PATRICK QUENTIN
Śmierć i dziewczyna
Toruń 2002
1
Zmierzch już zapadał, kiedy przyszedł ostatni list — ekspres do Grace Hough. Panowała cudowna, ciepła pogoda, a w powietrzu unosił się upajający zapach kwitnących bzów. Można było pomyśleć, że to już czerwiec, chociaż był dopiero maj. Studenci i studentki kręcili się po parku, flirtując i gawędząc wśród szybko zapadającego mroku. Ot, wieczór jak wiele innych w koedukacyjnym college'u w Wentworth, gdzie studiowałam już prawie od czterech lat.
A jednak... nie był to taki zwyczajny wieczór, bo nasz kolega, uroczy Steve Carteris, gwiazda drugiego roku, obchodził dzisiaj uroczyście urodziny i zaprosił między innymi i mnie na zorganizowany z tej okazji wieczorek w nowojorskim klubie Amber. Biegłam właśnie do pawilonu studentek, czyli Pigot Hall, żeby się przebrać, gdy dopędził mnie listonosz.
— Ekspres dla panny Grace Hough — zawołał za mną.
— Dobrze, oddam go jej — rzuciłam, trochę niezadowolona ze zwłoki, i podpisałam na zatłuszczonej liście doręczeń „wz. Lee Lovering”.
Parę sekund później gnałam już po schodach, biorąc po trzy stopnie na raz, i wpadłam jak burza do pokoiku, który zajmowałyśmy wspólnie z Grace.
Gdy sobie teraz to wszystko przypominam, widzę jasno, jak mało wagi przywiązywałam wówczas do listu, który przecież był zwiastunem śmierci. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że już od kilku tygodni ekspresowe listy do Grace przychodziły w tempie przynajmniej jednego czy dwóch dziennie — porównać można je było wręcz do chmary much w lecie i choć niektóre nasze koleżanki mocno zaintrygowane były tym dowodem czyjegoś gwałtownego zainteresowania się osobą Grace, dla mnie straciły one całkowicie urok nowości i przyznam się, że nawet mnie trochę denerwowały.
Zastałam moją współlokatorkę ubierającą się przed lustrem i zdziwiłam się w duchu, że i ona była zaproszona na wieczorek Carterisa, bo wiedziałam o niesnaskach pomiędzy Steve'em a Grace, i jej bratem, Jerrym. Ledwie rzuciwszy okiem na suknię Grace, spostrzegłam, że wybór jasnoróżowego jedwabiu był dla niej bardzo niefortunny — jej blada, anemiczna cera wymagała czegoś znacznie żywszego.
— Moje gratulacje, Grace — rzekłam, podając jej list. — Ten adorator, jak widać, nie ustaje w zabiegach o twoje względy. To chyba przyjemne być tak uwielbianą...
Grace spojrzała szybko na kopertę i jej wyblakłe niebieskie oczy ożywiły się. Wyrwała mi niemal ten list z ręki i zniknęła z nim za drzwiami łazienki.
Milczenie mojej koleżanki było trochę drażniące. Grace miała do mnie żal za kilka krytycznych uwag wypowiedzianych niedawno pod jej adresem. Wprawdzie jej nieśmiały flirt ze Steve'em Carterisem — zanim się z nim chwilowo czy na dłużej pokłóciła — wydał mi się całkiem niewinny i wtedy tylko się w duchu uśmiechałam, ale zupełnie co innego było, gdy Grace poważnie zajęła się naszym czarującym profesorem języka francuskiego, Robertem Hudnuttem. Zresztą nie ona jedna w naszym college'u uległa jego urokowi... ja sama nawet... Ale później, kiedy ku ogólnemu zdumieniu ożenił się z bardzo chłodną i surową Angielką, dopiero co przybyłą z Oksfordu, dziekanem naszego wydziału, nie mogłam się powstrzymać od zrobienia uwagi Grace, że profesor Hudnutt jest dla nas definitywnie stracony i jeśli ona w dalszym ciągu będzie go prześladowała swymi względami, narazi się tylko na pośmiewisko całego college'u. Grace obraziła się za tę uwagę i odtąd nie wtajemniczała mnie już w swoje sprawy sercowe. Nic więc nie wiedziałam o autorze listów, którego wyraźne, okrągłe, atramentowe pismo prawie zupełnie przestało mnie interesować.
Skąd mogło mi przyjść do głowy, że listy te zawierają wyrok śmierci dla Grace? W następnych miesiącach, a nawet latach, gorzko sobie wyrzucałam, że nie starałam się bardziej zrozumieć i zbliżyć do koleżanki, z którą dzieliłam pokój przez długie cztery lata. Czyż nie była siostrą mojego przyjaciela z lat dziecięcych, Jerry'ego, który stawał mi się z każdym dniem droższy? Może trzeba było zająć się tą dziewczyną... Kto wie? Biedna Grace, której ojciec po stracie fortuny popełnił samobójstwo!
Ale nie... ani tej majowej środy, ani nigdy przedtem nie domyślałam się nawet, że obok mnie rozgrywa się tragedia.
Słyszałam, że w sąsiednim pokoju Norma i Elaine Sayler przygotowują się także do tej zabawy. Norma miała nas zawieźć do miasta swoim samochodem, a znałam ją na tyle, iż byłam pewna, że nie zawaha się pojechać beze mnie, gdybym się spóźniła. Zaczęłam się więc szybko ubierać.
Perspektywa spędzenia wieczoru w klubie Amber na Manhattanie Uli zwykle nas fascynowała i podniecała, tym bardziej że wszystko miało się odbyć w głębokiej tajemnicy. Odkąd dziekanem żeńskiego wydziału była Penelope Hudnutt, regulamin college'u surowo zabraniał studentkom wyjazdów do Nowego Jorku, o ile nie wiązało się to ściśle z nauką. Zadziwiające, jak bardzo rozmnożyły się odtąd okazje nauczenia się czegoś w tym mieście!
Dzisiaj wieczorem występowała w „Fedrze” Racine'a słynna aktorka francuska, Roxana, a że Racine był w programie wykładów Hudnutta, Penelope nie mogła odmówić nam pozwolenia na obejrzenie tego spektaklu Pobłażliwość jej posunęła się nawet tak daleko, że sama kupiła dla nas bilety. Obie siostry Sayler i ja opracowałyśmy jednak pewien plan, jak to pokazać się w Cambridge Theatre na krótko, a resztę wieczoru przetańczyć w klubie Amber.
Wreszcie, szeleszcząc jedwabną suknią, zjawiła się Elaine Sayler, bardzo jasnowłosa, bardzo uwodzicielska i zrobiona na wampa — choć nie w tym stopniu, co jej siostra Norma, znacznie mniej zresztą od Elaine sympatyczna.
— Norma wyjeżdża za dziesięć minut — oświadczyła, poprawiając długie jasne loki, zaczesane do góry. —Jej suknia jest obłędna! Ale gdzie Grace? Pewnie siedzi rozmarzona w łazience?
— Grace znowu dostała ekspres — powiedziałam — rozumiesz więc...
— Znowu? Wiesz, że wprost umieram z ciekawości, kto, u licha, mógł do tego stopnia zadurzyć się w Grace?!
— Z pewnością ktoś, kto ma taki sam krótki wzrok jak Grace — wmieszała się nagle do rozmowy Norma, która swoim zwyczajem pojawiła się przy nas cichym krokiem pantery.
Przystanęła w drzwiach, a ja, po raz nie wiem który, nie mogłam się powstrzymać od uczucia szczerego zachwytu. Jej wspaniałą, smukłą figurę opinała elegancka, wieczorowa suknia z jasnoróżowej tafty, z przypiętą u szyi wiązanką białych orchidei. Jej platynowe włosy, o nieporównanej miękkości i blasku, spływały bujnymi falami na obnażone ramiona.
Norma podeszła leniwym, wystudiowanym krokiem do lustra, odsuwając stamtąd siostrę.
— Lee, skarbie — rzekła — dzisiaj po obiedzie wpadłam do izby chorych, bo teraz, kiedy zniesiono kwarantannę, można już chorych odwiedzać. Noga Jerry'ego jest już prawie w porządku i za parę dni Jerry będzie mógł wstawać. Prosił, by ci powiedzieć, że zrobisz mu wielką przyjemność, jeśli go odwiedzisz. Ty i Grace. Może więc pójdziesz do niego, co? W końcu wychowywaliście się razem prawie od dziecka i znacie się niemal jak brat i siostra...
Zauważyłam w lustrze, że Norma obserwuje, jak zareaguję na jej słowa — robiła tak zresztą zawsze, kiedy chodziło o Jerry'ego.
— Kwarantannę zniesiono dopiero dzisiaj — odparłam spokojnie. — Widzę, że nie traciłaś czasu...
— Przecież musiałam, moja droga, podziękować Jerry'emu za orchidee. — Przy tych słowach Norma musnęła lakierowanym szkarłatnym paznokciem sztywne, białe płatki kwiatów. — Proponował mi nawet, bym je przypięła jego odznaką studencką, ale odmówiłam. To musi być coś solidniejszego. Może ty, Lee, mogłabyś mi pożyczyć jakąś staroświecką broszę?
— Niesłusznie zrobiłaś, odmawiając — powiedziałam, nadal bardzo spokojnie. — Przydałaby ci się jeszcze jedna odznaka do kolekcji.
Jej bezczelna pewność siebie wcale mi nie imponowała — byłam przekonana, że Jerry niebawem będzie jej miał dosyć, o ile to już nie nastąpiło. Nie znaczyło to oczywiście, że Jerry przestanie mnie wówczas traktować jak małą przyjaciółkę z lat dziecięcych — czułam jednak, że choć szanse zdobycia go były minimalne, sytuacja Normy nie wyglądała wcale korzystniej.
— Biedny Jerry — ciągnęła Norma, nie zwracając absolutnie uwagi na moje słowa — był wyraźnie speszony moją odmową, ale sama wiesz, co znaczy w college'u taka wymiana odznak. A ja, hm, nie mogę sobie wiązać rąk. Jerry to bardzo miły chłopak, ale bez grosza przy duszy, a już sama myśl o tym, że Grace mogłaby zostać moją...
Urwała w pół zdania, bo w tej właśnie chwili otworzyły się drzwi łazienki i stanęła w nich Grace, z listem w ręku.
Utkwiwszy w Normie przenikliwe spojrzenie swych bladoniebieskich oczu, powiedziała zimno:
— Spokojnie, Norma! Nie ma obawy, byśmy oboje z Jerrym weszli do twej rodziny! Wolałabym raczej wybrać dla nas śmierć!
Wiedziałam, że Grace nie znosi Normy jeszcze bardziej niż ja! Czuła ilu niej odrazę z powodu jej pychy, wyzywającej elegancji i powodzenia u mężczyzn, a przede wszystkim jej bezczelnego samochwalstwa.
Słysząc tę obelgę, wypowiedzianą tak ostro i spokojnie zarazem, nie mogłam się nie ucieszyć, zwłaszcza że Norma zaniemówiła z wrażenia. W ciszy, jaka nagle zapadła, wszystkie cztery poczułyśmy dziwne zażenowanie. Tymi kilkoma słowami Grace, ta gwałtowna i nieopanowana dziewczyna, zmieniła niewinną studencką rywalizację w otwartą wojnę, mogącą doprowadzić do poważnego dramatu. Na szczęście Elaine jakoś rozładowała sytuację, przypominając, że czas już jechać. Mamy się pocieszyć, jeśli nie chcemy stracić najciekawszej części wieczoru. Ale Grace nagle oświadczyła:
— Ja nie pójdę z wami do klubu Amber. — A zwracając się już tylko do mnie, dodała: — Lee, bądź tak dobra i wytłumacz mnie przed Steve'em, o ile on w ogóle zauważy moją nieobecność. Dowiedziałam się przed chwilą, że jeden z naszych przyjaciół będzie dziś wieczorem w Nowym Jorku; jasne, że chcielibyśmy ten czas spędzić we dwoje...
— O...! — zawołała Elaine. — To te listy, prawda? Jakież to pasjonujące!
— Chcę obejrzeć „Fedrę" razem z nim — ciągnęła Grace, nie zwracając uwagi na Elaine. — A skoro ty, Lee, nie wykorzystujesz biletu, Może oddałabyś go mnie?
Zaskoczyła mnie trochę, ale bez ceregieli podałam jej bilet. Kiedy Grace chowała go do swej małej wieczorowej torebki, stwierdziłam ze zdziwieniem (w dalszym rozwoju wypadków ten drobny fakt miał nabrać — podobnie jak wiele innych — doniosłego, tragicznego znaczenia), że jej twarz i wargi były pokryte grubą warstwą szminki. Zbyt mocno uróżowane policzki nadawały jej wygląd osoby trawionej gorączką. A przecież Grace nie używała nigdy szminki, zdradzając przy każdej okazji przesadny, surowy purytanizm. Skąd więc ta nagła zmiana?
Nie rozstając się ani na chwilę ze swym tajemniczym listem, Grace teraz z kolei podeszła do lustra i po paru próbach przypięła do sukni brylantową broszę, jedyny klejnot, jaki jej pozostał z minionej świetności. Potem wyjęła z szafy swój jedyny wieczorowy płaszcz z wytartym futrzanym kołnierzem.
Na widok tego płaszcza ścisnęło mi się serce... Przecież to dla Grace niezwykle doniosła chwila... Idzie na spotkanie, które może odegrać w jej życiu bardzo ważną rolę! I wtedy to, pod wpływem dziwnego impulsu, zaproponowałam coś, co miało pociągnąć za sobą tak poważne konsekwencje.
— Skoro ta randka jest dla ciebie tak ważna, Grace — powiedziałam — to może włożysz mój płaszcz futrzany. Nie będzie mi dzisiaj wieczorem potrzebny.
Grace, która od czasu bankructwa ojca nie przyjmowała od nikogo żadnych przysług, zawahała się chwilę, widocznie starając się zwalczyć pokusę.
— Naprawdę, Lee? Nie włożysz go dzisiaj?
Zapewniłam ją raz jeszcze, że nie, i — pod ironicznym spojrzeniem Normy — Grace narzuciła na ramiona mój popielicowy płaszcz, który mimo śladów noszenia wyglądał jeszcze całkiem nieźle. Wsunęła do jego kieszeni ten sekretny list, który do tej pory ściskała w dłoni. Z mocno uszminkowanymi wargami i rozmarzonym wzrokiem, ocierając różowy policzek o miękki kołnierz futra — wydawała się bardzo ładna. Choć była to taka sztuczna, porcelanowa uroda lalki.
— Dzięki, Lee — rzekła na koniec. — Przyrzekam, że będę się obchodzić z twoim płaszczem bardzo ostrożnie.
Mocno bym się zdziwiła, gdyby mi ktoś powiedział w tym momencie, że minie sporo dni pełnych grozy i błyskawicznie zmieniających się wypadków — nim znowu zobaczę swój popielicowy płaszcz.
2
Cambridge Theatre, gdzie grano „Fedrę", stał dokładnie na wprost klubu Amber, na co właśnie, przy obmyślaniu naszej wyprawy z siostrami Sayler, liczyłyśmy. Odległość trzydziestu mil z college'u do Nowego Jorku wydala się nam nieskończenie duża. Przykra scena między Normą a Grace jakoś tak zmroziła nastrój, że przez całą drogę żadna z nas nie przemówiła ani słowa.
Kiedy wreszcie dotarłyśmy pod teatr, Grace szybko wyskoczyła z auta i poszła w stronę wejścia, a Norma odjechała na bok, by zaparkować wóz. My obie z Elaine pospieszyłyśmy za Grace, by rzucić okiem na publiczność i zorientować się, kto jeszcze z college'u oprócz nas jest obecny.
W głębi duszy miałyśmy też nadzieję, że uda się nam wreszcie wykryć tajemniczego wielbiciela Grace.
— Jak ci się zdaje — spytała Elaine — czy on już na nią czeka? Oddałabym dziesięć lat życia, żeby móc go zobaczyć!
— Nie licz na to — odparłam. — O ile znam Grace...
W tym momencie Elaine schwyciła mnie kurczowo za ramię i rzuciła:
— Lee! Katastrofa! Jesteśmy zgubione! Popatrz! Penelope Hudnutt z mężem i... Wielkie nieba! Do tego jeszcze Marcia Parrish i gruby Appel... Jednym słowem cały nasz wydział! Klops totalny!
Istotnie, była to katastrofa. Mowy nie było, żeby się wycofać; nie pozostawało więc nic innego, jak wmieszać się w tłum i wejść do teatru. A ja przecież odstąpiłam swój bilet Grace!
Nasza pani dziekan, majestatyczna w swej wieczorowej sukni z czerwonego aksamitu, z wysoko podniesioną, siwiejącą chyba trochę głową, już szła nam na spotkanie. Tuż za nią kroczyli Robert Hudnutt, Harold Appel, dziekan chłopców, i Marcia Parrish, kierownik katedry języka angielskiego. Ta ostatnia, ze względu na młody wiek i bardzo miłe usposobienie, cieszyła się największą sympatią młodzieży. Panowało nawet ogólne zdziwienie, a nawet oburzenie, że Robert Hudnutt, mając obie do wyboru, ożenił się z Penelope.
— No, moje dziewczyny — rzekła pani dziekan — widzę, że wszyscy przybiliśmy szczęśliwie do portu. Ale nie widzę Normy i Grace? (Zdumiewające, jak Penelope pamiętała nasze imiona). Bąknęłam, że właśnie na nie czekamy.
Pani dziekan skinęła nam lekko głową i poszła przodem, a jej świeżo upieczony małżonek obdarzył nas konwencjonalnym uśmiechem, nie bardzo swoim zwyczajem odróżniając jedną od drugiej. Gruby Appel, którego ojciec był doradcą prawnym rodziny Hough i mojej w New—Hampton, głupawo dowcipkował, jak to wspaniale nasze rodzinne miasto jest reprezentowane dzisiaj na klasycznej sztuce Racine'a. Marcia Parrish za plecami kolegów zrobiła do nas porozumiewawczą minę, jakby chcąc nam dać do zrozumienia, co to za piekielna nuda ten spektakl i że jeśli się na tę udrękę zdecydowała, to tylko z poczucia obowiązku i dla świętego spokoju.
— No! Teraz będą nas szukać na każdej przerwie! — lamentowała Elaine, ledwie kwartet profesorski zniknął nam z oczu. — I co my zrobimy, Lee...? Zaraz! Mam chyba pomysł!
Twarz jej się rozpromieniła. Zostawiła mnie, podbiegła do portiera i o czymś z nim rozmawiała. Tymczasem pojawiła się trochę zdyszana Grace, mówiąc, że jej przyjaciel zaraz tu będzie. Czułam, że chciałaby się nas jak najprędzej pozbyć. Po chwili wróciła Elaine, oświadczając, że sprawa została uratowana. Wiedziała już, kiedy będą przerwy, wystarczy więc, że zjawimy się dwukrotnie w ciągu wieczoru w foyer teatru i wmieszamy nonszalancko w krążący tłum widzów.
— Hudnuttowie mają miejsca na balkonie — dodała — nie będą więc widzieli za dużo.
— Hudnuttowie?! — wykrzyknęła wstrząśnięta do głębi Grace. — Nie chcecie chyba powiedzieć, że w teatrze jest Penelope?! O Robercie oczywiście wiedziałam, ale... Penelope! Nie, doprawdy, nigdy bym nie przypuszczała...
Nie dokończyła i pożegnała się z nami szybko, pod pretekstem, że nie może pozwolić, aby „przyjaciel" na nią czekał. I w jednej chwili zniknęła nam z oczu.
Elaine wzruszyła ramionami.
— Idiotka do kwadratu! — rzekła. — Zostawmy ją z tym jej facetem w teatrze i chodźmy potańczyć!
Po przeciwnej stronie ulicy błyszczał kolorowy neon: Amber Club. Drogę od teatru do klubu przebyłyśmy niemal biegiem. Kelner zaprowadził nas do ozdobionego kwiatami stołu, tuż przy parkiecie. Steve Carteris jak zwykle wszystko wspaniale zorganizował. Z kilku kubełków z lodem wystawały szyjki markowych szampanów. Do tego egzotyczne przystawki rozstawione ze smakiem, otaczały wspaniały urodzinowy tort, ozdobiony kręgiem dwudziestu jeden świeczek.
Na nasz widok Carteris wstał i przywitał nas w swój zwykły, wytworny i pełen wrodzonego wdzięku sposób. Miał dar odpowiedniego zachowania się w każdej życiowej sytuacji. Podziwiałam jego elegancką sylwetkę w znakomicie skrojonym ciemnogranatowym smokingu, który z pewnością był dziełem mistrza igły.
— Lee — zaznaczył — zarezerwowałem dla ciebie honorowe miejsce.
Steve mówił z ledwie dostrzegalnym południowym akcentem. Należą! do bardzo starej, znakomitej rodziny z Południa, a jego ojciec, gubernator Carteris, miał kandydować na stanowisko prezydenta.
Zajęłam więc miejsce po prawej stronie Steve'a, nie mogąc oprzeć się pokusie rzucenia lekko złośliwego spojrzenia Normie, która zresztą została natychmiast otoczona chmarą wielbicieli. Elaine wmieszała się w grupę studentów przedkładających jej szczerość i prostotę nad wyrafinowany i sztuczny sposób bycia jej pięknej siostry.
Podczas gdy kelnerzy rozlewali szampana, objaśniłam naszemu solenizantowi powód nieobecności Grace. Steve zmarszczył zabawnie nos i zdawał się chyba niemile zaskoczony.
— Nie powiem, że to lojalne z jej strony— rzekł. — Dzisiaj mieliśmy laką wspaniałą okazję, by zakończyć to głupie nieporozumienie z rodzeństwem Hough. Rozumiem, że Jerry nie mógł przyjść ze względu na swoją nogę, ale Grace... — Urwał nagle, a w jego ciemnoniebieskich oczach mignął jakiś twardy błysk. — Czy nie wydaje ci się, Lee, że Grace użyła po prostu tej randki jako pretekstu, żeby nie przyjść na moje urodziny?
— Ależ nic podobnego! — obruszyłam się szczerze i opowiedziałam mu całą historię ekspresowych listów do Grace, dodając, że ten ostatni, dzisiejszy, widocznie pokrzyżował jej plany.
— To dziwne — dodał wtedy, wyraźnie zamyślony. — Ale powiem ci, że przeczuwałem, iż Grace nie przyjdzie.
Po chwili ujął mnie za rękę i poprowadził na parkiet. Tu podjął zaczęty temat:
— Nie wiem, czy Grace mówiła ci kiedykolwiek o powodzie tego „dyplomatycznego zerwania" stosunków pomiędzy rodzeństwem Hough a mną...?
Nie, Grace nic mi o tym nie mówiła i, szczerze mówiąc, wcale nie pragnęłam się dowiedzieć prawdy z obawy, że musiałabym wówczas zająć wyraźne stanowisko po jednej lub po drugiej stronie.
— Ależ, Steve — odpowiedziałam —jasne, że wszyscy, cały college nie pochwala twojego postępowania i nie wyobrażasz sobie nawet, jaką masz fatalną opinię! Co jednak wcale nie przeszkadza, że wszyscy cię uwielbiamy!
Uścisnął mi rękę i w milczeniu poddaliśmy się rytmowi tańca. Obecność Steve'a zawsze miała na mnie jakiś dobroczynny wpływ i gdybym nie była tak idiotycznie zakochana w Jerrym, starałabym się odbić Steve'a jego licznym wielbicielkom. Na razie jednak byliśmy tylko przyjaciółmi, a taniec z nim to była naprawdę przyjemność!
Orkiestra przestała grać, kończąc głośnym uderzeniem w czynel, a ja wykorzystałam ten moment, żeby wsunąć w rękę mojego partnera małą zapalniczkę, urodzinowy upominek. Widziałam, że Steve był tym bardzo wzruszony.
Niebawem przygaszono światła, a estradę rozświetliły barwne reflektory. Czas na występy estradowe. Piosenkarka w czarnej, obcisłej sukni zaczęła śpiewać niskim, trochę ochrypłym głosem najmodniejszy przebój. Po chwili zeszła ze sceny, by spacerować wśród stolików. Gdy stanęła przed naszym, pochyliła się lekko i zdawała się śpiewać ostatnią zwrotkę wyłącznie dla Steve'a. Wydobywała z gardła rozdzierające, niskie tony, przy których jeszcze bardziej napinał się jedwab na jej mocno odsłoniętych piersiach. Jednak Steve wydawał się wyraźnie zażenowany. Czyżby się bał, że fiszbinki podtrzymujące jej obcisłą szatkę, całkowicie pozbawioną ramiączek, nagle zawiodą? Widziałam, że bawi się nerwowo zapalniczką ode mnie i uparcie patrzy w dół, nie podnosząc oczu na piosenkarkę. Kiedy odsunęła się od nas, Steve odetchnął z widoczną ulgą.
— Lee, zaraz będzie pierwsza przerwa — przypomniała Elaine, dotykając lekko mego ramienia widelcem. — Idziemy!
Zostawiłyśmy Normę, zaabsorbowaną uwodzeniem opiekuna naszego Kółka Dramatycznego (czy chodziło jej o wzbogacenie zbioru odznak czy też o rolę gwiazdy w naszej nowej sztuce?) i wyszłyśmy pośpiesznie z klubu. Przy schodkach Elaine pozostawiła mnie na chwilę samą, a kiedy wróciła, oczy jej błyszczały z rozbawienia.
— Lee, wyobraź sobie, że w toalecie zaczepiła mnie ta piosenkarka i zaczęła rozpytywać o Steve'a! Z tego, co zrozumiałam, pojawiła się tutaj cała grupa znajomych Steve'a, którzy szykują jakiś numer, żeby uczcić jego urodziny!
— Mam nadzieję, Elaine, że nie wtajemniczałaś jej w osobiste sprawy Steve'a — zaniepokoiłam się.
— Wprost przeciwnie! —wykrzyknęła Elaine, której szampan trochę uderzył do głowy. — Powiedziałam jej, że ojciec Steve'a zostanie pewnie prezydentem Stanów Zjednoczonych, że jego rodzinka finansowo nie ustępuje Rockefellerom i... co tam jeszcze? Och! Prawda! Ona pytała też o ciebie! O „tę młodą pannę o zielonych oczach”. Chciała wiedzieć, czy jesteś narzeczoną Steve'a...
— Elaine, przestań pleść bzdury! Chyba nie powiedziałaś jej, że...
— Ależ tak! Zgadłaś! Powiedziałam, że Steve ma zamiar dziś obwieścić światu o zaręczynach z tobą i że przy naszym stole siedzi pewne nieszczęsne, opuszczone przez Steve'a stworzenie, które pod bukiecikiem pięknych orchidei ukrywa kompletnie zdruzgotane serce! I co ty na to? O Boże! — zaniepokoiła się nagle. — Co sobie pomyśli Penelope, gdy zobaczy, że się lekko zataczam?! Ech! Gwiżdżę na Penelope! Wszystko mi jedno! Powiem jej, że to ta nieśmiertelna namiętność Fedry tak mi uderzyła do głowy.
Przebiegłyśmy szybko ulicę na ukos. W naszych długich, wieczorowych sukniach, bez płaszczy, z rozwianymi włosami, musiałyśmy wyglądać jak dwie bardzo wesołe uciekinierki z nocnego baru.
Elaine, oszołomiona szampanem, tłumem i jaskrawymi światłami, była całkiem zdezorientowana i mimo protestów wciągnęła mnie siłą do innego, sąsiadującego z teatrem Cambridge teatrzyku, gdzie grano, jak głosił afisz, operetkę Gilberta i Sullivana „H.M.S. Pinafore” oraz wodewil „Hox i Cox”. Kiedy się zorientowała w pomyłce i wpadłyśmy nareszcie do foyer Cambridge, przerwa już się kończyła i publiczność powoli wracała na salę.
Można było oczywiście przewidzieć, że natkniemy się na kogoś z college'u, stanowczo jednak wolałybyśmy, żeby to nie była nasza ulubiona Marcia Parrish, którą przykro byłoby nam tak bezczelnie okłamywać. Niestety! Ona to właśnie do nas podchodziła, rozradowana, przypominająca swą białą suknią i wdziękiem — narcyz. Piękne, ciemne włosy upięte miała nisko na karku.
— A gdzie jest Grace Hough? — spytała z wyraźnym niepokojem
w głosie, co bardzo mnie uderzyło.
— Ona chyba... — zaczęła mocno zmieszana Elaine. — Grace to już pewnie wróciła na miejsce... Mamy ją odszukać, chce pani?
— O, tak! tak! — odparła Marcia, lekko zaciskając wargi. — Muszę z nią zaraz porozmawiać... To naprawdę pilna sprawa.
Elaine nie traciła czasu na dociekanie, cóż to za pilną sprawę ma panna Parrish do Grace w teatrze — pociągnęła mnie zaraz za sobą przez tłum smokingów i wydekoltowanych kreacji. Upłynęło jednak trochę czasu, nim wyśledziłyśmy Grace, po jej bladoróżowej sukni. Stała pod ścianą w foyer, obok odwróconego do nas plecami wysokiego czarnowłosego mężczyzny, który z nią o czymś gwałtownie dyskutował.
— Autor listów — szepnęła przejmująco Elaine. — Nareszcie go mamy!
W tej samej chwili rozmówca Grace odwrócił się i osłupiałe ze zdumienia poznałyśmy w nim naszego profesora literatury francuskiej, Roberta Hudnutta!
— O nieba! — krzyknęła Elaine — Robert Hudnutt! A cóż on tu z nią robi?!
I ogarnięta paniką, czmychnęła nagle pośród tłumu, zostawiając mnie samą. Ani Grace, ani Hudnutt dotychczas mnie nie zauważyli. Natomiast ja widziałam wyraźnie jego dziwnie, nie do poznania wręcz zmieniony profil twarzy, wyrażającej zmieszanie czy zakłopotanie. Byłam tak blisko nich, że słyszałam też wyraźnie głos Hudnutta:
— Już pani mówiłem dzisiaj, tam, w kamieniołomach, że narobiła pani szalonego zamieszania. Czyż pani nie rozumie, że gubiąc mnie, gubi pani równocześnie i siebie!?
Czy z moich ust wyrwał się mimochodem okrzyk zdumienia, czy też Hudnutt odczuł instynktownie obecność kogoś obcego, dość, że urwał, rozejrzał się wokoło, a ja przy tej okazji odkryłam na jego lewej skroni sporą bliznę, której dotychczas nigdy nie zauważyłam. Potem, z najbardziej żałosną imitacją uśmiechu, jaką w życiu widziałam, odszedł szybko, zostawiając Grace samą i ani razu nie oglądając się za siebie.
Podeszłam do niej. Chyba nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy, na której malowało się coś jakby wyzwanie, a równocześnie głęboki ból. Cóż miała wspólnego ta młoda, wyzywająco uszminkowana dziewczyna, która —jak się zdawało — przekroczyła wszelki umiar, z moją przesadnie, purytańsko niemal skromną koleżanką z lat dziecięcych? Która z nich jest prawdziwą Grace?
— Co się tu dzieje, Grace? — spytałam cicho, ale stanowczo, gotowa wymusić na niej choćby siłą jakieś wyjaśnienie tego postępku.
Grace jednak nic nie odpowiedziała, przyłożyła tylko do ust chusteczkę, żeby stłumić łkanie. Odepchnęła mnie gwałtownie i odwróciwszy się plecami, wcisnęła w tłum widzów, powracając na salę.
Przez chwilę chciałam pójść za nią, ale zaraz jednak wydało mi się to zbyteczne i bezcelowe. Widocznie podczas naszej nieobecności zaszło coś nowego. Kto wie? Może ten, z którym Grace się umówiła, sprawił jej zawód, a ona, oburzona i zgnębiona, szukała pociechy u Roberta Hudnutta, swego dawnego amanta? Ale ten usłyszany fragment rozmowy wskazy—wał raczej na dość daleko posuniętą zażyłość między moją koleżanką a naszym profesorem francuskiego — zażyłość, jakiej bym nigdy w życiu nie podejrzewała. Czyżby...
Tkwiła w tym niewątpliwie jakaś tajemnica, którą wolałam na razie zachować dla siebie. Kiedy więc zjawiła się Elaine i spytała, o czym to mogli rozmawiać przybierając tak dziwne miny Grace i Robert, skłamałam umyślnie, zapewniając ją, że dyskutowali nad sposobem interpretacji przez słynną Roxanę roli Fedry. Musiałam i później upierać się przy tym kłamstwie, co — jak się okazało — było najtragiczniejszą pomyłką popełnioną przeze mnie w całej tej sprawie.
Od tej właśnie chwili wydarzenia owego pamiętnego wieczora zaczęły przybierać coraz dziwniejszy obrót. Dziś jeszcze, kiedy je wspominam, Wydają mi się niemal halucynacją...
Steve, tańcząc ze mną po przerwie, nie mógł ukryć głębokiego niezadowolenia z powodu bzdur, jakich naopowiadała Elaine (bo mu się szczerze do wszystkiego przyznała) o nim i o jego rodzinie.
— Elaine albo ma źle w głowie, albo jest kompletnie zalana — mówił / oburzeniem. — Po co w ogóle plotła te głupstwa o mojej rodzinie I o rzekomych zaręczynach z tobą!...
Ta ostatnia uwaga trochę mnie zabolała.
— Zaraz, Steve! — powiedziałam. — Nie uważam, żeby małżeństwo ze mną tak bardzo uwłaczało rodzinie Carterisów...
Steve zaczerwienił się i zaczął się gęsto tłumaczyć.
— Ależ... ja zupełnie nie to miałem na myśli, Lee —jąkał się zmieszany. — Sama przecież wiesz, że...
Nie skończył jednak tego zdania, bo podszedł do nas kelner i oświadczył, że jakaś pani prosi pana Carterisa do telefonu.
Kiedy po dwudziestu minutach Steve wrócił do naszego stolika, widać było, że jest czymś głęboko wstrząśnięty.
— Lee — rzekł, pochylając się ku mnie —jest mi niesłychanie przykro, ale będę musiał zaraz wyjść...
— Czy stało się coś niedobrego, Steve?
— Nie... ale jeśli zaraz nie wyjdę, może się stać coś najgorszego... to byłoby straszne! Lee, wytłumaczysz mnie przed resztą towarzystwa?
Przystałam na to, rzecz jasna, choć wydało mi się nie do wiary, żeby Steve, ten dżentelmen, tak zawsze stosujący się do zasad i form, mógł z jakiegoś tajemniczego powodu opuścić gości w trakcie urządzonego przez siebie przyjęcia. Sama nie wiem dlaczego, skojarzyłam sobie zaraz tę nagłą decyzję Steve'a z osobą Grace.
— Steve, błagam cię, powiedz mi tylko jedno... Czy to ma coś wspólnego z Grace?
— Z Grace? Co też ci przyszło do głowy, Lee!
— Nie wiem... ja...
— Posłuchaj, Lee! — przerwał mi Steve. — Zaufaj mi i o nic nie pytaj! I jeszcze chciałbym cię o coś prosić. Nie mów nic o tym Grace. Ta dziewczyna już i tak sprawiła mi mnóstwo kłopotów. A zresztą... — urwał i roześmiał się w trochę nieprzyjemny sposób. — Zresztą wcale by mnie teraz nie zdziwiła wieść, że Grace tragicznie skończyła...
Po tych słowach, nie żegnając się już ze mną specjalnie, Steve przecisnął się przez tłum tańczących i znikł w drzwiach sali. Przyjaciele, których przeprosiłam w jego imieniu, przyjęli tę wiadomość dość filozoficznie, podejrzewając, że w grę wchodzić musi... kobieta. Pojawiło się mnóstwo przypuszczeń i domysłów, któż jest tą nową „ofiarą” Steve'a. Dla mnie osobiście cały ten, tak niecierpliwie oczekiwany wieczór, stracił po wyjściu Steve'a swój urok i marzyłam, by jak najprędzej nadeszła pora drugiej przerwy, aby móc wrócić do teatru. Elaine tym razem nie mogła mi towarzyszyć, nadmiar wypitego szampana zrobił swoje. A co do Normy, to niemożliwością było wyrwać ją spośród grona wielbicieli.
Poszłam więc sama; ledwie znalazłam się u wejścia do foyer, ujrzałam Grace. Miała narzucony na ramiona mój płaszcz popielicowy, jakby się szykowała do wyjścia. W pierwszej chwili zdawało mi się, że jest sama, i dopiero podchodząc bliżej dostrzegłam obok niej jakiegoś mężczyznę. I muszę tu przyznać, że setki razy wyobrażając sobie tajemniczego wielbiciela Grace, nigdy bym nie posądziła, że będzie to piekielnie wysoki oficer marynarki, którego nowiutki mundur aż lśnił od złotych galonów i błyszczących guzików. Była to dla mnie jedna z największych niespodzianek, jakie przeżyłam owego pamiętnego wieczora. Grace była wyraźnie odmieniona — bardzo wesoła i pełna życia. Ta sama Grace, która nie dalej jak godzinę temu uciekła przede mną i zdawała się gotowa do najbardziej szalonych wybryków...
— David — powiedziała, biorąc pod ramię towarzysza — pozwól... To Lee Lovering, moja współlokatorka w college'u. Zdaje się, że już ci o niej wspominałam.
Oficer uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy olśniewająco białych zębów. Zauważyłam, nie bez odrobiny zazdrości, że jego gęste włosy mają właśnie ten rudawomahoniowy odcień, o jakim zawsze marzyłam dla siebie, bo tak pięknie harmonizowałyby z moimi zielonymi oczami. Choć te jego włosy wydały mi się trochę za długie i zbyt przesadnie ułożone. Także rysy adoratora Grace, chociaż bardzo zwracające uwagę i piękne, były zanadto regularne i pozbawione indywidualności. Niewątpliwie czarujący młody człowiek, ale zbyt kontrastowo odbijający się od Grace i od całej tej inteligentnej publiczności, która przyszła tu oglądać klasyczną tragedię Racine'a. Ale może to dlatego, że był w mundurze? Albo przez to, miał wyraźnie zażenowaną minę i tylko monosylabami odpowiadał na nerwową paplaninę Grace? Te dociekania przerwał mi dzwonek oznajmiający koniec przerwy. Oficer ostentacyjnie i szybko poprowadził Grace w stronę widowni, a na jego twarzy dostrzegłam jakby wyraz ulgi. I tak rozdzielił mnie z koleżanką.
Kiedy zobaczyłam ją znowu po spektaklu, była już sama. Norma podjechała akurat pod teatr swym wozem. Elaine prawie już w nim spała.
Jedźcie same — rzekła Grace. — David obiecał odwieźć mnie swoim nutem. Muszę cię jednak poprosić, Lee, o małą przysługę. — To mówiąc, Grace otworzyła wieczorową torebkę i wyjęła z niej trzy zaklejone koperty. — Czy nie zechciałabyś zabrać tych listów do Wentworth? Zależy mi mocno na tym, żeby jak najprędzej dotarły do rąk adresatów. możliwe, że wrócę bardzo późno, ale nie kłopoczcie się o mnie.
Kiedy podawała mi listy, zobaczyłam, że pierwsza koperta, opisana |i | ładnym, trochę pochyłym pismem, zaadresowana była do brata Jerry'ego, przebywającego w izbie chorych. W tym samym momencie Grace jednak się zawahała — jakby zastanawiając się nad czymś.
— Albo nie! Może lepiej będzie... Och, Lee! — zawołała niespodziewanie, a jej szczupła twarz zmieniła się nagle i oczy rozbłysły. — Gdybyś ty wiedziała, jaka jestem szczęśliwa! I powiem ci jeszcze coś, czego nie wyznałabym ci nigdy przedtem. Bo chodzi o Jerry'ego i... o ciebie!
Moje zdumienie z każdą chwilą rosło. Grace nigdy dotychczas nie zrobiła najlżejszej nawet aluzji do moich uczuć względem jej brata.
— Tak, Lee — mówiła dalej — nie powinnaś się przejmować tą odznaką, którą Jerry jako by zaoferował Normie, ani podobnymi historiami. Jerry może nawet sądzić, że jest pod jej wrażeniem, ale to bzdura. < H worzę Jerry'emu oczy na Normę. On ciebie kocha, słonko, i to od dawna… od zawsze...
Podeszła bliżej i uścisnęła mi rękę.
— Dowiodę mu, jaka Norma jest perfidna i przewrotna. I zapewniam cię, że mimo całej arogancji Norma dozna niebawem tak gorzkiego upokorzenia, o jakim się tu nikomu nie śniło.
Ta krótka scenka obudziłaby we mnie gorące uczucie wdzięczności dla Grace, gdyby nie świadomość, że kierowała nią nie tyle przyjaźń do mnie, ile niechęć, a wręcz nienawiść do Normy.
— Tak... tak — dodała Grace, śmiejąc się nerwowo. — Wkrótce wszyscy się przekonacie, jak gorzko zapłacą ci, co ściągnęli na siebie nienawiść albo nieżyczliwość Grace... Jak gorzko tego pożałują...
Długo jeszcze patrzyłam za nią, gdy po schodach zeszła do swojego oficera marynarki. Stał tam z gołą głową, bez płaszcza. Grace wzięła go pod rękę i tak się oddalili. Jej drobna, niepozorna figurka dziwnie kontrastowała z imponującym wzrostem i mundurem przyjaciela. Odchodząc, Grace obejrzała się jeszcze i pomachała mi ręką na pożegnanie.
Zaiste, dziwny to był wieczór! Jakaś nieokreślona groza zdawała się wisieć nad Grace i nad nami wszystkimi. Miałam wrażenie, że biorę udział w niesamowitej grze, której nici trzyma w rękach Grace. Ta sama Grace, traktowana przez nas jak ktoś bez znaczenia, prawie nie zwracająca na siebie uwagi, a która jednak owego wieczora uwikłała w swoje życie wiele osób z naszego grona.
Przypomniałam sobie zaniepokojoną twarz Marcii Parrish, kiedy prosiła mnie i Elaine o szybkie odszukanie i przysłanie do niej Grace. I wyraz przestrachu na twarzy Roberta Hudnutta podczas pierwszej przerwy. Wreszcie naleganie Steve'a, żebym nic nie wspominała Grace o jego ucieczce z klubu. Albo to nagłe, tak nienaturalne i nieoczekiwane pojawienie się w życiu Grace owego oficera marynarki? Jego dziwne zachowanie, pełne rezerwy i wyraźnego zażenowania...
A w końcu sama Grace, kierująca do mnie te dziwne słowa, których całego sensu i znaczenia nie potrafiłam wówczas zrozumieć i ocenić... Wreszcie jej zapowiedź, że może wrócić bardzo późno.
Już nigdy nie miałam zobaczyć Grace żywej.
3
Gdy półtorej godziny później zostawiłyśmy beżowy kabriolet Normy w garażu college'u i wróciłyśmy do Pigot Hall, moje zmęczenie przeważyło wszystkie inne uczucia. Nawet Norma w swej zmiętej balowej sukni, z wiązanką zwiędłych orchidei na ramieniu, była zupełnie wykończona. Sennym głosem powiedziała mi dobranoc i razem z siostrą znikły w swoim pokoju. Elaine ledwie trzymała się na nogach.
Rozebrałam się szybko i wsunęłam do łóżka; prawie natychmiast zasnęłam, ukołysana słodką, tajemną myślą, że Jerry mnie kocha... przecież Grace mnie o tym zapewniła, a ona musi wiedzieć...
Gdyby nie moje spartańskie przyzwyczajenie sypiania przy otwartym oknie bez względu na temperaturę i pogodę, nie usłyszałabym na pewno niezwykłego ruchu, jaki panował tej w nocy w parku Wentworth, co byłoby lepsze i dla mnie, i dla innych. W nocy rozpętała się ulewa, a ponieważ okno znajdowało się tuż nad moim łóżkiem, zbudziłam się w ciemnościach z twarzą mokrą od deszczu. Nie zadając sobie trudu zapalenia lampki, zaczęłam po omacku szukać klamki od okna, by je zamknąć. I wtedy usłyszałam warkot samochodu, a po nim mrok rozpruły dwa snopy świateł reflektorów. Usiadłam na łóżku i wyjrzałam, ale zdążyłam tylko dostrzec długi, niski wóz, oddalający się od Wentworth tak szybko, jakby był gnany przez Furie. Chociaż nie otrząsnęłam się jeszcze całkowicie ze snu, rozpoznałam samochód od razu i zastanawiałam się tylko co też może robić o tej porze nasza dziekan, Penelope Hudnutt, w swym żółtym kabriolecie?
Zaraz jednak położyłam się z powrotem i zdawało mi się, że zasnęłam ale kolejne wypadki pokazały, że ani na chwilę nie straciłam świadomości. Usłyszałam teraz wyraźnie, że drzwi pokoju cicho się otwierają i ktoś ostrożnie stąpa po dywanie. „Nareszcie wróciła Grace” — pomyślałam, zastanawiając się tylko w stanie półświadomości, dlaczego to moja krótkowzroczna koleżanka nie potyka się w ciemności o meble. Po chwili jakaś twarz pochyliła się nade mną. Nie byłam pewna, czy to jawa, czy jeszcze może senne majaki. Później dojrzałam zarys postaci, która posunęła się bez szmeru aż do łóżka Grace. Na próżno czekałam na odgłos odrzuconej kołdry — nie nastąpiło nic podobnego. Wytrzeźwiona już ze snu usiadłam w łóżku i wstrzymując oddech, dociekałam, co się dzieje w pokoju. Kroki zmierzały z powrotem do drzwi. Czyżby Grace zapomniała je zamknąć?
— Grace — zawołałam cicho, ogarnięta jakąś paniką — czy to ty?
Żadnej odpowiedzi. Na tle jaśniejszej ściany dostrzegłam zarys wysokiej postaci, która żadną miarą nie mogła być Grace. Zdałam sobie sprawę, że ktoś obcy musiał wejść do pokoju. Drzwi znowu cicho się otworzyły i tajemniczy gość wyszedł.
Przychodziły mi do głowy najróżniejsze interpretacje tego faktu, a wszystkie najzupełniej proste i zrozumiałe. Mogła to być Norma czy Elaine, albo wreszcie którakolwiek z koleżanek z Pigot Hall i nie było żadnego powodu do paniki. Mimo to jednak siedziałam jeszcze dłuższą chwilę nieruchomo w łóżku, nie mogąc się zdecydować na zapalenie lampki i rozejrzenie się po pokoju. Pomyślałam, że może powinnam zapalić papierosa, żeby się uspokoić, bo serce waliło mi jak młotem. Wreszcie zmobilizowałam całą siłę woli i wstałam.
Kiedy byłam już przy toaletce, ciszę nocy zmącił powtórny warkot mc toru i silniejszy plusk deszczu. W pewnością Penelope wróciła i wstawi; auto do garażu. Ale gdy się wychyliłam przez okno, stwierdziłam, że si< mylę. Umieszczona nad bramą latarnia oświetliła na chwilę wyjeżdżając z garażu ciemnozielony, lśniący od deszczu wóz Marcii Parrish!
Spojrzałam na zegarek, czwarta dwadzieścia. Zapaliłam papierosa którego jednak nie podnosiłam do ust, ale pozwoliłam, by się wypala w mych palcach. Wyjazd Penelope w środku nocy, a teraz znowu Marcia Jakiś obcy gość w moim pokoju... Co się tu dzieje, na litość boską?
Może się wydać nieprawdopodobne, że — wbrew tym wszystkim wydarzeniom — po chwili znowu jakoś zasnęłam.
Obudziłam się, kiedy było już zupełnie widno, i pierwsze spojrzenie skierowałam na łóżko Grace. Było nie rozesłane na noc. Rzecz niesłychana w dziejach college'u takiego jak Wentworth, gdzie panowała surowa dyscyplina, a regulamin był święty! Grace spędziła noc poza college'em! Ale gdzie i jak? Na Boga! Przypomniałam sobie jej dziwne zachowanie w ciągu całego ubiegłego wieczora... ta chłodna pewność w stosunku do Normy, której się normalnie trochę bała... i ta szminka grubo nałożona na twarz; trzy listy, które chciała początkowo powierzyć mnie... jej złowieszczo brzmiące słowa... wreszcie ten oficer marynarki!
Po co szukać dalej? Nie miałam już żadnych wątpliwości, że Grace, której romantyczne pomysły i pewną skłonność do teatralnych scen dobrze znałam od czasów dzieciństwa, zaaranżowała ucieczkę z college'u. Po prostu uciekła ze swoim Davidem! Przestała mnie już teraz dziwić scena z Robertem Hudnuttem w foyer teatru i melodramatyczne pożegnanie. To było bardzo w stylu Grace. Stojąc u progu nowego okresu życia, zapragnęła wysączyć do ostatniej kropli słodycz pierwszej miłości.
Zadowolona z tej logicznej dedukcji, ubrałam się spokojnie i byłam już w drodze do sali jadalnej, na śniadanie, kiedy to pewna okoliczność całkowicie wywróciła gmach mojego pięknego rozumowania. Bo czy ta obowiązkowa, sumienna Grace wyjechałaby tak zwyczajnie z Wentworth, nie oddawszy mi popielicowego płaszcza?! Zawróciłam w pół drogi, żeby sprawdzić w Pigot Hall, czy ktoś tymczasem z polecenia Grace nie powiesił mojego futra w szafie. Płaszcza jednak nigdzie nie było. Ten drobny szczegół zupełnie obalał moją teorię. Teraz dopiero poczułam prawdziwy niepokój.
Co robić? Nie miałam wątpliwości, że tymczasem zauważono już w college'u nieobecność Grace. A może Jerry będzie coś wiedział, jeśli otrzymał już list od Grace? Najlepiej od razu go o to spytać.
Znalazłam go w izbie chorych; siedział w rozpiętej pod szyją kurtce Od piżamy, wsparty o stos poduszek. Był bardzo mizerny i w nie najlepszym humorze. Aż nazbyt dobrze znałam ten grymas w kącikach ust nadąsanego dziecka...
— Hej, jak się masz, Lee! — zawołał dość przyjacielskim tonem. — Co się stało, że raczyłaś mnie w końcu odwiedzić?
Przysiadłam ostrożnie na brzegu łóżka, żeby nie trącić gipsowego Opatrunku, w którym unieruchomiona była jego kostka.
— Jerry — zaczęłam — muszę ci coś powiedzieć o Grace. Czy wiesz, l i ma dotąd nie wróciła do college'u? Jestem o nią trochę niespokojna. Nie sądzisz, że Grace... uciekła? I... może nie sama?
— Uciekła? — powtórzył z nieukrywanym zdumieniem Jerry. — Z kim miałaby, twoim zdaniem, uciec?
Opowiedziałam mu wszystko o wczorajszym wieczorze i dziwnym zachowaniu Grace. Opisałam mu także tajemniczego oficera marynarki.
— Oficer marynarki? — krzyknął zdziwiony. — Nie?! Coś podobnego. Nigdy w życiu nie podejrzewałem Grace o zażyłość z marynarzami, a zresztą o jakąkolwiek zażyłość z jakimś facetem. I myślisz, że to właśnie on jest autorem tych listów, o których mówiła?
Jerry był bardzo poruszony. Dobrze znałam jego głębokie przywiązanie do siostry, zwłaszcza od tragicznej śmierci ich ojca, i wiedziałam, jak mu leży na sercu los Grace.
— Lee — powiedział wreszcie, ściskając w obu dłoniach moją rękę zapewniam cię, że bez względu na wszystko Grace nie zdecydowałaby na taki poważny krok, nie uprzedzając mnie o tym.
— Może nie miała już na to czasu? — zaryzykowałam.
— Nie. Mylisz się, Lee — odparł. — Grace napisała do mnie wczoraj list, który ktoś musiał widocznie wsunąć w nocy pod drzwi, bo rano mi go podali. Gdyby więc, jak podejrzewasz, miała zamiar uciec, coś by w tym liście wspomniała, prawda? — Policzki Jerry'ego pokryły się lekkim rumieńcem. — Zresztą... to bardzo dziwny list. Nie chciałem go nikomu pokazywać, ale może ty potrafisz mi wytłumaczyć jego sens.
Wyjął spod poduszki arkusik zwykłego szkolnego papieru, zapisanego ręką mojej przyjaciółki i podał mi go.
Grace pisała:
Jerry, kochanie.
Znasz mnie dobrze i wiesz, jak trudno mi przychodzi coś wyznać. Wolałam do Ciebie napisać, żeby Cię ostrzec przed wielkim niebezpieczeństwem. Chodzi o Normę Sayler. Wiem, że jesteś pod jej wrażeniem, ale ona na pewno Cię nie kocha. To dziewczyna do cna zepsuta i wyrachowana i może zrobić Ci wiele złego. Będziesz z jej powodu cierpiał i czuł się nieszczęśliwy. Nie ma nic gorszego na świecie, jak pokochać kogoś, kto nie odwzajemnia twego uczucia. Nie mogę znieść myśli, że mógłbyś z tego powodu cierpieć tak jak ja. Poza tym Norma mnie nienawidzi i nie omija żadnej okazji, żeby mnie upokorzyć. Podobnie zresztą postępuje wobec innych. Ona nigdy nie kochała i nie pokocha nikogo na świecie prócz samej siebie. Wybacz mi te moje słowa, Jerry, ale tak jest lepiej.
Twoja kochająca siostra Grace.
Przyznam, że list Grace wcale mnie nie zdziwił. Uprzedziła mnie przecież, mówiąc „otworzę Jerry'emu oczy na Normę... wszyscy... co ściągnęli na siebie nienawiść Grace... gorzko tego pożałują...”
Wsunęłam kartkę z powrotem do koperty i oddałam Jerry'emu.
— Spodziewałam się czegoś w tym rodzaju — przyznałam. — Grace początkowo chciała oddać ten list i jeszcze dwa inne mnie z prośbą o doręczenie w college'u. Wtedy też wyraziła się o Normie tak, jak to pisze w liście.
Rumieniec na twarzy Jerry'ego stał się jeszcze wyraźniejszy.
— Przyznam ci się, że mało mnie wzrusza, co Grace myśli o Normie — rzekł twardo. — Zawsze była w stosunku do niej bardzo stronnicza i surowa. A zresztą jestem już dorosły i sam najlepiej wiem, co jest dla mnie dobre, a co nie. Jedno tylko mnie w tym wszystkim zastanawia. Dlaczego podrzucono ten list w nocy? Czyżby Grace sama wróciła po to do college'u albo prosiła kogoś, żeby wsunął list pod drzwi? Jak myślisz, Lee? Czy nie wydaje ci się to niepokojące?
Patrzył na mnie, jakby czekał, że go uspokoję, co zresztą zwykle robiłam w takich okolicznościach. Fakt, że dzielę wspólną troskę z tym chłopakiem, który był mi tak drogi i znajdował się w tej chwili tak blisko mnie, dziwnie mnie wzruszał.
— Wydaje mi się, Jerry, że wytłumaczenie jest bardzo proste i że niepotrzebnie się trapimy... — W głębi duszy nie uwierzyłam ani na chwilę w moje własne słowa. — Chcesz, żebym pomówiła w tej sprawie z Penelope?
— Jasne — zgodził się Jerry szybko. — Trzeba zaraz...
Urwał, wpatrzony w drzwi. —— Cześć, Norma! — zawołał.
Odwróciłam się i zobaczyłam Normę zbliżającą się do nas wystudiowanym, kołyszącym się krokiem. Ubrana była w zielony costume tailleur, bardzo dopasowany. Platynowe loki ukryła pod małym, filcowym, równie zielonym kapelusikiem.
— Witaj, kochanie! — rzuciła, jak gdyby Jerry był jej prywatną własnością i jak gdyby jej zależało, żeby to wobec mnie wyraźnie podkreślić. Nie mam dzisiaj przed południem wykładów, więc przed wyjściem do fryzjera wpadłam, żeby ci przynieść ostatnie wydanie naszej plotkarskiej gazetki.
Norma położyła na kołdrze ostatni numer „Głosu Wentworthu”, którego żółte kartki lekko się przy tym rozchyliły. Udała, że teraz dopiero zauważyła mnie.
— O, Lee! Przyszłaś, jak cię o to prosiłam... To ładnie z twojej strony, że odwiedziłaś chorego.
Następnie odwróciła się do Jerry'ego, ignorując mnie kompletnie.
Po krótkiej chwili pożegnałam się więc z przyjacielem i już będąc przy drzwiach, zobaczyłam, że Jerry rzucił mi długie, wymowne spojrzenie i że — co podkreślam z satysfakcją — Norma to zauważyła.
4
Odwiedziny u Jerry'ego ani trochę nie uspokoiły mnie co do losów Grace Wprost przeciwnie, fakt, że nie wtajemniczyła brata w swe plany, jeszcze bardziej mnie zatrwożył. Zaraz po wyjściu z izby chorych natknęłam się na Elaine, której ładna twarzyczka nosiła jeszcze lekkie ślady wczorajszej libacji.
— Och, to ty! — Elaine podbiegła do mnie. — Co za niesamowita noc! Steve pojawił się podobno dopiero o czwartej nad ranem. A co do Grace, to sama przecież wiesz, że w ogóle nie wróciła na noc do college'u. Nasza opiekunka zaraz doniosła o tym Penelope, która osobiście to sprawdziła. I teraz chce, żebyś przyszła do jej biura. Coś czuję, że tym razem już po nas! Nasz wypad do tego Ambera, moje zalanie się szampanem — wszystko wyjdzie na jaw!... Chcesz, żebym cię podwiozła do pawilonu administracyjnego? Mamy tu wóz Normy...
Próbowała otworzyć drzwi kabrioletu, ale na próżno.
— Przecież Norma nigdy go nie zamyka — burknęła niezadowolą na. — No trudno! Musisz iść pieszo! Powodzenia!
Kilka minut później zastałam Penelope Hudnutt stojącą przy oknie swojego gabinetu, palącą nerwowo papierosa. Towarzyszył jej jakiś obcy mężczyzna, mniej więcej trzydziestoletni, ubrany ze smakiem w szary garnitur, koszulę z surowego jedwabiu i beżowy krawat.
— Wiesz zapewne, że Grace Hough nie wróciła na noc do college'u — powiedziała chłodno nasza pani dziekan, unikając mego wzroku.
