Quentin Patrick Szatański spisek


PATRICK QUENTIN

Szatański spisek

Toruń 1946


Prolog

Za naszymi plecami huczały śmigła szykujących się do startu samolotów. Lotnisko Burbank zdawało się rozciągać w nieskończoność. Na jego tle Iris była drobna i wystraszona. Zbliżała się ta okropna chwila poprzedzająca odjazd.

— Uważaj na siebie, kochanie — powiedziałem, starając się ukryć wzruszenie. — I pozdrów ode mnie Tokio!

— Peter, to było zupełnie bez sensu! Nigdy nie podpisałabym kontraktu, gdybym wiedziała, że tak szybko zwolnią cię ze służby w marynarce! — usta mojej żony lekko drżały. — Tak naprawdę, to nie ma w tym najmniejszego sensu! Ja wyjeżdżam, a ty zostajesz tu sam jak palec...

— Przecież to tylko trzy miesiące, kochanie. A pomyśl, z jaką radością i niecierpliwością oczekuje nasza tamtejsza armia okupacyjna przyjazdu ulubionej gwiazdy filmowej!

Studio mojej żony wydelegowało na lotnisko fotoreporterów do zrobienia zdjęć ze wzruszających chwil pożegnania. I w tym momencie rozległ się szmer kamer.

— Czy koniecznie musisz zaraz wracać do San Diego? — spytała zaniepokojona Iris.

— Chyba tak... Obiecałem chłopcom, że wezmę udział w tej uroczystości. Obowiązkowo chcą mnie zobaczyć w cywilu.

— Trudno mi wprost uwierzyć, że to jesteś ty... W tym szykownym garniturze i pięknym krawacie! — Iris wsunęła mi dłoń pod ramię. — I jedź uważnie, Peter, błagam cię! Tyle szampana wypiliśmy w hotelu na pożegnanie! Sam zresztą wiesz, jak na ciebie działa szampan...

— I nie zapominaj kaloszy i porządnie zapinaj płaszcz — zażartowałem z jej przestróg, starając się ukryć przejmujące uczucie pustki i osamotnienia. — Mówisz zupełnie tak, jak mówiła do mnie w dzieciństwie mama...

— Strasznie żałuję, że twoja matka nie żyje. Przynajmniej byłabym spokojna, że ktoś się tobą zaopiekuje podczas mojej nieobecności. — Iris przytuliła się do mnie. — I bądź ostrożny, Peter! Nie pij za wiele... I nie oglądaj się za brunetkami!

— Nawet za małymi?

— Nawet za małymi! O, Peter, kochanie! I żebyś za mną tęsknił!

— Tęsknił za tobą, dziecinko? Za tobą? Drugi pilot wysiadł z samolotu.

— Bardzo panią przepraszam, pani Duluth, ale za chwilę startujemy.

Objąłem żonę i pocałowałem. Był to długi, bardzo długi pocałunek. Musiał mi wystarczyć aż na dziewięćdziesiąt dni gorzkiej samotności. Oderwała się ode mnie gwałtownie i ruszyła szybkim krokiem w stronę samolotu, nie oglądając się już za siebie.

Nie miałem zamiaru ranić sobie serca tkwiąc aż do chwili odlotu na lotnisku. Zawróciłem więc na pięcie i przeszedłem przez budynek, przed którym zaparkowałem wóz. Gdy otwierałem drzwi, poczułem, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Był to jeden z młodych ludzi, których widziałem na lotnisku przy samolocie. Szczupły facet, o wąskiej twarzy, blisko osadzonych oczach i potarganej ciemnej czuprynie.

— Bardzo pana przepraszam — powiedział. — Czy pan jedzie do San Diego?

— Tak — odparłem.

— A czy nie zechciałby mnie pan podwieźć? Szampan nastroił mnie wspaniałomyślnie.

— Bardzo chętnie. Niech pan wsiada!

Gdy my ruszaliśmy, samolot Iris sunął już po pasie startowym. Młody człowiek przyglądał mi się spod oka.

— Proszę pana... Czy pan nie jest przypadkiem mężem tej gwiazdy, która przed chwilą odleciała do Tokio? Iris Duluth?

— Owszem — przytaknąłem krótko. Gwizdnął cicho, przeciągle.

— Ale z pana szczęściarz! — stwierdził.

— Szczęściarz? Ma pan rację... Szczęściarz.

Tak właśnie myślałem...

Rozdział I

Przebudziłem się, czując, że coś jest ze mną nie w porządku. Taka była moja pierwsza myśl. Nie było to normalne przebudzenie. Niespokojne sny gdzieś się rozwiały... Warkot śmigieł był czymś bardzo odległym, przypominał szum muszli przyłożonej do ucha. Nie zjawiło się jednak nic, co mógłbym nazwać rzeczywistością po sennych marzeniach. Odczuwałem jedynie ciepło i jakiś tępy ból w głowie. Zdawałem sobie również sprawę z tego, że jeśli zechcę, potrafię otworzyć oczy.

Ale nie chciałem. Świadomość, że zamknięte powieki izolują mnie od otoczenia, była krzepiąca. Miałem niewyraźne uczucie, że to nie po raz pierwszy budzę się w ten nienadzwyczajny sposób. Ożyły jeszcze inne wspomnienia. Dookoła mnie biel... korytarze... nieprzyjemny zapach eteru... bieganina... nosze, a potem trzęsący się po wybojach ambulans. Wspomnienie ambulansu skojarzyło się jakoś z hukiem śmigieł. Leżałem biernie i obojętnie, czekając, żeby wyhuczały się do końca. Kiedy były już tylko odległym brzęczeniem komara, zdobyłem się na niezwykły wysiłek woli. Ułożyłem mianowicie w myślach zdanie: „Ja leżę w łóżku”...

Ten wysiłek wyczerpał mnie niesłychanie. Znowu leżałem długą chwilę bezwładnie, nieruchomo. Czułem — a nawet trochę widziałem przez zamknięte powieki — promienie słońca. I coś koło mnie pachniało... Nie eter — na pewno nie. Jakiś słodki, letni aromat... Tak... To był zapach róż...

Zdawałem sobie dokładnie sprawę, że leżę na wznak. Czułem też, że jest mi w tej pozycji piekielnie niewygodnie. Starałem się przewrócić na prawy bok. Nie mogłem. Mój prawy bok wydał mi się olbrzymi i nieustępliwy. Macałem palcami prawej ręki lewe ramię. Nie czułem ciała, tylko coś twardego, zimnego i szorstkiego. Nie mogłem zdobyć się na wysiłek zrozumienia, co by to mogło być. Po chwili zapomniałem o tym i usiłowałem przekręcić się na lewy bok. Ale i tym razem nie poszło mi lepiej. Teraz przeszkodę stanowiła lewa noga, dwukrotnie większa od krowy. Usiłowałem jej dotknąć. Ale i tu nie natrafiłem na ciało. Ta sama twardość, szorstkość, chłód.

Miałem wreszcie dosyć tego wszystkiego. Wyraźnie i głośno powiedziałem:

— Dwukrotnie większa od krowy...

Tuż obok usłyszałem lekki szelest, jak w kinie, gdy ktoś za naszymi plecami rozwija cukierek. Bliskość tego szelestu i połączone z nim uczucie niebezpieczeństwa sprawiło, że otworzyłem oczy.

Zobaczyłem jakąś kobietę, która również mi się przyglądała. Siedziała tuż przy moim łóżku, oblana światłem słońca. Obok niej, na małym stoliczku, stał wazon przepięknych różowych róż. Na kolanach trzymała ogromne pudło czekoladek, przewiązane różową wstążką. W chwili kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem na nią, wkładała właśnie do ust czekoladkę.

— Kto jest dwa razy większy od krowy, kochanie? — spytała. — Ja?

Doskonale zdawałem sobie sprawę, że coś jest dwukrotnie większe od krowy, ale byłem prawie pewien, że to nie chodziło o nią. A może jednak o nią? Przyglądałem jej się poważnie, ze skupieniem. Była to wysoka, tęga kobieta, o pięknej cerze i gęstych, kasztanowatych włosach, upiętych wysoko na głowie według ostatniej mody. Nie była młoda... Musiała mieć co najmniej pięćdziesiąt lat. Ale była jeszcze bardzo piękna, tą jakąś bogatą, pełną, dojrzałą pięknością. Tak będą wyglądać te róże, nim ich płatki zaczną opadać. Ubrana była w ciężką żałobę, która dziwnie nie zgadzała się z jej dojrzałą, je-sienną zmysłowością. W moich nieuporządkowanych, rozbieganych myślach powstało przeświadczenie, że ta kobieta udaje wdowę.

Oczywiście — stwierdziłem w duchu. Ta kobieta pozuje na wdowę. Na krótką chwilę owo stwierdzenie zdawało mi się doskonale wyjaśniać sytuację. Potem jednak przypomniałem sobie z lekkim zakłopotaniem, że przecież owa dama o coś mnie pytała. Wiedziałem, że to bardzo niegrzecznie nie odpowiadać na pytania, nie miałem jednak najmniejszego pojęcia, o co jej chodziło.

Za plecami kobiety szerokie okna, z udrapowanymi kremowymi zasłonami z brokatu, wychodziły na jakiś nie znany mi zalany słońcem ogród. Poza tym pokój, w którym leżałem, wydawał mi się ogromnie jasny i bardzo luksusowy. Tymczasem kobieta zabrała się do drugiej czekoladki. Czy może i mnie poczęstowała? Chyba tak, naturalnie.

— Nie... bardzo dziękuję — powiedziałem.

— Za co mi dziękujesz, kochanie? — spytała łagodnym głosem.

— Nie mam chęci na słodycze — odparłem.

Popatrzyła na mnie ogromnymi, przejrzysto-brązowymi oczami i powiedziała:

— Mój drogi chłopcze, wcale ci się nie dziwię, że nie masz ochoty na słodycze po eterze, narkotykach i tym podobnych paskudztwach, jakimi cię nafaszerowano... — Wyciągnęła miękką, pulchną rękę i pogładziła mnie po policzku. —Jak się czujesz teraz? Pewnie okropnie, co?

— Okropnie! — potwierdziłem skwapliwie.

— Wyobrażam sobie! Ale nie martw się, wszystko jeszcze będzie dobrze! — Sięgnęła po nową czekoladkę, ale się zawahała. — Czy cię nie mdli, kochanie, jak patrzysz na mnie, zajadającą czekoladki? — spytała. — Bo jeżeli jest ci niedobrze, to zaraz odstawię pudełko. Chociaż muszę przyznać, że te czekoladki są wyborne. Selena kupiła je specjalnie dla ciebie, w tym nowo otwartym sklepie ze słodyczami na Coast Boulevard. Jakie to podobne do Seleny, prawda? Wyobrażała sobie, że będziesz po tym wszystkim miał ochotę na czekoladki!

Rozmowa stawała się dla mnie zbyt skomplikowana. Leżałem nie-ruchomo, przyglądając się nieznajomej kobiecie i wsłuchując w daleki szum śmigieł, w oczekiwaniu, że za chwilę znów się przybliżą. Nie miałem zielonego pojęcia, kim była ta pani. Ale z przyjemnością na nią patrzyłem. Podobała mi się chmura jej kasztanowatych włosów i pełne, białe, atłasowe piersi, wyłaniające się śmiało z kwadratowego wycięcia wdowiej szaty. Pragnąłem przytulić głowę do jej piersi i po prostu zasnąć. Zacząłem się głęboko zastanawiać, kim też ona może być? A może wprost ją o to zapytać? Pojedyncze słowa naszej rozmowy zaczęły mi się plątać: eter... narkotyki... Długo zastanawiałem się nad tymi słowami, aż wreszcie postanowiłem zadać pytanie, które mi się wydało równie subtelne, jak przebiegłe.

— Eter... — powiedziałem. — Narkotyki! Co się ze mną właściwie stało?

Nieznajoma odstawiła czekoladki i pochyliła się nade mną, biorąc mnie za rękę.

— Nie martw się, drogi chłopcze. Niezadługo wszystko znowu będzie dobrze.

Odczułem zdziwienie, potem lekki niepokój.

— Ale co... co będzie dobrze? Westchnęła głęboko.

— A więc dobrze, kochanie... Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć... Dotknij swojej głowy.

Uniosłem lewą rękę i namacałem bandaże.

— Bandaże — powiedziałem ze zdziwieniem.

— Brawo, kochanie! — uśmiechnęła się, ukazując białe zdrowe zęby. — A teraz spróbuj dotknąć prawego ramienia.

Wysunąłem spod kołdry lewą rękę i dotknąłem prawego przedramienia. Poczułem to samo co przedtem. Coś twardego, szorstkiego i chłodnego. Odwróciłem głowę, by spojrzeć. Zobaczyłem temblak, a pod nim gips.

— Gips — stwierdziłem.

— Brawo po raz drugi! — zawołała. Schyliła się nade mną i wygładziła dłonią jakąś nierówność na szaro-złotej adamaszkowej kołdrze. — Tu także jest gips — powiedziała. — Lewa noga. —Jej poważna i łagodna twarz znalazła się tuż obok mojej. Osadzona była na białej, lekko tylko zgrubiałej szyi. Pachniała jakimiś egzotycznymi, bynajmniej nie wdowimi perfumami. Ich zapach oraz bliskość jej ciała dziwnie mnie zmieszały.

— A kiedy się zakłada gips? — zapytała. Namyślałem się chwilę, a potem przyszło olśnienie.

— Jak ktoś coś złamie — odpowiedziałem szybko.

— No właśnie!

— To znaczy, że coś złamałem — stwierdziłem.

Byłem z siebie nadzwyczaj zadowolony. Równocześnie odczuwałem do niej coś w rodzaju sympatii za to, że dała mi sposobność wykazania tak bystrej inteligencji.

— Tak jest, kochanie. Masz złamaną prawą rękę i lewą nogę. A w dodatku stuknąłeś się mocno w głowę. Wypadek...

— Wypadek?...

— Wypadek samochodowy. Jechałeś buickiem sam... i całym rozpędem wpadłeś w eukaliptusowy zagajnik. — Na jej świeżych ustach pojawił się lekki uśmiech. — Naprawdę, kochanie, jesteś niepoprawny... Wiesz przecież, jak to niebezpiecznie prowadzić wóz, kiedy się jest... po drinku...

Usiłowałem nadążyć za jej słowami. Wypadek samochodowy... Jechałem autem i wpadłem na drzewo... Złamałem rękę i nogę... Oto fakty, które zdołałem zarejestrować. A może mi się uda przypomnieć, niejasno, jak przez mgłę, dlaczego raptem straciłem panowanie nad kierownicą?

Siedziała nieruchomo koło wazonu z różami, obserwując mnie z jakąś cierpliwą ciekawością.

— Wypadek... szpital — powiedziałem powoli. — Ale ja nie jestem w szpitalu... Doskonale pamiętam, że byłem, ale teraz... nie jestem.

— Tak, kochanie, byłeś w szpitalu dwa tygodnie, ale już od dwóch dni jesteś w domu. Doktor Croft faszerował cię ciągle środkami znieczulającymi i narkotykami. Nie mam pojęcia dlaczego... pewnie z powodu tej kontuzji głowy...

Coś zaczęło mi się układać... Byłem w szpitalu, ale wyszedłem. Dokąd, u licha, wyszedłem ze szpitala? Wpatrywałem się intensywnie w nieznajomą i widoczne za nią kremowe brokatowe zasłony w oknach.

— A gdzie jestem teraz? — spytałem nagle.

Znów pochyliła się nade mną tak, że jej usta dotykały niemal mego policzka. W jej doskonale spokojnej dotychczas twarzy przebijał lekki niepokój...

— Kochanie... Wiesz przecież, gdzie jesteś. Rozejrzyj się tylko uważniej.

Jej twarz, otoczona burzą ciemnych włosów, zasłaniała mi prawie zupełnie widok. Posłusznie jednak rozejrzałem się dookoła, jak potrafiłem najdokładniej. Zobaczyłem dywan złotawego koloru, pełno jakichś flakoników i pudełeczek na toalecie, a dalej, za plecami tej kobiety, drugie podobne do mojego łóżko — szerokie, zasłane kapą w szare i złote pasy.

— Tu jest bardzo ładnie — powiedziałem po chwili — ale widzę to wszystko po raz pierwszy w życiu.

— Ależ kochanie! To niemożliwe! — zawołała z wyrzutem. Poczułem się trochę winny, bo mi się zdawało, że ją zmartwiłem.

Odpowiedziałem więc: — Bardzo mi przykro, proszę pani... Przepraszam. Staram się, jak mogę... ale doprawdy proszę mi powiedzieć, gdzie ja właściwie jestem?

— Ależ w domu! Jesteś w domu! — odparła.

— W... domu?

— Tak, kochanie. We własnym łóżku, we własnym pokoju i we własnym domu w Lona Beach w południowej Kalifornii.

Moja zdolność orientowania się w tym wszystkim wyraźnie słabła. Wiem, że powiedziała, iż jestem w domu. Wiedziałem także, że dom to miejsce, które się powinno doskonale znać — a ja kompletnie nie znałem tego domu. Tkwiła w tym wszystkim jakaś niejasność.

Ale łóżko było bardzo wygodne, ciepłe i obok mnie stały róże. Ryk śmigieł zupełnie zamilkł. Ułożyłem głowę wygodniej na poduszce i uśmiechnąłem się do nieznajomej pani. Była taka miła... taka dobra. Przyjemnie było mieć ją przy sobie. Żeby tylko trochę mniej mówiła!

— Kochanie, nie uśmiechaj się w ten sposób, bo mnie to bardzo martwi! Masz taki niemądry uśmiech. Zupełnie jak szympans... —

W jej oczach znów błysnął niepokój. — Drogi chłopcze — mówiła dale] - zaklinam cię, postaraj się przypomnieć sobie wszystko po kolei, jesieni pewna, że jeżeli tylko będziesz chciał, doskonale ci Się to uda. — Urwała na moment, a potem zapytała znienacka: — Powiedz... Kto ja jestem?

Masz ci los! Poczułem ogromne zakłopotanie. Przecież przed chwilą sam miałem zamiar ją o to spytać. Bardzo chciałem dowiedzieć się, kim ona jest, ale nie chciałem też, by pomyślała, iż jestem głupi jak szympans. Przebiegle, jak mi się zdawało, odpowiedziałem: — W każdym razie wiem, że nie jest pani pielęgniarką...

— Rzecz jasna, że nie jestem pielęgniarką — orzekła i odrzuciła nerwowym ruchem pasmo włosów z czoła. — Przyjrzyj mi się. Do kogo jestem podobna? Jak ci się zdaje?

— Pani jest barmanką — powiedziałem-zdecydowanie. — Wspaniałą angielską barmanką, o jakich się pisze w powieściach.

Przez moment wyglądała jak rażona piorunem, potem jednak na jej twarzy ukazał się wyraz nieopisanego zachwytu.

— Kochanie — zaczęła — to najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek do mnie powiedziałeś... — W jej oczach odmalowało się pełne zadumy rozmarzenie: — ...Już widzę, jak podaję ogorzałemu cudzoziemcowi comber barani, w jakiejś portowej tawernie... Cudzoziemiec szczypie mnie w pośladek i raptem okazuje się, że jest to król Karol II, podróżujący incognito. Wkrótce umieszcza mnie w małym, dyskretnym pałacyku nad Tamizą, gdzie mnie potajemnie odwiedza...

Rozmowa zdawała się wkraczać na jakieś dalekie, obce mi tory.

— ...Całe miasto za mną szaleje — snuła dalej swe marzenia. — Mam wspaniałą bieliznę... młodzi wielbiciele, synowie pierwszych rodów królestwa, piją szampana z mojego pantofelka... ale tylko królowi wolno mi odpinać podwiązki... — Potrząsnęła głową i z głębokim westchnieniem powróciła do smutnej rzeczywistości. — Nie, kochanie! Niestety... Nie jestem barmanką!

— A więc kim pani jest? — spytałem, zbyt już znużony, żeby się wysilać na subtelności.

— Strasznie mnie martwisz, kochanie! Mam jednak nadzieję, że doktor Croft potrafi coś na to poradzić. Nie żądam chyba za wiele, jeżeli pragnę, żebyś poznał swoją rodzoną matkę...

— Ma... matkę!?

— Oczywiście! Kimże innym mogłabym być? — była trochę dotknięta. — A w dodatku, należy przyznać, że byłam dla ciebie bardzo dobrą matką, chociaż przykro mi, że sama muszę ci o tym przypominać...

Świadomość, że jestem rekonwalescentem, i to po wstrząsie mózgu, zamortyzowała nieco szok, jakiego doznałem. Bo, trzeba przyznać, że nie lada szokiem było usłyszeć, że ta obca kasztanowata kobieta, którą widziałem pierwszy raz w życiu, jest moją matką! Matkę zwykle poznaje się samemu, bez potrzeby przypominania o tym. W pierwszej chwili chciałem powiedzieć coś bardzo zdecydowanego w rodzaju: „Co za bzdura! Pani? Moją matką? Ależ to absurd!" Kiedy jednak starałem się wypowiedzieć te słowa na głos, zaczęły mi się one wymykać jak pstrąg z mokrych rąk. Poczułem znowu straszliwe osłabienie i rozbolała mnie potwornie głowa. Zaniechałem prób porozumienia się z tą kobietą i walczyłem z własnymi myślami w milczeniu.

Gdzieś na świecie żyje przecież moja matka... to nie ulega wątpliwości. Ale jeżeli nie jest nią ta kobieta — to kto nią jest? Nic łatwiejszego, jak odpowiedź na to pytanie — wmawiałem sobie. Moja matka to... I tu wszystko się urywało. Nie miałem pojęcia, kto jest moją matką. Okoliczność ta wydała mi się niezmiernie wzruszająca, i to do tego stopnia, że wyznałem na głos:

— Nie mam pojęcia, kto jest moją matką...

Kobieta, która w tej chwili była pochylona nad różami, odwróciła się gwałtownie w moją stronę:

— Kochanie, błagam cię, nie staraj się wszystkiego komplikować — powiedziała. — Domyślasz się zapewne, że cię pielęgnuję. Sądziłam, że będzie ci przyjemniej, jeżeli będę to robić ja, a nie jakiś bezduszny manekin w nakrochmalonym białym kitlu szpitalnym. Ale widocznie nie najlepsza ze mnie pielęgniarka, mimo że podczas ostatniej wojny przeszłam specjalne przeszkolenie i skończyłam kurs Czerwonego Krzyża. Skoro jednak będziesz objawiał nadal podobnie dziwaczne symptomy, nie pozostanie nam nic innego, jak sprowadzić ci zawodową siostrę szpitalną, która będzie ci zmieniała prześcieradła, poprawiała poduszki i dmuchała za szyją — uśmiechnęła się i poklepała mnie lekko po ręce. — A nie bardzo miałbyś na to ochotę, co? Przyznaj się!

Sam nie wiem, czy miałbym na to ochotę, czy nie. Czułem głęboką litość nad samym sobą. Jej ciepłe palce zacisnęły się znów na mojej lewej dłoni.

— Kochanie... powiedz mi, co ty właściwie pamiętasz?

— Pamiętam szpital... Pamiętam białe...

— Nie, nie, kochanie! Nie o to mi chodzi! Nie o szpital! Mam na myśli rzeczy istotne, dotyczące twojej osoby... — Odwróciła głowę, wskazując gestem na drugie łóżko, znajdujące się za jej plecami. — Kto sypia w tym drugim łóżku? — spytała.

— Nnnie... Nie mam pojęcia!

— No to powiedz, kto to jest Selena? A kto Marny? — Musiała coś dostrzec w mojej twarzy, gdyż nie czekając, aż zacznę się wysilać na odpowiedź, dodała szybko: —A jak ty sam się nazywasz?

— Ja się nazywam... — zacząłem powoli, lecz natychmiast ogarnęła mnie panika. Od chwili odzyskania przytomności ani razu nie pomyślałem, jak się nazywam. Wiedziałem po prostu, że ja to jestem ja i że moja tożsamość nie może być przez nikogo kwestionowana. Ale jak się nazywam?... Jak ja się nazywam? Wlepiłem w nią rozpaczliwie oczy, jak gdyby jej mocne, pochylone ciało mogło być dla mnie podporą.

— Nawet tego nie możesz sobie przypomnieć? — rzuciła z niepokojem.

Potrząsnąłem głową.

— Nie... doprawdy można zwariować — wyjąkałem. — Kiedy staram się myśleć... natrafiam na pustkę... To...

— Nie martw się, nie martw, drogie dziecko — przerwała mi ciepłym, kojącym głosem. — To z powodu uderzenia w głowę. Takie rzeczy zdarzają się często. Ale już niedługo będziesz się czuł znowu dobrze, Gordy.

— Gordy?

— Ależ, tak, kochanie! Przecież to twoje imię, Gordy Friend. A właściwie Gordon Renton Friend Trzeci.

Ktoś lekko zapukał do drzwi. Na jej pytanie „Kto tam?" drzwi się lekko uchyliły i ukazała się w nich pokojówka. Zauważyłem, że jej oczy skierowały się z ciekawością w moją stronę.

— O co chodzi, Netti?

— Przyszedł doktor Croft, proszę pani. Jest na dole. Czy mam go poprosić?

— No, chwała Bogu. Nareszcie. Nie, Netti, sama po niego zejdę. Z tymi słowy wstała, popatrzyła na mnie, potem pochyliła się

i pocałowała mnie lekko w czoło. Opadające pukle kasztanowatych włosów połaskotały mnie w policzek, a zapach perfum owionął ciepłym tchnieniem.

— Poleź spokojnie, kochanie, nim wrócę. I nie bój się, nie rób żadnych wysiłków. Najwyżej powtarzaj tylko sobie w duchu bezustannie: „Jestem Gordy Friend. Jestem Gordy Friend". Zrób to dla mnie... dobrze?

Wyszła z pokoju, duża i pełna jakiegoś zmysłowego uroku mimo swoich wdowich szat. Po jej wyjściu uczyniłem to, o co mnie prosiła. Leżałem na wznak w wielkim, wspaniałym łożu, w zalanym słońcem pokoju i układałem w głowie żałosne strzępy faktów. A więc miałem wypadek... Złamałem lewą nogę i prawą rękę. Doznałem wstrząsu mózgu i straciłem pamięć. A teraz jestem w moim własnym domu w Lona Beach w południowej Kalifornii. I nazywam się Gordy Friend. Powtarzałem w kółko: „Jestem Gordy Friend. Jestem Gordy Friend. Jestem Gordon Renton Friend Trzeci".

Ale słowa pozostawały tylko słowami. Przypuszczałem, że naprawdę muszę się tak nazywać, skoro moja rodzona matka tak mówi... Moja matka? Moje nazwisko?

W głowie znowu zaczęły mi huczeć śmigła. I chociaż drażniły mnie i napawały lękiem, wydały mi się bardziej realne i prawdziwe, niż wszystko, co się znajdowało w tym pokoju. Gdybym tylko mógł sobie przypomnieć, co oznacza ten huk śmigieł...

Śmigła... samolot... Odprowadzam kogoś na lotnisko... Czy o to tu chodziło? Czy istotnie odprowadzałem kogoś na lotnisko?

Rozdział II

„Odprowadzać kogoś na lotnisko"... Połączenie tych kilku słów urosło do olbrzymiego problemu. Przez moment zdawało mi się, że stanąłem u wrót jakiejś decydującej o wszystkim rewelacji. Ale po chwili i same słowa, i wywołane przez nie mętne obrazy zaczęły mi się plątać w głowie. Byłem wyczerpany ogromnym wysiłkiem skoncentrowania myśli na jednym punkcie. I jak rozbitek, czepiający się najmniejszej chociażby deski zatopionego okrętu, szukałem ocalenia chwytając się kurczowo jedynego ustalonego faktu, że się nazywam Gordy Friend.

Prosta ciekawość, bez żadnego ubocznego powodu, sprawiła, że uniosłem lekko zabandażowaną głowę, aby móc lepiej się rozejrzeć po pokoju. Był urządzony wytwornie i luksusowo, jak się tego mogłem domyślić po małym fragmencie, jaki dotychczas zdołałem zapamiętać. Obok fantastycznej rokokowej toalety stał szezlong, obity jasnozielonym jedwabiem. Na szezlongu leżał rzucony niedbale cieniutki biały koronkowy negliż. Wszędzie pełno było słońca, ale i kolory pokoju wnosiły swój własny element światła i barwy. Stojące obok mego łóżka róże nie były jedynym źródłem zapachu — wszędzie porozstawiane były wazony z przepięknymi różami, żółtymi tulipanami, wysokimi irysami i strzelistymi białymi lewkoniami.

Oczy moje wędrowały powoli z jednego przedmiotu na drugi, by w końcu powrócić do negliżu na szezlongu. Wpatrywałem się w tę białą mgiełkę, jak gdyby w niej właśnie tkwił klucz do zagadki. Damski negliż. Cała atmosfera pokoju także przesycona była kobiecością. Frywolna, żywa, jakaś bardzo indywidualna. Czy w tym właśnie tkwi tajemnica? Że mój pokój jest damską sypialnią?

Nie umiałem sobie poradzić z tą uparcie trapiącą myślą. Im bar-dziej wysilałem umysł, tym bardziej wszystko wymykało mi się spod kontroli.

— Gordy Friend — powiedziałem głośno. — Gordon Renton Friend Trzeci.

Nagle drzwi znowu się otworzyły i do pokoju weszła matka. Od-czułem jej obecność nawet bez odwracania głowy. Tę słodką, miękką obecność, podobną do woni dojrzałej pszenicy, która wtargnęła w wiośnianą świeżość i chłód pokoju.

Stanęła przy łóżku i położyła mi na czole chłodną, spokojną dłoń.

— Przyprowadziłam ci doktora Crofta, kochanie — oznajmiła. — Twierdzi, że nie mamy się czym martwić. To wszystko sprawił wstrząs mózgu... należało się tego spodziewać.

Po chwili w polu mego widzenia zamajaczyła sylwetka mężczyzny. Mógł mieć najwyżej trzydzieści parę lat i był bardzo śniady. Ubrany na pozór niedbale w kosztowny angielski tweed, wyglądał niesłychanie wytwornie. Stanął również niedbale przy łóżku, trzymając ręce w kieszeniach. Moja intuicja — wyostrzona w jednym, a przytępiona w innym kierunku — powiedziała mi, że najważniejsze dla tego mężczyzny jest, aby wyglądać identycznie tak samo, jak setki nieskazitelnie ubranych członków ekskluzywnego ziemiańskiego klubu. Cała jego postawa i strój zdawały się mówić: Wracam właśnie z partyjki golfa. Znakomicie się nam dziś grało...

Mimo takich banalnych pozorów młody lekarz wcale nie wyglądał na przeciętnego elegancika. Jego śniada twarz była zbyt regularna i zanadto piękna, by można ją było nazwać tuzinkową, a czarne oczy, ozdobione długimi rzęsami jak u tureckiej tancerki, kłóciły się z wyglądem przeciętnego zamożnego agenta giełdowego w eleganckim tweedowym garniturze.

— Halo Gordy! Jak się czujesz?

Podniosłem oczy i zobaczyłem nieskazitelnie białe zęby odsłonięte w uśmiechu. Sam nie wiem, z jakiego powodu poczułem do niego niechęć.

— Czy i pan jest także kimś, kogo powinienem znać, doktorze? Z rękami w kieszeniach kołysał się w tył i w przód nie przestając

mnie obserwować.

— Czy naprawdę nie poznałeś własnej matki? — spytał.

— Naprawdę — odparłem niechętnie.

— No, no, no! A to śmieszna historia! Ale musimy się z nią jakoś uporać.

— Myślał, że jestem barmanką — powiedziała moja matka z za-żenowanym dziewczęcym uśmiechem, rumieniąc się lekko. — Nigdy przedtem nie zdawałam sobie sprawy, że to było zawsze moje ukryte, gorące pragnienie. „Ćwiartkę porto!" — zawołała udając zachrypły, ordynarny głos. — „A pośpiesz się no panna z tem tronkiem!"

Prawie niedostrzegalna sztywność w zachowaniu młodego lekarza świadczyła o tym, że ten nieco wulgarny żart nie uzyskał jego aprobaty. Spoważniał i stał się oficjalny.

— Taak... Zobaczmy lepiej, co tu będziemy mogli pomóc, dobrze? — przy tych słowach obrzucił moją matkę krótkim, profesjonalnym spojrzeniem i dodał: — Czy nie zechciałaby pani na chwilę zostawić nas samych, pani Friend?

— Ależ oczywiście! — powiedziała, rzucając mi swawolne porozumiewawcze spojrzenie. — Postaraj się być grzeczny i posłuszny, Gordy. Doktor Croft to taki zacny i kochany człowiek. Jestem przekonana, że o ile tylko pójdziesz za jego wskazówkami, powoli, stopniowo wszystko sobie przypomnisz.

Ruszyła w stronę drzwi, ale potem jak gdyby sobie o czymś przypomniawszy, wróciła po ozdobione wstążkami pudło czekoladek i trochę zawstydzona, jak dziecko, które coś przeskrobało, wyszła z pokoju.

Gdy zostaliśmy sami, młody człowiek stał się uosobieniem grzeczności i gorliwości. Przysunął sobie do łóżka krzesło i usiadł na nim jak na koniu. Jakieś podświadome uczucie, którego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, ostrzegało, żebym miał się na baczności.

— No, Gordy — uśmiechnął się do mnie zachęcająco — muszę ci się przede wszystkim przedstawić. Jestem Nate Croft. Na pewno mnie sobie przypomnisz, jak również to, że jestem kumplem twoim, Seleny i Marny.

Mimo stanu, w jakim byłem, czułem wyraźnie i z całkowitą pewnością, że nigdy nie mogłem być „kumplem" tego młodego człowieka o delikatnej śniadej cerze i uwodzicielskich oczach tancerki. Nie powiedziałem tego jednak głośno. Leżałem nieruchomo, czekając, co będzie dalej.

Zapalił papierosa, którego wyjął z wytwornej, kosztownej papierośnicy, wspomniawszy, iż jest mu niezmiernie przykro, że nie może mnie poczęstować. Następnie, przyglądając mi się uważnie poprzez kółka dymu, zapytał:

— Powiedz mi, Gordy, co ty sobie właściwie przypominasz?

— Przypominam sobie warkot śmigieł — odpowiedziałem. — Oprócz tego zdaje mi się, że pamiętam jakieś lotnisko i samolot, i że kogoś odprowadzałem. Kogoś, kto odlatywał samolotem.

— Ale nikogo konkretnie?

Z ogromnym wysiłkiem starałem się przywołać w pamięci jakiś zatarty obraz.

— Nie. Nikogo konkretnie. Tyle tylko, że to, co pamiętam, wy-daje mi się niesłychanie ważne.

— Ale w pierwszym rzędzie pamiętasz ten huk śmigieł?

— Tak. Ciągle mi się zdaje, że są tu, w tym pokoju. A nawet jeśli ich nie słyszę, to...

— Tak, tak, rozumiem — przerwał mi, jak gdyby zawodowo zajmował się zbieraniem informacji. — Mam jednak wrażenie, że to nam niewiele da.

Sam nie rozumiejąc dlaczego, poczułem nagły przypływ przygnębienia i apatii.

— Czy pan chce przez to powiedzieć, że nikt nie odlatywał tym samolotem?

— Zwykła reakcja po eterze — doktor Nate Croft trzymał w palcach zapalonego papierosa. — Utrata świadomości objawiająca się jako huk śmigieł. A ta osoba, którą rzekomo odprowadzałeś... czy to była kobieta, czy mężczyzna?

Uświadomiłem sobie nagle podniecony, że była to kobieta.

— Kobieta.

Pokiwał głową, jakby wszystko była dla niego zupełnie jasne.

— Pielęgniarka z sali operacyjnej — stwierdził. — Często się spotykam z podobnymi objawami. Pacjent czepia się obrazu pielęgniarki z obawy przed utratą przytomności. Staje się ona dla niego symbolem rzeczywistości, którą chory podświadomie boi się utracić, nim ostatecznie zapadnie w sen.

Nie mogłem zrozumieć powodu, dla którego owo konkretne lekarskie wyjaśnienie wzbudziło we mnie rozpacz. Doktor tymczasem ciągnął swoje: — Nie myśl o śmigłach, Gordy. A co dalej?

— Potem jeszcze szpital. Strzępy wspomnień — odpowiedziałem bezbarwnym głosem.

— No tak... — doktor Croft przyglądał się swym wypielęgnowanym dłoniom. — Odzyskałeś kilkakrotnie przytomność w szpitalu. I to wszystko?

Skinąłem głową.

— Chyba wszystko, poza tym, co wydarzyło się po moim przebudzeniu w pokoju. W tym pokoju.

— No, no... Nie będziemy się tym przejmowali, prawda? — Białe zęby znów błysnęły w uśmiechu. — Co byś na to powiedział, Gordy, gdybym cię trochę przywołał do rzeczywistości? Matka powiedziała ci pewnie o wypadku?

— Owszem, powiedziała — przyznałem.

— Przydarzył ci się on na Coast Boulevard wieczorem. Przypominasz sobie? Na tym pustym odcinku na drodze do San Diego.

— San Diego? — powtórzyłem, usiłując usiąść.

— Tak. A co? Czy San Diego przypomina ci coś?

— San Diego — powtórzyłem jeszcze raz niepewnie, po czym dodałem: — A czyja służę w marynarce wojennej?

— W marynarce? — roześmiał się doktor Croft. — Co za dziwaczne pomysły rodzą się w tej twojej biednej rozbitej głowie! Przed paru miesiącami pojechałeś do San Diego, żeby się zaciągnąć do wojska, ale cię nie przyjęto. Pamiętasz?

Łóżko było bardzo wygodne, a wysiłek, do jakiego się zmuszałem, żeby utrzymać nastrój podejrzliwości, zbyt wyczerpujący. Dok-tor Croft wydał mi się teraz zupełnie miłym facetem, wyrozumiałym, życzliwym... Może trochę za ładny, ale poza tym zupełnie przyjemny...

— To dziwne — powiedziałem, starając się wszelkimi siłami całkowicie mu zaufać. —Jakoś zupełnie inaczej ułożyłem to sobie w głowie. Ale San Diego coś mi przypomina. I marynarka wojenna także. Mam takie wrażenie, jak gdybym dłuższy czas służył w marynarce wojennej. Można oszaleć!

— Ależ to zupełnie naturalne! Podświadome pragnienia, prze-kształcone z powodu kontuzji głowy w konkretne wyobrażenia. Sam wiesz, jak bardzo pragnąłeś dostać się do służby w marynarce. Teraz się to spełniło, w twojej podświadomości. No, ale dość tej gadaniny. — Poklepał mnie po ramieniu. Jego dłoń była śniada i ciepła. — Wróćmy jeszcze do twoich wspomnień. Wątpię, czy pamiętasz, że mam tutaj w górach niewielki prywatny szpital. Jacyś turyści przejeżdżający autem znaleźli cię leżącego przy drodze. Dopytali się, gdzie jest najbliższy szpital, i przywieźli cię do mnie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, natrafili właśnie na twojego kumpla.

— I byłem nieprzytomny? — spytałem, słuchając jego opowiadania jak jakiejś przygody, która się przytrafiła komuś obcemu.

— Odzyskałeś przytomność bardzo szybko po przybyciu do szpitala, ale nie byłeś w najlepszej kondycji. Musieliśmy natychmiast operować ci nogę i rękę. Na szczęście było jeszcze dość wcześnie i uniknęliśmy niebezpiecznych komplikacji. Najbardziej jednak, Gordy, martwiła mnie kontuzja głowy. Ramię i noga to drobiazg, nie sprawią ci najmniejszego kłopotu ani bólu. Ale kiedy skończyłem zakładanie gipsu, a ty się obudziłeś z narkozy, z twoją pamięcią nie było najlepiej. Nie wiedziałeś zupełnie, co się z tobą dzieje, i nie orientowałeś się w sytuacji. Trzymałem cię dłuższy czas pod działaniem środków uspokajających, gdyż chciałem dać mózgowi odpoczynek po tym wszystkim, co zaszło. Odzyskiwałeś nawet potem jeszcze kilkakrotnie przytomność, ale nadal nie potrafiłeś skojarzyć sobie wszystkiego, co się z tobą działo. Stwierdziłem, że cierpisz na przejściową amnezję, czyli zanik pamięci. Kurację uspokajającą prowadziłem pełne dwa tygodnie, aż wreszcie pomyślałem, że najlepszym wyjściem będzie twój powrót do domu, gdzie widok znajomych twarzy i otoczenia szybciej przywróci ci pamięć. Zdaje mi się jednak, że byłem zbyt wielkim optymistą — uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem.

Jego ciemna ręka po raz drugi miękko dotknęła mego ramienia.

— Ale nie przejmuj się tym wszystkim, stary — dokończył. — Z kontuzjami głowy nigdy nie wiadomo, nie można przewidzieć również, jak długo potrwa zanik pamięci. Najprawdopodobniej jednak stopniowo wszystko zacznie powoli wracać do normy. Może nawet już za kilka dni... albo godzin...

— Albo lat? — podsunąłem ponuro.

— Ależ nie, nie! nic podobnego! Nie powinieneś poddawać się depresji, Gordy! —Jego oczy, podobne do oczu odaliski, obserwowały mnie spoza jedwabistej firanki rzęs. — Nie! Mówię ci zupełnie szczerze, że nadal jestem optymistą! Jeżeli chodzi o nogę i ramię, to możesz być zupełnie spokojny. Przypuszczam nawet, że jutro pozwolę ci poruszać się trochę po domu, w fotelu na kółkach. Zobaczysz dawnych znajomych, odwiedzisz znane ci dobrze miejsca. Tak, stanowczo jestem dobrej myśli!

Chociaż wiedziałem, że to wszystko, co mówi, jest zwykłą lekarską taktyką, poczułem się znacznie spokojniejszy. Ogarnęło mnie głębokie odprężenie i całkowity bezwład. Mam tu matkę i życzliwego przyjaciela-lekarza. Oboje robią dla mnie, co jest w ich mocy. O co więc mam się martwić? Leżę w pięknym pokoju, dbają, troszczą się o mnie. Wszyscy są dla mnie dobrzy, jestem Gordy Friend, Gordon Renton Friend Trzeci. Już niebawem dowiem się, co wynika z faktu, że się jest Gordonem Friendem Trzecim, i zacznę prowadzić normalne życie.

Rozejrzałem się po zalanym słońcem szarozłotym pokoju.

— Czy to mój własny dom? — spytałem doktora Crofta z głębokim zadowoleniem.

— Oczywiście, Gordy. Od śmierci ojca dom ten jest twoją własnością.

— Ojca? Mojego ojca?

— Jak to, nie pamiętasz ojca? — doktor Croft był najwyraźniej rozbawiony. — Wydaje mi się po prostu niemożliwe, żeby ktoś mógł nie pamiętać starego Gordona Rentona Frienda Drugiego.

— Czy był kimś znanym?

— Znanym? Do pewnego stopnia zapewne tak. Sprowadził się tutaj z St. Paul zaledwie na kilka lat przed śmiercią. Ale nawet w tak krótkim czasie zdołał się wszystkim zapisać w pamięci.

— Czym?

— Swym charakterem i... no, zresztą lepiej ci o tym opowie twoja rodzina.

— Ale wspominał pan, że on nie żyje.

— Tak. Umarł mniej więcej miesiąc temu.

— Ach, więc to po nim moja matka nosi żałobę!

Leżałem nieruchomo, zastanawiając się nad wszystkim, usiłując wyobrazić sobie Gordona Rentona Frienda Drugiego, który zdołał się tak zapisać w ludzkiej pamięci. Na nic się to jednak zdało. Po chwili spytałem z rosnącym uczuciem zadowolenia:

— To by znaczyło, że jestem człowiekiem bogatym?

— Ach, niewątpliwie — potwierdził doktor Croft. — Powiedział-bym nawet, że bardzo, bardzo bogatym!

W tej chwili wróciła do pokoju matka. Mijając doktora Crofta poklepała go przyjacielsko po plecach, a potem usiadła przy moim łóżku, obok róż.

— No? I jak tam, doktorze kochany? Nate Croft wzruszył ramionami.

— Jak dotąd, nic specjalnego, droga pani Friend — odparł.

— Mój kochany chłopiec — powiedziała matka kładąc sobie na kolanach moją rękę. — Już ci trochę lepiej?

— Przynajmniej wiem, kto był moim ojcem — przyznałem. — Powiedziałem mu coś niecoś — wyjaśnił doktor Croft.

— Mam nadzieję, że tylko coś niecoś. Biedny Gordy... Jestem przekonana, że jest jeszcze za słaby, żeby myśleć o ojcu.

— Dlaczego? — spytałem. — Czy było z nim coś nie w porządku? Jakaś wstydliwa sprawa? Czarna owca?

Matka roześmiała się swym głębokim, miękkim śmiechem.

— Ależ nic podobnego, kochanie! To my raczej byliśmy nie w porządku. Ale przestań już łamać sobie nad tym głowę. Poleź spokojnie, a ja tymczasem wypytam dokładnie doktora i dowiem się, co mamy dalej z tobą robić.

— Niewiele mam do powiedzenia, droga pani. — Doktor Croft rzucił dyskretnie okiem na zegarek. — Na razie proszę stosować wszystko jak dotychczas. A jeżeli idzie o ten nieszczęsny chwilowy zanik pamięci, to najlepszą metodą będzie stały kontakt ze znajomymi osobami i przedmiotami. Powoli doprowadzimy go do normalnego stanu.

Matka spojrzała na mnie, potem przeniosła wzrok na doktora i mrugnęła porozumiewawczo.

—Jeżeli mowa o znanych mu osobach i rzeczach, to jak pan sądzi, doktorze? Czy nie należałoby zetknąć go z Seleną?

Doktor Croft spojrzał szybko na wypukłość pod kołdrą w miejscu, gdzie znajdowała się moja noga w gipsie.

— Właśnie... Miałem zamiar to zaproponować.

— Selena — powtórzyłem. — Ciągle mówicie o Selenie! Kto to jest ta Selena?

Moja ręka nadal spoczywała na kolanach matki, która czule ją głaskała.

— Synku — powiedziała. — Ty naprawdę jesteś uroczy! Być może nawet wolę cię takim jak teraz... pozbawionym pamięci. — Wskazała ręką drugie łóżko. — W tym łóżku właśnie sypia Selena. Selena, to twoja żona.

Biały negliż. Pokój przesycony obecnością kobiety. Moja żona...

— Czy Selena jest tu gdzieś w pobliżu, proszę pani? — spytał doktor Croft.

— Zdaje mi się, że jest z Janem na dziedzińcu.

— To ją tutaj przyślę. A teraz muszę już naprawdę uciekać. —

Doktor Croft znów poklepał mnie po ramieniu. — Będę tu jutro i postaram się o fotel na kółkach. Głowa do góry, Gordy! Ani się obejrzysz, jak będziesz znów pośród nas, stary! Do widzenia, droga pani Friend!

Po jego odejściu matka wstała z krzesła.

— No, a teraz, kochanie, skoro ma tu przyjść Selena, najlepiej będzie, jak zostawię was samych. — Odrzuciła niesforny kosmyk z czoła i dokończyła: —Jeżeli istnieje na świecie ktoś, kto jest w stanie przywrócić ci pamięć, to tylko Selena. — Zrobiła kilka kroków ku drzwiom i zatrzymała się na chwilę. — Nie, nie, doprawdy, tu jest za dużo kwiatów! A mówiłam Selenie, że nie ma sensu stawiać ich tu tyle. Pachnie jak w kaplicy przedpogrzebowej! — Podeszła do stojącego w rogu pokoju stolika i wzięła z niego dwa wazony. Jeden pełen czerwonych róż, drugi z białymi i szafirowymi irysami. — Zabiorę chociaż te róże i irysy do pokoju Marny — stwierdziła.

Kiedy tak stała, trzymając w obu rękach wazony z kwiatami, wy-dała mi się jakąś starożytną boginią płodności i urodzaju. Patrzyłem na nią z zachwytem, gdy szła do drzwi. Raptem doznałem uczucia jakiejś nieodwracalnej straty i zawołałem za nią bez zastanowienia:

— Proszę nie zabierać tych irysów! Niech zostaną w pokoju! Odwróciła się, patrząc na mnie poprzez kwiaty.

— Dlaczego, drogi Gordy? To takie smutne kwiaty! Doskonale pamiętam, że nigdy nie znosiłeś irysów.

— Chciałbym, żeby tu zostały —- powiedziałem gwałtownie, z przejęciem nieproporcjonalnym do tego całego problemu. — Proszę cię, mamo, zostaw irysy!

— Dobrze już, kochanie! Jeżeli ci na nich tak zależy... Odstawiła wazon z irysami z powrotem na stolik i wyszła z różami. Leżałem przypatrując się smukłym łodygom fiołkowych i białych

irysów. Znowu zagrały mi pod czaszką śmigła. Powtarzałem sobie w duchu, że za chwilę wejdzie do pokoju moja żona. Że mam żonę. I że ta żona ma na imię Selena. Usiłowałem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądała. Na próżno. Niewyraźny obraz mojej żony przesłaniały ustawicznie te białe i fiołkowe kwiaty. Nie panowałem już nad myślami. I znowu tylko te śmigła, i to jedno słowo powtarzające się bez przerwy... Iris... Iris... Iris... Iris...

Rozdział III

Po kilku minutach moja gwałtowna reakcja na irysy minęła — coś z tego jednak jeszcze we mnie zostało. Nawet nie patrząc na nie czułem te wysokie białe i fiołkowe kwiaty w wazonie, jak gdybym ich dotykał, a ich nazwa tkwiła uparcie w moim mózgu jak kula w mózgu zabitego.

Ciągle jeszcze nie orientowałem się w czasie. Leżałem w łóżku nie wiadomo jak długo i stopniowo zaczęło powracać dobre samopoczucie. Nieczęsto ktoś, kto utracił pamięć, może wrócić do tak idealnych warunków życia. Mam czarującą matkę i piękny dom. Jestem bardzo bogaty, a za chwilę przyjdzie tu moja żona. Miałem już za sobą pierwszą fazę powolnego powracania do rzeczywistości. Mimo lekkiego bólu głowy i ucisku, jaki powodował gips, poczułem, że krew znowu zaczyna mi żywiej krążyć w żyłach, zwłaszcza na myśl o żonie.

Selena. Igrałem w myśli z tym imieniem. Było intrygujące. Selena mogła być wysoka i smukła, o chłodnych zielonych oczach. Ale równie dobrze mogła to być osoba chuda, koścista i mogła mieć wąskie zaciśnięte wargi. Ogarnął mnie nagle gwałtowny niepokój. Jak dotąd wszystko układało się zbyt pięknie, musiał więc gdzieś tkwić sęk. A co, jeżeli tym przysłowiowym sękiem będzie właśnie Selena? Koścista, sucha, stara panna o zaciśniętych ustach?

Niepewność stawała się nie do zniesienia. Żeby odegnać to uczucie, zacząłem wywoływać w wyobraźni najbardziej fantastyczne obrazy. Selena musi być brunetką — tak ją sobie wyobrażałem. Przecież jest pewien typ brunetki, za którym szalałem. Zaraz, zaraz, jaki to typ?... Miałem to słowo na końcu języka...

Impulsywny... O, to właśnie!... Selena musi być impulsywną brunetką!

Drzwi się nagle otworzyły i w progu ukazała się młoda dziewczyna — w jednej ręce trzymała mały shaker do cocktaili, a w drugiej pusty kieliszek. Przez chwilę stała nieruchomo, przyglądając mi się uważnie. Patrzyłem na nią z przyjemnym uczuciem. Mogła mieć dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia dwa lata. Ubrana była w doskonale skrojony czarny kostium, szeroki w ramionach, ze spódniczką ledwie zakrywającą kolana i odsłaniającą długie, proste nogi. Wzrostem sięgałaby mi akurat pod pachę. Kruczoczarne włosy spadały w gęstych puklach aż na ramiona. Miała twarz francuskiej laleczki, z jasno umalowanymi w kształt luku Amora ustami i dużymi, wyzywającymi brązowymi oczami.

Podeszła do łóżka i usiadła przy stoliku z różami. Jeżeli moja matka podobna była do róży w pełnym, jesiennym rozkwicie — to tę dziewczynę można było przyrównać do purpurowego pąka. Ciągle jeszcze trzymała w rękach shaker do cocktaili i kieliszek i nie przestawała mi się przyglądać wzrokiem, w którym wyczytałem aprobatę. Nagle uśmiechnęła się i powiedziała:

— No, co powiesz, ty niesamowite stworzenie!

Odstawiła kieliszek i shaker na stolik, pochyliła się nade mną i pocałowała w usta. Wargi miała miękkie i pachnące. Jej młode piersi przywarły do mnie na krótką chwilę. Wyjąłem spod kołdry zdrową rękę i przyciągnąłem ją bliżej, nie przestając całować. Odsunęła się ode mnie i zawołała:

— Hola, Gordy! Z siostrą tak nie wypada!

— Z siostrą? — zdziwiłem się.

Odrzuciła w tył włosy i usiadła na krześle, patrząc na mnie z wyrzutem.

— Oczywiście, że jestem twoją siostrą! A ty myślałeś, że kim? Może bratem?

Poczułem się bardzo głupio.

— Doktor Croft zapowiedział, że przyśle tu zaraz moją żonę — — bąknąłem zmieszany.

— Och, Selenę? — wzruszyła lekko ramionami. — Łazi gdzieś z Janem po ogrodzie. Nate nie mógł jej znaleźć. —Wykręciła się na krześle i przyrządziła sobie manhattana. Trzymała kieliszek za smukłą nóżkę nie przestając mi się przyglądać. — Mama mówi, że straciłeś pamięć. I przekonałam się, że tak jest rzeczywiście — mówiąc to, roześmiała się głębokim, miłym śmiechem, jak matka. — Gdybym |a przeżyła to co ty, to z pewnością też wolałabym o tym zapomnieć.

Cerę miała białą i delikatną, również jak matka. Na tle tej białości wargi wyglądały fascynująco. Wiem, że nie wolno żywić do rodzonej siostry takich uczuć, jakie ta dziewczyna we mnie wzbudzała. Przypisywałem to jednak utracie pamięci.

— Dobrze, siostro — zacząłem żartobliwie — powiedz mi więc coś więcej o sobie...

— Mam na imię Marny — odparła. Skrzyżowała nogi i przy tym ruchu wąska spódniczka podniosła się jeszcze wyżej. — Doprawdy ta cała historia jest bardzo intrygująca. Zaraz pomówimy o mnie, ale przedtem powiedz mi jeszcze, czym ci mogę służyć.

— Możesz mi na przykład podać... powiedzmy szklaneczkę cocktailu — odpowiedziałem wyciągając rękę po kieliszek.

Odsunęła lekko moją dłoń, potrząsając przecząco głową.

— Czemu nie, Marny?

— Gordy! Zapominasz, bardzo wygodnie dla siebie zresztą, jak widzę, że mamy z ciebie zrobić porządnego człowieka!

— Czy to znaczy, że przedtem byłem niegrzeczny?

— Okrrropnie! Nie udawaj zresztą, że o niczym nie wiesz!

— Ale kiedyja naprawdę nic nie pamiętam! O co chodzi? Czemu byłem zły? Może za dużo piłem?

— Otóż to! Mój drogi, przecież zalewałeś się bez przerwy od momentu, kiedy skończyłeś szesnaście lat. Tego wieczora, kiedy ci się wydarzył ten wypadek, też byłeś zalany w pestkę! Teraz, kiedy ci już wygarnęłam prawdę, powtarzam: ani kropli! Takie jest zarządzenie Nate'a!

Zdawałoby się, że usłyszawszy podobną opinię o sobie, powinienem się poczuć zawstydzony i zgnębiony. Tymczasem nic podobnego. Nie pamiętałem, abym kiedykolwiek w życiu specjalnie interesował się alkoholem, a i teraz nie miałem wielkiej ochoty na cocktail. Poprosiłem po prostu z towarzyskiej uprzejmości.

— Opowiedz mi jeszcze coś o mnie, Marny — poprosiłem. — Jaki jestem poza tym, że lubię się napić?

— Przypuszczam, że najoględniejszym określeniem twojego charakteru byłoby „złoty młodzieniec". Ale dla mnie osobiście, kochanie, jesteś po prostu moczymordą. Dla tych, co lubią takie typy, może nawet bardzo uroczym moczymordą. Selena na przykład bardzo lubi takich.

— Selena? Ach tak! Moja żona! — Milczałem przez chwilę, a potem spytałem: — A czy ty mnie lubisz?

Marny przełknęła połowę swojego cocktailu.

— Czyja wiem?... Zawsze uważałam cię za łobuza...

— Ooo! A to dlaczego?

Roześmiała się niespodziewanie młodym, zaraźliwym śmiechem.

— Zaczekaj, mój drogi, aż ci wróci pamięć! Wówczas nie trzeba ci będzie mówić nic na ten temat!

Obciągnęła spódniczkę, co zwróciło moją uwagę na jej kolana.

— Jeżeli jesteś rzeczywiście moją siostrą, to proszę cię, byś usiadła trochę dalej, bo... bo mnie denerwujesz! — przyznałem.

— Daj spokój, Gordy, nie pleć! — odparła Marny wracając na swoje poprzednie miejsce obok róż. — Nate twierdzi, że powinnam ci pomóc w odświeżeniu wspomnień. — Czy mam ci opowiedzieć historię z twojego dzieciństwa?

— Opowiadaj, co chcesz — zgodziłem się.

— Powiedz, jeżeli uda mi się poruszyć jakąś strunę w twojej pamięci — zaczęła Marny, zamyślając się głęboko. — Czy pamiętasz na przykład... Nie, dajmy temu spokój! Powiedz lepiej, czy przypominasz sobie ten zimowy bal w szkole tańca panny Churchill w St. Paul, kiedy po kryjomu dolałeś dżinu do kruszonu brzoskwiniowego, a polem tak strasznie rozrabiałeś w pokoju dla panów?

— Cóż za przedsiębiorczy był ze mnie chłopak! — roześmiałem się. — Ale nie, nic takiego nie pamiętam.

Marny skrzywiła się.

— No, a co pamiętasz z tego letniego obozu nad jeziorami, prowadzonego przez Ligę Czystości „Aurora", gdzie zabrał nas ojciec? Założyłeś się ze mną, że zdołasz wzbudzić nieczyste myśli w panu Heberze; przebrałeś się w moją sukienkę i doprowadziłeś do tego, że robił ci w łódce na jeziorze nieprzyzwoite propozycje.

— Zaczynam teraz rozumieć, co miałaś na myśli, mówiąc o dobrych stronach utraty pamięci — powiedziałem, czując się trochę nieswojo. — Nie! Nic, absolutnie nic z tego nie pamiętam. Ale co to u licha za Liga Czystości „Aurora"?

Marny znów odstawiła kieliszek.

— Gordy! — zawołała zgorszona. — Chyba mi nie powiesz, że zapomniałeś, co to jest Liga Czystości „Aurora"!? Przecież to najważniejsza rzecz w naszym życiu!

— No więc cóż to takiego? Marny potrząsnęła głową.

— Ale dajmy temu lepiej spokój, bo widzę, że tą metodą daleko nie zajedziemy. — Pochyliła się ku mnie i dodała: — Powiedz mi lepiej, co właściwie pamiętasz? To będzie o wiele prostsze.

Prawie zapomniałem, że utraciłem swą osobowość. Marny potrafiła w dziwny sposób wprowadzić mnie w taki nastrój, że moja utrata pamięci wydała mi się teraz jakąś śmieszną zabawą towarzyską. Ale jej ostatnie pytanie wzbudziło znowu we mnie to niepokojące uczucie, że coś się za tym kryje i że to wszystko razem jest jakieś niedobre, a nawet groźne.

— Pamiętam irys... — powiedziałem powoli.

— Irys? — żywe spojrzenie Marny przeniosło się na wazon z kwiatami. — O jaki rodzaj irysów ci chodzi?

— Nie mam pojęcia... — Czułem, że mój niepokój przeradza się niemal w strach. — Po prostu takie słowo... Irys... Czuję, że jest ono bardzo ważne... Żebym tylko potrafił skojarzyć je z czymś konkretnym!

— Irys... — rzęsy Marny zatrzepotały nad niewinnymi oczami dziecka, które przez chwilę nie robiły wrażenia niewinnych. — Zapewne jakiś idiotyczny freudowski kompleks — uznała. — No... a co pamiętasz poza tym?

Potrząsnąłem głową.

— Może jeszcze jakiś... samolot — powiedziałem powoli w zamyśleniu. — Ktoś... ktoś... Och! Ale po co to wszystko!

— Gordy, kochanie, nie poddawaj się depresji! — Przeniosła się znowu na łóżko i ujęła mnie za rękę. — Pomyśl lepiej jakie wspaniałe życie roztacza się przed tobą! Forsy jak lodu! Żadnych kłopotów... nic do roboty... cała południowa Kalifornia do twojej dyspozycji! No, a wreszcie my i Selena.

— Selena? — moje wątpliwości w związku z osobą Seleny odezwały się na nowo. — Powiedz mi coś o Selenie! Jak ona wygląda?

— Jeżeli i Seleny nie pamiętasz — orzekła Marny, dopijając cocktail i nalewając sobie drugi kieliszek — to musisz się przygotować na porządny wstrząs!

— Chuda? Ze spiczastym nosem? — spytałem z niepokojem. —

— A może nosi okulary w drucianej oprawie?

— Selena? — Marny wytarła palcami czerwoną smugę, jaką na brzegu kieliszka pozostawiły jej wargi. — Drogi Gordy! Selena jest prawdopodobnie najpiękniejszą istotą w całej Kalifornii!

Doznałem uczucia głębokiego zadowolenia i spokoju.

— A może w dodatku ma przyjemne usposobienie?

— Anielskie! Po prostu uwielbia wszystko i wszystkich...

— I ma szlachetny, kryształowy charakter? — ciągnąłem rozentuzjazmowany. — Czy Liga Czystości „Aurora" przyjęłaby ją do swego grona?

— Nie. Liga Czystości „Aurora" nigdy by nie przyjęła Seleny! —

— stwierdziła Marny, patrząc na mnie prowokacyjnie.

— A to czemu?

Marny odstawiła kieliszek.

— No... o tym to już będziesz musiał przekonać się osobiście.

Rozdział IV

Nie zdążyłem zadać kolejnego pytania, gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich dziewczyna w krótkiej białej kretonowej sukience bez rękawów. Już na pierwszy rzut oka zaparło mi dech w piersiach. Była to najjaśniejsza blondynka, jaką spotkałem w życiu. Jej włosy, spadające aż na ramiona podobnie jak włosy Marny — były jasne jak wiejska śmietanka. Cera również przypominała krem śmietankowy, może była o jeden ton ciemniejsza z powodu opalenizny. Cała postać — nagie ramiona, nogi — posiadała doskonałość greckiej rzeźby. Patrząc na nią, miałem wrażenie, że jej dotykam. Chociaż kształty miała kobiece, pełne, podeszła do łóżka z niezwykłą lekkością i płynnością ruchów.

— Gordy! Kochanie moje! — powiedziała.

Wargi miała nie uszminkowane, pąsowe, a oczy niebieskie jak letnie niebo. Usiadła na łóżku, przyglądając mi się uważnie, przy czym jej jasne włosy opadły ku przodowi.

— Zmykaj, Marny — rzuciła krótko.

Marny spoglądała na tę zapierającą dech w piersiach piękność, a w jej wzroku malował się upór i niechęć. Wydała mi się teraz przy Selenie jakaś nikła, drobna, sztuczna.

— Naprawdę, Seleno — powiedziała, przeciągając nieco. — Czy musisz się tak śpieszyć? Ma lewą nogę całą w gipsie... wiesz o tym?

— Powiedziałam ci już raz: zmykaj! — Selena odwróciła się do Marny, a na jej ustach pojawił się przelotny uśmiech, który jednak potrafiłby poruszyć całe stado najbardziej upartych mułów. — Bądź grzeczną dziewczynką, dobrze, kochanie? Jak chcesz, to potrafisz być miła!

Długie czarne rzęsy Marny zatrzepotały.

— No więc dobrze, niech już będzie! — Wstała, dość gwałtownie wyminęła bratową i pochyliwszy się nade mną pocałowała mnie wyzywająco w same usta. — Jeżeli sprawy przyjmą zbyt ostry obrót, braciszku, to daj sygnał S.O.S., a zjawię się natychmiast na po-moc!

Lekkim ruchem przygładziła włosy Seleny.

— Nie przejmuj się, Królewno Śnieżko! — dodała.

Wzięła ze stolika shaker i kieliszek i wyszła z pokoju, zatrzaskując /a sobą drzwi.

— Cała Marny! Niesforne dziecko. Ale mimo wszystko to kochana i słodka dziewczyna. — Ciepłe od słońca palce Seleny zacisnęły się na mojej dłoni. —Jak się czujesz, kochanie? — spytała.

— Z każdą minutą lepiej — odparłem, uśmiechając się do niej.

— Jestem twoją żoną, Gordy... Czy mnie pamiętasz? Przyznałem w duchu, że tu leży rozwiązanie całej sprawy. Być

Gordym Friendem — to przekraczało marzenia każdego najambitniejszego nawet młodego człowieka, cierpiącego na utratę pamięci.

— Nie mogę sobie wyobrazić, że doznałem aż tak ciężkiego urazu głowy, ale widocznie musiało tak być... — odpowiedziałem zażenowany.

— Moje biedactwo! Ale w gruncie rzeczy to nie taka wielka szkoda! Wspomnienie niektórych rzeczy bywa bardzo kłopotliwe...

Selena nachyliła się i na króciutką chwilę mocno przywarła wargami do moich ust. Wargi miała ciepłe i tak samo płynne jak ruchy. Odniosłem wrażenie, że stapiają się z moimi. Był to pocałunek mogący zatrzeć pamięć wszystkich innych pocałunków w życiu. Myślałem jak przez mgłę: Czy mówiłem kiedyś o brunetkach? O impulsywnych brunetkach? Musiałem chyba stracić rozum!

— Nie cierpię siedzieć na łóżku — wyznała Selena i zgrabnym ruchem rzuciła się obok mnie na kołdrę w szare i złote pasy. Jej włosy przykryły jasną falą całą poduszkę. — Aaaaa! — przeciągnęła się z zadowoleniem i sięgnęła przeze mnie do stolika po papierosa. Gdy zapaliła, zapytała cicho: — Co się stało z tymi wybornymi czekoladkami, które kupiłam specjalnie dla ciebie? Założę się, że mama je zjadła! — Rozejrzała się po pokoju poprzez gęstą zasłonę rzęs. Miała szaroniebieskie oczy, jak dym z papierosa. — Widzę też, że wyniosła połowę kwiatów. Jaka szkoda! Chciałam jak najuroczyściej uczcić twój powrót do przytomności.

— Jeżeli chodzi o powrót do przytomności, to nazwałbym go nie tylko uroczystym, ale po prostu... niezwykłym — orzekłem.

