Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 04 Czwarty lipca 2


James PATTERSON
Kobiecy Klub Zbrodni 04

CZWARTY LIPCA

Podziękowania i wyrazy wdzięczności składamy: kapitanowi Richardowi Conklinowi, wzorowemu policjantowi z Biura Śledczego Departamentu Policji w Stamford w stanie Connecticut, oraz doktorowi Humphreyowi Germaniukowi, lekarzowi sądowemu w hrabstwie Trumbell w stanie Ohio, cieszącemu się powszechnym szacunkiem nauczycielowi anatomii patologicznej i doskonałemu praktykowi. Za cenne wskazówki jesteśmy winni specjalne podziękowanie Mickeyowi Shermanowi, wybitnemu obrońcy w sprawach kryminalnych.

Jesteśmy także wdzięczni Lynn Colomello, Ellie Shurtleff, Lindzie Guynup Dewey i Yukie Kito za ich nieocenioną pomoc w korzystaniu ze źródeł Internetu.

CZĘŚĆ 1
NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI

Rozdział 1

Był powszedni dzień, dochodziła czwarta rano, kiedy Jacobi zajechał naszym samochodem przed Lorenzo - był to niechlujny, wynajmowany na godziny „turystyczny” hotel w dzielnicy Tenderloin w San Francisco, która jest tak zakazana, że nawet słońce nie dociera do jej uliczek. Nim tam dojechaliśmy, krążyły mi po głowie różne domysły.

Przy krawężniku stały już trzy czarno - białe wozy policyjne, a Conklin, pierwszy policjant, który znalazł się na miejscu, ogradzał taśmą całą strefę. Pomagał mu w tym inny funkcjonariusz, nazwiskiem Les Arou.

Po wejściu do hotelu poczuliśmy odór moczu i wymiotów. Nie było boyów hotelowych, windy ani żadnej obsługi. Nocni goście wycofali się w mrok korytarza, z wyjątkiem młodej prostytutki, która odciągnęła Jacobiego na stronę.

- Daj mi dwadzieścia dolarów - powiedziała do niego. - Mam licencję.

Jacobi dał jej dziesiątkę w zamian za karteczkę, po czym zwrócił się do recepcjonisty z pytaniami dotyczącymi ofiary: czy była w towarzystwie, czy miała kartę kredytową, czy ćpała? Obeszłam łukiem chwiejącego się na klatce schodowej narkomana i wspięłam się na drugie piętro. Drzwi do pokoju 21 były otwarte, pilnował ich żółtodziób policyjny.

W kwadratowym pokoju o boku trochę ponad trzy i pół metra było ciemniej niż na korytarzu. Bezpiecznik był przepalony, a cienkie zasłony na tle oświetlonych latarniami okien wyglądały jak zjawy. Uważałam, by na nic nie nadepnąć, i próbowałam odgadnąć, co w tym wnętrzu stanowiło ślady zbrodni, a co nie. Było tu cholernie dużo różnych rzeczy, lecz światła bardzo mało.

Promień latarki oświetlił po kolei potłuczone fiolki na podłodze, materac ze starymi plamami krwi, sterty śmieci i mnóstwo porozrzucanej odzieży. W rogu pokoiku znajdowało się coś w rodzaju kuchenki. Płytka była jeszcze gorąca, a na dnie zlewu leżały narkomańskie akcesoria. Powietrze było gęste, niemal lepkie. Powiodłam snopem światła po kablu przedłużacza. Był włączony do gniazdka przy zlewie, przechodził pod zapchaną umywalką i kończył się w wannie.

Kiedy zobaczyłam martwego chłopca, poczułam skurcz żołądka. Miał jasne włosy, bezwłosą pierś, był nagi i chudy. Na pół leżał w wannie, pod nosem i na wargach zebrała mu się piana. Przewód elektryczny prowadził do archaicznego tostera, polśniewającego pod powierzchnią wody.

Jako szef wydziału zabójstw, nie miałam w swoich obowiązkach zajmowania się pracą detektywistyczną loco crimini, ale w takich przypadkach jak ten po prostu nie umiałam trzymać się na dystans.

Kolejny chłopak został zabity prądem. Dlaczego? Czy stał się przypadkową ofiarą przemocy, czy było w tym coś osobistego? Wyobraziłam sobie, jak zwijał się z bólu, kiedy przez jego ciało płynął prąd, który zatrzymał serce.

Nogawki moich spodni nasiąkały coraz wyżej wodą, zebraną na popękanej kafelkowej podłodze. Uniosłam stopę i zamknęłam nią drzwi łazienki, wiedząc z góry, co na nich zobaczę. Drzwi zareagowały wysokim piskiem zawiasów, które z całą pewnością nigdy nie były oliwione.

Na drzwiach widniały trzy słowa, napisane sprayem. Po raz drugi w ciągu paru tygodni patrzyłam na ten sam napis, zastanawiając się, co może oznaczać.

NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI.

Rozdział 2

Przypadek mógłby wskazywać na szczególnie makabryczne samobójstwo, gdyby nie to, że brakowało pojemniczka ze sprayem. Usłyszałam, że Charlie Clapper i jego ekipa kryminalistyczna zaczynają w pokoju obok wypakowywać swój sprzęt. Stanęłam z boku, gdy fotograf robił zdjęcia ofiary, po czym wyjęłam z kontaktu wtyczkę kabla.

Charlie zmienił przepalony bezpiecznik.

- Dzięki Ci, Boże - mruknął, kiedy wreszcie w tym straszliwym wnętrzu zabłysło światło.

Byłam zajęta przetrząsaniem odzieży ofiary w poszukiwaniu jakiegokolwiek dowodu tożsamości, gdy w drzwiach stanęła Claire Washburn, naczelny lekarz sądowy San Francisco i moja najbliższa przyjaciółka.

- Obrzydliwość - powiedziałam, kiedy weszłyśmy do łazienki. Claire jest oazą ciepła w moim życiu, osobą bliższą mi od mojej własnej siostry. - Chyba tego nie wytrzymam.

- Co chcesz zrobić? - zapytała łagodnie.

Przełknęłam z trudem, usiłując pokonać zaciskającą mi gardło obręcz. Pogodziłam się w życiu z wieloma rzeczami, ale nigdy nie zdołałam się pogodzić z zabijaniem dzieci.

- Mam ochotę wyjąć zatyczkę z wanny.

W jasnym świetle ofiara wyglądała na jeszcze bardziej zmaltretowaną. Claire przykucnęła obok wanny, wcisnąwszy swoje obfite kształty w przestrzeń odpowiednią dla kogoś przynajmniej o połowę chudszego.

- Obrzęk płucny - orzekła, obejrzawszy z bliska różową pianę u wylotu nosa i jamy ustnej. Przyjrzała się drobnym siniakom wokół oczu i na wargach. - Dostał niezły wycisk, zanim zabili go prądem.

Wskazałam na głębokie, pionowe przecięcie na kości policzkowej.

Ręka denata spoczywała na brzegu wanny. Claire podniosła ją delikatnie i przekręciła.

- Mam wrażenie, że to mój kolejny John Doe.

Przypomniałam sobie bezdomnego nastolatka, Johna Doe,

który został zamordowany w podobnym miejscu, wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie pracy w wydziale zabójstw. To była jedna z moich najtrudniejszych spraw, a jego śmierć, mimo upływu dziesięciu lat, nadal mnie dręczyła.

- Więcej będę mogła powiedzieć dopiero wtedy, gdy ten młody człowiek znajdzie się na moim stole - oświadczyła Claire.

Jacobi po raz drugi wetknął głowę do łazienki.

- Informator doniósł, że zapamiętana część numeru tablicy rejestracyjnej należy do mercedesa - powiedział. - Znów czarnego.

Czarnego mercedesa zauważono przy okazji innego zabójstwa dokonanego prądem. Poczułam przypływ adrenaliny. Sprawa nabrała dla mnie osobistego znaczenia. Postanowiłam sama wytropić zbrodniarza, który zabijał chłopców, i zamknąć go, zanim zdąży zrobić to znowu.

Rozdział 3

Minął tydzień od koszmarnego zabójstwa w hotelu Lorenzo. Technicy kryminalistyczni ciągle jeszcze borykali się z obfitością śladów w pokoju 21, a zapamiętane przez naszego informatora trzy cyfry tablicy rejestracyjnej były albo nieprawdziwe, albo tylko częściowo prawdziwe. Co do mnie, budziłam się co rano wściekła i w ponurym nastroju, bo śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Myśl o zabitych chłopcach prześladowała mnie przez całą drogę do Susie, gdzie umówiłam się wieczorem z dziewczynami. U Susie była lokalem w bliskim sąsiedztwie, gdzie serwowano ostro przyprawione, lecz smaczne potrawy karaibskie, jasnym, tętniącym życiem miejscem o kolorowych ścianach wymalowanych gąbką.

Jill, Claire, Cindy i ja traktowałyśmy ten lokal jako azyl i miejsce spotkań naszego klubu. Nasze szczere rozmowy, nieskrępowane zależnościami służbowymi ani procedurami postępowania, często były jedynym sposobem uniknięcia tygodni biurokratycznego bicia piany. U Susie rodziły się pomysły rozwiązania wielu spraw.

Zobaczyłam z daleka Claire i Cindy w „naszym” boksie na tyłach lokalu. Claire zaśmiewała się z jakiejś historyjki Cindy, co było wspaniałym widowiskiem, gdyż Claire była urodzoną śmieszką, a Cindy dowcipną dziewczyną i najlepszym reporterem „Chronicie” od spraw kryminalnych. Brakowało oczywiście Jill.

Napełniwszy jej szklankę, po kolei wypiłyśmy z niej po łyku - ku pamięci Jill Bernhardt, zastępcy prokuratora okręgowego i naszej najbliższej przyjaciółki, która została zamordowana zaledwie przed kilkoma miesiącami. Bardzo nam jej brakowało, czemu dałyśmy wyraz, dzieląc się wspomnieniami. Tymczasem kelnerka Loretta zastąpiła pusty dzbanek po margaricie pełnym.

- Widzę, że jesteś cała rozświergotana - powiedziałam do Cindy, kiedy zrelacjonowała nam swoje ostatnie przeżycia.

Poznała nowego faceta, hokeistę z zespołu Rekinów w San Jose, w związku z czym była w doskonałym nastroju. Claire i ja wypytywałyśmy ją o szczegóły przy dźwiękach strojącego instrumenty zespołu reggae i po chwili wszystkie śpiewałyśmy piosenkę Jimmy'ego Cliffa, wybijając takt łyżeczkami na szklankach.

Margarita działała rozluźniająco i wkrótce wszystkie trzy byłyśmy odprężone. Nagle odezwał się mój nextel. Dzwonił Jacobi.

- - Spotkajmy się na ulicy, Boxer. Jestem przecznicę od ciebie. Mamy namiar na mercedesa.

Mogłam odpowiedzieć: „Jedź sam. Jestem po służbie”. Ale to była moja sprawa, więc nie zrobiłam tego. Zostawiwszy na stole trochę drobnych, posłałam dziewczynom pocałunki i ruszyłam ku wyjściu. Morderca mylił się przynajmniej co do jednego: sprawiedliwość nie umarła.

Rozdział 4

Usiadłam obok Jacobiego w naszym nieoznakowanym szarym crown vicu.

Inspektor Warren Jacobi był dawniej moim partnerem. Zniósł dobrze mój awans, mimo że był ode mnie o dziesięć lat starszy i miał o siedem lat dłuższy staż służbowy. Nadal prowadziliśmy razem specjalne sprawy i choć mi podlegał, czułam się zobowiązana uderzyć się w piersi.

Roześmiałam się i sięgnęłam po termos. Jacobi był specjalistą od niewybrednych żartów. Kiedy skręciliśmy z Mission na południe w Szóstą Ulicę, zauważyłam w strefie jednogodzinnego parkowania samochód odpowiadający opisowi.

Nie licząc nagłego skoku mojego ciśnienia, nic na Szóstej Ulicy nie nastąpiło. Przed nami ciągnął się rząd ponurych witryn sklepowych i pustych jednopokojowych mieszkań z oknami zabitymi dyktą. Po jezdni snuli się zataczający się faceci, a inni chrapali na chodnikach, przykryci łachmanami. Jakiś odrażający oberwaniec oglądał błyszczący czarny samochód.

- Wątpię, żeby mu to poprawiło samopoczucie - mruknęłam. - To auto wygląda jak steinway na złomowisku.

Powiadomiłam operatora o naszej pozycji i zatrzymaliśmy się pół przecznicy od mercedesa. Wbiłam do komputera jego numery rejestracyjne i po chwili otrzymałam odpowiedź. Samochód był zarejestrowany na nazwisko doktora Andrew Cabota, zamieszkałego w Telegraph Hill.

Zadzwoniłam do ratusza i poprosiłam Cappy'ego o sprawdzenie, czy w bazie danych NCIC nie ma informacji o doktorze, i oddzwonienie. Potem rozsiedliśmy się z Jacobim możliwie wygodnie, przygotowując się do długiego oczekiwania. Kimkolwiek był ten Cabot, jego pobyt w dzielnicy slumsów wyglądał podejrzanie. Zwykle zasadzki są nudne jak flaki z olejem, ale tym razem bębniłam nerwowo palcami po desce rozdzielczej. Gdzie się podziewał Andrew Cabot? Co robił w takiej dzielnicy?

Dwadzieścia minut później wóz zamiatający ulice - jasno - żółty potwór błyskający światłami i trąbiący ostrzegawczo - wjechał jak każdej nocy na chodnik. Wykolejeńcy podnieśli się z ziemi, by uniknąć jego szczotek. W słabym świetle latarni ulicznych widać było fruwające strzępy papieru.

Potwór przesłonił nam na chwilę pole obserwacji, a kiedy przejechał, oboje z Jacobim zauważyliśmy zamykające się równocześnie z dwóch stron drzwi mercedesa.

Samochód ruszył.

- Zaczynamy taniec - powiedział Jacobi.

Musieliśmy odczekać kilka pełnych napięcia sekund, bo między nas i ściganych wśliznęła się rdzawoczerwona camry. Nadałam przez radio wiadomość: „Śledzimy czarnego mercedesa - Queen Zebra Whisky Dwa Sześć Charlie - jedzie Szóstą Ulicą na północ, w stronę Mission. Potrzebne wsparcie innych jednostek w tym rejonie... Och, psiakrew!”.

Przekleństwo wyrwało mi się z powodu konieczności szybkiego przyspieszenia, bo kierowca mercedesa niespodziewanie, bez jakiejkolwiek przyczyny, wcisnął pedał gazu do deski, zostawiając Jacobiego i mnie w obłoku pyłu.

Rozdział 5

Patrzyłam z niedowierzaniem, jak tylne światła mercedesa stają się coraz mniejsze, a dystans między nami rośnie, gdyż camry bardzo powoli skręcała, zamierzając zaparkować na zwolnionym miejscu.

Złapałam mikrofon i wrzasnęłam przez głośnik naszego wozu:

Włączył okratowane reflektory i światła stroboskopowe. Kiedy zawyła nasza syrena, przedarliśmy się obok camry, zaczepiając o jej tylne światło.

- Brawo, Warren - pochwaliłam go.

Przemknęliśmy przez skrzyżowanie z Howard Street, a ja włączyłam kod 33.

Jedziemy Szóstą na północ, jesteśmy na południe od Market. Ścigamy czarnego mercedesa. Wzywam wszystkie wozy znajdujące się w tym obszarze do przyłączenia się do akcji.

Dlaczego go ścigacie?

Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa.

Adrenalina rozsadzała mi żyły. Chcieliśmy zatrzymać mercedesa, a ja modliłam się, żeby nikt nie zginął, jeśli się pomyliliśmy. Radiowozy podawały swoje pozycje, my zaś - mając przynajmniej dziewięćdziesiątkę na liczniku - przecięliśmy na czerwonym świetle Mission.

Moja noga podświadomie przycisnęła wyimaginowany hamulec, gdy Jacobi przecinał Market, największą i najbardziej zatłoczoną ulicę w mieście, o tej porze pełną autobusów, tramwajów i samochodów.

- Zjeżdża w prawo! - krzyknęłam do Jacobiego.

Na skrzyżowaniu mercedes skręcił ostro w Taylor. Byliśmy za nim o dwie długości wozu, lecz nie dość blisko, by móc w ciemności dostrzec, kto siedzi za kierownicą - i kto trzyma w ręku odbezpieczony granat.

Mercedes wjechał w Ellis, kierując się na zachód. Minęliśmy hotel Coronado, gdzie miało miejsce pierwsze zabójstwo prądem. Czyżby to był rejon działania mordercy? Sukinsyn znał te ulice równie dobrze jak ja.

Samochody zjeżdżały nam z drogi, a my z wyjącą syreną gnaliśmy ulicami z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, jadąc pod górę z pedałem gazu wciśniętym do dechy. Na szczycie wzniesienia samochód przez parę sekund szybował w powietrzu, lądując w końcu po drugiej stronie na prowadzącej w dół pochyłości, ale mimo to w Leavenworth zgubiliśmy mercedesa, gdyż piesi i samochody zablokowali nam drogę na skrzyżowaniu.

Poczułam ulgę, kiedy znowu odezwał się jeden z radiowozów:

Widzimy go, pani porucznik. Czarny mercedes, jedzie na zachód wzdłuż Turk, sto dziesięć na godziną.

W Hyde dołączył do pościgu kolejny radiowóz.

Zostawiwszy pogoń innym jednostkom, pojechaliśmy skrótem obok Krim's and Kram's Palące przy Fine Junk na rogu Turk i wjechaliśmy w Polk, kierując się na północ. Od ulicy odchodziło kilkanaście jednokierunkowych alejek. Przejeżdżając obok, przepatrywałam kolejno każdą z nich. Minęliśmy w ten sposób Willow, Ellis i Olive.

- Widzę go, to on! - krzyknęłam do Jacobiego.

Mercedes z przebitą prawą tylną oponą skręcił za teatrem Mitchell Brothers w Larkin, zarzuciwszy na zakręcie. Musiałam się obiema rękami przytrzymać deski rozdzielczej, gdy Jacobi brał zakręt w ślad za nim. Kierowca mercedesa stracił kontrolę nad pojazdem, który odbił się od zaparkowanej przy krawężniku furgonetki, wpadł na chodnik i uderzył w skrzynkę pocztową. Usłyszeliśmy chrzęst rozdzieranego metalu, kiedy skrzynka przebijała podwozie samochodu, który zatrzymał się ze sterczącą ku górze pod kątem czterdziestu pięciu stopni maską i bokiem od strony kierowcy pochylonym w dół, ku rynsztokowi.

Spod otwartej maski zaczęła się wydobywać para - najwyraźniej przewód chłodnicy nie wytrzymał uderzenia. W powietrzu rozszedł się swąd spalonej gumy i landrynkowy zapach płynu chłodniczego.

Jacobi zatrzymał samochód. Pobiegliśmy ku mercedesowi z pistoletami w ręku.

- Ręce do góry! - krzyknęłam. - Policja!

Siedzący w wozie ludzie byli unieruchomieni poduszkami powietrznymi. Dopiero kiedy zeszło powietrze, mogłam zobaczyć ich twarze. Oboje byli białymi dziećmi w wieku od trzynastu do piętnastu lat. Widać było, że są przerażeni.

Kiedy zbliżaliśmy się do nich z wycelowanymi pistoletami, zaczęli krzyczeć.

Rozdział 6

Serce tak mi łomotało, że prawie było je słychać. Czułam, że ogarnia mnie wściekłość. Doktora Cabota nie było w samochodzie, chyba żeby miał tyle lat co Doogie Howser. Te dzieciaki musiały być wariatami, fanatykami szybkiej jazdy, złodziejami samochodów... albo wszystkim naraz.

Trzymałam pistolet wycelowany w boczne okienko, w stronę kierowcy.

- Podnieś ręce w górę. Dobrze. Dotknij sufitu.

Doznałam wstrząsu, stwierdziwszy, że to dziewczyna. Po jej twarzy płynęły gęste łzy. Miała krótkie, ufarbowane na różowo i kolczasto nażelowane włosy, ale nie była umalowana i nie miała kolczyków na twarzy: klasyczny typ punka z magazynu „Seventeen”. Kiedy podniosła ręce, zobaczyłam na jej czarnej koszulce odłamki szkła. Miała na szyi łańcuszek z imieniem na plakietce.

Ze skruchą przyznaję, że się na nią rozdarłam. Ale byliśmy świeżo po pościgu, który mógł się skończyć dla nas wszystkich tragicznie.

- Co ty, do cholery, wyprawiasz, Saro?

- Przepraszam... - Zaniosła się łkaniem. - To dlatego, że mam tylko legitymację kursanta. Co ze mną zrobicie?

To było niewiarygodne.

Miał blond włosy, opadające na wielkie brązowe oczy. Z nosa ciekła mu krew - prawdopodobnie był złamany uderzeniem poduszki powietrznej. Po policzkach płynęły mu łzy.

Ludzki odruch niesienia pomocy wziął górę nad ostrożnością. Schowaliśmy broń. Do otwarcia wypaczonych drzwiczek kierowcy musieliśmy użyć połączonych sił. Sięgnąwszy ręką do wnętrza, wyłączyłam zapłon, po czym pomogliśmy dzieciakom wydobyć się z wozu i stanąć na nogach.

Jacobi był zajęty wzywaniem ambulansu przez radio. Dziewczyna sięgnęła do wewnętrznej kieszeni żakietu i wydobyła z niej coś, co zmroziło mi krew w żyłach.

Zdążyłam tylko krzyknąć: PISTOLET! Ułamek sekundy później padł strzał.

Rozdział 7

Miałam wrażenie, że czas zwolnił bieg, każda sekunda różniła się od poprzedniej, ale w rzeczywistości wszystko zamknęło się w niecałej minucie.

Wzdrygnęłam się i obróciłam, czując uderzenie pocisku w lewy bark. Następny strzał trafił mnie w udo. Usiłowałam zachować przytomność, by zrozumieć, co się dzieje, lecz nogi się pode mną ugięły i upadłam na ziemię. Wyciągnęłam rękę do Jacobiego, na którego twarzy malował się szok.

Nie straciłam przytomności. Widziałam, jak chłopiec strzelał do Jacobiego: blam - blam - blam. Potem podszedł do niego i kopnął go w głowę. Usłyszałam głos dziewczyny: „Ma dość, Sammy. Zmywajmy się stąd”.

Nie czułam bólu, tylko wściekłość. Umysł miałam jasny. Najwyraźniej zapomnieli o mnie. Namacałam mojego dziewięciomilimetrowego glocka, tkwiącego w kaburze przy pasie, wyciągnęłam go i usiadłam.

Wiadomo, jak trudno trafić z pistoletu w cel, ale zrobiłam to, czego mnie nauczono. Wycelowałam w środek piersi Sary i dwukrotnie nacisnęłam spust: bum - bum. Twarz dziewczyny zapadła się, gdy padała na ziemię. Spróbowałam się podnieść, ale udało mi się tylko uklęknąć na jedno kolano.

Umazany krwią chłopiec trzymał w ręku pistolet. Wycelował go we mnie.

Znów przycisnęłam dwukrotnie spust: bum - bum. Ciało chłopca zwiotczało, pistolet wyśliznął mu się z ręki. Przewracając się, krzyknął głośno.

Rozdział 8

Na moment nad ulicą Larkin rozpostarła się złowroga cisza. Potem dały się słyszeć różne dźwięki - gdzieś w jakimś mieszkaniu radio grało muzykę rap. Usłyszałam ciche jęki chłopca i syreny nadjeżdżających wozów policyjnych.

Jacobi nie dawał znaku życia. Zawołałam go, lecz nie zareagował. Sięgnęłam do pasa po nextel i nadałam wiadomość:

Ranni lub zabici: dwoje funkcjonariuszy i dwie osoby cywilne. Potrzebna ekipa ratunkowa. Przyślijcie natychmiast dwa ambulanse.

Dyspozytor zaczął mnie wypytywać: skąd dzwonię, jaki jest numer mojej odznaki, i jeszcze raz, skąd dzwonię. Co z tobą, pani porucznik? Odpowiedz!

Wszystkie dźwięki falowały: to cichły, to narastały. Wypuściłam z ręki radiotelefon i oparłam głowę na chodniku, który wydał mi się bardzo miękki. Zastrzeliłam dzieci! Widziałam na ich twarzach szok, kiedy padały. Boże, co ja zrobiłam?

Pod karkiem i pod nogą czułam kałuże ciepłej krwi. Powtórzyłam w myśli przebieg zdarzenia - tym razem kazałam im oprzeć ręce na dachu, nałożyłam kajdanki i obszukałam ich. Tak jak należało postąpić: mądrze i kompetentnie.

Oboje z Jacobim zachowaliśmy się niewybaczalnie głupio... i teraz wszyscy umrzemy. To była moja ostatnia myśl, zanim ogarnął mnie litościwy mrok.

CZĘŚĆ 2
NIEZAPLANOWANE WAKACJE

Rozdział 9

Na poboczu Ocean Colony Road, prowadzącej przez najpiękniejszą część Half Moon Bay, stał szary samochód. Siedzący w nim mężczyzna nie był człowiekiem rzucającym się w oczy, ale nie pasował do tego otoczenia. Co więcej, podglądanie ludzi mieszkających w białym domu w stylu kolonialnym ze stojącymi na podjeździe luksusowymi samochodami nie było legalnym zajęciem.

Obserwator podniósł do oka cyfrowy aparat nie większy od pudełka zapałek. Było to urządzenie wysokiej klasy, o bardzo pojemnej pamięci, z dziesięciokrotnym zoomem.

Ustawiwszy zbliżenie tak, by obejmowało kuchenne okno, pstryknął rodzinę zgromadzoną we wnęce jadalnej, spożywającą zdrowe płatki zbożowe i odbywającą poranne pogaduszki.

Punktualnie o 8.06 Caitlin O'Malley otworzyła frontowe drzwi. Miała na sobie szkolny mundurek, fioletowy plecak i po jednym zegarku na każdym przegubie. Jej długie kasztanowe włosy lśniły.

Obserwator zrobił nastolatce zdjęcie, nim wsiadła do stojącego na podjeździe czarnego terenowego lexusa. Zaraz potem usłyszał dalekie dźwięki rocka ze stacji FM.

Postawiwszy aparat na desce rozdzielczej, wyjął ze schowka niebieski notes z cienkopisem i starannym, niemal kaligraficznym pismem zrobił notatkę.

Wszystkie szczegóły były istotne. Polecenia Prawdy były rozkazem.

O 8.09 drzwi domu znowu się otworzyły. Doktor Ben O'Malley miał na sobie garnitur z szarej wełny i czerwoną muszkę, przypiętą pod kołnierzykiem białej wykrochmalonej koszuli. Odwrócił się do swojej żony Lorelei, cmoknął ją w usta, po czym ruszył ścieżką prowadzącą na ulicę.

Wszystko zgadzało się co do minuty.

Maleńki aparat cały czas rejestrował obrazy. Zzzzt. Zzzzt. Zzzzt.

Doktor zaniósł worek ze śmieciami do niebieskiego pojemnika przy krawężniku. Wciągnąwszy nosem powietrze, rozejrzał się na prawo i lewo, nie zatrzymując wzroku na szarym samochodzie i siedzącym w nim mężczyźnie, po czym ruszył w ślad za córką do terenówki. Chwilę później wyjechał tyłem na Ocean Colony Road i pojechał na północ w stronę autostrady prowadzącej do Cabrillo.

Zapisawszy to wszystko, Obserwator włożył notes i cienkopis z powrotem do schowka.

Przywołał w pamięci postać dziewczynki o ładnej, myślącej twarzyczce, w świeżo wyprasowanym mundurku i czystych białych podkolanówkach. Było to tak rozczulające, że poczuł łzy pod powiekami. Tak bardzo różniła się od ojca w jego nijakim, drobnomieszczańskim stroju.

Jedna tylko rzecz mu się podobała u Bena O'Malleya: jego chirurgiczna pedanteria. Liczył na nią. Nie znosił być zaskakiwany.

Rozdział 10

W głębinach mojego mózgu czyjś głos zawołał: „Hej, Linds!”.

Oprzytomniałam w ułamku sekundy i odruchowo chciałam sięgnąć po broń, ale okazało się, że nie mogę się ruszyć. Czyjaś ciemna twarz, oświetlona z tyłu mglistym białym światłem, pochylała się nade mną.

- W San Francisco General. W sali pooperacyjnej.

Mgła ustępowała. Przypomniałam sobie mroczny chłód ulicy Larkin i tamte dzieci. I Jacobiego, leżącego na chodniku.

Z ogromnym wysiłkiem przetoczyłam ważącą sto ton głowę w prawo i zobaczyłam przystojną twarz Molinanego. Był nieogolony, powieki mu opadały ze zmęczenia i troski, ale na jego widok moje serce rozśpiewało się jak kanarek.

Gdy mnie całował, poczułam na policzkach jego łzy. Dobrze wiedział, jaka się czuję załamana.

- Ona nie żyje, Joe. Boże, kompletnie nawaliłam.

- Z tego, co wiem, nie miałaś wyboru.

Poczułam na twarzy dotyk jego szorstkiego policzka.

Rozdział 11

Jeśli istnieli święci, to Heather Grace, pielęgniarka, która zdobyła dla mnie wózek, była jedną z nich. Siedziałam w nim przy łóżku Jacobiego we wpadającym, przez okno sali intensywnej opieki świetle późnego popołudnia, rozlewającym się na niebieskim linoleum podłogi. Mój były partner został trafiony dwoma pociskami. Jeden naruszył płuco, drugi przebił nerkę, a od kopniaka, który złamał mu nos, jego twarz przybrała barwę błyszczącego bakłażana.

To były moje trzecie odwiedziny u niego w ciągu trzech dni, lecz choć robiłam, co mogłam, żeby poprawić mu humor, cały czas był w ponurym nastroju. Miał zamknięte oczy, więc myślałam, że śpi. Nagle jego spuchnięte powieki odrobinę się rozchyliły. W wąskich szparkach błysnęły źrenice.

- Dobre intencje? Mam je gdzieś. Następnym razem powinniśmy okazać mniej serca, a więcej rozumu.

Miał oczywiście rację. Słuchając go, przytakiwałam, myśląc jednocześnie o następstwach tego incydentu. Na przykład, czy kiedykolwiek będę czuła się w porządku, trzymając w ręku pistolet? Czy zdobędę się na to, aby strzelić? Nalałam Jacobiemu wody do szklanki i włożyłam do niej słomkę.

Kątem oka zarejestrowałam jakiś ruch przy drzwiach. Do sali wszedł nasz komendant, Anthony Tracchio, niosąc pudełko ze słodyczami. Był w schludnym cywilnym ubraniu i miał przylizane włosy. Wyglądał jak nastolatek, wybierający się na pierwszą randkę. No, może niezupełnie...

- Jacobi, Boxer. Cieszę się, że was widzę. Jak zdrówko? - Tracchio nie był złym facetem. Podobałam mu się, ale we mnie nigdy nie zaiskrzyło. Zawirował niepewnie na palcach, po czym podszedł do Jacobiego.

- Mam nowe wiadomości.

Nastawiliśmy uszu.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a na odchodnym przekazaliśmy mu podziękowania dla naszych przyjaciół z Pałacu Sprawiedliwości. Kiedy sobie poszedł, wzięłam Jacobiego za rękę. Fakt, że omal nie zginęliśmy we wspólnej akcji, wytworzył między nami głębszą więź niż przyjaźń.

Nie chciałam się z nim sprzeczać. Dzieci Cabota były mordercami, ale to nie umniejszało horroru, który nadal przeżywałam na wspomnienie, że musiałam do nich strzelać. I nie zmieniło zamiaru, który nosiłam w sobie od dawna.

Wygładziłam fałdy na jego kocu, po czym przycisnęłam guzik, wzywając pielęgniarkę, żeby mnie zawiozła do mojego pokoju.

Pochyliłam się i pocałowałam go w nieogolony policzek - pierwszy raz w życiu. Wiedziałam, że sprawi mi to ból, ale za to Jacobi się uśmiechnął.

Rozdział 12

Dzień był wspaniały - jak z kolorowych książek dla dzieci. Złociste słońce, ćwierkanie ptaków i zapach letnich kwiatów. Nawet drzewa na szpitalnych trawnikach zdążyły wypuścić świeże liście od czasu, gdy ostatnio byłam na dworze, co miało miejsce przed trzema tygodniami.

Ale mój powrót do normalnego życia zakłócało jakieś podskórne przeczucie, że coś jest nie w porządku. Przyszło mi do głowy, że może to przejaw paranoi, miałam jednak wrażenie, że cała sprawa będzie miała dalszy ciąg.

Zielony subaru forester mojej siostry Cat okrążył eliptyczny podjazd pod szpital i skierował się ku bramie. Moje dwie siostrzenice podskakiwały na tylnym siedzeniu i wymachiwały rączkami. Przypięta pasami na siedzeniu pasażera, poczułam, że ogarnia mnie pogodniejszy nastrój. Zaczęłam nawet nucić piosenkę: „Cóż za cudowny dzień dziś nastał...”.

- Co to jest szafa grająca? - zapytała dwuipółletnia Meredith.

Roześmiałyśmy się.

- To coś podobnego do odtwarzacza płyt kompaktowych, tylko bardzo wielkie i na stare płyty. - Wytłumaczyłam im, co to są stare płyty.

Opuściłam szybą, pozwalając wiatrowi rozwiewać moje długie jasne włosy. Jechałyśmy Dwudziestą Drugą Ulicą w stroną pomalowanych na pastelowe kolory dwu - i trzypoziomowych wiktoriańskich domów, pnących się rzędami po zboczu Potrero Hill na szczyt i ciągnących się dalej wzdłuż linii grzbietu.

Cat zapytała mnie o plany na przyszłość, na co zareagowałam wzruszeniem ramion. Powiedziałam jej, że będę świadkiem w śledztwie dotyczącym ostatniej strzelaniny i że mam kupę czasu, ponieważ zostałam „ranna podczas pełnienia obowiązków”, i mogę ten czas z pożytkiem zużyć na przykład na uporządkowanie szaf i posortowanie starych zdjęć, przechowywanych w pudełkach po butach.

- Mam lepszy pomysł. Zostań u nas i zregeneruj siły - zaproponowała Cat. - W przyszłym tygodniu jedziemy do Aspen. Zamieszkaj w naszym domu. Penelope będzie miała towarzystwo.

- Zastanowię się nad tym - obiecałam siostrze, kiedy skręciwszy w lewo, podjechała pod niebieską wiktoriańską kamienicę, którą nazywałam moim domem.

Gdy gramoliłam się z samochodu, w czym pomagała mi Cat, na frontowych schodkach pojawiła się Cindy, a przed nią moja słodka Martha, która rzuciła się na mnie, omal nie zbijając mnie z nóg, liżąc po twarzy i szczekając tak głośno, że bałam się, iż zagłuszy moje podziękowania dla Cindy za zaopiekowanie się nią.

Pomachawszy wszystkim na pożegnanie, wspięłam się po schodach, marząc o gorącym prysznicu i długim śnie we własnym łóżku. Nagle zadzwonił dzwonek przy drzwiach.

- Dobrze, dobrze - wymamrotałam. Domyślałam się, że to posłaniec z kwiatami.

Zeszłam ze schodów i otworzyłam drzwi. Przed progiem stał nieznajomy młody mężczyzna w bojówkach barwy khaki i bluzie sportowej z napisem „Santa Clara”. W ręku trzymał kopertę i uśmiechał się. Nie miałam zaufania do jego fałszywego uśmieszku.

Młody człowiek nie przestawał się uśmiechać... a ja już wiedziałam, że moje przeczucie, iż sprawa się nie skończyła, nie było objawem paranoi.

Rozdział 13

- Bierz go! - rozkazałam Marcie.

Spojrzała na mnie i zamachała ogonem. Wytresowane owczarki szkockie znają wiele komend, lecz nie ma wśród nich „Bierz go!”. Odebrałam kopertę z rąk chłopaka, który cofnął się z rękami podniesionymi w górę. Zatrzasnęłam drzwi laską.

Koperta sprawiała wrażenie, jakby zawierała jakieś urzędowe pismo. Wróciwszy na górę do mieszkania, zaniosłam ją na szklany stół na tarasie, z którego rozciągał się widok na zatokę San Francisco, i umieściłam ostrożnie mój zbolały odwłok na krześle. Martha oparła łeb na moim zdrowym udzie, a ja ją głaskałam, patrząc na wodę i poddając się hipnotyzującemu falowaniu lśniącej powierzchni.

W końcu nie mogłam już dłużej wytrzymać, więc rozdarłam kopertę i znalazłam w niej urzędowy dokument.

Dokument był w żargonie prawniczym, w którym powtarzały się takie zwroty jak „wezwanie do sądu”, „nakaz stawienia się”, „powództwo” i tym podobne. Po chwili zorientowałam się, o co w nim chodzi. Doktor Andrew Cabot pozywał mnie za „zabicie niewinnej osoby, nieuzasadnione użycie przemocy i zachowanie niezgodne z regulaminem policyjnym”. Wnosił o wstępne przesłuchanie najdalej w ciągu tygodnia oraz zajęcie mojego mieszkania i wszelkich dóbr, które mogłabym spróbować ukryć przed rozprawą, a także zablokowanie mojego rachunku bankowego.

Cabot mnie pozywał!

Poczułam równocześnie zimno i gorąco, kiedy uświadomiłam sobie tę kolosalną niesprawiedliwość. Owszem, popełniłam błąd, zaufawszy tym dzieciom, ale nieuzasadnione użycie przemocy? Zachowanie niezgodne z regulaminem? Zabicie niewinnej osoby?

Te „niewinne” dzieci miały pistolety!

Strzelały do nas, kiedy my schowaliśmy broń. Zanim odpowiedziałam ogniem, kazałam im rzucić pistolety. Miałam świadka, Jacobiego. To był klasyczny przypadek samoobrony.

Mimo to poczułam się niepewnie. Prawdę mówiąc, byłam przerażona.

Już sobie wyobrażałam tytuły w gazetach. Opinia publiczna podniesie larum: słodkie dzieciaki zastrzelone przez glinę. Prasa to podchwyci. Zostanę napiętnowana w telewizyjnym magazynie sądowym.

Powinnam natychmiast zatelefonować do Tracchia, dostać obrońcę z urzędu, zebrać dowody... ale nie byłam w stanie się ruszyć. Siedziałam jak skamieniała na krześle, sparaliżowana myślą, że przeoczyłam coś istotnego.

Coś, co mogło mi rzeczywiście zaszkodzić.

Rozdział 14

Obudziłam się zlana potem pod przykryciem egipskich bawełnianych prześcieradeł. Połknęłam parę tabletek tylenolu i niebieską pigułkę valium, które mi dał psychiatra, po czym wpatrzyłam się w deseń świateł latarni ulicznych na suficie.

Przetoczywszy się ostrożnie na zdrowy bok, spojrzałam na zegar. Było piętnaście minut po północy. Spałam zaledwie godzinę, ale miałam wrażenie, że obudziłam się z długiego snu.

- Martha! Chodź do mnie!

Moja towarzyszka wskoczyła na łóżko i przytuliła się do mnie. Już po minucie jej nogi zaczęły drgać, zajęte zaganianiem owiec, a ja tymczasem ciągle od nowa rozważałam warianty najnowszego, ślicznie skomponowanego pocieszenia Tracchia „o nic się nie martw”, które brzmiało:

„Będziesz potrzebowała dwóch adwokatów, Boxer. Z ramienia Departamentu Policji będzie cię reprezentował Mickey Sherman, ale potrzebny ci będzie drugi adwokat w przypadku... no cóż, w przypadku, jeśli zrobiłaś coś wykraczającego poza regulamin służby”.

Czy to oznaczało, że jestem zdana sama na siebie?

Miałam nadzieję, że lekarstwa wyprowadzą mój umysł z przykrej rzeczywistości w dobroczynną krainę snu, ale tak się nie stało. Rozmyślałam o następnym dniu - o spotkaniach, na które umówiłam się z Shermanem i moim adwokatem, młodą kobietą o nazwisku Castellano. Molinari gorąco mi ją polecał - a skoro wyrażał się o niej entuzjastycznie sam wicedyrektor Departamentu Bezpieczeństwa, musiała być coś warta.

Po namyśle doszłam do wniosku, że w tych okolicznościach jestem wystarczająco zabezpieczona, ale następny tydzień miał być piekłem. Do tego czasu musiałam coś ze sobą zrobić.

Przyszedł mi do głowy dom Cat. Nie byłam u niej od dwóch lat, czyli od kiedy wprowadziła się do niego po rozwodzie. Położenie domu było przepiękne. Zaledwie czterdzieści minut drogi na południe od San Francisco, a widok zatoki Half Moon przywodził na myśl raj. Półksiężyce piaszczystych plaż, sekwojowe lasy, panorama oceanu - i do tego perspektywa wylegiwania się na tarasie Cat oraz pozbycia się obrzydliwych wspomnień w czerwcowym słońcu.

Nie mogłam wytrzymać do rana. Kilkanaście minut po północy zadzwoniłam do siostry. Jej głos był schrypnięty od snu.

- Oczywiście, Lindsay, moja propozycja jest nadal aktualna. Przyjedź, kiedy zechcesz. Wiesz, gdzie chowam klucze.

Usiłowałam myśleć o Half Moon Bay, lecz gdy tylko zapadałam w drzemkę, śniąc o raju, budziłam się z sercem łomoczącym jak pociąg na zwrotnicach. Wisząca nade mną sprawa sądowa zdominowała moje myśli, nie potrafiłam skupić się na niczym innym.

Rozdział 15

Nad gmachem Sądu Miejskiego przy ulicy McAllister 400 zebrały się burzowe chmury, a ulewny deszcz zmywał chodniki. Zostawiwszy w domu laskę, wspinałam się po śliskich stopniach budynku, opierając się na ramieniu Mickeya Shermana, adwokata, reprezentującego miasto San Francisco. Okoliczności zmusiły mnie, by szukać w nim oparcia nie tylko w taki sposób.

Minęliśmy doktora Andrew Cabota i jego adwokata Masona Broylesa, którzy pod gąszczem czarnych parasoli udzielali wywiadu prasie. Jedyną pociechą było to, że nikt mnie nie fotografował.

Przechodząc, rzuciłam szybkie spojrzenie na Masona Broylesa. Miał półprzymknięte powieki, czarne, opadające na czoło włosy i pogardliwy grymas ust. Usłyszałam, że mówi coś o „okrucieństwie porucznik Boxer”, i pomyślałam, że gdyby mógł, pewnie by mnie wypatroszył. Natomiast twarz doktora Cabota miała sztywność kamiennej maski.

Mój adwokat otworzył ciężkie stalowo - szklane drzwi i weszliśmy do foyer sądu. Mickey był cwanym wygą sądowym, szanowanym za upór i swoisty wdzięk. Nienawidził przegrywać, co zresztą rzadko mu się zdarzało.

- Słuchaj, Lindsay - powiedział, składając parasol - Broyles gra pod publiczkę, bo to głośna sprawa. Nie pozwól mu dobrać się do siebie. Masz tu mnóstwo przyjaciół.

Pokiwałam głową, myśląc o tym, że posadziłam Sama Cabota na wózku inwalidzkim na resztę życia, a jego siostrę wpakowałam do rodzinnego grobowca. Ich ojcu nie zależało na moim mieszkaniu i żałośnie niskim koncie bankowym - chciał mnie zniszczyć. Wynajął do tego celu najodpowiedniejszego faceta.

Poszliśmy z Mickeyem tylną klatką schodową i wśliznęliśmy się do sali C na pierwszym piętrze. W tym małym surowym wnętrzu o pomalowanych na szaro ścianach, z wychodzącym na ulicę pojedynczym oknem, za kilka minut mogło się zdarzyć wszystko.

Żeby wyglądać w miarę oficjalnie bez przywdziewania służbowego munduru, przypięłam do klapy mojego granatowego kostiumu znaczek policji San Francisco. Usiadłszy obok Mickeya, powtarzałam sobie jego wskazówki. „Kiedy Broyles będzie ci zadawał pytania, unikaj długich wyjaśnień. Odpowiadaj: »tak, proszę pana«, »nie, proszę pana«. Będzie próbował cię sprowokować, żeby udowodnić, że masz porywczy charakter i dlatego pociągnęłaś za spust”.

Do tej pory nie uważałam siebie za osobę o porywczym charakterze, ale teraz byłam zła. Walczyłam uczciwie. Takie było orzeczenie prokuratora okręgowego, który mnie oczyścił z zarzutów. Ale teraz znów znalazłam się na celowniku. W miarę zapełniania się sali widzami słyszałam za sobą coraz więcej wrogich szeptów.

„Zdaje się, że to ta policjantka, która strzelała do dzieci. Tak, to ona”.

Poczułam na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciwszy się, ujrzałam Joego. Oczy mi się zaszkliły, przykryłam jego dłoń własną i w tym momencie zobaczyłam mojego drugiego adwokata, młodą Amerykankę o azjatyckich rysach i niezwykłym nazwisku: Yuki Castellano. Pozdrowiwszy nas, usiadła obok Mickeya.

- Proszę wstać, sąd idzie! - zawołał woźny. Gwar w sali urwał się jak nożem uciął.

Wszyscy wstali. Wysoki sąd w osobie Rosy Algierri zajął swój fotel. Sędzina Algierri była władna oddalić powództwo, a ja wyleczyłabym duszę i ciało, podsumowała swoje życie. Mogła jednak również uznać powództwo i wówczas czekała mnie sprawa sądowa, która zniszczyłaby wszystko, co było drogie mojemu sercu.

Popatrzył na mnie i uspokajająco uścisnął moją rękę. Minutę później moje serce zaczęło gwałtownie łomotać, gdy Mason Broyles podniósł się ze swojego miejsca, by przedstawić pozew przeciwko mnie.

Rozdział 16

Adwokat Cabota poprawił mankiety i stał w milczeniu, aż napięcie na sali zrobiło się niemal nie do wytrzymania. Ktoś na galerii zakaszlał nerwowo.

- Wzywam na świadka lekarza sądowego, doktor Claire Washburn - powiedział Broyles.

Moja najlepsza przyjaciółka stanęła na miejscu dla świadków.

