Janet Dailey OTWÓRZ SWOJE SERCE
Rozdział l
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze, pani doktor, ale mam kłopot. - Męski głos w telefonie brzmiał z irlandzka.
Rebeca Barclay jeszcze na wpół drzemała. Powoli docierało do niej znaczenie słów. Och, nie! Już żadnych nagłych wypadków, błagam... Zerknęła na budzik przy łóżku: była trzecia w nocy.
- Co się stało? - zapytała z rezygnacją. Lubiła Neila O'Briena i w innych okolicznościach jego telefon by ją ucieszył. Był dobrym gospodarzem i umiejętnie opiekował się swoimi zwierzętami. Rebeca zdawała sobie sprawę, że nie wzywałby jej bez potrzeby. Tyle tylko, że tej nocy wolałaby już nigdzie nie jechać.
- Mam śliczną kózkę, która się akurat pierwszy raz koci. Najwyraźniej coś jest nie w porządku - odparł Irlandczyk. - To trwa już godzinami i wcale nie posuwa się naprzód.
Poród u kozy! Tylko tego brakowało. W swej naiwności Rebeca łudziła się, że to może nic poważnego, tymczasem w środku nocy nie wzywano jej przecież do prostych, nieskomplikowanych przypadków. Z wysiłkiem zdobyła się na wesołość, choć musiała ona zabrzmieć nieszczerze.
- Z przyjemnością wyjdę z domu, panie O'Brien. Przyjadę najszybciej, jak się da - powiedziała.
Bez taryfy ulgowej, skonstatowała Rebeca, odkładając słuchawkę i z trudem zwlekając się z łóżka. Od poprzedniego wezwania zdołała przespać zaledwie godzinę.
O północy wyrwał ją ze snu telefon spanikowanego właściciela kota. Kiedy próbowała dotrzeć pod wskazany adres, okazało się, że to nie tylko daleko, ale i na zupełnym odludziu. Ważący blisko piętnaście kilogramów czarny kocur o imieniu Butch przypominał raczej panterę niż zwykłego, domowego kota. Dwie godziny zajęło jej doprowadzenie do porządku jego uszu pokiereszowanych w walce z najwidoczniej jeszcze większym i groźniejszym osobnikiem, a na lewym kciuku nadal miała ślady jego ostrych zębów.
Tak się pechowo składało, że w miasteczku San Carlos jedynie Rebeca składała wizyty domowe u chorych zwierząt. Inni weterynarze woleli przyjmować u siebie, i to w określonych godzinach. W tej sytuacji co najmniej kilka razy w tygodniu nocne telefony wyrywały Rebece ze snu.
Właściwie dlaczego tak bardzo chciałam zostać weterynarzem? - zadała sobie w duchu retoryczne pytanie, wkładając dżinsy i flanelową koszulę, które niedawno z siebie zdjęła. Czy nie chodziło o to, żeby pomagać zwierzętom, zmniejszać ich cierpienie, leczyć? Ach, do licha z całym tym altruizmem, w tej chwili nie miała ochoty oglądać już ani jednej kosmatej mordki co najmniej przez miesiąc. Chwyciwszy ukochany wełniany sweter i torbę pełną leków i narzędzi chirurgicznych popędziła do swej starej, rozklekotanej furgonetki.
Zatrzymała się na moment, żeby odetchnąć pełnym aromatów powietrzem kalifornijskiej nocy. Delikatny zapach rosnącego koło domu jaśminu mieszał się z upojną wonią kwitnącego drzewka pomarańczy. Noc była cicha i jak na lato nadspodziewanie chłodna. Mocniej otuliła się swetrem i wskoczyła do samochodu. Szosa przed jej domem była zupełnie pusta. Miasteczko San Carlos pogrążone było we śnie... z wyjątkiem jej samej, Neila O'Briena no i tej biednej kózki, która mozoliła się, by urodzić swoje pierwsze dziecko.
- Zaraz tam będę, malutka, wytrzymaj jeszcze trochę, pomoc już się zbliża - szepnęła Rebeca, wyjeżdżając mocno zniszczoną furgonetką na szosę.
W dziesięć minut później Rebeca była już w Casa Celina, dobrze prosperującej posiadłości na północnym skraju miasta. Olbrzymi, zbudowany w stylu hiszpańskiej hacjendy, pomalowany na biało dom przybrał w świetle księżyca niebieskawy odcień. Na tle ciemnego nieba odcinała się czerwona dachówka, a filary podcieni obejmowały pnącza róż.
Rebeca dobrze znała to miejsce. Jako dziecko spędziła wiele radosnych godzin, bawiąc się tutaj, penetrując zakamarki starego domu i zabudowań gospodarskich, biegając po ogrodzie i sadzie. W rodzinie Flores było pięć córek, a ona przyjaźniła się z nimi wszystkimi.
Lata mijały, dziewczęta dorosły, wyjechały na studia, zaczęły pracować, powychodziły za mąż. W końcu dom rodzinny opuściła najmłodsza Gabriella. Ubiegłej zimy, czując się zbyt osamotnieni w swej wielkiej posiadłości, Jose i Rosa Flores sprzedali Casa Colina i przenieśli się do miasta.
Nowi właściciele okazali się odludkami. Nie tylko Rebeca nic bliższego na ich temat nie wiedziała. Nawet plotkarki w miasteczku niewiele mogłyby o nich powiedzieć, unikali bowiem sąsiadów i nie kwapili się do nawiązywania znajomości. Ucieszyła ją wiadomość, że zatrzymali Neila O'Briena jako zarządzającego majątkiem i jego żonę Bridget w charakterze gospodyni. Oboje, przepracowawszy u Floresów dwadzieścia lat, wiedzieli więcej o Casa Colina niż ktokolwiek inny. Rebeca bardzo lubiła tę parę i dobrze czuła się w ich towarzystwie. Podziwiała sposób, w jaki Neil odnosił się do zwierząt - pełen miłości i troski, a jednocześnie całkowicie profesjonalny. W stosunku do ludzi Neil był także przyjacielski i niemal każdego witał uśmiechem. Jego żona zachowywała się równie sympatycznie; każdego, kto odwiedzał Casa Colina, częstowała irlandzką herbatą i pysznymi ciasteczkami własnej roboty.
Rebeca czuła się na terenie posiadłości niemal jak u siebie. Nie wstępowała nawet do domu; Neil z pewnością był w oborze razem z kozą, a Bridget prawdopodobnie spała. Skierowała się więc od razu ku budynkom gospodarskim. Zaparkowała, wyskoczyła z samochodu i pośpieszyła tam, gdzie w okienku obory paliło się światło. Miała nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.
O'Brien klęczał przy małej, białej kózce, która leżała na boku na wiązce słomy. Była to koza rasy ulubionej przez Rebece, odznaczającej się przyjaznym, wesołym usposobieniem i długimi, zwisającymi uszami. Zwierzę z trudem łapało powietrze, prężąc się w kolejnych skurczach. Wysiłki te jednak były jak dotąd bezskuteczne.
Skupiwszy całą uwagę na wyczerpanej kozie, Rebeca nie zauważyła małej dziewczynki, która siedziała skulona w kącie obory z kolanami podciągniętymi pod brodę. Duże niebieskie oczy szkliły się od łez.
- Jak długo już trwa poród? - zapytała Rebeca. Uklękła przy kozie i przesunęła dłonią po jej wzdętym brzuchu. Zwierzę drżało ze zmęczenia i lęku; widać było, że jest u kresu sil. Rebeca poczuła jednak jeszcze coś, co napełniło ją nadzieją - koźlątko się poruszyło. Istniała więc szansa, że wszystko dobrze się skończy i dla matki, i dla maleństwa.
- To trwa już od rana - wyjaśnił Neil, wyciągając z kieszeni kombinezonu dużą czerwoną chustkę i ocierając z czoła pot, mimo że noc była chłodna. - Jak pani sama widzi, akcja porodowa wcale się nie posuwa. Coś musi być nie w porządku.
- Na pewno. - Rebeca wyciągnęła z torby tubę antyseptycznej maści.
- Słabnie z każdą chwilą - powiedział Neil z wyraźnym zaniepokojeniem. Wyglądał na znużonego i po raz pierwszy Rebeca uprzytomniła sobie, że Neil O'Brien się starzeje. Na czerstwej, pokrytej piegami twarzy pojawiły się zmarszczki, a rude włosy były poprzetykane siwizną.
- Hilda to taka miła kózka, nie chciałbym jej stracić - dodał głaszcząc długie, jedwabiste uszy.
Z odległego kąta obory dobiegło Rebece czyjeś łkanie; odwróciła się i dopiero teraz zobaczyła siedzącą w mroku dziewczynkę.
- Hilda umrze... prawda, pani doktor? - zapytało dziecko, płacząc rzewnymi łzami. - Czułam, że zdarzy się coś okropnego, no i miałam rację.
Rebeca podeszła do małej i przyklękła koło niej na wiązce słomy.
- Mam na imię Rebeca, a ty?
- Katie - odparła dziewczynka, pociągając nosem.
- No więc, Katie, myślę, że nie musisz tak bardzo martwić się o Hildę. Miałam do czynienia z podobnymi przypadkami i przekonałam się, że zazwyczaj wszystko dobrze się kończy - powiedziała Rebeca, łagodnie głaszcząc dziewczynkę po czarnych, sięgających ramion włosach.
- Naprawdę? - Katie z trudem powstrzymała łkanie.
- Będzie dobrze, sama się przekonasz.
Rebeca wróciła do Neila i do kozy. Zawinęła rękawy, wysmarowała ręce antyseptycznym kremem aż po łokcie, po czym naciągnęła długie chirurgiczne rękawiczki.
- Zaraz sprawdzę, co się tam dzieje - powiedziała.
Zwierzę leżało nieruchomo, zbyt słabe, aby protestować. Już po chwili Rebeca zorientowała się w sytuacji.
- Mamy bliźniaki - stwierdziła. - Ten pierwszy to duża sztuka i to właśnie on tak utrudnia akcję porodową.
- Co chce pani zrobić? - zapytał Neil.
- Chcę go przekręcić, żeby miał lepsze ułożenie, a potem trochę mu pomogę.
Rebeca zabrała się do dzieła najdelikatniej, jak umiała. Hilda widocznie wyczuła, że coś się zmieniło, i zachęcona zaczęła znowu przeć z całą siłą. Już po paru minutach Rebeca odebrała pierwsze koźlę. Tak jak przewidywała, było wielkie i z wyjątkowo dużą głową; ciężkie przejścia, jakie miało za sobą, nie pozostawiły na nim żadnych widocznych śladów. Prychnęło z dezaprobatą, kiedy Rebeca czyściła mu nos i pyszczek ze śluzu.
Chwyciwszy garść słomy, Neil zaczął energicznie wycierać nią malca. Hilda zabeczała i odwróciła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się swemu pierworodnemu.
Rebeca kątem oka dostrzegła, że Katie wstała ze swego miejsca pod ścianą i pomału zbliżała się do nich.
- Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - zapytała. Już nie płakała. Oczy miała wielkie i okrągłe ze zdziwienia.
- To koziołek - odparła Rebeca. - Piękny, dorodny koziołek. Za rok wolałabym raczej nie mieć z nim do czynienia.
- Och... miałam nadzieję, że to będzie dziewczynka. - Katie była zawiedziona.
Neil roześmiał się i popchnął koziołka w stronę matki, ta obwąchała go z ciekawością i zaczęła pieczołowicie wylizywać.
- Biedna Katie - rzekł - obiecałem jej jedno z młodych, jeśli tylko urodzi się kózka.
- Cóż, jest jeszcze jedno w brzuchu i zaraz się dowiemy, czy to kózka czy drugi koziołek - zauważyła Rebeca.
Katie wyzbyła się już nieśmiałości i uklękła obok Rebeki na słomie. Małą, dziecinną rączką pogłaskała kozę po brzuchu.
- Wszystko w porządku, Hildo, ta miła pani doktor zaopiekuje się tobą - powiedziała łagodnym, kojącym tonem.
- Tak - odezwał się niski głos gdzieś za nimi - zdaje się, że sytuacja została opanowana.
Rebeca spojrzała przez ramię i aż wstrzymała oddech - nigdy jeszcze nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Po czarnych włosach i błękitnych oczach zorientowała się, że to ojciec Katie. Rosła, barczysta postać niemal wypełniła drzwi. Rebeca nie miała jednak teraz czasu, żeby o nim myśleć. Drugie koźlątko mogło się teraz spokojnie urodzić, bo jego przerośnięty braciszek nie stał mu już na przeszkodzie. Kiedy zobaczyła maleństwo, ogarnął ja niepokój. Było znacznie mniejsze niż pierwsze i leżało na słomie jakby bez życia.
Sprawnie oczyściła mu nozdrza i pyszczek, po czym zaczęła wycierać je ręcznikiem, zdając sobie sprawę, że trzeba się spieszyć. Neil rozcierał zwierzęciu nogi.
- No, maleństwo, proszę cię - szeptała Rebeca - musimy cię uratować, no, oddychaj... proszę... zrób to dla mnie...
Zauważyła, że to kózka, i serce jej się ścisnęło. Gdyby nie przeżyła, Katie byłaby zrozpaczona.
Rebeca miała właśnie przystąpić do masażu serca, gdy zwierzątko drgnęło - odetchnęło i wierzgnęło tylnymi nóżkami.
- Dochodzi do siebie, i to tylko dzięki pani! - powiedział Neil, a twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. Skoczył na równe nogi, porwał Katie w objęcia, uniósł ją do góry i mocno uściskał.
- I to jest dziewczynka! - powiedziała Katie, kiedy już postawił ją na ziemi. - To kózka... i będzie dla mnie!
- Tak jest, Katie - odparł Neil. - Śliczna kózka dla ślicznej dziewczynki.
Hilda zabeczała i obwąchała swoje drugie koźlę. Wyglądała już teraz na spokojną i zadowoloną. Bliźniaki, starannie wylizane przez matkę, zaczęły przepychać się w poszukiwaniu mleka.
Rebeca usiadła na słomie i z przyjemnością obserwowała tę scenę. To właśnie takie chwile nadawały sens jej pracy. Miała poczucie, że dobrze wywiązała się z zadania. Udało jej się pomóc Hildzie, koźlęta były już bezpieczne, Katie i Neil przejęci narodzinami, a ojciec Katie...
Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy i jemu udzielił się ich radosny nastrój, lecz ze zdumieniem stwierdziła, że marszczy brwi z niezadowoleniem.
Podszedł bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się małej kózce.
- Ta koza to karlica - powiedział - nie wydaje mi się, żeby była zwierzęciem właściwym dla dziecka.
- Ona jest aż za... za... dobrym zwierzęciem. Chcę, żeby była moja - odezwała się Katie. Wpatrywała się w ojca prosząco, ale w jej błękitnych oczach kryła się złość. - I ona nie jest żadną karlicą... cokolwiek to oznacza. Jeżeli to jest coś złego, to nie ma z nią nic wspólnego!
Rebeca z trudem panowała nad sobą. O co temu człowiekowi chodziło? Czyżby był pozbawiony serca? Dlaczego świadomie psuł taką wspaniałą chwilę?
- Karlica to taka koza, która urodziła się za mała i słabowita - wytłumaczył córeczce. - Często się zdarza, że są kalekie i w związku z tym trudno się nimi opiekować. Poza tym nawet nie wiesz, czy przeżyje.
- Bardzo przepraszam, panie... - Rebeca nie mogła już tego wytrzymać.
- Stafford, Michael Stafford - podpowiedział.
- Panie Stafford... rozumiem, że chciałby pan, aby córeczka opiekowała się zdrowym zwierzęciem, ale chociaż kózka jest mała, nie ma żadnego powodu przypuszczać, że nie przeżyje.
- Doprawdy? - Spojrzał na nią zimno, najwyraźniej miał jej za złe wyrażanie opinii, o którą nie prosił. - Czy może pani to zagwarantować, pani doktor?
- Nie mogę oczywiście zagwarantować, że zwierzę będzie zawsze zdrowe, panie Stafford. Tego nigdy nie można gwarantować - odparła Rebeca, nie pojmując jego zachowania.
- No właśnie - odpowiedział i Rebeca dosłyszała w jego głosie złość. Co sprawiło, że ten człowiek stał się tak nieczuły?
Spojrzała na Katie i w jej oczach wyczytała cierpienie.
- Panie Stafford - zaczęła jeszcze raz, zdobywszy się na cierpliwość i wyrozumiałość - jestem naprawdę przekonana, że ta koza jest zdrowa, chociaż nieduża. Jeżeli pozwoli pan Katie ją zatrzymać, obiecuję, że nauczę pańską córeczkę, jak trzeba się nią opiekować. W razie komplikacji proszę mnie wezwać, a zaraz przyjadę.
- Dobrze, tato? Doktor Rebeca uważa, że wszystko jest w porządku. Pozwól mi zatrzymać tę kózkę, proszę, proszę, proszę - błagała Katie, chwyciwszy ojca za rękę.
Michael Stafford milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się córce. Rebeca nie rozumiała, jak można oprzeć się spojrzeniu błękitnych oczu dziewczynki - ona by nie potrafiła. Okazało się, że jej ojciec także nie był w stanie. Łagodnie uwolniwszy rękę z uścisku Katie, skierował się ku wyjściu.
- Zgoda - powiedział odchodząc - skoro pani doktor uważa, że wszystko jest w porządku, to widocznie ma rację. Na pewno więcej wie na ten temat niż ja. Oby się tylko nie pomyliła - dodał ironicznym tonem.
Rebeca zbytnio się tym nie przejęła. Dobrze, że Katie będzie miała wymarzoną kózkę. Neil pomógł jej zebrać rzeczy i spakować do torby. Zrobiła, co do niej należało, i mogła już wracać do domu. Pożegnała się, ale w drzwiach odwróciła się jeszcze, obrzucając spojrzeniem boks, w którym zostawiła Hildę wraz z potomstwem. Katie obejmowała swą kózkę za szyję i z rozanieloną miną szeptała jej do coś do ucha.
Ledwie Rebeca zdążyła przekroczyć próg salonu piękności, wypadło na nią kudłate stworzenie o imieniu Twinkle. Ostatnim razem, kiedy tu była, psina miała sierść całkiem białą, teraz jednak przybrała jakiś szczególny odcień lawendy. Rebeca widywała już różne zwierzęta, ale nigdy nie zdarzyło jej się spotkać fioletowego pekińczyka. Zaczęła się domyślać, co mogło być przyczyną tajemniczego podrażnienia skóry u Twinkle, o którym jej właścicielka opowiadała przez telefon.
- Och, Twink - Rebeca przyklęknęła na jedno kolano i pogłaskała suczkę - co ta Betty Sue zrobiła ci tym razem?
Psina tylko jęknęła w odpowiedzi i żałośnie przewróciła oczami.
- No rozumiem, rozumiem... - Mokry psi nos dotknął policzka Rebeki. - Próbowałam, Twink, ale wiesz przecież, jaka jest Betty Sue. Ale, ale, gdzie ona się podziewa? - . spytała, rozglądając się po pustym salonie.
Drzwi od zaplecza otworzyły się z rozmachem i do środka wkroczyła młoda kobieta w jaskraworóżowym fartuszku, wnosząc ze sobą zapach płynu do trwałej i lakieru do paznokci. Rebeca nie była wcale zdziwiona, widząc, że Betty Sue, ostatnio platynowa blondynka, miała dziś włosy ufarbowane na dokładnie ten sam co u suczki odcień lawendy. Betty Sue nie była w stanie zaskoczyć Rebeki, no, ale ona też pochodziła z Hollywood i to było pewne wytłumaczenie.
- Cześć, kochanie - wykrzyknęła, ściskając Rebece serdecznie. - No widzisz, maleńka, jest już nasza miła pani doktor...
- Daj spokój - odezwała się Rebeca z przyganą w głosie. - Usiłujesz mi schlebiać, bo wiesz, że jestem na ciebie zła.