— Naprawdę, kochanie? — odwróciła twarz tak, że niemal dotykała mojego policzka. — Kochany! Z tą zabandażowaną głową wyglądasz zupełnie inaczej. Jakoś tak bardziej... męsko. No, przyznaj sam, czy to nie ciekawe? Zupełnie, jakby się miało nowego męża...

Trudno mi opisać wrażenie, jakie na mnie wywierała Selena. Prawdopodobnie była rzeczywiście najpiękniejszą kobietą w Kalifornii. Co do tego Marny miała zupełną rację. Ale była jeszcze czymś więcej. Nie mogłem jej sobie wprawdzie przypomnieć, ale w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie było nic ze sztuczności. Jej sposób bycia był jednocześnie podniecający i przy tym bardzo naturalny. Tak, Selena to potrafiła! Ta niezwykła prostota i naturalność sprawiały, że w jej zmysłowości była jakaś czystość i spontaniczność — miała w sobie coś z pogańskiej Greczynki.

Zdrową ręką ująłem pęk jej miękkich, błyszczących włosów i przesuwałem po nich palcami.

— Moja żona — westchnąłem. — Jak długo jesteśmy małżeństwem?

— Dwa lata, kochanie. Trochę więcej niż dwa lata.

— Gdzie ja cię na miłość boską znalazłem?

— Och, jak mi te bandaże przeszkadzają! — zawołała i mocno wygięła szyję, żeby mnie pocałować — W Pittsburgu, kochanie — odpowiedziała.

— Założę się nie wiem o co, że byłaś chlubą Pittsburga!

— Owszem. Mężczyźni wariowali tam za mną, nawet zostałam wybrana miss Pittsburga.

— Naprawdę?

— Serio. — Przytuliła się do mnie mocno i przeniosła moją rękę ze swych włosów na piersi. — Kochanie, Nate bardzo się o ciebie martwi. On jest taki poczciwy! Postaraj się koniecznie odzyskać pamięć, nie masz pojęcia jakby to dobrze zrobiło jego zawodowej dumie.

— Do diabla z Nate'em — odparłem studiując subtelny profil Seleny. — Powiedz mi raczej coś o mnie. Czy cię kocham?

— Nie wiem, Gordy. Doprawdy nie wiem. A kochasz?

— Tak na pierwsze wrażenie to chyba tak — powiedziałem i pocałowałem ją. — A ty? Czy ty mnie także kochasz?

Odsunęła się trochę, przeciągając się rozkosznie.

— Jesteś uroczy, Gordy! Uwielbiam cię po prostu! Naprawdę!

— Ale mam podobno nikczemny charakter. Jestem nicpoń... lubię zaglądać do kieliszka...

— Już czuję w tym palec Marny — stwierdziła Selena i na jej twarzy odmalowała się niemal nienawiść. — Wstrętny mały szatan! Co ona ci nagadała?

— Tylko to, że jestem łajdak i nicpoń.

— Coś podobnego! Ta dziewczyna przyprawi mnie kiedyś o chorobę! Co z tego, że lubisz trochę popić? Każdy lubi.

— Czy i ty także pijesz czasem za dużo?

Uśmiechnęła się, a potem roześmiała głośno swobodnym, szczerym, trochę schrypniętym śmiechem.

— Kochanie, ja wszystkiego robię „troszkę... za dużo"! — Usiadła nagle na łóżku, wygładziła sukienkę i zdusiła w popielniczce papierosa. — Mój miły... wszystko to bardzo pięknie i wesoło, ale przecież miałam pomóc ci w szybkim i dokładnym przypomnieniu sobie przeszłości.

— I właśnie usiłowałaś to robić — potwierdziłem.

— Nic podobnego! Nie robiłam dosłownie nic, prócz tego, że cieszyłam się ogromnie, iż mój małżonek odzyskał przytomność! Nie możesz sobie wyobrazić, jak to przykro spać w jednym pokoju z mężem, który jest nieprzytomny i bezwładny jak kłoda!

— To ty sypiałaś cały czas w tym pokoju?

— Oczywiście, że w tym! — otworzyła szeroko oczy. — Od pierwszej chwili, jak cię tu przywieziono ze szpitala. — Wskazała gestem drugie łóżko. — A ty myślałeś, że gdzie?

— Dopiero w tej chwili zacząłem się nad tym zastanawiać — przyznałem.

— Doprawdy, kochanie, to było okropne... Cały jesteś w gipsie i w bandażach... — Selena uśmiechnęła się i zapaliła drugiego papierosa, wciągając głęboko dym. —Ale mówmy na razie o czym innym. O czymkolwiek. Chociażby o tym na przykład, co powinieneś sobie przypomnieć...

— Doskonale! — powiedziałem. — To może o Lidze Czystości „Aurora"?

— Lidze Czystości „Aurora"? Czy koniecznie o tym właśnie musimy mówić?

— Podobno uważacie, że powinienem wszystko o niej wiedzieć. Że to bardzo ważne.

— To prawda, że to ogromnie ważne, ale równocześnie i ogromnie nudne!

— No więc właśnie! Zacznijmy wobec tego od Ligii Czystości. Wydęła pełne pąsowe usta.

— No, niech będzie! Więc wszystko zaczęło się od twojego ojca. Podejrzewam, że ojca też nie pamiętasz?

Potrząsnąłem głową.

— Słyszałem tylko, że nazywał się Gordon Friend Drugi i że nie żyje od miesiąca. I to wszystko.

— Twój ojciec... — Selena zadumała się. —Jakby ci tu opisać twojego ojca? Był nieprawdopodobnie bogatym człowiekiem, adwokatem w St. Paul. I to jest najprzyjemniejsze, co ci o nim mogę powiedzieć. Ale jego najważniejszą cechą charakteru było to, że bardzo wysoko nosił głowę. — W zamyśleniu wzięła moją rękę i prawie bezwiednie zaczęła ją głaskać. — Niesłychanie wysoko. Wszystko mu przeszkadzało. Papierosy, taniec, szminka, alkohol, seks...

— Aha, rozumiem! Mów dalej.

— Jakie ty masz przyjemne ręce, kochanie! Takie szerokie i silne. Jak marynarz.

— Marynarz... — Coś się poruszyło w mojej podświadomości. — Seleno, mnie się zdaje...

— Ach, więc mówiliśmy o twoim ojcu — przerwała Selena i odwróciwszy oczy od moich rąk, zaczęła mówić bardzo szybko: — Co jeszcze można by o nim powiedzieć? No więc, jak pewnie sobie wyobrażasz, nie był człowiekiem łatwym. Aż nagle, dziesięć lat temu, kiedy życie z nim stawało się coraz bardziej ponure i prawie nie do zniesienia, twój ojciec zetknął się z Ligą Czystości „Aurora" i śmiertelnie się w tej instytucji rozkochał.

Lekki niepokój, jaki się we mnie zbudził, raptem przygasł. Prawie

0 nim zapomniałem słuchając opowiadania Seleny.

— Ale seksu chyba z nią nie uprawiał, co? — rzuciłem żartem.

— Gordy! Nie bądź taki frywolny! — Selena uśmiechnęła się

1 opuściła oczy, żeby na mnie spojrzeć. W dalszym ciągu trzymała moją rękę przyciśniętą do piersi. — Liga Czystości „Aurora" jest organizacją światową i ma na celu zaprowadzenie w Stanach Zjednoczonych czystości obyczajów. Wydaje w związku z tym setki broszurek w rodzaju: Tańce, mała kobietko, to wymysł szatana albo: Diabeł ma swój udział w każdej butelce wódki — i tym podobne. Liga prowadzi od roku letnie obozy dla młodzieży, gdzie wdraża się czystość obyczajów i prostotę. No i naturalnie cała liga jest ogromnie kontra...

— ...pomadkom do ust, tytoniowi, tańcom, alkoholowi i... seksowi — dokończyłem za nią.

— Właśnie, mój skarbie! Na czele całej tej ponurej organizacji stał odrażający facet o nazwisku Heber. Pan Heber był przedstawicielem i agentem Ligi Czystości „Aurora" na całe St. Paul. Polubił twojego ojca od pierwszego wejrzenia, a twój ojciec również od pierwszego wejrzenia rozkochał się w panu Heberze i zaczął ładować w Ligę pieniądze, przyczyniając się do tego, że St. Paul stawało się z każdą chwilą coraz czystsze i czystsze moralnie... — Opadła znów na poduszki, a jej jasne włosy znalazły się tuż przy moim policzku. — Kochanie! Nie możesz sobie wyobrazić, co to było za życie! A raczej będziesz mógł sobie wyobrazić, jak tylko całkiem odzyskasz pamięć! Powiadam ci, że to był koszmar. Każdego ranka sprawdzał, czy wszyscy jesteśmy dostatecznie skromni i przyzwoicie ubrani. Osobiście ścierał w łazience puder z nosa Marny. Nie wolno nam było chodzić do teatru ani do kina. Spędzaliśmy długie, przeraźliwie długie wieczory w domu, słuchając, jak ojciec recytuje poematy o czystości obyczajów i czyta beznadziejne broszurki pana Hebera. Jeśli chodzi o sprawy seksualne, to twój ojciec był ich szczególnym wrogiem... — Westchnęła głęboko, jak gdyby sobie coś przypomniała. — Kochanie, gdybyś wiedział, jak straszliwie byliście wszyscy sterroryzowani!

— Rozumiem — powiedziałem. — Nie mogę tylko wyobrazić sobie na tym tle siebie jako pijaka i łajdaka.

— Właśnie, Gordy... — Znów wzięła moją rękę w obie dłonie. Moje ręce wyraźnie w jakiś sposób ją fascynowały. — W tym właśnie sęk, że im bardziej ojciec cię zachęcał do zachowania czystości obyczajów, tym twoje obyczaje stawały się bardziej rozwiązłe. W gimnazjum pozwalałeś sobie na najbezwstydniejsze wybryki...

— Przebierałem się w sukienki Marny i prowokowałem pana Hebera do robienia mi nieskromnych propozycji?

Selena usiadła na łóżku w najwyższym zdumieniu.

— Kochanie! Więc przypomniałeś sobie to wszystko?

— Bardzo cię przepraszam, Seleno... ale dowiedziałem się tego od Marny.

— Aaa! — powiedziała i położyła się z powrotem.

— No więc tego rodzaju wyskoki i jeszcze gorsze — ciągnęła swoje. — Pan Heber uważał cię zawsze za nieczystego... Ojciec najchętniej wypędziłby cię z domu. Ale musisz wiedzieć, że Rodzina przez duże R to instytucja, którą Liga Czystości poważa najbardziej. Jednym z najulubieńszych poematów twojego ojca było długie wierszydło mniej więcej w tym stylu, że twój syn jest twoim synem i trzeba mu przebaczyć siedem razy po siedem razy. Nie, pomyliłam się. Siedemdziesiąt razy po siedem... No, zresztą wiesz o co chodzi.

— Wiem, wiem — przytaknąłem.

— Kiedy jednak skończyłeś gimnazjum, starał się trzymać cię możliwie daleko od domu. Wyrobił ci posadę w Pittsburgu i jakimś cudem udało ci się uniknąć natychmiastowego wylania z niej. Ale, Gordy, kochany Gordy! Co ty też wyrabiałeś w tym nieszczęsnym Pittsburgu! — zapatrzyła się przed siebie marzycielsko. — Tam właśnie poznałeś mnie, kochanie. Co to był za wieczór! — przytuliła się do mnie z całej siły. — Gordy... jak myślisz? Czy długo jeszcze będziesz musiał leżeć w tym gipsie?

— Nie mam zielonego pojęcia. Musisz o to spytać swojego kumpla, Nate'a.

Zmarszczyła brwi.

— No, trudno! Zaraz, na czym to ja stanęłam? Aha, już wiem! Na tym wieczorze, kiedyśmy się poznali. Zaraz potem pobraliśmy się. Rzecz oczywista, nie byłam w typie twojego ojca. Starliśmy jednak jak najstaranniej makijaż i kupiliśmy dla mnie ohydną brązową kieckę w rodzaju tych, jakie noszą misjonarze w Chinach, i przywiozłeś mnie do domu. Zachowywałam się nienagannie, a twój ojciec szalenie mnie polubił. Potem napisałam nawet poemat wymierzony przeciwko seksowi i piłam z nim piwo z imbirem. A kiedy przyszła pora spać, to... pamiętasz? Zapijaliśmy się whisky z wodą sodową w wysokich szklankach!

Potrząsnąłem bezradnie głową.

— Nie, Seleno. Boję się, że nic z tego nie pamiętam. Jeszcze nie. Selena leżała dłuższą chwilę nieruchomo, trzymając moją rękę

przyciśniętą do piersi. Czułem równe, mocne bicie jej serca.

— I to wszystko działo się w St. Paul? — spytałem. Skinęła potakująco.

— A w parę lat później przenieśliśmy się do Kalifornii?

— Nie, kochanie. Ty i ja nie przenieśliśmy się z nimi. Zostaliśmy w Pittsburgu.

— Czemu?

— Bo pan Moffat... — zaczęła Selena. — Pan Moffat to kierownik kalifornijskiego oddziału Ligi Czystości „Aurora". Przyjechał raz w odwiedziny do pana Hebera i twój ojciec polubił go jeszcze bardziej niż pana Hebera. Bo widzisz, pan Moffat reprezentował jeszcze czystsze obyczaje. Ojciec zlikwidował cały dom i wszystko w St. Paul i przeniósł się tutaj. Już wkrótce potem okazało się, że ta czystość odbiła się na jego sercu. Kilka miesięcy temu, przemawiając na jakimś zebraniu Ligii, dostał pierwszego ataku. Niedługo jednak zrobiło mu się lepiej i myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze. Aż nagle zupełnie niespodziewanie... umarł.

— A my przyjechaliśmy tutaj w związku z jego chorobą? Selena pokręciła przecząco głową: — Przyjechaliśmy już parę

miesięcy wcześniej, bo nie mieliśmy gdzie się podziać.

— Czyli innymi słowy Pittsburg miał nas już dosyć?

— Ciebie, kochanie! Straciłeś posadę. Na koncie bankowym mieliśmy zaledwie sto dwadzieścia dolarów. Ale chyba pamiętasz to wszystko, Gordy?

Mimo największych wysiłków nie zdołałem sobie nic przypomnieć i ze wstydem przyznałem się do tego Selenie.

— O Boże! — westchnęła podkładając pod głowę ręce. — No, cóż... Trudno, kochanie. To chyba wszystko, co byłoby do powiedzenia o Lidze Czystości „Aurora". Z wyjątkiem, oczywiście, Jana.

— Jana? Już Marny coś o nim wspomniała. Kto to jest ten Jan?

— Tego nikt nie może dokładnie powiedzieć. W każdym razie jest to jedyny dobry pomysł twojego ojca. Zaangażował go jako „człowieka do wszystkiego". Jan to wynalazek pana Moffata. Holender pochodzący aż z jakiejś Sumatry. Przez pewien czas służył podobno w armii holenderskiej, a potem chyba z niej wystąpił. Sama nie wiem, jak (o było. Ma ze dwa metry wzrostu, budowy takiej jak mężczyźni Z okładek „męskich" magazynów, ale nie takich zupełnie „spod lady". Zawsze uśmiechnięty, w kąpielówkach. Ojciec i pan Moffat uwielbiali go, bo nie pije i nie pali.

— I obce mu są sprawy seksualne? — spytałem.

— Na ten temat nic nie wiemy — odpowiedziała Selena w zamyśleniu. — Ale wiesz? To prostak, zresztą nie w złym znaczeniu tego słowa, i albo nie potrafi, albo nie chce nauczyć się po angielsku, tak że na nic się nie zda pytać go o cokolwiek. — Po jej twarzy przemknął chytry uśmieszek. — Ale wydobędę kiedyś z niego wszystko. Na migi!

Przysunęła do mnie twarz i pocałowała mnie w policzek, jakby lekko roztargniona.

— No więc widzisz... Takie było, naturalnie w wielkim skrócie, twoje dotychczasowe życie. I naprawdę nic z tego nie pamiętasz?

W wyobraźni miałem zatarty obraz jakiegoś marynarza i irysa... Zdawało mi się, że znowu zbliża się huk śmigieł. Ale było to tylko złudzenie. Na krótką chwilę bliskość Seleny, dotyk jej ciała utraciły swą magiczną moc. Czułem się jakoś nieswojo, niewyraźnie.

— Nie — przyznałem. — Nie pamiętam nic, dosłownie nic... Najmniejszej nawet rzeczy.

— Nic nie szkodzi, kochanie! — głos miała miękki, uspokajający. — Nikt nie wymaga od ciebie, żebyś sobie to wszystko od razu przypomniał. Ale nie przejmuj się; zapomnijmy o tym, odpocznijmy.

I podczas tego wypoczywania nagle drzwi się otworzyły i do pokoju weszła majestatycznie matka, niosąc tacę z najprzeróżniejszymi lekarstwami. Ujrzawszy koło mnie na łóżku Selenę, przystanęła na chwilę i popatrzyła swoimi spokojnymi piwnymi oczami.

— Sełeno, moje dziecko — powiedziała — mam wrażenie, że nie powinniśmy przemęczać Gordy'ego.

Selena uśmiechnęła się do niej.

— Ja go nie przemęczam. Właśnie sobie wypoczywamy...

— Ach, wypoczywacie... — powtórzyła matka, stawiając tacę na stoliku przy łóżku. — To bardzo dobrze. Nie jestem tylko pewna, czy przy tobie właśnie on wypocznie. A teraz zmykaj, moja mała!

— Ależ, kochana mamusiu... — Selena usiadła na łóżku i posłała matce męża jeden ze swych najbardziej zniewalających uśmiechów. — Proszę cię...

— Już i tak za długo tu byłaś, skarbie!

Selena wstała, ociągając się i poprawiając sukienkę. Tymczasem u drzwi rozległo się skomlenie i do pokoju wpadł niewielki czarny spaniel. Wskoczył na łóżko i chciał gwałtownie polizać mnie po twarzy, przebierając kosmatymi łapami.

— Peter! — zawołała ostro matka. — Peter, złaź z łóżka!

Pies lizał mnie po twarzy, kręcąc radośnie ogonem. W momencie kiedy matka go zawołała, poczułem na całym ciele gęsią skórkę. Doznałem podobnego uczucia jak wówczas, kiedy wymówiono przy mnie słowo „irys" — tym razem jednak było to znacznie silniejsze. Ni to podniecenie, ni to strach przed czymś bardzo oczywistym, co jednak umykało mojej świadomości.

— Peter? — powtórzyłem. — Ten pies nazywa się Peter?

— Ależ tak, kochanie — potwierdziła Selena. — To przecież twój pies. Pamięta cię, a ty go sobie nie przypominasz?

— Peter... Tak... tak. Zdaje mi się, że coś pamiętam. Pierwszy raz /.daje mi się, że istotnie coś pamiętam.

Spaniel przewrócił się na grzbiet i wywijał zalotnie w powietrzu wszystkimi czterema łapami. Peter...

Gęsia skórka na ciele przyprawiała mnie o dreszcze. Znów zahuczały śmigła, głośno, prawie ogłuszająco. Poczułem zawrót głowy. Nie zdając sobie niemal sprawy z tego, że mówię głośno, rzuciłem jak we śnie: — Ten pies nie nazywa się Peter... To ja się nazywam Peter. Peter! Nie jestem wcale Gordy Friend! Ja jestem Peter!

W rozsłonecznionym pokoju zjawił się nagle jakiś cień. Wszystko wydało mi się jakimś koszmarnym snem; pogoda i bezpieczeństwo zmieniały się raptownie w grozę, chmury i dziwny, przyczajony strach. Ta nagła zmiana dotknęła także i obie kobiety. Stały przy łóżku, patrząc na mnie niespokojnie. Obie były w swoim rodzaju pięknościami... Selena cała lśniąca jak lato, a matka wspaniałą, jak bujna jesień... Ale na ich twarzach zobaczyłem jakiś dziwny wyraz... Bezwzględność... a może nawet... wrogość?

Wymieniły między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Tak, byłem tego pewny.

Po chwili obie podeszły bliżej i usiadły na łóżku. Odczuwałem niemal ciepło ich ciał — ta miękka kobieca bliskość niemal mnie dusiła. Matka ujęła mnie za rękę. Smukłe palce Seleny dotknęły mego ramienia. Uśmiech matki był tak łagodny, że wydało mi się niemożliwe, abym przed chwilą zobaczył na tej samej twarzy tak bardzo inny wyraz.

— Mój drogi chłopcze — odezwała się swym głębokim pieszczotliwym głosem. — Ależ zapewniam cię, że jesteś Gordy Friend. Co za dzikie pomysły przychodzą ci do głowy? Powtarzamy ci przecież bezustannie, że jesteś Gordy Friend. A któż może lepiej o tym wiedzieć, jak nie matka i żona?

Rozdział V

Selena wyszła zabierając ze sobą psa, a matka została przy mnie. Jej piersi, opięte w czarną, surową wdowią szatę były bardzo blisko mojej twarzy. Duszne, egzotyczne perfumy zagłuszały woń róż. Nie wypuszczała z rąk mojej dłoni, a na jej twarzy gościł uśmiech, który zdawał się mówić: „Wszystko będzie dobrze, mój chłopcze!"

— Moje biedne dziecko — powiedziała po chwili. — Wyobrażam sobie, jakie to musi być dla ciebie straszne, że niczego sobie nie możesz przypomnieć...

Niedawny wybuch zacierał się powoli w mojej świadomości. Nie pamiętałem już, o co właściwie poszło i co powiedziałem. Pamiętam tylko, że było to w związku z jakimś psem. Coś na chwilę rozbłysło mi w pamięci, pozostawiając po sobie pustkę i niewyraźne uczucie niepokoju. Gdzieś tam głęboko, na samym dnie świadomości, tkwiła jeszcze nieufność do siedzącej obok kobiety. Nie potrafiłem jednak dotrzeć do źródła tego uczucia.

Gładziła mnie delikatnie po głowie, a jej miękkie, chłodne palce przesuwały się tam i z powrotem po bandażach.

— Czy nie boli cię głowa, kochanie?

Biały dekolt, spokojna twarz, sztywno wyprostowany kark, niedbale rozrzucone i lekko potargane kasztanowate włosy — wszystko to łączyło się w jedno kojące wrażenie. Nie miałem najmniejszego powodu do podejrzliwości... Chyba, że zdołałbym sobie coś konkretnego przypomnieć...

— Tak — przyznałem. — Trochę mnie boli głowa. Ale co to było przed chwilą z tym psem? Co ja takiego powiedziałem?

— Ależ nic, kochanie, absolutnie nic — roześmiała się matka.

— Na pewno coś powiedziałem — upierałem się. — I to coś miało związek z imieniem psa...

— Nie męcz się, kochanie! Uspokój się...

Mówiąc to schyliła się i pocałowała mnie w czoło, a ja pomyślałem, że od chwili odzyskania przytomności wszyscy się starają uśpić moją czujność pocałunkami.

— Nate uprzedził mnie — ciągnęła swoje matka — że możesz mieć jakieś urojenia, jakieś halucynacje. Że będziesz kojarzył w myślach pewne rzeczy w przekonaniu, że jest to coś realnego, podczas gdy w rzeczywistości będą to tylko urojenia. I to wszystko, synku... — 1'oklepała mnie po dłoni i podeszła do stolika z lekarstwami. — No, ale już czas na twoją pigułkę — orzekła. — Krótka pokrzepiająca drzemka dobrze ci zrobi. Już i tak jak na pierwszy dzień miałeś za dużo wrażeń. Ja, Marny, Selena — obawiam się, że za bardzo cię zmęczyłyśmy... — Trzymając w jednej ręce pastylkę, a w drugiej szklankę wody, usiadła przy mnie uśmiechnięta. — Otwórz usta kochanie!

Poczułem odruch buntu, żeby odmówić przyjęcia lekarstwa. Odruch ten był jednak bardzo słaby, nie przychodziła mi na myśl żadna rozsądna wymówka. Poza tym było w tej kobiecie coś, co mnie skłaniało do odgrywania roli inwalidy. Jej postawa, jej spokój — wszystko to razem sprawiało, że przestałem zastanawiać się nad trapiącymi mnie problemami i poddałem się bez reszty kojącemu działaniu poduszek. Jakież to były problemy? Pozwoliłem jej włożyć mi do ust pastylkę i podać wodę do picia. Przełknąłem jedno i drugie.

Poklepała mnie po ręce.

— Kochany chłopak — powiedziała. — Uśmiechnij się jeszcze do mnie...

Uśmiechnąłem się, jak tego chciała. Nawiązała się między nami nić porozumienia.

— Kochanie — pocałowała mnie jeszcze raz. — Nawet się nie obejrzysz, jak spokojnie zaśniesz...

Istotnie stało się tak, jak zapowiedziała. Jeszcze przez moment patrzyłem sennie, jak poprawia róże w wazonie, a już w następnej chwili zapadłem w głęboki sen.

Gdy się przebudziłem, byłem sam w pokoju. Słońce już znikło, a szarozielone światło, sączące się przez okna, napełniało cały pokój jakimś podwodnym spokojem. Głowa przestała mnie boleć. Myśli układały się wyjątkowo jasno. Doskonale pamiętałem wszystkie osoby, które mnie tego dnia odwiedzały. I każde wypowiedziane przez nie słowo.

— Jestem Gordy Friend — oznajmiłem głośno. — Miałem wypadek samochodowy i w związku z tym utraciłem pamięć.

Leżałem nieruchomo na łóżku. Stopniowo zacząłem sobie uświadamiać sztywność nogi i ramienia, uwięzionych w gipsie; po raz pierwszy zrozumiałem to unieruchomienie niejako atrybut choroby, ale jako przeszkodę w swobodnym poruszaniu się. Leżę w łóżku — pomyślałem — i mam nogę i rękę w gipsie. Jestem bezbronny. Nie mogę się ruszać. Nie mogę stąd odejść. Jestem bezbronny...

Po cóż jednak miałbym stąd odchodzić? Jestem przecież Gordy Friend i znajduję się we własnym domu. Otaczają mnie miłością, opieką... A jednak świadomość własnej bezsilności wzbudziła we mnie jakieś przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa.

Moje oczy, leniwie przesuwające się po całym pokoju, spoczęły wreszcie na małym bocznym stoliczku. Stał na nim wazon z lewkoniami, białymi i pąsowymi. Ale czyż, zanim zasnąłem, nie było w nim irysów? Iris... Czułem podświadomie, że irysy mają dla mnie jakieś tajemnicze znaczenie, a to, że zabrano je z pokoju, także coś musi znaczyć. Zaczął we mnie wzrastać niepokój przeradzający się niemal w uczucie paniki.

A jeżeli nie jestem Gordy Friend? Co wtedy? Myśl ta sformułowała się w mojej głowie bez żadnego zrozumiałego powodu.

Uświadomiłem sobie, że to nie ma najmniejszego sensu. Moja matka, siostra, żona i zaprzyjaźniony lekarz orzekli zgodnie, że jestem Gordy'm Friendem. Jedynie jakiś spisek — niczym nie wytłumaczony spisek — wrogi, szalony, mógł skłonić wszystkich do wmówienia mi nieprawdy.

Raz zrodzona myśl tkwiła jednak uparcie w mózgu, nabrzmiewając jak wzbierający wrzód.

...A jeżeli nie jestem Gordy'm Friendem?...

Drzwi uchyliły się cicho i w szparze ukazała się twarz Marny. Malowało się na niej skupienie charakterystyczne dla kogoś, kto obserwuje śpiącego.

— Halo — powiedziałem cicho.

— Ooo! Już nie śpisz?

Otworzyła drzwi szerzej i podeszła do łóżka. Podobnie jak za pierwszym razem, w jednej ręce trzymała shaker z cocktailem, a w drugiej małą szklaneczkę. Odrzuciła gwałtownym ruchem błyszczące czarne włosy i usiadłszy przy stoliku z różami przyglądała mi się uważnie.

Jej młoda owalna twarz o chłodnych, opanowanych oczach i intensywnie czerwonych ustach była pogodna, przyjazna. Nie wiem dlaczego bardziej budziła we mnie zaufanie niż troskliwość matki I żywiołowy temperament Seleny.

— A ty jeszcze pijesz? — zdziwiłem się.

— Oszalałeś?! Tamto przedtem to był lunch, a teraz jest kolacja. Zaraz i tobie przyniosę — nalała do szklaneczki cocktailu. — Pomyliłam, że może będziesz miał przed kolacją chęć na kieliszek, więc się wymknęłam cichaczem. Chcesz?

Uśpione na chwilę podejrzenia obudziły się we mnie z nową mocą: — A przecież mówiłaś przedtem, że mi nie wolno pić...

— No oczywiście, że ci nie wolno pić, kochanie — roześmiała się pokazując drobne białe ząbki i koniuszek różowego języka. Pochyliła się nade mną niemal pożądliwie, podsuwając mi szklaneczkę. —Ale takie małe wykroczenie między nami...

— Kobieta umie skusić — przyznałem, biorąc z jej ręki szklaneczkę. Piekący smak, który poczułem na podniebieniu, sprawił mi przyjemność.

Marny założyła nogę na nogę i w dalszym ciągu uważnie mi się przyglądała.

— Selena... — rzuciła nagle. — No, jak ci się podobała?

Trunek jeszcze bardziej wyostrzył moją czujność. Miałem się teraz zdecydowanie na baczności. Sam nie wiedziałem przed kim, nie rozumiałem dlaczego.

— A tobie? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Marny wzruszyła ramionami: — To nie ma najmniejszego znaczenia. Selena nie jest przecież moją żoną, tylko twoją.

— Naprawdę? — sam nie wiem, dlaczego zadałem jej to pytanie.

— Jak to czy naprawdę? — gęste wywinięte rzęsy Marny zatrzepotały. Wyrwała mi napełnioną do połowy szklaneczkę. — No wiesz, | rordy! Żeby głupie pół szklaneczki tak ci uderzyło do głowy.

Drzwi znowu się otworzyły i w pokoju zjawiła się matka. Jej wzrok zatrzymał się na Marny.

— Marny, mam nadzieję, że nie dawałaś Gordy'emu nic do picia?

— Oczywiście, że nie — z niewinną minką przytaknęła Marny.

— Jestem przekonana, że Nate byłby z tego bardzo niezadowolony — orzekła matka i podeszła z uśmiechem bliżej łóżka. — Głodny jesteś, kochanie? Zaraz ci przyniosę kolację.

— Chętnie coś zjem — przyznałem.

— To doskonale! Wyspałeś się?

— Tak. I w ogóle czuję się świetnie.

Obserwowałem matkę ukradkiem, starając się pochwycić jakiekolwiek przejawy nieszczerości w jej zachowaniu. Uśmiechała się do mnie pół żartem, pół serio, jak gdyby odgadywała moje niejasne podejrzenia i starała się wykazać ich niedorzeczność.

— Tylko żadnych zmartwień, kochanie, żadnych bezsensownych urojeń — powiedziała.

— Że nie jestem Gordy Friend?

Marny znów zatrzepotała rzęsami. Zwróciła się w stronę matki, potem jednak zmieniła zamiar. Matka pogłaskała ją po głowie.

— Zmykaj, córeczko — rzuciła. —Już siadamy do kolacji. Gdy Marny wyszła z pokoju, matka zwróciła się do mnie: — No

i jak, synu? Przypomniałeś sobie już coś? Może chociaż mnie?

— Jeszcze nie — odparłem.

Ta sama pokojówka, która przedtem zaanonsowała wizytę lekarza, weszła teraz z tacą w ręku.

— A to kolacja dla ciebie, kochanie — powiedziała matka. — Jak już skończysz jeść, przyślę ci tu Jana. Zajmie się męską stroną twojej toalety. — Po czym, jak gdyby z ulgą na widok kolacji, która stała się świetnym pretekstem do wyjścia, wymamrotała raz jeszcze swoje „kochanie" i wyszła.

Pokojówka przysunęła nocny stolik i ustawiła na nim tacę z kolacją. Była w swoim stroju najwidoczniej roboczym i najwyraźniej usiłowała zachować styl dyskretnej, dobrze ułożonej i zadomowionej pokojówki. Nie bardzo się jej to jednak udawało. Była dość tęga, a mocno ufryzowane tlenione włosy nasuwały skojarzenia z barami. Pamiętam, że matka zwracała się do niej „Netti".

— Dziękuję ci, Netti — powiedziałem. — Wszystko wygląda bardzo apetycznie.

— To bardzo dobrze, że pan znowu zaczął jeść, panie Friend — zachichotała.

Kolacja podana na pięknym biało-granatowym serwisie wyglądała istotnie bardzo zachęcająco. Oto — pomyślałem — nadarza mi się doskonała okazja rozwiania raz na zawsze moich szaleńczych podejrzeń. Jeżeli istnieje tu jakiś spisek, to ta dziewczyna z pewnością nie jest w to wciągnięta.

Zapytałem od niechcenia: —Jak uważasz, Netti? Czy bardzo wy-przystojniałem po tym wypadku?

Zachichotała znowu, przygładzając skromny czepeczek na mniej skromnej fryzurze.

— Oo, panie Friend! Proszę mnie o to nie pytać, ja nie wiem.

— A dlaczegóż to?

— Pan stracił pamięć, prawda? — Z każdą chwilą jej dystynkcja I ogłada znikały. — Kucharka mówiła o tym w kuchni. O rany! To okropne!

— Ale co ma z tym wspólnego moja utrata pamięci?

— A to, że mnie pan pyta, czy pan wyprzystojniał po tym wypadku — roześmiała się szeroko, ukazując różowe dziąsła czerwono żyłkowane. — A przecież ja pana nigdy w życiu nie widziałam! Pierwszy raz zobaczyłam pana, jak pana przywieźli ze szpitala...

— Jesteś nowa?

— No chyba, że nowa! Przyjęli mnie zaraz jak stary... jak starszy pan Friend umarł. Odprawili wtedy całą służbę, z wyjątkiem Jana. Pan Friend wymówił mu w sam dzień swojej śmierci, ale po śmierci pana starszego przyjęli go na powrót.

Popatrzyłem na nią zdziwiony.

— Ale przecież mój ojciec umarł miesiąc temu. A wypadek miał miejsce przed dwoma tygodniami. Mogłaś mnie widzieć między jednym a drugim.

— Nie! Nie widziałam pana, panie Friend! — w jej chichocie zabrzmiała jakaś szczególna nutka. — Od chwili śmierci pana ojca nie było tu pana.

— A gdzie niby to byłem? Zawahała się chwilę, a potem wypaliła:

— Pan, panie Friend? Stara kucharka powiedziała mi to, zanim odeszła. Oni mówili, że pan gdzieś wyjechał. Ale pan się nie pokazał nawet na pogrzebie ojca. Stara kucharka mówiła... że to raczej jedna z pańskich...

Urwała i miałem wrażenie, że chciała zatkać sobie usta ręką.

— Jedna z moich?... Mówże — nalegałem.

— Oj, proszę pana... Ja naprawdę nie powinnam... — wykręcała się z uśmiechem.

— Jedna z moich?...

— Jedna z pańskich... balang — powiedziała wreszcie i znów uśmiechnęła się szeroko i jak gdyby to wyznanie stwarzało między nami jakąś więź, podeszła bliżej. — Bo pan... troszeczkę lubi sobie... tego — zakończyła wymownym gestem.

— Aha, rozumiem! — przytaknąłem. — Czyli inaczej mówiąc, przez całe dwa tygodnie przed wypadkiem byłem zalany w pestkę. Ale dlaczego wybrałem sobie na wyjazd właśnie dzień, kiedy umarł mój ojciec?

— Ach, ta stara! — Netu znów zachichotała. — Z jej wyobraźnią nie powinna być kucharką, tylko pisać powieści! Co też ona nie wygadywała!

— Na przykład? Cóż takiego opowiadała? Netti nagle się zmieszała.

— Ee, nic specjalnego. — Zmieszanie ustąpiło miejsca prawdziwemu niepokojowi. — Zaklinam pana, niech pan nikomu nie piśnie słówka o tym, co tu panu mówiłam. O tym, że pan wyjechał, i tak dalej... Nie powinnam tego wszystkiego panu opowiadać!

— Zapomnijmy o tym, Netti!

Nie nalegałem, byłem przekonany, że i tak nic więcej od niej w tej chwili nie wyciągnę. Spoglądała na mnie niepewnie, jak gdyby zbierała się na odwagę. Po chwili, obejrzawszy się na drzwi, szepnęła:

— A może pan by chciał sobie łyknąć? Niosłam tę ciężką tacę z kuchni i nie mogłam...

— Bardzo mi przykro — odparłem — ale wzięli mnie na ostrą dietę.

— To wielka szkoda... — Pochyliła się nade mną i powiedziała cicho: — Mam czasem dostęp do piwniczki... Jak ma być na deser coś z sherry... Czasem troszkę dżinu... Następnym razem coś panu przyniosę, dobrze?

— Świetnie!

Różowe dziąsła znów pokazały się w pełnej okazałości.

— Ja sama lubię także od czasu do czasu wypić kieliszeczek, pa-nie Friend! — wyznała poufale. — Wiem, jak to jest!

Poprawiła przekrzywiony czepeczek i wyszła z pokoju, kołysząc biodrami.

A więc miałem kumpla! I to mnie cieszyło. Nigdy nie wiadomo, kiedy kumpel może się przydać...

Pierś kurczęcia duszonego w winie nie wydała mi się już taka apetyczna jak przedtem. Tak więc po śmierci ojca odprawiono starą służbę... Dlaczego? — zastanawiałem się. Zatajono również przede mną, że całe dwa tygodnie przed wypadkiem byłem pijany w sztok. I znowu — dlaczego?

Zaczynałem bezwiednie myśleć w pierwszej osobie, ilekroć była mowa o przeszłości Gordy'ego Frienda. Czyżby to miało oznaczać, że odżywała we mnie moja osobowość? A może tylko nabierałem nowych nawyków? Szkoda, że nie wiedziałem czegoś więcej o amnezji. Chciałbym nabrać pewności, że uparte przekonanie, że coś jest nie w porządku, bywa jej normalnym objawem.

Netti nigdy w życiu mnie nie widziała, czyli innymi słowy, nikt ze służby nie widział mnie przed wypadkiem. Mogłem być dla nich równie dobrze asyryjskim królem Tiglath-Pilezarem III.

Pies... Irysy... Śmigła... Odprowadzanie kogoś na lotnisko... San Diego... Marynarka wojenna...

Czemu odprawiono całą służbę po śmierci ojca i o czym mówiła poprzednia kucharka, obdarzona taką wyobraźnią?

Rozdział VI

Gdy zjadłem kolację, matka zapaliła światło i zasunęła kotary. W sztucznym elektrycznym świetle pokój stracił nieco ze swej frywolnej wesołości i stał się niemal nieznośnie luksusowy. Kremowe draperie, zasłaniające okna, podobne były do jakiegoś wytwornego deseru, a szezlong lśnił zielonym jedwabiem. Róże wydawały się większe, bardziej różowe i pachnące niż zwykle. Usiłowałem poruszyć nogą w gipsie. Udało mi się jednak tylko zmienić jej pozycję o kilka centymetrów. I to wszystko.

Miałem ochotę na papierosa. Selena wypaliła wszystkie, które były w paczce przy łóżku. Chwilę namyślałem się, czy nie zadzwonić, ale sam nie wiem, dlaczego unikałem zetknięcia się z członkami rodziny Friendów. Nie uporządkowałem jeszcze dostatecznie chaotycznych myśli. Nie wiedziałem, czy mogę im ufać, czy też traktować ich jako wrogów.

Oczywiście, że nie mogą być wrogami — podszeptywał mi zdrowy rozsądek.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi.

— Proszę! — zawołałem.

W drzwiach stanął olbrzym. Jego widok kompletnie mnie zaskoczył. Dotychczas, ile razy ktoś wchodził, mogłem zobaczyć spory fragment korytarza. Teraz nie widziałem nic poza tym człowiekiem.

Wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiał mieć prawie dwa metry wzrostu. Miał na sobie tylko krótkie kąpielowe spodenki i niebieską sportową koszulkę bez rękawów. Włosy, błyszczące i jasne jak u Seleny, opadały mu na czoło. Nagie ręce i nogi, niesłychanie muskularne, opalone były na kolor brzoskwiniowy. Jedyne, co zdołałem dostrzec w jego twarzy, to dwa rzędy białych zębów, odsłoniętych w uśmiechu.

Wystarczyły dwa kroki, żeby znalazł się przy łóżku. Spojrzał na mnie z góry. Oczy miał koloru spłowiałego na słońcu niebieskiego perkalu. Nos krótki, trochę zadarty. Usta uniesione w kącikach w przyjacielskim uśmiechu — jakby bawiło go wszystko dookoła, a w szczególności ja.

— Jan — powiedział uśmiechając się jeszcze szerzej.

Wiedziałem już od Seleny, że jedyny wesoły pomysł pana Frienda nie mówił po angielsku. Mimo, że ja z kolei nie znałem holenderskiego, robiłem, co mogłem: — Hej, Janie! Co słychać?

Potrząsnął głową, a przy tym jasny lok opadł mu jeszcze bardziej na oczy. Odrzucił go i wzruszył ramionami, jak gdyby chciał mi dać do zrozumienia, że wszelkie próby rozmowy z mojej strony są jedynie stratą czasu. Czy jednak był prostakiem, czy nie — sprawiał wrażenie człowieka, który wie, co robić, bez mówienia. Sprawnie też załatwił wszystkie czynności, które matka określiła jako „męskie", uśmiechając się przy tym bez przerwy, jakbym stanowił dla niego nieustanne źródło radości.

Kiedy już wszystko mniej więcej zrobił, ściągnął ze mnie raptownie kołdrę. Olbrzymie ramiona wsunęły się pode mnie i Jan śmiejąc się głośno, porwał mnie jak dziecko i przeniósł jak worek kartofli na zieloną sofę w drugim rogu pokoju. Następnie wyjął z szafy złotawego koloru pled i okrył mnie nim starannie. Mimo olbrzymiej siły robił to wszystko bardzo delikatnie, niemal pieczołowicie. Poczułem się jak starsza bogata wdowa, która ma zostawić rodzinie w spadku furę pieniędzy.

Pogwizdując pod nosem jakąś melodię, prawdopodobnie z Sumatry, zabrał się do prześciełania łóżka. Ze specjalną starannością powtykał kołdrę w rogi powłoczki, jak gdyby się spodziewał jakiejś szpitalnej kontroli.

Gdy się już z tym wszystkim uporał, znowu podszedł do mnie, zdjął pled, złożył go starannie i zamknął z powrotem w szafie. Wy-sunął jedną z szuflad komody i wybrał elegancką jedwabną piżamę w czerwone i szare pasy. Usiadł przy mnie i zaczął mi rozpinać guziki. Chciałem protestować, ale on roześmiał się tylko głośno, ściągnął ze mnie koszulę i, na tyle sprawnie, na ile pozwalał gips, zsunął mi spodnie i zaczął mnie przebierać w świeżą piżamę.

Byłoby dobrze mieć takiego zręcznego służącego. Wszystko to razem jednak nie sprawiało mi przyjemności. Uprzytomniło mi bo-wiem, jak bardzo byłem bezradny i bezbronny. Gdy Jan schylił się nade mną, jego jasne włosy musnęły mi pierś. Zdałem sobie sprawę, że gdyby chciał, to otoczywszy mnie jednym ramieniem mógłby mnie zgnieść jak pyton sarnę. Rozporządzając tylko lewą ręką, byłbym w razie czego kompletnie zdany na jego łaskę i niełaskę.

Związawszy starannie tasiemkę moich spodni od piżamy wziął innie znów na ręce i przeniósł na świeżo przesłane łóżko. Otuliwszy starannie kołdrą, przyglądał mi się z uśmiechem. Zły byłem, że uważa mnie za coś tak bardzo zabawnego.

— Jah? — powiedział pytająco.

Zrozumiałem, że pyta, czy jeszcze czegoś nie potrzebuję.

— Papierosa — poprosiłem.

Miał taką minę, jakby nie zrozumiał o co chodzi.

— Zapalić — wyjaśniłem, podnosząc do ust lewą rękę, jakbym palił papierosa.

Twarz mu nagle pociemniała i potrząsnął energicznie głową. Napę zrobił się zły. Przypomniałem sobie, co mi mówiła Selena — że Jan nie pali i nie pije. I że to właśnie tak bardzo podobało się w nim panu Moffatowi i ojcu.

Powodowany niezrozumiałym impulsem powiedziałem nagle:

— Ja jestem Gordy Friend, prawda?

— Jah?

Wskazałem siebie palcem i powtórzyłem: — Gordy Friend? Uśmiechnął się. Był to celowo głupi uśmiech — żeby dać mi odczuć, że nic nie rozumie.

— No, to dajmy już temu spokój — stwierdziłem.

Stał chwilę nieruchomo, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głowy, jak gdyby chciał się upewnić, że wszystko jest w porządku. Polem, odrzuciwszy w tył ruchem głowy jasne włosy, położył na chwilę swoją olbrzymią dłoń na moim ramieniu, kiwnął głową na pożegnanie i wyszedł.

Zacząłem na nowo rozmyślać nad tym, co usłyszałem od Netti, gdy do pokoju weszła matka, a tuż za nią ukazała się wytworna sylwetka doktora Crofta.

Matka podeszła z uśmiechem do łóżka.

— No? Jak tam, kochanie? Widzę, że Jan zrobił tu porządek. I ta piżama... Zawsze cię w niej tak lubiłam. Prawda, doktorze, jak mu ładnie w tej piżamie?

Lekarz stanął obok matki. Patrzył na mnie pieszczotliwie przezroczystymi oczami.

— Jak się masz, Gordy? Przechodziłem tędy i pomyślałem, że wstąpię, żeby cię jeszcze przed nocą odwiedzić. I załatwiłem już sprawę fotela na kółkach. Jutro ci go dostarczą. Dobrze się czujesz?

Odczułem lekkie napięcie w zachowaniu matki. Byłem niemal pewny, że wizyta doktora Crofta nie jest taka przypadkowa, jak to się starał upozorować. Matka zaczęła mówić szybko:

— Gordy był jakiś bardzo dziwny dzisiaj po kolacji, doktorze. Miał wrażenie, że nie jest sobą, tylko kimś zupełnie innym. Rozumie mnie pan? Że nie jest moim synem, Gordy'm — poklepała mnie po ręce. — Opowiedz, kochanie, doktorowi, jak to było.

Szczerość, z jaką o tym wspomniała, powinna była mnie uspokoić, a jednak nie! Sam nie wiem, z jakiego powodu, podejrzenia moje wybuchły z nową siłą. Niemal chorobliwie przewrażliwiony, odczuwałem całkiem wyraźnie w zachowaniu matki i w spokojnej obojętności doktora jakiś fałsz.

— Ach, nie... to nic poważnego — powiedziałem wymijająco.

— Nie, powiedz mi koniecznie, Gordy — nalegał doktor Croft.

— No więc dobrze — odparłem. — Zdawało mi się, że nie jestem Gordy'm Friendem. I dotychczas jeszcze nie opuściło mnie to podejrzenie.

Matka przysiadła na brzegu łóżka.

— To znaczy, dziecko, wydaje ci się, że cię okłamujemy? — spytała i po chwili roześmiała się. — Naprawdę, kochanie, to śmieszne. Żebym ja, twoja rodzona matka... i żeby żona i siostra...

Doktor podniósł do góry rękę. Wpatrywał się przy tym we mnie bardzo uważnie.

— Nie, proszę pani — powiedział. — Proszę się nie śmiać. To zupełnie zrozumiałe. I całkiem naturalne — uśmiechnął się do mnie ożywiony. — Posłuchaj mnie, Gordy. W twoim mózgu nastąpiło nie-jako rozdwojenie. A wszystko jest wynikiem kontuzji. Istnieją wspomnienia, które podświadomie od siebie odsuwasz. Mam wrażenie, że to się odnosi do nas wszystkich. Część twego „ja" zwalcza pewne wspomnienia. Mózg płata nam najróżniejsze figle, Gordy. Jednym z objawów jego buntu jest podsuwanie innych obrazów. Jakiś strzęp stąd, inny skądinąd. Wyobraźnia stara się to wszystko jakoś powiązać mamiąc cię zupełnie inną osobowością. Weźmy na przykład taki fakt: twój pies nazywa się Peter. A ty, powiedzmy, zachowałeś wspomnienie jakiegoś miasta, gdzie się doskonale bawiłeś, dobrze czułeś, albo chłopca o tym imieniu, z którym się przyjaźniłeś w szkole. Twoja wyobraźnia stapia to wszystko w jedno, przypisując temu ogromne znaczenie. To jest dla ciebie, oczywiście, bardzo męczące i to cię denerwuje. Mogę cię jednak zapewnić, że są to wszystko jedynie złudzenia... — Zwilżył wargi końcem ostrego, różowego języka i dodał:

— Rozumiesz, stary?

— Chyba tak — odparłem niepewnie.

— Nie, Gordy! Powiedz szczerze! Jeżeli tego nie rozumiesz, po-wiedz mi koniecznie.

Matka wpatrywała się we mnie z niepokojem. Nate mówił bardzo przekonywająco, jak zawsze. Może uda mu się mnie przekonać.

— Ależ oczywiście, że rozumiem — zwróciłem się do matki. — Ale powiedzcie mi, gdzie byłem przez te dwa tygodnie poprzedzające mój wypadek?

— Gdzie byłeś? — matka wyglądała tak spokojnie, jak nigdy.

— Jak to? Gdzie miałeś być? W domu oczywiście.

— Byłem w domu? Tu? Zostałem po śmierci ojca w domu? I stąd właśnie wyjechałem buickiem na wycieczkę, która zakończyła się tą katastrofą?

— Ależ oczywiście, że tak, Gordy. Bo ty... — matka nagle urwała i zaczerwieniła się mocno. — Chyba Marny nie naplotła ci jakiś głupstw, Gordy?

Obiecałem Netti, że jej nie zdradzę, skoro jednak matka podejrzewa, że te informacje zawdzięczam Marny, nie miałem żadnych skrupułów.

— Dowiedziałem się, mniejsza z tym, od kogo — zaznaczyłem

— że w dniu śmierci ojca zniknąłem z domu i że znaleziono mnie dopiero w rozbitym samochodzie. Słyszałem też, że była to jakaś szczególnie długa pijacka eskapada.

Smukłe palce matki uderzały niecierpliwie o kolano. W oczach mignął błysk gniewu. Myślałem, że tego typu ludzie nie potrafią się złościć. Panowała jednak nad sobą znakomicie. Niemal natychmiast wrócił na jej twarz znany łagodny uśmiech.

— Kochanie, ktokolwiek ci to powiedział, było to bardzo brzydko z jego strony. Owszem, przyznaję się uczciwie, że trochę cię okłamałam. Byłeś na jednym ze swych... hm... ze swoich wypadów — rzuciła szybkie spojrzenie na doktora Crofta. — Nate i ja doszliśmy do wniosku, że będzie lepiej nie mówić ci chwilowo o tym. Bądź co bądź nie jest to najprzyjemniejsze wspomnienie i nie ma powodu tego teraz wywlekać.

— Nie przejmuj się, stary — dodał doktor Croft ze swoim kpią-cym uśmiechem. — Każdemu z nas zdarza się od czasu do czasu coś takiego! —Jego twarz na chwilę spoważniała, gdy dodał: — Może to jest właśnie to niepożądane wspomnienie, jakie podświadomie usiłujesz w sobie zatrzeć, Gordy? Nie być na pogrzebie własnego ojca z powodu... z powodu pijaństwa... Sam widzisz, że nie są to rzeczy, które chciałoby się pamiętać.

W tej sytuacji zadałem mu pytanie, na które Netti nie umiała mi odpowiedzieć: — Ale dlaczego właśnie wybrałem dzień śmierci ojca na tę pijacką eskapadę?

Pani Friend zupełnie się już opanowała. Popatrzyła na mnie po-godnie.

— Wiesz, kochanie, zupełnie nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Może to depresja wywołana chorobą ojca. A zresztą — wzruszyła ramionami — nigdy nie wybierałeś terminów takich wypadów.

— Ależ ja podobno wyjechałem niemal w momencie jego agonii! Matka poklepała mnie po ręce.

— Drogie dziecko, nie zadręczaj się tym wszystkim na próżno. Musiałeś nie zdawać sobie sprawy, że ojciec umiera. Zmarł przecież po twoim wyjeździe.

— Nagle?

— Tak, kochanie... prawie nagle. W każdym razie zupełnie nie-oczekiwanie.

Usta doktora Crofta znów złożyły się do uśmiechu, który jednak tym razem wypadł dość blado.

— Nawet jego lekarz nie mógł tego przewidzieć, Gordy — dodał.

— Tak że zupełnie nie potrzebujesz robić sobie wyrzutów... — Po czym zwrócił się do matki: — No cóż, droga pani Friend, bardzo mi miło, ale lekarz jest lekarzem. Czas już na mnie.

Wziął moją lewą rękę w obie dłonie, a jego szczupłe, ciepłe palce zacisnęły się na niej na chwilę.

— Mam nadzieję, że zdołaliśmy ci wszystko wytłumaczyć, Gordy?

— Chyba tak — powiedziałem bez przekonania.

Przez twarz doktora przemknął lekki cień, jak gdyby odczuł, że nie zdołał mnie przekonać do końca. Czuł się dotknięty w swojej zawodowej ambicji.

— Jeżeli ten stan będzie się przedłużał — dodał trochę sztywniej

— trzeba będzie zasięgnąć opinii innego lekarza. Nie masz oczywiście żadnego powodu, aby mi ufać.

Poczułem, że go skrzywdziłem bez żadnego właściwie powodu.

— Ależ, Nate, ufam ci całkowicie — powiedziałem.

— Naprawdę? Bo widzisz, to nonsens traktować nas jak wrogów.

Wierzysz chyba, że jesteśmy twymi przyjaciółmi i mamy na celu wyłącznie twoje dobro?

Uśmiechnął się i matka też się do mnie uśmiechnęła.

— Jesteśmy twymi przyjaciółmi, kochanie. Chyba mi wierzysz? — powtórzyła za doktorem Croftem.

— Oczywiście — odparłem. — Oczywiście, że jesteście moimi przyjaciółmi.

Rozdział VII

— Nie przejmuj się Gordy, nie zmuszaj się do niczego i nie rozmyślaj za wiele. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. A teraz dobranoc! Dobranoc, pani Friend.

Nate Croft skierował się ku drzwiom. Matka spojrzała na mnie uważnie, a potem jakby sobie coś nagle przypomniała, wstała i szybko wyszła za nim. Mimo że miała się mną zająć, jakoś długo nie wracała. I w ogóle dłuższy czas nikt się w pokoju nie zjawił. Mały złoty podróżny budzik, stojący przy łóżku, wskazywał godzinę jedenastą. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie wychylić się z łóżka, żeby zgasić światło, ale nie potrafiłem się zdobyć na tak minimalny wysiłek.

Zastanawiając się nad słowami doktora Crofta uznałem je raczej za pocieszające. Zaproponował zasięgnięcie porady innego lekarza. Nieuczciwy lekarz nie zrobiłby czegoś podobnego. Zaczynałem zapominać o swoich wątpliwościach. Poduszki były miękkie jak puch. Przymknąłem oczy. Już zaczynał mnie ogarniać sen, kiedy zdałem sobie sprawę, że ktoś otworzył drzwi. Uchyliwszy leciutko powieki, spojrzałem.

Do pokoju weszła na palcach Selena. Podeszła do łóżka. Sam nie rozumiałem, dlaczego udawałem, że śpię. Zatrzymała się przy mnie i obrzuciła mnie długim uważnym spojrzeniem.

Przez mgłę rzęs jej postać była trochę zamazana. Widziałem jednak wyraźnie jasne włosy, połyskujące w przyćmionym świetle lampy, słyszałem jej lekki oddech i czułem zapach perfum, ciepły i nikły, przypominający aromat łąk w lecie.

Zadowolona widocznie, że już śpię, przeciągnęła się rozkosznie, podnosząc w górę ramiona i podając pierś naprzód. Odwróciła się ode mnie, sięgnęła ręką do pleców, szukając guzików, po czym ściągnęła przez głowę białą sukienkę. Rzuciła ją niedbale na szezlong i zdjęła sandałki.

Nucąc coś cicho pod nosem, podeszła do drzwi wiodących na taras, rozsunęła kotarę i wyjrzała przez szybę. Blade światło kalifornijskiego księżyca oblewało ją ze wszystkich stron, zmieniając ko-; lor włosów, które wydawały się teraz srebrne. Wyglądała tak pięknie i urzekająco, że zapomniałem udawać, że śpię, i powiedziałem cicho:

— Halo, Selena...

Odwróciła się gwałtownie w moją stronę. Włosy rozsypały jej się na ramionach. Podeszła do mnie, usiadła na łóżku i wzięła mnie za rękę, nie zdradzając najmniejszego zakłopotania, że ją widzę w takim negliżu. Uśmiechnęła się swym żywym, ujmującym uśmiechem.

— Kochanie! Byłam przekonana, że już śpisz...

Pochyliła się, pocałowała mnie w usta i mocno przytuliła. Jeszcze raz jej bliskość nasunęła mi myśl o lecie i łąkach pokrytych skoszonym sianem. Albo miękki, ciepły piasek i cichy plusk fal. Gdy się miało przy sobie Selenę, istniało na świecie jedynie to, co ona wyczarowała. Wszystko inne stawało się nieważne.

— Gdzie byłaś cały wieczór? — spytałem cicho.

Poruszyła lekko głową, spoczywającą na mojej piersi. Miałem jej twarz tak blisko, że nasze rzęsy niemal się stykały.

— Brak ci było mnie, najdroższy? — spytała.

— Oczywiście... Ale powiedz, co porabiałaś?

— Ach, nic specjalnego — wzruszyła ramionami. — W każdym razie nic specjalnie ciekawego. Po prostu, brydż. Matka uwielbia brydża, a dopiero od niedawna może się nim rozkoszować. Twój ojciec uważał tę grę za bardzo grzeszną rozrywkę. Graliśmy tylko we czworo: matka, Marny, ja i Nate.

— Nate? Przecież bardzo się spieszył do jakiegoś pacjenta. Tak nam przynajmniej oświadczył.

— Wiem, wiem, kochanie —jej śmiech zabrzmiał ciepło. — Ale matka tak się paliła do brydża, a nie było czwartego, że go zmusiła, żeby został. Czy mama dawała ci coś na sen?

Potrząsnąłem przecząco głową. Jeszcze raz mnie pocałowała.

— Matkę bawi rola pielęgniarki — powiedziała. — Ja osobiście nie powierzyłabym jej nawet pawiana. Ale nie bój się, kochanie, zostanę z tobą na noc. Gdyby ci było czegokolwiek potrzeba, zawołaj tylko.

— Czegokolwiek, mówisz... — powtórzyłem, gładząc dłonią jej atłasowe ramię.

— Na wszystko przyjdzie czas, kochany, na wszystko! — Uśmiechnęła się do mnie i przewróciła na wznak, wpatrując się w sufit. — Ach — westchnęła. — Czemu życie jest takie skomplikowane? Czemu ludzie mają tyle kompleksów? Dlaczego nikt nie może robić tego, na co ma ochotę i kiedy ma ochotę? Czemu nie używać życia zamiast kisić się i zadręczać w jakichś głupich Ligach Czystości, których członkowie mają brodawki na nosie i cuchnący oddech? Czy bardzo ci się chce spać, kochany?

— Nie.

— Przypominasz sobie przeszłość?

— Nie!

— Więc na co miałbyś teraz ochotę?

— Po prostu... na to.

— Kochanie! — ujęła moją głowę w obie dłonie. — Masz takie gładkie policzki... I tak ładnie pachniesz... I potrafisz przytulić, i masz takie cudowne usta, tylko że ten gips...

Zaczęła mnie całować, przytulając się namiętnie. Czar, jaki roztaczała, działał jak narkotyk. Widziałem ją zaledwie dwa razy, a miałem uczucie, jak gdybym pragnął jej i tęsknił za nią całe życie. Było to dziwne, niepokojące. Inne niż miłość, do której się przywykło, gwałtowniejsze; jak głód, któremu równocześnie pragniemy się oprzeć. Jakiś słaby wewnętrzny głos nie przestawał mnie ostrzegać przed Seleną. Ostrożnie — mówił mi. — Nie wiesz przecież, kim są ci twoi przyjaciele...

Nie przywiązywałem jednak wielkiej wagi do tych przestróg. Wszystkie moje uczucia i myśli opanowała bez reszty Selena.

— Szaleję za tobą, kochanie — wyznałem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wymówiłem te słowa na głos.

— Wiem, skarbie — zaśmiała się cicho, z nutką triumfu. — Oczywiście, Gordy, że za mną szalejesz. Zawsze tak było...

Nagłym ruchem oderwała się ode mnie i sięgnęła po papierosa. Przekonawszy się, że paczka jest pusta, zaklęła cicho, wstała, podeszła do rzuconej niedbale na szezlongu sukienki i wyjęła z kieszeni małą platynową papierośnicę. Zapaliła równocześnie dwa papierosy

1 jeden włożyła mi do ust.

— Zupełnie jak na filmie — stwierdziła. Z rozkoszą zaciągnęła się papierosem. — I wiesz co? Mam pomysł! Wspaniały pomysł! W związku z twoją pamięcią.

— Niech diabli wezmą moją pamięć! — rozzłościłem się.

— Nie, Gordy, nie wolno ci tak mówić. Posłuchaj mnie. Te poematy twojego ojca... już od niepamiętnych czasów, gdy zacząłeś pić, ojciec po każdej balandze kazał ci się uczyć na pamięć i recytował jeden ze swoich wierszy potępiających pijaństwo. Nauczę cię znowu jednego z nich. Asocjacje... Czy coś w tym rodzaju. Jestem pewna, że to będzie bardzo, bardzo skuteczne w leczeniu twojej amnezji.

— Nie chcę się uczyć żadnych wierszydeł ganiących pijaństwo! — opierałem się.

— Kochanie! Nie bądź taki uparty! Nie utrudniaj! — Wstała, podeszła do biurka i odszukała w jednej z szuflad dość gruby, szary tomik ze złotym napisem na stronie tytułowej. Jakby od niechcenia wyjęła z szafy prześliczny biały negliż, który na siebie narzuciła, po czym przysiadła na zielonym szezlongu.

— I to wszystko wydane nakładem własnym! Za straszne pieniądze! — zaczęła przerzucać książkę. — O, jest mój ulubiony wiersz: „Oda do Aurory". Jest cudowny! Oczyszczony Swinburne, Gordy, najmilszy, uczyłeś się tego wiersza przynajmniej z pięćdziesiąt razy! Musiał ci się chyba wryć w pamięć... — Spojrzała na mnie ze śmiechem. — Widzisz, jestem o wiele mądrzejsza od Nate'a.

Nudziło mnie to wszystko. Pragnąłem tylko jednego — żeby jak najszybciej wróciła do łóżka.

— No? Gotów? — spytała. — Przeczytam ci pierwszą zwrotkę, potem powtórzysz i nauczysz się dalszych, a wreszcie całego.

— Dobrze — powiedziałem zrezygnowany. — Dawaj tego oczyszczonego Swinburne'a.

Udając ewangeliczny zapal, drżącym głosem Selena zaczęła czytać jakieś grafomańskie rymy. Po chwili podniosła na mnie oczy znad książki.

— No? Czy to nie wspaniałe, kochanie? Ojciec nie ma tu oczywiście na myśli rzymskiej Aurory. Bo tamta była straszną wydrą, która sypiała w górach z pasterzami i wyczyniała najokropniejsze plugastwa. Wszystko, co ci przeczytałam, odnosi się do Ligii Czystości „Aurora" w mieście St. Paul, Minnesota. — Oczy Seleny spoważniały i pociemniały. — Naprawdę nie przypominasz sobie tych wierszy? Zupełnie nie pamiętasz?

— Nic — odpowiedziałem. — Na szczęście...

— Ach, Gordy — skrzywiła się. — Naprawdę jesteś okropny! Ale to nic nie szkodzi. W każdym razie naucz się tego. Może to się przyda.

Raz jeszcze przeczytała dwie pierwsze linijki. Powtórzyłem je za nią. Były łatwe do zapamiętania, nie budziły jednak we mnie najmniejszych wspomnień.

— Jakim cudem mogliśmy recytować te wiersze, nie pękając ze śmiechu? — zdziwiłem się.

— Ze śmiechu? — Selena spojrzała na mnie prawie ze zgrozą. — Drogi Gordy, nie zadawałbyś takich głupich pytań, gdybyś pamiętał ojca... To był człowiek po prostu... przerażający! Bałeś się go bardziej niż my wszyscy, z wyjątkiem może jednej Marny. Dlatego właśnie tak piłeś, bo tylko po pijanemu odważałeś się stawić mu czoło. Nie chciałbyś spróbować teraz drugiej zwrotki?

— Nie! Kategorycznie i stanowczo nie! — odparłem. Pochyliła się ku mnie kusząco: — No, Gordy, najdroższy... Proszę

cię... No jeszcze tylko jedną, dobrze?

— Dobrze, niech już będzie! — zgodziłem się.

— Mówię ci, Gordy, to naprawdę mój ulubiony wiersz! Znowu zaczęła czytać.

Nauczyłem się i tej zwrotki. Potem Selena kazała mi powtórzyć obie, jedną po drugiej. Nic mi to jednak nie pomogło w odświeżeniu pamięci. Selena zniechęcona, zaprzestała prób i po chwili już leżała u siebie.

— Dobranoc, kochanie — powiedziała, pochylając się żeby zgasić lampę umieszczoną pomiędzy jednym a drugim łóżkiem. W świetle księżyca jej ręka dotknęła pieszczotliwie mojego policzka. Pocałowałem delikatne białe palce.

— Dobranoc, Seleno.

— Chyba to nie potrwa długo, Gordy?

— Co nie potrwa długo?

— Ten gips?

— Mam nadzieję, że nie, Seleno...

Gdy tak leżałem senny, ale właściwie wypoczęty, urok Seleny zaczynał powoli blednąc; równocześnie powrócił dawny niepokój. Nie pamiętałem zupełnie wierszy ojca. I właściwie, tak naprawdę, to nie przypominałem sobie Seleny. Nie pamiętałem nic. Stanęły mi przed oczyma różowe, czerwonożyłkowane dziąsła Netti. Ta młoda dziewczyna o utlenionych włosach i wyraźnej skłonności do alkoholu, na-pomykająca z chichotem o „pewnych wydarzeniach", wydała mi się jedyną normalną istotą w tym domu. W dniu śmierci ojca odprawiono całą służbę. Nagle tę właśnie okoliczność uznałem za źródło wszystkiego zła...

— Seleno! — zawołałem.

— Tak? Słucham, kochanie — spytała sennie.

— Dlaczego zaraz po śmierci ojca odprawiliście całą służbę?

— Co takiego? —W jej glosie brzmiała teraz obudzona czujność.

