Quentin Patrick
Mój syn mordercą?
Przełożyła Irena Szymańska
1
Była sobota rano i leżałem jeszcze w łóżku. Leora, moja służąca, która odkąd zostałem sam, chętnie otacza mnie macierzyńską opieką, przyniosła mi na tacy śniadanie. Jedzenie w łóżku nie sprawia mi przyjemności, ale nie chciałem ranić jej uczuć. Przejrzałem pocztę i czytałem właśnie maszynopis jakiejś powieści, przyniesiony z biura do domu. Mogłem stąd słyszeć, jak Leora sprząta sąsiedni pokój, stąpając ciężko na palcach. Dla Leory wydawca jest wrażliwą istotą, która nieuchronnie musi pracować nawet leżąc w łóżku i której natchnienie może ulotnić się przy każdym głośniejszym trzepnięciu szmatką od kurzu. „To naprawdę trudna rzecz, proszę pana, pracować głową. To wymaga skupienia”.
Po raz pierwszy tego ranka zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i odezwał się Bill. Mimo wszystkich naszych burzliwych konfliktów nie mogłem powstrzymać wzbierającej we mnie głupiej radości.
- Dzień dobry, tatusiu.
- Dzień dobry, Bill.
Zapadło milczenie. Czułem zakłopotanie mego syna, jakby był obok w pokoju. Chciałem mu jakoś pomóc, ale nagle i mnie ogarnęło zmieszanie.
- Jak się masz, tatusiu?
- Świetnie. A ty?
- Dobrze.
Nie słyszałem jego głosu od czterech miesięcy. Wielokrotnie wyobrażałem sobie tę chwilę, oczekiwałem jej, nawet optymistycznie planowałem, jak doprowadzę do zgody między nami. Teraz potrafiłem tylko spytać:
- Gdzie jesteś?
- Tu. W mieszkaniu u siebie. Zajęty jesteś, tatusiu?
- Owszem, dosyć. Ronnie jest jeszcze w Anglii. Ale spodziewam się go już wkrótce.
Kiedy mówiłem o swoim starszym wspólniku, Bill robił zwykle sarkastyczne uwagi na temat mego „pana i władcy”, ale teraz mruknął jedynie:
- Aha.
Znowu nastąpiła przerwa i wreszcie:
- A teraz siedzisz nad czymś?
- Nie.
- Wiesz... coś się stało. To raczej ważna sprawa. Poczułem dawny, znajomy niepokój.
- Coś złego?
- Och, nie, nic takiego.
W jego głosie zabrzmiało dawne, znajome zniecierpliwienie. Znowu, zaczyna nudzić. Ale spróbował się opanować. Z jakichś nie znanych mi powodów był niezwykle grzeczny.
- Słuchaj, czy mógłbym może zaraz przyjść?
- Oczywiście.
- Nie nadzieję się na coś?
- Na co mógłbyś się nadziać?
- Dobrze, tatusiu. Dziękuję. Do widzenia. Odczekał chwilę, jakby rozmowa nie zadowoliła go i jakby myślał, co by tu jeszcze dodać. Potem usłyszałem szczęk słuchawki opadającej na widełki.
Przez chwilę jeszcze leżałem w łóżku. Moja radość opadła, a raczej - jeśli jeszcze ją odczuwałem - - paraliżowała ją świadomość, że nie zdołam sprostać temu, co w każdym razie okaże się na pewno ciężką próbą. Bill nie poprosi, żebym mu pozwolił wrócić. Poznałem to po jego głosie. A zresztą gdyby nawet poprosił, nie byłem pewien, czy sam jeszcze tego chcę.
Od tego poranka sprzed czterech miesięcy, od naszej rozstrzygającej najbardziej gorzkiej i najbardziej jałowej rozmowy, po której ostatecznie spakował wszyściuteńkie swoje rzeczy i opuścił dom, zdążyłem się przyzwyczaić do spokoju, jaki dawała mi jego nieobecność. Wiedziałem, że jest to czczy spokój. Miałem czterdzieści trzy lata. Bez syna życie stało się dla mnie uczuciową pustką, sprowadzając się w sumie tylko do pracy w wydawnictwie, zawiłych stosunków z Ronnie'm, płytkiego przywiązania do mojego młodszego brata Piotra i jego żony Iris i koszmarnych wspomnień o Felicji. Ale nawet czczy spokój ma swoje dobre strony po trzech latach gwałtownych starć z synem, któremu nie mogłem ani pomóc, ani go nawet zrozumieć i który z niesamowitym jak na jego wiek kunsztem utrzymywał mnie w stanie ciągłego upokorzenia.
Leora wprawiła w ruch elektroluks. Słyszałem jego świdrujące buczenie. Włożyłem płaszcz kąpielowy i poszedłem do niej.
- Leora, dzwonił Bill. Zaraz tu będzie. Pochyliła się niezdarnie i przekręciła wyłącznik.
- O co chodzi, proszę pana?
- Bill będzie tu w ciągu pół godziny. Jej twarz spochmurniała.
- Chce tu wrócić?
- Nie przypuszczam.
- To czego chce?
- Nie wiem.
Stała patrząc na mnie, z wielką dłonią zaciśniętą wokół rączki elektroluksu.
- Tylko niech pan nie pozwoli znowu wsiąść sobie na głowę. Zrobił pan już dosyć dla tego chłopca. Dostał własne mieszkanie, daje mu pan pięćdziesiąt dolarów tygodniowo. Pięćdziesiąt dolarów! Niewdzięczny smarkacz; dziewiętnaście lat zaledwie i nie więcej szacunku dla swego...
Nie czułem się usposobiony do wysłuchania jeszcze jednej żarliwej tyrady Leory. Ona znała Billa jedynie z ostatnich trzech lat. Nie wiedziała ani nie dbała o to, jaki był, zanim umarła jego matka, i jak ta śmierć na niego wpłynęła. A ja wiedziałem aż za dobrze! I dlatego, nawet kiedy byłem najbardziej dotknięty czy oburzony, nie mogłem nigdy naprawdę potępiać Billa za to, co było winą Felicji. Winą? Czy to nie nazbyt jednoznaczne określenie? Raczej za coś, czego Felicja była przyczyną.
Poklepałem Leorę po ramieniu.
- Już dobrze. Jak przyjdzie, wpuść go. To wszystko. Ja teraz wezmę prysznic.
- Wpuścić go! Jasne, że go wpuszczę. To nie mój dom, nie moja sprawa, kto do tego domu przychodzi...
Jej gderliwy, kochający głos dochodził do mnie, jeszcze kiedy wróciłem do sypialni. Idąc do łazienki przeszedłem koło oprawionej w srebrną ramkę fotografii Felicji. Spojrzałem na nią jak zawsze ostatnio, nie próbując już odgadnąć tajemnicy ukrytej w ciemnych zagadkowych oczach i w nerwowej elegancji przechylonej głowy; po prostu spojrzałem, mimochodem rejestrując w świadomości fakt, że się tu znajduje.
Na pewno wiele ludzi dziwiło się, dlaczego nie schowałem tej fotografii. Niektórzy może wyobrażali sobie, że jeszcze kocham Felicję. Ale tylko ja - i może jeszcze Bill - wiedzieliśmy, że nie jest to już sprawa miłości czy nienawiści. Usunięcie fotografii niczego by nie załatwiło. I tak nadal odczuwalibyśmy przygnębiającą obecność Felicji. Zapewniła sobie nieśmiertelność w słoneczny czerwcowy poranek trzy lata temu, kiedy rzuciła się z okna.
Byłem wtedy w Kalifornii i omawiałem warunki umowy z jakimś autorem. Bill, wróciwszy niespodziewanie ze szkolnym kolegą z weekendu, zastał mieszkanie pełne policji. Odtąd zaczęły się wszystkie kłopoty z Billem i to właśnie uczyniło z Felicji trudną do zapomnienia żonę i matkę.
Biorąc prysznic myślałem o Felicji z tą tępą goryczą, która przetrwała miłość i nawet ciekawość. Z początku, kiedy zawiadomiono mnie depeszą i wracałem do domu samolotem, wydawało się to w pewnym sensie łatwiejsze do zniesienia, gdyż byłem ślepo przekonany, że musiał to być wypadek. Ale zeznania pięciu świadków, którzy z mieszkań naprzeciwko widzieli ją siedzącą na parapecie i palącą papierosa przez całą minutę” zanim skoczyła, położyły kres zarówno memu przekonaniu, jak i wierze w to, że moja żona była równie szczęśliwa ze mną, jak ja z nią. Teraz nie zastanawiałem się już więcej nad tym, dlaczego kobieta uwielbiana przez męża i syna decyduje się nagle, w czerwcowy słoneczny dzień, pozbawić sensu długie lata swego małżeństwa i macierzyństwa. Po prostu stwierdziłem, że tak się stało. To był fakt, który - chociaż żaden z nas o tym nie wspomni - zatruje zaraz jeszcze jedno moje spotkanie z Billem.
Żeby wprawić się w lepszy nastrój, zmusiłem się do myślenia o Ronnie'm w Anglii. Ronnie Sheldon był nie tylko milionerem, który dał mi zajęcie zaraz po ukończeniu studiów i urządził mnie jako równouprawnionego wspólnika w wydawnictwie Sheldon i Duluth. Ronnie był moim jedynym prawdziwym przyjacielem. Znajomych swoich olśniewał głównie wdziękiem i żywotnością; tchnął pewnością siebie, właściwą ludziom bardzo bogatym. Ci sami znajomi - zdawałem sobie z tego sprawę - uważali mnie za jego cień, jego fagasa, kosztowną wycieraczkę do butów. Ale nigdy nie dbałem zbytnio o to, co myślą moi bliźni. Grałem Marszałka Dworu u boku Cesarza Ronnie'ego, gdyż wiedziałem, jak bardzo potrzebuje mnie w tej roli. Prócz jego siostry i może lokaja byłem jedyną osobą, której wolno było zerknąć za tę fasadę i zobaczyć jego wzruszającą, dziecinną prawie niepewność - ujrzeć Ronnie'ego Sheldona, samotnego bogatego chłopczyka, zawsze wystraszonego, że świat go odepchnie, nigdy naprawdę nie przekonanego, że jest pożądany. Myślę, że człowiekowi pochlebia, jeśli ktoś powszechnie podziwiany w nas właśnie widzi ostoję. Ale nie były to stosunki jednostronne, bo z kolei Ronnie był oparciem dla mnie. Nigdy nie czuł się swobodnie z Felicją, która odnosiła się do niego z rezerwą, ale po jej samobójstwie właśnie Ronnie, i jedynie Ronnie, postawił mnie na nogi dzięki niezmierzonej cierpliwości, czułości i serdeczności - ludzkim zaletom, jakie nieczęsto są udziałem bogaczy, o których łaski wszyscy zabiegają-
Taki nagły sześciomiesięczny wyjazd - żeby „bez pośpiechu zbadać literacki klimat Anglii, staruszku” - był typowym pomysłem Ronnie'ego. Potrafił się entuzjazmować również jak mały chłopiec. Kiedy zapalał się do czegoś nowego, zanurzał się w tym, jak ręka dziewięciolatka zanurza się w bombonierce. Postanowił udać się do Europy i wykonał swą decyzję w ciągu paru dni, zostawiając wydawnictwo na mojej głowie. Ulewa depesz w sprawie amerykańskich praw jakiegoś angielskiego powieściopisarza nazwiskiem Basil Leighton była jedynym znakiem życia. To znaczyło, że wszystko idzie dobrze. Gdyby mu się cokolwiek nie powiodło, natychmiast rozdzwoniłby się transoceaniczny telefon: „Na litość boską, Jake, wsiadaj w najbliższy samolot... To prawdziwa klęska, staruszku... Po co w ogóle wyjeżdżałem?... Jak tylko ciebie nie ma, zawsze coś się musi zdarzyć, wiesz przecież...”
Myśl o Ronnie'm w roli bluszczu wywołała uśmiech na mojej twarzy, podczas gdy kończyłem się wycierać i wkładałem szlafrok. Chyba uśmiechałem się jeszcze, kiedy wróciłem do sypialni. Na moim łóżku siedział Bill.
Nie zauważył mnie w pierwszej chwili i gdy tak siedział, zwrócony do mnie profilem, kartkując maszynopis, do absurdu przypominał moje własne odbicie, które przed chwilą widziałem w lustrze łazienki. I jak dawniej, podobieństwo to wzruszyło mnie i rozbroiło. Te same proste jasne włosy, to samo szerokie czoło, ten sam tępo zakończony nos, te same szczęki, które z boku łudziły pewnością siebie. Zupełnie jakby przez jakieś pomieszanie czasów uległo wymazaniu dwadzieścia lat i jakbym ja sam, młodzieńczy, uparty, nie nękany wątpliwościami, siedział w swoim pierwszym umeblowanym pokoju na Manhattanie, zdecydowany podbić świat, gdyż miałem za sobą takie osiągnięcia jak wydawanie gazetki uczelnianej i dwa sezony w drużynie piłkarskiej.
Kiedy dostrzegł mnie, wstał szybko, uśmiechając się i odrzucając włosy z czoła. Podobieństwo natychmiast się zatarło. Uśmiech i pochylenie głowy - to była Felicja. I brązowe, zagadkowe oczy również aż przerażająco przypominały Felicję. Powiedział swoim „uwodzącym” głosem:
- Leora chciała zagrodzić drzwi do sypialni jak anioł z płonącym mieczem. Ale pomyślałem, że się nie pogniewasz. Że wszedłem, znaczy.
Staliśmy tuż koło siebie. Obaj mieliśmy ostrą świadomość, że moment jest trudny, i nagle uścisnęliśmy sobie dłonie. Chyba nam się to nigdy przedtem nie zdarzyło. Ale nie był to dobry pomysł. Nastrój stał się przez to jeszcze bardziej sztuczny.
Chcąc rozładować napięcie zadałem mu parę banalnych pytań na temat jego nowego życia w Greenwich Village*. Odpowiadał mi grzecznie, ale z rezerwą, dając jasno do zrozumienia, że nie przyszedł tu, aby się pogodzić ani nawet z zamiarem zacieśnienia naszych wzajemnych stosunków. Nie podał mi dotychczas swego adresu i teraz także tego nie zrobił. Powiedział tylko, że mieszkanie jest małe, ale on je lubi; spotkał paru zupełnie interesujących ludzi; z jego powieścią jest chyba wszystko w porządku. Greenwich Village - dzielnica w Nowym Jorku, stanowiąca centrum cyganerii artystycznej.
Bill postanowił zostać pisarzem. Był wówczas na pierwszym roku studiów i kiepsko mu się wiodło z braku zainteresowań i nadmiaru wewnętrznego niepokoju. Zdecydował więc, że uniwersytet to strata czasu. Że jest jałowy i duszny jak moje życie i wszystko, co znajduje się w sferze moich wpływów. On, Bill, będzie mógł oddychać, będzie mógł „odnaleźć siebie”, jedynie jeśli odetnie się od tego i zacznie życie na własną rękę.
Nie wierzyłem ani przez chwilę w jego talent pisarski ani w jego nagłe aspiracje literackie. Był to po prostu jeszcze jeden wyskok, jeszcze jedna próba ucieczki od siebie i od grozy przytłaczającej go, odkąd Felicja popełniła samobójstwo. Ale jego dziecinne argumenty znużyły mnie jak tortura kropli wody. Kiedy zaś w jego oczach pojawił się znany mi wyraz półpogardy i półlitości i wiedziałem, że myśli: zawiodłeś matkę, a teraz zawodzisz mnie - zostałem z miejsca pokonany. W ten sposób wygrał swoją niezależność, swoje mieszkanie i te pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, stanowiące cierń w sercu Leory.
Kiedy staliśmy teraz razem w sypialni, szybko skończył ubożuchny opis swego nowego życia. Byłem mu jednocześnie zbyt bliski i zbyt obcy, żeby spytać bez ogródek, po co tu przyszedł. Pozwoliłem mu zmierzać do tego tak oględnie i zawile, jak mu się podobało. Znowu zaczął mówić o swoich nowych przyjaciołach i teraz opowiadał już konkretnie: o dziewczynie.
- Ona jest niezwykle zdolna. Prawdziwy talent. Nieco zbyt intelektualna, dla ciebie oczywiście. Sylwia Rymer. Napisała długą powieść wierszem. Ronnie ją czytał. Niewiele brakowało, żeby ją wydał. Przez to zostaliśmy przyjaciółmi - to znaczy przez to, że mówiliśmy o Ronnie'm na jakimś przyjęciu. Parę jej wierszy było już w „Literary Review” i... Ona jest nadzwyczajna, nigdy w życiu nie spotkałem tak niezwykłego człowieka.
Rozmyślałem ponuro: Zakochał się w jakiejś pannicy z cyganerii i będzie teraz chciał się z nią ożenić. Sylwia Rymer! Mgliście pamiętałem nieskończenie długi utwór w stylu Whitmana, który wałęsał się po biurze parę lat temu. Zacisnąłem zęby. Przynajmniej tym razem nie ustąpię.
Bill dotychczas nie patrzał na mnie. Naraz odwrócił się, aby spojrzeć mi prosto w oczy.
- W tej sprawie właśnie przyszedłem, tatusiu. Proszę, posłuchaj. To jest najważniejsze ze wszystkiego, co mi się kiedykolwiek przydarzyło. Nigdy o nic więcej nie poproszę, przysięgam. Ale to muszę zrobić. Sylwia dostała stypendium. Jedzie do Rzymu.
- Tak?
- Za dwa miesiące. Będzie tam rok. Pozwól mi też pojechać. Proszę, pozwól mi. Nie będę tam potrzebował więcej pieniędzy, niż dajesz mi teraz, może nawet mniej. Tylko przejazd. Pojadę frachtowcem. To zaledwie paręset dolarów. To... Tatusiu, gdybyś wiedział, czym dla mnie będzie wyjazd z tego kraju, nawiązanie pewnych kontaktów...
Jego błyszczące entuzjazmem oczy wzruszyły mnie do głębi. Mówił dalej, z podnieceniem, na pewno powtarzając słowa Sylwii. Ale co to miało do rzeczy? Jego zapał, nawet jeśli przejęty od kogoś innego, był wystarczająco szczery. Twierdził, że Rzym jest jedyną prawdziwie żywą stolicą dzisiejszego świata. Mnóstwo amerykańskich artystów tam się zjeżdża. Rzym jest Paryżem lat pięćdziesiątych. Jeśli tylko zdoła się tam dostać, na pewno się rozwinie. Jest tego pewien. Sylwia jest tego pewna.
Słuchałem z bolesnym lękiem niepewności. To w końcu było mniejszą klęską niż małżeństwo. Ale co powinienem zrobić? Czy pozwalanie mu na wszystko nie jest zbyt nieodpowiedzialne i niebezpieczne? Czy miłość i strach, że go utracę, nie popchnęły mnie już za daleko? Czy nie byłoby słuszniej powiedzieć mu to, czego nigdy nie ośmieliłem się powiedzieć, a może nawet pomyśleć - że nagłe i niewytłumaczalne porzucenie go przez własną matkę mogło go doprowadzić do stanu, w jakim potrzebna jest pomoc psychiatry?
Przytrzymywał rękaw mojego szlafroka. Prawie nigdy mnie nie dotykał. I dotyk jego palców, do którego nie nawykłem, wzbudził we mnie nagłą falę uczucia, zaciemniając istotę zagadnienia.
- Tatusiu, pozwolisz? Dasz mi pojechać? Ja wiem, że nie byłem zbyt dobrym synem. Trochę się to wszystko powikłało, spieraliśmy się, ale...
Rozległo się pukanie i do pokoju weszła Leora. W ręku trzymała depeszę. Podała mi ją, umyślnie ignorując Billa.
- Przepraszam, że przerywam, proszę pana, ale to właśnie przyszło. Telegram. Kiedy wyszła, przeczytałem:
PRZYLATUJĘ IDLEWILD LOT 124 DZIŚ PO POŁUDNIU Z NOWĄ ZONĄ I TRANSPORTEM JEJ RODZINY BĄDZ TAM SPOTKAĆ MNIE Z OKRZYKAMI I BĘBNAMI CAŁUJĘ RONNIE.
Sam fakt, że Ronnie, zatwardziały stary kawaler, ożenił się, wystarczyłby, żeby mnie ściąć z nóg. Myśl, że zobaczę go na lotnisku za parę godzin, spowodowała, że na moment zapomniałem prawie o Billu i jego problemach. Nie na długo, oczywiście. Podnosząc wzrok znad depeszy powiedziałem:
- Przepraszam, Bill, ale to od Ronnie'ego. Masz pojęcie?! Ożenił się! Przylatuje do Idlewild lada chwila. Muszę się ubrać.
Gdyby niespodzianka nie uczyniła mnie mniej wrażliwym niż zazwyczaj, uprzytomniłbym sobie, że był to najgorszy błąd, jaki mogłem popełnić znając niemal chorobliwe zahamowania mojego syna w stosunku do Ronnie'ego. Bill zesztywniał. Jego kwadratowa, jasna twarz, z natury spokojna i szczera, a tak udręczona i wrażliwa, drgała z gwałtownego gniewu, wściekłości prawie.
- Ronnie! - krzyknął. - Mój Boże! Przychodzę do ciebie z najważniejszą decyzją mego życia. A ty możesz myśleć tylko o twoim Wielkim Ronnie'm! Musisz natychmiast poczołgać się na lotnisko, żeby powitać Wielkiego Ronnie'ego.
- Ronnie wraca - powiedziałem. - Co według ciebie mam zrobić?
- Według mnie? Ja myślę, że sam powinieneś wiedzieć. Co z Rzymem? Na litość boską, czy nie możesz od razu czegoś postanowić?
Jego nagłe ataki furii zawsze działały na mnie zaraźliwie.
- Czym ja, u diabła, jestem według ciebie?! Automatem zainstalowanym tu, żeby wyrzucać dla ciebie dolary, kiedy tylko wpadnie ci do głowy jakaś idiotyczna zachcianka? Jakim cudem mogę natychmiast coś postanowić w sprawie twojego Rzymu? Wydął dolną wargę:
- Ile czasu musisz mieć na zastanowienie się?
- Skąd mogę wiedzieć?
- Ale Sylwia chce wiedzieć. Sylwia...
- Sylwia będzie musiała poczekać i napisać jeszcze kilka wierszy do „Literary Review”, żeby ukoić swoje wzburzone namiętności.
Nagle zawstydziłem się, że straciłem panowanie nad sobą, i ogarnęło mnie znajome, bolesne uczucie miłości. Położyłem rękę na jego rękawie. Drgnął, ale nie cofnął ramienia.
- Przykro mi - powiedziałem. - Nie ma sensu doprowadzać się nawzajem do szału. Pomyślę o tym poważnie. I zawiadomię cię za parę dni. Zadzwonię do ciebie. - Nagle przypomniałem sobie: - Zostaw mi lepiej numer telefonu.
Wpatrywał się we mnie uporczywie. Potem z teatralną przesadą w ruchach poszedł w stronę łóżka, wyjął pióro i nagryzmolił wielkimi cyframi numer telefonu na odwrocie jednej z kartek maszynopisu.
- Proszę. Pod tym numerem możesz mnie zawsze zastać. Zadzwoń, kiedy raczysz znaleźć się w odpowiednim nastroju. A tymczasem przekaż moje pozdrowienia swojemu najdroższemu przyjacielowi - Ronnie'emu. Hitlerowi Napoleonowi Casanowie Sheldonowi!
Prześliznął się koło mnie, szybko wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwi. Słyszałem, jak trzasnęły także drzwi frontowe.
2
Przestałem myśleć o Billu. Za bardzo mnie to przygnębiało. Wyprowadziłem wóz z garażu i pojechałem do Idlewild.
Może byłem zbyt małostkowy i zachłanny w stosunku do Ronnie'ego. Ale fakt, że ożenił się bez żadnego uprzedzenia, dotknął mnie nieco i napełnił niejasnymi obawami. Znając go tak dobrze od dwudziestu prawie lat, nigdy nie widziałem go nawet w połowie drogi do ołtarza. Dziesiątki kobiet, zapatrzonych w miliony Sheldonów, zastawiały na niego wszelkie możliwe pułapki, ale Ronnie z niezawodnym instynktem samozachowawczym zawsze potrafił uniknąć uczuciowego zaangażowania się i wrócić do swego dziwacznego, prawie klasztornego osamotnienia. Oczywiście właściwa żona byłaby dla niego wielkim szczęściem. Ale właściwej żony dla bardzo bogatego, przewrażliwionego człowieka, obarczonego romantycznym lękiem przed konkurencją własnego konta bankowego, nie można znaleźć na pierwszym lepszym rogu ulicy. Usiłowałem wyobrazić sobie nową panią Sheldon. I poniosłem całkowite fiasko.
Kiedy dojechałem do Idlewild, samolot już wylądował, ale pasażerowie byli jeszcze na komorze celnej.Koło drzwi, przez które mieli wychodzić, stała Angie Sheldon, siostra Ronnie'ego, prowadząca mu od wielu lat dom.
Angie, starsza od Ronnie'go, była bladą, bezkształtną kobietą, noszącą zawsze bardzo kosztowne i zawsze źle dopasowane stroje. Znałem ją dobrze i nawet polubiłem w ciągu długoletniej współpracy z Ronnie'm, ale nigdy mnie specjalnie nie interesowała. Angie była namiętnie oddana Felicji i podobno przeżyła w młodości tragiczną miłość do Południowca z Ameryki Łacińskiej, który umarł i którego ponura fotografia, w stylu Rudolfa Valentino, stała na stoliku przy jej łóżku. Ale nawet te przejścia nie ukształtowały wyraźniej jej osobowości. Była po prostu Angie, zawsze pod ręką, dobrą siostrą Angie, uwielbiającą Ronnie'go i sumiennie, choć trochę nieporadnie prezydującą na częstych przyjęciach wydawanych przez brata.
Zobaczywszy mnie, uśmiechnęła się blado.
- Jak się masz, Jake. Ty też na pewno dostałeś depeszę?
- Tak. Co za wydarzenie? I na kogo w końcu się zdecydował?
- Nie mam najmniejszego pojęcia. - Angie mięła w ręku rękawiczki, co było jedyną oznaką, że jest może zdenerwowana czy niespokojna. - Od wyjazdu prawie do mnie nie pisał. To takie do niego niepodobne.
