Bradbury, Ray Maly Morderca


RAY BRADBURY

May morderca

www.bookswarez.prv.pl

Nie potrafia powiedzie, kiedy dokadnie przyszo jej na myl, e jest zabijana. Byy jakie subtelne oznaki, jakie podejrzenia ostatnich miesicy, jakie sprawy gbokie niby przypyw morza. Byo tak, jakby patrzya na absolutnie spokojny pas bkitnych wód, jakby chciaa si w nich zanurzy i dostrzegaa, wanie w chwili gdy fala unosia jej ciao, e tu pod powierzchni yj potwory, stwory niewidoczne, opase, o chwytnych mackach i ostrych petwach, grone, przed którymi nie ma ucieczki.

Pokój falowa wokó niej w oparach histerii. Widziaa zawieszone nad sob ostre narzdzia. Syszaa gosy ludzi w sterylnych biaych maskach.. Nazwisko, pomylaa. Jak ja si nazywam?

Alice Leiber, nadpyna myl. Żona Davida Leibera. Lecz nie przynioso jej to spokoju. Bya samotna wród tych szepczcych cicho biaych fartuchów, samotna ze swym bólem, mdociami i strachem przed mierci.

Jestem mordowana na ich oczach. Ci lekarze, te pielgniarki nie zdaj sobie sprawy. David nie wie. Nikt nie wie oprócz mnie i... i zabójcy, maego mordercy.

Umieram i nie mog im powiedzie jak. mialiby si i mówili e majacz. Zobacz morderc, bd go tuli, polubi i nie pomyl, e jest odpowiedzialny za moj mier. Oto stoj przed Bogiem i czowiekiem, umierajca - i nie ma nikogo, kto by mi uwierzy. Wszyscy bd wtpi, uspokaja mnie kamstwami, zasypywa ignorancj, opakiwa mnie i ratowa mojego zabójc.

Gdzie jest David, zastanowia si; czeka na zewntrz, palc jednego papierosa po drugim i wsuchujc si w rzadkie ryknicia bardzo powolnego zegara?

Pot trysn z caego jej ciaa jednoczenie, a wraz z nim krzyk i cierpienie. Teraz. Teraz! Spróbuj mnie zabi, krzyczaa. Spróbuj, spróbuj, ale ja nie umr! Nie!

W jej wntrzu bya pustka. Prónia. Nagle nie czua bólu. Zmczenie. Ciemno. Po wszystkim, Byo ju po wszystkim. O Boe! Runa w dó, w czarn nico ustpujc miejsca nicoci i kolejnej nicoci i nastpnej i jeszcze jednej..

Kroki. Delikatne, zbliajce si kroki. Gosy ludzi starajcych si mówi cicho.

- pi - odezwa si daleki gos. - Prosz jej nie niepokoi.

Zapach tweedu, fajki, znajomego pynu po goleniu. Wiedziaa, e stoi przy niej David. A obok nieskazitelny zapach doktora Jeffersa.

Nie otwieraa oczu.

- Nie pi - powiedziaa cicho. To byo zaskoczenie, ulga e moga mówi, e nie bya martwa.

- Alice - powiedzia kto i wiedziaa, e to David znajduje si za jej zamknitymi powiekami, e to jego rce ciskaj jej zmczon do.

Chciaby zobaczy morderc, Davidzie, pomylaa. Po to tu przyszede, prawda?

David pochyla si nad ni. Otworzya oczy. Spojrzaa na pokój. Osab doni odsuna kodr.

Morderca patrzy na Davida Leibera spokojnymi bkitnymi oczami w czerwonej twarzy. Oczami, które skrzyy si gdzie w gbi.

- O rany! - zawoa wesoo David Leiber. - Jaki liczny chopak!

Dr Jeffers czeka na Leibera, gdy ten zjawi si w szpitalu, eby zabra do domu on i nowo narodzone dziecko. Wskaza mu fotel w swoim gabinecie, poda cygaro. Sam take zapali, usiad na krawdzi biurka i z ponur min wypuszcza dym. Potem odchrzkn, spojrza _Davidowi prosto w oczy i owiadczy:

- Twoja ona nie lubi tego dziecka, Dave.

- Co!?

- To byo dla niej cikie przeycie, ten poród. Przez najbliszy rok bdzie potrzebowaa wicej uczucia. Nie mówiem ci o tym ale na izbie porodowej wpada w histeri. Mówia dziwne rzeczy. No có, by moe ca spraw wyjani dwa pytania - zacign si cygarem. - Czy chcielicie tego dziecka, Dve?

- Tak. Planowalimy je. Razem. Alice bya taka szczliwa, kiedy w zeszym roku...

- Mmm... Wic to trudniejszy problem. Poniewa gdybycie nie planowali tego dziecka, mógby to by prosty przypadek matki, która nienawidzi samego macierzystwa. Ale to nie pasuje do Alice. - Dr Jeffers wyj cygaro z ust i potar doni policzek. - A zatem to co innego. By moe jakie utajone wspomnienie z dziecistwa, które teraz si ujawnio. Moe po prostu chwilowe zwtpienie i nieufno matki, która przeya wielki ból i przeczucie bliskiej mierci. Jeli tak, to czas powinien wkrótce wyleczy te rany. Ale jeeli sprawy nie wróc do normy, to wpadnijcie do mnie we trójk. Zawsze chtnie widz starych przyjació, prawda? Prosz, we sobie jeszcze cygaro dla... hm... dla dziecka.

