rysunku uzdolnienie! o ty ciche, nikomu nie włażące w drogę!—czemuż tam udziałem tylko tych by wasz, którym już w żaden sposób, ani gardła do śpiewu, ani choćby palców do klawiatury przymusić niepodobna? Ueby tu błogiej ciszy w około siebie jeden potulny ołówek mógł szerzyć! Ale nie, talent ma to do siebie, że mu głośnym być potrzeba; ale nie, panna Akwilina ma to do siebie, że wziętości pragnie. Tegoż i pani Trzmielska pragnęła, ale na jakże innej drodze! Jej szło o równość, tu przeciwnie, o wyższość idzie. I to nie w jednym nawet ku talentom kierunku, o nie! Jeśli tamta równouprawnienia poproBtu dla kobiety się dopra- szała, panna Akwilina wyższości dla niej chce bezwzględnie, domaga się, nawet groźnie żąda. Dalej! w służbę powolną ty przemożny rodzie męzki! górą kobieta słaba. W praktyce, toć jak wiemy, i pani Trzmielska coś podobnego u siebie stosowała, ale żeby teorye głosić tak zuchwałe... Qa! ale tu, napo- . tykamy raz jeszcze, bijącą w oczy pomiędzy wielkością Halska i Wolina różnicę.
Panna Akwilina, w zamroczonej mgłą przeszłości, modniarką podobno do miasta przybyła, ale
dalej, skutkiem niepokalanego paryzkiego akcentu, uczułą w sobie popęd stać się pokoleń pożądaną nauczycielką—aż jej to zwolaa w obowiązek sumienia przeszło, i wreszcie celem życia nieodwołaluie się stało. Była to osoba w tak zwanym pewnym wieku, to jest niewątpliwie pełaolctnia (może nawet po dwakroć dla większej pewności), nie żałowała sobie kształtów, ani cery świeżej. Nie wiadomo było nikomu, jakie to mianowicie okoliczności w życiu, nienawiść i pogardę rodu męzkiego rozbudzić w niej mogły; niemniej pewnem jest, że świątynia wiedzy przez same tylko kapłanki obsługiwaną u niej była.
Z jednym wszakże wyjątkiem.
Był nim niejaki Childeryk, który wziął na siebie zadanie kształcić talent stylowy. Co go tam zalecić mogło? Czy to, że był jak panna Akwilina pochodzenia francuzkiego, czy że równie stylowej głowy na karkach kobiecych znaleźć było trudno, czy nareszcie, że był odstręczający, zaniedbany, brzydki? Być może, że wszystko troje razem, ale najprędzej jeszcze co innego. Z powierzchowności wątłego zdrowia, roztargniony, zahukany, nieśmiały, dobrowolnie na wyłączną panny Akwiliny korzyść, własną swoją pomniejszający istotę, pokorny, pełzający, mógł się łatwo w jej serce jak wąż wśliznąć, i tak się też zapewne stało. Był literatem, ale gorzki to ' chleb! (tak twierdził). Wszyscy mu w drogę włazili,
nie płacono mu, krzywdzono go, odpychano, nigdy się nie mógł na wierzch wydobyć. Z tego wszystkiego to jedno pewnem było, że go się nigdy nie trzymały pieniądze. W długach po uszy, wiecznie szarpany, ścigany, tradowany,cobądź zkąd zdobył w pożytek mu nie szło, owszem, przepadało jak w dziurawym worku, i on, jak wprzódy, w niezapłaconym chodził tużurku, w butach - na słowo honoru wziętych, w upranej na kredyt koszuli. Miał w sobie coś wędrownego, wyglądał niedoszły, niedospany, niedokarmiony, tymczasowy. Zawsze zniechęcony, czasem nawet rozpaczy blizki, wiecznie wyrzekający na ludzi, na swoją złą gwiazdę, na siebie; pomiędzy kobietami uchodził za geniusza. Nazywały go “biednym“, i litowały się nad nim, i posądzano go nawet, że miał do nich szczęście...
O wy Sfinksowe zagadki—serca kobiece! toż albo pożeracie, albo same pastwą się stajecie. I nie zawsze miłość wam imię—czasem poprostu ciekawość, litość lab obawa. Słabszemi być wam dano, a oto nieraz mniemana przewaga wasza wprowadza was w zasadzkę. I bywa, że tajemnicą podejść was można, zdobyć zaś równie postrachem, jak i nadmiarem pokory. I wtedy daiwią się ludzie i mówią: .co? taki Childeryk? taka fizyczna i moralna szpetota? człowiek wstrętny, brzydki, zły? O moi pań- stwol a jakby jeszcze i głupi? przecież i to się zdarzało...
Ten przynajmniej głupim nie był. Do tego, jak- bądź brzydki i odpychający, oczy miał tych czarodziejskich uroków pełne, jakieto baśu przypisuje grzcchotaikowi, wabiącemu ka zgubie kolibry. Grały w nich dziwne tęsknoty, nienasycone żądze, o- bietnice jakieś bezdenne, niekiedy silna wola, groźby pełna, niekiedy smutne błaganie...
Takim on bywał od święta.
Ale na dzień powszedni, usposobienie miał podobne do źle wywabionej plamy, która za lada przykurzeniem na wierzch wyłazi. Dowcipny, raczej nawet złośliwy, rzecz najpoważniejszą w śmieszność umiał obrócić, nikogo nie oszczędzał, nikomu nigdy nie przebaczył, najzażylszych przyjaciół chętnie o- czerniał. W literaturze też nikt dla niego nie był dość wielkim, wyjąwszy chyba nieżyjących. Powagi żadnej nie znosił, przeszkadzała^mu, ubliżała, wyzywała go na ostre, choć sobie i nie życzył. Ale trudno. Już to brak krytyki jest jedną z najniebezpieczniejszych u nas chorób społecznych—tak mówił.—Zjadają nas wzajemne grzeczności, zobo- pólne kadzidła, ustępowanie sobie z drogi z uprzejmym ukłonem, ujmujące sprzeczki salonowe przy wejściu we drzwi do świątyni sławy jednodniowej. Ztąd tyle kieszonkowych geniuszów, ztąd takie przezroczyste wielkości, tych namaszczonych, prawowitych, tak czy owak uznanych. Z poświęcenia tedy dla przygnębionej srodze sprawy społecznej,
w obronie posłanniczej idei, zawód krytyka sobie obrawszy, w uczennicah swoich, również pilnie, pod pozorem stylu, zmysł krytyczny kształcił.—Od kobiet zaczynać należy—takie było jego zdanie—t niemi jednemi dogadać się jeszcze można, ich wpływ jest niewątpliwy, niechże więc zbawienny będzie. Trochę mu to szło oporem, pedanterya rzadką bywa u płci żeńskiej cnotą, do tego same tylko w okn bliźnich wypatrywać słomki, rzeczą jest niekaż- dego kuszącą, niejednemu wstrętną. I nareszcie, kto drugich rozumu uczy, sam też nauczany bywa, a i to się zdarzało. Wtedy, o biedny Childeryku, jakżeś nieszczęśliwy!... Schorzałą oto masz duszę, ztąd cały ten niepokój w tobiel Małoż cię jeszcze goryczą w życiu pojono? Złudzenia jakiekolwiek? tyś je dawno stracił! I po co ci ludziom w oczy prawdę gorzką mówić 1 czy cię korci, że jeszcze zamało masz wrogów? Któż cię kiedy zrozumie? Kto z tobą smutki twoje podzieli? Nikt, sam jeden, wiecznie sam jeden, zły, zgryźliwy, potępienia godny, wyśmiany! Rzeczy te wygłaszać umiał niepewnym od wzruszenia głosem, łza nawet, ile razy zechciał, drżała mu na rzęsie.
Ostatecznie, był to człowiek bez zasad żadnych,
• zmienny, przebiegły, wreszcie nawet i bezsilny, chy- baby w obec słabszych jeszcze od siebie. Niemałym mu też sprzymierzeńcem była, otaczająca przeszłość
jego tajemnica. Nikt nie wiedział: zkąd się on wziął, jak i kiedy? Nietylko rodziny, ale i krewnych nawet nie miał. A może się poprostu do nich nie przyznawał...
ROZDZIAŁ XII.
Mglisto, nabierające zarysów obrazy. Piękny Henryk. Marysia wybiera się nie wie dokąd.
W instytucie panny Akwiliny niemało było roboty. Talent doparyzkiego akcentu sama ona krzewiła, nikomu się w tem wyręczać nie dając. A była wymagająca! o! nic dziwnego. Toż mniejsza o to co się tym błogim akcentem wygłasza, byle tenże nieskazitelny był jak potrzeba, to jest jak potrzeba w towarzystwie, ma się rozumieć w przyzwoitem, a wiadomo przecie co to przyzwoitość.
Otóż ile się to tam Marysia oduczać musiała, ile . uczyć na nowo!
A także i Zosia. Bo Zosia zaraz się tam za nią przeniosła. Jedynaczka, ojciec niczego jej odmawiać nie umiał! Jakże jej sobie bez Marysi radę
jaką dać? Ona zrozumieć nawet nie mogła, żeby się one kiedy rozłączyć z sobą miały. Poczciwa Zosia, nie bardzo była zdolna; z talentów, to już chyba tylko rysunek narzucić jej było można, a i to jeszcze ż konieczną Marysi pomocą.
Ale w czemże ona jej pomagać nie musiała! Cóż dopiero kiedy przyszły wypracowania stylowe! “Wykazać wady komedyi: Zrzędność i przekora“—takie było naprzykład zadanie. Marysia byłaby wolała zalety, ale nie, trzeba było chcąc niechcąc szukać plam na słońcu. “Wytknąć słabe strony Mohorta.“ Słabe strony, kiedy tam tyle silnych. Kiedy na to przyszło, Marysia dobrze już po dwunastej położyła spać spłakaną Zosię, a sama całą noc siedziała,
i wreszcie wysmażyła za nią i za siebie coś, do czego najmniejszego nie miała przekonania. «Rozebrać Jana Bieleckiego.“ Ta ostatnia, wcale nawet dla skromności panieńskiej drażliwa propozycy a, miała przynajmniej to do siebie, że w skutkach swoich rozbudziła w Marysi nieznaue jej dotąd samodzielności poczucie. -
Rrzecz była taka.
Poprzednio już pan Childeryk razy parę w obec klassy całej wystawiał wypracowania Marysi, posądzając ją nader chwalebnie o wrodzone do krytyki zdolności. Jakże się mylił! Ona poprostu cierpliwie była posłuszną. Ona, nie myśląc nawet
o tem, narzucony sobie obowiązek spełniała, jak-
bądź przechodził jej siły. Kazano, cóż dopiero, gdyby proszonol Gdyby proszono, być może wymusiłaby w sobie zdolności jakich i nie miała...
Otóż, kiedy przyszło do ocenienia wypracowaó z pomienionego zadania, pan Childeryk wziąwszy zeszyt Zosi, znacząco tylko spojrzał w stronę Marysi, i nie czytając podpisał: wzorowo. A potem, w czas jakiś, przy wieczornej zabawie, rzekł ni ztąd ni zowąd do Marysi:
— Panna Zofia musi mieć serce za dwie osoby.
— Dla czego?
— Bo pani ma rorum za siebie i za nią.
Marysia poraź pierwszy w życiu uczuła się obrażoną.
— Zosia jest mi więcej niż siostrą—odrzekła zapłoniona. — Dla tego wszystko mamy wspólne, i w tym razie ta jest chyba po mojej stronie przewaga, że doprawdy, czasem możebym sobie i rady nie dała bez rozumu jej serca.
Odpowiedź godną była osoby, którą przyniewa- C lano obrabiać Fredrę, Pola i Słowackiego—i p. Childeryk, straciwszy rezon, odszedłjak zmyty. Ale w tejże chwili zdjął żal Marysię tego co powiedziała, i byłaby wolała Bóg wie jak trudne zadanie do opracowania, od tej nie znanej sobie dotąd improwiza- cyjnej łatwości. Co jej się stało? zkąd w niej taka gorączka? — nie mogła sobie darować, że
8
komuś przykrość sprawiła. Kiedy sama została, rozpłakała się myśląc nad tein: jak to trudno być dobrą, a zato jak jest łatwo popgdliwością ludzi od siebie odstręczać. I wtedy, poraź pierwszy uczuła, źe nie wszystkiego z książek nauczyć sig można,
i że nie w jednej rzeczy samemu sobie potrzeba być szkołą.
Cóż dopiero, kiedy nazajutrz, na prośby pana Chil- deryka, przyszła do niej Zosia wstawić sig za nim, żeby mu przebaczyła. Uznawał sig winnym, i pragnął tylko nie stracić jej szacunku. Zosia nic nie wiedziała o co chodziło, ale gorąeo za nim przemawiała, i Marysia przekonać sig mogła: jak dalece oboje w tym razie lepsi byli od niej. Zosia bowiem, jak wszyscy, nie lubiła pana Childeryka—on zaś, jakbądi dużo go to kosztować mogło, udawał sig w pokorg...
Ten biedny Childeryk! zgorzkniały, opuszczony, skłopotanyl Wprawdzie, nie licząc wypracować, mocno on uciemigżał sążnistemi rgkopismami swoich wykładów, które po nocach przepisywać było trzeba (bo żadna książka nie była mu dość dobrą)—ale któż tam nie uciemigżał w ten lub inny sposób? Bo w Instytucie onym, wiedzieć to trzeba, każdy z uczących tak wykładał i tak pilnował skutku, jakby wyłącznie jego tylko przedmiot stanowić miał o przyszłym losie uczennicy. Ale też, jak wiemy, ogłoszeniom powołującym sig na zakład panny
Akwiliny, w zupełności zaufać było można. Tam nawet gimnastyska, taniec, podnoszone były do godności talentów.
Owo zgoła, o jednych tylko robotach ręcznych nigdy tam nie bywało mowy, i gdyby nie przinuso- wa praktyka u państwa Czereśniów, a także gdyby nie kucania, ogródek, i w ogóle służba demokratycznie u pani Trzmielskiej obowiązującą, Marysia mogła wyjść ztamtąd nie umiejąc igły trzymać w ręku, nie wiedząc jak sobie radzić z polewaczką i szczotką, lub w przekonaniu: że kurczęta rodzą się z wątróbkami i pępkami pod pachą, prosię zaś wielkanocne z ostruganym chrzanem w gębie. Krój sukien — Boże uchowaj!— a nóżby ztąd przymówka do owej mrocznej panny Akwiliaj^ przeszłości! Jeszcze chyba szydełko czasem dla tonu—wstawki, szlarki, friwolity. Było nawet kilka panien, które się koronek uczyły. Ale to już w dziedzinę talentu wkraczało—więc i przyczynę bytu mogło mieć, i miało.
W ogóle, popisy talentów odbywały się tam jak najczęściej, i byle chwilą wolna: grano, śpiewano, tańczono. I byłoby z tem nawet dość przyjemnie Marysi, gdyby ją z Zagajewa choć trochę lepsze dochodziły wiadomości. Pani zawsze się chętnie do miasta wybierała, ale oto rok już upływał, już i na drugi dobrze się zaniosło — ata o wyjeździe ani myśleć; brak sił, uparty kaszel, wycieńczenie wiel-
8*
kie, choć zawsze i niewątpliwa nadzieja pole- » pszenia.
Tymczasem, zdarzyło się właśnie; że z powodu imienin panny Akwiliny (raczej zapewne urodzin— ale których? rzeczby szpetna badać)—w Instytucie miał być wydany bal co się zowie. Na przyjęcia podobne zapraszano także młodzież męzką. Wprawdzie z rzędu tych, co to w mniemaniu tylko własnem na głowy się liczą; w przekonaniu zaś gospodyń, są po prostu parą nóg do tańca;—niemniej za nic ich mieć nie można — jedzą bowiem łapczywie, i gdyby ich nie pilnować, papierosami na schodach by • się zaciągali. Byli to bracia panien i kuzynkowie dalsi—przesyceni światem pensyonarze, srogim do idealizmu wstrętem przejęci czwarto-klasiści, pogardliwie się o przeszłości wyrażający uczniowie gimnazyalni (wszyscy we frakach czarnych, całkiem incognito). Wiedziała panna Akwilina, że tacy, jeżeli się kochają, to tylko w pannach o wiele od siebie starszych; że panny także tylko starszych od siebie za cośkolwiek mają—ztąd w zupełności tym
i tamtym ufała, i to tłomaczy: dlaczego, przy całej dla rodu męzkiego pogardzie, zamiast zupełnie stosunek ten precz odsunąć, wolała raczej rzecz urządzić ad usum Delphini.
