Rebecca Lang
Wyspa nadziei
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszą rzeczą, jaką Signy Clover w nim zauważyła, był złamany nos. Drugą - fakt, że mimo tego defektu, a może właśnie dzięki niemu, wydawał się atrakcyjny.
Odwróciła wzrok od dwóch stojących parę metrów dalej, pochłoniętych rozmową mężczyzn i spojrzała na krajobraz za małym budynkiem prywatnego lotniska, skąd odlatywały hydroplany z Vancouveru do miejscowości położonych wzdłuż wybrzeża kontynentu i na wyspy. Przed nią widniała osłonięta, wychodząca na Pacyfik zatoka, a po prawej stronie, ku północy ciągnęło się pasmo przybrzeżnych gór, nie należących, jak się dowiedziała, do gór Skalistych. Mimo zmęczenia długim lotem poczuła, jak przenika ją rzadki dreszczyk emocji, miła niespodzianka na powitanie. Już się bała, że pobyt w Afryce pozbawił ją zdolności odczuwania jakiejkolwiek przyjemności.
Powietrze było tak przejrzyste, że wszystko wydawało się bliższe niż w rzeczywistości, jak choćby ten unoszący się nad zatoką hydroplan, który za chwilę miał dotknąć wody. Signy odniosła wrażenie, że porusza się on na wietrze z wyłączonym silnikiem, sunąc w dół ku błękitnym wodom niczym błyszcząca w słońcu zabawka. Wystarczyło wyciągnąć rękę, by go dotknąć.
Pogoda była tu kapryśna, jak przeczytała w przewodniku, który jej przysłano przed wyjazdem z Anglii. W ciągu paru minut ciężkie chmury i mgła mogą zasłonić góry, wieżowce śródmieścia i zakotwiczone w zatoce frachtowce.
Mężczyźni skończyli rozmowę, wiec Signy czekała, aż blondyn ze złamanym nosem podejdzie do miejsca, gdzie stała pośród walizek.
- Signy Glover albo Terri Carpenter z organizacji Pielęgniarki Światu? - Miał przyjemny głos, niski i nieco urywany, z mieszanym angielsko-kanadyjskim akcentem.
Z bliska wydawał się starszy, niż z początku myślała. Wokół niebieskoszarych oczu, gdy mrużył je w słońcu, tworzyły się kurze łapki. Mówił jakby kącikiem ust, niczym aktor w gangsterskim filmie albo westernie. On nie jest w moim typie, pomyślała cynicznie, gdy przyglądali się sobie nawzajem. Nie miała zamiaru zadawać się z pierwszym lepszym facetem podczas szkolenia i urlopu, ale Dan Blake i tak odpada w przedbiegach. Niemniej była nieco zmieszana jego otwartym i szczerym, taksującym ją spojrzeniem.
Dotychczas nie miała zbyt wiele szczęścia do mężczyzn, co o niczym nie świadczyło, jako że nie skończyła jeszcze dwudziestu pięciu lat. Jednak od czasu do czasu czuła przejmującą tęsknotę za kimś, kogo mogłaby kochać i kto by ją kochał.
Dan Blake równie dobrze mógł być żonaty, mieć trójkę albo czwórkę dzieci, choć nie bardzo w to wierzyła. Było w jego spojrzeniu coś takiego, co określiłaby jako przejaw męskiego, kontrolowanego zainteresowania...
- Clover - powiedziała. - Nie Glover. Signy Clover.
- Przepraszam. - Uniósł ciemne brwi kontrastujące z prostymi, dość jasnymi włosami, zaczesanymi na bok. Ta fryzura nie odmładzała go. Wyglądał na dojrzałego, doświadczonego, surowego człowieka, którego nie należy złościć.
- Nie szkodzi - odparła.
- Ma pani słodkie imię - zauważył z lekkim uśmiechem.
Signy wzięła to za sarkazm i stwierdziła, że nie lubi tego mężczyzny. Może cierpię na paranoję, powiedziała do siebie niepewnie. Ostatnio nie bardzo ufała własnemu zdaniu, jeśli chodzi o ocenę charakteru. Zazwyczaj nie uprzedzała się od razu do ludzi, lecz dawała im szansę, by mogli się wykazać. W każdym razie, tego pana nie musi lubić. Po zakończeniu szkolenia na pewno już nigdy więcej się nie spotkają.
- Jestem Dan Blake. - Wyciągnął do niej rękę. - Witamy w Kanadzie i Kolumbii Brytyjskiej. Przepraszam za zwłokę. Staram się załatwić dziesięć rzeczy na raz. Polecę z panią i panną Carpenter na wyspę.
- W porządku - powiedziała. - Przynajmniej miałam chwilę czasu na obejrzenie krajobrazu.
- Napijmy się kawy, czekając na pannę Carpenter - zaproponował i podniósł bez wysiłku dwie największe torby, zostawiając jej mały neseser.
Pod maską opanowania Signy ukrywała zdenerwowanie. Nikogo tu nie znała i dręczyły ją bolesne wspomnienia. Podejrzewała, że Dan Blake wie coś o jej przeszłości, skoro należy do organizacji, natomiast ona nie wiedziała o nim kompletnie nic. Znalazła się na przegranej pozycji, gotowa do obrony, niepewna, jakie stanowisko właściwie zajmował.
- Niezbyt długo należy pani do Pielęgniarek Światu, prawda? - zapytał.
- Nie - przyznała.
Gdyby tylko wiedział, jak bardzo była zielona, kiedy podpisywała kontrakt w Londynie, po zerwaniu z Simonem. Chciała jak najszybciej wydostać się z kraju, zmienić otoczenie, i poprosiła o wysłanie do Afryki. Londyn był pełen bolesnych wspomnień. Poszli jej na rękę, wyszkolili szybko i posłali w świat. Jej życie zmieniło się radykalnie. Miłą, przytulną egzystencję u boku ukochanego mężczyzny zamieniła na pracę w miejscu, gdzie jedynym pewnikiem był fakt, że wszyscy są śmiertelni. Nie zamierzała opowiadać Danowi Blake'owi o tym, jak bardzo była naiwna i jak bardzo zdruzgotana swoimi przeżyciami.
- Pochodzi pani z Anglii? - spytał, otwierając drzwi.
- Tak - odparła, wchodząc do pomieszczenia, które było częściowo recepcją, częściowo poczekalnią, biurem przewozowym i miejscem odpoczynku dla personelu.
- Cześć, Dan. Miło cię widzieć - przywitało go parę osób, a on pozdrowił ich ruchem dłoni.
Może ten facet to uosobienie równego chłopa, pomyślała, z zadowoleniem stwierdzając, że wreszcie odzyskuje poczucie humoru. Już się bała, że straciła je bezpowrotnie po tym, jak... Odegnania od siebie dręczące wspomnienia. Wystarczy, że męczą ją nocami, po co marnować dzień...
- Zostawimy tu bagaże - rzekł Dan, stawiając jej torby na podłodze.
Poszła za nim w kąt sali, gdzie na stole stały dzbanki z kawą i tace z pączkami i herbatnikami. Przyglądała mu się spod oka. Był wprawdzie dość muskularny, ale chudy, jakby chorował i stracił na wadze. Jednak tej hipotezie przeczyła spalona słońcem skóra.
- Poczęstuj się kawą, Signy - powiedział. - Mogę cię tak nazywać?
- Oczywiście - odparła, czując przypływ cieplejszych uczuć. Ostatnio większość mężczyzn była jej obojętna, jakby jej doświadczenia w Afryce, zawiedziona miłość, wyprały ją z wszelkich emocji. - Zakładam, że ja też mogę ci mówić po imieniu? - zapytała.
- Oczywiście. - Nalał sobie kawy. - Kiedy przyjechałaś z Anglii?
- Wczoraj - odrzekła, przypominając sobie długi lot z Londynu, po którym znalazła się w małym hoteliku. - Musiałam się wyspać.
- Rozumiem. - Spojrzał na zegarek i dodał: - Mam nadzieję, że panna Carpenter nie każe nam długo czekać.
- Nie wiem właściwie, kim jesteś - powiedziała Signy przepraszającym tonem. - Pilotem? Spodziewałam się doktora Masa Seatona, a potem dostałam wiadomość, że ty nas odbierzesz.
- Tym razem jestem pilotem - wyjaśnił, wpatrując się przenikliwie w jej twarz. - Należę też do zespołu medycznego, który spędzi na wyspie Kelp trochę czasu z twoją grupą.
- Och... Doktor Blake?
- Tak. Później poznasz Maxa Seatona. Pewnie jest już na wyspie. Powinniśmy zdążyć na lunch. Wiesz zapewne, że ten tydzień wykorzystamy na odpoczynek i orientację w terenie.
Signy nie sądziła, że Dan jest lekarzem. Może przez ten złamany nos? Coś w jego zachowaniu delikatnie sugerowało, że nie przepada za doktorem Seatonem. Od wielu lat pracowała z najrozmaitszymi ludźmi, w różnych warunkach, i stała się specjalistką od wyłapywania niuansów i wibracji, czytania między wierszami. Pewnie Dan też to potrafi.
- Łączy nas parę rzeczy - stwierdził. - Moja mama jest Angielką, spędziłem w Anglii część dzieciństwa. Chodziłem do szkoły w Devon. Ojciec jest Kanadyjczykiem, dlatego przeniosłem się tutaj. Poza tym też byłem w Afryce.
Jakiś kawałek łamigłówki znalazł się na miejscu. Jego chudość, żółtawa opalenizna i oznaki wyczerpania to wynik pobytu w Afryce. Znała te objawy z doświadczenia.
- Z Lekarzami Światu? - zapytała.
- Tak.
- Cały czas dla nich pracujesz?
- Tylko od czasu do czasu. Jestem tutejszym lekarzem. Muszę zarabiać na życie, mam inne zobowiązania.
- Rozumiem - odparła uprzejmie, wiedząc, że większość lekarzy pracujących dla tej organizacji poświęca wakacje lub bierze urlopy bezpłatne, by spędzić parę tygodni w roku w jakimś zakątku świata, gdzie są potrzebni. Ci, którzy nie mieli w planach stałego etatu, zostawali dłużej.
- Czy dotknęła cię wojna w Somalii? - spytał.
- Nie bezpośrednio. - Zawahała się, niechętnie mówiąc o tym teraz, gdy na dworze przyjemnie świeciło słońce, a ocean i niebo przybrały barwę błękitu. Wszystko wydawało się takie sielskie i bezpieczne i pragnęła się tym cieszyć. - Mieliśmy... problemy, przez które wyjechaliśmy w pośpiechu. - Co za niedomówienie, pomyślała z żalem i goryczą. - Poza tym... walczyliśmy głównie z chorobami, niedożywieniem i głodem.
Dan zmrużył oczy, wpatrując się w nią przenikliwie, jakby był świadom, ile wysiłku kosztowało ją zachowanie spokoju. Spojrzał w okno wychodzące na podjazd.
- Och, chyba przyjechała panna Carpenter. Przepraszam.
Signy sączyła wolno kawę, ciesząc się, że im przerwano. Widziała przez okno, jak Dan podszedł do młodej kobiety, która wygramoliła się z taksówki, wyrzucając na chodnik niezliczoną ilość bagażu. To z pewnością Terri Carpenter, stwierdziła, przyglądając się wysokiej, smukłej blondynce z krótko przyciętymi włosami.
Była drugą pielęgniarką z organizacji, która miała wziąć udział w szkoleniu na Kelp, malutkiej wysepce u wybrzeży Kolumbii Brytyjskiej. Organizacja Lekarze i Pielęgniarki Światu wykorzystywała wojskowe budynki po dawnej bazie wybudowanej podczas drugiej wojny światowej. Signy spodziewała się, że warunki będą spartańskie, ale podstawowych wygód nie zabraknie.
Dokończyła kawę i ruszyła ku wyjściu, przenosząc po kolei bagaże. Dan Blake - doktor Blake - pragnie jak najszybciej wystartować, więc nie chciała go wstrzymywać. Trudno było jej myśleć o nim jako o lekarzu. Po prostu wyglądał na kogoś, kto zarabia na życie na świeżym powietrzu. Miał w sobie coś, co ją z lekka niepokoiło, ale nie potrafiła sobie uzmysłowić dlaczego.
Wielu lekarzy, których poznała, miało w sobie co najmniej szczyptę arogancji, która wynikała może z faktu, że podejmowali decyzje dotyczące życia lub śmierci innych ludzi, przejmowali inicjatywę. Najlepsi nabierali pokory w ciągu lat pracy, zyskując świadomość, że są omylni.
- To Terri Carpenter - oznajmił Blake.
- Miło cię poznać. - Terri wyciągnęła rękę. Jasne włosy, opalona skóra i orzechowe oczy kontrastowały z wyglądem Signy, jej bledszą cerą, niebieskimi oczami i podciętymi równo ciemnoblond włosami. Signy poczuła się przy nowej koleżance nieco wyblakła.
- Signy Ckwer. - Uśmiechnęła się. - Mnie też jest miło.
- Chciałbym już ruszać, jeśli pozwolicie - powiedział Dan. - Zdążymy na lunch. Lot zajmie jakieś dwadzieścia minut.
- Świetnie! - zawołała z entuzjazmem Australijka. - Już zbieram walizki.
- Jest nas tylko troje - zauważył Dan. - Może zdołamy się wzbić w powietrze z tym całym bagażem - dodał z uśmiechem.
- Co, za duży? - spytała Terri niewinnie, spoglądając na znacznie skromniejszy bagaż Signy.
- Nieco ponad dopuszczalne maksimum - odparł Dan rzeczowo. Signy nie mogła odgadnąć, czy był rozbawiony, czy zły.
- Cóż, jestem daleko od domu - usprawiedliwiała się Terri.
Załadowali walizki do maleńkiego samolotu, który czekał na nich w doku.
- Czy któraś z was leciała już hydroplanem? - zapytał Dan, kiedy znalazły się w kabinie i usiadły na wskazanych miejscach. Samolot mógł pomieścić zaledwie sześciu pasażerów.
- Ja tak - oznajmiła Terri, ale Signy potrząsnęła przecząco głową.
- Załóżcie je przed startem. - Wręczył im słuchawki.
- Może być bardzo głośno. Zapnijcie pasy.
- To cudowne miejsce - powiedziała z entuzjazmem Terri do Signy. - Myślę, że uda nam się je zwiedzić.
- Mam nadzieję - zgodziła się Signy, czując sympatię do nowej koleżanki. - Przyleciałam wczoraj i miałam zaledwie czas pospacerować po śródmieściu w pobliżu hotelu.
- Ja też. Jesteś z Anglii, prawda? Przytaknęła.
- Przyjechałaś na szkolenie i urlop?
- Tak. Naprawdę nie mogę się doczekać tego drugiego - przyznała z uśmiechem.
- Ja też. - Na moment twarz Terri spoważniała. Signy wiedziała z doświadczenia, że takie niedopowiedziane uwagi kryją niepokój związany z ich pracą, z tym, co widziały.
- Byłaś w Afryce? - zapytała Signy.
- W Timorze Wschodnim.
- Aha... - Nie musiała pytać o więcej. Dan był gotowy do startu.
- Pasy zapięte? - zapytał, oglądając się przez ramię.
- Słuchawki założone?
Ryk silnika był ogłuszający. Signy nie przepadała za lataniem i zacisnęła mocno dłonie na oparciach fotela. Wkrótce sunęli nad powierzchnią wody, płozy wzbijały pióropusze piany po obu stronach. Dopiero gdy znaleźli się na odpowiedniej wysokości, Signy odprężyła się nieco. Po lewej stronie rysowało się wyraźnie wybrzeże. Wkrótce ruszą głębiej nad ocean, w stronę Kelp, wyspy leżącej po kanadyjskiej stronie granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Pomyślała o mniej spokojnych podróżach, które odbyła niedawno, kiedy groziło jej fizyczne niebezpieczeństwo i musiała bezustannie wypatrywać zagrożenia.
Było to do pewnego stopnia korzystne, bo mogła ocenić inne zmartwienia i kłopoty z dystansu. Otrząsnęła się ze wspomnień, zdecydowana cieszyć się chwilą obecną.
Wkrótce znaleźli się nad południowym krańcem wyspy Vancouver, dużej i gęsto zaludnionej, niedaleko miasta Vancouver. Signy pamiętała ją z mapy, którą studiowała.
Było słonecznie i ciepło. Pogoda miała wkrótce się zmienić i stać się bardziej kapryśna.
Gdy już Signy przyzwyczaiła się do widoku oceanu i małych, zalesionych wysepek, samolot zaczął wytracać wysokość. Wychylona z fotela, Signy zobaczyła na oceanie zieloną, samotną, nieregularną plamę. To zapewne wyspa Kelp.
Poczuła podniecenie na myśl o czekającym ją pobycie w tym sielskim zakątku. Do tej chwili myśl o wyspiarskim schronieniu wydawała się zbyt nierealna, by mogła się nią cieszyć naprawdę. Lecieli coraz niżej i wyspa zaczęła nabierać realnych kształtów. Signy wyraźnie widziała las ciągnący się wzdłuż linii brzegowej.
Dan obejrzał się przez ramię.
- Schodzimy! - krzyknął. - Kamizelki ratunkowe są pod fotelami.
Signy uśmiechnęła się przez ramię do Terri, ale sprawdziła, czy pod jej fotelem naprawdę leży kamizelka.
Samolot wodował dość daleko od wyspy, potem popłynął hałaśliwie w kierunku doku, gdzie ktoś na nich czekał obok dwóch podobnych do jeepów pojazdów.
Gdy przycumowali, odpięła pas i wstała, z trudem prostując kości. Na fotelu przed nią leżała niewielka torba Dana i stos papierów. Signy przyglądała się im bezmyślnie, czekając na otwarcie drzwi. Minęła długa chwila, nim coś do niej dotarto. Na wierzchu pliku spiętych gumką dokumentów widniało wydrukowane dużymi literami nazwisko: R. D. H. Blake, doktor medycyny.
Poczuła skurcz w sercu na widok tego nazwiska. Wstrząs był tak silny, że omal nie zemdlała. Krew odpłynęła jej z twarzy. Szybko usiadła z powrotem w fotelu, chwytając stojącą przy nogach torbę i pochylając mocno głowę. Bała się, że zaraz straci przytomność.
To nazwisko! Nie przyszło jej do głowy, że Dan Blake to właśnie ten Blake, przez którego zginął Dominik. W końcu to dość pospolite nazwisko. Czy to on wydał polecenie z miejsca, gdzie pracowała inna grupa Lekarzy Światu, aby udali się natychmiast na odległe lotnisko, zostawiając Dominika, który zaginął w buszu? Czy to on wysłał po nich ciężarówkę z pisemnym nakazem natychmiastowej ewakuacji? Bez wcześniejszego ostrzeżenia, w rejonie, gdzie trudno było utrzymywać stałą łączność? Zastanowiła się głęboko i doszła do wniosku, że to jednak on.
Obładowana mniejszymi bagażami Terri minęła ją w wąskim przejściu. Dan otworzył drzwi samolotu. Signy ślamazarnie przesunęła do przodu torbę. Myśli wirowały jej w głowie.
- Wszystko w porządku? Zbladłaś. - Dan patrzył na nią zaniepokojony, po czym położył jej rękę na ramieniu. Hipokryta!
- Choroba lokomocyjna - wyjaśniła sucho, z trudem wydobywając głos. - Przejdzie mi, gdy odetchnę świeżym powietrzem.
- Uważaj - ostrzegł, pomagając jej przy wysiadaniu. Signy odsunęła się szybko od niego i nieco uspokoiła.
Środkowy inicjał to zapewne „Daniel”. Wiele osób nie używało pierwszego imienia nadanego im w dzieciństwie przez ambitnych, dowcipnych lub zdezorientowanych rodziców, lecz wybierało drugie.
Na brzegu czekał na nich młody mężczyzna w kombinezonie. Signy ostrożnie postawiła nogę na drewnianym pomoście i ruszyła dalej, czując się tak jak wtedy, kiedy usłyszała o losie Dominika - otępiała i bezgranicznie smutna. Przez długi czas czuła się jak martwa. Teraz uderzyła ją ironia całej sytuacji... Przyjechała tu na odpoczynek z tą samą osobą, którą w pewien sposób kojarzyła z bolesnymi przeżyciami. Dziwne, ale w końcu lekarze i pielęgniarki z organizacji stanowią niewielką grupę.
- Witamy na Kelp - powitał je ze szkockim akcentem nieznajomy. - Jestem Jock McGregor.
- Co tu robi Szkot? - zapytała Signy, zmuszając się do uśmiechu. Rzuciła torbę na ziemię i rozejrzała się dokoła z przyjemnością. Musi się zastanowić, co zrobić z Danem Blakiem, o ile w ogóle coś powinna robić. Pomimo szoku zauważyła, że surowa uroda tego miejsca z ciemną ścianą zielonego lasu wpływała na nią kojąco. Dobrze było znowu stanąć na lądzie.
- O, pełno nas na całym świecie - odparł - tak samo jak Anglików. Zajmuję się tu konserwacją i naprawami.
- Jestem Tern Carpenter. - Młoda kobieta wyciągnęła do niego rękę.
- Cześć.
- A ja Signy Clover. Miło cię poznać.
Signy odetchnęła głęboko parę razy, wdychając świeży zapach oceanu zmieszany z wonią cedrów. W powietrzu czuć było wilgoć.
- Ojej! - westchnęła z podziwem Terri. - Te drzewa mają pewnie po kilkaset lat! Ciekawe, jak się uchowały?
Las wznosił się na stokach, nieprzenikniony, oddzielony od wąskiej drogi, która znikała tuż za przystanią. Wszystko było nieskazitelnie świeże i ciche, prócz wody uderzającej o pale mola.
Rozdzielili bagaże i inne zapasy do dwóch samochodów.
- Ty pojedziesz ze mną, Signy - zadysponował Dan. - A Terri z Jockiem.
- Dobrze. - Terri wsiadła do pierwszego samochodu. Signy otworzyła usta, by zaprotestować, ale zaraz je zamknęła. Przecież powinna dowiedzieć się o nim czegoś więcej. No i ma z nim pracować. Ale poczuła się niczym zwierzę w pułapce. Niemal dławiła się ze złości.
- Droga w porządku, Jock? - zapytał Dan. - Nic nie wymyło?
- W porządku - odparł Szkot. - Jest tylko parę niewielkich dziur.
Pierwszy samochód ruszył, znikając powoli za ścianą drzew. Signy rozejrzała się, podziwiając poszarpaną linię wybrzeża, gdzie wąskie pasma piasku oddzielały wodę od szarych skał. Czuła się niezręcznie w towarzystwie Dana, i chyba to wyczuł. Zła na siebie, zmusiła się, by na niego spojrzeć.
- Co myślisz o wyspie? - zapytał.
- Jest... jest piękna - przyznała szczerze. - Ale daleko jej do łagodności.
- Owszem - zgodził się z uśmiechem.
- To drzewa cedrowe tak pachną? - zapytała.
- Tak. Można tu też znaleźć piaszczyste plaże. Bardzo dzikie i malownicze.
- Mam nadzieję, że zdążymy trochę zwiedzić - powiedziała, mając przed oczami egzotyczny krajobraz.
- Na pewno - potwierdził. - Pokażę ci kiedyś, jeśli będziesz chciała.
- Dziękuję - odparła sztywno, zdając sobie sprawę, że jej antypatia jest widoczna.
- To część kuracji - powiedział szorstko. - Dużo spacerów we mgle i deszczu po leśnych szlakach, lub po plaży w zawieruchę. Aby wysiłek uleczył duszę.
Policzki Signy zaróżowiły się. Dan szybko dostosował się do jej opryskliwości i tonu potępienia i poczuła nagle żal. Nie miała w zwyczaju osądzać nikogo przed poznaniem faktów, więc postanowiła z tym poczekać. Miała na swoją obronę jedynie fakt, że nadal była zakochana w Simonie. .. a może w Dominiku, którego poznała w Afryce?
Może to nie była miłość, ale z pewnością łączyła ją z nim silna więź i nadal za nim tęskniła. Potrzebowała więcej czasu w samotności, by poukładać myśli.
- Nie chciałam, żeby... - zaczęła z wahaniem.
- Ani ja - odparł. - Ruszamy. Masz jakąś kurtkę? W lesie szybko robi się chłodno.
- Tak. - Wyciągnęła z neseseru wełniany sweter. Miała też cienką przeciwdeszczową kurtkę na wypadek ulewy.
Jechali w zielonym półmroku lasu, który wydawał się jej tajemniczy, jakby nie z tego świata. Dan jechał wolno i ostrożnie. Zapach drzew, paproci, mchu i wilgotnej gleby wdzierał się do samochodu. Brukowana droga, raczej dróżka, wąska i nierówna, porośnięta była po obu stronach gęstą roślinnością. Towarzystwo mężczyzny, który, jak podejrzewała, wywarł wpływ na jej życie, sprawiło, iż odniosła wrażenie, że zamiast uciec od przeszłości, coraz bardziej się w nią wtapia.
- Pracowałaś na bloku operacyjnym i na oddziale nagłych wypadków, o ile pamiętam - Dan przerwał niezręczną ciszę. Przyglądał jej się przez chwilę, potem spojrzał znowu na drogę, której nawierzchnia nagle się pogorszyła. Zwolnił, by ominąć dziury. - Odbyłaś też szkolenie położnicze?
- Tak - potwierdziła.
- Dziwię się, że wysłano cię od razu do Afryki - zauważył. - Rzucili cię na głęboką wodę.
Przewrażliwiona odebrała to jako osobistą krytykę, być może sugestię, że nie spodziewał się, by sobie poradziła.
- Chciałam tam jechać - powiedziała sucho. - Mogłam odmówić, miałam inną propozycję. W tamtym czasie miejsce, gdzie mnie posłano, nie było uważane za szczególnie niebezpieczne. Zawsze mogą się zdarzyć rzeczy nieprzewidziane i nie ma czasu na ewakuację w odpowiedniej chwili.
- Masz rację - przyznał cicho.
Napięcie rosło nie do wytrzymania i Signy postanowiła sprawdzić Dana.
- Parę osób z mojej grupy rebelianci wzięli jako zakładników. Na szczęście udało im się w końcu uciec, ale przez długi czas spodziewaliśmy się najgorszego. - Nie chciała mu teraz mówić, że doktor Dominik Fraser, jeden z jej trzech porwanych kolegów, nie wrócił do szpitala polowego, tylko postanowił - lekceważąc niebezpieczeństwo - dołączyć do ekipy Organizacji Narodów Zjednoczonych i wytropić porywaczy. Nie zdążył wrócić przed ewakuacją.
- To straszne i dość często się zdarza - powiedział. - Najlepiej jest wyjechać, kiedy tylko zaczyna robić się nieprzyjemnie. Nie ma sensu narażać się na kłopoty czy śmierć. Moim zdaniem nie jesteś odpowiednią osobą do takich zadań.
- O? A to dlaczego? - zapytała.
- Nie zrozum mnie źle. Wydajesz się bardzo... jak mam to ująć... delikatna.
Signy zastanawiała się, co miał na myśli.
- Wygląd bywa zwodniczy - stwierdziła. - Jaka jest właściwie twoja rola na wyspie? - zapytała, pragnąc odwrócić uwagę od swojej osoby. Jej ton zabrzmiał nieco wyzywająco. To jasne, że jej przygoda w Afryce z niczym mu się nie kojarzyła. - Zajmujesz się szkoleniem?
- Tak. Pracuję również w miejscowych szpitalikach i przychodniach, częściowo jako konsultant, częściowo lekarz - oznajmił. - Będę czasami zabierał was ze sobą. Moim zadaniem jest pokazać wam, jak wygląda praca w małych odizolowanych społecznościach. Ma to wam pomóc w waszych przyszłych zadaniach. Jak planować z wyprzedzeniem, polegać na własnych środkach.
- Nauczyłam się tego w Afryce - zauważyła.
Spojrzał na nią szybko i nic nie powiedział, ona natomiast przyznała sobie jeden punkt. Zaczynał być nieco apodyktyczny.
- Jesteś chirurgiem? - zapytała.
- Czasem operuję - przyznał. - Moją specjalizacją jest położnictwo. Właściwie robię to, co jest potrzebne.
Signy przytaknęła nieco zdziwiona, nie przypuszczając, że jest położnikiem. Naprawdę nie wiedziała, co o nim sądzić. Raz wydawał jej się nazbyt stanowczy, za chwilę dawał wyraz zadziwiającej wrażliwości. W każdym razie postanowiła zachować czujność.
- Czy umiesz pilotować samolot albo prowadzić motorówkę? - zapytał. Reflektory rzucały żółte snopy w zielonym mroku. Tu i ówdzie promienie słońca przedzierały się przez stare i potężne, porośnięte mchem drzewa.
- Nie - odparła, bojąc się, że facet uzna ją za niezdatną do pracy. Wiedziała, że strach to część jej problemu. Jakiś lekarz powiedział jej, że cierpi z powodu „poczucia winy osoby, która przeżyła”. - Muszę?
- Niekoniecznie. Co potrafisz? Prócz wykonywania swojego zawodu, oczywiście - zapytał z lekkim sarkazmem, jak jej się wydawało.
- Potrafię pływać - powiedziała. - Wiosłować i żeglować małą łódką, prowadzić samochód, ciężarówkę lub traktor i jeździć konno. Prowadziłam motocykl.
Ciągle miała przed oczami obraz siebie jadącej przez busz motocyklem, podczas gdy ranny mężczyzna wisiał bezwładnie na jej plecach. Pewnie zaimponowałaby Danowi Blake'owi, gdyby opowiedziała tę historię, ale nie zamierzała robić tego teraz.
- Umiesz jeździć na nartach? - zapytał.
- Trochę - odparła ostrożnie. - Ale niezbyt dobrze.
- Aha.
Wyczuła w tym słowie nutkę krytycyzmu.
- W Somalii nie było samolotów ani motorówek - odparła ostro. - Była walka o przetrwanie. Panował głód. I nie było śniegu - dodała z naciskiem.
Palnęła bez zastanowienia, bo zirytowała ją jego indagacja. Uważała się niemal za weterana, a tymczasem czuła się jak na egzaminie, po którym wystawią jej cenzurkę.
- Dałabym wtedy wszystko za odrobinę śniegu - powiedziała.
Roześmiał się.
- Jasne - odparł.
Rozbroił ją. Rozbawienie na jego twarzy sprawiło, że wyglądał młodziej, atrakcyjniej... Odwróciła głowę.
- Na pewno potrafię troszczyć się o siebie. I pracować. I jestem tu głównie dlatego, że potrzebuję odpoczynku.
- Tak - przyznał cicho. - Nie miałem zamiaru cię krytykować. Chciałem tylko dowiedzieć się jak najwięcej o tobie. Nie mamy wiele czasu.
- W porządku - powiedziała. - Jeśli to działa w dwie strony. Niektórzy lubią zadawać dużo osobistych pytań, ale nie mówią niczego o sobie. Ty też do nich należysz, doktorze?
- Mam nadzieję, że nie - odparł cicho. - Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o mnie, proszę, pytaj.
- Dobrze. Jeśli chodzi o mnie... cóż, sprawdzam się w chwilach próby, nieźle się trzymam. Może nawet wtedy lepiej pracuję. Ludzie różnie reagują w sytuacjach kryzysowych.