Był to jeden z niewielu wyrazistszych rysów charakteru Angie, jakie i ja zauważyłem. Tylko największy kataklizm mógł skłonić Ronnie'ego do napisania listu. Ale ilekroć robił coś, co było szczególnie dla niego typowe, Angie twierdziła: „To takie do niego niepodobne”. Zastanawiałem się, jak Angie zniesie wtargnięcie nowej kobiety na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Przyglądałem się jej przyciężkiej, miłej twarzy, jej nieco potarganym włosom i wspaniałym niebieskim nurkom, ale nie znalazłem żadnej wskazówki. Zza bariery zaczęli przepływać ludzie. Dostrzegłem Ronnie'ego prawie natychmiast. Miał ciemne ubranie, czarny filcowy kapelusz ze sztywnym rondem i zwinięty parasol w ręku. Jak zwykle, był o wiele przystojniejszy i pewniejszy siebie niż inni pasażerowie, a jednocześnie wyglądał bardzo po angielsku. Mogłem się domyślić, że taki będzie skutek pięciomiesięcznego pobytu w Anglii. Szedł prowadząc pod rękę kobietę. Byli jeszcze dosyć daleko i kobieta wyglądała aż do absurdu nieszykownie. Takie było moje pierwsze wrażenie. Ronnie zaraz nas zauważył i pomachał parasolem, po czym ruszył pędem w naszą stronę, wpadł na nas, poderwał Angie do góry, poklepał mnie po ramieniu, zarzucając całkowicie rolę brytyjskiego ambasadora. Jak zawsze w czasie spotkań po długiej nieobecności, zachowywał się jak wielki, niezdarny wyżeł.
- Angie, kochanie... Jake, staruszku... no, proszę...
Kobieta dreptała obok. Była mała, wyglądała na mniej więcej czterdzieści lat i sprawiała wrażenie raczej speszonej. W tych pierwszych chwilach nie przyszło mi na myśl, że jest urzekająco piękna. Zauważyłem jedynie, że ma na sobie bawełniane pończochy, pantofle na płaskich obcasach, straszliwy brytyjski płaszcz z kawałkiem beżowego futra wokół szyi i jeden z tych słomkowych kapeluszy, podobnych do czepków dziewcząt od krów, które jak mi się zdawało, zniknęły z horyzontu w trzydziestych latach. Pomyślałem, że to niemożliwe, Ronnie nie mógł ożenić się z czymś takim!
Ronnie wydobył się z objęć Angie i otoczył ramieniem dziwną kobietę, uśmiechając się do niej tkliwie.
- To, moi kochani, jest moja teściowa, Nora Leighton. Przybywa z Shropshire. Stale przesiaduje za srebrnymi czajniczkami do herbaty, pyta: „Dla pana nieco mleka i cukru, prawda?” i wierzy, że jak człowiek nie będzie uważał, mogą go na Madison Avenue oskalpować.
Nora Leighton zaczerwieniła się jak mała dziewczynka. Rumieniec wydobył na jaw jej urodę, której poprzednio nie dostrzegłem. Wyglądała jak róża.
- Ronnie zawsze się ze mną droczy - powiedziała. - Pani jest Angie, prawda? A pan to Jake. Ogromnie się cieszę, że was poznałam. I wcale nie myślę tak o tych Indianach na Madison Avenue.
Leighton, pomyślałem. Nazwisko było mi znane. Naraz uprzytomniłem sobie: Basil Leighton to był ten angielski pisarz z depesz Ronnie'ego, na którego książki miałem załatwić amerykańskie prawa.
Dołączyło się do nas jeszcze troje ludzi. Mniej więcej sześćdziesięcioletni mężczyzna z gołą głową i hiszpańską bródką, odziany w wełnianą narzutkę nasuwającą myśl o szkockich wrzosowiskach; niska kobieta I w średnim wieku z krótkimi, siwymi włosami, brzydką twarzą i czujnymi oczami foksteriera; i wreszcie mała, ciemnowłosa dziewczynka, którą wziąłem za uczennicę.
- Oto oni. - Ronnie zwrócił się do mężczyzny: - To jest mój teść, Basii Leighton. - Wskazał na kobietę. - To jest lady Phyllis Brent. A to - nachylił się i z uwielbieniem, czcią prawie, złożył pocałunek na czole dziewczynki - to jest Jean, to jest pani Sheldon.
Mogę zostać uznany za niespostrzegawczego niedołęgę, ale naprawdę ani przez chwilę nie przyszło mi na myśl, że ta mała dziewczynka może być żoną Ronnie'ego. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała na więcej niż dwanaście lat. Teraz, kiedy Ronnie pociągnął ją naprzód, zdałem sobie sprawę, że i u niej przyczynił się do tego w pewnej mierze angielski styl ubierania się. Na głowie miała mały, filcowy kapelusik w kształcie wywróconej miseczki, który doskonałe mógłby stanowić część szkolnego mundurka, a jej granatowy kostium, nie dopasowany do figury, skutecznie zacierał kobiecość biustu.
Jean Sheldon spojrzała na Angie i na mnie bardzo niebieskimi oczami znad bardzo prostego nosa i raczej surowo zaciśniętych warg. Nie uśmiechała się ani nie okazywała niechęci.
Oszołomiła mnie jej delikatna, dziewczęca uroda, ale zażenowany różnicą ich wieku pomyślałem tylko: Jest dość młoda, by być jego córką. I nagle Ronnie, który był dla mnie zawsze kwintesencją męskiej urody i wiecznej młodości, wydał mi się żałośnie postarzały.
Ronnie przedstawił Angie i mnie. Pani Sheldon wyciągnęła rękę. Ująłem ją. Uścisk jej drobnych palców był niespodziewanie silny, chłopięcy.
- Widzisz, Jake, Leightonowie chadzają tuzinami. - Ronnie uśmiechał się do mnie promiennie, jak gończy pies, naiwnie, niedorzecznie dumny z łupu, jaki zaaportował swemu panu. - Są tak fascynujący, że nie mogę im się oprzeć. Angie, kochanie, upchniesz ich wszystkich w mieszkaniu ciotki Lydii, na górze, prawda? Ty tak świetnie załatwiasz te rzeczy.
Gadał bez przerwy, snując dalsze plany. Widziałem już wiele razy Ronnie'ego rozentuzjazmowanego, ale nigdy jeszcze nie był aż tak przejęty. Spoglądałem na otaczającą go cichą grupkę Leightonów. Jak długo mają zamiar tu zostać? Na zawsze?
W domu na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy, naprzeciwko Central Parku - domu, który Ronnie odziedziczył po ojcu - wypiliśmy wszyscy szampana, a potem siedliśmy do lunchu. Angie swoim zwyczajem bez zbytecznego szumu załatwiła jakoś z kucharką i kamerdynerem Johnsonem lunch tak znakomity, jakby był zaplanowany wiele dni naprzód. Udało jej się również w jakiś sposób rozmieścić bagaże niespodziewanych gości w dużym apartamencie na najwyższym piętrze i urządzić im sypialnie bez zbędnej krzątaniny.
Ronnie był nieumiarkowanie wesoły, ale ja mimo to nie mogłem wyzbyć się złych przeczuć. Nawet jak na Ronnie'ego, z jego fanaberiami, z jego kapryśnym usposobieniem, przyjazd zupełnie bez uprzedzenia z nową żoną i trojgiem nowych powinowatych był wyskokiem niemal nieprawdopodobnym. Poza tym z niepokojącą konsekwencją unikał wzmianki o swoim małżeństwie. Podczas lunchu mówił wyłącznie o Basilu Leightonie; jak się okazało, był to istotnie ten autor, którego prawa Ronnie zlecił mi zakupić i którego dzieł ku mojemu zażenowaniu nie miałem jeszcze czasu przejrzeć.
Wielkim wkładem Ronnie'ego w wydawnictwo były zawsze jego przeczucia. Kiedy ja statecznie posuwałem się naprzód, budując to, co wydawało mi się zdrowym i dobrze wyważonym zestawem książek, Ronnie trzymał się raczej z dala, aż nagle dokonywał odkrycia „geniusza” i zaczynał wychodzić ze skóry. W historii firmy Sheldon i Duluth Ronnie odkrył tuzin albo i więcej geniuszy, z których co najmniej pięciu opłaciło się nam, a zaledwie dwóch było katastrofalną pomyłką. Z takiej przeciętnej każdy wydawca byłby zadowolony.
Natychmiast stało się oczywiste, że Basil Leighton jest jego nowym odkryciem.
- To zdumiewające, Jake. Popatrz na tego człowieka. Napisał trzy powieści, trzy najsubtelniejsze, najbardziej wnikliwe, najbardziej zaskakujące książki, jakie czytałem od lat. Wszystkie zostały wydane w Anglii, ale żadna z nich nie wzbudziła najmniejszej sensacji. Czy możesz w to uwierzyć? I oto ten człowiek - niezwykła postać, prawdziwy geniusz - przymierał głodem razem ze swoimi kobietami w jakiejś okropnej chałupie pod strzechą, gdzieś tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. To skandal, największy skandal w angielskiej literaturze od czasów Johnny'ego Keatsa *. John Keats (1795-1821) - poeta angielski, autor słynnych „Od” i poematu „Endymion”. Umarł we Włoszech na gruźlicę, przyjaciele uważali, że jego śmierć spowodował ostry atak krytyków na „Endymiona”. Ale to już minęło. - Uśmiech Ronnie'ego był równie olśniewający jak srebro i porcelana na jego własnym stole jadalnym. - Teraz nastąpi okres sławy. W ciągu paru lat wydawnictwo Sheldon i Duluth ustanowi nowego D. H. Lawrence'a *. Dawid Herbert Lawrence (1885-1930) - poeta i powieściopisarz angielski, autor m.in. powieści: „Synowie i kochankowie”, „Kochanek łady Chatterley”. Jego dzieła, dość późno uznane przez krytykę, stały się następnie przedmiotem niezliczonych komentarzy i opracowań historyczno-literackich.
Przywykłem do pochopnej egzaltacji Ronnie'ego i nauczyłem się traktować ją poważnie. Ale nie byłem przyzwyczajony do reakcji Leightonów. Zawsze słyszałem, że Anglicy czują się nieswojo, kiedy publicznie opowiada się o ich ubóstwie czy osobistych zasługach. Leightonowie jednak przyjmowali hymny pochwalne Ronnie'ego jako rzecz zupełnie naturalną. Basil, bez swej narzutki bardzo szczupły, bystrooki i inteligentny, siedział z kieliszkiem wina w ręce, uśmiechając się bladym, „skromnym” uśmieszkiem. Czcigodna i jak dotąd nie zidentyfikowana Phyllis Brent dźgnęła zapałką papierosa, który zgasł w jej ustach, i warknęła:
- Największy, u licha, talent w Anglii i trzeba było dopiero Amerykanina, żeby się na tym poznał.
Żona i córka Leightona dalej jadły w milczeniu, jakby geniusz Basila był sprawą tak oczywistą, że rozmowa o nim była równie banalna jak wzmianka o pogodzie.
Może przyczyniło się do tego moje przeczulenie, ale wydało mi się, że odnoszą się do Ronnie'ego protekcjonalnie.
Ronnie nie stracił szampańskiego humoru i po lunchu, kiedy przenieśliśmy się do wielkiego, osławionego salonu, wypełnionego po brzegi łupami jego kolekcjonerskiej manii. Ten właśnie salon tak zawsze irytował Felicję; był tam aż oszałamiająco dobry Braque, kompozycja z drzewa i gipsu Picassa, figurki murzyńskie z Beninu i cała ściana obrazów Tamayo.
Ronnie poczęstował nas likierami i obwieścił, że Basil napisał sztukę. Jest to, ma się rozumieć, arcydzieło i Ronnie chciałby, żeby mój brat, Piotr, który prowadzi teatr na Broadwayu, z nią się zapoznał.
- Jake, staruszku, wiem, że oni są okropnie zajęci, ale może uda ci się ściągnąć ich dzisiaj na kolację? Basil przeczytałby swoją sztukę. Rozpiera mnie. Po prostu nie mogę dłużej czekać.
Wiedziałem, że Piotr i Iris rozpaczliwie szukają nowej sztuki. Byłem pewien, że chwycą się każdej możliwości. Powiedziałem, że zadzwonię do nich.
- Cudownie! Zrobimy przyjęcie. Ale musi przyjść cała rodzina. Bill też. Powinien poznać żonę swojego chrzestnego ojca.
Zrobiło mi się trochę niewyraźnie na duszy. Bill był istotnie chrześniakiem Ronnie'ego i Ronnie nie wiedział nic o naszej ostatniej sprzeczce, która miała miejsce już po jego wyjeździe do Anglii. Poza tym, z dobrocią, która mnie zawsze wzruszała, postanowił nie dostrzegać grubiaństw Billa i wychodził ze skóry, żeby go oczarować i zdobyć. Wiedziałem, że Bill będzie się opierał, i wiedziałem również, że Ronnie będzie głęboko dotknięty, jeśli mój syn nie zechce złożyć swego uszanowania młodej pani Sheldon. Poczułem się zakłopotany i pewnie dlatego ogarnął mnie gniew na Billa. Nieznośny szczeniak! Tym razem zmuszę go do wywiązania się z towarzyskich obowiązków.
- Przyprowadzę go - powiedziałem.
- Świetnie.
Ronnie podszedł do żony. Patrzył na nią z tym pełnym podziwu, prawie pokornym uwielbieniem, które zauważyłem w jego wzroku już na lotnisku. Nagle pani Leighton wydała lekki okrzyk przestrachu. Wyciągała z torby jakąś robótkę i zawadziła drutem o kieliszek koniaku, który spadł z poręczy krzesła na jej kolana. Ronnie podbiegł i zaczął troskliwie wycierać plamę chusteczką. Pani Leighton poczerwieniała z zażenowania.
- Och, kochany, jaka ze mnie niezdara!
- Głupstwo, nie przejmuj się. I tak nie będziesz już nosić tego kostiumu, omówiłem to już w samolocie z Basilem. Dał mi carte blanche. W poniedziałek mam zamiar zacząć: przyodzieję cały klan Leightonów od stóp do głów. Ciężarówki ze strojami popłyną strumieniem ze wszystkich stron świata. Koniec ze znamionami nędzy - odejdą daleko w przeszłość razem z całym życiem w Shropshire.
- Och, nie, Ronnie! - zawołała pani Leighton. - Nie bądź niemądry. To naprawdę niepotrzebne. Już i tak tyle dla nas zrobiłeś!
Spojrzałem na Basila Leightona, który łaskawie pozwolił Ronnie'emu wydać spory majątek na jego rodzinę. Pisarz uśmiechnął się tylko swoim skromnym uśmiechem, jakby chwalono szczególnie subtelny ustęp jego prozy.
Nagle zapragnąłem wydostać się stamtąd. Powiedziałem Ronnie'emu, że muszę już iść. Odprowadził mnie do hallu. Zatrzymaliśmy się koło stołu, na którym stała mała, greckobuddyjska figurka kobieca niezwykłej piękności. Twarz Ronnie'ego promieniała jeszcze zapałem, ale kiedy zwrócił się do mnie, w jego oczach pojawił się tak dobrze mi znany, niemal pokorny wyraz niepewności.
- Mało brakowało, żebym po ciebie zadepeszował, staruszku. Trochę się bałem, że tego nie pochwalisz. Ty tak lubisz wszystko ganić! Ale oni są wspaniali, wszyscy bez wyjątku! Nigdy nie zetknąłem się z takimi ludźmi. Teraz to akceptujesz, prawda? Kiedy już ich poznałeś?
Kiedy ich poznałem? Kogo? Milczącą dziewczynkę i grono pasożytów, umiejących, jak widać, skorzystać z uśmiechu losu? Wiedziałem, że mój sąd na ten temat jest bezwartościowy, i że prawdopodobnie powoduje mną zazdrość. Wiedziałem również, że nawet gdybym miał do powiedzenia coś istotnego, było już na to o wiele za późno. Mówiąc Ronnie'emu, że cała ta afera całkiem zbiła mnie z tropu, bynajmniej bym mu nie pomógł.
- Jean wydaje się bardzo miła - powiedziałem dość nieporadnie - i jest niezwykle piękna.
- Piękna, prawda? - Otrzymał moje żyro i natychmiast z jego oczu znikł wyraz niepewności. Położył rękę na małej statuetce, lekkiej i pełnej wdzięku, dającej wrażenie ruchu zarówno w młodzieńczym, lekko uśmiechniętym profilu, jak i w fałdach kamiennej szaty. - Zauważyłeś naturalnie podobieństwo? Istny sobowtór haddyjskiej statuetki, prawda? Spostrzegłem to natychmiast, kiedy ją zobaczyłem. Aż trudno mi było w to uwierzyć.
Zrozumiałem wtedy, a raczej zdawało mi się, że zrozumiałem. Ronnie był zdolny oprzeć się wszelkim typom zaborczych kobiet z największą łatwością, ale nigdy nie mógł oprzeć się dziełu sztuki, które go poruszyło. Czyżby Shropshire pomyliło mu się z londyńskimi galeriami i muzeami? Jeśliby tak było, łatwiej mógłbym zrozumieć istotę jego związku z Leightonami. Ale bynajmniej nie zmniejszyło to moich złych przeczuć.
3
W domu zadzwoniłem do Piotra i Iris, którzy przyjęli zaproszenie Ronnie'ego. Nie znali go zbyt dobrze, ale intrygował ich i byli ciekawi sztuki. Zadzwoniłem także do Billa. Bardzo mi się nie chciało tego robić i zarazem gniewało mnie własne tchórzostwo. Ale mój syn okazał się zaskakująco potulny. Myślał na pewno o Sylwii Rymer i o Rzymie i zdawał sobie sprawę, że nie jest to właściwy moment do sprzeciwiania mi sieli
- W porządku, tato. Jasne. Będę tam i złożę salaam.
Przyjechałem na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę o pół do ósmej. Cała rodzina zebrała się w wieczorowych strojach. Leightonowie, zgodnie z tradycyjnym wyobrażeniem o Anglikach, wyglądali o wiele bardziej dystyngowanie w uroczystych toaletach, chociaż ich dystynkcja trąciła wyraźnie myszką. Basil Leighton, w staroświeckim żakiecie wizytowym, był w każdym calu człowiekiem pióra, niemal edwardiańskim w stylu. Pani Leighton i lady Phyllis Brent miały na sobie wydekoltowane suknie i były mocno upudrowane. Pani Leighton w sposób niemal wzruszający próbowała sprostać wymogom chwili. Phyllis Brent mogłaby być brzydką, ale ambitną małżonką generalnego gubernatora czy ministra.
Najbardziej uderzające zmiany zaszły jednak w wyglądzie żony Ronnie'ego. Jakby naturalne przejście dnia w wieczór przełamało zaklęcie - z apatycznej stała się zdumiewająco ożywiona. Oczy jej błyszczały i cera wydawała się rozświetlona od wewnątrz. Ubrana była w niemodną balową suknię z pąsowego szyfonu, na pewno już używaną przez matkę, ale nosiła ją jak młoda księżna. Wybór Ronnie'ego stawał się bardziej zrozumiały, a ja poczułem się mniej nieswojo.
Wkrótce zjawili się Piotr i Iris, a zaraz po nich Bill. Mój syn wiedział, że Ronnie'emu zależy, aby goście byli ubrani wieczorowo, ale mimo to założył sportową marynarkę w szaro-białą kratkę i sportowe spodnie, manifestując przypuszczalnie w ten sposób swoją świeżej daty przynależność do cyganerii. Za to jego maniery były bez zarzutu. Dla mnie, znającego go tak dobrze, były one nawet obraźliwie nienaganne. Powiedział Ronnie'emu wszystko to, co w tych okolicznościach należało powiedzieć, przyjął do wiadomości żonę swego ojca chrzestnego i jej rodzinę z wyrafinowaną grzecznością i - młodzieńczy, jasnowłosy i obojętny - usunął się w cień siadając koło swej ciotki Iris, do której był bardzo przywiązany.
Kolacja udała się głównie dzięki Ronnie'emu, który promieniał szczęściem, i Iris, jednej z niewielu znanych mi prawdziwie dobrych aktorek, równie fascynujących w teatrze, co poza sceną. Natychmiast po obiedzie zapowiedziano czytanie sztuki. Basil Leighton poszedł na górę po maszynopis, a Ronnie zwrócił się do żony:
- Najdroższa, twój ojciec założył veto przeciw obecności młodszego pokolenia podczas lektury. Może byś wzięła swego przyszywanego chrześniaka i porozmawiała z nim w bibliotece? Poznaj Billa Dulutha, a znajdziesz się na drodze do zrozumienia tego alarmującego zjawiska, jakim jest młody mężczyzna amerykański.
Jean zarumieniła się. Bill, ku memu zdumieniu, także. Oboje wstali i wyszli z pokoju. Wkrótce potem wrócił Basil z maszynopisem. Ronnie wygłosił krótkie przemówienie wstępne i rozpoczęło się czytanie sztuki. Dość nieoczekiwanie u boku Basila Leightona usadowiła się zaborczo nie pani Leighton, ale Phyllis Brent. Jakakolwiek była jej dziwna pozycja w rodzinie, wydawało się pewne, że to ona, a nie pani Leighton jest Muzą Geniusza. Pani Leighton, z miną trochę nieprzytomną, jakby tęskniła za swoją robotą na drutach, wybrała krzesło w rogu.
Sztuka nazywała się „Bezkresna noc śmierci”. Cytaty z Szekspira jako tytuły zawsze mnie irytują, gdyż są co najmniej pretensjonalne. Wprawdzie zachwyty Ronnie'ego i moje prawie nigdy nie były zbieżne, byłem jednak przygotowany na to, że sztuka mi się spodoba. Przez pewien czas, słuchając wysokiego, mentorskiego głosu Basila Leightona, odczuwałem kłopotliwe wątpliwości, potem wątpliwości przeszły w zażenowanie i wreszcie zrobiło mi się całkiem przykro.
Fabuła, jeśli w ogóle istniała w tej sztuce jakaś fabuła, dotyczyła grona ludzi w angielskim dworku. Ludzie ci mówili bez końca o własnych, raczej przesubtelnionych stanach depresji i w połowie drugiego aktu zaczęli sobie uświadamiać, że wszyscy już umarli. Pomysł przypominał „Okręt donikąd”, przyozdobiony wyszukaną retoryką i prowokacyjnie udziwniony poetycko. Mogło to być dzieło o znacznych wartościach literackich, ale nie potrafiłem tego osądzić przy pierwszym słuchaniu. Natomiast jako przedsięwzięcie komercyjne na Broadwayu było na pewno, beznadziejne. A do tego lektura trwała nieskończenie długo. Było już po pierwszej, kiedy Basil skończył czytać.
Ronnie, niezależnie od swojego entuzjazmu, miał nienaganne maniery. Nie postawił Piotra, Iris ani mnie w trudnej sytuacji. Podał nam wszystkim trunki i perorował sam z burzliwym zachwytem, dyskutując z Basilem rozmaite punkty i wciągając pełną fanatycznego uwielbienia Phyllis Brent w rozmowę, która mogła wywołać wrażenie, że lektura okazało się tryumfem.
Piotr i Iris wydusili z siebie kilka nieprzekonywających pochwał, ale Ronnie powstrzymał ich, zanim położenie stało się kłopotliwe.
- Nie, nie chcę, żebyście wypowiadali nie przemyślane opinie. To nie jest zwykły tekst. Chciałbym, żebyście się nad nim zastanowili. To wszystko. Spotkamy się znowu za parę dni.
Potem zręcznie skierował rozmowę na inny temat. Wkrótce zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Poszedłem do biblioteki po Billa.
Drzwi były zamknięte, ale ponieważ w domu Ronnie'ego czułem się prawie jak u siebie, nie wpadło mi na myśl, że powinienem zapukać. Nacisnąłem klamkę i wszedłem. Bill i Jean Sheldon siedzieli w drugim końcu pokoju na sofie. Jean podwinęła nogi pod siebie. Oboje byli zwróceni do mnie profilem. Patrzyli sobie w oczy.
W ich pozie nie było nic ukradkowego, nic, co by świadczyło o jakimkolwiek poczuciu winy. Ich ręce na przykład dzieliła odległość co najmniej metra. Ale w ich skupieniu i w pełnej napięcia pozycji młodych ciał było coś tak niezwykłego, że cały ten wielki, raczej ciemny pokój wydawał się naładowany drażniącą intymnością.
Powiedziałem dużo głośniej, niż należało:
- No, Bill, na nas już czas.
Ku memu zdumieniu i przestrachowi żadne z nich nie drgnęło. Po prostu nie usłyszeli mnie.
- Bill! - zawołałem powtórnie.
Wtedy oboje bardzo powoli obrócili do mnie twarze.
Mówię „obrócili twarze”, a nie „popatrzyli”, gdyż jestem pewien, że w każdym razie przez kilka chwil jeszcze zupełnie mnie nie widzieli.
Przeraziłem się, gdyż twarze obojga były jak urzeczone. Tylko tak można to nazwać. Oczy im błyszczały. Wargi mieli rozchylone. Tak musieli wyglądać Romeo i Julia po pierwszym spotkaniu na balu u Kapuleta. Pamiętam, że ogarnęło mnie poczucie całkowitej bezradności. Nigdy nie widziałem młodej miłości tak nagiej, tak zupełnie wyzbytej wstydu czy zakłopotania. Pomyślałem: nic gorszego nie mogło się przydarzyć. Wszystko to razem trwało oczywiście parę sekund. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wszedł za mną Ronnie. Położył mi rękę na ramieniu.
- Czas już odstawić nasze dzieci do ich dziecinnych pokoi, staruszku.
Pamiętam, że pomyślałem: mój Boże, wszystko stracone. Ale Bill i Jean zdążyli już nieco ochłonąć. Bill w każdym razie opanował się na tyle, żeby wstać i podejść do nas.
- Dobranoc, Ronnie. Znakomite przyjęcie. Dobrze, że już do nas wróciłeś.
Ronnie uśmiechnął się przyjaźnie; byłem pewny, że nic nie zauważył.
Bill przeszedł za mną do hallu, gdzie czekali już Piotr i Iris. Wyszliśmy wszyscy razem. Piotr i Iris zapraszali nas do siebie na pożegnalny kieliszek. Odmówiłem. Bill również.
Już siedząc w samochodzie Iris powiedziała:
- Boże, Jake, co za tekst! - Zwróciła się do męża: - Piotr, kochanie, zrozumiałeś coś z tego? Ty jesteś mądry, znasz się na intelektualnych sztukach.
- Podejrzewam, że jest to największa blaga od czasu wynalezienia sztucznych biustów. - Wzruszył ramionami. - Ty i Ronnie, jeśli macie ochotę, możecie to wydać jako wielkie dzieło, ale czyż nie starcza mu rozumu, aby zdać sobie sprawę, że nie ma na Broadwayu dyrektora teatru, który znalazłby na tę sztukę miejsce w swoim koszu na śmieci?
- Ronnie łatwo się rozpędza - mruknąłem.