Dziwniej to trochę, że wyjątkowym sposobem tym razem dozwoliła też wstępu niejakiemu panu Henrykowi Strzale; trzeba jednak wiedzieć, że młodz*an
ten prosto z Paryża przybywał, kędy tylko co nauki . odbył, i ztąd akcentowi jego francuzczyzny najmniejszego nie można było zrobić zarzutu.
Byłto daleki krewny Zosi—chłopiec bardzo przystojny, dobrze wychowany, posiadający nawet talent do rysunku i śpiewu, co go jeszcze tern więcej pannie Akwilinie zalecało.
Już na parę dni przedtem, Zosia z największem uniesieniem oznajmiła Marysi jego przybycie. Razem się chowali. Zawsze go bardzo kochała, dziś obie z Marysią kochać go będą—bo go nie kochać niepodobna. Wprawdzie przeważało w jej wspomnieniach: że jej zawsze niemiłosiernie dokuczał, przewodził nad nią, miał ją za baj bardzo; nie mogła też powiedzieć: żeby kiedykolwiek dbał o nią, lub się dowiadywał choćby listownie, lub w jaki- bądź sposób o niej pamiętał,—i Marysia zadawała sobie pytanie: czyby jej w razie podobnym nie zobojętniał nawet ktoś najbliższy sercem?; ale ona nigdy na żadną taką próbę wystawioną nie była,
i myśląc o tein, dziwiła się sama sobie: zkąd jej się coś podobnego plątało po głowie? Z nikim się ona nie chowała razem, i lata jej dziecinne wyglądały podobne do pustkowia, wpośród którego błąkało aię tylko blade Pietrka wspomnienie. Prawda—coraz nawet bledsze. Co się z nim dzieje? czemu jej wiedzieć o sobie nie daje—choć przyrzekł? Czuła się niewdzięczna—ale czy ona temu co winna? Czy
winna temu Zosia, że kochą swojego Henryka? Czy winien Childeryk, że nikogo nie kocha? Może gdyby był kochany....
Wszystkie te nie wesołe rzeczy myślała sobie Marysia w przeddzień owej zabawy. Rozbierał ją jakiś niepokój — czegoś tęskno jej było, czuła się rozstrojoną, nie swoją. I czego dotąd nie bywało, zazdrościła Zosi, że kogoś koGha — a temu komuś, Zosi zazdrościła. I sama siebie przed sobą się wstydziła, i nie wiedziała co jej się stało, i wydawało jej się, ie jej znów dawne zagraża osamotnienie.
Pomnażało jej smutek, że już oddawna z Zagaje- wa żadnej nie miała wieści. Nieprzeparta jakaś potrzeba do tego miejsca ją ciągnęła. Byłaby chciała w ptaka się zmienić, żeby tam choć na chwilę módz polecieć—miała jakąś pewność, że to by ją pocieszyło. W ostatnim razie, liczyła chociaż dnie do końca roka, nie wątpiąc, że na waka- cye wyprosi sobie pozwolenie odwiedzenia dobrej pani. W nocy długo płakała, i nie wiedziała, jak sobie dać radę. Modliła się, a jednak ciągle ją coś uciskało...
Podobne myśli nie zbyt usposabiają do uciechy. Więc też kiedy nadeszła zapowiedziana uroczystość owa—Marysia blado wyglądała i zmęczona.—Co ci jest?—pytała troskliwa Zosia. — Nic— tak jej powiedziała—głowa mię boli. A to ją serce bolało....
Henryk żadnego na niej nie zrobił wrażenia. Był
#
to w istocie bardzo piękny chłopiec, ale wyglądał dumny w obejściu. Ba! nie dziwota, Strzałowie są arystokracyą w Długoszewskim powiecie. Wprawdzie głucho o nich w historyi, tak jak i w jeografii
o Długoszewie i jego przyległościach; ale jeśli pani Trzmielska, jak wiemy, nie darowałaby nikomu co- by nie słyszał o Wielobrzdęckich — zkądże w obecnym razie na pobłażanie liczyć! Boć przecię Wie- lobrzdęccy nie to jeszcze co Strzałowie, a piękny Henryk wiedział dobrze, co swemu rozgłośnemu imieniowi winien.
Dla Marysi od razu nadzwyczaj był grzeczny. Kiedy go Zosia przedstawiła, wyraził jej całą swoją wdzięczność za przyjaźń, jaką zaszczycała jego kuzynkę. Zosia w jego mniemaniu dziwnie n& tem zyskała.—Gdzie tu dziś do tej małej kapryśnej poczwarki, która była towarzyszką jego lat dziecinnych! Zapewne—sprzeciwiać się jej lubił, ale też równie rozpieszczonego dzieciaka nie było chyba i nie będzie.
Tu wspominali sobie rozliczne okoliczności wspólnych zabaw, zajść z sobą, kłótni i przepraszań— a Marysia słuchała w milczeniu, i przykrość jej to sprawiało. Na tle jej wspomnień dziecinnych, majaczyły tylko pełne utrapienia chwile pobytu w młynie z chińskim dachem, ku któremu pałac wytrzeszczał oczy, ani się troszcząc o to co się tam działo; roztargana Jakóbowa, z pięścią zawsze do sztur-
%
gania gotową. . Jakób wiecznie z karczmy wracający—prawda; że też i Margola, i Znaj dek....
Tamci tymczasem śmieli się, żartowali — a jej w uszach tylko szumiało. Odpowiadała na chybił trafił, tak lub owak — uśmiechała się, sama nie rozumiejąc czemu—była niby tu, a prawdę mówiąc, nigdzie jej chyba nie było, tak dalece wszędzie samej siebie jej brakło. W pośród rozmowy, prosił ją Henryk do mazura, i przyjęła roztargniona. Ale tańczono jeszcze polkę, więc siadł przy niej i po salonie się'rozglądał.
— Kto jest ten brzydki jegomość? — spytał znagła.
Marysia spojrzała w kierunku jego wzroku, i czegoś przykro jej się zrobiło.
— To pan Childeryk—rzekła.
— A! to ten wielki człowiek. Tyleż wygląda śmieszny, ile i jego nazwisko, które, ponieważ nie wątpię że jest fantastyczne, od niego zależało wybrać sobie mniej w sprzeczności stojące równie z jego powierzchownością jak usposobieniem.
— Ile wiem, jest to jego nazwisko rodzinne.
— Czyż to ma taki jaką rodzinę?
Marysia uczuła się boleśnie dotkniętą.
— A jeśli nie on winien temu, że jest sam jeden?
— Zapewne — urodzenie nie jest w mocy człowieka, ale stosunki od niego zależą. Ten zaś, nie
«
ma przyjaciół, bo sig o nich nie stara—a raczej, stara sig całkiem przeciwnie. Wygląda też poziomy—niepewny—zły do Bzpiku kości.
— Nigdy mi on nie zrobił nic złego—z cicha szepnęła.
♦
Henryk, usłyszawszy to, zmięszał sig i począł mówić o czem innem.
W chwilg potem zaszło zdarzenie, które jeszcze ostrzej stosunek ten rozstrzygło. Właśnie zagrano mazura, i Childeryk zbliżył sig posuwisto—ofiarując Marysi swoją rękę.
— Pan się zapewne myli—rzekł Henryk—to jest moja dama.
— Nie mylę się, łaskawy panie—odparł tamten bardzo grzecznie—w dowód czego odwołuję się do własnej pani pamięci.
Marysia struchlała. Ona istotnie wczoraj jeszcze przyjęła zamówienie Childeryka.
— Więcej nie 2ądam—rzekł ten ostatni—i z ca- .łego serca ustgpujg gościowi. Ju tu prawie domowy...
To powiedziawszy, skłonił sig i odszedł.
Kiedy tańczyć przestano, zbliżył sig do Marysi,
i pierwszy przepraszać ją począł, i sam sig z całego tego zajścia usprawiedliwiał. Widząc ją od dni kilku smutną, chciał ją wcześnie do rozrywki zobowiązać; winien był jednak pamigtać, że przyrzekając mu wczoraj, tak samo pewnie o tem nie my •
ślała, jak i w obecnej chwili przyjmując innego. Zdarzyć się to może każdemu, cóż dopiero przy za- przątnieniu umysłu czemś ważniej szem niż zabawa. Zdawał się czytać w jej duszy, i własne jej wypowiadać słowa.
Marysia, za całą odpowiedź, z wdzięcznością tylko podała mu rękę, z całego serca obiecując poprawę, i zaraz sama zamówiła go na resztę wieczora, co też on z nietajoną radością skwapliwie przyjął.
W chwilę potem, wyraził życzenie zrobienia znajomości ą^swoim współzawodnikiem. Henryk przyjął go zrazu zimno i dość z góry, w okamgnieniu jednak opamiętawszy się, stał się grzecznym i nawet uprzedzającym. Uczuła Marysia, że to dla niej przemógł sam siebie, i razem rada była temu i nie- rada. Z jednej strony, poczucie władzy nad nim miłość własną jej łechtało, z drugiej odstręczała ją myśl nadania mu pewnych praw nad sobą. Po- , przednio już, kiedy go proszono żeby śpiewał, składał się najzupełniejszą niemożnością, jednak na prośby Marysi nie wahał się ani chwili, i to jej się nie zupełnie podobało. Obecnie, dowiedziawszy się że jest zajętą na resztę wieczoru, sposępniał, mniemał jednak, że potrafił to ukryć, ale zdradził go nadmiar wesołości. Zdradził przed kim?—spytacie.
Ha! ha! juściż nie przed Zosią...
ROZDZIAŁ XIII.
Okienko w żyoie zagrobowe. Powrot z poza świa- * tu. Obawa tajemnic Dębowej Góry, oraz konieczność ich zgłębienia.
Nie dalej jak nazajutrz, przyszła wyczekiwana z Zagajewa wiadomość.
Jnż Marysia nie pojedzie tam ani na wakacye, ani nawet nigdy. Nie ma ani po co, ani do kogo. Dobra pani już nie żyje. Umarła właśnie w chwiH, kiedy zajechał powóz, którym się już na pewno do miasta wybrała. Rzecz dziwna, w dniach ostatnich najzupełniej odzyskała siły; że zaś i poprzednio zawsze pewna była wyzdrowienia, skutkiem tego tedy nie zostawiła żadnych rozporządzeń, i Marysia odtąd własnym przemysłem radzić sobie musi.
Tak pisała panna Augusta, a kiedy to Marysia * czytała, koniecznie płakać jej się chciało, ale jakoś nie mogła. Uczuła tylko, jak ją zewsząd obeszły dreszcze, jak coś władzę w nogach jej odjęło, a natomiast wszystka krew do głowy jej poszła. Ta zaś głowa, z tego powodu, byłaby niezaw odnie pękła, gdyby nie obręcz wyraźnie żelazna, która szczególniej w skroniach coraz mocniej ciśnie. I jeszcze do czerwoności rozpalona, jak się zdaje—tak Marysia mówiła.
Wystraszona Zosia pobiegła pomocy zawezwać. Niebawem położono’ Marysię w łóżko, ale tam zatf- wu przywidziało jej się, że gdziebądź się obróci, wszędzie przed nią plomienistemi głoskami wypisane są wyrazy: sama jedna. Poczem już najmniejszego nie miała pojęcia co się z nią działo.
Chwilami tylko mniemała widzieć Zosię płaczącą. Bywało to w nocy, ale nigdzie ani gwiazd, ani księżyca, coś tylko, niby ognik błędny, za kotarą, czy za krzakiem.
Najczęściej przecież Cygańskie obozowisko. Kłócą się tam Czereśniowie, ale Jakóbowa zaraz pomiędzy niemi porządek czyni. Ba, ba, nie ma tu co czekać dłużej. Ucieka Marysia, aż przybiegła na rozstaje. Stoi drogowskaz, pokazuje wprawą stronę, w lewą stronę, którędyż tu droga na koniec świata? Patrzy Marysia, a to ani drogoskaz żaden, tylko Pietrek z wyciągniętemi w dwie strony rękami.
W jednej pierścionek trzyma, w drugiej obwarzanek, gadajże tu dopiero!...
Wtem oto woda jakaś, jezioro czy rzeka, trzeba tam wskoczyć, niema rady. I chce to zrobić Marysia, i nic może, a musi. A tu pałac wytrzeszcza o- czy, a tu z wieżyczki ktoś chustką wieje. O! co tu męczarni, co tu pracy marnej, co tu wysiłku nad siły!...
Raz tylko jeden bardzo pięknie rzecz się cała wyjaśniła. Było to na wakacye. Dobra pani zupełnie jest zdrowa, Margola u niej w służbie dozgonnej, Ćwiklińska na łaskawym Chlebie, Znajdek się na kanapie wylęga. I wszystko tak się już wybornie Bkładało, kiedy w tem odezwała się panna Augusta, że lepiej o tem wcale nie mówić...
Rzecz dziwna, zwykle tak było; pani jest tuż, o- podal, czy też jedzie dopiero, czy coś mówi, czy sobie czegoś życzy, trudao wiedzieć; dość że koniecznie trzeba iść do niej, a tu nogi w ziemię wrosły, ani rusz z miejsca. Co tu robić? Sili się Marysia, nie, ani sposobu. Ze zmęczenia obfity pot na nią uderza. Stara się jak może, Pietrek jej pomaga, pan Childeryk jej pomaga—pierwszy bardzo nieśmiały, bo ma ręce spracowane, drugi politowania godny, bo jest sam jeden; pierwszy dobry, bo złym być nie .może, drugi niedawno jeszcze odpychany, dziś przebaczający—a ona od obu silniejsza, i samej siebie się bojąca. Al® tej siły ani użyć! więc co komu zta-
kiej? Lubiła i Kraska, żeby'się jej bali, czy to lepiej niż się samej siebie bać? A tu jeszcze Zosia przy " światełku bladem...
Tymczasem zewsząd mgły, ciemaość, zawiłe drogi, spadanie z góry, wirowanie w powietrzu., nieuniknione konieczności, nieprawdopodobne przymusy, niemożebne wyjścia. Nareszcie, kiedy się zwolna owe mgły rozpierzchły, to cóż się pokazało?—oto że pani już niema. Toćże przecie wczora właśnie umarła...
Nie, nie wczora, to już blizko miesiąc temu, miesiąc życia czy śmierci? jak to nazwać?—ale mniej- szA) to. W tym przepływie bezdennym i bezbrzeżnym, który się nigdy i nigdzie nie zaczął i wcale nie skończy, cóż znaczą dnie, lata, choćby wieki? Istnienie ziemskie najdłuższe zgarniesz w błysk jeden. Ale co to jest najdłuższe, lub najkrótsze? Wymoczek mikroskopijny, tak samo całość swego bytu przeżywa, jak cedr pamiętający jeszcze króla Salomona. Opowiadano mi raz o kimś, który spadł z trzeciego piętra — pośpieszam dodać, że się nie zabił. Otóż człowiek ten, w tej chwili jednej, z najdrobniejszemi szczegółami przebiegł w myśli dzieje całego swego życia, od kolebki poczynając aż do grobu, o którym całą miał świadomość, że go ' na dole czeka. Poprostu wysiłkiem nadludzkim, jak zapewne bywa w &ażdej śmierci godzinie—od strony wieczności w życie spojrzał, a tam już jak
wiadomo, miary czasu niema. Bo tylko na ziemi, z jutra się doczesnego w pierworodnym grzechu dzień wczorajszy rodzi, bo tylko po za ziemią istnieje wiekuista teraźniejszość...
Wróćmy do Marysi. Młodość—potężna to jednak siła! W obec niej, zdarza się, że się śm ierć wbrew swej woli zawaha, i zaraz korzysta z tego życie, żeby sprawę ziemską na swoją stronę przeciągnąć. Wtedy człowiek, na nowo niby rozpoczynając istnienie, żywiej czuje, żywiej wspomina, żywiej sądzi,
i jak dziecko wielu rzeczy się uczy, i jak ono niejedno zgaduje, choć też, wzorem jego, nie koniecznie trafnie, ani nazbyt sprawiedliwie...
Marysia dość jeszcze długo wypracowywała w 60- bie życie. Nareszcie, kiedy się już przytomniej wokoło siebie rozpatrzeć mogła, kiedy się Zosi bacznie przyjrzała, to w jej bladej, przywiędłej twarzyczce, w jej oczach wpadłych, wyczytała tyle tro- 8ki w łzach przebytej, tyle nocy bezsennych, że dopiero teraz poznała, jak dalece przed samym grobu zrębem, Anioł Stróż jej za rękę ją zatrzymał. Zosia uśmiechała się: wartoż nawet mówić o tem? Wszyscy się o Marysię równo niepokoili. Po czciwy Henryk dopóty nie odjechał, dopóki się nie upewnił, że już stanowczo z niebezpieczeństwa wyszła. Pan Childeryk nawet nieustannie się o nią dowi adywał, nieraz godzinami całemi siedział jak struty.