- Jesteś na mnie zła? Ale za co? - Betty Sue zamrugała sztucznymi rzęsami.
- Nie słuchałaś wcale tego, co ci mówiłam ostatnim razem.
- Nieprawda, oczywiście, że słuchałam, ja...
- W takim razie nic do ciebie nie dotarło. Mówiłam ci, żebyś przestała eksperymentować z tym nieszczęsnym stworzeniem.
- Ale... ale ja... nigdy nie zrobiłabym Twinkle czegoś, czego nie wypróbowałabym na sobie... - wyjąkała.
Rebeca zmierzyła Betty Sue od stóp do głów, rejestrując wzrokiem jej poddawane najróżniejszym zabiegom włosy, lśniące od lakieru paznokcie i grubą warstwę makijażu. Betty nie należała do piękności i prawdopodobnie mało było takich zabiegów kosmetycznych, których by nie zastosowała.
- Betty Sue, musisz skończyć z tymi bzdurami. Dość już mam leczenia dolegliwości, które ty sama powodujesz. Pamiętasz, jak malowałaś jej pazurki lakierem w sprayu i...
- Ale dla niej to była frajda.
- Niewątpliwie, Betty Sue, o mało się nie udusiła od tych oparów! A przypominasz sobie może, jak usiłowałaś ją upiększyć tymi wszystkimi koralikami i piórkami, które potem wplątały jej się w sierść, aż musiałam je wycinać i zupełnie to nieszczęsne stworzenie ogolić. Przez całą zimę biegała goła jak szczur.
- No, przecież zrobiłam jej na drutach sweterek.
- Tylko że skończyłaś go dopiero na wiosnę.
- Wiesz, że to wszystko z dobroci serca.
- Może jednak czasem posługiwałabyś się także głową. - Rebeca powstrzymała uśmiech. Pochyliła się i wzięła zwierzę na ręce. Odgarnęła sierść, pokazując Betty Sue zaczerwienioną i podrażnioną skórę.
- No i masz już skutek tej twojej idiotycznej fioletowej farby do włosów.
- Ale przecież najpierw zrobiłam próbkę, dokładnie według instrukcji! - zawołała Betty, nie patrząc Rebece w oczy. - Naprawdę zrobiłam i wszystko było w porządku.
- Tylko że ta instrukcja dotyczyła człowieka, Betty Sue, a nie pekińczyka. Ja nie żartuję, naprawdę musisz z tym skończyć, bo zaskarżę cię do sądu pod zarzutem znęcania się nad zwierzętami.
Rebeca poczuła ulgę, widząc, że Betty Sue zbiera się na płacz i broda jej się trzęsie; może wreszcie coś zrozumie.
- Dam ci dla niej specjalny leczniczy szampon, złagodzi swędzenie i zapobiegnie infekcji. Będzie po nim niezbyt pięknie pachnieć, ale...
- Nic się nie martw - przerwała jej Betty - nie będę jej perfumować. Trudno, powstrzymam się.
- Zuch dziewczynka.
Podczas gdy Rebeca wyjmowała z torby lekarstwo i pisała na etykiecie sposób użycia, Betty Sue trzymała Twinkle w objęciach i szczebiotała jej coś do ucha.
- Kochamy mamuśkę, prawda? - pytała psa słodko, aż do mdłości. - No, kochamy, kochamy. Mamuśka chce tylko, żeby była piękna. Twinkle kooocha mamuśkę bardzo, bardzo.
Betty Sue odstawiła psa na podłogę i wzięła od Rebeki butelkę z lekarstwem.
- Ale, ale - zagadnęła i na jej jaskrawo uszminkowanych ustach pojawił się uśmiech. - Coś mi się obiło o uszy... ale nie wiem, czy to prawda.
- Co takiego? - zapytała Rebeca, zatrzaskując torbę i starając się nie okazywać zainteresowania. Betty Sue była straszliwą plotkarą.
- Słyszałam, że ostatnio dużo bywasz w Casa Colina... u tego przystojnego wdowca, Michaela Stafforda.
- No to źle słyszałaś - odparła Rebeca, z trudem powstrzymując złość. - Byłam tam raz w nocy, ale służbowo, nie dla przyjemności. Możesz mi wierzyć. Rękę miałam aż do łokcia w kozim tyłku.
- Ach... tak...
Rebeca miała miłą świadomość, że tym razem udało jej się zbulwersować nawet Betty Sue Wilcox. Nie jest łatwo zgorszyć kogoś, kto przyjechał z Hollywood.
- No, ale spotkałaś przecież Michaela Stafforda, prawda? - Betty wciąż jeszcze usiłowała wydostać od niej jakiś pikantny szczegół.
- Tak, widziałam go na własne oczy. Jak zaczarowana wpatrywałam się w jego piękną twarz przez... no niech się nie pomylę... przez całe trzy albo cztery minuty.
- Więc to prawda, co ludzie mówią? - rozjaśniła się Betty Sue. - Naprawdę jest taki przystojny?
- Jest nadzwyczajny, tak piękny, że aż dech zapiera. Ale jest też bardzo denerwujący i osobiście wcale mi się nie spodobał... ani trochę. - Rebeca odwróciła się i wyszła, pozostawiając Betty Sue z ustami otwartymi ze zdumienia.
Betty szybko jednak odzyskała równowagę i wzięła suczkę na ręce.
- Wcale jej nie wierzę, a ty? - zapytała śpiewnym, dziecinnym głosikiem. - Mamuśce się wydaje, że doktor Rebeca lubi pana Michaela o wiele bardziej, niżby sama chciała. Co ty na to, Twinkle? Tak... Mamuśka od razu rozpozna prawdziwą miłość.
Odczekała, aż stara furgonetka zniknie za rogiem.
- O, już pojechała. To teraz wypróbujemy sobie ten nowy wybielacz do zębów, który mamuśka kupiła w drogerii. Przecież nie możemy dopuścić, żebyś miała takie żółte ząbki, co, maleńka? Jasne, że nie możemy. Mamuśce to znakomicie pomogło. No, zobacz...
Rozdział 2
Przez cały następny tydzień Rebeca nie mogła przestać myśleć o Kalie, jej ojcu i małej kózce. Wreszcie dała za wygraną, wsiadła do pikapa i wyruszyła w kierunku Casa Colina.
Ranek był ciepły i słoneczny. Gdy wysiadała z furgonetki, pomyślała, że dobrze byłoby posiedzieć sobie na słońcu, popijając mrożoną herbatę. Niestety, jej rozliczne zajęcia nie pozwalały na leniuchowanie.
Katie i kózkę znalazła na podwórzu za domem. Uganiały się za sobą nawzajem i najwyraźniej miały z tego wielką uciechę.
- Cześć, doktor Rebeco - wykrzyknęła dziewczynka, podbiegając do niej.
- Witaj, Katie! - Rebeca nachyliła się, żeby pogłaskać kózkę, ta jednak wzięła rozbieg i ubodła ją w rękę.
- Widzisz, czego ją nauczyłaś - droczyła się Rebeca z dziewczynką.
- Wcale nie musiałam jej tego uczyć, sama umiała - zachichotała Katie.
- Tak, kozy to łobuziaki, trzeba je przyzwyczajać do grzecznego zachowania. Jak ona się czuje?
- Och, świetnie - odparła Katie. - Nazwałam ją Rosie.
- Rosie... Tak, to ładne imię i świetnie do niej pasuje - powiedziała Rebeca, patrząc z uwagą na kózkę, jej bielusieńką, jedwabistą sierść, długie zwisające uszy, niebieskie oczy i różowy nosek.
Katie rozpromieniła się na tę pochwałę.
- Ja już mam wakacje - oznajmiła. - Bawimy się teraz cały czas, ona jest moją najlepszą przyjaciółką.
Rebeca rozejrzała się, czy nie ma kogoś w pobliżu, ale dostrzegła tylko Neila kopiącego coś w ogródku i jego żonę Bridget stojącą w oknie kuchni. Nie zauważyła dzieci, z którymi Katie mogłaby spędzać czas. Ojca dziewczynki także nie było widać.
- Więc jesteś tylko sama z Rosie? Nie masz żadnych przyjaciół, z którymi mogłabyś się pobawić? - zwróciła się do Katie.
Mała posmutniała i potrząsnęła przecząco głową.
- Nikogusieńko. Tylko ja i Rosie. Nie mam żadnych innych przyjaciół.
- Nie zapraszasz szkolnych koleżanek? - zapytała Rebeca, myśląc, jak wspaniale bawiła się tu kiedyś z córkami Floresów.
- Przychodziły do mnie koleżanki, ale dawno temu - odpowiedziała Katie, nie patrząc na Rebece i drapiąc Rosie za uchem. - Wie pani... wtedy mieszkaliśmy w Los Angeles i żyła jeszcze moja mamusia.
Rebeca poczuła nagłe ukłucie dobrze znajomego bólu. Za każdym razem, gdy zaczynała mieć nadzieję, że jej rana się zabliźniła, zdarzało się coś, co otwierało ją na nowo, tak jak teraz.
- Tak mi przykro, Katie - powiedziała i pogłaskała lśniące włosy dziewczynki. - Ciężko jest stracić kogoś, kogo się kocha. Wiem, jak to jest, możesz mi wierzyć.
- Naprawdę? Pani też straciła kogoś, kogo pani kochała? - Katie spojrzała na nią zaciekawiona.
Rebeca przymknęła oczy i wspomnienia odżyły z całą wyrazistością. Nagłe wezwanie w środku nocy do Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, gdzie znajdował się potrącony przez samochód pies wymagający natychmiastowej pomocy. Tim podjął się jechać. „Ty miałaś ciężki dzień, Becky” - powiedział. „Śpij, ja się tym zajmę”. A po paru godzinach następny telefon, z policji drogowej.
- Tak - odparła, otwierając oczy. - Straciłam męża. Też był weterynarzem, pracowaliśmy razem. Byliśmy dopiero dwa lata po ślubie.
- Czy długo chorował? - zapytała Katie.
Ach, więc tak umarła jej matka, po długiej chorobie, pomyślała Rebeca.
- Nie, zginął w wypadku samochodowym.
- Ach... to musiało być straszne. - Dziewczynka pokiwała głową ze zrozumieniem. - Nie zdążyliście się nawet pożegnać.
- Nie zdążyliśmy i to chyba było właśnie najgorsze - przyznała Rebeca.
Katie odwróciła wzrok, coś sobie przypominając.
- Tatuś prosił, żebym się wtedy z mamą pożegnała, ale ja płakałam i nie chciałam. Byłam głupią siedmioletnią smarkulą. Teraz mam już osiem lat i jestem o wiele doroślejsza.
- Widzę - uśmiechnęła się Rebeca. - Ale nie możesz czuć się z tego powodu winna. Każdemu trudno
żegnać na zawsze kogoś kochanego. Wcale nie uważam, że byłaś głupią smarkulą, byłaś po prostu przerażona.
- Może rzeczywiście tak było. - Oczy Katie wypełniły się łzami, ale uśmiechnęła się do Rebeki.
- Jestem o tym przekonana.
- Chce pani zobaczyć coś fajnego? - zapytała Katie, której nagle jakby kamień spadł z serca.
- Jasne, co takiego? - Rebeca była szczęśliwa, że może zmienić temat.
- Niech pani tylko poczeka, to jest naprawdę śmieszne.
Pobiegła i zerwała z drzewa śliwkę. Rebeca zaczynała się domyślać, o co chodzi. Widywała już nieraz kozy jedzące śliwki i brzoskwinie.
- Proszę patrzeć! - zawołała dziewczynka, podając Rosie śliwkę. Koza wzięła od niej owoc i przez parę sekund obracała go w pyszczku, po czym wypluła objedzoną dokładnie pestkę. Katie śmiała się serdecznie. - Widziała pani? Zjadła całą śliwkę i zostawiła tylko pestkę; a jak daleko pluje.
- Rzeczywiście nadzwyczajne - przyznała Rebeca. - Wielu chłopców mogłoby brać u niej lekcje plucia.
Katie znowu zachichotała. Była naprawdę ślicznym i inteligentnym dzieckiem i Rebeca zastanawiała się, dlaczego ojciec tak mało się nią interesował.
- Twój tata to widział? - zapytała.
- Nie. - Katie już się nie śmiała. - Prawie nigdy go tu nie ma, ciągle jest zajęty w swoim salonie samochodowym w Los Angeles.
- W salonie samochodowym?
- Tak. Sprzedaje bardzo drogie samochody, które sprowadza z Europy. Dawniej dużo czasu spędzał w domu. Bawił się i żartował ze mną i z mamusią, a rano smażył dla nas naleśniki. Ale teraz cały czas pracuje.
Rebeca przypomniała sobie pierwsze miesiące po śmierci męża. Za wszelką cenę starała się wtedy uciec w pracę. Tylko że to nie pomagało. Nadchodził moment powrotu do pustego domu, a wtedy opadały ją wspomnienia.
- Tęsknię za mamusią - powiedziała Katie. - Za tatusiem też. Chciałabym, żeby częściej przyjeżdżał.
Rebeca poczuła, że ogarnia ją gniew na człowieka, który aż tak zaniedbywał córeczkę. Po śmierci Tima czuła się bardzo samotna. Gdyby chociaż mieli dzieci... czy dziecko takie jak... Katie, z pewnością nie pozostawiłaby go samego bez względu na całe własne cierpienie.
- Czy mówiłaś o tym tacie? - zapytała.
- Nie. - Katie wzruszyła drobnymi ramionami. - Nie chcę, żeby mu było przykro. I tak jest smutny.
- Może jednak powinnaś mu o tym powiedzieć - przekonywała Rebeca łagodnie. - Może on nie wie, że tobie też jest smutno. Jest dużo lżej, kiedy można dzielić z kimś swój smutek.
Katie zastanawiała się przez chwilę, ale potrząsnęła głową.
- Nie. Porozmawiam o tym tylko z Rosie, ona nie ma aż tylu zmartwień co tatuś.
Rebeca zerknęła na zegarek, miała w planie jeszcze jedną wizytę.
- Muszę już jechać, niedługo wpadnę znowu, żeby zobaczyć, jak się obie macie.
Katie wyglądała na zawiedzioną, ale kiwnęła głową.
- Dziękuję, że pani nas odwiedziła, to znaczy... Rosie bardzo panią lubi - dodała, czerwieniąc się i spuszczając wzrok.
- Ja też ją bardzo lubię - oznajmiła Rebeca.
Właśnie miała wsiadać do pikapa, gdy przed dom zajechał najnowszy model jaguara. Wysiadł z niego Michael Stafford wyglądający równie przystojnie jak poprzednio. Miał na sobie popielaty garnitur i białą, jedwabną koszulę. Ciemne włosy zaczesał do tyłu i tylko jeden niesforny kosmyk z chłopięcym wdziękiem spadał mu na czoło. Spojrzenie niebieskich oczu nie było jednak wcale po chłopięcemu figlarne. Obrzucił ją zimnym wzrokiem i skłonił się uprzejmie, lecz bez uśmiechu.
- Dzień dobry, panie Stafford - powiedziała Rebeca znacznie przyjaźniej, niż miałaby ochotę.
- O co chodzi? - zapytał w odpowiedzi. - Czy kozie coś się stało?
- Nie, nie - zapewniła go. - Wpadłam tylko, żeby przywitać się z Katie.
Trochę mu ulżyło, nadal jednak był zły.
- Ja nie zmieniłem zdania, doktor Barclay. W dalszym ciągu uważam, że hodowanie tej parszywej kozy to błąd. Moja córka ma zupełnego bzika na jej punkcie. Gdyby, nie daj Boże, zachorowała...
- Tak? - Rebeca czuła, że za chwilę wybuchnie.
- ...albo zdechła, załamałoby to Katie kompletnie. I gdyby tak się zdarzyło, byłaby to pani wina, pani doktor.
To przeważyło. Rebeca przestała panować nad sobą, wiedziała, że zaraz wypowie słowa, których później będzie żałować.
- Panie Stafford - wycedziła - pańska córka potrzebuje żywej istoty, którą mogłaby kochać. Może nie miałaby bzika na punkcie kozy, gdyby ojciec poświęcał jej trochę więcej czasu. - Odwróciła się i wskoczyła na siedzenie. - A Rosie nie jest wcale parszywa. Żaden z moich pacjentów nie ma parcha, wypraszam to sobie! - wykrzyknęła, trzasnąwszy drzwiczkami.
- A ja, doktor Barclay... nie jestem wcale denerwujący - odkrzyknął w odpowiedzi.
O Boże! - pomyślała, ktoś mu powtórzył! Miała tylko nadzieję, że nie powiedziano mu wszystkiego. Tylko tego brakuje, żeby wiedział, iż ona uważa go za przystojnego. Dostanie się za to Betty Sue.
Ruszyła z piskiem opon. W tylnym lusterku zobaczyła go jeszcze stojącego w tumanie kurzu z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia.
- No i dobrze, panie Stafford! - burknęła wciąż jeszcze zakłopotana, ale i zadowolona z siebie. - Wszystko mi jedno, czy się to panu podoba, czy nie!
Michael zatrzasnął szufladę biurka, przygniatając sobie przy tym palec, i zaklął głośno. Momentalnie urwała się rozmowa między sekretarką a sprzedawcą i w salonie wystawowym zapadła cisza. W chwilę później pani Abemathy z pewnym zaniepokojeniem zajrzała do niego.
- Czy... znowu coś sobie pan zrobił, Michael? - zapytała łagodnym, zatroskanym tonem. Zazwyczaj odbierał jej matczyne zainteresowanie z radością, dziś jednak uznał je za przesadne. W dodatku uśmiechała się do niego, jakby miała do czynienia z dzieckiem, które w przypływie złości niechcący zrobiło sobie krzywdę.
- Wszystko w porządku, pani Abemathy - odparł. - Przygniotłem sobie tylko kciuk. Przed południem dwie duże transakcje wzięły w łeb, lunch był obrzydliwy - zapiekanka polana francuską musztardą, której nienawidzę. A teraz właśnie musiałem poinformować pana Hillmana, że nie możemy dostać części potrzebnych do reperacji hamulców w jego srebrzystej limuzynie. Straszył mnie sądem. Poza tym dzień jest absolutnie cudowny, dziękuję za troskę.
Liczył, że po takiej przemowie pani Abemathy wyjdzie obrażona. Tymczasem weszła dalej i rozsiadła się na krześle stojącym naprzeciw jego biurka. Poprawiła okulary, odchrząknęła i splótłszy ręce przybrała pozę pełną kobiecego wdzięku. Nic bardziej mylnego, dobrze wiedział, że zaraz się zacznie,
Pani Abemathy pracowała u niego już od pięciu lat i zdążył poznać wszystkie jej gierki. Tylko że niewiele mu z tego przychodziło; to pani Abemathy rozpoczynała wszelkie dyskusje, ona im przewodziła i ona miała w nich zawsze ostatnie słowo. Czasami zastanawiał się, kto właściwie u kogo pracuje.
- No więc, co się właściwie z panem dzieje? - zapytała, przyglądając mu się badawczo.
- Słucham?
- Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Cały dzień zachowuje się pan niczym rozdrażniony niedźwiedź grizzli, siedzi pan tu u siebie jak w jaskini i mruczy groźnie na każdego, kto pojawia się w pańskim polu widzenia. Wcale mnie nie dziwi, że te transakcje nie doszły do skutku, pan sobie przygniótł palec, a pan Hillman poczuł się zlekceważony. Na jego miejscu też bym pana zaskarżyła.
Wpatrywał się w nią przez moment, a żadna właściwa odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.
- Niesmaczna zapiekanka na lunch to pewnie też moja sprawka - zareplikował w końcu.
Pani Abemathy wzruszyła ramionami.
- To opatrzność. Wysyła pan w kosmos swoją negatywną energię i...
- Niech pani da spokój! Naprawdę pani uważa, że kosmos ma coś wspólnego z tym, że parę osób zdarzyło mi się dzisiaj zwymyślać? I że ten drab w knajpie, który polał mi zapiekankę francuską musztardą, zrobił to z wyroku opatrzności?