— Pytałem, dlaczego po śmierci ojca odprawiliście całą służbę.

— Co za niemądre pytania, Gordy!

Miałem wrażenie, że Selena wykrętnie unika odpowiedzi.

— Proszę cię, Seleno, chcę się koniecznie tego dowiedzieć. To właśnie jedna z tych rzeczy, które tkwią w mojej świadomości jak cierń — skłamałem. — Może, jeśli mi odpowiesz na to pytanie, łatwiej sobie przypomnę inne rzeczy.

Roześmiała się cicho, a ręka, którą do mnie wyciągnęła, spoczęła na mojej poduszce. Nie dotknąłem jej — jakoś nie miałem na to ochoty.

— Ależ, mój kochany, przecież to całkiem proste. Dawniej ojciec sam angażował służbę. Nie wyobrażasz sobie, co to były za typy! Myszkowali tylko po kątach i wykradali papierosy. Ojciec płacił im za to, żeby nas szpiegowali. Nasze „wyzwolenie" zaczęliśmy więc od wyrzucenia całej służby. Matka się tym zajęła. 1 zrobiła to cudownie! Po prostu wymiotła ich z domu jak śmieci.

Wytłumaczenie było proste i najzupełniej przekonywające. Świetnie pasowało do tego całego układu. Sięgnąłem po rękę Seleny i mocno ją uścisnąłem.

— Dziękuję ci, Seleno.

— Pomogło ci to?

— Boję się, że nie.

— To fatalnie! — Selena cofnęła rękę. — Ale ja już naprawdę chcę spać. Dobranoc, kochanie...

Teraz, kiedy Selena wytłumaczyła mi, że w tym odprawieniu całej służby nie było nic podejrzanego, ostatnie złe opary mych podejrzeń zaczęły się rozwiewać. Po raz pierwszy tego wieczora było mi dobrze bez żadnych zastrzeżeń. W chorej ręce i nodze nie odczuwałem najmniejszego bólu. Głowa także przestała mi dokuczać. Zacząłem zapadać w sen z rozkosznym poczuciem odprężenia. Moją ostatnią świadomą myślą było: Jestem Gordy Friend. A Selena jest moją żoną.

Nim ostatecznie zapadłem w sen, odwróciłem głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na Selenę. Leżała odwrócona do mnie plecami, a pod lekką kołdrą rysowała się wydłużona linia biodra. Jej włosy błyszczały na poduszce jak roztopione srebro.

A potem śniły mi się te włosy. Zdawałoby się, że powinien to być cudowny sen — było jednak inaczej. Jasne włosy Seleny zakrywały mnie całego, owijały się dookoła gardła, dusiły...

Obudziłem się zlany zimnym potem. Zdawałem sobie sprawę, że ktoś dotknął mojego policzka. Byłem zupełnie przytomny. To Selena — pomyślałem. Dotknięcie było leciutkie, po prostu muśnięcie końcami palców. I delikatny zapach. Co to za zapach? Lawenda?

Nie otwierając oczu, z uczuciem głębokiego zadowolenia, wysunąłem rękę i ująłem te palce. Ale nie były to gładkie, miękkie palce Seleny. Była to stara, bardzo stara dłoń... koścista, szorstka i pomarszczona jak skóra jaszczurki.

Z odruchem wstrętu i przerażenia wypuściłem ją z ręki i szeroko otworzyłem oczy.

Nad moim łóżkiem pochylała się jakaś postać. Jasne światło księżyca wyraźnie rysowało jej kontury. Niska, tęgawa kobieta, otulona w jakiś czarny opadający ciężkimi fałdami szal. Jej twarz znajdowała się nie dalej, jak kilka centymetrów od mojej. Wysuszoną jak pergamin skórę przecinały głębokie bruzdy. Okrągłe błyszczące oczy były we mnie wlepione. Od całej postaci wionął zapach lawendy i starości.

Wszystko to stało się bardzo szybko. Nie byłem przygotowany na coś podobnego i poczułem na całym ciele gęsią skórkę.

— Gordy... — słowo to zostało wyszeptane jakimś chropowatym, łamiącym się głosem. — Gordy... Gdzie mój Gordy...

— Ja jestem Gordy — rzuciłem krótko na te słowa.

— Ty? — przenikliwe oczy wpatrzyły się we mnie uważnie. Starczy głos zadrżał bezsilną, głęboką złością. — Nie... Ty nie jesteś Gordy! Powiedzieli, że mój Gordy wrócił... Okłamali mnie! Zawsze mnie okłamują! Ty nie jesteś Gordy! Jesteś po prostu jeszcze jednym z Seleny... — Wybuchnęła płaczem.

Uniosłem się na łóżku cały drżący.

— Kim pani jest? I co pani mówi? Proszę mi natychmiast wytłu-maczyć!

Coś białego — zapewne chusteczka — przesłoniło schyloną nade mną twarz. Wionął od niej intensywny zapach lawendy.

— Gordy —jęczała. — Gdzie jest mój Gordy?... Odwróciła się.

— Niech pani wróci! — rzuciłem za nią błagalnie.

Ale usłyszałem tylko człapanie jej rannych pantofli po posadzce, a potem skrzypienie otwieranych i zamykanych drzwi.

— Proszę pani! — zawołałem przejmującym szeptem. — Niech pani wróci! Błagam, niech pani wróci!

Wyszła.

Dłuższą chwilę siedziałem oparty plecami o poduszki, serce waliło mi w piersiach jak młotem.

„Ty nie jesteś Gordy! Okłamali mnie"...

Po jej zniknięciu nie mogłem po prostu uwierzyć w jej istnienie. Wydało mi się, że była to tylko zmaterializowana forma moich urojeń i niepokojów.

„Powiedzieli, że mój Gordy wrócił... Okłamali mnie! Jesteś po prostu jeszcze jednym z Seleny..."

Odwróciłem się do drugiego łóżka. Włosy Seleny lśniły na po-duszce w tym samym miejscu.

— Seleno! — zawołałem. — Seleno! Poruszyła się lekko.

— Seleno!

— Tak, tak słyszę, kochanie! — słowa brzmiały niewyraźnie, jak przez sen.

— Seleno! — zawołałem po raz trzeci. — Obudź się, Seleno. Usiadła na łóżku, przecierając oczy i odrzucając w tył włosy.

— Co?... Gordy, kto? Tak? O co chodzi?

— Ta kobieta — powiedziałem podniecony — ta stara kobieta... Kto to jest?...

— Stara kobieta? — ziewnęła Selena. — Jaka stara kobieta, ko-chanie?

— No, ta stara kobieta, która tu była przed chwilą. Obudziłem się i widziałem, jak stała nade mną. Kto to jest?

Selena siedziała przez chwilę, nic nie mówiąc. Potem szepnęła:

— Kochanie... nie mam najmniejszego pojęcia, o czym ty mówisz!

— No, mówię o tej starej kobiecie! — upierałem się. — Kim jest ta stara kobieta, która mieszka w tym domu?

— Mama? Naprawdę, trudno mamę nazwać starą kobietą!

— Nie mówię o matce — zniecierpliwiłem się.

— A więc o kim innym? W tym domu nie ma żadnej starej kobiety.

— Ależ na pewno jest! Była w rannych pantoflach i...

Selena wybuchnęła śmiechem. Głębokim, pulsującym śmiechem.

— Ach, moje biedactwo! Coś ci się przyśniło! Jakieś stare wiedźmy w rannych pantoflach! Masz koszmarne sny, biedaku!

— Ależ ja nie spałem — broniłem się rozpaczliwie. —Widziałem ją tak wyraźnie jak teraz ciebie!

— Kochanie! Nie łam sobie tej biednej chorej głowy. To z pewnością działanie narkotyków. Jesteś po prostu nafaszerowany narkotykami. Równie dobrze mógłbyś zobaczyć łosia.

Odrzuciła kołdrę i wstała. Podeszła do mnie i usiadła na łóżku jeszcze ciepła od snu. Oplotła mnie ramionami i pocałowała w czoło, przyciągając głowę do swojej piersi.

— Tak, kochanie! Selena obroni cię przed wszystkimi starymi wiedźmami w rannych pantoflach.

Trudno sobie wyobrazić coś bardziej kojącego i uspokajającego jak dotyk jej miękkich i czułych ramion i promień jedwabistych włosów muskających policzek. Ale włosy wydały mi się teraz podobne do tych, które mnie dręczyły we śnie, które dusiły.

— No? Już przeszło? — zapytała po chwili. — Czy ta wiedźma już sobie poszła, kochanie?

— Chyba tak — skłamałem. — Dziękuję ci, Seleno, i przepraszam, że cię obudziłem.

— Ależ, kochanie!

Poklepała mnie po ręce i wstała. Roześmiała się, nim znów się położyła, wysunęła szufladkę stolika stojącego przy jej łóżku i wyjęła z niej mały rewolwer. Pokazała mi go, nie przestając się śmiać.

— Popatrz, kochanie! Twój własny rewolwer. Następnym razem jak zobaczysz tę starą wiedźmę, to krzyknij, a ja ją zastrzelę...

Wrzuciła rewolwer z powrotem do szufladki, położyła się i prze-ciągle ziewnęła.

— Dobranoc, Gordy.

— Dobranoc.

W mojej głowie panował zamęt. Leżałem, starając się jako tako uporządkować myśli. Byłem chory, naszpikowany narkotykami. Zupełnie możliwe, że ta cała scena była tylko sennym urojeniem. Starałem się przypomnieć sobie każdy najmniejszy szczegół. A więc: obudziłem się i zobaczyłem, że pochyla się nade mną jakaś postać. Czułem, jak bardzo ważne jest ustalenie raz na zawsze, czy była tu w pokoju jakaś stara kobieta, czy nie. Jeżeli była — oświadczyła, że nie jestem Gordy'm Friendem. A więc Selena mnie rozmyślnie okłamała. Jeżeli Selena mnie oszukuje, to znaczy, że cała ta historia jest jednym stekiem kłamstw.

Poczułem nagle słaby zapach lawendy. Rozejrzałem się i zobaczyłem coś białego na kołdrze. Wziąłem ten przedmiot do ręki...

Była to damska chusteczka do nosa. Mała chusteczka, jakich zwykle używają starsze kobiety.

I pachniała lawendą.

Rozdział VIII

Włożyłem chusteczkę do kieszeni piżamy ukrywając ją pod dużą chustką do nosa, którą dal mi Jan. Czułem, że muszę być spokojny i stanowczy. Byłem opętany przez jedną tylko myśl: Człowieku — powtarzałem sobie w duchu — kimkolwiek jesteś, musisz się trzymać.

Skąpany w świetle pokój wyglądał szczególnie pięknie. Selena — jasnowłosa i porywająca jak płomień księżyca — leżała w sąsiednim łóżku i spała, a może tylko udawała, że śpi. Jakaś część mojej istoty pragnęła ją zawołać, tęskniła za ciepłem jej bliskości i uściskiem ramion. Odpędziłem jednak tę myśl, starałem się nawet nie patrzeć w tamtą stronę. Przekonałem się bowiem z całą pewnością, że Selena kłamie... że jest fałszywa.

Poczułem znów głęboki niepokój. Stara kobieta istnieje naprawdę. Selena starała się we mnie wmówić, że mi się to tylko śniło. Selena kłamie! Kłamie dlatego, że gdyby potwierdziła obecność kogoś takiego w domu, zażądałbym skonfrontowania mnie z tą kobietą — a wówczas staruszka powtórzyłaby to, co już raz mi powiedziała: „Ty nie jesteś Gordy Friend..."

Wałkowałem te słowa bezustannie w myśli. Z jakąś upartą trzeźwością, właściwą w nocy ludziom chorym, byłem najzupełniej przekonany, że nie jestem Gordy'm Friendem. Instynkt mój podszeptywał mi to od samego początku. Nie miałem jednak nic konkretnego na poparcie tego przekonania — aż do chwili pojawienia się tajemniczej staruszki i jej chusteczki pachnącej lawendą.

Tak! Ja nie jestem Gordy Friend!

Fakt ten przyjąłem z dziwnym spokojem. Leżałem w tym łóżku, w pięknym, luksusowo urządzonym pokoju, stanowiącym część bogatego domu, który, jak mi powiedziano, był moim domem. Nie był to jednak mój dom. Pielęgnowała mnie tu kobieta, twierdząca, że jest moją matką. Ale to nie była moja matka. Młoda dziewczyna podająca się za moją siostrę, starała się obudzić we mnie wspomnienia z dzieciństwa, ale to nie była moja siostra. Pieściła mnie i tuliła w objęciach cudowna młoda kobieta twierdząc, że jest moją żoną. Ale to nie była moja żona. Moje niewyraźne i niejasno jeszcze sprecyzowane podejrzenia i niepokoje usiłowano stłumić w zarodku wyjaśnieniami lekarza, który miał być moim przyjacielem. Wytłumaczono mi, że cierpię na pourazowe zaburzenia psychiczne...

Przyjaciel! W tym cichym, zalanym księżycowym światłem pokoju słowo to nabierało szczególnie ponurego znaczenia. Wszyscy mienili się moimi przyjaciółmi, usypiali moją czujność lepką, uspokajającą słodyczą jednego zdania: „jesteśmy przecież twoimi przyjaciółmi".

Ale to nie są moi przyjaciele. Wręcz odwrotnie — to są moi wrogowie. A ja nie jestem w pięknym, zalanym księżycowym światłem pokoju. Jestem w więzieniu.

Nie potrafiłem znaleźć żadnego innego wyjścia. Co najmniej czworo ludzi sprzysięgło się przeciwko mnie twierdząc, że jestem Gordy Friend. Matka, siostra czy żona oszusta nie całują go jak syna, brata czy małżonka, lekarze nie narażają na szwank swej reputacji. Chyba, że istnieje po temu jakaś piekielnie ważna przyczyna. Musieli mieć jakiś niezmiernie ważny powód, aby stworzyć fałszywego Gordy'ego Frienda. A ja stałem się ich ofiarą.

Ofiara. Słowo to, zrodzone w moim mózgu, mroziło mnie jak dotknięcie rąk tej nieznajomej starej kobiety. Mimo całej troskliwości i zabiegów — jestem ofiarą Friendów, jagnięciem ofiarnym, pielęgnowanym i pieszczonym, zanim... zanim...

Niski, czujny głos Seleny rozległ się w ciszy pokoju:

— Gordy, Gordy, kochanie!

Leżałem nieruchomo, nic nie odpowiadając.

— Gordy... śpisz?

Czułem, jak pod bandażami mocno wali mi puls w skroniach.

— Gordy!

Usłyszałem, że odrzuca kołdrę, wsuwa stopy w ranne pantofle i idzie na palcach przez pokój. Na krótką chwilę znalazła się w moim polu widzenia... smukła, wiotka, pełna wdzięku, z lśniącymi włosami. Schyliła się nade mną i popatrzyła uważnie. W jej ruchach było coś przemyślanego, celowego. Uświadomiłem sobie z goryczą, że jestem bliski zakochania się we własnym wrogu. Po chwili odwróciła się i odeszła. Słyszałem, jak drzwi cicho otworzyły się, a potem zamknęły.

Byłem zrozpaczony, że nie mogę za nią iść i sprawdzić, dokąd się udaje. Ten drobny pozornie fakt znów mi przypomniał, jak bardzo jestem bezsilny. Jestem czymś więcej niż ofiarą, jestem całkowicie bezbronny, ze złamaną ręką i nogą, ofiarą pozbawioną uczciwej szansy ucieczki.

Nade wszystko zaś jestem upośledzony umysłowo. Po głębszym zastanowieniu doszedłem do przekonania, że ta właśnie okoliczność jest najgroźniejsza. Wiedziałem, że nie jestem Gordy'm Friendem, ale równocześnie nie miałem najmniejszego pojęcia, kim jestem. Dokonywałem nadludzkich wysiłków, żeby jakoś powiązać tych kilka kłębiących mi się w głowie faktów. Irysy... marynarz... śmigła i Peter... pies... Peter... Peter... Na mgnienie oka zdawało mi się, że już-już coś wiem, ale potem wszystko znowu się zacierało. Zaczynało już mi się kręcić w głowie od nadmiernego wysiłku. Pamięć odmawiała pomocy. Nie mogłem liczyć na nic, absolutnie na nic, prócz własnej inteligencji.

Zdany byłem całkowicie i wyłącznie na siebie.

Albo może niezupełnie na siebie? Przyszło mi na myśl, że mam dwóch potencjalnych sprzymierzeńców. Jeden to stara kobieta, która wie, że nie jestem Gordy'm Friendem i będzie gotowa otwarcie to powiedzieć. Gdybym tylko zdołał w jakiś sposób się z nią skontaktować! Mógłbym wówczas nareszcie stwierdzić, kim jestem. Nie będzie to oczywiście łatwe, bo rodzina Friendów najwidoczniej stara się trzymać ją z dala ode mnie. Ale jest i drugi sprzymierzeniec, do którego mam łatwiejszy dostęp. Netti z czerwono żyłkowanymi dziąsłami. Tylko muszę być ostrożny. Jeżeli Friendowie zorientują się, iż moje podejrzenia są czymś więcej niż chorobliwym urojeniem kaleki, to zgram moje jedyne atu... Ale może ostrożnie, przy pomocy Netti...

Mój mózg, tak niedawno dopiero wyzwolony spod działania narkotyków, bardzo szybko się męczył. Byłem kompletnie wyczerpany, niezdolny sprostać skomplikowanej sytuacji. Biały czepeczek Netti kręcił mi się w głowie jak karuzela. Zasnąłem, zanim wróciła Selena.

Obudziłem się — podobnie jak poprzedniego ranka — pod wpływem zalewającego mi twarz słońca. Otworzyłem oczy. Po raz już nie wiem który uderzył mnie luksus tego pokoju. W sąsiednim łóżku spała Selena. Widziałem na poduszce kontur jej krągłego policzka, zasłoniętego pasmem błyszczących włosów. Była tak samo ciepła i kusząca, jak chłodna i podstępna w świetle księżyca. Chciałbym, żeby naprawdę była moją żoną. Chciałbym udawać, że wszystko jest w po-rządku. Ponieważ podświadomie bardzo tego pragnąłem, cała tak starannie obmyślana logika mego rozumowania z poprzedniej nocy wydała mi się przez chwilę ponurą grą wyobraźni. To prawda, że jeżeli idzie o tę starą kobietę, to Selena skłamała. Ale nawet jeżeli skłamała, to dlaczego mam tak ślepo wierzyć tej staruszce, że nie jestem Gordy'm Friendem? A może to wariatka, a Selena chce to ukryć przede mną ze względu na mój stan? Albo może stara niedowidzi i w mdłym świetle księżyca po prostu się pomyliła. Już same bandaże mogły ją wprowadzić w błąd.

Jakby to było rozkosznie zapomnieć o wszystkich dręczących mnie wątpliwościach i móc się odprężyć! Jak przyjemnie byłoby być po prostu Gordonem Rentonem Friendem Trzecim!

Z kieszeni piżamy unosił się lekki zapach lawendy. Działał na mnie jak zimny prysznic. Selena skłamała. Zanim potrafię sobie wytłumaczyć powód jej kłamstwa, muszę się mieć na baczności. I trzeba koniecznie coś przedsięwziąć. Nie mam chwili do stracenia. Rozumiem doskonale, że w tej walce z Friendami czas odgrywa dominującą rolę.

Drzwi się otworzyły; miałem nadzieję, że to Netti ze śniadaniem. Ale do pokoju weszła Marny. Miała na sobie chińską piżamę i była boso. Lśniące czarne włosy były jeszcze potargane z nocy. Podeszła do łóżka i usiadła skrzyżowawszy nogi.

— Jak się dziś czujesz, Gordy? Jak twoja amnezja? Uśmiechała się, patrząc na mnie trochę bezczelnie ogromnymi

brązowymi oczami. Była tak młoda, że nawet prosto z łóżka, bez makijażu, wyglądała atrakcyjnie. Mimo tego wszystkiego, czego się już dotąd dowiedziałem, wydało mi się wprost niemożliwe podejrzewać ją o przynależność do spisku. Uśmiechała się tak rozbrajająco... Rzuciła okiem na śpiącą Selenę.

— Ach, ta Selena — rzuciła pogardliwie. — Śpi jak krowa!

Przechyliła się przeze mnie i wzięła z nocnego stolika papierośnicę, pozostawioną tam wczoraj przez Selenę. Zapaliła nie zmieniając pozycji i podpierając się jedną ręką.

— No i co, Gordy? — spytała. — Jak minęła ta pierwsza noc?

— Bardzo nieszczególnie — powiedziałem. I chociaż to było ryzykowne, odważyłem się dodać: — Napadła mnie jakaś staruszka. Ale kto to mógł być? Może moja babka?

Selena nagle się obudziła, i to tak nieoczekiwanie, że zacząłem wątpić, czy rzeczywiście przez cały czas spała. Usiadła na łóżku i uśmiechnęła się do nas uroczo.

— Cześć, Marny! Dzień dobry, kochany Gordy! Ciągle jeszcze zaprzątasz sobie głowę tą staruszką?

Wysunęła się z łóżka i usiadła na moim, naprzeciwko Marny. Pochyliła się leniwym ruchem i pocałowała mnie lekko w policzek. Usiłowałem opanować podniecenie, jakie zawsze budziła we mnie jej bliskość.

— Widzę, że niezupełnie mi uwierzyłeś dzisiaj w nocy, kochanie — stwierdziła rzucając Marny krótkie spojrzenie. — Biedny Gordy miał koszmarny sen o jakiejś starej czarownicy z żylastą szyją i drapieżnymi szponami. Jest głęboko przekonany, że taka istota na-prawdę mieszka w naszym domu. Powiedz mu, Marny, że naprawdę nie ukrywamy żadnych staruszek na strychu ani w piwnicy.

— Staruszek? — powtórzyła Marny puszczając w moją stronę kółka dymu. — Bardzo mi przykro, Gordy, ałe rzeczywiście nie ho-dujemy w domu żadnych staruszek.

Powiedziała to lekkim, żartobliwym tonem, ale zauważyłem prawie niedostrzegalne porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymieniła z Seleną. Ze ściśniętym sercem stwierdziłem, że już ją o wszystkim uprzedzono. Musiało się to stać w nocy, gdy Selena wymknęła się na kilka minut z pokoju. Widocznie zatajenie przede mną istnienia tej kobiety było dla nich tak ważne, że Selena nie zawahała się wstać w nocy i uprzedzić o tym wszystkich domowników. Tak samo jak nie mogłem opanować podniecenia wywołanego bliskością Seleny, tak nie mogłem się już dłużej łudzić. Selena była moim wrogiem. Wszyscy w tym domu byli moimi wrogami!

— I cóż ci ona powiedziała ciekawego? — zapytała z pozorną obojętnością Marny, spuszczając oczy i udając, że strzepuje jakiś nie istniejący pyłek z czerwonego jedwabiu piżamy. — Mówię o tej starej czarownicy, co ci się śniła...

Ale ja nie wpadłem w zastawioną pułapkę.

— Nic — skłamałem. — Po prostu zjawiła się przy moim łóżku, a potem gdzieś się rozwiała. Sama wiesz, jak to bywa w snach.

— Więc zrozumiałeś wreszcie, że to ci się tylko śniło? — spytała Selena.

— Oczywiście.

— Jesteś kochany! — zawołała. Schyliła się nade mną i jeszcze raz mnie pocałowała. Przestraszyłem się, że poczuje zapach lawendy dobywający się z kieszeni mojej piżamy i dowie się, że posiadam namacalny dowód tego, iż stara kobieta bynajmniej nie była sennym widziadłem. Selena nic jednak nie poczuła. Przeciwnie, stała się wesoła, jak gdyby odniosła jakieś zwycięstwo. Wiedząc z góry, że skłamie, zaryzykowałem jednak pytanie: — A jak ty spałaś, Seleno?

— Ja, kochanie? Znasz mnie przecież! Jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki i powiedziałam ci dobranoc, zasnęłam jak suseł. — Poprawiła włosy na karku i dodała: — Ale, ale! Wiesz co, Marny? Wczoraj wieczorem wpadłam na bajeczny pomysł. Nauczyłam Gordy'ego dwóch zwrotek poematu ojca krytykującego pijaństwo. Sądziłam, że tym sposobem lepiej sobie wszystko przypomni.

— No i jak poszło? Dobrze?

— Nie bardzo — odpowiedziałem.

— Ale w każdym razie miałaś doskonały pomysł — entuzjazm Marny był trochę przesadzony. — Absolutnie wspaniały. A gdzie jest ten tomik? Nauczymy go dalszych strofek.

Zobaczyła leżącą na nocnym stoliku książeczkę, wzięła ją do rąk i zaczęła przerzucać kartki. Chociaż myśl ta była pozornie bez sensu, zdawało mi się, że z tym poematem wiąże się coś bardzo ważnego, /byt gorliwie starały się mnie go wyuczyć. Aby je wystawić na próbę, powiedziałem:

— Nie, Marny. Żadnych poematów. Już i tak dosyć cierpię!

— Ale musisz, koniecznie musisz, Gordy!

— Tak, kochanie — poparła ją Selena, przytulając się do mnie mocniej. — Proszę cię, mój miły, nie rób nam trudności. Chociażby się to na nic nie zdało, to jednak jest takie zabawne.

— Najpierw powtórzysz te zwrotki, których się już wczoraj na-uczyłeś — zaproponowała Marny.

— Ale ja już nic nie pamiętam — skłamałem.

W oczach Seleny przemknął błysk niepokoju. Przekonałem się wówczas, że podejrzenia moje były słuszne. Wyuczenie mnie tego poematu stanowiło część planu. Zastanawiałem się przez chwilę, czy mam w dalszym ciągu udawać, że wszystko zapomniałem, ale się rozmyśliłem. Za mało jeszcze wiedziałem i może niebezpiecznie byłoby doprowadzać do jakiegoś kryzysu zbyt wcześnie. Zamruczałem więc coś pod nosem, zaczynałem kilka razy niby się myląc, a potem wy-recytowałem obie strofki. Ich zadowolenie było aż nazbyt widoczne. Marny następnie przeczytała mi trzecią zwrotkę. Kiedy i tę powtórzyłem bezbłędnie, zachwyt ich nie miał wprost granic.

Przez cały czas odgrywania tej na pół tylko zrozumiałej dla mnie komedii żywiłem w duchu nadzieję, że zaraz wejdzie Netti z moim śniadaniem. Plan miałem naszkicowany zaledwie w połowie, zdawałem sobie jednak sprawę, że wybawienie, czyli wyjaśnienie sytuacji, może przyjść jedynie od strony Netti.

Marny odczytywała właśnie czwartą, bardziej jeszcze żałosną od innych, zwrotkę, kiedy otworzyły się drzwi i weszła pani Friend. Nie nazywałem jej już w duchu matką. Gdy zobaczyłem, że trzyma w ręku tacę ze śniadaniem, poczułem w sercu chłód. Z pogodną miną spędziła dziewczyny z łóżka, po czym postawiła przede mną na kołdrze tacę i pocałowała mnie na powitanie.

— Jak się masz, drogi chłopcze — powiedziała. — Przypuszczam, że dziewczęta nie zmęczyły cię za bardzo? — patrzyła na mnie z miłością i czułym niepokojem. — Wyglądasz dzisiaj bez porównania lepiej, kochanie. Bardziej wypoczęty. I w dalszym ciągu nic nie pamiętasz?

— Niestety...

— Uczyłyśmy go właśnie „Ody do Aurory" ojca — oznajmiła Marny. — Gordy jest wspaniały! Umie już cztery zwrotki!

Jeżeli ta wiadomość miała nawet jakieś znaczenie dla pani Friend, doskonale potrafiła to ukryć. Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi i zaczęła ustawiać naczynia na tacy.

— To wyśmienicie z jego strony — stwierdziła. — Będzie mógł wyrecytować jutro cały poemat przed panem Moffatem. Będzie to piękny gest pod jego adresem.

— Panem Moffatem? — spytałem. — Kto to jest pan Moffat?

— Serdeczny przyjaciel twojego ojca, kochanie.

— Wiesz przecież. Opowiadałam ci. „Aurora", Liga Czystości — wtrąciła Selena.

— Czy on ma tu jutro przyjść? — spytałem.

Pani Friend usiadła na łóżku i zaczęła sobie poprawiać włosy.

— Tak, przyjdzie tu. Jutro mija dokładnie trzydzieści dni od śmierci twojego biednego ojca, Gordy. Pan Moffat pragnie nam w związku z tym złożyć kondolencyjną wizytę. Obawiam się, że będzie to straszliwie nudne, ale wszystko, co możemy zrobić dla pamięci ojca, to godnie przyjąć pana Moffata.

Młode kobiety stanęły po obu stronach pani Friend, która obrzuciła krytycznym spojrzeniem zmiętą czerwoną piżamę Marny i biały negliż Seleny.

— Nie zapominajcie, moje drogie — powiedziała — że jutro obowiązuje pełna żałoba. Wyłącznie czarny kolor. I żadnej szminki. Nie chcę, żeby mówiono o was, jak o dziewczętach lekkiego pro-wadzenia! — Mówiąc to roześmiała się swym głębokim, dźwięcznym śmiechem. —A Gordy zadeklamuje poemat ojca. Tak, to będzie coś wspaniałego. Po prostu wspaniałego!

Selena podeszła do stolika, wzięła szary tomik, otworzyła go na

chybił trafił i zaczęła czytać nucąc:

Nie bacząc, czy jest znużona,

Aurora w boskich ramionach

Będzie czarować i pieścić...

— No, posłuchaj tylko! Teraz zaleca się do Aurory — nagle za-chichotała. — A nawet nie potrafi dobrze pisać. Napisał „znużona" przez „ż" zamiast przez „rz". Naprawdę!...

— Tak, naprawdę — westchnęła głęboko pani Friend. — Czasami twoje braki w wykształceniu, Seleno, bardzo mnie martwią.

Selena spojrzała na nas rozczarowana:

— Uważacie, że to dobrze napisane?

— Oczywiście, kochanie!

— O, Boże! Nigdy nie mogę tego wszystkiego spamiętać! — Selena podeszła do mnie z uśmiechem i dodała: — Kochanie, czy bardzo się martwisz, że masz taką niedokształconą żonę?

Nie słuchałem jej prawie, gdyż tymczasem zarysował mi się w głowie pewien plan. Wazon z irysami miał dla mnie jakieś dziwne zna-czenie. A w czasie mojego snu usunięto go z pokoju. Spaniel, Peter, także budził we mnie jakieś wspomnienia i nie ma go. Gdzie może być teraz ten pies?

Uśmiechnąłem się do pani Friend i powiedziałem: — Stęskniłem się za moim pieskiem. Czy mógłby do mnie przyjść?

Na twarzy pani Friend ukazał się wyraz lekkiego zmieszania.

— O, Boże! A tak liczyłam, że o niego nie zapytasz?

— A co się stało?

— Zachorował, biedaczek. Dzisiejszej nocy. Biedne stworzenie, trząsł się cały z dreszczy. I miał taki gorący nos! Mam nadzieję, że nie wywiąże się z tego nosówka! —Jej pełne wyrazu oczy przeniosły się z Marny na Selenę. — Kazałam Janowi zanieść go od razu do weterynarza. — Poklepała mnie po ręce nie przestając się uśmiechać. — Ale nie martw się tym, kochanie. To doskonały weterynarz i jestem pewna, że za parę dni będziesz miał z powrotem swego psa zdrowego jak ryba... — Wstała z łóżka. Nawet tak prozaiczna czynność w jej wy-konaniu potrafiła być piękna. — No, a teraz, dziewczęta, pozwólmy Gordy'emu zjeść spokojnie śniadanie. Nam podadzą w moim pokoju, więc nie potrzebujecie się ubierać.

I starym zwyczajem jedna po drugiej obdarzyły mnie judaszowymi pocałunkami. Pani Friend otoczyła ramieniem w pasie obie młode kobiety i wszystkie trzy w czułym objęciu wyszły z pokoju.

Kiedy zostałem sam z moim sokiem pomarańczowym, kawą, jajecznicą i starannie pokrojonymi grzankami, usiłowałem ułożyć w całość poszczególne fragmenty usłyszanych informacji. Tak bardzo chciały mi przeszkodzić w ustaleniu mojej prawdziwej tożsamości, że wyniosły wazon z irysami i usunęły psa w obawie, by te dwie rzeczy nie stały się kluczem do zagadki. Okłamały mnie także odnośnie tej starej kobiety. Koniecznie chciały, bym się nauczył na pamięć i wyrecytował przed panem Moffatem ten śmieszny poemat pana Frienda.

A stary pan Friend, mój domniemany ojciec, zmarł trzydzieści dni temu bez żadnej widocznej przyczyny.

Czułem, że za tym wszystkim kryje się coś ponurego, niesamowitego. Gdybym tylko zdołał dotrzeć do źródła...

Powoli, stopniowo, otrząsałem się z pierwszego szoku, a w myśli zaczynały mi się kształtować najdziwniejsze projekty. Każdy obywatel, jeżeli znajdzie się w niebezpieczeństwie, zwraca się do policji. Jak jednak miałem zawiadomić policję, skoro leżę w łóżku, niezdolny się poruszyć? Potrzebowałem do tego pomocy ludzi, którzy byli moimi wrogami. Nie! Trzeba wymyślić coś bardziej realnego.

Machinalnie przełykając śniadanie, pomyślałem znów o Netti. Nie mogę być jej stuprocentowo pewien. I ona także może być członkiem spisku uknutego przeciwko mnie, tak jak reszta domowników. Nie mam jednak żadnych dowodów, mam tylko podejrzenia i musze postępować niesłychanie ostrożnie. Netti zna dawną kucharkę, tę, która tu była za życia starego pana Frienda i znała Gordy'ego. Kucharka napomykała o czymś niewyraźnie. Selena powiedziała mi, że cała służba była opłacana przez ojca po to, żeby śledziła domowników. Znaczyłoby to w konsekwencji, że cała poprzednia służba jest nastawiona nieżyczliwie do rodziny Friendów, a co za tym idzie, mam w niej potencjalnych sprzymierzeńców. Gdyby tylko Netti wiedziała, gdzie jest teraz ta dawna kucharka, i gdybym zdołał się z nią poro-zumieć...

Skończyłem jeść i leżałem na wznak, paląc w zamyśleniu papierosa z platynowej papierośnicy Seleny. Słaba była ta nadzieja, że ocalenie przyjdzie od strony nie znanej, odprawionej kucharki. Ale mimo to ze wzrastającą niecierpliwością oczekiwałem odgłosu kroków Netti, która za chwilę miała przyjść po tacę.

Na pewno Netti przyjdzie po tacę...

Po krótkiej chwili rzeczywiście usłyszałem na korytarzu kroki. Drzwi się otworzyły i cała moja nadzieja prysła. Na progu stał Jan.

Olbrzymi Holender miał na sobie te same granatowe spodenki kąpielowe i niebieską koszulę polo co poprzedniego dnia. Wydal mi się jeszcze większy, o ile to możliwe, i uprzejmiejszy. Niesforne jasne włosy opadały mu na czoło, a wargi rozchylał życzliwy uśmiech.

— Hej! — powiedział.

Tego rana zadał sobie bardzo wiele trudu: przeniósł mnie do łazienki i umył od stóp do głów ciepłą wodą, ale jego niemal czuła troskliwość wydała mi się jeszcze bardziej złowieszcza niż wczoraj. Kiedy wcierał mi w ciało delikatny toaletowy talk, robił na mnie wrażenie ogromnego niewolnika, jakiegoś wielkiego kapłana przygotowującego ofiarę na rzeź.

W końcu wróciłem do starannie przesłanego łóżka z ułożoną po szpitalnemu kołdrą. Jan roześmiał się i zadał swoje stereotypowe pytanie:

— Jah?

Potrząsnąłem głową. Nie przychodziło mi na myśl nic, o co mógł-bym go bezpiecznie poprosić.

Odrzucił w tył włosy i skierował się do drzwi. Był już prawie na progu, gdy nagle zawrócił i zabrał ze stolika tacę ze śniadaniem.

— Nie! — zawołałem odruchowo. Odwrócił głowę, przypatrując mi się uważnie.

— Nie! — powtórzyłem. — Taca. Proszę nie zabierać.

Opalone czoło Jana zmarszczyło się od wysiłku myślowego. Spojrzał na tacę, potem na mnie i uśmiechnął się zrozumiawszy, o co chodzi. Przyniósł mi ją z powrotem, wskazując palcem na nie dojedzony kawałek grzanki.

— Jah?

— Tak, o to chodziło... — powiedziałem.

Jan dalej nie ruszał się z miejsca. Zrozumiałem, że chce zaczekać, aż zjem grzankę, i zabrać naczynia. Znów potrząsnąłem głową.

— Nie — powtórzyłem. — Proszę to zostawić i odejść. Wyglądał na nadąsanego.

— Uciekaj! — rzuciłem, wskazując gestem drzwi.

Poszedł wzrokiem za moim palcem. Zdawał się rozumieć, o co mi chodzi. Wzruszył tylko ramionami i wyszedł.

Odniosłem pierwsze małe zwycięstwo. Taca dawała mi jeszcze szansę zobaczenia Netti.

Mój skromny wybieg strategiczny został uwieńczony sukcesem. Minęło jeszcze kilka minut, kiedy zapukano do drzwi i do pokoju wsunęła się Netti. Biały czepeczek miała przypięty trochę krzywo na utlenionych włosach. Mimo skromnej plisowanej spódnicy było coś wyraźnie wulgarnego w jej krępej postaci. Przez lewe ramię przewiesiła sobie ściereczkę, udając kelnerkę.

— Jan zapomniał zabrać tacę, proszę pana. Przyszłam po nią. Obejrzała się ostrożnie przez ramię i podeszła z tajemniczą miną

do łóżka. Ukazała różowe dziąsła w poufałym, trochę bezczelnym uśmiechu, który jednak w tej chwili wydał mi się stokroć milszy od wszystkich uwodzicielskich uśmiechów Seleny.

Nagłym ruchem zerwała serwetkę, ukazując niewielką butelkę, którą trzymała w palcach. Podsunęła mi butelkę pod nos.

— Dżin — wyjaśniła. — Kucharka posłała mnie do piwnicy, więc przy okazji sama trochę łyknęłam. Potem od razu pomyślałam sobie o panu.

— Bardzo ci dziękuję, Netti.

Wziąłem do rąk butelkę, a Netti stała, przypatrując mi się z rozrzewnieniem ptasiej samiczki obserwującej pisklę, któremu przyniosła szczególnie smakowitego robaczka.

Friendowie nie pozwalali mi pić. Co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Nie miałem również wątpliwości, że nawet oni nie byliby na tyle przebiegli, żeby nasyłać na mnie Netti po to, by kusiła mnie do jakichś zakazanych posunięć. A więc mam w Netti sprzymierzeńca. Sama lubi się napić, a mnie uważa za bratnią duszę. Więź między dwojgiem pijaków bywa bardzo silna i należy ją wykorzystać.

Przełknąłem dżin jednym łykiem i pokiwałem głową w stronę Netti z wyrazem uznania. Zrobiło jej to widoczną przyjemność, bo zachichotała i powiedziała: — Dobrze wchodzi, co?

— Bajecznie — odparłem, wpatrując się w butelkę i grając na zwłokę.

— Ściągnęłam całkiem sporą flaszeczkę — powiedziała. — Schowałam trochę dla siebie na popołudnie. Ale jeśli pan będzie chciał jeszcze...

— Nie, Netti. Bardzo dziękuję. Na razie to mi wystarczy — pod-niosłem na nią uważnie oczy i dokończyłem: — Wiesz co, Netti? Wszyscy w tym domu starają się dopomóc mi w przypominaniu sobie różnych rzeczy z mojego życia. Ale dotychczas to, mówiąc prawdę, tylko tobie jednej się to udało.

— Mnie, panie Friend? — zdziwiła się obcierając ręce w fartuszek, jakby były wilgotne, a ja miałbym zamiar je uścisnąć. Znowu zachichotała: —Jakim sposobem?

— Pamiętasz, wczoraj wspominałaś mi o starej kucharce. O tej, którą odprawiono tego samego dnia, kiedy ty zostałaś przyjęta.

— Ach... — powiedziała z lekkim rozczarowaniem. — Pan mówi o starej Emmie!

— Emma! — powtórzyłem. — Właśnie miałem na myśli Emmę, Netti. Zaraz po twoim odejściu przypomniałem sobie, że kucharka miała na imię Emma. A ty mi wcale tego nie powiedziałaś. Wspomniałaś tylko ogólnikowo o starej kucharce. Rozumiesz? — Widać było, że Netti nie bardzo interesuje się tym tematem. — Tak. To bardzo ważne, bo to jest pierwsza rzecz, jaką sobie przypomniałem... —

Chwilę się zawahałem. — To Emma opowiadała ci o mojej pijackiej eskapadzie, prawda?

— Tak, proszę pana, Emma.

— Podejrzewam, że nie cieszę się u niej najlepszą opinią. Netti skrzywiła się: — Ech, co tam Emma! Sam papież jest dla niej

za mało święty! Tak, bardzo źle się o panu wyrażała — powiedziała ze śmiechem. — W jej oczach był pan wielkim grzesznikiem.

— A reszta rodziny też?

— Pana mama? Selena? Marny? — Netti znów się roześmiała. — Dla niej to ladacznice, tak je nazywała. Zwykłe dziwki — pokiwała głową. — Całe szczęście, że Emma odeszła. Ciekawe, jakby mnie nazwała, gdyby została tu jeszcze parę dni dłużej.

Ująłem jej trochę lepką rękę i uścisnąłem.

— Jesteś moim kumplem, prawda, Netti?

— Kumplem? Naturalnie, że jestem pana kumplem — zawołała z przejęciem. —Ja i pan, panie Friend, mamy ze sobą dużo wspólnego.

— To może coś dla mnie zrobisz?

— Może być pan spokojny. Jeszcze szklaneczkę dżinu? Potrząsnąłem głową przecząco.

— Powiedz mi po prostu, co takiego kucharka o mnie mówiła. Bo przecież jeżeli robiła pod moim adresem jakieś zarzuty, to mam chyba prawo wytłumaczyć ci, że nie miała racji?

Netti wydała mi się trochę zdenerwowana, gdy spytała:

— Co mówiła o panu Emma?

— Wspominałaś mi wczoraj o tym, że mówiła o moim pijaństwie natychmiast po śmierci ojca czy coś w tym rodzaju...

Netti roześmiała się nagle.

— Ach! O to panu chodzi! Eeee... to nic takiego! Naprawdę nic. Po prostu takie głupie gadanie!

— Mimo to chciałbym jednak...

— Ale kiedy naprawdę to nic takiego... — poprawiła sobie włosy z tyłu i znów się zaśmiała. — Myślałam, że pęknę ze śmiechu, jak ona zaczęła opowiadać. Powiedziała — tu Netti zrobiła krótką pauzę — powiedziała, że to bardzo dziwne, to pana pijaństwo i ta nagła śmierć pana starszego. I że to pewnie pan wyprawił go na tamten świat. Albo jeżeli nie pan, to w każdym razie ktoś z nich. — Ziewnęła szeroko. — Ta Emma to świata nie widziała poza pana ojcem! Uważała, że to Chrystus wcielony, wokół którego krążą szatany. Jeżeli idzie o moje zdanie, to uważam, że była w nim po prostu zakochana...

Może to skutek osłabienia, ale czułem, jak elegancka piżama przykleja mi się do spoconego ciała. Netti śmiała się, jak jej to wszystko Emma powiedziała. Chciałbym i ja móc się tak śmiać. Nie mogłem jednak, gdyż natrafiłem wreszcie na ślad, oparty wprawdzie na plotkach służby, ale mogący logicznie wyjaśnić moją obecność w tym domu.

A jeżeli Friendowie rzeczywiście zamordowali starego ojca? I jeżeli przypisali to właśnie mnie? Mam czekać tutaj, uwięziony w gipsie, aż policja przyjdzie mnie zaaresztować jako Gordy'ego Frienda, ojcobójcę? Zamordować kogoś, a potem podstawić bezbronnego, niczego nie podejrzewającego człowieka, cierpiącego na utratę pa-mięci, aby odgrywał rolę mordercy... Czy to nie jest iście szatański plan? Spytałem Netti mimochodem:

— A nie wiesz przypadkiem, gdzie może być teraz Emma?

— Emma? — Netti podparła się pod boki. — Naturalnie, że wiem. Nie dalej jak kilka dni temu natknęłam się na nią w supersamie na Bulwarze. Pracuje u niejakich państwa Curtis przy Tempie Drive. Ale to już niedołężna starucha. Panie Friend, ona przecież jest taka stara, że już właściwie powinna umrzeć. Ja tam mam nadzieję, że nie dożyję takiej starości i że umrę młodo — znowu ukazały się różowe dziąsła. — Mieć powyżej sześćdziesiątki? I nic już więcej od życia? Nie, nie! To nie dla mnie!

Czułem, jak ważne jest dla mnie sprowadzenie tutaj Emmy.

Gdybym tylko potrafił znaleźć jakiś prawdopodobny pretekst! I gdyby Netti mogła ją tutaj przemycić...

Już miałem coś powiedzieć, kiedy Netti mnie uprzedziła. Oczy jej rozbłysły jakimś nowym blaskiem, a gdy się pochyliła niżej nade mną, poczułem wyraźnie woń alkoholu.

— Ale to pan miał śliczną noc dzisiaj, panie Friend!

— Ja? — udawałem ciągle obojętnego.

Schyliła się jeszcze niżej. W oczach miała teraz przekorę i złośliwość, ale czułem, że nie było to związane z moją osobą. Może, jak Emma, nie lubiła kobiet z rodziny Friendów?

— Słyszałam, że pan się obudził bardzo przestraszony... Obiecałam pani Friend, że nic panu o tym nie wspomnę, ale skoro już jesteśmy przyjaciółmi... — Urwała. Zobaczyła, jak wielkie wrażenie wywarły na mnie jej słowa. Już-już miała mi opowiedzieć o tej dziwnej staruszce, ale chciała jeszcze bardziej podnieść moją ciekawość, tak żebym musiał wydobywać z niej słowo po słowie, dając jej tym sposobność rozkoszowania się jej niedyskrecją i poufałością.

— Ach, masz na myśli mojego dzisiejszego nocnego gościa? — powiedziałem, wpadając w jej ton.

— Gościa? — skrzywiła się Netti. — Nie nazwałabym jej gościem. Zbudzić się i zobaczyć nad sobą kogoś z takimi przerażającymi oczami! To skandal! Żeby utrzymywać to przed panem w tajemnicy, dlatego, że pan jest chory, i w ogóle...

— To znaczy miałem o tym nic nie wiedzieć?

— Nie — Netti patrzyła na mnie z niepokojem, jakby się bała, że cała jej sensacyjna opowieść spali na panewce. — Ale tak po prawdzie... to pan wie, czy nie?

Nareszcie okazja!

— Właściwie to nie, Netti. Nie mam pojęcia.

— O czym to nie masz pojęcia, kochanie?

Zdanie to, wypowiedziane cicho i delikatnie, przyfrunęło do mnie od drzwi jak powiew wiosennego wietrzyka. Spojrzałem nad głową Netti.

W progu stała pani Friend — postawna, wysoka, ze swoim miłym uśmiechem.

Rozdział IX

Netti wyrwała mi z ręki pustą butelkę i ukryła ją niezgrabnie pod serwetką. Twarz jej poczerwieniała z zakłopotania. Pani Friend podeszła bliżej, wzięła mnie za rękę i uśmiechnęła się do nas obojga.

— Uciekaj stąd, Netti — powiedziała. — Na pewno jesteś potrzebna w kuchni.

Netti bąknęła niewyraźnie „Tak jest, proszę pani", poprawiła biały czepek na głowie i chwyciwszy szybko tacę pobiegła w stronę drzwi.

Było chyba niemożliwe, żeby pani Friend nie zauważyła niezręcznego manewru Netti z pustą butelką. Nie dała jednak nic po sobie poznać. Trzymała w rękach niewielką torebkę z kolorowego papieru. Usiadłszy na łóżku wzięła z torebki płaską czekoladową pastylkę z miętowym nadzieniem i włożyła do ust. Drugą poczęstowała mnie.

— Zjedz, kochanie. Nie przypuszczam, żeby ci dziś taka pastylka miętowa mogła zaszkodzić — powiedziała.

Żywiąc w duszy tak silne podejrzenia w stosunku do całej rodziny Friendów, z trudem znosiłem jej czułości. Tak już niewiele brakowało, żebym doprowadził rozmowę z Netti do pomyślnego zakończenia, a teraz wszystko przepadło i ta kobieta karmi mnie w najlepsze miętowymi pastylkami!

— Ach, ta Netti — westchnęła pani Friend. — Marny przysięga, że jak wszyscy kładziemy się spać, to Netti zaprasza sobie różnych marynarzy. Na twoim miejscu nie spoufalałabym się zbytnio z tą dziewczyną, kochanie.

— Z tym gipsem? — spytałem gorzko.

Roześmiała się swym dźwięcznym, zaraźliwym śmiechem, po chwili jednak twarz jej spoważniała.

— Gordy! Tak bym chciała, żebyś nie był tak wrogo do nas nastawiony!

— Wrogo?

— Zdaję sobie sprawę, że to wyłącznie skutki utraty pamięci. Ale gdybyś chociaż przestał być tak strasznie podejrzliwy... — Przerwała, by połknąć kolejną czekoladową pastylkę. — Wiesz przecież, że wszyscy jesteśmy dobrzy dla ciebie. Pomyśl, co by to było, gdybyś trafił na jakąś okropną matkę, żonę czy siostrę... — westchnęła głęboko. — Nie ma zresztą o czym mówić. Nic nie poradzimy na to, że czujesz tak, jak czujesz... Możemy tylko starać ci się pomóc. Ale, wiesz co... przyjechał Nate i przywiózł ci fotel na kółkach! Pokazuje teraz Janowi — na migi oczywiście — jak się z tym meblem obchodzić, bo Jan będzie cię mógł w tym fotelu wozić. Za chwilę tu przyjdzie... Mam na myśli Nate'a.

Siedząc tak w skromnej czarnej wdowiej sukni i chrupiąc jedną po drugiej miętowe pastylki, pani Friend znakomicie grała rolę wyrozumiałej, kochającej matki. Próbowałem wyobrazić ją sobie jako morderczynię męża i jako szefa spisku, mającego na celu wydanie mnie w ręce policji, ale było to prawie niemożliwe. Prawie...

Korciło mnie, żeby wyjąć z kieszeni piżamy pachnącą lawendą chusteczkę i powiedzieć: „Proszę, niech pani spojrzy na tę chusteczkę. Jest ona dowodem, jak mnie okłamujecie. Dowodem, że w tym domu przebywa jakaś stara kobieta, która wie, że ja nie jestem Gordy'm Friendem!"

Nie powiedziałem jednak nic podobnego. Byłoby bowiem karygodną lekkomyślnością zdradzić się przed nimi z tym, że mam jakieś dowody na poparcie swoich podejrzeń. Już sam fakt, że się ich domyślali, był dla mnie dostatecznie niebezpieczny.

Na wszelki wypadek dotknąłem ręką kieszeni piżamy. Moja chusteczka wydała mi się jakaś sztywniejsza i gładsza niż poprzednio. Wykorzystując to, że pani Friend odwróciła się, by poprawić coś przy różach, spojrzałem uważniej na kieszeń. Wystająca z niej chusteczka była zupełnie nowa. Wysunąłem ją delikatnie i niepewnymi palcami poszukałem tej drugiej, pachnącej lawendą, która powinna być pod spodem.

Nie znalazłem jej tam jednak.

Byłem tak wstrząśnięty nadludzką wprost przebiegłością Friendów, że zacząłem podejrzewać samą panią Friend: w jakiś niewytłumaczony sposób odgadła prawdę i osobiście wyciągnęła mi chusteczkę z kieszeni. Po chwili jednak przypomniałem sobie Jana. To Jan rozbierał mnie z piżamy do mycia i masowania. Jan ze swoim namiętnym zamiłowaniem do czystości i porządku musiał wymienić starą chusteczkę na nową i przy tej okazji zabrać również tę drugą.

Ogarnęło mnie zwątpienie i niemal rozpacz. Ta chustka była jedynym namacalnym dowodem dla świata zewnętrznego — o ile kiedykolwiek zdołam nawiązać z nim kontakt — że Friendowie są moimi wrogami. I zostałem go pozbawiony.

Tymczasem pani Friend zostawiła już róże i zabrała się, zupełnie zresztą niepotrzebnie, do poprawiania moich poduszek.

— Nie najlepsza ze mnie pielęgniarka, prawda, kochanie? Ale n mnie to tak ze wszystkim... muszę przyznać szczerze. Do wszystkiego się zapalam, a potem szybko mnie to nudzi. Jaka szkoda, że byłeś nieprzytomny, jak cię przywieziono ze szpitala. Przekonałbyś się, jaką wówczas byłam wspaniałą pielęgniarką. Mierzyłam ci temperaturę, sprawdzałam puls i podawałam wszystkie właściwe leki o właściwych porach. Ale a propos: czy to nie pora coś zażyć?

Z góry byłem nastawiony podejrzliwie do wszystkich medykamentów pani Friend:

— Nie, dziękuję! Czuję się doskonale — odparłem szybko.

— To dobrze, synku. Ale na wszelki wypadek spytamy Nate'a, jak tylko się tu pokaże. On będzie wiedział najlepiej.

Po chwili wszedł do pokoju Nate. Tego rana miał na sobie dwurzędowy szary garnitur. W ręce trzymał jakąś zieloną książkę, podobną do książki telefonicznej. Rzucił ją niedbale na stół.

— Halo, jak się masz, Nate — rzuciła pani Friend. — Mam nadzieję, że Jan zrozumiał, jak się obchodzić z fotelem.

— Oczywiście. Jak na takiego prostaka wcale nie jest głupi. Jeśli idzie o moje zdanie, to Jan nie dlatego nie nauczył się mówić po angielsku, że nie potrafi, ale po prostu nie chce, żeby mu zawracać głowę.

Doktor Croft podszedł bliżej do łóżka i obrzucił mnie długim, badawczym spojrzeniem.

— No, Gordy, jak tam? Jak się czujemy?

— Gordy w dalszym ciągu niezupełnie nam ufa, doktorze — poskarżyła się pani Friend. — Stara się być bardzo grzeczny i poprawny, ale ja to doskonale czuję.

Między białymi zębami doktora Crofta ukazał się koniec różowego języka. Miało to oznaczać jakąś zawodową refleksję. A wyglądało tak, jakby faworyta sułtana zapraszała mnie w odosobnienie — za perski arras.

— Właśnie... głęboko się nad tym zastanawiam, Gordy. W tym nieszczęsnym wypadku samochodowym nabiłeś sobie potężnego guza. Wcale nie dziwi mnie to, co słyszę od pani Friend. To zupełnie zrozumiałe, że się buntujesz przeciwko swojej osobowości. Ale to minie, a na razie proponuję poradzić się jeszcze jednego lekarza.

Mówiąc to, obrócił krzesło i usiadł na nim jak na koniu.

— Znam wielu lekarzy tej specjalności, Gordy, i mogę sprowadzić ci trzech czy czterech znakomitych neurologów. Każdy z nich powie ci to samo. Ale — dodał, oglądając starannie swoje śniade ręce — to się na nic nie zda. Bo po prostu sam fakt, że to ja wybrałem tego lekarza, wystarczy, żebyś się ustosunkował do niego nieufnie. Przyznaj sam, czy nie mam racji? Chociaż to nonsens wyobrażać sobie, że znany, renomowany lekarz zaryzykuje całą swoją zawodową karierę po to jedynie, żeby w kogoś wmówić, iż jest kimś innym, niż w rzeczywistości... Ale założę się, że twoja reakcja na moją propozycję byłaby taka właśnie, a nie inna. I nie rób sobie z tego powodu żadnych wyrzutów, stary. To nie twoja wina. Tak te sprawy po prostu wyglądają.

Talent doktora Crofta do wzbudzania zaufania był niemal równy zdolnościom pani Friend.

— Wobec tego — uśmiechnął się, sięgnął nagle po zieloną książkę i podał mi ją. — Wiesz co? To jest spis telefonów. Poszukaj sam lekarzy i wybierz nazwisko, jakie ci się wyda najodpowiedniejsze. I sam zatelefonuj, dobrze? — Poklepał mnie po ramieniu. — Tu już nie będzie żadnych kantów — dokończył — i to z pewnością rozładuje twój psychiczny kompleks. Cała sprawa stanie się jasna, a pamięć ci wróci, nim zdołasz przesylabizować słowo „eskulap".

Wziąłem do rąk książkę telefoniczną i spojrzałem na doktora Crofta i panią Friend. Oboje uśmiechali się do mnie życzliwie i zachęcająco. Przez chwilę skłonny byłem nawet uwierzyć, że fałszywie i śmiesznie interpretuję paplaninę pokojówki, sklerotyczne wybryki nieznajomej staruszki i moje własne chorobowe urojenia. Jasne przecież, że żaden podstępny spiskowiec nie zaproponowałby swej ofierze czegoś podobnego.

Odnalazłem w odpowiednim dziale numery lekarzy. Przeczytałem kilka nazwisk. Dr Frank Graber... dr Joseph Green... dr Decius Griddlecook...

Griddlecook. Nazwisko to zafascynowało mnie w jakiś sposób. Przez chwilę myślałem, żeby wezwać doktora Griddlecooka. Ale powoli zaczęło do mnie docierać, jak genialne było to ostatnie posunięcie rodziny Friendów.

Jeżeli wezwę doktora Griddlecooka, to zatelefonuję do niego jako człowiek chory, niezadowolony z dotychczasowego lekarza. Już samo to odpowiednio go nastroi. Następnie będzie musiał przyjść do mojego domu. Tutaj powitają go doktor Croft, pani Friend, Selena i Marny. Z całą słodyczą odegrają rolę czułej rodziny, starającej się za wszelką cenę rozwiać ponure urojenia i wątpliwości ukochanego syna. Nim doktor Griddlecook zdąży siąść przy moim łóżku, już będzie odpowiednio nastawiony. A nawet jeżeli będę mógł porozmawiać z nim sam na sam, to cóż mu powiem. Że jakaś stara kobieta, której istnieniu zaprzeczają, powiedziała, że nie jestem Gordy'm Friendem, i jako ślad swojej nocnej wizyty zostawiła chusteczkę, którą mi w dodatku zabrano? I że ubzdurałem sobie, iż stary pan Friend nie umarł śmiercią naturalną, tylko został zamordowany, a na mnie chcą zwalić winę?

Doktor Croft i pani Friend wpatrywali się we mnie bacznie, czekając na decyzję.

— No i cóż, kochanie? — spytała pani Friend. — Czy Nate nie wpadł na doskonały pomysł?

Osoba doktora Griddlecooka, jako mego potencjalnego wybawcy, zaczynała powoli zacierać się w mojej wyobraźni. Jedyne, co mógłbym osiągnąć wzywając go — to wzmożenie czujności Friendów. Doszedłem do wniosku, że ich nie przechytrzę, jeśli nie uwierzą, że mnie przekonali bez zastrzeżeń. I teraz właśnie nadarzyła się sposobność wywiedzenia ich w pole.

Odłożyłem książkę telefoniczną i obdarzyłem oboje rozbrajającym, przynajmniej tak mi się wydawało, uśmiechem.

— Za bardzo bierzecie sobie wszystko do serca — powiedziałem. — Absolutnie nie mam zamiaru zasięgać porady innego lekarza. Wczoraj jeszcze dręczyło mnie jakieś urojenie, że nie jestem Gordy'm Friendem, ale dzisiaj wszystko minęło.

— Kochany chłopiec! — rozczuliła się pani Friend.

Doktor Croft jednak w dalszym ciągu uważnie mi się przypatrywał.

— Czy mówisz to serio, Gordy?

— Ależ jak najbardziej!

— Uczciwie? Bo to bardzo ważne, to bardzo ważne dla twojego powrotu do zdrowia.

— Niech skonam — uśmiechnąłem się przyjaźnie do Nate'a. — Bądź co bądź leczyłeś przecież mego ojca, a teraz zajmujesz się mną. Byłbym skończonym osłem, gdybym nie ufał staremu domowemu lekarzowi.

Powiedziałem to częściowo dlatego, żeby się przekonać, jaką rolę odgrywał Nate Croft w ostatniej chorobie pana Frienda. Odpowiedź najniespodziewaniej przyszła ze strony pani Friend. Wpatrując się smutno w różowe róże, szepnęła cicho:

— Nate nie leczył twego ojca, Gordy. Ojca leczył stary doktor Leland. Bardzo poczciwy, zacny staruszek, może tylko trochę staroświecki — odwróciła się do mnie ze swym zwykłym promiennym uśmiechem. — Zresztą, jeżeli chcesz, doktor Leland może cię odwiedzić. Aleja uważam, że Nate jest o wiele sympatyczniejszy.

— Uhm... — mruknąłem pod nosem. — Wolę się trzymać Nate'a.

A więc przy śmiertelnym łożu starego pana Frienda czuwał „poczciwy, zacny staruszek" doktor Leland! Zapewne ten stary poczciwina wystawił świadectwo zgonu. A fakt, że Friendowie gotowi byli wezwać na moje żądanie doktora Lelanda, dowodził, iż to nie był z ich strony żaden blef. Odczułem głęboką ulgę. Nate'a Crofta mogli odpowiednio urobić, ale przecież nie wciągnęli do swojego spisku starego renomowanego doktora Lelanda.

Spojrzałem na Nate'a, żeby się przekonać jakie wrażenie wywarły na nim moje ostatnie słowa, i stwierdziłem, że najwyraźniej żadnego.

— Jesteś skłonny trzymać mnie nadal przy sobie? No, to ślicznie! — jego głos był słodki jak miód. — Przebrnęliśmy przez ostatnią przeszkodę. Teraz już leczenie pójdzie piorunem.

— To cudownie! — Pani Friend podsunęła doktorowi Croftowi papierową torebkę z czekoladkami. — Weź sobie czekoladkę, Nate, dla uczczenia tej uroczystości!

— Bardzo dziękuję — doktor Croft wziął czekoladkę i nadgryzł.

— W porządku, Gordy. A teraz posłuchaj mnie, stary. Sprowadziłem ci fotel na kółkach, żebyś go wypróbował jeszcze dzisiaj po obiedzie, będziesz miał większą swobodę ruchów. Wyobrażam sobie, z jaką przyjemnością opuścisz te cztery ściany, i wcale ci się nie dziwię. Ale teraz — spojrzał na zegarek — powinieneś się chyba trochę przespać. Po prostu dla wzmocnienia, dla nabrania sił przed tym eksperymentem.

— Zastanawiałam się właśnie, czy mu nie dać czegoś na sen — szepnęła pani Friend, podchodząc do stoliczka, na którym stała tacka z lekarstwami.

— Niech się pani nie trudzi — odparł doktor Croft. — Mam ze sobą odpowiedni środek. Działa bardzo szybko i nie pozostawia żadnych przykrych następstw. — Mówiąc to doktor Croft wyjął z kieszeni marynarki małe pudełeczko.

Pani Friend przyniosła szklankę wody, a Nate podsunął mi pastylkę.

— Zażyj, Gordy — powiedział.

Jeżeli odmówię, to znaczy, że im nie ufam, i stracę to, co udało mi się zyskać. Wziąłem z rąk doktora pastylkę, a od pani Friend szklankę z wodą. Uśmiechali się do mnie zachęcająco, gdy łykałem lekarstwo.

Zaraz potem wyszli z pokoju. Doktor Croft miał rację mówiąc o szybkim działaniu lekarstwa, gdyż niemal natychmiast poczułem ogromną senność. Senność ta jeszcze bardziej uświadomiła mi moją utratę pamięci. W miejscu mojego imienia, nazwiska i wspomnień z przeszłości miałem lukę. Stopniowo, powoli, pustkę tę zaczęła wypełniać postać Netti... zamglona jeszcze jak obraz w źrenicy krótkowidza. Zdołałem ich oszukać i upewnić, że udało im się wmówić we mnie wszystko, co tylko chcieli. Pierwszą rundę miałem więc wygraną. A teraz... gdybym tylko zdołał namówić Netti, żeby przemyciła do mego pokoju Emmę. Albo gdyby chociaż powiedziała mi prawdę 0 starej kobiecie.

Zabrali mi wszystko, ale pozostała mi jeszcze Netti. Różowe, żyłkowane dziąsła Netti... Biały czepeczek na głowie... jej oddech przepojony wonią dżinu... kołysanie bioder.

Obudziłem się rześki i wypoczęty. Budzik wskazywał pierwszą. Cały pokój tonął w słońcu. Przez otwarte okna wpadał świeży, ciepły wietrzyk, poruszając jedwabne draperie. To naprawdę cudowny pokój! Taki jasny, wesoły jak letni dzień tam za oknami. Przez chwilkę czułem gwałtowną tęsknotę za Seleną, Seleną, która sama była latem, wcieleniem wszystkich pragnień mężczyzny... Selena z włosami z roztopionego srebra i ciepłymi szczodrymi wargami...

Ale zegar wskazywał pierwszą. A pierwsza to lunch. A lunch to Netti. Drżałem w nerwowym oczekiwaniu jej przyjścia.

Dokładnie o pierwszej piętnaście otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Selena. Nie miała na sobie nic poza bardzo skąpym białym kostiumem kąpielowym. W rękach trzymała tacę.

— Lunch, kochanie — zawołała wesoło.

Podeszła bliżej i postawiła tacę na stoliku. Potem usiadła obok mnie na łóżku. Jej niebieskie oczy były roześmiane, a nagie, rozgrzane słońcem ramię otarło się o mnie.

— Mój kochany, słodki Gordy! Nic tylko je i śpi, śpi i je! Poza tym cały świat nic go nie obchodzi.

Pocałowała mnie, a jej włosy opadły przy tym, muskając mi policzek.

— Gdzie jest Netti? — nie mogłem się powstrzymać od pytania.

— Netti? A po co ci ta beznadziejna dziewucha?

— Po nic — odparłem. — Pytam po prostu, gdzie jest.

— Obawiam się, że się nie dowiesz — uśmiech Seleny był słodki jak miód. — Nikt zresztą chyba nie wie, z wyjątkiem może kilku marynarzy, którzy znają telefony takich panienek.

Zrozumiałem, co chce przez to powiedzieć, nienawidziłem jej niemal w tej chwili.

— Netti była niemożliwa... ciągle podkradała alkohol. No i przemyciła ci buteleczkę dżinu, Gordy! Nie wyobrażasz sobie chyba, że mogłyśmy tolerować coś podobnego mając w perspektywie jutrzejszą wizytę pana Moffata i różne związane z tym sprawy.

Pogłaskała mnie po ręce, wstała z łóżka i podeszła do okna. Przechyliła się przez parapet i wyjrzała na zewnątrz.

— Mama była dla niej bardzo szczodra... — odezwała się po chwili. — Powiedziałabym nawet, że za szczodra. Odprawiła ją, wypłacając całą miesięczną pensję.