*
Zarumieniła się Marysia. Co jej tam Henryk! Ale Cbilderyk o niej ciągle myślał... Lubiła się nad tem zastanawiać. I kiedy to zrobiła, dziwny ją o- garniał egoizm. Należy jej się to, bo oua niema już nikogo.
— Jakto nie ma? A Zosia? Tu znów zarozumiałość sąd jej paczyła.
— Zosia, cboćby chciała, nie mogłaby jej nie kochać. Ten zaś, żeby módz, chcieć musi—więc tem większą jest jego zasługa. I potem, on jest jak ona sam jeden, ztąd tem słuszniejsze pobratymstwo ich ducha...
Ostatecznie o przyszłości myśleć wypadało. Jak tu’sobie dalej radzić? -Jakim sposobem nauki skończyć? Zkąd środki na to zdobyć?
Tu znowu Childeryk z sercem się swojem nastręczył.
— Ma stosunki—mówił z nieśmiałością.—Jak- bądź mały jest i nic nieznaczący, to przecież nieje- dnę ludziom wyświadczył przysługę, za którą w zamian nigdy nic nie żądał. Zna ludzi dostatnich, którym nic łatwiejszego jak się pracą wypłacić. Nareszcie, panna Akwilina za nic nie puści od siebie uczennicy, która jest jej zakładu najświetniej- szem zaleceniem.
Wydało się Marysi, że nikt o niej w tym razio tak jak Childeryk nie pomyślał. A przecież Zosia od pierwszego raaa ani słyszeć nie chciała o ja-
kichbądź dla Marysi kłopotach.—Razem będą, i rzecz skończona—tak mówiła nie wdając się winne wywody.
Ale Marysia od nikogo pomocy żadnej nie przyjmie. Ona koniecznie uszanuje ostatnią opiekunki wolę. Mimowolną wolę, co prawda, ale tak widać Pan Bóg zrządził, i ona odtąd wdzięcznością kierowana, własnemi siły iść dalej pragaie. Właśnie potrzeba jest korrepetytorki dla niższego oddziału. Marysia obowiązki te przyjmie, i w zamian za dalszy pobyt na pensyi spełniać będzie.
Ale o tem myśleć jeszcze przedwcześnie. Potrzeba wprzódy siły odzyskać.
Któż choć raz w życiu nie doznał owych rozkoszy przychodzenia do zdrowia, kiedy to organizm wszystkiemi porami zdaje się wchłaniać w siebie warunki bytu; kiedy wrażenia, rzekłbyś, przyrodzoną chwil krótkość, niby coś sprężystego, naciskiem własnym przedłużają, zmysły zaś, do wysokiego stopnia podniesione, utrzymują cię bezprzestannie w stanie środkującym pomiędzy rozbudzeniem i jakąś jeszcze przez pół senną jawą? W głowie niekiedy zlekka szumi, chwilami w oczach i mroczy się od blasku. Wtedy najpożądańszą bywa szara godzina, z urokami swoich półcieni, z łagodnym ciszy swej nastrojem, z tym nieokreślonym stanem falowania i drżenia, w pośród którego przedmioty opływają cię, niby tylko lekkiem samych siebie na-
9
«
¿ładowaniem. O zachodzie słońca, kiedyś książkę złożył, kiedy wzrokiem utoniesz w resztki blasków na niebie, niby coś sobie myślisz, ale wiesz tylko, że ci tak dobrze, i źe lepiej nie pragniesz...
Bywało, w cichym zmroku, wokoło Marysi, garstka wesołych towarzyszek półgłosem gwarzy, a ona zagłębiona w miękkiem siedzeniu, pół słuchała, pół się zamyślała. Postacie wydawały jej się cieniami rzeczywistości, zmieszane głosy grały jej w uszach niby szum daleki. Niekiedy się tam i Ćhilderyk wpraszał pokornie. Wtedy bawił ją opowiadaniami wypadków swego życia. Najczęściej smutne były, on je przedstawiał w sposób komiczny, i pierwszy śnJlał się z samego -siebie. Marysia osłabiona łzy połykała, a potem rozmyślała długo i coraz częściej, i wtedy stawał jej na oczach wzrok Childery- ka, iskrzący w zmroku, w nią wpatrzony, wzrok pełen niepojętych dla niej zaklęć, często nawet łzami zamglony, choć się śmiały usta. Człowiek ten taki osamotniały, ma w sobie skarby uczucia, u których .szyderstwo postawił na straży, ponieważ, w słusznej swej dumie litością obojętną gardzi, a zaufania jego nikt sobie współczującem zaparciem się siebie wysłużyć nie pragnął. Wcześnie osierociał, nikt go nigdy nie kochał, sam się z życiem łamać musiał, podobnaż takiemu nie podać braterskiej dłoni?
To wszystko gdy dumała Marysia, Pietrek uparcie w myśli jej stawał. Pietrek szczerze poczciwy, a tak mało zajmujący miejsca, Pietrek milczący, nieśmiały, a taki poświęcony! To cóż? czyż mu ona potrzebna? I potem, ten prostaczek dachowy, czyż on jej równy? czyżby oni oboje mogli jednemi szlakami iść? Bo niećylko drogi życia, ile ich widnokręgi, różne są, stosownie do czyjego wzroku. Jeden dalej sięga niż wędrowne obłoki, drugi pod stopy sobie patrzy, inny w koniec nosa. Pojąłżeby Pietrek dzisiejsze duszy jej potrzeby, rozkosze u- mysłu, tęsknoty serca? ZoBia, to przynajmniej z tej Bamej co ona sfery pragnień, może i zawodów (bo któż wie co za górą?), ale i to powierniczka nie dorastająca bystrzejszych polotów, zawiele w niej może spokoju, nic jej jeszcze nie wypróbowało, po co ją udręczać przedwcze*śnie, więc i daremnie?
Tymczasem Zosia, dniem i nocą o tem jedynie myślała, że jak tylko będzie można, zabierze Marysię do Dębowej Góry} i tam powietrzem świeżem siły jej orzeźwi, rozrywkami smutki jej ukołysze,
i choć czas jakiś sama ją sobie będzie miała.
Dębowa Góra, oto jeszcze jeden przedmiot, który, wyznać to trzeba, niemało nieraz Marysię nie” pokoił, obecnie zaś więcej niż wprzódy. Jak wiemy, z tego powoda niejednokrotnie wspomnienia swoje przetrząsała—nazwa tej miejscowości nie była jej
9*
obcą, ale w jakich okolicznościach ? gdzie i kiedy? dobadać się ani sposobu! A nuż to jest miejsce to samo, z którego dzieckiem będąc uciekła. Jeśli jednak to samo, dla czego Pietrek nigdy wyraźnie go nie nazwał? Co prawda, ile razy powiedział: .unas“ —Marysia wiedziała dobrze o czem mowa, ztąd nigdy na myśl jej nie przyszło dokładniej go o to roz- pytać. Zresztą i nie dbała, same tylko przykre mając ztamtąd wspomnienia. Ale pewnie, znając przyjazny jej z Zosią stosunek, sam unikał bliższych co do tego objaśnień. Zastanowiło to Marysię. Człowiek taki prosty, tak jednak delikatny...
Zosię wjtym przedmiocie badając, zawsze się czegoś niepokojącego dowiadywała. Pałac tam jest na feórze, i to istotnie zgaleryą oszkloną cd strony jeziora. W niej cieplarnie z najrzadszemi krzewy... ale mDiejsza o to.
— A młyn, czy jest tam jaki?
— O, i nie jeden.
— Ale u grobli, z wyginanym dachem?
Czy z wyginanym? nie uważała Zosia. Ale zdaje jej się, że tak, od strony okien gabinetu jej ojca. Tak, tak, podobny do chińskiej pagody.
Więc chyba to samo, pewnie to samo. No, ale
i w takim razie, toż dziwne tylko Boskie zrządzenie, czy go unikać? po co? choćby nawet i można. A jak też to konieczność, ofiara z siebie, obowiązek do spełnienia? I wreszcie, po latach tylu, któżby tam
— 133 —
poznał] Marysię? Margola dawno nie żyje, i chy- baby tylko Jakóbowa... ale ta znów, jakiemby prawem?
Zapłakała Marysia.
Sama już mogiła Margoii, tej biednej, tej pogardzonej, której ona życie zawdzięcza i pacierz pierwszy, sama już ta mogiła jedna warta pielgrzymki, «hoćby przez ciernie iść. na nią przyszło...
ROZDZIAŁ IX.
Hrabia Kobalt. Rozliczne znajomości dawne. Pałac i młyn. Mogiła Margoli, i to co głupiego z niej wykwitlo. Czy Pietrek dobrze zrobił: że go nigdzie . niema?, £
W przeddzień odjazdu Marysi, na pożegnanie bawiono się trochę, ale bez tańców, przez wzgląd na jej żałobę, i słabe jeszcze zdrowie. Childeryk smutny wyglądał i roztargniony.
— Sam niewiezkąd mu się to wzięło—tak mówił uśmiechając się z goryczą—ale przejdzie to, jak już nie jedna rzecz, którą w życiu w ręce trafu przegrał. Traf ludzi zbliża i traf rozdziela, tu i tam nie zawsze trafnie. Gzy pani choć czasem pomyśli o swoim nauczycielu?—spytał zcicha Marysi.
Nauczycielu? czego? — z kolei zapytaćby można.
O nauczyciele! jakaż to wielka pomiędzy wami roz
maitość! Zupełnie jak i w przedmiotach, których się człowiek aż do grobu uczy, niekiedy całkiem zbytkownie. Bo są i miłości nauczyciele...
Nie mówimy, żeby koniecznie wobecnem usposobieniu Marysi zachodził podobny wypadek. Nie, przeciwnie, to tylko przyjaźń słodka, ciche współczucie, a nawet, powiedziećby można, rodzaj po- prostu wypracowania stylowego, krytykującego wadliwy ustrój wyroków przeznaczenia. Wreszcie,
0 Boże! i któż tam dojdzie, w jaki to sposób formułują się rzeczy podobne w zawróconej, a trochę i samowolnej szesnastoletniej główce?...
Bądź jak bądź, kiedy odjeżdżać przyszło, wydało się Marysi, że, jak to było w śnie gorączkowym, stopy w ziemię jej wrastały. Mówiła sobie:—to tylko obawa miejsc tych, ku którym, w niepewności następstw, zrządzeniem nieuniknionein wracać jest zmuszona. Ale znowu, kiedy już w drodze była, to czuła wyraźnie, jakby cała lepsza jej połowa po za nią sobie została. Dziwne uczucie, atak dojmujące!
1 przywodziła sobie na pamięć wszystkich, których kiedykolwiek w życiu swem niedługiem, za cobądź kochała. Nie, nikogo tak jej trudno nie było o- puszczać, jak “jego.“ Co on bez niej pocznie? jak sobie da radę? —wszystko nawykł jej powierzać. Pisywać do siebie przyrzekli... dałby Pan Bóg, żeby to tylko dla wprawy stylowej...
Kiedy już do fatalnego zbliżały się kresu, zatrzymali ich powóz dwaj panowie konui, którzy wyjechali na ich spotkanie. Byłto Henryk i hrabia Kobalt, którego Zosia zaraz z radością przyjaciółce przedstawiła. Henryk badawczo Marysi się przyglądał, posmutniał widząc ją mocno zmienioną, a potem rozpytywał troskliwie, i już odtąd ciągle przy niej jechał. Co do hrabiego, ten o nic nie pytał, tak dalece zdawał się wszystko wiedzieć, czy też niczego nie być ciekawy.
Byłto człowiek bardzo dostojnego pozoru—także miły w całem słowa znaczeniu—słodki, uprzejmy, wyszukanie grzeczny, z rodzaju tych, co to przy pożegnaniu gotowi nietylko palto ci podawać, ale
i wdziewać kalosze, i gdyby można parasol jeszcze nad głową ci rozpostrzeć. Przymioty te nieodłącz- nemi były od jego pojęć o dobrym tonie. Ten bowiem był jego, rzec się godzi, osobliwszym bogiem, bogiem domowym, jak chętnie twierdził, bogiem dziedzicznym, jak co chwila dawał do zrozumienia. W ogóle dziwnie mu szło o to, ażeby mniemano o nim, że jest hrabią z hrabiów, choć podobno nie dalej jak jego ojciec był rodu protoplastą. Ale nie, w przedmiocie poczucia wagi społecznego swego stanowiska, o wiele on przechodził rodzinę Strzałów, a więc tembardziej Wielobrzdęckich. Ztąd i owo form bałwochwalstwo, będące w jego mniemaniu konieczną cecbą ludzi wyższego świata. Że je-
dnak, mimo całego wysiłku, i tak jeszcze niezupełnie czuł się pewnym swego, przyszło mu tedy na myśl być postępowym, i popularności szukać. Ztąd wyższym od siebie zawsze miał do zarzucenia feu- dalizm (jak nazywał) i pojęcia wsteczne, niższych zaś koniecznie o zachcianki socyalne posądzał. I dopiero, u zejścia się z sobą tych dwóch skrzyżowanych dźwigni społecznych, linę własnego eklektyzmu naciągnąwszy, kunsztownie tańczył na niej, balans przyzwoitości w drżących rękach trzymając,. w pilnej obawie, aby się ani tu, ani tam nie prze- chybnął. Wiedzieć znów trzeba, że na końcach o- wego balansu, przyczepione były dwa dogmata: “ni- czemu się nie dziwić, i czynności swoje głęboką o- t&czać tajemnicą“;—że zaś u drugich szanował to, co w sobie życzył mieć cenionem, dawało mu to u- spakajającą pewność, że z sobą ściśle zsolidaryzował społeczeństwo całe. To do niego znając, pojmiemy łatwo, dla czego nieraz przy drzwiach zamkniętych powierzał żonie zamysł pojechania na przechadzkę, albo czemu się nić nie ździwił kiedy umarła. Obecnie, Zosia jedyną była mu powierniczką; kochał ją bowiem nie przez grzeczność samą, ale z potrzeby serca, bo to był w gruncie wcale dobry człowiek, trochę tylko przeceniający powagę swego stanowiska, i przeto śmieszny, choć nie więcej jak na własną potrzebę. Stosunek przyjaźni jaki sobie Zosia obrała, odrazo za swój własny przyjął, na nie w i-
dziane, nic ma się nie dziwiąc, tak dalece pewny był wpojonych w córkę zasad wybrednego tona. Nie badał także kto była Marysia i zkąd się wzięła? raz przez poszanowanie cudzych tajemnic, a powtó- re przez właściwą sobie jak wiemy postępowość, oraz popularności żądzę. Obecnie, rozpatrzywszy się, znalazł wszystko w należytym porządku; korciło go tylko, że Henryk trochę ma zagorąco nieraz o Marysi prawił. Dla czego zaś go to korciło? —z tak tajemniczym człowiekiem, dojśćby ani sposób.
Tymczasem, Dębowa Góra w istocie okazała się tem, czego się Marysia tak długo obawiała.
Rzecz dziwna jednak, miejsce to, mniej się jej przykrem wydało niż to zdaleka sądziła. Toż i w niem niejedno miłe zaświtało jej wrażenie. Wspominała sobie, jak to niegdyś, zanim wytrwałością życia swego zawiniła, w nieświadomości jutra upływały jej chwile. Krótko to trwało, jednak było. Słoneczne dzionki na piasku nadbrzeża, fujarki pastuszków, jagody w lesie i kwiatki w zboża, a o zachodzie tajemniczy pałac z wytrzeszczonemi oczami, jeden w wodzie' przewrócony, drugi na górze, jak Pan Bóg przykazał... Z kolei, przyszły potem dnie cierniowe... Onemi czasy, ku pociesze, chwałę świetności pałacowej chcąc sobie oglądać, musiała dobrze zadzierać głowy; dziś ona z góry na dawną nędzę swoją patrzy...
t
We młynie obecnie jakiś Niemiec siedzi, po prze- dnicy jego ze szczętem zmarnieli; nie śmiała pytać Marysia, czy to Jakóbowie, ale pewnie oni.
Raz, na przechadzce dołem, zauważył Henryk bardzo malowniczą wierzbę, przewieszoną z urwiska ku jezioru. Zrobił z niej ładne studyum i podarował Marysi. Była to ta sama wierzba, u której Pietrek ją obronił, a potem wybił...
Innego dnia, do lasu ?ię wybrali, do owego, po n£)którym niegdyś Marysia Błoóca szukała. W leśniczówce, po dawnemu, zastali ojca Piertkowego. Stał z czapką w ręku, nazywając ich wszystkich jaśnie państwem. Dziwnie to przykrem było Marysi. Byłaby już może wolała, żeby ją poznał, choć on jeden; smutno to, w miejscach, w których się niemal na świat przyszło, całkiem na nowo rozpoczynać życie! Ona chętnieby go w rękę pocałowała, troskliwie o Pietrka wypytując, o tego swego brata poczciwego, który w bezwiednej prostocie, więcej ją niż siebie kocha. Ale ona przyjdzie tam znowu, sama, bez świadków, koniecznie przyjdzie, na cmentarz idąc, ku Margolinej mogile...