- Słusznie - odparł. - Pokazują wtedy swoją prawdziwą naturę.
Jechali przez jakiś czas w milczeniu.
- Jak złamałeś nos? - zapytała ni stąd, ni zowąd. Znowu się uśmiechnął.
- Spadłem z drzewa - odparł.
- Jakie to banalne!
- Miałem wtedy szesnaście lat. Byłem na wyprawie autostopowej na wakacjach w Anglii.
- I nigdy go nie nastawili? - Przyjrzała się spod oka jego profilowi. Jeep podskoczył i zakołysał się na kolejnej dziurze.
- Jakiś lekarz udzielił mi pierwszej pomocy - wyjaśnił. - Bolało jak diabli. Miałem solidny krwotok i zemdlałem. Więc zrezygnowałem z dalszych zabiegów, choć przerażona mama twierdziła, że utracę urodę. - Uśmiechnął się. - Byłem wielkim tchórzem.
Zapanowało między nimi dziwne zawieszenie broni, o ile można tak powiedzieć, skoro nie było wypowiedzenia wojny. Signy nie była jeszcze gotowa brnąć w szczegóły, czy choćby wyjawić, że rozpoznaje jego nazwisko.
- Baza jest całkiem cywilizowana - ciągnął Dan. - Koszary podzielono na pojedyncze pokoje. Jest mnóstwo miejsc, gdzie toczy się życie towarzyskie, mamy nawet bar.
- O, to fajnie - odparła.
W końcu wyjechali na otwartą przestrzeń, gdzie stało kilka parterowych budynków. Teren był zadbany i nie wyglądał wcale spartańsko.
- W bazie nie ma drzew - zauważyła.
- Na wszelki wypadek. Od czasu do czasu w któreś uderza piorun i może wywołać pożar, jeśli wszystko jest suche, choć zazwyczaj latem dość często pada. Poza tym nic nie zwali się na budynek czy człowieka, gdyby przytrafiło się trzęsienie ziemi.
- Trzęsienie ziemi? Żartujesz?
- Nie - odparł spokojnie. - Rzadko się zdarzają, ale to strefa sejsmiczna. Nie przejmuj się.
Jak mógł wyskoczyć z czymś podobnym, a potem powiedzieć, by się nie przejmowała! Zatrzymali się przed wejściem z napisem „Recepcja”.
- Dowiemy się, gdzie jest twój pokój - powiedział Dan. - Tam jest stołówka. Dostaniemy w niej lunch. - Wskazał budynek pośrodku bazy.
W recepcji powitała ich młoda kobieta z krótkimi włosami, ubrana w wojskowe szorty koloru khaki z wieloma kieszeniami i tego samego koloru koszulę z pagonami. Wizytówka na biurku informowała, że ma na imię Sabrina.
- Cześć, Dan.
- Cześć, Sabrino - odparł.
- Witaj - zwróciła się do Signy. - Jak się nazywasz?
- Signy Clover.
- Clover... - Przesunęła palcem po liście. - Jesteś w Łbie Łosia.
Signy popatrzyła na nią niepewnie. Wyczuwała raczej niż widziała rozbawienie Dana.
- Tak nazywa się twoja chata - wyjaśnił spokojnie. - Jest bardzo wygodna. Chodź, pomogę ci z bagażami. Ja mieszkam w tamtej części. - Ręką wskazał kierunek. - Moja chata nazywa się Czarna Jagoda. Możesz wpaść, kiedy zechcesz, jeśli będziesz czegoś potrzebowała.
Drzwi do Łba Łosia były otwarte. Był to długi budynek, w którym kiedyś mieściły się koszary. W progu powitała ich Terri.
- Cześć. Tu jest po prostu cudownie, choć inaczej to sobie wyobrażałam. Mieszkamy w tej samej chacie.
- To świetnie - ucieszyła się Signy.
Wnieśli razem bagaże do jej pokoju, a kiedy Dan odszedł, poczuła dziwną ulgę i odetchnęła głęboko.
Pokój pomalowany na jasnożółty kolor z ciemnoróżową stolarką wyglądał czarująco. Signy uśmiechnęła się. Na oknach wisiały zasłony w jaskrawych barwach, a na łóżku leżała gruba kołdra z narzutą o tym samym wzorze. Pokój wyposażono w proste meble, ale było wszystko, czego mogła potrzebować.
- Jest ładny - powiedziała, rozglądając się dokoła. - Nie tego się spodziewałam.
- Halo! - Męski głos dochodzący od głównych drzwi wywabił je na korytarz.
Mężczyzna był wysoki, ciemnowłosy, niebieskooki i bardzo przystojny. Terri i Signy gapiły się na niego oniemiałe. Choć zwyczajnie ubrany, wyglądał jakoś dziwnie. Otaczała go aura elegancji i wyrafinowania, która nie pasowała do tej chaty i wizerunku rogatego zwierza przymocowanego tuż nad drzwiami.
- Cześć. Jestem Max Seaton. Zapraszam wszystkich na lunch w stołówce o wpół do pierwszej, a potem porozmawiamy o naszych planach.
Gdy przytrzymał jej dłoń ułamek sekundy dłużej, niż wypadało przy zwykłym powitaniu, Signy poczuła, że się roztapia, a na jej ustach zagościł szeroki uśmiech.
- Dzień dobry - powiedziała, bo tylko to wpadło jej do głowy.
- Panno Clover, nie mogłem się doczekać, żeby panią poznać. I panią również, panno Carpenter. - Terri patrzyła na niego z otwartymi lekko ustami. - Do zobaczenia niebawem.
- No ale on... - stwierdziła Terri, odprowadzając go wzrokiem. - Zupełnie nie tak go sobie wyobrażałam!
ROZDZIAŁ DRUGI
Jedzenie w stołówce było dobre. Każda pielęgniarka miała przypiętą wizytówkę, a Sabrina dopilnowała, by wszystkie zostały sobie przedstawione.
Signy naliczyła dwanaście kursantek w różnym wieku - niektóre koło dwudziestki, inne trzydziestki, dwie najstarsze dobiegały czterdziestki. Dzięki takiej rozpiętości wieku można liczyć w tym gronie na owocną wymianę doświadczeń. Signy siedziała przy długim refektarzowym stole między Terri a Connie, jedną ze starszych kobiet. Zauważyła, że Terri często rzucała spojrzenia w stronę doktora Seatona, tak samo jak inne panie. Wyglądał tu dziwacznie; wydawałby się bardziej na miejscu na planie zdjęciowym, przed kamerami.
Po posiłku doktor Seaton stanął przy prowizorycznej mównicy.
- Myślę, że już wszyscy się poznaliśmy - rzekł z uśmiechem, przeciągając nieco samogłoski. - Przypominam, że ja nazywam się Max Seaton. Przez jakiś czas będziemy zajmować się pomocą medyczną niesioną w trudnych warunkach, w odległych i odosobnionych miejscach. Doktor Dan Błake również będzie wam pomagał. - Urwał i uśmiechnął się czarująco.
Signy przyłapała się na tym, że gapi się na niego jak jej koleżanki.
- Zostałyście zarejestrowane w tej prowincji i macie prawo bywać w szpitalach, obserwować tutejsze metody leczenia i pomagać lekarzom i pielęgniarkom. Przekonacie się, że w wielu małych miejscowościach to pielęgniarki odbierają porody i stawiają diagnozy. W odizolowanych społecznościach, gdzie brakuje lekarza, działają punkty sanitarne. Wasze przydziały zostaną wywieszone na tablicy informacyjnej tu, w stołówce.
Kiedy Max skończył mówić, wstał Dan. Jego skromność kontrastowała z wdziękiem poprzednika.
- Resztę weekendu - powiedział - poświęcimy na odpoczynek i zapoznanie się z obozem i wyspą. Powinnyście dobrze się wyspać. No i poznać. Być może będziecie pracować razem w szeregach naszej organizacji. Ta baza jest nie tylko miejscem szkolenia i odpoczynku. Jednym z moich zadań jest udzielanie porad. Wystarczy zapytać. Nic nie będzie wam narzucane.
Signy zastanawiała się, jak by zareagował, gdyby chciała porozmawiać z nim o swojej pracy w Afryce... o Simonie, Dominiku... i uśmiechnęła się ironicznie.
- Przez następne dwa tygodnie - ciągnął - pozostaniecie na wyspie. Będą wykłady, nieformalne rozmowy i ćwiczenia na orientację. Dowiecie się również, jak poruszać się w miejscach podobnych do tego.
Signy słuchała, jednak myślami błądziła gdzie indziej. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby powiedziała mu wprost o jego nakazie ewakuacji szpitala polowego i pozostawieniu Dominika bez pomocy? Czy zdobyłaby się na odwagę?
- Muszę prosić o jedną rzecz, dla waszego bezpieczeństwa. Przed wyjściem z obozu na spacer proszę o wpisanie się w recepcji, określając czas wyjścia, cel wyprawy i przewidywany czas powrotu. - Urwał i popatrzył na małą grupkę pielęgniarek. W przeciwieństwie do Maxa, nie uśmiechał się. - W recepcji są mapy, w które proszę się zaopatrzyć. Łatwo się zgubić na leśnych szlakach, zwłaszcza o zmierzchu. Nie zbaczajcie z wyznaczonej trasy. Na szczęście nie ma tu niedźwiedzi, kuguarów, kojotów czy wilków, chociaż występują w innych rejonach prowincji. Później nasz ekspert w tej dziedzinie powie wam, jak sobie radzić z dzikimi zwierzętami. Potrafią człowieka zabić.
Wszystkie słuchały go z uwagą. Przynajmniej połowa z nich pracowała już w ekstremalnych warunkach. Dan rozglądał się, starając się nawiązać z każdą kobietą kontakt wzrokowy.
- Pogoda zmienia się gwałtownie. Szybko zapadają ciemności, może wystąpić mgła. Często pada ulewny deszcz. Dlatego należy mieć przy sobie dobrą latarkę, gwizdek i alarm, plus telefon komórkowy. No i odpowiednie ubranie i buty chroniące przed zimnem i deszczem. Choć spacery można odbywać dla przyjemności, to stanowią one również część waszego podstawowego szkolenia. Uważajcie na to, co dzieje się wokół was przez cały czas. Stosowanie tych zasad może uratować życie wasze i waszych koleżanek.
Urwał, w pokoju panowała kompletna cisza.
- Stwórzcie własne zasady bezpieczeństwa, oparte na zdrowym rozsądku, doświadczeniu i intuicji, ale nie zapominajcie o tych ustanowionych dla was przez innych - dodał.
Signy przełknęła z trudem ślinę, wracając myślami do pobytu w Somalii. Nie zawsze się do tego stosowała...
- Nigdy nie łamcie własnych zasad bezpieczeństwa - ciągnął. - Ten jeden raz, kiedy je złamiecie, może być waszym ostatnim, i to dotyczy każdego miejsca na świecie, gdzie przyjdzie wam żyć. Bardzo często niebezpieczeństwo stanowią ludzie. Wszędzie pewien procent populacji to psychopaci, czyhający tylko na okazję.
Znowu Signy poczuła dławienie w gardle. W Somalii, kiedy przyjechała po nich ciężarówka ewakuacyjna, odmówiła wyjazdu. Oświadczyła, że nie wyjedzie bez Dominika. Czy był głupi, że poszedł? Naiwny? Łatwo teraz osądzać. Nie chciała myśleć o nim w taki sposób. Znała go jako odważnego, inteligentnego człowieka, profesjonalistę oddanego pracy dla organizacji.
- Czasami macie tylko parę sekund na podjęcie decyzji. Zawsze planujcie naprzód, żebyście w razie konieczności mogły reagować natychmiast.
Choć Signy miała wrażenie, że mówi tylko do niej, wiedziała, że wszystkie zebrane tu pielęgniarki mają powód, by czuć to samo. Mimowolnie poczuła do Dana szacunek.
- W kontaktach z ludźmi nieznanych kultur, nawet z tymi mniej egzotycznymi, musicie wyczuć różnicę między zaufaniem a naiwnością - mówił dalej. - Co innego komuś ufać, a co innego być łatwowiernym. Od tego może zależeć wasze życie. Na kursie będziemy rozmawiać o bezpieczeństwie bardzo szczegółowo, w najrozmaitszych sytuacjach. Potraktujcie to jako wstęp. Czy są jakieś pytania?
Signy wstała, nie chcąc podnosić ręki niczym uczennica w szkole.
- Jak jest z tutejszymi trzęsieniami ziemi? - zapytała, choć wcześniej Dan nie miał ochoty się w to zagłębiać. Kilka pielęgniarek odwróciło ze zdziwieniem głowy, więc pewnie nie miały pojęcia o takim zagrożeniu.
- Cały rejon leży w strefie aktywnej sejsmicznie - zaczął wolno, wpatrując się w nią nieodgadnionym wzrokiem. - Tak jak Kalifornia. Należy więc wiedzieć, co robić w takich sytuacjach. Jednakże prawdopodobieństwo wstrząsów jest raczej znikome. Czy coś jeszcze?
Padło kilka pytań, potem podano kawę i spotkanie informacyjne zamieniło się w spotkanie towarzyskie. Pielęgniarki wymieniały się opowieściami o wrażeniach i doświadczeniach z pracy. Signy rozmawiała właśnie z Connie, gdy na ramieniu poczuła dotknięcie czyjejś dłoni.
- Przepraszam, Signy Clover, jeśli dobrze pamiętam? Tak niebieskie oczy widziała po raz pierwszy w życiu.
- Tak...
- Mów do mnie po imieniu. Jestem Max.
Connie wstała, a Signy poczuła się głupio, bo doktor Seaton nie przywitał się z jej towarzyszką. Ale przypomniała sobie, że znalazła się w innej kulturze i to ona powinna się dostosować, więc spojrzała na Connie z niemymi przeprosinami. Ta uśmiechnęła się lekko i odeszła.
- Nie jestem w stanie przegapić okazji porozmawiania z Angielką - oznajmił. - Spędziłem trochę czasu w Londynie i Oksfordzie.
- Znam dobrze Londyn, bo tam mieszkałam i pracowałam, no i skończyłam szkołę pielęgniarską - powiedziała, czując, że się roztapia pod wpływem jego intensywnego spojrzenia, mimo że oceniła go jako człowieka pozbawionego wrażliwości. - Ale wychowałam się w Kent...
Minuty mijały, aż Signy zauważyła, że pielęgniarki zaczęły wychodzić, obrzucając ją zaciekawionymi spojrzeniami. W końcu zrobiło się prawie pusto.
- Zdaje się, że całkiem pana zaanektowałam, doktorze - zauważyła, choć prawdę mówiąc, było odwrotnie.
Rozglądając się wokół, dostrzegła wychodzącego z sali Dana. Gdy ich oczy spotkały się, zobaczyła w nich zaskoczenie. Może myślał, że flirtuje z jego atrakcyjnym kolegą. .. Nie miała takiego zamiaru, choć miło było nawiązać towarzyski kontakt z tak atrakcyjnym mężczyzną. Może bliższe znajomości na takim kursie były niemile widziane, aczkolwiek trudno było tak sądzić po zachowaniu doktora Seatona.
- Przypominam, mam na imię Max... - rzekł półgłosem.
- Lepiej już pójdę i rozejrzę się po obozie, żebym się nie zgubiła we mgle, o której mówił doktor Blake.
- On lubi trochę postraszyć... - Max uśmiechnął się - żebyście zachowały ostrożność.
- Ale niechętnie mówił o trzęsieniach ziemi - ośmieliła się zauważyć.
- O, szanse na to są tak niewielkie, że szkoda czasu zatrzymywać się przy tym dłużej. Wiele małych wstrząsów jest niewyczuwalnych. Ich siła to najwyżej trzy w skali Richtera. Większość zdarza się na morzu i są rejestrowane przez sejsmologów.
- Rozumiem. - Uspokoił ją nieco, choć gdyby usłyszała podobną informację w przeszłości, nim zaczęła pracować dla organizacji, zwyczajnie by ją zlekceważyła. Narażanie się na niebezpieczeństwo sprawia, że jest się bardziej wszystkiego świadomym. Albo może zwyczajnie nieco dorosła.
- Hej, Signy! - U jej boku pojawiła się Terri, rzucając olśniewający uśmiech w stronę doktora Seatona. - Masz ochotę na małą wyprawę badawczą po obozie?
- Z chęcią - odparła Signy, z ulgą uwalniając się od towarzystwa natrętnego nieco Maxa.
Wyszły energicznym krokiem ze stołówki.
- Założę się, że on zazwyczaj dostaje od kobiet to, czego chce - stwierdziła Terri z cyniczną nutką w głosie i roześmiały się.
W swoim żółtoróżowym pokoju Signy przeszukała bagaż i wyjęła z walizki luźne bawełniane spodnie, koszulkę i lekki sweter. Z innej walizki wyjęła wygodne buty i skarpetki. Wzięła szybko prysznic w maleńkiej łazience i przebrała się. Złapała się na tym, że zastanawia się, co porabia Dan. Czuła pewną ulgę, będąc z dala od jego nadzoru.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Mogę wejść?
Signy wpuściła Terri do środka.
- Jestem prawie gotowa - oznajmiła, energicznie wycierając włosy ręcznikiem. - Musiałam wziąć prysznic...
- Ja też - odparła Terri z uśmiechem. - Wiesz, cieszę się, że się poznałyśmy. Trochę obawiałam się przyjazdu tutaj, sądziłam, że będę czuła się obco. Byłam tylko raz za granicą i myślałam, że spotkam ludzi naprawdę doświadczonych i zaprawionych w bojach.
- Ja też byłam tylko raz - przyznała Signy - choć mam wrażenie, jakbym wyjeżdżała już wielokrotnie.
- Tak... - rzekła Terri z namysłem. - Niewielu ludzi wybrałoby się tam, gdzie my jesteśmy gotowe jechać. Może jesteśmy, jak Dan Blake powiedział... naiwne.
- To nie naiwność, tylko skalkulowane ryzyko. - Signy wiedziała, że z Terri będą się świetnie rozumiały. - Jesteśmy dobrze wyszkolone i kierujemy się zdrowym rozsądkiem. Reszta zależy od losu. Zasadniczo o to przecież chodzi w życiu.
Wyszły z chaty i ruszyły ścieżką okalającą teren obozowiska. Mijając budynek recepcji, znowu zobaczyły Maxa rozmawiającego z jakąś pielęgniarką.
- Jest cudowny, prawda? - powiedziała Terri przyciszonym głosem, by ich nie usłyszał. - Ciekawe, co ktoś taki jak on robi tutaj jako lekarz? Powinien być gwiazdorem filmowym.
- Uroda niekoniecznie pomaga ci osiągnąć to, co chcesz, choć masz zdecydowanie lepszy start. - Signy roześmiała się, wiedząc, że Max się za nimi obejrzał.
Właściwie patrzył raczej na nią. Zazwyczaj reagowała na takie zainteresowanie chłodem i niechęcią. Był to rezultat jej zerwania z Simonem - zniszczyło ono jej młodzieńczą pewność siebie.
- Ciekawe, jakie zlecenia otrzymał doktor Seaton od organizacji - wymruczała Terri, podejrzewając, że nie brał udziału w zbyt wielu niebezpiecznych misjach.
Spacerując pod baldachimem wysokich drzew, wdychając świeże, czyste powietrze, Signy przypomniała sobie, jak szybko odprawiła Dana, gdy zaproponował jej pokazanie plaży. Teraz poczuła lekki żal. Może to, co niegdyś zrobił, zrobił nieumyślnie. Było w nim coś mrocznego, co dziwnie pasowało do dzikości tego miejsca...
W tym momencie czuła bliskość zarówno do Simona, jak Dominika, jakby miała ich za chwilę zobaczyć. Jakby przeszłość i teraźniejszość miały za chwilę zlać się w jedno.
- To wspaniałe, absolutnie wspaniałe - westchnęła Terri, spoglądając na korony drzew nad ich głowami. - Czuję się tu bezpieczna. Naprawdę.
Po spacerze Signy schroniła się w swoim cudownym pokoiku. Była przyjemnie zmęczona i odprężona. Miała wolne aż do kolacji.
Zdjęła ubranie i wsunęła się pod kołdrę. Leżała z rękami pod głową, wpatrzona w sufit. Jakie to dziwne, że znalazła się w tym odległym miejscu, na brzegu oceanu, w towarzystwie osób, z którymi łączą ją wspólne cele. Znalazła wymarzony azyl. Jest tu bezpieczna...
Zamknęła oczy i oddała się wspomnieniom. Simon, doktor Simon Heatlicote, młody chirurg, który przyszedł do pracy w londyńskim szpitalu, gdzie była instrumentariuszką. Pojawił się nagłe w jej życiu i od tamtej chwili wszystko się zmieniło.
- Dzień dobry. Signy Clover? - usłyszała męski głos pewnego poniedziałkowego poranka, kiedy przygotowywała się do pierwszej operacji. - Siostra Granger mówiła, że mi wszystko pokażesz. Muszę prosić o pomoc ten pierwszy raz.
Odwróciła się do niego nieco spięta i zirytowana, bo czasu było mało, zaledwie parę minut, by się przygotować. Ale gdy spojrzała w jego niebieskie oczy, straciła oddech, przeczuwając, że będą coś dla siebie znaczyć.
- No... - zaczęła, pokazując ręką - czepki i maski są tam, przy umywalkach.
Od tamtej pory pracowali ze sobą regularnie. Było jak w bajce. Zakochali się w sobie, a po paru miesiącach postanowili razem zamieszkać.
Signy poruszyła się niespokojnie, przewróciła na bok i naciągnęła kołdrę na uszy. Panowała cisza. Jak cudownie było mieszkać z Simonem, urządzać ich małe, obskurne mieszkanko nad sklepem spożywczym na londyńskim East Endzie. Okolica zaczęła robić się modna, ale nie na tyle, by nie mogli sobie na nie pozwolić. Wysprzątali, pomalowali ściany i panele, pracowali w weekendy i wieczorami, kiedy tylko znaleźli wolną chwilę. Wszystko wydawało się takie trwałe.
Dziewięć miesięcy później Simon oznajmił, że zakochał się w lekarce, z którą pracował przez ostatni miesiąc. Oboje przebywali godzinami w szpitalu, więc kiedy zaczęli spędzać ze sobą coraz mniej czasu, winiła za to pracę.
Przez jakiś czas Signy pozostała sama w mieszkaniu, załamana, potem stwierdziła, że nie może dłużej pracować w tym samym szpitalu i widywać codziennie Simona i jego nową flamę. Nie można przestać kogoś kochać tylko dlatego, że już nie chce dłużej być z tobą. Przeciwnie, w jakiś perwersyjny sposób obsesyjnie chwytała się jego obrazu, idealizując go, tęskniąc za nim w każdej minucie dnia i nocy, gdy budziła się w panice, że nie ma go przy niej.
Oglądając się wstecz, stwierdziła, że pełna samozadowolenia pławiła się w rozkoszach domowego ogniska niczym kaczka w wodzie, bez koniecznej szczypty cynizmu czy realizmu. Nie popełni już takiego błędu. Potem przeczytała ogłoszenie o organizacji Pielęgniarki Światu.
Zapomnij o tym. Nie myśl. Idź spać...
Odpływając w sen, nie widziała twarzy Simona Heathcote'a, tylko Maxa Seatona... i wyraziste rysy i charakterystyczny nos Dana Blake'a. Nie, to jest R. D. H. Blake, upomniała się surowo. Nie potrafiła wyobrazić go sobie jako przerażonego szesnastolatka, który spadł z drzewa i boi się nastawienia nosa. Wydawał się całkiem dorosły. To coś rzadkiego. Jeśli faktycznie jest odpowiedzialny za to, co wydarzyło się w Somalii, nie powinien unikać jej pytań o Afrykę...
Connie Lenz, pielęgniarka po czterdziestce, zapukała do drzwi Signy pół godziny przed kolacją.
- Cześć. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Pijemy właśnie w kuchni białe wino. Masz ochotę przyłączyć się do nas?
- Z przyjemnością - odparła Signy, mrugając powiekami, by odegnać resztki senności. - Daj mi parę sekund.
Connie pochodziła z Kanady. Czwartą lokatorką chaty była pielęgniarka z Indii Zachodnich, Pearl James. Razem stanowiły fascynującą mieszankę. Signy ubrała się i wsunęła na nogi klapki. Przeczesała włosy i poprawiła makijaż.
- Czyj to pomysł? - zapytała, wchodząc do kuchni i biorąc kieliszek schłodzonego wina.
- To Connie przywiozła wino - wyjaśniła Terri. - Kilka butelek.
Roześmiały się wszystkie.
- Nasze zdrowie! - Pearl wzniosła toast. - Obyśmy odzyskały równowagę psychiczną i odwagę, żeby kontynuować to, co zaczęłyśmy.
- Amen - odparła Connie. Miała zmęczoną, pożółkłą twarz, którą zbyt często paliło ostre słońce, ale jej spojrzenie było pełne ciepła, humoru i inteligencji. - Za nas!
- Za nas! - powtórzyły chórem.
- Tego mi było trzeba - stwierdziła Signy. - Dzięki, Connie. Czy pochodzisz z tej części kraju?
- Właściwie nie - odparła Connie. - Ale mieszkam tu od jakiegoś czasu. Pracowałam już z Danem Blakiem i z Maxem Seatonem.
Terri spojrzała na nią z zainteresowaniem.
- Opowiedz mi o Maksie - poprosiła. - Czy on istnieje naprawdę? Czy jego osobowość odpowiada boskiej powierzchowności?
Connie zawahała się.
- Same wyrobicie sobie zdanie - powiedziała. - Powiedzmy, że mężczyźni tacy jak Max ostatecznie rozczarowują, bo zbyt wiele się po nich spodziewamy i nie mogą spełnić wszystkich naszych oczekiwań.
- Wspaniale to ujęłaś - pochwaliła Terri z przekonaniem.
- Cóż... to zdobywcy, którzy nie przejmują się pragnieniami drugiej osoby - dodała Connie.
- Czy był na jakimś długim kontrakcie? - zapytała Signy.
- Wyjeżdża na krótko, na tereny zagrożone klęskami żywiołowymi, czyli huraganami, powodziami, wybuchami wulkanów, i tak dalej.
- A Dan? - dopytywała się Signy. - Interesuje mnie.
- To zupełnie inny człowiek - stwierdziła Connie. - Wspaniały lekarz. Jest naprawdę oddany pracy. Nie miał zbyt wesołego życia, tak przynajmniej słyszałam. Mieszkał z kobietą, też lekarką, potem ona miała dość jego podróży dokoła świata. Znudziło ją takie życie. Chciała założyć rodzinę, wziąć ślub, mieć dzieci. Postawiła mu ultimatum... praca albo ona.
- I wybrał pracę? - zapytała Pearl.
- Tak.
- Nic nowego pod słońcem! - roześmiała się Pearl.
- Rozumiem, że taka praca może być jak narkotyk. Musisz wykorzystać wszystko, co umiesz.
- Ale z nas plotkary - zauważyła Terri rozbawiona.
- Gdzie jest teraz tamta kobieta? Wyszła za mąż i ma czwórkę dzieci?
- Pracuje w Vancouverze jako lekarz domowy - wyjaśniła Connie. - Kiedyś spędzała dużo czasu w małej miejscowości na wybrzeżu, Brookes Landing, dokąd też mamy się udać, jak słyszałam. Może ją spotkamy. Nie wyszła za mąż.
- Może żałuje, że postawiła mu ultimatum - zastanawiała się Pearl.
- Możliwe - odparła starsza pielęgniarka w zamyśleniu. - Ale jak byś się czuła, gdyby twój facet wybierał się w niebezpieczne miejsca dwa razy w roku i siedział tam po parę tygodni z rzędu?
- Hm - mruknęła Terri. - To niezbyt sprzyja harmonijnemu pożyciu. Zdecydowałam, że jeśli zacznę myśleć o kimś serio, to skończę z tym, chyba że będzie jeździł ze mną. A ty, Signy?
- Cóż... - Zawahała się. - Przyjęłam to zlecenie, bo uciekałam. Przynajmniej chciałam uciec. Nie zastanawiałam się naprawdę, co bym zrobiła, gdybym... - Nigdy dotąd nie była tak blisko powiedzenia komuś o Simonie, nawet rodzicom. W tym pomieszczeniu było coś, co sprzyjało zwierzeniom.
Rozległ się dzwonek wzywający na kolację i przerwał ich rozmowę. Signy była zadowolona, że dowiedziała się czegoś więcej o Danie. Mogła ułożyć wszystko w odpowiedniej perspektywie. Umiała wyobrazić sobie, jak rezygnuje z kobiety na rzecz pracy. Jasne, to jej nie dotyczy, ale teraz miała jakiś punkt zaczepienia.
- Jeszcze jeden kieliszek i potrzebowałybyśmy mapy, żeby trafić do stołówki - stwierdziła po wyjściu z chaty Pearl i wszystkie się roześmiały.
To było wspaniałe miejsce.
Po dobrej kolacji, niezbyt wyszukanej, ale smacznie przyrządzonej, Signy wymknęła się ze stołówki na samotny spacer. Zapadł zmierzch i znacznie się ochłodziło, a w powietrzu czuć było wilgoć, otuliła się więc szerokim wełnianym szalem. Potrzeba samotności była tak przemożna, jak konieczność wymazania obrazu Simona z pamięci.
Ruszyła wąską betonową alejką wokół obrzeży obozowiska, z dala od stołówki i chat. Obóz był wykorzystywany na konferencje przy różnych innych okazjach. Organizacja nie mogła sobie pozwolić na utrzymanie takiego miejsca wyłącznie dla własnych celów - subsydia napływały od różnych agend rządowych. Było to niezwykłe miejsce i rozglądała się z zainteresowaniem.
- Signy! - usłyszała nagle za sobą. Przestraszona wciągnęła gwałtownie powietrze. Miała wrażenie, że jest sama, tymczasem na ścieżce ukazała się wysoka postać Dana.
- Doktor Blake... Przestraszył mnie pan.
- Wybacz. Powinienem chrząknąć czy coś podobnego - powiedział ze skruchą, zbliżając się do niej.
Czuła niepokój w jego obecności. Było w nim coś niewypowiedzianie męskiego i wydawało się, że w odróżnieniu od Maxa Seatona, nie zdaje sobie sprawy, jak to wpływa na kobiety - choć rzecz jasna nie jest w jej typie, przypomniała sobie nieco poniewczasie.
- Miałam ochotę pobyć trochę sama - wyznała szczerze. - Nie chcę być nieuprzejma, ale chciałam przemyśleć parę spraw.
- Znowu muszę przeprosić. - Zrównał się z nią, gdy ruszyła dalej wolnym krokiem. Przebrał się do kolacji w szare bawełniane spodnie, które choć zwyczajne, wyglądały na nim elegancko, podobnie jak biała koszula z podwiniętymi rękawami. Signy przyjrzała mu się dyskretnie. Podczas kolacji jej uwaga była skupiona na Maksie, który siedział naprzeciwko niej przy długim stole.
- Chciałem dać ci książkę o trzęsieniach ziemi. Napisano ją specjalnie z myślą o tutejszym rejonie, a ciebie ten temat wyjątkowo nurtuje - rzekł bez szczególnego nacisku, wręczając jej broszurę. - W każdej chacie jest co najmniej jeden egzemplarz. Pewnie jeszcze nie zauważyłaś.