Miałam ochotę pomachać do niej, uśmiechnąć się, mrugnąć - ale oczywiście mogłam tylko na nią patrzeć. Broyles rozgrzał się kilkoma łatwymi lobami, a potem nastąpiły szybkie piłki i smecze.

- Co może nam pani powiedzieć o jej ranach?

Wszystkie oczy obserwowały Claire, gdy przed udzieleniem odpowiedzi zajrzała do swojego oprawnego w skórę notesu.

- Odkryłam w jej piersiach dwie rany od kul, blisko siebie. Rana A, usytuowana w lewej górnej części piersi, piętnaście centymetrów od lewego obojczyka i sześć centymetrów na lewo od płaszczyzny symetrii ciała, była raną przelotową.

Zeznanie Claire było bardzo ważne dla mnie, lecz ja myślami byłam daleko od sali sądowej. Ujrzałam siebie, stojącą w słabym świetle latarni na Larkin Street. Widziałam, jak Sara wyjmuje z żakietu pistolet i strzela do mnie. Upadłam i przetoczyłam się, przybierając pozycję na brzuchu.

„Rzuć broń!”.

„Pieprz się, suko”.

Strzeliłam dwukrotnie. Dziewczyna upadła zaledwie kilka metrów ode mnie. Zabiłam ją i choć uwolniono mnie od odpowiedzialności, sumienie szeptało mi: jesteś winna, winna, winna.

Słuchałam zeznania Claire, kiedy opisywała drugi strzał, który trafił Sarę w mostek.

Mickey oparł dłonie na stole i wstał.

- Nie wiem, jakim cudem zmarły może do kogoś strzelać, panie Sherman.

Mickey kiwnął głową.

Broyles zaprotestował gwałtownie, ale sędzina podtrzymała jego sprzeciw. Mickey podziękował Claire i zwolnił ją. Wracając do mnie, uśmiechał się. Poczułam się nieco odprężona i nawet odpowiedziałam mu uśmiechem. Ale to był dopiero początek przesłuchania.

Napotkawszy wzrok Broylesa, przestraszyłam się. W jego oczach ujrzałam to, co za chwilę miało nastąpić. Niemal przebierał nogami z niecierpliwości, by powołać następnego świadka.

Rozdział 17

Ciemne oczy kobiety za wielkimi okularami w rogowej oprawce powędrowały ukradkiem ku mnie, po czym wróciły do Broylesa. Spojrzałam na Mickeya Shermana i wzruszyłam ramionami. Nigdy przedtem jej nie widziałam.

Świadek cofnęła głowę, jakby zwietrzyła coś złego. Personel pogotowia czuł się częścią sił bezpieczeństwa i starał się nas chronić. Teraz też pielęgniarka najwyraźniej próbowała uchylać się od pytań Broylesa.

Broyles uśmiechnął się triumfująco i zniżył głos.

Mickey odwrócił się ku mnie. Na jego twarzy malowało się nieme pytanie: „Dlaczego mi nie powiedziałaś?”.

Patrzyłam na niego z otwartymi ustami, kompletnie zdruzgotana. Nie mogłam znieść jego niedowierzającego wzroku, kiedy nie dysponując niczym prócz własnej sprawności umysłowej, wstawał i podchodził do świadka.

Rozdział 18

W sali C miejskiego sądu San Francisco nie było ławy przysięgłych i znajdowało się tam tylko dwanaście rzędów siedzeń. Trudno byłoby znaleźć bardziej kameralne sądowe wnętrze, toteż odniosłam wrażenie, że wszyscy wstrzymali oddech, gdy Mickey zbliżał się do świadka.

Pozdrowił panią D'Angelo, na której twarzy malowała się ulga, jakby Broyles zwolnił ją od siedzenia na rozżarzonych węglach.

- Mam tylko parę pytań - zaczął. - Do przemywania ran używa się alkoholu etylowego, prawda? Czy możliwe, żeby ten alkohol dostał się do krwiobiegu?

Betty D'Angelo miała minę, jakby miała się rozpłakać.

- Do przemywania ran używamy betadiny. Nie stosujemy alkoholu.

Mickey nie skomentował tej odpowiedzi, tylko zwrócił się do sędziny z prośbą o przerwę. Rosa Algierri wyraziła zgodę. Reporterzy rzucili się do drzwi, a ja próbowałam powiedzieć Mickeyowi, jak bardzo mi przykro, że mu nie powiedziałam o tych nieszczęsnych margaritach.

Opowiedziałam Mickeyowi, że kiedy Jacobi zadzwonił do mnie, nie byłam na służbie i siedziałam u Susie. Powiedziałam mu, ile wypiłam, i że jeśli nawet byłam nieco wstawiona, kiedy wsiadałam do samochodu, pościg za mercedesem całkowicie mnie otrzeźwił.

Odetchnęłam z ulgą.

Sala zapełniła się powtórnie i Mickey zabrał się do pracy. Ekspert od balistyki poświadczył, że pociski wyjęte z mojego ciała zostały wystrzelone z pistoletu Sary Cabot, prócz tego mieliśmy nagraną w szpitalu taśmę wideo z zeznaniem Jacobiego, który był świadkiem strzelaniny. Choć bardzo cierpiał, dokładnie opisał wydarzenia owej nocy dziesiątego maja. Zaczął od wypadku samochodowego.

- Telefonowałem po ambulans, kiedy usłyszałem strzały.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że porucznik Boxer pada na ziemię. Sara Cabot strzeliła dwa razy, kiedy Boxer nie miała pistoletu w ręce. Potem chłopiec strzelił do mnie z rewolweru. - Ostrożnie dotknął ręką obandażowanego torsu. - To ostatnia rzecz, jaką pamiętam przed utratą przytomności.

Zeznanie Jacobiego było korzystne, ale nie przeważyło margarity.

Mogła mi pomóc tylko jedna osoba. Ja. Mdliło mnie i rwały mnie rany. Nie miałam pojęcia, czy zdołam się uratować, czy jedynie pogorszę sytuację.

Mój adwokat spojrzał na mnie ciepłymi brązowymi oczami.

Spokojnie, Lindsay.

Wywołano moje nazwisko. Kiedy wstałam, Mickey zaprosił mnie na miejsce świadka.

Rozdział 19

W ciągu lat mojej pracy bywałam wielokrotnie świadkiem, ale pierwszy raz w życiu musiałam bronić samej siebie. Po latach stawania w obronie obywateli sama stałam się celem ich ataku. Gotowałam się z wściekłości, lecz nie mogłam pozwolić, by się zorientowano, co czuję.

Wstałam, złożyłam przysięgę nad wytartym egzemplarzem Biblii i powierzyłam mój los adwokatowi.

Mickey od razu przeszedł do sedna.

- Nie. Mój dyżur skończył się o piątej po południu.

Mickey wypytał mnie szczegółowo o wydarzenia tamtego wieczoru, a ja odpowiedziałam na wszystkie pytania. Przyznałam się, ile drinków wypiłam U Susie, i powiedziałam o telefonie od Jacobiego. Oświadczyłam, iż nie kłamałam, mówiąc Jacobiemu, że jestem w wystarczająco dobrej formie, by z nim pojechać.

Kiedy Mickey zapytał, dlaczego odpowiedziałam na wezwanie, skoro byłam po służbie, wyjaśniłam:

Powtórzyłam w myśli swoje zeznanie i uznałam je za zadowalające. Rzuciwszy okiem na salę, zobaczyłam, że Joe się uśmiechnął i kiwnął aprobująco głową. Mickey odwrócił się tyłem do mnie.

- Świadek do pańskiej dyspozycji - powiedział do Broylesa.

Rozdział 20

Adwokat Cabota siedział w milczeniu, patrząc na mnie. Trwało to tak długo, że miałam ochotę krzyczeć. Był to stary chwyt prokuratorski, a on go opanował do perfekcji. W ciasnej sali zaczął się podnosić gwar, na co sędzina zareagowała uderzeniem młotka, zmuszając Broylesa do działania.

Patrzyłam mu prosto w oczy, kiedy do mnie podchodził.

Oparłam się mocno na krześle. Widziałam wielokrotnie Broylesa na sali sądowej i przypomniała mi się jego umiejętność wynajdywania słabych punktów u przeciwnika.

Właśnie znalazł taki u mnie.

Do tej pory wyrzucałam sobie, że nie skułam tych małolatów. Jacobi, mający za sobą ponad dwadzieścia lat w służbie, też został wyrolowany. Ale, na Boga, robi się tylko to, na co pozwalają okoliczności.

Broyles uśmiechnął się z wyższością i odwrócił tyłem do mnie.

- Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie.

Czułam, że mam pod pachami ogromne mokre plamy. Zeszłam z podwyższenia dla świadka, zapominając o rannej nodze, dopóki ostry ból nie przywrócił mi poczucia rzeczywistości. Pokuśtykałam do mojego krzesła, czując się jeszcze gorzej niż przedtem.

Spojrzałam na Mickeya, który się uśmiechnął do mnie, chcąc mi dodać odwagi, wiedziałam jednak, że ten uśmiech jest sztuczny. Jego zmarszczone czoło świadczyło o zmartwieniu.

Rozdział 21

Zaskoczył mnie sposób, w jaki Mason Broyles manewrował wydarzeniami dziesiątego maja, by obciążyć mnie całą winą. Był dobry w swoim zawodzie i musiałam użyć całej siły woli, by siedzieć spokojnie i zachować obojętny wyraz twarzy, kiedy wygłaszał swoją przemowę.

- Wysoki Sądzie - zaczął - Sara Cabot nie żyje, została zastrzelona przez Lindsay Boxer. Trzynastoletni Sam Cabot będzie do końca życia przykuty do wózka inwalidzkiego. Pozwana przyznała, że nie zastosowała się do procedury policyjnej. Zgadzam się, że moi klienci popełnili pewne błędy, ale od młodocianych nie można oczekiwać, żeby potrafili właściwie ocenić sytuację. Natomiast funkcjonariusze policji po to są szkoleni, by dać sobie radę w każdych okolicznościach. W omawianym tutaj przypadku pozwana nie opanowała sytuacji, ponieważ była pijana. Krótko mówiąc, gdyby Lindsay Boxer dokładnie wypełniała swoje obowiązki, ta tragedia nie mogłaby się wydarzyć i nie byłoby nas dziś na tej sali.

Przemówienie Broylesa oburzyło mnie, ale musiałam przyznać, że było przekonujące. Gdybym siedziała na widowni, zamiast na ławie oskarżonych, uznałabym jego rację. Kiedy Mickey wstał, by wygłosić swój wywód, tętno krwi w moich uszach stało się tak głośne, jakbym miała w głowie kapelę rockową.

- Wysoki Sądzie, to nie porucznik Boxer włożyła naładowane pistolety do rąk Sary i Sama Cabotów - zaczął Mickey. - Wzięli je sami. Niesprowokowani zaczęli strzelać do nieuzbrojonych funkcjonariuszy policji, a moja klientka od powiedziała ogniem dopiero w samoobronie. Jej jedyną winą jest to, iż była wyrozumiała wobec obywateli, którzy okazali się bezwzględni wobec niej. Najsprawiedliwszym werdyktem, Wysoki Sądzie, byłoby oddalenie powództwa i umożliwienie tej wspaniałej policjantce powrotu do pełnienia swoich obowiązków bez obciążania jej winą i plamienia karty jej wybitnych osiągnięć jako stróża porządku publicznego.

Mickey skończył swoją przemowę prędzej, niż się spodziewałam. Po jego ostatnich słowach nastała cisza. Znów ogarnął mnie lęk. Kiedy usiadł koło mnie, na sali dały się słyszeć różne mysie odgłosy: szelest papierów, stukanie klawiszy laptopów, skrzypienie krzeseł widzów.

Ujęłam pod stołem rękę Mickeya, modląc się: „Dobry Boże, spraw, żeby sędzina oddaliła powództwo”.

Rosa Algierii poprawiła okulary na nosie, lecz jej twarz pozostała nieodgadniona. W końcu znużonym głosem wydała zwięzły wyrok.

- Wierzę, iż pozwana zrobiła wszystko, co mogła, żeby opanować sytuację, ale wątpliwości budzi we mnie fakt, że była pod wpływem alkoholu. Zginął człowiek. Sara Cabot nie żyje. Istnieje wystarczająco dużo powodów, by powierzyć sprawę ławie przysięgłych.

Rozdział 22

Zaszokowana, usłyszałam orzeczenie, iż rozprawa odbędzie się w ciągu paru tygodni. Wszyscy wstali, kiedy sędzina opuszczała salę, a potem otoczył mnie tłum ludzi. Były wśród nich niebieskie mundury, ale niektórzy moi koledzy unikali mojego wzroku. Podstawiono mi pod nos wachlarz mikrofonów. Cały czas trzymałam Mickeya za rękę.

Należało nam się oddalenie pozwu.

Powinniśmy byli je uzyskać.

Mickey pomógł mi wstać. Szłam za nim, kiedy przebijał się przez tłum, na plecach czułam rękę Joego. We czworo, razem z Yuki Castellano, wyszliśmy z sali i ruszyliśmy w stronę schodów. Zatrzymaliśmy się na dole, u wylotu klatki.

- Wychodząc z sądu, trzymaj podniesioną głowę - polecił mi Mickey. - Kiedy zaczną krzyczeć: „Dlaczego zabiłaś tę dziewczynę?”, nie odpowiadaj, tylko idź powoli do samochodu. Nie uśmiechaj się i nie patrz z wyższością, ale nie pozwól się ukrzyżować mediom. Nie zrobiłaś niczego złego. Wróć do domu i nie odpowiadaj na telefony. Później do ciebie przyjadę.

Tymczasem deszcz przestał padać. Wyszliśmy z gmachu późnym pochmurnym popołudniem, na zewnątrz czekał na nas tłum. Nie powinnam się dziwić, setki ludzi chciały zobaczyć policjantką, która zastrzeliła nastolatkę.

Mickey i Yuki odłączyli się od nas, żeby udzielić informacji prasie. Byłam pewna, iż Mickey myśli w tej chwili nie o mnie, lecz o obronie Departamentu Policji i władz miasta.

Szliśmy z Joem wśród rozwrzeszczanej ciżby napierających na nas ludzi ku czekającemu przy bocznej ulicy samochodowi. Tłum skandował: „Morderczyni dzieci, morderczyni dzieci...”. Miałam wrażenie, że ludzie chcą mnie ukamienować pytaniami.

Co sobie myślałaś, porucznik Boxer?

Co się czuje, kiedy zabija się dzieci?

W tłumie rozpoznałam twarze reporterów telewizyjnych: Carlosa Vegi, Sandry Dunne, Kate Morley... Udzielałam im wywiadów, będąc świadkiem w innych procesach. Starałam się unikać ich wzroku i nie patrzeć w obiektywy kamer ani na transparenty z napisami: UKRÓCIĆ BRUTALNOŚĆ POLICJI!

Maszerowałam do samochodu, noga w nogę z Joem, patrząc prosto przed siebie. Gdy tylko zatrzasnęły się za nami drzwi czarnego sedana, kierowca włączył wsteczny bieg, wjechał tyłem w Polk Street, po czym zawrócił i ruszył w stronę Potrero Hill.

Jego słowa sprawiły, że się zupełnie rozkleiłam - choć wcześniej nie zdołały tego dokonać złośliwe przytyki Masona Broylesa. Położyłam głowę na eleganckiej niebieskiej koszuli Joego i kiedy mnie tulił i pocieszał, pozwoliłam płynąć długo powstrzymywanym łzom.

- Już dobrze - wymamrotałam po chwili. Joe podał mi chusteczkę, żebym mogła wytrzeć twarz. - To katar sienny. Wysokie stężenie pyłków zawsze powoduje, że płaczę.

Roześmiał się i przytulił mnie mocno do siebie. Samochód jechał pod górę. Kiedy przekroczyliśmy Dwudziestą Ulicę, zobaczyliśmy rzędy pastelowych wiktoriańskich domków, stojących w regularnych odstępach.

Joe znów mnie przytulił, lecz nie odpowiedział. Wiedziałam, że wierzy mi bez zastrzeżeń, ale nie chciał złożyć obietnicy, której być może nie mógł dotrzymać.

- Musisz zaraz wracać? - spytałam w końcu.

- Bardzo chciałbym zostać, ale niestety nie mogę.

Praca Molinariego rzadko mu pozwalała na wymykanie się do mnie.

Czy kiedykolwiek tak będzie? Może to tylko naiwne marzenia? Położyłam mu głowę na ramieniu. Trzymaliśmy się za ręce i przeżywaliśmy w ciszy ostatnie chwile, które musiały nam wystarczyć na długie tygodnie. Przed moim domem pocałowaliśmy się, mrucząc słowa pożegnania.

Dopiero w ciszy swojego mieszkania uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem wyczerpana psychicznie. Wszystko mnie bolało od zachowywania chwackiej postawy. Najgorsze było to, że nie miałam widoków na odprężenie. Przesłuchanie - zamiast ocalić moją reputację i pozwolić mi odzyskać wiarę w siebie - okazało się jedynie próbą kostiumową przed właściwą rozprawą.

Czułam się jak zmęczony pływak, który znajduje się bardzo daleko do brzegu. Położyłam się z Marthą do wielkiego miękkiego łóżka, owinęłam kocami po szyję i poczekałam, aż nadejdzie sen, który wkrótce ogarnął mnie jak gęsta mgła, przesłaniając wszelkie zmartwienia.

Rozdział 23

Promień rannego słońca przedarł się przez chmury w momencie, gdy wrzuciłam do explorera ostatnią walizką, zapięłam pasy i wyjechałam tyłem z podjazdu. Cieszyłam się, że wyjeżdżam z miasta; to samo musiała czuć Martha, która z głową wystawioną przez okno entuzjastycznie machała ogonem, wywołując całkiem niezły powiew.

Jazda w szczycie porannego ruchu odbywała się - jak każdego powszedniego dnia - skokami, więc wykorzystałam jedną z przerw, by odbyć ostatnią krótką rozmowę z szefem.

- Na twoim miejscu spieprzałbym stąd jak najprędzej - powiedział Tracchio. - Jesteś zawieszona w obowiązkach służbowych, więc uznaj to za wakacje i odpocznij.

Zrozumiałam, co chciał mi zakomunikować między wierszami. Do czasu rozstrzygnięcia procesu stanowiłam kłopot dla wydziału.

Więc mam się zmyć?

Tak jest, szefie. Nie ma problemu, szefie.

W głowie kłębiły mi się gorączkowe spekulacje dotyczące wstępnego przesłuchania, połączone z obawą o wynik czekającego mnie procesu. Potem pomyślałam, że chyba w tej sytuacji powinnam skorzystać z propozycji Cat i zamieszkać w jej domu.

Dwadzieścia minut później jechałam na południe szosą numer jeden, wijącą się wśród ogromnych, stumetrowych głazów. Z prawej strony o skalisty brzeg rozbijały się fale Pacyfiku, z lewej wyrastały wysokie zielone wzgórza.

- Hej, Boo - odezwałam się do suki, używając jej pieszczotliwego drugiego imienia. - Jedziemy na wakacje. Potrafisz powiedzieć: wa - ka - cje?

Martha odwróciła swój słodki pysk i obdarzyła mnie długim, kochającym spojrzeniem, po czym znowu wsadziła nos w strumień powietrza, powracając do obserwowania nadbrzeżnej trasy. Obiecałam jej program, który z entuzjazmem zaakceptowała, więc musiałam go zrealizować.

Wzięłam ze sobą parę rzeczy mających mi w tym pomóc: pół tuzina książek, moje zwariowane komedie na wideo i starą gitarę Seagull, którą miałam od dwudziestu lat i na której od czasu do czasu grywałam.

Kiedy wschodzące słońce rozjaśniło drogę, mój nastrój się poprawił. Dzień zapowiadał się wspaniale i cały był do mojej dyspozycji. Włączywszy radio, wyszukałam stację nadającą stare kawałki rock and rolla.

Dyskdżokej jakby czytał w moich myślach. Puszczał hity lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, przenosząc mnie w przeszłość, do wspomnień z dzieciństwa, z czasów college'u i setek nocy spędzonych z moim damskim zespołem muzycznym w barach i kawiarniach.

Znowu był czerwiec i znowu kończyłam szkołę - może na zawsze.

Podkręciłam głośność.

Muzyka mnie porwała. Zaczęłam wtórować radiu, najpierw tylko nucąc knajpiane utwory rockowe z Los Angeles i inne przeboje tamtych lat. Potem już pełnym głosem zaśpiewałam Hotel California i You Make Loving Fun, a kiedy Springsteen wyrykiwał przez głośniki swoje Bom to Run, grzmociłam do taktu rękami po kierownicy, przeniknięta duchem tej piosenki po końce włosów. Moja euforia udzieliła się Marcie, która zaczęła skowyczeć, gdy Jackson Brown śpiewał Running on Empty.

Ta ostatnia piosenka przypomniała mi o czymś.

Kończyła się benzyna. Lampka paliwa migała ostrzegawczo, sygnalizując, że jadę na rezerwie.

Rozdział 24

Najbliższa stacja benzynowa znajdowała się już w Half Moon Bay. Była to mała, niezależna stacja, która jakimś cudem uniknęła wchłonięcia przez kartele naftowe - sielskie miejsce ze zbiornikami pod wiatą z galwanizowanej stali i ręcznie wymalowanym nad drzwiami biura szyldem CZŁOWIEK NA KSIĘŻYCU.

Kiedy wysiadłam i próbowałam pozbyć się kurczu w przestrzelonej nodze, podszedł do mnie facet w wieku dwudziestu paru lat, wycierając po drodze ręce kawałkiem szmaty.

Powiedziałam mu, jakiej benzyny ma mi nalać, po czym poszłam do automatu z napojami przed biurem. Rozejrzawszy się po placu, zauważyłam na nim mnóstwo chwastów, kołyszące się sterty zużytych opon i kilka samochodowych wraków.

Gdy podnosiłam do ust puszkę z zimną dietetyczną colą, w głębi garażu zobaczyłam samochód, na widok którego mocniej zabiło mi serce.

Był to brązowy pontiac bonneville z 1981 roku, dokładnie taki sam, jaki miał mój wuj Dougie, kiedy jeszcze chodziłam do średniej szkoły. Podeszłam do niego i zajrzałam do kabiny, a potem pod otwartą maskę. Akumulator był pokryty zaschniętym elektrolitem, myszy poprzegryzały kable, ale reszta mechanizmów wyglądała dobrze.

Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Podając pracownikowi stacji kartę kredytową, wskazałam kciukiem samochód i spytałam:

Pracownik stacji znów się uśmiechnął i poprosił, żebym mu zaproponowała cenę, więc podniosłam w górę cztery palce.

- Za mało - odparł. - Ten wóz dla niektórych wart jest najwyżej pięć centów, a dla innych tysiąc dolarów.

Podniosłam wyprostowaną dłoń, machając pięcioma palcami.

- Pięćset to moja ostatnia cena za tego kota w worku.

Chłopak przez dłuższą chwilę myślał, a we mnie tymczasem narastało pragnienie, żeby mieć ten samochód. Kiedy chciałam już podnieść ofertę, powiedział:

Przybiliśmy dłonie, potem pięści, na koniec podaliśmy sobie ręce.

Tym razem ja się uśmiechnęłam. Caveat emptor - „Niech kupujący ma się na baczności” - ale trudno. Podałam Keithowi adres mojej siostry i powiedziałam, jak się tam dostać.

- Wjedziesz na wzgórze, skręcisz w Miramontes i dojedziesz do Sea View. Niebieski dom po prawej stronie, drugi od końca drogi.

Keith skinął głową.

Keith przechylił głowę i uśmiechnął się zalotnie.

Facet ze stacji benzynowej chciał mnie poderwać! Miałam tyle lat, że mogłam być jego... starszą siostrą. Uśmiechnął się do mnie znowu.

Rozdział 25

Aleja Sea View stanowiła połączenie łańcucha ślepych zaułków, prowadzących w stronę morza, oddzielonych od półkolistego brzegu zatoki pasem wydmowej trawy o szerokości pół kilometra. Kiedy otworzyłam drzwi samochodu, owiał mnie podmuch orzeźwiającej morskiej bryzy.

Przez dobrą minutę stałam, patrząc na uroczy dom Cat z facjatkami, werandami i rosnącymi wzdłuż frontowego płotu słonecznikami. Potem wyjęłam klucze z wnęki nad nadprożem i otworzyłam drzwi do królestwa mojej siostry.

W środku było pełno wygodnych wyściełanych mebli i półek z książkami, a ze wszystkich pokoi rozpościerał się wspaniały widok na zatokę. Czułam, że wreszcie spływa na mnie odprężenie, i znów przyszła mi do głowy myśl o wycofaniu się ze służby.

Mogłabym zamieszkać w podobnym miejscu.

Mogłabym się budzić codziennie, myśląc o życiu, nie o śmierci.

Czy potrafiłabym tak żyć?

Otworzywszy przesuwane drzwi, prowadzące na tylny taras, zobaczyłam w ogrodzie miniaturowy domek. Był pomalowany niebieską matową farbą, podobnie jak dom, i otaczał go płotek z białych sztachetek. Zeszłam po tylnych schodkach w ślad za Marthą, która pobiegła przodem z nosem przy ziemi.

Spodziewałam się, że niebawem poznam Penelope.

Rozdział 26

Penelope okazała się włochatą czarną wietnamską świnią o pękatym brzuchu. Przydreptała do mnie, sapiąc i pochrząkując, więc przechyliłam się przez płot i poczochrałam ją po głowie.

- Cześć, ślicznotko - powiedziałam na powitanie.

„Cześć, Lindsay” - zachrumkała.

Na jej domku wisiała przypięta kartka, więc weszłam do zagrody, żeby ją przeczytać. Był to „Regulamin Chatki Świnki” w formie listu Penelope do mnie.

Droga Lindsay, przeczytaj to uważnie.

  1. Potrzebuję miski żarcia dla świnek dwa razy dziennie i miski świeżej wody.

  2. Lubię także pomidory winogronowe, krakersy z masłem orzechowym i brzoskwinie.

  3. Przychodź do mnie codziennie i rozmawiaj ze mną. Uwielbiam zagadki i melodię piosenki SpongeBob SquarePants.

  4. Gdybym zachorowała, moim weterynarzem jest dr Monghil, który mieszka w mieście, a moimi opiekunkami są Carolee i Allison Brown. Allison należy do moich najlepszych przyjaciółek. Ich numer telefonu jest przy aparacie w kuchni.

  5. Nie musisz zabierać mnie ze sobą do domu. Chyba nie powinnam tam wchodzić.

  6. Jeśli podrapiesz mnie pod brodą, możesz mieć trzy życzenia. Masz prawo zażądać absolutnie wszystkiego.

Regulamin był podpisany trzema dużymi iksami i odciskiem spiczastej raciczki. Regulamin Chatki Świnki, kto by pomyślał! Cat, ty żartownisiu!

Nakarmiwszy Penelope, przebrałam się w świeże dżinsy i lawendową bluzę sportową, po czym w towarzystwie Marthy usiadłam z gitarą na frontowej werandzie. Słony zapach oceanu, przemieszany z zapachem róż, sprawił, iż po kilku akordach wróciłam myślami do mojej pierwszej wizyty w Half Moon Bay.

Było to o tej samej porze roku. Powietrze pachniało tak jak teraz plażą i różami, a ja zajmowałam się moim pierwszym śledztwem dotyczącym zabójstwa. Ofiarą był młody człowiek, który został zamordowany w pokoju obskurnego hoteliku w dzielnicy Tenderloin.

Miał na sobie tylko T - shirt i jedną białą skarpetkę bez pięty. Był rudy, miał uczesane włosy i gardło przecięte od ucha do ucha - jego głowa była niemal oddzielona od tułowia. Kiedy przekręciliśmy go na brzuch, zobaczyłam na jego pośladkach czerwone pręgi, jakby go wychłostano.

Nazwaliśmy go Johnem Doe i nadaliśmy mu numer 24. Wierzyłam wówczas, że znajdę jego mordercę. T - shirt pochodził z Distillery, turystycznej restauracji w niedalekim Moss Beach, położonym na północ od Half Moon Bay. To był nasz jedyny trop - i choć przeczesałam całe to miasteczko oraz sąsiednie osiedla, nie trafiłam na żaden inny ślad.

Teraz, po dziesięciu latach, zagadka śmierci Johna Doe numer 24 nadal pozostawała niewyjaśniona. Nie został pomszczony przez system sprawiedliwości, nikt się o niego nie upomniał, ale dla mnie to pierwsze śledztwo nie było po prostu jedną z wielu niewyjaśnionych spraw. Było jak stara rana, która boli, kiedy pada deszcz.

Rozdział 27

Kiedy zamierzałam pojechać do miasta na kolację, na trawniku przed domem wylądował egzemplarz wieczornej gazety.

Podniósłszy ją, przeczytałam tytuł artykułu na pierwszej stronie: POLICJA ZWOLNIŁA GŁÓWNEGO PODEJRZANEGO O ZABÓJSTWA DOKONANE W CRESCENT HEIGHTS. To mnie zainteresowało. Przeczytałam artykuł do końca.

Kiedy 5 maja znaleziono Jake'a i Alice Daltry zamordowanych w ich domu w Crescent Heights, komendant policji Peter Stark ogłosił, że schwytano sprawcę, który przyznał się do zbrodni.

Świadkowie zeznali, iż Antonio Ruiz, lat 34, konserwator urządzeń w California Electric and Gas, nie mógł być owego dnia w domu Daltrych, gdyż pracował na swojej zmianie i przez cały czas był na widoku swoich współpracowników.

Państwu Daltry poderżnięto gardła. Policja nie ujawniła, czy przed śmiercią byli torturowani.

Z dalszej części artykułu wynikało, iż Ruiz, który wykonywał jakieś prace naprawcze u Daltrych, oświadczył, że przyznanie się do zabójstwa zostało na nim wymuszone. W artykule jeszcze raz zacytowano Starka, który poinformował, że „policja bada inne wątki”.

Poczułam znajomy niepokój we wnętrznościach. „Policja bada inne wątki” było określeniem oznaczającym zaprzestanie poszukiwań, a moja policyjna natura chciała koniecznie wiedzieć jak, dlaczego i kto. Wiedziałam tylko gdzie.

Crescent Heights było jednym z osiedli przy szosie nr 1. Leżało na peryferiach Half Moon Bay, zaledwie dziewięć kilometrów od miejsca, w którym się znajdowałam.

Rozdział 28

Mam pięć minut, żeby wejść i wyjść - powiedział sobie Obserwator. - Ani minuty więcej.

Wysiadając z szarej furgonetki zaparkowanej przy Ocean Colony Road, zanotował dokładny czas. Tego ranka był w przebraniu kontrolera liczników: miał na sobie ciemnobrązowy kombinezon z biało - czerwoną naszywką nad prawą kieszenią na piersiach. Nasunął niżej na czoło daszek czapki i pomacał się po kieszeniach, sprawdzając, czy składany nóż i aparat fotograficzny sana swoich miejscach. Wyjął ze schowka samochodu podkładkę do wypisywania rachunków i tubkę kitu i wsadził je sobie pod pachę.

W miarę marszu wąską ścieżką wzdłuż domu O'Malleya, jego oddech stawał się coraz szybszy. Przy jednym z piwnicznych okienek zatrzymał się, naciągnął lateksowe rękawiczki, a potem, posługując się nożem do szkła i przyssawką, wykroił w szybie kwadratowy otwór o boku mającym około czterdziestu centymetrów.

Na moment znieruchomiał, przeczekując warczenie psa sąsiadów, po czym wśliznął się nogami naprzód do piwnicy.

Był wewnątrz. Jakie to łatwe.

Piwniczne schody prowadziły do niezamkniętych drzwi kuchni, pełnej luksusowych sprzętów gospodarstwa domowego i rozmaitych gadżetów. Zauważył przylepiony do telefonu numer kodu alarmowego. Zanotował go sobie w pamięci.

Dzięki, doktorku. Jesteś kretynem.

Wyjął z kieszeni swój miniaturowy szpiegowski aparat fotograficzny, nastawił go na trójklatkowe sekwencje i wykonał panoramę całego pomieszczenia. Zzzzt - zzzt - zzzt. Zzzzt - zzzt - - zzzt.

Wspiąwszy się po schodach na górę, zobaczył, że drzwi do sypialni są szeroko otwarte. Stał przez moment na progu, chłonąc wszystkie atrybuty dziewczęcości tego pokoju: łóżko z baldachimem, pogniecione kremoworóżowe prześcieradła, plakaty religijne i dotyczące ochrony przyrody.

Caitlin... jesteś słodka.

Skierował obiektyw aparatu na toaletkę, zzzt - zzzt - zzzt, fotografując kredki do warg, flakoniki perfum i otwarte pudełko podpasek. Wciągnął nosem dziewczęcy zapach, przejechał kciukiem po szczotce do włosów i schował do kieszeni zebrane z niej pasemko długich rudozłotych włosów.

Opuściwszy pokój, wszedł do przyległej męskiej sypialni, przesiąkniętej zapachem potpourri.

W nogach łóżka stał wielki plazmowy telewizor. Obserwator otworzył szufladkę nocnej szafki. Pogrzebawszy w niej, znalazł pół tuzina plików fotografii owiniętych gumkami.

Zdjął gumkę z jednego z nich i rozłożył fotografie jak talię kart. Potem złożył je z powrotem i schowawszy wszystkie pliki z powrotem do szuflady, sfotografował cały pokój.

W pewnej chwili zauważył w drzwiach szafy maleńkie szklane oczko, nie większe niż guzik koszuli. Ogarnął go strach. Czyżby został nagrany na wideo?

Otworzywszy drzwi szafy, zobaczył na jej tylnej ściance magnetowid, ustawiony na małej półeczce. Ale przycisk nagrywania był wyłączony.

Odetchnął z ulgą. Wiedział, że dobrze wykonał swoje zadanie. Przed zejściem do piwnicy zrobił panoramiczne zdjęcia wszystkich pokoi na piętrze, ze wszystkimi zakamarkami. Wszystko razem zajęło mu nieco ponad cztery minuty.

Wyszedłszy przez okienko, wycisnął z tubki wałeczek kitu dookoła całej ramy i umieścił kawałek szyby na dawnym miejscu. Kiedy będzie gotów, wejdzie tą samą drogą - ale tym razem tylko po to, żeby torturować, a potem zabić.

Rozdział 29

Ledwie uchyliłam frontowe drzwi, Martha wyskoczyła na dwór, wyciągając mnie na drugim końcu smyczy w oślepiający blask słońca. Do plaży było blisko. Kiedy szłyśmy w tę stronę, nagle skądś pojawił się czarny pies, który rzucił się na Marthę. Suka wyrwała mi się z ręki i uciekła.

Zaczęłam krzyczeć, ale przestałam, kiedy poczułam potężne uderzenie z tyłu. Upadłam, przygnieciona czymś i kimś.

Psiakrew!

Wygrzebawszy się spod splątanej kupy metalu i czyjegoś ciała, podniosłam się, gotowa oddać uderzenie.

Niech to szlag! Jakiś idiota władował się we mnie rowerem i teraz gramolił się na nogi. Miał nieco ponad dwadzieścia lat, rzednące włosy i okulary w różowych oprawkach, zwisające z jednego ucha.

- So - ophieee! - zawołał. - Sophie, NIE RUSZ!

Oba psy były już na krawędzi wody. Czarny pies posłuchał rozkazu. Zatrzymał się i odwrócił łeb w stronę swojego pana, który nasadził okulary na nos i spojrzał na mnie zmartwiony.

Obmacałam ją, sprawdzając, czy nie ma ran, nie zwracając uwagi na usprawiedliwianie się rowerzysty, który poinformował mnie, że Sophie jest szczeniakiem i jeszcze nigdy nie zrobiła nikomu krzywdy.

Wziął Sophie na smycz i przedstawił się.

Uśmiechnął się niepewnie.

- Nigdy pani nie widziałem w naszym mieście.

Wskazałam palcem niebieski dom.

- Moja siostra Catherine tu mieszka. - Ponieważ zmierzał w tym samym kierunku, poszliśmy razem piaszczystą ścieżką, wiodącą przez pas traw ku morzu.

Powiedziałam Hintonowi, że pracuję w wydziale zabójstw policji San Francisco i spędzam parotygodniowy urlop w domu mojej siostry.

- A więc jest pani policjantką. Cóż, ma pani tutaj pole do popisu. Te wszystkie morderstwa zdarzyły się w niedalekiej okolicy.

Miałam wrażenie, że oblano mnie jednocześnie zimną i gorącą wodą. Zaczerwieniłam się, ale w brzuchu poczułam w bryłę lodu. Nie miałam ochoty myśleć o morderstwach, które tu miały miejsce. Chciałam się odtruć. Odpocząć od pracy. A już na pewno nie miałam ochoty dłużej rozmawiać z tym ślepowronem, chociaż wydawał się dość miły.

- Słuchaj, muszę już iść - oświadczyłam. Ściągnęłam smycz Marthy, żeby mieć ją blisko przy nodze. - Na przyszłość bądź ostrożniejszy - powiedziałam przez ramię na odchodnym. - Staraj się patrzeć pod nogi.

Zeszłam jak mogłam najprędzej z piaszczystego urwiska na plażę, byle tylko znaleźć się daleko od Boba Hintona.

Co z oczu, to z głowy.

Rozdział 30

Woda była za zimna, żeby popływać, więc usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na krawędzi przypływu, patrząc na linię horyzontu, gdzie niebieskie wody zatoki spotykały się z wielkimi falami Pacyfiku.

Martha biegała tam i z powrotem wzdłuż brzegu, podnosząc tumany piasku. Wystawiłam twarz do słońca, delektując się jego ciepłem, i nagle coś twardego ukłuło mnie w kark.

Znieruchomiałam. Przestałam nawet oddychać.

- Zastrzeliłaś tamtą dziewczynę - usłyszałam z tyłu czyjś głos. - Nie wolno ci było tak postąpić.

Z początku nie mogłam się zorientować, czyj to głos. Mój mózg pracował gorączkowo, usiłując odgadnąć, kto to mógł być. Co powinnam odpowiedzieć? Sięgnęłam ręką za siebie, żeby wyjąć broń, i wtedy zobaczyłam jego twarz.

Ujrzałam w jego oczach nienawiść. Ujrzałam strach.

- Nie ruszaj się! - krzyknął, wbijając mi otwór lufy w kręgosłup. Po całym moim ciele strugami spływał pot. - Zabiłaś moją siostrę. Zabiłaś ją bez powodu!

Przypomniałam sobie pustkę w oczach Sary Cabot, kiedy padała na ziemię.

- Przykro mi - wymamrotałam.

- Kłamiesz. Wcale ci nie jest przykro, a wiesz czemu? Bo nie ma sprawiedliwości.

Podobno człowiek nie słyszy kuli, która go trafia, ale tak się pisze w powieściach. Huk wystrzału, który mi przebił kręgosłup, zagrzmiał w moich uszach jak eksplozja bomby.

Osunęłam się na piasek sparaliżowana. Nie mogłam mówić ani zatamować wypływającej ze mnie krwi, która wąską strużką ściekała do zimnej wody zatoki.

Jak mogło do tego dojść? Musiało być coś, co uszło mojej uwagi. Coś, co powinnam była zrobić.

Nałożyć im kajdanki!

Kiedy o tym myślałam, otworzyłam oczy.

Leżałam na boku, w zaciśniętych pięściach miałam piasek. Obok mnie siedziała Martha, dysząc mi w twarz.

Sprawiedliwość jednak istniała.

Usiadłam, objęłam ją ramionami i zanurzyłam twarz w jej futrze.

Nie potrzebowałam psychologa, by zrozumieć, dlaczego przyśnił mi się taki sen. Byłam po prostu przesiąknięta horrorem ostatnich wydarzeń. Tkwiłam w nim po uszy.

- Wszystko w porządku - powiedziałam do Marthy.

Kłamałam w żywy kamień.

Rozdział 31

Martha zabawiała się gonieniem ptaków po plaży, a ja podniosłam głowę i przez chwilę wydawało mi się, że kołuję wysoko wśród kwilących mew. Gdy rozmyślałam o moich ostatnich przeżyciach i o niepewnej przyszłości, zobaczyłam Joego.

Uśmiechał się, mrużąc niebieskie oczy przed słońcem.

Pomógł mi wstać. Kiedy się pocałowaliśmy, znów poczułam w środku znajome zmysłowe gorąco.

Podobało mi się, że potrafi żartować ze swojego trudnego zadania, być może ratując się w ten sposób przed depresją.

Nasze wybrzeże było dziurawe jak sito, a Joe doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

- Nie śmiej się ze mnie - mruknął i znów mnie pocałował. - To ciężka praca.

Roześmiałam się.

Pakiecik był zaklejony skoczem, a wstążkę zastępował narysowany przez Joego pasek, składający się z liter X i O. Rozerwawszy bibułkę, zobaczyłam srebrny łańcuszek z medalionem.

Odgarnąwszy włosy z mojego karku, pocałował mnie w szyję. Dotyk jego warg i szorstkich policzków sprawił, że przebiegł mnie dreszcz. Westchnęłam, odwróciłam się i z powrotem wtuliłam się w jego ramiona. Od dawna o tym marzyłam.

Chciałam go pocałować jedynie dziękczynnie, lecz mój pocałunek stawał się coraz głębszy i bardziej namiętny. W końcu odsunęłam się od niego.

- Pora uwolnić cię od tego ubrania - oświadczyłam.

Rozdział 32

Gościnna sypialnia w domu Cat była pomalowana na brzoskwiniowy kolor i bardzo przestronna. Pod oknem stało podwójne łóżko. Marynarka Joego pofrunęła na krzesło, po niej niebieska dżinsowa koszula i żółty krawat.

Podniosłam ręce, a on delikatnie ściągnął mi przez głowę skąpy biustonosz. Wzięłam jego dłonie w swoje i położyłam sobie na piersiach. Ich ciepło sprawiło, że poczułam się lekka jak piórko. Nim moje szorty znalazły się na podłodze, byłam już bardzo podniecona.

Leżąc na łóżku, patrzyłam, jak kończy się rozbierać i kładzie obok mnie. Boże, jaki on był przystojny. Objął mnie ramionami.

- Mam coś dla ciebie, Lindsay - powiedział.

Wtulona w jego szyję, roześmiałam się. To, co dla mnie miał, czułam bardzo wyraźnie.

- Nie tylko tamto - mruknął.

Otworzywszy oczy, zobaczyłam, iż wskazuje palcem na słowo napisane niezdarnie długopisem na jego piersi. Lindsay. Napisał sobie na sercu moje imię.

Rozdział 33

W przypadku Joego liczył się nie tylko seks. Był dla mnie zbyt ważny, żeby o nim myśleć jak o przystojnym mięśniaku, z którym przyjemnie się kochać i nic więcej. Za to „więcej” płaciłam jednak wysoką cenę. Kiedy nasze obowiązki pozwalały nam na spotkanie, czuliśmy, że łączy nas niemal magiczna więź. Ale nadszedł świt, Joe musiał wracać do Waszyngtonu, a ja nie wiedziałam, kiedy znów się spotkamy ani czy znów kiedykolwiek będzie nam tak dobrze.

Mówi się, że miłość przychodzi, gdy człowiek jest do niej gotów. Czy ja już byłam gotowa?

Ostatni mężczyzna, którego kochałam tak bardzo jak Joego, zginął straszną śmiercią.

A Joe? Co o nim wiedziałam?

Sparzył się na swoim małżeństwie. Czy jeszcze kiedykolwiek będzie potrafił komuś zaufać?

Leżąc przy nim, czułam się rozdarta: serce pragnęło zburzenia wszelkich murów, ale rozum nakazywał zabezpieczyć się przed bólem rychłego rozstania.

Objęłam go mocno, wracając myślą do bieżącej chwili. Całowaliśmy się i pieścili tak długo, aż wreszcie stało się nie do zniesienia. Połączyliśmy się znowu - i było wspaniale. Wyznałam mu, że jest mi cudownie i że on sam jest cudowny.

- Kocham cię, Linds - zamruczał.

Krzyczałam jego imię, powtarzałam, że go kocham, a kiedy ogarnęły mnie fale rozkoszy, zapomniałam o wszystkich moich obawach.

Kiedy potem leżeliśmy spleceni, łapiąc oddech i stopniowo wracając do rzeczywistości, nagle zadzwonił dzwonek przy drzwiach.

Rozdział 34

Przeturlałam się nad nim, włożyłam moje obcięte dżinsy, narzuciłam koszulę Joego i poszłam otworzyć drzwi. Na werandzie stała przystojna pięćdziesięcioletnia kobieta. Na twarzy miała pytający uśmiech. Była zbyt modnie ubrana, by mogła być Świadkiem Jehowy - miała na sobie strój do tenisa i sweter od Lilly Pulitzer - nie mogła też być agentem federalnym, bo była zbyt pogodna.

Przedstawiła się jako Carolee Brown.

Nie chciałam być nieuprzejma, ale czułam się głupio, stojąc w drzwiach z rozczochranymi włosami i twarzą podrapaną zarostem Joego.

- Nie przejmuj się. Nie przyszłam do ciebie z wizytą, tylko jako kucharka. Witaj w Half Moon Bay.

Zamieniłyśmy jeszcze parę słów, po czym pożegnałyśmy się i Carolee wsiadła do samochodu. Schyliłam się, by podnieść poranną gazetę, i wracając do sypialni, rzuciłam okiem na pierwszą stronę. Dzień miał być słoneczny, a śledztwo dotyczące morderstwa w Crescent Heights utknęło w martwym punkcie. Trudno było uwierzyć, że w tak pięknym miejscu zostali zamordowani ludzie.

Streściłam Joemu treść artykułów na temat śledztwa, po czym odwinęłam aluminiową folię z półmiska.

Joe patrzył na mnie swoimi błękitnymi oczami.

Uśmiechnęłam się i odstawiłam półmisek. Powoli odpięłam guziki jego pięknej niebieskiej koszuli i pozwoliłam jej opaść na podłogę.

Rozdział 35

Spostrzegł na mojej twarzy niedowierzanie.

- No dobrze. Trochę cię okłamałem. Kiedy dostałem się do college'u, Al przeniósł się do wielkiego domu na północ od Nowego Jorku. Coś ci pokażę.

Wyciągnął rękę po oparte o domek grabie, a Penelope na ten widok natychmiast zaczęła chrumkać i pokwikiwać. Joe odpowiedział jej w ten sam sposób.