Jednego ranka, kiedy jeszcze wszyscy spali w pa- Ls łacu, wymknęła się i poszła. Wstawało słońce, zwijały się opary z ponad moczarów, lekki wietrzyk unosił je kołysząc, skrzyp żórawi z rykiem bydła się mieszał, zrywały się ptaki z radośnym świego- tem. Mieniło się jezioro w opalowe barwy, w po-
wietrzu przelatywały z szumem wonne tchnienia. MaryBia pełną piersią wchłaniała w siebie te rze- źwiące powiewy. Idący na robotę, mówili Bobie: to ta piękna panienka z pałacu, i całowali ją w ręce, i dziwili się, że tak rano wstała. Panienka z pałacul
o Boże drogi! gdyby wiedzieli!...
Szła dalej dumając.
— Piękna!—I oto Henryk jej się przypomniał; Henryk coraz chętniej w moc się jej oddający, u- przedzający wszystkie jej życzenia, upodobania tylko te mający, co ona.
W tem miejscu, urok władzy jej się uśmiechnął.
On mógłby tem być, czemby ona chciała; mógłby nawet pod jej wpływem przestać być sobą. Ale co jej po tem? Oni nie dla Biebie. Gdzie jemu do Childeryka, tego dziecięcia bólu, który jak ona cierpiał i walczył, i jak ona sam jest. Nie, precz z tym bezsilnym dzieciuchem, którego jak Zosię na pasku wodzićby trzeba.
— Piękna! to cóż z tego? czy ona temu co winna?
I spojrzała sobie w sumienie, i nie znalazła tam
grzechu zalotności, i rzekła sobie: — Zosi go oddam, niech się mną nie łudzi. — Niestety! I któż z nas nie wie, że najlepszemi chęciami, że nawet najcelniejszym ich doborem, wybrukowany jest przedsionek potępienia?
Dla Marysi dzień to był jak się zdaje postanowień płonnych. Koło chaty gajowego przechodząc,
pytała sama siebie:—wejść tam, czy nie wejść? A nuż jej to za dużo czasu zabierze? Nie. Lepiej już z powrotem.
Na cmentarzu srebrzyła się rosa. Tu i owdzie stały zadumane krzyże, niektóre pochylone od starości, omszałe, wyglądały jak wysłużone drogowskazy. Przewieszały się ponad niemi brzozy i wierzby i drżące osiki. Niekiedy przelatujący po ich gałązkach szept jakiś po zaświatowy, rosą je niby łzami obrzucał, a te dotkną*ssy ich, iskrzyły się jak naj- wybrańsze dyamenty. Z ukosa, słoneczne smugi, złotemi pyły przestrzeń przeszywały. Senne szmery zdawały się makiem niepamięci zorane śmierci pole pod skibę zasiewać, i wszędzie grały życia pozory, podobne do tych niepojętych zjawisk, od których wieje upajająca cisza, rozptzęgająca wszelkie zmysłów natężenie...
Dumała Marysia, błędnym wzrokiem ów cmentarz chwastami bujający wszerz i wzdłuż zbiegając.
— Gdzie tu mogiły Margolinej szukać? Tyle cza- sul dawno już zapadła. Gdyby nawet i stał na niej krzyż jaki, jużby dotąd spruchniał; ale i tego nie było komu postawić. Margola nie miała nikogo. A gdyby i miała, to je3zcze powiedzianoby może:— co po tej pamiątce głupiemu? Bo jej podobno wszystkiego brakło, nawet rozumu. A jednak, jej to Marysia życie swoje zawdzięcza, równie jak i
smutną na śnriecie osamotnienia spuściznę. Sama jedna była, więc cóż innego nad sieroctwo przekazać jej mogła? To tak zupełnie jak dobra pani z Zagajewa. Boże litościwył na tych dwóch tak od-' ległych od siebie szczeblach społecznych, podobnaż znaleźć dwie równiejsze nędze? I te dwie śmierci, z których jedna w pałacu, druga na barłogu, obie w opuszczeniu, jakże sobie pobratymcze, mimo stanowiska różnicyl Siadła u krzyża, i łzami duszy wezbrały jej piersi. v
Dwa te istnienia na jej życia drodze, dwie te kobiety, toż niby dwie jej matki niedoszłe!
I wspomniała sobie rozpoczęte szczęście z pierwszą, i niedokończone z drugą, i wspólne upragnienia ich ostatniej godziny, i porównała z sobą ślady przejścia ich przez życie. I zbliżyła z sobą niepo - jętą swoją do Zagajewa tęschnotę, z najzupełuiej- szem biednej Margoli zapomnieniem, i zdjął ją tego żal serdeczny i zaniosła się rzewnym płaczem. Klękła, całowała proch cmentarny, i modliła się długo i gorąco.
Rósł na tem miejscu krzak dzikiej róży, a nuż to właśnie na Margoli grobie? Zerwała kwiat, i wydało jej się, że z delikatną jego wonią, wchłania w siebie wyrazy zaświatowej mowy...
Wracała smutna, przywodząc sobie na pamięć wieczorne wydarzenie w chacie Mateuszki.
— Co znaczyć mogła obrączka, którą jej koniecznie Margola na palec wtedy włożyła? O obrączkę jakąś w Zagajewie ją potem pytano. Byłażby to ta sama? Łącznik że to zdarzeń tu i tam zaszłych? Ale zkądżeby? Toż przecie w pierwszym jak w drugim razie, znalezienie Marysi dziełem było prostego wypadku...
U chaty leśniczego zawahała się, i rzekła sobie:
— Czy też konieczne to, ażeby stary wiedział, czego się ani domyśla? A nuż nie uwierzy? Rzecz się tylko rozniesie, i co z tego komu? Ale dla Pietrka ponieśćby należało tę ofiarę. Widocznie on dla niej o tem wszystkiem przemilczał, niech wie za to, że się go Marysia nie wstydzi.
Drżącą dłonią zapukała w okienko. Wyjrzała dziewka przezedrzwi i powiedziała, że gajowy jest w lesie. Odetchnęła Marysia.
— Może tak i lepiej, widocznie Pan Bóg zrządził. Co do niej, zrobiłajswoje.
I była spokojna idąc dołem, ale na górze inaczej eię stało. Bo oto naparła się Zosia owej róży z cmentarza, i mimo oporu Marysi, wzięła ją sobie i oddać nie chciała. W chwilę potem, ta sama róża była już w rękaeh Henryka, a ten tembardziej za nicby jej nie oddał. Oni się sobie śmieli wesoło, a w Marysi zamierała dusza. Niepozbyte przeczucie dręczyć ją poczęło. Któż nie wie, że kwiat z mogiły nieszczęś-
.cie przynosi? Kwiat tea z rąk jej wyszedł, o aa ich w myśli wzajemnie przeznaczała sobie, a nuż się im obojgu nieszczęście stanie?
Takim był ten dzień znojny, do którego trudno- by zastosować przysłowie, twierdzące: że kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. Choć znowu z drugiej strony, czyż to każdemu, nie zaś jedynie wybranym daje Pan Bóg swój krzyż do dźwigania?...
Wkrótce potem znowu się do lasu wybrano. Marysia namówiła, żeby spocząć w chacie leśniczego, chciała się bowiem koniecznie czegoś o Pietrku dowiedzieć. Z niechcenia pytano starego o to i owo, a on sam wygadał co mu na sercu ciążyło.
— Ma syna jedynaka, który jest stolarzem, dobry chłopak, przywiązany, pracowity, przykładny, tylko źe czegoś jaż lat kilka smutny bardzo i nigdzie miejsca nie zagrzeje. Ani wiedzieć gdzie go szukać, chyba sam niekiedy do domu zajrzy. Czasby oto, żeby się ożeoił, ale jakoś ani go namówić...
— Biedy cbłopiecl może się zakochał — rzekła Zosia zadumana.
Rzecz dziwna, bywają słowa bezwiedne, na wiatr rzucone, podobne do tych ziarn skrzydlatych, niesionych wiatrem, które się zasiewają Bóg wie jak daleko od rodzinnego drzewa. Słowa takie wrastają ci w serce i krzewią w niem wiedzę rzeczy, z których sobie dotąd nie zdawałeś sprawy, i jeśli wyrwać je zechcesz, to jnż chyba z korzeniem; ale
najczęściej nie bardzo ci do tego śpieszno, tam bowiem własnej duszy pracą przygotowałeś dla nich rolę, i bez twej dobrej chęci ziarnoby nie wzeszło.
Marysia, usłyszawszy domysł Zosi, zarumieniła się, a potem w samotności długo dumała nad tem, zkąd jej się to wzięło? i rozgrzeszała się, wcale tej przymówki do siebie nie biorąc, a jednocześnie znajdując potrzebnem, aby Pietrek był zdaleka...
W czas jakiś, wyprawiano okrężne w pałacu. Przodownica, schyliwszy się do kolan Marysi, życzyła jej za męża ślicznego i bogatego panicza. Marysia w tejże chwili o Childeryku pomyślała. Dla czego? Przecież on ani paniczem, ani pięknym, ani bogatym nie jest. Wtedy to poraź pierwszy podejrzenie powzięła, czy uczucie, które się względem niego w sercu jej wzbudziło, nie jest przypadkiem więcej niż przyjaźnią?...
ROZDZIAŁ XV
Trudności żeglowania przy zachmurz :nym widnokręgu. Csarująca Zefiry na. Pół ocalenie ale też i pól rozbicie.
Kiedy Marysia do miasta wracała, była pewną, że Childeryk conajśpieszniej naprzeciw niej wybieży. Tak się jednak nie stało. Czy nie chory? Nie, tylko bardzo jak mówią zajęty. Marysia cierpliwie czekała.
Upłynęło jeszcze dni parę,nareszcie się zjawił. Przywitał ją jakby nic nigdy, podczas kiedy w jej piersi serce dziwnie drżało. Pośpiesznie wypowiedział kilka oklepanek, że Marysia widocznie przyszła już do siebie, doskonale wygląda, opaliła się, zmężniała.
Jej w uszach szumiało. Co mu jest takiego? Już z jego listów ostatnich obawiała się zwrotu do dawnej w życie niewiary. Sądziła, źe Bama jej obecność odrazu temu zaradzi. Jednak i teraz jeszcze nadziei nie traciła. Owszem, tern potężuiej uczuła, jak dalece jest mu potrzebną. Wspomniała sobie wpływ swój poprzedni. Sam się on wyrobił, tym razem przyjdzie siły wytężyć. Ale z czystem sercem, przy dobrej woli, przy wytrwaniu, z pomocą Boską cuda zdziałać można. Zmężniała, tak, ona doprawdy mężnieje. Toż nawet jego zobojętnienie nie jest w stanie zwątpienia w duszę jej wprowadzić. Ale czy w istocie zobojętniał? czy to podobna? czy to możebne? wierzyć nie chciała, więc i nie wierzyła.
Kiedy sami zostali, pytała go nail ezem pracuje? Wymknął się jakoś ogólnikowo. Dawniej by w&ło, ze wszystkiego takiego chętnie się spowiadał. D?.iś zbył ją byle czem, i na co innego przeniósł rozmowę. Powiedziano jej później, że powieść jakąś pisze —powieść, z której sobie obiecuje rozgłos niemały —powieść z życia, z prawdziwych wydarzeń, rzecz tak pokupną, że zanim ją skończył już na nią zna-
• lazł nabywcę. Jakiś pamflet pewnie, który mu znowu nieprzyjaciół zgotuje...
Marysia mniemała ,że jej się śni to wszystko. Takim jeszcze Childeryka nigdy nie widziała. A raczej od bardzo już dawna, kiedy to jeszcze dla niej
10*
sobą być nie przestał. Miałożby się marzenie życia jej rozpierzchać? Ona tak już była pewna swego. Silną się czuła, i zdolną drugich nawet dźwigać; miałożby się to od Zosi zacząć, i na niej skończyć? Bo wartoż tu nawet o Henryku myśleć? On taki tuzinkowy! Jednak, kiedy ją żegnał, głos mu drżał, i sam nie wiedział co mówi. To mówiąc, przypomniała sobie pożegnanie Ghilderyka. “Traf ludzi zbliża i traf ich rozdziela.“ I wydało jej się, że istotnie coś je3t między ’niemi, co zrządza, że to przeczucie smutne Childeryka bez jego winy ziszczać się poczyua. A nuż oni, złośliwemi jakiemiś wpływy odbici od siebie, nadal iść mają każde w swoją stronę, on sam i ona sama? Ale nie, jakże? Childe- ryk sam jeden? to być nie może, to być nie powinno, ona go z pewnością odzyska. I coś jej rzekło: —Pewnażeś że ci on w tem pomoże? — Cierń ten w duszy jej utkwił, mimo że sobie mówiła: — Cze- mużby nie? Zmuszę go, choćby mi z nim samym walczyć o niego przyszło. Przecież tu o mnie już mniejsza..
Innym razem Childeryk wyglądał w lepszem u- sposobieniu. Gorączkowo rozpytywał Marysię o jej pobyt na wsi. Wyrażał się o tem z gorzkiem szyderstwem—był szorstki, wymagający, niesprawiedliwy. Przy mówki jakieś robił do jej stosunków z wielkim światem, to wreszcie widocznie do Henryka. Słowem w wysokim stopniu Marysię udręczał,
ale wyglądał niespokojny, rozdrażniony, zwłaszcza zazdrosny, i to jej dodawało otuchy.
Ale znowu w czas jakiś potem, przyszedł roztargniony, pochmurny, zgryźliwy, i zresztą ciągle tylko o Zefirynie prawił. Co prawda, całe miasto
o niej tylko mówi, pisma wszystkie wyłącznie nią si§ tylko zajmują. Któż nie wie, że to jest najcudowniejsza pod słońcem tancerka, toż na jej wystąpienie ani się dokupić miejsca! Do tego dziwnie ma być piękna. W Marysi dusza zdrętwiała.—On ją kocha!—I kiedy to sobie powiedziała, poznała nagle, że to nie ona jemu, ale on jej życia jest potrzebą, i że jeśli o niego walczyć przyjdzie, to już nie- tylko z nim samym, ale i z tą drugą. Dwoje przeciw jednemu, jakże tu nie uledz?
I co to za jedna ta Zefiryna? Nikt nie zna jej przeszłości, ale gdziebądź się zjawiła, szaleństwo wokoło siebie siała; którędy przeszła, klęski się za nią jak ogon po za kometą powlekły. Zrujnowała Bóg wie ilu bogaczy, porozrywała najświętsze węzły, najszlachetniejsze pomarnowała serca, i szła dalej dręcząc, depcząc, niwecząc, bezlitośna, zimna, obojętna, straszna. Wprawdzie do niej po złotym tylko moście przystęp możebny, ale cóż z tego? Ona i tak nikogo nigdy nie kochała, a przecież, do nieczułego bożyszcza podobna, ani dbając, ani wiedząc o tem, czcicieli miała'zawsze podostat- kiem.
Kaz ją Marysia na ulicy spotkała konno jadącą w licznym orszaku.
Była to Kraska.
Już nieksiężaiczka, ale co się zowio królowa. Taka piękna! gdzie tu z nią nawet do walki wystąpić, chyba na serca! Tak, to ona, ta sama, dumna władczyni, której wszyscy służyć musieli, która dbała o to tylko, żeby się jej bano...
I wspomniała sobie Marynia, jak to przy pierw- Bzem ich w życiu spotkauiu, ona jedna nie dała jej kr/y wdy zrobić. Duch w nią wstąpił. Coś jej mówiło, że i to drugie nie może być z jej szkodą. Są już takie wyroczne zrządzenia. Bywają pomiędzy ludźmi milczące układy, o których ani ta strona, ani tamta nie wie, a jednak obie względem siebie nie dopuszczą się niczego złego. Niby jakieś magnetyczne pobratymstwo. To tak samo, jak się zdarzu, że koniecznie spojrzysz w stronę, w którą cię czyja myśl pociągnęła, albo, że nie odwracając sig, czujesz, jak na ciebie patrzą. Kraska niegdyś Marysię od drugich broniła, to i dziś, nie wiedząc nawet o tem, po jej stronie stanie, i od siebie ją o- broni, a tak dwie będą przeciw jednemu. Marysia lada deski się czepiała...
Nareszcie i chłodniej nieco rzecz rozpatrywać poczęła. A nuż to tylko zwodnicze pozory? Childeryk wprawdzie z zachwytem zwykle o Zcfirynie jako
o tancerce mówi, z pogardą za to jako o kobiecie.
