Zdrowy wspaniały świat?
Barbara Terlecka z Londynu
Pewien niemiecki prawnik z Monachium postanowił wytoczyć proces brytyjskiemu ministrowi rolnictwa. Domaga się on odszkodowania w związku z zagrożeniem chorobą Creutzfelda-Jakoba, czyli, jak się ją potocznie nazywa, „chorobą wściekłych krów”. Twierdzi, że rząd brytyjski - mimo ostrzeżeń ze strony niektórych specjalistów - nie wstrzymał eksportu zakażonej wołowiny do Niemiec. Jeśli sprawdzą się przewidywania części naukowców i liczba przypadków tej choroby zacznie gwałtownie wzrastać, podobnych procesów będzie zapewne więcej. W tym przypadku jednak osobliwość polega na czym innym. Otóż prawnik ten, jak na razie, cieszy się doskonałym zdrowiem. Oceną prawdopodobieństwa, że prędzej czy później dopadnie go choroba Creutzfelda-Jakoba, a co za tym idzie - ustaleniem wysokości ewentualnego odszkodowania zajmą się sądy i medycyna.
Na sprawę tę można spojrzeć z bardziej frapującej perspektywy i potraktować ją jako przejaw zmieniania się w ostatnich latach samego pojęcia zdrowia. W społecznej świadomości zdrowie zaczyna być rozumiane jako prawo należne każdemu człowiekowi, jako towar, który można, a nawet trzeba kupować, jako stan, który przez odpowiednią konsumpcję, styl życia i unikanie ryzyka można skutecznie kontrolować, a nawet programować.
KUPIĆ ZDROWIE
Jeżeli zdrowie rozumie się w ten sposób, najważniejsza rola medycyny polega już nie tyle na leczeniu, ile na skutecznej prewencji, najlepiej poprzez działania edukacyjne i kontrolne. Zdrowie staje się więc, jak stwierdzono w dokumencie Światowej Organizacji Zdrowia z 1977 roku - „czymś więcej niż tylko brakiem choroby lub niedyspozycji”. Podstawowym prawem i celem człowieka ma być osiągnięcie optymalnego stanu zdrowia społeczeństwa, co wymaga skoordynowanego wysiłku innych, poza służbą zdrowia, sektorów społecznych i gospodarczych. Dokument ten był wyrazem kształtującej się wówczas na Zachodzie i dyskutowanej jeszcze długo w latach 80. zupełnie nowej filozofii zdrowia. Nie jest zapewne dziełem przypadku, że ukształtowała się ona w czasie, kiedy do głosu zaczęli dochodzić zwolennicy ograniczania roli państwa w życiu społecznym, redukowania jego opiekuńczej roli na rzecz indywidualnego wyboru i osobistej odpowiedzialności obywatela. Po części podyktowana była również względami finansowymi: skuteczna prewencja ma prowadzić do zmniejszenia wydatków na leczenie w sensie tradycyjnym. W tak pojmowanym systemie państwo ma zapewniać prawo do zdrowia, a więc stwarzać odpowiednie warunki i sprzyjające zdrowiu środowisko, minimalizować zagrożenia, kształcić, promować pozytywne zachowania i informować. Wybór zaś należy do obywatela.
Filozofia ta świetnie wpisała się nie tylko w klimat polityczny, ale i kulturowy, dając doskonały upust konsumpcyjnym zapędom nowoczesnego rynku, podsycanego wiarą w to, że „zdrowe” życie można sobie kupić tak, jak kupuje się buty albo płaszcz w takim czy innym kolorze. Rynek troszczy się o „asortyment towarów”, a pomaga mu w tym ostra reklama. O wyborach konsumenta w coraz większym stopniu decyduje dziś właśnie aspekt zdrowotny. Wystarczy się przyjrzeć półkom w pierwszym lepszym supermarkecie. O ile jeszcze do niedawna tak zwana „zdrowa” żywność była domeną kilku sieci specjalistycznych sklepów, o tyle dziś roi się wprost od produktów, zachwalających swoje zdrowotne zalety. Ponieważ jednak zalety te bywają, zdaniem dietetyków, mocno przesadzone, już sama idea wolnego wyboru staje pod znakiem zapytania. Można nie wierzyć reklamie, szalenie trudno jest jednak całkowicie wyzwolić się spod jej wpływu, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi zdrowie, a reklama żeruje na potężnej, wspieranej przez instytucje państwowe i społeczne, promocji zdrowia. Reklama stwarza ponadto fałszywe poczucie bezpieczeństwa: „jeśli zjem wzbogacone o witaminy i żelazo płatki śniadaniowe firmy X, mogę jeść mniej warzyw i owoców”, albo „regularne ćwiczenia w siłowni zapewnią mi gładką skórę i smukłą sylwetkę”. Kiedy okazuje się, że tak być nie musi, pojawia się stres, poczucie winy i bezradności a nawet depresja.