- Widzi pan? - Potrząsnęła głową ze smutkiem. - Negatywne wibracje. Emanuje z pana wrogość i...
- Jestem zmęczony - warknął. - I... chyba jestem chory. Umówmy się, że mam po prostu zły dzień, dobrze?
- Ja też źle się czuję i jestem zmęczona pana humorami. Przez pana wszyscy w firmie są podenerwowani. Może wystarczy na dziś, co?! - Jej stanowczy ton nie pozostawiał mu pola manewru. Zrobił więc minę, którą można by uznać za przepraszającą, i powiedział:
- W porządku, postaram się to zmienić.
- Dzięki - odparła z ulgą, a twarz jej się rozjaśniła. - Mikę, o co chodzi? Co się tak naprawdę stało? - zapytała przyjaźnie.
Złość powoli zaczęła mu mijać, w jej głosie wyczuł szczere zaniepokojenie. Była może nazbyt bezceremonialna, ale potrafiła słuchać i miała naprawdę dobre serce. Była przy nim w czasie choroby żony i zaraz potem; każdego dnia, a czasem i w nocy. Miał w niej prawdziwego, wypróbowanego przyjaciela.
- Wymieniłem parę przykrych zdań z tą całą doktor Barclay - wyjaśnił. - Opowiadałem pani o niej.
- Z kobietą, która odbierała poród u kozy? Z tą, o której wyraził się pan, że ma kształtny tyłeczek, ale trudny charakter?
- Tak, to o nią chodzi.
Czyżby rzeczywiście tak powiedział? Chyba nie. W każdym razie sobie tego nie przypominał. Mniejsza z tym. Nie przegada pani Abemathy.
- O co się wczoraj pokłóciliście? - zapytała.
- Niepotrzebnie wtrąca się w nie swoje sprawy. Obca osoba nie będzie mnie pouczać, jak mam postępować z własną córką, i zarzucać...
- Zarzucać?
- No, że za mało czasu poświęcam Katie.
- Uhm. - Kiwnęła głową z powagą.
Michael nie bardzo wiedział, jak ma to rozumieć. Pani Abemathy wyrażała się na ogół w sposób absolutnie jednoznaczny.
- Powiedziała, że Katie ma bzika na punkcie tej kózki - ciągnął - ponieważ musi mieć jakąś żywą istotę, którą mogłaby kochać. Uwierzy pani? Ona uważa, iż moje dziecko pędzi tak puste i jałowe życie, że potrzebuje jakiejś nędznej kozy, by ją obdarzyć uczuciem.
- A co pan o tym myśli. Mikę? - zapytała łagodnie pani Abemathy, wpatrując się w swoje splecione dłonie.
- Myślę, że ta doktorka trochę za dużo gada - odparł bez zastanowienia.
Pani Abemathy nie odezwała się, ale jej milczenie było bardzo wymowne.
- To, co mi zarzuciła, dotknęło mnie głęboko - dodał, choć przyszło mu to z trudem - ponieważ... obawiam się... obawiam się, że ona ma rację.
Pani Abemathy klepnęła go po dłoni, po czym ją uścisnęła.
- Wiem, że się pan boi. Mikę, i przez co pan przeszedł. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo kocha pan Katie, a zarazem się o nią lęka. Jestem przekonana, że ostatecznie zwycięży w panu miłość do córeczki.
Michael był jej wdzięczny, że miała dość wyczucia, by wstać i ruszyć do wyjścia. Nie chciał, żeby dostrzegła łzy w jego oczach. Dobra stara Abemathy wiedziała, jak się zachować, by go nie zranić.
- Abby - powiedział - mam nadzieję, że się pani nie myli. Dzięki.
- W porządku. - Zatrzymała się w progu i uśmiechając się szeroko, dodała: - Niech pan stąd nie wychodzi, dopóki nie będzie w lepszym humorze.
Skinął głową.
Michael zaczął wpatrywać się w stojące na biurku, oprawne w srebrną ramkę zdjęcie swej ukochanej córeczki. Teraz mógł dać upust wszystkim przepełniającym go uczuciom: obawy, poczucia winy i miłości. Katie była taka podobna do matki! Pogładził delikatnie zdjęcie i szepnął:
- Och, Katie, kochanie, bardzo cię potrzebuję. - Ledwie wypowiedział te słowa, ogarnął go irracjonalny lęk o córkę. Utracił już jej matkę, a swoją uwielbianą żonę, dlatego musiał panować nad odruchami serca. Michael Stafford znał siebie i wiedział, że nie zniósłby po raz drugi straty kogoś tak bliskiego. Nie, już nigdy więcej.
Jesień rozpoczęła się na swój zwykły, typowy dla Kalifornii sposób. Gdyby nie suche wiatry wiejące od Santa Ana, sporadycznie wybuchające pożary i odpowiednie kartki w kalendarzu, Rebeca nie odróżniłaby jesieni od innych pór roku. Wczesna jesień i święta Bożego Narodzenia były jedynymi okresami, które wolałaby spędzać poza południową Kalifornią. Tęskniła za złotą jesienią w Nowej Anglii, za drzewami w kolorowej szacie i za wonią palonych liści unoszącą się w rześkim powietrzu. Gdy zaś nadchodziło Boże Narodzenie, marzyła, by zobaczyć świąteczne dekoracje na Piątej Alei i gigantyczną choinkę w Rockefeller Center w Nowym Jorku. Poza tym mieszkanie w San Carlos nad oceanem w zupełności ją satysfakcjonowało. Czuła się tu jak w domu.
Jedną z tutejszych tradycji, którą Rebeca szczególnie lubiła, były doroczne jarmarki. Zapraszano ją na nie w charak-terze arbitra, gdy organizowano pokazy kotów, psów czy królików. Z przyjemnością rozdawała wtedy błękitne wstęgi.
Tego roku jarmark rozpoczął się w sobotę wczesnym rankiem. Rebeca tkwiła w samym środku hałaśliwego rozgardiaszu, charakterystycznego dla tej imprezy. Słychać było meczenie, kwiczenie i porykiwanie owiec, kóz, świń i krów, prowadzonych do przygotowanych zagród. Kobiety kręciły się między stoiskami, roznosząc kwiaty przeznaczone na nagrody, ciasta i ciasteczka oraz robótki ręczne wszelkiego rodzaju. W specjalnie zbudowanej drewnianej chacie mężczyźni demonstrowali rękodzieło ludowe, przedmioty z drewna i ze skóry, a także wyhodowane przez siebie warzywa imponujących rozmiarów.
Rebeca witała się prawie ze wszystkimi, na każdym kroku spotykała tu znajomych. W miasteczku tak małym jak San Carlos wszyscy się znali, jeżeli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia, jako że plotki rozchodziły się tu bardzo szybko.
Zbliżając się do miejsca, gdzie skupiony był żywy inwentarz, Rebeca natknęła się na kogoś szczególnie jej bliskiego i miłego. Katie Stafford ściskała w rączce koniec białej, skórzanej uzdy, na której prowadziła całkowicie odmienioną Rosie. Kózka była przybrana w różowe wstążeczki, srebrne dzwonki, a wokół szyi i na ogonie miała zawiązane jasnobłękitne kokardy. Dreptała posłusznie za swoją panią, zachowując się, jak na kozę, całkiem ugodowo. Co najdziwniejsze jednak, obok córki i jej kozy kroczył Michael Stafford i wyglądał na prawie równie dumnego jak one. Uśmiechał się beztrosko i wydawał się spokojny i pogodzony ze sobą. Rebeca nigdy go jeszcze nie widziała w tak dobrym nastroju.
- Hej, doktor Rebeco! Pani doktor, tutaj! - wołała Katie, podskakując i entuzjastycznie machając ręką w jej kierunku. - Patrz, tatusiu, tam! Tam jest doktor Rebeca - zwróciła się do ojca.
- No cóż, rzeczywiście. Dzień dobry, jak się pani ma - rzekł Michael Stafford, posyłając Rebece olśniewający uśmiech.
- Och... dziękuję, świetnie - odparła Rebecca, nagle, nie wiedzieć czemu, onieśmielona i zakłopotana.
- Niech pani patrzy, co dostałyśmy! - rzekła Katie, wymachując Rebece przed nosem jaskrawoczerwoną wstęgą. - Widzi pani?! Rosie zajęła drugie miejsce!
- Czerwona wstęga! Moje gratulacje, Katie. - Rebeca pochyliła się i podrapała kózkę po głowie. Wydawało się, że bardzo lubi być w centrum zainteresowania. - Zasłużyłaś na czerwoną wstęgę - powiedziała do Katie. - Rosie wygląda dziś naprawdę pięknie, świetnie przygotowałaś ją do konkursu.
- Tatuś mi pomógł - rozpromieniła się dziewczynka. - Sama nie dałabym sobie rady z kąpaniem. Rosie uciekała i dopiero tatuś pomógł mi ją złapać, w końcu byliśmy bardziej mokrzy i namydleni niż ona. Ale była zabawa!
Rebeca popatrzyła na Michaela, ich oczy spotkały się nad głową Katie. Przez chwilę zdawał się zakłopotany, po czym wzruszył ramionami.
- Czerwona wstęga to całkiem nieźle jak na taką cherlawą karlicę, prawda, pani doktor? - rzekł z niezbyt mądrym uśmiechem.
- Rzeczywiście, całkiem nieźle - potaknęła Rebeca.
Michael spojrzał na Katie i zaproponował:
- A może byś tak poszła dalej sama z Rosie? Chciałbym porozmawiać z doktor Barclay przez chwilę. Zaraz was dogonię.
Katie spoglądała to na ojca, to na Rebece i uśmiech zaigrał na jej ustach.
- Jasne, tatusiu, już idziemy - powiedziała domyślnie.
- Ja... ach - zaczął zakłopotany Michael i przerwał.
- Tak, panie Stafford? - podjęła Rebeca.
- Chciałbym podziękować za to, co powiedziała mi pani któregoś dnia - wypalił nagle, jakby bał się, że odwaga zaraz go opuści. - Przyznaję, że byłem wtedy na panią wściekły, ale przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że miała pani rację. Rzeczywiście zaniedbuję Katie.
Odetchnął z trudem, a w głębi jego oczu Rebeca dostrzegła cierpienie, które przeczyło zadowolonej minie. Ten człowiek musiał bardzo przeżyć śmierć żony, pomyślała, i do tej pory się z tego nie otrząsnął. Jakże dobrze go rozumiała! Pamiętała, jak sama nie potrafiła pogodzić się z odejściem Tima i ile czasu trzeba, by rana mogła się zabliźnić. Zdobyła się na odwagę i powiedziała:
- Ja też miałam męża i straciłam go, dlatego potrafię zrozumieć, jak się pan czuje, i wiem, że jest panu ciężko.
- Tak, to prawda, ale to wcale nie usprawiedliwia mojego zachowania w sprawie tej kózki. Nie wiem, dlaczego tak wtedy postąpiłem... - Jego twarz wyrażała rozterkę i poczucie winy, o które Rebeca wcale by go nie podejrzewała. - Bałem się o Katie, wydawało mi się, że koza nie jest zdrowa. Nie chciałem, żeby znowu straciła coś ukochanego... nie tak szybko po... - przerwał, by zebrać myśli. - Wiem, że moja reakcja była przesadna, ale ten dzieciak tyle już przeszedł. ..
- Rozumiem. - Rebeca zastanawiała się, czy powiedzieć na głos to, co właśnie pomyślała. Uznała, że musi być z nim szczera, choć ryzykowała, że znowu się rozgniewa. - Panie Stafford - odezwała się - może nie jestem powołana do oceny pańskiego postępowania, ale myślę, że zareagował pan tak, ponieważ bardzo kocha pan córkę.
- Tak - przyznał - bardzo ją kocham, a śmierć matki była dla niej naprawdę wielkim ciosem.
- Na pewno. - Rebeca skinęła głową.
- Czasem tak niewiele potrzeba... - Miał poczucie, że go rozumiała.
- Ma pan rację, moja praca każdego dnia dostarcza mi dowodów, że tak właśnie jest. Katie nie może jednak zamknąć swego serca nawet po to, by je uchronić przed bólem. Ma zbyt wiele miłości do ofiarowania. I pan także - dodała cicho.
Milczał, wpatrując się w ziemię, a ona ciągnęła:
- Kto wie, czy nie gorszy od utraty ukochanej osoby jest stan, gdy nie ma się kogo kochać. - Nie wiedziała, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa, bo przez cały czas miał wzrok wbity w ziemię. - Wiem, że obawia się pan swego uczucia dla Katie - brnęła, mając świadomość, że posuwa się za daleko. Musiała już jednak postawić kropkę nad i. - Zdarza się, Michael, że z własnej winy tracimy kogoś, kogo kochamy. Dzieje się tak wtedy, kiedy pozwalamy, żeby rządził nami lęk.
Odchrząknął i skinął głową.
- Tak, oczywiście ma pani rację, doktor Barclay. Muszę już iść. Trzeba pomóc Katie załadować Rosie na samochód.
I zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, już go nie było.
- Masz ci los - mruknęła Rebeca do siebie. - Nie za bardzo umiem dogadać się z ludźmi. Na przyszłość poprzestanę na moich kudłatych pacjentach, którzy nie potrafią mówić.
Rozdział 3
- Może jeszcze filiżankę herbaty, kochanie? - Bridget podała Rebece porcelanowy dzbanek z herbatą. - Dokończ tę, to zaraz zaparzę następną.
Była to propozycja nie do pogardzenia, ponieważ Bridget znana była z tego, że parzy najlepszą herbatę w całym miasteczku, a ostatniej nocy Rebece udało się przespać zaledwie trzy godziny. Mocna, gorąca herbata postawi ją na nogi. Poza tym Rebeca nie potrafiła niczego odmówić Bridget. Jasnozielone oczy, pogodna, otwarta twarz i ciepły, przyjazny uśmiech sprawiały, że wyglądała jak dobra wróżka.
- No dobrze - Rebeca przeciągnęła się niezbyt elegancko - skoro muszę...
Bridget postawiła na środku stołu paterę przykrytą srebrną ozdobną pokrywką, a gdy ją uroczyście zdjęła, ukazała się spora porcja słynnych ciasteczek jej roboty. Rebeca przypomniała sobie, kiedy pierwszy raz jadła te pyszności; miała wówczas dziesięć lat i przyjechała z wizytą do córek Floresów, a Bridget podjęła je wszystkie tradycyjną popołudniową herbatką.
Poprzebierane w staromodne ubrania, które wynalazły w jakichś kufrach na strychu, wkroczyły wtedy do jadalni. Sześć dziewczynek wykręcających sobie nogi na wysokich obcasach, przydeptujących zbyt długie spódnice i obwieszonych sztuczną biżuterią. Na głowach miały kapelusze z szerokimi rondami, strojne w pióra, jedwabne kwiaty i wstążki. Rebeca przypięła sobie nawet broszkę ze sztucznym brylantem. Okazało się, że Bridget też pamięta tamto popołudnie. Wytarła ręce w śnieżnobiały fartuch, usiadła przy stole naprzeciw Rebeki i przysunęła sobie talerz z ciastkami.
- Wy, dziewczęta, uwielbiałyście te ciasteczka - rzekła. - Ładnie wyglądałyście w tych staromodnych strojach. Tęskno mi i żal, że już was tu nie mam w pobliżu.
- No, ale teraz masz Katie. - Rebeca ugryzła ciastko, które wyglądało całkiem zwyczajnie, ale smakowało wybornie. Od razu się czuło, że Bridget nie żałowała masła, świeżych jajek i śmietany.
- Tak, mam teraz moją małą Katie, to takie kochane dziecko - powiedziała Bridget, a drobne zmarszczki, które pojawiły się już na jej twarzy, znikły teraz w uśmiechu. - Czy widziałaś kiedykolwiek takie błękitne oczy? To znaczy poza kochaną starą Irlandią?
- Nie widziałam. Jej oczy mają piękny kolor, ale jest też w nich wiele smutku.
Bridget kiwnęła potakująco głową i pociągnęła łyk herbaty.
- To prawda, ona ciągle tęskni i rozpacza za matką, niechaj spoczywa w pokoju. - Bridget przeżegnała się pobożnie.
- Znałaś panią Stafford? - zapytała Rebeca z pewnym zakłopotaniem. Właściwiej byłoby zwrócić się wprost do Michaela, jeśli chciała znać jakieś szczegóły. Wiedziała jednak, że trudno im się porozumieć.
- Nie widziałam jej na oczy, ale musiała być święta, sądząc z tego, jak bardzo mąż i córka wciąż ją kochają - odparła Bridget.
- Tak, z pewnością. - Rebeca poczuła ukłucie zazdrości na myśl o kobiecie uwielbianej przez tak cudowne dziecko jak Katie i przez mężczyznę takiego jak... Nie, nie wolno jej dopuszczać do siebie takich myśli. - Kiedy Katie wraca ze szkoły? - zapytała, spoglądając na zegar z kukułką.
- Powinna być lada chwila. Przyjechałaś w dobrej porze, chyba że wpadłaś, żeby zobaczyć się z panem Michaelem - odpowiedziała Bridget z domyślnym uśmieszkiem. - Nie spodziewam się go tu wcześniej niż za parę godzin.
Rebeca zaczerwieniła się gwałtownie, a żadna właściwa, przecząca i obojętna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy. Wyjąkała więc tylko:
- Ach... nie... ja... ja wcale nie chciałam...
- A, rozumiem. - Bridget uniosła jedną brew. - Więc nie spodobał ci się?
- Zupełnie nie.
- Hm... no a już myślałam... a zresztą mniejsza o to.
Szkolny autobus z piskiem zahamował przed domem. Rebeca odetchnęła z ulgą.
- No i jest już nasza dziewczynka - powiedziała Bridget, podczas gdy obie przez kuchenne okno patrzyły, jak Katie wysiada z autobusu.
- Nie wygląda na specjalnie szczęśliwą - zauważyła Rebeca, przyglądając się Katie, która szła wolno, z opuszczoną głową.
- Nie, to wielki wstyd. - Bridget pokiwała głową ze. smutkiem. - Takie dziecko powinno mieć z kim się bawić po lekcjach. Staram się poświęcać jej jak najwięcej uwagi, ale mam przecież inne obowiązki, no i...
- Wiesz co - Rebeca zaczęta głośno myśleć - dziś po południu nie jestem taka bardzo zajęta. Myślisz, że sprawiłoby jej przyjemność, gdybym ją zabrała nad sadzawkę, gdzie dawniej kąpałyśmy się z dziewczętami? Jest dosyć ciepło.
- Och, tak! Na pewno by ją to ucieszyło. Co za świetny pomysł, kochanie. Ona cię tak lubi, będzie bardzo zadowolona, mogąc spędzić z tobą trochę czasu.
- Czy sądzisz, że pan Stafford nie miałby nic przeciwko temu? - Rebece zależało na tym, żeby nie mieć z nim znowu jakichś konfliktów.
- Nie wiem, co mogłoby mu się nie spodobać - odparła Bridget w zamyśleniu. - Jesteś przecież dorosła i godna zaufania, nie wybieracie się daleko. Myślę, że byłby wdzięczny, że się nią zajęłaś.
Drzwi otworzyły się i weszła Katie. Nie podnosząc wzroku, cisnęła książki na stół, a pojemnik na lunch wstawiła do zlewu.
- Cześć, pani Bridget - powiedziała apatycznie.
- Witaj w domu, kochanie. Zobacz, kto nas odwiedził - odparła Bridget.
Katie uniosła głowę. W okamgnieniu stała się żywą ośmiolatką, a twarz jej rozjaśniła się w uśmiechu.
- Doktor Rebeca! - wykrzyknęła, biegnąc w stronę stołu. Wydawało się, że rzuci się Rebece na szyję, zwyciężyła jednak nieśmiałość. Katie zatrzymała się nagle, zakłopotana, lecz szczęśliwa.
- Cześć, Katie, miło cię znowu zobaczyć.
