Dailey Janet Otwórz swoje serce


Janet Dailey OTWÓRZ SWOJE SERCE

Rozdział l

- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze, pani doktor, ale mam kłopot. - Męski głos w telefonie brzmiał z irlandzka.

Rebeca Barclay jeszcze na wpół drzemała. Powoli docierało do niej znaczenie słów. Och, nie! Już żadnych nagłych wypadków, błagam... Zerknęła na budzik przy łóżku: była trzecia w nocy.

- Co się stało? - zapytała z rezygnacją. Lubiła Neila O'Briena i w innych okolicznościach jego telefon by ją ucieszył. Był dobrym gospodarzem i umiejętnie opiekował się swoimi zwierzętami. Rebeca zdawała so­bie sprawę, że nie wzywałby jej bez potrzeby. Tyle tylko, że tej nocy wolałaby już nigdzie nie jechać.

- Mam śliczną kózkę, która się akurat pierwszy raz koci. Najwyraźniej coś jest nie w porządku - odparł Irlandczyk. - To trwa już godzinami i wcale nie po­suwa się naprzód.

Poród u kozy! Tylko tego brakowało. W swej na­iwności Rebeca łudziła się, że to może nic poważnego, tymczasem w środku nocy nie wzywano jej przecież do prostych, nieskomplikowanych przypadków. Z wy­siłkiem zdobyła się na wesołość, choć musiała ona za­brzmieć nieszczerze.

- Z przyjemnością wyjdę z domu, panie O'Brien. Przyjadę najszybciej, jak się da - powiedziała.

Bez taryfy ulgowej, skonstatowała Rebeca, odkła­dając słuchawkę i z trudem zwlekając się z łóżka. Od poprzedniego wezwania zdołała przespać zaledwie go­dzinę.

O północy wyrwał ją ze snu telefon spanikowanego właściciela kota. Kiedy próbowała dotrzeć pod wska­zany adres, okazało się, że to nie tylko daleko, ale i na zupełnym odludziu. Ważący blisko piętnaście ki­logramów czarny kocur o imieniu Butch przypominał raczej panterę niż zwykłego, domowego kota. Dwie godziny zajęło jej doprowadzenie do porządku jego uszu pokiereszowanych w walce z najwidoczniej je­szcze większym i groźniejszym osobnikiem, a na le­wym kciuku nadal miała ślady jego ostrych zębów.

Tak się pechowo składało, że w miasteczku San Carlos jedynie Rebeca składała wizyty domowe u cho­rych zwierząt. Inni weterynarze woleli przyjmować u siebie, i to w określonych godzinach. W tej sytuacji co najmniej kilka razy w tygodniu nocne telefony wy­rywały Rebece ze snu.

Właściwie dlaczego tak bardzo chciałam zostać we­terynarzem? - zadała sobie w duchu retoryczne pyta­nie, wkładając dżinsy i flanelową koszulę, które nie­dawno z siebie zdjęła. Czy nie chodziło o to, żeby po­magać zwierzętom, zmniejszać ich cierpienie, leczyć? Ach, do licha z całym tym altruizmem, w tej chwili nie miała ochoty oglądać już ani jednej kosmatej mord­ki co najmniej przez miesiąc. Chwyciwszy ukochany wełniany sweter i torbę pełną leków i narzędzi chirurgicznych popędziła do swej starej, rozklekotanej fur­gonetki.

Zatrzymała się na moment, żeby odetchnąć pełnym aromatów powietrzem kalifornijskiej nocy. Delikatny zapach rosnącego koło domu jaśminu mieszał się z upojną wonią kwitnącego drzewka pomarańczy. Noc była cicha i jak na lato nadspodziewanie chłodna. Mocniej otuliła się swetrem i wskoczyła do samocho­du. Szosa przed jej domem była zupełnie pusta. Mia­steczko San Carlos pogrążone było we śnie... z wyjątkiem jej samej, Neila O'Briena no i tej biednej kózki, która mozoliła się, by urodzić swoje pierwsze dziecko.

- Zaraz tam będę, malutka, wytrzymaj jeszcze tro­chę, pomoc już się zbliża - szepnęła Rebeca, wyjeż­dżając mocno zniszczoną furgonetką na szosę.

W dziesięć minut później Rebeca była już w Casa Celina, dobrze prosperującej posiadłości na północnym skraju miasta. Olbrzymi, zbudowany w stylu hiszpań­skiej hacjendy, pomalowany na biało dom przybrał w świetle księżyca niebieskawy odcień. Na tle ciemne­go nieba odcinała się czerwona dachówka, a filary pod­cieni obejmowały pnącza róż.

Rebeca dobrze znała to miejsce. Jako dziecko spę­dziła wiele radosnych godzin, bawiąc się tutaj, pene­trując zakamarki starego domu i zabudowań gospodar­skich, biegając po ogrodzie i sadzie. W rodzinie Flores było pięć córek, a ona przyjaźniła się z nimi wszy­stkimi.

Lata mijały, dziewczęta dorosły, wyjechały na stu­dia, zaczęły pracować, powychodziły za mąż. W końcu dom rodzinny opuściła najmłodsza Gabriella. Ubiegłej zimy, czując się zbyt osamotnieni w swej wielkiej po­siadłości, Jose i Rosa Flores sprzedali Casa Colina i przenieśli się do miasta.

Nowi właściciele okazali się odludkami. Nie tylko Rebeca nic bliższego na ich temat nie wiedziała. Nawet plotkarki w miasteczku niewiele mogłyby o nich po­wiedzieć, unikali bowiem sąsiadów i nie kwapili się do nawiązywania znajomości. Ucieszyła ją wiadomość, że zatrzymali Neila O'Briena jako zarządzającego ma­jątkiem i jego żonę Bridget w charakterze gospodyni. Oboje, przepracowawszy u Floresów dwadzieścia lat, wiedzieli więcej o Casa Colina niż ktokolwiek inny. Rebeca bardzo lubiła tę parę i dobrze czuła się w ich towarzystwie. Podziwiała sposób, w jaki Neil odnosił się do zwierząt - pełen miłości i troski, a jednocześnie całkowicie profesjonalny. W stosunku do ludzi Neil był także przyjacielski i niemal każdego witał uśmie­chem. Jego żona zachowywała się równie sympatycz­nie; każdego, kto odwiedzał Casa Colina, częstowała irlandzką herbatą i pysznymi ciasteczkami własnej ro­boty.

Rebeca czuła się na terenie posiadłości niemal jak u siebie. Nie wstępowała nawet do domu; Neil z pew­nością był w oborze razem z kozą, a Bridget prawdo­podobnie spała. Skierowała się więc od razu ku bu­dynkom gospodarskim. Zaparkowała, wyskoczyła z samochodu i pośpieszyła tam, gdzie w okienku obo­ry paliło się światło. Miała nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.

O'Brien klęczał przy małej, białej kózce, która le­żała na boku na wiązce słomy. Była to koza rasy ulu­bionej przez Rebece, odznaczającej się przyjaznym, wesołym usposobieniem i długimi, zwisającymi usza­mi. Zwierzę z trudem łapało powietrze, prężąc się w kolejnych skurczach. Wysiłki te jednak były jak do­tąd bezskuteczne.

Skupiwszy całą uwagę na wyczerpanej kozie, Rebeca nie zauważyła małej dziewczynki, która siedziała skulona w kącie obory z kolanami podciągniętymi pod brodę. Duże niebieskie oczy szkliły się od łez.

- Jak długo już trwa poród? - zapytała Rebeca. Uklękła przy kozie i przesunęła dłonią po jej wzdętym brzuchu. Zwierzę drżało ze zmęczenia i lęku; widać było, że jest u kresu sil. Rebeca poczuła jednak jeszcze coś, co napełniło ją nadzieją - koźlątko się poruszyło. Istniała więc szansa, że wszystko dobrze się skończy i dla matki, i dla maleństwa.

- To trwa już od rana - wyjaśnił Neil, wyciągając z kieszeni kombinezonu dużą czerwoną chustkę i ocie­rając z czoła pot, mimo że noc była chłodna. - Jak pani sama widzi, akcja porodowa wcale się nie posuwa. Coś musi być nie w porządku.

- Na pewno. - Rebeca wyciągnęła z torby tubę antyseptycznej maści.

- Słabnie z każdą chwilą - powiedział Neil z wyraźnym zaniepokojeniem. Wyglądał na znużonego i po raz pierwszy Rebeca uprzytomniła sobie, że Neil O'Brien się starzeje. Na czerstwej, pokrytej piegami twarzy pojawiły się zmarszczki, a rude włosy były poprzetykane siwizną.

- Hilda to taka miła kózka, nie chciałbym jej stracić - dodał głaszcząc długie, jedwabiste uszy.

Z odległego kąta obory dobiegło Rebece czyjeś łka­nie; odwróciła się i dopiero teraz zobaczyła siedzącą w mroku dziewczynkę.

- Hilda umrze... prawda, pani doktor? - zapytało dziecko, płacząc rzewnymi łzami. - Czułam, że zdarzy się coś okropnego, no i miałam rację.

Rebeca podeszła do małej i przyklękła koło niej na wiązce słomy.

- Mam na imię Rebeca, a ty?

- Katie - odparła dziewczynka, pociągając nosem.

- No więc, Katie, myślę, że nie musisz tak bardzo martwić się o Hildę. Miałam do czynienia z podobny­mi przypadkami i przekonałam się, że zazwyczaj wszystko dobrze się kończy - powiedziała Rebeca, ła­godnie głaszcząc dziewczynkę po czarnych, sięgają­cych ramion włosach.

- Naprawdę? - Katie z trudem powstrzymała łkanie.

- Będzie dobrze, sama się przekonasz.

Rebeca wróciła do Neila i do kozy. Zawinęła rę­kawy, wysmarowała ręce antyseptycznym kremem aż po łokcie, po czym naciągnęła długie chirurgiczne rę­kawiczki.

- Zaraz sprawdzę, co się tam dzieje - powiedziała.

Zwierzę leżało nieruchomo, zbyt słabe, aby prote­stować. Już po chwili Rebeca zorientowała się w sy­tuacji.

- Mamy bliźniaki - stwierdziła. - Ten pierwszy to duża sztuka i to właśnie on tak utrudnia akcję poro­dową.

- Co chce pani zrobić? - zapytał Neil.

- Chcę go przekręcić, żeby miał lepsze ułożenie, a potem trochę mu pomogę.

Rebeca zabrała się do dzieła najdelikatniej, jak umiała. Hilda widocznie wyczuła, że coś się zmieniło, i zachęcona zaczęła znowu przeć z całą siłą. Już po paru minutach Rebeca odebrała pierwsze koźlę. Tak jak przewidywała, było wielkie i z wyjątkowo dużą głową; ciężkie przejścia, jakie miało za sobą, nie po­zostawiły na nim żadnych widocznych śladów. Prychnęło z dezaprobatą, kiedy Rebeca czyściła mu nos i pyszczek ze śluzu.

Chwyciwszy garść słomy, Neil zaczął energicznie wycierać nią malca. Hilda zabeczała i odwróciła gło­wę, żeby lepiej przyjrzeć się swemu pierworodnemu.

Rebeca kątem oka dostrzegła, że Katie wstała ze swego miejsca pod ścianą i pomału zbliżała się do nich.

- Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - zapytała. Już nie płakała. Oczy miała wielkie i okrągłe ze zdzi­wienia.

- To koziołek - odparła Rebeca. - Piękny, dorodny koziołek. Za rok wolałabym raczej nie mieć z nim do czynienia.

- Och... miałam nadzieję, że to będzie dziewczyn­ka. - Katie była zawiedziona.

Neil roześmiał się i popchnął koziołka w stronę matki, ta obwąchała go z ciekawością i zaczęła pie­czołowicie wylizywać.

- Biedna Katie - rzekł - obiecałem jej jedno z młodych, jeśli tylko urodzi się kózka.

- Cóż, jest jeszcze jedno w brzuchu i zaraz się do­wiemy, czy to kózka czy drugi koziołek - zauważyła Rebeca.

Katie wyzbyła się już nieśmiałości i uklękła obok Rebeki na słomie. Małą, dziecinną rączką pogłaskała kozę po brzuchu.

- Wszystko w porządku, Hildo, ta miła pani doktor zaopiekuje się tobą - powiedziała łagodnym, kojącym tonem.

- Tak - odezwał się niski głos gdzieś za nimi - zdaje się, że sytuacja została opanowana.

Rebeca spojrzała przez ramię i aż wstrzymała od­dech - nigdy jeszcze nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Po czarnych włosach i błękitnych oczach zorientowała się, że to ojciec Katie. Rosła, barczysta postać niemal wypełniła drzwi. Rebeca nie miała jed­nak teraz czasu, żeby o nim myśleć. Drugie koźlątko mogło się teraz spokojnie urodzić, bo jego przerośnięty braciszek nie stał mu już na przeszkodzie. Kiedy zo­baczyła maleństwo, ogarnął ja niepokój. Było znacz­nie mniejsze niż pierwsze i leżało na słomie jakby bez życia.

Sprawnie oczyściła mu nozdrza i pyszczek, po czym zaczęła wycierać je ręcznikiem, zdając sobie sprawę, że trzeba się spieszyć. Neil rozcierał zwierzęciu nogi.

- No, maleństwo, proszę cię - szeptała Rebeca - musimy cię uratować, no, oddychaj... proszę... zrób to dla mnie...

Zauważyła, że to kózka, i serce jej się ścisnęło. Gdyby nie przeżyła, Katie byłaby zrozpaczona.

Rebeca miała właśnie przystąpić do masażu serca, gdy zwierzątko drgnęło - odetchnęło i wierzgnęło tyl­nymi nóżkami.

- Dochodzi do siebie, i to tylko dzięki pani! - po­wiedział Neil, a twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. Skoczył na równe nogi, porwał Katie w objęcia, uniósł ją do góry i mocno uściskał.

- I to jest dziewczynka! - powiedziała Katie, kiedy już postawił ją na ziemi. - To kózka... i będzie dla mnie!

- Tak jest, Katie - odparł Neil. - Śliczna kózka dla ślicznej dziewczynki.

Hilda zabeczała i obwąchała swoje drugie koźlę. Wyglądała już teraz na spokojną i zadowoloną. Bliźniaki, starannie wylizane przez matkę, zaczęły przepychać się w poszukiwaniu mleka.

Rebeca usiadła na słomie i z przyjemnością obser­wowała tę scenę. To właśnie takie chwile nadawały sens jej pracy. Miała poczucie, że dobrze wywiązała się z zadania. Udało jej się pomóc Hildzie, koźlęta były już bezpieczne, Katie i Neil przejęci narodzinami, a oj­ciec Katie...

Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy i jemu udzielił się ich radosny nastrój, lecz ze zdumieniem stwierdziła, że marszczy brwi z niezadowoleniem.

Podszedł bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się małej kózce.

- Ta koza to karlica - powiedział - nie wydaje mi się, żeby była zwierzęciem właściwym dla dziecka.

- Ona jest aż za... za... dobrym zwierzęciem. Chcę, żeby była moja - odezwała się Katie. Wpatry­wała się w ojca prosząco, ale w jej błękitnych oczach kryła się złość. - I ona nie jest żadną karlicą... co­kolwiek to oznacza. Jeżeli to jest coś złego, to nie ma z nią nic wspólnego!

Rebeca z trudem panowała nad sobą. O co temu człowiekowi chodziło? Czyżby był pozbawiony serca? Dlaczego świadomie psuł taką wspaniałą chwilę?

- Karlica to taka koza, która urodziła się za mała i słabowita - wytłumaczył córeczce. - Często się zda­rza, że są kalekie i w związku z tym trudno się nimi opiekować. Poza tym nawet nie wiesz, czy przeżyje.

- Bardzo przepraszam, panie... - Rebeca nie mog­ła już tego wytrzymać.

- Stafford, Michael Stafford - podpowiedział.

- Panie Stafford... rozumiem, że chciałby pan, aby córeczka opiekowała się zdrowym zwierzęciem, ale chociaż kózka jest mała, nie ma żadnego powodu przy­puszczać, że nie przeżyje.

- Doprawdy? - Spojrzał na nią zimno, najwyraźniej miał jej za złe wyrażanie opinii, o którą nie prosił. - Czy może pani to zagwarantować, pani doktor?

- Nie mogę oczywiście zagwarantować, że zwierzę będzie zawsze zdrowe, panie Stafford. Tego nigdy nie można gwarantować - odparła Rebeca, nie pojmując jego zachowania.

- No właśnie - odpowiedział i Rebeca dosłyszała w jego głosie złość. Co sprawiło, że ten człowiek stał się tak nieczuły?

Spojrzała na Katie i w jej oczach wyczytała cier­pienie.

- Panie Stafford - zaczęła jeszcze raz, zdobywszy się na cierpliwość i wyrozumiałość - jestem naprawdę przekonana, że ta koza jest zdrowa, chociaż nieduża. Jeżeli pozwoli pan Katie ją zatrzymać, obiecuję, że na­uczę pańską córeczkę, jak trzeba się nią opiekować. W razie komplikacji proszę mnie wezwać, a zaraz przyjadę.

- Dobrze, tato? Doktor Rebeca uważa, że wszystko jest w porządku. Pozwól mi zatrzymać tę kózkę, pro­szę, proszę, proszę - błagała Katie, chwyciwszy ojca za rękę.

Michael Stafford milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się córce. Rebeca nie rozumiała, jak moż­na oprzeć się spojrzeniu błękitnych oczu dziewczynki - ona by nie potrafiła. Okazało się, że jej ojciec także nie był w stanie. Łagodnie uwolniwszy rękę z uścisku Katie, skierował się ku wyjściu.

- Zgoda - powiedział odchodząc - skoro pani do­ktor uważa, że wszystko jest w porządku, to widocz­nie ma rację. Na pewno więcej wie na ten temat niż ja. Oby się tylko nie pomyliła - dodał ironicznym tonem.

Rebeca zbytnio się tym nie przejęła. Dobrze, że Ka­tie będzie miała wymarzoną kózkę. Neil pomógł jej zebrać rzeczy i spakować do torby. Zrobiła, co do niej należało, i mogła już wracać do domu. Pożegnała się, ale w drzwiach odwróciła się jeszcze, obrzucając spoj­rzeniem boks, w którym zostawiła Hildę wraz z po­tomstwem. Katie obejmowała swą kózkę za szyję i z rozanieloną miną szeptała jej do coś do ucha.

Ledwie Rebeca zdążyła przekroczyć próg salonu piękności, wypadło na nią kudłate stworzenie o imie­niu Twinkle. Ostatnim razem, kiedy tu była, psina mia­ła sierść całkiem białą, teraz jednak przybrała jakiś szczególny odcień lawendy. Rebeca widywała już róż­ne zwierzęta, ale nigdy nie zdarzyło jej się spotkać fioletowego pekińczyka. Zaczęła się domyślać, co mogło być przyczyną tajemniczego podrażnienia skóry u Twinkle, o którym jej właścicielka opowiadała przez telefon.

- Och, Twink - Rebeca przyklęknęła na jedno ko­lano i pogłaskała suczkę - co ta Betty Sue zrobiła ci tym razem?

Psina tylko jęknęła w odpowiedzi i żałośnie prze­wróciła oczami.

- No rozumiem, rozumiem... - Mokry psi nos do­tknął policzka Rebeki. - Próbowałam, Twink, ale wiesz przecież, jaka jest Betty Sue. Ale, ale, gdzie ona się podziewa? - . spytała, rozglądając się po pustym salonie.

Drzwi od zaplecza otworzyły się z rozmachem i do środka wkroczyła młoda kobieta w jaskraworóżowym fartuszku, wnosząc ze sobą zapach płynu do trwałej i lakieru do paznokci. Rebeca nie była wcale zdziwio­na, widząc, że Betty Sue, ostatnio platynowa blondyn­ka, miała dziś włosy ufarbowane na dokładnie ten sam co u suczki odcień lawendy. Betty Sue nie była w sta­nie zaskoczyć Rebeki, no, ale ona też pochodziła z Hollywood i to było pewne wytłumaczenie.

- Cześć, kochanie - wykrzyknęła, ściskając Rebece serdecznie. - No widzisz, maleńka, jest już nasza miła pani doktor...

- Daj spokój - odezwała się Rebeca z przyganą w głosie. - Usiłujesz mi schlebiać, bo wiesz, że jestem na ciebie zła.