— Tak — odparłam.
— Lee Lovering, a to porucznik Trant... — Urwała, a po chwili do kończyła wolno: — Z Nowojorskiej Policji Kryminalnej. No cóż, obawiam się, że mam bardzo smutną wiadomość dla ciebie, Lee. Staraj się przyjąć ją spokojnie, z opanowaniem. Pan porucznik Trant otrzymał raport z posterunku w Greyville, niewielkiej mieściny oddalonej o jakieś dwadzieścia kilometrów od Wentworth, w kierunku na Albany. Wydobyto tam z rzeki zwłoki młodej dziewczyny, której bielizna oznaczona jest inicjałami naszego college'u. Nie mamy jeszcze pewności, że chodzi o Grace Hough, ale porucznik Trant chce, żeby któraś z naszych wychowanek udała się z nim do Greyville i zidentyfikowała zwłoki.
Poczułam, że zaczyna mi się kręcić w głowie, a twarz Penelope Hudnutt zmienia się w jakąś niewyraźną plamę i mnóstwo tych plam tańczy mi przed oczami.
Porucznik Trant pośpieszył mi na ratunek i chwycił za ramiona — w przeciwnym razie byłabym upadła.
Kiedy się trochę uspokoiłam, Penelope rzekła:
— Jak wiemy, Grace Hough poza bratem nie ma nikogo z bliskiej rodziny. Doktor Barker nie pozwala jednak, żeby Jerry opuścił dzisiaj izbę chorych. Oczywiście, że ja sama czy ktoś z członków zarządu college'u mógłby pojechać z porucznikiem Trantem, ale pomyślałam, że skoro ty mieszkałaś z Grace i jesteś jej oddaną przyjaciółką, a do tego byłyście wczoraj wieczorem razem... Choć rozumie się, Lee Lovering, że nie jesteś zobowiązana do tego i możesz odmówić...
— Pojadę — odparłam stanowczym tonem, sama zdziwiona tą decyzją. I zaraz odwróciłam się do policjanta: — Czy ma pan jakieś podstawy, by przypuszczać, że te wyłowione zwłoki to właśnie Grace Hough? — spytałam, drżąc na całym ciele.
Porucznik Trant rzucił szybkie spojrzenie na Penelope, a później popatrzył uważnie na mnie, jak gdyby chciał ocenić stopień mojej wytrzymałości.
— Skoro panna Lovering i tak wcześniej czy później dowie się prawdy oświadczył, zwracając się do Penelope — może lepiej powiedzieć jej wszystko od razu... No cóż, panno Lovering, muszę pani z przykrością powiedzieć, że młoda osoba, której ciało dzisiaj wyciągnięto z wody, nie utopiła się, jak to na pierwszy rzut oka nam się wydawało. Zmarła wskutek mocnego ciosu w tył głowy.
— To znaczy... że... — bąkałam przerażona — że to nie mogło być... samobójstwo?
— Na pewno nie. Mówiąc otwarcie, chodzi tu niewątpliwie o morderstwo.
5
Policjant nie potrzebował mi opisywać wyglądu ofiary, bo i tak byłam głęboko przekonana, że chodzi o Grace. Wydało mi się, że z mych oczu opada jakaś zasłona, a dramat, jaki się rozegrał tej nocy, uznałam za jedyne logiczne zakończenie wydarzeń ubiegłego wieczoru. Siedząc obok porucznika Tranta i mknąc w stronę Greyville, mówiłam sobie, że przez cały ten wieczór miałam jakieś złe przeczucia, choć może nie zdawałam sobie tego jasno sprawy.
Porucznik zdawał się koncentrować całą uwagę na drodze i nie zerkał nawet na mnie. Po jakimś czasie zaczął mnie wypytywać o Grace, a robił to tak spokojnie i naturalnie, jak gdyby chodziło o którąś z moich żyjących koleżanek.
Powiedziałam mu, że ojciec Grace, dyrektor wielkiego towarzystwa asekuracyjnego, wdał się w oszukańcze spekulacje powierzonymi sobie funduszami, a później, chcąc uniknąć hańby i więzienia, popełnił samobójstwo, pozostawiając dzieci bez środków do życia. Ściślej mówiąc, Jerry i Grace posiadali jedynie kwotę potrzebną do ukończenia studiów w Wentworth plus polisę ubezpieczeniową na życie na nazwisko Grace którą niewątpliwie zmuszeni będą wycofać przed terminem płatności najbliższej składki.
— Po śmierci ojca moja przyjaciółka cierpiała na głęboką depresję nerwową — dodałam — zmarnowała cały trymestr, a kiedy zobaczyłyśmy ją znowu, była całkiem odmieniona.
— Jak to pani rozumie?
— Że była spragniona zabaw i przyjemności, jak gdyby odczuwała potrzebę nadrobienia straconego czasu.
Opowiedziałam o flircie Grace ze Steve'em, potem o romantycznej miłości do naszego profesora literatury francuskiej, a w końcu o epizodzie z oficerem marynarki.
Trant słuchał mojego opowiadania życzliwie i ze współczuciem. Kiedy przyjechaliśmy do kostnicy, ponurego betonowego budynku na przedmieściu Greyville, pomógł mi wysiąść i słowami dodawał otuchy.
— Niechże się pani trzyma — powiedział — to nie potrwa długo.
Mimo to myślę, że gdyby nie ujął mnie mocno pod ramię i nie prowadził, uległabym impulsowi paniki i uciekła. Sama nie wiem, jak zdołałam wejść na górę i znalazłam się raptem przed marmurowym stołem, na którym leżała młoda dziewczyna w zabłoconej, mokrej różowej sukience; na jej twarzy malował się wyraz głębokiego spokoju, a może nawet szczęścia. Nie mogło być żadnych wątpliwości... To była Grace Hough.
Daremnie jednak szukałam wzrokiem mojego popielicowego płaszcza, Grace miała na sobie nieprzemakalny płaszcz nylonowy jaskrawo—czerwonego koloru, ostro kontrastujący z pastelowym kolorem sukni. O ile mi było wiadomo, ani Grace, ani żadna z naszych koleżanek nie miała podobnego płaszcza.
— Poznaje pani Grace Hough? — spytał łagodnie porucznik Trant. A kiedy skinęłam głową, niezdolna wymówić słowa, dodał: — Natomiast ten płaszcz, który ma na sobie, nie jest pani własnością, prawda?
Miał tyle taktu, że nie zadręczał mnie pytaniami, bo —jak mówił — musiałam zachować siły na przesłuchanie u koronera, które wyznaczono na wczesne godziny popołudniowe. Potem zaprowadził mnie do najprzyzwoitszej restauracji w całym Greyville i oświadczył, że wróci po mnie po lunchu.
Przesłuchanie odbywało się w niewielkim ponurym pokoju przylegającym do kostnicy. Czekając na swoją kolej, wysłuchałam zeznań świadka o tym, w jaki sposób znaleziono zwłoki. Okazało się, że spostrzegło je wczesnym rankiem dwoje dzieci bawiących się na brzegu rzeki w pobliżu mostu. Potem swój raport przedstawił lekarz sądowy. Według niego śmierć musiała nastąpić między godziną drugą a piątą rano, zaś między momentem śmierci a pogrążeniem ciała w rzece musiało upłynąć dobre pół godziny. Hipoteza samobójstwa została wykluczona, bo ofiara nie była w stanie zadać sobie ciosu w tył głowy, a upadek do wody (przyjąwszy, że ciało spadło z mostu do rzeki) nie spowodowałby tego rodzaju rany. Pewne obrażenia na ciele zmarłej mogły wskazywać na to, że śmierć nastąpiła pod kołami samochodu, ale i ta wersja nie wyjaśniała powstania rany na głowie, której nie mogło spowodować uderzenie którejkolwiek części samochodu. Lekarz sądowy nie chciał się wypowiedzieć co do rodzaju narzędzia, które spowodowało zgon. Ten punkt pozostał niewyjaśniony.
Następnie koroner wezwał mnie do swego stołu i poprosił o podpisanie oświadczenia, że rozpoznałam zwłoki Grace Hough. Zadał mi jeszcze kilka pytań: Czy moja przyjaciółka miała jakichś wrogów? Czy wiadomo mi coś o oficerze marynarki, który był z Grace w teatrze? Jaka była wartość mojego futra i czy Grace miała przy sobie większą sumę pieniędzy? Pytania te miały zapewne na celu ustalenie, czy powodem morderstwa mógł być rabunek.
— Jedynym wartościowym przedmiotem, jaki miała przy sobie Grace Hough — odpowiedziałam na koniec — była diamentowa brosza, którą pan widział na jej sukni. Wartość jej wielokrotnie przekracza wartość mojego futra.
Na koniec odbyła się dłuższa i zawiła dyskusja fachowa, w rezultacie której postanowiono zawiesić śledztwo do chwili, kiedy zostanie definitywnie ustalone, w którym hrabstwie nastąpił zgon Grace Hough. Wydano tylko suche oświadczenie, że „śmierć nastąpiła z ręki osoby lub osób nieznanych".
6
W drodze powrotnej do Wentworth przyświecało nam jaskrawe słońce, które jak gdyby urągało mojemu żałobnemu nastrojowi. Była już prawie piąta i wszystkie wykłady się skończyły. Studenci i studentki rozproszeni grupkami po całym terenie college'u żywo o czymś dyskutowali. Widocznie doszła ich już wiadomość o tragicznym wypadku Grace. Porucznik Trant zatrzymał wóz przed prywatnym mieszkaniem Hudnuttów.
— Proszę ze mną — powiedział — potrzebne nam będą pani zeznania.
Pokojówka wprowadziła nas do wytwornie umeblowanego, obszerne go salonu, gdzie przygotowano już herbatę. Penelope Hudnutt, mimo tej tragedii w naszym college'u, nie straciła nic ze swego czarującego spokoju i opanowania. Rozlewała herbatę ze srebrnego imbryka, a Marcii Parrish, wsparta o kominek, spokojnie paliła papierosa.
— No i cóż się okazało? — spytała po chwili nasza pani dziekan.
— Niestety! Obawy pani okazały się aż nadto uzasadnione — odparł porucznik Trant. — Panna Lovering bez trudu zidentyfikowała zwłoki To Grace Hough.
Wzrok Penelope Hudnutt lekko się zmącił, pozostała jednak spoko; na. Marcia podeszła i położyła jej dłoń na ramieniu, a następnie spojrzała swoim szczerym, otwartym wzrokiem na policjanta.
— Przypuszczam, poruczniku — odezwała się do niego — że chciałby pan teraz nam zadać kilka pytań. Doktor Hudnutt i dziekan są w swych gabinetach. Czy mam ich tu poprosić?
— Jeśli byłaby pani tak uprzejma, panno Parrish — poprosił porucznik Trant.
Marcia wyszła i po chwili wróciła, wiodąc ze sobą Roberta Hudnutta, który wydał się chudy i wątły na tle atletycznej, krępej sylwetki dziekana Appela.
Ukośny promień zachodzącego słońca oświetlał łagodnie salon, dodając mu jakiejś miłej intymności. W kryształowym wazonie złocił się pęk żółtych tulipanów. Można by przypuścić, że zebrało się tutaj kilka osób na forum intelektualistów i zasiadło przy wytwornie zastawionym stoliku herbacianym. Ale gdzieś w głębi, pod powierzchnią, wyczuwało się nerwowe napięcie. Przenikliwy wzrok Tranta, zamaskowany pozorną obojętnością, budził we mnie niezrozumiały strach.
Gdy porucznik wyjął z kieszeni notes, poprosił mnie o dokładne zrelacjonowanie wszystkich poczynań i słów Grace Hough w ciągu ubiegłego wieczoru.
Znalazłam się w dość kłopotliwej sytuacji. Nie mogłam pominąć milczeniem naszej wyprawy do klubu Amber, a obawiałam się — całkiem zresztą niepotrzebnie, bo pani dziekan nawet okiem nie mrugnęła w tym miejscu mojej relacji — że wynikną z tego dla mnie i obu sióstr Sayler ostre sankcje karne. Prócz tego byłam bardzo skrępowana, czując się obserwowana z pięciu stron równocześnie. Nie wiedziałam tylko, czy mam wspomnieć o rozmowie Hudnutta z Grace, podsłuchanej mimo woli w czasie pierwszej przerwy. Czułam, że tu właśnie tkwi największy szkopuł. Wreszcie zdecydowałam się:
— Kiedy przyszłam podczas pierwszej przerwy do Cambridge Theatre widziałam Grace...
— Czy była sama? — przerwał mi porucznik Trant, którego chłodne, szare oczy przez cały czas wpatrywały się we mnie uważnie.
— Nie — odpowiedziałam, nie wiedząc jeszcze, jak ostatecznie wybrnę z tej sytuacji. — Była w towarzystwie doktora Hudnutta. — I dodałam rezolutnie: — Rozmawiali o przedstawieniu.
Tak więc po raz drugi skłamałam co do pewnej okoliczności, której mogłam przecież nie doceniać. Byłabym w prawdziwym kłopocie, gdyby mnie spytano, dlaczego to zrobiłam. Może powodował mną ów dziwny instynkt solidarności z kimś, kto jest tropiony? Albo po prostu strach, że gdy powiem wszystko, co wiem, ściągnę na siebie szereg przykrości? Tak czy inaczej, poczułam, że po moich ostatnich słowach nastąpiło jakieś odprężenie, i gratulowałam sobie w duchu przebiegłości. Ciekawa byłam tylko, czy porucznik Trant zauważył lekkie drżenie mojego głosu? Chyba tak, bo jego pytania stawały się coraz krótsze, a wyrazista twarz jak gdyby się zamknęła. Notował każde słowo, gdy opowiadałam drugim spotkaniu z Grace, o rudowłosym oficerze marynarki i trzech listach, których mi moja przyjaciółka w końcu nie powierzyła. Co do tego ostatniego wątku, porucznik Trant spytał tylko, czy nie zauważyłam, do kogo listy były adresowane. Odpowiedziałam, że jeden na pewno był do brata Grace, Jerry'ego, który otrzymał go dziś rano w izbie chorych
— Dziękuję pani, panno Lovering — rzekł wtedy Trant.
Potem, jak gdyby na stronie, dodał tonem zupełnie obojętnym:
— A więc prócz pewnych drobnych szczegółów, takich jak zniknięcie futrzanego płaszcza panny Lovering i podrzucenie tego listu do brata ofiary — co zapewne wyjaśni się w toku dalszego śledztwa — sprawa wydaje się całkiem jasna, prawda?
Miałam wrażenie, że porucznik zastawia jakąś pułapkę. I istotnie wpadła w nią nasza pani dziekan.
— Oczywiście — powiedziała, chyba trochę zbyt pospiesznie. — Bardzo żałuje, że nie zostałam poinformowana wcześniej o tych listach, bo byłabym zrobiła z nimi od razu porządek. Grace była dziewczyną bardzo egzaltowaną, co mnie często napawało niepokojem o jej losy. Nie mogłam jednak ani przez chwilę przypuszczać, że wda się w jakąś romantyczną awanturę i nawiąże stosunki, które doprowadzają do... no, tam, gdzie się ostatecznie znalazła...
— To znaczy — podjął Trant — że podejrzewa pani autora listów, że to on zamordował pannę Hough, i że ten oficer marynarki jest właśnie...
Penelope Hudnutt gwałtownie się zaczerwieniła.
— Jak pan może nawet przypuszczać — zaprotestowała gorąco — że mogę kogokolwiek podejrzewać o tak potworną zbrodnię! Twierdzę tylko, że ten oficer miał — jak nam to powiedziała panna Lovering — odwieźć Grace do college'u, a zamiast tego... W każdym razie fakt, że nie zgłosił się dotychczas na policję, nie świadczy o nim korzystnie i policja powinna jak najszybciej się nim zainteresować.
— Niech pani będzie spokojna — odpowiedział Trant z lekkim uśmiechem. — Znajdziemy go bez najmniejszych trudności, a to, że ma tak rzucający się w oczy kolor włosów, bardzo nam poszukiwania ułatwi. Ale jeszcze jedno pytanie, panno Lovering... Czy pani przyjaciółka przechowywała pisane do niej listy?
— Chyba nie — odparłam po krótkim namyśle. — W każdym razie wiem, że ostatni list, który sama oddałam jej wczoraj wieczorem, wsunęła do kieszeni mojego płaszcza.
— Taak — rzekł w zamyśleniu porucznik Trant — ale pani płaszcz zniknął...
Jego szare oczy spoczęły teraz na grupie profesorskiej.
— Jeśli dobrze zapamiętałem, wszyscy państwo tu obecni byli wczoraj na spektaklu w Cambridge Theatre? Czy ktoś z państwa miałby mi jeszcze coś do powiedzenia?
— Ja osobiście w ogóle nie widziałam Grace Hough w teatrze — odpowiedziała trochę sztywno Penelope Hudnutt. — Właściwie nie ruszałam się przez cały czas z miejsca na balkonie. Nie czułam się wczoraj najlepiej i dopiero po usilnych naleganiach męża zdecydowałam się towarzyszyć mu do teatru.
— Ze mną było trochę inaczej — odezwała się z kolei Marcia Parrish, której piękna, blada twarz żywo odbijała się od złotawego tła tapety. — Miałam okazję w trakcie spektaklu rzucić kilka razy okiem na Grace. Siedziała na parterze i muszę podkreślić, że przez pierwsze trzy akty była sama. Oficer marynarki zjawił się dopiero w czwartym akcie, to znaczy po drugiej przerwie.
— Aha — rzucił, jakby z roztargnieniem, porucznik Trant. — A z jakiego to powodu, panno Parrish, pani tak się interesowała Grace Hough?
W jego tonie można było odczuć leciutką nutkę bezczelności — co nie uszło uwadze obecnych. Ale Marcia Parrish nie dała się zbić z tropu.
— Może dlatego — wyjaśniła — że to była jedyna znajoma mi twarz na całym parterze i poza tym dziwiłam się, czemu nie widzę przy niej koleżanek
— Rozumiem — powiedział krótko Trant.
Zajrzał znów do notesu i tym razem zatrzymał wzrok na dziekanie.
— A pan, profesorze Appel — rzekł — czy pan widział w teatrze Grace Hough?
— Prawdę mówiąc, to nie widziałem — odparł gruby Appel, którego różowe policzki wydały mi się jeszcze pulchniejsze. Zwrócił się do doktora Hudnutta, jak gdyby szukając u niego pomocy. — Oczywiście — zdecydował się nagle — nie mogę przed panem zataić, że kolega Hudnutt i ja spotkaliśmy tę młodą damę wczoraj po lunchu w okolicznościach dosyć dziwnych. Ale może Hudnutt będzie mógł dokładniej zrelacjonować tę sprawę.
Zauważyłam, że Marcia Parrish ciężko opuściła ramiona, jakby z rezygnacją, a i porucznik Trant zauważył ten szczegół.
— Nie — odparł krótko doktor Hudnutt, zwracając się do policjanta.
— Skoro kolega dziekan uważał za stosowne wspomnieć o tym incydencie, niech sam panu opowie.
Gruby Appel zrobił minę trochę obrażoną, ale zaczął wyjaśniać, że doktor Hudnutt i on sam wchodzą w skład komisji wybranej przez dyrekcję college'u, mającej zająć się przygotowaniem miejsca dla nowego laboratorium. Wybór obu członków komisji padł na teren opuszczonego i kamieniołomu, oddalonego mniej więcej o dwa kilometry od autostrady wiodącej do Nowego Jorku. Poprzedniego dnia, zaraz po lunchu, dziekan odbywał codzienną przechadzkę właśnie w tamtą stronę i zobaczył doktora Hudnutta wychodzącego z kamieniołomów, gdzie — według jego własnych słów — robił jakieś pomiary.
— Tak to było, prawda? — Appel odwrócił się do profesora języka francuskiego.
Doktor Hudnutt skinął w milczeniu głową.
— Wtedy też — ciągnął gruby Appel — zobaczyłem Grace Hough Siedziała na pryzmie kamieni u wejścia do kamieniołomu, a jej twarz była lekko nabrzmiała, jak gdyby od płaczu.
— Przepraszam, panie kolego! — przerwał sarkastycznie Hudnutt — Może pan porucznik nabierze właściwego pojęcia o tym incydencie jeżeli ja skończę. Tak, ma pan rację... Grace Hough istotnie płakała, ja mimowolnie przyczyniłem się do jej łez.
— Czy mam przez to rozumieć, profesorze, że miał pan umówione spotkanie z Grace Hough w kamieniołomach? — wtrącił Trant.
— Może niedosłownie tak — odpowiedział Hudnutt przez zaciśnięte zęby. — Kiedy mam coś do zakomunikowania którejś z moich uczeń nic, to najwłaściwszym miejscem jest mój gabinet. A panna Hough poszła za mną z własnej inicjatywy, bez mojej wiedzy. Mam wrażenie — mówił dalej, patrząc na Penelope i nie spuszczając z niej oczu przez cały czas swej opowieści — że zbliżający się termin egzaminów trochę pannę Hough, hm, rozstrajał. Robiła mi wyrzuty, że w zeszłym tygodniu postawiłem jej zbyt surową ocenę za rozprawkę, i zarzucała, że jestem w ogóle dla niej nieuprzejmy, uprzedzony i stronniczy. Istotnie, panna Hough była studentką bardzo zdolną i obiecującą i nieraz radziłem jej, by się zapisała na specjalny, wyższy kurs, ale od pewnego czasu, nie wiem z jakiego powodu, zaczęła wyraźnie opuszczać się w nauce.
Robert Hudnutt przesunął szczupłą, długą dłoń po skroni, odrzucając w tył lekko siwiejące włosy.
— Niełatwo jest kierować młodymi wrażliwymi dziewczętami — ciągnął dalej. — Starałem się przekonać pannę Hough, że moje słabe oceny były jak najbardziej uzasadnione i zachęcałem ją do wzmożonej pracy. Widziałem jednak, że te słowa, zamiast ją uspokoić, odniosły skutek wręcz przeciwny i że stawała się coraz bardziej podniecona i zdenerwowana. Uznałem, że najlepiej będzie, gdy zostawię ją samą, i wtedy właśnie spotkałem kolegę dziekana, który zauważył, iż panna Hough płakała.
— Czy panna Hough wiedziała, że pan ma być wieczorem w teatrze? — spytał pozornie bez związku Trant.
Wszyscy obecni spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, co to może mieć wspólnego ze sprawą.
— Możliwe, że coś o tym wspomniałem, ale pewny nie jestem.
— A... czy pan rozmawiał z nią w czasie przerwy?
Jasne było, że to kulminacyjny punkt przesłuchania profesora Hudnutta i że to w całej tej sytuacji napięty moment. Przez krótką chwilę spojrzenie Roberta Hudnutta skrzyżowało się z moim. Marcia przeszła przez salon i oparła się o parapet okienny. Penelope siedziała bez ruchu.
— Owszem — odparł Hudnutt sucho. — Rozmawiałem z Grace w czasie pierwszej przerwy.
— Czy napomknęła wówczas coś o rozmowie w kamieniołomach?
— Nie — odparł Robert Hudnutt i zwilżył językiem suche wargi. — Jak już powiedziała tu panna Lovering, rozmawialiśmy o spektaklu. Przypominam sobie teraz, że panna Hough prosiła mnie o objaśnienie pewnego fragmentu „Fedry”, który był dla niej mało zrozumiały.
Hudnutt kłamał. Dobrze mi utkwiły w pamięci jego ostre słowa: „Już pani mówiłem dzisiaj, tam, w kamieniołomach, że narobiła pani szalonego zamieszania. Czyż pani nie rozumie, że gubiąc mnie, gubi pani równocześnie i siebie?!" Jeśli nawet nie oglądałam „Fedry” na scenie, to na pewno czytałam tę tragedię i wiedziałam, że nie ma tam takiego tekstu.
— Pytam teraz z prostej ciekawości — nalegał porucznik Trant. — Ale o jaki to fragment tragedii chodziło pannie Hough?
— Ja... — zaczął Hudnutt i zwrócił zrozpaczoną twarz w moją stronę. — Ja nie pamiętam już tak dobrze. Ale panna Lovering słyszała naszą rozmowę... Może ona lepiej zapamiętała, o co chodziło pannie Hough?
A więc Hudnutt prosi mnie o ratunek. Miał nadzieję, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu będę się upierała przy moim kłamstwie. Nie wahając się ani chwili, nie zastanawiając, jak mam wybrnąć z tej sytuacji, usiłowałam rozpaczliwie odgrzebać w pamięci jakikolwiek fragment „Fedry”. I nagle, jakby jakimś cudem, przyszedł mi do głowy jeden z najsłynniejszych cytatów z tej nieśmiertelnej tragedii Racine'a. Zaczęłam deklamować patetycznie, nie zwracając uwagi na mój fatalny akcent francuski:
Dieu, que ne suìs-je assise a l'ombre des forêts! Quand
pourrai-je, su travers d'une noble poussière Suivre de
l'oeil un char fuyant dansla carriere...
Od razu pojęłam, że mój wybór był fatalny. Stało się to jednak przez zaskoczenie... nie miałam czasu do namysłu... zdałam sobie sprawę, że „carriere” (franc. kamieniołomy) może się stać powodem kłopotliwego qui pro quo. To samo musiało przyjść do głowy Robertowi Hudnuttowi, bo twarz mu się zachmurzyła, a na pobladłej skroni ukazała się po raz drugi w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin mała blizna.
Po mojej gafie zapadła chwila pełnego napięcia milczenia. Czułam że te trzy zebrane tu ze mną osoby: Penelope, Marcia i Robert Hudnutt ogarnięte wspólnym niepokojem, wiją się pod bezlitosnym spojrzenie porucznika Tranta.
On jednak wsparty wygodnie o fotel, z nogą założoną na nos uśmiechał się z zadowoleniem, jak gdyby załamanie się Roberta Hudnutta było ukoronowaniem jego dzieła, a całe śledztwo zmierzało wyłącznie do tego celu. Wreszcie rozplótł swoje długie nogi, wstał i powiedział uprzejmie, przerywając nieznośne milczenie:
— Bardzo wszystkim państwu dziękuję. Byliście mi państwo bardzo ale to baardzo pomocni!
7
Trant stał się teraz znowu banalnym i uprzejmym policjantem, wypełniającym konieczne formalności.
— Słyszałem — rzekł, zwracając się do doktora — że pański ojciec był doradcą prawnym rodziny Houghów. Czy mógłbym pana prosić o udzielenie mi kilku informacji o stanie majątkowym tej rodziny?
— Bardzo chętnie — odparł gruby Appel. — Obawiam się jednak że niewiele będę mógł panu powiedzieć.
Porucznik spytał też Hudnutta, czy nie mógłby mu pozostawić do dyspozycji na kilka minut swego gabinetu, i otrzymawszy odpowiedź twierdzącą wyszedł, zabierając dziekana, który miał minę trochę strapioną Wkrótce po nich i Penelope Hudnutt wyszła z salonu; musiała przygotować raport dla dyrekcji college'u. Pozostałam więc jedynie z Marcia Parrish i Robertem Hudnuttem. Zaległo między nami pełne skrępowani; milczenie. Wreszcie Marcia rzuciła pytające spojrzenie na Hudnutta który w milczeniu skinął głową i wyszedł. Kiedy i ja chciałam pójść jego śladem, Marcia powstrzymała mnie.
— Nie, Lee. Proszę, zostań jeszcze chwilę — powiedziała, wyciągając ku mnie papierośnicę z onyksu. —Jakaż ty musisz być wyczerpana, moje dziecko! Wszystko to razem było dla nas okropne, a już specjalnie… dla ciebie.
— Tak — przyznałam, czując się bardzo niewyraźnie. — Ale w takich sytuacjach najgorszą rzeczą jest to, że człowiek powinien mówić prawdę I tylko prawdę...
Marcia spojrzała na mnie badawczo swymi pięknymi ciemnymi oczami.
— Są w życiu sytuacje — zauważyła — że ujawnienie prawdy może powodować wielkie nieszczęście i jakaś nieznana siła nakazuje nam zachować milczenie. Gdybyś powtórzyła porucznikowi to, co mówił Robert Hudnutt w rozmowie z Grace, naraziłabyś go na nieopisane i niezasłużone nieszczęście. Bo te słowa nie mają nic wspólnego ze śmiercią Grace.
Nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć, i tylko wpatrywałam się uparcie w koniec mojego papierosa.
— Odgaduję twoje myśli, Lee — mówiła dalej Marcia. — Zapewne podejrzewasz, że Hudnuttowie i ja mamy coś do ukrycia. I stąd to Robert pozwolił, bym cię wtajemniczyła w pewną sprawę. Znane ci były z pewnością uczucia, jakie Grace żywiła do niego...?
— Tak — odparłam. — Wiem, że się w nim podkochiwała, ale nie mogła przecież liczyć na wzajemność. Nigdy mi nawet nie przyszło do głowy, że doktor Hudnutt może coś takiego ze strony Grace zauważyć.
— I miałaś rację. Robert jest człowiekiem niesłychanie roztargnionym. Dla niego słuchacze to wyłącznie istoty mniej czy więcej uzdolnione i absolutnie nie przychodzi mu do głowy, że każdy z nich może mieć jakieś życie osobiste. Możesz więc sobie wyobrazić jego zdumienie i przerażenie, kiedy wczoraj po lunchu Grace wyrosła nagle przed nim jak spod ziemi w tych kamieniołomach i literalnie obrzuciła go stekiem wymysłów. Zarzucała mu, że Robert absolutnie nie interesuje się jej pracą I nie zadaje sobie trudu, aby ją zrozumieć, że się na nią specjalnie zawziął, że ją prześladuje — i inne tego rodzaju głupstwa. Posunęła się nawet do groźby, że poskarży się pani dziekan, jego własnej żonie, na jakoby rażącą niesprawiedliwość wobec niej. W ogóle Grace znajdowała się w stanie niemal ataku histerycznego...
Marcia Parrish wstała i zaczęła spacerować po salonie.
— Robert — ciągnęła dalej swoją opowieść — nie jest mężczyzną, który by potrafił sprostać podobnej sytuacji. Każdy inny, przypuszczalnie, znalazłby odpowiednie słowa, żeby uspokoić tę dziewczynę, nie raniąc jej równocześnie, on jednak myślał wyłącznie o jednym: położyć kres tej przykrej rozmowie i za wszelką cenę pozbyć się Grace. Jego odpowiedzi były więc trochę niezręczne. Wspomniał też, że będzie wieczorem w teatrze, mając nadzieję zyskania na czasie i odłożenia na później całej, przykrej rozmowy. Była to fatalna taktyka z jego strony i kiedy mi opowiedział o scenie w kamieniołomach, od razu przewidziałam, że dalszy ciąg odbędzie się w teatrze. A tego właśnie pragnęłam uniknąć, bo z przyczyn, których nie mogę ci na razie zdradzić, byłoby lepiej, żeby Penelope nie dowiedziała się o tym. Dlatego też prosiłam w teatrze ciebie i Elaine Sayler o sprowadzenie do mnie Grace. Chciałam przemówić jej do rozsądku — ale, niestety, było już za późno. Gdy odszukałam Grace Hough w foyer teatru, już rozmawiała z Robertem i...
— Przepraszam panią — przerwałam jej — ale nie mogę zrozumieć jednej rzeczy: jakim sposobem Grace pozwoliła sobie na tak przykrą scenę z doktorem Hudnuttem jedynie pod pretekstem, że, jej zdaniem, postawił jej niedostateczną ocenę?
Marcia Parrish musiała się spodziewać podobnego pytania, bo od razu odparowała atak, i to z takim przejęciem, jak gdyby swoją odpowiedzi chciała zrównoważyć niedostatek argumentacji.
— Musisz uwzględnić trochę wyjątkowy charakter młodej panny Hough — powiedziała — i trudne warunki, w jakich się znalazła. Po tragicznej śmierci ojca Grace doznała gwałtownego szoku, który obudził w niej w następstwie instynkty dojrzałej kobiety. Sama musiałaś zauważyć, jak bardzo się zmieniła. Mam wrażenie, że zatraciła wszelką godność i zdecydowana była postawić wszystko na jedną kartę. A kiedy kobieta dochodzi do takiego punktu, może się stać nader niebezpieczna.
Nic jej na to nie odpowiedziałam, ale przypomniałam sobie ostre słowa Hudnutta, które wydały mi się niewspółmierne do wyrzutów studentki, rozżalonej na niesprawiedliwość profesora.
Marcia widocznie odgadła bieg moich myśli, bo powzięła raptem jakąś nową decyzję.
— Wierz mi, Lee — rzekła — że wiele mnie kosztuje wyjawienie ci tego, co mam zamiar teraz powiedzieć. Bo nie mówi się źle o zmarłych. Musisz jednak wiedzieć, że Grace objawiała w stosunku do innych ludzi niezdrową i ponurą ciekawość. Otóż, jakimś niewytłumaczonym trafem dowiedziała się o pewnym niezmiernie przykrym incydencie z przeszłości Roberta, o którym wiem ja jedna w całym Wentworth... Z jakiego to szatańskiego powodu zagroziła mu wczoraj wieczorem, iż rozpowie o tym po całym college'u, nie mam jeszcze pojęcia. Może spóźnienie się jej, przyjaciela obudziło w niej uczucie samotności i opuszczenia i wtedy, na złość, straciwszy panowanie nad sobą, postanowiła odegrać się na Robercie, do którego żywiła jeszcze niewygasłą, dziecinną miłość? Nie widzę innego wyjaśnienia. Ujawnienie tego incydentu załamałoby Roberta i zwichnęło całą jego karierę w Wentworth, więc przez chwilę uważał, że jest zgubiony. Dlatego też widziałaś go tak zmienionego na twarzy podczas rozmowy z Grace.
Widać było, że Marcia Parrish dokłada wszelkich możliwych wysiłków, żeby mnie przekonać. Ja jednak nie mogłam zapomnieć o tym dziwnym wyjeździe z college'u dwu samochodów w środku nocy... Dokąd tak bardzo się spieszyły?
— Rozumiesz więc, Lee — kontynuowała Marcia, której uwagi nie uszło moje zmieszanie — dlaczego policja nie może się o tym dowiedzieć? Wiemy obie, że musi się to wydawać dziwne, gdy kadra namawia studentkę, by się przyłączyła do konspiracji, mającej na celu wprowadzenie w błąd policji; mogę ci jednak przysiąc, że cała ta sprawa nie ma najmniejszego związku ze śmiercią Grace. Teraz więc zadaję ci szczerze i otwarcie pytanie: czy chcesz stanąć po naszej stronie?
Patrzyłam na nią przez chwilę w milczeniu i widziałam, że blade policzki jakby się zapadły z głębokiego niepokoju.
— Chcę — szepnęłam, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co mówię.
— Dziękuję ci, Lee. — Marcia pochyliła się, żeby mnie pocałować. Twarz jej od razu się odprężyła. — Zastanawiasz się na pewno w duchu, dlaczego tak się przejmuję losem Roberta, prawda? Nie sądź, że kieruje mną wielkoduszność, musisz jednak wiedzieć, jak mu jestem oddana. Byliśmy nawet kiedyś zaręczeni... ale potem... człowiek nie zawsze robi to, co chce. Penelope jest także moją od wieków najlepszą przyjaciółką. Pomogła mi bardzo i okazała wiele życzliwości w Oksfordzie, kiedy byłam jeszcze zahukaną studentką, źle ubraną i nie wiedzącą, co mam zrobić z długimi rękami i nogami. W późniejszych latach to ja zrobiłam wszystko, żeby ją sprowadzić tutaj. A ona, no cóż... — W tym miejscu Marcia roześmiała się z lekką goryczą. — Penelope potrafiła zdobyć jedynego godnego uwagi mężczyznę w całym college'u...
Spojrzała na mnie trochę przestraszona, jakby się obawiała, że powiedziała za wiele. Potem odsunęła się ode mnie i zapaliła kolejnego papierosa.
Zwiesiłam głowę, przytłoczona obietnicą, jaką dałam wbrew własnej woli, i świadoma faktu, że odtąd za cenę kłamstwa, które muszę podtrzymywać, mam w rękach los trzech osób.
W tym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich porucznik Trant obrzucając nas obie chłodnym, spokojnym wzrokiem. Usiłowałam zachowywać się tak, by odniósł wrażenie, że podczas jego nieobecności nie zaszło nic ważnego, ale nie do końca mi się to udało.
— Jak to, panno Lovering — zawołał — pani jeszcze tutaj?! To bardzo ładnie z pani strony. Czyżby pani wyczuła, że będę jej jeszcze potrzebował...?
8
Zmierzch złocił już wierzchołki ogromnych klonów, otaczających do Hudnuttów, kiedy wsiadłam do wozu Tranta, żeby wrócić z nim do college'u. Wydało mi się zupełnie nieprawdopodobne, że rosły tu te sam klomby tulipanów, które wczoraj jeszcze tak podziwiałam, lekka i wesół nieświadoma okropności, jakie miały na mnie spaść. Zauważyłam, że sprzedawcy gazet kręcili się między grupami studentów, którzy wyrywał sobie wieczorne wydania. Ta niezdrowa ciekawość wstrząsnęła mną, ale porucznik Trant zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Zapytał, gdzie jest izba chorych, więc zrozumiałam, że chce się zobaczyć z Jerrym.
Biedny Jerry! Z pewnością nikt jeszcze nie odważył się obwieścić mu okropnej prawdy i ma się jej dowiedzieć z ust policjanta! Poprosiła Tranta, żeby mi pozwolił porozmawiać przedtem sam na sam z Jerrym
Uśmiechnął się, trochę ubawiony.
— Ależ oczywiście! — rzekł. — Nawet z tego powodu panią tu przy-wiozłem!
Weszliśmy do środka. Unoszący się w powietrzu zapach antyseptyków przypomniał mi okropny moment, kiedy znalazłam się w kostnicy Greyville przed zwłokami mojej koleżanki, ubranej w ten upiorny czerwony płaszcz nieprzemakalny, o którym nikt dotychczas nie umiał nic powiedzieć. Serce mi się ścisnęło, gdy zobaczyłam Jerry'ego wyciągniętego pod kołdrą, uniesioną w górę przez gruby opatrunek gipsowy, jego młode ciało osłabione i wyniszczone tym wypadkiem, jego jasną czuprynę opadającą na czoło, przecięte głęboką bruzdą niepokoju i troski. Podniósł na innie jasnoniebieskie oczy, tak podobne do oczu Grace; wyczytałam w nich głęboką rozterkę.
Usiadłam na brzegu łóżka i ujęłam w ręce obie jego dłonie. Czyż przeznaczeniem moim było odgrywanie roli świadka największych katastrof w jego życiu? Przypomniałam sobie ów wieczór wigilijny, osiemnaście miesięcy temu, kiedy to przyszłam do Houghów, obładowana podarunkami gwiazdkowymi. W kącie salonu paliła się pięknie ustrojona choinka, na stole lśniła wytworna zastawa, przygotowana do kolacji wigilijnej. Zastałam samego tylko Jerry'ego, z pobladłymi wargami i mocno zaciśniętymi szczękami. Ojciec jego właśnie przed chwilą się zastrzelił, pozostawiając dzieciom list, w którym donosił im o swej całkowitej ruinie. Przypuszczam, że od tamtej chwili datuje się moja miłość do Jerry'ego. jego nieszczęście zbliżyło nas do siebie. A teraz znowu będę musiała dodawać mu otuchy...
— Powiedz jeszcze, Lee — wykrztusił, kiedy już usłyszał ode mnie 0 wszystkim — czy znaleziono jakieś ślady, poszlaki? Czy policja podejrzewa kogoś?
— Chyba poszukują tego oficera marynarki. Dotychczas jeszcze się nie ujawnił. A do Wentworth przyjechał porucznik z Nowego Jorku, zjawi się za chwilę u ciebie. Chce, żebyś mu pokazał list Grace, który otrzymałeś dzisiaj rano.
— No, to go nie zobaczy! — oświadczył nagle Jerry. Rysy jego twarzy wyraźnie się ściągnęły.
— Ależ, Jerry, nie możesz go ukryć przed policjantem. To niesłychanie ważne. Nie chcesz pokazać tego listu, bo Grace pisze tak o Normie?
— Nie! Po prostu już go nie mam. Zresztą, to był drugi list, który mi przysłała Grace — na ten sam temat, w zeszłym tygodniu, kiedy jeszcze obowiązywała kwarantanna. Uznałem, że powinienem pokazać obydwa Normie. Przeczytała je dzisiaj rano i oba podarła.
— Podarła?!
— Błagam cię, Lee — prosił Jerry — nie mów o tym temu typowi. Norma nie wiedziała, że Grace nie żyje, i oczywiście nie zdawała sobie sprawy, że te listy mogą być takie ważne. Jak mnie ten porucznik spyta, to powiem, że ja sam je podarłem.
— Ale on zażąda podartych kawałeczków!
— No, to mu powiem, że je spaliłem...
— Nie uwierzy ci, Jerry, wie przecież, że nie możesz się ruszać z łóżka. Pomyśli, że kłamiesz ze względu na...
— Gwiżdżę na to, co sobie pomyśli —wykrzyknął Jerry wysuwając wyzywająco podbródek. — Nie chcę, żeby Norma...
Nie dokończył, bo nagle drzwi się otworzyły i porucznik Trant podszedł do nas swym powolnym, spokojnym krokiem.
Usiadł bezceremonialnie na drugim brzegu łóżka i zaczął wypytywać Jerry'ego, jakby rozmawiał z dawnym przyjacielem. Jerry nie mógł mu o siostrze powiedzieć nic ponad to, co usłyszał już ode mnie. Jerry nie wiedział także nic o tajemniczej korespondencji, jaką ostatnio prowadziła Grace.
— Czy pan się nie orientuje, panie Hough — pytał dalej Trant — gdzie siostra mogła poznać tego oficera marynarki?
Jerry zastanowił się głęboko.
— Nie — powiedział w końcu. — Ale zaraz, zaraz... Grace spędziła ostatnie wakacje u dawnych przyjaciół naszego ojca, państwa Wheeler w Baltimore. Z tego, co mi mówiła Lee, wynika, że pierwsze listy pochodzą z tamtego właśnie okresu. Może Wheelerowie będą panu mogli coś na ten temat powiedzieć?
Porucznik zanotował podany przez Jerry'ego adres i zawahał się chwilę, po czym zadał następne pytanie, które wydało mu się pewnie dość drażliwe.
— Kiedy rozmawiałem z dziekanem Appelem — zaczął — powiedział mi, że pana siostra była ubezpieczona na życie i to, o ile zrozumiałem, na dość poważną sumę. Czy tak jest istotnie?
— Tak. Oboje byliśmy ubezpieczeni. Ojciec załatwił to na sześć miesięcy przed śmiercią. Ale z chwilą naszego... bankructwa sąd skonfiskował moją polisę ze względu na to, że byłem jeszcze małoletni. Natomiast Grace, która była już pełnoletnia, zachowała swoją.
— Na jaką sumę opiewa polisa?
— Moja była na sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Identyczną ma Grace.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów — zauważył Trant — to ładna sumka! Jak pan sądzi, czy jest możliwe, by panna Hough sporządziła testament na czyjąś korzyść? To sugerowałoby przynajmniej jakiś motyw tej zbrodni.
— Absolutnie wykluczone. Grace nie zrobiłaby żadnego testamentu bez mojej wiedzy. Na pewno powiedziałaby mi o czymś takim. A zresztą ojciec dziekana Appela, który był naszym doradcą prawnym, może panu powiedzieć, iż radził nam zrealizować tę polisę z dniem płatności ubezpieczenia, czyli w przyszłym miesiącu. Nie mogliśmy dłużej płacić składek. Grace — dodał, starając się mówić jak najspokojniej — zamierzała przelać te pieniądze na mnie, bym mógł zapisać się na studia inżynieryjno-elektryczne.
Rzeczywiście, słyszałam od Grace o tym projekcie, który mnie bynajmniej nie zdziwił. Wiedziałam, że jest mściwa i ma trudny charakter, jeżeli chodzi o ludzi, którzy ją w jakiś sposób zranili czy dotknęli, ale w stosunku do brata wspaniałomyślność jej była niewyczerpana, a miłość wprost bezgraniczna.
— Rozumiem! — powiedział porucznik Trant. — Więc teraz przypuszczalnie pan będzie prawnym posiadaczem tej sumy?
— I ja tak przypuszczam.
Bez żadnych wstępów, z umyślną szorstkością, detektyw dodał:
— A czy mógłbym, panie Hough, zerknąć na ten list, jaki otrzymał pan dzisiaj rano od siostry?
Odruchowo położyłam rękę na ramieniu Jerry'ego; pod rękawem piżamy wyczułam ciepło jego ciała.
— Niestety, nie mam już tego listu — odpowiedział Jerry, patrząc hardo w oczy porucznika. — Ale on nie mógł nikogo zainteresować, chodziło o sprawy czysto rodzinne. Przykro mi, podarłem go.
— Ach, tak? — rzucił po prostu Trant, zdając się nie przywiązywać zbytniej wagi do tego incydentu. — W takim razie może mi pan tylko powtórzy mniej więcej jego treść?
— Mogę tylko pana stanowczo zapewnić — oświadczył Jerry, którego palce mocno zacisnęły się na kołdrze — że nie miał on absolutnie nic wspólnego z... tym, co się stało.
— I pan rzeczywiście sądzi, panie Hough, że list pisany przez pana siostrę na kilka godzin przed śmiercią i doręczony panu w tak tajemniczy sposób w ciągu nocy nie ma nic wspólnego z późniejszymi wydarzeniami?
— Tak. W dalszym ciągu podtrzymuję to twierdzenie.
— No, to trudno! Niech i tak będzie... Porucznik popadł na chwilę w głębokie zamyślenie.
— Nie jest wykluczone — odezwał się wreszcie — że towarzystwo asekuracyjne, nim dokona wypłaty, zechce obejrzeć ten list. A ponieważ od wystawienia polisy nie minęły dwa lata, klauzula samobójstwa jak najbardziej obowiązuje. I nie jest powiedziane, że towarzystwo asekuracyjne nie zacznie pana podejrzewać o umyślne zatajenie czy zniszczenie listu, z którego (wbrew okolicznościom towarzyszącym śmierci pańskiej siostry wykluczającym podobną hipotezę) mogło wynikać, że panna Hough popełniła samobójstwo — a wtedy odmówią wypłaty.
Te podstępne słowa wypowiedziane były tak naturalnie, że na razie nie oceniłabym ich doniosłości, gdyby nie gwałtowny rumieniec na twarzy Jerry' ego.
— Niech pan pozwoli, poruczniku — wtrąciłam się z przejęciem — że zaświadczę, iż Jerry mówi prawdę, bo dał mi dzisiaj rano do przeczytania ten list Grace. Zapewniam pana, że nie było tam nawet śladu przeczucia tej bliskiej tragedii. A jeśli Jerry zdradza niechęć do podzielenia się z panem treścią listu, to dlatego, że zawierał on pewne... hm... pewne niepochlebne słowa o jednej z naszych koleżanek, której Grace nie lubiła.
— Ach tak? — zdziwił się porucznik. — A o którą to koleżankę chodzi?
— Wolałbym nie wymieniać jej nazwiska — rzekł Jerry.
— To może jednak zechce mi pan powiedzieć, dlaczego pańska siostra uważała za rzecz tak pilną napisanie do pana w tej sprawie?
Obawiając się, że Jerry nie znajdzie właściwej odpowiedzi, pospieszyłam go wyręczyć.
— Grace była bardzo impulsywna. Na pewno zorientowała się, że Jerry bardziej jest zajęty tą osobą, niż przypuszczała, a ponieważ sama nie miała szczęścia w miłości, bała się, żeby i jej brat z tego powodu nie cierpiał. I dlatego bez wahania ostrzegła go przed niebezpieczeństwem nawiązania bliższych stosunków z dziewczyną, która — jej zdaniem — nie uczyniłaby go szczęśliwym.
Może nie było zbyt sensowne to, co powiedziałam, ale musiałam za wszelką cenę przyjść z pomocą Jerry'emu.
Trant ani na chwilę nie przestał nas obserwować, przywiązując nie tyle wagę do tego, co mówiliśmy, ile do naszych wzajemnych reakcji, z czego wyciągnął odpowiednie wnioski.
— A więc panna Grace Hough nie była szczęśliwa w miłości! — powiedział z zamyśloną miną. — Czy któreś z państwa jest au courant jej zawodów miłosnych i mogłoby mi podać jakieś nazwiska?
Jerry potrząsnął głową.
— Może ten oficer marynarki — podsunęłam dość głupio.
— Albo doktor Hudnutt — dodał sam porucznik — czy wreszcie Steve Carteris...
Na wzmiankę o Stevie Jerry zamrugał niespokojnie powiekami. I ja sama w tej chwili poczułam lekkie zdziwienie. Dopiero potem przypomniałam sobie, że wspomniałam coś o tym flircie w drodze do Greyville. Ale co się kryło za pytaniem porucznika Tranta?
Porucznik podniósł się i wyraził ubolewanie, iż był zmuszony przesłuchiwać Jerry'ego w tak bolesnej dla niego chwili. Potem ruszył do drzwi, prosząc, abym poszła z nim razem.
9
No i jak się pani czuje, panno Lovering? — usłyszałam po wyjściu z izby chorych. — Ma pani za sobą raczej ciężki dzień, prawda?
Przystanęliśmy przy kępie rododendronów, w pobliżu której porucznik zaparkował wóz. Zmierzch zapadł szybko. Gdy Trant zapalał papierosa, widziałam w półmroku jego stanowczą, skupioną twarz. Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że ten młody człowiek, który w gruncie rzeczy wydał mi się sympatyczny i którego chłodne opanowanie i błyskotliwość szczerze podziwiałam — budzi we mnie mimo wszystko śmiertelną obawę.
— Gdyby pani tylko zechciała — podjął po chwili — mogłaby pani stać się moją bardzo cenną sojuszniczką.
— Sojuszniczką? — powtórzyłam trochę zmieszana (czyż nie obiecałam już pomocy Marcii Parrish i Hudnuttom? Miałam zresztą wrażenie, że Trant się tego domyślał).
— Właśnie tak! — dodał. — Nie proszę panią, oczywiście, o mieszanie się do prywatnych spraw osób z pani otoczenia. Wystarczy tylko, że będzie pani miała otwarte oczy.
W jego prośbie można było wyczuć jakieś wyzwanie czy nieufność, toteż zareagowałam natychmiast:
— Nie chce pan chyba powiedzieć, poruczniku, że Grace została zamordowana przez kogoś z Wentworth?
— Policjanci miewają czasem nieobyczajne myśli, panno Lovering — ale nie powinni się nimi dzielić ze znajomymi... O, widzi pani... — Tu wyjął z kieszeni notes. — To jest właśnie moje najlepsze narzędzie przy pracy. Po prawej stronie wpisuję rzeczy wiadome — a po lewej takie, za których wyjaśnienie dałbym wiele. To bardzo przydatna metoda w naszym zawodzie. Czy nie jest pani ciekawa, co sobie dzisiaj zanotowałem?
Propozycja Tranta niezmiernie mnie zaskoczyła i zdumiała. Wzięła z jego rąk — przyznaje, że z lekką nieufnością — notes i rzuciłam okiem na pierwszą stronę, którą z trudem mogłam odcyfrować w gęstniejącym mroku. Po prawej stronie notesu przeczytałam:
Fakty znane:
Morderca przybył — a w każdym razie dysponował — samochodem, którym się posłużył, by zawieźć zwłoki nad rzekę. (Sprawdzić wszelkie przyjazdy i wyjazdy aut z Wentworth).
Pomyślałam trochę złośliwie, że gdybym chciała, mogłabym dorzucić do tej krótkiej notatki cenne szczegóły — że dzisiejszej nocy dwa samochody, których właścicieli dobrze znałam, wyjechały z college'u około wpół do czwartej nad ranem. Przypomniałam sobie jednak o obietnicy danej Marcii Parrish i milczałam.
Lewa strona kartki zarezerwowana była na Fakty do wyjaśnienia. Trant sporządził sobie też listę osób, które w miarę postępowania śledztwa miały dopomóc mu w rozwiązaniu łamigłówki, jaką była dla wszystkich tragiczna śmierć mojej koleżanki i współlokatorki. W sumie punktów było dziewięć:
1. Kto jest właścicielem czerwonego nieprzemakalnego płaszcza?
2. Kto podjął się dostarczenia trzech listów G. H. adresatom?
3. Do kogo były pisane dwa z tych listów?
4. Kto jest autorem listów ekspresowych, otrzymywanych od pięciu miesięcy przez G. H.?
5. Gdzie została zamordowana G. H.?
6. Co się stało z popielicowym płaszczem L. L.?
7. Co się stało z torebką G. H.?
8. Dlaczego oficer marynarki był z gołą głową?
9. Skąd pochodzi blizna na lewej skroni R. H.?
W chwili, kiedy zwracałam notes policjantowi, w kępie rododendronów rozległ się jakiś podejrzany szmer. Spojrzałam na Tranta, chcąc sprawdzić, czy i on go słyszał, ale nic po nim nie można było poznać. Podniósł tylko rękę na pożegnanie i wsiadł do auta, kierując je tak, by oświetlić krzaki rododendronów.
Wtedy wychylił się przez okno i rzucił ironicznie:
— A może chciałaby pani, panno Lovering, zacząć naszą współpracę od zaraz. Miałbym już teraz małą misję dla pani. Mogłaby pani przeszukać po moim odjeździe tę kępę rododendronów, a założę się, że trafi pani tam na swego przyjaciela, Steve'a Carterisa. Spyta go pani przy tej okazji, co go tak w naszej rozmowie zainteresowało?
I bez dalszych wyjaśnień nacisnął gaz i odjechał. Krzaki rododendronów rozchyliły się i jakaś wysoka ciemna postać stanęła przy moim boku.
— Steve!
Carteris schwycił mnie za ramię, spoglądając uważnie w kierunku, Idzie w tej chwili znikało auto porucznika Tranta.
— Ale dowcipny ten facet, co? — powiedział. — Wiesz, że nawet w gazetach piszą, jaki to wspaniały detektyw przybył specjalnie z Nowego Jorku, żeby rozwikłać zagadkę sensacyjnej zbrodni w Wentworth?
Widząc, że w naszą stronę zmierza grupa studentów, Steve odciągnął mnie szybko na bok.
— Muszę z tobą pomówić, Lee — dodał cicho. — Próbowałem cię złapać w ciągu całego popołudnia. Gdzie moglibyśmy spokojnie pogadać?
Zaproponowałam, żebyśmy przeszli do ogrodu otaczającego salę gimnastyczną. Lubiłam to miejsce, może ze względu na piękny marmurowy basen, pośrodku którego tryskała niewielka fontanna. Powierzchnia wody zarośnięta była nenufarami, a w pobliżu ocembrowania, wśród kęp narcyzów, których intensywny zapach owiał nas wonną falą, obok późno kwitnącej forsycji o jaskrawożółtych kwiatach, stała mała figurka kuta z żelaza — pomalowana barwnie postać brodatego krasnala w czerwonej czapeczce. Później, kiedy rozegrał się tu drugi dramat, te drobne szczegóły miały na zawsze wbić się w moją pamięć, kojarząc się z zapachami wiosny, która nigdy chyba nie była tak piękna, jak tego roku.
Usiedliśmy na kamiennej ławeczce, w pobliżu basenu. Steve zaczął szurać butem po skomplikowanym wzorze płyt chodnika. Później wsunął palce w gęstą czarną czuprynę.
— Boże! Cóż to za niesamowita historia! — powiedział bardziej do siebie, niż do mnie. — Dlaczego muszę zawsze postępować jak skończony idiota?!
Położyłam dłoń na jego ramieniu, a ten prosty gest przywrócił mu całą pewność siebie, pewność Carterisów.
Nagłym ruchem podniósł głowę i rzekł spokojnie:
— Chciałbym, żebyś wiedziała, Lee, jakie to dla mnie strasznie przykre. I Jerry też powinien wiedzieć, jak bardzo się zmartwiłem. Mała sprzeczka, jaką mieliśmy niedawno, jest teraz bez znaczenia. Chodziło przecież o Grace...
Steve przerwał, a po chwili wybuchnął śmiechem, trochę nie na miejscu
— Muszę się także wytłumaczyć z mojego wczorajszego pospiesznego opuszczenia gości. Bóg mi świadkiem, że nie zrobiłem tego dla przyjemności... Szczerze mówiąc, znalazłem się między Scyllą a Charybdą
Co chciał przez to powiedzieć? Wiedziałam oczywiście, że wrócił dopiero o czwartej rano, ale co za związek miała jego wyprawa ze śmiercią Grace?
Wziął mnie za rękę i przyciągnął do siebie.
— Musiałem — powiedział z naciskiem — wyjść natychmiast z klubu Amber. Nie mogłem postąpić inaczej, podobnie jak nie mogłem podać nikomu powodu, dla którego to zrobiłem — nawet tobie, Lee. Niestety, są to bardzo istotne dla sprawy okoliczności, które powinna znać policja. Mogłabyś mi pomóc, żeby im to podać bez równoczesnego skompromitowania mojej osoby...
— To będzie dosyć ryzykowne — odparłam, lekko dotknięta — zwłaszcza że jesteś skłonny ujawnić tylko część tej historii. Podejrzewam, że chodzi tu o... jakąś kobietę?
— Tak, nie mylisz się, przynajmniej częściowo. Czułem, że tobie nie muszę wszystkiego tłumaczyć. Bo widzisz, odkąd ojciec zdecydował się kandydować na stanowisko prezydenta, wiele dla mnie się zmieniło: musiałem sporo zmian wprowadzić do mojego dotychczasowego trybu życia... Zresztą właściwie nie tylko z tego powodu...
W tym momencie zauważyłam to dobrze mi znane porozumiewawcze szelmowskie mrugnięcie. Siedzieliśmy blisko siebie w ten ciepły, wiosenny wieczór, palce Steve'a splotły się z moimi i ktoś patrzący z boku mógłby nas wziąć za parę zakochanych. Muszę się przyznać, że byłam leciutko zazdrosna o tę nieznajomą. I nie dlatego, żebym była w Stevie zakochana, ale aż do dzisiejszego dnia nigdy nie pozwolił, aby jego przelotne miłostki wpływały ujemnie na naszą przyjaźń. Tym razem jednak sprawy zdawały się wyglądać nieco inaczej.