Zresztą i to nawet różnie bywa. Znać go trzeba. Wiele w nim przekory, niesmaku do świata, tęsknoty do czegoś nieokreślonego/
Badała pilnie, zbierała poszlaki, i ostatecznie u- twierd^ila się w przekonaniu, że Childeryk więcej w to głowy wkładu! mi, serca.
Serce... jego serce... tu rozpoczęły się dla niej niejakie wątpliwości. Opierała się im, jakby złym podszeptom, nic nie pomagało—wracały. Któż wypowie wszystkie udręczenia podobnej pokusy? Niby po lekarsku patrzysz na cierpienia osoby, za którą życiebyś oddał, i mówisz sobie:—w tym a nie w innym organie tkwią zarody jego śmierci. Na tej przenikliwości twojej nauka bardzo wiele zyska, ale ty wolałbyś złudzenia, nie* mające z wiedzą nic wspólnego.
— Serce jego—dumała Marysia—serce to chore jest, ale co też jest jego chorobą? Brak pamięci. Tak jest. Wygląda ten człowiek, jakby w przeszłości nic dla niego nie zrobiono, i jakby wszystko dopiero do zrobienia było. Po dawnemu szyderski, nieprzystępny, odtrącający od siebie, i mimo nadludzkich z jej strony wysileó, wcale jej nie przychodzący z pomocą.
I przypomniała sobie, jak niedawno jeszcze miała wszelką pewność, że go siłą swej woli w boju z nim Bamym wywalczy. Wtedy także mówiła so
bie, że w tej sprawie o nią już mniejsza. Wobecnej chwili zarozumienie to jakże ją bolało!...
Bowiem Childeryk choćby i Zefiryny nie kochał, to cóż z tego? Dla Marysi on wyraźnie stracony. Z jakiego powodu? pojąć nie umiała; wiedziała tylko, że z jej Btrony najmniejszej nie było winy. Któż tedy winien? Traf ślepj?—ten sam, który ich zbliżył. Więc ich zbliżył nie wiedzieć po co, Bkoro miał rozłączyć? Ale tak tylko Childeryk twierdzi...
W tem miejscu, znowu co do jego prawości zbudziło się w niej podejrzenie. Chwilową było mu rozrywką to, co dla niej życia zadanieml Podobnaż pojąć lekkość serca tak złudną, samolubstwo tak chłodne, małość duszy tak szkodliwą? Ale jeżeli ona uwierzyła w człowieka, który sam w siebie nie ma wiary, to czy można takiego o zdradę obwiniać? Czyż on co kiedy przyrzekał? Nie, Marysia sama go sobie urobiła innym, niż on jest w istocie.
Tak sobie po tysiąc razy mówiła, ale raz tylko na tyBiąc w to wierzyła.
O uporczywa chorobo uczucia, tyś jak suchoty, umysłowym także obłędem! Znałem takiego, który wiedział, że już żyć nie może. I mówił o tem z ca- łem przekonaniem, a jednak przekonanie to było pozorne. Mówił za często, zanadto lubił mówić, widocznie dla tego jedynie, żeby mu przeczono. Bo tylko w to drugie wierzyć czół potrzebę, sobie zaś rad był nie ufać.
Marysi położenie o tyle tylko było tu gorsze, że sama sobie, równie przeciw Cfaiiderykowi jak za nim wystarczać musiała. Naprawdę bowiem nikt Childe- ryka nie lubił, nikt o nim dobrze nie mówił, bano się go tylko i z drogi mu zbiegano. Marysia jedna bez obawy sprobpwała iść z nim razem, ale oto o- becnie stanęli na rozstaju, i ona próżno czeka. Nie, niema sposobu, tu się już oni rozejdą. Ale może on jeszcze wróci? Nie, przeciwnie, nawet coraz dalej odchodzi...
Tymczasem, bywało nieraz, że bardzo ją surowo z lada powodu strofuje, niby dziecko rozpieszczone. Jakim sposobem? w imię czego? Kiedy już nawet wzrok jego, fałszu jego słowom, jak dawniej, nie zadaie.. A jednocześnie znowu, zdawałoby Bię, że wszelkiemi sposoby wyleczyć ją od siebie pragnie. Ze wszystkich szlachetnych uniesień młodzieńczych niemiłosiernie szydzi. Pożytek tylko uwielbia. Życie jest walką—powiada—ale w tem znaczeniu, że niby człowiek każdy otoczony jest śmiertelnymi wrogi, dla których nie należy mieć litości. Bo tu koniecznie tylko: ty lub ja—więc raczej ja niż ty.— Marysia cierpiała milcząc... Marysia opatrując niedawno jeszcze tyle uśmiechniętą złudzeń swych ró- wniankę, codziennie znajdowała to kwiat z niej, to liść jaki w poniewierce na ziemi leżący; wtedy zbierała te poschłe pamiątki, i jeszcze dla nich w sercu miejsce miała. Bo już to w sercu nic nie ginie, tyl
ko się przeradza; podobie jak i w tej tajemniczej rękodzielni przyrody, w której kosztem rozlicznego życia doświadczenie się gromadzi.
Nareszcie, kiedy razu jednego, spłakana i zbolała, zsummowawszy co straciła, obrachowała co jej jeszcze zostało, pokazało się, że tylko Pietrka bierne przywiązanie, i także Zosi przyjaźń ślepa, i jeszcze... jeszcze... a! prawda, Henryka uporczywe nadzieje. Człowiek ten, może i lepszego loau godzien. Kiedyś tam, powiedziała jej Zosia, że jej miniaturę u niego spostrzegła. Z pamięci ją zrobił, podobieństwo jest uderzające, za*^c ją przy sobie nosi. Usilnie go nieraz o nią prosiła, ale za nic dać jej nie chce. Marysia bardzo uic rada wiadomość tę przyjęła. Ale na jedno jej zafcąuauie, Henryk miniaturę natychmiast Zosi odesłał. Podobna powolność z jego strony... Marysia z góry pewną jej była. I czy go to nic a nic nie kosztowało? pewna też była, że owszem, wcale przeciwnie. Pewność ta pochlebiała jej, ale ją oraz oburzała. Ważyła t; myśli, jakby też Childeryk w podobnym razie postąpił?—tenby przynajmniej przy swojej niepodległości silnie stał. Miniatura przedstawiała Marysię w białej sukience, z przepaską czarną, z ową różyczką cmentarną we włosach. Dreszcz ją przejął. Ów kwiat z mogiły, który może Henryk jako pamiątkę od niej chowa? Ale im się sobie baczniej na owym przypatrywała obrazku, tem uporczywiej
stawało jej w pamięci to, co mówiono spotykając ją idącą owym rankiem ka Margolinej mogile:—To ta piękna panienka z pałacn!—Prawda, to ona sama. A teraz pomyśleć, że w tem kunsztownem odtworzenia jej postaci, nad niepozbytą myśl o niej, Henryk innego nie miał przewodnika 1 Podobnie wierna pamięć jej osoby, i razem niepamięć wszystkich przykrości, których od niej doznał, to może właśnie czego Childerykowi braknie? Nie zawiodła się na nim, ale co z tego?—człowiek to bezsilny...
Marysia czuła się więcej niż osamotniała. I jak bywa, skoro nagle ze słońca do przyinroczonej wejdziesz komnaty, to mniemasz zrazu, że już ciemniej być nie może; aliści zwolna nadmiaru światła ze źrzenic się pozbywszy, przekonywasz się, że jeszcze ani słońce nie zgasło, aniś wzrok utracił; tak i ona z tym cieniem, który ją zewsząd objął, oswajała się stopniowo, i po dawnemu nawykała przedmioty rozróżniać, ażeby się nie rozbić idąc omackiem. Wiele w tem dopomagały jej obowiązkowe zajęcia, których dużo było. Uczyć musiała drogich, i jeszcze sama się douczać. Skutkiem tego, nocami nawet, nie zawsze miała czas bolenizny swego serca opatrywać.
Zresztą, ponieważ sama sobie w tem radzić i wystarczać musiała, dawało jej to ufność we własne
siły, i jednocześnie umacniało jak należy, człowiek bowiem jak żołnierz twardnieje trudami, i bez nich do walki, przy męztwie nawet, nie zupełnie podobno byłby uzdolniony.
Na domiar tem większego w zapasach owych u- doskonalenia, przeciwności zdawały się coraz cia- śniejszym kręgiem zaciskać Marysię, na podobieństwo niby surowej życia uczelni, któraby w danej chwili egzamin dojrzałości wymódz z niej zdołała. W tym zmierzchu bowiem, w którym na nowo u- czyła się rozpatrywać znane sobie przedmioty, te OBtatnie, rzecz dziwna, zarysowywały się jej coraz mniej powabnie. Mowa tu zwłaszcza o położeniu względnie do przyjętych przez nią obowiązków. Już ' sam ten wyraz: “być w obowiązku“—jak wiadomo, daje zwykle osobie, która go spełnia, pewne podrzędne w społeczeństwie znaczenie. Cóż dopiero, kto jak Marysia, poprzednio na równi z drugiemi niezależną będąc, obecnie płatną być zaczęła.
Więc też panna Akwilina coraz chłodniejszą dla niej się stawała, więc także coraz więcej wymagającą. I przypomniało się Marysi, jak to nieraz u Cze- reśniów bywało, którzy nareszcie wmówili w siebie, że ją z łaski przygarnęli.
Ze strony koleżanek także niemało spostrzegła zmiany. Niestety! toćże dawniej, można przynajmniej osłaniała ją opieka, ale dziś, kiedy wyszło na
jaw, jako Marysia żadnej a żadnej nie ma rodziny, poczęły chodzić wieści, że nie wiedzieć zkąd się wzięła, aż wreszcie ktoś usłużny przywiózł z Hal- ska domysł, używający tam jak wiadomo wziętości, że bodaj czy ona nie jest nawet cyganką.
Więc jakbądź Zosia wszystkiemi siły w obronie jej walczyła, nie na wiefle się to przydało, i stosunek stał się drażliwy, zwłaszcza ze strony współto- warzyszek, które i tak już oddawna wyższość nad. sobą do zarzucenia Marysi miały.
Słowem, że życie w tym rozgłośuym zakładzie, coraz więcej zaczęło przedstawiać trudności. Marysia czuła się tam coraz mniej pożądaną; już zamyślała innego pomieszczenia szukać, kiedy w tem na szczęście jakoś, w samą porę sprowadziła się do Wolina panna Augusta. Osoba ta coraz groźniej nerwowa, w zbawiennej o słabe swoje zdrowie troskliwości, mając na resztę życia przez spadkobierców Zagajewa byt sobie zapewniony, przedsięwzięła dalsze istnienie pod bacznem okiem lekarzy przepędzać. Kiedy zaś, z wysiłkiem niesłychanym na pensyę się przy wlókłszy, zadyszana i mówić nie mogąca Marysi w objęcia padła, to już z fłaszeczki, którą ciągle wąchała, widać było jak na dłoni, że Marysia w wysokim stopniu będzie jej potrzebną. Więc też po niejakich z panną Akwiliną układach, w czem ta ostatnia nadspodziewanie nawet miękkie
okazała usposobienie, stanęło na tem, że Marysia obowiązki swoje na pensji nadal jako przychodnia pełnić będiie, co gdy się stało, niezwłocznie do panny Augusty się przeniosła.
ROZDZIAŁ XVI
Próby dalszej w ciemnościach żeglugi. Kas jeszcze obrącik« złota, i to już ostatni. Z jej przyczyny dowiaduje się Marysia, że mogła nie byó sarn* jedaa. Co się potem stało w kościele, a co na ulicy.
Przybycie panny Augusty, jakbądź bardzo w porę dla MaryBi, mniej Bię jednak okazało pożądanem dla lekarzy.
Miała bowiem to do siebie, że im rada rozum swój narzucała, a przecież oni nie na to medycyny się za nią uczyli, a za to igłę zaniedbali, ażeby po długoletniej praktyce pogodzić się z przekonaniem, że wydział lekarski bardzo mylnie podawał im dyplomy. Tego jednak od nich wymagano. Tak jest, iaden nie ma pojęcia o swojej sztuce, ludzie są
wszystko lekkomyślni, zarozumiali, nie lubiący cierpliwie wysłuchać chorego, i ztąd leczący na chybił trafił, więc zawsze Bóg wie po jakiemu! A przecież, godzinami calemi objaśniała ich, czy chcieli czy nie chcieli, a nawet do domu jeszcze posyłała im pamiętniki, w których szczegółowo było spisane, którego dnia o jakiej godzinie, to lub owo jej się stało, a następnie pilnie badała czy zostały przeczytane, ale cóż z tego? zawsze ona swoje, a oni swoje. Przerzucała pomiędzy nimi, kłóciła ich z sobą—wszystko napróżno. Nareszcie, jak od morowego powietrza uciekać od niej poczęli. Więc znowu łzami ich wabiła, błaganiem, zwątpieniem, rozpaczą. Co prawda, panna Augusta nie beat pewnego uprzedzenia wyobrażać sobie lubiła, że jest poniekąd środkiem zdrowego planetowego układu, sama jedna wśród całego tego ruchu, cierpieniem nikomu nieznanem zgnębiona.
W takich tedy warunkach łatwo pojąć, ile to Marysia przy niej zaprzątnienia mieć musiała. Być jej ile możności nieodstępną twarzyszką, wszystkie jej poglądy podzielać, a razem niejedno z głowy jej wybijać, rozrywać ją, uspokajać, i wreszcie czytywać jej wieczorami, bo i wzrok miała osłabły i chętnie umbrelkę nosiła zieloną (co zaledwie do pa- syansu wystarczało)—oto zadacie, które jeszcze mniej Marysi niż na peosyi do rozmysłu nad Bobą zostawiało czasu; zadanie jak się patrzy mozolne,
ale już przez to samo, w położeniu jej obecnem, do pewnego stopnia pożądane...
Nie można też powiedzieć, żeby i panna Augusta, mimo silnego około własnych spraw zajęcia, nie zauważyła znacznych zmian w Marysi. Owszem, ile razy widziała ją smutną i zftmyśloną, mówiła jej nawet pocieszająco:—Moje dziecko, wiem że ta troska o moje zdrowie niemal życie ci skraca. Zrai- zerniałaś, oc«y masz nieraz od płaczu czerwone, czasem nie słyszysz co do ciebie mówi$, ale wierz mi, Panu Bogu to oddać trzeba. Myślę się jeszcze poradzić owczarza. Jest tu także jakiś felczer, który leczy suchemi bułkami, myślę że z masłem, bo inaczej przełknąćby trudno. Zresztą, pigułki Cau- vaina mają być cudowae, jak słyszałam, a do tego ekstrakt Liebiga i Tapioca. Proszęż cię, nie martw się więcej, bo mi to tem gorzej nerwy rozstraja.
Coś podobnego mówiła jej i na pensyi panna Akwilina, tylko że w sposób suchy, wyniosły, a nawet, wyznać trzeba, przekąsem zaprawny. — Martwisz się panno Grudnicka, że nie możesz jak należy twoich obowiązków dopełniać. Jestto uznania godne uczucie, a przecięż dośćby było więcej do * brej woli w rzecz tę wkładać. Dawniej byłaś inną trochę, ale od niejakiego czasu znacznie się zmieniłaś, i to ci nawet, powiem, nie tyle jest do twarzy.
Raz kiedy się wydało pannie Auguście, że już u- miera, Marysia zmuszona była nie przyjść nalekcyę.
11
Nazajutrz tłómaczenie przyjęto w milczeniu głębo- kiem, i tylko palcem wskazano jej stolik, przy którym było jej miejsce.
Innym razem posyłana do apteki, spóźniła się trochę. Zastała pannę Akwilinę siedzącą w jej zastępstwie w sposób uroczysty. Za jej przybyciem dama ta wstała, i ostro ją skarciwszy, majestatycznie odeszła. Marysia mało się nie spaliła ze wstydu. Uczennice coś sobie szeptały, trącały się łokciami, i któraś nawet dość zuchwale się odezwała.
Po skończeniu lekcyi, Marysia postanowiła stanowczo się o tem z panną Akwiliaą rozmówić. Zastała u niej Childeryka, trochę jej to pomieszało szyki, ale już nie czas było się cofać.
— Wiem co mi masz do powiedzenia, panno Gru- dnicka—rzekła jej z góry dostojna dama. — Jak zwykle, nie było w tem twojej winy, żadną miarą nie mogłaś postąpić inaczej, i tym podobnie. Ale mojem zdaniem, należy módz, tema kto powinien.
— Nie o to tu idzie—rzekła na to Marysia—o- śmielam się tylko prosić panią, aby na przyszłość uwagi podobne mogły mi być robione na osobności, nie zaś w obec uczennic, jak to dziś miało miejsce.
