JAMES PATTERSON
DRUGA SZANSA
Z angielskiego przełożył
Arkadiusz Nakonieczni
Świat Książki
Prolog
Dzieciaki z chóru
Aaron Winslow miał na zawsze zapamiętać kilka następnych minut.
Rozpoznał te przerażające dźwięki natychmiast, kiedy przerwały
wieczorną ciszę. Cały oblał się zimnym potem. Nie mógł uwierzyć, że ktoś
strzela z pistoletu maszynowego tuż obok kościoła.
- Tatatatata. Tatatatata.
Z kościoła La Salle Heights wychodził chór. Czterdzieści osiem
dziewczynek mijało go, zmierzając w stronę chodnika. Właśnie
zakończyły ostatnią próbę przed występem na Festiwalu Zespołów
Chóralnych San Francisco. Wszystko wypadło znakomicie.
I wtedy rozległy się strzały. Mnóstwo strzałów. Kanonada. Atak.
- Tatatata... Tatatata.
- Na ziemię! - krzyknął najgłośniej, jak potrafił. - Wszyscy na ziemię!
Osłonić głowy! Natychmiast!
Sam prawie nie wierzył w słowa, które właśnie wypowiadał.
Na początku wydawało się, że nikt go nie słucha. Dla dzieci, ubranych w
białe bluzeczki i granatowe spódniczki, te odgłosy brzmiały jak wystrzały
z rakietnicy. Potem grad pocisków uderzył w przepiękny kościelny witraż.
Obraz Chrystusa błogosławiącego dziecko w Kafarnaum zadrżał i
rozprysnął się na tysiące kawałeczków, niektóre z nich spadły na głowy
dzieci.
- Ktoś strzela! - wrzasnął Winslow. Może nawet więcej niż jedna osoba.
Jak to możliwe? Biegł w panice między dziećmi, krzyczał, wymachiwał
rękami i popychał na trawę wszystkie dziewczynki, które mógł dosięgnąć.
Kiedy większość dzieci w końcu przykucnęła albo rzuciła się na ziemię,
Winslow spostrzegł dwie swoje chórzystki, Chantal i Tamarę, które stały
na trawniku skamieniałe z przerażenia, podczas gdy pociski gwizdały im
nad głowami.
- Na ziemię, Chantal, Tamara! - zawył, ale one pozostały na miejscu,
obejmując się kurczowo i łkając. Były najlepszymi przyjaciółkami. Znał je
od wczesnego dzieciństwa, pamiętał, jak grały w klasy.
Nie zawahał się nawet przez chwilę. Skoczył w kierunku dziewczynek,
chwycił je mocno za ramiona i powalił na trawnik. Przycisnął mocno do
ziemi, przykrywając własnym ciałem.
Pociski gwizdały nad nim, zaledwie kilka centymetrów od jego głowy.
Miał wrażenie, że zaraz pękną mu bębenki. Drżał na całym ciele i tak
samo drżały dziewczęta, które osłaniał. Był prawie pewien, że zaraz
umrze.
- Wszystko w porządku, malutkie - wyszeptał.
Wtem strzelanina ucichła, tak samo nagle jak się rozpoczęła. W powietrzu
zapanowała cisza. Tak dziwaczna i złowroga, jakby cały świat się
zatrzymał.
Kiedy Winslow wreszcie stanął na nogach, zobaczył coś
nieprawdopodobnego. Dziewczynki powoli podnosiły się z ziemi, niektóre
szlochały, ale nigdzie nie dostrzegł śladów krwi. Na pierwszy rzut oka
wyglądało, że nic się nikomu nie stało.
- Wszystko w porządku? - zawołał i wszedł pomiędzy dzieci. - Czy któraś
jest ranna?
- Ja nie... Wszystko w porządku... - dobiegało z każdej strony. Rozejrzał
się z niedowierzaniem. To był po prostu cud.
Nagle usłyszał dziecięcy szloch.
Odwrócił się i zobaczył dwunastoletnią Marię Parker. Maria stała na
wypolerowanych do białości drewnianych schodach, prowadzących do
kościoła. Wydawała się całkiem zagubiona. Pochlipywała histerycznie z
otwartymi ustami.
Chwilę później Aaron Winslow spostrzegł, co spowodowało reakcję
dziewczynki. Poczuł, jak ból przeszywa mu serce. Nawet podczas wojny,
nawet dorastając na ulicach Oakland,
nigdy nie doświadczył takiego przerażenia, smutku i takiej beznadziei.
- O Boże, nie! Jak mogłeś do tego dopuścić?
Jedenastoletnia Tasha Catchings leżała na kwietniku obok ściany kościoła.
Jej biała szkolna bluzka przesiąknięta była krwią.
W końcu wielebny Aaron Winslow także zaczął płakać.
Część pierwsza
Kobiecy Klub Zbrodni - ponownie w akcji
ROZDZIAŁ 1
We wtorek wieczorem grałam w szalone ósemki z trójką mieszkańców
Domu dla Dzieci Ulicy. Uwielbiałam to.
Na zniszczonym tapczanie naprzeciw mnie siedział Hector, latynoski
chłopak, który dwa dni wcześniej wyszedł z poprawczaka, Alysha, cicha i
urocza, ale z przeszłością, o której lepiej nie mówić, i Michelle, która w
wieku czternastu lat miała za sobą rok spędzony na ulicach San Francisco
w charakterze prostytutki.
- Kiery - zawołałam, rzucając na stół ósemkę i zmieniając kolor w chwili,
gdy Hector miał wyłożyć swoje karty na stół.
- Cholera, ty damo z odznaką! - jęknął. - Jak to jest, że za każdym razem,
kiedy już prawie skończyłem, ty mi zadajesz cios?
- Naucz się zawsze wierzyć glinom, durniu - zaśmiała się Michelle,
mrugając porozumiewawczo w moją stronę.
Od zeszłego miesiąca spędzałam jedną albo dwie noce w tygodniu w
Domu dla Dzieci Ulicy. Tego lata jeszcze przez długi czas po zakończeniu
sprawy morderstw nowożeńców byłam kompletnie rozbita. Wzięłam
miesiąc wolnego z wydziału zabójstw, biegałam w dół do małego portu
jachtowego, gapiłam się na zatokę z okien mojego azylu - mieszkania na
Portero Hill.
Nic nie pomagało. Ani porady psychoterapeutów, ani wsparcie moich
dziewcząt - Claire, Cindy i Jill. Nie pomógł nawet powrót do pracy. Wciąż
widziałam, jak życie uciekało z człowieka, którego kochałam, a ja nic nie
mogłam zrobić. Ciągle czułam się winna temu, że mój partner zginął w
czasie służby. Wydawało się, że nic nie wypełni tej pustki.
I wtedy trafiłam tutaj... na Hope Street.
I nagle się okazało, że powoli wracam do życia.
Spojrzałam znad kart na Angelę, nową lokatorkę. Siedziała na metalowym
krzesełku w kącie pokoju i tuliła do piersi trzymiesięczną córeczkę.
Biedna dziewczyna, może szesnastoletnia, przez cały wieczór prawie się
nie odzywała. Postanowiłam porozmawiać z nią, zanim wyjdę.
Drzwi otworzyły się i weszła Dee Collins, jedna z członkiń zarządu. Za nią
pojawiła się jakaś sztywna ciemnoskóra kobieta, ubrana w zwyczajny,
szary kostium. Na twarzy miała wypisane, że jest z Departamentu Dzieci i
Rodziny.
- Angela, przyszła twoja opiekunka społeczna. - Dee uklękła obok Angeli.
- Nie jestem ślepa - odpowiedziała nastolatka.
- Musimy teraz zabrać dziecko - przerwała pracownica socjalna, jakby
cały ten wstęp był tylko niepotrzebną stratą czasu.
- Nie! - zawołała Angela, przytulając mocniej niemowlę. - Możecie mnie
trzymać w tej dziurze, możecie mnie wysłać z powrotem do Claymore, ale
nie zabierzecie mojego dziecka!
- Proszę cię, skarbie, przecież to tylko na kilka dni. - Dee próbowała ją
uspokoić.
W odpowiedzi nastolatka osłoniła rękami niemowlę; dziecko natychmiast
wyczuło jej niepokój i zaniosło się płaczem.
- Nie rób scen, Angela - powiedziała pracownica socjalna. - Wiesz
przecież, jak to wygląda.
Ruszyła w jej stronę, a wtedy Angela poderwała się z krzesła. Jedną ręką
kurczowo przyciskała do siebie córeczkę, w drugiej trzymała szklankę
soku, który przed chwilą piła. Jednym szybkim ruchem roztrzaskała
szklankę o krawędź stołu. Szkło rozbiło się na drobne kawałki.
- Angela! - zawołałam, wyskakując zza stolika do kart. - Odłóż to! Nikt
nie zabierze ci dziecka, jeśli się nie zgodzisz.
- Ta suka chce mi zrujnować życie! - krzyknęła ze złością Angela. -
Najpierw wsadziła mnie do Claymore trzy dni po porodzie, potem sienie
zgodziła, żebym wróciła do domu, do mamy. A teraz próbuje odebrać mi
moją córeczkę. Kiwnęłam głową, patrząc jej prosto w oczy.
- Po pierwsze: odłóż szkło - powiedziałam. - Wiesz, że musisz.
Pracownica Departamentu zrobiła krok w jej kierunku, ale powstrzymałam
ją. Powoli podeszłam do Angeli. Najpierw wyjęłam z jej rąk resztki
szklanki, a potem delikatnie wyswobodziłam niemowlę.
- Ona jest wszystkim, co mam - wyszeptała dziewczyna i zaczęła
szlochać.
- Wiem - przytaknęłam. - Właśnie dlatego uporządkujesz trochę swoje
życie, i wtedy dostaniesz ją z powrotem.
Dee Collins przytuliła Angelę i owinęła chustką jej krwawiącą rękę.
Pracownica Departamentu próbowała w tym czasie bez powodzenia ukoić
płaczące niemowlę.
- To dziecko trzeba umieścić gdzieś w pobliżu, a matka musi mieć prawo
do codziennych odwiedzin - odezwałam się do niej. - Przy okazji: nie
zauważyłam, żeby się tu wydarzyło coś, co należałoby odnotować w
aktach... Zgadza się?
Pracownica socjalna spojrzała na mnie z dezaprobatą i odwróciła się.
Nagle odezwał się mój pager, trzy ostre dźwięki przerwały pełną napięcia
ciszę. Wyjęłam go i spojrzałam na numer. Jaco-bi, mój ekspartner w
wydziale zabójstw. Czego mógł chcieć?
Przeprosiłam obecnych i poszłam do służbowego pokoju. Powinnam
złapać Jacobiego w samochodzie.
- Zdarzyło się coś złego, Lindsay - odezwał się ponurym tonem. -
Pomyślałem, że pewnie chciałabyś wiedzieć.
W kilku słowach opowiedział mi o mrożącej krew w żyłach strzelaninie
pod kościołem La Salle Heights. Zginęła jedenastoletnia dziewczynka.
Serce ścisnęło mi się boleśnie.
- Jezu...
- Pomyślałem, że będziesz chciała się tym zająć. Wzięłam głęboki
oddech. Minęły ponad trzy miesiące,
odkąd ostatni raz pojawiłam się w wydziale zabójstw. Było to
w dniu, kiedy zakończyła się sprawa morderstw nowożeńców.
- No, nie dosłyszałem - naciskał Jacobi. - Chce się pani tym zająć,
poruczniku?
Pierwszy raz zwrócił się do mnie, używając mojego nowego stopnia.
Zrozumiałam, że mój miodowy miesiąc dobiegł końca.
- Tak - mruknęłam. - Chcę.
ROZDZIAŁ 2
Zimny deszcz zaczynał Właśnie padać, kiedy zatrzymałam mojego
explorera obok kościoła La Salle Heights na Harrow Street, w części Bay
View zamieszkanej głównie przez czarnych. Obok zdążył się już zebrać
zdenerwowany i niespokojny tłum - przygnębione matki z najbliższej
okolicy i posępni jak zwykle chłopcy z sąsiedztwa, w obszernych
wojskowych kurtkach - wszyscy tłoczyli się dookoła garstki
umundurowanych policjantów.
- To nie cholerne Missisipi! - wrzasnął ktoś, kiedy przepychałam się przez
zbiegowisko.
- Ile jeszcze? - zawodziła jakaś starsza kobieta. - Ile jeszcze?!
Pokazałam swoją odznakę zdenerwowanym chłopcom z patrolu i poszłam
dalej. To, co zobaczyłam, sprawiło, że na chwilę wstrzymałam oddech.
Cała fasada kościoła pokrytego białymi deszczułkami była pełna śladów
po kulach i pęknięć, tworzących jakiś groteskowy wzór. Tam, gdzie kiedyś
znajdował się witraż, teraz ziała ogromna pusta dziura. Poszarpane
odłamki kolorowego szkła poruszały się miarowo jak lodowe sople. Dzieci
jeszcze leżały na trawnikach, najwyraźniej w szoku, niektórym pomagali
sanitariusze.
- Jezu - wyszeptałam bez tchu.
Zauważyłam kilku medyków w czarnych kurtkach tłoczących się nad
ciałem dziewczynki leżącej przy frontowych schodach. Obok nich
spostrzegłam kilku policjantów po cywilnemu. Jednym z nich był mój
ekspartner, Warren Jacobi. Zaczęłam się zastanawiać. Robiłam to setki
razy. Zaledwie kilka miesięcy temu rozwiązałam sprawę największej
zbrodni, jaka zdarzyła się w tym mieście od czasów Harveya Milka, ale od
tamtej pory wiele się zmieniło. Czułam się jakoś dziwnie, jak nowicjuszka.
Zacisnęłam dłonie, wzięłam głęboki oddech i podeszłam do Jacobiego.
- Witamy z powrotem w biznesie, poruczniku - zwrócił się do mnie,
specjalnie podkreślając mój nowy stopień. Dźwięk tego słowa ciągle
działał na mnie elektryzująco. Kierowanie wydziałem zabójstw było
celem, do którego dążyłam od początku zawodowej kariery: pierwsza
kobieta-detektyw do spraw kryminalnych w San Francisco, teraz pierwsza
w departamencie kobieta-porucznik. Kiedy mój stary kumpel, Sam Roth,
wybrał ciepłą posadkę w Bodega Bay, szef Mercer wezwał mnie. „Mogę
zrobić dwie rzeczy, Lindsay - oznajmił krótko. - Mogę wysłać cię na długi
urlop i sama zobaczysz, czy będziesz chciała potem wrócić do tej roboty.
Albo mogę dać ci to". Popchnął przez stół w moją stronę złotą odznakę z
dwiema belkami. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy zobaczyłam
uśmiech na jego twarzy.
- Stopień porucznika nie ułatwia ci życia, prawda, Lindsay? - powiedział
Jacobi tonem świadczącym o tym, że nasz trzyletni partnerski układ teraz
uległ zmianie.
- Co tu mamy? - zapytałam.
- Wygląda na to, że to był jeden facet, strzelał z tamtych zarośli. - Wskazał
na gęste krzaki obok kościoła, w odległości mniej więcej czterdziestu
kilku metrów. - Dupek zdybał dzieciaki, kiedy wychodziły. Miał je jak na
widelcu.
Wzięłam głęboki oddech, jednocześnie spoglądając na szlochające dzieci,
pogrążone w ciężkim szoku.
- Ktoś go zauważył? Ktoś musiał go widzieć, prawda? Jacobi pokręcił
głową.
- Wszyscy rzucili się na ziemię.
Obok martwego dziecka stała zrozpaczona czarna kobieta.. Łkała wsparta
na ramieniu przyjaciela, który starał się ją
uspokoić. Jacobi spostrzegł, że przyglądam się zamordowanej
dziewczynce.
- Nazywa się Tasha Catchings - mruknął. - Ze szkoły podstawowej numer
pięć, gdzieś w St. Anne's. Grzeczna dziewczynka. Najmłodsza w chórze.
Podeszłam bliżej i uklękłam obok zakrwawionego ciała. Taki widok
zawsze przygnębia, nieważne, ile już razy patrzyło się na coś podobnego.
Szkolna bluzka Tashy przesiąknięta była krwią zmieszaną z kroplami
deszczu. Kilka kroków dalej leżał w trawie kolorowy plecaczek.
- Tylko ona? - zapytałam z niedowierzaniem i rozejrzałam się jeszcze raz
dookoła. - Tylko ją trafił?
Wszędzie dziury po pociskach, rozbite szkło i odłamki drewna. Dziesiątki
dzieciaków, które wychodziły właśnie na ulicę... Tyle strzałów i tylko
jedna ofiara...
- To nasz szczęśliwy dzień, no nie? - prychnął Jacobi.
ROZDZIAŁ 3
Paul Chin z mojego zespołu z wydziału zabójstw stał właśnie na schodach
prowadzących do kościoła i przesłuchiwał wysokiego, przystojnego,
ciemnoskórego mężczyznę ubranego w czarny golf i dżinsy. Widziałam go
już wcześniej w wiadomościach. W dodatku pamiętałam, jak się nazywa -
Aaron Winslow.
Nawet w takiej sytuacji, choć oszołomiony i przerażony, Winslow
zachował swój zwykły wdzięk - gładko wygolona twarz, krótko
przystrzyżone kruczoczarne włosy i umięśniona sylwetka zawodowego
futbolisty. Wszyscy w San Francisco wiedzieli, ile zrobił dla tej okolicy.
Był uważany za bohatera i muszę przyznać, że na takiego wyglądał.
Podeszłam do nich.
- To jest wielebny Aaron Winslow - przedstawił go Chin.
- Linsay Boxer - odpowiedziałam, wyciągając rękę.
- Porucznik Boxer - poprawił mnie Chin. - Będzie prowadziła śledztwo.
- Słyszałam dużo o pańskiej działalności w tej dzielnicy. Wiem, ile pan
zrobił dla tutejszych mieszkańców. Bardzo mi przykro z powodu tego, co
się stało. Aż brakuje słów, żeby to wyrazić.
Przeniósł wzrok na zamordowaną dziewczynkę, po czym odezwał się
łagodnym tonem:
- Znałem ją od niemowlęctwa. Jej rodzina to dobrzy, odpowiedzialni
ludzie. Matka sama wychowywała Tashę i jej brata. Te wszystkie
dziewczynki tutaj to jeszcze dzieci. Próba chóru, poruczniku.
Nie chciałam go dręczyć, ale musiałam.
- Mogę zadać panu kilka pytań?
- Oczywiście. - Skinął obojętnie głową.
- Zauważył pan kogoś? Kogoś, kto uciekał? Jakiś cień albo sylwetkę?
- Widziałem, skąd padły strzały. - Winslow wskazał zarośla, w które
wszedł Jacobi. - Widziałem ciągły ogień. Starałem się wszystkich
przewrócić na ziemię. To było szaleństwo.
- Czy ktoś groził panu albo pańskiemu kościołowi?
- Groził? - Zmarszczył czoło. - Może wiele lat temu, kiedy dostaliśmy
fundusze i zaczęliśmy odbudowywać te domy.
Niedaleko usłyszałam przeraźliwe zawodzenie matki Ta-shy, kiedy ciało
dziewczynki przekładano na nosze. Otaczający nas tłum stawał się coraz
bardziej wrogi. Pod naszym adresem posypały się groźby i przekleństwa.
- Czego tu jeszcze stoicie? Zacznijcie szukać mordercy!
- Lepiej będzie, jeśli z nimi porozmawiam - odezwał się Winslow - zanim
sprawy przybiorą zły obrót.
Odszedł kilka kroków, po czym odwrócił się do nas.
- Mogłem uratować to biedne dziecko - odezwał się z rezygnacją. -
Słyszałem przecież strzały.
- Nie mógł pan ocalić ich wszystkich - odpowiedziałam. -Zrobił pan
wszystko, co było można.
Przytaknął. A potem powiedział coś, co całkowicie mnie zaskoczyło.
- To był M 16, poruczniku. Z magazynkiem na trzydzieści pocisków.
Sukinsyn dwukrotnie zmieniał magazynek.
- Skąd pan to wie? - spytałam, zaskoczona.
- Pustynna Burza - wyjaśnił. - Byłem kapelanem polowym. Nigdy nie
zapomnę tego okropnego dźwięku. Nikt go nigdy nie zapomniał.
ROZDZIAŁ 4
Pomimo hałasu usłyszałam, jak ktoś mnie woła. To był Jacobi.
Przeszukiwał właśnie lasek za kościołem.
- Hej, poruczniku, proszę spojrzeć, co znalazłem!
Idąc w jego stronę, zastanawiałam się, kim był człowiek zdolny do
popełnienia podobnej zbrodni. Miałam już do czynienia z setkami
zabójstw; motywem były zazwyczaj narkotyki, pieniądze albo seks. Ale
to... to miało tylko wzbudzić przerażenie.
- Proszę zobaczyć. - Jacobi pochylił się nad czymś. Znalazł puste łuski po
pociskach.
- Założę się, że to M 16. Skinął głową.
- Czyżby Młoda Dama odświeżyła nieco swoją wiedzę w czasie urlopu?
To łuska od Remingtona 2-23.
- Jeśli o ciebie chodzi, to porucznik Młoda Dama. -Uśmiechnęłam się
zaczepnie. Potem wyjaśniłam mu, skąd wiedziałam.
Wszędzie walały się tuziny pustych łusek.Weszliśmy głęboko między
drzewa i zarośla, które zakryły nas od strony kościoła. Ślady
zlokalizowane były w dwóch miejscach, odległych mniej więcej o pięć
metrów.
- Widać wyraźnie, skąd zaczął strzelać - odezwał się Jacobi. - Moim
zdaniem tutaj. Potem musiał się przesuwać.
Z miejsca, gdzie znajdowała się pierwsza garść łusek, widać było
dokładnie ścianę kościoła. Witraż jak na dłoni... tłum dzieci wylewający
się na ulicę... Zrozumiałam, dlaczego nikt go nie zauważył. Miejsce, skąd
strzelał, było dokładnie zasłonięte.
- Kiedy zmieniał magazynek, musiał przejść tam - wskazał Jacobi.
Poszłam we wskazanym kierunku i przykucnęłam przy następnym stosie
łusek. Coś mi się tu nie zgadzało. Widać było fasadę kościoła i schody,
przy których leżała Tasha Catchings. Ale tylko częściowo.
Spojrzałam kątem oka tak, jak musiał patrzeć strzelec, i skierowałam
wzrok na miejsce, w którym znajdowała się Tasha, kiedy została zabita.
Nie strzelał przecież do niej celowo. Została trafiona pod zupełnie
nieprawdopodobnym kątem.
- Co za strzał - zamruczał Jacobi. - Jak myślisz, to był rykoszet?
- Co jest tam z tyłu? - zapytałam.
Rozejrzałam się dookoła i zaczęłam przedzierać się przez gęste krzaki w
przeciwną do kościoła stronę. Nikt nie widział sprawcy, więc najwyraźniej
nie uciekał wzdłuż Harrow Street. Pas krzewów miał około sześciu
metrów szerokości.
Za nim znajdował się półtorametrowej wysokości płot, oddzielający teren
kościoła od sąsiednich posesji. Chwyciłam za górną krawędź i
podciągnęłam się na drugą stronę.
Znalazłam się na osiedlu małych segmentów, połączonych z ogródkami.
Kilkoro mieszkańców obserwowało nasze poczynania. Po prawej stronie
zauważyłam place zabaw dla dzieci.
Jacobi w końcu zdołał mnie dogonić.
- Daj spokój, Loo. - Z trudem łapał oddech. - Za dużo ludzi. Przez ciebie
się wykończę.
- Musiał uciekać tędy, Warren.
Spojrzeliśmy w obu kierunkach. Z jednej strony była aleja, z drugiej rząd
domów.
- Czy ktoś coś widział? - zawołałam w stronę grupy ludzi, która zebrała
się na tylnym tarasie. Nikt nie odpowiedział.
- Ktoś strzelał koło kościoła! - krzyknęłam. - Zginęła mała dziewczynka.
Pomóżcie nam. Potrzebujemy waszej pomocy.
Ludzie stali dalej w pełnym nieufności milczeniu. Nikt nie chciał
rozmawiać z policją.
Jakaś kobieta około trzydziestki powoli wysunęła się naprzód.
- Bernard coś widział - odezwała się przytłumionym głosem.
Bernard okazał się mniej więcej sześcioletnim chłopcem z okrągłymi,
pełnymi strachu oczyma, ubranym w złocisto-czerwoną bluzę z Kobem
Bryantem.
- To był van - wyrzucił z siebie. - Taki jak wujka Reggie. Rączką wskazał
na brudną drogę wiodącą ku alei.
- Stał zaparkowany tam.
Uklękłam obok i spoglądałam z łagodnym uśmiechem w przerażone
dziecięce oczy.
- Jakiego był koloru, Bernard?
- Biały - odpowiedział maluch.
- Mój brat ma białego dodga minivana - wtrąciła matka Bernarda.
- Bernard, czy ten był taki sam jak twojego wujka? -spytałam.
- Trochę podobny, choć właściwie niezupełnie.
- A widziałeś może pana, który nim kierował? Bernard pokręcił przecząco
główką.
- Wynosiłem śmieci. Widziałem tylko, jak odjeżdżał.
- Myślisz, że udałoby ci się poznać ten samochód? - pytałam.
Bernard przytaknął.
- Dlatego, że był podobny do auta twojego wujka? Zastanowił się.
- Nie. Dlatego, że miał z tyłu rysunek.
- Rysunek? Masz na myśli jakiś znak? Coś w rodzaju
reklamy?
- U-u. - Pokręcił głową; jego okrągłe jak księżyc oczy czegoś szukały
dookoła. Nagle zabłysły.
- To było coś takiego - wskazał na pikapa na sąsiednim podjeździe. Na
tylnym zderzaku widniała nalepka Cala -Złotego Misia.
- Tę kalkomanię? -, upewniłam się.
- Na drzwiach.
Delikatnie wzięłam chłopca za ramiona.
- Jak wyglądała tamta kalkomania, Bernard?
- Jak Mufasa - odpowiedział chłopczyk - z Króla Lwa.
- Lew? - przebiegłam w myślach wszystko, co mogło mieć związek z
takim symbolem. Zespoły sportowe, logo college'ów, korporacje...
- Tak, jak Mufasa - powtórzył Bernard. - Tylko że miał dwie głowy.
ROZDZIAŁ 5
W niespełna godzinę później przepychałam się przez gęstniejący tłum na
schodach prowadzących do Pałacu Sprawiedliwości. Byłam przybita i
potwornie smutna, ale wiedziałam, że nie wolno mi tego okazać. Główny
hol granitowego budynku, w którym pracowałam, przypominającego nieco
grobowiec, wypełniony był przez reporterów i ekipy telewizyjnych
wiadomości, którzy biegli z mikrofonami do każdego, kto nosił odznakę.
Większość dziennikarzy od spraw kryminalnych znała mnie, lecz tylko
pomachałam im ręką i skręciłam w stronę schodów wiodących na górne
piętra.
Poczułam, jak ktoś łapie mnie za ramię, i usłyszałam znajomy głos.
- Linds, musimy pogadać...
Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam Cindy Thomas, jedną z moich
najbliższych przyjaciółek, i przypadkowo także najlepszą reporterkę od
spraw kryminalnych w „Chronicie".
- Nie chcę ci teraz przeszkadzać - powiedziała, przekrzykując hałas. - Ale
mam coś ważnego do powiedzenia. Możemy się spotkać w U Susie,
powiedzmy o dziesiątej?
To właśnie Cindy, jak sonda zagrzebana po uszy w gazetach, wkręciła się
w sam środek śledztwa w sprawie morderstw nowożeńców i walnie
przyczyniła się do jego wznowienia. To również dzięki niej dostałam złotą
odznakę.
- Jasne. - Zdobyłam się na uśmiech.
Na trzecim piętrze weszłam do ciasnego pokoju oświetlonego
jarzeniówkami, który dwunastu inspektorów pracują-
cych dla wydziału zabójstw nazywało domem. .Lorraine Staf-ford już tam
na mnie czekała. Była moją pierwszą współpracowniczką po sześciu latach
owocnej pracy w przestępstwach seksualnych. Cappy McNeil także już
przyszedł.
- Co mogę zrobić? - spytała Lorraine.
- Sprawdź w Sacramento, czy nie skradziono tam białego vana.
Jakikolwiek model. Tablice rejestracyjne ze stanu. I zarządź poszukiwania
takiego auta z podobizną lwa na tylnym zderzaku.
Skinęła głową i ruszyła w stronę drzwi.
- Lorraine. Dwugłowego lwa - dodałam.
Cappy poszedł ze mną, kiedy robiłam sobie herbatę. Pracował w wydziale
zabójstw od piętnastu lat i wiem, że Mer-cer konsultował z nim moją
nominację na porucznika. Wyglądał na przygnębionego.
- Znam Aarona Winslowa. Grałem z nim w piłkę w Oak-land. Całe życie
poświęcił tym dzieciakom. To jeden z najlepszych facetów, jakich znam,
poruczniku.
Nagle do naszego biura wsadził głowę Frank Barnes z działu kradzieży
samochodów.
- Głowa do góry, poruczniku. Grube ryby na pokładzie. Gruba ryba w
naszym żargonie oznaczała szefa policji,
Earla Mercera.
ROZDZIAŁ 6
Do pokoju wkroczył Mercer, a w ślad za nim Gabe Carr, rzecznik prasowy
departamentu, z wyglądu i charakteru podobny do łasicy, oraz Fred Dix,
zajmujący się kontaktami społecznymi.
Szef jak zwykle ubrany był w markowy ciemnoszary gar-nitur i błękitną
koszulę z połyskującymi złotymi spinkami do mankietów. Widziałam już
Mercera w różnych stresowych sytuacjach -r naloty bombowe, afery w
Departamencie Spraw Wewnętrznych, seryjni zabójcy - ale nigdy nie
widziałam takiego napięcia na jego twarzy. Popchnął mnie lekko w stronę
mojego biura i bez słowa zamknął drzwi. Fred Dix i Gabe Carr zdążyli
wejść tam przed nami.
- Winston Gray i Vernon Jones dzwonili do mnie przed chwilą. Wymienił
nazwiska dwóch znanych z bezkompromisowości VTP-ów z naszego
miasta. - Zapewnili mnie, że będą optować za powściągliwością, żebyśmy
mieli trochę czasu na zorientowanie się, co jest grane, do kurwy nędzy.
Ghyba wyrażam się jasno: powściągliwość w ich wersji oznacza, że mamy
przyskrzynić albo faceta, albo grupę odpowiedzialną za to, co się stało. W
przeciwnym razie sprowadzą nam na kark do ratusza dwa tysiące
oburzonych obywateli.
Lekko się rozluźnił, spojrzawszy na mnie.
- Mam nadzieję, poruczniku, że możecie już coś powiedzieć na ten
temat...
Opowiedziałam mu, co znaleźliśmy w okolicy kościoła i o białym vanie,
którego zauważył Bernard Smith.
- Van czy nie van - przerwał przedstawiciel władz miejskich, Fred Dix -
sama pani wie najlepiej, jak i od czego zacząć. Burmistrz Fernandez nie
będzie tolerował na tym terenie żadnych aktów rasistowskich czy
wystąpień przeciw mniejszościom etnicznym. Musimy temu stanowczo
zapobiec.
- Mam wrażenie, że jest pan zupełnie pewien, w jaką stronę zmierzamy -
odpowiedziałam z pełnym rezerwy uśmiechem. - Pańskie towarzystwo
wzajemnej adoracji nie lubi spraw kryminalnych?
- Strzelanina przed kościołem, morderstwo jedenastoletniego dziecka? Od
czego by pani zaczęła, poruczniku?
- Zdjęcie tej dziewczynki będzie z pewnością w każdym wydaniu
wiadomości w tym kraju •- wtrącił Carr, rzecznik prasowy. -
Ucywilizowanie sąsiedztwa Bay View jest jednym z najważniejszych
osiągnięć burmistrza.
Skinęłam głową.
- Czy burmistrz będzie miał mi za złe, jeśli najpierw skończę
przesłuchiwanie świadków?
- Nie zawracaj sobie głowy burmistrzem - uciął dyskusję Mercer. - Na
razie masz się kontaktować tylko ze mną. Wychowałem się tutaj, moja
rodzina ciągle mieszka w West Portal. Nie potrzebuję oglądać telewizji,
żeby mieć twarz tej dziewczynki przed oczyma. Prowadź to śledztwo tam,
dokąd cię zaprowadzą ślady. Tylko się pospiesz. Aha, Lindsay... ta sprawa
jest priorytetowa, rozumiesz? - Podnosząc się z krzesła, dodał: -1
najważniejsze, chcę mieć całkowitą kontrolę nad dochodzeniem. Nie życzę
sobie czytać o postępach w śledztwie na pierwszych stronach gazet.
Wszyscy przytaknęli, Mercer wstał, a Dix i Carr poszli w jego ślady.
Odetchnął głęboko.
- Teraz musimy jakoś przebrnąć przez piekło konferencji prasowej, żeby
oczyścić pole.
Dix i Carr opuścili moje biuro, ale Mercer zatrzymał się jeszcze na chwilę.
Oparł masywne dłonie na krawędzi biurka i pochylił się nade mną.
- Lindsay, wiem, że ostatnia sprawa bardzo ci dokuczyła, ale to się
skończyło. To już przeszłość. Jedną z rzeczy, z których zrezygnowałaś,
przyjmując odznakę, jest możliwość przenoszenia prywatnego cierpienia
na sferę zawodową.
- Proszę się o mnie nie martwić. - Spojrzałam mu twardo w oczy.
Zdarzało się, że skakaliśmy sobie do gardeł, ale teraz byłam gotowa oddać
mu wszystko, co miałam. Widziałam buzię zamordowanej małej
dziewczynki. Widziałam kościół posiekany seriami z pistoletu
maszynowego. Krew burzyła mi się w żyłach. Czułam się tak po raz
pierwszy od chwili, kiedy opuściłam pracę.
Mercer uśmiechnął się do mnie ze zrozumieniem.
- Dobrze, że jesteś znów z nami, poruczniku.
ROZDZIAŁ 7
Po burzliwej konferencji prasowej na schodach prowadzących do Pałacu
spotkałam się z Cindy w U Susie, tak jak się umówiłyśmy. Po tym młynie
w Pałacu rozluźniona, relaksująca atmosfera naszego ulubionego miejsca
spotkań przynosiła prawdziwą ulgę. Kiedy tam dotarłam, Cindy popijała
już coronę.
Wiele się tutaj wydarzyło - dokładnie przy tym stoliku. Cindy, Jill
Bernhardt, pomocnik prokuratora okręgowego, i Claire Washbum,
naczelny lekarz sądowy, moja najbliższa przyjaciółka. Zaczęłyśmy się
spotykać latem zeszłego roku, kiedy wydawało się, że los nas połączył
poprzez śledztwo w sprawie morderstw nowożeńców. W czasie procesu
zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić.
Dałam znak Loretcie, naszej kelnerce, żeby przyniosła mi piwo, i
usadowiłam się na krześle naprzeciw Cindy.
- Cześć - powiedziałam zmęczonym tonem.
- Cześć. - Odwzajemniła mój uśmiech. - Miło cię widzieć.
- Miło znów tu być.
Nad naszymi głowami ryczał telewizor, właśnie nadawano relację z
konferencji prasowej Mercera.
- Wierzymy, że sprawca działał w pojedynkę - mówił Mer-cer w blasku
fleszy.
- Byłaś tam? - spytałam Cindy, pociągając łyk lodowatego piwa.
- Byłam. Stone i Fitzpatrick też tam byli. I to oni piszą reportaż.
Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. Tom Stone i Suzie Fitzpatrick byli jej
konkurencją w dziale spraw kryminalnych.
- Nie trzymasz ręki na pulsie? Pół roku temu spotkałabym cię w tym
kościele zaraz po przybyciu policji.
- Teraz patrzę na to pod innym kątem. - Wzruszyła ramionami.
Garstka ludzi tłoczyła się dookoła baru, pragnąc usłyszeć nowiny.
Pociągnęłam następny łyk.
- Powinnaś była zobaczyć tę biedną, małą dziewczynkę, Cindy. Jedenaście
lat. Śpiewała w chórze. I ten plecaczek w kolorach tęczy z jej książkami,
który leżał niedaleko na ziemi.
- Znasz przecież tę robotę, Lindsay. - Uśmiechnęła się, żeby dodać mi
otuchy. - Wiesz, jak to jest. To ssie.
- Tak - skinęłam potakująco. - Ale byłoby miło chociaż raz pomóc komuś
wstać... wiesz, strzepać pył z ubrania i wysłać do domu. Tylko raz
chciałabym oddać komuś jego torbę z książkami.
Cindy poklepała mnie czule po wierzchu dłoni. Potem się rozpromieniła.
- Widziałam dziś Jill. Ma dla nas jakieś nowiny. Była podniecona. Może
Bennett idzie na emeryturę i ona wskakuje na jego stołek? Powinnyśmy
się spotkać i zobaczyć, o co chodzi.
- Jasne - zgodziłam się. - Cindy, czy właśnie to chciałaś mi powiedzieć
dziś wieczorem?
Potrząsnęła głową. W tle na ekranie wszystko się kłębiło -Mercer
obiecywał szybką i skuteczną reakcję.
- Masz problem, Linds... Potrząsnęłam głową.
- Nie mogę ci nic powiedzieć. Mercer zajmuje się wszystkim. Nigdy nie
widziałam, żeby był tak wściekły. Przykro mi.
- Nie prosiłam cię o przyjście tutaj, żeby coś z ciebie wyciągnąć...
- Cindy, jeśli coś wiesz, powiedz mi.
- Wiem, że twój szef powinien bardziej uważać na to, do czego się
zobowiązuje.
Spojrzałam na ekran.
- Mercer?
W tle słyszałam jego głos, zapewniający, że strzelanina była
odosobnionym incydentem, że mamy już konkretne ślady, że każdy
policjant będzie zaangażowany w tę sprawę, dopóki nie wytropimy
sprawcy.
- On mówi światu, że ty przyszpilisz tego faceta, zanim to się powtórzy...
- A więc...?
Nasze spojrzenia się skrzyżowały.
- Myślę, że już się powtórzyło.
ROZDZIAŁ 8
Morderca grał właśnie w dowodzenie operacją pustynną i wygrywał.
Trach... trach... trach... trach...
Beznamiętnie patrzył przez podświetlony celownik na podczerwień na
zakapturzone postaci, które wtargnęły w pole widzenia. Wyciągnięcie
palca wystarczyło, żeby ciemne pomieszczenia podobnego do labiryntu
bunkra terrorystów eksplodowały kulami pomarańczowych płomieni.
Tajemnicze postacie rozbiegły się po wąskich korytarzach, trach, trach,
trach.
Był w tym mistrzem. Znakomita koordynacja ręka - oko. Nikt nie zdoła
mu dorównać.
Jego palec zadrżał na spuście. Wampiry, roztocza piaskowe, bezcielesne
głowy... Chodź do mnie, dziecinko... Trach, trach... W górę przez ciemne
korytarze... Roztrzaskał żelazne drzwi i wpadł do ich kryjówki, gdzie
zajadali się tabboulehem albo grali w karty. Jego broń wypluwała z siebie
pomarańczową śmierć. Niech będą błogosławieni czyniący pokój.
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
Ponownie spojrzał spod przymkniętych powiek przez celownik i
odtworzył w pamięci scenę przed kościołem, widział oczyma wyobraźni
jej twarz. Ta mała gołębica z włosami splecionymi w warkocz, z
plecakiem w barwach tęczy na ramieniu.
Trach, trach. Postać na ekranie eksplodowała. Dzięki temu pobił rekord.
Jeest! Jego wzrok powędrował w kierunku licznika. Dwustu
siedemdziesięciu sześciu zabitych.
Pociągnął solidny łyk z butelki corony i uśmiechnął się szeroko. Nowy
osobisty rekord. Ten wynik wart był zapamiętania. Uderzył pięścią w
swoje inicjały: F.C.
Stał przy maszynie do gier w pasażu Playtime w West Oakland i naciskał
spust jeszcze długo po zakończeniu gry. W tym lokalu był jedynym białym
mężczyzną. Jedynym. Prawdę mówiąc, dlatego tu przyszedł.
Nagle nad jego głową w czterech wielkich odbiornikach telewizyjnych
pojawiła się ta sama twarz. Przejmujący chłód powędrował wzdłuż jego
pleców i jednocześnie poczuł, jak ogarnia go furia.
To był Mercer, nadęty osioł, szef policji w San Francisco. Zachowywał się
tak, jakby wszystko już wiedział.
- Wydaje się, że to zrobił jeden bandyta... - mówił. - To pojedyncza
zbrodnia...
Gdybyś tylko wiedział. Zaśmiał się.
Poczekaj do jutra. .Zobaczysz. Tylko poczekaj, panie dupku.
- Ghcę podkreślić z całą stanowczością - oświadczył szef policji - że w
żadnym wypadku nie pozwolimy sterroryzować tego miasta atakami na tle
rasowym.
Tego miasta. Splunął z pogardą. Co ty wiesz o tym mieście? Nie należysz
do tego miejsca.
Zacisnął dłoń na granacie C-l w kieszeni kurtki. Gdyby tylko chciał,
mógłby zdmuchnąć z powierzchni ziemi wszystko dookoła. Właśnie teraz.
Najpierw jednak musi coś zrobić.
Jutro.
Jutro pobije inny własny rekord.
ROZDZIAŁ 9
Następnego ranka wróciliśmy z Jacobim pod kościół La Salle Heights,
żeby jeszcze raz przeszukać miejsce zbrodni.
Przez całą noc martwiło mnie to, co Cindy opowiedziała o sprawie, która
trafiła na jej biurko. Dotyczyła starszej czarnoskórej kobiety, mieszkającej
samotnie na osiedlu Gustave White w West Oaklahd. Trzy dni temu policja
znalazła ją wiszącą na rurze w piwnicy, ze sznurem elektrycznym
owiniętym ciasno dookoła szyi.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to na samobójstwo. Na ciele nie było
żadnych otarć ani ran wskazujących na to, że się broniła. Lecz następnego
dnia w Czasie sekcji znaleziono pod jej paznokciami jakieś łuskowate
resztki, które okazały się być fragmentami ludzkiej skóry z
mikroskopijnymi punkcikami zaschniętej krwi. Biedna kobieta
rozpaczliwie wbijała w kogoś paznokcie, zanim umarła.
- W końcu się okazało, że nie powiesiła się sama - powiedziała Cindy. -
Została zlinczowana.
Kiedy ponownie znalazłam się na miejscu zbrodni przed kościołem, byłam
mocno zaniepokojona. Cindy mogła mieć rację. A jeśli to tutaj było nie
pierwszym, lecz drugim morderstwem popełnionym na tle rasowym?
Jacobi podszedł do mnie. W ręku trzymał zwiniętą „Chronicie".
- Widziała to pani, szefowo?
Na pierwszej stronie rzucał się w oczy nagłówek: „Policja zbita z tropu, w
ataku na kościół ginie jedenastoletnia dziewczynka".
Artykuł został napisany przez Toma Stone i Suzie Fitzpatrick, których
gwiazda przybladła, kiedy Cindy wypłynęła w czasie śledztwa w sprawie
morderstw nowożeńców. Jeśli prasa będzie dolewać oliwy do ognia, a
dwaj aktywiści Gray i Jones dobrze namieszają, wkrótce społeczeństwo
oskarży nas o siedzenie z założonymi rękoma, gdy tymczasem podejrzany
jest na wolności.
- Ci twoi kumple... - zaczął rozdrażnionym tonem. -Zawsze się nas
czepiają.
- Daj spokój, Warren. - Pokręciłam głową. - Moi kumple nie robią takich
numerów.
Za naszymi plecami, pośród drzew, brygada Charliego Clap-persa
zajmująca się badaniem miejsca zbrodni przeszukiwała teren wokół
pozycji snajpera. Znaleźli kilka odcisków stóp, ale żaden nie nadawał się
do identyfikacji. Mieli zdjąć odciski palców z każdej znalezionej łuski,
przeszukać ziemię wykrywaczem metali, zebrać każdą drobinkę kurzu i
każdą nitkę z miejsca, gdzie przypuszczalnie parkował podejrzany
samochód.
- Ktoś jeszcze widział tego vana? - spytałam Jacobiego. W pewien sposób
dobrze było znów z nim pracować. Mruknął coś i pokręcił głową.
- Wytropiliśmy parę pijaczków, którzy tamtego dnia pili w krzakach na
rogu. Jak dotąd mamy tylko to. - Rozłożył rysunek wykonany na
podstawie opisu Bernarda Smitha. -Dwugłowy lew, nalepka na tylnych
drzwiach vana. - Jacobi wciągnął policzki. - Kogo my szukamy,
poruczniku, Pokemona-zabójcę?
Po drugiej stronie trawnika zobaczyłam Aarona Winslowa, wychodzącego
z kościoła. Garstka protestujących zbliżała się do niego od strony
policyjnej barierki, odległej o jakieś czterdzieści pięć metrów. Kiedy mnie
dostrzegł, na jego twarzy odmalowało się napięcie.
- Ludzie chcą jakoś pomóc. Zamalować dziury po kulach, odbudować
fasadę - powiedział. - Nie chcą na to patrzeć.
- Przykro mi - odrzekłam - ale trwa dochodzenie. Wziął głęboki oddech.
- Ciągle odtwarzam to w pamięci. Ktokolwiek to zrobił, miał łatwe
zadanie. Stałem dokładnie tam, poruczniku. Byłem bardziej na linii strzału
niż Tasha. Jeśli ten ktoś próbował kogoś zranić, dlaczego nie strzelał do
mnie?
Uklęknął i podniósł z ziemi różową klamerkę do włosów w kształcie
motyla.
- Czytałem gdzieś, że odwaga rozkwita tam, gdzie wina i wściekłość są na
wolności.
Ciężko to przeżył. Było mi go żal; czułam do niego sympatię. Zdobył się
na niewyraźny uśmiech.
- Ten sukinsyn nie zdoła zniszczyć naszej pracy. Nie poddamy się.
Pogrzeb Tashy odbędzie się tutaj, w tym kościele.
- Pójdziemy do jej domu, żeby złożyć wyrazy współczucia -
powiedziałam.
- Mieszkają tam. W budynku A. - Wskazał w stronę osiedla. - Na pewno
spotka się pani z życzliwym przyjęciem, ponieważ są tam tacy jak wy.
Spojrzałam na niego, zaskoczona.
- Przepraszam? Co pan miał na myśli?
- Nie wiedziała pani, poruczniku? Wujek Tashy Catchings jest
policjantem.
ROZDZIAŁ 10
Poszłam do mieszkania Catchingsów, złożyłam kondolencje, a potem
wróciłam do Pałacu Sprawiedliwości. Cała ta sprawa była niezmierne
przygnębiająca.
- Mercer cię szuka - krzyknęła Karen, nasza długoletnia sekretarka, kiedy
tylko pojawiłam się w drzwiach. -Wygląda na to, że jest wściekły. Co
prawda, zawsze tak wygląda.
Bez trudu wyobraziłam sobie minę Mercera na widok nagłówka w
popołudniowym wydaniu „Chronicie". Prawdę powiedziawszy, w całym
Pałacu brzęczało jak w ulu o tym, że ofiara morderstwa z La Salle Heights
była spokrewniona z jednym z naszych ludzi.
Na biurku czekało na mnie kilka wiadomości. Na samym spodzie
natknęłam się na imię Claire. Powinna teraz właśnie kończyć sekcję Tashy
Catchings. Chciałam odsunąć spotkanie z Mercerem do chwili, aż będę
miała coś konkretnego do przekazania, więc zadzwoniłam do Claire. Była
najbardziej bystrym, inteligentnym i dokładnym lekarzem sądowym, jaki
kiedykolwiek pracował w tym mieście, a tak się też złożyło, że była
również moją najbliższą przyjaciółką. Wszyscy związani z wymiarem
sprawiedliwości wiedzieli i o tym, że kierowała departamentem bez
żadnego wsparcia, podczas gdy naczelny koroner Rigetti, sztywniak
mianowany przez burmistrza, podróżował po kraju na sądowe zjazdy,
pracując w ten sposób na swój polityczny życiorys. Jeśli chciało się czegoś
z biura koro-nera, zawsze trafiało się na Claire.
Ilekroć potrzebowałam, żeby ktoś mną potrząsnął, rozśmieszył mnie albo
po prostu wysłuchał, szłam do niej.
- Co u ciebie, kochanie? - powitała mnie z właściwym jej optymizmem w
głosie, który pobrzmiewał dźwiękiem czystego mosiądzu.
- Nic nowego. - Wzruszyłam ramionami. - Ocena pracy zespołu,
podsumowania śledztw... przydzielanie okręgów miasta, zabójstwa na tle
rasowym...
- To właśnie moja działka.- zachichotała. - Wiedziałam, że się odezwiesz.
Moi szpiedzy donieśli mi, że masz cholernie trudną sprawę.
- Czy ci szpiedzy pracują może w „Chronicie" i jeżdżą zużytą srebrną
mazdą?
- Albo samochodem biura prokuratora okręgowego i bmw 535. Co sobie,
u diabła, myślisz, jak by tu inaczej docierały wieści, co?
- Dobra, o jednej ci powiem. Okazało się, że wujek tej zabitej
dziewczynki jest gliną. W Nothern. A to biedne dziecko wyląduje na
plakacie akcji dla La Salle Heigts. Znakomita uczennica, nigdy nie
sprawiała kłopotów. To ma być sprawiedliwość? Ten sukinsyn władował
setki kawałków ołowiu w kościół i jeden z nich musiał trafić właśnie to
dziecko.
- Zaczekaj, skarbie - przerwała mi Claire - dwa, nie jeden.
- Dwa...? Została trafiona dwukrotnie? Zajmowali się nią ludzie z
pogotowia, jak mogliśmy to przeoczyć?
- Jeśli cię dobrze rozumiem, uważasz, że to stało się przez przypadek?
- Co chcesz powiedzieć?
- Kochanie - powiedziała Claire poważnym tonem - lepiej zejdź na dół i
zobacz.
ROZDZIAŁ 11
Kostnica znajdowała się w piwnicy Pałacu Sprawiedliwości, na zewnątrz
tylnego wejścia, i można się było do niej dostać asfaltową ścieżką
prowadzącą z głównego holu. Zbiegłam z dwóch kondygnacji w niecałe
trzy minuty.
Claire czekała przy recepcji na zewnątrz .swojego biura. Jej jasna i zwykle
pogodna twarz nosiła wyraz profesjonalnego zaangażowania, ale na mój
widok rozjaśniła się uśmiechem. Claire powitała mnie przyjacielskim
kuksańcem.
- Jak się masz, piękna nieznajoma? - zapytała, jak gdyby sprawa śledztwa
była odległa o tysiące kilometrów.
Zawsze potrafiła rozładować napięcie nawet w najbardziej krytycznych
sytuacjach. Podziwiałam, jak umiała mnie odprężyć za pomocą zwykłego
uśmiechu.
- W porządku, Claire. Po prostu wpadłam po uszy, kiedy dostałam to
zadanie.
- Nie spodziewam się, bym cię często widywała teraz, kiedy jesteś
chłopcem do bicia Mercera.
- Bardzo śmieszne.
Uśmiechnęła się familiarnie, jakby chciała powiedzieć: Hej, wiem, o czym
myślisz, ale przede wszystkim musisz mieć czas dziewczynko, dla tych,
którzy cię kochają. Bez zbędnych słów poprowadziła mnie przez
wyłożony linoleum korytarz do sali operacyjnej zwanej Kryptą.
Zerknęła na mnie przez ramię i powiedziała:
- Wygląda na to, że jesteś pewna, iż Tasha Catchings zginęła od
przypadkowego strzału.
- Tak właśnie myślę. Ten snajper władował w kościół trzy serie i tylko ona
została trafiona. Nawet poszłam tam i sprawdziłam miejsce, skąd padły
strzały. Żaden cel nie mógł być stamtąd dostatecznie blisko, strzał był
pewny. Ale powiedziałaś: dwa...
- Aha - przytaknęła.
Przeszłyśmy przez hermetycznie zamykane drzwi do suchego, chłodnego
wnętrza Krypty. Lodowaty chłód i zapach chemikaliów zawsze
wywoływały we mnie dreszcze.
I teraz było tak samo. Zobaczyłam pojedynczy stół na kółkach, a na nim
niedużą wypukłość przykrytą białym prześcieradłem. Zajmowała nie
więcej niż pół długości stołu.
- Zaczekaj - ostrzegła mnie Claire.
Nagie ciała ofiar po sekcji, sztywne i zastraszająco blade, nie stanowiły
przyjemnego widoku. Ściągnęła prześcieradło. Zobaczyłam twarz dziecka.
Boże, jaka ona była mała...
Patrzyłam na jej miękką skórę w kolorze kości słoniowej, tak niewinną,
tak niepasującą do tego zimnego, sterylnego otoczenia. O mało nie
wyciągnęłam ręki, by położyć dłoń na jej policzku. Miała taką miłą buzię.
Olbrzymia dziura, świeża od krwi, rozrywała ciało po prawej stronie piersi
dziecka.
- Dwie kule - wyjaśniła Claire. - W zasadzie jedna nad drugą, w krótkim
odstępie czasu. Mogę zrozumieć, dlaczego pracownicy pogotowia tego nie
zauważyli. Obie przeszły prawie tym samym otworem wlotowym.
Wciągnęłam gwałtownie powietrze. Zrobiło mi się niedobrze.
- Pierwszy pocisk wyszedł przez łopatkę - mówiła dalej Claire,
przewracając na bok drobne ciało. - Drugi utkwił w kręgosłupie na
wysokości czwartego kręgu.
Wyciągnęła rękę i z Sąsiedniego stołu wzięła płytkę Petriego.
Szczypczykami wyjęła spłaszczony kawałek ołowiu, wielkości mniej
więcej dwudziestopięciocentówki.
- Dwa pociski, Linds... Pierwszy rozerwał prawą komorę, załatwiając
sprawę. Prawdopodobnie była już martwa, kiedy dosięgnął ją drugi strzał.
Dwa strzały... Dwa na milion rykoszetów? Odtworzyłam w pamięci
miejsce, gdzie przypuszczalnie była Tasha, kiedy wyszła z kościoła, i linię
ognia mordercy ukrytego wśród drzew. Jeden - owszem, to możliwe, ale
dwa?
- Czy zespół Charliego Clappersa znalazł jakieś ślady po pociskach na
ścianach kościoła powyżej rniejsca, gdzie znajdowała się Tasha?
- Nie wiem. - Normalną procedurą we wszystkich przypadkach zabójstw
było staranne połączenie każdego pocisku z miejscem, w które uderzył. -
Sprawdzę.
- Z jakiego materiału zbudowane są ściany kościoła tam, gdzie została
trafiona? Z drewna czy z kamienia?
- Z drewna. Pocisk z M16 w żaden sposób nie mógł odbić się od
drewnianej ściany.
Claire zsunęła wysoko na czoło okulary ochronne. Jej twarz była jak
zwykle przyjacielska i pogodna, ale pojawił się na niej wyraz
niezachwianego przekonania.
- Lindsay, kąt wejścia jest czołowy i oczywisty w wypadku obu pocisków.
W wypadku rykoszetów kąt byłby inny.
- Dokładnie przeanalizowałam pozycję snajpera, Claire. Musiałby być
cholernie dobrym strzelcem, żeby tak trafić z miejsca, gdzie stał.
- Mówiłaś, że ostrzał kościoła był nieregularny?
- Według stałego wzofu, z prawej strony do lewej. I nikt inny nie został
ranny. Setka pocisków, a tylko ona zginęła.
- Więc przypuszczasz, że to był tylko nieszczęśliwy przypadek, tak? -
Claire zsunęła z dłoni plastikowe rękawiczki i wrzuciła je zręcznie do
kosza. - Słuchaj, te dwa strzały absolutnie nie były dziełem przypadku. Nie
wyglądają na rykoszety ani na nic w tym rodzaju. Były celne i, że tak
powiem, celowe. Zabiły ją natychmiast. Może rozważyłabyś możliwość,
że w działaniu twojego snajpera nie było nic przypadkowego?
Wróciłam w myślach do sytuacji przed kościołem.
- Miałby wówczas tylko chwilę, żeby złożyć się do takiego strzału. I
wręcz niewyobrażalnie mało miejca.
- Wobec tego żaden Bóg nie ulitował się wtedy nad tą dziewczynką. -
Claire westchnęła ze współczuciem. - A ty lepiej zacznij szukać diabelnie
dobrego strzelca.
ROZDZIAŁ 12
Szokująca myśl, że może Tasha Catchings wcale nie była przypadkową
ofiarą, gnębiła mnie przez całą drogę powrotną do biura. Na górze
wpadłam na grupę detektywów oczekujących mnie z niecierpliwością.
Lorraine Stafford poinformowała, że poszukiwanie auta wreszcie dało
rezultaty: trzy dni temu z półwyspu na Mountain View skradziono dodge'a
ca-ravan rocznik '94. Poleciłam jej sprawdzić, czy zgadzają się cechy
charakterystyczne samochodu.
Złapałam Jacobiego, powiedziałam mu, żeby schował swoją drożdżówkę i
pojechał ze mną.
- Dokąd jedziemy? - jęknął.
- Na drugą stronę zatoki. Do Oakland.
- Mercer ciągle cię szuka! - wrzasnęła Karen, kiedy zderzyłyśmy się w
holu. - Co mam mu powiedzieć?
- Powiedz mu, że prowadzę dochodzenie.
Dwadzieścia minut później minęliśmy Bay Bridge, kołyszący się ńa tle
nieciekawego zarysu centrum Oakland, i zajechaliśmy przed główną
siedzibę policji na Seventh.
Centralny zarząd policji w Oakland mieścił się w niskim
szarym budynku ze szkła i kasetonów w bezosobowym stylu wczesnych
lat sześćdziesiątych. Wydział zabójstw znajdował się na drugim piętrze, w
zatłoczonym, ponurym biurze nie większym od naszego. Do tej pory
zaglądałam tutaj ledwie kilka razy.
Porucznik Ron Vandervellen wstał, żeby nas powitać, kiedy zostaliśmy
wprowadzeni do jego biura.
- Cześć, słyszałem, że należą ci się gratulacje, Boxer. Witamy w świecie
siedzącego trybu życia.
- Chciałabym, Ron - odparłam.
- Co cię tu sprowadza? Chcesz się dowiedzieć, jak wygląda prawdziwy
świat?
Od lat wydziały zabójstw w San Francisco i Oakland prowadziły coś w
rodzaju przyjacielskiej rywalizacji. Tym po drugiej stronie zatoki
wydawało się, że jedyne, z czym mamy tu do czynienia, to przypadkowy
sprzedawca części komputerowych, który został znaleziony nagi i martwy
w pokoju hotelowym.
- Widziałem cię w wiadomościach wczoraj wieczorem -zarechotał
Vandervellen. - Jesteś bardzo fotogeniczna. -Uśmiechnął się szeroko do
Jacobiego. - Co sprowadza tutaj takie sławy jak wy?
- Mały ptaszek o nazwisku Chipman - odpowiedziałam. Tak nazywała się
czarna kobieta w podeszłym wieku, którą
znaleziono powieszoną w jej piwnicy. Ron wzruszył ramionami.
- Mam tutaj setki niewyjaśnionych morderstw, jeśli przypadkiem cierpicie
na nadmiar wolnego czasu.
Byłam przyzwyczajona do uszczypliwych uwag Rona, ale tym razem
wydawał się szczególnie rozdrażniony.
- Nie przewidujemy tego w rozkładzie, Ron. Chcę tylko rzucić okiem na
miejsce zbrodni, jeśli można.
- Oczywiście. Myślę jednak, że będzie ci trudno powiązać to ze strzelaniną
pod kościołem.
- Z jakiego powodu? - spytałam.
Podniósł się, wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia i wrócił z aktami
sprawy w ręku.
- Przypuszczam, że miałbym ciężkie zadanie, żeby połączyć zabójstwo z
tak oczywistych pobudek rasowych jak wasze z morderstwem
popełnionym przez jednego z nich.
- Że co, proszę? - zdziwiłam się. - Zabójca Estelle Chip-man był czarny?
Założył okulary, przekartkował akta, aż natrafił na oficjalny dokument z
napisem „Raport koronera hrabstwa Alameda".
- Przeczytaj to i szlochaj - wymamrotał. - Gdybyś zadzwoniła, mógłbym
oszczędzić ci opłaty rogatkowej... „Próbki skóry znalezione pod
paznokciami ofiary sugerują zabarwienie skóry właściwe rasie innej niż
biała". Preparat jest obecnie w trakcie badań.
- Ciągle chcecie obejrzeć miejsce zbrodni? - zapytał Van-dervellen,
najwyraźniej dobrze się bawiąc.
- Masz coś przeciwko? Skoro już tu przyjechaliśmy...
- Jasne, jesteście moimi gośćmi. To sprawa Kripmana, ale gdzieś wyszedł.
Mogę was tam zawieźć. Nie odwiedzam zbyt często osiedla Gus White.
Kto wie? Może jadąc z dwoma superglinami, nauczę się czegoś po drodze.
ROZDZIAŁ 13
Osiedle Gustave White przy Redmond Street w West Oak-land składało się
z sześciu identycznych, wysokich budynków z czerwonej cegły. Kiedy się
zatrzymaliśmy, Vandervellen powiedział:
- To wszystko nie trzymało się kupy... Ta biedna kobieta nie była chora, jej
sprawy finansowe też wydawały się w porządku, nawet chodziła dwa razy
w tygodniu do kościoła. Ale czasami ludzie po prostu się załamują. Aż do
sekcji sprawa wyglądała na oczywistą.
Przywołałam w pamięci zapisy w aktach: żadnych świadków, nikt nie
słyszał krzyków ani nie widział, by ktoś uciekał. Starszą samotną kobietę
znaleziono wiszącą na rurze centralnego ogrzewania w piwnicy, z
przechyloną pod kątem prostym głową i wystającym językiem,
Na osiedlu poszliśmy prosto do budynku C.
- Winda nie działa - poinformował nas Vandervellen. Zeszliśmy na dół
schodami. W piwnicy upstrzonej graffiti
skręciliśmy zgodnie z ręcznie namalowanym znakiem „Pralnia - Boiier".
- Tutaj ją znaleziono.
Pomieszczenie ciągle jeszcze przecinały na skos żółte taśmy używane na
miejscu przestępstwa. W powietrzu czuć było ostry, zjełczały odór. Całe
ściany pokrywało graffiti. Wszystko, co zostało tu znalezione - ciało,
przewód elektryczny, na którym została powieszona - zabrano już do
kostnicy albo jako materiał dowodowy.
- Nie wiem, co macie zamiar tu znaleźć. - Vandervellen wzruszył
ramionami.
- Właściwie też nie wiem - przyznałam. - To zdarzyło się w zeszłą sobotę
późnym wieczorem?
- Według koronera około dziesiątej. Doszliśmy do wniosku, że starsza
pani zeszła na dół z praniem i ktoś ją tu zaskoczył. Dozorca znalazł ją
następnego ranka.
- A kamery? - zapytał Jacobi. - Są w głównym holu i w przejściach.
- Tak samo jak winda - zepsute. - Vandervellen ponownie wzruszył
ramionami.
Było jasne, że Vandervellen i Jacobi chcieliby wyjść stąd jak najprędzej,
ale mnie coś zatrzymywało. Co? Nie miałam pojęcia. Mój szósty zmysł
nie dawał mi spokoju. „Znajdź mnie... Gdzieś tutaj...".
- Sprawy rasowe możecie sobie darować - odezwał się Vandervellen. -
Jeśli szukacie jakichś powiązań, to wiecie na pewno, że seryjni nie
zmieniają metod w środku zabawy.
- Dzięki - warknęłam.
Dokładnie przeszukałam pomieszczenie, ale nic mnie nie uderzyło. Tylko
to przeczucie... „Przypuszczam, że musimy sami rozwiązać tę zagadkę.
Kto wie? Może wtedy pojawi się coś niespodziewanie na naszym
podwórku".
Kiedy Vandervellen miał już wyłączyć światło, coś przykuło mój wzrok. .
- Zaczekaj! -zawołałam.
Coś jak siła grawitacji ciągnęło mnie w odległą stronę pomieszczenia, do
ściany za miejscem, gdzie wisiała Chipman. Uklękłam i zaczęłam palcami
badać betonową powierzchnię. Gdybym nie widziała tego wcześniej, z
pewnością uszłoby to mojej uwagi.
Prymitywny rysunek, jakby dziecka, wykonany jasnopoma-rańczówą
kredą. Lew. Jak ten na rysunku Bernarda Smitha, tylko ostrzejszy w
wyrazie. Tułów lwa przechodził w zwinięty ogon, ale to nie był ogon lwa..
Gada? Węża?
Ale to jeszcze nie było wszystko.
Ten lew miał dwie głowy: jedną lwią, drugą chyba kozią.
Czułam w piersiach ucisk, drżałam ze wstrętu, ale poznałam ten znak.
Jacobi stanął za moimi plecami. .
- Coś pani znalazła, poruczniku? Wzięłam głęboki oddech.
- Pokemona.
ROZDZIAŁ 14
Więc teraz już wiedziałam...
Obie sprawy były ze sobą powiązane. Dzięki temu, że Bernard Smith
zauważył uciekający samochód. Mieliśmy samochód, który posłużył do
ucieczki z miejsca zbrodni. I może mieliśmy podwójnego mordercę.
Dotarłszy z powrotem do Pałacu, wcale się nie zdziwiłam, kiedy
poinformowano mnie, że zirytowany Mercer kazał do siebie zadzwonić
natychmiast, gdy się pojawię.
Zamknęłam drzwi, wybrałam jego numer wewnętrzny i czekałam na
awanturę.
- Wiesz, co się tutaj dzieje - powiedział, władczym tonem. - Myślisz, że
wolno ci spędzać w terenie cały dzień i ignorować moje wezwania? Jesteś
teraz porucznikiem, Boxer. Masz kierować swoją brygadą. I dostarczać mi
stale informacji.
- Przepraszam, szefie, to dlatego, że...
- Zamordowano dziecko. Cała dzielnica została sterroryzowana. Mamy
stąd o rzut kamieniem jakiegoś psychola, który próbuje zmienić to miejsce
w piekło. Jutro każdy przywódca Afroamerykanów w tym mieście będzie
chciał wiedzieć, co zamierzamy z tym zrobić.
- Ta sprawa sięga głębiej, szefie. Mercer nagle umilkł.
- Głębiej niż co?
Opowiedziałam mu, co odkryłam w piwnicy w Oakland. O znaku
podobnym do lwa, który odegrał rolę w obu zbrodniach.
Usłyszałam, jak bierze głęboki oddech.
- Więc mówisz, że te dwa zabójstwa są powiązane?
- Na razie mówię tylko, że istnieje taka możliwość. Staram się nie
wyciągać pochopnie wniosków.
Mercer wolno wypuszczał powietrze z płuc.
- Poślij zdjęcie tego czegoś do laboratorium. Razem ze szkicem tej
nalepki, którą widział dzieciak z Bay View. Chcę wiedzieć, co ten rysunek
znaczy.
- Już to zrobiłam.
- A ten wóz, którym uciekł sprawca? Coś się już wyjaśniło?
- Nic.
Jakaś przykra myśl zdawała się formować w umyśle Mer-cera.
- Jeśli to jakiś rodzaj spisku, to nie zamierzamy siedzieć z założonymi
rękoma, aż to miasto stanie się zakładnikiem terrorystów.
- Szukamy intensywnie vana. Proszę dać mi trochę czasu na
rozpracowanie tego symbolu.
Nie chciałam informować go o moich najgorszych obawach. Jeśli
Vandervellen miał rację, że zabójca Estelle Chipman był czarny, i jeśli
Claire nie myliła się, sądząc, że od początku zamierzał zabić Tashę
Catchings, to mogło wcale nie chodzić o akcję terrorystyczną na tle
rasowym.
Nawet przez telefon wyczułam, jak wokół szczęk Mercera pogłębiają się
zmarszczki. Prosiłam go przecież o podjęcie
ryzyka, dużego ryzyka. Wreszcie usłyszałam, jak wypuszcza powietrze z
płuc.
- Proszę mnie nie rozczarować, poruczniku. Proszę rozwiązać tę sprawę.
Kiedy odkładałam słuchawkę, czułam rosnącą presję. Świat oczekiwał, że
rozbiję każdą grupę przestępczą działającą na zachód od Montany, a mnie
zaczynały nurtować poważne wątpliwości.
Na biurku zauważyłam wiadomość od Jill.
„Co powiesz na drinka? O szóstej" - odczytałam. - „Będziemy wszystkie".
Cały dzień spędzony na dochodzeniu... Jeżeli cokolwiek mogło uśmierzyć
moje obawy, to Jill, Claire, Cindy i szklaneczka margarity w U Susie.
Nagrałam się na pocztę głosową Jill, że przyjdę.
Spojrzałam na wyblakłą niebieską czapeczkę do baseballu, wiszącą na
drewnianym stojaku w kącie biura, z wyhaftowanymi słowami „Jest
bosko...". Należała do Chrisa Raleigha. Dał mi ją w czasie cudownego
weekendu w Heavenly Valley, kiedy się wydawało, że cały świat na chwilę
zniknął i kiedy oboje otworzyliśmy się na to, co zaczęło się dziać między
nami.
- Nie pozwól mi tego spartaczyć - wyszeptałam. Poczułam gryzące łzy
pod powiekami. Boże, jak bym chciała, żeby był tutaj.
- Ty łajdaku... - potrząsnęłam głową, patrząc na czapeczkę. - Tęsknię za
tobą.
ROZDZIAŁ 15
Niespełna minutę po tym, jak usadowiłam się na naszym starym miejscu w
U Susie, poczułam, że czary zaczynają działać i sytuacja znów się
powtarza.
Kłopotliwa sprawa, która staje się coraz trudniejsza. Dzbanek pełen
wysokooktanowej margarity. Moje trzy przyjaciółki, wszystkie znakomite
w egzekwowaniu prawa. Obawiałam się, że nasz Kobiecy Klub Zbrodni
znów zaczął działać.
-' Znów jak w dawnych czasach? - Claire się uśmiechnęła, przesuwając
nieco swoje obfite ciało, żeby zrobić dla mnie miejsce.
- Bardziej niż ci się zdaje - westchnęłam. Potem dodałam, nalewając sobie
drinka: - Boże, jak tego potrzebowałam.
- Ciężki dzień? - zapytała Jill.
- Nie. - Potrząsnęłam głową. - Jak zwykle. Bułka z masłem.
- Tak, ta papierkowa robota każdego by wykończyła. - Claire pociągnęła
łyk margarity. - Zdrówko. Dobrze was znowu widzieć, dziewuszki.
Czułam wiszące w powietrzu oczekiwanie/Popijając łyk, przebiegłam
spojrzeniem po naszej grupce. Wszystkie oczy utkwione były we mnie.
- Uh-uh. - O mały włos nie naplułam sobie do szklaneczki. - Nie mogę o
tym mówić. Nawet zacząć.
- Ja ci powiem - zachrypiała Jill z potwierdzającym uśmiechem. - Sprawy
uległy zmianie. Nastały rządy Lindsay.
- To nie tak, Jill. Jest rozkaz, żeby trzymać buzię na kłódkę. Mercer
zakończył dyskusję. Nawiasem mówiąc, myślałam, że spotykamy się dziś
z twojego powodu.
Błękitne oczy Jill roziskrzyły się.
- Przedstawicielka biura prokuratora okręgowego chętnie ustąpi pola
swojej szacownej koleżance z trzeciego piętra.
- Jezu, dziewczyny, prowadzę to śledztwo dopiero od dwóch dni.
- O czym, do diabła, wszyscy w mieście gadają? - odezwała się Claire. -
Chcecie może wiedzieć, co ja dziś robiłam? Najpierw o dziesiątej zrobiłam
pełną sekcję mózgu, potem miałam wykład na uniwersytecie o patologii...
- Możemy porozmawiać o efekcie cieplarnianym - przerwała Cindy - albo
o książce, którą właśnie czytam: Śmierć Wisznu.