pole minowe
Podsycany w ten sposób kult zdrowia i urody zbyt często prowadzi też do jeszcze groźniejszych uproszczeń. Skoro bowiem niektóre przypadłości, jak choroby serca czy rak, są rezultatem trybu życia, skoro można ich uniknąć, czy to rzucając palenie, czy stosując odpowiednią dietę, to chorzy sami, przynajmniej częściowo, ponoszą za nie odpowiedzialność. W roku 1993 w Wielkiej Brytanii lekarze skreślili z listy oczekujących na operację serca (tak zwany bypass) pacjenta, który wbrew zaleceniom nie rzucił palenia. Uznano, że w tej sytuacji zabieg nie będzie skuteczny i lepiej, by jego miejsce w kolejce zajął ktoś inny. Życie nieposłusznego pacjenta zostało sprowadzone do serii statystyk, z których istotnie wynika, że palenie sercu szkodzi. Ale ze statystyk wynika też, że szkodzić może również otyłość, albo że niebezpieczne może być przechodzenie przez ruchliwą ulicę, uprawianie niektórych sportów, jazda samochodem...
Wiadomo, że szkodliwe jest również tak zwane „palenie bierne”, czyli wdychanie papierosowego dymu z otoczenia. Niedawno londyńska prasa opisała przypadek lekarza, który skreślił z rejestru pacjentów, a więc praktycznie odmówił leczenia pewnej schorowanej, nie wychodzącej z domu staruszki, ponieważ w czasie wizyt w jej mieszkaniu, raz na kilka tygodni, przez kilka minut zmuszony był wdychać dym z papierosów. Ryzyko i jego własne prawo do zdrowia było w jego przekonaniu ważniejsze od powinności zawodowej. Ale przecież ten sam lekarz chodzi na pewno codziennie po mieście i, jak wszyscy inni, wdycha równie szkodliwe spaliny. Być może jeździ nawet samochodem, zatruwając spalinami innych. Gdzie kończy się zdrowy rozsądek a zaczyna obsesja?
Nie trzeba chyba zbyt wielkiej wyobraźni, by uprzytomnić sobie, do czego może prowadzić praktyka redukująca pacjenta do serii cyfr wyznaczonych poziomem mniej lub bardziej domniemanego ryzyka. Paradoksalnie więc, nader gorliwe wdrażanie medycyny prewencyjnej, przy przecenianiu znaczenia ryzyka i niedocenianiu pozostałych złożonych czynników, powiedzmy środowiskowych, stanowi zaprzeczenie całej filozofii zdrowia jako wspólnej odpowiedzialności zbiorowej i indywidualnej. Wybór jednostki ogranicza się po prostu do omijania odgórnie wyznaczonego „pola minowego”.
młodośĆ i siła
O tym z kolei, w jaki sposób niekontrolowana „policja zdrowia” potrafi czasem trywializować choroby, niesprawności i tragedie ludzkie, świadczyć może choćby niefortunny plakat, rozprowadzony kiedyś przy okazji kampanii zachęcającej do zapinania pasów w samochodach: „jeśli sądzisz, że pas ogranicza swobodę ruchu, pomyśl o wózku inwalidzkim...” W podobny sposób odstraszano od jazdy pod wpływem alkoholu. Można się zastanawiać, czy plakatami tymi skuteczniej zniechęcono do jazdy po pijanemu i bez pasów, czy też raczej do wózka inwalidzkiego i człowieka, który się nim, najczęściej nie z własnej winy, posługuje.
Siła koncepcji medycyny prewencyjnej polega na tym, że wkracza ona w każdą niemal dziedzinę życia: fizjologię, emocje, życie zawodowe i rodzinne, nawyki, konsumpcję, gospodarkę, naukę (zwłaszcza genetykę), etykę i tak dalej... Tym większa wydaje się więc potrzeba rozsądnego umiarkowania i świadomości zagrożeń związanych z najmniejszymi nawet potknięciami we wdrażaniu nowej filozofii zdrowia.
W języku angielskim funkcjonuje od niedawna nowy termin: healthism, którym określa się ciągoty do fanatycznej wiary w zbawienne skutki zdrowotnej inżynierii zachowań społecznych, kult zdrowia, młodości i siły. Wyznawców tej ideologii cechuje silne poczucie misji i przekonanie, że przy właściwym sterowaniu ludzkimi zachowaniami, można będzie zbudować nowy zdrowy wspaniały świat, nową Huxleyowską utopię.
Doświadczenia ostatnich kilku lat, zwłaszcza w najbardziej, wydawało się, zaawansowanej na tej drodze Ameryce, pokazują jednak, że wizja ta długo jeszcze pozostanie utopią. Mimo, a może właśnie na skutek agresywnej indoktrynacji, liczba palaczy wśród studentów amerykańskich zaczyna niepokojąco rosnąć. Tam, gdzie udało się zmniejszyć zachorowalność na jedne choroby, pojawiły się inne. Nie znaczy to oczywiście, że medycyna prewencyjna i nowe rozumienie zdrowia są zupełnie bezskuteczne. Chodzi tylko o to, by nie było tak, że „operacja się udała, ale pacjent zmarł”.
Autorka artykułu jest dziennikarką polskiej sekcji Radia BBC.