— Łatwo ci było się domyślić, że jestem zakochany, Lee, tak samo zresztą jak i ty. Bo przecież ty kochasz się w Jerrym, prawda?
Kiedy nie odpowiedziałam, dodał:
— No, ale wyłania się przed tobą niełatwa przeszkoda w postaci Normy. Mam wrażenie, że znajdujemy się w podobnej sytuacji, tyle że w tej chwili moja sytuacja jest trudniejsza.
— A może byś tak przystąpił już do rzeczy, Steve? — rzuciłam.
— No dobrze. Chodzi o to, że wczoraj widziałem Grace w kilka godzin po opuszczeniu przez nią teatru.
Wpatrywałam się uparcie w żelaznego krasnoludka, którego twarz teraz, kiedy się ściemniło już prawie zupełnie, wydawała mi się jakaś inna, niemal wroga.
— Chyba nie miałeś z nią randki, Steve?
— Nie — pokręcił głową. — To zupełnie inna sprawa. O trzeciej nad ranem wracałem samochodem z Nowego Jorku. Blisko Wentworth zatrzymałem się przed stacją benzynową. Stało tam już inne auto, które minąłem obojętnie, dopóki nie wysiadła z niego Grace Hough. Zwróciła się jeszcze w stronę kierowcy ze słowami, że musi zatelefonować...
— O trzeciej nad ranem?! Do kogóż mogła dzwonić o tej porze?
— Nie mam pojęcia. W każdym razie, kiedy wyszła z budki przy stacji — ja napełniałem wtedy bak — wydawała się bardzo poruszona, a nawet trochę jakby... podniecona, jakby piła. Choć wiedziałem dobrze, że Grace nie bierze do ust alkoholu.
— A widziałeś tego kierowcę?
— W zasadzie nie. Tylko tyle, że dałby się rozpoznać z daleka po kolorze włosów, prawie tak czerwonych jak znak drogowy.
— Hm, więc ten oficer marynarki odwoził ją do Wentworth — stwierdziłam, usiłując uszeregować myśli w jakiś logiczny sposób. — To może pamiętasz, jaki płaszcz miała Grace na sobie?
Steve lekko się zawahał, nim odpowiedział:
— Futrzany płaszcz jasnego koloru, podobny do twojego.
A więc zamiana płaszczy musiała nastąpić później. Ale jak i dlaczego? i Głowiłam się, coraz bardziej oszołomiona.
— To jeszcze nie wszystko — mówił dalej Steve. — Grace mnie poznała i podeszła bliżej. „Poczekaj tu chwilę — powiedziała — będziesz mi potrzebny". Wróciła do tamtego i zamieniła z nim kilka słów. On zaraz włączył silnik i z piskiem ruszył w stronę Nowego Jorku.
— Jak to? I zostawił ją samą?
— Właśnie tak— odparł Steve z lekko sardonicznym uśmiechem. — Grace spytała mnie wtedy, czy posłużę jej za szofera, i nie czekając na odpowiedź, wskoczyła do wozu. Wszystko to razem wydało mi się jakieś zwariowane, byłem jak w amoku. Grace wyjęła potem z torebki dwa listy i poprosiła o doręczenie ich zaraz po moim przyjeździe do college'u.
— Dwa? Jesteś pewny, że nie trzy?
— Zupełnie pewny. Jeden był do Jerry'ego, a drugi do pani Hudnutt.
Wpadałam z jednej niespodzianki na drugą i z trudem śledziłam tok opowieści Steve'a. Hm, Penelope dostała list od Grace i nic o tym nie wspomniała porucznikowi! Czy istniał jakiś związek między tym listem a nocną wycieczką Penelope?
— Mów, mów dalej, Steve — nalegałam pożerana ciekawością.
— Zaczynałem już mieć dość tych wszystkich zagadek — ciągnął Steve. — Spytałem, dlaczego nie może doręczyć tych listów osobiście albo wysłać pocztą. Wtedy dopiero Grace mnie zastrzeliła. Oświadczyła, że nie wraca teraz do college'u, bo ma randkę...
— Randkę! Wielkie nieba! O tej porze!
Nie ośmieliłam się spytać Steve'a, z kim Grace miała to rendez-vous, bo aż nadto dobrze przeczuwałam, co mi odpowie.
— Tak było — kontynuował Steve po chwili. — Grace prosiła, żebym ją podwiózł do takiego miejsca blisko autostrady do Nowego Jorku, tam, gdzie są te stare kamieniołomy.
Jak mogłam nie domyślić się od początku, że stare kamieniołomy odegrają w całej tej tragicznej historii tak doniosłą rolę. Podświadomie czułam, że jest to właściwy ślad i mimo woli skierowałam na nie uwagę popełniwszy niewybaczalny lapsus, jakim było cytowanie fragmentów „Fedry" zawierających słowo „carriere".
— I rzeczywiście dowiozłeś ją do tych kamieniołomów? — spytałam głosem tak zmienionym, że ledwie sama go poznałam.
— Ja... ja nie chciałem jej posłuchać — tłumaczył się zakłopotany, jak gdyby od tego momentu mówienie przychodziło mu z trudem. — Byłem przekonany, że Grace zamierza popełnić jakieś głupstwo, i uważałem za swój obowiązek przeszkodzić jej w tym; ale po prostu — nie mogłem.
— Dlaczego nie mogłeś, Steve? Nie rozumiem...
— No... muszę ci powiedzieć wszystko, Lee! Grace mnie do tego zmusiła. Może to niegodne obciążać ją teraz, kiedy nie żyje... ale widzisz, Grace wycięła mi paskudny numer...
Steve opowiedział jej jak to wtedy, kiedy jeszcze Jerry, Grace i on byli przyjaciółmi, zwierzył się Grace, cóż za burzliwy romans miał swego czasu. I powiedział jej z kim. Spytał nawet żartem, jak też zareagowałaby Grace, gdyby była w nim zakochana i dowiedziała się o tym romansie przypadkiem.
— I właśnie tej nocy — zakończył swoją opowieść — Grace przypomniała mi tamtą nieszczęsną historię i po prostu zagroziła, że jeżeli nie zrobię tego, o co mnie prosi, opowie wszystkim o tym romansie.
— Może ją źle zrozumiałeś, Steve?
— Nie, nie! Grace nie zawahałaby się przed takim krokiem; jestem lego całkiem pewien. I może nie przejmowałbym się tym zbytnio, gdyby chodziło wyłącznie o mnie. Może nawet — dodał z cynicznym uśmieszkiem — posłałbym Grace do diabła i wysadził gdzieś w przydrożnym rowie. Ale wiesz przecież, Lee, że mój ojciec jest gubernatorem jednego z najbardziej purytańskich stanów naszego kraju. Najmniejszy nawet skandal wokół rodziny Carterisów wystarczy, aby zniszczyć jego szanse na fotel prezydenta. Czy mogłem pozwolić Grace na zrealizowanie pogróżek? Zabrakło mi do tego odwagi.
Nie mogłam się pogodzić z obrazem nowej Grace, jaki mi stanął przed oczami. Znałam ją jako młodą dziewczynę, trochę bezbarwną, całkowicie zatopioną w marzeniach, która — gdyby nie to, że się nad nią litowaliśmy — przeszłaby przez college prawie nie zauważona. I oto nagle odkrywam w niej jakąś dziką pasję niszczenia, jakąś niewiarygodną pewność siebie. Nie tylko użyła najnikczemniejszych środków dla zastraszenia doktora Hudnutta, którego zresztą wszyscy bardzo szanowaliśmy, ale w dodatku odważyła się szantażować Carterisa, wykorzystując w podły sposób jego zaufanie. Zaczynałam rozumieć, że Grace mogła spotkać taka śmierć, jakiej padła ofiarą.
Na ciemnogranatowym niebie zabłysły gwiazdy, wąski sierp księżyca oświetlił brzeg basenu. Dłoń Steve'a poszukała mojej ręki.
— Kiedy zostawiłem Grace przy kamieniołomach — mówił dalej — zaczynało mżyć. Była w stanie niesłychanego podniecenia i wpatrywała się w drogę, jak gdyby rzeczywiście na kogoś czekała. Ja wróciłem do college'u. Przysięgam ci, Lee, że to wszystko, co wiem o Grace. Czy mogę liczyć, że mi uwierzysz?
Ani na chwilę nie wątpiłam w prawdziwość tego, co usłyszałam od Steve'a. Następujące potem wydarzenia wykazały jednak, że nie należy ślepo wierzyć w to, co nam opowiadają ludzie lubiani przez nas czy też kochani. Tu właśnie tkwił mój fatalny błąd, popełniony w toku całego śledztwa. Grzeszyłam nadmiarem zaufania.
Poczułam nagle bezgraniczne znużenie.
— Oczywiście, że ci wierzę, Steve — odparłam — ale jak sobie wyobrażasz dalszy ciąg? Czyż mogę przedstawić policji podobną wersję i nie wmieszać twojej osoby?
— Rzeczywiście — przyznał prawie z rozpaczą. — To ja ostatni widziałem Grace żywą, a stąd już tylko krok do wciągnięcia mnie na listę podejrzanych...
— Nie bądź idiotą, Steve. Jaki miałbyś powód, by mordować Grace? (I zaraz przyszło mi na myśl, że miał, i to nawet doskonały — skoro Grace go szantażowała — a gdy się o tym dowie Trant, nie omieszka wyciągnąć odpowiednich wniosków). Ale będzie chyba lepiej — dodałam — jeśli podam policji powód twojej nagłej ucieczki z klubu Amber wczoraj wieczorem. Wierz mi, że to bardzo wyjaśni sytuację.
— Nie, Lee. Żądasz ode mnie rzeczy niemożliwej. Przypomniawszy sobie, jak bardzo mu wczoraj zależało na tym, by
Grace nie dowiedziała się o jego ucieczce, spytałam jeszcze, czy może mi przysiąc, że telefon do niego wczoraj wieczorem w klubie nie miał naprawdę żadnego związku z Grace i jej śmiercią.
— Żadnego związku bezpośredniego — odpowiedział po lekkim wahaniu.
Próżno byłoby dłużej nalegać. Steve nic więcej mi na ten temat nie powie.
— Lee — podjął znowu po chwili, zapalając papierosa — jest jeszcze inna rzecz, w którą nie chciałem cię wtajemniczać, bo nie wiedziałem, czy mam do tego prawo. Zgodzisz się zapewne ze mną, że nie powinniśmy nikomu o tym mówić. Dziś w nocy, kiedy zjawiłem się przed drzwiami Hudnuttów, żeby wrzucić list Grace do skrzynki na listy — bo jeden już wsunąłem pod drzwi izby chorych, usłyszałem w holu głosy. Ponieważ nie chciałem, by widziano, że wracam o tak późnej porze do college'u, ukryłem się szybko za krzakami bzu. Na ganek wyszli mężczyzna i kobieta. Byli to... Marcia Parrish i Robert Hudnutt.
Steve, trochę zażenowany, zastanowił się chwilę, nim zaczął mówić dalej:
— Nie lubię nikogo szpiegować i nic mnie nie obchodzą sprawy osobiste innych, ale... czy ci się nie zdaje, Lee, że Marcie i Hudnutta mogą łączyć jakieś bliższe więzy?
— Nie. To całkiem wykluczone — zaprotestowałam z oburzeniem (ale szybko przypomniałam sobie namiętne błaganie Marcii Parrish, żebym pomogła Robertowi, i jej dwuznaczny uśmieszek, gdy wspomniała o swej przyjaźni z Penelope).
— Możliwe, że się mylę — przyznał Steve — ale słowa, które usłyszałem, wprawiły mnie w zdumienie. Marcia Parrish i Hudnutt stali dość blisko mnie, w świetle padającym z holu. Widok twarzy Hudnutta mógł przerazić każdego. Słyszałem wyraźnie, jak powiedział: „Trzeba to jej koniecznie powiedzieć. Nie możemy dłużej zatajać prawdy”, na co Marcia odpowiedziała: Jeszcze nie teraz, Robert, to byłoby zbytecznym okrucieństwem". Wtedy Hudnutt zaczął się śmiać, chociaż wyglądał raczej na kogoś, kto płacze. I dodał: „Nie zdziw się, Marcia, jeżeli popełnię dziś w nocy zbrodnię". Marcia także się roześmiała i odparła: Jeżeli już ma być popełniona zbrodnia, to zostaw to lepiej mnie. Kobiety o wiele lepiej potrafią załatwiać takie sprawy! A zresztą ja jestem tak samo skompromitowana w tej całej sprawie, jak i ty”.
Steve zaczął znowu burzyć swoje bujne włosy.
— A na końcu, Lee... Nie wiem, czy powinienem ci mówić, co usłyszałem na końcu. To prawie nie do wiary, a jednak przysięgam ci, że widziałem wyraźnie, jak Hudnutt ścisnął ręce Marcii i powiedział: „Nie wiem, co bym zrobił, gdybym nie miał ciebie. Nigdy nie zapomnę, że znalazłaś się przy mnie wtedy, kiedy miałem ręce splamione krwią, i wyratowałaś mnie z piekła morderców”. Potem wsiadł do auta, a Marcia wróciła do mieszkania Hudnuttów.
— I jesteś pewny, że to Marcia została w domu, a Hudnutt wyjechał?
— Tak. Najzupełniej pewny.
Nie próbowałam już doszukiwać się sensu w tych wszystkich okropnych wydarzeniach. Mój zmęczony mózg odmawiał posłuszeństwa.
— To wszystko? — spytałam słabym głosem.
— Chyba tak. Zbyt byłem zaaferowany własnymi myślami, żeby się dłużej nad czymkolwiek zastanawiać. Jasne, że gdybym wiedział, co się stanie jeszcze tej nocy... Ale pamiętam, że gdy trochę później wstawiałem wóz do garażu, przemknęło koło mnie żółte auto pani Hudnutt, w szalonym tempie. Pomyślałem, że jedzie szukać męża... Aha, jeszcze było coś! Kiedy już miałem wejść do pokoju, zdawało mi się, że widzę skaczące po parku jakieś pokraczne stworzenie, co mnie w pierwszej chwili bardzo przestraszyło. Ale szybko rozpoznałem twojego znajomka z dzieciństwa w Newhampton, grubego Appela, ubranego w krótkie płócienne spodenki. Zmierzał w stronę rzeki, niosąc na ramionach wiosła. To była chyba pora jego kulturystycznej zaprawy!
Zaczęłam się śmiać razem ze Steve'em. Chwała Bogu, znalazła się w całej tej ponurej historii nutka humoru. Ale już po chwili nerwy odmówiły mi posłuszeństwa i łkałam na ramieniu Steve'a, który łagodnie gładził mój policzek.
— Spokojnie, skarbie! — mówił cicho. — Wszystko niebawem się wyjaśni.
Potem przyciągnął mnie do siebie i lekko pocałował w usta.
Skryci za krzakami, słyszeliśmy rozmawiających studentów. Życie college'u szło zwykłym trybem. Niebawem wszyscy zapomną o Grace...
Kiedy w chwilę później odchodziliśmy z tego miejsca, rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie na krasnoludka z żelaza. Wydało mi się wtedy, Bóg jeden wie z jakiego powodu, że patrzy na mnie z kpiącym uśmiechem.
10
Po obiedzie w przydrożnym lokalu w towarzystwie Steve'a (było już za późno na stołówkę) wróciłam do Pigot Hall kompletnie wyczerpana. Zastałam mój pokój w niezwykłym porządku: książki ułożone, flakony na toaletce poustawiane równo jak żołnierze w szeregu. Nasuwało mi się jedno tylko wytłumaczenie tego faktu: grzebała tu policja. Usiadłam na łóżku zupełnie wytrącona z równowagi. Pomijając już przygnębienie, w jakie wpędzała mnie myśl, że Steve, najlepszy przyjaciel, wplątał się w sieć intryg i kłamstw, to jeszcze pochopnie zobowiązałam się pomóc Hudnuttom i Marcii — a ta ostatnia zataiła przede mną znaczną część prawdy. Już byłam zdecydowana pójść teraz do niej, kiedy rozległ się za moimi plecami głos:
— O, to ty, Lee! Znalazłaś się!...
Pogrążona w niepokojących myślach nie zauważyłam wejścia Normy. Miała na sobie wspaniały negliż z białego brokatu, a platynowe loki związała na czubku głowy w modny kok.
— Zdaje się — powiedziała, wyciągając się na łóżku Grace — że ten detektyw z Nowego Jorku i ty zupełnie się nie rozstajecie? Czyżby nowy podbój?
Na razie przypisałam to szyderstwo zawiści, bo Norma, sama hojnie obdarowana przez bogów, nie miała mi czego zazdrościć. Ale kiedy zauważyłam drganie jej długich rzęs, zorientowałam się, że jest po prostu bardzo zdenerwowana.
— Przypuszczam, że twój Sherlock Holmes zrobił również nalot na izbę chorych? — rzuciła z pozorną obojętnością.
Powód jej niepokoju był aż nadto wyraźny.
— Nie potrzebujesz się denerwować — odparłam zmęczonym tonem. —Jerry nie powiedział, że to ty podarłaś listy Grace. Oświadczył, że to on sam je zniszczył, a ja potwierdziłam jego kłamstwo.
— Jak to? I ty to zrobiłaś? To doprawdy zdumiewające, że ty...!
— Och, nie łudź się! Nie zrobiłam tego dla ciebie. Pomogłam Jerry'emu, który nie chciał cię w tę sprawę mieszać. Nawiasem mówiąc, to /.niszczenie listów Grace nie było najmądrzejszym pomysłem. Ryzykowałaś w ten sposób pozbawienie Jerry'ego wypłaty sumy ubezpieczeniowej. A wtedy nie budziłby on w tobie żadnego zainteresowania, prawda?
Nie mogłam się oprzeć pokusie wpakowania jej szpileczki i umyślnie wyolbrzymiłam znaczenie tego incydentu.
— Myślałam, że to ty znajdowałaś złośliwą przyjemność w zagmatwaniu tej sprawy tak, żeby mnie przypadła rola zdrajcy — odparowała Norma.
Przyjrzałam się jej uważnie i poczułam, że ten arogancki kontur jej uszminkowanych warg doprowadza mnie do szału. Aż do tego dnia skłaniałam głowę przed emanującą z Normy wszechmocą, dzisiaj stało się jednak inaczej. Miałam teraz pewność, że Jerry mnie kocha. Do tego Jerry stanie się bogaty, a znając interesowność Normy, wiedziałam, że będzie teraz jeszcze groźniejsza. Postanowiłam nagle walczyć jak lew przeciwko jej wpływom na Jerry'ego i wygrać batalię.
— Jestem ciekawa — szepnęłam podstępnie — co by sobie pomyślał porucznik Trant, gdyby się dowiedział, że to ty podarłaś te listy?
Norma oparła się niedbale na łokciu, a przy tym ruchu rękaw jej negliżu rozchylił się, ukazując białe jak marmur ciało.
— Dokąd właściwie zmierza twój maleńki szantażyk? — spytała.
— Wczoraj — ciągnęłam dalej — kiedy jakoby odmówiłaś przyjęcia odznaki Jerry'ego, był on dosłownie bez grosza, a Grace, jak sama wiesz, działała przeciwko tobie. I właściwie to Grace stanowiła problem. Dzisiaj, po jej śmierci, Jerry stał się bogaty, a przeszkoda automatycznie została usunięta. Zestawmy te dwie rzeczy i przypatrzmy się rezultatowi...
Dostrzegłam, że jej kocie oczy zamigotały i umknęły w bok. Dla zyskania czasu zapaliła wystudiowanym ruchem papierosa i dopiero po chwili odpowiedziała:
— To bardzo zabawne Lee! Proszę cię, mów dalej! Słucham!
— Bardzo chętnie. Policja wie, że ubiegłej nocy Grace napisała jeszcze jeden list — do kogoś, czyje nazwisko nie zostało dotychczas ujawnione. Przypuśćmy, że tą osobą jesteś ty i że Grace wyznaczyła ci gdzieś spotkanie: masz samochód, łatwo ci było pojechać gdziekolwiek bez naszej wiedzy. Przypuśćmy jeszcze i to, że Grace wykryła w twojej przeszłości jakąś tajemnicę, sekret, i zagroziła, że opowie o tym wszystkim, o ile nie pozostawisz w spokoju jej brata... Pozostawiam resztę twej bujnej wyobraźni. W ten sposób dałoby się wytłumaczyć zniszczenie dwu listów Grace, w których wyrażała nieufność w stosunku do ciebie. Wydaje mi się, że najrozsądniej byłoby z twej strony nie zwracać na siebie uwagi policji i nie dawać powodu do szukania związku między waszymi nieprzyjaznymi uczuciami a śmiercią Grace...
Źrenice Normy zwęziły się na sekundę i wydało mi się, że widzę w jej oczach błysk prawdziwego przerażenia. Po chwili jednak zupełnie się opanowała i przybrała z powrotem maskę pogardliwej obojętności.
— Coraz lepiej, Lee — odparła, strząsając niedbale popiół z papierosa na dywan. — Muszę przyznać, że nawet Grace, która uważała mnie za wcielenie diabła, nie ośmieliłaby się posądzać mnie o zbrodnię. A miałaby po temu większe prawo niż ty. Przyznaję, że Grace była zawistna i nie mogła mi darować powodzenia, którego jej brakowało. Bo doprawdy, biedna Grace nie miała pod tym względem szczęścia! Najpierw ta historia ze Steve'em, który zostawił ją na lodzie, później Hudnutt zwyczajnie odsunął ją z drogi, wątpię nawet, czyją w ogóle zauważył? Wreszcie wpada na tego rudego oficera marynarki, który ją prawdopodobnie zamordował! Nie, Lee... bardzo mi przykro, ale muszę cię rozczarować!... — Uśmiechnęła się z udaną słodyczą. — To nie ja zamordowałam Grace. Nie udaję jednak, że jej śmierć specjalnie mnie zmartwiła, może jedynie ze względu na Jerry'ego. Choć ubolewam, że jego siostra okazała się takim podłym, przewrotnym stworzeniem!
— Nie radzę ci, moja droga, kłaść na te rzeczy specjalnego nacisku wobec policji — rzuciłam szyderczo. — Mogliby się bowiem dopatrywać w tym czegoś, co się nazywa w ich języku „brakującym motywem".
— Policja tyle tylko będzie wiedziała o moim stosunku do Grace, ile raczysz powiedzieć swojemu porucznikowi. Oczywiście, mogę sobie wyobrazić twoją sytuację: Grace zatruwała serce Jerry'ego i nastrajała go przeciwko mnie i najlepsze w twojej sytuacji teraz, to przyczaić się i czekać, aż mu przyjdzie fantazja powrócić do czułych wspomnień z dzieciństwa. W każdym razie trzeba było aż śmierci Grace, żebyś miała chociaż marną nadzieję na to...
Uśmiech znikł zupełnie z jej twarzy, a oczy nabrały twardości agatu.
— Zapamiętaj sobie jedno, Lee — dodała. —Jeżeli kiedyś uda ci się zdobyć Jerry'ego, stanie się to po moim trupie!
Zerwała się z łóżka jednym skokiem.
— Nie kuś mnie, moja droga — odparłam, kiedy minął pierwszy moment osłupienia — bo to może się okazać dla ciebie naprawdę niebezpieczne.
Ale powiedziałam to za późno, Norma zdążyła już wyjść z pokoju i nie mogła mnie usłyszeć. Tak więc moja jedyna trafna strzała nie dotarła do celu. Trudno... musiałam przyznać, że pierwszą rundę wygrała Norma.
11
Od chwili tego nieszczęsnego pojedynku słownego z Normą zmieniła się moja postawa w tej historii. Do tej pory wmieszana byłam w nią tylko przypadkowo, wbrew własnej woli, i spodziewałam się na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu, że w przyszłości uda mi się trzymać na uboczu. Ale teraz zrozumiałam, że to będzie niemożliwe. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko torować sobie drogę wśród labiryntu kłamstw, w którego sercu się znalazłam. Wiedziałam już zbyt wiele, by nie postarać się dowiedzieć jeszcze więcej.
Marcia Parrish musi mi wyznać całą prawdę, do końca.
Mimo późnej pory i mimo iż większość studentów już kładła się do snu, ruszyłam po ciemku w stronę małych, obrośniętych winem bungalowów, w których mieszkało ciało profesorskie. Jeden z nich zajmowała Marcia Parrish.
Kiedy otworzyła mi drzwi, zauważyłam na jej twarzy jak gdyby lekkie rozczarowanie. Niewątpliwie spodziewała się kogoś innego. Mimo to wprowadziła mnie do maleńkiego saloniku łagodnie oświetlonego dwiema lampami. Pomyślałam, że wczoraj jeszcze byłoby nie do pomyślenia, aby studentka zjawiła się bez zapowiedzi w domu jednego z profesorów, ale tragedia, jaka się wydarzyła, wywróciła do góry nogami wszystkie tradycje college'u.
Wyjawiłam Marcii bez ogródek cel mojej wizyty.
— Skąd te podejrzenia, że nie powiedziałam ci całej prawdy? — spytała, wpatrując się we mnie inkwizytorskim wzrokiem.
Odpowiedziałam, że wiem, iż wyjeżdżała tej nocy z college'u swoim samochodem.
— Ach to! — rzuciła cicho, trochę zbita z tropu. — A więc dobrze! Może i masz rację! Lepiej, żebyś wiedziała całą prawdę. Ale zanim to usłyszysz, chcę cię zapewnić, że kierowało mną jedynie dobro college'u i Hudnuttów. Chodziło o uniknięcie skandalu, który fatalnie by się odbił na nas wszystkich i mocno dotknąłby Roberta. To dla jego spokoju i szczęścia zdecydowałam się postąpić tak, jak postąpiłam — powiedziała i niemal upadła na fotel, skrywając twarz w obu dłoniach.
Kiedy w końcu zaczęła swoją opowieść, była już zupełnie opanowana i nic nie zdradzało jej poprzedniego zdenerwowania.
— Robert i ja staraliśmy się ukryć przed policją fakt, że Grace telefonowała do niego dzisiaj w nocy.
Nowina ta nie bardzo mnie zaskoczyła, bo domyślałam się tego, usłyszawszy przed paru godzinami od Steve'a, że Grace dzwoniła do kogoś ze stacji benzynowej.
Tymczasem Marcia ciągnęła dalej:
— Harold Appel, Hudnuttowie i ja wróciliśmy razem z teatru. Appel pożegnał nas zaraz po przybyciu na miejsce, a ja odprowadziłam Hudnuttów aż do ich mieszkania. Penelope nie czuła się dobrze. A skoro jesteśmy już na etapie absolutnej szczerości, zdradzę ci, że Penelope spodziewa się dziecka. — W tym miejscu Marcia jakoś dziwnie się roześmiała. — Biedna Penny! Zadaje sobie tyle trudu, żeby nikt nie zauważył jej stanu, dopóki nie nastąpi rozwiązanie! Bo, widzisz, ona zapatruje się na ten fakt troszeczkę za bardzo po... angielsku. Wyobraża sobie, iż jest rzeczą nieprzyzwoitą, by dziekan college'u znalazła się w takiej sytuacji, zwłaszcza że jest o parę lat starsza od Roberta. Penelope jest na tym punkcie wprost absurdalnie przeczulona. Rozumiesz teraz, dlaczego Robertowi tak zależy, by trzymać Penelope z dala od tej całej sprawy. Obawia się, że najmniejsze wzruszenie czy jakieś inne silne uczucie wywołać może komplikacje. W jej wieku... i przy jej stanie... trzeba zachowywać najdalej idącą ostrożność. Tak więc Penelope poszła od razu do siebie, a ja jeszcze zostałam chwilę z Robertem, żeby go uspokoić. Scena, którą mu urządziła Grace w teatrze, kompletnie wytrąciła go z równowagi. W trakcie naszej rozmowy rozległ się nagle dzwonek telefonu. To Grace dzwoniła do Roberta. Wydawała się najzupełniej spokojna i przepraszała za wybuch, na jaki sobie pozwoliła w teatrze. Jak powiedziała, musiała ulec chwilowemu zamroczeniu. Potem wytłumaczyła mu, że jej chłopak zostawił ją samą na szosie, przed stacją benzynową, skąd telefonuje, i bardzo prosi, żeby po nią przyjechał i odwiózł do college'u.
— A on, naturalnie, odmówił — wtrąciłam poruszona.
— Nie. Jeżeli któraś ze studentek padnie ofiarą wypadku albo znajdzie się w kłopotliwej sytuacji, to powinna się zwrócić do swego dziekana. A skoro Penelope spała, oczywiste było, że to Robert powinien był udać się na ratunek Grace. Obiecał jej, że zaraz zorganizuje jakąś pomoc.
Zdawałam sobie sprawę, że wersja Marcii odbiega nieco od tego, co mi opowiedział Steve Carteris. Jeśli Grace istotnie czekała na Roberta Hudnutta, to dlaczego zobowiązała Steve'a, by ją odwiózł do kamieniołomów?
— Próbowałam przekonać Roberta, że lepiej będzie, gdybym ja pojechała zamiast niego, ale odmówił. Nie chciał, aby Grace wiedziała, że jestem w ich mieszkaniu o tej porze. Sama wiesz — dodała, lekko się rumieniąc —jak łatwo jest narazić się na plotki. Robert postanowił więc pojechać po Grace sam. A w parę minut po jego odjeździe usłyszałam, że ktoś manipuluje przy skrzynce na listy...
— Wiem, kto przywiózł list od Grace, ale nie mogę pani tego powiedzieć — przerwałam Marcii. — Ta osoba zresztą widziała panią i doktora Hudnutta i...
— ...i podsłuchała naszą rozmowę, prawda? — dokończyła za mnie szyderczo Marcia. — Powinnam się była tego domyślić! Doprawdy można powiedzieć, że jakiś złośliwy chochlik zawziął się dzisiejszej nocy, żeby zagmatwać wszystkie ślady. Zaraz wytłumaczę ci właściwy sens naszej rozmowy, którą ktoś nie wtajemniczony mógłby interpretować całkiem nie-właściwie. Ale pozwól, że najpierw dokończę. Kiedy wpadł mi w ręce ów list do Penelope, od razu poznałam na kopercie pismo Grace i postanowiłam zatrzymać list przy sobie. Nigdy nie miałam zaufania do tej dziewczyny, a jej wczorajsze zachowanie dowiodło, że miałam słuszność. Po chwili jednak przyszło mi do głowy, że może to sama Grace wsunęła list, a telefon był jedynie mistyfikacją. I dlatego, żeby się upewnić, czy Grace istotnie wróciła...
— ...przyszła pani do naszego pokoju?
— Właśnie. Miałam nadzieję, że się nie obudzisz, ale mnie usłyszałaś. Nie chciałam, byś mnie poznała, bo musiałabym ci wszystko tłumaczyć. Niestety, łóżko Grace było puste — ciągnęła Marcia, nie spuszczając oka z mojej twarzy. — Znaczyło to, że faktycznie ona telefonowała. Byłam jednak niespokojna o Roberta i bałam się, że Grace zrobi jakieś niesamowite głupstwo. Nie mogłam ze zdenerwowania usiedzieć na miejscu, wskoczyłam więc do swojego wozu i pojechałam w ślad za Robertem. Nie potrzebuję ci mówić, że w samym Wentworth nie było śladu Grace. Nie było też Roberta, który tymczasem już wrócił, o czym przekonałam się, widząc po powrocie do college'u jego samochód w garażu. Zobaczyłam się z nim dopiero dzisiaj rano. Powiedział, że tak jak go Grace prosiła, podjechał na stację benzynową przy wjeździe do miasteczka, ale nie zastał tam nikogo. To znaczy, że Grace telefonowała ze stacji, ale później gdzieś się ulotniła.
— Nie — poprawiłam ją — Grace kazała się zawieźć komuś do kamieniołomów, gdzie miała umówione spotkanie. — I dodałam lekko drżącym głosem: — Czy pani pokaże porucznikowi Trantowi list Grace do pani Hudnutt?
— Rzecz jasna, że nie!
— Więc pani czytała ten list?!
— Tak, przeczytałam i będę sobie całe życie wdzięczna za to, bo list jej przekraczał wszelkie granice dobrego tonu i gdybym miała okazję, to zamordowałabym Grace własnymi rękami!
Marcia podeszła do małego biureczka i wyjęła z jednej z szuflad arkusik papieru.
— Chcę, żebyś przekonała się sama. — Wyciągnęła w moją stronę papier z odznaką college'u w górnym rogu. — Może po przeczytaniu tego listu zrozumiesz, dlaczego nie żywię już szacunku do Grace.
Zaczęłam czytać zachłannie:
Pani Dziekan Hudnutt,
Nie ma się Pani co wywyższać, bo jest Pani żoną człowieka, który zdradza Panią z Jej najlepszą przyjaciółką, Marcia Parrish, a oprócz tego stara się zdeprawować dusze i ciała otaczających go kobiet. Jeżeli ma Pani jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, proszę zapytać, kto był jego tak zwaną „pielęgniarką" w domu wypoczynkowym doktora Wheelera. Co do innych spraw, radzę Pani przeczytać „Kurier Kalifornijski" z 3 marca 1936 roku, strony 3 i 6, dowie się Pani wszystkiego. Co donoszę IU Pani własnym interesie
Grace Hough
Kartka papieru drżała w moich palcach.
— Co znaczy ten list? — wykrztusiłam w końcu. — Dlaczego Grace zrobiła coś podobnego?
— No właśnie... dlaczego tak postąpiła? Czuję wstręt i niesmak i łamię sobie głowę, żeby znaleźć jakiś powód. Ale to jeszcze nie wszystko. Chcę, abyś poznała całą prawdę, Lee. Otóż kiedy Robert był na swej pierwszej posadzie, w Kalifornii, zabił w wypadku samochodowym jedną z uczennic, młodą, egzaltowaną panienkę, która w nim się zadurzyła. Pewnego wieczoru poprosiła, żeby odwiózł ją do domu po balu szkolnym. Trochę jej szumiało w głowie, a i Robert wypił nieco więcej niż zazwyczaj. Ponieważ ta młoda panna chciała koniecznie, by pojechali jeszcze do jakiejś nocnej knajpy, a Robert nie chciał się na to zgodzić, wyrwała mu w pewnej chwili kierownicę. Auto wpadło w poślizg i przekoziołkowało. Dziewczyna zginęła na miejscu, a Robert tylko jakimś cudem wyszedł cało. Od tamtej pory została mu ta mała blizna na skroni, którą może zauważyłaś... A teraz powtórzę ci moją rozmowę z Robertem. On, zdaje się, powiedział: „Nie mogę zapomnieć, że wtedy, kiedy miałem ręce zbroczone krwią, znalazłaś się przy mnie", czy coś w tym rodzaju.
Marcia Parrish zamilkła na chwilę dla zaczerpnięcia oddechu, a potem wróciła do opowieści:
— Robert został aresztowany pod zarzutem prowadzenia auta w stanie nietrzeźwym i chociaż go później uniewinniono, musiał jednak opuścić college. Tak wygląda ta cała historia, jaką mi sam wyznał. Zdawało mi się, że nikt poza mną nie jest tutaj w to wtajemniczony. Nie będę taiła przed tobą, że po zjawieniu się Roberta w Wentworth zakochałam się w nim do szaleństwa i wyimaginowałam sobie, że z wzajemnością. Zaręczyliśmy się i mieliśmy szczery zamiar się pobrać. Stopniowo jednak zaczęłam zdawać sobie sprawę, że ze strony Roberta nie jest to prawdziwe uczucie, w każdym razie nie tak silne jak moje. Potrzebował mnie raczej tylko jak alkoholu czy innych środków pobudzających, których zaczął coraz częściej używać. Bo po tym wypadku, o którym ci wspomniałam, Robert popadł w jakąś psychonerwicę. Jego stan był przez jakiś czas bardzo poważny, jeżeli nawet nie rozpaczliwy. Namówiłam go wreszcie, żeby się zaczął leczyć. Jeden z najlepszych okolicznych neurologów, doktor Wheeler...
— Czy ten sam doktor Wheeler, który był dawnym przyjacielem roi dżiny Houghów i u którego Grace spędzała wakacje?
— Ten sam. Założył na wsi dom wypoczynkowy, takie sanatorium dla nerwowo chorych, gdzie w zupełnej ciszy i spokoju pacjenci przychodzili do siebie. Każdy z nich miał do dyspozycji niewielki bungalow, odseparowany całkowicie od innych. Robert zgodził się na odbycie dwumiesięcznej kuracji. Nie chciałam puścić go samego i byłam tam z nim razem, podając się za panią Hudnutt. Nieszczęśliwy traf zrządził, że Grace Hough, która leczyła się na depresję nerwową po tragicznej śmierci ojca, przebywała tam również. Możesz sobie wyobrazić moją sytuację! Co robić? W owym okresie Grace wydawała mi się dziewczyną bardzo sympatyczną i wyrozumiałą. Opowiedziałam więc jej wszystko, łącznie z wypadkiem Roberta, jego psychozą i koniecznością wyciągnięcia go z tego wszystkiego. Skąd mogłam przypuścić, że Grace zrobi tak potworny użytek z moich zwierzeń? Naprawdę ona chyba dostała pomieszania zmysłów, a może namiętność do Roberta tak ją oślepiła, że...
Marcia Parrish nie dokończyła. Wydawała się zupełnie załamana i pogrążona w rozpaczy. Ja zaś ciągle jeszcze trzymałam w ręce list Grace.
— Lee — odezwała się wreszcie Marcia — teraz wiesz wszystko: wiesz, jaka to kobieta jest wykładowcą języka angielskiego w Wentworth i jaki poważny motyw mieliśmy ja i Robert, żeby się pozbyć Grace. Gdyby ten list wpadł w ręce policji, nic nie powstrzymałoby wybuchu skandalu, a nasze kariery — i moja, i jego — byłyby zniszczone. Przysięgam ci uroczyście, że nie mamy nic wspólnego ze śmiercią Grace. Ale ty sama zadecydujesz, czy ten list ma się dostać do rąk porucznika Tranta. Ja ze swej strony nie zrobię nic, by temu przeszkodzić.
Kiedy przypominam sobie tę scenę, dziś jeszcze się dziwię, że na chwilę nawet nie zawahałam się co do wyboru drogi, jaką mam pójść. Pewnym ruchem zapaliłam zapałkę i przyłożyłam papier do płomyka, przypatrując się, jak arkusik powoli czerniał i zwijał się. Popiół rozsypał się po dywanie, a ja jeszcze rozgniotłam go obcasem.
Potem wyszłam. Nie miałyśmy sobie z Marcia nic więcej do powiedzenia.
12
Mimo ogromnego zmęczenia długo nie mogłam tej nocy zasnąć. Tysiące spraw i pytań tańczyły w moim mózgu dziką sarabande, jak konie w cyrku. Najbardziej dręcząca była jedna myśl: czy jest ktoś w Wentworth, kto wie, że Penelope Hudnutt wyjeżdżała w nocy swym żółtym kabrioletem. Myśl ta sprawiała mi torturę. A zresztą tragedia Grace wydała mi się równie nieuchronna, jak tragedia Fedry, i podobnie jak ta ostatnia, podległa bezlitosnemu i precyzyjnemu mechanizmowi, którego tajemnicy nie potrafiłam zgłębić. Jedna z osób uczestniczących w tej tragedii, kto wie, czy nie grająca głównej roli, jak dotąd ciągłe jeszcze pozostała w cieniu: rudowłosy oficer marynarki. On jeden prawdopodobnie mógłby nam wyjaśnić postępowanie Grace i powiedzieć, gdzie spędziła te kilka godzin, które dzieliły ją od wyjścia z teatru do momentu spotkania ze Steve'em.
Nazajutrz obudziłam się dopiero o pierwszej po południu. Zawdzięczam to dobroci Elaine Sayler, która odpędzała od moich drzwi ciekawskich.
— Mamy wolne, słonko — powiedziała, gdy się obudziłam. — Polecenie Penelope! Czy wiesz, że wszystko w college'u wywrócone jest do góry nogami i że od samego rana staczam walki z reporterami i fotografami, którzy koniecznie chcą zrobić zdjęcia „pokoju, gdzie tak okrutnie zamordowana studentka ubierała się po raz ostatni w życiu?!"
Przecierałam jeszcze oczy ze snu, ale mimo to zauważyłam, że jasna grzywka Elaine była ufryzowana, a ona sama paradowała w nowym wio-sennym kostiumie.
— Poczytaj sobie! Rozerwij się trochę przed śniadaniem — powiedziała, rzucając mi na kołdrę plik gazet, po czym wyszła, zamykając mnie na klucz przed intruzami.
Pierwsza gazeta, jaką wzięłam do ręki, pokazywała już na rozkładówce zdjęcie Grace sprzed czterech lat, kiedy to nasza koleżanka wstępowała w wielki świat. Fotka była nieduża, a Grace miała na niej przestraszony wyraz twarzy i oczy wlepione gdzieś w siną dal. W krótkim komentarzu, umieszczonym pod zdjęciem, wyczułam styl Tranta. Śladu oficera marynarki na razie nie odnaleziono, wysuwano także hipotezę, iż mordercą mógł być jakiś włóczęga czy tramp, skuszony widokiem futrzanego płaszcza. W innym dzienniku fotografia Grace była już wyraźnie podretuszowana, wskutek czego moja była współlokatorka stała się podobna do jakiejś filmowej gwiazdki z Hollywood, ofiary tragicznego losu. „Gazeta Newhamptońska" robiła z Grace kogoś w rodzaju osieroconej Kasandry, wyposażonej W mózg Curie, a zapały Messaliny. Jerry opisany był jako przyszły Edison i najpopularniejszy w całym Wentworth lekkoatleta. Nie zapomniano nawet o mnie, opisując jako „skrytą koleżankę ofiary", która wiedziała o całym dramacie więcej, niż się pozornie wydawało, lecz nie chciała zdradzić niczego policji. W jednym z mniej popularnych pism, które nie chciało pozostać w tyle, odnalazłam nawet fotografię Harolda Appela, starego przyjaciela rodziny Houghów i zapalonego wioślarza. Insynuowano nawet, że syn adwokata Appela, prowadzącego dawniej milionowe interesy Houghów, skusił się może na resztki wspaniałej fortuny.
Cały ten stek bzdur wzbudził we mnie taki niesmak, że zmiotłam gazety na podłogę. Akurat gdy pojawiła się w pokoju Elaine, niosąc na tacy śniadanie. Jej twarz wyraźnie zdradzała, że zaszło coś nowego.
— Słuchaj! — wykrzyknęła. — Mogę już chyba spokojnie umrzeć, skoro byłam świadkiem najwspanialszego spektaklu w moim życiu!
Postawiła tacę na kołdrze i zaczęła się wachlować serwetką.
— Kiedy były manewry floty, takie wrażenie zrobił na mnie okręt wojenny w pełnej akcji! — ciągnęła przejęta. — Ale to nic w porównaniu z wejściem przed chwilą Penelope do stołówki — tak majestatycznej, jakby była samą Królową Wiktorią. A całą jej uwagę skupiła moja ukochana siostrunia. Penelope zmiażdżyła ją tak dokładnie, jakby chodziło o małą dżdżownicę...
— Na miłość boską, Elaine — zawołałam, przełykając czarną kawę — co ty pleciesz?!
— Masz, przeczytaj sobie! — Rzuciła mi poranne wydanie nowojorskiego dziennika.
Okazałe zdjęcie przedstawiało Normę z nogą na stopniu samochodu. Z tyłu widać było zabudowania administracyjne college'u, przede wszystkim jednak rzucały się w oczy nogi panny Sayler. Norma, z platynowymi, odrzuconymi w tył lokami przypatrywała się wyłogom swego costume tailleur (gdzie winna być odznaka Jerry'ego), a jedyną rzeczą, która wypadła na jej niekorzyść, było przechylenie głowy, przy którym profil wypadł zniekształcony, podkreślając podwójny podbródek.
Nagłówek brzmiał: „CO NAM POWIEDZIAŁA JASNOWŁOSA PIĘKNOŚĆ WENTWORTH". A pod nim były słowa Normy Sayler:
Zupełnie nie jestem zdziwiona tragedią, jaką Grace Hough ściągnęła na siebie. Zawsze przewidywałam, że tak właśnie skończy. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że nigdy nie opuszczę Jerry'ego. Teraz czuję to jeszcze bardziej, niż do tej pory sądziłam.
Odrzuciłam gazetę z niesmakiem, a Elaine podniosła ją skwapliwie.
— Nie uważasz, że to boskie? — powiedziała, wpatrując się w fotkę. — Ten podbródek matrony, ta spódniczka odsłaniająca kolano, dzięki wyszukanej pozie przy stopniu samochodu. Wszystko jak żywe! Ale nie wiesz jeszcze najważniejszego! Słyszałam na własne uszy, jak Norma oferowała reporterom swoje zdjęcie. Wiesz, to, na którym wygląda jak skrzyżowanie Marii Magdaleny z gwiazdą filmową!... Fotograf jednak orzekł, że zdjęcie jest za mało sensacyjne dla publiczności i że sfotografuje ją sam...!
Elaine wprost dusiła się ze śmiechu.
— I tobie się to wydaje takie zabawne? — spytałam zmęczonym głosem. — Bo dla mnie to wprost odrażające.
— Odrażające! — powtórzyła Elaine. — Właśnie tego słowa użyła Penelope. Zjawiła się w stołówce z niesłychanie groźną miną — można by ją porównać jedynie do Brunhildy sposobiącej się do wojny; zaraz poprosiła Normę, żeby wstała. I palnęła jej kazanie naprawdę ostre! Zupełnie jakby mówiła do jakiejś smarkatej ze szkoły przygotowawczej. Zarzuciła jej, że przynosi wstyd swojej płci i całemu college'owi i że wykorzystuje dla bezecnych celów godną pożałowania tragedię. Norma chciała coś odpowiedzieć, ale Penelope zamknęła jej usta bezlitosnym: „Proszę milczeć, panno Sayler!" Nigdy specjalnie nie przepadałam za Penelope, ale muszę bezstronnie przyznać, że wspaniale to rozegrała. A Norma wzruszyła tylko ramionami i wyszła; sztywna, jak manekin na wystawie u Saksa (Saks Fifth Avenue — dom towarowy na Piątej Alei w Nowym Jorku).
— Po jej wyjściu Penelope wygłosiła krótki wykład na temat tego, jak się mamy zachować w takich okolicznościach, i uprzedziła w imieniu dyrekcji, że studentka, która sobie pozwoli na jakiekolwiek rozmowy z przedstawicielami prasy, zostanie z miejsca wydalona z college'u. Ale à propos Penelope —- dodała Elaine, popijając kawę z mojej filiżanki — zauważyłam, że...
— Przestań już! — ucięłam krótko jej paplaninę. — Dopij moją kawę i pozwól mi się ubrać.
Elaine wypiła szybko kawę i pognała do drzwi.
— Lee — zawołała jeszcze, stając na progu —jeżeli twój porucznik zechce i mnie przesłuchać, przyślij go. Odkąd Jerry jest unieruchomiony w łóżku, ten policjant to zdecydowanie najciekawszy facet kręcący się po naszej uczelni! A gdyby nie miał żadnych pytań odnośnie Grace, po] wiedz, że będę do jego dyspozycji przy okazji następnej zbrodni, bo przeczuwam, iż Norma łaknie teraz krwi Penelope!
Jakaż byłaby radość Normy — pomyślałam w duchu — gdyby wiedziała, do jakiego stopnia Penelope i Hudnutt są skompromitowani w tej sprawie...
Kiedy pół godziny później wyszłam z pokoju, na dziedzińcu i w salach college'u wszystko wróciło do normalnego stanu. Studenci, oblani zimną wodą po oświadczeniu Penelope, mieli się na baczności. Kiedy przechodziłam, koledzy i koleżanki, a nawet profesorowie, kłaniali mi się z szacunkiem i jak gdyby porozumiewawczo... Wydawać by się mogło, że stałam się nagle jakąś bardzo ważną osobistością, od której można oczekiwać sensacyjnych wieści. Toteż z prawdziwą ulgą usiadłam w tak dobrze mi znanej sali, gdzie panna Pervenche prowadziła wykład o literaturze francuskiej w wiekach średnich.
Po tym wykładzie chciałam wpaść do izby chorych, żeby zobaczyć się z Jerrym, ale nie wpuszczono mnie do niego, bo dziekan Appel z ojcem omawiali z nim akurat jakieś kwestie prawne. Jerry'ego czekały teraz takie rozmowy odnośnie spraw ubezpieczeniowych. Dowiedziałam się jednak, że doktor Barker jest bardzo zadowolony z postępów kuracji i prawdopodobnie pozwoli Jerry'emu już za parę dni opuścić łóżko.
Tymczasem czekało mnie jeszcze jedno ciężkie przejście: wcześniej czy później musiałam stanąć przed porucznikiem Trantem. Miałam mu oczywiście sporo do powiedzenia, ale stokroć więcej do ukrycia — co nie było zadaniem łatwym, bo ilekroć znalazłam się w jego towarzystwie, odnosiłam wrażenie, że czyta w mojej duszy jak w otwartej książce. Przyszło mi więc na myśl, że może dobrze będzie oddzielić te pierwsze kwestie od drugich, jak to on sam zwykł był czynić. Usiadłam więc w bibliotece, wydarłam kartkę z zeszytu i podzieliłam ją na dwie kolumny: to, co powiem Trantowi; i to, co muszę przed nim zataić.
W drugiej kolumnie znalazło się tego dużo więcej. Wpatrywałam się w nią prawie z przerażeniem, zdając sobie sprawę, że w tych kilku punktach zawiera się los trzech osób. Nagle jakiś ironiczny głos tuż za moimi plecami przywołał mnie do rzeczywistości.
— No proszę, mój system i pani wydał się praktyczny — powiedział porucznik Trant, którego kroków zupełnie nie słyszałam. — To znakomity sposób oddzielenia ziarna od plew.
Palcem pokazał na tabliczkę Palenie zabronione i zaciągnął mnie do małej salki przylegającej do biblioteki. Tu zaczął niedbale przerzucać oprawny rocznik „Głosu Wentworth", kiedy ja stałam przed nim niesłychanie zmieszana, zaciskając w ręce zmiętą kartkę papieru.
— Czy przed tym wieczorem, kiedy panna Hough została zamordowana, miała pani kiedykolwiek okazję pożyczać jej coś ze swego ubrania? — spytał z roztargnioną miną, jak gdyby nie przypisywał wielkiego znaczenia mojej odpowiedzi.
— Hm — bąknęłam, nie mogąc sobie jakoś z niczym skojarzyć tego pytania — chyba nie. Grace była bardzo ambitna i nie znosiła, żeby ktoś przypominał jej w taki czy inny sposób niedostatek materialny. Zresztą, była bardzo skrupulatna i sumienna i obawiałaby się, że zniszczy coś nie swojego.
Zdawało się, że moja odpowiedź go zadowoliła.
— Pani chciałaby pewnie wiedzieć — mówił, przerzucając dalej rocznik pisma —jak postępuje śledztwo? No, cóż! Bez rewelacji. Dotychczas nie udało mi się wykryć właścicielki czerwonego, nieprzemakalnego płaszcza ani odnaleźć pani futra. Natomiast kilka osób widziało Grace Hough piszącą listy w holu Cambridge Theatre. Dziwaczny pomysł, co? Wybrać sobie to właśnie miejsce na załatwianie korespondencji! Ale im dalej się posuwamy, tym bardziej zdumiewające wydaje nam się zachowanie tej młodej osoby. Widziano ją też wychodzącą z teatru w towarzystwie marynarza. Czy, zdaniem pani, mogłoby tu chodzić o zwykłego bosmana?
— Nie — odparłam po krótkim zastanowieniu. — Był chyba trochę za stary jak na bosmana, a sądząc po galonach, jego stopień też musiał być wyższy.
— To dziwne! — zauważył porucznik. — Przeprowadziłem wywiad w departamencie marynarki Nowego Jorku i Filadelfii. Przetrząśnięto wszystkie bazy od Bostonu do Norfolku i nigdzie nie znaleziono oficera, który by odpowiadał podanemu rysopisowi i mógł być tej nocy w teatrze z Grace Hough.
— A może by go poszukać zaczynając od urzędu pocztowego, skąd były wysyłane listy ekspresowe? — podsunęłam.
— Pomyślałem i o tym. W Wentworth zauważono, że listy przychodzą bardzo często, ale jak się wydaje, większość nadawana była... w samym Wentworth!
— Sądzi więc pan — zdumiałam się — że ten oficer kręcił się w okolicy college'u?!
Trant nie odpowiedział. Przyglądał się uważnie szeregom książek na półkach i od czasu do czasu zatrzymywał się, żeby odczytać tytuły.
— Telefonowałem również do Baltimore, do doktora Wheelera — odezwał się po chwili. — Zaprzeczył on, jakoby w czasie pobytu u nich panna Hough miała znajomych pośród oficerów marynarki. Stan jej zdrowia był zresztą bardzo marny, tak że niewiele wychodziła. Ale zostawmy na chwilę epizod z marynarzem. Niech mi pani lepiej powie, panno Lovering, czy tych listów nie mógł pisać ktoś z Wentworth? Bo może ten oficer był tylko jakimś przygodnym znajomym spotkanym w teatrze i nie ma żadnego związku z całą sprawą.
— Nie przypuszczam — powiedziałam. — Grace przedstawiła mi go jako starego przyjaciela.
— No, a później? Nie ma żadnych dowodów, że odwiózł ją swym samochodem po spektaklu?
— Ależ są! Tak było! — zawołałam bez zastanowienia. — Odwiózł ją przecież do Wentworth i zostawił przy wjeździe do miasteczka, przed stacją benzynową.
Ledwie wymówiłam te słowa, poczułam, że krew uderza mi do głowy. Nie dlatego, że chciałam ukrywać ten fakt przed porucznikiem, bo sam Steve uznał, że powinnam powiedzieć mu o tym... ale wyglądało na to, że padło to z moich ust przez nieuwagę, i bałam się docinków ze strony porucznika.
— Dziękuję! — rzekł Trant z lekkim uśmiechem. — Udzieliła mi pani bardzo cennej wskazówki. Ciekaw jestem, czy figurowała ona w rubryce faktów, którymi zamierzała się pani ze mną podzielić?
— No... tak — odparłam, wyraźnie zmieszana.
Opowiedziałam mu wszystko o stacji benzynowej w Wentworth, odjeździe oficera i dziwnej wyprawie Grace do kamieniołomów, przy czym, rzecz jasna, starannie unikałam podania nazwiska Steve'a i wzmianki o liście do Penelope.
— Od kogo się pani tego wszystkiego dowiedziała? — spytał Trant.
— Obawiam się bardzo — powiedziałam, potrząsając głową — że od-powiedź na to pytanie znajduje się po prawej stronie kartki.
Detektyw znowu się uśmiechnął, ale nie nalegał na odpowiedź.
— Zatem osoba, której nazwiska nie chce pani zdradzić, była ostatnią, która widziała pannę Hough żywą? — spytał.
— Nie — odparłam — Grace miała się z kimś spotkać w kamieniołomach.
— I ma pani na to jakiś dowód prócz słów tego informatora?
Odpowiedziałam mu trochę zirytowana, że mało jest prawdopodobne, aby osoba, od której wiem, miała kłamać, bo w tym przypadku byłoby prościej w ogóle nic mi nie mówić!
Porucznik Trant przyjrzał mi się uważnie.
— Pani mnie bardzo zawiodła, panno Lovering — rzekł. — Chyba naiwnie sądziłem, że pani naprawdę chce pomóc policji w odszukaniu mordercy byłej współlokatorki. Niestety...
— Jestem zdecydowana z panem współpracować — zaprotestowałam gorąco — ale nie wtedy, kiedy pan się upiera, żeby podejrzewać osoby, które z całą pewnością nie mogą mieć z tym nic wspólnego.
— Czyli, innymi słowy, tak długo, póki moje badania nie dotyczą nikogo z koła pani tutejszych przyjaciół, tak? Doskonale! Teraz już wiem, co mam o pani myśleć!
— To znaczy — bąknęłam trochę zmieszana — że nasza współpraca zostaje rozwiązana?
— Ależ nic podobnego! — odparł. — Wprost przeciwnie! Tyle tylko, że wiem, jak mam panią oceniać. Jak skończonego kłamczucha! Zapewne pani wie, że policjant może czasem więcej dowiedzieć się od kogoś, kto stara się ukryć prawdę, niż od szczerego świadka. W każdym razie muszę panią przestrzec przed jednym niebezpieczeństwem. Po pierwszej zbrodni następuje często druga, a osobą bezpośrednio zagrożoną bywa w takich razach ktoś, kto zbyt dużo wie o zbrodni, ale wiedziony współczuciem i chęcią ocalenia przyjaciela, odmawia pewnych zeznań przed policją albo — co jeszcze gorsze — znajduje sobie powiernika w najmniej odpowiedniej osobie.
Ten krótki wykład Tranta zupełnie mnie nie wzruszył. Nie wątpiłam, że jest to z jego strony manewr taktyczny, żeby mnie nastraszyć i zmusić do mówienia.
Porucznik Trant tymczasem przyglądał się uważnie paznokciowi swego kciuka, a jego milczenie mocno mnie niepokoiło. Ciągle jeszcze trzymałam w ręce nieszczęsną kartkę papieru, której nie odważyłam się podrzeć. Czy będzie chciał mnie zmusić do oddania mu jej?
— Pomyliłem się też co do pani spraw sercowych, Lee Lovering — odezwał się po chwili. — Dotychczas sądziłem, że szczęśliwym wybrańcem jest Jerry Hough, ale teraz stawiałbym raczej na Steve'a Carterisa. Albo może trzyma pani jego stronę — dodał, przeszywając mnie przenikliwym spojrzeniem — tylko dlatego, że jako dobra republikanka chce pani widzieć jego ojca, gubernatora Carterisa, na stanowisku prezydenta...?
— Skąd te aluzje do Steve'a Carterisa? — spytałam, nie mając zbyt wielkiej nadziei, że tym razem uda mi się dalej ukrywać prawdę.