- Jesteś na mnie zła? Ale za co? - Betty Sue za­mrugała sztucznymi rzęsami.

- Nie słuchałaś wcale tego, co ci mówiłam ostatnim razem.

- Nieprawda, oczywiście, że słuchałam, ja...

- W takim razie nic do ciebie nie dotarło. Mówiłam ci, żebyś przestała eksperymentować z tym nieszczęs­nym stworzeniem.

- Ale... ale ja... nigdy nie zrobiłabym Twinkle cze­goś, czego nie wypróbowałabym na sobie... - wyją­kała.

Rebeca zmierzyła Betty Sue od stóp do głów, re­jestrując wzrokiem jej poddawane najróżniejszym za­biegom włosy, lśniące od lakieru paznokcie i grubą warstwę makijażu. Betty nie należała do piękności i prawdopodobnie mało było takich zabiegów kosme­tycznych, których by nie zastosowała.

- Betty Sue, musisz skończyć z tymi bzdurami. Dość już mam leczenia dolegliwości, które ty sama powodujesz. Pamiętasz, jak malowałaś jej pazurki la­kierem w sprayu i...

- Ale dla niej to była frajda.

- Niewątpliwie, Betty Sue, o mało się nie udusiła od tych oparów! A przypominasz sobie może, jak usi­łowałaś ją upiększyć tymi wszystkimi koralikami i piórkami, które potem wplątały jej się w sierść, aż musiałam je wycinać i zupełnie to nieszczęsne stwo­rzenie ogolić. Przez całą zimę biegała goła jak szczur.

- No, przecież zrobiłam jej na drutach sweterek.

- Tylko że skończyłaś go dopiero na wiosnę.

- Wiesz, że to wszystko z dobroci serca.

- Może jednak czasem posługiwałabyś się także głową. - Rebeca powstrzymała uśmiech. Pochyliła się i wzięła zwierzę na ręce. Odgarnęła sierść, pokazując Betty Sue zaczerwienioną i podrażnioną skórę.

- No i masz już skutek tej twojej idiotycznej fio­letowej farby do włosów.

- Ale przecież najpierw zrobiłam próbkę, dokładnie według instrukcji! - zawołała Betty, nie patrząc Re­bece w oczy. - Naprawdę zrobiłam i wszystko było w porządku.

- Tylko że ta instrukcja dotyczyła człowieka, Betty Sue, a nie pekińczyka. Ja nie żartuję, naprawdę musisz z tym skończyć, bo zaskarżę cię do sądu pod zarzutem znęcania się nad zwierzętami.

Rebeca poczuła ulgę, widząc, że Betty Sue zbiera się na płacz i broda jej się trzęsie; może wreszcie coś zrozumie.

- Dam ci dla niej specjalny leczniczy szampon, zła­godzi swędzenie i zapobiegnie infekcji. Będzie po nim niezbyt pięknie pachnieć, ale...

- Nic się nie martw - przerwała jej Betty - nie bę­dę jej perfumować. Trudno, powstrzymam się.

- Zuch dziewczynka.

Podczas gdy Rebeca wyjmowała z torby lekarstwo i pisała na etykiecie sposób użycia, Betty Sue trzymała Twinkle w objęciach i szczebiotała jej coś do ucha.

- Kochamy mamuśkę, prawda? - pytała psa słod­ko, aż do mdłości. - No, kochamy, kochamy. Mamuśka chce tylko, żeby była piękna. Twinkle kooocha mamuśkę bardzo, bardzo.

Betty Sue odstawiła psa na podłogę i wzięła od Re­beki butelkę z lekarstwem.

- Ale, ale - zagadnęła i na jej jaskrawo uszminkowanych ustach pojawił się uśmiech. - Coś mi się obiło o uszy... ale nie wiem, czy to prawda.

- Co takiego? - zapytała Rebeca, zatrzaskując tor­bę i starając się nie okazywać zainteresowania. Betty Sue była straszliwą plotkarą.

- Słyszałam, że ostatnio dużo bywasz w Casa Colina... u tego przystojnego wdowca, Michaela Stafforda.

- No to źle słyszałaś - odparła Rebeca, z trudem powstrzymując złość. - Byłam tam raz w nocy, ale służ­bowo, nie dla przyjemności. Możesz mi wierzyć. Rękę miałam aż do łokcia w kozim tyłku.

- Ach... tak...

Rebeca miała miłą świadomość, że tym razem udało jej się zbulwersować nawet Betty Sue Wilcox. Nie jest łatwo zgorszyć kogoś, kto przyjechał z Hollywood.

- No, ale spotkałaś przecież Michaela Stafforda, prawda? - Betty wciąż jeszcze usiłowała wydostać od niej jakiś pikantny szczegół.

- Tak, widziałam go na własne oczy. Jak zaczaro­wana wpatrywałam się w jego piękną twarz przez... no niech się nie pomylę... przez całe trzy albo cztery minuty.

- Więc to prawda, co ludzie mówią? - rozjaśniła się Betty Sue. - Naprawdę jest taki przystojny?

- Jest nadzwyczajny, tak piękny, że aż dech zapiera. Ale jest też bardzo denerwujący i osobiście wcale mi się nie spodobał... ani trochę. - Rebeca odwróciła się i wyszła, pozostawiając Betty Sue z ustami otwartymi ze zdumienia.

Betty szybko jednak odzyskała równowagę i wzięła suczkę na ręce.

- Wcale jej nie wierzę, a ty? - zapytała śpiewnym, dziecinnym głosikiem. - Mamuśce się wydaje, że do­ktor Rebeca lubi pana Michaela o wiele bardziej, niżby sama chciała. Co ty na to, Twinkle? Tak... Mamuśka od razu rozpozna prawdziwą miłość.

Odczekała, aż stara furgonetka zniknie za rogiem.

- O, już pojechała. To teraz wypróbujemy sobie ten nowy wybielacz do zębów, który mamuśka kupiła w drogerii. Przecież nie możemy dopuścić, żebyś miała takie żółte ząbki, co, maleńka? Jasne, że nie możemy. Mamuśce to znakomicie pomogło. No, zobacz...

Rozdział 2

Przez cały następny tydzień Rebeca nie mogła prze­stać myśleć o Kalie, jej ojcu i małej kózce. Wreszcie dała za wygraną, wsiadła do pikapa i wyruszyła w kie­runku Casa Colina.

Ranek był ciepły i słoneczny. Gdy wysiadała z fur­gonetki, pomyślała, że dobrze byłoby posiedzieć sobie na słońcu, popijając mrożoną herbatę. Niestety, jej roz­liczne zajęcia nie pozwalały na leniuchowanie.

Katie i kózkę znalazła na podwórzu za domem. Uganiały się za sobą nawzajem i najwyraźniej miały z tego wielką uciechę.

- Cześć, doktor Rebeco - wykrzyknęła dziewczyn­ka, podbiegając do niej.

- Witaj, Katie! - Rebeca nachyliła się, żeby po­głaskać kózkę, ta jednak wzięła rozbieg i ubodła ją w rękę.

- Widzisz, czego ją nauczyłaś - droczyła się Re­beca z dziewczynką.

- Wcale nie musiałam jej tego uczyć, sama umiała - zachichotała Katie.

- Tak, kozy to łobuziaki, trzeba je przyzwyczajać do grzecznego zachowania. Jak ona się czuje?

- Och, świetnie - odparła Katie. - Nazwałam ją Rosie.

- Rosie... Tak, to ładne imię i świetnie do niej pa­suje - powiedziała Rebeca, patrząc z uwagą na kózkę, jej bielusieńką, jedwabistą sierść, długie zwisające uszy, niebieskie oczy i różowy nosek.

Katie rozpromieniła się na tę pochwałę.

- Ja już mam wakacje - oznajmiła. - Bawimy się teraz cały czas, ona jest moją najlepszą przyja­ciółką.

Rebeca rozejrzała się, czy nie ma kogoś w pobliżu, ale dostrzegła tylko Neila kopiącego coś w ogródku i jego żonę Bridget stojącą w oknie kuchni. Nie za­uważyła dzieci, z którymi Katie mogłaby spędzać czas. Ojca dziewczynki także nie było widać.

- Więc jesteś tylko sama z Rosie? Nie masz żad­nych przyjaciół, z którymi mogłabyś się pobawić? - zwróciła się do Katie.

Mała posmutniała i potrząsnęła przecząco głową.

- Nikogusieńko. Tylko ja i Rosie. Nie mam żad­nych innych przyjaciół.

- Nie zapraszasz szkolnych koleżanek? - zapytała Rebeca, myśląc, jak wspaniale bawiła się tu kiedyś z córkami Floresów.

- Przychodziły do mnie koleżanki, ale dawno temu - odpowiedziała Katie, nie patrząc na Rebece i drapiąc Rosie za uchem. - Wie pani... wtedy mieszkaliśmy w Los Angeles i żyła jeszcze moja mamusia.

Rebeca poczuła nagłe ukłucie dobrze znajomego bólu. Za każdym razem, gdy zaczynała mieć nadzieję, że jej rana się zabliźniła, zdarzało się coś, co otwierało ją na nowo, tak jak teraz.

- Tak mi przykro, Katie - powiedziała i pogłaskała lśniące włosy dziewczynki. - Ciężko jest stracić kogoś, kogo się kocha. Wiem, jak to jest, możesz mi wierzyć.

- Naprawdę? Pani też straciła kogoś, kogo pani ko­chała? - Katie spojrzała na nią zaciekawiona.

Rebeca przymknęła oczy i wspomnienia odżyły z całą wyrazistością. Nagłe wezwanie w środku nocy do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, gdzie znajdował się potrącony przez samochód pies wymagający naty­chmiastowej pomocy. Tim podjął się jechać. „Ty miałaś ciężki dzień, Becky” - powiedział. „Śpij, ja się tym zajmę”. A po paru godzinach następny telefon, z po­licji drogowej.

- Tak - odparła, otwierając oczy. - Straciłam mę­ża. Też był weterynarzem, pracowaliśmy razem. Byli­śmy dopiero dwa lata po ślubie.

- Czy długo chorował? - zapytała Katie.

Ach, więc tak umarła jej matka, po długiej chorobie, pomyślała Rebeca.

- Nie, zginął w wypadku samochodowym.

- Ach... to musiało być straszne. - Dziewczynka pokiwała głową ze zrozumieniem. - Nie zdążyliście się nawet pożegnać.

- Nie zdążyliśmy i to chyba było właśnie najgorsze - przyznała Rebeca.

Katie odwróciła wzrok, coś sobie przypominając.

- Tatuś prosił, żebym się wtedy z mamą pożegnała, ale ja płakałam i nie chciałam. Byłam głupią siedmio­letnią smarkulą. Teraz mam już osiem lat i jestem o wiele doroślejsza.

- Widzę - uśmiechnęła się Rebeca. - Ale nie mo­żesz czuć się z tego powodu winna. Każdemu trudno

żegnać na zawsze kogoś kochanego. Wcale nie uwa­żam, że byłaś głupią smarkulą, byłaś po prostu prze­rażona.

- Może rzeczywiście tak było. - Oczy Katie wy­pełniły się łzami, ale uśmiechnęła się do Rebeki.

- Jestem o tym przekonana.

- Chce pani zobaczyć coś fajnego? - zapytała Ka­tie, której nagle jakby kamień spadł z serca.

- Jasne, co takiego? - Rebeca była szczęśliwa, że może zmienić temat.

- Niech pani tylko poczeka, to jest naprawdę śmieszne.

Pobiegła i zerwała z drzewa śliwkę. Rebeca zaczy­nała się domyślać, o co chodzi. Widywała już nieraz kozy jedzące śliwki i brzoskwinie.

- Proszę patrzeć! - zawołała dziewczynka, podając Rosie śliwkę. Koza wzięła od niej owoc i przez parę sekund obracała go w pyszczku, po czym wypluła objedzoną dokładnie pestkę. Katie śmiała się serdecznie. - Widziała pani? Zjadła całą śliwkę i zostawiła tylko pestkę; a jak daleko pluje.

- Rzeczywiście nadzwyczajne - przyznała Rebeca. - Wielu chłopców mogłoby brać u niej lekcje plucia.

Katie znowu zachichotała. Była naprawdę ślicznym i inteligentnym dzieckiem i Rebeca zastanawiała się, dlaczego ojciec tak mało się nią interesował.

- Twój tata to widział? - zapytała.

- Nie. - Katie już się nie śmiała. - Prawie nigdy go tu nie ma, ciągle jest zajęty w swoim salonie sa­mochodowym w Los Angeles.

- W salonie samochodowym?

- Tak. Sprzedaje bardzo drogie samochody, które sprowadza z Europy. Dawniej dużo czasu spędzał w domu. Bawił się i żartował ze mną i z mamusią, a rano smażył dla nas naleśniki. Ale teraz cały czas pracuje.

Rebeca przypomniała sobie pierwsze miesiące po śmierci męża. Za wszelką cenę starała się wtedy uciec w pracę. Tylko że to nie pomagało. Nadchodził mo­ment powrotu do pustego domu, a wtedy opadały ją wspomnienia.

- Tęsknię za mamusią - powiedziała Katie. - Za tatusiem też. Chciałabym, żeby częściej przy­jeżdżał.

Rebeca poczuła, że ogarnia ją gniew na człowieka, który aż tak zaniedbywał córeczkę. Po śmierci Tima czuła się bardzo samotna. Gdyby chociaż mieli dzie­ci... czy dziecko takie jak... Katie, z pewnością nie pozostawiłaby go samego bez względu na całe własne cierpienie.

- Czy mówiłaś o tym tacie? - zapytała.

- Nie. - Katie wzruszyła drobnymi ramionami. - Nie chcę, żeby mu było przykro. I tak jest smutny.

- Może jednak powinnaś mu o tym powiedzieć - przekonywała Rebeca łagodnie. - Może on nie wie, że tobie też jest smutno. Jest dużo lżej, kiedy można dzielić z kimś swój smutek.

Katie zastanawiała się przez chwilę, ale potrząsnęła głową.

- Nie. Porozmawiam o tym tylko z Rosie, ona nie ma aż tylu zmartwień co tatuś.

Rebeca zerknęła na zegarek, miała w planie jeszcze jedną wizytę.

- Muszę już jechać, niedługo wpadnę znowu, żeby zobaczyć, jak się obie macie.

Katie wyglądała na zawiedzioną, ale kiwnęła głową.

- Dziękuję, że pani nas odwiedziła, to znaczy... Rosie bardzo panią lubi - dodała, czerwieniąc się i spuszczając wzrok.

- Ja też ją bardzo lubię - oznajmiła Rebeca.

Właśnie miała wsiadać do pikapa, gdy przed dom za­jechał najnowszy model jaguara. Wysiadł z niego Michael Stafford wyglądający równie przystojnie jak po­przednio. Miał na sobie popielaty garnitur i białą, je­dwabną koszulę. Ciemne włosy zaczesał do tyłu i tylko jeden niesforny kosmyk z chłopięcym wdziękiem spadał mu na czoło. Spojrzenie niebieskich oczu nie było jednak wcale po chłopięcemu figlarne. Obrzucił ją zimnym wzrokiem i skłonił się uprzejmie, lecz bez uśmiechu.

- Dzień dobry, panie Stafford - powiedziała Re­beca znacznie przyjaźniej, niż miałaby ochotę.

- O co chodzi? - zapytał w odpowiedzi. - Czy ko­zie coś się stało?

- Nie, nie - zapewniła go. - Wpadłam tylko, żeby przywitać się z Katie.

Trochę mu ulżyło, nadal jednak był zły.

- Ja nie zmieniłem zdania, doktor Barclay. W dal­szym ciągu uważam, że hodowanie tej parszywej kozy to błąd. Moja córka ma zupełnego bzika na jej punkcie. Gdyby, nie daj Boże, zachorowała...

- Tak? - Rebeca czuła, że za chwilę wybuchnie.

- ...albo zdechła, załamałoby to Katie kompletnie. I gdyby tak się zdarzyło, byłaby to pani wina, pani doktor.

To przeważyło. Rebeca przestała panować nad sobą, wiedziała, że zaraz wypowie słowa, których później będzie żałować.

- Panie Stafford - wycedziła - pańska córka po­trzebuje żywej istoty, którą mogłaby kochać. Może nie miałaby bzika na punkcie kozy, gdyby ojciec poświęcał jej trochę więcej czasu. - Odwróciła się i wskoczyła na siedzenie. - A Rosie nie jest wcale parszywa. Żaden z moich pacjentów nie ma parcha, wypraszam to sobie! - wykrzyknęła, trzasnąwszy drzwiczkami.

- A ja, doktor Barclay... nie jestem wcale dener­wujący - odkrzyknął w odpowiedzi.

O Boże! - pomyślała, ktoś mu powtórzył! Miała tylko nadzieję, że nie powiedziano mu wszystkiego. Tylko tego brakuje, żeby wiedział, iż ona uważa go za przystojnego. Dostanie się za to Betty Sue.

Ruszyła z piskiem opon. W tylnym lusterku zoba­czyła go jeszcze stojącego w tumanie kurzu z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia.

- No i dobrze, panie Stafford! - burknęła wciąż je­szcze zakłopotana, ale i zadowolona z siebie. - Wszy­stko mi jedno, czy się to panu podoba, czy nie!

Michael zatrzasnął szufladę biurka, przygniatając sobie przy tym palec, i zaklął głośno. Momentalnie ur­wała się rozmowa między sekretarką a sprzedawcą i w salonie wystawowym zapadła cisza. W chwilę później pani Abemathy z pewnym zaniepokojeniem zajrzała do niego.

- Czy... znowu coś sobie pan zrobił, Michael? - zapytała łagodnym, zatroskanym tonem. Zazwyczaj odbierał jej matczyne zainteresowanie z radością, dziś jednak uznał je za przesadne. W dodatku uśmiechała się do niego, jakby miała do czynienia z dzieckiem, które w przypływie złości niechcący zrobiło sobie krzywdę.

- Wszystko w porządku, pani Abemathy - odparł. - Przygniotłem sobie tylko kciuk. Przed południem dwie duże transakcje wzięły w łeb, lunch był obrzyd­liwy - zapiekanka polana francuską musztardą, której nienawidzę. A teraz właśnie musiałem poinformować pana Hillmana, że nie możemy dostać części potrzeb­nych do reperacji hamulców w jego srebrzystej limu­zynie. Straszył mnie sądem. Poza tym dzień jest ab­solutnie cudowny, dziękuję za troskę.

Liczył, że po takiej przemowie pani Abemathy wyj­dzie obrażona. Tymczasem weszła dalej i rozsiadła się na krześle stojącym naprzeciw jego biurka. Poprawiła okulary, odchrząknęła i splótłszy ręce przybrała pozę pełną kobiecego wdzięku. Nic bardziej mylnego, do­brze wiedział, że zaraz się zacznie,

Pani Abemathy pracowała u niego już od pięciu lat i zdążył poznać wszystkie jej gierki. Tylko że niewiele mu z tego przychodziło; to pani Abemathy rozpoczy­nała wszelkie dyskusje, ona im przewodziła i ona mia­ła w nich zawsze ostatnie słowo. Czasami zastanawiał się, kto właściwie u kogo pracuje.

- No więc, co się właściwie z panem dzieje? - za­pytała, przyglądając mu się badawczo.

- Słucham?

- Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Cały dzień za­chowuje się pan niczym rozdrażniony niedźwiedź grizzli, siedzi pan tu u siebie jak w jaskini i mruczy groźnie na każdego, kto pojawia się w pańskim polu widzenia. Wcale mnie nie dziwi, że te transakcje nie doszły do skutku, pan sobie przygniótł palec, a pan Hillman poczuł się zlekceważony. Na jego miejscu też bym pana zaskarżyła.

Wpatrywał się w nią przez moment, a żadna wła­ściwa odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.

- Niesmaczna zapiekanka na lunch to pewnie też moja sprawka - zareplikował w końcu.

Pani Abemathy wzruszyła ramionami.

- To opatrzność. Wysyła pan w kosmos swoją ne­gatywną energię i...

- Niech pani da spokój! Naprawdę pani uważa, że kosmos ma coś wspólnego z tym, że parę osób zda­rzyło mi się dzisiaj zwymyślać? I że ten drab w knaj­pie, który polał mi zapiekankę francuską musztardą, zrobił to z wyroku opatrzności?