— Tak zrobiłam jak to za stosowne uważałam. Być może, iż gdzieindziej okażą ci większą powolność, panno Grudnicka. Co do mnie, darujesz, ale...
O
— Czy mam to uważać za grzeczną odprawę?
* — Jak sobie chcesz, kochana panno Gruduicka. W istocie, nie jeat moją myślą zagradzać ci dłużej drogę do polepszenia losu.
Marysia skłoniła się tylko i wyszła.
W przedpokoju dogonił ją Childeryk.
Mniemała źe ze słowy współczucia za nią pośpieszył, ale on poprostu ofiarował jej tylko swoją książkę.
— Jeden to z najpierwszych egzemplarzy, prosto z pod prassy, prawie jeszcze mokry. Jestto powieść, przedmiot z życia codziennego, on jednak prosi na wszystko, żeby nie szukać w niej alluzyi żadnych, bo to ludzie radzi są zaraz ukochauego bliźniego w lada wzorku dopatrzeć. Nie, on tu nikogo wyłącznie ua myśli nie miał. Przypadkowo mogło się tam zabłąkać coś takiego, co przy złej chęci, na szkodę czyją wyłtómaczyćby łatwo; ale nie, ou daje słowo honoru najświętsze, zresztą jak Boga kocha, prawdy tylko szukał, i za nią, jak wiadomo, poświęciłby życie. Zresztą, rzecz sama, jak zwykle, zaledwie uwagi osób życzliwych warta (a do takich ua pierwszem miejscu zalicza Marysię), napisał jak umiał, lepiej nie potrafi. Wie on z góry, źe krytyka nieuczciwa z błotem go zmiesza; cóż robić, taka już jego smutna dola. Pracował, jak zawsze, dla dobra drugich, w przeczystej sprawie moralności z hipokryzyą walcząc, jak żołnierz nieu-
11*
Btruszony na przebój odważnie idąc, nie obliczając nieprzyjaciela, ale tylko pytając: gdzie on?
Marysia odeszła zamyilona. O miejsce mniejsza. Znajdą si§ lekcye na mieście, już się o to do niej nieraz nawet zgłaszano. Ale podobna odprawal... Ze strony panny Akwiliny widoczną w tem była niechęć, oddawna szukająca tylko zręczności do wybuchu: ale co ją spowodować mogło? Marysia dojść nie umiała. Coś jej jednak mówiło, że Childeryk nie był temu obcy...
Na ponsyi tymczasem, po jednym wybachu niebawem nastąpił drugi. Na pierwsrą wiadomość
o owem zajściu z Marysią, Zosia oświadczyła stanowczo, że albo Marysia wróci, albo i ona zakład opuszcza. O powrocie Marysi nie mogło być mowy. Natychmiast tedy napisała do ojca, poczem przybiegła do Marysi, błagając na wszystko, że ją koniecznie chce mieć z sobą.
Ale Mi>rysia przyjąć tego nie może. Ma niejakie względem panny Augusty obowiązki. Ona niegdyś opiekunki jej wierną była towarzyszką, idnś została sama jedna, jakże ją opuścić?
Jednak, mówiąc to wszystko, nieco się wahała. Zaprzeczyć bowiem niepodobna, żestosunek zpan- ną Augustą, zwłaszcza dla młodej osoby, dziwnie był nudny i uciążliwy; do tego o sobie ona tylko myślała. Taż dowiedziawszy Bię o przykrem zajściu Marysi, rzekła jej tylko z radością:—Ach, jak to
dobrze! Będziesz miała więcej czasu mną się zajmować.
Nie powiemy, żeby też przy tej sposobności, pokusa pomsty nad Childerykiem nie zaświtała w głowic Marysi. W Dębowej Górze Henryka widywać można. Ale tymczasem jakże się tu z miejsc tych oddalić? Rzecz dziwna, ona już względem Childe- . ryka złudzeń żadnych nie miała, wiedziała, że jest dla niej bezpowrotnie stracony, czuła, że się jej może wrogiem nawet stawał; a jednafc, i kto wie czy nie dla tego właśnie — wyrzec go się nie u- miała.
Kiedy podarowaną przez niego książkę do przejrzenia wzięła, zdawało jej się, że jego myśli w rękach swoich piastuje, że gdyby nawet i były tam niespokojne jakie, zdziczałe, burzliwe, ona je dawnym wpływem swoim ukołysze. A może też takich tam wcale niema? może to właśnie zwrot zbawienny, którym on chce jej niespodziankę sprawić? Trochę wprawdzie zanadto skrzętnie jej pobłażliwość sobie w tym przedmiocie zamawiał...
Powieść nosiła tytuł: Złota obrączka. Uderzyło to Marysię. Ale czyż to jedna obrączka złota na szerokim świecie?...
Na pierwszej stronnicy znajdował się własnoręczny przypisek autora: “W dowód szacunku.“ Marysia myślą w przeszłość pobiegła. Ze wszystkiego, do czego serce jej wiosennym popędem rozkwitło,
szacunek przynajmniej pozostał, czy zobopólny?— bała się nawet nad tern zastanawiać...
Przerzucała kartki zadumana.
Były to dzieje młodej kobiety z wyższego świata, opowiadane z zawziętością kastową, z szyderstwem wściekłem, z dziwnym nawet cynizmem. Przedwcześnie mądra panienka, jakbądź krótko przez macochę trzymana, ułożyła sobie wdziękami swemi asidlić bogatego bardzo krewnego, mającego także brzmiące nazwisko. Jakoż, bystrym przemysłem skłoniła go nawet do przysięgi i zamiany o- brączek, ale okazało się niebawem jako wpadła we własne sidła. Tu następował opis wydarzenia, którego Marysia zrozumieć nawet dokładnie nie umiała; czuła tylko, że jest w tem coś bezwstydnie nagiego. Nie doczytawszy i do połowy, zamknęła książkę zniechęcona i wstrętem przejęta. Obrazy miejsc i zdarzeń wyglądały tam bez miłosierdzia kreślone z natury. Charaktery co do jednego ujemne, zalatywało to paszkwilem...
W dni parę rzekła jej panna Augusta:
— Na mieście wszyscy mówią o jakiejś bardzo ciekawej książce, w czytelniach ani się jej doprosić. Nazywa się to, pierścionek złoty, czy coś podobnego.
— Mam tę książkę.
— A niceś mi o niej nie mó« iła. Któż to napisał?
— ChiJderyk.
— Jak? Childeryk? Żeby się tak doktor nazywał, nigdybym ma się leczyć nie dała. Cóż to za jeden?
I nie czekając odpowiedzi, dodała:
— Przeczytasz mi tę książkę dziś wieczorem.
— Nie da się dna czytać głośno.
— A! nieskromna. Jakto? zaraz tak od pierwszej kartki?
— Nie, ale dalej.
— No, to mi przeczytasz choć początek. Już ja sobie z resztą sama poradzę.
Kiedy do owego czytania przyszło, panna Augusta słuchając, zrazu tylko pasyans kłaść przestała, następnie nerwowym ruchem zgarnęła karty i w pięści je zacisnęła, potem umbrelkę sobie z oczu zerwała, nareszcie blada, drżąceraiusty zawołała gwałtownie:
— To być nie może, to co ty czytasz! Pokaż.
Sprawdzała, trzęsąc się jak w febrze.
— Ależ to jest niegodziwość—mówiła—to kryminałem pachnie...
Nareszcie opamiętała się, i rzekła:
— Idź do siebie, moje dziecko. Zostaw mi tę książkę, sama ją sobie dokończę.
Marysia pojąć nie mogła, co się jej stało.
Dzień następny panna Augusta zmuszona była w łóżku przepędzić, i to nie z przywidzenia, jak
zwykle bywało, ale tym razem z istotnej potrzeby. Wyglądała złamana. Widać było, że noc przepędziła bezsenną, że dużo przemyślała, może nawet i płakała niemało. Nietjlo była porywcza, metyle sobą zajęta; nie skarżyła się, nie narzekała, widocznie cod ją silniej nad własną dolę zaprzątnęło, coś umysł do tyła jej wstrząsnęło, że chwilowo, szlachetniejsze jakieś ocknęły się w niej popędy-
— Przeczytałam książkę—rzekła słabym głosem. —Ten twój Childeryk, lo człowiek okrutny.
Okrutny, prawda. Ale dla czego: twój? Bezwiedne to wyrażenie do żywego uraziło Marysię.
— Nie jest to wcale pisarz mojego wyboru—odrzekła zapłoniona—ale na obronę jego powiedzieć- by można, że w społeczeństwie, z którego czerpa* pomysł do powieści, dzieją się istotnie rzeczy z po- wszedniem samieniem nic koniecznie zgodBe. Całą jego winą jest sąd nazbyt może namiętny — niemniej sąd w takich rzeczach smutną koniecznością bywa...
Panna Augusta dziwnym wzrokiem na Dią popatrzała.
— Nie wiesz sama co mówisz — odezwała się głucho. — Znałam osoby, które on przed ten tak zwany przez ciebie sąd swój wywleka; znam co do jednej wszystkie okoliczności, które je zbliżyły, a następnie rozerwały, i zaręczyć ci mogę...
— Jednakże kobieta, która z zimnego wyrachowania sama sobie zgotowała zgubę...
— Marysiu, strzeż Bię powiedzieć więcej! Po- twarz to.niegodna! Ja ci przysięgam, że ona była ofiarą.
— W takim razie, ten co ją zhańbił...
Panna Augusta'diwignęła się na łożu, drżały jej wargi, głos w gardle utykał.
— Nieszczęśliwa! milcz!—przez zęby wyszeptała —bo możesz tego pożałować...
Na te słowa, Marysia uczuła dreszcz śmiertelny, zbladła, coś jak błyskiem głębie jej duszy rozwidniło.—Matka!—krzyknęła rozdzierającym głosem— i padła bez zmysłów.
Dni następnych wyglądało, jakby panna Augusta mimowolnie w uniesieniu rzacz mniej potrzebną zdradziwszy, nagle rada wróciła znowu do dawnej ulubionej sobie zasady: “lepiej o tem wszystkiem nie mówić.“ Wyraźnie powiedzieć sobie musiała:— Co mi po cudzych sprawach? Niech tam każdy radzi sobie jak może i umie. Własne zdrowie przede- wszystkieml Jakoż, po dawnemu troskliwie pielęgnować się poczęła, nie mówiąc już a pewnie i nie myśląc, jak tylko o sobie.
Marysia własnym domysłem porażona, także o nic więcej nie pytała.
I było niby pomiędzy niemi porozumienie milczące; z jednej strony poszanowanie położenia, z dru
giej wyjaśnień bliższych obawa, a raczej poprostu: z jednej chłód samolubny, z drugiej skaleczone serce...
Marysia chodziła jak senna. Tyle wrażeń różnorodnych! jak je tu uporządkować? jak przeboleć? jak się zżyć z niemi, żeby duszy nie popchnęły w zniechęcenie?
— Matka! więc to matka była! I ta matka odrzuciła ją od siebie, dla tego że się przyznać do niej wstydziła; i kiedy Opatrzności zrządzenie opamiętanie jej nastręczyło, ona ją powtórnie odepchnęła! Wprawdzie w końcu ją pokochała, ale dopiero wtedy, kiedy już znikła wszelka nadzieja odszukania tamtej drugiej! Wprawdzie w końcu ją pokochała, ale dla tego jedynie, że jej ona jedna już została!...
I coś jej rzekło:—Utratę tamtej, karzący Bóg zawyrokował, będzieszże ty jeszcze sprawę własnej matki rozsądzać? I przypomniała sobie wyratenie panny Augusty “o tak zwanym przez siebie sądzie“, i wzdrygnęła się, i zaniechała tej myśli.
Jednakże mógł mieć prawo ktoś obcy w sprawie jej wystąpić. Któż to taki? Childeryk, Ten zaś zrobił to w sposób niegodny, potworny, przewrotny, i to nie dla niej wcale, tylko poprostu dla miłego grosza, dla rozgłosu książki, dla jej pokupu. I to o takim powiedziano bez żadnej złej myśli: “ten twój* a ona czuje, że cobądź, i jakbądź zrobił, ona jest
jeszcze usposobiona mu przebaczyć... chociaż się nawet na jej matkę targnął!
Mówiąc sobie to wszystko, twardniała, i serce jflj*jej tracić poczęło przyzwoitości moralnej poczucie...
Dobrze to powiedziała panna Augusta, Childeryk nie na lekarza stworzony.
Taki jednak leczy chętnie, z wielu rzeczy świętych leczy, i to skutecznie, tylko kiedy próbuje od siebie wyleczyć, bardzo mu to przychodzi z trudnością, i nic dziwnego. Właściwie bowiem, w usiłowanie to ostatnie, woli on własnej nie wkłada; tylko jest przy nim demon jakiś osobliwy, który, tak jak mu wprzódy do spełnienia pokusy na zgubę cudzą dopomagał, tak go obecnie na własną do pokusy popycha. Z tego wypada, źe człowiek taki,
o wiele mniej jest winny będąc szczerze sobą, niżeli było, kiedy sobie samozwańczo przyczepiał archanielskie skrzydła...
Ku obronie podłości Childeryka powiedziećby się godziło: że on przynajmniej na jej uwydatnienie heroicznych nie żałował środków, ale cóż z tego?— miłość jak wiemy ślepa jest, i choćbyś jej lekarstwo gwałtem w rękę wetknął, to jeszcze ona po ciemku (jakto mówią) zamiast do ust, do ucha tylko zanieść je gotowa...
Tak więc w dni kilka, oto co się jeszcze stało. Właśnie panna Augusta w najlepsze w drugim po
koju z lekarzami swemi radziła, kiedy oznajmiono Marysi gościa jakiegoś w salonie.
Byłto Cbilderyk.
Marysia niemal skamieniała z osłupienia.
Mówić począł, a jej się wydawało, że to tylko jakiś szum daleki.
— Daruj pani—rzekł bynajmniej nie zmieszany —żem się ośmielił na chwilkę, wcale niedługą, spo- kojność jej zamiessać. Mam tylko kilka słów do powiedzenia. Z powodu mojej książki, krążą po mieście, jak się z góry obawiałem, rozliczne domysły... P&ni najlepiej wiedzieć możesz, czy są uzasadnione, wiedząc zaś że tak nie jest, raczysz z całą energią stanąć w mej obronie. Oto, o co błagać pokornie przyszedłem.
Marysia miała na ustach wyrazy: — Jesteś nik- csemnikl—ale odmówiły jej posłuszeństwa, zaczem w milczeniu tylko drzwi mu pokazała.
Milczenie to i ruch ręki tyle jednak wymownemi były, że ten człowiek bezczelny uczuł się znagła do ziemi przygięty, i niemal chyłkiem czemprędzej się wyniósł.
Jednakże, gdyby był jeszcze wrócił — to kto wie?...
Po jego odejściu, Marysia ochłonąwszy, przestraszyła się własnej surowości skutków. A nuż ona tem potępieniem nieopatrznem, klamkę po za sobą na zawsze zatrzasnęła?...
Niestety! klamka ta już i tak była dla niej bez rady zapadłą. W czas jakiś potem, doręczono jfj pocztą miejską zaproszenie na 61ub Childeryka z panną Akwiliną. To jej wytłómaczyło rzecz całą. Otui, zkąd wyszły jej niedole! I przypomniała sobie głuchą zawiść ttj kobiety, jej zawziętość prześladowczą, w końcu bezlitosne jej wyzwanie, i wreszcie nadużycie przewagi położenia, i rzec* dziwna, przebaczyła jej na razie wszystko— przez wzgląd aa to, że go ona kochała. Z tem wszystkiem, będsiei on z nią aby szczęśliwy?
Jak się to tam stanie?—przesądzać trudno; niepodobna jednak zataić, że uroczysto^ ślubna tycb państwa, pod dość skandaliczną odbyła się wróżbą. Gruchnęło to po mieście calem, Jakżeby i nam o teifl nie wiedzieć?
Rzecz była taka.
W chwili, kiedy nowożeńcy z kościoła wyszedłszy, do karety siadali, z tłumu pochyliła się ku p^- nu młodemu amazonka konna, i z ca^ei szpicrutą twarz mu przekropiła, mów^01 Nędznik ul przyjm to odnmnir, boś nie wart nawet, żeby cię uczciwa ręka znieważyła!—Poczcm pomknęła z kopyta, i tyle ją widziano. Wszyscy poznali piękną Zofirynę, i nikt ani się spodziewał» równie delikatna rączka, cios podobnie silny zadać mogła.
Childeryk, mocno pomieszany, z czerwoną aż do krwi pręgą, jak błysk wskoczył do karety, zft-
trzasnął drzwiczki, i również co tchu ruszono z ko- PJta.