Katie zaczerwieniła się i zaszurała nogami. Nagle na jej twarzy odmalowało się przerażenie.
- Chyba nie przyjechała tu pani z powodu Rosie? Wszystko z nią w porządku? A Hilda i Pepe?
- Kozy czują się świetnie - odparła Rebeca, kładąc dłoń na ramieniu dziewczynki. - Przyjechałam, żeby zobaczyć się z tobą.
- Naprawdę? - Katie odetchnęła z ulgą, ale niezupełnie mogła w to uwierzyć.
- Naprawdę, naprawdę - uspokoiła ją Rebeca. - A kto to jest Pepe?
- To drugie dziecko Hildy... chłopiec. No wie pani, braciszek Rosie, o wiele od niej większy. Pan Neil nie pozwala mi się z nim bawić, mówi, że jest zbyt gwałtowny.
- Z pewnością ma rację. - Rebeca przybrała poważną minę. - A teraz chciałabym wiedzieć, czy masz jakieś plany na następne dwie godziny? Bo jeżeli nie...
- Ojej, jak tu pięknie!
Rumieniec przejęcia na twarzy Katie i entuzjazm w jej głosie powiedział Rebece, że pomysł z wyprawą nad sadzawkę był dobry.
- Spędzałam tu całe godziny razem z dziewczętami Floresów - powiedziała, prowadząc Katie wąskim przejściem między dwiema skałkami w stronę naturalnego baseniku, utworzonego przez mały strumyk. - W gorące popołudnie to doskonałe miejsce, żeby się ochłodzić.
Basenik, otoczony gładkimi skałkami, zbierał czystą wodę spływającą z pobliskich wzgórz. Przez ostatnie suche lata poziom wody znacznie się tu obniżył, wciąż jednak można się było z przyjemnością pochlapać. Sękate konary starych dębów ocieniały przeciwległy brzeg i tę stronę sadzawki, gdzie woda była najgłębsza.
Najprzeróżniejsze owady unosiły się tuż nad powierzchnią, a błękitnie połyskująca ważka bzykała gdzieś w trzcinach. Słychać było krakanie kruka w oddali i świergot rozmaitych mniejszych ptaszków w pobliskich zaroślach. Powietrze przesycone było zapachem ziemi i roślin, a woń ta przywiodła Rebece na pamięć masę przyjemnych wspomnień.
- Zwykle przynosiłyśmy ze sobą lunch - opowiadała. - Najczęściej same robiłyśmy sobie kanapki z masłem orzechowym i z galaretką, a Bridget dawała nam swoje ciasteczka, takie jak dzisiaj. - Pokazała Kalie papierową torbę, którą na tę wycieczkę przygotowała im Bridget. Ta Irlandka uważała za swe powołanie karmienie wszystkich, którzy znaleźli się w pobliżu.
- Czy są tu ryby albo jakieś inne stwory? - zapytała Katie, kiedy wdrapała się na skałkę i wpatrywała w wodę.
- Tylko jeden wielki biały rekin, dwa potwory z Loch Ness, trzy pstrągi elektryczne i cztery płaszczki, więcej nic - odpowiedziała Rebeca.
- A gruszki na wierzbie? - Katie spojrzała na nią z powątpiewaniem.
- Obawiam się, że nie.
Obie zachichotały. Rebeca odstawiła na bok torbę z jedzeniem, zdjęła buty, skarpetki, spodnie i dżinsową koszulę, po czym w figach i podkoszulku z wielkim pluskiem zsunęła się po skałce do wody.
- Przychodziło mi to o wiele łatwiej, gdy byłam w twoim wieku - krzyknęła do Katie, potrząsając mokrymi włosami.
Basenik był akurat taki, żeby się w nim zanurzyć.
- Zimna woda? - Katie popatrzyła na nią i wybuchnęła śmiechem.
- Oczywiście, że zimna. To nie jest jakiś tam podgrzewany basen. Pytanie tylko, czy starczy ci odwagi, żeby też tu wskoczyć?
Uśmiech znikł z twarzy Katie.
- Och... ja... nie umiem.
- Czego nie umiesz?
- Nie umiem pływać.
Rebeca była zdumiona. Nie znała nikogo, kto nie umiałby pływać. Na litość boską, to dziecko mieszkało przecież w południowej Kalifornii.
- Żadne z rodziców cię nie nauczyło? - zapytała.
- Tamtego lata mama chciała mnie nauczyć, ale zaczęła chorować. A potem... kiedy odeszła... tatuś nie pozwalał mi nawet zbliżać się do wody. Chyba bał się, żebym też nie umarła.
Rebeca powstrzymała się od kąśliwych uwag, które cisnęły jej się na usta. Było czymś smutnym i przygnębiającym, że Michael Stafford tak bez reszty poddał się lękowi i, co gorsza, przekazywał go córce. W oczach Katie Rebeca dostrzegła niepewność i brak wiary w siebie.
- Chyba rozumiem, dlaczego twój tatuś mógł być niespokojny o tę naukę pływania - powiedziała ostrożnie. - Woda to żywioł i trzeba się z tym liczyć. Może być wspaniała, ale może też okazać się niebezpieczna, jeśli się nie uważa.
- Chciałabym umieć pływać... chociaż troszkę... żeby dzieci w szkole się ze mnie nie wyśmiewały. - Katie przysunęła się bliżej brzegu.
- Śmieją się z ciebie? A skąd wiedzą, że nie umiesz pływać?
- Byłam raz zaproszona na urodziny, które moja koleżanka urządzała na plaży. Tatuś nie pozwolił mi iść, bo bał się, że wejdę do wody i utonę. Powiedział, że tam są groźne prądy. Nie bardzo zrozumiałam, o co mu chodziło, ale to chyba coś okropnego. A zresztą, wszystko jedno - wzruszyła ramionami - i tak nie miałam ochoty tam iść.
Jedno spojrzenie na Katie uświadomiło Rebece, że dziewczynka nie była wobec siebie całkiem szczera; wargi jej drżały, a oczy zrobiły się nagle podejrzanie wilgotne.
- Tutaj nie musisz martwić się o żadne prądy - odezwała się, chcąc zmienić temat. - Daję ci słowo, że nigdy nie było tu najmniejszego nawet prądu.
- Od początku świata? - zapytała, uśmiechając się Katie.
- Nawet przedtem. Katie, czy ty naprawdę chcesz się nauczyć pływać? - Rebeca zwróciła się łagodnie do dziewczynki.
- Tak... ale tatuś chybaby mi nie pozwolił.
No i w tym rzecz, pomyślała Rebeca. Nie chciała, oczywiście, działać wbrew woli ojca, szczególnie jeżeli był nim Michael Stafford. Dziewczynce naprawdę jednak przydałaby się nauka pływania.
- Czy tatuś kiedykolwiek zabronił ci uczyć się pływać, nie pozwalał ci brać lekcji?
- Nnnie... tak chyba nie powiedział. Mówił tylko, że nie chce mnie uczyć, i nie pozwolił mi pójść na to przyjęcie na plaży.
- No to w takim razie spróbuję dać ci teraz pierwszą, łatwiutką lekcję. Ten basen wcale nie jest głęboki. Przyrzekam, że nie pozwolę ci się utopić.
Widać było, jak dziewczynka zmaga się ze sobą, próbując podjąć decyzję. Wreszcie jej zaufanie do Rebeki wzięło górę nad obawą i pochyliła się, aby zdjąć buty.
- Ta woda jest bardzo zimna, prawda? - zapytała, porządnie zwijając skarpetki i wkładając je do butów. - Czy są tu w okolicy niedźwiedzie?
- Nie, niedźwiedzi nie ma - odparła Rebeca, pomagając Katie ześlizgnąć się do wody tam, gdzie było najpłyciej.
- Naprawdę? - Katie była już w wodzie i aż drżała z podniecenia.
- Wszystkie niedźwiedzie mieszkają w okolicach San Francisco, a nie w południowej Kalifornii - uspokoiła ją Rebeca, przypominając sobie jednocześnie dawne czasy, kiedy sama uczyła się pływać.
Kiedy Michael zajechał jaguarem pod dom, przede wszystkim rzuciła mu się w oczy stara, poobijana furgonetka, którą rozpoznał natychmiast. W pierwszej chwili ucieszył się, zaraz jednak poczuł rozdrażnienie. Dlaczego znowu ją tu przyniosło? O co tym razem chodzi?
Przez moment myślał, że może coś stało się jakiejś kozie. Objechał dom dookoła i zobaczył je wszystkie dokazujące w wydzielonej zagrodzie. Lepiej żeby pani doktor miała jakiś przekonujący powód przyjeżdżać tu nieproszona i nie zapowiedziana. Oto skutki osiedlenia się w małym miasteczku; ludzie pozwalali sobie na zakłócanie innym spokoju, wpadając z wizytami o każdej porze dnia i nocy. Wysiadł z samochodu i przejrzał się w szybie. Potargany był jak nieboskie stworzenie, przeczesał więc szybko włosy palcami, co nie przyniosło widocznej poprawy. Mogła chociaż poczekać, aż on weźmie prysznic i się przebierze.
- Gdzie ona jest? - zapytał, wchodząc do domu kuchennymi drzwiami.
Bridget stała przy zlewie, obierając ziemniaki. Odwróciła się z niezbyt pewną miną.
- A o kim pan mówi? - zapytała.
- Wie pani o kim. - Podszedł do lodówki i wyjął jedno piwo. - O tej natrętnej lekarce.
- Ach, chodzi panu o Rebece. - Bridget wrzuciła obrane ziemniaki do durszlaka i płukała je teraz pod kranem. - Zaproponowała mi, że zajmie się Katie, bo ja miałam tu trochę roboty.
- Zajmie się Katie? - Nie bardzo mu się to podobało. - O czym pani mówi? W jaki sposób miałaby się nią zająć?
- Zabrała ją na małą wyprawę. Chciała jej pokazać tę część posiadłości, której mała jeszcze nie widziała.
- To znaczy, że kręcą się nie wiadomo gdzie? - Rozdrażnienie i niepokój Michaela rosły z każdą chwilą. Nie tylko zjawiła się nieproszona, to na dodatek zniknęła wraz z jego dzieckiem. Ależ ta kobieta ma tupet!
- Och... nie niepokoiłabym się tak na pana miejscu - powiedziała Bridget, wycierając ręce haftowanym ręcznikiem. - Rebeca bywała tu bardzo często jako dziecko i młoda dziewczyna. Zna okolicę jak własną kieszeń, na pewno się nie zgubią.
- Czy pani wyraziła zgodę na tę... wycieczkę? - zapytał.
Odwróciła się do niego, posyłając mu rozbrajający uśmiech.
- Tak, oczywiście. Wydawało mi się, że to małej dobrze zrobi. Potrzebuje przyjaciół, z którymi mogłaby spędzać czas.
- No... ja... - Nie bardzo wiedział, co na to powiedzieć, zajął się więc swoim piwem, pociągając duży łyk z butelki. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że Bridget miała rację. Katie potrzebowała przyjaciółki, a Rebeca była dorosła i odpowiedzialna. Nie miał się więc chyba o co martwić. A jednak źle się czuł, nie wiedząc, gdzie jest i co robi jego dziecko.
- Na przyszłość prosiłbym, żeby Katie pod moją nieobecność była w domu, chyba że wyrażę zgodę na jej wyjście - powiedział sucho.
Bridget wyglądała na zaskoczoną i nieco dotkniętą, skinęła jednak potakująco głową.
- Proszę mi wybaczyć, panie Michaelu - odezwała się - zdawało mi się, że skoro są na terenie posiadłości i Rebeca jej pilnuje, to wszystko będzie...
- Tak, tak. - Ruchem ręki powstrzymał jej dalsze usprawiedliwienia. - Rozumiem i nie mam do pani pretensji. Chciałbym tylko, żeby na przyszłość wszystko było jasne.
- Oczywiście, proszę pana, wszystko jest jasne.
W tej chwili dały się słyszeć kroki na ganku oraz głosy Katie i Rebeki.
- No widzi pan - powiedziała Bridget - są już z powrotem, obie całe i zdrowe.
Michael przeszedł przez kuchnię i otworzywszy im drzwi, wyjrzał na dwór i zamarł z przerażenia. Jego Katie nie była zdrowa i cała. Rebeca niosła ją na rękach i obie były pokrwawione.
Wypadł na ganek i wyrwał Katie z ramion Rebeki.
- Co, do licha, jej pani zrobiła? - wykrzyknął, starając się znaleźć zranione miejsce. Miała mokre ubranie i wyglądała na trochę zmarzniętą, ale nie płakała i nie była chyba specjalnie zmartwiona.
- Wszystko w porządku, panie Stafford. To tylko tak wygląda - uspokoiła Rebeca. - Katie skaleczyła się w stopę i na początku trochę krwawiło, ale już przeszło. To naprawdę nic poważnego.
- Kiedy chodzi o moją córkę, pozwoli pani, że ja osądzę, co jest poważne, a co nie jest. - Michaela rozzłościł beztroski ton kobiety. Łatwo jej mówić, że wszystko w porządku, bo to nie jej dziecko było całe usmarowane krwią.
- Wszystko dobrze, tatusiu. - Katie objęła Michaela za szyję. - Skaleczyłam się o taką ostrą skałkę, ale doktor Rebeca obwiązała mi stopę skarpetką i niosła mnie całą drogę z powrotem, żeby mi się to nie zabrudziło.
Michael przyjrzał się stopie obwiązanej pokrwawioną skarpetką i poczuł, że zupełnie stracił panowanie nad sytuacją. Mogło się zdarzyć Bóg wie co, a jego by przy tym nie było.
Odwrócił się i wniósł Katie do domu, o mało nie wpadając na Bridget, która wyglądała na równie zmartwioną.
- Biedne dziecko - mruknęła - niech pan ją położy na kanapie, a ja zaraz zrobię jej zimny okład.
- Nie, szkoda czasu - burknął - jadę z nią do szpitala.
Rebeca dogoniła go już przy drzwiach wyjściowych.
- Panie Stafford, jeśli pan chce, może pan z nią oczywiście jechać do lekarza, zapewniam jednak, że to skaleczenie to nic poważnego. Nie jest nawet na tyle duże, żeby wymagało szycia. Miałam zamiar przynieść ją tu z powrotem, zdezynfekować ranę, a potem zabandażować. I jestem gotowa to zrobić, jeżeli tylko pan się zgodzi.
- Pozwól jej to zrobić, tatusiu - poprosiła Katie, wyciągając stopę do Rebeki. - Proszę cię, pozwól, żeby doktor Rebeca się mną zajęła. Nie chcę jechać do szpitala, nie cierpię szpitali.
Michael dobrze wiedział, dlaczego tak było, powiedział więc tylko:
- W porządku, jeżeli tak ci na tym zależy. - Zwracając się do Rebeki, rzucił opryskliwie: - No to proszę, doktor Barclay, niech ją pani opatrzy. - Nie przeszła mu jeszcze złość na nią za to, że zabrała Katie z domu bez pozwolenia.
- Dziękuję - odpowiedziała z taką delikatnością, że zrobiło mu się głupio. - Bridget, gdybyś była tak miła, moja torba jest w samochodzie...
- Już ją przynoszę.
Rebeca usiadła na kanapie przy Katie i położyła sobie jej stopę na kolanach.
- Zobaczmy teraz, co my tu mamy - powiedziała, ostrożnie odwijając pokrwawioną skarpetkę. - N00... jest tak, jak przypuszczałam, bardzo podejrzana przypadłość.
Katie zmarszczyła brwi.
- Co podejrzanego? Okropnie to brzmi.
- Bo to jest okropne. Dlatego musimy użyć wszelkich dostępnych środków, żeby nie przybrało ostrego stanu.
- Jakich środków?
Lekki uśmiech na twarzy Katie przekonał Michaela, że dziewczynka wie, że to tylko żarty. Zauważył też, że Rebeca zagaduje, by odwrócić uwagę małej od rany. Umiała postępować z dziećmi, nie ma co.
- Musimy użyć specjalnych środków - rzekła Rebeca z zastanowieniem. - Niech no się zastanowię... Już sobie przypomniałam, trzeba będzie przygotować miksturę.
- Jaką miksturę?
Do pokoju wkroczyła Bridget z lekarską torbą w ręce.
- Proszę, kochanie - powiedziała, podając ją Rebece.
- Powiedz mi, Bridget, czy masz w kuchni cebulę? - zapytała nieoczekiwanie Rebeca, wyciągając z torby watę, gazę, plaster i środki dezynfekujące.
- Tak, oczywiście, ale... - Bridget była zaskoczona.
- I ostrą musztardę?
- Tak, ale dlaczego...
- Zmieszamy to razem i posmarujemy Katie nogę. Może by jeszcze dodać czosnku i chili?
- Proszę bardzo. - Bridget uśmiechnęła się.
- A surowej wątróbki?
Tu już Katie nie wytrzymała.
- Nie! Tylko nie wątróbki! Nie chcę żadnej wstrętnej, oślizgłej wątróbki na nodze!
- I oczywiście przez cały miesiąc będziesz musiała chodzić z takim okładem do szkoły.
Zanim Katie zdążyła się opamiętać, Rebeca zdezynfekowała i zabandażowała drobne skaleczenie.
- No i już po wszystkim. Nóżka prawie jak nowa - powiedziała, klepnąwszy delikatnie jej stopę.
Michael odczuł nagłe ukłucie zazdrości, widząc w oczach córki bezgraniczne uwielbienie i podziw dla Rebeki. Zdawał sobie sprawę, że to małostkowe, ale nic go to nie obchodziło. Ta kobieta usiłowała zająć jego miejsce w sercu córki i bardzo mu się to nie podobało.
Rebeca podniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały. Widać było, że też jest na niego zła, ale pewnie nic nie mówiła ze względu na dziecko.
Była ładna i naturalna. Kasztanowe włosy sięgały ramion, twarz nie potrzebowała makijażu. Miała na sobie wilgotny podkoszulek, spodnie i zwykłą dżinsową koszulę. Nic szczególnie modnego, ale przy jej rodzaju pracy tak pewnie było praktyczniej. Szkoda tylko, że nie była nieco sympatyczniejsza.
- Dziękuję pani bardzo, doktor Barclay - powiedział, podnosząc się z krzesła. - Czy mogę teraz odprowadzić panią do samochodu?
- Nie, dziękuję, sama dam sobie radę - odparła, zbierając do torby swoje rzeczy.
- Ja jednak nalegam. - Szedł za nią, kiedy skierowała się do wyjścia.
- Do widzenia, Katie. - Nachyliła się nad dziewczynką i szybko pocałowała ją w czoło. - Przykro mi, że się skaleczyłaś, ale jak na pierwszą lekcję pływania spisałaś się świetnie. Wpadnę niedługo i znowu trochę cię pouczę. - Skinęła jeszcze Bridget na pożegnanie i wyszła, a on deptał jej po piętach.
- Chwileczkę, doktor Barclay, chciałbym zamienić z panią parę słów - powiedział, gdy już miała wsiadać do samochodu.
- Ale ja bym nie chciała. Chyba że ma pan zamiar przeprosić mnie za swoją arogancję.
- Nigdy w życiu! Za co niby miałbym przepraszać? To pani zabrała moje dziecko z domu bez pytania. To przez panią Katie się skaleczyła. I o co chodzi z tą nauką pływania? Naprawdę nie brakuje pani tupetu, pani doktor. Lepiej niech go pani pohamuje, jeżeli chodzi o moją córkę.
- Panie Stafford... - Rebeca wzięła głęboki oddech - zachowuje się pan jak głupiec. Znamy się od niedawna, więc nie mogę jeszcze ocenić, czy to dlatego, że rzeczywiście jest pan pierwszej klasy głupcem, czy też z powodu chwilowego kryzysu pańskich talentów towarzyskich, co może wynikać z niestrawności, obstrukcji lub innych dolegliwości tego rodzaju. Mając na uwadze dobro Katie, wolałabym, żeby chodziło raczej o to drugie.