Byo jasne wiosenne popoudnie. Wóz sun po szerokich, obramowanych drzewami alejach. Bkitne niebo, kwiaty, ciepy wiatr. David mówi bez przerwy, zapali cygaro i mówi dalej. Alice odpowiadaa krótko, cichym gosem, troch uspokojona podró. Lecz nie przytulaa dziecka na tyle mocno ani na tyle po matczynemu, by ukoi dziwny ból w duszy Davida. Mogo si zdawa, e trzyma porcelanow figurk.

Spróbowa serdecznoci.

- Jak mu damy na imi? - zapyta.

Alice Leiber -spogldaa na migajce za oknami drzewa.

- Nie decydujmy na razie - odpara. - Wolaabym zaczeka, a znajdziemy mu jakie wyjtkowe imi. Nie dmuchaj na niego dymem.

Jej zdania pyny monotonnie, bez adnej rónicy w tonie. Ostatnia uwaga nie zawieraa niepokoju ani wyrzutu zatroskanej matki. Po prostu zostaa wypowiedziana.

Zaniepokojony David wyrzuci cygaro przez okno.

- Przepraszam.

Dziecko leao, w zgiciu matczynego ramienia, a cienie soca i drzew raz po raz zmieniay jego twarz. Bkitne oczy otwieray si jak dwa wiee wiosenne kwiaty. Z jego ruchliwych, róowych warg dobiegay ciche mlanicia.

Alice spojrzaa na dziecko i David poczu, e dry wsparta o jego rami.

- Zimno? - zapyta.

- Chodno. Lepiej podnie szyb, Dave.

To byo co wicej ni chód. Zamylony zamkn okno.

Kolacja.

David Leiber przyniós malca z dziecinnego pokoju i usadowi go w niezwykej pozycji, wspartego o stos poduszek, w wieo kupionym dziecinnym krzeseku.

Alice w skupieniu obserwowaa ruchy swego noa i widelca.

- Jest jeszcze za may na krzeseko - zauwaya,

- Ale to tak przyjemnie, jak tu siedzi - odpar radonie Leiber. - Wszystko jest przyjemne. W biurze tak samo., Mam zamówie po same, uszy. Jeli nie bd uwaa, to zarobi w tym roku nastpne pitnacie tysicy. Oj, popatrz na Juniora! Zaplu si cay!

Wycign rk, by wytrze dziecku brod. Ktem oka zauway, e Alice nawet nie spojrzaa. Powoli odoy serwetk,

- Có, nie byo to pewnie szczególnie ciekawe - stwierdzi wróciwszy do swego talerza. By lekko zirytowany i to tumio inne argumenty. - Ale mona by oczekiwa, e matka zainteresuje si wasnym dzieckiem.

Alice gwatownie uniosa gow.

- Nie mów tak. Nie przy nim. Póniej, jeli ju musisz.

- Póniej? - krzykn. - Przy nim czy nie, co za rónica? - uspokoi si nagle, zastanowi, zrobio mu si przykro. - Ju dobrze. W porzdku. Wiem, jak to jest.

Po kolacji pozwolia mu zanie dziecko na gór. Nie powiedziaa, eby zaniós; pozwolia mu.

Kiedy wróci, staa obok radia. Suchaa muzyki, lecz nie syszaa jej. Miaa zamknite oczy, jak-by si zastanawiaa, wsuchiwaa w siebie.

I nagle bya przy nim, szybko i cicho; ta sama. Nic si nie zmienio. Jej wargi odnalazy go, zatrzymay. By oszoomiony. Nagle rozemia si gono. Teraz, kiedy dziecko byo na górze poza tym pokojem, znowu zacza oddycha, znów ya. Bya wolna. Szeptaa do niego, pospiesznie, bez koca.

- Dzikuj, dzikuj, kochanie. Za to, e jeste sob. Zawsze. Niezawodny, tak bardzo niezawodny!

Musia si rozemia.

- Ojciec powiedzia mi: "Synu, musisz dba o swoj rodzin".

Zmczonym gestem zoya na jego szyi swe ciemne, lnice wosy.

- Przedobrzye. Czasami chciaabym, eby znów byo tak jak wtedy, kiedy si pobralimy. adnej odpowiedzialnoci nic prócz nas samych. adnych... adnych dzieci.

Zbyt gwatownie chwycia go za rk. Nienaturalnie skupiona twarz zapona odmiennoci.

- Pojawi si trzeci element. Przedtem bya tylko ty i ja. Chronilimy siebie nawzajem. Teraz chronimy dziecko, lecz od niego nie zyskujemy ochrony. Rozumiesz? Kiedy leaam w szpitalu miaam czas na mylenie o rónych sprawach. wiat jest zy...

- Tak sdzisz? - przerwa.