- Dziękuję.
- Dobrze jest zdawać sobie sprawę z zagrożenia i być w pewnym stopniu przygotowanym, ale nie ma potrzeby zbytnio się tym zajmować - poradził. - W każdej chacie znajduje się też ekwipunek na wypadek trzęsienia ziemi: butelkowana woda, paczkowana żywność, namiot, radio na baterie, latarka, zapałki i tak dalej.
- Rozumiem. - Skinęła głową. Kiedyś będzie musiała w końcu zapytać, czy jest tym R. D. H. Blakiem, o którym słyszała w Afryce. Ta niepewność sprawiała, że w jego obecności była stale spięta.
Spacerowali powolnym krokiem, wdychając zapachy lasu. Signy westchnęła w duchu, myśląc, że Dan naruszył jej prywatność.
- Chciałabyś, żebym sobie poszedł? - zapytał cicho.
- Nie, nie... - powiedziała z zażenowaniem.
- Masz mi to za złe - stwierdził z rozbawieniem. Zerknęła na niego, ale nie widziała jego twarzy w mroku.
- Teraz moja kolej na przeprosiny - przyznała. - Wybacz, jeśli okazałam się nieuprzejma. Nie chciałam tego. Po prostu mam dużo na głowie, ale nie ma to nic wspólnego z tym miejscem.
- Tak, wiem - odrzekł. - Przecież dlatego tutaj jesteś. Chcesz o tym porozmawiać?
- Nie! - powiedziała ze złością. - Mam dość ludzi zadających mi to pytanie. Kiedy będę miała ochotę o tym porozmawiać, porozmawiam z koleżankami. Bez przymusu.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Signy - odparł poważnie.
- Czyżby? Zazwyczaj zadają to pytanie ludzie, którzy nie wyściubiają nosa ze swojego biura i domu. Osoby narażające się gdzieś na niebezpieczeństwo stanowią dla nich ciekawostkę przyrodniczą. Zdobyli tytuły naukowe z psychologii czy czegoś tam, próbują przyporządkować cię do stereotypu, nie widząc w tobie człowieka...
- Nie sądzę, żebym zaliczał się do tej kategorii - zaprotestował.
- Ale sprawiasz takie wrażenie.
- Signy, proszę - rzekł łagodnie. Wyciągnął rękę i chwycił jej ramię, jego pałce parzyły jej skórę.
Próbowała się wyrwać, ale jej nie puszczał.
- Przecież to prawda!
- Ale mnie nie dotyczy. Wiem jednak, co masz na myśli. Nie zatrudniamy ludzi ze stopniami naukowymi z psychologii. Są z nami ci, którzy sami przeżyli niebezpieczeństwo - wyjaśnił.
Ciepło jego dłoni sprawiło, że poczuła, jak mięknie.
- Myślą, że wszystko wiedzą - ciągnęła. - To takie... protekcjonalne.
- Owszem.
- Więc dlaczego mnie pytasz?
- Czuję, że masz ochotę porozmawiać z kimś - powiedział. - Bez żadnych zobowiązań. Chodźmy na spacer. - Chwycił ją za rękę i pociągnął lekko za sobą.
Bez namysłu wyrwała dłoń, bo jego dotyk jakby dodawał jej otuchy. Choć to właściwie było bez znaczenia. Przecież on nie jest w jej typie, powtórzyła smętnie w myślach. Dziwny człowiek posiadający dwie ojczyzny stanowił tajemnicę, której nie miała ochoty rozszyfrowywać w tak krótkim czasie, jaki im dano. Nie miała na to siły.
- Możesz mi coś powiedzieć? - Podjęła decyzję i zmusiła się do zadania tego pytania. - Czy nazwisko Fraser coś ci mówi? Doktor Dominik Fraser? - Nagle zdała sobie sprawę, ile narosło w niej gniewu i żalu, odkąd usłyszała, jaki los go spotkał. Do tej chwili żałoba tłumiła gniew.
- Nie - odparł. - Nie sądzę.
- Nazywasz się R. D. H. Blake i byłeś w Afryce w czasie, kiedy nasza ekipa musiała wyjechać z Somalii? - ciągnęła. - Chyba nie ma dwóch osób o identycznych inicjałach?
Zatrzymali się znowu i stanęli naprzeciw siebie.
- Byłem tam w tym czasie. Krótko - przyznał. - Z pewnością nie poznałem ani ciebie, ani Dominika Frasera.
- Dziwne - stwierdziła, ruszając znowu. - Bo dostaliśmy wiadomość z twojego szpitala, że mamy się ewakuować. Musieliśmy się spakować w jednej chwili i wsiadać do ciężarówki. Lekarz z naszej grupy, doktor Fraser, był wówczas nieobecny, próbował dotrzeć do ekipy ONZ. Czy to nic ci nie mówi?
- Gdzie był wasz szpital polowy?
- W Lassa Ahmed.
- Coś mi świta - przyznał. - Niedaleko granicy z Kenią?
- Można tak powiedzieć - potwierdziła sucho. - Dość daleko, kiedy chcesz się wydostać.
- Jeśli wysłałem wam rozkaz o ewakuacji, to przekazałem jedynie polecenie z góry i zorganizowałem ciężarówkę do transportu. Nie miałem prawa podejmowania decyzji.
Z trudem przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło.
- Domyślam się, że doktorowi Fraserowi nie udało się uciec? - zapytał cicho.
- Nie.
- Rozumiem, że mnie za to obwiniasz?
- Nie wiem, co myśleć - odrzekła drżącym głosem.
- Wierz mi. - Roześmiał się bez śladu radości. - Nie miałem takiej władzy. Nie ja podjąłem decyzję o ewakuacji. Mogłem jedynie przekazać wiadomość od koordynujących wszystkie placówki. Doradzamy ludziom szybki wyjazd i organizujemy transport. Jeśli wolą zostać, to ich decyzja. Równocześnie nadzorujemy wiele różnych operacji. Miałem własną pracę i musiałem myśleć o własnym bezpieczeństwie.
Niewiele pamiętał, to jasne. Signy nie chciała mu mówić, że nie tylko Dominik zaginął. Ona sama postanowiła zostać dwa dni dłużej, by zaczekać na Dominika. To było kalkulowane ryzyko...
Przez chwilę stali, patrząc na siebie w mroku, potem Dan dotknął lekko jej ramienia.
- Chodźmy - zaproponował. - Pierwszy raz pojechałem do Afryki z Lekarzami Światu na trzecim roku medycyny - zaczął opowiadać, przerywając moment niezręcznego milczenia. Wysłali mnie wtedy do Afryki Południowej, do szpitala polowego niedaleko miasta zamieszkałego przez czarnych. Miało tam być względnie bezpiecznie, odpowiednie miejsce dla takiego nowicjusza. Trudno mi opisać, co widziałem. Miałem świadomość, że załatam komuś ranę, będę walczył o jego życie, a on potem pójdzie i znowu zostanie ranny.
- Tak, wyobrażam sobie - przyznała Signy. - Wiem, że nie mam monopolu na rozterki. Ale nic na to nie poradzę.
Spacerowali w milczeniu. Ścieżka zawiodła ich do ogrodzenia z łańcuchów stanowiącego ostateczną linię graniczną między lasem a osiedlem. Teren przy ogrodzeniu obsadzono kwiatami, które w razie pożaru nie stanowiły zagrożenia.
- Jeśli trudno nam o czymś rozmawiać - ciągnął cicho Dan - to dlatego, że nie potrafimy doszukać się sensu w tym, co się stało. Później odkrywamy, że rozmowa z innymi, którzy mieli podobne doświadczenia, jest rodzajem oczyszczenia.
- Być może - zgodziła się.
Dan niechcący dotknął jej ramienia i miała ochotę się rozpłakać, pragnąc uwolnić to, co tak długo dusiła w środku. Może jeszcze nie teraz, pomyślała i odsunęła się od niego.
- Ale chcesz wrócić do tej pracy? - zapytał.
- Tak sądzę. Ale nie taka zielona i naiwna. Chcę być jak najlepiej przygotowana i mieć wybór, dokąd jadę, o ile to możliwe. Może nie wrócę do Afryki, przynajmniej przez jakiś czas.
- Jeździmy tylko tam, gdzie nas chcą. Nie możemy nic dyktować. To nie jest organizacja dobroczyńców. Uczymy się pokory i w pewnym sensie cynizmu - zauważył. - Idealizm jest cudowny, ale musisz stąpać po ziemi pewnym krokiem.
Nie chciała mu powiedzieć, że nie wsiadła do tamtej ciężarówki, która po nich przyjechała. Nareszcie dotarło do niej, ile miała szczęścia, że żyje.
Powoli ruszyli dalej. Było coś magicznego w powietrzu, jakaś aksamitna łagodność, choć no zachodzie słońca się ochłodziło. Wiatr od oceanu poruszał wierzchołkami drzew.
- Dlaczego chcesz to ciągnąć? - zapytał.
- Poddać się teraz, po tym, co przeszłam, byłoby zdradą wobec innych, którzy okazali wielką odwagę i oddanie pracy. - Miała zamiar powiedzieć, że byłoby to zdradą wobec Dominika, ale ugryzła się w język. Może Dan już domyślił się reszty jej historii, ale nie była gotowa do zwierzeń. Przez długi czas po tym wszystkim czuła się tak, jakby żyła we śnie. Obsesyjnie myślała o Dominiku, o tym, jak razem pracowali, o wszystkim, co jej powiedział, jak śmiali się z dowcipów...
Oczywiście, nie kochała go tak jak Simona. Byli kolegami z pracy i dzięki niej bardzo się do siebie zbliżyli. W ich związku nie było romantyczności, raczej poczucie lojalności.
- Muszę ci jeszcze coś powiedzieć, Signy, choć przyjdzie mi to z trudnością.
Czekała.
- Uważaj na Maxa Seatona.
Poczuła, że się czerwieni i była zadowolona, że Dan nie może tego widzieć. Jego twarz była tylko bladą plamą w mroku.
- Dlaczego? - zapytała. - Jesteśmy wszystkie dorosłe.
- On lubi podboje - powiedział. - A tu jest mnóstwo kobiet, które pod wieloma względami są wrażliwe.
- O? - zauważyła cierpko. - Na przykład jakimi względami, doktorze Blake?
- Nie muszę ci tego literować, Signy - odparł spokojnie.
- Myślę, że potrafimy o siebie zadbać - stwierdziła.
- Niemniej bardzo dziękuję za ostrzeżenie. A jeśli kobieta sama wybiera przyjaźń albo romans z bardzo przystojnym i atrakcyjnym mężczyzną?
- To niezbyt mądre.
- Ostatnio odeszło z mojego życia dwóch bardzo mi drogich mężczyzn. Nie szukam pocieszenia, więc niepotrzebne mi ostrzeżenia. - Nie kochała ich obu w ten sam sposób. Dominika traktowała jak brata.
Ku jej irytacji Dan milczał.
- To dziwna rozmowa, zwłaszcza że dopiero się poznaliśmy - zauważyła.
- Nie mamy zbyt wiele czasu. Bywa, że szukamy jakiejś namiastki stabilizacji, kiedy jesteśmy poza domem. To zrozumiałe. To dotyczy wszystkich.
- Nawet ciebie?
- Nawet mnie.
- Nie potrzebuję kazań - powtórzyła z uporem. - Nie szukam stabilizacji. Myślę, że potrafię ocenić charakter ludzi i ich motywy. - Czy naprawdę tak było w przypadku Simona? To pytanie dręczyło ją, jak również wspomnienie jej młodzieńczej beztroski. Ale teraz była starsza i może nawet mądrzejsza.
- To dobrze - stwierdził.
- Czy próbujesz zdobywać bezbronne kobiety, doktorze? - zapytała, słysząc niechęć we własnym głosie.
Patrzył na nią w milczeniu dłuższą chwilę.
- Wolę, kiedy wszystko idzie zgodnie z rytmem natury - powiedział w końcu.
Wracali w milczeniu. Signy czuła się spięta. Gdy dotarli - do ośrodka, usłyszeli muzykę dochodzącą ze stołówki.
- Ktoś zorganizował przyjęcie - wyjaśnił Dan. - To się często zdarza.
Gdy weszli na oświetlony teren, odwrócił się do niej i ukłonił.
- Czy zaszczyci mnie pani tańcem, panno Clover? Mimo niechęci, której nie mogła zrozumieć, uznała, że Dan jest z nią szczery, a nawet pod wieloma względami przyjacielski. Bez słowa skinęła głową.
W stołówce światło było przygaszone. Z wieży płynęła łagodna muzyka. Była tu wyraźna przewaga kobiet, choć pojawiło się paru mężczyzn, - którzy zapewne pracowali w obozie i na wyspie - przy konserwacji, w kuchni czy w lesie. Między nimi był też Jock McGregor.
Dan przyciągnął ją do siebie.
- Udawaj przynajmniej, że się bawisz - rzekł, pochylając ku niej głowę. - Może w końcu zaczniesz.
Poruszali się w takt muzyki na malej przestrzeni wygospodarowanej pośrodku wielkiej sali.
Terri pomachała do niej znad ramienia Maxa. Dan trzymał ją lekko, ale pewnie, i poruszał się w rytm równie naturalnie jak ona. Była to dla niej następna niespodzianka.
W końcu odprężyła się i ze zdziwieniem stwierdziła, że jest tak blisko Dana, że przez bluzkę czuje jego ciepło. Pospiesznie odsunęła się od niego.
- Masz ochotę na drinka? - zapytał Dan, wyczuwając jej reakcję. - Colę, albo coś innego? - W jego oczach błyszczało rozbawienie. - Muszę się nieco poudzielać.
- Hm... tak, z chęcią - wymamrotała speszona.
Gdy Dan odszedł, przeciskając się przez niewielki tłumek, Signy poczuła, jak ktoś ją odwraca niczym piórko i wpadła prosto w ramiona Maxa Seatona.
- Czekałem na to - oznajmił przytłumionym głosem. - Myślałem, że już nigdy nie będę miał okazji zobaczyć cię z bliska... - Roześmiał się cicho, patrząc na nią z admiracją.
- Co? - zapytała, myśląc, jak bardzo Max jest przystojny i pewny siebie. Jednak tym razem pozostała niewzruszona.
Kiedy muzyka ucichła, stanęli blisko drzwi, dzięki manewrom Maxa, jak podejrzewała.
- Odetchniemy nieco świeżym powietrzem? - zaproponował.
- Dość nałykałam się świeżego powietrza. - Zaśmiała się. - A Dan ma mi przynieść drinka. Powinien pan poudzielać się nieco, doktorze, skoro jest tak niewielu panów.
Wzruszył ramionami.
- Możliwe - przyznał. - Powinnaś to poradzić zacnemu Danowi.
Słowo „zacny” dziwnie do Dana nie pasowało. Sugerowało poczciwego i niezdarnego człowieka, jakim nie był. Miał na pewno ciekawą i skomplikowaną osobowość. Zdziwiła się, że go broni, choćby tylko w myślach, na przekór swojej antypatii.
- Cóż, przepraszam - powiedziała nieco niezręcznie. Dan stał przy ladzie obok okna do kuchni, otoczony wianuszkiem pielęgniarek, i prowadził z nimi ożywioną rozmowę. Jeśli Signy spodziewała się, że będzie na nią czekał, to się rozczarowała. Ale spokojnie odwrócił się do niej i wręczył jej szklankę.
- Pani drink, panno Clover - powiedział. - Niestety, już prawie bez bąbelków.
- Dziękuję - odrzekła sztywno. Wydawało jej się, że jego słowa miały jakieś ukryte znaczenie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Niedziela była dniem odpoczynku. Signy wstała późno, ubrała się i poszła na śniadanie połączone z lunchem. Myślała zeszłej nocy, że z nadmiaru wrażeń nie zaśnie, tymczasem niemal natychmiast zapadła w sen.
Connie i Pearl siedziały przy stoliku w towarzystwie dwóch innych pielęgniarek.
- Cześć - przywitała się Signy.
- Cześć - odparła Connie. - Zapraszamy do nas. Signy przyniosła sobie kawę, rogalika i sałatkę owocową.
- Mamy prawdziwe babie lato - zauważyła Connie. - Masz jakieś plany na dzisiaj, Signy? Chcemy wybrać się w kilka osób na spacer. Miałabyś ochotę?
- Owszem - odparła - ale muszę wysłać parę emaili do rodziny i przyjaciół, aby ich zawiadomić, że bezpiecznie dojechałam. Mama nie będzie mogła spać, dopóki nie dostanie dobrych wieści. Muszę też pomyśleć, jak zarabiać na życie między wyjazdami. Przywiozłam trochę gazet z ogłoszeniami.
- Ja też - przyznała Pearl. - Pewnie wybieramy złe rozwiązanie, pracując dla tej organizacji, przynajmniej w mniemaniu naszych bliskich. Tu, w Kanadzie, nic nam nie grozi, ale moja rodzina dowiedziała się wszystkiego o niedźwiedziach grizzly. Mówiłam, że tu ich nie będzie, ale to chyba kłamstwo.
- Przestałam mówić ludziom, dokąd mnie wysyłają - wyznała Connie. - Jest im wtedy łatwiej, mnie też. Ale jestem pewnie co najmniej piętnaście lat starsza od was, więc jest różnica. Mam siedemnastoletniego syna, który zostaje, z moją mamą, kiedy wyjeżdżam za granicę. On jest ze mnie dumny, tak przynajmniej myślę. Obecnie staram się nie jeździć tam, gdzie jest zbyt niebezpiecznie. Większość czasu pracuję tutaj, w miejskim szpitalu. Dajcie mi trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu albo huragan... Wolę to od zamieszek czy jakiegoś straszliwego wirusa Eboli.
Rozmawiały, zdradzając sobie szczegóły swojego życia.
- Już dostałyśmy przydziały na dwa tygodnie, wywiesili listę. - Pearl pokazała Signy korkową tablicę przy drzwiach. - My wszystkie z Łosia będziemy z Danem Blakiem. Lecimy hydroplanem do niewielkiej miejscowości na wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej, o której wspominała Connie. Brookes Landing.
- Parę lat temu była to osada drwali - wyjaśniała Connie. - Jest tam mały szpital. Musimy być o siódmej trzydzieści na przystani hydroplanu.
- To mnie intryguje. - Signy podeszła do tablicy, podniecona i zdenerwowana zarazem, jak zwykle na początku nowego zadania. - Cóż - skomentowała, siadając z powrotem przy stole. - Mamy dwa tygodnie, żeby dowiedzieć się czegoś o tym miejscu. Chyba nam nie ucieknie.
- Żebyś wiedziała - uśmiechnęła się Connie.
Następne dwa tygodnie wykładów, ćwiczeń na orientację i szkolenia minęły szybko i przyjemnie. Wielu wykładowców przyjeżdżało na wyspę gościnnie. Dan Blake i Max Seaton siedzieli tam prawie przez cały czas, choć czasami wzywały ich na ląd obowiązki zawodowe.
Signy z ulgą stwierdziła, że Dan jej nie wyróżnia.
Przeczytała broszurę o trzęsieniach ziemi. Już pierwsze zdanie było otrzeźwiające.
„Podczas trzęsienia ziemi będziesz zdany na samego siebie, i bądź przygotowany na tę ewentualność”.
Signy odkryła, że koszmarne sny dręczą ją tutaj znacznie rzadziej niż w Anglii, może dlatego, że znalazła się w otoczeniu koleżanek, które miały podobne doświadczenia. Kolektywna empatia podtrzymywała ją na duchu.
W poniedziałek, dwa tygodnie później, leciało w samolocie siedem osób - cztery pielęgniarki z Łosia, Dan i Max oraz pilot, którego dotąd nie znały.
Był piękny, słoneczny dzień, powietrze czyste i rześkie, niebo i morze błękitne, kontrastujące z szarymi skałami brzegu wyspy i ciemną zielenią wysokich drzew iglastych. Signy patrzyła na morze w dole, ale czuła wzrok Maxa wwiercający się w jej kark. Albo z jakiegoś powodu obdarzył ją szczególną uwagą, albo tylko korzystał z każdej okazji, aby poderwać kogoś, kto akurat się napatoczył. Uniosła głowę i zauważyła, że Dan spojrzał na nią przełomie, z sardonicznym błyskiem w oczach. Większość czasu rozmawiał z siedzącą za nim Terri.
- Z pewnością uznasz Brookes Landing za zwykłą dziurę - odezwał się Max, gdy Signy odwróciła się nieco, urażona, że Dan uważał za stosowne ostrzec ją przed tym człowiekiem, jakby była dzieckiem i sama nie potrafiła decydować.
Może Dan ma dobre intencje, choć nie była tego pewna. Czemu nikt nie ostrzegł jej przed Danem, zapytała siebie, patrząc, jak tenże Dan rozmawia z Connie i Pearl, przekrzykując ryk silników. Ale przecież z Danem nic nie będzie jej łączyć...
- Jak długo jesteś chirurgiem w Brookes Landing? - zapytała Maxa.
- Od paru ładnych lat. Pracuję też w kilku innych miejscowościach. Wiele podróżuję. W Brookes Landing robimy wszystkiego po trochu, jeśli tylko jesteśmy w stanie. Kiedy coś jest dla nas za trudne, odwozimy pacjentów do Vancouveru.
Signy pokiwała głową, podejrzewając, że nie jest to tylko luźna pogawędka dla zabicia czasu. Wszystko, co Max jej mówił i pokazywał z okna - a przelatywali nad licznymi małymi wysepkami - było częścią ćwiczeń z orientacji i szkolenia.
Jest coś takiego w tym dziwnym miejscu, myślała, co pomaga zobaczyć siebie i swoje zmartwienia z innej perspektywy. I niektóre z tych problemów wydają się przez to bez znaczenia.
Brookes Landing przypominało wielką wioskę - drewniane domy stały porozrzucane na kilku wzgórzach schodzących do oceanu. Tam, gdzie kończyły się domy, rozpościerał się rozległy, oczyszczony z drzew teren, dalej ciemniał las. Pielęgniarki widziały wszystko z powietrza, gdy hydroplan zniżał lot.
Potem ruszyli z przystani do budynku lotniska, który był niepokaźny, wręcz prymitywny.
- Musimy się zameldować - wyjaśnił Max. - Lubią wiedzieć, kto odwiedza ich osadę, zwłaszcza jeśli są to lekarze i pielęgniarki.
- Max tym się zajmie - odezwał się Dan - a my wsiądziemy do samochodu.
- Wygląda jak miasteczko z pogranicza - zauważyła Pearl.
- Jest odcięte od świata - potwierdził Dan. - Tutejsze drogi prowadzą donikąd. Jest tylko mnóstwo szlaków drwali. Podróżuje się samolotem albo łodzią.
Wsiedli do mikrobusu i kiedy Max do nich dołączył, ruszyli powoli pod górę. Samochód prowadził Dan. Zaczęło mżyć. Patrząc na ocean, Signy stwierdziła, że w krótkim czasie od ich przylotu pojawiła się nad wodą cienka warstwa mgły.
Wszystkie rozglądały się z zaciekawieniem, niewiele mówiąc. To miejsce odizolowane od świata otrzeźwiło je. Signy czuła, jakby znalazła się w scenerii z kartki bożonarodzeniowej, gdzie widać choinki i osobliwe drewniane chaty. Wąskimi ulicami poruszało się niewiele osób. Powoli minęli sklep i pocztę, przed którą stał mężczyzna, który ich pozdrowił. W oddali, w porcie, kołysały się przycumowane łodzie.
- To moja chata - oznajmił Dan, wskazując coś, co Signy wzięła za wielką szopę z cedrowym gontem. Na drewnianej werandzie widniał napis: CHATA POD CZAPLĄ.
- To pana dom, doktorze? - zapytała uprzejmie Connie, ale nie mogła ukryć zdziwienia.
- Tylko kiedy jestem w Brookes Landing - wyjaśnił.
- Mam mieszkanie w mieście.
Pozostałe pielęgniarki milczały, wymieniając spojrzenia i zastanawiając się, jak poradzą sobie w tej dzikiej głuszy.
Szpital był tu jednym z nielicznych murowanych budynków - jednopiętrowy, przysadzisty, otoczony drzewami i ogrodem.
- Ten szpital służy też innym osadom na wybrzeżu - wyjaśnił Max, otwierając główne drzwi - jak również ludziom, którzy mieszkają w osadach drwali.
- Och, doktor Blake! Doktor Seaton! - ucieszyła się pielęgniarka w średnim wieku, siedząca w recepcji. - I przywieźliście pomoc! To wspaniale!
Signy zauważyła, że najpierw powitała Dana, choć Max nieco ich wyprzedzał. Może dlatego, że spędzał tu więcej czasu. Max powiedział im, że ma pokój w szpitalu, z którego korzysta, gdy zostaje, by opiekować się pacjentami przed i po operacji.
- Idźcie do kuchni - ciągnęła pielęgniarka, obdarzając wszystkich serdecznym uśmiechem - i zjedzcie lunch. Ktoś na pewno was obsłuży.
- Dziękuję, Maggie - powiedział Dan. - Cieszę się, że jesteś w dobrej formie.
Kuchnia była zarówno dla pacjentów, jak i personelu. Poczęstowano ich posiłkiem, który właśnie przygotowano. Zajęli miejsca w sąsiadującej z kuchnią jadalni.
- Ten szpital jest uroczy - powiedziała Terri do koleżanek. - Nie miałabym nic przeciwko temu, zęby tu trochę popracować.
- To was właśnie czeka - odparł Dan. - Po lunchu Terri i Pearl pójdą z Maxem do sali operacyjnej, gdzie czeka go kilka zabiegów chirurgicznych. Connie i Signy pójdą ze mną, na wizyty domowe.
Signy usiłowała ukryć rozczarowanie, bo myślała, że spędzi czas z Maxem, który miał mniej skomplikowaną osobowość od Dana i dlatego w jego towarzystwie czuła się mniej spięta.
- Wizyty? - spytała zdziwiona.
- Tak, w lesie - wyjaśnił. - Pojedziemy samochodem terenowym. Muszę odwiedzić ciężarną i chorego na raka okrężnicy. Niewiele już możemy dla niego zrobić, bo zrezygnował z chemioterapii, chce zostać w lesie ze swoją żoną. Ale może w każdej chwili przyjechać tu do szpitala, jeśli zmieni zdanie.
- Czy przez to nie masz więcej pracy? - zapytała Terri. Dan wzruszył ramionami.
- Raczej nie. Musimy uszanować jego życzenie. Przede wszystkim to praca dla pielęgniarek, które jeżdżą do niego częściej ode mnie, i dla jego żony, rzecz jasna.
- A co z ciężarną? - spytała Connie. - To jej pierwsze dziecko?
- Nie, trzecie - odparł Dan. - Ma przyjechać do szpitala na pierwszy sygnał zbliżającego się porodu, albo na tydzień przed wyznaczonym terminem, albo gdyby były jakieś problemy. Mówię moim pacjentkom, że spełnię wszystkie ich życzenia, na tyle, na ile będę w stanie, ale jeśli nie będą się stosować do moich zaleceń, to za nic nie odpowiadam.
Po lunchu ruszyli w drogę starym jeepem. Signy wolała usiąść z tyłu. W towarzystwie Dana znowu czuła się nieswojo, może dlatego, że on zachowywał się swobodnie i był w tym środowisku u siebie. Ona natomiast była zagubiona, jak ryba pozbawiona wody.
Zatrzymali się przy Pod Czaplą, by zabrać ekwipunek medyczny, i pojechali dalej. Choć deszcz ustał, powietrze było przesycone wilgocią, a odległe góry i pobliskie wzgórza zakrywały gęste, nisko zawieszone chmury.
- To jedna z dróg drwali, o której mówiłem - wyjaśnił Dan, prowadząc ostrożnie pojazd wąską drogą. - Kiedyś jeździły tędy wielkie ciężarówki, ściągając bale z lasu do wody, skąd spływały do tartaku. Dawniej robiono to końmi. Teraz skończono już z wyrębem, ale ludzie w Brookes Landing utrzymują drogi dla własnego użytku.
Odwrócił głowę do Signy.
- Widziałaś kiedyś coś podobnego? - zapytał nieco zaczepnym tonem, sugerującym, że pewnie nigdy nie znalazła się w takiej głuszy.
- Przypomina mi to nieco Kent - odparła obojętnie.
Istotnie, w okolicach hrabstw Kent i Sussex były całkiem spore lasy. Signy nie chciała, by Dan myślał, że całe życie spędziła na betonowych chodnikach, ani że to jedyne dzikie miejsce, jakie poznała.
Dan spojrzał na nią dziwnie i znowu wlepił wzrok w drogę.
- Powiedz nam coś więcej o tym pacjencie z rakiem - poprosiła.
- Nazywa się Feliks George. Jakiś czas temu miał resekcję jelita z powodu guza. Był poddany chemioterapii, ponieważ zaatakowane były węzły chłonne. Myśleliśmy, że wszystko jest w porządku, potem jednak pojawiły się przerzuty na wątrobie.
- Znana historia - rzuciła uwagę Connie. - Powinno być więcej rutynowych badań kontrolnych na raka okrężnicy, ponieważ jest dość częsty.
- Zgadzam się - przytaknął Dan. - Feliks zaczął tracić na wadze i czuł się niezbyt dobrze, ale nic z tym nie robił, aż było za późno. Dużo podróżował i rzadko się badał. Teraz wrócił tu na dobre i nic dla niego nie możemy zrobić, dopóki nie zdecyduje się na dalszą chemioterapię. Już może być na to za późno, rzecz jasna. To bardzo przygnębiające.
Connie i Signy milczały. Obie znały podobne przypadki. Może Feliks chce do końca żyć w miarę normalnie?
Skręcili w drogę, która po dobrej chwili doprowadziła ich do budki należącej do strażników leśnych.
- Musimy przejść spory kawałek tym szlakiem. - Dan pokazał wąską ścieżkę znikającą wśród drzew.
Signy patrzyła, jak wyskoczył z samochodu, a potem zdała sobie z zażenowaniem sprawę, że zagapiła się na niego, a Connie tymczasem zdążyła już wysiąść. Prawdę mówiąc, nie potrafiła go rozgryźć. Nadal nie otrząsnęła się z szoku, gdy odkryła, że był w tym samym czasie w Afryce, i nadal pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej. Łatwo jest zrzucić winę na kogoś, wiedziała o tym aż nadto dobrze.
Pierwszą rzeczą, jaką Dan wyjął z torby, była broń. Connie i Signy obserwowały w milczeniu, jak sprawdza, czy jest naładowana.
- To na wypadek niespodziewanych spotkań w dzikiej głuszy - powiedział. - Z kuguarami i niedźwiedziami.
Włożyli kurtki przeciwdeszczowe, podzielili się bagażem i ruszyli w drogę.
- Fajnie jest tak sobie pospacerować - stwierdziła Connie, robiąc głęboki wdech. - Oddychać czystym powietrzem, doświadczyć głębokiej ciszy, która aż dzwoni w uszach.
- Owszem - zgodziła się Signy. - Mówisz jak poetka. Nie wiem, czy dorównam ci elokwencją.
- Jeśli uważasz to za elokwencję - uśmiechnęła się Connie - powinnaś mnie słyszeć, kiedy się kłócę z pacjentami na nagłych wypadkach. Wiesz, z tymi uparciuchami.