- Widzi pan? - Potrząsnęła głową ze smutkiem. - Negatywne wibracje. Emanuje z pana wrogość i...

- Jestem zmęczony - warknął. - I... chyba je­stem chory. Umówmy się, że mam po prostu zły dzień, dobrze?

- Ja też źle się czuję i jestem zmęczona pana hu­morami. Przez pana wszyscy w firmie są podenerwo­wani. Może wystarczy na dziś, co?! - Jej stanowczy ton nie pozostawiał mu pola manewru. Zrobił więc mi­nę, którą można by uznać za przepraszającą, i po­wiedział:

- W porządku, postaram się to zmienić.

- Dzięki - odparła z ulgą, a twarz jej się rozjaś­niła. - Mikę, o co chodzi? Co się tak naprawdę stało? - zapytała przyjaźnie.

Złość powoli zaczęła mu mijać, w jej głosie wy­czuł szczere zaniepokojenie. Była może nazbyt bez­ceremonialna, ale potrafiła słuchać i miała napra­wdę dobre serce. Była przy nim w czasie choroby żo­ny i zaraz potem; każdego dnia, a czasem i w nocy. Miał w niej prawdziwego, wypróbowanego przyja­ciela.

- Wymieniłem parę przykrych zdań z tą całą doktor Barclay - wyjaśnił. - Opowiadałem pani o niej.

- Z kobietą, która odbierała poród u kozy? Z tą, o której wyraził się pan, że ma kształtny tyłeczek, ale trudny charakter?

- Tak, to o nią chodzi.

Czyżby rzeczywiście tak powiedział? Chyba nie. W każdym razie sobie tego nie przypominał. Mniejsza z tym. Nie przegada pani Abemathy.

- O co się wczoraj pokłóciliście? - zapytała.

- Niepotrzebnie wtrąca się w nie swoje sprawy. Obca osoba nie będzie mnie pouczać, jak mam postę­pować z własną córką, i zarzucać...

- Zarzucać?

- No, że za mało czasu poświęcam Katie.

- Uhm. - Kiwnęła głową z powagą.

Michael nie bardzo wiedział, jak ma to rozumieć. Pani Abemathy wyrażała się na ogół w sposób abso­lutnie jednoznaczny.

- Powiedziała, że Katie ma bzika na punkcie tej kózki - ciągnął - ponieważ musi mieć jakąś żywą isto­tę, którą mogłaby kochać. Uwierzy pani? Ona uważa, iż moje dziecko pędzi tak puste i jałowe życie, że po­trzebuje jakiejś nędznej kozy, by ją obdarzyć uczuciem.

- A co pan o tym myśli. Mikę? - zapytała łagod­nie pani Abemathy, wpatrując się w swoje splecione dłonie.

- Myślę, że ta doktorka trochę za dużo gada - od­parł bez zastanowienia.

Pani Abemathy nie odezwała się, ale jej milczenie było bardzo wymowne.

- To, co mi zarzuciła, dotknęło mnie głęboko - do­dał, choć przyszło mu to z trudem - ponieważ... oba­wiam się... obawiam się, że ona ma rację.

Pani Abemathy klepnęła go po dłoni, po czym ją uścisnęła.

- Wiem, że się pan boi. Mikę, i przez co pan prze­szedł. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo kocha pan Katie, a zarazem się o nią lęka. Jestem przekonana, że osta­tecznie zwycięży w panu miłość do córeczki.

Michael był jej wdzięczny, że miała dość wyczucia, by wstać i ruszyć do wyjścia. Nie chciał, żeby do­strzegła łzy w jego oczach. Dobra stara Abemathy wie­działa, jak się zachować, by go nie zranić.

- Abby - powiedział - mam nadzieję, że się pani nie myli. Dzięki.

- W porządku. - Zatrzymała się w progu i uśmie­chając się szeroko, dodała: - Niech pan stąd nie wy­chodzi, dopóki nie będzie w lepszym humorze.

Skinął głową.

Michael zaczął wpatrywać się w stojące na biurku, oprawne w srebrną ramkę zdjęcie swej ukochanej có­reczki. Teraz mógł dać upust wszystkim przepełniają­cym go uczuciom: obawy, poczucia winy i miłości. Katie była taka podobna do matki! Pogładził delikatnie zdjęcie i szepnął:

- Och, Katie, kochanie, bardzo cię potrzebuję. - Le­dwie wypowiedział te słowa, ogarnął go irracjonalny lęk o córkę. Utracił już jej matkę, a swoją uwielbianą żonę, dlatego musiał panować nad odruchami serca. Michael Stafford znał siebie i wiedział, że nie zniósłby po raz drugi straty kogoś tak bliskiego. Nie, już nigdy więcej.

Jesień rozpoczęła się na swój zwykły, typowy dla Kalifornii sposób. Gdyby nie suche wiatry wiejące od Santa Ana, sporadycznie wybuchające pożary i odpo­wiednie kartki w kalendarzu, Rebeca nie odróżniłaby jesieni od innych pór roku. Wczesna jesień i święta Bożego Narodzenia były jedynymi okresami, które wo­lałaby spędzać poza południową Kalifornią. Tęskniła za złotą jesienią w Nowej Anglii, za drzewami w ko­lorowej szacie i za wonią palonych liści unoszącą się w rześkim powietrzu. Gdy zaś nadchodziło Boże Na­rodzenie, marzyła, by zobaczyć świąteczne dekoracje na Piątej Alei i gigantyczną choinkę w Rockefeller Center w Nowym Jorku. Poza tym mieszkanie w San Carlos nad oceanem w zupełności ją satysfakcjonowa­ło. Czuła się tu jak w domu.

Jedną z tutejszych tradycji, którą Rebeca szczegól­nie lubiła, były doroczne jarmarki. Zapraszano ją na nie w charak-terze arbitra, gdy organizowano pokazy kotów, psów czy królików. Z przyjemnością rozdawała wtedy błękitne wstęgi.

Tego roku jarmark rozpoczął się w sobotę wczesnym rankiem. Rebeca tkwiła w samym środku hała­śliwego rozgardiaszu, charakterystycznego dla tej im­prezy. Słychać było meczenie, kwiczenie i porykiwa­nie owiec, kóz, świń i krów, prowadzonych do przy­gotowanych zagród. Kobiety kręciły się między stoi­skami, roznosząc kwiaty przeznaczone na nagrody, cia­sta i ciasteczka oraz robótki ręczne wszelkiego rodzaju. W specjalnie zbudowanej drewnianej chacie mężczyźni demonstrowali rękodzieło ludowe, przed­mioty z drewna i ze skóry, a także wyhodowane przez siebie warzywa imponujących rozmiarów.

Rebeca witała się prawie ze wszystkimi, na każdym kroku spotykała tu znajomych. W miasteczku tak ma­łym jak San Carlos wszyscy się znali, jeżeli nie oso­biście, to przynajmniej ze słyszenia, jako że plotki roz­chodziły się tu bardzo szybko.

Zbliżając się do miejsca, gdzie skupiony był żywy inwentarz, Rebeca natknęła się na kogoś szczególnie jej bliskiego i miłego. Katie Stafford ściskała w rączce koniec białej, skórzanej uzdy, na której prowadziła cał­kowicie odmienioną Rosie. Kózka była przybrana w różowe wstążeczki, srebrne dzwonki, a wokół szyi i na ogonie miała zawiązane jasnobłękitne kokardy. Dreptała posłusznie za swoją panią, zachowując się, jak na kozę, całkiem ugodowo. Co najdziwniejsze jed­nak, obok córki i jej kozy kroczył Michael Stafford i wyglądał na prawie równie dumnego jak one. Uśmie­chał się beztrosko i wydawał się spokojny i pogodzony ze sobą. Rebeca nigdy go jeszcze nie widziała w tak dobrym nastroju.

- Hej, doktor Rebeco! Pani doktor, tutaj! - wołała Katie, podskakując i entuzjastycznie machając ręką w jej kierunku. - Patrz, tatusiu, tam! Tam jest doktor Rebeca - zwróciła się do ojca.

- No cóż, rzeczywiście. Dzień dobry, jak się pani ma - rzekł Michael Stafford, posyłając Rebece olśnie­wający uśmiech.

- Och... dziękuję, świetnie - odparła Rebecca, na­gle, nie wiedzieć czemu, onieśmielona i zakłopotana.

- Niech pani patrzy, co dostałyśmy! - rzekła Katie, wymachując Rebece przed nosem jaskrawoczerwoną wstęgą. - Widzi pani?! Rosie zajęła drugie miejsce!

- Czerwona wstęga! Moje gratulacje, Katie. - Re­beca pochyliła się i podrapała kózkę po głowie. Wy­dawało się, że bardzo lubi być w centrum zaintereso­wania. - Zasłużyłaś na czerwoną wstęgę - powiedziała do Katie. - Rosie wygląda dziś naprawdę pięknie, świetnie przygotowałaś ją do konkursu.

- Tatuś mi pomógł - rozpromieniła się dziewczyn­ka. - Sama nie dałabym sobie rady z kąpaniem. Rosie uciekała i dopiero tatuś pomógł mi ją złapać, w końcu byliśmy bardziej mokrzy i namydleni niż ona. Ale była zabawa!

Rebeca popatrzyła na Michaela, ich oczy spotkały się nad głową Katie. Przez chwilę zdawał się zakło­potany, po czym wzruszył ramionami.

- Czerwona wstęga to całkiem nieźle jak na taką cherlawą karlicę, prawda, pani doktor? - rzekł z nie­zbyt mądrym uśmiechem.

- Rzeczywiście, całkiem nieźle - potaknęła Re­beca.

Michael spojrzał na Katie i zaproponował:

- A może byś tak poszła dalej sama z Rosie? Chciałbym porozmawiać z doktor Barclay przez chwi­lę. Zaraz was dogonię.

Katie spoglądała to na ojca, to na Rebece i uśmiech zaigrał na jej ustach.

- Jasne, tatusiu, już idziemy - powiedziała domy­ślnie.

- Ja... ach - zaczął zakłopotany Michael i prze­rwał.

- Tak, panie Stafford? - podjęła Rebeca.

- Chciałbym podziękować za to, co powiedziała mi pani któregoś dnia - wypalił nagle, jakby bał się, że odwaga zaraz go opuści. - Przyznaję, że byłem wtedy na panią wściekły, ale przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że miała pani rację. Rzeczywiście zanie­dbuję Katie.

Odetchnął z trudem, a w głębi jego oczu Rebeca dostrzegła cierpienie, które przeczyło zadowolonej mi­nie. Ten człowiek musiał bardzo przeżyć śmierć żony, pomyślała, i do tej pory się z tego nie otrząsnął. Jakże dobrze go rozumiała! Pamiętała, jak sama nie potrafiła pogodzić się z odejściem Tima i ile czasu trzeba, by rana mogła się zabliźnić. Zdobyła się na odwagę i po­wiedziała:

- Ja też miałam męża i straciłam go, dlatego po­trafię zrozumieć, jak się pan czuje, i wiem, że jest panu ciężko.

- Tak, to prawda, ale to wcale nie usprawiedliwia mojego zachowania w sprawie tej kózki. Nie wiem, dlaczego tak wtedy postąpiłem... - Jego twarz wyra­żała rozterkę i poczucie winy, o które Rebeca wcale by go nie podejrzewała. - Bałem się o Katie, wyda­wało mi się, że koza nie jest zdrowa. Nie chciałem, żeby znowu straciła coś ukochanego... nie tak szybko po... - przerwał, by zebrać myśli. - Wiem, że moja reakcja była przesadna, ale ten dzieciak tyle już prze­szedł. ..

- Rozumiem. - Rebeca zastanawiała się, czy po­wiedzieć na głos to, co właśnie pomyślała. Uznała, że musi być z nim szczera, choć ryzykowała, że znowu się rozgniewa. - Panie Stafford - odezwała się - może nie jestem powołana do oceny pańskiego postępowa­nia, ale myślę, że zareagował pan tak, ponieważ bardzo kocha pan córkę.

- Tak - przyznał - bardzo ją kocham, a śmierć matki była dla niej naprawdę wielkim ciosem.

- Na pewno. - Rebeca skinęła głową.

- Czasem tak niewiele potrzeba... - Miał poczucie, że go rozumiała.

- Ma pan rację, moja praca każdego dnia dostarcza mi dowodów, że tak właśnie jest. Katie nie może jed­nak zamknąć swego serca nawet po to, by je uchronić przed bólem. Ma zbyt wiele miłości do ofiarowania. I pan także - dodała cicho.

Milczał, wpatrując się w ziemię, a ona ciągnęła:

- Kto wie, czy nie gorszy od utraty ukochanej oso­by jest stan, gdy nie ma się kogo kochać. - Nie wie­działa, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa, bo przez cały czas miał wzrok wbity w ziemię. - Wiem, że obawia się pan swego uczucia dla Katie - brnęła, mając świadomość, że posuwa się za daleko. Musiała już jednak postawić kropkę nad i. - Zdarza się, Michael, że z własnej winy tracimy kogoś, kogo kocha­my. Dzieje się tak wtedy, kiedy pozwalamy, żeby rzą­dził nami lęk.

Odchrząknął i skinął głową.

- Tak, oczywiście ma pani rację, doktor Barclay. Muszę już iść. Trzeba pomóc Katie załadować Rosie na samochód.

I zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, już go nie było.

- Masz ci los - mruknęła Rebeca do siebie. - Nie za bardzo umiem dogadać się z ludźmi. Na przyszłość poprzestanę na moich kudłatych pacjentach, którzy nie potrafią mówić.

Rozdział 3

- Może jeszcze filiżankę herbaty, kochanie? - Bridget podała Rebece porcelanowy dzbanek z herba­tą. - Dokończ tę, to zaraz zaparzę następną.

Była to propozycja nie do pogardzenia, ponieważ Bridget znana była z tego, że parzy najlepszą herbatę w całym miasteczku, a ostatniej nocy Rebece udało się przespać zaledwie trzy godziny. Mocna, gorąca herbata postawi ją na nogi. Poza tym Rebeca nie potrafiła ni­czego odmówić Bridget. Jasnozielone oczy, pogodna, otwarta twarz i ciepły, przyjazny uśmiech sprawiały, że wyglądała jak dobra wróżka.

- No dobrze - Rebeca przeciągnęła się niezbyt ele­gancko - skoro muszę...

Bridget postawiła na środku stołu paterę przykrytą srebrną ozdobną pokrywką, a gdy ją uroczyście zdjęła, ukazała się spora porcja słynnych ciasteczek jej roboty. Rebeca przypomniała sobie, kiedy pierwszy raz jadła te pyszności; miała wówczas dziesięć lat i przyjechała z wizytą do córek Floresów, a Bridget podjęła je wszy­stkie tradycyjną popołudniową herbatką.

Poprzebierane w staromodne ubrania, które wyna­lazły w jakichś kufrach na strychu, wkroczyły wtedy do jadalni. Sześć dziewczynek wykręcających sobie nogi na wysokich obcasach, przydeptujących zbyt długie spódnice i obwieszonych sztuczną biżuterią. Na głowach miały kapelusze z szerokimi rondami, strojne w pióra, jedwabne kwiaty i wstążki. Rebeca przypięła sobie nawet broszkę ze sztucznym brylantem. Okazało się, że Bridget też pamięta tamto popołudnie. Wytarła ręce w śnieżnobiały fartuch, usiadła przy stole naprze­ciw Rebeki i przysunęła sobie talerz z ciastkami.

- Wy, dziewczęta, uwielbiałyście te ciasteczka - rzekła. - Ładnie wyglądałyście w tych staromodnych strojach. Tęskno mi i żal, że już was tu nie mam w po­bliżu.

- No, ale teraz masz Katie. - Rebeca ugryzła cia­stko, które wyglądało całkiem zwyczajnie, ale smako­wało wybornie. Od razu się czuło, że Bridget nie ża­łowała masła, świeżych jajek i śmietany.

- Tak, mam teraz moją małą Katie, to takie kochane dziecko - powiedziała Bridget, a drobne zmarszczki, które pojawiły się już na jej twarzy, znikły teraz w uśmiechu. - Czy widziałaś kiedykolwiek takie błę­kitne oczy? To znaczy poza kochaną starą Irlandią?

- Nie widziałam. Jej oczy mają piękny kolor, ale jest też w nich wiele smutku.

Bridget kiwnęła potakująco głową i pociągnęła łyk herbaty.

- To prawda, ona ciągle tęskni i rozpacza za matką, niechaj spoczywa w pokoju. - Bridget przeżegnała się pobożnie.

- Znałaś panią Stafford? - zapytała Rebeca z pew­nym zakłopotaniem. Właściwiej byłoby zwrócić się wprost do Michaela, jeśli chciała znać jakieś szczegóły. Wiedziała jednak, że trudno im się porozumieć.

- Nie widziałam jej na oczy, ale musiała być święta, sądząc z tego, jak bardzo mąż i córka wciąż ją kochają - odparła Bridget.

- Tak, z pewnością. - Rebeca poczuła ukłucie za­zdrości na myśl o kobiecie uwielbianej przez tak cu­downe dziecko jak Katie i przez mężczyznę takiego jak... Nie, nie wolno jej dopuszczać do siebie takich myśli. - Kiedy Katie wraca ze szkoły? - zapytała, spo­glądając na zegar z kukułką.

- Powinna być lada chwila. Przyjechałaś w dobrej porze, chyba że wpadłaś, żeby zobaczyć się z panem Michaelem - odpowiedziała Bridget z domyślnym uśmieszkiem. - Nie spodziewam się go tu wcześniej niż za parę godzin.

Rebeca zaczerwieniła się gwałtownie, a żadna wła­ściwa, przecząca i obojętna odpowiedź nie przycho­dziła jej do głowy. Wyjąkała więc tylko:

- Ach... nie... ja... ja wcale nie chciałam...

- A, rozumiem. - Bridget uniosła jedną brew. - Więc nie spodobał ci się?

- Zupełnie nie.

- Hm... no a już myślałam... a zresztą mniejsza o to.

Szkolny autobus z piskiem zahamował przed do­mem. Rebeca odetchnęła z ulgą.

- No i jest już nasza dziewczynka - powiedziała Bridget, podczas gdy obie przez kuchenne okno pa­trzyły, jak Katie wysiada z autobusu.

- Nie wygląda na specjalnie szczęśliwą - zauwa­żyła Rebeca, przyglądając się Katie, która szła wolno, z opuszczoną głową.

- Nie, to wielki wstyd. - Bridget pokiwała głową ze. smutkiem. - Takie dziecko powinno mieć z kim się bawić po lekcjach. Staram się poświęcać jej jak naj­więcej uwagi, ale mam przecież inne obowiązki, no i...

- Wiesz co - Rebeca zaczęta głośno myśleć - dziś po południu nie jestem taka bardzo zajęta. Myślisz, że sprawiłoby jej przyjemność, gdybym ją zabrała nad sa­dzawkę, gdzie dawniej kąpałyśmy się z dziewczętami? Jest dosyć ciepło.

- Och, tak! Na pewno by ją to ucieszyło. Co za świetny pomysł, kochanie. Ona cię tak lubi, bę­dzie bardzo zadowolona, mogąc spędzić z tobą trochę czasu.

- Czy sądzisz, że pan Stafford nie miałby nic prze­ciwko temu? - Rebece zależało na tym, żeby nie mieć z nim znowu jakichś konfliktów.

- Nie wiem, co mogłoby mu się nie spodobać - odparła Bridget w zamyśleniu. - Jesteś przecież do­rosła i godna zaufania, nie wybieracie się daleko. My­ślę, że byłby wdzięczny, że się nią zajęłaś.

Drzwi otworzyły się i weszła Katie. Nie podnosząc wzroku, cisnęła książki na stół, a pojemnik na lunch wstawiła do zlewu.

- Cześć, pani Bridget - powiedziała apatycznie.

- Witaj w domu, kochanie. Zobacz, kto nas odwie­dził - odparła Bridget.

Katie uniosła głowę. W okamgnieniu stała się żywą ośmiolatką, a twarz jej rozjaśniła się w uśmiechu.

- Doktor Rebeca! - wykrzyknęła, biegnąc w stronę stołu. Wydawało się, że rzuci się Rebece na szyję, zwy­ciężyła jednak nieśmiałość. Katie zatrzymała się nagle, zakłopotana, lecz szczęśliwa.