- Tak. Ale broni nas przed nim prawa. A tam, gdzie nie ma praw, chroni nas mio. Moja mio osania ci przed krzywd, jak mogabym ci wyrzdzi. Jeste podatny na moje ciosy, przede wszystkim na moje, lecz mio to twoja tarcza. Nie czuj lku przed tob, gdy mio tumi twoje irytacje, nienaturalne instynkty, nienawici i niedojrzae odruchy. Ale... ale co z dzieckiem? Jest za mae, by zna mio albo prawa mioci, wiedzie cokolwiek... póki go nie nauczy-my. A do tego czasu jestemy wobec niego bezbronni.

- Bezbronni? Wobec dziecka? - odsun j od siebie i zamia si cicho.

- Czy dziecko zna rónic midzy zem i dobrem? - spytaa.

- Nie. Ale nauczy si.

- Ale dziecko jest tak niedowiadczone, amoralne, pozbawione sumienia... - argumentowaa. Potem przerwaa nagle i wypucia go z obj. - Ten haas! Co to byo?

Leiber rozejrza si.

- Nic nie syszaem.

- To stamtd - powiedziaa powoli, wpatrzona w drzwi do biblioteki.

Leiber przeszed przez pokój, otworzy drzwi, zapali i zgasi wiato.

- Nic nie ma - stwierdzi wracajc do ony. - Jeste zmczona. Marsz do óka, ale ju!

Zgasili wiato i w milczeniu ruszyli schodami w gór. Na pitrze zatrzymaa si.

- Mówiam gupstwa, skarbie. Wybacz. Jestem przemczona. Rozumia i powiedzia jej to.

Na chwil zatrzymaa si z wahaniem przy drzwiach pokoju dziecinnego. Potem gwatownie szarpna mosin klamk i wesza do rodka. Patrzy, jak podchodzi do óeczka - niezbyt ostronie; jak pochyla si i sztywnieje, jakby kto uderzy j w twarz.

- David!

Leiber podszed do óeczka.

Twarz dziecka bya jaskrawo czerwona i silnie spocona. Mae róowe wargi poruszay si. Jasnoniebieskie oczy wyglday, jakby kto wyciska je na zewntrz. Chopczyk macha drobnymi czerwonymi rczkami.

- Och, paka przed chwil - stwierdzi Leiber.

- Tak sdzisz? - Alice, osaba nagle, chwycia mocno porcz

óeczka. - Nic nie s  y s z a  a m. -

- Drzwi byy zamknite.

- Czy to dlatego tak ciko oddycha i ma zaczerwienion twarz?

- Oczywicie. Biedny maluch. Paka, zupenie sam po ciemku. Lepiej niech dzisiaj pi w naszym pokoju. Moe si znowu rozpaka.

- Rozpuszczasz go - stwierdzia.

Leiber wiedzia, e Alice przyglda si mu, jak przetacza óeczko do ich sypialni. Rozebra si bez sowa i usiad na brzegu óka. Nagle uniós gow, zakl pod nosem i pstrykn palcami.

-- Niech to diabli. Zapomniaem ci powiedzie. W pitek musz lecie do Chicago.

- Och, Davidzie - wygldaa jak maa, zagubiona dziewczynka. - Tak szybko?

- Odkadaem ten wyjazd przez dwa miesice i teraz sytuacja jest taka, e musz lecie.

- Boj si zosta sama.

- Do pitku bdziemy ,mieli now kuchark. Bdzie z tob przez cay czas. W razie czego wystarczy zawoa. Wyjad tylko na par dni.

- Jednak si boj. Nie wiem czego. Nie uwierzyby, gdybym ci powiedziaa. Chyba trac rozum.

Lea ju. Zgasia wiato; sysza, jak obchodzi óko dookoa, jak odsuwa kodr i wlizguje si do rodka. Poczu obok siebie ciepy, kobiecy zapach.

- Jeeli chcesz, ebym zosta jeszcze przez kilka dni, to moe mógbym...

- Nie - odpara bez przekonania. - Jed. Wiem, e to wane. Ja po prostu cay czas myl o tym, co ci mówiam. Prawo, mio i ochrona. Mio chroni ci przede mn. Ale dziecko... - odetchna gboko. - Co chroni ci przed nim, Davidzie?

Zanim zdy odpowiedzie, zanim zdy j zapewni, jak niemdre s jej obawy, wczya nocn lampk.

- Popatrz - wskazaa palcem.

Dziecko leao cakiem rozbudzone w swoim óeczku i wpatrywao si w niego uwanie i badawczo swoimi bkitnymi, oczami. wiato zgaso. Czul, jak dry przytulona do niego.

- To niezbyt adnie ba si czego, co urodziam - ciszya gos, mówia gwatownie, szorstko i szybko. - Ale on próbowa mnie zabi! Ley tam, sucha naszej rozmowy i czeka, a wyjedziesz, eby móg znowu spróbowa! Przysigam!

Zacza szlocha.

- Prosz ci - powtarza starajc si jako j uspokoi. - Przesta. Prosz.

Dugo pakaa w ciemnoci i uspokoia si bardzo póno. Draa jeszcze, lecz jej oddech sta si spokojny, ciepy, regularny. Drgna raz jeszcze i zasna.

On drzema.

I na moment przed tym, jak zaciyy mu powieki, nim zaton w gbokiej fali snu, do-sysza osobliwy cichy dwik czuwania i wiadomoci.