- To się nazywa świński język - wyjaśnił, śmiejąc się.

Sięgnął grabiami przez płot i podrapał Penelope po grzbiecie.

Padła na kolana, po czym z jękiem rozkoszy przewróciła się na grzbiet i w tej pozycji, z nogami w powietrzu, znieruchomiała.

- Masz mnóstwo talentów - stwierdziłam. - A propos, możesz wypowiedzieć trzy życzenia.

Rozdział 36

Słońce skłaniało się już ku zachodowi, kiedy we troje - Joe, Martha i ja - zasiedliśmy do kolacji na tarasie wychodzącym na zatokę. Jedliśmy kurczaka z rożna, przyprawionego według przepisu mojej mamy sosem barbecue, i wypiliśmy dwie butelki wina Cherry Garcia i Chunky Monkey.

Siedzieliśmy przytuleni, słuchając świerszczy i muzyki z radia, wpatrzeni w płomyki świec, tańczące w podmuchach lekkiej ciepłej bryzy.

Potem spaliśmy z przerwami, budząc się od czasu do czasu, żeby się dotknąć, pośmiać, kochać. Jedliśmy czekoladowe pieguski, opowiadaliśmy sobie sny, po czym spleceni znowu zasypialiśmy.

O świcie sygnał telefonu komórkowego Joego przywrócił nas do rzeczywistości.

- Tak, proszę pana. Zdążę - powiedział i zamknął telefon.

Otworzył ramiona i przygarnął mnie do siebie. Pocałowałam go w szyję.

Obserwowałam z podziwem, jak się ubiera w ciemnym pokoju - zdołał to zrobić w ciągu stu dwudziestu sekund.

Prześwitujący pod zasłonami pojedynczy promień światła wystarczył, żebym zobaczyła, jaki jest smutny.

Rozdział 37

Spotkali się we troje wczesnym rankiem w Coffee Bean, żeby porozmawiać. Usiedli na leżakach na kamiennym tarasie. Ściana gęstej mgły przesłaniała widok na zatokę. Byli sami. Dyskusja miała burzliwy przebieg, dotyczyła planowanego zabójstwa.

Jedno z nich, o pseudonimie Prawda, w czarnej skórzanej kurtce i dżinsach, powiedziało do pozostałych:

- No dobrze, zrelacjonujcie mi to jeszcze raz.

Obserwator pedantycznie odczytał ze swojego notatnika rozkład dnia O'Malleyów, ich zwyczaje i własne spostrzeżenia.

Tropiciel nie musiał być taki dokładny. Namierzył rodzinę i był zadowolony, że Obserwator potwierdził jego przypuszczenie. Zaczął gwizdać melodię starego bluesa Crossroads. Urwał, kiedy Prawda zgromiła go spojrzeniem.

Była drobnej budowy, ale miała dominującą osobowość.

- Twoje odkrycia są bardzo istotne - powiedziała do Obserwatora - ale nie jestem do końca przekonana.

Uwaga ta wzburzyła go. Poluzował kołnierz swojego swetra i pogrzebał wśród fotografii. Wybrał kilka zbliżeń i długopisem zakreślił kółka wokół niektórych szczegółów.

- To obiecujący początek - stwierdził Tropiciel.

Prawda machnęła lekceważąco ręką.

- Nie plećcie bzdur. Chcę mieć lepsze. - Po chwili dodała: - To rozkaz.

Na tarasie pojawiła się kelnerka Maddie w obcisłych biodrówkach i skąpym bezrękawniku, eksponującym gładką krągłość brzucha.

- To się nazywa puszczanie oka brzuchem - westchnął Tropiciel. Pożądanie w jego oczach odbierało mu sporo uroku.

Maddie obdarzyła go bladym uśmiechem, dolała kawy do kubków i wyjęła bloczek. Prawda zamówiła dla siebie jajecznicę na boczku i świeże bułeczki cynamonowe.

Tropiciel i Obserwator także coś zamówili, lecz w przeciwieństwie do Prawdy ledwie tknęli to, co im przyniosła kelnerka. Rozmawiali dalej przyciszonym głosem, rozważając różne aspekty sytuacji.

Prawda patrzyła na mgłę, nie zabierając głosu w dyskusji, ale pilnie się przysłuchiwała. Jej plan nabierał coraz wyraźniejszych kształtów.

Rozdział 38

Dzień ciągnął się, jakby ktoś bardzo powoli rozkładał żółty koc plażowy. Jaka szkoda, że Joe nie mógł dzielić go ze mną.

Zapakowałam Marthę do samochodu i pojechałyśmy do miasta na zakupy. Jadąc Cabrillo Highway, zobaczyłam tablicę: Szkoła Bayside, Departament Pomocy Dzieciom stanu Kalifornia.

Z prawej strony stał wielki niebieski dom w wiktoriańskim stylu. Pod wpływem nagłego impulsu skręciłam na podjazd.

Siedziałam przez dłuższą chwilę, patrząc na dom, plac zabaw i wysokie ogrodzenie z łańcuchów. Potem zamknęłam wóz i ruszyłam żwirową ścieżką ku masywnym, dębowym drzwiom.

Otworzyła mi otyła czarna kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat.

Zobaczyłam szereg małych klas, pokój telewizyjny i dzieci w różnym wieku, od zupełnie małych po prawie dorosłe. Daleko im było do dzieci z Olivera Twista, niemniej fakt, iż nie miały domów, był przygnębiający.

Pani Abboud doprowadziła mnie do progu jasnego pokoju z wieloma oknami, w którym siedziała Carolee Brown, i odeszła. Na mój widok Carolee zerwała się i podbiegła do mnie.

Powiedziałam Carolee, że nie mogę zostać na dłużej, ale zapewniła mnie, iż zajmie mi to najwyżej minutę.

Poszłam za nią na plac zabaw, gdzie zobaczyłam ładną ciemnowłosą dziewczynkę, siedzącą przy stole ustawionym w cieniu drzewa i grającą w policjantów i terrorystów.

- To moja córka Allison - przedstawiła ją Carolee. - Ali, to jest Lindsay, ciocia Brigid i Meredith. Jest porucznikiem policji.

Twarz dziewczynki rozpromieniła się, gdy na mnie spojrzała.

- Penelope jest bombowa, prawda? Umie czytać w myślach.

Kiedy wraz z mamą odprowadzały mnie do samochodu, przez całą drogę szczebiotała na temat swojej przyjaciółki świnki.

- Bo to znaczy, że potrafisz dać sobie radę w każdej sytuacji.

Zastanawiałam się, do czego to się odnosiło, ale dziewczynka nagle ścisnęła mi palce i pobiegła do mojego samochodu. Martha warczała, machając przy tym ogonem. Kiedy ją wypuściłam, zaczęła tańczyć wokół Allison i lizać ją po twarzy.

Z trudem udało nam się z Carolee rozdzielić dziecko i sukę. Postanowiłyśmy spotkać się w najbliższym czasie. Kiedy na odjezdnym machałam do nich przez otwarte okienko, przyszła mi do głowy myśl, że mam nową przyjaciółkę.

Rozdział 39

Obserwator stukał nerwowo w kierownicę samochodu, czekając, aż Lorelei O'Malley wreszcie wyjedzie. Konieczność powtórnego włamywania się do domu nie napawała go radością.

W końcu kobieta ukazała się w progu i zamknęła za sobą drzwi. Odjechała małym czerwonym mercedesem, nie oglądając się.

Obserwator wysiadł z samochodu. Miał na sobie niebieską sportową marynarkę, takie same spodnie i okulary przeciwsłoneczne - regulaminowy strój terenowego kontrolera kompanii telefonicznej. Ruszył szybkim krokiem w stronę domu.

Tak jak poprzednio, zatrzymał się przy piwnicznym okienku i włożył rękawiczki. Następnie, używając noża myśliwskiego, przeciął kit, wyjął szkło i wśliznął się do piwnicy.

Poszedł szybko po schodach prosto do sypialni O'Malleyów. Znalazłszy się tam, otworzył szafę, odsunął na bok stertę bielizny i zajął się kamerą wideo, stojącą na półeczce przymocowanej do tylnej ściany szafy.

Wyjąwszy z kamery taśmę, schował ją do kieszeni. Na jej miejsce włożył pierwszą z brzegu spośród bezładnej sterty innych, leżących na tej samej półce, z trudem opierając się chęci poukładania ich. Następnie zabrał pakiet fotografii, schowanych w szufladzie nocnego stolika.

Był w domu zaledwie dwie minuty i dwadzieścia sekund, gdy nagle usłyszał trzask frontowych drzwi.

Zrobiło mu się sucho w ustach. W ciągu tylu dni obserwacji jeszcze nikt nie wrócił tak szybko po porannym wyjeździe z domu. Wszedł do szafy i przykucnął za ruchomą zasłoną ubrań, zamykając za sobą drzwi.

Dywan tłumił kroki, więc kiedy gałka w drzwiach szafy nagle się przekręciła, zaskoczyło go to. Nie miał czasu na myślenie. Drzwi do szafy stanęły otworem, a warstwy odzieży się rozchyliły, odsłaniając skulonego Obserwatora.

Lorelei O'Malley westchnęła głośno i obronnym gestem przycisnęła ręce do piersi. Po chwili jej twarz pociemniała.

- Znam cię - powiedziała. - Co tu robisz?

Obserwator wyjął nóż. Na ten widok Lorelei krzyknęła przeraźliwie. Wiedział, że nie ma wyboru. Skoczył na nią, długie ostrze wniknęło głęboko w brzuch, odcinając przy tym guziki niebieskiej jedwabnej sukni.

Kobieta wiła się i krzyczała, ale Obserwator trzymał ją mocno w uścisku, który postronnemu obserwatorowi mógł się wydać miłosnym.

- O Boże, dlaczego to robisz? - jęknęła Lorelei. Po chwili gałki jej oczu wywróciły się, a głos ucichł, przechodząc w westchnienie.

Trzymając kobietę jedną ręką za kark, Obserwator ciął nożem miękką tkankę brzuszną, przebijając aortę. Krew nie trysnęła, ale zaczęła się wylewać strumieniem jak woda z wiadra, aż pod Lorelei załamały się kolana i runęła na rząd butów, stojących na dnie szafy.

Obserwator ukląkł i przyłożył dwa palce do jej arterii szyjnej. Powieki kobiety jeszcze lekko drgały. Pozostało mu wystarczająco dużo czasu, by zrobić to, co należało.

Podciągnął niebieską spódnicę Lorelei, wysunął ze szlufek swoich spodni pasek i bił umierającą kobietę po pośladkach, dopóki nie przestała oddychać.

Rozdział 40

Trudno było sobie wyobrazić gorszy obrót spraw. Obserwator siedział w furgonetce na parkingu przy Kelly Street, naprzeciw piętrowego budynku, w którym doktor przyjmował pacjentów.

Spojrzał na Tropiciela, sprawiającego wrażenie oszołomionego i speszonego. Potem wrócił do obserwowania parkingu, oceniając natężenie ruchu przyjeżdżających i odjeżdżających samochodami klientów pobliskich sklepów.

Kiedy doktor Ben O'Malley ukazał się na progu, szturchnął Tropiciela łokciem. Popatrzyli na siebie.

- Przygotuj się - rzekł Obserwator.

Wysiadł z furgonetki i pobiegł za doktorem. Dogonił go, nim tamten wsiadł do swojej terenówki.

Pobiegł naprzód, oglądając się, czy doktor za nim idzie. Kiedy dotarł do samochodu, otworzył szeroko drzwi od strony pasażera i odstąpił na bok, żeby O'Malley mógł zobaczyć leżącego w poprzek przedniego siedzenia Tropiciela.

Doktor zajrzał w głąb wnętrza. Sięgnąwszy ręką, uniósł powiekę Tropiciela. Wzdrygnął się, czując na karku ostrze noża.

Rozdział 41

Związany i zakneblowany doktor przetoczył się z hałasem na tył furgonetki, kiedy wjeżdżali na strome wzniesienie. Obserwator usłyszał ten odgłos.

- Może tutaj? - spytał Tropiciela. Spojrzał we wsteczne lusterko, po czym skręcił z drogi pomiędzy kępy drzew i stanął.

Zaciągnął ręczny hamulec.

Tropiciel wyskoczył z samochodu, otworzył drzwi i dźwignął lekarza do pozycji siedzącej.

- Co takiego wam zrobiłem? - załkał O'Malley.

Potężny kopniak wyrzucił go z furgonetki. Wylądował na żwirowym poboczu drogi.

- To będzie łatwiejsze, niż myślisz - pocieszył go Tropi ciel, pochylając się do ucha doktora. - Po prostu pomyśl o rzeczach, które lubisz... i pożegnaj się z nimi.

Uderzył kamieniem w tył czaszki lekarza i rozbił ją jak skorupkę jajka. O'Malley nigdy nie zobaczył tego kamienia.

Tropiciel otworzył nóż i uniósłszy głowę doktora za szpakowate włosy, podciął mu gardło z taką obojętnością, jakby kroił melon. Teraz z kolei Obserwator, używając własnego paska zamiast pejcza, wychłostał O'Malleya po pośladkach, zostawiając na białej skórze lekarza brązowawe pręgi.

- Czujesz to? - spytał umierającego mężczyznę.

Tropiciel starł koszulą lekarza odciski własnych palców z noża, po czym rzucił go daleko razem z kamieniem w dół zbocza, między drzewa, krzaki i wysokie szeleszczące trawy. Potem wzięli doktora za ręce i nogi i zanieśli na skraj klifu. Rozhuśtawszy zwiotczałe ciało, rzucili je na komendę „trzy” w dół urwiska. Słuchali, jak spada na krzaki i toczy się w dół, coraz niżej, do jakiegoś miejsca, w którym pozostanie ukryte, dopóki kojoty nie rozwłóczą resztek anonimowego szkieletu.

Rozdział 42

Brzdąkałam na gitarze, siedząc na frontowej werandzie, gdy nagle usłyszałam potworny szczęk. Był to, jak się okazało, samochód transportowy jadący serpentynami Sea View Avenue. Skrzywiłam się z niezadowoleniem, dopóki nie zobaczyłam, co wiezie na platformie.

Mój nowy nabytek. Bonneville z 1981 roku.

Kierowca pomachał do mnie ręką.

- Dzień dobry. Dostawa dla pięknej pani.

Poznałam go. Facet ze stacji benzynowej „Człowiek na Księżycu”. Uśmiechałam się, patrząc, jak Keith operuje dźwigniami opuszczającymi ładunek. Kiedy bonneville stał już na czterech kołach, chłopak wysiadł z kabiny i kołyszącym się krokiem podszedł do mnie.

- Nie kłamię - odpowiedziałam, rozśmieszona jego za skoczeniem.

Wyciągnął ku mnie muskularną rękę.

- Pozwolisz? - zapytał i wziął ode mnie gitarę.

Pokaż, co umiesz, kolego, pomyślałam.

Położył sobie gitarę na kolanach, zagrał parę akordów, po czym zaśpiewał na cały głos kilka zwrotek melodramatycznej piosenki country z rewii Moja dziewczyna mnie porzuciła. Zrobił to w tak afektowany sposób, że nie mogłam się powstrzymać od śmiechu.

Po zakończeniu wykonał parodystyczny ukłon i zwrócił mi gitarę.

- A ty w czym się specjalizujesz? - zapytał.

Zeszłam po stopniach z werandy, a Keith podążył za mną. Powiodłam dłonią po błotniku bonneville'a, otworzyłam drzwiczki i usiadłam za kierownicą. Ogarnęło mnie uczucie przestronności i komfortu, deska rozdzielcza była taka sama, jaką zapamiętałam z dawnych lat: pełna zegarów i różnych gadżetów.

Keith oparł się o dach.

- To dobry zakup, Lindsay - powiedział. - Nie sprzedał bym ci grata. W kufrze jest moja zapasowa skrzynka z narzędziami, ale gdybyś miała jakiś problem, zadzwoń.

- Dam sobie radę.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem, zdjął czapkę, rozczochrał piaskowe włosy, po czym na powrót włożył czapkę i rzekł:

- Cóż, życzę ci powodzenia.

Pomachałam mu, kiedy odjeżdżał. Potem przekręciłam kluczyk zapłonu w moim nowym nabytku.

Nie było żadnej reakcji. Silnik nie zaskoczył, nawet nie zachrobotał. Był martwy jak żaba przejechana przez ciężarówkę.

Rozdział 43

Sporządziwszy listę części, które musiałam kupić, spędziłam resztę dnia na pucowaniu karoserii bonneville'a miksturą znalezioną w skrzynce Keitha z narzędziami. Byłam zadowolona, bo udało mi się doprowadzić zmatowiałą powierzchnię do metalicznego brązu.

Byłam w trakcie podziwiania własnego dzieła, kiedy z okna przejeżdżającego samochodu wyrzucono wieczorną gazetę. Złapawszy ją w locie, otrzymałam od gazeciarza pochwałę:

- Bombowy chwyt!

Rozwinęłam cienką lokalną „Gazette” i na pierwszej stronie zobaczyłam krzyczący tytuł:

ŻONA MIEJSCOWEGO DOKTORA ZASZTYLETOWANA WE WŁASNYM DOMU!

DOKTOR ZAGINĄŁ.

Stałam jak wmurowana na trawniku, czytając artykuł.

Lorelei O'Malley, żonę doktora Bena O'Malleya, znaleziono dziś po południu zasztyletowaną w ich domu przy Ocean Colony Road. Okoliczności wskazują, że była ofiarą nieudanego włamania. Piętnastoletnia Caitlin po powrocie ze szkoły znalazła zwłoki macochy w szafie w sypialni. Mąż ofiary, doktor O'Malley, szanowany lekarz rodzinny i długoletni członek miejscowej społeczności, zaginął.

Komendant policji, Peter Stark, zalecił licznie zebranym pod komisariatem ludziom, by zachowali spokój, ale byli czujni.

„Ostatnie zabójstwa wykazują pewne cechy podobieństwa - oświadczył komendant miejscowej policji, Peter Stark. - Nie wolno mi ich ujawnić, gdyż zaszkodziłoby to śledztwu. Mogę jedynie przyrzec, iż policja nie spocznie, dopóki sprawca tych morderstw nie zostanie ujęty”.

Indagowany przez reporterów Stark powiedział: „Ostatni raz widziano doktora O'Malleya około południa. Wyszedł na lunch, lecz nie wrócił do gabinetu ani nie zadzwonił. Na tym etapie śledztwa nie można postawić mu żadnych zarzutów”.

Złożyłam gazetę i zapatrzyłam się bezmyślnie na malownicze, kryte gontem domy przy Sea View Avenue. Coś się we mnie buntowało. Byłam policjantką, która nie miała nic do roboty. Nie chciałam czytać o zabójstwach. Chciałam informacji z pierwszej ręki.

Odłożywszy miksturę, której używałam do polerowania samochodu, wróciłam do domu i poleciłam kompanii telefonicznej zaaranżowanie połączenia konferencyjnego.

Poczułam się nagle samotna bez moich dziewczyn.

Rozdział 44

Operator połączył mnie najpierw z Claire. Kiedy usłyszałam jej aksamitny głos, zrobiło mi się ciepłej na sercu.

Cindy opowiedziała mi o swojej drugiej randce z hokeistą, który ją ciągnął do łóżka, a ja zrewanżowałam się Keithem, blondynem ze stacji benzynowej.

Przekomarzanie i wesoły nastrój rozmowy sprawiły, iż miałam wrażenie, że siedzimy wszystkie razem przy nastrojowo oświetlonym stoliku u Susie.

Następnie, jak to zwykle robiłyśmy, przeszłyśmy na tematy zawodowe.

Przed oczami stanął mi John Doe numer 24. On też został zarżnięty i wychłostany.

W tym momencie usłyszałam sygnał zgłoszenia. Spojrzawszy na nazwisko na wyświetlaczu, odniosłam wrażenie, że przeszłość zaatakowała teraźniejszość.

Nadal byłam połączona z Claire i Cindy, ale potrzebowałam nieco czasu, by wrócić do poprzedniego tonu po rozmowie z moją panią adwokat w sprawie o strzelaninę na Larkin Street.

Yuki powiedziała, że zadzwoni następnego dnia rano. Kiedy wróciłam do rozmowy z dziewczynami, po mojej głowie krążyły denerwujące myśli.

Na parę dni udało mi się uciec od wszystkiego - od wszystkiego, prócz nieuchronnie zbliżającego się procesu, który miał zadecydować o moim życiu.

Rozdział 45

Cienki sierp księżyca rzucał skąpy blask. Obserwator szedł ścieżką przez wydmowe trawy. Był w czarnym dresie, na głowie miał wełnianą kominiarkę, w ręku trzymał swój miniaturowy aparacik fotograficzny.

Najpierw przez pewien czas obserwował parę pieszczącą się na końcu plaży, a potem skierował obiektyw w stronę stojących w odległości stu metrów domów przy zewnętrznej pętli Sea View Avenue.

Jego celem był niebieski dom z mnóstwem okien i podwójnymi zasłonami od strony tarasu. Zobaczył przechadzającą się po salonie porucznik Boxer.

Miała na sobie cienki biały T - shirt, włosy spięła z tyłu, żeby nie opadały na szyję. Rozmawiała przez telefon, bawiąc się łańcuszkiem na szyi. Widział pod koszulką zarys jej pełnych, sprężystych piersi.

Ładne ma pani cycki, pani porucznik.

Wiedział dokładnie, kim jest Lindsay, czym się zajmuje i czemu przeniosła się do Half Moon Bay. Chciał jednak wiedzieć więcej.

Ciekawiło go, z kim rozmawia przez telefon. Może z tym ciemnowłosym facetem, który był u niej poprzedniej nocy i odjechał czarną służbową limuzyną. Zastanawiał się, kim jest ten mężczyzna i czy wróci.

Zastanawiał się też, gdzie Lindsay trzyma broń.

Zrobił jej kilka zdjąć: jak się uśmiecha, marszczy brwi, rozpuszcza włosy, przytrzymuje słuchawkę między podbródkiem a barkiem, jak jej się unoszą piersi, kiedy spina włosy.

Przez pokój przeszedł pies, położył się przy oszklonych drzwiach i zaczął wyglądać na taras. Obserwator miał wrażenie, że patrzy prosto na niego.

Odszedł kawałek wzdłuż plaży w stronę pieszczącej się pary, po czym przeciął pas traw, wracając do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Wyjąwszy ze schowka notes, otworzył go na stronie, na której starannie wykaligrafowanymi literami zapisał nazwisko Lindsay.

Porucznik Lindsay Boxer.

Światło latarni było dostatecznie jasne, by można było coś dopisać.

Napisał: Ranna. Samotna. Uzbrojona i niebezpieczna.

CZĘŚĆ 3
Z POWROTEM W SIODLE

Rozdział 46

Ledwie pierwszy brzask zaróżowił niebo, wyrwał mnie ze snu głośny sygnał telefonu. Sięgnąwszy po ciemku do aparatu, po czwartym sygnale wymacałam słuchawkę.

- Mówi Yuki. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam. Jestem w samochodzie i mam tylko chwilę, ale wszystko ci szybko opowiem.

Yuki miała żywy temperament i była inteligentna. Wiedziałam, że lubi rozmawiać, prowadząc samochód z szybkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę.

Westchnęłam ciężko, a Yuki kontynuowała:

- Problem w tym, że ta żałosna mała menda budzi ogromne współczucie. Sparaliżowany, przykuty do wózka, z szyją w gipsowym kołnierzu i trzęsącą się dolną wargą. Wygląda jak cherubinek, przetrącony...

Mój terminarz był dziewiczo czysty, natomiast Yuki przez trzy następne tygodnie miała prawie każdą godzinę zajętą spotkaniami, zeznaniami pod przysięgą i rozprawami. Mimo to znalazła wolny termin na kilka dni przed rozprawą.

W porządku.

Wzięłam prysznic, włożyłam lniane biodrówki i różowy T - shirt, a potem wyszłam z kubkiem kawy na podwórze. Nakładając Penelope jedzenie do koryta, zapytałam ją:

- Ile żarcia może zeżreć wielka świnia, jeśli żre świńskie żarcie?

Kto by pomyślał. Miejska dziewczyna rozmawia ze świnią!

Siedząc na tarasie w wietrze od morza, rozważałam radę Yuki: „Odpoczywaj i nie rzucaj się w oczy”. Miałoby to sens, gdybym nie odczuwała przemożnej chęci działania. Chciałam wpływać na bieg rzeczy, walić po łbach, naprawiać zło. Taki miałam charakter i nic na to nie mogłam poradzić.

Gwizdnąwszy na Marthę, zeszłam do explorera. Postanowiłam pojechać do Crescent Heights - do domu, w którym popełniono podwójne morderstwo.

Rozdział 47

- Niedobry piesku - odezwałam się do Marthy - czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy pakować się w kłopoty? - Martha spojrzała na mnie swoimi rozbrajającymi brązowymi oczami, pomachała ogonem i wróciła do obserwowania usianego wielkimi kamieniami pobocza.

Jadąc na południe szosą numer jeden, poczułam się znów w swoim żywiole. Po pięciu kilometrach, w Crescent Heights, skręciłam w stronę skupiska domów, stojących na zboczu wzgórza położonego na cyplu Half Moon Bay.

Wspinałam się żwirowaną jednopasmową drogą pod górę, dopóki nie zobaczyłam miejsca zbrodni. Wjechałam na podjazd i zgasiłam silnik.

Dom był uroczy. Miał trzy dwuspadowe facjatki, ogród otoczony płotem z nieregularnych bierwion opałowych przymocowanych do poziomych poprzeczek był pełen kwiatów, a na ręcznie zrobionej skrzynce pocztowej widniało nazwisko „Daltry”. Wszystko to było otoczone kilometrami żółtej plastikowej taśmy.

Miejsce zbrodni. Wstęp wzbroniony. Zarządzenie policyjne.

Próbowałam zrozumieć, jak mogło dojść do tego, że w tym przytulnym małym domku zamordowano brutalnie dwoje ludzi. Zbrodnie w takich miejscach nigdy się nie zdarzają.

Co zwabiło mordercę do tego domu? Czy zabójstwo było wykonane na zlecenie, czy czysto przypadkowe?

- Zostajesz! - powiedziałam do Marthy, wysiadając z samochodu.

Morderstwo miało miejsce przed pięcioma tygodniami i przez ten czas policja przestała dbać o przestrzeganie swojego zarządzenia. Każdy, kto chciał pomyszkować wokół domu, mógł to zrobić, byle nie włamywał się do środka. Zauważyłam mnóstwo śladów różnych ludzi: odciski stóp na grządkach, niedopałki papierosów na ścieżkach, puszki po napojach na trawniku.

Weszłam przez otwartą bramę, dałam nura pod taśmą i nie spiesząc się, okrążyłam cały dom, przypatrując się uważnie szczegółom.

Pod krzakami leżała porzucona piłka do koszykówki, a na tylnych schodach dziecięca tenisówka, jeszcze mokra od nocnej rosy. Zauważyłam, iż jedno z piwnicznych okien zostało wyjęte z ramy i stało oparte o ścianę domu. Sprawca prawdopodobnie właśnie tamtędy wszedł do środka.

Dziwna rzecz: im dłużej przebywałam w tym miejscu, tym mocniej biło mi serce. Czułam się nieswojo, bo zamiast kierować śledztwem, musiałam zakraść się chyłkiem, jakby nie wolno mi było tu przebywać, bo sprawę prowadził ktoś inny. Ale przyciągnęło mnie tutaj to, czego poprzedniego wieczoru dowiedziałam się od Claire.

Państwo Daltry nie byli pierwszymi ofiarami morderstwa, których przed śmiercią wychłostano. Kogo jeszcze potraktowano w ten sam sposób? Czy te zbrodnie miały jakieś odniesienie do mojego nierozwiązanego morderstwa Johna Doe numer 24?

„Odpoczywaj i nie rzucaj się w oczy”, poleciła mi Yuki. Uśmiechnęłam się, przypomniawszy sobie tę radę. Wsiadłam do explorera, poklepałam moją futrzastą towarzyszkę po grzbiecie i zjechałam żwirówką do szosy.

W ciągu dziesięciu minut powinnyśmy dotrzeć do centrum Half Moon Bay. Chciałam obejrzeć dom O'Malleyów.

Rozdział 48

Po obu stronach Ocean Colony Road stał sznur samochodów policyjnych. Emblematy na drzwiczkach świadczyły, iż miejscowa komenda dostała w końcu tak potrzebne wsparcie ze strony policji stanowej.

Przejeżdżając obok domu, zobaczyłam umundurowanego funkcjonariusza pilnującego frontowych drzwi. Drugi sprawdzał tożsamość wchodzących.

Detektywi i technicy kryminalistyki wchodzili i wychodzili w nieregularnych odstępach czasu. Na trawniku sąsiedniego domu stał namiot mediów, skąd miejscowy sprawozdawca nadawał na żywo reportaż z Half Moon Bay.

Zaparkowawszy samochód przed następną przecznicą, cofnęłam się pieszo ku domowi, wtapiając w garstkę gapiów, którzy z chodnika po przeciwnej stronie przyglądali się akcji policji. Mój punkt obserwacyjny był niezły; stojąc wśród przypadkowych ludzi, mogłam weryfikować swoje obserwacje, mając nadzieję na jakąś informację z wewnątrz.

Pierwszym spostrzeżeniem było to, iż domy ofiar mają się tak do siebie jak dzień do nocy. Crescent Heights było osiedlem ludzi niezamożnych, ze skromnymi domami na zboczu wzgórza, odgrodzonymi od zatoki hałaśliwą szosą numer jeden. Ocean Colony miało prywatne pole golfowe. Dom O'Malleyów i okoliczne rezydencje otaczały najpiękniejsze rzeczy, jakie można nabyć za pieniądze. Co mogło łączyć ludzi, którzy w nich mieszkali?

Przyjrzałam się dokładnie utrzymanym w kolonialnym stylu domowi O'Malleyów. Miał łupkowy dach i drewniane skrzynki pod ścianami, pełne ozdobnych roślin. Zadałam sobie to samo pytanie, co w poprzednim przypadku: co zwabiło mordercę do tego domu? Czy było to zabójstwo na zlecenie, czy wypadek przy pracy?

Podniosłam wzrok na niebieskie żaluzje w oknach na piętrze, gdzie w sypialni została zamordowana Lorelei O'Malley.

Czy ona również została wychłostana?

Wpatrywałam się w dom tak intensywnie, że zwróciłam na siebie uwagę. Podszedł do mnie rumianolicy młody nadgorliwiec w policyjnym mundurze.

- Chciałbym zadać pani parę pytań.

Cholera. Gdybym mu pokazała odznakę, facet sprawdziłby mnie w bazie danych. Rozgłosiłby wiadomość: „Porucznik Lindsay Boxer odwiedziła miejsce zbrodni”. Najdalej za dwadzieścia minut do domu Cat dzwoniliby reporterzy, a jej trawnik zamieniłby się w biwak.

Popatrzyłam na niego z niewinną miną.

- Przejeżdżałam tędy przypadkowo. Już odjeżdżam.

Pomachałam mu ręką, odwróciłam się i ruszyłam szybko w stronę explorera, ale kiedy przejeżdżałam koło domu, zauważyłam, że zapisał numer rejestracyjny. Psiakrew!

Rozdział 49

Urocza mała knajpka nosiła nazwę ptaka, kormorana, którego kunsztowna rzeźba zwisała z sufitu nad drewnianym barem.

Do wyboru było sześć rodzajów beczkowego piwa, w sali grała głośna muzyka i kłębił się piątkowy tłum wieczornych bywalców. Rozejrzawszy się, spostrzegłam Carolee Brown, siedzącą przy stoliku w pobliżu baru. Była w spodniach i jaskraworóżowym pulowerze, na szyi miała złoty łańcuszek z krzyżykiem.

Żywicielka świnki, która ma wychodne.

Zobaczyła mnie ułamek sekundy później niż ja ją. Uśmiechnęła się promiennie, gestem zachęcając mnie, bym się przysiadła. Kiedy przecisnęłam się do niej przez tłum, wstała, żeby mnie uściskać.

Zamówiłyśmy piwo Nikczemny Piotruś i linguini z małżami, po czym - jak to się zwykle zdarza przy spotkaniach kobiet - już po niecałej minucie zaczęłyśmy rozmawiać o sprawach osobistych. Carolee wiedziała od Cat o strzelaninie, w wyniku której dostałam się pod walec kalifornijskiego wymiaru sprawiedliwości.

- Źle oceniłam sytuację, bo oboje byli dziećmi - wyjaśniłam Carolee. - Kiedy postrzelili mojego partnera i mnie, musiałam ich unieszkodliwić.

Kiedy napomknęła o dzieciach z uszkodzoną psychiką, przeżyłam deja vu... Zobaczyłam samą siebie jako małą dziewczynkę, rzuconą przez całą sypialnię i wpadającą do komody. „Nie odpyskowuj mi, panienko”. Na progu stał chwiejący się ojciec, król dżungli. Ja też byłam takim dzieckiem.

Z trudem wróciłam myślami do Kormorana.

Carolee popatrzyła na mnie znacząco.

- Kiedy przyniosłam ci ciasteczka, był u ciebie, prawdą?

Uśmiechnęłam się na wspomnienie koszuli Joego, w której otworzyłam jej drzwi. Chciałam o nim opowiedzieć, ale nagle za plecami Carolee zauważyłam jakiś ruch.

Już wcześniej zwróciłam uwagę na trzech facetów przy barze, pijących piwo. W którymś momencie dwaj z nich wyszli. Ten, który został, był bardzo przystojny: miał ciemne falujące włosy, regularną twarz, nosił okulary bez oprawek i był ubrany w wyprasowane spodnie i koszulkę polo od Ralpha Laurena.

Barman wytarł ścierką kontuar i zapytał go:

- Co panu nalać?

- Teraz proszę o ciemne... i nie miałbym nic przeciwko tamtej wysokiej blondynce na zakąskę.

Choć słowom tym towarzyszył urzekający uśmiech, czułam, że w mężczyźnie jest coś złego. Zachowywał się, jakby był napakowanym bankierem JP Morganem, ale w odróżnieniu od tamtego sprawiał wrażenie faceta żyjącego ze sprzedaży własnych wdzięków.

Kiedy okręcił się na stołku i wbił we mnie wzrok, mięśnie szczęki same mi się zacisnęły.

Rozdział 50

Z zawodowego nawyku odruchowo oceniłam jego parametry: biały mężczyzna, wzrost około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów, waga mniej więcej osiemdziesiąt pięć kilogramów, wiek czterdzieści do czterdziestu dwóch lat, bez znaków szczególnych, z wyjątkiem gojącej się rany między kciukiem i wskazującym palcem prawej ręki, wyglądającej na ranę od noża.

Zszedł ze stołka przy barze i ruszył ku nam.

Przez twarz faceta przeleciał cień, jakby na moment przygasło światło, jednak już po sekundzie wróciła mu pewność siebie, okraszona czarującym uśmiechem.

- Nie wierzę, że może wam być ze sobą aż tak dobrze, nawet jeśli jesteście dziewczętami, które nie lubią facetów. Ale to mi nie przeszkadza, przecież to tylko kolacja.

Dennis Agnew był absurdalnym konglomeratem galanterii i prostactwa, lecz niezależnie od tego, jakie miał zamiary, wolałam, żeby sobie poszedł.

- Słuchaj, Dennis - powiedziałam, pokazując mu wyjętą z torebki odznakę policyjną. - Jestem oficerem policji, a nasza rozmowa ma charakter osobisty, rozumiesz?

Pulsowanie żyłki na skroni Dennisa zdradzało, ile wysiłku kosztowało go zachowanie na twarzy wyrazu pewności siebie.

- Nie powinna pani być taka opryskliwa, pani oficer. Zwłaszcza w stosunku do ludzi, których pani nie zna.

Powędrował z powrotem do baru, położył na kontuarze trochę bilonu i przed wyjściem spojrzał jeszcze raz w naszą stronę.

Wybuchnęłyśmy śmiechem i trąciłyśmy się kieliszkami. Zrobiło nam się wesoło. Carolee była tak sympatyczna, że czułam się w jej towarzystwie, jakbyśmy się znały od lat. Doprowadziła do tego, że przestałam myśleć o Dennisie Agnew, mordercach i trupach, a nawet o czekającej mnie rozprawie.

Przywołałam ręką kelnera i zamówiłam następną kolejkę Nikczemnego Piotrusia.

Rozdział 51

Tropiciel ukrył swój nowy nóż pod przednim siedzeniem samochodu, wysiadł i wszedł do sklepu spożywczego. Poczuł się odświeżony klimatyzacją i pokrzepiającym widokiem pojemników pełnych wody mineralnej, owocowych napoi i piwa.

Szczególną przyjemność sprawił mu widok niewysokiej ciemnowłosej kobiety w kosztownym dresie firmy Fila, stojącej w kolejce do kasy.

Wiedział, że nazywa się Annemarie Sarducci i właśnie skończyła popołudniowy jogging. Kupi butelkę importowanej wody źródlanej, a potem pójdzie pieszo do domu nad zatoką i spożyje wraz z rodziną kolację.

O Annemarie wiedział już bardzo dużo: że waży czterdzieści pięć kilogramów i nosi biustonosz numer 3, że jest dumna ze swoich kształtów, że pieprzy się ze swoim osobistym trenerem, że jej syn sprzedaje narkotyki szkolnym kolegom i że jest chorobliwie zazdrosna o własną siostrę, Juliette, która ma stałą rolę w serialu telewizyjnym, kręconym w Los Angeles.

Wiedział również, że była autorką blogu pod pseudonimem Grzeszna Róża. Od dawna był prawdopodobnie jej najwierniejszym czytelnikiem. Wpisał się również pod własnym pseudonimem do jej „księgi gości”:

Podoba mi się twój sposób myślenia. TROPICIEL.

Napełnił papierowy kubek mocną czarną kawą ze stojącego w rogu sklepu termosu, po czym stanął w kolejce za panią Sarducci. Wpadł na nią niby przypadkiem, ocierając się przy tym o jej pierś.

Patrzył za nią, jak wychodzi ze sklepu, kołysząc kusząco biodrami. Zawsze poruszała się w ten sposób. Za parę godzin przeczyta jej dziennik na internetowej stronie, wszystkie perwersyjne sprośności, z którymi nie chciała się zdradzać przed ludźmi w swoim codziennym życiu.

Zobaczymy się jeszcze, Grzeszna Różo.

Rozdział 52

Kiedy zadzwoniła do mnie Carolee z prośbą, żebym zaopiekowała się przez parę godzin Allison, miałam ochotę jej odpowiedzieć: „Nie nadaję się na niańkę” - ale nim odmowa przeszła mi przez gardło, przekonała mnie.

- Ali tęskni do świnki - powiedziała. - Uszczęśliwisz ją, jeśli pozwolisz jej odwiedzić Penelope, a ja w tym czasie zaplombuję sobie ząb trzonowy. Będę ci bardzo wdzięczna, Lindsay.

Pół godziny później Ali wyskoczyła z furgonetki swojej matki i przybiegła do frontowych drzwi. Ciemne lśniące włosy miała upięte po obu stronach głowy w dwie kitki, a wszystko, w co była ubrana, łącznie z tenisówkami, miało różowy kolor.

Gdy tylko otworzyłam drzwi od podwórza, Penelope przy - truchtała do płotu i zaczął się koncert przeraźliwych kwików i chrząkań. Allison odpowiadała jej w ten sam sposób. Kiedy byłam już pewna, że sąsiedzi lada moment wezwą kogoś z organizacji ochrony zwierząt, Allison uśmiechnęła się do mnie.

Uwierzywszy jej zapewnieniom, iż można przyprowadzić świnkę na tylny taras, zrobiłam, co mi kazała. Penelope chrupała podawane jej po kolei jabłka, a Allison malowała jej kopytka różowym lakierem do paznokci, rozmawiając równocześnie z nami obiema.

Roześmiałam się. Nie przypuszczałam, że mogą istnieć takie urocze dzieci. Byłam zaskoczona, że tak prędko ją polubiłam. Przyjechałam do Half Moon Bay, żeby podsumować swoje dotychczasowe życie, ale nagle wyobraziłam sobie dom, a w nim siebie, Joego i małą dziewczynkę.

Musiałam dość długo obracać w głowie tę szokującą myśl, gdyż na podwórzu pojawiła się Carolee z wykrzywioną nowokainą twarzą. Nie do wiary, że upłynęły dwie godziny. Żałowałam, że Ali musi już iść.

- Wróć prędko - powiedziałam, ściskając ją na pożegnanie. - Przychodź, kiedy tylko będziesz miała ochotę.

Rozdział 53

Stałam na ulicy, machając za nimi, dopóki furgonetka Carolee nie zniknęła za krzywizną Sea View Avenue. Wkrótce jednak ożyła myśl, która przez cały czas drzemała w odległych zakamarkach mojego mózgu.

Przyniosłam laptopa do salonu, usadowiłam się w miękkim fotelu i połączyłam z rejestrem skazanych, NCIC. Po minucie już wiedziałam, że doktor Ben O'Malley, lat czterdzieści osiem, był dwukrotnie notowany za przekroczenie szybkości, a przed pięciu laty został aresztowany za prowadzenie w stanie nietrzeźwym. Dwukrotnie był żonaty i tyleż razy owdowiały.

Z pierwszą żoną, o imieniu Sandra, miał córkę Caitlin. W 1994 roku Sandra powiesiła się w ich garażu. Jego drugą żonę, Lorelei, o panieńskim nazwisku Breen, aresztowano w 1998 roku za kradzież w sklepie. Po zapłaceniu grzywny zwolniono ją. Wczoraj została zamordowana. Miała trzydzieści dziewięć lat.

Potem wprowadziłam do komputera nazwisko Alice i Jake'a Daltrych. Po chwili na ekranie ukazała się odpowiedź. Byli małżeństwem od ośmiu lat, zostali zamordowani we własnym domu w Crescent Heights, osierocili dwóch sześcioletnich chłopców, bliźniaków. Przypomniałam sobie to urocze miejsce: drewniany dom, widok na zatokę, porzucona piłka do koszykówki i pojedyncza dziecięca tenisówka. Po chwili z powrotem zajęłam się komputerem.

Jake przed małżeństwem z Alice był niezłym zbereźnikiem. Kliknęłam wykaz jego wykroczeń: nakłanianie mężczyzn do nierządu i podrobienie podpisu na czekach ubezpieczenia społecznego ojca, za co dostał sześć miesięcy - ale przez ostatnie osiem lat był w porządku i pracował w miejskiej pizzerii.

Jego żona, Alice, miała czyste konto. Nie była notowana nawet za taki drobiazg jak przekroczenie czerwonego światła lub potrącenie czyjegoś wozu przy wyjeżdżaniu tyłem z parkingu supermarketu. Mimo to została zamordowana.

Coś tu się nie zgadzało.

Zadzwoniłam do Claire, która odezwała się po pierwszym sygnale. Przystąpiłam od razu do rzeczy.

Porozmawiałyśmy jeszcze przez chwilę, najpierw o jej mężu Edmundzie i pierścionku z szafirem, który dał jej w rocznicę ślubu, a potem o małej dziewczynce imieniem Ali, która potrafiła rozmawiać ze świnią.

Po odłożeniu słuchawki miałam wrażenie, że oddycham świeższym powietrzem. Już miałam wyłączyć komputer, gdy zainteresował mnie pewien szczegół. Obrońcą Lorelei O'Malley, kiedy stanęła przed sądem za kradzież pary kolczyków wartości dwudziestu dolarów, był miejscowy adwokat, Bob Hinton.

Znałam Boba Hintona.

W kieszeni moich szortów nadal tkwiła jego wizytówka... od owego poranka, kiedy mnie przejechał swoim dziesięciobiegowym rowerem.

Ten facet był mi winien przysługę.

Rozdział 54

Biuro Boba Hintona było maleńką klitką na Main Street, wciśniętą pomiędzy Starbucksa i bank. Z nadzieją, iż mimo soboty zastanę go w pracy, otworzyłam szklane drzwi. Miałam szczęście: za dużym drewnianym biurkiem zobaczyłam jego łysiejącą głowę, pochyloną nad egzemplarzem „San Francisco Examiner”.

Kiedy mnie ujrzał, zrobił gwałtowny ruch ręką, przewracając przy tym kubek z kawą, która rozlała się na gazecie. Zdążyłam zobaczyć zdjęcie na pierwszej stronie, zanim zmieniła się w brązową płachtę. Przedstawiało jasnowłosego chłopca w wózku inwalidzkim.

Sam Cabot. Koszmar, prześladujący mnie w snach.

Spytał, jak mi się żyje w Half Moon Bay, na co odpowiedziałam, że staram się wypełniać sobie czas różnymi zajęciami.

- Właśnie czytałem o tobie, pani porucznik - rzekł, wycierając plikiem serwetek pierwszą stronę gazety.

Rozparł się wygodniej na krześle i wskazał na zdjęcie z ceremonii wręczania nagród w ratuszu. Ściskał na nim dłoń komuś, kto wręczał mu medal.

- Widzisz tego faceta? - zapytał, wskazując eleganckiego mężczyznę, siedzącego na podium w rzędzie innych. - To Ray Whittaker. Mieszkał razem z żoną Molly w Los Angeles, ale lato spędzali tutaj. Parę lat temu zostali zamordowani we własnej sypialni. Czy wiesz, Lindsay, że ofiary tych wszystkich morderstw zostały wychłostane, a potem podcięto im gardła?

- Słyszałam o tym. - Na moment przestałam go słuchać, oswajając się z wiadomością o jeszcze jednej zbrodni sprzed paru lat. Dlaczego wszystkie ofiary zostały wychłostane? Od jak dawna działał morderca?

Kiedy ponownie włączyłam uwagę, był już w późniejszej fazie relacji o Whittakerach.

Rozdział 55

Bob wstał, podszedł do ekspresu stojącego na regale z aktami i nalał nam po kubku kawy.

- Mam mnóstwo czasu - oznajmił. - Nie podobają mi się ceny w Starbucksie. - Uśmiechnął się do mnie. - Ani cała ta banda japiszonów, którzy tam szpanują.

Popijając letnią kawę z mlekiem w proszku, opowiedziałam Bobowi o moim pierwszym przypadku morderstwa.