Nie wiemy bliższych szczegółów małżeńskiej, zaszłej potem sceny; niemniej zapewnić możemy, że Childeryk na wszystkie świętości przysięgał, jako tej kobiety nie zna nawet, i ani wie z jakiego powodu wstyd mu podobny zrobiła. I rzecz dziwna, tym razem prawdę mówił szczerą.
Swoją drogą tymczasem cieszył się z tego zdarzenia, jako z nadzwyczaj pożądanej reklamy. Cieszył się nawet ogromnie.—Taka Zefiryna! w podo- dobnej okoliczności! i to tak publiczniel—Kiedy mu
o tem drudzy wspominali, wyraźnie przykrość ma -to sprawiało, i chętnie na inny przedmiot sprowadzał rozmowę. Obecnie chce on rozpocząć życie Bpokojne, pogodne, przykładne, co mu tam więcej po tych wyczerpujących moc duszy stosunkach, w których najczęściej namiętność głuszy wszelkie opamiętanie! Wrażenia silne kością mu już w gardle uwięzły! Jednem słowem, przemilczeniami, smętnym aśmiechem, wypieraniem się miękkiem, zagadywaniem kunsztownem, rad był najwybajalsze u- twierdzić domysły.
Istotną zaś prawdą w tym razie było co następuje. Zefiryna ani znałaChilderyka, aniby nawet drogę do niej znalazł. Raz tylko pokazać go sobie kazała, a to z tego powoda, że cały przebieg nieszczęść Marysi ani na jotę nie był jej obcy. Kto
ją w tem objaśniał?—trudno wiedzieć, dość że tak było.
I oto stało się właśnie, że Marysia serca przeczuciem, jak się to wyżej rzekło, na dawnej swojej przyjaciółce nic się nie zawiodła. A przecięż, takie 8% dziwne w człowieku sprzeczności, tak w nim bezmyślne w różne kierunki potargiwania, że Marysia raczej pozorom wierzyć chętną była. Childeryk, w oczach jej duszy, w bohaterskiego urastał niegodziwca. Jednę skrzywdził, drugą zdradził, trzeciej Bię zaprzedał. I tyleż Akwilinę nienawidziła, ile się litowała nad Zefiryną, tyleż Childeryka potępiała, co go i podziwiała. Sama z sobą o niego walczyła, przemagałasię, gardziła nim, a zapomnieć go nie mogła. Ostatecznie, cóż chcecie? mimo to wszystko, czy też może właśnie tembardziej, ona go kochała...
Bo miłość pierwsza, to równie jak ostatnia, najsilniejsza w życiu.
Powiecie że miłość taka jak Marysi głupstwem jest wierutnera, że poprostu, nie wiedząc co zrobić z sercem, oddała je pierwszemu lepszemu. Głupstwem ci taka miłość jest, nie ma gadania: co do Childeryka jednak, to tego przynajmniej tuzinkowym nazwać nie można. Prawda, że on obok tego wstrętny, zły, szkodliwy; ale czy sądzicie, żeowoc wiadomości koniecznie był smaczny? — nie, tylko poprostu zaciekawiający, i dla tego Bię Ewa na niego złapała...
ROZDZIAŁ XVII.
Całkowite rozbicie. Deska ratnnku, ale któryby miłemu bliźniemu wydrzeć wypadało. "
I płynęło dalej życie Marysi przyzwoitym, porządnym, całkiem zwykłym trybem, nawet można powiedzieć spokojnie i bez troski żadnej, ale jakoś nic jej z tego życia w pożytek nie szło. I zdrowa była, a jednak w oczach zdawała się niknąć. Świat w około niej wyglądał zwiędły, bezbarwny, i niczego jej się na nim nie chciało. Odrętwiała i na wszystko obojętna, biernie pełniła dalej istnienia swego służbę, zgadzająca się na każde czyje zażądanie, cicha, bezsilna, bezmyślna. Uśmiechała się nawet, jeżeli i na to kolej wypadła. Słowem, nicby jej do zarzucenia nie było, gdjby nie to, że przynajmniej Biedm razy w tygodniu, blada być musiała, smutna
i milcząca. Nawet coraz bledsza i coraz smutniejsza.
— Co ci jest moje dziecko?—pytała panna Augusta.
— Nic mi nie jest; czuję się zupełnie zdrowa.
. — Ale to być nie może, przecież widać to z twarzy.
Wtedy mówiła że głowa ją boli, lub coś podobnego.
Kiedy się to powtarzało, rzekła raz wcale rozsądnie panna Augusta: '*
— Już też doprawdy przyznaj się, pieścisz się moje dziecko. Widocznie dręczą cię jakieś przywidzenia. Zdrowiem swojem nie należy się znowu do tego stopnia zaprzątać. Wierz mi, wyobraźnia w tych razach bodaj czy nie najgorszą jest chorobą. Ból głowy! Jestżetu nawet gadać o czem! Zbytecznym o siebie niepokojem, drugich tylko człowiek bezpotrzebnie straszy, a pożytku z tego żadnego. Troskliwość o siebie dobrą jest rzeczą, ale nie powinna przecie wyłączać zajęcia się drugiemi. Doprawdy, samolubstwem jest nie do darowania, ciągle tylko o sobie myśleć. Koniecznie silnej woli tu potrzeba, inaczej stać się możesz tak wymaga-
v jącą, że ja nawet, przy całej mojej cierpliwości, dotrwać ci dłużej nie zdołam.
Rada ta, jakbądź z ust podobnie jak panna Augusta chorej ‘pochodząca osoby, wyglądała jednak
zdrowa, i Marysia, przyznać to trzeba, usilnie do serca ją wzięła.
Jakoż postanowiła nie myśleć więcej o sobie, ale się pokazało, że tego i dotąd nie robiła.
Zbawiłoby ją wstrząśnienie jakie silnie, ona o tem nie wiedziała.
Nawet, dobrze to czasem o takich środkach nie wiedzieć. Boć ci to zawsze klin klinem —a nuż się dusza od niego bez ratunku rozłupie. — Jak Pan Bóg tak lub owak żyć komu koniecznie każe—mówiła Ćwiklińska stara—ha! to trudno. Ale znów jak nie każe...
Tymczasem pisała Zosia list za listem:—Przyjedź do mnie. Choćby nie na zawsze, kiedy nie chceszv choćby na krótko, ale przyjedź! Zdaje mi się, żeś jest czegoś nie swoja, coś mi taisz. O nic pytać nie będę, chcę cię tylko zmusić do tego, żebyć nie była sama.
Przebijała w tych jej słowach dziwna serca domyślność.
Marysia się strwożyła.
Czyż już i z jej listów stan jej duszy czytać można?
Wcale nie. Toż nie na darmo Childeryk stylu ją uczył, nie darmo także w życiu sama sobie wystarczać musiała. Ale mają to do siebie istoty kochające, że choćby i nie bardzo rozumem grzeszyły,
i choć ich tego nikt nigdy nie uczył, to przecięż,
pomiędzy wierszami, istotnej prawdy doczytać się umieją...
Marysia się ociągała. Nie wiedziała już wreszcie czemu? wszystko jej było jedno.
— Jedź—zachęcała ją panna Augusta, i to coraz nawet usilniej, albowiem przywidzenia nawet Marysi drugim się już udzielać poczynały. Bywało, ile razy wezwała nowego ją kiego lekarza, ten się zawsze do Marysi zwracał.
— Czyż pan nie widzisz, żeto ja jestem chora?— mówiła oburzona.
Lekarz widział tylko kwitnące pomimo materacyków rumieńce, jędrną tuszę, i w ogóle wszystkie jak najmocniej uspakajające objawy; tam zaś, bladość niezwykłą, zwiędniałe usta, oczy wpadłe i błyszczące.
Pannę Augustę coraz bardziej to gniewało.
— Jedź sobie—mówiła wreszcie kwaśno—niech nie powiedzą, że ja cię zatrzymuję. Wszak sama widzisz, żeś mi na nic nie przydatna.
A tu znowu Zosia pisała:—Słuchaj, będziesz naj- niegodziwsza pod słońcem istota, i znać cię więcej nie chcę, jeśli do mnie nie przyjedziesz. Mam wielkie szczęście do podzielenia z tobą, ale ci o niem nic nie powiem aż na miejscu.
Marysia pomyślała: Dobra Zosia! Szczęście ma do podzielenia, onaby mi połowę jego większą od-
12*
dać gotowa, na upartego, toby i całe, znam ją. Ale
* co to tam za szczęście takie?
Niedługo czekała na wyjaśnienie. Szczęście to było tego rodzaju, że nietylko w całości, ale w połowie nawet oddaćby je trudno. Zosia, jakbądź ojca swego córka, nie wytrzymała tajemnicy. Nie dalej jak w dni parę, zawiadomiła Marysię, że za Henryka idzie.
Rzecz osobliwa, boleśnie t i Marysię ździwiło.
— Henryk z Zosią się żeni?
W sercu jej niewytłómaczone abudziły się uczucia. No, i niechże kto sędzią być raczy... Ona, ni ztąd ni zowąd, za złe to Henrykowi wzięła; ona, ni ztąd ni zowąd, pozazdrościła go Zosi!...
Wstyd ją opamiętał. "
Jakiemże prawem? w imię czego? Czy nie prawem silniejszego, w imię przyjaźni?—O Boże! jakże ona zmalała!
To ją jednak z martwoty jakoś wydobyło. Pomyślała:—Dobrze, pojadę tam. Zobaczę chociaż, jak to wyglądają szczęśliwi.
Ale Zosia dłużej nie czekała, tylko sama przybiegła przemocą ją zabrać. Tymczasem kiedy ją ujrzała, to na widok zmiany, którą w niej spostrzegła, dusza w jej piersi niemal zamarła od żalu. Ale nic nie powiedziała, tylko jej się na szyję rzuciła ze łzami, były to niby łzy szczęścia—poczciwa Zosia!
A teraz, czy tylko panna Augusta Marysi jechać
pozwoli? Wiedziała Marysia, że nawet bardzo temu chętną będzie, wreszcie dla uspokojenia własnego zapytać poszła.
— O, i owszem — tak jej tamta sucho rzekła— czyż to ty u mnie w służbie moje dziecko? Jedź sobie z Bogiem, choćbyś i wrócić nie miała, wszystko mi jedno.
A wtem się pomiarkowała i dodała:
— Zresztą wiesz dobrze, że ja ci tam przecie nie żałuję kąta...
Następnie miała szum w uszach, strzykanie w łopatce prawej, skutkiem czego dawała do zrozumienia, że w takich razach nie zawsze bywa krewkości swojej panią. Chcąc nawet wynagrodzić to Marysi, w chwili kiedy ona w powozie już siedziała, acz osłabiona niezwyczajnie, na własnych nogach zeszła jeszcze do niej, i własnemi rękami ofiarowała jej flaszeczkę z wódką kolońską, zalecając, żeby sobie natarła skronie, jeżeliby ją głowa bolała.
Kiedy już Dębowej Góry blizko było, zapadła Marysia w ponure dumanie.
— Dla czego ona znowu tam wraca? — po co? Czy istotnie dla tego tylko, żeby popatrzeć na szczęście cudze?... Bo czy ją ten widok uszczęśliwi?...
Wzdrygnęła się.
Poprzednio już razy kilka na myśl jej przychodziło, że Zosia od niej o wiele mniej ładna, że dosyć
sobie ograniczona, że Henryk mógłby by ł rozsądniejszy wybór zrobić...
Czemprędzej myśleć o tern przestała.
Bożel co jej jest takiego? Śmierć duszy jej zagraża, śmierć w grzechu nie do odpuszczenia. Toć- ie ona nikogo już na świecie oprócz Zosi nie mat
I toćże to niemal jej siostra!...
Tu po raz pierwszy o siostrze swojej myśleć poczęła, o tej zaginionej, którą Bóg od matki oderwał, za jej odrzucenie. Ona tamtej także nieszczęściem się stała! Wprawdzie bezwiednie całkiem, jako narzędzie karzące... ale kogo takiego? Matkę, która i bez tego już nieszczęśliwą była! Podobnem być narzędziem, i za to jeszcze sieroctwa spadek
i nieszczęścia odziedziczyć—Boże, cóż za gorzkie' szyderstwol Nie lepiejże swoim ze swojemi nigdy się nie spotkać, albo przynajmniej wzajemnie o sobie nie wiedzieć, niżeli w taki sposób złączyć się
i rozejść?
Myśląc to wszystko, czuła Marysia, że jej dawna wrażeń powraca działalność, ale bodaj czy nie le- pBze od niej było odrętwienie poprzednie? Rady sobie dać nie mogła. Przeczucia trwożne dręczyć ją poczęły.
— A nuż się Henryk po dawnemu ku niej zwróci?
Ale nie, przecięż to od niej samej zależeć będzie, a ona tego za nic nie dopuści.
Przysięgała to sobie na największe świętości,
i jednocześnie dziwiła Bię, że coś podobnego za- przysięgać nawet potrzebuje. W modlitwie szukała pociechy, ale coś jej mówiło, że modlitwa jej skrzydeł nie ma, i przeto po nad chmury wznieść się nie potrafi. Możeż być choroba cięższa jak duszy wycieńczenie? Siły miałbyś, gdybyś nie zwątpił
o własnem wyzdrowieniu, nie zwątpiłbyś, .gdybyś miał siły...
W pałacu, hrabia sam je przyjął, Henryka nie było. Hrabia jak wszyscy, znalazł wielką zmianę w Marysi, ale wierny swoim zasadom, ani się ździ- wił, ani o co pytał. Tylko upatrzywszy chwilkę sposobną, zaprowadził Zosię w najciemniejszy kąć szpaleru, i tam rzekł jej z cicha:
— Twoja przyjaciółka zdaje się mocno cierpiąca.
— Istotnie, ale to jest raczej choroba duszy.
Czekał na bliższe objaśnienie, ale Zosia tylko
dodała:
— Nic jej dotąd nie pytałam. Zaufanie samo z siebie przychodzi. •
Hrabia zatarł ręce.
— Tak, tak, należy szanować cudze tajemnice...
ROZDZIAŁ XVIII.
Czy dobrze było szukać kwiatu na mogile?
Całkowite przy pomocy Pietrka ocalenie.
Henryk przejechał dopiero w dni parę.
Kiedy na chwilę sami zostali:
— Boże, co pani jest?—zapytał Marysi.
Mogłaby go Marysia o to samo spytać. Wyglądał
do siebie niepodobny, blady, posmutniały, zamyślony. Tylko ci co z nim ciągle byli, mogli na to nie zwrócić uwagi.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała Marysia— poprostu przecborowałam trochę życia, ale już mi lepiej.
Widząc że mu usta niemem jakiemś zapytaniem drżały.
— Przepraszam pana—rzekła zcicha—ale Zosia mię nawet o to nie badała...
To powiedziawszy, wstała i odeszła. W głowie jej się kołowało, gorące strumienie po członkach • jej zbiegały, serce trwożnie wyśpieszało.
— Tak, tak, nie omyliło ją przeczucie. Ów głóg z mogiły, ciernie pomiędzy niemi trojgiem krzewi. Dość jej bytności w tych miejscach, ażeby ostateczne nieszczęście się stało. Dłużej tu pozostawać, to niemal spełniać czyn zbrodniczy. Uciecby ztąd, u- ciec koniecznie, conajdalej, co najprędzej...
Gorączkowo chodziła po tarasie, zwieszouym po nad jeziora zwierciadlane tonie. Opływały ją wiatru powiewy. Nie była to jesień, strącająca z we« stchnieniem pożółkłe liście. Dolatywały pieśni z pól dalekich, różne obłoki ku słońcu biegały...
Stopniowo ochłonęła i począł jej wracać sąd trzeźwiejszy.
Koniecznością jest wyjechać ztąd, choćby zaraz, choćby dziś; im wcześniej, tem zbawienniej. A*e jaki powód znaleźć na to? Niema żadnego. Wie
o tem Zosia, lepiej niż kto drugi. Więc cóż począć? Ależ wreszcie dni kilka, tygodni parę dla zachowania pozorów, dla niepoznaki, Bóg jej da siły, ona Henryka przez ten czas odtrącić od siebie potrafi, a potem odjedzic, i nie wróci, aż chyba ofiara jego się spełni...
Kiedy wróciła do pałacu, Henryk w chwilę niedługą pożegnał się i odjechał. Wydało się Marysi, jakby się skończył dla niej pańszczyzniany dzień
znojny, mający po przed sobą nie mniej ciężkie jutro...