- O, w tym wszyscy jesteśmy dobrzy - wtrącił Dan i roześmiali się wesoło.
- Rozumiem, dlaczego potrzebne były traperki - rzekła Signy, patrząc na nierówną ścieżkę usianą małymi, wystającymi kamieniami.
- A propos obuwia - odezwał się Dan. - Panuje tu zwyczaj, że zdejmuje się buty przed wejściem do czyjegoś domu czy chaty, bez względu na to jak bardzo jest uboga, żeby nie wnosić brudu. Przyznaję, jest to odrobinę męczące.
Dom Feliksa George'a i jego żony okazał się skromnym drewnianym bungalowem położonym wśród iglaków i szarych skał. W jałowej glebie udało się założyć rabatki kwiatowe i mały ogródek warzywny. Cała trójka oddychała ciężko, gdy do pokonania zostały im tylko stopnie werandy.
- Myślałam, że jestem w formie - rzekła Connie z westchnieniem.
Zanim zapukali, otworzyła im drzwi kobieta w średnim wieku, z siwymi włosami związanymi z tyłu w koński ogon. Na jej zmęczonej, zniszczonej wiatrem i deszczem twarzy pojawił się uśmiech.
- Doktor Blake! - zawołała. - Miałam nadzieję, że przyjedzie pan dzisiaj. To miło. Proszę wejść.
- Miło cię widzieć, Donno - powiedział Dan, odwzajemniając uśmiech.
Signy z podziwem patrzyła teraz na Dana - był miły w obejściu, pełen współczucia i serdeczności. Nigdy nie przekroczył granicy poufałości, nawet kiedy zadawał jej, Signy, pytania podczas jazdy do obozowiska czy podczas tańca. Zauważyła, że ludzie go lubią.
- Poznaj dwie pielęgniarki z programu pomocy - zwrócił się do Donny George. - Mam nadzieję, że nie pogniewacie się z Feliksem, że je przywiozłem. Wspominałem wam o tym.
- Ależ to wspaniale - odparła Donna, podając rękę Connie, a potem Signy. - Naprawdę podziwiam waszą pracę. Jeździcie w te miejsca, dokąd nikt nie chce jechać. Czytałam o tym i urządzam zbiórkę pieniędzy na rzecz organizacji.
- Dziękujemy - rzekła Signy z uśmiechem, zaskoczona serdecznym powitaniem.
Jednocześnie poczuła coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Nie była pewna, czy w sytuacji zagrożenia zawsze reagowała jak osoba dojrzała. Słuchając wykładów Dana, Maxa i innych, zaczęła inaczej postrzegać swoje doświadczenia. Choć wcześniej przeszła szkolenie, tym razem to, czego się dowiadywała, rzucało całkiem inne światło i na teorię, i na jej dotychczasową pracę.
Dan przeszedł przez próg i schylił się, by zdjąć buty.
- Jak Feliks, Donno? - zapytał cicho. - Coś się zmieniło od zeszłego tygodnia?
Kobieta zawahała się.
- Fizycznie jest nadal w dobrej formie - odparła z namysłem - myślę jednak, że jest przygnębiony. Bardziej niż dotąd. Czasami bierze środki przeciwbólowe, które pan zostawił. Nie lubi narzekać, więc podejrzewam, że cierpi bardziej, niż widać. A może to depresja?
- Rozumiem - powiedział Dan. - Jest przybity?
- Tak, zrobił się bardzo cichy. Niby nic takiego, ale czy nie byłoby dobrze dać mu jakieś leki na poprawę samopoczucia? To jednak pan musi zaproponować, doktorze. Nie chcę, aby wiedział, że rozmawiam o tym za jego plecami. Jest bardzo przewrażliwiony pod tym względem.
Signy poczuła głęboką sympatię do tej zmęczonej kobiety, pielęgnującej ciężko chorego męża w tym odludnym miejscu. Rozejrzała się dokoła i stwierdziła, że w chacie jest prąd, nie byli więc zupełnie odcięci od świata. Zauważyła też, że dom jest wyposażony w wiele nowoczesnych urządzeń.
- Porozmawiam z nim - obiecał Dan. W jego głosie zabrzmiała ciepła, uspokajająca nuta, która znowu poruszyła Signy.
- Będę panu wdzięczna - odparła Donna z ulgą. Podążając za gospodynią do środka, Signy wyczuła, że Connie też ma wrażenie, że Donna jest bliska załamania, że wystarczy drobiazg, a wybuchnie płaczem. Domyślały się, że jest silną i zaradną kobietą, która wytrwa, jak długo będzie mogła, jeśli tego pragnie jej mąż, ale że zawiozłaby go do szpitala, gdyby tego wymagała sytuacja.
Chory siedział przy biurku w pokoiku przy kuchni, zwrócony twarzą do okna, z którego rozciągał się widok na krajobraz nietknięty przez człowieka. Piękne drzewa iglaste w różnych odcieniach zieleni, skaliste wzgórze porośnięte krzewami i trawą.
Gdy weszli, niechętnie oderwał oczy od tego widoku.
Na wielkim, zajmującym prawie cały pokój biurku stał komputer, drukarka, faks i dwa telefony. Komputer był włączony. Przynajmniej mogą się komunikować z ludźmi, pomyślała Signy. Ona nie miała takich możliwości w Afryce, ani jej koledzy... ani Dominik.
Białka oczu Feliksa były zabarwione na żółto, podobnie jak skóra. Dla Signy była to oznaka choroby wątroby.
- Dan, miło cię widzieć. - Feliks uśmiechnął się na powitanie.
Był wysoki, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, i widać było, że sporo schudł, bo miał zapadnięte policzki i pozbawione blasku oczy.
Dan przedstawił pielęgniarki i usłyszał zapewnienie, że Feliks nie ma nic przeciwko ich wizycie. Donna przeprosiła ich i wyszła przygotować kawę. Signy usiadła na wskazanym krześle. Podejrzewała, że kobieta nie chce już słuchać o chorobie męża, odrzucając okrutną prawdę, że zbliża się koniec.
Dan zapytał pacjenta o jego samopoczucie i zaproponował lek antydepresyjny, na co Feliks się zgodził. Potem Signy i Connie pomogły przy pobieraniu krwi do badania.
- Ten komputer to dar niebios - powiedział chory. - Tak jak i faks. Jestem bezustannie w kontakcie z kim tylko chcę, łącznie ze starymi przyjaciółmi, których nie widziałem od łat. Wszyscy przysyłają mi wiadomości. To bardzo mi pomaga.
Dan rozmawiał z nim o sprawach nie związanych z medycyną, wypisując druki dla szpitalnego laboratorium.
- Chciałbym cię zbadać, Feliks - powiedział. - Jak zwykle.
- W porządku.
Pacjent podszedł do wąskiej kozetki przy ścianie, gdzie odpoczywał za dnia. Dan osłuchał go stetoskopem, zmierzył ciśnienie, potem delikatnie obmacał brzuch. Connie i Signy również zbadały brzuch, czując nieregularny kształt chorej wątroby.
Później przeszli na kawę do kuchni i rozmawiali na najrozmaitsze tematy dotyczące miejscowych problemów, by zapomnieć o chorobie. Przed wyjściem Dan zostawił zapas leków, które ze sobą przywiózł.
Ruszyli ścieżką w dół, na zakręcie odwrócili się, by pomachać do Donny i Feliksa, którzy stali na werandzie.
- Jakie to smutne - powiedziała Connie, kiedy odeszli dalej. - Dobrze, że przynajmniej może zostać w domu ze swoimi gadżetami.
- Tak, on lubi takie rzeczy, podobnie jak przyrodę - rzekł Dan odrobinę zmęczonym głosem, świadczącym o tym, że wizyta poruszyła go bardziej, niż jako lekarz mógł przyznać. - Może przedyskutujemy teraz ten przypadek? - spytał, zatrzymując się. - Zakładam, że obie wyczułyście guzy wątroby i zauważyłyście nagromadzenie płynów w jamie brzusznej?
- Tak. - Signy skinęła głową. Płyny w jamie brzusznej wskazywały, że guzy wątroby rozrosły się do tego stopnia, że tamowały przepływ krwi i limfy. - Zatrzymasz go w domu?
- Jak mówiłem, to zależy od niego, i on o tym wie - odparł Dan. - To jego decyzja, łub jego żony, jeśli już nie będzie dawała sobie rady. Jeśli poproszą mnie o skierowanie, to je dostaną. Dopóki się nie zdecydują, będę starał się im ulżyć. Muszę dobrać odpowiednie leki, żeby nie cierpiał. W tej chwili codziennie odwiedza go miejscowa pielęgniarka.
Szli przez chwilę w milczeniu.
- Przyroda wydaje się tu taka wszechpotężna, prawda?
- odezwała się w pewnej chwili Signy. - Niemal przytłacza. Jakby... jakby człowiek naprawdę miał tu niewielkie szanse.
- Tak - potwierdziła Connie. - Trzeba znać i szanować tutejszą przyrodę, inaczej dopadnie cię przez zaskoczenie. Ale zimy są niemal łagodne w porównaniu z wieloma miejscami w tym kraju.
- Zaczyna to do mnie docierać - powiedziała Signy.
- Jednak nie jest zupełnie tak jak w Kent - zauważył Dan, patrząc z ukosa na Signy.
- No... może i nie - przyznała, czerwieniąc się lekko.
- Spójrz. - Wskazał dwa duże ptaki, które nagle majestatycznie poszybowały nad ich głowami. - To orły łyse, nazwane tak, bo ich białe głowy kontrastują z czarnym tułowiem. Z daleka wyglądają jak łyse.
- Są wspaniałe! - westchnęła z podziwem Signy, patrząc, jak ptaki kołują nad wierzchołkiem wysokiej sosny i siadają z wdziękiem na gałęzi. - To ich królestwo. Nie nasze.
- Mów za siebie - powiedziała Connie.
Gdy dotarli do samochodu, Dan wyciągnął lornetkę.
- Popatrz. - Wręczył Signy lornetkę i stanął obok. - Te ptaki wyglądają lepiej w zbliżeniu.
Nastawiła ostrość, kierując przyrząd na głowę ptaka, i zobaczyła gęste białe pióra kontrastujące z ciemniejszym tułowiem. Pióra na ogonie też były białe. Zauważyła dumną głowę, żółte, bystre oczy, które wydawały się widzieć wszystko dokoła, zakrzywiony dziób, szpony zaciśnięte na gałęzi.
- Cudowne - wyszeptała, jakby ptak mógł się wystraszyć jej głosu. - To zupełnie jak jakaś magia. - Uśmiechnęła się do Dana, zapominając chwilowo o swojej niechęci do niego.
Kiedy odpowiedział jej uśmiechem, przeżyła rzadką chwilę całkowitego zespolenia, jakby na mgnienie oka świat uzyskał stan idealnej synchronizacji.
- Tak, i mnie tak się często wydaje - przyznał. Magiczna chwila uleciała. Signy odwróciła od Dana wzrok i oddała automatycznie lornetkę koleżance. Kiedy załadowali bagaże, Connie zajęła miejsce z tyłu.
- Masz teraz okazję podziwiać widoki z przedniego siedzenia, Signy - powiedziała.
Dan zdawał sobie sprawę z jej wahania i uśmiechnął się z lekka ironicznie. Jakiś czas jechali tą samą trasą, potem skręcili w inną, pełną kolein drogę.
- Jedziemy do pacjentki, która spodziewa się dziecka - oznajmił. - Niedawno robiła USG w szpitalu, które pokazało, że na razie wszystko jest w porządku. Wielu pierwszych imigrantów w tych stronach pochodziło z Anglii i Szkocji, między innymi jej przodkowie. Nazywa się Kathy Lahey i ma trzydzieści cztery lata. Czasami ona przyjeżdża do szpitala, czasami ja ją odwiedzam.
Dom Laheyów był bardzo podobny do domu George'ów. Był drewniany, z dachem pokrytym cedrowym gontem, mały i skromny. Gdy zadzwonili do drzwi, pojawiła się w nich niska, jasnowłosa kobieta z dwójką dzieci u boku.
- Och, doktor Blake! - zawołała na ich widok. - Co za miła niespodzianka.
Kathy była zaintrygowana, gdy przedstawiono jej gościa z Anglii, skąd pochodzili jej dziadkowie. Wielu Anglików karczowało tutaj las i budowało tę osadę.
- Jest mi bardzo miło - uśmiechnęła się Signy. - To spotkanie zachęci mnie do lepszego poznania tutejszej historii.
- Nie jest zbyt długa - odparła Kathy. - Jesteśmy względnie nowymi osadnikami w porównaniu z Europą.
Po rutynowych badaniach wszyscy wypili kolejną kawę, podczas gdy dwójka dzieci, siedmio - i pięcioletnie, jak zgadywała Signy, patrzyła na nich nieśmiało.
- USG jest w normie - oznajmił Dan.
- Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą Kathy. - To będzie chyba moje ostatnie dziecko. Nie stać mnie na więcej.
Gdy wracali do jeepa, zadzwoniła komórka Dana, przerywając ciszę panującą w tym odosobnionym gospodarstwie.
- Słychać głos przyszłości - powiedziała Connie.
- Halo! - odezwał sięDan, przystając i słuchając swego rozmówcy z poważną miną.
- Tak... Bardzo źle? Właśnie wracamy. Mogę... Connie i Signy czekały, aż skończy.
- Złe wieści, doktorze? - zapytała Connie.
- Tak. Ruszamy. - Uwolnił je od ciężkiego sprzętu i pospieszył do samochodu. - Chyba nie wrócimy dziś na Kelp. Potrzebują nas w szpitalu. Wszystkich. Kuguar zaatakował dwóch ludzi i przywieziono ich tu samolotem.
- O Boże! - zdenerwowała się Connie. - W jakim są stanie?
Signy nie odzywała się, gdy wkładali bagaże do samochodu i wsiadali do środka. Nie była pewna, co to jest kuguar, a nie chciała sprawić wrażenia ignorantki. Wiedziała tylko, że żyją tu kojoty podobne do lisów, które atakują domowe zwierzęta.
- Stracili mnóstwo krwi, ale na szczęście nie mają ran na twarzach, tylko ślady kłów - wyjaśnił Dan lakonicznie. - Jak na złość, jedyny chirurg w osadzie jest właśnie w trakcie operacji, więc Max i ja zajmiemy się tymi przypadkami. Brakuje pielęgniarek, więc będziecie musiały nam pomóc. Jeśli chcecie, rzecz jasna.
- Oczywiście - odparła Connie. - Jeśli tylko możemy.
- A ty, Signy? - Spojrzał na nią pytająco.
- Tak - odrzekła. - Oczywiście - dodała z lekkim wahaniem. - Nie wiem tylko, co to jest kuguar...
- To taki duży kot - wyjaśniła Connie.
- Z bardzo dużymi kłami - dodał Dan. - I ostrymi pazurami.
- Czy takie wypadki często się zdarzają? - zapytała.
- Kuguary rzadko atakują ludzi - rzekł Dan.
Zajmując miejsce obok niego, zerknęła na jego poważną twarz, potem odwróciła wzrok, gdy skoncentrował się na prowadzeniu. Teraz była już w stanie wyobrazić sobie jego styl pracy i była pewna, że żadnych decyzji pochopnie nie podejmuje. I jednocześnie poczuła dziwny niepokój na myśl o decyzjach, które podjęła sama...
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Przydałby nam się chirurg plastyczny - powiedział cicho Dan do Signy, pochylając się nad pacjentem, z którego otwartych ust dochodziło ciche chrapanie. - Nie mówiąc już o anestezjologu.
- Owszem - zgodziła się Signy, przemywając sterylnym tamponem ranę szarpaną na szyi pacjenta.
W sali była jeszcze instrumentariuszka pracująca na pełny etat w szpitalu. Teraz panował względny spokój, aczkolwiek przygotowanie przerażonego i odwodnionego pacjenta do zabiegu odbywało się w atmosferze rozgorączkowania. Na szczęście dla dwóch poszkodowanych pierwsza pomoc przyszła bardzo szybko. Max w asyście Connie operował drugiego pacjenta.
Ponieważ szpital miał tylko dwóch anestezjologów, zajętych w tej chwili innymi operacjami, ich pacjent otrzymał dożylnie środek nasenny, a Dan musiał znieczulać miejscowo każdą ranę oddzielnie, co było niezmiernie czasochłonne, a potem szybko je oczyścić i zszywać. Była to długa i żmudna robota.
- Kuguary atakują ofiarę od tyłu - powiedział Dan cicho, jakby ich uśpiony pacjent mógł go usłyszeć. - Skaczą całym ciężarem na kark ofiary i przewracają ją.
- Niesamowite - wyszeptała Signy. Dwudziestopięcioletni Clark Jakes nie będzie bardzo oszpecony, ale pozostaną blizny na szyi i na twarzy. - Miał wielkie szczęście. Pazury ominęły tętnicę szyjną. - Teraz właśnie Dan ostrożnie zakładał szwy na długie rozcięcie na szyi.
- Owszem. Jeszcze parę milimetrów, i byłoby po nim. Dobrze, że było ich dwóch, jeden nie miałby szans na przeżycie - dodał rzeczowo. - Leśnicy wytropią tego kuguara. Trzeba sprawdzić, czy nie choruje na wściekliznę.
Signy ucięła koniec czarnej jedwabnej nici. Patrzyła, jak Dan sprawnie zakłada szwy na poszarpanej ranie, którą najpierw wyrównał chirurgicznymi nożyczkami. Jakby odgadując jej myśli, powiedział:
- To nie to samo co zszywanie czystego cięcia skalpelem, prawda? W pracy dla naszej organizacji spotykamy się z różnymi przypadkami.
- Owszem - zgodziła się z rezerwą. Uznała, - że ich stosunki stają się zbyt poufałe. Stracę czujność i jeszcze go polubię, pomyślała ze złością.
Nie, on nie jest facetem, jakiego mogłaby darzyć sympatią. Zbyt zamknięty w sobie, zbyt opanowany, rozsądny i zdecydowany, co właściwie podziwiała. Przypomniała sobie, co mówiła Connie - że wybrał pracę zamiast kobiety. No i pozostaje jeszcze sprawa Dominika. Drogiego, kochanego Dominika, obdarzonego cudownym poczuciem humoru. Poczuła znowu ostre ukłucie żalu. Gdyby tylko można było cofnąć czas, postąpiliby zupełnie inaczej.
Może i lubiła w mężczyźnie pewną bezbronność. Właściwie nie była pewna, co lubiła, nigdy się nad tym nie zastanawiała. Z czasem ustaliła, że Dan nie jest podobny do Simona, który - nareszcie to zrozumiała - zawsze brał to, co mu dawano, jakby mu się to należało. Dziwne, ale czasem przypadkiem odkrywało się takie rewelacje.
Powoli w jej wyobraźni wyłaniał się wizerunek konsekwentnego człowieka, profesjonalisty, który współczuł ludziom, ale nie pozwalał sobie na popełnianie błędów. Zastanawiała się, co on myślał o niej.
Nie znała tej części świata - innych warunków, przyrody, zagrożeń, do których musiała się szybko dostosować. Może dlatego czuła się tu trochę zagubiona.
Zastanawiała się, dlaczego tak dużo myśli o Danie. Pewnie dlatego, że był pierwszą osobą, którą poznała po przyjeździe. I miał związek z Dominikiem.
- Założymy opatrunek uciskowy. - Jego głos wyrwał ją z zamyślenia. - I bierzmy się za następną ranę.
- Jest przygotowana. - Signy umieściła grubą warstwę gazy i waty na zszytej ranie, by zatamować krew, choć prawie wszystkie małe naczynia zostały podwiązane catgutem albo skoagulowane.
Gdy położyli ostatni opatrunek, Clark Jakes otworzył oczy i coś wymamrotał. Signy zdjęła gumowe rękawiczki i wzięła go za rękę.
- Operacja skończona, panie Jakes - oznajmiła łagodnym tonem. - Wszystko jest w porządku.
- Gdzie... ? - zaczął, próbując się rozejrzeć.
Signy, trzymając jego dłoń, przypominała sobie słowa, które pewien pacjent powiedział jej w czasach, kiedy była jeszcze praktykantką. „Pani ręka była dla mnie liną ratunkową, siostro.” Wiedziała, ile znaczy ciepły, ludzki kontakt, kiedy jest się sam na sam ze strachem, zwłaszcza przed i po operacji.
- Nadal jest pan w sali operacyjnej szpitala w Brookes Landing, panie Jakes - powiedziała wolno. - Przewieziemy teraz pana do innej sali. Proszę ścisnąć moją rękę.
Poczuła jego zdecydowaną reakcję.
- Dobrze - oświadczyła. - Jest pan bardziej rozbudzony, niż myślałam. Przeniesiemy teraz pana na wózek.
- Jego rodzina czeka w poczekalni - powiedział Dan. - Muszę z nimi porozmawiać.
- Wyobrażam sobie, co czują - rzekła Signy, znając aż nadto dobrze ten paniczny łęk na wieść o wypadku czy chorobie kogoś bliskiego. Wszystkie inne sprawy przestawały wtedy mieć znaczenie.
Po przewiezieniu pacjenta do sali pooperacyjnej Signy poczuła, jak opuszczają ją siły, - Wypiłabym teraz filiżankę herbaty i z litr soku pomarańczowego - powiedziała do Connie.
- Może uda nam się spełnić twoje życzenie - roześmiała się jej koleżanka.
- Musimy znaleźć jakiś nocleg dla ciebie i Connie - zauważył Dan, porządkując narzędzia chirurgiczne. - W szpitalu jest zwykle parę wolnych pokoi dla personelu medycznego.
- Nie liczcie na to - odezwała się pielęgniarka. - Wszystkie zostały zajęte przez rodziny chorych dzieci.
- Zobaczymy - odrzekł Dan. - Zaraz porozmawiam z rodziną pacjenta, a potem pójdziemy do stołówki coś zjeść.
- To muzyka dla moich uszu - westchnęła Signy, z ulgą zdejmując z szyi maskę chirurgiczną. - Zbyt wiele się zdarzyło w zbyt krótkim czasie.
- Nie miałaś dotąd okazji odpocząć - powiedział Dan z przepraszającą nutką w głosie i przeczesał ręką potargane włosy.
- Och, taki jest przecież nasz los. - Signy z trudem oderwała wzrok od jego przystojnej twarzy, licząc w głębi duszy na to, że skończy ten kurs bardziej wypoczęta niż zestresowana. - To było... ciekawe doświadczenie - dodała zgodnie z prawdą.
- Cieszę się. - Spojrzał na nią z niejakim zdziwieniem. - Do zobaczenia w stołówce. Może Maggie z recepcji załatwi wam jakiś pokój.
- Dobrze, dziękuję - powiedziała. Gdy wyszedł z sali, poczuła dziwną ulgę, odprężenie. Nie rozumiała dlaczego.
- Pomóż mi posprzątać - poprosiła pielęgniarka - a potem poszukamy gorącej herbaty. Tutaj chyba już nic się nie wydarzy.
- Wspaniale.
- Czy on nie jest słodki? - Pielęgniarka o imieniu Sal uśmiechnęła się, ruchem głowy wskazując drzwi, za którymi zniknął Dan.
- Słodki? - zdziwiła się Signy, wkładając zużyte narzędzia do miski. - Może i tak - roześmiała się. - Choć właściwie nie znam go zbyt dobrze.
- O, wiele dziewczyn za nim szaleje - powiedziała znacząco Sal, zbierając rzeczy do prania. - Ale po pierwszym niepowodzeniu z Mariannę Crowley Dan nie rozgląda się za następczynią. Pewnie dostała szału, kiedy wymknął jej się z rąk.
- Nie znam jej. - Signy wzruszyła lekko ramionami.
- Dopiero przyjechałam.
- Nie lubię tej Crowley - wyznała Sal konfidencjonalnie, jakby znała Signy od lat. - Za bardzo się rozpycha. To typ despotki, która uważa, że jest najważniejsza na tym świecie. Wiesz, skoncentrowana tylko na sobie.
Znowu roześmiały się.
- Znałam parę takich - przyznała Signy.
- Pełno ich wszędzie. , Ja” i „mnie” w każdym zdaniu. Zawsze chcą stać na przedzie.
- Jeśli jest taka okropna, czemu się nią interesował?
- zapytała rozsądnie Signy.
- Zapolowała na niego - oznajmiła Sal z przekonaniem. - Jest atrakcyjna, a w takiej dziurze nie spotyka się wielu kobiet, które mogą się podobać. Ale w przypadku Dana Blake'a przeliczyła się.
- Tak myślisz?
- Jestem przekonana.
Kiedy weszły do stołówki, Connie już siedziała przy stole i piła herbatę. Na jej twarzy malował się wyraz zamyślenia. W końcu dostrzegła Signy i pomachała do niej ręką.
- Jak leci? Niesamowite przypadki, prawda? Biedacy. Będą im się śnić koszmary przez długi czas.
- Tak - przytaknęła Signy ze współczuciem. - To dla mnie właściwie jest wręcz nierealne.
- Na pewno. Ale lepiej w to uwierz - poradziła Connie.
- To jest Sal.
- Cześć.
Herbata była wyborna, poczęstowano je też kanapkami.
Wkrótce potem zjawił się Dan w towarzystwie Maxa. W chwilę później dołączyła do nich dwójka innych lekarzy. Wśród nich była niezwykle atrakcyjna kobieta o gęstych, kręconych czarnych włosach związanych z tyłu wstążką, kontrastujących z kremową cerą.
- To ona - syknęła Sal, dając Signy sójkę w ramię i rozlewając przy tym herbatę. Wydawało im się, jakby znały się od lat, przeszły razem chrzest bojowy. - To Mariannę Crowley, o której ci mówiłam. Na pewno żałuje, że go straciła. Spójrz na nią. - Sal gapiła się bezwstydnie na lekarkę, a Connie uśmiechnęła się lekko do Signy, wznosząc oczy ku niebu. Ach, te małomiasteczkowe intrygi, zdawał się mówić jej wzrok.
- Proszę, nie trącaj mnie znowu, Sal. - Signy wytarła papierową serwetką rozlaną herbatę.
- Co? Zobacz! - Chwyciła ją gwałtownie za ramię i na stół wylała się następna porcja herbaty.
Signy dyskretnie zerknęła w stronę Dana i zobaczyła, jak kobieta o niepokojącej urodzie całuje go w policzek. Dan odwzajemnił pocałunek. Uśmiechali się do siebie.
- Naprawdę nic mnie to nie obchodzi. - Signy poczuła dziwną irytację, że musi być świadkiem tych czułości i wysłuchiwać plotek.
- Zwariowałaś? - zapytała Sal ze zdumieniem. - Tutaj wszystkie kobiety interesują się Danem Blakiem. Nie ma zbyt wielu fajnych facetów, chyba że chcesz drwala...
- Nikogo nie chcę - odparła Signy sucho. - Przyjechałam tylko na cztery miesiące. Poza tym nie jest w moim typie. Zakładając, że w ogóle mógłby się mną interesować.
Sal spojrzała na nią zdumiona.
- Nie sądzę, by w ogóle zauważył, że jestem kobietą - poskarżyła się żałośnie.
- Ten nos... - zaczęła Signy.
- Uwielbiam ten nos - wyszeptała Sal z rozmarzeniem.
- A co z Maxem? - zapytała Connie z rozbawieniem.
- Też jest wspaniały - westchnęła dziewczyna - tylko niezbyt stały. Zdaje sobie sprawę, że jest na niego popyt i udziela się, gdzie może.
Chwilę później przyszły Terri i Pearl. Przywitały się z koleżankami, jakby się nie widziały od wieków. Pijąc herbatę i rozmawiając, zapomniały na chwilę o lekarzach.
- Czy któraś z was szukała pokoju? - przerwała im Maggie, przystając obok ich stolika.
- Ja - odrzekła Signy. - Nie wrócimy na noc na wyspę, prawda?
- Nie - przytaknęła Terri. - Ale zdobyłam ostatni pokój, o ile tę szafę z oknem można nazwać pokojem. Możesz spać na podłodze, jeśli nie masz gdzie.
- Fakt. Nie ma więcej wolnych pokoi. Przykro mi - oświadczyła Maggie. - Ale coś wymyślimy.
- W porządku, Maggie - wtrącił męski głos. - Na wszystko jest rada. - Dan podszedł do ich stolika. - Signy może zatrzymać się u mnie w chacie. Mam wolne dwa pokoje.
- Dobrze, doktorze - zgodziła się recepcjonistka.
- Jeśli ci to nie przeszkadza, Signy - dodał Dan, patrząc na nią nieodgadnionym wzrokiem. Nadal miał na sobie zielony kitel, który nosił w sali operacyjnej.
Kątem oka Signy zobaczyła, jak Sal otwiera ze zdumienia usta, jakby oglądała jakiś idiotyczny serial w telewizji. Ciąg dalszy jakiejś sagi, pomyślała Signy. Może te wszystkie romanse i plotki są najważniejszymi wydarzeniami w małych miejscowościach, pomagają odreagować dramaty wydarzające się w tej dziczy.
Signy chrząknęła i spojrzała na Dana, czując, jak się czerwieni pod wpływem bacznego spojrzenia Sal, która jakby czekała na następne rewelacje.
- To miło z pana strony, doktorze - powiedziała. - Chyba rzeczywiście będę musiała narzucić swoje towarzystwo.
- Signy może zatrzymać się u mnie. - Sal odzyskała głos. - Tylko że ja mieszkam w krainie kuguarow, a ona jest Angielką, więc to nie byłoby fair. Czasami sama jestem przerażona.
- Właśnie - odparł Dan sucho. - Nareszcie możesz puścić nową wiadomość w świat. Do zobaczenia w holu, Signy, za jakieś trzy kwadranse. Muszę jeszcze załatwić parę spraw.
- Dobrze - odrzekła, kiwając głową.
Kiedy Dan dołączył do kolegów, przejęta Sal nachyliła się w jej stronę przez stół.
- Oddałabym wszystko, żeby być na twoim miejscu - oznajmiła podniecona, nie przejmując się ostatnią uwagą Dana.
- To znaczy? - zapytała Signy.
- Jak widać, Signy nie leci na niego - wtrąciła Connie. Pearl i Terri otworzyły oczy ze zdumienia.
- Chyba musisz dać się przebadać - mruknęła z niedowierzaniem Sal. - Wiesz, jak doktor Crowley patrzyła na niego, kiedy z tobą rozmawiał? Moim zdaniem nadal ma na niego ochotę. Zerwali z jej winy, a mnie się wydaje, że ona już go nie obchodzi.
- Powinnaś mieć oczy z tyłu głowy - stwierdziła Connie. - Stała za tobą.
- Obejrzałam się.
- Może ma jej dość, może nie. To nie twoja sprawa.
- Pora się przebrać w normalne ciuchy. - Signy wstała od stołu. - Czy można tu gdzieś wziąć prysznic?
- Oczywiście - odrzekła Sal. - Hej, zaraz. Skąd będę wiedziała, co się stało?
- Nie będziesz wiedziała.
- Ale...
- Chodź, Signy, - Connie też się podniosła. - Poszukajmy tego prysznica.