- Znaleźliśmy go w zapuszczonym hoteliku w dzielnicy Mission. Widziałam przedtem zwłoki, ale na taki widok nie byłam przygotowana. Był młody, gdzieś między siedemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia. Kiedy weszłam do pokoju, leżał na plecach z rozkrzyżowanymi rękami i nogami, w kałuży zakrzepłej krwi, pokryty rojem much.

Wspomnienie było tak natarczywe, że poczułam skurcz w gardle, jak wówczas w pokoju hotelowym, kiedy prosiłam Boga, żeby mnie stamtąd zabrał. Musiałam wypić łyk obrzydliwej kawy Boba, by odzyskać zdolność mówienia.

- Miał na sobie tylko dwie sztuki odzieży: zwykłą skarpetkę bez pięty firmy Hanes, jakich setki tysięcy sprzedano owego roku w całym kraju, i T - shirt z nadrukiem „Distillery”. Znasz to miejsce?

Bob skinął głową.

Bob znów pokiwał głową. Słuchał z napięciem, więc kontynuowałam swoją relację. Powiedziałam mu, że potem przez wiele tygodni usiłowaliśmy zdobyć jakąkolwiek informację w mieście i w Half Moon Bay.

Przerwał mu sygnał telefonu.

- Robert Hinton - rzucił do słuchawki.

W następnej sekundzie zbladł jak ściana. Przez chwilę trwała cisza, przerywana jego potakiwaniem:

- Aha... aha... - W końcu rzekł: - Dzięki za informację. - Odłożył słuchawkę i popatrzył na mnie. - Dzwonił mój przyjaciel, który pracuje w „Gazette” - wyjaśnił. - Ben O'Malley nie żyje. Ciało znalazły dzieci podczas zabawy w lesie.

Rozdział 56

Rodzice Jake'a Daltry mieszkali na osiedlu mieszkaniowym w Pało Alto, trzydzieści minut jazdy na południowy wschód od Half Moon Bay. Zaparkowałam explorera na ulicy przed ich kremowego koloru domem, jednym z tuzina identycznych przy Brighton Street.

Drzwi otworzył tęgi nieogolony mężczyzna o szarych przerzedzonych włosach, ubrany we flanelową koszulę i niebieskie spodnie na tasiemce.

Wyjęłam odznakę i ponownie zadzwoniłam do drzwi. Tym razem otworzyła mi drobna kobieta w perkalowej sukni w króliczki, o włosach ufarbowanych henną.

- Czym mogę służyć?

- Jestem matką Jake'a. Mam na imię Agnes - powiedziała, otwierając szerzej drzwi. - Przepraszam za mojego męża.

Oboje jesteśmy w stresie. Prasa jest taka nachalna.

Poprowadziła mnie w głąb domu, pachnącego Cytrynową Gwarancją, do kuchni, w której nic się prawdopodobnie nie zmieniło od czasów, kiedy Hinckley strzelał do Reagana. Siadłyśmy przy czerwonym stole z laminatu, ustawionym pod oknem, z którego był widok na podwórze. Dwaj mali chłopcy bawili się samochodzikami w piaskownicy.

- Moje biedne wnuki... - westchnęła pani Daltry. - Dlaczego to je spotkało?

Skulone ramiona i głębokie zmarszczki na twarzy świadczyły o jej bolesnych przeżyciach. Widać było, że bardzo potrzebowała rozmowy z kimś, kto jeszcze nie znał całej historii.

Przerwała, potrząsając ze smutkiem głową. Położyła rękę na sercu. Nie była w stanie dalej mówić, a jeszcze nie opowiedziała mi niczego o morderstwie.

Spuściła głowę, kiedy jej mąż wszedł do kuchni. Spojrzał na mnie, wziął z lodówki piwo, trzasnął drzwiczkami i wyszedł.

- Richard nadal jest na mnie zły - wyznała kobieta.

- Dlaczego, Agnes?

Położyłam dłoń na jej odsłoniętym ramieniu. Gdy to zrobiłam, w jej oczach błysnęły łzy.

Patrzyłam z napięciem na Agnes, zachęcając ją wzrokiem, by mówiła dalej.

Rozdział 57

Miesiąc wcześniej nie zachowałabym się tak wobec Agnes Daltry. Byłabym zbyt skupiona na zadaniu, które należało wykonać. Teraz jednak wstałam i przytuliłam ją.

Oparła mi głowę na ramieniu i zaczęła spazmatycznie płakać. Wiedziałam, co wywołało te łzy. Okazałam jej współczucie, którego nie doczekała się od męża. Ramiona Agnes drżały, a ja podzielałam jej ból, jakby była bliską mi osobą, jakbym kochała jej rodzinę tak samo silnie jak ona.

Jej płacz wzruszył mnie do tego stopnia, iż wspomniawszy osoby, które kochałam - mamę, Chrisa, Jill - również poczułam się osamotniona.

Usłyszałam daleki dźwięk dzwonka do drzwi. Trzymałam jeszcze Agnes w ramionach, gdy do kuchni wszedł jej mąż.

Mężczyzna czekający w dziennym pokoju mógłby być malarskim studium brązowego koloru. Nosił brązową sportową marynarkę, brązowe spodnie i krawat w brązowe pasy. Miał kasztanowate włosy, gęste brązowe wąsy i twarde brązowe oczy.

Jedynym elementem niepasującym do tych wszystkich brązów była jego czerwona z wściekłości twarz.

- Porucznik Boxer? Nazywam się Peter Stark. Jestem komendantem policji w Half Moon Bay. Proszę ze mną.

Rozdział 58

Zaparkowałam explorera na miejscu „dla gości” przed pokrytym szarą dachówką barakiem komisariatu policji. Peter Stark wysiadł ze swojego samochodu i ruszył po chrzęszczącym żwirze w stronę budynku, nie obejrzawszy się ani razu na mnie. Potraktowałam to jako wyraz zaufania do koleżanki po fachu.

Pierwszą rzeczą, jaka mi się rzuciła w oczy po wejściu do jego biura, było starannie oprawione w ramki motto na ścianie za biurkiem: Wypełniaj swoje obowiązki i rób to dobrze. Obrzuciłam wzrokiem panujący w pokoju bałagan: wszystkie powierzchnie zalegały sterty papierów, stare kserokopie i faksy. Na ścianach wisiały poprzekrzywiane i zakurzone fotografie Starka stojącego nad trupami zabitych zwierząt z miną triumfatora.

Zdjął marynarkę, demonstrując potężną pierś i ramiona goryla, po czym powiesił ją na haku obok drzwi.

Zorientowałam się, do czego zmierza. Facet przewyższał mnie stopniem i najwyraźniej chciał mnie dotknąć. Mimo to zachowałam uprzejmy wyraz twarzy.

Kiedy się znów odezwałam, mój głos był tak napięty, że linoskoczek mógłby po nim przejść na drugi koniec pokoju.

- Na twoim miejscu zainteresowałabym się raczej psychopatą, który chodzi tutejszymi ulicami. Zastanowiłabym się, co zrobić, żeby go zlikwidować. Byłabym zadowolona, gdyby wielokrotnie odznaczony inspektor zaoferował mi pomoc, ale jak widzę, różnimy się poglądami.

Moje małe expose sprawiło, że zaniemówił. Skorzystałam z okazji, by wyjść z podniesionym czołem.

- Wiesz, gdzie mnie szukać - powiedziałam, opuszczając pokój.

Niemal słyszałam głos mojej adwokatki, szepczący mi do ucha: „Odpoczywaj. Staraj się nie rzucać w oczy”. Chyba robiłaś sobie ze mnie jaja, Yuki. Dlaczego nie poradziłaś mi jeszcze, żebym grała na harfie?

Zapaliłam silnik i wyjechałam z parkingu.

Rozdział 59

Jechałam Main Street, klnąc pod nosem, gdyż przyszło mi do głowy kilka dodatkowych rzeczy, które powinnam była powiedzieć szefowi tutejszej policji. Nagle zauważyłam, że zegar paliwa wskazuje prawie zero. Uważaj, Lindsay! Nie masz benzyny!

Zajechałam do Człowieka na Księżycu i stanęłam przy pompie, ale ponieważ Keith się nie pokazywał, ruszyłam po asfalcie do jego sklepu. Otworzyłam drzwi do warsztatu, w którym radio ryczało na pełny regulator piosenkę Doorsów Riders on the Storm. Na ścianie po prawej wisiał kalendarz z fotografią Miss Czerwca, której jedynym okryciem były włosy. Nad nią znajdowała się wspaniała kolekcja firmowych emblematów z masek różnych samochodów - bentleyów, jaguarów, maseratich - zamontowanych w charakterze trofeów na polakierowanych kostkach drewna. Tłusty pomarańczowy kot spał zwinięty w kłębek w jednej z opon.

Patrzyłam z podziwem na czerwone porsche, stojące na kanale. Keith w dżinsach i roboczych butach coś pod nim dłubał.

- Fajny wózek - odezwałam się.

Spod samochodu wychyliła się usmarowana, lecz uśmiechnięta twarz.

- Podoba ci się, prawda? - Wylazł z kanału, wytarł szmatą ręce i ściszył muzyką. - Cześć, Lindsay. Masz kłopoty z bonneville'em?

Spytał, czy przyjechałam po benzynę. Odpowiedziałam, że tak. Wyszliśmy z garażu w ciepłe popołudniowe słońce.

- Nie wierzyłeś mi?

Wzruszył ramionami ze skruchą.

- Chyba nie do końca. Ale zrobiłaś to, co należało, Lindsay.

Nawet gdybyś nie była gliną.

Ofuknęłam go, a on się roześmiał. Opowiedziałam mu o sprawie, którą mi wytoczył Cabot - przedstawiłam mu ją bardzo ogólnie, pomijając szczegóły i moje prywatne odczucia. Keith okazał się współczującym facetem; rozmawiało mi się z nim znacznie przyjemniej niż z komendantem Starkiem. Zaczęłam się dobrze czuć w jego towarzystwie nie tylko dlatego, że był podobny do Brada Pitta.

Podniósł maskę explorera, wyjął bagnet ze zbiornika oleju, a potem spojrzał mi prosto w oczy. Trwało to wystarczająco długo, żebym zdążyła zauważyć, iż źrenice jego jasnoniebieskich oczu były brązowo nakrapiane, jakby posypane drobinami złotego pyłu, i otoczone granatowymi obwódkami.

Otworzył puszkę castrom i zaczął wlewać go do silnika. W trakcie tej czynności włożył wolną rękę do tylnej kieszeni dżinsów i przybrał nonszalancką pozę.

- Zaspokój moją ciekawość - poprosił. - Opowiedz mi o twoim przyjacielu.

Rozdział 60

Otrząsnąwszy się z chwilowego zauroczenia, opowiedziałam mu o Joem: jaki jest wspaniały, dowcipny, delikatny i inteligentny.

- Pracuje w stolicy w Departamencie Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

- Jestem pod wrażeniem - mruknął Keith.

Zauważyłam, że nim zadał mi następne pytanie, przełknął ślinę.

- Kochacie się?

Skinęłam głową, przywołując w pamięci twarz Joego i myśląc o tym, jak bardzo do niego tęsknię.

- Jakkolwiek się nazywa... ma szczęście - stwierdził, zamykając maskę samochodu.

Chwilę później przed garaż zajechał czarny sedan z tablicami wypożyczalni samochodów.

- Cholera - zaklął pod nosem Keith. - Przyjechał Pan Porsche, a jego wóz jeszcze nie jest gotowy.

Wręczając Keithowi moją MasterCard, spojrzałam na „Pana Porsche”, który właśnie wysiadł z wypożyczonego samochodu.

- Hej, Keith! - zawołał z daleka. - Co z moim wozem?

Chwileczkę... znałam tego faceta. W dziennym świetle wyglądał nieco starzej, lecz był bez wątpienia tym samym odrażającym facetem, który podrywał mnie i Carolee w Kormoranie. Dennis Agnew.

- Daj mi jeszcze pięć minut! - odkrzyknął Keith.

Zanim zdążyłam go wypytać o tego parszywca, zniknął w warsztacie, a Agnew skierował się prosto ku mnie. Kiedy się zbliżył na odległość paru kroków, oparł rękę na masce mojego samochodu i rzucił mi spojrzenie, które trafiło mnie między oczy. Na jego twarzy wykwitał powoli oskarżycielski uśmiech.

- Widzę, że odwiedzasz slumsy. A może po prostu lubisz świeże mięso?

Kiedy zastanawiałam się nad ciętą odpowiedzią, podszedł do nas Keith.

- Nazywasz mnie mięsem? - zapytał, stając koło mnie.

Jego promienny uśmiech kontrastował z sarkastycznym uśmieszkiem Agnew. - Masz szczęście, że jestem wyrozumiały, ty stary zboku.

To już nie' były żarty. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem, żaden nie ustępował. W końcu Agnew zdjął rękę z mojego samochodu.

Wsiadłam do samochodu i zapuściłam silnik, lecz jeszcze przez chwilę postałam, patrząc, jak Agnew idzie za Keithem do warsztatu. Facet był niewątpliwie zdeprawowany, nie wiedziałam tylko do jakiego stopnia.

Rozdział 61

W nocy źle spałam. Co jakiś czas budziły mnie strzępy niedorzecznych snów. Rankiem, pochylona nad umywalką, myłam zęby, dysząc pragnieniem zemsty.

Byłam zirytowana i wściekła na komendanta Starka.

Swoimi groźbami uniemożliwił mi pójście tropem, który mógł doprowadzić do rozwiązania sprawy Johna Doe numer 24. Byłam prawie pewna, że jego zabójca nadal działa w Half Moon Bay.

Dzwoniąc szklankami i naczyniami stołowymi w kuchni, nakarmiłam Marthę, zaparzyłam kawę i zjadłam talerz pszennych płatków. Od czasu do czasu rzucałam okiem na ekran małego telewizora, nastawionego na poranne wiadomości, gdy nagle na ekranie ukazał się czerwony pasek z napisem: NAJŚWIEŻSZE WIADOMOŚCI. NA ŻYWO.

Przed domem z sekwojowego drewna, odgrodzonym żółtą taśmą od ulicy, stała młoda kobieta, reporterka lokalnej telewizji. Na jej twarzy malowała się zgroza, a głos dźwięczał tragiczną nutą na tle hałasu tłumu kłębiącego się na obrzeżach kadru.

- Dziś rano, o godzinie siódmej trzydzieści, w domu na Outlook Road znaleziono martwe ciała Annemarie i Josepha Sarduccich. Pocięte i częściowo obnażone zwłoki rodziców odkrył trzynastoletni syn, Anthony. Przed chwilą rozmawialiśmy na ten temat z komendantem policji, Peterem Starkiem.

Nastąpiło cięcie i w kolejnej scenie ukazał się Stark na stopniach komisariatu, otoczony tłumem reporterów, walczących o zajęcie jak najlepszego miejsca. Byli wśród nich także przedstawiciele wielkich sieci telewizyjnych. Wszystko razem sprawiało wrażenie oblężenia.

Zwiększyłam głośność.

Patrzyłam na twarz Starka, który właśnie został zmuszony do podjęcia decyzji mogącej zaważyć na jego życiu. Czy powinien powiedzieć prawdę, czy skłamać, by uspokoić opinię publiczną i jednocześnie nie zdradzić zabójcy, co na jego temat wie? Ale konsekwencje takiego kłamstwa mogły być poważne. Dawno temu widziałam podobny wyraz twarzy u komendanta Moose, kiedy po Waszyngtonie grasował snajper.

- Wybaczcie, ale nie mogę powiedzieć nic więcej - oświadczył Stark. - Zginęły kolejne dwie osoby, jednak dla dobra śledztwa nie mogę zdradzić szczegółów morderstwa. Pracujemy nad tym. Poinformujemy opinię publiczną, gdy tylko będziemy mieli coś istotnego do zakomunikowania.

Przysunęłam sobie krzesło do telewizora i usiadłam, wpatrzona w ekran. Mimo iż miałam do czynienia z wieloma morderstwami, ten przypadek mną wstrząsnął. Byłam do tego stopnia wzburzona zuchwałością mordercy, że cała się trzęsłam. Nie przypuszczałam, że tak silnie zareaguję.

Przyłapałam się na tym, że mówię do elektronicznego obrazu Starka na trzynastocalowym ekranie, jakbym była jednym z reporterów przed komisariatem.

- Kto to robi, komendancie? Kto, do diabła, zamordował tylu ludzi?

CZĘŚĆ 4
ZGRYZOTY

Rozdział 62

Kiedy przybyłam na miejsce, właśnie wynoszono z domu zwłoki. Zaparkowałam na trawniku, pomiędzy dwoma wozami policyjnymi, i spojrzałam na dom, wspaniałą kompozycję ze szkła i drewna sekwoi. Tłum gapiów rozstąpił się, by pozwolić przejść sanitariuszom, którzy zeszli po schodach z noszami, po czym wsunęli dwa plastikowe worki w otwarte tylne drzwi ambulansu. Ogarnął mnie niewypowiedziany smutek, mimo iż nie znałam ani Annemarie, ani Josepha Sarduccich.

Przepchnęłam się przez tłum i skierowałam ku frontowym drzwiom, których pilnował umundurowany funkcjonariusz. Stał spokojnie, założywszy ręce z tyłu. Uśmiechnął się do mnie, lustrując jednocześnie uważnym spojrzeniem, co wskazywało, iż nie jest nowicjuszem. Postanowiłam to wykorzystać i pokazałam mu odznakę.

- Szef jest wewnątrz, pani porucznik.

Przycisnąwszy guzik dzwonka, usłyszałam pierwsze nuty Czterech pór roku Vivaldiego.

Komendant Stark otworzył drzwi, ale kiedy mnie zobaczył, zacisnął zęby.

- Czego tu, do cholery, szukasz? - spytał.

- Chcę ci, do cholery, pomóc - odpowiedziałam. - Mogę wejść?

Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy ponad progiem. W końcu Stark zmiękł.

Minąwszy go, poszłam przez hol do salonu, którego okna wychodziły na niedaleką plażę. Wyposażenie wnętrza było w surowym stylu skandynawskim: proste drewniane meble, ręcznie tkane dywany, kolekcja sztuki abstrakcyjnej - i choć Sarducci już nie żyli, czułam ich obecność w przedmiotach, które po nich zostały.

Zastanowiło mnie, że na parterze nie ma ani jednej odgrodzonej przez policję strefy. Którędy morderca dostał się do wnętrza?

Rozdział 63

Pierwszym wrażeniem po wejściu do głównej sypialni było uczucie nie tyle chłodu, co pustki, jakby sam pokój poniósł straszliwą stratę.

Opuszczone rolety na otwartych oknach klekotały na wietrze jak kości szkieletów dawno zmarłych ludzi. Skłębiona bielizna pościelowa o barwie arktycznego lodu była spryskana krwią, której widok sprawiał, że pokój wydawał się jeszcze zimniejszy.

Kilku techników kryminalistycznych pakowało do woreczków bibeloty ze stolików nocnych, odkurzało dywan, posypywało proszkiem różne powierzchnie w poszukiwaniu odcisków palców. Gdyby nie ślady krwi, nic by nie wskazywało na to, że dokonano tu zbrodni.

Pożyczyłam rękawiczki chirurgiczne, po czym przyjrzałam się z bliska rodzinnej fotografii Sarduccich, stojącej na komodzie. Annemarie była mała i seksowna, a Joe sprawiał wrażenie dobrodusznego olbrzyma. Na zdjęciu otaczał dumnie ramieniem żonę i syna.

Komu mogło zależeć na ich śmierci i dlaczego?

- Annemarie miała poderżnięte gardło - powiedział Stark, przerywając tok moich myśli. - Głowa była prawie oddzielona od tułowia. - Wskazał na przesiąknięty krwią dywanik koło łóżka. - Tutaj leżała. Joego nie było w sypialni, kiedy ją zabito.

Podkreślił, iż krew Annemarie na łóżku rozlała się promieniście, a plamy nie były rozsmarowane.

- Nie ma śladów walki - dodał po chwili. - A Joe zginął w łazience.

Poszłam za Starkiem do białej marmurowej łazienki. Ślady krwi były tylko na jednej bocznej ścianie, na której widniał czerwony pas na wysokości kolan. Krew ściekała w dół, łącząc się z krzepnącą kałużą na podłodze. Można było sobie wyobrazić zarys ciała Joego w miejscu, w którym upadł.

Kucnęłam, żeby się lepiej przyjrzeć.

Zadałam mu jeszcze kilka pytań. Nic nie zostało skradzione. Syn zamordowanych niczego nie słyszał. Przyjaciele i sąsiedzi zeznali, iż Sarducci byli szczęśliwym małżeństwem i nie mieli wrogów.

- Dokładnie jak w przypadku Daltrych - zauważył Stark. - A także O'Malleyów. Nie ma narzędzi zbrodni, nie ma śladów, brak jakichkolwiek motywów. Ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego. - Widać było, że jest przygnębiony. - Jedyną wspólną cechą tych zabójstw jest to, że wszystkie ofiary były małżeństwami - mruknął. - Ale co to za wskazówka?

Osiemdziesiąt procent mieszkańców Half Moon Bay to małżeństwa. Całe pieprzone miasto, łącznie ze mną, jest śmiertelnie przerażone.

Skończywszy ten wywód, zebrał się w sobie, próbując nie wyglądać na zdesperowanego. Spojrzał w bok, wepchnął tył koszuli do spodni i przygładził sobie włosy. Potem popatrzył mi w oczy.

- O czym myślisz, porucznik Boxer? Zaimponuj mi czymś!

Rozdział 64

Nie było mi dane obejrzeć ciał, a wyników laboratoryjnych nie można się było spodziewać wcześniej niż za kilka dni. Mimo to przełknęłam sarkazm Starka i powiedziałam mu to, co już dawniej podejrzewałam.

- Weź pod uwagę następujące fakty - powiedziałam. - Nie ma śladów walki, a Joe był ogromny jak niedźwiedź.

Dlaczego nie próbował walczyć z napastnikiem? Spróbuj za stanowić się nad takim przebiegiem wydarzeń: Joe został wy prowadzony z sypialni pod groźbą użycia noża. Musiał robić to, co mu kazano, bo zabójca numer dwa został w sypialni razem z Annemarie.

Stark rozglądał się po wnętrzu, usiłując wyobrazić sobie przebieg wydarzeń zgodnie z moją hipotezą.

- Chciałabym obejrzeć pokój ich syna - oświadczyłam.

Już od progu zauważyłam, że Anthony Sarducci jest inteligentnym chłopcem. Miał interesujące książki, terrarium pełne dziwnych stworzeń i potężny komputer. Najbardziej jednak zainteresowały mnie wgniecenia na dywanie w miejscu, gdzie normalnie przy biurku stało krzesło. Ktoś je przesunął. W jakim celu?

Rozejrzawszy się po pokoju, zobaczyłam, że krzesło stoi przy drzwiach.

Przypomniał mi się policjant, stojący na straży przed wejściem do domu Sarduccich.

Chłopiec niczego nie słyszał.

Jak by się to wszystko potoczyło, gdyby było inaczej?

Komendant odwrócił się sztywno, wyszedł na korytarz i wrócił z młodą kobietą, technikiem z ekipy kryminalistycznej. Zaczekała przed progiem, aż wyjdziemy, a potem zakleiła drzwi taśmą.

- Nie chce mi się w to wierzyć, pani porucznik - powie dział Stark. - Wolałbym, żebyśmy mieli do czynienia tylko z jednym psychopatą.

Patrzyliśmy sobie w oczy. Nagle Stark się uśmiechnął. Jego uśmiech trwał sekundę, po czym zgasł.

- Nie mów o tym nikomu - rzekł. - Zdaje się, że właśnie powiedziałem „my”.

Rozdział 65

Było późno po południu, kiedy wyszłam z domu Sarduccich. Pojechałam na południowy wschód ulicą Cabrillo; w głowie kłębiło mi się od szczegółów zbrodni i rozmowy z komendantem. Kiedy się dowiedziałam, iż Sarducci, podobnie jak wszystkie inne ofiary podwójnych morderstw, zostali wychłostani, poinformowałam go, że już kiedyś miałam do czynienia z tymi mordercami.

Opowiedziałam mu o Johnie Doe numer 24.

Mimo iż nie miałam żadnych dowodów na to, że istnieje jakiś związek między moim Johnem Doe i morderstwami w Half Moon Bay, byłam o tym głęboko przekonana. Dziesięć lat pracy w wydziale zabójstw nauczyło mnie, że choć techniki włamań się zmieniają, podpis zawsze zostaje taki sam. Podrzynanie gardła połączone z chłostą było dość specyficznym modus operandi.

Kilka przecznic od domu Sarduccich musiałam się zatrzymać na czerwonym świetle. Hamując, spojrzałam we wsteczne lusterko i zobaczyłam jadący za mną bardzo szybko czerwony sportowy samochód. Spodziewałam się, że stanie, ale on nawet nie zwolnił.

To było niewiarygodne. Wlepiłam oczy we wsteczne lusterko, patrząc na samochód, który zbliżał się do mnie po kolizyjnym kursie.

Przycisnęłam klakson, lecz to nie pomogło: samochód dalej rósł mi w oczach. Czyżby kierowca rozmawiał przez komórkę i w ogóle mnie nie widział?

Zastrzyk adrenaliny podziałał. Czas podzielił się na ułamki sekund. Przycisnęłam pedał gazu i szarpnęłam kierownicą w prawo, by uniknąć zderzenia, zjeżdżając z jezdni na trawnik przed domem i po drodze rozbijając wózek ogrodowy. Zatrzymałam się na pniu daglezji.

Włączywszy błyskawicznie wsteczny bieg, wycofałam explorera na jezdnię, dewastując przy tym trawnik. Następnie ruszyłam w pościg za wariatem, który omal nie przejechał przez tylne siedzenia mojego samochodu i który nawet się nie zatrzymał, żeby sprawdzić, czy mi się nic nie stało, kiedy uderzyłam w drzewo. Skurwiel mógł mnie zabić.

Goniąc czerwony samochód, zbliżyłam się doń wystarczająco, by rozpoznać w nim porsche.

Ze strachu połączonego z wściekłością dostałam wypieków na twarzy. Przyciskałam pedał do końca, jadąc za autem, które gwałciło przepisy ruchu, raz po raz przekraczając podwójną żółtą linię. To był samochód, w którym Keith montował miskę olejową. Wóz Dennisa Agnew.

Kilometr za kilometrem jechałam za nim najpierw szosą biegnącą wzgórzami do San Mateo, a potem dalej na południe zaniedbaną drogą prowadzącą do El Camino Real, przechodzącą równolegle do torów kolejowych do Caltrain. Nagle, bez włączenia kierunkowskazu, porsche skręciło ostro w prawo, wjeżdżając do centrum handlowego.

Z piskiem opon zrobiłam to samo, zatrzymując się na niemal pustym parkingu. Wyłączyłam silnik i kiedy moje galopujące serce nieco zwolniło, rozejrzałam się.

Centrum handlowe składało się w większości z małych, tanich sklepików. Był tu sklep z częściami samochodowymi, alkoholami, ,jednodolarowy” i inne. Na końcu kompleksu stał kwadratowy budynek z czerwonym neonem w oknie wystawowym: „Salon rozrywki. Tylko dla dorosłych. Dziewczęta na żywo”. Przed upstrzonym plakatami frontonem budynku stał samochód Dennisa Agnew.

Zaparkowałam explorera dwadzieścia metrów od porno - shopu i weszłam do wnętrza.

Rozdział 66

„Salon rozrywki” był obskurną norą, oświetloną jaskrawym światłem zawieszonych pod sufitem lamp i błyskającymi neonami. Z lewej strony stały półki z utensyliami: prezerwatywy z wypustkami i sztuczne penisy w krzykliwych kolorach oraz naturalnej wielkości części ciała z przypominającego ludzką skórę plastiku. Po prawej były automaty z napojami i przekąskami - był to posiłek dla miłośników filmów, tkwiących w małych boksach z ekranikami wideo i z joystickami w rękach przeżywających upojne fantazje erotyczne.

Idąc wąskim przejściem wzdłuż rzędów ekraników, czułam na sobie mnóstwo oczu. Będąc jedyną kobietą w „salonie”, odniosłam wrażenie, że choć ubrana w spodnie i marynarkę, bardziej się wyróżniam, niż gdybym była całkiem naga.

Kiedy szłam ku recepcjoniście, poczułam, że mam towarzystwo.

- Lindsay?

Drgnęłam nerwowo, ale Dennis Agnew wydawał się zachwycony moim widokiem.

- Czemu możemy przypisać zaszczyt goszczenia cię tutaj, pani porucznik?

Zostałam przyłapana wśród regałów i stojaków z penisami i nadmuchiwanymi lalami i wiedziałam, że podobnie jak wół w rzeźni, znajdujący się już na pochylni, mam tylko jedną możliwość: iść dalej.

Biuro Agnew było kwadratowym, jasno oświetlonym pomieszczeniem bez okien. Usiadł na krześle za biurkiem z plastikowym blatem, wskazując mi czarną skórzaną sofę, pamiętającą lepsze czasy.

- Wolę postać. To nie potrwa długo - odpowiedziałam. Jeszcze na progu rozejrzałam się po wnętrzu.

Wszystkie ściany były obwieszone zdjęciami ślicznotek w stringach, zadedykowanymi „Randy'emu Longowi”, i reklamowymi fotosami gorących momentów, przedstawiających Randy'ego Longa z partnerkami. Prócz nich było kilka fleszowych zdjęć Agnew, pozującego do wspólnej fotografii z uśmiechniętymi facetami w ubraniach.

Coś mi zaczęło świtać. Kiedy przyjrzałam się twarzom tych młodych, dobrze zapowiadających się mężczyzn, rozpoznałam gęby późniejszych gangsterów. Dwaj spośród nich już nie żyli.

Sekundę później uświadomiłam sobie, iż Dennis Agnew i młody długowłosy Randy Long z fotosów to jedna i ta sama osoba. Agnew był gwiazdą porno.

Rozdział 67

To mnie rozwścieczyło. Nie tylko dlatego, że był śmieciem mającym szybki samochód, lecz także z powodu jego szyderczej pozy.

- Widzisz te dziewczęta? - spytał, wskazując kciukiem za siebie, na ścianę obwieszoną zdjęciami. - Wiesz, dlaczego robią taki cyrk? Ich poczucie własnej wartości jest tak małe, że wydaje im się, iż poniżając się wobec mężczyzn, poprawią swoje mniemanie o sobie. Czy to nie śmieszne? Spójrz na siebie. Przyjeżdżając tu, poniżyłaś się. Czy poczułaś, że twoje mniemanie o sobie wzrasta?

- Ty arogancki kretynie... - Słuchając tych idiotyzmów, sama zaczęłam bełkotać.

Nagle usłyszałam za sobą czyjś głos:

- Chcesz się tu zaangażować?

W drzwiach stał niski mężczyzna w taniej zielonej marynarce, ciasno opinającej rozdęty brzuch piwosza. Oparty o futrynę, lustrował mnie wzrokiem. Jego spojrzenie rozbierało mnie do naga.

Kiedy to powiedziałam, poczułam ukłucie w sercu.

Co ja wyczyniam?

Byłam zawieszona w czynnościach służbowych, co więcej, znajdowałam się poza granicą mojej jurysdykcji. Ścigałam prywatnym samochodem miejscowego obywatela. Nie miałam żadnego oparcia, więc gdyby któryś z tych wypierdków zatelefonował ze skargą, zostałabym dyscyplinarnie ukarana, a była to ostatnia rzecz, jakiej mogłabym sobie życzyć parę dni przed rozprawą.

- Och, przepraszam. Coś mi się musiało pomylić. Wydawało mi się, że to ty przyjechałaś za mną.

Już miałam się odgryźć, lecz w ostatniej sekundzie powstrzymałam się. Facet miał rację. Nie zrobił mi niczego złego, nawet mnie nie obraził.

Wyszłam z jego biura, przeklinając siebie za to, że przyjechałam do tego bagna.

Kiedy szłam do wyjścia, zastąpił mi drogę młody muskularny facet z wytatuowanymi na piersiach płomieniami, wystającymi spod T - shirtu.

- Zejdź mi z drogi, kochasiu - wycedziłam, próbując się obok niego przecisnąć.

Nie ruszając się z przejścia, wyciągnął do mnie ręce. Uśmiechał się wyzywająco.

Sięgnęłam do klamki, lecz Agnew oparł się o drzwi, blokując je. Był tak blisko, że przed oczami miałam tylko jego twarz: widziałam każdy por w jego skórze, każdą żyłkę w przekrwionych oczach. Wcisnął mi do ręki kasetę wideo.

Okładka obiecywała rewelacyjny występ Randy'ego Longa w Długiej, wyczerpującej nocy.

- Obejrzyj to sobie przy okazji. Na drugiej stronie zapisałem ci mój numer telefonu.

Cofnęłam się o krok i kaseta upadła na podłogę.

- Z drogi! - syknęłam.

Odsunął się na tyle, że mogłam otworzyć drzwi. Kiedy go mijałam, trzymał rękę przy rozporku i uśmiechał się.

Rozdział 68

Kiedy obudziłam się następnego ranka, wciąż myślałam o tej gnidzie. Wzięłam ze sobą kawę na werandę i czekając, aż wystygnie, zabrałam się do usuwania klekotu w silniku bonneville'a.

Regulowałam zawory za pomocą szczelinomierza, gdy pod dom podjechał jakiś samochód i zaparkował na podjeździe.

Usłyszałam trzask drzwiczek.

Wynurzyłam się spod maski, wytarłam ręce irchą i wpadłam w objęcia Cindy i Claire. Splecione ramionami, podskakiwałyśmy w kółko, kwicząc z radości, razem z Marthą, która do tej pory spała na werandzie.

- Byłyśmy w sąsiedztwie - wyjaśniła Claire, kiedy skończyłyśmy taniec. - Przyszło nam do głowy, że wpadniemy do ciebie, by sprawdzić, w jakie nowe kłopoty zdążyłaś się wpakować. Co to jest, Lindsay? Myślałam, że te wszystkie pożeracze benzyny są zakazane i dawno trafiły na złom.

Roześmiałam się.

Dziewczyny wręczyły mi obwiązany wstążkami koszyk od Nordstroma, pełen najlepszych kosmetyków do kąpieli i pielęgnacji ciała, a potem po głosowaniu, które przyniosło jednomyślny wynik, wsiadłyśmy do bonneville'a, żeby się przejechać.

Opuściłam elektrycznie otwierane szyby, wielkie białe opony zaczęły się toczyć po drodze, zefirek od zatoki mierzwił nam włosy. Zwiedziwszy sąsiedztwo Cat, ruszyłyśmy pod górę i wtedy Claire pokazała mi jakąś kopertę.

- Omal bym zapomniała. To od Jacobiego.

Zerknęłam na dużą manilową kopertę, którą mi podała.

Poprzedniego wieczoru zatelefonowałam do mojego byłego partnera, prosząc go o przysłanie wszystkiego, co mu się uda znaleźć na temat Dennisa Agnew vel Randy'ego Longa.

Opowiedziałam Cindy i Claire o moim pierwszym przypadkowym spotkaniu z Agnew w barze Kormoran, o sprzeczce w warsztacie Keitha i niedoszłej kraksie. Potem szczegółowo zrelacjonowałam im moją wizytę w Salonie Rozrywki.

- Tak się wyraził? - wykrzyknęła z oburzeniem Cindy, kiedy przytoczyłam opinię Agnew, że kobiety poniżają się wobec mężczyzn po to, by wzmocnić poczucie własnej wartości.

Policzki jej się zaróżowiły, była wkurzona po czubek głowy. - Ten facet powinien zostać zmiażdżony i wyjęty spod prawa.

Roześmiałam się.

- Taką samą galerię sławy, jaką ma Agnew, widziałaś w biurze Tony'ego w Bada Bing. Zdjęcia z podpisami królowych porno i cwaniaków. Claire, zobacz, co jest w tym liście.

Claire wyjęła z koperty trzy spięte razem kartki, opatrzone notatką Jacobiego: „Wysłać pocztą”.

Sięgnąwszy do kartek, odlepiłam odręczną notatkę Jacobiego i przeczytałam ją głośno: „Ofiara była przyjaciółką Agnew. Bronił go Ralph Brancusi”.

Nie musiałam tego komentować. Wszystkie wiedziałyśmy, że Brancusi jest znanym adwokatem. Tylko bogaci mogli sobie na niego pozwolić.

Z jego usług korzystali przede wszystkim gangsterzy.

Rozdział 69

Po powrocie do domu Cat zastałyśmy na podjeździe samochód policyjny, z którego wysiadł Peter Stark. Wyglądał jak zwykle ponuro: miał zmarszczone czoło, a w oczach udrękę, która udzielała się otoczeniu.

Poczułam falę podniecenia, aleje przed nim ukryłam. Przedstawiłam mu Cindy i Claire.

Cindy spojrzała na nas troje i zorientowała się, że zaproszenie jej nie obejmuje. Była przecież dziennikarką.

- Rozumiem - powiedziała. - Zostanę tu, nie ma problemu. Wzięłam ze sobą laptop, więc będę mogła po pracować.

Wsiadłyśmy z Claire do bonneville'a i pojechałyśmy za komendantem.

Roześmiałam się.

Dziesięć minut później zjechałyśmy za samochodem Starka z szosy i wjechałyśmy do Moss Beach.

Rozdział 70

Kostnica mieściła się w suterenie Centrum Medycyny im. Elizabeth Seton. W nieskazitelnie czystym, wyłożonym białymi kafelkami pomieszczeniu pachniało jak w oddziale mrożonej żywności w supermarkecie. Gdzieś na tyłach cicho szemrała lodówka.

Kiwnęłam głową dwom technikom kryminalistycznym, którzy wkładali odzież ofiar do papierowych toreb i narzekali na biurokratyczne błędy w harmonogramie procedury.

Skierowałam się do stołu sekcyjnego, znajdującego się w centralnym punkcie pomieszczenia. Młody asystent lekarza sądowego zmywał gąbką i wężem ciała Sarduccich. Kiedy podeszłam do stołu, zamknął wodę i odszedł na bok.

Joseph i Annemarie leżeli nadzy w jasnym świetle lamp. Na błyszczących ciałach obydwojga nie było żadnych śladów, z wyjątkiem obrzydliwych ran w poprzek gardeł. Twarze mieli spokojne jak dzieci.

Moją intymną więź ze zmarłymi przerwała Claire, wypowiadając głośno moje imię.

Odwróciwszy się, zobaczyłam mężczyznę z siatką na siwych włosach, w niebieskim kostiumie chirurgicznym i plastikowym fartuchu. Był lekko przygarbiony, drobnej budowy, na twarzy miał krzywy uśmiech, jakby cierpiał na porażenie nerwu twarzowego albo doznał udaru.

- Lindsay, przedstawiam ci doktora Billa Ramosa, patologa medycyny sądowej. Bill, to jest porucznik Lindsay Boxer z wydziału zabójstw Departamentu Policji San Francisco. Podejrzewa, że istnieje związek między obecnymi morderstwami a jej dawnym nierozwiązanym przypadkiem.

Kiedy się witaliśmy, wszedł Stark.

Samir skrzyżował kostki Annemarie, lewą nad prawą, a doktor chwycił jej rękę za lewy przegub. Razem przekręcili ją na bok.

Zobaczyłam siedem żółtawych znaków biegnących w poprzek pośladków zmarłej. Każdy miał szerokość centymetra i długość około ośmiu centymetrów.

- Uderzenia zostały zadane z dużą siłą, choć sprawiają wrażenie lekkich - oświadczył Ramos. - Samir, obróćmy teraz pana Sarducciego.

Kiedy przekręcali ciało, głowa trupa przetoczyła się na bok.

- Spójrzcie - rzekł doktor. - To samo mamy tutaj.

Liczne, ledwie widoczne równoległe otarcia. Nie mają czerwonobrązowego koloru, jaki miałyby, gdyby uderzenia wymierzono, kiedy był jeszcze żywy, nie są też żółte, o barwie pergaminu, co by oznaczało, że zostały zadane po śmierci.

Podniósł głowę, chcąc się upewnić, że zrozumiałam.

- Uderz mnie w twarz, a potem strzel mi dwukrotnie w pierś. Ciśnienie krwi będzie niewystarczające, by na twarzy powstał siniak, ale jakiś ślad zostanie, jeśli serce będzie pracowało choćby jeszcze przez moment.

Naciął skalpelem jeden ze śladów na plecach mężczyzny, przecinając nienaruszoną tkankę i blady ślad po uderzeniu.

- Tak. Moim zdaniem mordercy nienawidzili swoich ofiar.

Po tych słowach w pomieszczeniu zaległa cisza.

Claire sprawiała wrażenie nie tylko skupionej, lecz także ponurej.

Rozdział 71

Było już po północy, gdy Obserwator wracał z plaży. Wspiąwszy się na piaszczyste urwisko, poszedł szeroką ścieżką wśród ostów i gęstej wydmowej trawy na wschód, aż dostrzegł krętą drogę ciągnącą się wzdłuż zatoki.

Obserwując dom, nie zauważył kłody leżącej w poprzek ścieżki. Wyrzucił do przodu ręce, żeby zamortyzować upadek, ale mimo to wylądował twardo na brzuchu z rękami pełnymi piasku i ostrej trawy. Podniósł się szybko na kolana i pomacał po wewnętrznej kieszeni marynarki. Nie było w niej aparatu.

- Cholera, cholera! - zaklął.

Wściekły, opadł na czworaki, macając rękami piasek. Czuł zbierający się na górnej wardze pot, który wysychał w chłodnym powietrzu.

Płynęły minuty, powoli zaczęła ogarniać go rozpacz. W końcu odnalazł swój drogocenny miniaturowy aparacik, zagrzebany w piasku obiektywem w dół.

Podmuchał na soczewkę, żeby usunąć brud, skierował obiektyw w stronę domów i spojrzał przez wizjer. Delikatne zadrapania na plastikowym obiektywie sprawiały, że obraz był zamglony.

Niedobrze.

Klnąc pod nosem, spojrzał na zegarek. Było czternaście minut po północy. Ruszył w stronę domu, w którym mieszkała Lindsay. Skoro zoom stał się bezużyteczny, musiał podejść bliżej.

Doszedłszy do końca pola, przeszedł nad barierką i stanął na chodniku, pod latarnią na słupie.

W domu siostry Lindsay Boxer, drugim od końca drogi, paliło się światło.

Wszedłszy z powrotem w mrok, Obserwator powędrował na przełaj przez sąsiednie ogrody ku domowi i w końcu przykucnął za żywopłotem z ligustru, biegnącym wzdłuż salonu. Z bijącym sercem wyprostował się i zajrzał przez panoramiczne okno.

Gang był w komplecie: Lindsay w swoim T - shircie z nadrukowanym emblematem policji San Francisco, ciemnowłosa Claire w złotym kaftanie i wreszcie Cindy, z burzą jasnych włosów związanych w węzeł na czubku głowy, owinięta szczelnie kordonkowym szlafrokiem, spod którego wystawały jedynie nogawki różowej pidżamy i gołe stopy.

Kobiety prowadziły ożywioną dyskusję, przerywaną od czasu do czasu wybuchami śmiechu. Gdyby tylko, do cholery, mógł się zorientować, o czym rozmawiają...

Przypomniał sobie ostatnie wydarzenia i towarzyszące im okoliczności. Krzesło w dziecinnym pokoju. Wprawdzie żadnego z nich to nie zdradzało, ale popełnili błąd, i to z jego winy.

Czy dalsze prowadzenie działalności nie było zbyt ryzykowne?

Tyle jeszcze trzeba zrobić!

Obserwator czuł na sobie wpływ kumulującego się stresu. Trzęsły mu się ręce, paliło go w piersi. Nie mógł już dłużej czekać.

Rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś nie wyprowadza psa lub nie wyrzuca śmieci, po czym wyszedł zza żywopłotu w światło latami. Przeskoczył barierkę i ruszył ciemną ścieżką prowadzącą na plażę.

Należało podjąć decyzję co do Lindsay Boxer.

Decyzja nie należała do łatwych. Ta kobieta była policjantką.

Rozdział 72

Obudziłam się wcześnie rano z myślą, która wypłynęła z głębin mojej świadomości jak morświn z morskiej toni.

Wypuściłam Marthę do ogrodu, nastawiłam kawę do zaparzenia i wyjęłam mój laptop.

Pamiętałam, co mi powiedział Bob Hinton: że przed dwoma laty w Half Moon Bay zabito dwoje innych ludzi - Raya i Molly Whittakerów, którzy przyjechali na wakacje. Ray był fotografikiem, Molly grywała pomniejsze rólki w Hollywood.

Weszłam przez Internet do bazy danych NCIC, żeby ich sprawdzić. Idąc potem do sypialni, żeby zbudzić dziewczyny, byłam jeszcze w szoku.

Kiedy już się ubrały i zasiadły za stołem przy kawie i babeczkach, opowiedziałam im, czego się dowiedziałam o Whittakerach.

- Oboje byli zboczeńcami. Ray siedział za kamerą, a Molly uprawiała seks z dziećmi. Z chłopcami, dziewczynkami... bez różnicy. Zamknięto ich za to, ale zostali uniewinnieni. Wiecie, kto był ich adwokatem? Znów Brancusi.

Dziewczyny zbyt dobrze mnie znały, żeby nie wiedzieć, czym to pachnie. Przypomniały mi, że czeka mnie sprawa, że powinnam być ostrożna, i choć zbadanie możliwości istnienia związku Whittakerów z Dennisem Agnew wydawało się logicznym krokiem, znajdowałam się poza terenem mojej jurysdykcji, nikt za mną nie stał i pakowałam się w duże kłopoty.

Powtórzyłam wiele razy: „rozumiem... oczywiście...”, a kiedy żegnały się ze mną na podjeździe, musiałam przyrzec, że będę grzeczną dziewczynką.

Claire objęła dłońmi moją twarz.

Uściskały mnie tak, jakbyśmy miały się już nigdy nie zobaczyć, i szczerze mówiąc, dopiero wtedy to do mnie dotarło. Kiedy Claire wycofywała samochód z alejki, Cindy wychyliła się przez okno.

- Zadzwonię wieczorem. Zastanów się nad tym, co ci powiedziałyśmy. Zrób to koniecznie, Lindsay.

Posłałam im pocałunki i wróciłam do domu. Odszukałam moją torebkę, która wisiała na klamce, sprawdziłam, czy jest w niej telefon, odznaka i pistolet, po czym wsiadłam do explorera.