- Prosto w siną dal tym razem - powiedziała Iris. - Może dlatego, że ożenił się z córką. Jake, kochanie, sam się będziesz musiał z tym uporać. Ja się nie odważę ani Piotr. Powiedz mu, że jesteśmy pod wielkim wrażeniem i tak dalej, ale... no, doprawdy! Na litość boską, czy rzeczywiście nikt nie może napisać dobrej, normalnej sztuki z wielką smaczną rolą dla uroczej, starzejącej się aktorki? Co za dziwaczni ludzie! A ta Phyllis, kim ta u diabła jest? Żona przynajmniej wydaje się czarującą dziewczynką. Ale dlaczego jest taka młoda, Jake? Nie przypuszczałam, że Ronnie jest człowiekiem tego pokroju.
- Czy można dobrze znać innego człowieka?
- Słusznie. Jake, złociutki, jesteś pewien, że nie chcesz się z nami napić?
- Dziękuję, nie. Jestem zupełnie wykończony.
- Kto nie byłby wykończony po takim tekście? To dobranoc, kochanie, do zobaczenia wkrótce. Dobranoc, Bill. Dlaczego nigdy nie przychodzisz do nas, ty mały potworze?
Piotr i Iris odjechali. Zostałem z Billem na chodniku. Bill stał z rękami w kieszeniach spodni. Jego jasne włosy połyskiwały w świetle padającym z okienka nad bramą domu Ronnie'ego. Nigdy nie czułem się bardziej speszony, bardziej skrępowany w jego obecności. Powiedziałem:
- Bill, zadzwonię do ciebie za parę dni w tamtej sprawie.
- Co, tatusiu?
- W sprawie Rzymu. - I zanim uprzytomniłem sobie, co robię, dorzuciłem: - Myślę,- że pozwolę ci pojechać, ale jeszcze zadzwonię.
- Rzym? O tak, oczywiście. Dobrze. No, to dobranoc, tatusiu.
Nie obejrzał się na dom Ronnie'ego. Nie spojrzał też na mnie. Po prostu poszedł wzdłuż ulicy jak lunatyk.
Leżąc już w łóżku, długo nie mogłem zasnąć; rozmyślałem o tym, co zobaczyłem w bibliotece Ronnie'ego, próbując sam siebie przekonać, że przykładam do tego zbyt dużą wagę i martwiąc się, że w ogóle poniosłem klęskę jako ojciec. Musiało mnie to nieuchronnie doprowadzić do dobrze mi znanych, przerażających nocnych analiz klęski, którą poniosłem jako mąż.
Od miesięcy czułem się względnie wolny od Felicji, ale tej nocy koszmar na jawie wrócił z całą mocą. Jak zwykle, zaczęło się od obrazu mej żony siedzącej na parapecie okna i palącej papierosa. Jedna z osób zeznających w komisariacie powiedziała: „Wydawała się zupełnie spokojna, jakby siedziała na leżaku na plaży i opalała się na słońcu. Potem odrzuciła papierosa, wstała, nadal zupełnie spokojna, wygładziła spódnicę i skoczyła”. Ze wszystkich zeznań ten fragment najuporczywiej mnie prześladował. Znowu widziałem ją w wyobraźni, jak wstaje, wygładza spódnicę i spada z parapetu, i znowu wróciło to samo trawiące mnie nieustannie pytanie. Dlaczego? Co złego się stało? Jak mogłem zawieść ją i nie trafić nawet na ślad tego, co się między nami zepsuło?
I znowu nasze siedemnastoletnie pożycie małżeńskie leżało przede mną rozłożone jak mapa. Tu gdzieś musi znajdować się klucz do zagadki, tylko czy potrafię go znaleźć? W ciągu niezliczonych nocy nigdy nie udało mi się go wytropić.
Nasz romans od początku przecież wydawał się taką prostą, sielankową sprawą. A przynajmniej wiedziałem, że taki był dla mnie. Zakochałem się w Felicji od pierwszego wejrzenia. Pracowałem wtedy z Ronnie'm dopiero kilka miesięcy i wziął mnie ze sobą na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę na kieliszek whisky. Felicja była nie u Angie. Obie należały do tego samego klubu literackiego i Felicja wstąpiła, żeby coś z nią omówić. Od razu uznałem ją za najbardziej uroczą i najmilszą dziewczynę na świecie.
Była ode mnie o trzy lata starsza i mieszkała sama w Nowym Jorku. Rodzice umarli, pozostawiając jej troszkę pieniędzy. Miałem dwadzieścia dwa lata i wyznawałem żarliwie zasadę, że mężczyzna powinien utrzymywać kobietę, więc pieniądze te onieśmielały mnie. Ale ponieważ oboje, jak się wydawało, byliśmy tak wyraźnie w sobie zakochani, kwestia pieniędzy zeszła na dalszy plan. Pobraliśmy się w ciągu miesiąca i w rok potem urodził się Bill.
Żadne z nas nie było szczególnie towarzyskie i urządziliśmy sobie życie na zasadzie prawie całkowitej samowystarczalności. Nawet Ronnie'ego i Angie nie widywaliśmy częściej, niż to było konieczne, a Piotr i Iris uważali, że jesteśmy niesamowicie nudni. Piotr zawsze nazywał nas „nierozłącznym stadłem”. I sądziłem, że tak jest w istocie.
Felicja co prawda nigdy nie była zbyt wylewna. Jej spokój, jej niechęć do błyszczenia mimo urody i inteligencji ludzie mogli brać za chłód. Ale dla mnie jej prostota i siła była skałą, na której wspierał się nasz związek.
Nie tylko ją kochałem; szanowałem w niej to, co wydawało mi się niewzruszoną prawością. I tak samo Bill. Uwielbiał ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Nigdy nie było między nami kłótni ani nawet nieporozumień.
I nagle po siedemnastu latach skok...
Dawno minął czas, kiedy jeszcze wmawiałem sobie, że musiało jej się gdzieś poza nami przydarzyć coś tak okropnego, że nawet ona nie mogła temu sprostać. Gdyż w gruncie rzeczy byłem absolutnie przekonany, że gdyby spadło na nią coś z zewnątrz, zwierzyłaby mi się z tego. Wiedziała przecież, że nie było takiej sprawy, której bym nie zrozumiał i nie chciał z nią podzielić. Ale nie zwierzyła mi się. Nie zostawiła nawet listu. Zabiła się, nie troszcząc się o zawiadomienie mnie dlaczego, a to mogło jedynie oznaczać, że ja byłem powodem klęski. Czy żądałem zbyt wiele od jej siły? Czy nie zniosła ciężaru mojej miłości i wiary w nią? Leżałem w łóżku, dręczony ciągle tymi samymi, jałowymi pytaniami.
Zapaliłem światło i wziąłem papierosa. Nie pomogło. Teraz zacząłem znowu martwić się o Billa. Gdyby nie ten tragiczny skok, gdyby Felicja żyła, wiedziałaby, jak przeciwdziałać nieszczęsnej historii między Billem i żoną Ronnie'ego. Gdyby Felicja żyła i gdyby Bill nie zagubił się, umiałby chyba sam znaleźć wyjście z sytuacji.
Ale teraz wszystko zależało ode mnie. I co miałem robić? Wysłać Billa do Rzymu? Może to byłoby najbezpieczniejsze? Ale jeśli pozwolę mu jechać do Rzymu, będzie to równoznaczne z utraceniem go na zawsze, a ja nie nauczyłem się jeszcze kochać kogokolwiek innego.
Może wszystko będzie dobrze, pomyślałem zmęczony, ulegając pokusie uniknięcia jakiejkolwiek decyzji. Zresztą nic się właściwie nie stało. Jeśli nic nie będę robić... Jeślibym trochę poczekał... Zgasiłem światło i znalazłszy tę nędzną pociechę, wreszcie zasnąłem.
4
Przez kilka dni nie dzwoniłem do Billa ani on do mnie. Trochę się uspokoiłem. Ronnie na razie nie przychodził do biura. Telefonował, żeby oznajmić, że „jest szczęśliwy jak nigdy w życiu, bawiąc się we wróżkę z bajki w magazynach Cartiera i Bergdorf Goodmana”.
Z Anglii przysłano trzy powieści Basila Leightona, które zobowiązaliśmy się wydać. Dwaj spośród moich lektorów przeczytali je; na jednym zrobiły wielkie wrażenie, w drugim wzbudziły zdecydowaną odrazę. Ponieważ byłem zajęty innymi sprawami, dałem je mojej sekretarce, Maggie Staines, szczęśliwej żonie profesora matematyki na uniwersytecie nowojorskim, z którą w ciągu długich lat naszej współpracy serdecznie się zaprzyjaźniłem. Maggie zwróciła je po paru dniach.
- George oszalał na ich punkcie. - George to jej mąż. - Ale znasz George'a. „Przebudzenie Finnegana” jest jego ulubioną lekturą rozrywkową*.”Przebudzenie Finnegana” - słynna powieść pisarza irlandzkiego Jamesa Joyce'a (1882-1941), autora „Ulissesa”. Oparta całkowicie na monologu wewnętrznym, zaliczana jest do najtrudniejszych utworów literatury światowej. Ja osobiście - mogę się naturalnie mylić - myślę, że to szarlataneria, ale akurat ten rodzaj szarlatanerii, na jaki można nabrać Ronnie'ego, który przy całym swoim węchu jest - powiedzmy to sobie - troszkę naiwny.
Przeczytałem sam te książki i dalej byłem irytująco niezdecydowany. Miały one te same cechy co sztuka. Były przeraźliwie trudne, przeraźliwie uczone, z błyskami, które mogły być bluffem, ale mogły i nie być. Myślę, że nie wydałbym ich na własną rękę, ale nie martwiłem się, że trzeba to zrobić. Opierając się na pieniądzach Ronnie'ego firma mogła łatwo podjąć próbę wylansowania ich. Ale byłem rozczarowany i nawet dość zaniepokojony, gdyż Ronnie nigdy jeszcze nie posunął się tak daleko dla żadnego ze swoich geniuszy. Nigdy na przykład nie żenił się z ich córkami. Mój niepokój nie zmniejszył się, kiedy Ronnie końcu wpadł jak huragan do biura. W zawrotnym tempie w ciągu dwóch godzin przejrzał po łebkach wszystko, co zrobiliśmy w czasie jego nieobecności, zaczął mówić o Basilu Leightonie.
- Urządziłem już Basila, staruszku. Daję mu apartament ciotki Lydii za darmo i gwarantuję mu tysiąc dolarów miesięcznie przez dziesięć lat.
Podejrzewał, że to oświadczenie mnie przerazi. Polałem to po wyrazie jego twarzy. Swoją decyzję, żeby mi w każdym razie nie ustąpić, pokrył nonszalancką gadatliwością.
- Nie martw się, staruszku, to nie pójdzie na konto firmy; ja osobiście to pokryję. Przez całe życie rozgadałem się za prawdziwym talentem - talentem, który sam nie potrafi się wybić i potrzebuje mecenasa. Mój Boże, co z tego, że się jest bystrym, kulturalnym, siedzącym na pieniądzach milionerem, jeśli nie nożna z całą swoją forsą zdziałać przynajmniej raz w życiu czegoś naprawdę ważnego? Może potem dam mu więcej. Ale myślę, że na początek wystarczy tysiąc miesięcznie. Nie chcę go przekarmić, rozumiesz. A propos, czy przeczytałeś jego powieści? I co ze sztuką? Rozmawiałeś z Piotrem i Iris?
Nigdy nie kluczyłem z Ronnie'm na temat propozycji wydawniczych. Podzieliłem się z nim moimi podejrzeniami. Dodałem także, ale oględniej i grzeczniej, że Piotr i Iris, chociaż są pod głębokim wrażeniem, sądzą, że „Bezkresna noc śmierci” nie nadaje się dla nich.
Nie zdziwiło mnie wcale, że nie udało mi się przygasić jego zapału. Ronnie, gdy chodziło o jego „geniuszy”, był niewzruszony jak skała.
- Aha, więc sztuka jest zbyt wzniosła dla Piotra, tak? Szkoda. Ale rozumiem to. Prawdę mówiąc, nawet mi ulżyło. Skorzystam ze sposobności i sam ją wystawię. Zawsze miałem na coś takiego ochotę. A jeśli chodzi o ciebie i powieści... - uśmiechnął się szeroko. - Jak cię kocham, staruszku, pamiętasz Gwendolyn Sneighley?
Domyślałem się, że wspomni o Gwendolyn Sneighley. Była to dama z Georgii, o nader trudnym charakterze, która przed dziesięciu laty przesłała nam maszynopis. Chciałem go odrzucić, ale Ronnie wpadł w dziki zachwyt i uparł się, żeby książkę wydać. W następstwie tego pani Sneighley dała nam trzy dalsze powieści, które zyskały nabożne hołdy krytyków i spowodowały zaliczenie jej do największych współczesnych pisarzy Ameryki.
Powołując się na Gwendolyn Sneighley Ronnie oczywiście wygrał, o czym zresztą z góry wiedział. Ustaliliśmy główne zarysy wymyślnej i kosztownej kampanii prasowej przed publikacją pierwszej powieści Basila, po czym zaprosił mnie na kolację i włożył kapelusz.
- No, idę pomachać moją czarodziejską pałeczką. Dziś kolej na Phyllis. Zostanie odnowiona od stóp do głów.
- Kto to jest Phyllis?
- Czyż nie jest fantastyczna? - Ronnie promieniał. - To jeden z tych cudownych produktów brytyjskich: stara panna poświęcająca się geniuszowi. Prawdę rzekłszy, to bardzo ważna osoba, córka lorda w ogóle. Przed wielu laty zakochała się do szaleństwa w pierwszej powieści Basila i sprowadziła się do nich. Miała własny dochodzik, więc potem właściwie cała rodzina żyła z jej pieniędzy. Jest dosyć groźna, prawda? Ale la złote serce i Basil nie może bez niej pracować. Nalegał, żeby z nami pojechała, a ja oczywiście byłem tym zachwycony.
Stał już przy drzwiach. Pomachał mi ręką.
- Dobra, stara Phyllis. Trzeba będzie nie lada eksperta do tych zakupów. Tylko geniusz mógłby wymyślić coś rozsądnego dla jej angielskich bioder. Ale ja iż się do tego odpowiednio zabiorę. Znasz mnie. Kuba Do Wszystkiego Sheldon zawsze da sobie radę.
Wyszedł. W przypływie depresji zacząłem rozumieć, dlaczego właśnie Leightonowie wydali mu się tak fascynujący. Mimo - lub z powodu - wielkiego bogactwa Ronnie żył w dość zamkniętym światku, obracając się wśród ludzi mniej więcej do niego podobnych, Leightonowie należeli do zupełnie innego gatunku i byli jakby stworzeni do tego, żeby podniecać jego szczodrość, jego zachwyt dla nowości i - czy wiedział o tym czy nie - jego próżność. Niezwykle piękna dziewczyna, jej „genialny ojciec” i jeszcze na dodatek córka lorda - każde inne, każde na swój sposób atrakcyjne, wszyscy bez grosza i wszyscy jak najbardziej skłonni przyjąć, cokolwiek zostanie im ofiarowane. Nic dziwnego, że wpadł w pułapkę i zapragnął zostać ich zbawcą.
Może przesadziłem nazywając to pułapką? Może Leightonowie wcale nie byli tacy, za jakich ich brałem? Może skutkiem wycieczki Ronnie'ego do Anglii była jedynie kochająca żona i grono uwielbiających go powinowatych? Ale nie podobał mi się ten nowy, prawie nieprzytomny entuzjazm, który - żeby użyć określenia Angie - był „tak niepodobny do Ronnie'ego”. I nie podobało mi się wspomnienie bladego, „skromnego” uśmiechu Basila Leightona. Starannie unikałem myśli o Jean i Billu.
Tego samego wieczoru poszedłem na kolację do Ronnie'ego. Byliśmy tylko w czwórkę: Ronnie, Jean, Angie i ja.
- Basil zaczął już nową książkę, staruszku. Kiedy pracuje, nigdy nigdzie nie wychodzi. Nora i Phyllis oczywiście też nie. Phyllis dostarcza natchnienia. Nora dostarcza herbaty.
Widać było, że Ronnie „machał swą czarodziejską pałeczką”. Jean była oszałamiająco wytworna w czarnej sukni; na widok garnituru z dobranych szmaragdów nawet Cartierowi drgnęłoby serce. Była zmieniona nie do poznania. Olśniewająca elegancja przyćmiła jakby jej dziewczęcą świeżość. Można było ją teraz wziąć za każdą inną bogatą i ładną debiutantkę z Long Island. I chociaż musiała zdawać sobie sprawę, że ja jako najlepszy przyjaciel Ronnie'ego jestem gościem, dla którego warto zadać sobie nieco trudu, prawie się nie odzywała. Angie oczywiście była milcząca jak zwykle i natychmiast po kolacji oznajmiła, że idzie do łóżka. Ku mojemu zdziwieniu Jean także się podniosła, mówiąc, że jest zmęczona.
Zabrałem się do wyjścia, ale Ronnie nalegał, żebym został, i ucałowawszy żonę czule na dobranoc, przeszedł ze mną do biblioteki. Po raz pierwszy rozmawiał swobodnie o Leightonach i wreszcie dowiedziałem się, jak na nich trafił. Mieszkał w Claridge'u buszując po londyńskich teatrach, kiedy pewnego popołudnia odwiedziła go pani Leighton.
- Nigdy jej przedtem nie spotkałem. Nigdy nawet nie słyszałem ani o niej, ani o Basilu. I oto przyszła. Siedziała w hallu u Claridge'a i wyglądała jak pomywaczka lub jak księżna. Nigdy w takich miejscach nie można ich odróżnić. Podeszła do mnie rumieniąc się po korzonki włosów. „Przepraszam - powiedziała - wiem, że jestem okropnie bezczelna. Ale pan jest Ronaldem Sheldonem, prawda? Myślę, że możemy się sobie nawzajem przydać. Widzi pan, mój mąż jest genialny”.
Ronnie był wystarczająco zaintrygowany, by zaprosić ją do swego apartamentu. Miała przy sobie trzy powieści Basila. Zostawiła je Ronnie'emu mówiąc: „Jeśli się panu spodobają, może przyjedzie pan do nas z wizytą. Żyjemy niestety skromnie, ale Basil się ucieszy. Podziwia pana tak bardzo za wydanie Gwendolyn Sneighley”.
- Oczywiście książki wprawiły mnie w zachwyt. I oczywiście pojechałem do Shropshire. I czy wiesz:
Nora zrobiła to wszystko na własną rękę. Basil nie miał o tym bladego pojęcia. Potem powiedziała mi: „To był najodważniejszy krok w moim życiu, naprawdę. Wszystkie pieniądze za jajka wydałam na bilet. Gdyby książki się panu nie spodobały, nie mielibyśmy za co kupić Basilowi papieru do pisania”.
Gospodarstwo Leightonów w Shropshire Ronnie opisał w sposób żywy, ale raczej nieprzyjemny; mówił o tym tak, jakby odkrył jakiś fascynujący prymitywny szczep w górnym dorzeczu Amazonki. Leightonowie żyli dosłownie z malutkiego dochodu Phyllis i z paru setek kur. Kurami zajmowała się Jean. Nora prowadziła dom, utrzymując porządek w na wpół zrujnowanej willi, szyjąc wszystkie ubrania dla kobiet, wyskrobując jakoś dosyć jedzenia, które sama gotowała i - co najważniejsze - pielęgnując z namiętnym poświęceniem geniusz Basila. Phyllis najwidoczniej po prostu siedziała i dostarczała natchnienia.
- Jeśli czasem starczało tylko na jeden kotlet, dostawał go Basil. Jeśli był jeden kubełek węgla, ogrzewano nim pracownię Basila. Jego pracownia, ma się rozumieć, była najlepszym pokojem w willi i stało w niej rodzinne srebro, którego nigdy nie zanoszono do lombardu, bo Basil lubi herbatę na srebrnej zastawie. To było naprawdę fantastyczne. I wśród tego wszystkiego - Jean.
Ronnie mruczał jak zadowolony kot.
- Zawsze będę kochał hotel Claridge'a. Może nawet zapiszę mu coś w testamencie. Zrobiło się bardzo późno. Kiedy wstałem, żeby nareszcie pójść do domu, Ronnie objął mnie.
- Wiesz, staruszku, przez ostatnie kilka dni dużo myślałem o tobie. Powinieneś się ożenić.
Ronnie od lat nie wspominał nigdy o Felicji. Ponieważ sam byłem pod tym względem przeczulony, zacząłem uważać, że wszyscy, a szczególnie Ronnie, zdają sobie sprawę, że to jest temat tabu. Żachnąłem się, tak niespodziewanie do tego nawiązał.
- Wiesz, Jake - dorzucił - myślę, że możemy to sobie już powiedzieć. Felicja nigdy nie była naprawdę ciebie warta.
Ogarnął mnie nieuzasadniony gniew. Niech sobie cieszy się swoją Jean, jeśli ma ochotę. Ale jakim prawem mówi o Felicji? Co w ogóle Ronnie wiedział o Felicji?
Uśmiechał się do mnie serdecznie, z niewzruszoną dobrą wolą. Nagle zawstydziłem się i poczułem wdzięczność. Przecież czas już, bym zrozumiał, iż przeszłość jest przeszłością. I jakie to typowe dla Ronnie'ego, że on właśnie ośmiela się o tym napomknąć.
W parę dni później, ku mojemu zdumieniu, Maggie zameldowała mi w biurze:
- Przyszła pani Nora Leighton. Chciałaby z panem pomówić.
Nora Leighton weszła i usiadła. Miała na sobie skromny, ale schludny kostium, który jak przypuszczałem, był kompromisem między hojnością Ronnie'ego a jej nieśmiałością. Patrząc na nią trudno było uwierzyć, że znajduje się w centrum Manhattanu. Kiedy tak siedziała, zdejmując rękawiczki i uśmiechając się tym swoim niepewnym, bardzo wzruszającym uśmiechem, wyglądała jak wzorowa żona angielskiego wikarego, składająca wizytę nowemu przybyszowi do parafii.
- Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam, ale przechodziłam tędy, to znaczy niedaleko stąd... No, po prostu byłam blisko i pomyślałam, że... Bo przecież pan jest najlepszym przyjacielem Ronnie'ego i chyba powinniśmy się lepiej poznać nawzajem. Chciałam zapytać, czy nie przyszedłby pan któregoś dnia na herbatę.
Miałem się wobec niej na baczności, gdyż miałem się na baczności wobec wszystkich Leightonów, ale świetnie rozumiałem, może nawet lepiej niż sam Ronnie, dlaczego nie odparł on ataku pani Leighton u Claridge'a. Zachowywała się prawie ceremonialnie, na pewno nie miała zamiaru nikogo oczarować, ale ogólny efekt był subtelnie czarujący. Zanim zdążyłem sobie zdać z tego sprawę, powiedziałem już, że przyjdę na herbatę z prawdziwą przyjemnością.
- Tak się cieszę. - Wstała. - Nie chciałabym zabierać panu czasu.
- Nie jestem zajęty.
Oblała się swym nagłym, „różanym” rumieńcem.
- Jak to uprzejmie z pana strony, że pan tak mówi. Amerykanie są tacy uprzejmi. Od razu to pomyślałam o Ronnie'm - przerwała i raptem dorzuciła: - Chwilami nie wyobrażam sobie, czy kiedykolwiek zdołamy mu się odwdzięczyć za to, co dla nas zrobił. I to przyszło tak nagle - jak cyklon. Ale... - znowu przerwała - ale myślę, że to też jest bardzo amerykańskie, prawda?
Mówiła nieśmiało, ale mimo to dosłyszałem w jej głosie ton lęku i zdałem sobie sprawę, że świadomie czy nieświadomie wstąpiła do mego biura chcąc, abym ją podtrzymał na duchu.
Powiedziałem ostrożnie:
- No, tak, Amerykanie przypominają podobno cyklony, a Ronnie jeszcze bardziej niż inni jego rodacy.
- Nie umiem panu powiedzieć, jaki był nadzwyczajny. Basil zawsze marzył, że ktoś kiedyś powie o jego książkach właśnie to wszystko, co Ronnie o nich powiedział. A poza tym Jean... Z początku nie byłam pewna. Wie pan, ona jest taka młoda, a Basil naturalnie był bez reszty zatopiony w swojej pracy. Jest całkiem niepraktyczny. Ja... - zawahała się - ale chyba dobrze się stało, prawda?
Teraz już bez osłonek zaapelowała do mnie, żebym ją uspokoił. Śmieszna sytuacja: ona martwiła się o Ronnie'ego jako zięcia, podczas gdy mnie tak uporczywie dręczyła myśl o Leightonach w życiu Ronnie'ego. Ale wierzyłem w jej zmartwienie. Ta kobieta, która tak odważnie wszystko zaryzykowała wydając pieniądze za jajka, na pewno nie była intrygantką; dzięki niej ukazała mi się inna, mniej złowieszcza wersja shropshirskiego epizodu. Być może, Basil i - o ile mogłem się zorientować - Phyllis byli skłonni przehandlować Jean w zamian za dostatek dla siebie. Ale czy na moją podejrzliwość w stosunku do Jean nie wpłynęła czasem zwykła, niska zazdrość? Dlaczego córka tej kobiety nie miała zakochać się w Ronnie'm bez żadnego ubocznego powodu? Ronnie, mimo swego wieku, był na pewno o wiele bardziej olśniewający i atrakcyjny niż każdy inny mężczyzna, którego mogła zwabić kurza ferma.
Pani Leighton w niemal magiczny sposób udało się uśmierzyć moje obawy. Powiedziałem:
- Nie widzę tu żadnych powodów do zmartwienia.
- Naprawdę? - uśmiechnęła się promiennie. - Tak się cieszę, że pan to mówi. No, teraz już muszę iść. Czy jutrzejsze popołudnie odpowiada panu?
- Świetnie.
Kiedy odprowadzałem ją do drzwi, rzekła:
- Stanowczo uparłam się, żebyśmy jak najmniej widywali Ronnie'ego i Jean. Nie byłoby z naszej strony ładnie siedzieć im ciągle na karku. Wobec tego - zatrzymała się na progu i wyciągnęła rękę - prawie nikogo nie widujemy. Bardzo nam będzie miło znaleźć nowego przyjaciela.
Nazajutrz po południu poszedłem do Leightonów na herbatę. Ich apartament stanowił od dawna niezależne mieszkanie. Stara ciotka Ronnie'ego, ciocia Lydia, która umarła kilka lat temu, rezydowała tam ze swoją damą do towarzystwa. Śmierć jej zresztą przysporzyła Ronnie'emu kilka dodatkowych milionów. Mieszkanie miało oddzielne wejście i własną windę. Było równie piękne i obszerne jak apartamenty Ronnie'ego, tylko w bardziej okazałym, wiktoriańskim stylu.
Nora Leighton otworzyła drzwi i wprowadziła mnie do salonu z białą boazerią i wspaniałym widokiem z okien. Wszędzie stały kwiaty - wielkie bukiety z kwiaciarni, tak bardzo w stylu Ronnie'ego. Willa w Shropshire wydawała się zamierzchłą przeszłością.