- Cześć, Katie, miło cię znowu zobaczyć.

Katie zaczerwieniła się i zaszurała nogami. Nagle na jej twarzy odmalowało się przerażenie.

- Chyba nie przyjechała tu pani z powodu Rosie? Wszystko z nią w porządku? A Hilda i Pepe?

- Kozy czują się świetnie - odparła Rebeca, kładąc dłoń na ramieniu dziewczynki. - Przyjechałam, żeby zobaczyć się z tobą.

- Naprawdę? - Katie odetchnęła z ulgą, ale niezu­pełnie mogła w to uwierzyć.

- Naprawdę, naprawdę - uspokoiła ją Rebeca. - A kto to jest Pepe?

- To drugie dziecko Hildy... chłopiec. No wie pani, braciszek Rosie, o wiele od niej większy. Pan Neil nie pozwala mi się z nim bawić, mówi, że jest zbyt gwał­towny.

- Z pewnością ma rację. - Rebeca przybrała poważną minę. - A teraz chciałabym wiedzieć, czy masz jakieś plany na następne dwie godziny? Bo jeżeli nie...

- Ojej, jak tu pięknie!

Rumieniec przejęcia na twarzy Katie i entuzjazm w jej głosie powiedział Rebece, że pomysł z wyprawą nad sadzawkę był dobry.

- Spędzałam tu całe godziny razem z dziewczętami Floresów - powiedziała, prowadząc Katie wąskim przejściem między dwiema skałkami w stronę natural­nego baseniku, utworzonego przez mały strumyk. - W gorące popołudnie to doskonałe miejsce, żeby się ochłodzić.

Basenik, otoczony gładkimi skałkami, zbierał czystą wodę spływającą z pobliskich wzgórz. Przez ostatnie suche lata poziom wody znacznie się tu obniżył, wciąż jednak można się było z przyjemnością pochlapać. Sę­kate konary starych dębów ocieniały przeciwległy brzeg i tę stronę sadzawki, gdzie woda była najgłębsza.

Najprzeróżniejsze owady unosiły się tuż nad powie­rzchnią, a błękitnie połyskująca ważka bzykała gdzieś w trzcinach. Słychać było krakanie kruka w oddali i świergot rozmaitych mniejszych ptaszków w pobli­skich zaroślach. Powietrze przesycone było zapachem ziemi i roślin, a woń ta przywiodła Rebece na pamięć masę przyjemnych wspomnień.

- Zwykle przynosiłyśmy ze sobą lunch - opo­wiadała. - Najczęściej same robiłyśmy sobie kanapki z masłem orzechowym i z galaretką, a Bridget dawała nam swoje ciasteczka, takie jak dzisiaj. - Pokazała Ka­lie papierową torbę, którą na tę wycieczkę przygoto­wała im Bridget. Ta Irlandka uważała za swe powołanie karmienie wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu.

- Czy są tu ryby albo jakieś inne stwory? - zapy­tała Katie, kiedy wdrapała się na skałkę i wpatrywała w wodę.

- Tylko jeden wielki biały rekin, dwa potwory z Loch Ness, trzy pstrągi elektryczne i cztery płasz­czki, więcej nic - odpowiedziała Rebeca.

- A gruszki na wierzbie? - Katie spojrzała na nią z powątpiewaniem.

- Obawiam się, że nie.

Obie zachichotały. Rebeca odstawiła na bok torbę z jedzeniem, zdjęła buty, skarpetki, spodnie i dżinsową koszulę, po czym w figach i podkoszulku z wielkim pluskiem zsunęła się po skałce do wody.

- Przychodziło mi to o wiele łatwiej, gdy byłam w twoim wieku - krzyknęła do Katie, potrząsając mo­krymi włosami.

Basenik był akurat taki, żeby się w nim zanurzyć.

- Zimna woda? - Katie popatrzyła na nią i wybuchnęła śmiechem.

- Oczywiście, że zimna. To nie jest jakiś tam pod­grzewany basen. Pytanie tylko, czy starczy ci odwagi, żeby też tu wskoczyć?

Uśmiech znikł z twarzy Katie.

- Och... ja... nie umiem.

- Czego nie umiesz?

- Nie umiem pływać.

Rebeca była zdumiona. Nie znała nikogo, kto nie umiałby pływać. Na litość boską, to dziecko mieszkało przecież w południowej Kalifornii.

- Żadne z rodziców cię nie nauczyło? - zapytała.

- Tamtego lata mama chciała mnie nauczyć, ale za­częła chorować. A potem... kiedy odeszła... tatuś nie pozwalał mi nawet zbliżać się do wody. Chyba bał się, żebym też nie umarła.

Rebeca powstrzymała się od kąśliwych uwag, które cisnęły jej się na usta. Było czymś smutnym i przy­gnębiającym, że Michael Stafford tak bez reszty poddał się lękowi i, co gorsza, przekazywał go córce. W oczach Katie Rebeca dostrzegła niepewność i brak wiary w siebie.

- Chyba rozumiem, dlaczego twój tatuś mógł być niespokojny o tę naukę pływania - powiedziała ostroż­nie. - Woda to żywioł i trzeba się z tym liczyć. Może być wspaniała, ale może też okazać się niebezpieczna, jeśli się nie uważa.

- Chciałabym umieć pływać... chociaż troszkę... żeby dzieci w szkole się ze mnie nie wyśmiewały. - Katie przysunęła się bliżej brzegu.

- Śmieją się z ciebie? A skąd wiedzą, że nie umiesz pływać?

- Byłam raz zaproszona na urodziny, które moja koleżanka urządzała na plaży. Tatuś nie pozwolił mi iść, bo bał się, że wejdę do wody i utonę. Powiedział, że tam są groźne prądy. Nie bardzo zrozumiałam, o co mu chodziło, ale to chyba coś okropnego. A zresztą, wszystko jedno - wzruszyła ramionami - i tak nie miałam ochoty tam iść.

Jedno spojrzenie na Katie uświadomiło Rebece, że dziewczynka nie była wobec siebie całkiem szczera; wargi jej drżały, a oczy zrobiły się nagle podejrzanie wilgotne.

- Tutaj nie musisz martwić się o żadne prądy - odezwała się, chcąc zmienić temat. - Daję ci słowo, że nigdy nie było tu najmniejszego nawet prądu.

- Od początku świata? - zapytała, uśmiechając się Katie.

- Nawet przedtem. Katie, czy ty naprawdę chcesz się nauczyć pływać? - Rebeca zwróciła się łagodnie do dziewczynki.

- Tak... ale tatuś chybaby mi nie pozwolił.

No i w tym rzecz, pomyślała Rebeca. Nie chciała, oczywiście, działać wbrew woli ojca, szczególnie jeżeli był nim Michael Stafford. Dziewczynce naprawdę jed­nak przydałaby się nauka pływania.

- Czy tatuś kiedykolwiek zabronił ci uczyć się pły­wać, nie pozwalał ci brać lekcji?

- Nnnie... tak chyba nie powiedział. Mówił tylko, że nie chce mnie uczyć, i nie pozwolił mi pójść na to przyjęcie na plaży.

- No to w takim razie spróbuję dać ci teraz pier­wszą, łatwiutką lekcję. Ten basen wcale nie jest głę­boki. Przyrzekam, że nie pozwolę ci się utopić.

Widać było, jak dziewczynka zmaga się ze sobą, próbując podjąć decyzję. Wreszcie jej zaufanie do Re­beki wzięło górę nad obawą i pochyliła się, aby zdjąć buty.

- Ta woda jest bardzo zimna, prawda? - zapytała, porządnie zwijając skarpetki i wkładając je do butów. - Czy są tu w okolicy niedźwiedzie?

- Nie, niedźwiedzi nie ma - odparła Rebeca, po­magając Katie ześlizgnąć się do wody tam, gdzie było najpłyciej.

- Naprawdę? - Katie była już w wodzie i aż drżała z podniecenia.

- Wszystkie niedźwiedzie mieszkają w okolicach San Francisco, a nie w południowej Kalifornii - uspo­koiła ją Rebeca, przypominając sobie jednocześnie dawne czasy, kiedy sama uczyła się pływać.

Kiedy Michael zajechał jaguarem pod dom, przede wszystkim rzuciła mu się w oczy stara, poobijana fur­gonetka, którą rozpoznał natychmiast. W pierwszej chwili ucieszył się, zaraz jednak poczuł rozdrażnienie. Dlaczego znowu ją tu przyniosło? O co tym razem chodzi?

Przez moment myślał, że może coś stało się jakiejś kozie. Objechał dom dookoła i zobaczył je wszystkie dokazujące w wydzielonej zagrodzie. Lepiej żeby pani doktor miała jakiś przekonujący powód przyjeżdżać tu nieproszona i nie zapowiedziana. Oto skutki osiedlenia się w małym miasteczku; ludzie pozwalali sobie na za­kłócanie innym spokoju, wpadając z wizytami o każ­dej porze dnia i nocy. Wysiadł z samochodu i przejrzał się w szybie. Potargany był jak nieboskie stworzenie, przeczesał więc szybko włosy palcami, co nie przy­niosło widocznej poprawy. Mogła chociaż poczekać, aż on weźmie prysznic i się przebierze.

- Gdzie ona jest? - zapytał, wchodząc do domu kuchennymi drzwiami.

Bridget stała przy zlewie, obierając ziemniaki. Od­wróciła się z niezbyt pewną miną.

- A o kim pan mówi? - zapytała.

- Wie pani o kim. - Podszedł do lodówki i wyjął jedno piwo. - O tej natrętnej lekarce.

- Ach, chodzi panu o Rebece. - Bridget wrzuciła obrane ziemniaki do durszlaka i płukała je teraz pod kranem. - Zaproponowała mi, że zajmie się Katie, bo ja miałam tu trochę roboty.

- Zajmie się Katie? - Nie bardzo mu się to po­dobało. - O czym pani mówi? W jaki sposób miałaby się nią zająć?

- Zabrała ją na małą wyprawę. Chciała jej pokazać tę część posiadłości, której mała jeszcze nie widziała.

- To znaczy, że kręcą się nie wiadomo gdzie? - Rozdrażnienie i niepokój Michaela rosły z każdą chwilą. Nie tylko zjawiła się nieproszona, to na dodatek zniknęła wraz z jego dzieckiem. Ależ ta kobieta ma tupet!

- Och... nie niepokoiłabym się tak na pana miejscu - powiedziała Bridget, wycierając ręce haftowanym rę­cznikiem. - Rebeca bywała tu bardzo często jako dziecko i młoda dziewczyna. Zna okolicę jak własną kieszeń, na pewno się nie zgubią.

- Czy pani wyraziła zgodę na tę... wycieczkę? - zapytał.

Odwróciła się do niego, posyłając mu rozbrajający uśmiech.

- Tak, oczywiście. Wydawało mi się, że to małej dobrze zrobi. Potrzebuje przyjaciół, z którymi mogłaby spędzać czas.

- No... ja... - Nie bardzo wiedział, co na to powiedzieć, zajął się więc swoim piwem, pociąga­jąc duży łyk z butelki. Zdrowy rozsądek podpowia­dał mu, że Bridget miała rację. Katie potrzebowała przyjaciółki, a Rebeca była dorosła i odpowiedzial­na. Nie miał się więc chyba o co martwić. A jed­nak źle się czuł, nie wiedząc, gdzie jest i co robi jego dziecko.

- Na przyszłość prosiłbym, żeby Katie pod moją nieobecność była w domu, chyba że wyrażę zgodę na jej wyjście - powiedział sucho.

Bridget wyglądała na zaskoczoną i nieco dotkniętą, skinęła jednak potakująco głową.

- Proszę mi wybaczyć, panie Michaelu - odezwała się - zdawało mi się, że skoro są na terenie posiadłości i Rebeca jej pilnuje, to wszystko będzie...

- Tak, tak. - Ruchem ręki powstrzymał jej dalsze usprawiedliwienia. - Rozumiem i nie mam do pani pretensji. Chciałbym tylko, żeby na przyszłość wszy­stko było jasne.

- Oczywiście, proszę pana, wszystko jest jasne.

W tej chwili dały się słyszeć kroki na ganku oraz głosy Katie i Rebeki.

- No widzi pan - powiedziała Bridget - są już z powrotem, obie całe i zdrowe.

Michael przeszedł przez kuchnię i otworzywszy im drzwi, wyjrzał na dwór i zamarł z przerażenia. Jego Katie nie była zdrowa i cała. Rebeca niosła ją na rę­kach i obie były pokrwawione.

Wypadł na ganek i wyrwał Katie z ramion Rebeki.

- Co, do licha, jej pani zrobiła? - wykrzyknął, sta­rając się znaleźć zranione miejsce. Miała mokre ubranie i wyglądała na trochę zmarzniętą, ale nie płakała i nie była chyba specjalnie zmartwiona.

- Wszystko w porządku, panie Stafford. To tylko tak wygląda - uspokoiła Rebeca. - Katie skaleczyła się w stopę i na początku trochę krwawiło, ale już prze­szło. To naprawdę nic poważnego.

- Kiedy chodzi o moją córkę, pozwoli pani, że ja osądzę, co jest poważne, a co nie jest. - Michaela roz­złościł beztroski ton kobiety. Łatwo jej mówić, że wszystko w porządku, bo to nie jej dziecko było całe usmarowane krwią.

- Wszystko dobrze, tatusiu. - Katie objęła Michae­la za szyję. - Skaleczyłam się o taką ostrą skałkę, ale doktor Rebeca obwiązała mi stopę skarpetką i niosła mnie całą drogę z powrotem, żeby mi się to nie za­brudziło.

Michael przyjrzał się stopie obwiązanej pokrwawio­ną skarpetką i poczuł, że zupełnie stracił panowanie nad sytuacją. Mogło się zdarzyć Bóg wie co, a jego by przy tym nie było.

Odwrócił się i wniósł Katie do domu, o mało nie wpadając na Bridget, która wyglądała na równie zmar­twioną.

- Biedne dziecko - mruknęła - niech pan ją położy na kanapie, a ja zaraz zrobię jej zimny okład.

- Nie, szkoda czasu - burknął - jadę z nią do szpi­tala.

Rebeca dogoniła go już przy drzwiach wyjścio­wych.

- Panie Stafford, jeśli pan chce, może pan z nią oczywiście jechać do lekarza, zapewniam jednak, że to skaleczenie to nic poważnego. Nie jest nawet na tyle duże, żeby wymagało szycia. Miałam zamiar przy­nieść ją tu z powrotem, zdezynfekować ranę, a potem zabandażować. I jestem gotowa to zrobić, jeżeli tylko pan się zgodzi.

- Pozwól jej to zrobić, tatusiu - poprosiła Katie, wyciągając stopę do Rebeki. - Proszę cię, pozwól, że­by doktor Rebeca się mną zajęła. Nie chcę jechać do szpitala, nie cierpię szpitali.

Michael dobrze wiedział, dlaczego tak było, powie­dział więc tylko:

- W porządku, jeżeli tak ci na tym zależy. - Zwra­cając się do Rebeki, rzucił opryskliwie: - No to proszę, doktor Barclay, niech ją pani opatrzy. - Nie przeszła mu jeszcze złość na nią za to, że zabrała Katie z domu bez pozwolenia.

- Dziękuję - odpowiedziała z taką delikatnością, że zrobiło mu się głupio. - Bridget, gdybyś była tak miła, moja torba jest w samochodzie...

- Już ją przynoszę.

Rebeca usiadła na kanapie przy Katie i położyła so­bie jej stopę na kolanach.

- Zobaczmy teraz, co my tu mamy - powiedziała, ostrożnie odwijając pokrwawioną skarpetkę. - N00... jest tak, jak przypuszczałam, bardzo podejrzana przy­padłość.

Katie zmarszczyła brwi.

- Co podejrzanego? Okropnie to brzmi.

- Bo to jest okropne. Dlatego musimy użyć wszel­kich dostępnych środków, żeby nie przybrało ostrego stanu.

- Jakich środków?

Lekki uśmiech na twarzy Katie przekonał Michaela, że dziewczynka wie, że to tylko żarty. Zauważył też, że Rebeca zagaduje, by odwrócić uwagę małej od rany. Umiała postępować z dziećmi, nie ma co.

- Musimy użyć specjalnych środków - rzekła Re­beca z zastanowieniem. - Niech no się zastanowię... Już sobie przypomniałam, trzeba będzie przygotować miksturę.

- Jaką miksturę?

Do pokoju wkroczyła Bridget z lekarską torbą w ręce.

- Proszę, kochanie - powiedziała, podając ją Re­bece.

- Powiedz mi, Bridget, czy masz w kuchni cebulę? - zapytała nieoczekiwanie Rebeca, wyciągając z torby watę, gazę, plaster i środki dezynfekujące.

- Tak, oczywiście, ale... - Bridget była zasko­czona.

- I ostrą musztardę?

- Tak, ale dlaczego...

- Zmieszamy to razem i posmarujemy Katie nogę. Może by jeszcze dodać czosnku i chili?

- Proszę bardzo. - Bridget uśmiechnęła się.

- A surowej wątróbki?

Tu już Katie nie wytrzymała.

- Nie! Tylko nie wątróbki! Nie chcę żadnej wstręt­nej, oślizgłej wątróbki na nodze!

- I oczywiście przez cały miesiąc będziesz musiała chodzić z takim okładem do szkoły.

Zanim Katie zdążyła się opamiętać, Rebeca zdezyn­fekowała i zabandażowała drobne skaleczenie.

- No i już po wszystkim. Nóżka prawie jak nowa - powiedziała, klepnąwszy delikatnie jej stopę.

Michael odczuł nagłe ukłucie zazdrości, widząc w oczach córki bezgraniczne uwielbienie i podziw dla Rebeki. Zdawał sobie sprawę, że to małostkowe, ale nic go to nie obchodziło. Ta kobieta usiłowała zająć jego miejsce w sercu córki i bardzo mu się to nie po­dobało.

Rebeca podniosła głowę i ich spojrzenia się spot­kały. Widać było, że też jest na niego zła, ale pewnie nic nie mówiła ze względu na dziecko.

Była ładna i naturalna. Kasztanowe włosy sięgały ramion, twarz nie potrzebowała makijażu. Miała na sobie wilgotny podkoszulek, spodnie i zwykłą dżinsową koszulę. Nic szczególnie modnego, ale przy jej rodzaju pracy tak pewnie było praktyczniej. Szkoda tylko, że nie była nieco sympatyczniejsza.

- Dziękuję pani bardzo, doktor Barclay - powie­dział, podnosząc się z krzesła. - Czy mogę teraz od­prowadzić panią do samochodu?

- Nie, dziękuję, sama dam sobie radę - odparła, zbierając do torby swoje rzeczy.

- Ja jednak nalegam. - Szedł za nią, kiedy skie­rowała się do wyjścia.

- Do widzenia, Katie. - Nachyliła się nad dziew­czynką i szybko pocałowała ją w czoło. - Przykro mi, że się skaleczyłaś, ale jak na pierwszą lekcję pływania spisałaś się świetnie. Wpadnę niedługo i znowu trochę cię pouczę. - Skinęła jeszcze Bridget na pożegnanie i wyszła, a on deptał jej po piętach.

- Chwileczkę, doktor Barclay, chciałbym zamienić z panią parę słów - powiedział, gdy już miała wsiadać do samochodu.

- Ale ja bym nie chciała. Chyba że ma pan zamiar przeprosić mnie za swoją arogancję.

- Nigdy w życiu! Za co niby miałbym przepra­szać? To pani zabrała moje dziecko z domu bez py­tania. To przez panią Katie się skaleczyła. I o co cho­dzi z tą nauką pływania? Naprawdę nie brakuje pani tupetu, pani doktor. Lepiej niech go pani pohamuje, jeżeli chodzi o moją córkę.

- Panie Stafford... - Rebeca wzięła głęboki od­dech - zachowuje się pan jak głupiec. Znamy się od niedawna, więc nie mogę jeszcze ocenić, czy to dla­tego, że rzeczywiście jest pan pierwszej klasy głupcem, czy też z powodu chwilowego kryzysu pańskich ta­lentów towarzyskich, co może wynikać z niestrawności, obstrukcji lub innych dolegliwości tego rodzaju. Mając na uwadze dobro Katie, wolałabym, żeby cho­dziło raczej o to drugie.