Odwróciła się i wskoczyła do furgonetki. Chciał zrewanżować się jej jakąś równie ciętą odpowiedzią, był jednak tak wściekły, że zapomniał języka w gębie.
- Proponowałabym, żeby wziął pan zimny prysznic, a na noc wsadził sobie w usta wieszak. Może jutro obudzi się pan z lekką głową i uśmiechem na twarzy.
Aż krztusił się ze złości. Chciał ją dotknąć, obrazić... zniszczyć; tak, by na długo popamiętała.
Niestety, doktor Rebeca Barclay była już daleko i zdążyła zniknąć mu z oczu.
Rozdział 4
- Jesteś na mnie zła, dziecino? - Michael przyglądał się córce, która siedziała przy stole z pochyloną nisko głową. Dojadali właśnie ostatnie kawałki specjalnej pizzy.
Zabrał Katie do jej ulubionej pizzerii, chcąc ją trochę rozerwać i pocieszyć, jak na razie z mizernym skutkiem. Dziewczynka była nienaturalnie spokojna, wręcz apatyczna. Michael nie mógł się dłużej oszukiwać, że nie wie, z jakiego powodu.
- To co, jesteś zła? - zapytał jeszcze raz, gdy nie odpowiadała.
- Nie - powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszał. Nie zabrzmiało to przekonująco.
- A ja myślę, że jesteś. W porządku, Katie, porozmawiajmy o tym, co cię gryzie.
Podniosła na niego swoje piękne, jasnoniebieskie oczy i wtedy spostrzegł, że była nie tylko zła na niego; była głęboko zraniona.
- Czy chodzi o to, co wydarzyło się dzisiejszego popołudnia?
Skinęła głową.
- Co takiego zrobiłem? - zapytał, obawiając się odpowiedzi. Dlaczego przedstawiciele męskiego gatunku zawsze muszą mieć jakieś problemy z kobietami? Jeżeli mężczyzna nie sprawiał zawodu swej matce, to sprawiał go dziewczynie, siostrze, żonie czy córce. Z kobietą nie miało się szans, bez względu na jej wiek.
- Byłeś niemiły dla doktor Rebeki - powiedziała i broda zaczęła jej się trząść.
Pogłaskał ją delikatnie po policzku. To naprawdę wyjątkowe szczęście, że miał taką wrażliwą, delikatną córkę.
- Rzeczywiście sądzisz, że byłem niemiły?
Znowu kiwnęła głową.
- Może trochę jej nagadałem, ale to tylko ze strachu o ciebie. Byłem wściekły, że zabrała cię bez mojego pozwolenia i, co gorsza, dopuściła, żebyś zrobiła sobie krzywdę.
- Ale to nie była jej wina. Nie zauważyłyśmy w wodzie tej skałki, a poza tym nic wielkiego się nie stało, prawie mnie nie bolało. Doktor Rebeca była dla mnie bardzo miła i świetnie się bawiłyśmy, dopóki...
- Dopóki ja wam nie przeszkodziłem?
- Taak - mruknęła Katie, znowu spuszczając głowę. - Tak się cieszyłam, że wrócę do domu i opowiem ci, jak świetnie mi szła nauka pływania, ale ty...
- No to powiedz mi teraz.
Oczy jej rozbłysły i aż podskoczyła na krześle z podniecenia.
- Świetnie! Doktor Rebeca powiedziała, że jestem bardzo dzielna. Najpierw uczyłam się oddychać, puszczałam buzią takie śmieszne bąbelki, potem zanurzyłam nos, no a potem... potem... zanurzyłam się z głową! Trzy razy tak robiłam, a za trzecim razem nawet otworzyłam oczy. Otworzyłam oczy pod wodą i rozejrzałam się dookoła. Zobaczyłam doktor Rebece, też była pod wodą, machała do mnie ręką i robiła śmieszne miny.
Michael ucieszył się, widząc ją tak przejętą. Popołudnie z Rebecą musiało sprawić jej naprawdę wielką przyjemność, warto nawet było się trochę skaleczyć. Rzeczywiście był pierwszej klasy głupcem.
- Przepraszam cię, dziecino. Bardzo cię przepraszam.
- Dziękuję, tatusiu, ale nie mnie powinieneś to powiedzieć. To na doktor Rebece krzyczałeś, a nie na mnie - odezwała się Katie.
Michael aż wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby przepraszać tę kobietę. Cóż innego jednak mógł zrobić? Nie miał przecież racji. Jego córka wiedziała, że nie miał racji. Oboje zdawali sobie sprawę, że pani doktor należały się serdeczne i szczere przeprosiny.
- No dobrze, dobrze, przeproszę ją, ale...
- Kiedy?
- Kiedy?... No więc może...
- Jutro.
- Jutro? Mam jutro masę spraw do załatwienia i chyba nie znajdę czasu, żeby...
Katie zamrugała szybko, a jej bródka znów zaczęła się trząść.
- No dobrze, dobrze. Niech będzie jutro.
Dziewczynka uśmiechnęła się z zadowoleniem i oblizała z palców resztkę sosu.
- Wiesz co - dodała chytrze - mógłbyś zaprosić ją na randkę: do kina, na jakiś romantyczny obiad albo na tańce przy księżycu.
- Wiesz co, pilnuj się lepiej, dziecino - burknął. - Bo ty mogłabyś za to wyplewić cały klomb przy dróżce.
- Ten, gdzie jest tyle perzu i mlecza?
- Tak, właśnie ten.
Zastanawiała się chwilę, nim powiedziała:
- W porządku, za to ty kup jej podwójne lody i będziemy kwita.
- Miałem przykazane, żeby kupić pani lody, i to dużą porcję.
Rebeca ze zdumieniem podniosła wzrok znad stołu, na którym przycinała pióra prawego skrzydła papugi imieniem Frederick. W drzwiach stał Michael Stafford. Miał na sobie białą, płócienną koszulę i obcisłe dżinsy, na twarzy błąkał mu się niewyraźny uśmiech.
Papuga wrzasnęła i załopotała wolnym skrzydłem, czując, że nagle przestano się nią zajmować.
- Słucham? - zapytała Rebecą, nie wierząc własnym uszom.
- Powiedziałem... - zająknął się - chciałbym zaprosić panią na lody, przyznając w ten sposób, że to pani miała rację, a ja okazałem się głupcem. Tak kazała mi moja ośmioletnia córka.
- Rozumiem - przerwała i pogłaskała Fredericka, który najwyraźniej dość miał badania i przycinania skrzydeł. Na szczęście zabieg był już właściwie skończony, więc podrapała go jeszcze tylko po główce i wsadziła do przenośnej klatki. Marge, jego właścicielka, wkrótce miała się po niego zgłosić.
Podeszła do zlewu i umyła ręce, zastanawiając się, jak ma zareagować na to wymuszone przez Katie zaproszenie. Z jednej strony chciałaby je przyjąć, z drugiej miała ochotę przejść przez pokój i zbić go na kwaśne jabłko.
- Katie uważa pana za głupca, co? - Odwróciła się do niego z rękami na piersiach i z wyzywającym wyrazem twarzy. - No więc ja też, ale ważne jest, panie Stafford, co pan sam na ten temat myśli.
Westchnął i wszedł do środka. Przysiadł na jednym ze stołków. Wyglądał na rozbitego i zmęczonego.
- Przede wszystkim niech mnie pani nie nazywa panem Staffordem. Ludzie zwracają się tak do mnie, kiedy są na mnie wściekli albo kiedy usiłują mi coś sprzedać. Niech mi pani mówi po imieniu.
- Ja nic panu nie usiłuję sprzedać, panie Stafford - wtrąciła Rebeca.
- A po drugie - ciągnął, nie zwracając uwagi na jej słowa - zgadzam się z moją córką i z panią. Inaczej by mnie tu teraz nie było. Na życzenie mógłbym postawić pani lody, ale przepraszam zawsze tylko ze szczerego serca. - Wziął głęboki oddech i spojrzał Rebece prosto w oczy, co natychmiast niebezpiecznie przyspieszyło jej tętno.
- Wczoraj bardzo niemiło panią potraktowałem - powiedział. - Byłem niegrzeczny, niedelikatny i uparty. Wcale się nie dziwię, że była pani na mnie wściekła. Sam na siebie jestem wściekły, i to pewnie bardziej niż pani i Katie razem wzięte. Mówiąc szczerze, poczułem się winny, że to nie ja uczyłem ją pływać, że to nie ja pokazałem jej tę sadzawkę i że nie było mnie przy tym, jak się skaleczyła. Wybaczy mi to pani?
Dostrzegła w jego oczach prośbę, której nie potrafiła się oprzeć.
- Już wybaczyłam i wszystko zapomniałam - rzekła - nie musi mnie pan... nie musisz mnie nawet zapraszać na lody, jeżeli nie masz na to ochoty.
- Och, nie, musimy iść na lody, inaczej Katie zastrajkuje i przez dwa tygodnie nie będzie chciała sprzątać w swoim pokoju. Masz ochotę na melbę bananową?
Po zjedzeniu jednej trzeciej porcji i po dwudziestu minutach rozmowy z Michaelem Staffordem Rebeca doszła do wniosku, że uwielbia melbę bananową. Co więcej, nigdy jeszcze lody nie smakowały jej tak jak dzisiaj.
Cukierenka, w której siedzieli, była jednym z najsympatyczniejszych lokali w miasteczku. Wnętrze zostało urządzone w stylu z przełomu wieków. Pomalowane na biało metalowe krzesełka i stoliki z marmurowymi blatami oraz ciepłe światło małych lampek stwarzały przytulny, miły nastrój.
- To był dobry pomysł - orzekła Rebeca, nabierając łyżeczkę bitej śmietany. - Powiedz Katie, że bardzo mi się podoba, jak stawia swemu ojcu warunki.
- Może lepiej nie, i tak już mną dyryguje.
Rebeca już któryś raz z kolei stwierdziła, że Michael Stafford ma czarujący uśmiech. Czy zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie robi na kobietach? A zwłaszcza jakie wrażenie zrobił na niej? Z pewnością. Przystojni mężczyźni zwykle byli aż za bardzo tego świadomi. Nigdy zresztą Rebeki specjalnie nie pociągali. W jej oczach próżność zdecydowanie zmniejszała ich atrakcyjność. Michael jednak nie wydawał się próżny. Powściągliwy, z dystansem, zraniony przez los, ale nie zarozumiały.
- Opowiedz mi trochę o swojej pracy - poprosiła, chcąc skierować rozmowę na tory nieco mniej osobiste.
- Importujemy z Europy rzadko spotykane samochody - odparł, zadowolony, że go o to zapytała. - Zwykle wygląda to tak, że najpierw zgłasza się klient zainteresowany jakimś konkretnym egzemplarzem, potem my musimy się zorientować, gdzie coś takiego można znaleźć, i sprowadzamy do Stanów. Zajmuję się tym już od siedmiu lat i całkiem nieźle na tym zarabiam. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć?
- Dlaczego zająłeś się właśnie tym? - zapytała, mając nadzieję, że dowie się w ten sposób czegoś więcej o tym zamkniętym w sobie mężczyźnie.
Myślał przez chwilę, zanim odpowiedział.
- To pewnego rodzaju wyzwanie, poza tym czasem spełnia się w ten sposób czyjeś marzenie. Niektórzy latami oszczędzają na kupno upragnionego modelu. Na ogół są to auta cenione w swoich rocznikach, ale często w bardzo złym stanie. My przywracamy je do życia.
- Cieszy cię, kiedy coś starego i zużytego staje się jak nowe - podsumowała. - Chciałabym, żeby coś takiego udawało mi się z moimi pacjentami. A co ci się najmniej podoba?
- Czasami nie chodzi o spełnienie marzenia życia. Niektórzy klienci są po prostu zepsuci dobrobytem, a rzadki model ma być dla nich jedynie kolejną zabawką. Płacą mi za to, oczywiście, ale to już nie sprawia takiej satysfakcji.
Rebeca w milczeniu zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Uważała go dotąd za materialistę i pracoholika. Teraz powinna zmienić opinię. Dlaczego więc całe dnie spędzał w swoim salonie samochodowym?
Wiedziała dlaczego. Praca miała być lekarstwem na wszystkie obawy i lęki, miała pozwolić zapomnieć choć na chwilę o bolesnych przeżyciach i doświadczeniach, miała chronić przed własnymi uczuciami. Dobrze znała ten stan.
Kiedy skończyli melbę, Michael zamówił kawę. Teraz on zapytał:
- A co ty lubisz w swoim zawodzie, a czego nie?
- Zabrzmi to pewnie dość stereotypowo, ale ja naprawdę kocham zwierzęta. Cieszę się, kiedy mogę im pomóc, złagodzić ich ból albo czasami mu zapobiec.
Obawiała się, że uzna ją za głupią i sentymentalną. W jego oczach dostrzegła jednak coś, czego się nie spodziewała - szacunek.
- Masz ten szczególny dar, Rebeco - rzekł po chwili. - Zawsze podziwiałem ludzi, których dotyk uzdrawia. Cudownie jest poświęcić życie uzdrawianiu, wszystko jedno, ludzi czy zwierząt.
Już chciała odpowiedzieć, gdy nagle rozległ się znajomy brzęczyk. Westchnęła i wyciągnęła zza paska pager.
- I tego właśnie nie lubię w pracy weterynarza - powiedziała, dotykając przycisku, żeby wyświetlić numer telefonu. - Rzadko udaje mi się zjeść albo przespać w spokoju.
Na widok numeru serce w niej zamarło. Miała zmartwioną minę, więc Michael zapytał:
- Czy stało się coś złego?
- Obawiam się, że tak. Zgłosili się Rileyowie, starsze małżeństwo, które ma już wiekowego wyżła o imieniu Midas. Ostatnio czuł się niezbyt dobrze. - Wsunęła pager na miejsce przy pasku i wzięła torebkę. - Mieszkają tylko o parę domów stąd. Czy mógłbyś mnie podrzucić? Oni mnie potem odwiozą do domu.
- Oczywiście. - Uregulował rachunek i dogonił ją już przy drzwiach. - Kiedy ja zapraszam gdzieś kobietę, nawet tylko na lody, potem odwożę ją także do domu. Zawiozę cię i zaczekam, aż będzie po wszystkim.
- Dziękuję - powiedziała, z wdzięcznością przyjmując jego towarzystwo. W drodze na parking ogarnęły ją jednak wątpliwości. - Doceniam dobre chęci, Michael, ale nie wiem, czy powinieneś mi towarzyszyć. W praktyce weterynarza nie wszystkie historie dobrze się kończą.
Pomyślał przez chwilę i z powagą skinął głową.
- Rozumiem, ale skoro to ma być trudna wizyta, czy nie lepiej byłoby mieć przy sobie przyjaciela?
- Tak - odparła, nie dbając już, co może z tego dalej wyniknąć. Pomyślała, że w trudnej chwili dobrze jest mieć przy sobie mężczyznę, i wbrew swej woli zatęskniła za Timem. - Byłoby mi o wiele łatwiej - powiedziała. - Dziękuję, Michael.
Beatrice i Jack Riley, cieszący się niezłym jak na swoje lata zdrowiem, zajmowali mały domek kryty dachówką, przed którym stał sędziwy chevrolet rocznik 1956. Ich ukochany wyżeł Midas również był mocno posunięty w latach. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Rebeca często była wzywana w związku z różnymi jego dolegliwościami. Kiedy ostatnim razem odwiedziła domek przy Cleveland Avenue i obejrzała swego pacjenta, nie wróżyła mu długiego życia.
Jej przypuszczenia potwierdziły się, gdy tylko stanęła w drzwiach i ujrzała go leżącego na kocu przed kominkiem. Zawsze do tej pory wybiegał, by ją powitać, teraz tylko niemrawo machnął ogonem.
Beatrice Riley wprowadziła gości i zamknęła drzwi. Rebeca przedstawiła jej Michaela, po czym całą uwagę skupiła na psie.
- Kiepsko wyglądał wczoraj wieczorem - powiedziała Beatrice. - Jeszcze gorzej niż zwykle. A dziś rano nie mógł stanąć. Przez cały dzień nic nie zjadł, tylko leżał i skamlał. Wiem, że bardzo cierpi, dlatego panią wezwałam.
- Tak, oczywiście - odparła Rebeca. - Niech się pani nie martwi, zrobiła pani to, co należało.
Wyżeł leżał na boku, z pyskiem zwróconym w stronę kominka. Kiedy przy nim uklękła, ponownie poruszył lekko ogonem na znak, że ją poznaje.
- Tak, Midas, to ja - powiedziała, głaszcząc sierść, która teraz zupełnie straciła połysk. - To ta wstrętna baba, która wbija w ciebie igły i termometry i każe ci brać obrzydliwe lekarstwa.
Rebeca delikatnie przejechała ręką wzdłuż kręgosłupa, szukając guza, który odkryła podczas ostatniej wizyty. W ciągu paru tygodni narośl znacznie się powiększyła. Pies zaskomlił jeszcze głośniej, kiedy obmacywała mu grzbiet w okolicy guza.
- Przepraszam, piesku, nie chciałam ci zrobić krzywdy. Boli cię? Tak... spodziewałam się tego.
Rebeca spojrzała na Beatrice i w jej oczach dostrzegła bezbrzeżny smutek. Michael stał obok starszej pani z wyrazem niepokoju na twarzy. Oboje rozumieli, że sytuacja jest bardzo poważna.
- Nowotwór zaatakował kręgosłup, dlatego Midas nie włada kończynami. Nic nie można na to poradzić, na operację jest już za późno. - Rebeca z niechęcią i żalem ogłosiła wyrok.
Beatrice w milczeniu skinęła głową, ale oczy miała pełne łez.
- Gdzie jest Jack? - zapytała Rebeca w nadziei, że Bea nie będzie sama w tak trudnym momencie.
- Pojechał do Orange County odwiedzić siostrę, która też nie czuje się najlepiej.
Rebeca wolałaby poczekać na powrót Jacka, Midas jednak zasługiwał na to, żeby skrócić jego cierpienie.
- No cóż, ciężko mi to mówić, ale Midas rzeczywiście jest w bardzo złym stanie. Musimy rozważyć, co będzie dla niego najlepsze. Wydaje mi się, że nie należy dopuścić, żeby dłużej się męczył, skoro jesteśmy w stanie temu zapobiec.
- Sugeruje pani... żeby go uśpić? Od razu?
- Tak. Przez lata zapewnialiście mu dach nad głową i miskę, kochaliście go. Niestety, nadszedł jego kres. Odejdzie prędzej czy później, a my możemy jedynie sprawić, że nie będzie się długo zmagał z bólem.
W oczach starszej pani widać było przerażenie.
- Nie mogę... nie potrafię... - Beatrice cofnęła się. - Jeżeli to konieczne, niech pani robi co należy, ale ja nie chcę na to patrzeć. - Wybuchnęła płaczem. - Przepraszam, czuję się jak zdrajczyni i po prostu nie jestem w stanie brać w tym udziału.
Rebeca podeszła do Beatrice i przytuliła ja.
- Nie musi pani czuć się winna. To naprawdę dla niego najlepsze wyjście.
- Czy... czy będzie pani do niego mówić i głaskać go, kiedy...?
- Oczywiście, że będę.
- Pani Riley, może wyjdzie pani teraz ze mną do ogródka, świeże powietrze dobrze pani zrobi - zaproponował Michael, a odwracając się do Rebeki, powiedział ściszonym głosem: - Zaraz wrócę, żeby ci pomóc.
- Dziękuję, dam sobie radę. Zajmij się lepiej biedną Beą - odparła Rebeca, świadoma stanu, w jakim znajdowała się starsza pani. Odczekała, aż zamknęli za sobą drzwi, po czym wróciła do swego pacjenta.