Phyllis Brent siedziała w szerokim fotelu. Czytała, trzymając przy oczach wyzywająco niemodne lorgnon. Była w bardzo kosztownej czarnej sukni, równie bez wątpienia pochodzącej od Ronnie'ego jak kwiaty. Miała także sznur pereł. Ponieważ siedziała, nie mogłem dostrzec, czy Ronnie pokonał „angielskie biodra”, ale na pewno udało mu się pokonać wszelki opór córki lorda w sprawie przyjmowania podarków. Kiedy weszliśmy, podniosła wzrok i opuściła lorgnon na stół. Nie zadała sobie trudu, by ukryć wyraz zaskoczenia i irytacji na swojej brzydkiej, inteligentnej twarzy.
- Widzę, że zaszczycił nas pan wizytą. Nora zarumieniła się niespodziewanie.
- To ja pana zaprosiłam, Phyllis.
- Ty? Basil miał mi przeczytać podczas podwieczorku nowy rozdział. To dla niego ogromnie ważne. Ale - wzruszyła ramionami - można to chyba odłożyć na później. Lepiej przygotuj herbatę. Powiedział, że chyba skończy o wpół do piątej.
Nora wymknęła się z pokoju. Bardziej niż szorstkość Phyllis wobec mojej osoby dziwiło mnie jej aroganckie komenderowanie Norą, która najwyraźniej na to się zgadzała. Czyżby ta kukułka rozparła się tak mocno w gnieździe, że Nora nie ośmielała się nawet przyznać do zaproszenia gościa na podwieczorek? Widocznie dałem po sobie poznać, że jestem dotknięty, bo Phyllis burknęła:
- Kiedy Basil pracuje, rytm jego pracy jest sprawą najważniejszą.
- Nie chcielibyśmy tego rytmu zakłócać.
Puściła moje słowa mimo uszu. Otaksowała mnie przeciągłym, krytycznym spojrzeniem i rzekła:
- Nie powiedział nam pan, co myśli o sztuce.
- Nie.
- Ani o książkach.
- To raczej sprawa Ronnie'ego niż moja.
- Dlaczego? Pan jest przecież jego wspólnikiem. Czy może tylko podwładnym? W Ameryce nigdy nie wiadomo. Podwładni mają takie imponujące tytuły: Młodszy Kierownik, Bóg wie co.
Postanowiłem nie dać się sprowokować. Wolałem podziwiać jej bezgraniczną pewność siebie, zastanawiając się, czy jest ona skutkiem jej szlacheckiego pochodzenia czy dobrze obwarowanej pozycji pierwszej służebnicy geniusza. Pozwoliłem więc, by prowadziła rozmowę według własnego uznania. Zachowywała się jak karykatura głośnego agenta literackiego. Pytała, jakie honorarium zapłacimy za trzy powieści, analizowała pozostałe tytuły naszego katalogu, żeby upewnić się, czy stanowią dość godne towarzystwo dla Leightona. Nie pytana, wyraziła opinię, że Piotr i Iris są stanowczo zbyt komercyjnie nastawieni, by można im było powierzyć sztukę Basila. Wreszcie spojrzała na zegarek i nagle się podniosła.
- Lepiej uprzedzę Basila. Nie lubi niespodziewanych gości.
Kiedy otwierała drzwi dawnej biblioteki starej panny Sheldon, stwierdziłem z prawdziwym zadowoleniem, że angielskie biodra nie zostały pokonane.
Dzięki zręcznej reżyserii herbata i Basil pojawili się jednocześnie. W wyglądzie Basila zaszły zmiany jeszcze bardziej uderzające niż w wyglądzie Phyllis. Wszelkie ślady literackiej ekscentryczności, prócz hiszpańskiej bródki, całkowicie znikły. Miał na sobie ubranie o wiele droższe niż to, na jakie ja mogłem sobie pozwolić, jedwabną koszulę i krawat od Bronziniego. Był uosobieniem dobrobytu i dystynkcji. Podczas gdy Nora w potulnym milczeniu rozlewała herbatę ze srebrnego imbryka starej panny Sheldon, a Phyllis popadła w nieskrywane znudzenie, Basil z wdziękiem zabawiał mnie rozmową.
Był dowcipny, zręczny i wyszukanie poprawny. Cały czas jednak nie opuszczała mnie świadomość, jak powinienem się czuć zaszczycony. Mógłby być Tomaszem Hardy, udzielającym łaskawie wywiadu niewypierzonemu dziennikarzowi. Człowiekowi niewtajemniczonemu nie przeszłoby nawet przez myśl, że jest to pisarz bez grosza, mający w dorobku trzy niewypały, którego wyciągnął z biedy wielkoduszny kaprys milionera.
W potoku słów nie było najmniejszej aluzji do tego, że jego życie było kiedyś inne; ani razu nie wyraził cienia wdzięczności dla Ronnie'ego chociaż mówił z dużym zadowoleniem o zamiarze wystawienia przez niego sztuki i o swych obawach, czy aby Amerykanin potrafi wczuć się we wszystkie subtelności utworu. Dla siebie, tak jak dla Phyllis i chyba dla Nory, był Wielkim Basilem Leightonem, którego przeznaczenie było równie nieuchronne jak bieg komety.
Mimo woli zacząłem i ja ulegać sile jego osobowości. Może oni mieli rację? Może jest genialny? Ale tak czy inaczej jednego byłem pewny: szczerze się cieszyłem, że nie jestem jego żoną, córką, jego córką lorda ani jego zięciem.
Kiedy wychodziłem, Nora odprowadziła mnie do hallu.
- To bardzo ładnie, że pan przyszedł.
- Cała przyjemność po mojej stronie - rzekłem. - Ale następnym razem chciałbym mieć więcej okazji porozmawiania z panią.
- Ze mną? - wyglądała na trochę zażenowaną. - Och, mam nadzieję, że Phyllis nie potraktowała pana nieuprzejmie. Ona jest bardzo nieśmiała.
- Czy to jej główna cecha?
Dałem jej sposobność do wyzbycia się skrupułów i powiedzenia mi, co naprawdę myśli o swojej dziwnej współlokatorce, ale mogłem z góry przewidzieć, że Nora Leighton nawet nie marzy o zdobyciu obrońcy swoich praw. Powiedziała tylko:
- Phyllis to nadzwyczajny przyjaciel. Gdyby nie ona, Bóg jeden wie, co by się z nami stało.
- Za to teraz wszystko się znakomicie ułożyło.
- O tak!
- I to pani zawdzięczają oni tę odmianę.
- Mnie? Jakim cudem?
Nie chciała widocznie mówić o pieniądzach za jajka, a ja nie miałem zamiaru sam o nich wspominać. Położyła dłoń na klamce. Po raz pierwszy zauważyłem, że jest szorstka i popękana. Od wielu lat - w tej epoce płatków mydlanych i kremów - nie widziałem tak zniszczonej kobiecej ręki. Nieoczekiwanie ogarnęła mnie niemal opiekuńcza czułość. Gniewało mnie, że Basil Leighton ma taką żonę, a jednocześnie mu zazdrościłem.
- Do widzenia. Przyjdzie pan kiedyś do nas znowu, prawda?
Była to zwykła uprzejmość. Wiedziałem, że mówiłaby tym samym tonem do każdego innego przypadkowego gościa. Ale nagle poczułem, że wszędzie tam, gdzie znajduje się Nora Leighton, powstaje miły nastrój rodzinnego ciepła.
- Tak - powiedziałem. - Chętnie odwiedzę was znowu.
Wróciłem do domu. Drzwi otworzyła mi Leora z posępną twarzą.
- Bill wrócił - rzekła. - Na stałe.
Bill leżał na kanapie w jadalni i palił papierosa. Kiedy zobaczył mnie, podniósł się leniwie. Nie wiem dokładnie, czego oczekiwałem, ale pełen niespokojnych myśli o Jean Sheldon i Rzymie, byłem pewien, że wplątuję się w jakąś kabałę.
Czekała mnie przyjemna niespodzianka. Bill był zakłopotany, trochę onieśmielony, ale wprost niewiarygodnie miły. Zastanowił się i doszedł do wniosku, że pomysł z Rzymem jest zupełnie niedorzeczny; doszedł również do wniosku, że tak samo pomylonym pomysłem było wyprowadzenie się ode mnie, oddzielne mieszkanie i w ogóle to wszystko razem.
- Nie wiem, co we mnie wstąpiło, tatusiu - uśmiechnął się. - Czasem chyba dostaję bzika. Po prostu... no, nie wiem. Może to jest tak, że sam się w coś zapłaczę i zwalam to na ciebie. Serio, tatusiu, wcale nie chcę być takim „trudnym dzieckiem”. Ja... Do licha, czy nie moglibyśmy skończyć z tą całą historią? Mogę pisać tutaj równie dobrze jak tam, nawet lepiej. W gruncie - rzeczy mamy tylko siebie nawzajem... To dosyć głupio ciągle się ze sobą użerać, prawda?
Zadzwoniono do drzwi. Słyszałem, jak Leora idzie otworzyć. Wszystko to razem było tak niespodziewane, że zdążyła jedynie wezbrać we mnie pierwsza ciepła radość, jeszcze nie przemyślana.
Leora oznajmiła:
- Państwo Sheldonowie.
Do pokoju wszedł Ronnie i Jean, oboje w strojach wieczorowych.
- Wybacz, że tak pakujemy się nieproszeni, staruszku, ale idziemy właśnie na jakieś ponure przyjęcie, więc pomyślałem, że wstąpię i podzielę się z tobą fatalnymi nowinami. Zadzwoniła z Georgii Gwendolyn Sneighley. Skończyła wreszcie książkę. Wiesz, co to oznacza.
Wiedziałem aż za dobrze. Gwendolyn Sneighley traktowała siebie równie poważnie, jeśli nie poważniej, jak jej wielbiciele krytycy. Jej słowo było równoznaczne z rozkazem. Zawsze kiedy kończyła nowy utwór, Ronnie, w którym kochała się w szczególny, intelektualny sposób, musiał gonić do Georgii i strona po stronie omawiać z nią wielkie dzieło. Był to rytuał słynny w świecie literackim, który przysporzył Ronnie'emu jako wydawcy wielkiego prestiżu. Zazwyczaj taka sesja trwała nie krócej niż dwa tygodnie. Ronnie uśmiechał się żałośnie.
- Wiesz, jaka jest madame Sneighley, staruszku. Nie można do niej zabierać ślicznych młodych żon. Jedno spojrzenie na Jean i odwróci się na pięcie, żeby wylądować u Harpera. Dlatego właśnie tu przyszedłem. To straszna piła. Nie mogła ukończyć książki w bardziej niestosownym momencie. No, ale trudno. Jutro rano jadę do Georgii.
Położył pieszczotliwie rękę na ramieniu żony i spojrzał na Billa.
- Słuchaj, Bill. Basil siedzi po dziurki w nosie w swojej nowej książce, wobec tego Nora i Phyllis też naturalnie pracują w godzinach nadliczbowych. A ja nie mogę znieść myśli o osowiałej Jean, kręcącej się samotnie po domu. Jakie ty masz plany na najbliższe dni? Bardzo jesteś zajęty? Może znalazłbyś trochę czasu, żeby pokazać Jean miasto?
Bill był chrześniakiem Ronnie'ego. I rówieśnikiem Jean. Teoretycznie propozycja Ronnie'ego była najrozsądniejsza w świecie. Ale nagle ogarnęło mnie znowu przeczucie nieszczęścia. Nie wymienili chyba ani jednego spojrzenia, odkąd Sheldonowie weszli do pokoju, ale lekki rumieniec na twarzy Jean i zupełna obojętność, z jaką Bill oglądał swoje paznokcie, nasunęły mi wstrząsające podejrzenie. Czy nie byli oboje zbyt obojętni? I - teraz przyszło mi to do głowy - czy wzruszające: „Wróciłem do domu do tatusia” mojego syna nie zostało trochę za dokładnie, jak na zbieg okoliczności, wycelowane w czasie? Czyżby odmiana Billa była jedynie podstępem? Czy mogli być z Jean w kontakcie? Czy Jean mogła do niego zatelefonować i zawiadomić go, że Ronnie jedzie do Georgii? „Wróć do ojca, a ja już tak skombinuję, żeby Ronnie poprosił cię o zajęcie się mną”.
Wstydząc się swych podejrzeń patrzyłem na te młode, zagadkowe istoty, uparcie nie zwracające na siebie uwagi. Ronnie czekał na odpowiedź Billa.
- No, co? Mógłbyś to zrobić? Byłbym ci bardzo wdzięczny.
- Jasne - rzekł Bill - mogę pooprowadzać panią Sheldon.
- Dobry chłopak z ciebie. Pokaż jej miasto od najmocniejszej strony. Wszystko, na co ja jestem za stary i zbyt zreumatyzowany. Nocne kluby, Radio City, Coney Island, wszystkie cuda. Radio City - grupa drapaczy chmur w Nowym Jorku, zbudowana w łatach 1931-1940, siedziba licznych dużych firm. Nazwa pochodzi od centralnego gmachu, w którym znajdują się studia radiowe.
- W porządku - powiedział Bill.
Nie podniósł wzroku znad paznokci. Jean także nie odrywała swych szczerych, posłusznych, żoninych oczu od twarzy męża. Sheldonowie skierowali się do drzwi. Ronnie pomachał nam ręką.
- Do widzenia, drogie dziatki. Módlcie się za mnie, gdy będę w szponach groźnej Sneighley.
5
Oskarżenie Billa o zmowę z Jean nic by mi nie dało. Nie miałem na to żadnych dowodów, a trudno się opierać na samych podejrzeniach. Moje stosunki z synem były i tak wystarczająco napięte. Jego powrót mógł być szczery. Nie miałem zamiaru ryzykować nowego, jeszcze bardziej gorzkiego zerwania.
Rozwiązałem sprawę w jedyny - jak się wydawało - możliwy sposób. W ciągu tygodnia po wyjeździe Ronnie'ego do Georgii zrezygnowałem praktycznie z pracy, ściągnąłem Piotra i Iris i wziąłem na siebie zabawianie Jean Sheldon. Nasza piątka - bo Bill oczywiście był stale z nami - robiła wszystko, co ktokolwiek kiedykolwiek mógł wymyślić, żeby zabawić i dokształcić nowego przybysza. Co wieczór braliśmy Jean do teatru, a potem do nocnego klubu; zaprowadziliśmy ją do Empire State Building, na Wall Street, do Cloisters, nawet na Posąg Wolności.
Jean pokornie poddawała się naszej niespożytej gościnności. Była cicha, grzeczna i sprawiała wrażenie zadowolonej. Nigdy nie dawała poznać, że woli towarzystwo Billa niż kogoś z nas. A nawet wydawała się uprzejmie przedkładać mnie nad innych. Bill, chociaż niezwykle jak na siebie milczący i zgodliwy, zachowywał się wobec niej dokładnie tak, jak powinien się zachowywać wobec żony Ronnie'ego i wobec każdej kobiety, której należy z uprzejmości dostarczyć rozrywki. Poczułem się o wiele lepiej. Zacząłem nawet wierzyć, że wyobrażając sobie to, co sobie wyobraziłem, znowu okazałem się neurastenicznym, przeczulonym ojcem.
Ale pokazywanie wspaniałości miasta to wyczerpujący proceder, toteż Piotr i Iris w końcu się zbuntowali. Po szóstej z rzędu nieubłaganie wesołej nocy Iris powiedziała:
- Jake, kochanie, to jest naprawdę przemiłe zajęcie pokazywać żonie Ronnie'ego miasto. Ale jeśli ja osobiście będę jeszcze to przeklęte miasto oglądać, na pewno podłożę pod nie bombę. Dziękuję, mój drogi. Było rozkosznie. Teraz oboje z Piotrem idziemy na tydzień do łóżka.
Wieczorem po wycofaniu się Piotra i Iris Bill zaproponował, żeby zabrać Jean na Coney Island. Sam byłem na wpół żywy, ale postanowiłem wytrwać. Rozważałem możliwość zaproszenia Angie, żeby było nas czworo, ale obraz Angie na Coney Island był już nazbyt surrealistyczny. Potem pomyślałem, jak byłoby przyjemnie, gdyby przyłączyła się do nas Nora Leighton. Zadzwoniłem do niej. Jej głos w słuchawce był sztywny i trochę przestraszony, jakby telefon był nowomodnym, kłopotliwym urządzeniem.
- To bardzo uprzejmie z pana strony. Coney Island to rodzaj lunaparku, prawda? Obawiam się, że wydałabym się raczej stara i nudna na takim tle. Poza tym Basil nie lubi, jak wychodzę, kiedy on pracuje. Czemu nie pojedzie pan sam z młodzieżą?
Pojechałem więc sam z Billem i Jean. Wsiedliśmy do kolei podziemnej. Nie przyszło mi przedtem do głowy, że Piotr i Iris jako światowcy mogli onieśmielać Jean. Ale teraz, kiedy byliśmy tylko we trójkę, nagle się ożywiła. I zaledwie dotarliśmy na Broadwalk, zaledwie, wdychając słaby odór stęchłego oceanu, wmieszaliśmy się w przepychający się bez celu tłum, oślepieni jaskrawymi światłami i ogłuszeni muzyką z płyt, jej twarz rozjaśniła się jak twarz dziecka. Chciała spróbować wszystkiego: jeść mrożony krem, kupić balon z myszką Mickey, zagrać w elektrycznego pokera i jeździć na karuzelach. Droczyła się ze mną i żartowała, zarażając mnie swoją wesołością. Bill również się ożywił. Był rozpromieniony, bezpośredni i swobodny. Od lat nie czułem się tak mu bliski. Zapomniałem już, czym może być wieczór spontanicznej radości.
Zgubiłem ich przy kolejce diabelskiej. Ja się wycofałem i młodzi sami zostali na drugą przejażdżkę. Tłum był tu szczególnie gęsty. Czekałem przy wyjściu. Ale musiało gdzieś być drugie wyjście. Szukając ich kręciłem się dookoła przez jakieś pół godziny. Wreszcie natrafiłem na nich zupełnie przypadkowo; rozpoznałem niebieski płaszczyk Jean i balon z myszką Mickey.
Stali w cieniu koło strzelnicy. U ręki Jean wisiała jakaś okropna indiańska laleczka. Obejmowali się ciasno ramionami. Bill całował ją w usta tak, jak żaden chłopiec z żadną dziewczyną nie całowali się jeszcze nigdy od początku świata.
Przejął mnie lodowaty chłód. Podszedłem wprost do nich. Nie zauważyli mnie.
- Bill - powiedziałem.
Oderwali się od siebie i odwrócili. Twarz Jean była przeobrażona. Mój syn zamrugał powiekami, spojrzał mi w oczy i potem wyzywająco objął ją wpół.
- Kocham ją - powiedział.
- Wróćmy lepiej do domu.
W kolejce podziemnej żadne z nas nie przemówiło słowa. Bill i ja odstawiliśmy Jean na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę i pojechaliśmy taksówką do siebie. Weszliśmy do mieszkania. Przygotowałem sobie coś do picia. Billowi też zaniosłem kieliszek.
- Nie - powiedział.
- Wypij to.
- Nie.
Jego oczy płonęły. Patrzał na mnie, jakbym popełnił niewybaczalną zbrodnię. Byłem tak zmęczony, że przestałem się już swoim zmęczeniem przejmować. Zdawało mi się, że tak już będzie zawsze. Bill powiedział:
- To nie jest tak, jak ty myślisz. To nie jest nic złego.
- Skąd wiesz, co ja myślę?
- Nic złego. Tylko ten jeden raz ją pocałowałem. Ona nigdy by nie pozwoliła... Jean nigdy...
- Tak dobrze ją znasz? Wiesz, na co by pozwoliła, a na co nie?
- Nie widywałem jej. O to ci chodzi, tak? Do tego zmierzasz? Że ja po kryjomu... To nieprawda. To obrzydliwe... przypuszczać, że Jean mogłaby cokolwiek robić ukradkiem. To...
- To - co?
Odwrócił się. Przetarł ręką oczy. Zachowywał się jak bokser zamroczony ciosem.
- W tym nie ma nic złego - powtórzył.
- Nie ma nic złego w dostawianiu się do żony Ronnie'ego?
- Ronnie! Kogo obchodzi Ronnie!
- Chociażby mnie.
- Ciebie. Tak, ciebie! Można pęknąć ze śmiechu! - Usiadł na kanapie. - Masz zamiar mu powiedzieć?
- To nie miałoby żadnego sensu...
- Na pewno, ale ty robisz mnóstwo rzeczy, które nie mają żadnego sensu.
Powiedział to z bezmierną goryczą, jakbym od lat bez powodu udaremniał wszystkie jego poczynania. Było to oskarżenie tak niesprawiedliwe, że mimo apatii poczułem, jak ogarnia mnie gniew. Opanowałem się. Wybuch gniewu byłby bezcelowy. W ogóle kłótnia byłaby bezcelowa. To nie była sprawa, o którą należało się kłócić. To była sprawa, której po prostu należało położyć kres.
- Nie ma sensu mówić o tym Ronnie'emu, bo nie zobaczysz już więcej Jean.
Spojrzał na mnie.
- Nie zobaczę? Dlaczego?
- Bo ci zabraniam.
- Ty mi zabraniasz? - Wstał. - Myślisz, że jestem dzieckiem?
- Nie myślę.
- Ale, tato... - wyciągnął do mnie nerwowym gestem rękę, jakby wiedząc, że to beznadziejne, próbował jeszcze przerzucić most nad przepaścią i dojść ze mną do porozumienia. - Ty nie rozumiesz. Ja ją kocham.
Kocha ją. Romeo i Julia. Wielka płomienna miłość dziewiętnastolatków. Słomiany ogień.
- Parę tygodni temu kochałeś się w Sylwii Rymer.
- W Sylwii? - zarumienił się. - Kochałem się w Sylwii? Zwariowałeś? Jakbym mógł kochać...
Przerwałem:
- Co ty zresztą wiesz o miłości? Roześmiał mi się znienacka prosto w twarz.
- Proszę, jaki specjalista się znalazł! Ty i matka byliście znakomitą parą, prawda?
Wstałem. Byłem tak wściekły, że przestałem się troszczyć o to, że powinienem mu poradzić, pomóc, znaleźć jakieś wyjście z impasu.
- Przyrzekasz, że już nie będziesz jej widywał? - zapytałem.
- Nie, jeśli ona tego zechce. Nie, jeśli ona mi pozwoli...
- Pozwoliła ci całować się, tak czy nie? - Zżerała mnie nienawiść do tej cichej, nieśmiałej dziewczyny, ujmującej w obejściu, z której mój syn uczynił boginię prawości i czystości. - Nie przejęła się tym, że przed niespełna miesiącem wyszła za mąż za kogoś innego, kogoś, kto wyrwał ją z nędzy i otoczył luksusem wraz z całą jej świtą? Nie martw się. Taka dziewczyna pozwoli ci popełnić każde brudne, zdradzieckie świństwo, jakie ci przyjdzie do głowy.
Patrzał na mnie, jakby nie mogąc pojąć, że ktoś może być aż tak podły.
- Idę sobie stąd.
- Świetnie.
- Natychmiast. I już nie wrócę.
- Myślę, że znakomicie dasz sobie radę bez tygodniówki.
- Bez tygodniówki! Bez twoich nędznych pięćdziesięciu dolarów. Myślisz, że mi na tym diablo zależy, co? Nie bój się, mam przyjaciół.
- Mam niepłonną nadzieję, że będą szczęśliwi mogąc cię utrzymywać.
Stał ledwie o parę stóp ode mnie, z rękami zaciśniętymi w pięści.
- Ty... - warknął.
Wybiegł z pokoju. Drzwi frontowe zatrzasnęły się za nim głucho. Stałem chwilę bez ruchu. Potem usiadłem na kanapie z kieliszkiem w ręku.
Ta dziewczyna! - pomyślałem. - Ta mała angielska dziwka!
Nagle zrozumiałem, że to wszystko dlatego, że jest córką Basila Leightona. Nie córką Nory Leighton, ale Basila Leightona z boskim prawem do zagarniania wszystkiego.
Zadzwoniłem do Ronnie'ego. Musiałem to zrobić, zanim zdążę ochłonąć z wściekłości. Jean natychmiast podeszła do telefonu.
- Jean? - spytałem.
Wciągnęła oddech. Potem westchnęła:
- Bill...
- Nie, to nie Bill. Jego ojciec. Jadę do ciebie.
- Nie - powiedziała. - Och, nie, proszę! - Płakała albo udawała, że płacze. - Proszę nie przychodzić. Bardzo proszę! Angie się obudzi. Ona... Och, nie trzeba, żeby pan przychodził.
- Nie trzeba?
- Niech się pan nie martwi. Nie zobaczę go już więcej. Nie wiem, co się ze mną stało. Tak strasznie się wstydzę.
- Wstydzisz się? To bardzo miło z twojej strony.
- Och, wiem, co pan myśli, i nie mam do pana pretensji. Ale proszę pana, proszę, niech mi pan uwierzy. Nie pozwolę, żeby to się powtórzyło. Nie pozwolę. Proszę. Mówię prawdę. Proszę mi zaufać!
- Na jakiej podstawie?
Zdławione łkanie odjęło jej głos. Był to najbardziej rozpaczliwy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałem. Nie udawała rozpaczy.
Czułem to. Zbiło mnie to z tropu. Gniew ustąpił miejsca tępej, zmęczonej rezygnacji. Powiedziałem:
- Bill wyszedł z domu. Pognał jak burza. Przysiągł, że idzie cię zobaczyć.
Przez chwilę myślałem, że nie dosłyszała. Dochodziły mnie tylko łkania. Potem odezwała się.
- Wszystko mi jedno, co on przysiągł. Nie zobaczę go więcej. Proszę pana, jak to się stało? Proszę mi powiedzieć... Wytłumaczyć. Ja tego nie chciałam. Ja... ja wyszłam za Ronnie'ego. Tatuś i Phyllis, i wszyscy mówili, że to wspaniale, i ja też tak myślałam. Chciałam, żeby wszystko było dobrze. Ja... proszę pana, ja nie jestem potworem. A może jestem?
Jaką bronią miałem odeprzeć ten gwałtowny atak?
- Prześpij się trochę.
- Już go więcej nie zobaczę. Wierzy mi pan, prawda? Nie zobaczę go.
- Dobrze - powiedziałem. - Wierzę ci.
- I nie powie pan mamusi ani tatusiowi? To by ich zabiło. Nie powie pan...
- Nie powiem. Dobranoc.
Odłożyłem słuchawkę i sięgnąłem po kieliszek.
To obrzydliwe przypuszczać, że Jean może robić coś ukradkiem. Miałem w pamięci zacietrzewiony głos Billa i jego młodą, przejętą, urażoną twarz.