Odwróciła się i wskoczyła do furgonetki. Chciał zrewanżować się jej jakąś równie ciętą odpowiedzią, był jednak tak wściekły, że zapomniał języka w gębie.

- Proponowałabym, żeby wziął pan zimny prysz­nic, a na noc wsadził sobie w usta wieszak. Może jutro obudzi się pan z lekką głową i uśmiechem na twarzy.

Aż krztusił się ze złości. Chciał ją dotknąć, obra­zić... zniszczyć; tak, by na długo popamiętała.

Niestety, doktor Rebeca Barclay była już daleko i zdążyła zniknąć mu z oczu.

Rozdział 4

- Jesteś na mnie zła, dziecino? - Michael przyglą­dał się córce, która siedziała przy stole z pochyloną nisko głową. Dojadali właśnie ostatnie kawałki spe­cjalnej pizzy.

Zabrał Katie do jej ulubionej pizzerii, chcąc ją tro­chę rozerwać i pocieszyć, jak na razie z mizernym skutkiem. Dziewczynka była nienaturalnie spokojna, wręcz apatyczna. Michael nie mógł się dłużej oszuki­wać, że nie wie, z jakiego powodu.

- To co, jesteś zła? - zapytał jeszcze raz, gdy nie odpowiadała.

- Nie - powiedziała tak cicho, że ledwie ją usły­szał. Nie zabrzmiało to przekonująco.

- A ja myślę, że jesteś. W porządku, Katie, poroz­mawiajmy o tym, co cię gryzie.

Podniosła na niego swoje piękne, jasnoniebieskie oczy i wtedy spostrzegł, że była nie tylko zła na niego; była głęboko zraniona.

- Czy chodzi o to, co wydarzyło się dzisiejszego popołudnia?

Skinęła głową.

- Co takiego zrobiłem? - zapytał, obawiając się od­powiedzi. Dlaczego przedstawiciele męskiego gatunku zawsze muszą mieć jakieś problemy z kobietami? Je­żeli mężczyzna nie sprawiał zawodu swej matce, to sprawiał go dziewczynie, siostrze, żonie czy córce. Z kobietą nie miało się szans, bez względu na jej wiek.

- Byłeś niemiły dla doktor Rebeki - powiedziała i broda zaczęła jej się trząść.

Pogłaskał ją delikatnie po policzku. To naprawdę wyjątkowe szczęście, że miał taką wrażliwą, delikatną córkę.

- Rzeczywiście sądzisz, że byłem niemiły?

Znowu kiwnęła głową.

- Może trochę jej nagadałem, ale to tylko ze strachu o ciebie. Byłem wściekły, że zabrała cię bez mojego pozwolenia i, co gorsza, dopuściła, żebyś zrobiła sobie krzywdę.

- Ale to nie była jej wina. Nie zauważyłyśmy w wodzie tej skałki, a poza tym nic wielkiego się nie stało, prawie mnie nie bolało. Doktor Rebeca była dla mnie bardzo miła i świetnie się bawiłyśmy, dopóki...

- Dopóki ja wam nie przeszkodziłem?

- Taak - mruknęła Katie, znowu spuszczając gło­wę. - Tak się cieszyłam, że wrócę do domu i opowiem ci, jak świetnie mi szła nauka pływania, ale ty...

- No to powiedz mi teraz.

Oczy jej rozbłysły i aż podskoczyła na krześle z podniecenia.

- Świetnie! Doktor Rebeca powiedziała, że jestem bardzo dzielna. Najpierw uczyłam się oddychać, pu­szczałam buzią takie śmieszne bąbelki, potem zanu­rzyłam nos, no a potem... potem... zanurzyłam się z głową! Trzy razy tak robiłam, a za trzecim razem nawet otworzyłam oczy. Otworzyłam oczy pod wodą i rozejrzałam się dookoła. Zobaczyłam doktor Rebece, też była pod wodą, machała do mnie ręką i robiła śmie­szne miny.

Michael ucieszył się, widząc ją tak przejętą. Popo­łudnie z Rebecą musiało sprawić jej naprawdę wielką przyjemność, warto nawet było się trochę skaleczyć. Rzeczywiście był pierwszej klasy głupcem.

- Przepraszam cię, dziecino. Bardzo cię prze­praszam.

- Dziękuję, tatusiu, ale nie mnie powinieneś to po­wiedzieć. To na doktor Rebece krzyczałeś, a nie na mnie - odezwała się Katie.

Michael aż wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby przepraszać tę kobietę. Cóż innego jednak mógł zrobić? Nie miał przecież racji. Jego córka wiedziała, że nie miał racji. Oboje zdawali sobie sprawę, że pani doktor należały się serdeczne i szczere przeprosiny.

- No dobrze, dobrze, przeproszę ją, ale...

- Kiedy?

- Kiedy?... No więc może...

- Jutro.

- Jutro? Mam jutro masę spraw do załatwienia i chyba nie znajdę czasu, żeby...

Katie zamrugała szybko, a jej bródka znów zaczęła się trząść.

- No dobrze, dobrze. Niech będzie jutro.

Dziewczynka uśmiechnęła się z zadowoleniem i oblizała z palców resztkę sosu.

- Wiesz co - dodała chytrze - mógłbyś zaprosić ją na randkę: do kina, na jakiś romantyczny obiad albo na tańce przy księżycu.

- Wiesz co, pilnuj się lepiej, dziecino - burk­nął. - Bo ty mogłabyś za to wyplewić cały klomb przy dróżce.

- Ten, gdzie jest tyle perzu i mlecza?

- Tak, właśnie ten.

Zastanawiała się chwilę, nim powiedziała:

- W porządku, za to ty kup jej podwójne lody i bę­dziemy kwita.

- Miałem przykazane, żeby kupić pani lody, i to dużą porcję.

Rebeca ze zdumieniem podniosła wzrok znad stołu, na którym przycinała pióra prawego skrzydła papugi imieniem Frederick. W drzwiach stał Michael Stafford. Miał na sobie białą, płócienną koszulę i obcisłe dżinsy, na twarzy błąkał mu się niewyraźny uśmiech.

Papuga wrzasnęła i załopotała wolnym skrzydłem, czując, że nagle przestano się nią zajmować.

- Słucham? - zapytała Rebecą, nie wierząc włas­nym uszom.

- Powiedziałem... - zająknął się - chciałbym za­prosić panią na lody, przyznając w ten sposób, że to pani miała rację, a ja okazałem się głupcem. Tak kazała mi moja ośmioletnia córka.

- Rozumiem - przerwała i pogłaskała Fredericka, który najwyraźniej dość miał badania i przycinania skrzydeł. Na szczęście zabieg był już właściwie skoń­czony, więc podrapała go jeszcze tylko po główce i wsadziła do przenośnej klatki. Marge, jego właści­cielka, wkrótce miała się po niego zgłosić.

Podeszła do zlewu i umyła ręce, zastanawiając się, jak ma zareagować na to wymuszone przez Katie za­proszenie. Z jednej strony chciałaby je przyjąć, z dru­giej miała ochotę przejść przez pokój i zbić go na kwaśne jabłko.

- Katie uważa pana za głupca, co? - Odwróciła się do niego z rękami na piersiach i z wyzywającym wy­razem twarzy. - No więc ja też, ale ważne jest, panie Stafford, co pan sam na ten temat myśli.

Westchnął i wszedł do środka. Przysiadł na jednym ze stołków. Wyglądał na rozbitego i zmęczonego.

- Przede wszystkim niech mnie pani nie nazywa panem Staffordem. Ludzie zwracają się tak do mnie, kiedy są na mnie wściekli albo kiedy usiłują mi coś sprzedać. Niech mi pani mówi po imieniu.

- Ja nic panu nie usiłuję sprzedać, panie Stafford - wtrąciła Rebeca.

- A po drugie - ciągnął, nie zwracając uwagi na jej słowa - zgadzam się z moją córką i z panią. Inaczej by mnie tu teraz nie było. Na życzenie mógłbym po­stawić pani lody, ale przepraszam zawsze tylko ze szczerego serca. - Wziął głęboki oddech i spojrzał Re­bece prosto w oczy, co natychmiast niebezpiecznie przyspieszyło jej tętno.

- Wczoraj bardzo niemiło panią potraktowałem - powiedział. - Byłem niegrzeczny, niedelikatny i upar­ty. Wcale się nie dziwię, że była pani na mnie wściekła. Sam na siebie jestem wściekły, i to pewnie bardziej niż pani i Katie razem wzięte. Mówiąc szczerze, po­czułem się winny, że to nie ja uczyłem ją pływać, że to nie ja pokazałem jej tę sadzawkę i że nie było mnie przy tym, jak się skaleczyła. Wybaczy mi to pani?

Dostrzegła w jego oczach prośbę, której nie potra­fiła się oprzeć.

- Już wybaczyłam i wszystko zapomniałam - rzekła - nie musi mnie pan... nie musisz mnie nawet zapraszać na lody, jeżeli nie masz na to ochoty.

- Och, nie, musimy iść na lody, inaczej Katie zastrajkuje i przez dwa tygodnie nie będzie chciała sprzą­tać w swoim pokoju. Masz ochotę na melbę bananową?

Po zjedzeniu jednej trzeciej porcji i po dwudziestu minutach rozmowy z Michaelem Staffordem Rebeca doszła do wniosku, że uwielbia melbę bananową. Co więcej, nigdy jeszcze lody nie smakowały jej tak jak dzisiaj.

Cukierenka, w której siedzieli, była jednym z najsympatyczniejszych lokali w miasteczku. Wnę­trze zostało urządzone w stylu z przełomu wieków. Pomalowane na biało metalowe krzesełka i stoliki z marmurowymi blatami oraz ciepłe światło małych lampek stwarzały przytulny, miły nastrój.

- To był dobry pomysł - orzekła Rebeca, nabiera­jąc łyżeczkę bitej śmietany. - Powiedz Katie, że bardzo mi się podoba, jak stawia swemu ojcu warunki.

- Może lepiej nie, i tak już mną dyryguje.

Rebeca już któryś raz z kolei stwierdziła, że Michael Stafford ma czarujący uśmiech. Czy zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie robi na kobietach? A zwłaszcza jakie wrażenie zrobił na niej? Z pewnością. Przystojni mężczyźni zwykle byli aż za bardzo tego świadomi. Nigdy zresztą Rebeki specjalnie nie pociągali. W jej oczach próżność zdecydowanie zmniejszała ich atrakcyjność. Michael jednak nie wydawał się próżny. Po­wściągliwy, z dystansem, zraniony przez los, ale nie zarozumiały.

- Opowiedz mi trochę o swojej pracy - poprosiła, chcąc skierować rozmowę na tory nieco mniej osobiste.

- Importujemy z Europy rzadko spotykane samo­chody - odparł, zadowolony, że go o to zapytała. - Zwykle wygląda to tak, że najpierw zgłasza się klient zainteresowany jakimś konkretnym egzemplarzem, po­tem my musimy się zorientować, gdzie coś takiego można znaleźć, i sprowadzamy do Stanów. Zajmuję się tym już od siedmiu lat i całkiem nieźle na tym zara­biam. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć?

- Dlaczego zająłeś się właśnie tym? - zapytała, ma­jąc nadzieję, że dowie się w ten sposób czegoś więcej o tym zamkniętym w sobie mężczyźnie.

Myślał przez chwilę, zanim odpowiedział.

- To pewnego rodzaju wyzwanie, poza tym czasem spełnia się w ten sposób czyjeś marzenie. Niektórzy la­tami oszczędzają na kupno upragnionego modelu. Na ogół są to auta cenione w swoich rocznikach, ale często w bardzo złym stanie. My przywracamy je do życia.

- Cieszy cię, kiedy coś starego i zużytego staje się jak nowe - podsumowała. - Chciałabym, żeby coś ta­kiego udawało mi się z moimi pacjentami. A co ci się najmniej podoba?

- Czasami nie chodzi o spełnienie marzenia życia. Niektórzy klienci są po prostu zepsuci dobrobytem, a rzadki model ma być dla nich jedynie kolejną za­bawką. Płacą mi za to, oczywiście, ale to już nie spra­wia takiej satysfakcji.

Rebeca w milczeniu zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Uważała go dotąd za materialistę i pracoholika. Teraz powinna zmienić opinię. Dlaczego więc całe dnie spędzał w swoim salonie samochodowym?

Wiedziała dlaczego. Praca miała być lekarstwem na wszystkie obawy i lęki, miała pozwolić zapomnieć choć na chwilę o bolesnych przeżyciach i doświadcze­niach, miała chronić przed własnymi uczuciami. Do­brze znała ten stan.

Kiedy skończyli melbę, Michael zamówił kawę. Te­raz on zapytał:

- A co ty lubisz w swoim zawodzie, a czego nie?

- Zabrzmi to pewnie dość stereotypowo, ale ja na­prawdę kocham zwierzęta. Cieszę się, kiedy mogę im pomóc, złagodzić ich ból albo czasami mu zapobiec.

Obawiała się, że uzna ją za głupią i sentymentalną. W jego oczach dostrzegła jednak coś, czego się nie spodziewała - szacunek.

- Masz ten szczególny dar, Rebeco - rzekł po chwili. - Zawsze podziwiałem ludzi, których dotyk uz­drawia. Cudownie jest poświęcić życie uzdrawianiu, wszystko jedno, ludzi czy zwierząt.

Już chciała odpowiedzieć, gdy nagle rozległ się zna­jomy brzęczyk. Westchnęła i wyciągnęła zza paska pager.

- I tego właśnie nie lubię w pracy weterynarza - powiedziała, dotykając przycisku, żeby wyświetlić nu­mer telefonu. - Rzadko udaje mi się zjeść albo prze­spać w spokoju.

Na widok numeru serce w niej zamarło. Miała zmartwioną minę, więc Michael zapytał:

- Czy stało się coś złego?

- Obawiam się, że tak. Zgłosili się Rileyowie, star­sze małżeństwo, które ma już wiekowego wyżła o imieniu Midas. Ostatnio czuł się niezbyt dobrze. - Wsunęła pager na miejsce przy pasku i wzięła torebkę. - Mieszkają tylko o parę domów stąd. Czy mógłbyś mnie podrzucić? Oni mnie potem odwiozą do domu.

- Oczywiście. - Uregulował rachunek i dogonił ją już przy drzwiach. - Kiedy ja zapraszam gdzieś ko­bietę, nawet tylko na lody, potem odwożę ją także do domu. Zawiozę cię i zaczekam, aż będzie po wszy­stkim.

- Dziękuję - powiedziała, z wdzięcznością przyj­mując jego towarzystwo. W drodze na parking ogar­nęły ją jednak wątpliwości. - Doceniam dobre chęci, Michael, ale nie wiem, czy powinieneś mi towarzyszyć. W praktyce weterynarza nie wszystkie historie dobrze się kończą.

Pomyślał przez chwilę i z powagą skinął głową.

- Rozumiem, ale skoro to ma być trudna wizyta, czy nie lepiej byłoby mieć przy sobie przyjaciela?

- Tak - odparła, nie dbając już, co może z tego dalej wyniknąć. Pomyślała, że w trudnej chwili dobrze jest mieć przy sobie mężczyznę, i wbrew swej woli zatęskniła za Timem. - Byłoby mi o wiele łatwiej - powiedziała. - Dziękuję, Michael.

Beatrice i Jack Riley, cieszący się niezłym jak na swoje lata zdrowiem, zajmowali mały domek kryty da­chówką, przed którym stał sędziwy chevrolet rocznik 1956. Ich ukochany wyżeł Midas również był mocno posunięty w latach. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Rebeca często była wzywana w związku z różnymi je­go dolegliwościami. Kiedy ostatnim razem odwiedziła domek przy Cleveland Avenue i obejrzała swego pa­cjenta, nie wróżyła mu długiego życia.

Jej przypuszczenia potwierdziły się, gdy tylko sta­nęła w drzwiach i ujrzała go leżącego na kocu przed kominkiem. Zawsze do tej pory wybiegał, by ją po­witać, teraz tylko niemrawo machnął ogonem.

Beatrice Riley wprowadziła gości i zamknęła drzwi. Rebeca przedstawiła jej Michaela, po czym całą uwagę skupiła na psie.

- Kiepsko wyglądał wczoraj wieczorem - powie­działa Beatrice. - Jeszcze gorzej niż zwykle. A dziś rano nie mógł stanąć. Przez cały dzień nic nie zjadł, tylko leżał i skamlał. Wiem, że bardzo cierpi, dlatego panią wezwałam.

- Tak, oczywiście - odparła Rebeca. - Niech się pani nie martwi, zrobiła pani to, co należało.

Wyżeł leżał na boku, z pyskiem zwróconym w stro­nę kominka. Kiedy przy nim uklękła, ponownie poru­szył lekko ogonem na znak, że ją poznaje.

- Tak, Midas, to ja - powiedziała, głaszcząc sierść, która teraz zupełnie straciła połysk. - To ta wstrętna baba, która wbija w ciebie igły i termometry i każe ci brać obrzydliwe lekarstwa.

Rebeca delikatnie przejechała ręką wzdłuż kręgo­słupa, szukając guza, który odkryła podczas ostatniej wizyty. W ciągu paru tygodni narośl znacznie się po­większyła. Pies zaskomlił jeszcze głośniej, kiedy ob­macywała mu grzbiet w okolicy guza.

- Przepraszam, piesku, nie chciałam ci zrobić krzywdy. Boli cię? Tak... spodziewałam się tego.

Rebeca spojrzała na Beatrice i w jej oczach do­strzegła bezbrzeżny smutek. Michael stał obok starszej pani z wyrazem niepokoju na twarzy. Oboje rozumieli, że sytuacja jest bardzo poważna.

- Nowotwór zaatakował kręgosłup, dlatego Midas nie włada kończynami. Nic nie można na to poradzić, na operację jest już za późno. - Rebeca z niechęcią i żalem ogłosiła wyrok.

Beatrice w milczeniu skinęła głową, ale oczy miała pełne łez.

- Gdzie jest Jack? - zapytała Rebeca w nadziei, że Bea nie będzie sama w tak trudnym momencie.

- Pojechał do Orange County odwiedzić siostrę, która też nie czuje się najlepiej.

Rebeca wolałaby poczekać na powrót Jacka, Midas jednak zasługiwał na to, żeby skrócić jego cierpienie.

- No cóż, ciężko mi to mówić, ale Midas rzeczy­wiście jest w bardzo złym stanie. Musimy rozważyć, co będzie dla niego najlepsze. Wydaje mi się, że nie należy dopuścić, żeby dłużej się męczył, skoro jeste­śmy w stanie temu zapobiec.

- Sugeruje pani... żeby go uśpić? Od razu?

- Tak. Przez lata zapewnialiście mu dach nad głową i miskę, kochaliście go. Niestety, nadszedł jego kres. Odejdzie prędzej czy później, a my możemy jedynie sprawić, że nie będzie się długo zmagał z bólem.

W oczach starszej pani widać było przerażenie.

- Nie mogę... nie potrafię... - Beatrice cofnęła się. - Jeżeli to konieczne, niech pani robi co należy, ale ja nie chcę na to patrzeć. - Wybuchnęła płaczem. - Przepraszam, czuję się jak zdrajczyni i po prostu nie jestem w stanie brać w tym udziału.

Rebeca podeszła do Beatrice i przytuliła ja.

- Nie musi pani czuć się winna. To naprawdę dla niego najlepsze wyjście.

- Czy... czy będzie pani do niego mówić i głaskać go, kiedy...?

- Oczywiście, że będę.

- Pani Riley, może wyjdzie pani teraz ze mną do ogródka, świeże powietrze dobrze pani zrobi - zapro­ponował Michael, a odwracając się do Rebeki, po­wiedział ściszonym głosem: - Zaraz wrócę, żeby ci pomóc.

- Dziękuję, dam sobie radę. Zajmij się lepiej biedną Beą - odparła Rebeca, świadoma stanu, w jakim znaj­dowała się starsza pani. Odczekała, aż zamknęli za sobą drzwi, po czym wróciła do swego pacjenta.