- To nie tak, że nie chcę wam o tym opowiedzieć - zaprotestowałam. -
Tylko po prostu to jest tajne, poufne.
- Czy tak poufne jak to, co ci przekazałam i dzięki czemu wybrałaś się do
Oakland? - zapytała Cindy.
- Musimy o tym porozmawiać - powiedziałam. - Ale potem.
- Mam dla ciebie propozycję - dodała Jill. - Podzielisz się swoją wiedzą z
nami. Jak zawsze. Potem ja wam coś powiem. Zadecydujecie, czyje
nowiny są ciekawsze. Zwycięzca płaci czekiem.
Wiedziałam, że moje poddanie się jest tylko kwestią czasu. Jak mogłabym
coś trzymać w tajemnicy przed moimi dziewczynami? Wszystko już
znalazło się w wiadomościach - przynajmniej częściowo. Poza tym w
całym Pałacu nie było trzech innych równie przenikliwych umysłów.
- Ale to zostanie między nami.
- Oczywiście - powiedziały równocześnie Jill i Claire -Uff!
- A to znaczy, że nic nie może się przedostać do prasy -zwróciłam • się do
Cindy. - Dosłownie nic. Dopóki ci nie powiem.
- Dlaczego zawsze mam wrażenie, że mnie szantażujesz? - Potrząsnęła
głową, a potem dodała: - Jasne. Umowa stoi.
Jill napełniła moją szklankę.
- Wiedziałam, że się w końcu złamiesz.
- Taak. - Upiłam łyk. - Zdecydowałam, że wam powiem, kiedy
spytałyście, czy miałam ciężki dzień.
Krok po kroku, przeprowadziłam je przez dotychczasowe dochodzenie.
Nalepka, zauważona przez Bernarda Smitha na uciekającym z miejsca
zdarzenia samochodzie. Identyczny rysunek w Oakland. Możliwość, że
Estelle Chipman została zamordowana. Przypuszczenie Claire, że Tasha
Catchings była zamierzonym celem.
- Wiedziałam! - triumfowała Cindy.
- Pewnie masz odkryć, co ten niby-lew ma znaczyć? -dopytywała się
Claire.
Skinęłam głową.
- Właśnie. I to szybko.
- Czy jest coś jeszcze, co rzeczywiście wiąże te dwie ofiary? - badała Jill,
asystent prokuratora okręgowego.
- Na razie nic.
- A co z motywem? - naciskała.
- Wszyscy sądzą, że to robota grup przestępczych. Ostrożnie przytaknęła.
-Aty?
- Zaczynam myśleć inaczej. Musimy się zastanowić, czy ktoś nie używa
takiego właśnie scenariusza jako zasłony dymnej.
Przy stole zapadła długa cisza.
- Seryjny zabójca na tle rasowym - powiedziała wreszcie Claire.
ROZDZIAŁ 16
Podzieliłam się więc nowinami, a wszystkie były złe. Siedziałyśmy z
markotnymi minami. Skinęłam głową w stronę Jill.
- Teraz twoja kolej.
- Bennett odchodzi, mam rację? - wyrwała się Cindy.
W ciągu ośmiu lat pracy w biurze prokuratora okręgowego Jill szybko
awansowała i praktycznie stała się osobą numer dwa w zarządzie. Gdyby
stary zdecydował się odejść, ona byłaby oczywistym kandydatem na
stanowisko prokuratora San Francisco.
Jill roześmiała się i pokręciła głową.
- Będzie trzymał się tego stołka za dębowym biurkiem aż do śmierci. Taka
jest prawda.
- No, dobrze, ale przecież miałaś nam coś powiedzieć -naciskała Claire.
- Masz rację - przyznała. - Więc...
Spoglądała na nas kolejno, czekając, aż napięcie sięgnie zenitu. Jej ciemne
oczy, zwykle tak przenikliwe, nigdy nie wyglądały równie pogodnie. W
końcu na twarzy pojawił się uśmieszek. Westchnęła głęboko i powiedziała:
- Jestem w ciąży.
Siedziałyśmy, czekając, by przyznała, że po prostu chciała
nas nabrać. Ale nic takiego nie nastąpiło. Patrzyła uważnie w nasze twarze,
aż minęło przynajmniej pół minuty.
- Ż... Żartujesz ¦<- wyjąkałam wreszcie.
Jill należała do najbardziej zaganianych kobiet, jakie znałam. Można było
zastać ją w pracy przez większość wieczorów nawet po ósmej. Jej mąż,
Steve, kierował funduszem inwestycyjnym w Banku Amerykańskim.
Oboje prowadzili życie na wysokich obrotach: górskie wyprawy rowerowe
w Moab, windsurfing na Columbii w Oregonie. Dziecko...
- Ludziom czasem się to zdarza - rzekła ku naszemu zdumieniu.
- Wiedziałam! - wykrzyknęła Claire, klepnąwszy w stół. -Po prostu
wiedziałam, kiedy dostrzegłam ten wyraz w twoich oczach! Zobaczyłam,
jak promieniejesz. Pomyślałam: coś tu się dzieje. Wiesz zresztą, że
rozmawiasz ze specjalistką w tej dziedzinie. Jak długo?
- Osiem tygodni. Termin mam w końcu maja. - Oczy Jill błyszczały, jakby
była młodą dziewczyną. - Poza naszymi rodzinami jesteście pierwsze,
którym to mówię.
- Bennett się wścieknie - parsknęła Cindy.
- Ma jeszcze trzech zastępców. A poza wszystkim, ja nie odchodzę, żeby
wyjechać na Pantalumę i uprawiać winogrona. Ja będę miała d z i e c k o.
Zauważyłam, że się uśmiecham. Część mnie ogromnie się cieszyła, tak
bardzo, że aż chciało mi się płakać. Część była troszeczkę zazdrosna.
Reszta ciągle nie mogła uwierzyć w to, co usłyszałam.
- To dziecko samo wie lepiej, po co się pojawia - powiedziałam z
szerokim uśmiechem. - Będzie kołysane do snu nagraniami ze spraw
karnych stanu Kalifornia.
- O nie! - zbuntowała się Jill. - W żądnym razie. Obiecuję, że to się nie
zdarzy. Mam zamiar być naprawdę dobrą mamą.
Wstałam i pochyliłam się nad stołem w jej stronę.
- To wspaniale, Jill.
Przez chwilę patrzyłyśmy sobie prosto w oczy. Czułam się tak nieziemsko
szczęśliwa z jej powodu. Pamiętałam, że kiedy byłam śmiertelnie
przerażona z powodu choroby krwi, którą u mnie wykryto, Jill rozpostarła
ramiona i pokazała nam swoje straszliwe blizny; wyjaśniła, jak kaleczyła
się sama w średniej szkole i college'u; jak wyzwanie, żeby zawsze
znajdować się na topie, tak zdominowało jej życie, że wyładować się
mogła tylko, zadając sobie rany. Objęłyśmy się i uściskałam ją.
- Od dawna to planowałaś? - spytała Claire.
- Próbowaliśmy od kilku miesięcy - wyjaśniła Jill, siadając ponownie. -
Nie jestem pewna, czy to była świadoma decyzja, poza tym, że czas
wydawał się odpowiedni. - Spojrzała na Claire. - Spotkałam cię po raz
pierwszy, kiedy Lind-say zaprosiła mnie do waszego kółka, i opowiadałaś
wtedy o swoich dzieciach... Coś we mnie drgnęło. Pamiętam, że
pomyślałam: „Ona prowadzi biuro koronera, jest jedną z bardziej bystrych
kobiet, jakie znam, osiągnęła wszystko w swoim fachu, a jednak mówi
przede wszystkim o tym".
- Kiedy zaczynasz pierwszą pracę - wyjaśniła Claire -masz przed sobą
karierę i mnóstwo zapału. Jako kobieta czujesz, że musisz dowieść, iż
zasługujesz.na sukcesy. Jednak kiedy masz już dzieci, wszystko staje się
inne, prostsze. Dochodzisz do wniosku, że to, co było, już cię nie dotyczy.
Uświadamiasz sobie, że... że dłużej nie musisz niczego udowadniać. Już to
zrobiłaś.
- Więc ja też chcę to poznać, chociaż troszeczkę! - powiedziała Jill z
błyskiem w oku. - Nigdy się wam nie przyznałam, dziewczynki - mówiła
dalej - że już raz byłam w ciąży. Pięć lat temu. - Upiła łyk wody i
odgarnęła z karku ciemne włosy. - Moja kariera rozwijała się wtedy w
błyskawicznym tempie, pamiętacie może, akurat były przesłuchania w
sprawie La Frade, a Steve właśnie rozkręcał ten swój fundusz.
- Po prostu to nie był dla was odpowiedni moment, skarbie - wtrąciła
Claire.
- To nie tak - odpowiedziała pośpiesznie Jill. - Ja chciałam tego dziecka.
Tylko wszystko wtedy się zbiegło. Siedziałam nad robotą w biurze do
dziesiątej. Wyglądało na to, że Steve ciągle będzie poza domem...
Przerwała na chwilę, a w jej oczach pojawił się cień smutku.
- Zaczęłam trochę krwawić. Lekarz mnie ostrzegał, żebym zwolniła
tempo. Próbowałam, ale nikomu nie na rękę były przerwy w procesie, a ja
zawsze byłam sama. Któregoś dnia poczułam, jakby wnętrzności mi
eksplodowały. Straciłam to dziecko... w czwartym miesiącu.
- O Jezu - wysapała Claire. - Och, Jill.
Jill wciągnęła oddech, a przy stole zapadło przykre milczenie.
- Więc jak się czujesz? - spytałam w końcu.
- Nieziemsko... Fizycznie lepiej niż kiedykolwiek... - Na moment
zamknęła oczy i po chwili ponownie spojrzała na nas. - Prawdę mówiąc,
jestem zupełnie rozbita.
Wzięłam ją za rękę.
- A co na to twój lekarz?
- Mówi, że będziemy uważnie się wszystkiemu przyglądać i żebym
zredukowała do minimum wszystkie sprawy wymagające wysiłku. Mam
włączyć niższy bieg.
- A posiadasz coś takiego? - zapytałam.
- Teraz tak. - Pociągnęła nosem.
- No proszę! - rzuciła Cindy. - Jill poczuła odciąg!
Tak mówiono w dotcomach na wszystko, co nie pozwala człowiekowi
zajmować się pracą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni
w tygodniu.
W oczach Jill nastąpiła jakaś wspaniała zmiana, coś, czego nigdy
wcześniej nie zauważyłam. Jill była zawsze kobietą sukcesu. Miała piękną
twarz i karierę, na którą ciężko zapracowała. Teraz wreszcie zobaczyłam,
że jest szczęśliwa. W jej pięknych oczach wezbrały łzy. Widziałam, jak ta
kobieta w sądzie występowała przeciwko najtwardszym skurczybykom w
mieście; widziałam, jak nieubłaganie ścigała morderców. Widziałam na jej
przedramionach ślady zwątpienia w siebie.
Ale nigdy wcześniej nie widziałam, żeby płakała. — Cholera... -
Uśmiechnęłam się i sięgnęłam po rachunek. - Wygląda na to, że ja płacę.
ROZDZIAŁ 17
Jeszcze kilka razy wylewnie uścisnęłyśmy się z Jill, po czym wyruszyłam
w drogę powrotną do mojego mieszkania na Portrero Hill.
Mieściło się ono na drugim piętrze odnowionego na błękitno domu w stylu
wiktoriańskim. Było jasne i przytulne, z alkową o szerokich oknach, z
których rozpościerał się widok na zatokę. Martha, moja border collie o
czułym sercu, czekała przy drzwiach.
- Cześć, kochanie - powiedziałam.
Powitała mnie, machając ogonem i opierając łapy o moją nogę.
- No, jak ci minął dzień? - Trąciłam ją nosem, głaszcząc jednocześnie
uśmiechnięty pysk.
Poszłam do sypialni i zrzuciłam służbowe ciuchy. Rozpuściłam włosy,
założyłam ogromną bluzę z logo Giantsów i flanelowe spodnie od piżamy,
które nosiłam zawsze, kiedy robiło się zimno. Nakarmiłam Marthę,
przygotowałam sobie filiżankę orange zinger i zapadłam w pełen poduszek
fotel w alkowie.
Przełknęłam łyk herbaty, Martha usadowiła się na moich kolanach. Gdzieś
daleko za oknem widziałam migoczącą siateczkę świateł pozycyjnych
samolotu podchodzącego do lądowania. Uprzytomniłam sobie, jak trudno
mi wyobrazić sobie Jill w roli mamy... Jej smukłą, zgrabną figurę z coraz
bardziej wystającym brzuszkiem... zasypywaną gratulacjami i uściskami
naszej paczki Na samą myśl o tym zaczęłam chichotać. Spojrzałam z
uśmiechem na Marthę.
- Malutką Jill ma zamiar być mamą.
Nie widziałam nigdy Jill tak przepełnionej radością. Zaledwie kilka
miesięcy wcześniej i ja myślałam, jak bardzo chciałabym mieć dziecko.
Jill powiedziała: ja też chciałam to poznać... Ale w moim przypadku tak
się nie stało.
W naszej rodzinie bycie rodzicem nie wydawało się takie oczywiste i
naturalne.
Mama umarła, zanim skończyłam dwadzieścia cztery lata
i wstąpiłam na Akademię Policyjną. Miała raka piersi i przez dwa ostatnie
lata college'u opiekowałam się nią. Pędziłam po zajęciach, żeby zawieźć ją
do centrum handlowego, gdzie pracowała, przygotowywałam jedzenie,
zajmowałam się młodszą siostrą, Cat.
Mój ojciec, policjant z San Francisco, zniknął z naszego życia, kiedy
miałam trzynaście lat. Do dziś nie wiem dlaczego. Dorastałam,
wysłuchując w kółko opowieści - że oddał swoje pieniądze bukmacherom,
prowadził podwójne życie, potrafił każdego owinąć sobie dookoła palca,
że któregoś dnia po prostu nie wytrzymał i nie mógł już dłużej nosić
munduru.
Ostatnio słyszałam od Cat, że mieszkał gdzieś w Redon-do Beach i
prowadził własny interes, firmę ochroniarską. Funkcjonariusze starej daty
z okręgu centralnego wciąż mnie pytali, co słychać u Marty'ego Boxera.
Opowiadali niestworzone historie o nim i może dobrze, że ktoś na myśl o
nim potrafił się śmiać. Marty, który kiedyś przyskrzynił trzech
włamywaczy za pomocą jednej pary kajdanek... Marty, który zatrzymał się
i poszedł zrobić zakład, a podejrzany czekał na niego w samochodzie... Ja
natomiast myślałam tylko o tym, że ten łajdak zostawił mnie samą, bym
opiekowała się umierającą matką, i nigdy nie dał znaku życia.
Nie widziałam ojca od prawie dziesięciu lat. Od chwili, kiedy zostałam
policjantką. Zauważyłam go wśród publiczności, kiedy odbierałam
dyplom Akademii Policyjnej, ale nie zamieniliśmy ani słowa. Nawet za
nim nie tęskniłam.
Boże, całe wieki minęły od chwili, kiedy ostatni raz rozdrapywałam stare
blizny. Mama odeszła jedenaście lat temu. Wyszłam za mąż i zdążyłam się
rozwieść. Dostałam pracę w wydziale zabójstw. Prowadziłam
dochodzenia. Gdzieś na tej drodze spotkałam mężczyznę moich marzeń...
Mówiłam prawdę, kiedy powiedziałam Mercerowi, że znów obudził się
we mnie zapał do pracy.
Ale kłamałam, kiedy wmawiałam sobie, że Chris Raleigh to już tylko
wspomnienia.
ROZDZIAŁ 18
Zawsze intrygowały go oczy. Siedząc nago na łóżku w surowym,
podobnym do celi pokoju, patrzył na stare, czarnobiałe zdjęcia, które
oglądał już tysiące razy.
I zawsze te oczy... ten łagodny wyraz beznadziejnej rezygnacji.
Jak oni pozowali, nawet wtedy, kiedy wiedzieli, że ich życie dobiega
końca. Nawet z pętlą dookoła szyi.
W luźno zszytym albumie miał czterdzieści siedem fotografii i pocztówek,
ułożonych w porządku chronologicznym. Zbierał je od lat. Tę pierwszą, z
datą 9 czerwca 1901, dostał od ojca. Dez Jones, powieszony w Great
River, Indiana. Na brzegu ktoś napisał ledwo widoczne już słowa: „To jest
ta potańcówka, na którą poszedłem wczoraj. Potem nieźle się zabawiliśmy.
Twój syn, Sam". Na pierwszym planie widać było tłum w paltotach i
melonikach,, a z tyłu wiszące bezwładnie ciało.
Przewrócił stronę. Frank Taylor, Mason, Georgia, 1911. Zapłacił za tę
fotografię pięćset dolarów, ale warta była każdego centa. Skazaniec stał w
tylnej części zaparkowanego pod dębem powozu i patrzył prosto w
obiektyw, kilka sekund przed śmiercią. Na jego twarzy nie było śladu
sprzeciwu czy strachu. Niewielkie grono przyzwoicie ubranych mężczyzn
i kobiet uśmiechało się szeroko do kamery, jakby byli świadkami przylotu
Lindbergha do Paryża. Albo pozowali do rodzinnego zdjęcia.
Ich spojrzenia mówiły, że egzekucja była rzeczą sprawiedliwą i naturalną;
spojrzenie Taylora mówiło, że i tak za cholerę nic na to nie może poradzić.
Podniósł się z łóżka i przeciągnął swoje zgrabne, muskularne ciało przed
lustrem. Zawsze był silny. Od dziesięciu lat ćwiczył podnoszenie ciężarów.
Wzdrygnął się, kiedy zauważył ślad krwi na wypukłej klatce piersiowej.
Pomasował zadrapanie. Ta stara suka wbiła mu pazury w pierś, kiedy
okręcał przewód dookoła rury biegnącej pod sufitem. Rana prawie nie
krwawiła, ale przyglądał się jej z dezaprobatą. Nie lubił, kiedy coś
kaleczyło gładką powierzchnię jego skóry.
Upozował się przed lustrem, spoglądając na gniewnego lwa-kozła,
wytatuowanego w poprzek klatki piersiowej.
Niedługo te głupie dupki przekonają się, że nie ma nic wspólnego z
ideologią nienawiści. Zrozumieją jego działania. Winni muszą zostać
ukarani. Należy przywrócić porządek. Nie czuł szczególnej antypatii do
nikogo. To nie była nienawiść. Wdrapał się z powrotem na łóżko i zaczął
się masturbować, patrząc na zdjęcie Missy Preston, której delikatny kark
został przerwany przez sznur w Childers County, Tennessee, w sierpniu
1931 roku.
Wytrysnął, nie wydawszy z siebie żadnego jęku. Pośpieszny wysiłek
spowodował, że kolana pod nim zadrżały. Ta stara damulka zasłużyła na
śmierć. I ta dziewczynka z chóru także. Czuł, jak rozpiera go energia!
Pogłaskał tatuaż na piersi. Całkiem niedługo znowu puszczę cię wolno,
koteczku...
Otworzył album ze zdjęciami i szybkim ruchem przerzucił karty aż do
ostatniej wolnej strony, zaraz za Morrisem Tulo i Sweetem Brownem, z
Longbow, Kansas, 1956.
To miejsce zostawił na specjalne zdjęcie. I teraz je miał.
Wyciągnął tubkę kleju w sztyfcie i posmarował odwrotną stronę fotografii,
a potem przycisnął ją do wolnej strony w albumie.
Tu pasuje jak ulał.
Pamiętał, jak się w niego wpatrywała, tę smutną nieuchronność wypisaną
na jej twarzy. Te oczy...
Podziwiał najświeższy dodatek do kolekcji: Estelle Chip-man, z szeroko
otwartymi oczami, wpatrująca się w obiektyw chwilę przed tym, zanim
kopnął krzesło, na którym stała.
Oni zawsze pozują.
ROZDZIAŁ 19
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam następnego ranka, był telefon do Stu
Kirkwooda, który w departamencie policji zajmował się przestępczością
zorganizowaną. Zapytałam go osobiście, czy trafił na jakiś ślad podobnej
grupy działającej w rejonie Bay Area. Moi ludzie rozmawiali ze Stu już
wcześniej, ale chciałam przyspieszyć działania.
Jak dotąd, ekipa Clappersa przetrząsnęła teren wokół kościoła, lecz
niczego nie znalazła, a jedyna rzecz, której się znowu dowiedzieliśmy o
Aaronie Winslow, to ta, że nikt nigdy nie powiedział złego słowa na jego
temat.
Kirkwood poinformował mnie, że kilka zorganizowanych grup działa poza
Północną Kalifornią; część była związana z Ku-Klux-Klanem, część zaś to
po prostu zwariowani skinheadzi z organizacji neonazistowskich.
Powiedział, że najlepiej bym zrobiła, kontaktując się z terenowym
oddziałem FBI, który zajmuje się takimi sprawami. Jego działka to ataki
na gejów.
Perspektywa wprowadzenia FBI na tym etapie śledztwa nie napełniła mnie
entuzjazmem. Poprosiłam Kirkwooda, żeby przekazał mi to, co ma, i
godzinę później pojawił się, taszcząc ogromny plastikowy kosz napełniony
niebieskimi i czerwonymi folderami.
- Podstawowa lektura - mruknął, opuszczając ciężko kosz
na moje biurko.
Na widok tylu segregatorów moje nadzieje się rozwiały.
- Może przyszło ci coś do głowy, Stu? Wzruszył współczująco ramionami.
- San Francisco nie jest wylęgarnią takich grup. Większość z tych, o
których materiały ci przyniosłem wydaje się całkiem niegroźna. Ich
członkowie spędzają czas, podnosząc z werwą kufle z piwem i mieląc
ozorami. .
Zamówiłam sałatkę, bo zanosiło się na to, że spędzę kilka godzin przy
biurku z grupkami pomyleńców, którzy prześladują czarnych albo Żydów.
Wyciągnęłam kilka segregatorów i otworzyłam jeden na chybił trafił.
Jakaś bojówka działająca w Greenview, blisko granicy Oregonu. The
California Patriots. Podsumowanie informacji zebrane przez FBI. Rodzaj
działalności: bojówka, szesnastu do dwudziestu członków. Ocena
uzbrojenia: niska, broń mała do półautomatycznej, zakup nierejestrowany.
Stopień zagrożenia: niski do umiarkowanego.
Przerzuciłam zawartość segregatora. Zawierał materiały z logo
przedstawiającym skrzyżowane karabiny, w których było wszystko: od
przesunięć demograficznych „białej, europejskiej większości" po relacje
prasowe dotyczące programów rządowych promujących zapłodnienia
pozaustrojowe wśród mniejszości etnicznych.
Nie mogłam sobie wyobrazić mojego zabójcy kupującego takie bzdury.
Nie sądziłam, by w ogóle nadawał na takich falach. Nasz facet był dobrze
zorganizowany i śmiały, nikt w rodzaju napuszonego, prowincjonalnego
kmiota. Posunął się do wyszukanych metod, abyśmy jego morderstwa
uważali za typowe dla grup rasistowskich. I zostawił znak.
Jak większość seryjnych chciał, żebyśmy wiedzieli.
I żebyśmy mieli świadomość, że to nie koniec.
Przejrzałam jeszcze kilka segregatorów. Nic nie rzuciło mi się w oczy.
Zaczęło mnie ogarniać uczucie, że tracę czas.
Nagle do mojego biura wtargnęła Lorraine.
- Coś się ruszyło, poruczniku. Znaleźliśmy białego vana.
ROZDZIAŁ 20
Włożyłam do kabury pistolet i wybiegłam z biura, zgarniając po drodze
Cappy'ego i Jacobiego, zanim Lorraine skończyła mówić.
- Chcę tam mieć oddział antyterrorystyczny! - wrzasnęłam. Dziesięć
minut później hamowaliśmy z piskiem opon przed
prowizoryczną zaporą drogową na San Jacinto, cichej osiedlowej uliczce.
Policyjny patrol w czasie rutynowego objazdu zauważył dodge'a caravan
zaparkowanego obok domu w stylowym Fo-rest Hills. Funkcjonariusze
byli pewni, że to wóz, którego szukamy, bo na tylnym zderzaku zobaczyli
nalepkę przedstawiającą dwugłowego lwa.
Vasquez, młody policjant z patrolu, który nadał informację, wskazał dom
w stylu Tudorów w cieniu trzech drzew, mniej więcej w połowie osiedla.
Biały van stał na końcu
podjazdu. Coś tu nie pasowało. To była zamożna okolica, nie wyglądała na
schronienie przestępców czy morderców. Ale ta furgonetka była właśnie
tu. Nasz biały van. I Mufasa Bernarda Smitha.
Kilka chwil później nieoznakowany pojazd z brygadą antyterrorystyczną,
udający wóz naprawczy telewizji kablowej, wjechał w uliczkę. Brygadą
dowodził porucznik Skip Arbichaut. Nie wiedziałam, użycia jakich
środków będzie wymagała sytuacja, czy konieczne będzie oblężenie, czy
może wdarcie się siłą do środka.
- Cappy, Jacobi, idę pierwsza - powiedziałam.
To była akcja wydziału zabójstw i nie mogłam nikogo narażać na ryzyko.
Arbichaut rozstawił swoich ludzi, dwóch z tyłu budynku, trzech od frontu,
a jeden z młotem obok nas, na wypadek, gdyby konieczne okazało się
rozwalenie drzwi. Założyliśmy kamizelki kuloodporne, następnie czarne
nylonowe kurtki, które pozwalały zidentyfikować nas jako policję.
Odbezpieczyłam broń. Nie było czasu na nerwy. Samochód
antyterrorystów ruszył w dół ulicy, trzech czarno ubranych snajperów
trzymało się blisko jego boku po przeciwnej niż dom stronie. Razem z
Cappym i Jacobim ruszyliśmy za nimi, kryjąc się za samochodem, dopóki
nie zatrzymał się przy skrzynce pocztowej oznaczonej numerem 610.
Vasquez miał rację. To był ten van. Serce waliło mi jak młotem. Brałam
już udział w kilku operacjach wymagających wejścia siłą do budynku, ale
nigdy ryzyko nie było tak wielkie. Ostrożnie posuwaliśmy się w stronę
domu.
W środku paliło się światło i słychać było telewizor.
Na mój znak Cappy załomotał w drzwi pistoletem.
- Policja, otwierać!
Jacobi i ja przycupnęliśmy z bronią gotową do strzału.
Nikt nie odpowiedział.
Po upływie kilku pełnych napięcia sekund dałam Arbi-chautowi sygnał do
wyważenia drzwi.
Nagle drzwi skrzypnęły i otworzyły się.
- Stój! - krzyknął Cappy, odbezpieczając pistolet. - Policja San Francisco!
W drzwiach stała bez ruchu kobieta w niebieskim dresie z szeroko
otwartymi oczyma.
- O mój Boże! - zapiszczała na widok broni.
Cappy szarpnął ją za ramię, usuwając z drogi ludziom Arbichauta, którzy
rozbiegli się po całym domu.
- Jest tam jeszcze ktoś? - warknął.
- Tylko moja córka! - wrzasnęła przestraszona kobieta. -Ona ma dwa
latka.
Brygada antyterrorystyczna w czarnych kamizelkach wpadła do domu,
jakby szukali Eliana Gonzaleza.
- Czy to pani samochód? - szczeknął Jacobi. Kobieta skierowała wzrok na
podjazd.
- A o co chodzi?
- Czy to pani wóz? - zagrzmiał ponownie Jacobi.
- Nie - odpowiedziała z drżeniem. - Nie...
- Wie pani, do kogo należy?
Spojrzała znowu, przerażona, i pokręciła głową przecząco.
- Nigdy w życiu go nie widziałam.
Wszystko było nie tak, widziałam to wyraźnie. Okolica, plastikowe
dziecięce saneczki na trawniku, przerażona mamusia w domowym
ubraniu. Z piersi wyrwało mi się westchnienie pełne rozczarowania. Ten
van został tu podstawiony.
Nieoczekiwanie zielone audi przedarło się przez krawężnik, za nim jechały
dwa policyjne wozy. Audi musiało staranować naszą blokadę. Wyskoczył z
niego przyzwoicie ubrany mężczyzna w rogowych okularach i popędził w
stronę domu.
- Kathy, co, u diabła, tu się, dzieje?!
- Steve... - Kobieta objęła go z westchnieniem ulgi. - To mój mąż.
Zadzwoniłam do niego, kiedy zobaczyłam policję przed domem.
Mężczyzna spojrzał na osiem policyjnych samochodów, wspierających
ekipę antyterrorystów, stojących dookoła inspektorów policji San
Francisco z odbezpieczoną bronią.
- Co robicie w moim domu? To jakieś szaleństwo! Kretyństwo!
- Mamy informacje, że ten van był wykorzystany do ucieczki z miejsca
zabójstwa - powiedziałam. -Mamy wszelkie prawo być tutaj.
- Zabójstwa?...
Dwóch ludzi Arbichauta wynurzyło się z głębi domu; potwierdzili, że w
środku nikogo nie ma. Wzdłuż ulicy zaczęli gromadzić się gapie.
- Szukaliśmy tego vana od dwóch dni. Przykro mi, że musieliśmy zakłócić
państwa spokój. Nie było innej możliwości, żeby się upewnić.
Wściekłość mężczyzny wzrastała. Na jego twarzy i szyi pojawiły się
czerwone plamy.
- Przypuszczacie, że mamy z tym coś wspólnego? Z morderstwem?
Doszłam do wniosku, że dość już im namąciłam.
- Strzelanina w La Salle Heights.
- Czy wyście poupadali na głowy? Podejrzewacie nas o udział w
strzelaninie?
Szczęka opadła mu ze zdumienia. Patrzył ma mnie z niedowierzaniem.
- Czy wy, idioci, macie pojęcie, co ja teraz zrobię? Spojrzałam na jego
garnitur w szare prążki, na błękitną
koszulę i kołnierzyk z dziurkami na guziki. Nie mogłam się pozbyć
upokarzającego uczucia, że właśnie zrobiłam z siebie durnia.
- Jestem głównym doradcą oddziału Ligi do Walki z Pomówieniami w
Północnej Kalifornii.
ROZDZIAŁ 21
Morderca wystrychnął nas na dudka. Nikt na osiedlu nic nie wiedział i nie
miał nic wspólnego ze skradzioną furgonetką. Została tu podstawiona
celowo, żeby postawić nas w głupiej sytuacji. Kiedy zespół Clapperą
przeszukiwał teren cal
po calu, wiedziałam, że nie znajdą nawet psiego gówna. Obejrzałam
dokładnie nalepkę i nabrałam pewności, że ten sam symbol widziałam w
Oakland. Jedna głowa należała do lwa, druga wydawała się łbem kozła, a
ogon przypominał gada. Tylko co, u diabła, miało to znaczyć?
- Jedno wiemy na pewno - powiedział z uśmieszkiem Jacobi. - Sukinsyn
ma poczucie humoru.
- Cieszę się, że zostałeś jego fanem - odparłam. Po powrocie do Pałacu
wezwałam Lorraine.
- Chcę wiedzieć, skąd pochodził ten van; chcę wiedzieć, do kogo należał,
kto miał do niego dostęp, z kim kontaktował się właściciel w ciągu
miesiąca przed kradzieżą.
Pieniłam się ze złości. Mieliśmy na wolności bezwzględnego mordercę i
żadnej wskazówki, która pomogłaby go zidentyfikować. Czy to było
zabójstwo na tle rasowym, czy dzieło szaleńca? Zorganizowana grupa czy
samotny myśliwy? Wiedzieliśmy na pewno, że facet był dość inteligentny.
Starannie planował ataki i, jeśli kpienie z nas wchodziło w skład jego
metod operacyjnych, podstawienie vana w to miejsce było arcydziełem.
Karen zameldowała przez interkom, że dzwoni Ron Van-dervellen.
Gliniarz z Oakland powitał mnie, chichocząc.
- Dotarły do mnie wieści, że udało ci się poskromić niebezpiecznego
zbrodniarza zagrażającego naszej społeczności, który udawał legalnego
stróża praworządności w Lidze do Walki z Pomówieniami.
- Rozumiem, że dzięki temu nasz poziom się wyrównał -odcięłam się.
- Spokojnie, Lindsay, nie dzwonię po to, żeby się z ciebie nabijać -
powiedział, zmieniając ton. - Naprawdę chcę ci pomóc.
- Możesz być pewien, że nie odeślę cię do diabła. Wszystko może się
przydać. Co masz dla nas?
- Wiedziałaś, że Estelle Chipman była wdową?
- Wydaje mi się, że o tym wspominałeś.
- No więc, przeprowadzaliśmy w jej sprawie rutynowe działania.
Znaleźliśmy w Chicago syna. Przyjechał odebrać
ciało. Widząc, co się dzieje, pomyślałem, że to, czego się dowiedziałem,
nie może być czystym zbiegiem okoliczności i nie można tego
zignorować.
- O co chodzi, Ron?
- Jej mąż umarł pięć lat temu. Atak serca. Chcesz zgadnąć, w jaki sposób
ten gość zarabiał na życie?
Poczułam wzrastającą pewność, że to, co powie Vander-vellen, otworzy w
śledztwie nowy kierunek.
- Mąż Estelle Chipman był gliną w San Francisco.
ROZDZIAŁ 22
Cindy Thomas zaparkowała swoją mazdę naprzeciwko kościoła La Salle
Heights i głęboko westchnęła. Pokrytą białymi deseczkami ścianę kościoła
szpeciły brzydkie szpary i ślady po pociskach. Przepastną dziurę ziejącą w
miejscu, gdzie niedawno znajdował się przepiękny witraż, zakryto
brezentem.
Pamiętała dzień, kiedy ten witraż został odsłonięty - było to w czasach,
gdy zajmowanie się takimi sprawami należało do jej redakcyjnych
obowiązków. Burmistrz, lokalni dygnitarze, Aaron Winslow, wszyscy
wygłaszali przemówienia o tym, że ten piękny obraz powstał dzięki
wysiłkowi całej miejscowej społeczności. Pamiętała wywiad
przeprowadzony z Winslowem, pamiętała, jak ogromne wrażenie zrobiło
na niej jego zaangażowanie i jednocześnie skromność, której się nie
spodziewała.
Cindy dała nurka pod policyjną taśmą i podeszła parę kroków w kierunku
rozoranej pociskami ściany. W czasie pracy w „Chronicie" zajmowała się
już przekazywaniem informacji z miejsc, gdzie ginęli ludzie. Ale tym
razem po raz pierwszy ogarnęło ją uczucie, że tutaj umarła także jakaś
część ludzkości.
Nagle za jej plecami ktoś się odezwał:
- Może pani patrzeć, jak długo pani chce, ale to nie stanie się ani trochę
ładniejsze.
Odwróciła się i znalazła się twarzą w twarz z przystojnym
mężczyzną o miękkich rysach. Sympatyczne oczy. Skądś go znała. Skinęła
głową.
- Byłam na uroczystości odsłonięcia tego witrażu. Wtedy niósł w sobie
przesłanie nadziei.
- Ciągle niesie - powiedział Winslow. - Nie utraciliśmy nadziei. Proszę się
o to nie martwić.
Uśmiechnęła się, spoglądając w przepastne brązowe oczy.
- Jestem Aaron Winslow - powiedział, przekładając stos dziecięcych
książeczek pod drugie ramię, aby wyciągnąć rękę.
- Cindy Thomas - odwzajemniła się. Uścisk jego ręki był ciepły i
delikatny.
- Proszę nie mówić, że nasz kościół włączono jako jedną z ciekawostek do
programu „Objazd Czterdziestu Dziewięciu Mil". - Winslow ruszył na tyły
kościoła, a Cindy szła obok.
- Nie jestem turystką - powiedziała. - Po prostu chciałam to zobaczyć.
Niech pan posłucha. - Przełknęła ślinę. - Chciałabym móc udawać, że
przyjechałam tylko po to, by pochylić w zadumie głowę, i tak dalej...
Chociaż to oczywiście prawda. Ale ja przy okazji pracuję w „Chronicie".
W dziale kryminalnym.
- Reporterka. - Winslow wypuścił z płuc powietrze. - No tak, oczywiście.
Przez lata wszystko, co się tutaj działo -nauczanie, zajęcia z literatury, chór
o krajowej renomie - nie wzbudzało żadnego zainteresowania. Ale trafił
się jeden szaleniec i już „Nightline" chce organizować lokalny mityng. Co
pani chciałaby wiedzieć, pani Thomas? Co interesuje „Chronicie"?
Jego słowa nieco ją zabolały, ale musiała przyznać mu rację.
- Prawdę powiedziawszy, pisałam raz o tym miejscu artykuł, kiedy
odsłaniano witraż. To był uroczysty dzień.
Zatrzymał się. Spojrzał na nią badawczo, a potem się uśmiechnął.
- Tak, to był uroczysty dzień. I prawdę mówiąc, pani Thomas,
wiedziałem, kim pani jest, kiedy do pani podchodziłem. Pamiętam panią.
Wtedy robiła pani ze mną wywiad.
Z wnętrza kościoła ktoś do niego zawołał, a potem wyszła jakaś kobieta.
Przypomniała Winslowowi, że o jedenastej ma spotkanie.
- Czy pani zobaczyła już wszystko, co chciała pani zobaczyć, pani
Thomas? Możemy oczekiwać, że odwiedzi nas pani znowu za kilka lat?
- Nie. Chcę się dowiedzieć, jak pan sobie tutaj daje z tym radę. Przemoc
w obliczu tego wszystkiego, co pan zrobił, nastroje wśród miejscowych...
Winslow pozwolił sobie na uśmiech.
- Pozwoli pani, że coś wyjaśnię. Nie odgradzam się od świata zasłoną.
Zbyt wiele czasu spędziłem w realnym świecie.
Przypomniała sobie, że Aaron Winslow nie należał do ludzi, których
powołanie uformowało się w warunkach oderwanych od rzeczywistości.
Pochodził z ulicy. Był wojskowym kapelanem. Zaledwie kilka dni
wcześniej nie zawahał się wyjść na linię ognia i przypuszczalnie uratował
życie kilkorgu dzieciom.
- Przyjechała tu pani, żeby zobaczyć, jak ludzie z okolicy zareagowali na
ten atak? Proszę przyjść jutro, na nabożeństwo ku czci Tashy Catchings.
ROZDZIAŁ 23
Zdumiewający fakt odkryty przez Vandervellena nie dawał mi spokoju
przez resztę dnia.
Obie ofiary zabójstw były związane z policjantami z San Francisco.
Nie udało mi się nic do tego dopasować. To mogły być dwie przypadkowe
i niemające ze sobą żadnego związku ofiary. Mieszkały w różnych
miastach, dzieliło je sześćdziesiąt lat różnicy wieku.
Ale t o mogło mieć kluczowe znaczenie.
Podniosłam słuchawkę i zadzwoniłam do Claire.
- Potrzebuję wielkiej przysługi - powiedziałam.
- Jak wielkiej? - Z daleka czułam, że zaczyna się szeroko uśmiechać.
- Chciałabym, żebyś rzuciła okiem na protokół z sekcji tej kobiety, którą
znaleziono powieszoną w Oakland.
- Ależ proszę bardzo. Podeślij go, to zaraz obejrzę.
- Z tym będzie problem, Claire. Cały czas jest w Oakland. Nie udało mi
się go wyciągnąć.
Czekałam z zapartym tchem. Po chwili usłyszałam westchnienie.
- Chyba żarty sobie robisz, Lindsay. Chcesz, żebym wtykała nos w
śledztwo, które jeszcze jest w toku?
- Posłuchaj, Claire. Wiem, że to niezupełnie zgodne z procedurą, ale oni
powiedzieli mi o dość istotnych przypuszczeniach, które mogą mieć
zasadniczy wpływ na nasze dochodzenie.
- Możesz mi łaskawie powiedzieć, jakiego typu są to przypuszczenia, że
aż mam włazić na odciski szacownym kolegom anatomopatologom?
- Claire, te sprawy są powiązane! Mają wspólny schemat. Mąż Estelle
Chipman był gliniarzem. Wujek Tashy Catchings też pracuje w policji.
Całe moje śledztwo zależy od tego, czy mamy do czynienia z jednym
zabójcą. Ci z Oakland uważają, że w ich sprawę był zamieszany czarny
mężczyzna.
- Czarny? - Claire aż sapnęła ze zdumienia. - Dlaczego czarny miałby
robić takie rzeczy?
- Nie wiem. Ale zaczyna się pojawiać dużo poszlak łączących obie
zbrodnie. Muszę wiedzieć.
Claire milczała przez chwilę.
- Do diabła, czego właściwie mam szukać? Opowiedziałam jej o
drobinach skóry znalezionych pod
paznokciami ofiary i o wnioskach wyciągniętych przez anatomopatologa z
Oakland.
- Teitleman jest dobrym fachowcem — odpowiedziała. -Ufałabym mu jak
samej sobie.
- Wiem, ale on to nie ty. Proszę. To ważne.
- Chcę, żebyś coś wiedziała. Gdyby Arta Teitlemana poproszono, żeby
wtykał nos w moje wstępne wyniki badań, to
bym go odesłała do diabła i uprzejmie zaproponowała, by wrócił na swoją
stronę zatoki. Nie zrobiłabym tego dla nikogo innego, Lindsay.
- Wiem, Claire - powiedziałam z ulgą. - Myślisz, że po co przez tyle lat
pracowałam na naszą przyjaźń?
ROZDZIAŁ 24
Było późne popołudnie, moi współpracownicy kolejno wychodzili do
domów, a ja wciąż siedziałam przy biurku. Nie mogłam wyjść razem z
nimi.
Ciągle próbowałam połączyć części łamigłówki. Wszystko, co miałam,
opierało się na przypuszczeniach. Czy zabójca był biały, czy czarny? Czy
Claire miała rację, że Tasha Catchings została trafiona nieprzypadkowo?
Ten symbol lwa na miejscu obu zdarzeń... Połącz ofiary... mówił mój
instynkt. Między nimi jest związek. Ale w którym miejscu, do cholery?
Spojrzałam przelotnie na zegarek i zadzwoniłam do Simone Clark z działu
personalnego. Właśnie szykowała się do wyjścia.
- Simone, proszę, byś wyciągnęła mi na jutro akta.
- Jasne, a jakie?
- Chodzi o policjanta, który odszedł na emeryturę osiem, może dziesięć lat
temu. Nazywał się Edward Chipman.
- To chwilę potrwa. Na pewno już je odesłali do archiwum.
Departament deponował starsze rejestry w innej firmie, specjalizującej się
w przechowywaniu dokumentów.
- Jutro wczesnym popołudniem, dobrze?
- Oczywiście, Simone. Postaraj się.
Emanowała ze mnie jakaś nerwowa energia. Wyciągnęłam następny stos
przyniesionych przez Kirkwooda segregatorów z materiałami dotyczącymi
rasistowskich grup i upuściłam je ciężko na biurko.
Otworzyłam jeden na chybił trafił. Amerykanie dla Konstytucyjnych
Działań... Pługi i Flety, jeszcze jedna mało wyrafinowana organizacja
straży obywatelskiej. Wszystkie te dupki
wydawały się garstką prawicowych oszołomów. Czy traciłam czas? Nic mi
nie wpadło w oko. Nic, co dawałoby choć cień nadziei, że jestem na dobrej
drodze.
Idź do domu, Lindsay, mówił wewnętrzny głos. Jutro może znajdą się
nowe ślady. Jest van, akta Chipmana... Przemyśl to w nocy. Pójdź z
Marthą na spacer. Idź do domu...
Ułożyłam segregatory i już miałam dać sobie na dziś spokój, kiedy ten na
wierzchu przykuł mój wzrok. Templariusze. Odłam Aniołów Piekła z
Vallejo. Prawdziwi templariusze byli chrześcijańskimi rycerzami z wojen
krzyżowych. Natychmiast zauważyłam ocenę zagrożenia wystawioną
przez FBI. Ich opinia brzmiała: Wysoka.
Otworzyłam segregator i zaczęłam przewracać kartki. W środku był raport
FBI dotyczący serii nierozwiązanych napadów na banki, aktów agresji na
zlecenie przeciwko Latynosom i gangom czarnych. O udział w tych
przestępstwach podejrzani byli Templariusze.
Przeglądałam dalej - dokumentacja spraw, raporty z więzień, zdjęcia z
nadzoru policyjnego. Nagle zabrakło mi tchu w piersi.
Mój wzrok zatrzymał się na fotografii z nadzoru: grupa ciężkich,
umięśnionych, pokrytych tatuażami motocyklistów stłoczona przed barem
w Vallejo, który służył im za miejsce spotkań. Jeden z nich, odwrócony
tyłem do aparatu, pochylał się nad motocyklem. Miał ogoloną głowę,
szalik i dżinsowy bezrękawnik odsłaniający masywne ramiona. Moją
uwagę przykuł haft na plecach kamizelki. Dwugłowy lew z ogonem węża.
ROZDZIAŁ 25
Na południu targowiska, w zaniedbanej dzielnicy miasta pełnej
magazynów, jakiś mężczyzna w zielonej wiatrówce przemykał chyłkiem
ciemnymi ulicami. Morderca.
O tej porze w nocy, w tej obskurnej okolicy nie było niko-
go z wyjątkiem paru żebraków skupionych dookoła pojemników z
płonącymi śmieciami. Opuszczone magazyny, miejsce dziennych
interesów, z podświetlonymi znakami: SKUP CZEKÓW OD RĘKI...
WYROBY METALOWE... EARL KING, NAJBARDZIEJ GODNY
ZAUFANIA PORĘCZYCIEL W MIEŚCIE.
Jego wzrok powędrował w poprzek ulicy, w kierunku Se-venth, gdzie
widniał zarys opuszczonego hostelu 303. Przez ostatnie trzy tygodnie
starannie obserwował to miejsce. Połowa apartamentów stała pusta, a w
pozostałych zbierali się na noc bezdomni włóczędzy, którzy nie mieli
dokąd pójść.
Splunął na zaśmieconą ulicę i zarzucając na ramię czarną, sportową torbę
Adidasa, skierował się w stronę kwartału pomiędzy Sixth i Towsend.
Przeszedł w poprzek obskurnej ulicy w kierunku zabitego deskami
magazynu oznaczonego przez wydrapany napis: AGUELLO'S...
COMIDAS ESPANOL.
Upewniwszy się, że jest sam, morderca pchnął metalowe drzwi pokryte
obłażącą farbą i wślizgnął się do wewnątrz. Jego serce zaczęło mocniej
bić. Naprawdę był uzależniony od tego uczucia.
Okropny odór uderzył go w nozdrza już w holu, który stałby się pułapką w
razie pożaru, bo podłoga zasłana była starymi gazetami i spaczonymi
skrzynkami przesiąkniętymi olejem. Skierował się ku schodom z nadzieją,
że nie wpadnie na jakiegoś koczującego tu bezdomnego włóczęgę.
Wspiął się na piąte piętro i szybkim krokiem poszedł do końca korytarza.
Pchnął okratowane drzwi, i wydostał się na schody przeciwpożarowe. Stąd
już tylko krok dzielił go od wejścia na dach.
Tu, z góry, zamiast opustoszałych ulic widział świetlistą aurę zarysu
miasta. Znajdował się teraz w cieniu Bay Bridge, który majaczył nad nim
jak masywny statek. Położył czarny sportowy worek na wylocie
wentylatora, rozsunął błyskawiczny zamek i troskliwie wyjął robiony na
zamówienie karabin snajperski PSG-1.
W kościele potrzebowałem maksimum zniszczenia. Tu strzelę tylko raz.
Kiedy przewalił się nad nim huk samochodów pędzących przez Bay
Bridge, przykręcił długą lufę karabinu. Składanie karabinów było dla
niego tak oczywiste jak posługiwanie się nożem i widelcem. Mógłby to
robić nawet we śnie.
Zamontował celownik na podczerwień. Przymknął oko i spojrzał: w
soczewce pojawiły się bursztynowe zarysy.
Był bystrzejszy niż oni. Gdy tamci szukali białych furgonetek i gówno
wartych symboli, on był tutaj, gotów zadać następny cios. Dzisiejszej nocy
w końcu zaczną coś rozumieć.
Jego tętno zwolniło, kiedy celował przez ulicę, na tyły tranzytowego
hotelu oznaczonego 303. W oknie na czwartym piętrze widać było
przytłumione światło.
To było to. Chwila prawdy.
Uspokoił oddech i oblizał spierzchnięte wargi. Mierzył do obrazu, który
tkwił w jego pamięci od bardzo dawna. Poprawił nieznacznie celownik.
Potem, kiedy był pewien, nacisnął spust.
Klik...
Tym razem nie potrzebował się podpisywać. Domyśla się na podstawie
strzału. I celu.
Jutro wszyscy w San Francisco będą znać jego imię.
Chimera.
Część druga
Sprawiedliwości stanie się zadość
ROZDZIAŁ 26
Zapukałam w przeszklone drzwi biura Stu Kirkwooda, przeszkadzając mu
w wypiciu porannej kawy i zjedzeniu drożdżówki. Rzuciłam na biurko
policyjne zdjęcie motocyklisty z symbolem dwugłowego lwa i ogonem
węża.
- Muszę się dowiedzieć, co to jest. Najszybciej jak się da, Stu.
Dodałam dwa inne zdjęcia: nalepki z tylnego zderzaka białego vana i
polaroid z piwnicy, gdzie zamordowano Estelle Chipman. Lew, kozioł i
ogon węża albo jaszczurki.
Kirkwood zesztywniał.
- Nie mam bladego pojęcia - powiedział, ledwie rzuciwszy okiem.
- To jest nasz morderca, Stu. Jak mamy go znaleźć? Myślałam, że to twoja
specjalność.
- Już ci mówiłem, zajmuję się głównie pobiciami gejów. Możemy to
przesłać mailem do Quantico.
- W porządku. - Skinęłam głową. - Ile to potrwa? Kirkwood się
wyprostował.
- Znam tam głównego specjalistę od tych spraw, byłem z nim razem na
seminarium. Pozwól, że zadzwonię.
- Zrób to zaraz, Stu, potem skończysz drożdżówkę. I daj mi znać, jak
tylko coś przyjdzie. Natychmiast, gdy się czegoś dowiesz.
Na górze wepchnęłam do mojego biura Jacobiego i Cap-py'ego.
Przesunęłam w ich stronę akta Templariuszy i fotokopię zdjęcia
motocyklisty.
- Poznajecie tego artystę, chłopcy? Cappy obejrzał zdjęcie i spojrzał na
mnie.
- Myślisz, że te roztocza mają coś wspólnego z naszą
sprawą?
- Chcę się dowiedzieć, gdzie się ci chłopcy podziewają. Ta drużyna była
zamieszana w sprawki, przy których wydarzenia w La Salle Heights to
niewinne zawody paintballowe. Handel bronią, przemoc ze szczególnym
okrucieństwem, zabójstwa na zlecenie. Zgodnie z aktami działają gdzieś w
Val-lejo, w okolicach baru Pod Niebieską Papugą. Nie chcę, żebyście ich
przyskrzyniali jak jakiegoś alfonsa na Geary. I pamiętajcie, to nie jest nasz
teren.
- Tak jest, poruczniku - powiedział Cappy. - Żadnego mordobicia. Tylko
mały wypoczynek i rozrywka. Miło będzie spędzić dzień poza miastem. -
Podniósł segregator i klepnął Jacobiego w ramię. - Zapakowałeś kanapki
do bagażnika?
- Ostrożnie, chłopcy - przypomniałam. - Nasz morderca to strzelec
wyborowy.
Kiedy wyszli z mojego biura, przejrzałam garść wiadomości i otworzyłam
poranne wydanie „Chronicie". Przeczytałam nagłówek, niewątpliwie
autorstwa Cindy: POLICJA ROZSZERZA ŚLEDZTWO W SPRAWIE
STRZELANINY POD KOŚCIOŁEM. ROZWAŻA WŁĄCZENIE DO
SPRAWY ŚMIERCI KOBIETY Z OAKLAND.
Cytując „dobrze poinformowane źródła" i „pewne osoby z kręgów
policyjnych", Cindy podkreśliła możliwość poszerzenia dochodzenia i
wspomniała o zabójstwie w Oakland. Pozwoliłam, by posunęła się aż tak
daleko.
Wykręciłam jej numer.
- Tu „dobrze poinformowane źródło" - powiedziałam.
- W żadnym wypadku. Ty jesteś „pewną osobą z kręgów policyjnych".
„Dobrze poinformowane źródło" to Jacobi.
- O, cholera - zachichotałam.
- Cieszę się, że nie opuściło cię poczucie humoru. Słuchaj, mam coś, co
powinnaś zobaczyć. Wybierasz się na pogrzeb Tashy Catchings?
Spojrzałam na zegarek. Do pogrzebu została niespełna
godzina.
- Tak. Pojadę tam.
- Więc się spotkamy - powiedziała Cindy.
ROZDZIAŁ 27
Kiedy zajechałam przed La Salle Church, padała nieprzyjemna mżawka.
W kościele tłoczyły się setki osób ubranych na czarno. Miejsce po witrażu
zasłonięto tkaniną. Powiewała, poruszana podmuchami wiatru, niczym
ponura flaga.
Był tam burmistrz Fernandez oraz inne ważne osobistości, wśród których
rozpoznałam członków władz miasta. Aktywista Vernon Jones stał ramię w
ramię z rodziną ofiary. Szef Mercer też tam był. Pogrzeb tej małej
dziewczynki należał do najbardziej okazałych, jakie odbyły się ostatnimi
laty w mieście. I to czyniło jej śmierć jeszcze smutniejszą.
Stałam z tyłu, ubrana w czarny kostium, i wypatrywałam Cindy.
Skinęłyśmy obie głowami, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.
Usiadłam niedaleko Mercera pośród delegacji naszego departamentu.
Zaraz potem sławny chór z La Salle Heights zaczął śpiewać przejmującą
pieśń Fil Fly Away. Nie ma nic bardziej poruszającego niż uroczysty
hymn, rozbrzmiewający potężnie w kościele pełnym ludzi. Mam swoje
własne credo i wzięło się ono z tego, co widzę na ulicach: Nic na świecie
nie jest po prostu tylko dobre albo tylko złe. Ale kiedy śpiew' wypełnił
kościół, wydawało mi się całkiem naturalne i oczywiste, aby we własnej
modlitwie prosić o zmiłowanie nad tą niewinną duszyczką.
Kiedy chór umilkł, do mikrofonu podszedł Aaron Winslow. W czarnym
garniturze wyglądał niezwykle elegancko. Mówił o Tashy Catchings jak
ktoś, kto znał ją przez większą część jej życia: o radosnych chichotach
małej dziewczynki; o zrównoważeniu, jakie okazywała, będąc najmłodszą
członkinią chóru; o tym, jak chciała zostać gwiazdą operową albo
architektem, który odbudowałby całą okolicę, i jak teraz tylko anioły mogą
słuchać jej pięknego głosu.
Nie mówił jak inni pastorzy, nakłaniający wiernych do tego, aby
nadstawili drugi policzek. Jego kazanie było pełne nadziei, emocjonalne,
ale osadzone w rzeczywistości. Patrząc na niego, nie mogłam nie myśleć o
tym, że ten przystojny mężczyzna uczestniczył w operacji Pustynna Burza
i że zaledwie kilka dni wcześniej ryzykował życie, aby ochronić dzieci.
Powiedział łagodnym, lecz pełnym siły głosem, że nie może wybaczyć i
musi osądzić.
- Tylko święci nie sądzą - rzekł - a ja, uwierzcie mi, nie jestem święty.
Jestem jak każdy z was, jestem już zmęczony godzeniem się z
niesprawiedliwością.
Spojrzał na Mercera.
- Znajdźcie mordercę. Niech sądy wydadzą wyrok. To nie polityka,
sprawa wiary albo koloru skóry. To prawo do życia bez nienawiści. Jestem
pewien, że świat nie załamie się w obliczu swojego najgorszego czynu.
Świat naprawi się sam.
Ludzie wstali, bili brawo i płakali. Wstałam razem z innymi. Ja miałam
mokre oczy.
Aaron Winslow prowadził nabożeństwo z takim dostojeństwem. W ciągu
godziny było po wszystkim. Bez ognistych kazań, tylko modlitwa. I
smutek, którego nikt z obecnych nie zdoła wyrzucić z pamięci.
Matka Tashy wyglądała na silną, kiedy szła za trumną swojej małej
córeczki na miejsce jej wiecznego spoczynku.
Wyszłam w czasie pieśni Will the Circle Be Unbroken, zdrętwiała i
przybita.
ROZDZIAŁ 28
Stojąc na zewnątrz, czekałam na Cindy. Obserwowałam, jak Aaron
Winslow wmieszał się w tłum żałobników i zapłakanych kolegów Tashy
ze szkoły. Było w nim coś, co budziło moją sympatię. Wydał mi się
niezwykle szczery, zdecydowanie z pasją podchodził do swoich zadań i
otaczających go ludzi.
- Tó jest facet, z którym mogłabym dzielić schron na polu bitwy -
powiedziała Cindy, podchodząc do mnie.
- Co właściwie przez to rozumiesz? - spytałam.
- Sama nie wiem... Chcę powiedzieć, że przyjechałam tu wczoraj, żeby z
nim porozmawiać, i wyszłam z gęsią skórką na ramionach. Czułam się tak,
jakbym przeprowadzała wywiad z Denzelem Washingtonem albo tym
nowym chłopakiem z NYPD Blue.
- Wiesz, że pastor to nie to samo co ksiądz - powiedziałam.
- Masz na myśli...
- Mam na myśli, że spokojnie można z nim iść do schronu. Z dala od linii
ognia, oczywiście.
- No, tak - przytaknęła i udała, że strzela z moździerza. -Pafff!
- Robi wrażenie. Swoim kazaniem doprowadził mnie do łez. Czy właśnie
jego chciałaś mi pokazać?
- Nie. - Westchnęła, powracając natychmiast do sprawy. Pogrzebała w
czarnej torebce i wyciągnęła złożony kawałek gazety. - Wiem, że kazałaś
mi się nie wtrącać... Ale chyba się już przyzwyczaiłam do ochraniania
twojego tyłka.
- No już dobrze, dobrze. Co dla mnie masz? W końcu jesteśmy zespołem,
prawda?
Kiedy odwinęłam papier, ku swemu przerażeniu spojrzałam na tego
samego lwa, kozła i węża, którego niedawno dałam Kirkwoodowi do
zidentyfikowania. Mimo profesjonalnego opanowania szeroko otworzyłam
oczy.
- Skąd to masz?!
- Wiesz, co to jest, Lindsay?
- Domyślam się, że nie jakaś nowa zabawka Tyco. Nawet się nie
uśmiechnęła.
- Tak naprawdę to znak grupy przestępczej działającej na tle, rasowym.
Zwolennicy wyższości białej rasy. Mój kolega z redakcji znalazł nieco
informacji na ich temat. Nie mogłam się powstrzymać, żeby do nich nie
zajrzeć po naszym spotkaniu tamtego wieczoru. To mała, elitarna
organizacja, dlatego tak ciężko było ich znaleźć.
Gapiłam się na symbol, który spotykałam bez przerwy od chwili, kiedy
zginęła Tasha Catchings.
- To się jakoś nazywa, prawda?
- Chimera* Lindsay. Z greckiej mitologii. Według moich informacji lew
reprezentuje odwagę, kozioł upór i silną wolę, a ogon węża tajemniczość i
spryt. To oznacza, że jeśli cokolwiek zrobisz, żeby go zniszczyć, on i tak
zwycięży.
Wpatrzyłam się w znak, czując, jak wszystko mi się przewraca w żołądku.
- Nie tym razem.
- Nie grzebałam w tym - powiedziała Cindy - ale sprawa już wyszła na
jaw. Wszyscy sądzą, że morderstwa są powiązane. Ten symbol jest
kluczem, zgadza się? Pozwól* że ci podam drugą definicję chimery, jaką
znalazłam: dziwaczny produkt wyobraźni. Pasuje, nie?
Kiwnęłam głową bez słowa. Z powrotem do punktu wyjścia.
Zorganizowana przestępczość na tle rasowym. Może nawet Templariusze.
Jak Mercer się o tym dowie, będziemy rozwalać każdą grupę, którą uda
nam się znaleźć. W takim razie, skąd wziął się czarny zabójca? To nie
miało najmniejszego sensu.
- Nie jesteś na mnie wściekła, prawda? - spytała Cindy. Pokręciłam głową.
- Jasne, że nie. Czy twój wszechwiedzący nie powiedział ci przypadkiem,
jak się udało zabić tą chimerę?
- Powiedział, że wezwano wielkiego bohatera, który dosiadał
skrzydlatego rumaka, i on odciął jej głowę. Dobrze jest mieć takich kumpli
albo kumpelki w zasięgu ręki, nie? - Spojrzała na mnie poważnie. - Masz
skrzydlatego konia, Lindsay?
- Nie. - Pokręciłam głową. - Mam tylko psa.
ROZDZIAŁ 29
Claire spotkała mnie na parterze, kiedy wracałam z sałatką.
- Dokąd się wybierasz? ~-spytałam.
Przyglądałam się jej ukradkiem. Miała na sobie modny ciemnoczerwony
płaszcz, przez ramię przewiesiła skórzaną aktówkę na pasku.
- Prawdę mówiąc, dó ciebie.
Na twarzy Claire gościł wyraz, który nauczyłam się rozpoznawać. Nic w
rodzaju samozadowolenia czy poczucia własnej ważności; to nie w jej
stylu. Raczej coś w niej lśniło, co łatwo było odczytać: Znalazłam coś
istotnego, albo: Czasami sama siebie zadziwiam.
- Jadłaś lunch? Zaśmiała się półgębkiem.
- Lunch? Kto miałby czas na lunch? Od dziesiątej trzydzieści sterczałam
nad mikroskopem po drugiej stronie zatoki. W twojej sprawie, nawiasem
mówiąc. - Zajrzała do torebki, którą trzymałam w ręku, i rzuciła okiem na
sałatkę z kurczaka z curry. - O, to wygląda kusząco.
Cofnęłam rękę.
- To zależy. Od tego, z czym przychodzisz. Popchnęła mnie w stronę
windy.
- Musiałam obiecać Teitlemanowi miejsca w parterowej loży na koncercie
symfonicznym, żeby go udobruchać - odezwała się, kiedy weszłyśmy do
mojego biura.
- Możesz to uważać za szantażowanie Edmunda. Edmund był jej mężem,
od sześciu lat grał na perkusji
w San Francisco Symphony Orchestra. !
- Wyślę do niego kartkę - powiedziałam, sadowiąc się za biurkiem. -
Może uda mi się zdobyć bilety na mecz Giantsów.
Wyjęłam z torebki lunch.
- Pozwolisz? - zapytała, wymachując plastikowym widel-czykiem nad
moją sałatką. - Chronienie twojego tyłka to ciężka harówa.
Odsunęłam pojemniczek z jedzeniem.
- Jak już mówiłam, to zależy od tego, co dla mnie masz. Claire bez
zastanowienia nabiła kawałek kurczaka na widelec.
- To nie trzymało się kupy, prawda, żeby czarnoskóry mężczyzna
popełniał tego typu przestępstwo przeciw kobiecie ze swojej rasy?
- Zgadza się. - Popchnęłam pojemniczek w jej stronę. -' Co znalazłaś?
- W większości było tak, jak mówiłaś: Żadne z otarć czy
zadrapań nie sugerowało użycia siły. Ale pod paznokciami ofiary były te
niezwykłe fragmenty naskórka. Wzięliśmy je więc pod lupę.
Zobaczyliśmy typ skóry o dużej zawartości pigmentu. Jak to ujęto w
raporcie, „właściwy rasie innej niż biała". Te próbki właśnie są poddawane
badaniu histopatologicznemu.
- Więc chcesz powiedzieć - naciskałam - że osobnik, który zamordował tę
kobietę, był czarny?
Claire pochyliła się i wydłubała spod mojego widelca ostatni kawałek
kurczaka.
- Na pierwszy rzut oka wydawało się, że tak. Jeśli nie Afroamerykanin, to
Latynos albo Azjata. Teitleman był już skłonny przyjąć taką wersję, kiedy
poprosiłam go o zrobienie jeszcze jednego testu. Czy kiedyś ci mówiłam -
spojrzała na mnie, szeroko otwierając brązowe oczy - że miałam praktykę
z patodermatologii w Moffitt?
- Nie.
Popatrzyłam na nią z uśmiechem i pokręciłam głową. Była taka dobra w
tym, czym się zajmowała!
- Nie? - Wzruszyła ramionami. - Nie wiem, jak to przeoczyłyśmy. W
każdym razie, mówiąc najprościej, w laboratorium powinni sprawdzić, czy
hyperpigmentacja jest wewnątrzkomórkowa, jak w melanocytach, które są
ciemnymi, pigmen-tacyjnymi komórkami znacznie bardziej
skoncentrowanymi u rasy niebiałej, czy zewnątrzkomórkowa... w tkance,
bardziej na powierzchni skóry.
- Prościej, Claire. Czy sprawca był biały, czy czarny?
- Melanocyty - mówiła dalej, jakby nie słyszała pytania -są ciemnymi
komórkami skórnymi, występującymi masowo u ludzi o tym kolorze
skóry. - Podwinęła rękaw. - Tutaj widzisz przykład. Ale kłopot w tym, że w
próbkach znalezionych pod paznokciami pani Chipman nie było takich
komórek. Cały pigment był zewnątrzkomórkowy... tylko na powierzchni.
W dodatku barwnik koloru niebieskiego, co nie zdarza się w naturalnie
występującej melaninie. Każdy szanujący się dermatolog byłby to
wychwycił.
- Ale co, Claire? - zapytałam, spoglądając na jej zadowolony uśmieszek.
- To, że mężczyzna, który popełnił ten okropny czyn, nie był czarny, tylko
biały, ze skórą zabarwioną tylko na powierzchni. Atrament, Lindsay. Ta
biedna kobieta zatopiła paznokcie w tatuażu zabójcy.
ROZDZIAŁ 30
Odkrycie Claire podtrzymało mnie na duchu. To było coś, czego
potrzebowałam. Zapukała Karen i wręczyła mi teczkę.
- Od Simone Clark.
To były akta, o które prosiłam. Edward R. Chipman.
Wyjęłam je z teczki i zaczęłam czytać.
Chipman był policjantem z ulicznego patrolu w centralnym obwodzie, na
emeryturę przeszedł w 1994 roku, w randze sierżanta. Dwukrotnie został
nagrodzony za odwagę na służbie.
Popatrzyłam na jego fotografię. Wąska twarz o ostrych rysach, fryzura
afro, modna w latach sześćdziesiątych. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie
w dniu przyjęcia do służby. Przejrzałam resztę zawartości teczki. Co
sprawiło, że ktoś chciał zamordować wdowę po tym człowieku? Nigdy nie
ukarano go nawet najdrobniejszą naganą za nadużywanie środków
przymusu osobistego albo coś w tym rodzaju. Przez trzydzieści lat pracy
nigdy nie użył broni. Należał do Oddziału Szybkiego Reagowania na
osiedlu Portrero Hill i był członkiem mniejszościowej organizacji
Oficerowie dla Sprawiedliwości, która lobbingowała i promowała
czarnych funkcjonariuszy. Zawodowa kariera Chipmana, tak jak
większości policjantów, nie obfitowała w szczególne wydarzenia,
przebiegała gładko, bez kłopotów, bez krytyki i publicznego rozgłosu. Nic
nie sugerowało najdalszego nawet związku z Ta-shą Catchings czy jej
wujem, Kevinem Smithem.
Czy przypadkiem nie uległam autosugestii? Czy rzeczywiście miałam do
czynienia z seryjnym przestępcą? Może tylko stworzyłam zgrabną teorię i
teraz na siłę usiłuję dopasować do niej fakty? Moje zmysły mówiły jednak
coś innego: Wiem, że coś tu jest. Naprzód, Lindsay.
Nagłe pukanie do drzwi przywróciło mi poczucie rzeczywistości. Lorraine
Staford.
- Ma pani chwilkę czasu, poruczniku?
Poprosiłam, żeby weszła. Skradziona furgonetka, poinformowała mnie,
należała do niejakiego Renalda Stasica. Uczył antropologii w społecznym
college'u w Mountain View.
- Najwyraźniej van został skradziony z parkingu pod szkołą. Nie
zgłoszono tego policji od razu, bo właściciel był w tym czasie w Seattle.
- Czy ktoś wiedział o tym, że zamierza wyjechać? Lorraine sprawdziła w
notatkach.
- Jego żona. Dyrektor college'u. Stasic uczy w dwóch klasach, ponadto
udziela korepetycji uczniom z innych okolicznych szkół.
- Czy żaden z uczniów nie interesował się vanem albo tym, gdzie on
parkuje?
Uśmiechnęła się krzywo.
- On powiedział, że połowa tych dzieciaków przyjeżdża na zajęcia bmw
albo saabami. Dlaczego mieliby się interesować sześcioletnią furgonetką?
- A co z tą nalepką na zderzaku?
Nie miałam pojęcia, czy Stasic miał coś wspólnego z naszymi
morderstwami, ale na zderzaku jego samochodu widniał ten sam symbol,
który znalazłam w piwnicy w Oakland.
Lorraine wzruszyła ramionami.
- Utrzymuje, że nigdy wcześniej go nie widział. Powiedziałam, że chcę
sprawdzić jego wersję, i spytałam, czy miałby coś przeciwko użyciu
wykrywacza kłamstw. Odparł, że daje mi wolną rękę.
- Lepiej sprawdź, czy któryś z jego przyjaciół albo studentów ma
osobliwe poglądy polityczne.
Skinęła głową.
- Sprawdzę, ale ten gość jest absolutnie w porządku, Lindsay. Po prostu aż
wyłaził ze skóry, żeby nam pomóc.
Kiedy popołudnie miało się ku końcowi, ogarnęło mnie niewyraźne
przeczucie, że znów jesteśmy w punkcie wyjścia. Byłam przekonana, że
chodzi o seryjnego mordercę, a naszą
jedyną szansą był facet z chimerą wyhaftowaną na plecach kamizelki.
Nagle zaskoczył mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Jacobi.
- Niedobre wieści, poruczniku. Sterczymy cały dzień przed tą zasraną
Niebieską Papugą. Kompletnie nic. Zdołaliśmy wyciągnąć z barmana, że
ci kolesie, których szukamy, to już historia. Rozeszli się pięć, sześć
miesięcy temu. Największy osiłek, jakiego dziś widzieliśmy, to jakiś
ciężarowiec w koszulce z napisem Rock Rules.
- Co masz na myśli, mówiąc, że się rozeszli?
- Pośpieszną przeprowadzkę. Gdzieś na południe. Według barmana jeden
z tych, co mieli zwyczaj tu się pętać, pokazuje się od czasu do czasu. Jakiś
rudowłosy koleś, czasem pojawia się też drugi, ale wpadają tylko na
chwilę i zaraz znikają.
- Siedźcie tam dalej. Znajdźcie mi tego rudowłosego.
Teraz, kiedy sprawa furgonetki utkwiła w martwym punkcie, symbol pół
lwa, pół kozła był jedyną nicią łączącą obie ofiary.
- Siedzieć tutaj? - Jacobi jęknął. - Jak długo? Możemy tu sterczeć wieki!
- Podeślę wam czystą bieliznę - odpowiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Przez chwilę po prostu siedziałam, kołysząc się na krześle. Czułam, jak
ogarnia mnie lęk. Minęły trzy dni od śmierci Tashy Catchings, a trzy dni
wcześniej zginęła Estelle Chipman.
Nie miałam nic. Żadnych wskazówek, tylko to, co pozostawił morderca.
Tę przeklętą chimerę.
I świadomość, że seryjni zabijają. Nie przestają zabijać, dopóki są na
wolności.
ROZDZIAŁ 31
Art Davidson, sierżant z policyjnego patrolu, natychmiast odpowiedział na
wezwanie. „Zakłócanie spokoju publicznego, przemoc w rodzinie. Seventh
Street 303, na górze. Najbliższy patrol, proszę się zgłosić".
On i jego partner, Gil Herrera, znajdowali.się zaledwie cztery przecznice
dalej, na Bryant. Była prawie ósma; kończyli służbę za dziesięć minut.