Do diabła z tym wszystkim! Poszedłem do łóżka. Z komody spoglądały na mnie oczy Felicji. Wziąłem fotografię i cisnąłem z impetem o blat.
6
Leora, przyszedłszy nazajutrz rano, nie powiedziała ani słowa na temat ponownego odejścia Billa. Spodziewałem się wielkiej tyrady, ale Leora potrafi być taktowna, kiedy wie, że jestem nieszczęśliwy. Chyba było to po mnie widać.
Poszedłem do biura, jakby nic nie zaszło. Chodziłem przez trzy dni z rzędu i przez trzy dni wracałem do domu o szóstej i kładłem się do łóżka. Maggie musiała zauważyć, że coś jest nie w porządku. Tak jak Leora, nigdy mnie nie sondowała. Ale czwartego dnia zaprosiła mnie na kolację. Mieszkali razem z jej matką gdzieś na końcu świata i z tego powodu prawie nigdy nikogo nie zapraszali. Byłem wzruszony. Okazało się nawet, że mam ochotę tam iść. Maggie wyszła wcześniej z biura, żeby wszystko przygotować. Około piątej wróciłem do domu, przebrałem się i poszedłem do garażu po samochód.
Nie było go tam. Spike, mechanik, powiedział:
- Jejku, proszę pana, pański syn wziął go parę godzin temu. Koło trzeciej. Nic pan nie wiedział?
- Racja. Zapomniałem, że mu go pożyczyłem. Wróciłem do mieszkania. Zadzwoniłem do Ronnie'ego. Odezwała się Phyllis Brent. Poznałem jej głos po ostrym warknięciu:
- Tak? Spytałem:
- Czy zastałem Jean?
- Kto mówi? Pan Duluth?
- Tak.
- Jean nie jest z panem? Wyszła około trzeciej. Powiedziała, że wybiera się gdzieś z panem i pana synem.
- Zatrzymano mnie w biurze. Nie byłem jeszcze w domu. Na pewno czekają tam na mnie oboje z Billem.
Dziękuję.
Odłożyłem słuchawkę. Z gniewu zrobiło mi się niemal słabo i musiałem napić się czegoś mocnego. Zaufałem tej małej wywłoce. Nabrała mnie swoim zdławionym, rozpaczliwym „proszę mi wierzyć - nigdy go już nie zobaczę”. Spróbowałem spokojnie rozważyć, dokąd mogli pojechać. Szybko nabrałem pewności, że odgadłem. Felicja miała na własność letnią willę w Water Island na Fire Island.
Jeździliśmy tam całą rodziną co lato. Od jej śmierci willa stała pusta. Bill zawsze lubił ten domek i w gruncie rzeczy prawie mu go podarowałem. Czasem jeździł tam na parę dni na camping. Teraz, w kwietniu, okolica była praktycznie opustoszała. Było to jedyne miejsce, do którego musieliby jechać samochodem, jedyne miejsce, gdzie byliby idealnie, romantycznie sami ze swoją „wielką miłością”. Poza sezonem po południu nie jeździły na wyspę promy, ale Bill znał od dziecka wszystkich szyprów. Mógł łatwo któregoś z nich poprosić, żeby go przewiózł. Nie miałem oczywiście pewności, że tam właśnie są, ale to była moja jedyna szansa. A musiałem za wszelką cenę szybko ich odnaleźć.
Zadzwoniłem do Maggie:
- Strasznie mi przykro, Maggie, ale coś mi wypadło i muszę zrezygnować z kolacji.
- Trudno, Jake - Maggie nigdy nie robiła niepotrzebnego zamieszania. - Powetujemy sobie innym razem.
- Bardzo chciałem przyjść.
- Tak, wiem. - Milczała chwilę. - Może moglibyśmy z George'em w czymś ci pomóc?
- Nie, dziękuję. Nie. To znowu jedna z tych spraw. Domyśliła się oczywiście, że chodzi o Billa. Maggie wiedziała, że kiedy mam kłopoty, zawsze chodzi o Billa.
- Nie daj się, Jake.
- Nie, nie dam się.
Zatelefonowałem do Piotra i poprosiłem o pożyczenie samochodu.
- Bill wziął mój, a muszę jechać do jakiegoś ponurego autora do Chappagua.
- Nie zabawiasz dziś wieczór żony Ronnie'ego? Dziwne! Ale w porządku, chłopcze. Jeśli się spieszysz, weź go po prostu z garażu. Zostawię tam klucze. Iris wrzeszczy, żeby cię ucałować.
Wziąłem samochód Piotra i pojechałem do Patchogue. Zużyłem na to blisko dwie godziny. Był duży ruch. W Patchogue znalazłem swój wóz zaparkowany za ciemną przystanią promu. Znalazłem także kapitana Reilly, pijącego piwo w barze. Zaczepiłem go:
- Dzień dobry, kapitanie, widział pan Billa?
- Jeszcze jak. Odwiozłem go przed paru godzinami na wyspę. Z dziewczynką - uśmiechnął się znad swego piwa. - Powiedział, że pan to ureguluje. Zgadza się?
- Zgadza się. A mnie pan przewiezie? Wychylił duszkiem piwo.
- Czemu nie?.
Zatoka była wzburzona. Co chwila opryskiwały mnie lodowate bryzgi zbałwanionych fal. Zapadł już zmrok, ale gwiazdy świeciły jasno. Fire Island jest po prostu długim palcem, wysuniętym na południe. Water Island to jedna z najmodniejszych osad na tym palcu. Kiedy dobiliśmy do grobli, nie widać było żadnych świateł. Poprosiłem kapitana, żeby zaczekał, i poszedłem nadbrzeżną promenadą. Moja willa jest ostatnia od strony oceanu, nieco na uboczu, na wydmie, która chroni ją przed zimowymi sztormami. Zbliżywszy się zobaczyłem w oknie migotliwe światło lampy naftowej. Wszedłem prosto przez ganek i otworzyłem drzwi.
Byli tam oboje. Na kominku płonął ogień z pozbieranego na plaży drzewa. Siedzieli na wyplatanych krzesłach, po obu stronach kominka. Było zimno. Jean narzuciła na ramiona stary koc. Słyszeli moje kroki na ganku. Spoglądali na drzwi. Stwierdziwszy, że to ja, wstali z krzeseł.
Wpatrywałem się w nich w milczeniu. Czułem beznadziejne przygnębienie. Ten pokój, cały ten domek zawsze mnie zresztą przytłaczał. Był wypełniony pamięcią o Felicji. Mój gniew skierowany był głównie przeciw Jean. Bill przynajmniej nie usiłował mnie oszukać. Jean w odblasku ognia wyglądała jak zawsze: młodo i pięknie, niewinnie i słodko. Z przyjemnością zabiłbym ją.
- Następnym razem będę wiedział, co są warte twoje obietnice.
Zacisnęła usta, ale nic nie powiedziała. Bill był ubrany w niebieskie dżinsy i w niebieski sweter. Jego złote włosy lśniły w świetle ognia z kominka. I oczy też.
- To ty! - zawołał. - Genialny jesteś, prawda? Magiczny opiekun. Z gwarancją, że zawsze sprosta potrzebie chwili. Obejdzie się bez staroświeckiego pocierania lampy.
Nie zwracałem na niego uwagi. Mówiłem do Jean:
- Dlaczego przyrzekłaś przez telefon, że go nigdy więcej nie zobaczysz?
Stała bardzo cicho, ze spuszczonym wzrokiem. Potem, z gwałtownością, która mnie zaskoczyła, krzyknęła na Billa:
- Powiedz mu! Przynajmniej to możesz zrobić. Dotychczas byłem zbyt pochłonięty moją własną wściekłością, moim własnym poczuciem klęski. Przyjechałem tu, żeby przyłapać ich na gorącym uczynku. Takie było moje z góry powzięte przekonanie. Teraz jej nagły, ostry krzyk przywrócił mi - jasność umysłu i uświadomiłem sobie, że nie ja jestem przyczyną napięcia panującego w odrapanym pokoiku. Napięcie istniało już przed moim przyjściem.
- Prędzej - dorzuciła - powiedz mu.
Bill usiadł z powrotem na krześle. Zatrzeszczało, jak zawsze, odkąd je pamiętam. Teraz, kiedy siedział, mogłem wyraźniej zobaczyć jego twarz. Była bezdennie smutna, jak twarz małego, zabłąkanego chłopca.
- Co mam mu powiedzieć?
- Sam wiesz co. Prawdę.
- Masz pietra, co?
- Bill!
- Dobrze, dobrze. - Spojrzał na mnie dziko. - Zabierz ją stąd. Przytul ją do piersi. Możesz ją mianować Królową Cnoty. Cnota zwyciężyła.
Jean opadła na krzesło. Zasłoniła ręką twarz. Bill obrzucił ją wściekłym wzrokiem.
- To ja jestem czarny charakter, z długim czarnym wąsem do pępka. To ja błagałem ją, żeby spotkała się ze mną jeszcze jeden jedyny raz - błagałem na kolanach. Szkoda, żeś mnie nie widział, jak telefonowałem na kolanach. To był prawdziwy wyczyn akrobatyczny. Zgodziła się. Och, potrzebowała blisko trzydziestu sześciu godzin, żeby dać się przekonać. Ale zgodziła się pod warunkiem, że chłopczyk będzie grzeczny. Powiedziałem, że zabieram ją na przejażdżkę, a potem do naszej willi na wybrzeżu. Nigdy nie słyszała o Fire Island. U siebie w Shropshire nie mają chyba żadnego oceanu. Poprosiłem kapitana Reilly, żeby nas tu przywiózł. Jean nie wiedziała, że on na nas nie czeka. Myślała, że zdąży do domu na podwieczorek. Powinieneś był ją zobaczyć, kiedy usłyszała straszliwą prawdę. Eliza na krze lodowej ani umywa się do niej. Biegała tam i z powrotem po plaży. Dziwię się, że nie popłynęła do brzegu. No, ale teraz ty załatwiłeś ślicznie zagadnienie transportu - dobry, poczciwy pies Tray. - Podniósł rękę. - Weż ją, nianiu! Odstaw ją do tej twierdzy niewinności. Zamknij ją do lodówki dla twego wzniosłego pana i władcy.
Przerwał. Jean siedziała cicho, z ręką przy twarzy. Milczenie nękało mnie jak ból zęba. Bo oto nagle, bez żadnego powodu, po raz pierwszy naprawdę zdałem sobie sprawę z ich miłości. To uczucie przekraczało moją zdolność pojmowania. Nigdy niczego takiego nie doświadczyłem. Moja miłość do Felicji była spokojna, uporządkowana, łagodna. Ich miłość była gwałtowna jak wicher nad wydmami.
Nie wiedziałem, co począć. Moje dobre zamiary spaliły na panewce.
- Dobrze, możemy ruszać. Łódź czeka - powiedziałem.
Jean wstała natychmiast, położyła koc na krześle i podeszła do mnie.
- Chodźmy, Bill - rzekłem.
Mój syn nie poruszył się. Nagle zaśmiał się ostro. W tej atmosferze śmiech rozległ się jak zgrzyt piły.
- Ja? Żartujesz. Ja zostaję tutaj. Mógłbym przypadkowo potrącić ją w łodzi. Mógłbym ją zarazić.
- Bill! - Jean zwróciła się do niego. - Bill, przepraszam.
- Dobrze, dobrze.
- Bili! Proszę. Proszę, nie nienawidź mnie. Mój syn mrugnął do mnie chytrze.
- Posłuchaj jej. Słodycz, światło, ciastko - oto czego ona chce. Nie martw się, cukiereczku. Kiedy Ronnie wróci do domu, kupi ci nowy garnitur ze szmaragdów. Będziesz mogła je wytresować, żeby cię nie nienawidziły.
Jean skuliła się. Dygotała jak liść. Objąłem ją ramieniem.
- Chodź. Wyjdźmy stąd.
Wyprowadziłem ją na ganek i zatrzasnąłem za sobą drzwi, zostawiając za nimi mego syna i przejmujące, podstępne, gorzkie wspomnienia o Felicji. Zawiozłem Jean łodzią na ląd i samochodem do domu. Raz jeden spróbowała coś powiedzieć, coś wytłumaczyć. Opętało ją pragnienie wyjaśnień.
- Proszę pana... Gdybym tylko umiała panu to wytłumaczyć...
I tak wszystko rozumiałem. Lepiej chyba niż ona czy Bill. Kochali się, a to było niemożliwe. Niezależnie od najdzikszych pomysłów Billa było niemożliwe. I to wszystko. Wstydziłem się mojej dawniejszej odrazy do niej. Wyszła za Ronnie'ego, bo została sprzedana. Miała dziewiętnaście lat i nie ponosiła za to winy, a teraz próbowała odgrywać możliwie najlepiej rolę pani Sheldon. Myliłem się co do niej. Nie była córką Basila. Była córką Nory i walczyła z czymś silniejszym niż wszystko, z czym musiała kiedykolwiek walczyć Nora. Tego nie można było załatwić za pomocą pieniędzy za jajka. Zrobiło mi się jej żal - prawie tak samo żal jak Ronnie'ego.
Była jeszcze dziecinna godzina, kiedy odstawiałem ją na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Zaledwie wpół do jedenastej. Żadne z nas nic nie jadło. Żadne z nas nie zdawało sobie z tego sprawy. Na progu wyciągnęła do mnie rękę. Wyglądała okropnie: wymizerowana i bledziutka.
- Był pan bardzo miły. Pan jest taki jak moja mama. Dobry.
Zanim uświadomiłem sobie, co robię, objąłem ją i pocałowałem. Jej wargi były świeże jak płatki kwiatów. Chciałem ją pocieszyć. I tylko to przyszło mi do głowy.
Odsunęła się. Zrobiło mi się ciężko na sercu, jakby to mnie stała się krzywda.
- Jean, wszystko będzie w porządku? Potaknęła.
- Tak. Jest tylko jeden sposób, żeby wszystko było w porządku, prawda?
Zostawiła torebkę w willi Felicji. Johnson miał wychodne, a służące spały poza domem. Angie spędzała wieczór z przyjaciółkami w Westport. Miałem swój klucz. Ronnie uparł się, żeby mi go dać już przed wielu laty. Wpuściłem ją. Czekałem na chodniku, aż zamknęły się za nią drzwi.
Ronnie przyjechał nazajutrz. Sesja z Gwendolyn Sneighley znakomicie się udała.
7
Ronnie wstąpił do biura o wpół do piątej, po drodze z lotniska na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Był w świetnym humorze. Miał ze sobą nowy utwór Gwendolyn Sneighley.
- To jest wspaniałe, staruszku. Najlepsze ze wszystkiego, co napisała. Boże, cóż to za czarownica! Przez całe dwa dni miała we włosach pajęczynę. Prawdziwą pajęczynę z pająkiem. Przysięgam. Sam widziałem pająka dwa razy. Jak się ma moja żona?
- Znakomicie - powiedziałem.
- Ten twój syn starał się ją rozerwać?
- Wszyscyśmy to robili.
- A Basil? Jeszcze ciągle szlifuje pióro?
- Myślę, że tak. Nie widziałem nikogo z górnego rejonu.
- Gwendolyn przeczytała wszystkie jego książki i sztukę. Szaleje z zachwytu. Największy talent Anglii od Lawrence'a. Tak o nim mówi. Pisze o nim esej do „Yale Review”. I chce wystawić sztukę na spółkę ze mną. Namówiła Givota, który pali się, żeby ją reżyserować. Przyjechała ze mną, bo chcemy szybko nadać temu bieg. Co ty na to, staruszku? Dałeś się wykiwać, co? - Promieniał zadowoleniem. - Sneighley i Leighton! Ty możesz odwalać tu całą robotę. Ale czasami i ja coś wytrzasnę, nie? Ton, mój drogi! Ja nadaję ton tej budzie. Uroczy, harmonijny ton. - Poklepał mnie po plecach. - Tylko tak dalej, chłopcze. Ja lecę spocząć z okrzykami radości na łonie rodziny.
Ujął Maggie pod brodę. Nigdy nie widziałem go tak podnieconego.
- Nie powinna być pani szczęśliwą mężatką, panno Maggie. Jake potrzebuje dobrej sekretarki nadającej się do łóżka.
Rzucił maszynopis powieści Sneighley na moje biurko.
- Masz, przeczytaj to. Oboje będziecie się na to wybrzydzać z tym waszym niskim, pospolitym, kupieckim gustem. Ale przeczytajcie to dla porządku. I jeszcze jedna drobna sprawa. Jeśliby madame Sneighley zadzwoniła - a ona lubi telefonować do wydawców - nie róbcie żadnych niepożądanych aluzji do pani Sheldon. Wszystko będzie wyjaśnione we właściwym czasie przez waszego oddanego Ronalda Sheldona, Trenera Geniuszy.
Wyszedł pogwizdując.
Kończyłem właśnie pracę, kiedy zadzwonił. Głos miał tak zmieniony, że przez chwilę nie wiedziałem, kto jest przy telefonie.
- Przyjdź tu - powiedział. - Natychmiast.
- Ronnie? O co chodzi? -
- Nie zadawaj głupich pytań, do diabła. Przychodź. Z duszą na ramieniu pośpieszyłem natychmiast na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Otworzył mi Johnson. W hallu stała Angie. Była w czarnej sukni wizytowej, ozdobionej cekinami, i w domowych pantoflach. Angie, tak jak i Ronnie, nigdy nie pokazywała się ludziom w stroju choć odrobinę niedbałym. Domowe pantofle, jeszcze bardziej niż jej blada, niepewna twarz, zwiastowały katastrofę.
Kiedy lokaj się oddalił, Angie powiedziała załamując ręce:
- Byłam w hallu, kiedy Johnson wpuścił Billa. Powiedział, że chce zobaczyć się z Jean. Nigdy bym nip przypuszczała... To nie była moja wina. Naprawdę nie. To takie niepodobne do Ronnie'ego, żeby mnie obwiniać. I wobec Johnsona!
Stało się - pomyślałem. Angie trzepotała się jak kura.
- Lepiej idź do niego. To straszne. Jake, to straszne. Wychodzę. Wychodzę na cały wieczór. Ja...
Wychodzi w domowych pantoflach? Wcale bym się nie zdziwił.
Poszedłem na górę do salonu. Angie ostrożnie szła za mną. Myślałem, nie wiadomo dlaczego, że będzie tam Bill, ale go nie było. Koło okna stała Jean. Spojrzała na mnie i odwróciła wzrok. Ja również odwróciłem wzrok. Ronnie stał koło kominka. Usiłował wyglądać groźnie i gromowładnie, jak car. Efekt psuło lekkie zaokrąglenie w okolicach żołądka. Nie zauważyłem przedtem, że w Anglii przybyło mu na wadze.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu. Potem oznajmił lodowatym, kłującym głosem:
- Wróciłem do własnego domu. Otworzyłem drzwi własnym kluczem. Wszedłem do własnego salonu. Zastałem moją żonę w objęciach twojego syna.
Rozchylił wargi w szyderczym grymasie, który upodobnił jego twarz do lisiej maski.
- Chcę, żebyś wiedział, że wyrzuciłem go z domu. Chcę, żebyś wiedział, że poleciłem Johnsonowi wezwać policję, jeśli kiedykolwiek wsunie tutaj swoją brudną mordę.
Czułem, że ogarnia mnie znajome znużenie, jak zawsze, kiedy działo się coś złego, kiedy potrzebowałem wszystkich swoich sił. Spojrzałem na Jean, która patrzała przed siebie niewidzącymi oczami. Znowu mnie zawiodła - pomyślałem. Czy nigdy się nie nauczę, że zaledwie odwrócę się plecami, ona natychmiast staje się równie bezwstydna jak Bill? Czy zawsze będę pozwalał, żeby mnie nabierała?
Ronnie mówił dalej:
- Powiedziałem ci, co się stało. Teraz czekam na to, co ty masz do powiedzenia na swoją obronę.
Byłem zmartwiony, pełen współczucia dla Ronnie'ego, wściekły na Billa. Ale Ronnie mówił do mnie, jakbym był eunuchem wynajętym do strzeżenia jego haremu, i zanim mogłem się powstrzymać, wybuchnęła we mnie uraza i żal za jego niesprawiedliwość. Przecież starałem się, jak mogłem. Co innego robiłem od dziesięciu dni? Dlaczego ja miałem ponosić winę?
- Powtarzam - powiedział. - Czekam na to, co ty masz do powiedzenia.
Rozdrażniony, warknąłem:
- Dlaczego, u diabła, ja mam mieć coś do powiedzenia?
Była to dziecinna reakcja i natychmiast jej pożałowałem. Ale nie mogłem się cofnąć i nagle Ronnie zaczął zwijać się, dosłownie zwijać się z wściekłości.
- Tak! Oto twoja wdzięczność. Wyciągam cię z ponurej egzystencji w jakiejś zatraconej dziurze. Kupuję ci wydawnictwo. Rozwijam firmę wyłącznie własnymi siłami, dzięki własnemu talentowi i własnym pieniądzom. Przez lata całe traktuję cię jak przyjaciela, jak równego sobie. I ledwie na chwilę się odwróciłem, ty, za moimi plecami, ośmielasz swego plugawego bękarta, żeby dobierał się do mojej żony. - Teatralnym gestem wyciągnął palec w moją stronę. - Nie martw się, teraz już wiem. Dokładnie wiem, jak się sprawy mają. Jutro rano wycofuję cały mój udział z wydawnictwa Sheldon i Duluth, co do centa. Ciekaw jestem, jak sobie dasz radę o własnych siłach. Zrobisz plajtę w ciągu tygodnia.
Jean odwróciła się od okna. Jej przerażona twarz była blada ze zdumienia, jakby nie mogła uwierzyć, że Ronnie naprawdę tak do mnie mówi. Bałem się, że ma zamiar odezwać się w mojej obronie. Tego by tylko brakowało!
- Nie wtrącaj się do tego, Jean - powiedziałem.
Stałem patrząc na Ronnie'ego. Na chwilę mnie zatkało, ale tylko na chwilę. Nie byłem już zły. Dość dobrze znałem Ronnie'ego, żeby ta niedorzeczna, dziecinna, absolutnie niesprawiedliwa tyrada była dla mnie przejrzysta jak szkło. Przez całe życie Ronnie bał się, że ludzie lubią go tylko za to, co mogą od niego dostać. Jedynym człowiekiem, w którego bezinteresowne uczucie zdołał uwierzyć, byłem ja. I teraz przez tego smarkacza wszystko się zawaliło. Bill ugodził go w najczulsze miejsce. Zrobił z niego klasyczną postać z farsy: starego, bogatego męża, wystawionego do wiatru przez ładną, młodą żonę. Dla człowieka tak dumnego i drażliwego jak Ronnie była to sytuacja nieznośnie upokarzająca. I ja, ojciec Billa, automatycznie stałem się arcywrogiem, potworem, Judaszem. On mi pokaże! On mnie zniszczy! Wyrzucić przez okno wydawnictwo Sheldon i Duluth! Chciał tego na serio, oczywiście. W tym momencie nie było takiego nieszczęścia, którego by mi nie życzył. Ale to nie potrwa długo. Później będzie ciężko chory ze wstydu.
- Bill zachował się niemożliwie - powiedziałem. - Jestem też tego zdania. Trzeba mu wbić do głowy trochę rozsądku; zajmę się tym.
Jean nieoczekiwanie zrobiła krok w moją stronę.
- Proszę pana, przynajmniej pan powinien zrozumieć. Nie ma za co potępiać Billa. Przyszedł, żeby się pożegnać i przeprosić za wszystko. Pocałowaliśmy się tylko na pożegnanie.
Spoglądała na mnie najniewinniej w świecie. Znowu to samo: wszystko daje się ładnie i po prostu wytłumaczyć. Przynajmniej pan powinien zrozumieć. Miałem tego rozumienia wyżej uszu. Nie obchodziło mnie już, czy Jean Sheldon jest faktycznie winna czy nie. Otworzyłem usta, żeby cokolwiek powiedzieć. Nie wiem nawet co. Co tu było do powiedzenia? Ale nim zdążyłem się odezwać, Ronnie wybuchnął:
- Ach, tak, całowaliście się na pożegnanie! Wzruszające, muszę przyznać. Na pożegnanie po czym?
Zwróciła na niego to samo uczciwe spojrzenie. Czekałem na jej odpowiedź z jakąś przewrotną, ponurą uciechą. Niech i ona zostanie raz zwymyślana. Niech zmierzy się z równym sobie, a nie z takim jak ja, sentymentalnym, staroświeckim durniem. To jej dobrze zrobi.
- Całowaliśmy się na pożegnanie po niczym, Ronnie. Nic między nami nie zaszło. Już ci to powiedziałam.
- Co mi powiedziałaś? Co, u diabła, mi powiedziałaś?
- Że Bill mnie kocha. Nie mogę na to nic poradzić. To nie jest zbrodnia, prawda? Człowiek może się zakochać. Przykro mi, że tak się stało. Głupio się zachowałam. Ja... ja nie znam się dobrze na takich sprawach.
Tą bronią mogła pokonać mnie. Ale nie Ronnie'ego.
- Nie znasz się na takich sprawach? Nikt w Shropshire nie powiedział ci, że młodym małżonkom nie wypada mieć kochanków w pierwszym miesiącu małżeństwa? Może zresztą tam wypada. Może to jest malowniczy stary zwyczaj Walijskiego Pogranicza. Jean uniosła dłoń w bezradnym geście.
- Nic między nami nie zaszło. Ciągle ci to powtarzam. Nic nie zaszło i nic nie zajdzie. Wszystko już się skończyło. I w ogóle nic się nie zaczęło. Po co ty urządzasz sceny?
- Po co urządzam sceny, kiedy wchodzę do własnego salonu i znajduję cię w ramionach jakiegoś smarkacza?
- Całowaliśmy się na pożegnanie.
- Akurat tak się złożyło, że wszedłem do salonu, kiedy wy właśnie całowaliście się na pożegnanie?
- Tak, Ronnie.
- I ciekawym zbiegiem okoliczności przedtem nic między wami nie zaszło?
- Nic.
- Dlaczego mam w to uwierzyć?
- Bo ja ci to mówię. Nagle Ronnie wypluł:
- Suka!
Furia tak zniekształciła jego twarz, że z trudem można go było poznać. Wyglądał okropnie i przy tym niesamowicie po babsku - jak ordynarna, stara jędza. Przeraziło mnie to. Dla jego dobra, bardziej jeszcze niż ze względu na Jean, powinienem był go pohamować.
- Daj jej spokój, Ronnie - powiedziałem. Okręcił się jak bąk.
- Dlaczego?
- Po prostu daj jej spokój.
- Na litość boską, ty też się w niej zadurzyłeś?