— Och! — odparł. — Bardzo łatwo domyślić się, że tym, który pan udzielił takich informacji, jest pani przyjaciel Carteris. Mały wywiad prze prowadzony wczoraj w garażu college'u upewnił mnie, że Carteris wróci do college'u dopiero o czwartej rano.
— No dobrze! — powiedziałam pokonana. — Przypuśćmy więc, że to Steve. Myślę, że pierwszym pana krokiem będzie teraz przesłuchanie go?
— Nie, nie tak od razu. Jest pewna pilniejsza sprawa. Chciałbym, żeby pani udała się ze mną do tych kamieniołomów. Może zrobimy tam wspólnie jakieś ciekawe odkrycie?
Nim zdołałam się zorientować, szybkim ruchem wyciągnął mi z ręki kompromitujący papier.
Chwilę stał przede mną, trzymając w rękach pomiętą kartkę, ale nie patrząc, co na niej napisałam. Następnie, bardzo powoli, podarł ją na drobne kawałki i oddał mi z powrotem.
— Na przyszłość, Lee Lovering, lepiej, żeby pani zachowała dla siebie cenne wiadomości. Nie może pani przewidzieć, w czyje mogą wpaść ręce i jakie to może mieć konsekwencje. Poza tym notując je, ułatwia pani zadanie policji... ale... i mordercy.
Podniosłam głowę i spojrzałam na porucznika Tranta. Chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
Czemu zrezygnował z poznania faktów, które zamierzałam przed nim ukryć? Jedna tylko nasuwała mi się odpowiedź: musiał wiedzieć znacznie więcej, niż dawał po sobie poznać. Jego troska, żeby mnie przestrzec przed grożącym mi tutaj, w samym Wentworth, niebezpieczeństwem, była tego wyraźnym dowodem.
13
Po raz drugi już siedziałam u boku porucznika Tranta w jego samochodzie, w nastroju ni to wrogim, ni życzliwym. Dochodziła piąta po południu i niebo, na którym już od dawna gromadziły się chmury, coraz bardziej ciemniało.
Wąską, boczną drogą skierowaliśmy się w stronę Nowego Jorku.
— Czy to tędy? — spytał porucznik Trant, kiedy po prawej stronie ukazał się długi, cementowy wał.
— Tak. A kamieniołom jest tuż za zakrętem.
Zatrzymał wóz na skraju szosy i resztę drogi, jakieś trzydzieści metrów, przebyliśmy pieszo. W tym miejscu droga skręcała ostro, tworząc zakole w kształcie litery „U", tak że nie można było zobaczyć wejścia do kamieniołomu, zanim nie dotarło się na miejsce. Samo wejście było szerokie i ponure. Od kiedy w pobliżu stanęły zabudowania college'u, zaprzestano eksploatacji kamieniołomów i panowała tu kompletna pustka — wykorzystywana często wieczorem przez zakochane parki, szukające samotności. Ścieżka prowadząca do kamieniołomów była zarośnięta zielskiem, zawalona pojedynczymi blokami kamieni, a niskie krzewy przybierały w tej scenerii jakieś fantastyczne kształty. Złomy skalne, otaczające to miejsce ze wszystkich stron, sprawiały, że panował tu stale jakiś tragiczny półmrok, któremu roślinność nadawała zielonkawy refleks; gdy znaleźliśmy się w odległości jakichś pięciu kroków od wejścia, wstrząsnęła mną myśl o Grace, którą Steve zostawił tutaj szczęśliwą i podnieconą umówionym spotkaniem, a która wkrótce potem znalazła tak tragiczną śmierć... Wyobraziłam ją sobie, stojącą tutaj w tej różowej sukience i wpatrującą się krótkowzrocznymi oczyma w ścieżkę, którą miał nadejść mężczyzna. Czy przyszedł? I czy to właśnie on...? A może nagle zjawił się ktoś inny, kto ją zamordował?
Porucznik Trant badał w głębokim milczeniu zarośla i ziemię u wejścia do kamieniołomu. Nagle pochylił się i podniósł coś.
— Panno Lovering — zawołał.
Przeskakując bloki kamieni znalazłam się przy nim. Pokazał mi małą, czarną, zamszową torebkę z ozdobnym zamknięciem.
— Tak — potwierdziłam, nim zadał mi pytanie — to torebka Grace. Poznaję ją.
Stałam przy nim, kiedy ją ostrożnie otwierał, a moje podniecenie i niepokój z pewnością nie były mniejsze od jego.
Torebka nie zawierała wiele: maleńką chusteczkę do nosa z różowej go jedwabiu, wieczne pióro, dwa bilety teatralne, kalendarzyk i parę monet. W kalendarzyku był złożony we czworo arkusik papieru. Trant rozłożył go i jeśli łudziliśmy się przez chwilę, że trafiliśmy na klucz od zagadki, gorzko się rozczarowaliśmy, bo papier — zwykły arkusik papieru listowego z nadrukiem college'u — był zupełnie czysty.
Porucznik włożył wszystko z powrotem do torebki, którą wsunął do kieszeni. Następnie zapuścił się głębiej w kamieniołom, ciągle ze schyloną głową, badając ziemię. Po przejściu kilku metrów przystanął.
— Uwaga! — zawołał. — Niech pani tu nie depcze...
Echo wzmocniło jego głos, który wydał mi się w tej chwili jakiś zupełnie nieludzki.
Trant przykląkł na zupełnie gołej w tym miejscu ziemi. Schyliłam się także, stojąc przy nim, lecz nie zauważyłam na razie nic podejrzanego. Dopiero po dłuższym przyglądaniu się zobaczyłam jakiś dziwny odcisk, przedstawiający coś jakby rysunek geometryczny.
— Ślady opon — krzyknęłam.
— Tak — potwierdził Trant. — Ślady opon samochodowych, i to bardzo niedawne!
— Skąd pan wie, że niedawne? Jak pan to stwierdził?
— Jak na osobę usiłującą przeszkadzać policji śledczej, musi pani, panno Lovering, nauczyć się jeszcze wiele z metod i technik operacyjnych — odpowiedział Trant. — Niech pani sobie wyobrazi, że zadałem sobie trud zbadania warunków atmosferycznych, panujących w Wentworth w nocy, kiedy popełniono zbrodnię. Otóż, jak się dowiedziałem, od wielu już dni nie padał tu deszcz, a tej nocy około godziny pół do czwartej rozpętała się gwałtowna burza z ulewą. Wówczas właśnie albo może wkrótce potem musiały być zrobione te odciski opon. Pozostawione później, chociażby o godzinę, nie byłyby już tak wyraźne, bo jak pani pamięta — noc była bardzo ciepła i ziemia musiała wysychać bardzo szybko.
— To prawda — przyznałam niepewnym głosem, przypominając sobie ulewę, która mnie obudziła w nocy. — Czy pan byłby w stanie zidentyfikować samochód, który zostawił te ślady?
Porucznik wzruszył ramionami.
— To dziecinnie proste — odparł. — Czy pani nie słyszała nigdy o odlewach?
I znowu zaczął szukać śladów, które też niebawem odnalazł. Pogwizdywał przy tym cicho. W zachowaniu Tran ta było zawsze coś, co doprowadzało mnie do rozpaczy, a równocześnie napawało strachem, ale to gwizdanie było najgorsze ze wszystkiego.
W ten sposób doszliśmy do samego serca kamieniołomu, gdzie sterczała wysoka, ostra skała. Po lewej stronie widać było pryzmę łupanych kamieni, leżącą tu prawdopodobnie od niepamiętnych czasów. Wiedziony jakimś instynktem Trant skierował się w stronę pryzmy, a ja szłam tuż za nim.
Które z nas pierwsze zauważyło ten właśnie kamień? Nie umiałabym lego powiedzieć. Odbijał jakoś dziwnie od innych, ostre brzegi sterczały wśród bloków. Trant wziął go do ręki. Był dość duży, dostatecznie ciężki, aby go można było użyć jako narzędzia. Jego powierzchnia pokryta była skrzepłą krwią.
Spojrzeliśmy na siebie niezdolni przemówić słowa. Nagły poryw wiatru zakołysał otaczające nas zarośla, mimo woli szczelniej otuliłam się płaszczem.
— No cóż — odezwał się w końcu porucznik — przynajmniej jeden punkt mamy wyjaśniony. Wiemy już, gdzie została zamordowana Grace Hough.
14
Trochę później, w samochodzie Tranta starałam się zapalić papierosa, ale ręce drżały mi tak, że nie udawało mi się to. Porucznik, którego uwadze widocznie nic nie mogło ujść, podał mi zapalniczkę. Miałam wrażenie, że się nade mną lituje. Istotnie, moje zdenerwowanie i chaos w głowie dosięgły szczytu, a widmo zamordowanej w kamieniołomach Grace prześladowało mnie bez przerwy. Jak postąpi Trant po zidentyfikowaniu tych śladów? Usiłowałam w siebie wmówić, że to rzecz bez znaczenia, ale daremnie. Myślałam o trzech samochodach: Hudnutta, Marcii i Penelope, z których jeden musiał być w kamieniołomach — co niebawem zostanie dowiedzione. Czyż będę w stanie nadal wierzyć w niewinność osób, którym obiecałam pomóc?
— No, panno Lovering — odezwał się porucznik — jak się pani zdaje? Czy ten pani przyjaciel, Steve Carteris, nie znajdzie się przypadkiem w trudnej sytuacji, jeśli się okaże, że to ślady opon jego samochodu?
W całej mojej trosce o Hudnuttów i Marcie najzupełniej zapomni łam o Stevie. A on przecież był najbardziej skompromitowany! Co s z nim stanie, jeżeli w dalszym ciągu będzie się tak głupio upierał z po trzymywaniem swego alibi? Trant wiedział, że Grace kiedyś podkochiwała się w Stevie. A jeżeli jeszcze teraz się dowie, że zmusiła go groźbą do odwiezienia jej do kamieniołomu? W wyobraźni widziałam już scenę, jaka tu się mogła rozegrać. Grace szantażująca Steve'a (podobnie jak Hudnutta), że zdradzi, co jej w zaufaniu powiedział, Steve, rozdrażniony, łapie kamień, pierwszy, jaki mu wpadł w rękę, i — oślepiony wściekłością — uderza nim Grace... Papieros wydał mi się nagle przeraźliwie gorzki i wyrzuciłam go przez opuszczoną szybę...
Dotarliśmy akurat na miejsce. Wysiadając, spytałam Tranta:
— Rozumiem, że chce pan teraz przesłuchać Steve'a Carterisa?
— Chyba jeszcze nie, panno Lovering. Ale nie pozostaje mi na razie j nic innego, jak pożegnać panią — powiedział, wyciągając rękę.
— Pożegnać? Nie rozumiem! — odparłam zdziwiona.
— No tak. Wie pani przecież, że rozprawę odroczono do chwili ustalenia miejsca zamordowania Grace Hough. Chwila ta właśnie nadeszła. Wiemy już, że stało się to w okolicach Wentworth. Teraz to już sprawa miejscowej policji. Mam nadzieję — dodał, ściskając mi dłoń — że znajdą i tutaj w pani cenną współpracowniczkę.
Sądziłam, że ten odjazd porucznika Tranta powitam z wielką ulgą, i tymczasem odniosłam wrażenie, że równocześnie z groźnym przeciwnikiem — tracę i bardzo cenną podporę.
— Więc pan już nie ma zamiaru wrócić do Wentworth? — spytałam trochę głupio.
Na wargach porucznika Tranta pojawił się zagadkowy uśmiech.
— Nigdy nic nie wiadomo — odpowiedział. — Może ktoś mnie tu taj wezwie z powodu przejechania psa. Albo zostanę zaproszony do college'u na uroczystość podziękowania pani za zasługi dla tej instytucji...? Mam też jedno pytanie, panno Lovering, nim się rozstaniemy. Ilu właściwie mieszkańców Wentworth pani osłania?
Zaczął wyliczać na palcach, podając głośno nazwiska:
— Steve Carteris, Jerry Hough, państwo Hudnutt, Marcia Parrish — to już pięcioro. Oczywiście, że to przynosi zaszczyt pani szlachetnemu sercu, proszę jednak zapamiętać moją dobrą radę: niech się pani nie da tak wykorzystywać jednemu z największych przyjaciół. I na koniec: gdyby pani kiedykolwiek potrzebowała pomocy policji, może mnie pani zawsze znaleźć na Center Street w Nowym Jorku.
Kiedy już miał wsiadać do samochodu, na dziedzińcu pojawiła się Norma Sayler z książką pod pachą, idąca w stronę Pigot Hall. Rzuciła ciekawe spojrzenie na policjanta, nie zwracając najmniejszej uwagi na moją osobę. Porucznik długo śledził ją zamyślonym wzrokiem.
— Wiem już, że tej mieszkanki Wentworth nie zamierza pani osłaniać — rzekł z uśmiechem.
Potem włączył silnik i odjechał.
Tym razem jednak porucznik Trant był w błędzie. Starając się pomóc Jerry'emu, równocześnie i może wbrew własnej woli — działałam na korzyść Normy i byłam mocno zdecydowana zataić przed policją, że to ona podarła obydwa listy Grace.
Ledwie odjechał porucznik Trant, zjawił się miejscowy policjant z wezwaniem, aby Steve Carteris stawił się w sądzie. Zaniepokoiłam się niesłychanie i widziałam już mojego przyjaciela w areszcie. Ale po godzinie wrócił, może tylko trochę bledszy i nieco zdenerwowany. Poproszono go jedynie o potwierdzenie tych faktów, które ja podałam porucznikowi, i nie żądano niczego więcej. Ja jednak wyczułam tu wpływ Tranta i jego specyficzną taktykę: cofnąć się, żeby tym dalej i pewniej skoczyć. Termin wyrównania rachunków został jedynie odsunięty.
Podczas następnych czterdziestu ośmiu godzin życie college'u wracało do normy i —jak gdyby nic nie zaszło — zjawiałam się na kolejnych wykładach Roberta Hudnutta i Marcii. Zrozumiałam owo uczucie, jakiego się doznaje na morzach Południa oczekując w sezonie ciszy nadejścia cyklonu. Przypuszczałam nawet, że cyklon już nadszedł, kiedy to kolejnego popołudnia podjechał wóz policyjny, żeby mnie z kolei zawieźć do sądu. Ale był to fałszywy alarm. Drugi już raz brałam udział w oficjalnym przesłuchaniu, którego przebieg wydał mi się równie mało ciekawy jak poprzedni. W jakimś dziwnym, jakby taktycznym porozumieniu starano się unikać momentów drastycznych. Odpowiadałam możliwie bezstronnie na wszystkie pytania, identycznie zresztą jak w Greyville, a mecenas Appel, ojciec dziekana, podawał szczegóły dotyczące sytuacji materialnej ofiary. Zeznania porucznika Tranta były tak bezbarwne, jak tylko to było możliwe, i przy tym ani razu, przez cały czas przesłuchania, nie dał poznać, że mnie zna. Na koniec potwierdzono zdawkowe orzeczenie pierwszej instancji.
Jeszcze tego samego wieczoru pozwolono Jerry'emu opuścić i chorych. Podtrzymywałam go pod jedno ramię, drugim zaś wspierał się o kulę. Wiedział już, podobnie jak całe Wentworth, że Grace poniosła śmierć w kamieniołomach, i musiałam mu dokładnie opowiedzieć wszystko, co wiedziałam o okolicznościach poprzedzających tę śmierć. W niektórych momentach jednak przeszkadzały mi skrupuły w stosunku osób, którym obiecałam pomagać.
Kiedy już mieliśmy się pożegnać przed Bromme Hall, budynkiem gdzie mieszkali studenci, Jerry poprosił, bym jeszcze przez chwilę z nim została. Usiedliśmy na kamiennej ławeczce. Patrzyłam na jego kanciasty profil, kwadratową szczękę, blade, wąskie wargi. Trzymał jedną rękę na; kolanach, a zaciśnięte w pięść palce były białe jak naga kość.
— Powiedz mi, Lee — odezwał się po chwili. — Policja podejrzewa kogoś z Wentworth, prawda?
Zawahałam się chwilę, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć.
— Mam wrażenie, że tak — rzekłam wreszcie.
— Dawno już chciałem cię o coś zapytać — ciągnął, wpatrując się we mnie niespokojnym wzrokiem — Lee, czy ty się kochasz w Stevie Carterisie?
— Czy się kocham w Stevie Carterisie? — powtórzyłam zdumiona! (przyznam się, że ten pomysł nigdy mi nie wpadł do głowy). — Ależ nic podobnego! Wprawdzie jestem do niego przywiązana i bardzo go lubię, ale nigdy nie nazwałabym tego miłością!
Twarz Jerry'ego jakby się nagle odprężyła.
— Och, to naprawdę się cieszę — westchnął z ulgą. — Bo wiesz, że Steve i ja posprzeczaliśmy się trochę...
— Z powodu Grace, prawda?
— Tak... Bo swego czasu Grace była mocno pod jego wrażeniem, nie czując kompletnie, że działo się to bez wzajemności. Kiedyś Steve zwierzył się jej z pewnego burzliwego romansu w przeszłości, pytając przy okazji, jak, jej zdaniem, zareagowałaby na to zakochana w nim panna z dobrego domu. Grace zrozumiała to opacznie, sądząc, że chodzi o jego uczucia względem niej, gdy tymczasem Carteris myślał o zupełnie innej dziewczynie, za którą szalał. Kiedy Grace zorientowała się w sytuacji, bardzo nad tym cierpiała, a ja miałem wielki żal do Steve'a. Robiłem mu wyrzuty, że się nią bawił, i od tej pory przestaliśmy mieszkać w jednym pokoju.
Nareszcie dowiedziałam się, jaka była przyczyna niezgody między obydwojgiem Houghów a moim przyjacielem Steve'em.
— Dlatego właśnie — ciągnął dalej — bałem się, czy i ty czasem nie .padłaś w sieci Steve'a i czy nie zakpi sobie z ciebie. Dosyć już jednej Gra-i c, nie chciałbym, żebyś jeszcze i ty cierpiała z jego powodu.
— Uspokój się, Jerry — rzuciłam z uśmiechem — mnie to raczej nie grozi!
Teraz ja z kolei postawiłam mu dręczące mnie od dawna pytanie:
— A ty, czy ciągle jeszcze kochasz się w Normie Sayler?
Jasne oczy Jerry'ego jakby pociemniały pod wpływem wściekłości.
— Nie widziałaś jej zdjęcia w gazetach i nie wiesz, jak się wyraziła o Grace.
— Widziałam, ale to...
— Więc jak możesz myśleć, że dalej ją adoruję? Przysunął się jeszcze bliżej i schwycił mnie za ramię.
— Tego rodzaju rzeczy — powiedział — pozwalają nam uświadomić sobie nasze prawdziwe uczucia.
Twarz jego straciła swą nieprzystępność i wrogość i stała się znowu podobna do oblicza małego chłopca, tak dobrze mi znanego od dzieciństwa.
— Lee — rzekł nagle — zachowywałem się jak ostatni dureń! Jak mogłem tak się oddalić sercem od dawnych lat? Jak myślisz... czy możesz mi pomóc, bym do nich powrócił?
Jego palce wpiły się w moje ramię. Mały ptaszek, ukryty wśród liści, ćwierkał głośno, a aromat bzów upajał mnie niemal do nieprzytomności. Byłam nieopisanie szczęśliwa.
Wtedy zapomniałam o wszystkim — nawet o tamtej tragicznej nocy, o zakrwawionym kamieniu w kamieniołomach, o okropnej wczorajszej chwili, kiedy widziałam ziemię padającą na trumnę Grace... Bzy odniosły triumf nad pogrzebowymi żonkilami...
15
Jerry mnie kocha. Kiedy się obudziłam nazajutrz rano, ta jedna słodka myśl dominowała nad wszystkimi innymi i pierwszy raz od śmierci Grace spojrzałam na tę tragedię nie pod kątem widzenia ponurej rzeczywistości, ale jak na szereg okoliczności, które przywróciły mi Jerry'ego. Czułam się tak szczęśliwa, jak tylko pozwalało mi na to poczucie przyzwoitości. Nie miało to jednak trwać długo.
Już po obiedzie zjawił się znowu porucznik Trant. Czekał na mnie przed gmachem, kiedy wychodziłam z wykładu Marcii Parrish. Był ubrany nad wyraz elegancko — do jasnoniebieskiej popelinowej koszuli miał jedwabny granatowy krawat.
— Cóż to się stało? — uśmiechnęłam się. — Czyżby jednak przejechano w Wentworth psa?
— Nie! — odparł z zagadkową miną. — Nie chcę już nic słyszeć o Wentworth, chociażby w tej dziurze popełniano trzy zbrodnie dziennie. Ale wasza pani dziekan doceniła mój dobroczynny wpływ na studentki i studentów i pozwoliła mi porwać panią dzisiaj na wagary!
— O? — zdziwiłam się z odcieniem lekkiej nieufności. — A gdzież to zamierza pan mnie zawieźć?
— Gdzie pani zechce. Tam, gdzie tylko pani będzie się podobało. Proszę szybko się przebrać! I czekam na panią!
Pobiegłam szybko do Pigot Hall, żeby zmienić codzienną wełnianą sukienkę na nowy costume tailleur. Kiedy wróciłam do porucznika Tranta, obrzucił mnie od stóp do głów spojrzeniem znawcy i orzekł:
— Wygląda pani uroczo! Nie dziwię się pani powodzeniu... Mimo że to jakoby ja miałam wybrać i ustalić program wycieczki,
skręcił od razu na drogę do Nowego Jorku.
— Sądzę, że wielkie miasto rozerwie panią trochę — powiedział. A po chwili milczenia spytał niespodziewanie:
— Nie zwrócono jeszcze pani płaszcza?
Pytanie to zdziwiło mnie. Nie wierzyłam już, że odzyskam tamto popielicowe futro. Jednak moją przeczącą odpowiedzią porucznik Trant zdawał się rozczarowany — coś wyraźnie nie potoczyło się po jego myśli.
— A pani przyjaciele? Nie uczynili jakichś nowych, szytych grubą nitką zwierzeń? — podjął po chwili rozmowę. I szybko dodał: — Och, jasne, że pani nic mi na ten temat nie powie. Zastanawiam się tylko, o czym dalej będziemy rozmawiali, skoro już wyczerpaliśmy temat najbardziej interesujący?
— Może o literaturze angielskiej? — zaproponowałam.
— Świetny pomysł! Ale może lepiej skupmy się na dramacie? Co by pani powiedziała na popołudniowe przedstawienie? — spytał, jakby uderzony nagłą myślą. — Trochę się spóźnimy, ale jeżeli wybierzemy jakąś lekką sztukę, niewiele stracimy... Zgoda?
— Jak pan chce — przystałam uprzejmie. — Ale może wytłumaczy mi pan wcześniej powód tej niezwykłej wyprawy?
— Och! To nic pilnego — odparł wymijająco. — Mamy czas! Zaczął ze mną gawędzić na różne błahe tematy i muszę przyznać, że
robił to tak błyskotliwie, że zaczęłam się zastanawiać, czy istotnie nie przyjechał jedynie dla przyjemności zobaczenia się ze mną. Próżność moja doznała jednak bolesnego ciosu, kiedy zatrzymał auto blisko Cambridge Theatre — nie dalej jak o dziesięć metrów od wejścia do klubu Amber. Miał chyba zamiar przeprowadzić małą wizję lokalną. Na szczęście teatr był nieczynny. Nie grano już „Fedry". Trant kupił obok gazetę i przebiegł wzrokiem rubrykę imprez kulturalnych.
— Lubi pani operetki Gilberta i Sullivana? — spytał.
— O tak! Kiedyś nawet w Newhampton grałam w amatorskim teatrze w ich „Gondolierach". Dawaliśmy na Boże Narodzenie taki spektakl na rzecz pomocy ubogim.
— Szkoda, że nie mogłem tego widzieć — rzucił uprzejmie. — No proszę, właśnie grają w Vandolan „Pinafore". Może uda się nam zdobyć jeszcze dwa bilety.
Ujął mnie pod ramię i zaprowadził do teatru obok. Podczas gdy kupował bilety, ja rozglądałam się dookoła i nagle uderzyło mnie tu coś znajomego. Przypomniałam sobie po chwili, że tego wieczora, kiedy grano „Fedrę", Elaine i ja, wyszedłszy z klubu Amber, żeby zjawić się na pierwszej przerwie, pomyliłyśmy się co do teatru i wpadłyśmy tutaj. Poznałam ten afisz reklamujący wielkimi czerwonymi literami „H.M.S. Pinafore", a po niej „Fox i Cox".
— Miałem szczęście, są dwa miejsca na balkonie — rzekł Trant, wracając do mnie. — Idziemy!
Byliśmy mocno spóźnieni, bo rozpoczął się już drugi akt. Musieliśmy się przeciskać wśród mnóstwa kolan, narażając się na ciche okrzyki niezadowolenia i szepcąc wyrazy przeprosin. A do tego jeszcze Trant uparł się, żeby kupić dla mnie pudełko czekoladek i przywoływał sprzedawczynię słodyczy ku zgorszeniu widzów.
Kiedy jednak zasiedliśmy po ciemku na naszych miejscach, zapomniałam o tym wszystkim, pogrążona nagle we wspomnieniach. Przeniosłam się myślą do czasów tego przedstawienia w Asemblee Hall w Newhampton, kiedy to młody i uroczy gondolier — którym był nie kto inny, jak Jerry — wyskoczył zaraz po spektaklu na ulicę, żeby mi przynieś porcję lodów, a ja triumfowałam nad lokalnym wampem, panną Emili Clark, tamtejszą Normą Sayler.
Nawet treść „Pinafore" kojarzyła się z „Gondolierami". Klasyczna k media omyłek. Stary kapitan, oburzony na wieść o miłosnej przygodzie córki ze zwykłym marynarzem, rozłącza zakochanych i wysyła amanta gdzieś na kraniec świata; staruszka z okolicy wyjawia wtedy, że marynarz pochodzi z niezwykle bogatej rodziny, ale wskutek zamiany niemowląt w kołysce znalazł się w biednym domu. Marynarz powraca, trafia do Akademii Morskiej i w końcu zdobywa rękę ukochanej.
Zatopiona we wspomnieniach, niewiele uwagi poświęcałam samym] aktorom, bardziej ciekawiły mnie kostiumy i muzyka. Wszystko jednak zmieniło się z chwilą, kiedy w ostatniej scenie marynarz pojawia się jako jeune premier, cały aż błyszczący od złotych galonów, i odśpiewuje swą słyń-' ną arię, ściskając ukochaną. Stał z odkrytą głową, a jego faliste włosy paliły się jak ogień.
I wtedy zrozumiałam! Rudy marynarz! Ten, którego widziałam w towarzystwie Grace owej nocy, kiedy zginęła. Jak mogłam nie poznać go od razu! Wszystko stawało się teraz jasne: moje niewytłumaczone uczucie nieufności w chwili, kiedy Grace przedstawiała mi swego towarzysza, wrażenie czegoś sztucznego w jego powierzchowności... zbyt różowa cera, za długie włosy, widoczna ostentacja, z jaką nosił mundur...
Tenorowy głos amanta rozpływał się w końcowej scenie chóralnej, ja jednak słyszałam tylko jego. Tak blisko stał człowiek, który być może zamordował Grace!
Czułam na sobie w ciemności wzrok Tranta. W końcu pochylił się do mnie w chwili, kiedy orkiestra odegrała finał i całą scenę zalało jaskrawe światło.
— No i co? — zapytał. — Czy źle zrobiłem, że panią tu przywiozłem? Poznała pani chyba bez trudu człowieka, który towarzyszył w teatrze pani przyjaciółce w dzień jej śmierci?
— Tak —• przyznałam ledwie dosłyszalnym szeptem — ale, na litość boską, jakim to sposobem go pan odnalazł?
16
Wiedząc, że niedługo miał się zacząć nowy spektakl, „Fox i Cox", Trant wyciągnął mnie z sali i pokazawszy portierce policyjną odznakę, chciał, aby zaprowadzono nas do garderoby Davida Lockwooda.
Podążałam za nim i portierką z mocno bijącym sercem.
Garderoba Lockwooda była mała, nędznie umeblowana i przepojona zapachem tanich kosmetyków. Na jednym z krzeseł leżał mundur marynarza, a ściany przyozdobione były fotosami aktorek i aktorów.
Porucznik Trant usiadł bezceremonialnie i czekał na zjawienie się tenora. Strząsnął popiół z papierosa do pokrywki jakiegoś pudełka od pudru czy kremu i wreszcie odpowiedział na moje pytanie.
— Już od samego początku uderzył mnie pewien drobny szczegół w pani zeznaniach. To, że ów tajemniczy oficer marynarki był z gołą głową. Otóż nie leży w zwyczajach marynarki amerykańskiej chodzenie bez czapek. Mówiła też pani o dużej ilości złotych sznurów i galonów, zdobiących mundur tego oficera, mimo tak młodego wieku. Wydało mi się wręcz niemożliwe, by pani przyjaciółka, opisywana jako osoba raczej nieśmiała i mało atrakcyjna, nie obracająca się w wojskowych sferach, mogła uwieść oficera. Uznałem więc, że chodzi tu zapewne o jakiegoś uczestnika balu kostiumowego albo, co bardziej prawdopodobne, o aktora. I wystarczyło już tylko przejrzeć dokładnie listę przedstawień tego pamiętnego wieczoru, kiedy zamordowano Grace Hough. A. teatr Vandolan, sąsiadujący z Cambridge Theatre, wystawiał tego właśnie wieczoru „Pinafore". Znając tę sztukę, wiedziałem, że w trzecim akcie występuje młody aktor w roli oficera marynarki. Jak pani widzi, nie było to takie trudne!
Podziwiałam w duchu inteligencję porucznika Tranta, bo ta przenikliwa dedukcja nie wydała mi się wcale tak prosta, jak to przedstawiał. Pomyślałam też, że muszę się mieć mocno na baczności, żeby nie dać się podejść tak chytremu przeciwnikowi.
Lada chwila miał się zjawić przyjaciel Grace, domniemany autor tajemniczych listów, które moja koleżanka otwierała z takim przejęciem i zamglonym wzrokiem.
Gdzieś w głębi korytarza rozległy się kroki i po chwili w drzwiach stanął David Lockwood. Zatrzymał się zdumiony, przenosząc wzrok z porucznika Tranta na mnie i z powrotem. Na pewno mnie poznał, bo rysy jego nagle się ściągnęły pod grubą warstwą szminki i' był teraz podobny do jaskrawo pomalowanego drewnianego marynarza-zabawki. Porucznik Trant podsunął mu pod nos odznakę i powiedział:
— Zapewne pan się domyśla, że panna Lovering i ja przyjechaliśmy, aby porozmawiać z panem o Grace Hough.
— Policja! — wykrzyknął David Lockwood. — A więc w końcu dostaliście mnie w swoje ręce! Powinienem był wyczuć, że to się stanie dzisiaj! „Pinafore" zawsze przynosi mi pecha, tak jak to było podczas ostatniego przedstawienia.
— Nim powie pan więcej, uprzedzę, że chodzi tu o zbrodnię i że ma pan prawo odmówić zeznań i zażądać obecności wskazanego adwokata.
— Adwokata? A po co mi tu adwokat? I dlaczego niby miałbym odmówić zeznań! — W mgnieniu oka Lockwood przybrał pozę dość arogancką. — Szczerze mówiąc, sprawi mi to nawet dużą ulgę. Bo od paru już dni wydaje mi się, że dostałem bzika.
Zaczął spacerować po swojej małej garderobie.
— Wiem, że powinienem był zgłosić się na policję! Ale niech pan zrozumie, że gram teraz w trzech sztukach i że wieczorami mam spektakle, a przedpołudnia spędzam na próbach. A poza tym, hm, no cóż — dodał, wyraźnie się czerwieniąc —jestem zaręczony z pewną dziewczyną z Filadelfii. Dobrze urodzoną... Rozumie więc pan chyba, że łączenie w gazetach mojego nazwiska z tą sprawą przyniosłoby same przykre następstwa.
— Istotnie — zauważył porucznik Trant — byłoby lepiej, gdyby na| rzeczona nie wiedziała, że ubiegłej środy miał pan randkę z Grace Hough w Cambridge Theatre...
— Randkę z Grace Hough? — powtórzył zdumiony David Lockwood — To jakaś pomyłka! Nigdy nie miałem z nią żadnej randki!
— Doprawdy? — ciągnął spokojnie detektyw. — I nigdy też nie wysyłał pan do niej listów ekspresowych?
Oczy aktora zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
— Ja? Miałbym do niej pisywać listy? Pan chyba żartuje, poruczniku. Nie widziałem tej panny na oczy, dopóki nie zaczepiła mnie na schodach Cambridge Theatre.
Zdziwienie moje nie miało granic. Oczywiście zakładałam, że Lockwood będzie się bronić, ale nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że za*!
przeczy w ogóle znajomości z Grace! Był naprawdę bezczelny. Toteż wpatrywałam się w porucznika, oczekując, że twarz jego przybierze tak dobrze mi znany wyraz ironicznego niedowierzania. Ale nic podobnego, słowa aktora zdawały się go zupełnie nie dziwić, jakby właśnie spodziewał sieje usłyszeć.
— Pańska wersja, panie Lockwood — rzekł — bardzo mnie zaciekawia i chciałbym usłyszeć coś więcej na ten temat.
— Pana to zaciekawia! Nawet bardzo! — wybuchnął aktor tonem głębokiej urazy. — A to, że gazety trąbią na okrągło!? I że szukacie rudowłosego oficera marynarki! Podejrzanego o popełnienie zbrodni! I nie wiem, o co tam jeszcze!
Rzucił się wyczerpany na jedyny w pokoju fotel i ukrył głowę w dłoniach.
— To nauczka, żeby się nie zadawać z pierwszymi lepszymi nieznajomymi, ajuż zwłaszcza nie wyświadczać przysług samotnym dziewicom, poszukującym kochanków.
Wlepił oczy w sufit, a ja już sama nie potrafiłam odróżnić, co tu jest prawdą, a co graniem ustalonej roli.
— No cóż — westchnął, zanurzając palec w słoiku z kremem. A gdy rozsmarował już ten krem po twarzy, rzekł: — Dobrze, opowiem wszystko, co wiem o Grace Hough, ale potem, mam nadzieję, dacie mi już raz na zawsze święty spokój!
— Myślę, że da się to tak załatwić — oświadczył Trant.
— To wszystko stało się dlatego, że tęgo wieczoru koniecznie chciałem zobaczyć Roxanę w roli „Fedry". Niestety, mogłem wejść tylko na dwa akty najwyżej, po zagraniu w „Pinafore". I skoro tylko zapuszczono kurtynę, nie przebierając się nawet — tyle tylko, że zdarłem z ramion epolety — wpadłem jak bomba do Cambridge, nieświadom tego, co mnie miało spotkać. Drugi akt jeszcze trwał. W chwili, kiedy kupowałem przy kasie bilet, skojarzyłem, że nie mam przecież w tym cholernym mundurze ani grosza w kieszeni. Głowiłem się, co robić, kiedy to z widowni wyszła młoda panna, szczupła, w futrzanym płaszczu narzuconym na wieczorową suknię, i z dziwnym wyrazem twarzy.
— Grace Hough! — wtrąciłam głośno.
— Tak, jak później się okazało, Grace Hough. Na moje nieszczęście! Czy to mój mundur ją zaintrygował? Nie wiem... Zaczęła mi się bacznie przyglądać. Byłem trochę zmieszany w tym mundurze, uznałem więc za stosowne się wytłumaczyć. A wiadomo, jak aktorzy działają na takie dziewczyny... Panna szybko wyjęła z torebki wieczne pióro i arkusik papie i poprosiła mnie o autograf.
— Bzdura — wtrąciłam się znowu. — Grace nigdy w życiu nie zbierała autografów!
Porucznik uciszył mnie wzrokiem.
— Dlaczego bzdura? — rzucił aktor wyraźnie urażony. — Często jestem proszony o autografy, nic mnie w tym nie zaskoczyło. I wolałbym, żeby mi pani nie przerywała, bo i tak jeszcze sporo mam do opowiadania... No więc dałem jej ten autograf, a ponieważ zdawało mi się, że chce opuścić już teatr, zapytałem, czy nie oddałaby mi swego biletu na dwa ostatnie akty. Chwilę się zawahała, a później powiedziała, że właściwie to nie wychodzi, ale ma w torebce drugi bilet i może mi go dać. Wtedy też! rozległ się dzwonek na drugą przerwę i publiczność zaczęła opuszczać widownię.
Wyciągnął z szuflady jakąś serwetkę i zaczął nią sobie energicznie wycierać twarz.
— Wszystko do tego momentu wydało mi się takie normalne — ciągnął po chwili. — Naraz ta panna chwyciła mnie mocno pod ramię i wy jaśniła, że ten, z którym była umówiona, nie przyszedł, koleżanki będą się z niej śmiać. I błagała, żebym się z nią przespacerował w foyer podczas tej przerwy i robił minę, jakbym ją znał od dawna. Ledwo skończyła to mówić, natknęliśmy się na tę pannę Lovett — czy jak jej tam (tu wskazał na mnie brodą z wyrazem niesmaku). Grace Hough przedstawił mnie jako swego dawnego przyjaciela. Przyzna pan, że sytuacja moja była nie do pozazdroszczenia. Grałem swoją rolę, jak tylko mogłem najlepiej, ale byłem zaskoczony. A ta panna jeszcze opowiedziała mi potem że jest sierotą i koleżanki jej nienawidzą, a zwłaszcza jakaś Norma, która skakałaby z radości, wiedząc, że chłopak ją zawiódł...
W miarę jak David Lockwood mówił, ta historia z Grace stawała się coraz bardziej prawdziwa, chociaż ja coraz mniej to wszystko rozumiałam. Postać „rudego marynarza" usuwała się w cień, a na pierwszy plan wysuwał się ktoś inny — nieznajomy, z którym Grace miała się spotkać w teatrze i który najprawdopodobniej był autorem listów.
Porucznik Trant nie stawiał aktorowi żadnych pytań, ani na chwilę jednak nie spuszczał z niego wzroku.
— Jeśli dobrze zrozumiałem — odezwał się w końcu — to ostatni akt „Fedry" spędził pan w teatrze obok panny Hough?
— Tak. Roxana była wspaniała! — Gest ręką miał chyba wyrazić je-|0 podziw. — Po spektaklu uznałem, że najlepszym sposobem pozbycia się tej dziewczyny będzie złożenie za kulisami wizyty Roxanie, którą poznałem swego czasu w Paryżu. Ale ona nie dała się tak łatwo spławić! Powiedziała, że pójdzie tam ze mną, po autograf Roxany. A w dodatku bezczelnie kazała mi czekać na siebie w foyer, podczas gdy rozmawiała z panną Lovett.
Już przedtem ta „Lovett" działała mi na nerwy.
— Moje nazwisko brzmi Lovering — poprawiłam go.
David Lockwood rzucił mi pogardliwe spojrzenie mające wyraźnie świadczyć, że mało go to interesuje. Potem zwrócił się do porucznika:
— Skończyło się na tym, że razem poszliśmy do garderoby Roxany. Ona sama pamiętała mnie doskonale. Ucieszyła się, że widzi mnie w dobrej formie i...
— Chwileczkę, proszę pana — przerwał mu Trant. — Czy Roxana dała autograf Grace?
— Dała, ale dzięki mojej protekcji, bo zwykle Roxana nie jest tak hojna. Mnie jednak nie potrafiła odmówić...
— I podpisała się na tej samej kartce co wcześniej pan?
— Tak przypuszczam, bo ta młoda Hough wyciągnęła z torebki identyczny kartonik. Chyba ten sam.
— I nie zauważył pan, czy Grace Hough włożyła później ten kartonik do torebki?
— Prawdopodobnie — odparł trochę niecierpliwie Lockwood.
Te szczegóły musiały mu się wydać, podobnie jak i mnie — zupełnie nieistotne. Uprzytomniłam sobie jednak, że w torebce Grace znalezionej przez nas w kamieniołomach nie było żadnego kartonika z autografami. Cóż więc Grace z nimi zrobiła? Jeszcze jeden punkt spośród wielu nie wyjaśnionych. Dopiero później zrozumiałam, jaką rolę odegrały w całej sprawie te pozornie nic nie znaczące szczegóły.
Tymczasem David Lockwood zdążył się już rozcharakteryzować, a jego twarz wydała mi się teraz znacznie mniej młoda i piękna.
— Mimowolną sprawczynią wszystkiego, co zaszło później, stała się Roxana — mówił dalej. — Uznała, że ta panna to nie kto inny, tylko moja narzeczona z Filadelfii i zaproponowała, byśmy uczcili to spotkanie małym bankietem u mnie. Wtedy powinienem był wyprowadzić ją z błędu... — Lekko się zaczerwienił przy tych słowach. — ...ale nieczęsto się trafia okazja goszczenia takiej gwiazdy! Umówiliśmy się więc, że szybko wracam do siebie i czekam na nią i parę innych osób, które obiecała przyprowadzić.
Cała ta opowieść aktora ubawiłaby mnie, gdyby nie myśl, że ta eskapada doprowadziła Grace do tak tragicznego końca. Czekałam więc dalszego ciągu.
— Dziewczyna przyczepiła się jak pijawka! Miałem nadzieję pozbyć się jej, kiedy się przebierałem w garderobie w Vandolan, ale gdzie tam? Stała jak żandarm przed drzwiami i nie było sposobu wyperswadować jej, żeby nie jechała ze mną do mojej garsoniery. Po dotarciu tam czekaliśmy więc razem, długo i cierpliwie. Wreszcie, kiedy już dłużej tak się nie dało, a dochodziła prawie druga, zatelefonowałem do apartamentu Roxany w hotelu Waldorf, żeby sprawdzić, co się właściwie z nią dzieje. I od recepcjonistki usłyszałem, że Roxana jest na obiedzie wydanym na jej cześć przez dyrektora hotelu. Kompletnie zapomniała o przyjęciu, które sama u mnie zaaranżowała!
David Lockwood znów zaczął spacerować po maleńkiej garderobie i przypominał rozdrażnionego lwa w klatce.
— Ta dziewczyna doprowadzała mnie wprost do szału. Nie twierdzę, że zachowywała się wyzywająco czy prowokująco. Wprost przeciwnie, siedziała grzecznie na kanapie, aleja miałem jej już dosyć! Zacząłem więc tłumaczyć, że skoro Roxana sprawiła nam zawód, najlepiej będzie, gdy wróci do college'u, a ja położę się spać. Przystała na to, ale poprosiła jeszcze o szklaneczkę whisky.
Gdybym się nie bała, że porucznik zgani moją interwencję, krzyknęłabym, że to nieprawda. Znałam Grace od dzieciństwa i wiedziałam, żel nie cierpi alkoholu. Ostro strofowała nasze popijające koleżanki, podobnie zresztą jak te, które się malowały. Tymczasem w nocy, kiedy miała tak tragicznie zginąć, nie tylko uszminkowała się wyzywająco, ale jeszcze wyraziła chęć napicia się whisky! Co ją napadło w ciągu tych paru ostatnich godzin w jej życiu, że tak podeptała tamte zasady?
— Poczęstowałem ją więc whisky — ciągnął Lockwood — którą wypiła jednym haustem, jakby przez cały wieczór tylko na to czekała. Muszę się przyznać, że wtedy to zrobiło mi się jej trochę żal i że popełniłem wielką gafę — a wszystko dlatego, że mam zbyt wrażliwe serce i lituję się nad każdym. Wyraziłem moje współczucie i ubolewanie, że jej ukochany, że tak powiem, puścił ją w trąbę. Boże! Trzeba było widzieć, jak na to zareagowała! Myślałem, że zwariowała... wprost jej nie poznawałem! Może należało to częściowo przypisać whisky, ale oczyjej ciskały błyskawice. Zarzuciła mi, że chcę ją upokorzyć, zupełnie jak ta żmija Norma w college'u, i że co ja sobie w ogóle wyobrażam? Jej przyjaciel wcale nie puścił jej w trąbę, coś mu tylko w ostatniej chwili przeszkodziło i ona sama nalegała, żeby nie przychodził. Ale on się bezwzględnie upierał i upierał przy spotkaniu. Miałem wrażenie, że bredzi jak pijana. W końcu wyciągnęła z kieszeni futra list i kazała mi go przeczytać na dowód, jak on za nią szaleje.
Wstrzymałam oddech — opowieść aktora dochodziła do punktu kul-minacyjnego. Jak to przewidywałam, Trant spytał natychmiast:
— Czy pan widział kopertę tego listu? Czy to był list ekspresowy?
— Chyba tak, bo na kopercie była jakaś nalepka.
— A... czy pan przeczytał ten list?
— Rzuciłem okiem na pierwszą stronę, nie zwracając specjalnie uwagi na treść. Ta panna zaczęła mi piekielnie grać na nerwach. Pamiętam tylko, że ten facet z listu prosił ją, żeby zapomniała o jakimś chłopaku i myślała wyłącznie o nim. Zwracał się do niej co parę zdań: „Grace, kochanie!" Jednym słowem takie tam bzdury miłosne. Oddałem jej list i zapewniłem, że z tego, co przeczytałem, widzę, że rzeczywiście jest zupełnie pogrążony...
Czekałam na nowe pytanie Tranta. Nie przyszło tak od razu — wreszcie spytał, czy David Lockwood widział podpis.
— Nie — odpowiedział aktor. — Rzuciłem tylko okiem na pierwszą stronę i nie mam pojęcia, kto ten list pisał.
Miałam wrażenie, jakby jakieś drzwi uchyliły się tylko po to, aby się zaraz zamknąć. Równocześnie odczułam zabawne rozgoryczenie: jak Grace mogła — tak ukrywając przede mną te listy — pokazywać je komuś obcemu, kogo poznała dopiero przed paroma godzinami?
— A czy nie może pan na podstawie treści listu i tego, co pan słyszał od Grace — naciskał porucznik Trant — powiedzieć coś więcej o nadawcy?
— Bardzo mi przykro — odparł Lockwood — ale, niestety, nie powiem panu nic więcej na ten temat. Z natury nie jestem ciekawski, a poza tym miałem już tej panny naprawdę dosyć. Pamiętam tylko, że tamten chciał się z nią pogodzić po jakiejś sprzeczce i że ich znajomość trzymana była w tajemnicy. Nie miałem też czasu, aby skupiać się dłużej nad tą sprawą, bo Grace wyraziła nareszcie chęć powrotu do domu. Sądziłem, że w końcu odetchnę, ale nie wiedziałem przecież wtedy, co mnie czeka! Ta diabelska dziewczyna wypuściła nową bombę. Powiedziała, że ma jeszcze jakieś ważne spotkanie w Wentworth i wyjdzie pod warunkiem, że odwiozę ją tam swoim autem. Po takim zepsuciu mi wieczoru, nachalnym wpakowaniu się do mojego mieszkania i wypiciu mojej whisky, domagała się jeszcze, żebym ją o tej porze woził samochodem trzydzieści mil! Zrozumiałem, że wykorzystywała mnie tak długo, póki nie nadszedł czas nocnego spotkania. Tego już było za dużo! Zacząłem więc ostro: „Posłuchaj mnie, młoda panno...", a na resztę moich słów spuśćmy lepiej zasłonę milczenia.
Roześmiał się gorzko i zrobił niewyraźny gest ręką w moją stronę:
— Niech mnie Bóg zachowa, żebym jeszcze kiedykolwiek w życiu miał do czynienia ze studentkami z Wentworth, bo jeśli wszystkie są takie, to... to istne gniazdo żmij!... I niech pan zgadnie, co ona wtedy zrobiła? Stanęła pośrodku pokoju, popatrzyła mi prosto w oczy i bez zmrużenia powiek oświadczyła: Jeżeli mnie pan natychmiast nie odwiezie do Wentworth, zacznę głośno krzyczeć. Nadbiegną sąsiedzi, a ja powiem, że zwabiona tu zostałam niby na przyjęcie, a w gruncie rzeczy to chce pan mnie zgwałcić!"
David Lockwood wziął z toaletki grzebień i zaczął przyczesywać swoje bujne włosy.
— I co miałem w takiej sytuacji zrobić? Złapałem ją za ramiona, po-trząsnąłem mocno i powiedziałem: „Dobrze! Odwiozę panią na tę randkę, ale wie pani, czego pani z całego serca życzę? Żeby ten spotkany facet schwycił tam panią za gardło i tak długo ściskał, aż zadusi panią na śmierć!" Tak właśnie jej powiedziałem. Ha! Ha! Ha! Dosyć makabryczne, co? Zwłaszcza gdy się pomyśli, że tak właśnie się stało!
Teatralne wstawki Lockwooda zupełnie mnie nie porywały. Ale zachowanie Grace wydało mi się coraz bardziej zdumiewające i całkowicie sprzeczne z tym, co wiedziałam o niej — tak pruderyjnie niemal skromnej i pełnej rezerwy. I nagle ta sama Grace pakuje się nachalnie do mieszkania obcego mężczyzny i używa tak wulgarnych środków dla osiągnięcia swych celów! I jakie to były cele?
— Spytał ją pan chyba, z kim ma to spotkanie? — odezwał się Trant.
— Tak, rzuciłem coś w rodzaju: „To z tym wariackim przyjacielem ma pani to wariackie spotkanie?" Nic nie odpowiedziała, ale jej..twarz — wyraźnie napięta — i błyszczące oczy mówiły, że miałem rację. '
Porucznik Trant rzucił mi krótkie spojrzenie, chcąc widocznie wyczytać z mojej twarzy, co o tym myślę.
— Proszę, niech pan mówi dalej — rzekł po chwili.
— No cóż, odwiozłem ją. Tuż przed Wentworth odkryłem, że benzyna mi się kończy. Zatrzymałem się na stacji przy wjeździe do miasteczka.
Poczułam, że cała drżę — za chwilę ten aktor może opowiedzieć o Stevie Carterisie. Bałam się, że wspomni o telefonie Grace albo o czymś, co byłoby sprzeczne z tym, co zeznałam policji. W ten sposób moi przyjaciele zostaliby skompromitowani, a kto wie, czy nie nadszarpnęłoby to ich zaufania do mnie.
— I to właśnie z budki na stacji benzynowej Grace zatelefonowała, prawda? — przerwał aktorowi porucznik.
Spojrzałam na niego z najwyższym zdumieniem. Skąd wiedział o tym, co tak starannie przed nim ukrywałam?
— Tak — przyznał Lockwood — rzeczywiście zatelefonowała (czekałam z duszą na ramieniu, że za chwilę padnie nazwisko Hudnuttów). Sądziłem, że dzwoni do tego przyjaciela, ale nie, pomyliłem się, bo kiedy wchodziła do kabiny, ten facet nadjechał.
To było gorsze, niż sobie wyobrażałam. Lockwood uznał, że to ze Steve'em Grace miała to tajemnicze rendez-vous — i nic na świecie nie odwiedzie już porucznika Tranta od tego przeświadczenia.
— To znaczy? — wtrącił Trant.
— Ten facet, na którego czekała Grace Hough, podjechał wtedy samochodem. Wysoki chłopak, smukły, ciemnowłosy. Kiedy Grace Hough wyszła z budki, podszedł do niej i zaczął z nią rozmawiać. Wtedy ona wróciła do mojego auta, wsunęła głowę przez spuszczoną szybę i po prostu zwolniła mnie, bez najmniejszego słowa podziękowania, jakbym był szoferem!
Roześmiał się gorzko, ironicznie.
— Wprost nie do pojęcia! Jest pan wolny, Lockwood. Nie jest mi pan już potrzebny" — powiedział to, naśladując głos Grace. — Nie muszę chyba mówić, że nie czekałem, aż się rozmyśli. Los mnie wreszcie uwalniał od tej zmory! Uciekłem z piskiem opon. Ale i tak nie zdołałem się od niej uwolnić. Od tamtego dnia ściga mnie bez przerwy jej wspomnienie. Nawet dzisiejszej nocy śniło mi się, że...
— Przepraszam — przerwał mu porucznik Trant — a czy mógłby pan dokładniej opisać tego chłopaka, z którym spotkała się Grace Hough i którego podejrzewa pan o zamordowanie jej?
W tym momencie jednak moje oburzenie wzięło górę nad rozsądkiem i doprowadziło do popełnienia fatalnej gafy.
— Pan się myli! — wtrąciłam z przejęciem. — Pan wie doskonale, że Steve nigdy nie pisał do Grace listów i że nigdy nie był w niej zakochany. A to, że znalazł się przy stacji benzynowej równocześnie z Grace, to był zwykły przypadek i...
Urwałam, uświadomiwszy sobie nagle, co zrobiłam.
— Jeśli nawet ten facet nie był w niej zakochany, to wyraźnie się o nią troszczył — odparł zimno David Lockwood. — W chwili, kiedy odjeżdżałem, zaczynało padać, a Grace Hough stała przy samochodzie tego przyjaciela...
Porucznik Trant odwrócił się i wlepił we mnie wzrok — czekał, kiedy okażę zmieszanie. Przeczuwałam, że David Lockwood wypowie teraz jakieś fatalne słowa, i krew napłynęła mi do policzków.
— No i? Co było dalej? — spytał Trant, nie spuszczając ze mnie oczu.
— Wtedy ten facet wyjął z tylnego siedzenia swojego samochodu płaszcz i pomagając Grace ściągnąć futro, podał go jej. Był to jaskrawo-czerwony, nieprzemakalny płaszcz od deszczu.
18
Koniec opowieści Davida Lockwooda otoczony jest w mojej pamięci mgłą. Prześladowała mnie jedna tylko myśl: Steve, mój wierny przyjaciel, najważniejszy ze wszystkich, którego z takim wysiłkiem broniłam, okłamał mnie. To on dokonał zamiany płaszczy. A ten czerwony nieprzemakalny płaszcz był na pewno własnością tajemniczej kobiety, której nazwiska nie chciał mi za nic na świecie zdradzić. Milczał, żeby ją osłonić.
Trant wiedział o tym od samego początku, a jeżeli nie przesłuchiwał do tej pory Steve'a, to tylko dlatego, że chciał mieć w ręku wszystkie atuty. Po to spytał Lockwooda, czy ten podałby w sądzie pod przysięgą, że widział Carterisa z czerwonym nieprzemakalnym płaszczem w ręku. Nic już teraz nie mogło uratować mojego przyjaciela przed ostrym przesłuchaniem. Przyszła mi też do głowy inna myśl. Jak mogłam ulec,' nawet na chwilę, złudzeniu, że Trant nie rozgryzie tego podstępu.
Pod pretekstem, że nie czuję się zbyt dobrze, poprosiłam porucznika, bym mogła poczekać na zewnątrz, nim Lockwood się przebierze i pojedzie z nami na przesłuchanie. Zaraz po wyjściu z garderoby zaczęłam kręcić się po teatrze jak szalona w poszukiwaniu telefonu. Niebawem go znalazłam i gorączkowo szukałam w torebce dziesięciocentówki, kiedy maszynista teatralny wyrósł przede mną i podał mi ją.
— To od tego policjanta, co siedzi w garderobie Lockwooda — wyjaśnił. — I karteczka też od niego.
Z trudem powstrzymałam się od wyrażenia wściekłości i niemal wyrwałam z rąk maszynisty kartkę papieru. Przeczytałam szybko:
Obawiam się, że nie dysponuje pani drobnymi na telefon do pana Carterisa. Proszę mu przy okazji powiedzieć, że policja już wie, kto jest właścicielką czerwonego płaszcza. W tej sytuacji zrobi najlepiej, gdy zamelduje się w miarę szybko na policji i zwróci pani futro.
A więc wszystko na próżno. Mimo to wsunęłam monetę do automatu i spróbowałam połączyć się ze Steve'em w college'u. Odebrał po pierwszym sygnale. Opowiedziałam mu w paru słowach, co wiedziałam, i błagałam, żeby od razu zgłosił się na policję. Lepiej będzie, gdy wyzna całą prawdę, nie ukrywając już dziewczyny, dla której musiał tak nagle opuścić klub Amber.
— Dobrze — powiedział znużonym głosem. — Dzięki, Lee, że mnie uprzedziłaś. Jestem ci naprawdę wdzięczny.
— Steve — nalegałam — powiedz mi, co teraz zrobisz? \
— Och... jeszcze nie wiem. Moja sprawa wygląda kiepsko.!.
— A co do tego futra... — zaczęłam. \
Nie dokończyłam jednak i szybko odwiesiłam słuchawkę -A- przede mną wyrósł Trant z tym swoim nieznośnym ironicznym uśmieszkiem w kącikach ust.
— Już jedziemy — oświadczył. — Zabieram Davida Lockwooda do sądu, będzie potrzebny jako świadek.
— Mam nadzieję, że potem nie wyłączy go pan całkowicie z tej sprawy? — wykrzyknęłam, oburzona, że cały ciężar oskarżenia ma spaść na Steve'a.
— Czemu mnie pani o to pyta?
— Bo... chciałam powiedzieć... że... no, że to jeszcze nie jest pewne, iż Lockwood nie spotkał się później z Grace w kamieniołomach, jeśli nawet twierdzi, że zostawił ją przed stacją benzynową.
— Pani logika rozbraja mnie kompletnie — powiedział z lekkim grymasem porucznik. — Pani zdaniem nikt ze studentów Wentworth nie może być winny, ale każda inna osoba jak najbardziej. Tak to pani ujmuje, prawda?
— Nic podobnego! — zaprzeczyłam szybko, przyznając jednak w duchu, że ma trochę racji.
— Nim zabrałem panią do teatru, sprawdziłem alibi Lockwooda —i mówił dalej porucznik. — Dozorca jego domu widział go ubiegłej środy wychodzącego z domu około pół do trzeciej w nocy w towarzystwie młodej damy w jasnym futrzanym płaszczu. Dozorca ten bez namysłu powiedział też, że aktor wrócił o czwartej trzydzieści... Potrzeba co najmniej godziny na przebycie odległości z Nowego Jorku do Wentworth i tyle samo na powrót... Nie mówiąc już o drodze z Wentworth do Greyville! Jest więc fizyczną niemożliwością, żeby to Lockwood popełnił zbrodnię, zawiózł zwłoki do Greyville i trafił pod dom o czwartej trzydzieści.