Rozdział X

Po lunchu Jan wtoczył do pokoju fotel inwalidzki. Jak wszystko w tym domu, był on luksusowy — z własnym napędem, grubymi oponami, kolorową perkalową tapicerką.

Jan miał minę dumną, niemal władczą. Jakby fotel był jakąś nową zabawką, do której ja miałem stanowić dodatek. Z czułością małej dziewczynki wkładającej do wózka ukochaną lalkę, podniósł mnie z łóżka i posadził w fotelu. Następnie wyjął z szafy zielony pled, którym mnie starannie otulił. Krzątał się jeszcze koło mnie dłuższą chwilę, wygładzając i poprawiając górę od piżamy — wreszcie zrobił krok w tył przyglądając mi się z szerokim uśmiechem, odsłaniającym piękne, zdrowe zęby. W końcu popchnął fotel dookoła pokoju i wybuchnął śmiechem. W łóżku byłem zabawny — w fotelu na kółkach byłem po prostu nieopisanie śmieszny.

Zastanawiałem się, czy nie zapytać go o pachnącą lawendą chusteczkę i czy to on mi ją zabrał. Ale rozmyśliłem się ze względu na ryzyko takiego pytania, pomijając już trudność, jaką sprawiłoby mi wytłumaczenie mu tego na migi. Wreszcie zatrzymał fotel. Starałem się teraz sam kierować wózkiem moją jedyną zdrową ręką, ale chociaż przychodziło mi to całkiem łatwo, Jan zawołał gwałtownie:

— No, no!

Chwycił swoją olbrzymią dłonią za rączkę z tyłu i zatrzymał fotel. Twarz mu pociemniała. Miałem co prawda wózek, ale Jan najwidoczniej nie miał zamiaru umożliwić mi korzystania nawet z tak ograniczonej wolności, jaką ten sprzęt obiecywał.

W dalszym ciągu nachmurzony, wypchnął fotel z pokoju na szeroki słoneczny korytarz. Był to mój pierwszy rzut oka na dom, stanowiący jakoby moją własność. Jan wytoczył wózek z korytarza do salonu, który był jednym z najpiękniejszych pokoi, jakie zdarzyło mi się widzieć. Jedna ściana była cała ze szkła i odsłaniała szeroką perspektywę gór, z głębokim, przecinającym je żlebem. Nie sądziłem, że dom położony jest aż tak wysoko, a równocześnie tak daleko od cywilizacji.

Z salonu wjechaliśmy do obszernej, zapełnionej aż po sufit książkami biblioteki. W jednym rogu stał stolik, a na nim maszyna do pisania; obok telefon. Świadomość, że istnieje choćby taki środek komunikacji ze światem zewnętrznym, dodała mi otuchy.

Z biblioteki drzwi balkonowe wiodły na taras pełen najwspanialszych kwiatów. Jan właśnie pchał fotel w tamtą stronę, kiedy do biblioteki weszła pani Friend i zbliżyła się do mnie ze swym zwykłym uroczym uśmiechem.

— Mój drogi chłopcze, jak to przyjemnie widzieć cię tutaj — powiedziała. — No, jakże ci się podoba twój dom? Śliczny, prawda?

— Ale taki odizolowany od świata — odparłem. — Czy nie mamy tu żadnych sąsiadów?

— Niestety, nie — roześmiała się pani Friend. — W promieniu kilku mil nie ma żywego ducha. Dawniej mieszkał tu niedaleko stary farmer, który hodował avocado w tym małym kanionie górskim za domem, ale ojciec wykupił od niego całą farmę, bo nie znosił sąsiadów. Takie miał napoleońskie upodobania. Lubił mieszkać wysoko, panować nad tym wszystkim, co ogarniał wzrokiem — poklepała mnie po ręce. — Całe towarzystwo jest przy basenie, może chcesz, żeby Jan cię tam zawiózł, to się trochę rozerwiesz?

— Bardzo chętnie — przyznałem.

— Szczęśliwa ta młodzież — westchnęła pani Friend. — A wasza matka nie ma chwili odpoczynku. Muszę wracać do kuchni zarządzić obiad.

Z tymi słowy odeszła. Jan wytoczył fotel przez drzwi balkonowe na wyłożony kolorowymi kafelkami taras, a stamtąd na trawiastą ścieżkę, wijącą się wśród kwitnących krzewów hibiskusa, oleandrów i mimozy. Z tego miejsca nie roztaczał się żaden widok, znikło więc równocześnie uczucie odosobnienia — pozostała tylko wonna, niemal duszna przytulność kwiatów i krzewów. Zakręt ścieżki wiodącej pod żelazną pergola zawiódł nas niespodziewanie nad brzeg długiego obmurowanego szeroką cementową ramą basenu.

Taki basen mogłem wyśnić tylko w marzeniach. Otoczony ze wszystkich stron drzewami eukaliptusowymi, tonął w nieco niższym żywopłocie karłowatych drzew pomarańczowych. Zapach kremowo białych kwiatów był niemal duszny, a dojrzałe owoce pomarańczy zwisały jak ogniste kule, kontrastując żywo z ciemnozielonymi liśćmi i zaroślami. Woda w basenie była przezroczysta i odbijała szafirowe niebo.

Na szerokiej ramie basenu leżały porozkładane barwne miękkie materace. Na jednym leżała Selena w białym kostiumie kąpielowym, a obok niej siedział Nate Croft. Młody doktor najwidoczniej nie miał pilnej wizyty, był bowiem w białych kąpielowych spodenkach. Nagi do pasa, o gładkiej, śniadej skórze wyglądał tak samo egzotycznie i nieswojsko jak w tweedowym ubraniu. Leżał tak blisko Seleny, że jego nagie ramiona niemal dotykały jej ciała. Była tu i Marny. W króciutkiej plażówce z żółtego materiału, siedziała na brzegu basenu, zanurzywszy długie opalone nogi w wodzie.

Gdy mnie zobaczyli, cała trójka zerwała się z miejsc i podbiegła do mnie, śmiejąc się i komentując mój fotel.

Kiedy usłyszałem z ust Seleny, że Netti została odprawiona, zdawało mi się, że to już koniec. Teraz jednak możność poruszania się w fotelu, chociaż tak ograniczona, znów obudziła we mnie nadzieję. Śmiałem się więc i przerzucałem żartami razem z resztą towarzystwa, odczuwając zadowolenie, że moja pozorna beztroska wywiodła ich w pole.

Przysunąwszy mnie aż pod sam basen, Jan widocznie uważał, że na tym kończą się jego obowiązki. Z szerokim uśmiechem ściągnął / siebie niebieską sportową koszulę i przysiadł na brzegu basenu, przeciągając się leniwie. Zbudowany był rzeczywiście jak młody Bóg. Spojrzawszy na niego raz Brunhilda niewątpliwie porzuciłaby Zygfryda. Przyglądając mu się zauważyłem, że i Marny go obserwuje. Powieki miała do połowy zamknięte. Oczy ukryte pod wywiniętymi rzęsami. Ale zastanowił mnie wyraz jej młodej twarzy. Jakiś intensywnie skupiony, niemal zachłanny.

Jan dał nurka do wody. Po chwili z niebieskiej tafli wyłoniła się jego głowa. Śmiał się, odrzucając w tył mokre włosy. Były teraz znacznie ciemniejsze, miały kolor mokrego piasku. Marny zauważyła, że ją obserwuję. Na jej twarz szybko wrócił zwykły cyniczny uśmieszek.

— Oto masz przed sobą wzór abstynencji, Gordy! — powiedziała. — Jan nie pije, nie pali. Powinieneś się od niego uczyć.

Jan bawił się teraz olbrzymią piłką. Podrzucał ją do góry i łapał, potem rzucał do wody i nurkował po nią jak cyrkowy lew morski. Selena stała przy mnie, oparłszy z roztargnieniem rękę na mym ramieniu. Nagle wskoczyła do wody i podpłynęła do Jana. W wodzie czuła się równie swobodnie i dobrze jak ten olbrzym. Dopłynęła do Jana, schwyciła piłkę i śmiejąc się swym niskim, trochę ochrypłym śmiechem, zaczęła z nią uciekać.

Jan popłynął za Seleną i chwycił ją za nogę. Piłka wymknęła się jej z mokrych rąk i podskakiwała na wodzie jak ogromny, szkarłatny kwiat. Ale Jan i Selena nie zwracali uwagi na piłkę, tylko baraszkowali i przekomarzali się w wodzie, w dalszym ciągu nie przestając się śmiać. Widać było ich splątane, mocno opalone ciała, gdy Selena półżartem starała się wyrwać z jego ramion. Nie miała na głowie czepka kąpielowego, a przylepione gładko włosy podkreślały piękny kształt jej czaszki. Zdawało się, że jużjuż umknie Janowi, kiedy znów dał za nią susa. Gdy jego silne, atletyczne ramiona oplotły jej kibić, mignął mi na chwilę jej profil. Oczy miała błyszczące, a wargi rozchylone w jakimś pełnym podniecenia uśmiechu.

Nagle poczułem silny ból w ramieniu. Spojrzałem w górę i stwierdziłem, że to Nate ściska mnie tak konwulsyjnie, że aż mu zbielały knykcie. Spojrzałem na jego twarz — robił to zupełnie bezwiednie. Wargi miał pobladłe, a w oczach, wpatrzonych w te dwa brązowe splątane ciała, czaiła się furia.

Sporo już zdołałem dowiedzieć się o moich wrogach, ale ten fakt był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Nie potrzebowałem się już zastanawiać nad tym, dlaczego młody lekarz stawia na jedną kartę swoją karierę, przyłączając się do spisku przeciwko mnie. Mężczyzna, reagujący tak gwałtownie na kontakt Seleny z innym mężczyzną, zdolny jest zrobić dla niej wszystko — nawet popełnić zbrodnię, jeżeli to się okaże konieczne.

Zbrodnię?... Słowo to wywołało we mnie dreszcz.

Ta na pozór niewinna zabawa w basenie wyraźnie spotęgowała napięcie. Nawet i mnie się ono udzieliło. Zupełnie niespodziewanie Nate skoczył do wody, a tuż za nim Marny.

Oboje rzucili się na Selenę i Jana — i po chwili cały czar prysnął. Wszyscy czworo ochlapywali się i siłowali, czuć było wyraźne odprężenie. Czwórka rozbawionych młodych ludzi grających w wodzie w piłkę. Najwyraźniej o mnie zapomnieli. Korzystając z tego, bardzo ostrożnie zacząłem odsuwać fotel od basenu. Bezustannie dotychczas obserwowany nie mogłem nic z góry zaplanować, mogłem tylko wykorzystać każdą najmniejszą okazję. Zdołałem podjechać aż pod pergolę. Nikt tego jeszcze nie zauważył; najszybciej jak tylko mogłem, potoczyłem wózek porosłą trawą ścieżką, stamtąd na taras i do biblioteki.

Zamierzałem odnaleźć tajemniczą staruszkę. Musi przecież być w tym obszernym, luksusowym bungalowie, zdolnym ukryć przynajmniej tuzin staruszek.

Drzwi wiodące z biblioteki na korytarz były uchylone. Ruszyłem w tym kierunku. Grube gumowe opony tłumiły najlżejszy odgłos kół na puszystym zielonkawym dywanie. Gdy już byłem prawie przy samych drzwiach, zobaczyłem oddalającą się sylwetkę pani Friend. Wiedziałem, że skoro ona jest w domu, wszelkie moje poszukiwania są daremne. Zrezygnowany, zawróciłem fotel i potoczyłem go w stronę kominka. Nad kominkiem wisiały cztery identycznie oprawione fotografie: jedna była wizerunkiem Seleny, druga przedstawiała Marny, trzecia panią Friend, a czwarta poważnego białowłosego mężczyznę z wojowniczo podkręconymi wąsami, prawdopodobnie Gordona Rentona Frienda Drugiego.

Przypatrywałem się uważnie fotografii człowieka zmarłego dwadzieścia dziewięć dni temu, który miał jakoby być moim ojcem. Patrzyła na mnie z fotografii bardzo surowa twarz. Doskonale rozumiałem, jak zupełnie inaczej musiał wyglądać ten dom pod jego rządami. Poczułem niespodziewanie ku niemu dużą sympatię. Co nas właściwie ze sobą łączyło? Jutro przyjdzie pan Moffat, przed którym mam wyrecytować „Odę do Aurory". Czy to ma jakiś tajemniczy związek ze zmarłym panem Friendem? I jaki? Czy z jego życiem... Czy może raczej z jego śmiercią?

Wszystkie moje wątpliwości uśpione chwilowo informacją, że doktor Croft nie leczył starego pana Frienda w jego ostatniej chorobie, odżyły z nową siłą. A może jednak Friendowie zamordowali ojca i tak omotali starego doktora Lelanda, że podpisał świadectwo zgonu? I teraz się boją, że to wyjdzie jednak na jaw... Nie miałem oczywiście żadnego konkretnego powodu, aby tak przypuszczać, prócz informacji „z drugiej ręki", uzyskanej od Netti. Jak jednak inaczej można wytłumaczyć tę grę i namiętne wmawianie mi, że jestem Gordy Friend? A poza tym — gdzie jest prawdziwy Gordy Friend? Czy jeszcze ciągle na pijackiej eskapadzie? A może go gdzieś ukrywają do czasu, aż ja zapłacę cenę morderstwa? Myśl o prawdziwym Gordy'm Friendzie naprowadziła mnie na spostrzeżenie, które powinienem zrobić od samego początku, a mianowicie, że wśród rodzinnych fotografii Friendów brak fotografii Gordona Rentona Frienda Trzeciego! Bo że powinna być — nie ulegało dla mnie wątpliwości. Niepodobna przecież pominąć jedynego syna. Przyjrzawszy się uważniej ścianie, dostrzegłem po obu stronach fotografii Seleny i Marny małe otworki po gwoździach i ciemniejsze prostokąty niespłowiałej farby. Tak... niewątpliwie musiało tu wisieć pięć fotografii, a podobizny Marny i Seleny przewieszono w taki sposób, aby zachować symetrię.

Nie zaskoczyło mnie to, że rodzina Friendów usunęła fotografię Gordy'ego. Teraz, gdy już pozwolili mi swobodnie poruszać się w fotelu po całym domu, nie mogli ryzykować pozostawienia jej na dawnym miejscu. Z uczuciem lekkiego podniecenia uprzytomniłem sobie, że moje pozorne poddanie się losowi i udana wiara w to, co mówią, mogą mi przynieść spore korzyści. Ufając, że nie będę ich szpiegował, najprawdopodobniej nie zadali sobie trudu, żeby zniszczyć fotografię Gordy'ego. Może nawet nie schowali jej głęboko?... Może po prostu wrzucili do szuflady?...

Rozejrzałem się po pokoju. Prawie całe ściany od góry do dołu zajmowały półki z książkami. Fotografia mogła być wsunięta za którąkolwiek z książek. Najpierw jednak postanowiłem zajrzeć do małego stolika, na którym stała maszyna do pisania i telefon. W pierwszej szufladzie znalazłem tylko jakieś rachunki i papiery. Ale gdy wysunąłem drugą... spojrzała na mnie fotografia, której szukałem. Była w identycznej ramce jak cztery inne, wiszące nad kominkiem. Mocno podniecony, wziąłem ją do rąk i uważnie się przyjrzałem. Przedstawiała młodego człowieka o jasnych, krótko przystrzyżonych włosach, z nieznacznym uśmieszkiem i ciemnymi, ironicznie spoglądającymi oczyma, przypominającymi oczy Marny.

Ramka i oczy wystarczyły w zupełności za podpis.

Nie miałem już najmniejszych wątpliwości.

Trzymałem w ręce fotografię Gordy'ego Frienda.

Rozdział XI

Pierwszą moją myślą było, że oto mam niezbity dowód. To nie jest moje zdjęcie. Po chwili znowu odezwały się w mojej głowie śmigła, ale nie głośniej niż brzęczenie komara, przynosząc nawrót wątpliwości. Skąd mogę wiedzieć, czy nie wyglądam tak jak na tej fotografii? Razem z utratą pamięci zatarło się wspomnienie własnego wyglądu, od chwili odzyskania przytomności nie miałem okazji przejrzeć się w lustrze. W całej sypialni nie było ani jednego lustra.

A może właśnie wyglądam tak jak ten młody człowiek na fotografii? I co wtedy? Czy to wystarczy, abym się stał rzeczywiście Gordy'm Friendem? Na przeciwległej ścianie wisiało długie, pięknie oprawne lustro. Szybko skierowałem fotel w tę stronę. Przez chwilę doznawałem najdziwniejszego uczucia w życiu: podchodziłem do lustra, nie mając najmniejszego pojęcia, co w nim zobaczę.

Zatrzymałem fotel. Zanim spojrzałem przed siebie, przypatrzyłem się raz jeszcze bardzo dokładnie fotografii, wbijając sobie w pamięć najdrobniejsze szczegóły tej twarzy. A potem podniosłem wzrok.

Ten krytyczny moment przyniósł mi nową niepewność i rozczarowanie. Spoglądająca na mnie z lustrzanej tafli osoba miała ogólnie rzecz biorąc rysy podobne do człowieka z fotografii. O ile mogłem się zorientować przez bandaże, moje włosy miały taki sam ciemnoblond odcień. Wyglądałem raczej na człowieka kilka lat starszego od tamtego, bardziej pewnego siebie, bardziej zdecydowanego. Byłem prawie zupełnie pewien, że fotografia nie przedstawia mnie — a jednak musiałem przyznać bezstronnie, że istnieje między nami podobieństwo, na tyle właśnie, żeby posiać we mnie wątpliwość.

Na chwilę zupełnie zapomniałem o fotografii, pochłonięty i zafascynowany studiowaniem własnej twarzy. Podobała mi się. I wydała mi się jakaś znajoma. Nie bardzo ją sobie przypominałem, ale wiedziałem, że ta twarz nie jest mi obca.

— Peter — powiedziałem nagle sam do siebie.

Odbicie w lustrze wzmocniło w jakiś dziwny sposób moją reakcję na to imię.

— Irys... — próbowałem dalej. — Marynarz... San Diego... Śmigła... Odprowadzałem kogoś na lotnisko...

W rogu lustra mignęło mi coś białego. Przeniosłem oczy z mojej własnej twarzy na tę białą plamę i zobaczyłem Selenę. Przekroczyła próg pokoju i zatrzymała się niepewnie w drzwiach. Miała na sobie biały kostium kąpielowy i poprzylepiane do głowy mokre włosy. Nie przypuszczała, że ją zobaczę w lustrze. Patrzyła wprost na mnie, a jej twarz miała wyraz bardzo czujny...

Wsunąłem fotografię młodego człowieka pod zielony pled, którym miałem okryte nogi.

— Gordy, kochanie! — zawołała Selena.

Odwróciłem fotel, jak gdybym dopiero w tej chwili zauważył jej obecność. Uśmiechnęła się do mnie swym ciepłym, ujmującym uśmiechem. Poprzedni niepokój i czujność ukryły się gdzieś pod maską. Podeszła do mnie i pocałowała w usta. Wargi miała chłodne i wilgotne od wody.

— Niepokoiliśmy się o ciebie, kochanie — powiedziała. — Zniknąłeś tak nagle. Już myśleliśmy, że stało się Bóg wie co! Ale co ty tu robisz, na miłość boską?

— Przyglądam się sobie w lustrze. Widzę przecież swoją twarz po raz pierwszy.

Selena głośno się roześmiała.

— Taką twarz ogląda się z dumą, prawda?

— Nnno, jest zupełnie przyzwoita — stwierdziłem. — Potem wskazałem na wiszące nad kominkiem fotografie i spytałem: — Ten starszy pan z białymi wąsami to chyba ojciec?

— Oczywiście — ręka Seleny zaczęła lekko, pieszczotliwie głaskać mój kark. — Nie przypominasz go sobie?

Potrząsnąłem głową. Ręka Seleny sunęła do przodu i ku górze; musnęła delikatnie brodę, potem usta. Czekała, że pocałuję jej rękę i zapomnę o wszystkim. Ale ja byłem już teraz ostrożniejszy. Nie stanowiłem już tak łatwej ofiary jak przedtem.

— Seleno — rzuciłem — czemu nie ma tu mojej fotografii? Jej ręka zawędrowała tymczasem pod bandaż i zaczęła głaskać

włosy nad moim czołem.

— Nie pamiętasz, kochanie? Nie znosiłeś aparatów i nigdy nie pozwoliłeś się fotografować.

Mogłem przypuszczać, że będzie miała na to gotową odpowiedź.

Przysiadła na poręczy fotela; musiała przy tym widocznie poczuć ramkę, spojrzała bowiem, wsunęła rękę pod pled i wyjęła fotografię. Chwilę przyglądała jej się lekko przymrużonymi oczami. Potem roześmiała się, pocałowała mnie w ucho i szepnęła:

— Kochanie, co masz zamiar zrobić z tą okropną fotką?

Nie potrafiłem z taką brawurą jak ona ukryć zmieszania. Zawahałem się może nieco za długo, nim odpowiedziałem:

— Właśnie ją znalazłem, a nie miałem pojęcia, jak wyglądam. Już ci zresztą mówiłem. Podjechałem do lustra, żeby sprawdzić, czy to moja fotografia.

Te słowa nie tłumaczyły, rzecz jasna, ani dlaczego tak skrzętnie ukrywałem fotografię pod pledem, ani jakim sposobem „właśnie znalazłem" coś, co było schowane w szufladzie. Nie przychodziło mi jednak na razie nic lepszego do głowy. Po chwili dodałem jeszcze obojętnym tonem: — To chyba moja fotografia? Trudno coś zobaczyć spod tych bandaży.

Znowu się roześmiała.

— Ach, Gordy! Nie bądź dziecinny. Oczywiście, że to nie jesteś ty! Jeszcze raz ci powtarzam, że nigdy nie pozwalałeś się fotografować. To twój kuzyn, Benjy. Przypominasz go sobie? Taki rozhukany chłopak, chociaż na uniwersytecie w Yale bardzo był lubiany. Dostawał nagrody za prace z dziedziny meteorologii. Teraz zajmuje się pogodą w Chinach.

Z tonu jej głosu wywnioskowałem, że nie udało mi się jej wywieść w pole, i w duchu byłem wściekły na siebie. Wiedziała teraz, że moja ufność była pozorna. Wiedziała, mimo gorących protestów z mojej strony, że podejrzenia moje są tak silne, iż wkradłem się po kryjomu do biblioteki i szperałem w szufladach, szukając zdjęć. Straciłem i tak bardzo nikłą przewagę.

Odtąd będą się mieli podwójnie na baczności.

Selena rzuciła niedbale fotografię na kanapę i oświadczyła, że przyszła, aby mnie zawieźć z powrotem nad basen. Powiedziałem, że w ogrodzie jest dla mnie za gorąco i że na razie wolałbym zostać w domu. Nie miałem nadziei, żeby się tą wymówką zadowoliła — ale mimo wszystko nie protestowała. Była widocznie pewna, że nie wyrządzę już żadnej innej szkody.

Uśmiechnęła się tylko, pocałowała mnie i powiedziała:

— Zjaw się jak najprędzej, kochanie! Bardzo nam ciebie brak. Po czym zostawiła mnie samego.

Nie chciałem z nią jechać do ogrodu nie dlatego, żebym miał jakiś konkretny plan, co robić dalej — byłem po prostu tak tym wszystkim przygnębiony, że nie potrafiłbym udawać przy tamtych. Pachnąca lawendą chusteczka... potem Netti... a teraz znowu ta fotografia... jedno po drugim.

Ze zdumiewającą zręcznością Friendowie pobili atutami wszystkie moje asy! Nie pozostało mi teraz nic, absolutnie nic, co mógłbym przeciwstawić zagrażającemu niebezpieczeństwu. Nagle zaczął dzwonić telefon. Szybko, nim odgłos dzwonka mógł przywołać panią Friend, czy kogokolwiek innego z głębi domu, podjechałem do stolika i wziąłem do rąk słuchawkę. Krew pulsowała mi w skroniach. Nie ułożyłem sobie żadnego określonego planu, czułem jedynie, że każdy kontakt ze światem zewnętrznym jest dla mnie bardzo ważny. Tym razem byłem jednak ostrożniejszy. Nauczyła mnie tego moja ostatnia przegrana z Seleną.

Odezwałem się obojętnym, bezosobowym tonem:

— Halo! Tu mieszkanie pana Frienda.

W słuchawce odezwał się męski głos. Był to głos starszego pana, trochę niewyraźnie i cicho mówiącego.

— Czy mógłbym mówić z panią Friend? To znaczy mam na myśli starszą panią Friend.

— Pani Friend jest w ogrodzie, nad basenem — kłamałem. — Może jej coś powtórzyć?

Mężczyzna lekko zakaszlał.

— Ja... hm... A czy mogę spytać, z kim mówię? Bądź ostrożny, pomyślałem.

— Tu kamerdyner. — I dla pewności dodałem: — Nowy kamerdyner.

— Aha... — mój rozmówca zawahał się. — Dobrze, proszę coś powtórzyć pani Friend. Tu mówi Petherbridge, adwokat nieboszczyka pana Frienda. Proszę powiedzieć pani Friend, że przyjdę jutro po obiedzie razem z panem Moffatem, tak jak było umówione. Chyba, że ma jakieś inne plany.

— Tak jest, panie Petherbridge.

— Dziękuję. A... hm... hm... Jak się miewa jej syn? Chciałem się przy sposobności dowiedzieć o jego zdrowie. Co za straszny wypadek! Mam nadzieję, że do jutra będzie się już czuł jako tako?

— Tak jest. Młody pan Friend czuje się stosunkowo nieźle — odpowiedziałem, grając nadal rolę kamerdynera. Nie odważyłem się jednak pytać o nic więcej. Powiedziałem tylko jeszcze: — A więc to zostało wyznaczone na jutro?

— Tak. Na jutro. — Pan Petherbridge wydał jakiś dziwny odgłos, który można by nazwać kaszlem. — Jutro ma być ta próba... — dokończył.

Próba...

— Czy to wszystko, proszę pana? — spytałem.

— Tak, to byłoby wszystko. Gdyby pan zechciał poprosić panią Friend, żeby mnie zawiadomiła, jeśliby miała jakieś zastrzeżenia, czy też gdyby nastąpiły jakieś zmiany. Ze swej strony nie przewiduję jednak nic podobnego...

Coś szczęknęło w aparacie i kontakt z panem Petherbridgem, adwokatem nieboszczyka pana Frienda, został przerwany.

Chwilę siedziałem nieruchomo, patrząc w słuchawkę. Psychicznie podobnie jak fizycznie, byłem ciągle jeszcze inwalidą. Nie potrafiłem nad sobą panować, a ta rozmowa, tak niezrozumiała, a równocześnie tak pełna aluzji do jakiś planów, mających się urzeczywistnić, wprawiła mnie w niesłychane podniecenie. Jutro ma się odbyć próba. Dominującą więc rolę odgrywał obecnie czas. Pozostało mi zaledwie kilkanaście godzin, zanim... zanim coś się wydarzy. Uczucie, że zostałem schwytany w pułapkę, stało się prawie nie do zniesienia. Byłem jak mucha przyklejona do lepu.

Nagle, gdy patrzyłem na telefon, przyszła mi do głowy pewna szalona myśl. Wprawdzie Netti odeszła, ale coś po sobie zostawiła. Powiedziała mi mianowicie, że Emma, dawna kucharka pracuje teraz u jakiś państwa Curtis przy Temple Drive.

Zdjąłem słuchawkę i powiedziałem telefonistce:

— Chciałbym się połączyć z państwem Curtis przy Temple Drive. Ale nie znam ich numeru telefonu.

Oczekiwanie wydawało mi się wiekiem. Wreszcie telefonistka podała mi numer: — Georgis Curtis, 1177 Temple Drive, tak?

— Tak jest.

— Numer telefonu: Lona 3-1410. Czy pan sobie życzy, żebym pana zaraz połączyła?

— Bardzo proszę!

Usłyszałem po drugiej stronie drutu ciche brzęczenie. Nie miałem pojęcia, jak skłonić Emmę, by przyszła do domu Friendów. Nie wiedziałem również, w jaki sposób — nawet jeśli ją tu sprowadzę — zdołam przemycić ją do swego pokoju i wykorzystać jej informacje do rozbicia spisku. Przecież Emma twierdziła, że pan Friend został zamordowany. Muszę z niej w jakiś sposób wydostać, co ją naprowadziło na taką myśl.

Kiedy czekałem na połączenie, wydawało mi się, że cały pokój Tc moimi plecami roi się od niewidzialnych wrogów. W końcu brzęczę nie umilkło i odezwał się w słuchawce jakiś głos: — Proszę?

— Czy to mieszkanie państwa Curtis?

— Tak jest.

— Czy mógłbym prosić do telefonu kucharkę?

— Kucharkę? No... oczywiście, proszę bardzo! Proszę chwilę za czekać.

Nastąpiła nowa, pełna napięcia pauza. Potem usłyszałem inny głos kobiecy, zachrypnięty, ale jakby nieśmiały: — Halo? Kto mówi?

— Czy to Emma?

— Kto? Kto taki?

— Czy to Emma, ta która pracowała przedtem u państwa Friend?

— Emma?

— Tak.

— Aaa! Pan pewnie mówi o kucharce! Taka starsza, siwa?

— Tak, tak — powtórzyłem skwapliwie.

Znów pauza, potem ten sam głos: — Emmy tu nie ma. Odeszła parę tygodni temu. Teraz ja tu pracuję. Poczułem nagły skurcz serca.

— A czy pani przypadkiem nie wie, w jaki sposób mógłbym się z nią porozumieć?

— Z Emmą? Emma zachorowała. Pan wie, że Emma jest bardzo stara. Już w ogóle nie pracuje.

— Ale może pani wie, gdzie ją można znaleźć?

— Wiem tylko, że pojechała do córki. Zaraz, zaraz... gdzie to było? Wyoming? Wisconsin... Jeden z tych stanów.

— Taak...

Z drugiej strony przerwano jednak rozmowę. Powoli upuściłem słuchawkę na widełki.

— Telefonowałeś do kogoś, Gordy?

Obejrzałem się. Na progu stała Marny. Opierała się o framugę drzwi, a w jej czerwonych ustach tkwił papieros. Młode, ciekawe oczy wlepiła we mnie.

Ogarnęła mnie fala zwątpienia — nawet na jedną krótką chwil nie jestem w stanie ujść czujności Friendów. Usiłowałem jedna uśmiechnąć się do Marny.

— Przyjąłem tylko telefon do matki — powiedziałem. — Jakiś pan Petherbridge.

Nie miałem pojęcia, ile usłyszała z mojej beznadziejnej rozmowy z następczynią Emmy. W każdym razie nic nie dala po sobie poznać. Podeszła do mnie i położyła mi ręce na ramionach. Zwykły wyraz cynizmu i ironii raptem znikł z jej twarzy; stała się po prostu młodziutką, przestraszoną dziewczynką. Dziwnym łamiącym się głosem zdołała wyjąkać: — Czy to nie straszne.

— Co jest straszne?

Jej wargi drżały: —Jesteś taki miły, dobry chłopiec. Nie mogę już na to dłużej patrzeć!

— Na co, Marny?!

— Na to, co oni z tobą wyprawiają... Selena... Matka.... Nate... Wszyscy razem! To diabły wcielone, to szatany!

Osunęła się na poręcz fotela. Otoczyła rękami moją szyję i przytuliła twarz do mego policzka. Zaczęła mówić przerywanym głosem.

— Nie cierpię ich! Nigdy ich nie cierpiałam. Są tak samo podli jak ojciec, a może nawet jeszcze gorsi! — Całowała mnie w policzki, w powieki, w usta z jakąś dziką pasją. — Zdolni są do wszystkiego! Do wszystkiego! I nikt ich nie obchodzi!

Byłem zaskoczony. Czyżby to był jakiś nowy szatański podstęp tej rodziny? Czy też może w jakiś niewiarygodny sposób zdobyłem sprzymierzeńca w chwili, kiedy już straciłem wszelką nadzieję? Objąłem ją ramionami, przyciągając do siebie tak, że czułem jej młode piersi. Szlochała coraz gwałtowniej. Pocałowałem ją we włosy. Zadrżała i przytuliła się do mnie mocniej.

— Powiedz mi — szeptałem — powiedz mi, Marny, dziecko kochane... Co oni ze mną robią...

— Kiedy nie mogę... nie mogę... nie...

Wyrwała się z moich ramion. Spojrzała na mnie z twarzą zalaną łzami.

— Nie mogę... nie mogę...

Zasłoniła usta ręką, tłumiąc głośny szloch, i wybiegła z pokoju.

Rozdział XII

Wytoczyłem, tak szybko jak mogłem, swój wózek inwalidzki na werandę.

— Marny! — zawołałem. — Marny! Wróć!

Marny jednak, jakby nie słyszała mojego wołania, biegła szybko porośniętą trawą dróżką wiodącą do basenu. Po chwili zupełnie znikła mi z oczu.

Szatany! Słowo to brzmiało mi bezustannie w uszach. Matka, Selena, Nate, to wszystko diabły wcielone — powiedziała Marny. Marny która też jest przecież członkiem spisku i wie, jakie oni mają względem mnie zamiary.

— Halo, kochanie! Tak zupełnie sam?

Obejrzałem się. Pani Friend wyszła z biblioteki i zbliżała się w moją stronę. Jej dorodna piękność rozkwitła jak ogród w pełni lata. W jednej ręce miała niewielki koszyczek, w drugiej trzymał; duże ogrodowe nożyce. Kogo mi ona przypominała w tej chwili Jedną z Parek? Może tę, która przecina nić żywota?

— Cieszę się, że cię widzę, kochanie. Byłam przekonana, że jestem ze wszystkimi przy basenie. Chodź, wybierzemy się razem do patio Tam jest znacznie chłodniej, więcej cienia.

Pchając mój fotel przez taras nie przestawała ani na chwilę gawędzić. Nerwy miałem napięte do ostateczności. Nie do zniesienia był; dla mnie myśl, że ta kobieta, niewidzialna z tyłu, może mi w każde chwili wbić nożyce w plecy.

— Jesteśmy na miejscu, kochanie! Przyznaj sam, że tu jest rozkosznie, prawda?

Znajdowaliśmy się w niewielkim patio. Wzdłuż ścian pięły się w białych doniczkach czerwone różyczki. W cieniu zwisających gałęzi drzewa pieprzowego rozstawione były białe i zielone ogrodowe meble.

Pani Friend skierowała mój fotel ku jednemu z krzeseł, na którym usiadła. Z koszyka wyjęła włóczkę i druty; jej białe ręce zaczęły się błyskawicznie poruszać. Najbardziej przerażające było dla inni to, że wszystko, co pani Friend robiła, nacechowane było jakimś spokojem i macierzyńską słodyczą.

— No, kochanie? — powiedziała, podnosząc na mnie znad rc botki uśmiechniętą twarz: —Jak się czujemy w fotelu? Nie za bardzo zmęczony?

Wypadki ostatniej pół godziny wyczerpały mnie zupełnie. Byłem przekonany, że najgroźniejszym człowiekiem spisku jest właśnie par Friend. Gdyby tylko mi się udało ją złamać, runąłby cały spisek Ale jak? Była tak doskonale pewna siebie, a ja nie rozporządzałem niczym... poza panem Petherbridgem.

Powiedziałem, jak mogłem najspokojniej:

— Telefonował pan Petherbridge.

— Oooo! Doprawdy, kochanie?

— Tak. Ten adwokat ojca.

— Wiem, Gordy. I czegóż to sobie życzył nasz pan Petherbridge?

— Prosił, żeby ci powiedzieć, iż przyjdzie jutro po obiedzie razem z panem Moffatem, tak jak było umówione, o ile nie zmieniły ci się plany.

— To doskonale — uśmiechnęła się. — Nie będę potrzebowała do niego telefonować.

Jej niewzruszony i pełen pogody spokój całkiem mnie wyprowadził z równowagi.

— Po co właściwie przychodzi jutro pan Petherbridge? — spytałem delikatnie.

— Na zebranie, Gordy — odparła równie łagodnie. — Mamy jutro zebranie Ligi Czystości „Aurora", a wiesz przecież, że pan Petherbridge jest także jej członkiem. Ojciec kładł na to ogromny nacisk, a skoro był tak dobrym klientem...

— To jutro ma się tu odbyć plenarne posiedzenie Ligi? — przerwałem jej. — Zrozumiałem pierwotnie, że ma się zjawić jedynie pan Moffat.

— O nie, kochanie! Oczywiście, że cała Liga. — Pani Friend skończyła jeden kłębek wełny i zaczęła szukać w koszyczku drugiego. — Widocznie nie powiedziałam ci tego dość jasno. Ma być uroczyste nabożeństwo dla uczczenia pamięci ojca, przy czym naturalnie przewodniczącym będzie pan Moffat. Może niezupełnie właściwie nazwałam to nabożeństwem, bo Liga nie jest instytucją religijną, będzie to po prostu rodzaj uroczystości. Tak bym to określiła.

— Pan Petherbridge nazwał to „próbą" — powiedziałem.

— Bo tak jest, kochanie. Poczekaj, a sam się przekonasz. Musimy wszyscy starać się być strasznie, strasznie dobrzy. Żadnego alkoholu, żadnych papierosów. Nie można zostawić na wierzchu ani jednej popielniczki. Wszyscy ubrani na czarno. Żadnego malowania... I możliwie jak najbardziej świątobliwy wyraz twarzy. O popatrz, kochanie, coś w tym rodzaju! — Odłożyła robótkę i przybrała wyraz twarzy ponurej świątobliwości. — Spodziewam się — mówiła dalej — że potrafisz się podobnie nastroić, kochanie. Musisz jeszcze przez dzisiejszy dzień trochę poćwiczyć. Najlepiej myśl wtedy o czymś bardzo brzydko pachnącym... na przykład o zdechłej myszy. Ja zawsze tak robię — westchnęła głęboko. — Ale uroczyście sobie przyrzekłam, że to będzie już ostatni raz. Pojutrze porzucimy na zawsze całą tę Ligę czystości. Moje dziecko, gdybyś ty wiedział, ile ja się przez nią nacierpiałam! Bo wiesz, ci jej członkowie, to nie są dobrzy ludzie — sam się zresztą przekonasz, jak ich zobaczysz. Wstrętni hipokryci. Cale ich życie to jeden wielki cyrk. Przypominam sobie te czasy w St. Paul, kiedy dałabym pół życia, żeby móc unieść sukienkę wyżej kolan i odtańczyć kankana podczas jednego ze wzniosłych przemówień pana Hebera! Nigdy się oczywiście na to nie odważyłam — dokończyła ze smutkiem. — Zawsze bardzo się bałam twego kochanego ojca.

Nie mogłem zaprzeczyć, że pani Friend jest czarująca. Zauważyłem, że staje się szczególnie urocza wówczas, kiedy stara się odwieść mnie od jakiegoś niebezpiecznego tematu. Wracając jednak uparcie do jedynego interesującego mnie zagadnienia, spytałem:

— A czego właściwie oczekujecie po mnie jutro?

— Po tobie, kochanie? — Nieduży, rudawy motyl usiadł na białej piersi pani Friend. Odpędziła go lekkim ruchem ręki. — Po tobie, Gordy... Niczego, poza tym, żebyś przyzwoicie wyglądał, był uprzejmy i starał się udawać, że to wszystko cię absolutnie nie nudzi. Tylko tyle. No i możesz zadeklamować „Odę do Aurory". Czy umiesz ją już całą na pamięć? — spojrzała na mnie spod oka.

— Mniej więcej, ale jeszcze niezupełnie.

— Wobec tego wszyscy ci pomożemy dzisiaj wieczorem. Pan Moffat ogromnie się z tego ucieszy, bo wiesz, kochanie, zawsze byłeś uważany za czarną owcę w waszej rodzinie. Sprawi mu to niewymowną radość, gdy się przekona, jak bardzo odmieniłeś się na korzyść... — Odłożyła na chwilę robótkę na kolana. — Bo widzisz, nic nigdy nie wiadomo. A może właśnie to zebranie przywróci ci pamięć? Oczywiście, Gordy, ty nigdy nie widziałeś pana Moffata i nigdy nie brałeś udziału w kalifornijskich zebraniach Ligi. Ale tyle razy przeżywałeś podobne rzeczy w St. Paul, że nie jest wykluczone, iż to trąci jakąś strunę w twojej pamięci.

Ustawiczne trzymanie się na baczności i pamiętanie o tym, aby nie brać za dobrą monetę wszystkiego, co mówią, i aby wyłowić elementy prawdy z tonu głosu, z gestów, było dla mnie szalonym wysiłkiem. Gordy jest więc w rodzinie parszywą owcą, człowiekiem o fatalnej opinii. Jeżeli pan Friend rzeczywiście został zamordowany i fakt ten wyjdzie na jaw, to — rzecz oczywista — podejrzenie padnie na Gordy'ego. Ale pan Moffat i pan Petherbridge nigdy go nie widzieli. Gordy zatem jest jedynym członkiem rodziny, za którego można kogoś podstawić bez obawy ujawnienia oszustwa.

Tak... Friendowie mieli ogromne szanse przeprowadzenia swego śmiałego planu, o który ich podejrzewałem — o ile się na takie szaleństwo w ogóle odważą. A Bóg świadkiem, że odwagi im nie brakowało. Diabły wcielone... Czy o tym właśnie myślała Marny, w ten sposób ich określając?

Słodycz i dobroć pani Friend działały na mnie jak miękka puchowa poduszka, którą mi położono na twarz, żeby mnie udusić. Poczułem nieprzepartą chęć wydostania się na wolność. Nie mogło mnie chyba spotkać nic gorszego w życiu.

— Chcesz poruszyć w mojej pamięci jakąś strunę, mamo — prowokowałem ją umyślnie. — Pragniesz, abym całkowicie odzyskał pamięć...

— O, Gordy! Dlaczego mówisz do mnie takim nieprzyjemnym tonem! — westchnęła odkładając robótkę i marszcząc czoło. — Widzę, kochanie, że ciągle jeszcze nie możesz się pozbyć tych niemądrych podejrzeń w stosunku do nas! Od razu sobie tak pomyślałam, jak tylko Selena powiedziała mi o tej fotografii waszego kuzyna, Benjy'ego, którą wyszperałeś w którejś szufladzie.

Aha, więc Selena puściła już tę wiadomość dalej. Trzeba przyznać, że były zorganizowane pierwszorzędnie!

— Kuzyna Benjy'ego? — spytałem naiwnie. — Aha, masz na myśli tego, co studiował w Flarvard, a potem został botanikiem w Indiach? Bo on jest teraz w Indiach, prawda? Tak mi się przynajmniej wydaje...

Pani Friend wróciła do swej robótki na drutach.

— Tak, kochanie.

Nie wierzyłem własnym uszom. Nareszcie ją na czymś złapałem. Patrząc jej prosto w oczy powiedziałem:

— Szkoda, że nie uzgodniłyście jakoś tej historii z Seleną!

— Gordy! Co ty pleciesz?

— Bo Selena mi mówiła, że ten kuzyn Benjy skończył uniwersytet w Yale, że zajmował się meteorologią i że obecnie przebywa w Chinach. Powinnaś ją była ostrzec, mamo, żeby nie kłamała w takich szczegółach. Ale to zresztą naturalne, trudno, żeby cztery osoby znały tak dokładnie każdą wersję.

— Doprawdy, kochanie — zaczęła pani Friend, odkładając znowu robótkę i przybierając lekko urażony wyraz twarzy — co właściwie rozumiesz pod słowem „wersja"? A jeżeli idzie o to, czy twój kuzyn jest meteorologiem w Chinach, czy botanikiem w Indiach, to przyznam ci się szczerze, że nie mam o tym najmniejszego pojęcia. To jest wasz kuzyn ze strony ojca i nigdy w życiu nie widziałam go na oczy. Widocznie Selena więcej o nim wie ode mnie.

— Bardzo wątpię — przyznałem. — Na ogół ty kłamiesz bez porównania lepiej od Seleny. Na przykład to jej kłamstwo o staruszce, która mnie odwiedziła w nocy... Ty z pewnością wymyśliłabyś coś sprytniejszego...

Nie bacząc na ewentualne konsekwencje moich słów, poczułem ogromną ulgę, wyrzuciwszy wreszcie z siebie, co o tym myślę.

Pani Friend patrzyła na mnie ze zdumieniem, w którym jednak nie mogłem doszukać się cienia zmieszania czy niepokoju.

— Staruszce? Jakiej staruszce, kochanie?

— Nie próbuj udawać, że ci o tym nic nie wiadomo. Selena zbudziła cię specjalnie dzisiaj w nocy, żeby ci o tym powiedzieć.

— Gordy! Błagam cię, powiedz mi szczerze i otwarcie, o co ci chodzi, bo czuję, że zwariuję!

— Na pewno nie zaszkodzi, jeżeli przytoczę kilka niezbitych faktów. Niech się Selenie nie zdaje, że zdoła mnie oszukać, nawet jeżeli mi skradziono tę chusteczkę pachnącą lawendą. Bo Netti mi wszystko powiedziała. Przynajmniej tyle udało mi się z niej wydobyć, zanim zdążyłyście się jej pozbyć.

— Gordy, czy chcesz insynuować, że odprawiłam Netti, bo...

— Nic nie chcę insynuować. Dość już mam insynuacji! Chcę tylko powiedzieć, że od samego początku cala wasza czwórka: Selena, Marny, doktor Croft i ty, karmicie mnie kłamstwami. Wybornie zdaję sobie z tego sprawę i nie pozwolę się okłamywać dalej.

— Kochanie! Bogu dzięki... — Pani Friend schwyciła mnie za rękę i mocno uścisnęła. — Nareszcie jesteś ze mną szczery. Nie masz pojęcia, jaka ci jestem wdzięczna. Powiedz mi dokładnie, co uważasz za kłamstwo z naszej strony?

— Nie wiem... sam już nic nie wiem. — Nie chciałem wspominać o moich podejrzeniach dotyczących śmierci pana Frienda, gdyi byłoby to zbyt niebezpieczne. — Okłamałyście mnie, odnośnie te starej kobiety...

Na twarz pani Friend wypłynął uśmiech pełen cierpliwej wyrozumiałości: — Gdybym wiedziała, co masz na myśli mówiąc o staruszce może potrafiłabym ci to wytłumaczyć.

— Mówię o tej starej kobiecie, która przyszła w nocy do mojego pokoju. — Na tyle się opanowałem, że nie wspomniałem, iż staruszka twierdziła z uporem, iż nie jestem Gordy Friend. — Selena powiedziała mi, że ta stara to tylko wytwór mojej wyobraźni.

Wpatrywałem się intensywnie w twarz pani Friend. Teraz z pewnością się załamie, pomyślałem. Ale pani Friend nigdy nie była bardziej daleka od jakiegokolwiek załamania.

— Selena mówiła ci, że w naszym domu nie ma żadnej starej kobiety? — powtórzyła. — To bardzo dziwne, kochanie. Oczywiście, że mieszka w naszym domu stara kobieta!

Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego, co usłyszałem.

— Więc dlaczego Selena mnie okłamała?

— Zupełnie nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, kochanie — głos pani Friend brzmiał uspokajająco. — Oczywiście nie znam bliższych okoliczności waszej rozmowy. Jesteś przecież ciągle jeszcze trochę chory. Bardzo możliwe, że to nocne wydarzenie wytrąciło cię z równowagi i zdenerwowało, a Selena przypuszczała, że będziesz lepiej spał i uspokoisz się, jeżeli ci powie, że to ci się tylko śniło. Nie możesz wymagać ode mnie, żebym ci wyjaśniła, czym się kierowała Selena i jakie procesy myślowe zachodziły w jej pustej głowie. Czasem mi się zdaje, że Selena w ogóle nie myśli.

I znów udało się pani Friend wystrychnąć mnie na dudka. Spytałem tylko słabym głosem:

— Więc kimże jest ta staruszka?

— Twoją babką, kochanie! To biedactwo to moja matka. Mieszka z nami, odkąd osiedliśmy w Kalifornii. Jest już bardzo stara i zniszczona, ale w każdym razie nie da się zaprzeczyć, że istnieje i nie jest bynajmniej sennym widziadłem.

— A czy... mógłbym ją zobaczyć?

— Zobaczyć ją? — twarz pani Friend rozjaśniła się uśmiechem głębokiej wdzięczności. — Kochanie, doprawdy chciałbyś zadać sobie tyle trudu? Mama zawsze bardzo cię kochała, a ty, obawiam się, bardzo ją zaniedbywałeś, synku. Nie uwierzysz, jaka byłabym szczęśliwa, gdybyś ją odwiedził, chociażby nawet na bardzo krótko...

Było to typowe dla pani Friend. Wypuszczałeś do niej strzałę, a ona ją chwytała w powietrzu i zaczynała się nią zachwycać, jak gdyby to był kwiat. Tym razem jednak trochę przeholowała. Uważała, że postępuje bardzo dyplomatycznie, zezwalając, abym złożył wizytę jej matce. Ale ani ona, ani nikt inny nie domyślał się, że staruszka oświadczyła stanowczo, iż nie jestem Gordy'm Friendem. Przy odrobinie szczęścia uda mi się może zmienić ostatni fortel pani Friend w groźny bumerang.

— A może byśmy tak poszli zaraz odwiedzić babcię? — spytałem.

— Doskonale! — Pani Friend włożyła robótkę z powrotem do koszyka, wstała i z czułością pocałowała mnie w policzek. — Gordy... doprawdy jesteś strasznie kochanym chłopcem.

Stanąwszy za mną zaczęła popychać fotel z powrotem w stronę domu.

— I to wyłącznie z tego powodu żywiłeś podejrzenia, kochanie? — zapytała po chwili.

— Tak — skłamałem.

Posuwaliśmy się szerokim, słonecznym korytarzem, wiodącym do nie znanego mi zupełnie skrzydła domu. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed jakimiś zamkniętymi drzwiami. Pani Friend zapukała lekko, a na wargach jej zakwitł uśmiech szczerego zadowolenia.

— Mamo, mamusiu, czy można?

Moje palce wpijając się kurczowo w poręcz, drżały z podniecenia

— Mamusiu kochana! — zawołała po raz drugi pani Friend.

— Czy to ty, Marta? — odezwał się zza drzwi starczy, skrzecząc) nieco głos.

— Tak, mamusiu, to ja. Czy można na chwileczkę?

— Proszę, proszę.

Pani Friend otworzyła drzwi i pchnęła mój wózek przez próg pięknego lawendowoszarego pokoju. W fotelu pod oknem siedziała otulona pledem jakaś bardzo wiekowa dama i wpatrywała się w ogród. Gdy pani Friend przysunęła fotel bliżej okna, staruszka nawet na nas nie spojrzała. Widziałem wyraźnie jej profil. Przypatrywałem się bacznie pomarszczonej, pergaminowej twarzy, wielkim oczom osadzonym w głębokich oczodołach. Nie... nie było wątpliwości. „Moja babka", siedząca w fotelu pod oknem, była z cal pewnością tą samą staruszką, która w nocy stała nad moim łóżkiem.

— Droga mamusiu — zaczęła pani Friend. — Spójrz tylko, jak przygotowałam ci niespodziankę...

— Co? Jaką znowu niespodziankę?

Staruszka odwróciła się z wysiłkiem w fotelu, tak że spojrzała n prosto w oczy.

I nastąpił krytyczny moment.

Staruszka popatrzyła na fotel na kółkach, a potem na mnie. P< woli zmarszczki otaczające jej usta rozciągnęły się w pełnym zachwyt uśmiechu.

— Gordy... — powiedziała i wyciągnęła do mnie wychudzone ręce. Jej zgrubiałe w stawach palce robiły jakieś chciwe ruchy w powietrzu, jak gdyby nie mogła doczekać się tej chwili, kiedy mnie uściska. — Gordy! — powtórzyła. — To mój Gordy! Mój kochany, mały Gordy... Przyszedł odwiedzić swoją starą babkę...

Pani Friend zbliżyła oba nasze fotele. Chude palce sunęły w górę po moim ramieniu. Wysuszone wargi dotknęły czule mojego policzka.

Wydało mi się nagle, że słyszę łamiący się od łkania głos Marny: „Nie, już dłużej nie mogę patrzeć na to, co oni z tobą wyrabiają... To są diabły wcielone... To szatany!"

Rozdział XIII

Pani Friend kierowała tą „krótką wizytką" pewną i stanowczą ręką wytwornego reżysera. Poruszała małe bezpieczne temaciki, obdarzając starą damę i mnie czarującymi uśmiechami, i na koniec, po kilku minutach, poddała mnie jeszcze jednemu, tym razem pożegnalnemu, pocałunkowi „mojej babki" i wytoczyła fotel z pokoju.

Gdy znaleźliśmy się już w słonecznym korytarzu, powiedziała z promiennym uśmiechem:

— No i jak, chłopcze? Nie jest chyba taka straszna.

Miałem ochotę odpowiedzieć: „Ona nie — to ty jesteś straszna", ale oczywiście tego nie powiedziałem. Przy swoim piekielnym talencie do intryg pani Friend zdołała przeciągnąć swoją matkę na ich stronę. Zostałem schwytany w pułapkę i żadna ostra, szczera wypowiedź nic by tu nie zmieniła.

Wyprowadziła fotel na taras, twierdząc, że słońce bardzo dobrze mi zrobi. Zaproponowała następnie, że zawiezie mnie nad basen, ale w tej chwili ukazali się na ścieżce Selena, Nate i Marny w kąpielowych kostiumach. Otoczyli mój fotel — młodzi, piękni, przyjacielscy. Najuważniej przyglądałem się Marny. Nie miałem tutaj nikogo — z wyjątkiem może jej jednej. Ale twarz Marny nie zdradzała nawet cienia niedawnego wybuchu. Była tak samo nieszczera jak inne.

— Seleno, czy wiesz, że byliśmy właśnie u babci? — głos pani Friend był lekko strofujący. — Co ci na miłość boską strzeliło do głowy, by wmawiać w Gordy'ego, że ona nie istnieje?

Selena bynajmniej się nie stropiła. Roześmiała się tylko niefrasobliwie i powiedziała:

— Rzeczywiście, że to było idiotyczne z mojej strony!

— To dlaczego to zrobiłaś?

— Och, po prostu dlatego, że jeszcze spałam, mamo. W ogóle nie bardzo wiedziałam, o co mu chodzi. Gordy był wystraszony. Zdawało mi się, że w ten sposób najlepiej go uspokoję. A dopiero późnie uświadomiłam sobie, że Gordy nas podejrzewa. Wtedy pomyślałam że jak się zorientuje, że to nieprawda, będzie jeszcze gorzej. Poprosiłam więc na wszelki wypadek Marny, żeby to potwierdziła. Pogłaskała pieszczotliwie rękę Marny.

— Prawda, Marny, że tak było?

Marny za całą odpowiedź wzruszyła tylko ramionami. Selena wobec tego skierowała swoje płomienne oczy na Nate'a.

— Opowiedziałam to wszystko i Nate'owi, a on jako lekarz orzekł, że bardzo dobrze zrobiłam. No, czy nie tak było, Nate?

— Tak było — odparł pewnym głosem Nate.

— Seleno, drogie dziecko — westchnęła pani Friend — mam wrażenie, że prochu to ty raczej nie wymyślisz. Przeproś więc Gordy'ego.

— Bardzo cię przepraszam, kochanie — rzuciła szybko Selen; całując mnie w czoło. — Następnym razem, gdy jakaś staruszka ze chce się z tobą przespać, podam ci dokładnie cały jej życiorys.

Uwikłali się w swoje oszustwa. Przypomniało mi to ambasadorów japońskich w ostatniej wojnie, których zapewnieniom o przyjaźń towarzyszył huk ich bombowców. Czy rzeczywiście przypuszczali, ż( uśpili moje podejrzenia?

— No... — pani Friend uśmiechnęła się czarująco — to si< wszystko świetnie wyjaśniło, prawda, Gordy?

Następnie wydała dalsze instrukcje. Selena, Nate i Marny miel się przebrać, ja zaś zostałem przekazany w ręce Jana, który zawiózł mnie do sypialni i, najzupełniej zbytecznie, wykąpał.

Podczas gdy jego dłonie myły mnie i masowały, w głowie zaczęły mi się formułować nowe myśli. Nie wierzyłem pani Friend, że par Petherbridge przyjeżdża tutaj jutro wyłącznie w charakterze członka Ligi Czystości „Aurora". Nie rozumiejąc jeszcze całej ich polityki wiedziałem z pewnością, że oczekują ode mnie jutro czegoś zupełnie konkretnego i że to coś ma związek z poematem pana Frienda.

Może będę mógł użyć tego poematu do kontrataku.

Jan wyjął mnie z wanny i zaczął mocno wycierać. Wtedy spytałem go zupełnie nieoczekiwanie:

— Janie... Dlaczego pan Friend cię odprawił?

Ręka Jana, w której trzymał puszysty zielony ręcznik kąpielowy znieruchomiała na moim brzuchu. Patrzył na mnie niebieskimi jakby nic nie rozumiejącymi oczyma.

— Ciebie — wskazałem na niego palcem. — Dlaczego pan Friend powiedział do ciebie: ,Janie, wynoś się!"

Po raz pierwszy zdawał się rozumieć, o co mi chodzi. Rozpromienił się i zaczął kiwać głową tak energicznie, że jasny lok opadł mu na czoło.

— Dlaczego — powtarzałem — dlaczego pan Friend powiedział ci: Janie, wynoś się!" Rozumiesz? Dlaczego?

Jan roześmiał się głębokim, wesołym śmiechem, który wskazywał na to, że przyczyna odprawienia go wydaje mu się bardzo śmieszna. Śmiał się jeszcze, kiedy mnie ubierał, i wreszcie przeniósł na fotel.

Gdy Jan wtoczył mnie do wielkiego salonu, podawano właśnie cocktaile. Cała rodzina i doktor Croft rozsiadła się wygodnie w fotelach w pobliżu balkonowych drzwi. Śmieli się i gawędzili — typowy swobodny rodzinny nastrój.

Za zgodą doktora Crofta pani Friend pozwoliła mi wypić jeden cocktail jako „ekstra okazja", jak powiedziała. Jutro bowiem czeka nas bardzo ponury dzień. Powinniśmy więc użyć dzisiaj.

Owo „używanie" przeniosło się następnie do jadalni, gdzie podano do obiadu wybornego szampana i gdzie usługiwała jakaś zupełnie nowa pokojówka, następczyni Netti. Mieliśmy być wszyscy bardzo, bardzo swobodni. Nikomu się to jednak nie udawało, ja zaś zupełnie otwarcie miałem ponurą minę. Marny była milcząca i jakby nieobecna. Humor Seleny, Nate'a, a nawet samej pani Friend zbyt był ostentacyjny na to, żeby był szczery. Pozwalali sobie na żarty pod adresem Ligi Czystości, prześcigali się w pomysłach, jakby tu zgorszyć pana Moffata.

Wyczuwało się napięcie. Czyżby sprawy zbliżały się do kulminacyjnego punktu?

Podczas obiadu nikt nie wspomniał słowem o poemacie, czułem jednak, że wszyscy o nim myślą. Ta ich wymuszona swoboda stanowiła z góry przemyślany prolog do momentu, w którym mimochodem ktoś z nich powie, iż byłoby takie zabawne posłuchać teraz „Ody do Aurory".

Kiedy już siedzieliśmy w małym saloniku przy kawie, obserwując wspaniałą panoramę nieba i gór, Selena wstała z krzesła, podeszła do mnie i przysiadła na poręczy fotela. Była to bardzo niewygodna pozycja; do zajęcia jej mógł skłonić ją tylko przypływ czułości albo chęć stworzenia takiego pozoru. Przypuszczałem, że raczej to drugie... I miałem rację. Niemal natychmiast ścisnęła mnie za ramię, uśmiechnęła się uwodzicielsko i zanuciła:

— „W tawernach, gdzie młodzież lubieżnie się przegina..." Naprawdę, to przecież jest boskie! Cały dzień sobie to powtarzam; Gordy, byłoby cudownie, gdybyś to jutro zadeklamował wobec tych wszystkich wymoczkowatych dziewic. Wiesz co, nauczymy cię tej ody do końca.

— To świetny pomysł — orzekł doktor Croft, podchwytując widocznie z góry uplanowaną propozycję. — Umieram z pragnienia, żeby wysłuchać całego poematu od początku do końca. Nigdy go nie słyszałem w całości.

Nie podnosząc oczu znad robótki pani Friend nakazała:

— Marny, idź i przynieś ten szary tomik z pokoju Gordy'ego. Marny odrzuciła w tył lśniące czarne włosy, popatrzyła na mnie

jakoś dziwnie dłuższą chwilę, a potem szybko wybiegła z pokoju. Niebawem wróciła, a Selena wzięła od niej książkę i zaczęła przerzucać kartki.

— To bardzo nieładnie kpić sobie z rodzonego ojca — powiedziała pani Friend. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. — Obiecaj mi, Gordy, że zachowasz się poważnie deklamując ten wiersz, dobrze? To bardzo ważne ze względu na pana Moffata.

Selena znalazła wreszcie odpowiednią stronę.

— Już tylko dwie strofki, Gordy — zaznaczyła.

Nate wstał z miejsca i podszedł do nas. Stanął za krzesłem Seleny, oparłszy z pozorną obojętnością dłonie na jej nagich ramionach. Pani Friend odłożyła robótkę. Marny zapaliła zapałkę z suchym trzaskiem. Uwaga wszystkich była tak na mnie skoncentrowana, że niemal czułem ją jak dotyk palców na ciele.

Cała ich subtelność gdzieś się ulotniła.

Selena zaczęła czytać trochę sennym, rozmarzonym głosem. Już po pierwszych słowach pani Friend skrzywiła się lekko.

— No, nie! To by chyba wystarczyło, żeby doprowadzić do pijaństwa samego Mahometa, prawda? Obawiam się, Gordy, że twój ojciec nie był najlepszym naśladowcą Swinburne'a — uśmiechnęła się do mnie. — No, a teraz bądź miły i powtórz pierwszy wiersz: „O, matki, opłakujcie..."

Selena patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek. Nate również mi się przyglądał. I Marny.

— No, zaczynamy, kochanie... — Pani Friend zaczęła wybijać palcami w powietrzu rytm: — „O, matki, opłakujcie swoje zagubione dziatki"...

— Nie! — rzuciłem stanowczo.

Ramię Seleny, którym mnie otaczała, nagle zesztywniało. Wargi doktora Crofta zacisnęły się gwałtownie. A pani Friend spytała:

— Co nie, kochanie?

— Nie mam zamiaru uczyć się tego przeklętego wiersza!

Oczy Marny rozszerzyły się raptownie. Pani Friend wstała z krzesła i podeszła do mnie.

— No, no, synku, nie bądź taki uparty. Wiem sama, że to idiotyczne. Wiem też, że to dla ciebie przykre. Ale... proszę cię...

Potrząsnąłem przecząco głową.

— Ależ, dlaczego, kochanie? Na miłość boską, powiedz, czemu nie?

Pani Friend była głęboko wstrząśnięta. Po raz pierwszy jej uśmiech stał się sztuczny i wymuszony tak, że każdy mógł się przekonać, jak bardzo jest nieszczery... Poczułem się wspaniale.

— Nie będę się tego uczył — wyjaśniłem — ponieważ jestem obywatelem wolnego kraju i nikt nie ma prawa zmuszać mnie do uczenia się wierszydeł, które w ogóle nie powinny ujrzeć światła dziennego.

— Ależ, kochanie... przecież ci mówiłam... że ze względu na pana Moffata!

— Gwiżdżę na pana Moffata — powiedziałem stanowczo i urwałem na chwilę, żeby się rozkoszować wywołanym wrażeniem. — Co to w ogóle za zawracanie głowy? Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia, czy wyrecytuję ten wiersz, czy nie! Sama tak powiedziałaś. Nazwałaś to czarującym gestem. No, to nie będzie czarującego gestu!

Doktor Croft, z miną oddanego kumpla, rzucił:

— Gordy, nie upieraj się. Matce tak zależy, żebyś to zadeklamował, przecież to naprawdę drobiazg.

Spojrzałem na niego. Jakoś wolałem mieć do czynienia z mężczyzną po tych wszystkich babskich czułościach.

— Dałbym się może na to namówić, ale tylko pod jednym warunkiem — zaznaczyłem.

— Pod jednym warunkiem? — twarz doktora rozjaśniła się nową nadzieją. —Jakim?

— Że przestaniecie mnie okłamywać i powiecie wreszcie, dlaczego tak wam strasznie zależy na tym, żebym ten wiersz recytował.

— Okłamywać? — Nate powtórzył ostro te słowa. — Gordy, miałem wrażenie, że już skończyliśmy z tymi podejrzeniami. Myślałem...

Pani Friend, która ciągle jeszcze nie mogła przyjść do siebie z wrażenia, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale niespodziewanie uprzedziła ją Selena:

— Dobrze! To nas stawia w sytuacji przymusowej — orzekła i roześmiała się lekko schrypniętym głosem: — Czemu nie mamy mu powiedzieć prawdy?

— Seleno! — warknęła pani Friend.

— Czy nie widzisz, jakie byłyśmy dotychczas głupie? Zbeształaś mnie, że skłamałam o babci. Ale to jest jeszcze gorsze. Gordy nam nie wierzy... przecież to jasne. Po cóż więc wprowadzać go w błąd, skoro on nie da się oszukać?

Pochyliła się nade mną tak, że jej puszyste włosy musnęły mój policzek.

— Biedny Gordy — westchnęła — masz nas chyba za wcielone diabły. Wcale się nie dziwię. Ale to wszystko razem jest takie strasznie głupie, bo przecież prawda jest taka niewinna! Nie widzę najmniejszego powodu, żebyś nie miał jej poznać.

Spojrzałem na jej uśmiechnięte usta, tak blisko moich. Wolałbym, żeby nie była taka piękna.

— Prawda jest niewinna? — powtórzyłem.

— Oczywiście. — Selena spojrzała na panią Friend. — Chyba powiem mu wszystko, mamo?

I ja też patrzyłem na panią Friend. Z jej lekko zmarszczonego czoła domyśliłem się, że Selena coś improwizuje, a jej teściowa jest niespokojna, co z tego wszystkiego wyniknie. Wreszcie powiedziała krótko:

— Rób jak uważasz, Seleno.

Selena przytuliła się do mnie jeszcze mocniej.

— Gordy, kochanie, ten wiersz... — głos miała pieszczotliwy, podejrzanie słodki. — Oczywiście, że ten wiersz jest bardzo ważny. I dałeś dowód wielkiego sprytu, że się tego domyśliłeś. Nie mówiłyśmy ci tego, bo... no... po prostu to był pomysł mamy. Widzisz, to Wszystko ma związek z twoimi skłonnościami do picia. Matkę to zawsze ogromnie martwiło. Potem przyszła ta utrata pamięci i mama sądziła, że skoro zapomniałeś wszystko, to może zapomnisz także i o alkoholu. Bała się, że jeżeli ci powie prawdę o tym, co ma być jutro, o tym wierszu, to przypomnisz sobie o swym nałogu i tym samym stracisz szansę na wyleczenie. Prawda, że tak było, mamo? — zwróciła się do pani Friend.