Poczułem się, jakby mnie uderzył. Zacząłem coś mówić, ale Jean przerwała mi głosem jak smagnięcie bata:
- Ronnie, jak śmiesz tak mówić do pana Dulutha? Jej oczy płonęły gniewem. Ronnie rzucił się na nią.
- Ty? Ty śmiesz mnie pytać, jak śmiem? Ty marna sprzątaczko kurników! Ty córko...
- Ronnie, ostrzegam cię. Chwycił ją za ramię.
- Dobrze. Ostrzegasz mnie. Przed czym? Że wreszcie powiesz mi prawdę? Czemu nie? Czemu nie, u diabła? Równie dobrze możemy mieć to już za sobą. Dlaczego za mnie wyszłaś?
- Ronnie, proszę...
- Dla pieniędzy? Czy można uznać, że wyszłaś za mnie dla pieniędzy?
- Ronnie...
- Ale to dosyć paskudny przyczynek do twego milutkiego charakteru, prawda? Jake jest na pewno oburzony tak potwornym oskarżeniem. Wyszłaś za mnie, bo mnie kochałaś. Tak powiedziałaś za chlewikiem w starym, drogim Shropshire, więc musi to być prawda. Nic dziwnego, że tak bohatersko oparłaś się pokusie. - Zamilkł i raptem wrzasnął: - Oparłaś się pokusie? Powiedz! Czy to była pokusa? Jesteś zakochana w Billu?
Marzyłem, żeby znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Ronnie nadal ściskał ramię sztywnej i milczącej Jean. Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany, myśląc: Gotowa przyznać się i wszystko będzie stracone. Ale ku memu zdziwieniu nie powiedziała ani słowa. Jeszcze bardziej mnie zaskoczyło, że Ronnie rozluźnił uchwyt i odwrócił się znowu do kominka. Stał tam zacisnąwszy pięści.
- Poczekajcie - powiedział - poczekajcie tylko. Ja was wszystkich urządzę. Zrobię porządek ze wszystkimi przeklętymi, skamlącymi karaluchami, łgarzami, pasożytami... Dość długo byłem wyzyskiwany. Odstawię was tam, skąd pochodzicie, tam gdzie jest wasze miejsce, każde do jego własnego, specjalnego rynsztoka. Ja...
Przyskoczył do gzymsu kominka. Chwycił drezdeńską figurkę Murzyna. I z całej siły rozbił ją o marmur paleniska.
- Ronnie, na litość boską! - powiedziałem. Przeszył mnie spojrzeniem
- Wyjdź stąd.
- Ronnie!
- Słyszałeś. Ty! Z żoną, która wyskoczyła oknem, i synem uwodzącym żonę twojego dobroczyńcy! Idź do domu i uporządkuj swoje życie. A potem zacznij rozglądać się za pracą.
- Proszę pana, niech pan nie zwraca na niego uwagi. - Jean podeszła do mnie. Położyła mi dłoń na ramieniu. Wyglądała staro. Pierwszy raz w życiu widziałem dziewiętnastoletnią dziewczynę wyglądającą staro. - Przykro mi. Strasznie mi przykro. Ale pan mi wierzy, prawda?
Dałbym nieskończenie dużo, żeby powstrzymać ją od tego pytania, żeby zaoszczędzić sobie upokorzenia, gdyż jeszcze raz musiałem powiedzieć:
- Tak.
- Wiedziałam. A teraz chyba lepiej będzie, jeśli pan sobie pójdzie.
- Czy nie mógłbym w czymś pomóc?
- Nie. Proszę, niech pan idzie. To najlepsze, co można zrobić.
- Jesteś pewna?
- Tak. Przepraszam za to całe zamieszanie. To moja wina.
Spojrzałem na Ronnie'ego. Stał koło kominka, patrząc na kawałki porcelany u swoich stóp. Nigdy nie czułem się tak bardzo mu daleki, a jednocześnie - choć to brzmi paradoksalnie - tak pełen czułości, mimo tych jego kabotyńskich gestów, które u każdego innego byłyby odstręczające. Nagle poczułem gorzką niechęć do wszystkich Leightonów: do Jean, jej genialnego ojca, jej ładnej, cichej matki i ofiarnej córki lorda. Dlaczego, u licha, nie zostali w Shropshire? Przed ich przyjazdem wszystko było w porządku.
Ale naprawdę tak nie myślałem. Chciałem tylko tak myśleć. Nie potępiałem Jean, tak samo jak nie potępiałem Ronnie'ego. Tylko Bill tu zawinił. Z upartą, bezlitosną namiętnością zdeprawowanego dziecka okłamywał mnie, zwodził Jean, robił potwora z Ronnie'ego, tratując wszystko dookoła siebie jak narowisty młody byk. Bill był czarnym charakterem tej sztuki.
Jean wyciągnęła rękę. Ująłem ją.
- Zadzwoń jeśli będę ci potrzebny.
- Dobrze. Ale nie będzie mi pan potrzebny. Jakoś to załatwię.
Stała na wprost mnie, usiłując wyglądać jak dzielna, grzeczna i nieustraszona Angielka.
Jakoś to załatwi! Jak? Znajdzie rozwiązanie w poradniku dla harcerek?
Wyszedłem.
8
Wróciłem do domu niespokojny, przybity i trochę przerażony. Wszedłem do mieszkania. Leory, jak zwykle we wtorek, nie było i sprawiło mi to pewną ulgę. Przygotowałem sobie coś do picia. Zacząłem się zastanawiać, czy powinienem był zostawić tak Ronnie'ego. Dla Ronnie'ego, przy jego żałosnej próżności, to co się stało, musiało być prawie taką samą katastrofą jak dla mnie sprawa z Felicją. Ale czy pomógłbym mu, gdybym został? Poprzednio pogorszyłem tylko sytuację. Angie, która znała go najlepiej, miała chyba rację. Usłyszawszy łoskot grzmotów, po prostu natychmiast uciekła.
Zadzwoniłem do garażu. Samochód był już odstawiony. Powiedziano mi, że Bill odwiózł go około czwartej. Wyobraziłem sobie mojego syna poprzedniej nocy w tej strasznej małej chałupce Felicji na Fire Island. Czy Jean powiedziała prawdę? Czy Bill w końcu przemyślał wszystko i zdał sobie sprawę, jak wielkie wyrządza szkody? Czy naprawdę poszedł na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę z wyrzutami sumienia, jedynie przeprosić i dramatycznie zawołać: „Żegnaj na zawsze”? Jeżeli tak, byłoby ironią losu, że Ronnie musiał akurat w tym momencie wejść do pokoju. I oczywiście, jeżeli Bill idąc na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę był skruszony, zachowanie się Ronnie'ego musiało zniweczyć wszystkie jego dobre zamiary. Teraz Bill będzie rozjuszony; a wybuchy wściekłości Billa były równie nieodpowiedzialne jak ataki furii Ronnie'ego.
Ze znużeniem uświadomiłem sobie, że lepiej będzie, jeśli go odszukam. Nakręciłem jego numer w Village. Nikt nie odpowiadał. Nie umiałem wymyślić żadnego innego miejsca, gdzie mógłbym go znaleźć. Przyniosłem sobie z kuchni sandwicze i co parę minut próbowałem się dodzwonić.
Około wpół do dziesiątej zatelefonował mój brat.
- Jake?
- Tak, Piotrze.
- Jake, czy Bill jest w domu?
Jego głos był bardzo spokojny i opanowany. Domyśliłem się, że stało się coś złego.
- Nie, nie ma go. Próbuję właśnie go złapać.
- Nie wiesz, gdzie jest?
- Nie.
- Był tutaj - Piotr przerwał. - Wyszedł około godziny temu. Może powinniśmy byli zadzwonić do ciebie wcześniej? Nie mogliśmy się zdecydować... Jake, co z nim się dzieje?
Dotychczas nie powiedziałem nic Piotrowi ani Iris.
Zawsze współczuli serdecznie moim kłopotom z Billem. Ale tym razem sprawa była zbyt poważna, żeby się z nią obnosić, nawet wśród ludzi, których kocham. Zatkało mnie:
- Z Billem?
- Czy znowu się pokłóciliście?
- Co się stało?
- Najpierw myśleliśmy, że jest pijany. Przyszedł tu bez uprzedzenia. Lucia - gosposia - otworzyła mu. Akurat siedliśmy wcześnie do obiadu, bo Lucia miała randkę. Bill nie chciał nic jeść. Było widać, że nie ma nic do powiedzenia. Po prostu siedział patrząc, jak my jemy. Potem poszedł do salonu. Wyglądał, jakby wszystko w nim kipiało. I trzęsły mu się ręce. Tak mu się trzęsły, że ledwo mógł zapalić papierosa. Iris poszła za nim do salonu. Spytała go, czy źle się czuje. Odburknął coś bez ładu i składu i poszedł sobie. - Przerwał. - Jeśli pokłóciliście się, nie chcemy być głupio natrętni. Wiesz, że nigdy się w to nie wtrącamy. Alej jest jeszcze jedna sprawa. Naturalnie to chyba tylko zbieg okoliczności i będziesz uważał, że to strasznie głupio z mojej strony. Ale całkiem przypadkowo po obiedzie Iris i Lucia szukały czegoś tam, jakiegoś przepisu, który ktoś dał Iris i który Lucia chciała zabrać do swojej siostry. Szperały w szufladzie biurka w salonie. Trzymamy tam stary rewolwer z czasów wojska. Nie ma go.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Piotr mówił dalej:
- Co prawda nigdy prawie do tej szuflady nie zaglądamy. Rewolwer mógł zniknąć już dawno, ale...
- Przyjedźcie do mnie - powiedziałem. - Możecie? Możecie zaraz przyjechać oboje?
- Oczywiście. - Był zbyt taktowny i inteligentny, żeby zadawać pytania. - Będziemy za dziesięć minut.
Przyjechali jeszcze prędzej. Iris była w spodniach. Z zasady nigdy nie wychodziła w spodniach z domu, ale teraz nie chciała tracić czasu na przebieranie się. Opowiedziałem im wszystko. Sprawy miały się już tak źle, że potrzebna mi była pomoc.
- Jake, kochanie! - zawołała Iris. - Dlaczego, na miłość boską, nic nam dotychczas nie powiedziałeś? Mały idiota! I ta dziewczyna! Co to musi być za potwór!
- Nie, to nie jest wina Jean.
Umilkłem. Coś w moim głosie zabrzmiało fałszywie. Piotr i Iris popatrzyli na mnie dziwnie.
- Myślisz, że to on wziął rewolwer? - zapytał Piotr.
Na pewno.
- Czy wiedział, że on tam jest? - spytałem. Piotr spojrzał na Iris. Wybuchnęła:
- Któregoś dnia w zeszłym miesiącu szukałam fajeczki z filtrem. Był przy tym Bill. Pomagał mi szukać. I znalazł ją - w tej szufladzie.
- Może nie zauważył rewolweru?
- Zauważył. Mówił o nim. Powiedział: „Nie wiedziałem, że Piotr ma rewolwer. Czy jest nabity?” I ja odpowiedziałam: „Chyba tak. Na wypadek złodziei”. - Położyła mi rękę na ramieniu: - Kochany, gdybyś zobaczył go dziś wieczór! Nigdy jeszcze tak nie wyglądał. Myślałam, że jest chory. Ale przecież on na pewno...
- Na pewno?
- Jake, zadzwoń lepiej do Ronnie'ego. Piotr potrząsnął głową.
- Nie. Chodźmy tam od razu.
Ruszył do drzwi. Iris i ja staliśmy patrząc na siebie. Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Głos Jean był stłumiony i cichy, jak głos z zaświatów.
- Pan Duluth?
- Jean.
- Proszę pana, jestem w swoim pokoju. Ronnie zamknął mnie, kiedy pan poszedł. Nie mogę stąd wyjść. Dał Johnsonowi wychodne. Angie wyszła. Mamusi i tatusia też nie ma w domu. Proszę pana, chciałabym, żeby pan tu przyszedł, bo...
- Bo co?
- Bo właśnie teraz przed chwilą, zanim zadzwoniłam do pana, usłyszałam strzały. Dwa strzały. Żadnych głosów ani niczego. Czy mam zawołać policję?
- Nie. Nie.
Jej słowa dochodziły do mnie jak zza mgły.
- Pan ma klucz do drzwi frontowych. Wtedy pan mi otworzył. Proszę go wziąć ze sobą.
- Dobrze - powiedziałem - zaraz przyjdę. Położyłem słuchawkę. Spojrzałem na zegarek. Dwadzieścia pięć po dziewiątej. Byłem półprzytomny. Mogłem myśleć jedynie o tym, co mi powiedziała o kluczu. Miałem klucze Ronnie'ego w kieszeni. Iris spytała zachrypłym głosem:
- O co chodzi, Jake?
Sięgnąłem do kieszeni po kółko z kluczami.
- Jake, co się stało? Odwróciłem się.
- Jean Sheldon. Zamknięta w swoim pokoju. Słyszała strzały.
Iris podbiegła do mnie.
- Jake...
Piotr zbliżył się również. Położył mi rękę na ramieniu.
- Jake, nie jest ci słabo? Możesz iść?
- Nic mi nie jest.
- Iris, może powinniśmy go zostawić? Jest zupełnie wykończony. On...
- Nie - powiedziałem - mówię ci, że nic mi nie jest. Idę.
- Iris, idź pierwsza i złap taksówkę. Ja go sprowadzę.
Iris wybiegła z pokoju. Piotr objął mnie. Uwolniłem się z jego uścisku.
- Na litość boską, daj mi spokój.
- To chodźmy.
Wyszliśmy razem. Winda zjechała w dół z Iris. Staliśmy czekając na nią. Nagle Piotr syknął:
- Felicja! To ścierwo Felicja!
Powinienem był się zdziwić, że Piotr, który nigdy nie wymieniał imienia mojej żony, właśnie to powiedział. Ale nie zdziwiłem się. Pomyślałem tylko: Znowu to samo. Stare, zużyte alibi. Felicja jest winna. Mój Boże, czy mamy całe życie wybaczać temu szczeniakowi wszystkie zbrodnicze szaleństwa, jakie popełnia? Biedny Bill! Biedny mały chłopczyk! Czego można się spodziewać, jeśli jego matka...?
Zjechaliśmy windą na dół. Iris czekała już w taksówce. Pojechaliśmy na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Siedziałem między Piotrem i Iris. Oboje zachowywali się jak pielęgniarki opiekujące się kaleką staruszką. Ale ja czułem się lepiej, bo byłem już przygotowany na to, co musi nieodwołalnie nastąpić. Nie warto było łudzić się nadzieją. To mogło tylko pogorszyć sprawę. Iris wsunęła dłoń do mojej dłoni.
- Wszystko się dobrze skończy, Jake.
- Zamknij buzię, mała - mruknął Piotr. Zapłacił za taksówkę. Zadzwonił do frontowych drzwi. Nikt się nie poruszył. Otworzyłem swoim kluczem. Weszliśmy do salonu. Piotr wyprzedził nas. Chciał oszczędzić mi pierwszego szoku. Prawie zawsze mogę odgadnąć myśli mojego brata. W salonie paliły się wszystkie światła. Piotr przekroczył próg i nagle stanął.
- Iris, zatrzymaj Jake'a.
Iris chwyciła mnie. Wywinąłem się jej. Podszedłem do Piotra.
Ronnie leżał na plecach na wprost kominka. Z jego ust kapała krew i cały przód koszuli był poplamiony. Na posadzce koło niego leżał rewolwer. Wiedziałem, że powinienem zająć się rewolwerem. Od rewolweru zależało przecież, jak czarna będzie nasza przyszłość. Ale nie potrafiłem się na tym skupić. Mogłem myśleć tylko o Ronnie'm. Leżąc tak wcale nie wyglądał jak Ronnie. Wyglądał po prostu jak człowiek, jak ciało - zwłoki rozciągnięte na posadzce. A przecież to był Ronnie Sheldon - ten Ronnie, którego widywałem prawie codziennie przez dwadzieścia lat, niepewny, nieobliczalny, dziecinny w swojej potrzebie uczucia, ten Ronnie, którego znałem lepiej niż kogokolwiek innego i którego kochałem.
Piotr ukląkł przy zwłokach. Spoglądałem na jego ręce, wprawnie dotykające ciała. Myślałem o Jean zamkniętej w pokoju na górze. Że trzeba ją zawołać. A raczej nie. Na pewno nie. To Ronnie ją zamknął. Na kluczu będą jego odciski palców. Takie rzeczy staną się teraz ważne. Naszym życiem zaczną rządzić różne przerażające drobiazgi, które dawniej w ogóle się nie liczyły, a które teraz oznaczać będą nadzieję lub zgubę. Jeśli na tym zamku zostały odciski palców Ronnie'ego, nikt nie będzie mógł powiedzieć, że Jean...
Iris stanęła cicho koło mnie. Piotr podniósł wzrok.
- Nie żyje.
- A rewolwer? - spytała Iris. Mój brat wstał.
- To mój rewolwer - powiedział.
9
Próbowałem zachować spokój. Ale czułem się tak, jakby to wszystko zdarzyło się już kiedyś przedtem, jakby wcale nie minęły trzy lata i jakbym znowu w dusznym komisariacie słuchał zeznań świadków opisujących skok Felicji. Czułem wtedy przygnębienie, rozpacz i gniew - ale przede wszystkim gniew na straszliwy, nie podejrzewany przeze mnie egoizm, który sprawił, że zabiła się nie troszcząc się o to, jakim koszmarem będzie dla nas jej śmierć. Teraz, kiedy patrzyłem na zwłoki Ronnie'ego, ogarnął mnie ten sam gniew, tylko chłodniejszy i bardziej gorzki.
Z głuchą determinacją myślałem: Jaka matka, taki syn. Jak on śmiał? Za kogo się uważał sądząc, że może zniszczyć...?
Iris i Piotr patrzyli na mnie. Ich pełna przerażenia litość wprawiała mnie w jeszcze większą wściekłość. Czego po mnie oczekiwali? Żebym się załamał i wybuchnął płaczem, bo moje biedne, osierocone przez matkę dziecko znalazło się w tarapatach?
- Trzeba wezwać policję - powiedziałem. Spojrzeli na mnie oboje z niedowierzaniem, jakby te słowa nie mogły paść z moich ust.
- Ale, Jake - wyjąkała Iris - jeżeli wezwiemy policję, oni zaaresztują Billa.
- No to co? - zapytałem. - Kto inny mógł zabić Ronnie'ego?
Iris zaczęła.
- Ale...
- Ale on jest moim synem? Waszym bratankiem? Krwią naszej krwi? To chcesz powiedzieć? Że naszym wzniosłym, rodowym obowiązkiem jest chronić go? Powinniśmy może na przykład ukryć rewolwer, nie zważając na fakt, że zezwolenie jest na nazwisko Piotra i wasza służąca wie, że go ukradziono i że Bill był dzisiaj wieczorem w waszym mieszkaniu? Czy mamy kłamać i ukrywać jego wizytę w tym domu, mimo że i Angie, i lokaj byli przy tym? Policja nie składa się z kretynów. Przejrzą nasze kłamstwa w ciągu dwudziestu sekund. I zresztą, dlaczego mamy go chronić? próbował poderwać dziewczynę; nie udało mu się; obraził się i zastrzelił jej męża. Czy tego typu człowiek wart jest waszej obrony? Nie zastanawiał się, że i was w to wciąga, prawda? Ciebie, znaną aktorkę, z nazwiskiem, na którym teraz będą sobie używać wszystkie gazety! Skądże! Wasz dom był dla niego po prostu miejscem, skąd łatwo było ściągnąć rewolwer. A ja! Czy pomyślał o mnie? Że Ronnie to mój najlepszy przyjaciel, mój...
- Ale, Jake, on jest jeszcze dzieckiem.
- Dzieckiem!
Nogi uginały się pode mną i bolała mnie głowa. Usiadłem na poręczy fotela. Zakryłem ręką oczy. Poczułem woń perfum Iris i objęły mnie jej ramiona.
- Jake, kochany, biedny, drogi Jake.
- Dlaczego sobie stąd nie pójdziecie z Piotrem? - spytałem. - Jeśli nie będzie was przy odkryciu zwłok, prasa zrobi przynajmniej trochę mniej szumu.
- Przecież cię tu nie zostawimy samego!
Bałem się jej współczucia i kojącej miękkości jej ramion. Chciałem wytrwać w gniewie. Wstałem i zbliżyłem się do Piotra. Koło niego, przy kominku, pod najlepszym obrazem Braque'a leżały zwłoki Ronnie'ego.
- Rozumiesz, Piotr - powiedziałem. Mój brat zwrócił do mnie smutną twarz.
- Oczywiście, Jake. Masz rację. Nie można zatrzeć śladów. To beznadziejne. Gdybyśmy wiedzieli tylko my troje... - Wzruszył ramionami. - Ale to zaszło za daleko.
- Pomówmy przynajmniej najpierw z Jean - rzekła Iris. - Może ona coś wie.
- Nie. To Ronnie zamknął ją w pokoju. Jego odciski palców będą na zamku. Musimy zachować je dla policji.
Piotr zwilżył wargi.
- Może porozmawiamy z nią przez drzwi?
- Po co? Żeby powiedzieć, że jej mąż nie żyje? Usłyszy o tym dość wcześnie. Ona i tak nic nie wie. Powiedziała mi wszystko przez telefon. Kiedy ja wyszedłem, Ronnie zamknął ją w pokoju i odesłał służbę. Potem usłyszała strzały.
Wiedziałem dokładnie, jakie są granice mojej wytrzymałości, jakbym był lekarzem obserwującym z boku Jake'a Dulutha. Teraz najgorsza była zwłoka. Niech; się stanie, co się ma stać, skoro i tak nie można tego uniknąć. Poszedłem w stronę telefonu. Piotr poruszył się.
- Jake, jesteś pewny?
- O co ci, u diabła, chodzi? Co innego możemy zrobić?
- Dobrze. Ale pozwól mnie zadzwonić. Znam jednego policjanta.
- Porucznika Tranta? - zapytała Iris.
- Tak.
Zabrał mi z ręki słuchawkę. Nie sprzeciwiałem się. Wszystko jedno, kto wezwie policję. Wszystko jedno, jaki policjant przyjdzie. Trant? Kto to jest Trant? Słyszałem, jak mój brat cicho rozmawia przez telefon. Usiadłem na krześle. Z tego miejsca nie mogłem widzieć Ronnie'ego. Ale nie zrobiłem tego umyślnie. Po prostu przypadkiem wybrałem to krzesło. Zapaliłem papierosa. Na wprost mnie, na ścianie, wisiały obrazy Tamayo. Patrzyłem na nie. Myślałem: To wspaniały malarz. I nagle, może z powodu tej myśli, tak bardzo w tych okolicznościach niestosownej, moja skorupa obronna pękła i ogłuszyła mnie przerażająca prawda.
Ronnie nie żyje. Zabił go mój syn.
Policja pojawiła się po dziesięciu minutach. Było ich sześciu: czterech detektywów i dwóch umundurowanych. Najważniejszy detektyw - porucznik Trant - był wysoki i zaskakująco młody, poniżej czterdziestki. Przywitał się z Piotrem i Iris, może nie jak z zażyłymi przyjaciółmi, ale jak ze znajomymi z towarzystwa, na których człowiek natyka się na tych samych przyjęciach. Zresztą w ogóle miał maniery światowca, jakąś elegancję i całkiem nie zawodową powściągliwość, jakby próbował zatrzeć fakt, że znajduje się tu jedynie dlatego, że jest policjantem i że ktoś został zamordowany. Jego wygląd budził we mnie sprzeciw. Raził mnie również jego cichy, wykształcony głos, którym wydawał zlecenia innym detektywom.
Odszedł od Piotra i Iris, żeby przyjrzeć się zwłokom Ronnieego. Mógłby być dobrze wychowanym, bardzo inteligentnym botanikiem, badającym interesującą roślinę. Stałem koło mego krzesła w głębi pokoju. Miałem ochotę krzyknąć na niego: „To Ronnie, u licha! Ronnie, a nie Dowód Rzeczowy numer 1”.
Do pokoju wbiegł pośpiesznie człowiek z czarną torbą. Ukląkł przy Ronnie'm. Lekarz policyjny. Obaj policjanci stali przy drzwiach, krzepcy, znużeni i trochę nieswoi. Rażąco odbijali od tła wspaniałego salonu Ronnie'ego. Tacy powinni być policjanci - pomyślałem. Katastrofa to brutalne, gwałtowne kontrasty i stukot ciężkich butów. Katastrofa nie powinna wyglądać jak porucznik Trant.
Piotr opowiadał Trantowi o Jean zamkniętej w pokoju na górze, dość niezręcznie napomykając, że należy zbadać zamek, gdyż są na nim odciski palców Ronnie'ego. Wiadomość, że żona Ronnie'ego została zamknięta przez własnego męża, była dość zaskakująca. Ale Trant postarał się nie okazać zdziwienia. Powiedział tylko:
- Wobec tego lepiej będzie, jeśli zobaczę najpierw panią Sheldon.
Iris zaproponowała:
- Pójdę z panem. Biedne dziecko siedzi tam w napięciu od wielu godzin. Chyba lepiej, żeby ktoś z nas ją zawiadomił.
Zbliżyłem się do niej.
- Ja jej powiem.
Piotr był wyraźnie zakłopotany.
- Trant, to jest mój brat, Jake.
Inteligentne, nieprzeniknione oczy Tranta spoczęły na mnie na chwilę.
- Chodźmy wszyscy - powiedziała Iris.
Trant przywołał jednego z detektywów i ruszyliśmy na górę. Ja jeden wiedziałem, gdzie jest pokój Jean. A raczej, naturalnie, pokój Ronnie'ego. Drzwi były zamknięte i klucz tkwił w zamku. Był to staromodny zamek z mosiężną klamką. Detektyw miał aparat fotograficzny. Zdawało mi się, że to trwa wieki. Najpierw fotografował zamek błyskając fleszem, pokrywał go proszkiem, fotografował znowu i wreszcie długo rozmontowywał. Kiedy w końcu weszliśmy do środka, powiedziałem Jean, co się stało. Nie zrobiłem tego zbyt taktownie. Po prostu wygarnąłem, że Ronnie nie żyje. Ale dobrze, że tam byłem. Jean przywarła do mnie, jakbym był jedynym bliskim jej człowiekiem na świecie.
Nie wspomniałem naturalnie o Billu, ale ona musiała odgadnąć. Bóg jeden wie, co sobie myślała. Nic nie można było po niej poznać. Zamknęła się w sobie. Wyglądała tak, jak pierwszego dnia w Idlewild, z wargami surowo zaciśniętymi w wąską kreskę. Porucznik Trant odniósł się do niej niespodziewanie łagodnie. Właściwie o nic jej nie pytał.
- Przyjdę jeszcze później, proszę pani.
Iris z nią została. Piotr, Trant, detektyw i ja wróciliśmy na dół.