Usiadła obok niego i delikatnie położyła sobie jego głowę na kolanach. Pies otworzył na chwilę duże, brązowe oczy i widziała, że cieszy się jej obecnością. Przyciągnęła do siebie torbę i wyjęła z niej strzykawkę i środek usypiający. Pogłaskała psa i powiedziała do niego cicho i pieszczotliwie:
- No już, już, Midas, zaraz przestanie boleć i będzie po wszystkim. Jesteś takim poczciwym psem, przez tyle lat pilnowałeś domu, odganiałeś tych natrętnych listonoszy i inkasentów. Musiałeś znosić chrapanie Jacka, przyjęcia, które wydawała Bea, i wizyty ich hałaśliwych wnucząt. Ale teraz twoja praca dobiegła końca i możesz odpocząć.
Rebeca szybko i sprawnie zaaplikowała mu odpowiednią dawkę. Pies ledwie drgnął, kiedy wkłuła igłę. Był już naprawdę bardzo zmęczony i potrzebował odpoczynku. Ulga przyszła po paru sekundach; Rebeca poczuła, jak pies wiotczeje w jej ramionach. Głaskała go i przemawiała do niego, dopóki nie przekonała się, że Midas zasnął na zawsze.
- Jak ty to wytrzymujesz? - zapytał Michael, wyjeżdżając jaguarem na autostradę prowadzącą do domu Rebeki. - Ja nie zniósłbym tak smutnych obowiązków.
Nie był pierwszym, który o to pytał. Rebeca wielokrotnie zastanawiała się nad tym problemem. Podzieliła się z Michaelem swoimi przemyśleniami.
- Smutek niekoniecznie musi być odbierany negatywnie - powiedziała, obserwując krajobraz przesuwający się za oknem samochodu. - Towarzyszy życiu nieodłącznie, podobnie jak śmierć. Dusze przychodzą na ten świat i opuszczają go, kiedy nadchodzi ich czas.
- Czy usiłujesz mi wmówić, że Midas poszedł do nieba? - zapytał z pewną ironią.
- Jeśli rozumiesz przez to, że siedzi gdzieś na chmurce i macha anielskimi skrzydełkami, to na pewno nie. Widziałam już wiele umierających zwierząt i jedno wiem na pewno: odchodzą, ale to nie jest koniec.
Milczał przez dłuższą chwilę i czuła, że jej słowa wywarły na nim wrażenie.
Zjechał z autostrady i po chwili zatrzymał samochód przed jej domem.
- Chciałbym ci wierzyć - rzekł cicho, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. - Niestety, ku mojemu wielkiemu żalowi nie byłem przy swojej żonie, kiedy umierała - mówił z trudem. Widać było, że to wyznanie nie przyszło mu łatwo. - Wyszedłem ze szpitala dwadzieścia minut wcześniej...
Zauważyła, że ręce mu drżą; położyła więc swoją dłoń na jego dłoni.
- Gdybyś mógł to przewidzieć, przecież byś z nią został. Ona znała cię dobrze, na pewno to rozumiała.
- Mam nadzieję. A czy ty byłaś ze swoim mężem, gdy...?
- Nie, zginął w wypadku samochodowym.
- Czy nie wydaje ci się dziwne, że nie było ci dane być przy najbliższej osobie w chwili jej śmierci, podczas gdy dotąd wszystko przeżywało się razem...
Milczeli przez dłuższą chwilę, zatopieni we wspomnieniach. Potrzebowali czasu, by przywołane nagle silne wciąż emocje przycichły. Wreszcie on zapytał:
- Jak długo zabliźnia się rana, chociaż na tyle, żeby ból można było wytrzymać? .
- Przypuszczam, że to zależy od człowieka i okoliczności. Jeśli o mnie chodzi, przestałam cierpieć tak mocno, kiedy pozwoliłam sobie na przeżywanie mego bólu.
Spojrzał na nią zdumiony.
- Jak można świadomie przysparzać sobie bólu?
- Może po to, aby się samemu ukarać z powodu jakiegoś źle pojętego poczucia winy - odparła.
Musiało go to poruszyć do głębi, bo drgnął, zmarszczył brwi i oswobodził swą dłoń z jej dłoni.
- Dziękuję za miłe towarzystwo, Rebeco - powiedział oficjalnym tonem, dając tym samym do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. - Odprowadzę cię do drzwi.
Nagła zmiana w jego głosie zaskoczyła ją i dotknęła. W jednej chwili stali się sobie bliscy jak przyjaciele, którzy zwierzają się z najgłębszych tajemnic, a już w następnej byli zwykłymi znajomymi. Odniosła wrażenie, że wyciągnęła do niego rękę, a on ją odtrącił.
- Nie musisz mnie eskortować - rzuciła, wysiadając z samochodu. - Jest jeszcze jasno i trafię sama.
- Rebeco, zaczekaj - rzekł, zatrzymując ją i chwytając za rękę. - Dziękuję za to, co powiedziałaś. Masz rację, ale muszę nad tym pomyśleć, zanim... no...
- Tak, oczywiście, rozumiem.
Patrzyła za nim, gdy odjeżdżał, i czuła, że rozumie go lepiej, niż sama by tego chciała. Mieli za sobą podobne, ciężkie przejścia - śmierć bliskiej i kochanej osoby. I oboje bali się uczucia, ponieważ, jak zdążyli się przekonać, niosło ze sobą zagrożenie, nawet śmiertelne zagrożenie. Lękali się ponownego zaangażowania, a sądząc ze spojrzenia, jakim Michael obdarzył ją przy pożegnaniu, wchodziło to w grę. Rebeca też była nim zainteresowana, a jednocześnie przestraszona tą sytuacją. Weszła do domu, który wydal jej się jeszcze bardziej pusty i cichy niż zwykle.
Rozdział 5
- No i jak poszło? Co, tatusiu? Gdzie ją zabrałeś? Coście robili? - Katie zasypała Michaela gradem pytań, ledwie wysiadł z samochodu.
- Na litość boską, dziecinko, może poczekasz z tym przesłuchaniem, aż wejdę do środka.
Katie obrzuciła go uważnym spojrzeniem, ujęła się pod boki i stanąwszy w drzwiach, zagrodziła mu przejście.
- Znowu się pokłóciliście? - zapytała oskarżycielskim tonem. - Na pewno! Znowu byłeś dla niej niegrzeczny, prawda?
Wziął ją pod pachy, uniósł i odstawił na bok.
- Nie, nie kłóciliśmy się, dlaczego niby mielibyśmy to robić?
- Ale byłeś niemiły dla doktor Rebeki? Krzyczałeś na nią? - Katie szła za nim i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Wszedł do living-roomu i z ulgą rzucił się na swój ulubiony fotel, zapraszając jednocześnie córkę, by usiadła mu na kolanach. Katie była bardzo przywiązana do ojca i nie przepuszczała żadnej okazji, by się do niego przytulić, teraz jednak potrząsnęła przecząco głową.
- Dziękuję, postoję - odparła.
- Katie, naprawdę nie krzyczałem na twoją ukochaną doktor Rebece ani nie byłem dla niej niegrzeczny. Ucieszysz się, jak ci powiem, że w obecności pani doktor powstrzymałem się nawet od obgryzania paznokci, drapania się pod pachami i dłubania w nosie.
- Od bekania też? - zapytała bez uśmiechu, wciąż trzymając się pod boki.
- Żadnego bekania, nic z tych rzeczy.
- No to jestem z ciebie dumna.
- Dziękuję.
Dopiero teraz wdrapała się ojcu na kolana, objęła go i pocałowała w policzek.
- Opowiedz mi wszystko po kolei - zażądała. - Muszę wiedzieć. Pocałowałeś ją?
Zmarszczył brwi ze zdumienia.
- Katarzyno Stafford! Jak możesz nawet przypuszczać coś takiego? Jestem dżentelmenem!
- Nie kręć. Pocałowałeś ją czy nie?
- Nie! Zaprosiłem na melbę bananową. Nie pocałowałem, nie śpiewałem jej serenady, nie tańczyłem z nią tanga przy blasku księżyca, nie...
- Dobrze, dobrze. Odpowiedz mi tylko na pytanie, ale szczerze. Przyrzekasz, że nie będziesz zmyślać?
- Nooo, niech ci będzie, przyrzekam.
- Nie pocałowałeś jej, co?
- Katie!
Nachyliła się ku niemu tak, że koniuszkiem nosa dotykała jego nosa i zaglądała mu głęboko w oczy.
- Ale chciałeś?
Do diabła, jasne, że chciał.
Następnego dnia, mimo nawału pracy, snuł tylko marzenia, jakby to było całować Rebece Barclay.
Przypomniał sobie, jak sympatycznie wyglądała, siedząc wczoraj naprzeciwko niego w cukierence i mając we włosach dwa czy trzy kolorowe piórka papugi zwanej Frederick. Dobrze wbił mu się w pamięć stosunek do starszej pani i jej śmiertelnie chorego psa. Troska i serdeczność wzruszyły go do głębi, czy chciał tego, czy nie.
- Michael, ja już wychodzę. Michael...
Cichy głos przywołał go do rzeczywistości. W drzwiach jego gabinetu stała pani Abemathy z torebką i kluczami w ręku.
- A, do widzenia. Do zobaczenia jutro.
- Nie wydaje mi się - uśmiechnęła się kpiąco i potrząsnęła głową.
- A co się stało? Bierze pani wolny dzień? Czyżbym znowu zapomniał o pani wizycie u dentysty?
- Nie, Michael, nie idę do dentysty, bo on także ma jutro wolne - odparła. - Cały kraj ma jutro wolne. Tak się składa, że jest Święto Dziękczynienia.
- No tak, oczywiście. Przecież wiem.
Roześmiała się i potrząsnęła głową.
- To oznacza, przypuszczam, że pan i Katie nie macie jeszcze żadnych planów co do jutrzejszego obiadu?
- No... rzeczywiście.
- Tak mi przykro, Michael. - Widać było, że się autentycznie zmartwiła. - Bardzo bym chciała was zaprosić, ale w tym roku nie przygotowuję świątecznego obiadu. Jestem zaproszona do córki.
- Niech się pani o nas nie martwi, damy sobie radę. Do zobaczenia w poniedziałek.
Przeprosiwszy jeszcze parę razy, pani Abemathy wyszła i Michael uznał, że musi zrobić to samo. Mechanicy i sprzedawcy także już poszli, cisza aż dzwoniła w uszach. Michael poczuł się jeszcze bardziej samotny niż zwykle.
Od śmierci Beverly starał się obchodzić wszystkie święta razem z córką, ale nie było to łatwe. Żona zajmowała się domem - zakupami, gotowaniem, urządzaniem przyjęć i uroczystości, a on uważał to za całkiem naturalny podział ról w małżeństwie. Sam nie radził sobie dobrze z domowymi obowiązkami. Przeszedł przez elegancki salon wystawowy, wyłączając światła i włączając alarm. Prawda! Bridget i Neil wczesnym rankiem wyjeżdżają do jej matki, do San Francisco. Już parę tygodni temu prosili go o kilka wolnych dni, a on oczywiście wyraził zgodę. Zapewnił Bridget, że sam zorganizuje świąteczny obiad i że nie musi nic w związku z tym przygotowywać. Pytanie więc pozostawało otwarte: co będzie z jutrzejszym świątecznym obiadem dla Katie?
Mógł oczywiście zabrać ją do restauracji albo sam spróbować upiec indyka, albo też kupić kurczaka i udawać, że to indyk. A może udałoby mu się wykpić gotowym obiadem z kuchenki mikrofalowej? Nie, Katie nie da się nabrać. Najlepszy z tego wszystkiego był chyba pomysł z restauracją. Zastanawiał się, co może być jutro otwarte. W tym małym miasteczku, gdzie życie towarzyskie zamykało się na ogół w kręgu rodzinnym, większość lokali w dni świąteczne była zapewne nieczynna.
Kiedy wychodził tylnymi drzwiami i właśnie je zamykał, od strony garażu dobiegł go odgłos przypominający skomlenie. Zaintrygowany wyjął z bagażnika latarkę i zaczął szukać. Za jednym z samochodów siedział, skulony i drżący, czarny szczeniak. Kiedy Michael schylił się, aby go podnieść, zapiszczał przerażony.
- Hej, co ty tam robisz? Gdzie twoja mama i reszta rodzeństwa?
Michael rozejrzał się, nie dostrzegł jednak śladu innych psów. Bezskutecznie nawoływał i gwizdał. Dookoła panowała cisza.
- Chodź no tutaj - powiedział, wsadzając go za połę marynarki. Piesek był wyraźnie zmarznięty. Michaelowi przyszło na myśl, że gdyby go teraz nie znalazł, maluch prawdopodobnie by nie przeżył. Był o wiele za mały na to, by poradzić sobie bez matki.
Wsiadł do samochodu, włączył ogrzewanie i zapalił lampkę, po czym wydobył szczeniaka zza pazuchy i zaczął mu się przyglądać. Był to mieszaniec, podobny do labradora. Duże łapki świadczyły o tym, że wyrośnie na sporego psa. Szczeniak złapał pyszczkiem palec Michaela w nadziei, że będzie tam mleko.
- Przykro mi, bracie - powiedział Michael - ale trafiłeś pod zły adres.
Szczeniaka trzeba było nakarmić, i to szybko. Ale czym? I jak? Michael nie miał o tym zielonego pojęcia, ale wiedział, do kogo należy się w tej sprawie zwrócić. Potrzebny był mu tylko pretekst - jakikolwiek pretekst, żeby ją znowu zobaczyć.
Bez względu na to, czy uda mu się ją pocałować.
Rebeca podeszła do drzwi, spodziewając się najgorszego. Przekonała się, że niepokojono ją w domu tylko w bardzo nagłych wypadkach, gdy było zagrożone życie zwierzęcia, często na skutek potrącenia przez samochód. Przez ostatnie parę lat zdążyła już znienawidzić samochody z powodu krzywdy, jaką wyrządzały nieszczęsnym zwierzętom.
Głęboko przeżywała niedole czworonogów.
Tym razem jednak, kiedy owinęła się ciaśniej szlafrokiem i otworzyła drzwi, oczom jej ukazał się nie jakiś poturbowany kot czy pies, lecz Michael Stafford we własnej osobie. Stał w progu przystojny jak zawsze, z szerokim uśmiechem na twarzy.
- O, cześć - mruknęła. - Nie... nie spodziewałam się ciebie.
Zakłopotana zebrała poły szlafroka. Pod spodem miała tylko rozciągnięty podkoszulek, w którym zazwyczaj spała. Gdyby wiedziała, że odwiedzi ją Michael, włożyłaby coś bardziej odpowiedniego, na przykład atłasową podomkę i koszulkę z koronkami. Zaraz jednak wyśmiała się w duchu. Koszulkę z koronkami, jeszcze czego!
- Przepraszam, że wpadłem tak niespodziewanie. Pewnie powinienem był przedtem zadzwonić, ale mam nowego pacjenta.
- Jakiego pacjenta? - Spojrzała w dół, by sprawdzić, czy nie prowadzi na smyczy jakiegoś zwierzaka.
Gdzieś spod marynarki Michaela dobiegło ją popiskiwanie szczeniaka.
- Mam go tutaj, był przemarznięty.
- Uhm... rozumiem. Wejdźcie do środka, sprawa wygląda poważnie. A następnym razem uprzedź mnie telefonicznie, że się do mnie wybierasz. Przygotuję się na najgorsze.
Pół godziny później Michael siedział na kanapie ze szczeniakiem na kolanach i karmił go mlekiem z butelki dla niemowląt.
- Ale się ślini, mleko leci mu z mordki - powiedział - ojej, całą rękę mam mokrą i nogę już też.
Rebeca siedziała na drugim końcu kanapy i zaśmiewała się do łez. Michael był rozczulająco nieporadny, a szczeniak nie przejmował się nim zupełnie, tylko łapczywie przyssał się do smoczka.
- I co ja mam z nim zrobić? - zapytał Michael, wycierając siebie i psa ręcznikiem, który podała mu Rebeca. - Nie mogę przecież zabrać go do domu, bo Katie natychmiast go zaanektuje.
- A co w tym złego?
- Ona ma i tak sporo obowiązków - opiekuje się przecież Rosie.
- Rozumiem, ale problem pozostaje nie rozwiązany. Piesek będzie wymagał troskliwej opieki, szczególnie przez najbliższe parę tygodni.
- A ty nie chciałabyś mieć psa? - uśmiechnął się do niej czarująco, chcąc jej podać szczeniaka. - Proszę, oto prezent urodzinowy ode mnie. Wszystkiego najlepszego, Rebeco! I żebyś nie mówiła, że nic ci nie podarowałem.
Roześmiała się i potrząsnęła głową.
- Niezły pomysł, ale urodziny miałam już cztery miesiące temu.
- No to może to będzie prezent z okazji Święta Dziękczynienia albo już na Gwiazdkę, co?
Piesek był śliczny i propozycja kusząca, Rebeca jednak zdążyła się już nauczyć, że nie może przyjmować każdego ślicznego stworzenia, które potrzebuje domu.
- Nie - odparła - ty go znalazłeś i jesteś za niego odpowiedzialny. Jestem przekonana, że znajdziesz dla niego dobry dom.
- Ale jak? Przecież nikogo tu nie znam.
- Nooo, to nadarza się świetna okazja, żeby poznać sąsiadów!
Michael zmarszczył brwi.
- Rebeco Barclay, dowiaduję się o tobie czegoś nowego. Wcale nie jesteś miłą młodą damą.
- Jestem bardzo miłą młodą damą, ale nie będę się opiekować twoim szczeniakiem.
Z ciekawością patrzyła, jak jej gość głowi się, co robić dalej, nie zamierzała mu jednak w tym pomagać. Michael Stafford potrzebował tego szczeniaka jeszcze bardziej niż on jego, nawet jeśli tylko na kilka godzin.
- Zabierz go ze sobą do domu, schowaj u siebie w pokoju tak, żeby Katie go nie zobaczyła, a do jutra rana wymyślisz, co z nim zrobić.
- Taak, na pewno. - Michael westchnął i wsadził sobie psa za pazuchę. - Chyba że uda mi się komuś wmówić, że to indyk na Święto Dziękczynienia.
Rebeca podała mu torbę z mieszanką dla szczeniaka i odprowadziła go do drzwi.
Rozdział 6
Michael odłożył słuchawkę i bez sił opadł na łóżko. Był kompletnie wykończony. I to przez kogo? Przez psiego niemowlaka, który właśnie trącał go nosem, dając chyba do zrozumienia, że chętnie napiłby się mleka.
- No nie, chyba nie jesteś znowu głodny? - Złapał szczeniaka delikatnie za fałdę luźnej skóry na karku i spojrzał mu prosto w oczy. - Przecież karmiłem cię już o siódmej, piątej, czwartej i... nic dziwnego, że jestem śpiący. Chyba nawet mała Katie nie sprawiała tyle kłopotu.
Michael uczciwie musiał przyznać, że właściwie niewiele wiedział na ten temat. To do Beverly należało karmienie Katie o każdej porze dnia i nocy, zmienianie pieluch i śpiewanie kołysanek. Teraz żałował, że bardziej nie włączył się w rodzicielskie obowiązki i nie odciążył żony.
Sięgając po butelkę ze specjalną mieszanką od Rebeki, po raz kolejny rozważał pewien pomysł. W pierwszej chwili wydawał mu się znakomity, ale wtedy był zaspany i na pół przytomny. Teraz zaczynał mieć wątpliwości.
- No chodź tu, bratku - powiedział do psa, wkładając mu w mordkę smoczek. - Zdrówko. Przynajmniej ktoś z nas będzie dzisiaj najedzony.
Ostatnią godzinę spędził przy telefonie, usiłując zarezerwować w jakiejś restauracji miejsce na świąteczny obiad. Tylko trzy miały być czynne w święto, a wszystkie miejsca od dawna rozdysponowano i nie było co liczyć na to, że ktoś w ostatniej chwili się rozmyśli. Zarówno małe sklepiki, jak i supermarkety pozamykano, tak więc nie mógł ratować sytuacji kupnem gotowych dań do odgrzania w kuchence mikrofalowej. Był w kłopocie. Martwił się, co powie Katie.