Gos maych, wilgotnych, róowo elastycznych warg.

Dziecko.

A potem - sen.

Rankiem wiecio soce. Alice umiechaa si.

David Leiber koysa swoim zegarkiem nad óeczkiem.

- Patrz, maluchu. Co byszczcego. Co adnego. Tak, tak. licznie byszczy.

Alice umiechna si. Kazaa mu rusza, lecie do Chicago, postara si by dzieln dziewczynk, nie ma si o co martwi.

Samolot odlecia na wschód z Leiberem na pokadzie. Byo duo nieba, duo soca, duo chmur, a potem Chicago wyskoczyo zza horyzontu. Leiber wpad w gorczk zamówie, planowania, przyj, wizyt, telefonów, kótni na konferencjach. W przerwach pospiesznie przeyka kaw, ale codziennie pisa listy i wysya telegramy mówice Alice i dziecku krótkie, mie, proste sowa. Wieczorem szóstego dnia wezwano go do telefonu. Los Angeles.

- Alice?

- Nie, Dave. Tu Jeffers.

- Doktorze!

- Nie denerwuj si, synu. Alice zachorowaa. Najlepiej wracaj pierwszym samolotem do domu. To zapalenie puc. Zrobi, co bd móg, chopcze. Niedobrze, e to tak krótko po porodzie. Potrzebuje teraz duo siy.

Leiber upuci suchawk na wideki. Hotelowy pokój rozpywa si i rozpada.

- Alice - powiedzia nieprzytomnie i ruszy do drzwi.

Samolot lecia na zachód, pojawia si Kalifornia i dla Leibera, ju w domu, nagle zmaterializowaa si leca w óku Alice. Dr Jeffers sta koo okna, a Leiber czu swoje stopy, jak przesuwaj si wolno, coraz bardziej i bardziej materialne, a kiedy stan przy jej óku, wszystko znów byo cae, trwae, rzeczywiste.

Nikt si nie odzywa. Alice umiechaa si blado. Jeffers zacz co mówi, lecz niewiele z tego docierao do Davida.

- Twoja ona jest zbyt dobr matk, synu. Bardziej martwia si o dziecko ni o siebie.

Policzek Alice drgn, a potem...

Zacza mówi. Nareszcie mówia tak jak matka. Ale... czy naprawd? Czy to nie cie gniewu, strachu, odrazy brzmia w jej gosie?

- May nie chcia spa - mówia Alice. - Mylaam, e jest chory. Lea w swoim óeczku i patrzy. A póno w nocy paka. Gono. Ca noc, do rana. Nie mogam go uspokoi. Nie mogam spa.

- Bya tak zmczona, e wpada w zapalenie puc - pokiwa gow Jeffers. - Ale teraz jest na-pchana po uszy sulfonamidami , i nic jej nie-grozi.

Leiber poczu, e sabnie.

- A dziecko? Co z chopcem?

- Zdrów jak ryba.

- Dzikuj, doktorze.

Jeffers poegna si, cicho otworzy drzwi i odszed. Leiber przysuchiwa si jego krokom.

- David!

Obejrza si syszc jej szept.

- To znowu dziecko - powiedziaa. - Próbowaam si przekonywa, jaka jestem gupia. Ale on wiedzia, e jestem osabiona po szpitalu. Wic krzycza caymi nocami. A kiedy nie krzycza, by zbyt spokojny. Gdy zapalaam wiato, lea i patrzy.

Leiber zadra. Pamita, e sam widzia dziecko czuwajce w ciemnoci. Czuwajce póno w nocy, kiedy dzieci powinny spa. Odepchn od siebie t myl. To byo szalestwo.

Alice mówia dalej.

- Chciaam go zabi. Tak, chciaam. Godzin po tym, jak wyjechae, poszam do jego pokoju i chwyciam go za szyj. Staam tak bardzo dugo i mylaam. Baam si. Potem przykryam mu twarz poduszk, odwróciam na brzuszek, przycisnam i wybiegam.

Próbowa jej przerwa.

- Nie, pozwól mi skoczy - powiedziaa szorstko, wpatrzona w cian. - Kiedy wyszam z pokoju, pomylaam: to takie proste. Dzieci codziennie' umieraj od zaduszenia. Nikt si nigdy nie dowie. Ale kiedy wróciam, eby zobaczy go martwego, on y! Tak, Davidzie, y; odwróci si na plecy, y, umiecha si i oddycha. Potem nie potrafiam ju go dotkn. Moe kucharka si nim zajmowaa, nie wiem. Wiem tylko, e jego krzyk nie pozwala mi zasn; zastanawiaam si po caych nocach, chodziam po pokojach, a teraz jestem chora - koczya ju. - To dziecko ley tam teraz, i obmyla sposób zabicia mnie.

To byo wszystko, na co wystarczyo jej si. Zamkna oczy i po chwili ju spaa. David Liber sta nad ni jeszcze przez dugi czas. Mózg zastyg w jego gowie. Nie drgna nawet jedna komórka.

Nastpnego ranka móg zrobi tylko jedno. Wkroczy do biura doktora Jeffersa, opowiedzia mu wszystko i sucha penych wyrozumiaoci tumacze lekarza.