Kiedy schodziliśmy do salonu, frontowe drzwi otworzyły się i do hallu weszła Angie. Miała na sobie futro z nurków na czarnej, wyszywanej cekinami sukni, której dół zamiatał podłogę. Nie widziała nas, ale nie mogła nie zauważyć samochodów policyjnych przed domem i musiała zrozumieć, że stało się coś złego.
Szła ciężko w górę po schodach, mnąc w ręku białe rękawiczki z koźlej skórki. Podeszła bardzo blisko, zanim nas spostrzegła. Gwałtownie złapała oddech. Spoglądała na mnie z dołu z otwartymi ustami i pomyślałem, że wygląda jak ryba - blada, pokraczna, nieszkodliwa ryba.
- Jake, te wozy na ulicy... Co się stało? Zszedłem o kilka schodków.
- To Ronnie.
- Ronnie. Ale co? Co się stało Ronnie'emu? Co...? Angie zawsze wydawała mi się nierzeczywista. Teraz również. Ale była przecież jak najbardziej realna. Była siostrą Ronnie'ego. Dla niej był to równie okropny wstrząs jak dla mnie. Gorszy nawet, bo Ronnie stanowił całą treść jej życia. Poczułem wielką litość i jednocześnie mój gniew na Billa rozpalił się jeszcze gwałtowniej. Skrzywdził nie tylko Jean, Iris, Piotra i mnie. Angie również unieszczęśliwił. Położyłem rękę na jej masywnym ramieniu.
- To straszne, Angie. Potworne. Zastrzelono go.
Potknęła się, jakby nagle umknął jej spod nóg stopień schodów. Chwyciła się mego ramienia. Rękawiczki spadły na podłogę.
- Angie, przepraszam - chciałem jej przedstawić Tranta, który kręcił się koło nas. - Angie, to jest porucznik...
Obrzuciła go niewidzącym spojrzeniem. Byłem pewny, że nie ma najmniejszego pojęcia, o co chodzi. Trant przerwał mi:
- Nie. Nie teraz. Niech lepiej idzie na górę do tamtych pań.
- Chodź, Angie - powiedziałem. - Jean jest na górze.
Objąłem ją ramieniem, z trudem, gdyż przeszkadzały mi nurki, i zacząłem prowadzić po schodach.
- Moje rękawiczki, Jake - powiedziała. - Zdaje się, że upadły mi rękawiczki.
Zabrałem ją do sypialni i zostawiłem z Iris. Wróciłem do salonu. Piotr i Trant stali razem z lekarzem koło zwłok Ronniego. Przy drzwiach tkwili jeszcze policjanci, a dwóch detektywów kręciło się bezszelestnie dookoła. Mieli na pewno po temu powody. Lekarz rzekł poprawiając mankiet u koszuli:
- Umarł między dziewiątą a dziewiątą trzydzieści. Takie jest moje zdanie, Trant.
- Tak - wtrąciłem się - pani Sheldon usłyszała strzały i zadzwoniła do mnie dwadzieścia po dziewiątej.
Trant już to wiedział. Powiedzieliśmy mu to na górze. Spojrzał na mnie.
- Ponieważ pani Sheldon do pana zatelefonowała, myślę, że pan mi najlepiej opowie, co tu zaszło.
Piotr krzątał się nadal koło mnie jak zawodowy pielęgniarz. Chciałem, żeby mi dał spokój. Dam sobie radę sam.
- Naturalnie, powiem panu wszystko, co pan chce wiedzieć.
Trant poszedł za mną w stronę sofy w najdalszym końcu pokoju. Nie pamiętam, by ktokolwiek na niej kiedykolwiek siadał. Zawsze myślałem, że policjanci mają notesy i ołówki. Ale Trant nie używał niczego podobnego. Czy uważał siebie za tak inteligentnego, że nie potrzebował nawet robić notatek? Byłoby mi lżej, gdybym mógł czuć do niego sympatię, gdyby nie wydawał mi się tak nieskazitelny, spokojny i nieludzki.
- Nazywa się pan Jakub Duluth?
- Nie. Jonatan. Zawsze nazywano mnie Jake.
- Jest pan współwłaścicielem wydawnictwa Sheldon i Duluth? To u was wydaje swoje utwory Gwendolyn Sneighley?
Boże kochany - pomyślałem - on czyta Gwendolyn Sneighley!
- Tak jest.
- Jest pan żonaty?
- Moja żona nie żyje.
- Tak - powiedział - pamiętam. Ma pan także syna. Ma około dziewiętnastu lat.
Pamiętał. Czy zabierał policyjne raporty o samobójstwach wieczorem do domu jako lekturę do poduszki? Świadomość, że wie o Felicji, poraziła mnie nagle. Wyjąłem papierosa. Spróbowałem go zapalić. Ręka mi drżała. Podsunął mi własną zapalniczkę. Był wobec mnie też łagodny, tak jak przedtem wobec Jean. Nie zwiodło mnie to. Była to łagodność pantery.
- Jak dawno pan Sheldon się ożenił? - spytał.
- Mniej więcej miesiąc temu. Poznał swoją żonę w Anglii. Jej ojciec jest pisarzem, którym się zainteresował jako wydawca. Przywiózł tu całą rodzinę. Mieszkają w tym samym domu, na najwyższym piętrze, tylko wchodzi się do nich oddzielnym wejściem.
- Rozumiem - rzekł porucznik Trant. - Czy był już poprzednio żonaty?
- Nie.
- A ta pani, która właśnie przyszła?
- To jego siostra. Mieszka tutaj.
- Może mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego pani Sheldon została zamknięta w pokoju?
- Ronnie ją zamknął.
- Ale dlaczego?
- Pokłócili się.
- Dlaczego się pokłócili, proszę pana?
Piotr usiadł koło nas na krześle. Wyglądał jak człowiek, który zobaczył ducha. Gniewało mnie to, że tak cierpi. Czy nie może pozwolić, żebym sam cierpiał za siebie?
- Pokłócili się przez mojego syna.
I nagle - teraz, kiedy już to powiedziałem, kiedy już nie było odwrotu - cały mój gniew na Billa rozwiał się. Odczuwałem tylko głuchy ból, jakbym stał nad jego grobem.
- Dlaczego kłócili się przez pana syna?
- Bo Bill zakochał się w pani Sheldon.
- Rozumiem - rzekł porucznik Trant.
Już po raz drugi powiedział „rozumiem”, jak mędrzec, którego nic nie zdoła zadziwić. Jeśli rozumiał wszystko, to po co, u diabła, zadawał jeszcze pytania?
- Robiłem, co mogłem. Ronnie wyjechał do Georgii. Robiłem, co mogłem, żeby położyć temu kres. Ale dziś wieczór, kiedy Ronnie wrócił, zastał Billa całującego ją w tym pokoju.
- Tak.
- Ronnie zrobił straszną scenę. Wyrzucił Billa. Widzi pan, Ronnie był bardzo drażliwy... Zawsze taki był. Kiedy wpada w szał, nie jest...
Straciłem wątek. Poczułem rękę porucznika na swoim ramieniu. Była lekka i sucha.
- Proszę trzymać się faktów. Pan Sheldon zrobił scenę i wyrzucił pana syna. Co dalej?
- Potem zadzwonił do mnie. Przyszedłem tutaj. Była z nim Jean. Zrobił nową scenę, oskarżając mnie, że nie potrafiłem przypilnować syna, i grożąc, że zerwie naszą spółkę. Mój Boże, w ogóle okropnie pomstował. Potem zaczął krzyczeć na Jean. W końcu wyrzucił mnie.
- Groził, że zerwie waszą spółkę? Wydawnictwo Sheldon i Duluth?
- Tak.
- Co pan ma na myśli mówiąc, że w ogóle pomstował?
- Po prostu wszystkim wymyślał. Był oszalały z wściekłości. Chciał zemścić się. On...
- Był wściekły, ponieważ jego żona zakochała się w pańskim synu?
Zadał to pytanie tak spokojnie, że niemal mnie podszedł. Ale mu się nie udało.
- Wcale nie powiedziałem, że pani Sheldon zakochała się w Billu.
- Ale dawał pan to do poznania.
- Nie dawałem tego do poznania.
- Powiedział pan, że się całowali. Powiedział pan, że zrobił pan wszystko, żeby położyć temu kres. Jeśli pani Sheldon go nie kochała, dlaczego pozwalała, żeby ją całował, i dlaczego potrzebowała pana pomocy, żeby położyć temu kres?
Nic się nie zmieniło w jego łagodnym, bezpośrednim sposobie bycia. Ale teraz pokazywał swoje prawdziwe oblicze. Łagodny spryciarz! Mądrala, który nie da się przechytrzyć „podstępnym świadkom”. Nudził mnie; poczułem zmęczenie.
- Przyznaje pan, że tak było?
- Kogo to obchodzi, co ja przyznaję? Ja tego nie powiedziałem.
- Czy pani Sheldon kochała pańskiego syna?
- Nie wiem. Nigdy mi tego nie mówiła. Zresztą, dlaczego mnie pan pyta? Ja nie jestem chodzącym podręcznikiem psychologii, tak jak pan.
Piotr zawołał:
- Jake!
- Co, u diabła? Jaką to robi różnicę?
- Zamordowano człowieka, proszę pana - powiedział porucznik Trant. - Jest pewna różnica, czy jego żona kochała się w innym mężczyźnie czy nie. Rozumiem pana położenie. Pan jest ojcem. Próbuje pan, ma się rozumieć, umniejszyć sprawę, nadać jej pozór niewinnej, jednostronnej, szczeniackiej miłości. Ale jeśli pani Sheldon...
- Ja umniejszam! Mój Boże, myśli pan, że usiłuję cokolwiek umniejszać? Czy niczego was nie uczyli w waszych policyjnych szkołach? Czy uczyli was na przykład, żebyście czekali na koniec zeznań, zanim zabierzecie się do swoich przemyślnych analiz?
Wstałem. Znowu bolała mnie głowa. Piotr także się podniósł i stanął koło mnie.
- Jake, odpocznij lepiej trochę.
- Zamknij się - powiedziałem. Wpatrywałem się w Tranta. - Proszę pytać dalej. Niech pan najpierw się zorientuje; potem pan uzna, czy usiłuję umniejszyć sprawę czy nie.
Trant nie wstał. Siedział nadal w ciemnoszarym, dobrze skrojonym garniturze, z nogą założoną na nogę, spoglądając na mnie bez cienia wrogości.
- Dobrze, proszę pana. Będę dalej stawiał pytania. Na przykład, czy myśli pan, że to pański syn zastrzelił pana Sheldona?
- Oczywiście, że tak myślę.
Mięśnie wokół jego szczęk rozluźniły się. Nie był to właściwie uśmiech, ale wydawało mi się, że uśmiecha się w duchu. Oto nadeszła wielka chwila jego tryumfu. Wyprowadził mnie z równowagi. Zmusił do odsłonięcia kart.
- Nie wiem, dlaczego jest pan taki zadowolony z siebie - powiedziałem. - Nikt nie miał zamiaru ukrywać tego przed panem. Niech pan spyta Piotra, niech go pan spyta, skąd się tu wziął, niech go pan spyta o rewolwer.
- Tak - rzekł Piotr - myślę, że teraz na mnie kolej.
Zaczął opowiadać Trantowi o wizycie Billa w ich mieszkaniu i o zniknięciu rewolweru. Właściwie nie przysłuchiwałem się. Wiedziałem, że wolałby to przemilczeć, ale wiedziałem także, że ma dość rozsądku, by zdawać sobie sprawę, że to wszystko musi być powiedziane. Nie usiadłem z powrotem. Nie chciałem być tak blisko porucznika Tranta. Detektywi, obaj ze zwisającym w kąciku ust papierosem, myszkowali ciągle po mieszkaniu. Lekarz chyba już odszedł. Zwłok Ronnie'ego jeszcze nie zabrano. Między nimi a mną stało krzesło i widziałem tylko jeden but. Czy mają zamiar zostawić go tu na zawsze? Czy policja jest tak nieudolna, że nie potrafi nawet zdobyć ambulansu?
Wbrew mojej woli cichy, natarczywy głos Tranta dochodził do moich uszu.
- Tak więc zauważył pan, że rewolwer zniknął, i zadzwonił pan do brata?
- Tak.
- I pojechaliście państwo do jego mieszkania?
- Tak.
- I wtedy zatelefonowała pani Sheldon?
- Tak.
- Jest pan pewien, że rewolwer należy do pana?
- Jestem pewien.
Porucznik Trant wstał. Obszedł naokoło Piotra i znalazł się na wprost mnie.
- Przykro mi, proszę pana.
- Dlaczego jest panu przykro?
- Nie zdawałem sobie sprawy.
- Teraz za to już pan sobie zdaje sprawę.
- Tak - powiedział - teraz zdaję sobie sprawę. - Nie odrywał oczu od mojej twarzy. Myślałem, że są niebieskie. Były szare. - Rozumie pan oczywiście, że jeśli nie nastąpią jakieś niespodzianki, będę musiał zaaresztować pańskiego syna?
- Nie przypuszczałem, że ma pan zamiar dać nr nagrodę.
Zwilżył wargi. Jego chrześcijańska wielkoduszność nieomal mnie zawstydziła.
- Gdzie jest pański syn?
- Nie wiem.
- Mieszka z panem?
- Nie.
- A gdzie mieszka?
- Nie wiem. Miał nieco zmęczoną minę, jakby po raz pierwszy zabrakło mu do mnie cierpliwości.
- Nie wie pan?
- Powiedziałem przecież.
- Dlaczego pan nie wie?
- Bo pokłóciliśmy się.
- Pana syn jest zamieszany w mnóstwo kłótni.
- Tak - powiedziałem.
- Więc pokłóciliście się?
- Pokłóciliśmy się. Chciał mieszkać sam. Wyznaczyłem mu tygodniówkę. I wynajął sobie pokój.
- Gdzie?
- W Greenwich Village.
- Ale gdzie?
- Nie powiedział mi. Nie chciał, żebym wiedział. Znałem numer telefonu. Mając numer telefonu łatwo można odszukać adres. Ale nie miałem zamiaru mu go podać. Dość już zrobiłem. Spełniłem swój obywatelski obowiązek. Teraz niech sam sobie znajdzie swojego mordercę.
- Rozumiem - powiedział znowu porucznik Trant. Pomyślałem sarkastycznie, że w jedynym wypadku, kiedy mu skłamałem, nie kwestionuje wcale mego oświadczenia.
- Będę musiał go odnaleźć.
- Tak.
- Może pani Sheldon będzie wiedziała.
W tym momencie weszli Leightonowie - cała trójka. Głowa tak mnie bolała, że nie bardzo zwracałem uwagę na to, co się wokół mnie dzieje. Nagle ich zobaczyłem. Brodatego Basila, Phyllis Brent i Norę, cichutką, łagodną i tak z tym swoim wyglądem żony angielskiego wikarego nie pasującą do tego całego bałaganu.
Trant i Piotr podeszli do nich. Znowu usiadłem na sofie. Dochodziły do mnie urywki rozmowy, brzmiące w moich uszach jak dialog z nieznanej powieści.
- Zobaczyliśmy przed domem policjanta... byliśmy w teatrze... to nie... Och, Basil, Basil, nie patrz...Och, Basii, Basii, nie patrz! Zemdlałem chyba z bólu głowy. Piotr i Trant nachylali się nade mną. Piotr mówił:
- Jest zupełnie wykończony. Może już stąd iść, prawda?
- Tak - rzekł Trant. - Niech lepiej idzie.
- Zabiorę go do nas. Będę panu na pewno jeszcze potrzebny, ale...
- Nie - powiedziałem. - Pójdę sam do domu.
- Ale, Jake... Wstałem.
- Odczep się ode mnie, dobrze?
- Przecież właśnie dzisiaj nie powinieneś być sam Odwróciłem się do Tranta.
- Czy prawo zabrania, żebym był dzisiaj sam?
- Ależ może pan robić, co pan chce. Chciałbym tylko, żeby przyszedł pan jutro rano do komisariatu i złożył oficjalne zeznanie. Zadzwonię do pana.
- Dobrze. Piotr się wtrącił:
- Może Iris...
- Odczep się ode mnie.
Odtrąciłem go i zacząłem iść przez nieskończenie długi pokój. Basii, Phyllis i Nora skupili się koło drzwi Nora zrobiła krok w moją stronę. Miała zgnębioną twarz. Głównie z powodu Ronnie'ego, ale zdawało mi się, że trochę również z litości dla mnie. Wyciągnęła do mnie rękę.
- Panie Jake...
Spróbowałem uśmiechnąć się do niej. Ale nie umiałem ułożyć odpowiednio warg.
- Nic mi nie jest, pani Noro. Proszę iść do Jean. Jest jej pani potrzebna.
Nagle Basil zatarasował mi wejście. Był nadęty, jakby został osobiście obrażony i miał zamiar napisać list do redakcji „London Times”.
- To oburzające. To skandal. Jak to mogło się stać?
- Kto to zrobił?
- Kto to zrobił? - powtórzyłem.
Naturalnie, to było oburzające. Skandaliczne. Może nawet zniweczy jego jutrzejszą poranną pracę.
- Niech pan nikomu nie mówi - powiedziałem - ale zabójcą jest Gwendolyn Sneighley.
Ruszyłem niemal biegiem do drzwi, bo czułem, że za chwilę wybuchnę płaczem.
10
Wróciłem do domu. Zażyłem parę tabletek aspiryny. Przygotowałem sobie kieliszek whisky, ale nie mogłem go wypić. Myślałem, że kiedy wreszcie zostanę sam, poczuję się lepiej. Ale czułem się równie, źle. Usiadłem na kanapie. Naprzeciw mnie na ścianie wisiała akwarela w stylu Dufy'ego z widokiem kościoła Świętego Zachariasza w Wenecji. Kupiłem ją podczas wycieczki do Paryża. Teraz przypomniała mi Rzym. Znalazłem się przy fontannie koło Pałacu Medyceuszów. Światło słoneczne przeziera ukośnie przez wiecznie zielone dęby. Słyszę cichy pomruk wody w kamiennej sadzawce i sygnały skuterów. Poniżej widzę kopuły, obeliski, dachy pokryte czerwoną dachówką...
Nagle pomyślałem: Bill nigdy nie pojedzie do Rzymu. Przed oczami stanął mi obraz jego przyszłego życia: szuranie ustawionych rzędem ludzi, trzask zamykających się drzwi od celi, sobotni film, nijakie, ponure plotki więziennego dziedzińca. I to była jeszcze najlepsza alternatywa!
Zrobiło mi się słabo. Wstałem. Koło siebie w pokoju czułem obecność porucznika Tranta z jego bystrymi oczami, z jego czujnym spojrzeniem. Gończy Pies Sprawiedliwości.
Podszedłem do telefonu. Nakręciłem numer Billa Nikt nie odpowiadał. Sylwia! Jak ona się nazywa? Sylwia - jak? Sylwia Rymer. Wyciągnąłem książkę tellefoniczną. Miałem palce jak patyki. Rymer. Reimer. Riemer. Znalazłem ją przeglądając drugi raz spis Rymerów. Sylwia Rymer. Adres: Perry Street. To będzie ona.
Nakręciłem numer. Sygnał rozlegał się nieskończenie długo. Czułem, jak opuszczają mnie resztki energii. Wreszcie, kiedy już straciłem nadzieję, usłyszałem, że ktoś podnosi słuchawkę.
- Tak - głos był dziewczęcy.
- Panna Sylwia Rymer?
- Tak.
- Tu Jake Duluth. Ojciec Billa. Czy Bill jest u pani?
Przez chwilę milczała.
- A o co chodzi?
- Jeśli jest, muszę z nim pomówić.
- Po co?
- Czy to nie wszystko jedno?
- Nie. Pan chce z nim mówić, ale skąd mogę wiedzieć, czy on chce mówić z panem?
Miała miły, jasny głos. Przygnębiała mnie jej bezsensowna wrogość.
- Muszę się z nim zobaczyć.
- To już pan powiedział.
- Powtarzam to raz jeszcze.
- A ja powtarzam: po co?
- Na litość boską! Szuka go policja.
- Policja?
- Policja.
Znowu zamilkła na parę sekund.
- Niech pan lepiej tu przyjdzie.
- Jest u pani?
- Tak. Lepiej niech pan przyjdzie. Adres...
- Znam - powiedziałem.
Chciałem wziąć wóz z garażu, ale się bałem, że nie będę w stanie prowadzić. Czułem się jak pijany. Wsiadłem w taksówkę. Kierowca błądził w irytujący sposób, zanim trafił pod właściwy adres.
Był to typowy dla Greenwich Village dom z czerwonego piaskowca. W skąpym świetle z trudem odczytałem napisy przy dzwonkach. Sylwia Rymer mieszkała na trzecim piętrze od podwórza. Nacisnąłem dzwonek. Oszklone drzwi frontowe zgrzytnęły i otworzyły się. Poszedłem na górę. Przed prawie każdym mieszkaniem stały wystawione na noc puszki na śmieci i papierowe torby. Zadzwoniłem do drzwi 3B. Otworzyły się natychmiast.
Sylwia Rymer miała na sobie luźne spodnie, sweter i skośne okulary w szylkretowej oprawie. Miała około dwudziestu pięciu lat, była niska i niezbyt zgrabna. Wyglądała tak, jak się spodziewałem: mniej więcej jak każda dziewczyna z tego środowiska, zdolna i mająca na swoim koncie powieść wierszem, którą omal nie zainteresował się Ronnie.
W ręce trzymała słoik po dżemie pełen czerwonego wina.
- Gdzie on jest? - spytałem.
- Niech pan wejdzie.
- Gdzie on jest?
- Proszę wejść. Chcę zamknąć drzwi. Mam bardzo ciekawskich sąsiadów.
Wszedłem za nią do malutkiego przedpokoju. Zamknęła drzwi.
- Bill jest w sypialni. Śpi.
Weszliśmy do ciemnego pokoju, pełniącego rolę pracowni; stały w nim tapczany i znajdowały się wszelkie zwykłe w tego typu pokojach rekwizyty: reprodukcje Toulouse-Lautreca, mobil zawieszony pod sufitem, wszędzie książki. Na jednym z tapczanów leżała rozrzucona pościel i chińska piżama. Sylwia podeszła do zawalonego maszynopisami biurka i nalała trochę wina do musztardówki ozdobionej niebieskimi kwiatkami.
- Proszę - powiedziała. - To wszystko, czym mogę pana poczęstować.
Wziąłem wino głównie dlatego, że mi je podała. Poczułem się nagle zagubiony i przerażony - przerażony tym, co się stało, przerażony tą dziewczyną, która była dla mnie zupełną niewiadomą, ale przede wszystkim przerażony, że mam zobaczyć Billa..
- Nie jest panu przypadkiem słabo?
- Słabo?
Usiadła na brzegu stołu. Miała szerokie biodra. Cała zdawała się składać ze skośnych okularów i bioder.
- Co Bill narobił?
- Nie powiedział pani?
Pytanie zabrzmiało niedorzecznie. Odstawiła szklankę z winem, wyciągnęła papierosa z paczki leżącej na stole i zapaliła wypuszczając kłęby dymu.
- Przyszedł tu... Która teraz godzina? Pół do pierwszej? Przyszedł blisko godzinę temu. W ogóle nic nie mówił. Tylko że jest zmęczony i idzie do łóżka. Domyśliłam się, jak zwykle, że coś jest nie w porządku.
Powiedział, że jest zmęczony i idzie do łóżka! Zachowywał się tu jak domownik. Sylwia Rymer to był ten „przyjaciel”, który go tak chętnie przygarnął, posuwając się nawet do oddania mu sypialni i przenosząc się na tapczan do pracowni! Wejrzenie w ten wycinek jego życia, który dotychczas był dla mnie zamkniętą księgą, zdeprymowało mnie jeszcze bardziej. Żeby zachować równowagę, postanowiłem trzymać się faktów. Ronnie został zabity o pół do dziesiątej. Bill przyszedł tutaj o pół do dwunastej. Gdzie podziewał się w ciągu tych dwu godzin?
Sylwia powiedziała:
- Na pewno chodzi o Jean?
- To pani wie o Jean?
- Litości! - jej głos był nabrzmiały goryczą. - Niczym innym mnie nie karmi dniami i nocami! Jestem matką Billa.
Byłem u kresu wytrzymałości nerwowej, a słowa „matka Billa” oznaczały dla mnie wyłącznie Felicję. Znowu ujrzałem Felicję na parapecie okna, wygładzającą spódnicę, skaczącą... Chwyciłem musztardówkę. Sylwia zsunęła się ze stołu.
- Niedobrze panu?
- Nie.
- To niech pan, na litość boską, wreszcie coś powie. Co on zrobił? Czy coś poważnego? Chyba nie, co?
- Zabił Ronnie'ego.
Teraz, kiedy już to wyrzuciłem z siebie, kiedy zobaczyłem, że i nią to wstrząsnęło, poczułem się pewniej. Przez chwilę spoglądała na mnie z głupim, rybim wyrazem twarzy, zupełnie jak Angie na schodach. Potem, bardzo szybko, zapytała:
- Kiedy?
- O pół do dziesiątej.
- Był tu o siódmej. Spędził ze mną cały wieczór. Przysięgam, że będę upierać się przy tym, nawet gdyby przez cały miesiąc mieli mnie bić gumowymi pałkami.
Tylko młodość może się zdobyć na tak bezpośrednią reakcję. W dwie sekundy po szoku już zajęła stanowisko, już dokładnie wiedziała, co ma robić. Poczułem się bezradny i stary.
- Ukradł rewolwer mojego brata. Zostawił go przy zwłokach. Żadna ziemska siła nie może mu pomóc.
Sylwia zawróciła na pięcie i pobiegła w stronę drzwi do drugiego pokoju. Poszedłem za nią.
- Dokąd pani idzie?
- Zobaczyć go. Chwyciłem ją za ramię.
- Przedtem muszę sam z nim pomówić. Wyrwała mi się.
- Nie. Nie... Nie może pan tego zrobić beze mnie.
- Dlaczego nie mogę?
Z półotwartymi ustami patrzyła na mnie przez swoje skośne okulary. Jej nie uszminkowane wargi były tego samego koloru co język.
- Bo ja go kocham, niemądry człowieku! Nie wychodzi mi to na dobre, ale kocham go.
Weszliśmy razem do pokoju sypialnego, jeśli tę klitkę, niewiele większą od dużej szafy, można było nazwać pokojem. Całą przestrzeń wypełniało łóżko. Bill leżał na wznak, z podkurczonymi nogami, przykryty kołdrą aż po podbródek. Widać było tylko jego jasne włosy na poduszce. Spał mocno.