Pani Friend była najwyraźniej zadowolona, jakby odzyskała całkowicie panowanie nad sobą. Podjęła nawet przerwaną robótkę.

— Tak, to prawda, Seleno — powiedziała. — Gordy, drogi chłopcze, tak się cieszyłam i taką miałam nadzieję, że odzwyczaiłeś się od picia.

Nate, widocznie także nieco uspokojony, uważał za stosowne wtrącić swoje lekarskie trzy grosze.

— Masz po temu wielkie szanse, Gordy. Chwilowe nieodświeżanie w twej pamięci całej osobowości może prowadzić do zatarcia w niej również pociągu do alkoholu, wzbudzonego niewłaściwymi posunięciami.

Spojrzałem na Marny; ona była kluczem do zagadki. Jej twarz nie wyrażała jednak nic. Siedziała sztywno, patrząc obojętnie na Selenę.

— Niech i tak będzie — zgodziłem się. — Okłamywałyście mnie, żeby mnie ratować przed zgubnym wpływem alkoholu. Wy i cała ta Liga Czystości „Aurora"!

— Drogi Gordy, wcale nie chodzi o Ligę — powiedziała pani Friend, nie odrywając oczu od robótki. — Nikt z nas nie ma nic przeciwko wypiciu od czasu do czasu kieliszka wódki. Nie chodzi też

0 prawienie morałów. Po prostu nie chcemy, żebyś sobie szkodził na zdrowiu.

— Bardzo jestem zobowiązany — rzuciłem z ironią. — A teraz proszę mi wytłumaczyć, jaki to wszystko ma związek z tym wierszem.

— To właśnie strasznie głupie, kochanie — dłoń Seleny gładziła delikatnie krótkie włosy na moim karku. — A wszystko razem sprowadza się do pewnej klauzuli w testamencie ojca.

Spojrzałem na panią Friend.

— I to w tym celu przyjeżdża jutro pan Petherbridge — spytałem — który zresztą wcale nie jest członkiem Ligi Czystości, prawda?

Pani Friend lekko się zaczerwieniła, ale nic nie odpowiedziała.

— Tak, kochanie — odparła Selena. — Po to właśnie przyjeżdża pan Petherbridge, a ściślej mówiąc to przyjeżdża również pan Moffat

1 cała Liga.

— Żeby usłyszeć mnie deklamującego „Odę do Aurory"?

— Właśnie po to — odpowiedziała Selena — oraz po kilka innych rzeczy. Och, wszystko to razem jest takie głupie, że lepiej skończmy z tym prędzej. Twój zacny ojciec miał uraz na punkcie picia, rozumiesz, Gordy? A ty piłeś... rozumiesz? Ojciec koniecznie chciał cię odzwyczaić, rozumiesz? No więc umieścił w testamencie tę klauzulę. Majątek po jego śmierci przechodzi na ciebie jako na jedynego syna. To proste. Ale otrzymasz go tylko w wypadku, jeżeli trzydziestego dnia od śmierci ojca będziesz zupełnie trzeźwy... Tak trzeźwy, że bez problemu zadeklamujesz „Odę do Aurory" wobec wszystkich członków Ligi, a następnie podpiszesz zobowiązanie abstynencji. Pan Petherbridge przyjeżdża jako pełnomocnik ojca w tej sprawie. O ile uzna cię za wzorowego syna i męża, wiodącego spokojny, domatorski żywot, o ile zadeklamujesz poemat, a następnie podpiszesz zobowiązanie abstynencji — spadek będzie twój! W ten sposób ojciec postanowił odzwyczaić cię od pijaństwa. — Przerwała i pocałowała mnie w ucho. — No, widzisz, kotku! Oto ta cała straszna prawda, którą tak starannie ukrywaliśmy przed tobą.

Spojrzałem na nią uważnie. Trudno było wyglądać bardziej niewinnie.

— A jeżeli jutro nie będę trzeźwy i nie wyrecytuję poematu oraz nie podpiszę wyrzeczenia się alkoholu, co wtedy?

Wzruszyła ramionami.

— No cóż? Wówczas będziesz biedny jak mysz kościelna. Cała gotówka, wszystkie zakłady, nieruchomości i tym podobne przejdą na własność Ligi, żeby miała za co uszlachetniać całą południową Kalifornię.

Oczy wszystkich wlepione były we mnie. Pierwsza odezwała się pani Friend:

— Więc widzisz, kochanie, jak szalenie ważne jest dla ciebie samego, żebyś się nauczył tego poematu...

— Rozumiem to — przyznałem. —Ale dlaczego i wam wszystkim tak bardzo na tym zależy? Z bezinteresownej miłości do mnie?

— Oczywiście, kochanie — dodała pani Friend. — Zadeklamujesz wiersz, to dostaniesz spadek. Staniesz się fantastycznie bogaty! A jeżeli tego nie zrobisz... będziesz żebrakiem. Nie chcę, żeby mój syn był żebrakiem.

Spojrzałem na Marny. Zdawało mi się, że lekko skinęła głową.

— Ale bez względu na to, co stanie się ze mną, wasze udziały nie przepadną? Mam na myśli część spadku, która ma przypaść tobie i Marny?

— Oczywiście, że nie — odpowiedziała pani Friend.

Marny podniosła się nagle. Stała wyprostowana, młoda, pełna dziwnego napięcia. Jej sylwetka odcinała się ostro od ciemniejącego krajobrazu.

— Nie wierz jej — rzuciła krótko.

Pani Friend spojrzała na nią przerażona. Marny patrzyła na wszystkich wyzywająco, z pogardą.

— Na litość boską, skoro już raz zaczęłyście, to miejcie odwagę powiedzieć mu całą prawdę! O co wam właściwie chodzi? Czy kłamiecie po prostu dla przyjemności?

Uśmiechnąłem się do niej. Mój sprzymierzeniec nareszcie odkrył przyłbicę.

— Czyli innymi słowy — wtrąciłem się — wy wszyscy jesteście także tym bezpośrednio zainteresowani?

— Oczywiście, że jesteśmy zainteresowani — przyznała wyzywająco Marny.

— Marny!

Marny odrzuciła w tył czarne, błyszczące włosy, ignorując całkowicie ostry ton matki.

— Rzygać mi się chce od tego ciągłego krętactwa! Czy chcesz, żebym to ja za ciebie wszystko powiedziała? Gordy pił. Selena nie była w stanie go od tego odwieść. I mama też nie. Nie mówiąc już o mnie. Ojciec uważał, że my wszystkie ponosimy za to odpowiedzialność i twierdził, że nie dość energicznie walczymy z szatanem. Jedziemy więc wszyscy na tym samym wózku. Ojciec uważał, że naszym obowiązkiem jest odzwyczaić Gordy'ego od zgubnego nałogu. I świetnie się obwarował. Ani ty, mamo, ani ja, ani Selena nie dostaniemy złamanego szeląga, jeżeli Gordy nie zda egzaminu przed Ligą Czystości! — Przerwała i po chwili zwróciła się gwałtownie w moją stronę: — Oto masz całą tę śliczną historię. Tym razem prawdziwą, zapewniam cię! — Usiadła na kanapce, podciągając nogi pod siebie. — Chwała Bogu, że to z siebie wyrzuciłam — dokończyła. — Ale teraz nie jestem już w stanie powiedzieć ani słowa.

Spodziewałem się, że pani Friend wybuchnie. Nic takiego jednak się nie stało. Powiedziała tylko, wzruszając lekko ramionami:

— Marny ma rację, Gordy. Sądzę, że to po prostu matka przeze mnie przemawia. Zawsze widzę cię jako małego chłopczyka w krótkich spodenkach zerkającego łakomie na stół ze słodyczami. Oczywiście, że teraz jesteś człowiekiem dorosłym i odpowiadasz sam za swoje czyny. Byłoby nawet obraźliwe ukrywać dalej przed tobą prawdę.

— Więc już nic więcej przede mną nie ukrywacie?

Odczułem tak szaloną ulgę, że aż chciało mi się śmiać. Oczywiście, w dalszym ciągu mnie okłamują. Ale przyczyna, dla której to robili, wydała mi się teraz niesłychanie błaha, aż śmieszna. A podejrzewałem ich o takie potworności! Wmawiałem w siebie, że wpadłem w szpony wyrafinowanej szajki morderców, która zamierza zrzucić ciężar swoich przestępstw na mnie. A tymczasem... za całą tajemnicą kryje się po prostu... to! Marny ze swoją młodzieńczą impulsywnością mocno przesadziła, nazywając ich szatanami. To po prostu garstka zwyczajnych ludzi, którzy się znaleźli w kłopotliwej sytuacji. Pani Friend nie spuszczała ze mnie wzroku.

— Więc zrobisz to, kochanie, prawda? Nie tylko ze względu na nas, ale przede wszystkim dla siebie samego.

Śmieszyła mnie teraz myśl, że mogłem kiedyś uważać ją za kogoś innego niż miłą starszą panią w ciężkiej sytuacji finansowej.

— Dla mnie samego? — spytałem.

— Oczywiście, kochanie.

— Chyba raczej dla... Gordy'ego Frienda? — sprostowałem. Pani Friend zesztywniała. Selena i Nate wymienili spojrzenia.

Wszystko to było aż nazbyt oczywiste.

— Ależ, Gordy! Kochanie! — zaczęła pani Friend.

— Doprawdy nie warto wikłać się dalej w kłamstwa — uznałem. — Chciałbym wiedzieć, gdzie jest Gordy. Czy znów na jakiejś pijackiej eskapadzie, czy też balandze, jak to nazywacie? Przypuszczam, że tak. Jak to brzydko z jego strony! Cała fortuna Friendów wisi na włosku, a on wałęsa się gdzieś albo siedzi w knajpie i popija...

— To już nie są żarty, stary — przerwał mi cierpko doktor Croft.

— Tak sądzisz? A mnie się to wydaje szalenie zabawne! — roześmiałem mu się w twarz. — Znalazłeś mnie z pewnością w swoim szpitalu. To ty dostarczyłeś ten towar, prawda? Facet z zanikiem pamięci świetnie zagra Gordy'ego; wyrecytuje przed panem Moffatem „Odę do Aurory" i w ten sposób uratuje majątek Friendów.

Pani Friend wstała. Była biała jak papier. Selena zsunęła się z poręczy fotela. Stanęły po bokach doktora Crofta, spoglądając na mnie w milczeniu. Był czas, kiedy te kobiety stojące obok siebie i wpatrujące się we mnie wydały mi się przerażające jak dwie Parki. Ale teraz już nie budziły we mnie lęku.

— I co teraz? — spytałem. — Czy dalej zgadujzgadula, czy zagramy w otwarte karty.

Marny nagle głośno się roześmiała. Poderwała się z kanapki i pocałowała mnie entuzjastycznie w policzek.

— Nareszcie się na to zdobyłeś! — zawołała. — Od początku czułam, że zwyciężysz!

— Czyli innymi słowy przyznajesz, że nie jestem Gordy'm Friendem?

— Oczywiście, że nie jesteś Gordy'm Friendem! — zawołała Marny. — Zanim Nate przywiózł cię tutaj ze szpitala, żadne z nas nie widziało cię na oczy!

Rozdział XIV

Pani Friend schwyciła gwałtownie Marny za ramię i odciągnęła ode mnie. Stały tak chwilę naprzeciwko siebie: przywódca spisku i Judasz, który go zdradził.

Byłem przekonany, że w tym wybuchu antagonizmu zupełnie zapomniały o mnie. Ja także o nich nie myślałem. Byłem pochłonięty nowo powstałą sytuacją. Koniecznie potrzebowały Gordy'ego, żeby ocalić majątek, ale nigdzie nie mogły go znaleźć. Postanowiły więc kogoś podstawić... Nic prostszego. Poznawszy już klauzulę testamentu, przestałem podejrzewać Friendów o bardziej ponure zamiary.

Chodziło im wyłącznie o pieniądze — wystarczający motyw. Po cóż więc miałem upierać się przy moich podejrzeniach, na poparcie których nigdy nie miałem żadnych poważnych dowodów?

Milczenie trwało tak długo i było tak pełne napięcia, że nie mogło nie dotrzeć do mojej świadomości. Nate wziął Selenę za rękę. Z lekkim niepokojem stwierdziłem, że nie zrobiła żadnej próby wyswobodzenia jej. Oboje wpatrywali się niezwykle intensywnie w panią Friend i w Marny, jak gdyby od wyniku ich starcia zależała cała ich przyszłość.

Kiedy wreszcie pani Friend przemówiła, jej głos brzmiał łagodnie, ale tylko pozornie.

— Tyle się namęczyłyśmy — powiedziała cicho. — Musiałyśmy przezwyciężyć tyle przeszkód, tyle trudności... Czemu wszystko popsułaś!? Czemu to zrobiłaś, Marny?

— Co takiego mianowicie? — spytała wyzywająco dziewczyna. — Że mu powiedziałam prawdę? Bo uważałam, że powinien ją znać!

Pani Friend wzruszyła ramionami.

— Mogłaś przynajmniej pozostawić decyzję komuś bardziej odpowiedzialnemu — rzuciła z goryczą.

— A któż to jest ten ktoś „bardziej odpowiedzialny"? Może ty, mamo? — Marny roześmiała się. — Śliczna robota. Misterna sieć kłamstw, w których plątaliśmy się wszyscy. On jest bardzo inteligentny, a ty i Nate traktowaliście go jak skończonego durnia! Już w pięć minut po odzyskaniu przytomności podejrzewał, że nie jest Gordy'm Friendem...

Pani Friend z olbrzymim wysiłkiem zdołała się uśmiechnąć.

— Już za późno na wyrzuty, moje dziecko. Co się stało, to się nie odstanie. — Resztki swego żałosnego uśmiechu skierowała m mnie. — Musisz mi uwierzyć, że wszystko to robiłyśmy w najlepsze wierze... Chciałyśmy jak najlepiej...

— Jak najlepiej... dla kogo? — wybuchnęła znowu Marny. Nate Croft podszedł do niej. Pod pozornym spokojem można

było wyczuć hamowaną wściekłość.

— Dobrze, Marny, masz, czego chciałaś! Odegrałaś swoją wielka scenę... Teraz zostaw resztę do załatwienia tym, którzy sobie lepiej zdają sprawę z powagi sytuacji.

— Z powagi sytuacji! — Marny odwróciła się w jego stronę z furią. — Czy ta „powaga" ma polegać na tym, że państwo Friend podstępnie odziedziczą majątek ojca, a rączki doktora Crofta pozostaną czyste?!

— Doprawdy, Marny!

— Doprawdy, doprawdy — przedrzeźniała go Marny, wykrzywiając się. —Jak na lekarza masz swoiste pojęcie o tym, co jest ważne. Czy uważasz, że przyzwoicie postępowaliśmy w stosunku do tego człowieka? Utracił pamięć... Biedak nie ma pojęcia, kim jest... a my staramy się w niego wmówić, że jest kimś zupełnie innym. On nas przejrzał. Ale nie może nic zrobić — z ręką i nogą w gipsie, całkowicie zdany na naszą łaskę. My się nad nim znęcamy. Tak, nie cofam tego słowa! Znęcamy się! A ty mówisz, że ja sobie nie zdaję sprawy z powagi sytuacji! Traktujesz w tak haniebny sposób jednego ze swoich pacjentów, wyłącznie dlatego, że pożądasz Seleny...

Nate poczerwieniał jeszcze bardziej. Selena, która jako jedyna z całego towarzystwa była spokojna, a nawet wesoła jak zwykle, roześmiała się głośno i powiedziała: — Marny, kochanie! Przynajmniej raz wykreśl „pożądanie" ze swego słownika.

— Dobrze, jeżeli tyje wykreślisz ze swego życia. — Marny odwróciła się do mnie i nieśmiało wyciągnęła rękę. — Nie mogłam dłużej patrzeć na to, co z tobą wyprawiają! Już dawno chciałam ci powiedzieć prawdę, ale nie mogłam się na to zdobyć, dopóki to jakoś samo nie wyszło... tak jak teraz, przy wszystkich!

— To przedziwne zamiłowanie do prawdy ujawniło się w tobie dość późno, Marny — zauważyła lodowatym tonem pani Friend.

— Nie mam najmniejszego zamiaru się przed nim wybielać — Marny w dalszym ciągu patrzyła na mnie błyszczącymi oczyma. — Jestem tak samo winna jak oni, ani krzty mniej. Wszyscy jesteśmy w to zamieszani. Ale błagam cię, nie uważaj mnie za taką samą szmatę jak ich.

Selena znowu się roześmiała.

— Już rozumiem — powiedziała. — Nasza mała Marny poczuła jak zwykle „słabość" do maltretowanej ofiary w inwalidzkim wózku. — Uśmiechnęła się do mnie. — Uważaj, kochanie! To już nie jest twoja siostra!

— Zamknij się! — wybuchnęła Marny. Selena lekko się skrzywiła.

— Och, rzeczywiście, znowu „pożądanie" wkradło się do naszej rozmowy.

Porównywałem w duchu te dwie kobiety: Marny, która zaryzykowała dla mnie utratę całego majątku, zadzierając z rodziną, i Selenę, która od samego początku, z całym cynizmem i bez najmniejszych skrupułów, używała mnie jako narzędzia do swoich brudnych celów. Czemu zatem widok Seleny wywoływał we mnie żywsze bicie serca?

Marny wlepiła we mnie swe wielkie, ciemne oczy i spytała:

— Powiedz... czy bardzo mnie nienawidzisz? Uśmiechnąłem się do niej.

— Ależ przeciwnie! Po tym, co podejrzewałem, mógłbym was wszystkich, łącznie z Nate'em ucałować. Ale teraz prosiłbym o trochę faktów.

— Cóż tu jest więcej do powiedzenia? Musiałeś się chyba sam wszystkiego domyślić — Marny rzuciła doktorowi Croftowi wyzywające spojrzenie. — Ty myślisz tylko o swoim dyplomie, Nate. — Potem znowu zwróciła się do mnie: — Tego wieczora, kiedy umarł ojciec, Gordy był znowu na jednej ze swoich pijackich wypraw. Nie znasz Gordy'ego, ale to było w jego stylu. Pił bez przerwy przez cały dzień. Ja byłam ostatnią osobą, która go widziała tego wieczora. Minął mnie w hallu i powiedział, że ma już po dziurki w nosie całej rodzinki i wyjeżdża do Los Angeles. Widziałam, jak odjeżdżał. Nie zatrzymywałam go, bo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ojciec umiera, a poza tym nikt z nas nie wiedział o tej klauzuli. Oczywiście potem, kiedy testament został odczytany, Gordy stał się główną postacią dramatu. Przetrząsnęliśmy całe Los Angeles w jego poszukiwaniu. Matka rozesłała nawet za nim detektywów.

— I co? Nie znaleźliście go? Selena wzruszyła żałośnie ramionami.

— Nie. Prawdopodobnie jest teraz w Meksyku. Pijackie eskapady Gordy'ego kończą się zazwyczaj w łóżku jakiejś meksykańskiej senority. Nie ma na to żadnej rady. Kiedy wytrzeźwieje i uzna, że już pora wracać, wtedy wróci.

Pani Friend osunęła się na krzesło: była zrezygnowana i zmęczona. Wydawała mi się teraz prawie stara. Tylko Nate trzymał się na uboczu — wrogi, czujny.

— Zostałyście więc bez Gordy'ego, od którego wszystko zależało. I bałyście się, że szlachetna Liga Czystości sprzątnie wam sprzed nosa cały majątek. I wtedy Nate wytrzasnął mnie. Jak to się właściwie stało? Gdzie on mnie znalazł?

Nate poruszył się niespokojnie, a Marny wyjaśniła:

— W swoim szpitalu! Przyniesiono cię tam nieprzytomnego. Jacyś ludzie znaleźli cię leżącego przy szosie do San Diego. Musiał cię chyba potrącić jakiś pirat drogowy. Potem, kiedy ci już zrobiono operację i założono gips, Nate stwierdził u ciebie zanik pamięci. I to właśnie natchnęło go tą genialną myślą!

Selena wstała z kanapki i odsunąwszy lekko Marny przysiadła u moich stóp.

— Byłyśmy wówczas w rozpaczy. Do zebrania Ligi pozostało zaledwie tydzień i ani śladu Gordy'ego. Wtedy Nate powiedział mi o tobie. Spadłeś nam po prostu z nieba. My z Gordy'm jesteśmy tu zaledwie od paru tygodni, z czego większość Gordy spędził w stanie zamroczenia. Ani pan Moffat, ani pan Petherbridge nigdy go nie widzieli, a po śmierci ojca odprawiliśmy całą służbę. Nie pozostał nikt z tych, co znali Gordy'ego, z wyjątkiem Jana, a Jan się przecież nie liczy — uśmiechnęła się do mnie. — Kochanie, lepsi i szlachetniejsi od nas ludzie daliby się skusić. Wystarczyło jedynie wypisać cię ze szpitala, położyć do łóżka i wmówić w ciebie, że jesteś naszym od dawna utraconym Gordy'm. A gdybyś odbył ten egzamin przed panami z „Aurory" i panem Petherbridge'em — sprawa byłaby wygrana.

— Nawet to, że masz złamaną właśnie prawą rękę, bardzo upraszczało sytuację — westchnęła pani Friend. — Podpis złożony na zobowiązaniu do abstynencji lewą ręką nie nasuwałby żadnych podejrzeń. — Odrzuciła niecierpliwie z czoła niesforny kosmyk włosów. — Tak czy inaczej, to był z naszej strony bohaterski wyczyn. Musisz to bezstronnie przyznać, że byliśmy bardzo gościnni i dokładaliśmy wszelkich starań, żebyś czuł się w naszym domu jak najlepiej.

Zauważyłem, że nastrój powoli, ale radykalnie, się zmienia. W pierwszej chwili po wybuchu Marny byłem skrzywdzoną ofiarą, szczęśliwie ocalałą od nieszczęśliwego losu. Teraz, niemal niepostrzeżenie, wracaliśmy wszyscy do typowej rodzinnej atmosfery Friendów. Marny została niejako usunięta w cień. Pani Friend uśmiechała się do mnie tak, jak gdybym był co najmniej ich wspólnikiem w spisku. Ręka Seleny niby mimochodem poszukała mojej. Ciepły uścisk jej dłoni nie stracił ani trochę ze swego uroku... Może nawet wręcz przeciwnie — teraz, kiedy już nie uważałem jej za wroga.

— To wszystko bardzo pięknie — powiedziałem — ale proszę mi wytłumaczyć, co miało być dalej? Co zamierzaliście zrobić po zdobyciu przy mojej pomocy spadku i co by było, gdyby się objawił potem prawdziwy Gordy? Bo skoro panowie Moffat i Petherbridge zobaczyliby prawdziwego Gordy'ego, ten tak pięknie uplanowany spisek stałby się oczywisty.

— Ależ oni nigdy w życiu nie zobaczą prawdziwego Gordy'ego, kochanie! — Pani Friend tak zręcznie wplotła owo „kochanie", że niemal tego nie zauważyłem. — Chcemy sprzedać dom i zaraz potem wyjechać z Kalifornii. Żadne z nas nie jest do niego zbyt przywiązane.

— A co ze mną?

— Tego jeszcze nie ustaliliśmy ostatecznie. — Kąciki ust pani Friend opadły nieco w żałosnym uśmiechu. — Miałyśmy zaczekać i zobaczyć, jak się zachowasz po wyjściu na jaw prawdy. Ostatecznie poniosłyśmy wszystkie koszta twojego szpitalnego leczenia. A gdyby się okazało, że jesteś w potrzebie finansowej... — Urwała, a po chwili dokończyła: — Nie rób takiej obrażonej miny! Przecież cię nie znałyśmy. Gdybyś jednak zechciał przyjąć nagrodę za wyświadczenie nam tej przysługi... byłyśmy przygotowane na pokaźną sumę.

— A gdybym chciał was szantażować? Miałbym was przecież w ręku do końca życia! Czy nie brałyście pod uwagę i tej okoliczności?

— No cóż, to było ryzyko, na które zmuszone byłyśmy pójść. Bądź co bądź, lepiej mieć majątek i być szantażowanym, niż go nie mieć i nie być szantażowanym. A zresztą — pani Friend sięgnęła po odłożoną robótkę — byłyśmy przygotowane także i na szantaż. Zanim Nate wynalazł ciebie, rozważałyśmy sprawę wynajęcia po prostu jakiegoś człowieka bez jakichkolwiek skrupułów i zagrania z nim w otwarte karty. Ale taki człowiek z całą pewnością by nas potem szantażował. Natomiast... jeżeli idzie o ciebie... — uśmiechnęła się — nie przypuszczam, żeby zachodziła podobna obawa, prawda?

— Ależ nie ma najmniejszej wątpliwości, mamo — wtrąciła się Selena. — To przecież przyzwoity człowiek.

Pani Friend z niewzruszonym spokojem operowała drutami.

— Wszyscy jak tu jesteśmy — orzekła — stanowimy bandę kryminalistów i powinniśmy się bardzo wstydzić. Ale ja się wcale nie wstydzę. Absolutnie! Testament twego ojca, to znaczy, przepraszam, mojego męża jest w najwyższym stopniu krzywdzący i nieuczciwy. Sam musisz chyba przyznać. Mamy wszelkie prawo do tego majątku, a myśl, że on ma przejść na rzecz Ligi Czystości... — wzdrygnęła się gwałtownie. — Zresztą zaczekaj do jutra! Sam się przekonasz! Pan Moffat jako spadkobierca kilku milionów dolarów! Nie, proszę państwa! Na samą myśl o czymś podobnym skóra na mnie cierpnie!

Zapadła chwila milczenia. Marny, skulona na kanapie, przypatrywała się ironicznie Selenie trzymającej mnie ciągle za rękę. Doktor Croft czuł się wyraźnie nieswojo. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że pani Friend udało się wywołać odpowiedni efekt, i trzeba go było tylko podtrzymać.

Po krótkiej chwili wzrok pani Friend spoczął znów na mnie.

— Znasz już zatem całą prawdę. Marny miała rację... Powinniśmy byli skończyć z tą maskaradą już dawno. Naprawdę... Ileż nas kosztowało ukrywanie tego wszystkiego przed tobą. Odprawiłam tę pijaczkę Netti, bo się bałam, że podsyca twoją podejrzliwość. Selena wymyśliła postać mitycznego kuzyna... jak on miał się nazywać?... już nie pamiętam... żeby jakoś wytłumaczyć zniknięcie fotografii Gordy'ego. Biednego Petera oddaliśmy na przechowanie weterynarzowi, no i pozostał tylko problem z babcią! Bo trzeba ci wiedzieć, że biedaczka jest już bardzo stara i niezupełnie sprawna umysłowo. Postanowiłyśmy więc nie wtajemniczać jej w całą prawdę. Powiedziałyśmy jej tylko, że Gordy wrócił, i zamierzałyśmy ją przetrzymać w pokoju, dopóki się wszystko nie wyjaśni. Tymczasem wykradła się w nocy i zjawiła niespodziewanie u ciebie, sprawiając nam nieopisany kłopot. Selena postąpiła niemądrze, zatajając przed tobą jej istnienie, ale bała się, że będziesz chciał się z nią zobaczyć, a ona wszystko wygada — westchnęła. — Okazało się jednak, że nie doceniałyśmy babci. Trzeba było wtajemniczyć ją w spisek od samego początku. Dziś rano, kiedy się zorientowałam, że będziesz chciał koniecznie z nią się skonfrontować — wyjaśniłam jej wszystko. Była zachwycona. Wszystko w lot pojęła i była bardzo podekscytowana na myśl, jak będzie udawała, że cię uważa za prawdziwego Gordy'ego! Babcia zawsze miała najmniej skrupułów z nas wszystkich — skwitowała, wzruszając ramionami. Urwała na chwilę, spoglądając przez okno na mętniejący już uroczy krajobraz. — I wiesz, co ci powiem? — rzuciła niespodziewanie. — Że to wspaniałe uczucie i niewymowna ulga nie potrzebować już kłamać i mówić już tylko całą prawdę!

Może dlatego, że przyzwyczaiłem się nie dowierzać słowom pani Friend, w jej sformułowaniu „całą prawdę" wyczułem lekką przesadę. Dawne podejrzenia jeszcze we mnie nie wygasły. Wszystko, co usłyszałem, było zupełnie wiarygodne, ale przecież i wszelkie inne fantastyczne historyjki, jakimi mnie dotychczas raczono, także mi się wydawały możliwe. Czyżby to był jeszcze jeden blef?

— Tak — mówiła jakby do siebie pani Friend. — To wielka rozkosz mówić prawdę. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, co nie jest urodzonym łgarzem — spojrzała na mnie spod rzęs. — Nawet i teraz, kiedy przez wyjawienie prawdy tracimy wszelkie szanse uzyskania majątku, który, uważam w dalszym ciągu, słusznie nam się należy...

Moje podejrzenia nagle się rozwiały. Zrozumiałem bowiem, do czego pani Friend zmierza. Owszem, grała dalej, ale jej cele były bardziej bezpośrednie i nie tak ponure, jak sobie wyobrażałem. Przy swej genialnej zdolności robienia dobrej miny do złej gry nie straciła jeszcze nadziei, że warto we mnie inwestować. Starała się usilnie zmiękczyć moje serce swą bezbronnością i urokiem. W sposób niezmiernie dyskretny dawała mi do zrozumienia, że po zakończeniu sprawy mogę liczyć na znaczną łapówkę.

A teraz czekała, że powiem: „Proszę się nie martwić o jutrzejszy dzień. Zawojowałyście mnie, panie, do tego stopnia, że nie dopuszczę, by wam Liga Czystości sprzątnęła majątek sprzed nosa".

Gdy jednak milczałem, skrzywiła się lekko i powiedziała:

— No, ale teraz, kiedy już wszystko o nas wiesz, czy uważasz nas za bardzo podle?

— Tak, kotku — uśmiechnęła się do mnie czarująco Selena. — Czy jesteś strasznie zgorszony?

Wydaje mi się, że powinienem. Bądź co bądź nawet jeżeli testament pana Frienda był krzywdzący, to przecież wszyscy oni byli gotowi bez żadnych skrupułów przekroczyć prawo, używając mnie do tego celu jako Bogu ducha winną ofiarę. W głębi duszy nie byłem jednak tak bardzo zgorszony. Mimo że obie — pani Friend i Selena — miały niewiele wspólnego z etycznym postępowaniem, czułem do nich obu wyraźny sentyment.

— Nie... Nie jestem zgorszony — odparłem. — Może ja sam jestem przestępcą? Najbardziej jednak interesuje mnie w tym wszystkim jedna rzecz: nie jestem Gordy'm Friendem. Kimże więc jestem?

Odczułem jakieś czysto osobiste podniecenie, nie mające nic wspólnego z rodziną Friendów. Peter... San Diego... Śmigła... Iris.., Wszystkie te dręczące, mgliste poszlaki znów odezwały się w mojej głowie. Za chwilę mogę stać się znów człowiekiem posiadającym własne nazwisko, własne życie...

Pani Friend odłożyła robótkę. Miała minę szczerze zakłopotaną.

— Strasznie mi przykro, kochanie — powiedziała. — Boję się, że tego jednego nie możemy ci powiedzieć.

— Nie możecie powiedzieć? Dlaczego?

— Bo, widzisz, my same nie wiemy.

Zwróciłem się do Marny, która w dalszym ciągu siedziała skulona na kanapce. Zawsze jakoś w chwilach troski i niepokoju zwracałem się do niej.

— Czy one mówią prawdę? — spytałem. Marny powoli kiwnęła głową.

— Tak... to prawda — powiedziała cicho. — Nie wiemy. Nikt z nas nie wie, nawet Nate. Nie mamy najmniejszego pojęcia, kim jesteś.

Rozdział XV

Poczułem się jak więzień, którego już już mają wypuścić na wolność, i nagle zatrzaskują mu przed nosem drzwi.

— Ale przecież ktoś musi...

— Niestety tak jest — powiedział doktor Croft, który dotychczas nie brał udziału w rozmowie. — Gdy cię przywieziono do szpitala, nie znaleziono przy tobie nic, dosłownie nic, co by pozwoliło cię zidentyfikować. Ani portfela, ani żadnych dokumentów, nic, poza ubraniem, które robiło wrażenie zupełnie nowego, bez żadnych znaków pralni... — Lekko się uśmiechnął. — Musisz przyznać, że wziąłem na siebie ogromne ryzyko, „wypożyczając" cię w tej sytuacji paniom Friend. Nigdy bym się nie odważył na coś podobnego, gdybyś posiadał nazwisko i mógł być w każdej chwili zidentyfikowany przez rodzinę.

— A ci ludzie, którzy mnie przywieźli do szpitala?

— Marny już ci powiedziała. To motocykliści, którzy znaleźli cię leżącego przy autostradzie, kompletnie nieprzytomnego. Marny podejrzewała, że stałeś się ofiarą nieostrożnego kierowcy, który następnie zbiegł. A mnie się zdaje, że to rabunek. Możliwe, że zabrałeś kogoś po drodze do samochodu i ten ktoś ci się w ten sposób odwdzięczył... Uderzył cię, ograbił z pieniędzy, a potem zbiegł twoim samochodem. Potwierdzałoby to moje podejrzenia, że rana na głowie pochodzi od uderzenia kastetem...

Pani Friend znowu uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.

— Nie męcz się, nie łam już głowy, kochanie, przypominaniem sobie, co mogło się wydarzyć. Jestem pewna, że wcześniej czy później odzyskasz całkowicie pamięć. A tymczasem czuj się pośród nas jak w rodzinie...

— Tak, tak, kotku — przytaknęła Selena, ocierając aksamitny policzek o wierzch mojej dłoni. — Uwielbiamy cię po prostu wszyscy! Zapewniam cię, że mówię prawdę. Zaadoptujemy cię!

Gdybym był złośliwy, mógłbym rzucić, że skoro już mnie porwali, to ich obowiązkiem było zapewnić mi dach nad głową i przyzwoite wyżywienie tak długo, póki nie będę wiedział, dokąd iść.

Nie byłem jednak w takim nastroju. Człowiek bez nazwiska i bez przeszłości jest straszliwie osamotniony. A Friendowie byli jedynymi ludźmi, jakich znałem. Toteż lgnąłem do nich mimo woli.

— Rzecz prosta — odezwał się Nate — że w odpowiedniej chwili zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby odszukać twoją rodzinę. Muszę przyznać z przykrością — mówił teraz lekko zakłopotany — że podczas tej... tej całej maskarady dołożyłem wszelkich starań, żeby raczej przytłumić twoją pamięć. Teraz oczywiście to się zmieni. Mogę cię zapewnić uroczystym słowem honoru, że cała moja wiedza neurologiczna i psychiatryczna jest do twojej dyspozycji.

— Bezinteresownie? — spytałem ironicznie. Doktor Croft jeszcze bardziej się zmieszał.

— Nie mogę ci brać za złe twojego stosunku do mnie, stary — przyznał. —Jako lekarz postąpiłem w sposób nieuczciwy, sam się do tego przyznaję. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że jestem przekonany, iż twoje zdrowie nie zostało narażone na szwank... Z drugiej strony był to jedyny sposób ocalenia dla zaprzyjaźnionej rodziny Friendów majątku zagrożonego złośliwym testamentem...

Nate potrafił równie zręcznie jak pani Friend znaleźć usprawiedliwienie dla swego postępowania. W tym gładkim i zręcznym przemówieniu wykazał, że jego skandalicznie nieetyczny postępek jako lekarza w stosunku do mnie był rycerskim gestem w stosunku do bezbronnych kobiet.

— Powstaje teraz problem — ciągnął swoje doktor Croft trzymając ręce w kieszeniach i huśtając się lekko w tył i w przód, co miał zresztą w zwyczaju. — Skoro już wszystko wiesz, co o tym sądzisz? Mam na myśli oczywiście testament.

Jego oczy były wlepione we mnie. Pani Friend odłożyła robótkę. Selena odsunęła moją rękę od twarzy, żeby móc na mnie spojrzeć. Nawet Marny poruszyła się niespokojnie na kanapce.

— Chcecie wiedzieć, jaka jest moja opinia o klauzuli umieszczonej przez pana Frienda w testamencie?

— Ja osobiście jestem ciekaw, jakbyś się zachował, gdybyś był na przykład panią Friend, Seleną, Marny czy chociażby nawet mną — wyjaśnił Croft.

Spojrzałem na Selenę, której Nate tak widocznie „pożądał", a która i mnie niemal usidliła. Zamyśliłem się nad dojrzałym urokiem pani Friend i nad dziecięcym wdziękiem Marny.

W końcu powiedziałem to, co było istotnie prawdą:

— Na twoim miejscu, Nate, postąpiłbym prawdopodobnie tak samo, zwłaszcza jeżeli ta cała Liga jest rzeczywiście taką szopką, jak mówicie...

— Ach, zapewniam cię, że tak — szybko wtrąciła pani Friend.

— W takim razie — Nate przyglądał się uważnie swym wymanikiurowanym paznokciom; gest ten, pozornie obojętny, w rzeczywistości świadczył o dużym skupieniu. — W takim razie... może po tym wszystkim byłbyś skłonny...

Nie dokończył zdania. Było to zresztą zbyteczne. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, ku czemu zmierza.

— Zagwarantujemy ci — wtrąciła spokojnie pani Friend — że nie będziesz miał nigdy z tego powodu najmniejszego kłopotu. Gdyby nawet wszystko wyszło na jaw, całą winę weźmiemy na siebie. Przysięgniemy uroczyście, że jesteś pacjentem ze szpitala Nate'a, cierpiącym na utratę pamięci, w którego wmówiliśmy, że jest Gordy'm Friendem! Jesteś tylko niewinną ofiarą. To samo zresztą dotyczy Nate'a... Gotowe jesteśmy przysiąc, że nigdy w życiu nie widział Gordy'ego, i szczerze nam uwierzył, gdy cię zabrałyśmy ze szpitala jako Gordy'ego Frienda.

— W najgorszym razie — uzupełnił doktor Croft — będzie to tylko techniczne przekroczenie prawa. Gdybyś wiedział, od ilu lat rodzina cierpiała pod tyranią starego pana Frienda, zrozumiałbyś, że one mają absolutne moralne prawo do majątku.

Selena zerwała się na nogi i nie wypuszczając mojej ręki schyliła się nade mną z konspiracyjnym uśmiechem.

— Tak! Zrób to, kochanie, błagam cię! Co kogo obchodzi, czy to moralne, czy nie! Pomyśl, co za rozkosz mieć dużo pieniędzy, a jak potwornie ich nie mieć... Wyobraź sobie tylko mamę sprzedającą hamburgery albo Marny jako pokojówkę w podejrzanym hoteliku... Albo mnie... Boże! Do czego ja bym się zresztą mogła nadawać? Chyba tylko pójść na ulicę... — Zastanowiła się chwilę i dodała rozmarzonym głosem: — Kto wie? A może to nie byłoby takie nieprzyjemne? — spojrzała przez ramię na panią Friend. — Mamo, jak ci się zdaje, czy to nie zabawne? Oczywiście pod warunkiem, że byłaby to wytworna ulica!

— Nie pleć głupstw, Seleno! — upomniała ją pani Friend, po czym przeniosła wzrok na mnie: — No i co, kochanie?

Być może, że utrata pamięci łączy się z utratą poczucia etyki. A może to urok Seleny, która już mnie nie okłamywała, a miała za męża notorycznego pijaka, który porzucił ją w tym jedynym momencie, kiedy mógł coś dla niej zrobić... W każdym razie wiedziałem dokładnie, co powiem. I powiedziałem.

— Zrobię dla was to, czego ode mnie oczekujecie, pod warunkiem, że weźmiecie na siebie ewentualne związane z tym kłopoty, a potem pomożecie mi w ustaleniu mojej tożsamości.

— Ależ oczywiście, że pomożemy! — zawołała rozpromieniona pani Friend. — Kochany chłopak z ciebie! I na pewno ci pomożemy!

— Jesteś aniołem. Zawsze mówiłam, że jesteś aniołem. Jak dobra wróżka — dodała Selena, wodząc pieszczotliwie palcem po moim policzku.

Teraz, gdy już mieli kryzys za sobą, Nate znowu zmienił się w zazdrosnego samca. Jego śniade policzki oblał ciemny rumieniec.

— Seleno! Przestań go uwodzić! — zawołał gwałtownie.

— Dlaczego, kochanie? On się tak nadaje do uwodzenia... — Selena podeszła do doktora Crofta i musnęła obojętnie ustami jego policzek. — Ale i tobie także jesteśmy bardzo wdzięczne, Nate, wierz mi! Jesteś cudowny!

Pani Friend przesiadła się na kanapkę do Marny, uścisnęła jej dłoń i powiedziała:

— Córeczko kochana, nie miej do mnie żalu, że byłam dla ciebie taka szorstka i niedobra. Ale okazuje się, że to ty jesteś uczciwsza ode mnie i Seleny.

— Dobrze, już dobrze, mamo — Marny wyszarpnęła niecierpliwie rękę z dłoni pani Friend. — Mamy, czego chciałyśmy. Nie ma powodu się teraz rozczulać.

Pani Friend westchnęła.

— Cóż ja mam za rogate dziecko — rzuciła.

Wstała z kanapki i zmierzając w moim kierunku, podniosła z podłogi szary tomik poezji pana Frienda. Wróciła na dawne miejsce i znalazłszy to, czego szukała, odchrząknęła, zadowolona.

— Ach, o ileż teraz jest przyjemniej, gdy wszyscy sobie ufamy, wszyscy się tak dobrze rozumiemy... — Wygładziła strony otwartej książeczki. — A teraz, kochanie, musisz się naprawdę nauczyć tego wiersza. Na pamięć. Pan Moffat zapewne w tej chwili modli się na kolanach, żebyś się zająknął albo dostał czkawki. Jednym słowem, żebyś zrobił coś, co będzie wyraźnie świadczyło o tym, iż jesteś pijany, i co cię zdyskwalifikuje! — Podniosła oczy znad książki. — Nate, Selena! Usiądźcie, moi drodzy! Denerwuje mnie, jak tak sterczycie koło mnie.

Selena i Nate usiedli na kanapce. Pani Friend zaś mówiła cicho, jakby do siebie:

— Zaraz zobaczymy. Jeszcze tylko dwie strofki. Jedna to ta, którą już czytaliśmy. Przeczytajmy teraz ostatnią.

Pochyliła się nad książką, ale doszła szybko do wniosku, że druk jest za drobny i zaczęła się rozglądać za okularami. Zagłębiła rękę w swojej przepastnej podręcznej torbie i po chwili miała już parę wielkich okularów w szyldkretowej oprawie na czubku nosa.

— O, tutaj! — Zaczęła czytać z patosem, podkreślając uderzeniem dłoni rytm wiersza. Po chwili jednak odłożyła książkę i spojrzała na nas znad okularów. — Wasz biedny ojciec! — westchnęła. — Nie mówcie nikomu, ale wam zdradzę, że na naszym ślubie wypił pełniutką szklankę dereniówki!

Była znów dobrze mi znaną uroczą panią Friend. Siłą swej indywidualności potrafiła zmienić nas w niewinne, ciepłe rodzinne grono, zgromadzone w saloniku po dobrym obiedzie. Nikt, kto by spojrzał z boku, nie domyśliłby się, że ma do czynienia z piątką gotowych na wszystko osobników, knujących właśnie przestępczy spisek.

Nagle przyszło mi do głowy, że skoro Friendowie potrafią z tak dobrą miną przegrywać, to może są jeszcze lepszymi aktorami, aniżeli pierwotnie myślałem. A jeżeli znów dałem się oszukać? Jeśli powiedzieli mi tylko część prawdy, a ta mała komedia, która miała się rozegrać jutro przed panem Moffatem, stanowiła tylko prolog do... czegoś innego? Nie miałem żadnej podstawy, aby tak myśleć. Absolutnie żadnej, a jednak włosy zjeżyły mi się na głowie.

— No, jak tam, kochanie? Gotowy? — pani Friend obdarzyła mnie swoim łagodnym, macierzyńskim uśmiechem. Potem znów podniosła dłoń i zaczęła wybijać nią w powietrzu takt, może nie bardzo rytmicznie: — „Oto nadszedł czas, że pokusa"...

Rozdział XVI

Kiedy już nauczyłem się całego wiersza na pamięć, pani Friend oświadczyła, iż czas iść spać, żeby jutro być w możliwie najlepszej formie. Selena odprowadziła do drzwi Nate'a, który bardzo widocznie ociągał się z odejściem. Po oświadczeniu pani Friend, że pójdzie jeszcze powiedzieć dobranoc matce, Marny ofiarowała się zawieźć mnie do sypialni. Dałbym sobie radę i bez jej pomocy, chciałem jednak zostać z nią chwilę sam na sam.

Gdy się znaleźliśmy w sypialni, przysunęła mój wózek do jednego z łóżek. Sama osunęła się na drugie odrzucając z czoła niesforny pukiel czarnych włosów. Zapał, z jakim walczyła o mnie z całą rodziną, przygasł. Była znów taka jak zwykle — chłodna, opanowana i ironiczna. Wyzbyłem się swoich podejrzeń prawie całkowicie, chciałem jednak upewnić się, czy Marny nie uważa mnie za idiotę. Uśmiechnąłem się do niej i powiedziałem:

— Mam ci bardzo dużo do zawdzięczenia, Marny. Gdyby nie ty, nigdy by się nie załamali i nie powiedzieli mi prawdy.

— Bardzo się cieszę — odparła. — A co mogę jeszcze dla ciebie zrobić?

Spojrzałem na nią zaciekawiony.

— Powiedz mi, Marny... Czemu dzisiaj po obiedzie twierdziłaś tak uparcie, że oni to są szatany?

— Bo to prawda! Nie traktowali cię jak człowieka, tylko jak narzędzie, którym posługiwali się dla swych celów. Żal mi cię było — skrzywiła się. — Mogę ci się teraz wydać obłudna, jak mama. Ale wcale nie jestem taka szlachetna. Ja się bałam. Wiedziałam, że zaczynasz nas podejrzewać, że gdzieś telefonujesz. Przestraszyłam się, że może na policję i że wszystko zepsujesz. Przyszło mi wtedy do głowy, że jeśli coś zręcznie napomknę, to zmuszę ich do odkrycia kart i będziemy mieli o wiele większą szansę otrzymania spadku z tobą jako sojusznikiem niż naszą ofiarą.

— Wygląda na to, że jesteś od nich jeszcze sprytniejsza — roześmiałem się.

— Możliwe...

— A w każdym razie znacznie bardziej szczera. Jej chłodne oczy nie unikały mojego spojrzenia.

— Uważam, że po wszystkim, co przeszedłeś, należy ci się przynajmniej trochę szczerości.

— I miałaś rację — przyznałem. — Więc nie masz mi za złe, że przebaczyłem i zapomniałem, a nawet obiecałem im pomóc?

— Im? Nie bądź niemądry! Przecież i mnie pomagasz w takim samym stopniu. Przyznam ci się szczerze, że jestem bardzo rada. Nie wiem, czy pragnęłam w życiu czegoś bardziej niż tych pieniędzy... — Jedna z jej smukłych, długich nóg zwisających z łóżka kołysała się niespokojnie. — Boże! Jak ja strasznie chcę tych pieniędzy! Jak tylko otrzymam swoją część, zwiewam stąd tak szybko, że aż się zakurzy.

— Co masz im właściwie do zarzucenia?

— Co mam do zarzucenia? — powtórzyła patrząc na mnie jak na wariata. — Wszystko! Odkąd tylko mogę sięgnąć pamięcią, w tym domu wszystkich dręczono. Najpierw — ojciec. Władał naszym życiem niepodzielnie, odbierając mu cały urok. Karmiono mnie przewrotnością, cielesnym pożądaniem i potępieniem jak chlebem powszednim. Chyba jeszcze w pieluszkach grzeszyłam przeciwko Duchowi Świętemu. Potem, kiedy się zaprzyjaźnił z panem Moffatem i wstąpił do Ligi Czystości, wcale nie stał się przez to lepszy w domu. Potrafił tylko prowadzić godzinami umoralniające rozmówki z panem Moffatem. Szkoda, że mnie wtedy nie znałeś! Jeszcze parę tygodni temu byłam jak biedna szara mysz, gotowa się skryć do nory, jak tylko ktoś podniósł głos.

Zapaliła papierosa i mówiła dalej, zaciągając się głęboko dymem:

— Trzymała mnie przy życiu jedynie nadzieja, że ojciec przecież kiedyś umrze. Był już stary... Latami całymi kładąc się do łóżka wyobrażałam sobie, że on umiera... — Roześmiała się. —A drugi temat to były sprawy seksualne. Pierwszy raz byłam sam na sam z mężczyzną dopiero jak miałam dwadzieścia jeden lat, to znaczy trzy tygodnie temu. Nie masz pojęcia, jaką miałam zapaskudzoną wyobraźnię. — Patrzyła z ponurą miną na swoją nogę. — A potem... ojciec naprawdę umarł. Na razie zdawało mi się, że dopiero teraz rozpocznie się prawdziwe życie. Zaczęłam się malować, kupiłam mnóstwo najmodniejszych ciuchów, cienkich pończoch. Przed każdym jedzeniem cocktail. Paliłam jak komin! Umówiłam się nawet na randkę. Byłam przekonana, że nareszcie osiągnęłam spragniony cel. Ale wkrótce zrozumiałam, że wszystko jest tak samo parszywe i podłe jak przedtem... a może nawet gorsze...

Trudno mi było uwierzyć, że ta młoda dziewczyna o zmysłowych ustach, ze swoim prowokacyjnym zachowaniem i cynizmem, jeszcze trzy tygodnie temu była małą przestraszoną myszką, drżącą przed despotyczną dłonią pana Frienda. Dotychczas uważałem całą rodzinę

Friendów za bardzo wyrobioną i doświadczoną życiowo i dopiero teraz, po raz pierwszy, zdałem sobie sprawę, jakie te kobiety są naprawdę. Te trzy kobiety, które dopiero trzy tygodnie temu zdołały się wyemancypować spod nieprawdopodobnej wiktoriańskiej tyranii pana domu.

— A dlaczego, Marny, po śmierci ojca życie wydało ci się równie nieznośne? — spytałem.

Rzuciła mi szybkie spojrzenie.

— Przez mamę i Selenę — odparła.

— Mamę i Selenę? — zapytałem ze zdziwieniem.

— Czy słyszałeś kiedyś słowo „stłamszony"? Spróbuj być kobietą w tym samym domu co mama i Selena! — z rozmachem kołysała nogą. — Chyba już nawet lepiej było z ojcem. On przynajmniej nie był taki groźny!

— Groźny? A czy one są groźne?

— Och, one sobie z tego oczywiście nie zdają sprawy. — Wciągnęła nogi na łóżko, skrzyżowała je i położyła dłonie na kostkach. — Widzisz, one obie mają diabelnie silne charaktery, które były zawsze tłumione przez ojca. Teraz, kiedy go nie ma, rozwinęły się jak te potworne południowoamerykańskie rośliny, pożerające ludzi. Pochłaniają wszystko, nie wyłączając mnie. Połkną każdego... dosłownie każdego. Nie cofną się przed niczym, osładzając to wszystko pięknymi słówkami i uśmiechami, że niby są takie słodkie, takie czarujące!

Wpatrywała się we mnie uporczywie; lśniące włosy rozsypały się bujną falą po ramionach. Miałem dziwne wrażenie, że w ten sposób Marny chce mnie ostrzec.

— Powiedz mi — spytała nagle — dlaczego zgodziłeś się na ten plan? Przecież osobiście nic na tym nie zyskujesz?

— Ale i nic nie tracę, prawda?

— Przypuszczam, że nie.

— Czy nie mogłem tego zrobić z bezinteresownej przyjaźni?

— Nie... Ty nie robisz tego z przyjaźni — orzekła potrząsając głową. — Robisz to po prostu dla Seleny!

Mimo woli zmieszałem się.

— Przecież to jasne jak na dłoni. Jesteś taki jak wszyscy inni... dałeś się złapać. Złapała już Gordy'ego, w każdym razie ten żałosny szczątek, który z niego pozostał. I Nate'a, a teraz ciebie... — roześmiała się z goryczą. — Mówiłam ci, że trzy tygodnie temu miałam pierwszą randkę w życiu z mężczyzną... Tym mężczyzną był Nate. Poznałam go u koleżanki i przyprowadziłam do domu. Wszyscy go uważali za mojego chłopca... A teraz? Nikt nawet o tym nie wspomni. Selena raz tylko na niego spojrzała i... już po nim. A ty...

— Myślę, że jakoś dam sobie radę.

— Ty? — Marny znów się roześmiała. — Zaczekaj tylko. Lada chwila Selena wejdzie do tego pokoju. Będzie rozkoszna i rozanielona z powodu jutrzejszego dnia. To jest pierwsze stadium. Potem zobaczysz u niej ból w oczach i powie ci, co to za straszna rzecz mieć męża pijaka. I wreszcie, że Nate jest oczywiście strasznie miły i że jest mu ogromnie oddana, ale jakie ty masz za to wspaniale rozbudowane mięśnie! —Jej gorycz była piekąca. — I ty mówisz, że ty sobie dasz radę! Ty? Ani się obejrzysz, jak będzie za późno.

Moja reakcja na słowa Marny była dość skomplikowana. Jakiś glos wewnętrzny mówił mi: „Ona ma rację! Miej się na baczności!" Inny natomiast przemawiał za Seleną, tłumiony jednak ironicznym spojrzeniem Marny.

— Pewnie myślisz, że to zazdrość przeze mnie przemawia, bo Selena jest taka piękna? — twarz jej nagle spoważniała. — Mówię to dla twojego własnego dobra, wierz mi! Selena działa jak trucizna. Ona jest zła. Z gruntu zła. To nie tylko sprawa Cordy'ego czy Nate'a. Taki los spotyka każdego mężczyznę, który się do niej zbliży... — Zrobiła małą pauzę i dokończyła szorstko: — Nawet Jana.

— Jana?

— Tak, właśnie Jana! Widziałam Selenę z Janem tuż przed śmiercią ojca. I ja... ach! Powinnam ci była o tym już dawno powiedzieć! To skandaliczne, ale mniejsza z tym, skoro zdołam ci otworzyć oczy...

Przypomniała mi się nagle ogromna półnaga postać Jana. Jego wybuch śmiechu, kiedy spytałem o powód, dla którego pan Friend go odprawił. A potem — urocza, opalona Selena baraszkująca z nim w basenie. Nagle opanował mnie gniew z gwałtownością, jakiej sobie nie umiałem wytłumaczyć. Marny nie spuszczała ze mnie wzroku.

— Selena miała już dość Gordy'ego — ciągnęła. — Cynicznie, nie kiwnąwszy nawet palcem, pozwalała mu się zapijać na śmierć. Nawiązała flirt z Nate'em po to, żeby go móc później wykorzystać. Wkrótce jednak i nim się znudzi i odrzuci jak zabawkę. A ty jesteś następny na liście. Przypuszczam nawet, że to nie wina Seleny. Taka już jest, trudno! Niszczy ludzi nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

Nie wiedząc, przeciwko komu mam właściwie skierować swój gniew, obróciłem go przeciw Marny.

— Czy aby nie przesadzasz z tą troską o mnie? — spytałem. — Co tobie da, czy Selena wystrychnie mnie na dudka, czy nie!

— Co mi da? — wzruszyła lekko ramionami. — Nie mam pojęcia. Po prostu nie mogę już patrzeć na to, co Selena wyprawia. Ale jednego jestem pewna: że ona ma jakiś plan w stosunku do ciebie. Jestem przekonana.

— Plan? — znów poczułem dawny niepokój. — Co za plan? Marny milczała chwilę, a potem potrząsnęła w zamyśleniu głową

i powiedziała: — Nie wiem. Ale w tym wszystkim coś jest. Czytam to z jej oczu. — Pochyliła się i dotknęła palcami moich dłoni z powagą, która wydała mi się niemal dziecinna. — Nie ufaj jej — rzuciła. — Błagam cię! Obiecaj mi, że nie będziesz jej ufał!

Była to chwila bardzo osobliwa. Spodziewałem się niemal takiego ostrzeżenia i powinno mnie to zaniepokoić, tak jak obraz Seleny — cudownej, a jednocześnie kpiącej, który powstał w mojej wyobraźni. Ale nie... wcale nie czułem się zaniepokojony. Jedyne, co mnie w tej chwili zaprzątało, to fakt, że Marny wygląda tak młodo, a jednocześnie jest tak zmęczona i jakaś opuszczona. Przygarnąłem ją do siebie i pocałowałem w usta.

— Bardzo ci dziękuję za ostrzeżenie!

— Nie przejąłeś się tym zbytnio!

— No, nic nie wiadomo...

— Zresztą sam się przekonasz. Wcześniej czy później jej zamiary wyjdą na jaw i wtedy przyjdziesz do mnie z płaczem, i powiesz, że miałam rację.

— Dobra, wiesz co, zawrzyjmy układ: jak Selena mnie otruje, przyczołgam się do ciebie ostatkiem sił i poproszę o odtrutkę!

Jeszcze raz ją pocałowałem. Jej usta poddały się najpierw, ale już po sekundzie zacięły się wrogo. Uwolniła się z mego uścisku.

— Na litość boską, dość tego! Przestań mnie całować!

— A to czemu, Marny?

— Bo... — popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Usta jej lekko drżały. Nagle zerwała się z łóżka i zawołała: — Boże! Przyprawiasz mnie o mdłości! Wszyscy mężczyźni przyprawiają mnie o mdłości! — roześmiała się nienaturalnie. — Czy przypadkiem ktoś przede mną już tego nie mówił?

— Ależ, Marny! Dziecko!

— A, do diabła z tym wszystkim! Zaraz ci przyślę Jana, żeby ci się pomógł położyć. A poza tym jestem zdania, że wszyscy wy, mężczyźni, powinniście się trzymać razem i założyć jakiś klub!

Gdy biegła do drzwi, widziałem jeszcze jej twarz. Była blada, pełna nerwowego napięcia. Poczułem się nagle jak łajdak.

Wkrótce zjawił się Jan. Był w piżamie. Z potarganych włosów i zamykających się oczu wywnioskowałem, że Marny musiała go obudzić. Mimo to był uprzejmy jak zawsze. Mechanicznie niemal odprawiał codzienny rytuał układania mnie do snu. Nigdy nie lubiłem, jak mnie dotykał. Tego zaś wieczora, mając jeszcze przed oczami obraz jego i Seleny w wodzie, z trudem panowałem nad sobą, żeby go nie zdzielić pięścią w tę opaloną twarz. Zaniósł mnie do łóżka jak dziecko, otulił kołdrą uśmiechając się słodko i przyjaźnie, i w końcu opuścił pokój.

Dopiero po jego wyjściu uprzytomniłem sobie całą prawdę, jakiej powinienem był się domyślać od samego początku. Marny miała zupełną rację, mówiąc o moim zafascynowaniu Seleną. Nie kochałem jej. Nie było to nic tak romantycznego jak miłość. To było coś gorszego. Mimo że od samego początku okłamywała mnie i oszukiwała — miałem ją we krwi. Oto, jak wyglądała prawda. Na dobre czy na złe — nie mogłem się od tego uwolnić.

Od pierwszej chwili mojej walki z najróżnorodniejszymi uczuciami względem rodziny Friendów na pierwsze miejsce zawsze wysuwała się Selena. Stało się to dla mnie teraz tak jasne, jak jasno widziałem przed sobą jej ciemnoniebieskie oczy. Nienawidziłem Friendów, kiedy myślałem, że są moimi wrogami, bo nienawistna była dla mnie myśl, że Selena jest moim wrogiem. A dzisiaj wieczorem przyłączyłem się do ich spisku wbrew instynktowi samozachowawczemu — po prostu dlatego, żeby mieć w Selenie sprzymierzeńca. Nawet w tej chwili, gdy ogarnęło mnie jeszcze wyraźniejsze przeczucie grożącego niebezpieczeństwa, czułem niezwykłe podniecenie na myśl, że lada chwila się tu zjawi.

Drzwi się otworzyły i na progu stanęła Selena.

— Halo, kochanie — powiedziała. — Czy Marny już cię zdążyła ostrzec przede mną? Z pewnością. Nie na darmo widziałam ten podejrzany błysk w jej oczach.

Podeszła do łóżka i usiadła na nim. Wzięła mnie za rękę i odchyliwszy lekko głowę w tył roześmiała się swoim zmysłowym śmiechem.

— Przepraszam, kochanie, że zjawiam się tak późno. Ale miałam kłopoty z Nate'em.

Byłem w tym momencie cały szczęśliwy.

— A o co mu chodziło?

— Złościł się, że tu sypiam. Uważa, że skoro już nie muszę udawać twojej żony, to powinnam się przenieść do któregoś z tych ponurych gościnnych pokoi w drugim skrzydle. Upierał się jak kozioł.

Tłumaczyłam mu, że w tym gipsie nie jesteś niebezpieczny, że i tak już wszystko widziałeś, co było do zobaczenia, więc nie ma sensu teraz urządzać takiej szopki. — Schyliła się i pocałowała mnie w usta. — A poza tym te wszystkie konwenanse są takie męczące.

— Okropnie — przyznałem.

Miała nagie ramiona. Przesunąłem lekko dłonią po jej ciepłej, gładkiej skórze. Pomyślałem mgliście: „biedny Nate", nawet bardzo mgliście.

Osunęła się na poduszki.

— Kochanie — powiedziała — nie masz pojęcia, jak się cieszę na ten jutrzejszy dzień. Ty naprawdę jesteś anielsko dobry. Czy to nie cud, że wszystko tak się obróciło na dobre? Bo jestem przekonana, że Gordy nigdy nie byłby na tyle trzeźwy, by zadeklamować ten wiersz. — Spod rzęs jej oczy spojrzały na mnie badawczo. — Biedny Gordy! Jestem do niego bardzo przywiązana. Mówię ci szczerze. Ale czasem... to strasznie być żoną pijaka. Czy mnie rozumiesz, kochanie?

— Nie rozumiem, jak życie może być dla ciebie kiedykolwiek straszne — odparłem. — A zresztą niejeden Gordy jest na świecie. Nate za tobą szaleje.

— Nate — westchnęła głęboko. — Tak, chyba masz rację. Nate mnie namawia, żebym się rozstała z Gordy'm i wyszła za niego.

— Naprawdę? — spytałem ostro.

— Dlatego tak nam gorliwie pomaga. Z początku nie chciał się w to mieszać, ale jak powiedziałam, że nie mogłabym się zdecydować na wyjście za niego bez grosza... Bo jeżeli już miałoby dojść do rozwodu z Gordy'm, to o wiele lepiej, żeby był bogaty i odpalił mi jakąś ładną sumkę, prawda?

Leżała na wznak, patrząc z promienną miną w sufit. Cały bezwstyd jej słów pozbawił mnie na moment tchu. Więc to w taki sposób Friendowie zdobyli nieocenioną pomoc doktora Crofta... Selena wystąpiła jako przynęta, doprowadzając młodego lekarza do postawienia na jedną kartę całej zawodowej kariery. „Biedny Nate" — pomyślałem po raz drugi, ale już nie tak mgliście.

— Wobec tego po zakończeniu sprawy spadkowej masz zamiar rozejść się z Gordy'm i wyjść za mąż za Nate'a? — spytałem.

— Ach, kochanie, to takie męczące myśleć o tak dalekiej przyszłości! Trzeba przyznać, że Nate jest przemiły. Ale trochę nadęty. Nie uważasz?

Przewróciła się na bok tak, że jej twarz znalazła się na wprost mojej. Jej palce zaczęły niedbale bawić się rękawem mojej piżamy. Odsunęła go trochę do góry, przypatrując się mojej ręce.

— Kochanie... jakie ty masz ręce! Zawsze budziły we mnie zachwyt. I co za mięśnie! Jak u atlety.

Zdumiewające, jak niezgodne były moje reakcje zmysłowe z intelektualnymi. Przypomniały mi się nagle cyniczne słowa Marny. Niemal dosłownie przepowiedziała zachowanie Seleny. Lecz zamiast traktować to jak przestrogę czułem dziwne podniecenie i radość.

— Wiesz co, kochanie? — Selena głaskała jasne włosy na mojej ręce. — Nigdy nie czułam się lepiej jak w roli twojej małżonki. To ciągłe udawanie było niezwykle podniecające, podobnie jak podnieca mnie dotykanie ciebie. Bardzo to lubię... — Zbliżyła się jeszcze bardziej i pocałowała mnie w usta. — Przy tobie jakoś krew szybciej krąży. A to takie przyjemne.

Odsunęła się trochę i wyjęła mi spod bandaża kosmyk włosów, który zaczęła sobie owijać koło palca.

— Kochanie... Czy ty naprawdę nie wiesz, kim jesteś?

— Naprawdę.

— A może jesteś żonaty?

— Może...

— Z jakąś beznadziejną babą z pomarszczoną szyją i w papilotach.

— I to nie jest wykluczone.

— Kochanie! Czy nie uważasz, że to byłoby cudowne, gdybyś nigdy nie odzyskał pamięci?

Pogłaskałem ją po policzku.

— Naprawdę tak myślisz? Oczy miała rozmarzone, senne.

— Wydaje mi się, że dlatego właśnie tak mnie podniecasz. Bo kim właściwie jesteś? Nie wiadomo. Żadnych przyzwyczajeń. Żadnych zakazów. Po prostu... Mężczyzna. Tak, mężczyzna. Och, jakbym chciała, żebyś nigdy nie odzyskał pamięci!

— Podobam ci się taki?

Uśmiechnęła się czarująco: — Szalenie. Nie odzyskuj pamięci, nie odzyskuj! Rozwiodę się z Gordy'm. Będę bogata. Szalenie bogata. Ty też możesz być bogaty, jeżeli zażądam od Gordy'ego pokaźnej sumy. Wyjechalibyśmy razem i robili cudowne rzeczy. Byłbyś częścią mnie. Czymś, co sama stworzyłam. Nauczyłabym cię wszystkiego od początku, wszystkiego... — Ręce Seleny zbliżyły się do mojej piersi. — Jak tylko zdejmą ci gips, nauczę cię wszystkiego... — szeptała.

Krew waliła mi w skroniach jak młotem. Nie mogłem tego opanować, chociaż odczuwałem niemal ból fizyczny. Pamiętałem o Nacie. Pamiętałem także o Janie. Ale było mi to zupełnie obojętne.

— Kochanie — szepnęła mi do ucha, tak że poczułem ciepło jej ust. — Kochanie... powiedz mi... czy mnie kochasz?

— Czy cię kocham? — chwyciłem ją za ramię i odsunąłem, żeby móc jej spojrzeć prosto w oczy... — Kochać... to może nie jest właściwe słowo, jeżeli idzie o ciebie... Jak sądzisz?