- Chcesz się tym zająć, Gil? - spytał Davidson, spoglądając na zegarek.
Jego partner wzruszył ramionami.
- To było do ciebie, Artie. Jesteś jedyny na takie dzikie imprezy.
Dzikie imprezy. Dziś były siódme urodziny jego córeczki, Audry. W czasie
przerwy zadzwonił do domu i Carol powiedziała, że jeśli on zdąży
dojechać po służbie do dziewiątej trzydzieści, ona poczeka z położeniem
Audry spać, żeby mógł wręczyć jej prezent - lusterko do makijażu z
podobizną Britney Spears, które sam wybrał. Davidson miał pięcioro
dzieci; były dla niego wszystkim.
- Do diabła - wzruszył ramionami - za to nam płacą tę kupę szmalu, no
nie?
Włączyli syrenę i w ciągu mniej niż minuty zatrzymali radiowóz przed
ponurym wejściem do rozsypującego się budynku pod numerem 303,
gdzie nad drzwiami frontowymi wisiała tabliczka z nazwą nieistniejącego
już Driscoll Hotel.
- Ktoś jeszcze nocuje w tym śmietniku? - westchnął Herrera. - Kto, u
diabła, może tu mieszkać?
Z pałkami i mocnymi latarkami w dłoniach podeszli do drzwi
wejściowych. Davidson otworzył je na oścież. Wewnątrz śmierdziało
odchodami, moczem i chyba szczurami.
- Hej, jest tu ktoś? - zawołał. - Policja!
Nagle gdzieś z góry doleciał ich krzyk. Odgłosy jakiejś
awantury.
- Tam - powiedział Herrera i skoczył w kierunku schodów.
Davidson pobiegł za nim.
Na pierwszym piętrze Herrera ruszył wzdłuż korytarza, oświetlając po
kolei wszystkie drzwi.
- Policja!
Będący jeszcze na klatce schodowej Davidson znowu usłyszał głosy -
nerwowe, podekscytowane. Trzask, jakby coś się
stłukło. Hałas rozlegał się nad jego głową. Nie czekając na partnera,
pobiegł dwa piętra wyżej.
Odgłosy przybierały na sile. Davidson stanął przed zamkniętymi drzwiami
mieszkania numer 42.
- Suka! - wrzeszczał ktoś.
Brzęk tłuczonego talerza. Kobiecy głos błagał:
- Zatrzymajcie go, on mnie zabije! Proszę... Niech mi ktoś pomoże!
Proszę!
- Policja! - krzyknął Davidson i wyciągnął pistolet. - Her-rera, tutaj!
Szybko!
Całym ciężarem ciała naparł na drzwi, które stanęły otworem, prawie nie
stawiając oporu. Ciemnawy przedpokój... W dalszej części mieszkania
widać było światło i stamtąd właśnie dobiegały odgłosy sprzeczki.:.
Bliżej... Krzyk!
Art Davidson odbezpieczył broń i wtargnął do pokoju. Ku swojemu
zaskoczeniu nie zastał tam nikogo.
Z nieosłoniętej żarówki wiszącej u sufitu padało przyćmione, żółtawe
światło. Na środku stało metalowe krzesło z ogromnym, przenośnym
magnetofonem. Z głośników dobiegały podniesione głosy.
Usłyszał te same słowa.
- Powstrzymajcie go, on chce mnie zabić!
'.- Co jest, do cholery? - Davidson rozejrzał się z niedowierzaniem.
Podszedł do radiomagnetofonu, przyklęknął i wyłączył zasilanie. Odgłosy
kłótni umilkły.
- Co to ma być, do kurwy nędzy...? - wymamrotał - Ktoś sobie robi jaja.
Rozejrzał się po pokoju. Wyglądało na to, że nikt tu chwilowo nie
mieszka. Jego wzrok powędrował w stronę okna i dalej, w poprzek alei, do
budynku naprzeciwko. Wydało mu się, że coś zobaczył. Co to było?
Ping...
Kątem oka zauważył minimalny żółty błysk, tak szybki, jak pstryknięcie
palcami, jak mignięcie świętojańskiego robaczka na tle nocnego nieba.
A potem szyba rozprysła się W drobny mak i tępy ból eksplodował w
prawym oku Davidsona. Umarł, zanim jego ciało dotknęło podłogi.
ROZDZIAŁ 32
Właśnie dojeżdżałam do domu, kiedy rozległ się komunikat alarmowy:
- Wszystkie wolne jednostki kierować się na Seventh Street 303, w
pobliżu Towsend! 1-0-6... funkcjonariusz w niebezpieczeństwie.
Zjechałam na pobocze i słuchałam dalszych komunikatów.
- Karetka wezwana na miejsce, dowódca okręgu powiadomiony.
Krótka, pośpieszna wymiana zdań przekonała mnie, że sytuacja jest
krytyczna.
Poczułam, jak włosy stają mi dęba. To był atak z ukrycia, strzał z dużej
odległości. Podobnie jak w La Salle Heights. Wrzuciłam bieg, zawróciłam
ostro, wypadłam na Third Street i skierowałam się do centrum.
Kiedy zatrzymałam samochód cztery przecznice od Towsend i Seventh,
dookoła panował całkowity chaos. Biało-nie-bieskie barierki, migające
światła, wokół pełno mundurów. W nocnym powietrzu rozlegało się
trzeszczenie dobiegające z głośników.
Pojechałam prosto, trzymając w otwartym oknie mój identyfikator, aż w
końcu utknęłam na dobre. Zostawiłam samochód i popędziłam w kierunku
największego zamieszania. Złapałam pierwszego policjanta, który się
nawinął.
- Kto to jest? Wiesz?
- Funkcjonariusz z patrolu - odpowiedział. - Z okręgu centralnego.
Davidson.
O, cholera...
Serce zamarło mi na chwilę, poczułam, jak robi mi się niedobrze. Znałam
Artiego Davidsona. Razem byliśmy w Akademii. Był dobrym gliniarzem,
dobrym chłopakiem. Zresztą, jakie to ma znaczenie, że go znałam?
Następna fala mdłości. Art Davidson był Murzynem!
Przecisnęłam się przez tłum w stronę zniszczonego domu, gdzie stało kilka
karetek. Wpadłam prosto na szefa detektywów Sama Ryana, który
wychodził właśnie z budynku z krótkofalówką przyciśniętą do ucha.
Odciągnęłam go na bok.
- Sam, słyszałam, że to Art Davidson... Jest jakaś szansa...?
- Szansa? Został tutaj zwabiony, Lindsay. Strzał z karabinu prosto w
głowę. Wygląda na to, że tylko jeden.
Stałam z boku, coraz głośniejszy jęk rozlegał się we wnętrzu mojej głowy,
jakby jakiś nieznany strach ujawnił swoje oblicze tylko przede mną.
Byłam pewna, że to oń. Chimera. Morderstwo numer trzy. Tym razem
wystarczył mu jeden strzał.
Machnęłam odznaką przed nosem policjantom pilnującym wejścia i
wbiegłam do zaniedbanego budynku. Właśnie schodzili sanitariusze.
Minęłam ich. Miałam wrażenie, że moje nogi są z ołowiu, ledwo mogłam
oddychać.
Na podeście trzeciego piętra jakiś gliniarz w mundurze prawie mnie
przewrócił.
- Schodzimy! Wszyscy z drogi! - wykrzykiwał. Pojawiła się para
sanitariuszy i jeszcze dwóch policjantów
z noszami. Nie mogłam odwrócić głowy.
- Zatrzymajcie się - poprosiłam.
Tak, to był Davidson. Ciągle miał otwarte oczy. Szkarłat wypełniał
maleńki otwór nad prawą gałką oczną. Wszystkie moje nerwy napięły się
jak postronki. Przypomniałam sobie, że miał dzieci. Czy te zbrodnie mają
coś wspólnego z dziećmi?
- O Jezu, Art... - wyszeptałam.
Zmusiłam się, żeby obejrzeć ciało, ranę po pocisku. W końcu dotknęłam
jego czoła.
- Możecie go zabrać - powiedziałam wreszcie. Cholera. Jakoś udało mi się
wejść na następne piętro. Obok otwartych
drzwi zgromadziła się grupa podenerwowanych detektywów w cywilu.
Zobaczyłam wychodzącego Pete'a Starchera, byłego funkcjonariusza
wydziału zabójstw. Podeszłam do niego.
- Pete, co, do diabła, się tutaj stało?
Starcher zawsze patrzył na mnie krzywo. Był-klasycznym przykładem
cynicznego służbisty starej daty.
- Ma pani tu jakiś interes, poruczniku?
- Znałam Arta Davidsona. Chodziliśmy razem do szkoły. Nie chciałam, by
zaczął podejrzewać, dlaczego naprawdę
tu przyjechałam.
Przez chwilę próbował kluczyć, ale w końcu opowiedział mi krótko o
zajściu. Dwóch funkcjonariuszy z patrolu odpowiedziało na wezwanie z
tego budynku. Okazało się, że w mieszkaniu był tylko magnetofon.
Wszystko zostało starannie zaplanowane.
- Jakiś sukinsyn chciał zabić gliniarza. I udało mu się. Czułam, jak całe
ciało mi drętwieje. Byłam pewna, że to o n.
- Pójdę się rozejrzeć.
Wewnątrz było tak, jak mówił Starcher. Strasznie, dziwacznie, nierealnie.
Duży pokój był pusty. Ze ścian zwisały płaty odrapanej farby.
Zdrętwiałam, kiedy weszłam do przyległego pokoju. Zobaczyłam ogromną
plamę krwi, która wsiąkła już częściowo w podłogę; na ścianie krwawe
rozbryzgi, w miejscu, gdzie prawdopodobnie utkwił pocisk. Biedny
Davidson. Magnetofon stał na składanym krześle pośrodku pokoju.
Popatrzyłam na okno, na zwisającą ramę ze strzaskanym szkłem.
Nagle wszystko stało się jasne. W mojej piersi utworzył się sopel lodu.
Podeszłam do otwartego okna, wychyliłam się na zewnątrz i spojrzałam na
drugą stronę ulicy. Ani śladu Chimery czy kogokolwiek innego. Mimo to
wiedziałam... Wiedziałam, bo on mi to powiedział - strzałem, wyborem
ofiary. Chciał, żebyśmy wiedzieli, że to on.
ROZDZIAŁ 33
- To był on, prawda, Lindsay?
Dzwoniła Cindy. Było po jedenastej. Próbowałam pozbierać myśli po
zwariowanym, strasznym wieczorze. Właśnie
wróciłyśmy z Marthą z późnego spaceru/Marzyłam o tym, by wziąć
gorący prysznic i jak najszybciej wymazać z pamięci widok ciała Arta
Davidsona.
- Musisz mi powiedzieć! To był ten sam facet, Chimera. Zgadza się?
Rzuciłam się na łóżko.
- Nie wiadomo. Na miejscu niczego nie znaleźliśmy.
- Ale ty wiesz, Lindsay. I ja wiem, że ty wiesz. Obie wiemy, że to on.
Chciałam, żeby dała mi święty spokój i żebym mogła zwinąć się w kłębek
na łóżku.
- Niczego nie wiem - powiedziałam zmęczonym głosem. - Możliwe.
- Jaki był kaliber broni? Taki sam, jak w wypadku Catch-ings?
- Proszę, Cindy, nie baw się ze mną w detektywa. Znałam tego chłopaka.
Jego partner powiedział, że dziś były siódme urodziny jego dziecka. Miał
ich pięcioro.
- Przepraszam, Lindsay. - Cindy w końcu zmieniła ton. -Po prostu to
wygląda tak, jak poprzednio. Strzał, którego nie mógł oddać nikt inny.
Siedziałyśmy przez chwilę każda przy swoim telefonie, nic nie mówiąc.
Miała rację i ja o tym wiedziałam. W końcu się odezwała.
- Więc masz następnego, prawda, Lindsay?
Nie odpowiedziałam, ale doskonale wiedziałam, co chce przez to
powiedzieć.
- Następnego seryjnego zabójcę. Wyborowego strzelca, mordującego z
zimną krwią. Takiego, który wybiera za cel Murzynów.
- Nie tylko - westchnęłam.
- Nie tylko...? - Cindy milczała chwilę, a potem zaczęła szybko mówić: -
Reporter kryminalny z Oakland słyszał przecieki z tamtejszego wydziału
zabójstw. O wdowie po Chipma-nie. Jej mąż był policjantem. Najpierw
wuj Tashy, potem ona. Teraz Davidson jako trzeci. O Jezu, Lindsay!
- To musi zostać między nami. Proszę, Cindy. Teraz muszę iść spać. Nie
wyobrażasz sobie, jakie to dla nas ciężkie.
- Pozwól sobie pomóc, Lindsay. Wszystkie chcemy ci pomóc.
- Wiem, Cindy. I bardzo tego potrzebuję. Naprawdę.
ROZDZIAŁ 34
Myślałam o czymś przez całą noc. Morderca zadzwonił pod 911.
To była pierwsza sprawa, jaką zajęłam się rano. Dyżur w dyspozytorni
miała Lila McKendree. Tak samo jak wtedy, kiedy nadeszło wezwanie dla
Davidsona.
Lila była przysadzistą kobietą o różowych policzkach, skłonną do
uśmiechu, nikt jednak nie dorównywał jej profesjonalizmem. Niczym
kontroler ruchu lotniczego potrafiła zawsze na zimno ocenić sytuację.
Przyniosła kasetę z zarejestrowanymi wezwaniami pod 911. Wszyscy
obecni stłoczyli się dookoła, nawet Cappy i Jacobi. Za chwilę mieli
wyruszyć w drogę powrotną do
Vallejo.
- Uwaga! - powiedziała Lila i nacisnęła klawisz. Za kilka sekund
poznamy głos mordercy.
- Tu numer 911, policja San Francisco - usłyszeliśmy głos dyspozytorki.
W pokoju odpraw wszyscy wstrzymali .oddech.
- Dzwonię w sprawie zakłócania spokoju... Jakiś gość robi sobie z żony
worek treningowy -odezwał się podenerwowany męski głos.
- Rozumiem - odpowiedziała dyspozytorka. - Skąd pan dzwoni? Gdzie
jest ta awantura?
Jakiś hałas, telewizor albo odgłosy z ulicy w tle sprawiły, że ledwo
słyszeliśmy.
- Seventh 303. Trzecie piętro. Tylko proszę się pośpieszyć, bo to zaczyna
kiepsko wyglądać.
- Powiedział pan: Seyenth 303?
- Tak jest - potwierdził morderca.
- A pan się nazywa... - pytała dalej dyspozytorka.
- Nazywam się Reffon. Billy Reffon. Mieszkam na dole. Niech się pani
pospieszy!
Popatrzyliśmy po sobie z niedowierzaniem. Morderca podał nazwisko?
Jezu!
- Proszę pana - znów głos dyspozytorki. - Czy słyszy pan może, co tam
się teraz dzieje?
- Z tego, co tu do mnie dociera, wynika, że chyba jakiś skurwiel katuje
swoją żonę - odpowiedział.
- Rozumiem, proszę pana. Czy uważa pan, że doszło do użycia przemocy
fizycznej?
- Nie jestem lekarzem, proszę pani. Chcę tylko spełnić swój obowiązek.
Proszę po prostu kogoś tu przysłać!
- Dobrze, panie Reffon. Zawiadomię patrol. Proszę wyjść przed budynek i
czekać na policjantów, za chwilę tam będą.
- Tylko niech się pani pośpieszy, bo wygląda na to, że za chwilę poleje się
krew.
Po zakończeniu rozmowy następowało nagranie poleceń dyspozytorki dla
najbliższego patrolu.
- Dzwonił z komórki - powiedziała Lifa, wzruszając szerokimi
ramionami. - Teraz zaczyna się powtórka.
Tym razem skoncentrowałam się na tym, co mogło mi powiedzieć
brzmienie głosu mordercy.
- Dzwonię w sprawie zakłócania spokoju... - Głos był zaniepokojony,
nerwowy, ale równocześnie zimny jak lód.
- Ten facet jest pioruńsko dobrym aktorem - powiedział rozdrażnionym
tonem Jacobi.
- Nazywam się Reffon. Billy Reffon.
Zacisnęłam dłonie na oparciu krzesła, słuchając instrukcji dyspozytorki,
wydawanych w dobrej wierze. „Proszę wyjść z budynku i czekać na
policjantów. Zaraz tam będą". Cały ten czas siedział za teleskopowym
celownikiem karabinu i czekał, aż pojawią się jego ofiary.
Tylko niech się pani pośpieszy... Wygląda na to, że za chwilę poleje się
krew...
Wysłuchaliśmy taśmy jeszcze raz.
Teraz w jego głosie usłyszałam oszukańczy brak zainteresowania. Nie było
śladu niepewności czy wyrzutów sumienia związanych z tym, co
zamierzał zrobić. W ostatnim zdaniu odkryłam nawet cień ponurego żartu.
Szybko... Wygląda na to, że poleje się krew.
- To wszystko, co mam - powiedziała Lila McKendree. - Głos mordercy.
ROZDZIAŁ 35
Zabójstwo Davidsona zmieniło wszystko.
Pogrubiony nagłówek w „Chronicie" krzyczał: „Zamordowany policjant
trzecią ofiarą szaleńczego terroru". Artykuł na pierwszej stronie, z notką
Cindy, przypominał o niezwykle celnych strzałach z dużej odległości i o
symbolu, używanym przez aktywne grupy przestępcze, znalezionym na
miejscach zbrodni.
Poszłam do naszego laboratorium i znalazłam Charliego Clappera,
zwiniętego za metalowym blatem, w roboczym fartuchu, zajadającego na
śniadanie chipsy Doritos. Jego siwiejące włosy były tłuste i potargane, a
oczy podkrążone i zapadnięte.
- W tym tygodniu spałem na tym blacie dwa razy - poskarżył się. - Czy
nikt więcej już nie zginął?
- Nie wiem, czy uwierzysz, ale ja ostatnio też nie mam czasu na
pielęgnację urody. - Wzruszyłam ramionami. - Dalej, Charlie. Muszę coś
mieć w sprawie Davidsona. Ten skurczybyk zaczął strzelać do naszych
chłopców.
- Wiem. - Korpulentny laborant westchnął. Wyprostował się z trudem i
poczłapał w stronę blatu. Podniósł małą plastykową torebkę zamykaną na
suwak z ciemnym, spłaszczonym pociskiem w środku. - To dla ciebie,
Lindsay. Wyjęty ze ściany za miejscem, gdzie upadł Art Davidson. Jeden
strzał i koniec. Pogadaj o tym z Claire, jeśli masz ochotę. Ten sukinsyn
zdecydowanie potrafi strzelać.
Podniosłam łuskę i starałam się odczytać napis,
- Kaliber czterdzieści - podpowiedział Clapper. - Na pierwszy rzut oka
wiedziałem, że to PGS-1.
Zmarszczyłam brwi.
- Jesteś pewien, Charlie?
Tasha Catchings została zastrzelona z M-16.
- Zapraszam na moje miejsce. - Wskazał w kierunku mikroskopu. -
Wygląda na to, że balistyka to twoje hobby.
- Nie o to chodzi, Charlie. Po prostu miałam nadzieję, że znajdę związek
ze sprawą Catchings.
- Reese ciągle jeszcze nad tym pracuje - powiedział, sięgając do torebki z
chipsami. - Ale na twoim miejscu nie robiłbym sobie zbyt dużych nadziei.
Ten facet lubi czystą robotę. Jak tam w kościele. Żadnych odcisków,
żadnych śladów. Zwykły magnetofon, mógł zostać kupiony wszędzie.
Włączony pilotem. Nawet przeszliśmy się po tamtym budynku drogą,
którą, naszym zdaniem, musiał iść, i zebraliśmy każdy pyłek od poręczy
do klamek w oknach. I znaleźliśmy tylko jedno...
- Co?
Podszedł do stołu laboratoryjnego.
- Częściowe odciski butów. Zdjęte z dachu, z miejsca, skąd padł strzał.
Wygląda to na zwykłe obuwie, ale znaleźliśmy śladowe ilości jakiegoś
proszku. Oczywiście, nie gwarantuję, że ma to coś wspólnego z mordercą.
- Proszku?
- Talk. To zawęża sprawę do jakichś pięćdziesięciu milionów możliwości.
Nawet jeżeli ten gość podpisuje swoje dzieła, to starannie ukrywa podpis.
- On się podpisał, Charlie - powiedziałam z pełnym przekonaniem. - Jego
podpis to strzał.
- Wysyłamy taśmę z nagraniem do speców od rozpoznawania głosu. Dam
ci znać, jak będą wyniki.
Pogłaskałam go po ręce.
- Idź się trochę przespać, Charlie. Znowu sięgnął po torebkę z chipsami.
- Jasne, że pójdę. Jak tylko skończę śniadanie.
ROZDZIAŁ 36
Wróciłam do biura rozczarowana i usiadłam za biurkiem. Musiałam się
dowiedzieć czegoś więcej o Chimerze. Właśnie wzięłam do ręki
słuchawkę, żeby zadzwonić do Stu Kirkwooda z wydziału przestępczości
zorganizowanej, kiedy w drzwiach pokoju odpraw pojawili się trzej
mężczyźni
w
ciemnych
garniturach.
" * ,.
Jednym z nich był Mercer. To mnie nie zdziwiło. Brał udział w porannym
talk-show, apelując o zachowanie spokoju. Wiedziałam, że odpowiadanie
na trudne pytania bez zaplecza w postaci konkretnych postępów w
śledztwie musiało być dla niego ciężkim zadaniem.
Drugiego, który zjawił się w towarzystwie swojego rzecznika prasowego,
przez siedem lat pracy nigdy nie widziałam na naszym piętrze.
Burmistrz San Francisco.
- Nie życzę sobie żadnych bzdur - odezwał się Art Fer-nandez, od dwóch
kadencji najważniejsza figura w mieście. -Nie chcę wysłuchiwać niczego o
standardowej ochronie funkcjonariuszy ani bezsensownych zapewnień o
panowaniu nad sytuacją.
Patrzył to na mnie, to na Mercera.
- Życzę sobie jasnej i wyraźnej odpowiedzi. Czy wiadomo już, z czym
mamy do czynienia?
Staliśmy stłoczeni w moim maleńkim biurze. Za przeszklonymi ścianami
widziałam obserwujące nas oczy moich współpracowników. Pogrzebałam
pod biurkiem, czekając, aż serce zacznie mi znów bić normalnie.
- Nie - przyznałam.
- Więc Vernon Jones miał rację - powiedział, opadając na krzesło
naprzeciwko biurka. - Mamy do czynienia z niekontrolowaną serią
morderstw na tle rasowym, z którą policja nie potrafi się uporać. Może
FBI sobie poradzi.
- Nie, to nie tak! - zawołałam.
- Co nie tak? - Uniósł brwi i spojrzał na Mercera. - Czy coś źle
zrozumiałem? Na dwóch miejscach zbrodni znaleźliście
znak grupy przestępczej, tę chimerę. Nasz koroner jest przekonany, że
mała Catchings zginęła, ponieważ ten szaleniec właśnie ją chciał zabić.
- Porucznik chce powiedzieć - przerwał mu Mercer - że być może nie
mamy do czynienia ze zwykłym przestępstwem na tle rasowym.
Czułam w gardle kłąb waty. Przełknęłam ślinę.
- Sądzę, że to ma głębsze podłoże.
- Głębsze, poruczniku Boxer? Więc z czym, pani zdaniem, mamy do
czynienia?
Spojrzałam Fernandezowi prosto w oczy.
- Wydaje mi się, że chodzi o osobistą wendetę. Możliwe, że to pojedynczy
zamachowiec, który podszywa się pod metody działania zorganizowanych
grup występujących przeciwko mniejszościom rasowym.
- Wendeta, mówi pani - wtrącił Carr, współpracownik burmistrza. -
Wendeta przeciwko czarnym, a nie przestępstwo na tle rasowym.
Przeciwko czarnym dzieciom i wdowom... ale bez tła rasowego?
- Przeciwko czarnym policjantom - powiedziałam. Oczy burmistrza się
zwęziły.
- Proszę mówić dalej.
Wyjaśniłam, że zarówno Tasha Catchings, jak i Estelle Chipman były
spokrewnione z policjantami.
- Muszą być jeszcze inne zależności, chociaż na razie nie udało nam się
tego ustalić. Morderca niczego nie robi przypadkowo, widać to po
wskazówkach, jakie zostawia. Nie wierzę, żeby ktoś związany z grupą
przestępczą zostawiał znak na miejscu zbrodni. Furgonetka, mały rysunek
w piwnicy Chipman, ten arogancki telefon pod 911. Nie sądzę, że jest to
ciąg zabójstw na tle rasowym. To zemsta - wyrachowana, osobista.
Burmistrz spojrzał na Mercera.
- Zgadzasz się z tą teorią, Earl?
- No cóż, tak - Mercer uśmiechnął się blado.
- A ja nie - odezwał się Carr. - Moim zdaniem wszystko wskazuje na
zabójstwa z powodów rasowych.
W zatłoczonym pokoiku zapadła cisza; miałam wrażenie, że temperatura
wzrosła do pięćdziesięciu stopni.
- W takim razie mamy dwie możliwości - podsumował burmistrz. - Na
podstawie ustawy o Przestępstwach Rasowych, artykuł czwarty, mogę
wezwać FBI, które, jak sądzę, będzie się dokładnie przyglądać
podejrzanym organizacjom...
- Oni nie mają bladego pojęcia, jak należy prowadzić cholerne śledztwo w
sprawie zabójstwa! - zaprotestował Mercer.
- Albo... mogę pozwolić pani porucznik pracować dalej. Powiedz
federalnym, że sami będziemy się tym zajmować -powiedział burmistrz.
Wytrzymałam jego spojrzenie.
- Chodziłam do Akademii z Artem Davidsonem. Czy myśli pan, że panu
bardziej zależy na schwytaniu jego zabójcy niż mnie?
- - Więc proszę go złapać - odpowiedział i wstał. - Przynajmniej wiemy, z
czym mamy do czynienia - dodał.
Przytaknęłam z ponurą miną. W tej samej chwili do pokoju wbiegła
Lorraine.
- Przepraszam, że przeszkadzam, poruczniku, ale to pilne. Jacobi dzwonił
z Vallejo. Powiedział, żeby przygotować przyjemne i schludne
pomieszczenie dla ważnego gościa. Znaleźli motocyklistę z Niebieskiej
Papugi. Znaleźli Rudego.
ROZDZIAŁ 37
Mniej więcej godzinę później Jacobi i Cappy weszli do pokoju odpraw.
Popychali przed sobą ogromnego, rudowłosego faceta o wyglądzie
motocyklisty. Miał ręce wykręcone do tyłu i skute kajdankami.
- Spójrz, kto postanowił złożyć nam wizytę - zażartował Jacobi.
Rudowłosy pełnym buntu gestem wyszarpnął ręce z uścisku Cappy'ego,
kiedy ten popchnął go w kierunku pokoju przesłuchań nr 1. Tam potknął
się o drewniane krzesło i runął na podłogę.
- Sorry, wielgasie. - Cappy wzruszył ramionami. - Chyba cię uprzedzałem,
żebyś tu uważał.
- Richard Earl Evans - zaanonsował Jacobi. - Znany też jako Rudy,
Grzmot albo Książę. Nie obrażaj się, jeśli nie wstanie i nie poda ci ręki.
- Czy to właśnie miałeś na myśli, mówiąc o braku kontaktu? - zapytałam z
groźną miną. W środku jednak bardzo się cieszyłam, że go tu
przyprowadzili.
- Ten chłoptaś ma rejestr dokonań tak długi, że zaczyna się od Adama i
Ewy. - Jacobi uśmiechnął się szeroko. - Kradzież, oszustwo, usiłowanie
zabójstwa, dwa napady z bronią w ręku.
- Spójrz tylko - zawołał Cappy, pokazując mi paczuszkę z marihuaną, nóż
myśliwski z dwunastocentymetrowym ostrzem i berettę kaliber 22,
wielkości dłoni, którą wyjął z plastikowej torby z napisem Nordstrom.
- Wie, dlaczego tu jest? - spytałam.
- Nie - mruknął Cappy. - Zgarnęliśmy go pod zarzutem napadu z bronią w
ręku. Pozwoliliśmy mu ochłonąć na tylnym siedzeniu.
We trójkę stłoczyliśmy się w małym pokoju przesłuchań dookoła Richarda
Earla Evansa. Gad patrzył na nas z pełnym wyższości, bezczelnym
uśmieszkiem. Oba jego ramiona pokrywały tatuaże. Nosił czarną koszulkę
z napisem na plecach: „Jeśli możesz to przeczytać... to właśnie wjechałeś
mi w dupę!".
Skinęłam głową i Cappy rozpiął kajdanki.
- Czy pan wie, dlaczego pan tu jest, panie Evans?
- Wiem, że to wy, chłopcy, wdepnęliście w gówno, jeśli myślicie, że coś
wam powiem! - Evans wydmuchnął z nosa śluz zmieszany z krwią. -
Stracicie wszystkie zęby, jeśli kiedykolwiek pokażecie się w Yallejo.
Podniosłam torebkę z narkotykami.
- Widzę, że Święty Mikołaj przynosi ci mnóstwo niebezpiecznych
zabawek. Dwa wyroki... ciągle na zwolnieniu warunkowym za napad z
bronią w ręku... Siedziałeś w Folsom, w Quentin. Według mnie musisz
lubić tamtejszy klimat, bo
przy następnej okazji jak nic zakwalifikują cię na trzydziestoletni pobyt.
- Jedno jest pewne. - Evans rozejrzał się dookoła. - Nie ciągnęliście mnie
tutaj z powodu jakichś dwóch zadym. Na drzwiach przeczytałem:
„Wydział Zabójstw".
- Zgadłeś, wielgasie - wycedził Cappy. - Zamykanie w pierdlu takich
dupków jak ty za napady z bronią w ręku to nasze hobby. Teraz jednak
odpowiesz nam na kilka pytań w zupełnie innej sprawie, a od twoich
odpowiedzi będzie zależeć to, gdzie spędzisz najbliższe trzydzieści lat
swojego, parszywego życia.
- Gówno prawda - wymamrotał Evans. - Nic na mnie nie macie, gnojki.
Cappy wzruszył ramionami, po czym z całej siły rąbnął go w dłoń puszką
z colą. Evans zawył z bólu.
- Cholera, wydawało mi się, że mówiłeś, że chce ci się pić - powiedział
Cappy skruszonym tonem.
Rudowłosy patrzył na niego z wściekłością. Na pewno myślał o tym, jak
chętnie przejechałby się po twarzy policjanta swoim motorem.
- Ma pan rację, panie Evans - odezwałam się. - Nie zaprosiliśmy pana
tutaj, żeby dyskutować o pańskim dobytku, żaden też dla nas problem, by
przekazać pańską żałosną dupę policji w Vallejo. Ale dziś wszystko układa
się dla pana pomyślnie. Cappy, zapytaj panaEvansa, czy życzy sobie
następnego drinka.
Cappy wykonał ruch i Evans gwałtownie zabrał ręce ze stołu.
Potężny policjant uśmiechnął się szeroko, otworzył puszkę i postawił ją
przed Evansem.
- Może być tak czy podać szklankę?
- Widzisz - powiedziałam - potrafimy być mili. Prawda jest taka, że
gówno nas obchodzisz. Wszystko, co musisz zrobić, to odpowiedzieć na
parę pytań, a potem wrócisz do domu z podziękowaniami od policji San
Francisco. Nigdy więcej nas nie zobaczysz. Albo, jako trzykrotnego
recydywista zamkniemy cię na kilka dni na dziesiątym piętrze, aż
przypomnimy sobie, że tu kiblujesz, i zawiadomimy gliny w Vallejo. I
kiedy dojdzie do trzeciego oskarżenia, zobaczymy, kto ile naprawdę ma
zębów.
Evans potarł dłonią grzbiet nosa, wycierając z niego krew.
- Może najpierw napiję się tej coli, jeśli to dla mnie.
- Gratuluję, synu - powiedział Jacobi. - Pierwsza sensowna rzecz, jaką
zrobiłeś od chwili, gdy się spotkaliśmy.
ROZDZIAŁ 38
Wyjęłam czarno-białe fotografie Templariuszy i położyłam je przed
zaskoczonym rudowłosym.
- Pierwsza rzecz, jakiej chcemy się dowiedzieć: gdzie możemy znaleźć
twoich kumpli?
Evans podniósł głowę i spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem.
- Więc o to wam chodzi?
- No, dalej, bystrzaku - ponaglił go Jacobi. - Słyszałeś pytanie pani
porucznik.
Po kolei wyłożyłam na stół jeszcze trzy zdjęcia różnych członków grupy.
Evans pokręcił głową.
- Nigdy ich nie widziałem.
Na ostatniej fotografii leżącej na stole widniała jego twarz.
Cappy, sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi, wyciągnął rękę i szarpnął
Evansa za koszulkę, podnosząc go z krzesła.
- Posłuchaj, ty śrńieciu, masz szczęście, że nie interesuje nas to, czym się
wasza grupka żałosnych gnojów zajmowała. Zachowuj się mądrze, to
zaraz stąd wyjdziesz, a my zajmiemy się naszą robotą, której mamy po
dziurki w nosie.
Evans wzruszył ramionami.
- Może tam trochę jeździłem z którymś. Ale niedużo. Klub się rozwiązał,
bo zrobiło się za gorąco. Nie widziałem tych tutaj od miesięcy. Rozeszli
się. Jak chcecie ich znaleźć, zacznijcie od Five South.
Spojrzałam na moich inspektorów. Chociaż miałam wątpliwości, czy
Evans zdradzi swoich kumpli, to jednak mu wierzyłam.
- Jeszcze jedno pytanie - powiedziałam. - Bardzo ważne. - Położyłam
przed nim zdjęcie motocyklisty w kurtce z wyhaftowaną chimerą. - Coś ci
to mówi?
Evans pociągnął nosem.
- Co, że facet nie umie się porządnie ubrać?
Cappy pochylił się w jego stronę. Evans natychmiast się wycofał.
- To jest symbol, chłopie. Znaczy, że on należy do aktywnego ruchu.
Patriota.
- Patriota? - zdziwiłam się. - Co to ma być, do diabła, według ciebie?
- Obrońca białej rasy, zwolennik wolnego i uporządkowanego
społeczeństwa. - Uśmiechnął się w stronę Cappy'ego. -Obecne układy
wykluczone. Oczywiście, ja osobiście się nie zgadzam z takimi zasranymi
poglądami.
- Czy ten gość też pojechał na południe Stanów?
- On? Dlaczego? Myślicie, że co on zrobił? Cappy stanął nad nim.
- Zawsze odpowiadasz pytaniami na pytania?
- Posłuchaj. - Evans przełknął ślinę. - Ten brat zaczepił się u nas tylko na
krótko. Nawet nie wiem, jak się naprawdę nazywał. Mac... McMillan,
McArtur? Co on zrobił?
Doszłam do wniosku, że nie ma powodu, by ukrywać przed nim prawdę.
- Wiesz coś o tym, co wydarzyło się w La Salle Heights? Rudy nareszcie
załapał. Jego źrenice się rozszerzyły. Usiadł
ciężko.
- Myślicie, że to moi kumple ostrzelali ten kościół? Albo ten gość... Mac?
- Wiesz, gdzie można go złapać? - powiedziałam. Na twarzy Evansa
znowu zagościł promienny uśmiech.
- To będzie trudne, nawet dla was.
- Sprawdź nas - odpowiedziałam. - Jesteśmy dosyć zaradni.
- O, tego jestem pewien, ale ten koleś nie żyje. Od czerwca. Wyleciał w
powietrze w Oregonie razem ze swoim kumplem. Sukinsyn wyczytał
chyba gdzieś, że z krowiego łajna można zrobić bombę.
ROZDZIAŁ 39
Cindy Thomas wygramoliła się ze swojej mazdy na małym
wyasfaltowanym parkingu, przylegającym do kościoła La Salle Heights.
Czuła, jak jej żołądek kurczy się z niepokoju, i sama nie wiedziała, co
właściwie tutaj robi.
Wzięła głęboki wdech i otworzyła ogromne, dębowe drzwi, prowadzące
do głównej kaplicy. Zaledwie wczoraj wypełniało ją potężne brzmienie
chóru. Teraz panowała tu niepokojąca cisza, a kościelne ławki świeciły
pustkami. Cindy przeszła wzdłuż głównej nawy w stronę połączonego z
kościołem budynku.
Wyłożony dywanową wykładziną korytarz prowadził do kilku biur. Jakaś
czarna kobieta podniosła wzrok znad kserokopiarki.
- Mogę pani pomóc? Czy czegoś pani potrzebuje? - spytała.
- Chciałabym się zobaczyć z pastorem.
- On teraz nie przyjmuje odwiedzających.
- W porządku, Carol. - Z jednego z pomieszczeń dobiegł głos Winslowa.
Cindy została wprowadzona do jego biura, malutkiego i pełnego książek.
Winslow miał na sobie czarną bawełnianą koszulkę i spodnie koloru khaki.
Nie przypominał wyglądem żadnego znanego jej duchownego.
- A więc jednak przyszła nas pani odwiedzić - powiedział i w końcu się
uśmiechnął.
Poprosił, aby usiadła na małej kanapce, a sam zajął miejsce na
wysłużonym krześle, pokrytym czerwoną skórą. Na otwartej książce leżała
para okularów i Cindy mimowolnie zerknęła na tytuł. Rozdzierające serce
dzieło zdu-
miewającego geniusza. Nic z tych rzeczy, których mogłaby się
spodziewać.
- Lepiej się pan miewa? - zapytała.
~ Staram się. Przeczytałem dziś pani artykuł. Ta sprawa z policjantem była
okropna. Czy to prawda? Czy morderstwo Tashy może być powiązane z
dworna innymi?
- Tak uważa policja - odrzekła Cindy. - Koroner sądzi, że jej śmierć nie
była przypadkowa.
Na twarzy Winslowa pojawił się grymas. Po chwili pokręcił głową.
- Nie rozumiem. Tasha była po prostu małą dziewczynką. Jaki to ma
związek z czymkolwiek?
- Chodziło nie tyle p Tashę, co o to, z kim była powiązana. Najwyraźniej
wszystkie ofiary były związane z policjantami z San Francisco.
Oczy Winslowa się zwęziły.
- Proszę mi powiedzieć, dlaczego tak szybko pani tu wróciła? Czy z
powodu cierpienia duszy? Dlaczego?
Cindy spuściła wzrok.
- Z powodu wczorajszego nabożeństwa. Było poruszające. Miałam
dreszcze, po raz pierwszy od długiego czasu. Prawdę mówiąc, myślę, że to
rzeczywiście było cierpienie mojej duszy. Wcześniej po prostu nie
zadałam sobie trudu, żeby to zauważyć.
Wzrok Winslowa złagodniał. Usłyszał w jej słowach prawdę i to go
przekonało.
- Więc dobrze. Cieszę się, że panią to poruszyło. Cindy się uśmiechnęła.
Niewiarygodne, jak dobrze czuła się
w jego towarzystwie. Wydawał się pozbierany, naturalny, a w dodatku
słyszała o nim same dobre rzeczy. Chciała napisać o nim artykuł i czuła, że
będzie dobry, może nawet wspaniały.
- Założę się, że wiem, o czym pani myśli - odezwał się Aaron Winslow.
- A więc niech pan strzela.
- Pani się zastanawia... Ten gość wydaje się dosyć sensowny, nie robi
wrażenia kompletnego dziwaka. Nie wygląda na duchownego. Dlaczego
więc wybrał takie życie i taką pracę?
Cindy poczuła, że się rumieni.
- Przyznaję, że coś podobnego przemknęło mi przez głowę. Chciałabym
napisać coś o panu i o tej dzielnicy - powiedziała z zażenowaniem.
Wydawał się zastanawiać nad tym, co usłyszał, po czym niespodziewanie
zmienił temat:
- Co pani lubi robić, Cindy?
- Robić...?
- Odkrywa pani tajemnice wielkiego, złego świata San Francisco, a potem
pisze o nich w swoich artykułach. Co panią interesuje poza pracą w
„Chronicie"? Czym się pani pasjonuje?
Uśmiech powrócił na jej twarz.
- Hej, to ja zadaję pytania. To ja mam napisać artykuł o panu. Żadnych
wykrętów. No, ale niech panu będzie. A więc lubię jogę. Chodzę dwa razy
w tygodniu na zajęcia na Chestnut Street. Ćwiczył pan kiedyś jogę?
- Nie, ale codziennie medytuję.
Cindy uśmiechnęła się ponownie, sama nie wiedząc, dlaczego.
- Należę do kobiecego klubu książki. Szczerze mówiąc, jest nas tam dwie.
Poza tym lubię jazz.
Oczy Winslowa zalśniły.
- Naprawdę? Ja też lubię jazz. Cindy roześmiała się głośno.
- W porządku, więc znaleźliśmy punkt styczny. A jaki jazz pan lubi?
- Progresywny. Interpretacyjny. Wszystko od PinetopaPer-kinsa do
Coltrane'a.
- A zna pan The Blue Door? Na Geary? - zapytała.
- Jasne, że znam. Chodzę tam w soboty wieczorem, kiedy tylko Carlos
Reyes jest w mieście. Może wybierzemy się tam razem. Będzie to część
pani artykułu. Nie musi pani teraz odpowiadać.
- Więc zgadza się pan, żebym napisała coś o panu?
- Zgadzam się, żeby napisała pani o tej dzielnicy. Ja pani pomogę.
Pół godziny później, siedząc w samochodzie, włączyła silnik, ale była zbyt
zadziwiona, żeby pamiętać o włączeniu biegu. Nie wierzę w to, co właśnie
zrobiłam... Lindsay zmyłaby mi głowę. Pytanie tylko, czy obwody w tej
głowie działały prawidłowo.
Owszem, działały. Prawdę mówiąc, nawet trochę brzęczały. Małe włoski
na ramionach stały na baczność.
Miała już początek tego, co, jak sądziła, powinno być niezłym artykułem.
Może nawet bardzo dobrym artykułem.
Umówiła się też na randkę z duszpasterzem Tashy Catch-ings i już nie
mogła się doczekać, kiedy znowu go zobaczy.
Może to właśnie jest cierpienie mojej duszy, pomyślała, ruszając wreszcie
spod kościoła.
ROZDZIAŁ 40
Była prawie siódma w sobotę. Koniec długiego, szalonego i
nieprawdopodobnie ciężkiego tygodnia. Trzy osoby nie żyły, a jedyny
ślad, jaki się pojawił, prowadził donikąd.
Musiałam z kimś pogadać, więc weszłam na ósme piętro, gdzie mieściło
się biuro prokuratora okręgowego. Pokój Jill znajdował się w rogu, dwoje
drzwi dzieliło go od gabinetu naczelnego. Pomieszczenia administracji
były ciemne, biura świeciły pustkami, a personel wyjechał na weekend.
Choć potrzebowałam odreagować, miałam jednak nadzieję, że Jill - nowa
Jill - jest już w domu, i pewnie zajmuje się przeglądaniem książek o
pielęgnacji noworodków.
Lecz kiedy podeszłam bliżej, usłyszałam dobiegające ze środka dźwięki
muzyki klasycznej. Drzwi Jill się nie domykały i były uchylone.
Delikatnie zapukałam, po czym je popchnęłam. W środku była Jill,
siedziała w swoim ulubionym fotelu, z kolanami przyciągniętymi pod
brodę, z żółtym segregatorem w ręku. Na biurku piętrzył się stos papierów.
- Co ty tutaj robisz? - zapytałam.
- Wplątałam się - podniosła ręce w udawanym geście
poddania. - To ta cholerna sprawa Perrone'a. Ostatnia rozprawa w
poniedziałek rano.
Jill kończyła właśnie głośny proces, w którym samotny właściciel domu
został oskarżony o zabójstwo ośmioletniego dziecka, kiedy zawalił się na
nie uszkodzony sufit.
- Jesteś w ciąży, Jill. Jest już po siódmej.
- Tak samo jak Connie Sperling z obrony. Mówią 0 nas, że to będzie
Wojna Pączków.
- Nieważne, co o was mówią, najwyższy czas do domu. Jill wyłączyła
odtwarzacz CD i wyprostowała długie nogi.
- W każdym razie Steve wyjechał. Co jeszcze? Gdybym siedziała w
domu, robiłabym to samo.
Odwróciła głowę i uśmiechnęła się.
- Widzę, że mnie kontrolujesz.
- Nie, ale może ktoś powinien.
- Dobry Boże, Lindsay. Przygotowuję notatki, nie biegam przecież.
Wszystko w porządku. - Zerknęła na zegarek. -Poza tym, od kiedy
zmieniłaś się w taką aktywistkę, która musi wszystko mieć na oku?
- To nie ja jestem w ciąży, Jill. Zresztą, jak sobie chcesz. Nie będę cię
więcej pouczać.
Weszłam do jej biura i popatrzyłam na zdjęcia z półfinału uniwersyteckich
rozgrywek w piłce nożnej, na oprawione dyplomy i fotografie
przedstawiające ją i Steve'a w czasie wspinaczki albo spacerów z ich
czarnym labradorem o imieniu Snake Eyes.
- Mam jeszcze piwo w lodówce, jeśli chcesz posiedzieć -powiedziała,
rzucając na biurko segregator. - Dla mnie wyjmij bucklera.
Zrobiłam, jak chciała. Potem przesunęłam czarną marynarkę firmy Max
Mara rzuconą pośpiesznie na poduszkę i usadowiłam się na skórzanej
kanapie. Otworzyłyśmy butelki i obie jednocześnie zadałyśmy to samo
pytanie.
- Więc... jak tam twoja sprawa?
- Ty najpierw - roześmiała się Jill.
Wyciągnęłam kciuk i palec wskazujący na odległość mniej więcej
centymetra, aby pokazać, na jakim jestem etapie. Wpro-
wadziłam ją w labirynt wątków prowadzących w ślepy zaułek:
opowiedziałam o furgonetce, o rysunku chimery, o policyjnych zdjęciach
Templariuszy i o tym, że nie znaleźliśmy nic w sprawie ataku na
Davidsóna.
Jill podeszła i usiadła obok mnie na kanapie.
- Chcesz pogadać, Linds? Przecież już ustaliłyśmy, że nie przyszłaś tutaj,
by sprawdzać, czy się dobrze sprawuję.
Uśmiechnęłam się z poczuciem winy i postawiłam piwo na stoliku do
kawy.
- Muszę zmienić kierunek śledztwa, Jill.
- W porządku, słucham... - powiedziała. - Oczywiście, to zostanie między
nami.
Krok po kroku wyłożyłam jej moją teorię, że sprawca nie był
bezwzględnym maniakiem, kierującym się nienawiścią do mniejszości
rasowych, lecz odważnym, działającym według określonego planu
mordercą, którym kierowała osobista zemsta.
- Może przesadzasz - odparła Jill. - Na razie masz trzy ofiary terroru
wymierzonego w Murzynów.
- Więc czemu akurat oni? Jedenastoletnia dziewczynka, wyróżniający się
gliniarz? Albo Estelle Chipman, której mąż nie żyje od pięciu lat?
- Nie wiem, kotku. Ja mam tylko przycisnąć ich do muru, kiedy ty ich
złapiesz.
Uśmiechnęłam się i pochyliłam w jej stronę.
- Jill, potrzebuję twojej pomocy. Muszę znaleźć jakiś związek między
ofiarami. Wiem, że coś w tym jest. Potrzebuję sprawdzić zamknięte
sprawy* w których jakiś biały stał się ofiarą czarnego policjanta. To mi
podpowiada intuicja. Tak mogły zacząć się te zabójstwa, bo wszystko w
nich wygląda na zemstę.
- A co zrobisz, jeśli okaże się, że następna ofiara nie będzie miała nic
wspólnego z policjantami? Co wtedy?
- Pomożesz mi? - Patrzyłam na nią błagalnym wzrokiem. Pokiwała głową.
- Masz jeszcze jakieś informacje, które mogłyby zawęzić Obszar
poszukiwań? '
- Mężczyzna, biały. Prawdopodobnie ma tatuaż, może nawet trzy.
- To powinno wystarczyć...
Wyciągnęłam rękę i uścisnęłam jej dłoń. Wiedziałam, że mogę na nią
liczyć. Zerknęłam na zegarek. Siódma trzydzieści.
- Lepiej pozwolę ci skończyć, póki jesteś jeszcze w pierwszym
trymestrze.
- Nie idź, Lindsay. - Złapała mnie za rękę. - Zostań jeszcze chwilę.
Zobaczyłam na jej twarzy jakąś zmianę. Nagle zniknął gdzieś twardy,
profesjonalny wyraz.
- Coś nie tak, Jill? Co ci powiedział lekarz?
W bezrękawniku, z ciemnymi kręconymi włosami, założonymi za uszy,
wyglądała w każdym calu na doskonałego prawnika, numer dwa w
departamencie prawa w tym mieście. Ale pojawił się w niej jakiś lęk.
- Wszystko w porządku. Fizycznie czuję się świetnie. Powinnam być
szczęśliwa, prawda? I fruwać z radości. Będę miała dziecko.
Wzięłam ją za rękę.
- Powinnaś czuć to, co czujesz. Przytaknęła beż entuzjazmu.
- Kiedy byłam dzieckiem, budziłam się czasem w nocy ogarnięta
przerażeniem, że cały świat śpi i że na tej olbrzymiej planecie tylko ja
jedna czuwam. Czasami mój ojciec przychodził i starał się ukołysać mnie
do snu. Zazwyczaj siedział na dole pogrążony w pracy i przygotowywał
się do procesów. Zanim skończył, zawsze wchodził na górę sprawdzić, czy
wszystko u mnie w porządku. Nazywał to swoją drugą pracą. Ale nawet z
nim czułam się ciągle taka samotna. - Odwróciła głowę w moją stronę, a w
jej oczach błysnęły łzy. - Spójrz tylko na mnie: Steve wyjechał raptem na
dwa dni, a ja zachowuję się jak szurnięta idiotka.
- Wcale nie uważam, żebyś zachowywała się jak idiotką -powiedziałam,
głaszcząc ją po policzku.
- Nie mogę stracić tego dziecka, Lindsay. Wiem, że to
brzmi głupio. Noszę w sobie życie. Jest tu, zawsze ze mną, zawsze obok
mnie. Dlaczego więc czuję się taka samotna?
Objęłam ją za ramiona. Mój ojciec nigdy nie kołysał mnie do snu. Jeszcze
zanim od nas odszedł, pracował na trzeciej zmianie i po pracy szedł do
McGoeya na piwo. Czasem wydawało mi się, że więcej łączy mnie z tymi
wszystkimi sukinsynami, których ścigałam i pakowałam za kratki...
- Wiem, o co ci chodzi - usłyszałam swój szept. - Czasami też się tak
czuję.
ROZDZIAŁ 41
Na rogu Ocean i Victorii przygarbiony mężczyzna w zielonej wiatrówce
żuł tortillę, przyglądając się, jak czarny Lincoln powoli jedzie wzdłuż
ciągu budynków. Spędził tak już wiele wieczorów, od tygodni czatując na
następną zdobycz.
Ten, którego śledził od tak długiego czasu, mieszkał w przytulnym,
ozdobionym sztukateriami domu, położonym niedaleko stąd, w środku
Ingleside Heights. Miał rodzinę: dwie dziewczynki chodzące do
katolickiej szkoły i żonę, dyplomowaną pielęgniarkę. Miał również psa,
czarnego labradora. Czasem wyskakiwał w podskokach na powitanie pana,
kiedy jego samochód zatrzymywał się przed domem. Labrador nazywał się
Bullie, jak w starym filmie.
Zwykle lincoln pojawiał się około siódmej trzydzieści. Kilka razy w
tygodniu mężczyzna wysiadał z niego wcześniej i dalej szedł na piechotę.
Samochód zatrzymywał się zawsze w tym samym miejscu, na Victorii.
Mężczyzna lubił zaglądać na koreański bazarek, pogadać chwilkę z
właścicielem, kupić jakiś melon albo kapustę. Wyglądał wówczas jak
wielki pan przechadzający się wśród poddanych.
Potem mógł jeszcze wpaść do Tiny News, gdzie wybierał kilka
magazynów: „Car and Driver", „PC World", „Sport Illu-strated". Raz
nawet się zdarzyło, że mężczyzna w zielonej wiatrówce stał za nim w
kolejce, gdy tamten czekał, aby zapłacić za czasopisma.
Mógł już go sprzątnąć. Wiele razy. Jeden celny strzał z dużej odległości.
¦¦ , ¦
Ale nie, akurat do niego chciał się zbliżyć. Spojrzeć mu prosto w oczy. To
morderstwo odbije się szerokim echem w całym San Francisco, a nawet
poza granicami kraju. Będzie o nim głośno.
Serce biło mu radośnie, choć on sam kulił się w nieprzyjemnej mżawce.
Tym razem czarny lincoln przejechał obok.
To jeszcze nie dzisiaj. Odetchnął głęboko. Wracaj do domu, do swojej
żoneczki i psa... Ale wkrótce... Już zapomniałeś... Zawinął resztki tortilli w
papier i wrzucił je do kosza na śmieci. Zapomniałeś o przeszłości. Ale ona
cię dopadnie.
Ja nią żyję codziennie.
Patrzył, jak czarny lincoln z przyciemnionymi szybami skręca jak zwykle
w Cerritos i znika wśród Ingleside Heights.
Zniszczyłeś mi życie. Teraz moja kolej.
ROZDZIAŁ 42
W niedzielny poranek zrobiłam sobie wolne. Zabrałam Marthę na spacer
koło zatoki i poszłam poćwiczyć tai-chi w Marina Green. Około południa
siedziałam znowu przy biurku, ubrana w dżinsy i bluzę. W poniedziałek
dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, nie pojawiły się żadne nowe
ślady. Ogłosiliśmy komunikaty po to, żeby prasa przestała deptać nam po
piętach. Każde za późno zadane pytanie, każda ślepa uliczka w śledztwie
przybliżały tylko chwilę, kiedy Chimera zaatakuje znowu.
Właśnie przygotowywałam niektóre akta spraw, żeby oddać je Jill, kiedy
drzwi windy rozsunęły się i pojawił się w nich Mercer. Moja obecność
nawyraźniej go zaskoczyła, ale nie wydawał się niezadowolony.
~ Chodź, zabieram cię na przejażdżkę.
Jego samochód stał przed bocznym wejściem na Eighth Street.
- West Portal, Sam - powiedział do kierowcy.
West Portal to dzielnica w centrum zamieszkana przez klasę średnią. Nie
miałam pojęcia, dlaczego Mercer ciągnie mnie tam w środku dnia.
Kiedy jechaliśmy, Mercer zadał mi kilka pytań, ale przez większość czasu
w ogóle się nie odzywał. Nagle przez głowę przemknęła mi straszna myśl:
On zamierza zabrać mi tę sprawę.
Kierowca zatrzymał się na ulicy, przy której stał rząd jednorodzinnych
domów. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Zaparkował samochód przed
małym, niebieskim domkiem w stylu wiktoriańskim, naprzeciw którego
znajdowało się szkolne boisko. Właśnie trwał mecz koszykówki.
- O czym chciał pan ze mną pomówić, szefie? - spytałam zaskoczona.
Mercer odwrócił się w moją stronę.
- Lindsay, czy masz jakieś osobiste wzorce do naśladowania?
- Ma pan na myśli kogoś w stylu Amelii Erhard albo Margaret Thatcher? -
Potrząsnęłam głową. Nigdy bym nie dorosła im do pięt. - Może Claire
Washburn. - Uśmiechnęłam się szeroko.
Mercer przytaknął.
- Dla mnie kimś takim był Arthur Ashe. Ktoś go zapytał, czy ciężko mu
było walczyć z AIDS, a on odpowiedział: Nawet w przybliżeniu nie tak
ciężko, jak dawać sobie radę ze wzastąjącą liczbą Murzynów w Stanach
Zjednoczonych.
Nagle spoważniał.
- Vemon Jones powiedział burmistrzowi, że ja nie zdaję sobie sprawy, co
jest stawką w tej grze. - Wskazał niebieski wiktoriański domek po drugiej
stronie ulicy. - Widzisz? To dom moich rodziców. Tu spędziłem
dzieciństwo. Mój ojciec był mechanikiem na stacji rozrządowej, a matka
prowadziła księgowość w elektrowni. Całe życie ciężko pracowali, żeby
mnie i moją siostrę posłać do szkoły. Ona teraz jest prawnikiem w sądzie
w Atlancie. Ale to jest miejsce, z którego wyszliśmy.
... - Mój ojciec też pracował dla miasta.
- Wiem. Nigdy ci o tym nie powiedziałem, ale znałem twojego ojca.
- Naprawdę?
- Tak, razem zaczynaliśmy. Gliny z patrolu radiowego, z dala od centrali.
Kilka razy byliśmy wspólnie na zmianie. Marty Boxer... Twój ojciec był
chodzącą legendą, Lindsay, i to bynajmniej nie z powodu wzorowej
służby.
- Proszę mi opowiedzieć o nim coś, czego nie wiem.
- Dobrze... - Zastanowił się. - Był wtedy dobrym gliniarzem. Cholernie
dobrym. Wielu z nas chciało mu dorównać.
- Zanim się nie wycofał. Mercer spojrzał na mnie.
- Musisz już wiedzieć, że w życiu gliniarza zdarzają się sytuacje, gdy
wybór dobra i zła nie jest tak oczywisty, jak dla reszty z nas.
Pokręciłam głową.
- Nie widziałam go od dwudziestu dwóch lat.
- Nie oceniam go jako ojca czy męża. Ale czy możesz osądzić kogoś jako
człowieka, albo przynajmniej gliniarza, nie znając wszystkich faktów?
- Nigdy nie pofatygował się zostać wystarczająco długo, żeby przedstawić
fakty - powiedziałam.
- Przykro mi - odrzekł Mercer. - Opowiem ci coś o Mar-tym Bpxerze, ale
kiedy indziej.
- Co mi pan opowie? I kiedy?
Mercer opuścił szybę oddzielającą nas od kierowcy i powiedział mu, że
wracamy do Pałacu Sprawiedliwości.
- Kiedy znajdziesz Chimerę.
ROZDZIAŁ 43
Tego wieczoru, kiedy służbowy wóz zwolnił w korku niedaleko od miejsca
zamieszkania Mercera, siedzący na tylnej kanapie szef powiedział:
- Chyba tutaj wysiądę, Sam.
Jego kierowca, Sam Mendez, zerknął niepewnie do tyłu.
Polecenia z Pałacu były wyraźne: unikać niepotrzebnego ryzyka.
Mercer nie dawał jednak za wygraną.
- Sam, w promieniu pięciu skrzyżowań jest tutaj więcej patroli niż tam,
koło Pałacu.
Zwykle jeden albo dwa policyjne wozy krążyły w okolicach Ocean, a
jeden stacjonował naprzeciwko domu szefa.
Samochód zatrzymał się na poboczu. Mercer otworzył drzwi i wypchnął
swoje ciężkie ciało na ulicę.
- Przyjedź po mnie jutro, Sam. Dobranoc.
Kiedy samochód ruszył, Mercer jedną ręką zarzucił na ramiona
jasnobrązowy, przeciwdeszczowy płaszcz, w drugiej trzymał wypchaną
teczkę. Przepełniło go poczucie swobody i odprężenia. Te krótkie
wieczorne spacery należały do nielicznych chwil, kiedy czuł się naprawdę
wolny.
Zatrzymał się na Kim Market i kupił koszyczek apetycznie wyglądających
truskawek oraz kilka starannie wybranych śliwek. Potem przeszedł w
poprzek ulicy do Ingleside Winę Shop. Zdecydował się na jakieś
beaujolais, które powinno pasować do jagnięcego gulaszu przygotowanego
przez Eunice.
Gdy znów znalazł się na ulicy, spojrzał na zegarek i skierował się w stronę
domu. Na Cerritos dwa kamienne filary oddzielały Ocean od spokojnej
enklawy Ingleside Heights. Miejski ruch pozostał z tyłu.
Minął niski, kamienny dom należący do Taylorów, kiedy zza żywopłotu
dobiegł go jakiś hałas.
- Chwileczkę, szefie...
Mercer zatrzymał się. Serce zaczęło mu bić szybciej.
- Niech pan nie będzie taki bojaźliwy. Nie widziałem pana od lat -
odezwał się ponownie głos. - Pan mnie pewnie nie pamięta.
O co tu, do diabła, chodzi?
Wysoki, muskularny mężczyzna wyszedł zza żywopłotu. Ubrany był w
zieloną wiatrówkę. Na jego twarzy gościł arogancki uśmiech.
Jakieś niewyraźne wspomnienie pojawiło się w umyśle
Mercera. Rysy twarzy wydały mu się znajome, choć nie potrafił ich
dopasować do konkretnej sytuacji. Nagle w jednej chwili przypomniał
sobie. Teraz wszystko się zgadzało i ta świadomość zaparła mu dech w
piersiach.
- Cóż za zaszczyt - powiedział mężczyzna. - Dla ciebie, nie dla mnie.
Miał przy sobie pistolet, ciężki i błyszczący. Wyciągnął go w kierunku
Mercera. Mercer wiedział, że musi coś przedsięwziąć. Popchnąć go.
Wydobyć własną broń. Musiał znów działać jak policjant z ulicznego
patrolu.
- Chciałem, żebyś zobaczył moją twarz. Chciałem, żebyś wiedział,
dlaczego umierasz.
- Nie rób tego. Tutaj wszędzie dookoła jest policja.
- Dobrze. Dla mnie to nawet lepiej. Niech się pan nie boi, szefie. Tam,
dokąd pan idzie, spotka pan wielu starych znajomych.
Pierwszy pocisk trafił go w pierś. Poczuł piekący ból i osur nął się na
kolana. Pomyślał, że powinien krzyczeć. Kto pełnił dziś służbę przed jego
domem, Parks czy Vasquez? Zaledwie kilkanaście bezcennych metrów
stąd. Ale z jego piersi wydobył się tylko szept. Jezu Chryste, proszę, uratuj
mnie.
Drugi strzał rozerwał mu szyję. Nie Wiedział już, czy stoi, czy leży. Chciał
zaatakować mordercę. Chciał dorwać tego sukinsyna. Ale nogi odmówiły
mu posłuszeństwa - bezwładne, sparaliżowane.
Mężczyzna z pistoletem w dłoni stał teraz nad nim. Skurwiel cały czas coś
do niego mówił, ale on nie słyszał ani słowa. Twarz mordercy to
rozmywała się, to znów wyostrzała. Nagle przez głowę przemknęło mu
nazwisko. Wymówił je dwukrotnie, aby się upewnić. Słyszał w uszach
łomot własnego oddechu.
- Zgadza się - powiedział morderca, podnosząc srebrzysty pistolet. -
Zakończyłeś dochodzenie. Odkryłeś tożsamość Chimery. Moje gratulacje.
Mercer pomyślał, że może powinien zamknąć oczy - dokładnie w chwili,
kiedy następny jasnopomarańczowy błysk eksplodował mu prosto w
twarz.
ROZDZIAŁ 44
Nigdy nie zapomnę, co robiłam w chwili, kiedy usłyszałam tę wiadomość.
Byłam w domu, stawiałam ostrożnie na kuchence garnek z makaronem.
Słuchałam piosenki Adia w wykonaniu Sarah McLachlan.
Wkrótce miała przyjść Claire. Zwabiłam ją na kolację, obiecując moją
słynną potrawę z makaronu ze szparagami i sosem cytrynowym. Nie, nie
zwabiłam jej... prawdę mówiąc, ubłagałam ją, żeby przyszła. Musiałam
porozmawiać o czymś innym niż śledztwo. O jej dzieciakach, o jodze, o
wyścigu do senatu Kalifornii, albo dlaczego gra Warriorsów tak wciąga. O
czymkolwiek.
Nigdy nie zdołam tego zapomnieć... Martha siedziała obok i bawiła się
pozbawionymi głów pluszowymi misiami z logo Giantsów San Francisco,
które kiedyś sobie przywłaszczyła.
Ja siekałam bazylię. Tasha Catchings i Art Dayidson odpłynęli z moich
myśli. Dzięki Bogu.
Zadzwonił telefon. Samolubna myśl przemknęła mi przez głowę, że może
to Claire chce w ostatniej chwili odwołać nasze spotkanie.
Przytrzymałam słuchawkę ramieniem i mruknęłam.
- Taak?
Odezwał się Sam Ryan, szef detektywów w naszym departamencie. Był
moim bezpośrednim przełożonym. Po jego głosie poznałam, że dzieje się
coś naprawdę niedobrego.
- Lindsay, zdarzyło się coś strasznego.. Zdrętwiałam. Czułam się tak,
jakby ktoś sięgnął w głąb
mojej piersi i ścisnął mi serce. Słuchałam słów Ryana. Trzy strzały z
bliskiej odległości... Kilkanaście metrów od jego domu... O, mój Boże...
Mercer...
- Gdzie on jest, Sam?
- Moffitt. Na oddziale operacyjnym. Walczy o życie.
- Zaraz tam będę. Już biegnę.
- Lindsay, nic tu nie możesz zrobić. Pojedź lepiej na miejsce zbrodni.
- Chin i Lorraine mogą zabezpieczyć ślady. Jadę do szpitala.
Zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych. Jak w transie poszłam je
otworzyć.
- Cześć - powiedziała Cłaire.
Nie mogłam wydusić z siebie słowa. W jednej chwili zauważyła, jaka
jestem blada.
- Co się stało?!
Moje oczy zwilgotniały.
- Cłaire... On strzelał do Mercera.
ROZDZIAŁ 45
Zbiegłyśmy na dół, wdrapałyśmy się do jej pathfindera i z piskiem opon
ruszyłyśmy w kierunku California Medical Center, jadąc z Potrero przez
Parnassus Heights. Przez całą drogę czułam rozpacz zmieszaną z nadzieją.
Za oknami auta migały kolejne ulice - Twenty Fourth, Guerrero, potem
przejechałyśmy w poprzek Castro przy Seventeenth w stronę szpitala na
Szczycie Mt. Sutro.
Zaledwie dziesięć minut po tym, jak odebrałam telefon, pathfinder wjechał
na zatłoczony szpitalny parking i zatrzymał się naprzeciwko wejścia.
Cłaire pokazała pielęgniarce w recepcji swój identyfikator i zapytała o
aktualny stan pacjenta. Roztrzęsiona, pchnęła kołyszące się na zawiasach
skrzydło drzwi i pośpieszyła na oddział intensywnej terapii. Ja podbiegłam
do Sama Ryana.
- Co z nim? Potrząsnął głową.
- Jest w tej chwili na stole. Jeśli ktokolwiek mógł dostać trzy kule i
przeżyć, to tylko on.
Otworzyłam klapkę mojego telefonu komórkowego i połączyłam się z
Lorraine Stafford, będącą na miejscu zbrodni.
- Można oszaleć - powiedziała. - Kręcą się tutaj ludzie z Wydziału Spraw
Wewnętrznych i jakieś przeklęte kryzysowe służby z miasta. I cholerna
prasa. Nie mogłam nawet dopchać się do policjanta z radiowozu, który
dotarł tu pierwszy.
- Nikt poza tobą i Chinem nie może zbliżać się do miejsca zdarzenia! -
krzyknęłam. - Zaraz do was jadę.
Cłaire wyszła z bloku operacyjnego. Jej rysy były ściągnięte.
- Paskudna sprawa, Lindsay. Ma uszkodzoną korę mózgową. Stracił
mnóstwo krwi. To cud, że jeszcze żyje.
- Cłaire, muszę tam wejść, żeby go zobaczyć. Pokręciła przecząco głową.
- To nie ma sensu, Lindsay. Jest podłączony do urządzeń podtrzymujących
życie.
Dręczyła mnie przygniatająca świadomość, że jestem winna to Mercerowi;
że on wiedział i jeśli umrze, prawda umrze razem z nim.
- Idę tam.
Pchnęłam drzwi prowadzące na blok operacyjny, ale Cłaire mnie
powstrzymała. Kiedy zobaczyłam wyraz jej oczu, zgasła we mnie ostatnia
iskierka nadziei. Zawsze wojowałam z Mer-cerem, toczyłam z nim
niekończącą się bitwę. Był osobą, której bez końca musiałam coś
udowadniać. W końcu jednak we mnie uwierzył. W jakiś przedziwny
sposób czułam, jakbym znów traciła ojca.
Zaledwie minutę później z bloku wyszedł lekarz w zielonym kitlu,
ściągając z dłoni lateksowe rękawiczki. Powiedział kilka słów do jednego
z przedstawicieli burmistrza, a potem do asystenta Mercera, Anthony'ego
Tracchio.
- Szef nie żyje - oznajmił Tracchio.
Wszyscy stali, patrząc przed siebie martwym wzrokiem. Cłaire otoczyła
mnie ramionami i przytuliła.
- Nie wiem, czy potrafię dalej to robić - powiedziałam, trzymając się jej
kurczowo.
- Na pewno potrafisz - odrzekła.
Złapałam lekarza, kiedy szedł z powrotem w stronę oddziału
operacyjnego.
- Czy coś mówił, kiedy go tu przywieziono? Lekarz wzruszył ramionami.
- Starał się przez chwilę, ale to był właściwie bełkot, jakieś oderwane
słowa, wspomnienia. Zresztą, został podłą-
czony do aparatury podtrzymującej życie natychmiast, jak tylko go tu
wnieśli.
- Ale jego mózg cały czas pracował, prawda, doktorze? Spotkał się z
mordercą twarzą w twarz. Dostał trzy razy.
Mogłam bez trudu uwierzyć, że Mercer starał się zachować przytomność
wystarczająco długo, żeby coś powiedzieć.
- Może jednak coś pan zapamiętał?
Jego zmęczone oczy zdawały się czegoś szukać.
- Przykro mi, pani inspektor. Usiłowaliśmy ratować mu życie. Niech pani
porozmawia z medykami z pogotowia, którzy go tu przywieźli.
Wróciłam do środka. Przez szyby w drzwiach oddziału intensywnej terapii
zobaczyłam na korytarzu Eunice Mercer i jedną z jego nastoletnich córek,
objęte w ciasnym uścisku, tonące we łzach.
Poczułam, jak wszystko skręca mi się w środku i wzbiera we mnie fala
mdłości.
Popędziłam do toalety, pochyliłam się nad umywalką i spryskałam twarz
zimną wodą.
Cholera! Cholera!
Kiedy ciało się uspokoiło, spojrzałam w lustro. Moje oczy były ciemne,
przyćmione i puste; w głowie dudniły jakieś głosy.
Cztery morderstwa, powtarzały... Czterej czarni gliniarze.
ROZDZIAŁ 46
¦¦-- Szef właśnie wracał do domu - powiedziała Lorraine Stafford,
przygryzając dolną wargę. - Mieszkał kilka domów stąd. Nie było żadnych
świadków, ale jego kierowca jest tam.
Podeszłam do miejsca, gdzie znaleziono Mercera. Zespół Charliego
Clappera przeczesał już cały teren dookoła. To była spokojna ulica, przy
której stały jednorodzinne domy. Wysoki żywopłot zasłaniał chodnik tak,
że nikt nie mógł zauważyć mordercy.
Miejsce zbrodni zostało już posypane kredą. Ogromne
plamy krwi wsiąkły w chodnik wewnątrz obrysu ciała. Dookoła
rozrzucone były rzeczy Mercera, świadkowie jego ostatnich chwil: kilka
plastikowych toreb z czasopismami, owocami i butelką wina.
- Czy żaden patrol nie pilnował jego domu? - zapytałam. Lorraine
wskazała młodego policjanta w mundurze, który
stał oparty o radiowóz.
- Kiedy dotarł na miejsce, sprawca zdążył już uciec, a szef się
wykrwawiał.
Stało się jasne, że morderca ukrywał się w krzakach, czekając na nadejście
Mercera. Musiał mieć stuprocentową pewność. Tak, jak w wypadku
Davidsona.
Zobaczyłam, że z góry, od strony Ocean, idą w naszym kierunku Cappy z
Jacobim. Na ich widok odetchnęłam z ulgą.
•
- Dzięki, że przyszliście - szepnęłam.
Wtedy Jacobi zrobił coś niezwykłego. Oparł dłonie na moich ramionach i
spojrzał mi prosto w oczy.