Był to dla mnie ciężki cios. Coraz bardziej wyglądało na to, że jedynie Steve mógł zamordować Grace.
— Zważywszy te wszystkie okoliczności — skwitował porucznik Trant — bardzo się obawiam, że wypadnie nam szukać sprawcy zbrodni pośród mieszkańców Wentworth...
Wsiedliśmy we troje do samochodu.
W sądzie przyjął nas inspektor Jordan, okręgowy szef policji, któremu podlegało Wentworth. Widać było, że jest bardzo zdenerwowany tą sprawą, bo w całej swej karierze, poza ściganiem wykroczeń drogowych, nie robił dotychczas nic innego. Kazał Davidowi Lockwoodowi podpisać szczegółowe zeznanie i w mojej obecności wręczył porucznikowi Trantowi gipsowy odlew opon. Następnie odprawił świadka i poprosił, żeby Trant doprowadził mu Steve'a.
Kiedy jednak przybyliśmy do Wentworth, dziekan Appel zawiadomił nas, że Carteris został nagle telegraficznie wezwany do domu.
— Steve wezwany do domu? — zdziwiłam się.
Dziekan wyjął z kieszeni marynarki zmięty blankiet telegramu i podał go nam.
— Matka Steve'a, pani Carteris, nagle zachorowała. Rzecz jasna, że pozwoliłem Steve'owi Carterisowi pojechać tam natychmiast.
Porucznik uważnie obejrzał blankiet i oddał go dziekanowi.
— Mogę pana uspokoić co do stanu zdrowia pani Carteris — powiedział. — Ten telegram został wysłany z Wentworth.
— Z Wentworth? Chce pan przez to powiedzieć, że Carteris mnie oszukał? Ależ doprawdy nie rozumiem... Po co miałby robić coś podobnego? Czyżby... czyżby był poszukiwany przez policję?
— Jak najbardziej — odparł spokojnie Trant. — I jeśli pan pozwoli, zadzwonię w parę miejsc, aby zaalarmować posterunki w okolicy.
Byłam zdruzgotana. Osiągnęłam więc tylko ten marny rezultat, że zmusiłam Steve'a do ucieczki, przez co się niesłychanie obciążył. Czemu jednak uciekł? Czyż nie rozumie, że postępując w ten sposób tylko się pogrąża i że — tak czy inaczej — policja dostanie go w swe ręce?
Porucznik Trant obserwował, jak borykam się z myślami, ale nie wypowiedział ani słowa. Przyszło mi raptem do głowy, że umyślnie pozwolił mi zatelefonować do Steve'a w szatańskim celu sprowokowania jego ucieczki i pogrążenia go.
— No i co? — spytałam kwadrans później, kiedy wyszedł z gmachu administracji. — Wypuścił pan już swoje najlepsze charty za Steve'em?
— Boję się, droga pani, że to jeszcze nie koniec pani kłopotów. Niech pani przestanie na razie martwić się o Carterisa, mam dla pani coś lepszego. Kiedy zadzwoniłem do inspektora Jordana, obarczył mnie on bardzo niemiłą misją. Nie mam ochoty podjąć się jej osobiście...
Byłam u kresu sił. Cóż jeszcze mogło mnie spotkać? Czyżby krąg moich gorzkich doświadczeń nie został jeszcze zamknięty?
— O cóż znowu chodzi? — spytałam znużona.
— Zidentyfikowano ślady opon. Są to ślady jednego z wozów z college'u.
Przeczekał chwilę, a potem dodał ze złośliwym uśmiechem:
— Wozu, będącego własnością kogoś z pani wielkich przyjaciół...
18
Jechaliśmy wolno po terenie szkolnym. Zapadający zmierzch zacierał kontury drzew, a w powietrzu unosił się aromat przekwitających bzów. Nietrudno było się domyślić, dokąd mnie wiezie Trant. Wąska droga, na którą teraz skierował auto, wiodła prosto do zbudowanego z szarego kamienia domu Hudnuttów.
Zrobiłam minę, jakbym chciała uciec, ale Trant nalegał, bym była obecna przy jego rozmowie z naszą panią dziekan i jej mężem. Nie wątpiłam, że zechce użyć mnie jako główną figurę w skomplikowanej rozgrywce, jaką sobie zaplanował.
Penelope i Roberta Hudnuttów zastaliśmy w saloniku przy małym stoliczku, z koktajlami. Przed kominkiem stała Marcia, z rękami opartymi o poręcz fotela, i wpatrywała się rozmarzonym wzrokiem w pęk frezji, których słodki zapach wypełniał cały pokój.
Penelope wstała i podeszła do nas, a jej jasny, niewinny wzrok spoczął na policjancie.
— Czy to prawda, że Lee Lovering zidentyfikowała tego aktora? — spytała szybko.
— Tak — potwierdził Trant. — Aktor złożył wyczerpujące zeznania, które punkt po punkcie dokładnie sprawdzamy.
— A... czy... przyznał się do winy?
— Nie sądzę — odparł porucznik — żeby, przynajmniej na razie, można było oskarżać Davida Lockwooda o zamordowanie Grace Hough.
Po tych słowach zapadło głębokie milczenie. Robert Hudnutt wstał i zaczął rozlewać koktajle. Jego wąskie ramiona wyraźnie opadły, jakby pod wpływem zniechęcenia. Marcia Parrish spacerowała tam i z powrotem po pokoju odbijając się pięknie od jego złotawego da.
— No cóż — odezwał się w końcu doktor Hudnutt. — Ten... typek potrafił więc oczyścić się z wszelkich podejrzeń w sposób przekonujący?
— Tak — przyznał Trant. — Na jego korzyść przemawiają dwie okoliczności: po pierwsze, alibi, które skrupulatnie sprawdziliśmy, po drugie, fakt, że nigdy przedtem nie widział Grace Hough i że wobec tego nie mógł do niej pisywać. To prawda, że popełnił wielki błąd, przemilczając przed policją pewne ważne okoliczności, ale obawiam się, że nie on jeden się tego dopuścił...
Mówiąc to, porucznik Trant uważnie obserwował twarze swych trzech ofiar i najmniejsza reakcja z ich strony nie uszłaby jego uwadze. Myślałam, że teraz powtórzy całą długą opowieść o dziwnej odysei Grace, jaką usłyszeliśmy z ust Lockwooda, tego jednak nie uczynił. Nie wspominał również słowem o Stevie Carterisie i jego zniknięciu. Mówił za to powoli, starannie dobierając słowa, jak gdyby kierował nim jakiś specjalny zamysł.
— Liczę, że ktoś z państwa udzieli mi wyjaśnień co do pewnych niejasnych dla mnie szczegółów. Zrekonstruowaliśmy jeden po drugim kroki i posunięcia Grace od chwili jej przyjazdu do Cambridge Theatre aż do powrotu do Wentworth. Nie wiemy jeszcze, jakie były motywy jej dziwnego postępowania, jedno natomiast jest pewne: Grace Hough miała o trzeciej nad ranem spotkanie z kimś — tu, w okolicach Wentworth, najprawdopodobniej w kamieniołomach, gdzie została zamordowana — i telefonowała do kogoś ze stacji benzynowej w Wentworth. Chodziłoby teraz tylko o stwierdzenie — dodał, obracając w smukłych palcach wysoką nóżkę kieliszka — czy ten, na kogo czekała, zapewne ten sam, z którym utrzymywała korespondencję, stawił się czy nie stawił na to spotkanie...?
— Hm — wtrącił się Robert Hudnutt — o ile dobrze zrozumiałem, pan zdaje się sugerować, że ten ktoś jest również mordercą panny Hough. Ale skoro tak często do niej pisywał, widocznie musiał ją kochać. Jaki wobec tego miałby powód, żeby ją zabijać?
— Powód nie jest trudny do odgadnięcia — odpowiedział Trant. — Cały ten romans, tak starannie ukrywany przez Grace Hough przed koleżankami, a nawet przed panną Lovering, która cieszyła się przecież jej pełnym zaufaniem, był zbyt tajemniczy. Mogło więc chodzić o kogoś żonatego, komu Grace Hough groziła skandalem, o ile się nie rozwiedzie i nie ożeni z nią. Albo też mogła odkryć w jego życiu jakiś sekret, który usiłował zataić przed światem...
Czy porucznik Trant umyślnie dopuszczał tego rodzaju motyw zbrodni i czy Robert Hudnutt dopatrzył się w tym aluzji do swej własnej przeszłości? Pytanie to zadawałam sobie z głębokim niepokojem w duszy.
— Któż to wie? — ciągnął dalej policjant. — Może się także okazać, że to wcale nie ukochany Grace popełnił zbrodnię, tylko jakaś kobieta, chociażby jego żona czy też inna kobieta mająca w tym swój interes... Dowiedziawszy się o nocnym spotkaniu, przyjechała tam zamiast niego, żeby się pozbyć rywalki. Trudno nam zgadnąć, ile osób jest zamieszanych w tę całą sprawę...
Tym razem było jasne, że Trant kieruje podejrzenia na Marcie Parrish lub na Penelope.
— Zaczynam dochodzić do wniosku — podjął po chwili porucznik — że ta dziewczyna, z pozoru tak skromna i nieefektowna, stanowiła niebezpieczeństwo dla kilku osób ze swego najbliższego otoczenia. I to jest powodem, że zadaję wciąż państwu pewne pytania. W ubiegły czwartek zeznali państwo, że nikt z was nie widział już Grace Hough po wyjściu z teatru. Czy w dalszym ciągu państwo to podtrzymują?
Zauważyłam, że Marcia gładzi białymi palcami delikatne płatki frezji, jak gdyby starała się ukryć wstrząsające nią nerwowe dreszcze. Wzrok jej przenosił się kolejno z Penelope na Roberta Hudnutta.
Porucznik powtórzył pytanie i czekał.
— Oczywiście, że podtrzymujemy, skoro mówiliśmy prawdę — odezwała się w końcu Penelope.
— Mam jednak pewne dane, aby przypuszczać, że ta rozmowa telefoniczna Grace Hough w środku nocy była z kimś tutaj, w Wentworth, a ściślej, w tym domu.
— Bardzo mi przykro, ale muszę pana wyprowadzić z błędu, poruczniku — zaprotestowała Penelope. — Nic absolutnie nie wiemy o telefonie od Grace i nonsensem byłoby przypuszczać, że któreś z nas widziało ją po spektaklu.
— A jednak, proszę pani — upierał się porucznik — twierdzę z całą pewnością, że któreś z państwa wyjeżdżało tej nocy z college'u. W kamieniołomach odnaleziono ślady opon i mamy niezbity dowód, że ślady te pozostawił samochód będący własnością jednego z was trojga.
— To obrzydliwe oszczerstwo! — krzyknęła Penelope, wyraźnie już oburzona. — Robert, Marcia — dodała, biorąc za świadków męża i przyjaciółkę — może zechcecie panu wytłumaczyć, że to wręcz niemożliwe...
Ale ani doktor Hudnutt, ani Marcia Parrish nie wymówili słowa.
— Nie przypuszczam — powiedział cicho porucznik Trant — aby leżało w interesie pani męża i pani przyjaciółki zaprzeczanie faktom. Lepiej, żeby się otwarcie przyznali.
Zapadła chwila bolesnej ciszy. Wreszcie Robert Hudnutt wstał i machnął ręką gestem pełnym rezygnacji. Jego wąskie wargi wykrzywił kurczowy uśmiech.
— A więc dobrze! — rzekł. — W takim razie jestem gotów...
— Robert, nie! — ten krzyk wydarł się z gardła Marcii, która rzuciła się jak strzała w stronę Hudnutta.
— Czemu nie miałbym mówić — odparował Hudnutt sucho — skoro i tak... Otóż przyznaję, że wyjeżdżałem tej nocy z domu i dojechałem do kamieniołomów.
— Ty, Robercie? Ty jeździłeś do kamieniołomów? — wykrzyknęła zdumiona Marcia Parrish. —Ja... nic mi o tym nie mówiłeś. Nic o tym nie wiedziałam.
— I ja także — oświadczył porucznik — i jestem panu bardzo wdzięczny, doktorze Hudnutt, że mi pan o tym powiedział, bo — widzi pan — ślady opon, które znaleźliśmy, nie zostały zrobione przez pański wóz, ale przez auto panny Parrish.
W tej chwili dopiero zrozumiałam szatańską chytrość porucznika. Powiedział nieprawdę, żeby sprowokować wyjawienie prawdy — i w jednej chwili cały starannie zbudowany przez Marcie, przy mojej naiwnej pomocy, gmach runął jak domek z kart. Więc Marcia i za drugim razem mnie okłamała. Ona także, poza doktorem Hudnuttem, pojechała do kamieniołomów, ale zataiła to przede mną.
Penelope przerwała milczenie.
— Robercie — zaczęła lekko zmienionym głosem — dlaczego nic mi o tym nie mówiłeś?
Przyjaciółka domu podeszła i położyła dłoń na jej ramieniu.
— Penny, zrozum, że nie chcieliśmy cię niepotrzebnie denerwować, zwłaszcza że... — Zwróciła się teraz do Tranta — ...że nasze oświadczenie nie przyniosłoby żadnej korzyści policji, bo ani Robert, ani ja nie widzieliśmy Grace w kamieniołomach. Prawda, Robercie?
— Tak było — przytaknął niepewnym głosem doktor Hudnutt.
— Pani Hudnutt nie wie — mówiła dalej Marcia, patrząc na porucznika Tranta — że Grace Hough rzeczywiście tu telefonowała. Doktor Hudnutt i ja byliśmy sami na dole w salonie. Tylko i wyłącznie ta okoliczność skłoniła nas do przemilczenia owego szczegółu. Nie chcieliśmy, aby dowiedziano się w całym college'u, że byliśmy razem o tej porze. Jestem w bardzo zażyłych stosunkach z moimi przyjaciółmi, którzy uważają mnie niemal za członka rodziny, nie wszyscy jednak o tym wiedzą i mogliby pewne rzeczy mylnie interpretować.
Marcia Parrish chyba trochę za bardzo podkreśliła niewinność swych stosunków z Robertem Hudnuttem — w tej chwili zauważyłam u Penelope lekkie drżenie powiek, wymowniejsze od wszelkich słów. Było widać, że Penelope cierpiała z powodu owych „zażyłych stosunków" między jej najlepszą przyjaciółką a mężem.
Robert Hudnutt uważał za stosowne sam dokończyć relację Marcii, tak że po raz już drugi, prawie w identycznych słowach, usłyszałam wersję wydarzeń, podaną mi w zeszłym tygodniu przez Marcie; telefon Grace domagającej się przyjechania po nią na stację benzynową w Wentworth, wyjazd doktora Hudnutta, a następnie i Marcii tam właśnie, i po-wrót do college'u bez Grace, bo ani Hudnutt, ani Marcia nigdzie jej nie widzieli. Hudnutt nie wspomniał słowem o liście Grace do Penelope ani o powrocie do domu drogą okrężną, przez kamieniołomy.
Teraz padło oczekiwane przeze mnie pytanie porucznika Tranta:
— Panno Parrish, może teraz pani zechce nam opowiedzieć o swej wyprawie do kamieniołomów.
— To bardzo proste — odparła Marcia. — Wiadomo panu, że w drodze powrotnej ze stacji benzynowej do college'u przejeżdża się niedaleko kamieniołomów. Byłam trochę niespokojna, nie zastawszy Grace na umówionym miejscu przy stacji benzynowej, skąd miał ją zabrać doktor Hudnutt, a ponieważ wiedziałam, że tego samego popołudnia Grace spotkała doktora w kamieniołomach, skojarzyłam sobie te dwie rzeczy. I dlatego, niemal podświadomie, skręciłam na drogę prowadzącą do kamieniołomów, żeby i tam rzucić okiem.
Tłumaczenie Marcii było mało przekonywające i zastanawiałam się nawet, jak może ona przytaczać tak błahe powody. Byłam pewna, że Marcia pojechała do kamieniołomów specjalnie, obawiając się, że Grace zmusiła doktora Hudnutta, aby ją tam zawiózł dla dokończenia przykrej popołudniowej rozmowy. Ale i ta hipoteza nie zadowalała mnie w pełni.
Teraz z kolei doktor Hudnutt musiał wyjaśnić, dlaczego uważał za stosowne wstąpić do kamieniołomów przed powrotem do domu. Podał niemal identyczny powód: nie zastawszy Grace na stacji benzynowej, wracał na wszelki wypadek przez kamieniołomy. W pewnej chwili usłyszał jadący tą drogą samochód, prawdopodobnie Marcii Parrish, zdążający do stacji benzynowej.
— Uderza mnie — rzekł porucznik Trant, zdając się nie zwracać uwagi na słabość ich motywacji — duża ilość co najmniej zdumiewających zbiegów okoliczności, jakie widzę w tej sprawie. Grace Hough została zamordowana w niespełna godzinę po swoim telefonie. A w tym czasie trzy, jeśli nie więcej, osoby, wszystkie utrzymujące, że są niewinne, udały się do kamieniołomów i... — Zrobił maleńką pauzę. — ...każda z nich miała mocny powód, by pozbyć się Grace Hough.
Spodziewałam się, że ktoś z obecnych podniesie ten zarzut, ale nie stało się nic podobnego. Czyżby zainteresowane osoby nie uważały za potrzebne bronić się?
— Przypuszczam, panno Parrish — ciągnął porucznik — że pani nie robiła żadnych poszukiwań w kamieniołomie, tylko po prostu przejechała tamtędy nie wysiadając?
— Zgadza się. Padał rzęsisty deszcz, a ponieważ nigdzie nie widziałam samochodu doktora Hudnutta, doszłam do wniosku, że się pomyliłam i zaraz wróciłam do domu.
— Jest więc zupełnie możliwe, że Grace była tam, przybywszy wcześniej pieszo, a pani jej nie zauważyła?
— Mogło tak być.
— Pójdę jeszcze dalej: mogła wtedy już nie żyć.
— Tak — przyznała Marcia, spuszczając oczy, żeby ukryć ogarniającą ją panikę. Porucznik Trant zastawił na nią ordynarną pułapkę, której nie potrafiła ominąć.
Penelope nagle wstała i położyła swoją piękną rękę na ramieniu męża gestem pełnym zaufania i godności.
— Pan ciągle insynuuje, że doktor Hudnutt mógł zamordować Grace jeszcze przed moim przybyciem — odezwała się Marcia Parrish, odzyskawszy zimną krew. — Szczęśliwie jednak dla niego widziałam po powrocie do domu jego samochód stojący w garażu. Nie zdążyłby absolutnie być już w Greyville i wrócić stamtąd — pana hipoteza nie ma podstaw.
— Nie jestem tego taki bardzo pewny — odparł Trant. — Doktor Hudnutt mógł wyjechać później raz jeszcze i przetransportować zwłoki tak, że nikt o tym nie wiedział. Bardzo przepraszam — zaznaczył szybko — że tak to określam, ale obowiązkiem moim jest przewidzieć wszelkie możliwości.
W jednej chwili Trant obalił alibi doktora Hudnutta, które jeszcze przed chwilą wydało mi się nie do podważenia. Po słowach porucznika zapanowało lodowate milczenie, które przerwała Penelope:
— Nim posunie się pan dalej w swych badaniach, poruczniku, myślę, że powinien się pan zastanowić nad motywem tej zbrodni. Wiem, że przez czas jakiś Grace Hough podkochiwała się w moim mężu, co jest zresztą na porządku dziennym w życiu college'u. Ale tego rodzaju miłostki nie mogą doprowadzić kogoś, kto jest ich przedmiotem, aż do morderstwa.
— Oczywiście, proszę pani, ale trzeba sobie zdać sprawę z tego, że Grace... hm, była chora i trochę nienormalna. Udało mi się uzyskać w tej sprawie opinię wybitnego neurologa, doktora Wheelera z Baltimore, który, jako dawny przyjaciel domu, miał sposobność opiekowania się nią. Młoda, głęboko kimś zajęta dziewczyna, cierpiąca ponadto na silną neurozę, może tak komuś dokuczyć, że doprowadzi go do ostateczności, zwłaszcza jeśli... ale zostawmy to na razie z boku.
Tym razem nie miałam już wątpliwości, że przeczucia mnie nie myliły. Porucznik Trant dowiedział się o tragicznym epizodzie kalifornijskim, rzucającym cień na przeszłość doktora Hudnutta, a stąd już łatwo wywnioskować, że Grace Hough zastosowała swój szantaż. Bałam się spój rzeć na doktora Hudnutta, którego twarz stała się nagle biała jak papier Zrobił na mnie wrażenie śmiertelnie znużonego biegacza, który nie może już posunąć się ani o krok dalej, a kiedy porucznik spytał go, czy było zawsze jego zwyczajem zostawiać w nocy drzwi garażu szeroko otwarte, Hudnutt wstał i zrobił ruch, jak gdyby postanowił wyznać wszystko do końca. Tym razem jednak powstrzymała go Penelope.
— Garaż college'u — podkreśliła z naciskiem — nie jest garażem publicznym, a mieszkańcy Wentworth mają poczucie cudzej własności. Robert i ja używamy naszych samochodów bez żadnej różnicy i nie zadajemy sobie nawet trudu wyjmowania z nich kluczy.
— Wobec tego — wykrzyknęłam pod wpływem niekontrolowanego impulsu — byle kto mógł sobie pożyczyć żółty kabriolet pani Hudnutt, który widziałam przy Pigot Hall właśnie w momencie, kiedy...
Umilkłam, przerażona własnymi słowami, i gdybym mogła, najchętniej odgryzłabym sobie język. Nieszczęsne zdanie wymknęło mi się jak strzała i nie byłam w stanie nic na to poradzić. W pokoju nikt się nie poruszył, ale porucznik z trudem zdołał ukryć lekki uśmiech triumfu. Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego tak mu zależało na mojej obecności przy tej rozmowie.
— No, no — powiedział z udanym zdziwieniem — to coś dla mnie całkiem nowego! A więc owej nocy wyjeżdżał także i wóz pani Hudnutt? Co pani ma nam o tym do powiedzenia? — zwrócił się do Penelope.
Marmurowa twarz Penelope nie wyrażała nic poza głębokim zdumieniem. I to zdumienie nie było udawane.
— Nic mi o tym nie wiadomo — rzekła wreszcie. — Mogę przysiąc, że tamtej nocy nigdzie nie wyjeżdżałam. Zaraz po powrocie z teatru położyłam się spać.
Marcia Parrish przyszła jej z pomocą.
— Lee Lovering ma rację — zauważyła. — Ktoś musiał posłużyć się autem Penelope bez naszej wiedzy.
— Żółtego kabrioletu, o którym wspomniała panna Lovering, nie ma teraz w garażu college'u — zauważył porucznik. — A sprawdzono wszystkie samochody i garaże. Co pan na to, doktorze?
Było mi bardzo przykro za Roberta Hudnutta. Czy zaprzestanie walki i podda się? Ale zamiast niego znowu odpowiedziała Penelope:
— Nie sądziłam, że policję aż tak zainteresuje mój wóz. Oddałam go do warsztatu w Nowym Jorku, żeby wprowadzić kilka zmian.
— Jakich mianowicie?
— Znudził mi się już żółty kolor karoserii. Poleciłam więc znajomemu mechanikowi, żeby auto przemalował i przy okazji zainstalował letnią górę.
Sądząc ze spokoju, z jakim wypowiadała te słowa, Penelope Hudnutt nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ją to wyznanie obciążało. Jej mąż i Marcia Parrish, przeciwnie, byli wyraźnie wzburzeni i wstali /. miejsc.
— W razie gdyby pan zechciał interpretować te słowa mojej żony na jej niekorzyść — rzekł Robert Hudnutt, zwracając się do Tranta — chciałbym podkreślić, że to ja sam podsunąłem jej myśl zmiany koloru i ja osobiście podwiozłem jej auto do Nowego Jorku.
— A czy poda mi pan, kiedy to auto opuściło garaż college'u? — spytał porucznik.
Lekki powiew wiatru z parku poruszył firanki i rozproszył trochę duszący zapach frezji.
— O ile sobie przypominam, to w zeszły czwartek — odparł doktor Hudnutt.
— W zeszły czwartek — powtórzył przeciągle porucznik Trant — a więc nazajutrz po zbrodni... Muszą państwo przyznać, że ciągle trafiamy na coraz to dziwniejsze zbiegi okoliczności.
19
Porucznik Trant, który usłyszał już wszystko, czego chciał się dowiedzieć, i przybrał znów maskę obojętności, zanotował sobie adres nowojorskiego warsztatu, gdzie stał wóz Penelope. Poradził Hudnuttom, żeby bez względu na późną porę udali się do sądu i złożyli zeznania.
Mnie mało już interesowało wszystko, co się działo w tym saloniku, bo pogrążyłam się w niewesołych myślach o fatalnej roli, jaką mimo woli odegrałam w tej całej sprawie. Chciałam pomóc Steve'owi, a tymczasem przeze mnie znalazł się on w okropnej sytuacji. Szczery zamiar przyjścia z pomocą Marcii i Hudnuttom także spalił na panewce wskutek mojej niezręczności.
Zamyślona, dopiero po chwili zorientowałam się, że Penelope odprowadzą porucznika Tranta do drzwi, i wstałam, żeby także wyjść.
— Niektórzy członkowie rady naszego college'u — tłumaczyła Penelope porucznikowi — są za tym, aby odłożyć doroczny bal, który ma się odbyć jutro, ale prezes odrzucił ten wniosek, uznając, że źle by to odebrała opinia publiczna i że właśnie przeciwnie, nie powinno się teraz łamać ustalonych tu zwyczajów. Ja osobiście całkowicie podzielam jego zdanie.
— I ja również — rzekł porucznik.
Bal college'u! W tym całym chaosie ostatnich dni zupełnie o nim za-pomniałam. A przecież ta doroczna uroczystość zawsze przynosiła mi mnóstwo radosnych niespodzianek. Czy i w tym roku będzie tak samo? Czy potrafię chociażby na kilka godzin oderwać się od ponurej rzeczywistości i dać się porwać radosnemu nastrojowi?
Porucznik Trant zechciał mnie odwieźć do Pigot Hall. Kiedy się już żegnał ze mną przed naszym pawilonem, powiedział:
— Nie powiem, żeby mi pani sprzyjała moralnie w tym śledztwie. A jednak, może bezwiednie, oddała mi pani bardzo wielkie usługi. Kiedy zwrócą pani popielicowy płaszcz, proszę pamiętać, że w jednej z jego kieszeni znajdzie pani ostatni list ekspresowy, jaki otrzymała Grace Ho-ugh, i że ten, kto go pisał, jest prawdopodobnie jej mordercą...
Jak tylko pożegnałam się z Trantem, poczułam gwałtowne pragnienie zobaczenia Jerry'ego. On jeden potrafi mnie uspokoić i przywrócić swoją delikatną czułością ład moim chaotycznym myślom.
Znalazłam go spacerującego po jednej z parkowych alejek w towarzystwie Nicka Dodda, przyjaciela Elaine. Chodził już bez kul. Na mój widok pożegnał się z kolegą i pospieszył mi na spotkanie.
— Szukałem cię wszędzie, Lee — rzekł. — Pewnie już słyszałaś, że Steve Carteris wyjechał nagle z Wentworth dzisiaj po południu. Wiesz może, dlaczego?
— Słyszałam, że otrzymał jakieś niedobre wiadomości z domu — od-parłam szybko, nie chcąc, by się domyślił, że Steve po prostu uciekł przed policją.
— Ach, tak? — odetchnął Jerry z ulgą. Ale twarz jego natychmiast się zachmurzyła. — Dziekan opowiadał mi o wszystkim, co się tu dzieje. Odkąd mam szanse otrzymania znacznej sumy z ubezpieczenia, dziekan nie może się beze mnie obyć. Najprawdopodobniej węszy we mnie przyszłego bogatego klienta dla swego ojca...
Gorycz Jerry'ego była dla mnie dotkliwsza niż wszystko inne. W półmroku ledwie mogłam dojrzeć jego błyszczące oczy i gorzką zmarszczkę dookoła zaciśniętych warg. Kiedy tak stał wśród listowia, ze swymi kanciastymi, nieco pochylonymi ramionami i zwichrzonymi włosami, wydawał mi się podobny do jakiegoś zmysłowego, kpiącego młodego fauna.
— To jutro jest ten bal, prawda? — spytał. — Nick Dodd nalega, żebym był obecny mimo żałoby. Oczywiście mowy nie ma, abym tańczył. Zresztą nawet bym nie mógł ze względu na kostkę. Ale obiecałem pomóc Nickowi przy oświetleniu.
Chwilę się zawahał, nim dodał:
— Miałaś być na tym balu ze Steve'em, prawda?
— Tak... ale mam wrażenie, że w tym roku nie będę na balu. Po prostu nie jestem w nastroju do tańca. A ty zaprosiłeś Normę?
Rzucił mi ostre spojrzenie.
— Czyż nie rozumiesz, Lee, że między mną a Normą wszystko skończone? A zresztą wiesz przecież, że osoba pokroju Normy nie poszłaby na bal z nie tańczącym partnerem...
Odnalazłam na twarzy Jerry'ego dobrze mi znany wyraz nadąsania i przypomniałam go sobie jako małego, nieśmiałego chłopaka, który pożyczał mi swoich ołowianych żołnierzy po to tylko, żeby ich zaraz odebrać.
— Lee — powiedział nagle — proszę cię, zrób mi przyjemność i towarzysz mi na tym balu. Nie obiecuję, że będę wyśmienitym partnerem, ale wydaje mi się, że tylko z tobą mógłbym...
— Mówisz to szczerze, Jerry?
Nic więcej nie trzeba było mówić tego wieczora. Noc już zapadła i w oknach zabudowań college'u rozbłysły światła. W zastygłym powietrzu rozległ się odgłos gongu na obiad. Nic jednak nie było teraz ważne poza przepełniającym mnie uczuciem bezgranicznego szczęścia, płynącego stąd, że siedzę przy Jerrym z dłonią w jego dłoni, której słodkie, szorstkie dotknięcie przejmowało mnie rozkoszą. Po raz pierwszy miałam być jego partnerką na balu w college'u...
Następnego dnia rano perspektywa balu usunęła w cień wszelkie inne sprawy. Tragiczne wydarzenia ubiegłego tygodnia, ucieczka Steve'a — wszystko zeszło na drugi plan. Elaine i Norma wybrały się po południu do Nowego Jorku swym beżowym autem po nowe toalety. Ja sama też zawiozłam do Wentworth ulubioną wieczorową sukienkę z czarnej tafty, żeby ją odświeżyć. Kiedy wróciłam do college'u, była już siódma. Sala gimnastyczna, gdzie miał się odbyć bal, jarzyła się od świateł. Przechodząc, rzuciłam okiem na dekoracje. Podium dla orkiestry ginęło wprost pod pękami białych bzów. Muzycy rozpakowali już z futerałów instrumenty i szykowali się do zajęcia miejsc. W mroczniejących od zmierzchu alejach parku migały ruchome jasne plamy długich sukien. Jasność tę podkreślały jeszcze czarne smokingi i wieczorowe ubrania panów. Spotkałam Normę, błyszczącą i promienną u boku swego partnera, kapitana drużyny piłki nożnej — szli właśnie do stolika, którego honorowym gościem miała być właśnie ona. Nigdy jeszcze Norma nie wydała mi się równie piękna jak tego wieczora: wspaniała suknia ze złotej lamy ciasno opinała jej talię, prześliczne włosy, które też wyglądały jak zrobione ze złota, były ściągnięte mocno do tyłu, co nadawało jej klasycznej twarzy jakiś nowy styl, jakiś urok i wdzięk dziewicy z witraża. „Święta Cecylia, tak jak ją sobie wyobraża współczesny malarz", pomyślałam w duchu. Zapewne przebolała już Jerry'ego, bo obdarzyła mnie wręcz uprzejmym uśmiechem, zaprawionym tylko minimalną dozą złośliwości.
— Moja droga — rzuciła wesoło do mnie w przejściu — przygotuj się na wielką niespodziankę.
I pociągnęła swego partnera w stronę sali gimnastycznej. Na rękawie jego smokingu mocno wyróżniała się biała ręka Normy z wylakierowany-mi na złoty kolor paznokciami.
Nie starając się odgadnąć sensu jej tajemniczych słów, pobiegłam do pokoju w Pigot Hall, wskoczyłam pod prysznic i potem wciągnęłam obcisłą czarną taftową suknię, rozszerzającą się od kolan na kształt kielicha kwiatu. Następnie przypięłam do ramienia wiązankę różowych kamelii i uszminkowałam się lekko, ale starannie, żeby usunąć z twarzy wszelki ślad zmęczenia. Kiedy otworzyłam szafę, żeby wyjąć aksamitny płaszcz wieczorowy barwy zielonego nefrytu, cofnęłam się o krok ze zdumienia. Wyglądało to wręcz niewiarygodnie, a jednak... nie mogło być żadnych wątpliwości.
Miałam przed sobą starannie powieszony mój popielaty płaszcz popielicowy — aż pogładziłam jasny, miękki włos, żeby się przekonać, czy nie śnię. Potem rozłożyłam go na łóżku. Na myśl, że Grace miała ten płaszcz na sobie jeszcze parę godzin przed swą tragiczną śmiercią, ogarnęła mnie groza. Stanęła mi przed oczami taka, jaką ją widziałam po raz ostatni — na marmurowym stole kostnicy, w poplamionej różowej sukni, przykryta do połowy upiornym czerwonym płaszczem nieprzemakalnym...
A więc to zapewne była owa miła niespodzianka, zapowiedziana przez Normę. I przecież jeszcze porucznik Trant uprzedził mnie, że odzyskam len płaszcz i że w jednej z kieszeni znajdę ostatni list do Grace. Z gorączkową niecierpliwością zaczęłam przeszukiwać wszystkie kieszenie płaszcza, lecz ręce mi drżały i w tym nerwowym pośpiechu nie mogłam go odnaleźć. Ale — mogę przysiąc — w żadnej nie było listu.
— Szukasz listu? — usłyszałam za sobą głos. — Nie trudź się, bo już go tam nie znajdziesz.
Odwróciłam się szybko i ujrzałam na progu pokoju Elaine, wyraźnie podnieconą. Miała taką suknię jak Norma, tyle że nie ze złotej, a srebrnej lamy.
— Kiedy wracałyśmy z Normą z Nowego Jorku i otworzyłyśmy bagażnik, żeby włożyć pudła z sukniami, znalazłyśmy twój płaszcz, złożony 1 wsunięty głęboko. Powiedz, co za dziwny zbieg okoliczności!
— A ten list? — zaniepokoiłam się. — Miał być w kieszeni...
— Ach, list! Norma pierwsza go zauważyła i złapała, nim jej zdążyłam przeszkodzić. Próbowałam go odebrać, ale nie było sposobu. Nie chciała mi go nawet pokazać.
— I co Norma ma zamiar z nim zrobić? — spytałam przerażona. — Ten list jest niesłychanie ważny. Norma musi go natychmiast oddać policji.
— Ja też jej to radziłam, ale ona wypaliła mi długą mowę, z której niewiele zrozumiałam, poza tym, że skoro twój płaszcz został znaleziony w naszym wozie, możemy obie zostać okropnie skompromitowane i że lepiej będzie nikomu o tym nie wspominać. Odważyła się nawet insynuować, iż nie jest wykluczone, że to ja, bez jej wiedzy, wzięłam wóz w zeszłą środę i pojechałam do kamieniołomów.
— To nie ma najmniejszego sensu! — zawołałam. — Norma oczywiście przeczytała ten list?
— Tak. Zaraz po powrocie zamknęła się w pokoju, żeby go przeczytać. Musiała później ukryć go gdzieś przy sobie, bo nigdzie go nie znalazłam.
— Więc Norma już teraz wie, kto pisał te listy?
— Tak się przynajmniej domyślam, skoro oświadczyła, że zanim odda list policji, chce porozmawiać z kimś, kto go pisał, i za nic w świecie nie wyrzeknie się tej przyjemności.
— Elaine, twoja siostra zwariowała! — zawołałam. — Porucznik
Trant jest pewien, że autor listu zamordował Grace, a jeżeli ten morderca się dowie, że Norma wie prawdę, i ona znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie.
— I ja tak myślę, i nawet wyraźnie Normę ostrzegłam, ale od wiedziała, że gwiżdże na to. Wiesz, jaka ona jest! Zawsze lubiła igrać z ogniem. Przestałam więc ją przekonywać, tylko pobiegłam do sali balowej i wszystko opowiedziałam Jerry'emu i Nickowi. Jerry twierdzi, że trze-ba uprzedzić porucznika Tranta. Nie mogłabyś do niego zatelefonować, Lee? Znacie się przecież trochę...
Wzrok mojej koleżanki błyszczał jakoś niesamowicie, nigdy jeszcze nie widziałam jej tak podnieconej; zawahałam się chwilę, jak mam w tej sytuacji postąpić. Wyznanie Trantowi prawdy pociągało za sobą pewne ryzyko. Porucznik zmusi natychmiast Normę do oddania listu i zdobędzie w ten sposób broń przeciwko autorowi. A jeśli się okaże, że pisała go właśnie jedna z osób, które obiecałam osłaniać?
W końcu jednak zdecydowałam się na to rozwiązanie — bo wcześniej czy później porucznik Trant i tak musi się dowiedzieć, że Norma zabrała list. Wszystkie moje dotychczasowe wysiłki, żeby wprowadzić porucznika w błąd, doprowadziły jedynie do groźnych impasów. Pobiegłam więc do telefonu.
Kiedy uzyskałam połączenie z porucznikiem, poinformowałam g pokrótce o zwrocie płaszcza i postępku Normy. Zdawał się chwilę zastanawiać.
— Panno Lee — rzekł wreszcie poważnym tonem — niech mnie pani uważnie posłucha! Chcę pani powierzyć pewną poufną misję. Prósz zaraz udać się na bal i uważnie obserwować Normę Sayler.
— Ale — zaprotestowałam — czy dam radę przeszkodzić jej w czym-kolwiek? Kiedy Norma wbije sobie coś do głowy...
— Proszę zrobić tyle, ile pani da radę. Na razie nie mogę powiedzie więcej. Bo będzie mi wstyd, jeśli się mylę — dodał znowu tonem, który miał być chyba żartobliwy, choć nie bardzo mu to wychodziło. — Nie sądzę, by miało się stać coś poważnego na studenckim balu, ale... Zresztą niedługo zjawię się w Wentworth osobiście — dodał na koniec.
Elaine czekała na mnie w pokoju. Przez otwarte okno dobiegały tony pierwszych tańców.
— Trant zaraz przyjedzie — oświadczyłam. — Tak będzie najlepiej. Przynajmniej się uspokoimy.
I obie szybko udałyśmy się na bal.
20
Bal rozkręcił się już na dobre. Nick Dodd przy pomocy Jerry'ego dokonał cudów w kwestii efektów świetlnych. Trudno było poznać pod tą kaskadą różnobarwnych refleksów naszą szarą salę gimnastyczną, gdzie ćwiczyłyśmy przy metalowych barierach. Bardzo pomysłowo porozmieszczane reflektory rzucały snopy fioletowego i pomarańczowego światła na gołe, białe ściany, nadając jakiś egzotyczny urok ciemniejszym kątom sali — parkiet do tańca i biegnąca dookoła sali galeria tonęły w złocistej poświacie.
Nick Dodd i Jerry wyszli nam na spotkanie. Zauważyłam, że Jerry jeszcze lekko utyka. Przykro mi było patrzeć na tego wysportowanego, zdrowego chłopaka dotkniętego — wprawdzie przejściowym — kalectwem i chciałam bardzo, by jak najszybciej wrócił do formy Elaine pociągnęła zaraz Nicka na środek sali, a ja usiadłam z Jerrym przy małym stoliku w rogu, pod balkonem. Panował tu niebieskawy półmrok.
— I co teraz, Lee? — spytał z zaniepokojoną miną. — Trzeba chyba skontaktować się z porucznikiem Trantem?
— Już dzwoniłam, będzie tu najdalej za godzinę.
— Miejmy nadzieję! On naprawdę uważa, że ten list ma tak wielkie znaczenie?
— Oczywiście. Jego zdaniem autor tego listu jest mordercą Grace.
— I ja tak sądzę. Mówiłem to chwilę temu Normie.
— Gdzie ona właściwie jest? — zawołałam, przypomniawszy sobie słowa porucznika, by mieć ją stale na oku. — Nie widzę jej złotej sukni pośród tańczących par...
— Pewnie jeszcze w ogrodzie rekreacyjnym. Miała się tam zobaczyć z doktorem Hudnuttem.
— Z doktorem Hudnuttem?
— Tak. Sam ją tam znalazłem, bo chciałem, żebyśmy spokojnie pogadali. Tłumaczyłem jej, że powinna oddać ten list policji, ale odmówiła. Powiedziała, że przedtem chce mieć z tego osobisty rewanż i poprosiła, żebym ją zostawił samą, bo na kogoś czeka. Kiedy już wychodziłem, natknąłem się na doktora Hudnutta, który szedł w jej stronę.
Doktor Hudnutt z Normą w ogródku rekreacyjnym! Wielkie nieba! W jednej chwili przypomniałam sobie, jak to Penelope publicznie znieważyła moją dumną koleżankę. Jeśli więc Norma dysponowała broni której może użyć przeciwko pani dziekan, nie zawaha się ani chwili. Al przecież... wszystko przemawiało za tym, że list pisany był przez mordercę! Nic nie mogłam z tego wszystkiego zrozumieć...
Zaczęłam rozglądać się za Normą. Właśnie jakaś suknia z lamy zawirowała przed naszym stolikiem. Ale to była Elaine. Potem zobaczyłam boską Penelope w długiej, czarnej aksamitnej sukni. Cały świat mógł się walić, ale ona nie odstąpiłaby od swej oficjalnej roli, mimo że — była o tym głęboko przekonana — nie sprawiało jej to najmniejszej przyjemności. Stwierdziłam z uczuciem ulgi, że tańczy z mężem — znaczyło że Norma odprawiła doktora Hudnutta.
— Jerry — rzekłam stanowczo —ja muszę poszukać Normy. Postaram się przemówić jej jednak do rozsądku.
Wstałam i zaczęłam przeciskać się przez tłum na parkiecie, wyrywając się tym, którzy koniecznie chcieli mnie zatrzymać, i spiesząc do drzwi za podium dla orkiestry, prowadzących do ogródka rekreacyjnego.
Ukryta w krzewach rododendronów niebieskawa lampa imitował światło księżyca i wśród panującej tu ciszy słyszałam cichy szmer fontanny. Normę dostrzegłam z daleka, na kamiennej ławeczce — tej same gdzie tak niedawno siedzieliśmy oboje ze Steve'em. Niebieskawe światło reflektora igrało ze złocistymi fałdami jej sukni, rozszerzającej się u stąd w szeroki wachlarz. Na kolanach trzymała małą balową torebkę ze zł tych cekinów i spoglądała gdzieś w górę, na ukrytego przed moim wzrokiem rozmówcę. Do mych uszu dotarł cichy odgłos rozmowy, zagłuszany jednak szmerem fontanny, nie mogłam rozróżnić słów. Norma mnie ni widziała. Stałam długą chwilę nieruchomo w miejscu, napawając się dziwnym urokiem tego obrazu.
Kiedy Norma trochę się poruszyła, żeby założyć nogę na nogę, d strzegłam za krzakami forsycji białą suknię, piękne ramiona i kruczoczarne włosy Marcii Parrish. Ich rozmowa miała charakter najzupełniej spokojny i trudno mi było sobie w tej chwili wyobrazić, żeby Normie, która była uosobieniem młodości i życia, mogło grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
W pewnej chwili Norma otworzyła torebkę i wyjęła z niej jakąś kopertę, którą wyciągnęła w stronę Marcii, jakby chciała jej oddać. Równocześnie w rododendronach bliżej mnie dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie. Struchlałam. Ktoś skrył się chyba w zaroślach, żeby podsłuchać rozmowę Normy z Marcia Parrish. I rzeczywiście, w chwilę potem, nim sama zrobiłam jakikolwiek ruch, zarośla się rozchyliły i wyłonił się z nich ktoś we Baku. Z trudem powstrzymałam okrzyk zdumienia — przede mną stanął Steve!
— Steve — szepnęłam przejmująco, odciągając go z tego oświetlonego miejsca. — Zaraz, skąd się tu wziąłeś! Przecież ty...
Uśmiechał się do mnie łagodnie i patrzył, jak gdyby nic się nie stało, Jak gdyby nigdy stąd nie wyjeżdżał.
— Nie zadawaj mi dzisiaj zbyt wiele pytań, Lee — odparł, nie przestając się uśmiechać. —Jedna tylko rzecz jest ważna: zaprosiłem cię na len bal i muszę zobowiązania dotrzymać. Jestem! Może z małym opóźnieniem, ale w formie!
— Ależ Steve! — wykrzyknęłam, widząc, że prowadzi mnie na salę balową. — Nie możesz pokazywać się publicznie! Czy nie wiesz, że jesteś poszukiwany przez policję? Porucznik Trant zjawi się tu lada chwila!
— Tym lepiej! — powiedział. — Nie będę musiał jechać specjalnie do sądu. A zresztą, już się nie boję porucznika! I mam mu nawet coś ciekawego do powiedzenia. Ale to może zaczekać. Najważniejszą i najpilniejszą sprawą jest teraz taniec z tobą!
Steve miał rację. W jego ramionach zapomniałam kompletnie o powierzonej mi przez porucznika Tranta misji i przeżywałam jeden z najpiękniejszych momentów tego dnia... Byliśmy znowu jedynie dwojgiem bardzo młodych łudzi, nie mających na głowie żadnych kłopotów, upojonych radością życia i tańcem. Nie istniało nic innego na całym balu oprócz tego słodkiego uczucia przymierza między nami, usuwającego w kąt nielitościwy bieg czasu i wszelkie niebezpieczeństwo, jakie niósł ze sobą. Trzeba było dopiero dziekana Appela, który już od pewnego czasu obserwował ze zgorszeniem naszego walca i w końcu położył swą wielką rękę na ramieniu Steve'a, żeby czar prysł.
— Panie Carteris, proszę ze mną — rzekł — mamy z panem do po-mówienia.
— Ależ oczywiście, panie dziekanie — odpowiedział Steve, z żalem wypuszczając mnie z ramion. — Dziękuję ci, Lee — dodał pod moim adresem — dziękuję za te czarowne chwile, które będę zawsze zaliczał do najpiękniejszych w mym życiu.
I zostawił mnie samą na środku sali, jak to zrobił tydzień temu w sali klubu Amber. Ruszył za dziekanem, nie obejrzawszy się ani razu. Stałam chwilę samotnie, wmieszana w tłum, trochę oszołomiona i sprowadzona brutalnie do rzeczywistości.
Należało koniecznie odszukać Normę. Gdzież ona jest? Czemu ni wróciła na salę? Przecież jej posągowa postać, obleczona w złotą lamę, nie mogła nie rzucać się w oczy. Dlaczego więc nigdzie jej nie widziałam? Nie widziałam także i Jerry'ego. Przyszło mi do głowy, że może są razem w ogródku, że może próbuje go odzyskać... Na tę możliwość poczułam, jak ściska mi się serce. Chciałam wyruszyć na poszukiwanie ich obojga, a tymczasem stałam bezwolna i zastygła, nie mogąc się zdecydować na przeciśnięcie przez tłum tańczących. Ten nastrój dałoby się porównać do jakiegoś koszmaru sennego, kiedy to mając cel tuż tuż, nieprzewidziane trudności blokują nam go.
Nagle błysnęła przede mną srebrna suknia — Elaine, przytulona do ramienia Nicka Dodda.
— Lee! — krzyknęła. — Co tak kręcisz się w kółko jak zbłąkana! pszczoła? Jerry szuka cię wszędzie.
Zostawiła Nicka i podeszła szybko, obejmując mnie wpół. Oczy jej lśniły niezwykłym blaskiem, a trochę potargana grzywka nadawała jej wygląd łobuzerski. Gdybym nie wiedziała, że nasz szkolny poncz jest zupełnie niewinny, posądzałabym ją, że znowu trochę przeholowała.
Chociażby dlatego, że paplała bez przerwy; przede wszystkim o swych plecach. Mogła pod tym względem śmiało rywalizować z każdą — nie wy-łączając Normy. A Nick gotów był się założyć o dużą sumę, że znajdzie na sali pięćdziesiąt osób, które spokojnie oświadczą, że to Elaine ma plecy najpiękniejsze ze wszystkich pań obecnych na balu.
— Gdybyś zechciała mnie puścić, skarbie — przerwałam jej paplaninę — przysięgam ci, że będę głosowała na rzecz twoich pleców i nawet każdej innej części ciała...!
Kiedy wreszcie udało mi się od niej uwolnić, zobaczyłam Marcie. Twarz jej była prawie tak biała jak suknia. Co się mogło stać? Czyżby Marcia ujrzała upiora? Można by w to uwierzyć, sądząc po jej wyglądzie. Ogarnęła mnie raptem panika. Jerry! Jerry! Chciałam mieć przy sobie Jerry'ego. I trzeba przecież odszukać Normę!
— Czy mogę prosić do tańca, panno Lovering?
To Robert Hudnutt skłonił się przede mną — wzrok miał utkwiony gdzieś obok, a wąskie wargi okraszone wymuszonym uśmiechem (domyśliłam się, że szuka za moimi plecami oczu Marcii). Nie mogłam odmówić jednego tańca naszemu profesorowi języka francuskiego. Poprosił mnie z obowiązku, jak prosił kolejno każdą ze swych słuchaczek. Nie trudził się jednak wcale, by mnie zabawić rozmową — przez cały taniec nie przemówiliśmy oboje ani słowa. Biały goździk, tkwiący w jego butonierce musnął mi policzek. W jego objęciu wyczuwałam też umyślną sztywność. Zdawało się, iż unosi się nad nami jakaś groźna tajemnica, paraliżująca wszelkie próby rozmowy. Może myśli, że go podejrzewam o zamordowanie Grace? Błagałam w duchu dobry los, żeby ktoś przerwał to koszmarne tête à tête, ale nie do pomyślenia było, aby któryś ze studentów odważył się odbić tancerkę profesorowi.
Miałam wrażenie, że taniec nigdy się nie skończy. W ogóle odkąd przebywałam na balu, od blisko godziny już, nic nie działo się tak, jak bym chciała. Złapałam się na tym, że najbardziej teraz pragnęłabym widzieć tu... porucznika Tranta. Przynajmniej spadłaby mi z głowy troska o Normę.
Orkiestra wreszcie ucichła i środek sali opustoszał. Tańczący szybko rozproszyli się —jedni poszli do bufetu, inni do baru na galerii, gdzie rozstawiono małe stoliczki.
— Dziękuję, panno Lovering. To było urocze! — rzekł chłodno dok-lor Hudnutt, kłaniając się ceremonialnie.
W tej samej niemal chwili wyrósł jak spod ziemi Jerry.
— Lee! — zawołał. — Gdzie ty się ciągle chowasz? Szukam cię i szukam!
— Ja ciebie też, Jerry. Wiesz już, gdzie jest Norma?
— Nie. Nie widziałem jej i właśnie chciałem... Urwał nagle, a oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
— Steve! — wykrzyknął. — Ty tutaj? Więc jednak wróciłeś?!
Przed nami wyrósł Steve Carteris i przyglądał nam się swoimi dobrymi, trochę teraz ironicznymi oczami. Po raz pierwszy od kłótni widziałam ich razem. Mimo że obiektu ich sprzeczki, Grace, nie było już pośród żywych, to jednak wzajemna wrogość dała się ciągle jeszcze wyczuć.
— Tak — odparł spokojnie. — I pozwolono mi właśnie swobodnie się tutaj poruszać. Jak widzisz, skwapliwie z tego korzystam. Za nic w świecie nie opuściłbym tak wspaniałej uroczystości!
W tej chwili zbliżała się do nas Penelope Hudnutt w towarzystwie wytwornego młodego człowieka w smokingu, którego ledwie poznałam. Mogłam się jednak spodziewać, że porucznik Trant ma tyle dobrego smaku, żeby się ubrać odpowiednio do okoliczności. Na widok Steve'a nie okazał najmniejszego zdziwienia, a wyraz jego szarych oczu był tak samo nieprzenikniony jak zawsze.
— Gdzie jest pani przyjaciółka, Norma Sayler? — spytał.
— Nie mam pojęcia — odparłam, spojrzawszy na Jerry'ego, później na Penelope. — Szukam jej już przeszło godzinę.
— Norma? — zawołał Steve. — Ależ Norma jest na galerii, otoczona całym rojem wielbicieli. Przed chwilą sam ją tam widziałem. Zresztą sami zobaczcie!
Spojrzeliśmy w górę, na galerię. Niemal tuż nad naszymi głowami, odwrócona do nas plecami, w lśniącej w świetle reflektorów sukni, siedziała Norma otoczona ciasnym kołem adoratorów. Primadonna ze swym orszakiem! Kamień spadł mi z serca, że już nie będę potrzebowała zawracać sobie nią głowy. Porucznik Trant też jakby odetchnął.
— Skoro panna Sayler nie potrzebuje naszej eskorty — powiedział — nie widzę potrzeby, żeby ją niepokoić. Panie Carteris, zdaje się, że pan chciał ze mną porozmawiać... — Zwrócił się do Steve'a.
I po chwili obaj oddalili się, rozmawiając jak dwaj starzy przyjaciele, którzy się znowu spotkali. Śledziłam długo wzrokiem ich smukłe sylwetki, jedną równie elegancką jak druga. Trudno sobie było ich wyobrazić jako dwu przeciwników mających się za chwilę zetrzeć.
Penelope także gdzieś zniknęła i zostałam sama z Jerrym. Ta długo oczekiwana chwila nareszcie nadeszła i mogłam już spokojnie poddać się błogiemu uczuciu szczęścia, nie oglądając się na nic innego. Wszystko powróciło do normalnego stanu: znalazł się Steve, a porucznik Trant czuwał nad Normą.
Po raz drugi usiedliśmy przy małym stoliku na dole, starannie unikając galerii, gdzie moglibyśmy spotkać Normę. Jerry przyniósł z bufetu dwie szklanki ponczu i sałatkę z homara. Mimo że pozbawieni byliśmy przyjemności tańca, ta mała kolacyjka we dwoje, przerywana tylko od czasu do czasu pytaniem któregoś z kolegów o kostkę Jerry'ego, byłaby urocza, gdyby nie jakiś niepojęty, nurtujący nas niepokój. Czy to wspomnienie Grace tak nas dręczyło? Dość, że rozbrzmiewający wkoło gwar, hałas orkiestry i bezustanny szum szybko stały się nie do zniesienia.
— Wyjdźmy, Lee — powiedział Jerry — nie mogę już tu wytrzymać.
Ogródek rekreacyjny był tuż pod bokiem, tam więc ruszyliśmy. Nick Dodd wygasił niepotrzebny już reflektor, bo wstał księżyc, oświetlając bladym światłem krzaki kwitnącej forsycji i wierzchołki drzew. Usiedliśmy na kamiennej ławeczce, a Jerry wziął mnie za rękę. Włosy jego w tym świetle zdawały się złotozielone, a szczęka jeszcze bardziej podkreślona.
— Wszystko niebawem się skończy — rzekł. — Za parę godzin morderca zostanie zdemaskowany, bo porucznik Trant dostanie ten list. Lee... czy... czy ty podejrzewasz kogoś?
— Trudno nie mieć pewnych podejrzeń — odpowiedziałam. — Sporo osób miało powód czy też sposobność popełnienia tej zbrodni, chociaż, naturalnie, trudno powiedzieć coś więcej. W oczach przeciętnego człowieka zbrodnia jest czymś nie do pomyślenia, a jednak... musimy przecież przyznać, że ktoś tę zbrodnię popełnił. A więc jedna z tych osób jest nam nieznana, obca. Nie uważasz, Jerry, że ta myśl jest dość koszmarna...?
Jerry wypuścił moją rękę i położył ramię na oparcie ławki w ten sposób, że znalazłam się niejako w jego ramionach.
— Lepiej o tym nie myśleć za dużo, Lee — powiedział. — Wiesz, jak kochałem Grace, miałem tylko ją jedną na świecie, a wiadomo ci, co przecierpieliśmy. A mimo to... chwilami wolałbym, żeby sprawa na tym się skończyła. Załóżmy, że porucznik Trant zdemaskuje mordercę, że go zaaresztuje, skażą go na śmierć... I cóż z tego? Grace i tak nie powróci do życia, a reszta nie ma większego znaczenia.
Usta jego skurczyły się boleśnie.
— Czasem też myślę — mówił powoli dalej — że może byłoby lepiej, gdyby popełniła samobójstwo...
Ciepły oddech wiosennej nocy doniósł do naszych uszu gwar balowej sali. Ale dla mnie dużo ważniejsze tej nocy było siedzenie tu sam na sam z Jerrym.
— Grace nie popełniła samobójstwa — rzekłam stanowczo.
— Niestety, ci od ubezpieczeń nie są aż tak pewni — westchnął Jerry. — Nie uwierzysz, Lee, jak ci ludzie kombinują. Bez przerwy powracają do tego listu napisanego do mnie przez Grace w teatrze. Tego, który podarła Norma. Stary Appel uprzedził mnie już, że jeśli nie będę w stanie przedstawić tego listu, mogą mi odmówić wypłaty polisy. A gdybym chciał dochodzić racji drogą sądową, wynik też może być wątpliwy...
Przyszła mi do głowy pewna myśl i powiedziałam:
— A gdyby Norma odszukała kawałki tego listu? Bo chyba go nie spaliła! Muszą przecież gdzieś być? Nie próbowałeś jej do tego skłonić?
— Nigdy! — zawołał Jerry ze złością. — Wolę już stracić te pieniądze, niż zwrócić się z jakąkolwiek prośbą do tej dziewczyny.
— Ale dlaczego właściwie Norma podarła oba te listy?
— Już ci mówiłem ktoś ich nie przeczytał.
— Więc po co jej te listy pokazywałeś?