- Rozwamy wszystko spokojnie, synu. To cakiem naturalne, e czasem matki nienawidz swoich dzieci. Jest na to specjalny termin: ambiwalencja. Zdolno do nienawidzenia kogo, kogo si kocha. Kochankowie czsto czuj do siebie nienawi, podobnie jak dzieci do matek.

- Ja nie nienawidziem swojej matki - przerwa Leiber.

- Nie przyznasz si do tego, to oczywiste. Ludzie nie chc przyznawa si do nienawici do swoich najbliszych.

- A wic, Alice nienawidzi swojego dziecka.

- Najlepiej uj to tak: ma obsesj. Posza o krok dalej ni zwyka, normalna ambiwalencja. Wini dziecko za ciki poród i za chorob. Dokonuje projekcji swoich problemów przerzucajc odpowiedzialno na pierwszy z brzegu obiekt, którego moe uy. Wszyscy to robimy. Potykamy si o krzeso i klniemy na meble, nie na wasn niezgrabno. Nie trafiamy w pik golfow i obwiniamy muraw albo kij. Mog ci tylko powtórzy to, co ju raz mówiem. Poszukaj sposobów okazania jej swojego uczucia. Postaraj si udowodni, jak nieszkodliwe i niewinne jest dziecko. Po jakim czasie Alice uspokoi si i pokocha je. Jeli nie przyjdzie do siebie w cigu mniej wicej miesica, to wpadnij. Polec ci jakiego dobrego psychiatr. A teraz le ju i przesta by taki ponury.

Nadeszo lato i sprawy stay si atwiejsze i bardzie normalne. Leiber nigdy nie zapomina by opiekuczym wobec ony. Ona z kolei chodzia na dugie spacery i wracaa do si. Rzadko zdarzay si jej wybuchy emocji.

A pewnego razu o pónocy, kiedy nagy letni wiatr szala wokó domu wstrzsajc drzewami niby lnicymi tamburynami, Alice obudzia si drca i wsuna w ramiona ma,

- Co jest w pokoju - powiedziaa. - Patrzy na nas. Zapali wiato.

- Przynio ci si - stwierdzi. - Ale i tak jest coraz lepiej. Ju dawno si nie baa.

Westchna, a on zgasi lampk. Wci trzyma j w ramionach mylc, jakim jest niezwykym i sodkim stworzeniem.

A usysza, e drzwi sypialni otwieraj si na kilkanacie centymetrów.

Nikogo przy nich nie byo. Otworzyy si bez powodu. Wiatr ucich.

Czeka. Zdawao mu si, e ley tak w ciemnoci przez godzin.

Potem, jakby z jkiem maego meteoru gincego w olbrzymiej, atramentowoczarnej otchani kosmosu, w pokoju dziecinnym zapakao dziecko.

To by delikatny, samotny dwik, gdzie pomidzy ciemnoci, oddechem kobiety w jego ramionach i wiatrem, znów zaczynajcym porusza koronami drzew.

Leiber policzy do pidziesiciu. Pacz trwa nadal.

Wreszcie, ostronie wysunwszy si z obj Alice, wsta z óka, woy pantofle i na palcach wyszed z pokoju.

Zejdzie na dó, myla zmczony, podgrzeje troch mleka i...

Ciemno usuna si spod niego. Jego stopa zelizna si i odskoczya. Odskoczya w pustk...

Wycign przed siebie rce i rozpaczliwie uchwyci si porczy. Jego ciao przestao pada. Zakl.

Potkn si o co mikkiego. To co zaszurao, spado o kilka stopni w dó i zatrzymao si. W uszach mu dzwonio, serce tuko si gdzie pod krtani, duszco i bolenie.

Dlaczego ludzie zostawiaj róne rzeczy porozrzucane po caym domu? Maca rk w poszukiwaniu przedmiotu, przez który nieomal zlecia na gow ze schodów.

Jego rka zamara w zaskoczeniu. Gono wcign powietrze.

To co trzyma, byo zabawk. Du, niezgrabn szmacian lal, któr kupi dla...

Dla d z i e c k a.

Nastpnego dnia Alice odwioza go do pracy.

W poowie drogi zwolnia, zjechaa na krawnik i zatrzymaa si. Potem spojrzaa na ma.

- Chc pojecha na wakacje. Nie wiem, czy dasz teraz rad, kochanie, ale jeli nie, to prosz, pozwól mi jecha samej. Na pewno znajdziemy kogo, kto zajmie si dzieckiem. Po prostu musz wyjecha. Mylaam, e wyrastam z tego... tego uczucia. Ale nie. Nie mog wytrzyma z nim w jednym pokoju. A on patrzy na mnie, jakby te mnie nienawidzi. Musz wyjecha, zanim co si stanie.

Wysiad, obszed samochód dookoa, kiwn rk, by si przesiada, i otworzy drzwi.

- Najlepiej bdzie, jak zobaczysz si z dobrym psychiatr. Jeeli on zaleci wakacje, dobrze. Ale to nie moe tak duej trwa. odek skrca mi si od tego. - Siad za kierownic i wczy silnik. - Ja poprowadz.