- Robi się z tego poważna sprawa, Lindsay. Federalni zamierzają się w to
włączyć. Jeżeli możemy cokolwiek zrobić, będziesz czegoś potrzebowała
albo chciała pogadać, niezależnie od pory dnia albo nocy, wiedz, że
możesz na nas liczyć.
Odwróciłam się w stronę Lorraine i China.
- Co wam zostało jeszcze tutaj do zrobienia?
- Chcę sprawdzić drogę ucieczki - powiedział Chin. -Jeśli zaparkował
gdzieś samochód, ktoś musiał go widzieć. A jeśli nie, może ktoś go
zauważył, jak szedł w stronę Ocean.
- Cholerny szef - westchnął Jacobi. - Zawsze myślałem, że ten chłopak
będzie miał konferencję prasową na własnym pogrzebie.
- Czy dalej klasyfikujemy to jako morderstwo z pobudek nienawiści
rasowej, poruczniku? - zapytał Cappy, pociągając nosem.
- Nie wiem, jak ty - powiedziałam - ale ja nienawidzę tego skurwiela
wystarczająco mocno.
ROZDZIAŁ 47
Jacobi nie mylił się co do jednego. Następnego ranka wszystko się
zmieniło. Żądni każdej nowiny przedstawiciele agencji informacyjnych,
stacji TV i gazet tłoczyli się na schodach prowadzących do Pałacu
Sprawiedliwości, wysyłali załogi z kamerami, bili się o wywiady. Anthony
Tracchio został p.o. szefa. Był prawą ręką Mercera od spraw
administracyjnych, ale nigdy nie wspinał się po stopniach policyjnej
kariery. Jemu składałam teraz raport z dochodzenia w sprawie Chimery.
- Żadnych przecieków - ostrzegł bez ogródek. - Żadnych kontaktów z
prasą. Wszystkie wywiady mają być uzgadniane ze mną.
Jednostka do zadań specjalnych została oddelegowana, aby pracować
wspólnie z nami nad sprawą zabójstwa Mercera. Dopiero po powrocie na
górę dowiedziałam się, co to praktycznie oznacza.
Kiedy weszłam do naszego biura, w poczekalni siedziało dwóch agentów
FBI w jasnobrązowych płaszczach. Ruddy, świeżo upieczony czarnoskóry
absolwent o nienagannych manierach, ubrany w koszulkę z Oksfordu i
żółty krawat, najwyraźniej szef, oraz przedstawiciel typu twardogłowych,
agent operacyjny o imieniu Hull.
Najpierw usłyszałam od Ruddy'ego, jak miło mu jest współpracować z
panią inspektor, która rozwiązała sprawę morderstw nowożeńców. Zaraz
potem stanowczym tonem poprosił o pokazanie akt Chimery. Wszystkich,
Tashy. David-sona. I wszystkiego, co znaleźliśmy w sprawie Mercera. ,
Dziesięć sekund po ich wyjściu zadzwoniłam do mojego nowego
przełożonego. "
- Wydaje mi się, że wiem, co miałeś na myśli, mówiąc „wspólnie".
- Przestępstwami przeciwko urzędnikom publicznym zajmują się służby
federalne, poruczniku. Niewiele mogę zdziałać w tej sprawie - powiedział
Tracchio.
- Mercer uważał, że te przestępstwa są ściśle związane
z miastem, szefie. Był zdania, że powinny się tym zajmować miejskie
służby.
- Przykro mi. Koniec dyskusji - zakończył rozmowę Tracchio.
ROZDZIAŁ 48
Później tego samego popołudnia pojechałam na Ingleside Heights, żeby
porozmawiać z żoną Mercera. Czułam, że muszę zrobić to osobiście.
Wzdłuż ulicy otaczającej dom szefa stał rząd samochodów. Jakiś krewny
otworzył mi drzwi i powiedział, że pani Mercer jest na górze z rodziną.
Stałam, przyglądając się obecnym w salonie i szukając wśród nich
znajomych twarzy. Po kilku minutach Eunice Mercer zeszła na dół w
towarzystwie sympatycznej pani w średnim wieku, która okazała się jej
siostrą. Poznała mnie i podeszła.
- Tak mi przykro. Cały czas nie mogę w to uwierzyć. -Podałam jej rękę, a
potem ją uścisnęłam.
- Wiem - wyszeptała. - Wiem, że pani też to przeżywa.
- Proszę mi uwierzyć, wiem, jak pani ciężko. Ale muszę zadać kilka pytań
- powiedziałam w końcu.
Skinęła głową. Jej siostra odeszła do gości, a Eunice Mercer zabrała mnie
do pokoju w piwnicy.
Zadałam jej mnóstwo tych samych pytań, jakie wcześniej zadawałam
krewnym innych ofiar. Czy ktoś ostatnio groził mężowi? Czy były jakieś
telefony? Czy zauważyła kogoś podejrzanego, kto obserwował dom?
Pokręciła przecząco głową.
- Earl mówił, że to jedyne miejsce, gdzie czuje się rzeczywiście tak, jakby
mieszkał w tym mieście, a nie tylko był tu szefem policji.
Zmieniłam temat.
- Czy wcześniej słyszała pani o osobie Arta Davidsona? Eunice Mercer
spojrzała na mnie beznamiętnym wzrokiem.
- Czy sądzi pani, że Earl został zamordowany przez tego samego
człowieka, który popełnił tamte okropne czyny?
Wzięłam ją za rękę.
- Myślę, że wszystkie te zbrodnie są dziełem jednej osoby. Potarła dłonią
brew.
- Lindsay, nic już teraz nie rozumiem. Morderstwo Earla. Tamta książka.
- Książka? - zdziwiłam się.
- Tak. Earl zawsze czytał czasopisma motoryzacyjne. Miał takie marzenie,
że kiedy pójdzie na emeryturę... Tego starego mitsubishi gto trzymał w
garażu kuzyna. Zawsze powtarzał, że ma zamiar rozebrać go na części i
poskładać od zera. A teraz ta książka w kieszeni jego marynarki...
- Jaka książka? - Spojrzałam na nią z ukosa.
- Jakiś młody lekarz w szpitalu oddał mi ją, razem z kluczami i portfelem.
Nie miałam pojęcia, że interesował się takimi rzeczami. Jakieś mity...
Mój puls nagle przyspieszył.
- Czy może mi pani ją pokazać?
- Oczywiście. Jest tam.
Wyszła z pokoju i za chwilę była z powrotem. Wręczyła mi egzemplarz
książki w miękkiej oprawie, którą zna każde dziecko w wieku szkolnym.
Mitologia Edith Hamilton.
Była bardzo zniszczona, jakby przeglądano ją tysiące razy. Przerzuciłam
pośpiesznie kartki, ale nic nie znalazłam.
Przebiegłam wzrokiem spis treści. I wtedy to zauważyłam. W połowie
spisu, strona 141. Podkreślenie. Bellerofont zabija Chimerę.
Bellerofont... Billy Reffon.
Moje serce się ścisnęło. Właśnie to nazwisko podał, dzwoniąc na 911
przed zabójstwem Arta Davidsona. Sam siebie-nazwał Billy Reffon.
Przerzuciłam kartki do strony 141. Była tam. Tył lwa. Tułów kozła. Ogon
węża.
Chimera.
Ten sukinsyn mówił nam jasno, że to on zabił Mercera„
Poczułam nagłe ukłucie. Coś jeszcze było na tej stronie.
Ostry, nerwowy charakter pisma. Kilka słów, nagryzmolonych atramentem
nad ilustracją.
Będą następni... Sprawiedliwości stanie się zadość.
ROZDZIAŁ 49
Wyszłam z domu Mercerów i jeździłam w kółko, mokra od potu i pełna
najgorszych przeczuć, które już okazały się prawdą.
Wszystkie moje przypuszczenia były słuszne. To nie był ciąg morderstw
na tle rasowym, gdzie ofiary wybierano na chybił trafił. Mieliśmy do
czynienia ze zbrodniarzem planującym wszystko z zimną krwią. Teraz z
nas szydził, w ten sam sposób, w jaki wykorzystał białego vana. Albo to
oszukańcze nagranie. Billy Reffon.
W końcu powiedziałam sobie: pieprzę to. Zadzwoniłam do dziewcząt. Nie
mogłam czekać z tym dłużej. To były trzy najbardziej przenikliwe umysły
w tym mieście. Będą następne zabójstwa, jak uprzedził ten skurwiel.
Umówiłyśmy się w U Susie.
- Potrzebuję waszej pomocy - powiedziałam, wpatrując siew ich twarze,
gdy tak siedziały w naszym zwykłym kąciku w restauracji.
- Po to tu jesteśmy - odrzekła Claire. - Zadzwoniłaś, więc przyszłyśmy.
- Nareszcie! - parsknęła Cindy. - Przyznała się, że bez nas jest nikim.
Piosenka This Kiss Faith Hill została zagłuszona przez mecz koszykówki
w telewizji. Jednak my, tłocząc się w naszym kąciku, zajmowałyśmy się
innymi rzeczami. Boże, jak dobrze było mieć je znów wszystkie razem!
- Wszystko się skomplikowało, kiedy zabrakło Mercera. Weszło FBI.
Nawet nie wiem, kto za co odpowiada. Wiem tylko, że im dłużej będziemy
czekać, tym więcej ludzi zginie.
- Tym razem muszą być jakieś zasady - powiedziała Jill, popijając
bezalkoholowego bucklera. - To nie jest zabawa.
Myślę, że podczas poprzedniej sprawy złamałam wszystkie reguły, których
wcześniej przysięgałam przestrzegać. Wycofywanie dowodów, używanie
biura prokuratora okręgowego dla własnych celów... Jeśli cokolwiek
wyszłoby na jaw, prowadziłabym sprawy z dziesiątego piętra.
Zaczęłyśmy się śmiać. Na dziesiątym piętrze w Pałacu mieścił się areszt
tymczasowy.
- OK - powiedziałam. To samo dotyczyło mnie. - Cokolwiek znajdziemy,
oddamy specjalnej jednostce policyjnej.
- Nie przesadzajmy - zaprotestowała Cindy z psotnym uśmieszkiem. -
Chcemy coś zrobić dla ciebie, a nie pomagać w karierze biurokratycznym
sztywniakom.
- Więc Margarita Posse żyje - zażartowała Jill. - Jezu, jak się cieszę, że
znów tu jesteśmy.
- Nigdy nie podawaj w wątpliwość naszej lojalności -powiedziała Claire.
Przyjrzałam się dziewczętom. Kobiecy Klub Zbrodni. Jakaś cząstka mojej
duszy była pełna obaw. Zginęło czworo ludzi, w tym najwyższy rangą
funkcjonariusz policji w mieście. Morderca dowiódł, że potrafi dosięgnąć
każdego, kogo zechce.
- Każde kolejne zabójstwo zwraca coraz większą uwagę i jest popełniane
z coraz większą śmiałością. - Opowiedziałam o najnowszych
wydarzeniach i o książce wetkniętej w marynarkę Mercera. - On nie musi
dłużej udawać, że to przestępstwa na tle rasowym. To znaczy, jego
działanie również ma podłoże rasowe, ale nie tylko.
Claire wprowadziła nas w szczegóły sekcji zwłok Mercera, którą
skończyła po południu. Został trafiony trzy razy z bliskiej odległości, z
pistoletu kaliber 38.
- Mam wrażenie, że strzały zostały oddane w dość znacznych odstępach
czasu. Można to określić na podstawie krwawienia z poszczególnych ran.
Ostatni strzał był w głowę^ Mercer już wtedy leżał na ziemi. Dlatego
myślę, że musieli widzieć się twarzą w twarz. I że morderca starał się
zabić powoli. Może nawet rozmawiali. Wiem, co sugeruję: że Mercer znał
swojego zabójcę.
- Sprawdziłaś, czy tych policjantów coś ze sobą łączyło? —,
wtrąciła Jill. - Oczywiście, że sprawdziłaś. Jesteś przecież Lindsay Boxer.
- Jasne, że tak. Nie ma żadnego śladu, by kiedykolwiek się spotkali. Ich
kariery zawodowe nie zazębiały się w żaden sposób. Wujek Tashy
Catchings był młodszy od pozostałych o dwadzieścia lat. Nie udało się
nam znaleźć niczego, co by ich łączyło.
- Niektórzy nienawidzą gliniarzy - zauważyła Cindy. -Nawet sporo jest
takich.
- Po prostu nie mogę znaleźć niczego wspólnego. To zaczęło się pod
płaszczykiem zbrodni o podłożu rasowym. Morderca chciał, żebyśmy
patrzyli na te zdarzenia pod określonym kątem. Chciał, żebyśmy
znajdowali jego wskazówki i kierowali się nimi w śledztwie. Chciał też,
żebyśmy odkryli chimerę, ten jego pieprzony symbol.
- Ale jeśli to osobista zemsta - powiedziała Jill - to nie może być mowy o
istnieniu jakiejkolwiek zorganizowanej grupy!
- Chyba że chce kogoś wrobić - odpowiedziałam.
- A jeżeli chimera nie jest znakiem żadnej grupy? - odezwała się Cindy, po
czym przygryzła wargę. - Może ta książka to sposób, by zakomunikować,
że chodzi o coś innego?
Gapiłam się na nią. Wszystkie się gapiłyśmy.
- Czekamy, Einsteinie.
Zamrugała powiekami, a potem potrząsnęła głową.
- Po prostu głośno myślałam.
Jill powiedziała, że ma zamiar przekopać, się przez wszystkie akta spraw,
gdzie czarny policjant skrzywdził albo zranił białego. Jakikolwiek akt
przemocy, który mógłby wyjaśnić nastawienie mordercy. Cindy obiecała
zrobić to samo w „Chronicie".
Miałam za sobą długi dzień i byłam wykończona. Następnego dnia o
siódmej trzydzieści czekało mnie zebranie oddziału operacyjnego.
Spojrzałam po kolei moim przyjaciółkom w oczy.
- Dziękuję wam, bardzo dziękuję.
- Chcemy z tobą rozwiązać tę sprawę - zadeklarowała Jill. - Chcemy
dorwać Chimerę.
- Poza tym, zależy nam, żebyś płaciła za nas rachunki w knajpie - dodała
Claire.
Przez następnych kilka minut gawędziłyśmy o tym, co nas czeka jutro,
kiedy znów możemy się spotkać. Znowu byłyśmy pełne werwy. Jill i
Claire miały samochody na parkingu. Spytałam Cindy, która mieszkała
niedaleko mnie, w dzielnicy Castro, czy ją podwieźć.
- Prawdę mówiąc - odpowiedziała z uśmiechem - mam randkę.
- Super! Kto jest następną ofiarą? - zawołała Claire. -No, i kiedy
będziemy mogły go poczarować?
- Jeśli wy, przypuszczalnie dorosłe i utalentowane kobiety, chcecie się
wdzięczyć jak garstka uczennic, to proszę, możecie to zrobić nawet teraz.
On ma mnie stąd zabrać.
- Zawsze jestem zdania, że dobry flirt nie zaszkodzi -powiedziała Claire.
- Nawet Mel Gibson do spółki z Russelem Crowe nie zdołaliby mnie dziś
poruszyć - parsknęłam.
Kiedy przechodziłyśmy przez drzwi wejściowe, Cindy złapała mnie za
rękę.
- Trzymaj się mocno na nogach, skarbie. Zobaczyłyśmy go od razu.
Patrzyłyśmy na niego maślanym Wzrokiem, a ja czułam, że jednak mnie to
rusza.
Ubrany na czarno mężczyzna, który czekał na zewnątrz, był przystojny i
seksowny. Był to Aaron Winslow.
ROZDZIAŁ 50
Nie wierzyłam własnym oczom. Stałam i gapiłam się z głupią miną.
Patrzyłam to na Cindy, to na Winslowa i czułam, że zaczynam się
rumienić.
- Dobry wieczór, pani porucznik - przywitał mnie Winslow, przerywając
niezręczne milczenie. - Cindy powiedziała, że spotyka się z przyjaciółmi,
nie spodziewałem się pani tu zobaczyć.
- Ja pana też - wybąkałam.
- Idziemy do The Blue Door - poinformowała nas Cindy, przedstawiając
Winslowa dziewczętom. - Dzisiaj występuje Pinetop Perkins.
- Wspaniale - powiedziała Claire.
- Bosko - bąknęła Jill.
- Może chcecie pójść z nami? - zapytał Winslow. - Jeżeli go nie
słyszałyście, to zapewniam, że to nie jest zwyczajny blues.
v
- Muszę być w pracy jutro o szóstej rano - odpowiedziała Claire. - Idźcie
we dwójkę.
Pochyliłam się w stronę Cindy i szepnęłam:
- Wiesz, kiedy rozmawiałyśmy wtedy o schronach na polu bitwy, ja tylko
żartowałam!
- Wiem, że żartowałaś - powiedziała, obejmując mnie ramieniem. - Ale ja
nie.
Stałyśmy wszystkie trzy z otwartymi ze zdumienia ustami i patrzyłyśmy,
jak znikają za rogiem. Prawdę powiedziawszy, bardzo pasowali do siebie,
choć spotkali się tylko po to, żeby pójść posłuchać muzyki.
- No tak - odezwała się Jill. - Powiedzcie, że mi się to nie śni.
- Nie śni ci się, dziewczynko - upewniła ją Claire. - Mam tylko nadzieję,
że Cindy wie, w co się pakuje.
- Hm - potrząsnęłam głową. - Ja też.
Siedząc w samochodzie* bawiłam się myślą o Cindy i Aaronie Winslow.
Prawie udało mi się zapomnieć, gdzie spotkałam go po raz pierwszy i z
jakiego powodu. Skręciłam swoim explorerem w Brannan i pomachałam
na pożegnanie Claire, która wyjeżdżała w kierunku 280. Kiedy skręcałam,
zauważyłam kątem oka białą toyotę, zaparkowaną przecznicę dalej, która
ruszyła za mną.
Byłam bez reszty pochłonięta tym, co właśnie zrobiłam, informując
dziewczęta o szczegółach tej okropnej sprawy. Całkowicie zlekceważyłam
polecenie wydane bezpośrednio przez burmistrza i mojego przełożonego.
Tym razem nie było nikogo, kto mógłby mnie kryć. Ani Rotha, ani
Mercera.
Jakaś mazda z dwiema nastolatkami zatrzymała się za mną
na światłach przy Seventh. Kierująca nią dziewczyna od dłuższego czasu
gadała przez telefon komórkowy, a jej koleżanka nuciła coś, czego
słuchała na odtwarzaczu. Kiedy ruszyłyśmy, obserwowałam je do
następnego skrzyżowania, gdzie skręciły. Za mną pojawił się niebieski
minivan.
Wjechałam na Potrero pod tunelem prowadzącym na 101 i skierowałam
się na południe. Niebieski van skręcił.
Ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam tę samą białą toyotę, podążającą za
mną w odległości mniej więcej trzydziestu metrów.
Jechałam dalej. Srebrne bmw przyśpieszyło na lewym pasie i wjechało za
mnie. Za nim autobus. Wyglądało na to, że tajemniczy samochód zniknął.
Czy mogę obwiniać się o to, że zrobiłam się trochę nerwowa? -
powiedziałam sama do siebie. Moje zdjęcie pojawiało się w gazetach i w
telewizyjnych wiadomościach.
Skręciłam jak zwykle w prawo w Connecticut i zaczęłam się wspinać na
zbocze Potrero. Miałam nadzieję, że pani Taylor z sąsiedniego mieszkania
wyszła z Marthą na spacer. Zastanawiałam się, czy nie wstąpić do marketu
po waniliowe ciasteczka Edy'ego.
Dwa skrzyżowania później zerknęłam ostatni raz we wsteczne lusterko.
Biała toyota właśnie pojawiła się w polu widzenia.
Albo sukinsyn mieszkał w tym samym kwartale co ja, albo mnie śledził.
To musiał być Chimera.
ROZDZIAŁ 51
Serce biło mi jak szalone; poczułam gęsią skórkę. Zmrużyłam oczy i
odczytałam we wstecznym lusterku jego numer: California... PCV 182.
Nie mogłam dojrzeć kierowcy. To jakiś obłęd... Ale z pewnością nie
wytwór mojej wyobraźni.
Wjechałam na ogólnodostępny parking przed moim domem. Zaczekałam
w samochodzie, aż zobaczyłam dach toyo-
ty wyłaniający się z Twentieth Street. Przystanęła u podnóża wzniesienia.
Krew zakrzepła mi w żyłach.
Ten sukinsyn dowiedział się, gdzie mieszkam.
Sięgnęłam do schowka na rękawiczki i wyjęłam mojego glocka.
Sprawdziłam magazynek. Zachowaj spokój. Masz szansę zdjąć tego
dupka. Właśnie teraz możesz schwytać Chimerę.
Skuliłam się wewnątrz auta i rozważałam różne możliwości. Mogę
wezwać policję. Zjawienie się tutaj patrolu to kwestia paru minut. Ale
muszę się najpierw przekonać, kto to jest. Widok policjantów mógłby go
spłoszyć.
Serce biło mi jak szalone. Ścisnęłam pistolet w dłoni, otworzyłam drzwi
samochodu i wyślizgnęłam się w ciemność. Co teraz?
Na pierwszym piętrze domu znajdowało się tylne wyjście, prowadzące do
alei przechodzącej pod moim balkonem. Stamtąd mogłam okrążyć cały
kwartał i dotrzeć do parku na szczycie wzgórza. Jeżeli ten sukinsyn
zostanie na zewnątrz, mam szansę go zaskoczyć.
Zatrzymałam się przez chwilę na klatce schodowej, wystarczająco długo,
by zobaczyć, jak toyota wolno zbliża się ulicą. Nerwowo pogrzebałam w
torebce w poszukiwaniu kluczy, po czym pośpiesznie wsadziłam je w
zamek.
Byłam w środku. Przez małe okienko patrzyłam na toyotę. Wytężałam
wzrok, żeby dostrzec kierowcę, ale w samochodzie było ciemno.
Odryglowałam zamek w tylnych drzwiach i wymknęłam się na tyły
budynku.
Pobiegłam pod osłoną domów w kierunku ślepej uliczki na szczycie
wzgórza, a stamtąd ruszyłam w odwrotną stronę, kryjąc się w cieniu
budynków po przeciwnej stronie ulicy.
Byłam teraz za nim...
Toyota stała naprzeciwko mojego domu z wygaszonymi światłami.
Kierowca siedział na przednim fotelu i palił papierosa.
Przycupnęłam za zaparkowaną w pobliżu hondą accord. To jest właśnie ta
chwila, Lindsay...
Czy dam radę zaskoczyć Chimerę w samochodzie? Co będzie, jeśli się
zamknął od środka?
Nagle zobaczyłam, że drzwi się otwierają. Błysnęło wewnętrzne
światełko. Sukinsyn gramolił się z auta odwrócony do mnie plecami.
Miał na sobie ciemną wiatrówkę i miękką czapkę wciśniętą głęboko na
czoło. Spoglądał w górę na dom. Na okna mojego mieszkania.
Potem ruszył w poprzek ulicy. Żadnego strachu.
Zdejmij go. Teraz. Skurwiel przyszedł tu po mnie. Straszył mnie w
książce, którą podrzucił w kieszeni Mercera. Porzuciłam bezpieczne
schronienie za rzędem zaparkowanych aut.
Serce waliło mi jak młotem, bałam się, że on może znienacka się
odwrócić. Teraz! Zrób to! Możesz go schwytać!
Podbiegłam kilka kroków, trzymając mocno broń. Otoczyłam ręką jego
szyję, pociągnęłam gwałtownie, jednocześnie kopnęłam go tak, aby stracił
równowagę.
Runął do przodu, uderzając mocno o ziemię. Przycisnęłam go kolanem i
przystawiłam do karku lufę pistoletu.
- Policja, dupku! Szeroko ręce!
Dobiegł mnie pełen bólu jęk. Posłusznie wypełnił polecenie. Czy to mógł
być Chimera?
- Chciałeś mnie dorwać, skurwielu, więc mnie masz. A teraz się odwróć!
Poluzowałam nacisk kolana na tyle, żeby mógł się poruszyć. Kiedy się
odwrócił, serce przestało mi bić na chwilę. Zobaczyłam twarz mojego
ojca.
ROZDZIAŁ 52
Marty Boxer, jęcząc, przewrócił się na plecy i odetchnął głęboko.
Zachował jeszcze odrobinę dawnej urody, jaką pamiętałam, ale teraz
wyglądał inaczej - starszy, przygarbiony, zmęczony życiem. Włosy miał
przerzedzone, a niegdyś pełne wigoru błękitne oczy wyblakły.
Nie widziałam go od dziesięciu lat. Nie rozmawiałam z nim od dwudziestu
dwóch.
- Co ty tutaj robisz? - zapytałam.
- Teraz - złapał oddech, przekręcając się na bok - leżę na glebie, bo
dostałem lanie od córki.
Poczułam w jego kieszeni coś twardego. Wyszarpnęłam stamtąd stary,
służbowy model smith & wesson, kaliber 40.
- Co to, do diabła, jest? Po co to wziąłeś?
- Bo to niebezpieczna okolica - jęknął znowu.
Puściłam go. Jego obecność była afrontem, obudziła wspomnienia, które
udało mi się odrzucić już wiele lat temu. Nawet nie zamierzałam pomóc
mu wstać.
- Co ty robisz? Śledziłeś mnie? Powoli udało mu się usiąść.
- Zakładam, że nie wiedziałaś, iż to twój stary ojciec, który chciał wpaść z
wizytą, Maskotko.
- Proszę* nie nazywaj mnie tak! - syknęłam. Maskotka - tak na mnie
wołał, kiedy miałam siedem lat,
a on jeszcze mieszkał w domu. Moja siostra, Cat, była Muszką; ja -
Maskotką. To zdrobnienie przywiodło mi na myśl gorzkie wspomnienia.
- Sądzisz, że możesz wpaść ot, tak sobie, po tylu latach, napędzić mi
strachu, a potem załatwić sprawę, nazywając mnie Maskotką? Nie jestem
twoją małą córeczką. Jestem porucznikiem w wydziale zabójstw.
- Wiem o tym. Potrafisz diabelnie upokorzyć człowieka, maleńka.
- Wiesz, że miałeś szczęście? - powiedziałam, zabezpieczając mojego
glocka.
- A kogo, do cholery, się spodziewałaś? - Prychnął, masując sobie żebra. -
Rocky'ego?
- To nie twoja sprawa. Mnie interesuje tylko, co tutaj
robisz.
Pociągnął nosem.
- Zaczynam w końcu rozumieć, Maskotko, że nie jesteś zachwycona
moim widokiem. - W jego głosie zabrzmiało poczucie winy.
- Raczej nie. Jesteś chory?
W błękitnych oczach pojawił się błysk.
- Czy facet nie może sprawdzić, co się dzieje z jego pierworodną, bez
tłumaczenia się, dlaczego?
Popatrzyłam uważnie na jego twarz.
- Nie widziałam cię przez dziesięć lat, a ty zachowujesz się, jakby to był
tydzień. Chcesz się dowiedzieć, co się ze mną przez ten czas działo?
Wyszłam za mąż, potem się rozwiodłam. Dostałam się do wydziału
zabójstw. Teraz jestem porucznikiem. Wiem, że może za bardzo się
streszczam, ale chcę tylko uaktualnić twoją wiedzę, tato.
- Sądzisz, że upłynęło zbyt wiele czasu, bym mógł patrzeć na ciebie jak
ojciec?
- Nie wiem, w jaki sposób na mnie patrzysz. Uśmiechnął się.
- Boże, jaka ty jesteś piękna... Lindsay.
Na jego twarzy pojawił się ten sam szelmowski, niewinny wyraz, jaki
widziałam tysiące razy w dzieciństwie. Potrząsnęłam głową ze złością.
- Marty, odpowiedz mi na pytanie.
- Posłuchaj. - Przełknął ślinę. - Wiem, że śledząc cię, nie zachowałem się
z klasą, ale jak myślisz, czy mógłbym przynajmniej opowiedzieć ci przy
filiżance kawy, co się ze mną działo?
Z niedowierzaniem spoglądałam na człowieka, który opuścił naszą
rodzinę, kiedy miałam trzynaście lat; nie pojawił się ani razu przez cały
czas, kiedy mama chorowała; o którym przez większą część mojego
dorosłego życia myślałam, że jest tchórzem i ćwokiem. Nie widziałam
ojca od dnia, kiedy siedział w ostatnim rzędzie, podczas gdy ja składałam
przysięgę jako policjantka. Nie miałam pojęcia, czy lepiej dać mu w zęby,
czy objąć i przytulić.
- Dobrze, ale nie licz na więcej niż na jedną - powiedziałam wreszcie.
Wyciągnęłam rękę i pomogłam mu wstać.
Otrzepałam żwir z klap jego kurtki.
- Twoja opowieść wcale nie trwała dłużej, Maskotko.
ROZDZIAŁ 53
Przygotowałam dla ojca dzbanek kawy, a sobie zaparzyłam filiżankę red
zingera. Pokazałam mu, jak mieszkam, i przedstawiłam Marcie, która
natychmiast polubiła kochanego, starego tatusia, pomimo moich cichych
sugestii, żeby jednak traktowała go z większym dystansem.
Siedzieliśmy na białej, pokrytej płótnem kanapie, z Marthą zwiniętą w
kłębek u stóp mojego ojca. Podałam mu wilgotną chustkę, a on przetarł
zadrapanie na policzku.
- Przepraszam za tego siniaka - powiedziałam, opierając gorący kubek na
kolanach. To znaczy, tylko trochę, dodałam w duchu.
- Zasłużyłem na coś gorszego. - Z uśmiechem wzruszył ramionami.
- Zgadza się, zasłużyłeś.
Siedzieliśmy, patrząc prosto na siebie. Żadne z nas nie wiedziało, od czego
zacząć.
- A więc chcesz mi opowiedzieć o tym, co ci się przydarzyło w ciągu
ostatnich dwudziestu dwóch lat?
Przełknął łyk kawy i odstawił kubek.
- Jasne. Właśnie tak.
Opowiedział mi po kolei dzieje swojego życia, które wydało mi się
pasmem niepowodzeń. Był w Redondo Beach zastępcą szefa policji,
którego przypuszczalnie znałam. Potem zaczął pracę w prywatnej agencji
ochroniarskiej. Ochraniał same gwiazdy. Kevin Costner, Whoopi
Goldberg.
- Byłem nawet na rozdaniu Oscarów - zachichotał. Ożenił się ponownie,
tym razem na dwa lata.
- Doszedłem do wniosku, że nie mam odpowiednich kwalifikacji do tego
zawodu - burknął z sarkazmem.
Teraz znów pracował w prywatnej ochronie, tym razem nie spotykał sław,
za to wykonywał różne dziwaczne zlecenia.
- Ciągle uprawiasz hazard? - spytałam.
- Robię zakłady tylko tu, w mojej głowie - odparł. - Musiałem
zrezygnować, kiedy zostałem bez kasy.
- Jesteś dalej fanem Giantsów?
Kiedy byłam dzieckiem, miał zwyczaj zabierać mnie po służbie do baru
zwanego Alibi on Sunset. Sadzał mnie na ladzie i razem z kumplami
oglądał popołudniowy mecz z Candle-stick. Uwielbiałam tam z nim
chodzić.
- Nie. - Potrząsnął głową. - Przestałem, kiedy przehand-lowali Williego
Clarka. Teraz kibicuję Dodgersom. Chociaż właściwie chciałbym pójść na
ten nowy stadion.
Popatrzył na mnie przeciągle. Teraz moja kolej. Jak mam zrelacjonować
własnemu ojcu ostatnie dwadzieścia dwa lata życia?
Opowiedziałam mu, nie wdając się w szczegóły, o różnych rzeczach,
starannie omijając wszystko, co miało jakikolwiek związek z mamą.
Opowiedziałam o moim byłym mężu i dlaczego nam nie wyszło.
(Niedaleko pada jabłko od jabłoni - zaśmiał się półgębkiem. Dobrze, ale ja
przynajmniej wiedziałam, kiedy przestać - odgryzłam się). O tym, jak
starałam się dostać do wydziału zabójstw i jak mi się w końcu udało.
Melancholijnie pokiwał głową.
- Czytałem o tej wielkiej sprawie, nad którą pracowałaś. Nawet tam, na
południu, mówili o tym w każdych wiadomościach.
¦ - To było prawdziwe koło napędowe. Opowiedziałam, jak miesiąc później
dostałam awans na porucznika, a on pochylił się w moją stronę i położył
mi rękę na kolanie.
- Chciałem cię zobaczyć, Lindsay. Sto razy... Nie wiem, czemu tego nie
zrobiłem. Jestem z ciebie dumny. Bardzo się z tobą liczą w wydziale
zabójstw. Kiedy na ciebie patrzę... jesteś taka... silną, opanowana. Tak
piękna. Chciałbym tylko wiedzieć, że jest w tym jakaś moja niewielka
zasługa.
- Jest. Nauczyłeś mnie, żeby liczyć tylko na siebie. Wstałam, nalałam mu
kawy i ponownie usiadłam.
- Posłuchaj, przykro mi, że ci się źle układa. Naprawdę. Ale minęły
dwadzieścia dwa lata. Po co tu przyszedłeś?
- Dzwoniłem do Cat, żeby zapytać, czy będziesz chciała ze mną
rozmawiać. Powiedziała, że jesteś chora.
Nie chciałam ożywiać przeszłości. Już wystarczająco ciężko mi było tylko
na niego patrzeć.
- Byłam chora - przytaknęłam. - Ale teraz jest lepiej i mam nadzieję, że
tak zostanie.
Serce mi się ściskało. Czułam się coraz bardziej nieswojo.
- Jak długo mnie śledziłeś?
- Od wczoraj. Czekałem w samochodzie przed Pałacem ze trzy godziny i
zastanawiałem się, jak do ciebie podejść. Nie wiedziałem, czy będziesz
chciała ze mną gadać.
- Dalej nie wiem, czy chcę, tato. - Próbowałam znaleźć odpowiednie
słowa i czułam jednocześnie, że za chwilę zacznę płakać. - Nigdy cię nie
było. Odszedłeś od nas. Nie mogę tak po prostu zmienić tego, co do ciebie
czułam przez te wszystkie lata.
- Nie oczekuję tego, Lindsay ¦¦* powiedział. - Jestem już starym
człowiekiem. Starym człowiekiem, który wie, że popełnił miliony błędów.
Wszystko, czego chcę, to spróbować naprawić niektóre z nich.
Spojrzałam na niego, w połowie pełna niedowierzania, w połowie
uśmiechnięta. Wytarłam chusteczką oczy.
- Teraz mamy tu urwanie głowy. Słyszałeś o Mercerze?
- Oczywiście - odetchnął. Czekałam, że coś powie, ale tylko wzruszył
ramionami. — Widziałem cię w wiadomościach. Byłaś olśniewająca.
Wiesz o tym, Lindsay?
- Tato, przestań. - Ta sprawa wymagała ode mnie poświęcenia
wszystkiego, co miałam. To było szaleństwo. Znowu popatrzyłam na ojca.
- Nie wiem, czy. dam sobie z tym radę.
- Ja też nie wiem - powiedział, biorąc mnie czule za rękę. - A co myślisz o
tym, żebyśmy spróbowali razem?
ROZDZIAŁ 54
Następnego ranka o dziewiątej starszy agent FBI, Morris Ruddy,
zanotował coś w swoim notesie.
- Poruczniku, kiedy pomyślała pani po raz pierwszy, że
znak chimery może oznaczać zorganizowany ruch białych ekstremistów?
W mojej głowie ciągle panował zamęt po wydarzeniach wczorajszego
wieczoru. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, było zebranie grupy
operacyjnej i rozmowa z tymi kurzymi móżdżkami.
- Dostałam wskazówki z pańskiego biura w Quantico -odpowiedziałam.
Oczywiście, niezupełnie było to zgodne z prawdą. Stu Kirkwood
potwierdził tylko to, co już wcześniej wiedziałam od Cindy.
- Więc później, kiedy już pani posiadała tę wiedzę - drążył dalej agent FBI
- ile takich grup pani sprawdziła?
Rzuciłam mu zdegustowane spojrzenie, które mówiło: Moglibyśmy robić
postępy, gdyby tylko udało nam się wyjść z tego przeklętego pokoju.
- Czytał pan akta, które panu dałam. Sprawdziliśmy dwie czy trzy.
Uniósł brew.
- Sprawdziła pani jedną.
- Proszę posłuchać: nie mamy żadnych danych dotyczących działalności
tego typu grup na naszym terenie. Metody stosowane w tych zabójstwach
wydają się podobne do innych przypadków, nad którymi pracowałam.
Przyjęłam, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą. Muszę jednak
przyznać, że to tylko moje przypuszczenia.
- Więc zawęziła pani te cztery tak różne sprawy - powiedział Ruddy - do
działań jednego zbrodniarza, tak?
- Tak. Tak mi podpowiada moje doświadczenie, zdobyte przez siedem lat
pracy w wydziale zabójstw.
Stanowczo nie podobał mi się jego ton. Sam Ryan, szef detektywów, uznał
wreszcie za stosowne wtrącić się do rozmowy:
- Agencie Ruddy, to nie jest przesłuchanie.
- Chcę tylko zobaczyć, ile wysiłku trzeba jeszcze włożyć, żeby
skoordynować działania na tym terenie.
- Proszę zauważyć - upierałam się - że wskazówek na
temat Chimery nie znaleźliśmy w prasie. Ta biała furgonetka została
zauważona przez sześcioletniego chłopca. Ten sam znak był wśród graffiti
na miejscu drugiej zbrodni. Nasz lekarz sądowy stwierdził, że śmierć
Catchings nie była wynikiem przypadkowego postrzału.
- I nawet teraz, kiedy wasz własny szef policji padł ofiarą morderstwa,
dalej wierzycie, że nie ma tu podłoża politycznego?
- Te zbrodnie mogą być umotywowane politycznie. Nic nie wiem na temat
planów sprawcy. Ale pewne jest, że to jeden człowiek i do tego
pomyleniec. O co, do diabła, tu chodzi?
- Wiele wyjaśnia morderstwo numer trzy - wtrącił drugi agent, Hull. -
Zabójstwo Davidsona.
Podniósł z fotela swoje ciężkie ciało i podszedł do naszego skoroszytu,
gdzie mieliśmy rozpisane wszystkie zbrodnie wraz z dotyczącymi ich
detalami.
- Morderstwa numer jeden, dwa i cztery - wyjaśnił - wiążą się z Chimerą.
Zabójstwo Davidsona nie pasuje w żaden sposób. Chcielibyśmy wiedzieć,
dlaczego jest pani taka pewna, że chodzi o tego samego faceta?
- To był nieprawdopodobnie celny strzał - odparłam.
- Zgodnie z moją wiedzą - zerknął w notatki - Davidson zginął od pocisku
z broni zupełnie innego typu.
- Nie mówiłam o balistyce, Hull, mówiłam o strzale. To była precyzja
strzelca wyborowego. Zupełnie jak w wypadku Tashy Catchings.
- Z mojego punktu widzenia - ciągnął dalej Hull - nie mamy żadnego
ewidentnego dowodu łączącego sprawę Da-vidsona z pozostałymi trzema.
Jeśli będziemy ściśle trzymać się faktów, a nie przypuszczeń pani
inspektor Boxer, przekonamy się, że nic nie wskazuje na brak politycznych
motywów tych wydarzeń. Kompletnie nic.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi sali konferencyjnej i w
szparze między framugą a futryną ukazała się . głowa Charliego
Clappersa. Wyglądał jak nieśmiały świstak wychylający się z nory.
Skinął głową chłopcom z FBI, a potem mrugnął do mnie.
- Pomyślałem, że to może ci się przydać.
Położył na stole czarno-białą odbitkę protektora buta o dużym rozmiarze.
- Pamiętasz ten odcisk buta zdjęty ze smoły na dachu w miejscu, skąd
strzelano do Arta Davidsona?
- Oczywiście - powiedziałam.
Clapper położył drugie zdjęcie obok pierwszego.
- A ten udało się nam zdjąć z mokrej ziemi na ścieżce w miejscu
zabójstwa Mercera.
Oba odciski były identyczne.
W sali zapadła cisza. Spojrzałam najpierw na agenta Rud-dy'ego, potem na
agenta Hulla.
- Oczywiście, to tylko para zwykłych butów treningowych Reeboka -
dorzucił.
Z kieszeni fartucha wyjął zasuwaną plastikową torebeczkę. Były w niej
mikroskopijne pyłki białego proszku.
- Znaleźliśmy to na miejscu zabójstwa szefa. Pochyliłam się nad próbką i
patrzyłam na ślad tego samego
białego talku.
- Jeden morderca - powiedziałam. - Jeden strzelec.
ROZDZIAŁ 55
Zadzwoniłam do dziewcząt i poprosiłam, żebyśmy się spotkały na krótko
w czasie lunchu. Nie mogłam dłużej czekać, by je zobaczyć.
Umówiłyśmy się w Yerba Buena Gardens. Usiadłyśmy na dziedzińcu na
zewnątrz nowego IMAX-a i patrzyłyśmy, jak dzieci bawią się w
fontannach albo zajadają sałatki na wynos i kanapki. Opowiedziałam
dziewczętom o wszystkim, co wydarzyło się od naszego ostatniego
spotkania w U Susie; od podejrzenia, że ktoś mnie śledzi, aż do
znokautowania własnego ojca przed moim domem.
- Mój Boże! - wykrzyknęła Claire. - Powrócił ojciec marnotrawny!
Przez chwilę miałam wrażenie, że jakaś kurtyna oddzieliła
nas od reszty świata. Zapadła cisza, a wszystkie oczy wpatrzone były we
mnie z niedowierzaniem.
- Kiedy widziałaś go ostatnio? - zapytała w końcu Jill.
- Na wręczeniu dyplomów w Akademii. Nie zapraszałam go, ale skądś się
dowiedział.
- Jechał za tobą? - sapnęła Jill z niedowierzaniem. - Po naszym spotkaniu?
Jak jakiś bandzior? Tfu! - Wzdrygnęła się.
- Typowy Marty Boxer - westchnęłam. - Taki właśnie jest mój ojciec.
Claire położyła mi rękę na ramieniu.
- Czego właściwie chciał?
- Wciąż nie jestem pewna. Wygląda na to, że naprawić dawne błędy.
Mówił, że dowiedział się od mojej siostry Cat, że jestem chora. Śledził
przebieg dochodzenia w sprawie morderstw nowożeńców. Podobno chciał,
żebym wiedziała, jak bardzo jest ze mnie dumny.
- To było całe wieki temu - prychnęła Jill, gryząc bułeczkę z nadzieniem z
kurczaka i awókado. - Dobry moment sobie wybrał.
- To samo mu powiedziałam. Cindy pokręciła głową.
- Tak po prostu zdecydował się po dwudziestu dwóch latach wpaść do
ciebie?
- Moim zdaniem dobrze się stało, Lindsay - powiedziała Claire. - Po
prostu dobrze.
- Dobrze, że po dwudziestu dwóch latach wrócił z nieczystym
sumieniem? •
- Nie, dobrze się stało, bo on cię potrzebuje, Lindsay. Jest sam, prawda?
- Powiedział, że ożenił się ponownie, ale po dwóch latach się rozwiódł.
Wyobraź sobie, Claire, że dowiadujesz się po iluś tam latach, że twój
ojciec był żonaty po raz drugi!
- To nie ma znaczenia, Lindsay - odparła Claire. - On wyciąga do ciebie
rękę. Nie powinnaś jej odtrącać z powodu urażonej dumy.
- A co ty o tym myślisz? - dopytywała się Jill. Otarłam usta, napiłam się
ice tea i wzięłam głęboki oddech.
- Chcecie znać prawdę? Nawet nie wiem. On jest jak widmo z przeszłości,
które budzi wiele złych wspomnień. Wszystko, czego się dotknął, raniło
ludzi.
- On jest twoim ojcem, kochanie - powiedziała Claire. -Nosisz tę ranę od
czasu, kiedy cię poznałam. Powinnaś pozwolić mu wrócić. Możesz mieć
coś, czego nie zaznałaś nigdy przedtem.
- Równie dobrze on może znowu dać jej kopa - zauważyła Jill.
- Eee tam! - Cindy zerknęła na Jill z ukosa. - Perspektywa macierzyństwa
nie zrobiła ź ciebie łagodnej i czułej istoty, prawda?
- Jedna randka z wielebnym - odpaliła Jill - i nagle chcesz być naszym
sumieniem? Jestem pod wrażeniem.
Wszystkie spojrzałyśmy na Cindy, dusząc w sobie śmiech.
- To prawda - przytaknęła Claire. - Nie sądzisz chyba, że udało ci się
wyjść obronną ręką, zgadza się?
Cindy się zarumieniła. Tak zakłopotaną widziałam ją po raź pierwszy od
chwili, kiedy się poznałyśmy.
- Nie ma co ukrywać, pasujecie do siebie - westchnęłam.
- Po prostu go lubię! - wybuchnęła w końcu Cindy. -Gadaliśmy
godzinami. W barze. Potem odprowadził mnie do domu. Koniec. Kropka.
- No jasne. - Jill uśmiechnęła się szeroko. - Jest milutki, ma stałą pracę, no
i gdyby kiedyś zdarzyło ci się zginąć tragicznie, nie musiałabyś się
martwić o to, kto poprowadziłby ceremonię pogrzebową.
- Nie pomyślałam o tym. - Cindy wreszcie się rozpogodziła. - Zrozumcie,
to była jedna randka. Piszę artykuł o nim i o dzielnicy, w której pracuje.
Jestem pewna, że więcej mnie nie zaprosi.
- Ale może ty go zaprosisz? - powiedziała Jill.
- Jesteśmy przyjaciółmi. Nie, raczej jesteśmy zaprzyjaźnieni. Spędziłam z
nim kilka wspaniałych godzin. Gwarantuję, każda z was bawiłaby się
doskonale. To praca naukową, i tyle.
Wszystkie się uśmiechnęłyśmy. Ale Cindy miała rację -żadna z nas nie
pominęłaby okazji, by spędzić kilka godzin
z Aaronem Winslowem. Ciągle dostawałam gęsiej skórki, gdy wracałam
myślami do jego kazania na pogrzebie Tashy Catchings.
Kiedy wrzuciłyśmy resztki jedzenia do śmieci, zwróciłam się do Jill:
- No, jak się czujesz? Wszystko w porządku?
- Prawdę mówiąc, całkiem nieźle. - Z uśmiechem skrzyżowała ręce na
ledwo co widocznym brzuszku i nadęła policzki, jakby chciała powiedzieć
„grubo".
- Właśnie dostałam do skończenia tę ostatnią sprawę. Potem, kto wie,
może zrobię sobie wolne?
- Akurat w to wierzę, kiedy na ciebie patrzę - roześmiała się Cindy.
Spojrzałyśmy na siebie z Claire wzrokiem pełnym nostalgii.
- Dobrze, dobrze, jeszcze was zaskoczę - powiedziała Jill.
- Więc co teraz zamierzasz zrobić? - zwróciła się do mnie Claire, kiedy
zbierałyśmy się do wyjścia.
- Spróbuję znaleźć coś, co łączy wszystkie ofiary. Musi być coś takiego.
Nie odwracała ode mnie wzroku.
- Miałam na myśli twojego tatę.
- Nie wiem. To nie jest odpowiedni moment, Claire. Marty mi się narzuca.
Jeśli chce coś uzyskać, musi poczekać na swoją kolej.
Claire wstała. Spojrzała na mnie tym swoim mądrym uśmieszkiem.
- Najwyraźniej chcesz mi coś powiedzieć - zauważyłam.
- Naturalnie. Dlaczego nie spróbujesz czegoś, co robisz normalnie w
sytuacji pełnej napięcia i wątpliwości?
- To znaczy...?
- Nie ugotujesz facetowi czegoś do jedzenia.
ROZDZIAŁ 56
Tego popołudnia Cindy siedziała skulona przy swoim komputerze w
redakcji „Chronicie", popijała łyczkami stewart's
orange n' cream i przeglądała na monitorze wyniki kolejnego daremnego
wyszukiwania.
Gdzieś w najgłębszych pokładach jej pamięci tkwiło coś, starannie
odłożone w szufladkę, jakieś dręczące wspomnienie, którego nie mogła
dopasować do żadnej sytuacji. Chimera... słowo użyte w innym
kontekście, w jakiejś innej formie, które mogło okazać się przydatne w
toczącym się śledztwie. Przejrzała CAL, sieciowe archiwa „Chronicie",
lecz niczego nie znalazła. Zapuściła więc wyszukiwanie, używając kolejno
popularnych wyszukiwarek Yahoo, Jeeves i Google. Jej mózg pracował na
najwyższych obrotach. Czuła, tak jak wcześniej Lindsay, że to
fantastyczne monstrum nie oznaczało grupy wojujących rasistów.
Prowadziło do jednego, bardzo pogmatwanego, ale interesującego
człowieka,
- No, dalej. - Wypuściła z płuc powietrze, jednocześnie przyciskając
nerwowo klawisz enter. - Wiem, że gdzieś tu jesteś.
Dzień dobiegał końca, a jej nic nie udało się wymyślić. Nie miała nawet
nagłówka do jutrzejszego porannego wydania. Wydawca się wścieknie.
Mamy czytelników - będzie marudził. Czytelnicy chcą wiedzieć, co dalej.
Będzie musiała coś mu obiecać. Tylko co? Śledztwo utknęło w martwym
punkcie;
Była właśnie w Goógle'u, ze znużeniem przeglądała ósmą , stronę
odpowiedzi. Nagle coś ją uderzyło.
Chimera,., Przedpiekło, opis więziennego życia w Pelican Bay, pióra
Antoine Jamesa. Pośmiertna publikacja dotycząca ciężkich warunków
życia, okrucieństwa i przestępczego światka.
Pelican Bay... Pelican Bay było miejscem, gdzie trzymano najgorszych z
najgorszych bandziorów w całym systemie penitencjarnym stanu
Kalifornia. Winnych szczególnie okrutnych przestępstw, którzy ze
względów bezpieczeństwa nie mogli być przetrzymywani nigdzie indziej.
Przypomniała sobie teraz, że dwa lata temu czytała o Pelican Bay w
„Chronicie". Wtedy właśnie usłyszała nazwę Chimera. Teraz wszystko
pasowało. To było to wspomnienie, które ją dręczyło.
Obróciła krzesło do terminalu CAL, stojącego na półce. Zsunęła okulary
na czoło i wystukała hasło: Antoine James.
Odpowiedź nadeszła w ciągu pięciu sekund. Artykuł z 10 sierpnia 1998
roku. Sprzed dwóch łat. Napisany przez Deb Meyer, dziennikarkę z
wydania niedzielnego. Zatytułowany: „Pośmiertnie opublikowany
dziennik przybliża koszmarny świat przemocy za kratami".
Kliknęła na okienko „Pokaż" i po kilku sekundach artykuł ukazał się na
ekranie. To była publikacja w stylu „oblicza życia", ukazująca się w
niedzielnym dodatku miejskim. Antoine James odsiadujący dziesięć do
piętnastu lat,w Pelican Bay za udział w zbrojnym napadzie został zraniony
nożem i zginął w więziennej bójce. W swoim systematycznie
prowadzonym dzienniku opisywał pełne niepokoju życie za więziennymi
murami i piętnował zwyczaje - rabunki z użyciem siły, ataki na tle
rasowym, znęcanie się strażników nad osadzonymi i ciągłą przemoc,
której doświadczał ze strony gangów.
Cindy wydrukowała artykuł, wyłączyła terminal i przejechała na krześle z
powrotem w stronę biurka. Oparła się wygodnie plecami, a stopy położyła
na stosie książek. Zeskano-wała znalezioną stronę.
„Od chwili, kiedy przejdziesz przez więzienną bramę, życie w Pelican Bay
staje się ciągłą wojną z terrorem strażników i przemocą gangów" - napisał
James w swojej ponurej książce. „To gangi określają twój status, twoją
tożsamość, twoją ochronę. Każdy musi płacić okup i niezależnie, do której
grupy należysz, to ona sprawdza, kim jesteś i czego można od ciebie
oczekiwać".
Cindy przebiegła wzrokiem artykuł. Więzienie było prawdziwym
gniazdem żmij, Gangi Murzynów nazywały się Krew i Sztylety, tak samo
jak muzułmanów. Latynosi mieli Północnych, którzy nosili na głowach
czerwone opaski, i Południowych, którzy nosili niebieskie. Mafia
meksykańska przybrała nazwę Los Eme. Biali dzielili się na
Gwinejczyków i Cyklistów, a najniższa grupa wyrzutków nazywała się
Śmierdziele z Kibla. Najlepsi należeli do Aryjczyków.
„Niektóre grupy działały potajemnie", pisał James. „Jeśli do którejś z nich
wszedłeś, nikt nie ośmielił się ciebie tknąć".
„Jedna z tych grup białych była szczególnie okrutna. Sami okazali
chłopcy, każdy z wyrokiem za rozboje. Rozcięliby bratu żołądek, gdyby
się założyli o to, co zjadł".
Kiedy Cindy przeczytała następne zdanie, poczuła gwałtowny przypływ
adrenaliny.
James znał nazwę tej grupy. Chimera.
ROZDZIAŁ 57
Właśnie kończyłam pracę - nie pojawiło się nic nowego w sprawie
czterech ofiar ani tajemniczego talku - kiedy zadzwoniła Cindy.
- Czy w Pałacu nadal obowiązuje stan wojenny? - zażartowała,
nawiązując do memorandum burmistrza zamieszczonego w prasie.
- Możesz mi wierzyć, nie robimy tu pikniku.
- Spotkamy się? Chyba coś mam.
- Jasne. Gdzie?
- Wyjrzyj przez okno i spójrz na prawo. Przyjrzałam się uważnie i
dostrzegłam ją. Opierała się
o maskę swojego samochodu, zaparkowanego naprzeciwko Pałacu.
Dochodziła siódma wieczorem. Sprzątnęłam biurko, zadzwoniłam
pośpiesznie do Lorraine i China, żeby powiedzieć im dobranoc, i
skierowałam się w stronę tylnego wyjścia. Przebiegłam przez ulicę i
podeszłam do Cindy. Dzisiejszego wieczoru nosiła krótką spódniczkę i
haftowaną dżinsową kurtkę. Przez ramię przewiesiła spłowiały plecaczek
koloru khaki.
- Wracasz z próby chóru? - Mrugnęłam porozumiewawczo.
- Gadaj tak, gadaj. Następnym razem, jak cię zobaczę w mundurze
oddziału specjalnego, pomyślę, że masz randkę ze swoim tatusiem.
- Jeśli już mówimy o Martym... zadzwoniłam i zaprosi-
łam go na jutrzejszy wieczór. Więc, słodka myszko, co znalazłaś tak
ważnego, że aż musiałyśmy się spotkać?
- Mam i dobrą, i złą wiadomość - powiedziała, zdejmując plecak. Wyjęła
kopertę formatu A4. - Wydaje mi się, że wreszcie coś znalazłam, Lindsay.
Wręczyła mi kopertę, którą skwapliwie otworzyłam: w środku był artykuł
sprzed dwóch lat z „Chronicie". Dotyczył dziennika Przedpiekto pisanego
w więzieniu, autorstwa niejakiego Antoine'a Jamesa. Kilka ustępów
zostało podkreślonych na żółto. Zaczęłam czytać.
Aryjczycy... gorsi niż Aryjczycy. Biali, źli i pełni nienawiści. Nie
wiedzieliśmy, kogo bardziej nienawidzą, nas, „robactwa", z którym muszą
dzielić się żarciem, czy gliniarzy i strażników, którzy ich tu wsadzili.
Grupa tych skurwysynów miała swoją nazwę. Sami ją wymyślili -
Chimera.
Zatrzymałam wzrok na ostatnim wyrazie.
- To są zwierzęta, Lindsay. Najgorsze typy w całym systemie
penitencjarnym. Oni mszczą się za kumpli nawet poza murami więzienia -
powiedziała. - I to jest ta dobra wiadomość. Zła - że to Pelican Bay.
ROZDZIAŁ 58
W strukturze systemu więziennego stanu Kalifornia Pelican Bay określano
jako miejsce, gdzie nigdy nie świeci słońce.
Następnego dnia wzięłam Jacobiego i „zdobyczny" helikopter na godzinny
lot wzdłuż wybrzeża do Crescenf City, w pobliżu granicy z Oregonem.
Dotąd byłam w Pelican Bay dwukrotnie: raz, żeby się spotkać z
informatorem w pewnej sprawie o morderstwo, a drugi, by wziąć udział w
przesłuchaniu, którego wynikiem miało być zwolnienie warunkowe kogoś,
kogo aresztowałam. Za każdym razem, kiedy przelatywałam nad gęstym
lasem sekwoi otaczającym więzienie, czułam dziwne ściskanie w żołądku.
Jeżeli byłeś przedstawicielem wymiaru sprawiedliwości -
zwłaszcza kobietą- to miejsce nie należało do twoich ulubionych. Był tam
napis, doskonale widoczny dla tych, którzy wchodzili główną bramą - że
jeśli zostaniesz wzięty jako zakładnik, musisz liczyć wyłącznie na siebie.
Żadnych negocjacji.
Miałam umówione spotkanie z zastępcą naczelnika więzienia, Rolandem
Estesem, w budynku administracji. Musieliśmy kilka minut na niego
poczekać. Kiedy się zjawił, zobaczyliśmy, że jest wysoki i poważny. Miał
twarz o ostrych rysach i niebieskie oczy. Jego sposób bycia cechowała
niezwykła powściągliwość, co było wynikiem wielu lat spędzonych w
surowej dyscyplinie.
- Przepraszam najmocniej za spóźnienie - powiedział, siadając za wielkim
dębowym biurkiem. - Mieliśmy zamieszki w bloku O. Jeden z naszych
podopiecznych Północnych zranił przeciwnika w szyję.
- Jak udało mu się zdobyć nóż? - zapytał Jacobi.
- Nie miał noża. - Estes uśmiechnął się kwaśno. - Użył odpiłowanej
krawędzi ogrodniczej motyki.
Nie chciałabym za żadne skarby być na miejscu Estesa. Nie podobała mi
się opinia, jaką zdobyło sobie to więzienie z powodu bójek, terroru i
motta: „Donosicielstwo, zwolnienie warunkowe albo śmierć".
- Więc mówiła pani, że ma to związek z zabójstwem Mercera? - Estes
pochylił się w przód.
Przytaknęłam i wyjęłam z torby akta sprawy.
- To ma związek z szeregiem zabójstw. Bardzo mnie interesuje, co pan
wie na temat działających tu gangów.
Estes wzruszył ramionami.
- Większość z tych chłopaków należy do gangów od chwili, kiedy
skończyli dziesięć lat. Przekona się pani, że każda grupa działająca na
terenie Oakland czy Wschodniego Los Angeles ma tu swoich
reprezentantów.
- Ten konkretny gang nazywa się Chimera.
Na twarzy Estesa pojawił się wyraz zaskoczenia.
- Widzę, że nie zaczyna pani od płotek, poruczniku. Co konkretnie panią
interesuje?
- Chcę wiedzieć, czy nasze morderstwa mają jakiś związek z ludźmi z
Chimery; chcę wiedzieć, czy są aż tak źli, jak się uważa; i chcę znać
nazwiska domniemanych członków gangu znajdujących się obecnie na
wolności.
- Odpowiedź na wszystkie trzy pytania brzmi: tak. - Estes zgodził się bez
oporu. - To rodzaj próby ognia. Więźniów, którzy mogą najbardziej
oberwać, staramy się usuwać. Ci przez dłuższy czas przebywają w
izolatkach. To zapewnia im rangę - i pewne przywileje.
- Przywileje?
- Wolność. Oczywiście w tutejszym znaczeniu tego słowa. Od bycia
nagabywanym. Od donosicielstwa.
- Chciałabym dostać listę członków, którzy przebywają na zwolnieniu
warunkowym.
Zastępca naczelnika tylko się uśmiechnął.
- Niewielu jest takich. Niektórzy zostali przeniesieni do innych więzień.
Podejrzewam, że rezydentów tego gangu można znaleźć w każdym
większym zakładzie karnym w Oregonie. W dodatku to nie jest tak, że
mamy dokładne dane, kto należy do nich, a kto nie. Po prostu patrzymy,
kto siada obok Wielkiego Wodza w czasie posiłków.
- Ale pan wie, prawda? Pan wie, kto jest w Chimerze. -My wiemy -
poprawił mnie zastępca naczelnika. Wstał,
jakby chciał zakończyć rozmowę. - Potrzebuję trochę czasu. Pewne rzeczy
muszę skonsultować, ale zobaczę, co da się zrobić.
- Jeżeli już tu jestem, to równie dobrze mogę się z nim spotkać.
- Z kim, pani porucznik?
- Z Wielkim Wodzem. Głową Chimery. Estes popatrzył na mnie.
- Przykro mi, poruczniku, ale nikt nie może. Nikomu nie wolno wejść do
Jaskini.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
- Chcecie, żebym tu wróciła z nakazem sądowym? Niech pan słucha, nasz
szef policji nie żyje. Każdy polityk w tym stanie chce, żeby zabójca został
schwytany. Dostanę wsparcie
ze wszystkich stron i pan o tym dobrze wie. Proszę więc go tu
przyprowadzić.
Twarz Estesa się rozluźniła.
- Jest pani moim gościem, poruczniku. Ale sprawa wygląda tak, że on nie
może wychodzić. To pani pójdzie do niego.
Podniósł słuchawkę z widełek i wybrał numer. Po chwili wymamrotał:
- Przygotuj Weiscza. Ma gościa. Kobietę.
ROZDZIAŁ 59
Szliśmy z Estesem długim podziemnym korytarzem w towarzystwie
uzbrojonego w pałkę strażnika nazwiskiem 0'Koren.
Kiedy dotarliśmy do schodów oznaczonych SHU-C, zastępca naczelnika
pomachał identyfikatorem przed ekranem bezpieczeństwa i otworzył
ciężkie, kompresyjne drzwi prowadzące do supernowoczesnego oddziału
więziennego.
Po drodze sporo się dowiedziałam.
- Jak większość naszych pensjonariuszy Weiscz przybył z innego
przybytku, z Folsom. Był tam liderem Braterstwa Aryjczyków, zanim
udusił czarnego strażnika. W naszej izolatce siedzi od osiemnastu
miesięcy. Dopóki w tym stanie znów nie zacznie się wysyłać ludzi na
egzekucje, niewiele więcej możemy mu zrobić.
Jacobi pochylił się w moją stronę.
- Na pewno wiesz, co robisz, Lindsay? - szepnął.
Nie byłam pewna. Serce waliło mi jak młotem, a dłonie były mokre ze
zdenerwowania.
- Dlatego cię zabrałam.
- No tak - mruknął bez przekonania.
Oddział odosobnienia w Pelican Bay nie przypominał żadnego z tych,
jakie dotąd widziałam. Wszystko w nużącej, sterylnej bieli. Potężni
strażnicy w mundurach koloru khaki, mężczyźni i kobiety, wyłącznie biali,
siedzieli na posterunkach za przeszklonymi ścianami.
Monitory i kamery bezpieczeństwa były wszędzie. Wszędzie. Oddział
przypominał kokon z dziesięcioma komórkami, oddzielonymi szczelnymi
kompresyjnymi drzwiami.
Estes zatrzymał się przed metalowymi drzwiami z dużym oknem.
- Witamy na najniższym poziomie rasy ludzkiej - powiedział.
Muskularny, łysiejący strażnik zaopatrzony w maskę i elektryczny
paralizator podszedł do nas.
- Szefie, myślę, że Weiscza trzeba uwolnić. Mam wrażenie, że on musi się
trochę odprężyć.
Spojrzałam na Estesa.
- Uwolnić?
Estes pociągnął nosem.
- Może pani pomyśleć, że po kilku miesiącach spędzonych w tej dziurze
Weiscz powinien być szczęśliwy, że może się trochę rozerwać. Ale,
niestety, okazał się niechętny do współpracy. Musieliśmy wysłać specjalny
zespół, żeby go przygotować na spotkanie z panią. - Skinął głową w
kierunku celi. - Tam jest ten pani ptaszek...
Podeszłam do stalowych, solidnych drzwi i zajrzałam do środka.
Zobaczyłam masywne, potężne cielsko. Weiscz siedział przygarbiony,
przywiązany do metalowego krzesła, ze skutymi nogami, z rękoma
wykręconymi do tyłu i zapiętymi w kajdanki. Miał długie, brudne,
skołtunione włosy i rzadką kozią bródkę. Ubrany był w pomarańczowy
kombinezon z krótkimi rękawami, rozpięty u góry. Mogłam dostrzec po^
krytą tatuażami masywną pierś i muskularne ramiona.
- Zostanie z panią strażnik, a cela przez cały czas będzie monitorowana -
odezwał się zastępca naczelnika. - Proszę się do niego nie zbliżać na mniej
niż półtora metra. Jeżeli spróbuje choćby ruszyć brodą w pani kierunku,
zostanie unieruchomiony.
- On przecież jest związany i skuty! - zawołałam.
- Ten sukinsyn potrafi przegryźć łańcuchy - powiedział Estes. - Proszę mi
wierzyć.
- Czy mogę mu coś obiecać?
- Jasne - odpowiedział z uśmieszkiem. - Happy Meąl. Jest pani gotową...?
Mrugnęłam do Jacobiego. Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami, w
których dostrzegłam prawdziwy lęk. Serce prawie przestało mi bić.
- Miłej podróży - mruknął Estes.
Dał sygnał do kontrolki. Usłyszałam zgrzyt ciężkich, stalowych drzwi.
ROZDZIAŁ 60
Weszłam do surowej celi pomalowanej na biało. Była zupełnie pusta z
wyjątkiem metalowego stołu i czterech krzeseł przymocowanych do
podłogi oraz dwóch kamer umieszczonych wysoko pod sufitem. W kącie
stał milczący strażnik wyposażony w paralizator.
Weiscz ledwo mnie zauważył. Nogi miał skrępowane, a ręce ciasno skute z
tyłu krzesła. W stalowym spojrzeniu nie było nic ludzkiego.
- Jestem porucznik Lindsay Boxer - powiedziałam, zatrzymując się
półtora metra od niego.
Weiscz nie odezwał się słowem, tylko skierował na mnie wzrok. Wąskie
szparki oczu, niemal fosforyzujące spojrzenie...
- Muszę z panem porozmawiać na temat kilku morderstw, do których
ostatnio doszło. Nie mogę wiele obiecać w zamian. Mam nadzieję, że pan
mnie posłucha i może zechce mi pomóc.
- Wal się. - Wypluł te słowa ochrypłym głosem.
Strażnik zrobił krok w jego kierunku i Weiscz zamarł, jakby już dostał
dawkę woltów z paralizatora. Podniosłam rękę, żeby się cofnął.
- Może pan coś wie na ten temat *- mówiłam dalej, czując, jak wzdłuż
kręgosłupa po moim ciele rozpełza się przenikliwe zimno. .- Chcę tylko
wiedzieć, czy z czymś one się panu kojarzą. Te zabójstwa...
Popatrzył na mnie z zainteresowaniem, przypuszczalnie usiłując ocenić,
czy może coś z tego wyciągnąć dla siebie.
- Kto nie żyje?
- Czworo ludzi. Dwóch policjantów, jeden z nich był moim szefem.
Wdowa po policjancie i jedenastoletnia dziewczynka. Wszyscy czarni.
Na twarzy Weiscza pojawił się wyraz rozbawienia.
- Na wypadek, gdybyś tego nie zauważyła, paniusiu, to ja mam żelazne
alibi.
- Sądzę, że jednak coś pan wie na ten temat.
- Czemu ja?
Z kieszeni żakietu wyjęłam dwa zdjęcia chimery, te same, które wcześniej
pokazywałam Estesowi, i trzymałam je tak, aby mógł zobaczyć.
- Morderca pozostawił ten znak na miejscu zbrodni. Sądzę, że pan wie, co
to znaczy.
Weiscz uśmiechnął się szeroko.
- Nie wiem, po co tu przylazłaś, ale nie masz kurewskiego pojęcia, jaką
mi to sprawia przyjemność.
- Morderca należy do Chimery, Weiscz. Jeśli będziesz współpracował,
możesz osiągnąć pewne korzyści. Zawsze przecież mogą cię przenieść z
tej dziury.
- Oboje wiemy, że nigdy stąd nie wyjdę.
- Zawsze coś można uzyskać, Weiscz. Każdy czegoś chce.
- To prawda - powiedział w końcu. - Podejdź bliżej. Zesztywniałam.
- Nie mogę. Wiesz o tym.
- Masz lusterko, prawda?
Skinęłam głową. Miałam w torebce kosmetyczkę.
- Skieruj je na mnie.
Spojrzałam na strażnika. Dał mi stanowczy znak, że nie. Weiscz po raz
pierwszy spojrzał mi prosto w oczy.
- Skieruj je na mnie. Nie widziałem się od ponad roku. Nawet
wyposażenie w łazience jest tak przyciemnione, żeby nie można było
zobaczyć odbicia. Te łotry chcą, żeby człowiek zapomniał, kim, do kurwy
nędzy, jest. Chcę się przejrzeć.
Strażnik postąpił krok do przodu.
- Wiesz, że to niemożliwe, Weiscz.
- Pieprz się, Labont. - Spojrzał z nienawiścią na kamery. -Ty też się
pieprz, Estes.
Potem zwrócił się do mnie.
- Nie przysłali cię tutaj z jakąś specjalną ofertą, co?
- Powiedzieli, że mogę cię zabrać na Happy Meal. - Pozwoliłam sobie na
blady uśmiech.
- Tylko ty i ja, tak?
- I on - zerknęłam na strażnika.
Kozia bródka Weiscza ułożyła się w coś w rodzaju uśmiechu.
- Te Skurwysyny wiedzą, jak popsuć każdą przyjemność. Stałam,
przestępując z nogi na nogę. Nie śmiałam się. Nie
chciałam okazywać mu śladu empatii.
Ale usiadłam przy stole naprzeciw niego. Pogrzebałam w torebce i
wyjęłam pudemiczkę. Oczekiwałam, że lada chwila z interkomu rozlegnie
się głośne upomnienie albo strażnik o kamiennej twarzy pospieszy w
moim kierunku i wytrąci mi ją z ręki. Ku mojemu zaskoczeniu nic takiego
nie nastąpiło. Puderniczka otworzyła się z lekkim trzaśnię-ciem.
Spojrzałam na Weiscza i skierowałam lusterko w jego stronę.
Nie wiem, jak wyglądał wcześniej, ale teraz jego widok był wstrząsający.
Wpatrywał się we własne oblicze szeroko otwartymi oczyma, jakby
dopiero teraz zrozumiał, co z nim zrobiły surowe warunki odosobnienia.
Spoglądał na lusterko jak na ostatnią rzecz, którą widzi w życiu. Wreszcie
przeniósł wzrok na mnie i szeroko się uśmiechnął,
- Niewiele jeszcze trzeba, żeby się mnie pozbyć, prawda? Uśmiechnęłam
się niechętnie, sama nie wiedząc dlaczego. Weiscz wykręcił szyję w stronę
kamer.
- Pieprz się, Estes - zaryczał. - Widzisz? Ciągle tu jestem. Chcesz mnie
zmiażdżyć, a ja ciągle jeszcze jestem. Inni wymierzają kary za mnie.
Chimera^ skarbię... Chwała niech będzie tym, którzy niszczą robactwo i
larwy.
- Kto to robi? - naciskałam. - Powiedz mi, Weiscz.
Wiedział. Wiedziałam, że wiedział. To był ktoś, z kim kiedyś dzielił celę.
Ktoś, z kim w więzieniu opowiadali sobie nawzajem własne dzieje.
- Pomóż mi, Weiscz. Tych ludzi zabija ktoś, kogo znasz. Jeśli będziesz
milczał, nic na tym nie zyskasz.
W jego oczach dojrzałam nagły błysk wściekłości.