Nic nie odpowiedział, ale słyszałam, jak zgrzyta zębami, zupełnie ja wtedy, kiedy wpadał w złość jako mały chłopiec.
— Ale tak właściwie to ja ciągle jeszcze nie wiem, co Grace pisała w tym pierwszym liście — powiedziałam, nie nalegając na odpowiedź na moje poprzednie pytanie.
— Bo... jak by ci to powiedzieć — bąkał niewyraźnie Jerry — bo on był trochę dla mnie upokarzający.
Cała szorstkość znikła z jego głosu i poczułam, jak jego silna dłoń zaciska się na moim ramieniu. Orzeźwiający zapach narcyzów dochodził do nas gdzieś z ciemności.
— Upokarzający dla ciebie, Jerry?!
— Tak. Grace twierdziła, że moje przelotne zadurzenie się w Normie przynosi mi hańbę. Zarzucała mi lekkomyślność, kiedy w zasięgu ręki czekało na mnie tyle dobrego. Grace miała na myśli ciebie, Lee... I uprzedzała mnie, że Steve Carteris szaleje za tobą i że tak to się skończy. Wiesz, że Grace miała urazę do Steve'a? Nie mogła mu przebaczyć tego, co z jego powodu wycierpiała, i upierała się, że to nie jest partner dla ciebie. Ona chciała, abym ja i ty... Lee, Boże! Czemu ja wszystko zepsułem! Upierałem się, żeby zdobyć coś, czego w gruncie rzeczy wcale nie pragnąłem, a tymczasem...
Urwał, jakby nie był w stanie mówić dalej. Po chwili podniósł się i cią gle obejmując mnie w talii ramieniem, zaciągnął na brzeg basenu. Mia łam wrażenie, że prowadzi mnie tak do progu szczęścia, o jakim nigdy nie marzyłam.
— Lee — zaczął znowu —jestem dzisiaj nikim. Prawdopodobnie nie będę miał grosza, nie widzę przed sobą żadnej kariery, za sobą zaś pozostawiam samobójstwo ojca i śmierć jedynej siostry. Coś jednak w tych ruinach przetrwało: to moja miłość do ciebie... Mogę ci teraz wyznać, że żyła ona już we mnie od dawna, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy, Lee... Ty nie wiesz, jak bardzo jesteś mi potrzebna... Czy nie chciałabyś jednak...
— Jerry! Boże, Jerry! Czy to możliwe?
Jego ramiona zamknęły się wokół mnie, a usta, przesuwając się po policzku, znalazły moje wargi. Wszystkie minione lata przestały istnieć. Był to drugi pocałunek Jerry'ego, pierwszym obdarzył mnie w dniu moich szesnastych urodzin. Pamiętam, jak mnie wtedy zaciągnął w mrok parnej, letniej nocy, przepojonej zapachem ściętej trawy— i ścisnął swymi kanciastymi, niezgrabnymi ramionami dorastającego chłopaka. Nic Hę od tamtej pory nie zmieniło — tak samo przeżywałam z bolesną intensywnością tamto moje dziewczęce wzruszenie, jak to doznanie teraz, kiedy stałam się już prawie dorosłą kobietą. Byłam Jerry'emu potrzebna! Prosił, abym przy nim była!
Kiedy rozluźnił uścisk, odsunęłam się delikatnie od niego i odeszłam parę kroków, żeby uspokoić skołatane serce.
Zastygły rząd nenufarów stał jakby na straży basenu. Ale gdzie się podział mały krasnoludek z żelaza? Pokręciłam głową, aby go odszukać, kiedy nagle uwagę moją zwrócił czubek maleńkiego czerwonego pantofelka. Ktoś musiał strącić krasnoludka z postumentu tak, że wpadł do basenu.
Pochyliłam się nisko i zanurzyłam rękę w lodowatej wodzie, żeby wyłowić statuetkę. Powierzchnia wody lekko zafalowała i przeniknął ją promień księżycowego światła. Igrało ono przez chwilę w wodzie, wywołując złote refleksy w głębi, które jak gdyby chciały ujawnić ukryte na dnie skarby.
— Spójrz, Jerry — przywołałam go do siebie. — Zobacz, jak ta woda dziwnie błyszczy. Zdawałoby się, że na dnie pełno jest złota.
Potem zanurzyłam w wodzie całe ramię, żeby schwycić nieszczęsnego zatopionego karzełka. I wtedy właśnie moja ręka napotkała coś śliskiego, gładkiego i delikatnego — coś, czego nie powinno być w tym basenie. Nachyliłam się tak nisko, że niemal dotknęłam twarzą wody, i zobaczyłam na dnie jakiś długi kształt.
— Jerry! — krzyknęłam, ogarnięta niemal szaleństwem.
Jerry w jednej chwili znalazł się przy mnie. Usiadł na ocembrowaniu basenu i wygiął się w łuk, zanurzając w wodzie oba ramiona. Szyja i barki napięły się w wielkim wysiłku. I ujrzałam, jak wyciąga na powierzchnię ociekające wodą ciało i składa je, jak jakieś złote naręcze, na gazonie.
Było to ciało młodej dziewczyny z obnażonymi ramionami, ubranej w suknię ze złotej lamy. Skręcone platynowe włosy spływały z jej bezwładnej głowy.
21
Nigdy potem nie mogłam sobie odtworzyć dalszej kolejności wydarzeń. Wstrząs był zbyt wielki, a nastąpił w momencie krańcowego nerwowego napięcia, kiedy myślałam tylko o Jerrym. Ogarnął mnie niesłychany zamęt różnorodnych uczuć, który daremnie starałabym się określić. Kiedy sobie przypominam tę chwilę, dotąd jeszcze słyszę moje przejmujące krzyki i widzę zmienioną nie do poznania twarz Jerry'ego, klęczącego na gazonie przy zwłokach Normy. Chciałam do niego podejść, ale odsunął mnie ostro i kazał odejść na bok, za krzaki forsycji.
Norma nie żyła. Jeszcze pół godziny temu widzieliśmy ją na galerii w lśniącej złotej sukni, oszołomioną powodzeniem, w całym przepychu swej trochę wyzywającej piękności. Ale w złotej balowej torebce miała ukryty list, który stał się przyczyną jej śmierci. Podczas kiedy my z Jerrym jedliśmy przy małym stoliku kolację, usiłując dostroić nasze serca do atmosfery wesołej zabawy, Norma Sayler znalazła śmierć. Nie mogłam oderwać myśli od tego jednego momentu dzisiejszego balu — wracał bezustannie z bezwzględną brutalnością. Po Grace — i Norma nie żyła.
Ze wszystkich stron zaczęły się zbiegać grupki studentów. Potrącano mnie, zarzucając pytaniami. Poczułam też, że ktoś położył mi rękę na ramieniu.
— Co się tu dzieje, Lee? Dlaczego zgaszono reflektor i kto to zrobił? Obejrzałam się i zobaczyłam za sobą Elaine w towarzystwie Dicka.
Zrobiła krok w kierunku basenu.
— Elaine! — zdobyłam się na okrzyk. — Na litość boską, nie chodź tam! Dick, zatrzymaj ją!
Potem schwyciłam kurczowo ramię koleżanki, niezdolna do wymówienia słowa. Pamiętam, że w tej samej chwili orkiestra na sali balowej raptownie zamilkła. Widocznie rozeszła się już wieść o śmierci Normy i bal przerwano. Nadbiegł jakiś mężczyzna, był to porucznik Trant. Władczym gestem odsunął zebranych i kazał studentom się rozejść. Ogród nagle opustoszał, a ja opadłam bezsilnie na kamienną ławeczkę. W głowie mi się kręciło i bałam się, że zemdleję. Z trudem rozróżniałam policjantów, otaczających Jerry'ego, który klęczał ciągle przy zwłokach Normy. Odróżniłam siwą czuprynę inspektora Jordana. Jakim sposobem znalazła się tak prędko okręgowa policja? — pomyślałam zdziwiona. —
Czyżby przez cały czas była w college'u? I dlaczego? Nie potrafiłam sobie na te pytania odpowiedzieć.
Poczułam nagle otaczające mnie silne ramię.
— Lee, kochanie! Daruj, że zupełnie o tobie zapomniałem.
Był to Jerry — zrzucił smoking, a jego biała koszula była zupełnie mokra.
Oparłam bezsilnie głowę na jego ramieniu i zamknęłam oczy. Czułam się nieopisanie słaba.
— Odwagi, Lee! To jeszcze nie koniec. Zaraz tu będzie doktor Hudnutt. Porucznik Trant chce, abyśmy się nie rozchodzili, tylko razem poszli do Hudnuttów.
W tej samej chwili zjawiła się skądś Marcia.
— Chodźcie — powiedziała do nas. — Doktor Hudnutt jest tam, w moim samochodzie. Zabieram was i poczekamy w domu na porucznika Tranta. Penelope już zajęła się Elaine, ona u nich przenocuje.
Poszliśmy za nią w milczeniu, a Jerry ciągle nie puszczał mego ramienia. Musiałam być nie całkiem przytomna, bo nie mogę sobie przypomnieć nic z tej drogi poza twarzą Roberta Hudnutta przy kierownicy. Miała ona barwę bardzo starego pergaminu. Nie pamiętam także, jak długo czekaliśmy w salonie Hudnuttów na porucznika Tranta.
Wszyscy milczeli. Marcia podała Jerry'emu szklankę mocnej herbaty, żeby go trochę uspokoić. Następnie doktor Hudnutt zabrał go, żeby się przebrał. Kiedy wrócił, miał na sobie szare flanelowe spodnie i marynarski sweter z wywiniętym kołnierzem. Najbardziej lubiłam go w takim trochę niedbałym stroju. Ale dlaczego wargi jego ciągle jeszcze były sinobiałe, jakby już nigdy w życiu nie miał się rozgrzać? Losy zdawały się przeciwko niemu sprzysięgać. To właśnie on musiał znaleźć zwłoki Normy; Normy, którą może jeszcze kochał... I to ja, której... Nic więc nie zostało nam oszczędzone... Biedny Jerry! Patrzyłam na niego z sercem ściśniętym litością.
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł dziekan Appel, a za nim Steve. Carteris podszedł do Jerry'ego i bez słowa położył mu rękę na ramieniu. Panujące milczenie coraz bardziej pogłębiało nas w zadumie. Nikt nie uczynił nic, aby to zmienić.
Dopiero z wejściem Penelope atmosfera jakby stała się prawie normalna. Tragiczne wydarzenie w niczym nie wpłynęło na jej majestatyczną piękność — wydawała się równie świeża i spokojna jak w chwili pojawienia się na balu.
— Zostawiłam Elaine na górze z Nickiem Doddem — oświadczył
— Mam wrażenie, że tak będzie najlepiej. A co do ciebie, Lee — rzekł — ty też chyba nie wrócisz do Pigot Hall. Wolę, żebyś przenocowała t taj, razem z Elaine.
Po raz już nie wiem który podziwiałam jej doskonałe opanowani i troskę o powierzone jej opiece studentki — i to nawet w takiej chwili, kiedy porucznik Trant, pilnując sprawy, kazał nam zgromadzić się razem, podejrzewając, że któreś z nas siedmiorga popełniło podwójną zbrodnię,
Jeżeli miałam co do tego jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiały się one na widok spojrzenia, jakim obrzucił nas wszystkich, kiedy zjawił się po chwili w salonie. Jego wieczorowy strój, olśniewająca biel koszuli i krawata, zamiast złagodzić to, co w nim było zimnego i władczego, czyniły go jeszcze bardziej niepokojącym. Zrozumiałam wtedy, że morderca mu nie ujdzie. Może nawet wiedział już, kto to jest.
— Inspektor Jordan musiał zostać przy zwłokach dla załatwienia wszystkich formalności — wyjaśnił nam — a ja mam przesłuchać państwa. Musiałem za niego podjąć się tego niemiłego obowiązku, ale uznałem, że im prędzej to się stanie, tym lepiej.
— Niech pan więc pełni swoje obowiązki, poruczniku — odezwała się Penelope. — O jedno tylko proszę: niech pan zostawi na razie w spokoju Elaine, potrzebuje ona stanowczo wypoczynku.
— Panna Sayler nie będzie mi potrzebna, proszę pani — odparł porucznik i usiadł na fotelu stojącym w pobliżu kanapy, gdzie siedziałam obok Jerry'ego. — Norma Sayler nie żyje — rzekł po chwili — a zgon nie nastąpił wskutek utonięcia — lekarz policyjny jest co do tego najzupełniej pewny. Nim znalazła się w basenie, została uderzona jakimś tępym narzędziem w tył głowy — tak samo jak Grace Hough. Zidentyfikowano nawet narzędzie zbrodni. Ta mała statuetka z żelaza, stojąca zwykle na brzegu basenu. Po dokonaniu zbrodni zabójca wrzucił figurkę do wody, najprawdopodobniej dla zatarcia odcisków palców.
Porucznik Trant urwał na chwilę dla zaczerpnięcia oddechu — bałam się na niego spojrzeć, żeby nie odgadł mego zmieszania. Skąd mogłam przypuszczać, że to ten brodaty karzełek z szyderczym uśmiechem na twarzy stanie się narzędziem zbrodni? I co za ironia losu, że to właśnie ja zauważyłam w wodzie, wśród białych nenufarów, jego czerwony trzewiczek i wyciągnęłam figurkę...
— Co do motywu zbrodni, nie istnieją żadne wątpliwości. Wiemy, że Norma Sayler znalazła w jednej z kieszeni futrzanego płaszcza panny Lovering ostatni list ekspresowy do Grace Hough. Wydaje się, że panna Norma Sayler zamierzała zrobić z niego użytek, który byłby dla kogoś groźny. A więc wiedziała, kto list pisał. Dlatego właśnie została zamordowana. Hipotezę tę potwierdza jeszcze jeden szczegół: nie znaleziono tego listu w torebce panny Sayler. Morderca najwidoczniej postarał się, aby (ro tam nie było. Chciałbym teraz zadać państwu jedno pytanie: czy ktoś widział w ciągu dzisiejszego wieczora ten list i miałby mi coś na ten temat do powiedzenia?
Nikt nie odezwał się słowem.
Spojrzałam na Marcie Parrish, bo wiedziałam, że czytała list — ona jednak odwzajemniła moje spojrzenie nie mrugnąwszy okiem.
— Dobrze! — stwierdził zimno porucznik Trant. — Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że ktoś z państwa umyślnie zachowuje milczenie. Ale nie nalegam. Przejdźmy do następnego punktu. Od początku balu ogródek rekreacyjny, gdzie poniosła śmierć Norma Sayler, oświetlony był reflektorami. Kiedy nadeszliśmy, reflektor był zgaszony. Panie Hough, to pan — zdaje się — opiekował się oświetleniem. Czy mógłby mi pan wyjaśnić ten fakt?
— Nie mam o tym najmniejszego pojęcia — odpowiedział Jerry. — Nick Dodd zdecydował, że reflektory mają być zapalone przez cały czas trwania balu, i sam bardzo się zdziwiłem, kiedy wyszliśmy z panną Lovering do ogródka i światła były wygaszone. Słyszałem coś później, że kable zostały przecięte. Ten morderca, zapomniawszy o księżycu, liczył pewnie na to, że basen będzie pogrążony w ciemności...
— Tak — zgodził się porucznik — gdyby światło księżyca nie oświetliło basenu, ciało Normy Sayler zostałoby prawdopodobnie odnalezione dopiero jutro rano, co by jednak niewiele zmieniło. Muszę przyznać — dodał z gorzkim uśmiechem w kącikach ust — że policja nie stanęła na wysokości zadania. Panna Lovering uprzedziła mnie, że Norma Sayler zdobyła ten list, przeczuwałem więc, że może jej grozić śmiertelne niebezpieczeństwo, nie myślałem jednak, że tak prędko. Również i znajdujący się na miejscu inspektor Jordan nie sądził, że czuwanie nad nią jest takie pilne. Zajęty był przesłuchiwaniem jednego z obecnych tu, który wrócił z pewnej dość... nieoczekiwanej podróży. Słowem robiliśmy nie to, co należało...
Zamilkł, jakby trochę zawstydzony.
— Jeżeli byłem spokojny o pannę Sayler — ciągnął dalej — to dlatego, że ją widziałem, jak zresztą i wielu z państwa, na galerii sali balowej otoczoną wesołą męską eskortą. Wkrótce potem musiała zostać zamordowana — właśnie wtedy, kiedy my obaj z inspektorem Jordanem przesłuchiwaliśmy pana Carterisa. Czy ktoś z państwa widział ją później?
I znowu porucznik nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Czyżby jego śledztwo miało się przekształcić w długi monolog?
Ale porucznik Trant, nie zrażony milczeniem, mówił dalej:
— Panna Sayler nie miała zamiaru oddawać od razu tego listu policji, zamierzała jeszcze przedtem posłużyć się nim przeciwko komuś. Interesujące byłoby wiedzieć, z kim panna Sayler znajdowała się sam na sam w czasie tego balu.
Trant mówił przez cały czas tonem absolutnie beznamiętnym i robił wrażenie, że zupełnie nie przywiązuje wagi do swych słów. Poznałam już u niego tę manierę udanej obojętności, pod którą kryły się nie jedne, a wiele różnych pułapek, toteż drżałam ze strachu, żeby któreś z nas w nią nie wpadło.
Poczułam, że muskularne ramię Jerry'ego, opięte granatową wełną swetra, silnie zadrżało.
Jerry wyprostował się i wtedy opowiedział porucznikowi o rozmowie z Normą na początku balu, o tym, jak bardzo nalegał, by oddała list policji, i ojej kategorycznej odmowie.
— Kiedy się z nią rozstałem koło basenu — zakończył Jerry — nie wróciła ze mną na salę. Mówiła, że na kogoś czeka.
Czy doktor Hudnutt słyszał słowa Jerry'ego? W każdym razie nie zdradzał żadnego zdenerwowania i siedział nieruchomo, ze zwieszoną głową. Penelope stała przy kominku wpatrzona w żarzący się koniec trzymanego papierosa. Przytłumione światło porcelanowej lampy załamywało się niebieskawo w fałdach jej długiej, czarnej welurowej sukni. Marcia od początku tej sceny nie ruszyła się od okna.
— Czy panna Sayler nie powiedziała panu, kto miał się z nią spo tkać? — zwrócił się porucznik do Jerry'ego.
— Nie, ale kiedy już odchodziłem, widziałem kogoś zbliżającego sięp do ławki. No cóż... nie wypada mi powiedzieć, kto to był!
— Niepotrzebnie zadaje pan sobie tyle zachodu — przerwał mu doktor Hudnutt łamiącym się głosem. — To byłem ja. Panna Sayler uprzedziła mnie, że będzie na mnie czekała w ogródku rekreacyjnym.
Ani Penelope, ani Marcia nie zareagowały na te słowa najmniejszym ruchem, widocznie spodziewały sieje usłyszeć. Steve patrzył na profesora z lekko drwiącym uśmiechem na opalonej twarzy.
— A powie nam pan, profesorze — spytał porucznik — z jakiego to powodu panna Sayler chciała z panem rozmawiać?
— Może przeczuwała, że ją zamorduję — odparł ironicznie Robert Hudnutt — a w takim przypadku, jak pan zapewne zauważył, to zwykle ja jestem ostatnią osobą, z którą ofiara pragnie rozmawiać. Zresztą Norma Sayler, przeczytawszy ten list pisany do Grace w dzień jej śmierci, mnie podejrzewała o jego autorstwo.
— Jak to?! — wykrzyknął zdumiony dziekan Appel. — Pan, profesorze Hudnutt!? Pan miałby być autorem tego listu?!
— Tego nie powiedziałem — zaprotestował Hudnutt wyraźnie zmęczonym głosem. — I oświadczam tu stanowczo, że nigdy nie napisałem żadnego listu do Grace. Chociaż Norma Sayler mnie o to wyraźnie posądzała.
— A miała podstawy do takiego posądzania? — dociekał Trant.
— Myślę, poruczniku, że będzie lepiej, gdy opowiem panu o naszej rozmowie... Norma Sayler czekała na mnie obok basenu. I była wyraźnie podniecona. Wyjęła ten list z torebki i wyjaśniła, co to za list i skąd go ma. Ja w odpowiedzi doradziłem jej, aby zaraz oddała go policji. Jak to! — wykrzyknęła wtedy — i to pan, doktorze Hudnutt, daje mi podobną radę?" Poprosiłem więc, żeby powiedziała jaśniej, o co jej chodzi. Odczytała mi więc kilka fragmentów i spytała ironicznie, czy nie poznaję moich własnych zwrotów, czyli — innymi słowy — wyraźnie podejrzewała mnie o autorstwo. Styl był trochę napuszony, ale był to jak najbardziej list miłosny: jego autor porównywał Normę Sayler z Grace Hough, przy czym wszystko przemawiało na korzyść Grace. Była tam także wzmianka o niedawnej kłótni i o ewentualnym spotkaniu w teatrze jeszcze tego samego wieczoru. List podpisany był: „Robert". Cóż miałem robić? Odpowiedzia-łem jej to samo, co teraz państwu: że nigdy w życiu nie pisałem listu do Grace Hough i że absolutnie nic mi w tej sprawie nie wiadomo. Poprosiłem również, żeby mi pokazała list, a przynajmniej kopertę. Skoro już nie dała się przekonać, że to nie był mój styl, mogła przynajmniej uczciwie uznać, że i charakter pisma nie był mój.
Zaśmiał się zgryźliwie i dodał:
— Dużo jest na świecie Robertów. Mimo to jednak ta dziewczyna — nie mając przecież żadnego powodu, by mnie nienawidzić — upierała się, że to ja utrzymywałem jakieś sekretne stosunki z Grace Hough, i zagroziła, że pokaże list mojej żonie.
Urwał i spojrzał przygaszonym wzrokiem na Penelope.
— W gruncie rzeczy było mi to nawet obojętne — mówił dalej. —\ Tyle już kłopotów sprawiła nam cała ta nieszczęsna historia, że nie miałem siły dłużej dyskutować. Zakończyłem więc tę przykrą rozmowę słowami, że nic mnie to nie obchodzi, jak ona postąpi dalej i co z tym listem zrobi. Zostawiłem ją samą i wróciłem na salę balową, gdzie odszukałem żonę — i nie potrzebuję chyba państwa zapewniać, że opowiedziałem jej o tym całym incydencie.
Ta żałosna opowieść doktora Hudnutta — o ile była prawdziwa —I wzbudziła we mnie dużo więcej współczucia niż wszystko, co się działo dotychczas. Już od samego początku okoliczności sprzysięgły się przeciwko niemu, a teraz jeszcze Norma — wiedziona niskim uczuciem zemsty wobec jego żony, usiłowała go skompromitować.
— Czy po tym dziwacznym oskarżeniu pani małżonka Norma Sayler istotnie przyszła z tą sprawą do pani? — zwrócił się porucznik do Penelope.
— Tak było — przyznała.
— Jeśli pan pozwoli, to ja opowiem o tym całym incydencie — wtrąciła się Marcia Parrish, podchodząc do policjanta. — Bo to ja rozmawiałam z Normą. Znałam urazę Normy do Penelope i chciałam tej ostatniej zaoszczędzić przykrej sceny. Widząc, że Norma zbliża się do Penelope, odgadłam, o co jej chodzi, i odciągnęłam ją na bok, do ogródka rekreacyjnego, tak żeby nikt nie mógł być świadkiem naszej rozmowy. Powiedziałam, że powinna się wstydzić swego postępku i takiego ohydnego posądzania — zwłaszcza że doktor Hudnutt, którego dobrze znam, nigdy by nie napisał tak infantylnego listu...
— Przepraszam! — wtrącił się porucznik. — To znaczy, że pani go czytała?
— Nie — odpowiedziała spokojnie Marcia — nie chciałam go nawet dotykać. W ogóle nie chciałam słyszeć ani słowa więcej o całej tej wstrętnej sprawie i poleciłam Normie, żeby natychmiast oddała list policji.
— I odniosła pani wrażenie, że panią posłucha?
— Tego nie umiem powiedzieć. Ale jej reakcja bardzo mnie zdziwiła, bo zgodziła się ze mną, że sprawę tych listów chyba dałoby się zupełnie inaczej wytłumaczyć.
— A co miała na myśli, tak mówiąc? — zainteresował się żywo Trant.
— Nie wiem. W każdym razie na tym rozmowa się skończyła i odeszłam, zostawiając Normę samą na ławeczce w ogródku. I zaraz zadzwoniłam na policję, gdzie mi powiedziano, że inspektor Jordan jest już w drodze. I tyle.
— To wszystko działo się, jak przypuszczam, zanim tu trafiłem?
— Tak. Mniej więcej pół godziny wcześniej.
Porucznik Trant zwrócił się teraz do dziekana z pytaniem, czy rozmawiał może sam na sam z Normą w ciągu tego wieczora.
— Właściwie to nie — odpowiedział dziekan. — Tańczyłem z nią na początku balu, bo wziąłem sobie za punkt honoru, żeby poprosić każdą studentkę, ale wymieniliśmy jedynie kilka banalnych słów.
Steve Carteris także oświadczył, że widział Normę tylko przelotnie w ogródku, razem z panną Parrish, w momencie, kiedy przyszedł tam po mnie.
Na koniec ja opowiedziałam, jak szukałam na próżno Normy przez pierwszą część wieczoru i jak znalazłszy później Jerry'ego, nie opuszczałam go aż do chwili tego okropnego odkrycia.
— Doskonale! — powiedział porucznik Trant, spisując zasadnicze punkty naszych zeznań w notesie. —Wynika więc z tego, że morderstwo popełnione zostało już po moim przybyciu na bal, bo wszyscy widzieliśmy Normę Sayler na galerii. Mogę potwierdzić niezbite alibi pana Carterisa, bo przez cały ten czas, aż do momentu odkrycia zbrodni, był on w towarzystwie inspektora Jordana i moim. Co do pana Hough i panny Lovering, to skoro byli przez cały czas razem, mogą wzajemnie poświadczyć swoje alibi. Pozostałe osoby jednak...
W tym miejscu dziekan Appel zakasłał nerwowo.
— Chciałem zauważyć — oświadczył — że w chwili zjawienia się pana na balu tańczyłem z małżonką naszego prezesa i trzymałem się z nią aż do chwili, kiedy pierwsze pogłoski o tragedii rozeszły się wśród zebranych. Jeżeli pan sobie życzy, pani prezesowa poświadczy moje słowa.
— Ja też widziałam, jak pan wchodził — odezwała się Marcia Parrish. — Tańczyłam wtedy z doktorem Hudnuttem. Później poszliśmy na górę coś zjeść. Siedzieliśmy jeszcze przy stoliku, kiedy orkiestra przestała nagle grać i wszyscy rzucili się do ogródka. Wiele studentek i studentów widziało nas na galerii i będą mogli z pewnością to potwierdzić.
— Takie alibi wydaje mi się niezbite — stwierdził porucznik. — A pani, pani Hudnutt? Czy i pani może mi przedstawić podobne?
— Nie — odparła spokojnie Penelope. — Podczas całego tego czasu, o którym pan wspomniał, znajdowałam się w ogrodzie i nie spotkałam nikogo, kto by mógł to potwierdzić.
To nieoczekiwane wyznanie, podane tonem spokojnej pewności siebie, miało w sobie coś przerażającego. Czy Penelope zdawała sobie sprawę ze znaczenia tych słów?
Wszystkie spojrzenia skierowały się teraz na nią — co jej absolutnie nie wytrąciło z równowagi.
— Tak — mówiła dalej — Marcia opowiedziała mi chwilę wcześniej o rozmowie, jaką odbyła z Normą, i bardzo zaniepokoiła się o tę dziewczynę. Moim obowiązkiem, jako dziekana żeńskiego wydziału, było czuwanie nad nią. Weszłam najpierw na galerię w nadziei, że tam ją znajdę, ale niestety. Elaine Sayler też nic mi nie mogła powiedzieć o poczynaniach siostry. Poszłam więc do ogrodu.
— I... zobaczyła ją pani tam? — wtrącił Trant.
— Nie. W ogródku nie było nikogo.
— A czy reflektory jeszcze się paliły?
— Chyba nie. Mam wrażenie, że w ogrodzie było ciemno, ale nie jestem tego pewna.
— Czy pani zdaje sobie sprawę z ważności tego, co pani przed chwilą powiedziała, pani Hudnutt? Znajdowała się pani dokładnie w tym miejscu, gdzie popełniona została zbrodnia, i o tej samej porze. A w dodatku nie widział pani nikt, kto mógłby za panią świadczyć.
— Cóż ja mogę na to poradzić? Sprawy jednak właśnie tak wyglądały.
Walka rozgrywała się obecnie między porucznikiem a Penelope — i te dwie potężne indywidualności starły się ze sobą w straszliwym pojedynku.
Nagle wydało mi się, że porucznik powziął jakąś niespodziewaną decyzję.
— Jest jeszcze pewien punkt, proszę pani — rzekł — który bardzo pragnąłbym z panią poruszyć. Czy woli pani poczekać, aż będziemy sami?
— Bynajmniej. Raczej przeciwnie, proszę o to, żeby mnie pan spytał w obecności wszystkich, bo każde z nas jest jednakowo wplątane.
— Doskonale! Zacznijmy więc od samego początku — bo chyba zgodzi się pani ze mną, że ta druga zbrodnia jest jedynie konsekwencją pierwszej. Dziś wieczorem pan Carteris wyznał nam, że podczas tej nocy, kiedy dokonano pierwszego morderstwa, wsunął do pani skrzynki list, napisany przez Grace Hough, tak jak go ona do tego zobowiązała. Czemu mi pani nigdy dotąd nie wspomniała o tym liście?
W głębi duszy byłam wściekła na Steve'a, że zdradził porucznikowi Trantowi fakt tak starannie ukrywany przeze mnie i Marcie Parrish... Jak na to zareaguje Penelope? Po raz pierwszy zdawało się, że straciła nieco pewności siebie.
— List? — powtórzyła. — O jakim właściwie liście pan mówi? Teraz Marcia wysunęła się naprzód, a nim zwróciła oczy na policjanta, wzrok jej skrzyżował się z moim.
— Ta sprawa to wyłącznie moja wina, poruczniku — oświadczyła. — Pani Hudnutt nic nie wie o istnieniu tego listu. On nie dotarł do jej rąk. Ja ten list przejęłam, a zapoznawszy się z jego treścią, uznałam, że nie powinna go czytać.
— Potwierdzam słowa panny Parrish — wtrąciłam się i ja. — Panna Parrish pokazała mi ten list, a ja go spaliłam w jej obecności. Pani Hudnutt nigdy go nie widziała.
— Wielka szkoda, że policja także nie zapoznała się z jego treścią — rzucił porucznik Trant, unosząc lekko brwi.
Nie dodał jednak żadnego więcej komentarza i spokojnie prowadził dalej śledztwo.
— Kiedy przyjechała pani po teatrze do domu — zwrócił się do Penelope — w towarzystwie małżonka i dziekana Appela, czy zaraz położyła się pani do łóżka?
— Tak — odpowiedziała Penelope.
— I od razu pani zasnęła?
— Prawie od razu.
— Nie słyszała pani telefonu? Bo zostało dowiedzione, że Grace Hough telefonowała w nocy do pana Hudnutta.
— Oczywiście, że nie słyszałam. Telefon był przełączony na wejściowy hol. Obudziłam się dopiero nad ranem.
— Należy więc wykluczyć możliwość, że w jakimś momencie nocy mogła pani usłyszeć fragment rozmowy prowadzonej na parterze przez pani przyjaciółkę, pannę Parrish, z pani małżonkiem?
— Proszę nie zadawać sobie tyle trudu, żeby mnie oszczędzać — po-wiedziała lekko zniecierpliwiona Penelope. — Już parę dni temu mąż opowiedział mi o tym kalifornijskim epizodzie, tak dotychczas starannie przede mną ukrywanym. Jeżeli nie chciał mi o tym powiedzieć wcześniej, to dlatego, że czuł zrozumiałą niechęć do wracania do tego tematu. W każdym razie mogę przysiąc, że nie wiedziałam o wszystkim tego dnia, kiedy byliśmy w teatrze.
— Niczego nie pragnąłbym bardziej niż tego, żeby móc pani całkowicie uwierzyć. Niestety, muszę uznać za prawdopodobne, że pan słyszała z górnego piętra to, co mówiono na dole, i że pani dowiedziała się o próbie szantażowania męża przez Grace Hough. W tych warunkach byłoby zrozumiałe, że poczuła pani do niej głęboką i gwałtowną urazę. Gdyby w dodatku przyjąć, że została pani równocześnie poinformowana o wyznaczonym pani mężowi przez Grace Hough spotkaniu, łatwo byłoby wytłumaczyć pani wyjście z domu. Panna Lovering powiedziała nam — chociaż wbrew swej woli — że widziała pani żółty kabriolet w parku około pół do czwartej. Czy pani w dalszym ciągu temu zaprzecza?
— Oczywiście! — odparła Penelope, zaciskając zęby.
— A jednak nazajutrz wysłała pani swój wóz do przemalowania i oczyszczenia wnętrza? Jak mam sobie tłumaczyć ten zbieg okoliczności?
Urwał i zaczął starannie oglądać paznokieć kciuka.
— Sprawa zaczyna przybierać całkiem nowy obrót — powiedział nagle ostrym głosem. — Odszukaliśmy warsztat w Nowym Jorku, gdzie znajduje się pani wóz. Nasi rzeczoznawcy starannie oglądali go dzisiaj rano. Wyniki wypadły bardzo obciążająco dla pani i to jest właściwie powodem, że inspektor Jordan i jego ludzie znaleźli się tu, w Wentworth.
Nie miałam najmniejszego pojęcia, co teraz powie, ale jakiś lekki skurcz jego wąskich warg nasunął mi podejrzenie, że zaraz wyłoży na stół wszystkie swoje atuty.
— Przykro mi niezmiernie to mówić — zakończył — ale na tylnym siedzeniu wozu znaleziono plamy. Analiza wykazała, że są to plamy krwi należącej do tej samej grupy co krew Grace Hough. Nie ulega zatem żadnej wątpliwości, że w pani samochodzie zostały przewiezione zwłoki Grace Hough.
Nic już teraz nie mogło przeszkodzić, aby wydarzenia potoczyły się swoim trybem. Otaczające mnie twarze zmieniały się pod wpływem różnorodnych wrażeń, a napięcie nerwowe osiągnęło punkt niemożliwy już prawie do zniesienia.
Ale Penelope Hudnutt zniosła atak spokojnie.
— A więc pan mnie oskarża, poruczniku, o zamordowanie Grace Hough? — spytała.
Trant spuścił głowę, a jego długie palce zaczęły bębnić o poręcz fotela.
— Obawiam się, że tak — odpowiedział wreszcie.
Zapadła bardzo długa chwila milczenia. Nagle Robert Hudnutt wstał, przeszedł przez pokój i podszedł do żony. Nie mogłam widzieć jego twarzy, bo spuścił nisko głowę, jakby pod ciężarem przekraczającym jego siły. Kiedy się jednak odwrócił, żeby spojrzeć na porucznika Tranta, jego rysy, udręczone kilkudniowym cierpieniem, nagle odprężyły się i uspokoiły, jak gdyby jakaś powzięta decyzja, dojrzewająca w nim już zapewne od kilku dni — uwolniła go wreszcie od koszmaru.
— Ani na chwilę nie wierzę, poruczniku, że pan naprawdę oskarża moją żonę o morderstwo Grace Hough. Od początku tego przesłuchania zrozumiałem, że pan zmierza do wyciągnięcia ze mnie prawdy. Nie dam panu dłużej na nią czekać. Okoliczności zagmatwały się tak, że zmuszony jestem mówić. To ja zabiłem Grace Hough.
22
TO JA ZABIŁEM GRACE HOUGH! Tych pięć słów padło jak wystrzał w martwą ciszę, a ich echo odbiło się gdzieś w głębi naszej świadomości. Rozważałam ich doniosłe znaczenie i konsekwencje, jakie wynikną z tego dla Penelope i Marcii. A więc obie tragedie, tak obciążające w ostatnich dniach nasze serca, znalazły wreszcie epilog!
Robert Hudnutt zbierał siły, żeby nakreślić przed naszymi oczami tragiczne wydarzenia. I jeżeli porucznik Trant, udając, że oskarża Penelope, zmusił Roberta do tego wyznania, to znaczy, że od dawna już przeczuwał prawdę.
— Dziękuję, doktorze Hudnutt — powiedział z westchnieniem ulgi. — Cieszę się, że zdecydował się pan wreszcie mówić.
Na twarzy Tranta wyraźnie malowało się odprężenie i uczucie satysfakcji. Mogło się zdawać, że Robert Hudnutt, oskarżając siebie, zdjął z jego ramion jakiś wielki ciężar.
Doktor Hudnutt w tym czasie ściskał ręce żony i przemawiał do niej czule, jak gdyby znajdowali się w pokoju sami.
— Jestem zrozpaczony, kochanie — mówił. — Powinienem był ci po-wiedzieć wszystko od początku, ale zabrakło mi odwagi. Prawda jest taka, że tej nocy, kiedy umarła Grace, posłużyłem się twoim wozem z tej prostej przyczyny, że nie mogłem uruchomić mojego. Nie do wiary po prostu, żeby tak drobny szczegół potrafił do tego stopnia zaplątać wszelkie ślady...
Następnie odwrócił się do panny Parrish.
— Marcia — powiedział — wobec ciebie także nie jestem w porządku. Lepiej byłoby wtajemniczyć cię we wszystko, ale widzisz, odegrałaś w całej tej sprawie rolę anioła-kusiciela, dostarczając mi tak niespodziewanego i doskonałego alibi. Nie wiedziałaś przecież, że wtedy w nocy zabrałem z garażu kabriolet Penelope zamiast mojego auta, i gotowa byłaś w dobrej wierze przysięgać nie wiem komu, że w chwili, kiedy ty sam wróciłaś do Wentworth, ja już też byłem w college'u, co z kolei absolutnie wykluczało możliwość popełnienia przeze mnie zbrodni. Wybacz mi, że zawiodłem twoje zaufanie. A teraz...
— Ależ, Robert — przerwała mu Marcia, podnosząc rękę do gardła, jak gdyby ją coś dławiło — przecież ty nie możesz...
— Owszem, mogę i powinienem. Nie ma innej drogi wyjścia z tego piekielnego impasu i byłem chyba szalony, sądząc inaczej...
Zrobił kilka kroków w stronę policjanta.
— Panie poruczniku, nie będzie pan zapewne przywiązywał wielkiej wagi do mojego słowa honoru po tym wszystkim, co zaszło, chciałbym jednak, żeby pan wiedział jedno: Bóg mi świadkiem, że jeżeli nawet zabiłem Grace, to zbrodnia ta nie była popełniona z premedytacją.
— Wierzę panu — odpowiedział Trant.
Zdawało się, że w stosunku do człowieka, którego tak uparcie prześladował, nie odczuwa obecnie nic poza nieopisaną litością i głębokim współczuciem. Nic, co ma do powiedzenia Robert Hudnutt, nie jest w stanie go zadziwić, bo prawdopodobnie wszystkiego się domyślał!
— Dziękuję — rzekł doktor Hudnutt trochę mocniejszym głosem. — Chciałbym, żeby wszyscy tu obecni dowiedzieli się prawdy i żeby przestano was dręczyć bezustannymi pytaniami. I tak już zbyt długo milczałem, a moje wahanie wyrządziło wiele krzywdy niektórym z was. Penelope — dodał, pochylając się znów czule nad żoną — mam wrażenie, że będziesz wolała usłyszeć wszystko, prawda?
Serce się ściskało na widok Penelope. Stała obok męża, wyprostowana i zupełnie nieruchoma; wzrok jej utkwiony był gdzieś daleko przed siebie. Wydawało się, że walczy z jakimiś uczuciami silniejszymi od jej woli.
— Sam zdecyduj, Robert — odparła ledwie dosłyszalnie.
— Wszystkim znane są przesłanki tego dramatu — zaczął Robert Hudnutt — dziecinne zadurzenie Grace we mnie, które jednak w ostatnim dniu jej życia przybrało rozmiary wręcz furii; wiecie też o gwałtownej scenie w teatrze, a przedtem w kamieniołomach. I ojej telefonie do mnie o trzeciej rano. Nie będę się więc nad tym rozwodził. Tak jak żądała, pojechałem na stację benzynową, bo moim obowiązkiem było opiekować się nią. Słysząc jej głos przez telefon, odniosłem wrażenie, że się uspokoiła i że zdołam przywieść ją do rozsądku. Zaczął już padać rzęsisty deszcz i widoczność była nie najlepsza. Jechałem dość wolno, ale droga była śliska, ja zaś czułem się bardzo zmęczony i zdenerwowany.
Doktor Hudnutt przesunął dłonią po czole, my zaś z narastającą nie-cierpliwością czekaliśmy na wyjaśnienie wszystkich okoliczności śmierci Grace.
— Nie potrafię dokładnie powiedzieć, co się stało, kiedy brałem zakręt przy drodze do kamieniołomów — ciągnął swą opowieść Robert Hudnutt. — Wszyscy chyba wiedzą, że droga w tym miejscu tworzy bardzo ostry zakręt i że wjazd do kamieniołomów z tego akurat miejsca nie jest widoczny. Jestem przekonany, że zwolniłem. Na nieszczęście zacięła się wycieraczka i szyba dosłownie zalała się deszczem, tak że nie widziałem nic na krok przed sobą. Wysunąłem rękę, żeby uruchomić wycieraczkę, ale to oderwanie uwagi od drogi na pół sekundy okazało się fatalne. Zrozumiałem, co się stało, dopiero wtedy, gdy poczułem lekki wstrząs; potrąciłem kogoś. Natychmiast zahamowałem i wysiadłem...
Robert Hudnutt znowu potarł ręką czoło, jak gdyby chciał odetchnąć przed bolesnymi wspomnieniami. Po chwili mówił dalej cichym głosem:
— Na skraju drogi, przy skrzyżowaniu prowadzącym do kamieniołomów, leżała jakaś postać kobieca. Miała na sobie czerwony nieprzemakalny płaszcz. Kiedy podszedłem bliżej, poznałem Grace Hough.
— Robert! — wykrzyknęła Marcia głosem nabrzmiałym nadzieją. — A więc to był wypadek?!
Ze wszystkich piersi wyrwało się westchnienie ulgi, a twarze odprężyły się. A więc Grace była ofiarą wypadku, a ciążące na nas podejrzenia rozwiewały się raz na zawsze. Przypomniałam sobie sprawozdanie lekarza sądowego w Greyville. Nie był on w stanie określić przedmiotu, którym zadana została rana na głowie Grace. Wykluczał jednak stanowczo hipotezę, by spowodować ją mogły koła samochodu. Ale ciało Grace wykazywało kontuzje takie, jak gdyby zostało potrącone przez samochód. Wszystko stawało się jasne. Samochód doktora Hudnutta przewrócił ją na drogę, która w tym miejscu usiana była kamieniami i odłamkami skal z kamieniołomów. Jeden z nich musiał odprysnąć i ugodzić Grace śmiertelnie.
Moje rozmyślania przerwał głos Roberta Hudnutta:
— Przez chwilę stałem nieruchomo, wpatrując się idiotycznie w leżące przede mną ciało. Po chwili ujrzałem niedaleko głowy Grace kamień — może niespecjalnie duży, ale jego brzegi były nierówne i ostre. Przy świetle reflektorów z auta widziałem na nim ślady krwi. Wziąłem go do ręki, a potem szybko odrzuciłem. Wszystkie te szczegóły na zawsze chyba utkwiły w mojej pamięci: kamień, deszcz padający bez przerwy...
Zamilkł na chwilę.
— Przeżyłem już w życiu jeden wypadek samochodowy, wypadek, którego ofiarą padła również młoda dziewczyna, jedna z moich uczennic. Nie próbuję tym usprawiedliwiać mojego dziwnego postępowania, bo rozumiem, że to jest niemożliwe i że nikt nie może go aprobować. W każdym razie chciałbym wyjaśnić, co mną wtedy powodowało. Po raz drugi w życiu, i to w podobnych okolicznościach, stałem się przyczyną śmierci młodej dziewczyny, a co więcej, w tym drugim przypadku miałem powody do pozbycia się jej. Bo rzeczywiście, Grace Hough w trakcie naszej ostatniej rozmowy w teatrze zagroziła ujawnieniem tej nieszczęsnej historii z Kalifornii, której wspomnienie prześladowało mnie bez przerwy i którą usiłowałem zataić po przyjeździe do Wentworth, wiedząc, iż groziło mi to złamaniem całej kariery. Wiedziałem poza tym, że do panny Lovering dotarł fragment tej sceny, jaką mi zrobiła Grace w Cambridge Theatre. Co właściwie usłyszała? Może niewiele, wystarczająco jednak, by się zorientować, że Grace mnie szantażowała, stanowiąc przez to zagrożenie zarówno dla mojej kariery zawodowej, jak i życia prywatnego. A że i panna Parrish znała tę historię, było już więc dwóch świadków, których zeznania mogły być dla mnie mocno obciążające. Gdy tak to wszystko w duchu rozważałem, ciało Grace Hough leżało u mych stóp, potrącone przez mój samochód...
— Zaraz, zaraz, doktorze Hudnutt — przerwał mu porucznik Trant. — Niech mi pan powie, czy przed potrąceniem tej dziewczyny zauważył ją pan na drodze?
— Nie. Jak już mówiłem, zajęty byłem uruchomieniem wycieraczki do szyb, która nagle się zacięła. Deszcz zasłonił mi zupełnie widoczność i wszystko, co było na drodze. Dopiero gdy poczułem wstrząs, uświadomiłem sobie, że coś się musiało stać... Skutki mojego pierwszego wypadku samochodowego były opłakane — trzeba było dużo czasu, żebym się /, tego otrząsnął i jako tako zrehabilitował. Na myśl więc, że wszystko może zacząć się na nowo, ogarnęła mnie po prostu groza, tym większa, że teraz okoliczności bardziej mnie obciążały. Należało tego uniknąć za wszelką cenę. I chyba wtedy właśnie przestałem zachowywać się jak istota rozumna i powodowałem się prymitywnym instynktem samozachowawczym, który dyktował mi takie a nie inne rozwiązanie. Upewniwszy się więc, że Grace Hough na pewno nie żyje, owinąłem jej ciało kocem i zaniosłem do samochodu. Przypomniałem sobie jednak o kamieniu, nie mogłem go zostawić tam, gdzie był. Zapuściłem się więc do kamieniołomów, starając się stąpać tak, by nie zostawić śladów. Wsunąłem kamień w pryzmę innych głazów w taki sposób, żeby nie było widać śladów krwi. Byłem najmocniej przekonany, że nikt go tam nie będzie szukał — co do tego zresztą się mocno pomyliłem. Wtedy też usłyszałem cichy warkot auta na drodze. Pierwszym moim odruchem — dowodzącym resztek zdrowego rozsądku — było wyskoczyć na drogę, zatrzymać to auto i opowiedzieć o całym wypadku. Poznałem jednak wóz panny Parrish —jechała od strony college'u i pomyślałem, że kieruje się na stację benzynową po Grace. Czyż miałem prawo mieszać w to wszystko Marcie? Oczywiście, że nie. Podbiegłem do samochodu i wygasiłem światła. Stałem nim w cieniu kamiennych bloków u wejścia do kamieniołomów. Istniała niewielka tylko szansa, że Marcia Parrish zauważy go. Ale przecież niebawem będzie tędy wracała — a nie zastawszy Grace Hough przed stacją benzynową, wpadnie na myśl poszukania jej tutaj. Należało szybko stąd odjechać. Ale dokąd? Jeżeli w stronę Nowego Jorku, to z całą pewnością natknę się na pannę Parrish. O college'u nie mogło nawet być mowy. Nie mogłem znieść myśli, że przywiozę ciało Grace Hough do Wentworth. Proszę nie sądzić, że miałem w owej chwili czy zresztą w jakiejkolwiek innej —jakiś określony plan. Dalszy ciąg mojego postępowania wykaże, jak było ono nielogiczne i pozbawione premedytacji. Działałem pod wpływem niespodziewanych impulsów. Tuż za kamieniołomem zaczynała się droga wiodąca do Greyville — rzadko uczęszczana, mogłem być pewny, że o tej porze nie spotkam na niej żywej duszy. Przypomniałem sobie, że znam lekarza w tamtejszym szpitalu. Może on potrafi mi pomóc wybrnąć z fatalnej sytuacji? Musiałem naprawdę zupełnie stracić głowę, żeby dopuścić możliwość czegoś podobnego, bo wiedziałem przecież, że Grace nie żyje i że nikt już jej pomóc nie może.
Doktor Hudnutt ukrył na chwilę swą udręczoną twarz w dłoniach.
Niewątpliwie przeżywał jeszcze raz tę koszmarną drogę do Greyville — gdzie miał nadzieję znaleźć... co? W gruncie rzeczy uciekał sam przed sobą i własną odpowiedzialnością.
— Dopiero kiedy dojechałem do przedmieścia Greyville i mostku nad rzeczką, zorientowałem się, jakie popełniłem szaleństwo. Przewożę zwłoki młodej dziewczyny do szpitala, oddalonego o ponad czterdzieści mil od miejsca, gdzie ją potrąciłem... Jak będę w stanie wytłumaczyć się z tak bezsensownego czynu? Jak zdołam przekonać ludzi, że zginęła na miejscu i że nic nie mogło jej uratować? Nikt nie uwierzy, że Grace Hough jest ofiarą wypadku, a nie zbrodni z premedytacją. Jeżeli nie znajdę jakiegoś wyjścia z tego okropnego impasu, jestem zgubiony... Panie Hough — zwrócił się nagle do Jerry'ego — nie proszę pana o przebaczenie, przyznaję, że postąpiłem podłe i głupio, ale mogę panu przysiąc na wszystkie świętości, że kiedy wysiadłem z auta i... kiedy niosłem zwłoki pana siostry do rzeki — nie tliła się w niej najmniejsza iskra życia! Przypuszczam, że nie chce pan już słuchać mnie dalej, czy tak? Ale mam nadzieję, że pan...
Jerry odrzucił głowę mocno w tył; za odwiniętym kołnierzem swetra widziałam mięśnie jego potężnej szyi. Twarz jego stała się bielsza od śniegu. Zamknął oczy, jak gdyby nie chciał widzieć makabrycznej wizji, wywołanej przez doktora Hudnutta.
— Rozumiem — rzekł wreszcie, szukając chyba odpowiednich słów.
— Rozumiem, jak to wszystko musiało panem wstrząsnąć. Na razie nie' mogę powiedzieć panu nic więcej.
Doktor Hudnutt zrobił niewyraźny gest ręką, jakby odpędzał rozpaczliwe myśli.
— Kiedy wróciłem do domu — ciągnął dalej swoją historię — żona spała. Postanowiłem opowiedzieć jej wszystko nazajutrz, przedtem jednak chciałem poradzić się panny Parrish. Ale w czwartek rano, nim jeszcze mieliśmy sposobność porozmawiać, Marcia, która —jak mi powiedziała — widziała moje auto w garażu — nieświadomie podsunęła mi wspaniałe alibi, o czym sam nigdy w życiu bym nie pomyślał. Czyż można mnie potępiać za to, że uległem złudnej pokusie i okazałem się tak słaby moralnie? A skoro raz wkroczyłem na tę drogę, nie zdając sobie na razie sprawy, jak bardzo jest niebezpieczna, nie było już odwrotu. Dlatego też wymyśliłem, żeby zmienić rzucający się w oczy kolor auta mojej żony. Mógł ktoś przecież zauważyć je, gdy tam jechałem. Podsunąłem więc Penelope pomysł, aby wysłać wóz do Nowego Jorku do przemalowania..
Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że był to z mojej strony jeszcze jeden błąd więcej, ale to, jak się czułem wtedy...
Doktor Hudnutt opanował się całym wysiłkiem woli.
— Chciałbym tu tylko jeszcze z całą stanowczością podkreślić, że nigdy w życiu nie dopuściłbym, aby oskarżono o mój czyn kogoś niewinnego. Wszyscy chyba zauważyli, że kilkakrotnie już miałem zamiar wyznać porucznikowi Trantowi całą prawdę. Chciałbym też jedno wyjaśnić raz na zawsze: chociaż nie mogłem nie zauważyć, że Grace Hough zdradzała w stosunku do mnie pewne... uczucie, nigdy w życiu nie zrobiłem nic, aby ją do tego zachęcić, i nie okazywałem jej absolutnie nic poza normalnym zainteresowaniem profesora każdą zdolną uczennicą. Wynika stąd jasno, że nigdy do niej nie pisałem i że nie mam żadnych podejrzeń, jeśli chodzi o osobę zabójcy Normy Sayler.
Profesor skończył, a jego bolesna spowiedź trzymała w takim napięciu wszystkie moje myśli, iż dopiero teraz uświadomiłam sobie, że oto śmierć Grace sprowadzona została do zwykłego wypadku drogowego, a żadna z tajemnic, którymi się ostatnio otaczała, nie została wyjaśniona. Kto pisał listy? Kim był nieznajomy, z którym miała się spotkać w kamieniołomach, i dlaczego jej śmierć pociągnęła za sobą drugą, to znaczy śmierć Normy Sayler? Tyle znaków zapytania!
— Panie poruczniku — zwrócił się teraz Robert Hudnutt do Tranta —jestem do pańskiej dyspozycji.
— Zaczekaj chwilę, Robercie — wykrzyknęła Penelope. Skoczyła do telefonu, prosząc, by ją połączono z jakimś numerem w Nowym Jorku. — Przypuszczam — zwróciła się do Tranta, czekając na połączenie — że inspektor Jordan zechce przesłuchać mego męża w sądzie?
— Z całą pewnością — odpowiedział Trant.
— W takim razie nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że zwrócę się do naszego adwokata?
Nikt o tym nie pomyślał — zdrowy rozsądek Penelope jeszcze raz wziął górę. W każdej okoliczności, jakakolwiek by ona była, Penelope zawsze wybierała najlepsze wyjście.
— Rzecz jasna, że może pani zadzwonić po adwokata — odparł porucznik — ale proszę pozwolić mi na pewne spostrzeżenie, po którym, być może, zmieni pani zamiar.
Penelope Hudnutt, zaskoczona, zawahała się przez chwilę — ciągle ze słuchawką w dłoni — po czym kazała odwołać rozmowę, pozostając jednak w pobliżu telefonu.
— Doktor Hudnutt — zaczął porucznik Trant — był bardzo szczery. Przyznał, że miał poważny powód do zamordowania Grace Hough oraz — może trochę za późno — że potrącił ją swym samochodem. Oficjalnie nie mogę go oczywiście rozgrzeszyć, że samowolnie rozporządził zwłokami ofiary i wprowadził w błąd policję. Natomiast z prywatnego punktu widzenia znajduję wiele okoliczności łagodzących. Doktor Hudnutt zaprzeczył jednak kategorycznie pewnym faktom i ciągle nic nie wiemy o autorze listów do Grace Hough i ojej umówionym spotkaniu w kamieniołomach — nie mówiąc już o zabójstwie Normy Sayler. Istnieje ktoś, kto odegrał dominującą rolę w obydwu tragediach, ktoś, kto nie jest doktorem Hudnuttem, a kogo musimy zidentyfikować.
Zapanowała tak głęboka cisza, że słychać było szelest liści za oknem, poruszanych lekkim wiaterkiem. Nie miałam najmniejszego pojęcia, ku czemu Trant zmierza.
— Zwracam uwagę państwa na pewien istotny punkt w opowieści doktora Hudnutta — ciągnął porucznik, nie spuszczając wzroku z Penelope. — Chodzi o ten moment, kiedy schylił się, by uruchomić wycieraczkę. Temu właśnie przypisuje on fakt, że nie zauważył na drodze Grace Hough. Musiał dopiero wysiąść z auta, żeby stwierdzić wypadek i obejrzeć" ofiarę, którą potrącił. Ale czy on ją rzeczywiście potrącił?
— Robercie! — wykrzyknęła zmieniona na twarzy Penelope. — Czy rozumiesz, co chce powiedzieć porucznik? A może Grace już nie żyła, kiedy ją potrąciłeś leżącą na szosie? Może ją tam umyślnie położył morderca, zastawiając pułapkę tak, żeby wina spadła nie na niego, a na ciebie? To pan miał na myśli, panie poruczniku, prawda?
— To, co ja mam na myśli, jest trochę paradoksalne — odparł porucznik Trant z tajemniczym uśmiechem w kącikach ust. — Idzie o to, że po użyciu najbardziej wyszukanych chwytów dla zmuszenia pani męża do mówienia — i do przyznania się, że jest on zabójcą Grace Hough, teraz..!
Przerwał i obiegł wzrokiem wszystkich zebranych, zatrzymując go w końcu na osobie pana Hudnutta.
— Doktorze Hudnutt — rzekł uroczystym niemal tonem — czuję się w dość dziwnym obowiązku oświadczenia panu, że pan się myli. Mogę pana zapewnić, że to nie pan ponosi odpowiedzialność za śmierć tej młodej dziewczyny.
23
W tym momencie wszedł do pokoju inspektor Jordan. Przesłuchanie było zakończone. Porucznik Trant nie uważał widać za stosowne rozwodzić się dłużej nad swoimi słowami i wyszedł, zostawiając nas na pastwę różnorodnych i sprzecznych uczuć.
Kiedy blisko północy szliśmy do samochodów mających nas zawieźć do sądu okręgowego, byliśmy wszyscy przeraźliwie zmęczeni. Ja wsiadłam ze Steve'em do jego wozu. W czasie drogi nie zamieniliśmy ani słowa. Nasz taniec tego wieczoru wydał mi się odległy o całe miesiące, a poza tym byłam zła na Steve'a, że ukrywał przede mną tyle rzeczy.
W holu sądu, gdzie się wszyscy zebraliśmy, każdy musiał czekać na swoją kolej przesłuchania. Nikt z nas, poza Jerrym, nie miał czasu się przebrać i musieliśmy wyglądać groteskowo w naszych wieczorowych strojach. W bardzo dziwny sposób kończyliśmy nasz studencki bal.