Opucia gow; z wysikiem powstrzymywaa zy. Spojrzaa na niego, kiedy hamowa koo biura.

- Dobrze. Zamów mi wizyt. Porozmawiam, z kim tylko bdziesz chcia, Davidzie.

Sta na krawniku i patrzy, jak odjeda, a wiatr rozwiewa jej dugie, lnice wosy. W chwil póniej zadzwoni z biura do Jeffersa i zaatwi wizyt u godnego zaufania psychiatry. To byo to.

Praca nie sza mu zbyt dobrze. Wszystkie sprawy pltay si i przez cay czas widzia Alice we wszystkim, na co popatrzy. Tak wiele swoich lków zdoaa mu przekaza. Waciwie przekonaa go, e dziecko jest jakie nienaturalne. Pod koniec dnia odczuwa ju tylko zmczenie, pulsujcy ból gowy i przemone pragnienie powrotu do domu.

Co by si stao, gdybym powiedzia Alice o tej lalce, o któr potknem si na schodach, zastanawia si w windzie. Boe, t o doprowadzioby j do histerii. Nie, nigdy jej nie powiem. W kocu to tylko przypadek.

By jeszcze jasny dzie, gdy wraca taksówk. Przed swoim domem w Brentwood zapaci kierowcy i wolno ruszy betonowym chodnikiem cieszc si wci padajcym z nieba wiatem dnia. Biaa kolonialna fasada domu robia wraenie dziwnie cichej i opuszczonej. Przypomnia sobie, e to czwartek, kucharka ma wychodne i Alice musiaa upichci co sama albo zje gdzie na miecie.

Odetchn gboko. Sysza samochody jadce alej, dwie przecznice dalej. Przekrci klucz w zamku.

Wszed, odoy kapelusz i neseser na krzeso, zacz zdejmowa paszcz i rozejrza si.

Gasnce wiato dnia spywao po klatce schodowej z okna w dachu. Tam gdzie padao, nabierao jaskrawych barw szmacianej lalki lecej w dziwacznej pozycji u stóp schodów.

Nie zwraca jednak uwagi na szmacian lalk.

Móg tylko patrze, nie rusza si i znów patrze na Alice. Leaa blada, z rkami wycignitymi w groteskowym, przerwanym gecie. Leaa u stóp schodów.

Nie ya.

W domu sycha byo jedynie uderzenia jego serca.

Alice nie ya.

Uniós jej gow, dotkn palców. Podniós ciao. Ale ona nie ya. Wypowiedzia jej imi, gono, wiele razy, i znowu próbowa tulc j do siebie odda jej troch ciepa, które utracia. Nie pomagao.

Wsta. Musia gdzie dzwoni; nie pamita. Nagle by na górze. Otworzy drzwi pokoju dziecinnego, wszed do rodka i pustym wzrokiem popatrzy na óeczko. Co gnioto go w odku. Widzia niezbyt wyranie.

Dziecko miao zamknite oczy, lecz jego twarz bya czerwona i mokra od potu, jakby pakao dugo i gono.

- Ona nie yje - powiedzia Leiber do dziecka. - Nie yje. Zacz si mia. Cigle jeszcze si mia, gdy wszed doktor Jeffers i mocno uderzy go w twarz.

- Przesta! We si w gar, synu.

- Spada ze schodów, doktorze. Potkna si o szmacian lalk i spada. Ja sam potknem si o ni poprzedniej nocy. A teraz... Lekarz chwyci go za ramiona i potrzsn.

- Doktorze, doktorze - powiedzia niezbyt przytomnie Leiber. - To zabawne. Zabawne. Wymyliem wreszcie imi dla dziecka.

Jeffers nie odpowiedzia.

Leiber podpar gow drcymi domi i owiadczy:

- Mam zamiar ochrzci go w przysz niedziel. Wie pan, jak mu dam na imi? Bd... bd go nazywa... Lucyfer!

Bya jedenasta w nocy. Przez dom przewino si mnóstwo dziwnych ludzi, którzy zabrali ze sob najwaniejsze: Alice.

David Leiber usiad w bibliotece naprzeciwko doktora.

- Alice nie bya szalona - powiedzia wolno. - Miaa powody, eby ba si dziecka. Jeffers westchn.

- Teraz sam wpadasz w ten wzorzec. Ona obwiniaa dziecko o swoj chorob, a teraz t y ob-winiasz je o jej mier. Alice potkna si o zabawk, pamitaj. Nie moesz mie pretensji do dziecka.

- Do Lucyfera?

- Przesta nazywa go Lucyferem! Leiber pokrci gow.

- Alice syszaa jakie haasy w nocy. Jakby kto nas szpiegowa. Chcesz wiedzie co to by-o? Powiem ci. To byo dziecko! Tak, m ó j syn! Czteromiesiczny, pezajcy noc ciemnym korytarzem, suchajcy naszych rozmów. Syszcy kade sowo! - Zapa za porcze fotela. - A kiedy zapalaem wiato... Dziecko jest mae. Moe si doskonale schowa za jaki mebel, za drzwi, pod cian, poniej poziomu wzroku.

- Przesta! - zada Jeffers.