- Gówno mnie obchodzą ci twoi Murzyni! Twoi martwi gliniarze! Tak czy
inaczej, ktoś w tym stanie musiałby zebrać ich do kupy i wsadzić do
pierdla. Jakaś dwunastoletnia murzyńska kurwa, kilka małp przebranych
za gliniarzy. Dużo bym dał za to, żeby to mój palec nacisnął spust! Oboje
dobrze wiemy, że cokolwiek ci powiem, i tak nie uda mi się nic wycisnąć z
tych kundli. Zaraz jak stąd wyjdziesz, Labont mnie ogłuszy. Bardziej
prawdopodobne jest to, że mi obe-ssiesz fiuta.
Potrząsnęłam głową, wstałam i ruszyłam w stronę drzwi.
- A może to któremuś z twoich dupków wrócił rozum?! -zawył,
jednocześnie się uśmiechając. - Może to wewnętrzna sprawa, co, paniusiu?
Wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Weiscz był jak zwierzę, nie
dostrzegałam w nim ani krzty człowieczeństwa. Miałam ochotę trzasnąć
mu przed nosem drzwiami.
- Coś jednak ode mnie dostałeś, nawet jeśli to była tylko chwila -
powiedziałam.
- I zrewanżowałem się, możesz być pewna. Nigdy go nie złapiesz. On jest
z Chimery... - Weiscz szarpnął głową, pokazując tatuaż na ramieniu. Z
trudem dostrzegłam ogon węża. - Możemy znieść wszystko, co nam
zaserwujesz, panno policjantko. Spójrz na mnie... Wpakowali mnie do tej
piekielnej dziury, zmuszają, żebym jadł własne gówno, a ja ciągle jestem
górą.
Wściekły, miotał się w swoich kajdanach.
- W końcu zwyciężymy. Łaska Boga jest z białą rasą. Niech żyje
Chimera...
Odsunęłam się.
- A co z naszym Happy Mealem, suko? - wysyczał z pogardą.
Kiedy doszłam do drzwi, usłyszałam trzask elektryczności i głuchy łoskot.
Odwróciłam się dokładnie w chwili, kiedy strażnik wpakował ładunek
tysiąca Woltów w drgające spazmatycznie ciało Weiscza.
ROZDZIAŁ 61
Wróciliśmy do miasta z kilkoma nazwiskami, które uzyskaliśmy dzięki
uprzejmości Estesa. Byli to ludzie podejrzani o przynależność do Chimery,
przebywający na zwolnieniu warunkowym. Kiedy dotarliśmy do naszego
biura, Jacobi podzielił tę listę pomiędzy Cappy'ego i China.
- Skontaktuję się z oficerami nadzorującymi tych na zwolnieniu
warunkowym - powiedział do mnie. - Chcesz się przyłączyć?
Pokręciłam głową.
- Muszę dziś wcześnie wyjść, Warren.
- Co jest, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że masz randkę? •
- Taak - przytaknęłam. Na mojej twarzy pojawił się sceptyczny
uśmieszek. - Mam randkę.
Dzwonek na dole odezwał się koło siódmej.
Kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam mojego ojca ukrytego bezpiecznie
za osłoną maski baseballisty, z rękoma rozpostartymi w obronnym geście.
- Przyjaciele...? - zapytał, a na jego ustach pojawił się przepraszający
uśmieszek.
- Kolacja - odwzajemniłam się wymuszonym uśmiechem. - Nic lepszego
nie przyszło mi do głowy.
- To dopiero początek - powiedział, wchodząc.
Zdążył już się doprowadzić do porządku. Nosił teraz brązową sportową
kurtkę, starannie wyprasowane spodnie i białą koszulę z rozpiętym
kołnierzykiem. Na powitanie wręczył mi zawiniętą w papier butelkę
czerwonego wina.
- Naprawdę nie musiałeś - powiedziałam, odwijając papier. Wstrzymałam
oddech ze zdziwienia, kiedy przeczytałam
nalepkę: Bordeaux z pierwszego zbioru, CMteau Latour, rocznik 1965.
Spojrzałam na niego; 1965 to rok moich urodzin.
- Kupiłem je, kiedy miałaś rok. Ta butelka była jedną z niewielu rzeczy,
jakie zabrałem, kiedy odchodziłem z domu. Myślałem, że wypijemy ją w
dniu, kiedy odbierzesz dyplom, albo z jakiejś innej okazji, może twojego
ślubu.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
- Trzymałeś ją przez tyle lat. Wzruszył ramionami.
- Jak już powiedziałem, kupiłem ją dla ciebie. W każdym razie, Lindsay,
mam ochotę wypić ją tutaj dziś wieczorem. Nic nie sprawi mi większej
przyjemności.
Poczułam w środku jakieś ciepło.
- Widzę, że chcesz, bym przestała cię tak bezgranicznie nienawidzić.
- Jasne, że chcę.
Rzucił maskę w moją stronę.
- Niewygodnie mi w niej. Nie będę jej więcej zakładać. Zabrałam go do
salonu, nalałam piwa i posadziłam na
kanapie. Miałam na sobie sweter Eileen Fisher koloru czerwonego wina, a
włosy związałam w koński ogon. Jego oczy błyszczały, ilekroć zatrzymał
na mnie wzrok.
- Wyglądasz fantastycznie, Maskotko - powiedział w końcu.
Kiedy zmarszczyłam się z niezadowoleniem, tylko się
uśmiechnął.
- Nic na to nie poradzę, po prostu tak jest.
Przez chwilę rozmawialiśmy. Martha leżała u jego boku, jakby byli
starymi przyjaciółmi. Mówiliśmy o zwyczajnych rzeczach. O tym, kto z
jego starych znajomych jeszcze pozostał na służbie. O Cat i jej nowej
córeczce, której dotąd nie widział. I czy Jeny Rice weźmie sobie wolne.
Starannie omijaliśmy sprawę Mercera i toczącego się śledztwa.
Czułam, jakbym spotkała go po raz pierwszy. Okazało się, że mój ojciec
był zupełnie inny, niż sobie wyobrażałam. Nie gadatliwy i chełpliwy,
opowiadający niestworzone historie,
jakim go zapamiętałam^ lecz powściągliwy i pełen rezerwy. Prawie
przepełniony skruchą, choć jednocześnie pełen dawnego poczucia humoru.
- Ja też chciałabym ci coś pokazać - powiedziałam i powędrowałam do
szafy w przedpokoju. Wróciłam stamtąd z satynową kurtką baseballową
Giantsów, którą podarował mi ponad dwadzieścia pięć lat temu. Miała
wyhaftowany numer dwadzieścia cztery, a z przodu wypisane nazwisko -
Mays.
W jego oczach pojawiło się zaskoczenie.
- Zupełnie o tym zapomniałem. Dostałem ją od szefa zaopatrzenia w
tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym.
Trzymał ją przed sobą i długo się jej przyglądał, jak najdroższej pamiątce,
która ożywiła przeszłość.
- Czy wiesz, ile musi być dzisiaj warta?
- Zawsze uważałam, że to moje dziedzictwo - odpowiedziałam.
ROZDZIAŁ 62
Podałam łososia z grilla w sosie imbirowo-sojowym, ze smażonym ryżem
z papryką, porami i groszkiem. Pamiętałam, że ojciec lubi chińszczyznę.
Otworzyliśmy Latour rocznik '65. Było to wino-marzenie, aksamitne w
smaku i szlachetne. Usiedliśmy w jadalni przylegającej do salonu, z której
rozpościerał się widok na zatokę. Ojciec powiedział, że to najlepsze wino,
jakiego kiedykolwiek próbował.
Nasza rozmowa stopniowo zaczęła zmierzać w kierunku bardziej
osobistych tematów. Zapytał, jakiego rodzaju człowiekiem był mój mąż, a
ja przyznałam, że, niestety, podobnym do niego. Potem chciał się
dowiedzieć, czy cały czas mam do niego żal, więc musiałam zdobyć się na
szczerą odpowiedź.
- Tak, tato. Ogromny.
Stopniowo przeszliśmy na tematy związane ze śledztwem.
Opowiedziałam, jak twardy mam orzech do zgryzienia i że dotychczasowy
przebieg śledztwa uważam za osobistą poraż-
kę. Mówiłam o swojej pewności, że to seryjny morderca, i o tym, że
pomimo czterech ofiar nie trafiłam na żaden ślad.
Rozmawialiśmy ponad trzy godziny, było już po jedenastej. Na stole stała
pusta butelka po winie, a Martha spała w najlepsze u stóp ojca. Co pewien
czas musiałam sama sobie przypominać, że rozmawiam z własnym ojcem;
że po raz pierwszy w moim dorosłym życiu siedzę naprzeciw niego. I
powoli zaczynałam coś rozumieć. Przede mną siedział człowiek, który
popełniał błędy i płacił za to rachunki. Nie mogłam go dłużej nienawidzić
albo żywić do niego urazę. Nikogo nie zamordował. Nie należał do
Chimery. Według standardów, z którymi stykałam się na co dzień, jego
winy łatwo można było odpuścić.
Wreszcie odważyłam się na pytanie, które chciałam zadać mu od tak wielu
lat.
- Dlaczego od nas odszedłeś? Muszę to wiedzieć. Przełknął łyk wina i
oparł się plecami o oparcie kanapy.
W jego błękitnych oczach dostrzegłam smutek.
- Nie mogę ci powiedzieć nic, co byłabyś w stanie zrozumieć. Nawet
teraz... Jesteś dorosłą kobietą, jesteś silna, wiesz, jak zdobywać to, co
chcesz. Twoja matka i ja... Powiedzmy otwarcie, nigdy nie byliśmy
dobraną parą, nawet według dawnych standardów. Przepuściłem
większość naszych pieniędzy. Narobiłem masę długów, pożyczałem forsę
na ulicy. Gliniarz nie powinien tak postępować. Zrobiłem wiele rzeczy,
których się wstydzę... jako mężczyzna i jako glina.
Spostrzegłam, że ręce mu drżą.
- Wiesz, że czasami ktoś popełnia przestępstwo, ponieważ jego sytuacja
krok po kroku się pogarsza, kolejne możliwości się zamykają i w końcu
nie pozostaje mu już nic innego? Tak właśnie było ze mną. Długi, to, co
się działo w pracy... Nie widziałem innego wyjścia. Po prostu odszedłem.
Wiem, że trochę późno na takie wyznanie, ale żałowałem tego, przez te
wszystkie lata nie było dnia, żebym tego nie żałował.
- A kiedy mama zachorowała...?
- Było mi przykro, kiedy się dowiedziałem. Ale wtedy miałem już inne
życie, poza tym, wydawało się, że nikt nie
oczekuje mojego powrotu. Bardziej bym ją tym zranił, niż pomógł.
- Pamiętam, mama zawsze powtarzała, że jesteś patologicznym kłamcą.
- Bo to prawda, Lindsay.
Podobał mi się sposób, w jaki to powiedział. Prawdę mówiąc, on też mi się
podobał. Musiałam wszystko na nowo poukładać, nagle zmienić swój
stosunek do niego. Zaczęłam znosić naczynia do kuchni. Czułam w piersi
nieznośny ciężar i zbierało mi się na płacz. Mój ojciec wrócił, a do mnie
zaczynało docierać, jak bardzo za nim tęskniłam. W jakiś szalony sposób
nadal pragnęłam być jego małą dziewczynką.
Pomógł mi sprzątać ze stołu. Spłukałam talerze, a on załadował je do
zmywarki. Prawie się nie odzywaliśmy. Czułam, że cała drżę.
Kiedy wszystko już było pozmywane, napotkałam jego spojrzenie.
- Więc gdzie teraz mieszkasz? - spytałam.
- U mojego kumpla, byłego gliniarza, Rona Fazio. Był sierżantem w
okręgu Sunset. Przygarnął mnie na kanapę.
Wytarłam starannie naczynie po makaronie.
- Ja też mam kanapę - powiedziałam.
ROZDZIAŁ 63
Cały następny dzień spędziliśmy nad listą nazwisk, którą dał nam Estes i
jego ludzie. Dwóch mogliśmy skreślić od razu. Komputer pokazał, że
powrócili za kratki i obecnie przebywają w różnych kalifornijskich
zakładach karnych.
Jedno zdanie, które usłyszałam wczoraj od Weiscza, nie dawało mi
spokoju.
„Coś ode mnie dostałeś", powiedziałam, kiedy wykrzykiwał brednie na
temat białej rasy.
„I zrewanżowałem się, możesz być pewna", odrzekł. Te słowa wciąż
dźwięczały mi w głowie. Po raz pierwszy powróciły około drugiej w nocy,
ale wtedy zapadłam ponownie
w sen. Towarzyszyły mi w drodze do pracy i teraz też wciąż je słyszałam.
I zrewanżowałem się, możesz być pewna...
Wysunęłam stopy z aparatu do masażu i wyjrzałam przez okno. Gapiłam
się na samochody na estakadzie, które włączały się do ruchu. W myślach
próbowałam Odtworzyć rozmowę
z Weisczem.
Był jak zwierzę, które już nigdy nie ujrzy dziennego światła. Ciągle jednak
miałam poczucie, że przez chwilę zaistniała między nami jakaś więź.
Wszystko, czego pragnął w tej piekielnej dziurze, to zobaczyć, jak
wygląda., J. zrewanżowałem się...".
Co takiego mógł mi dać?
Gówno mnie obchodzą ci twoi Murzyni!, pienił się. Niech żyje Chimera!,
wrzeszczał.
A potem, powoli, wszystko zaczęło znikać, aż wreszcie zostały tylko dwa
zdania.
„A może to któremuś z twoich dupków wrócił rozum. Może to
wewnętrzna sprawa".
Nie miałam pojęcia, czy nie działałam zupełnie na oślep. Skąd miałam
wiedzieć, czy rzeczywiście coś się za tym kryje? Może Weiscz po prostu
bredził od rzeczy?
Wewnętrzna sprawa...
Wykręciłam numer Estesa w Pelican Bay.
- Czy był kiedyś wśród więźniów jakiś ekspolicjant? -zapytałam.
- Policjant...?
- Tak.
Wyjaśniłam, dlaczego o to pytam.
- Proszę wybaczyć, że się tak wyrażę, ale Weiscz po prostu pierdolił pani
głupoty. Chciał wpłynąć na pani sposób myślenia. Ten skurwiel nienawidzi
gliniarzy.
- Nie odpowiedział pan na moje pytanie, naczelniku.
- Jakiś policjant? - prychnął szyderczo. - Mieliśmy tu takiego nerwowego
inspektora od narkotyków z Los Angeles, Bella-corę. Zastrzelił trójkę
swoich informatorów. Ale on został przeniesiony i według moich
informacji jest cały czas we Fresno.
Przypomniałam sobie, że czytałam o sprawie Bellacory.
Takie obrzydliwe i paskudne sprawy zdarzają się wyłącznie w wymiarze
sprawiedliwości.
- Był jeszcze inspektor celny, Benes, który na lotnisku w San Diego
prowadził na boku narkotykowy biznes.
- Ktoś jeszcze?
- Nie, przynajmniej przez sześć lat, kiedy tu pracuję.
- A przedtem?
- A jaki okres panią interesuje, poruczniku? - prychnął z niecierpliwością.
- Ile czasu siedzi Weiscz?
- Dwanaście lat.
- Więc o tyle właśnie pytam.
Było jasne, że myśli, iż zwariowałam. Obiecał, że zadzwoni, jak tylko
zbierze informacje.
Odłożyłam słuchawkę. To było szaleństwo - ufać Weis-czowi w
czymkolwiek. Nienawidził policjantów, a ja byłam policjantką.
Prawdopodobnie także nienawidził kobiet.
Nagle Karen, moja sekretarka, wtargnęła do biura. Wyglądała na bardzo
poruszoną.
- Przed chwilą dzwoniła asystentka Jill Bernhardt. Pani Bemhardt
poroniła.
- Poroniła...?! Karen skinęła głową.
- Ona krwawi. Jest na górze. Potrzebuje pani natychmiast.
ROZDZIAŁ 64
Popędziłam na dół do windy i pojechałam do biura Jill.
Kiedy wbiegłam do jej gabinetu, leżała na plecach na tapczanie. Medycy z
pogotowia, którzy szczęśliwym trafem byli akurat w kostnicy, udzielali jej
już pomocy. Zobaczyłam ręczniki, zakrwawione ręczniki, wsadzone pod
jej ciemnoniebieską spódnicę. Twarz miała zwróconą na bok, dostrzegłam
w niej lęk i bierność. W jednej sekundzie zrozumiałam, co się stało.
- Och, Jill - zawołałam i uklękłam obok niej. - Och, kochanie. Jestem
tutaj.
Na mój widok uśmiechnęła się smutno i z rezerwą. Jej normalnie
intensywnie błękitne oczy miały teraz barwę ponurego nieba.
- Straciłam je, Lindsay - powiedziała. - Powinnam była zrezygnować z
pracy. Powinnam była słuchać innych. Słuchać ciebie. Myślałam, że
pragnę tego dziecka bardziej niż czegokolwiek, ale może to nieprawda. I
straciłam je.
- Kochanie. - Złapałam ją za rękę. - To nie twoja wina. Nie mów tak. To
się stało z przyczyn medycznych. Zawsze może się tak zdarzyć, wiedziałaś
o tym. Zawsze istnieje ryzyko.
- Nie, to moja wina, Lindsay. - Jej oczy zaszły łzami. -Widocznie nie dość
mocno chciałam tego dziecka.
Sanitariuszka z pogotowia poprosiła mnie, żebym się odsunęła. Patrzyłam,
jak podłączają Jill do kroplówki i monitora. Moje serce wyrywało się do
niej. Zwykle była taka silna i niezależna, a teraz, zupełnie nagle, zaszła w
niej taka okropna przemiana. Tak bardzo pragnęła tego dziecka. Czym
zasłużyła sobie na to, co się stało?
Pochyliłam się nad nią.
- Gdzie jest Steve, Jill? Odetchnęła głęboko.
- W Denver. April udało się go złapać. Już wraca. Nagle do pokoju
wtargnęła Claire.
- Przybiegłam, jak tylko usłyszałam, co się stało - powiedziała. Spojrzała
na mnie z niepokojem, a potem odwróciła się w stronę medyków. - Co z
nią? .
Powiedzieli, że nic jej nie zagraża, ale Jill straciła mnóstwo krwi. Kiedy
Claire zapytała o dziecko, sanitariuszka pokręciła tylko głową.
- Och, kochanie! - Claire uklękła i ścisnęła dłoń Jill. -Jak się czujesz?
Łzy spływały strumieniem po twarzy Jill.
- Claire, straciłam je. Straciłam moje dziecko. Claire odsunęła z jej czoła
kosmyk wilgotnych włosów.
- Wszystko będzie dobrze. Nie martw się. Zaopiekujemy się tobą.
- Musimy ją teraz zabrać - odezwała się sanitariuszka. -Zawiadomiliśmy
jej lekarza. Czeka na nas w Cal Pacific.
- Jedziemy z tobą - powiedziałam. - Będziemy z tobą przez całą drogę.
Jill zmusiła się do uśmiechu, a potem zesztywniała.
- Będą się starali, żebym donosiła, prawda?
- Nie sądzę - odpowiedziała Claire.
- Wiem, że tak. - Jill potrząsnęła głową. Miała w sobie więcej
determinacji niż ktokolwiek inny, ale w jej oczach uformowała się
przerażająca prawda, którą miałam zapamiętać na resztę życia.
Drzwi się otworzyły i sanitariusz wtoczył nosze.
- Jedziemy - powiedziała lekarka zajmująca się Jill. Schyliłam się nad nią.
- Jedziemy z tobą.
- Tak, nie zostawiajcie mnie samej - powiedziała, biorąc mnie za rękę.
- Na pewno łatwo się nas nie pozbędziesz.
- Laseczki z wydziału zabójstw, zgadza się? - wymruczała Jill ze
ściągniętym uśmiechem.
Sanitariusze przenieśli ją na nosze, a my z Claire pomagałyśmy.
Zakrwawione ręczniki upadły na podłogę jej schludnego gabinetu.
- To będzie chłopiec - wyszeptała Jill, z trudem wypuszczając z płuc
powietrze. - Bardzo chcę mieć chłopca. Myślę, że teraz mogę to
powiedzieć.
Delikatnie złożyłam jej ręce na brzuchu.
- Po prostu nie dość mocno go chciałam - powiedziała Jill i w końcu
zaczęła płakać.
ROZDZIAŁ 65
Pojechałyśmy karetką z Jill aż do szpitala, szłyśmy obok noszy, kiedy
przewożono ją na oddział, i czekałyśmy, podczas gdy lekarze usiłowali
uratować dziecko.
Kiedy zabierali ją na salę operacyjną, złapała mnie za rękę.
- Oni zawsze wygrywają - zamruczała. - Niezależnie, ilu tych sukinsynów
zapuszkujesz, oni zawsze znajdą jakiś sposób, żeby być górą.
Cindy dołączyła do nas i we trójkę tłukłyśmy się po korytarzu, czekając,
żeby zobaczyć Jill. Dwie godziny później wpadł jej mąż, Steve.
Wymieniliśmy kilka niezbyt radosnych uścisków. Miałam ochotę
powiedzieć mu prosto w oczy: Czy, do ciężkiej cholery, nie zauważyłeś, że
to dziecko było dla ciebie? Kiedy lekarz wyszedł, zostawiliśmy ich
samych.
Jill się nie myliła. Poroniła. Stwierdzono, że nastąpiło przedwczesne
odklejenie się łożyska, częściowo spowodowane stresem związanym z
pracą. Jedyną pozytywną wiadomością było to, że lekarze usunęli płód
operacyjnie i Jill nie musiała go urodzić.
Kiedy było już po wszystkim, wyszłyśmy z Claire i Cindy ze szpitala na
Califomia Street. Żadna z nas nie miała ochoty wracać do domu. Cindy
znała w pobliżu japońską knajpkę. Poszłyśmy tam i siedziałyśmy,
popijając piwo i sake.
Trudno było nam pogodzić się z faktem, że Jill, która niestrudzenie
pracowała w biurze, która wspinała się po skałach na Moab i jeździła na
rowerze po ekstremalnie trudnych trasach, dwukrotnie straciła
nienarodzone dziecko.
- Ta biedna dziewczyna za surowo się traktowała - westchnęła Claire,
ogrzewając dłonie nad filiżanką sake. - Wszystkie jej mówiłyśmy, żeby
zwolniła tempo.
- To nie w stylu Jill - odezwała się Cindy.
Wzięłam bułeczkę kalifornijską i zanurzyłam ją kilkakrotnie w sosie.
- Zrobiła to dla Steve'a. Widać to było na jej twarzy. Usiłowała trzymać
się tego niemożliwie napiętego planu. Z niczego nie rezygnowała. A on
fruwał po całym kraju i popijał z inwestorami.
- Ona go kocha - zaprotestowała Cindy. - Są dobraną parą.
- Wcale nie, Cindy. Claire i Edmund są parą. A tamci wiecznie się ścigają.
- To prawda - zgodziła się Claire. - Ta dziewczyna zawsze musiała być
numerem jeden. Nie umiała przegrywać.
- A która z nas postępuje inaczej? - zapytała Cindy. Rozejrzała się
dookoła, czekając na odpowiedź.
Zapadła długa cisza. Popatrzyłyśmy sobie w oczy ze skruchą.
- Moim zdaniem to bardziej złożona sprawa, niż sądzicie - powiedziałam.
- Jilł jest inna. Na zewnątrz twarda jak głaz, ale w głębi serca czuje się
samotna. Każda z nas mogła dziś znaleźć się na jej miejscu. Nie jesteśmy
niezwyciężone. Z wyjątkiem ciebie, Claire. Masz to coś, co trzyma
wszystkich - ciebie, Edmunda i dzieciaki - jak takiego pieprzonego
króliczka na baterie, ciągle w ruchu.
Claire tylko się uśmiechnęła.
- Ktoś w tym towarzystwie musi być zrównoważony. Zdaje się, że
wczoraj wieczorem widziałaś się z tatą?
Skinęłam głową.
- Poszło całkiem gładko, tak mi się przynajmniej wydaje.
Porozmawialiśmy, parę spraw udało nam się wyjaśnić.
- Nie pobiłaś go? - dopytywała się Claire.
- Nie - uśmiechnęłam się. - Kiedy otworzyłam drzwi, miał na twarzy
baseballową maskę. Nie żartuję.
Cindy i Claire wybuchnęły głośnym śmiechem.
- Przyniósł mi butelkę wina. Znakomite, francuskie z pierwszego zbioru.
Z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego. Kupił je w roku, w którym
się urodziłam, i przechowywał przez tyle lat. Jak wam się to podoba?
Nawet nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy.
- On wiedział, że kiedyś się spotkacie - odpowiedziała Claire z
uśmiechem. Pociągnęła łyk sake. - Jesteś jego prześliczną córeczką i
bardzo cię kocha.
- A jak się rozstaliście, Lindsay? - pytała Cindy.
- Myślicie zapewne, że umówiliśmy się na następny raz? Prawdę
mówiąc... zaproponowałam mu, żeby się u mnie zatrzymał na trochę.
Claire i Cindy aż zamrugały ze zdziwienia.
- Radziłyśmy ci, żebyś się z nim spotkała - parsknęła Cindy - a nie, żebyś
mu zaproponowała wspólne płacenie za czynsz.
- Co mogę jeszcze powiedzieć? Mieszkał kątem gdzieś u kolegi.
Wydawało mi się, że powinnam tak postąpić.
- Tak jest, złotko. - Claire się uśmiechnęła. - No cóż, w takim razie, za
ciebie.
- O, nie - pokręciłam głową. - Za Jill.
- Tak, za Jill - dołączyła się Cindy, podnosząc szklankę z piwem.
Stuknęłyśmy się szklaneczkami. Przez chwilę przy naszym stoliku
panowała cisza.
- Nie pytam dlatego, żeby zmienić temat - odezwała się w końcu Cindy -
ale może opowiesz nam, jak ci idzie śledztwo?
- Sprawdzamy, co dzieje się z członkami Chimery, których nazwiska
podał nam Estes. Ale dziś wpadła mi do głowy nowa teoria.
- Nowa teoria? - Cindy zmarszczyła brwi. Skinęłam głową.
- Spójrzcie, ten facet jest strzelcem wyborowym. Nigdy nie chybił. Ciągle
jest krok przed nami i dobrze zna nasze metody działania.
Claire i Cindy słuchały. Bez słowa. Opowiedziałam im o tym, czego
dowiedziałam się od Weiscza. Wewnętrzna sprawa...
- Może Chimera wcale nie jest szalonym zabójcą, odpryskiem jakiejś
rasistowskiej grupy? - Pochyliłam się nad stolikiem i zniżyłam głos do
konspiracyjnego szeptu. - Może jest policjantem?
ROZDZIAŁ 66
W mrocznym barze Chimera popijał małymi łyczkami guinnessa.
Najlepsze dla najlepszego, pomyślał.
Obok niego jakiś człowiek z siwymi włosami, o suchej jak pergamin
twarzy pokrytej czerwonymi krostami, kończył drinka, gapiąc się w
telewizor. Właśnie nadawano wiadomości. Jakiś nudny redaktor mówił o
najświeższych doniesie-
niach w sprawie Chimery. Wszystko przekręcał, obrażając opinię
publiczną, obrażając jego.
Patrzył uważnie na ulicę poprzez ogromne okna. Przyjechał tu, śledząc
następną ofiarę. Tym razem czeka go prawdziwa przyjemność. Gliniarze
ciągle podążają fałszywym tropem. To zabójstwo z pewnością postawi ich
na równe nogi.
- To jeszcze nie koniec - wymruczał pod nosem. I niech wam się nie
wydaje, że jestem jasnowidzem. Absolutnie nie.
Podpity bywalec tutejszego przybytku dał mu kuksańca w bok.
- Ja myślę, że ten skurwiel musi być jednym z nich -powiedział.
- Jednym z kogo? - spytał Chimera. - Zabieraj łokcie. I o czym właściwie,
do diabła, mówisz?
- Czarny jak as pik - wyjaśnił staruszek. - A oni przeczesują grupy
radykałów. Ha, ha, co za kretyni. To pewnie jakiś biedaczek, co ma nie po
kolei w głowie. Pewnie gra w NFL. Hej, Ray! - zawołał do barmana. - On
pewnie gra w NFL, co?
- Dlaczego tak uważasz? - zapytał Chimera, rzuciwszy okiem na
przeciwną stronę ulicy. Bardzo go interesowało, co o nim myślą zwykli
ludzie. Może powinien częściej zagadywać kogoś na mieście?
- Czy myślisz, że jakikolwiek bandzior przy zdrowych zmysłach dawałby
glinom takie wskazówki? - odpowiedział staruszek konspiracyjnym
szeptem.
- Trochę za daleko się posuwasz, dziadku - uśmiechnął się szeroko. - Ja
mam wrażenie, że ten gość jest dość sprytny.
- Jak można być sprytnym, jeśli się jest pieprzonym mordercą?
- Sprytnym na tyle, żeby się nie dać złapać - powiedział Chimera.
Mężczyzna spojrzał na ekran gniewnym wzrokiem.
- Taak, dobra, uważaj tylko, kiedy to wyjdzie na jaw. Zobaczysz, że oni
szukają zupełnie nie tam gdzie trzeba. Może będzie wielka niespodzianka.
Może to sam OJ. Hej, Ray, ktoś powinien sprawdzić, czy OJ. jest w
mieście...
Najwyraźniej dziadek wlał już w siebie maksimum tego, co był w stanie
znieść. Ale nie mylił się co do jednego: policja San Francisco zupełnie się
zagubiła. Człowieku, oni nie mają żadnej wskazówki! Porucznik Boxer nie
udało się niczego znaleźć. Nie zbliżyła się do niego ani na krok.
- Mogę się z tobą o coś założyć - uśmiechnął się do starego człowieka.
Zbliżył twarz do jego twarzy i szeroko otworzył oczy. - Jeśli kiedyś go
złapią, przekonasz się, że ma zielone ślepia.
Nagle, po drugiej stronie ulicy zauważył swój cel. Super, może to pozwoli
pani porucznik Boxer zawęzić obszar poszukiwań. Uderzenie w osobę
naprawdę jej bliską. Drobna przysługa, której doprawdy nie mógł sobie
odmówić.
Rzucił na ladę kilka dolarów.
- O rany, dokąd tak się śpieszysz? - zawołał staruszek. -Pozwól, że ci
postawię następny browar. Ej, koleś, do diabła, przecież ty masz zielone
oczy!
Chimera ześlizgnął się ze stołka.
- Muszę iść. Mam zaraz randkę.
ROZDZIAŁ 67
Podczas długiej podróży do domu Claire Washburn ciągle wracała
myślami do tego, co przydarzyło się biednej Jill. Jadąc drogą 101 aż do
Burlingame, nie mogła odgonić przykrych myśli.
Zjechała z autostrady w Burlingame i znalazła się między wzgórzami.
Głowa pękała jej ze zmęczenia. Miała za sobą bardzo długi dzień. Te
straszne morderstwa, które wstrząsnęły miastem. Potem poronienie Jill.
Cyfrowy zegar na desce rozdzielczej wskazywał dwadzieścia po dziesiątej.
Edmund właśnie miał koncert i na pewno nie wróci wcześniej niż po
jedenastej, a ona bardzo chciała, żeby był w domu. Szczególnie dzisiaj.
Skręciła w Skytop i kilka metrów dalej wjechała na podjazd prowadzący
do jej nowoczesnego domu w stylu geor-
giańskim. W domu było ciemno, jak zwykle w te dni, kiedy Reggie
wyjeżdżał do college'u. Willie, jej młodszy syn, uczeń drugiej klasy szkoły
średniej, bez wątpienia siedział w swoim pokoju przy grach
komputerowych.
Ogarnęła ją przemożna chęć, żeby zdjąć z siebie służbowe ciuchy i
wślizgnąć się w pidżamę. I zakończyć ten fatalny dzień...
Zaraz po wejściu do środka zawołała Williego, a nie doczekawszy się
odpowiedzi, przejrzała pobieżnie pocztę leżącą na kuchennym stole i
zaniosła ją do studia. Przerzuciła kartki katalogu Ballard Designs, nie
zwracając większej uwagi na jego zawartość.
Zadzwonił telefon. Rzuciła katalog i podniosła słuchawkę.
- Halo?
Nikt się nie zgłosił, ale miała wrażenie, że po drugiej stronie ktoś jest.
Może któryś z przyjaciół Williego.
- Halo? - zawołała ponownie. Raz, drugi... ostatni raz... Ciągle cisza.
- Do widzenia. - Odłożyła słuchawkę na widełki. Wstrząsnął nią nerwowy
dreszcz. Nawet po tylu latach,
kiedy była sama w domu, lada szmer albo włączone światło w piwnicy
powodowały, że zaczynała się trząść.
Telefon zadzwonił ponownie. Tym razem szybko podniosła słuchawkę.
- Halo?
Znowu denerwująca cisza. Naprawdę zaczynało ją to wkurzać.
- Kto tam jest? - zapytała.
- Zgadnij-odezwał się męski głos.
Na chwilę aż zatkało ją z wrażenia/Zerknęła na identyfikator numeru.
- Posłuchaj, 501-4476! - powiedziała. - Nie wiem, o co ci chodzi ani skąd
zdobyłeś nasz telefon. Jeśli masz coś do powiedzenia, to mów! Prędko!
- Słyszałaś o Chimerze? Właśnie z nim rozmawiasz. Nie czujesz się
zaszczycona?
Claire zamarła. Siedziała sztywno wyprostowana na krześle. W jej umyśle
nagle pojawiły się pytania. Nazwa Chimera była używana wyłącznie w
policji. Czy kiedykolwiek to słowo pojawiło się w druku? Kto wiedział, że
i ona była zaangażowana w śledztwo?
Nacisnęła dłonią oddzielną linię łączącą automatycznie
z 911.
- Lepiej powiedz mi, kim naprawdę jesteś - powiedziała.
- Już powiedziałem - odezwał się głos. - Mała czarna chórzystka była
pierwsza; potem stara suka; tłusty, niczego niepodejrzewający gliniarz;
szef... Wiesz, co ich wszystkich łączyło, prawda? Pomyśl o tym, Claire
Washburn. Może i ty masz coś wspólnego z pierwszymi czterema
ofiarami?
Claire trzęsła się jak osika. Myślała o nieprawdopodobnie precyzyjnych
strzałach, które zabiły dwie spośród ofiar.
Poprzez okno studia jej wzrok powędrował na zewnątrz, w ciemność
okalającą jej dom.
Głos odezwał się znowu.
- Czy może pani łaskawie pochylić się trochę w lewo, pani doktor?
ROZDZIAŁ 68
Claire obróciła się w chwili, kiedy pierwszy pocisk przebił
szybę.
Drugi strzał rozbił okno w studiu na drobne kawałki, a Claire poczuła, jak
palący ból przeszywa jej kark. Leżała już na podłodze, kiedy trzeci i
czwarty pocisk eksplodowały w pokoju.
Pełen przerażenia okrzyk wydarł się jej z gardła. Na podłodze było pełno
krwi, jej krwi, która wsiąkała w sukienkę i kapała na dłonie. Serce waliło
jak szalone. Czy rana jest
poważna?
Potem spojrzała w stronę korytarza i poczuła, jak krew jej
krzepnie w żyłach. Willie...
- Mamusiu! - krzyczał. W jego oczach widziała obłędny
przestrach. Ubrany był w koszulkę i szorty. Był łatwym celem...
- Willie, na podłogę! - wrzasnęła. - Ktoś ostrzeliwuje dom! Chłopiec dał
nura na podłogę i Claire podczołgała się w jego kierunku.
- Wszystko w porządku. Zostań na podłodze. Muszę pomyśleć -
wyszeptała. - Nie podnoś głowy nawet na centymetr.
Ból w karku stawał się coraz silniejszy, jakby ktoś obdzierał jej szyję ze
skóry. Na szczęście mogła oddychać. Gdyby pocisk przedziurawił tętnicę,
zaczęłaby się dusić. Rana musiała być powierzchowna.
- Mamusiu, co się dzieje? - usłyszała szept Williego. Jego ciało drżało jak
liść. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie.
' - Nie wiem... Po prostu się nie ruszaj, Willie. Nagle cztery kolejne strzały
błysnęły z zewnątrz. Przywarła mocno do syna. Ktokolwiek to był, strzelał
na oślep, starając się trafić w cokolwiek. Czy morderca wie, że ona ciągle
żyje? Ogarnęła ją fala panicznego strachu. A jeśli wejdzie do domu? Czy
wiedział, że jest tu jej syn? Znał jej imię!
- Willie - szepnęła, mocno ściskając dłońmi jego głowę. -Idź do piwnicy.
Zablokuj drzwi i zadzwoń na 911. Pełznij! Teraz! Na brzuchu!
- Nie zostawię cię tutaj - płakał.
- Idź! - przykazała ostro. - Idź natychmiast! Zrób, jak powiedziałam.
Zostań na dole. Kocham cię, Willie.
Lekko popchnęła go w przód.
- Zadzwoń na 911. Powiedz im, kim jesteś i co się tutaj dzieje. Potem
dzwoń do taty. Powinien już być w drodze do domu.
Willie rzucił jej ostatnie, błagalne spojrzenie, ale zrozumiał. Pełzł z twarzą
przyciśniętą do podłogi. Dobry chłopiec. Twoja matka nie wychowała
głupka.
Padły kolejne strzały. Łapiąc oddech, Claire błagała: Boże, nie pozwól mu
wejść do domu. Nie pozwól, żeby tak się stało, błagam Cię.
ROZDZIAŁ 69
Chimera wpakował przez rozbite okno jeszcze cztery pociski, sprawnie
przeładowując PSG-1.
Wiedział, że ją trafił. Nie za pierwszym razem - w ostatniej chwili zdążyła
się odwrócić, ale za drugim, kiedy usiłowała skryć się na podłodze. Nie
był jednak pewien, czy w pełni wykonał zadanie. Chciał przekazać
wiadomość porucznik Lindsay Boxer, a zranienie jej przyjaciółki nie
wystarczało. Claire Washburn musiała umrzeć.
Siedział w samochodzie pod osłoną ciemności, z lufą karabinu wystającą
przez uchyloną szybę. Pragnął się upewnić, że ona nie żyje, ale, cholera,
nie chciał wchodzić do domu. Ta Washburn miała syna i on także mógł
być w środku. Któreś z nich pewnie zadzwoniło już na 911.
Nagle ktoś włączył zewnętrzne światła na sąsiedniej posesji. Chwilę potem
jakaś postać wyszła z domu na trawnik.
- Kurwa mać - wściekł się. - Sukinsyn!
Miał ochotę rozwalić strzaskane okno i władować w okno całą zawartość
magazynka. Washburn musiała umrzeć. Nie chciał odjeżdżać, nie
dokończywszy dzieła.
Z tyłu dobiegł go jakiś hałas. Ujrzał dziko pędzący samochód, który
skręcał w ulicę z włączonym klaksonem i migającymi światłami.
Samochód gnał w jego stronę z ogromną prędkością jak meteor, który
pojawił się w jego polu widzenia.
- Co to znowu, u diabła?
Może zadzwoniła na policję. Może zrobili to sąsiedzi, kiedy usłyszeli
strzelaninę. Nie mógł podejmować ryzyka. Nie zależało mu na niej aż tak
bardzo, żeby ryzykować swoje życie. Nie miał ochoty dać się złapać.
Ryczący i migający samochód zakręcił ostro na podjazd i zatrzymał się z
piskiem opon. Sąsiedzi zaczęli wyglądać ze swoich domów.
Uderzył z wściekłością w kierownicę i schował do środka karabin.
Włączył silnik i nacisnął pedał gazu.
Pierwszy raz spartaczył robotę. Jak nigdy dotąd. Jezu, przecież on nigdy
nie popełniał błędów!
Masz szczęście, pani doktor. Ale i tak cię gdzieś dopadnę. Liczyło się
tylko to, co dopiero miało się zdarzyć.
ROZDZIAŁ 70
Zdążyłam zmyć makijaż i zwinąć się na kanapie z zamiarem obejrzenia
późnego wydania wiadomości, kiedy zadzwonił Edmund.
Mąż Claire był bardzo zdenerwowany, mówił, zacinając się co chwila.
Nieprawdopodobieństwo tego, co starał się opisać, uderzyło mnie z siłą
lokomotywy.
- Na szczęście wyjdzie z tego. Jest teraz w Peninsula Ho-spital.
Pośpiesznie wciągnęłam przez głowę wełniany sweter, wbiłam się w
pierwsze lepsze dżinsy, wystawiłam policyjnego koguta na dach
samochodu i popędziłam do Burlingame. Drogę, która zwykle zajmowała
mi czterdzieści minut, przebyłam w mniej niż dwadzieścia.
Znalazłam Claire w gabinecie zabiegowym. Siedziała sztywno
wyprostowana, w tym samym rdzawym kostiumie, w którym widziałam ją
zaledwie trzy godziny temu. Lekarz właśnie opatrywał ranę na jej karku.
Edmund i Willie stali obok.
>, - Jezu, Claire... - Tyle zdołałam wykrztusić. Pod powiekami czułam
palącą wilgoć. Wpadłam w ramiona Edmunda, oparłam głowę na jego
ramieniu i uścisnęłam go najserdeczniej, jak umiałam. Potem zarzuciłam
ręce Claire na szyję.
- Daj spokój z tymi czułościami. - Skrzywiła się z bólu i odsunęła moje
ręce. Potem uśmiechnęła się z trudem. -Zawsze ci powtarzałam, że
któregoś dnia mój tłuszczyk się przyda. Dzięki niemu ten cholerny pocisk
nie uszkodził niczego ważnego.
Ciągle trzymałam ją w uścisku.
- Czy zdajesz sobie sprawę, ile miałaś szczęścia?
- Taak. - Claire odetchnęła głęboko. - Zdaję sobie, możesz mi wierzyć.
Pocisk zaledwie ją drasnął. Dyżurny lekarz oczyścił ranę, zabandażował i
wypuścił Claire do domu, nie pozostawiając jej nawet na noc w szpitalu.
Jeszcze dwa centymetry i już nigdy nie miałybyśmy okazji porozmawiać.
Claire sięgnęła po dłonie Edmunda i Williego, i uśmiechnęła się.
- Moi panowie zachowali się jak należy, prawda? Obaj. To samochód
Edmunda spłoszył snajpera.
Edmund się skrzywił.
- Powinienem był sam poszukać tego bandyty. Gdybym go złapał, to...
- Spokojnie, tygrysie. - Claire się uśmiechnęła. - To robota dla Lindsay. Ty
lepiej dalej graj na bębnie. Zawsze mówiłam - powiedziała, ściskając jego
dłoń - że on ma Rachmaninowa w głowie, ale jeśli chodzi o serce, to może
się równać z każdym lwem.
Edmund chyba dopiero teraz zrozumiał, co tak naprawdę się stało. Cała
jego zuchowatość rozpłynęła się bez śladu. Usiadł na krześle, przytulił się
do Claire na chwilę i chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego zasłonił ręką
oczy. Cłaire bez słowa ściskała jego dłoń.
Po mniej więcej godzinie, kiedy zakończyliśmy zdawać relację policji z
Burlingame, wyszliśmy, aby obejrzeć teren dookoła domu.
- To był on, prawda, Claire? To był Chimera? Bez słowa skinęła głową.
- Zimny z niego sukinsyn, Lindsay. Powiedział do mnie: „Czy może pani
pochylić się w lewo, pani doktor", i zaraz potem zaczął strzelać.
Miejscowi gliniarze i szeryf z San Mateo County ciągle przeszukiwali dom
i teren posesji. Już wcześniej zadzwoniłam do Clappera, żeby przyjechał
im pomóc.
- Lindsay, dlaczego ja?- spytała Claire.
- Nie wiem, Claire. Jesteś Murzynką. Pracujesz w wymia-
rze sprawiedliwości. Sama tego nie rozumiem. Dlaczego zmienił wzór
postępowania?
- Rozmawialiśmy spokojnie i rzeczowo, Lindsay. To wyglądało tak, jakby
chciał się mną bawić. Wszystko, co mówił, brzmiało tak... osobiście.
Przyszło mi do głowy, że dostrzegam w niej coś^ czego przedtem nie było.
Strach. Kto mógłby mieć jej to za złe?
- Może powinnaś wziąć sobie trochę wolnego, Claire -poradziłam jej. -
Zejdź mu z oczu.
- A co, myślisz, że mam zamiar dać mu się wepchnąć pod ziemię? Nie ma
takiej możliwości, Lindsay. W żadnym wypadku nie pozwolę mu wygrać.
Dałam jej delikatnego kuksańca.
- Wszystko w porządku?
- W porządku. On już miał swoją szansę. Teraz czas na mnie.
ROZDZIAŁ 71
Kiedy w końcu dowlokłam się z powrotem do swojego mieszkania, było
trochę po drugiej nad ranem.
Wydarzenia tego długiego, strasznego dnia - najpierw poronienie Jill,
potem przerażające przeżycia Claire - przelatywały mi przez głowę jak
urywki z jakiegoś nocnego koszmaru. Człowiek, którego ścigałam, o mały
włos nie zabił mojej najlepszej przyjaciółki. Dlaczego Claire? Co to miało
znaczyć? Czułam się częściowo odpowiedzialna za to, co się stało.
Bolało mnie całe ciało. Chciałam spać, potrzebowałam spłukać z siebie
miniony dzień. Nagle otworzyły się drzwi pokoju gościnnego i wyjrzał
stamtąd ojciec. W szaleńczym tempie dnia prawie zapomniałam, że tutaj
jest.
Ubrany był w długą białą koszulkę i bokserki z wzorkiem w muszle.
Pomimo zmęczenia wydało mi się to niesamowicie śmieszne.
- Widzę, że nosi pan bokserki, panie Boxer - powiedziałam. - Jest pan
dowcipnym, starym łobuzem.
Potem opowiedziałam mu, co się wydarzyło. Rozumiał mnie w mig, jak na
byłego gliniarza przystało. Ku mojemu zdumieniu przekonałam się, że
potrafi słuchać, a to było wszystko, czego potrzebowałam.
Usiadł obok mnie na kanapie.
- Masz ochotę na kawę? Mogę ci zrobić, Lindsay.
- Lepiej przynieś brandy. Na blacie stoi trochę herbaty Moonlight Sonata,
jeśli już jesteś tak uprzejmy.
Było mi przyjemnie, że ktoś tu jest, a on aż palił się do pomocy.
Zanurzyłam siew miękkie poduchy kanapy, zamknęłam oczy i starałam się
pomyśleć, co powinnam teraz zrobić. Davidson, Mercer, teraz Claire
Washburn... Dlaczego Chimera polował na Claire? Co to miało znaczyć?
Ojciec powrócił z kuchni z filiżanką herbaty i napełnioną na dwa palce
szklaneczką courvoisiera.
- Uważam, że jesteś dużą dziewczynką, dlatego przyniosłem podwójną
porcję.
Upiłam łyk herbaty, a potem jednym haustem wlałam w siebie połowę
zawartości szklaneczki.
- Och, jak mi było tego potrzeba. Prawie tak bardzo jak przełomu w tej
sprawie. On podrzuca nam wskazówki, ale ja ciągle nie mogę ich
odczytać.
- Nie przejmuj się aż tak bardzo, Lindsay - powiedział ojciec delikatnym
tonem.
- A co ty byś zrobił - zapytałam - gdyby wszyscy dookoła patrzyli na
ciebie, a ty nie miałbyś pojęcia, co dalej robić? Kiedy byś się przekonał, że
ten, z kim walczysz, nie rezygnuje, że walczysz z potworem?
- Wtedy zwykle wzywamy wydział zabójstw - powiedział z uśmiechem.
- Nie próbuj mnie rozśmieszać - poprosiłam. Ale jednak spowodował, że
się uśmiechnęłam. Bardziej jednak zaskoczyło mnie to, że zaczęłam o nim
myśleć jak o swoim ojcu.
Nagle zmienił ton.
- Mogę ci Zdradzić, co robiłem, kiedy zaczynało być naprawdę ciężko.
Brałem sobie urlop. Wiem, że tego nie zrobisz, Lindsay. Jesteś o tyle
lepsza ode mnie.
Patrzył na mnie pojednawczo. Już się nie uśmiechał.
Nigdy nie zdołam uwierzyć w to, co wydarzyło się potem. Ojciec rozłożył
ramiona, a ja, prawie nie stawiając oporu, wylądowałam z twarzą ukrytą
na jego piersi. Objął mnie, na początku niepewnie, później jak każdy
ojciec, uścisnął mnie z delikatną czułością. Nie sprzeciwiałam się.
Docierał do mnie ten sam zapach wody kolońskiej, który pamiętałam z
dzieciństwa. Czułam się nieco dziwnie i jednocześnie najbardziej
naturalnie na świecie.
Będąc nieoczekiwanie w ramionach ojca, czułam, jak nagle opadają ze
mnie nagromadzone warstwy cierpienia.
- Chcesz go złapać, Lindsay *- szeptał, jednocześnie tuląc mnie i
kołysząc. - Na pewno ci się uda, Maskotko...
To było właśnie to, co potrzebowałam usłyszeć.
- Och, tatusiu... - powiedziałam. Nic więcej.
ROZDZIAŁ 72
Był poniedziałkowy poranek. Usłyszałam brzęczenie inter-komu i zaraz
potem rozległ się głos Brendy:
- Poruczniku Boxer, dzwoni naczelnik Estes z Pelican Bay.
Podniosłam słuchawkę, nie obiecując sobie zbyt wiele.
- Pytała pani, czy kiedyś mieliśmy tu wśród więźniów jakiegoś policjanta
- powiedział.
Natychmiast się ożywiłam.
- Tak?
- Ja tam bym na pani miejscu nie zawracał sobie głowy bredniami
Weiscza. Ale przekopałem się przez stare akta i trafiłem na coś, co może
panią zainteresować. To sprawa sprzed dwunastu lat. Ja byłem strażnikiem
w Soledad, kiedy przywieźli tu tego śmiecia.
Wyłączyłam głośnik w telefonie i przycisnęłam słuchawkę do ucha.
- Trzymali go tu przez pięć lat, z czego dwa w izolatce.
Potem wyprawili z powrotem do Quentin. To byłą specjalna sprawa. Może
pani nawet pamiętać jego nazwisko.
Wzięłam do ręki długopis i zaczęłam łamać sobie głowę. Policjant w
Pelican? W Quentin?
- Frank Coombs - powiedział Estes.
W mgnieniu oka przypomniałam sobie to nazwisko. W przebłysku
wspomnień z czasów młodości zobaczyłam nagłówek. Coombs. Policjant
z patrolu, który zabił jakiegoś dzieciaka na murzyńskim osiedlu mniej
więcej dwadzieścia lat temu. Postawiono mu kilka zarzutów i odesłano do
paki. Jego nazwisko było ostrzeżeniem przed nadużyciem siły dla każdego
policjanta w San Francisco.
- Coombs zmienił się w więzieniu w jeszcze gorszego łajdaka, niż był na
wolności - mówił dalej Estes. - Udusił w celi współwięźnia, za co wysłano
go tutaj. Po pobycie na oddziale izolacyjnym udało się go trochę
zresocjalizować.
Coombs... Zanotowałam to nazwisko. Nie mogłam sobie przypomnieć
niczego o tej sprawie poza tym, że dusił i w końcu zamordował czarnego
dzieciaka.
- Dlaczego sądzi pan, że Coombs będzie tu pasował? -zapytałam.
- Jak już mówiłem... - Estes odchrząknął jakieś resztki chrypki. - Nie
zawracałbym sobie głowy bredzeniem Weiscza. Dzwonię dlatego, że
porozmawiałem z paroma osobami z naszej załogi. Kiedy Coombs
przebywał tutaj, został jednym z członków-założycieli tej pani małej
organizacji.
- Mojej organizacji?
- Tak jest, pani porucznik. Chimery.
ROZDZIAŁ 73
Na pewno znasz powiedzenie: kiedy jedne drzwi się zatrzaskują, inne się
otwierają. Pół godziny później zapukałam głośno w szybę, przywołując
Jacobiego.
- Wiesz coś na temat Franka Coombsa? - zapytałam, kiedy wszedł do
mojego biura.
Wzruszył ramionami.
- To taki plugawy gliniarz z patrolu. Udusił ładnych parę lat temu jakiegoś
nastolatka. Dzieciak umarł. To był największy skandal w naszym
departamencie od czasów, kiedy pracuję w policji. Chyba dostał kwaterę w
Quentin na dłuższy czas, nie?
- Hm, na dwadzieścia. - Popchnęłam akta Coombsa w stronę Jacobiego. -
A teraz powiedz mi coś, czego tutaj nie znajdę.
Warren otworzył teczkę.
- O ile pamiętam, ten gość był gliniarzem z krwi i kości, dostawał
odznaczenia, miał niezłe wyniki, jeśli chodzi o liczbę zatrzymań.
Jednocześnie znalazłem w jego aktach tyle nagan za nadużywanie siły, że
nie powstydziłby się ich sam Rodney King.
Skinęłam głową.
- Mów dalej.
- Czytałaś przecież akta procesu, Lindsay. Facet robił porządek w czasie
draki, która wybuchła podczas meczu koszykówki na jednym z
murzyńskich osiedli. Myślał, że jednym z graczy był chłopak, którego
wcześniej przymknął za narkotyki, ale go wypuszczono. Dzieciak coś mu
napyskował i wyszedł. Coombs poszedł za nim.
- Mówimy o czarnym dziecku - wtrąciłam. - Dostał piętnaście do
dwudziestu lat za zabójstwo drugiego stopnia.
Jacobi zmrużył oczy.
- Dokąd teraz zmierzamy, Lindsay?
- Weiscz, Warren. W Pelican Bay. Myślałam, że on po prostu zmyśla, ale
jedno mnie uderzyło w tym, co powiedział. Weiscz mówił, że coś od niego
dostałam. I powiedział, że to wewnętrzna sprawa.
Jacobi zmarszczył brwi.
- Odkurzyłaś te stare akta, ponieważ Weiscz powiedział ci, że to
wewnętrzna sprawa?
- Coombs należał do Chimery. Dwa lata siedział na oddziale izolacyjnym.
Spójrz tylko... Ten facet przeszedł szkolenie dla oddziałów szybkiego
reagowania. Zdobył szlify strzelca wybo-
rowego. Był zdeklarowanym rasistą. I jest na wolności. Wypuścili go z
Quentin przed kilkoma miesiącami. Jacobi siedział z kamienną twarzą.
- Ciągle nie ma pani motywu, pani porucznik. Jasne, można z pewnością
uznać, że ten człowiek to cholerny drań. Ale przecież był policjantem. Co
mógłby mieć przeciwko innym policjantom?
- Podczas procesu przytaczał na swoją obronę fakt, że ten dzieciak stawiał
opór. Nikt go nie krył. Ani jego partner, ani obecni na miejscu zdarzenia
funkcjonariusze, ani przełożeni. Myślisz, że trafiłam? - Sięgnęłam po akta,
przerzuciłam kilka
, arkuszy i zatrzymałam się na stronie, gdzie zaznaczyłam coś czerwonym
markerem. - Powiedziałeś, że Coombs zamordował tego chłopaka na
murzyńskim osiedlu?
Jacobi skinął głową.
Podsunęłam mu tę kartkę pod nos.
- Bay View, Warren. La Salle Heights. Tam udusił dzieciaka. To osiedle
zostało zburzone i przebudowane w tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątym. Zostało nazwane...
- Whitney Young - dokończył Jacobi. W pobliżu tego miejsca została
zamordowana Tasha Ca-
tchings.
ROZDZIAŁ 74
Moim następnym posunięciem był telefon do Madeline Akers, zastępcy
naczelnika więzienia w San Quentin. Maddie była moją przyjaciółką.
Powiedziała mi wszystko, co wiedziała na temat Coombsa.
- Zły gliniarz, zły facet, naprawdę okropny więzień. Zimny sukinsyn.
Maddie obiecała, że popyta o niego tu i ówdzie. Może Frank Coombs
opowiedział komuś, co zamierza zrobić, kiedy wydostanie się na wolność.
- Madeline, nie może być absolutnie żadnych przecieków.
- Mercer był moim przyjacielem. Zrobię, co będę mogła. Daj mi parę dni.
- Jeden dzień, Maddie. To bardzo pilne. On będzie dalej zabijał.
Przez dłuższy czas siedziałam przy biurku, usiłując poskładać to, co udało
mi się ustalić. Nie mogłam dowieść obecności Coombsa na miejscu
którejkolwiek zbrodni. Nie miałam broni. Nie wiedziałam nawet, gdzie
teraz przebywał. Ale po raz pierwszy od śmierci Tashy Catchings miałam
poczucie, że jestem na właściwej drodze.
W pierwszym odruchu chciałam prosić Cindy, żeby przekopała się przez
stare wydania nekrologów „Chronicie" i poszukała czegoś na ten temat. Te
wydarzenia miały miejsce ponad dwadzieścia lat temu. W całym
departamencie z tamtych czasów pozostało zaledwie kilka osób.
Potem przypomniałam sobie, że ktoś, kto był wtedy na miejscu zdarzenia,
mieszka pod moim własnym dachem.
Kiedy weszłam do domu, ojciec oglądał wieczorne wydanie wiadomości.
- Cześć! - zawołał. - Jesteś w domu o przyzwoitej porze. Czy to znaczy, że
rozwiązałaś sprawę?
Przebrałam się, wyjęłam sobie z lodówki zimne piwo i klapnęłam na
krzesło naprzeciw niego.
- Muszę z tobą porozmawiać. - Spojrzałam mu prosto w oczy. - Pamiętasz
faceta, który nazywał się Frank Coombs?
Skinął głową.
- Od dawna nie słyszałem tego nazwiska. Jasne, że go pamiętam. To
gliniarz, który udusił małolata na murzyńskim osiedlu. Aresztowali go pod
zarzutem zabójstwa i zapakowali do pudła.
- Ty wtedy też służyłeś, prawda?
- Tak, i znałem go. Najgorszy gliniarz, jakiego kiedykolwiek spotkałem.
Ale na niektórych robił wrażenie. Aresztował ludzi, umiał doprowadzać
sprawy do końca. Na swój sposób. Wtedy było inaczej niż dziś. Nie
mieliśmy ciągłych kontroli, które patrzyły nam na ręce. I nie wszystko, co
robiliśmy, przedostawało się do prasy.
- Ten chłopak, którego on udusił, miał czternaście lat.
- Czemu chcesz coś wiedzieć na temat Coombsa? On siedzi w więzieniu.
- Już nie. Wyszedł na wolność. - Przysunęłam bliżej krzesło. - Czytałam,
że Coombs twierdził, że zabił tego dzieciaka w obronie własnej.
- A co, gliniarz nie ma do niej prawa? Powiedział, że chłopak próbował go
ciachnąć ostrym narzędziem, które on wziął za nóż.
- Pamiętasz może, tato, kto był wtedy jego partnerem?
- Jezu! - Ojciec wzruszył ramionami. - Jeśli dobrze pamiętam, to Stan
Dragula.
Taak, on składał zeznania w czasie procesu. Ale wydaje mi się, że umarł
kilka lat temu. Nikt nie chciał pracować z Coombsem. Sama myśl, że
mógłbyś z nim patrolować okolicę, przerażała człowieka.
- Czy Stan Dragula był biały, czy czarny? - pytałam.
- Biały - odpowiedział ojciec. - Wydaje mi się, że był Włochem, albo
może Żydem.
To nie była odpowiedź, jakiej się spodziewałam. Nikt wtedy nie udzielił
Coombsowi wsparcia. Dlaczego więc zabijał czarnych?
- Tato, jeżeli to Coombs robi te rzeczy... jeśli jest to rodzaj zemsty, to
dlaczego przeciwko czarnym?
- Coombs był zwierzęciem, ale był także gliniarzem. Wtedy sprawy
wyglądały inaczej. Ta słynna granatowa ściana milczenia... Każdego
uczyli w Akademii, żeby trzymać japę na kłódkę. To dla twojego dobra,
mówili. Tak się jednak nie stało w przypadku Franka Coombsa; wszystko
zwaliło mu się na głowę. Wszyscy byli zadowoleni, że się go pozbędą.
Myślisz, że myśmy rozmawiali o tym wtedy, dwadzieścia lat temu? W
policji silnie popierano tę akcję. Murzyni i Latynosi właśnie zaczęli
obejmować kluczowe stanowiska. Powstało wtedy lobby czarnych
policjantów...
- Oficerowie dla Sprawiedliwości - wtrąciłam. - Cały czas działają.
Ojciec przytaknął.
- Były duże naciski. Oficerowie dla Sprawiedliwości grozili strajkiem. W
końcu zaczęły też naciskać szychy z władz miasta. Cokolwiek to było, dla
Coombsa stało się oczywiste, że rzucono go na pożarcie.
Cała sprawa zaczęła mi się rozjaśniać. Coombs czuł, że został zmiażdżony
przez lobby czarnych działające w departamencie. W więzieniu przeżuwał
swoją nienawiść. Teraz, po dwudziestu latach, znów znalazł się na ulicach
San Francisco...
- Może w innych okolicznościach ukręcono by tej sprawie łeb -
odezwałam się. - Ale nie wtedy. Grupa Oficerów dla Sprawiedliwości
przyszpiliła Coombsa.
Nagle zaczęła mnie dręczyć pewna myśl.
- Czy Earl Mercer miał z tym wszystkim coś wspólnego? Ojciec skinął
głową.
- Mercer był bezpośrednim przełożonym Coombsa.
Część trzecia
Granatowa ściana ciszy
ROZDZIAŁ 75
Następnego ranka śledztwo, które zaledwie dzień wcześniej wyglądało
dość marnie, nabrało prawdziwego rozpędu. Mieliśmy już głównego
podejrzanego. Promieniałam.
Jako pierwszy zastukał do mnie Jacobi.
- Jeden zero dla pani, poruczniku! Sprawa Coombsa wygląda coraz lepiej.
- To znaczy? Dowiedziałeś się czegoś od oficera nadzorującego
Coombsa?
- Można tak to ująć. On gdzieś zniknął, Lindsay. Według tego oficera
Coombs opuścił hotel tranzytowy w Eddy. Nie zostawił następnego
adresu, nigdzie się nie zameldował, nie kontaktował się z byłą żoną.
Byłam nieco rozczarowana zniknięciem Coombsa, choć z drugiej strony
wydawało się to dobrym znakiem. Kazałam Jacobiemu szukać go dalej.
Kilka minut później odezwał się telefon. Dzwoniła Made-line Akers z San
Quentin.
- Wydaje mi się, że mam to, o co ci chodzi - oznajmiła. Nie spodziewałam
się, że tak szybko się odezwie. - W zeszłym roku Coombs mieszkał w celi
po kolei z czterema różnymi mężczyznami. Dwaj z nich wyszli na
zwolnienie warunkowe, ale udało mi się porozmawiać z pozostałą dwójką.
Jeden z nich od razu poradził mi, żebym się wypchała, ale ten drugi, Tora-
cetti... Nie musiałam nawet mówić mu, o co mi chodzi. Powiedział, że
natychmiast, jak tylko usłyszał o Davidsonie i Merce-rze, był pewien, że to
robota Coombsa. Coombs zwierzył mu się, że ma zamiar na nowo
rozdmuchać całą sprawę.
Podziękowałam Maddie z całego serca. Tasha, Męrcer, Da-vidson... Teraz
wszystko zaczynało się układać.
Ale jak miała się do tego Estelle Chipman?
Jakaś siła nie dawała mi spokoju. Wyszłam i zaczęłam przekopywać się
przez akta sprawy. Minęło kilka ładnych tygodni od chwili, gdy
zaglądałam do nich po raz ostatni.
To było na samym spodzie. Teczka personalna, którą kiedyś wyciągnęłam
z Archiwum: Edward C. Chipman.
Z całej trzydziestoletniej służby Chipmana tylko jedna rzecz zwróciła
moją uwagę: Był przedstawicielem okręgu w organizacji Oficerowie dla
Sprawiedliwości.
Uznałam, że nadszedł czas, żeby poinformować o odkryciach. Połączyłam
się przez interkom z biurem szefa Trac-chio. Jego sekretarka, Helen, była
podwładna Mercera, powiedziała mi, że jest on właśnie na zamkniętym
zebraniu* Zdecydowałam, że idę na górę.
Chwyciłam akta Coombsa i skierowałam się ku schodom prowadzącym na
piąte piętro. Musiałam się tym podzielić. Wtoczyłam się do biura szefa.
I nagle stanęłam jak wryta. Zamurowało mnie.
Dookoła stołu konferencyjnego siedzieli Tracchio, agenci specjalni z FBI,
Ruddy i Hull, rzecznik prasowy Carr i szef detektywów Ryan.
Nie zostałam zaproszona na zebranie grupy specjalnej.
ROZDZIAŁ 76
- To już przesada - zawołałam. - To jakaś totalna bzdura! Co to ma być -
zebranie męskiego klubu?
Tracchio, Ruddy i Hull z FBI, Carr, Ryan. Pięciu mężczyzn siedziało
dookoła stołu - wszyscy z wyjątkiem mnie, kobiety.
Szef wstał. Był cały czerwony.
- Lindsay, właśnie mieliśmy po ciebie zadzwonić. Wiedziałam dobrze, co
to znaczy i o co chodzi. Tracchio
miał zamiar przejąć kontrolę nad sprawą. Moją sprawą. On i Ryan chcieli
przekazać ją FBI.
- Osiągnęliśmy w śledztwie punkt krytyczny - powiedział Tracchio.
- Masz cholerną rację - przerwałam mu. Omiotłam spojrzeniem obecnych.
- Wiem, k to to jest.
Nagle oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę. Żaden z chłopców nie
odezwał się słowem. Czułam, że zaczyna piec mnie skóra, jakby ktoś
wbijał w nią tysiące igieł.
Znowu skierowałam wzrok na Tracchio.
- Czy chce pan o tym posłuchać, czy woli pan, żebym wyszła?
Najwyraźniej zaniemówił z wrażenia. Wreszcie ocknął się i szarmanckim
ruchem podsunął mi krzesło.
Nie usiadłam, wolałam stać. Potem omówiłam krok po kroku wydarzenia
ostatnich dni i sprawiło mi to prawdziwą przyjemność. Mówiłam, jak na
początku byłam dość sceptycznie nastawiona i jak potem wszystko zaczęło
się układać. Chimera, Pelican Bay... Żal, jaki miał Coombs do policjantów.
Na dźwięk nazwiska Coombsa otworzyli szeroko oczy. Mówiłam o
powiązaniach między ofiarami, o kwalifikacjach Coombsa jako strzelca
wyborowego i o tym, że tylko strzelec wyborowy mógł oddać tak
perfekcyjne strzały.
Kiedy skończyłam, zapadła cisza. Gapili się na mnie bez słowa. Miałam
ochotę podnieść ręce do góry w geście zwycięstwa.
Wreszcie agent Ruddy odzyskał głos.
- Na razie nie usłyszałem nic, co wskazywałoby bezpośrednio na
obecność Coombsa na miejscu którejkolwiek z tych zbrodni.
- Proszę mi dać jeszcze dzień albo dwa i usłyszy pan -powiedziałam. - To
Coombs jest mordercą.
Hull, potężnej postury partner Ruddy'ego, machnął ręką w stronę szefa.
- To jak, chce pan, żebyśmy przejęli śledztwo?
Nie wierzyłam własnym uszom. To było moje śledztwo. Moje osiągnięcie.
Wydziału zabójstw. To nasi ludzie zginęli.
Tracchio zdawał się mocno zastanawiać. Zaciskał szerokie
usta, jakby zasysał przez słomkę ostatnią kroplę. Wreszcie pokręcił
przecząco głową, patrząc na agenta FBI.
- To nie będzie konieczne. To sprawa dotycząca miasta. Niech prowadzą ją
ludzie ze służb miejskich.
ROZDZIAŁ 77
Pozostało nam uporać się tylko z jedną drobnostką: odnaleźć Franka
Coombsa.
W jego więziennych aktach znaleźliśmy wzmiankę o żonie, Ingrid, która
rozwiodła się z nim w czasie, gdy przebywał za kratkami, i ponownie
wyszła za mąż. To był kiepski pomysł. Oficer prowadzący poinformował
nas, że Coombs nie utrzymywał z nią kontaktów. Ale nawet kiepski
pomysł jest lepszy niż żaden.
- Naprzód, Warren - ponagliłam Jacobiego. - Idziemy razem. Będzie jak
za dawnych czasów.
- Auu, to już nie będzie ta słodycz.
Ingrid Thiasson mieszkała poza Laguną, przy sympatycznej ulicy w
osiedlu zamieszkanym przez klasę średnią.
Zatrzymaliśmy samochód po przeciwnej stronie, podeszliśmy do drzwi i
zadzwoniliśmy. Nikt nie odpowiedział. Nie mieliśmy pojęcia, czy była
żona Coombsa pracuje, a na podjeździe nie było żadnego auta.
Kiedy już mieliśmy zawrócić, na podjazd wjechało stare volvo kombi.
ngrid Thiasson miała proste, brązowe włosy i wyglądała pięćdziesiąt lat.
Ubrana była w bezkształtną, niebieską sukienkę i gruby, szary sweter.
Wygramoliła się z samochodu i otworzyła tylną klapę, żeby wyjąć zakupy.
Jak na starą żonę gliniarza przystało, rozpoznała nas natychmiast, kiedy do
niej podeszliśmy.
- Czego ode mnie chcecie? - spytała.
- Porozmawiać kilka minut. Staramy się odszukać pani
byłego męża.
- Że też macie czelność tu przychodzić. - Rzuciła na nas
na
gniewne spojrzenie, podnosząc jednocześnie dwie torby z zakupami.
- Po prostu sprawdzamy wszystkie możliwości - wyjaśnił Jacobi.
- Jak już powiedziałam oficerowi prowadzącemu, nie miałam od niego
żadnych wieści od czasu, kiedy się wyprowadził - warknęła w odpowiedzi.
- Nie widział się z panią?
- Raz, kiedy wyszedł z więzienia. Wpadł, żeby zabrać parę osobistych
rzeczy, bo myślał, że je dla niego przechowywałam. Powiedziałam mu, że
wszystko wyrzuciłam do śmieci.
- Co to było? - zapytałam.
- Jakieś bezużyteczne dokumenty, artykuły z gazet dotyczące procesu.
Chyba kilka starych pistoletów, które trzymał. Frank zawsze przepadał za
bronią. Takie hobby typowe dla mężczyzny, który nie może odnaleźć w
życiu żadnych innych wartości.
Jacobi skinął głową.
- I co wtedy zrobił?
- Co zrobił? - prychnęła Ingrid Thiasson. - Wyszedł bez słowa, nawet nie
zapytał* jak żyliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat. Ja i jego syn.
Uwierzycie w to?
- I nie ma pani pojęcia, gdzie moglibyśmy go znaleźć?
- Najmniejszego. Ten facet to trucizna. Na szczęście znalazłam kogoś, kto
traktuje mnie z szacunkiem i kto jest lepszym ojcem dla mojego chłopca.
Nie chcę więcej widzieć Franka Coombsa.
Zadałam jeszcze jedno pytanie:
- Jak się pani wydaje, czy on może utrzymywać jakiś kontakt z waszym
synem?
- W żadnym razie. Zawsze trzymałam go na dystans. Mój syn nie ma nic
wspólnego ze swoim ojcem. I proszę go nie niepokoić. On jest w college'u
w Stanford.
Zrobiłam krok naprzód.
- Każda informacja, która pomogłaby go odnaleźć, będzie dla nas
bezcenna. Tu chodzi o wielokrotne morderstwo.
Zobaczyłam na jej twarzy ślad zastanowienia. .
- Od dwudziestu lat prowadzę spokojne życie. Mam rodzinę. Nie chcę,
żeby ktoś się zorientował, że wiecie to ode mnie.
Skinęłam głową. Czułam, jak krew uderza mi do głowy.
- Frank trzymał zawsze z Tomem Keatingiem. Nawet kiedy siedział. Jeśli
ktokolwiek wie, gdzie jest Frank, to tylko on.
Tom Keating. Znałam to nazwisko. To był emerytowany policjant.
ROZDZIAŁ 78
W niespełna godzinę później zajechaliśmy z Jacobim przed skromny
domek w Blakesly Residential Community, nad zatoką Half Moon Bay.