Wspaniale było poczuć się znowu czysto i świeżo. Obie wzięły ze sobą po małym neseserze z ubraniem na zmianę na taką ewentualność. Signy przeczesała ręką nadal wilgotne włosy, czekając na Dana. Teraz, kiedy podniecenie minęło, poczuła wszechogarniającą senność.
- Cześć! - Nagle stanął za nią, gotowy do drogi, w codziennym ubraniu, również z mokrymi włosami. Na jego twarzy widniał ów chroniczny wyraz wyczerpania, który już rozpoznawała. - Gotowa?
- Tak - powiedziała z lekkim wahaniem, bo kiedy już zostali sami, znowu naszły ją wątpliwości. Maggie opuściła już swe stanowisko i w pobliżu nie było nikogo.
Chyba zauważył jej wahanie, bo popatrzył na nią ironicznie.
- Zmieniłaś zdanie?
- Nie, skądże - odparła natychmiast. - Jestem ci wdzięczna za zaproszenie. To bardzo uprzejme z twojej strony.
- Nie uprzejme - odparł, wyginając usta w znany jej sposób - tylko wskazane. Chodźmy.
Wyszli na świeże, chłodne powietrze. Zbliżał się wieczór i temperatura wyraźnie spadła. Tuż za drzwiami Dan zatrzymał się i wziął ją za ramię.
- Nie mam ochoty się w nic angażować. To ostatnia rzecz, jaka może mi przyjść do głowy.
Powiedział to w taki sposób, że odebrała jego słowa jak obelgę. Poczuła wypieki na policzkach.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło - żachnęła się.
- Domyślam się, co o mnie sądzisz - stwierdził sucho. - Zachowaj to jednak dla siebie, żeby nie popsuć moich stosunków z ludźmi, z którymi będę musiał pracować dalej, kiedy wy już wyjedziecie.
- Przepraszam - powiedziała, zdumiona jego nagłym wybuchem. - Nie chciałam...
Dan powoli ruszył w stronę zaparkowanego w pobliżu samochodu.
- A co do tego chłopaka, o którym wcześniej wspomniałaś... Dominika Frasera, to nie znałem go, ale przypominam sobie mgliście, że zrobił parę głupstw i zamierzam sprawdzić jego akta - dodał posępnym tonem.
Signy milczała, nie chcąc wdawać się w dyskusję, wyczuwając, że jest równie wyczerpany jak ona. W milczeniu wsiedli do samochodu.
- Czy moglibyśmy teraz o tym zapomnieć? - zaproponowała w końcu.
- Jasne. Ale zamierzam dowiedzieć się prawdy - oznajmił, zapinając pas energicznym ruchem. - Przy okazji, należy ci się pochwała. Dziękuję za pomoc przy zabiegu. Nie chciałbym tego robić bez pielęgniarki.
Nagła zmiana tematu całkowicie zbiła ją z tropu.
- Cieszę się, że mogłam pomóc. Nie miałam właściwie wyboru, prawda? Więc to żadna przysługa z mojej strony.
- Tak jak moja propozycja użyczenia ci pokoju - odparł. - Teraz jesteśmy kwita, więc możesz przestać traktować mnie protekcjonalnie.
- Protekcjonalnie? - spytała zdumiona i zła. - Nawet nie wiem, jak to się robi.
Nie odpowiedział. Przejechali w milczeniu krótki odcinek do małego drewnianego domu, który tak naprawdę niewiele się różnił od solidnej szopy z poddaszem. Signy wysiadła i sztywnym krokiem podążyła za Danem do drzwi.
- Pokażę ci dom - powiedział suchym głosem, kiedy weszli do środka. - Możesz zrobić sobie kolację, jeśli masz ochotę, jest mnóstwo jedzenia w kuchni. Ja muszę jeszcze wyjść załatwić parę spraw. Pokój gościnny jest na parterze, ma osobną łazienkę. Czuj się jak u siebie w domu. Możesz iść spać albo robić, co chcesz.
Signy kiwała głową oniemiała, nie ufając własnemu głosowi, gdy Dan pokazał jej mały, skąpo umeblowany, lecz mimo to przytulny pokoik. W tym momencie miała ochotę się rozpłakać. Całkowicie uleciał gdzieś wesoły nastrój, który dzieliła z innymi pielęgniarkami w stołówce.
- Tu jest kuchnia - oznajmił Dan.
Oprócz gościnnego pokoju, kuchni i małego gabinetu, na parterze znajdował się jeszcze duży salon z otwartym kominkiem, przy którym leżały polana, a wszędzie wokół poniewierały się gazety. Patrząc na kominek, Signy pomyślała, źe przyjemnie byłoby posiedzieć teraz przy ogniu. Boczne schody prowadziły na piętro, gdzie znajdował się pokój Dana.
Dan otworzył kilka szafek w kuchni, potem lodówkę.
- Proszę bardzo, częstuj się do woli.
Znowu przytaknęła, dziękując mu ledwo słyszalnym głosem, zastanawiając się, czy gdy mu podziękuje, on znowu oskarży ją o protekcjonalne traktowanie.
Kiedy wrócili do salonu i przygotowywał się do wyjścia, zdobyła się na odwagę i wyraziła głośno swoje myśli.
- Wie pan, doktorze Błake, nie musi mnie pan gościć, jeśli to sprawia panu kłopot. Mogę przespać się u Terri Carpenter.
Spojrzał na nią zmęczony, mrużąc oczy.
- Nie sądzę, żebyś miała ochotę spać na podłodze... i nie chciałbym, żeby tak było. Rozgość się. Lepiej nie wychodź na dwór. Pełno tu dzikich zwierząt. Do zobaczenia później, jak sądzę.
- Chwileczkę. Co takiego zrobiłam, że jesteś taki... zirytowany?
- Nie lubię być przedmiotem plotek - wyjaśnił. - Zazwyczaj nie zwracam na to uwagi, ale czasami mam tego dość.
- Aleja nie plotkuję - broniła się. - Nawet nic o tobie nie wiem. - Nie przypuszczała, by słyszał gadaninę Sal. Miejscowej pielęgniarce brakowało taktu. To, co Signy wiedziała o Danie, nie miało nic wspólnego z jego życiem uczuciowym.
Spojrzał na nią z namysłem i wzruszył ramionami. Potem wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
Gdy odjechał, w domu zapanowała całkowita cisza. Signy nie słyszała nic, nawet tykania zegara, szumu wiatru czy drzew. Nic. Poszła do sypialni i zamknęła drzwi.
Nie była głodna. Może później sobie coś przygotuje. Zdjęła buty, ubranie i wsunęła się pod kołdrę, odwracając się twarzą do ściany. Przede wszystkim potrzebuje snu. Trzeba dbać o siebie, inaczej nikomu się nie przydasz, powiedziała sobie. Tego nauczyła ją praca. Nagle przed jej oczami zjawił się człowiek poharatany przez kuguara. Łzy same napłynęły jej do oczu i spłynęły po policzkach.
Dominik szedł do niej w jaskrawym słońcu, mrużąc oczy; miał na sobie swój ulubiony australijski kapelusz, koszulę khaki z podwiniętymi rękawami, długie bawełniane spodnie. Za jego plecami widziała wyschniętą, pożółkłą trawę buszu i kilka karłowatych drzew.
Zawołała go po imieniu. Strasznie długo musiała czekać, aż się zbliży. Potem siedziała na motocyklu, wysłużonym zabytku pamiętającym lepsze czasy, który podskakiwał na wybojach. Z wysiłkiem panowała nad pojazdem, jej pot spływał po gumowych uchwytach kierownicy. Ranny mężczyzna obejmował ją słabymi ramionami, zakrwawione bandaże kleiły się do jej skóry.
Widziała brązowo-rudą rdzę na kierownicy, wyschniętą roślinność, czuła palące słońce przez burnus i turban zakrywający jej głowę i ramiona, żar trawił jej ciało, chronione zaledwie cienką warstwą bawełny.
Potem uderzyli o kamień i maszyna przechyliła się niebezpiecznie na bok. Signy walczyła z motocyklem jak z żywą istotą, by nie dopuścić do wywrotki, usiłowała chronić zranioną nogę swojego wybawcy. Rozpaczliwie hamowała, szorując nogami po ziemi. Rozległ się trzask, zgrzyt łamanej stali...
Usiadła na łóżku. Z zewnątrz dochodziło blade światło rozpraszające mrok w pokoju i słyszała szum wiatru w gałęziach drzew. W jej głowie płonęło ostre afrykańskie słońce, choć w sypialni panowała aksamitna ciemność, otulając ją chłodem niczym płaszczem.
Przy łóżku leżała rozbita ceramiczna lampa, która stała wcześniej na nocnym stoliku. Signy uklękła obok łóżka i zaczęła ostrożnie zbierać skorupy, układając je na dłoni. Wyglądały niczym kawałki księżyca, które spadły na ziemię. Signy pamiętała mgliście lampę stojącą na stoliku. Na jej obraz nakładała się twarz Dominika.
W pokoju zabłysło światło, ale nie podniosła głowy. Trzymała ręce na gołych udach. Owładnął nią bezwład, gorące łzy płynęły po jej twarzy. Nie czuła ich, nieświadoma tego, co działo się wokół, jakby jej umysł uległ podziałowi i jedna jego część znalazła się daleko stąd, tam, gdzie stał prowizoryczny szpital polowy, z którego pozostały jedynie zgliszcza rozwiewane przez gorący wiatr. Przez długi czas wydawało się, że klęczy pogrążona w modlitwie.
- Signy - usłyszała głos i w końcu uniosła wzrok.
Dan stał w progu, patrząc na nią z niepokojem. Zauważyła jego szlafrok, gołe stopy, włosy w nieładzie i zmęczenie na twarzy. Złamany nos wydawał się pocieszająco znajomy.
Dotarło do niej w końcu, że jest gościem w jego domu, że stłukła jego lampę i właśnie przeżyła jeden ze swoich dręczących ją od wyjazdu z Afryki snów w jaskrawych kolorach i z wyrazistymi szczegółami. Wierzyła, że te sny to proces leczenia, sposób, by umysł uporządkował wszystkie przeżycia, które wtedy następowały po sobie zbyt szybko, by mogła je zrozumieć.
Nie ma sensu powstrzymywać łez, w końcu same przestaną płynąć.
- Signy...
Potem zdała sobie sprawę, że jest prawie naga, że śpi, odkąd poszła do łóżka późnym popołudniem, i nie wstała, by przygotować sobie kolację, nie włożyła nocnej koszuli. Miała na sobie czarny jedwabny biustonosz w żółte różyczki i majtki w taki sam wzorek. Klęczała tak, bezbronna, z resztkami lampy w dłoniach.
- Zbiłam twoją lampę - wyszeptała. - Przepraszam. Podszedł i wyjął z jej rąk skorupy, które wsunął pod łóżko.
- Nieważne - powiedział. - Wstań.
Usłuchała go, a potem pozwoliła mu włożyć na jej ramiona szlafrok, który Dan zdjął z wieszaka za drzwiami.
- Chodź. Uważaj pod nogi, żebyś się nie skaleczyła. - Wziął ją za rękę i zaprowadził do salonu. - Połóż się tutaj. - Wskazał jej kanapę.
Chwilę później wrócił z poduszką i kołdrą z jej łóżka. W milczeniu obserwowała jego zabiegi, z wdzięcznością przyjmując fakt, że ktoś się nią opiekuje, co tak rzadko się zdarzało. Znowu uświadomiła sobie boleśnie, jak daleko od domu się znalazła. Twarz nadal miała mokrą od łez, jej ciało przebiegały dreszcze.
- Zostań tu - powiedział. Znikła irytacja i pojawiła się profesjonalna troskliwość. Wyraz jego twarzy złagodniał, kiedy ich oczy spotkały się. - Dobrze?
Przytaknęła. Znajome uczucie smutku, które towarzyszyło jej, odkąd się obudziła, nieco osłabło. Dan przyglądał się jej z uwagą. Wiedziała, że chce z nią porozmawiać, ale nie za wszelką cenę. Gdy ukląkł, ich twarze były blisko siebie. Odwzajemniła jego badawcze spojrzenie bez wstydu, jakby to ona była obserwatorem. To była druga część jej jestestwa, chłodna i opanowana. Wbiła wzrok w jego usta, chciała pochylić się i pocałować go. Zastanawiała się, czy naprawdę byłaby do tego zdolna. Instynkt jej podpowiadał, że Dan żałuje okazanej wcześniej szorstkości.
Potem poszedł do kuchni. Słuchała, jak nalewa wody do czajnika i zapala gaz. Najczęściej, kiedy nawiedzały ją te koszmary, nie było przy niej nikogo. Zapisywała je nieraz w dzienniku, próbując odgadnąć ich znaczenie. Dawało jej to poczucie kontroli nad własnym życiem.
Dan wrócił z dwiema szklankami brązowego płynu.
- Wypij to, Signy - powiedział. - To brandy z ciepłą wodą i odrobiną miodu. Pomoże ci się odprężyć.
- Dziękuję. - Znowu chciała powiedzieć, że jest jej przykro, że go obudziła, kiedy tak bardzo potrzebował snu, ale nie zdobyła się na odwagę. Dan zachowywał się tak, jakby wiedział wszystko na temat nocnych koszmarów.
Upił łyk ze swojej szklanki, podszedł do kominka i zapalił papier pod polanami. Przyglądała się jego zabiegom trochę nieobecnym wzrokiem. Papier i drewno zajęły się płomieniem, napełniając pokój migotliwym światłem i słodkawym, żywicznym zapachem, uspokajającym i pierwotnym. Kiedy już na dobre się rozpaliło, Dan podszedł do okna i zaciągnął zasłony, odgradzając ich od ciemności. Pokój zamienił się w przytulny, bezpieczny, zamknięty świat.
Potem przesunął stolik i pchnął drugą kanapę równolegle do tej, na której leżała. Zrozumiała, że Dan zamierza spać tutaj, aby być blisko niej, i znowu zalała się łzami. Tym razem były to łzy wdzięczności. Uświadomiwszy sobie, że jeszcze tak niedawno czuła do niego niechęć, poczuła rozpacz i zmieszanie.
- Wypij do dna - polecił, patrząc na nią spod oka. - Lepiej się poczujesz.
Napój był smaczny. Miód skutecznie zabijał cierpkość brandy. Dan nie pytał, co jej się śniło, i nie zamierzał chyba tego zrobić. Sądził, że opowie mu o tym sama, w odpowiednim czasie. A może i nie.
Brandy wywołała rumieńce na jej twarzy. Signy poczuła, że odzyskuje siły, że nie przeszkadza jej już tak bardzo brak rodzinnego domu. Wspieranie drugiego człowieka wydawało się nieodłączną częścią tego życia, które oboje wybrali. Czy nie tak było z Dominikiem? Czasami jednak trudno było wytyczyć granicę między pomocą a głupotą. Ale w jakiś sposób poradzi sobie z tym wszystkim i koszmary będą coraz rzadsze.
Gdy skończyli drinki, Dan przecisnął się obok niej, położył na swojej kanapie i przykrył się kołdrą.
- Otul się dobrze, Signy - powiedział. Przyglądała się jego ruchom, wsparta na łokciu, jakby oglądała film. Każdy znajomy gest dodawał jej otuchy, rozmywając koszmar jeszcze drzemiący w jej pamięci.
Niespodziewanie, kiedy leżała na plecach, patrząc na migające na ścianie cienie, Dan pochylił się nad nią.
- Jutro czeka nas pracowity dzień - oznajmił. - Spróbuj się na tym skoncentrować. Rano mam wizyty domowe, po południu przyjmuję w przychodni. Chcę, żebyś mi pomogła i myślę, że powinnaś tu zostać na kolejną noc.
Pochylił się jeszcze bardziej i pocałował ją delikatnie w policzek.
- Teraz spróbuj zasnąć - dodał.
Kiedy ułożył się na swoim miejscu, poczuła, jak dotyka jej ramienia.
- Daj mi rękę - poprosił.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała przed zaśnięciem, było uczucie bezpieczeństwa, jakie niosła jego ciepła dłoń. Rankiem zaś, gdy się obudziła, dostrzegła przytłumione światło dnia i poczuła zapach świeżo parzonej kawy.
Przypomniała sobie wczorajszy wieczór, swój senny koszmar. Wzdrygnęła się.
- Dzień dobry. Kawy? - Głos Dana oderwał ją od dręczących myśli.
- O, tak, proszę. - Podniosła głowę, by spojrzeć na mężczyznę stojącego w progu kuchni. - Tego mi potrzeba. Wstanę. Nie mam pojęcia, która godzina. - Nadal miała na sobie szlafrok, w który wczoraj Dan ją otulił.
- Przyniosę ci kawę. Jest jeszcze wcześnie - powiedział.
- Dziękuję. - Przeczesała palcami włosy, potem wyszła do łazienki, czując się nieswojo w szlafroku przy mężczyźnie, którego właściwie nie znała.
Gdy wróciła, meble stały na poprzednim miejscu, a na stoliku pojawiła się taca z kawą, talerz z croissantami i słoik miodu. Chciała Danowi coś powiedzieć - przeprosić za zakłócenie spokoju w nocy - jednak milczała, wyczuwając, że nie chciał, by ciągłe go przepraszała.
- Częstuj się. - Usiadł naprzeciwko niej i nalał sobie kawy z dzbanka. Wydawał się jej niezwykle męski z tymi potarganymi włosami i zarostem na twarzy. Przyglądała mu się ukradkowo, zirytowana swoim zainteresowaniem. Złościło ją, że zamienia się w Sal. Natychmiast usiłowała zapomnieć o tych nowych uczuciach. Na razie Dan jest jeszcze wrogiem.
- Tego właśnie potrzebowałam - oznajmiła, czując sztuczność uprzejmej wymiany zdań. Zapanowało między nimi napięcie spowodowane niedopowiedzeniami. Oboje nie chcieli zakłócić tej chwili względnej równowagi. - Parzysz bardzo dobrą kawę.
Dostrzegła w jego oczach błysk rozbawienia.
- Dziękuję - rzekł, pochylając głowę.
- Co tak pana we mnie rozbawiło, doktorze? - spytała.
- Nie zrozum tego źle, ale... wyglądasz uroczo w męskim szlafroku. - Patrzył na nią z wyraźną przyjemnością. - I nie mów do mnie „doktorze”.
Miała mu ochotę powiedzieć, że sam też nieźle wygląda, ale się na to nie zdobyła. Ciekawe, co pomyślał o jej czarnej bieliźnie w żółte róże. Wspomnienie to wywołało rumieniec na jej twarzy.
- Byłeś wczoraj na mnie zły - powiedziała - więc pomyślałam, że może lepiej wrócić do oficjalnej formy.
- Przepraszam. Zapomnij o tym.
- Nie mogę zapomnieć i nie spodziewasz się chyba, że będę udawała - odparła.
- Więc mi wybacz. Wzruszyła ramionami.
- Zobaczę. A zatem jakie są plany na dzisiaj?
- Najpierw zajrzę do naszego pacjenta zaatakowanego przez kuguara. Chcę się upewnić, czy nie ma infekcji. Jest na antybiotykach. Dzwoniłem do szpitala wczesnym rankiem i na razie wszystko jest w porządku. Potem mam parę wizyt domowych, i wreszcie poradnia położnicza w szpitalu.
- Pracowity dzień - stwierdziła, myślami wybiegając naprzód.
- Doktor Mariannę Crowley, internistka, zajmuje się również ciężarnymi, kiedy mnie nie ma, choć woli nie odbierać porodów. Oczywiście, nie robi cesarskich cięć, nie jest chirurgiem. Pracuje tu przez część roku.
Signy pokiwała głową.
- Rozumiem - rzekła obojętnym tonem, uważając, by nie zareagować w żaden sposób na wzmiankę o kobiecie, która kiedyś tak wiele dla niego znaczyła. Nie chciała, by pomyślał, że jest podobna do Sal. - W tej pracy traci się niewinność. Traci się wiarę, że wszystko dobrze się skończy. - Wpatrywała się w kubek, który trzymała oparty o kolano. - To mnie czasami przeraża.
- A twoje sny? - zapytał cicho. - Nie przerażają cię? Opowiedziała mu swój sen, nadal nie podnosząc głowy.
- Kim był człowiek na motorze?
- Przyjechał z organizacji, żeby mnie ratować... z głównego obozu. Pochodził z RPA i nazywał się Joachim. Był dzielny i rozsądny. Gdyby nie on, może teraz nie rozmawialibyśmy. Powoli zaczynam to sobie uświadamiać.
- Mów dalej.
- Jadąc po mnie, miał wypadek i zranił się w kolano, ale udało mu się dotrzeć na miejsce. Zostałam sama w szpitalu polowym. Czekałam na Dominika, który wybrał się na poszukiwanie ludzi z ONZ-tu. Wszyscy inni już odjechali. Musiałam prowadzić motor z Joachimem siedzącym z tyłu... Bardzo cierpiał. Założyłam na nogę opatrunek i szynę.
Znowu czekał.
- Teraz fakt, że zostałam, wydaje mi się absolutnym szaleństwem. Szpital polowy spalili później rebelianci, ale wówczas moją decyzję uważałam za słuszną, choć nie wiedziałam, jak się z tego szpitala wydostanę. Inni mówili, że przyślą kogoś po mnie, i po Dominika... Naiwnie wierzyłam, że wyjedziemy stamtąd... oboje. - Jej głos się załamał.
- Tylko że Dominik nie wrócił - wtrącił cicho Dan.
- Tak - wyszeptała. - Zawiódł go system.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Powoli to idzie, nie? - powiedziała cicho Terri do Signy po południu, gdy w poradni położniczej czekały na przyjazd następnej pacjentki. - Jak tak dalej pójdzie, to stracimy nasze umiejętności przetrwania - zachichotała. - Ale nie narzekam. Przyda mi się mała przerwa, zwłaszcza po wczorajszych pacjentach poturbowanych przez kuguara.
- Nie przypominaj mi tego, Terri - poprosiła Signy, siadając za biurkiem. Recepcjonistka wyszła do stołówki, pozostawiając je na posterunku. Dan wypełniał karty przyjętych dziś pacjentek. Kolejna ciężarna się spóźniała.
Rano Signy i Terri towarzyszyły Danowi podczas wizyt domowych. Teraz siedziały w recepcji na oddziale urazowym. Connie i Pearl pracowały z Maxem, a pozostałe pielęgniarki z ich grupy wyjechały w teren z innymi lekarzami.
- Dan pytał rano, czy chcemy tu zostać do piątku - rzekła Terri. - Potem wrócimy na Kelp na długi weekend odpoczywać. Powiedziałam, że chętnie zostanę, lepsze to niż latanie tam i z powrotem, choć samolotem to tylko dwadzieścia minut. A co ty na to, Signy?
Tego ranka Signy powiedziała koleżance o swoich snach.
- Ze mną jest podobnie - przyznała Terri. - Przez jakiś czas bałam się zasnąć, ale teraz koszmary mam już rzadziej.
- Fakt, lepiej tu zostać niż codziennie latać - przyznała teraz Signy. - Wczoraj jednak nie było mi przyjemnie, bo Dan był w złym nastroju, ale pomógł mi otrząsnąć się z koszmaru.
Terri spojrzała na nią zamyślona.
- Zasadniczo porządny z niego gość - stwierdziła. - Faceci robią się nieznośni, kiedy podoba im się jakaś baba, i nie chcą się do tego przyznać nawet przed sobą.
- Nie sądzę, żeby tak było w jego przypadku - zaprzeczyła Signy. - Jest dla mnie miły, kiedy musi, ale uważa mnie za naiwną i nie ukrywa, że go irytuję. Chyba myśli, że nie nadaję się do pracy w organizacji.
- Hm... A kto się naprawdę nadaje? - zapytała Terri. - Jest taki typ? Zdrowy rozsądek, opanowanie w sytuacji kryzysowej... Myślę, że to się liczy, a ty masz te cechy. Są ludzie bardzo inteligentni, którzy nie posiadają odrobiny zdrowego rozsądku. Znamy takich.
Signy roześmiała się.
- Owszem.
- Dan spędza z tobą strasznie dużo czasu - ciągnęła Terri - i nie chciał, żebyś nocowała z nami.
- Zaczynasz gadać jak Sal - uśmiechnęła się Signy.
- Boże broń!
- On mnie cały czas obserwuje, Terri. Tak mi się wydaje. - Gdy to mówiła, jej przekonanie zmieniło się w pewność. - I to nie jest komplement. Czeka, aż się potknę, żeby mógł napisać do kierownictwa, że się nie nadaję.
- Trochę na to za późno. Dlaczego w ogóle tak myślisz?
- Zadawał mi mnóstwo pytań, kiedy jechaliśmy do obozu. Czy potrafię prowadzić motorówkę, jeździć na nartach, jakby to były podstawowe wymagania.
- Aha! Nie martw się. Nie uważam, by chciał cię osądzać. Może chce tylko pomóc. Max ciągle mnie pyta, czy chcę się przed nim otworzyć - wyznała z kolei Tern.
- I zrobiłaś to?
- Nie. Nie jestem pewna, czy on jest odpowiednią osobą do wysłuchania mnie. Widziałaś dzisiaj Sal?
- Nie. Na pewno umiera z ciekawości, jak było.
- Mam nadzieję, że nigdy nie będę podobna do niej - powiedziała Terri. - Nie chcę, żeby całe moje życie koncentrowało się na miejscowych plotkach. Może dlatego należymy do organizacji.
- Tak, coś w tym jest. Jednak czasami myślę, że jestem szalona.
- Rozumiem cię. Nie ma miejsca na półśrodki, prawda? Wóz albo przewóz.
Na biurku zadzwonił telefon.
- Poradnia położnicza - rzekła Signy do słuchawki.
- Czy jest doktor Blake? Tu porodówka. Mówi pielęgniarka. Doktor Blake jest natychmiast potrzebny na górze. Chyba grozi nam cesarskie cięcie.
- Już go proszę - powiedziała Signy.
Dan w białym kitlu na zielonym stroju lekarza siedział w małym gabinecie pochylony nad stertą kart. Signy przekazała mu wiadomość. Dan wstał i przeczesał ręką włosy.
- Przypuszczałem, że może do tego dojść - powiedział. - Możesz mi pomóc, jeśli zajdzie potrzeba? Mam instrumentariuszkę, ale brakuje drugiego chirurga i ty byś go zastąpiła.
Chciała zapytać, czy zaprasza ją po to, by ją obserwować, ale ugryzła się w język, mówiąc sobie, że to chyba obsesja.
- Bardzo chętnie - powiedziała.
Ponieważ praca przy operacjach była jej specjalnością, wiedziała, że nie będzie miał powodów, by wytknąć jej jakiś błąd. Jednak musiała się zgodzić z Terri, że Dan zorganizował wszystko w taki sposób, by spędzała z nim dużo czasu. Była jednak przekonana, że to nie powinno jej pochlebiać.
- Pójdziemy najpierw na porodówkę, gdzie obejrzę jeszcze jedną pacjentkę. Chodź z nami do sali operacyjnej, Terri - ciągnął Dan. - Będziesz miała okazję zobaczyć, jak się robi cesarskie cięcie w małym szpitalu, zwłaszcza że pracowałaś w nowoczesnej placówce.
- Świetnie! - ucieszyła się Terri. - Pielęgniarka z recepcji właśnie wróciła, więc jestem gotowa.
- Powiem jej, dokąd idziemy. Inne pacjentki będą musiały zaczekać - oznajmił Dan. - Jutro spędzicie trochę czasu na nagłych wypadkach, żeby zobaczyć, jakiego typu urazy zdarzają się w związku z pracą w lesie i na morzu.
Na chirurgii Signy i Terri przebrały się w białe kitle. Dan zdecydował, że należy natychmiast operować. Gdy dołączył do nich przy umywalkach, z sali naprzeciwko wypadł Max.
- Ach! - zawołał z przesadnym zachwytem, podchodząc do Signy i Terri i obejmując je ramionami. W zielonym kombinezonie wyglądał wprost zabójczo. - Naprawdę się cieszę, że jesteście, dziewczęta, z nami. Przynosicie do tego zaścianka powiew świeżego powietrza.
Terri uśmiechnęła się z widocznym zadowoleniem, choć nie wierzyła we wszystko, co Max mówił, ale Signy czuła się swobodnie w jego towarzystwie, podczas gdy w obecności Dana była spięta. Max był bardziej przewidywalny, a co za tym idzie, łatwiej można było sobie z nim poradzić.
Dan patrzył na tę scenkę z drwiącym grymasem na twarzy i Signy stłumiła uśmiech.
- Do roboty, dziewczyny - rzekł Max, machając do nich na pożegnanie, i odszedł, roztaczając wokół swój męski czar.
- Ideał lekarza - skomentowała Terri, nie przejmując się obecnością Dana. - Jest uroczy, ale pielęgniarki nienawidzą, kiedy ktoś zwraca się do nich „dziewczyny”.
- Proszę, dziewczyny. - Dan obdarzył je szerokim uśmiechem. - Myjemy się i przygotowujemy do zabiegu. Idź do sali, Terri, i pomóż pielęgniarce. Ma na imię Patty. Pacjentka jest już na stole. To pani Weaver. Woli, żeby zwracać się do niej po nazwisku. Anestezjolog jest już gotów.
Kiedy zostali sami, Signy przystąpiła do metodycznego szorowania rąk.
- Dziś rano powiedziałaś coś, nad czym się potem zastanawiałem - rzekł cicho Dan, otwierając opakowanie ze sterylną szczotką. - Że Dominika Frasera zawiódł system. Podzwoniłem dzisiaj do kwatery głównej w Vancouverze. To nie system go zawiódł, Signy. To on zawiódł sam siebie. Może to się wydać niemiłe, a nawet nieistotne, ale taka jest prawda.
- To chyba nieodpowiednia pora na rozmowę o tym, doktorze. - Poczuła ucisk w sercu, gdy przed oczami stanął jej Dominik, taki, jakim widziała go w snach. Był pełen życia i żądny przygód, upajał się faktem, że jest w Afryce, o czym zawsze marzył. Jego energia i wizje zniknęły na zawsze. To było nie do zniesienia. Signy poczuła, jak jej panika rośnie.
- Możliwe - przyznał, namydlając ręce - ale musiałem ci to powiedzieć. Pomyśl o tym, że ciebie też naraził na niebezpieczeństwo. Nie byłaś oczywiście bierną ofiarą. Porozmawiamy o tym innym razem.
- Nie wiedział, że zostanę - zauważyła ze złością - że zaczekam na niego w szpitalu. Nie mógł o tym wiedzieć.
Dan spojrzał na nią spod oka, a z wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że zrozumiał, co się stało, i że tego się spodziewał.
- Odłóżmy to na później - zgodził się.
Przyszło jej na myśl, że powiedział to tuż przed wejściem do sali operacyjnej, aby ją zbić z tropu, wypróbować ją, zobaczyć, jak pracuje w stresie. Potem stwierdziła, że to następny przejaw paranoi. Zamiast więc ostro się Danowi odciąć, ugryzła się w język i kończyła mycie rąk.
Trzydziestodziewięcioletnia pacjentka, która rodziła pierwsze dziecko, była zdenerwowana. Na oddziale położniczym powiedziano jej, że akcja porodowa nie postępuje, że dziecko jest duże i niewłaściwie ułożone. Gdy Signy weszła do sali, stwierdziła, że pani Weaver uspokoiła się już nieco.