- Pozwól mi powiedzie, co myl, bo zwariuj. Kiedy wyjechaem do Chicago, kto nie po-zwala Alice zasn, zmczy j i osabi tak, e dostaa zapalenia puc? Dziecko! A kiedy nie umara, próbowa zabi mnie. To byo proste: zostawi lalk na schodach, a potem krzycze tak dugo, a ojciec majc do tego paczu wstanie, eby zej na dó i podgrza mleko, i potknie si; Prymitywna sztuczka, ale skuteczna., Mnie si udao. Lecz Alice nie yje. David Leiber przerwa na chwil, na tyle dug, by zapali papierosa.

- Powinienem si zorientowa. Zapalaem wiato w rodku nocy, wiele razy, a on lea z otwartymi oczami. Wikszo dzieci pi prawie cay czas, bez przerwy. Ale nie t o. To czuwa i... myli.

- Niemowlta nie myl - przerwa Jeffers.

- Wic czuwa i robi to, co moe zrobi ze swoim mózgiem. Do diaba, co waciwie wiemy o mózgu niemowlaka? Mia powody, eby nienawidzi Alice; podejrzewaa, e jest tym, czym jest - na pewno nie zwyczajnym czowiekiem.

Leiber pochyli si w stron doktora.

- To wszystko si wie. Przypumy, e kilkoro dzieci z tych wszystkich milionów rodzi si takich, e natychmiast potrafi porusza si, widzie, sysze, myle. Wiele owadów jest samowystarczalnych od momentu narodzin. W cigu kilku dni przystosowuje si wikszo ssaków i ptaków. Maym ludziom potrzeba lat, zanim naucz si mówi i porusza na niepewnych nogach. Ale przypumy, e jedno dziecko na milion jest... dziwne. Urodzone z peni wiadomoci, instynktownie zdolne do mylenia. Czy nie byby to doskonay kamufla, znakomite maskowanie tego, co chciaoby zrobi? Mogoby udawa zwykego, sabego, paczcego, nic nie widzcego malucha. Zuywajc tylko troch energii potrafioby raczkowa po ciemnym domu i sucha. I jak atwo by mu byo podkada puapki na schodach. Jak atwo paka po caych nocach, eby zamczy matk. Jak atwo, podczas porodu, by tak blisko niej, e kilka zrcznych dziaa spowoduje zapalenie otrzewnej!

- Na mio bosk! - Jeffers zerwa si na nogi. - To co mówisz, jest odraajce!

- To, o c z y m mówi, jest odraajce. Ile matek zmaro przy porodzie? Ile wykarmio niezwyke mae niesamowitoci, w ten czy inny sposób przynoszce mier? Dziwne, czerwone stworzonka z mózgami, które dziaaj w szkaratnej ciemnoci, jakiej nie moemy si nawet domyla? Pierwotne mae mózgi, przepenione pamici gatunku, nienawici i okruciestwem. Pytam ci, doktorze, co jest na wiecie bardziej samolubnego ni dziecko? Nic! Nie istnieje nic tak egoistycznego, aspoecznego, samolubnego - nic!

Jeffers zmarszczy brwi i bezradnie pokrci gow.

Leiber odoy papierosa.

- Nie przypisuj dziecku duej siy. Tyle tylko, by sucha przez cay czas. By paka po nocach. To dosy; nawet wicej ni dosy.

Jeffers spróbowa artu.

- Wic to morderstwo. A morderstwo musi mie motyw. Wymyl jaki motyw dla dziecka. Leiber mia ju gotow odpowied.

- Czy jest co bardziej spokojnego, bardziej sennie szczliwego, zadowolonego, wypocztego, nakarmionego, zaspokojonego, nie znajcego kopotów ni nienarodzone dziecko? Nie. Unosi si w sennym mrocznym wirze bezczasowego cudu, ciepego poywienia i ciszy. Senne marzenie spowija jego wiat. I nagle jest skaniane do opuszczenia legowiska, zmuszane do wyjcia, wypychane w haaliwy, nieczuy, egoistyczny, nerwowy i bezlitosny wiat, gdzie musi polowa i ywi si tym, co upoluje, poszukiwa gincej mioci, która bya kiedy jego niezaprzeczalnym prawem, spotyka zamieszanie zamiast wewntrznej ciszy i zachowawczej drzemki. I noworodek odrzuca to. Odrzuca wszystkimi mikkimi, delikatnymi wóknami swego malekiego ciaa. Nienawidzi ostrego, zimnego powietrza, ogromnych przestrzeni, nagego odejcia znanych rzeczy. A kto odpowiada za to rozczarowanie, to okrutne zdjcia zaklcia? Matka. I tak dziecko ma kogo, kogo moe nienawidzi i nienawidzi ca moc swego maego umysu. Matka odepchna go, odrzucia. A ojciec nie jest lepszy. Jego te zabi! Na swój sposób te jest winien!

- Gdyby to, co mówisz, miao by prawd - przerwa mu Jeffers - to kada kobieta na wiecie mu-siaaby patrze na swoje nowo narodzone dziecko jak na co przeraajcego, co przyprawiajcego o dreszcze.