- Tatusiu, czy mogę z tobą porozmawiać? - usłyszał głos córki zza zamkniętych drzwi.
- Oczywiście, bardzo proszę, wejdź. - Wyrwał wyraźnie niezadowolonemu szczeniakowi butelkę, po czym i jego, i butelkę zakrył kołdrą.
Katie dopiero co musiała wstać z łóżka. Była rozczochrana i miała na sobie piżamę.
- Co ty robisz? - zapytała.
- Co robię? Noo... nic nie robię. Dlaczego pytasz?
- Tak sobie - odparła powoli, przyglądając mu się podejrzliwie. - Chciałam po prostu z tobą porozmawiać, ale teraz widzę, że naprawdę masz coś na sumieniu.
- Ja? Niby co takiego mógłbym mieć na sumieniu?
Spod kołdry dobiegł pisk - to szczeniak dopominał się o przerwane nagle śniadanie. Katie szeroko otworzyła oczy ze zdumienia i rzuciła się pędem w stronę łóżka.
- Co to było? - zapytała.
- O co ci chodzi?
- O ten dźwięk. To brzmiało jak... jak...
- Umówmy się, że to ja kaszlnąłem, zgoda?
- Nie ma mowy. Ty nie umiesz wydawać takich dźwięków. To było coś malutkiego i pięknego. Jestem tego pewna.
Uklękła i na czworakach zaczęła szukać pod łóżkiem. Michael skorzystał z okazji i chcąc uspokoić pieska, podsunął mu do possania palec. Maluch jednak nie dał się już tak łatwo oszukać. Za chwilę znowu rozległ się pisk.
Teraz Katie już bez trudu rozpoznała jego źródło. Michael powstrzymał ją w momencie, kiedy zabierała się do ściągnięcia kołdry.
- Katie, musisz zrozumieć, że my go tylko przechowujemy. Nie możemy go zatrzymać i nawet o tym nie myśl, dobrze?
- Dobrze, dobrze - odpowiedziała, usiłując dojrzeć to, co kryło się pod kołdrą.
- Katie, ja mówię poważnie. Masz już jedno zwierzę i...
- Oooch, jaki cudoowny! - Ostrożnie uniosła szczeniaczka i pocałowała go w czubek głowy. - Kupiłeś mi pieska na Święto Dziękczynienia! Dziękuję, tatusiu.
- Nie, to wcale nie tak! Znalazłem go wczoraj wieczorem, gdy wychodziłem z pracy. Opiekuję się nim tylko przejściowo.
- Och! - Uśmiech w jednej chwili znikł z twarzy Katie.
Michael poczuł się, jakby był potworem, a nie kochającym ojcem. Co jednak mógł poradzić? Katie miała już przecież kózkę i pies naprawdę nie był jej potrzebny. Była za mała, żeby opiekować się dwoma zwierzętami, on zaś i tak na nic nie miał czasu.
- Kiedy go oddamy? Po obiedzie czy przed? - zapytała.
- Obiad... taaak...
- No przecież chyba mamy indyka na obiad, prawda, tatusiu? I ciasto z dyni? Przepadam za nim.
- Nic się nie martw, dziecino - powiedział z udaną beztroską. - Wymyśliłem coś wyjątkowego.
- Czyżby? - Rzuciła mu spojrzenie tak przenikliwe, że chętnie ukryłby się przed nim pod kołdrę. - A może raczej zapomniałeś po prostu, że jest święto?
- Zapomniałem? Myślisz, że mógłbym zapomnieć o Święcie Dziękczynienia?
Kiwnęła głową.
- No to przynajmniej wiem, jakie masz o mnie wyobrażenie - rzekł z oburzeniem. - Zapomnieć o Święcie Dziękczynienia, też coś... Głupio ci będzie, jak zobaczysz, co przygotowałem!
Popatrzyła na niego z powątpiewaniem, po czym odwróciła się i wolno wyszła z pokoju.
- No bracie, teraz wpakowaliśmy się na całego. - Michael przysiągłby, że pies też spojrzał na niego z wyrzutem. - No dobrze, dobrze - powiedział, wzdychając ciężko. - To nie twoja wina. Sam muszę jakoś z tego wybrnąć.
Rebeca zgadzała się w dni świąteczne dyżurować pod telefonem. Dla niej święta niczym nie różniły się od pozostałych dni, uważała więc, że nie należy pozbawiać innych możliwości spędzenia tego czasu z rodziną.
- Po prostu, dzień jak co dzień - szepnęła sama do siebie, stojąc przy oknie living-roomu w szlafroku i rannych pantoflach, z filiżanką kawy w ręku.
Mogłaby zostać w domu, tęskniąc za Timem i litując się nad sobą. Rebeca wiedziała już jednak z doświadczenia, że wcale jej to nie służy i dużo czasu i wysiłku potrzebuje później na wydobycie się z dołka psychicznego.
Nie musiała cały dzień siedzieć w domu, ponieważ miała pager. Pozostawało jednak pytanie, dokąd się udać. Sklepy i większość lokali zamknięto, przyjaciele spędzali czas w gronie rodzinnym, a krewni jej i Tima mieszkali na Wschodnim Wybrzeżu, o wiele za daleko, żeby wpaść do nich na pieczonego indyka.
Nagle pomyślała o Michaelu Staffordzie i jego nowym podopiecznym. Czy poradził sobie z nocnymi karmieniami? Oczywiście, że sobie poradził. Zdecydowała jednak, że wybierze się do Casa Colina i sprawdzi to osobiście. Ot, sąsiedzka wizyta.
- Chińskie jedzenie na Święto Dziękczynienia? I to jest ta twoja wielka niespodzianka? No, tym razem naprawdę się nie popisałeś, tatusiu.
Katie wpatrywała się w kurczaka po seczuańsku, którego miała na talerzu, i w żaden sposób nie dawała sobie wmówić, że to indyk. Nadrabianie miną pogarszało tylko sytuację.
- Słuchaj no, dziecino - powiedział, biorąc ją za rękę. - Przecież nie chodzi o to, co się je, prawda? Podczas tego święta dziękujemy za wszystkie otrzymane dary. Można to robić, jedząc indyka albo hamburgery, albo też kurczaka po seczuańsku, zgoda?
Skinęła głową.
- No więc pomyślmy o tym, za co możemy być wdzięczni.
- Ja jestem wdzięczna za Rosie, panią Bridget i pana Neila, oczywiście za ciebie i za doktor Rebece.
Z kolei Michael wymienił bliskie sobie osoby z Kalie na czele, nie zapominając o pani Abemathy.
Rytuał ten zabrał im nie więcej niż pięć minut i Michael nie bardzo wiedział, co by tu robić dalej, aby podtrzymać świąteczny nastrój. Katie najwyraźniej nadal była na niego obrażona i doskonale wiedział, że nie tylko z powodu braku na stole dyniowego ciasta.
Szczeniak, którego cały czas trzymał pod marynarką, zaczął się wiercić. Michael nie chciał zabierać go ze sobą do restauracji, ale co miał zrobić? Psiak był o wiele za mały, żeby go zostawiać samego w domu na tak długo, zmarzłby też pozostawiony w samochodzie.
Rozejrzawszy się po prawie pustej dziś chińskiej restauracji, Michael poczuł nagły wstyd. Tak bardzo kochał swoją córeczkę, czemu więc nie zorganizował dla niej święta w sposób, do jakiego była przyzwyczajona? Uważał się przecież za człowieka odpowiedzialnego i w pracy nie zdarzyło mu się jeszcze nie dotrzymać umówionych terminów. Jak mógł więc przegapić coś tak ważnego?
- Tatusiu, czy mogę cię o coś zapytać? - odezwała się Katie.
- No jasne, dziecino.
Musiało to być bolesne, bo w jej oczach krył się smutek.
- Teraz, kiedy nie ma mamusi... chyba nie jesteśmy już prawdziwą rodziną?
Nie mógł jej oczywiście winić, że pyta, odczuł to jednak dotkliwie.
- Oczywiście, że jesteśmy, Katie - odparł. - To znaczy nie jesteśmy może typową amerykańską rodziną z mamą, tatą, trójką dzieci i psem, ale mieszkamy razem, kochamy się, staramy się dbać o siebie, najlepiej jak umiemy. Myślę, że dzięki temu jesteśmy rodziną, chociaż jest nas tylko dwoje. Jak myślisz?
- Myślę, że nie bardzo - odpowiedziała po chwili wahania. - Bo nie robimy nic z tego, co robią prawdziwe rodziny.
- To znaczy czego? Oczywiście oprócz jedzenia indyka w takie święto jak dziś.
- To znaczy, że nie wyjeżdżamy na wakacje ani do Disneylandu, w soboty wieczorem nie gramy razem w żadne gry, nie robimy wycieczek... no, sam wiesz.
- Tego wszystkiego, co robiliśmy, zanim mama zachorowała, prawda?
Skinęła głową.
- Pamiętasz, jak dawniej w niedzielę rano smażyłeś takie pyszne naleśniki? Teraz już nigdy tego nie robisz.
Jej oczy wypełniły się łzami, a i on poczuł, że zbiera mu się na płacz. Jedzenie rosło mu w ustach.
Naleśniki z dżemem ananasowym. Przyrządził je dla Beverly podczas ich pierwszego wspólnego weekendu i tym podbił jej serce. Potem przygotowywał je każdej niedzieli, aż do dnia, gdy po raz ostatni poszła do szpitala. Od tamtej pory nigdy już o tym nie pomyślał.
- Katie, tak mi przykro. Widzę, że muszę ci coś wytłumaczyć. Co byś zrobiła, gdybyś stanęła twarzą w twarz z czymś, co cię przeraża?
- Z czymś naprawdę strasznym?
- Powiedzmy, że z czymś, czego się boisz.
Przygryzła wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Chyba bym się schowała albo uciekła.
- Ja tak samo - przyznał Michael. - Kiedy się urodziłaś, byłem przekonany, że zawsze będzie przy mnie moja żona, że razem będziemy cię wychowywali. Martwiłem się, ze nie będę dobrym ojcem, ale dzięki twojej mamie wkrótce się tego nauczyłem i poczułem, jaka to radość mieć dziecko. Potem ona zachorowała i umarła, a ja zacząłem się bać.
- Czego? Mnie?
- Nie, kochanie, nie ciebie - zaśmiał się cicho. - Bałem się, że nie będę umiał sam cię wychować, nie zapewnię ci odpowiedniego domu, nie stworzę ci rodziny. Bałem się, że mi się to nie uda, a przecież tak bardzo cię kocham.
- Naprawdę? - Oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia. Nie mogła pojąć, że ojciec mógł czegoś się bać.
- Tak, Katie. I nadal się boję. Dlatego czasem usiłuję od tego uciec. Przyznaję, że średnio to świadczy o mojej odwadze. Powiedz, czy coś z tego rozumiesz?
W zamyśleniu skinęła głową.
- Tylko że opieka nad tobą - ciągnął - to najważniejsza sprawa w moim życiu. Przypuszczam, że dlatego tak mnie to przeraża.
Buzia Katie rozjaśniła się w nieśmiałym uśmiechu, a jemu zrobiło się lżej na sercu.
- Chyba nie musisz być taki przerażony, tatusiu - powiedziała. - Jesteś naprawdę dobrym ojcem. Ten indyk i ciasto nie są aż tak ważne. Chciałam tylko wiedzieć, że... że... no wiesz.
- Że cię kocham?
Kiwnęła głową potakująco i wbiła wzrok w swój pełny talerz.
Delikatnie wziął ją pod brodę, żeby znowu spojrzała mu w oczy.
- Katie Stafford, chyba nie mógłbym już kochać cię bardziej - powiedział i poczuł, jak broda jej się trzęsie. - Tylko, do diabła, mógłbym ci to lepiej okazywać!
Pojawił się właściciel restauracji, niosąc dzbanek świeżo zaparzonej herbaty jaśminowej.
- Nie smakuje państwu? - zapytał, wskazując na ich talerze z ledwie zaczętymi potrawami. - Coś jest niedobre?
- Nie, nie. Wszystko w porządku - zapewniła Katie. - Omawiamy tylko z tatusiem ważne sprawy rodzinne.
- Rozumiem - kiwnął głową uprzejmie, nalewając jej herbatę.
- A panu jedzenie smakuje? - zwrócił się do Michaela.
Jedyną odpowiedzią był przeciągły skowyt, który wydobył się spod marynarki. Odchrząknął, usiłując to jakoś zatuszować, ale szczeniak nie miał zamiaru siedzieć cicho w ukryciu i znowu żałośnie zaskomlał.
Właściciel restauracji omal nie wypuścił dzbanka z herbatą.
- Co to? - zapytał, wpatrując się w Michaela. - Co za hałas?
- Nic, nic, nieważne. - Michael próbował zbagatelizować sprawę, nie potrafił jednak kłamać.
Piesek zaskomlił donośnie, najwyraźniej zły i głodny. Katie powstrzymywała się, by nie wybuchnąć śmiechem,
- Zwierzę! - krzyknął właściciel restauracji, a twarz aż pociemniała mu z gniewu. - Zwierzę pod marynarką!
- To malutki piesek - usprawiedliwił się Michael, sięgając za pazuchę. - Nikomu nic nie zrobi, to tylko...
- Nie! Żadnych zwierząt! Żadnych psów w restauracji! Inspektor zobaczy i zabierze licencję! - Z wściekłością wyrwał im z rąk pałeczki. - Proszę wyjść! Natychmiast opuśćcie restaurację Lee!
- Chwileczkę, wolnego! - Michael czuł, że i jego zaczyna ponosić. - Nie skończyliśmy jeść.
- Możecie nie płacić. Proszę wyjść!
W chwilę później Michael, Katie i winowajca znaleźli się na ulicy przed restauracją, a Lee zatrzasnął za nimi drzwi.
- To nie do pomyślenia, dać się wyrzucić z chińskiej restauracji - nie mógł dojść do siebie Michael. - No to ładne mamy Święto Dziękczynienia!
Z niepokojem spojrzał na Katie, dziewczynka jednak aż krztusiła się od śmiechu.
- No, takiego święta nigdy nie zapomnimy. Na pewno!
Kiedy Rebeca skręciła w Cleveland Avenue, ujrzała ciemnozielonego jaguara. Czy to samochód Michaela? Pewnie tak. Ile takich drogich aut mogło jeździć po ulicach San Carlos? Dlaczego jednak skręcił w tę stronę? Zdecydowała się pojechać kawałek za nim i już po chwili zagadka się wyjaśniła. Jaguar zatrzymał się przed domem Beatrice i Jacka Rileyów.
No oczywiście, pomyślała, przyglądając się, jak Michael i Katie podchodzą razem do drzwi. Sama powinna była wpaść na ten pomysł. Po stracie Midasa Rileyom przydałby się nowy pies. Oto dom, jakiego mu było trzeba.
- Świetny pomysł, Michael - szepnęła, skręcając w boczną ulicę.
Michael i Katie spełniali wspólnie dobry uczynek w Święto Dziękczynienia i nie należało im w tym przeszkadzać.
Nadeszła zima. W południowej Kalifornii trudno byłoby jednak poznać to po pogodzie. Należało raczej polegać na kalendarzu lub wystawach sklepowych, zmieniających się odpowiednio do sezonu.
Rebeca, wychowana w Nowym Jorku, była przyzwyczajona do tamtejszych zim i chętnie przeniosłaby do Kalifornii trochę śniegu, żeby i tu dzieci mogły ulepić bałwana i pojeździć na sankach.
Na cztery dni przed świętami Bożego Narodzenia szła główną ulicą miasteczka w poszukiwaniu ostatnich prezentów. Co roku o tej porze dostawała masę najprzeróżniejszych drobiazgów od wdzięcznych właścicieli swoich pacjentów, od czekoladek poczynając, a kończąc na podobiznach rozmaitych kudłatych i pierzastych stworzeń. Rebeca też wręczała podarki, choćby symboliczne, takie jak gumowa zabawka dla psa czy lusterko do klatki dla papugi.
Zadowolona z zakupów, szła już na parking w stronę samochodu, kiedy niespodziewanie natknęła się na Beatrice Riley, prowadzącą na czerwonej smyczy szczeniaka rasy labrador.
- Wesołych Świąt, pani doktor! - wykrzyknęła Beatrice, machając do niej ręką.
- Nawzajem - odparła Rebeca, podchodząc bliżej. - Mój Boże, jak ten pies urósł przez parę tygodni.
- Prawda? Ten pani Stafford chyba mnie oszukał, twierdząc, że to szczeniak. Zaczynam podejrzewać, że to źrebak! Nie uwierzyłaby pani, ile on je!
- To nie jest żaden mój Stafford, to tylko znajomy.
- Cóż, zdaje się, że jest panią zainteresowany. Cały czas o pani mówił, kiedy przywiózł psa.
Rebeca pochyliła się, by pogłaskać pupila pani Riley, starając się niczego nie dać po sobie poznać.
- Naprawdę? A co takiego mówił? - spytała niedbale.
Beatrice uśmiechnęła się chytrze, nie dając się zwieść tej obojętności.
- Powiedział, że poradziła mu pani, jak dać sobie radę z bólem po stracie najbliższej osoby i jak żyć dalej.
- Tak powiedział?
Beatrice kiwnęła głową.
- Najpierw nie chciałam przyjąć tego szczeniaka. Po śmierci Midasa obiecałam sobie, że już nie wezmę do domu psa. Człowiek tak się przywiązuje, a przychodzi dzień, kiedy trzeba się rozstać. Bardzo ciężko przeżyłam śmierć Midasa.
- Wiem, był członkiem waszej rodziny.
- Tak. Powiedziałam wtedy panu Staffordowi, że nikt już nie zajmie miejsca Midasa, a on na to, że ten szczeniaczek wcale nie ma go zastępować; że to po prostu inne, małe stworzonko, któremu jestem potrzebna. Pan Stafford udowodnił mi, że mam w sobie jeszcze dość dużo uczucia, by zaopiekować się tym psem, nawet gdybym kiedyś też miała go stracić.
- Tak się cieszę. Michael miał rację - ten maluch nie mógł trafić do lepszego domu.
Kiedy się rozstały, jeszcze raz wymieniwszy świąteczne życzenia, Rebeca pobiegła do samochodu jak na skrzydłach. Okazuje się, że Michael jej posłuchał. Zrozumiał to, co starała się mu przekazać.
- Och, nie, Katie! Co ty zrobiłaś swojej kózce? - Rebeca stała na podwórzu Casa Colina, a jej oczom przedstawiał się dość szczególny widok: biała koza z czymś na kształt małego drzewka przywiązanym na głowie. Różowy nosek zwierzęcia wyglądał monstrualnie, wysmarowany czerwoną szminką. Z szyi zwieszał jej się plastikowy wieniec imitujący ostrokrzew. Obok stała Katie uśmiechnięta od ucha do ucha i nadzwyczaj z siebie dumna.
- Jest przecież Wigilia, więc przyszło mi do głowy, żeby przebrać Rosie za renifera - wyjaśniła. - Tatuś pomógł mi zrobić rogi, prawda, że piękne?
- O... tak... cudowne! - wykrztusiła Rebeca.
Rosie wydawała się zachwycona swym nowym wcieleniem, dumnie paradowała po podwórzu, merdając ogonkiem.
- Rosie Renifer. Zdaje się, że jesteś w świątecznym nastroju, Katie.
- O, tak. Pojechaliśmy z tatusiem do takiego miejsca, gdzie można samemu ściąć choinkę. A w garażu znaleźliśmy różne ozdoby i lampki i ubraliśmy ją. Potem poszliśmy kupić nowe bombki i ja je wybierałam. - Dziewczynka trajkotała z przejęciem. - I tatuś powiedział, że co roku będziemy dokupywać nowe, bo każde święta są wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju.
- Twój tatuś jest bardzo mądry - uśmiechnęła się Rebeca.