Monitory pokazywały ciśnienie krwi, puls, oddech, temperaturę i cyrkulację tlenu. Signy zerknęła także na obraz płodu, ukazujący oznaki życia dziecka w macicy.
- Umyjemy panią i położymy sterylne prześcieradło, pani Weaver - wyjaśnił Dan, gdy pielęgniarka wiązała jego fartuch. - Potem podamy pani narkozę.
Pacjentka miała na twarzy maskę tlenową i mogła tylko pokiwać głową na znak, że rozumie. Przy silnych skurczach, które następowały teraz co dwie minuty, kobieta jęczała. Wiedzieli, że muszą się pospieszyć.
- To będzie nieco zimne - ostrzegł Dan, gdy pielęgniarka podała na długich szczypcach gazik namoczony w roztworze jodyny. Szybkimi pociągnięciami przemył brzuch, potem z pomocą Signy nakrył pacjentkę wielkim niebieskim prześcieradłem, zostawiając odsłoniętą część do operacji. Przez cały czas anestezjolog tłumaczył kobiecie, co się dzieje.
Wreszcie Dan skinął do niego.
- Gotowe - powiedział cicho.
Teraz wszystko potoczyło się szybko. Signy była lekko zdenerwowana, jakby na egzaminie. Podziwiała chłodny profesjonalizm Dana, a jednocześnie jego zrozumienie sytuacji rodzącej. Gdy anestezjolog uśpił pacjentkę, zaintubował i podłączył do respiratora, Signy uzbroiła się w wielki tampon do zbierania krwi. Instrumentariuszka wręczyła Danowi skalpel. Anestezjolog spojrzał na nich i skinął głową.
Dan szybko zrobił poziome nacięcie na skórze w dole brzucha. Signy z lekkim westchnieniem wytarła kropelki krwi, które pojawiły się natychmiast na linii cięcia.
Chłopiec ważący ponad pięć kilogramów był zdrowy.
- Ojej! - zawołały razem instrumentariuszka i druga pielęgniarka, gdy Dan wyjął za nogi przerośnięte dziecko.
Trzymając noworodka za kostki, Dan ostrożnie położył go na wózku, by czekający w pogotowiu pediatrzy mogli usunąć śluz z buzi i pobudzić oddychanie.
- Ojej! - westchnęła jak echo Signy, zerkając na dziecko, nim zajęła się z Danem usunięciem łożyska i tamowaniem krwawienia. Do końca operacji pozostało jeszcze kilka minut.
Chłopiec najpierw wydał słaby dźwięk, a po dwóch czy trzech sekundach głośno zapłakał. Wszyscy odetchnęli l ulgą.
- Dobra robota, Signy - pochwalił ją cicho Dan. - Tylko tak dalej. Mogę cię zarekomendować jako asystującego chirurga. - Wyjął łożysko z brzucha i włożył je do stalowej miski, którą podsunęła mu instrumentariuszka. Jednocześnie anestezjolog podał w kroplówce lek powodujący skurcz macicy, by ograniczyć krwawienie do minimum.
Podniesiona na duchu pochwałą Dana, Signy skoncentrowała się na pracy.
- Podoba ci się to? - zapytał, zszywając ranę.
- Tak. - Ich oczy spotkały się na krótko. - Jestem w swoim żywiole.
Jakby na potwierdzenie jej słów, dziecko zaniosło się donośnym krzykiem. Signy zerknęła na wózek i zobaczyła, jak machało różowymi rączkami i nóżkami. Miała ochotę zdjąć fartuch i rękawiczki, wziąć je na ręce i przytulić. To maleństwo tyle musiało dzisiaj znieść.
Później, gdy wracała do chaty Dana, chłodne powietrze owiewało jej twarz i ramiona. Miała na sobie wygodne spodnie i bluzkę, w których przyjechała do Brookes Landing, i cienką, przeciwdeszczową kurtkę. Był to satysfakcjonujący dzień, zakończony wczesną kolacją w szpitalnej stołówce w towarzystwie koleżanek. Dan nadal był zajęty i polecił jej wracać samej. Potem odwiedziła jeszcze Clarka Jakesa, pacjenta zaatakowanego przez kuguara. Spał, a rany na twarzy i szyi były odkryte, by mogły oddychać.
- Jak on się czuje? - spytała siostrę oddziałową.
- Całkiem nieźle, tylko jest w szoku. Przecież omal nie zginął na terenie, który uważał za bezpieczny. Teraz będzie ostrożny. Są tu miejsca, gdzie nie wolno chodzić bez broni.
- Wyobrażam sobie - przyznała Signy, patrząc na opuchniętą, posiniaczoną twarz pacjenta. Czarne nici wyglądały na skórze jak miniaturowe tory kolejowe.
- Robimy, co możemy, by zapobiec infekcji. - Pielęgniarka wskazała kroplówkę. - Dostał też zastrzyki przeciw wściekliźnie. Ten dragi mężczyzna jest w nieco gorszym stanie. Ale obaj dojdą do siebie, jestem pewna.
Signy przytaknęła i odeszła z silnym przekonaniem, że w konfrontacji z przyrodą człowiek nie zawsze wychodzi zwycięsko. Ta myśl każdego chyba mogła przywołać do porządku. To miejsce było trochę podobne do Afryki, z tą różnicą, że tu łatwiej było przeżyć, jeśli człowiek szanował przyrodę, rozumiał ją i kierował się zdrowym rozsądkiem.
Po drodze do głównego holu spotkała Sal.
- Cześć, Signy! - zawołała do niej.
- Cześć - odrzekła. Było jej miło, że jest rozpoznawana po tak krótkim pobycie w Brookes Landing, choć w towarzystwie Sał czuła się nieco niepewnie.
- Co się stało? - spytała z podnieceniem.
- A coś się stało? - zdziwiła się Signy.
- Między tobą a Danem? - wyjaśniła Sal, rozglądając się dokoła tajemniczo. - Spędziłaś z nim noc, prawda?
Signy roześmiała się.
- Niezupełnie - odparła. - Nocowałam w jego domu. Przecież nie mogła powiedzieć Sal, że przez prawie całą noc Dan trzymał ją, Signy, za rękę, śpiąc na sąsiedniej kanapie. Szpital aż zatrząsłby się od plotek. Rozstały się, nie wymieniając żadnych istotnych informacji.
Teraz Signy cieszyła się spacerem, patrzyła na małe, przytulne domki na cichych uliczkach, oddzielone od siebie dyskretnie roślinnością. Wilgoć w powietrzu obiecywała deszcz, dzięki któremu las tętnił życiem.
W chacie przebrała się w nocną koszulę i szlafrok i włożyła rzeczy do pralki. Dan pozwolił z niej skorzystać. Potem rozpaliła ogień w kominku. Z zainteresowaniem rozejrzała się po chacie, sprawdziła też zawartość szafek w kuchni, szukając czegoś do picia. Zamierzała wziąć długą kąpiel, potem zdrzemnąć się na kanapie przy ogniu.
Pijąc gorącą herbatę, gapiąc się w płomienie i wdychając aromatyczny zapach palącego się drewna, Signy przyznała, że po raz pierwszy od długiego czasu doświadczała stanu, który można by nazwać spokojem. Dręczące ją bezustannie głosy umilkły, obrazy wyblakły, przytłumione scenerią gór i leśnego pustkowia. To, co ją otaczało, miało wystarczającą moc, by wymazać z jej pamięci wspomnienie afrykańskich równin i suchych, gorących wiatrów.
Ogień nadal trzaskał, gdy się obudziła. Miała wrażenie, że ktoś dorzucił do kominka parę polan. Z niepokojem spojrzała na skaczący odblask na suficie z surowych belek. Usłyszała kroki w kuchni.
Miała zamiar wstać i ubrać się przed powrotem Dana, ale usnęła. W kuchni paliło się światło.
- Cześć. - Dan stanął w drzwiach. - Zastanawiałem się, czy cię obudzić i zapytać, czy chcesz kolację.
Miał na sobie bawełniane spodnie i rozpiętą pod szyją koszulę. Wyglądał na zmęczonego, lecz mimo to była w nim gotowość wyruszenia w każdej chwili do akcji, bez względu na to, czy miałby sięgnąć po strzelbę, by walczyć z dzikim zwierzęciem, czy wskoczyć do samochodu i gnać do szpitala.
Signy wątpiła, czy coś jest w stanie go zaskoczyć. Mogła sobie również wyobrazić, że zaplanował swoje życie w najdrobniejszych szczegółach i choć lubił kobiety i zapewne czasem nawet ich potrzebował, to potrafił nad sobą zapanować. Może nic dziwnego, że on i piękna Mariannę Crowley zerwali ze sobą.
Dan patrzył na jej potargane włosy i bose stopy. Jego spojrzenie wywołało mimowolny rumieniec na jej twarzy. Instynktownie zawiązała mocniej szlafrok, robiąc sobie wyrzuty, że nie obudziła się wcześniej.
- Jadłam kolację w szpitalu, dziękuję - powiedziała oschłym tonem, odgarniając włosy z czoła.
- Więc może napijesz się gorącej czekolady? - spytał, opierając się o framugę. - Zrobiło się chłodno.
- Z przyjemnością. - Zmusiła się, by to powiedzieć. Próbowała go znienawidzić za rolę, jaką odegrał w Afryce, ale podziwiała za pracę, jaką tu wykonywał. Prócz tych ambiwalentnych uczuć coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że jest atrakcyjny, mimo krzywego nosa i nieco gangsterskiego zachowania.
- Chcę też porozmawiać z tobą o Dominiku - oznajmił niespodziewanie. - Wydaje mi się, że to odpowiedni czas i miejsce, ponieważ jesteśmy sami i nikt nam nie przeszkodzi. Może nie będziemy mieć już podobnej okazji. Może... - znowu utkwił w niej wzrok - wolałabyś się ubrać przed rozmową.
- Dobrze - zgodziła się, wstając.
Niecałe pięć minut później ubrana i uczesana siedziała na krześle, trzymając kubek czekolady. Dan usiadł obok, niezbyt blisko, by nie poczuła, że narusza jej prywatność. To było dziwne, bo świadczyło o jego wrażliwości, a przecież uważała, że nie przepadał za nią w równym stopniu, jak ona nie przepadała za nim.
- Po pierwsze, sprawdźmy, czy dobrze znam fakty - powiedział, zaczynając od sedna. - Chcę skończyć tę rozmowę, zanim wezwą mnie do szpitala. A przy okazji, doktor Crowley wpadnie później na drinka, bo mamy parę spraw do omówienia. Czy masz ochotę do nas dołączyć?
- O, nie... dziękuję - odrzekła szybko. - Poczytam trochę, a potem się położę, i spróbuję zasnąć...
- Łatwiej ci spać w dzień na kanapie niż w nocy?
- Tak - przyznała.
- No to do rzeczy. Pracowałaś z doktorem Fraserem przez trzy miesiące - stwierdził. - Potem on razem z dwoma innymi osobami zostali wzięci do niewoli. Wpadli w zasadzkę rebeliantów, kiedy znaleźli się daleko od szpitala polowego, na terenie uznanym za strefę niebezpieczną. Zapewne chcieli poznać smak przygody, tak?
Signy zagryzła wargi, nic nie mówiąc.
- Na szczęście zostali uwolnieni jakiś tydzień później - ciągnął Dan, nie spuszczając z niej wzroku. Jego obojętny ton nadawał relacji odpowiednią perspektywę. - Doktor Fraser postanowił odszukać pracowników ONZ-etu, bo chciał, żeby zajęli się rebeliantami, którzy ich wzięli do niewoli, choć nasza organizacja robiła wszystko, żeby sprawę wyjaśnić. Nie było wielkiej szansy na sukces, gdyż większość rebeliantów już zginęła. Doktor Fraser opuścił placówkę medyczną w czasie, kiedy potrzebny był każdy lekarz. Wtedy ostatni raz o nim słyszano. Jak dotąd się nie mylę?
Skinęła głową, usiłując powstrzymać łzy.
- Jakiś tydzień później - ciągnął - organizacja zdecydowała, że zrobiło się zbyt niebezpiecznie i czas na ewakuację szpitala, wysłano więc ciężarówkę po personel. Mam rację?
- Tak.
- Kiedy przyjechała ciężarówka, bez uprzedzenia, bo były trudności z nawiązaniem łączności, cały personel, lekarze i pielęgniarki, zgodzili się wyjechać, z wyjątkiem pani Clover. Tak?
- Tak. - Spojrzała na niego chłodno. - Nie chciałam wyjeżdżać bez Dom... doktora Frasera. Zostawić go bez możliwości powrotu. Kierowca ciężarówki powiedział, że przyślą kogoś za trzy albo cztery dni... po mnie i po... doktora Frasera, o ile powróci.
- Tak więc - ciągnął Dan - jeden z naszych pracowników przyjechał na motorze, ale miał po drodze wypadek. Gdyby doktor Fraser tam był, to w jaki sposób trójka ludzi wyjechałaby na jednym motocyklu?
- Joachim mówił, że może zostać w szpitalu polowym z afrykańską pielęgniarką, że ona znajdzie jakiś sposób, żeby go wydostać albo w razie potrzeby ukryć. To był Afrykaner, znał okolicę. - Nawet dla niej samej nie zabrzmiało to przekonująco. - Wtedy, w chwili desperacji, wydawało się to równie dobrym rozwiązaniem jak każde inne. Łatwo siedzieć tu i na chłodno wszystko roztrząsać. Jakby było wiele wyjść...
- Próbuję tylko ustalić fakty - rzekł spokojnie.
- Nie umiem porzucać ludzi - broniła się.
- Nawet jeśli narażasz wtedy innych?
- Byłam gotowa zaryzykować. Nie miałam czasu się zastanawiać - powiedziała.
Patrzył na nią kamiennym wzrokiem.
- Myślę, że cię nienawidzę - powiedziała wbrew sobie i patrzyła, jak jego brwi unoszą się w grymasie ironii. - To wcale nie było tak. Musieliśmy podjąć decyzję w jednej chwili i mam nadzieję, że była słuszna. - Nie miała zamiaru pozwolić mu na odegranie roli sędziego. - A jaką ty odegrałeś w tym rolę, doktorze Blake?
- Zwyczajnie przekazałem polecenie o ewakuacji. Nie wydałem go - zastrzegł się. - Załatwiłem ciężarówkę i kierowcę, jak mi polecono. Dopiero później dowiedziałem się, że jedna osoba nie wydostała się ze szpitala i zaginęła. Nie ja zajmowałem się wyjaśnieniem tej sprawy. Signy patrzyła mu w twarz.
- To, że zostałam, było skalkulowanym ryzykiem - powiedziała. - Jak wiele innych rzeczy w życiu. - Parę łez popłynęło jej po policzkach. - Kochałam Dominika - oznajmiła. - Był dobrym człowiekiem. Nie mogłam go zostawić samego, tak jak nie zostawiłabym własnego brata.
Pełna napięcia cisza miała jej uświadomić, że jego zdaniem Dominik już nigdy nie wróci.
- Mówisz o nim jak o niegrzecznym chłopcu, który wyruszył na przygodę, kiedy nie powinien. Był zakładnikiem, chciał sprawiedliwości.
- Sprawiedliwości? - Roześmiał się ironicznie. - Nie ma czegoś takiego jak sprawiedliwość i prawa jednostki w miejscu, gdzie prawo nie istnieje. To tylko puste słowo.
- Tym bardziej więc należy jej dochodzić samemu - odparła.
- Tak, ale trzeba robić to w dojrzały sposób. Dominik zaś zachowywał się jak chłopiec - mówił twardo - jakby był na wycieczce, a tymczasem był częścią zespołu wysłanego w niebezpieczne miejsce w określonym celu.
Milczała.
- Parę dni po twoim wyjeździe szpital został spalony przez tak zwanych rebeliantów - przypomniał.
- Wiem - przyznała. Łzy kapały na jej zaciśnięte dłonie. - Ale to nie koniec historii. Nie koniec żałoby.
Patrzył na nią z nieodgadniona miną.
- Nie obchodzi mnie, czy uważasz, że źle postąpiłam, czy myślisz, że jestem słaba... Nie obchodzi mnie, co myślisz - powiedziała cicho. - Kim jesteś, żeby mnie osądzać? Myślę, że sam nie wiesz, co byś wtedy zrobił. Zrobiłam to, co uważałam wówczas za słuszne. I nie ma dla mnie znaczenia, że wystawisz mi złą opinię. Jak mówiłeś, czasami jest za mało czasu na podjęcie decyzji.
Ogień strzelał wesoło w kominku, na dworze w koronach drzew szumiał wiatr. Oni zaś siedzieli, patrząc na siebie. Signy przysięgła sobie, że jako pierwsza nie odwróci głowy.
Odgłos kroków na drewnianej werandzie i ostry dźwięk dzwonka do drzwi zakłócił hipnotyczną ciszę. Signy drgnęła, omal nie upuszczając kubka. Dan wstał i powoli ruszył do drzwi. Nie był jednak dość szybki, bo gość zadzwonił ponownie, niecierpliwie i władczo. To na pewno Mariannę Crowley.
Signy uciekła do małego gościnnego pokoiku i zamknęła za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Usiadła na łóżku, potem znowu wstała podniecona i zaczęła krążyć po pokoju. Wersja Dana zdenerwowała ją. Jednocześnie w głębi duszy twarda rzeczywistość zaczęła dominować, jakby w końcu przeszłość stała się tym, czym była - przeszłością. Zapewne był to właśnie proces godzenia się z faktami.
Zamierzała jednak bronić swej ówczesnej decyzji. Podjęła ją, bo nie było alternatywy. Gdyby zaistniały podobne okoliczności, postąpiłaby tak samo.
Pokój zaczął przyprawiać ją o klaustrofobię. Zapragnęła wyjść. Szybko wciągnęła sweter, a na wierzch kurtkę. Spacer pomoże jej uporządkować myśli.
Nasłuchiwała chwilę przy drzwiach, nie chcąc natknąć się na Dana i jego gościa. Słyszała ożywioną rozmowę i krótkie wybuchy śmiechu. Mariannę miała donośny głos. Wydawała się należeć do tych kobiet, które uważają, że muszą bezustannie trzymać rękę na pulsie, inaczej facet okaże się od nich lepszy. Może była niesprawiedliwa. Przecież właściwie nie znała Mariannę. Signy nie była głośna ani arogancka, i nie rozumiała takiego zachowania. Podejrzewała, że wynika ono z braku pewności siebie, a nie wysokiego mniemania o sobie.
Kiedy Dan i Mariannę opuścili salon i przenieśli się do kuchni lub może sypialni, Signy wymknęła się na dwór.
Wieczór był przyjemnie chłodny, łagodny wiatr niósł ze sobą zapachy północy. Signy ruszyła wąską drogą w kierunku szpitala, sądząc, że w obrębie miasteczka nie powinna napotkać dzikich zwierząt. Wysiłek fizyczny zmęczy ją i ułatwi zaśnięcie. Spacery zawsze pomagały jej oczyścić umysł. Wokół nie było żywej duszy i cieszyła się z samotności.
Kwadrans później zaczęło padać.
Obudził ją jakiś odgłos. Uniosła powieki, całkowicie już przytomna. Przed kilka sekund nie wiedziała, gdzie jest, póki szare zarysy pokoju nie nabrały kształtów. Powróciły wspomnienia minionego wieczoru. Zegar przy łóżku pokazywał trzecią rano. Wiedząc, że nie zaśnie, postanowiła wstać i poczytać, albo zrobić sobie coś ciepłego do picia. To jest lepsze od koszmarów, więc wstała i narzuciła szlafrok.
Podłoga zaskrzypiała, gdy szła przez salon, gdzie zapaliła małą lampkę. Dan potrzebuje snu bardziej od niej. Starając się nie robić hałasu, wstawiła wodę.
Wczesne budzenie się jest oznaką klinicznej depresji, przypomniała sobie. Równie dobrze bezsenność może być wynikiem stresu i niepokoju.
Rozmowa z Danem musiała rozpocząć proces uleczenia, bo teraz Signy miała wrażenie, że powoli wszystko się ułoży. Przyznała to z niechęcią. Naprawdę nie lubiła tego faceta. Im szybciej da się wrócić na Kelp, tym lepiej. Nie mogła doczekać się piątku. Od tej chwili będzie starała się unikać Dana. Postanowiła porozmawiać z Maxem i spędzić z nim trochę czasu.
Choć starała się zachowywać cicho jak mysz, z ręki wypadło jej metalowe wieczko i z głośnym łoskotem uderzyło o stalowy zlew.
- Do diabła - mruknęła, podnosząc je szybko. Potem zalała wrzątkiem torebkę herbaty.
Za żadne skarby nie chciała obudzić Dana. Może jest z nim doktor Crowley? Nagle poczuła się jak intruz w jego domu.
Gdy czekała, aż herbata się zaparzy, Dan wszedł do kuchni.
- O nie! - zawołała, cofając się o krok. - Obudziłam cię? Nie mogłam zasnąć, więc zrobiłam sobie herbatę.
- Właściwie mnie nie obudziłaś. - Miał na sobie wygnieciony szlafrok, jakby w nim spał. - Mam kłopoty z zasypianiem. Słyszałem twoje krzątanie.
- Przepraszam - mruknęła. - Chcesz herbaty? Zaraz się zaparzy.
- Dziękuję.
Jednocześnie ruszyli do szafki, by wyjąć jeszcze jeden kubek, i dotknęli się ramionami.
- Przepraszam. - Signy odsunęła się. - Wolisz kubek czy filiżankę? - W innej sytuacji ta prozaiczna konwersacja przyprawiłaby ją o histeryczny śmiech.
- Pozwól, Signy - powiedział, odwracając się do niej.
Wymówił jej imię w taM sposób, że poczuła się bezbronna, jakby miała się zaraz rozpłakać. Chciała się odsunąć od niego, ale nogi miała jak z ołowiu. Gdy na siebie spojrzeli, usiłowała wzrokiem wyrazić całą swoją antypatię.
Dan sięgnął po kubek i znieruchomiał, po czym położył rękę na karku Signy. Jego palce wsunęły się w jej włosy.
Wstrzymała oddech i znieruchomiała. Dan przez chwilę patrzy! w jej oczy, potem przeniósł wzrok na usta. Mimowolnie rozchyliła wargi. Jak na zwolnionym filmie jego głowa przybliżyła się do jej twarzy, ale Signy miała mnóstwo czasu na ucieczkę. Gdy poczuła smak jego ust, jęknęła cicho. Nie wiedziała, czy to protest, czy przyznanie się... do czegoś, czego potrzebowała. Wiedziała tylko, że zamknęła oczy z własnej woli i wyrzuciła ze świadomości wszystko. Istniało tylko ciepło jego warg i fala podniecenia przepływająca przez jej ciało. Dan powoli zaczął całować jej szyję, uszy, policzki.
- Signy - wyszeptał, i ku swemu przerażeniu poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Czegoś takiego nie doświadczyła nawet z Simonem, którego kochała.
Powinnam go odepchnąć, stwierdziła nagle w myślach, a tymczasem oparła dłonie o jego biodra. Znowu ją pocałował. To było całkowite szaleństwo. Jego dłoń dotykała jej karku, palce zaplątały się w jej włosy, przytulił ją do siebie mocno. Potem odsunęli się - równocześnie. Patrzyli na siebie bez słowa. Dan wydawał się zaskoczony. Wiedziała, że na jej twarzy maluje się szok graniczący z przerażeniem. Parę godzin wcześniej powiedziała mu, że go nienawidzi, a on wcale się tym nie przejął. Odetchnął głęboko.
- Nie planowałem tego.
Usiłując zachować spokój, powiedziała:
- Wierzę. Ja też nie.
Z roztargnieniem sięgnął po kubek, potem napełnił go herbatą. W ciszy popchnął cukiernicę w jej kierunku i podał jej herbatę. Podziękowała skinieniem głowy.
Kiedy znowu westchnął i oparł się o blat, pomyślała, że Dan żałuje tej chwili słabości. Niewielka kuchnia zaczęła przyprawiać ją o klaustrofobię, tak jak wcześniej jej sypialnia, więc wzięła herbatę i przeszła do salonu, gdzie jeszcze żarzył się ogień. Szukając desperacko jakiegoś zajęcia, dorzuciła do kominka kilka polan. Potem usiadła w półmroku na kanapie. Bliskość tego mężczyzny, jego dotyk, pocałunki, wyparły z jej myśli Simona i Dominika.
Zdając sobie sprawę, że Dan stoi w progu i na nią patrzy, nie podniosła głowy. Żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć.
Usłyszała, jak podszedł do odtwarzacza płyt kompaktowych, po czym ciszę wypełniły nostalgiczne dźwięki skrzypiec. Doskonale, pomyślała, wzdychając w duchu. Ta muzyka idealnie pasuje do nastroju. Teraz nie muszą rozmawiać. Signy czuła, jak się powoli odpręża. Nie przeszkodziło jej nawet to, że Dan usiadł na drugim końcu kanapy, opierając stopy wygodnie na taborecie. Muzyka jakby zjednoczyła ich, tworząc równocześnie barierę, i każde mogło uciec w swój prywatny świat.
Kiedy muzyka zamilkła, Dan powiedział:
- Mam nadzieję, że nie nienawidzisz mnie za bardzo.
- Nie wiem - wykrztusiła.
Dokończyła herbatę, zamknęła oczy i pozwoliła, by znów muzyka wypełniła jej umysł i zatarła świadomość, że Dan siedzi metr od niej. I wtedy uświadomiła sobie, że jego pocałunki wcale nie były jej takie niemiłe.
Następnego ranka, gdy obudziła się na kanapie, stwierdziła, że Dan wyszedł i zostawił dla niej wiadomość w kuchni. O godzinie dziesiątej miały z Terri zgłosić się na oddział nagłych wypadków i spędzić ten dzień z Maxem.
Signy przyjęła tę wiadomość z mieszanymi uczuciami, ale właściwie odczuła ulgę, Dan przypomniał jej w liście, że w piątek wracają na Kelp. Była ósma, miała więc dwie godziny na prysznic, śniadanie i dotarcie do szpitala.
Krzątając się przy codziennych czynnościach, doszła do wniosku, że stopniowo zaczyna żyć teraźniejszością. Obraz Simona o jasnych włosach, złotego młodzieńca, którym jej się teraz wydawał, zaczynał blaknąć. Zrozumiała, jacy oboje byli naiwni, planując wspólną przyszłość.
Z Dominikiem było nieco inaczej. Przestało ją dręczyć poczucie nielojalności, gdy zdała sobie sprawę, że zrobiła wszystko, co tylko mogła, aż do granic głupoty, by mu pomóc. Czekała na niego, choć inni wyjechali. Nie mogła zrobić nic więcej. Może czuła się zbyt odpowiedzialna za Dominika? To absurd, był dorosły, starszy od niej. Powinien wiedzieć, co robi, znać rozmiar ryzyka. Powinien też zdawać sobie sprawę, że inni będą chcieli go ratować z narażeniem własnego życia. Mimo wszystko nie miała ochoty dziękować Danowi, że jej to pokazał. Nie była pewna jego motywów.
Wypiła kawę, wysuszyła włosy, ubrała się i umalowała. Miała zamiar być w szpitalu wcześnie, by się spotkać z koleżankami w stołówce. Nocowanie u Dana dostarczało jej szczególnych przeżyć. Zapragnęła na chwilę towarzystwa kobiet.
Niestety, najpierw do stołówki weszła Sal.
- Cześć, Signy! - zawoła radośnie i usiadła obok. - Jak się masz? No i... - pochyliła się konspiracyjnie - jak tam boski Dan?
Siłą woli usiłowała powstrzymać rumieniec na twarzy.
- Prawie go nie widuję - powiedziała obojętnie - więc skąd mam wiedzieć? Jest bardzo zabiegany.
- Wiesz, myślę, że on i Mariannę znowu się zejdą - wyznała Sal. - Spędzają ze sobą dużo czasu. Ale może nie jest jeszcze gotów, żeby się angażować, może się wycofa. To taki facet, który ma zaplanowane całe życie i nie pozwoli, żeby jakaś kobieta stanęła mu na drodze. Znasz ten typ.
Signy przytaknęła.
- Może chce zaczekać, aż skończy jakieś czterdzieści pięć lat, potem ożeni się z dwudziestolatką i zrobi jej trójkę dzieciaków, żeby nadrobić stracony czas. A ona któregoś dnia się obudzi i stwierdzi, że wyszła za staruszka. - Sal roześmiała się. - Potem ona się z nim rozwiedzie, a on będzie walczył jak diabli o dzieci...
Trudno się było długo gniewać na Sal, więc Signy uśmiechnęła się.
- Minęłaś się z powołaniem. Powinnaś pisać scenariusze do oper mydlanych!
- Może - potwierdziła Sal ze śmiechem. - Ale to nie żaden fikcyjny scenariusz, wierz mi. Łatwo to przewidzieć. Idziesz dzisiaj na chirurgię?
- Nie, na nagłe wypadki. Z Maxem Seatonem.
- O! - Sal uniosła oczy w ekstazie. - Mogłabym ci opowiedzieć o nim parę rzeczy!
Signy jęknęła i podniosła się.
- Proszę, nie! Muszę iść.
Terri już była na miejscu, również Pearl i Max. Powitali ją, jakby nie widzieli się od wieków.
Signy przyłapała się na tym, że zastanawia się, gdzie pracuje dziś Dan. Może od tej chwili będzie jej unikał. I bardzo dobrze, powiedziała sobie w duchu, gdy w trójkę zaczęły zwiedzać mały, lecz dobrze zorganizowany oddział nagłych wypadków.
- Chciałabym zajrzeć do tych pacjentów zaatakowanych przez kuguara - powiedziała Signy do Terri. - Pójdziesz ze mną?
- Dobrze. Byłam u nich wczoraj wieczorem. Obaj są czerwono-fioletowi, ale nie mają infekcji - oznajmiła Terri.
W piątek, jak było zaplanowane, pielęgniarki miały wrócić na wyspę Kelp. Signy nie pracowała już z Danem. Rano pożegnała się z nim w chacie i oficjalnie podziękowała za udzielenie jej gościny. Dan patrzył na nią z dziwną miną. Może myślał, że nie znaleźliby się w tej kompromitującej sytuacji, gdyby jej nie zaprosił do siebie. Stwierdziła, że nie może mu patrzeć w oczy dłużej niż przez parę sekund, by się nie zaczerwienić.
- Przylecę na wyspę w niedzielę wieczorem - powiedział. - W poniedziałek i wtorek ja albo Max poprowadzimy szkolenie, potem będziecie czasami wracać do Brookes Landing lub innych małych miejscowości na wybrzeżu.
- To świetnie - odparła zupełnie szczerze. - Pobyt tutaj sprawił mi dużą przyjemność. To było ciekawe doświadczenie.
- Cieszę się - odparł chłodno.
Dobrze było wrócić na wyspę, do różowożółtego pokoiku, który zaczęła uważać za swój, do miejsca, które będzie jej żal opuszczać. Koleżanki z chaty zebrały się na herbatę, a potem udały się do siebie, by napisać listy i odpocząć.