Do miasta było blisko. Zaparkowałam przed komisariatem policji. W głowie miałam natłok myśli.

Komendant był w swoim pokoju. Siedział z kubkiem kawy przed komputerem, a na stojącym obok krześle leżało pudełko z pączkami.

- One cię zabiją - mruknęłam.

Zabrał pączki z krzesła, żebym mogła usiąść.

- Podejrzewasz kogoś o to morderstwo?

Komendant kiwnął głową.

- Nie mogłem mu tego wtedy udowodnić, podobnie jak teraz, ale obserwujemy go cały czas. - Wziął do ręki raport o Agnew i oddał mi. - Wiemy o nim wszystko. Jest naszym podejrzanym numer jeden.

Rozdział 73

Siedziałam po zachodzie słońca na werandzie, brzdąkając na gitarze, kiedy zobaczyłam dalekie światła samochodu, który powoli jechał pod górę, aż zatrzymał się przed domem Cat.

Zeszłam z werandy na powitanie. Kierowca wysiadł, żeby otworzyć drzwiczki siedzącemu na tylnym siedzeniu pasażerowi.

Położyłam mu dłoń na piersiach. Miał na sobie świeżo wyprasowaną białą koszulę.

Na znak Joego sedan odjechał.

- Chodź - powiedział, biorąc mnie w ramiona i całując.

Któryś raz z rzędu zdumiało mnie, że jego pocałunek potrafi we mnie wzniecić taki żar. Gdy ogarnęła mnie fala gorąca, przyszła mi do głowy ostatnia umiarkowanie dorzeczna myśl: to kolejna romantyczna przerwa w twoim burzliwym życiorysie, Lindsay.

Kiedy objął dłońmi moją twarz i znów mnie pocałował, straciłam resztki zdrowego rozsądku. Po wejściu do domu kopnięciem zamknęłam za nami drzwi, oplotłam ramionami jego szyję i pozwoliłam mu zaprowadzić się tyłem do sypialni. Po chwili znalazłam się w łóżku, a on przystąpił do rozbierania mnie, zaczynając od butów. Robiąc to, całował po kolei każdą odsłanianą część mojego ciała.

Boże, jestem naga, pomyślałam. Został na mnie tylko Kokopelli.

Zdyszana, sięgnęłam po Joego, ale go nie znalazłam.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że się rozbiera. Był piękny. Muskularny, opalony, zgrabny. I gotów dla mnie.

Los był dla mnie przyjazny. Jeszcze pięć minut temu myślałam o czekających mnie przejściach z prawem i sprawiedliwością, a tymczasem spotkało mnie to! Otworzyłam ramiona i Joe nakrył mnie swoim ciałem.

Gdy godzinę później wyszliśmy z sypialni boso i potargani, na dworze było zupełnie ciemno. Martha machała ogonem, co oznaczało: „Jestem głodna”.

Dałam jej jeść, po czym przyrządziłam pyszną sałatkę z musztardowym winegretem i cienko krojonym parmezanem. Postawiłam na ogniu wodę na makaron, a Joe dodał do pomidorowego sosu bazylię, czosnek i oregano, mieszając wszystko razem. Wkrótce powietrze w kuchni nabrało boskiego aromatu.

Jedliśmy przy kuchennym stole, dzieląc się przeżyciami ostatniego tygodnia. Relacja Joego była jakby żywcem przeniesiona z CNN: samochody pułapki, przemyt na lotniskach, spięcia polityczne i tak dalej. Kiedy wspólnie zmywaliśmy naczynia, opowiedziałam mu o moich spotkaniach z Agnew, pomijając ich najbardziej irytujące momenty.

Widziałam, jak zaciskał szczęki, gdy o tym mówiłam.

Chryste, czy oni wszyscy zapomnieli, że jestem gliną? Na dodatek wysokiej klasy. Pierwszą kobietą porucznikiem w San Francisco i tak dalej.

Zmieniłam temat.

- Lubisz Katharine Hepburn i Cary'ego Granta? - za pytałam go.

Zwinęliśmy się na sofie i oglądaliśmy Opiekuna do dziecka, jedną z moich ulubionych zwariowanych komedii. Przy scenie, w której Cary Grant chodzi na czworakach za terierem, trzymającym w pysku kość dinozaura, pokładałam się ze śmiechu, choć nie pierwszy raz oglądałam ten film. Joe obejmował mnie ramieniem i także ryczał ze śmiechu.

- Jeśli kiedyś złapiesz mnie na robieniu tego samego z Mariną, nie pytaj dlaczego.

Roześmiałam się.

Później w nocy, zasypiając w wygięciu jego ciała, pomyślałam: to mężczyzna, którego nigdy się nie ma dość.

Rozdział 74

Przez kuchenne okna wpadało oślepiające światło. Joe, stojąc nad patelnią, przyrządzał jajecznicę na bekonie. Kiedy nalewałam kawę do kubków, wyczytał w moich oczach pytanie, którego nie wypowiedziałam głośno.

- Zostanę tu, dopóki po mnie nie zatelefonują. Jeśli chcesz, zastanowimy się razem nad tymi morderstwami.

Wsiedliśmy do explorera; Joe usiadł za kierownicą, a ja obok, z Marthą na kolanach. Przejechaliśmy bardzo wolno obok przeszklonego domu Sarduccich nad zatoką; opowiedziałam Joemu wszystko, co na ich temat wiedziałam. Potem pojechaliśmy krętą gruntową drogą do Crescent Heights i zatrzymaliśmy się przed ruderą Daltrych.

Dom Daltrych był idealnym przykładem budynku, który uległ dewastacji z powodu popełnionego w nim morderstwa. Na frontowym trawniku rosły chwasty, drzwi i okna były zabite deskami, a na krzakach niczym skrzydła żółtych ptaków łopotały odcinki taśmy policyjnej.

Zjechaliśmy explorerem ze wzgórza i po paru minutach znaleźliśmy się w graniczącym z polem golfowym osiedlu Ocean Colony, w którym żyli i umarli O'Malleyowie. Przed frontem białego domu w kolonialnym stylu, z niebieskimi żaluzjami, widniała tablica z napisem: NA SPRZEDAŻ - a na podjeździe stał lincoln.

Zaparkowaliśmy przy krawężniku. Minutę później z domu wyszła blondynka w różowej sukni od Lilly Pulitzer. Zamknęła drzwi na klucz, ale na nasz widok jej wargi rozciągnęły się w grubo uszminkowanym uśmiechu.

- Dzień dobry - przywitała nas. - Jestem Emily Harris z agencji nieruchomości Pacific Homes. Przykro mi, ale dom można oglądać tylko w niedziele. Nie mogę pokazać go teraz państwu, bo jestem umówiona w mieście...

Musiałam mieć mocno zawiedzioną minę, bo pani Harris dodała:

- Zróbmy inaczej. Po wyjściu z domu proszę zostawić klucze w skrzynce pocztowej, dobrze?

Wysiadłszy z samochodu, ruszyliśmy pod rękę ku domowi, sprawiając wrażenie małżeństwa pragnącego uwić gniazdko. Weszliśmy po stopniach na ganek, po czym otworzyliśmy frontowe drzwi domu O'Malleyów.

Rozdział 75

Wnętrze domu zostało zdezynfekowane, odmalowane i odpicowane - wszystko po to, by uzyskać najwyższą cenę. Zatrzymałam się na chwilę w głównym holu, po czy poszłam za Joem spiralną klatką schodową na górę.

Znalazłam go w głównej sypialni, przypatrującego się drzwiom szafy.

Postanowiłam się dowiedzieć, czy wśród kolekcji filmów Randy'ego Longa były amatorskie filmy pornograficzne i czy policjanci natknęli się u O'Malleyów na ukrytą kamerę.

Lecz jeśli nawet tak, to co z tego? W filmowaniu dorosłych przez dorosłych, niezależnie od filmowanych scen, nie było niczego nielegalnego.

Weszłam do świeżo odmalowanej szafy, zsunęłam na jedną stronę druciane wieszaki, po czym przytrzymałam je ręką, żeby przestały brzęczeć. W tym momencie zauważyłam pod świeżą farbą drugi zaszpachlowany otwór w tylnej ścianie szafy.

Wydłubałam szpachlę i serce zabiło mi gwałtownie, gdy zobaczyłam, że otwór przechodzi przez ścianą sypialni.

Zdjęłam z pręta wieszak, wyprostowałam drut i wsunęłam go do dziurki.

- Joe, możesz sprawdzić, gdzie on wychodzi?

Czekając na pociągnięcie z drugiej strony, miałam wrażenie,

że drut jest żywą istotą. Po kilku sekundach Joe wrócił.

- W drugiej sypialni. Powinnaś to obejrzeć, Lindsay.

W sąsiednim pokoju pozostało trochę mebli: łóżko z koronkowym baldachimem, przykład pretensjonalności wyposażenia całego domu, i ozdobne lustro od podłogi do sufitu, przymocowane do ściany. Joe pokazał mi jeden z kwiatowych elementów rzeźbionej drewnianej ramy, maskujący wywiercony w niej otwór.

- Boże, to przecież sypialnia ich córki! Czy te świnie ją podglądały? A może filmowały?

W drodze do domu Cat cisnęły mi się do głowy różne pytania. Czemu służył ten drugi judasz? Jakimi ludźmi byli O'Malleyowie? Dlaczego filmowali swoją córkę?

Czy to mógł być czujnik elektronicznego stróża?

A może coś znacznie mniej niewinnego?

Myślałam o odkrytym przez nas judaszu, zastanawiając się nad jego możliwymi przeznaczeniami, lecz żadne z nich nie przynosiło odpowiedzi na pytanie, czy mógł mieć związek z morderstwem.

Rozdział 76

Wróciliśmy do domu Cat przed dwunastą. Poszliśmy do sypialni moich siostrzenic, żeby na ich korkowej planszy wiszącej na ścianie naszkicować schemat wszystkiego, co wiedzieliśmy o morderstwach.

Znalazłam pisaki i karton, po czym przyciągnęłam do planszy dwa czerwone plastikowe stołeczki.

Joe napisał na arkuszu nazwiska wszystkich ofiar.

Rozdział 77

Kiedy skończył rozmawiać z FBI, wzięłam pisak, a on podzielił się ze mną swoimi informacjami.

- Żadna z ofiar nigdy nie nastręczała kłopotów: nie dokonała ciężkiego przestępstwa, nie zmieniła nazwiska ani nie miała powiązań z Dennisem Agnew. Co do facetów z Salonu Rozrywki, to Ricardo Montefiore, alias Rick Monte, był skazany za rajfurstwo, wulgarne zachowanie i napad.

Rocco Benuto, wykidajło w tym porno - shopie, ma niewiele na sumieniu: jedną kradzież i jedno włamanie do sklepu spożywczego w New Jersey, kiedy miał dziewiętnaście lat... bez broni.

- Nie wygląda na seryjnego mordercę.

Joe kiwnął głową i kontynuował:

- Wszyscy trzej to tylko kompani pomniejszych gangsterów. Byli widywani na ich przyjęciach, dostarczali im dziew czyny. Jeśli chodzi o Dennisa Agnew, to już wiesz, że w dwu tysięcznym roku był oskarżony o zabójstwo, ale skargę oddalono.

- Wyciągnął go z tego Ralph Brancusi.

Joe znowu kiwnął głową.

- Ofiarą była gwiazdka porno z Urbana w stanie Illinois.

Miała dwadzieścia parę lat, była uzależniona od heroiny i kilkakrotnie siedziała za prostytucję. Zanim zniknęła na dobre, była jedną z przyjaciółek Agnew.

Objęłam rękami podbródek. Doznałam frustrującego uczucia, iż tkwię w samym środku horroru, nie mając ani jednego punktu zaczepienia!

Ale odstępy między kolejnymi morderstwami stawały się coraz krótsze. Mój John Doe został zabity przed dziesięciu laty, Whittakerowie osiem lat później, Daltry półtora miesiąca temu, a ostatnie dwa podwójne morderstwa popełniono w ciągu tygodnia.

Joe usiadł obok na niskim stołku, wziął mnie za rękę i oboje zapatrzyliśmy się na notatki, przypięte do korkowej planszy. Kiedy się odezwałam, mój głos zabrzmiał, jakby ciasny pokój dziewczynek stał się nagle wnęką rezonansową.

Rozdział 78

Obudził mnie irytujący dźwięk telefonu przy łóżku. Podniosłam słuchawkę po drugim sygnale, stwierdzając, iż Joego nie ma, a do krzesła, na którym leżały jego rzeczy, jest przypięta kartka.

Po trwającej pięć minut rozmowie w tempie karabinu maszynowego odechciało mi się spać. Przeczytałam sympatyczną pożegnalną kartkę od Joego, po czym włożyłam dres, wzięłam Marthę na smycz i pobiegłam z nią na plażę.

Od zatoki wiał rześki wiatr. Pobiegłyśmy na północ, lecz zanim zdążyłyśmy pokonać jaki taki dystans, usłyszałam wołanie. Naprzeciw nam biegła drobna figurka.

Ciemnooka dziewczynka objęła mnie w pasie, po czym rzuciła się na Marthę, żeby ją też uściskać.

Uściskałyśmy się, po czym Carolee przedstawiła mnie „swoim” dzieciom.

Skupiłam na sobie ich uwagę, a Martha patrzyła na mnie, jakby wiedziała, że o niej mowa.

- Kto ma ochotę być owcą? - zapytałam.

Większość dzieci zachichotała drwiąco, ale czworo z nich - z Ali jako piątą - zgłosiło się na ochotnika. Kazałam „owcom” rozproszyć się i biec wzdłuż plaży, po czym spuściłam Marthę ze smyczy.

Martha zaszczekała w odpowiedzi na pochwałę. Dzieci klaskały i gwizdały, a Carolee rozdała kubki z sokiem pomarańczowym, żeby wzniosły toast na naszą cześć. Kiedy po jakimś czasie przestałyśmy z Martha być w centrum zainteresowania, odciągnęłam na bok Carolee i powiedziałam jej o mojej rozmowie z Yuki.

Rozdział 79

Pożegnawszy się z Carolee i z dziećmi, wspięłyśmy się z Marthą na urwisko i po przejściu trawiastego pola wyszłyśmy na Miramontes Street. Gdy znalazłam się na chodniku, zobaczyłam w odległości około stu metrów mężczyznę, który skierował w moją stroną mały aparat fotograficzny.

Był tak daleko ode mnie, że dostrzegłam jedynie odbicie słońca w obiektywie, pomarańczową bluzę sportową i głęboko nasuniętą na czoło czapkę baseballową. Nie czekał, aż podejdę bliżej. Kiedy się zorientował, że go zauważyłam, odwrócił się i szybko odszedł.

Możliwe, że robił jedynie zdjęcie krajobrazu albo był reporterem prasy brukowej, która mnie w końcu namierzyła. Przyspieszone bicie mojego serca mogło być równie dobrze wynikiem obsesji, jednak wracając do domu czułam niepokój.

Ktoś mnie śledził.

Ten ktoś nie chciał, żebym go zauważyła.

Kiedy znalazłam się w domu, zdjęłam z łóżka pościel i spakowałam moje rzeczy. Potem nakarmiłam Penelope.

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość, Penny - powiedziałam, zmieniając śwince wodę. - Carolee i Allison przyrzekły, że cię później odwiedzą. Już widzę te jabłka, które wkrótce będziesz chrupała.

Schowałam do torebki pożegnalną kartkę od Joego i rozejrzawszy się kontrolnie po wnętrzu, ruszyłam ku wyjściu.

- Wracamy do domu - zakomunikowałam Marcie.

Zapakowałam rzeczy do explorera i pojechałyśmy do San Francisco.

Rozdział 80

O siódmej wieczorem weszłam do Indigo, nowej restauracji przy ulicy McAllister, odległej tylko o dwie przecznice od budynku sądu, którego bliskość powinna była odebrać mi apetyt. Przeszłam wzdłuż wyłożonego boazerią baru do wysoko sklepionej głównej sali restauracyjnej. Maitre d'hotel sprawdził moje nazwisko na liście, a potem zaprowadził do przystrojonej niebieskim aksamitem sali bankietowej, gdzie przy stoliku siedziała Yuki, wertując w oczekiwaniu na mnie plik papierów.

Uściskałyśmy się, a ja uświadomiłam sobie, jak bardzo ucieszyłam się z naszego spotkania.

Udało mi się uśmiechnąć. Nie chciałam przyznać, że jestem bardziej niespokojna, niż to okazywałam. Mickey Sherman przekonał moich przełożonych, że jeśli będę reprezentowana przez adwokata kobietę, zostaniemy lepiej potraktowani, i że Yuki Castellano świetnie się do tego nadaje.

Chciałabym być równie pewna tego jak on.

Mimo iż spotkałyśmy się pod koniec roboczego dnia, Yuki wyglądała świeżo i promiennie. Przede wszystkim jednak wyglądała młodo. Zamawiając wraz z moją dwudziestoośmioletnią adwokat kolację, nerwowo obracałam w palcach mojego Kokopellego.

Rozdział 81

Po wejściu do środka poczułam przypływ optymizmu. Zespół kalipso wprowadził biesiadujących w miły nastrój; nawet właścicielka lokalu w jaskraworóżowym sarongu tańczyła limbo na środku parkietu. Obie moje najlepsze przyjaciółki machały do nas z „naszej” loży na tyłach sali. Dokonałam prezentacji:

- Claire Washburn, Yuki Castellano. Yuki, Cindy Thomas.

Moje przyjaciółki wyciągnęły ręce i po kolei uścisnęły dłoń Yuki. Sądząc po napięciu widocznym na ich twarzach, obie były tak samo jak ja przejęte czekającą mnie ciężką próbą. Ściskając dłoń Yuki, Claire powiedziała:

- Jestem przyjaciółką Lindsay... i nie muszę cię informować, że jestem też świadkiem oskarżenia.

Cindy oświadczyła:

Przybiłyśmy sobie ręce za pomyślny wynik. Na środku stolika spotkało się osiem dłoni.

- Walcz, drużyno, walcz - powiedziałam ze śmiechem.

Od razu poczułam się odprężona i podniesiona na duchu.

Patrzyłam z radością, jak Yuki zdejmuje żakiet, a Claire nalewa margaritę wszystkim oprócz mnie.

Wyznała nam, że konserwatywna japońska rodzina jej matki miała sporo uprzedzeń do „mieszańców” i że rodzice przeprowadzili się do Kalifornii, kiedy miała sześć lat. Pamiętała dobrze, co czuje dziecko, dręczone w szkole z powodu pochodzenia.

- Od czasu, gdy byłam dość duża, żeby oglądać w telewizji Perry'ego Masona, chciałam zostać prawnikiem - powiedziała z błyskiem w oczach. - Nie chcę się przechwalać, ale wierzcie mi, że dostałam celujący stopień z prawa Boalta, a od chwili skończenia studiów ścigam się z Duffy i Rogers. Jestem zdania, że warunkiem efektywności człowieka jest motywacja, więc powinnyście mnie zrozumieć. Zawsze przekonywałam samą siebie, że nie wystarczy być mądrą i dobrą... trzeba być najlepszą. Jeśli chodzi o Lindsay, waszą wieloletnią przyjaciółkę i moją nową, to wiem z absolutną pewnością, że jest niewinna. I mam zamiar to udowodnić.

Rozdział 82

Choć Yuki uprzedziła mnie o histerii w mediach, następnego ranka zaskoczył mnie widok tłumu, kłębiącego się na centralnym placu miasta. Po obu stronach Mc Allister stały samochody z antenami satelitarnymi na dachach, zmuszając tłum do przeciskania się ulicą, co powodowało blokadę ruchu pojazdów w stronę ratusza i budynku sądu.

Zaparkowałam w garażu przy Van Ness, oddalonym o trzy przecznice od sądu, skąd poszłam pieszo, próbując zachować incognito. Na próżno. Zostałam szybko rozpoznana i reporterzy rzucili się na mnie, podstawiając mi przed twarz mikrofony i kamery i zadając pytania, na które nie umiałabym odpowiedzieć nawet wtedy, gdybym je rozumiała. /Oskarżenia o „brutalność policji”, złośliwości i nieznośna wrzawa tłumu sprawiły, że poczułam zawrót głowy i ogarnął mnie smutek. Byłam dobrą policjantką, do cholery. Jak mogło dojść do tego, iż ludzie, którym przysięgłam służyć, zwrócili się w tak obrzydliwy sposób przeciw mnie?

Carlos Vega z telewizji KRON był w tej chwili na topie dzięki relacji zatytułowanej „Proces Brudnej Harriet”. Był zawziętym małym człowieczkiem, znanym z tego, że ludzi, z którymi przeprowadzał wywiady, wypytywał w tak grzeczny sposób, iż nie czuli, że są patroszeni. Wiedziałam, jaki jest, ponieważ już raz przeprowadzał ze mną wywiad, więc kiedy mnie zapytał: „Czy masz żal do Cabotów za wytoczenie ci sprawy?” - prawie na niego warknęłam.

Byłam o krok od udzielenia panu Vedze ostrej reprymendy za wieczorne wiadomości, kiedy ktoś wyciągnął mnie za łokieć z tłumu reporterów. Próbowałam się wyswobodzić z uścisku - dopóki się nie zorientowałam, że mój wybawca jest w mundurze.

Spostrzegłam Yuki stojącą na stopniach sądu pomiędzy ludźmi i skierowałam się prosto do niej. Podziękowałam Conklinowi, po czym musiałyśmy użyć połączonych sił, żeby rozewrzeć ciężkie stalowo - szklane drzwi, prowadzące do gmachu. Wspięłyśmy się po marmurowych schodach na pierwsze piętro i po chwili weszłyśmy do imponującej, wyłożonej wiśniową boazerią sali rozpraw.

Wszystkie głowy obróciły się ku nam. Wygładziłam świeżo wyprasowany kołnierzyk, przejechałam ręką po włosach i ruszyłam z Yuki po pokrytej dywanem podłodze do stołu prokuratora. Ostatnie kilka minut spowodowało, że nabrałam nieco pewności siebie, lecz wewnątrz wszystko się we mnie gotowało.

Jakim prawem coś takiego mnie spotyka?

Rozdział 83

Yuki przepuściła mnie przy stoliku przodem, żebym usiadła obok „srebrnowłosego i srebrnoustego” Mickeya Shermana. Podniósłszy się odrobinę, uścisnął mi rękę.

Oboje wiedzieliśmy, że żaden normalny człowiek, będący w mojej sytuacji, nie może mieć dobrego samopoczucia. Ważyły się losy całej mojej kariery. Jeśli ława przysięgłych uzna mnie za winną, całe moje życie legnie w gruzach. Doktor Andrew Cabot z żoną zażądali odszkodowania w wysokości 50 milionów dolarów, i choć 49,99 milionów z tej sumy zapłaciłoby miasto San Francisco, i tak zostałabym finansowo zrujnowana, a co gorsza do końca życia nazywano by mnie Brudną Harriet.

Yuki ulokowała się obok mnie. Komendant Tracchio sięgnął ręką ponad barierką i uścisnął mi pokrzepiająco ramię, co mnie bardzo wzruszyło, gdyż nie spodziewałam się po nim takiego gestu. Moment później podniósł się gwar. Do sali wkroczyli świadkowie powodów - „dream team” - zajmując miejsca naprzeciw nas.

Zaraz potem do sali wszedł wyprostowany jak kij doktor Cabot i jego jasnowłosa żona w żałobnym stroju. Usiedli za swoimi adwokatami i natychmiast wbili we mnie wzrok.

Rozedrgana twarz Andrew Cabota wyrażała ból i z trudem powstrzymywaną wściekłość; Eva Cabot była uosobieniem bezmiernej rozpaczy, która miała się nigdy nie skończyć. Była matką, której córkę zabiłam z niewytłumaczalnych powodów, a syna uczyniłam kaleką. Wlepione we mnie szare, czerwono obwiedzione oczy wyrażały dziką furię.

Eva Cabot nienawidziła mnie.

Życzyła mi śmierci.

Kojąca dłoń Yuki na moim przegubie przerwała mój pojedynek wzrokowy z panią Cabot, nie dość wcześnie jednak, by uniknąć zarejestrowania go przez kamerę.

- Wszyscy wstać! - zawołał woźny.

W ogłuszającym hałasie przesuwanych krzeseł na salę wkroczyła sędzina Achacoso. Poczułam oszołomienie.

To było to.

Za chwilę miał się zacząć mój proces.

Rozdział 84

Wybieranie ławy przysięgłych zajęło prawie trzy dni. Już po pierwszym - ponieważ nie mogłam dłużej wytrzymać bezustannie dzwoniącego telefonu i mrowia reporterów wokół mojego malutkiego domu - spakowałam trochę rzeczy i przeprowadziłam się z Marthą do trzypokojowego apartamentu Yuki w strzeżonym wieżowcu w Crest Royal.

Z dnia na dzień przybywało reporterów i rosło napięcie medialne. Prasa dolewała oliwy do ognia, przedstawiając szczegółowe charakterystyki etniczne i socjoekonomiczne wszystkich osób wybranych na sędziów przysięgłych i oczywiście oskarżając nas o uprzedzenia rasowe. Robiło mi się niedobrze, kiedy obserwowałam, jak obie strony akceptują bądź odrzucają potencjalnych jurorów na podstawie rzeczywistego albo wyimaginowanego uprzedzenia do mnie. Kiedy nie zgodziliśmy się kolejno na czworo Latynosów i czarnych, podczas następnej przerwy powiedziałam Yuki, co myślę na ten temat.

Później tego samego dnia nasi przeciwnicy kategorycznie, bez uzasadnienia, odrzucili trzy osoby: dwie kobiety - które mogły mieć do mnie przyjazny, matczyny stosunek - i strażaka o nazwisku McGoey, który przypuszczalnie nie miałby mi za złe nawet kilku litrów margarity.

Przed upływem trzeciego dnia - chociaż żadna ze stron nie była usatysfakcjonowana - udało się wybrać dwanaścioro mężczyzn i kobiet oraz troje zastępców. O drugiej po południu Mason Broyles podniósł się, by przedstawić pozew swoich klientów.

Sposób, w jaki ta nędzna kreatura zaprezentowała zarzuty Cabotów wobec mnie, nie przyśniłby mi się nawet w najgorszym koszmarze.

Rozdział 85

Broyles wyglądał, jakby poprzedniej nocy przespał pełne osiem godzin. Miał świeżą cerę, a na sobie klasyczny granatowy garnitur od Armaniego. Jasnoniebieska wykrochmalona koszula harmonizowała z kolorem jego oczu. Wstał i bez zaglądania do notatek rozpoczął mowę, zwracając się najpierw do sędziny i ławy przysięgłych:

- Wysoki Sądzie, panie i panowie w ławie przysięgłych.

Żeby zrozumieć, co się wydarzyło wieczorem dziesiątego maja, należy wniknąć w umysły dwojga dzieci, które znalazły kluczyki do nowego mercedesa swojego ojca, gdy rodziców nie było w domu, i dla kaprysu postanowiły się przejechać. Nie powinny były tego robić, ale to przecież były dzieci. Sara miała piętnaście lat. Sam Cabot, uczeń ósmej klasy, jest o dwa lata młodszy.

Broyles odwrócił się od ławy przysięgłych i stanął na wprost swoich klientów, jakby chciał powiedzieć: „Spójrzcie na twarze tych ludzi. Spójrzcie na ich cierpienie, spowodowane brutalnością policji”.

Zwróciwszy się znów do przysięgłych, podjął przerwane przemówienie:

- Sara usiadła za kierownicą. Dzieci pojechały do Tenderloin District, dzielnicy znanej z wysokiej przestępczości. Jechały drogim samochodem. Ni stąd, ni z owad zaczął je ścigać inny wóz. Sam Cabot opowie wam, do jakiego stopnia oboje z siostrą byli przerażeni tym pościgiem. Wyła syrena, błyskały reflektory i światła kogutów, ulica wydawała im się jakąś diabelską dyskoteką. Gdyby była wśród nas Sara, potwierdziłaby, że tak się przestraszyła ścigającego ich samochodu, iż straciła kontrolę nad mercedesem i rozbiła go. Powiedziałaby wam, że gdy w końcu zorientowała się, iż goni ich policja, była przerażona z powodu swojej ucieczki, rozbicia samochodu ojca i prowadzenia bez prawa jazdy. Do tego wszystkiego jej młodszy brat został ranny.

Najbardziej zaś bała się tego, że policja ma broń.

Ale Sara Cabot, która była w szkole o dwie klasy wyżej niż inne dzieci w jej wieku, dziewczynka o ilorazie inteligencji sto sześćdziesiąt i wielkich możliwościach, niczego nam już nie powie, ponieważ nie żyje. Nie żyje, gdyż pozwana, porucznik Lindsay Boxer, dwukrotnie strzeliła jej w serce.

Porucznik Lindsay Boxer strzelała również do nieletniego Sama Cabota, zdolnego, powszechnie lubianego chłopca, kapitana drużyny piłkarskiej, mistrza w pływaniu, wybitnego sportowca. Sam Cabot nigdy już nie będzie grał w piłkę ani pływał. Nie będzie wstawał ani spacerował, nie będzie mógł samodzielnie ubrać się ani umyć. Już nigdy nie weźmie do ręki widelca czy książki.

Gdy Broyles malował ów tragiczny obraz, w sali dały się słyszeć stłumione westchnienia. Adwokat zamilkł i nic nie mówiąc, stał przez dłuższą chwilę - w zaczarowanym kręgu, stworzonym wokół siebie i swych pogrążonych w smutku klientów - chwilę zawieszenia w rzeczywistości i w czasie, wywołując odpowiedni nastrój. W trakcie wielu lat praktyki doszedł w tym do perfekcji, stając się dzięki temu gwiazdą adwokatury.

Włożył ręce do kieszeni, odsłaniając granatowe szelki, i spuścił wzrok na błyszczące czubki swoich butów, jak gdyby on także został przygnieciony ciężarem tragedii, którą właśnie przedstawił. Wyglądało to, jakby się modlił, choć byłam pewna, że nigdy tego nie robi.

Nie pozostawało mi nic innego, jak siedzieć w milczeniu i patrzeć na nieruchomą twarz sędziny. Kiedy napięcie osiągnęło szczyt, Broyles przerwał ciszę i konkluzję swojego przemówienia wygłosił zwięźle i szybko.

- Panie i panowie, dowiecie się wkrótce od świadków, że wieczorem owego dnia porucznik Boxer nie miała służby i piła. Mimo to wsiadła do policyjnego wozu, a potem użyła broni.

Dowiecie się również, że Sara i Sam Cabot mieli pistolety. Rzecz w tym, iż porucznik Boxer ma wystarczające doświadczenie, by wiedzieć, jak rozbroić dwoje przestraszonych dzieci, ale owej nocy złamała wszelkie przepisy. Co do jednego!

Porucznik Boxer jest odpowiedzialna za śmierć Sary Cabot, młodej kobiety, której obiecująca przyszłość została w ciągu jednej dramatycznej sekundy zamknięta. Porucznik Boxer jest również odpowiedzialna za uczynienie Sama Cabota kaleką do końca życia.

Prosimy, byście po wysłuchaniu dowodów uznali porucznik Lindsay Boxer za winną użycia przesadnych środków przymusu i złamania regulaminów policyjnych, co przyniosło niepotrzebną śmierć Sary Cabot i trwałe kalectwo Sama Cabota.

Z uwagi na te niedające się naprawić straty prosimy o przyznanie powodom sumy pięćdziesięciu milionów dolarów na opiekę medyczną dla Sama Cabota, opiekę, której będzie potrzebował do końca życia, oraz jako zadośćuczynienie za jego cierpienia i ból rodziców. Prosimy także o dodatkowe sto milionów tytułem odszkodowania retorsyjnego, by zasygnalizować miejscowej policji, a także policji wszystkich miast w całym kraju, że tego rodzaju zachowanie jest nie do przyjęcia.

Nie wolno patrolować ulic po pijanemu.

Rozdział 86

Kiedy usłyszałam, że Sam Cabot, ów cyniczny mały psychol, został przedstawiony jako niedoszła gwiazda sportowa, zrobiło mi się niedobrze. Mistrz pływacki? Kapitan drużyny piłkarskiej? Jak to się ma do popełnionych przez niego morderstw albo do kul, które wpakował Warrenowi Jacobiemu?

Yuki wstała, by zabrać głos, a ja usiłowałam zachować neutralny wyraz twarzy.

- Wieczór dziesiątego maja wypadł w piątek, który dla porucznik Boxer był zakończeniem ciężkiego tygodnia pracy - zaczęła Yuki. Jej słodki, melodyjny głos zadźwięczał w sali sądowej jak dzwoneczek. - W Tenderloin zamordowano dwóch młodych ludzi, a porucznik Boxer była zaszokowana brutalnością tej zbrodni i zmartwiona brakiem jakichkolwiek śladów.

Yuki szła wzdłuż ławy przysięgłych, sunąc dłonią po poręczy i kolejno zaglądając w oczy wszystkim przysięgłym. Oczy ławników uważnie śledziły szczupłą młodą kobietę o twarzy w kształcie serca i błyszczących brązowych oczach, akcentującą lekkimi skłonami tułowia każde wypowiadane słowo.

- Jako oficer kierujący wydziałem zabójstw policji San Francisco, porucznik Boxer jest odpowiedzialna za wszystkie sprawy w mieście, dotyczące morderstw. Ten przypadek szczególnie ją zaniepokoił, gdyż ofiary były nieletnie.

W dniu, o którym mówimy, porucznik Boxer była już po służbie. Przed kolacją wypiła parę drinków w towarzystwie przyjaciółek. W trakcie posiłku zadzwonił Warren Jacobi, inspektor pierwszego stopnia, który był kiedyś jej partnerem, a ponieważ aktualnie prowadzona sprawa była bardzo trudna, zajmowali się nią wspólnie.

Inspektor Jacobi poświadczy, iż zadzwonił do porucznik Bo - xer, by jej powiedzieć, że na południe od Market Street zauważono mercedesa, którego widziano w pobliżu obu miejsc zbrodni.

Wielu ludzi na miejscu porucznik Boxer odpowiedziałoby: „Spadaj! Jestem po służbie. Nie mam ochoty spędzić całej nocy w samochodzie policyjnym”. Ale to była sprawa przez nią prowadzona, co więcej, chciała zatrzymać sprawców, zanim zdążą popełnić następne morderstwo.

Wsiadając do wozu policyjnego, poinformowała inspektora Jacobiego, że wypiła parę drinków, ale jej sprawność umysłowa i fizyczna na tym nie ucierpiały.

Panie i panowie, powództwo położy szczególny nacisk na słowo „pijana”. Twierdzę, że będzie to zniekształcenie stanu faktycznego.

Pozwana jest oskarżona o strzelanie z broni służbowej do młodej dziewczyny. Ale dowiecie się, że porucznik Boxer, oficer policji, nie była jedynym uczestnikiem zajścia, który miał w ręku broń. „Ofiary” - Yuki zgięła palce w powszechnie znanym geście, symbolizującym cudzysłów - nie tylko miały przy sobie broń, lecz także strzelały pierwsze, zamierzając zabić obydwoje policjantów.

Rozdział 87

Mason Broyles zerwał się, wściekły, na równe nogi.

Yuki podeszła do stolika i zajrzała do swoich notatek, po czym wróciła na poprzednie miejsce, jakby wcale nie została upomniana.

- Wieczorem w dniu, o którym mowa, owe wzorowe dzieci Cabotów zwróciły uwagę policji. Jechały z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę zatłoczonymi ulicami, dla zabawy, nie dbając o bezpieczeństwo publiczne. To ciężkie przestępstwo.

Były uzbrojone... to jeszcze cięższe, przestępstwo... a kiedy Sara Cabot rozbiła samochód, oboje z bratem zostali wyciągnięci z wraka przez dwójkę współczujących funkcjonariuszy policji, którzy mieli schowaną broń i wypełniali swoje obowiązki, polegające na dbaniu o bezpieczeństwo i służeniu społeczeństwu, a przede wszystkim niesieniu pomocy.

Usłyszycie świadectwo policyjnych ekspertów od balistyki, którzy wam powiedzą, że pociski wydobyte z ciał porucznik Boxer i inspektora Jacobiego zostały, wystrzelone z broni, jaką mieli młodzi Cabotowie: te pierwsze z pistoletu Sary, drugie z pistoletu Sama. Dowiecie się również, że Sara i Sam strzelali do obojga funkcjonariuszy, choć nie zostali przez nich zaatakowani.

Kiedy porucznik Boxer leżała na ziemi, bliska śmierci na skutek utraty niemal jednej trzeciej krwi, kazała powodom rzucić broń, ale jej nie posłuchali. Zamiast tego Sara Cabot strzeliła do niej trzykrotnie, na szczęście chybiając. Dopiero wówczas porucznik Boxer odpowiedziała ogniem.

Gdyby ktokolwiek inny... bankier, piekarz czy nawet bukmacher... zastrzelił kogoś w samoobronie, nie byłoby żadnej rozprawy. Ale jeśli broni się oficer policji, wszyscy, chcą go roz...

- Sprzeciw!

Było już jednak za późno na sprzeciw. Z twarzy doktora Cabota zniknęły resztki opanowania, odsłaniając wyraz wściekłości. Poderwawszy się na równe nogi, zrobił ruch w stronę Yuki, jakby chciał się na nią rzucić. Mason Broyles przytrzymał swojego klienta, ale na sali powstał tumult, mimo iż sędzina Achacoso raz po raz uderzała młotkiem w stół.

Rozdział 88

Kiedy sąd wznowił posiedzenie, oczy Yuki świeciły jasnym blaskiem. Domyślałam się, iż miała świadomość, że wrażenie, jakie wywarła na przysięgłych, było warte reprymendy, którą otrzymała od sędziny.

Broyles powołał pierwszego świadka: Betty D'Angelo, pielęgniarkę na oddziale pogotowia, która opatrywała mnie owego wieczoru, gdy zostałam postrzelona. D'Angelo stanowczo potwierdziła swoje zeznania z wstępnego przesłuchania - że poziom alkoholu w mojej krwi wynosił 0,067 i w żaden sposób nie może się zgodzić z zarzutem, iż byłam nietrzeźwa, a osobę o takim poziomie określa się jako „będącą pod wpływem”.

Drugim świadkiem Broylesa była moja przyjaciółka, doktor Claire Washburn. Powiedziała, że jest głównym lekarzem sądowym, i potwierdziła, iż przeprowadzała sekcję zwłok Sary Cabot.

- Doktor Washburn, czy dało się ustalić przyczynę śmierci Sary Cabot?

Posługując się rysunkiem figury ludzkiej, Claire pokazała, w którym miejscu moje pociski trafiły Sarę.

- Tak. Odnalazłam w ciele tej dziewczyny dwie rany od kul. Pocisk A wszedł w tym miejscu, w lewą górną część piersi, przebił klatkę piersiową Sary Cabot między trzecim i czwartym lewym żebrem, przebił górny płat lewego płuca, przeszedł przez worek osierdziowy, przebił lewą komorę serca i zatrzymał się w klatce piersiowej po lewej stronie.

Pocisk B - kontynuowała Claire, pokazując kijkiem miejsce na rysunku - przebił mostek dwanaście centymetrów poniżej lewego barku, następnie przebił serce i utkwił w czwartym kręgu piersiowym.

Członkowie ławy przysięgłych siedzieli jak urzeczeni, słuchając relacji Claire o tym, co moje pociski zrobiły z sercem Sary Cabot, lecz gdy Broyles skończył swoje pytania, Yuki zabrała się do szczegółowego sondowania mojej przyjaciółki.

Yuki potrząsnęła głową.

Rozdział 89

Kiedy Claire zeszła z podium, poczułam się podniesiona na duchu. Nie na długo.

Mason Broyles powołał następnego świadka. Doktor Robert Goldman, wąsaty mężczyzna o kasztanowatych włosach, po zaprzysiężeniu zaczął opowiadać o straszliwych okaleczeniach ciała Sama, spowodowanych moimi pociskami.

Używając tego samego rysunku człowieka co Claire, Goldman pokazał tor mojego pierwszego pocisku, który po przeszyciu jamy brzusznej Sama zatrzymał się na ósmym kręgu piersiowym, gdzie tkwił do tej pory.

- Powództwo wzywa Sama Cabota - oznajmił Broyles.

Spojrzałam z lękiem na Yuki, po czym obie spojrzałyśmy za siebie. Z tyłu sali otworzyły się drzwi i weszła młoda opiekunka, pchając przed sobą błyszczący chromem jenkinson supremę, cadillac w kategorii wózków inwalidzkich.

Sam Cabot w sportowym chłopięcym płaszczyku i krawacie wyglądał drobno i krucho; w niczym nie przypominał bestialskiego psychopaty, który zanim postrzelił Jacobiego, zamordował dla rozrywki dwóch młodych ludzi. Gdyby nie znajomy wyraz jadowitości w brązowych oczach, nigdy bym go nie poznała.

Kiedy spojrzał na mnie, podskoczyło mi serce. Poczułam strach, wyrzuty sumienia i litość.

Patrzyłam na szumiący aparat do oddychania, przymocowany pod siedzeniem wózka, ciężką metalową skrzynkę z mnóstwem gałek i wskaźników, z której prowadziła cienka plastikowa rurka, przechodząca blisko lewego policzka Sama. Przed ustami miał małą elektroniczną krtań.

Wziął do ust wylot rurki powietrznej. Powietrze ze sprężarki napełniło mu płuca, czemu towarzyszył makabryczny odgłos zasysania. Odgłos powtarzał się co trzy lub cztery sekundy, za każdym razem, kiedy Sam brał oddech.

Opiekunka przywiozła Sama na stanowisko dla świadków.

Technik włączył długi pomarańczowy kabel do kontaktu w ścianie, po czym usiadł za plecami Cabotów. Nie mogąc zrobić nic innego, patrzyłam na Sama.

Szyję miał usztywnioną, a głowę przymocowaną do oparcia krzesła za pomocą opaski założonej na czoło, co wyglądało, jakby go poddawano jakiejś średniowiecznej torturze. Byłam pewna, że tak właśnie się czuł.

Woźny, wysoki młody mężczyzna w zielonym mundurze, podszedł do Sama.

- Proszę podnieść prawą rękę.

Chłopak potoczył oczami z boku na bok, nabrał nieco powietrza, po czym przemówił do małej zielonej skrzynki głosowej. Niesamowity, denerwujący dźwięk, który się z niej wydobył, miał być odtąd już na zawsze jego głosem.

- Nie mogę - powiedział.

Rozdział 90

Głos Sama był nieludzki, ale jego młoda twarz i mała, wątła postać sprawiały, że wyglądał bardzo krucho i bezbronnie. Na galerii dały się słyszeć głosy współczucia. Woźny zwrócił się do sędziny Achacoso.

Broyles uśmiechnął się do niego, po czym dał ławie przysięgłych wystarczająco dużo czasu, by zdążyła usłyszeć, zobaczyć i wczuć się w budzący litość stan Sama Cabota oraz wyobrazić sobie, jakim piekłem stało się jego życie.

- Nie denerwuj się - rzekł do niego Broyles. - Po prostu powiedz prawdę. Opowiedz nam, co się wydarzyło tamtego wieczoru.

Zadał mu na rozgrzewkę kilka prostych pytań, przerywając, gdy chłopiec brał do ust rurę do oddychania. Odpowiedzi Sama składały się z urywanych zdań, długość każdej frazy zależała od ilości powietrza, jaką zdołał nabrać do płuc przed następnym przyłożeniem ust do rury. Broyles zapytał go, ile ma lat, gdzie mieszka, do jakiej szkoły chodził, i dopiero potem przeszedł do istotnych pytań.

Yuki poderwała się z miejsca.

Chłopak potoczył głową z boku na bok, na tyle, na ile pozwalała obejma na jego czole. Potem zaczął płakać. Rozdzierający serce szloch przerywało co kilka sekund zasysanie powietrza, wzmocnione elektronicznie przez skrzynkę głosową.

Był to nieludzki odgłos, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek słyszałam w życiu. Po moim kręgosłupie przebiegł dreszcz. Byłam pewna, że wszyscy poczuli to samo.

Mason Broyles podszedł prędko do Sama i sięgnąwszy do kieszeni na piersiach po chusteczkę, wytarł mu oczy i nos.

Rozdział 91

Yuki podeszła do trzynastoletniego mordercy, który z twarzą zaczerwienioną od płaczu budził jeszcze większe współczucie.

Oczy chłopca rozszerzyły się. Czyżby pytanie go zaskoczyło? A może próbował sobie przypomnieć?

Yuki nie dawała za wygraną. Poczekała, aż chłopiec nabierze powietrza.

Sam próbował odwrócić głowę od Yuki.

Nim sędzina zdążyła zareagować, Sam zamrugał gwałtownie.

- Powołuję się na poprawkę - powiedział. Nim wyjaśnił, co ma na myśli, nabrał powietrza. - Powołuję się na Piątą Poprawkę, na podstawie...

W tym momencie spod wózka, na którym siedział, dobiegł przeraźliwy dźwięk syreny alarmowej. Wśród przysięgłych i na galerii dały się słyszeć okrzyki przerażenia, gdyż wskazówka zegara ciśnienia w aparacie do oddychania Sama spadła do zera.

Andrew Cabot zerwał się z krzesła, popychając technika w stronę wózka.

- Zrób coś! Zrób coś!

Cała sala wstrzymała oddech, kiedy technik ukląkł przy wózku, manipulując pokrętłami. Po chwili udało mu się naprawić urządzenie i alarm umilkł. Słychać było głośne szszszsz,

gdy Sam czerpał życiodajne powietrze, a w następnej sekundzie na sali zapanował zgiełk.

Rozdział 92

Kiedy sala opustoszała, Yuki wyprostowała się na swoją pełną wysokość stu pięćdziesięciu siedmiu centymetrów, zwracając się do sędziny.

- Wysoki Sądzie! Wnoszę o unieważnienie procesu - oświadczyła.

Sędzina gestem przywołała ją do siebie. Mickey oraz Broyles i jego asystent również do niej podeszli. Usłyszałam, jak Yuki mówi:

Rozdział 93

Nie wiem, która z nas była bardziej zaszokowana, ja czy Yuki. Zeszłyśmy na dół po betonowych stopniach schodów przeciwpożarowych i bocznymi drzwiami wyszłyśmy na Polk, oddając Mickeya na pożarcie mediom.