- A jutro będziemy mieć indyka i ciasto z dyni. Pani Bridget nauczyła tatusia, jak to przygotować, bo sama dziś wieczorem wyjeżdża do swojej matki.
- No to świetnie! A twój tatuś jest w domu? - Rebeca rozejrzała się, mając nadzieję, że zobaczy Michaela. Na podjeździe nie spostrzegła jednak jaguara.
- Nie, pojechał kupić sos żurawinowy, bo wczoraj zapomniał. A jak wróci, wybierzemy się do parku posłuchać kolędników, no tych, co tak chodzą ze świecami w rękach, wie pani...
Rebeca domyśliła się, że Katie mówiła o uroczystości z udziałem chóru, która odbywała się co roku w Wigilię w miejskim parku.
- Pani też się tam wybiera? To będzie naprawdę ładne.
- Tak, znam wiele osób z chóru, a poza tym bardzo lubię słuchać starych kolęd.
- No to może pójdziemy razem.
- Chyba nie, Katie, ale dziękuję za zaproszenie - odpowiedziała, choć w pierwszej chwili zabiło jej mocniej serce na tę myśl: wigilijna uroczystość i oni razem, we trójkę. Zaraz jednak sparaliżował ją strach i poczuła, że nie może sobie na to pozwolić, choć nie bardzo wiedziała właściwie dlaczego. - Proszę - sięgnęła do torebki po mały pakunek. - Wstąpiłam do was, żeby coś ci dać. Właściwie to jest dla Rosie.
- Naprawdę? Dla Rosie? - Dziewczynce oczy rozbłysły, gdy zobaczyła mały, srebrny dzwoneczek.
- Powinna go nosić przy obroży. Wszyscy jej krewni w Szwajcarii takie mają, więc pomyślałam, że Rosie też się należy.
- Dziękuję, doktor Rebeco, jest piękny! - wykrzyknęła zachwycona Katie, potrząsając dzwoneczkiem i wsłuchując się w jego delikatny dźwięk. - Chodź tu, Rosie, i zobacz, co pani doktor ci przyniosła.
I już po chwili kózka paradowała z dzwonkiem dyndającym jej u szyi i zdawała się jeszcze bardziej dumna z siebie.
- Muszę już jechać. - Rebeca pochyliła się, żeby uściskać dziewczynkę. - Życzę wesołych świąt tobie i twojemu tatusiowi, będę o was jutro myślała.
- Ja też. Chciałabym, żeby pani przyszła do nas jutro na obiad.
- Dziękuję, ale raczej zostanę w domu, na wypadek gdyby na przykład czyjemuś psu zachciało się zjeść choinkę.
- Pani sobie żartuje. Naprawdę coś takiego się nie zdarza.
- Nie uwierzyłabyś, Katie Stafford, ale o tej porze roku wszystko może się zdarzyć.
Rozdział 7
Rebeca spotkała ich na wieczornej uroczystości. Stali prawie naprzeciw niej, między nimi kroczyli kolędnicy. Katie machała do niej, podskakując z podniecenia. Michael uśmiechnął się tylko i zawołał:
- Wesołych Świąt!
Rebeca także zamachała do nich. Chciałaby zareagować na ich serdeczność bardziej spontanicznie, coś ją jednak powstrzymywało. To jej serce broniło się przed rodzącym się uczuciem do tych dwojga - wspaniałego mężczyzny i jego cudownego dziecka. Odwróciła się i zniknęła w tłumie.
Rebeca leżała w łóżku i śniło jej się, że słyszy dźwięk syreny okrętowej gdzieś we mgle. Donośne trąbienie rozlegało się raz po raz, aż uświadomiła sobie, że to wcale nie statek, tylko świdrujący w uszach dźwięk telefonu.
Kolejne wezwanie w środku nocy.
- Może to Święty Mikołaj - mruknęła, sięgając po słuchawkę. - Może jego renifer zaniemógł. Słucham?
- Tu Michael Stafford. Co prawda mamy Wigilię i nie powinienem cię niepokoić, ale sprawa jest bardzo pilna.
Rebeca poderwała się z łóżka. Michael był wyraźnie zmartwiony i zrozumiała, że dzieje się coś złego.
- W porządku - odparła - o co chodzi?
- Rosie zachorowała. Nie wiem, co jej jest, ale to chyba coś poważnego. Neil i Bridget wyjechali, a Kalie... cóż... Katie jest wprost przerażona.
- Zaraz u was będę.
Starała się nie poddawać panice, mimo że dławił ją paniczny strach. Chwyciła pierwsze z brzegu spodnie i sweter.
- Tylko nie Rosie i nie w Wigilię - szeptała, narzucając w biegu kurtkę. Uruchomiła samochód. - Proszę, niech nic złego się nie wydarzy. Katie tyle już przeżyła. - Rebeca gotowa była zrobić wszystko, co w jej mocy, by uchronić dziewczynkę przed kolejnym ciosem.
Oby tylko jej modlitwy zostały wysłuchane.
Wszedłszy do obory, Rebeca zorientowała się natychmiast, że Rosie jest w jeszcze gorszym stanie, niż przewidywała. Kózka leżała na boku, pobekując żałośnie, z dzwonkiem u obroży i z nie startymi jeszcze śladami szminki na nosie. Gdy Rebeca uklękła na słomie obok Michaela i rozpoczęła badanie, poczuła, że opuszcza ją odwaga. Koza miała niebezpiecznie wzdęty brzuch i z pewnością bardzo cierpiała.
- Co jej jest? Czy umrze? - zapytała Katie przez łzy, które strumieniem spływały po policzkach.
Rebeca z całego serca chciała ją pocieszyć, że wszystko będzie dobrze, nie mogła jednak dziecka okłamywać. Zastanawiała się, dlaczego Rosie była w takim opłakanym stanie. Nagle coś przyszło jej do głowy.
- Czy na terenie posiadłości nadal rosną drzewa awokado? Tam z tyłu, za winogronami?
Katie i Michael popatrzyli na siebie i jednocześnie kiwnęli głowami.
- Czy mogło się zdarzyć, że Rosie zjadła dziś liście awokado?
- Gdy poszliśmy do parku posłuchać chóru, zostawiłam ją za domem na podwórzu. Może wtedy je zjadła.
- Muszę to wiedzieć na pewno - rzekła Rebeca.
- Zaraz sprawdzę. - Michael zerwał się na równe nogi.
Już po chwili był z powrotem, niosąc kilka nadgryzionych liści.
- Obawiam się, że masz rację. Czy to bardzo źle? - zapytał.
Rebeca nie miała odwagi powiedzieć, że widziała konie, które zdychały po zjedzeniu liści awokado. Są dla zwierząt zabójcze. Jak mogła nie przestrzec przed tym Katie? - winiła się w duchu.
- Rzecz w tym, że Rosie tych liści nie jest w stanie strawić - wyjaśniła. - Twierdzenie, że koza może zjeść wszystko, jest prawdziwe, ale tylko do pewnego stopnia. Liści awokado nie toleruje nawet żołądek kozy.
- Co można na to poradzić? - zapytał Michael.
- Musimy pomóc jej się ich pozbyć, nawet gdyby miało to zająć całą noc - odpowiedziała Rebeca.
- A jak to zrobić?
Rebeca uśmiechnęła się do dziewczynki.
- Pomyślisz pewnie, że to głupie, ale najlepsze są stare domowe sposoby - rzekła. - Biedactwo. Obawiam się, że Święty Mikołaj będzie musiał dzisiaj dać sobie radę bez Rosie Renifera.
- Naprawdę myślisz, że to pomoże? - zapytał Michael, przyglądając się, jak Rebeca ponownie napełnia termofor mieszaniną oleju z mleczkiem magnezowym. Delikatnie otworzył kozie mordkę, podczas gdy Rebeca przez dziurkę, którą wydłubała w korku termo- fora, powoli wlewała przygotowany specyfik. Rosie połykała posłusznie, po czym znowu beczała. Przez ostatnie pięć godzin na zmianę aplikowali jej lekarstwo. Jak dotąd jednak bez rezultatu.
- Jeszcze nic nie jest przesądzone. - Rebeca odłożyła termofor i przysiadła przy chorej kozie. - Miejmy nadzieję, że odpowiednia ilość w końcu zadziała.
Spojrzała na Kalie, która zwinięta w kłębek i przykryta kurtką Michaela, spała na słomie w kącie obory.
- Dobrze, że usnęła - odezwał się Michael, patrząc na dziecko z czułością, po czym zwrócił się do Rebeki: - Miałaś rację, rzeczywiście boję się, że i ją mógłbym stracić. Budzę się czasem w środku nocy, oblany potem, i o tym myślę.
- Wcale mnie to nie dziwi, zważywszy, ile przeszedłeś. Czułam się podobnie po śmierci Tima, później było mi już trochę łatwiej. Z tobą też tak będzie.
- Tak myślisz? - Spojrzał na nią z nadzieją.
- Tak, zapewniam cię. Najgorsze są pierwsze dwa lata, później jest już łatwiej.
Michael pogłaskał kózkę po wzdętym brzuchu i Rebeca zauważyła, że drżą mu ręce. Ogarnęło ją współczucie dla tego człowieka. Jak mogła kiedykolwiek myśleć, że jest zimny i nieczuły?
- Kiedy myślę o Beverly, przypominam sobie tylko jej śmierć i to, że mnie przy niej nie było. Pamiętam ostatni raz, kiedy ją widziałem. Była taka chora i bezbronna... Już mnie nie poznawała. Beverly była taka żywotna, dzielna i dum-na. Na pewno nie chciałaby, żebym ją w ten sposób zapamiętał, ja sam bronię się przed tymi myślami, bezskutecznie.
- To też jest kwestia czasu. - Rebeca położyła mu rękę na ramieniu. - Przyjdzie pora, że będziesz ją wspominał taką, jaka była za życia - jak się śmiała, jaka była piękna, jak byliście razem szczęśliwi. To stanie się ważniejsze niż smutne okoliczności jej śmierci.
Ku jej zdumieniu objął ją i przygarnął do siebie, wtulając twarz w jej włosy. Ona także go objęła i poczuła, jak niknie dzieląca ich dotąd bariera obcości i nieufności. Od czasu śmierci męża po raz pierwszy znalazła się w ramionach mężczyzny. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak bardzo jej to było potrzebne i jak dobrze móc się przytulić. Kiedy wreszcie wypuścił ją z objęć, zaskoczyła ją powaga i czułość jego spojrzenia.
- Tyle dla nas zrobiłaś, Rebeco - powiedział, głaszcząc ją delikatnie po policzku i miękkim, czułym ruchem odgarniając jej ze skroni opadający kosmyk. - Dopiero ty pokazałaś mi, jakie to ważne otworzyć się na innych ludzi.
Upewniwszy się, że córka nadal mocno śpi, pochylił się i lekko pocałował Rebece w policzek. Lęk i pragnienie bliskości tego mężczyzny ogarnęły ją jednocześnie. Nie mogła złapać tchu ani wykrztusić słowa.
- Chciałbym być z tobą, Rebeco - powiedział Michael, błądząc palcami w jej włosach. - Jeśli zdobędę się na odwagę, żeby cię o to poprosić... czy mnie nie odepchniesz?
Setki możliwych odpowiedzi kłębiły jej się w głowie, kiedy patrzyła w oczy mężczyzny, którego bez trudu mogłaby pokochać. Którego już kochała.
- Michael... ja... - Zabrakło jej słów.
Przerwał jej głośny bek Rosie, która wierzgała, usiłując stanąć na nogi.
- Ho, ho, to wygląda obiecująco - rzekła Rebeca, powracając do rzeczywistości.
Michael podniósł się, oferując pomoc. Ostrożnie uniósł kózkę i podtrzymywał ją przez chwilę, aż sama stanęła na bardzo jeszcze chwiejnych nogach. W każdym razie stała i to się liczyło.
- No to poczekajmy jeszcze chwilę - rzekła Rebeca. - Zdaje się, że zaraz coś zrobi.
Po paru minutach lekarstwo zadziałało i Rosie pozbyła się wreszcie tego, co od dobrych kilku godzin zalegało jej w brzuchu. Już nie beczała, a nawet zaczęła lekko merdać ogonkiem.
- No, dobra kózka, dobra - mówiła Rebeca, klękając przy niej i obejmując zwierzątko za szyję. - Twoja pani będzie z ciebie bardzo dumna, jak się obudzi.
- Powiedzieć jej? - zapytał Michael, wskazując na Katie.
- Może na razie nie. Za godzinę, dwie Rosie poczuje się jeszcze lepiej i będzie mogła zacząć świętować Boże Narodzenie. Do tego czasu niech Katie jeszcze sobie pośpi.
Michael podszedł do dziewczynki i otulił ją kurtką.
- Wiesz, ona wnosi w moje życie tyle radości, że nawet gdybym miał ją kiedyś stracić, nikomu i za nic bym jej teraz nie oddał - rzekł do Rebeki.
- Spodziewam się.
- Bardzo bałem się kochać ją równie mocno jak jej matkę, ale tylko na nią spójrz. Czy mogłem się oprzeć?
- Wiem, co chcesz powiedzieć - uśmiechnęła się Rebeca. - To wspaniałe dziecko, pokochałam ją od pierwszej chwili.
- I chyba z wzajemnością - odparł, a w jego oczach było tyle uczucia, że Rebece zalała fala szczęścia, w które zaraz wkradł się cień obawy... przed miłością... przed stratą...
Było jednak coś takiego we wzroku Michaela, co pozwoliło jej ten lęk przezwyciężyć, choćby na razie.
- Wesołych Świąt, Michael - powiedziała, patrząc, jak za oknem wschodzi słońce i jak budzi się piękny, pogodny dzień.
- Weso... - i nagle coś sobie przypomniał. - No nie! Przecież Święty Mikołaj jeszcze nie przyszedł! Przez cały miesiąc staruszek chodził, robił zakupy, przygotowywał dekoracje i jedzenie, żeby się jakoś zrehabilitować za to katastrofalne Święto Dziękczynienia, no i masz ci los!
- No to idź i dopilnuj Mikołaja, my tu sobie damy radę - roześmiała się Rebeca.
- Och, dobrze, że mi przypomniałaś. Gdybym znowu pokpił sprawę, przez dziesięć lat miałbym u Katie krechę.
- Katie? Ktoś mnie wołał? - dobiegł ich cienki głosik.
- Za późno, przepadło - jęknął Michael.
Katie zerwała się ze swego legowiska zmęczona i rozespana, ale szczęśliwa.
- Rosie! Ty stoisz! - wykrzyknęła. - Już cię nie boli!
Odrzuciła kurtkę ojca i podbiegła do ulubienicy, która wesoło zamerdała ogonkiem.
- To pani ją wyleczyła! - wołała dziewczynka, ściskając kózkę. - Doktor Rebeco, pani ją uratowała! Dziękuję, bardzo dziękuję!
- Proszę bardzo, Katie - odpowiedziała Rebeca. - Ale sama nie dałabym sobie rady. Ktoś mi w tym bardzo pomógł. - Ruchem głowy wskazała na Michaela.
Katie spojrzała na ojca z nie ukrywaną dumą. Bez wątpienia w jednej chwili stał się dla niej bohaterem, Podbiegła do niego w podskokach i rzuciła mu się na szyję.
- Dzięki, tatusiu. To jest najlepszy prezent gwiazdkowy na. świecie!
- Cieszę się, dziecinko. - Michael uściskał córkę i pogłaskał jej czarne loki. - Ale co do świąt... - przerwał i odchrząknął. - No wiesz, Katie, byłem tak zajęty przy Rosie, że nie zdążyłem... nie miałem okazji, żeby...
- Niech zgadnę. - Katie przekornie wzniosła oczy ku niebu. - Chyba ten dziadek z brodą jeszcze się nie pojawił, prawda?
- Wiesz... jeszcze nie zaglądałem do domu, ale obawiam się, że masz rację.
Katie spojrzała na ojca z czułością, po czym przeniosła wzrok na kózkę.
- To nie ma znaczenia, tatusiu, najważniejsza jest Rosie. Pomogłeś jej i tylko to się dla mnie liczy. No i może jeszcze ciasto z dyni - dodała po zastanowieniu.
- Katie, z radością mogę cię poinformować, że w lodówce czekają trzy różne ciasta z dyni, a do nich całe fury bitej śmietany. Jest też wspaniały wielki indyk, którego zaraz wstawię do pieca, sos żurawinowy, nadzienie i tak dalej. Możesz jeść i jeść, ile dusza zapragnie.
- Tylko żebyś nie przesadziła - ostrzegła Rebeca - bo może się tak skończyć jak u Rosie i też cię będziemy musieli leczyć mleczkiem magnezowym i olejem.
- A pfuj!
- Mam lepszą propozycję - odezwał się Michael, podnosząc z ziemi kurtkę. - Chciałem właśnie zaprosić Rebecę.
- Naprawdę? - Buzia Katie rozjaśniła się w uśmiechu. - Zrobisz naleśniki?
- Z dżemem z ananasa i syropem klonowym. No a potem jesteś oczywiście zaproszona na eksperymentalny, świąteczny obiad. Chociaż za skutki nie ręczę - powiedział, spoglądając na Rebece.
- Brzmi to wspaniale, dziękuję za zaproszenie - odparła.
Katie podbiegła do Rebeki, a gdy ta pochyliła się nad nią, dziewczynka zaszeptała jej do ucha:
- On nie zrobiłby tych swoich naleśników dla byle kogo. Chyba panią naprawdę bardzo lubi.
- Hm... to bardzo miło. - Rebeca poczuła, że jej policzki przybrały kolor szminki rozsmarowanej na nosie Rosie.
- O czym tak ze sobą szepczecie? - zapytał Michael.
- O niczym-zachichotała Kalie, ściskając kózkę. - Pójdę teraz wstawić syrop do kuchenki mikrofalowej, żeby się pod-grzał. To należy do moich obowiązków, kiedy tatuś smaży naleśniki - wyjaśniała i w podskokach pobiegła do domu.
- Dzięki, że uratowałaś moją opinię u dziecka - odezwał się Michael, kiedy Kalie nie mogła go już usłyszeć.
- Nie ma za co, doliczę to sobie do rachunku.
- Ile jestem winien, pani doktor?
- Majątek.
Wyciągnął do niej rękę z wyrazem podziwu i uwielbienia w oczach. Wiedziała, co ten gest oznaczał.
- Jestem, Michael, jestem z tobą - powiedziała, idąc za głosem swego serca, i uścisnęła mu rękę.
W chwilę potem znów znalazła się w jego ramionach, tylko że nie był to już uścisk przyjaciela, lecz kochanka. Pocałunek był czuły i delikatny, a przy tym pełen takiej namiętności, że ją to zdumiało i przeszyło dreszczem. Ciało objęła fala gorąca. Całował ją jeszcze i jeszcze, a ona wcale się nie wzbraniała. Dlaczego właściwie miałaby się wzbraniać, kiedy było to tak naturalne i spontaniczne?
Wreszcie gdy zabrakło im już prawie tchu, wypuścił ją z objęć i razem z Rosie wyszli na dwór.
- Biorąc pod uwagę wielkość mojego długu - powiedział, zamykając kozę w jej zagródce - chętnie spłaciłbym ci go w naleśnikach. - Wziął Rebece za rękę i poszli w stronę domu.
- W naleśnikach z dżemem ananasowym?
- Nawet każdej niedzieli, przez całe życie... jeżeli aż tak lubisz naleśniki.
Trzymała go za rękę, bojąc się, że w każdej chwili jej szczęście może prysnąć i okazać się złudzeniem.
- Lubię naleśniki - przyznała. - Prawdę mówiąc, nawet je uwielbiam.
Zatrzymał się na środku podwórka, by znowu ją pocałować.
- A Katie? - zapytała, wskazując na okna domu.
- Ona i tak zaraz się domyśli - odparł, a jego następny pocałunek był jeszcze gorętszy i bardziej namiętny.
- Dobrze - powiedziała, odzyskując oddech - zgadzam się na naleśniki. Uznamy to za rachunek płatny z dołu.
29