Signy poszła do recepcji spotkać się z Sabriną. Znalazła tam cztery listy od rodziców i przyjaciół. Po drodze spojrzała na chatę Dana po przeciwnej stronie placyku, która wyglądała na opuszczoną. Signy poczuła się odizolowana od świata na tej wyspie otoczonej bezkresnym oceanem. Może dlatego, powiedziała sobie, że Dan był jednym z niewielu ludzi, których tu poznała, a nie dlatego, że tęskniła za nim czy go lubiła. Żebracy nie mogą być wybredni.
Wróciła do siebie, sprawdziła pocztę elektroniczną i spędziła nieco czasu, wysyłając odpowiedzi. Zostawiła kartkę pod drzwiami Terri, pytając, czy chce się później wybrać na spacer na plażę, i położyła się odpocząć. Łatwiej było zasnąć za dnia, gdy bezpieczne światło wpadało przez okno i od razu mogła rozpoznać, gdzie się znajduje.
Kiedy znowu wstała, znalazła kartkę od Terri, która pisała, że z ochotą wybierze się na spacer i że powinny wrócić przed zmierzchem. Zaproponowała godzinę spotkania.
Signy włożyła do plecaka niezbędne rzeczy: ubranie, sprzęt pierwszej potrzeby, latarkę, gwizdek, komórkę, mapę, tabliczkę czekolady i butelkę z wodą.
- W powietrzu czuć już jesień - zauważyła Terri, gdy wędrowały leśną ścieżką. - Liście zaczęły zmieniać kolor i opadać.
- Racja - przyznała Signy. - Więcej jest tu drzew liściastych, niż myślałam, choć przeważają iglaste.
W końcu wyszły z lasu na otwartą plażę, gdzie syciły oczy zapierającym dech w piersiach tańcem fal. Potem usiadły pod drzewem, by odpocząć w miejscu osłoniętym od chłodnej bryzy.
- Cieszę się, że zaproponowałaś spacer, Signy - rzekła Terri po paru minutach. - Chciałam z kimś porozmawiać. Czuję, że jeśli tego nie zrobię, to wybuchnę. Wiem, że umiesz słuchać i nie powtórzysz nikomu tego, co ci powiem. Ale jeśli nie chcesz mnie wysłuchać, to mów od razu. Nie będę cię obciążać własnymi sprawami.
Signy spojrzała ze współczuciem na kobietę, którą uważała teraz za przyjaciółkę. Trudno jej było uwierzyć, że znają się tak krótko.
- Chcesz porozmawiać o Timorze Wschodnim? - zapytała.
- Tak.
- Nie wiem, czy będę w stanie ci pomóc - oświadczyła uczciwie Signy. - Ale spróbuję. No i potrafię słuchać, a samo wygadanie się czasem pomaga. Przejdźmy się najpierw wzdłuż brzegu i znajdźmy jakiś cichy kącik...
Uniosły twarze do góry, wystawiając je na smaganie wiatru. Tutaj, w tym dzikim miejscu, które zdawało sienie pamiętać o istnieniu człowieka, gdzie niepodzielnie panowała nieujarzmiona, potężna przyroda, wiatr był w stanie nawet odegnać przeszłość.
- Niezwykłe miejsce, prawda? - zauważyła Signy. - Takie inne niż Afryka... kolebka ludzkości.
- Tak...
Kiedy usiadły, by porozmawiać, Signy postanowiła, że wysłucha Terri, a potem opowie jej o Simonie i Dominiku - nie tyle o Afryce i o pracy, co o jej skomplikowanych uczuciach i wszechogarniającym smutku.
W drodze powrotnej szły szybko, nie chcąc pozostać w lesie po zmroku. Już teraz miejsce to wydawało się ponure. Obie jednak były spokojne po sesji zwierzeń.
- Chciałam cię o coś zapytać - rzekła Terri. - Możesz mi kazać pilnować własnego nosa, ale jestem ciekawa. Mówiłaś, że doktor Blake obserwuje cię cały czas, jakby cię sprawdzał.
- Owszem - przytaknęła Signy, lekko zadyszana. - Chyba mam gorszą kondycję, niż myślałam. Zmęczyłam się.
- Myślę, że on cię lubi - ciągnęła Terri. - Serio. Moim zdaniem to wcale nie jest tak, jak mówisz. On interesuje się tobą jako kobietą. Pomyślałam, że ci o tym powiem, kiedy usłyszałam o tamtych facetach z twojej przeszłości. Może nie zauważasz tego właśnie przez nich.
- Och, nie sądzę, Terri - zaprotestowała, myśląc, że jeden pocałunek niekoniecznie musi wiele znaczyć. - On mnie nie lubi. W końcu prawie się nie znamy. Na pewno wiele kobiet tylko czeka, żeby go dorwać. Pierwsza jest Sal.
- O, na pewno! - roześmiała się Terri.
- Nie znoszę go - ciągnęła Signy. - To dobry lekarz i bardzo dobry nauczyciel, i pewnie można na nim polegać. To uczciwy i miły facet, trudno mu coś zarzucić.
- Dlaczego go nie lubisz? - zdziwiła się Terri. - Jest naprawdę fajny. - Znowu się roześmiała. - A ten nos tylko dodaje mu wdzięku.
- Faktycznie - przyznała Signy. - Ale Dan jest taki... samowystarczalny. Wydaje się, że nigdy się nie myli.
- Co w tym złego?
- Nie wiem. Mam przy nim kompleks niższości.
- Lepsze to niż wieczne podejrzenia lub świadomość, że cię zawiedzie. Może lubisz chłopców w dorosłym ciele, Signy. - Terry roześmiała się i Signy niepewnie jej zawtórowała.
- Może...
- Często w żartach pada słowo prawdy - dodała Terri. - Dan jest bardzo męski, ale nie jest arogancki. To rzadkość.
- To prawda - przyznała Signy, bardziej zaniepokojona uwagami koleżanki, niż mogła przypuszczać.
- Może unikasz prawdziwych mężczyzn, bo boisz się, że sobie z nimi nie poradzisz. Może potrzebujesz kogoś takiego jak on. Romans z Danem, krótki i uroczy, wymazałby szybko jego poprzedników. Twierdzisz, że cię nie lubi, ale jestem przekonana, że bez trudu mogłabyś to zmienić. W końcu wyjedziemy stąd, zanim wszystko się skomplikuje. To nie jest miejsce, gdzie można się zatrzymać na dłużej.
- Tutaj wszystko szybko się komplikuje - zauważyła Signy i obie wybuchnęły śmiechem. - Choć pewnie nie dotyczy to Dana.
Nie bądź taka pewna, ostrzegł ją cichy głos. Nieraz zastanawiała się, co czuła wtedy, kiedy ją całował. Oczywiście, nie wspomniała o tym zdarzeniu Terri i teraz czuła się nieco zakłopotana.
- To niedorzeczne, Terri.
- Wcale nie, Signy. Mówię poważnie.
- Wiesz, cieszę się, że porozmawiałyśmy. Od razu lżej mi na sercu. Mam ochotę się śmiać.
- Ja też. Po powrocie napijmy się wina. Mam ukrytą butelkę. I nie zapomnij, co ci mówiłam o Danie. Dobrze ci to zrobi. Ja zabawię się nieco z Maxem. Przy nim wiem, na czym stoję.
Zaskoczona tą uwagą, Signy uśmiechnęła się do Terri i przyspieszyła kroku.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Było naprawdę miło mieć znowu trochę wolnego, spacerować, spać i rozmawiać z koleżankami, wysyłać emaile na drugi koniec świata. Prócz tego Signy robiła notatki i czytała polecaną na kursie lekturę.
W niedzielę wieczorem wrócił Dan. Pojawił się w stołówce i zjadł z nimi kolację. Signy nie rozmawiała z nim jednak. Odniosła wrażenie, że Dan celowo jej unika, postanowiła więc postępować podobnie.
Cały następny tydzień miały wykłady, seminaria i dyskusje na temat bezpieczeństwa i strategii podczas misji. Niektóre z tych zajęć prowadził Max, inne Dan lub wykładowcy, którzy przyjeżdżali na jeden dzień. Dan wracał od czasu do czasu do Brookes Landing doglądać pacjentów i pomagać w nagłych sytuacjach. Podczas jego nieobecności Signy odczuwała ulgę, nie bardzo wiedząc dlaczego. Jednak, kiedy tylko wychodziła na dwór, jej oczy kierowały się w stronę chaty Dana.
W sobotę razem z koleżankami odkryła, że mają wrócić do Brookes Landing w następny poniedziałek i w ciągu tygodnia odwiedzić kilka osad położonych dalej na wybrzeżu, gdzie były tylko punkty sanitarne i lekarze zjawiali się rzadko.
Późnym popołudniem Signy wymknęła się na samotny spacer na plażę, by popatrzeć znowu na ocean. Pogoda zmieniła się pod koniec drugiego tygodnia października. Wieczory i ranki stały się ciemniejsze, więcej było deszczu i mgły, spadały liście z drzew.
Po długim, energicznym spacerze przez las wreszcie mogła się cieszyć szumem wiatru i oceanu. Na plaży leżały wyrzucone przez morze wodorosty, niemal czarne na białym piasku. Signy odwróciła się plecami do wiatru i ujrzała wychodzącego z lasu mężczyznę. Stanęła przestraszona. Na wyspie nie ma nikogo nieznajomego, uspokajała się, wybrzeże jest niedostępne dla łodzi. Mężczyzna zamachał do niej. Po chwili rozpoznała w nim Dana. Odetchnęła głęboko i ruszyła wolno w jego kierunku, ze zdumieniem stwierdzając, że czuje głównie ulgę.
- Signy! Signy! - wołał Dan, przekrzykując ryk fal. Pomachała mu ręką w odpowiedzi. Przypomniała sobie uwagi Terri na temat jej romansu z Danem - krótkiego i uroczego, jak to ujęta Skąd wiedziała, że byłby uroczy? Dan widział ją bezbronną, przez co czuła się skrępowana. Zastanawiała się, czy nie powinna czmychnąć między drzewa, by go uniknąć, lecz w końcu zrezygnowała z tego pomysłu.
- Cześć - powiedział Dan. Ubrany był w ciemnozieloną kurtkę przeciwdeszczową, miał zaczerwienioną twarz, wiatr targał mu włosy. - Jak się masz?
- Dobrze, dziękuję - odparła odrobinę nieufnie, bo przy ostatnim spotkaniu odnosił się do niej dość chłodno. - Nie spodziewałam się tu ciebie - dodała niepotrzebnie, nie chcąc, by pomyślał, że zaaranżowała to spotkanie.
- Inaczej byś tu nie przyszła? - zapytał z uśmiechem. Zarumieniła się.
- Możliwe.
- Cóż - powiedział. - Wiedziałem, że jesteś na plaży. Zajrzałem do księgi wyjść w recepcji. Przyszedłem inną drogą, bo nie chciałem sprawiać wrażenia, że ci depczę po piętach. Przejdźmy się. - Dotknął lekko jej ramienia.
Walczyli z wiatrem przez parę minut.
- Wiesz - odezwał się w końcu Dan, gdy zatrzymali się przy olbrzymim kłębie wodorostów, nazywanych po angielsku „kelp” - że jest jeszcze inne znaczenie tego słowa? W szkockim folklorze „kelpie” to duszek wodny, pojawiający się zazwyczaj pod postacią konia. Podobno uwielbia porywać i topić podróżników...
- O, naprawdę? - Signy rozejrzała się dokoła i stwierdziła, że podczas gdy ona skupiła uwagę na Danie, z morza wynurzyła się biała mgła i zawisła nad piaskiem niczym chmura, przynosząc ze sobą chłód. Gdy zwróciła wzrok na ocean, ujrzała białe grzywy fal przypominające cwałujące konie, i zadrżała. - Wolałabym, żebyś tego nie mówił - powiedziała. - Teraz będę ciągle o tym myśleć.
Kiedy się uśmiechnął, tak jakoś leniwie, diabli wzięli jej przekonanie, że Dan nie jest w jej typie. Może i nie był w jej typie, ale rozumiała, dlaczego kobiety nie mogły mu się oprzeć, zwłaszcza kiedy się tak uśmiechał.
- Mity często służą jakiemuś celowi, mają związek z rzeczywistością - zauważył Dan. - Ten każe nam pamiętać, że nie należy lekceważyć potęgi morza.
- Ta mgła... - powiedziała, patrząc na białe pasma spowijające jej nogi.
- Tak, musimy wracać - przyznał. - Dopóki widać ścieżkę. Chodźmy. W lesie nie ma mgły i jest cieplej.
Jakby na zaklęcie, zaczęło nagle padać i po paru sekundach lało jak z cebra. Signy naciągnęła kaptur na głowę. To właśnie te deszcze sprawiały, że drzewa były porośnięte mchem i wszystko rosło jak na drożdżach.
Kiedy Dan pociągnął ją za sobą, nie opierała się. W lesie deszcz mniej dawał się we znaki. Oddychając ciężko, skryli się pod olbrzymim drzewem, którego gałęzie okryły ich niczym parasol.
- Schowamy się tu na chwilę - powiedział Dan. - Powinno przejść za jakiś kwadrans.
- Mamy stać pod drzewem? A jak nadejdzie burza? - zapytała niespokojnie. - A jeśli uderzy w nie piorun?
- Nie będzie burzy - odrzekł Dan.
- Skąd wiesz? - zapytała.
- Po prostu wiem. - Uśmiechnął się uspokajająco. - Usiądź tutaj. Zaczekamy.
Przypomniała sobie, że właściwie nie lubi Dana, lecz gdy usiadła obok niego, jej serce zaczęło bić szybszym rytmem. Było tu spokojniej, słychać było tylko dudnienie deszczu o liście. Naciągnęła mocniej kurtkę, podciągnęła kolana i objęła je ramionami, tuląc się do nich, by się ogrzać.
- To zdumiewające, jak szybko zmienia się temperatura.
- Owszem - zgodził się. - Dlatego zawsze musisz mieć ciepłe ubranie i odpowiednie buty. Usiądź bliżej mnie.
Dlaczego to robię? Co się ze mną dzieje? Była na siebie zła, gdy posłusznie przysunęła się do niego, tracąc kontrolę nad sytuacją. Może Terri miała rację, mówiąc, że nie jest przyzwyczajona do takich mężczyzn jak Dan... twardych i całkowicie opanowanych.
- Dlaczego mnie szukałeś? - zapytała, próbując przejąć inicjatywę.
- Nie mieliśmy okazji rozmawiać przez cały tydzień. - Oparł głowę o pień drzewa. - Rozstaliśmy się w dziwnej sytuacji, więc chciałem się dowiedzieć, jak się czujesz. Mam na myśli te koszmary. Przemyślałem wszystko i chcę przeprosić za moje zachowanie. Mogę to zwalić na stres, w jakim ostatnio żyję, choć to żadne wytłumaczenie. Nie chcę, żebyś uważała mnie za gbura i prostaka.
- Nie myślę tak o tobie - powiedziała zgodnie z prawdą. - Właściwie nie wiem, co myślę. - Urwała, szukając słów. - Ale teraz rzadziej miewam koszmary i nie są już takie męczące.
- Nie jestem ekspertem od snów - powiedział - ale moim zdaniem zaczynasz godzić się z pewnymi faktami.
- Możliwe - odparła. - Podoba mi się na tej wyspie. Nie wiem dlaczego. To pewnego rodzaju ucieczka, jak sądzę...
- Może teraz dobrze byłoby porozmawiać o kilku sprawach - zaproponował. - Jeśli chcesz. Nie zmuszam cię.
- Nie? - roześmiała się ironicznie. - Zapędziłeś mnie w pułapkę pod tym drzewem, i do niczego mnie nie zmuszasz?
Wzruszył lekko ramionami.
- Możesz odejść. Mam jednak nadzieję, że zostaniesz.
Nie mogąc wytrzymać jego wzroku, Signy podniosła z ziemi gałązkę i zaczęła ją łamać na kawałeczki.
- Opowiedziałyśmy sobie z Terri o naszych przeżyciach - wyrzuciła z siebie szybko, pragnąc, by Dan przestał na nią patrzeć. - To bardzo pomogło. Dlaczego nie opowiesz mi o sobie? O wiele łatwiej jest się zwierzać, kiedy można liczyć na wzajemność.
- Masz rację, oczywiście - przyznał.
- Opowiedz mi o Mariannę Crowley - zaproponowała cicho.
Roześmiał się ironicznie.
- Wyczuwam w tym intrygę naszej drogiej Sal - domyślił się Dan.
- No, tak.
- Cóż... - Wziął głęboki oddech i wypuścił wolno powietrze. - Mariannę i ja byliśmy kiedyś parą. Głównie dlatego, że przypadkiem znaleźliśmy się w Brookes Landing. Nie ma wielu pięknych lekarek w tych odludnych stronach.
- Mów dalej. - Nie rozumiała, dlaczego chce to wiedzieć.
Znowu się roześmiał.
- To nudna historia. Nie kochałem jej aż tak mocno, żeby ciężko przeżyć rozstanie. Nie lubiła moich wyjazdów dla Lekarzy Światu, i sama też nie chciała jeździć. Chciała wyjść za mąż, założyć rodzinę i prowadzić spokojne życie. Mieć domy w Vancouverze i Brookes Landing. Nie byłem na to gotowy, i nie chciałem rezygnować z pracy. Jest dla mnie jak narkotyk.
Signy spojrzała na niego, ale szybko odwróciła wzrok.
- Chcę się dzielić moją wiedzą z tymi, którym się mniej poszczęściło - ciągnął. - Uczyć innych, aby stali się bardziej samodzielni. My... Mariannę i ja... przyznaliśmy, że się różnimy, i rozstaliśmy się.
- I teraz żałujesz?
- Nie. Wszystko się rozwiało - wyznał w zamyśleniu. - Zrozumiałem, że nie łączyło nas wielkie uczucie. Ona nie znalazła dotąd nikogo, kto by spełniał jej oczekiwania, choć podejrzewam, że tego pragnie. - Jego ton świadczył, że rozstanie z Mariannę nie złamało mu serca.
- A ty?
- Uznałem, że nie mam czasu na angażowanie się. Mam za dużo obowiązków. - Powiedział to beznamiętnie, tak jakby mówił o deszczu.
- A twoje... osobiste potrzeby? - zapytała. Wzruszył ramionami.
- Radzę sobie.
Milczeli przez chwilę wsłucham w szum deszczu i nagłe, głośniejsze uderzenia fal w oddali. Signy wzdrygnęła się.
- Wodne duszki urządzają sobie hulanki...
- Przestań! - Otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie. - Zimno ci?
- Tak. - Jej serce zabiło szybciej, gdy z niechęcią uświadomiła sobie, że Dan ją pociąga. - Myślę o długiej drodze do domu. - Co ja do licha tu robię, i to z nim? Jej umysł i ciało rozdzieliły się, i ciało przestało słuchać głosu rozsądku.
Dan znowu westchnął. Oparł głowę o szorstką korę i zamknął oczy. Signy popatrzyła na jego profil. Nie ruszając się i nie podnosząc powiek, Dan wyszeptał:
- Signy, chcę cię pocałować.
Poczuła wypieki na policzkach, nie była w stanie wymówić ani słowa. Każda cząstka jej ciała zdawała sobie sprawę z bliskości Dana, choć przecież wcale jej się nie podobał. Było w nim zbyt mało z chłopca, i dlatego nie mogła sobie poradzić z uczuciami, jakie do niego żywiła? Prowokujące słowa Terri ciągle ją dręczyły.
Kiedy nie odpowiadała, odwrócił twarz, by napotkać jej wzrok. Mimo półmroku dojrzała w jego oczach pożądanie.
- Nie musisz się zgadzać, jeżeli nie chcesz. - Mówił teraz tak cicho, że ledwo go słyszała. - Od tamtej nocy doprowadzasz mnie do szaleństwa. Nie mogę przestać o tobie myśleć.
- To zależy... - wykrztusiła - na co miałabym się zgodzić. - Próbowała obrócić wszystko w żart, lecz w powietrzu zapanowała atmosfera powagi.
- Nie szukam przygody. Wiem, że niedługo wyjedziesz... - powiedział.
- Dlaczego ja? - wyszeptała.
- Bo udało ci się przedrzeć przez moją skorupę. Poza tym jesteś piękną kobietą, oczywiście.
Przełknęła nerwowo ślinę, potem dotknęła dłonią jego twarzy, choć wcale nie miała takiego zamiaru. Boże, dopomóż mi, bo nie wiem, co czynię. Pochyliła się i lekko pocałowała go w usta. Ten pocałunek roztopił wszystkie lody. Zawładnęło nią uczucie niepohamowanej tęsknoty.
Położyli się obok siebie na miękkiej, suchej ziemi, pachnącej cierpkim zapachem liści. Mgła, morze i las nabrały nagle magicznego znaczenia. Może i Dan też zniknie niczym mgła... Z pewnością tak się stanie, gdy ona opuści wyspę.
Teraz liczyło się tylko to, co czuła. Smak jego ust, pieszczota dłoni. Zapomniała o wszystkich swych zastrzeżeniach. Sporo czasu minęło od chwili, gdy mężczyzna aż tak jej pragnął. Czas spędzony z Simonem wydał się jej teraz nieudolną próbą kostiumową przed egzaminem dojrzałości.
„Krótki i uroczy” romans, przypomniała sobie. Czy tak miało być? Romans z facetem, którego nie rozumiała?
Oderwali się od siebie i leżeli, ciężko oddychając. Dan odgarnął włosy z jej czoła. Było coś rozbrajającego w tym delikatnym geście „człowieka czynu”.
- Nie po to przyszedłem na plażę, Signy. - Patrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem. - Chciałem z tobą porozmawiać, upewnić się, że wszystko u ciebie w porządku.
- Wiem - powiedziała zgodnie z prawdą.
- Signy... jesteś wspaniała - rzekł cicho - i to pod wieloma względami. Nigdy nie sprzedawaj się łatwo. - Jego słowa oznaczały, że nic z tego nie będzie. Signy zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. To dla niego nic nie znaczy. On jest po prostu miły i należy to docenić. Znowu się pomyliła.
- Jesteśmy statkami, które mijają się nocą, prawda? - spróbowała zażartować.
- Na to wygląda - przyznał.
Kiedy pochylił się, by ją znowu pocałować, objęła go za szyję, chcąc wykorzystać do końca tę chwilę intymności. Miło było pozwalać się tulić i całować, zwłaszcza kiedy w oczach mężczyzny widniało pożądanie...
Deszcz osłabł i wracali pełną kałuż ścieżką. Do końca życia będzie pamiętała ten spacer, bo już nic nigdy nie będzie takie samo. W gorących, suchych miejscach będzie myślała o soczystej zieleni, wilgotnym chłodzie, zapachu cedrów i żyznej czarnej ziemi, migającym bladym błękicie wśród gałęzi, przez które sączyło się światło.
- Udało ci się nie mówić o sobie, Signy - zażartował Dan, gdy znaleźli się na skraju obozu. - Wyciągnęłaś informacje ze mnie.
- Nie można mieć wszystkiego. - Wzruszyła ramionami. - I raczej niewiele się dowiedziałam. Do widzenia, Dan.
- Do widzenia. Pamiętaj, że jestem blisko, gdybyś mnie potrzebowała.
I rozstali się. Każde poszło w swoją stronę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Następne dni i tygodnie minęły błyskawicznie. Czas wypełniały wykłady, warsztaty, zajęcia ze strzelania, dyskusje seminaryjne, lektura i robienie notatek. Poza tym pielęgniarki uczyły się, jak sobie radzić w dziczy, a także jak pomagać lokalnym społecznościom.
Signy z satysfakcją patrzyła, jak jej notes zapełniał się nowymi treściami i wiedziała, że kiedy wróci do Anglii, w pełni wykorzysta jego zawartość. Doprowadzi wszystkie notatki do porządku i pewnego dnia, podczas następnej misji, będzie mogła zastosować całą wiedzę w praktyce.
Myśląc o powrocie do wiejskiego domu rodziców, domu jej dzieciństwa, miała jednocześnie dziwne przeczucie, że będzie tęsknić za wyspą Kelp, za ludźmi, których tu poznała. Wiedząc, że to niezwykłe doświadczenie, postanowiła maksymalnie wykorzystać czas. Chodziła więc z innymi na długie spacery, zwiedzała wyspę, cieszyła się każdą chwilą.
Pogoda była zmienna, jak zawsze gdy zbliżała się zima. Coraz częściej zdarzały się ulewy i mgły.
- Na pewno nie jedziesz do domu na Gwiazdkę, Signy? - spytała Tern pewnego dnia. - To dobrze, bo ja nie mogę jechać do Australii na tydzień, żeby wrócić na koniec kursu. A nie chcę tu siedzieć sama.
- Zostaję - potwierdziła Signy. - Możemy się dobrze bawić w Vancouverze. Będziemy śpiewać kolędy, wybierzemy się na zakupy, pochodzimy po kawiarniach, wypijemy trochę wina. Już sobie wyobrażam to słodkie próżnowanie.
- Nie mogę się doczekać! - westchnęła Terri.
Od czasu owego pamiętnego spaceru z Danem, Signy widywała go wyłącznie w towarzystwie. Co dziwne, zaczynało ją to frustrować, gdyż miała ochotę porozmawiać z nim sam na sam. Czasem odnosiła wrażenie, że Dan celowo aranżuje te wszystkie sytuacje, w ten sposób pragnąc zmusić ją, by to ona zrobiła pierwszy krok.
Parę razy odwiedzili Brookes Landing i inne miejscowości na lądzie, na północ od Vancouveru. Signy przebywała głównie w towarzystwie Terri, Connie i Pearl. Czasami towarzyszył im Dan lub Max, czasami miejscowa pielęgniarka. Czas, jaki jej pozostał do końca pobytu, stawał się coraz cenniejszy.
Znalazłszy się z powrotem w szpitalu w Brookes Landing pewnego listopadowego dnia, Signy i Connie postanowiły odwiedzić Feliksa George'a.
- Zapytajmy Dana, czy możemy pojechać same - zaproponowała Connie.
- Dobrze. Chciałabym się spotkać z Donną. Naprawdę ją podziwiam - powiedziała Signy. - Może weźmiemy szpitalną furgonetkę? Nie będziemy długo.
- Poszukajmy Dana. Słyszałam, że jest w sali operacyjnej.
Ruszyły na chirurgię, do małego pokoju rekreacyjnego, gdzie lekarze i pielęgniarki spędzali przerwy. Signy zdała sobie sprawę, że nie może się doczekać, by zobaczyć Dana. Od czasu ich spotkania na plaży jej stosunek do niego zmienił się dość radykalnie, czuła jakieś niezwykłe zainteresowanie jego osobą. Co za ironia, bo on z kolei przestał interesować się nią. Wiedząc, że niedługo opuści wyspę, walczyła z tym uczuciem. Jednak znowu opanowało ją lekkie podniecenie. Może im szybciej stąd wyjedzie, tym lepiej, nawet jeśli będzie tęsknić i będą prześladować ją wspomnienia.
Dan wszedł do pokoju odpoczynkowego kilka minut po nich. Wyglądał na wyczerpanego. Gdyby byli sami, zapytałaby go, co robił, teraz jednak rozmawiali jedynie o Feliksie George'u.
- Jestem pewny, że ucieszą się z wizyty, zwłaszcza Donna - odrzekł Dan, dowiedziawszy się o zamiarach Signy i Connie. - Czuje się czasami osamotniona, choć ma przyjaciół, którzy jej pomagają. Niestety, zauważycie zmiany w Feliksie.
- Możemy pożyczyć szpitalny samochód? - zapytała Signy. - Nie chcemy zostać dłużej niż godzinę.
- Weźcie mojego landrovera - zaproponował, patrząc na nią badawczo.
- To bardzo miło z twojej strony - powiedziała, myśląc, że chętnie znalazłaby się teraz w jego ramionach. - Dziękujemy.
Ponieważ liczył się czas, w ciągu pięciu minut ruszyły w drogę. Signy prowadziła auto, a Connie studiowała mapę. Po drodze zadzwoniły do Donny z telefonu komórkowego, by ją zawiadomić o swej wizycie.
- Czy coś ci przywieźć? - zapytała Connie. - Nie minęłyśmy jeszcze ostatnich sklepów. Dobrze. - Zwróciła się do Signy: - Przyda się trochę produktów spożywczych.
Jakiś czas później Donna powitała je w drzwiach.
- Jak miło was widzieć - rzekła z uśmiechem. - I dziękuję za zakupy. Wejdźcie. Feliks śpi i nie chcę go budzić. Poczęstuję was herbatą i ciastem w kuchni. Chciałam porozmawiać o paru sprawach... zapytać...
- Dobrze, Donno - rzekła Connie przyciszonym głosem. - Prowadź.
Donna włączyła czajnik elektryczny i zamknęła drzwi.
- Z Feliksem nie jest dobrze - zaczęła. - Wczoraj wieczorem zdecydował, a ja się z nim zgadzam, że powinien na nowo poddać się chemioterapii. Przerwał ją, bo źle znosił leczenie. Ale teraz... i tak nie czuje się dobrze, więc może jeszcze spróbować.
Obie pielęgniarki przytaknęły ze współczuciem.
- Czy to oznacza wyjazd do szpitala w Vancouverze? - zapytała Signy, patrząc z podziwem na kobietę, która tak dzielnie walczyła o życie męża.
- Tak. Pojechałabym z nim, oczywiście. Doktor Blake ma tam mieszkanie dla pacjentów z Brookes Landing, gdzie będziemy mogli się zatrzymać.
- Czy doktor Blake wie o waszej decyzji? - zapytała Signy, gdyż Dan o tym nie wspomniał.
- Nie, zdecydowaliśmy się wczoraj wieczorem. Wiem, że doktor Blake zgodzi się. Codziennie dziękuję Bogu, że jest naszym lekarzem. Nie wiem, czy jest gdzieś lepszy na świecie. - Przy tych słowach głos jej zadrżał i Signy miała ochotę przytulić ją.
- Mamy mu o tym powiedzieć? - zapytała Connie.
- Tak, oczywiście - ucieszyła się Donna i zaczęła przygotowywać herbatę.
Kiedy wypiły po dwie filiżanki i omówiły wiele spraw, Connie wstała.
- Musimy wracać, Donno. Doktorowi Blake'owi może być potrzebny samochód. Możemy zerknąć na Feliksa? Postaramy się go nie budzić.
We trzy podeszły na palcach do pokoiku chorego. Leżał na wąskiej kozetce, przykryty kocem. Naprawdę widać zmiany, pomyślała Signy ze smutkiem, patrząc na jego wychudzoną twarz o żółtym, niezdrowym kolorze. Po chwili wszystkie wycofały się cichutko.
Gdy żegnały się na progu, Signy rozejrzała się wokół, wiedząc, że może nigdy już tu nie wróci.
- Jak tu pięknie - powiedziała do Donny.
- Powinnaś przyjechać latem - odparła kobieta. - Tyle tu polnych kwiatów. - Wskazała ścieżkę. - Na prawo od tego szlaku jest wieża obserwacyjna strażaków... Można tam wejść w pogodny dzień i zobaczyć całą drogę. Tak tu cicho i pięknie.
- Może przyjdziemy któregoś dnia - obiecała Connie. W drodze powrotnej niewiele rozmawiały, zasmucone widocznym pogorszeniem stanu pacjenta.
- Czy możesz porozmawiać z Danem, Signy? - zapytała Connie, gdy dotarły na miejsce. - Ja chcę się położyć i trochę przespać.