— Kochany! — roześmiała się głębokim, niskim głosem. — Pomyśl tylko... ty i ja!

Zerwała się z łóżka, włosy rozsypały jej się na ramiona. Obeszła łóżko dookoła i stanęła tak, że nie mogłem jej widzieć.

— Najdroższy...

— Słucham, Seleno.

— Rozbieram się. Odwróć się.

— Jestem odwrócony. Wszystko jest w porządku. Tam, gdzie stoisz, i tak cię nie widzę.

— Wiem, że mnie nie widzisz, właśnie o to chodzi. Odwróć się. Przewróciłem się na łóżku. Selena stała między mną a oknem.

Rozpięła z tyłu suknię i pozwoliła jej opaść na ziemię. Uśmiechnęła się do mnie ukazując między rozchylonymi czerwonymi wargami białe zęby.

— Ty i ja, kochanie — powiedziała.

Rozdział XVII

Gdy Jan przyszedł mnie obudzić nazajutrz rano, Seleny już nie było w pokoju. Pierwsze spojrzenie na olbrzymiego Holendra przypomniało mi, że nadszedł Wielki Dzień. Albowiem jego ogromne ciało, zwykle nagie do pasa, ukryte było pod białą koszulą. Miał poza tym na sobie szary letni garnitur i czarny wiązany krawat. Wyglądał niezgrabnie i nieprzekonywająco układnie. Musiał zostać pouczony, że nie wolno mu się bez przerwy śmiać, toteż dokonywał wszelkich obrządków w milczeniu i z powagą. Wykąpał mnie i — na tyle, na ile pozwalał gips — ubrał w lekkie szare ubranie z żałobną opaską na rękawie. Następnie usadowił mnie w fotelu i okrył kolana najmniej jaskrawym pledem, jaki mu się udało znaleźć. Dokonawszy tego wszystkiego wytoczył mój fotel na oszkloną werandę, gdzie już całe towarzystwo zgromadzone było przy śniadaniu.

Na pierwszy rzut oka nie poznałbym prawie pań Friend. Pani Friend zwykle ubierała się też czarno, ale jaskrawa szminka i kunsztowna fryzura sprawiały efekt frywolności przebranej we wdowie szaty. Teraz wszystko było inaczej. Twarz miała zupełnie nie uszminkowaną, włosy upięte w prosty węzeł z tyłu głowy. Nie miała na sobie żadnej biżuterii, a poza tym zdołała jakoś przygasić swój temperament i przybrać minę słabej, opuszczonej wdowy.

Obie młode kobiety były także ubrane całkiem na czarno. Zdumiałem się, jak bardzo kolor ten zmienił Marny. Wyglądała tak, jak według jej własnych słów musiała wyglądać za życia ojca: mała zastraszona myszka, gotowa skryć się na pierwsze głośniejsze słowo. Jedynie Selenie nic nie pomogły te zmiany — mimo źle uszytej sukni i gładkiego uczesania w dalszym ciągu wyglądała kusząco i uwodzicielsko.

— Kochanie — zawołała na mój widok, obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. — Wyglądasz cudownie w tym ohydnym garniturze! Przybierz tylko trochę bardziej uroczysty wyraz twarzy. O, teraz dobrze! Doskonale! Gordy Friend — nawrócony pijak!

Chociaż pani Friend zmieniła swój wygląd, nie zmieniła jednak zwykłego rzeczowego i praktycznego sposobu bycia. Powiedziała mi, że pan Petherbridge zjawi się jeszcze przed przybyciem członków Ligi. Jako wykonawca ostatniej woli zmarłego miał obowiązek dokonać szczegółowej inspekcji domu w poszukiwaniu objawów deprawacji w rodzaju butelek z alkoholem, popielniczek i tym podobnych szatańskich atrybutów. Spodziewany jest za godzinę.

Po śniadaniu pani Friend odbyła z nami konferencję w salonie, tu bowiem miało się odbyć zebranie Ligi.

Mimo ogromnego luksusu, z jakim salon był urządzony, pani Friend zdołała stworzyć w nim atmosferę spokojnej godności. Oczywiście nie było tu ani jednej popielniczki, za to w miejscach najmniej odpowiednich rozstawione były fotografie nieboszczyka pana Frienda oraz kilku osób z jego rodziny. Na fortepian rzucono stary szal, na którym ustawiono wazon pełen nieśmiertelników — jak to się widuje w lepszych pensjonatach. Dla członków Ligi przeznaczono kilka rzędów krzeseł; w jednym rogu stał niewielki stół. Tu miał urzędować pan Moffat w towarzystwie rodziny zmarłego.

Odbyliśmy jeszcze generalną próbę — to znaczy, pani Friend kazała mi trzykrotnie wyrecytować „Odę do Aurory", poprawiając moją intonację i gesty tak, by to wyglądało na zatwardziałego grzesznika, który wreszcie przejrzał i... skruszał.

— Nie potrzebujemy się martwić o pana Petherbridge'a — stwierdziła — bo mam wrażenie, że ten stary tetryk jest po naszej stronie. Całe niebezpieczeństwo i punkt newralgiczny to oczywiście pan Moffat. Ten z pewnością będzie szukał dziury w całym. Najmniejsze potknięcie i jesteśmy zgubieni! Rozumiecie chyba dobrze wszyscy, że nie bardzo możemy ryzykować proces i połączone z nim komplikacje...

Ta ostatnia uwaga skierowana była właściwie pod moim adresem. Skinąłem poważnie głową. Rozumiałem aż nadto dobrze, dlaczego powinniśmy unikać procesu.

— A teraz może zapoznam cię ze zwykłym programem takich zebrań, kochanie — kontynuowała pani Friend. — Na wstępie jakaś lekka pieśń. Potem pan Moffat wygłosi piękne przemówienie o ojcu i wreszcie przyjdzie kolej na ciebie... na recytację poematu. Potem najprawdopodobniej pan Moffat będzie mówił o radości z powodu odzyskania zbłąkanej owieczki. Dalszym punktem będzie podpisanie przez ciebie zobowiązania do abstynencji — czyli innymi słowy, że w życiu nie tkniesz alkoholu, drogi chłopcze. Byłoby może wskazane, żebyś i ty, kochany, powiedział kilka słów. Albo nie, może lepiej nie! Nie bardzo ufam twemu poczuciu humoru. Zrezygnujemy z twojego przemówienia. Uroczystość zakończy się też pieśnią. Wszyscy cię otoczą i powitają jako nowego członka Ligi. Powiedziałam panu Moffatowi, że potem zapraszam ich na basen kąpielowy. I w ten sposób pozbędziemy się ich z domu. Wszystko jasne?

— Najzupełniej — odparłem.

— I ani słowa o utracie pamięci, kochanie! Nie mówiłam panu Petherbridge'owi ani panu Moffatowi, że Gordy cierpi na amnezję, gdyż się obawiałam, że to może nasunąć im jakieś podejrzenia. Nie wiedząc jednak, że nie jesteś prawdziwym Gordy'm, nie będą ci zadawali podchwytliwych pytań. Tego jestem zupełnie pewna.

— Ja też mam taką nadzieję — przyznałem. — Ale czy pani jest stuprocentowo pewna, że żaden z członków Ligi nie widział przedtem Gordy'ego?

— Nie przypuszczam. Gdzie mógłby go widzieć? Zupełnie sobie tego nie wyobrażam. — Pani Friend objęła teraz kolejno krytycznym wzrokiem obie młodsze panie Friend. — Marny, wyglądasz doskonale — stwierdziła. — Ale ty, Seleno — westchnęła głęboko — zrób coś ze swoim biustem.

— Nie mogę przecież obciąć sobie piersi...

— Nie, kochanie. Nie sądzę, żeby to było konieczne — orzekła pani Friend, obrzucając jeszcze raz cały pokój uważnym, badawczym wzrokiem. — A teraz sprowadzę babcię — oświadczyła. — Jest ogromnie podekscytowana na myśl, że weźmie udział w zebraniu. Uważam, że wywoła to znakomity efekt, gdy posadzimy ją przy Gordy'm. Gordy ze starą babką po jednej, a żoną po drugiej stronie. Tylko pamiętaj, Seleno, że masz się zachowywać jak żona, a nie kokietka. — Tu pani Friend zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką i dodała: — O, Boże! Jaka ja będę szczęśliwa, gdy już to wszystko będziemy mieli za sobą! Cóż za męcząca historia! Po prostu koszmar!

Wyszła i po chwili wróciła, prowadząc pod rękę swoją matkę, ubraną, oczywiście, także na czarno. Pani Friend usadowiła ją wygodnie w fotelu, tuż przy mnie. Babcia pochyliła się w moją stronę, owiewając mnie zapachem lawendy i patyny czasu. Uniosła lekko starcze powieki, pod którymi błysnęły bystre oczy.

— To znakomita zabawa — szepnęła. — Lepsze niż radio, a może nawet zabawniejsze od Jacka Benny — zachichotała i dodała: — Ten Jack Benny to strasznie zabawny facet, nie było takich w Seattle, jak byłam młoda.

Ciągle jeszcze chichotała na myśl, że w Seattle, gdy była panną, nie znała tak zabawnych chłopców, kiedy pokojówka zaanonsowała pana Petherbridge'a.

— Poproś go tutaj, Susan — powiedziała pani Friend.

Po odejściu pokojówki ogarnęła mnie nowa fala niepokoju. Czyżbym dobrowolnie kładł głowę pod topór? Spojrzałem na Selenę. Uśmiechała się do mnie pojednawczo. Przypomniałem sobie ostatni wieczór i przestałem się denerwować.

Po chwili ukazał się w drzwiach pan Petherbridge. Z dramatycznego punktu widzenia powinien to być wysoki, surowy pan o stalowych, przenikliwych oczach, a tymczasem adwokat nieboszczyka pana Frienda był drobniutkim, chuderlawym człowieczkiem o różowej łysinie i niebieskich wyblakłych oczkach.

Pani Friend wstała i oznajmiła uroczyście:

— Oto pan Petherbridge!

— Ach, droga pani Friend — odparł człowieczek. Pani Friend wzięła go za rękę i oprowadziła dookoła.

— Przypuszczam, że pan zna wszystkich — powiedziała. — Moja matka... Marny... Selena... I Gordy. Ach, zapomniałam, że pan nie zna mojego syna! Pozwoli pan zatem, że mu go przedstawię.

Pan Petherbridge spojrzał na moje uwięzione w gipsie prawe ramię i był niezdecydowany, czy ma mi podać lewą rękę, czy też wcale nie podawać. Wreszcie namyślił się i nie podał ręki w ogóle.

— Aaa, tak. Słyszałem o pana nieszczęśliwym wypadku. Cóż za cudowne wprost ocalenie.

Uśmiechnął się do mnie niezręcznie. Robił wrażenie ogromnie skrępowanego.

Pani Friend położyła mu dłoń na ramieniu.

— Drogi panie Petherbridge, wiem, że ta cała sytuacja jest dla pana krępująca. Szczerze mówiąc, ten testament jest troszeczkę... troszeczkę... jakby to powiedzieć... dziwny, prawda? Musimy się z tym jednak pogodzić. Ma pan przejrzeć cały dom, prawda? Może więc od razu pójdziemy. Załatwimy to szybko, nim zjawią się nasi czcigodni goście.

— Czcigodni goście — powtórzył za nią pan Petherbridge. — Muszę przyznać szczerze, że nigdy nie mogłem zrozumieć entuzjazmu nieboszczyka pani małżonka do tej Ligi Czystości. Bo jeżeli idzie

0 mnie, to muszę przyznać, że bardzo lubię szklaneczkę sherry przed obiadem.

— O! Co za niepoprawny człowiek! — pani Friend poklepała go po rękawie marynarki. — No, ale chodźmy szukać śladów rozpusty w tym domu, pan i ja.

Z tymi słowy wyprowadziła pana Petherbridge'a z pokoju. Po krótkiej pauzie babka znowu zachichotała.

— To jeszcze zabawniejsze niż Jack Benny! — oświadczyła. Nikt z nas nie odezwał się ani słowem. Tymczasem wszedł Jan

1 usiadł sztywno na jednym z drewnianych krzeseł. A niebawem wróciła i pani Friend z panem Petherbridge'em. Pani domu miała minę bardzo zadowoloną.

— No, to już mamy załatwione — powiedziała. — Pan Petherbridge uważa, że nasz dom nie jest bardziej grzeszny od przeciętnego amerykańskiego domu, prawda?

— Ach... tak... tak... droga pani Friend. Nie zauważyłem nic zdrożnego... Nic takiego, co mogłoby wywołać niezadowolenie biednego pana Frienda.

Usiadł koło pani Friend, a jego drobne ręce poruszały się tam i z powrotem po sztuczkowych spodniach. Robił wrażenie coraz bardziej zdenerwowanego. Zastanawiałem się, jaka mogła być tego przyczyna.

Pani Friend z całą towarzyską swobodą i wyrobieniem podtrzymywała rwącą się co chwila rozmowę aż do momentu, kiedy od strony podjazdu dał się słyszeć warkot silnika.

— Otóż i oni! — zawołała. — Liga! Zdaje się, że pan Moffat wynajął autobus, żeby wszystkich przywieźć razem. Oni to lubią. W grupie zawsze jest weselej.

Po chwili zjawiła się znów wystraszona, jak mi się zdawało, pokojówka i zameldowała pani domu: —Już przyjechali, proszę pani.

A chwilę po jej wyjściu do salonu zaczęli napływać goście. Razem było ich ze trzydzieści albo nawet czterdzieści osób. Spodziewałem się, że członkowie Ligi muszą być osobnikami ponurymi i surowymi, jak nasze żałobne stroje. Tymczasem nic podobnego. Większość gości ubrana była na biało — dyskretny gest w stronę naszej żałoby — i bynajmniej nie sprawiała wrażenia ponurych. Odróżniali się na naszym tle i chociaż starali się przybrać wyraz twarzy stosowny do odwiedzin w domu żałobnym, trudno im było ukryć wewnętrzną radość życia. Odniosłem wrażenie, że przyjechali tu prosto z jakiejś wspólnej zabawy — z plaży, gdzie grali w piłkę czy wśród wybuchów śmiechu zakopywali w piasek jednego z tęższych towarzyszy.

Pomimo pozorów sportowego trybu życia, żaden z gości nie wyglądał specjalnie zdrowo. Mężczyźni byli albo tłustawi, w średnim wieku, albo młodzi i chudzi, obsypani pryszczami. Jeżeli chodzi o dziewczęta i kobiety, żadna nie sprowokowałaby do gwizdnięcia najbardziej nawet pijanego marynarza. Widać było jednak, że wszyscy są z siebie zadowoleni i wdzięczni „Aurorze" za swoją czystość, stawiającą ich wysoko ponad tych nieszczęsnych, od których czuć było tytoniem i alkoholem. Jaśniej w tej chwili zrozumiałem wczorajsze słowa pani Friend. Na myśl, że ci ludzie mogliby odziedziczyć grube miliony pana Frienda, i moja krew się burzyła.

Gwarząc dyskretnym szeptem, trącając się łokciami w czystym, niewinnym flircie, zajęli drewniane, proste krzesła, zwróceni twarzami do naszej rodzinnej grupy.

Jak dotychczas nie było jeszcze widać pana Moffata. Podejrzewałem, że specjalnie reżyseruje swoje entrée — i nie omyliłem się. W chwilę bowiem po rozlokowaniu się wszystkich członków Ligi jakiś mężczyzna pojawił się w drzwiach, a następnie krocząc dostojnie wśród swych satelitów podszedł do pani Friend. Chwycił ją za rękę i zaczął nią energicznie potrząsać.

— Droga pani Friend, cóż za smutna okazja. Wierzymy jednak głęboko i czujemy to wyraźnie, że on nadal jest pośród nas, w cieple dnia, w tych pięknych kwiatach w ogrodzie, we wspaniałym zachodzie słońca... —Jego twarz opromienił uśmiech, gdy dodał: — Śmierć nie istnieje, droga pani Friend.

Pan Moffat był nieprawdopodobnie dynamiczny; ogromny, dość jeszcze młody, z kręconymi rudymi włosami i czerwonawym meszkiem porastającym wierzch dłoni — emanował jakąś intensywną żywotność, jak gdyby czerpał ją z elektrycznej baterii, schowanej pod dość zmiętym garniturem. Jego sposób bycia był przy tym niezwykłe familiarny.

Następnie zwrócił się do mnie i schwycił moją lewą rękę, którą zaczął potrząsać równie energicznie.

— A oto jest Gordy... nasz Gordy! — przyglądał się uważnie gipsowi. — Wypadek, co? No cóż, czasem potrzeba nam właśnie jakiegoś silnego wstrząsu, żeby przejrzeć. Tak, alkohol, to narzędzie szatana! Bywa on przyczyną gorszych tragedii niż złamana ręka czy noga. Miałeś szczęście, mój chłopcze. A i my czujemy się szczęśliwi, bo dziś nastał wielki dzień. Dzisiaj bowiem przejrzałeś.

Schylił się nade mną. Z lekko rozdętych nozdrzy wywnioskowałem, że sprawdza, czy nie czuć ode mnie alkoholu. „Przejrzenie" oznaczało widocznie w języku Ligi nawrócenie.

Uśmiechnąłem się słabo i powiedziałem: — Tak... przejrzałem...

Pan Moffat poklepał mnie mocno po ramieniu.

— To pięknie! To chwalebnie! —Jego błyszczące, brudno piwne oczy usiłowały bez powodzenia wyrazić zachwyt, jakiego w rzeczywistości bynajmniej nie odczuwał na myśl o moim nawróceniu. — Bądźmy szczerzy, drogi chłopcze — ciągnął swoje. — Mamy tu dzisiaj do załatwienia pewną sprawę. Chodzi o pieniądze, chłopcze. O przyznanie majątku! — Tu skłonił się lekko w stronę pana Petherbridge'a. —Wyjaśnijmy to wszystko od razu. Nie chciałbym, żebyście, ty czy twoja droga matka, myśleli, że mi zależy na pieniądzach. Pan Friend był wspaniałym, był cudownym człowiekiem, nie zawsze jednak wszystko rozumiał. Cóż znaczą pieniądze wobec najcenniejszych rzeczy w życiu, które nic nie kosztują. Słoneczne światło nad szczytami gór. Promień, który zapala się w oczach twojej matki, gdy do niej wracasz, drogi chłopcze, po swoich wędrówkach... Oto co jest w życiu ważne! Dla nas, podkreślam raz jeszcze, że dla nas, członków Ligi, stokroć przyjemniej jest witać nowego współtowarzysza, który przejrzał, aniżeli wzbogacić się o tę trochę gotówki! — Mówiąc to, odsłonił w szerokim uśmiechu wielkie, żółte i nierówne zęby. — Bóg zawsze nad nami czuwał, chłopcze. Kiedy przychodziły ciężkie czasy, nie zabrakło nigdy przyjaciela, gotowego sięgnąć hojną dłonią do kieszeni, by nam pomóc. Mamona. Jak to określa Biblia — brudna mamona. I ja tak zawsze te sprawy traktowałem. Nie dopuścimy, aby między nami a naszym przyjacielem stanęła brudna mamona.

Wypowiedziawszy te wiekopomne słowa, pan Moffat poklepał mnie jeszcze raz mocno po plecach. Potem odwrócił się dramatycznie twarzą do zebranych, wzniósł obie ręce w górę, jak gdyby witał wschodzące słońce, i wykrzyknął gromko:

— Chłopcy i dziewczęta! Zaintonujmy hymn „Aurory"! Jedno z podniesionych ramion pełniło rolę dyrygenckiej batuty.

Jakieś mocno przerażone dziewczę zasiadło do fortepianu. Wszyscy wstali z miejsc i zaczęli śpiewać wesołą pieśń. Chwytałem zaledwie jej urywki... „Aurora... radość... promienie słońca... śmierci nie ma... przejrzysz"...

Gdy przebrzmiały ostatnie akordy hymnu, pan Moffat przystąpił do przemówienia na cześć nieboszczyka pana Frienda. Zaznaczył się w nim wyraźny podział na tych, którzy przejrzeli, i tych, którym to nie było dane. Ci ostatni to nieszczęsne zbłąkane dusze, grzeszne, skazane na rozpustne życie i zaślepienie w grzechu na ziemi, zaś na absolutną zagładę po śmierci. Natomiast ci, co przejrzeli, zdobyli sobie cenny przywilej towarzystwa pana Moffata na tym ziemskim padole, a potem, w wieczności, życie w wesołej Valhalli czystości.

Pan Friend niewątpliwie przejrzał.

Usiłowałem sobie wyobrazić starszego ponurego pana, znanego mi wyłącznie z fotografii, jak igra z całą zbożną trzódką pana Moffata, a potem wraca z takiej sielanki do domu i usiłuje wykorzenić zło w swojej własnej rodzinie. Na myśl o tym poczułem lekkie mdłości.

Pan Moffat wysławiał liczne i ogromne zalety pana Frienda i skończył wyrażeniem uznania dla jego poetyckich talentów. Wtedy też, nim się zdążyłem przygotować, zwrócił się do mnie jak magik na arenie cyrkowej i zawołał: — A teraz, proszę państwa, będziemy mieli niewymowną przyjemność usłyszenia jego własnego syna, który przejrzał i który wyrecytuje nam najbardziej natchniony poemat swego ojca, „Odę do Aurory".

Ze wszystkich stron słychać było szepty uznania. Pan Moffat wzniósł rękę do góry.

— Przedtem jednak chcę wam jeszcze powiedzieć coś, co z pewnością chciałby wam podać do wiadomości nasz przyjaciel Gordy. — Tu głos jego zniżył się do przejmującego szeptu: — Aż do ostatniej chwili szedł on po błędnej drodze... staczał się po niej, po tej drodze słabości i lekkomyślności. Alkohol, moi chłopcy, to narzędzie szatana... Gorzej nawet było, chłopcy. Teraz jednak, drogie dziewczęta, dostrzegł on czerwone światło! Teraz zmienił bieg, nacisnął hamulec... Gdy jeszcze wyrecytuje nam poemat ojca — przerwał na chwilę i podniósł do góry obie ręce, splatając je nad głową jak zwycięski pięściarz po rozłożeniu przeciwnika — to powiemy w ten wspaniały letni dzień, kiedy najmniejsza ptaszyna szczebiocze z radości, powiemy, że... on powrócił... Powrócił do mnie. Do was...

Wybuchły ogłuszające brawa. Siedząca przy mnie babka stłumiła chusteczką pełen zachwytu chichot. Spojrzałem z rozpaczą na Selenę, a potem na panią Friend. Obie siedziały spokojnie, spuściwszy oczy. Ogarnięty chwilową paniką, poczułem w głowie kompletną pustkę. W tej samej jednak chwili Selena podniosła oczy i mrugnęła do mnie. Znów byłem spokojny i opanowany. Szczerze mówiąc, poczułem się nagle tak podniesiony na duchu, że postanowiłem zrezygnować z mdłej deklamacji, którą mi narzucała pani Friend, na rzecz bohaterskiego patosu pana Moffata.

— „Siedem grzechów wiedzie naszych synów do zguby — ryknąłem. — Siedem grzechów, które nas kuszą jak ulicznica"...

Czułem, że panuję nad całym audytorium. Mocno, wyraźnie rąbałem każde słowo, wkładając coraz więcej pasji w każdą następną zwrotkę. Gdy skończyłem, znów wybuchły oklaski. Pan Moffat z nie ukrywaną wściekłością w oczach podszedł do mnie i mocno poklepał mnie po plecach. Nim zdążyłem się obejrzeć, schwycił jakiś papier i pióro i wcisnął mi to wszystko do ręki.

Przeczytałem pierwsze słowa: „Niniejszym zobowiązuję się wyrzec z dniem dzisiejszym wszelkiej nieczystości, picia alkoholu"...

Nie potrzebowałem czytać do końca, aby zrozumieć, że mam przed sobą deklarację wstrzemięźliwości. Trzymałem pióro w lewej ręce, zawieszonej nad dokumentem. Zawahałem się... Skoro złożę fałszywy podpis, zwiążę nieodwołalnie swój los z Friendami — na dobre czy na złe.

W tym momencie Selena zerwała się z krzesła, jakby pod wpływem jakiegoś nagłego natchnienia. Z błyszczącymi ewangelicznym zapałem oczami pochwyciła mnie mocno za ramię i zawołała:

— Ach, podpisz to, Gordy! Wyrzeknij się raz na zawsze alkoholu, tego narzędzia szatana!

Pan Moffat spojrzał zdziwiony tym nagłym wybuchem namiętności. Gdy przeniosłem wzrok z Seleny na niego, wysiłek opanowania śmiechu pochłonął mnie bez reszty. Pochyliwszy głowę nad dokumentem, nagryzmoliłem lewą ręką u dołu coś, co miało oznaczać: Gordon Renton Friend Trzeci. Selena wróciła na miejsce z westchnieniem niewypowiedzianej ulgi. Pan Moffat wyrwał mi z rąk dokument i powiewał nim nad głową.

Przejrzałem.

Wszyscy członkowie Ligi bili nieprzerwanie brawo. Ruchem dłoni pan Moffat dał sygnał do rozpoczęcia pieśni. Popłynęły znów dźwięki fortepianu. Cała liga powstała i zaintonowała pożegnalny pean ku czci „Aurory".

Wszystko odbyło się tak szybko, tak łatwo. Pan Moffat albo się pogodził z rzeczywistością, albo postanowił odłożyć wszelkie prawne zastrzeżenia na dalszą przyszłość. Spojrzałem na niego, próbując odgadnąć jego najtajniejsze myśli, i zdałem sobie z niepokojem sprawę, że pan Moffat nie należy do ludzi, którzy się poddają konieczności. Krył w zanadrzu coś więcej niż sztywne rude włosy.

Wszystko to razem zaczynało mi się nie podobać.

Rozdział XVIII

— A teraz, kochani chłopcy i dziewczęta — zwrócił się pan Moffat do swojej trzódki — godzina rekreacji! Pani Friend zaprosiła nas, żebyśmy spędzili naszą Słoneczną Godzinę w jej parku, na basenie pływackim. Przypuszczam, że wszyscy macie ze sobą kostiumy kąpielowe „Aurora"?

Zebrani odpowiedzieli chórem, że mają.

— A więc, drodzy chłopcy i dziewczęta, do wody!

Z hałasem odsuwanych krzeseł cała Liga zerwała się z miejsc i otoczyła ze wszystkich stron mój fotel, witając entuzjastycznie nowego towarzysza. Gdy jedni po drugich zwracali się do mnie z serdecznymi pozdrowieniami, zauważyłem, że do salonu weszło dwóch obcych mężczyzn i zatrzymało się niepewnie przy drzwiach. Jeden z nich był lekko przygarbionym starszym panem, z czerwono żyłkowanym nosem i białymi włosami; drugi, młody, silnie zbudowany, miał pewną siebie minę i wygląd człowieka, który z pewnością jeszcze nie przejrzał. Podczas gdy „chłopcy" i „dziewczęta" pana Moffata wśród śmiechów wyrażali nadzieję, że już rychło będę mógł uczestniczyć w ich czystych zabawach, pan Petherbridge porzucił towarzystwo pani Friend i przyłączył się do dwu mężczyzn przy drzwiach. Cała trójka zaczęła konspiracyjnie szeptać.

Stopniowo wszyscy członkowie Ligi Czystości „Aurora" wymknęli się przez bibliotekę i taras do parku. Gdy wyszła ostatnia osoba, pan Moffat jeszcze raz serdecznie uścisnął mi rękę.

— Witamy cię w naszym gronie, Gordy, serdecznie witamy! Będziemy przeżywać wspólnie wiele wzniosłych chwil! Ach, ten twój wspaniały bungalow, co za wymarzona siedziba dla Ligi. Wprost idealna! — Objął uśmiechem stojącą obok panią Friend. — A brudna mamona? — roześmiał się równie głośno, co fałszywie. — Komuż należą się wszystkie ziemskie dobra ojca, jak nie jego wdowie i osieroconym dzieciom, o ile okażą się tego godni?...

Nierówne zęby błysnęły jeszcze raz, gdy kończył tę złowieszczą konkluzję. Potem wyprostował się i znacznie weselszy niż przystało człowiekowi, który przed chwilą stracił parę milionów dolarów, wyszedł powoli z salonu, aby dojrzeć Słonecznej Godziny swych pupilków. Zanim jednak wyszedł, oczy jego pobiegły ku stojącym przy drzwiach dwu mężczyznom. Szybko się jednak odwrócił, udając, że ich nie dostrzega.

Pani Friend widocznie nie zauważyła tego przelotnego spojrzenia, bo jej twarz nadal promieniała. Uścisnęła mnie lekko za ramię i powiedziała cicho: — Udało się! Drogi mój chłopcze, byłeś cudowny, po prostu cudowny! Udało się...

Wyszła za panem Moffatem, żeby dalej grać rolę gościnnej pani domu. Selena i Marny odprowadziły babkę do jej pokoju. Jan zniknął. Ja zapewne też powinienem pojechać do parku, nad basen, ale perspektywa oglądania członkiń Ligi Czystości w kostiumach kąpielowych „Aurora" przekraczała moje siły. Pozostałem więc na miejscu. Poza panem Petherbridge'em i dwoma obcymi przybyszami stojącymi w dalszym ciągu przy drzwiach, w salonie nie było nikogo. Rzuciłem okiem w ich stronę, myśląc o panu Moffacie i czując się dziwnie nieswojo. Jak gdyby na sygnał, cała trójka ruszyła w moją stronę. Pan Petherbridge był nieprzytomny ze zdenerwowania.

— Panie Friend... hm... pan, hm... pan dopełnił zdaje się wszystkich wymienionych w testamencie obowiązków. Powiedziałbym nawet, że dopełnił ich pan znakomicie...

— A więc pan Moffat nie może rozpocząć żadnej akcji? — spytałem.

— Jeżeli chodzi o postanowienia testamentu, to... hm... to nie... — Twarz pana Petherbridge'a była purpurowa z zakłopotania, którego przyczyny nie potrafiłem odgadnąć. — Ale jednak... panie Friend... nim przystąpimy do omawiania szczegółów... jest jeszcze jedna sprawa... hm... bardzo przykra sprawa... Czy zechciałby pan poświęcić nam chwilę czasu?

— Ależ oczywiście — odpowiedziałem czując, jak jego zdenerwowanie udziela się i mnie.

— To wszystko jest bardzo dziwne. Co najmniej dziwne... — Pan Petherbridge uczynił lekki, nieokreślony ruch ręką w kierunku starszego pochylonego pana o czerwono żyłkowanym nosie i białych włosach. — To doktor Leland, proszę pana. Nie wiem, czy panowie się znają? Doktor Leland jest właśnie lekarzem, który opiekował się pańskim ojcem podczas jego ostatniej choroby i aż... hm... aż do śmierci...

Moje zdenerwowanie przerodziło się w panikę. Nie miałem od pani Friend żadnych instrukcji w związku z doktorem Lelandem.

Doktor Leland patrzył na mnie spod ciężkich, zmęczonych powiek. Po chwili, która wydała mi się wiekiem, wyciągnął ku mnie powoli rękę.

— Zdaje się, że nie miałem przyjemności pana poznać, panie Friend — powiedział.

Poczułem niewysłowioną ulgę, ujmując jego suchą, kościstą dłoń.

— A to — pan Petherbridge niemal jęknął, wskazując drugiego z nowo przybyłych — to jest inspektor Sargent.

Inspektor! Odczułem to jak rękę sprawiedliwości na swoim ramieniu. Młody inspektor Sargent nie wyciągnął do mnie dłoni. Uśmiechnął się bez wyrazu.

— Może jest tu gdzieś jakiś bardziej odosobniony pokój, panie Friend? — zapytał. — To, co mamy do powiedzenia jest raczej... no, raczej natury poufnej.

Nie było przy mnie pani Friend. Nie było nikogo. Mogłem liczyć wyłącznie na siebie. Skinąwszy na trzech panów potoczyłem swój fotel przez salon i korytarz aż do małego gabineciku, w którym nigdy jeszcze nie byłem. Sytuacja była bardzo dziwna. Prawie nie znałem domu, który jakoby należał do mnie. Przypomniałem sobie mój niepokój dzisiaj rano, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem pana Petherbridge^ i spytałem sam siebie, czy to możliwe, żebym dobrowolnie wkładał sobie stryczek na szyję.

Czyżbym robił to już teraz?

Przypomniałem sobie jeszcze dziwne spojrzenie pana Moffata, które przed wyjściem z salonu rzucił inspektorowi. Byłem prawie pewny, że to jakiś piekielny plan pana Moffata, zmierzający do obalenia testamentu. Ale jeżeli będę się mocno trzymał, wszystko powinno być w porządku.

Inspektor Sargent zamknął drzwi gabineciku. Cała trójka otoczyła mój fotel. Byłem dziwnie spokojny. Obecne realne niebezpieczeństwo usunęło w cień poprzedni niepokój i zdenerwowanie.

— Słucham panów? — powiedziałem. Pan Petherbridge wyjąkał wielce zmieszany:

— Przypuszczam... hm... że to pan inspektor Sargent... — I na tym urwał.

Inspektor usiadł bez zaproszenia i wyjął z kieszeni notes i ołówek. Prawie cały czas nie przestawał się do mnie uśmiechać.

— Przepraszam za ten notes i ołówek, panie Friend. Zwykła procedura.

— Rozumiem...

Duża dłoń z ołówkiem zawisła nad notesem.

— Pan się nazywa Gordon Renton Friend Trzeci?

— Tak jest.

— I jest pan, oczywiście, synem nieboszczyka pana Frienda zmarłego w tym domu przed miesiącem?

— Wszystko się zgadza.

Stało się! Powiedziałem. Nie było już powrotu.

— Słyszałem, że pan i pańska żona przyjechaliście tu z Pittsburga na dwa tygodnie przed śmiercią starszego pana Frienda? Czy się nie mylę?

Oto właściwa chwila, żeby się przyznać do utraty pamięci. Stanowiłoby to doskonałą obronę przed trudnymi pytaniami. Ajednak pani Friend ukryła to przed panem Petherbridge'em. Jeżeli teraz nagle z tym wyskoczę, wyda się to bardzo podejrzane. Postanowiłem więc milczeć, póki inspektor nie powie, o co chodzi.

— Tak — odpowiedziałem na ostatnie pytanie.

Szare, nic nie wyrażające oczy inspektora spotkały się z moimi.

— I w dniu śmierci ojca wyjechał pan do Los Angeles?

— Tak.

— Czy w odwiedziny do kogoś?

Chociaż nie odważyłem się powiedzieć o utracie pamięci, mogłem przynajmniej uciec się do dymnej zasłony... alkoholizmu. Pijackie eskapady Gordy'ego były powszechnie znane —jeżeli nie z innych źródeł, to z samego chociażby testamentu pana Frienda. Nic mi nie zaszkodzi, jeżeli się do tego przyznam.

Uśmiechnąłem się z lekkim zażenowaniem i powiedziałem:

— Będę wobec panów zupełnie szczery... Piłem. Nie pojechałem do Los Angeles w odwiedziny. Pojechałem tam po prostu pić.

— Rozumiem. — Inspektor po raz pierwszy przestał się uśmiechać, chociaż w tym miejscu właśnie byłoby to najbardziej zrozumiałe.

— O jakiej mniej więcej porze dnia wyjechał pan stąd? Marny mi mówiła. O której to mogło być?

— Jakoś przed wieczorem.

— Jeszcze wtedy nie było wiadomo, że pański ojciec jest umierający?

— Oczywiście.

— Ale wcześniej tego dnia był pan w domu?

— Tak.

— Czy nie zauważył pan czegoś szczególnego?

Doznałem dziwnego uczucia w okolicy żołądka. Z tym samym jednak co poprzednio beztroskim uśmiechem odpowiedziałem:

— Obawiam się, że w stanie, w jakim się znajdowałem, nie bardzo mogłem cokolwiek zauważyć... Ale czemu pan o to pyta, inspektorze?

Inspektor Sargent zamknął notes i siedział z rękami na kolanach.

— To przykra sprawa, panie Friend — zaczął — i nie chciałbym pana tym niepokoić... — Jego głos miał wyrażać ubolewanie, ale nie wyrażał. — Idzie o to, że pewne osoby robią... hm... jakby to nazwać... nieprzyjemne insynuacje...

— Pan Moffat? — spytałem impulsywnie.

— Jeśli mam być szczery, to tak. — Lekki rumieniec oblał twarz inspektora, która wydała się jeszcze młodsza.

Kiedy się zorientowałem, że za tym wszystkim kryje się pan Moffat, poczułem się lepiej. Pani Friend mnie zapewniła, że jest rzeczą wykluczoną, aby pan Moffat podejrzewał we mnie oszusta. Byłem już na tyle pewien siebie, że mogłem przystąpić do ataku.

— Zdaje mi się, że wszelkie ewentualne insynuacje, wysuwane przez pana Moffata, mają tło wyłącznie materialne — powiedziałem.

— Oczywiście. Wiem, że tu chodzi o znaczną sumę — odparł inspektor Sargent urzędowym tonem. — Ale policja musi reagować na skargi. Pan rozumie...

— No oczywiście.

— Zbadałem więc wszystko możliwie najdokładniej — ciągnął inspektor. — Nie chcę sprawiać osieroconej rodzinie kłopotu bez wyraźnej konieczności. Zwróciłem się do jedynych dwóch ludzi spoza rodziny, którzy mogliby mi pomóc.

Tu wskazał gestem pana Petherbridge'a i doktora Lelanda, który zdawał się być pogrążony w jakichś ponurych rozważaniach.

— Z tego, co usłyszałem od obu panów — kontynuował niemal ze smutkiem inspektor Sargent — doszedłem do przekonania, że zarzuty pana Moffata zmuszają do wszczęcia dochodzenia.

Znów poczułem ucisk w żołądku.

— A jakież były te zarzuty?

— Może będzie najlepiej, jeżeli panowie Petherbridge i doktor Leland powtórzą panu to, co od nich usłyszałem.

— Błagam pana, panie Friend, proszę zrozumieć, jak przykra i bolesna jest dla mnie ta sprawa — odezwał się w tym momencie pan Petherbridge. — Proszę mi wierzyć, że zupełnie o tym nie pamiętałem i nie myślałem, dopóki inspektor Sargent mnie nie zapytał. Chodzi o to, że tego samego dnia, kiedy ojciec pana zmarł, a właściwie zaledwie na parę godzin przed wezwaniem do niego doktora Lelanda, ojciec pański do mnie zatelefonował. Był ogromnie zdenerwowany. Umówił się ze mną na następny dzień. Oświadczył, że chce zmienić testament. Znając dobrze wybuchowy charakter pańskiego ojca i jego ciągłe...

W tym miejscu przerwał mu inspektor:

— Panie doktorze, a może teraz pan doktor zechce powtórzyć panu Friendowi to, co od pana usłyszałem?

Po raz pierwszy doktor Leland ożywił się, zdradzając podobne zakłopotanie jak pan Petherbridge. Może trochę bardziej nad sobą panował.

— A więc sprawa przedstawiała się tak, panie Friend. Od przyjazdu pańskiego ojca do Kalifornii miałem go pod swoją lekarską opieką. Chorował od dłuższego czasu. Miał bardzo osłabione serce. Gdy mnie wezwano do niego, po raz pierwszy po jego ataku, stan był tak niedobry, że nie zdziwiłbym się, usłyszawszy, że zmarł w ciągu kolejnej nocy. Kazałem mu wówczas leżeć w łóżku. Rozumie pan?

Skinąłem głową, starając się nie dopuścić do siebie myśli, która zawisła nade mną jak chmura gradowa.

— Tego wieczora, o którym mowa, wezwała mnie pańska matka. Po przyjeździe znalazłem pana Frienda w bardzo złym stanie. Serce biło bardzo słabo, nierytmicznie. Miał trudności z oddychaniem, majaczył. Jednym słowem wszelkie objawy groźnego ataku. Zostałem przy nim kilka godzin, robiąc wszystko co było w mej mocy. Potem nastąpiło gwałtowne pogorszenie, serce przestało pracować i w przeciągu paru minut nastąpił zgon... — Urwał na chwilę, przysłoniwszy oczy ciężkimi powiekami. — Pan nie jest lekarzem, drogi panie Friend, nie widzę więc potrzeby wdawania się w medyczne szczegóły. Ważne jest to, że miałem wszelkie podstawy przypuszczać, iż pański ojciec uległ nowemu atakowi serca i że ten atak okazał się fatalny. Znając od dawna stan jego zdrowia, wystawiłem świadectwo zgonu nie żywiąc najmniejszych podejrzeń i wątpliwości. Twierdzę z całą stanowczością, że każdy lekarz na moim miejscu postąpiłby tak samo... — Znów przerwał. Była to pauza brzemienna w znaczenie. — Kiedy jednak zwrócił się do mnie inspektor z pewnymi pytaniami, doszedłem do wniosku, że istotnie niektóre symptomy nie były zupełnie jasne. Poza tym w ciągu ostatnich kilku tygodni poprzedzających zgon stan pańskiego ojca znacznie się poprawił. Tak że... — rozłożył bezradnie ręce. — Choć nie powiem, żebym podzielał podejrzenia inspektora Sargenta. Absolutnie tego nie twierdzę. Tyle tylko, że nie jestem już stuprocentowo pewny swojej diagnozy. A jestem na tyle odpowiedzialny, że nie waham się do tego przyznać. Muszę jednak dopuścić możliwość, że przyczyną śmierci pana Frienda była nadmierna dawka digitalisu, który mu przepisałem.

— Widzi pan, panie Friend — spokojnie odezwał się w tym momencie inspektor — to jest właśnie zarzut, jaki stawia pan Moffat. Odwiedził mnie wczoraj w biurze i oświadczył, że jego zdaniem pański ojciec został otruty.

A oto i stryczek!

— Rozumie więc pan — ciągnął swoje inspektor — że w tych warunkach nie mogłem zlekceważyć pana Moffata. Obawiam się, że zanim skończy się postępowanie spadkowe, trzeba będzie zarządzić ekshumację i przeprowadzić sekcję zwłok. — Wyjął z kieszeni jakiś papier i położył na poręczy fotela. — Oto jest właśnie nakaz ekshumacji. Musi być podpisany przez jednego z członków rodziny. Sądziłem, że łatwiej będzie panu podpisać ten dokument niż pańskiej matce.

Szukałem rozpaczliwie w myśli odpowiednich słów, lecz daremnie. Siląc się na cynizm, powiedziałem:

— A co będzie, jeżeli oświadczę, że uważam zarzuty pana Moffata za bezpodstawne i że nie zgadzam się na zakłócanie spoczynku mego ojca dla zaspokojenia jakichś głupich, nieuzasadnionych podejrzeń?

— Radziłbym jednak panu podpisać ten dokument. Odmowa nasuwałaby tylko podejrzenie, że boi się pan wyniku sekcji.

Inspektor Sargent patrzył na mnie przenikliwie stalowymi oczami. Starałem się wytrzymać ten wzrok — nie był to jednak najprzyjemniejszy moment w moim życiu.

— Mam prawą rękę w gipsie — przypomniałem — nie będzie to wyraźny podpis.

— To nie ma znaczenia. Nawet jakiś umowny znak czy krzyżyk postawiony w obecności tych dwu panów wystarczy.

Inspektor Sargent wyjął wieczne pióro, położył papier na poręczy mojego fotela, wsadził mi pióro do ręki i wskazał palcem, gdzie mam się podpisać. Po raz drugi już tego dnia nabazgrałem nazwisko „Gordon Renton Friend Trzeci" lewą ręką. Po mnie podpisali się panowie Petherbridge i doktor Leland, po czym inspektor włożył papier do kieszeni.

— Wiem, że będzie pan niecierpliwie czekał na wynik sekcji, panie Friend — powiedział. — Dołożę ze swej strony wszelkich starań, aby przyspieszyć bieg sprawy. Przypuszczam, że będę mógł panu podać ten wynik w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin.

Pan Petherbridge i doktor Leland rzucili się skwapliwie do drzwi jak dwa pokojowe pieski, którym bardzo się spieszy na dwór. Inspektor Sargent uścisnął mi lewą rękę i uśmiechnął się swym nic nie wyrażającym uśmiechem.

— Proszę się nie martwić, panie Friend. Z pewnością ma pan rację. To prawdopodobnie ostatni rozpaczliwy wysiłek pana Moffata zmierzający do odzyskania pieniędzy. Ja na pana miejscu nawet nie wspominałbym o tym wszystkim rodzinie. Tylko się niepotrzebnie zdenerwują. A po co to komu, jeśli się okaże, że nie było morderstwa?

— Oczywiście — odparłem.

Otworzył drzwi, a panowie Petherbridge i Leland wypadli jak z procy. Inspektor Sargent spokojnie wyszedł za nimi.

Rozdział XIX

Wytoczyłem fotel z małego saloniku na zalany słońcem korytarz. Dom Friendów zawsze tonął w słońcu. Wzdychałem do mgły i huraganów, w ogóle do czegoś, co by zakłóciło tę atmosferę pogody i życzliwości.

W dużym salonie zastałem całą rodzinę w jak najlepszym nastroju. Selena zdążyła już zmienić niezgrabną czarną suknię na wesoły hawajski kostium plażowy. Rozpuściła też pozwijane nad uszami włosy, które spływały jej teraz swobodnie na ramiona błyszcząc w słońcu. Marny także się przebrała. Siedziała z podkurczonymi nogami na małej kanapce zaciągając się chciwie dymem z papierosa. Pani Friend — nadal w skromnej, wdowiej szacie — siedziała pod oknem ze swoją wieczną robótką na drutach. Na kolanach miała otwarte duże pudło czekoladek. Wszystkie trzy panie spojrzały na mnie mimochodem, a pani Friend obdarzyła mnie swym macierzyńskim uśmiechem.

^Skarbie, Liga Czystości właśnie skończyła swą Godzinę Słoneczną i załadowała się do autobusu. Jesteś kochany chłopak. Uważam jednak, że to brzydko, iż nie pożegnałeś się z panem Moffatem. Bądź co bądź przełknął gorzką pigułkę bardzo dzielnie — przerwała na chwilę, szukając w bombonierce jakiejś specjalnie atrakcyjnej czekoladki. — Ale kto to był ten sympatyczny młody człowiek, który rozmawiał z panem Petherbridge'em i doktorem Lelandem? Zniknęli gdzieś, zanim zdążyłam się z nimi przywitać...

Spokój pani Friend nigdy nie wydał mi się trudniejszy do zniesienia. Powiedziałem więc dość szorstko:

— Ten sympatyczny człowiek to inspektor policji.

Wszystkie trzy spojrzały na mnie z najwyższym zdumieniem, a pani Friend, z pozornie niezmąconym spokojem, spytała cicho:

— Czegóż chciał ten inspektor, kochanie?

— Chciał, żeby Gordy Friend podpisał nakaz ekshumacji — rzuciłem im brutalnie w oczy. — Istnieje podejrzenie, że nieboszczyk pan Friend został zamordowany.

Marny zgasiła gwałtownie nie dopalonego papierosa w popielniczce. Selena wstała. Nawet pani Friend zareagowała tak silnie, że jej ręka z czekoladką zawisła nieruchomo w powietrzu. Ja byłem przede wszystkim zmęczony.

— Przestańcie się denerwować, moje panie. Odegrałem rolę Gordy'ego bez zarzutu. — Zrobiłem krótką pauzę i dokończyłem: — Niepotrzebnie robicie takie zdziwione miny.

— Zdziwione? — Selena spojrzała na mnie przenikliwie. —Jak to rozumiesz?

— Od samego początku podejrzewałem coś podobnego. Ale potem poddałem się nieodpartemu czarowi Friendów i pozwoliłem się wystrychnąć na dudka. Wiedziałyście przez cały czas, że stary pan Friend został otruty. Wiedziałyście też, że musi to kiedyś wyjść na jaw. Na taką właśnie ewentualność zostałem tu importowany.

— Ależ... — zaczęła Selena.

Pani Friend rzuciła jej wymowne spojrzenie, potem wstała i podeszła do mojego fotela patrząc mi prosto w oczy.

— Jak powiedziałeś? Że zostałeś tu importowany... W jakim celu?

— Oczywiście jako kozioł ofiarny. Ale a propos: gdzie tkwi u diaska ten wasz cały Gordon? Domyślam się, że ukryłyście go starannie do czasu, aż ta cała brudna sprawa przebrzmi, a ja zostanę skazany.

— Ach, ty głupcze! — wybuchnęła Selena.

— Tak, kochanie — pani Friend nie spuszczała ze mnie oczu. — Jeżeli naprawdę tak myślisz, to muszę przyznać, że jesteś głupcem.

— Ruchem pełnym godności przywołała do siebie młode kobiety, które stanęły po jej obu stronach. Po chwili pani Friend zaczęła mówić" bardzo wolno: — Wiem, że masz wszelkie dane po temu, aby nam nie ufać i nie wierzyć naszym słowom. Mimo to chcę ci coś powiedzieć, a będzie to szczera prawda. Przysięgam ci, że żadna z nas nie miała i nie ma najmniejszego pojęcia o podejrzeniu dotyczącym przyczyn śmierci mego męża. Żadna z nas nie wie także, gdzie się w tej chwili znajduje Gordy. A ty... ty zostałeś „importowany", jak się wyraziłeś, po prostu z powodu, który ci jest dobrze znany. — Zrobiła krótką pauzę. — Czy mi wierzysz?

— Co to ma za znaczenie, czy wierzę, czy nie?

— Dla mnie ma ogromne, ponieważ bardzo cię polubiłam — wzięła za rękę Selenę — i dziewczęta też szczerze cię polubiły. I nie chcemy, żebyś miał nas za szatany.

Znów padło to słowo.

— Ale może mi uwierzysz, jeżeli zaapeluję do twego rozsądku

— ciągnęła pani Friend. — Nie wiem absolutnie nic o podejrzeniu otrucia i uważam je za całkowicie bezsensowne. Ale jakim sposobem, w imię zdrowego rozsądku, mogłybyśmy zwalić na ciebie winę, gdybyśmy nawet miały taki zamiar? Mogłoby nam się to udać jedynie wtedy, gdybyśmy potrafiły w ciebie wmówić, że jesteś Gordy'm Friendem. Ale nie potrafiłyśmy. Mogłeś przecież natychmiast wezwać policję i oświadczyć, że jako ofiarę amnezji zwabiłyśmy cię tutaj po śmierci mego męża i użyły jako narzędzia do wydarcia spadku z rąk pana Moffata. Skoro tylko byś oświadczył, że nie jesteś Gordy'm Friendem, policja znalazłaby mnóstwo świadków na poparcie twoich słów. Chociażby nawet nasza dawna służba, która doskonale znała Gordy'ego... Ludzie z Pittsburga, gdzie Gordy pracował, z St. Paul, gdzie się wychowywał... Mój drogi chłopcze! Zostałbyś uniewinniony, nim byś zdążył wymówić słowo „Aurora"! — Uśmiechała się teraz swoim zwykłym, niewiarygodnie pogodnym uśmiechem. —Jednym słowem, to nie my mamy cię w swojej mocy, tylko odwrotnie. — Przez cały czas tego monologu trzymała w palcach czekoladkę, którą teraz włożyła do ust. — To raczej my jesteśmy zdane na twoją łaskę i niełaskę.

I znów pani Friend była górą. Nic nie można było zarzucić jej logicznemu rozumowaniu. Jak zwykle poczułem się głupio.

Pani Friend nie przestawała się uśmiechać. Selena także promieniała, zapomniawszy o niedawnym gniewie. Tylko Marny była nadal nieufna i czujna.

\No, jakże kochanie? Czy nie przyznasz mi racji? — spytała pani Friend.

Wzruszyłem ramionami.

— Dobrze — powiedziałem. — Bardzo przepraszam.

— Nie masz za co przepraszać, kochanie. Doskonale rozumiem, że ta cała historia z policją mogła cię zdenerwować. — Skinieniem ręki odesłała obie młode kobiety na dawne miejsca, a sama usiadła na swoim krześle przy oknie. — Mam nadzieję, że już się wszyscy uspokoiliśmy. Najważniejsze, żeby się nie denerwować. —Jakby dla zadokumentowania, że nie należy się denerwować, wzięła robótkę i zaczęła szybko poruszać drutami. — A teraz, kochanie, opowiedz nam wszystko od początku.

Zrobiłem, jak kazała. Wszystkie trzy panie przysłuchiwały się mojej relacji bardzo uważnie, a gdy skończyłem, pani Friend odłożyła robótkę i powiedziała:

— No widzisz? Czy nie miałam racji? Nie mam powodów do zdenerwowania. Przecież to jasne jak słońce, w jakim celu pan Moffat wysunął tego rodzaju zarzut. Ani źdźbła prawdy! Cóż za obrzydliwy człowiek! Bardzo żałuję, że byłam dla niego taka uprzejma. Jedno tylko jest w tym wszystkim dobre: jeżeli nawet żywiłam jakieś skrupuły i żałowałam, że pozbawiamy go pieniędzy, to teraz kompletnie się ich wyzbyłam. Kompletnie!

Jej spokój graniczył chyba z głupotą.

— Pani uparcie nie chce widzieć niebezpieczeństwa — zwróciłem jej uwagę. — Gdyby pani stanęła oko w oko z tygrysem, to jeszcze patrząc w jego rozwartą paszczę wołałaby pani: „Kici, kici..."

Pani Friend roześmiała się głośno.

— A wiesz, że to dobry dowcip!

— Na litość boską, niechże pani przez chwilę spojrzy prawdzie w oczy! Czy zarzut pana Moffata jest słuszny, czy nie — mniejsza z tym. Faktem jest jednak, że oskarżono konkretnie rodzinę Friendów o morderstwo, a w tej chwili Friendowie to także ja. Musimy przynajmniej być na wszystko przygotowani. Nie wiadomo, co się może stać. Jeżeli nie potraficie panie brać rzeczy na serio, to zacznę działać na własną rękę!

— Tak — odezwała się niespodziewanie Marny. — Masz słuszność. Masz zupełną słuszność.

Selena również pokiwała głową.

— Tak, mnie się też tak wydaje. Chociaż ta cała sprawa jest nie z tej ziemi!

— Nie wątpię ani przez chwilę, że załatwisz to jak najlepiej, kochanie — orzekła pani Friend. — Mężczyźni w ogóle znacznie lepiej się do tego rodzaju rzeczy nadają od kobiet. — Podniosła na mnie spojrzenie, w którym nie było cienia uśmiechu, i dodała: — Co mamy robić na początek?

— Na początek prosiłbym, żebyście mi powiedziały wszystko, co się zdarzyło w dzień śmierci pana Frienda.

— Jak to, nic się nie wydarzyło, kochanie.

— A ja wiem przynajmniej o jednej rzeczy — zaznaczyłem. — Pan Friend odprawił Jana. Dlaczego?

Pani Friend zamrugała oczami.

— Nie mam najmniejszego pojęcia. Mój mąż miewał różne humory i wyskoki. Jan widocznie tego dnia miał nie dość wesołą minę.

— A może któraś z was będzie mogła sobie przypomnieć? — spojrzałem na Selenę i Marny.

Marny popatrzyła na Selenę, która tylko wzruszyła ramionami.

— Nie. Przyznam się, że nawet zupełnie o tym zapomniałam. — Oczy jej spotkały się ze wzrokiem Marny. — Ale można po prostu spytać Jana.

— O, to racja! — poparła ją pani Friend. — Jeżeli chcesz się naprawdę dowiedzieć, dlaczego Jan został odprawiony, to najlepiej spytać o to samego Jana. Marny, dziecko, sprowadź go tu zaraz!

Marny wstała z kanapki i wyszła. Ja zaś pomyślałem, że raz już przecież pytałem o to Jana i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Nie miałem więc wielkiej nadziei na tę konfrontację, chyba że panie Friend znają jakiś skuteczniejszy system porozumiewania się z tym człowiekiem. Niebawem wróciła Marny w towarzystwie Holendra. Miał jeszcze na sobie swój odświętny garnitur i gładko przyczesane włosy.

— Proszę... niech go pani spyta — zwróciłem się do pani Friend. Pani Friend zadała pytanie niezmiernie powoli. Jan zdawał się

ją rozumieć, ale podobnie jak było ze mną, zamiast odpowiedzieć, wybuchnął gwałtownym śmiechem. Wszystkie trzy panie próbowały go dalej indagować. Odpowiadał gestami, które — przynajmniej dla mnie — były zupełnie niezrozumiałe. Ale pani Friend najwyraźniej pojmowała, o co mu chodzi. Po chwili odprawiła go ruchem ręki i powiedziała:

— No więc... już wiem.

— Pani go zrozumiała?!

— Oczywiście, kochanie. Przecież mówił zupełnie wyraźnie. Ale nie na wiele nam się to przyda. Jan zupełnie nie wie, dlaczego został odprawiony.

— Nie wie? Jak to? Jak może nie wiedzieć?

— Tak przynajmniej zrozumiałam. I to zupełnie możliwe. Mąż wezwał go, obrugał i odprawił. Jan zupełnie nie domyśla się, o co mu mogło chodzić. Po prostu przyjął wymówienie do wiadomości i śmieje się. Nie, doprawdy, to już staje się męczące. Mógłby przecież trochę się wysilić i nauczyć kilku słów w naszym języku, prawda? A co chcesz wiedzieć dalej?

— Czy w czasie ostatniej choroby pan Friend miał pielęgniarkę? Pani Friend zaprzeczyła ruchem głowy i wyjaśniła: — Oczywiście,

że jak był poważnie chory to miał pielęgniarkę. Ale stan jego zdrowia poprawił się ostatnio tak znacznie, że ją odprawiliśmy.

— A ktoś się nim potem zajmował?

— Wszyscy po trochu, kochanie. Jan golił go, mył i prześciełał łóżko, dziewczęta pilnowały podawania lekarstw we właściwej porze. Ale trzeba przyznać, że żadna z nas nie siedziała przy nim zbyt długo. — Westchnęła głęboko. — Gdybyś znał ojca, zrozumiałbyś nas. Nie był to najłatwiejszy pacjent.

— A co do jego lekarstw... Czy to był tylko digitalis? Pani Friend wzruszyła ramionami.

— Przyznam ci się szczerze, że nie bardzo wiem. W każdym razie na pewno jakieś krople. Bardzo dużo kropelek. Podawało mu się to w wodzie.

— Tak. To był digitalis — powiedziała Marny. — Wiesz przecież dobrze, że dostawał digitalis, mamo.

— Zawsze zapominam te trudne nazwy, kochanie. — Pani Friend spojrzała na mnie pytająco: — Czy jeszcze coś?

— Kto podawał tego dnia lekarstwo?

— Rano chyba ja... Miał zażywać te kropelki dwa razy dziennie.

— A kto dawał krople wieczorem? Pani Friend spojrzała na Selenę.

— Czy to nie ty, kochanie?

— Nie — odezwała się Marny. — To ja. Przynajmniej... miałam mu dać.

— Jak to „miałaś dać"?

Marny była blada i zmieszana. O wiele lepiej zdawała sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa aniżeli pani Friend i Selena.

— Zaraz po kolacji poszłam do sypialni ojca, bo to była pora, kiedy zażywał drugą dawkę lekarstwa. Ponieważ odprawił Jana, kolację przyniosła mu jedna z pokojówek, a potem zabrała puste naczynia. Był w okropnym humorze. Myślałam, że może pokojówka oblała kołdrę sokiem pomidorowym, czy coś w tym rodzaju. Zaproponowałam, że dam mu lekarstwo, ale on krzyknął, żebym sobie poszła i przysłała mu Gordy'ego.

— Gordy'ego? Skinęła głową.

— Poszłam na górę po Gordy'ego, który był pod gazem. Dałam mu mocnej czarnej kawy, doprowadziłam go trochę do porządku i kazałam zejść na dół do ojca.

— Czy ojciec nic nie wspominał, dlaczego chciał się widzieć z Gordy'm?

— Nie. Ale ile razy był w takim okropnym humorze, zawsze chciał widzieć Gordy'ego. Miał nadzieję, że go złapie na piciu i będzie miał sposobność wygłosić mowę o szatanie. Zresztą nigdy nie zastanawiałam się nad tym, dlaczego chciał widzieć Gordy'ego.

— I to po wizycie u ojca spotkałaś Gordy'ego w hallu? Powiedział ci wtedy, że ma tego wszystkiego już wyżej uszu i że wyjeżdża do Los Angeles... tak?

— Mniej więcej.

— A nie zapytałaś go, co zaszło między nim a ojcem?

— Nie. Spytałam tylko, czy było tak jak zwykle. Na co Gordy odpowiedział stekiem przekleństw i poszedł do garażu.

— A ty?

— Ja? Wróciłam do ojca, żeby mu dać lekarstwo.

— I dałaś?

— Nie. W pokoju była Selena.

— Czy to prawda? — zwróciłem się do Seleny.

— Tak, koteczku. Byłam w sypialni ojca, gdy weszła Marny.

— I dałaś ojcu lekarstwo?

Selena wyciągnęła rękę po papierosa i zapaliła.

— Nie, nie dałam. Spytałam tylko, czy chce zażyć lekarstwo, na co mi odpowiedział, że nie, bo już zażywał.

Poczułem dreszcz niepokoju.

— To by znaczyło, że Gordy mu dawał?

— Prawdopodobnie. Zwróciłem się znów do Marny:

— O której się to wszystko działo?

— Mniej więcej o wpół do dziewiątej. Właściwie zaczęło się o wpół do dziewiątej, a skończyło prawie o dziewiątej.

— A czy wtedy, jak byłyście u niego obie z Seleną po wyjeździe Gordy'ego, ojciec czuł się zupełnie normalnie?

— Najzupełniej. Chociaż co prawda byłyśmy tam nie dłużej niż kilka minut.

Następnie zwróciłem się do pani Friend: — A kiedy stwierdziła pani, że mąż uległ atakowi serca i wezwała pani doktora Lelanda?

— Zaraz... niech sobie przypomnę... Musiało to być gdzieś około wpół do jedenastej. Tak, na pewno. Zwykle zasypiał koło jedenastej. Zajrzałam do niego, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje, i... stwierdziłam atak.

— Pan Petherbridge mówił, że wasz ojciec telefonował do niego i oświadczył, że chce zmienić testament, i że stało się to na kilka godzin przed wezwaniem doktora Lelanda. Z tego by wynikało, że telefonował w obecności Gordy'ego... — Spojrzałem na swoje ręce, a potem szybko ogarnąłem wzrokiem trzy kobiety. — Czy panie zdają sobie sprawę, co to znaczy? — zapytałem. — Pan Friend jest w fatalnym nastroju. Wzywa do siebie Gordy'ego, który jest zupełnie pijany. Pan Friend prawdopodobnie wymyśla mu i wyrzuca go z pokoju. Następnie telefonuje do pana Petherbridge'a, oświadczając, że zamierza zmienić testament... — Zatrzymałem badawczy wzrok na pani Friend. — Pan Friend grozi synowi, że go wydziedziczy raz na zawsze. Potem prosi o podanie lekarstwa. Każdy wie, że nadmierna dawka digitalisu jest śmiertelna dla człowieka chorego na serce. Zaraz po tym Gordy wyjeżdża. Oświadcza, że jedzie do Los Angeles. I od tej chwili wszelki ślad po nim zaginął... — Zawiesiłem głos nie odwracając oczu od pani Friend. — Któż nam zaręczy, że Gordy mówił prawdę? Kto zaręczy, że nie otruł ojca, a potem, przerażony, nie uciekł na przykład do Meksyku? — Poczułem straszliwe zmęczenie i przygnębienie. — Jeżeli sekcja wykaże w organizmie nadmierną dozę trucizny, to nie ma na świecie takiego policjanta, który by w dwadzieścia minut później nie zaaresztował Gordy'ego pod zarzutem morderstwa! — Roześmiałem się gorzko. — A dla inspektora Sargenta ja jestem Gordy'm Friendem. Ja podpisałem zobowiązanie do abstynencji. Ja podpisałem nakaz ekshumacji. Nawet jeżeli to prawda, że o tym wszystkim nie wiedziałyście, to skutek będzie taki sam... — Urwałem na chwilę. — Bądź co bądź trzeba zachować spokój — dodałem. — Najważniejsze to się nie denerwować zawczasu, prawda? — zwróciłem się do pani Friend.

Rozdział XX

Nagle wybuchy gniewu pani Friend zawsze mnie zaskakiwały. A teraz nastąpił jeden z nich. Patrzyła na mnie z oburzeniem, twarz miała zarumienioną z gniewu.

— Doprawdy, tego już za wiele! Oskarżać mojego syna o morderstwo! I to pod moim własnym dachem! Ty, który go nigdy w życiu nie widziałeś!

— Nie z mojej winy znalazłem się pod pani dachem — przypomniałem — i byłbym najszczęśliwszy, gdybym nigdy nie słyszał o pani synu. Ale skoro, dzięki pani, muszę grać jego rolę, mam chyba prawo się zastanawiać nad tym, co mógł, a czego nie mógł zrobić?

Marny parsknęła krótkim, niewesołym śmiechem, Selena podeszła do pani Friend i pogłaskała ją czule.

— Mamo kochana! Nie bądź tak przewrażliwiona. On ma rację. Musimy być na wszystko przygotowani. Ja, podobnie jak ty, jestem przekonana, że to absurd i że ojciec nie został otruty. Ale jeżeli obie się mylimy, to musimy się liczyć z tym, że podejrzenie padnie na kogoś z rodziny. Ja go nie zamordowałam, a ty, mamo?

Pani Friend odsunęła się niecierpliwym ruchem od Seleny i powiedziała ostro: — Nie pleć głupstw, Seleno!

— A może to ty? — Selena spojrzała na Marny.

— Owszem, mogę się przyznać — wycedziła powoli Marny. — Jeżeli mama poczuje się przez to lepiej...

— Słyszysz, mamo? — Selena odrzuciła w tył włosy i z niezmąconym spokojem patrzyła na panią Friend. — Któż mógł to zrobić, jeżeli nie Gordy? W każdym razie on jeden miał sposobność... i prawdopodobnie motyw. Aleja, tak samo jak ty, uważam, że Gordy jest niewinny jak baranek. Jedno mnie w tym zastanawia: gdyby to był normalny wypad pijacki, to Gordy dawno już powinien wrócić. No i... jakby to powiedzieć? Człowiek nigdy nie jest w stanie przewidzieć, co może zrobić ktoś, kto jest niemal bez przerwy zaprawiony. Zawsze zapominam, jak to się wytworniej mówi.

W pani Friend odezwała się zraniona matka.

— Jestem najgłębiej przekonana — powiedziała gorąco — że mój Gordy nigdy by... nigdy by rozmyślnie...

— Może zrobił to nierozmyślnie... — podsunęła Selena. — Może ojciec zażądał lekarstwa, a Gordy był pijany... Nie policzył dokładnie kropel i... przez pomyłkę podał mu za silną dawkę. Potem, jak sobie zdał z tego sprawę, wystraszył się i uciekł. Gordy zawsze ucieka w trudnych sytuacjach. — Selena zwróciła się do mnie: — A jak ty sądzisz? Czy nie mogło być tak właśnie, jak mówię?