Przesłuchania były, na szczęście, bardzo krótkie — z wyjątkiem zeznań Roberta Hudnutta i Penelope — a zeznawaliśmy przed porucznikiem Trantem. Inspektor Jordan miał dość taktu na to, by skrócić do minimum formalności wstępne. Wszystko notowała stenotypistka sądowa. Niemal każdy obecny, oprócz Penelope, był w stanie przedstawić alibi dotyczące tego momentu wieczoru, w czasie którego prawdopodobnie zamordowano Normę. Chwała Bogu, że my oboje z Jerrym mogliśmy świadczyć za siebie, bo byliśmy bez przerwy razem od chwili ujrzenia Normy na galerii aż do znalezienia jej zwłok.
Kiedy wyszłam z przesłuchania i zastałam w holu Jerry'ego i Ste-ve'a rozmawiających o czymś przyciszonymi głosami, pomyślałam, że w tej całej tragedii jest przynajmniej jedna dobra strona — to, że znowu się do siebie zbliżyli.
Niedługo potem Penelope poprosiła mnie, żebym, nie czekając na Jerry'ego, wróciła do college'u ze Steve'em i zajęła się Elaine, z którą miałam razem spędzić u Hudnuttów noc. Wręczyła mi klucz od mieszkania i zaraz odjechaliśmy.
Odeszła mnie wszelka chęć zadawania Steve'owi jakichkolwiek pytań. Wszystkie moje myśli zajęte były wyłącznie śmiercią Normy i nie mogłam skierować ich w żadną inną stronę. Sama nie wiem, kiedy zajechaliśmy na miejsce. Samochód Steve'a wtoczył się na rampę, prowadzącą na piętro garażu. Steve wprowadził wóz na zwykłe miejsce, tuż obok beżów go auta Normy, które prowadziła zawsze z taką brawurą... W pobliżu rzędu aut znajdował się warsztat, do którego drzwi bywały zwykle otwarte. Zobaczyliśmy tył samochodu dziekana Appela, błyszczący od świeże) farby.
Miałam się już pożegnać ze Steve'em, kiedy to on przytrzymał mnie za ramię.
— Poczekaj, Lee — rzekł. — Chciałem z tobą porozmawiać. Zostań jeszcze chwilę.
— To nie ma sensu, Steve — odparłam znużonym głosem — wszystko minęło, a wydarzenia dzisiejszego wieczoru kompletnie mnie wykończyły.
— Wiem, Lee, że niewiele cię obchodzi, co się działo ze mną w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, a jednak byłoby mi bardzo przykro, gdybyś myślała, że uciekałem przed policją. Prawda wygląda o wiele mniej romantycznie, ale za to uczciwiej. Musiałem porozmawiać z ojcem — o czym zresztą Trant może nie wiedział, ale czego się domyślał. Nawiasem mówiąc, ten Trant po wspaniały facet! Zdaje się po prostu czytać w naszych sercach.
— Znam porucznika lepiej niż ty — odparłam zimno. — Nie musisz go aż tak wychwalać przede mną.
— Czy jesteś na mnie zła o to, że skłamałem? — Steve wyraźnie po-smutniał. — Rozumiem cię, ale z drugiej strony znalazłem się w tak głupiej sytuacji, że wolałbym raczej umrzeć ze wstydu, niż wyznać ci prawdę. Postąpiłem nie tylko jak szaleniec, ale w dodatku jak skończony idiota A jednak nic z tego, co ci mówiłem, nie było właściwie kłamstwem. Tyle tylko, że ukryłem przed tobą pewne szczegóły.
— I wybrałeś ten właśnie moment, żeby mi to wyznać, Steve? Do prawdy, nie mogłeś trafić gorzej!
— A jednak, Lee, wysłuchaj mnie. Czy przypominasz sobie tę piosenkarkę kabaretową, która podeszła do nas wtedy w klubie Amber? No więc wyobraź sobie, że mieliśmy kiedyś romans. To jeden z moich „błędów młodości". Udało mi się wtedy zataić przed nią prawdziwe nazwisko — co zrobiłem ze względu na ojca — ale trzeba było trafu, że teraz Elaine, trochę podchmielona, wywaliła całą prawdę na stół! Nagadała jej niestworzonych rzeczy. Tamta dziewczyna szybko zrozumiała, jakie może wyciągnąć z tego korzyści, i po powrocie do garderoby zatelefonowała do mnie. To dlatego tak raptownie się z tobą pożegnałem. Musiałem iść do jej garderoby. Miała ciągle plik listów, które kiedyś do niej wypisywałem, jak ostatni dureń. Zagroziła, że je wykorzysta, o ile nie zapłacę pewnej, dość poważnej, kwoty. To Elaine dała jej do zrozumienia, że mój ojciec jest milionerem. Część nocy spędziłem na perswadowaniu jej, oczywiście bezskutecznym, by zaniechała tego wariackiego planu i oddała mi listy. Wreszcie zmusiła mnie, bym ją odwiózł do domu. I to ona zapomniała w moim wozie swego czerwonego przeciwdeszczowego płaszcza...
Patrzyłam na Steve'a siedzącego ciągle jeszcze za kierownicą, z opaloną twarzą tuż przy mojej. W garażu unosił się zapach benzyny i chociaż miejsce nie było specjalnie sprzyjające rozczulaniu się i sentymentom, Steve wzbudził we mnie całkiem nowe uczucie — litości. Dotychczas miałam go za chłopaka doświadczonego, potrafiącego dać sobie radę z kobietami, a tu miałam jak na dłoni, że dał się złapać w sieć pierwszej lepszej łowczyni fortun. I dlatego zamiast zaszkodzić mu w moich oczach — przeciwnie, przygoda ta sprawiła, że stał mi się jakby bliższy, a wręcz nawet bardziej uwodzicielski!
— Mój biedaku — westchnęłam. — Przypuszczam, że to właśnie o tej historii wiedziała Grace i groziła rozgłoszeniem jej?
— Tak — przyznał. — Popełniłem błąd, że jej o tym wspomniałem, a ona nie zapomniała. Kiedy Grace poprosiła, bym odwiózł ją do kamieniołomów, nie uszedł jej uwadze czerwony płaszcz od deszczu i od razu zgadła, do kogo należy. Grace w tych sprawach wykazywała dużo sprytu.
— A później zagroziła, że opowie wszystkim?
— Oczywiście. Sama widzisz — miałem powód, żeby ją uśmiercić!
Oparłam w milczeniu głowę o fotel, pytając siebie w duchu, czy nigdy nie będzie końca temu łańcuchowi nieszczęść, jakie zostawiła za sobą Grace.
— Przez cały tydzień żyłem w okropnym strachu, że policja dowie się, że ten przeklęty czerwony płaszcz leżał w moim samochodzie, zanim Grace włożyła go na siebie. A przed tobą ukrywałem to wszystko, bo było mi naprawdę wstyd. Nie mogłem też zwrócić ci futra bez jakichś sensownych wyjaśnień. Kiedy ostrzegłaś mnie telefonicznie, że porucznik Trant wie, do kogo należy czerwony deszczowiec, była to kropla przepełniająca kielich. Już widziałem ten okropny skandal, kiedy prasa wywlecze wszystko na światło dzienne. Równało się to pogrzebaniu wszelkich nadziei ojca i wydaleniu mnie z college'u. Co mogłem więc zrobić? Postanowiłem pojechać zaraz do ojca, wyznać mu szczerze wszystko i prosić o zatuszowanie sprawy — o ile byłoby to w jego mocy. Ojciec zachował się niesłychanie taktownie... Dzisiaj z samego rana nasz radca prawny zjawił się u Sylvii i porządnie ją nastraszył. Moje listy są już bezpieczne w domu, a Trant obiecał, że nie wspomni słowem o czerwonym płaszczu. Nazwisko Carterisów nie ucierpi z powodu moich młodzieńczych wybryków. Krótko mówiąc, wyplątałem z tego nawet lepiej, niż na to liczyłem. Gdy ja szukałam, choć bez skutku, jakiegoś słowa sympatii i zrozumienia, które by go mogło pocieszyć, Steve wyskoczył z wozu i wyciągnął mnie z garażu. Zaczęliśmy powoli schodzić z rampy, a echo naszych kroków głośno odbijało się na cementowej podłodze. Musiała już być co najmniej druga nad ranem i zaczęłam sobie robić wyrzuty, że nie jestem przy Elaine, jak mnie o to prosiła Penelope. Księżyc stał już nisko na horyzoncie, a gwiazdy mocno błyszczały na bezchmurnym niebie.
— Jednej tylko rzeczy nie mogę zrozumieć, Steve — odezwałam się po chwili. — Dlaczego włożyłeś mój futrzany płaszcz do bagażnika Normy?
— Bardzo proste. Padał deszcz i Grace bała się zmoknąć. Poprosiła, żebym pozwolił jej włożyć nieprzemakalny płaszcz, a futro oddał na drugi dzień tobie. Potem stwierdziła jednak, że mój bagażnik jest za brudny na to i że lepiej będzie, gdy po przyjeździe tutaj, do garażu, przełożę zaraz to futro do bagażnika Normy. A tak w ogóle to Grace prosiła jeszcze, żeby cię przeprosić, że rozdarła podszewkę na brzegu czy coś w tym rodzaju.
— To głupstwo — odpowiedziałam, zdziwiona i rozczarowana, że mój popielicowy płaszcz nie odegrał w całej tej sprawie takiej roli, jak się spodziewałam.
Steve ujął mnie za rękę i już spokojniejsi weszliśmy za okratowaną bramę college'u. Odprowadził mnie do Pigot Hall, skąd chciałam zabrać parę drobiazgów potrzebnych do przenocowania poza domem, u Hudnuttów. Kiedy już mieliśmy się pożegnać, położył mi obie ręce na ramionach i spojrzał głęboko w oczy. Na jego wargach igrał trochę gorzki uśmiech.
— Teraz już wiesz wszystko, Lee — powiedział. — Ciężko mi było wy-spowiadać się ze wszystkiego przed tobą, bo nie mam z czego być dumny... Jak myślisz, czy jakaś uczciwa dziewczyna byłaby w stanie kiedykolwiek przebaczyć mi? To teraz jedyna dla mnie ważna rzecz.
— Co za głuptas z ciebie, Steve! — odparłam. — Twoja znajomość kobiecej psychologii jest kompletnie w powijakach. Czy nie rozumiesz, że dla nas wszystkich, bez wyjątku, przeszłość mężczyzny, najbardziej nawet erotycznie burzliwa, dodaje mu specyficznego blasku? Nawet gdybyś nie miał w życiu żadnego szalonego podboju, powinieneś go sobie wymyślić… Powiedz mi lepiej, Steve, czy dlatego tak to przede mną ukrywałeś, że nie masz do mnie zaufania?
— No nie, Lee! Teraz chyba ja muszę ci powiedzieć, że nie masz najmniejszego pojęcia o męskiej ambicji. Wolałem raczej uchodzić w twoich oczach za mordercę, niż przyznać się do tego żenującego i ośmieszającego mnie romansu!
— No, ale teraz, Steve, przyznasz się już chyba do niego, nowej wielkiej miłości?
Nie od razu mi na to odpowiedział. Widziałam, jak błysnęły mu zęby w uśmiechu.
— Właśnie to zrobiłem — odpowiedział wreszcie.
A ponieważ nie mogłam ukryć zaskoczenia, dodał cichym głosem:
— Dla mnie istnieją dwie Lee: jedna, która już od dawna jest moją najlepszą przyjaciółką, najszykowniejszą dziewczyną w całym Wentworth, i ta druga... ku której dążą wszystkie moje myśli, którą miałem nadzieję kiedyś zdobyć...
Patrzyłam na niego, nie chcąc wierzyć własnym uszom. Steve Carteris, syn gubernatora, któremu przypisywano tyle miłostek, ale którego żadnej kobiecie nie udało się zatrzymać na dłużej, ten, którego wszystkie panny uważały za znakomitą partię i którego daremnie usiłowały złowić, Steve, zakochany we mnie?! Nie, to było nie do pomyślenia!
On tymczasem objął mnie i przyciągnął do siebie.
— Nie mów nic, Lee — szeptał — udawaj, że nic nie słyszałaś... Niczego od ciebie nie żądam, nie mam takiego prawa. Wiem, że swoje serce oddałaś Jerry'emu i zupełnie słusznie. On jest o tyle ode mnie lepszy! Ale teraz, kiedy już ci wszystko powiedziałem, jestem szczęśliwy. Musiałem to zrobić, żeby wyjaśnić sytuację między nami. Będę się starał zapomnieć o tobie. Nie powinno to przyjść z trudnością komuś, „do kogo los zawsze wyciąga życzliwą rękę", jak kiedyś powiedział o mnie stary Prexy w swoim przemówieniu na koniec trymestru.
Pochylił się nade mną i gwałtownie pocałował, jakby chciał zadać kłam całej tej ironii brzmiącej w jego głosie. Ale zaraz się wyprostował, najzupełniej już opanowany.
— Dobranoc, Lee! I nie zapomnij, że gdybyś kiedykolwiek potrzebowała pomocy, zawsze będę przy tobie.
24
Długa taftowa suknia zamiatała schody w Pigot Hall, a ja nie miałam wprost siły, żeby ją unieść. Machinalnie powtarzałam sobie jeszcze raz w pamięci wszystkie wydarzenia tego wieczoru: zwrot futra, bal, Jerry — jego usta na moich, to rodzące się uczucie szczęścia tak brutalnie zmącone znalezieniem w basenie ciała Normy, potem przesłuchanie Roberta Hudnutta i jego spowiedź, niczego właściwie nie wyjaśniająca. A teraz na koniec — Steve wyznał mi miłość! Trudno było wszystko to razem powiązać i poukładać w głowie.
Przyśpieszony rytm najróżnorodniejszych wrażeń wyczerpał mnie do tego stopnia, że marzyłam tylko o wypoczynku. Ale czekał mnie jeszcze jeden obowiązek: pójście do Elaine do Hudnuttów. Może już będzie spała, tak że i ja będę się mogła od razu położyć? Biegłam spiesznie po schodach, żeby jak najprędzej zabrać potrzebne drobiazgi i wrócić do Penelope.
Kiedy dotarłam do drzwi mojego pokoju, zauważyłam, że są uchylone. A przecież głowę bym dała, że wychodząc na bal, zamknęłam je. Miałam już włączyć światło, kiedy zauważyłam na tle jaśniejszego okna jakąś postać. Męską. Pochyloną nad łóżkiem, odwróconą do mnie plecami. Mężczyzna w moim pokoju! Pamiętam jak przez mgłę, że nawet się nie zlękłam. Zmęczenie moje było tak wielkie, że dominowało nad wszelkimi innymi uczuciami. Tajemniczy gość chyba wyczuł moją obecność, bo odwrócił się nagle i ruszył w moją stronę. Nagłym ruchem przekręciłam kontakt i światło zalało pokój.
To był porucznik Trant. Chociaż na to wspomnienie jeszcze dzisiaj się czerwienię, muszę się przyznać, że wybuchłam wówczas przeraźliwym, nieopanowanym śmiechem, który był niczym innym, jak atakiem histerii. Policjant podbiegł, schwycił mnie mocno za ramiona i potrząsnął. Skutek był natychmiastowy, bo tak samo nagle, jak zaczęłam się śmiać, teraz ucichłam.
— Niech mi pani daruje, panno Lovering — powiedział z uśmiechem. — To doprawdy niewybaczalne z mojej strony, że nie pomyślałem, jaka pani musi być zmęczona. Zaraz wychodzę, a pani niech się natychmiast położy do łóżka.
— Nie! — zawołałam. — Czuję się zupełnie dobrze i wcale mi się nie chce spać. Zresztą i tak nie zostałabym tutaj, bo pani Hudnutt prosiła, żebym przenocowała u nich razem z Elaine Sayler. Proszę, niech pan sobie nie zawraca mną głowy...!
Ale już w sekundę później byłam w ramionach porucznika Tranta z twarzą ukrytą na jego ramieniu i ryczałam jak bóbr... Podprowadził mnie do kanapki, odsunął rozłożony na niej płaszcz popielicowy, tak jak go tu zostawiłam parę godzin temu — i zmusił, żebym usiadła.
— Biedactwo! — powiedział, gładząc delikatnie moje włosy. — Cała ta sprawa przyniosła już pani wiele zmartwień, a może przyniesie ich jeszcze więcej. Zbyt wielu osobom starała się pani pomóc, a to zwykle okazuje się bardzo niebezpieczne...
— Czy pan chce przez to powiedzieć, że już pan wie, kto jest mordercą? — spytałam, wycierając chusteczką oczy. — Bo odniosłam wrażenie, że doktor Hudnutt już nie wchodzi w grę?...
— Proszę, już żadnych pytań na dzisiaj — odparł. — Czas, żeby pani się wreszcie położyła.
— Nie zasnę, dopóki pan nie odpowie na to pytanie. Czy pan nie rozumie, jakie to okropne leżeć po ciemku, z otwartymi oczami, wałkując bezustannie w głowie te same myśli i nie mogąc dojść do żadnego wniosku?
Szare oczy porucznika Tranta spoczęły na mnie ze zdziwieniem.
— Naprawdę? Tak to panią dręczy? I pomyśleć, że ma pani dopiero dwadzieścia jeden lat! Niesłusznie ludzie twierdzą, że młodzież jest niepoważna. A więc dobrze! Skoro pani tak nalega, to pogadajmy sobie trochę. To prawda, że nie uważam, aby Robert Hudnutt był odpowiedzialny za śmierć Grace Hough; ale problem, kto jest odpowiedzialny, może zostać rozwiązany dopiero po ustaleniu autora listów do Grace Hough. W każdym razie wykluczone, żeby był nim doktor Hudnutt.
A więc Robert Hudnutt, który najwięcej z nas wszystkich wycierpiał, pierwszy wyplątał się z mroków na światło dzienne! Miał dość odwagi, by odkryć fakty, mimo iż były dla niego tak kompromitujące — i oto już go spotkała nagroda.
— No dobrze, poruczniku — naciskałam. — Ale czy pan wie, kto zabił Grace Hough i Normę Sayler?
— Trudno mi coś pani odpowiedzieć, panno Lovering, albo może raczej miałbym dla pani dwie odpowiedzi. Jeżeli chodzi o stronę praktyczną, to powiedziałbym, że... wiem. Jestem prawie pewien, że udało mi się już zidentyfikować winnego — przynajmniej w wypadku śmierci Normy. Teoretycznie jednak— moja hipoteza nieco kuleje. Od paru godzin napotykam tylko przeszkody. Podejrzewana przeze mnie osoba rozporządza niezbitym alibi, kiedy wziąć pod uwagę czas popełnienia zbrodni na Normie Sayler.
Wstał i zaczął chodzić nerwowo po pokoju.
— Rozwiązanie zagadki leży w czterech listach, które gdzieś przepadły. Mam tu na myśli list pisany do Grace przez tego nieznajomego, a następnie te trzy, które ona sama pisała w teatrze. Wiemy, że dwa były przeznaczone dla brata i dla pani Hudnutt. Ale co do trzeciego, to kompletnie nie wiadomo nic o jego treści ani do kogo był pisany. I chyba jest to list najważniejszy...
Zapatrzył się w koniec swego kciuka, co przeszło już u niego chyba w nałóg.
— List ekspresowy został niewątpliwie zniszczony przez mordercę Normy Sayler. I ten list nie interesuje mnie zbytnio...
— Ooo? A przecież przed chwilą twierdził pan...
— Owszem — przyznał się, trochę wymijająco — ale znam mniej więcej jego treść i nie muszę wiedzieć więcej. A z tego, co mówili David Lockwood i Robert Hudnutt, wynika jasno, że był to zwyczajny list miłosny, w którym była mowa o sprzeczce i spotkaniu tego wieczora i że był podpisany przez „Roberta", mimo że ów Robert nie ma nic wspólnego z doktorem Hudnuttem. Teraz proszę posłuchać dalej. To pani, Lee, rozporządziła się listem przeznaczonym dla pani Hudnutt. Nie robię pani z tego powodu wyrzutów, choć w zasadzie powinienem! Panna Parrish odtworzyła w skrócie treść tego listu w zeznaniu przed sądem. Mam tu kopię — wyjął z kieszeni jakiś papier. — Czy mogłaby mi pani potwierdzić, że to się zgadza z tym, co pani czytała?
Przebiegłam szybko oczami tekst zeznania. Marcia dość wiernie przytoczyła zjadliwą treść listu Grace, nie pomijając nawet wzmianki o gazecie kalifornijskiej, w której został opisany wypadek samochodowy Roberta Hudnutta, ani słowem jednak nie wspomniała o epizodzie w domu wypoczynkowym doktora Wheelera. Pilnowałam się, oczywiście, żeby nie dać niczego po sobie poznać, i zapewniłam go, że treść zgadza się z oryginałem.
— Wreszcie istnieje list Grace Hough pisany do brata — ciągnął Trant. — Zdaje się, że pan Hough pokazywał go pani, nim list został podarty. Czy nie zechciałaby pani zrekonstruować go, chociażby w przybliżeniu?
Wyjął z kieszeni ołówek i szykował się do zanotowania moich słów na odwrocie kartki, którą trzymał w ręku. Natężyłam pamięć i powoli zaczęłam mu podawać, co pamiętam z listu Grace: „Muszę cię ostrzec przed poważnym niebezpieczeństwem... Norma jest zepsuta do szpiku kości... nigdy nie będzie kochała nikogo poza sobą... nie mogę znieść myśli, że mógłbyś cierpieć tak, jak ja cierpiałam..." Te trochę pompatyczne zdania, naiwnie ilustrujące urazę i rozżalenie Grace, nabierały teraz, kiedy obydwie już nie żyły, akcentu jakby patetycznego.
Trant zapisał wszystko i schował kartkę.
— Dowiedziałam się od pani Hudnutt, że Grace parę dni temu napisała jeszcze jeden list do brata. I ten list także został podarty przez Normę Sayler. Czy zna pani jego treść?
— Jerry coś mi o nim wspomniał — powiedziałam, trochę zażenowana. — Zdaje się, że pisała tam coś o nim i o mnie. Zresztą najlepiej niech pan jego o to zapyta, na pewno powie panu więcej niż ja.
— Świetnie! A jak pani sądzi? Czy te listy naprawdę zostały zniszczone? Czy też może Norma Sayler przechowała gdzieś chociażby ich kawałki?
— I mnie to przychodziło na myśl — przyznałam. — I gorzko sobie teraz wyrzucam, że nie zapytałam jej o to, kiedy był jeszcze czas.
— W każdym razie leżałoby to w interesie pani przyjaciela — zauważył porucznik. — Bo naprawdę bardzo wątpię, czy towarzystwo asekuracyjne wypłaci mu chociażby grosz przed obejrzeniem tego listu. A teraz przejdźmy do trzeciego listu pisanego przez Grace Hough, bo to on właśnie stanowi klucz do całej zagadki. Niebawem przekonamy się, czego się mamy w związku z tym trzymać...
Spojrzałam na niego zdziwiona.
— Czy to znaczy, że pan się domyśla, gdzie jest ten list?! Porucznik Trant roześmiał się rozbawiony.
— Hm, jeszcze mnie pani nie zapytała, co robiłem o tej porze w pani pokoju... — powiedział zupełnie bez związku. — A było to całkiem bezprawne, bo nie miałem żadnego nakazu rewizji.
— Jeżeli pan szuka! tego trzeciego listu, to tracił pan tylko czas, bo mogę panu przysiąc, że go tu nie ma.
— Proszę nie przysięgać zbyt pochopnie, panno Lovering. Prawdę powiedziawszy, to pani spłoszyła mnie, nim skończyłem szukać.
Wrócił, żeby usiąść z powrotem przy mnie na kanapce, i zaczął głaskać ręką delikatne futerko. Potem odwrócił płaszcz podszewką do góry.
— Młody Carteris zaciekawił mnie pewnym szczegółem. Powiedział, że powierzając mu ten płaszcz, Grace Hough prosiła, aby ją przed panią usprawiedliwić i przeprosić za uszkodzenie podszewki. Czy to nie dziwne trochę, że Grace Hough, taka zawsze porządna i obowiązkowa, nie lubiąca od nikogo nic pożyczać, nie uważała za stosowne podszyć tej podszewki, nim zwróci pani płaszcz?
— Nie rozumiem, panie poruczniku, dokąd pan zmierza?
— Zaraz pani zobaczy — oświadczył, szukając w dole płaszcza miejsca, gdzie podszewka była nadpruta. — Można wręcz podziwiać równość tego rozcięcia. Nawet powiedzieć, że...
— ...że podszewka została rozpruta umyślnie? — dokończyłam.
— Właśnie! Grace Hough chciała znaleźć w pani płaszczu kryjówkę, bez wiedzy Steve'a. I mogła to zrobić tylko w taki sposób. Steve, jak to mężczyzna, nie zauważyłby uszkodzenia, ale pani, Lee — taka rzecz nie mogła ujść pani uwadze.
Rozchylił brzegi podszewki i szmer papieru ostrzegł nas, że coś jest pod spodem. Po chwili porucznik wyjął kopertę, na której znajomymi, dużymi, pochyłymi literami Grace wypisała nazwisko. Moje nazwisko.
Po raz pierwszy od tylu dni twarz porucznika wyrażała głębokie zainteresowanie, którego nie starał się ukryć. Otworzył kopertę, wyjął kartkę papieru i chciwie przebiegł oczami jej treść, nie pytając mnie o pozwolenie. Potem złożył arkusik we czworo i położył obok siebie.
— Tego właśnie się spodziewałem — rzekł. — Mam już wszystkie dane w ręku i mogę wyciągnąć wnioski. Wiem już, jak zginęła Grace Hough i kto jest mordercą Normy.
— Ale przecież ten list jest pisany do mnie! — zaprotestowałam. — Mam więc chyba prawo go przeczytać?
— Jeszcze nie teraz, panno Lee. Gdybym go pani teraz oddał, mogłaby pani zrobić z niego niewłaściwy użytek. Bo ten list to po prostu ładunek dynamitu.
— Więc jednak — powiedziałam, nie nalegając dłużej — miałam ra- I cję przypuszczając, że to mój płaszcz kryje rozwiązanie zagadki. Nie jest wykluczone, że gdyby Steve oddal mi go od razu, zamiast chować w bagażniku Normy, dałoby się uniknąć drugiej zbrodni.
— Istotnie, w takim przypadku wszystko ułożyłoby się inaczej. Obawiam się jednak, że gdyby pani miała w rękach ten list, to nie Norma Say-ler, a pani zostałaby zamordowana, choć może nie przez tę samą rękę... Teraz proszę posłuchać — dodał spokojniej. — Nadszedł czas, by porozmawiać poważnie. Niech pani przestanie odtąd działać według własnego widzimisię. Do tej pory popełniła pani tyle gaf i niezręczności, jak tylko jest to możliwe. A wszystko pod pretekstem udzielania pomocy pięciu osobom. Teraz ma pani pomagać wyłącznie jednej osobie: samej sobie. Nie mam zamiaru wykorzystywać tego listu tak długo, póki nie będę miał wszystkich nici w ręku, należy jednak przewidzieć, że winny, dowiedziawszy się o nim, nie cofnie się przed niczym, żeby dostać list w swoje ręce. Czy mnie pani dobrze zrozumiała?
— Tak — powiedziałam niewyraźnie, nie bardzo przekonana.
— To dobrze. Ma pani przenocować u Hudnuttów, prawda? Tam przynajmniej będzie pani bezpieczna. Odprowadzę panią na miejsce i zabraniam pani wychodzić z domu pod jakimkolwiek pozorem aż do mojego powrotu jutro rano. Posłucha mnie pani?
Obiecałam mu to i zaczęłam wrzucać prędko do mojej torby piżamę i przybory toaletowe.
Przed samym już wyjściem, kiedy się schyliłam po płaszcz popielicowy, który chciałam powiesić w szafie, wzrok mój padł na list Grace, leżący w dalszym ciągu przy boku Tranta. Porucznik zauważył to spojrzenie i szybko ukrył list w portfelu — nie tak szybko jednak, bym nie zobaczyła na końcu któregoś zdania znajomego nazwiska. I chociaż wydawało mi się po prostu niewiarygodne, było to nazwisko dziekana Appela.
25
Drzwi bungalowu otworzyła mi Marcia Parrish, tak że nie potrzebowałam używać klucza, który mi dała Penelope. Hudnuttowie jeszcze nie wrócili. Spytałam, jak się czuje Elaine, bo robiłam sobie w duchu wyrzuty, że nie przyszłam do niej wcześniej.
— Nie martw się o nic, Lee — uspokoiła mnie Marcia — dałam jej tabletkę i zasnęła spokojnie. Ty też połóż się cichutko, aby jej nie zbudzić. Ja zaczekam na Penelope i Roberta. Na szczęście — dodała z trochę żałosnym uśmiechem — sprawy dla Roberta ułożyły się lepiej, niż można się było tego spodziewać... Czy mogę cię prosić, Lee, żebyś zapomniała wszystko, co ci mówiłam o Penelope i Robercie? Przyznaję szczerze, że mi sprzątnęła Roberta sprzed nosa i nawet nienawidziłam jej jakiś czas. Ale zrozumiałam, że jest to odpowiednia dla Roberta żona i że odtąd nie ma dla mnie miejsca wjego sercu. Zresztą to wszystko jest nie-ważne... Dobranoc, Lee, mam nadzieję, że będziesz dobrze spała.
Odprowadziła mnie do drzwi pokoju, gdzie miałam spędzić noc, i odeszła. Szybko rozebrałam się po ciemku. Elaine leżała na sąsiednim I łóżku i słyszałam wyraźnie jej spokojny, miarowy oddech.
Już prawie zasypiałam, kiedy dobiegł mnie odgłos otwieranych na dole w holu drzwi: Penelope i Robert wracali do domu. Wkrótce potem rozległo się na pustym korytarzu echo ich kroków, kiedy szli do swojej sypialni.
A ja znowu nie mogłam zasnąć, bo myśli w głowie kłębiły się bezustannie. Ujrzałam teraz śmierć Normy w całym świetle. Młoda, bogata, piękna, może najpiękniejsza w całym college'u dziewczyna, pełna werwy— umiera zamordowana. Zycie stało przed nią otworem, mogła się od niego spodziewać bardzo wiele — a oto wymknęło się jej tak tragicznie z rąk. Pozbyłam się w stosunku do niej wszelkiej urazy i wyrzucałam sobie gorzko, że nie pilnowałam jej lepiej. Czemu nie interweniowałam wówczas, kiedy zobaczyłam ją na ławce, w pobliżu basenu — podobną do żywego złotego posągu — z tym listem w torebce, z fatalnym listem, który miał ją zgubić! Czemu nie wyrwałam go z jej rąk! Byłaby teraz żyła...
Następnie przypomniałam ją sobie tam u nas, w Pigot Hall, nonszalancko wyciągniętą na łóżku Grace w swoim pięknym, białym, brokatowym negliżu. Czy nie ostrzegała mnie wtedy: Jeżeli kiedyś uda ci się zdobyć Jerry'ego, stanie się to po moim trupie". Straszliwa prawda jej proroczych słów zmroziła mi krew w żyłach. Chyba jakieś przeczucie podyktowało jej tę groźbę. A rano tego dnia, nazajutrz po śmierci Grace — przyniosła Jerry'emu do izby chorych numer „Głosu Wentworth": „Witaj, kochanie! ...wpadłam, żeby ci przynieść ostatnie wydanie naszej plotkarskiej gazetki". Zabolało mnie to „kochanie" i zazdrościłam Normie jej pewności siebie i wiosennej świeżości w tym nowym costume tailleur z zielonej wełny. To na pewno zaraz potem podarła te listy... Ale co zrobiła ze strzępkami? Przypomniałam sobie nagle, że kiedy po południu wróciłam do Jerry'ego, gazetki na nocnym stoliku już nie było. Znaczyłoby to, że Norma, wychodząc, wzięła ją ze sobą. A czy nie jest możliwe, że schowała te kawałki listów między kartkami? Przed izbą chorych czekało jej auto, którym miała pojechać do fryzjera. Czy czasem nie wsunęła magazynu do którejś z bocznych kieszeni samochodu? I może te skrawki listów Grace leżą tam do tej pory...?
Zerwałam się gwałtownie z łóżka i zaczęłam się ubierać. Wiedziałam, że towarzystwo asekuracyjne nie wypłaci Jerry'emu odszkodowania, o ile nie przedłoży im dowodu, że siostra nie popełniła samobójstwa. A ten dowód zawarty jest w jej listach... Nie mogłam nie przejąć się losem Jerry'ego pamiętając, co mi wyznał. Można by pomyśleć, że kierowałam się wyłącznie interesem, ale względy materialne naprawdę nie były dla mnie ważne — należało te listy znaleźć ze względu na Jerry'ego, a także, by uniknąć ewentualności, że morderca samje znajdzie i zniszczy... W takim bowiem przypadku — nawet wbrew orzeczeniu sędziego — nie dałoby się obalić hipotezy, że Grace popełniła samobójstwo.
Policja przeszukała już chyba jednak samochód Normy? Tego nie wiedziałam, ale stał on na pewno w garażu: sama go widziałam, kiedy Steve parkował swój wóz obok.
Dopiero przekraczając próg domu Hudnuttów przypomniałam sobie o obietnicy danej Trantowi. Prosił, żebym pod żadnym pozorem nie opuszczała w nocy tego miejsca. Widmo niebezpieczeństwa na pewno nie zdołałoby zawrócić mnie z drogi, pomyślałam jednak, że mimo wszystko, po co mam się narażać sama i bez żadnej pomocy, skoro, jeśli go o to poproszę, Jerry chętnie mi pomoże. Przecież robiłam to dla niego.
Nie miałam o tej porze innego sposobu porozumienia się z nim, jak telefon do Broome — pawilonu, gdzie mieszkali studenci. Wróciłam więc na palcach do holu, gdzie na małym stoliku stał aparat telefoniczny. Ryzykowałam oczywiście, że usłyszą mnie z góry, ale wyjaśniłabym po prostu Hudnuttom, że właśnie przyszła mi te błyskotliwa myśl do głowy i że nikt mnie od niej nie odwiedzie. Zapaliłam maleńką lampkę i wykręciłam numer Broome, czekając niecierpliwie, żeby ktoś się zgłosił.
Czekanie wydało mi się strasznie długie. Moje nerwy ledwie to wytrzymywały. W końcu zaspany głos odezwał się w słuchawce, głos Steve'a. Szczęście mi sprzyjało!
— Lee! Na litość boską, co ty robisz o tej godzinie i o co ci chodzi?
— Nie mogę ci teraz wszystkiego wytłumaczyć, Steve, ale to bardzo ważne. Czy będziesz tak dobry, żeby obudzić Jerry'ego i powiedzieć mu, że czekam na niego przy bramie od północnej strony?
— Ależ, Lee! To nie ma najmniejszego sensu! Zostaw...
— Błagam cię, Steve! Zrób to, o co cię proszę!
Odwiesiłam słuchawkę i wyszłam po cichu z domu. Trawniki błyszczały od rosy, a gdzieś daleko na horyzoncie szarzało, zwiastując nadchodzący poranek. Ledwie zdążyłam podejść do bramy, kiedy zobaczyłam nadchodzącego Jerry'ego, który lekko utykał. Włożył w pośpiechu jakieś stare aksamitne prążkowane spodnie, a na górę piżamy narzucił skórzaną kurtkę. Dookoła zaspanej twarzy falowały kosmyki potarganych włosów.
— Co się stało, Lee? — spytał niespokojnie.
Opowiedziałam mu najpierw o znalezieniu przez Tranta listu Grace do mnie pod podszewką futra, a później o moim wspaniałym planie. To jakby go rozbudziło.
— Teraz, kiedy mówisz o tym „Głosie Wentworth", kojarzę, że Norma rzeczywiście wychodząc zabrała ten numer. Przejrzeliśmy go razem
i był mi już niepotrzebny. Może i masz rację, że znajdziemy między kart- i kami to, czego szukamy. Ale, Lee, ja nie chcę, żebyś ponosiła dla mnie tak poważne ryzyko.
— Przy tobie, Jerry, nie boję się niczego — odpowiedziałam.
Wziął mnie na chwilę w objęcia, a potem, trzymając się za ręce, ruszyliśmy naprzód. Wyszliśmy z obrębu parku i znaleźliśmy się na drodze wiodącej do miasteczka. Do garażu było stąd około dwustu metrów — i od tego właśnie miejsca miałam wrażenie, że ktoś nas śledzi. Chociaż nie słychać było najmniejszego szmeru i jedyny niepokój sprawił mały biały kotek, przebiegający w poprzek drogi, nie mogłam pozbyć się tej obsesji, usiłując nie zdradzić się niczym przed Jerrym. Ktoś musiał iść za nami, ukryty w cieniu drzew, i to w dość znacznej odległości. Nie mogłam zdobyć się na odwagę i obejrzeć, żeby się upewnić. O tej wyprawie parę osób przecież wiedziało, bo w pośpiechu zapomniałam o środkach ostrożności. Wiedział Steve, ktoś u Hudnuttów mógł usłyszeć moją rozmowę telefoniczną, a wreszcie i Jerry, wychodząc z Broome, musiał prze- j chodzić przed drzwiami dziekana Appela.
Mała żarówka umieszczona nad drzwiami garażu słabo go oświetlała. W miarę jak szliśmy rampą do góry, było tu coraz ciemniej i bałam się, czy znajdę miejsce, gdzie było zaparkowane auto Normy. Na szczęście pamiętałam, że wóz Steve'a zajmowało ósme z kolei miejsce w lewym rzędzie, niedaleko warsztatu, gdzie stał samochód dziekana Appela. A mały beżowy wóz Normy stał tuż za autem Steve'a. Jerry zapalił zapałkę i przy jej świetle zaczęliśmy liczyć karoserie, dziwnie zimne pod naszymi palcami. Przy dziewiątym wozie zatrzymałam się. Zgadzało się. Otworzyłam drzwi, wcisnęłam się na siedzenie i zapaliłam światło w samochodzie.
Jerry zaczął przeszukiwać wóz w tyle, podczas gdy ja zajęłam się bocznymi kieszeniami. Mimo niecierpliwego oczekiwania na pomyślny wynik naszych poszukiwań, nie mogłam się pozbyć uczucia dziwnego niepokoju. Byłam sam na sam z Jerrym w ciemności nocy — mieliśmy chyba odtąd już na zawsze stać tak jedno przy boku drugiego, jak dwoje sprzymierzeńców, połączonych wspólną sprawą.
Na razie znalazłam tylko jakąś zatłuszczoną szmatę, parę biletów parkingowych z obdartymi brzegami, paczkę papierosów, opróżnioną w trzech czwartych, i pomadkę do ust. Czyżbym się miała mylić?
— Zerknij pod siedzenie — szepnął Jerry.
Wsunęłam palce między fotel a podłogę i napotkałam tam coś. Jerry pomógł mi wyciągnąć złożoną gazetę — egzemplarz „Głosu Wentworth", jakby napęczniały czymś, co znajdowało się w środku, między kartkami. Jerry otworzył go i oczom naszym ukazały się strzępki listu, pisanego dużym, pochyłym charakterem Grace. Tak więc przypuszczenie moje okazało się słuszne i Jerry jest uratowany! Zaskoczony i zdumiony zbierał nerwowo pojedyncze kawałki papieru.
— Jerry — szepnęłam — teraz musimy zanieść to na policję. Zgasiłam światło wewnątrz auta i mieliśmy już wysiąść z niego, kiedy
Jerry schwycił mnie gwałtownie za ramię.
— Lee, nie ruszaj się! Słyszysz? Ktoś wchodzi na rampę. Natężyłam słuch. Istotnie, rozległ się odgłos kroków na cemencie.
Jak to się stało, że nie słyszałam ich przedtem? Przeczuwałam od początku, że ktoś nas śledzi, ale idiotycznie o tym zapomniałam.
— Nie bój się — szepnął Jerry cicho wprost do mego ucha — może to tylko nocny dozorca obchodzi garaż. Jeżeli tak, to zaraz się o tym przekonamy, bo zapali lampy.
Kroki się zbliżały, ale nadal panowały nieprzeniknione ciemności.
— Zostań tu, Lee — nakazał Jerry — i schyl się tak, żeby cię nie było widać. Sprawdzę, co się dzieje...
— Jerry... ja nie chcę, żebyś ty...
Ale jego usta przywarły do moich i nakazały milczenie. Uścisnął mnie mocno za rękę i wyśliznął się z auta od strony otwartego szeroko warsztatu. Zostałam sama, skurczona na przednim siedzeniu, pełna nieopisanego strachu. Przez chwilę łudziłam się, że to porucznik Trant kazał któremuś ze swych ludzi czuwać nade mną, ale nie, bo policjant ujawniłby się w chwili, kiedy oboje z Jerrym przeszukiwaliśmy wóz. Trant uprzedził mnie: list ukryty za podszewką mojego futrzanego płaszcza zawiera wyjaśnienie obydwu dramatów. Zabójca musiał także o tym wiedzieć i poszedł na całość. Przypuszczał, że list jest w moim posiadaniu, i próbował rozpaczliwego wysiłku, by mi go odebrać. Dlatego mnie śledził.
Owładnęła mną gwałtowna chęć, żeby krzyknąć o pomoc, ale po^ wstrzymała mnie myśl, że narażę życie Jerry'ego.
Nie słyszałam już żadnego szmeru. Kroki ucichły.
Nie miałam odwagi wyprostować się, żeby się przekonać, co się dzieje, chociaż i tak nic bym nie mogła zobaczyć w panującej ciemności.
I nagle niedaleko mnie błysnął promień latarki elektrycznej, ktoś wi-docznie chciał zbadać wnętrze samochodu. Za chwilę promień dosięgnie wozu Normy. Byłam zgubiona. Zdawało mi się, że gwałtowne bicie mego serca zdradzi mnie wcześniej niż światło. Gdzie się podział Jerry? I dlaczego nie śpieszy mi na ratunek? Dokładnie w chwili, kiedy pasmo światła skierowało się na mnie, w garażu rozległ się przejmujący krzyk. Światło natychmiast skierowało się w inną stronę, a ja zrozumiałam, że to Jerry krzyknął, żeby odwrócić ode mnie zagrożenie. Krew w skroniach waliła mi jak młotem i zaryzykowałam spojrzenie przez przednią szybę. Promień latarki padał teraz na mur poplamiony oliwą. Przeniknął następnie do środka warsztatu i odbił się w świeżej farbie karoserii auta dziekana. Ukryty do połowy przez przód sportowego wozu dziekana Ap-pela, Jerry stal w pozycji, jakby czaił się do skoku. W ręku ciągle jeszcze trzymał gazetę. Jak stawi czoło przeciwnikowi, uwięziony między ścianą warsztatu a samochodem Appela, a w dodatku ze swoją nadwerężoną kostką? Miałam się stać bezsilnym świadkiem walki, za którą ponoszę odpowiedzialność. Bo nie bacząc na przestrogi Tranta, rzuciłam się na oślep w to wszystko, a w dodatku pociągnęłam za sobą Jerry'ego.
Śledziłam gorączkowo wszystkie jego poruszenia i zobaczyłam, że cofa się w strefę cienia, w głąb warsztatu, powłócząc lewą nogą, która przeszkadzała mu w ruchach. Jasne było, że chce wciągnąć tam przeciwnika możliwie jak najdalej. Może miał nadzieję pokonania go w walce wręcz? Światło latarki szło za nim, posuwając się naprzód w miarę, jak Jerry się cofał, i na cementowej podłodze zaczął się już zarysowywać kontur tego, który tę latarkę trzymał.
Zdusiłam okrzyk przerażenia: na posadzce, tuż za plecami Jerry'ego, leżało coś dużego — zaraz się potknie. Ale nim do tego doszło, Jerry zaplątał się wjakieś liny, zachwiał się i próbował złapać dla równowagi maski samochodu. Usłyszałam jego okrzyk bólu, a potem odgłos upadku. Promień latarki zakręcił się wokoło. Ledwie zdążyłam się ukryć. Potem usłyszałam zasuwanie skrzypiących drzwi. Ktoś zamknął ogłuszonego Jerry'ego w warsztacie.
Posłuszna jedynie głosowi miłości chciałam już wyjść z auta, by pośpieszyć Jerry'emu na pomoc, kiedy drzwi mojej kryjówki, otworzyły się gwałtownie od strony kierowcy i ktoś wsiadł, szukając po omacku kluczyka. Mimo przerażenia usiłowałam wyszarpnąć klucz ze stacyjki, ale tamten przewidział chyba ten gest i moje palce ujęte zostały jak w kleszcze szczupłymi, silnymi palcami tajemniczego osobnika, Potem silnik zaskoczył.
A mnie opanowała nieopisana furia. Ktoś skrywający się w tej ciemności — tak, że nie wiedziałam nawet, czy chodzi o mężczyznę, czy o kobietę — umyślnie chciał mnie rozłączyć z Jerrym, z moim kochanym Jerrym, który potrzebował pomocy. Nie wahając się ani sekundy, namaca-łam po ciemku klamkę drzwi i gwałtownym ruchem rzuciłam się na nie, wyrywając się ramieniu, które usiłowało mnie powstrzymać.
Kilka sekund zdawało mi się, że wiszę w próżni, później poczułam na czole dotknięcie zimnego metalu. Musiałam uderzyć głową w maskę jakiegoś samochodu. Ogłuszona upadkiem, nie mogłam się ruszyć. Jedno tylko wypełniało moje myśli: Jerry.
Dopóki mojej uwagi nie zwrócił odgłos silnika — nie tego w wozie Normy, bo słyszałam, jak się oddalał. Warkot docierał od strony warsztatu. Był równy i stały, jakby sprawiał go samochód stojący w miejscu. Szybko domyśliłam się przyczyny: ktoś uruchomił silnik w aucie dziekana. I Jerry umrze, uduszony spalinami. Muszę go ratować!
Spróbowałam wstać. W głowie mi się kręciło, a gwałtowny ból czoła pozbawiał zdolności ruchów. Zdołałam jakoś doczołgać się do drzwi warsztatu i uderzyć dwukrotnie pięścią w zatrzaśnięte drzwi.
— Jerry! Jerry! — wołałam, ale warkot silnika tłumił mój głos.
Podrapałam sobie palce do krwi, szukając klamki. Nie miałam przy sobie zapałek. Dlaczego dozorca garażu nie słyszy moich krzyków? Po co on tu w ogóle jest, skoro pierwszy lepszy może wchodzić i wychodzić nawet w nocy? Wróciłam na rampę i zaczęłam wzywać pomocy, ale mój głos ginął gdzieś w tym hangarze.
W końcu pojawił się jakiś starszy człowiek, zasapany i wlokący z trudem nogi. Zapalił światła, chociaż bez żadnego pośpiechu.
— Prędzej! Prędzej! — wołałam gorączkowo. — Ktoś jest zamknięty w warsztacie, a silnik samochodu pracuje. Ma pan klucz?
Starzec wyciągnął pęk kluczy i zaczął próbować jeden po drugim, nim wreszcie trafił na właściwy. I otworzył te drzwi.
Jerry leżał na ziemi z głową zaledwie o krok od rury wydechowej auta. Twarz miał silnie zaczerwienioną i wydawał się nieprzytomny.
— Na litość boską, niech pan zgasi silnik! — zawyłam. Ale starzec był zupełnie ogłupiały i niezdolny do żadnej inicjatywy.
Uklękłam przy Jerrym, nie zważając na to, że moja sukienka wlecze się po smarach — i położyłam jego głowę na mojej piersi. Jerry oddychał, a pod palcami wyczuwałam słabe bicie jego pulsu.
Kiedy go wyciągnęliśmy z warsztatu na powietrze, podniósł powieki i jego mglisty wzrok spoczął na mnie. Nie mogłam się dłużej opanować i wybuchnęłam płaczem.
26
Obudziwszy się dość późno następnego ranka, od razu zaczęłam sobie przypominać wydarzenia ubiegłej nocy. Bogu dzięki, Jerry był zdrów i cały. Lekarz nie pozwolił mi wprawdzie zostać przy nim, oświadczył jednak, że wypadek nie jest groźny i nie pociągnie za sobą poważniejszych konsekwencji.
Wróciłam potem spiesznie do bungalowu Hudnuttów, starając się nikogo nie obudzić. Nie próbowałam też telefonować do porucznika Tran-ta, którego bałam się najbardziej. Opatrzyłam tylko ranę na czole jakimiś środkami dezynfekcyjnymi, znalezionymi na szczęście w łazience. Po tym wszystkim udało mi się zasnąć.
Gdy się przebudziłam, Elaine już nie było w pokoju, ale przy moim łóżku stała nieruchomo Penelope. Mimo że nie pozbyła się nadal tego swojego trochę chłodnego spokoju, coś się w niej nieznacznie zmieniło.
Jakaś nowa słodycz mąciła szarą przezroczystość oczu — wargi krasił lekki uśmiech, jak gdyby przeżyte cierpienia i troski roztopiły wreszcie jej lodowatą powłokę.
— Wiem o wszystkim, Lee — powiedziała. — Nie potrzebujesz nic mówić... Jak wygląda twoja rana?
Moja rana najmniej mnie obchodziła ze wszystkiego. Poza tym nie sprawiała mi żadnego bólu, toteż uspokoiłam pod tym względem Penelope.
— Porucznik Trant jest teraz przy Jerrym w izbie chorych — mówiła dalej. —Jerry ma się nie najgorzej, kostka nie za bardzo mu dokucza, naturalnie, że będzie jeszcze przez jakiś czas utykał, ale wypadek nie był poważny. Co do ciebie, Lee, to przyślę ci zaraz śniadanie, a poza tym czeka na ciebie porucznik. Musisz zebrać całą odwagę, bo będziesz jej bardzo potrzebowała.
— Czy... czy zaszło coś nowego? — zaniepokoiłam się.
— Inspektor Jordan ma przynieść dzisiaj nakaz aresztowania mordercy.
— No, to raz będzie z tym koniec — westchnęłam. — Za dużo katastrof zawisło nad nami ostatnio... najpierw Grace, po niej Norma, a teraz jeszcze Jerry...
— Tak, moje dziecko. Pora już spojrzeć prawdzie w oczy, choćby okazało się to nie wiem jak bolesne... — Penelope ujęła nagle moje ręce. — Muszę ci coś wyznać, Lee — mówiła dalej. — Marcia powiedziała mi o wszystkim, co zrobiłaś dla mnie i mojego męża —jak również dla całego college'u. Nie wiem, czy należy cię za to pochwalić, bo wszyscy popełniliśmy ciężki błąd, starając się ukryć przed policją pewne fakty. Przeżyliśmy straszne chwile, a ty cały czas byłaś po naszej stronie. Pamiętaj, że zawsze znajdziesz w nas oddanych przyjaciół... Kazałam przynieść ci ubranie z Pigot Hall — dodała. —Jak tylko zjesz śniadanie, idź do porucznika Tran ta do izby chorych.
Po chwili weszła do pokoju pokojówka z tacą — wypiłam prędko filiżankę kawy i zaczęłam się ubierać, połykając w biegu tosty. I niedługo potem już biegłam w stronę izby chorych.
Kiedy tam dotarłam, porucznik Trant stał akurat na korytarzu. Jego zmęczona twarz nie wyrażała nic dobrego.
— Sam nie wiem, panno Lovering — zaczął surowym tonem — czy mam panią zganić za narażenie życia Jerry'ego Hough, czy pogratulować, że je pani uratowała.
— Jestem doprawdy zrozpaczona, że nie posłuchałam pana — wyjąkałam, mocno zażenowana i zawstydzona. — Ale nie myślałam, że morderca...
— Tak, tak — przerwał mi — wiem! Wiem, że pani ma specyficzne pojęcie o mordercach i nie odróżnia ich pani od młodych ludzi, zapraszających panią na herbatkę albo partię golfa. Dlatego cieszę się trochę, że nabiła pani sobie porządnego guza, i chciałbym żeby bardzo panią bolał. Ze swoją manią pomagania wszystkim była pani dla nas od samego początku straszliwą przeszkodą.
— Dlaczego pan tak uważa? — zawołałam oburzona. — Czy przeszkadzałam panu kiedykolwiek w odkrywaniu prawdy, czy nie zna pan jeszcze nazwiska mordercy? Żadnej przeszkody dla pana chyba też nie stanowiłam, bo pan doskonale się orientował w moich „kombinacjach". A jeśli zrobiłam krzywdę Jerry'emu, to na pewno ja sama najbardziej nad tym ubolewam!
Przypuszczam, że po raz trzeci w ciągu tych dwudziestu czterech godzin byłam bliska wybuchu płaczu, ale to ośmieszenie się zostało mi zaoszczędzone, bo wyraz oczu porucznika Tranta nagle zmiękł, a na jego wargach pojawił się nawet uśmiech.
— No dobrze! — rzekł. — Może to ja powinienem prosić panią o wy-baczenie...? Niech i tak będzie! A jeżeli się uniosłem, to dlatego, że... Wielki Boże! Cierpnę na samą myśl, co mogło się stać, gdyby... — Tu spojrzał na mój opatrunek na czole i dokończył: — Gdyby pani nie miała takiej twardej głowy.
Po chwili wymownej ciszy odezwał się znowu:
— Ma pani rację, znam nazwisko mordercy, ale muszę jeszcze zdobyć dowody, do czego właśnie będzie mi potrzebna pani pomoc. Zaczniemy od odwiedzin u pani kolegi...
Jerry już wstał, chociaż kostka bardzo go jeszcze bolała, a twarz nosiła ślady wyraźnego wyczerpania. Usiadłam przy nim na łóżku, a Trant zajął jedyne krzesło.
— Pan Hough zapoznał się z moim planem — zaczął. — Chcę spróbować zrekonstruować od początku całą historię, to znaczy od chwili poprzedzającej śmierć Grace Hough. Doprowadzę was w ten sposób do takich wniosków, do jakich sam doszedłem. Będzie to dla jednego z was bardzo bolesne i z góry proszę o wybaczenie. Przepraszam również pana, panie Hough, że będę musiał okazać się bezwzględny w stosunku do nieżyjącej już pańskiej siostry.
Jerry zrobił gest rezygnacji i czekał, co dalej powie Trant.
— Początkowo szło mi słabo — zaczął porucznik. — Pani, panno Lovering, mogła mi pomóc nawet swoimi kłamstwami, które były bardzo przejrzyste, gdyby swoją chęć pomocy skupiła pani wyłącznie na jednej osobie. We wszystkich niemal sprawach kryminalnych napotykamy osobę starającą się osłaniać drugą. I w dziewięciu przypadkach na dziesięć okazuje się, że ta osłaniana osoba jest właśnie winna. Tutaj sprawa komplikowała się o tyle, że pani usiłowała osłonić aż pięć osób! Łatwo sobie wyobrazić moją sytuację, jeśli się zważy, że cztery spośród nich znajdowały się na miejscu zbrodni mniej więcej o tej porze, kiedy została ona popełniona. Sytuacja pogmatwała się jeszcze bardziej, gdy ustaliłem, że wszystkie pięć osób miało doskonały powód, żeby pozbyć się panny Hough. Jakie mogłem stąd wyciągnąć wnioski? — zapytał, po czym zwrócił się do Jerry'ego: — Ja zwykle szukam motywów zbrodni ustalając osobowość i charakter ofiary. I tu panna Lovering pomogła mi zorientować się w charakterze pańskiej siostry... Bo kim była Grace Hough? Młoda dziewczyna, na pozór nie różniąca się niczym szczególnym od reszty, studia, miłostki, drobne konflikty z koleżankami — oto czym zajęta była jej uwaga. Nic oryginalnego. Tak, ale pod tymi pozorami moralności kryła się neurasteniczka — czyż nie leczyła się w zakładzie doktora Wheelera? — przeczulona i pełna urazów, zżerana nienawiścią do tych, którzy sprawili jej przykrość. Jednym słowem, młoda dziewczyna zupełnie nie przygotowana do życia, które zresztą nie obeszło się z nią najłaskawiej.
Uścisnęłam lekko twardą dłoń Jerry'ego, bo cierpiałam razem z nim, słuchając tak bezlitosnego opisu charakteru jego siostry.
— Początkowo sądziłem — mówił dalej Trant — że jedna z tych pięciu osób popełniła zbrodnię, a cztery pozostałe — z których każda miała wystarczający powód do pozbycia się Grace — były wspólnikami zbrodniarza przez zachowywanie milczenia. Szybko jednak odrzuciłem tę hipotezę. W okolicznościach poprzedzających śmierć panny Hough tkwiła jakaś logika, która nie mogła być przypadkowa. To nie był przypadek, że kilka osób z jej otoczenia udało się do kamieniołomów, gdzie została zamordowana. Ktoś skonstruował plan, i to bardzo inteligentny plan, mający na celu wprowadzenie policji w błąd. Podejrzani stali się ofiarami przewrotności jednego spośród siebie — mordercy. A pamiętajmy, że mój punkt zaczepienia był słaby...
— Ten list, prawda? — wtrąciłam się.
— Tak, ten list, który był jednym z wielu i stanowił źródło intrygi. Ani na chwilę nie podejrzewałem Davida Lockwooda o jego autorstwo. Z do-świadczenia wiedziałem, że wypadki losu rzadko układają się według tak prostego wzoru. Należało więc skreślić Davida Lockwooda i szukać dalej. Pozostawał wtedy Robert Hudnutt. Wszystko zdawało się wskazywać na niego: podpis w liście, aluzja do kłótni tego popołudnia, rendez-vous w teatrze, telefon od Grace w nocy... Uwziąłem się więc na niego, żeby go zmusić do wyznań. I w końcu się ugiął. Od pierwszych jego słów zrozumiałem, że byłem na mylnym tropie, bo choć wyznanie jego wyjaśniło pewne punkty, inne pozostawały niezrozumiałe. Doktor Hudnutt uważał się niesłusznie za sprawcę śmierci panny Hough i to nie on pisywał do niej listy. Bo inaczej czy przyznałby się do tej rozmowy, którą miał z Normą Sayler na balu? Nigdy w życiu! Nigdy w życiu by tego nie wyznał! I wtedy wyłaniało się pytanie: z jakiego to powodu Norma Sayler oskarżyła go o pisanie listu? Odpowiedź była prosta: autor listu zrobił to specjalnie, żeby skierować w tę stronę podejrzenia.