Yuki sprawiała wrażenie zaskoczonej... i zawstydzonej.

- Zeznanie Sama było koszmarem - powiedziała ochrypłym głosem. - Alarm spowodował, że cała moja kontra legła w gruzach. Wyobraziłam sobie, co każdy pomyślał na twój temat: „Boże, co ona zrobiła temu biednemu dziecku!”.

Wracając do garażu, wybrałyśmy najbardziej okrężną i zarazem najmniej interesującą trasę. W tunelu pod Van Ness musiałam przytrzymać Yuki, bo nie zauważyła czerwonego światła.

On i Sara zabili obu tych chłopców, Yuki. Sam Cabot jest potworem. Przysięgli o tym wiedzą.

- Nie jestem pewna, czy wiedzą. Nie mogę sobie pozwolić na powtórne poinformowanie ich, że jest podejrzany, ponieważ nie został postawiony w stan oskarżenia. Ława przysięgłych może nawet pomyśleć, że uciekłam się do prowokacji. Co oczywiście zrobiłam.

Weszłyśmy do Opera Plaża, centrum handlowego z restauracjami, kinami i księgarnią na parterze, i zjechałyśmy windą do podziemnego garażu, gdzie nie bez trudu odszukałyśmy samochód Yuki.

Zapięłyśmy pasy, Yuki zapuściła silnik i ruszyłyśmy. Myślałam już o następnym dniu procesu.

Rozdział 94

Nocą nad miastem zebrały się ciężkie burzowe chmury. Deszcz wisiał w powietrzu. Z okna kuchenki Yuki widać było tylko jedno wielkie morze szarości. Dziwna rzecz, właśnie takie San Francisco najbardziej lubiłam: mgliste i burzowe.

Napiłam się kawy i nakarmiłam Marthę, po czym wyszłyśmy na krótki spacer po Jones Street.

- Musimy się pospieszyć, Boo - powiedziałam, czując powiew wilgoci. - Dziś jest wielki dzień. Mamusia zostanie zlinczowana.

Dwadzieścia minut później przyjechał po nas Mickey. Weszliśmy do gmachu sądu kwadrans przed ósmą, unikając tym samym spotkania z rozgorączkowanym tłumem w ostatniej chwili przed rozprawą.

Mickey i Yuki usiedli w sali sądowej B obok siebie i szeptem wdali się w polemikę. Dyskusja musiała być gorączkowa, gdyż ręce Yuki cały czas trzepotały jak ptaszki. Siedziałam zapatrzona w strugi deszczu za oknem, podczas gdy elektryczny zegar na bocznej ścianie odmierzał upływające minuty.

Poczułam czyjąś rękę na ramieniu.

Niebawem sala zaczęła się zapełniać ludźmi w mokrych płaszczach, niektórzy kończyli otrząsać parasole z wody. Po chwili weszli nasi przeciwnicy. Rzucili z hałasem aktówki na swój stół, Broyles skinął nam kurtuazyjnie głową, nie kryjąc zwycięskiego wyrazu twarzy. Facet był w swoim żywiole. Transmisja telewizyjna z sali sądowej, reporterzy wszystkich sieci. Każdy czekał, by przeprowadzić wywiad z Masonem Broylesem.

Patrzyłam kątem oka, jak ściska dłoń Cabota i całuje w policzek jego żonę. Pomógł nawet pielęgniarce Sama ustawić na miejscu wózek. Wyraźnie dyrygował wszystkimi, niewykluczone więc, że alarm był jego dziełem.

- Dobrze spałeś, Sam? To doskonale - powiedział do chłopca. Co do mnie, miałam uczucie, że koszmar po przedniego dnia zaczyna się od nowa. Powtarzający się co parę sekund odgłos zasysania powietrza przez Sama był dla mnie przykrym przypomnieniem, jaką krzywdę mu wyrządziłam, sama oddychałam z poczuciem winy.

Otworzyły się boczne drzwi i na salę wkroczyła dwunastka sprawiedliwych oraz troje zastępców, zajmując miejsca na ławach dla przysięgłych. Sędzina, trzymając w ręce papierowy kubek z kawą, usiadła na swoim miejscu i tak zaczął się drugi dzień rozprawy.

Rozdział 95

Yuki, wyglądająca rewelacyjnie w szarym kostiumie i perłach, spokojna i opanowana, rozpoczęła atak od powołania na świadka dyspozytorki, Carli Reyes. Zaczęła od zadania kilku ogólnych pytań na temat jej obowiązków i przebiegu dyżuru dziesiątego maja. Następnie odtworzyła taśmę z nagraniem mojego długiego, prawie pięciominutowego wzywania na pomoc wozów patrolowych, podawania trasy naszego pościgu i rozmów innych funkcjonariuszy.

Elektrostatyczny szum propagacji i skrótowe, urywane rozmowy w tle wywołały u mnie przypływ adrenaliny. Wróciłam myślą do owego późnego wieczoru, kiedy śledziliśmy dwoje podejrzanych w czarnym mercedesie.

Usłyszeliśmy głos Jacobiego, wzywający ambulans do pasażerów rozbitego samochodu, urwany po paru głośnych odgłosach wystrzałów. Na ten dźwięk podskoczyłam na krześle. Poczułam, że pocą mi się ręce i zaczęłam się trząść. Sekundę później usłyszałam własny cichnący głos, wzywający karetkę pogotowia. „Cztery osoby ranne: dwoje funkcjonariuszy i dwoje cywilów”. Potem przestraszony głos Carli Reyes: „Porucznik Lindsay, co z tobą? Odezwij się!”.

- Myślałam, że ją straciliśmy - powiedziała Carla do Yuki z podium dla świadków. - Lindsay jest jednym z naszych najlepszych oficerów.

Broyles zadał jej kilka nijakich pytań, po czym Yuki powołała następnego świadka. Mikę Hart, ekspert od balistyki, potwierdził, iż pociski wydobyte z mojego ciała zostały wystrzelone z pistoletu Sary Cabot, a wyjęte z ciała Jacobiego - z pistoletu Sama.

Broyles nie miał pytań do Mike'a, więc Yuki zaprosiła na podium Jacobiego.

Łzy zakręciły mi się w oczach, kiedy mój stary przyjaciel i partner szedł na stanowisko dla świadka. Mimo iż stracił sporo na wadze, poruszał się ciężko. Z trudem dźwignął się na podium.

Yuki poczekała, aż naleje sobie wody do szklanki, po czym zadała mu standardowe pytanie: ile lat przepracował w policji i jaką część z tego w wydziale zabójstw.

Potem zapytała:

Yuki poprosiła Warrena, by opowiedział, co się zdarzyło tamtego wieczoru, od jego przyjazdu po mnie do knajpki U Susie aż po ostatni szczegół, jaki zapamiętał.

- Cieszyłem się, że udało nam się wyciągnąć dzieciaki z wraka. Bałem się, że zbiornik paliwa przecieka i lada moment mogą wylecieć w powietrze. Rozmawiałem z naszą dyspozytorką, Carla Reyes, która tam siedzi. Powiedziałem jej, że Sam ma złamany nos od wybuchu poduszki powietrznej i że dzieci mogą mieć wewnętrzne obrażenia. Niczego się nie spodziewałem.

- - Co ma pan na myśli, inspektorze?

- Nie spodziewałem się, że kiedy byłem zajęty wzywaniem karetki, ten mały skurwiel postanowił mnie zabić.

Mason Broyles oczywiście zaprotestował i sędzina upomniała Jacobiego. Byłam zachwycona, że Warren pokazał pazur, nazywając Sama Cabota skurwielem. Kiedy porządek został przywrócony, Yuki zadała mojemu dawnemu partnerowi ostatnie pytanie:

Rozdział 96

Broyles niczego nie zyskał, przesłuchując Jacobiego. Warren odpowiadał „tak” lub „nie” i nie dał się złapać na haczyk, gdy Broyles zarzucił mu, iż opieszale wypełniał swoje obowiązki, zawarte w regulaminach policji San Francisco.

- Zrobiłem dla dobra obojga dzieci, co było w mojej mocy, i dziękuję Bogu, że pański klient nie okazał się lepszym strzelcem, bo inaczej nie mógłbym tu dziś zeznawać - powiedział na koniec.

W czasie ogłoszonej przez sędzinę przerwy na lunch poszłam na trzecie piętro, gdzie znalazłam spokojny kąt między automatem do coli a ścianą, skąd zatelefonowałam do Joego i uściskałam go wirtualnie poprzez dzielące nas trzy strefy czasowe. Przeprosił mnie z dziesięć razy, że nie może być przy mnie w San Francisco, gdyż jest w połowie zakrojonego na szeroką skalę śledztwa, dotyczącego bezpieczeństwa lotnisk od Bostonu po Miami.

Zadowoliwszy się kęsem kanapki z szynką i łykiem kawy z automatu, wróciłam na salę sądową i usiadłam obok Yuki.

Kiedy rozprawa została wznowiona, nastąpił moment, którego najbardziej się obawiałam: zostałam wezwana na stanowisko dla świadka. Yuki, stanąwszy przede mną w taki sposób, żebym nie widziała rodziny Cabotów, posłała mi promienny uśmiech.

Na prośbę Yuki zrelacjonowałam przebieg zdarzeń do momentu, gdy razem z Jacobim wyswobodziliśmy dzieci z wraka.

Pochyliłam głowę, starając się skoncentrować.

- Usłyszałam, jak Sara mówi do Sama, że powinni się zmyć z tego miejsca. Wyjęłam pistolet z kabury i kazałam Sarze rzucić broń. Nazwała mnie kurwą, po czym kilkakrotnie strzeliła w moją stronę. Dopiero wtedy odpowiedziałam ogniem.

Sędzina zadarła głowę i spojrzała przez okulary w czarnej oprawie na sufit. Po chwili namysłu rzuciła krótko:

Rozdział 97

Przestałam myśleć o Yuki z chwilą, gdy się odwróciła. Czas się dla mnie cofnął, znów przeżywałam gehennę owego strasznego wieczoru. Świszczący odgłos oddychania Sama kojarzył mi się z chlupotem słonej wody, omywającej moje otwarte rany, a morze twarzy na sali z falującą powierzchnią, w której jak w zwierciadle odbijał się mój stan ducha. Byłam straszliwie zmęczona, obolała i dręczyły mnie wyrzuty sumienia.

Rozpoznałam sześcioro członków rodziny Cabotów po podobieństwie do Sary i Sama oraz po wyrazie wściekłości w oczach. Prócz nich twarze policjantów, mężczyzn i kobiet, z którymi pracowałam od lat. Spotkałam wzrok Jacobiego, który pokazał mi wyciągnięty w górę kciuk. Chciałam się do niego uśmiechnąć, lecz zmierzał już ku mnie Mason Broyles.

Nie zawracał sobie głowy grzecznościami.

- Pani porucznik Boxer, czy strzelała pani do mojego klienta i jego siostry w intencji zabicia ich?

Kiedy próbowałam rozszyfrować podtekst tego pytania, w moich uszach zadźwięczał alarmowy dzwonek. Czy strzelałam, by zabić? Tak, ale jak tu się przyznać, że chciałam zabić te dzieciaki?

- Przepraszam, panie Broyles. Czy zechciałby pan powtórzyć pytanie?

- Ujmę to inaczej. Jeśli ów incydent miał przebieg zgodny z pani zeznaniem, to znaczy Sara i Sam Cabot odmówili odrzucenia broni, dlaczego nie ograniczyła się pani do unieszkodliwienia ich? Czemu nie strzelała pani na przykład w nogi lub w ręce?

Nie odpowiadałam, usiłując to sobie przypomnieć. Sara stoi naprzeciw mnie na chodniku. Uderzenia pocisków. Wstrząs. Ból. Wstyd.

Rozdział 98

Usłyszałam głos Yuki:

- Wznawiam przesłuchanie świadka, Wysoki Sądzie.

Podeszła do mnie energicznym krokiem i poczekała, aż spojrzę jej w oczy.

Schodząc z podium dla świadka, poczułam kolosalną ulgę. Gdy tylko wróciłam na miejsce, sędzina zakończyła rozprawę.

- Spotykamy się jutro o dziewiątej - ogłosiła.

Yuki, Mickey i kilku adwokatów z jego biura uformowało wokół mnie pierścień ochronny, po czym bocznymi drzwiami wyszliśmy z gmachu sądu i wsiedliśmy do czarnego lincolna, który na nas czekał przy ulicy Polk. Przez przyciemnione szyby widziałam plakaty z moją podobizną i napisami „Rewolwerowiec na wolności” lub „Brudna Harriet” w rękach ludzi skandujących moje nazwisko.

Trzymając w ręce klucze, patrzyłam przez przyciemnione szyby na przesuwające się za oknami ulice, które tak dobrze znałam. Wiedziałam, że spatałaszyłam. Kilka sekund wahania wystarczyło, żeby wszyscy w sali odczytali moje myśli.

Przysięgli rozeszli się do domów z przekonaniem, że strzelałam do tych dzieci, żeby je zabić.

Najgorsze, że tak było naprawdę.

Rozdział 99

Przeraźliwy dzwonek telefonu wyrwał mnie z resztek nocnych koszmarów. Leżałam sztywno i nieruchomo, próbując się zorientować, gdzie jestem. Dzwonek odezwał się ponownie, tym razem zabrzmiał mniej agresywnie, mniej irytująco.

Sięgnęłam po leżącą na nocnym stoliku komórkę i otworzyłam klapkę, lecz dzwoniący już się rozłączył.

Zbudzona o szóstej rano, w dodatku w podłym nastroju, zaczęłam grzebać wśród moich rzeczy w gościnnej sypialni Yuki, szukając dresu i adidasów. Ubrałam się szybko, zapięłam Marcie obrożę, wzięłam ją na smycz, po czym wymknęłyśmy się z Crest Royal w brzask wstającego świtu.

Przypomniałam sobie okolicę z nadzieją, że dam radę przebiec trzy kilometry po płaskim terenie i łagodnych pochyłościach. Ruszyłam wzdłuż Jones Street na północ, zaczynając od wolnego truchtu. Kłucie w stawach uprzytomniło mi, jak bardzo nie lubię biegać.

Wypięłam smycz z obroży Marthy, żeby nie wywinąć orła, gdyby mi oplatała nogi. Potem zmusiłam się do szybszego biegu wzdłuż spadzistej części Jones, dopóki ból zardzewiałych mięśni nie zagłuszył nadal dręczącego mnie bólu w barku i w nodze. Mimo iż nienawidziłam biegać, zmęczenie fizyczne było jedyną możliwością wyrwania się z depresji, spowodowanej rozprawą. I choć moje ścięgna krzyczały z bólu, dobrze było słyszeć tętent własnych butów na asfalcie i czuć pot, wysychający w chłodnym powietrzu budzącego się dnia.

Biegnąc cały czas na północ po Jones, minęłam skrzyżowanie z Vallejo Street i dotarłam na szczyt Russian Hill. Przed sobą miałam wysepkę Alcatraz z błyskającą latarnią morską i bajeczny widok na wyspę Angel. Mój umysł wyzwolił się z więzów, tylko serce nadal biło przyspieszonym rytmem, tym razem jednak w większym stopniu był to efekt wysiłku niż stresu i lęków.

Znieczulona przypływem boskich endorfin, pobiegłam dalej przez Hyde. Zatrzymałam się na skrzyżowaniu z uroczą uliczką Lombard, biegnącą łukiem w dół wzgórza ku Leavenworth, czekając na zielone światło. Truchtałam w miejscu, wywijając ramionami, szczęśliwa, że mam jeszcze pół godziny, zanim poranny szczyt zakorkuje całkowicie ulicę i chodniki.

Kiedy zmieniło się światło, pobiegłam dalej. Wybrana przeze mnie trasa cieszyła oczy zachwycającymi widokami, mimo iż gdzieniegdzie snuły się jeszcze poranne mgły znad zatoki: prowadziła przez najpiękniejsze ulice miasta, pełne zabytkowych domów. Kiedy dobiegałyśmy z Marthą do Chinatown, usłyszałam za sobą pisk opon i głos:

- Pies powinien być na smyczy, proszę pani.

Obejrzałam się, wyrwana ze swojego świeżo osiągniętego pogodnego nastroju. Zobaczyłam jadący tuż za mną samochód policyjny. Stanęłam i przywołałam psa do nogi.

- O rety, to nasza pani porucznik.

Odjechali, mrugając na pożegnanie światłami. Przywołałam Marthę, wzięłam ją na smycz, po czym skręciłam w Clay Street i poszłam pod górę w stronę Jones.

Nim dotarłam do recepcji budynku, w którym mieszkała Yuki, rozpłynęły się we mnie wszystkie blokady. Parę minut później stałam już pod gorącym prysznicem i to była dla mnie prawdziwa nagroda.

Osuszywszy się jednym z wielkich frotowych ręczników kąpielowych Yuki, wytarłam zaparowane lustro i przyjrzałam się krytycznym okiem własnemu odbiciu.

Skórę miałam różową, oczy czyste. Przebiegłam mój dystans w przyzwoitym czasie, nawet włączając w to incydent ze smyczą psa. Nic mi nie dolegało. Wygram czy przegram, będę tą samą osobą co przedtem. Tego nie będzie mi w stanie odebrać nawet Mason Broyles.

Rozdział 100

Adwokat Cabotów stał przy swoim stoliku przed ekranem laptopa, zbierając się do wygłoszenia podsumowania. Jeśli nie liczyć świszczącego oddychania Sama, w sali sądowej panowała kompletna cisza.

Broyles podszedł do sędziów przysięgłych, pozdrowił ich wazeliniarsko i rozpoczął końcowe przemówienie.

- Wszyscy zgadzamy się co do tego, że praca policji nie jest łatwa. Szczerze mówiąc, nie podjąłbym się wykonywania takiej pracy. Policjanci, mając codziennie do czynienia z niebezpiecznym elementem i groźnymi sytuacjami, często muszą w ułamku sekundy podejmować trudne decyzje. To nieodłączne elementy tej pracy, które porucznik Lindsay Boxer musiała zaakceptować, kiedy przyjmowała odznakę. Złożyła przysięgę, że będzie przestrzegała prawa i stała na straży bezpieczeństwa obywateli. Nie ulega wątpliwości, iż nie można wywiązać się z tych obowiązków, kiedy się jest pijanym.

Ktoś z tyłu sali zaczął głośno kaszleć, zakłócając retoryczną tyradę adwokata. Broyles włożył ręce do kieszeni i czekał cierpliwie, dopóki kaszel nie ucichł. Kiedy znowu zapadła cisza, podjął wywód w miejscu, w którym skończył.

- Słyszeliśmy wszyscy wczorajsze zeznanie pani porucznik Boxer. Interesujące jest w nim to, iż zaprzecza temu, do czego nie może się przyznać... i przyznaje do tego, czemu nie może zaprzeczyć. Pozwana zaprzecza zarzutowi, że w żadnym wypadku nie powinna była wsiadać do samochodu. Ale funkcjonariuszowi nie wolno wykonywać obowiązków służbowych, jeśli jest pijany. Porucznik Boxer musi przyznać, że naruszyła regulaminy policyjne. I musi przyznać, że zabiła Sarę Cabot oraz zrujnowała życie Samowi.

Panie i panowie, przepisy policyjne istnieją po to, by zapobiec takim tragicznym strzelaninom jak ta, która miała miejsce dziesiątego maja wieczorem. Te przepisy nie powstały po owym incydencie. Zostały sprawdzone na przestrzeni długiego czasu i są sensowne. Każdy policjant wie, iż do podejrzanego samochodu należy podejść z wyciągniętą bronią, by pokazać pasażerom, że jest się przedstawicielem władzy. Wie, że należy rozbroić podejrzanych, tak by nikt nie ucierpiał.

Podszedł do swojego stolika i wypił całą szklankę wody. Miałam chęć skoczyć na niego i głośno zaprotestować przeciw wypaczaniu prawdy, lecz nie pozostawało mi nic innego, jak siedzieć w milczeniu, a tymczasem on, spojrzawszy najpierw w stronę kamer, powędrował z powrotem do przysięgłych, którzy wydawali się zafascynowani jego przemówieniem.

- Sara i Sam Cabot byli niewinnymi dziećmi, które naruszyły prawo. Wzięli bez pozwolenia samochód ojca i uciekali przed pościgiem policji. Brakowało im dojrzałości i zdrowego rozsądku. Jest dla mnie oczywiste, iż mimo swojej inteligencji wymagali troskliwszej ochrony niż dorośli w identycznej sytuacji. Tymczasem porucznik Boxer nie zapewniła im takiej ochrony, ponieważ nie zastosowała się do podstawowych przepisów policyjnych. Postanowiła „służyć i chronić” w stanie upojenia alkoholowego.

W wyniku tego postanowienia zginęła wyjątkowa dziewczyna, a młody człowiek, który miał nieograniczone możliwości, został na resztę życia przykuty do wózka inwalidzkiego.

Broyles złożył dłonie, jakby się modlił. Musiałam przyznać, że to było wzruszające. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza,

wypuścił je w postaci westchnienia, które miało być rozpaczliwym apelem do ławy przysięgłych.

- Panie i panowie sędziowie przysięgli, proszę was o sprawiedliwą decyzję przy rozpatrywaniu postawionego przeze mnie wniosku o przyznanie mojemu klientowi sumy stu pięćdziesięciu milionów dolarów. Nie róbcie tego jedynie ze względu na rodzinę Cabotów. Zróbcie to ze względu na własne rodziny, na moją... ze względu na wszystkie rodziny i wszystkich obywateli naszego miasta. Uznanie pozwanej za winną jest jedynym sposobem zabezpieczenia społeczeństwa przed podobnymi tragediami.

Rozdział 101

Yuki zamknęła notebook i wyszła na otwartą przestrzeń przed ławami przysięgłych. Zwróciwszy ku nim swoją uroczą twarz, powitała ich grzecznie. Złożyłam dłonie, starając się nie myśleć o przejmującym przemówieniu Masona Broylesa.

- Przedstawiony na tej sali przypadek budzi ambiwalentne uczucia - zaczęła Yuki. - Z jednej strony mamy tragedię, która trwale dotknęła rodzinę Cabotów, z drugiej doskonałego policjanta, który został niesłusznie oskarżony o spowodowanie tej tragedii. Ponieważ chodzi tutaj o dzieci, ten przypadek ma szczególnie emocjonalny charakter. Podkreślam to z naciskiem, gdyż waszym zadaniem jest osądzić tę sprawę na podstawie faktów, a nie emocji.

Nie ma nic nagannego w tym, że policjant po służbie, w piątek wieczorem, ma ochotę wypić parę drinków. Policjanci też są ludźmi. Skoro zadaniem policji jest służyć społeczeństwu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie byłoby nic złego także w tym, gdyby porucznik Boxer odpowiedziała inspektorowi Jacobiemu, że nie jest w formie.

Ale porucznik Boxer jest policjantką z powołania. Poszła za głosem obowiązku i w rezultacie wpakowała się w kłopoty. Słyszeliście twierdzenie powodów, że porucznik Boxer była pijana. W istocie rzeczy nie była nawet podchmielona. I choć w innym przypadku spożyty alkohol mógł być przyczyną tragedii, tutaj to wcale nie on ją spowodował. Zwróćcie, proszę, uwagę na tę istotną różnicę.

Porucznik Boxer nie popełniła żadnych błędów wieczorem dziesiątego maja z powodu zwolnionej reakcji lub niewłaściwego osądu sytuacji. Jedynym błędem porucznik Boxer było okazanie powodom nadmiernego współczucia.

Ludźmi winnymi śmierci Sary i kalectwa Sama Cabota byli oni sami. Dwoje młodych, zepsutych, bogatych dzieciaków nie miało owego feralnego wieczoru lepszego pomysłu, niż wyjść z domu po to, by skrzywdzić innych, co w efekcie przyniosło nieszczęście im samym.

Panie i panowie, wypadki, które miały miejsce w dniu dziesiątego maja, były efektem lekkomyślnego zachowania i użycia śmiercionośnych narzędzi przez Sama i Sarę Cabotów. To oni użyli pistoletów jako pierwsi, nie porucznik Boxer. Ten fakt jest rozstrzygający.

Yuki przestała mówić, a ja przeżyłam moment grozy na myśl, iż może zapomniała, jaka ma być konkluzja jej obrończej mowy. Przesunęła w palcach naszyjnik z pereł, ozdabiający dekolt jedwabnej bluzki, po czym znów zwróciła się do przysięgłych. Odetchnęłam, uświadamiając sobie, że po prostu zbierała myśli.

- Zwykle gdy jakiś policjant idzie pod sąd, to w takich sprawach jak Rodneya Kinga lub Abnera Louimy. Za to, że zbyt szybko pociągnął za spust, kogoś skatował lub nadużył władzy. Lindsay Boxer została pozwana za to, że zrobiła coś wręcz przeciwnego. Schowała pistolet, gdyż dzieci Cabotów wydawały się bezradne i rzeczywiście znajdowały się w niebezpieczeństwie. Jednak powodowie zniekształcili prawdę, zamieniając jej ludzkie uczucia w stosunku do dzieci w „niezastosowanie się do przepisów służbowych”. Wybaczcie mi, ale to podłość.

Porucznik Boxer postąpiła według regulaminu: zbliżyła się do samochodu z wyciągniętą bronią. Kiedy jednak zobaczyła, że Sam Cabot jest ranny, pospieszyła ofiarom wypadku z pomocą. Postąpiła zgodnie z przepisami.

Inspektor Jacobi, zasłużony funkcjonariusz mający za sobą dwadzieścia pięć lat pracy w policji San Francisco, postąpił tak samo. Słyszeliście jego zeznanie. Schował pistolet i gdy wraz z porucznik Boxer wyciągnęli dzieci z wraka, zajął się wezwaniem pogotowia.

Czyż to nie jest postępowanie, jakiego wszyscy oczekiwalibyśmy od policji? Wyobraźcie sobie, że sami staliście się ofiarami takiego wypadku. Albo wasze dzieci.

Ale dzieci Cabotów, zamiast podziękować tym policjantom, zaczęły do nich strzelać z zamiarem ich zabicia. Kiedy inspektor Jacobi padł na ziemię, Sam kopnął go w głowę. Czy ich agresywność była wywołana narkotykami? A może była to zwykła żądza mordu? Nigdy się tego nie dowiemy. Wiemy natomiast z całą pewnością, iż porucznik Boxer została postrzelona jako pierwsza i że odpowiedziała ogniem w samoobronie. To jest fakt. A samoobrona, panie i panowie, jest działaniem nie tylko zgodnym z przepisami, ale i wymaganym od funkcjonariusza policji.

Porucznik Boxer powiedziała wam, iż oddałaby wszystko, żeby Sara Cabot żyła, a ten młody człowiek mógł mieć w pełni sprawne ciało.

Istota sprawy tkwi w fakcie, iż wypadki dnia dziesiątego maja nie były efektem pożaru wznieconego przez Lindsay Boxer. Ona starała się ten pożar ugasić.

Do oczu napłynęły mi łzy wdzięczności dla Yuki. Jak wspaniale być bronioną z takim zaangażowaniem. Zagryzałam dolną wargę, słuchając, jak kończy swoją mowę.

- Panie i panowie przysięgli. Wysłuchaliście w tym tygodniu mnóstwa zeznań, znosząc cierpliwie hałas medialny wokół tej sprawy. Wiem, że oczekujecie konkluzji, by udać się na naradę.

Prosimy, byście uznali porucznik Boxer za winną tego, iż jest policjantką, z której powinniśmy być dumni, że jest współczującym i oddanym swojej pracy bezinteresownym przedstawicielem prawa.

I prosimy, abyście ją oczyścili z oszczerczych zarzutów, które zostały przeciw niej podniesione.

Rozdział 102

- Co powiesz na to, żeby wyjść dziś frontowymi drzwiami? - zapytał Mickey, biorąc mnie pod rękę. - Jest piątek. Przysięgli zapewne nie ustalą werdyktu przed końcem tygodnia, a zatem, moim zdaniem, teraz jest najbardziej odpowiedni moment na spotkanie z prasą.

Wyszliśmy na korytarz, ja w środku, pomiędzy moimi adwokatami, potem po marmurowych schodach zeszliśmy w dół i z gmachu na ulicę McAllister. Narożnik Sądu Miejskiego jest ścięty pod pewnym kątem, tak iż budynek stoi ukosem do szerokiego skrzyżowania i wypielęgnowanego parku po przeciwległej stronie Civic Center Plaża.

W porównaniu z ciemnościami wnętrz sądu, blask słońca był oślepiający. I jak codziennie od początku mojego procesu, ulica McAllister była tak zatłoczona samochodami prasowymi i furgonetkami telewizji satelitarnej, zaparkowanymi wzdłuż krawężnika, że poza nimi niewiele było widać.

Scena przypominała oblężenie gmachu sądu podczas procesu O. J. Simpsona. To samo napędzane adrenaliną szaleństwo, nieliczące się z prawdą. Istota procesu nie była warta światowego zasięgu. Czas antenowy, uzależniony od widowni telewizyjnej, jest wyznaczany wskaźnikami oglądalności, reklamami i innymi czynnikami. Gwiazdą natomiast byłam ja.

Reporterzy natychmiast mnie zauważyli i opadli jak psy królika. Mickey miał przygotowane oświadczenie, lecz nie dano mu dojść do słowa.

Kilka metrów od nas podobny tłum reporterów otoczył Masona Broylesa, jego klientów i pomocników. Kamery rejestrowały każdy ruch pielęgniarki, kiedy prowadziła wózek Sama Cabota po drewnianej pochylni i umieszczała go w furgonetce. Reporterzy szli obok Sama, zasypując go pytaniami, mimo iż jego ojciec robił, co mógł, żeby go zasłonić.

W tłumie dziennikarzy zauważyłam Cindy. Patrzyłam, jak przeciska się ku mnie przez gąszcz ludzi, ściśniętych jak sardynki w puszce. Nie zauważyłam, że Mickey rozmawia z kimś przez telefon komórkowy.

Chwilę później poczułam na ramieniu jego rękę. Był szary na twarzy.

- Właśnie dostałem poufną informację z biura pisarza sądowego! - krzyknął mi do ucha. - Przysięgli mają dwa pytania.

Przecisnęliśmy się przez tłum na ulicę, do czekającego na nas samochodu Mickeya. Yuki i ja usiadłyśmy z tyłu, Mickey koło kierowcy.

- Co chcą wiedzieć? - zapytała Yuki, gdy tylko zamknęły się za nami drzwiczki. Samochód ruszył w stronę Redwood, jadąc powoli przez tłum.

Mickey odwrócił się ku nam.

- Chcą, żeby im dostarczyć wynik badania poziomu alkoholu we krwi Lindsay.

Zauważyłam, że się zawahał. Chciał zataić przede mną odpowiedź, ale nie miał wyjścia.

- Chcą wiedzieć, czy istnieje limit sumy, jaką mogą przy znać powodowi.

Rozdział 103

Wstrząs zaczął się od jelit i wywołał rezonans w splocie słonecznym, skąd rozszedł się po całym ciele. Miałam wrażenie, że mój żołądek opadł, a w gardle poczułam gorzki smak żółci. Wyobrażałam sobie przegranie procesu w postaci niezbyt groźnych następstw: pracy na kiermaszach dobroczynnych, czytania książek na tarasie jakiegoś domku plażowego i tym podobnych śmiesznych zajęć. Nie wzięłam pod uwagę destrukcyjnego wpływu tego faktu na moją psychikę.

Siedząca koło mnie Yuki szepnęła:

Otuliłam się rękami i opuściłam głowę. Moi adwokaci zaczęli dyskutować. Słyszałam, jak Mickey pociesza Yuki, że okręt jeszcze nie zatonął, ale pytanie, które narodziło się w mojej głowie, przypominało przeskakiwanie igły w rowku starej płyty:

Jak to możliwe?

Jak to możliwe?

Jak to możliwe?

Rozdział 104

Kiedy znów zaczęłam się przysłuchiwać prowadzonej w samochodzie dyskusji, Mickey był w trakcie wyjaśniania Yuki jakiejś kwestii.

- Sędzina dała im wyniki badań ze szpitala i kopię zeznania pielęgniarki. Powiedziała, żeby nie troszczyli się o wysokość odszkodowania, bo to ona ustala. - Przesunął ręką po twarzy, co uznałam za gest rozdrażnienia. - Yuki, wykonałaś wspaniałą robotę. Mówię poważnie. Nie wierzę, że przysięgli kupią wersję Broylesa, to po prostu niemożliwe. Nie wyobrażam sobie, jak moglibyśmy działać inaczej.

W tym momencie zadzwoniła komórka Yuki.

- Przysięgli wrócili z narady - oznajmiła. Zamknąwszy klapkę, zacisnęła dłoń na telefonie, aż jej zbielały palce. - Ustalili werdykt.

Próbowałam wybiec myślą w przyszłość, ale na drodze stanęło mi słowo „werdykt”. Przeprowadziłam analizę składniową, próbując między jego literami i sylabami doszukać się czegoś budzącego nadzieję. Pamiętałam ze szkoły, że wyraz ten pochodzi z łaciny i oznacza mówienie prawdy.

Czy ten werdykt będzie oparty na prawdzie? Społeczeństwo San Francisco zaufa opinii przysięgłych.

Mickey kazał kierowcy zawrócić i już po paru minutach powtarzałam: „Bez komentarza... Bez komentarza...”, idąc przez tłum reporterów za Yuki i Mickeyem, a potem wspinając się po stromych stopniach sądu.

Usiedliśmy na swoich miejscach w sali B, nasi przeciwnicy na swoich.

Ktoś głośno wypowiedział moje imię. W ciszy oczekiwania zabrzmiało jak głos z innego czasu i przestrzeni. Odwróciłam głowę.

Zajmujący miejsca po obu stronach sali kamerzyści wycelowali obiektywy. Chwilę później - w niespełna godzinę od momentu, kiedy opuściliśmy salę - sędzina i przysięgli wrócili z gabinetów i usiedli na swoich miejscach.

Woźny ogłosił wznowienie rozprawy.

Rozdział 105

Upłynęło sporo czasu, nim członkowie ławy przysięgłych się rozlokowali, a panie poprawiły spódnice i położyły torebki. W końcu byli gotowi. Zauważyłam, że tylko dwoje z nich patrzyło na mnie.

Zrezygnowana, słuchałam apatycznie, jak sędzina pyta przysięgłych, czy ustalili werdykt. Przewodniczący, pięćdziesięciokilkuletni Murzyn nazwiskiem Arnold Benoit wstał, wygładził swoją sportową marynarkę i odpowiedział:

Mój oddech stał się przyspieszony, podobnie jak oddech Sama, siedzącego po przeciwnej stronie przejścia. Kiedy sędzina rozkładała pojedynczą kartkę, serce waliło mi jak młotem.

Rzuciwszy na nią okiem, oddała ją woźnemu, a ten zwrócił ją przewodniczącemu ławy przysięgłych. Twarz sędziny pozo - . stała obojętna.

- Nakazuję wszystkim obecnym na sali, żeby zachowali spokój, niezależnie od werdyktu - oznajmiła. - W porządku, panie przewodniczący. Proszę odczytać werdykt.

Przewodniczący wyjął okulary z kieszeni marynarki, otworzył je powoli i wsunął sobie na nos.

- „My, ława przysięgłych, upoważnionych do wydania werdyktu w wyżej wymienionym procesie, uznajemy oskarżoną porucznik Lindsay Boxer za niewinną wszystkich postawionych jej zarzutów”.

To było tak niespodziewane, iż nie byłam pewna, czy się nie przesłyszałam. Kiedy powtórzyłam w myślach słowa przewodniczącego, byłam prawie pewna, iż lada moment usłyszę słowa sędziny unieważniające werdykt. Dopiero gdy Yuki chwyciła mnie za ręce i ujrzałam uśmiech na jej twarzy, zorientowałam się, że to nie jest gra mojej wyobraźni. Przysięgli stanęli po mojej stronie.

Ktoś krzyknął:

- Nie! Nie! Nie możecie tego zrobić!

To był Andrew Cabot. Stał za krzesłem Masona Broylesa, który siedział z pobladłą twarzą, ponury i przegrany. Po chwili jednak wstał i zażądał, by zapytać przysięgłych, jak głosowali. Ponieważ jego żądanie było uprawnione, sędzina oznajmiła:

- Po wywołaniu numeru krzesła proszę wstać i powiedzieć sądowi, jak pani lub pan głosował.

Odpowiedzi były jednakowe.

Znałam to słowo od dawna, lecz nie byłam pewna, czy je przedtem rozumiałam. W objęciach moich adwokatów pławiłam się w uczuciu ogromnej ulgi. Czegoś podobnego człowiek może prawdopodobnie doświadczyć jedynie w chwilach odkupienia... takich jak ta.

Byłam wolna i sercem wzlatywałam ku niebu.

CZĘŚĆ 5
MIAUCZENIE KOTA

Rozdział 106

Niebo było melancholijnie szare, kiedy wraz z Marthą wychodziłyśmy z mojego mieszkania, by wyjechać z San Francisco. Poruszając się skokami w porannym szczycie, przysłuchiwałam się jednym uchem radiowym komunikatom o pogodzie.

Jadąc ulicą Potrero, myślałam o komendancie Tracchio. Poprzedniego dnia, kiedy spotkaliśmy się w Pałacu Sprawiedliwości, zaproponował mi, żebym wróciła do pracy, a ja byłam tym tak poruszona, jakby mnie zaprosił na randkę. Wystarczyło, żebym się zgodziła.

Gdybym to zrobiła, musiałabym rano pojechać do ratusza, wydać instrukcje ludziom udającym się w teren, zabrać się do nierozwiązanych spraw i góry papierkowej roboty. Stanęłabym znów na czele oddziału.

Ale choć widziałam, że komendantowi bardzo na tym zależy, odmówiłam.

- Mam jeszcze urlop, szefie. Jest mi potrzebny.

Powiedział, że mnie rozumie, nie było to jednak możliwe. Ja sama nie wiedziałam, co chcę zrobić ze swoim życiem. Czułam, że nie będę tego wiedziała, dopóki nie odkryję przyczyny morderstw w Half Moon Bay. Te nierozwiązane zabójstwa stały się częścią mnie samej.

Instynkt podpowiadał mi, że jeśli będę wystarczająco uparta,

znajdę sukinsyna, który zabił mojego Johna Doe i wszystkich pozostałych. W tej chwili nie zależało mi na niczym więcej.

Dotarłszy do szosy numer 280, pojechałam nią na południe, a kiedy znalazłam się za miastem, opuściłam szyby i zmieniłam stację.

Nim minęła dziesiąta, miałam już zupełnie rozwiane włosy. Sue Hall na fali 99,7 FM prezentowała moje ulubione stare przeboje.

- Dziś od rana nie pada - trajlowała. - Mamy pierwszy lipca, cudowny szary dzień, miasto jest skąpane w perłowej mgle. Czyż to nie za tę mgłę kochamy San Francisco?

Potem z głośników popłynęła piosenka: Fly Like an Eagle.

Śpiewałam ją pełnym głosem razem z wokalistką, melodia wpompowywała mi tlen do krwi, podnosząc mój nastrój powyżej warstwy ozonu.

Byłam wolna.

Koszmar rozprawy zostawał za mną jak szosa we wstecznym lusterku. Ujrzałam nagle moją przyszłość, otwartą jak autostrada przed maską samochodu.

Jakieś trzydzieści kilometrów za miastem Marcie zachciało się siusiu, więc zatrzymałam się na parkingu Taco Bell w miejscowości Pacifica. Stała tam drewniana chałupa, zbudowana w latach sześćdziesiątych, zanim komisja do spraw architektury krajobrazu zorientowała się, co się dzieje. W rezultacie w jednym z najpiękniejszych miejsc na wybrzeżu postawiono prawdopodobnie najpaskudniejszy budynek na świecie.

W przeciwieństwie do innych parkingów z barami szybkiej obsługi, rozsianych wzdłuż autostrady biegnącej wysoko nad linią wybrzeża, ten był niemal na poziomie morza. Od plaży dzielił go tylko łańcuch skał, za którymi aż po horyzont rozpościerał się ogrom błękitnych wód Pacyfiku.

Kupiłam meksykańskie cynamonowe churro i pojemnik z czarną kawą, po czym usiadłam na jednym z głazów. Jedząc,

obserwowałam muskularnych wytatuowanych facetów, surfujących na wysokich falach przyboju, a Martha biegała po fosforyzującym szarym piasku. Siedziałam tam, dopóki słońce nie wypaliło mgły.

Kiedy nasyciłam oczy wspaniałym widokiem, zawołałam Marthę i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Dwadzieścia minut później wjechałyśmy do Half Moon Bay.

Rozdział 107

Przejechałam przez bąbel na asfalcie stacji benzynowej Człowiek na Księżycu i zatrąbiłam staccato, dopóki Keith nie wynurzył się ze swojej dziupli. Zdjął besballówkę, potrząsnął jasnymi włosami, włożył czapkę z powrotem, uśmiechnął się i wolnym krokiem podszedł do mnie.

Podziękowałam mu za troskę i poprosiłam o napełnienie baku, a potem wyjęłam z wiadra gumową wycieraczkę do mycia okien i wyczyściłam przednią szybę.

- Co będziesz teraz robić, Lindsay? Wrócisz do pracy w wielkim mieście?

- Nie zaraz. Nie jestem jeszcze gotowa, wiesz, jak to jest...

Ledwie skończyłam, zauważyłam kątem oka czerwoną plamę,

przejeżdżającą skrzyżowanie. Kierowca na mój widok zwolnił, po czym dodał gazu i pojechał dalej.

Wystarczyło być w mieście pięć minut, żeby znów się natknąć na Dennisa Agnew.

- Zostawiłam tu bonneville'a - powiedziałam, patrząc na obłok pyłu za znikającym porsche. - Prócz tego mam w tym mieście interes do załatwienia.

Spostrzegł, że patrzę za oddalającym się samochodem Dennisa.

Rozdział 108

Kiedy jechałyśmy do domu Cat, Martha, warcząc szaleńczo, przeskoczyła z tylnego siedzenia na przednie, a gdy zaparkowałam na podjeździe, wyskoczyła przez otwarte okno i stanęła przed drzwiami wejściowymi, popiskując i machając frenetycznie ogonem.

- Uspokój się, Boo - powiedziałam. - Miej trochę cierpliwości.

Włożyłam klucz do dziurki i otworzyłam drzwi. Martha wpadła do środka.

Zadzwoniłam do Joego i nagrałam się na pocztę głosową: „Cześć, Molinari. Jestem w domu Cat. Zadzwoń, kiedy będziesz mógł”. Potem zadzwoniłam do Carolee i zostawiłam jej wiadomość, że zwalniam ją i Allison z opiekowania się Penelope.

Sprzątając dom, myślałam o zabójstwach w Half Moon Bay. Ugotowałam na kolację spaghetti i groszek z puszki, postanowiwszy zrobić następnego dnia trochę zakupów w sklepie spożywczym.

Później zaniosłam laptop do pokoju moich siostrzenic i postawiłam go na półce biurka. Zauważyłam, że pnącza słodkich ziemniaków na parapecie urosły o kilkanaście centymetrów, a na korkowej planszy dziewczynek nadal widniały notatki, które do niej przypięliśmy z Joem.

Zapiski, przedstawiające tło wszystkich morderstw i okropności, jakich dopuścili się zabójcy wobec małżeństw Whittakerów, Daltrych, Sarduccich i O'Malleyów oraz wobec mojego pojedynczego Johna Doe, niczego nam nie podsunęły.

Usiadłszy przed laptopem, weszłam do bazy danych FBI, otwierając program internetowy VICAP, pozwalający odszukać informacje na temat osób zatrzymanych za szczególnie brutalne przestępstwa i mający za zadanie pomóc organom ścigania w powiązaniu rozproszonych materiałów wywiadowczych, dotyczących seryjnych morderstw. Strona miała szybką wyszukiwarkę, a policjanci całego kraju umieszczali na niej najświeższe dane.

Wprowadzałam po kolei hasła: „chłosta, wymierzona cum mortem, „małżeństwo zamordowane w łóżku” i oczywiście „poderżnięte gardło”, które przyniosło lawinę odpowiedzi.

Godziny mijały i zaczęłam nieostro widzieć, więc zawiesiłam połączenie internetowe i położyłam się na łóżku jednej z moich siostrzenic, chcąc przez kilka minut odpocząć.

Kiedy się ocknęłam, na dworze było już kompletnie ciemno. Miałam wrażenie, że zbudził mnie jakiś nieznany dźwięk. Zegar na kamerze wideo wskazywał 2:17, a ja odniosłam niepokojące wrażenie, że nie mogę się ruszyć, bo jestem obserwowana.

Zamrugałam w ciemności i zobaczyłam przemykającą przez pole mojego widzenia czerwoną plamkę. Był to powidok czerwonego porsche, co mi przypomniało niektóre sceny z moich konfliktowych spotkań z Agnew, najpierw w Kormoranie, potem w warsztacie Keitha. A także na ulicy, kiedy omal nie doszło do karambolu.

Myślałam dalej o Agnew. Wrażenie, że jestem obserwowana, łączyło się w mojej wyobraźni tylko z nim.

Postanowiłam wstać i przenieść się na resztę nocy do mojego pokoju, kiedy usłyszałam serię strzałów i dźwięk rozbijanej szyby. Wokół mnie posypały się odłamki szkła.

Pistolet! Pistolet! Psiakrew, gdzie ja zostawiłam pistolet?

Rozdział 109

Reakcja Marthy była szybsza od mojej. Zeskoczyła z łóżka i wpełzła pod nie. Przetoczyłam się po podłodze i wsunęłam pod łóżko tuż po niej, wciąż usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest moja broń.

Nagle sobie przypomniałam.

Była w mojej torbie w dziennym pokoju, w którym znajdował się również najbliższy telefon. Jak mogłam być tak nieostrożna? Czy zginę tutaj, zamknięta w pułapce? Serce waliło mi tak mocno, że aż bolało.

Uniosłam głowę ponad podłogę i usiłowałam coś zobaczyć w słabym zielonym świetle zegara wideokamery. Obmacywałam wzrokiem wnętrze pokoju w poszukiwaniu czegokolwiek, czym mogłabym się bronić.

Pokój był zatłoczony wielkimi pluszowymi zwierzakami i mnóstwem lalek, ale brakowało w nim kija baseballowego lub hokejowego - nie było w nim niczego, czym mogłabym się posłużyć w walce. Nie mogłam nawet rzucić w napastnika telewizorem, bo był przykręcony do ściany.