— Możliwe — odparłem z wewnętrznym przekonaniem. Selena roześmiała się wesoło, jak gdyby wszystko zostało już wyjaśnione i załatwione.

— No więc?! — rzuciła.

— Więc będziemy wszyscy żyli dalej w szczęściu i dostatku — skwitowała Marny patrząc ironicznie na Selenę i wypuszczając kółka dymu. — Jeżeli już jesteś taka pomysłowa, to może powiesz, co mamy teraz zrobić z obecnym tu młodym człowiekiem? Wmówiłyśmy w niego, że jest Gordy'm. A co dalej? Może to, o co nas podejrzewa? Wmówimy w niego zbrodnię, której nie popełnił?

— Ależ oczywiście, kochanie — uśmiechnęła się do niej słodko Selena.

Zaniemówiłem.

Selena wstała z kanapki, podeszła do mnie, usiadła na dywanie u moich nóg i położyła mi obie dłonie na kolanach. Nie przestawała przy tym uśmiechać się do mnie promiennie.

— Kochanie, przecież to zupełnie jasne, co musimy teraz zrobić! Jeżeli wyznasz policji, że nie jesteś prawdziwym Gordym, to stracimy wszelkie szanse na wydarcie forsy tej kreaturze Moffatowi i wpakujemy się w okropne tarapaty. Bo przecież wszystko, co dotąd robiliśmy, jest całkowicie nielegalne, prawda? Musisz więc dalej być Gordy'm. Bo jeżeli wynik sekcji okaże się niepomyślny, to będziemy musiały powiedzieć całą prawdę, a podejrzenie padnie na ciebie... Powiesz wtedy po prostu i szczerze, że byłeś pijany i że mogłeś przez nieuwagę dać ojcu za dużą dawkę lekarstwa, i... — Wzruszyła lekko ramionami. — To przecież nie zbrodnia, prawda? Każdemu może się zdarzyć pomyłka. Jestem pewna, że to zrozumieją...

— I przebaczą mi łaskawie, obsypując pocałunkami na pocieszenie, tak?

— Czemu nie? A poza tym będziemy bardzo bogaci i możemy im wtedy dać kupę forsy i nowe samochody, oczywiście jeżeli zajdzie potrzeba.

Nigdy nie wiedziałem czy ta niewiarygodna naiwność Seleny to poza, czy nie.

— Bardzo mi przykro — odparłem — ale nie jestem aż tak oddany rodzinie Friendów, żeby odsiedzieć za was dziesięć lat za zabójstwo.

Oczy Seleny posmutniały.

— A czy coś takiego by ci groziło?

— Byłbym szczęśliwy, gdyby się na dziesięciu latach skończyło. Selena w zamyśleniu gładziła moje kolana.

— Nie! Tego bym nie zniosła — westchnęła głęboko. — Musimy wymyślić coś innego... ale co, kochanie?

Mimo niewesołej sytuacji czułem, że dotknięcie jej ręki jest dla mnie nadal podniecające. Nie miało to jednak w tej chwili znaczenia. Sprawa wyglądała dla mnie zbyt groźnie, żebym jeszcze raz dał z siebie zrobić kozła ofiarnego. W każdym razie wiedziałem dokładnie, co „trzeba wymyślić".

— Jeżeli sekcja nic nie wykaże — powiedziałem — zostanę tu tak długo, aż sprawy spadkowe się wyjaśnią. W przeciwnym jednak razie... jest tylko jedna rzecz do zrobienia.

— Co takiego? — spytała ciekawie Selena.

— Muszę stąd zniknąć, i to jak najszybciej.

— Zniknąć?

— Jeżeli już mamy mówić zupełnie szczerze i otwarcie — zacząłem, odczuwając lekkie zadowolenie, że nareszcie mogę się obchodzić z rodziną Friendów nieco brutalniej — to powiem tylko tyle: nie wiem, kim jestem, wiem jednak z całą pewnością, że nie chcę być kozłem ofiarnym! Jeżeli inspektor Sargent dojdzie do wniosku, że to Gordy otruł swojego ojca, i zechce aresztować mnie, jako Gordy'ego, powiem mu bez osłonek całą prawdę. Doskonale zdaję sobie sprawę, ile sam będę miał z tego kłopotów, ale w każdym razie uchroni mnie to przed komorą gazową.

— Ale co się stanie z nami? — zawołała z przejęciem Selena otwierając szeroko oczy. — Bo jeżeli tak zrobisz, to my zostaniemy oskarżone o spisek i Bóg wie, co jeszcze...

— Dlatego właśnie powiedziałem, że powinniście się pozbyć mnie stąd jak najszybciej.

— Ale...

— Nie jest to, oczywiście, rozwiązanie idealne, ale w tej kabale nie może być rozwiązania idealnego. Musicie mnie ukryć tak, żeby policja nie mogła mnie odnaleźć, a następnie skierować ją na ślad prawdziwego Gordy'ego. Niech go szukają. A jak odnajdą, reszta należy do was.

— Ale przecież inspektor Sargent już cię widział! — zaprotestowała Selena. —Jak odnajdzie Gordy'ego, od razu będzie wiedział, że to nie ta sama osoba, która podpisała zobowiązanie do abstynencji...

— Widział mnie w bandażach. Poza tym jesteśmy z Gordy'm mniej więcej do siebie podobni, a zresztą — roześmiałem się — ty i pani Friend potrafiłybyście wmówić w samego Einsteina, że ziemia jest płaska. Potraficie wmówić w inspektora, że ma kłopoty ze wzrokiem.

Selena nadąsała się.

— Wiesz co... nie myślałam, że jesteś takim egoistą.

— Egoistą! Na litość boską! Czy nie zrobiłem już dosyć dla rodziny Friendów?

Marny już od pewnego czasu obserwowała całą scenę w milczeniu. Teraz roześmiała się i powiedziała:

— Aha, więc nareszcie zmądrzałeś! Nie przypuszczałam, że się potrafisz oprzeć wdziękom Seleny!

— Zamknij się, Marny! — warknęła Selena.

— To jemu powinnaś kazać się zamknąć — odparła Marny i podeszła do mnie przysiadając lekko na poręczy fotela. — Coś pięknego! — stwierdziła. — Nareszcie podniosłeś głowę. Tylko trzymaj ją do góry! Ty jesteś teraz panem... powiedz im, co mają robić. Będą musiały cię posłuchać!

Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się. Marny zawsze zjawiała się

wtedy, kiedy jej potrzebowałem.

— Czy znasz jakieś miejsce, gdzie mógłbym się ukryć do zdjęcia

gipsu?

— Oczywiście. — Marny spojrzała z góry na Selenę. — Namiętny wielbiciel Seleny, szanowny pan doktor Croft, ma tu w górach willę. Jak cię tam ulokujemy, to cię nikt nie znajdzie.

— Ulokujecie. Właśnie. W tym stanie nie mogę się poruszać o własnych siłach.

— Jan cię odwiezie. Możesz go nawet zatrzymać przy sobie i możesz mu zaufać. Jeżeli mu każesz zakopać trupa, zrobi to, a za pięć minut o wszystkim zapomni. Gdyby policja się o niego dopytywała, powiemy, że został odprawiony. Mamy chyba jeszcze prawo przyjmować i odprawiać własną służbę? Czy ktoś ma coś przeciwko mojemu planowi? — odwróciła się do pani Friend i Seleny.

Ku memu zdziwieniu ani pani Friend, ani Selena nie podniosły żadnych protestów; Selena powiedziała nawet, że po głębszym namyśle należy przyznać, że to znakomity pomysł.

Pani Friend zupełnie już opanowana rzuciła:

— Tak, kochanie — i uśmiechnęła się do mnie. — Zważywszy wszystkie pro i contra, to będzie chyba najrozsądniejsze. Przypuszczam jednak, że wyjedziesz chyba dopiero po sekcji? Bo jeśli znikniesz, nim zajdzie po temu konieczna potrzeba, to znaczy zanim inspektor Sargent zechce cię aresztować, ściągniesz niepotrzebnie podejrzenia na nas wszystkich.

— Oczywiście, że poczekam na wynik sekcji — odpowiedziałem. — Nie przeszkadza to jednak, że plan można ułożyć wcześniej.

— Sełena załatwi sprawę z Nate'em — mówiła dalej pani Friend, jak gdyby to ona, a nie Marny była autorką projektu. —Jestem przekonana, że Nate zrozumie sytuację. Jak to przyjemnie, że już coś zostało postanowione — westchnęła z ulgą. — Nie dlatego, broń Boże, żebym się niepokoiła, jestem święcie przekonana, że cała ta historia to wyłącznie wymysł pana Moffata. — Spojrzała na zegarek i krzyknęła: — Boże! Dawno już minęła pora lunchu. Ciekawa jestem, czemu ta kucharka tak się grzebie. Muszę zajrzeć, co się tam dzieje. — Wstała i dodała: — Marny! Zajdź do babci i uspokój ją, bo zawsze bardzo się denerwuje, gdy jest głodna. Jak myślicie, moi drodzy? Czyjej to wszystko powiedzieć? Wydaje mi się, że to dla niej zbyt skomplikowane, ale znów z drugiej strony, to babci żywioł...

Słowa te dokończyła już za drzwiami.

Marny mruknęła: — Zawracanie głowy. — I szybko wyszła z pokoju, żeby się uporać z babcią.

Zostaliśmy z Seleną sami. Siedziała ciągle na dywanie u mych stóp, a jej ręka pieszczotliwie błądziła po moich kolanach. Nagle skrzywiła się i podniosła na mnie oczy:

— To było podle z mojej strony namawiać cię, żebyś został i wziął całą winę na siebie. Chyba już nie jesteś w stosunku do nas podejrzliwy? To żadna intryga, naprawdę. Po prostu przyszła mi do głowy taka myśl...

— Muszę przyznać, że nie najlepsza.

— Ach, kotku — westchnęła z głębi serca. — Czy to wszystko razem nie jest okropne?

— Owszem, trudno to inaczej określić.

— Mam jednak błogą nadzieję, że nie będziesz musiał się ukrywać u Nate'a. Jan woził mnie tam czasami na randki. Miało być tak romantycznie, a tymczasem to okropna dziura... — Jej dłoń spoczęła na moim ramieniu. — Kochanie, czy nie zanudziłbyś się tam na śmierć tylko z Janem do towarzystwa, bez żadnych wspomnień? Czy nie byłoby ci przyjemniej, żebym i ja z tobą pojechała?

— Jak na taką energiczną dziewczynę bywasz zaskakująco ograniczona... — uśmiechnąłem się do niej.

— Naprawdę tak myślisz, kochanie? — roześmiała się. — Chyba masz rację. —Jej twarz, ciepła i rozkoszna jak letnie południe, znalazła się nagle tuż przy mojej. — Ale tak naprawdę wszystko, co ci mówiłam wczoraj wieczorem, to prawda...

— Co?

— No... że tak na mnie działasz. Każde dotknięcie... Wierz mi, że to dla mnie coś zupełnie nowego. Jak ciebie nie ma, ani na chwilę nie przestaję o tobie myśleć. Czy to nie wszystko jedno, kto kogo otruł, czy... kochanie!... —Jej usta przywarły mocno do moich. Uniosła się nieco, tak że siedziała mi prawie na kolanach. Zarzuciła mi ręce na szyję. Przyciągnąłem ją jeszcze bliżej. Jasne, miękkie włosy muskały mi powieki. Poprzez tę złotą przędzę zauważyłem w pokoju jakiś ruch. Odsunąłem jej włosy z oczu, nie odrywając ust...

W drzwiach stał doktor Nate Croft.

Stał sztywno, wpatrując się w nas gorejącymi oczami.

— Seleno!

Selena wysunęła się z moich objęć i zobaczyła Nate'a. Podniosła się, odrzuciła włosy w tył i uśmiechnęła się do niego niefrasobliwie.

— O, to ty, Nate! Jak się masz!

Większość mężczyzn, czując to, co w tym momencie niewątpliwie czuł doktor Croft, wybuchnęłaby. On jednak widocznie nie był człowiekiem wybuchowym. Osunął się tylko ciężko na krzesło, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

— Czy ty nie darujesz żadnemu mężczyźnie? — spytał głucho.

— Jak to? Nie rozumiem cię, Nate. — Selena spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami. — Czy ty nie przesadzasz...

Patrzył na nią zmęczony, zrezygnowany. Oto los mężczyzny, który pokocha Selenę — pomyślałem.

— Sądziłem, że tym razem będzie spokój... przecież nałożyłem mu gips... Ja... a zresztą, co za różnica.

— Nate... nie bądź zacofany!

— Zacofany! — głos zadrżał mu od bezsilnego gniewu. — Postawiłem wszystko na jedną kartę, bo powiedziałaś, że mnie kochasz. Pamiętasz? Przyrzekłaś, że się rozwiedziesz z Gordy'm i wyjdziesz za mnie, bo mnie kochasz — gorzki uśmiech skrzywił mu pobladłe wargi. — Ale nie wyjdziesz, prawda?

Selena podeszła do niego i pogładziła go po ramieniu.

— Kochanie, czy to warto martwić się przyszłością?

— A jeżeli nawet za mnie wyjdziesz, to i tak zawsze będzie jakiś pierwszy lepszy — wymownie spojrzał na mnie. — To wspaniałe!

Bardzo panu polecam! Radzę panu spróbować, o ile jeszcze pan tego nie zrobił! Niech pan spróbuje zakochać się w... dziwce!

— Nate!

Odwrócił się gwałtownie w jej stronę.

— Tak! Bo to jest najlepsze określenie. Selena roześmiała się swym głębokim śmiechem.

— Możliwe, ale mógłbyś wymyślić coś wytworniejszego, Nate — pocałowała go w ucho. — Kochanie, zawsze musisz robić sceny. Zawsze jesteś taki podejrzliwy! Pocałowałam go po prostu dlatego, że wyjeżdża.

Nate zesztywniał.

— Wyjeżdża?

— Tak, kochanie, wyjeżdża. Bo wyobraź sobie, co się stało. Lepiej powiem ci od razu. Recytacja poematu i wszystko potem poszło gładko. Byłyśmy przekonane, że mamy to za sobą. Tymczasem ten wstrętny Moffat...

Opowiedziała mu krótko i bez osłonek, w sposób, który był dla mnie szokujący, co zrobił ten wstrętny Moffat. Nie dając mu dojść do słowa, zreferowała mu moją teorię dotyczącą Gordy'ego i plan wywiezienia mnie z domu, o ile wynik sekcji okaże się niedobry. I tak żal mi było Nate'a, ale teraz, widząc drżenie jego ust i żałosny wyraz jego twarzy, czułem, że serce mi się ściska. Ja w tej całej awanturze nie miałem nic do stracenia. On — wszystko. Gorąco pragnąc uczynić z Seleny wierną żonę postawił na jedną kartę całą swoją zawodową karierę. Groziło mu oskarżenie o współudział w zbrodni, a najmniejsze nawet podejrzenie mogło sprawić, że byłby skończony jako lekarz.

— Rozumiesz więc, kochanie, że jeżeli policja będzie mieć jakieś podejrzenia, to spróbujemy przemycić go do twojej willi — mówiła niemal z roztargnieniem Selena. —Jan go tam odwiezie. Tak będzie najlepiej. Nie masz chyba nic przeciwko temu, prawda?

— Ależ, Seleno! — wyjąkał —jeżeli policja znajdzie go w mojej willi...

— A później, jak już będzie można zdjąć gips, pojedziesz tam i zdejmiesz, dobrze? Wtedy już będzie mógł sam się o siebie martwić... — Oplotła go ramionami i przytuliła się całym ciałem z ustami niemal przy jego ustach. — Nate, kochanie, wiem, że to dla mnie zrobisz....

— Seleno...

— Nie bądź egoistą, Nate — głaskała go po uchu. — Bo przecież właściwie to ty go wpakowałeś w całą tę kabałę! I to już jest jedyne, co możesz dla niego zrobić!

W tym momencie pojawiła się znowu pani Friend i uśmiechnęła się do mnie, a potem do doktora Crofta.

— Jak się masz, Nate — powiedziała. — Zdążyłeś właśnie na lunch! To świetnie!

— Lunch — powtórzył głucho Nate. — Jak pani może mówić o lunchu, kiedy pan Friend...

Pani Friend przerwała mu gestem.

— Mój drogi, wymogłam już na wszystkich obietnicę, żeby dzisiaj nic więcej na ten temat nie mówić. Gdyby jutro sprawy przybrały zły obrót, mamy już gotowy plan. Nie ma sensu grzebać się tak bez przerwy w przykrych rzeczach. — Podeszła do mnie i zaczęła pchać fotel w kierunku jadalni, nucąc coś pod nosem. — Teraz musimy się tylko uzbroić w cierpliwość do jutra — orzekła. — To znaczy do przyjazdu inspektora Sargenta. Bardzo się cieszę, Nate, że zostaniesz na lunchu. Kucharka zrobiła naprawdę cudowny auszpik!

Rozdział XXI

Jedliśmy ten wspaniały auszpik i staraliśmy się uzbroić w cierpliwość. Nasz plan, może pod pewnymi względami niedoskonały, miał przynajmniej tę zaletę, że był bardzo prosty. Nate powiedział, że ma w swojej willi znaczny zapas konserw. Postanowiliśmy więc, że w przypadku gdyby jutrzejszy wynik sekcji wskazywał na otrucie, postaramy się odwlec dochodzenie do następnego dnia. Jak tylko zapadnie zmrok, Jan przeszmugluje mnie do schroniska górskiego doktora Crofta. Na tyłach rezydencji Friendów znajdowała się bardzo mało używana droga, wiodąca przez samotne, nie zamieszkałe okolice górskie. Należało tylko odpowiednio pouczyć Jana — i to wszystko.

Ten ostatni punkt postanowiliśmy załatwić oboje z Marny. W tym celu Marny zawiozła mnie długim korytarzem — mijając po drodze drzwi wiodące do jej pokoju, następnie drzwi do pokoju pani Friend — aż do tej części domu, gdzie mieszkał Jan. Zapukaliśmy lekko i weszliśmy. Na nasz widok Jan wstał z łóżka zawiązując sznur niebieskiego płaszcza kąpielowego.

Uśmiechnął się do Marny, spojrzał pytająco na mnie i odrzucił z czoła jasne włosy.

— Jeżeli będę mówiła wolno, Jan mnie zrozumie. Pozwól więc, że to ja mu wytłumaczę — powiedziała Marny. Położyła rękę na jego potężnym ramieniu. —Janie, jutro zawieziesz go — wskazała na mnie — samochodem. Zrozumiałeś?

Skinął głową nie przestając się uśmiechać.

— Zawieziesz go w góry. Do tego domku, do którego woziłeś Selenę, pamiętasz?

Powtórnie skinął głową.

— Zostaniesz tam z nim przez cały czas.

Jasny lok opadł mu na oczy, kiedy znów skinął głową.

— I nikomu ani słowa, ani słowa! Nikomu. Nigdy! Nigdy nie powiesz słowa...

Opalona na brąz ręka Jana spoczęła na dłoni Marny, zupełnie ją zakrywając.

— Ja — powiedział —ja... Marny spojrzała na mnie.

— Zrozumiał. Jestem pewna, że zrozumiał, o co chodzi.

— Czy tylko w to jedno miejsce Jan woził Selenę?

— Tak. Tylko do willi Nate'a. Dwa razy.

— Okay!

— Aha! Jeszcze jedno — zwróciła się ponownie do Jana. —Jak będziesz stąd wyjeżdżał, to nie jedź główną drogą. Jedź tą, co jest z tyłu, za domem.

Twarz Jana zachmurzyła się.

— Drogą z tyłu. Za domem. Starym traktem.

Jan jednak w dalszym ciągu nie rozumiał, o co chodzi.

Marny wzięła ołówek, znalazła kawałek papieru i narysowała szkic domu, zaznaczając główny, frontowy, podjazd oraz wijącą się starą drogę na tyłach. Następnie pokazała rysunek Janowi.

— Nie tędy — pokazała na rysunku — tylko tędy, starym traktem. Pojedziesz drogą na tyłach domu — znów pokazała ołówkiem. — Tak, jak zawsze jeździł Gordy. Drogą Gordy'ego..

Opalone czoło Jana wygładziło się na znak, że zrozumiał. Wyjął ołówek z rąk Marny i mniej więcej w połowie drogi zrobił mały krzyżyk. Potem spojrzał pytająco na Marny.

Marny zobaczyła krzyżyk.

— Nie, Janie. Nie tam. Pojedziesz po prostu drogą Gordy'ego. Weźmiesz wóz — przesunęła ołówkiem wzdłuż drogi aż za papier, pokazując że ma mnie zawieźć; w góry, do domku Seleny. — Rozumiesz?

Zrozumiał wreszcie, o co chodzi; widać to było wyraźnie po szerokim, pełnym zadowolenia uśmiechu. I gdy oboje z Marny opuszczaliśmy jego pokój, stał uśmiechając się i kiwał głową. Miło było widzieć, że chociaż jedna osoba w domu zadowolona jest z sytuacji.

Po wizycie u Jana nie pozostało już nic innego, jak cierpliwie czekać. Resztę dnia spędziliśmy więc na oczekiwaniu. Wbrew zaleceniom pani Friend, że należy wszystko brać z najlepszej strony, nastrój z każdą godziną stawał się bardziej ponury. Miałem ciągle przed oczami obraz Gordy'ego — mordercy, a przynajmniej domniemanego mordercy. Nate musiał wracać do szpitala. Trzy panie Friend i ja przebrnęliśmy jakoś przez kolację i wieczór, który usiłowaliśmy wypełnić beznadziejną grą w karty. Nie mogłem się jednak skupić. Przeczuwałem wiele piętrzących się przeszkód, które mogły obalić cały nasz kunsztowny plan.

Chociaż panie Friend obiecały naprowadzić inspektora Sargenta na ślad prawdziwego Gordy'ego, zdawałem sobie sprawę, że to jednak ja byłem Gordy'm, którego on znał i że moim śladem pójdą w pierwszym rzędzie jego poszukiwania. Sargent dowie się niebawem, o ile jeszcze nie wie, że doktor Croftjest przyjacielem Friendów. A jak jeszcze się dowie, że jest on właścicielem willi w górach, to z całą pewnością skieruje tam swe kroki. Mój plan nie był właściwie żadnym planem; był rozpaczliwą próbą ucieczki przed nieuniknionym — jedyną zaś szansą na ocalenie własne, a przy okazji i Friendów, było pozostanie w ukryciu aż do zdjęcia gipsu i odzyskania zagubionej tożsamości. Ale to było równoznaczne z odzyskaniem pamięci. Od tego wszystko zależało. Od mojej pamięci.

Spojrzałem poprzez stolik na Selenę. Jej jasna głowa pochylona była nad kartami. Cerę miała delikatną i opaloną na kolor lekkiego karmelu. I co dziwne! Chociaż wiedziałem, jak doprowadziła Crofta do zupełnego załamania, chociaż byłem przeświadczony, że w razie czego wyda mnie w ręce policji nie mrugnąwszy nawet okiem — czułem, że będzie mi jej brakowało. Nawet ktoś, kto cierpi na zanik pamięci, zdaje sobie sprawę, że takie kobiety nie zdarzają się często...

Pochwyciła mój wzrok i uśmiechnęła się do mnie.

— Nie wiem, jak inni — powiedziała — ale ja już idę spać. Pani Friend, która grała z Marny, położyła jakąś kartę, potem

szybko ja cofnęła i z lekkim chrząknięciem położyła inną.

— Seleno, czy nadal masz zamiar sypiać w tym samym pokoju co ten kochany chłopiec? — spytała. — Bo mnie osobiście wydaje się to dość dziwne i nie wiem, jakby się na to zapatrywał Nate.

— Ależ oczywiście, mamo, że w tym samym — roześmiała się Selena. — Pomijając już wszystko inne, przecież on jest taki bezradny! Nawet po wyjeździe stąd będzie potrzebował pielęgniarki, prawda? — zwróciła się do mnie.

— Tak — odpowiedziałem.

— Poczytam ci coś z poezji ojca, żebyś prędzej zasnął. Jest między innymi taki wiersz wymierzony przeciwko seksowi. Na pewno chętnie go posłuchasz...

— Oczywiście — zgodziłem się szybko.

Marny rzuciła mi ironiczny uśmieszek, a pani Friend westchnęła:

— No cóż, właściwie to już nie ma wielkiego znaczenia. Do licha! Wcale nie chciałam wyrzucić tego waleta treflowego! Byłby taki śliczny sekwens...

Mimo wyrzucenia waleta treflowego udało się pani Friend złożyć inny piękny sekwens i wygrać partię. Ograła nas wszystkich na dość znaczną kwotę. Ponieważ nie miałem żadnych pieniędzy, nie mogłem się wypłacić; pani Friend ściągnęła jednak przegraną z dziewcząt. Selena wyszła po portmonetkę, polecając mi, żebym nie zapomniał zabrać do sypialni poezji ojca. Marny wzięła do rąk szary tomik i otworzyła go na chybił trafił.

Grzmiącym głosem zaczęła czytać.

Seks, seks, seks

ty grzechem wciąż kalasz świat, seks, seks, seks

W bagno wciągasz młodzieży kwiat.

— O Boże, co za brudne myśli miał ojciec — stwierdziła, odrzucając z niesmakiem szary tomik na fortepian tak niezręcznie, że stojąca na nim oprawna fotografia nieboszczyka pana Frienda przewróciła się twarzą w dół.

— Marny! Nie, doprawdy! Tego już za wiele! — krzyknęła pani Friend.

— A właśnie, że miał — powiedziała Marny, patrząc wyzywająco na matkę. — Ile ci jestem winna?

— Trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów, kochanie. .

— Już przynoszę, bo mi do śmierci nie zapomnisz.

Marny wybiegła z pokoju, a pani Friend uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, jak gdyby się usprawiedliwiając:

— Chodzi mi o zasadę. Zawsze wpajam w moje dzieci, że każdy, najdrobniejszy nawet, dług należy regulować — westchnęła. — Czasem mam jednak wrażenie, że biję głową o mur. Przepraszam cię na chwilę, kochanie, ale jak ich nie dopilnuję, to wezmą pieniądze z mojej własnej portmonetki!

Po tych słowach wyszła szybko poprawiając po drodze wymykające się kosmyki włosów.

To bardzo ładnie — pomyślałem — że pani Friend usiłuje wpoić w córkę i synową zasadę moralności... szkoda tylko, że nie zajęła się synem.

Bardzo mnie denerwowała myśl o jutrze. Liczyłem na to, że się trochę uspokoję, jak mi Selena poczyta bzdurne poezje pana Frienda. Podsunąłem fotel do fortepianu i wziąłem do rąk szary tomik. Mimo woli podniosłem przewróconą fotografię pana Frienda i postawiłem ją właściwie. Przy okazji zauważyłem, że tylna ścianka, widocznie rozluźniona od upadku, odsunęła się ukazując niewielką białą kopertę, umieszczoną między fotografią a ramką. Wziąłem ją do ręki, na wierzchu było napisane: MAMA.

Koperta nie była zaklejona i w środku widać było jakąś kartkę. Nie był to list wysłany pocztą. Ktoś z domowników musiał go napisać i ukryć za fotografią.

Ponieważ byłem nastawiony podejrzliwie do wszystkiego, co miało związek z rodziną Friendów, postanowiłem wyjąć arkusik z koperty. Nim zdążyłem to zrobić, rozległy się na korytarzu kroki. Szybko wsadziłem kopertę do kieszeni marynarki, poprawiłem tył ramki, ustawiłem fotografię w dawnej pozycji i odsunąłem się z fotelem od fortepianu.

Do pokoju weszła pani Friend trzymając w ręku parę banknotów dolarowych i bilon.

— No! — zawołała tryumfująco — mam! Posłałam już dziewczęta spać, kochanie. Czy mam cię zawieźć do sypialni, czy sam dasz sobie radę?

— Bardzo dziękuje, pojadę sam.

Podeszła do mnie i z uśmiechem uścisnęła mi rękę.

— Wierz mi, kochanie, że szczerze cię polubiłam. Jesteś jak mój syn...

— Mam tylko nadzieję, że postępuję lepiej niż on. Zmarszczyła lekko brwi.

— Naprawdę, bardzo bym chciała, żebyś mi uwierzył. Jestem najgłębiej przekonana, że w słowach pana Moffata nie ma cienia prawdy. Absolutnie! Owszem, bardzo dobrze, że przygotowaliśmy na wszelki wypadek ten plan, ale przekonasz się, że nie ma żadnego powodu do obaw. Wszystko będzie dobrze. — Spojrzała z wyrzutem na fotografię męża na fortepianie. — Czy uwierzysz, że był bardzo uroczy, jak był młodym chłopcem? Miał prześliczne wąsiki... zupełnie jak młoda foka. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru, kiedy mi się oświadczył... Klęknął przede mną, a potem się podniósł i pocałował... Jak rozkosznie ten wąsik łaskotał. Nigdy przedtem nie całował mnie nikt z takim wąsem. Myślę, że dlatego za niego wyszłam.

— Co niezbicie dowodzi, że pan Friend nie mógł zostać zamordowany! — Uśmiechnąłem się ironicznie.

— Ach, ty! — zawołała pani Friend, uderzając mnie lekko po ręce. — Jesteś taki zgryźliwy dlatego, że jesteś przykuty do fotela. A ja po prostu tak sobie wspominam. Ale wiesz co? W zeszłym roku mój mąż zwichnął nogę i kupił sobie parę kul. Są gdzieś jeszcze na strychu. Jutro każę je przynieść i zobaczymy, czy będziesz mógł chodzić o jednej kuli. To byłoby wspaniałe, prawda?

Schyliła się, żeby mnie pocałować, i przy tej okazji owiała mnie falą ciężkich, kosztownych perfum.

— Chyba mi teraz ufasz, co?

— Czy ufam?... — uśmiechnąłem się do niej.

— Kochany chłopak — powiedziała pani Friend. — Będziemy długo chowały cię w sercach.

I wyszła majestatycznie z pokoju, ściskając w dłoni dolary i centy.

Potoczyłem wózek do szarozłotego pokoju. Z łazienki słychać było plusk wody — widocznie Selena brała prysznic. Rzuciłem tomik poezji na jej łóżko, a sam przysunąłem się do swojego i wyciągnąłem z kieszeni kopertę. Instynktownie czułem, że zawiera ona coś bardzo ważnego. Ludzie nie ukrywają listów za ramką fotografii bez specjalnego powodu. Drżącymi ze zdenerwowania palcami wyjąłem z koperty mały arkusik papieru. Wygładziłem go starannie. Był napisany na maszynie. Zacząłem czytać:

Droga Mamo! Przemyślałem dokładnie całą rzecz i doszedłem do przekonania, że nie ma co czekać na wynik sekcji. Wszystko i tak się w końcu wyda — pocósz więc przedłużać ten okropny stan ? Miałem zamiar uciec, ale jak?... Pozostaje tylko jedna droga. Proszę, Mamo, uwierz mi, że nie miałem zamiaru otruć ojca. Dopiero jak mnie zwymyślał i zatelefonował do starego Petherbridgea oświadczając, że mnie raz na zawsze wydziedzicza, wpadłem na ten fatałny pomysł. Poprosił, żebym mu podał lekarstwo. Tak łatwo było wlać połowę całej zawartości buteleczki. Nic nie zauważył...

A potem kiedy doktor podpisał świadectwo zgonu, sądziłem, że jestem uratowany. Ale niestety stało się inaczej. Nigdy mi się nic nie udawało w życiu. No więc tak wygląda cała sprawa. Mam nadzieję, że spadek mimo wszystko wam się dostanie. Powinien. Wierz mi, Mamo, że uczyniłem to także i dla ciebie, żebyś miała trochę znośniejsze życie. Tak czy inaczej... żegnam cię, Mamo. I nie martw się o mnie. Obrałem sposób zupełnie bezbolesny.

Poczułem, że włosy jeżą mi się na głowie. Półprzytomny spojrzałem na podpis, nabazgrany ołówkiem niezręcznie, jakby go ktoś złożył lewą ręką. Kartka podpisana była: Gordy.

Po przeczytaniu kilku pierwszych linii tego szatańskiego pisma sądziłem, że mam przed sobą autentyczny list samobójcy, który zamordował pana Frienda. Szybko jednak zrozumiałem, o co chodzi. Prawda stanęła mi przed oczami z całą swoją straszliwą wymową. Ta notatka donosząca, że zabójca pana Frienda przygotowuje się do popełnienia samobójstwa, podpisana była „Gordy". Nie chodziło jednak o prawdziwego Gordy'ego — tego, który zniknął w dniu śmierci ojca i więcej się nie pojawił...

List dotyczył podstawionego Gordy'ego!

To był list do pani Friend ode mnie, zawiadamiający, że mam zamiar popełnić samobójstwo.

Kiedy przyglądałem się listowi, uwagę moją przykuło jedno nieortograficznie napisane słowo: „pocósz".

Tak. Nie było, nie mogło być żadnej wątpliwości co do tego, kto napisał ten list. Przekonałem się, jak słuszne były moje podejrzenia. Już wtedy, gdy nieprzytomny leżałem w klinice doktora Crofta, Friendowie musieli mieć gotowy plan. Potrzebny im byłem do wyprowadzenia w pole Ligi Czystości i pana Petherbridge'a. Ale to był dopiero prolog. Zdawali sobie dobrze sprawę z tego, że nieoczekiwana śmierć pana Frienda wzbudzi wcześniej czy później podejrzenia. I że będą potrzebowali kozła ofiarnego. Tę właśnie rolę od samego początku przeznaczono dla mnie. Raz jeszcze dziś wieczór pani Friend mnie oszukała.

Zrozumiałem teraz, dlaczego obie z Seleną tak łatwo zgodziły się na plan Marny ukrycia mnie w willi doktora Crofta. Chodziło im przede wszystkim o doraźne uspokojenie mnie, wiedziały bowiem, że nim dojdzie do realizacji jakiegokolwiek planu, mnie już nie będzie na świecie.

Marny od samego początku miała rację. Było tylko jedno słowo na określenie Friendów: szatany.

To Selena pisała ten list. Słowo „pocósz" wskazywało na to nieomylnie. Nie znaczy to jednak, że działała sama. Oczami wyobraźni widziałem twarz pani Friend odnajdującej za ramką fotografii notatkę, podczas gdy inspektor Sargent pochyla się nad moim martwym ciałem. Widziałem ją tak wyraźnie... Z oczami wilgotnymi od łez odczytuje drżącym głosem list i szepce: „Biedny chłopiec... mój biedny, kochany chłopiec!"

List wspomina, że nie będę czekał na wynik sekcji. Czyli innymi słowy... mam popełnić samobójstwo wcześniej. Prawdopodobnie dzisiaj wieczorem.

Obrałem sposób zupełnie bezbolesne.

Wiedziały już nawet, w jaki sposób mnie zabiją. Jakim cudem mogę im pokrzyżować ten plan, skoro o nim nic, absolutnie nic nie wiem!

Siedziałem nieruchomo w moim nieszczęsnym fotelu, zdając sobie przeraźliwie jasno sprawę, że jestem całkowicie unieruchomiony przez gips. I poczułem w tym momencie przejmujący strach.

Uprzytomniłem sobie nagle, że plusk wody w łazience już od pewnego czasu ustał. Wsunąłem list z powrotem do kieszeni marynarki.

Przyszły mi na myśl wczorajsze słowa Marny: „Będzie taka chwila, że sam się przekonasz, kim jest Selena, i przyjdziesz do mnie z płaczem..."

Marny... Tak, Marny!

Drzwi łazienki otworzyły się i do pokoju weszła Selena. Była owinięta, jak w togę, w szkarłatne kąpielowe prześcieradło; jedno ramię miała nagie. Jasne włosy upięła wysoko na czubku głowy. Była cudowna! Wyglądała wspaniale, jak rzymska cesarzowa.

— Halo, najdroższy — uśmiechnęła się czarująco. — Oto twoja pseudomałżonka!

Ale to nie była moja pseudomałżonka. To był mój kat.

Rozdział XXII

Selena stanęła w łagodnym świetle lampy umieszczonej na stoliku między naszymi łóżkami. Wyjęła z papierośnicy dwa papierosy, zapaliła je i sięgnąwszy przez łóżko włożyła mi jeden do ust.

— Zapal...

Chwilę leżała na wznak, przeciągając się rozkosznie na kapie w srebrne i żółte pasy i nie przestając się do mnie uśmiechać.

— Nasza ostatnia noc — powiedziała cicho. Usiadła na łóżku i podciągnęła kolana. Twarz jej znalazła się tuż przy mojej. Musnęła delikatnie ustami moje ucho. — Może zawołam Jana, żeby ci się pomógł rozebrać i położyć? W tym fotelu nie mam do ciebie żadnego dostępu.

Gdy wydostanę się z fotela i znajdę w łóżku, drzwiczki pułapki się zatrzasną — pomyślałem.

Odwzajemniłem jej uśmiech i powiedziałem:

— Jeszcze chwilę, Seleno! Na siedząco czuję się bardziej męski!

— Och ty! — Usiadła mi na kolanach i oplotła ramionami szyję. Pachniała szamponem i rozgrzanym prześcieradłem. — Czy ci bardzo niewygodnie?

— Nie...

— Czy nie urażam cię w chorą nogę? — Gładziła mnie po policzku.

— Jak myślisz... Gdzie może być teraz Gordy? — zaryzykowałem pytanie.

— Och, Gordy!... Nie mówmy o nim. Kogo to może obchodzić? — wpatrywała się w moje oczy, obrysowując równocześnie palcem kontur mojego nosa. — Powiedz mi, czy nie uważasz, że Nate zachował się dzisiaj dziecinnie?

— Tak myślisz?

— No, ta cała awantura...

— Rzeczywiście.

— Chyba nie jesteś zły, że go pocałowałam? Bądź co bądź jest nam potrzebny. Musiałam być dla niego miła.

— Nie mam nic przeciwko temu, żebyś całowała Nate'a.

— Ooo! Wolałabym, żebyś miał! — nadąsała się. — Chcę, żebyś był o mnie zazdrosny. O każdego mężczyznę, który mnie dotknie. Kochanie, bądź zazdrosny!

Usta Seleny przesunęły się po mym policzku i przywarły namiętnie do moich. Przemknęła mi przez głowę myśl: czy to już początek? Czy to wstęp do „bezbolesnego" samobójstwa? Pomyślałem także o Marny, o młodziutkiej Marny śpiącej gdzieś w drugim skrzydle domu. O Marny, która powiedziała: „szatany".

— Kochanie — usta Seleny były teraz tuż przy moim uchu. — Jak już to wszystko będzie poza nami, to przyślesz po mnie, dobrze? Napiszesz, gdzie jesteś. Obiecałeś mi przecież. Może nie obiecałeś?

— Oczywiście, Seleno!

— O, ja doskonale wiem, że uważasz mnie za głupią... Że mam kurzy móżdżek. Sam mi to mówiłeś. Na pewno będziesz na mnie krzyczał i będziesz mnie maltretował... Ale proszę cię, powiedz „tak".

— Przecież już powiedziałem.

— Kochanie!

Wziąłem ją za szyję i odciągnąłem jej głowę w tył tak, że patrzyliśmy sobie teraz prosto w oczy.

— Wiesz, co cię gnębi, Seleno? Zakochałaś się we mnie.

— Tak. Czuję, że jestem w tobie zakochana.

Trudno w to uwierzyć, ale gdy tak na mnie patrzyła, łzy zabłysły na jej długich rzęsach. Jej czar działał na mnie jak wódka. Zastanawiałem się nad tym, co bym czuł, gdybym mógł jej uwierzyć. Skrzywiła się nagle.

— Cóż za idiotka ze mnie! Trzeba się czegoś napić. Tobie też dam.

Zeszła mi z kolan i wybiegła z pokoju. Czułem w sobie dziwną pustkę, byłem roztrzęsiony. A więc to ma być w ten sposób? Napój? Stary, wypróbowany sposób — zatruty napój? Całą siłą woli starałem się opanować. Sytuacja jednak zupełnie temu nie sprzyjała: kobieta, którą niemal kochasz, ma cię zabić.

Myśl o Marny przeszła już teraz w obsesję. Potrzebowałem w tej chwili czegoś więcej niż własnego sprytu. Potrzebowałem sojusznika. Czy mogę zaufać Marny? Ona też jest przecież z rodziny Friendów. Ale komu poza nią mogę zaufać? Przypomniałem sobie jej czarne ironiczne oczy i poczułem się trochę lepiej.

Spotkanie z Marny musi odbyć się w tajemnicy. Selena nie powinna o tym wiedzieć. Na nocnym stoliku przy moim łóżku stała nie sprzątnięta tacka z lekarstwami, pochodząca z okresu, kiedy pani Friend bawiła się w moją pielęgniarkę. Zobaczyłem małą fiolkę proszków nasennych. Wyjąłem dwa, a resztę z trudem odstawiłem na miejsce. Otworzyłem lewą ręką kapsułki, a proszek wysypałem sobie na dłoń. Puste kapsułki schowałem do kieszeni.

Tymczasem wróciła Selena z trunkami. Zauważyłem z zadowoleniem, że przyniosła czystą whisky. Podeszła do mnie z uśmiechem. Jedną szklaneczkę postawiła na stole, a drugą wyciągnęła do mnie.

— Napij się, kochanie.

— Nie. Jeszcze nie teraz.

— Dlaczego?

— Najpierw wróć na swoje miejsce — powiedziałem, lekko uderzając zaciśniętą dłonią w kolana.

Roześmiała się ochryple. Postawiła swoją szklaneczkę na stoliku, niedaleko mojej, i usadowiła mi się na kolanach. Lewą rękę miałem za jej plecami, zawieszoną w powietrzu, tuż koło szklaneczek. Odwrócona plecami do stolika nie mogła nic widzieć. Przywarła policzkiem do mojej twarzy. Delikatne, jedwabiste włosy muskały moje ucho. Wsypałem biały proszek do mojej szklaneczki, zamieszałem palcem, a następnie ostrożnie zamieniłem trunki. Nic łatwiejszego.

— Kochanie — szepnęła mi w samo ucho. — Jak to będzie cudownie wydostać się stąd... Nie cierpię całej rodziny Friendów. Nigdy ich nie lubiłam. — Podniosła rękę, żeby mnie pogłaskać po głowie. — Wyszłam za Gordy'ego jedynie dlatego, że znalazłam się zupełnie na bruku, a myślałam, że on jest bogaty. Wstrętny, zapity typ. Naprawdę! A Marny to mały, chytry, podstępny szczur! Pani Friend jest fałszywa jak kot. Wielki, tłusty kot... — przytuliła się do mnie mocniej. — Och, kochanie, jakby to było cudownie wyrwać się od tych Friendów!

— Wypijmy więc na tę intencję — zaproponowałem. — Żeby wyrwać się od Friendów!

Roześmiała się i odwróciwszy się do stolika wzięła do rąk obie szklaneczki. Podała mi tę, którą uważała za moją. Podnieśliśmy je równocześnie w górę. Jej ciemnopurpurowe usta były rozchylone. Pomyślałem: jeżeli w mojej szklaneczce była trucizna, to jestem mordercą!

— Aż do dna! — powiedziałem, a głos mój wydał mi się dziwnie obcy i szorstki.

Podniosła szklaneczkę do ust i wypiła całą. Ja zrobiłem to samo.

— Brrr! Ależ to mocne! — wstrząsnęła się i odstawiła oba puste naczynia na stolik. Gdy znów odwróciła się w moją stronę i objęła mnie za szyję, twarz miała zmienioną... poważną.

— Wiesz, kochanie...

— Co takiego, Seleno?

— Że ja to mówiłam poważnie.

— Co mówiłaś poważnie?

— Że cię kocham — zaśmiała się krótko. — I że ja właściwie nikogo tak naprawdę nie kochałam. Chyba rzeczywiście jestem dziwka. Tak, na pewno. Bo widzisz... byłam biedna —Jej palce bawiły się guzikiem u mojej koszuli. — Zawsze uważałam, że świat powinien zapewnić mi środki do życia. W gruncie rzeczy gardziłam mężczyznami i starałam się ich tylko wykorzystać. Aż nagle... zjawiłeś się ty!

Obserwowałem ją uważnie wiedząc, co się niebawem stanie. Czoło zmarszczyło mi się z wysiłku.

— Zjawiłem sieja... — powtórzyłem.

— Ty to zupełnie co innego. To coś całkiem innego, jeszcze się z tym nie oswoiłam. To prawie boli, najdroższy... to aż boli...

Oczy Seleny, wpatrzone w moje, stały się niemal błagalne.

— Powiedz mi, to chyba miłość... prawda? Jeżeli aż boli, to musi być miłość?

— To ja mam wiedzieć?

Powieki Seleny opadły na oczy, jakby raptem zrobiły się za ciężkie, wzrok jej zmętniał.

— Ale ty mnie nie kochasz, prawda? To śmieszne, ale dopiero w tej chwili jasno to sobie uprzytomniłam. Nie kochasz mnie. Zabawne, prawda? — Roześmiała się dziwnym, nienaturalnym śmiechem. — Ale to nieważne. Jak się kogoś naprawdę kocha, to się nie dba o wzajemność. Ale ty mnie pragniesz. Wiem. Czuję to. To jest tak, jak w tej piosence... Kochanie, nie uważasz, że to zupełnie jak w tej piosence?

— Nie wiem, o jakiej piosence mówisz, Seleno.

— No, piosenka... Zwyczajna. Znasz przecież piosenki... Taka, że... może sobie przychodzić do domu, kiedy chce... to jest mój chłopiec, Joe... Cindy Lou należy do Joego, tak już jest i nic na to nie poradzę...

Usta jej znalazły moje i przywarły do nich mocno.

— Kochanie... kocham cię... kocham cię... ko...

Czułem jej ciepło i ciężar; przez czerwony ręcznik czułem jej piersi. Nagim ramieniem dotykała mojej brody, ręce ciągle jeszcze opasywały mi szyję. Po chwili poczułem, że jej palce zwalniają uścisk. Ręce zsunęły się po mojej szyi. Z lekkim westchnieniem odchyliła się w tył i ześliznęła z moich kolan. Leżała na dywanie u moich nóg...

Upięty na czubki głowy węzeł rozsypał się, a włosy Seleny podobne były teraz, na zielonym tle dywanu, do srebrnych cienkich drucików.

Nie umarła. Spała.

Nie zamierzała mnie otruć. Ija także jej nie otrułem. Poczułem ogromną ulgę.

Ale moje uczucia względem Seleny były za bardzo skomplikowane, żeby się teraz nad nimi zastanawiać. Ważne było tylko grożące mi niebezpieczeństwo. Okrążyłem leżącą na dywanie Selenę i obydwa łóżka i skierowałem fotel do biurka, gdzie w szufladzie leżał rewolwer Gordy'ego. Czułbym się znacznie pewniej z bronią.

Odsunąłem szufladę — ale rewolweru w niej nie znalazłem. Tracąc powoli nadzieję przeszukałem wszystkie możliwe schowki w całym pokoju, nie wyłączając rzuconego niedbale ubrania Seleny. Oczywiście nic nie znalazłem.

Widziałem teraz jasno, że to nie Selena, lecz ktoś inny miał mnie zgładzić w „sposób bezbolesny". I że do tego celu miał mu posłużyć rewolwer Gordy'ego. Gordy popełniający samobójstwo własnym rewolwerem! Cóż mogło być bardziej przekonywającego dla inspektora Sargenta?

Wyjechałem z sypialni na korytarz i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Na korytarzu było ciemno, ale przez okna sączyło się światło księżyca. Z łatwością poruszałem się po puszystym dywanie nie mącąc nocnej ciszy. Dojechałem do zakrętu korytarza, wiodącego do drugiego skrzydła domu. Pokój Marny był pierwszy z lewej. Następne drzwi wiodły do pokoju pani Friend. Zauważyłem to wszystko, kiedy szliśmy do Jana.

Przekręciłem cicho gałkę drzwi pokoju Marny i pchnąłem je lekko. Było zupełnie ciemno. Przejechałem próg i zamknąłem za sobą drzwi możliwie najciszej.

Podjechałem aż do samego łóżka Marny. Przez rozsunięte zasłony okienne wpadło światło księżyca. Widziałem wyraźnie młodziutką, spokojną twarz śpiącej Marny. Dotknąłem lekko jej ramienia. Nie poruszyła się nawet... Powtórzyłem ten gest i poczułem, że zesztywniała pod kołdrą. Wiedziałem, że się obudziła i że zaraz głośno krzyknie.

— Marny... to ja... Nie bój się... — powiedziałem cicho.

— Ty? — spytała niepewnie. Przewróciła się na bok i zapaliła nocną lampkę.

Czarne włosy okalały jej drobną twarzyczkę. Bez makijażu wyglądała na piętnaście lat. Patrzyła na mnie trochę podejrzliwie. Nie mniej niż ja na nią. Źle ulokowana ufność mogła mnie kosztować życie. Gdy tak na siebie patrzyliśmy, zauważyłem koło niej coś różowego, opartego o ścianę. Był to duży, zniszczony włóczkowy królik z oklapniętymi uszami. Marny spała tu w ciemnościach z zabawką! Wszystkie moje podejrzenia rozwiały się w jednej chwili.

— Pamiętasz naszą umowę? — spytałem. — Powiedziałem, że jak mnie Selena otruje, to się przyczołgam do ciebie po odtrutkę.

Wyjąłem z kieszeni samobójczy list i rzuciłem na kołdrę. Wyjęła kartkę z koperty i przysunąwszy do lampki przeczytała. Potem podniosła na mnie pobladłą twarz.

— I ty... ty to znalazłeś przypadkiem?

Opowiedziałem jej wszystko od początku.

— To pisała Selena. Poznałem po błędach ortograficznych. Mówiłaś, że ona coś knuje. Widzisz, do czego zmierzała? Mam popełnić dzisiaj w nocy samobójstwo. Gdy jutro zjawi się inspektor Sargent z wynikiem sekcji, wszystko będzie pięknie i gładko załatwione.

Zdawała się nie słuchać tego, co mówiłem dalej o Selenie i o rewolwerze, który gdzieś zniknął. Siedziała nieruchomo, patrząc na mnie i ściskając kurczowo w ręce list. Nagle upuściła go na kołdrę i zarzuciła mi ręce na szyję.

— Chwała Bogu, że się w porę zorientowałeś!

Z piersi jej wyrwał się krótki szloch. Młode, niedoświadczone usta przylgnęły do mojego policzka.

— I przyszedłeś z tym do mnie... W nieszczęściu przyszedłeś do mnie...

Rozdział XXIII

Przywarła do mnie całym ciałem, jak gdyby nagle spełniło się jej marzenie, w którego ziszczenie nigdy nie wierzyła. Prócz niepokoju czułem się próżny, a równocześnie lekko zażenowany. Ostatnio moja męska duma była ciągle narażona na szwank przez panią Friend i Selenę. Teraz, mając przy sobie to młode stworzenie drżące z niepokoju o mnie, poczułem się pewniejszy siebie. Tak już w życiu bywa. Ci, których kochamy, zwykle zawodzą, a ci, o których nie dbamy, zawsze są gotowi z pomocą.

— Nie martw się, kochanie — rzuciłem, głaszcząc jej ciemne, gęste włosy. — Przecież jeszcze żyję...

Podniosła na mnie oczy, w których malowało się przerażenie.

— Ale to niemożliwe, żeby ktoś był aż tak podły — odparła.

— To przecież ty powiedziałaś o nich szatany. Pamiętasz? I nie domyślałaś się tego?

— Nigdy w życiu. Wiedziałam, że Selena coś knuje, ale nigdy by mi nic podobnego nie przyszło do głowy.

— I nic przy tobie nie wspominali na ten temat?

— Skądże! Ale sam się przekonałeś, jakie są między nami stosunki, i wiesz, że nigdy by się przy mnie nie odważyli... — zadrżała. — I co teraz zamierzasz robić? Zwrócić się do policji?

— I dać się aresztować pod zarzutem oszustwa w stosunku do Ligi Czystości? Co to, to nie.

— Ależ oni będą usiłowali cię zabić!

— Żeby to zrobić, muszą najpierw uśpić moją czujność. A ja jestem czujny, Marny — uśmiechnąłem się do niej. — A prócz tego mam teraz sojusznika.

Odpowiedziała na mój uśmiech słabym grymasem. Widziałem, że jest bardzo przerażona.

— Tam śpi matka, prawda? — wskazałem ścianę.

— Tak.

— Nie podoba mi się to... Może w tej chwili podsłuchuje... Przejdźmy do salonu.

— Po co?

— Żeby się naradzić.

Wstała posłusznie i poszukała bosymi stopami zniszczonych rannych pantofli. Na stojącym obok krześle leżał szary szlafrok, zapewne rówieśnik Marny. Zarzuciła go pospiesznie na siebie uśmiechając się do mnie z lekkim zażenowaniem.

— Jestem mało elegancka w życiu prywatnym — powiedziała.

— To lepiej. Nauczyłem się nie ufać elegancji.

— Ale mnie ufasz?

— Chyba tak...

Spojrzała na mnie zamyślona.

— Musisz, nie masz wyboru.

Podeszła do drzwi i wysunęła głowę. Potem skinęła na mnie jak spiskowiec na drugiego spiskowca, a ja wytoczyłem fotel na korytarz. Marny wróciła szybko, żeby zgasić lampę i zamknąć drzwi. Cichutko popchnęła fotel przez zalany księżycowym światłem korytarz do małego saloniku. Tu właśnie odbyła się moja pierwsza rozmowa z inspektorem Sargentem. Marny zapaliła jedną tylko lampę i zamknęła starannie drzwi.

— Może lepiej zamknąć na klucz — podsunąłem, przypomniawszy sobie rewolwer Gordy'ego.

Przekręciła klucz, a potem skulona na krześle patrzyła na mnie uważnie. Przestała się zgrywać na Selenę. Była teraz po prostu zwykłym ładnym dzieckiem. Stokroć ją taką wolałem.

— No? — spytała wyczekująco.

Zastanowiłem się głęboko. Wszystko wydawało mi się teraz znacznie prostsze.

— Przede wszystkim — zacząłem — wiemy już z notatki Seleny, że jest pewna niekorzystnego wyniku sekcji. Czyli innymi słowy: Selena wiedziała od początku, że pan Friend został otruty. Kiedy po spotkaniu Gordy'ego wróciłaś do sypialni ojca, Selena była tam także, prawda?

— Tak.

— Wobec tego są tylko dwie możliwości: albo Selena weszła w momencie, kiedy Gordy nalewał ojcu zbyt dużą dawkę digitalisu i zorientowała się w sytuacji, albo otruli go wspólnie. To mi się wydaje nawet bardziej prawdopodobne. Może zresztą bez premedytacji. Pan Friend oświadczył im, że ma zamiar ich wydziedziczyć. Na dowód zatelefonował do pana Petherbridge'a. Potem poprosił o lekarstwo. I wtedy podali mu większą dawkę... — Myśli kłębiły mi się w głowie nieprzytomnie. — Kiedy już było po wszystkim, zrozumieli, na jak wielkie narazili się niebezpieczeństwo. Nie byli pewni, czy doktor Leland podpisze świadectwo zgonu z diagnozą ataku serca. Z pewnością. Cóż więc pozostało im do zrobienia? Jeżeli zbrodnia zostanie wykryta, podejrzenie padnie w pierwszym rzędzie na Gordy'ego, który jest parszywą owcą w rodzinie, znaną ze swych pijackich wybryków. A więc Gordy uda, że wyjeżdża do Los Angeles na jedną ze swych eskapad. Jeżeli sprawa z doktorem Lelandem się powiedzie, będzie mógł niedługo wrócić. W przeciwnym razie ukryje się tak, żeby policja nie mogła go znaleźć. Taki plan zwala oczywiście całą winę na Gordy'ego. Ale to jest typowe dla Seleny.

Marny słuchała w milczeniu wlepiwszy we mnie błyszczące oczy.

— Doktor Leland jednak podpisał świadectwo — ciągnąłem — ale na tym się nie skończyło. Zapoznawszy się z treścią testamentu Selena zrozumiała, że żadne z was nie otrzyma grosza, jeżeli Gordy się nie zjawi. Nie groziło mu na razie żadne niebezpieczeństwo, ale tymczasem Nate wynalazł mnie i Selena uznała, że o wiele korzystniej będzie użyć do tych celów mnie zamiast Gordy'ego. Gdy już odegram szopkę z Ligą, a mimo to zbrodnia wyjdzie na jaw, zostanę zmuszony do popełnienia samobójstwa jako Gordy. W ten sposób wszyscy będą zadowoleni. Selena dostanie pieniądze, Gordy będzie bezpieczny. Rozpocznie nowe życie w innych stronach, pod innym nazwiskiem... — przerwałem. — Czy wszystko gra?

— Tak, to mi wygląda na przebiegłość Seleny.

— Wobec tego wszystko sprowadza się do jednego: gdzie właściwie jest teraz Gordy? Czy twoja matka rzeczywiście kazała go śledzić prywatnym detektywom w Los Angeles? Bo może to tylko bajeczka wymyślona na mój benefis?

— Nie, naprawdę kazała go śledzić. Przychodzili tu do nas. Sama widziałam dwu takich podejrzanych facetów z cygarami.

— To by znaczyło, że matka nie brała udziału w spisku. Przynajmniej jeszcze nie wtedy. — Nagle olśniła mnie nowa myśl. — Gdyby Gordy rzeczywiście był w Los Angeles, to ci faceci wpadliby niewątpliwie na jego ślad. A zatem wcale tam nie był. Musi być w takim miejscu, skąd może się kontaktować z Seleną. Jak ci się zdaje? Jest tylko jedno takie miejsce... Gdzieś blisko, gdzie jednak nikomu nie przyjdzie do głowy go szukać...

Patrzyła na mnie nie rozumiejąc, co mówię.

— Nie przypuszczasz chyba, że w... domu?

— Nie. Ale gdzieś na tym terenie. Matka mówiła mi wczoraj, że na tyłach waszej posiadłości jest jakiś stary dom, należący dawniej do farmera, którego grunty ojciec wykupił, jak się tu osiedlił. Wiesz coś o tym?

— Oczywiście.

— To gdzieś w połowie starego traktu, którym miał mnie wywieźć stąd Jan do willi Nate'a.

— Tak... to wszystko się zgadza.

— A dzisiaj wieczorem, kiedy tłumaczyłaś Janowi, którędy ma mnie wieźć, powtarzałaś kilka razy, że to jest droga Gordy'ego, pamiętasz? A kiedy wspomniałaś imię Gordy'ego,Jan postawił na twoim planie krzyżyk. Czy ten krzyżyk oznaczał właśnie ten stary dom?

Marny aż poczerwieniała z wrażenia.

— Tak, masz rację! Ale jakim sposobem Jan...

— Ktoś musi Gordy'emu dostarczać żywność — zauważyłem — i przekazywać wiadomości od Seleny. Sama mówiłaś, że Jan zrobi wszystko dla każdego, o nic nie pytając. A jeżeli Selena i Jan... — Nie dokończyłem. — Gotów jestem założyć się o nie wiem co, że Gordy ukrywa się przez cały czas w tym starym domu.

Marny zerwała się z fotela.

— A jeżeli... jeżeli jest, tak jak mówisz... to co?

— Potem się nad tym zastanowimy. Teraz chodzi o to, czy moja dedukcja jest słuszna. Kochanie... musisz mnie tam zawieźć, i to natychmiast!

— Oszalałeś? — wybuchnęła. — W tym gipsie! Nie będziesz nawet w stanie wsiąść do samochodu!

— Kule — powiedziałem. — Gdzieś w schowku za biblioteką są kule. Mówiła mi twoja matka. A o kulach dam sobie radę.

— Ale nawet jeżeli Gordy rzeczywiście się tam ukrywa, to z pewnością ma przy sobie rewolwer. Jak się będziesz bronił mając tylko jedną rękę i o kuli?

— A mnie się mimo wszystko wydaje to bezpieczniejsze niż siedzieć i czekać, aż się zdecydują mnie pozbyć.

Wzięła moją rękę i trzymała ją mocno w obu dłoniach.

— Błagam cię, pozwól mi pojechać tam samej. Znam ten dom Wymknę się bardzo cicho. Pojadę tą drogą na tyłach domu. I zobaczę, czy ktoś tam jest, czy nie...

— Nie — przerwałem jej. — To nie ty jesteś w niebezpieczeństwie. I tak robię sobie wyrzuty, że cię proszę, byś mnie tam zawiozła.

— Ale...

— Posłuchaj mnie, dziecko. Chcesz mi pomóc, prawda? Skinęła gwałtownie głową: — Naturalnie, że chcę... Naturalnie.

— Więc zrób, o co cię proszę. Pobiegnij teraz, ubierz się, przynieś kule i latarkę. Im prędzej wyruszymy, tym lepiej.

Była taka przerażona, że przyciągnąłem ją do siebie lewą ręką i pocałowałem w policzek.

— Bądź grzeczna, Marny. Biegnij szybko!

Niespodziewanie uśmiechnęła się wesoło, łobuzersko. Potem otworzyła drzwi z klucza i wysunęła się cichutko na korytarz.

Łamigłówka układała się tak szybko, że aż byłem zdumiony jasnością swojej dedukcji. Jeżeli Gordy rzeczywiście ukrywa się w tym starym domu, to zapewne on ma wykonać na mnie wyrok. Zastanawiałem się tylko, jak. Czy miał się zakraść do naszej sypialni i zainscenizować samobójstwo w łóżku przy Selenie? O wiele przecież łatwiej byłoby to zrobić jej samej. Siedzi mi na kolanach, obejmuje śniadymi ramionami, szepce do ucha, że mnie kocha... Czyżby nie chciała dokonać morderstwa własnymi rękami? Czy miała przynajmniej tyle przyzwoitości?

Rozejrzałem się po pokoju, szukając jakiegoś narzędzia obrony. Na biurku pod oknem leżał nóż do przecinania papieru. Podjechałem do biurka i wziąłem nóż do ręki. Było to coś w rodzaju sztyletu w skórzanej pochwie — zapewne pamiątka z wojny o Pacyfik. Wyjąłem sztylet z pochwy i sprawdziłem palcami. Był ostry. Wsunąłem go do kieszeni i od razu poczułem się lepiej.

Po kilku minutach wróciła Marny. Miała na sobie czarny kostium i białą bluzkę. W jednej ręce trzymała latarkę elektryczną, w drugiej kulę. Spróbowałem; po chwili złapałem równowagę. Opierając się na kuli lewą stroną i wlokąc lewą nogę, mogłem się jako tako posuwać. Wymagało to niemałego wysiłku fizycznego, ale jakoś szło.

Marny przypatrywała mi się z powątpiewaniem. Potem na dany znak pomogła mi usiąść z powrotem na fotelu i zabrała kulę.

— W porządku — stwierdziłem. — A teraz... w drogę!

Marny poszła przodem, a ja jechałem za nią. Mijając stolik, zabrała stojącą na nim butelkę whisky i postawiła obok mnie na fotelu.

— Coś mi się wydaje, że nam się to przyda — powiedziała. Poprowadziła mnie przez bibliotekę na taras, a potem żwirowaną

ścieżką wiodącą do garażu.

W świetle księżyca doskonale widzieliśmy całe otoczenie, a ponieważ garaże znajdowały się po innej stronie domu niż pokoje Seleny i pani Friend, istniało małe ryzyko, że je zbudzimy.

Marny wyprowadziła wóz z garażu. Przy jej pomocy i opierając się na kuli zdołałem jakoś wśliznąć się na przednie siedzenie. Marny podała mi whisky, umieściła kulę z tyłu, a potem odsunęła mój inwalidzki fotel w cień, gdzie nikt nie mógł go zauważyć, nawet gdyby po naszym odjeździe zaglądał do garażu.

Wreszcie wsunęła się za kierownicę i spojrzała na mnie pytająco.

— Wszystko w porządku — oświadczyłem.

Marny ostrożnie wykręciła na żwirowanym parkingu i wyjechała na podjazd. Żadne z nas nie przemówiło słowa, gdy wóz znalazł się na starej, nie używanej drodze, wiodącej w kierunku samotnych, dalekich gór.

Zacząłem teraz myśleć jaśniej i spokojniej. Zrozumiałem, że niebezpieczeństwo grożące mi ze strony Gordy'ego nie jest tak groźne, jak to sobie początkowo wyobrażałem. Plan ich polegał na tym, by mnie zgładzić ukradkiem, ale w taki sposób, żeby inspektor Sargent nie miał żadnych wątpliwości, że to samobójstwo. Innymi słowy, Gordy nie mógł mnie zastrzelić, zwłaszcza w obecności Marny. Po wciągnięciu jej do sprawy miałem lepsze samopoczucie. Moja walka z Gordy'm będzie raczej walką na inteligencję.

Droga wydawała mi się bez końca. Byliśmy w tej części południowej Kalifornii, gdzie po opuszczeniu ostatnich domostw człowiek znajduje się na innej planecie. Po obu stronach drogi ciągnęły się zarośla, a przed nami nagie góry, przypominające szkielety przedpotopowych zwierząt.

— Tu gdzieś jest niewielki wąwóz — powiedziała w pewnej chwili Marny. — Tutaj ten facet miał plantację avocado.

— Dojeżdżamy już?

— Tak.

— Zgaś reflektory.

Kilka minut jechaliśmy tylko przy świetle księżyca. Wkrótce droga skręciła w lewo.

— To tu — orzekła Marny.

Dojechaliśmy do wlotu niewielkiego kanionu. Przed nami bielały w świetle księżyca niewyraźne zarysy jakiegoś budynku.

— Zaparkuj tutaj. Lepiej, żeby nas nie usłyszał.

— Czy dasz radę przejść taką odległość o kuli?

— Muszę.

Natrafiliśmy na gęstą kępę krzaków. Marny skręciła z drogi i ukryła wóz. Wysiadła, podała mi kulę i wyjąwszy kluczyk ze stacyjki schowała do czarnej skórzanej pochewki, którą trzymała w tej ręce co latarkę. Podsunąłem sobie kulę pod pachę, a Marny pomogła mi wysiąść. W świetle księżyca jej twarz była blada i pełna napięcia.

— Jesteś naprawdę szalony, upierając się iść z tą kulą — powiedziała zaniepokojona. — Zabijesz się!

Poklepałem ją po ręce.

— Nic się nie martw. I proszę cię, rób to, co ci powiem. Czeka nas nie lada próba!

Zaczęliśmy posuwać się razem pomaleńku, dróżką prowadzącą do domu. Marny podpierała mnie z prawej strony, co mi bardzo pomagało. Białe zarysy domu zrobiły się wyraźniejsze — odróżniałem już duży, stary budynek i przylegający do niego mniejszy.

— To garaż — szepnęła Marny. — Tylna część domu została przerobiona na garaż.