Porucznik przerwał i zwrócił się do mnie:
— Jak to się stało, panno Lovering, że pani, która wiedziała o tej sprawie prawie tyle samo co ja, nie zgadła od razu?...
— Chce pan powiedzieć — odparłam — że doktor Hudnutt padł ofiarą mistyfikacji?
— Właśnie!
— Ależ to nonsens! — wykrzyknął oburzony Jerry.
— Absolutnie nie ma pan racji i zaraz panu tego dowiodę. A więc list był podpisany „Robert" i wszystko skłaniało nas do przypuszczenia, że autorem musi być doktor Hudnutt, który śmiertelnie zakochał się w Grace. Od początku do końca list zdradzał uczucia zakochanego mężczyzny. Zawierał wyrzuty, iż Grace zajęła się kimś innym, przeprosiny za niedawną sprzeczkę i zapewnienia, że wszystko ułoży się pomyślnie po wieczornym spotkaniu. Więcej! Pamięta pani, panno Lovering, ten fragment, o którym nam wspominał David Lockwood, gdzie to piszący porównuje Grace z Normą, stawiając tę ostatnią znacznie niżej? Może to właśnie ten szczegół naprowadził mnie na właściwą drogę. Któż mógł znać tak dobrze Grace Hough, żeby pochlebiać jej miłości własnej, dyskredytując Normę? Kto był au courant jej spotkania z doktorem Hudnuttem w kamieniołomach? Kto przewidywał, że się nie spotkają w teatrze? A przede wszystkim, kim był ten nieznajomy, który już od szeregu miesięcy pisywał do niej codziennie listy tak intymne, tak pieszczotliwe, że aby je przeczytać, zamykała się w łazience, chcąc rozkoszować się nimi w samotności? Rozumiecie teraz?
Jerry zrobił się blady jak płótno. Niewiarygodna prawda stanęła nam nagle przed oczami.
— Zdaje mi się, że wiem! — krzyknęłam. — Te listy były wysyłane przez...
— Tak — uciął krótko porucznik Trant. — Gdybym mniej pracował, a więcej się zastanawiał, dawno już odgadłbym prawdę. Tylko jedna osoba mogła te listy pisać, a była nią...
Lekki uśmiech pojawił się na jego drwiących wargach.
— A była nią — dokończył — sama Grace Hough!
27
Wniosek Tranta wydał mi się tak anormalny, że na razie byłam raczej wzruszona niż zdziwiona. Grace, moja nieszczęśliwa koleżanka, tak spragniona miłości, że sama do siebie pisywała listy miłosne! Potem pomyślałam o Jerrym — cios musiał być dla niego straszny.
— Nie, to niemożliwe — odezwał się po chwili. — Wiem, że Grace bardzo wstrząsnęła śmierć ojca, ale żeby uciekać się do podobnych rzeczy, na to trzeba być chyba... szaloną.
— Nie — skorygował Trant. — Grace Hough była tylko... egzaltowana. Jej przypadek nie jest odosobniony. Podobne historie zdarzają się często z młodymi ludźmi, którzy są odizolowani od świata, pozbawieni bliskich krewnych czy znajomych i nie potrafią się przystosować do otoczenia. Zdane wyłącznie na marzenia i wyobraźnię, zamykają się w sobie, tworząc dokoła siebie pustkę. Cierpią też często z tego powodu, że nikt ich nie kocha, a jeszcze bardziej dlatego, że ich otoczenie zdaje sobie z tego sprawę. Wielu z nich pisuje do siebie listy miłosne, by oszukać wszystkich dookoła, albo rezygnuje z zaproszeń pod pretekstem czekania na telefon i spotkania, którego przecież nigdy nie będzie. Niektóre młode dziewczęta przysyłają sobie same przed balem wiązanki orchidei, w nadziei, że koleżanki będą im zazdrościć hojnego adoratora. Są to fakty, które można znaleźć w każdym elementarnym podręczniku psychologii i tylko jakaś zawodowa deformacja, na którą cierpimy wszyscy w policji, przeszkodziła mi w tym, żeby zorientować się wcześniej.
Porucznik Trant patrzył ze współczuciem na Jerry'ego, a ja zdumiewałam się w duchu, że potrafił tak doskonale wniknąć w duszę dwudziestoletniej dziewczyny.
— Pana siostra — mówił dalej, zwracając się do Jerry'ego — mocno przesadziła w ocenie waszej nowej sytuacji. Swoje zawody życiowe przypisywała degrengoladzie towarzyskiej i gromadziła w duszy urazy i żale, które tłumaczą wiele jej posunięć. W najbliższym otoczeniu miała do czynienia z osobami mogącymi wzbudzić w niej zazdrość. Taka Lee Lovering, z którą wspólnie dzieliła pokój, osiągała wszelkie sukcesy, o jakich jej się tylko zamarzyło! A Norma — zajmująca sąsiedni pokój, Norma, której nienawidziła, a która ciągnęła za sobą sznur wielbicieli i nie ominęła żadnej sposobności, by Grace upokorzyć? Biedna Grace ciągle czekała na prawdziwy romans, ale, niestety, jej flirt z Carterisem skończył się na niczym. Carteris był płochy, a w dodatku kochał inną. Potem Grace zadurzyła się w doktorze Hudnutcie, on jednak ożenił się z Penelope, a panna Lovering przestrzegła koleżankę, że odtąd żadna ze studentek nie może mieć najmniejszej szansy w jego oczach i że trzeba przestać zawracać sobie głowę profesorem języka francuskiego. Ale Grace się uparła, Robert Hudnutt był najbardziej romantyczną postacią w całym college'u, a jego chłód, obojętność i wysoka inteligencja potęgowały to wrażenie. Gdyby Grace udało się go zdobyć, stanęłaby od razu u szczytu po-wodzenia i zaćmiłaby może nawet samą Normę. Dlatego wymyśliła ten manewr strategiczny z listami. Zdaje mi się, że to się nazywa w psychoanalizie „mechanizmem wypełnienia woli". Ale to nie sama tylko Grace podtrzymywała tę iluzję. Kiedy listy ekspresowe zaczęły regularnie napływać do Pigot Hall, rozniosło się po całym college'u, że Grace ma jakiegoś tajemniczego adoratora. Po raz pierwszy w życiu Grace stała się gwiazdą, a przekonanie o własnej wartości uderzyło jej do głowy jak szampan. U źródła jej pomysłu leżała chęć wyprowadzenia w pole koleżanek, ale stopniowo sama zaczęła w niego wierzyć.
— Twierdzi pan — wtrącił się oburzony lekko Jerry — że Grace naprawdę wierzyła w autentyczność listów, które sama do siebie pisała?!
— Może nie całkiem tak było, ale jednak jest w tym trochę prawdy. Tak gorąco pragnęła, by doktor Hudnutt się nią interesował, że w końcu sama zaczęła w to wierzyć. Może się kiedyś do niej uśmiechnął w roztargnieniu, spotkawszy ją na korytarzu college'u? Albo pochwalił wobec innych słuchaczy? Niewiele tu było potrzeba, aby uwierzyć w jego wzajemność. Tyle że Robert Hudnutt był profesorem, a w dodatku miał żonę. Te dwie przeszkody, w mniemaniu Grace, powstrzymywały go od okazywania jej głębszego uczucia. Doszła więc do wniosku, że musi mu dać po temu sposobność, że musi się z nim spotkać sam na sam, poza college'em. Urządziła więc tak, żeby było to niby przypadkiem w kamieniołomach i że użyje pierwszego lepszego pretekstu do rozmowy — czyli niesprawiedliwych ocen — a wszystko w nadziei, że doktor Hudnutt nareszcie się zdeklaruje. Zamiast tego jednak Robert Hudnutt odpowiedział jej byle co i pozbył się, jak mógł najprędzej, pod nieszczęsnym pretekstem, że dokończą tej rozmowy w teatrze. Na razie Grace zaczęła gorzko płakać. Długo pielęgnowane złudzenie runęło raptem w gruzy. Później jednak chwyciła się jedynej deski ratunku: Robert Hudnutt zapewnił ją, że się jeszcze spotkają w teatrze! To znaczy, że ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane. Istniała nadzieja, że wieczorem wyzna jej to, czego nie odważył się powiedzieć w kamieniołomach, bo go zaskoczyła znienacka, a on nie otrząsnął się jeszcze z atmosfery college'u! Czyja wiem zresztą? Może miał inne skrupuły? Dość na tym, że... — Porucznik zawiesił głos.
— ...Grace wróciła do Wentworth, żeby wysłać ostatni list? — dokończyłam niecierpliwie za niego.
— Tak. Dla Grace wszystko wyrażało się w listach, i to także powinno było otworzyć mi wcześniej oczy. List ten ujęła w taką formę, jak pragnęła, by Robert Hudnutt do niej napisał — przepraszając za szorstkość i obiecując, że od tego wieczora wszystko się zmieni. Napomknęła jeszcze o Normie, określając ją jako osobę o wiele mniej czarującą od niej samej. Zrobiła to dlatego, by mieć pełną satysfakcję.
Analiza uczuć Grace, przeprowadzona tak subtelnie przez porucznika Tranta, wzruszyła mnie może bardziej niż wszystkie jego dotychczasowe odkrycia. Delikatnie, bez niepotrzebnego okrucieństwa czy złośliwości, odsłaniał przed naszymi oczami zawiłe drogi szalonej, romantycznej wyobraźni młodej dziewczyny, doprowadzające w końcu tę dziewczynę do śmierci.
— Reszta jest wam znana — rzekł Trant. — Grace Hough odmówiła wzięcia udziału w urodzinowej uroczystości Steve'a Carterisa, bo sobie wbiła do głowy, że ma umówione spotkanie z Robertem Hudnuttem w Cambridge Theatre. Ten wieczór miał być uwieńczeniem całego jej życia. Daleka była wówczas od myśli, że będzie ostatni. Po raz pierwszy się uszminkowała, zgodziła się także, by Lee Lovering pożyczyła jej swego futrzanego płaszcza, jej oczy błyszczały nadzieją. Ale już na progu teatru doznała pierwszego szoku: doktor Hudnutt siedział na balkonie w towarzystwie żony. Tego Grace nie przewidziała i musiała poczuć gorzki żal i urazę do tego, który —jej zdaniem —ją zdradził. Dlatego właśnie, spotkawszy się z nim podczas pierwszej przerwy, postawiła wszystko na jedną kartę.
Porucznik rzucił mi ironiczne spojrzenie.
— Rozmawiałem dziś rano z doktorem Hudnuttem. Powiedział mi szczerze o wszystkim, co się wówczas wydarzyło. Pani postanowiła ukryć przede mną prawdę, panno Lovering, bo uważała ją pani za groźną dla Hudnutta. Otóż wcale tak nie było i gdyby pani okazała mi trochę więcej zaufania, o wiele lepiej przysłużyłaby się pani jego sprawie, bo wcześniej znalazłbym właściwe wytłumaczenie. Grace czyniła mu wyrzuty, że robił wszystko rozmyślnie i celowo, żeby ją w sobie rozkochać. Możecie sobie wyobrazić przerażenie biednego doktora Hudnutta! Gdyby lepiej znał psychologię młodych panien, byłby trochę osłodził pigułkę, żeby jej nie zranić. Niestety, ogarnięty oburzeniem i paniką okazał się tak brutalny, jak to było tylko możliwe. Wykazał jej, że popełniła fatalny błąd. Wszystko więc było dla Grace skończone. Marzenie rozsypywało się w gruzy, a Robert Hudnutt nie znajdował dla niej żadnego dobrego słowa.
Znowu wymowna cisza zaległa na chwilę.
— Sądzę, że wszyscy na tyle znamy Grace — podjął porucznik Trant — że możemy sobie wyobrazić, jak na to zareagowała. Nigdy nie przebaczała tym, którzy zrobili jej coś złego. Ani na jedną sekundę nie przyszło jej do głowy, że Robert Hudnutt właściwie nie jest tu nic winien i że to ona sama stworzyła sobie bezsensowną, nierealną chimerę. Z pewnością nie cierpiałaby bardziej, gdyby Robert Hudnutt rzeczywiście z niej zakpił. Jej miłość zmieniła się natychmiast w nieokiełznaną nienawiść i chęć zemsty. Podczas pobytu w klinice doktora Wheelera dowiedziała się przypadkiem o nieszczęśliwym epizodzie w życiu Roberta Hudnutta — epizodzie, który usiłował tak starannie ukryć. Bez wahania rzuciła mu to teraz w twarz, grożąc, że wyjawi tajemnicę i złamie mu karierę, by cierpiał tak, jak ona teraz cierpi...
Trant odwrócił się do Jerry'ego.
— Niezmiernie mi przykro, panie Hough, że zmuszony jestem w ten sposób mówić o pańskiej siostrze, ale może lepiej będzie, że to ja pierwszy otworzę panu oczy. A zresztą i pana osoba odegrała pewną rolę w postanowieniu Grace. Pańska siostra uwielbiała pana bezgranicznie. Tymczasem pan zaproponował Normie swoją odznakę studencką, a więc przeszedł pan niejako do obozu nieprzyjaciela.
Pierwsze chwile trzeciego aktu „Fedry" były zapewne najbardziej ponure w całym życiu Grace. Za jednym zamachem traciła wszystkie punkty oparcia i musiała się za to na kimś zemścić. Wtedy to obmyśliła sobie cały plan, który musiał być jak najszybciej wykonany. Biorąc to wszystko za punkt wyjścia, łatwiej zrozumiemy przewodnią nić jej dalszego postę-powania, które wydaje nam się teraz takie dziwne...
A więc — panna Hough wyszła z sali do foyer, żeby napisać trzy listy: jeden do pana, panie Hough, drugi do pani Hudnutt i wreszcie trzeci do panny Lovering. Cel był bardzo oczywisty: trafić jedną strzałą wszystkich, którzy ją skrzywdzili. Atakując w liście skierowanym do pana Normę — upokarzała pana. List do pani Hudnutt, którego ta na szczęście nie czytała, był nie mniej destrukcyjny, bo poruszał sprawę pewnego przykrego incydentu w życiu profesora, o jakim jego żona dotąd nie wiedziała... Wreszcie list ostatni... Ale zostawmy go chwilę na boku. Jedynym wytłumaczeniem dla Grace — o ile w ogóle można ją wytłumaczyć —jest to, że musiała piekielnie cierpieć, pisząc te listy.
Wiemy, że miała zamiar zaraz potem wyjść z teatru, ale niespodziewanie spotkawszy Davida Lockwooda, od razu przyszło jej do głowy, jakie z tego spotkania może wyciągnąć korzyści. Po pierwsze, aktor był ową wymarzoną osobą, którą można było przedstawić koleżankom jako przyjaciela pisującego do niej listy. W ten sposób pozory zostałyby zachowane. Poza tym Grace potrzebowała kogoś, kto by jej wyświadczył pewną przysługę. Tu również jej się udało i zaraz się przekonacie, jakiej przy tym dowiodła szatańskiej pomysłowości. W końcu musiała znaleźć miejsce, gdzie mogłaby poczekać do chwili zakończenia ostatniego aktu. Wiecie już, że „wybrała" do tego mieszkanie Lockwooda. Okoliczności jej sprzyjały, bo Roxana sama zaaranżowała w domu aktora party, które nie do-szło jednak do skutku.
Ale gdyby nawet, Grace wymyśliłaby coś innego, bo nie brak jej było pomysłowości. Kiedy uznała, że moment działania już nadszedł, zażądała whisky — ona, która nie znosiła alkoholu. Potrzebowała go jednak dla dodania sobie odwagi. Potem zmusiła aktora do odwiezienia jej do Wentworth. Przypuszczam, że pierwotnie miała zamiar wrócić do college'u, żeby doręczyć listy, a następnie kazać zawieźć się tam, skąd mogłaby zatelefonować, wreszcie pod pretekstem, że ma tam umówione spotkanie — pojechać do kamieniołomów. Ale los uśmiechnął się do niej po raz drugi. Na stacji benzynowej w Wentworth spotkała przypadkowo Steve'a Carterisa.
Jej zdaniem Carteris należał do obozu wrogów. Poflirtowawszy z nią, jak z pierwszą lepszą, puścił ją —jak to się po studencku mówi — w trąbę. Toteż bez najmniejszych skrupułów dopuściła się na nim maleńkiego szantażu, aby go zmusić do spełnienia jej żądania. Była to równocześnie doskonała okazja zrewanżowania mu się, bo tej decydującej nocy po-stanowiła załatwić en block wszystkie swoje porachunki. Odprawiła więc Davida Lockwooda, który był jej już teraz niepotrzebny, wręczyła dwa listy Steve'owi Carterisowi z prośbą, abyje doręczył adresatom zaraz po powrocie do college'u, wreszcie zamieniła płaszcz panny Lovering na czerwony deszczowiec, który zobaczyła na tylnym siedzeniu auta Carterisa. Steve będzie więc mógł z samego rana zwrócić płaszcz pannie Lovering, która niewątpliwie szybko znajdzie pod podszewką ten trzeci list, najważniejszy ze wszystkich, a wsunięty tam przez Grace.
Potem zatelefonowała do doktora Hudnutta, żeby przyjechał po nią do kamieniołomów, i kazała się Carterisowi zawieźć tam. Na skrzyżowaniu dróg wiodących do Nowego Jorku i do kamieniołomów jest ostry zakręt. W drodze do stacji benzynowej doktor Hudnutt musiał tamtędy przejeżdżać. O tej porze istniało małe prawdopodobieństwo, że ktoś inny tamtędy akurat przejedzie. Grace skryła się w mroku, a kiedy usłyszała warkot silnika, wybiegła na drogę i rzuciła się pod koła...
— A więc — szepnął Jerry ze zmienioną nie do poznania twarzą — Grace popełniła samobójstwo... tak jak nasz ojciec...
Chciałam go wziąć za ramię, ale odepchnął mnie brutalnie. Dłonie jego zacisnęły się w pięści.
— Tak — powiedział Trant — pana siostra popełniła samobójstwo. Doktor Hudnutt nie ponosi żadnej odpowiedzialności za jej śmierć. Gdyby w tym momencie nie był tak zajęty swoją wycieraczką, zdałby sobie sprawę, że Grace rzuciła się pod jego samochód umyślnie i że żaden kierowca na jego miejscu nie byłby w stanie zahamować. Jeżeli początkowo wyeliminowano hipotezę samobójstwa, to dlatego, że doktor Hudnutt popełnił ciężki błąd, przewożąc zwłoki do Greyville, i że Grace Hough miała na głowie podejrzanie wyglądającą ranę, spowodowaną w rzeczywistości upadkiem na kamień. Głównym jednak powodem było to, że Gra-1 ce tak wszystko urządziła, by jej śmierć miała pozory zbrodni.
— Niech mi pan wybaczy — powiedział zachrypniętym głosem Jerry — ale nie mogę w to uwierzyć.
— Zdaję sobie sprawę, że to dla pana niesłychanie przykre — rzekł łagodnie Trant — ale niech pan nie zapomina o starym porzekadle: „Nawet w piekle nie ma gorszej furii od obrażonej kobiety". Owej pamiętnej nocy pana siostra stworzyła dla siebie najstraszniejsze piekło i zamierzała w nie wciągnąć jak najwięcej osób spośród tych, którym poprzysięgła zemstę. Była zaś tym niebezpieczniejsza, że nie miała już nic do stracenia. Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak to sobie obmyśliła, a nawet jeszcze lepiej, bo i Norma Sayler nie żyje. Gdyby zresztą do tej śmierci nie doszło, podejrzenie w dalszym ciągu ciążyłoby na tych, których Grace nienawidziła. Przekonacie się, jaki piekielnie chytry był jej plan.
A więc najpierw umyślnie wsunęła do płaszcza panny Lovering list, ściągający podejrzenie na Roberta Hudnutta (mógł przecież świadomie zmienić charakter pisma! ), następnie zobaczywszy w aucie Carterisa czerwony deszczowiec, zorientowała się w lot, że musi on należeć do którejś z jego przyjaciółek, i postanowiła to wykorzystać. Przyszło jej też do głowy, że jeśli włoży płaszcz na siebie, wplącze również w całą aferę Carterisa.
Pomysł udał się jej wspaniale. Pretekst, jakiego użyła, by zamienić płaszcze, niewiele był wart, ale w danym momencie Carteris nie zwrócił na to uwagi. Powiedziała, że pada deszcz, a ona nie chce zamoczyć płaszcza panny Lovering, które może ucierpieć od wilgoci. Wiedziała, że Steve zgodzi się bez problemu oddać płaszcz pannie Lovering, zwracając równocześnie jej uwagę na odprutą podszewkę. Ale to nie wszystko! Za jednym zamachem można tu upiec trzy pieczenie i skompromitować swego największego wroga, Normę. Roztargniony jak zwykle Steve na pewno zapomni o płaszczu, pozostawionym w jego aucie, więc płaszcz będzie bez-pieczniejszy w bagażniku Normy. Niech tam go włoży.
Należy podziwiać zręczność jej rozumowania: policja z pewnością nie omieszka zrewidować wszystkich samochodów college'u i oczywiście znajdzie płaszcz panny Lovering, jeśli więc Norma nie potrafi tego przekonująco wytłumaczyć — stanie się także podejrzana. Grace Hough nie mogła dokładnie przewidzieć, jakie będą następstwa tego manewru; była jednak zadowolona, że trzy znienawidzone przez nią osoby będą miały mnóstwo przykrości, a jedna z nich — najlepiej doktor Hudnutt — zostanie oskarżona o zbrodnię. Niestety, owej pamiętnej nocy samochód Normy Sayler nie opuszczał garażu, w związku z czym wcale nie był rewidowany. Jest to traf godny pożałowania, bo gdyby się stało inaczej, Norma Sayler byłaby jeszcze dzisiaj żyła.
W tym punkcie więc plan Grace Hough zawiódł. Jakże by się jednak uradowała, gdyby mogła przewidzieć, że jednym z nieoczekiwanych efektów jej machinacji stanie się śmierć Normy Sayler? Bo Norma Sayler została zamordowana; i to nie dlatego, że — jak pierwotnie sądziliśmy —-zatrzymała list ekspresowy do Grace, pisany przez tę ostatnią do samej siebie. Norma ani przez sekundę nie wierzyła, że autorem tego listu może być doktor Hudnutt. Od samego początku przejrzała tajemnicę Grace, a jeżeli udawała, że posądza doktora Hudnutta, czyniła tak po to, by upokorzyć i zgnębić Penelope Hudnutt, której nie mogła darować publicznego afrontu. Norma bowiem niewiele więcej była warta od Grace. Kiedy w rozmowie z panną Parrish przyznała, że tajemnica tych listów może być wyjaśniona w zupełnie inny sposób, grała małą komedię. Norma nie była głupia. Zgadła, że jej szantaż może być udaremniony i że trzeba przypuścić kontratak... Norma Sayler została zamordowana z zupełnie innego powodu: mogła dowieść, że Grace popełniła samobójstwo. Był ktoś wjej otoczeniu, kto o tym także wiedział, ale nie chciał, by to wyszło na jaw...
W tym momencie Jerry zmienił się na twarzy, a ja zadawałam sobie pytanie, dokąd właściwie zmierza porucznik Trant? Czyż Jerry nie był już dostatecznie złamany i przygnębiony, żeby go jeszcze bardziej nękać? I czyż nie pamiętał, że i Jerry omal nie padł ofiarą zamachu na jego życie?
— Chce pan zapewne powiedzieć, że istnieje osoba zainteresowana tym, by ukryć samobójstwo Grace? — spytał Jerry.
— Oczywiście — odpowiedział Trant — a tą osobą jest pan, panie Hough, pan, który ma otrzymać sto pięćdziesiąty tysięcy dolarów po śmierci siostry, pod warunkiem, że zmarła ona śmiercią naturalną albo stała się ofiarą wypadku. Nie w wyniku samobójstwa.
Zamilkł i po chwili zaczął mówić dalej:
— Muszę się panu przyznać, że aż do znalezienia listu pańskiej siostry moje podejrzenia padały wyłącznie na pana. Teraz jednak sprawa wygląda inaczej: mamy nową osobę podejrzaną.
Chciałam, żeby Trant już jak najprędzej skończył; jego nieznośny system trzymania nas w ciągłym napięciu jakby paraliżował mój umysł.
— Ani na chwilę nie wątpię w głęboką miłość, jaką żywiła dla pana siostra, panie Hough — ciągnął Trant. — Faktem jest jednak, że nie podobał się jej flirt pana z Normą Sayler i że nienawiść, jaką w niej budziła ta koleżanka, była silniejsza od uczucia siostrzanego. Grace była bardzo inteligentna. Wiedziała doskonale, że towarzystwo asekuracyjne odmówi wypłaty, jeżeli jej samobójstwo zostanie dowiedzione. Z tego więc powodu —jak też z wielu innych, które wam przed chwilą zilustrowałem — zaaranżowała wszystko tak, żeby o samobójstwie nikt się nie dowiedział. Udało się to niemal całkowicie. Pan jednak miał odziedziczyć po niej majątek, a w tej sytuacji byłoby dla pana bardzo trudne, a może nawet niemożliwe, wydobycie się ze szponów Normy, która nie na tyle pana kochała, żeby pana poślubić bez grosza, ale której nic i nikt by od tego nie odwiódł, gdyby tylko pańska sytuacja materialna uległa zmianie na korzyść. Tego właśnie Grace chciała uniknąć za wszelką cenę. Wspomniałem też przed chwilą, że Grace potrzebna była pewna przysługa od Davida Lockwooda. I gdyby on jakimś cudem nie stanął na jej drodze, zwróciłaby się z tym najprawdopodobniej do kogoś innego... Trant zwrócił się teraz do mnie:
— Była pani zdziwiona, panno Lovering, że pani koleżanka poprosiła Lockwooda o autograf, więcej, że postarała się zdobyć także autograf Roxany. Mogę pani teraz wytłumaczyć powód. List, który Grace napisała do pani, nie jest listem w ścisłym tego słowa znaczeniu. To testament.
— Testament? — powtórzyłam, nie dowierzając własnym uszom.
— Tak. Testament. Grace Hough wydziedziczyła brata na rzecz kogoś innego i wyznaczyła adwokata Appela, ojca waszego dziekana, na wykonawcę testamentu. Nie jest w tej chwili istotne, czy w tej formie sporządzony testament, podpisany przez dwu przypadkowych świadków, byłby ważny, bo przecież polisa zawiera klauzulę o samobójstwie, co w tej sytuacji uniemożliwi dziedziczenie. Ktoś jednak widocznie uważał, że warto zaryzykować — ktoś, kto miał odnieść z tego korzyść...
— I... pana zdaniem —- spytał Jerry z pobladłymi wargami — ta osoba zamordowała Normę?
— Tak. Ta osoba wiedziała od początku o wszystkim, chodziło jedynie o stwierdzenie, gdzie jest testament. Prawdopodobnie podejrzewała, że posiada go panna Lovering, i postanowiła go za wszelką cenę zdobyć. Dlatego też ostrzegłem tej nocy pannę Lovering przed grożącym jej niebezpieczeństwem, ale mnie nie posłuchała. Jej przygoda mogła się skończyć znacznie gorzej. W każdym razie panna Lovering pozwoliła nam zdemaskować mordercę.
Jerry był wyraźnie zaskoczony i czoło jego pokryło się głębokimi zmarszczkami.
— A więc ten, kto śledził Lee i poszedł za nią do garażu, miał nadzieję znaleźć testament?
— Tak sądzę. Ale ten ktoś rozczarował się. Mamy teraz w rękach fragmenty listu, który panna Lee i pan znaleźliście między kartkami magazynu. Złożyliśmy je starannie. Nie potrzebuję podawać panu jego treści, panie Hough. List był pisany do pana.
— I to morderca Normy — krzyknęłam — włączył silnik samochodu dziekana, żeby dokonać zamachu na życie Jerry'ego?
— Niewątpliwie. Zbrodniarz zrozumiał, że pan Hough i pani jesteście w stanie go zdemaskować. Stracił głowę i uciekł się do ostatecznego środka, zrobił to w napadzie rozpaczy, żeby ujść losowi.
— I gdybym nie wyskoczyła z wozu, narażając się na złamanie karku, byłabym...
Porucznik spuścił oczy i nic nie odpowiedział. Potem przeniósł wzrok na Jerry'ego. Miałam wrażenie, że Jerry powziął jakąś decyzję, którą stara się przede mną ukryć. Obaj mężczyźni jakby w niemym porozumieniu rozważali rozwiązanie, do którego prawdopodobnie jednocześnie doszli. Rozwikłanie zagadki było już bardzo bliskie, ale widocznie chcieli mi oszczędzić zmartwienia.
— Panie poruczniku — rzekł nagle Jerry. — Ma pan w rękach testament Grace, czytał pan jej list do mnie, więc pan wie, kto jest zabójcą Normy. Czemu go pan nie aresztuje?
— To nie takie proste, jak się panu zdaje — odpowiedział policjant. — Inspektor Jordan odmawia podpisania nakazu aresztowania, bo na naszej drodze stoi pewna przeszkoda: podejrzany może przedstawić na ten czas niezbite alibi.
— Mam wrażenie, że potrafię dowieść, iż jego alibi jest fałszywe — powiedział powoli Jerry — i jeżeli mnie pan do tego upoważni, zrobię to.
— Doprawdy? — wykrzyknął porucznik. — W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak tylko prosić pana o zrealizowanie obietnicy.
— Dobrze — odparł Jerry — ale przedtem proszę, aby Lee stąd wyszła. Nie trzeba jej mieszać w tę sprawę.
Porucznik spojrzał na mnie uważnie i domyśliłam się, że i on także wolał zostać sam na sam z Jerrym. Wyszłam wobec tego na korytarz, żeby poczekać, aż panowie wyjaśnią sobie sprawę. Nie byłam w stanie myśleć o niczym i te parę minut wydało się trwać wieczność.
Kiedy porucznik Trant podszedł do mnie bez słowa, a potem skierował się do telefonu, ja wróciłam do Jerry'ego. Stał nieruchomo przy oknie.
— Jerry, kochanie — powiedziałam cicho — czy naprawdę wiesz, kto zamordował Normę?
— Tak — odpowiedział smutno — ale na razie nie mogę ci tego powiedzieć. Trant prosił mnie o zrekonstruowanie pewnej sceny z balu. Spotkamy się z nim za chwilę w sali gimnastycznej, dokąd przyjdzie z inspektorem Jordanem, i jeżeli moje wyjaśnienia zostaną zaakceptowane, wszystko będzie skończone. Nie będzie to zbyt przyjemne dla nikogo, a już specjalnie dla ciebie, Lee.
— Cały czas niejasno przeczuwałam, że ktoś drogi mi ucierpi w tej historii, i dlatego tak się denerwowałam przez cały czas śledztwa. Och, Jerry! Jakie to musi być dla ciebie straszne, słyszeć takie okropne rzeczy o Grace! Nie mogę jej darować, że zostawiła za sobą takie tragiczne pasmo cierpień i pomyłek. Myślałam przez chwilę, że nigdy już nie przestaniemy podejrzewać się wzajemnie... Gdyby chociaż nie było tego morderstwa Normy, koronującego tragiczne dzieło Grace!
— Tak — powtórzył Jerry — gdyby chociaż nie było tego... Ale kości zostały rzucone, Lee, i nic na to nie można poradzić. Wszystko minie, wszystko zostanie zapomniane, a życie potoczy się swoją drogą. Byłaś cudowna i zdumiewająca i dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem ciebie niegodny.
— Ależ Jerry!
— Czy darujesz mi to, Lee, że pomogłem porucznikowi Trantowi wykryć zbrodniarza?
— Tak — szepnęłam. — Bo wiem, że to było konieczne. Przyciągnął mnie wtedy i ucałował. I znów zapomniałam o całym świecie. Kiedy się wyprostował, na jego jasne włosy padł promień słońca. W świetle poranka jego oczy wydawały się bardzo niebieskie, ale wargi wykrzywione były gorzkim grymasem, jak wówczas, na Boże Narodzenie, kiedy się dowiedział o samobójstwie ojca.
28
W ogromnej sali gimnastycznej zapuszczono story, a parter oświetlono kolorowymi reflektorami, jak podczas wczorajszego balu. Tylko galeria pozostawała pogrążona w ciemności. Kiedy weszłam tam w towarzystwie inspektora Jordana, który przyszedł po mnie do Pigot Hall, zobaczyłam na razie tylko Jerry'ego, porucznika Tran ta i jeszcze dwóch policjantów w mundurach.
— Pan Hough wyraził zgodę na przeprowadzenie pewnego eksperymentu — wyjaśnił porucznik Trant inspektorowi Jordanowi — a panna Lovering będzie głównym świadkiem. Sądzę, że jeśli wszystko odbędzie się zgodnie z moimi przewidywaniami, nic nie stanie na przeszkodzie, aby podpisał pan dzisiaj nakaz aresztowania. Panie Hough, może pan zaczynać!
Jerry patrzył uparcie przed siebie, trzymając ręce w kieszeniach spodni. Potem podszedł do policjantów.
— Ostatniej nocy — oświadczył — w chwili, kiedy pan porucznik Trant zjawił się na sali balowej, wielu z nas, nie wyłączając jego samego, widziało na galerii pannę Normę Sayler. Była odwrócona do nas plecami. Wkrótce potem, jak uznał porucznik, Norma została zamordowana. Ja jednak mam inną wersję wydarzeń. Lee, proszę cię, chodź ze mną.
Pociągnął mnie na galerię dokładnie w to samo miejsce, gdzie byłam wczoraj podczas balu, gdy spotkałam się z nim po raz drugi. Stoliki stały jeszcze na dawnym miejscu i nic nie było zmienione, tylko nasze kroki rozlegały się ponuro w pustym budynku.
— Na razie wszystko się zgadza — potwierdził Trant, który po chwili przyłączył się do nas.
— Porucznik — ciągnął dalej Jerry — spytał, czy ktoś z nas widział Normę. Lee i ja zaprzeczyliśmy, ale Steve twierdził, że widział ją na galerii, otoczoną gronem wielbicieli. I dodał, wskazując gestem na znajdującą się tuż nad naszymi głowami galerię: „Zresztą sami zobaczcie!". Chyba wszyscy obecni przypominają sobie tę scenę? Podnieśliśmy wtedy gło-wy i... Nick, możesz zaczynać! — zawołał w stronę kolegi, który musiał stać ukryty gdzieś w głębi sali.
Fala bursztynowego światła zalała bufet i galerię. Przez mgnienie oka miałam wrażenie, że padłam ofiarą okrutnej igraszki. Przy małym stoliku, odwrócona do nas tyłem, z gołymi plecami, z głową obsypaną platynowymi lokami ukazała się naszym oczom Norma Sayler w swojej długiej balowej sukni ze złotej lamy.
Światło zaraz zgasło i wszystko powróciło do poprzedniego stanu.
— Jak to jest możliwe — zawołałam wzburzona — że pozwolono komuś włożyć balową suknię Normy i co ma znaczyć ten makabryczny żart?
— Nikt się nie ubrał w suknię Normy Sayler — szepnął porucznik Trant. — Zaraz pani wszystko zrozumie.
Dał znak jednemu ze swych ludzi, który ściągnął story, tak że światło dzienne zalało cały budynek. Nad estradą dla orkiestry, na galerii, stała przechylona przez barierę młoda dziewczyna. Od razu poznałam znaną mi dobrze twarz i grzywkę Elaine Sayler. Ubrana była w swoją suknię ze srebrnej lamy, tę samą, w jakiej była wczoraj na balu. Kiedy się zorientowała, że ją zobaczyłam, szybko wycofała się z galerii.
Wszystko stało się jasne. Suknia, którą wczoraj widzieliśmy, nie była suknią Normy, tylko Elaine. Złotobursztynowe światła reflektorów zmieniły jej kolor tak bardzo, że wszyscy ulegliśmy złudzeniu. Obie siostry były mniej więcej tego samego wzrostu, a ich platynowe blond włosy niczym się od siebie nie różniły. Zabójca mógł bez trudu wykorzystać ten ciekawy efekt oświetlenia dla stworzenia sobie alibi. Po tym idiotycznym pomyśle Nicka, żeby urządzić konkurs na najpiękniejsze plecy, łatwo było namówić Elaine, żeby stała dłuższą chwilę pod światłem reflektorów, odwrócona tyłem do sali. I podczas kiedy Norma leżała dawno już na dnie basenu, wszyscy byliśmy przekonani, że widzimy ją na galerii.
— Dziękuję panu, panie Hough — powiedział porucznik Trant. I odwrócił się do inspektora: — Mógł się pan przekonać osobiście, że eksperyment powiódł się w zupełności. Nawet panna Lovering, która znała przecież Normę Sayler lepiej niż my, uległa temu złudzeniu. Wszyscy daliśmy się nań nabrać. A co za tym idzie, alibi mordercy traci wszelką wartość. Mam rację, inspektorze?
— No cóż — rzucił inspektor z wyraźnie przygnębioną miną. — Niestety, nie pozostaje mi nic innego, jak dopełnić pewnych formalności, a przyznaję, że jest to dla mnie niesłychanie przykre.
W tej chwili spadła z moich oczu zasłona, skrywająca tyle rzeczy. Nie mogłam już dłużej odsuwać momentu spojrzenia prawdzie w oczy. Trant nie wymienił jeszcze żadnego nazwiska, ale nie brakowało już ani jednego szczegółu w rekonstrukcji tego fragmentu, który by wskazywał na prawdziwego winowajcę.
Jedna tylko osoba wiedziała od początku, że Grace popełniła samobójstwo, poza tym osoba ta była ostatnią, która rozmawiała z żywą Grace i prawdopodobnie usłyszała prawdę z jej własnych ust. I ta osoba wskazała na galerii Normę w chwili, kiedy wszyscy byli zajęci jej szukaniem. Niewątpliwie wiedziała też o istnieniu testamentu... Jedną tylko miałam obiekcję...
— Poruczniku — szepnęłam, pochylając się do niego — to niemożliwe. Musi tu zachodzić jakaś pomyłka. Grace nie mogła zostawić swojego majątku... Zresztą, pan wie dobrze, że ona już go dawno nie kochała. W tych warunkach nie rozumiem, dlaczego ta osoba...
Porucznik położył mi troskliwie rękę na ramieniu, jakby przypuszczał, że będę potrzebowała pomocy w tym całkiem szczególnym momencie.
— Nigdy nie mówiłem, że Grace zostawiła testament na jego korzyść — poprawił mnie. — Powiedziałem tylko, że osoba ta miała skorzystać z tej sumy. A to nie jest to samo. Osoba, o której mówimy, miała wejść w posiadanie stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów za pośrednictwem sukcesora, a tym sukcesorem jest pani, panno Lovering...
— Ja? — wykrzyknęłam przerażona, bo w tym świetle cała sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej.
— Tak, pani — powtórzył policjant, uważniej badając moją twarz. — Grace Hough panią wyznaczyła na sukcesorkę, nie przewidując, że ktoś będzie się starał panią zdobyć wyłącznie z tego powodu, aby kiedyś korzystać z pani fortuny.
— Nie, panie poruczniku — zaprotestował Jerry — tak panu mówić nie wolno.
Odsunął policjanta i ujął mnie mocno pod ramię.
— Nie wierz w to, Lee. Jeżeli rozpaczliwe pragnienie zdobycia tych pieniędzy popchnęło kogoś do zbrodni, to osoba ta była na pewno szczera, zapewniając cię o swej miłości. Jestem przekonany, że nie mogła i nie chciała cię oszukać.
Jerry najwyraźniej stawał w obronie winowajcy. Z twarzy jego znikł wyraz uporu i brutalności, pozostała tylko niezwykła czułość i wielki smutek. Może żałował, że zdradził trick z oświetleniem, ujawniając tym sposobem zabójcę?
— Skończmy wreszcie w tym wszystkim — powiedział, zwracając się ponownie do Tranta. — Obiecałem panu, że usłyszy pan kompletne przyznanie się do winy. Będzie je pan miał, kiedy zostaniemy sami.
— Dobrze — zgodził się porucznik. — Ufam panu. Tymczasem panna Lovering wróci do siebie do Pigot Hall, gdzie za chwilę i ja się pojawię. Któryś z moich ludzi przyprowadzi Carterisa.
Wymienił nazwisko Steve'a! Nie mogłam już mieć żadnych złudzeń i poczułam ostry ból w sercu. Sama nie wiem, jak zdołałam wyjść z tej ponurej sali gimnastycznej i dobrnąć do Pigot Hall.
W pobliżu sypialni zobaczyłam dwóch zbliżających się w moją stronę ludzi. Jeden miał na sobie mundur policyjny, a drugi... Ta wybujała sylwetka, ten elegancki tweedowy garnitur — to był Steve. Było za późno, żeby uniknąć spotkania. Już był przy mnie i chwycił mnie za rękę.
— Lee!
Nie odważyłam się spojrzeć mu w twarz, ale czułam, że wzrokiem szuka moich oczu.
— Lee — powiedział — zanim wszystko będzie skończone, chcę, żebyś wiedziała jedno. Dzisiaj nad ranem, w garażu, nie chciałem cię zranić. Nie przewidziałem, że wyskoczysz z auta... ja...
— Nic nie szkodzi, Steve — odparłam bezbarwnym głosem. — Wszystko w porządku.
Nie mogłam się zdobyć na ani jedno słowo więcej i szybko się oddaliłam, zauważywszy jednak przedtem, że samochód Steve'a stoi tuż obok Pigot Hall. Potem wpadłam do mojego małego pokoiku, białego i pustego, podobnego do wszystkich innych pokoi sypialnych naszego pawilonu. Opadł mnie rój wspomnień. Usiadłam na wytartym fotelu odwrócona plecami do okna i czekałam na porucznika Tranta. Starałam się do-prowadzić myśli do jakiegoś ładu.
Steve znał prawdę. Grace powiedziała mu o wszystkim, nie wiedział jednak, gdzie jest testament. Owej balowej nocy zjawił się niespodziewanie, wychodząc z krzewów rododendrona w chwili, kiedy zobaczyłam Normę i Marcie przy basenie. Mógł usłyszeć, jak Norma mówiła, że zna całą tajemnicę. Widocznie obawiał się, że Norma stanie na jego drodze. Zauważył też na pewno, że przy świetle reflektorów obie suknie sióstr Sayler wyglądały identycznie. Postanowił wykorzystać tę okoliczność i namówił Elaine, żeby pokazała plecy. Tańczył ze mną, a później zabrał go ze sobą dziekan Appel. Rozmowa musiała być krótka i na pewno skończyła się przed przybyciem porucznika Tranta. Wtedy to Steve zjawił się obok mnie i Jerry'ego. Skąd przyszedł? Zaraz potem zupełnie niespodziewanie wyznał mi swoje uczucia —- Steve, mój najlepszy przyjaciel, który tak serdecznie i czule opiekował się mną i dodawał otuchy, kiedy
Jerry wydawał mi się nie do zdobycia... Jakże strasznie zdradził moje zaufanie! Chciał mnie zdobyć tylko dlatego, że miałam zostać bogata. Fakt ten, bardziej jeszcze niż morderstwo Normy, sprawił mi nieznośny ból i był pierwszym gorzkim zawodem w moim życiu.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie i w progu stanął porucznik Trant. Spojrzał na mnie swymi szarymi, dziwnie łagodnymi i współczującymi oczami.
— Wszystko skończone — powiedział — przyznał się do wszystkiego, co znacznie ułatwiło nam pracę. Zaraz zabierzemy go na posterunek. Mam wrażenie, Lee, że nadeszła pora pożegnać się z panią, tym razem już na dobre. Jest mi szalenie przykro, że pozostawiam po sobie tak przykre wspomnienia, i mam nadzieję, że nie będzie pani żywiła do mnie zbyt głębokiego żalu.
Potrząsnęłam w milczeniu głową. Jak mogłam brać mu za złe, że spełnił swój obowiązek?
— Pani go bardzo kocha, prawda? — spytał jeszcze.
— Tak. Jestem do niego bardzo przywiązana.
— Tak właśnie myślałem. Były jednak dni, kiedy miałem wrażenie, że kocha pani tego drugiego...
— Może miał pan słuszność. Może kochałam ich obydwu, nie zdając sobie z tego sprawy, o ile oczywiście coś podobnego jest możliwe.
Ujął moją rękę i ścisnął ją w swojej.
— Jest pani młoda, Lee, i zapomni pani. Czasami wydaje się nam, że kogoś bardzo kochamy, a tymczasem w rzeczywistości jest to tylko sentyment dla wspomnień. Może będziemy mieli jeszcze okazję spotkać się kiedyś w przyszłości. Życzę pani, żeby do tej pory zło zatarło się już w pani pamięci. Dwudziestoletnie serce ma niewyczerpaną żywotność.
Pożegnał się ze mną i wyszedł, ja zaś machinalnie podeszłam do okna. Mała ciemna chmura zasłoniła słońce. Zobaczyłam porucznika Tranta idącego przez trawnik, w tej chwili ciemnozielony i jakby przygasły. Grupa umundurowanych osób otaczała jakiś samochód, prawdopodobnie należący do policji. Morderca musiał już tam siedzieć. Odwróciłam się gwałtownie, nie mogąc znieść tego widoku.
Zastukano lekko do drzwi i w progu stanęła Elaine w czarnym costum tailleur, ładnie kontrastującym z jej uroczą twarzyczką. Podeszła bliżej i położyła mi dłoń na ramieniu.
— Kochanie, to nie moja wina — powiedziała. — Musiałam powtórzyć policji, jak to poradził mi stanąć w świetle reflektorów. Myślałam o tobie i cierpiałam razem z tobą. Ale dlaczego dopuścił się takiego okropnego czynu? Czy bardzo wielki masz do mnie żal, Lee?
— Chyba nie — odpowiedziałam, kompletnie już wyczerpana. — Porucznik Trant i tak doszedłby całej prawdy.
— Właśnie przed chwilą go spotkałam — dodała. — Szedł akurat do samochodu policyjnego. I kazał mi doręczyć ci ten list.
Wyjęła z kieszeni kopertę i podała mi. Spojrzałam na nią obojętnie. Elaine podeszła do okna.
— Lee! — krzyknęła nagle. — Co się tam dzieje? Musiało się coś stać!
Parkowe wiązy zasłaniały nam trochę widok, ale mimo to dojrzałyśmy, że drzwi samochodu policyjnego otworzyły się i wysiadł z nich chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna. Po chwili rozległ się krzyk, a potem suchy odgłos wystrzału.
— Lee! Lee! On ucieka!
Ktoś wskoczył już do samochodu Steve'a i włączył silnik. Policjanci rzucili się za nim w pogoń. Zaczęła się szalona gonitwa po parku. Zbieg zdawał się nie panować nad samochodem i zamiast ruszyć prosto główną aleją do bram college'u, kręcił się w kółko. W końcu auto wpadło na trawnik, przewróciło się i z hukiem uderzyło o pień starego dębu. Usłyszałam piekielny trzask, zgrzyt metalu; potem ujrzałam przełamane na pół, jak zepsuta zabawka, auto. Ten, kto był w środku, nie mógł z tego wyjść żywy. Morderca sam sobie wymierzył sprawiedliwość.
Nogi ugięły się pode mną i bezsilna opadłam na łóżko.
— Nie płacz, kochanie — powiedziała Elaine, głaszcząc mój policzek. — Tak jest lepiej. Pomyśl o grożącym mu procesie, o rozgłosie...
— Proszę, Elaine — wykrztusiłam przez łzy. — Chcę teraz zostać sama.
— Rozumiem, kochanie. Jeszcze raz mnie ucałowała i wyszła.
Dopiero parę minut później przypomniałam sobie o liście, który ciągle jeszcze ściskałam w dłoni. W kopercie były dwie kartki: na pierwszej poznałam charakter pisma Tranta.
Droga panno Lee,
Przepraszam, że nie doręczani osobiście załączonego dokumentu, ale zabrakło mi odwagi. Zna Pani treść wszystkich pozostałych listów — brakowało tylko tego jednego. Przypuszczam, że ten wyjaśni wszystko. Odwagi!
Druga kartka była kopią listu Grace, znalezionego przeze mnie między kartkami „Głosu Wentworth":
Mój najdroższy Jerry.
Przede wszystkim musisz mi przyrzec, że podrzesz ten list natychmiast, po prze-czytaniu. Gdybyś nie mógł tego zrobić sam, unieruchomiony w łóżku, poproś' Lee, żeby ci wyświadczyła tę przysługę. Ona jedna ma prawo poznać jego treść.
Jerry... sprawię ci wielki ból i błagam cię o przebaczenie. Zrobiłam dzisiaj pewne odkrycie, które czyni moje dalsze życie niemożliwym. Wobec tego postanowiłam je zakończyć. Nikt mnie nigdy nie kochał, na każdym kroku napotykałam obojętność i okrucieństwo. Jedynie Lee i ty okazywaliście mi życzliwość, ale byłabym wam tylko ciężarem, a tego chcę za wszelką cenę uniknąć. Nie trzeba, żeby ktokolwiek po mojej śmierci wiedział, że popełniłam samobójstwo. To bardzo ważne ze względu na ubezpieczenie. Ale kwoty ubezpieczenia nie otrzymasz Ty, kochany mój Jerry. Sporządziłam testament na rzecz Lee. Jeżeli się z Nią kiedyś ożenisz, co jest moim gorącym pragnieniem, i tak pieniądze wrócą do Ciebie. Nie miej do mnie żalu, mój maleńki, za moją decyzję, było to jednak konieczne, żeby Cię wyrwać ze szponów Normy. Lee kocha Cię, jest stokroć więcej warta niż Norma i będzie Ci zawsze podporą, której iv życiu tak bardzo potrzebujesz. Pomysł o tragicznej dziedziczności, jaka nas oboje obciąża... o ciężkich doświadczeniach, jakie przeżyliśmy. Bo widzisz, tego wieczora, kiedy papa się zabił, zrozumiałam, że i ja kiedyś pójdę w jego ślady.
Żegnaj, mój malutki.
Twoja kochająca cię siostra Grace.
Moje cierpienie osiągnęło punkt kulminacyjny — nie można było żądać ode mnie niczego więcej. Nagłość, z jaką prawda nareszcie ukazała się moim oczom, dowodziła, że zawsze się tego podświadomie obawiałam. Jak mogłam doprawdy stać się ofiarą tak strasznego zaćmienia umysłu, podczas gdy wszyscy dokoła mnie: Jerry, Steve, porucznik Trant, a nawet Elaine, w przekonaniu, że wszystko dawno już zrozumiałam, usiłowali osłabić cios? Prawdziwy cios padł teraz — teraz, kiedy wszystko uszeregowało się dokładnie w mojej głowie. Trzymałam nareszcie w ręku rozwiązanie zagadki, które nie mogło być już gorsze. List, który miałam przed oczami, to ten sam, który otrzymał Jerry w czwartek rano, podczas gdy ten, który mi pokazał dla wprowadzenia w błąd, był napisany kilka dni wcześniej.
Jerry mnie oszukał! Chciał ukryć przede mną samobójstwo siostry, o którym — jak mnie zapewniał — nikt, nawet ja, nie powinien wiedzieć.
Jakim więc nieszczęsnym trafem wpadł ten list w ręce Normy? Nie mogłam sobie jeszcze tego wytłumaczyć — wiedziałam tylko jedno: że Norma chciała go zachować jako broń przeciwko Jerry'emu. Na pewno chciała się zemścić za to, że ją porzucił, i zagroziła, że pokaże list, obracając w ten sposób wniwecz wszelkie nadzieje Jerry'ego na otrzymanie kiedykolwiek sumy ubezpieczenia — za moim pośrednictwem. Wtedy Jerry, który — jak sam przyznał — rozpaczliwie pragnął tych pieniędzy — Jerry, który wiedział o istnieniu testamentu na moją rzecz, w związku z czym stałabym się bogata, a on także, o ile zgodziłabym się go poślubić, Jerry, oszalały z wściekłości, zabił Normę własnymi, potężnymi rękami, podczas kiedy ja tańczyłam ze Steve'em. Później wrócił do mnie, żeby już mnie nie opuścić cały wieczór, stwarzając sobie w ten sposób niezbite alibi, alibi, które następnie sam zniweczył. Zalecał się cynicznie do mnie przy basenie, na którego dnie spoczywało ciało Normy. Trudno było wystrychnąć bardziej kogoś na dudka, niż zrobił to on w stosunku do mnie, a zbieg, którego wóz widziałam rozbity o pień potężnego dębu — to nie był Steve, jak myślałam...
Jerry nie żył. Nie miałam już prawa go sądzić, ale miałam prawo cierpieć, jak nigdy przedtem w życiu, jak sobie nawet nie wyobrażałam, że będę zdolna cierpieć. Rozpacz moja była tak głęboka, że nie usłyszałam wejścia Steve'a. Stanął przede mną w milczeniu, a w jego ciemnych oczach widać było żal, że nie może mi w niczym pomóc. Wyjął mi z ręki list i po-darł na drobne kawałki.
— Jerry nie żyje, prawda? — spytałam.
— Nie żyje, Lee, i nie powinnaś go żałować. Od momentu, w którym odnalazłaś list pisany przez Grace do niego, ten prawdziwy, a nie ten, który ci pokazał — zrezygnował z dalszej walki. Już dzisiejszej nocy sam włączył silnik samochodu dziekana, żeby się zabić.
— To ty szedłeś za nami, Steve?
— Tak, Trant mnie poprosił, żebym nad tobą czuwał. A kiedy zadzwoniłaś, bym obudził Jerry'ego — zrozumiałem wszystko. Zabrałem Jerry'emu te skrawki listu Grace, tam w warsztacie. Wiedział, że już się nie wymiga. Dojrzałem potem ciebie w tym aucie Normy i chciałem cię wywieźć za obręb college'u, żeby ci wszystko wytłumaczyć — ale uciekłaś. Wtedy posłałem dozorcę garażu, żeby cię odprowadził do college'u. Nie wiedziałem tylko, że jesteś ranna i że Jerry chciał popełnić samobójstwo. A potem... Jak mogłem w takiej chwili zdobyć się na odwagę i wyznać ci prawdę? Nawet kiedy zrozumiałem, że to mnie uważasz za winowajcę.
Sprawiło mi to wielki ból, ale znowu nie miałem dość odwagi, aby cię wy prowadzić z błędu.
— Steve — spytałam — dlaczego on sam...
— Dlaczego Jerry sam zniszczył swoje alibi? O to chodzi, tak? — dokończył za mnie Steve. — Nie sądź, że chciał obalić i moje, kierując podejrzenia na mnie. Jerry był może słaby, chory, ale nie podły. Rozumiał, że jest zgubiony. Ale że sprawa alibi dręczyła porucznika Tran ta, zaofiarował się to wyjaśnić, bo wcześniej czy później prawda i tak musiała wyjść na jaw. Nie myśl również, że Jerry chciał cię zdobyć jedynie dla pieniędzy. Jerry cię kochał. Wyspowiadał się niedawno przede mną. Jerry nie kochał Normy, która stanowiła dla niego jedynie przejściowy kaprys, a którą w głębi duszy pogardzał...
— Ale dlaczego... — Musiałam mu przerwać. — ...dlaczego oddał te listy Normie?
— Ależ on wcale nie oddawał ich Normie! To ona sama mu je wyrwała z ręki. Kiedy go odwiedziła w czwartek rano w izbie chorych, Jerry podarł już jeden z nich, ten najbardziej kompromitujący — a kawałki schował pod poduszkę. Jego zamiarem było pokazanie policji, podobnie jak i tobie, pierwszego listu, tego, gdzie mowa była o Normie, i zasugerowanie, że to jest list drugi. Niebezpieczną spowiedź Grace chciał spalić, kiedy zostanie sam. Nie miał jednak czasu tego zrobić. Norma zauważyła przypadkiem wszystko i zadręczała go pytaniami. Potem wykorzystała chwilę jego nieuwagi, żeby list, a właściwie jego kawałki, zabrać. Nie mógł jej przeszkodzić z tą nogą w gipsie. Norma złożyła ten podarty list, niszcząc chyba przedtem ten pierwszy, który nie stanowił nic interesującego — a potem ukryła znowu kawałki w numerze „Głosu", nie przypuszczając, że ktoś je tam znajdzie. Nie od razu zdecydowała się zrobić użytek z tego listu. Norma kochała po swojemu Jerry'ego, a w każdym razie wbiła sobie w głowę, że musi go zdobyć. Ale chciała, żeby Jerry był bogaty. Jeżeli zaakceptowałby kombinację, jaką mu zaproponowała, dokument dowodzący, że Grace popełniła samobójstwo, zostałby zniszczony, a Jerry miałby niejaką szansę dziedziczenia po Grace. Oczywiście, że istniał testament, ale Norma miała nadzieję odnaleźć go. Liczyła też chyba na to, że trudno będzie dowieść jego ważności — co do czego zresztą się nie myliła. Jerry jednak odmówił — ciebie bowiem pragnął, a nie jej. Ale, niestety, zdał sobie z tego sprawę zbyt późno. W tych warunkach pozostawało mu tylko jedno... i nie cofnął się przed tym. Nie można go za to potępiać, Lee — Grace i Jerry nosili w sobie ciężką skazę... ojciec ich popełnił samobójstwo...Jerry polecił mi, żebym ci powiedział od niego, że musisz go zapomnieć, że nigdy nie znałaś go do głębi, nie znałaś jego prawdziwej natury — która z pewnością napawałaby cię lękiem.
— Nigdy go nie zapomnę — upierałam się ponuro. Twarz Steve'a bardzo pobladła.
— „Nigdy" to wielkie słowo — powiedział, przyciągając mnie do siebie. — Życie jest długie, Lee. Cokolwiek się jednak stanie, chciałbym, żebyś wiedziała, że zawsze będę przy tobie.
Jego słowa sprawiały mi wielką ulgę. Wszystko się pode mną waliło, ale nie byłam sama. Przypomniałam sobie, co mówił porucznik Trant: „Czasami komuś się zdaje, że bardzo kogoś kocha, gdy tymczasem w rzeczywistości jest to tylko sentyment dla wspomnień. Dwudziestoletnie serce ma niewyczerpane zasoby..." Być może miał rację...
KONIEC