- Dobrze. - Signy domyśliła się, że Connie chce zapomnieć o chorobie Feliksa, może nawet sobie popłakać. - Spotkamy się później w stołówce.
Natknęła się na Dana, kiedy wychodził z sali operacyjnej.
- Cześć, Signy - powiedział, a na jego zmęczonej twarzy pojawił się blady uśmiech. Narzucił biały kitel na zielony strój. - Wróciłyście. Jak on się czuje?
- Najpierw oddam ci kluczyki - powiedziała. ~ Dziękujemy za pożyczenie samochodu. Feliks czuje się coraz gorzej. Spał, kiedy tam przyjechałyśmy. Postanowili z Donną, że podda się następnej chemioterapii, jeśli się zgodzisz. Prosili, żeby ci to przekazać.
- Przeszkadzamy tutaj - rzekł Dan, odciągając ją na bok. - Idę do stołówki na krótką przerwę. Chodź, opowiesz mi wszystko.
- Dobrze - zgodziła się. - Chętnie coś zjem. - Była pełna współczucia dla Dana. Pracował tak ciężko, kiedy był w Brookes Landing, zawsze stawiając na pierwszym miejscu dobro pacjentów. Poza tym lubiła jego towarzystwo...
- Kathy Lahey zaczęła rodzić - poinformował ją po drodze. - Przyjechała dziś rano, więc muszę być w pobliżu. W tej chwili dobrze sobie radzi.
- Trochę wcześnie, prawda? - zapytała.
- Tak, ale to bez znaczenia, jeśli dziecko będzie duże. Kiedy usiedli przy stoliku, powtórzyła mu słowa Donny.
- Zadzwonię w parę miejsc - mówił zamyślony. - Załatwię konsultację onkologa. Obawiam się jednak, że jest za późno na dalszą chemioterapię. Pewnie już nic nie pomoże, tylko pogorszy jego samopoczucie. Jednak im szybciej go zawieziemy do szpitala, tym lepiej. Zadzwonię do Donny, może uda mi się odwiedzić go jeszcze dzisiaj...
Jedli przez chwilę w milczeniu.
- No, Signy - powiedział, patrząc na nią uważnie. - Jak się czujesz? Rzadko się ostatnio widujemy.
Od razu poczuła się lepiej. Cieszyła się, że go widzi, że jest ośrodkiem jego uwagi. Dziwne.
- W porządku, dziękuję - odparła, udając obojętność.
- Uważam, że pobyt tutaj wiele mi daje. Jestem bardziej odprężona i uczę się wielu nowych rzeczy.
- Aha. - Uśmiechnął się lekko. - Zakładam, że masz już zarezerwowany pokój w szpitalu na cały tydzień?
- Tak.
Wokół nich ludzie wchodzili i wychodzili. Signy zamieniła w przelocie parę słów z Pearl i Terri. Panowała tu miła atmosfera. Ludzie byli przyjaźnie nastawieni i oddani pracy, łączyło ich silne poczucie solidarności. Małe miejscowości na ogół nie przyciągają najlepszych ludzi, lub choćby dobrych, ale to miejsce miało szczęście, zdobywając Dana i Maxa i parę naprawdę świetnych pielęgniarek.
- Muszę wracać. - Dan spojrzał na zegarek. - Mam jeszcze dwie rodzące pacjentki i właśnie zrobiłem cesarskie cięcie. To jeden z tych dni... - Pochylił się do niej.
- Może po prostu wybierzesz się ze mną na drinka któregoś wieczoru, Signy? Byłaś już w miejscowym pubie?
- W Imperium Hanka? - roześmiała się. - Raz.
- Aha. Kiedyś była to speluna, teraz jest to całkiem przyzwoity lokal.
- Chętnie z tobą pójdę - powiedziała.
- Trzymam cię za słowo. - Wstał, ścisnął ją lekko za ramię i odszedł.
Ten gest był chyba delikatnym przypomnieniem, że myśli o tym, jak trzymał ją w ramionach podczas deszczu.
Jakie życie bywa dziwne, pomyślała. Spotykasz kogoś, kto wydaje ci się całkiem obcy, i na przekór samej sobie zaczynasz go widzieć w innym świetle. Patrząc, jak Dan odchodzi, pomyślała, że nigdy nie pójdą razem do Imperium Hanka. Najprawdopodobniej będzie zbyt zajęty.
Coś ją w nocy obudziło. Natychmiast otworzyła oczy, czując wewnętrzny niepokój.
Praca nauczyła ją być zawsze w pogotowiu - mieć parę butów przy łóżku i odpowiednie ubranie na krześle, a najważniejsze dokumenty pod ręką. Gdyby musiała uciekać, mogła wybiec w jednej chwili.
Ostry, metalowy dźwięk rozległ się w środku pokoju. Wystarczyło parę sekund, by się zorientowała, co się dzieje. Poczuła strach połączony ze zdumieniem, nagły przypływ adrenaliny. Czytała, że silny strach przed nieuchronnym fizycznym zagrożeniem ma paraliżujący skutek. Doświadczyła tego w Afryce.
Źródłem hałasu były stukające o siebie buteleczki i inne przedmioty, stojące na wąskim stoliku służącym za toaletkę. Jednocześnie Signy poczuła, że rusza się łóżko.
Szybko zapaliła nocną lampkę, wyskoczyła na podłogę i włożyła ubranie i buty.
- Boże - wyszeptała. To tylko wstrząs, pomyślała. Za słaby na trzęsienie ziemi. Już się uspokoiło.
Chwyciła plecak i wyszła na korytarz. Inne pielęgniarki pojawiły się w drzwiach, jedne ubrane, inne w koszulach nocnych.
- Czy to był wstrząs? - zapytała Signy kobietę, której nie znała.
- Tak sądzę - odparła przerażona młoda kobieta. - Coś mnie obudziło i łóżko zaczęło się trząść. Ale już chyba jest po wszystkim.
- Lepiej chodźmy do punktu zbiórki, czyli głównego holu szpitala - powiedziała inna pielęgniarka. - Taka jest procedura. Nawet jeśli jest już po wszystkim, musimy się zgłosić po instrukcje.
Signy zaczekała, aż Terri się ubierze. We cztery dotarły do holu, gdzie zebrała się już grupa personelu, łącznie z Danem i Maxem i pielęgniarką z nocnego dyżuru.
- Wszystko w porządku? - zapytał Dan, idąc w ich stronę.
- Oczywiście - odparła Pearl. - Tylko się okropnie wystraszyłyśmy.
- Zapewne jest już po wszystkim, choć czasami zdarzają się wstrząsy wtórne - oznajmił Dan. - Ale one powinny być łagodne.
- Dzięki Bogu! - westchnęła z ulgą Terri.
Gdy kierowniczka stanęła na ławce i zaczęła przemawiać, gwar ucichł. Dan przesunął się w stronę Signy.
- Dobrze się czujesz? - wyszeptał.
Nadal trochę wystraszona, skinęła głową. Dan wyglądał na jeszcze bardziej wyczerpanego niż przedtem. Pewnie nie kładł się wcale, tylko do tej pory tkwił w szpitalu.
- To, co odczuliście - kierowniczka przeszła prosto do sedna - to wstrząs, który był wynikiem trzęsienia ziemi na morzu z epicentrum około stu pięćdziesięciu kilometrów od wysp. Dostaliśmy przed chwilą informację ze stacji sejsmologicznej. Nie powinno być więcej wstrząsów, ale proszę o pozostanie w swoich pokojach, w pełnej gotowości, przez co najmniej pół godziny. Dziękuję za szybką reakcję i przybycie na miejsce zbiórki. Osoby nowe proszę o przeczytanie instrukcji, które są w waszych pokojach. Ci, którzy pracują, mają informować kolegów o miejscu pobytu przez cały czas. Proszę pozostać na własnych oddziałach i sprawdzić wyposażenie awaryjne. To na razie wszystko.
Kiedy odeszła, hol znowu napełnił się gwarem.
- No i jak się wam podobało trzęsienie ziemi? Macie dość? - Dan zwrócił się do pielęgniarek z uśmiechem.
- Na pewno - odparła Pearl. - Chyba wolałabym huragan.
- A przy okazji, Kathy Lahey urodziła chłopca - poinformował Dan Signy i Connie. - Oboje czują się dobrze.
- To wspaniale! - ucieszyła się Signy. - Czy możemy ci w czymś pomóc? Wiem, że i tak nie zasnę.
- Jasne. Każdy jest mile widziany. Ale posiedźcie pół godziny w pokoju i przypomnijcie sobie instrukcje.
- Cieszę się, że to się stało - wyznała Terri, gdy wracały do swoich pokojów. - Teraz mam przynajmniej mgliste pojęcie o tym, co czują ludzie podczas trzęsienia ziemi.
- Przede wszystkim czują strach - rzekła Pearl dobitnie.
Dwa tygodnie później ponownie wróciły do Brookes Landing. Pogoda ustaliła się, przynosząc ze sobą mgły i opady śniegu. Miała to być ich ostatnia wizyta w osadzie. Później czekały je jedynie zajęcia teoretyczne na wyspie Kelp, gdyż pogoda uniemożliwiała częste podróże, no i dochodziła tygodniowa przerwa świąteczna. Boże Narodzenie...
Śnieg osiadł na drzewach, sprawiając, że wyglądały jak świąteczne choinki. Signy postanowiła pożyczyć szpitalny samochód i pojechać do wieży obserwacyjnej strażaków. W ostrym słońcu iskrzył się śnieg. Widoczność była znakomita. Signy pomyślała, że to pewnie jej ostatnia szansa, aby obejrzeć panoramę zalesionych terenów Brookes Landing. Przed wycieczką do wieży chciała odwiedzić Kathy Lahey i jej dziecko. Ponieważ koleżanki były zajęte, pojechała sama.
Po wizycie u Kathy poszukała drogi opisanej przez Donnę. Zdała sobie sprawę, że widzi najprawdziwszą Kanadę, początek olbrzymiego terytorium, gdzie niepodzielnie panowała przyroda. Owładnęło nią podniecenie. Samochód podskakiwał na wybojach.
Wreszcie Signy wjechała na polanę, na środku której stała metalowa wieża przypominająca słup wysokiego napięcia. Na jej szczycie widniała maleńka drewniana budka, do której prowadziły metalowe stopnie. Signy podjechała do samej wieży i zaparkowała landrovera przodem do drogi, którą tu dotarła. Będzie musiała sprawdzać czas, by wrócić do Brookes Landing przed zmrokiem. W ciemnościach na polowanie wyruszają zwierzęta...
Powietrze było ostre i świeże, nieco chłodniejsze niż w Brookes Landing. Signy, pełna niecierpliwości, szybko zaczęła wspinać się na górę. Kiedy stanęła na najwyższym podeście, ponad wierzchołkami drzew, przystanęła, wyjęła z plecaka aparat fotograficzny i zaczęła robić zdjęcia. Z tej perspektywy las przypominał pofałdowany dywan w kilku odcieniach zieleni. Signy pomyślała, że gdy wróci do Anglii, z przyjemnością obejrzy te zdjęcia. Cała ta wycieczka wydałaby jej się snem, gdyby nie miała dowodów, że tu była.
Z najwyższego podestu, niemal w całości zajętego przez domek, widać było ocean.
- O Boże! - zawołała z zachwytem, żałując, że nie ma nikogo, z kim mogłaby podziwiać ten wspaniały widok. Pomyślała o Danie i próbowała wymazać jego obraz z myśli, ale bez skutku. W miarę upływu czasu jej uczucia do niego stawały się coraz bardziej jednoznaczne i mąciły jej spokój. Dalej pielęgnowała dawną niechęć do Dana - choćby przez wzgląd na Dominika - ale coraz mniej skutecznie. W końcu pozostała w niej jedynie niepokojąca świadomość faktu, że Dan jest mężczyzną, a ona kobietą. Wolną kobietą.
Nadal wydawało się, że Dan szuka jej towarzystwa, nadal pracował z nią, kiedy tylko mógł, choć wyczuwała w nim pewien sceptycyzm, który nie tyle dotyczył jej samej, ile stosunków między kobietami a mężczyznami. Nie miała pojęcia, co począć. Z jednej strony czuła ulgę, że to wszystko wkrótce się skończy, a z drugiej strach, że mogą się już nigdy nie zobaczyć.
Na razie postanowiła o tym nie myśleć i wykorzystać tych parę ostatnich chwil na podziwianie krajobrazu. Las znikał na horyzoncie w szarozielonej mgle. Znowu podniosła do góry aparat.
Budka na szczycie wieży mogła pomieścić troje ludzi stojących obok siebie. Za szybą rozciągał się najbardziej dramatyczny i poruszający widok, jaki w życiu widziała. Signy poczuła, że w takiej scenerii ona nic nie znaczy. Samochód i telefon komórkowy stanowiły jej jedyną więź ze światem, w którym człowiek zapanował nad naturą.
Pochłonięta robieniem zdjęć, pod koniec drugiej rolki zdała sobie sprawę, że zapada zmierzch. Szybko schowała aparat do plecaka. Przerażona wysokością, próbowała nie patrzeć w dół dalej niż do następnego podestu. Dopiero gdy znalazła się w połowie drogi, odległość do ziemi przestała ją przerażać.
Westchnęła z zadowoleniem i rozejrzała się jeszcze raz dokoła, zanim pokonała kilka ostatnich stopni. Spojrzała w dół na polanę porośniętą trawą i krzakami - i zamarła, gdy przy samochodzie zobaczyła jakiś ruch. Jedną ręką chwyciła się metalowej poręczy, po czym się wychyliła. Przez chwilę nic nie było widać, potem coś w kolorze brązowawo-żółtej trawy zaczęło nabierać kształtu. Oponę samochodu, a potem uchylone drzwi, obwąchiwał duży kot.
Stanęła sparaliżowana strachem. Była pewna, że to kuguar. Widziała jego płowy grzbiet. Nagle uniósł łeb w górę, zobaczył ją i przysiadł na tylnych łapach. Może głośniej odetchnęła, poruszyła się. Patrzył na nią tak, jak patrzy drapieżnik na ofiarę, prosto w oczy. Nigdy w życiu Signy nie widziała tak zimnego spojrzenia.
Mocno ściskając poręcz, zaczęła wracać na górę, zastanawiając się gorączkowo, czy kuguary potrafią się wspinać. Posuwała się straszliwie wolno, nie chcąc tracić go z oczu. Musi jak najprędzej dostać się do budki. Nie może wrócić do samochodu. Będzie pewnie musiała przenocować w budce strażnika. Kuguary polują głównie nocą, a już zapada zmierzch. Dzięki Bogu, ma ze sobą komórkę, trochę jedzenia i picia, oraz ciepłe ubranie. Noce są teraz zimne. Cały czas miała do siebie pretensje o to, że nie odjechała stąd wcześniej.
Tymczasem wielki kot ruszył w jej stronę. I już nie miała wątpliwości, że potrafi iść po stopniach... Dwa ostatnie podesty przebyła biegiem, wpadła do budki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Ręce jej dygotały, gdy walczyła z zasuwą. W podłodze znajdowała się mała klapa, przez którą było widać, co się dzieje na dole. Kuguar patrzył w jej stronę, choć wątpiła, by mógł ją dojrzeć.
Usiadła na podłodze i oparła się o ścianę, zastanawiając się, co dalej. Nie może zejść. Nawet jeśli kuguar wkrótce odejdzie do lasu, może na nią czatować. Nie, musi przeczekać noc, potem wskoczyć do samochodu, kiedy słońce już będzie wysoko. No cóż, na pewno nieźle w nocy zmarznie. Już teraz czuła przenikliwy chłód.
Wyjęła z plecaka telefon komórkowy i notesik z adresami. Parę osób wiedziało o jej wyprawie. Nie spodziewała się, że ktoś przybiegnie jej na ratunek, po prostu chciała zawiadomić, gdzie się znalazła.
- Terri Carpenter, słucham - odezwał się w słuchawce wesoły głos koleżanki, gdy wystukała jej numer. Poczuła wielką ulgę.
- Terri? Tu Signy - powiedziała. - Utknęłam na wieży jako zakładniczka kuguara.
- Nie żartuj! - odezwała się dziewczyna po minucie ciszy. - A to dopiero numer!
Do jej uśpionego umysłu dotarł odgłos jadącego gdzieś w dole samochodu. Na dworze panowała atramentowa ciemność, jej maleńka kryjówka drżała w silnym wietrze. Signy siedziała na podłodze z kolanami podciągniętymi pod brodę. Choć ściany były solidne, w środku było zimno. Signy włożyła na siebie wszystko, co miała, łącznie z czapką i rękawiczkami.
Przez uchyloną klapę dostrzegła światła reflektorów. Ku jej zdumieniu ziemię pokryła cienka warstwa białego puchu. Dostrzegła migoczące płatki śniegu. Nie wiedziała, kto przyjechał. Dwóch mężczyzn wysiadło z samochodu terenowego, zostawiając włączone światła. Obaj mieli strzelby. Jeden z nich podszedł do landrovera i włączył reflektory, potem spojrzał w górę. To był Dan.
Poczuła przypływ ulgi.
- Dzięki Bogu...
Terri musiała zawiadomić go o jej przygodzie.
Dan ruszył na górę, niosąc latarkę, wiec podeszła do drzwi i zawołała go. Ucieszyła się, że nie musi spędzać tu nocy. Strach zaczął blednąc.
- Poczekaj na mnie! - odkrzyknął z dołu.
Stała w otwartych drzwiach, potem cofnęła się, by go przepuścić, oślepiona światłem latarki.
- No, Signy - powiedział, wchodząc do środka. - Podejrzewałem, ze narobisz kłopotów, jak tylko cię zobaczyłem.
- Dziękuję, że przyszedłeś - szepnęła, dzwoniąc z zimna zębami. - Nie chciałam cię tu ściągać. Mogłam zostać na noc. Mówiłam Terri o tym.
- I zamarznąć na śmierć? Przyciągnął ją do siebie i pocałował.
- Nie dzwoniłem do ciebie, bo podejrzewałem, że odprawisz z kwitkiem ekspedycję ratunkową. Jesteś bardzo uparta.
- Uparta? - zaprotestowała, ale pocałował ją znowu.
- Nie gadaj tyle - powiedział i nagle ją puścił. - Jest ze mną ochroniarz ze szpitala. Bardziej się martwi o samochód niż o ciebie, więc go odprowadzi. Ty wracasz ze mną. - Zabrzmiało to jak groźba.
Pozbierała w milczeniu swoje rzeczy i włożyła latarkę do plecaka.
- Chodźmy - powiedział i wziął ją za rękę. Powoli zeszli na dół, oświetlając sobie drogę latarką.
Na dole Dan przedstawił ją strażnikowi.
- Cześć. Cieszę się, że jesteś bezpieczna. Nie należy się zadawać z kuguarami.
Szlak do Brookes Landing pokrywał puszysty śnieg i teraz wszystko wyglądało inaczej. Na skraju wioski strażnik skręcił w kierunku szpitala, zaś Dan wybrał inną drogę.
- Zabieram cię do siebie - powiedział. - Musisz wziąć kąpiel i napić się czegoś gorącego - oświadczył.
Miał ponurą minę i w świetle ulicznych lamp wyglądał na wyczerpanego. Nie odpowiedziała mu, bo dygotała z zimna, mimo że otuliła się grubym wełnianym kocem. Było jej głupio, że jej wyprawa okazała się aż tak niefortunna. Zawsze musi coś zmalować!
Gdy znaleźli się w chacie, kazał jej usiąść przy kominku, a sam poszedł przygotować kąpiel.
- Mogę to zrobić, Dan - zaprotestowała. - Jestem ci bardzo wdzięczna, ale potrafię się o siebie troszczyć.
- Nie gadaj tyle - rzekł ponuro. - Nie przesadzaj z tymi podziękowaniami. I choć raz zrób, co ci każę. Ktoś w Afryce powinien był ci powiedzieć to samo. Nie znasz tej okolicy, ja tak.
- Za to znam drogę do łazienki - odparła cierpko.
- Proszę cię, przestań wreszcie tyle mówić - powtórzył tonem typowego, kostycznego Anglika. Może w chwilach stresu wracał do korzeni? Zdała sobie sprawę, że naprawdę musiał się bardzo o nią martwić.
- Tak mi przykro - rzekła, siadając na macie przed kominkiem i owijając się kocem.
- I słusznie! - rzekł ostro.
Jego złość nie przestraszyła jej. Przeciwnie, poczuła się rozpieszczana jak odnalezione cudem dziecko.
Czyżby Dan ją kochał? Nie chciała się nad tym zastanawiać. Dopiero teraz dotarła do niej w pełni groza sytuacji. Znowu miała szczęście. Może, tak jak kot, ma dziewięć żywotów...
Z zamkniętymi oczami próbowała się odprężyć, czując rozkoszne ciepło płynące z kominka, słuchając odgłosów płynącej do wanny wody i krzątaniny Dana w kuchni.
- Idź do łazienki - polecił po paru minutach - a ja przygotuję nam coś rozgrzewającego do picia.
Posłuchała go tym razem bez dyskusji. Najlepiej nie sprzeciwiać mu się, pomyślała, wiedząc, że złość mu jeszcze nie przeszła. Ruszyła do łazienki i z przyjemnością zanurzyła się w gorącej wodzie. Czuła, jak ciepło stopniowo wypełnia jej przemarznięte do szpiku kości ciało.
Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, była już rozgrzana. Szybko wygramoliła się z wanny i owinęła w prześcieradło kąpielowe.
- Proszę.
Dan zapukał jeszcze raz, po czym wszedł i podał jej kubek z parującym napojem.
- Wypij to - polecił, taksując ją wzrokiem.
- Dziękuję - mruknęła. - Naprawdę przepraszam za kłopot.
- Widzisz, ile zdołałaś dokonać w jeden dzień? - zauważył szorstko. - Przyniosę ci jakieś ubranie. Tylko już przestań mnie przepraszać.
- Ja... - zaczęła, ale Dan już zniknął, by po chwili wrócić z naręczem ubrań. Przyniósł jej piżamę, szlafrok i wełniane skarpety.
- Usiądź przy kominku, kiedy się ubierzesz. Przygotuję ci zupę. Pewnie jesteś głodna.
- Tak.
Gorące mleko z miodem i brandy było pyszne, i wypiła je do dna. Wkładając piżamę i szlafrok, poczuła się jak dziecko bawiące się w przebieranki. Musiała podwinąć rękawy i nogawki, żeby się nie potknąć.
Ogień wesoło buzował w kominku, kiedy znowu weszła do salonu. Dan przyniósł zupę, którą postawił na stoliczku. Zażenowana Signy nie mogła wykrztusić z siebie nic poza słowem „dziękuję”, ponieważ jej myśli i uczucia odbywały teraz przedziwną gonitwę. Tyle chciała Danowi powiedzieć, nie wiedziała jednak, od czego zacząć.
Dan sprzątnął puste naczynia, wrócił i ukląkł przy niej.
- Dobrze się czujesz? - zapytał.
Był bardzo zmęczony. Chciała dotknąć jego twarzy i powiedzieć, jak strasznie jest jej przykro, ale przecież zabronił jej przepraszać.
- Tysiąc razy lepiej. Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko - rzekła zachrypniętym głosem. - Pewnie nie możesz się doczekać, kiedy się pożegnasz z naszą grupą, prawda? Zwłaszcza ze mną. Wyglądasz na wyczerpanego...
- Czy to może stanowić zadośćuczynienie za śmierć Dominika Frasera, twoim zdaniem? - zapytał z cyniczną nutką w głosie.
- Wiem... nie zrobiłeś nic złego - powiedziała. - Pogodziłam się z tym... mniej więcej.
- Mniej czy więcej? - zapytał ironicznie. - Może potrafię coś na to zaradzić.
Kiedy pocałował ją, nie była na to przygotowana. Rozgrzana kąpielą, poczuła jeszcze większą falę gorąca przepływającą przez ciało i zamknęła oczy, rozkoszując się cudownym doznaniem. Uczuciem ulgi i bezpieczeństwa.
- Och, Dan - szepnęła, powstrzymując łzy, gdy się rozdzielili. Położyła się na podłodze w pomarańczowym blasku płomieni i zamknęła oczy. Teraz, gdy była bezpieczna, ogarnęło ją straszliwe zmęczenie. - Przytul mnie, proszę...
Wydawało się, że w tej chwili pragnęła jedynie znaleźć się w jego ramionach. Przestał być dla niej obcy. Wydawał jej się drogi i znajomy, jak również podniecający i bardzo, bardzo atrakcyjny...
Kiedy pocałował ją i otulił mocno ramionami, zarzuciła mu ręce na szyję i trzymała go kurczowo, jakby groziło jej utonięcie. Dan usiadł i przyciągnął ją do siebie. Położyła głowę na jego ramieniu, tak ze słyszała bicie jego serca i nierówny oddech. Oboje starali się zapanować nad sobą, znalazłszy się na granicy czegoś niezwykłego.
- Jesteś gotowa porozmawiać? - zapytał po paru minutach. - Bo chcę usłyszeć wszystko o Simonie Heatcote. Jest mnóstwo czasu. Jutro mam wolny dzień.
Signy otworzyła przed nim serce. Słowa padały, jakby od dawna czekały na otwarcie śluzy. Opowiedziała o swoim życiu w Londynie, pracy, kiedy niewiele jeszcze wiedziała o życiu. Mówiła o rodzinie, matce i dwóch braciach oraz ojcu, który był lekarzem rodzinnym w małym angielskim miasteczku i chciał niedługo przejść na emeryturę, bo był wiecznie zmęczony. No i o Simonie, wobec którego potrafiła nagle być obiektywna, a potem o Afryce i organizacji Pielęgniarki Światu.
Gdy umilkła, leżeli przytuleni do siebie. Zapanowała cisza, wypełniona przyjaznym milczeniem. Signy wiedziała, że wszystko nagle się zmieniło. Okres w jej życiu, kiedy nie wiedziała o istnieniu Dana Blake'a, wydawał jej się niezmiernie odległy.
- Masz trzy wyjścia, Signy - powiedział, patrząc jej głęboko w oczy. - Możesz spać na kanapie, w pokoju gościnnym. .. albo ze mną. - Obdarzył ją znajomym uśmiechem, któremu nie mogła się dłużej oprzeć.
- Nie chcę być sama - wyszeptała.
- Dam ci jeszcze jedną szansę, żeby się wycofać - dodał zduszonym głosem. - Mam zamiar zostać w łóżku cały dzień, nie odbierać telefonów, być wyłącznie dla ciebie. I spodziewam się, że ze mną zostaniesz.
Uśmiechnęła się i w końcu przyznała się do tego, z czym tak długo walczyła. Zakochała się w doktorze Blake'u i myśl, że mogłaby nie zobaczyć go już nigdy, stała się nie do zniesienia. Byłoby to niezgodne z naturalnym porządkiem rzeczy. Pocałowała go namiętnie, drżąca i pełna nadziei.
- Czy jest jakiś sposób, żebyśmy mogli spędzać ze sobą czas po zakończeniu kursu? - zapytał.
- Zawsze możemy znaleźć jakiś sposób - mruknęła, pławiąc się w absolutnym szczęściu.
- Kocham cię, więc mi pomóż - powiedział, przytulając policzek do jej policzka. - Nie chciałem się do tego przyznać. To bardzo komplikuje życie.
- Ja też cię kocham. To szaleństwo, prawda?
- I tak, i nie... - odparł. - Czy spędzisz ze mną Boże Narodzenie w mieście? Wiem, że chcesz dotrzymać towarzystwa koleżankom, ale może i dla mnie znajdziesz chwilę? Proszę.
Uśmiechnęli się do siebie, ich oczy przepełnione były miłością.
- Chodźmy najpierw do łóżka - zażartowała. - Potem ci odpowiem.
- Chcesz mnie sprawdzić? - Gdy się roześmiał, zmęczenie uleciało z jego twarzy.
Signy poczuła, jak się roztapia z miłości do niego. To cudowny mężczyzna, uczciwy, skromny, inteligentny, oddany, współczujący... Dan posiadał wszystkie cechy, których podświadomie szukała w mężczyźnie. Co więcej, był nieprzyzwoicie przystojny. Jego nos dodawał mu wyjątkowego uroku.
- A dlaczego nie? - roześmiała się.
- No dobrze.
W sypialni tylko chwilę zajęło mu uwolnienie jej z obszernego szlafroka, piżamy i wełnianych skarpetek. Kiedy się rozbierał, patrzyła na niego spod grubej kołdry, świadoma, że nareszcie jest dojrzałą kobietą.
Wyciągnęła do niego ramiona i wyszeptała:
- Co do Gwiazdki... zgoda.
- A potem?
- Czy będzie jakieś „potem”, Dan? - spytała, tuląc się do niego i czując przeszywający ją dreszcz rozkoszy.
- Mam nadzieję, Signy. Mam nadzieję...
Rano przyniósł jej herbatę do łóżka.
- Rozpieszczasz mnie. - Uśmiechnęła się nieśmiało, biorąc od niego kubek.
Usiadł na skraju łóżka i patrzył na nią. Na jego twarzy nie było już owego wyrazu zmęczenia. Wyglądał na wypoczętego, a oczy płonęły mu miłością.
Signy nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Świadomość, że kocha ją ktoś, kogo i ona kocha, wydawała jej się cudem. Instynktownie wiedziała, że jego miłość nie jest od czegoś uzależniona i że to nie będzie niedojrzałe, przelotne uczucie, lecz trwałe, głębokie i namiętne.
Ta noc była tego dowodem.
- Mam ukryte motywy - powiedział żartobliwie, nie odrywając od niej oczu.
- No, słucham...
- Zaproponowano mi pracę dla organizacji na Jamajce - oznajmił, wpatrując się w nią, jakby się obawiał, że mu zniknie. - Właściwie szukają dwóch osób, dwóch lekarzy, albo lekarza i pielęgniarki. Mają założyć przychodnię.
- Jesteś tym zainteresowany? A twoja praca tutaj?
- Znajdą się inni, którzy przejmą po mnie praktykę. Mogę pracować tu albo w Anglii... albo dla Lekarzy. Zawsze znajdzie się dla mnie miejsce. Zaczekam, rzecz jasna, dopóki Feliks nie podda się następnej kuracji... Nie zostawię go.
- Pojedziesz na Jamajkę? - zapytała. - Beze mnie? - Ta myśl wydawała się jej okrutna. - Chyba wrócę do Anglii...
- Woleliby małżeństwo - wyznał cicho. - Czy rozważyłabyś to, Signy?
- Och, Dan...
Czekał w napięciu na odpowiedź.
- Naprawdę szukają małżeństwa? - Zerknęła na niego spod oka.
- No, może niezupełnie - przyznał. Dotknął jej policzka i patrzył prosto w oczy. - Czy wyjdziesz za mnie? Kocham cię całym sercem i duszą. Pragnę być z tobą do końca życia, pragnę cię bardziej niż czegokolwiek w świecie...
Poczuła łzy pod powiekami.
- Och, Dan, wyjdę za ciebie...
Leżeli przytuleni do siebie, wiedząc, że to pierwsze chwile ich wspólnego życia. Signy słuchała deszczu bijącego o cedrowy dach, uszczęśliwiona, bezpieczna w ramionach Dana.
Czasami zdarzają się cuda, pomyślała. Miłość może przyjść w najmniej prawdopodobnych miejscach.