Nazwisko Keatinga pamiętałam z czasów dzieciństwa. Pracował między
dziewiątą rano a czwartą po południu i regularnie bywał po pracy w Alibi,
gdzie spędzałam wiele popołudniowych godzin z tatą, bujając się na
barowym stołku. Miał czerstwą cerę i zaskakująco wcześnie posiwiałe
włosy. Boże, pomyślałam, to było prawie trzydzieści lat temu!
Zastukaliśmy do drzwi skromnego domu Keatinga. Otworzyła nam
schludna kobieta o siwych włosach.
- Pani Keating? Jestem porucznik Lindśay Boxer z wydziału zabójstw
policji San Francisco. To jest inspektor Jacobi. Czy zastaliśmy pani męża?
- Wydział zabójstw...? - powtórzyła zaskoczona.
- Och, chodzi o pewną sprawę sprzed lat — wyjaśniłam z uśmiechem.
Z wnętrza domu dobiegł głos:
- Helen, nie mogę nigdzie znaleźć tego cholernego pilota!
- Chwileczkę, Tom. Jest w pokoju z tyłu domu - powiedziała,
wprowadzając nas do środka.
Przeszliśmy przez oszczędnie umeblowane mieszkanie do słonecznego
pokoju, wychodzącego na małe patio. Na ścianach wisiało kilka fotografii
z czasów policyjnej służby.
Keating wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam, tyl-
ko trzydzieści lat starzej. Wychudły, z przerzedzonymi siwymi włosami,
ale z tą samą zdrową cerą.
Oglądał właśnie w telewizji wiadomości z giełdy. Zauważyłam, że siedział
w fotelu na kółkach.
Helen Keating przedstawiła nas, a potem poszukała pilota i przyciszyła
dźwięk w telewizorze. Keating najwyraźniej się ucieszył, że ktoś z policji
przyszedł go odwiedzić.
- Nie nadaję się do zbyt wielu rzeczy, od kiedy nogi odmówiły mi
posłuszeństwa. Podobno to artretyzm, spowodowany przez postrzał w
okolice czwartego kręgu lędźwiowego. Już nie gram w golfa - zachichotał.
- Ale ciągle mogę patrzeć, jak rośnie moja emerytura. - Zobaczyłam, że
przygląda mi się uważnie.
- Ty jesteś córką Marty'ego Boxera, mam rację? Uśmiechnęłam się.
- Alibi... Parę kolejek 5-0-1, prawda, Tom?
Numer 5-0-1 służył w policji do wzywania posiłków i tak też został
nazwany ulubiony drink, irlandzka whisky z piwem na zapitkę.
- Słyszałem, że jesteś teraz ważną osobą. - Keating wyszczerzył zęby w
uśmiechu. - No więc, co sprowadza dwoje tak znakomitych gości do
starego gliniarza z patrolu?
- Frank Coombs - powiedziałam bez ogródek. Twarz Toma natychmiast
zesztywniała.
- Co z Frankiem?
- Próbujemy go znaleźć, Tom. Powiedziano nam, że może ty wiesz, gdzie
jest.
- Dlaczego nie skontaktujecie się z jego oficerem prowadzącym? To
przecież nie ja.
- On odszedł, Tom. Przed czterema tygodniami. Zrezygnował z pracy.
- Więc wydział zabójstw ściga teraz przestępców przebywających na
zwolnieniu warunkowym?
Spojrzałam mu twardo w oczy.
- Co możesz nam powiedzieć, Tom?
- A dlaczego sądzicie, że cokolwiek wiem? - Spojrzał na swoje nogi. -
Przeszłość to przeszłość.
- Słyszałam, że utrzymujesz kontakt ze swoim kumplem. To bardzo
ważne.
- Traci pani tutaj czas, poruczniku - odpowiedział, nagle zmieniając ton na
oficjalny.
Wiedziałam, że kłamie.
- Kiedy ostatni raz rozmawiałeś z Coombsem?
- Chyba wtedy, kiedy go wypuścili. Od tego czasu może jeszcze raz albo
dwa. Potrzebował kogoś, żeby z powrotem stanąć na nogi. Mogłem podać
mu pomocną dłoń.
- A gdzie mieszkał? - wtrącił się Jacobi. - Wtedy, kiedy pan mu podawał tę
pomocną dłoń?
Keating pokręcił głową.
- W jakimś hotelu w Eddy albo w O' Farrell. Na pewno nie w San
Francisco - powiedział.
- I nie rozmawiałeś z nim od tamtego czasu? - Mój wzrok pobiegł w
kierunku Helen Keating.
- Czego właściwie chcecie od tego człowieka? - prychnął Keating. - On
już spłacił swoje długi. Dlaczego zwyczajnie nie zostawicie go w spokoju?
- Byłoby łatwiej, Tom - odrzekłam - gdybyś nam po prostu powiedział.
Keating zacisnął usta, zastanawiając się, wobec kogo powinien zachować
lojalność.
- Pan ma za sobą trzydzieści lat służby, prawda? - odezwał się Jacobi.
- Dwadzieścia cztery. - Pogładził swoje bezwładne nogi. - Jakoś nie udało
się dociągnąć do trzydziestu.
- Dwadzieścia cztery dobre lata. To byłby prawdziwy wstyd zhańbić je
teraz przez odmowę współpracy...
Riposta była natychmiastowa.
- Chcecie wiedzieć, kto był prawdziwym cholernym specjalistą od „braku
współpracy"? Frank Coombs. Facet robił po prostu to, co do niego
należało, i nie oglądał się na tych łajdaków, podobno jego przyjaciół.
Może wy teraz postępujecie inaczej. Te wasze spotkania środowiskowe i
treningi kontaktów międzyludzkich. A wtedy musieliśmy po prostu
usuwać z ulic łobuzów. Korzystając ze środków, jakie były dostępne.
- Tom! - odezwała się podniesionym głosem jego żona. -Frank przecież
zabił chłopca. Ci ludzie są twoimi przyjaciółmi. Chcą z nim porozmawiać.
Chyba zapomniałeś, co naprawdę znaczą takie słowa jak obowiązek i
lojalność. To, o co cię proszą, jest twoim obowiązkiem.
Keating spojrzał na nią Ze złością.
- Taak, z pewnością, to właśnie jest moim obowiązkiem. Wziął do ręki
pilota i odwrócił się do mnie plecami.
- Stójcie sobie tutaj cały dzień, jeśli macie ochotę. Nie mam
najmniejszego pojęcia, gdzie jest Frank Coombs.
I zwiększył natężenie dźwięku w telewizorze.
ROZDZIAŁ 79
- Do diabła z nim! - zawołał Jacobi, gdy tylko wyszliśmy z domu. -
Pieprzony stary dupek!
- Jesteśmy już w połowie drogi na półwysep - powiedziałam. - Co myślisz
o małej wycieczce do Stanford? Żeby zobaczyć syna Franka?
- Jak tam chcesz - wzruszył ramionami. - Może się nam przyda.
Zawróciliśmy ostro z powrotem i po półgodzinie dotarliśmy do Pało Alto.
Kiedy nasz samochód wjechał na podjazd - droga obrośnięta po obu
stronach wysokimi palmami, budynki w kolorze ochry, majestatyczna
Hoover Tower wznosząca się na głównym placu - poczułam magiczny
czar życia w campusie. Każdy z przebywających tu dzieciaków był
niepowtarzalny i uzdolniony. Ogarnęło mnie coś w rodzaju dumy z tego,
że syn Coombsa, pomimo trudnego dzieciństwa, uczył się tutaj.
Zameldowaliśmy się w biurze przy dziedzińcu. Asystent szefa
administracji poinformował nas, że Rusty Coombs jest prawdopodobnie na
treningu piłki nożnej w budynku Centrum Sportu. Powiedział, że Rusty to
dobry student i znakomity napastnik. Podjechaliśmy we wskazanym
kierunku, a tam dyżurny w czerwonej czapeczce z logo Stanfordu po-
prowadził nas na górę i poprosił, żebyśmy zaczekali pod siłownią.
Kilka chwil później wyszedł do nas solidnie zbudowany, rudowłosy
chłopak w mokrej od potu koszulce. Rusty Coombs miał lekko piegowatą
miłą twarz. Nie znalazłam w nim cienia chorobliwej, wojowniczej natury,
która cechowała jego ojca.
- Chyba wiem, kim jesteście - Odezwał się, podchodząc do nas. - Mama
dzwoniła i powiedziała, że pewnie przyjedziecie.
W tle naszej rozmowy słyszałam metaliczne odgłosy wyciskania sztang i
pracujących atlasów. Uśmiechnęłam się do chłopca z sympatią.
- Szukamy twojego ojca, Rusty. Może wiesz, gdzie można go znaleźć?
- On nie jest moim ojcem. - Chłopak potrząsnął głową. -Mój ojciec
nazywa się Theodore Bell. Wychowywał mnie razem z mamą. To Teddy
nauczył mnie grać w nogę. I to on przekonał mnie, że powinienem uczyć
się w Stanford.
- Kiedy słyszałeś ostatni raz o Franku Coombsie?
- Nawiasem mówiąc, co on zrobił? Moja mama mówiła, że jesteście z
wydziału zabójstw. Wiemy też, co się ostatnio zdarzyło. Wszyscy to tu
wiedzą. Chyba nie wierzycie, że skoro popełnił błąd dwadzieścia lat temu,
to znaczy, że te okropne zbrodnie są także jego sprawką?
- Nie sprawdzalibyśmy wszystkich śladów, gdyby to nie było ważne -
powiedział Jacobi.
Rusty przerzucał piłkę z jednej nogi na drugą. Robił wrażenie
sympatycznego dzieciaka, skorego do współpracy.
- On tu kiedyś przyjechał. - Zatarł ręce. - Kiedy wyszedł na pierwszą
przepustkę. Kilka razy napisałem do niego do więzienia. Umówiliśmy się
na mieście, bo nie chciałem, żeby go tu widziano.
- I co ci miał do powiedzenia? - spytałam.
- Myślę, że chciał oczyścić swoje sumienie. No i dowiedzieć się, co mama
o nim sądzi. Ani razu nie powiedział: Wspaniale, Rusty! Spójrz na siebie.
Świetnie ci idzie..., albo:
Hej, może byśmy razem zagrali... Bardziej interesowało go to, czy mama
wyrzuciła niektóre z jego starych rzeczy.
- Jakich rzeczy? - zapytałam. Co mogło być tak ważnego, że przyjechał aż
tutaj, żeby spotkać się z synem?
- Jakieś policyjne rupiecie - wyjaśnił Rusty i pokręcił głową. - Chyba
przede wszystkim chodziło mu o pistolety.
Uśmiechnęłam się ze współczuciem. Wiedziałam, co to znaczy patrzeć na
swojego ojca z uczuciem dalekim od podziwu.
- Powiedział ci, dokąd się wybiera?
Rusty Coombs pokręcił głową. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpłacze.
- Nie jestem Frankiem Coombsem, pani inspektor. Mogę nosić jego
nazwisko, mogę nawet mieszkać tam, gdzie on mieszkał, ale nie jestem n i
m. Proszę, zostawcie naszą rodzinę w spokoju. Proszę.
ROZDZIAŁ 80
Czułam się zdegustowana. To dzięki mnie złe wspomnienia odżyły w
Rustym Coombsie. Nawet Jacobi to przyznawał.
Do biura dotarliśmy około czwartej. Odbyliśmy długą podróż do Pało Alto
tylko po to, żeby znów znaleźć się w ślepym zaułku. Co za szczęście.
Na automatycznej sekretarce czekała na mnie wiadomość. Natychmiast
oddzwoniłam do Cindy.
- Krążą plotki, że udało ci się zidentyfikować podejrzanego - powiedziała.
- Czy to prawda, czy ktoś nas prowokuje?
- Mamy nazwisko, Cindy, ale nic ci nie mogę powiedzieć. Chcemy go na
razie ściągnąć do nas na przesłuchanie.
- Więc nie ma jeszcze nakazu aresztowania?
- Nie... na razie nie.
- Lindsay, on próbował zabić naszą przyjaciółkę. Pamiętasz? Jeśli mogę w
czymś pomóc...
- Pracuje nad tym setka policjantów. Niektórzy udowod-
nili już wcześniej w innych śledztwach, że potrafią dać sobie radę. Zaufaj
mi, proszę.
- Jeśli go nie zatrzymałaś, to znaczy, że go dotąd nie znalazłaś. Mam
rację?
- Albo że jeszcze nie wszczęłam oficjalnego dochodzenia. Aha, Cindy...
To nie może znaleźć się w druku.
- Nie zapominaj, kto z tobą rozmawia, Linds. Jest w tym też Claire. I Jill
też. Bierzemy udział w tej sprawie. Wszystkie.
Miała rację. W przeciwieństwie do moich dotychczasowych śledztw w
sprawie rozmaitych zabójstw, ta sprawa stawała się coraz bardziej
osobista. Dlaczego? Nie znalazłam Coombsa i potrzebowałam wsparcia.
Dopóki był na wolności, wszystko mogło się zdarzyć.
- Bardzo potrzebuję twojej pomocy. Przeszukaj jeszcze raz stare wydania,
Cindy. Chyba nie cofnęłaś się wystarczająco daleko.
Milczała chwilę, a potem wciągnęła głośno powietrze.
- Miałaś rację, prawda? Ten facet jest gliniarzem?
- Nie ujęłabym tego w ten sposób, kochanie. Jeśli tak sądzisz, to się
mylisz. Ale jesteś cholernie blisko.
Czułam, że się nad czymś intensywnie zastanawia, jednocześnie
przygryzając język.
- Jak myślisz, będziemy się nadal spotykać? Uśmiechnęłam się.
- Oczywiście. Tworzymy przecież zespół. Bardziej niż kiedykolwiek.
Właśnie miałam pozbierać rzeczy przed wyjściem z biura, kiedy
zabrzęczał telefon. Siedziałam i myślałam o tym, że Tom Keating nas
okłamał. Że rozmawiał z Coombsem. Ale dopóki nie zdołaliśmy podsunąć
mu pod nos nakazu, mógł ukrywać wszystko, co chciał.
Nieoczekiwanie usłyszałam głos jego żony. Ze zdziwienia o mało nie
upuściłam słuchawki.
- Mój mąż jest strasznym uparciuchem, poruczniku - zaczęła wyraźnie
zdenerwowana - ale był dumny z tego, że nosił mundur. Nigdy go nie
prosiłam o żadne wyjaśnienia
i teraz też nie mam zamiaru. Ale nie mogę siedzieć z założonymi rękoma.
Frank Coombs zamordował tamtego chłopca. Jeżeli zrobił coś jeszcze, nie
chcę przez resztę życia budzić się każdego ranka ze świadomością, że
ochraniałam mordercę.
- Dla wszystkich byłoby lepiej, pani Keating, gdyby pani mąż powiedział
nam, co wie.
- Nie mam pojęcia, co on wie --odparła - i wierzę mu, kiedy mówi, że od
jakiegoś czasu nie rozmawiał z Coomb-sem. Ale on nie powiedział całej
prawdy, pani porucznik.
- Więc proszę mówić. Chwilę milczała.
- Coombs był u nas. Raz. Może ze dwa miesiące temu. Krew zaczęła
szybciej krążyć mi w żyłach.
- Czy pani wie, gdzie on jest teraz?
- Nie - odpowiedziała. - Ale odebrałam od niego wiadomość dla Toma.
Zapisałam numer telefonu.
Pogrzebałam na biurku w poszukiwaniu pióra. Przeczytała mi numer: 434-
9117.
- Jestem pewna, że to był jakiś pensjonat albo hotel.
- Dziękuję pani, Helen.
Już miałam odłożyć słuchawkę, kiedy dodała:
- Jeszcze jedna rzecz... Kiedy mój mąż powiedział, że podał Frankowi
pomocną dłoń, też nie mówił całej prawdy. Tom dał mu jakieś pieniądze.
Poza tym pozwolił mu pogrzebać w swoich starych rzeczach, które
przechowujemy w piwnicy.
- Jakich rzeczach? - zapytałam.
- W policyjnych. Były tam chyba jego mundur i odznaka.
Tego właśnie szukał Coombs w domu swojej byłej żony. Swojego starego
munduru. W mojej głowie odezwał się brzę-czyk. Może w ten właśnie
sposób udało mu się dostać tak blisko pani Chipman i Mercera...
- Czy to wszystko? - spytałam.
- Nie - odpowiedziała Helen Keating. - Tom trzymał tam również swoje
pistolety. Coombs także je zabrał.
ROZDZIAŁ 81
W ciągu kilku minut ustaliłam, że pod numerem, który dała mi Helen
Keating, znajduje się hotelik William Simon, położony u zbiegu ulic
Larkin i McAUister.
Zadzwoniłam do Jacobiego dokładnie w chwili, gdy zasiadał do kolacji.
- Spotkamy się na rogu Larkin i McAllister. Hotel William Simon.
- Chcesz się ze mną spotkać w hotelu? Świetnie. W takim razie już jadę.
- Wydaje mi się, że znaleźliśmy Coombsa.
Nie mogliśmy aresztować Franka Coombsa. Nie mieliśmy najmniejszego
dowodu łączącego go bezpośrednio ze zbrodnią. Mogłam jedynie zdobyć
nakaz rewizji i wejść do jego pokoju. Na razie jednak najważniejszą
sprawą było ustalenie, czy na pewno nadal tam mieszka.
Dwadzieścia minut później wjechałam w podejrzaną okolicę między Civic
Center i Union Sąuare. William Simon był obskurnym, jednopiętrowym
hotelikiem ukrytym w cieniu olbrzymiego billboardu z reklamą bielizny
CaWina Kleina. Jak powiedziałaby JUT-fuj!
Nie chciałam podchodzić do recepcji i machać im przed nosem moją
odznaką oraz jego zdjęciem, dopóki nie byliśmy gotowi do akcji. W końcu
mruknęłam „Do diabła!" i zadzwoniłam pod numer, który podała Helen
Keating. Po trzech sygnałach odezwał się męski głos:
- William Simon, słucham?
- Czy mieszka u was Frank Coombs?
- Coombs...? - Słyszałam, jak recepcjonista przerzuca listę z nazwiskami
gości. - Nie ma nikogo o takim nazwisku.
Cholera. Poprosiłam go, żeby sprawdził jeszcze raz. Z takim samym
rezultatem.
Zaraz potem otworzyły się drzwi mojego explorera. Nerwy miałam napięte
jak postronki.
Jacobi usiadł na fotelu pasażera. Miał na sobie wzorzysty golf i jakąś
ohydną, kusą kurteczkę z napisem: Tylko dla
członków. Wyraźnie pogrubiał w pasie. Uśmiechał się jak najlepszy
kumpel.
- Hej, proszę pani, dokąd zabiera mnie Andre w Jackson?
- Może na kolację, jeśli ty stawiasz.
- Mamy identyfikatory?
Potrząsnęłam głową i powiedziałam mu, co odkryłam.
- Może się przeprowadził. Co ty na to, żebym tam wszedł i poświecił im
odznaką? I pokazał zdjęcie Coombsa?
Pokręciłam głową.
- A co ty na to, żebyśmy tu posiedzieli i poczekali? Czekaliśmy ponad
dwie godziny. Czujki to niesłychanie
nudne zajęcie. Przeciętnego człowieka doprowadza do szału. Trzymaliśmy
oczy wlepione w hotel i opowiadaliśmy o wszystkim po kolei, o Helen
Keating, o tym, co żona Jaco-biego zrobiła na kolację, i o tym, kto z kim
sypia w robocie. Jacobi nawet wyskoczył na stację metra po kilka
kanapek. O dziesiątej wieczorem zaczął marudzić.
- Możemy tu tkwić całą wieczność. Czemu nie pozwolisz mi wejść do
środka?
Prawdopodobnie miał rację. Nie wiedzieliśmy przecież, czy numer podany
przez Helen Keating jest aktualny. Mogła go przecież dostać przed paroma
tygodniami.
Właśnie miałam zrezygnować, kiedy jakiś mężczyzna wyszedł zza rogu od
strony Larkin i skierował się do hotelu. Chwyciłam Jacobiego za ramię.
- Spójrz tam!
To był Coombs. Od razu poznałam tego drania. Ubrany był w wojskową
kurtkę, ręce trzymał w kieszeniach, na głowie wciśnięty głęboko na oczy
kapelusz.
- Pieprzony sukinsyn - wymamrotał Jacobi.
Kiedy patrzyłam, jak łajdak wślizguje się do hotelu, musiałam
powstrzymywać się z całej siły, żeby nie wyskoczyć z wozu i nie rzucić
nim o ścianę. Pragnęłam zakuć go w kajdanki. Oto mieliśmy Chimerę.
Wiedzieliśmy, gdzie się ukrywa.
- Chcę, żeby ktoś go pilnował. Dwadzieścia cztery godziny na dobę -
powiedziałam do Jacobiego. - Jeśli się zorien-
tuje, że ma ogon, zgarniemy go, a aktem oskarżenia zajmiemy się później.
Przytaknął bez słowa.
- Mam nadzieję, że zabrałeś szczoteczkę do zębów? -Mrugnęłam do niego.
- Bo zostajesz na pierwszej zmianie.
ROZDZIAŁ 82
Kiedy szli, trzymając się za ręce, w stronę jej mieszkania na ulicy Castro,
Cindy musiała przyznać się sama przed sobą, że była przerażona jak
cholera.
To był piąty raz, kiedy wychodzili gdzieś razem z Aaronem Winslowem.
Widzieli Cyrusa Chestnuta i Freddiego Hubbar-da w The Blue Door;
obejrzeli przedstawienie Traviaty w operze; pojechali promem na drugą
stronę zatoki do maleńkiej jamajskiej kafejki, którą Aaron dobrze znał.
Dziś wieczorem byli w kinie na wspaniałym filmie Czekolada.
Było jej zresztą wszystko jedno, dokąd szli. Cieszyła się po prostu, że go
widzi. Był zdecydowanie bardziej interesujący niż mężczyźni, z którymi
spotykała się dotąd, i o wiele bardziej wrażliwy. Nie tylko czytał różne
niecodzienne książki w rodzaju Rozdzierające serca dzieło
niewiarygodnego geniusza Dave'a Eggersa czy Córka uzdrowiciela Amy
Tan, lecz także żył zgodnie z systemem wartości, jakie głosił w kazaniach.
Pracował dwanaście do szesnastu godzin na dobę, był uwielbiany przez
parafian i miał wspaniałą osobowość. Ciągle słyszała o nim to samo
podczas wywiadów, które przeprowadzała z różnymi ludźmi, zbierając
materiał do artykułu. Aaron Winslow zdecydowanie był jednym z
„dobrych chłopców".
Jednak przez cały czas Cindy czuła, że coś wisi w powietrzu; że ta chwila
zbliża się wielkimi krokami. To naturalna kolej rzeczy, mówiła sobie. Jak
powiedziałaby Lindsay, w ich kryjówkę na polu bitwy lada chwila miał
uderzyć pocisk.
- Jesteś dziś dziwnie milcząca, Cindy - powiedział Aaron. -Dobrze się
czujesz?
- Wspaniale. - Pozwoliła sobie na małe kłamstewko. Myślała właśnie o
tym, że Aaron był chyba najsłodszym
facetem, z którym się umawiała, lecz, Jezu, Cindy, on jest pastorem.
Dlaczego nie pomyślałaś o tym wcześniej? Czy to dobry pomysł?
Przemyśl to jeszcze raz. Nie zrań jego i nie rań siebie.
Zatrzymali się przed budynkiem, w którym mieszkała Cindy, i stanęli w
oświetlonej bramie. Aaron zanucił fragment starego bluesa I've Passed
This Way Before. Nawet jego głos brzmiał pięknie.
Nie było sensu odkładać tego na później,
- Posłuchaj, Aaron, ktoś musiał wreszcie to powiedzieć. Chcesz wejść na
górę? Bardzo tego chcę, jeśli i ty masz na to ochotę; jeśli nie - wycofuję
propozycję.
Odetchnął głęboko i uśmiechnął się.
- Nie wiem właściwie, jak mam to rozumieć, Cindy. Nie czuję się zbyt
pewnie na tym polu. Ja, uch... ja nigdy nie miałem randki z blondynką. Nie
spodziewałem się czegoś podobnego.
- Chyba zdołamy znaleźć wspólny język -*- odpowiedziała z uśmiechem.
- To tylko dwa piętra wyżej. Możemy o tym tam porozmawiać.
Jego wargi lekko drżały, a kiedy dotknął jej ramienia, poczuła ciarki na
plecach. Boże, jak jej się podobał! I ufała mu bezgranicznie.
- Czuję, że jestem gotów przekroczyć tę granicę - powiedział. - A nie jest
to granica, jaką przekraczam ot, tak sobie. I dlatego muszę wiedzieć, czy
myślisz tak samo. Czy tak samo to odbierasz?
Cindy wspięła się na czubki palców i z całej siły przycisnęła wargi do jego
ust. Wydawał się zaskoczony i w pierwszej chwili zesztywniał, ale zaraz
objął ją ramionami i odwzajemnił pocałunek.
Stało się tak, jak miała nadzieję. Pierwszy prawdziwy pocałunek.
Delikatny, ale i zapierający dech w piersiach. Przez kurtkę czuła, jak
mocno bije mu serce. Podobało jej się jego zakłopotanie. Dzięki temu był
jej jeszcze bliższy.
Kiedy się rozdzielili, spojrzała mu głęboko w oczy.
- Jesteśmy jednością. Tak samo to odbieramy.
Wyjęła klucze i zaprowadziła go dwa piętra wyżej, do swojego
mieszkania. Jej serce biło jak oszalałe.
- Tu jest wspaniale - powiedział. - I nie mówię tego z grzeczności.
Ściana zabudowana półkami pełnymi książek, maleńka kuchnia otwarta na
pokój...
- To cała ty... Cindy, jak to głupio z mojej strony, że nie przyszedłem tu
wcześniej.
- Nawet nie próbowałeś. - Uśmiechnęła się szeroko. Boże, była taka
niespokojna.
Objął ją ponownie, całując tym razem dłużej. Nie ulegało wątpliwości, że
wiedział, jak to się robi. Czuła, jak każdy nerw w jej ciele drży. Małe
włoski na przedramionach, ciepło rozlewające się w udach; przylgnęła do
niego z całej siły. Chciała i potrzebowała jego bliskości właśnie teraz. Jego
ciało było szczupłe, ale bez wątpienia silne. Na jej ustach stopniowo
rozkwitał uśmiech.
- Więc na co czekasz?
- Nie wiem. Może na jakiś znak.
Przytuliła się do jego ciała, czując, jak ono ożywa.
- To właśnie jest znak - wyszeptała, zbliżając twarz do
jego twarzy.
- Przypuszczam, że mój sekret wyszedł już na jaw. Bardzo mnie
pociągasz, Cindy.
Nagle zadzwonił telefon, jego dzwonek zabrzmiał w ich uszach jak
wystrzał.
- O Boże - jęknęła. - Idź sobie, zostaw nas w spokoju!
- Mam nadzieję, że to nie jest jakiś inny znak - roześmiał
się.
Każdy kolejny sygnał wydawał się bardziej irytujący niż poprzedni. Dzięki
Bogu, automatyczna sekretarka w końcu się włączyła.
- Cindy, tu Lindsąy - odezwał się zdyszany głos. - Mam coś naprawdę
ważnego. Odbierz. Proszę!
- No idź - powiedział Aaron,
- Wreszcie cię tu zwabiłam, więc nie próbuj zmieniać planów w czasie,
gdy będę przy telefonie.
Sięgnęła ręką za kanapę, poszukała słuchawki i przycisnęła ją do ucha.
- Nie zrobiłabym tego dla nikogo z wyjątkiem ciebie -powiedziała.
- To śmieszne, ale dokładnie to samo chciałam powiedzieć. Słuchaj
uważnie.
Lindsay podzieliła się nowinami, a Cindy poczuła, jak wzbiera w niej
uczucie triumfu. To było to, czego pragnęła. To dzięki niej Lindsay trafiła
na właściwy trop. Tak!
- Do jutra - powiedziała. -1 dzięki za telefon. Odłożyła słuchawkę,
uścisnęła Aarona i zajrzała mu głęboko w oczy.
- Chciałeś dostać jakiś znak. Myślę, że ten jest najlepszy w świecie.
Jakiś blask zamigotał w jej oczach.
- Aaron, oni go znaleźli.
ROZDZIAŁ 83
Przez całą noc obserwowaliśmy hotel William Simon. Nieoficjalnie. Jak
dotąd Coombs nie wyszedł. Najważniejsze, że wiedziałam, gdzie jest.
Jedyne, co musiałam teraz zrobić, to rozpocząć formalne śledztwo.
Tego dnia Jill wróciła do pracy. Podążyłam prosto do jej i biura, żeby
podzielić się nowinami. Kiedy wychodziłam z windy na ósmym piętrze,
zderzyłam się z Claire, która najwyraźniej wpadła na ten sam pomysł.
- Wielkie umysły zawsze się spotkają - powiedziała.
- Mam wspaniałe wiadomości. - Uśmiechnęłam się promiennie. - Chodź!
Zastukałyśmy do drzwi i znalazłyśmy Jill przy biurku. Była jeszcze trochę
blada. Stosy dokumentów i akt mogły sugerować, że JiU nie opuściła ani
jednego dnia. Na nasz widok jej błękitne oczy się ożywiły, ale kiedy
wstawała, żeby
nas uścisnąć, wydawało się, że brakuje jej połowy dawnej ruchliwości.
- Nie ruszaj się - powiedziałam. Podeszłam do niej i objęłam na dzień
dobry. - Masz się niczym nie przejmować.
- Już w porządku - odpowiedziała z pośpiechem. - Brzuch jeszcze trochę
sztywnawy, serce odrobinę boli, ale jestem tutaj. I to dla mnie najlepsze
lekarstwo.
- Jesteś pewna, że to rozsądne? - zapytała Claire.
- Dla mnie tak - odparła natychmiast. - Daję słowo, doktorku. Wszystko w
porządku. Nie próbujcie mnie przekonywać, że jest inaczej. Jeśli chcecie,
żebym szybko wyzdrowiała, opowiedzcie mi lepiej, co nowego się
zdarzyło.
Spojrzałyśmy na siebie z lekkim sceptycyzmem. Zaraz potem podzieliłam
się z nią tym, co najważniejsze.
- Myślę, że go znaleźliśmy.
- Kogo? - pytała Jill.
- Chimerę - promieniałam dumą.
Claire gapiła się na mnie bez słowa. Na moment zamknęła oczy jak do
modlitwy, a potem otworzyła je, wzdychając głęboko.
Jill była pod wrażeniem.
- Jezu, wy łobuzy, naprawdę odwaliliście kawał roboty, kiedy mnie nie
było!
Potem zasypały mnie masą pytań, na które cierpliwie odpowiadałam.
Kiedy wymieniłam nazwisko, Jill wymamrotała:
- Coombs... pamiętam to nazwisko ze studiów... W jej oczach zapłonęły
iskierki.
- Frank Coombs. Zamordował jakiegoś nastolatka.
- Jesteś pewna, że to on? - zapytała Claire. Na szyi ciągle nosiła bandaże.
- Mam nadzieję - powiedziałam, a potem dodałam już bez żadnych
wątpliwości: - Tak, jestem pewna, że to on.
- Aresztowałaś go już? Mogę go odwiedzić w celi? Hmm? Chętnie
wypróbowałabym na nim mój największy kij baseballowy.
- Na razie nie; Zakopał się w norze w Tenderloin. Pilnujemy go przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Co może pani mi poradzić, pani doradco? Chcę go tu sprowadzić.
Jill podeszła ostrożnie i pochyliła się nad narożnikiem swojego biurka.
- W porządku, powiedz mi dokładnie, co macie.
Przeprowadziłam ją przez wszystkie ustalenia: luźne powiązania z trzema
spośród ofiar, kwalifikacje Coombsa jako strzelca wyborowego, jego
udokumentowaną niechęć do czarnych, i to, jak Oficerowie dla
Sprawiedliwości przypieczętowali jego los. Ale wciąż widziałam, że nie
udało mi się jej przekonać. Wreszcie podniosłam ręce.
- Jill, posłuchaj: On wziął policyjną trzydziestkęósemkę od
emerytowanego policjanta, a Mercer został zastrzelony właśnie z takiego
pistoletu. Trzy spośród ofiar wiążą się ściśle z jego przeszłością.
Znalazłam faceta w San Quentin, który twierdzi, że Coombs zaklinał się,
że chce się zemścić, jak tylko wyjdzie na wolność...
- Trzydziestekósemek można znaleźć na kopy, Lindsay. Masz coś, co
można skojarzyć z konkretnym egzemplarzem?
- Nie, ale Tasha Catchings została zastrzelona w tej samej okolicy, w
której rozegrał się dramat sprzed dwudziestu laty.
Przerwała mi.
- Może masz świadka, który widział go na miejscu zbrodni? Chociaż
jednego świadka?
Potrząsnęłam głową.
- Odcisk, jakiś fragment ubrania. Cokolwiek, co wiązałoby go
bezpośrednio przynajmniej z jednym morderstwem?
~ Nie! - parsknęłam z irytacją.
- Podejrzanego można skazać na podstawie poszlak -wtrąciła Claire. -
Coombs jest potworem. Nie możemy pozwolić, żeby tak zwyczajnie
chodził po ulicy.
Jill patrzyła na nas zdecydowanym wzrokiem. Tak, teraz prawie
przypominała dawną Jill.
- Czy wam się wydaje, że nie chcę go dopaść tak samo jak wy? Patrzę na
ciebie, Claire, i myślę o tym, jak blisko byłyśmy... Ale nie mamy broni, z
której strzelano, mamy
zaledwie motyw. Nawet nikt go nie widział w okolicach miejsc zbrodni.
Jeśli rozdmuchasz tę sprawę i nie uda ci się niczego znaleźć, stracisz go na
dobre.
- Coombs jest Chimerą, Jill - upierałam się. - Wiem, że na razie go nie
przycisnęłam, ale mam motyw i nici łączące go z trzema ofiarami.
Potwierdzają jego zamiary równie dobrze jak zeznania świadków.
- Zeznanie współwięźnia - poprawiła mnie Jill. - W dzisiejszych czasach
sędziowie wyśmiewają takie świadectwa. -Wstała, podeszła do nas i
położyła ręce na ramieniu moim i Claire. - Zrozumcie, wiem, jak bardzo
zależy wam na zamknięciu tej sprawy. Jestem waszą przyjaciółką, ale
jestem także prawnikiem. Przynieście mi coś, może zeznanie kogoś, kto go
widział, albo odcisk palca pozostawiony na drzwiach. Daj mi cokolwiek,
Lindsay, i wtedy zadam mu cios tak samo jak ty. Odwrócę go głową w dół
i potrząsnę tak, żeby powypadały mu drobne z kieszeni.
Stałam tam, wściekła i nieszczęśliwa, ale wiedziałam doskonale, że Jill ma
rację. Pokręciłam głową i ruszyłam ku
drzwiom.
- Dokąd się wybierasz? - zawołała Claire.
- Potrząsnąć skurwielem. Wywrócić mu życie do góry nogami.
ROZDZIAŁ 84
Piętnaście minut później zajechaliśmy z Jacobim przed Williama Simona.
Zgarnęliśmy Cappy'ego z punktu obserwacyjnego i we trójkę weszliśmy
do hotelowego holu.
W recepcji zaspany sikh przeglądał gazetę wydawaną w jego ojczystym
języku. Jacobi położył mu przed nosem zdjęcie CoombSa i własną
odznakę.
- W którym pokoju?
Rzucenie okiem na fotografię i przewertowanie czarnego skoroszytu zajęło
recepcjoniście w turbanie około trzech sekund.
- Try-ziro-siedym - powiedział kiepską angielszczyzną. -On zameldować
się jako Burns. Wi-inda po prawo.
Kilka chwil później stanęliśmy przed zniszczonymi, pokrytymi obłażącą
farbą drzwiami pokoju Coombsa na trzecim piętrze. Odbezpieczyliśmy
pistolety.
- Pamiętajcie, mamy z nim tylko porozmawiać! - przestrzegłam. - Miejcie
oczy otwarte, może zauważymy coś, co się nam przyda.
Jacobi i Cappy skinęli głowami i zajęli miejsca po obu stronach drzwi.
Cappy zastukał. Nikt się nie odezwał. Zastukał ponownie.
- Pan Frank Burns?
Wreszcie usłyszeliśmy gruby, pełen niezadowolenia głos.
- Idź do diabła. Zjeżdżaj, mam zapłacone do piątku.
- Policja San Francisco, panie Burns! - zawołał Jacobi. -Przynieśliśmy
panu poranną kawę!
Nastała długa chwila ciszy. Potem usłyszeliśmy jakieś zamieszanie, hurgot
ciągniętego po podłodze krzesła i trzask zamykanej szuflady. W końcu
dobiegł nas odgłos zbliżających się kroków i warkliwy głos zapytał:
- Czego, kurwa, chcecie?
- Zadać kilka pytań. Czy zechciałby pan otworzyć drzwi?
Musieliśmy poczekać jeszcze około minuty z palcami zaciśniętymi na
spustach pistoletów, zanim usłyszeliśmy chrobot otwieranego zatrzasku.
Drzwi otworzyły się, odsłaniając kipiącego z wściekłości Coombsa.
Chimerę.
Miał okrągłą twarz o grubych rysach; głęboko osadzone, podkrążone oczy;
krótkie, Siwiejące włosy; duży, spłaszczony nos; na skórze mnóstwo
niezdrowych plam. Ubrany był w biały podkoszulek z krótkimi rękawami,
naciągnięty na szare, zmięte spodnie. Jego oczy płonęły pogardą i
nienawiścią.
- Proszę... - wykrzyknął Jacobi, uderzając go w pierś zwiniętym w rolkę
wydaniem „Chronicie". - Pańska poranna gazeta. Miałby pan coś przeciw
temu, żebyśmy weszli do środka?
- Owszem, tak. - Coombs patrzył na nas wilkiem. Cappy się uśmiechnął.
- Czy mówiono panu kiedykolwiek, że jest pan uderzająco podobny do
pewnego gościa, który kiedyś służył w policji? Jak, u diabła, on się
nazywał...? Już wiem, Coombs, Frank Coombs. Może kiedyś pan o nim
słyszał?
Coombs zamrugał nieprzytomnie, a potem na jego ustach pojawił się
krzywy uśmieszek.
- Tak, już sobie przypominam. Przez całe życie latam samolotami na jego
konto.
Jeśli nawet rozpoznał Cappy'ego bądź Jacobiego z lat służby, nie dał tego
po sobie poznać, natomiast zauważyłam pewną poufałość, kiedy jego
spojrzenie spoczęło na mnie.
- Nie mówcie mi tylko, kolesie, że po tylu latach to was wysłali z
departamentu jako komitet powitalny?
- Więc jak, zaprosi nas pan do środka? - zapytał Jacobi.
- Przyszliście tu z nakazem? - odpowiedział ze złośliwym uśmiechem.
- Mówiłem już, bardzo grzecznie, że przynieśliśmy ci tylko poranną prasę.
- No więc róbcie, co do was należy. Do dzieła! - wycedził przez zaciśnięte
zęby. Wyraz jego oczu się zmienił. Teraz to spojrzenie przewiercało mi
czaszkę na przestrzał.
' Cappy pchnął z całej siły drzwi i obaj z Jacobim wdarli się do pokoju.
- Skoro już tu jesteśmy, możemy równie dobrze zadać ci parę pytań.
Coombs podrapał się po nieogolonym policzku, rzucając na nas pełne jadu
spojrzenia. W końcu odsunął drewniane krzesło od maleńkiego stolika i
usiadł, splatając ręce z tyłu.
- Durnie - wymamrotał. - Cholerne gówno.
Podłoga niewielkiego pokoiku była zasłana gazetami* na parapecie stał
rząd butelek po budweiserze, a w puszkach po coli tkwiły niedopałki
papierosów. Miałam przeczucie, że gdybym tylko mogła tu pomyszkować,
coś bym znalazła.
- To jest porucznik Lindsay Boxer z wydziału zabójstw -
przedstawił mnie Jacobi. - Ja jestem inspektor Jacobi, a to J
inspektor McNeil. ]
- Moje gratulacje. - Coombs uśmiechnął się szeroko. - j Od razu czuję się
bezpieczniej. Czego więc chcą ode mnie I trzej pajace?
|
- Jak już wspomniałem - odpowiedział Jacobi - powinie- j neś czytać
gazety. Śledzić krok po kroku, co jest grane. Wiesz, j co pojawia się
ostatnio na pierwszych stronach? §
- Jak masz coś do gadania, to gadaj - warknął Coombs. 1
- Może zacznijmy od tego, gdzie byłeś cztery dni temu? - 1 zapytałam. -
W piątek, około jedenastej wieczorem? 1
- Możesz pocałować mnie w dupę.-Uśmiechnął się drwią- I co. - Jak
chcecie się bawić, proszę bardzo. Byłem na balecie, : a może na otwarciu
tej nowej wystawy malarstwa. Nie pamię- < tam. Mój rozkład dnia jest
ostatnio bardzo napięty. "J
- Może go dla nas uprościsz? - warknął Jacobi. i
- Oczywiście. Taak. Spotkałem się z przyjaciółmi. 1
- Ci przyjaciele - przerwał mu Jacobi - mają jakieś na- \ zwiska, numery
telefonów? Na pewno będą szczęśliwi, że ;• mogą za ciebie poręczyć.
1
- Po co? - Coombs wydął wargi. — Czy macie kogoś, kto 1 twierdzi, że
byłem gdzie indziej? I
Spojrzał na mnie wyzywająco, ale ja nie odwróciłam wzroku.
- Zastanawiam się właśnie, kiedy ostatnio udało ci się , \ zajrzeć do Bay
View? W twoje dawne ulubione miejsce? \ Może powinnam powiedzieć:
w zabójcze dla ciebie miejsce? !
Coombs spojrzał na mnie z nienawiścią. Mogłabym przy- ]
siąc, że z rozkoszą zacisnąłby dłonie dookoła mojej szyi. |
- Więc jednak on czyta gazety - zachichotał Cappy, | -¦ Co, do
cholery, inspektorze, myślisz, że jestem jakimś |
żółtodziobem, któremu zaczynają się trząść kolana, jak tylko 1
zamacha pan na niego fiutem? Jasne, że czytam prasę. Wy, i
gnoje, nie możecie rozwiązać tej sprawy, więc przychodzicie i
tutaj i zawracacie mi dupę z powodu dawnych czasów? Nic I
na mnie nie macie, inaczej nie skakalibyście tu przede mną, ]
tylko prowadzilibyśmy tę konwersację w Pałacu. Wymyślili- i
ście sobie, że to ja pozabijałem to tchórzliwe bydło, i chcie- J
libyście z tej okazji znowu mnie zapuszkować. W przeciwnym razie... och,
a która to godzina?! Moja taksówka czeka. Czy już skończyliśmy?
Miałam ochotę złapać go za gardło i zetrzeć o ścianę ten pełny
samozadowolenia uśmiech. Ale Coombs miał rację. Nie mogliśmy go
zatrzymać. Nie z tym, co udało nam się dotychczas zebrać.
- Jeszcze parę pytań, panie Coombs. Chcę wiedzieć, dlaczego zginęło
troje ludzi, którzy mieli coś wspólnego z oskarżeniem pana o morderstwo
przed dwudziestoma laty? Będzie pan musiał opowiedzieć, co pan robił
wtedy, kiedy doszło do tych zbrodni.
Żyły na skroniach Coombsa zaczęły pulsować, ale zdołał pohamować się i
na jego ustach pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Chyba ma pani, pani porucznik, jakichś świadków, którzy potwierdzą
moją obecność na miejscu chociaż jednej zbrodni, skoro fatygowała się
pani tutaj.
Patrzyłam na niego bez słowa.
- A może znalazła pani odciski moich palców na broni? Albo włókna z
tego dywanika, a może z mojego ubrania? I przyjechała pani tutaj, żeby
pozwolić mi z godnością oddać się w ręce sprawiedliwości?
Stałam tam, kilkadziesiąt centymetrów od Chimery, i patrzyłam, jak
bezczelnie się uśmiecha.
- Sądzi pani, że ponieważ te dwa policyjne asy przyszły i spojrzały na
mnie ciężkim wzrokiem, to dam się dobrowolnie wysłać do piekła?
Naprawdę miałem dużą frajdę, kiedy te dupki padały jak muchy, raz za
razem. To wy zniszczyliście mi życie. Chce pani, pani porucznik, żebym
się spocił ze strachu, więc niechże pani chociaż udaje, że jest pani
gliniarzem z krwi i kości. Niech pani znajdzie coś, co będzie pasować.
Spoglądałam bez ruchu w te zimne, wyniosłe oczy. Tak bardzo chciałam
go dostać.
- Niech się pan uważa za podejrzanego o morderstwo, panie Coombs. Zna
pan zasady postępowania. Proszę nie opuszczać miasta. Wkrótce się
zobaczymy.
Skinęłam na Jacobiego i Cappy'ego i ruszyłam w kierunku drzwi.
,
- Jeszcze jedna rzecz. - Odwróciłam się z promiennym i uśmiechem. - Po
to, żeby pan wiedział... Od Claire Wash- . burn... Pochyl się trochę w lewo,
dupku. !
ROZDZIAŁ 85
Po pracy czułam się potwornie spiętą. Nie było możliwości, żebym mogła
wrócić do domu i odpbcząć.
Jechałam ulicą Brannan w stronę Potrero, cały czas przeżuwając rozmowę
z Coombsem. Na myśl o niej robiło mi się I niedobrze. Szydził z nas,
śmiał się nam prosto w twarz, bo zdawał sobie sprawę, że nie mogliśmy go
aresztować.
Wiedziałam, kim jest Chimera... ale nic nie mogłam mu zrobić.
Zatrzymałam się na światłach. Nie chciałam wracać do domu, ale nie
miałam pojęcia, dokąd jechać. Cindy umówiła się dziś na randkę; Jill i
Claire były w domu z mężami; prawdopodobnie ja też mogłabym
wyskoczyć z kimś na randkę, gdybym była choć odrobinę bardziej
przystępna.
Myślałam o tym, żeby zadzwonić do Claire, ale moja komórka odmówiła
posłuszeństwa - zapomniałam naładować tę >' przeklętą baterię.
Musiałam jednak coś zrobić - ta nagła potrzeba nie dawała mi spokoju.
Gdybym tylko mogła się dostać do pokoju Coombsa...
Czułam się rozdarta pomiędzy perspektywą powrotu do domu a
możliwością popełnienia największego błędu w mojej zawodowej
karierze. Głos rozsądku mówił: Wracaj do domu, Lindsay, jutro na pewno
go dopadniesz... Wkrótce z pewnością popełni jakiś błąd.
Emocje radziły co innego: Hej, dziecinko... nie spuszczaj go z oka.
Potrząśnij skurwielem.
Zawróciłam w Seventh i skierowałam samochód w stronę dzielnicy
Tenderloin. Dochodziła dziewiąta.
Mój explorer sam zajechał przed hotel. W piersi czułam ucisk i rosnące
napięcie. Pete Worth i Ted Morelli mieli dziś nocną zmianę, i kiedy
zatrzymałam się, zauważyłam ich siedzących w niebieskiej acurze. Mieli
śledzić Coombsa, gdyby ten ruszył się z Williama Simona, i przekazywać
informacje przez radio. Wcześniej tego dnia Coombs wyszedł z hotelu i
spacerkiem okrążył go w promieniu kilku ulic tak, aby zwrócić na siebie
uwagę. Wreszcie zajrzał do pobliskiej kawiarni, gdzie zajął się
przeglądaniem prasy. Dobrze wiedział, że jest obserwowany.
Wygramoliłam się z samochodu i podeszłam do Wortha i Morellego.
- Coś zauważyliście?
Morelli wychylił się przez otwarte okno po strome kierowcy.
- Nic, poruczniku. Pewnie ogląda mecz Kingsów. Ten gnój wie, że tu
sterczymy. Czemu pani nie jedzie do domu? Będziemy go pilnować przez
noc.
Miał rację. Niewiele mogłam im pomóc. Włączyłam silnik i zamrugałam
do chłopców światłami, kiedy mijałam ich wóz. Ale za rogiem, gdy już
skręciłam w Eddy, jakiś impuls powstrzymał mnie przed dodaniem gazu.
Zupełnie, jakby wewnętrzny głos zawołał: To, czego szukasz, jest tutaj.
On wie, że go śledzimy... I co?... Chce wystawić do wiatru jednostkę
specjalną.
Zawróciłam w stronę hotelu. Minęłam parę lombardów, całodobowy sklep
z alkoholem, chińską restaurację z daniami na wynos. Na skrzyżowaniu
zauważyłam wóz patrolowy.
Minęłam zaplecze hotelu. Na zewnątrz stało kilka pojemników na śmieci.
Nic więcej. Ulica była pusta. Wyłączyłam światła. Nie wiedziałam sama,
na co właściwie czekam. Czułam się jak wariatka.
W końcu wygramoliłam się z samochodu i weszłam przez tylne wejście do
hotelu. Potrząśnij skurwielem. Zastanawiałam się, czy pójść do Coombsa i
próbować znów z nim porozmawiać. Tak, moglibyśmy nawet razem
obejrzeć mecz.
Do głównego holu przylegał wąski, obskurny bar. Rzuciłam okiem do
środka, zobaczyłam kilku pijaczków, ale ani śladu
Goombsa, Niech to czort, morderca był w tym hotelu, w dodatku morderca
policjantów, a my nie mogliśmy nic zrobić.
Zauważyłam kątem oka ruch w pobliżu tylnych schodów. Szybko dałam
nura do zaciemnionego baru. Z szafy grającej dobiegały dźwięki starego
przeboju Sama i Davesa Soul Man. Obserwowałam człowieka, który
schodził ze schodów, rozglądając się ostrożnie dokoła jak na obrazie pod
tytułem Zbieg.
Co to miało znaczyć, do diabła?
Rozpoznałam wojskową kurtkę i miękki kapelusz nasunięty na oczy.
Wytężyłam wzrok, żeby się upewnić.
To był Frank Coombs, ¦ -;
Chimera ruszał do akcji.
ROZDZIAŁ 86
Coombs zniknął w kuchennych drzwiach kiepskiej jadłodajni
przylegającej do hotelu. Odczekałam kilka sekund i poszłam w ślad za
nim.
Teraz to ja trzymałam nisko opuszczoną głowę, ściągając rzucane
ukradkiem spojrzenia. Zobaczyłam Coombsa, ale wyglądał już całkiem
inaczej. Miał na sobie biały fartuch i wytłuszczoną czapkę kucharza.
Przypomniałam sobie o moim telefonie komórkowym - i o tym, że nie
działał.
Coombs wyszedł tylnymi drzwiami i skierował się w prawo. Zanim
zdążyłam zaalarmować, oczywiście dyskretnie, policyjny patrol, zniknął w
wąskim przejściu między domami.
Spojrzałam w ślad za nim i zobaczyłam, że alejka, którą poszedł, zakręca
w kierunku ulicy, gdzie zaparkowałam ex-plorera. Pobiegłam po
samochód.
Dzięki Bogu, cały czas widziałam, co robi Coombs. Pośpiesznie przeszedł
w poprzek ulicy, nie więcej niż sześć metrów od mojego wozu. Miałam
nadzieję, że uda mi się zwrócić uwagę patrolu, ale tak się nie stało.
Coombs dotarł do pustego parkingu i skierował się w stronę Van Ness.
Byłam wściekła na naszych ludzi - pozwolili mu się wymknąć. Spieprzyli
robotę.
Poczekałam, aż zniknie na placu parkingowym, a potem zawróciłam
explorera i pośpieszyłam w stronę skrzyżowania. Na światłach skręciłam
w prawo, włączając się w ruch. Na ulicy panował tłok. Kinko, Circuit City,
masa przechodniów. Obserwowałam uważnie miejsce, gdzie powinien
znajdować się wyjazd z parkingu. Siedziałam; przeczesując spojrzeniem
okolice skrzyżowania. Czy udało mu się mnie przechytrzyć? Czy zdołał
wtopić się w tłum? Cholera!
Nagle gdzieś przede mną zauważyłam wojskową kurtkę wynurzającą się z
przejścia pomiędzy Kinko a sklepem obuwniczym Favor.
Zdążył już zrzucić fartuch i czapkę kucharza. Byłam zupełnie pewna, że
mnie nie zauważył. Rozejrzał się uważnie w obu kierunkach, potem
schował ręce do kieszeni i ruszył na południe, w stronę Market Street.
Miałam ochotę go przejechać.
Na następnym skrzyżowaniu zawróciłam explorera i pojechałam w
przeciwną stronę wzdłuż krawężnika, mniej więcej dwadzieścia metrów za
Coombsem.
Był niezły w podchodach. Umiał się zwinnie poruszać i widać było, że jest
w dobrej formie. Najwyraźniej uznał, że udało mu się wymknąć. No i
prawie mu się udało.
Na Market Street dotarł mniej więcej do połowy ulicy i tam wskoczył do
trolejbusu jadącego na południe.
Pojechałam zar nim do Mission. Za każdym razem, gdy trolejbus
zatrzymywał się na przystanku, wciskałam hamulec i wyciągałam szyję,
usiłując dostrzec, czy Coombs przypadkiem nie wysiadł. Nie wysiadł.
Najwyraźniej miał zamiar dostać się do centrum.
W pobliżu Bernard Heights, na przystanku Glen Park, trolejbus zatrzymał
się na kilka sekund. Kiedy kierowca już ruszał, Coombs wyskoczył.
Było za późno, żebym mogła się wycofać. Nie miałam wyboru, musiałam
go minąć. Pochyliłam się nisko, nerwy miałam napięte jak postronki.
Spędziłam już wiele godzin na czujkach, śledziłam dziesiątki
samochodów, ale nigdy dotąd nie miałam tak wiele do stracenia.
Coombs przystanął na podeście i rozejrzał się na wszystkie strony. Nie
mogłam zrobić nic innego* jak tylko spokojnie kontynuować jazdę.
Obserwowałam jego poczynania we wstecznym lusterku. Wydawało mi
się, że patrzy w ślad za mną, aż samochód zniknął mu z oczu.
Niech to diabli... Wszystko, co mi pozostało, to jechać dalej. Byłam
nieprawdopodobnie zła, po prostu wściekła. Kiedy upewniłam się, że
Coombs mnie nie widzi, dodałam gazu, dojechałam na szczyt najbliższego
wzgórza na willowym osiedlu i gwałtownie zawróciłam na czyimś
podjeździe. Modliłam się w duchu, żeby nie odszedł za daleko.
Pędziłam w dół ulicy i w krótkim czasie dotarłam z przeciwnej strony do
przystanku Glen Park.
Skurwiel zdążył się ulotnić! W popłochu rozglądałam się we wszystkie
strony, ale nigdzie nie zauważyłam najmniejszego śladu Coombsa. Z
wściekłością uderzyłam w kierownicę.
— Cholera! - zawyłam.
A potem, mniej więcej trzydzieści metrów dalej, dostrzegłam brązowego
pontiaca bonneville, który wyjechał z bocznej uliczki i zatrzymał się na
poboczu. Zwróciłam na niego uwagę tylko dlatego, że był jedynym
poruszającym się obiektem w najbliższej okolicy.
Nagle zobaczyłam Coombsa. Wynurzył się ze sklepu i wskoczył do
pontiaca od strony pasażera.
Mam cię, bratku! - powiedziałam w duchu.
A potem bonneville przyspieszył.
Ja też.
ROZDZIAŁ 87
Jechałam za nimi w odległości mniej więcej dziesięciu samochodów.
Bonneville skręcił na estakadę prowadzącą na drogę 280 i pojechał na
południe. Cały czas starałam się utrzymać dystans. Puls wyraźnie mi
przyspieszył, a w żyłach zaczęła krążyć adrenalina.
Po kilkunastu kilometrach kierowca bonneville'a włączył
kierunkowskaz i skierował się w stronę zjazdu na południe San Francisco.
Przemknął przez dzielnicę robotniczą i skręcił w stromą ulicę, którą
znałam jako South Hill. Zaczęło się już na dobre ściemniać, a ja nie
mogłam włączyć reflektorów.
Bonneville zakręcił w ciemną, odosobnioną uliczkę. Stojące wzdłuż niej
domy, zamieszkane przez klasę średnią, wymagały gruntownego remontu.
Na końcu uliczki bonneville wjechał na podjazd domu obudowanego
białym sidingiem, stojącego na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się widok
na całą dolinę. Miejsce wydawało się atrakcyjne, ale sam budy-, nek
robił wrażenie zaniedbanego.
Coombs i jego towarzysz wysiedli z samochodu i rozmawiając, weszli do
domu. Zaparkowałam na nieoświetlonym podjeździe trzy posesje dalej.
Ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie osamotnienia. Wiedziałam tylko, że
nie mogę pozwolić, by Coombs nam się wymknął.
Ze schowka na rękawiczki wyciągnęłam mojego glocka i sprawdziłam
zawartość magazynka. Pełny. Jezu Chryste, Lindsay. Nie masz kamizelki,
nie masz wsparcia i w dodatku twoja komórka nie działa.
Zaczęłam się skradać ocienionym chodnikiem w stronę białego domu,
trzymając w pogotowiu broń. Byłam dobra w strzelaniu, ale czy aż tak
dobra?
Na szczycie podjazdu stało kilka poobijanych samochodów osobowych i
pikapów. Światła na parterze były włączone. Słyszałam szmer głosów.
Dobra, podejdę jeszcze bliżej.
Ostrożnie posunęłam się wzdłuż wąskiej ścieżki w stronę garażu. Były to
dwa stanowiska parkingowe, oddzielone od reszty domu chodnikiem o
czarnej nawierzchni. Głosy przybrały na sile. Usiłowałam odróżnić słowa,
ale rozmawiający wciąż byli za daleko. Wzięłam głęboki oddech i
podkradłam się jeszcze bliżej. Przywarłam do ściany domu i zajrzałam
przez okno do środka. Gdyby udało mi się stwierdzić, że Coombs ma
zamiar zostać tu przez jakiś czas, mogłabym wezwać posiłki.
Sześciu typów spod ciemnej gwiazdy, popijając piwo i pa-
ląc papierosy, tłoczyło się dookoła stołu. Coombs był jednym z nich. Na
ramieniu któregoś z obecnych spostrzegłam tatuaż, który wszystko
wyjaśnił.
Głowa lwa, głowa kozła, ogon węża...
To było spotkanie członków Chimery.
Spróbowałam podsunąć się jeszcze parę centymetrów, aby zrozumieć
słowa. Nagle usłyszałam warkot silnika następnego samochodu
podjeżdżającego w górę South Hill. Zamarłam. Przywarłam do ściany,
obejmując wzrokiem przestrzeń pomiędzy domem a garażem. Trzasnęły
zamykane drzwi samochodu, a potem rozległ się szmer rozmowy i odgłos
kroków zmierzających w moją stronę.
ROZDZIAŁ 88
Zobaczyłam dwóch mężczyzn: jeden z nich miał blond brodę i włosy
związane w koński ogon, drugi nosił dżinsowy bezrękawnik, a jego
potężne ramiona pokrywały tatuaże. Nie miałam dokąd uciekać.
Zauważyli mnie natychmiast.
r- Kim ty, do diabła, jesteś?
Miałam dwie możliwości: skierować w ich stronę broń i próbować uciekać
albo stawić opór i zatrzymać Goombsa. To drugie rozwiązanie wydawało
mi się o wiele lepsze.
- Policja! - wrzasnęłam, a nowo przybyli stanęli jak wryci. Trzymałam
pistolet w wyciągniętych rękach. - Wydział zabójstw San Francisco. Ręce
do góry!
Nie przestraszyli się zbytnio. Popatrzyli na siebie, ważąc coś w myślach, a
potem znów na mnie. Byłam przekonana, że są uzbrojeni, a wewnątrz
domu znajdowali się przecież ich kumple. W mojej głowie eksplodowała
przerażająca myśl -oni mogą mnie zabić!
Nagle dookoła zrobiło się głośno. Od ulicy nadchodzili jeszcze dwaj
mężczyźni. Odwróciłam się, gwałtownym ruchem kierując broń w ich
stronę.
W pewnym momencie ktoś wyłączył światła wewnątrz
domu. Na ścieżce także zapadła ciemność. Gdzie podział się Coombs? Co
teraz robił?
Szybko przykucnęłam w pozycji strzeleckiej. Nie chodziło mi już o
Coombsa.
Za plecami słyszałam jakiś hałas. Ktoś nadchodził szybkim krokiem.
Odwróciłam się w tamtym kierunku - i w tej samej chwili zostałam
zaatakowana z innej strony. Ktoś chwycił mnie i pociągnął w dół.
Uderzyłam mocno o ziemię pod ciężarem ponad stu kilogramów.
Potem zobaczyłam nad sobą twarz, której wolałabym nie widzieć. Której
nienawidziłam.
- Patrzcie, kogo my tu mamy! - Frank Coombs uśmiechnął się szeroko. -
Ukochaną córeczkę Marty'ego Boxera.
ROZDZIAŁ 89
Coombs przykucnął obok mnie i patrzył mi w oczy z tym bezczelnym,
aroganckim uśmiechem, który już zdążyłam znienawidzić. Chimera miał
rację.
- Odnoszę wrażenie, że teraz to ty pochylasz się trochę w lewo -
powiedział.
Zachowałam wystarczająco dużo przytomności umysłu, żeby uświadomić
sobie, w jakich tarapatach się znalazłam. Kompletna klapa. Wpadłam po
szyję.
- To jest Śledztwo w sprawie morderstwa - powiedziałam do otaczających
mnie mężczyzn. - Frank Coombs jest poszukiwany w związku z
podejrzeniem o udział w czterech morderstwach, w tym dwóch
policjantów. Chyba nie chcecie maczać w tym palców?
Coombs ciągle Się uśmiechał.
- Niepotrzebnie strzępisz sobie język. Myślisz, że te bzdury kogoś tu
interesują? Słyszałem, że rozmawiałaś z Weis-czem. Miły chłopak,
prawda? Mój przyjaciel.
Wytężyłam wszystkie siły, ale w końcu udało mi się usiąść. Skąd on się,
do diabła, dowiedział, że byłam w Pe-lićan Bay?
- Ludzie wiedzą, że jestem tutaj.
Nagle jak błyskawica mignęła mi przed oczami zaciśnięta pięść Coombsa.
Z całej siły rąbnął mnie w szczękę. Poczułam, jak lepka, ciepła ciecz
wypełnia mi usta. Krew. Mój mózg pracował intensywnie, rozważając
możliwości , ucieczki.
Coombs nie przestawał się uśmiechać, patrząc na mnie.
- Mam zamiar zrobić dokładnie to, co wy, bydlaki, zrobiliście mnie.
Zabrać ci coś cennego. Coś, czego nigdy nie uda ci się odzyskać. Na razie
niczego nie rozumiesz.
- Zrozumiałam już dosyć. Zabiłeś czworo niewinnych ludzi.
Znowu się roześmiał. Jego szorstka dłoń pogłaskała mnie f po policzku.
To spojrzenie pełne jadu, ten chłód jego dotyku sprawiły, że zrobiło mi się
niedobrze.
Wtedy usłyszałam odgłos wystrzału z pistoletu, głośny i bliski. Coombs
zawył z bólu i złapał się za ramię.
Pozostali rozpierzchli się we wszystkie strony. W ciemności zapanował
chaos, a ja byłam tak samo zaskoczona, jak reszta. Gwizd następnego
pocisku rozdarł powietrze.
Wygolony na łyso bandzior z tatuażem zaskamlał, łapiąc się za udo.
Następne dwa pociski ugrzęzły z hukiem w ścianie garażu.
- Co się dzieje, do kurwy nędzy? - wrzasnął Coombs. -Kto strzela?!
Rozległy się następne strzały. Padały z zacienionego końca podjazdu.
Poderwałam się na nogi i nie prostując się, usiłowałam odbiec jak najdalej.
Nikt nawet nie próbował mnie zatrzymać.
- Tutaj! - Usłyszałam z przodu czyjś krzyk. Mechanicznie skierowałam się
w tamtą stronę. Strzelec przycupnął za brązowym bonneville'em.
- W nogi! - wrzasnął. Wtedy go zobaczyłam, ale nie wierzyłam własnym
oczom.
Wyciągnęłam ręce i wpadłam w ramiona ojca.
ROZDZIAŁ 90
Uciekaliśmy stamtąd najszybciej, jak się dało. Większą część drogi do San
Francisco pokonaliśmy w całkowitym milczeniu. W końcu ojciec wjechał
na zatłoczony parking przy barze 7-Eleven. Spojrzałam na niego, ciężko
dysząc, z bijącym mocno sercem.
- Nic ci się nie stało? - zapytał najłagodniejszym tonem, jaki mogłam
sobie wyobrazić.
Skinęłam głową, niezbyt pewna. Przeprowadziłam pośpieszną
inwentaryzację obolałych miejsc.
Moja szczęka... Tył głowy... Moja duma...
Powoli zamroczenie ustępowało, a w głowie pojawiło się pytanie, na które
koniecznie musiałam znać odpowiedź.
- Co tam robiłeś? - zapytałam.
- Martwiłem się o ciebie. Zwłaszcza po tym, jak ktoś napadł na twoją
przyjaciółkę, Claire.
Następna myśl uderzyła mnie nieprzyjemnie.
- Śledziłeś mnie?
Potarł kciukiem kącik moich ust, usuwając resztki zaschniętej krwi.
- Byłem gliną przez dwadzieścia lat. Jechałem za tobą od chwili, kiedy
wyszłaś z pracy wczoraj wieczorem.
Nie chciało mi się w to wierzyć, ale nie miało to teraz znaczenia. Gdy tak
patrzyłam na ojca, do głowy przyszła mi nagle inna myśl. Coś mi się tutaj
nie zgadzało. Przypomniał mi się moment, kiedy Coombs pochylał się
nade mną.
- Tato, On wiedział, kim jestem!
- Oczywiście, że wiedział. Spotkaliście się przecież twarzą w twarz.
Prowadzisz śledztwo w jego sprawie.
- Nie chodzi mi o śledztwo - powiedziałam. - On wiedział o tobie.
W oczach ojca pojawiło się zakłopotanie.
- Co masz na myśli?
- Wiedział, że jestem twoją córką. Nazwał mnie „ukochaną córeczką
Marty'ego Boxera".
W reklamie piwa w oknie 7-Eleven zamigotała żarówka. Światło padło
prosto na twarz mojego ojca.
- Już ci mówiłem - odezwał się wreszcie - że Coombs znał mnie z czasów
służby. Wszyscy mnie wtedy znali.
- On nie to miał na myśli. - Potrząsnęłam głową. - Nazwał mnie
„ukochaną córeczką Marty'ego Boxera". To było o tobie.
Przemknęła mi przed oczami scena naszego tete-a-tete w hotelu tamtego
poranka. Miałam wtedy to samo niejasne wrażenie, że Coombs mnie zna.
Coś zaiskrzyło między nami.
Odsunęłam się od ojca i powiedziałam z napięciem w głosie:
- Dlaczego pojechałeś za mną? Chcę znad prawdę.
- Żeby cię chronić. Przysięgam. Żeby choć raz w życiu postąpić, jak
należy.
'— Tato, ja jestem policjantką, nie twoją małą Maskotką. Coś przede mną
ukrywasz. Masz coś wspólnego z tą sprawą. Jeśli naprawdę chcesz
postąpić, jak należy, to właśnie nadarza się okazja.
Ojciec oparł się o zagłówek i patrzył prosto przed siebie. Wciągnął
głęboko powietrze.
- Coombs zadzwonił do mnie, kiedy wyszedł z więzienia. Jakoś mu się
udało mnie znaleźć.
- Coombs zadzwonił do ciebie?! - Powtórzyłam z szeroko otwartymi
oczyma, kompletnie zaskoczona. - Po co miałby to robić?
- Zapytał, jak mi się żyło przez ostatnie dwadzieścia lat, kiedy on siedział.
Czy zrobiłem z sobą coś sensownego. Powiedział, że czas wyrównać
rachunki.
- Wyrównać rachunki?! Za co?!
W chwili, kiedy zadałam to pytanie, odpowiedź przyszła sama. Twardo
spojrzałam w oczy mojego ojca.
-.Byłeś.tam tamtego wieczoru, prawda? Dwadzieścia lat temu?
ROZDZIAŁ 91
Ojciec odwrócił wzrok. Widziałam ten zawstydzony i pełen winy wyraz
jego oczu wiele razy - zbyt wiele razy -kiedy byłam małą dziewczynką.
Zaczaj się tłumaczyć. Znowu do tego doszliśmy, tato?
- Na miejsce zbrodni przyjechało nas sześciu. Ja znalazłem się tam
przypadkiem. Zastępowałem mojego kumpla, Eda Dooleya.
Przyjechaliśmy na końcu. Nie widziałem tego gówna. Jak dotarłem na
miejsce, było już po wszystkim. Ale od tamtej chwili on nas gnębił, nas
wszystkich. Nie miałem pojęcia, że należy do Chimery. Musisz mi
uwierzyć. Nigdy nie słyszałem o tym policjancie, Chipmanie, dopóki mi
nie powiedziałaś. Myślałem, że on po prostu chce mnie wystraszyć.
- Wystraszyć, tato? - Zamrugałam z powątpiewaniem. Na moim sercu
powstało niewielkie pęknięcie. - Czym miałby cię wystraszyć? Proszę,
wytłumacz mi. Naprawdę chcę to zrozumieć.
- Oświadczył mi, że chce, bym poczuł się tak, jak on przez te wszystkie
lata, kiedy widział, jak wszystko traci. Powiedział, że odszuka c i e b i e.
- Dlatego wróciłeś, prawda? - powiedziałam z westchnieniem. - I po co
była ta cała gadanina o uporządkowaniu spraw? O wynagrodzeniu mi
przeszłości? Wcale nie o to chodziło.
- Nie. - Potrząsnął głową. — Straciłem już tak wiele przez własną głupotę.
Nie mogłem pozwolić, żeby odebrał mi resztę, to, co jeszcze zostało
wartościowego. Dlatego tu jestem, Lindsay. Przysięgam. Tym razem nie
kłamię.
Głowa mi pękała od nadmiaru przeżyć. Podejrzany o morderstwo był na
wolności. Padły strzały. Nie miałam pojęcia, co z tym zrobić. Co począć z
moim ojcem? Ile naprawdę wiedział? Jak postąpić teraz z Coombsem? Z
Chimerą?
- Czy tym razem mówisz prawdę? Po raz pierwszy? To jest moje
śledztwo, moja wielka, ważna sprawa. Muszę znać prawdę. Proszę, nie
okłamuj mnie, tato.
- Przysięgam - powiedział, a w jego oczach pojawił się wstyd. - Co masz
zamiar zrobić?
Spojrzałam na niego ze złością.
- Z czym? Z Coombsem czy z nami...?
- Z tym całym bałaganem. Z tym, co zdarzyło się dzisiejszej nocy.
- Nie wiem. - Przełknęłam ślinę. - Ale jedno jest pewne... Jeśli tylko dam
radę, zamierzam złapać Coombsa.
ROZDZIAŁ 92
Około dziesiątej następnego ranka miałam w ręku nakaz rewizji.
Oznaczało to bezproblemowy dostęp do pokoju Coombsa w Williamie
Simonie. Pojechaliśmy w szóstkę dwoma samochodami.
Coombs zniknął. Było parę rzeczy, wystarczyłoby, żeby go przyszpilić:
usiłowanie zabójstwa policjanta albo stawianie oporu podczas próby
zatrzymania. Wysłaliśmy za nim list gończy, a specjalna grupa pojechała,
aby przeszukać dom, w którym poprzedniej nocy odbywało się spotkanie, i
okolicę, gdzie rozbiegli się jego uczestnicy.
Poprosiłam Jill, żeby spotkała się ze mną i z Jacobim w hotelu William
Simon. Wbrew zdrowemu rozsądkowi miałam nadzieję, że w pokoju
Coombsa znajdziemy coś, co pozwoli powiązać go z którymś z morderstw.
Gdyby tak się stało, natychmiast zażądałabym wydania nakazu
aresztowania.
Ten sam sikhijski recepcjonista wpuścił nas do pokoju. Panował w nim
straszny bałagan. Na parapecie stały potłuczone butelki po piwie i walały
się puste puszki po coli. Całe umeblowanie składało się z metalowego
łóżka z Cieniutkim materacem, komody zastawionej przyborami
toaletowymi, biurka, stolika i dwóch krzeseł.