Podpełzłam po drewnianej podłodze do drzwi i zamknęłam je. Niemal w tej samej chwili znów zagrzmiała kanonada - seria z pistoletu maszynowego przeorała front domu, niszcząc wnętrze dziennego pokoju i gościnnej sypialni na końcu korytarza. W tym momencie uświadomiłam sobie cel napadu.

Moja sypialnia.

Pełznąc na brzuchu, wymacałam nogę drewnianego krzesła i podsunęłam je do drzwi, po czym przechyliłam je na tylnych nogach i wklinowałam jego oparcie pod gałkę. Potem wzięłam drugie krzesło i roztrzaskałam je o komodę. Ściskając w garści odłamaną nogę, kucnęłam pod ścianą.

Byłam w beznadziejnej sytuacji. Nie mogłam liczyć na psa, który schował się pod łóżkiem. Moją jedyną bronią była noga od krzesła.

Gdyby ktoś wyłamał te drzwi, zamierzając mnie zabić, nie miałabym żadnej szansy.

Rozdział 110

W oczekiwaniu na odgłos kroków po drugiej stronie wyobraziłam sobie wywalone kopniakiem drzwi i siebie, rzucającą się z nogą od krzesła na napastnika, pokładającą nadzieją w Bogu, iż zdołam go ogłuszyć.

Nic się jednak nie działo. Panowała kompletna cisza.

W miarę upływu czasu, odmierzanego zmieniającymi się cyframi na zegarze wideokamery, obniżył się we mnie poziom adrenaliny. Powoli zaczął ogarniać mnie obłęd.

Wyprostowawszy się, nasłuchiwałam przez chwilę pod drzwiami, po czym otworzyłam je i zaczęłam iść przed siebie długim korytarzem, kryjąc się we framugach i za załamaniami ścian. Dotarłszy do salonu, wymacałam moją torbę, leżącą na kanapie. Pistolet był na swoim miejscu.

Dzięki Ci, Boże.

Wybierając na klawiaturze komórki 911, wyjrzałam przez szczeliny w żaluzjach. Ulica była pusta, ale spostrzegłam coś błyszczącego na trawniku przed domem. Co to mogło być?

Zgłosiłam dyspozytorowi moje nazwisko, stopień, numer odznaki i powiedziałam, że strzały padły przed domem numer 265 przy Sea View.

Rozdział 111

Usłyszałam syreny i zobaczyłam błyskające koguty na dachach samochodów policyjnych, nadjeżdżających Sea View. Kiedy otworzyłam drzwi, Martha wypadła na dwór, pognała do widocznego w świetle księżyca przedmiotu w kształcie węża, leżącego na trawniku, i zaczęła go obwąchiwać.

- Co tam masz, Martha? Co znalazłaś, malutka? - Podeszłam do niej.

Komendant Peter Stark wysiadł z samochodu i z latarką w ręku ruszył w naszą stronę. Ukląkł obok mnie.

Na ziemi leżał męski pasek do spodni. Wąski, z brązowej skóry, z błyszczącą prostokątną klamrą, mógł mieć trochę ponad metr długości i półtora centymetra szerokości. Zwykły pasek - taki, jakich używała prawdopodobnie połowa mieszkańców stanu.

Miał na sobie rdzawobrązowe plamy na metalowych częściach.

- Dobrze by było - powiedziałam do Starka, odpędzając od siebie koszmarną myśl, że to ja miałam zginąć od kul - gdyby ten pasek okazał się dowodem rzeczowym.

Rozdział 112

Trzy wozy patrolowe stały przy krawężniku, ich radia trzeszczały i wypluwały wiadomości. W domach przy Sea View zapalały się światła, ludzie w pidżamach i szlafrokach, szortach i podkoszulkach wychodzili na zewnątrz z rozczochranymi włosami, na ich wymiętych snem twarzach malowało się przerażenie.

Frontowy ogródek Cat był oświetlony reflektorami samochodów. Policjanci, po krótkiej rozmowie z komendantem, rozproszyli się po okolicy. Paru mundurowych zaczęło zbierać łuski po pociskach, a dwaj detektywi w cywilnych ubraniach zabrali się do przesłuchiwania sąsiadów.

Zaprowadziłam Starka do domu i razem obejrzeliśmy rozbite szyby, drzazgi z mebli i podziurawione kulami wezgłowie łóżka w „mojej” sypialni.

Zastanawiałam się, jak mu to wytłumaczyć, gdy usłyszałam wołające mnie głosy Allison i Carolee. Podszedł do nas młody policjant o różowych odstających uszach i powiedział Starkowi, że mam gości.

- Nie mogą tu wejść - rzekł Stark. - Na miłość boską, czy ktoś rozciągnął taśmę na ulicy?

Mundurowy policjant poczerwieniał na twarzy, przyznając, że nie.

- Dlaczego, psiakrew? Pierwsza zasada: zabezpieczyć ślady. Zabierz się do tego.

Wyszłam za policjantem na frontowe schody, gdzie wpadłam w objęcia matki i córki.

- Jedno z moich dzieci podsłuchuje pasmo policyjne - wyjaśniła Carolee. - Przybyłam, gdy tylko się dowiedziałam. O Boże, Lindsay, jak ty wyglądasz!

Spojrzałam na siebie. Odłamki szkła poprzecinały mi skórę na przedramionach, a krew ze skaleczeń poplamiła koszulę. Wszystko razem wyglądało bardziej szokująco, niż na to zasługiwało.

- Bądź rozsądna, ktoś chciał cię zabić. Przykro mi, ale taka jest prawda.

- Dzięki za informację. Nie domyśliłabym się sama.

Komendant odruchowo przygładził włosy.

- Zostawię na podjeździe wóz patrolowy na resztę nocy. Może nawet na dłużej.

Kiedy pożegnałam się z Carolee i Allison, komendant poszedł do swojego wozu i wrócił z papierową torbą. Posługując się długopisem, podniósł pasek z trawnika i schował go do torby, a ja wróciłam do domu i zamknęłam za sobą drzwi.

Położyłam się do łóżka, ale oczywiście nie mogłam zasnąć - policjanci wchodzili i wychodzili, kręcili się pod domu, śmiali, trzaskali drzwiami - przede wszystkim jednak przeszkadzała mi gonitwa myśli.

Ktoś podziurawił kulami dom i zostawił swój bilet wizytowy.

Czy było to ostrzeżenie pod moim adresem, żebym trzymała się z dala od Half Moon Bay?

A może strzelec chciał mnie zabić?

Co będzie, kiedy się dowie, że przeżyłam?

Pogrążona w myślach, głaskałam po głowie Marthę, która nadal się trzęsła.

Rozdział 113

Obudził mnie promień słońca, wpadający przez okno. Zdezorientowana, otworzyłam oczy, zobaczyłam niebieską tapetę i zdjęcie mojej matki na komódce - i po chwili wszystko wróciło na swoje miejsce.

Spałam w łóżku Cat, gdyż o drugiej w nocy seria pocisków przebiła okno, dziurawiąc wezgłowie łóżka w gościnnym pokoju kilkanaście centymetrów powyżej miejsca, w którym powinna spoczywać moja głowa.

Martha wpychała mi do ręki wilgotny nos, dopóki nie spuściłam nóg z łóżka. Włożyłam na siebie coś z garderoby Cat - spłowiałe dżinsy i koralową bluzkę z głębokim dekoltem. Żadna z tych rzeczy nie była w moim stylu ani kolorze.

Przeczesałam grzebieniem włosy, wyczyściłam zęby i poszłam do salonu.

Technicy z ekipy kryminalistycznej nadal byli zajęci wyciąganiem pocisków ze ścian, wobec tego przygotowałam dla wszystkich kawę i kanapki, po czym zapytałam o rezultaty poszukiwań.

Znaleźli dwanaście dziewięciomilimetrowych pocisków w ścianach salonu i gościnnej sypialni, a jeden przebił górną, otwieraną część okna w pokoju dziewczynek. Pociski i łuski były już umieszczone w woreczkach, opatrzonych metryczkami, fotografowanie dziur zostało zakończone i eksperci pakowali swój sprzęt. W ciągu godziny cały kram miał się znaleźć w laboratorium.

- Dobrze się pani czuje? - Jeden z techników, wysoki trzydziestoletni przystojniak o wielkich orzechowych oczach, pokazał w uśmiechu rząd równych zębów.

Spojrzałam na zniszczenia, odłamki szkła, kawałki tynku.

Uścisnęłam ją.

Podziękowałam mu i przyjęłam ofertę. Potem wzięłam torebkę i wyszłam z Marthą na tył domu. Nakarmiwszy świnkę, obeszłam dom i pochyliłam się do okienka samochodu patrolowego, stojącego na podjeździe.

I tak było naprawdę. Jasne światło dnia nadało strzelaninie realności. Ktoś w nocy przejechał tą uroczą uliczką i ostrzelał dom Cat serią z pistoletu maszynowego.

Czułam się wytrącona z równowagi. Musiałam opuścić to miejsce, by odzyskać panowanie nad sobą. Na dźwięk kluczyków samochodowych Martha położyła uszy po sobie i zaczęła gwałtownie machać ogonem.

- Nie mamy jedzenia - zakomunikowałam jej. - Co powiesz na próbną przejażdżkę bonneville'em?

Rozdział 114

Martha wskoczyła na jednoczęściowe przednie siedzenie „wielkiej złotej krypy”. Zapięłam pasy i przekręciłam kluczyk. Kiedy przy drugiej próbie silnik zapalił, skierowałam bonneville'a w stronę miasta.

Zamierzałam udać się do delikatesowego sklepu na Main Street, ale błądząc uliczkami w sąsiedztwie domu Cat, w pewnej chwili uświadomiłam sobie, że przez cały czas jedzie za mną ten sam niebieski sedan taurus. Wydawało się, że rozmyślnie trzyma się z tyłu za mną, bo dotrzymywał mi tempa. Poczułam gęsią skórkę na myśl, że mogę być obserwowana.

Czyżby ktoś mnie śledził?

A może byłam już w takim stanie, że widziałam zagrożenie nawet tam, gdzie go nie było?

Wjechałam w ulicę Magnolia i skręciłam w Main, mijając tamtejsze małe sklepy: Muzyczną Budę, Wiadomości Moon, Żarcie i Picie. Próbowałam sobie wmówić, że po prostu zrobiłam się przewrażliwiona, ale nie... gdy tylko zostawiłam taurusa o jedną lub dwie przecznice za sobą, po kolejnym skrzyżowaniu znów go ujrzałam w lusterku.

- Trzymaj się, mała. Spacer się skończył - powiedziałam do Marthy, która wystawiła uśmiechnięty pysk przez okno.

Na końcu Main skręciłam w prawo na szosę numer 92, stanowiącą pępowinę łączącą Half Moon Bay z Kalifornią.

Ruch na dwupasmówce był gęsty; włączyłam się w sznur pojazdów, jadących z prędkością siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę zderzak w zderzak w strefie zakazu przekraczania czterdziestu. Podwójna żółta linia ciągnęła się nieprzerwanie przez siedem kilometrów, aż do miejsca, w którym na drugim końcu zbiornika wodnego szosa 92 łączyła się z autostradą.

Jechałam w kolumnie samochodów, nie zwracając uwagi na sześćdziesięciometrowe urwisko z prawej strony, w odległości metra od kół samochodu, i porośnięte karłowatymi drzewami zbocze po lewej. Niebieski sedan jechał cały czas za mną. Dzieliły nas trzy inne samochody.

To nie była paranoja. Naprawdę ktoś mnie śledził.

Zastanawiałam się, czy ten ktoś chciał mnie tylko przestraszyć, czy też był to tamten nocny strzelec i teraz czekał na okazję do bezpośredniego strzału.

Szosa 92 łączyła się z autostradą, ale na ostatnim zakręcie w prawo znajdowało się żwirowane miejsce postojowe z pięcioma stołami piknikowymi.

Nie sygnalizując swojego zamiaru, błyskawicznie zakręciłam kierownicą w prawo. Chciałam zjechać z szosy, pozwolić taurusowi mnie minąć, zobaczyć przy tym twarz kierowcy, zanotować numery rejestracyjne i przede wszystkim zejść mu z oczu. Ale zamiast trzymać się nawierzchni, jak zrobiłby to mój explorer, bonneville zarzucił na żwirze w taki sposób, że znalazłam się z powrotem na szosie, za podwójną żółtą linią, na wprost nadjeżdżających z przeciwka pojazdów.

Taurus musiał mnie minąć, nie zauważyłam go jednak.

Manewrowałam kierownicą, usiłując wyprowadzić samochód z poślizgu. W tym momencie zgasły lampki na desce rozdzielczej.

Hamulce i wspomaganie kierownicy przestały działać, alternator wysiadł, silnik był rozgrzany niemal do czerwoności, a ja ślizgałam się bezradnie na środku szosy, pompując pedał zepsutego hamulca.

Czarna ciężarówka musiała zrobić gwałtowny skręt, żeby nie zetrzeć mnie na miazgę burtą. Kierowca, trąbiąc, obrzucił mnie stekiem wyzwisk, ale byłam tak zadowolona, że udało mu się mnie ominąć, iż miałam ochotę go pocałować.

W końcu bonneville zatrzymało się na poboczu szosy w chmurze pyłu, za którym nic nie było widać. Wysiadłam na gumowych nogach i oparłam się o maskę. Zauważyłam, że trzęsą mi się ręce.

Polowanie na mnie na razie się skończyło. Wiedziałam jednak, że to dopiero początek.

Ktoś miał mnie na celowniku, ja zaś nie miałam pojęcia kto ani dlaczego.

Rozdział 115

Zadzwoniłam z komórki do warsztatu Człowiek na Księżycu i połączyłam się z automatyczną sekretarką Keitha.

- Keith, mam kłopoty. Mówi Lindsay. Odezwij się, proszę.

Kiedy zadzwonił, podałam mu moje współrzędne. Dwadzieścia minut, które upłynęły, nim przyjechał z lawetą, wydało mi się wiekiem. Wciągnął bonneville'a na platformę, przypieczętowując moją sromotną klęskę, a ja usiadłam obok na siedzeniu pasażera.

- Pamiętaj, że to luksusowy samochód, Lindsay - powiedział z naganą w głosie. - Nie wolno nim jeździć po wariacku. Na miłość boską, on ma ponad dwadzieścia lat.

- Mówię serio - powiedział, co sprawiło, że się uśmiechnęłam. - Powinnaś stale chodzić w takich łaszkach.

Kiedy znaleźliśmy się w warsztacie, otworzył maskę bonneville'a.

- Chwileczkę, niech się zastanowię. Nie.

Uśmiechnął się i zaproponował, że mnie odwiezie do domu.

Nie wypadało mi odrzucić tej oferty. Zwierzyłam mu się z tego, czego nie opowiedziałam jeszcze Joemu i co ukryłam przed moimi przyjaciółkami, ponieważ i tak by się dowiedział. Zrelacjonowałam mu wypadki ubiegłej nocy.

Keith spojrzał na mnie zawiedzionym wzrokiem. Poprawił daszek czapki Gigantów, jednocześnie biorąc zakręty na drodze.

Domyślałam się, co chce mi dać do zrozumienia. Sama już nie wiedziałam, czy jestem odważna, czy głupia. Ale nie byłam jeszcze gotowa do powrotu.

Rozdział 116

Kiedy oboje z Keithem dojechaliśmy do domu Cat, na podjeździe stało kilka samochodów: explorer, wóz patrolowy, furgonetka szklarza z wymalowaną na burtach reklamą: „Okna to my” i wóz Pogromcy Kłopotów - wielki furgon z logo firmy na niebieskim metaliku karoserii.

Podziękowałam Keithowi za podwiezienie i weszłam z Marthą do domu, gdzie potężny mężczyzna ze starannie przyciętym wąsikiem i wiankiem ciemnych włosów na głowie czyścił odkurzaczem sofę. Na mój widok „wujek Chris” wyłączył odkurzacz i przedstawił się.

Nie zwracając uwagi na „47”, błyskające na liczniku wiadomości, zadzwoniłam z kuchennego telefonu na posterunek. Zgłosiła się dyżurna funkcjonariuszka.

- Dopilnuję tego, pani porucznik.

Odłożyłam słuchawkę i powędrowałam korytarzem do pokoju siostrzenic.

Koce dalej leżały na podłodze. Szyba w okienku była wybita, a jeden z oderwanych pędów słodkich ziemniaków wysycha! na podłodze. Okazało się, że poważnie zniszczyłam komodę, kiedy w nią walnęłam krzesłem. Cały ten pokój, pełen pluszowych zwierząt, wydawał się mnie oskarżać.

Co by było, gdyby tu były dzieci?

Jak byś się wtedy czuła, Lindsay?

Przyciągnęłam nieuszkodzone krzesło przed korkową planszę, usiadłam i spojrzałam na moje notatki dotyczące morderstw. Oczy podświadomie skupiły się na szczególe, który mnie najbardziej intrygował.

Zdarza się, iż człowiek nie dostrzega rzeczy widocznych gołym okiem, dopóki nie jest gotów, żeby je zobaczyć.

Ujrzałam światełko w tunelu: judasze w szafie O'Malleyów.

Przebrawszy się, zaprowadziłam Marthę do Penelope.

- Pobawcie się razem.

Potem okrążyłam explorerem samochód szklarza i wyjechałam na ulicę.

Wracałam do miasta.

Rozdział 117

Obserwator jechał na północ niebieskim taurusem szosą numer 280, biegnącą przez Hillsborough równolegle do autostrady. Myślał o różnych rzeczach, przede wszystkim jednak o Lindsay Boxer.

Ta kobieta wywoływała w nim bardzo różne uczucia. W pewnym stopniu ją podziwiał; za to, że udało jej się przeżyć, że się nie poddała. Za to, że odmówiła wycofania się, zrezygnowania, powrotu tam, skąd przyszła.

Ale to, że postanowiła stanąć im na drodze, źle jej wróżyło.

Kiedy trzeba było coś z nią zrobić, nie zabili jej. Zabicie policjanta, zwłaszcza kogoś takiego jak ona, groziło wielką obławą. Cała policja San Francisco zwaliłaby się im na głowę, a pewnie także FBI.

Zwolnił przy drogowskazie do Trousdale i zjechał w dół. Po przejechaniu dwóch kilometrów skręcił w prawo przy ogromnym szpitalu Peninsula, a potem jeszcze raz w prawo, na południe, w ulicę El Camino Real.

Dwie przecznice dalej znalazł stację benzynową Exxon. Zatrzymawszy się na niej, wszedł do sąsiedniego minimarketu. Parę minut wędrował wśród półek, kupując drobne rzeczy: butelkę wody mineralnej, batonik Clifa, gazetę.

Zapłacił cycatej nastolatce przy kasie cztery dolary i dwadzieścia centów za swoje zakupy i dodatkowo dwadzieścia dolarów za benzynę. Po wyjściu ze sklepu rozłożył gazetę i na pierwszej stronie znalazł opis nocnego zajścia, zatytułowany:

DOM, W KTÓRYM ZATRZYMAŁA SIĘ INSPEKTOR POLICJI, OSTRZELANY Z PISTOLETU MASZYNOWEGO

Relacji towarzyszyło zdjęcie Lindsay w mundurze, natomiast prawą kolumnę zajmował proces Cabota. Sam Cabot został oskarżony o podwójne morderstwo, „ciąg dalszy na stronie 2”.

Zwinąwszy starannie gazetę, Obserwator położył ją na siedzeniu pasażera i napełnił zbiornik. Potem zapuścił silnik i ruszył w stronę domu. Spotka się z Prawdą później. Może nie zabiją Lindsay w podobny sposób jak tamtych. Może zrobią tak, żeby na zawsze zniknęła.

Rozdział 118

Gabinet doktora O'Malleya mieścił się w piętrowym domu przy Kelly Street. Z prawej strony drzwi wisiała mosiężna tabliczka z jego nazwiskiem.

Przycisnąwszy guzik dzwonka, poczułam przypływ adrenaliny. Zdawałam sobie sprawę, iż komendant skopałby mi tyłek za wchodzenie na jego teren, ale musiałam coś sprawdzić. Lepiej było prosić go o przebaczenie po fakcie, niż zwrócić się o pozwolenie, ryzykując odmowę.

Kiedy zabrzęczał elektryczny zamek, pchnęłam drzwi. Poczekalnia była po lewej stronie: mała, kwadratowa, z wyściełanymi szarą tkaniną meblami i mnóstwem porozwieszanych na ścianach kondolencji. Za otwartym okienkiem recepcyjnym siedziała niemłoda kobieta o siwiejących włosach.

Zasunęła okienko z matowego szkła i za moment pojawiła się na progu wewnętrznego pomieszczenia.

- Nazywam się Rebecca Falcone - przedstawiła się. - Proszę wejść.

W środku znajdowały się dwie inne kobiety, również w średnim wieku.

- To Mindy Heller, dyplomowana pielęgniarka - powie działa pani Falcone, wskazując siwiejącą blondynkę w stroju pielęgniarki, z grubą warstwą makijażu na powiekach, wy rzucającą plastikowe opakowania po ciasteczkach do kubła ze śmieciami. - A to jest Harriet Schwartz, nasza kierowniczka - przedstawiła rozłożystą kobietę w czerwonym dresie, siedzącą przed starym komputerem. - Zaczęłyśmy pracować u Bena jeszcze przed wielką powodzią.

Przywitałam się ze wszystkimi, powtórzyłam, kim jestem i po co przyszłam.

- Właśnie. Po prostu tym razem padło na nich. Wszystkim to powtarzam.

Spytałam, czy którakolwiek z pozostałych ofiar była pacjentem doktora O'Malleya, ale odmówiły odpowiedzi.

- Musimy chronić tajemnice naszych pacjentów, z pewnością pani to rozumie, jestem jednak pewna, że komendant Stark udzieli pani odpowiedzi na wszystkie pytania - odparła pani Heller.

Trudno.

Zapisałam na karteczce numer mojej komórki i położyłam ją na biurku Harriet Schwartz. Podziękowałam kobietom za poświęcony mi czas, ale czułam się zawiedziona. Doktor O'Malley mógł być tym wszystkim, co mi o nim mówiły pracownice, nie zmieniało to jednak faktu, że po raz któryś z rzędu zabrnęłam w ślepy zaułek.

Kiedy otwierałam drzwi, żeby wyjść na ulicę, ktoś złapał mnie za ramię. To była Rebecca Falcone. Wyraz napięcia na jej twarzy świadczył o niepokoju.

Rozdział 119

Siedziałyśmy na tyłach restauracji, w pobliżu toalet, przy maleńkim stoliku, nasze kolana niemal się stykały. Przed nami stała kawa i sałatki, ale Rebecca nie jadła. Milcząc, przesuwała na łańcuszku na szyi mały złoty krzyżyk. Najwyraźniej nie była jeszcze gotowa do rozmowy.

Rozumiałam jej dylemat. Zamierzała mi przekazać istotną informację, lecz nie chciała, żeby się o tym dowiedziały jej przyjaciółki.

Wystarczyła ta drobna zachęta, żeby Rebecca wyjawiła mi to, o czym od początku zamierzała powiedzieć. Wyglądała jak ktoś, kto stoi na krawędzi trampoliny, a basen jest daleko w dole.

Nabrała powietrza i skoczyła.

- Czy wiesz, co się stało z pierwszą panią O'Malley? - zapytała. - Czy wiesz, że Sandra O'Malley popełniła samobójstwo? Że powiesiła się w garażu?

Rozdział 120

Poczułam pełzające mrowienie na linii włosów, które często wróżyło przełom.

- Dlaczego, twoim zdaniem, była w depresji?

Rebecca dłubała widelcem w sałatce. W końcu odłożyła go,

nie tknąwszy potrawy.

Koła moich myśli kręciły się, lecz jeszcze nie złapały twardego gruntu. Rebecca wydęła z niesmakiem wargi.

Paru mężczyzn przeszło obok naszego stolika w drodze do toalety. Rebecca wyprostowała się na krześle. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, nachyliła się ku mnie i szepnęła:

- Emily Harris.

Znałam to nazwisko. Przypomniałam sobie jej jaskrawo wymalowane usta i wzorzystą suknię.

Rozdział 121

Emily siedziała przy swoim biurku w długim wąskim pomieszczeniu z rzędem biurek pod jedną ze ścian. Konwencjonalny uśmiech, przylepiony do jej ładnych ust, poszerzył się, kiedy mnie poznała.

Jej uśmiech momentalnie zgasł.

- Zeznawałam już przed policją.

- To świetnie. W takim razie ma już pani wprawę.

Przyciągnęłam do jej biurka krzesło i usiadłam.

Obserwowałam panią Harris, jak porządkuje wszystkie bloczki, pióra i papiery, układa je pod kątami prostymi. O czym ta pedantka w tej chwili myśli? Co wiedziała o O'Malleyach?

Rozdział 122

Na stole w foyer leżały ulotki agencji Pacific Homes. Od czasu, gdy z Joem zwiedziliśmy ten piękny dom przy Ocean Colony Road, prócz świeżych kwiatów w wazonach nie nastąpiły w nim żadne zmiany.

- Zechce mi pani towarzyszyć na górę? - poprosiłam pośredniczkę.

Pani Harris wzruszyła ramionami, położyła klucze obok lilii i ruszyła przede mną po schodach. Kiedy dotarłyśmy do drzwi głównej sypialni, cofnęła się.

- Wolałabym tam nie wchodzić - powiedziała, spojrzawszy na seledynowe ściany sypialni i nowy zielony dywan.

Potrafiłam sobie wyobrazić scenę morderstwa równie dobrze jak ona. Zaledwie trzy tygodnie temu ciało Lorelei O'Malley leżało z rozprutym brzuchem trzy metry od miejsca, w którym stałyśmy.

Przemogła się jednak i niechętnie weszła za mną do sypialni. Pokazałam jej zamalowany otwór w drzwiach szafy wnękowej i nadal widoczny ślad paznokcia Joego na szpachli.

Jej twarz się wykrzywiła. Wyjęła z torebki kilka niebieskich chusteczek higienicznych i przycisnąwszy je do oczu, zaczęła cicho łkać.

- O Boże, o Boże - zawodziła. Po chwili wysmarkała nos, odchrząknęła i powiedziała: - Mój związek z Benem nie miał nic wspólnego z jego śmiercią. Możemy już stąd wyjść?

Nie! Muszę ją zatrzymać, pomyślałam. Jeśli miałam szansę czegoś się od niej dowiedzieć, to tylko w tym miejscu i teraz.

Kiwnęłam głową, co przyniosło taki sam efekt jak wyjęcie szpunta z beczki.

- Chyba nie myślisz, że się nie martwiłam, kiedy popełniła samobójstwo, bo Ben spotykał się ze mną. - Przyłożyła chusteczki do spuchniętych oczu, gdyż znów zaczęła płakać. - Powiedział, że Sandra jest psychiczna i dlatego od niej nie odchodzi. Ale kiedy się zabiła, przestałam się z nim widywać. To trwało rok. Potem pojawiła się na scenie księżniczka Lorelei. Ben doszedł do wniosku, że im wcześniej się ożeni, tym lepiej dla Caitlin, więc cóż mogłam powiedzieć. Byłam zamężna. Zaczęliśmy się znów spotykać, przeważnie u mnie, czasem w motelach. Żeby było śmieszniej, mam wrażenie, że Lorelei w ogóle się nie interesowała Caitlin. Benem zresztą też nie za bardzo. Oboje wykorzystywaliśmy tę sytuację. Nazywałam go Jego Książęcą Mością Charlesem, a on mnie Camillą. Bardzo mi go teraz brak. Wiem, że mnie kochał.

Wstrzymałam się od dodania: „na tyle, na ile perfidny, oszukańczy łajdak potrafi kochać”. Zamiast tego otworzyłam drzwi do szafy i zaprosiłam pośredniczkę nieruchomości do wnętrza.

- Wejdź, Emily.

Pokazałam jej otwór w tylnej ścianie szafy.

- Ten drugi przechodzi przez mur... do pokoju Caitlin.

Emily westchnęła i zakryła sobie twarz dłońmi.

- Nigdy tego nie zauważyłam. Nic o tym nie wiem! Chcę stąd wyjść. - Odwróciwszy się, wybiegła z sypialni. Usłyszałam stukot jej wysokich obcasów na schodach.

Dogoniłam ją w momencie, gdy już otworzyła wyjściowe drzwi i wyszła na zewnątrz.

Emily zwolniła ręczny hamulec i obróciła ku mnie zalaną łzami twarz.

- Co? Coś ty powiedziała? Czyżby sprzedawał nasze filmy tej gnidzie?

Nie czekała na odpowiedź. Zakręciła kierownicą i wcisnęła pedał gazu do deski.

- Uważam to za potwierdzenie - mruknęłam do siebie, patrząc na malejącego lincolna.

Rozdział 123

Przy końcu Sea View Avenue minęłam powoli jadący wóz patrolowy. Pomachałam do niego ręką, po czym skręciłam w prawo na podjazd przed domem Cat i zaparkowałam explorera obok bonneville'a, którego Keith musiał przyprowadzić podczas mojej nieobecności.

Wpuściłam Marthę do domu i dałam jej biskwita. Zauważyłam mrugającą lampkę automatycznej sekretarki. Włączywszy odtwarzanie, usiadłam obok z notesem, żeby porobić zapiski.

Joe, Claire i Cindy pytali z niepokojem, co się ze mną dzieje, prosząc o oddzwonienie. Czwarta wiadomość była od Carolee Brown z zaproszeniem na kolację u niej.

Kolejna była od komendanta Starka. Jego głos dźwięczał znużeniem: „Boxer, mamy wyniki ekspertyzy laboratoryjnej tego paska. Zadzwoń do mnie”.

Od samego rana Stark i ja bawiliśmy się w berka. Klęłam, szukając numeru jego telefonu. W końcu go znalazłam.

- Proszę poczekać, pani porucznik - powiedział dyżurny funkcjonariusz. - Znajdę go przez radio.

Przez dłuższy czas słuchałam trzeszczenia pasma policyjnego, stukając miarowo palcem po kuchennym blacie. Doliczyłam do siedemdziesięciu dziewięciu, nim usłyszałam w słuchawce jego głos.

Rozłączył się, a mnie zrobiło się go żal.

Poszłam na taras, usiadłam na plastikowym krześle i oparłam nogi na balustradzie, jak mi radziła Claire. Patrzyłam na błękitne wody zatoki, częściowo przesłonięte moimi sandałami i ogrodem sąsiadów.

Znów pomyślałam o pasku, znalezionym nad ranem na trawniku, i plamie krwi, która niczego nie wyjaśniła.

Jedno było jasne. Mordercy nie chcieli mnie zabić. Pasek miał tylko napędzić mi strachu.

Zastanawiałam się, dlaczego mnie nie zabili.

Nie rozwiązałam sprawy Johna Doe i teraz, po dziesięciu latach, znów tu węszyłam.

Przez cały ten czas zabójcy byli na wolności, a wszystko, czym dysponowali stróże prawa, było kupą złudnych pytań „co by było, gdyby” i ,jak to jest, że”, które do niczego nie prowadziły.

Nie wiedzieliśmy dlaczego.

Nie wiedzieliśmy kto.

I nie wiedzieliśmy, gdzie uderzą ponownie.

Cała reszta była miauczeniem kota.

Rozdział 124

Rodziny. Plaga współczesnej cywilizacji, maska, pod którą ukrywają się najgorsze szumowiny. Tak przynajmniej myślał owego wieczoru Obserwator.

Otworzywszy boczne drzwi, wszedł do pomieszczenia gospodarczego różowo otynkowanego domu wysoko przy Cliff Road. Farleyowie wyjechali na ten wieczór z domu, czując się z racji swojego bogactwa i pozycji społecznej tak bezpiecznie, że nawet nie przychodziło im do głowy, by zamykać drzwi na klucz.

Z pakamery wiodły drzwi do przeszklonej kuchni, rozświetlonej ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.

Tylko rekonesans, napomniał się Obserwator. Muszę wejść i wyjść w ciągu pięciu minut, jak zawsze.

Z wewnętrznej kieszeni miękkiej skórzanej marynarki wyjął aparat i zrobił serię cyfrowych zdjęć wysokich szyb, przedzielonych słupkami w takich odstępach, że można się było między nimi przecisnąć.

Zzzzt, zzzt, zzzt.

Z kuchni przeszedł szybko do salonu Farleyów, z widokiem na zbocze wzgórza. Za oknami bursztynowe światło nadawało włochatej korze eukaliptusów wygląd ludzkiej skóry; drzewa przypominały starych mężczyzn, ze zrozumieniem i aprobatą śledzących jego poczynania.

Tylko rekonesans, napomniał się powtórnie. Sytuacja się skomplikowała: stała się zbyt ryzykowna, by mogli realizować swoje plany. Szybko wspiął się po schodach na piętro, zapamiętując stopnie, które najgłośniej skrzypiały, i wypróbowując solidność poręczy. Poszedł korytarzem, zatrzymując się na progach wszystkich otwartych pomieszczeń, żeby sfotografować wnętrza i przyjrzeć się szczegółom. Zapoznawał się z pokojami jak policjant, przygotowujący się do przesłuchania podejrzanych.

Wszedłszy do głównej sypialni, spojrzał na zegarek. Minęły trzy minuty. Pospiesznie otwierał i zamykał drzwi szaf, wchłaniając zapachy Very Wang i Hermesa.

Wrócił do kuchni i już miał opuścić dom, kiedy przypomniał sobie o piwnicy. Miał jeszcze dość czasu, żeby rzucić na nią okiem.

Otworzył drzwi i zbiegł w dół.

Po lewej mieścił się spory składzik na wina, na wprost pralnia, ale najbardziej go zainteresowały kryjące się w półmroku tajemnicze drzwi po prawej. Były zabezpieczone szyfrowym zamkiem.

Obserwator znał się na takich zamkach. Miał bardzo sprawne ręce. Pokręcił tarczą w lewo, dopóki nie wyczuł drobnego oporu, potem w prawo i znów w lewo. W zamku pstryknęło i drzwi stanęły otworem.

W słabym świetle rozpoznawał znajdujące się tam urządzenia: komputer, drukarkę laserową, ryzy papieru fotograficznego wysokiej jakości, kamerę wideo i aparaty cyfrowe przystosowane do robienia zdjęć w ciemności.

Na kontuarze leżał gruby plik odbitek fotograficznych.

Wszedł szybko do wnętrza i zamknąwszy za sobą drzwi, włączył światło.

Przeprowadzał tylko rozpoznanie, nic więcej. Jedno z wielu, jakich już dokonał.

Ale to, co zobaczył w pełnym świetle, wzburzyło go do głębi.

Rozdział 125

Zbliżając się do wiktoriańskiego budynku szkoły z internatem, która była zarazem mieszkaniem Carolee, już z daleka czułam w powietrzu zapach sosu marinara. Osłoniwszy ręką oczy przed odbiciem ostatnich promieni słońca w setkach małych szybek w oknach, zapukałam mosiężną kołatką do wielkich frontowych drzwi.

Otworzył mi dwunastoletni ciemnoskóry chłopiec.

Kiedy weszłam do „mesy” - wielkiej, przestronnej jadalni z widokiem na szosę - zostałam powitana oklaskami. Carolee uściskała mnie i posadziła u szczytu stołu.

- To nasze honorowe miejsce - oświadczyła.

Allison usiadła po mojej lewej stronie, a Fern, mała ruda dziewczynka, stoczyła walkę, by móc usiąść przy mnie po prawej. Poczułam się mile przyjęta, jakbym była członkiem tej wielkiej „rodziny”.

Wokół stołu krążyły misy spaghetti i faska sałaty z oliwą i octem, do tego tace z kawałkami włoskiego chleba, a dzieci zasypywały mnie pytaniami i zagadkami, na które odpowiadałam, wzbudzając od czasu do czasu aplauz.

Roześmiana Carolee zaklaskała w dłonie.

- Zróbcie chwilę przerwy. Niech biedna kobieta coś zje. Przyszła tu jako gość, a nie jedno z dań dla was na kolację.

Podniósłszy się z miejsca, by przynieść z szafki butelkę coli, położyła mi dłoń na ramieniu.

Kiedy naczynia były już umyte, a dzieci poszły na górę odrabiać lekcje, Carolee i ja zaniosłyśmy nasze kubki z kawą na werandę wychodzącą na plac zabaw. Siedziałyśmy na bujakach w zapadającym zmierzchu, słuchając cykania świerszczy. Miło było mieć przyjaciółkę w tym mieście: tego wieczoru poczułam, że jesteśmy sobie bardzo bliskie.

Carolee wyglądała na zdziwioną, może nawet wstrząśniętą.

- Naprawdę? Trudno mi to sobie wyobrazić. Jest z całą pewnością mendą... ale wątpię, żeby był mordercą.

Uśmiechnęłam się.

- To samo mówiło się o Jeffreyu Dahmerze.

Zapadła cisza. Wiał lekki wietrzyk, Carolee siedziała z założonymi rękami, ja bębniłam palcami po poręczy krzesła i obie rozmyślałyśmy o mordercach.

Rozdział 126

W nocy śniły mi się koszmary: strzały z przejeżdżających samochodów, wychłostane zwłoki, bezimienni mordercy bez twarzy. Zbudziłam się o szarym, chmurnym poranku: takim, który zniechęca do wstania z łóżka.

Ponieważ jednak obie z Marthą potrzebowałyśmy ruchu, włożyłam mój niebieski dres, przypasałam pod pachą kaburę z pistoletem i schowałam w kieszeni dżinsowej kurtki komórkę. Następnie obie z Marthą wyruszyłyśmy w stronę plaży.

Z zachodu nadciągał front burzowy z chmurami tak nisko nad wodą, że krążące w nich mewy wyglądały jak sterówce z drugiej wojny światowej, które oglądałam na kronikach filmowych.

Na plaży było niewielu biegaczy i spacerowiczów, poza tym znajdowali się w tak dużej odległości przed nami i z tyłu, że spuściłam Marthę ze smyczy. Natychmiast pogoniła za stadkiem siewek, rozpraszając je, a ja ruszyłam umiarkowanym tempem na południe.

Nie ubiegłam nawet pół kilometra, gdy zaczęło padać. Początkowe rzadkie krople szybko zgęstniały, tworząc na piasku małe kratery i utwardzając powierzchnię.

Odwróciłam się, by sprawdzić, gdzie jest Marthą, której od dłuższego czasu nie widziałam. Okazało się, że biegnie jakieś sto metrów za mną, tuż za mężczyzną w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym z kapturem.

Wystawiłam twarz na padający ukosem deszcz i ruszyłam w dalszą drogę. Nagle usłyszałam jazgotliwe szczekanie Marthy. Szczypała tamtego faceta po piętach, jakby go zaganiała.

- Martha! - krzyknęłam. - Wystarczy!

Był to rozkaz powrotu, lecz suka całkowicie go zignorowała. Pogoniła faceta pod kątem prostym w stosunku do mnie, w stronę trawiastych wydm. W tym momencie zorientowałam się, że to nie zabawa. Martha mnie broniła.

Skurwysyn.

Okazało się, że znów byłam śledzona.

Rozdział 127

Krzyknęłam do niego: „Hej! Zatrzymaj się, to da ci spokój!” - ale ani on, ani suka nie posłuchali. Pobiegłam za nimi, lecz wspinanie się po piaszczystym sześćdziesięciometrowym stoku było równie szybkie jak bieganie pod wodą.

Schyliwszy się nisko, pomagając sobie rękami, dotarłam w końcu do trawiastego płaskowyżu pola biwakowego Francis Beach. Podczas wspinaczki deszcz przykleił mi włosy do twarzy, tak że przez dobrą chwilę byłam całkowicie oślepiona.

Kiedy wreszcie zdołałam odsłonić oczy, stwierdziłam, że sytuacja wymknęła mi się spod kontroli. Rozglądałam się gorączkowo dookoła, ale nigdzie nie mogłam dostrzec mężczyzny, który mnie śledził. Psiakrew! Znów mi się wymknął.

- Mar - thaaaa!

Zobaczyłam w pewnej odległości na przemian znikającą i pojawiającą się żółtą plamkę. Facet kluczył między toaletami, nadal ścigany przez podgryzającą mu pięty Marthę. Uciekał przez teren piknikowy, usiłując pozbyć się jej kopniakami.

Wyciągnąwszy moją dziewiątkę, krzyknęłam: „Stój! Policja!”, ale mężczyzna w przeciwdeszczowym płaszczu okrążył stoły piknikowe i pobiegł ku kolorowej furgonetce, stojącej na parkingu.

Martha, warcząc groźnie, złapała go za łydkę, nie pozwalając mu wskoczyć do samochodu. Krzyknęłam powtórnie: „Policja!” i pobiegłam ku niemu z wycelowanym pistoletem.

- Na kolana! - rozkazałam, będąc już blisko. - Trzy maj ręce tak, żebym je widziała. Kładź się na brzuchu. Natychmiast!

Mężczyzna w żółtym płaszczu usłuchał rozkazu. Podeszłam do niego w deszczu i wycelowawszy pistolet w jego plecy, ściągnęłam mu z głowy kaptur.

Ujrzałam znajome jasne włosy, lecz przez długą chwilę nie byłam w stanie uwierzyć własnym oczom. Odwrócił ku mnie twarz, jego oczy zdawały się miotać iskry wściekłości.

Dyszałam, zmęczona pogonią. Serce mi waliło: ba - bum, ba - bum.

Boże! Trzymałam w ręku naładowany pistolet. Znów!

Kopnięciami rozrzuciłam mu nogi, po czym obszukałam go. W skórzanej pochwie na biodrze znalazłam buckmaster, dziewięciocalowy nóż myśliwski. Wyjęłam go i odrzuciłam na bok.' Sytuacja przestała być niewinna.

Stanęłam w taki sposób, żeby widział jednocześnie pistolet i moją twarz, która nie pozostawiała wątpliwości, że jestem gotowa pociągnąć za spust.

- Masz prawo milczeć - oświadczyłam. - Wszystko, co powiesz, zostanie wykorzystane przed sądem przeciwko tobie. Jeśli nie masz własnego adwokata, dostaniesz obrońcę z urzędu. Zrozumiałeś swoje prawa?

- Źle mnie oceniasz, Lindsay.

Poszukałam komórki w kieszeni kurtki. Keith wiercił się, jakby miał zamiar rzucić się do ucieczki. Martha obnażyła zęby.

- Leż spokojnie, Keith. Nie zmuszaj mnie, żebym do ciebie strzeliła.

Rozdział 128

Znajdowaliśmy się we troje „w pudle” - małym, wyłożonym szarymi kafelkami pokoju przesłuchań w komisariacie policji. Komendant zdążył mi już powiedzieć, że ma wątpliwości.

Zna Keitha Howarda od kilkunastu lat jako mechanika w warsztacie Człowiek na Księżycu i wie, że nie interesuje go nic poza regularnym dopływem gotówki i podrasowywaniem samochodów.

Na szczęście nie upierał się przy swojej opinii... dzięki Bogu, bo zauważyłam u Keitha coś, co mnie szczerze przeraziło. Ten sam nieubłagany wyraz oczu, jaki widywałam u socjopatów.

Siedziałam naprzeciw niego przy porysowanym metalowym stoliku, oboje ociekaliśmy wodą. Komendant opierał się o ścianę w narożniku, a inni policjanci obserwowali nas zza szyby, mając nadzieję, iż się nie pomyliłam i że niebawem znajdą się lepsze dowody winy zatrzymanego niż nóż i mój instynkt.

Po aresztowaniu Keith jakby zapadł się w sobie; nie wyglądał już na swoje dwadzieścia siedem lat, lecz znacznie młodziej.

- Nie potrzebuję adwokata - powiedział, kierując to oświadczenie pod moim adresem. - Szedłem za tobą. Dziewczyny zawsze wiedzą, kiedy się podobają facetom. Dobrze o tym wiesz, więc powiedz im to, co?

Keith położył głowę na stole i tocząc nią z boku na bok, zaczął jęczeć. Ten jęk nie był szczery, miał wywołać wrażenie, iż pochodzi z dna otchłani ludzkiej nędzy i strachu.

Ale żadne jęki na świecie nie mogły mu pomóc. Niedawno dałam się wyrolować, nabrawszy się na czyjeś krokodyle łzy, i była to nauczka, której nigdy nie zapomnę.

- Keith, żal mi ciebie, przyjacielu - powiedziałam spokojnie. - Wdepnąłeś w niezłe szambo, więc teraz nie bądź głupi. Powiedz, co przeskrobałeś, żebyśmy mogli znaleźć jakieś okoliczności łagodzące, zanim przedstawimy to prokuratorowi okręgowemu. Pomogę ci, Keith, masz moje słowo. Powiedz, czy znajdziemy na twoim nożu ślady krwi?

- Nieee... - wychrypiał. - Nie zrobiłem niczego złego.

Rozluźniłam napięte mięśnie twarzy, po czym objęłam dłoń mi jego ręce i uśmiechnęłam się do niego.

- Chcesz, żebyśmy ci zdjęli kajdanki?

Spojrzałam na komendanta, który skinął głową, wyjął z kieszonki koszuli kluczyki i otworzył zamek. Keith odzyskał panowanie nad sobą. Potrząsnąwszy dłońmi, otworzył zamek błyskawiczny płaszcza, zdjął go, przewiesił przez oparcie krzesła, a potem ściągnął sweter, który miał pod płaszczem.

Gdybym w tym momencie stała, nogi by się pode mną ugięły i upadłabym na podłogę.

Miał na sobie pomarańczowy T - shirt z napisem „Distillery”, nazwą restauracji turystycznej w Moss Beach przy szosie numer jeden.

Była to wierna kopia koszulki, którą miał na sobie John Doe numer 24, gdy dziesięć lat temu został pobity, a następnie zamordowany.

Rozdział 129

Keith spostrzegł, iż przypatruję się jego koszulce.

- Podoba ci się? - spytał z szelmowskim uśmieszkiem, jakby był u siebie w warsztacie. - Jest niepowtarzalna - do dał. - Distillery już nie sprzedaje T - shirtów.

Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy nie, bliźniacza koszulka spoczywała w magazynku z dowodami rzeczowymi w Pałacu Sprawiedliwości.

Postanowiłam przyprzeć go do muru. Zadałam mu serię pytań.

