Japońska uroda życia
Piotr Wail
Ład zawarty w rytuale pociąga za sobą przeczucie ładu, jaki powinien obowiązywać w świecie, i może sprawić, że nasze życie uzyska pełniejszy niż dotąd sens. W szkicu jednego z najwybitniejszych XX-wiecznych prozaików japońskich, Junichiro Tanizaki, o japońskim domu i zasadach, w myśl których jest on urządzony, bite trzy strony poświęcone są... ubikacjom.
Liryczny poemat prozą o toalecie? Wśród dokonań kultury zachodniej znaleźlibyśmy bez trudu sporo przykładów koszarowego humoru, obscenów lub ascetycznej niechęci, liryka wydaje się jednak wykluczona.
|
|
|
|
Tymczasem Tanizaki stwierdza: "Przekonany jestem, że właśnie w tym miejscu wielu poetów dawnych i współczesnych znajdowało szczęśliwie brakujące im dotąd słowo. Dla naszych przodków rzeczywistość, która nie zostałaby choć trochę wyniesiona ponad powszedniość, była nie do przyjęcia. (…) Z pomieszczenia, które na dobrą sprawę powinno zostać uznane za prozaiczne, by nie rzecz »nieczyste«, stworzyli świątynię estetyki".
Tanizaki nie kłamie; spostrzeżenia takie staną się udziałem każdego, kto podróżuje po Japonii. Szczególnie łatwo o nie, jeśli trafić do niewielkiej jadłodajni czy gospody oferującej skromny wybór potraw z soi i obfitość zielonej herbaty, jakich mnóstwo w klasztornych ogrodach Kioto. "Świątynią estetyki" bywa tam cały ogród: prześwitująca między drzewami drewniana pagoda, bezlistne jeszcze gałązki churmy (śliwodaktyla) z kołyszącymi się już na nich pomarańczowymi owocami o wielkości koktajlowych pomidorków, ścieżka, której kontur wyznaczają płaskie kamienie różnej wielkości, i strumyk z osadzoną w jego nurcie bambusową rurką, postukującą niegłośno, rytmicznie, by odmierzać nasz czas.
Ruszasz do ubikacji - i zamierasz, zapatrzony, zapominając, po co tu przyszedłeś. Na wysokości oczu umieszczono niewielkie okienko - i nie narodził się jeszcze taki Hokkusai (jeden z najwybitniejszych japońskich malarzy i twórców drzeworytów - przyp. Onet), który umiałby utrwalić tyle piękna w tak niewielkich, tak skromnych ramach.
Żal wychodzić, ale czeka przecież ceremonia picia herbaty- innymi słowy, trwa estetyzacja życia codziennego. To herbata, co się zowie, herbata, jaką długo przyjdzie pamiętać. Naczelną zasadą jest równowaga: nikt nie powinien być wywyższony, nawet główny bohater obrzędu. Po równo rozlano herbatę, pokrytą cienką warstwą przejrzystej, jasnozielonej piany. Są też stosowne dla tej pory roku ciasteczka w kształcie chryzantemy. Wreszcie filiżanka, którą wypada podnieść, obrócić przed oczami i poświęcić chwilę na zbadanie opuszkami jej szorstkiej powierzchni, zanim wypije się pierwszy łyk.
Dochowanie wierności obrzędowi ważniejsze jest od samego posiłku. Ład, jaki zawarty jest w rytuale, pociąga za sobą doznanie, a przynajmniej przeczucie ładu, jaki powinien obowiązywać w świecie, i może sprawić, że nasze życie uzyska pełniejszy niż dotąd, nieprzeczuwany sens. Sama filiżanka nie powinna być w żadnym razie błyszcząca, wypada wręcz unikać jaskrawości. Powierzchnia porcelany mówi nam wiele o życiu: jest miejscami wytarta, wyblakła, zachowały się jednak miejsca wyraźnie, z mocą odbijające światło.
Esej Tanizaki nosi tytuł "Pochwała cienia". Autor prowadzi nas ku zrozumieniu innego niż dotąd zachwytu nad urodą rzeczy, ku upodobaniu tego, co przyćmione, wahające się, wypowiedziane półgłosem. Choćby srebro: Japończycy cenią je równie wysoko jak my w Starym Świecie, nigdy jednak nie starają się oczyścić go ze śniedzi, wydobyć zeń nuworyszowskiego blasku. Patyna przeszłości, ślad czasu są najcenniejszą ozdobą mlecznika. Naturalność, ciepło, dowód życia zawsze pociągać będą bardziej niż chłód doskonale sztucznego konceptu. Stąd i drewniane bądź pociągnięte matową, prostą glazurą naczynie cenione jest znacznie wyżej niż porcelanowe, fajansowe, by o metalu już nie wspomnieć. Drewniana miska zupy w dłoniach przyrównywana jest do branego na ręce niemowlęcia.
Gotowość nadawania przedmiotom "ludzkiego wymiaru" jest równie nieostentacyjna, co wszechobecna. Przed dwudziestu laty, wędrując po Japonii po raz pierwszy, zamieszkałem w Kioto w ryokanie, czyli pensjonacie urządzonym w myśl tradycyjnych reguł. Umeblowanie pokoju ograniczało się do kilku plecionych mat i stolika, który nie wiem, czy miał więcej niż łokieć wysokości. Z początku czułem się niezręcznie, spędzając czas wolny na leżąco, niezgrabnie - czytając w kucki, nieznośnie - pisząc kartki w pozycji klęczącej.
Po kilku dniach znalazłem w tym upodobanie. Co więcej, spało mi się jak nigdy dotąd, mimo dziwnie niepozornej poduszki: małej i twardo nabitej. Okazało się, że makura napełniana jest kaszą gryczaną. Chęć, by zabrać ją do domu i raz na zawsze pozbyć się kłopotów ze snem, ustąpiła obawie, że w czarną godzinę wyjmą mi ją spod głowy, by ugotować obiad - i to od razu w powłoczce! - oraz uldze, gdy zrozumiałem, że makura wypychana jest jedynie pozostałą z łuszczenia kaszy łuską.
Pensjonat był, jako się rzekło, skromny. Mój pokój miał nie więcej jak pięć tatami, czyli osiem metrów kwadratowych powierzchni (tatami, czyli mata ze słomy ryżowej, ma stałe rozmiary - 180 na 90 cm - i służy zarazem jako miara powierzchni mieszkalnej). Ubikacja w naszym ryokan była jednak prawdziwą świątynią.
W pensjonacie w centrum Kioto nie było żadnych widoków na sad, ze wszystkich stron budynku wznosiły się biurowe "drapacze chmur", szpetne brzydotą lat osiemdziesiątych. Gospodarze umieścili zatem na parapecie okna, liczącym nie więcej nad ćwierć tatami, mały "kamienny ogród". Choć mniejszy od najsłynniejszego kamiennego ogrodu w klasztorze Ryoanji, nie ustępował tamtemu urodą ani na jotę. Ubikacja była stale zajęta.