- A czego się spodziewaliście? - mruknął Jacobi. - Holi-day Inn?
Na podłodze leżały rozrzucone gazety. „Chronicie" i „Exa-
miners". Nic odbiegającego od normy. Na półeczce nad łóżkiem
zauważyłam małe trofeum strzelca wyborowego - posążek mężczyzny w
pozycji strzeleckiej z wycelowaną bronią - na którym widniał napis: Za
zdobycie I miejsca w strzelaniu na 50 metrów w okręgowych zawodach
strzeleckich, i nazwisko Coombsa.
Poczułam ucisk w żołądku.
Podeszłam do biurka. Pod aparatem telefonicznym leżało kilka rachunków
i karteczki z numerami, które nic mi nie mówiły. Znalazłam też mapę San
Francisco i okolicy. Wysunęłam szufladę biurka. Stara książka
telefoniczna, kilka reklamówek pobliskich restauracji oferujących dania na
wynos, nieaktualny przewodnik po mieście.
Nic...
Jill spojrzała na mnie. Skrzywiła się i pokręciła głową.
Nie ustawałam w poszukiwaniach. Coś tu musiało być. Coombs był
Chimerą...
Kopnęłam szufladę biurka, lampa zachwiała się i spadła na podłogę. W
odruchu desperacji złapałam materac i zerwałam go z łóżka.
- Na pewno coś tutaj jest, Jill! Musi być!
Ku mojemu zdumieniu spod materaca wypadła na podłogę jasnobrązowa
koperta i pudełko. Podniosłam je i wysypałam zawartość na łóżko
Coombsa.
Nie był to pistolet ani żadna rzecz należąca do którejś z ofiar... ale przede
mną leżała prawie cała historia sprawy Chimery. Artykuły z gazet i
magazynów, .niektóre dotyczące procesu sprzed dwudziestu dwóch lat;
wycinek z „Time'a" ze szczegółami sprawy sądowej. Jeden, zatytułowany
„Policyjne lobby domaga się aresztowania Coombsa", zawierał zdjęcie z
wiecu Oficerów dla Sprawiedliwości na placu przed Pałacem. Przejrzałam
go pobieżnie. Mój wzrok przyciągnęło zdanie, zakreślone przez Coombsa
czerwonym flamastrem. Był to cytat z wypowiedzi rzecznika prasowego
Oficerów, sierżanta Edwarda Chipmana.
Jacobi gwizdnął z podziwem.
- Bingo!
Przeglądając dalej zawartość pudelka, trafiliśmy na sprawozdania z
procesu i na kopie listów Coombsa do sądu z żądaniem wszczęcia nowego
postępowania. Była też wyblakła kopia raportu policyjnej komisji,
badającej okoliczności incydentu w Bay View. Na marginesach widniało
mnóstwo pełnych wściekłości komentarzy napisanych ręką Coombsa.
„Łgarz" podkreślone grubą kreską albo „Pieprzony tchórz". Czerwony,
gruby nawias wyróżniał zeznanie porucznika Ear-la Mercera.
Potem następowała seria wycinków z aktualnej prasy, dotycząca ostatnich
zbrodni: Tasha Catchings, Davidson, Mer-cer... wzmianka w „Oakland
Times" o Estelle Chipman z na-skrobanym niedbale komentarzem:
„Zhańbiony człowiek hańbi wszystko dokoła".
Popatrzyłam na Jill. To nie było doskonałe odkrycie; to nie było coś, co
moglibyśmy powiązać bezpośrednio ze sprawą morderstwa. Ale teraz nie
mieliśmy już wątpliwości, że znaleźliśmy właściwego człowieka.
- To wszystko, co tutaj jest - powiedziałam. - Przynajmniej możemy to
dołączyć do sprawy Chipman i Mercera.
Jill zastanawiała się przez chwilę, a potem zasznurowała usta i skinęła
głową, co zupełnie mnie usatysfakcjonowało.
Kiedy składałam z powrotem wszystko do kupy, machinalnie przerzucając
wycinki, nagle coś przykuło mój wzrok. Poczułam, jak zaciskają mi się
szczęki. Był to fragment reportażu z pierwszej konferencji prasowej po
zabójstwie Tashy Catchings. Zdjęcie przedstawiało Mercera stojącego za
kilkoma mikrofonami.
Jill zauważyła zmianę na mojej twarzy. Podeszła i wyjęła mi z rąk gazetę.
- O Boże, Lindsay...
Na drugim planie, za plecami Mercera, stało kilka osób związanych ze
śledztwem. Burmistrz, szef grupy detektywów Ryan, Gabe Carr.
Coombs nakreślił grube czerwone kółko dookoła jednej twarzy.
Mojej.
ROZDZIAŁ 93
Pod koniec dnia każdy policjant w mieście ii rysopis Franka Coombsa. To
była sprawa osobista. Vsjq daliśmy go schwytać.
Coombs nie miał żadnych dóbr materialnydiaipe^ nie miał też żadnego
wsparcia, o którym tyfoj m;zti Według wszelkiego prawdopodobieństwa
wkfes parki wpaść w nasze ręce.
Poprosiłam dziewczęta, żebyśmy się spotkaj \ bkrs R;], gdy wszyscy już
sobie pójdą. Kiedy tam dottfri, powij mnie radośnie. Prawdopodobnie
miały zamiaritonować - w każdej gazecie na pierwszej stronie vtnto zd*ci«
Coombsa. On nawet wyglądał jak morderca.
Utonęłam w skórzanej kanapie tuż obok Cafe.
- Coś jest nie tak - powiedziała. - Chyba riemarfolo ty o tym słuchać.
Skinęłam głową.
- Ale jednak muszę wam o czymś powiedwć Opisałam wiernie moje
przeżycia z poprzedni xąhm-
dziwe przeżycia. Jak pod wpływem impulsu i watou-jąc się nad ryzykiem,
zaczęłam śledzić Coombsa bo 7:.śwt nie miałam innego wyjścia. Jak
wpadłam w pŁpę ń. ojciec uratował mnie wtedy, gdy już myślałam k m rc.
Ł mnie nadziei.
- Jezu, Lindsay. - Jill aż szczęka opadła 3 rM<wa-nia. - Czy będziesz tak
uprzejma i postarasz s^pi^iioś;: zachowywać ostrożniej?
- Nie ma sprawy - odpowiedziałam. Claire pokręciła głową.
- Tamtego dnia powiedziałaś do mnie: Me wiar, c bym bez ciebie poczęła,
a potem sama podjęli iśiy.y ko. Nie pomyślałaś, że to działa także w im.
slog Jesteś dla nas jak siostra. Proszę, nie próbuj wfccejó/*: bohaterki.
- Kowboja - wtrąciła Jill.
- Kowboja w spódnicy - dodała Cindy.
- Jeszcze parę sekund - uśmiechnęłam się - i wy, dziewczynki,
miałybyście teraz znajomy pogrzeb.
Spojrzały na mnie wszystkie, z powagą i ponuro. A potem powoli powrócił
pogodny nastrój. Myśl o tym, że mogłabym stracić moje dziewczyny, albo
że one mogłyby stracić mnie, sprawiła, że mój wyczyn wydał się jeszcze
bardziej szalony. Teraz to nas śmieszyło.
- Dzięki Bogu za Marty'ego! - zawołała Jill.
- Taak, dobry stary Marty - westchnęłam. - Mój tata. Jill wyczuła targające
mną sprzeczne uczucia i pochyliwszy się w moją stronę, powiedziała:
- On nie zranił tam nikogo, prawda? Wzięłam oddech.
- Coombsa. Może jeszcze kogoś.
- Znaleźliście na miejscu jakieś ślady krwi? - pytała Claire.
- Przeszukaliśmy cały dom. Został wynajęty przez tego kurduplowatego
chłopaczka, który potem zniknął. Krew była tylko na podjeździe.
W milczeniu patrzyły jedna na drugą.
- Jak masz zamiar to załatwić, Lindsay? Przez departament? - odezwała
się wreszcie Jill.
Pokręciłam przecząco głową.
- Nie. Chcę trzymać tatę z daleka od tego.
- Jezu, Lindsay! - wypaliła Jill. - Twój tata mógł kogoś zastrzelić! Wtrącił
się w akcję policyjną i w dodatku użył broni!
Spojrzałam na nią.
- Jill, on uratował mi życie. Po prostu nie mogę go w to wplątywać.
- Ale podejmujesz ogromne ryzyko. Po co? Jego pistolet jest
prawdopodobnie licencjonowany. Jest twoim ojcem i pojechał za tobą.
Uratował cię. To nie zbrodnia.
Przełknęłam ślinę.
- Prawda wygląda tak, że wcale nie jestem pewna, czy on przyjechał tam
za mną.
Jill spojrzała na mnie twardym wzrokiem i podjechała bliżej na krześle.
- Chcesz, żebym znowu ja się tym zajęła?
- Nie jestem pewna, czy przyjechał tam za mną -powtórzyłam.
Cindy potrząsnęła głową.
- Więc cóż by tam, do diabła, robił? Wszystkie oczy spoczęły na mnie.
Krok po kroku zrelacjonowałam im wymianę zdań w samochodzie ojca
wkrótce po strzelaninie; wyjawiłam, że kiedy przycisnęłam go do muru,
przyznał się do tego, że był naocznym świadkiem wydarzeń w Bay View
sprzed dwudziestu laty.
- On był tam z Coombsem.
- O cholera! - powiedziała Jill, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. -
Jezu, Lindsay...
- To była prawdziwa przyczyna, dla której wrócił - powiedziałam. - A nie
wszystkie te podnoszące na duchu bajeczki o pogodzeniu się ze swoją
małą córeczką. Jego małą Maskotką. Coombs go straszył i on wrócił po to,
żeby się z Coombsem rozprawić.
- Owszem, to może być prawda. - Claire wzięła mnie za rękę. - Ale
pamiętaj, Coombs mu groził, że coś złego stanie się tobie. On wrócił także
po to, żeby cię chronić.
Jill pochyliła się do przodu, jej oczy się zwęziły.
- Lindsay, tu nie chodzi o to, żeby ochronić twojego ojca przed
wplątaniem go w tę sprawę. On mógł wiedzieć o tym, że Coombs morduje
ludzi, a jednak nie zgłosił się z tym na policję!
Patrzyłyśmy sobie w oczy.
- Przez tych kilka ostatnich tygodni, kiedy znów był częścią mojego życia,
udało mi się zapomnieć o jego sprawkach, o bólu, którego był przyczyną.
Patrzyłam na niego jak na człowieka, który wprawdzie popełniał błędy, ale
miał poczucie humoru i był mi potrzebny, i który robił wrażenie, że jest ze
mną szczęśliwy. Pamiętam, kiedy byłam mała, marzyłam o tym, żeby czuć
coś takiego, by się cieszyć, kiedy mój tata wraca do domu.
- Więc jeszcze nie rezygnuj z niego - powiedziała Claire.
- Jeżeli uważasz, że twój ojciec nie wrócił dla ciebie, to jak myślisz, o co
mu naprawdę chodzi? - spytała Cindy.
- Nie mam pojęcia. - Rozejrzałam się po pokoju, zatrzymując wzrok
kolejno na wszystkich twarzach. - To dopiero jest pytanie.
Jill wstała z krzesła, podeszła do kredensu za biurkiem i wyjęła stamtąd
opasły tom akt. Na okładce widniał napis: Akta sprawy 237654A. Stan
Kalifornia, Francis C. Coombs.
- Ja także nie mam pojęcia - powiedziała i pogładziła okładkę - ale założę
się, że odpowiedź jest gdzieś tutaj.
ROZDZIAŁ 94
Następnego dnia zaraz po wejściu do biura Jill otworzyła tom z aktami
sprawy Coombsa i pogrążyła się w lekturze. Poleciła sekretarce nie łączyć
żadnych rozmów i poodwoły-wać spotkania w prowadzonej przez siebie
sprawie innego morderstwa, które jeszcze wczoraj wydawały się
niezwykle pilne.
Postawiła kubek z kawą na biurku, rzuciła żakiet na krzesło i wyciągnęła
pierwszy ciężki folder. Zapis wielkiego procesu - setki stron zeznań
świadków, wniosków i orzeczeń sędziów. W ostatecznym rozrachunku
byłoby lepiej, gdyby niczego nie znalazła. Wtedy Marty Boxer okazałby
się po prostu ojcem, który wrócił, aby bronić swego dziecka. Ale jej
prokuratorska dusza jakoś nie mogła w to uwierzyć.
Jęknęła cicho i zaczęła czytać.
Proces trwał dziewięć dni. Przebrnięcie przez jego zapis zabrało Jill resztę
poranka. Dokładnie przejrzałą przesłuchania przedproćesowe, wybór ławy
przysięgłych, początkowe zeznania. Zapis poprzedniego oświadczenia
Coombsa został podkreślony. Przytoczono też liczne przykładyulicznych
bójek, w których stroną pokrzywdzoną byli Murzyni. Coombs był znany
ze swoich dowcipów na temat kolorowych i obraźliwych uwag pod ich
adresem. Potem następowało dokładne odtworzenie wydarzeń fatalnego
wieczoru. Coombs i jego partner, Stan
Dragula, patrolowali okolice Bay View. Trafili na mecz koszykówki na
boisku szkoły. Coombs upatrzył sobie Geralda Sikesa. Sikes w zasadzie
był dobrym dzieckiem, jak podkreśliła prokuratura. Chodził do szkoły, grał
w zespole rockowym; tylko raz wszedł w konflikt z prawem: dwa miesiące
wcześniej zgarnięto go na osiedlu w czasie akcji przeciwko dealerom
narkotyków.
Jill czytała dalej.
Coombs przerwał mecz i zaczął obrażać Sikesa. Sikes coś krzyknął w
odpowiedzi i poszedł sobie. Coombs powędrował za nim. Jill
przestudiowała kilka schematów przedstawiających miejsce zbrodni.
Przyjechał jeszcze jeden radiowóz. Kiedy zapanowano nad gromadką
wzburzonych dzieciaków, dwóch policjantów puściło się w pogoń za
Coombsem. Funkcjonariusz Tom Fallone przybył jako pierwszy. Gerald
Sikes był już martwy.
Przebieg procesu i zapisy zeznań ciągnęły się jeszcze przez trzysta stron...
Trzydziestu siedmiu świadków. Prawdziwy bałagan. Jill nagle zapragnęła
być ówczesnym zastępcą prokuratora. Ale nigdzie nie znalazła
najmniejszej wzmianki na temat Marty'ego Boxera.
Jeśli nawet był tam tamtego wieczoru, nigdy go nie wezwano.
Około południa Jill czytała złożone pod przysięgą zeznania świadków.
Morderstwo Sikesa miało miejsce na drodze wewnętrznej między
budynkami A i B. Mieszkańcy twierdzili, że słyszeli odgłosy walki i
wołanie chłopca o pomoc. Sama tylko lektura opisu zdarzenia sprawiła, że
Jill zrobiło się niedobrze. Coombs był Chimerą; to musiał być on.
Była zmęczona i zniechęcona. Spędziła pół dnia na wertowaniu akt. Już
prawie dotarła do końca, kiedy trafiła na coś dziwnego.
Na zeznanie człowieka, który twierdził, że widział morderstwo z okien
czwartego piętra. Nazywał się Kenneth Charles.
Charles sam był wówczas nastolatkiem. Figurował w kartotekach jako
młodociany przestępca. Oszustwa, kradzieże. Według policji miał wszelkie
dane, żeby być powodem kłopotów.
I nikt inny nie potwierdził zeznania Charlesa.
Kiedy czytała jego relację, poczuła pulsowanie w skroniach. Przybierało
na sile, stawało się ostre, boleśnie kłujące. Przez interkom wydała
polecenie sekretarce.
-r April, proszę, żebyś ściągnęła dla mnie teczkę personalną z policji. Dość
starą. Sprzed dwudziestu lat.
- Jakie nazwisko? Właśnie do nich dzwonię.
- Marty Boxer.
ROZDZIAŁ 95
Chłodna nocna bryza wiała znad zatoki, kiedy Jill kuliła się z zimna na
portowym nadbrzeżu obok terminalu BART-u.
Było kilka minut po szóstej. Mężczyźni w niebieskich mundurach i
czapkach z krótkimi daszkami wychodzili z pracy. Właśnie skończyła się
ich zmiana. Jill szukała w tej grupie jednej twarzy. Dwadzieścia lat temu
ten człowiek figurował w policyjnych rejestrach, ale od tego czasu zdołał
wyprostować swoje życie. Został odznaczony w czasie służby wojskowej,
ożenił się i przez ostatnie dwanaście lat pracował jako operator wózka
elektrycznego w Barcie. April zdołała go odnaleźć w ciągu kilku godzin.
Niski przysadzisty mężczyzna w czarnej, skórzanej czapce i wiatrówce
pomachał na pożegnanie kilku kolegom z pracy i ruszył w jej kierunku.
Popatrzył na nią niepewnym wzrokiem.
- Kierownik biura powiedział mi, że pani na mnie czeka. O co chodzi?
- Czy pan Kenneth Charles? - spytała Jill. Bez słowa skinął głową.
Jill przedstawiła się i wręczyła mu wizytówkę. Oczy Charlesa rozszerzyły
się ze zdumienia.
- Nie zawaham się powiedzieć, że upłynęło już sporo czasu od chwili,
kiedy ktoś z Pałacu albo z tak zwanego wymiaru sprawiedliwości
interesował się moją osobą.
- To nie dotyczy pana, panie Charles - uspokoiła go Jill. -
Chodzi o zdarzenie sprzed wielu lat, którego mógł pan być świadkiem.
Czy możemy porozmawiać? Wzruszył ramionami.
- Ma pani ochotę się przejść? Mój samochód jest tam. Poprowadził ją w
stronę bramy z kutego żelaza, za którą
zaczynał się nadbrzeżny parking.
- Przeglądamy właśnie niektóre sprawy z dawnych lat -wyjaśniła Jill. -
Przypadkowo trafiłam na pańskie zeznanie. Chodzi o proces Franka
Coombsa.
Na dźwięk tego nazwiska Charles stanął jak wryty.
- Czytałam pana zeznanie - mówiła dalej Jill. - O tym, co pan widział. Czy
może pan mi o tym teraz opowiedzieć?
Skonsternowany, pokręcił głową.
- Nikt mi wtedy nie wierzył. Nie pozwolili mi przyjść na proces. Nazwali
gówniarzem. Dlaczego akurat teraz to panią
interesuje?
- Wtedy był pan dzieciakiem z niezłymi zadatkami na przestępcę -
powiedziała Jill bez ogródek.
- Zgadza się - przyznał - ale widziałem to, co widziałem. W każdym razie
dużo wody upłynęło od tamtego czasu. Teraz mam tylko dwanaście lat do
emerytury. Jeśli dobrze pamiętam, ten człowiek dostał dwadzieścia lat za
to, co zrobił.
Jill spojrzała mu prosto w oczy.
- Załóżmy, że chcę się tylko upewnić, czy to właściwy człowiek trafił za
kratki na dwadzieścia lat za to, co stało się tamtej nocy. Proszę posłuchać,
ten proces nie będzie powtórnie wszczynany. Nikogo nie mam zamiaru
aresztować. Ale chcę poznać prawdę. Proszę, panie Charles...
Charles opowiedział jej o wszystkim. Jak siedział w domu, oglądając
telewizję i popalając trawkę, jak usłyszał jakąś szamotaninę na zewnątrz,
krzyki, a potem kilka stłumionych wrzasków. Wyjrzał przez okno, a tam
był ten dzieciak, prawie
zaduszony.
Jill słuchała dalej i nagle wszystko się zmieniło. Gwałtownie wciągnęła
powietrze. ,
- Zobaczyłem dwóch mężczyzn w mundurach. Dwóch gliniarzy
przyciskających Sikesa do ziemi - mówił Charles.
- Dlaczego nic pan nie zrobił?
- Musi pani spojrzeć na to tak, jak myśmy wtedy patrzyli. A wtedy ten, kto
miał na sobie granatowy mundur, był bogiem. Ja byłem tylko gnojkiem,
prawda?
Jill zajrzała mu głęboko w oczy.
- Czy pamięta pan tego drugiego policjanta?
- Podobno nie miała pani zamiaru nikogo aresztować?
- Bo nie mam. Tu chodzi o sprawę osobistą. Poznałby go pan, gdybym
pokazała panu fotografię?
Ruszyli znowu wolnym krokiem i dotarli do lśniącej, nowiutkiej toyoty.
Jill otworzyła aktówkę i wyjęła zdjęcie. Wyciągnęła rękę tak, żeby mógł je
zobaczyć.
- Czy to jest ten policjant, którego pan widział, panie Charles?
Długo patrzył uważnie na zdjęcie.
- Tak, to jest ten człowiek - powiedział wreszcie.
ROZDZIAŁ 96
Cały ten dzień spędziłam w biurze; albo rozmawiałam przez telefon z
grapą operacyjną działającą w terenie, albo tkwiłam nad mapą miasta.
Słowem, nadzorowałam przebieg polowania na Franka Coombsa.
Rozpoczęliśmy obserwację kilku jego znajomych i paru miejsc, gdzie
według nas mógł się schronić, włączając w to dom Toma Keatinga.
Zarządziłam poszukiwania żółtego bon-neville'a, który podwoził
Coombsa, i sprawdziłam numery telefonów znalezionych na jego biurku w
hotelu. Nic. Około czwartej stawił się facet, który wynajmował dom w
południowej dzielnicy San Francisco. Twierdził, że widział wtedy
Coombsa po raz pierwszy.
Coombs nie miał pieniędzy, nie posiadał też niczego wartościowego. Nie
mógł liczyć na żaden transport. Każdy policjant w mieście znał jego
rysopis. Więc gdzie się, do diabła, podziewał?
Gdzie Chimera mógł się ukryć? I co teraz zamierzał zrobić?
Ciągle jeszcze sterczałam przy biurku, kiedy o siódmej trzydzieści zjawiła
się Jill. Dopiero kilka dni temu wyszła ze szpitala. Była owinięta
brązowym płaszczem przeciwdeszczowym, a przez ramię przewieszoną
miała skórzaną teczkę.
- Co ty tutaj robisz? - wykrzyknęłam na jej widok. - Idź do domu i
odpoczywaj.
- Masz chwilkę? - zapytała.
- Jasne. Przysuń sobie krzesło. Przykro mi, ale chyba nie mam piwa, żeby
cię poczęstować.
- Nic nie szkodzi - powiedziała z uśmiechem. Otworzyła torbę i wyjęła
stamtąd dwie puszki. - Przyniosłam swoje. -Popchnęła jedno w moją
stronę.
- Do diabła - westchnęłam. Nie natrafiliśmy na ślad Coombsa, a po minie
Jill widziałam, że coś ją dręczy. Doszłam do wniosku, że to z powodu
Steve'a, który znów wziął na swoje barki jakieś finansowe przedsięwzięcie
i znowu zostawił ją samą. Jednak kiedy rozsunęła zamek teczki,
zobaczyłam niebieski folder z napisem Boxer, Martin C.
- Chyba ci kiedyś mówiłam - Jill otworzyła piwo i usiadła naprzeciw mnie
- że mój ojciec był adwokatem w High-land Park.
'
- Zaledwie kilkaset razy.
- Prawdę mówiąc, był najlepszym prawnikiem, jakiego kiedykolwiek
spotkałam. Zawsze solidnie przygotowany, nie interesował go kolor skóry
klienta albo to, co może od niego dostać. Mój wspaniały tata, prawdziwy
człowiek honoru. Kiedyś przez sześć miesięcy pracował nocami nad jakąś
sprawą, żeby obalić wyrok skazujący za gwałt wydany na pewnego
wędrownego sprzedawcę sałaty na podstawie fałszywego oskarżenia.
Mnóstwo ludzi uważało, że tata powinien ubiegać się o miejsce w
Kongresie. Kochałam go. Ciągle go kocham.
Siedziałam w milczeniu i patrzyłam, jak oczy Jill stają się coraz bardziej
wilgotne. Pociągnęła chciwie łyk piwa.
- Dopiero kiedy byłam w ostatniej klasie szkoły średniej, zorientowałam
się, że ten łajdak przez dwadzieścia lat oszukiwał moją matkę. Ten
wspaniały, prawy człowiek, mój bohater.
- A czy Marty nie oszukiwał mnie od początku? - wtrąciłam ze słabym
uśmiechem.
Jill skinęła głową i podsunęła mi zniszczoną teczkę personalną Marty'ego
Boxera. Na wierzchu znalazła się strona z podkreślonym na żółto tekstem.
- Chyba powinnaś to przeczytać.
Zebrałam się w sobie i przeczytałam świadectwo Kennetha Charlesa od
początku do końca, tak beznamiętnie, jak tylko było mnie na to stać.
Następnie przeczytałam jeszcze raz. Stopniowo ogarniało mnie coraz
większe rozczarowanie. A potem strach. A potem wściekłość. Ale
jednocześnie wiedziałam, że to musi być prawda. Mój ojciec kłamał, przez
całe życie ukrywał prawdę. Wykorzystał, oszukał i pogrążył w rozpaczy
każdego, kto kiedykolwiek go kochał.
Poczułam pieczenie pod powiekami, tak bardzo czułam się zdradzona. Łza
spłynęła mi po policzku.
- Tak mi przykro, Lindsay. Wierz mi, nienawidzę się za to, że musiałam ci
to pokazać.
Wyciągnęła rękę, którą skwapliwie ścisnęłam.
Po raz pierwszy od chwili, kiedy zostałam policjantką, nie miałam pojęcia,
co zrobić. Czułam się tak, jakbym stanęła na skraju przepaści. Wzruszyłam
ramionami i wysączyłam ostatnią kroplę piwa. Uśmiechnęłam się do Jill.
- A co stało się później z twoim ojcem? Ciągle jest razem z mamą?
- A skąd! - parsknęła. - Ona czasami naprawdę była ciężka w pożyciu.
Taka zimna. Ja ją po prostu kochałam. Wyrzuciła go z domu, kiedy byłam
na studiach. Od tamtej pory ojciec mieszka w małym, trzypokojowym
domku w Las Co-linas.
Wybuchnęłam śmiechem, śmiechem pełnym bólu, zmieszanym z
rozczarowaniem i łzami. A gdy przestałam się śmiać, w moim sercu
pozostała rana i wszystkie te pytania, które nie chciały odejść w
niepamięć. Ile naprawdę wiedział mój tata? Dlaczego milczał? I wreszcie,
co wiązało go z Chimerą?
- Dzięki... - powiedziałam i ponownie uścisnęłam dłoń Jill. - Jestem twoją
dłużniczką, skarbie...
- Co masz zamiar zrobić?
Złożyłam marynarkę i przerzuciłam ją przez rękę.
- To, co powinnam była zrobić dawno temu. Mam zamiar dowiedzieć się
prawdy.
ROZDZIAŁ 97
Kiedy dotarłam do domu, ojciec właśnie stawiał pasjansa.
Odwróciłam głowę, żeby na niego nie patrzeć. Powłócząc nogami,
weszłam do kuchni i wyciągnęłam z lodówki puszkę black & tan.
Wróciłam do pokoju i usiadłam na krześle naprzeciw niego.
Podniósł wzrok, może poczuł żar mojego spojrzenia.
- Cześć, Lindsay.
- Myślę właśnie, tato... O tym, kiedy od nas odszedłeś... Cały czas
szybkimi ruchami odwracał karty.
- Czemu chcesz akurat teraz do tego wracać? Nie spuszczałam z niego
wzroku.
- Zabrałeś mnie wtedy na nadbrzeże na lody. Pamiętasz? Ja pamiętam.
Patrzyliśmy, jak promy z Sausalito wchodziły do portu. Powiedziałeś coś
w stylu: „Mam zamiar za parę dni wsiąść na jeden z nich, Maskotko, i
przez jakiś czas nie wrócę". Wyjaśniłeś, że posprzeczałeś się z mamą.
Przez jakiś czas nawet na ciebie czekałam. I wciąż zastanawiałam się,
dlaczego musiałeś wtedy odejść.
Usta mu zadrżały, jakby próbował coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły w
gardle.
- Miałeś nieczyste sumienie, prawda? W ogóle nie chodziło o ciebie i
mamę. Ani o hazard, ani o pijaństwo. Pomogłeś Coombsowi zamordować
tamtego chłopca. Od samego początku to był jedyny powód. Dlaczego
odszedłeś? Dlaczego znowu się zjawiłeś? To nie miało nic wspólnego z
nami. Chodziło tylko o ciebie.
Zamrugał powiekami, usiłując wydobyć z siebie jakąś od^
powiedź.
- Nie...
- Czy mama wiedziała? Nawet jeśli wiedziała, cały czas utrzymywała nas
w przeświadczeniu, że to przez twoje zamiłowanie do hazardu i przez
alkohol.
Wreszcie odłożył karty. Jego ręce drżały.
- Możesz mi nie wierzyć, Lindsay, ale ja zawsze kochałem twoją matkę.
Pokręciłam głową. Miałam ochotę wstać i go uderzyć.
- Nie mogłeś jej kochać. Nie można ranić tak bardzo kogoś, kogo się
kocha.
- O tak, można. - Otarł usta. - Zraniłem ciebie. Przez kilka chwil panowała
lodowata cisza. Narastający
przez lata gniew, który zdążyłam już pokonać, teraz znowu odezwał się we
mnie z ogromną siłą.
- Jak na to wpadłaś? - zapytał.
- Czy to ma jakieś znaczenie? W końcu i tak bym do tego doszła.
Sprawiał wrażenie zupełnie oszołomionego, jak bokser, który właśnie
otrzymał potężny cios w szczękę.
- Twoje zaufanie, Lindsay... to była najlepsza rzecz, jaka mi się
przydarzyła w ciągu ostatnich dwudziestu lat.
- Więc dlaczego posłużyłeś się mną, tato? Wykorzystałeś mnie, żeby się
dobrać do Coombsa. Ty i on zabiliście tamtego chłopca.
- Ja go nie zabiłem! - wykrzyknął, kiwając głową w przód i w tył, w przód
i w tył. - Ja tylko nie zrobiłem nic, żeby temu zapobiec.
Wypuścił oddech, tak głęboki, jakby zatrzymywał go przez dwadzieścia
lat. Powiedział mi, jak pobiegł za Coombsem i znalazł go w alejce. Ręce
Coombsa były zaciśnięte na szyi Geralda Sikesa.
- Mówiłem ci już, że wtedy sprawy wyglądały inaczej. Coombs chciał mu
dać nauczkę, żeby chłopak czuł respekt dla munduru. Ale nie zwalniał
uścisku. On coś przy sobie ma - powiedział. Wtedy krzyknąłem do niego:
Chodźmy stąd! Kiedy zauważyłem, że Coombs posunął się za daleko,
rzuciłem się na niego. Coombs mnie wyśmiał: Marty, chłopcze, to mój
teren. Jeśli się przestraszyłeś, spierdalaj
stąd. Nie miałem pojęcia, że ten dzieciak umiera... Kiedy nadszedł Fallone,
Coombs upuścił chłopca na ziemię i powiedział: Ten mały skurwiel
próbował dziabnąć mnie nożem. Tom był weterynarzem i ocenił sprawę na
pierwszy rzut oka. Powiedział mi, żebym się ulotnił. Coombs roześmiał się
i rzucił: No, idź. Nikt nigdy nawet nie wspomniał mojego nazwiska.
Pod powiekami czułam palące łzy. W sercu pojawiła się
niezatarta rana.
- Och, jak mogłeś? Coombs przynajmniej potrafił się przyznać, a ty... Ty
uciekłeś.
- Wiem, że uciekłem - odpowiedział - ale nie uciekłem innej nocy. Byłem
tam dla ciebie.
Zamknęłam oczy, a potem znów je otworzyłam.
- Tato, to jest pora na mówienie prawdy. Nie byłeś tam dla mnie. To jego
ścigałeś. Po to przecież wróciłeś. Nie, żeby mnie chronić... lecz żeby
chronić siebie. Wróciłeś, żeby zabić Franka Coombsa.
Twarz mojego ojca zrobiła się popielata. Przesunął ręką po siwych,
rzadkich włosach.
- Może na początku. - Przełknął ślinę. - Ale nie teraz. To się zmieniło,
Lindsay.
Pokręciłam przecząco głową. Łzy płynęły mi strumieniami po policzkach i
co chwila wycierałam je nerwowym
ruchem.
- Wiem, myślisz, że cokolwiek wychodzi z moich ust, jest kłamstwem.
Ale to nieprawda. Tamtej nocy, kiedy pomagałem ci uciec, byłem z siebie
tak dumny, jak nigdy w życiu. Jesteś moją córką i kocham cię. Zawsze cię
kochałem.
Moje oczy wciąż były mokre, a z ust padały słowa, które chciałabym
cofnąć.
- Chcę, żebyś stąd odszedł. Chcę, żebyś spakował swoje rzeczy i wrócił
tam, gdzie byłeś przez ostatnie dwadzieścia lat. Jestem policjantką, tato,
nie twoją małą Maskotką. Dotychczas zginęło czworo ludzi, a ty w pewien
sposób jesteś w to zamieszany. I co gorsza, nie mam zielonego pojęcia, ile
naprawdę wiesz, a co ukrywasz.
Jego twarz nagle obwisła, z oczu zniknął blask. Widziałam, jak bardzo
zabolały go moje słowa.
- Chcę, żebyś się wyniósł - powtórzyłam. - Natychmiast. Siedziałam,
obejmując rękoma Marthę, podczas gdy on
poszedł do pokoju gościnnego. Niebawem pojawił się ze spakowanymi
rzeczami. Wydawał się teraz mały i bardzo samotny.
Martha postawiła uszy. Wyczuwała, że coś jest nie w porządku. Podsunęła
się do niego, a on delikatnie pogłaskał jej łeb.
- Lindsay, wiem, ile masz powodów, żeby mnie nienawidzić, ale proszę,
nie rób tego. Musisz strzec się Coomb-sa. Będzie na ciebie polował.
Proszę, pozwól sobie pomóc...
Serce mi pękało. Wiedziałam, że gdy stąd wyjdzie, już nigdy go nie
zobaczę.
- Nie potrzebuję twojej pomocy - odpowiedziałam twardo, a potem
dodałam szeptem: - Żegnaj, tato.
ROZDZIAŁ 98
Frank Coombs stał sztywno oparty o budkę telefoniczną na rogu Ninth i
Bryant. Obserwował z napięciem gmach Pałacu Sprawiedliwości.
Wszystkie ścieżki zbiegały się właśnie tutaj.
Ból promieniował z ramienia na całe ciało, jakby ktoś przesuwał po
brzegach rany ostrzem skalpela. Ukrywał się od dwóch dni. Udało mu się
prześlizgnąć do San Bruno i tam znaleźć kryjówkę. Ale jego zdjęcie było
na pierwszej stronie każdej gazety, a on nie miał pieniędzy i nawet nie
mógł wrócić po swoje rzeczy.
Dochodziła druga. Popołudniowe słońce raziło go nawet przez ciemne
okulary. Na frontowych schodach kłębił się tłum. Prawnicy zbici w grupki
i pogrążeni w dyskusjach.
Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić. Do diabła, czego właściwie
miałby się bać? Nie odwracał wzroku od Pałacu Sprawiedliwości. Niech o
n i się boją!
Zdobyty dzięki staremu, wiernemu Tomowi, Keatingowi służbowy
rewolwer tkwił w kaburze przymocowanej do paska. Magazynek był pełen
pocisków z wydrążonym czubkiem. Wyciągnął przed siebie prawą rękę. W
porządku. Mógł strzelać.
Odwrócił się W stronę budki. Wsunął w szczelinę dwudzie-
stopięciocentówkę i wykręcił numer. Nie będzie innej okazji. Dosyć
czekania. Nadszedł jego czas. Nareszcie, po dwudziestu dwóch latach w
piekle.
Po drugim sygnale odezwał się jakiś głos.
- Wydział zabójstw.
- Proszę mnie połączyć z porucznik Boxer.
ROZDZIAŁ 99
Dostaliśmy informacje na temat jednego z więziennych kompanów
Coombsa, który uciekł do Redwood City. Właśnie czekaliśmy na telefon.
Przez cały ranek popychałam naprzód śledztwo w sprawie morderstw, ale
gdzieś w zakamarkach mózgu wciąż od nowa odtwarzałam przygnębiającą
scenę rozmowy z ojcem. Czy miałam prawo sądzić go za rzeczy, które
wydarzyły się dwadzieścia lat temu? A co istotniejsze, czy wiedziałam, co
naprawdę łączyło go z Chimerą?
Siedziałam za biurkiem i właśnie kończyłam kanapkę, gdy Karen wsadziła
głowę do mojego pokoju.,
- Rozmowa na pierwszej linii, poruczniku.
- Z Redwood City? - zapytałam, sięgając po telefon. Karen pokręciła
głową.
- Ten gość mówi, że pani go zna. I że jest starym przyjacielem pani ojca.
Zesztywniałam.
- Przełącz na czwórkę - powiedziałam. Czwartą linię dzieliłam z resztą
biura. - Włącz skaner, Karen. Jak najszybciej...
Skoczyłam z krzesła, jednocześnie dając znaki Jacobiemu,
który był w pokoju odpraw. Podniosłam w górę cztery palce i wskazałam
na telefon.
Niemal natychmiast całe biuro znalazło się w stanie pełnej gotowości.
Wszyscy wiedzieli, że to musi być Chimera.
Potrzebowaliśmy dziewięćdziesięciu sekund, żeby otrzymać pewny odczyt
na skanerze. Sześćdziesięciu, żeby zawęzić teren do konkretnej dzielnicy
miasta. Oczywiście, jeżeli on dzwonił z miasta. Lorraine, Morelli i Chin
wpadli do mniej a na ich twarzach malowało się oczekiwanie.
Podniosłam słuchawkę. W pokoju odpraw Jacobi zrobił to samo.
- Boxer - powiedziałam.
- Przykro mi, że zeszłej nocy ominęła nas prawdziwa zabawa, poruczniku.
- Usłyszałam śmiech Coombsa. -Chciałem ci zrobić przyjemność. Na mój
własny, specjalny sposób.
- Po co dzwonisz? - spytałam. - Czego chcesz, Coombs?
- Muszę powiedzieć ci coś ważnego. Dzięki temu może odnajdziesz jakiś
sens w tych dwudziestu latach.
- Ja nie mam z tym problemu. Wsadzono cię za kratki za morderstwo.
- Nie mówię o moich dwudziestu latach, tylko o twoich! -zachichotał
ponuro.
Serce podeszło mi do gardła. Rozmawiałam z człowiekiem, który
niedawno trzymał w ręce pistolet wycelowany w moją głowę. Musiałam
go zagadać. Doprowadzić do wściekłości... Cokolwiek, byle zatrzymać go
na tej przeklętej linii.
Zerknęłam na zegarek; minęło trzydzieści pięć sekund.
- Gdzie jesteś, Coombs?
- Zawsze te policyjne pogaduszki, co, poruczniku? Zaczynam tracić dla
ciebie resztki szacunku. Podobno jesteś bystrą laseczką. Zrób coś, żeby
stary Marty mógł być z ciebie dumny. Powiedz mi, jak to możliwe, że
wszyscy ci ludzie nie żyją, a ty ciągle nie wiesz dlaczego?
Niemal widziałam jego szyderczy uśmiech. Boże, jak ja nienawidziłam
tego człowieka!
- O co chodzi, Coombs? Czego nie wiem? .
- Słyszałem, że twój tatuś uciekł od ciebie mniej więcej wtedy, kiedy ja
poszedłem siedzieć.
Wiedziałam, do czego zmierza. Musiałam go jednak zatrzymać przy
telefonie. W pokoju odpraw Jacobi słuchał rozmowy, jednocześnie nie
spuszczając ze mnie oka.
Coombs zarechotał.
- Pewnie myślałaś, że staruszek poleciał za jakąś barmanką albo że
narobił długów i dał nogę. - W jego głosie pojawiło się fałszywe
współczucie. - Boże, musiało ci być naprawdę ciężko, kiedy zniknął, a
mama umarła.
- Zakucie cię w kajdanki sprawi mi wielką przyjemność, Coombs.
Obiecuję, że będę na miejscu, kiedy podłączą cię do kroplówki w San
Quentin.
- Naprawdę żałuję, że ci się to nie uda, kochanie. Ale chcę ci powiedzieć
coś ważnego. Słuchaj, twój staruszek zostawił weksle. Dla mnie... Ja je
mam. Dałem się złapać. Za niego. Za cały departament policji. Mam je
wszystkie. Odsiedziałem wyrok. Ale wiesz co, maleńka Lindsay? Nie
byłem sam.
Miałam napięte wszystkie mięśnie, tłumiona wściekłość o mało nie
rozsadziła mi piersi. Rzuciłam okiem na Jacobie-go. Skinął w moją stronę
głową, jakby chciał powiedzieć: Jeszcze kilka impulsów... Rozmawiaj z
nim dalej.
- Chcesz mnie dorwać, Coombs? Widziałam to zdjęcie w twoim pokoju i
wiem, czego chcesz. Mogę się z tobą spotkać wszędzie...
- Tak bardzo chcesz złapać mordercę, że prawie mnie to poruszyło.
Niestety, przykro mi, ale nie mogę skorzystać z twojej propozycji. Mam
jeszcze jedno spotkanie.
- Coombs - powiedziałam, zerkając na zegar - jeśli chcesz mnie, to
możemy się spotkać. Potrafiłbyś przyłożyć kobiecie, Frank? Nie sądzę.
- Przykro mi, poruczniku. Dziękuję za miłą pogawędkę. Niestety, wydaje
mi się, że się ździebko spóźniłaś, tak jak we wszystkim do tej pory. Ciągle
uważam, że kobiety nie mają czego szukać w policji. Takie jest moje
zdanie.
Usłyszałam kliknięcie.
Popędziłam do pokoju operacyjnego. Cappy miał bezpośrednią linię
łączącą z dyspozytorem. Czepiałam się rozpaczliwie nadziei, że Coombs
nie dzwonił z telefonu komórkowego. Komórki najtrudniej było wytropić.
Jeszcze jedno spotkanie... Nie miałam pojęcia, czym, do diabła, Coombs
nam groził. Co planował?
- On ciągle jest w mieście! - krzyknął w moją stronę Cappy i złapał za
pióro. - Dzwonił z jakiejś budki. Właśnie próbują zawęzić obszar.
Zaczął pisać, a potem nagle podniósł oczy. Na jego twarzy malowało się
niedowierzanie.
- On jest w budce... na rogu Ninth i Bryant. Spojrzeliśmy po sobie, a
potem nagle w pokoju zapanował
ruch.
Coombs dzwonił z budki stojącej przy następnej przecznicy.
ROZDZIAŁ 100
Pośpiesznie przypięłam do pasa mojego glocka i wrzasnęłam do telefonu,
żeby przysłali nam najbliższą wolną jednostkę. Potem wybiegłam z biura.
Cappy i Jacobi deptali mi po piętach.
Tylko przecznicę stąd... Co zamierzał zrobić?
Nie czekałam na windę. Zbiegałam w dół po schodach tak szybko, jak
tylko zdołałam. W holu przedarłam się przez kłębiący się tam tłum
funkcjonariuszy i cywilów, i popchnęłam szklane drzwi prowadzące na
stronę Bryant Street.
Na frontowych schodach kręciła się masa ludzi, jak zwykle w porze
lunchu: prawnicy, poręczyciele, detektywi.
Zwróciłam wzrok w stronę Ninth i, wyciągnąwszy szyję, usiłowałam
namierzyć kogoś, kto z wyglądu przypominałby Coombsa.
Nic.
Cappy i Jacobi zrównali się ze mną.
- Pójdę naprzód - powiedział Cappy.
Coś mnie uderzyło. Jeszcze jedno spotkanie... No tak, oczywiście!
Coombs przyszedł tutaj, do Pałacu Sprawiedliwości!
- Policja! - krzyknęłam na cały głos. - Uwaga wszyscy!
Przebiegłam wzrokiem po zaskoczonym tłumie w poszukiwaniu tej jednej,
jedynej twarzy. Mój glock cały czas był odbezpieczony. Ludzie patrzyli na
mnie szeroko otwartymi oczyma. Kilka osób przykucnęło, inni zaczęli się
wycofywać.
Ze zdarzeń, które nastąpiły potem, zapamiętałam tylko tyle:
Jakiś umundurowany policjant zaczął wchodzić po schodach, zmierzając
w moją stronę. Ledwie go zauważyłam, tak byłam zajęta poszukiwaniem
Coombśa.
Człowiek w mundurze wyszedł z tłumu. Jego twarz kryły okulary
przeciwsłoneczne i daszek czapki. Wyciągnął w moim kierunku rękę.
Akurat przeniosłam spojrzenie za niego, omiatając dalej wzrokiem ulicę w
poszukiwaniu Coombsa. Nagle usłyszałam, jak ktoś mnie woła.
- Hej! Boxer!
Na schodach Pałacu wybuchła panika. Cappy, Jacobi wrzeszczeli:
„Pistolet,..!".
Błyskawicznie przeniosłam spojrzenie na policjanta. W ciągu niespełna
sekundy zrozumiałam, co się stało. Ten granatowy mundur... Miał na sobie
mundur, jakiego nie widywało się już ód dłuższego czasu. Skupiłam się na
jego twarzy i nagle, ku mojemu przerażeniu,' poznałam w nim Coombsa.
Zobaczyłam przed sobą Chimerę. To właśnie miało być to spotkanie, które
sobie zaplanował.
Ktoś z tyłu potrącił mnie, kiedy podnosiłam glocka.
- Hej! -wrzasnęłam.
Widziałam, jak z lufy pistoletu Coombsa dwukrotnie tryska
pomarańczowy płomień. Nie mogłam nic zrobić.
Potem wszyscy jakby oszaleli. Zapanował niesamowity chaos. I
przerażenie.
Dotarło do mnie, że zostałam trafiona, zanim jeszcze moje ciało zdrętwiało
z bólu.
Potem zobaczyłam, jak Coombs pochyla się w przód, jak spadają mu
okulary i jak kieruje na mnie broń. Zataczał się, ale uparcie dążył w moją
stronę. W jego ciemnych oczach jarzyła się nienawiść.
Przed Pałacem wybuchła przeraźliwa strzelanina. Kakofonia głośnych,
powtarzających się eksplozji... pięć, sześć, siedem następujących szybko
po sobie. Dobiegały ze wszystkich stron. Ludzie uciekali z krzykiem,
szukając schronienia.
Na granatowym mundurze Coombsa wykwitły plamy czerwieni. Jego
ciało poleciało do tyłu, szarpane przez uderzenia pocisków, twarz
wykrzywił grymas straszliwego bólu. Śmierdziało prochem. Echo
wystrzałów huczało mi w uszach.
A potem zapanował pełen grozy spokój. Ta cisza mnie zaskoczyła.
Pamiętam, że powiedziałam: „O, Jezu", kiedy zorientowałam się, że leżę
na betonowych stopniach. Nie byłam wcale pewna, czy jestem ranna.
Jacobi pochylił się nade mną.
- Lindsay, nie ruszaj się. Leż spokojnie.
Ręce trzymał na moich ramionach. Zwielokrotnione echo jego słów
odbijało się w moim mózgu.
Skinęłam posłusznie głową, jednocześnie szukając miejsca zranienia.
Wokoło rozlegały się krzyki i jęki. Ludzie pędzili we wszystkie strony.
Chwyciłam Warrena za rękę i powoli się wyprostowałam. Próbował
wydawać mi jakieś polecenia.
- Lindsay, zostań. Mówię do ciebie.
Coombs leżał na plecach. Z jego ran sączyła się krew, barwiąc na
szkarłatno granat munduru.
Odepchnęłam Jacobiego. Musiałam podejść do Coombsa i spojrzeć mu w
oczy. Miałam nadzieję, że jeszcze żyje. Chciałam, żeby ten potwór patrzył
prosto ha mnie, kiedy będzie wydawał ostatnie tchnienie.
Kilku policjantów otoczyło Coombsa ciasnym kręgiem. Wszystkim
kazano się odsunąć.
Wciąż jeszcze żył, z trudem łapał oddech. Właśnie dotarł do nas zespół
karetki, dwoje sanitariuszy wciągnęło z trudem
wózek po stopniach. Kobieta, jedna z nich, zaczęła rozcinać zakrwawioną
bluzę Coombsa. Jej kolega w tym czasie mierzył mu ciśnienie i podłączał
kroplówkę.
Nasze spojrzenia się spotkały. We wzroku Coombsa dostrzegłam
wściekłość, ale po chwili jego usta wykrzywił ohydny uśmieszek.
Próbował mi coś powiedzieć.
Sanitariuszka zaczęła odsuwać ludzi, podniesionym głosem tłumaczyła, że
tu chodzi o życie rannego.
- Muszę usłyszeć, co on mówi - powiedziałam jej. - Proszę zostawić nas
na chwilę.
- On nie może mówić - odparła. - Proszę dopuścić do niego trochę
powietrza, poruczniku. Umiera na naszych rękach!
- Muszę go wysłuchać - powtórzyłam, a potem uklękłam blisko niego.
Spod rozciętego munduru wyłoniła się mozaika paskudnych ran.
Wargi Coombsa zadrżały. Cały czas próbował coś powiedzieć. Co to
mogło być?
Schyliłam się jeszcze niżej, tak, że krew Coombsa brudziła mi ubranie.
Mało mnie to obchodziło. Przyłożyłam ucho do
jego ust.
- Ostatnia... - wyszeptał. Walczył o każdy oddech. Więc tak miało się to
skończyć? Że Coombs zabierze swoje sekrety prosto do piekła?
Ostatnia...? Ostatni cel, ostatnia ofiara? Patrzyłam uważnie w jego oczy i
ciągle widziałam tam nienawiść.
- Ostatnia co, Coombs? - zapytałam.
Na jego ustach pojawiły się krwawe bĄble. Z ogromnym trudem nabrał
powietrza, dobywając ostatnich sił, opierając się sile własnej śmierci.
- Ostatnia niespodzianka. - Uśmiechnął się.
ROZDZIAŁ 101
Chimera nie żył. Dzięki Bogu, że to już koniec. Nie wiedziałam, co
Coombs miał na myśli, ale najchętniej wcisnęłabym mu te słowa z
powrotem do gardła. Ostatnia
niespodzianka... Cokolwiek to było, Chimera odszedł. Nie mógł już
nikogo skrzywdzić.
Miałam tylko nadzieję, że jego ostatnie słowa nie oznaczały, że zdążył
jeszcze kogoś zabić, zanim zginął.
- Chodźmy, poruczniku - mruknął Jacobi. Delikatnie pomógł mi się
podnieść. .
Nagle kolana się pode mną ugięły i poczułam, że tracę kontrolę nad dolną
częścią ciała. Zobaczyłam przestrach na twarzy Warrena.
- Jesteś ranna!
Spojrzałam w dół. Jacobi delikatnie oswobodził mnie z kurtki i
zobaczyłam po prawej stronie brzucha mokrą, czerwoną plamę.
Niespodziewanie zakręciło mi się w głowie i w dodatku zrobiło mi się
niedobrze.
- Potrzebujemy pomocy! Tutaj! - krzyknął do sanitariuszy. Z pomocą
Cappy'ego ostrożnie posadził mnie z powrotem na ziemi.
Patrzyłam na ciało Coombsa. Sanitariuszka, która przed chwilą
zdejmowała z niego rozciętą kurtkę mundurową, pospieszyła w moim
kierunku. Boże, to wszystko wydawało się tak nierzeczywiste. Zdjęto ze
mnie marynarkę, a do ramienia przymocowano aparat do mierzenia
ciśnienia. Wszystkie te działania odbierałam tak, jakby dotyczyły kogoś
innego. Nie odrywałam wzroku od zabójcy, tego przeklętego Chimery. Coś
wydawało mi się tu nie tak, coś nie pasowało do układanki. Ale co?
Wysunęłam się z ramion Jacobiego.
- Muszę coś sprawdzić... Posadził mnie z powrotem.
- Jedyne, co musisz, to zostać tu, gdzie jesteś. Ambulans już jedzie.
Odepchnęłam go. Jakoś udało mi się wstać i podejść do Coombsa. Ciało
zostało już rozebrane z policyjnego munduru. Na piersi widniały
nieregularnie rozrzucone świeże rany. Jednak czegoś mi tu brakowało; coś
było nie tak, jak być powinno. Co takiego?
- O mój Boże, Warren - wyszeptałam. - Spójrz!
- Na co? - Jacobi zmarszczył brwi. - Na co, do diabła, mam patrzeć?
- Warren... on nie ma tatuażu.
Doskonale pamiętałam, z jaką dumą Claire poinformowała mnie o
odkryciu pigmentu z tatuażu mordercy pod paznokciami Estelle Chipman.
Podłożyłam ręce pod ramiona Coombsa i delikatnie przekręciłam go na
bok. Na plecach również nie znalazłam śladu tatuażu. Ani nigdzie indziej.
Wszystko zawirowało mi w głowie. To wydawało się nieprawdopodobne -
ale Coombs nie mógł być Chimerą.
A potem zemdlałam.
ROZDZIAŁ 102
Ocknęłam się na szpitalnym łóżku, czując wbitą w rękę igłę od kroplówki.
Nade mną stała Claire.
- Jesteś prawdziwą szczęściarą - odezwała się. - Rozmawiałam z
lekarzami. Pocisk drasnął cię w brzuch z prawej strony, ale niczego
ważnego nie uszkodził. W zasadzie skończyło się tylko na
powierzchownych ranach, najpaskudniej-szych, jakie kiedykolwiek
widziałaś.
- Podobno takie rany dobrze się komponują z niebiesko-szarym, prawda?
- Uśmiechnęłam się słabo.
Claire przytaknęła, poprawiając jednocześnie bandaż na szyi.
- Też tak słyszałam. W każdym razie gratulacje... Masz jak w banku kilka
tygodni przyjemnej pracy za biurkiem.
- Claire, ja właśnie tak pracuję - powiedziałam. Rozejrzałam się
niepewnie po sali, a potem podciągnęłam
się do pozycji siedzącej. Bok bolał mnie, jakby ktoś przypalał go żywym
ogniem.
- Odwaliłaś kawał dobrej roboty, dziewczynko. - Claire uścisnęła mi rękę.
- Coombs nie żyje i teraz już spokojnie smaży się w piekle. Na zewnątrz
czeka tłum ludzi, którzy
chcą z tobą porozmawiać. Musisz się przyzwyczaić do tego, że jesteś
sławna.
Przymknęłam oczy i myślałam o tym, ile błędów popełniłam, zanim
trafiłam na właściwą drogę. Nagle, pomimo zamroczenia, wróciło
wspomnienie tego, co odkryłam, zanim straciłam przytomność.
Zacisnęłam kurczowo palce na ramieniu Claire.
- Posłuchaj, Frank Coombs nie miał tatuażu. Spojrzała na mnie ze
zdziwieniem.
- I co z tego?
Mówienie sprawiało mi ból, więc zniżyłam głos do szeptu.
- Pamiętasz pierwsze morderstwo? Estelle Chipman... Zabił ją ktoś z
tatuażem. Tak mówiłaś.
- Mogłam się mylić.
- Ty się nigdy nie mylisz - odpowiedziałam z błyskiem w oku.
Usiadła z powrotem na krześle i zmarszczyła brwi.
- W poniedziałek rano robię sekcję Franka. Może się okazać, że
gdzieniegdzie miał zwiększoną ilość pigmentu albo przebarwienia.
Zdobyłam się na uśmiech.
- Sekcja...? Mogę powiedzieć ci i bez sekcji, że został zastrzelony.
- Wielkie dzięki - odpowiedziała z szerokim uśmiechem. -Ktoś jednak
musi wyjąć z niego te pociski, opisać je, dopasować do broni. Nie obejdzie
się bez dochodzenia.
- Taak.
Gwałtownie wypuściłam z płuc powietrze i opadłam z powrotem na
poduszki. Całe wydarzenie, od chwili gdy zobaczyłam policjanta
wchodzącego na schody, poprzez olśnienie, że to Coombs, aż do błysku
wystrzałów z jego rewolweru powróciło do mnie w postaci urywanych
fragmentów.
Claire wstała i poprawiła spódnicę.
- Powinnaś teraz trochę odpocząć. Lekarze mówią, że może jutro cię
wypuszczą. Wpadnę rano.
Pochyliła się, ucałowała mnie w policzek, a potem podeszła do drzwi.
- Zaczekaj, Claire...
Odwróciła się do mnie. Chciałam jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham i
jak wspaniale jest mieć taką przyjaciółkę, jednak zamiast tego
uśmiechnęłam się i poprosiłam:
- Poszukaj tatuażu.
ROZDZIAŁ 103
Przez resztę dnia starałam się odpoczywać. Niestety, w moim pokoju stale
kłębił się tłum ludzi. Wysocy rangą urzędnicy i przedstawiciele prasy
składali mi wyrazy uznania i sympatii, poza tym każdy chciał znaleźć się
na fotografii obok rannej bohaterskiej policjantki.
Burmistrz zjawił się w towarzystwie swojego rzecznika prasowego i szefa
policji Anthony'ego Tracchio. Właśnie skończyli zorganizowaną ad hoc w
szpitalu konferencję prasową. Wysławiali mnie pod niebiosa, podkreślali
wspaniałą robotę wykonaną przez wydział zabójstw, tę samą jednostkę,
którą całkiem niedawno prawie wyłączyli ze śledztwa.
Kiedy zamieszanie nieco opadło, zjawiły się Jill i Cindy. Jill przyniosła
jedną różę w szklanym wazoniku i postawiła ją na stoliku obok mojego
łóżka.
- Nie będziesz tu na tyle długo, żeby przynosić ci więcej -uśmiechnęła się
szeroko.
Ciridy wręczyła mi opakowaną kasetę wideo. Rozdarłam papier. Xena,
wojownicza księżniczka.
- Słyszałam, że ona też wyprawiała niezłe sztuki - mrugnęła
porozumiewawczo.
Podciągnęłam się do pozycji siedzącej i objęłam każdą z nich po kolei.
- Tylko mnie nie ściskajcie! - ostrzegłam z uśmiechem.
- Dostajesz jakieś lekarstwa? - zapytała Jill.
- Tak. Percocets. Powinnyście go spróbować przy najbliższej okazji.
Naprawdę warto.
Przez chwilę siedziałyśmy bez słowa.
- Lindsay, odwaliłaś kawał dobrej roboty - odezwała się
w końcu Cindy. - Może jesteś szalona, ale teraz nikt nie zaprzeczy, że
jesteś też gliniarzem z prawdziwego zdarzenia.
- Dzięki.
- Tylko nie wyobrażaj sobie, że przez tych kilka zadrapań zrezygnuję z
mojego źródła informacji z pierwszej ręki. Oczywiście, dam ci trochę
czasu, żebyś mogła dojść do siebie. Do szóstej wystarczy?
- W porządku - zachichotałam. - Tylko przynieś mi sałatkę z kurczaka z U
Susie.
- Lekarz powiedział, że możemy wejść do ciebie najwyżej na minutkę -
powiedziała Jill. - Zadzwonimy później.
Obydwie uśmiechnęły się do mnie i ruszyły w stronę drzwi.
- Panie wiedzą, gdzie można mnie znaleźć. Około piątej wetknęli głowy
Cappy z Jacobim.
- Zastanawialiśmy się, gdzie jesteś - wymamrotał Jacobi z udawaną
obojętnością. - Nie zjawiłaś się na popołudniowej odprawie.
Uśmiechnęłam się do nich Szeroko i nieco sztywna wygramoliłam się z
łóżka.
- Jesteście, chłopcy, prawdziwymi bohaterami. Wszystko, co musiałam
zrobić, to dać nura, żeby schować swój tyłek przed gradem pocisków.
Cappy wzruszył ramionami.
- Gówno prawda. Chcieliśmy ci powiedzieć, że ciągle cię kochamy, i nie
ma to żadnego związku z tym, że burmistrz podał cię do odznaczenia.
Uśmiechnęłam się i z trudem naciągając na siebie zielony szpitalny
szlafrok, opuściłam się powoli na krzesło.
- Czy możecie mi dokładnie powiedzieć, co się stało?
- Chimera szedł prosto na ciebie. Zaczął strzelać, więc go zdjęliśmy.
Koniec historii.
Próbowałam sobie uzmysłowić, co się po kolei wydarzyło.
- Kto strzelał?
- Ja cztery razy - powiedział Jacobi. - Tom Perez z wydziału napadów
dwa. Był koło mnie,
Spojrzałam na Cappy'ego.
- Dwa - dorzucił. - Ale strzały padały ze wszystkich stron. LAB właśnie
zbiera zeznania świadków.
- Dziękuję. - Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, ale zaraz zmieniłam
wyraz twarzy. Spojrzałam na nich twardym wzrokiem: - Jak wam się
wydaje, czy facet, który z ponad stu metrów śmiertelnie ranił Tashę
Catchings i Davidsona, mógł mnie zaledwie drasnąć, kiedy miał mnie na
wyciągnięcie ręki?
Jacobi spojrzał na mnie niepewnie.
- Co przez to rozumiesz, Lindsay? Westchnęłam.
- Przez cały czas szukaliśmy gościa z tatuażem, prawda? Tego samego,
który zamordował Estelle Chipman. Wspólny mianownik dochodzenia.
Bez słowa skinęli głowami.
- Coombs nie miał nawet śladu tatuażu.
Cappy zerknął na Jacobiego, a zaraz potem na mnie.
- Co usiłujesz nam powiedzieć? Że Coombs nie był facetem, którego
szukaliśmy? Udało nam się powiązać go ze wszystkimi morderstwami,
znaleźliśmy te wycinki z gazet w jego pokoju, dwa razy próbował cię
załatwić. A ty uważasz, że to nie on?!
Nie byłam w stanie jasno myśleć. Złożyły się na to wydarzenia
dzisiejszego dnia, lekarstwa. Wszystkie moje obawy były niczym w
porównaniu z dowodami jednoznacznie wskazującymi na niego.
- Wiem, o co wam chodzi, ale powiedzcie, czy Claire Washburn
kiedykolwiek się pomyliła?
- Nie. - Jacobi pokręcił głową. - Ale ty także nie myliłaś się zbyt często.
Jezu, nie wierzę, że to powiedziałem.
Życzyli mi dobrej nocy. Jacobi, idąc do drzwi, odwrócił się do mnie.
- Moja intuicja mi podpowiada, że kiedy odstawisz te lekarstwa i będziesz
mogła na spokojnie wszystko przemyśleć, zobaczysz, ile osiągnęłaś.
- Ile wszyscy osiągnęliśmy - uśmiechnęłam się do niego. Tej nocy nie
mogłam zasnąć. Leżałam na plecach, czując
pulsowanie krwi w boku i jednocześnie niewyraźne ciepło kilku tabletek
percocetsu. Rozejrzałam się po ciemnym, obcym pokoju i zaczęłam
rozmyślać o tym, ile miałam szczęścia, że ciągle jeszcze żyję.
Jacobi miał rację; to był niewątpliwy sukces. Coombs z pewnością był
mordercą. Wszystkie fakty pasowały do siebie. A w końcu próbował zabić
także mnie.
Zamknęłam oczy i próbowałam odpłynąć, ale gdzieś w mojej głowie
dźwięczał cichutki głosik. Tylko jeden, przedzierający się przez wszystko,
co było pewne i takie prawdopodobne.
Chciałam zmusić się do snu, ale głosik brzmiał coraz głośniej i głośniej.
Jak to się stało, że chybił?
ROZDZIAŁ 104
Wyszłam ze szpitala następnego dnia rano.
Jill przyjechała, żeby mnie zabrać. Zatrzymała bmw przy krawężniku obok
wyjścia z San Francisco General, a mnie podwieziono na szpitalnym
wózku. Dziennikarze też tam byli. Pomachałam ręką wszystkim nowym
znajomym, ale odmówiłam udzielania wywiadów. Zatrzymałyśmy się
dopiero przy moim domu. Uścisnęłam Marthę, wzięłam prysznic i
zmieniłam ubranie.
O zwykłej porze w poniedziałek rano weszłam nieco sztywnym krokiem
do pokoju numer 350 w Pałacu Sprawiedliwości, jakby to był zwykły
dzień pracy. Powitały mnie oklaski.
- Ostatni ruch należy do pani, poruczniku - powiedział Jacobi, wręczając
mi gąbkę.
- Doskonale. - Pomachałam im ręką. - Ale lepiej poczekajmy na
dochodzenie.
- Dochodzenie? A czego ono ma dowieść? - zapytał. -Proszę wykonać tę
honorową powinność.
- Czekaliśmy z tym na panią, poruczniku - powiedział Cappy. Jego jasne
oczy były przepełnione dumą.
- Proszę to zrobić, poruczniku.
Chyba po raz pierwszy od czasu, kiedy Mercer mnie awansował, poczułam
się jak szef wydziału zabójstw, a wszystkie wątpliwości i pytania o moją
zawodową przydatność, które towarzyszyły mi przez cały okres kariery w
policji, wydawały się teraz nieistotnymi wspomieniami z dawnych czasów.
Podeszłam do tablicy, na której widniała lista prowadzonych spraw, i
wymazałam gąbką nazwisko Tashy Catchings oraz Arta Davidsona.
Przepełniała mnie spokojna i jednocześnie ogromna radość. Czułam
olbrzymią ulgę i satysfakcję.
Nie można przywrócić życia zmarłym. Nie można nawet znaleźć
sensownej odpowiedzi na pytanie, dlaczego takie rzeczy się zdarzają.
Można tylko dać żyjącym nadzieję, że dusze ich bliskich zaznają spokoju.
Detektywi otoczyli mnie kręgiem i patrzyli, jak ścieram z tablicy nazwisko
Earla Mercera.
ROZDZIAŁ 105
Przez następnych kilka godzin odpowiadałam na telefony oraz siedziałam
przy biurku i rozmyślałam o moim zeznaniu. Rozpoczęły się przesłuchania
w sprawie zastrzelenia Coomb-sa. Była to zwyczajna procedura,
wszczynana w każdym wypadku użycia broni przez policjanta.
Całe zdarzenie pamiętałam jak przez mgłę. Lekarze pocieszali mnie, że to
może chwilowe. Rezultat przeżytego szoku.
W mojej pamięci pojawiały się jakieś urywane obrazy. Widziałam ten
staromodny mundur i płonące oczy Coombsa. Potem jego wyciągniętą
rękę i pomarańczowy błysk z lufy. Byłam pewna, że ktoś wykrzyknął moje
nazwisko, przypuszczalnie Cappy lub Jacobi, a następnie ktoś inny
zawołał: Pistolet...
I mój własny glock, podnoszony wolnym ruchem, kiedy wiedziałam już na
pewno, że spóźnię się o sekundę, bo dostrzegłam błysk z jego pistoletu. A
potem kanonada - ze
wszystkich stron pop, pop, pop, pop, pop... W końcu udało mi się przestać
o tym myśleć i powrócić do pracy.
Mniej więcej godzinę później, kiedy właśnie przeglądałam akta jednej z
innych nierozwiązanych spraw, w drzwiach pojawiła się Claire.
- Cześć!
- Cześć! Miło cię znów zobaczyć, Lindsay.
Dobrze znałam Claire... Z jej wyglądu poznawałam, kiedy zdołała znaleźć
coś, czego się spodziewała, i odsunąć na bok wszelkie wątpliwości. I
znałam wyraz jej twarzy także wówczas, gdy nie była pewna swego.
Tym razem zdecydowanie coś poszło nie po jej myśli.
- Nie znalazłaś żadnego tatuażu, zgadza się? - powiedziałam.
Potrząsnęła głową. Nie mogłaby mieć bardziej nieszczęśliwej miny, gdyby
odkryła coś kompromitującego Edmunda lub któregoś z jej synów.
Wprowadziłam ją do środka i zamknęłam starannie drzwi.
- W porządku, więc co takiego znalazłaś? Z poważną miną wzruszyła
ramionami.
- Chyba już wiem, dlaczego Coombs chybił.
ROZDZIAŁ 106
Claire usiadła i zaczęła mi tłumaczyć.
- Robiłam zwyczajne badanie histopatologiczne, w substancji czarnej...
- Mów w ludzkim języku, Claire - wtrąciłam. - S'il vous plait? Por favor?
Uśmiechnęła się.
- Wzięłam pod mikroskop próbki ze śródmózgowia. Coombs został
trafiony dziewięć razy. Osiem razy z przodu, raz z tyłu. Ten właśnie pocisk
ugodził go w część szyjną kręgosłupa. Tylko z tego powodu zajęłam się
nim na początku. Szukałam najbardziej oczywistej przyczyny śmierci.
- I co znalazłaś?
Jej spojrzenie przewiercało mnie na wylot. -
- Łatwy do zauważenia brak neuronów... żywych komórek nerwowych.
Z wrażenia aż się wyprostowałam. Serce skoczyło mi do gardła.
- Co to oznacza, Claire?
- To oznacza... Coombs miał parkinsona, Lindsay. I to nie w
początkowym stadium.
Parkinson... Natychmiast pomyślałam: To dlatego chybił... Dlatego miałam
tak dużo szczęścia.
A potem ujrzałam, jak pustka w oczach Claire zmienia się w popłoch.
Wiedziałam, że to nie będzie dla nas łatwe.
- Lindsay, ktoś z tak zaawansowaną chorobą Parkinsona nigdy nie byłby
w stanie oddać tak perfekcyjnych strzałów!
Moje myśli powędrowały do wydarzeń przed kościołem La Salle
Heights... Tasha Catchings, trafiona w niewiarygodny sposób... Art
Davidson i jeden jedyny pocisk w jego głowie... Pocisk, wystrzelony z
dachu przyległego budynku, z odległości przynajmniej stu metrów.
Spojrzałam Claire prosto w oczy.
- Jesteś tego pewna? Powoli skinęła głową.
- Oczywiście, nie jestem neurologiem... - A potem dodała z niezachwianą
pewnością: - Tak, jestem pewna. Całkowicie pewna. Stopień
zaawansowania choroby nie pozwalał na niezbędną koordynację między
mózgiem a ręką, żeby oddać tak celne strzały. Jego stan był zbyt ciężki. ,
Poczułam w żołądku chłód, prawie przyprawiający mnie o mdłości.
Szybko przejrzałam w myślach wszystko, co wiedzieliśmy o mordercy.
Byliśmy pewni, że morderca nosi tatuaż - a Coombs nie miał tatuażu. Na
schodach przed Pałacem Coombs zaledwie mnie drasnął, choć miał mnie
jak na widelcu. A teraz jeszcze to, parkinson... Kimkolwiek był Chimera, z
całą pewnością dowiódł swoich strzeleckich umiejętności. To nie
podlegało dyskusji.
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę, a potem powiedziałam głośno to, o
czym do tej pory bałam się nawet myśleć:
- Jezu, Claire, Coombs nie jest naszym mordercą!
- Racja - odpowiedziała. - Więc kto nim jest, poruczniku?
ROZDZIAŁ 107
Siedziałyśmy przez dłuższy czas w milczeniu. Niewiarygodna prawda
docierała do nas stopniowo i jednocześnie zaczęła ogarniać nas panika.
Wszystkie gazety, telewizja i każdy pozostający przy zdrowych zmysłach
obywatel świętował śmierć Chimery. Zaledwie kilka godzin wcześniej
wymazałam dochodzenie w jego sprawie z tablicy bieżących spraw.
- Coombs usiłował coś mi powiedzieć - odezwałam się do Claire,
przywołując w pamięci jego ostatnie chwile. - „Ostatnia..", wyszeptał, a
kiedy spytałam: Ostatnia co?, miałam wrażenie, że się uśmiechnął.
„Ostatnia niespodzianka". On wiedział, że prawdziwy Chimera był daleko
stamtąd, Claire. I wiedział, że do tego dojdziemy. Sukinsyn śmiał mi się w
żywe oczy, wydając ostatnie tchnienie. To musi być ktoś z jego grupy.
Jakiś inny szaleniec.
Claire zacisnęła usta.
- Lindsay, gdyby tylko udało mi się dojść do jakiegoś innego wniosku...