Usiadła obok niego i delikatnie położyła sobie jego głowę na kolanach. Pies otworzył na chwilę duże, brą­zowe oczy i widziała, że cieszy się jej obecnością. Przyciągnęła do siebie torbę i wyjęła z niej strzykawkę i środek usypiający. Pogłaskała psa i powiedziała do niego cicho i pieszczotliwie:

- No już, już, Midas, zaraz przestanie boleć i bę­dzie po wszystkim. Jesteś takim poczciwym psem, przez tyle lat pilnowałeś domu, odganiałeś tych natręt­nych listonoszy i inkasentów. Musiałeś znosić chrapa­nie Jacka, przyjęcia, które wydawała Bea, i wizyty ich hałaśliwych wnucząt. Ale teraz twoja praca dobiegła końca i możesz odpocząć.

Rebeca szybko i sprawnie zaaplikowała mu odpo­wiednią dawkę. Pies ledwie drgnął, kiedy wkłuła igłę. Był już naprawdę bardzo zmęczony i potrzebował od­poczynku. Ulga przyszła po paru sekundach; Rebeca poczuła, jak pies wiotczeje w jej ramionach. Głaskała go i przemawiała do niego, dopóki nie przekonała się, że Midas zasnął na zawsze.

- Jak ty to wytrzymujesz? - zapytał Michael, wy­jeżdżając jaguarem na autostradę prowadzącą do domu Rebeki. - Ja nie zniósłbym tak smutnych obowiązków.

Nie był pierwszym, który o to pytał. Rebeca wie­lokrotnie zastanawiała się nad tym problemem. Podzie­liła się z Michaelem swoimi przemyśleniami.

- Smutek niekoniecznie musi być odbierany nega­tywnie - powiedziała, obserwując krajobraz przesuwa­jący się za oknem samochodu. - Towarzyszy życiu nie­odłącznie, podobnie jak śmierć. Dusze przychodzą na ten świat i opuszczają go, kiedy nadchodzi ich czas.

- Czy usiłujesz mi wmówić, że Midas poszedł do nieba? - zapytał z pewną ironią.

- Jeśli rozumiesz przez to, że siedzi gdzieś na chmurce i macha anielskimi skrzydełkami, to na pew­no nie. Widziałam już wiele umierających zwierząt i jedno wiem na pewno: odchodzą, ale to nie jest koniec.

Milczał przez dłuższą chwilę i czuła, że jej słowa wywarły na nim wrażenie.

Zjechał z autostrady i po chwili zatrzymał samo­chód przed jej domem.

- Chciałbym ci wierzyć - rzekł cicho, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. - Niestety, ku mo­jemu wielkiemu żalowi nie byłem przy swojej żonie, kiedy umierała - mówił z trudem. Widać było, że to wyznanie nie przyszło mu łatwo. - Wyszedłem ze szpi­tala dwadzieścia minut wcześniej...

Zauważyła, że ręce mu drżą; położyła więc swoją dłoń na jego dłoni.

- Gdybyś mógł to przewidzieć, przecież byś z nią został. Ona znała cię dobrze, na pewno to rozumiała.

- Mam nadzieję. A czy ty byłaś ze swoim mężem, gdy...?

- Nie, zginął w wypadku samochodowym.

- Czy nie wydaje ci się dziwne, że nie było ci dane być przy najbliższej osobie w chwili jej śmierci, pod­czas gdy dotąd wszystko przeżywało się razem...

Milczeli przez dłuższą chwilę, zatopieni we wspo­mnieniach. Potrzebowali czasu, by przywołane nagle silne wciąż emocje przycichły. Wreszcie on zapytał:

- Jak długo zabliźnia się rana, chociaż na tyle, żeby ból można było wytrzymać? .

- Przypuszczam, że to zależy od człowieka i oko­liczności. Jeśli o mnie chodzi, przestałam cierpieć tak mocno, kiedy pozwoliłam sobie na przeżywanie mego bólu.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Jak można świadomie przysparzać sobie bólu?

- Może po to, aby się samemu ukarać z powodu jakiegoś źle pojętego poczucia winy - odparła.

Musiało go to poruszyć do głębi, bo drgnął, zmar­szczył brwi i oswobodził swą dłoń z jej dłoni.

- Dziękuję za miłe towarzystwo, Rebeco - powiedział oficjalnym tonem, dając tym samym do zrozu­mienia, że uważa rozmowę za zakończoną. - Odpro­wadzę cię do drzwi.

Nagła zmiana w jego głosie zaskoczyła ją i dotknę­ła. W jednej chwili stali się sobie bliscy jak przyjaciele, którzy zwierzają się z najgłębszych tajemnic, a już w następnej byli zwykłymi znajomymi. Odniosła wra­żenie, że wyciągnęła do niego rękę, a on ją odtrącił.

- Nie musisz mnie eskortować - rzuciła, wysiada­jąc z samochodu. - Jest jeszcze jasno i trafię sama.

- Rebeco, zaczekaj - rzekł, zatrzymując ją i chwy­tając za rękę. - Dziękuję za to, co powiedziałaś. Masz rację, ale muszę nad tym pomyśleć, zanim... no...

- Tak, oczywiście, rozumiem.

Patrzyła za nim, gdy odjeżdżał, i czuła, że rozumie go lepiej, niż sama by tego chciała. Mieli za sobą po­dobne, ciężkie przejścia - śmierć bliskiej i kochanej osoby. I oboje bali się uczucia, ponieważ, jak zdążyli się przekonać, niosło ze sobą zagrożenie, nawet śmier­telne zagrożenie. Lękali się ponownego zaangażowa­nia, a sądząc ze spojrzenia, jakim Michael obdarzył ją przy pożegnaniu, wchodziło to w grę. Rebeca też była nim zainteresowana, a jednocześnie przestraszona tą sytuacją. Weszła do domu, który wydal jej się jeszcze bardziej pusty i cichy niż zwykle.

Rozdział 5

- No i jak poszło? Co, tatusiu? Gdzie ją zabrałeś? Coście robili? - Katie zasypała Michaela gradem py­tań, ledwie wysiadł z samochodu.

- Na litość boską, dziecinko, może poczekasz z tym przesłuchaniem, aż wejdę do środka.

Katie obrzuciła go uważnym spojrzeniem, ujęła się pod boki i stanąwszy w drzwiach, zagrodziła mu przejście.

- Znowu się pokłóciliście? - zapytała oskarżycielskim tonem. - Na pewno! Znowu byłeś dla niej nie­grzeczny, prawda?

Wziął ją pod pachy, uniósł i odstawił na bok.

- Nie, nie kłóciliśmy się, dlaczego niby mielibyśmy to robić?

- Ale byłeś niemiły dla doktor Rebeki? Krzycza­łeś na nią? - Katie szła za nim i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Wszedł do living-roomu i z ulgą rzucił się na swój ulubiony fotel, zapraszając jednocześnie córkę, by usiadła mu na kolanach. Katie była bardzo przywią­zana do ojca i nie przepuszczała żadnej okazji, by się do niego przytulić, teraz jednak potrząsnęła przecząco głową.

- Dziękuję, postoję - odparła.

- Katie, naprawdę nie krzyczałem na twoją ukochaną doktor Rebece ani nie byłem dla niej niegrzeczny. Ucie­szysz się, jak ci powiem, że w obecności pani doktor powstrzymałem się nawet od obgryzania paznokci, dra­pania się pod pachami i dłubania w nosie.

- Od bekania też? - zapytała bez uśmiechu, wciąż trzymając się pod boki.

- Żadnego bekania, nic z tych rzeczy.

- No to jestem z ciebie dumna.

- Dziękuję.

Dopiero teraz wdrapała się ojcu na kolana, objęła go i pocałowała w policzek.

- Opowiedz mi wszystko po kolei - zażądała. - Muszę wiedzieć. Pocałowałeś ją?

Zmarszczył brwi ze zdumienia.

- Katarzyno Stafford! Jak możesz nawet przypu­szczać coś takiego? Jestem dżentelmenem!

- Nie kręć. Pocałowałeś ją czy nie?

- Nie! Zaprosiłem na melbę bananową. Nie poca­łowałem, nie śpiewałem jej serenady, nie tańczyłem z nią tanga przy blasku księżyca, nie...

- Dobrze, dobrze. Odpowiedz mi tylko na pytanie, ale szczerze. Przyrzekasz, że nie będziesz zmyślać?

- Nooo, niech ci będzie, przyrzekam.

- Nie pocałowałeś jej, co?

- Katie!

Nachyliła się ku niemu tak, że koniuszkiem nosa dotykała jego nosa i zaglądała mu głęboko w oczy.

- Ale chciałeś?

Do diabła, jasne, że chciał.

Następnego dnia, mimo nawału pracy, snuł tylko marzenia, jakby to było całować Rebece Barclay.

Przypomniał sobie, jak sympatycznie wyglądała, siedząc wczoraj naprzeciwko niego w cukierence i mając we włosach dwa czy trzy kolorowe piórka pa­pugi zwanej Frederick. Dobrze wbił mu się w pamięć stosunek do starszej pani i jej śmiertelnie chorego psa. Troska i serdeczność wzruszyły go do głębi, czy chciał tego, czy nie.

- Michael, ja już wychodzę. Michael...

Cichy głos przywołał go do rzeczywistości. W drzwiach jego gabinetu stała pani Abemathy z to­rebką i kluczami w ręku.

- A, do widzenia. Do zobaczenia jutro.

- Nie wydaje mi się - uśmiechnęła się kpiąco i po­trząsnęła głową.

- A co się stało? Bierze pani wolny dzień? Czyż­bym znowu zapomniał o pani wizycie u dentysty?

- Nie, Michael, nie idę do dentysty, bo on także ma jutro wolne - odparła. - Cały kraj ma jutro wolne. Tak się składa, że jest Święto Dziękczynienia.

- No tak, oczywiście. Przecież wiem.

Roześmiała się i potrząsnęła głową.

- To oznacza, przypuszczam, że pan i Katie nie macie jeszcze żadnych planów co do jutrzejszego obiadu?

- No... rzeczywiście.

- Tak mi przykro, Michael. - Widać było, że się autentycznie zmartwiła. - Bardzo bym chciała was za­prosić, ale w tym roku nie przygotowuję świątecznego obiadu. Jestem zaproszona do córki.

- Niech się pani o nas nie martwi, damy sobie radę. Do zobaczenia w poniedziałek.

Przeprosiwszy jeszcze parę razy, pani Abemathy wyszła i Michael uznał, że musi zrobić to samo. Me­chanicy i sprzedawcy także już poszli, cisza aż dzwo­niła w uszach. Michael poczuł się jeszcze bardziej sa­motny niż zwykle.

Od śmierci Beverly starał się obchodzić wszystkie święta razem z córką, ale nie było to łatwe. Żona zaj­mowała się domem - zakupami, gotowaniem, urządza­niem przyjęć i uroczystości, a on uważał to za całkiem naturalny podział ról w małżeństwie. Sam nie radził so­bie dobrze z domowymi obowiązkami. Przeszedł przez elegancki salon wystawowy, wyłączając światła i włącza­jąc alarm. Prawda! Bridget i Neil wczesnym rankiem wy­jeżdżają do jej matki, do San Francisco. Już parę tygodni temu prosili go o kilka wolnych dni, a on oczywiście wyraził zgodę. Zapewnił Bridget, że sam zorganizuje świąteczny obiad i że nie musi nic w związku z tym przygotowywać. Pytanie więc pozostawało otwarte: co będzie z jutrzejszym świątecznym obiadem dla Katie?

Mógł oczywiście zabrać ją do restauracji albo sam spróbować upiec indyka, albo też kupić kurczaka i udawać, że to indyk. A może udałoby mu się wykpić gotowym obiadem z kuchenki mikrofalowej? Nie, Ka­tie nie da się nabrać. Najlepszy z tego wszystkiego był chyba pomysł z restauracją. Zastanawiał się, co może być jutro otwarte. W tym małym miasteczku, gdzie ży­cie towarzyskie zamykało się na ogół w kręgu rodzin­nym, większość lokali w dni świąteczne była zapewne nieczynna.

Kiedy wychodził tylnymi drzwiami i właśnie je za­mykał, od strony garażu dobiegł go odgłos przypomina­jący skomlenie. Zaintrygowany wyjął z bagażnika latarkę i zaczął szukać. Za jednym z samochodów siedział, sku­lony i drżący, czarny szczeniak. Kiedy Michael schylił się, aby go podnieść, zapiszczał przerażony.

- Hej, co ty tam robisz? Gdzie twoja mama i reszta rodzeństwa?

Michael rozejrzał się, nie dostrzegł jednak śladu in­nych psów. Bezskutecznie nawoływał i gwizdał. Do­okoła panowała cisza.

- Chodź no tutaj - powiedział, wsadzając go za po­łę marynarki. Piesek był wyraźnie zmarznięty. Michaelowi przyszło na myśl, że gdyby go teraz nie znalazł, maluch prawdopodobnie by nie przeżył. Był o wiele za mały na to, by poradzić sobie bez matki.

Wsiadł do samochodu, włączył ogrzewanie i za­palił lampkę, po czym wydobył szczeniaka zza pa­zuchy i zaczął mu się przyglądać. Był to mieszaniec, podobny do labradora. Duże łapki świadczyły o tym, że wyrośnie na sporego psa. Szczeniak złapał py­szczkiem palec Michaela w nadziei, że będzie tam mleko.

- Przykro mi, bracie - powiedział Michael - ale trafiłeś pod zły adres.

Szczeniaka trzeba było nakarmić, i to szybko. Ale czym? I jak? Michael nie miał o tym zielonego po­jęcia, ale wiedział, do kogo należy się w tej sprawie zwrócić. Potrzebny był mu tylko pretekst - jakikol­wiek pretekst, żeby ją znowu zobaczyć.

Bez względu na to, czy uda mu się ją pocałować.

Rebeca podeszła do drzwi, spodziewając się najgor­szego. Przekonała się, że niepokojono ją w domu tylko w bardzo nagłych wypadkach, gdy było zagrożone ży­cie zwierzęcia, często na skutek potrącenia przez sa­mochód. Przez ostatnie parę lat zdążyła już znienawi­dzić samochody z powodu krzywdy, jaką wyrządzały nieszczęsnym zwierzętom.

Głęboko przeżywała niedole czworonogów.

Tym razem jednak, kiedy owinęła się ciaśniej szla­frokiem i otworzyła drzwi, oczom jej ukazał się nie jakiś poturbowany kot czy pies, lecz Michael Stafford we własnej osobie. Stał w progu przystojny jak za­wsze, z szerokim uśmiechem na twarzy.

- O, cześć - mruknęła. - Nie... nie spodziewałam się ciebie.

Zakłopotana zebrała poły szlafroka. Pod spodem miała tylko rozciągnięty podkoszulek, w którym za­zwyczaj spała. Gdyby wiedziała, że odwiedzi ją Mi­chael, włożyłaby coś bardziej odpowiedniego, na przy­kład atłasową podomkę i koszulkę z koronkami. Zaraz jednak wyśmiała się w duchu. Koszulkę z koronkami, jeszcze czego!

- Przepraszam, że wpadłem tak niespodziewanie. Pewnie powinienem był przedtem zadzwonić, ale mam nowego pacjenta.

- Jakiego pacjenta? - Spojrzała w dół, by spraw­dzić, czy nie prowadzi na smyczy jakiegoś zwie­rzaka.

Gdzieś spod marynarki Michaela dobiegło ją popi­skiwanie szczeniaka.

- Mam go tutaj, był przemarznięty.

- Uhm... rozumiem. Wejdźcie do środka, sprawa wygląda poważnie. A następnym razem uprzedź mnie telefonicznie, że się do mnie wybierasz. Przygotuję się na najgorsze.

Pół godziny później Michael siedział na kanapie ze szczeniakiem na kolanach i karmił go mlekiem z bu­telki dla niemowląt.

- Ale się ślini, mleko leci mu z mordki - powie­dział - ojej, całą rękę mam mokrą i nogę już też.

Rebeca siedziała na drugim końcu kanapy i zaśmie­wała się do łez. Michael był rozczulająco nieporadny, a szczeniak nie przejmował się nim zupełnie, tylko ła­pczywie przyssał się do smoczka.

- I co ja mam z nim zrobić? - zapytał Michael, wycierając siebie i psa ręcznikiem, który podała mu Rebeca. - Nie mogę przecież zabrać go do domu, bo Katie natychmiast go zaanektuje.

- A co w tym złego?

- Ona ma i tak sporo obowiązków - opiekuje się przecież Rosie.

- Rozumiem, ale problem pozostaje nie rozwiąza­ny. Piesek będzie wymagał troskliwej opieki, szcze­gólnie przez najbliższe parę tygodni.

- A ty nie chciałabyś mieć psa? - uśmiechnął się do niej czarująco, chcąc jej podać szczeniaka. - Proszę, oto prezent urodzinowy ode mnie. Wszystkiego najle­pszego, Rebeco! I żebyś nie mówiła, że nic ci nie po­darowałem.

Roześmiała się i potrząsnęła głową.

- Niezły pomysł, ale urodziny miałam już cztery miesiące temu.

- No to może to będzie prezent z okazji Święta Dziękczynienia albo już na Gwiazdkę, co?

Piesek był śliczny i propozycja kusząca, Rebeca jednak zdążyła się już nauczyć, że nie może przyjmo­wać każdego ślicznego stworzenia, które potrzebuje domu.

- Nie - odparła - ty go znalazłeś i jesteś za niego odpowiedzialny. Jestem przekonana, że znajdziesz dla niego dobry dom.

- Ale jak? Przecież nikogo tu nie znam.

- Nooo, to nadarza się świetna okazja, żeby poznać sąsiadów!

Michael zmarszczył brwi.

- Rebeco Barclay, dowiaduję się o tobie czegoś no­wego. Wcale nie jesteś miłą młodą damą.

- Jestem bardzo miłą młodą damą, ale nie będę się opiekować twoim szczeniakiem.

Z ciekawością patrzyła, jak jej gość głowi się, co robić dalej, nie zamierzała mu jednak w tym pomagać. Michael Stafford potrzebował tego szczeniaka jeszcze bardziej niż on jego, nawet jeśli tylko na kilka godzin.

- Zabierz go ze sobą do domu, schowaj u siebie w pokoju tak, żeby Katie go nie zobaczyła, a do jutra rana wymyślisz, co z nim zrobić.

- Taak, na pewno. - Michael westchnął i wsadził sobie psa za pazuchę. - Chyba że uda mi się komuś wmówić, że to indyk na Święto Dziękczynienia.

Rebeca podała mu torbę z mieszanką dla szczeniaka i odprowadziła go do drzwi.

Rozdział 6

Michael odłożył słuchawkę i bez sił opadł na łóżko. Był kompletnie wykończony. I to przez kogo? Przez psiego niemowlaka, który właśnie trącał go nosem, da­jąc chyba do zrozumienia, że chętnie napiłby się mleka.

- No nie, chyba nie jesteś znowu głodny? - Złapał szczeniaka delikatnie za fałdę luźnej skóry na karku i spojrzał mu prosto w oczy. - Przecież karmiłem cię już o siódmej, piątej, czwartej i... nic dziwnego, że jestem śpiący. Chyba nawet mała Katie nie sprawiała tyle kłopotu.

Michael uczciwie musiał przyznać, że właściwie niewiele wiedział na ten temat. To do Beverly należało karmienie Katie o każdej porze dnia i nocy, zmienianie pieluch i śpiewanie kołysanek. Teraz żałował, że bar­dziej nie włączył się w rodzicielskie obowiązki i nie odciążył żony.

Sięgając po butelkę ze specjalną mieszanką od Re­beki, po raz kolejny rozważał pewien pomysł. W pier­wszej chwili wydawał mu się znakomity, ale wtedy był zaspany i na pół przytomny. Teraz zaczynał mieć wątpliwości.

- No chodź tu, bratku - powiedział do psa, wkła­dając mu w mordkę smoczek. - Zdrówko. Przynaj­mniej ktoś z nas będzie dzisiaj najedzony.

Ostatnią godzinę spędził przy telefonie, usiłując zarezerwować w jakiejś restauracji miejsce na świą­teczny obiad. Tylko trzy miały być czynne w święto, a wszystkie miejsca od dawna rozdysponowano i nie było co liczyć na to, że ktoś w ostatniej chwili się rozmyśli. Zarówno małe sklepiki, jak i supermarkety pozamykano, tak więc nie mógł ratować sytuacji ku­pnem gotowych dań do odgrzania w kuchence mi­krofalowej. Był w kłopocie. Martwił się, co powie Katie.

- Tatusiu, czy mogę z tobą porozmawiać? - usły­szał głos córki zza zamkniętych drzwi.