Wszystkie okna były ciemne. Dom wyglądał jak wymarły. Zdawało się, że od lat nie stanęła tu ludzka stopa. Podeszliśmy jeszcze bliżej. Zmurszały, drewniany płot oddzielał dziedziniec od otaczającej go dookoła dzikiej okolicy. W płocie widać było małą, wyrwaną z zawiasów furtkę i szeroką wyrwę stanowiącą wjazd do garażu.

— Najpierw garaż — szepnąłem.

Ominęliśmy żwirowany podjazd; na trawie moja kula nie robiła żadnego hałasu. W ten sposób dobrnęliśmy do garażu. Podwójne drzwi były zamknięte. Marny zdołała rozsunąć je ostrożnie na tyle, że mogła się przez nie przecisnąć do środka. Odwróciła się i pomogła mnie. W garażu panowała zupełna ciemność, pachniało stęchlizną i kurzem.

— Latarka — szepnąłem.

Snop światła oświetlił garaż. Przed nami stał samochód. Nowy, ciemnoniebieski kabriolet, jakiego się trudno było spodziewać w tym opuszczonym domostwie. Marny wydała stłumiony okrzyk.

— To wóz Gordy'ego — powiedziała. — Ten, którym wyjechał z domu!

Podeszła od przodu i przez okna oświetliła wnętrze auta. Podążyłem za nią. W stacyjce tkwiły jeszcze kluczyki. Wóz jednak był pusty. Marny odwróciła się.

— Miałeś rację. Gordy musi być w tym domu... — Głos jej się załamał. — Co teraz zrobimy?

— W oknach nie widać żadnego światła. Albo śpi, albo jest pijany. Ile drzwi jest w tym domu?

— Jedne frontowe, drugie od tyłu.

— A ile pokoi?

— Kuchnia, salonik i sypialnia. W sypialni jest stary tapczan.

— Wiesz, które okna? Skinęła twierdząco.

— Doskonale.

— Co teraz zrobimy? — spytała znowu.

— Upewnimy się, czy jest w domu. Jeżeli śpi i nie zbudziliśmy go, to tym lepiej.

— A co potem?

— Potem — rzuciłem ponuro — przekonasz się, że twój brat jest zbrodniarzem, a bratowa zbrodniarką. Boisz się?

Ręka Marny znalazła w ciemności moje ramię i mocno je ścisnęła. Zgasiła latarkę i powoli zaczęła wysuwać się z garażu. Pokuśtykałem za nią.

Szła przede mną, okrążając garaż i kierując się ku tyłom domu. Przy świetle księżyca odróżniłem trzy ciemne okna i majaczące w gęstym cieniu drzwi. Marny podeszła do ostatniego okna z lewej strony. Zajrzeliśmy do środka.

Padające przez szyby światło księżyca ukazało nam niewielki, skąpo umeblowany pokój. Pod jedną ścianą stał stary, zniszczony tapczan, a na nim rzucony niedbale materac. Nikt na nim nie spał. Nie było też widać żadnej pościeli. Jakby nikt nawet nie zbliżał się do tapczanu od czasu opuszczenia domu przez ostatniego właściciela. Przeszliśmy do okna kuchennego, a potem do ostatniego okna, przez które zobaczyliśmy nie umeblowany salonik. Trzy okna pozwoliły nam obejrzeć wnętrze całego domu. Jedno było pewne: nie ma tam ani Gordy'ego, ani nikogo innego.

— W garażu stoi jego wóz — odezwała się Marny. — Nie mógł odejść nigdzie daleko. Jak myślisz? Może nas usłyszał i gdzieś się schował? — spytała i poczułem, jak zadrżała gwałtownie.

— Zajrzyjmy do środka — zdecydowałem.

Wysunęła się i uchyliła drzwi, które zaskrzypiały w zawiasach. Za drzwiami znajdował się schodek. Kosztowało ją niemało trudu, żeby mnie przez ten schodek przeprowadzić. Byliśmy w kuchni. Pachniało tu stęchlizną i zgnilizną, jakby gdzieś w kącie leżał zdechły szczur.

Marny poświeciła dookoła latarką. Żadnych puszek po konserwach, żadnego kubła na śmieci. Słowem: ani śladu jakiegokolwiek mieszkańca. W sypialni to samo. Od sufitu do jednego rogu tapczanu ciągnęła się ogromna pajęczyna.

— Co najmniej od miesiąca nie było tu żywej duszy — zauważyłem.

— Ale skąd wobec tego wóz? — spytała Marny drżącym głosem. — Jeżeli nie ma Gordy'ego, to skąd się wziął jego wóz?! — Podeszła do drzwi saloniku, w dalszym ciągu trzymając w ręku kluczyki od auta. Gdy z wysiłkiem się za nią posuwałem, zrodziła się nagle w mojej głowie nowa myśl, która wywracała cały mój plan do góry nogami i wywoływała dreszcz zgrozy.

Staliśmy obok siebie w drzwiach wiodących do saloniku ogarniając wzrokiem oświetlone latarką puste wnętrze. Panował tu jeszcze silniejszy zaduch zgnilizny. Deski w podłodze aż się wypaczyły i odstawały teraz.

— Chodźmy stąd — szepnęła Marny ze wstrętem i zatoczyła łuk latarką. Na krótką chwilę ukazał nam się róg pokoju na prawo od nas.

— Marny!

— Co?

— Oświetl jeszcze raz tamten róg po prawej stronie.

Gdy skierowała tam snop światła, przekonałem się, że pierwsze wrażenie mnie nie myliło. Dwie deski w podłodze były wyraźnie luźne i popękane. Jaśniejsze plamy dowodziły, że to sprawa niedawna. Na zakurzonej podłodze widać było jeszcze tu i ówdzie drzazgi i odpryski.

— Widzisz? — mój głos zabrzmiał jakoś obco i szorstko.

— Ale...

— To ty musisz — powiedziałem. —Ja nie dam rady, do diabła! Musisz ty...

Rozumieliśmy się bez słów. Wcisnęła mi latarkę w lewą rękę, w której już trzymałem kulę. Usiłowałem utrzymać snop światła możliwie nieruchomo. Marny tymczasem podeszła do tego miejsca. Poruszyła jedną deskę, która natychmiast ustąpiła. Odrzuciła ją na bok. Potem następną i jeszcze jedną. Pracowała z jakąś dziką pasją, jak gdyby to miało jakieś znaczenie.

Podszedłem kilka kroków bliżej. Marny odsunęła już cztery deski. Spojrzałem w płytki dół, jaki się teraz odsłonił. Marny podeszła bliżej, ściskając mnie kurczowo za ramię. Pochlipywała przy tym.

Byłem prawie pewien, co teraz zobaczę — ale nie osłabiło to wstrząsu. Nie musiałem się długo wpatrywać, żeby dostrzec wyraźnie zwłoki mężczyzny z przestrzeloną piersią.

Marny wpiła mi boleśnie palce w ciało, a jej pochlipywanie przeszło w gwałtowny szloch.

— Gordy! — wykrzyknęła. — Gordy! Gordy!

Czyje to mogą być zwłoki, wiedziałem oczywiście i ja. Znaleźliśmy to, czegośmy szukali.

Rozdział XXIV

Marny oparła się o mnie mocno. Chciałem wyprowadzić ją jak najszybciej z tego koszmarnego miejsca, nie byłem jednak w stanie tego zrobić. To ona musiała mnie prowadzić. Bardziej niż kiedykolwiek nienawidziłem własnego niedołęstwa. Po chwili Marny zdołała się jednak opanować. Objęła mnie w pasie swoją szczupłą ręką i jakoś zdołaliśmy wydostać się na świeże powietrze. Kula obtarła mnie boleśnie pod pachą.

Stałem oparty plecami o ścianę ciężko dysząc. Kulę postawiłem obok siebie.

— Masz papierosa? — spytałem. Lepiej odwrócić jej uwagę.

Wyjęła z kieszeni żakietu paczkę papierosów, zapaliła dwa i włożyła mi jeden do ust. Ostry dym wydał mi się teraz cudownym aromatem po tamtym zaduchu. Byłem jeszcze na pół żywy po doznanym wstrząsie. Nie dlatego, że znaleźliśmy zwłoki człowieka, którego nigdy w życiu nie widziałem, ale dlatego, że odkrycie to pociągało za sobą konsekwencje, o których bałem się nawet pomyśleć.

W jasnym świetle księżyca twarz Marny była trupio blada.

— Już lepiej? — spytałem

— Tak. Już w porządku.

— Marny... bardzo cię przepraszam, że cię na to naraziłem.

— Nie pleć głupstw... Nie masz przecież z tym nic wspólnego. Umilkła, a ja jeszcze wyraźniej zacząłem odczuwać otaczającą nas

pustkę i ciszę.

— Pomyliliśmy się, prawda— powiedziała cicho po chwili. — Zle to sobie wyobraziliśmy

— Nie pomyliliśmy się, kochanie — odparłem z goryczą. — Może po prostu nie wszystkiego się domyśliliśmy.

— Nie wszystkiego?

— Marny! Nie rozumiesz? — Powinienem już pojąc, że przewrotność Seleny nie ma granic. Teraz jednak, kiedy poznałem całą prawdę, doznałem bezsensownego uczucia rozpaczy, jak gdybym ją bardzo kochał. — Z początku przypuszczaliśmy, że to Gordy otruł ojca, a Selena weszła na ten moment do pokoju. Potem doszliśmy do wniosku, że zrobili to we dwoje. Ale w swoich dociekaniach nie posunęliśmy się dostatecznie daleko. Selena podała ojcu truciznę, a Gordy schwytał ją na gorącym uczynku. Zrozumiał, co się stało. Nie można przecież w takiej sytuacji ufać nałogowemu alkoholikowi, nawet gdyby chciał być lojalny. Nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. Wobec tego... — wzruszyłem ramionami — zwabiła go tu i zastrzeliła. Jedna zbrodnia czy dwie...

— Selena?! — krzyknęła przenikliwie Marny. — Ale po cóż Selena miała zabijać ojca? Został otruty, bo miał zamiar kogoś wydziedziczyć... Czy chciał wydziedziczyć Selenę?

— Jeszcze nie zrozumiałaś? Tego samego dnia twój ojciec odprawił Jana. Dlaczego? Ponieważ tak jak i ty musiał go przyłapać z Seleną. Cnotliwa synowa, romansująca pod jego bokiem z wzorowym służącym, poleconym przez samego pana Moffata! Cóż mogło doprowadzić go do większej wściekłości!

— A Jan... Czy dlatego Jan zrobił ten krzyżyk na moim planie, bo jej pomagał? Przywiózł go tu?

— Sama mówiłaś, że Jan gotów byłby nawet zakopać czyjeś zwłoki i natychmiast o tym zapomnieć. Prawdopodobnie nie pomagał w zbrodni, użyła go tylko do prac porządkowych: zerwania desek, wprowadzenia wozu do garażu...

— Ale Gordy! Przecież bez Gordy'ego Selena nie otrzymałaby złamanego szeląga!

— Nie wiedziała wtedy jeszcze o tej klauzuli w testamencie. Żadne z was nie wiedziało — roześmiałem się gorzko. — W chwili, kiedy pan Petherbridge odczytał testament, Gordy wraz z jej szansą na zdobycie majątku spoczywał pod podłogą. Musiała przeżyć kilka gorzkich chwil, zanim Nate mnie wyczarował.

— Więc myślisz, że mama i Nate nic o tym nie wiedzieli?

— Na pewno nie. Nate jest zbyt podszyty tchórzem, żeby się dać wciągnąć w zbrodnię, nawet dla Seleny! A matka? Nigdy by nie dopuściła do zamordowania Gordy'ego... Prawda?

— Prawda — przyznała mi Marny. — Nigdy w życiu. — Koniec jej papierosa żarzył się w ciemności. Nagle powiedziała: — Wobec tego musiałaby zabić i ciebie. Nie mogła zwalić winy na prawdziwego Gordy'ego, bo gdyby nie wiem jak zręcznie upozorowała samobójstwo, lekarz policyjny od razu by się zorientował, że Gordy dawno już nie żył w momencie, kiedy zostało podpisane zobowiązanie do abstynencji. A wówczas cały spisek wyszedłby na jaw.

— Oczywiście — przytaknąłem. — Jedynym ratunkiem dla Seleny byłoby popełnienie przeze mnie dzisiaj samobójstwa. Selena wie, że mama i ty zbyt tkwicie w całej tej sprawie, żeby coś powiedzieć, gdy inspektor Sargent zidentyfikuje moje zwłoki jako zwłoki Gordy'ego. — Znów się roześmiałem. — Co za szkoda, że nie zrobię jej tej przyjemności!

Marny przyjrzała mi się uważnie w świetle księżyca.

— Czy to cię bardzo boli?

— Co? — zapytałem zaskoczony.

— To, czego się dowiedziałeś o Selenie...

— A czy ciebie nie boli, że twój ojciec i brat zostali zamordowani?

— Przepraszam. To było idiotyczne pytanie. — Marny przysunęła się bliżej i włożyła rękę w moją dłoń. — Co robimy dalej?

— Nie mamy wielkiego wyboru. Jutro zjawi się inspektor Sargent i oświadczy, że starszy pan Friend został otruty. Równie dobrze możemy mu oszczędzić niepokoju i czekania na wynik sekcji i złożyć mu teraz wizytę. Niech ma jeszcze jeden corpus delicti do kolekcji!

— I powiemy mu o Selenie?

— A jak sobie wyobrażasz? Mam może popełnić harakiri, żeby ocalić jej skórę? Pewnie myślisz, że za nią szaleję, co?

— A czy tak nie jest? — Szybko wyrwała mi swoją rękę. — A zresztą... co za różnica... — Rzuciła na ziemię niedopałek papierosa i rozgniotła go obcasem. — Oczywiście przy tej okazji wyda się i cały nasz spisek przeciwko Lidze Czystości. Ty, mama, Nate, ja — będziemy mieli kłopoty!

— Naturalnie. Chociaż inspektor Sargent mając na głowie dwie zbrodnie może nie będzie się nami tak bardzo zajmował. W każdym razie nie odchodzimy z niczym. Obawiam się tylko, że dla ciebie skończą się piękne dni. Żadnej forsy... będziesz zmuszona przyjąć posadę pokojówki w podejrzanym hoteliku.

— Wszystko mi jedno. Bylebym tylko mogła nie patrzeć na nich. Taka praca bardzo mi odpowiada.

— Dzielna z ciebie dziewczyna...

— Ja? — odwróciła się do mnie. — To ty jesteś dzielny. To ty znalazłeś się w tarapatach. — Położyła mi ręce na ramionach i wspiąwszy się na palce, pocałowała w usta. Roześmiała się przy tym krótko, ale bardziej przypominało to szloch. — Co za miejsce sobie wybrałeś, żeby stracić pamięć. — Wargi miała słodkie, czułem przy sobie młode, jędrne ciało. Dzięki niej zapomniałem na chwilę o tej potwornej nocy. — Zbierajmy się już lepiej — powiedziała odsuwając się ode mnie. — Zaczekaj tu na mnie, sprowadzę auto.

— Nie.

— Jak to nie? Nie możesz przecież iść taki kawał drogi.

— Właśnie, że mogę, nie potrzeba mi żadnej pielęgniarki. Podsunąłem sobie kulę pod pachę. Pomyślała pewnie, że jestem

uparty jak kozioł, i może miała rację. Ale to kuśtykanie do auta dało mi odrobinę poczucia niezależności.

Zmęczyłem się bardzo, nim dobrnęliśmy do samochodu, a pod pachą czułem ból, jakby przypiekano mnie ogniem. Marny pomogła mi wsiąść, odłożyła kulę na tylne siedzenie, wreszcie sama wsunęła się za kierownicę.

Sięgnęła ręką do stacyjki, ale natychmiast opuściła ją na kolana. Po chwili zaczęła przetrząsać kieszenie żakietu, patrząc na mnie niepewnie.

— Klucze — powiedziała. — Czy nie dałam ci do potrzymania kluczyków?

— Nie. Miałaś je w ręce, kiedy wchodziliśmy do domu.

— Widocznie musiałam je...

— Zgubić? — podsunąłem.

— Chyba je upuściłam w chwili, kiedy zrobiliśmy to koszmarne odkrycie. Muszę... muszę po nie wrócić.

— Do tamtego pokoju?

— Nie boję się, zapewniam cię, że się nie boję. — Posłała mi trochę niepewny uśmiech. — To nie potrwa nawet minutę. O, masz tymczasem — podsunęła mi butelkę whisky. — Napij się łyka. Przyda ci się. Zaraz wracam! — Wysiadła z samochodu, po chwili wróciła i wzięła ode mnie butelkę. — Może i ja sobie pociągnę.

Wypiła łyk, oddala mi butelkę i szybko ruszyła w stronę domu. Śledziłem jej smukłą, drobną figurkę, dopóki mi nie zniknęła w mroku. To naprawdę dzielna dziewczyna — pomyślałem.

Pozostawszy sam, zacząłem się zastanawiać nad najbliższą przyszłością. Tam, w tym okropnym pokoju, kiedy patrzyłem na zwłoki Gordy'ego, było dla mnie zupełnie jasne, jak mam dalej postąpić.

Teraz już nie. Będę musiał oczywiście wydać Selenę w ręce Sargenta. Ale to będzie równocześnie oznaczało koniec zawodowej kariery Nate'a, nędzę dla pani Friend i Marny — i prawdopodobnie aresztowanie nas wszystkich. Cały dom Friendów runie jak mury Jeryha...

Łamałem sobie głowę nad możliwością ocalenia czegoś z tej ruiny. Gdy tak snułem myśli jałowe i trochę senne, usłyszałem nagle odgłos, na który krew ścięła mi się w żyłach. Był to warkot samochodu dochodzący od strony domu Friendów.

Warkot stawał się coraz wyraźniejszy. Ponieważ nasz wóz stał ukryty w gęstych krzakach, nie widziałem drogi. Niebawem auto zrównało się z naszym. Słupy światła przeszyły krzaki, przesunęły się po naszym wozie i zaczęły się oddalać. Samochód zmierzał w stronę starego domu.

W pewnym momencie warkot ustał. Potem otworzyły się drzwi wozu i z hukiem zatrzasnęły. Usłyszałem nawet odgłos kroków na żwirze.

Zaczęły mi się kłębić w głowie najdziwniejsze myśli. To nie mogła być policja. Inspektor Sargent nie mógł jeszcze podejrzewać prawdy o Gordy'm. A skoro to nie policja, to... kto? Może Selena otrząsnęła się z działania środka nasennego... Albo — co mi się wydało bardziej prawdopodobne —Jan?

Z rosnącym niepokojem snułem dalej swoje przypuszczenia. Jeżeli inspektor Sargent ma jutro odnaleźć moje zwłoki i zidentyfikować je jako zwłoki Gordy'ego, Selena żadną miarą nie może dopuścić do tego, aby odnaleziono inne zwłoki tak niedbale ukryte w starym domu. Z drugiej jednak strony nie odważyła się zniszczyć zwłok Gordy'ego, bo gdyby plan dotyczący mojej osoby miał spalić na panewce, korzystniej dla niej byłoby pozwolić na znalezienie zwłok prawdziwego Gordy'ego, jako zabójcy i samobójcy, nawet gdyby w ten sposób miał się wydać cały spisek. Teraz jednak była tak pewna powodzenia swojego projektu, że mogła sobie pozwolić na zniszczenie zwłok Gordy'ego. Ale jeżeli po zbudzeniu się z narkotycznego snu zauważyła moją nieobecność, to przecież nie mogła być mnie pewna. Wszystko więc musiało zostać zaplanowane już wcześniej. Prawdopodobnie podzieliła funkcje: ona miała mnie zgładzić, Jan miał zająć się zwłokami Gordy'ego. Nie wiedząc, że Selena zawiodła, przyjechał dopełnić swojego obowiązku.

Gdy już wszystko ułożyło się w logiczną całość, ogarnęła mnie paniczna trwoga o Marny. Pocieszałem się tylko, że i ona przecież musiała słyszeć warkot samochodu. I gdyby nawet była wewnątrz domu, miałaby dość czasu, żeby wymknąć się tylnymi drzwiami i ukryć gdzieś w zaroślach. Mijały jednak długie chwile, a Marny nie wracała. Niepokój mój wzrastał w miarę, jak zaczęły mnie dręczyć najdziwaczniejsze przypuszczenia.

A co będzie, jeżeli nie znalazła jeszcze kluczyków i ciągle ich szuka — aż zrobi się za późno? Albo jeżeli chciała ich przechytrzyć i nie powiodło jej się...

Uspokajałem się, że jeżeli to istotnie Jan, to Marny da sobie z nim radę. Ale czy na pewno? Jan jako wspólnik podwójnej zbrodni jest przecież kimś zupełnie innym niż ten zawsze uśmiechnięty, pogodny Jan, tak dobrze jej znany.

Moja bezradność dokuczała mi jak obtarta pacha. Widziałem, że nie ma najmniejszego sensu kuśtykać tam do niej o kuli. Zamiast pomocą, stałbym się ciężarem dla Marny.

Minuty mijały, a mój niepokój stał się nie do zniesienia. Obejrzałem się, usiłując zobaczyć coś przez ramię. Kula leżała na tylnym siedzeniu. Przechyliwszy się mocno do tyłu i wyciągając rękę możliwie najdalej, zdołałem jej dotknąć. Z olbrzymim wysiłkiem przechyliłem się jeszcze mocniej. Palce zacisnęły się na kuli. Ale kiedy chciałem ją pociągnąć w swoją stronę, wymknęła mi się z rąk i spadła na podłogę. Próbowałem ją podnieść, ale przeszkadzało mi wysokie oparcie. Z przejmującym uczuciem rozpaczy i zawodu osunąłem się z powrotem na fotel.

Dysząc ciężko z wysiłku zbierałem siły do nowej próby. Przy mnie leżała butelka whisky. Podniosłem ją do ust i pociągnąłem spory łyk. Cudem jakimś nie przełknąłem płynu od razu. Uderzył mnie bowiem dziwny smak whisky. Spróbowałem jeszcze troszeczkę. Resztę wyplułem przez okno. Whisky była dziwnie gęsta i gorzka. Najwyraźniej zatruta.

Zrozumiałem wszystko.

Nim wyjechaliśmy z domu, Marny zabrała po drodze stojącą na stoliku w salonie butelkę whisky. Postawiła ją tam Selena. Moje „samobójstwo" miało się więc odbyć w salonie. Gdyby scena odegrana w sypialni rozwinęła się planowo, pod pierwszym lepszym pretekstem Selena zaproponowałaby przejście do saloniku. Tam nalałaby mi szklaneczkę whisky. Po mojej śmierci wyjęłaby zza fotografii pana Frienda list, wcisnęła w lewą rękę rewolwer Gordy'ego, przyłożyła go do skroni i — wystrzeliła. Gdy odgłos wystrzału postawiłby na nogi cały dom, ona pierwsza znalazłaby się wśród zrozpaczonych domowników spieszących do saloniku.

Tak więc miało się to odbyć... W moim zdenerwowaniu to, co się działo teraz, nie wydało mi się bynajmniej lepsze. Marny wypiła łyk whisky z zatrutej butelki. W pośpiechu nie zwróciła uwagi na dziwny smak.

Marny nie wraca, bo jest pod działaniem narkotyku. Leży teraz z pewnością nieprzytomna gdzieś w ciemności między autem a pokojem, w którym spoczywają zwłoki Gordy'ego w swoim ponurym grobie pod podłogą.

Straszliwy niepokój i przeczucie niebezpieczeństwa wyostrzyły w jakiś dziwny sposób moją inteligencję. Bo gdy raz jeszcze bezskutecznie wyciągnąłem rękę po kulę, coś mi się nagle przypomniało. Były to słowa pani Friend z poprzedniego dnia... Jakie to szczęście, że mam prawą rękę w gipsie i że mogę legalnie podpisać zobowiązanie do abstynencji lewą ręką. Szczęście! Bo gdyby nie ten łut szczęścia, cały skomplikowany plan spaliłby na panewce. Porównanie mojego normalnego podpisu z podpisem Gordy'ego od razu zdemaskowałoby cały podstęp.

Trzeba przyznać, że znalezienie mnie przez Nate'a było dla rodziny Friendów wyjątkowo szczęśliwe. Czy jednak dodatkowa okoliczność, że moja prawa ręka została unieruchomiona w gipsie, nie jest aż nadto pomyślna? A do tego... Nate Croft ze zbielałą twarzą i rozpaczą w oczach tego popołudnia, kiedy wszedł nieoczekiwanie do saloniku i zastał Selenę w moich objęciach... Powiedział wtedy... Co to on powiedział? „Czy ty nie darujesz żadnemu mężczyźnie? Sądziłem, że tym razem będzie spokój. Przecież nałożyłem mu gips..."

„Nałożyłem mu gips..."

Nate uprzedzał mnie od początku, że nie będę czuł żadnego^ bólu ani w ręce, ani w nodze. Przyjąłem te słowa jako orzeczenie ' lekarskie. Ale czy nie jest możliwe, że gips, tak jak wszystko inne mające związek z rodziną Friendów, był oszustwem. I że Nate udawał tylko, że stwierdził u mnie złamanie prawej ręki wyłącznie po to, aby zapewnić leworęczny podpis? A gips na nodze... „Sądziłem, że tym razem będzie spokój"... „Nałożyłem gips"... Uprzytomniłem sobie jego gorzką i trudną miłość do Seleny, świadomość jej rozpustnego temperamentu i namiętne pragnienie zapewnienia sobie jej wierności. Może więc nałożył mi gips niepotrzebnie, żeby mnie tym sposobem unieszkodliwić i zapobiec zbliżeniu do Seleny? Coś w rodzaju pasa cnoty?

Nim zdążyłem się głębiej zastanowić, odszukałem w kieszeni sztylet do przecinania papieru, potem podciągnąłem wysoko nogawkę spodni i zabrałem się do przecinania gipsu. W miarę jak ustępował zdawałem sobie sprawę, na co się narażałem, jeżeli podejrzenia moje okażą się niesłuszne. Było mi to jednak całkiem obojętne. Pragnie nie dostania się do Marny przysłaniało wszystko inne.

Niedługo trwało uwalnianie z gipsu nogi. Nie miałem jednak czasu zająć się ręką. Wystarczyły mi jednak w tej chwili dwie nogi i jedna ręka.

Wysunąłem się z wozu i oparłem całym ciężarem na lewej nodze. Była sztywna i słaba, ale nie bolała. Zgiąłem ją w kolanie raz i drugi, ale nie odczuwałem najmniejszego bólu. Zrobiłem kilka kroków w kierunku domu. Szedłem chwiejnie, ale najważniejsze, że się posuwałem. Moje podniecenie i zdenerwowanie wzrastało coraz bardziej. Zdołałem jakoś uporać się z Friendami, ale pozwoliłem Nate'owi, zazdrosnemu kochankowi, wystrychnąć się na dudka. Gdybym wpadł wcześniej na ten pomysł, byłbym już dzisiaj daleko od groźnego domu mych nieprzyjaciół.

Na razie jednak niepokój o Marny był najsilniejszy. Podniosłem z ziemi nóż i wsunąłem go do kieszeni. Z niejakim trudem, powoli, wydostałem się z zarośli i skierowałem na drogę wiodącą do domu.

W bladym świetle księżyca widziałem wyraźnie drugi samochód, zaparkowany tuż przed frontem starego domu. Sądząc po kanciastej, dość ciężkiej sylwetce, musiała to być furgonetka. Posuwałem się bardzo ostrożnie naprzód. Mój wzrok, przyzwyczajony już do ciemności, odróżnił ludzką postać, wychodzącą z frontowych drzwi. Usunąłem się w cień krzaków. Nie dostrzegałem szczegółów, ale gdy tajemnicza postać podeszła do auta, przekonałem się, że miałem rację. Po wzroście i szerokich ramionach poznałem Jana; zbliżył się do bagażnika, schylił i czegoś w nim szukał. Gdy się odwrócił, zobaczyłem, że w obu rękach ma jakieś kanciaste ciemne przedmioty. Ruszył z powrotem do domu.

Na tyle szybko i bezszelestnie, na ile mi pozwalała moja sztywna noga, podążyłem za nim. Marny z pewnością szła tą samą drogą. Rozglądałem się uważnie dokoła — nigdzie jednak nie widziałem jej leżącego ciała. W ten sposób dobrnąłem do żywopłotu i zacząłem się skradać na palcach po trawniku przy alejce prowadzącej do garażu. Ale przecież Marny nie zamierzała iść do garażu. Miała tylko znaleźć klucze zgubione w pokoju. Zlany zimnym potem okrążyłem z daleka garaż i zbliżyłem się do domu od tyłu.

Na starym dziedzińcu nie było ani jednego drzewa, ani krzewu. Przeraźliwie teraz jasne, ostre światło księżyca zalewało całą okolicę.

Nigdzie śladu Marny. Przebiegłem, jak mogłem najszybciej, oświetloną ścieżką, żeby się dostać w cień domu. Przesuwając ręką po murze dotarłem do okna saloniku. Wspiąłem się ostrożnie na palcach, żeby zajrzeć do środka.

Promienie księżyca oświetlały wnętrze pokoju. Mimo woli wzrok mój pobiegł w ten róg, w którym odkryliśmy ciało Gordy'ego i gdzie Marny wyjęła kilka desek z podłogi, układając je jedna na drugiej. Ku memu ogromnemu zdumieniu deski ułożone były tak jak przedtem. I ani śladu zwłok Gordy'ego. Przeniósłszy wzrok w drugi róg pokoju, zobaczyłem ogromną postać Jana. Stał w drzwiach prowadzących do kuchni. Schylił się kładąc na podłodze dwa kanciaste przedmioty. Leżały już tam trzy czy cztery takie same.

Na pierwszy rzut oka nie mogłem się zorientować, co to jest. Ale już po chwili wiedziałem, że są to kanistry z benzyną. Za plecami Jana zamajaczyła jakaś kobieca postać. Jej biała ręka spoczęła na ramieniu Holendra. Odwrócił się, zasłaniając ją zupełnie przede mną. Ze sposobu, w jaki się pochylił, wywnioskowałem, że ją całuje. Trwali tak dłuższą chwilę w namiętnym uścisku. Widziałem, jak dwie białe ręce przesuwają się pieszczotliwie po szerokich plecach Jana. Pomyślałem z nienawiścią, która na chwilę przesłoniła nawet niepokój o Marny: a więc Selena przyjechała tu razem z nim. Obudził ją i przyjechali razem. Patrząc na nich myślałem jeszcze, że to samo musiał odczuwać swego czasu Nate. Biedny Nate...

Nagle zniknęli. Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi frontowych. Potem krótka pauza i — warkot oddalającego się samochodu.

Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyłem się w tym połapać. Po co przywieźli tu benzynę i zaraz potem odjechali? Czy to ma jakiś związek z Marny?

Ciągle jeszcze stałem jak wryty, kiedy nagle usłyszałem zbliżające się od strony kuchni kobiece kroki. A więc Selena odesłała Jana do domu. Jan nie bierze zatem udziału w zbrodni —jest tylko nieświadomym narzędziem w jej ręku. Dlatego ułożyła z powrotem klepki na miejscu ukrywając zwłoki Gordy'ego. Jan miał tylko dostarczyć kanistry z benzyną... a w nagrodę otrzymał ten pocałunek. Wykorzystała go tak, jak wykorzystała Gordy'ego, Nate'a, mnie...

Tak, teraz Selena działa już na własną rękę.

Wiedziałem, co mam teraz zrobić. Zaczekam, aż wejdzie do saloniku, potem przemknę się tylnymi drzwiami. Zaskoczona niespodziewanym zjawieniem się swojej niedoszłej ofiary, straci głowę i da się złapać na gorącym uczynku.

W kuchennych drzwiach znowu zamajaczyła kobieca postać. Chwilę stała, jakby się namyślając, po czym pobiegła w prawy róg pokoju i zaczęła wyjmować deski. Koszmarny był widok tej młodej kobiety, zrywającej gorączkowo deski, które miały odsłonić przerażający obraz...

Nie zabrało jej to wiele czasu. Już po minucie chyba wstała z klęczek i ruszyła szybko na drugą stronę pokoju. Złapała za jeden z ciężkich kanistrów i zaczęła ciągnąć go po podłodze w drugi róg pokoju. Usłyszałem, jak odkręca wlew. Potem przewróciła kanister, a gdy już był lżejszy podniosła go do góry i zatoczyła nim niewielki łuk. Doszedł mnie plusk rozlewanej benzyny.

Plan jej był szatańsko prosty. Przy tej ilości benzyny wystarczy zapałka, aby doszczętnie spłonął cały stary dom... zwłoki Gordy'ego... garaż... samochód... wszystko!

O tak późnej porze i z takiej odległości nikt nie zobaczy łuny. A potem najwyżej ktoś stwierdzi, że stary opuszczony dom nareszcie spłonął. I na tym się skończy.

Postawiła pusty kanister na podłodze. Zapach benzyny widocznie ją drażnił, bo odwróciła się i zbliżyła do okna. Ledwie zdążyłem usunąć się w cień... ale to, co zobaczyłem, zjeżyło mi włosy na głowie. Zdawało mi się, że tracę grunt pod nogami.

Stanęła przy oknie, oblana blaskiem księżyca. I wtedy wyraźnie zobaczyłem twarz tej kobiety.

To nie była Selena.

To była Marny.

Rozdział XXV

Osłabłem tak bardzo, że musiałem się oprzeć plecami o mur. Najdziwniejsze myśli kłębiły mi się po głowie. Gdy nieco oprzytomniałem, zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo miałem wypaczone pojęcie na temat rzeczywistości. Przebiegłem myślą cały schemat planowanej zbrodni, do najdrobniejszych szczegółów. Oto jeszcze raz zostałem haniebnie wyprowadzony w pole. Zachowałem się tak, jak się tego po mnie spodziewano. Wpadłem w najstraszniejszą pułapkę, jaką na mnie kiedykolwiek zastawiono.

Jak doskonale każdy czyn, każdy motyw przypisywany przeze mnie Selenie pasował do4 Marny. Stary pan Friend złapał ją na gorącym uczynku z Janem. Wezwał ją do siebie i w przystępie gniewu zagroził, że ją wydziedziczy. Marny podawała mu właśnie lekarstwo w chwili, kiedy wszedł Gordy. Zwabiła następnie brata do opuszczonego starego domu i zastrzeliła. Do dalszej brudnej roboty wykorzystała Jana...

Gała ta szatańska przebiegłość stała się dla mnie nagle zupełnie jasna. Jakim sposobem znalazłem list samobójczy? Marny wiedziała, że zabiorę do sypialni tomik poezji pana Frienda, rzuciła więc książkę na fortepian w taki sposób, żeby fotografia się przewróciła i żebym mógł zajrzeć za ramkę. Był to oczywiście pierwszy krok w jej okrutnym planie, który uwieńczyć miało moje samobójstwo w saloniku.

Czytała moje najtajniejsze myśli jak wielkie nagłówki w gazecie, nim sam zdołałem je sobie uświadomić. Wiedziała, że nie ufając Friendom przeczytam notatkę. Wiedziała dalej, że z powodu błędów ortograficznych podejrzenie moje padnie na Selenę. Wiedziała wreszcie, że skoro zrodzi się w mojej głowie takie podejrzenie, przypomnę sobie nasz układ i zdołam się wymknąć Selenie, żeby przyjść do niej po pomoc.

Pomysł z ukryciem listu za ramką fotografii był bardzo ryzykowny. Mógł zawieść. Ale potrzeba wywabienia mnie z pokoju Seleny była tak wielka, że Marny musiała zaryzykować. Gdyby to zawiodło, w zanadrzu miała zapewne i inny sposób.

Ja jednak połknąłem pierwszą przynętę. A gdy już znalazłem się w pokoju Marny, mojej jedynej sojuszniczki — wszystko poszło jak z płatka. Przedtem już ukryła rewolwer brata. Mogła wtoczyć mój fotel do saloniku, poczęstować mnie whisky z zatrutej butelki, a potem, jakbym już nie żył...

Ale dla jakichś powodów sprawy przybrały inny obrót. Byłem na tyle bystry, że domyśliłem się kryjówki Gordy'ego, i nalegałem, żeby mnie tam zawiozła. Nie mogła mi odmówić nie wzbudzając podejrzeń. Od tej więc chwili musiała improwizować dalsze plany.

Trzeba przyznać, że robiła to wspaniale. Widocznie już przedtem kazała Janowi przywieźć tu benzynę i nie mogła tego odwołać. Wiedziała, że chociaż nie powinna mnie odstępować ani na chwilę, musi w momencie przyjazdu Jana znaleźć się sama w domu; inaczej bowiem mógłbym łatwo, zaglądając w różne kąty, natrafić na zwłoki Gordy'ego.

Udała więc, że zgubiła kluczyki od auta i że musi wrócić. Następnie udała, że pociągnęła whisky z zatrutej butelki — którą przecież sama zabrała z domu — żeby i mnie dó tego zachęcić. I w tym momencie, przygotowując wszystko do zniszczenia zwłok Gordy'ego, była przekonana, że ja leżę nieprzytomny w samochodzie.

Jak tylko dom się zajmie, Marny odwiezie mnie z powrotem, ułoży w fotelu inwalidzkim, wtoczy do saloniku i zainscenizuje samobójstwo, łącznie z listem. Gdyby nawet zrobiono sekcję i znaleziono ślady proszków nasennych, nie wzbudzi to żadnych podejrzeń. Byłem przecież chory i faszerowano mnie już od dłuższego czasu najrozmaitszymi pigułkami.

A zresztą, jak sama powiedziała, nie było się czego obawiać ze strony pozostałych członków rodziny. Po mojej nieuchronnej s'mierci matka, Selena i Nate nie odważyliby się ujawnić faktu, że nie byłem prawdziwym Gordym. Bo sami byli zbyt uwikłani w całą historię.

Tak. To była genialna inscenizacja!

Zacząłem rozbierać w myśli całe zachowanie Marny od początku naszej znajomości. Marny, pozująca na jedyną szczerą i uczciwą osobę w domu, która włączyła się do spisku jedynie pod presją. Marny, subtelnie zatruwająca moje myśli na temat Seleny... Marny, ostrzegająca mnie przed Janem... Marny, odgrywająca rolę małej sojuszniczki po to, abym jej ślepo zaufał i w odpowiednim momencie poszedł na rzeź jak baranek.

Gwałtowny dreszcz wstrząsnął moim ciałem. Z wnętrza domu słychać było odgłos ciągniętego po podłodze kanistra z benzyną. Nie mogłem się przemóc, żeby jeszcze raz spojrzeć w okno.

Tak, w rodzinie Friendów był tylko jeden szatan.

Skupiłem wszystkie myśli, żeby ułożyć sobie jakiś plan, gdyż niebezpieczeństwo bynajmniej nie przestało mi zagrażać. Moje wtargnięcie w tej chwili do domu mijałoby się z celem, bo przecież Marny miała rewolwer. Strzeliłaby do mnie, nim zdążyłbym do niej dobiec.

Powoli doszedłem do przekonania, że pozostał mi jeszcze jeden atut. Marny nic nie wie, że odkryłem prawdę o gipsie. Przypuszcza w dalszym ciągu, że jestem unieruchomiony w aucie i śpię głębokim, narkotycznym snem. Tak miało być i tak będzie...

Wymknąłem się jak najciszej spod okna, okrążyłem garaż i znalazłem się na drodze. Ostrożnie, na palcach, podszedłem do ukrytego w zaroślach auta. Wszędzie dookoła pełno było odprysków gipsu. Zebrałem starannie wszystkie kawałki i wrzuciłem w krzaki. Potem wsiadłem do auta. Z tylnego siedzenia wziąłem koc i przykryłem sobie nogi.

W pierwszej chwili zamierzałem również rozciąć gips unieruchamiający mi prawą rękę, ale po krótkim namyśle zrezygnowałem. Nie mógłbym ukryć tego faktu. A wątpliwa w pierwszych chwilach sprawność ręki była mniej korzystna od momentu zaskoczenia Marny. Rozporządzałem obiema nogami, jedną ręką i byłem przygotowany na wszystko... W ten sposób miałem nawet pewną przewagę. Położyłem sobie ostentacyjnie na kolanach butelkę whisky, odchyliłem się mocno w tył i oparłem głowę o fotel. Zamknąłem oczy i lekko otworzyłem usta. Marny zaraz tu wróci. Jedna zapałka wystarczy, żeby spowodować wybuch benzyny i żeby pożar ogarnął wszystko. Będzie jej wtedy zależało na pośpiechu — żeby jak najszybciej dokończyć ponurego dzieła w salonie Friendów.

Nie słyszałem jej kroków i dopiero w ostatniej chwili zobaczyłem jej twarz przy oknie auta — najwyżej o kilka cali ode mnie.

Dłuższą chwilę stała nieruchomo, przypatrując mi się bacznie. Przez zmrużone powieki widziałem wyraźnie jej błyszczące oczy, biały owal twarzy i włosy. Oczy świeciły twardym, ostrym blaskiem.

— Śpisz? — spytała szeptem.

Wydobyłem z siebie jakiś niewyraźny bełkot, jak gdybym podświadomie reagował na jej głos. Schyliła się nade mną jeszcze bardziej. Czułem ciepły, szybki oddech na policzku. Zachichotała. Jak mała dziewczynka usiłująca stłumić śmiech w kos'ciele.

Po sekundzie jej głowa znikła z okna samochodu. Słyszałem, jak krząta się koło wozu. Otworzyły się drzwi z przeciwnej strony i Marny wsunęła się koło mnie na miejsce kierowcy. Znowu zachichotała podniecona. Nigdy w życiu nie słyszałem podobnego śmiechu — włosy zjeżyły mi się na głowie.

Gdy wkładała kluczyki w stacyjkę, ręka jej musnęła moje kolano. Nawet przez koc poczułem ciepło jej dłoni.

Myślałem intensywnie. Marny ma rewolwer. Może on być tylko w dwóch miejscach: w prawej albo lewej kieszeni żakietu. W razie potrzeby musiałaby go uchwycić prawą ręką — a zatem ma go na pewno w prawej kieszeni. Prawa kieszeń była z mojej strony. Udając, że poruszam się we śnie, odwróciłem lekko głowę i spojrzałem na dół. Czy mi się zdaje, czy rzeczywiście ta kieszeń była lekko wybrzuszona...

Marny przekręciła kluczyk. Będzie musiała wyjechać tyłem na drogę. Najlepszy moment — obie ręce zajęte.

Wóz powoli się cofał. Udałem, że mnie rzuciło na nią. Błyskawicznie sięgnąłem lewą ręką do jej kieszeni. Krzyknęła głośno, przenikliwie. Wpiła paznokcie prawej ręki w wierzch mojej dłoni. Auto znieruchomiało. Paznokcie wpijały się coraz głębiej... Drugą rękę podniosła do mojej twarzy. Czułem, jak ostre paznokcie rozdzierają mi policzek. Jużjuż miałem rewolwer, gdy nagle mi go wyrwała. Ujrzałem skierowany w siebie otwór lufy. Podbiłem z całej siły jej rękę do góry. Padł strzał, a potem słychać było brzęk tłuczonego szkła. Jedyną wolną dłonią schwyciłem jej rękę w przegubie. Walczyła wściekle z pasją demona. Krzyczała przejmującym głosem, w którym był nie strach, lecz wściekłość.

W pewnym momencie sięgnęła paznokciami do moich oczu — odchyliłem się mimo woli w tył, z czego skorzystała, wyrywając mi drugą rękę. Ale już za chwilę pochwyciłem ją na nowo... W tej samej sekundzie padł strzał. Potem drugi i trzeci.

Krzyk Marny urwał się tak nagle, jak gdyby ktoś przeciął go nożyczkami. Broń opadła z łoskotem na ziemię. Ręce jej gwałtownie zatrzepotały; jedna zacisnęła się kurczowo na moim przegubie. Czułem, jak uścisk przybiera na sile, stając się nie do zniesienia. A potem ciało Marny zaczęło się osuwać. Palce stopniowo wypuściły moją rękę. Po chwili leżała na podłodze, zwinięta w kłębek. Z lewej strony na jej białej bluzce zobaczyłem ciemną, rozszerzającą się stopniowo plamę. Głowę miała wspartą o poduszkę siedzenia. Oczy patrzyły gdzieś przed siebie, a z gardła wydobywało się ciche rzężenie...

Pochyliłem się nad nią i wyczułem puls. Jedna z kul musiała trafić w serce. W przeciągu minuty Marny nie żyła.

Czując w głowie straszliwy zamęt, wysiadłem z auta. Potykając się obszedłem dookoła zarośla, żeby się wydostać na drogę. Spojrzałem na dom. Przez okna widać było tryskające w górę płomienie. Stos pogrzebowy Gordy'ego płonął...

Powoli wróciłem do wozu. Nie tak to wszystko sobie wyobrażałem. W uszach brzmiał mi jeszcze przenikliwy krzyk Marny. Za jej skurczonym ciałem zobaczyłem coś białego. Sięgnąłem poprzez jej głowę i podniosłem białą kartkę — samobójczy list Gordy'ego. Schowałem go do kieszeni.

Czułem, że muszę stąd uciekać... uciekać jak najprędzej. Ale jak? Autem ze strzaskaną szybą i ciałem Marny?

Właściwie trudno powiedzieć, że myślałem. Przed oczyma przesuwały mi się tylko jakieś obrazy. Przypomniałem sobie auto Gordy'ego stojące w garażu z kluczykiem w stacyjce. I ruszyłem, jak mogłem najszybciej, w stronę płonącego domu. Ogień wysuwał już czerwone języki przez okna — garaż jednak był jeszcze nie tknięty. Niedługo i tam dotrą płomienie. Za kilkanaście minut nie będzie ani domu, ani garażu...

Otworzyłem z wysiłkiem stare, skrzypiące drzwi i znalazłem się przywozie. Niezgrabnie, jedną wolną ręką, uruchomiłem silnik i powoli wyprowadziłem samochód na ścieżkę. Potem żwirowanym podjazdem — jak najdalej od ognia...

Przez dłuższą chwilę siedziałem potem nieruchomo za kierownicą, zastanawiając się nad sytuacją. W bocznej kieszeni auta znalazłem papierosy. Zapaliłem i oparłem się wygodnie.

Przerażenie minęło, ale pozostał chaos. Marny zamordowała ojca i brata — a teraz sama nie żyje... Zginęła, usiłując popełnić trzecią zbrodnię. Ale jak potrafię wytłumaczyć to inspektorowi Sargentowi, nie wydając się samemu w jego ręce?

Muszę stąd znikać! Co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Jeżeli policja się dowie, że było dwóch ludzi nazwiskiem Gordy Friend — skończy się to fatalnie dla wszystkich. Mogę uciec tym autem. Wszyscy są pewni, że Gordy wyjechał nim parę tygodni temu. Nikt nie zauważy braku wozu. Mogę jechać, dokąd mi się podoba. Cóż znaczy, że nie wiem kim jestem, w porównaniu z niebezpieczeństwem, na jakie się narażam pozostając w domu Friendów?

Tak... ale nawet jeśli się mojej kłopotliwej osoby pozbędą, co się stanie z Seleną i panią Friend? Po zniknięciu Marny i człowieka uważanego za jej brata policja zacznie poszukiwania.

Wkrótce znajdą zwłoki mężczyzny w spalonym starym domu i ciało Marny w samochodzie. Bez wyjaśnień, których ja jeden mógłbym udzielić, inspektor Sargent z całą pewnością aresztuje matkę i Selenę pod zarzutem morderstwa nie tylko starego pana Frienda, ale również mnie i Marny. Obecnie, kiedy się przekonałem, że obie padły ofiarą oszustwa niemal tak samo jak ja, moje dawne uczucie sympatii do nich odżyło. Nie mogę tak po prostu uciec pozostawiając je same narażone na zarzut popełnienia trzech zbrodni, których nie były winne...

Gdy się wychyliłem, żeby wyrzucić niedopałek papierosa, list Gordy'ego zaszeleścił mi w kieszeni. Nasunęło mi to pewną myśl. Wyjąłem kartkę z koperty i przy jaskrawym świetle płonącego domu przeczytałem ją jeszcze raz.

Tak. Jest jeszcze jedno wyjście z sytuacji.

Mózg mój pracował niezwykle precyzyjnie. Pobiegłem do wozu, w którym leżało ciało Marny. Szybko, żeby tylko nie myśleć o tym co robię, odsunąłem je na bok, wycofałem auto na szosę i wymijając wóz Gordy'ego wjechałem do garażu. Dom płonął cały jak pochodnia, płomienie zaczynały już lizać dach garażu.

Podniosłem leżący koło siedzenia kierowcy rewolwer. Upewniłem się, czy nie zostały gdzieś w aucie kawałki gipsu. Wziąłem z tylnego siedzenia kulę. Gdy wychodziłem z garażu, cały dach już płonął. Za parę minut ogień powinien ogarnąć wszystko.

Z kulą i rewolwerem podszedłem do tylnego wejścia domu. Widać jeszcze było ziejący otwór okna pokoju, w którym leżały zwłoki Gordy'ego. Podsunąłem się, jak mogłem najbliżej. Żar był prawie nie do zniesienia. Wrzuciłem rewolwer i kulę w płomienie.

Teraz trzeba było pomyśleć o gipsie. Nie miałem pojęcia, co się dzieje z gipsem w ogniu, nie mogłem jednak ryzykować. Byłem pewien, że gips na mojej prawej ręce jest tak samo zbyteczny jak na nodze. Rozciąłem go szybko sztyletem i poruszyłem dłonią. Podobnie jak noga, ręka była sztywna, ale nie czułem żadnego bólu. Wrzuciłem kawałki gipsu razem z temblakiem przez okno do pokoju i wróciłem w krzaki, tam gdzie Marny zaparkowała wóz. Zebrałem jak najstaranniej odłamki szkła i kawałki gipsu i cisnąłem to wszystko w ogień. Chwilę stałem zastanawiając się, czy czegoś nie zapomniałem. Potem wsiadłem do auta Gordy'ego i pojechałem do domu. Jedno jeszcze pozostało mi do zrobienia.

Zaparkowałem wóz za garażami i wszedłem przez taras do ciemnej biblioteki. Jan był jedyną osobą, która mogła jeszcze nie spać, ale rezydował w innym skrzydle. Mało prawdopodobne, żebym ściągnął na siebie jego uwagę.

Zapaliłem małą lampę na biurku. Maszyna do pisania stała na zwykłym miejscu, przy telefonie. Obok na stoliku leżał papier.

Wkręciłem arkusik w maszynę. Tekst listu ułożyłem już po drodze. Wiedziałem, co mam napisać. List, który zamierzałem zostawić, miał być napisany przez człowieka władającego tylko lewą ręką.

Napisałem w nim:

Droga Mamo, to co piszę, jest szalenie ważne. Powiedz Sargentowi, że to Mamy zabiła ojca. Wiedziałem o tym od początku, bo wszedłem do pokoju ojca w chwili, kiedy dawała mu lekarstwo. Wiedziałem, że po śmierci ojca będę bogaty. Marny błagała, żebym milczał, obiecałem więc, że nic nie powiem. Dlatego właśnie wyjechałem — bałem się, że jak zostanę w domu, to mimo woli kiedyś się zdradzę. Nie mówiłbym nic i teraz, gdyby nie to, ze Sargent coś podejrzewa. Marny także się zorientowała. Prosiła, żebym spotkał się z nią dziś w bibliotece, kiedy już wszyscy będziecie spać. Miałem wsypać do szklanki Seleny proszek nasenny, bo inaczej nie mógłbym wyjść, nie budząc podejrzeń. Marny czekała tu na mnie i powiedziała, że sekcja na pewno ujawni ślady trucizny i wszystko się wyda. Zagroziła, że jeżeli ją zdradzę, oskarży mnie o współudział. Odpowiedziałem, że to wszystko na nic się nie zda, bo tak czy inaczej Sargent dowie się prawdy. Ona twierdzi, że może mam rację, i że jedyne co nam pozostaje, to ucieczka, póki jeszcze czas. Nie zostawi mnie jednak w domu wobec tego wszystkiego, co o niej wiem. Ukradła mój rewolwer i grozi, że mnie zabije, jak z nią nie wyjadę. Udałem, że się na to godzę. W tym gipsie jestem zupełnie bezbronny. Powiedziałem jednak Marny, że nie ruszę się bez kuli i że musi mi ją przynieść. Oszukałem ją, że kula jest na strychu, a nie w schowku, żeby mieć trochę czasu na napisanie tego listu. Zamknęła mnie na klucz w bibliotece. Niedługo wróci. Mówi, że ucieknie do Meksyku i zabierze mnie ze sobą. Ale ja jej nie wierzę. Wspomniała też coś o starym domu na farmie i tak dziwnie na mnie patrzyła. Ma rewolwer. Podejrzewam, że chce mnie zabić... Nikomu nie przyjdzie do głowy tam zajrzeć. Staram się odwieść ją od tego pomysłu. Ale jeżeli mi się to nie uda i nie wrócę do jutra rana czy nie zatelefonuję, to zajrzyjcie na starą farmę. Błagam cię, Mamo, błagam, zrób to! Marny będzie tu za chwilę... Muszę kończyć... muszę...

Wziąłem w lewą rękę ołówek i podpisałem na dole niezgrabnie „Gordy". Potem podsunąłem papier pod maszynę tak, żeby jeden róg wystawał i żeby musieli go z samego rana znaleźć.

Ten list stanowiący zlepek prawdy, półprawdy i kłamstw, był jedynym, co mogłem zrobić. W każdym razie wskazywał prawdziwego sprawcę zbrodni i kierował uwagę inspektora na farmę. Gdy przeszuka zgliszcza i znajdzie szczątki Marny w garażu, a Gordy'ego w domu — list mój wyda mu się na tyle jasny, że będzie musiał sam się domyślać, czy Marny i Gordy podłożyli ogień wspólnie, czy Marny zabiła Gordy'ego, czy też może było odwrotnie. Po pożarze nikt nie będzie w stanie ustalić, że Gordy nie żył już od dawna. Wszystko zaaranżowałem w ten sposób, że gdyby nawet niektóre przedmioty oparły się płomieniom — właściwe rzeczy znajdą się we właściwym miejscu, to znaczy kula i gips w tym pokoju co szczątki Gordy'ego. Nie byłem całkiem pewien, czy mam zostawić rewolwer przy zwłokach Marny, czy Gordy'ego. Wybrałem Gordy'ego, bo wydało mi się to bardziej prawdopodobne. Marny zraniła go śmiertelnie, jemu jednak udało się wyrwać jej z rąk rewolwer i strzelić... Potem ostatkiem sił doczołgał się jeszcze do domu, gdzie umarł.

Między wierszami list mój krył informację dla pań Friend, że Marny zabiła brata tego samego dnia, w którym otruła ojca, i że ukryła ciało w starym domu na farmie.

Pozwalałem im domyślać się prawdy i wskazywałem, co mają mówić policji. Jeśli nie będą miały pecha, to się powinny wybronić. Mogą nawet dostać spadek — pomyślałem z lekkim rozbawieniem. Policja nigdy się nie dowie o istnieniu podstawionego Gordy'ego i o tym, że podpis na zobowiązaniu do abstynencji był fałszywy. Skoro uwierzą, że to Marny otruła ojca, nie będzie żadnej prawnej podstawy do pozbawienia pani Friend i Seleny spadku. Na pewno będą miały jeszcze dużo kłopotów z panem Moffatem, ale, szczerze mówiąc, nie z takimi kłopotami dawały sobie radę!

Stanął mi w oczach obraz Seleny. Niejeden, a tuzin obrazów stapiających się w jedno. Widziałem, jak się pochyla nade mną w świetle księżyca... I jak obejmuje mnie za szyję złocistymi ramionami, wpatrując się we mnie ciemnoniebieskimi oczyma, z tymi niewiarygodnymi łzami na rzęsach. „Kocham cię, naprawdę myślę, że cię kocham... To coś całkiem innego. Bo to aż boli... A jak boli, to chyba to musi być miłość, prawda, kochanie?"

Uważałem ją wówczas za zbrodniarkę. Za przewrotną kłamliwą zbrodniarkę bez skrupułów. Teraz jednak, z dziwnie ściśniętym sercem pomyślałem: A może mówiła prawdę? Może pierwszy raz w życiu pokochała?

Poczułem nagłe pragnienie zobaczenia jej jeszcze raz. Chciałem ją objąć i poczuć aksamitne ciepło jej ciała. Wiedziałem jednak, że nie mogę tego zrobić. Jeżeli zobaczę ją jeszcze raz —jakże potrafię od niej odejść? A przecież muszę.

Wróciłem do biurka i wysunąłem szufladkę, w której pani Friend trzymała pieniądze. Nie mogłem przecież wyjechać bez grosza przy duszy. Wziąłem pięćset dolarów. Kiedy pani Friend zda sobie sprawę z tego, co dla niej zrobiłem, pomyśli, że jednak tanio za to zapłaciła.

Zgasiłem lampę. Po drugiej stronie korytarza była łazienka. Przejrzałem się w lustrze — byłem brudny i potargany, na rękawie czerwieniła się niewielka plama. Na szczęście niewielka. Wytarłem ją ręcznikiem, który następnie wepchnąłem do kieszeni, żeby go gdzieś po drodze zniszczyć razem z listem samobójczym zredagowanym przez Marny. Poszedłem szybko do garażu i wsiadłem do samochodu Gordy'ego. Odjechałem. Nie wiedziałem, dokąd jadę, było mi to zresztą najzupełniej obojętne.

Żeby tylko jak najdalej...

Epilog

Siedziałem w ponurym hallu skromnego hotelu w Los Angeles, kiedy wpadła mi do ręki gazeta. Byłem tu już tydzień, bo tani hotelik w dużym mieście to najlepsza kryjówka.

Nie miałem właściwie specjalnych powodów, żeby się ukrywać. Od chwili pojawienia się sensacyjnych informacji o morderstwach w Lona Beach czytywałem gorliwie wszystkie gazety i przekonałem się, że sprawy przybrały taki właśnie obrót, jak przewidywałem. Inspektor Sargent zadowolił się wersją, że to Marny zabiła ojca, chociaż stary dom na farmie spłonął tak doszczętnie, że niemożliwe było zrekonstruowanie wypadków, które miały tam miejsce. Znalezione kawałki gipsu przekonały inspektora, że ciało Gordy'ego było moim ciałem. Pani Friend i Selena, które znowu znakomicie odegrały swoje role, zostały całkowicie oczyszczone z wszelkich podejrzeń. Nawet pan Moffat, chociaż kipiał z wściekłości, oświadczył w wywiadzie prasowym, że gotów jest cofnąć wszelkie roszczenia w stosunku do majątku Friendów.

Tylko to ogniwo łączące mnie z panią Friend i Seleną utrzymywało mnie w przekonaniu, że w ogóle żyję. Po wydaniu niemal co do grosza owych pięciuset dolarów, nie wiedziałem nic więcej na temat mojej tożsamości niż przedtem.

Tysiące razy w ciągu dnia powtarzałem sobie słowa: „Peter... Iris... samolot... pożegnanie na lotnisku". Ale te słowa, kiedyś tak pełne treści i znaczenia, teraz kojarzyły się wyłącznie z rodziną Friendów. Selena wynosząca czarnego spaniela z szarozłotego pokoju. Selena schylona nad wazonem irysów. Jej jasne włosy... jej usta rozchylone w uśmiechu...

Moja przyszłość była pusta i nieokreślona jak twarz topielca.

Zapadł już wieczór. Usiadłem, ponuro zamyślony, w jednym z podniszczonych foteli hotelowego hallu i rzuciłem obojętnie okiem na pierwszą stronę gazety, szukając jakiś nowych sensacji w sprawie Friendów. Nagle wzrok mój padł na sporych rozmiarów fotografię mężczyzny, pod którą umieszczona była krótka notatka. Uderzyło mnie coś znajomego w tej młodej, szczupłej twarzy o blisko osadzonych oczach, z bujną ciemną czupryną. Poniżej przeczytałem:

PRZYZNAJĘ SIĘ DO NAPADU I OGRABIENIA

MAŁŻONKA SŁYNNEJ GWIAZDY FILMOWEJ!

Bez większego zainteresowania zacząłem czytać wiadomość, że ów młodzieniec, nazwiskiem Luiz Crivelli, został aresztowany za napad. Podczas przesłuchania przyznał się, że mniej więcej przed miesiącem zatrzymał samochód niejakiego Petera Dulutha i poprosił o podwiezienie do San Diego. W drodze uderzył go i skradł samochód i pieniądze. Gazeta donosiła dalej, że fakt ten jeszcze bardziej komplikuje tajemnicę zniknięcia Petera Dulutha, zwolnionego ostatnio z marynarki. Miesiąc temu pożegnał się on na lotnisku z żoną, słynną gwiazdą ekranu, Iris Duluth, odlatującą z grupą artystów do Tokio na występy dla amerykańskiej armii okupacyjnej. Peter Duluth opuścił swym samochodem lotnisko w Burbank i od tej chwili ślad po nim zaginął. Policja ma się udać z Crivellim na miejsce, w którym według jego własnej relacji zostawił ogłuszoną ofiarę, i wszcząć poszukiwania od nowa. Przypuszcza się, że Peter Duluth cierpi na zanik pamięci spowodowany ciosem Crivellego.

W tym miejscu gazeta odsyłała czytelnika do kolumny siódmej na stronie trzeciej. Natychmiast odszukałem wspomnianą kolumnę. Nad zakończeniem informacji o Crivellim była fotografia.

Na olbrzymim lotnisku wielki amerykański bombowiec. Przed nim piękna ciemnowłosa kobieta i mężczyzna, patrzący na siebie dość głupio. Oczywiście dla mnie nie była to tylko piękna, ciemnowłosa kobieta i jakiś mężczyzna, a bombowiec nie był zwykłym samolotem.

Przypomniałem sobie doskonale ten samolot. I tę kobietę. A twarz stojącego przy niej mężczyzny była mi tak doskonale znana jak moja własna. I nic dziwnego. Była to bowiem moja twarz.

Uczucie ulgi, jakiego w tym momencie doznałem, nie da się z niczym porównać. Nie dlatego, żebym w mgnieniu oka przypomniał sobie całą moją przeszłość. Nie dlatego, że każdy najdrobniejszy fragment fotografii stanął mi w pamięci jak żywy. Odprowadzałem kogoś na lotnisko... Peter... Iris... Ciepło słońca. Wiatr szarpiący spódnicę Iris. Jej słowa: „I żebyś za mną tęsknił!"

Przypomniałem sobie to wszystko tak jasno, jak gdybym dziesięć minut temu opuścił lotnisko.

— Iris — wymówiłem jej imię. Cóż za cudowne uczucie!

Ale w gazecie było jeszcze coś. Na samym końcu kolumny przeczytałem:

Iris Duluth, która dopiero w końcu ubiegłego tygodnia dowiedziała się o zaginięciu męża, natychmiast przyjechała z Japonii i od wczoraj przebywa w swoim domu przy Beverły Hills.

Tylko na to czekałem. W ciemnym rogu hallu stała budka telefoniczna. Podbiegłem do niej. Ręce mi drżały tak, że z trudem zdołałem wrzucić monetę do automatu.

Telefonista znalazł numer Iris Duluth i połączył mnie. Z drugiej strony odezwał się kobiecy glos:

— Halo?

Miałem początkowo zamiar zapytać, czy to pani Iris Duluth, ale było to zbyteczne. Glos ten stanowił tak samo część mojej istoty jak moje własne palce.

— Halo, kochanie — rzuciłem. — Chciałem ci tylko powiedzieć, że za godzinę będę w domu.

— Peter! —Jej głos załamał się tak gwałtownie, że poczułem, jak serce mi się ściska. — Peter! Nie mogę w to uwierzyć!

— Ja też nie.

— Kochanie, umierałam z niepokoju. Skąd dzwonisz?

— Z Los Angeles. Z takiego nędznego hoteliku.

— Ale co się stało?

— Podobno dostałem cios w głowę.

— Tak. Wiem, oczywiście, wiem. A tak cię ostrzegałam, żebyś był ostrożny! Ale to nieważne. Peter! Pół Kalifornii cię szuka! Gdzie byłeś?

Gdzie byłem? Pomyślałem o Selenie, ale pod wpływem tego głosu jej urok rozwiał się jak mgła. Wydała mi się wulgarna.

— Peter! Powiedz, błagam cię, gdzie byłeś?

— Ach, mniejsza z tym!

— Aleja muszę wiedzieć, kochanie! Oblegają mnie tłumy reporterów...

— To ich spław jak najszybciej.

— Spróbuję, ale muszę im rzucić na pastwę jakiś ochłap.

W pierwszej chwili chciałem jej powiedzieć, że byłem u przyjaciół (Friend (ang.) — przyjaciel.). Byłaby to nawet połowiczna prawda. Ale u Friendów zrozumiałem jak bardzo półprawda bywa niebezpieczna.

Dla dobra Seleny i mojego własnego musiałem skłamać. A kłamstwo powinno być proste.

— Powiedz im, że nic nie pamiętam. Że nagle znalazłem się w tej dzielnicy Los Angeles. Nic więcej nie wiem.

— Naprawdę nic więcej?

— Naprawdę. Mam kompletną pustkę.— Dobrze. Powiem im tak — zgodziła się. Umilkła na chwilę a potem dodała z lekkim niepokojem w głosie: — Czy i ja mam wierzyć w tę wersję?

Zastanawiałem się właśnie, czy mi wystarczy na taksówkę czy jechać na jej koszt.

— Spróbuj, a jak ci się nie uda, to wymyślę coś innego!

— Coś... w rodzaju prawdy?

— Nigdy nic nie wiadomo. Jak mnie przyprzesz do muru to może nawet powiem ci prawdę...

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Quentin Patrick Człowiek o szatańskim śmiechu
Quentin Patrick Powrót na wyspy
Quentin Patrick Mój syn mordercą
Quentin Patrick Śmierć i dziewczyna
Quentin Patrick Trant Śmierć drogiej Klary
Quentin Patrick Portret mordercy
Krótka historia szatana
ŚJ Świadkowie Szatana
Szatan istnieje widziałem go
Modlitwa o zwycięstwo nad szatanem
Pedagogika szatana, TEKSTY
Podstawy fotogametri, LEŚNICTWO SGGW, MATERIAŁY LEŚNICTWO SGGW, od szatana, 3 rok
klamstwo smolenskie MIEDZYNARODOWY SPISEK, SMOLENSKN 10 04 2010 MORDERSTWO W IMIE GLOBALIZACJI
Modlitwa o zwycięstwo nad szatanem(1)
Karaczany, LEŚNICTWO SGGW, MATERIAŁY LEŚNICTWO SGGW, od szatana, 3 rok
Śtedniowieczne myślenie o Szatanie, Inna strona życia (pliki tekstowe)
BIOTYT K, LEŚNICTWO SGGW, MATERIAŁY LEŚNICTWO SGGW, od szatana, 2 rok

więcej podobnych podstron