Nie miałam na razie pojęcia, co począć z tymi informacjami. Wszystkie
elementy układanki tak do siebie pasowały... Bay View... Chimera. Zbiór
wycinków z prasy w pokoju Coombsa. I to, że próbował mnie zabić. Nie
mogłam wprost uwierzyć, że gdzieś popełniłam błąd. Wciąż powracało do
mnie pytanie: Jeśli nie Coombs, to kto?
Ostatnie, na co miałam ochotę, to pójść na górę i popsuć świąteczny
nastrój różnych ważnych urzędników. Jednak w tym samym momencie,
kiedy obie z Claire gapiłyśmy się na siebie z niedowierzaniem, prawdziwy
morderca pozostawał na wolności i może przygotowywał następny cios.
Boże, to wszystko przecież nie trzymało się kupy.
- Chodź ze mną - powiedziałam, czując ostry ból w boku. Wolnym
krokiem skierowałam się do biura Charliego Clap-persa.
- A oto nasza bohaterka - powitał mnie z uśmiechem okrąglutki szef
laboratorium. - Trochę ci się figura popsuła nad talią, ale w innych
miejscach wszystko wygląda okay.
- Charlie - powiedziałam - ile czasu zajmie ci sprawdzenie zgodności
pocisku z pistoletem?
- Pistoletem...? - Zmarszczył brwi.
- Z pistoletem Coombsa. Ile czasu potrzebujesz, żeby sprawdzić, czy to z
niego pochodził pocisk, który zabił Mer-cera?
- Troszkę się z tym spóźniłaś, słoneczko, jeśli teraz chcesz zawęzić krąg
podejrzanych. Właśnie zacząłem kroić tego kolesia na stole u Claire.
- Kiedy, Charlie? - powtórzyłam. - Na kiedy możesz mieć wynik?
Wzruszył ramionami.
- Może na środę. Musimy obejrzeć dokładnie wnętrze pistoletu, zrobić
odczyt z...
- Na jutro, Charlie - powiedziałam. - Muszę to mieć na jutro.
- Lindsay... - powiedział niepewnie. - O co, do diabła, chodzi?
Połknęłam odrobinę kwasu żołądkowego, która piekła mnie nieprzyjemnie
w przełyku, i zwróciłam się do Claire:
- Musimy teraz zanieść te wieści na górę. Złapałyśmy windę i
pojechałyśmy na piąte piętro. Byłam
tak wstrząśnięta, że ledwie czułam ból przeszywający bok. Bez słowa
wtargnęłyśmy do biura szefa. Właśnie pisał coś przy biurku.
- Co ty tutaj robisz? - wykrzyknął na mój widok. - Powinnaś być w domu.
Na miły Bóg, poruczniku! Jeśli ktoś naprawdę zasłużył na odpoczynek...
Przerwałam mu w pół zdania i opowiedziałam o tym, co odkryła Claire.
Tracchio zrobił taką minę, jakby przełknął garść nieświeżych ostryg.
- Nie przyjmuję tego do wiadomości, poruczniku -oświadczył. -
Rozwiązała pani tę sprawę i ona jest już zamknięta.
- Może pan tego nie przyjmuje do wiadomości, ale ja w całej swojej
zawodowej karierze nigdy niczego nie byłam bardziej pewna! -
wybuchnęła Claire. - Uważam za zupełnie nieprawdopodobne, by to
Coombs oddał tamte strzały.
- Ale to tylko spekulacje - sprzeciwił się Tracchio. +- Powiązania z
zabójstwem Sikesa... Udział Coombsa w organizacji Chimery... jego
kwalifikacje w obchodzeniu się z bronią... To wszystko są fakty. Zebrane
przez panią, poruczniku.
Pokiwał na mnie palcem i wyliczył punkt po punkcie szczegóły dokonanej
przeze mnie analizy.
- Prawdopodobnie nikt inny nie pasowałby tak do tego wzoru. Nie będę
się z panią sprzeczał, doktor Washburn, ale wyeliminowanie Coombsa...
- Możemy sprawdzić jego DNA i porównać z próbkami skóry
znalezionymi pod paznokciami Estelle Chipman - odpowiedziała
natychmiast Claire. -1 zamierzam to zrobić. Stawiam swoją zawodową
reputację przeciwko pańskiej, że nie będą się zgadzały.
- A my w tym samym czasie ponownie otworzymy śledztwo -
powiedziałam.
- Jak to „otworzymy śledztwo"? - Tracchio z trudem ła-^ pał oddech. - Nie
mam najmniejszego zamiaru wydawać takiego rozkazu!
Nie zamierzałam ustąpić.
- Chimera jest ciągle na wolności. Może właśnie teraz planuje następny
atak. Podejrzewam, że właśnie tak jest.
- Zaledwie wczoraj byłyście na sto procent pewne, że Coombs to
Chimera! - wykrzyknął Tracchio.
- To było wczoraj - odrzekłam spokojnie. - Powiedziałyśmy panu,
dlaczego zmieniłyśmy zdanie. Teraz jestem niemal w stu procentach
pewna, że Coombs nie był Chimerą.
- To, o czym mi mówicie, to tylko czysto teoretyczne przypuszczenia.
Chcę mieć solidny dowód. Na przykład wynik badania DNA.
- To może nam zabrać parę dni - powiedziała Claire. -Nawet tydzień...
- No to zróbcie porównania balistyczne - zarządził Tracchio. - Gwarantuję
wam, Clapper wykaże, że to ten sam pistolet.
- Już mu wydałam polecenie. Ale tymczasem...
- Nie ma żadnego „tymczasem", poruczniku. Jeśli mam wyrazić swoje
zdanie, to robi pani nam ze służby piekło. Najpierw ryzykuje pani własne
życie, a teraz powinna być pani w domu na zwolnieniu lekarskim, a nie
próbować wszczynać od nowa śledztwo.
Spojrzałyśmy na siebie z Claire.
Tracchio podniósł z biurka kilka papierów, by zakomunikować nam w ten
charakterystyczny dla ludzi władzy sposób, że audiencja skończona. Niech
go diabli. W połowie powrotnej drogi do biura przystanęłam i popatrzyłam
na Claire.
- Wkrótce będziemy mieć na karku całe miasto. Lepiej, żebyś była
cholernie pewna swego.
- Oczywiście, że jestem pewna - odpowiedziała. - Co masz zamiar zrobić?
- Poczekam na wyniki badania balistycznego, Claire. Módl się, żeby nic
się w tym czasie nie wydarzyło. Idę powiedzieć wszystkim, że powracamy
do śledztwa.
ROZDZIAŁ 108
- Cindy Thomas, to naprawdę ty?
Aaron Winslow nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kiedy Cindy
otworzyła mu drzwi apartamentu, miała na sobie obcisły, dopasowany
kostium, pantofle na wysokich obcasach z odkrytymi piętami i paseczkiem
wokół kostki oraz naszyjnik z pojedynczym diamentem. Za jej plecami
widział salon -zapalone świece, porcelana, srebrne nakrycia i kryształowe
kieliszki.
Cindy zrobiła krok naprzód i przywitała go pocałunkiem, a następnie
trochę się odsunęła. Boże, wyglądała olśniewają-
co. Dziś wieczorem naprawdę promieniała niezwykłym . skiem.
- W porządku, muszę się do czegoś przyznać - powiedziała. - Ten kostium
Armaniego należy do mojej przyjaciółki Jill, tej prawniczki. Tak samo jak
buty Ferragamo. Jeśli wyleję coś na tego Armaniego albo zadrapię buty,
ona więcej się do mnie nie odezwie.
Uśmiechnęła się i wzięła Aarona za rękę.
- Wejdź, proszę. Nie obawiaj się, nawet jeśli ja się boję. Dziś wieczorem
będziemy świętować koniec straszliwej wojny i upadek okropnego
człowieka.
Aaron zaczął się śmiać.
- Jak na taką uroczystość, wyglądasz naprawdę prześlicznie. Cindy nie
przestawała go czarować.
- Tak, w dodatku przygotowałam kurczaka faszerowanego migdałami,
sałatkę rzymską, makaron ryżowy z groszkiem i miętą. Niestety, tak się
składa, że ten kurczak jest jedną z zaledwie trzech potraw, jakie umiem
przyrządzić.
- Twoja szczerość jest rozbrajająca - powiedział Aaron. -A do kogo należą
zastawa i kryształy?
Cindy roześmiała się głośno i zaprosiła go do salonu. Boże, czuła się
troszeczkę jak Bridget Jones.
- Możesz mi wierzyć albo nie, ale talerze i kieliszki są moje. Dostałam je
od mamy jako przedślubny prezent", kiedy miałam osiemnaście lat.
Pomyślałam sobie, że Wedgwood i Waterford doskonale będą pasować do
naszej małej uroczystości. Jedzenie jest już gotowe, więc chodźmy.
- Mogę ci pomóc w serwowaniu dań? - zapytał Aaron.
- To byłoby super. Jak wszystko dzisiejszego wieczoru.
Rzeczywiście, wszystko było wspaniałe i kilka minut później siedzieli
przy stole nad talerzami ze smakowicie wyglądającym pieczonym
kurczakiem.
Cindy zastukała w swój kieliszek.
- Chciałabym wznieść toast - powiedziała.
Właśnie wtedy Aaron zobaczył jakieś odbicie w lustrze na bocznej ścianie
za Cindy. Serce mu zamarło. Znowu. Nie! Nie tutaj!
- Cindy, nieee! - wrzasnął.
Rzucił się z krzesła i dał nurka głową pod stół. Miał rozpaczliwą nadzieję,
że zdąży.
Złapał Cindy i razem z większością zastawy i kieliszków ściągnął ją w dół.
Wszystko razem uderzyło o podłogę z łomotem w chwili, kiedy pierwszy
pocisk strzaskał okno w salonie. Zaraz po nim rozległo się kilka
następnych strzałów. Ciągły ogień. Chimera był tutaj. Przyszedł po nich.
Cindy zachowała wystarczającą przytomność umysłu, żeby złapać za
sznur od telefonu i przyciągnąć aparat, który stał w przedpokoju.
Nacisnęła numer cztery w systemie szybkiego wybierania, potem przycisk
głośnomówiący i w końcu usłyszała głos Lindsay.
- On jest tu, w moim mieszkaniu! Chce zabić mnie i Aarona! - wrzasnęła z
całych sił do telefonu. - Chimera jest tutaj i strzela do nas!
ROZDZIAŁ 109
To było całkowicie nieprawdopodobne, a jednak się stało.
Wezwałam wszystkie najbliższe jednostki i popędziłam do mieszkania
Cindy. Dotarłam tam tak szybko, jak tylko było to możliwe, a może nawet
odrobinę szybciej. Ujrzałam Cindy i Aarona stojących na frontowym
ganku. Dookoła domu parkowało pół tuzina policyjnych wozów. Ale to
wcale nie oznaczało, że ci dwoje są już bezpieczni.
Biegnąc do nich, miałam zaciśnięte pięści. Gdy objęłam Cindy, poczułam,
że cała drży. Nigdy nie widziałam jej takiej bezbronnej, przerażonej i
zagubionej.
- Dzięki Bogu, że patrol dotarł tu w kilka minut. To go spłoszyło, albo
może zrezygnował już wcześniej.
- Czy nic się panu nie stało? - zwróciłam się do Aarona. Oboje z Cindy
byli poplamieni jedzeniem od stóp do głów. Wyglądali, jakby przed chwilą
stoczyli bitwę, używając zawartości talerzy jako pocisków. Co się tutaj
wydarzyło, do diabła?
- Aaron mnie uratował - wyszeptała Cindy.
Winslow pokręcił przecząco głową i wziął ją za rękę. Zauważyłam między
nimi czułość, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie.
- On najwyraźniej stracił głowę - wymruczałam bardziej do siebie niż do
któregokolwiek z nich. Chimera, ktokolwiek nim był, dał się ponieść
wściekłości. Najwidoczniej chciał zranić mnie lub kogoś mi bliskiego. A
może dla niego obrazą była myśl o związku Aarona z Cindy. To też mogło
być jedną z przyczyn. Tym razem nie zaplanował dokładnie ataku; działał
nieprzemyślanie, pod wpływem impulsu, ale niezależnie od wszystkiego
nadal stanowił olbrzymie zagrożenie.
On był gdzieś tam, na zewnątrz. Może nawet w tej chwili nas
obserwował...
- Lepiej chodźmy do środka - powiedziałam.
- Dlaczego, Lindsay? - zaoponowała Cindy. - Właśnie tam do nas strzelał.
Kim, do diabła, jest ten facet? Czego on chce?
- Nie wiem, kochanie. Wejdźmy do domu. Inspektorzy sprawdzali już
miejsca, skąd padły strzały.
Specjalna jednostka ustalała kaliber broni. Ale ja wiedziałam. Wiedziałam,
że to był on. Chimera.
Ciągle tu jestem, zdawał się nam mówić. Mnie mówić.
Podjechał niebieski ford Warrena Jacobiego. Patrzyłam,' jak on sam
wyskakuje z auta i biegnie w moim kierunku.
- Czy nic im się nie stało?
- Nic. Są w środku. Jezu, Warren, to ma coś wspólnego ze mną. Wiem na
pewno.
Na chwilę oparłam głowę na jego ramieniu. Czułam, jak w moich oczach
wzbierają piekące łzy. Popłynęły ciurkiem po policzkach.
- Chcę zabić tego faceta - wyszeptałam. Objął mnie mocno. Dobry stary
Warren.
Znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Nie miałam pojęcia, kto mógł
być Chimerą. Nawet nie wiedziałam, skąd zacząć poszukiwania.
Służbowy czarny lincoln torował sobie drogę między poli-
cyjnymi barykadami i z piskiem opon zatrzymał się przy krawężniku.
Drzwi się otworzyły i ujrzałam szefa Tracchio. Wysiadł z auta i z ponurą
miną obejrzał miejsce zdarzenia. Napotkawszy mój wzrok, nerwowo
przełknął ślinę. Migające światła policyjnych kogutów odbijały się w jego
ciemnych okularach.
Spoglądałam na niego z wyrzutem. Czy taki dowód wystarczy?
ROZDZIAŁ 110
Następnego dnia pół wydziału zabójstw siedziało nam na głowie w sali
konferencyjnej, przeglądając każdy fragment materiału dowodowego i
zastanawiając się nad każdą sugestią. Kiedy spotkanie dobiegło końca,
wzięłam na bok Jacobiego.
- Jeszcze jedna rzecz, Warren. Chcę, żebyś coś dla mnie sprawdził.
Upewnij się, czy Tom Keating naprawdę porusza się na wózku
inwalidzkim.
O pierwszej zrobiłam sobie przerwę. Musiałam wyjść z tej klatki, żeby nad
czymś się zastanowić. Najwyraźniej coś ham umknęło.
Chciałam porozmawiać z dziewczętami, więc zadzwoni-łaią do każdej z
nich i umówiłam nas na krótki lunch w Rialto, naprzeciwko Pałacu
Sprawiedliwości. Nawet Cindy miała się tam zjawić. Stanowczym tonem
oświadczyła, że przyjdzie.
Kiedy weszła do Rialto, każda z nas mocno ją uścisnęła, a potem się
popłakałyśmy. Nie mogłyśmy uwierzyć, że Chimera strzelał do Cindy i
Aarona - ale tak, niestety, było.
- To jakieś szaleństwo - odezwałam się, kiedy siedziałyśmy ciasno
dookoła stołu, pogryzając pizzę z sałatką. -Wszystko się zgadzało.
Przeszłość Coombsa, jego działalność w Chimerze, ta historia w Bay
View. Wszystko wskazywało na niego. Nie mogliśmy się mylić.
- Przede wszystkim musisz się odprężyć - ostrzegła mnie Claire. - To, co
się stało, jest po prostu okropne, ale nie powinniśmy dać się ponieść
emocjom.
- Wiem o tym. - Odetchnęłam głęboko. - Prawdopodobnie tego właśnie
chciałby morderca. Jezu!
Jill poruszyła się na krześle.
- Posłuchajcie, Coombs tak czy inaczej musi być centralnym punktem tej
sprawy. Zbyt wiele na to wskazuje. Mógł osobiście nie naciskać na spust,
ale może robił to za niego ktoś inny? Co myślicie na temat tych gnojków, z
którymi spotkał się w południowym San Francisco?
- Dwóch z nich ciągle szukamy - odpowiedziałam -ale mój instynkt
podpowiada mi, że to żaden z nich. Do diabła, niczego już nie wiem na
pewno. Wszyscy w wydziale zabójstw kompletnie się pogubili. Coombs
był jednym szaleńcem. Kto, do cholery, może być tym drugim?
- Czy sprawdziliście dokładnie wszystko, co było w jego pokoju? -
zapytała Cindy. Do tej pory siedziała bez słowa, co było do niej zupełnie
niepodobne.
- Sprawdziliśmy. Dwa razy - odpowiedziałam.
Po raz chyba dziesiąty powędrowałam w myślach do małego,
nieporządnego pokoiku w hotelu - walizka pełna więziennych rzeczy
Coombsa, wycinki z prasy ukryte pod materacem, numery telefonów na
biurku, listy...
Nagle coś mnie uderzyło.
Cindy zapytała, czy nigdy nie rozważałam możliwości, że ktoś próbował
Coombsa po prostu wrobić. Nie odpowiedziałam. Myślami byłam gdzie
indziej... w obskurnym hotelowym pokoju. Rząd pustych puszek po piwie
i niedopałki papierosów na blacie nad łóżkiem. Jeszcze coś tam było. Do
tej pory jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Przymknęłam powieki i
usiłowałam ponownie zobaczyć to miejsce. Wreszcie trafiłam na to, czego
szukałam - i co mogłam wtedy pominąć.
- Lindsay? - Claire patrzyła na mnie podejrzliwie. - Czy wszystko w
porządku?
- Lindsay, wracaj na ziemię! - zawołała Jill. Cindy położyła rękę na moim
nadgarstku.
- Lindsay, co się stało?
Złapałam torbę i poderwałam się z miejsca.
- Musimy wracać do Pałacu. Wydaje mi się, że na coś wpadłam.
ROZDZIAŁ 111
Zarekwirowane .przez policję przedmioty są trzymane pod kluczem w
specjalnym magazynie w piwnicach Pałacu Sprawiedliwości. Fred Karl,
który akurat tego dnia pełnił dyżur, nieco się zdenerwował na widok naszej
czwórki.
- To nie jest miejsce na towarzyskie spotkania - mruczał pod nosem,
podsuwając mi do podpisu wymagane przepisami formularze, po czym
otworzył przyciskiem metalową kratę i powiedział: - Proszę, żeby pani i
pani Bernhardt podpisały, i mogą panie wejść. Pozostałe dwie panie muszą
poczekać na zewnątrz.
- Możesz nas za to aresztować, Fred, ale wejdziemy wszystkie.
Tak zrobiłyśmy.
Rzeczy znalezione w pokoju Coombsa umieszczono w dużych
pojemnikach na końcu magazynu. Zaprowadziłam dziewczęta na miejsce i
powiesiłam kurtkę na wystającej krawędzi półki. Następnie postawiłam na
podłodze kilka pojemników z numerami sprawy Coombsa i zaczęłam
przeglądać ich zawartość.
- Może byłabyś tak uprzejma i powiedziała nam, czego właściwie
szukasz? - W głosie Jill usłyszałam zdenerwowanie. - Czego ja wtedy, do
cholery, nie widziałam?
- Widziałaś to doskonale - odpowiedziałam, grzebiąc w rzeczach Franka
Coombsa. - Tak samo jak ja. Ale żadna z nas wtedy nie zrozumiała, o co
chodzi. Spójrz na to.
Ostrożnie, jakby to był srebrny kielich z winem w czasie Eucharystii,
podniosłam do góry błyszczącą figurkę strzelca
z wyciągniętą do strzału bronią. „Nagroda za zdobycie I miejsca w
strzelaniu na 50 metrów", głosiła inskrypcja. Doskonale ją zapamiętałam,
ale nie zwróciłam uwagi na pewien drobny szczegół. Na wyryte powyżej
nazwisko zdobywcy nagrody.
Frank L. Coombs... nie Frank C. Francis Laurence, nie Francis Charles.
Rusty Coombs... To trofeum należało do syna Franka Coombsa.
Nagle świat wywinął kozła i ustawił się do góry nogami -tyle że to wcale
nie było do góry nogami.
Frank C. to ojciec, Frank L. - syn.
„Nie jestem swoim ojcem, pani inspektor", usłyszałam słowa Rusty'ego
Coombsa.
Przywołałam w pamięci jego twarz i przekonującą scenkę, jaką odegrał
przede mną i przed Jacobim.
- To jego syn - wyszeptałam.
Jill aż usiadła na podłodze ze zdumienia.
- Chcesz mi wmówić", Lindsay, że te straszne zbrodnie popełnił syn
Coombsa? Ten chłopiec ze Stanfordu?
Cindy wybuchnęła.
- Myślałam, że on nienawidził ojca. Że nie utrzymywał z nim kontaktu!
- Ja też tak myślałam - odrzekłam. - Wystrychnął nas wszystkich na
dudka, prawda?
Stałyśmy tam, w mrocznej piwnicy, i mierzyłyśmy się pełnymi
niedowierzania spojrzeniami. Czy ta nowa teoria okaże się prawdziwa?
Czy sprawdzi się, kiedy przyjrzymy jej się z bliska? Nagle przez głowę
przemknęła mi jak błyskawica myśl - biała furgonetka. Samochód
uciekający z miejsca zabójstwa Tashy Catchings... Został skradziony z
Mountain View. Mountain View dzieli od Pało Alto zaledwie kilka minut
jazdy.
- Właściciel białej furgonetki uczy antropologii w tamtejszym college'u -
powiedziałam. - Mówił mi, że uczy też studentów z innych szkół. Czasami
nawet kilku kulturystów...
Niespodziewanie wszystkie strzępki informacji zaczęły się układać w
logiczną całość.
- Może jeden z nich nazywał się Rusty Coombs?
ROZDZIAŁ 112
Pośpiesznie udałam się na górę. Pierwszą rzeczą, jaką się zajęłam, był
telefon do profesora Stasica z Mountain View Junior College. Udało mi się
jedynie połączyć z jego pocztą głosową. Nagrałam mu wiadomość z
prośbą, żeby jak najszybciej się ze mną skontaktował.
Następnie wprowadziłam nazwisko Francisa L. Coombsa do bazy danych.
Na monitorze pojawił się spis starych przewinień ojca, ale ani słowa na
temat syna. Wyglądało na to, że nie popełnił żadnych przestępstw.
Instynktownie czułam, że jeśli ten dzieciak był zdolny do popełnienia z
zimną krwią tak okropnych zbrodni, to musiało mu się kiedyś przytrafić
coś, co odnotowano w systemie. Wystukałam jego nazwisko i weszłam do
bazy danych młodocianych przestępców. Te informacje były tajne,
nieprzydatne w sądzie, ale nasz wydział miał do nich dostęp. Po kilku
sekundach pojawił się plik. Długa lista... Spojrzałam na monitor.
Rusty Coombs miał zatargi z prawem przynajmniej siedem razy od czasu4
kiedy skończył trzynaście lat.
W 1992 roku został postawiony przed sądem dla nieletnich za zastrzelenie
psa sąsiada z wiatrówki.
Rok później oskarżono go o okrutne zabicie gęsi w kompleksie
handlowym.
W wieku piętnastu lat razem ze swoim kumplem został oskarżony o
zbezczeszczenie miejsca kultu religijnego przez namalowanie sprayem na
murach synagogi antyżydowskich haseł.
Został oskarżony, ale nie skazany, o rzucanie butelkami po piwie w okno
swojego sąsiada. Pokrzywdzony był Murzynem.
Był podejrzany o przynależność do młodzieżowego gangu, Kott Street
Boys, znanego z napadów na tle rasowym na czarnych, Latynosów i
Azjatów.
W miarę czytania ogarniało mnie coraz większe zdumienie. W końcu
poprosiłam do siebie Jacobiego i wyłożyłam mu całą sprawę.
Opowiedziałam o kryminalnej przeszłości Ru-sty'ego Coombsa; o jego
imieniu wypisanym na strzeleckim trofeum; o vanie skradzionym w
Mountain View, niedaleko Pało Alto.
- Widzę, że bardzo złagodzili warunki przyjęcia do Stan-fordu od czasu,
kiedy ja starałem się tam dostać - prychnął Jacobi.
- Nie żartuj, Warren, proszę. Jak ci się wydaje? Rozwiązałam tę sprawę,
prawda? A może oszalałam?
- Nie sądzę. Chyba powinniśmy złożyć jeszcze jedną wizytę temu
dzieciakowi.
Było jeszcze parę rzeczy, które mogliśmy zrobić, by się upewnić.
Mogliśmy poczekać na wynik testu DNA Coombsa seniora i porównać go
z próbkami znalezionymi pod paznokciami Estelle Chipman. Ale to
wymagało czasu. Im dłużej myślałam o tej sprawie, tym bardziej
prawdopodobny wydawał się udział Rusty'ego Coombsa.
W mojej głowie aż huczało. Nagle przeszedł mnie dreszcz, bo coś sobie
przypomniałam.
- O mój Boże, Warren... talk...
Jacobi pochylił się do przodu i zmrużył oczy.
- Co masz na myśli?
- Ten biały puder, który Clapper znalazł na miejscu dwóch zbrodni.
Oczami wyobraźni zobaczyłam Rusty'ego Coombsa, jego piegowatą twarz
i szerokie ramiona w przepoconej koszulce z logo Cardinalsów.
Uosobienie nadzwyczajnego dziecka, któremu udało się odmienić swoje
życie.
- Pamiętasz, gdzie go spotkaliśmy?
- No jasne, na siłowni.
- Ćwiczył podnoszenie ciężarów. A co oni robią, żeby ręce im się nie
ślizgały na sztangach?
Wstałam. Przed oczami miałam ciągle Rust/ego Coombsa, zacierającego
dłonie pokryte białym proszkiem. - Używają talku - wyszeptał Jacobi.
ROZDZIAŁ 113
Rusty Coombs wracał truchtem z popołudniowego treningu. Zatoczył
sześciokilometrową pętlę dookoła południowego campusu, poczynając od
hali sportowej. Ostatnie dwieście metrów postanowił przebiec ostrym
sprintem.
Za sobą usłyszał wycie policyjnej syreny. Potem pędem nadjechał
następny patrol.
W pierwszej chwili widok policyjnych wozów przeraził go. Kiedy jednak
zobaczył, że odjeżdżają, odprężył się. Ale jego muskularne nogi nie
przestawały drżeć.
Wszystko jest w porządku, po prostu w porządku. W Stanfordzie był
zupełnie bezpieczny. Należał do uprzywilejowanych, nie?
Powrócił do spraw, którymi się zajmował, zanim tok jego myśli przerwało
tak brutalnie pojawienie się gliniarzy. Gdyby zdołał zmniejszyć zawartość
tkanki tłuszczowej do 7,8 i urwać jeszcze parę dziesiątych sekundy z czasu
na pięćdziesiąt metrów, może zdołałby dojść do trzeciej rundy draftu w
NFL. Trzecia runda oznaczałaby dodatkowe pieniądze. Wszystko zgodnie
z planem, powiedział sobie w duchu. Marzenia stawały się rzeczywistością
- przynajmniej jego marzenia.
Tupiąc, wbiegł na Santa Inez. Jedna przecznica dzieliła go od akademika,
gdzie mieszkał razem z kilkoma innymi studentami trenującymi futbol.
Kiedy skręcił w swoją uliczkę, nagle zatrzymał się jak rażony piorunem.
Kurwa mać... Oni przyjechali po mnie!
Całą ulicę oświetlały jaskrawo błyskające światła. Policyjne wozy... Trzy,
a oprócz nich dwa brązowo-czerwone samochody z ochrony campusu
stały przed wejściem do jego domu! Na ulicy kłębił się tłum ciekawskich.
Gliniarze z miasta
nie byli zwykle wzywani do byle czego. Nie, tym razem chodziło o coś
większego, o jakąś grubą rybę...
Jak błyskawica przeszyła go przyprawiająca o mdłości myśl, że wszystko
skończone. Może nawet nie będzie miał okazji, żeby dopaść tę sukę, która
zabiła jego ojca. Cały czas, stojąc w miejscu, przebierał nogami, jakby
biegł.
Skąd, do kurwy nędzy, mogli się o nim dowiedzieć? Kto na to wpadł?
Chyba nie Lindsay Boxer, przeleciało mu przez głowę.
Ulicą w jego stronę podążał jakiś przemądrzały dupek w luźnych,
czerwonych spodniach i z czerwonym plecakiem przerzuconym przez
ramię. Rusty cały czas biegł w miejscu.
- Hej, co tam, do diabła, się dzieje? - zawołał do niego.
- Policja kogoś szuka - odpowiedział chłopak. - Chyba to musi być coś
ważnego, bo wszyscy mówią, że jadą też gliny z San Francisco.
- O, kurwa - mruknął Rusty. - Powiadasz, że jadą aż z San Francisco, co?
Fatalnie, pomyślał. Ogarnęła go wściekłość. Było mu też żal, że tak to się
musiało skończyć. Zawsze wyobrażał sobie, jak pięknie mógłby rozegrać
tę sprawę na finiszu.
Zawrócił w kierunku głównego placu. Wydłużył krok i biegł jak na
skrzydłach, zwinnie i pewnie.
Odwrócił głowę, kiedy minął go następny policyjny wóz, też na sygnale.
Nie było sensu dłużej się ukrywać. Wszędzie kręciło się mnóstwo glin.
Na szczęście miał doskonały pomysł na efektowny finał.
ROZDZIAŁ 114
Razem z Jacobim pędziliśmy drogą numer 101 w stronę Pało Alto.
Prędkościomierz wskazywał 150 km na godzinę. Mignęły nam w przelocie
tablice wskazujące zjazdy na Burlington, San Mateo i Menlo Park.
Chcieliśmy za wszelką cenę dopaść tego gada w ciągu godziny.
Miałam nadzieję, że zdołamy go zaskoczyć. Może akurat
będzie wychodził z wykładów. W campusie mieszkało tysiące studentów, a
on był uzbrojony i bardzo niebezpieczny. Wolałam uniknąć konfrontacji,
jeśli było to możliwe.
Umówiłam się z porucznikiem Joe Kimesem z wydziału kryminalnego z
Pało Alto w biurze studenckim na głównym placu campusu. Kiedy
dojeżdżaliśmy na miejsce, zadzwonił z informacją, że nie udało się
odnaleźć Coombsa. Tego popołudnia nie miał w rozkładzie żadnych zajęć,
nie było go także w akademiku ani w hali sportowej, gdzie przed godziną
zakończył się trening futbolowej reprezentacji Stanfordu.
- Sądzisz, że się zorientował, że go szukamy? - zapytałam. - Co teraz się
tam u was dzieje, Joe?
- Trudno to było utrzymać w tajemnicy - powiedział Ki-mes. - Całkiem
możliwe, że zobaczył policyjne wozy.
Zaczęłam się denerwować. Miałam nadzieję dorwać Coombsa, zanim się
dowie, że właśnie po niego jedziemy. Lubił zwracać na siebie uwagę - na
pewno chciał robić za gwiazdę.
- Co teraz? - zapytał Kimes.
- Powiadomcie najbliższy oddział antyterrorystyczny, żeby byli w stanie
gotowości. Tymczasem postarajcie się zlokalizować Coombsa. Nie
możemy pozwolić, żeby się nam wymknął. Jeszcze jedno, Joe: ten chłopak
jest bardzo niebezpieczny. Nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo.
ROZDZIAŁ 115
Winda szybko jechała w górę i kiedy drzwi się otworzyły, Chimera wyjrzał
z tarasu obserwacyjnego Wieży Hoovera, na wysokości ponad
siedemdziesięciu pięciu metrów nad głównym placem campusu.
Nikogo tam nie było prócz niego. Nikogo, kto by mu przeszkadzał, kogo
musiałby od razu zabić. Tylko czyste błękitne niebo, półokrągły betonowy
sufit i zespół ogromnych dzwonów, których dźwięk słychać było na całym
obszarze campusu.
Rusty Coombs pstryknął wyłącznikiem zasilania windy i zablokował
drzwi tak, żeby nie mogły się zamknąć. Następ-
nie opuścił na podłogę czarny cylindryczny pokrowiec z nylonu. Oparł go
o betonową ścianę, odwrócony plecami do jednego z ośmiu okratowanych
okien. Otworzył pokrowiec i wyjął rozłożony na części PSG-1, teleskop i
dwa dodatkowe pistolety razem z pełnymi magazynkami.
Teraz to już było coś innego - to zapierało dech w piersiach. Fantastycznie!
Widział stąd łańcuch gór ciągnący się na południu i zachodzie, a na
północy zarys San Francisco. Była przepiękna pogoda. Wszystko
przepełniał niezmącony spokój. Pod jego stopami rozciągał się campus.
Studenci na dole łazili jak mrówki, tam i z powrotem. Najlepsi,
najzdolniejsi.
Zaczął składać karabin. Bez problemu przykręcił lufę do korpusu, całość
dopasował do robionego na zamówienie wspornika na ramię. Zmontowana
broń stanowiła niemal przedłużenie jego ciała, jak drogocenny instrument
w rękach muzyka.
Na dzwonnicy przysiadł wróbel. Wycelował w niego broń i nacisnął spust.
Klik. Następnie przykręcił teleskop i wsunął magazynek z dwudziestoma
pociskami. Przykucnął za betonową ścianą. Wiatr gwizdał w załomach
muru, jego podmuchy brzmiały mu w uszach jak łopotanie płóciennego
żagla. Niebo było wspaniałe, turkusowobłękitne. Szykuję się na śmierć i
wiecie co? Wcale mnie to nie obchodzi.
Studenci przechodzili od czasu do czasu po pasach dla pieszych, kręcili się
bez celu albo czytali, siedząc na ławkach. Kto z nich wiedział...? Kto
przeczuwał grożące niebezpieczeństwo? Mógł teraz dokonać wyboru.
Mógł unieśmiertelnić każdego z nich.
Rusty Coombs wysunął lufę karabinu przez metalowe kraty jednego z
wysokich na dwa metry okien w kopule wieży. Zmrużył oko i spojrzał
przez wizjer, rozglądając się w poszukiwaniu pierwszego celu. W polu
widzenia pojawili się studenci: milutka Japoneczka w ciemnych okularach,
z burzą kasztanowych włosów, siedziała na trawie, przytulona do swojego
chłopaka - Europejczyka. Jakiś gość o wyglądzie intelektualisty w
jaskfawożółtej bluzie pedałował zawzięcie na żółtym rowerze. Rusty
zmienił położenie wizjera. Czarno-
skóra studentka z długimi, misternie poskręcanymi warkoczykami
wędrowała w "stronę sklepu z książkami. Na ustach Coombsa pojawił się
uśmiech. Czasami aż się dziwił, że tyle nienawiści mieści się w jego sercu.
Był wystarczająco bystry, żeby rozumieć, iż ta nienawiść kieruje się nie
tylko ku innym, ale także ku niemu samemu. Nienawidził tego
muskularnego ciała, pogardzał niedoskonałościami, o których tylko on
wiedział, ale najbardziej nie znosił swoich myśli, swoich obsesji i swojego
przeklętego umysłu. Od cholernie długiego czasu czuł się bardzo
osamotniony. Dokładnie tak jak teraz.
W pewnej odległości mignął mu niebieski explorer z błyskającym na
dachu kogutem. Zatrzymał się przed budynkami administracji i
wyskoczyła z niego ta ograniczona suka z policji San Francisco. Serce
zabiło mu mocniej z radości.
Więc nie wszystko jeszcze stracone. Może będzie miał okazję, żeby ją
dopaść.
Ustawił wizjer na orientalną piękność całującą się na trawniku ze swoim
chłopakiem. Chryste, jak ich nienawidził. Obydwoje hańbili swoje rasy.
Nagle tknięty inną myślą skierował broń w stronę idącej tanecznym
krokiem Murzynki z warkoczykami. Na jej szyi podskakiwało złote
serduszko, błyszczały brązowe oczy.
To mój pierwotny instynkt. Uśmiechnął się, obejmując palcem zimny
język spustu.
Chimera znów wkraczał do akcji.
ROZDZIAŁ 116
Explorer zatrzyma! się z piskiem opon przy budynku administracyjnym.
Razem z Jacobim wyskoczyliśmy z niego i wbiegliśmy do środka przez
galerię w stylu hiszpańskim, otwierającą się na stronę głównego placu.
Zaraz przy wejściu wpadliśmy na Kimesa, wykrzykującego przez
radiotelefon jakieś rozkazy. Obok niego z ponurą miną stał kierownik
campusu, Felix Stern.
- Jeszcze nie udało się znaleźć Coombsa - powiedział na
mój widok. - Ktoś go widział na głównym placu jakieś dwadzieścia minut
temu, ale potem znowu gdzieś przepadł.
- To co robimy z oddziałem antyterrorystów? - zapytałam.
- Już tu jadą. Myślisz, że naprawdę będą potrzebni? Pokręciłam głową.
- Mam nadzieję, że nie. Może Coombs się przestraszy i sam się podda.
W tej samej chwili do naszych uszu dobiegł odgłos strzałów. Wiedziałam,
że nikt z policji nie otworzyłby pierwszy ognia. Poza tym to brzmiało jak
karabin automatyczny.
- Wydaje mi się, że on ciągle jest tutaj. - Warren Jacobi był śmiertelnie
poważny.
O ściany galerii odbiło się echo wrzasków. A w chwilę potem
zobaczyliśmy studentów biegnących co sił w nogach w naszą stronę,
uciekających w panice z głównego placu.
Ktoś krzyknął:
- Ten skurwiel jest na Wieży Hoovera! Pieprzony wariat! Razem z
Jacobim i Kimesem ruszyliśmy biegiem w tamtą
stronę. Joe krzyczał przez radio:
- On strzela! Wszystkie radiowozy i karetki do Wieży Hoovera! Zachować
maksymalną ostrożność!
W ciągu kilku sekund dotarliśmy na skwer. Studenci po-' ukrywali się za
drzewami, głazami, olbrzymimi donicami z zielenią- za wszystkim, co
dawało jakąkolwiek osłonę.
Dwoje studentów leżało na ziemi. Jedną z nich była czarna dziewczyna, na
jej piersi szybko powiększała się krwawa plama. Niech go diabli!
Przeklęty Chimera!
- Na ziemię! Nie ruszajcie się! - zawyłam ze wszystkich sił. - Chować
głowy!
Z wieży padł kolejny strzał. Potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Jakiś
chłopak ukryty za ławką osunął się na ziemię.
- Na dół, natychmiast! - wrzasnęłam ponownie. - Na ziemię!
Zatrzymałam wzrok na dzwonnicy, próbując dostrzec jakiś cień, lufę
karabinu, cokolwiek, co pozwoliłoby ustalić, gdzie dokładnie jest Rusty
Coombs.
Nagle z wieży odezwały się dwa kolejne strzały. Bez wąt-
pienia Coombs ukrywał się na jej szczycie. Nie było sposobu, żeby udało
się nam ocalić wszystkich, którzy znajdowali się w zasięgu ognia. Coombs
dostał to, o co mu chodziło. Chimera ciągle był górą.
Złapałam Kimesa za ramię.
- Jak można się dostać na szczyt wieży?
- Nikt tam się nie dostanie bez osłony antyterrorystów -prychnął Kimes.
Patrzył na mnie zimno. Potem krzyknął przez radio:
- Grupa antyterrorystyczna i karetki pogotowia na główny plac! Snajper
strzela z Wieży Hoovera! Są co najmniej trzy ofiary!
Spojrzałam mu prosto w oczy.
- Jak mogę dostać się na górę, Joe? - zapytałam stanowczym tonem. -
Mam zamiar tam iść, więc pokaż mi najlepszą drogę.
- Na poziomie zero jest winda - wtrącił Stern. Wsunęłam glocka do
futerału przy pasie i sprawdziłam
zawartość magazynka małej beretty, którą przymocowałam na wysokości
łydki. Chimera był tam, na górze, i zasypywał nas gradem pocisków.
Spojrzałam uważnie na budynek, który mógł stanowić jaką taką osłonę.
Poczułam, jak Jacobi chwyta mnie za rękę, choć doskonale wiedział, że
nie zdoła mnie zatrzymać.
- Może poczekasz minutkę, żebym przyniósł dla nas kamizelki, dobrze?
- Zobaczymy się na górze, Warren. - Mrugnęłam do niego i zaczęłam
skradać się w stronę wieży.
Gdzieś w zakamarkach mojego mózgu pojawiło się cichutkie pytanie: Po
co tam idziesz?
ROZDZIAŁ 117
Boże, jak mu było dobrze!
Chimera odstawił karabin i usiadł, oparty plecami o twardą, betonową
ścianę. Niedługo na głównym placu rozpęta się piekło
na ziemi. Antyterroryści, snajperzy, może nawet helikoptery... Ale on
wiedział, że ma przewagę - nie dbał o to, że zginie.
Zatrzymał wzrok na potężnych dzwonach. Zawsze podobały mu się te
głupie, cholerne dzwony. Kiedy biły, słychać je było w całym campusie.
Zaczął się zastanawiać, czy kiedy to się skończy i jego już nie będzie, na
pogrzebie zagrają mu dzwony. Taak, dokładnie tak.
Potem dotarło do niego, że jest oto sam na Wieży Hoovera i że zabił
właśnie pięcioro ludzi. Co to za cholerny dzień -tak samo pieprzony jak
jego życie. Ale z pewnością udało mu się przejść do historii. Co do tego
nie miał wątpliwości.
Podniósł się z posadzki i wyjrzał na zewnątrz. Na dole wszystko się
uspokoiło. Na placu nie było żywego ducha. Wkrótce pojawi się tu grupa
antyterrorystów, a wtedy on postara się zdjąć tylu, ilu tylko da radę. Będą
dziś musieli uczciwie zapracować na swoją stawkę za nadgodziny. Jednak
na razie, człowieku, tutaj na górze było tak pięknie... W chwilę później
zauważył Lindsay Boxer! Zmrużył oko i zerknął przez teleskop, żeby się
upewnić. Tak, to była ta „bohaterka", która zabiła jego ojca! Biegła pod
osłoną budynku administracyjnego, a potem schyliła się i posuwała
zygzakami w stronę wieży. Ucieszyło go, że zjawiła się tutaj. Nagle
wszystko uległo zmianie. Jeszcze mógł wygrać wyścig z czasem...
Patrzył, jak się przemyka, i delikatnie przymknął lewe oko. Uspokoił
oddech, tak, jakby oddawał się medytacji.
Myślał o tym, że jego ojciec został trafiony dziewięć razy. Z nią też
powinno tak się stać.
Wciągnął powietrze i ustawił muszkę na jej białej bluzie. Jesteś już
martwa, pomyślał.
ROZDZIAŁ 118
Na głównym placu zapanowała cisza. Rusty Coombs albo odpoczywał,
albo przeładowywał broń. Zróbmy to. Tylko ty i ja, kolego.
Posuwałam się w stronę budynku przede mną-i czułam, jak zaczyna
ogarniać mnie coś w rodzaju histerii. Niedobrze. Uświadomiłam sobie, że
jestem doskonale widoczna i że Coombs w każdej chwili może strzelić.
Nagle za moimi plecami rozległa się kanonada. Obejrzałam się! kątem oka
dostrzegłam, jak Jacobi ostrzeliwuje wieżę.
Zanim Coombs zdążył zareagować, skoczyłam jak strzała i skryłam się
pod grubymi gałęziami tulipanowca. Następnie okrążyłam budynek do
miejsca, skąd tylko kilka metrów dzieliło mnie od podstawy wieży.
Zerknęłam do tyłu i zobaczyłam Jacobiego z Kimesem. Warren pokręcił
głową z dezaprobatą. Wiedziałam, co chciał powiedzieć: Proszę cię,
Lindsay, daj sobie spokój. Nie dam rady cię osłaniać, kiedy wejdziesz do
środka. Uśmiechnęłam się przepraszająco i pomachałam mu ręką.
Biegłam dookoła wieży, aż od strony północnej znalazłam wejście.
Weszłam po schodach i znalazłam się w wyłożonym marmurowymi
płytami holu.
Naprzeciw zobaczyłam windę.
Kilka razy nacisnęłam guzik, trzymając broń w pogotowiu, ale winda się
nie otwierała. W bezsilnej wściekłości uderzyłam pięścią w stalowe,
błyszczące drzwi. Wrzasnęłam z całych sił: Policja!, aż echo rozeszło się
po piętrzć. Potrzebowałam kogoś, wszystko jedno kogo. Nie miałam
pojęcia, jak dostać się z parteru na szczyt wieży.
Z korytarza wynurzył się starszawy mężczyzna w roboczym ubraniu. Na
widok pistoletu cofnął się z przestrachem.
- Policja! - warknęłam. - Jak dostać się stąd na górę?!
- Tamten facet zablokował windę - odpowiedział. - Ale są jeszcze schody
przeciwpożarowe.
- Pokaż, gdzie. To sprawa życia lub śmierci.
Dozorca zaprowadził mnie na trzecie piętro, a potem ciemnym korytarzem
do wąskiej klatki schodowej.
- Musi pani wejść trzynaście pięter. Na górze są drzwi przeciwpożarowe.
Można je otworzyć z obu stron.
- Czekaj w holu i powiedz każdemu, kto tu przyjdzie, że
poszłam na górę. - Już szłam ku schodom. - To też jest sprawa życia lub
śmierci.
- Tak jest, proszę pani. Zrozumiałem.
Zaczęłam się wspinać. Trzynaście pięter. Nie wiedziałam, czego mogę się
spodziewać na szczycie. Serce waliło mi jak młotem, a bluza przykleiła się
do mokrych od zimnego potu pleców.
Szczęśliwa trzynastka. Z każdym piętrem mój oddech stawał się głębszy i
cięższy. Nogi bolały mnie z wysiłku, chociaż biegałam cztery razy w
tygodniu. Nie zastanawiałam się, czy jestem szalona, że idę tam bez
żadnego wsparcia. Nie, do diabła, wiedziałam, że jestem szalona.
Wreszcie minęłam dwunaste piętro i dotarłam na szczyt. Jezu Chryste.
Tylko metalowe drzwi dzieliły mnie od spotkania z Chimerą. Serce waliło
mi jak młotem.
Przez drzwi słyszałam odgłosy strzałów: Tatata. Tatatatata. Najwyraźniej
Coombs wrócił do pracy. Ogarnęło mnie przerażenie, że ktoś jeszcze mógł
zginąć. Byłam nieprzytomnie wściekła, chciałam go dorwać za wszelką
cenę. Sprawdziłam, czy glock jest na miejscu, a potem wzięłam głęboki
wdech. O Boże, Lindsay... cokolwiek chcesz zrobić, zrób to szybko.
Na drzwiach przeciwpożarowych zobaczyłam ciężki metalowy lewarek,
który należało pchnąć w dół, żeby go zwolnić.
Nacisnęłam z całej siły i wtargnęłam na taras widokowy.
ROZDZIAŁ 119
Oślepił mnie blask słońca. Potem znowu usłyszałam mrożące krew w
żyłach: tatata, tatata. Metaliczny odgłos łusek uderzających o podłogę.
Po kilku krokach spostrzegłam Coombsa. Klęczał przy oknie z bronią
wysuniętą przez kraty.
Nagle odwrócił się do mnie.
Bez namysłu wystrzelił w moim kierunku. Ogłuszający huk, wszędzie
dookoła pomarańczowe błyski. Głośne metaliczne odgłosy.
Rzuciłam się w bok, oddając jednocześnie cztery strzały. Nie miałam
pojęcia, czy udało mi się go zranić. Wciągnęłam głęboko powietrze i
czekałam na ukłucie bólu, żeby się przekonać, czy mnie trafił. Nie trafił.
- Tak jest trudniej, kiedy ktoś też do ciebie strzela! -zawołałam.
Przykucnęłam za wysokim metalowym rusztowaniem, na którym wisiało
siedem potężnych dzwonów. Każdy z nich wyglądał tak, jakby jedno jego
uderzenie mogło rozerwać moją błonę bębenkową na strzępy. Taras
widokowy był czymś w rodzaju ścieżki o szerokości nie większej niż dwa
i pół metra. Okrążała ona dzwony, a w murze co półtora metra
umieszczone było okienko.
Coombs znajdował się po przeciwnej stronie rusztowania -dzwony
stanowiły osłonę dla nas obojga.
Nagle odezwał się nieprzyjemnym, arogancko brzmiącym tonem:
- Witam na zamkuCamelot, poruczniku... Wszystkie ważne osobistości są
na dole... a pani chciało się wejść tyle pięter do góry, tylko po to, żeby ze
mną pogadać...
- Przyprowadziłam ze sobą kilku kumpli. Oni nie będą tracić czasu na
rozmowę, Rusty. Poczekają, żebyś strzelił, wtedy ustalą, gdzie dokładnie
jesteś, i raz-dwa cię załatwią. Czemu chcesz umrzeć w taki właśnie
sposób?
- Nie wiem, ale to, co pani mówi, całkiem mi odpowiada. Jeśli chce pani
umrzeć razem ze mną, to serdecznie zapraszam! ~ zawołał w odpowiedzi.
'
Usiłowałam dostrzec przez pręty rusztowania, gdzie on dokładnie jest.
Słyszałam, jak zmienia magazynek.
- Miło mi, że się spotkaliśmy. Mam na myśli to, że krąg się zamyka,
prawda? Zabiłaś mojego ojca, suko, a teraz ja mogę zrobić z tobą
dokładnie to samo.
Jego głos dobiegał z coraz to innego miejsca, tak jakby cały czas był w
ruchu. Ja także ruszyłam dookoła dzwonów, trzymając cały czas glocka w
pogotowiu.
- Nie chcę, żebyś tu umierał, Rusty-
- Trochę za późno, poruczniku... Jak zwykle. Dałem wam
wszystko, co tylko udało mi się wymyślić. Symbol Chimery, furgonetkę,
telefon na 911... Co jeszcze miałem zrobić, wysłać wam pieprzonego e-
maila i powiedzieć: Hej, koledzy, jestem tutaj! Potrzebowaliście dużo
czasu, żeby odkryć prawdę. Kilka osób zapłaciło za to życiem.
Nagle odgłos strzałów zagrzechotał o metalową konstrukcję, a pociski
odbiły się z głośnym rezonansem od dzwonów.
Schyliłam się gwałtownie i skryłam głowę między rękoma.
- Twój ojciec nie żyje! - krzyknęłam. - To ci go nie zwróci.
Gdzie mógł teraz być? Zerknęłam przez szczelinę w rusztowaniu. Nagle
zamarłam.
Był tam! Patrzył prosto na mnie, tak jak jego ojciec, z pełnym wyższości
nienawistnym uśmiechem. Zobaczyłam lufę karabinu, wycelowaną we
mnie poprzez kraty rusztowania.
W tej samej chwili spostrzegłam nagły błysk i poczułam brutalne
uderzenie. Siła wystrzału przewróciła mnie w tył.
Upadłam ciężko na plecy. Pośpiesznie szukałam jakiejś osłony, podczas
gdy Coombs biegł do mnie, żeby dokończyć dzieła. Palcami nerwowo
szukałam mojego glocka. Jezu, mój pistolet... nigdzie go nie było!
Strzał Coombsa wytrącił mi go z dłoni!
Chimera zbliżał się powoli, aż wreszcie stanął nade mną. Uniósł karabin
na wysokość mojej piersi.
- Musisz przyznać, że umiem strzelać, prawda? Zniknął ostatni cień
nadziei. Jego oczy były zielone i miały
taki zimny, beznamiętny wyraz. Jakże ja nienawidziłam tego drania.
- Nie popełniaj następnej zbrodni - powiedziałam, czując, jak zasycha mi
w gardle. - Za moment będą tu antyterroryści. Zabij mnie, a za pięć minut
będziesz następny.
Wzruszył ramionami.
- Teraz mógłbym się postawić nawet trenerowi. - Patrzył na mnie
martwym wzrokiem. - Ludzie tacy jak ty... Nie masz najmniejszego
pojęcia, co to znaczy stracić ojca. To wy, łajdaki, mi go zabraliście!
Patrzyłam, jak jego palce zaciskają się na spuście, i uwie-
rzyłam, że za chwilę umrę. Zmówiłam po cichu pacierz i pomyślałam:
Boże, ja nie chcę umierać.
Nagle rozległ się głęboki, rozdzierający uszy dźwięk. Wydawało mi się, że
od tego huku zawali się wieża. Jedno potężne uderzenie, a potem drugie i
jeszcze następne. Musiałam złapać się obiema rękoma za uszy, żeby nie
ogłuchnąć.
To były dzwony. Zaczęły bić i był to największy hałas, jaki kiedykolwiek
słyszałam. Cała wieża drżała od tych grzmotów.
Twarz Coombsa wykrzywił grymas potwornego bólu i zaskoczenia.
Zachwiał się, runął na posadzkę, zwinął się w kłębek, zasłaniając uszy.
Widząc to, błyskawicznie sięgnęłam do nogawki spodni i wyszarpnęłam
berettę z kabury przy łydce.
Dalej wszystko potoczyło się tak szybko, jak w filmie ze zniekształconą
ścieżką dźwiękową.
Coombs poderwał swój karabin do góry.
Wystrzeliłam trzy razy, siła odrzutu szarpnęła moimi dłońmi. Dzwony nie
przestawały bić ani na chwilę.
Trzy ciemnoczerwone poszarpane rany wykwitły na szerokiej piersi
Coombsa. Siła uderzenia sprawiła, że przewrócił się do tyłu.
Znowu bicie dzwonów. Każde rozdzierające uszy uderzenie odbierałam
jak walnięcie młotem w czaszkę.
Coombs zdołał się podciągnąć do pozycji siedzącej. Zerknął w dół, na
swoje porozrywane ciało, a następnie zamrugał i spojrzaLna mnie
szklanym wzrokiem. Zobaczyłam, że celuje do mnie z karabinu.
- Ty też zginiesz, suko!
Ponownie nacisnęłam spust. Przy dźwięku dzwonów pocisk rozerwał mu
krtań. Osunął się z jękiem na podłogę, a oczy uciekły mu w tył głowy.
Spostrzegłam, że znowu przyciskam rękoma uszy. Bolała mnie głowa.
Podpełzłam do Coombsa i kopnęłam daleko jego broń. W powietrzu nadal
rozlegał się dźwięk dzwonów, nieznana mi melodia, która być może była
odpowiedzią na moją modlitwę.
Coś przyciągnęło mój wzrok, kiedy klęknęłam obok Coombsa.
- A więc tutaj jest - wyszeptałam.
Zakręcony ogon węża w kolorze czerwono-niebieskim przechodził w
tułów okrutnego kozła i dumne głowy, lwią i koźlą. Chimera... Jeden z
moich pocisków przeszył tułów tej dzikiej bestii. Wyglądała, jakby też
była martwa.
Gdzieś z tyłu docierały do mnie okrzyki, ale nie podnosiłam się z klęczek.
Musiałam dać Coombsowi odpowiedź na coś, co od niego usłyszałam. Ty
nie masz najmniejszego pojęcia, co to znaczy... stracić ojca...
- Owszem, dobrze wiem - powiedziałam, patrząc w jego nieruchome oczy.
ROZDZIAŁ 120
Tym razem gazety się nie myliły. Chimera nie żył. Dochodzenie w sprawie
wielokrotnych zabójstw zostało zamknięte.
Jego zakończeniu nie towarzyszyła radość, przynajmniej mnie było do niej
daleko. Wydział zabójstw nie spotkał się we własnym gronie, żeby
uroczyście wytrzeć tablicę. Nie było toastów z moimi dziewczętami. Zbyt
wiele osób straciło życie. Miałam szczęście, że nie znalazłam się wśród
nich. Tak samo jak Claire i Cindy.
Wzięłam sobie kilka dni wolnego, żeby mój bok i ręka miały szansę nieco
wydobrzeć i by ekipa śledcza mogła ustalić do końca, co wydarzyło się
podczas strzelaniny. Włóczyłam się z Marthą, odbyłam kilka długich
spacerów wzdłuż Marina Green i do Fort Mason Park, kiedy pogoda się
zmieniła i zrobiło się wilgotno i chłodno.
Jednak przede wszystkim wciąż przeżywałam wydarzenia tego strasznego
śledztwa. Po raz drugi toczyłam walkę z zabójcą, który zadzwonił na 911.
Dlaczego tak się działo? Co to miało znaczyć? Czy to wszystko określało
w jakiś sposób moje życie i miejsce, do którego dotarłam?
Na chwilę została mi przy wrócona drogocenna część mojej przeszłości -
ojciec, którego tak naprawdę nigdy nie znałam. Zaraz potem znowu mi ją
odebrano. Ojciec zniknął w gęstej
mgle, tak samo jak wcześniej z niej wyszedł. Zdawałam sobie sprawę, że
więcej go nie zobaczę.
Gdyby w tym czasie wpadł mi dó głowy jakiś mądry pomysł, co dalej
zrobić ze swoim życiem, mogłabym powiedzieć: Niech się tak stanie.
Gdybym potrafiła malować albo poczuła wewnętrzny przymus, żeby
otworzyć butik; albo gdyby odezwał się we mnie ukryty dotąd talent
literacki... Lecz, niestety, nie czułam najmniejszych skłonności w
jakimkolwiek kierunku.
Pod koniec tygodnia wróciłam więc potulnie do pracy.
Późnym popołudniem odezwał się brzęczyk interkomu. Szef wzywał mnie
do gabinetu. Kiedy tam weszłam, wstał i uścisnął mi rękę. Mówił, jak
bardzo jest ze mnie dumny, i prawie mu uwierzyłam.
- Dziękuję - powiedziałam i nawet udało mi się uśmiechnąć. - Czy
właśnie po to pan mnie wzywał?
Tracchio zdjął okulary i spojrzał na mnie z uśmiechem, za którym kryło
się poczucie winy.
- Nie. Proszę, niech pani usiądzie, poruczniku.
Z wielkiego orzechowego biurka wziął do ręki czerwony folder.
- Wstępne ustalenia w sprawie zastrzelenia Coombsa. Coombsa seniora.
Patrzyłam na niego wyczekująco. Nie miałam pojęcia, czy nasi biurokraci
znaleźli w laboratorium coś wzbudzającego podejrzenia.
- Proszę się nie niepokoić - zapewnft mnie Tracchio. -Wszystko w
porządku. Całkowicie jasną sytuacja.
Skinęłam głową. O co więc mogło mu chodzić?
- Prawdę mówiąc, jedna rzecz się nie zgadza. - Szef podniósł się zza
biurka i oparł się rękoma o blat. - W czasie sekcji z ciała Coombsa wyjęto
dziewięć pocisków. Trzy należały do dziewięciomilimetrówki Jacobiego;
dwa pochodziły z broni Cappy'ego; jeden z twojego glocka; dwa z
dwudziestki Toma Pereza z wydziału napadów. To w sumie osiem.
Nie spuszczał ze mnie wzroku.
- Dziewiąty pocisk nie pasuje do żadnej z tych broni.
¦ ¦ ":
..:;¦:: , .' <'¦
.¦•¦¦
. .¦.¦¦ ¦ -i ¦¦
" ; '!¦'¦¦
! :
j
i
¦¦ i
¦
¦ . ¦'¦¦
¦
¦ i ¦¦
''"i"
i '
'i ¦ ¦ i ¦
- Nie pasuje? - Podniosłam brwi. Nic nie rozumiałam. Komisja przebadała
każdy pistolet należący do policjantów biorących udział w strzelaninie, nie
wyłączając mojego.
Tracchio sięgnął do szuflady biurka. Wyciągnął stamtąd plastikową
torebkę zawierającą spłaszczony owalny kawałek metalu, w tym samym
szarym kolorze, co jego oczy. Podał mi go.
- Proszę spojrzeć... Kaliber czterdzieści. Poczułam, jak przeszywa mnie
prąd. Kaliber czterdzieści...
- Śmieszna sprawa, ale jest identyczny jak te pociski. Mówiąc to, Tracchio
zaprezentował mi drugi woreczek
zawierający cztery inne kawałki, maleńkie i płaskie.
- Zostały wyjęte ze ścian garażu i drzew obok tego domu w południowym
San Francisco, gdzie śledziła pani Coombsa. - Patrzył na mnie badawczym
wzrokiem. - Może nasuwa się pani jakieś wyjaśnienie?
Szczęka mi opadła. Nic się tu nie zgadzało, z wyjątkiem... I w tej chwili
oczami wyobraźni zobaczyłam scenę przed Pałacem Sprawiedliwości.
Coombs zmierzał w moim kierunku z wyciągniętą do strzału ręką; ten
mrożący krew w żyłach moment, kiedy za- ^f trzymałam spojrzenie na
jego twarzy. A potem głos, o którym ciągłe myślałam - za jego plecami
ktoś wykrzyknął moje imię.
W tym zamieszaniu dobiegł mnie odgłos wystrzału... A potem Coombs się
zachwiał.
Pociski nie pasowały. Coombs został zastrzelony z pistoletu kaliber
czterdzieści... Z broni mojego ojca...
Pomyślałam o Martym i o tym, co mi obiecał, stojąc w drzwiach przed
odejściem z mojego domu.
Lindsay, więcej nie będę uciekał... To mój ojciec zastrzelił Franka
Coombsa na tamtych schodach. Był tam, żeby mnie
chronić.
- Nie odpowiedziała pani na moje pytanie, poruczniku. Czy może pani to
wyjaśnić? - zapytał ponownie Tracchio.
Miałam wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi. Nie miałam pojęcia, ile
Tracchio naprawdę wie, ale teraz byłam
¦--,.-1
1. ¦¦ H
i *
¦ '¦';
¦ :\.\
rh
¦¦ ¦ !'J
rń
I" ¦. r
l,
jego policjantką-bohaterką. Schwytanie Chimery sprawiło że sprzed
nazwy jego stanowiska zniknęły słowa „pełniącą obowiązki". Jak sam
powiedział, akcja na schodach była
dobrze rozegrana.
- Nie, szefie - odpowiedziałam. - Nie mam pojęcia, jak
to się stało.
Tracchio popatrzył na mnie, ważąc w ręku ciężki tom akt, a potem skinął
głową i wsunął go na sam spód innych raportów.
- Świetnie się pani spisała, poruczniku. Nikt nie zrobiłby
tego lepiej.
Epilog
Odlecę w dal
Cztery miesiące później...
Było przejrzyste, jasne marcowe popołudnie, kiedy wszyscy znów
spotkaliśmy się w kościele La Salle Heights.
Minęło prawie pięć miesięcy od pierwszego krwawego zamachu i
wszystkie pęknięcia w zewnętrznych ścianach zostały zaszpachlowane i
pomalowane na biało. Nad głównym wejściem do kościoła, tam, gdzie
znajdował się niegdyś przepiękny witraż, zawieszono białą zasłonę.
Wewnątrz, ramię przy ramieniu, siedzieli najważniejsi członkowie władz
miasta, a obok nich dumni parafianie i rodziny ofiar, zgromadzone
specjalnie na tę uroczystość. Nowe kamery jeździły na rolkach wzdłuż
bocznych naw, rejestrując materiał do wieczornego wydania wiadomości.
Chór, ubrany w białe szaty, zaintonował pieśń Fllfly away i po chwili cała
kaplica zdawała się drżeć od zwycięskiej siły wznoszących się głosów.
Niektórzy ludzie zaczęli klaskać w rytm muzyki, inni ocierali łzy.
Stałam z tyłu razem z Claire, Jill i Cindy i drżałam z emocji.
Kiedy chór skończył, do pulpitu podszedł Aaron Wislow. W czarnym
garniturze i koszuli wyglądał jak zwykle znakomicie i jednocześnie
dumnie. Nadal spotykali się z Cindy i wszystkie bardzo go polubiłyśmy.
Wśród zebranych zapadła cisza. Winslow popatrzył na morze głów,
powitał wszystkich pogodnym uśmiechem i rozpoczął kazanie.
- Zaledwie przed kilkoma miesiącami zabawa naszych dzieci została
brutalnie przerwana przez szaleńca. Widziałem, jak grad pocisków
zbezcześcił to miejsce. Dziewczynki z chóru, który śpiewał dziś dla was,
zostały schwytane w sid-
ła terroru. Wszyscy zadawaliśmy sobie pytanie: dlaczego...? Jak to
możliwe, że zginęła najmłodsza i najbardziej niewinna
z nas?
Okrzyki „Amen" odbiły się od belek stropu. Cindy wyszeptała mi do ucha:
- Niezły, prawda? Najlepsze jest to, że on naprawdę tak
myśli.
- I odpowiedzią jest... - ciągnął w niezmąconej ciszy Winslow - jedyną
możliwą odpowiedzią jest to, że ona przygotowała drogę nam, którzy
pójdziemy jej śladem.
Przebiegł wzrokiem po twarzach obecnych.
- Wszystkich nas coś łączy. Każdego z tutaj zgromadzonych, rodziny,
które opłakują utratę bliskich, i tych, którzy przyszli po prostu, żeby
pamiętać. Czarni czy biali, nienawiść zbrukała nas wszystkich. Ale
równocześnie w jakiś sposób zostaliśmy oczyszczeni. Żyjemy dalej.
Możemy żyć dalej.
Z tymi słowami dał znak grupce odświętnie ubranych małych dzieci,
stojących po bokach ogromnej, białej zasłony. Dziewczynka z
warkoczykami, najwyżej dziesięcioletnia, pociągnęła za sznur i zasłona z
głośnym szelestem opadła na ziemię.
Całą świątynię wypełniło mieniące się światło. Wszystkie głowy
odwróciły się, a z piersi wyrwało się głośne: „Och". Tam, gdzie jeszcze
niedawno ziała ogromna dziura ze sterczącymi resztkami szkła, teraz
błyszczał nienaruszony, wspaniały witraż. Rozległy się okrzyki zachwytu,
a potem wszyscy zaczęli bić brawo. Chór łagodnie rozpoczął hymn.
Wszystko było tak niesamowicie piękne.
Kiedy słuchałam poruszającej do głębi muzyki, coś we mnie drgnęło.
Zerknęłam na Cindy, Claire i Jill i pomyślałam z ulgą, jak wiele zmieniło
się od czasu, kiedy stałam tutaj ostatni raz na pogrzebie Tashy Catchings.
W oczach wezbrały mi łzy. Poczułam na ramieniu palce Claire. Poszukała
mojej dłoni i delikatnie uścisnęła ją koniuszkami palców. Potem Cindy
ostrożnie wzięła mnie pod rękę.
Jill, stojąc za moimi plecami, objęła mnie za ramiona.
- Nie miałam racji wtedy, kiedy wieźli mnie na salę operacyjną -
wyszeptała mi prosto do ucha. - Sukinsyny nie mogą zwyciężyć. To my
wygrywamy. Musimy tylko poczekać, aż gra dobiegnie końca.
Wszystkie Cztery wpatrywałyśmy się w przepiękny witraż. Jezus w
powłóczystej szacie szedł w kierunku apostołów. Jego głowę otaczała żółta
aureola. Czterech czy pięciu uczniów postępowało Jego śladem. Wśród
nich była kobieta, która odwracała się i wyciągała rękę, jakby na kogoś
czekając...
Czekała na małą, czarną dziewczynkę, podobną do Tashy Catchings.
Dwa tygodnie później zaprosiłam w piątkowy wieczór na kolację moje
dziewczęta. Jill mówiła, że ma jakieś wspaniałe nowiny, którymi
koniecznie chce się z nami podzielić.
Wracałam właśnie z targu z siatkami pełnymi zakupów. Kiedy dotarłam do
przedsionka mojego mieszkania na pierwszym piętrze, pogrzebałam w
skrzynce na listy i wyjęłam pocztę. Różne katalogi i rachunki, jak zwykle.
Już miałam iść dalej, kiedy zauważyłam wśród nich cienką, białą kopertę.
Zwyczajną, lotniczą, z czerwonymi i niebieskimi strzałkami, taką, jaką
można dostać na każdej poczcie.
Serce skoczyło mi do gardła, kiedy rozpoznałam charakter pisma.
List został nadany w Cabo San Lucas, w Meksyku.
Postawiłam na podłodze siatki z zakupami, usiadłam na schodach i
rozerwałam kopertę. Wyjęłam złożoną kartkę papieru w linię. Wewnątrz
było małe zdjęcie zrobione polaroi-dem.
„Moja śliczna córeczko". - Tak zaczynał się napisany nerwowymi
bazgrołami list. - „Chcę, żebyś teraz dowiedziała się o wszystkim.
Przebyłem długą drogę, żeby znaleźć się tutaj, gdzie jestem, ale więcej nie
będę uciekał.
Bez wątpienia wiesz, co zdarzyło się tamtego dnia przed
Pałacem. Wy, nowocześni gliniarze, macie przewagę nad takimi starymi
ślimakami jak ja. Chciałbym ci tylko powiedzieć, że nie bałem się, iż to
musi wyjść na jaw. Przez parę dni pętałem się tu i ówdzie, żeby zobaczyć,
co będzie dalej. Raz nawet zadzwoniłem do ciebie do szpitala. To byłem
ja... Wiedziałem, że nie chcesz o mnie słyszeć, ale chciałem się upewnić,
że z tobą wszystko w porządku. I oczywiście - po prostu jesteś świetna.
Te słowa nie wystarczą, żebyś się dowiedziała, jak bardzo żałuję, że
znowu cię zawiodłem. Myliłem się w wielu sprawach: na przykład w tym,
że nie potrafisz zostawić wszystkiego za sobą. Wiedziałem o tym od
chwili, kiedy cię ponownie zobaczyłem. Dlaczego przyswojenie sobie tak
prostej lekcji musiało mi zabrać całe życie?
Ale miałem rację co do jednego. I to jest najważniejsze. Nikt nie jest na
tyle wielki, żeby w pewnej chwili nie potrzebować czyjejś pomocy...
choćby ze strony własnego ojca".
List był podpisany „Twój głupi tata", a pod spodem: „który naprawdę cię
kocha...".
Siedziałam, czytając list po raz drugi, i z trudem powstrzymywałam łzy.
Więc Marty w końcu znalazł miejsce, gdzie nic go już nie będzie dręczyć,
gdzie nikt go nie zna. Dławiła mnie bolesna świadomość, że mogę go
więcej nie zobaczyć.
Szybkim ruchem odwróciłam ziarnistą fotografię.
To był Marty... w śmiesznej hawajskiej koszuli, upozowa-ny na tle
podniszczonej rybackiej łodzi, podniesionej na wyciągu, o długości może
trzech i pół metra. Na dole zdjęcia było parę zdań: Nowy początek nowego
życia. Kupiłem tę łódź. Sam ją pomalowałem. Może kiedyś spełnię twoje
marzenie...
Zaczęłam się śmiać... Co za palant, pomyślałam, kręcąc głową. Co on, do
wszystkich diabłów, wiedział o łodziach? Albo o łowieniu ryb? Z oceanem
miewał coś wspólnego jedynie wówczas, gdy wyznaczano go do
patrolowania Nadbrzeża Rybackiego.
Właśnie wtedy coś przykuło mój wzrok.
Coś na dalszym planie, za dumnym obliczem ojca, na tle masztów i
kadłubów błękitnej przystani i przepięknego nieba...
Zmrużyłam oczy i starałam się odcyfrować napis na świeżo pomalowanym
kadłubie nowej łodzi mojego ojca.
To było jedno słowo, nagryzmolone prostymi, białymi literami, nakreślone
jego własną, niewprawną ręką.
Imię łodzi: Maskotka.
Yakhsof-Huradas ebook:
1. David Morrell – Nocna ucieczka
2. Per Wahloo, Maj Sjowall - Martin Beck 03 - Męższczyzna na
balkonie
3. Per Wahloo, Maj Sjowall - Martin Beck 02 - Męższczyzna, który
rozpłynął się w powietrzu
4. Per Wahloo, Maj Sjowall - Martin Beck 01 – Roseanna
5. James Patterson - Alex Cross 03 - Jack i Jill
6. James Patterson - Kobiecy Klub Zbrodni 01 - Ty umrzesz
pierwszy
7. Daniel Suarez – Demon 01 – Demon
8. Ken Bruen - Jack Taylor 01 - Strażnicy Bezprawia
9. James Patterson – Kobiecy Klub Zbrodni 02 – Druga szansa