Z początku odpowiadał arogancko, potem półżartem, czasem wpadał w melodramatyczne tony albo milczał. Po półgodzinie Stark przejął pałeczkę i zaczął go wypytywać o ofiary ostatnich morderstw.

Keith przyznał, iż znał je.

Znał zresztą prawie wszystkich, którzy mieszkali w Half Moon Bay. Byli klientami jego małej stacji benzynowej przy skrzyżowaniu.

- Widziano cię, przyjacielu, jak wychodziłeś z domu Sarduccich tej nocy, kiedy ich zamordowano - oświadczył komendant, patrząc na Keitha wzrokiem, który mógłby przewiercić stalową płytę. - Mamy na to świadka.

- Nie rozśmieszaj mnie, Pete. To kiepski dowcip.

Nie posunęliśmy się ani o krok naprzód, a tymczasem Keith mógł w każdej chwili zażądać: „Oskarżcie mnie o noszenie noża i wypuśćcie”, do czego miał prawo i co oznaczałoby konieczność wypuszczenia go za kaucją.

Wstałam od stołu i popatrzyłam na Starka nad głową Keitha.

Keith spojrzał na niego, potem na mnie, w końcu znów na niego.

- Wiem, do czego zmierzacie - wycedził.

Zignorowałam go, mówiąc dalej do komendanta:

- Nie powinniście tak mówić - burknął Keith.

Spojrzałam na niego pytającym wzrokiem.

- Keith, ty przecież znasz dobrze Agnew - powiedziałam. - Co o nim sądzisz? Czy to on?

Wyglądało to tak, jakby lont dopalił się do końca i gdzieś głęboko pod ziemią wybuchła bomba. Najpierw był wstrząs, potem dudnienie i na koniec wszystko rozleciało się na kawałki.

- Dennis Agnew? - żachnął się Keith. - Ten zboczony maniak porno? Ma szczęście, że go nie zabiłem. A wierzcie mi, myślałem o tym.

Uderzył złożonymi dłońmi w blat stołu z taką siłą, że pióra, notatnik i puszki z napojami podskoczyły.

- Jestem jaśniejszą żarową, niż myślisz, Lindsay. Zabicie tych ludzi było dla mnie najłatwiejszą rzeczą pod słońcem.

Rozdział 130

Miał na twarzy ten sam wyraz zimnej furii jak wówczas, gdy przyłożyłam mu pistolet do karku. To był Keith, którego nie znałam.

- Mylicie się kompletnie co do mnie - oświadczył. - Dałem się podpuścić, ale nie szkodzi. Rzygam tym wszystkim. Nie ma sprawiedliwości.

Zesztywniałam, kiedy to powiedział. „Nie ma sprawiedliwości”. Te same słowa wymalowali na ścianach w hotelu Cabotowie po zabiciu swoich ofiar, a także dziesięć lat temu zabójca Johna Doe numer 24.

- Nie pogrywaj ze mną, Keith. Ja przecież walczę o sprawiedliwość. Powiedz, co przez to rozumiesz?

W końcu ustąpił i zaczął zeznawać. Sytuacja będąca marzeniem każdego policjanta: rejestrowany przez kamerę wideo, opowiedział nam o wszystkim od początku do końca, podał nazwiska i daty oraz szczegóły, które mógł znać tylko zabójca.

Zeznał, iż przy każdym z morderstw użył innego noża i innego pasa. Opisał dokładnie wszystko, łącznie ze sposobem, w jaki załatwił Bena O'Malleya.

- Uderzyłem go kamieniem w głowę, potem podciąłem mu gardło, a nóż wyrzuciłem w krzaki.

Relacjonował ciąg zdarzeń w uporządkowany sposób, jakby układał karty w pasjansie. Prawdziwość szczegółów nie budziła najmniejszych wątpliwości. Każdy był wystarczający do skazania go, mimo to trudno mi było uwierzyć, że dokonał tych wszystkich krwawych zbrodni w pojedynkę.

Na tym się skończyło. Przeczesał palcami jasne włosy, wypił resztę coli i uśmiechnął się czarująco jak aktor po spektaklu, wywołany przed kurtynę.

Miałam ochotę rozwalić mu pięścią twarz, żeby zetrzeć z niej wyraz triumfu. Jak ten facet mógł zarżnąć tylu ludzi?

Czemu nie chciał powiedzieć, dlaczego to zrobił?

Ale porządni obywatele mogli wreszcie odetchnąć z ulgą. Keith Howard został aresztowany, sfotografowany, zdjęto mu odciski palców, założono na powrót kajdanki i przed przetransportowaniem do więzienia w San Francisco wsadzono do tymczasowego aresztu.

Nim opuściłam budynek, wstąpiłam do biura Starka.

- Zdaje ci się. Wiesz co? Ja mu wierzę. Powiedział, że jest inteligentniejszy, niż nam się zdaje, a ja jestem skłonny się z tym zgodzić.

Uśmiechnęłam się do niego zmęczonym uśmiechem.

- Do diabła, Boxer, przecież się przyznał. Ciesz się, że gęś jest już upieczona. Pozwól, że pierwszy pogratuluję ci sukcesu.

Udane schwytanie sprawcy i udane przesłuchanie. Dzięki Bogu, że to się nareszcie skończyło.

Rozdział 131

Zadzwonił telefon, wybijając mnie z głębokiego snu. Zdawało mi się, że jestem w Kansas. Wymacałam po ciemku słuchawkę.

Podeszłam do okna i odchyliłam róg zasłony.

Na trawniku przed domem kręciło się kilku reporterów, a technicy rozciągali kable między kamerami i wozami telewizji satelitarnej, które stały sznurem przy drodze i wyglądały jak pociąg pierwszych imigrantów jadących na Zachód.

- Masz rację - powiedziałam, wróciwszy z powrotem do łóżka. - Niech to szlag trafi. Jestem oblężona.

Zakopałam się z powrotem w pościeli i położywszy telefon na poduszce, poczułam taką bliskość Joego, jakby nie dzieliły nas trzy strefy czasowe.

Rozmawialiśmy ponad dwadzieścia minut, umówiliśmy się na spotkanie, kiedy wrócę do miasta, a na koniec przesłaliśmy sobie furę pocałunków. Potem wstałam z łóżka, coś na siebie włożyłam, zrobiłam lekki makijaż i wyszłam przed dom.

Natychmiast zbiegli się reporterzy, podsuwając mi przed twarz wachlarz mikrofonów. Mrużąc oczy w jasnym świetle poranka, oświadczyłam:

- Przykro mi, chłopcy, że was zawiodę, ale chyba rozumiecie, że nie mogę nic powiedzieć. Sprawę prowadzi komendant Stark, więc z nim powinniście rozmawiać. To wszystko!

Weszłam z powrotem do domu, zatrzaskując drzwi przed gradem pytań. Uśmiechnęłam się do siebie, zamknęłam zasuwę, wyłączyłam dzwonek telefonu i zabrałam się do usuwania moich notatek z planszy korkowej dziewczynek. W trakcie tego zajęcia zadzwonił telefon komórkowy. Cindy i Claire zamówiły u operatora rozmowę konferencyjną ze mną.

- Sama nie wiem, co o tym sądzić, Claire. Myślałam, że ten, kto zabił tych ludzi, zabił również Johna Doe. Możliwe, że się myliłam.

Rozdział 132

Była to niezwykła dla mnie sytuacja: siedziałam na tylnym siedzeniu wozu patrolowego, obok mnie Martha. Rozpiąwszy guziki żakietu, opuściłam szybą, chłonąc atmosferę narastającego na Main Street napięcia.

Skauci i strażacy dekorowali na bocznej ulicy samobieżne platformy na kołach, obok stroiła instrumenty orkiestra marszowa. Mężczyźni na drabinach rozwieszali w poprzek ulicy transparenty, na słupach latarni powiewały flagi państwowe, niemal czuło się zapach grillowanych kiełbasek. Był Czwarty Lipca.

Mój towarzysz, funkcjonariusz Noonan, wysadził nas przed komisariatem, gdzie stał komendant Stark, otoczony kordonem reporterów i gapiów.

Kiedy przecisnęłam się przez tłum, z komisariatu wyszedł mi naprzeciw burmistrz, Tom Hefferon. Był w koszulce polo, szortach koloru khaki i rybackim kapeluszu, przykrywającym łysiejący czubek głowy. Uścisnął mi dłoń ze słowami:

- Mam nadzieję, pani porucznik, że odtąd wszystkie urlopy będzie pani spędzała w Half Moon Bay. - Potem popukał w mikrofon, żeby uciszyć tłum. - Dziękuję wszystkim za przybycie. Dzisiejszy dzień nie bez przyczyny zasługuje na miano Dnia Niepodległości - zaczął drżącym ze wzruszenia głosem. - Jesteśmy wolni, znów możemy cieszyć się urokami życia. - Podniósł rękę, by uciszyć aplauz. - Oddaję głos naszemu komendantowi policji, Peterowi Starkowi.

Szef policji wystąpił w pełnej gali: w uniformie z mosiężnymi guzikami, lśniącą odznaką i z pistoletem u pasa. Kiedy ściskali sobie dłonie z burmistrzem, kąciki jego ust się uniosły i pierwszy raz, odkąd go znałam, zobaczyłam, że się uśmiechnął. Potem odchrząknął i pochylił się nad mikrofonem.

- Aresztowaliśmy podejrzanego, który przyznał się do popełnienia morderstw, budzących grozę wśród mieszkańców Half Moon Bay.

Rozległy się wiwaty, niektórzy zaczęli płakać. Do podwyższenia podszedł mały chłopiec, wręczając komendantowi zapalony zimny ogień.

Potem podziękował wszystkim swoim podwładnym i policji stanowej za trud, włożony w „zlikwidowanie tej jednoosobowej fali przestępczości, która kosztowała życie niewinnych obywateli”.

Jeśli chodzi o mnie, to schwytanie mordercy przywróciło mi dawną opinię. Znów byłam „cholernie dobrym gliną”.

Lecz choć pławiłam się w tym momencie w blasku sławy, przez cały czas nurtowała mnie pewna niepokojąca myśl. Była jak tamten mały chłopiec, wymachujący zimnym ogniem, ciągnący tatę za rękaw i domagający się zwrócenia na niego uwagi.

Co będzie, jeśli się okaże, iż jednoosobowa fala przestępczości” jeszcze się nie skończyła?

Rozdział 133

Tego wieczoru gejzery ogni sztucznych nad Pillar Point i huki petard przywodziły na myśl bitwę potężnych armii. Przykryłam głowę poduszką, lecz to niewiele pomogło.

Moja bohaterska suka wlazła pod łóżko i wcisnęła się pod samą ścianę.

- Nie bój się, Boo. To się niedługo skończy. Głowa do góry.

Ledwie zasnęłam, obudził mnie metaliczny chrobot klucza w zamku. Martha też go usłyszała. Wyskoczyła spod łóżka i groźnie warcząc, pobiegła do frontowych drzwi.

Ktoś chciał wejść do domu.

Wszystko potoczyło się bardzo prędko.

Wymacawszy pistolet, spełzłam z łóżka na dywanik, po czym z bijącym sercem zaczęłam się skradać ku frontowym drzwiom, przesuwając ręką po ścianie, by policzyć framugi drzwi oddzielające mój pokój od salonu. Kiedy ujrzałam wchodzącą do domu ciemną postać, serce skoczyło mi do gardła.

Przykucnęłam, objęłam dłońmi rękojeść pistoletu, po czym wycelowałam go w ciemną sylwetkę i krzyknęłam:

- Trzymaj łapy tak, żebym je widziała! Już!

Usłyszałam przeraźliwy pisk.

We wpadającym przez otwarte drzwi świetle księżyca ujrzałam przerażoną twarz mojej siostry. Trzymała w ramionach małe dziecko, które również piszczało.

Niewiele brakowało, żebym sama zaczęła krzyczeć.

Zdjęłam palec ze spustu, wyprostowałam się i opuściłam broń.

Sześcioletnia Brigid kryła się za matką. Przytuliła twarz do nadmuchiwanego zwierzątka i wybuchnęła spazmatycznym płaczem.

Trzęsły mi się ręce, w uszach łomotała krew.

Boże, mogłam zabić moją siostrę.

Rozdział 134

Położyłam broń na stole i porwałam Cat i Meredith w objęcia.

Podniosłam Brigid z ziemi, pocałowałam ją w mokry policzek i położyłam dłoń na jej główce.

Cat zapaliła światło i popatrzyła na zaszpachlowane otwory po pociskach w ścianach.

Cat wolną ręką przyciągnęła moją głowę do twarzy i pocałowała mnie w policzek.

- Można się było ciebie naprawdę przestraszyć.

Poszłyśmy z Cat i dziewczynkami do ich pokoju, gdzie wreszcie emocje z nas opadły. Przebrałyśmy dzieci w pidżamki i położyłyśmy do łóżeczek.

- Dar dla domu, Cat. Chcę, żebyś go miała.

Uściskałyśmy się znowu i tym razem długo trzymałam ją w objęciach. Chciałam jej powiedzieć: „Już wszystko w porządku. Dorwaliśmy sukinsyna”, lecz zamiast tego oświadczyłam:

- Jutro go wypróbujemy.

Życzyłam siostrze dobrej nocy, a gdy odkręciła kurki w łazience, by wziąć kąpiel, poszłam z Marthą korytarzem do mojej sypialni. Otworzywszy drzwi, włączyłam światło i zmartwiałam.

Niewiele brakowało, żebym znów krzyknęła.

Rozdział 135

Na moim łóżku siedziała Allison, ośmioletnia córeczka Carolee. Sam ten fakt był dość niepokojący, ale jeszcze bardziej zaniepokoił mnie jej wygląd. Była boso, w cienkiej siatkowej koszulce nocnej i miała buzię zalaną łzami.

Odłożywszy pistolet, pospieszyłam ku niej, uklękłam i położyłam jej ręce na ramionach.

- Co się stało, kochanie? Czemu płaczesz?

Dziewczynka przytuliła się do mnie i objęła z całej siły za szyję. Trzęsła się z zimna i od płaczu. Tuląc Allison w ramionach, zarzuciłam ją pytaniami, nie dając czasu na odpowiedź:

Po tych słowach z tajemniczej rany, której nie mogłam rozpoznać, popłynęły nowe łzy.

Odsunęłam ją od siebie, żeby sprawdzić, czy nie jest ranna. Stopy miała brudne i pokaleczone. Dom Cat był oddalony o jakiś kilometr od szkoły, a żeby się tu dostać, trzeba było przejść przez szosę. Allison przyszła pieszo.

Ponownie spróbowałam czegoś się od niej dowiedzieć, ale dziewczynka odpowiadała bez ładu i składu. Tuliła się do mnie, zanosząc się płaczem i spazmatycznie łapiąc oddech.

Wciągnęłam dżinsy na niebieską jedwabną pidżamę, włożyłam adidasy i przypasawszy pod pachą kaburę z glockiem, zamaskowałam go dżinsową kurtką. Potem ubrałam Ali w moją bluzę z kapturem i zostawiwszy Marthę w sypialni, poszłam z małą w ramionach do drzwi.

- Kochanie - powiedziałam do rozhisteryzowanego dziecka - wracamy do domu.

Rozdział 136

Samochód Cat stał tuż za explorerem, blokując wyjazd, ale kluczyki do bonneville'a tkwiły w stacyjce. Wielka złota krypa stała na wprost wyjazdu. Przypasałam Ali na tylnym siedzeniu, usiadłam za kierownicą i przekręciłam kluczyk. Silnik zapalił gładko. Zbliżając się do szosy numer jeden, włączyłam prawy kierunkowskaz, żeby pojechać pod rozświetlonym od sztucznych ogni niebem na północ, w stronę szkoły. Ku mojemu zdumieniu Allison krzyknęła:

- NIE!

Zobaczyłam we wstecznym lusterku jej bladą twarzyczkę z szeroko otwartymi oczami. Pokazywała palcem na południe.

Jej strach i niecierpliwość były elektryzujące. Nie pozostało mi nic innego, jak jej zaufać, więc skręciłam na południe. Jechałam tak długo, dopóki Ali przed jakimś odgałęzieniem nie szepnęła:

- Wjedź tutaj.

Kanonada czwartolipcowych fajerwerków tłoczyła adrenalinę do mojego nadwerężonego systemu nerwowego. Miałam za sobą zbyt dużo strzelaniny w ostatnim czasie, żeby każdy huk nie kojarzył mi się z wystrzałem z broni palnej.

Pędziłam bonneville'em po krętej gruntowej nawierzchni Cliff Road, wchodząc w zakręty z poślizgiem, jak na rajdzie. Przypomniały mi się słowa Keitha: „Nie wolno tak jeździć, Lindsay. To luksusowy samochód”.

Jechałam tunelem eukaliptusów, kończącym się otwartym widokiem ze szczytu wzgórza. Przed nami z lewej strony stał okrągły otynkowany dom, przylegający do zbocza.

Spojrzałam we wsteczne lusterko.

- Co teraz, Ali? Jak daleko jeszcze?

Allison wskazała palcem dom w kształcie wieży.

- To tu - szepnęła ledwie dosłyszalnie.

Rozdział 137

Zjechałam na pobocze i przyjrzałam się domowi: dwupiętrowa budowla z wielkich tafli szkła i betonu. Na najniższym poziomie widać było dwie poruszające się wąskie wiązki światła.

Latarki.

Prócz nich w domu nie było żadnych innych świateł.

Ludzie znajdujący się wewnątrz z całą pewnością nie byli mieszkańcami domu. Pomacałam się po kieszeniach dżinsowej kurtki z nieprzyjemnym uczuciem, że robię to na próżno: zostawiłam moją komórkę przy łóżku. Ujrzałam ją w wyobraźni, jak leży koło zegara.

Cholera.

Nie miałam radia w samochodzie, nie miałam wsparcia i nie miałam kamizelki kuloodpornej. Jeżeli w domu byli przestępcy, wejście do niego w pojedynkę nie było najlepszym pomysłem.

Odwróciwszy się na siedzeniu, wyciągnęłam rękę, żeby ją pogłaskać po twarzy. Miała wygięte w podkówkę usta, a wyraz zaufania w jej oczach chwytał za serce.

- Połóż się na siedzeniu - poleciłam jej. - Czekaj tu na mnie i nie ruszaj się, dopóki nie wrócę.

Ali położyła się na brzuchu i przywarła twarzą do siedzenia. Poklepałam ją delikatnie po plecach, po czym wysiadłam z samochodu i zamknęłam za sobą drzwi.

Rozdział 138

Księżyc jasno świecił nad pagórkowatym terenem: nierówności rzucały długie, zwodnicze cienie, wyglądające jak bezdenne przepaście. Skradając się wzdłuż linii przydrożnych krzaków, okrążyłam otwartą przestrzeń i znalazłam się na pochyłości opadającej ku ślepej ścianie domu.

Pod ścianą stał duży samochód terenowy, obok widniały proste drewniane drzwi prowadzące do domu. Nie były zamknięte na klucz. Przekręciwszy gałkę, znalazłam się w środku.

Posuwając się po omacku, dotarłam do obszernej kuchni. Idąc dalej, weszłam do wielkiego, wysoko sklepionego pokoju, jasno oświetlonego księżycem.

Trzymając się ścian, omijałam długie skórzane sofy i wielkie donice z palmami i trawą pampasową. Spojrzałam w górę w samą porę, by zdążyć zauważyć promień latarki, zanim znikł u szczytu klatki schodowej.

Wyjęłam pistolet i wbiegłam po dwa stopnie naraz po miękko wyłożonych schodach. Znalazłszy się na piętrze, przykucnęłam, nasłuchując.

Prócz własnego zdyszanego oddechu usłyszałam ciche szmery, dochodzące z pokoju na końcu korytarza.

Nagle nocną ciszę rozdarł przeraźliwy pisk. Pobiegłam korytarzem, przekręciłam gałkę i kopnięciem otworzyłam drzwi.

Jednym rzutem oka oceniłam sytuację. W pokoju stało ogromne łóżko, na którym siedziała kobieta, oparta o wezgłowie. Czarno ubrana postać trzymała nóż przy jej gardle.

Postacią z nożem była Carolee Brown.

Rozdział 139

Moja przyjaciółka była o krok od popełnienia morderstwa. Stałam jak sparaliżowana, a mój mózg próbował oswoić się z czymś niemieszczącym się w głowie. Kiedy rzeczywistość do mnie dotarła, zaczęłam działać.

Kobieta na łóżku jęczała, a Carolee oceniała wzrokiem dzielącą nas odległość, obliczając, czy wystarczy jej czasu na przecięcie gardła kobiety, zanim ją samą dosięgnie kula z mojego pistoletu.

Ja też to obliczałam.

Carolee znów zaczęła coś mówić, ale powstrzymał ją wyraz determinacji na mojej twarzy. Strzeliłabym do niej, a ona była wystarczająco inteligentna, by to zrozumieć. Uśmiechnąwszy się blado, rzuciła mi nóż pod nogi.

Kopnęłam go pod komodę i kazałam jej się położyć.

- Na kolana! - krzyknęłam. - Ręce przed siebie.

Przycisnęłam ją do podłogi, kazałam spleść dłonie za karkiem i skrzyżować nogi w kostkach, po czym ją obszukałam, nie znajdując niczego prócz cienkiego skórzanego paska, zapiętego wokół talii. Dopiero potem spojrzałam na kobietę w łóżku.

- Melissa? Jesteś cała? Zadzwoń pod dziewięćset jedenaście. Powiedz, że zamierzano popełnić zbrodnię i że policjant potrzebuje pomocy.

Kobieta sięgnęła do telefonu przy łóżku, nie odrywając ode mnie oczu.

- Mają mojego męża - jęknęła. - Jakiś człowiek zabrał Eda do łazienki.

Rozdział 140

Idąc za wzrokiem Melissy Farley, spojrzałam na drzwi po lewej stronie łóżka. Powoli się otworzyły i wyszedł z nich mężczyzna. Stąpał sztywno, a w jego oczach, przesłoniętych spryskanymi krwią okularami, czaiło się szaleństwo.

Kiedy się zbliżał, zobaczyłam, że ma na sobie czarny T - shirt przesiąknięty krwią, w lewej ręce trzyma własny pasek od spodni ze srebrną sprzączką, a w prawej wielki nóż myśliwski.

Wybiegłam myślą naprzód, wyobrażając sobie nie to, do czego to ostrze zostało przed chwilą użyte, lecz czego dokona za moment.

- Rzuć nóż! - krzyknęłam. - Natychmiast, bo cię za strzelę!

Mężczyzna uśmiechnął się ponuro; sprawiał wrażenie człowieka gotowego na śmierć. Z nożem w ręku zbliżał się do mnie.

Mój cały świat zawęził się nagle do bezpośrednich działań, jakie musiałam podjąć, żeby przeżyć. Zostałam wzięta w dwa ognie.

Carolee znajdowała się za moimi plecami i była wolna.

Człowiek z nożem natychmiast to zauważył. Po jego wargach przemknął uśmiech.

- P...p...podnieś się! - rozkazał Carolee. - Weźmiemy ją z obu stron.

Zastanawiałam się, co się stanie, jeśli do niego strzelę. Był już nie dalej niż trzy metry ode mnie. Gdybym nawet trafiła go w serce, mógł zdążyć mnie zabić.

Mężczyzna zbliżał się coraz bardziej.

Wycelowałam w niego, położyłam palec na spuście... i w tym momencie Melissa Farley zeskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki.

Nie usłyszałam, że drzwi za mną się otworzyły.

Nie usłyszałam, że ktoś wszedł do pokoju.

I nagle się okazało, że jest już wewnątrz. Była to Allison.

- Bobby, nie! - pisnęła.

Na jedną długą sekundę wszystko zamarło.

Rozdział 141

Mężczyzna, którego Allison nazwała Bobbym, stanął jak skamieniały. Obserwowałam jego twarz, na której malowało się zmieszanie.

- Allison... - wymamrotał. - Skąd ty tutaj? Powinnaś być w domu.

Bobby! Jąkanie nic mi wcześniej nie podpowiedziało, ale teraz poznałam go. To był Bob Hinton, miejscowy prawnik, który mnie przejechał rowerem. Nie miałam czasu się zastanowić, jak go umieścić w bieżącej sytuacji. Allison zachowywała się jak w transie: wysunęła się zza mnie, podbiegła do Boba Hintona i objęła go rączkami w pasie. Chciałam ją powstrzymać, lecz nim to zrobiłam, Hinton otoczył dziewczynkę ramionami i przytulił.

- Siostrzyczko - szepnął - miałaś zostać w domu. Nie powinnaś tego oglądać.

Ucisk w moich piersiach zelżał, lecz pot na dłoniach sprawił, że spust stał się śliski. Dalej jednak trzymałam Hintona na muszce.

Przesunęłam się w bok, by mieć lepszy kąt do strzału, a wtedy Hinton odwrócił oszołomioną dziewczynkę twarzą ku mnie. Sam również wyglądał na oszołomionego.

- Bob - powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to przekonująco. Chciałam, żeby mi uwierzył. - Wybieraj: albo odrzucisz nóż i klękniesz, albo odstrzelę ci głowę.

Kucnął i schował twarz za głową Allison, traktując ją jak tarczę. Wiedziałam, że zaraz przyłoży jej nóż do szyi i każe mi rzucić broń. Musiałabym go posłuchać.

Ale to, co nastąpiło, było niespodziewane. Na jego twarzy pojawił się wyraz bezbrzeżnego smutku. Przytulił policzek do policzka dziewczynki i westchnął:

- Och, Ali, jesteś za mała, żeby to zrozumieć.

Potrząsnęła głową.

- Wiem o wszystkim, Bobby. Musisz się poddać, a ja muszę opowiedzieć to Lindsay.

Mignięcie czerwieni odwróciło moją uwagę od rozgrywającej się przede mną niezwykłej sceny. Z drzwi łazienki wypadła Melissa Farley. Cały przód jej nocnej koszuli był ciemny od krwi.

- Ambulans! - wydyszała. - Błagam, wezwijcie ambulans! Ed jeszcze żyje.

Rozdział 142

Dziesięć minut później usłyszałam łomot wirników helikoptera i wycie syren samochodów patrolowych, które z błyskającymi kogutami na dachach nadjeżdżały krętą drogą pod górę od strony miasta.

Melissa Farley była w łazience przy mężu.

- Allison - powiedziałam do małej - zejdź na dół i otwórz policjantom drzwi.

Bob nadal trzymał ją w ramionach. Popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Jej wargi trzęsły się od powstrzymywanego płaczu.

- Idź, kochanie - odezwała się Carolee z miejsca, w którym leżała na podłodze. - Już po wszystkim.

Twarz Boba zapadła się, pojawił się na niej wyraz przygnębienia. Objął ramionami dziewczynkę, a ja bezwiednie wstrzymałam oddech. Po chwili ją wypuścił.

Kiedy Allison była już bezpieczna poza sypialnią, zawrzał we mnie gniew.

- Za kogo wy się macie? Jak mogliście sobie wyobrażać, że nie zostaniecie złapani?

Podeszłam do Hintona, wyrwałam mu nóż z ręki, kazałam oprzeć ręce o ścianę i obszukując go, pouczyłam o przysługujących mu prawach.

Znalazłam przy nim narzędzia do cięcia szkła i aparat fotograficzny. Odebrałam mu to wszystko i zmusiłam go do położenia się na podłodze obok Carolee, sama zaś usiadłam na brzegu łóżka, trzymając oboje pod lufą.

Nie przymknęłam oczu nawet na moment, dopóki nie usłyszałam odgłosu ciężkich kroków na schodach.

Rozdział 143

Było po trzeciej nad ranem, kiedy znów się znalazłam na komisariacie policji. Komendant Stark zamknął się w pokoju przesłuchań z Bobem Hintonem, opisującym szczegółowo wszystkie zabójstwa, których się dopuścił w Half Moon Bay wespół z Carolee i Keithem.

Zabrałam Carolee do pokoju komendanta. Między nami na zaśmieconym biurku stał stary magnetofon Sony. Jeden z detektywów przyniósł nam kawę w papierowych kubkach, po czym stanął przy drzwiach, a ja zaczęłam przesłuchiwać Carolee.

Zdjęła pasemko włosów z czarnej jedwabnej bluzki, po czym zaplotła wymanikiurowane dłonie na podołku. Milcząc, uśmiechała się z zakłopotaniem. Nie pozostawało mi nic innego, jak siedzieć i patrzeć na nią.

Carolee była moją przyjaciółką, zwierzałyśmy się sobie, powiedziałam, żeby do mnie dzwoniła w razie jakiejkolwiek potrzeby. Uwielbiałam jej córeczkę.

Nawet w obecnej sytuacji zachowywała się z godnością i wydawała się zrównoważona.

godzinę, numer odznaki i nazwisko przesłuchiwanej osoby. Potem cofnęłam taśmę i odtworzyłam nagranie, żeby sprawdzić, czy magnetofon jest sprawny. Usatysfakcjonowana, rozsiadłam się wygodnie na obrotowym krześle komendanta.

- W porządku, Carolee. Słucham cię.

Czarująca kobieta w kreacji od Donny Karan milczała jeszcze przez chwilę, próbując uporządkować myśli. Potem zaczęła zeznawać.

W miarę jak mówiła, coraz lepiej uprzytamniałam sobie bezmiar jej etnocentryzmu. Razem ze swoimi wspólnikami uznała, że ich życiową misją jest uwolnienie Half Moon Bay od osób, które maltretowały dzieci. Spełniali wszystkie funkcje aparatu sprawiedliwości - byli sędziami, ławą przysięgłych i katami. W relacji Carolee uzasadnienie ich działalności brzmiało niemal sensownie.

Jeśliby pominąć zbrodnie, których dokonali.

- Carolee... zamordowaliście ośmioro ludzi.

Przerwało nam pukanie do drzwi. Policjant uchylił je lekko i zobaczyłam za nimi komendanta. Miał szarą ze zmęczenia twarz. Wyszłam do niego na korytarz.

- Dzwonili ze szpitala w Coastside - powiedział. - Hinton okazał się bardzo skuteczny.

Wróciłam do pokoju komendanta i usiadłam z powrotem na obrotowym krześle.

Widać było, że się odprężyła, ja zaś usiłowałam przełknąć tę nową rewelację. Pochyliła się konfidencjonalnie ku mnie. Zdumiał mnie wyraz uniesienia malujący się na jej twarzy.

- Chciałam ci o tym powiedzieć, kiedy tylko się poznałyśmy - dodała. - Nikt się nim nie interesował prócz ciebie. Mówię o twoim Johnie Doe. To ścierwo nazywało się Brian Miller, a jego zabójcą byłam ja.

Rozdział 144

Wyznanie Carolee było tak szokujące, że dopiero po pewnym czasie dotarło do mojej świadomości.

Zabiła mojego Johna Doe.

Śmierć tego chłopca ciążyła mi przez dziesięć lat. Carolee była przyjaciółką mojej siostry. Okazało się, że zabójczyni Johna Doe i ja poruszałyśmy się po równoległych ścieżkach, które w końcu zbiegły się w tym pokoju.

Sięgnęłam na półkę biblioteki po karton marlboro. Otworzywszy go, wyjęłam paczkę papierosów i wraz z pudełkiem zapałek położyłam przy łokciu Carolee. Umierałam z niecierpliwości, by się dowiedzieć czegoś o chłopcu, którego śmierć przez tyle lat była uzasadnieniem sensu mojej pracy.

- Dziękuję - powiedziała Carolee. Nauczycielka, dobra matka, mścicielka maltretowanych dzieci.

Zdarła z paczki celofan i wyjęła papierosa. Błysnęła zapałka, w powietrzu rozszedł się zapach siarki.

- Keith przyszedł do mojej szkoły, gdy miał zaledwie dwanaście lat, tyle ile mój syn Bob - wyznała. - Obaj byli uroczymi chłopcami, mającymi przed sobą przyszłość.

Potem opowiedziała o pojawieniu się w jej szkole Briana Millera, starszego od nich zbiega i włóczęgi, który zdobył jej zaufanie i został wychowawcą w szkole.

- Brian ich gwałcił, zarówno Boba, jak i Keitha. Miał taki wielki nóż komandoski, którym ich terroryzował. Powiedział, że jeśli komukolwiek się poskarżą, porznie nim dziewczynki.

W jej oczach pojawiły się łzy. Pomachała dłonią, udając, że wywołał je dym. Ręka, w której trzymała kubek z kawą, drżała.

Zaległa cisza. Jedynym dźwiękiem w pokoju był cichy szum taśmy w magnetofonie Sony.

Znów zaczęła mówić, tym razem znacznie ciszej. Pochyliłam się ku niej, nie chcąc uronić ani słowa.

Nieświadomie przesuwała po przegubie pasek od zegarka - pełnym wdzięku kobiecym ruchem - ale twarz miała wykrzywioną gniewem, który wydawał się równie niepohamowany jak przed dziesięciu laty.

Strząsnęła popiół do popielniczki z aluminiowej folii.

- Poszłam z nim do jego pokoju. Miałam ze sobą rzeczy, które zostawił w szkole: T - shirt, książkę, trochę drobiazgów. Kiedy się odwrócił, chwyciłam go z tyłu za głowę i podcięłam mu gardło jego własnym nożem. Nie miałam pojęcia, że jestem zdolna do czegoś takiego. Próbował krzyczeć, ale miał przecięte struny głosowe. Leżał, umierając, a ja biłam go jego własnym pasem. To było fantastyczne uczucie, Lindsay. Ostatnim obrazem, który zarejestrował przed śmiercią jego mózg, była moja twarz. Ostatnim głosem, który usłyszał, był mój głos.

Znów stanął mi przed oczami John Doe numer 24, ożywiony dzięki relacji Carolee. Jeśli nawet był taki, jak go opisała, nie przestał być ofiarą, skazaną i zgładzoną bez sądu.

Klamrą spinającą „moich” zabójców było to, co Carolee napisała na ścianie pokoju hotelowego. „Nie ma sprawiedliwości”. Zostało to wówczas zacytowane we wszystkich relacjach prasowych, a dziesięć lat później odkryto u Sary Cabot makabryczny zbiór wycinków prasowych na temat morderstw. Ona i jej brat użyli tego samego motta jako swojej pieczęci.

Podsunęłam Carolee notatnik i podałam jej pióro. Drżącą ręką zaczęła pisać. Przechyliwszy na bok piękną głowę, powiedziała:

Nie spuściła oczu, kiedy na nią patrzyłam. Wokół jej twarzy kłębił się dym z papierosa.

- Potrafię zrozumieć nienawiść do ludzi, którzy wyrządzili tak potworną krzywdę dzieciom - odparłam - ale nigdy nie zaakceptuję morderstwa. Nie wiem, jak mogłaś nie pomyśleć przy tym wszystkim o Allison.

Rozdział 145

Szłam ponurą uliczką, jak na ironię nazywającą się Gold Street, dopóki nie dotarłam do ceglanego wejścia z wielkim niebieskim neonowym napisem „Bix” nad drzwiami. Otworzywszy je, usłyszałam bluesa, granego na pianinie, i przeniknął mnie dreszcz wzruszenia.

Wysoki sufit, dym papierosów nad długim mahoniowym barem i ornamenty w stylu art deco przypominały nielegalne bary z lat dwudziestych na hollywoodzkich filmach.

Podeszłam do szefa sali, który mi powiedział, że przybyłam pierwsza.

Zaprowadził mnie po schodach na piętro i posadził na miękkim krześle w jednej z lóż w kształcie podkowy, z widokiem na salę barową i parkiet do tańca na parterze.

Kazałam sobie podać dark & stormy - piwo imbirowe z rumem Goslinga z czarnym korkiem. Popijałam go, kiedy przyszła moja najlepsza na świecie przyjaciółka.

- Nie zaczynaj jeszcze - poprosiła Cindy, siadając obok mnie z drugiej strony. - Chcę tego posłuchać. Oczywiście w celu upublicznienia, Lindsay, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Myślę, że zaprezentowanie sylwetki naszego asa wydziału zabójstw nie jest niczym nagannym.

Pocałowałam ją w policzek.

Claire i Cindy zamówiły egzotyczne drinki, które były specjalnością baru. Niebawem zjawiła się Yuki. Była w swoim oficjalnym stroju, ponieważ przyszła prosto z biura, ale w jej czarnych lśniących włosach pojawiło się szykowne rude pasemko, którego przedtem nie było.

Na stole pojawiły się ostrygi i krewetki, a ręcznie skrobany tatar został przez kelnera przyprawiony przy naszym stole. Kiedy miałyśmy już co jeść i pić, opowiedziałam dziewczynom o akcji w domu na wzgórzu.

Zamówiłyśmy żabnicę, płaszczkę w szparagach, homara ze spaghetti i steki ze szkockiej wołowiny. Kiedy pochłaniałyśmy te wspaniałe potrawy, każdej z nas udało się - mimo iż mówiłyśmy jedna przez drugą - opowiedzieć, czym ostatnio się zajmowała.

Cindy opisała humorystyczną wpadkę włamywacza do banków, którego złapano, bo napisał „pocałujcie mnie w dupę” na własnym dowodzie wpłaty.

- I co dalej? - poganiałyśmy ją, ciekawe dalszego ciągu.

Yuki wypiła łyk swojego drinka i spojrzała na nas.

- Gliny miały pozwolenie sędziego na przeszukanie domu. Mój klient prowadził na strychu, pod specjalnymi lampami, hydroponiczną uprawę marihuany. Rozprawa będzie w przyszłym tygodniu.

Ryknęłyśmy śmiechem.

Rozmowa toczyła się wartko; czułam się szczęśliwa, że znów jesteśmy razem. Wiązały nas wspólne przeżycia, było nam razem dobrze - także z nową przyjaciółką, Yuki, która jednomyślnie została przyjęta do bandy za uratowanie mi tyłka.

Miałyśmy już zamówić deser, gdy nagle zobaczyłam znajomą sylwetkę siwowłosego mężczyzny, który odrobinę utykając, zmierzał ku naszemu stolikowi.

- Boxer - powiedział Jacobi, całkowicie ignorując moje przyjaciółki. - Jesteś mi potrzebna. Samochód czeka.

Odruchowo zacisnęłam dłoń na świeżo opróżnionej szklance, a moje serce wskoczyło na wysokie obroty. Przed oczami przesuwały mi się po kolei sceny pościgu za samochodem i strzelaniny - jakbym oglądała pokaz slajdów.

- Co się stało? - spytałam.

Pochylił się ku mnie, jakby chciał mi coś powiedzieć do ucha, lecz zamiast tego pocałował mnie w policzek.

- Nic się nie stało - odparł. - Miałem zamiar przywitać cię tortem, ale twoje przyjaciółki mi to wyperswadowały.

Wybuchnęłam śmiechem.

Wcisnął się z trudem do loży, a my wszystkie stłoczyłyśmy się na drugim siedzeniu, żeby miał więcej miejsca. Kelner przyniósł zamówiony przez Jacobiego schłodzony dom perignon, a kiedy napełnił nam kieliszki, wszyscy moi przyjaciele, starzy i nowi, wznieśli toast za mój powrót.

- Za Lindsay. Witaj w domu!

EPILOG

Rozdział 146

Pierwszy tydzień po moim powrocie do pracy miał intensywność huraganu piątego stopnia. Telefon dzwonił bez przerwy, co kilka minut wpadali do mojego pokoju policjanci, żądając ode mnie przyspieszenia działań w kilkudziesięciu otwartych sprawach. Wszystko było w stanie czerwonego alarmu.

Ale zasadniczy problem jawił mi się teraz wyraźniej niż kiedykolwiek. Średnia wykrywalność zbrodni przez nasz departament wahała się w okolicach pięćdziesięciu procent, co nas lokowało wśród najgorszych wyników, osiąganych przez wielkomiejskie brygady. Rzecz polegała nie na tym, że byliśmy gorsi od innych; po prostu zostaliśmy przytłoczeni liczbą przestępstw, dysponując zbyt małą kadrą, która stopniowo się wykruszała. Nie było tygodnia, żeby któryś z policjantów nie musiał iść do szpitala.

Gdy rankiem owego piątkowego dnia Jacobi zapukał w szybkę moich drzwi, poprosiłam go, by wszedł.

- Ma urlop za nadgodziny.

Za szybami przepierzenia widziałam przy biurkach moich ludzi. Jedynym policjantem, przed którym nie leżała góra akt samych najpilniejszych spraw, byłam ja. Włożyłam przewieszony przez oparcie krzesła żakiet.

Zbiegliśmy po schodach na McAllister. Jacobi otworzył wóz i usiadł za kierownicą.

- Zaczęli od noży, potem przeszli do pistoletów. Dwóch zabitych na miejscu, jeden ranny. Dwaj sprawcy zostali za trzymani. Jeden z nich przed aresztowaniem wbiegł do morza i ukrył pistolet w piasku dna.

Wyobraziłam sobie tę scenerię, przygotowując się do czekającego mnie zadania, polegającego na dopasowaniu kawałków układanki.

- Będziemy potrzebowali nurków - oświadczyłam, przy trzymując się deski rozdzielczej, kiedy Jacobi wchodził z poślizgiem w zakręt na rogu Polk.

Posłał mi jeden ze swoich rzadkich uśmiechów.

POWIEŚCI JAMESA PATTERSONA

MIESIĄC MIODOWY

Nora Sinclair jest piękna, inteligentna i bardzo seksowna, mężczyźni dosłownie tracą dla niej głowę. Pracuje jako dekoratorka wnętrz dla bogatych klientów, ceni sobie życie na wysokim poziomie. Dziwnym zbiegiem okoliczności mężczyźni, z którymi się wiąże, umierają na atak serca, konto Nory zaś powiększa się o milionowe kwoty. Tajemniczy zgon ostatniego narzeczonego zwraca uwagę tajnego agenta FBI, Johna O'Hary. Pod przybranym nazwiskiem zawiera bliższą znajomość z Norą i podejmuje z nią grę. Stopniowo przestaje być pewien, czy poszukuje sprawiedliwości, czy może ulega fatalnemu zauroczeniu. Jak szybko Nora zorientuje się, z kim naprawdę ma do czynienia?

NA SZLAKU TERRORU

Niezidentyfikowany oddział żołnierzy zmusza do ewakuacji mieszkańców Sunrise Valley w amerykańskiej Newadzie. Chwilę później bomba o potężnej sile rażenia zrównuje miasteczko z ziemią. Odpowiedzialność za ten terrorystyczny atak bierze na siebie Wilk - zabójca bez twarzy, przywódca rosyjskiej mafii w USA, od dawna tropiony przez FBI i czarnoskórego policjanta, Alexa Crossa. Wilk grozi detonacją ładunków nuklearnych w Londynie, Paryżu, Frankfurcie i Nowym Jorku. Uczestnicząc w śledztwie prowadzonego przez połączone siły FBI, Scotland Yardu i Interpolu, Cross ma zaledwie cztery dni, by zapobiec niewyobrażalnej tragedii i znaleźć rozwiązanie największej z zagadek - kim naprawdę jest terrorysta groźniejszy od al - Kaidy?

TRZY OBLICZA ZEMSTY

Porucznik Lindsay Boxer, kierująca wydziałem zabójstw w San Francisco, jest przypadkowym świadkiem eksplozji bomby w willi magnata przemysłowego Mortona Lightowera. Kilka dni później ma miejsce kolejne zabójstwo przemysłowca, tym razem przy pomocy potężnej trucizny. Do serii zbrodni przyznaje się w e - mailu wysłanym do przyjaciółki Lindsay, reporterki San Francisco Chronicie, grupa lub osoba podpisana jako August Spies („Sierpniowi Szpiedzy”). Ogłasza, iż prowadzi wojnę przeciw „chciwym i skorumpowanym” i co trzy dni będzie zabijał kolejne osoby. Tropy zamachowców prowadzą Lindsay i FBI do środowiska uniwersyteckiego Berkeley, ośrodka radykałów z lat 60, oraz ekscentrycznego profesora Roberta Lemouza, eksperta od spraw globalizacji. Kiedy z ręki tajemniczego Augusta Spiesa ginie najbliższa przyjaciółka Lindsay, trzy kobiety tworzące nieoficjalną grupę dochodzeniową (policjantka, lekarz sądowy i reporterka) poprzysięgają mu zemstę...

RATOWNIK

Szczęście w końcu uśmiecha się do skromnego plażowego ratownika z Bostonu, Neda Kelly'ego. Udaje mu się poderwać wspaniałą dziewczynę - piękną i bogatą Tess McAuliffe. Zanim jednak zaczną wspólne życie, Ned musi załatwić ostatnią sprawę - pomóc kumplom ukraść warte 60 milionów dolarów obrazy Picassa, Cezanne'a i Pollocka. Skok na ekskluzywną rezydencję okazuje się mistyfikacją - obrazów już tam nie ma! Tego samego wieczoru niedoszli złodzieje zostają bestialsko zamordowani; ginie także Tess. Podejrzenia padają na Neda, który wcale nie zamierza oddawać się w ręce policji. Tropem uciekiniera rusza młoda agentka FBI, Ellie, specjalizująca się w kradzieży dzieł sztuki. Nie przypuszcza, że wkrótce sama zechce pomóc swojej zwierzynie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 02 Druga szansa 2
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 01 Ty umrzesz pierwszy
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 06 Szósty cel
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 05 Piaty jezdziec apokalipsy
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 05 Piąty jeździec apokalipsy 2
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 01 Ty umrzesz pierwszy
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 06 Szosty cel
Patterson J Gross A Kobiecy Klub Zbrodni 03 Trzy oblicza zemsty
Patterson J Paetro M [Kobiecy Klub Zbrodni 05] Piąty jeździec apokalipsy
Patterson J Paetro M [Kobiecy Klub Zbrodni 05] Piąty jeździec apokalipsy
James Patterson Kobiecy Klub Zbrodni 02 Druga szansa (& Andrew Gross)
Patterson James & Gross Andrew Kobiecy Klub Zbrodni 03 Trzy oblicza zemsty
Patterson James & Paetro Maxine Kobiecy Klub Zbrodni 07 Siódme niebo
Cykl Kobiecy Klub Zbrodni 02 Patterson James Druga szansa
Patterson James & Gross Andrew Kobiecy Klub Zbrodni 03 Trzy oblicza zemsty
Patterson James & Gross Andrew Kobiecy Klub Zbrodni 03 Trzy oblicza zemsty

więcej podobnych podstron