- A dlaczego nie? Czy dziecko nie ma doskonaego alibi? Chroni go tysice lat uznanych wierze medycznych. Ze wszystkich obserwacji wynika, e jest bezradne, za nic nie odpowiada. Dziecko rodzi si nienawidzc. I z biegiem czasu sprawy pogarszaj si zamiast polepsza. Niemowlciu powica si z pocztku sporo uwagi i troski. Ale czas mija i to si zmienia. Zaraz po urodzeniu dziecko dysponuje wielk si. Si zmuszajc rodziców do robienia rónych gupstw, kiedy si rozpacze albo zakaszle, do podskakiwania, kiedy krzyknie. Ale w miar jak mijaj miesice, dziecko czuje, e nawet ta sia wymyka mu si szybko, na zawsze, by nigdy ju nie powróci. Dlaczego nie ma si stara jej utrzyma? Dlaczego nie ma walczy o pozycj wtedy, kiedy przemawiaj za tym wszystkie okolicznoci? W przyszych latach bdzie za póno, by wyrazi swoj nienawi. Trzeba uderzy teraz. Gos Leibera by bardzo cichy, bardzo mikki.

- Mój may chopczyk, lecy noc w swoim óeczku, ze spocon, czerwon twarz, nie mogcy zapa tchu. Od paczu? Nie. Od upartego, bolenie powolnego wychodzenia z óeczka, od czogania si po dugich, ciemnych korytarzach. Mój may synek. Chc go zabi.

Jeffers poda mu szklank wody i kilka tabletek.

- Nikogo nie bdziesz zabija. Przepisz si dwadziecia cztery godziny, to moe zmienisz zdanie. Zayj to.

Leiber popi tabletki i pozwoli zaprowadzi si na gór do sypialni. Paka, kiedy doktor ukada go w óku.

Nastpnego ranka Jeffers podjecha pod dom Leibera. To by adny ranek i doktor przyby tu, by zaleci pacjentowi odpoczynek na wsi. Tamten pewnie bdzie jeszcze spa. Dosta do rodków nasennych, eby nie obudzi si przez co najmniej pitnacie godzin.

Jeffers przycisn dzwonek. adnej odpowiedzi. Suca jeszcze nie wrócia, za wczenie. Popchn frontowe drzwi, stwierdzi, e s otwarte, i wszed do rodka. Odoy walizeczk na najblisze krzeso.

Co biaego usuno si z pola widzenia - co jakby wraenie ruchu na szczycie schodów. Jeffers nie zwróci na to uwagi.

W domu mierdziao gazem.

Jeffers pogna na gór i wpad do sypialni Leibera.

Mczyzna lea nieruchomo na óku, a w pokoju a gsto byo od gazu uciekajcego z sykiem z otwartego palnika pod cian koo drzwi. Jeffers zakrci go, poodsuwa wszystkie okna i biegiem wróci do ciaa.

Byo zimne. Leiber nie y od kilku godzin.

Kaszlc gwatownie, z zazawionymi oczami doktor wybieg z pokoju. Leiber nie odkrci gazu sam. Nie móg. Te proszki go powaliy, nie obudziby si do poudnia. To nie byo samobójstwo. A moe jednak, moe istniaa cho minimalna moliwo?

Przez pi minut Jeffers sta nieruchomo w hallu. Potem podszed do drzwi pokoju dziecinnego. Otworzy je, wszed do rodka i pochyli si nad óeczkiem.

Byo puste.

Przez pó minuty sta przy nim koyszc si lekko, po czym powiedzia, nie zwracajc si do nikogo konkretnego:

- Te drzwi si zatrzasny. Nie moge wróci do óeczka, gdzie byby bezpieczny. Nie uwzgldnie zatrzanicia drzwi. Taki drobiazg jak drzwi moe zniszczy najlepszy nawet plan. Znajd ci gdzie w domu. Bdziesz si kry udajc, e jeste czym innym, ni jeste.

By oszoomiony. Pooy do na czole i umiechn si blado.

- Zaczynam mówi jak Alice i David. Ale nie mog ryzykowa. Niczego nie jestem pewien, ale nie mog ryzykowa.

Zszed na dó, otworzy swoj lekarsk walizeczk, wyj z niej co i ukry w doniach.

Co zaszelecio w gbi hallu. Co bardzo maego i bardzo cichego. Jeffers odwróci si gwatownie i zrobi kilka pewnych, szybkich kroków przed siebie.

- Musiaem operowa, by sprowadzi ci na wiat. A teraz mog chyba operowa, by...

Ray Bradbury



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bradbury, Ray Maly Morderca 2
Bradbury Ray Maly morderca
Bradbury Ray MaƂy morderca
Bradbury Ray MaƂy morderca
Bradbury Ray MaƂy morderca
Ray Bradbury Maly Morderca
Maly morderca (2)
bradbury ray lets all kill constance
Bradbury Ray K jak Kosmos
Bradbury Ray 451 Fahrenheita
Bradbury Ray Jaki potwor tu nadchodzi
Bradbury Ray Poczwarka i inne
Bradbury, Ray A Scent of Sarsaparilla
Bradbury, Ray The Dragon
Bradbury, Ray Fenix brillante
Bradbury Ray 451 Fahrenheita
Bradbury, Ray Short Stories

więcej podobnych podstron