— Co to jest? czyście się z sobą zaraz na wstępie poróżnili?—spytała ją Zosia wieczorem.—Henryk odjechał zmartwiony, i ty wyglądasz nieswoja. Zawsześ go nie bardzo lubiła, ale wierz mi: chłopak to bardzo poczciwy i serdeczny, i ja was z sobą zbliżyć koniecznie muszę. Stworzeni jesteście na to, żebyście się pokochali.
Tu opowiedziała jej szczegóły bliższe obecnego swojego do Henryka stosunku. Życzeniem jeszcze było ich rodziców, ażeby się kiedy pobrali. Nic im jednak o tern nie mówiąc, czekano, aż się w nich skłonność obudzi wzajemna. Jak się tam wreszcie stało? Zosia nawet sprawy sobie zdać nie umie« jej się zdaje, że ona kochała Henryka, odkąd na świecie żyje. Co do niego, trochę się on ociągał, to jej swobody jeszcze trochę chcąc zostawić, to sam się niby na człowieka poważnego wyrobić, to wreszcie z gospodarstwem się wprzódy urządzić jak potrzeba; ale ojciec nalegał, i musieli z sobą wymienić pierścionki. Dziś, kiedy już są narzeczeni, trwoga ją ogarniać zaczyna, czy go ona potrafi uszczęśliwić, jak jest tego godzien? Z łatwością mógłby znalaźć rozumiejszą od niej, ładniejszą, lepszą, i ona sama nie wie: czy nie nazbyt pośpiesznie ku niej go skłoniono?—pewna jest tylko, że nikt go na świecie całym ani tak oceniać, ani tak kochać nie jest
zdolny, jak go ona jedna rozumie i kocha. Kie dy się pobiorą, Marysia i wtedy jej nie opuści. Ona jej poradą będzie, ona taka rozumna, z pewnością nawet godniejsza Henryka od niej, ubożuchnej w duchu! Albo jeszcze lepiej tak będzie. Zosia, stosownie do życzenia Henryka, odwlecze do pewnego czasu dzień ślubu, aż dopóki Marysia w gotowości także nie będzie. Bo ona już dla niej oddawna napatrzyła męża. Jeatto przyjaciel Henryka, sąsiad
o miedzę, człowiek najprzyjemniejszy pod słońcem, jedna z najświetniejszych partyi w okolicy. O Bożel to dopiero będzie święto! Obie jednocześnie do ołtarza pójdą, i już ich odtąd nic nie rozłączy...
To prostoduszne szczebiotanie Zosi działało na Marysię jak zawrót głowy nad otchłanią. Coś niby szepce ci w ucho: — Puść się krawędzi i powietrzu powierz; tam w głębi dna nie ma, to tylko złudzenie. Ale złudzeniem śmierć nie będzie, a od tej, w powietrze się nie schronisz, bo gdzież tobie skrzydła?...
Noc przebyła we łzach gorzkich.
— Są więc samołówki niezbadanych zrządzeń, w które raz zapadłszy, cóż pomoże wola? Okoliczności, jak w samotrzask ją schwytawszy, naigrawa- ją się jej jeszcze po przez kraty, a ona duma bezsilna, co lepiej, czy się głodem zamorzyć, czy się siebie wyrzec?...
%
Nazajutrz Henryk wyglądał spokojniejszy, nawet wesołym być probował, i Marysia z rozdartem sercem szczerze mu w tem pomagała. Widocznie ją zrozumiał. Stanęła niby pomiędzy niemi umowa milcząca, obustronne porozumienie, choć wyjaśnień żadnych nie było.
Tak trwało i dni następnych parę. Zosia jak dziecko z tego się cieszyła. Poczęła ich samych zostawiać. Niech się do siebie zbliżą, niech się po- przyjaźnią.
Rzecz dziwna, Henryk potem znów czas jakiś nie byłl
— Ma zajęcia rozliczne, zwłaszcza temi czasy,
i nie należy mu mieć za złe, ieśli nie tak często przyjeżdża, jakby tego pragnął.—Tak przynajmniej na list Zosi odpisał.
Kiedy się zjawił znowu, Zosia go zburczała.
— Co mi tam do twoich zajęć — mówiła tonem zepsutego dziecka.—My tu z Marysią tęskniemy do ciebie, jak do czego dobrego, a ty, zamiast jej się zasługiwać, drożysz się z sobą, mój powabny panie. Zaraz ją w rękę pocałuj i proś o przebaczenie, bo inaczej sama się postaram, że cię po dawnemu zda- leka od siebie trzymać będzie.
Henryk stał się czegoi mocno czerwony, a następnie bardzo blady, ale w chwilę potem nie było już na jego twarzy śladu wzruszenia. Owszem, o- kazał się nawet dość wesoły, nareszcie i bardzo we-
— 189 -
soły—gorączkowo wesoły; ale odjechawszy, znowu Big nie pokazał czas jakiś.
O! któż wypowie wszystkie męczarnie człowieka, któremu ręka kochającej osoby niechcący nóż wykręca w ranie?..,
Raz rzekła mu Zosia:
— Nieprawdaż Henryku, koniecznie Marysię za Alfreda wydamy? Proszę cię, czemu on nie przyjeżdża?
— Dotąd jeszcze za granicą bawi.
— Nieznośny jest! Napisz mu, że pożałuje, jeśli Bię nie pośpieszy.
Innym razem, kiedy Bię we troje po szpalerze przechadzali, chwyciła się ramienia Marysi i rzekła śmiejąc się jak dziecko:
— Ja sobie myślę nieraz, coby to było, gdyby się Henryk w tobie zakochał?
Stopniowo, Marysia zaczęła napomykać, ie musi już do miasta wracać. Zaraz na wstępie Zosia wzięła to za żart z jej strony. Kazała ją Henrykowi u- przejmie na swoje wesele zapraszać, i on spełniał to ze śmiercią w duszy, a Marysia zmuszona była z uśmiechem przyjąć udział w tej zabawie.
Położenie stawało się nie do wytrzymania.
Powiadają, że należy bez wahania słachać w wątpliwych razach pierwszego popędu. Anioł Stróż go podszeptuje, dalsze przychodzą już od Bzatana. Anioł, Boga jest wysłańcem, ależ i Bóg nie jest
w możności zbawić człowieka bez jogo woli. Należało Marysi od pierwszego razu, dla jakiegobądź powodu i choćby przemocą, ztąd się wyrwać. Co tomie mogła, kiedy: musiała? Dziś to jej wahanie bezsilne, położyć może trupem dwie ofiary, z których jedna jest jej szczgściem całem, druga całej tamtej szczęściem.
Postanowiła, nie dalej jak nazajutrz, za jakąbądź cenę ztąd się wydobyć. Wyrzuty sumienia, a razem żal rozpaczliwy, ani chwili nie dawały jej wytchnienia; czuła że sama od tego oszaleć może, bo tu jedno tylko było wyjście możebne, to jest zerwanie na zawsze ostatniego, jaki ją jeszcze wiązał do świata, stosunku. Względem Henryka zaś, położenie jej przypominało wrażenie człowieka, któryby z odległości, śmierci czyjejś był świadkiem. Ani go zabił, ani nawet chciał zabić—cóż z tego? Kiedy uratować go nie mógł! Takiego cień prześladować cię będzie, wprawdzie nic ci nie wyrzucając, ale tak sobie, z zaświatowego jakiegoś zażyciem żalu, boś mu w chwili ostatniej mógł być jedyną ocalenia deską, a nie byłeś...
Dnia tego, nad wieczorem, Henryk przyjechał. Był pomieszany i smutny. Zosia napróźno rozbawić . go usiłowała. Wyraźnie nawet coś już takiego w powietrzu krążyć się zdawało, rozmowa nie szła, w pokoju czegoś duszno było.
Do szpaleru wyszli i na ławce usiedli.
W dali zachodziło słońce w blaskach czerwonych, szumiały gąszcze lekkiem drżeniem, w kościołku na Anioł Pański dzwoniono. Po chwili Zosia zmyśliła jakiś powód, i rzekła odchodząc:
— Proszę cię, rozerwij go Marysiu. Jeśli ty nie potrafisz, nikt tego nie dokaże. -
W jej sukni szeleście, zdawało się Marysi słyszeć ostatnie pożegnalne słowa. Byłaby pobiegła, klękła, i usty pałającemi brzeg tej sukni całowała; czuła, że za chwilę i tego nawet niegodną się już stanie. Coś jej niechybnego potępienia pewność dawało niezachwianą. Czuła, że śmierć jej niemal zagraża niesławna, że dość pewnego wyrocznego słowa, a ona w okamgnieniu stanie się więcej niż kiedykolwiek w życiu sama jedna. Ol gdyby jeszcze choć nie dziś!...
Chciała się ratować—wstała chwiejąc się, ale ją Henryk zatrzymał. Czas jakiś chodził niespokojnie, czoło obcierał, nareszcie rzekł drżącym
• głosem:
— Przez Boga, to jest wreszcie nad moje siły, ja jej żadną miarą kochać nie mogę, krzywoprzysięzcą być nie chcę...
Znowu odejść probowała.
— O, przez litość 1 — zawołał głucho — zanim mię pani potępisz, wysłuchaj!
r — Oddal się pan—rzekła nakazująco—i tak za- wiele już słyszałam.
Wtedy on padł na ławkę i zakrył sobie twarz rękami.
* — Nigdy, nigdy!—wyjęczał.
W okamgnieniu Marysia uczuła sama do siebie wstręt niepohamowany.
O, jakimże być musiał nędznikiem ten, którego ona kochała, skoro od niego idąc, skrytobójstwo z sobą się wnosi, a hańbę bierze na dalszą drogę!!
Szła śpie3znie, sama o tern nie wiedząc, bezprzy-. tomna, z biciem serca tak silnem, że je mniemała słyszeć po za sobą, niby pogoni tententy. ;Ku słońcu dążyła, ku zachodzącemu, jak już niegdyś raz było. W oczach od blasku jej się ćmiło, a świat wokoło wirował, a ziemia pod stopami jej się chwiała. Kiedy na krańcu tarasu stanęła, złorzeczyła że tam przepaści niema, że od krawędzi jego wygodne schody na dół wiodą. Zbiegła niemi i nad jeziorem się znalazła. Tam na nią toń zdradna mrugać poczęła, obiecując ukołysać jej boleści wszystkie. Ale wtem szumiący wiatr wśród sitowia skroń jej owionął, i to ją opamiętało.
— Życia się pozbyć? dla czego? że jest trudne? nie, za nic, raczej śmierć do walki wyzwać, żeby nie
umrzeć wraz z duszą!...
Jednocześnie, tak samo jak niegdyś, na myśl jej
przyszło zapytać siebie: dokąd też ona idzie? Dokąd? w świat szeroki, gdziekolwiek, wszystko jedno, byle nazad ‘nie wrócić! Ku mogile Margoli
przedewszystkiem. Ta biedna życie jej podarowała, niechże teraz rady jej udzieli, co dalej zrobić z tym zgubnym darem?
Kiedy szła koło młyna, tęsknotą serce jej wezbrało. O! gdyby dziś tych cierpień ciała, jakich jej tu nie szczędzono! Przeklęty dzień, w którym od nich uciekła, bo je pomieniała na męczarnie duszy, od których niema już ucieczki!...
Na smugach spotykali ją ludzie z pola wracający,
i mówili jak dawniej:—To ta piękna panienka z pałacu—tylko że dodawali:—Bledziutka czegoś jak o- płatek, coś jej się dziwnego stać musiało, i dokąd to ona tak śpieszy?'
Zmrok zapadł, konały po nad lasem czerwoności ostatki, oto już i cmentarz cichy. — Boże! jakiż tu spokój trzeźwiący, jak tu daleko od świata!
I pomyślała Marysia:
— O gdyby także, ile się da, żyć przestać? gdyby umrzeć dla siebie, a za to dla drugich tylko rozpocząć istnienie?...,
Z tą błogą w sercu otuchą, czemprędzej do krzyża się rzuciła, objęła go, modlić się poczęła ze łzami, ale jednym razem słabo jej się zrobiło, osunęła się i padła...
Kiedy się ocknęła, Pietrek przy niej klęczał. Nie ździwiło ją to; ździwiłaby się raczej, gdyby
13
tam nie był. Porwała jego rękę i do ust przycisnęła, a on się bronił. Byłby jej do nóg upadł, ale nie śmiał...
Wszystko już było w gotowości. Stał wózek zaprzężony, Marysia odjedzie, dokąd zechce. Pietrek, ten sam Pietrek, jak już wprzódy było, powtórnie ą w świat ją wyprawiał.
— Czy aby, tak samo jak wprzódy, nie uwierzy że ona występna? Tym razem, co to ona takiego ukradła? Serce, będące cudzą własnością? Nie, doprawdy, ona i teraz niewinna, serce to przemocą jej oddawano—podobnie jak niegdyś tajemniczą o- brączkę...
Ale Pietrek o nic nie pytał, zdawał się wszystko wiedzieć. Zkąd? co? jak? — podobnaż zgadnąć.*' Miewają serca swoje czujności powściągliwe, a on zawsze chętnie milczał, ale za to niechybnie przybywał w porę...
Kiedy już Marysia na wózku siedziała, włożył jej w rękę przedmiot jakiś błyszczący. Obrączka to była złota, owa jedyna po jej matce pamiątka, dziedzictwo oraz jej osamotnienia! Na szyi ją na sznurku miała, kiedy ją w bruździe znaleziono. Tę samą potem Jakóbowa jej odebrała, i w karczmie przepiła, ale Pietrek ją wykupił.
Obracała ją w palcach Marysia, obracała i dumała: Wiele byłoby się rzeczy nie stało, gdyby nie
Pokochała człowieka, który sam jeden ze wbzv- stkich nigdy jej się z miłością swoją nie narzucał. Był to gracz, pijak, rozpustnik. Zdradzał ją, oszu- v kiwał, ona mu przebaczała. Sprzedawał ją, w karty przegrywał, ona do niego wracała. Płaciła za niego długi szalone; fałszował weksle, ona je za swoje przyznawała. Zmarnotrawił wszystko co miała, zniszczył ją do ostatniej koszuli, ona mu nawet wyrzutów nie robiła. Nareszcie obchodził się z nią jak z ostatnią sługą, ona go po rękach całowała; bił ją, ona mu się do nóg rzucała; wypędził ją, a ona jak pies na progu się układała, czekając ze drżeniem serca, czy jej nie przebaczy. W końcu znikł gdzieś bez śladu, i odtąd śmierć w jej duszę weszła. Zkąd jej podobna cierpień żądza? Zkąd jej takie męczarni pragnienie? Ona nie wie, ale [czuje, że nawet koniec niedaleki o tyle tylko jest jej pożądany, o ile życie jej do dalszych udręczeń już być przydatnem nie może.
Takie to było Kraski księżniczki cygańskie kochanie...
Niegdyś pragnęła tylko, żeby się jej bano. O! i owszem. Czemużby się jej jeszcze i po śmierci nic bać? Taką nawet dzieci stra3zyćby można, trudniej trochę dorosłych, bo tym silue wzruszenia nad zdrowie nieraz milsze bywają. Cóż robić? Nikt nie mądrzeje cudzem, tylko własnein doświadczeniem...
Ostatecznie, i Marysia, ponieważ nie była nieśmiertelną, w czas jakiś także umarła.
f
r
i'
Kiedy się to stało, zjawił się jakiś człowiek, prosząc, że chce jej koniecznie własnenai rękami zrobić trumnę. Wpuszczono go, a on stanął i długo patrzał w nią z załamanemi rękoma, a łzy jak groch \ duże po policzkach mu spływały. Potem brał mia- £ rę, ale bardzo drżały mu ręce, i ciągle płakał. Potem jeszcze ukląkł, całował brzeg jej sukni i zanosił się od płaczu.
Jedni mówili, że to brat zakonnicy, drudzy, że krewny, ainui jeszcze że to poprostu któryś od Zjednoczonych stolarzy.
Stolarz ci to był, nie ma gadania, ale o zjedno- | czeniu jego z kimkolwiek nio mogło już być mowy. Owszem, człowiek ten, a był to Pielrek, sam to na-, ! wet wyznał wszem w obec i każdemu z osobna. Bowiem u stóp krzyża, który niebawem w głowach jej ujrzano, nie było innego napisu, tylko wyiyty dłutem wianek ż nieśmiertelników, a pod spodem . nie więcej jak te cztery słowa: ?
Sam/j jednej—Sam jeden!
Wiadomo zaś było, że ten krzyż, nie kto inny y tylko on zrobił, przyniósł i własnemi rękoma usta • ; wił. I stało się wreszcie, że kiedy tego wszystkiego } dopełnił, ukląkł jeszcze, modlił się długo i płakał, . a potem, w świat poszedł myślicie?—nie, poprostu wrócił do swojego hebla, i to było, wierzcie mi, wszystko co miał najlepszego do zrobienia...
koniec.
\