- Oczywiście, bardzo proszę, wejdź. - Wyrwał wyraźnie niezadowolonemu szczeniakowi butelkę, po czym i jego, i butelkę zakrył kołdrą.

Katie dopiero co musiała wstać z łóżka. Była roz­czochrana i miała na sobie piżamę.

- Co ty robisz? - zapytała.

- Co robię? Noo... nic nie robię. Dlaczego pytasz?

- Tak sobie - odparła powoli, przyglądając mu się podejrzliwie. - Chciałam po prostu z tobą porozma­wiać, ale teraz widzę, że naprawdę masz coś na su­mieniu.

- Ja? Niby co takiego mógłbym mieć na sumieniu?

Spod kołdry dobiegł pisk - to szczeniak dopominał się o przerwane nagle śniadanie. Katie szeroko otwo­rzyła oczy ze zdumienia i rzuciła się pędem w stronę łóżka.

- Co to było? - zapytała.

- O co ci chodzi?

- O ten dźwięk. To brzmiało jak... jak...

- Umówmy się, że to ja kaszlnąłem, zgoda?

- Nie ma mowy. Ty nie umiesz wydawać takich dźwięków. To było coś malutkiego i pięknego. Jestem tego pewna.

Uklękła i na czworakach zaczęła szukać pod łóż­kiem. Michael skorzystał z okazji i chcąc uspokoić pieska, podsunął mu do possania palec. Maluch jednak nie dał się już tak łatwo oszukać. Za chwilę znowu rozległ się pisk.

Teraz Katie już bez trudu rozpoznała jego źródło. Michael powstrzymał ją w momencie, kiedy zabierała się do ściągnięcia kołdry.

- Katie, musisz zrozumieć, że my go tylko prze­chowujemy. Nie możemy go zatrzymać i nawet o tym nie myśl, dobrze?

- Dobrze, dobrze - odpowiedziała, usiłując dojrzeć to, co kryło się pod kołdrą.

- Katie, ja mówię poważnie. Masz już jedno zwie­rzę i...

- Oooch, jaki cudoowny! - Ostrożnie uniosła szczeniaczka i pocałowała go w czubek głowy. - Ku­piłeś mi pieska na Święto Dziękczynienia! Dziękuję, tatusiu.

- Nie, to wcale nie tak! Znalazłem go wczoraj wie­czorem, gdy wychodziłem z pracy. Opiekuję się nim tylko przejściowo.

- Och! - Uśmiech w jednej chwili znikł z twarzy Katie.

Michael poczuł się, jakby był potworem, a nie ko­chającym ojcem. Co jednak mógł poradzić? Katie mia­ła już przecież kózkę i pies naprawdę nie był jej potrzebny. Była za mała, żeby opiekować się dwoma zwierzętami, on zaś i tak na nic nie miał czasu.

- Kiedy go oddamy? Po obiedzie czy przed? - za­pytała.

- Obiad... taaak...

- No przecież chyba mamy indyka na obiad, pra­wda, tatusiu? I ciasto z dyni? Przepadam za nim.

- Nic się nie martw, dziecino - powiedział z udaną beztroską. - Wymyśliłem coś wyjątkowego.

- Czyżby? - Rzuciła mu spojrzenie tak przeni­kliwe, że chętnie ukryłby się przed nim pod kołdrę. - A może raczej zapomniałeś po prostu, że jest święto?

- Zapomniałem? Myślisz, że mógłbym zapomnieć o Święcie Dziękczynienia?

Kiwnęła głową.

- No to przynajmniej wiem, jakie masz o mnie wy­obrażenie - rzekł z oburzeniem. - Zapomnieć o Świę­cie Dziękczynienia, też coś... Głupio ci będzie, jak zobaczysz, co przygotowałem!

Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, po czym odwróciła się i wolno wyszła z pokoju.

- No bracie, teraz wpakowaliśmy się na całego. - Michael przysiągłby, że pies też spojrzał na niego z wyrzutem. - No dobrze, dobrze - powiedział, wzdy­chając ciężko. - To nie twoja wina. Sam muszę jakoś z tego wybrnąć.

Rebeca zgadzała się w dni świąteczne dyżurować pod telefonem. Dla niej święta niczym nie różniły się od pozostałych dni, uważała więc, że nie należy po­zbawiać innych możliwości spędzenia tego czasu z ro­dziną.

- Po prostu, dzień jak co dzień - szepnęła sama do siebie, stojąc przy oknie living-roomu w szlafroku i rannych pantoflach, z filiżanką kawy w ręku.

Mogłaby zostać w domu, tęskniąc za Timem i li­tując się nad sobą. Rebeca wiedziała już jednak z do­świadczenia, że wcale jej to nie służy i dużo czasu i wysiłku potrzebuje później na wydobycie się z dołka psychicznego.

Nie musiała cały dzień siedzieć w domu, ponieważ miała pager. Pozostawało jednak pytanie, dokąd się udać. Sklepy i większość lokali zamknięto, przyjaciele spędzali czas w gronie rodzinnym, a krewni jej i Tima mieszkali na Wschodnim Wybrzeżu, o wiele za daleko, żeby wpaść do nich na pieczonego indyka.

Nagle pomyślała o Michaelu Staffordzie i jego no­wym podopiecznym. Czy poradził sobie z nocnymi karmieniami? Oczywiście, że sobie poradził. Zdecy­dowała jednak, że wybierze się do Casa Colina i sprawdzi to osobiście. Ot, sąsiedzka wizyta.

- Chińskie jedzenie na Święto Dziękczynienia? I to jest ta twoja wielka niespodzianka? No, tym razem na­prawdę się nie popisałeś, tatusiu.

Katie wpatrywała się w kurczaka po seczuańsku, którego miała na talerzu, i w żaden sposób nie dawała sobie wmówić, że to indyk. Nadrabianie miną pogar­szało tylko sytuację.

- Słuchaj no, dziecino - powiedział, biorąc ją za rękę. - Przecież nie chodzi o to, co się je, prawda? Podczas tego święta dziękujemy za wszystkie otrzy­mane dary. Można to robić, jedząc indyka albo ham­burgery, albo też kurczaka po seczuańsku, zgoda?

Skinęła głową.

- No więc pomyślmy o tym, za co możemy być wdzięczni.

- Ja jestem wdzięczna za Rosie, panią Bridget i pa­na Neila, oczywiście za ciebie i za doktor Rebece.

Z kolei Michael wymienił bliskie sobie osoby z Ka­lie na czele, nie zapominając o pani Abemathy.

Rytuał ten zabrał im nie więcej niż pięć minut i Mi­chael nie bardzo wiedział, co by tu robić dalej, aby podtrzymać świąteczny nastrój. Katie najwyraźniej na­dal była na niego obrażona i doskonale wiedział, że nie tylko z powodu braku na stole dyniowego ciasta.

Szczeniak, którego cały czas trzymał pod marynar­ką, zaczął się wiercić. Michael nie chciał zabierać go ze sobą do restauracji, ale co miał zrobić? Psiak był o wiele za mały, żeby go zostawiać samego w domu na tak długo, zmarzłby też pozostawiony w samo­chodzie.

Rozejrzawszy się po prawie pustej dziś chińskiej re­stauracji, Michael poczuł nagły wstyd. Tak bardzo ko­chał swoją córeczkę, czemu więc nie zorganizował dla niej święta w sposób, do jakiego była przyzwyczajona? Uważał się przecież za człowieka odpowiedzialnego i w pracy nie zdarzyło mu się jeszcze nie dotrzymać umówionych terminów. Jak mógł więc przegapić coś tak ważnego?

- Tatusiu, czy mogę cię o coś zapytać? - odezwała się Katie.

- No jasne, dziecino.

Musiało to być bolesne, bo w jej oczach krył się smutek.

- Teraz, kiedy nie ma mamusi... chyba nie jeste­śmy już prawdziwą rodziną?

Nie mógł jej oczywiście winić, że pyta, odczuł to jednak dotkliwie.

- Oczywiście, że jesteśmy, Katie - odparł. - To znaczy nie jesteśmy może typową amerykańską rodzi­ną z mamą, tatą, trójką dzieci i psem, ale mieszkamy razem, kochamy się, staramy się dbać o siebie, najle­piej jak umiemy. Myślę, że dzięki temu jesteśmy ro­dziną, chociaż jest nas tylko dwoje. Jak myślisz?

- Myślę, że nie bardzo - odpowiedziała po chwili wahania. - Bo nie robimy nic z tego, co robią pra­wdziwe rodziny.

- To znaczy czego? Oczywiście oprócz jedzenia in­dyka w takie święto jak dziś.

- To znaczy, że nie wyjeżdżamy na wakacje ani do Disneylandu, w soboty wieczorem nie gramy razem w żadne gry, nie robimy wycieczek... no, sam wiesz.

- Tego wszystkiego, co robiliśmy, zanim mama za­chorowała, prawda?

Skinęła głową.

- Pamiętasz, jak dawniej w niedzielę rano smażyłeś takie pyszne naleśniki? Teraz już nigdy tego nie robisz.

Jej oczy wypełniły się łzami, a i on poczuł, że zbiera mu się na płacz. Jedzenie rosło mu w ustach.

Naleśniki z dżemem ananasowym. Przyrządził je dla Beverly podczas ich pierwszego wspólnego weekendu i tym podbił jej serce. Potem przygotowywał je każdej niedzieli, aż do dnia, gdy po raz ostatni poszła do szpitala. Od tamtej pory nigdy już o tym nie pomyślał.

- Katie, tak mi przykro. Widzę, że muszę ci coś wytłumaczyć. Co byś zrobiła, gdybyś stanęła twarzą w twarz z czymś, co cię przeraża?

- Z czymś naprawdę strasznym?

- Powiedzmy, że z czymś, czego się boisz.

Przygryzła wargę, zastanawiając się nad odpo­wiedzią.

- Chyba bym się schowała albo uciekła.

- Ja tak samo - przyznał Michael. - Kiedy się uro­dziłaś, byłem przekonany, że zawsze będzie przy mnie moja żona, że razem będziemy cię wychowywali. Mar­twiłem się, ze nie będę dobrym ojcem, ale dzięki twojej mamie wkrótce się tego nauczyłem i poczułem, jaka to radość mieć dziecko. Potem ona zachorowała i umarła, a ja zacząłem się bać.

- Czego? Mnie?

- Nie, kochanie, nie ciebie - zaśmiał się cicho. - Bałem się, że nie będę umiał sam cię wychować, nie zapewnię ci odpowiedniego domu, nie stworzę ci ro­dziny. Bałem się, że mi się to nie uda, a przecież tak bardzo cię kocham.

- Naprawdę? - Oczy rozszerzyły jej się ze zdumie­nia. Nie mogła pojąć, że ojciec mógł czegoś się bać.

- Tak, Katie. I nadal się boję. Dlatego czasem usi­łuję od tego uciec. Przyznaję, że średnio to świadczy o mojej odwadze. Powiedz, czy coś z tego rozumiesz?

W zamyśleniu skinęła głową.

- Tylko że opieka nad tobą - ciągnął - to najważ­niejsza sprawa w moim życiu. Przypuszczam, że dla­tego tak mnie to przeraża.

Buzia Katie rozjaśniła się w nieśmiałym uśmiechu, a jemu zrobiło się lżej na sercu.

- Chyba nie musisz być taki przerażony, tatusiu - powiedziała. - Jesteś naprawdę dobrym ojcem. Ten in­dyk i ciasto nie są aż tak ważne. Chciałam tylko wie­dzieć, że... że... no wiesz.

- Że cię kocham?

Kiwnęła głową potakująco i wbiła wzrok w swój pełny talerz.

Delikatnie wziął ją pod brodę, żeby znowu spojrzała mu w oczy.

- Katie Stafford, chyba nie mógłbym już kochać cię bardziej - powiedział i poczuł, jak broda jej się trzęsie. - Tylko, do diabła, mógłbym ci to lepiej oka­zywać!

Pojawił się właściciel restauracji, niosąc dzbanek świeżo zaparzonej herbaty jaśminowej.

- Nie smakuje państwu? - zapytał, wskazując na ich talerze z ledwie zaczętymi potrawami. - Coś jest niedobre?

- Nie, nie. Wszystko w porządku - zapewniła Ka­tie. - Omawiamy tylko z tatusiem ważne sprawy ro­dzinne.

- Rozumiem - kiwnął głową uprzejmie, nalewając jej herbatę.

- A panu jedzenie smakuje? - zwrócił się do Michaela.

Jedyną odpowiedzią był przeciągły skowyt, który wydobył się spod marynarki. Odchrząknął, usiłując to jakoś zatuszować, ale szczeniak nie miał zamiaru sie­dzieć cicho w ukryciu i znowu żałośnie zaskomlał.

Właściciel restauracji omal nie wypuścił dzbanka z herbatą.

- Co to? - zapytał, wpatrując się w Michaela. - Co za hałas?

- Nic, nic, nieważne. - Michael próbował zbagate­lizować sprawę, nie potrafił jednak kłamać.

Piesek zaskomlił donośnie, najwyraźniej zły i głodny. Katie powstrzymywała się, by nie wybuchnąć śmiechem,

- Zwierzę! - krzyknął właściciel restauracji, a twarz aż pociemniała mu z gniewu. - Zwierzę pod marynarką!

- To malutki piesek - usprawiedliwił się Mi­chael, sięgając za pazuchę. - Nikomu nic nie zrobi, to tylko...

- Nie! Żadnych zwierząt! Żadnych psów w restau­racji! Inspektor zobaczy i zabierze licencję! - Z wście­kłością wyrwał im z rąk pałeczki. - Proszę wyjść! Na­tychmiast opuśćcie restaurację Lee!

- Chwileczkę, wolnego! - Michael czuł, że i jego zaczyna ponosić. - Nie skończyliśmy jeść.

- Możecie nie płacić. Proszę wyjść!

W chwilę później Michael, Katie i winowajca znaleźli się na ulicy przed restauracją, a Lee zatrzasnął za nimi drzwi.

- To nie do pomyślenia, dać się wyrzucić z chiń­skiej restauracji - nie mógł dojść do siebie Michael. - No to ładne mamy Święto Dziękczynienia!

Z niepokojem spojrzał na Katie, dziewczynka jed­nak aż krztusiła się od śmiechu.

- No, takiego święta nigdy nie zapomnimy. Na pewno!

Kiedy Rebeca skręciła w Cleveland Avenue, ujrzała ciemnozielonego jaguara. Czy to samochód Michaela? Pewnie tak. Ile takich drogich aut mogło jeździć po ulicach San Carlos? Dlaczego jednak skręcił w tę stro­nę? Zdecydowała się pojechać kawałek za nim i już po chwili zagadka się wyjaśniła. Jaguar zatrzymał się przed domem Beatrice i Jacka Rileyów.

No oczywiście, pomyślała, przyglądając się, jak Mi­chael i Katie podchodzą razem do drzwi. Sama po­winna była wpaść na ten pomysł. Po stracie Midasa Rileyom przydałby się nowy pies. Oto dom, jakiego mu było trzeba.

- Świetny pomysł, Michael - szepnęła, skręcając w boczną ulicę.

Michael i Katie spełniali wspólnie dobry uczynek w Święto Dziękczynienia i nie należało im w tym przeszkadzać.

Nadeszła zima. W południowej Kalifornii trudno byłoby jednak poznać to po pogodzie. Należało raczej polegać na kalendarzu lub wystawach sklepowych, zmieniających się odpowiednio do sezonu.

Rebeca, wychowana w Nowym Jorku, była przy­zwyczajona do tamtejszych zim i chętnie przeniosłaby do Kalifornii trochę śniegu, żeby i tu dzieci mogły ule­pić bałwana i pojeździć na sankach.

Na cztery dni przed świętami Bożego Narodzenia szła główną ulicą miasteczka w poszukiwaniu ostatnich prezentów. Co roku o tej porze dostawała masę najprzeróżniejszych drobiazgów od wdzięcznych wła­ścicieli swoich pacjentów, od czekoladek poczynając, a kończąc na podobiznach rozmaitych kudłatych i pie­rzastych stworzeń. Rebeca też wręczała podarki, choć­by symboliczne, takie jak gumowa zabawka dla psa czy lusterko do klatki dla papugi.

Zadowolona z zakupów, szła już na parking w stro­nę samochodu, kiedy niespodziewanie natknęła się na Beatrice Riley, prowadzącą na czerwonej smyczy szczeniaka rasy labrador.

- Wesołych Świąt, pani doktor! - wykrzyknęła Be­atrice, machając do niej ręką.

- Nawzajem - odparła Rebeca, podchodząc bliżej. - Mój Boże, jak ten pies urósł przez parę tygodni.

- Prawda? Ten pani Stafford chyba mnie oszukał, twierdząc, że to szczeniak. Zaczynam podejrzewać, że to źrebak! Nie uwierzyłaby pani, ile on je!

- To nie jest żaden mój Stafford, to tylko znajomy.

- Cóż, zdaje się, że jest panią zainteresowany. Cały czas o pani mówił, kiedy przywiózł psa.

Rebeca pochyliła się, by pogłaskać pupila pani Ri­ley, starając się niczego nie dać po sobie poznać.

- Naprawdę? A co takiego mówił? - spytała nie­dbale.

Beatrice uśmiechnęła się chytrze, nie dając się zwieść tej obojętności.

- Powiedział, że poradziła mu pani, jak dać so­bie radę z bólem po stracie najbliższej osoby i jak żyć dalej.

- Tak powiedział?

Beatrice kiwnęła głową.

- Najpierw nie chciałam przyjąć tego szczeniaka. Po śmierci Midasa obiecałam sobie, że już nie wezmę do domu psa. Człowiek tak się przywiązuje, a przy­chodzi dzień, kiedy trzeba się rozstać. Bardzo ciężko przeżyłam śmierć Midasa.

- Wiem, był członkiem waszej rodziny.

- Tak. Powiedziałam wtedy panu Staffordowi, że nikt już nie zajmie miejsca Midasa, a on na to, że ten szczeniaczek wcale nie ma go zastępować; że to po prostu inne, małe stworzonko, któremu jestem potrzeb­na. Pan Stafford udowodnił mi, że mam w sobie je­szcze dość dużo uczucia, by zaopiekować się tym psem, nawet gdybym kiedyś też miała go stracić.

- Tak się cieszę. Michael miał rację - ten maluch nie mógł trafić do lepszego domu.

Kiedy się rozstały, jeszcze raz wymieniwszy świą­teczne życzenia, Rebeca pobiegła do samochodu jak na skrzydłach. Okazuje się, że Michael jej posłuchał. Zrozumiał to, co starała się mu przekazać.

- Och, nie, Katie! Co ty zrobiłaś swojej kózce? - Rebeca stała na podwórzu Casa Colina, a jej oczom przedstawiał się dość szczególny widok: biała koza z czymś na kształt małego drzewka przywiązanym na głowie. Różowy nosek zwierzęcia wyglądał monstru­alnie, wysmarowany czerwoną szminką. Z szyi zwie­szał jej się plastikowy wieniec imitujący ostrokrzew. Obok stała Katie uśmiechnięta od ucha do ucha i nad­zwyczaj z siebie dumna.

- Jest przecież Wigilia, więc przyszło mi do głowy, żeby przebrać Rosie za renifera - wyjaśniła. - Tatuś pomógł mi zrobić rogi, prawda, że piękne?

- O... tak... cudowne! - wykrztusiła Rebeca.

Rosie wydawała się zachwycona swym nowym wcieleniem, dumnie paradowała po podwórzu, merda­jąc ogonkiem.

- Rosie Renifer. Zdaje się, że jesteś w świątecznym nastroju, Katie.

- O, tak. Pojechaliśmy z tatusiem do takiego miej­sca, gdzie można samemu ściąć choinkę. A w gara­żu znaleźliśmy różne ozdoby i lampki i ubraliśmy ją. Potem poszliśmy kupić nowe bombki i ja je wybie­rałam. - Dziewczynka trajkotała z przejęciem. - I ta­tuś powiedział, że co roku będziemy dokupywać no­we, bo każde święta są wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju.

- Twój tatuś jest bardzo mądry - uśmiechnęła się Rebeca.

- A jutro będziemy mieć indyka i ciasto z dyni. Pani Bridget nauczyła tatusia, jak to przygotować, bo sama dziś wieczorem wyjeżdża do swojej matki.

- No to świetnie! A twój tatuś jest w domu? - Re­beca rozejrzała się, mając nadzieję, że zobaczy Michaela. Na podjeździe nie spostrzegła jednak jaguara.

- Nie, pojechał kupić sos żurawinowy, bo wczoraj zapomniał. A jak wróci, wybierzemy się do parku po­słuchać kolędników, no tych, co tak chodzą ze świe­cami w rękach, wie pani...

Rebeca domyśliła się, że Katie mówiła o uroczy­stości z udziałem chóru, która odbywała się co roku w Wigilię w miejskim parku.

- Pani też się tam wybiera? To będzie naprawdę ładne.

- Tak, znam wiele osób z chóru, a poza tym bardzo lubię słuchać starych kolęd.

- No to może pójdziemy razem.

- Chyba nie, Katie, ale dziękuję za zaproszenie - odpowiedziała, choć w pierwszej chwili zabiło jej mocniej serce na tę myśl: wigilijna uroczystość i oni razem, we trójkę. Zaraz jednak sparaliżował ją strach i poczuła, że nie może sobie na to pozwolić, choć nie bardzo wiedziała właściwie dlaczego. - Proszę - sięg­nęła do torebki po mały pakunek. - Wstąpiłam do was, żeby coś ci dać. Właściwie to jest dla Rosie.

- Naprawdę? Dla Rosie? - Dziewczynce oczy roz­błysły, gdy zobaczyła mały, srebrny dzwoneczek.

- Powinna go nosić przy obroży. Wszyscy jej krew­ni w Szwajcarii takie mają, więc pomyślałam, że Rosie też się należy.

- Dziękuję, doktor Rebeco, jest piękny! - wy­krzyknęła zachwycona Katie, potrząsając dzwonecz­kiem i wsłuchując się w jego delikatny dźwięk. - Chodź tu, Rosie, i zobacz, co pani doktor ci przyniosła.

I już po chwili kózka paradowała z dzwonkiem dyndającym jej u szyi i zdawała się jeszcze bardziej dumna z siebie.

- Muszę już jechać. - Rebeca pochyliła się, żeby uściskać dziewczynkę. - Życzę wesołych świąt tobie i twojemu tatusiowi, będę o was jutro myślała.

- Ja też. Chciałabym, żeby pani przyszła do nas jutro na obiad.

- Dziękuję, ale raczej zostanę w domu, na wypadek gdyby na przykład czyjemuś psu zachciało się zjeść choinkę.

- Pani sobie żartuje. Naprawdę coś takiego się nie zdarza.

- Nie uwierzyłabyś, Katie Stafford, ale o tej porze roku wszystko może się zdarzyć.

Rozdział 7

Rebeca spotkała ich na wieczornej uroczystości. Stali prawie naprzeciw niej, między nimi kroczyli ko­lędnicy. Katie machała do niej, podskakując z podnie­cenia. Michael uśmiechnął się tylko i zawołał:

- Wesołych Świąt!

Rebeca także zamachała do nich. Chciałaby zare­agować na ich serdeczność bardziej spontanicznie, coś ją jednak powstrzymywało. To jej serce broniło się przed rodzącym się uczuciem do tych dwojga - wspa­niałego mężczyzny i jego cudownego dziecka. Odwróciła się i zniknęła w tłumie.

Rebeca leżała w łóżku i śniło jej się, że słyszy dźwięk syreny okrętowej gdzieś we mgle. Donośne trą­bienie rozlegało się raz po raz, aż uświadomiła sobie, że to wcale nie statek, tylko świdrujący w uszach dźwięk telefonu.

Kolejne wezwanie w środku nocy.

- Może to Święty Mikołaj - mruknęła, sięgając po słuchawkę. - Może jego renifer zaniemógł. Słucham?

- Tu Michael Stafford. Co prawda mamy Wigilię i nie powinienem cię niepokoić, ale sprawa jest bardzo pilna.

Rebeca poderwała się z łóżka. Michael był wyraźnie zmartwiony i zrozumiała, że dzieje się coś złego.

- W porządku - odparła - o co chodzi?

- Rosie zachorowała. Nie wiem, co jej jest, ale to chyba coś poważnego. Neil i Bridget wyjechali, a Ka­lie... cóż... Katie jest wprost przerażona.

- Zaraz u was będę.

Starała się nie poddawać panice, mimo że dławił ją paniczny strach. Chwyciła pierwsze z brzegu spod­nie i sweter.

- Tylko nie Rosie i nie w Wigilię - szeptała, na­rzucając w biegu kurtkę. Uruchomiła samochód. - Proszę, niech nic złego się nie wydarzy. Katie tyle już przeżyła. - Rebeca gotowa była zrobić wszystko, co w jej mocy, by uchronić dziewczynkę przed kolejnym ciosem.

Oby tylko jej modlitwy zostały wysłuchane.

Wszedłszy do obory, Rebeca zorientowała się na­tychmiast, że Rosie jest w jeszcze gorszym stanie, niż przewidywała. Kózka leżała na boku, pobekując ża­łośnie, z dzwonkiem u obroży i z nie startymi jeszcze śladami szminki na nosie. Gdy Rebeca uklękła na sło­mie obok Michaela i rozpoczęła badanie, poczuła, że opuszcza ją odwaga. Koza miała niebezpiecznie wzdę­ty brzuch i z pewnością bardzo cierpiała.

- Co jej jest? Czy umrze? - zapytała Katie przez łzy, które strumieniem spływały po policzkach.

Rebeca z całego serca chciała ją pocieszyć, że wszystko będzie dobrze, nie mogła jednak dziecka okłamywać. Zastanawiała się, dlaczego Rosie była w takim opłakanym stanie. Nagle coś przyszło jej do głowy.

- Czy na terenie posiadłości nadal rosną drzewa awokado? Tam z tyłu, za winogronami?

Katie i Michael popatrzyli na siebie i jednocześnie kiwnęli głowami.

- Czy mogło się zdarzyć, że Rosie zjadła dziś liście awokado?

- Gdy poszliśmy do parku posłuchać chóru, zo­stawiłam ją za domem na podwórzu. Może wtedy je zjadła.

- Muszę to wiedzieć na pewno - rzekła Rebeca.

- Zaraz sprawdzę. - Michael zerwał się na równe nogi.

Już po chwili był z powrotem, niosąc kilka nad­gryzionych liści.

- Obawiam się, że masz rację. Czy to bardzo źle? - zapytał.

Rebeca nie miała odwagi powiedzieć, że widziała konie, które zdychały po zjedzeniu liści awokado. Są dla zwierząt zabójcze. Jak mogła nie przestrzec przed tym Katie? - winiła się w duchu.

- Rzecz w tym, że Rosie tych liści nie jest w stanie strawić - wyjaśniła. - Twierdzenie, że koza może zjeść wszystko, jest prawdziwe, ale tylko do pewnego sto­pnia. Liści awokado nie toleruje nawet żołądek kozy.

- Co można na to poradzić? - zapytał Michael.

- Musimy pomóc jej się ich pozbyć, nawet gdyby miało to zająć całą noc - odpowiedziała Rebeca.

- A jak to zrobić?

Rebeca uśmiechnęła się do dziewczynki.

- Pomyślisz pewnie, że to głupie, ale najlepsze są stare domowe sposoby - rzekła. - Biedactwo. Oba­wiam się, że Święty Mikołaj będzie musiał dzisiaj dać sobie radę bez Rosie Renifera.

- Naprawdę myślisz, że to pomoże? - zapytał Michael, przyglądając się, jak Rebeca ponownie napełnia termofor mieszaniną oleju z mleczkiem magnezowym. Delikatnie otworzył kozie mordkę, podczas gdy Re­beca przez dziurkę, którą wydłubała w korku termo- fora, powoli wlewała przygotowany specyfik. Rosie połykała posłusznie, po czym znowu beczała. Przez ostatnie pięć godzin na zmianę aplikowali jej lekarstwo. Jak dotąd jednak bez rezultatu.

- Jeszcze nic nie jest przesądzone. - Rebeca odło­żyła termofor i przysiadła przy chorej kozie. - Miejmy nadzieję, że odpowiednia ilość w końcu zadziała.

Spojrzała na Kalie, która zwinięta w kłębek i przy­kryta kurtką Michaela, spała na słomie w kącie obory.

- Dobrze, że usnęła - odezwał się Michael, patrząc na dziecko z czułością, po czym zwrócił się do Rebeki: - Miałaś rację, rzeczywiście boję się, że i ją mógłbym stracić. Budzę się czasem w środku nocy, oblany po­tem, i o tym myślę.

- Wcale mnie to nie dziwi, zważywszy, ile prze­szedłeś. Czułam się podobnie po śmierci Tima, później było mi już trochę łatwiej. Z tobą też tak będzie.

- Tak myślisz? - Spojrzał na nią z nadzieją.

- Tak, zapewniam cię. Najgorsze są pierwsze dwa lata, później jest już łatwiej.

Michael pogłaskał kózkę po wzdętym brzuchu i Re­beca zauważyła, że drżą mu ręce. Ogarnęło ją współ­czucie dla tego człowieka. Jak mogła kiedykolwiek myśleć, że jest zimny i nieczuły?

- Kiedy myślę o Beverly, przypominam sobie tylko jej śmierć i to, że mnie przy niej nie było. Pamiętam ostatni raz, kiedy ją widziałem. Była taka chora i bez­bronna... Już mnie nie poznawała. Beverly była taka żywotna, dzielna i dum-na. Na pewno nie chciałaby, żebym ją w ten sposób zapamiętał, ja sam bronię się przed tymi myślami, bezskutecznie.

- To też jest kwestia czasu. - Rebeca położyła mu rękę na ramieniu. - Przyjdzie pora, że będziesz ją wspominał taką, jaka była za życia - jak się śmiała, jaka była piękna, jak byliście razem szczęśliwi. To sta­nie się ważniejsze niż smutne okoliczności jej śmierci.

Ku jej zdumieniu objął ją i przygarnął do siebie, wtulając twarz w jej włosy. Ona także go objęła i po­czuła, jak niknie dzieląca ich dotąd bariera obcości i nieufności. Od czasu śmierci męża po raz pierwszy znalazła się w ramionach mężczyzny. Nie zdawała so­bie dotąd sprawy, jak bardzo jej to było potrzebne i jak dobrze móc się przytulić. Kiedy wreszcie wypuścił ją z objęć, zaskoczyła ją powaga i czułość jego spoj­rzenia.

- Tyle dla nas zrobiłaś, Rebeco - powiedział, gła­szcząc ją delikatnie po policzku i miękkim, czułym ru­chem odgarniając jej ze skroni opadający kosmyk. - Dopiero ty pokazałaś mi, jakie to ważne otworzyć się na innych ludzi.

Upewniwszy się, że córka nadal mocno śpi, pochylił się i lekko pocałował Rebece w policzek. Lęk i pragnienie bliskości tego mężczyzny ogarnęły ją jedno­cześnie. Nie mogła złapać tchu ani wykrztusić słowa.

- Chciałbym być z tobą, Rebeco - powiedział Michael, błądząc palcami w jej włosach. - Jeśli zdobędę się na odwagę, żeby cię o to poprosić... czy mnie nie odepchniesz?

Setki możliwych odpowiedzi kłębiły jej się w gło­wie, kiedy patrzyła w oczy mężczyzny, którego bez trudu mogłaby pokochać. Którego już kochała.

- Michael... ja... - Zabrakło jej słów.

Przerwał jej głośny bek Rosie, która wierzgała, usi­łując stanąć na nogi.

- Ho, ho, to wygląda obiecująco - rzekła Rebeca, powracając do rzeczywistości.

Michael podniósł się, oferując pomoc. Ostrożnie uniósł kózkę i podtrzymywał ją przez chwilę, aż sama stanęła na bardzo jeszcze chwiejnych nogach. W każ­dym razie stała i to się liczyło.

- No to poczekajmy jeszcze chwilę - rzekła Rebe­ca. - Zdaje się, że zaraz coś zrobi.

Po paru minutach lekarstwo zadziałało i Rosie po­zbyła się wreszcie tego, co od dobrych kilku godzin zalegało jej w brzuchu. Już nie beczała, a nawet za­częła lekko merdać ogonkiem.

- No, dobra kózka, dobra - mówiła Rebeca, klę­kając przy niej i obejmując zwierzątko za szyję. - Twoja pani będzie z ciebie bardzo dumna, jak się obudzi.

- Powiedzieć jej? - zapytał Michael, wskazując na Katie.

- Może na razie nie. Za godzinę, dwie Rosie po­czuje się jeszcze lepiej i będzie mogła zacząć święto­wać Boże Narodzenie. Do tego czasu niech Katie je­szcze sobie pośpi.

Michael podszedł do dziewczynki i otulił ją kurtką.

- Wiesz, ona wnosi w moje życie tyle radości, że nawet gdybym miał ją kiedyś stracić, nikomu i za nic bym jej teraz nie oddał - rzekł do Rebeki.

- Spodziewam się.

- Bardzo bałem się kochać ją równie mocno jak jej matkę, ale tylko na nią spójrz. Czy mogłem się oprzeć?

- Wiem, co chcesz powiedzieć - uśmiechnęła się Rebeca. - To wspaniałe dziecko, pokochałam ją od pierwszej chwili.

- I chyba z wzajemnością - odparł, a w jego oczach było tyle uczucia, że Rebece zalała fala szczę­ścia, w które zaraz wkradł się cień obawy... przed mi­łością... przed stratą...

Było jednak coś takiego we wzroku Michaela, co pozwoliło jej ten lęk przezwyciężyć, choćby na razie.

- Wesołych Świąt, Michael - powiedziała, patrząc, jak za oknem wschodzi słońce i jak budzi się piękny, pogodny dzień.

- Weso... - i nagle coś sobie przypomniał. - No nie! Przecież Święty Mikołaj jeszcze nie przyszedł! Przez cały miesiąc staruszek chodził, robił zakupy, przygotowywał dekoracje i jedzenie, żeby się jakoś zrehabilitować za to katastrofalne Święto Dziękczynie­nia, no i masz ci los!

- No to idź i dopilnuj Mikołaja, my tu sobie damy radę - roześmiała się Rebeca.

- Och, dobrze, że mi przypomniałaś. Gdybym zno­wu pokpił sprawę, przez dziesięć lat miałbym u Katie krechę.

- Katie? Ktoś mnie wołał? - dobiegł ich cienki głosik.

- Za późno, przepadło - jęknął Michael.

Katie zerwała się ze swego legowiska zmęczona i rozespana, ale szczęśliwa.

- Rosie! Ty stoisz! - wykrzyknęła. - Już cię nie boli!

Odrzuciła kurtkę ojca i podbiegła do ulubienicy, która wesoło zamerdała ogonkiem.

- To pani ją wyleczyła! - wołała dziewczynka, ści­skając kózkę. - Doktor Rebeco, pani ją uratowała! Dziękuję, bardzo dziękuję!

- Proszę bardzo, Katie - odpowiedziała Rebeca. - Ale sama nie dałabym sobie rady. Ktoś mi w tym bar­dzo pomógł. - Ruchem głowy wskazała na Michaela.

Katie spojrzała na ojca z nie ukrywaną dumą. Bez wątpienia w jednej chwili stał się dla niej bohaterem, Podbiegła do niego w podskokach i rzuciła mu się na szyję.

- Dzięki, tatusiu. To jest najlepszy prezent gwiazd­kowy na. świecie!

- Cieszę się, dziecinko. - Michael uściskał córkę i pogłaskał jej czarne loki. - Ale co do świąt... - prze­rwał i odchrząknął. - No wiesz, Katie, byłem tak za­jęty przy Rosie, że nie zdążyłem... nie miałem okazji, żeby...

- Niech zgadnę. - Katie przekornie wzniosła oczy ku niebu. - Chyba ten dziadek z brodą jeszcze się nie pojawił, prawda?

- Wiesz... jeszcze nie zaglądałem do domu, ale obawiam się, że masz rację.

Katie spojrzała na ojca z czułością, po czym prze­niosła wzrok na kózkę.

- To nie ma znaczenia, tatusiu, najważniejsza jest Rosie. Pomogłeś jej i tylko to się dla mnie liczy. No i może jeszcze ciasto z dyni - dodała po zastano­wieniu.

- Katie, z radością mogę cię poinformować, że w lodówce czekają trzy różne ciasta z dyni, a do nich całe fury bitej śmietany. Jest też wspaniały wielki in­dyk, którego zaraz wstawię do pieca, sos żurawinowy, nadzienie i tak dalej. Możesz jeść i jeść, ile dusza za­pragnie.

- Tylko żebyś nie przesadziła - ostrzegła Rebeca - bo może się tak skończyć jak u Rosie i też cię będziemy musieli leczyć mleczkiem magnezowym i olejem.

- A pfuj!

- Mam lepszą propozycję - odezwał się Michael, podnosząc z ziemi kurtkę. - Chciałem właśnie zapro­sić Rebecę.

- Naprawdę? - Buzia Katie rozjaśniła się w uśmie­chu. - Zrobisz naleśniki?

- Z dżemem z ananasa i syropem klonowym. No a potem jesteś oczywiście zaproszona na eksperymen­talny, świąteczny obiad. Chociaż za skutki nie ręczę - powiedział, spoglądając na Rebece.

- Brzmi to wspaniale, dziękuję za zaproszenie - odparła.

Katie podbiegła do Rebeki, a gdy ta pochyliła się nad nią, dziewczynka zaszeptała jej do ucha:

- On nie zrobiłby tych swoich naleśników dla byle kogo. Chyba panią naprawdę bardzo lubi.

- Hm... to bardzo miło. - Rebeca poczuła, że jej policzki przybrały kolor szminki rozsmarowanej na no­sie Rosie.

- O czym tak ze sobą szepczecie? - zapytał Michael.

- O niczym-zachichotała Kalie, ściskając kózkę. - Pójdę teraz wstawić syrop do kuchenki mikrofalo­wej, żeby się pod-grzał. To należy do moich obowiąz­ków, kiedy tatuś smaży naleśniki - wyjaśniała i w pod­skokach pobiegła do domu.

- Dzięki, że uratowałaś moją opinię u dziecka - odezwał się Michael, kiedy Kalie nie mogła go już usłyszeć.

- Nie ma za co, doliczę to sobie do rachunku.

- Ile jestem winien, pani doktor?

- Majątek.

Wyciągnął do niej rękę z wyrazem podziwu i uwielbienia w oczach. Wiedziała, co ten gest ozna­czał.

- Jestem, Michael, jestem z tobą - powiedziała, idąc za głosem swego serca, i uścisnęła mu rękę.

W chwilę potem znów znalazła się w jego ramio­nach, tylko że nie był to już uścisk przyjaciela, lecz kochanka. Pocałunek był czuły i delikatny, a przy tym pełen takiej namiętności, że ją to zdumiało i przeszyło dreszczem. Ciało objęła fala gorąca. Całował ją jeszcze i jeszcze, a ona wcale się nie wzbraniała. Dlaczego właściwie miałaby się wzbraniać, kiedy było to tak na­turalne i spontaniczne?

Wreszcie gdy zabrakło im już prawie tchu, wypuścił ją z objęć i razem z Rosie wyszli na dwór.

- Biorąc pod uwagę wielkość mojego długu - po­wiedział, zamykając kozę w jej zagródce - chętnie spłaciłbym ci go w naleśnikach. - Wziął Rebece za rękę i poszli w stronę domu.

- W naleśnikach z dżemem ananasowym?

- Nawet każdej niedzieli, przez całe życie... jeżeli aż tak lubisz naleśniki.

Trzymała go za rękę, bojąc się, że w każdej chwili jej szczęście może prysnąć i okazać się złudzeniem.

- Lubię naleśniki - przyznała. - Prawdę mówiąc, nawet je uwielbiam.

Zatrzymał się na środku podwórka, by znowu ją pocałować.

- A Katie? - zapytała, wskazując na okna domu.

- Ona i tak zaraz się domyśli - odparł, a jego na­stępny pocałunek był jeszcze gorętszy i bardziej na­miętny.

- Dobrze - powiedziała, odzyskując oddech - zga­dzam się na naleśniki. Uznamy to za rachunek płatny z dołu.

29



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dailey Janet Otwórz swoje serce
1996 03 Gwiazdka miłości 2 Dailey Janet Otwórz swoje serce
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
02 Janet Dailey Otwórz swoje serce

więcej podobnych podstron