Przystanęliśmy obok łóżka. To było więcej, niż mogłem znieść - że leży tutaj i śpi, niewinny i spokojny jak dziecko. Położyłem mu rękę na ramieniu. Drgnął i natychmiast usiadł. Miał na sobie trykotowy podkoszulek. Włosy opadły mu na czoło. Odrzucił je do tyłu. Jego wzrok padł najpierw na Sylwię, a potem na mnie. Nie oprzytomniał jeszcze ze snu.
- To ty? Skąd się tu wziąłeś?
- Zadzwonił - odpowiedziała Sylwia. - Numer jest w książce telefonicznej.
- Przychodzę od Ronnie'ego.
W spojrzeniu Billa pojawił się znajomy wyraz pogardliwego uporu.
- Czy zawsze musisz wścibiać wszędzie swój nos?
Sylwia zapaliła papierosa. Potarcie zapałki zabrzmiało w moich uszach jak wybuch granatu. Bill podciągnął pod kołdrą kolana i objął je wojowniczo nagimi ramionami.
- Więc wielki Ronnie przysłał cię z jakimiś nowymi grzmiącymi groźbami! Świetnie! Możesz powiedzieć wielkiemu Ronnie'emu, żeby się wypchał! Nie obchodzi mnie, co on mówi. Nie obchodzi mnie, co on robi. Nie obchodzi mnie, czy jest żywy czy martwy. To jest sprawa między Jean i mną. Jean mnie kocha. Ma zamiar się rozwieść i pobierzemy się. Tak właśnie zrobimy. I do diabła z Ronnie'm, do diabła z tobą, do diabła z wami wszystkimi!
Odwrócił się do Sylwii, wskazując na mnie palcem.
- Sylwia, bądź tak dobra. Wyrzuć ze swego mieszkania tego dostojnego, lizusowatego wydawcę. Jestem zmęczony. Chcę się trochę przespać.
Wrzeszczał, wygrażał Ronnie'emu, zupełnie tak, jakby Ronnie żył jeszcze, zupełnie tak, jakby...!
Nogi zaczęły pode mną drżeć. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Nigdy niczego takiego nie doznałem. Trudno mi było uwierzyć, że drżą tylko moje nogi, a nie dom, nie całe miasto. Może zawsze tak się dzieje, kiedy człowiekowi na dnie rozpaczy zaczyna świtać nadzieja?
Musiałem mu wreszcie to powiedzieć: - Ronnie nie żyje.
Na ułamek sekundy na twarzy mojego syna pojawił się wyraz najgłębszego zdumienia. Prawie natychmiast ustąpił innym wrażeniom: wstrząsu, niewiary, strachu. Ale przedtem się pojawił. Byłem tego absolutnie pewny. Nie mógł tego udać - nie Bill, który od kołyski był najbardziej nieudolnym, najnaiwniejszym z kłamców.
Usiadłem na brzegu łóżka. Nie miałem żadnej nadziei, nie marzyłem nawet, by to było możliwe. I nagle zdarzył się cud.
- Więc to nie ty go zabiłeś?
- Ja? Ronnie'ego?
Chciało mi się śmiać. Z trudem stłumiłem wzbierającą mi w gardle idiotyczną, konwulsyjną wesołość. Spojrzałem na Sylwię Rymer.
- On tego nie zrobił - powiedziałem. - Nie zabił Ronnie'ego.
11
Sylwia nie zwróciła na mnie uwagi. Wątpię, czy w ogóle mnie usłyszała. Domyśliłbym się, że kocha się w Billu, nawet gdyby mi tego nie powiedziała. Cały pokój zdawał się wypełniony tą jej miłością, ciężką, bezkompromisową miłością brzydkiej dziewczyny. Wygrzebała z kieszeni spodni paczkę papierosów, zapaliła jednego i podała Billowi. Wziął bez słowa. Miał zaciętą twarz. Teraz dopiero uświadomił sobie niebezpieczeństwo i próbował ukryć strach pod maską zawziętości Tak zwykle wyglądał jako dziecko, kiedy Felicja brała go do dentysty.
- Co się stało, tatusiu?
- Zastrzelono go.
- Kiedy?
- Dwadzieścia po dziewiątej. Jean zadzwoniła do mnie. Poszliśmy tam z Piotrem i Iris. Znaleźliśmy zwłoki i wezwaliśmy policję.
Mój niedorzeczny błogostan nie opuszczał mnie. Zdawało mi się, że nic go nie może zamącić. Sprawa będzie oczywiście ciężka. Będziemy mieli do czynienia z porucznikiem Trantem. Ale co mnie obchodzi nawet porucznik Trant, skoro Bill jest niewinny? Nie przejmowałem się ani przez chwilę, że nie mam na to żadnych innych dowodów prócz przelotnego wyrazu twarzy mojego syna.
Popiół z papierosa Billa spadł na pościel. Sylwia odruchowo poderwała się, żeby go obsłużyć, ale się powstrzymała. Bill nie patrzał na mnie. Zapytał zachrypłym głosem:
- Zastrzelono go z rewolweru Piotra?
- Tak. Tyś go ukradł, prawda?
- Do niczego się przy nim nie przyznawaj! - krzyknęła ostro Sylwia.
Zwróciłem się do niej, raczej zaskoczony niż zły:
- Dlaczego? Czy uważa mnie pani za wroga?
- A kim pan jest? Pan wezwał policję. Pan nasłał ich na niego. Pan przyszedł tu twierdząc, że on to zrobił.
Nienawidziła mnie. Nie mogłem jej za to potępiać. Ale nie był to odpowiedni moment, żeby bronić się czy tłumaczyć przed Sylwią Rymer. Odwróciłem się znów do Billa i powtórzyłem:
- Wziąłeś rewolwer Piotra? Przytaknął.
- Dzisiaj?
Znowu kiwnął głową.
- Leżał na dywanie koło Ronnie'ego. Bill zwilżył wargi. Sylwia wybuchnęła:
- A pan, jak przystało na kochającego ojca, zostawił go tam, żeby policja go znalazła, co?
- Tak.
- Ze wszystkich...!
Nie racząc nawet na nią spojrzeć, Bill powiedział:
- Odczep się od niego, Sylwia. - A potem: - Oni wiedzą, że to rewolwer Piotra, tatusiu?
- Piotr musiał to powiedzieć.
- Jasne. - Twarz mu poszarzała. - A ty powiedziałeś im wszystko... o mnie i Jean, i...
- To przez Jean. - Jawna zazdrość w głosie Sylwii budziła litość. - To wszystko jej wina. To Jean...
Bill wrzasnął:
- Wyjdź stąd!
- Ale, Bill...
- Wyjdź stąd! Odwal się i zamknij gębę! Zamrugała oczyma za skośnymi okularami, jakby zbierało jej się na płacz. Żal mi jej było. Mogła sobie być niezwykle zdolną dziewczyną, piszącą poematy dla „Literary Review”, ale nie nauczyła się dotychczas, żel nie wolno nosić serca na dłoni, szczególnie jeśli się ma szerokie biodra. Stała jeszcze przez chwilę, usiłując przybrać zaczepną pozę. Potem ciężko ruszyła w stronę drzwi. Zamknęły się za nią.
Po jej wyjściu Bill nadal siedział w kucki na łóżku, wpatrując się w pościel.
- Więc ty myślałeś, że to ja zrobiłem? Po prostu tak sobie myślałeś?
Nie zachowywał się jak Sylwia Rymer. Nie oskarżał mnie. Stwierdzał tylko fakt, jakby nie było w tym nic dziwnego, jakby od dawna wiedział, że cokolwiek się zdarzy, zawsze będę podejrzewał go o najgorsze. Postanowiłem tymczasem nie myśleć o tym, jakie światło rzuca to na nasze wzajemne stosunki. Odłożyłem to na później.
- A policja? - zapytał. - Oni też tak uważają?
- Tak.
- Znaleźli rewolwer. I wiedzą o Jean i o mnie.
- Tak.
- I mają zamiar mnie zaaresztować?
- Nie martw się. Wezmę adwokata. Będziemy walczyć. Nie ma co się martwić.
Popatrzał na mnie, jakby - nie bez słuszności - uważał mój optymizm za bezmyślny.
- Żartujesz, tatusiu?
- Nie ma się czego bać. U nas nie skazuje się niewinnych ludzi.
- Kto powiedział, że jestem niewinny? - Opuścił głowę na podkurczone kolana. Jego mięśnie zwiotczały, jakby zmęczył się długodystansowym biegiem. - Miałeś naturalnie słuszność, że tak myślałeś. Ja to zrobiłem. Zabiłem Ronnie'ego.
Na ułamek sekundy poczułem w stosie pacierzowym lodowato zimny strach. Ale tylko ha ułamek sekundy. Zaraz zrozumiałem. Biedny uparciuch! Zadurzony mały głuptas!
- Nie musisz osłaniać Jean.
- O co ci chodzi? Co ma do tego Jean?
- Jean jest w porządku. Ronnie zamknął ją w pokoju. Jego odciski będą na zamku. Policja je sfotografowała.
Bill uniósł głowę z kolan. Patrzał na mnie tępo, jakby nie dotarły do niego moje słowa. Wreszcie odezwał się:
- Jean jest w porządku?
- Tak.
- Wobec policji?
- Tak. Nagle ożył.
- Ty tego nie zrobiłeś, prawda? - zapytałem. Impulsywnie położył mi rękę na ramieniu. Na jego twarzy pojawił się teraz czuły, pełen politowania wyraz, jakbym to ja napytał sobie biedy.
- Tatusiu - rzekł - biedny tatusiu.
Nieśmiało przykryłem dłonią jego rękę. Nie cofnął jej.
- Zadzwonię do Artura Freedlanda. On co prawda nie prowadzi spraw kryminalnych, ale zna się na wszystkim.
- Dobrze, tatusiu.
- A zanim on przyjdzie, opowiesz mi chyba, co się naprawdę zdarzyło?
- Dobrze. Opowiem ci wszystko. Wstał z łóżka. Był w podkoszulku i szortach. Jego ubranie leżało na krześle w rogu.
- Ty się ubierz, a ja zadzwonię do Artura.
- Dobrze. I, tatusiu... Był zakłopotany.
- Przykro mi. To znaczy, wiem, że byłeś bardzo przywiązany do Ronnie'ego, i... no, przykro mi...
Wyszedłem do drugiego pokoju. Sylwia siedziała na stole. W ręce miała słoik z winem.
- Zadzwonię do adwokata.
Nie odpowiedziała. Położyłem jej rękę na ramieniu.
- Wszystko będzie dobrze - rzekłem.
- Niech to diabli wezmą!
Nakręciłem numer Artura Freedlanda. Artur był naszym prawnikiem, moim i Ronnie'ego. Jego firma zajmowała się całą prawną stroną naszego wydawnictwa. On sam był bardziej zaprzyjaźniony z Ronnie'm niż ze mną. Byłem tym teraz trochę speszony. Artur wrócił akurat z Baltimore i jeszcze nie spał. Powiedziałem mu tylko, że sprawa jest ważna i że musi przyjść, i podałem adres Sylwii. To wszystko. Nie zadawał żadnych pytań.
- Zaraz będę, Jake.
- Dziękuję, Artur.
Bill wyszedł z sypialni. Był bez krawata i nie przyszczotkował włosów. Wyglądał bardzo młodo. Miał wystraszoną minę. Podszedł do stołu, na którym stało wino. Rozrzucił papiery szukając szklanki. Nie znalazłszy jej wyjął Sylwii słoik z ręki, napełnił go i wychylił duszkiem.
- Czy przyjdzie pan Freedland, tatusiu?
- Tak.
Usiadł na tapczanie.
- Niedobrze mi.
Znów wstał i poszedł do łazienki. Wrócił po paru minutach.
- Już dobrze. Teraz chyba ci wszystko opowiem.
- Tak.
Sylwia zsunęła się ze stołu. Niedorzecznie wyniosłym głosem powiedziała:
- Jeśli panowie pragną pozostać sami, mogę wyjść i spacerować po ulicach.
- Nie wygłupiaj się. Może tu zostać, prawda, tatusiu?
- Oczywiście.
Nagle Sylwia podbiegła do Billa i przytuliła się do niego.
- Och, Bill, Bill, dziecinko...
Bill poklepał ją po ramieniu. Silny, dorosły mężczyzna uspokajający swoją niewiastę - przemknęło mi przez myśl.
- Już, Sylwia, w porządku.
Oderwała się od niego i usiadła na tapczanie. Wyciągnęła z kieszeni spodni zmiętoszoną chustkę i wysiąkała nos.
- No, to już, tatusiu. Od początku?
- Tak. Odkąd przyszedłeś tam po raz pierwszy dziś po południu.
- Przyjechałem z Fire Island około czwartej. Odstawiłem twój samochód do garażu.
- Wiem.
- Przyjechałem kolejką podziemną tutaj, do Sylwii. Potem... - zarumienił się. - Nie muszę opowiadać, co myślałem o Jean, prawda, tatusiu? Tego chyba nie muszę?
- Nie.
- Wstydziłem się. Tam, na wyspie, byłem dla niej wstrętny. Ona nie rozumiała. To moja wina. Nie wytłumaczyłem jej. Uważałem, że powinienem iść i przeprosić, wyjaśnić jej - przerwał. - Zostawiła swoją torebkę w willi. Miałem więc pretekst. Wziąłem ją i poszedłem na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Johnson mi otworzył. W hallu była Angie. Spytałem, czy Jean jest w domu. Powiedziała, że tak, że jest w salonie. Poszedłem więc i Jean tam była, i... Nie spodziewała się mnie. Na pewno wyglądałem okropnie. To znaczy niezbyt dużo spałem i byłem strasznie rozgorączkowany. Ale spróbowałem jej wytłumaczyć - no więc, że mi przykro, ale że nic się nie zmieniło. Powiedziałem, że zawsze będę ją kochać i ona zawsze będzie mnie kochać, i jeśli to zrozumie, dojdzie do wniosku...
Sylwia wysiąkała nos. Bill rzucił na nią gniewne spojrzenie.
- Na początku nic nie mówiła. A potem... no, więc ostała i przybiegła prosto w moje ramiona. Miałem zamiar wszystko wyjaśnić. Ale ona płakała i powtarzała ciągle: „Przykro mi, Bill, przykro mi” - jakby to ona popełniła te wszystkie szaleństwa, a nie ja. I pocałowałem ją... I wtedy właśnie wszedł Ronnie...
Słuchając myślałem o poruczniku Trancie. Jak on to przyjmie? Słowa Billa były jedyną naszą bronią przeciw niemu.
- Tatusiu, gdybyś go zobaczył! Zachowywał się jak wariat. Wrzeszczał i ciskał się. Mówił najobrzydliwsze rzeczy o Jean, o wszystkich. Chciałem go uderzyć. Boże, jak chciałem go uderzyć! Ale Jean mi nie pozwoliła. Kazała mi iść. Powiedziała, że będzie lepiej, jeśli sobie pójdę. Chyba miała rację. Bez sensu byłoby wyjaśniać cokolwiek w tym zamęcie. Więc poszedłem. Johnson stał w hallu i na pewno wszystko słyszał. Otworzył mi drzwi. Wyszedłem i chodziłem, chodziłem. Bez żadnego celu. Po prostu chodziłem. I byłem taki nieprzytomny, taki skołatany, taki przerażony... - przetarł twarz dłonią. - Chyba bałem się sam siebie. Czułem, że zaraz się załamię lub coś w tym rodzaju. Gdybyś wiedział, co przeżyłem, jak mi było... Postanowiłem szukać pomocy. Musiałem komuś wszystko opowiedzieć i znaleźć pomoc.
Zrobił niewyraźny gest w stronę Sylwii.
- Pomyślałem o Sylwii. Ale, u diaska, nie chciałem jeszcze głębiej cię w to wciągać. Potem pomyślałem o Piotrze i Iris. Oni zawsze byli pierwszorzędni. To znaczy, dawniej mi zawsze jakoś pomagali. I zdecydowałem, że pójdę do nich. Oprócz nich nie miałem nikogo.
Przerwał i spuścił wzrok. Nie miał nikogo! Powiedział to bez żadnego zamiaru dotknięcia mnie. Po prostu nie pomyślał o mnie ani wtedy, ani teraz.
- No, więc poszedłem do Piotra i Iris. Było chyba koło siódmej. Nie wiem. Wszedłem. Miałem zamiar im od razu wszystko wygarnąć. Ale oni jedli obiad i była gosposia, i... i nagle nie mogłem tego zrobić. To znaczy, oni byli tacy jacyś - nie wiem - spokojni i w ogóle. Po prostu wiedziałem, że nie potrafię im powiedzieć. I wtedy doszedłem do wniosku, że i tak nie mogę na nikogo liczyć. To była sprawa między mną i Jean. I uświadomiłem sobie, że wychodząc stamtąd postąpiłem tchórzliwie, że zrobiłem to, czego właśnie chciał Ronnie, bo Jean przeraził cały ten smród i w ogóle. Musiałem zostać sam, żeby to wszystko przemyśleć. Nie mogłem tak zwyczajnie siedzieć przy stole z Piotrem i Iris. No to wstałem i poszedłem do drugiego pokoju. I wtedy zaraz zrozumiałem, że muszę iść z powrotem na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę i postawić jasno sprawę. Przecież już przedtem chciałem to zrobić i to była nasza jedyna szansa. Moja i Jean. Musiałem tam wrócić i zabrać ją stamtąd. Wiedziałem, że jeśli zostanie dłużej z tym bydlakiem, jeśli mu jeszcze trochę ustąpi, będzie zgubiona. Oboje będziemy zgubieni. Wstałem. Zabrałem się do wyjścia. I...
Podniósł na mnie wzrok.
- I wtedy przypomniałem sobie o rewolwerze Piotra. Ty nie wiesz, jaki był Ronnie. Jak się odgrażał, jak wołał, że wezwie policję... I nagle pomyślałem, że lepiej wziąć rewolwer... Wyjąłem go z szuflady i włożyłem do kieszeni. I właśnie miałem wyjść, kiedy weszła Iris i zaczęła pytać o różne rzeczy. Jakoś się od niej wykręciłem i poszedłem sobie...
Na jego czole pokazały się krople potu. Jedna z nich spłynęła po policzku.
- Tatusiu, ja wcale nie zamierzałem użyć tego rewolweru. Słowo honoru. Myślałem tylko: Bóg wie, co może zdarzyć się z Ronnie'm, lepiej wezmę rewolwer... I wróciłem na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Zadzwoniłem do drzwi i... i Ronnie mi otworzył. Nie spodziewałem się tego. To znaczy, przypuszczałem, że otworzy Johnson. Ale to był Ronnie. Właśnie on. I patrzał na mnie, jakby nie mógł uwierzyć, że ośmieliłem się znowu tam przyjść. I powiedział: „Wynoś się. Wynoś się stąd” - czy coś w tym rodzaju. Na jego widok znowu wpadłem w furię. Tak strasznie go nienawidziłem. I... wyciągnąłem rewolwer z kieszeni, i wycelowałem w niego, i powiedziałem: „Muszę zobaczyć Jean. Muszę zabrać ją z tego cuchnącego śmietnika”. I grożąc rewolwerem wepchnąłem go na schody. Tatusiu, ja nawet nie wiedziałem, czy on jest naładowany. W salonie była Jean. I powiedziałem: „Jean, tak dalej być nie może. Teraz to rozumiesz, prawda? Pójdziesz ze mną?” A ona spojrzała na rewolwer i rozgniewała się. Nigdy nie widziałem jej tak rozgniewanej. I powiedziała: „Daj mi to. Daj mi rewolwer. Bill, daj mi rewolwer”.
Byłem wtedy chyba półprzytomny. Ale ona tak powiedziała i ja jej posłuchałem, i dałem jej rewolwer, i ona rzuciła go na stół. I Ronnie mnie uderzył.
Jean nic o tym nie mówiła przez telefon. Powiedziała, że Ronnie zamknął ją na górze zaraz po moim wyjściu. Czy już wtedy chciała osłonić Billa?
- Ronnie bił mnie, a Jean krzyczała: „Bill, proszę! Idź stąd! Bill, słyszysz mnie? Idź stąd!” I nagle zupełnie zgłupiałem. To znaczy, wiedziałem, że Ronnie mnie bije, ale jakoś nie mogłem mu oddać. Po prostu pozwalałem, żeby mnie bił. Jean uciekła z pokoju. Pobiegła chyba na górę. A Ronnie bił mnie dalej i... wziął mnie za kołnierz i za spodnie, i zataszczył mnie na schody, a ja ciągle nie mogłem... - Ukrył twarz w rękach. - Nie wiem, dlaczego mu na to pozwalałem. Zataszczył mnie po schodach na dół, otworzył drzwi i wyrzucił mnie na ulicę, i potknąłem się, i upadłem do rynsztoka...
Rozpłakał się. Dałbym wszystko, żeby go pocieszyć. Ale nie ośmieliłem się wstać i podejść do niego. Zbyt byliśmy sobie dalecy. Sylwia spróbowała go objąć. Odtrącił ją z irytacją. Szepnął jakby do siebie:
- Czułem się tak upokorzony. Poszedłem tam, żeby ją zabrać, i dałem mu... Pozwoliłem Ronnie'emu... Podniosłem się. Całe spodnie miałem wybrudzone. Oczyściłem je trochę. I zacząłem iść. Po prostu iść przed siebie. Zaszedłem do kina. Do jakiegoś kina, nie wiem, jakiego. Siedziałem na jakimś filmie i wyszedłem, wróciłem tutaj i byłem taki zmęczony...
Głos mu się załamał. Spojrzał na mnie.
- To chyba wszystko. Tak to było, tatusiu.
- Kiedy wyszedłeś od Ronnie'ego?
- Jejku, nie wiem. Byłem tam tylko parę minut.
- A przyszedłeś tam koło ósmej?
- Chyba tak.
Wierzyłem mu oczywiście. W całym tym opowiadaniu nic nie brzmiało fałszywie dla kogoś, kto znał ich obu: Billa i Ronnie'ego. Wierzyłem mu, współczułem mu aż do bólu i nienawidziłem siebie.
- Czy będę musiał to wszystko opowiedzieć policji?
- Tak.
- Myślisz, że mi uwierzą?
Nie potrzebowałem przypominać sobie porucznika Tranta. Ani na chwilę o nim nie zapomniałem. Zastanawiałem się: Na rewolwerze nie będzie odcisków palców Billa. W każdym razie będą zamazane odciskami Jean. Może kiedy Trant to odkryje...? Ale to była tak nikła nadzieja. Bill poszedł tam z rewolwerem. Bill groził nim Ronnie'emu. Wyszedł wprawdzie stamtąd godzinę przed zbrodnią, ale poszedł sam do kina. Do jakiegoś kina, nie wiem, jakiego!
- Jesteś pewien, że Jean wybiegła z pokoju?
- Tak.
- Że nie widziała, jak wychodziłeś?
- Nie. Nie widziała. Tylko Ronnie tam był.
Jean nie byłaby zbyt wartościowym świadkiem, ale w każdym razie byłaby świadkiem. Ale Jean nie widziała, jak wychodził.
- A rewolwer? Gdzie został rewolwer, kiedy Jean wzięła go od ciebie?
- Nie wiem, tatusiu. Nie myślałem o rewolwerze;
- Ale przypomnisz sobie, co to było za kino?
- Myślę, że tak. To było gdzieś na Trzeciej Alei.
- Nie widziałeś nikogo, kto mógłby cię zapamiętać?
- Skądże! Na nikogo przecież nie patrzyłem. Ja... - przerwał i powtórzył bezbarwnie: - Myślisz, że oni mi uwierzą?
- Czy ci uwierzą? - wtrąciła się nagle Sylwia. - Zwariowałeś? Jak policja może ci uwierzyć, jeśli został tam rewolwer i twój własny ojciec wysypał całą prawdę o tobie i Jean.
Odwróciła się do mnie. Na jej twarzy malowała się znowu nieprzejednana nienawiść.
- Jak mógł pan być takim potworem? Wiem, że nigdy nie był pan dobrym ojcem. Wszyscy przyjaciele Billa to wiedzą. Ale dlaczego, na miłość boską, zostawił pan tam rewolwer, dlaczego wypaplał pan wszystko policji? Czy po to, żeby pomścić Ronnie'ego? Złożyć należną ofiarę wielkiemu Ronaldowi Sheldonowi?
Nie słuchałem już dalszych wyzwisk, bo Sylwia trafiła w sedno. Iris schowałaby rewolwer. Piotr by ją w tym poparł. Moglibyśmy jakoś urobić ich służącą. I wtedy może udałoby się zamazać całą najbardziej obciążającą sprawę rewolweru i powtórnej bytności Billa na Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy. To ja się temu sprzeciwiłem. Ja, uniesiony sprawiedliwym gniewem, byłem tym, który nalegał, żeby lojalnie współpracować z policją. Musiałem mieć jakieś swoje racje. Teraz już nie pamiętałem jakie. Znowu nawiedziła mnie Felicja. Przez Felicję straciłem wiarę w Billa. Myślałem, że trzeba dokonać wyboru między Billem a Ronnie'm, i ponieważ Bill był synem Felicji, wybrałem Ronnie'ego.
Czekałem cierpliwie. Sylwia dalej lamentowała. Niech lamentuje. Zadzwoniono do drzwi frontowych. Sylwia zamilkła. Wstałem.
- To Artur. Otworzę mu.
Za drzwiami stał porucznik Trant. Uśmiechał się do mnie zdawkowo, jak stary przyjaciel, który wpadł wieczorem na chwilę.
- Dobry wieczór. Spodziewam się, że zastanę tu pańskiego syna.
12
Wszedł do ciasnego przedpokoju i zamknął za sobą drzwi. Uśmiechał się przepraszająco. Wydał mi się bezgranicznie obłudny.
- Kazałem jednemu ze swoich ludzi śledzić pana. Pomyślałem sobie, że będzie to najprostszy sposób trafienia na ślad pańskiego syna.
Lęk przed nim i niechęć wróciły z całą siłą. Znowu udało mu się przechytrzyć sprytnego świadka: chwalił się, że tak zręcznie doprowadził do tego, bym wpadł we własną pułapkę, nie wiedząc, że tylko przypadek potwierdził jego rzekomą przenikliwość. Ja nie byłem sprytnym świadkiem. Nie opuściłem mieszkania Ronnie'ego z żadnym wypracowanym planem ratowania Billa. Nie byłem aż tak przedsiębiorczy. Po prostu poszedłem do domu...Wiedziałem, że zaraz nastąpi decydujący moment, ale byłem zbyt zmęczony i zły, żeby przejąć inicjatywę
- Przyszedł pan, żeby aresztować Billa?
- Obawiam się, że tak.
- On tego nie zrobił.
- Nie? - okazał łagodne zdziwienie. - Zmienił pan zdanie.
- Tak. Zmieniłem zdanie.
- Dlaczego?
- Bo on tego nie zrobił. Powiedział mi, że tego nie zrobił. Wyszedł stamtąd przeszło godzinę przed zbrodnią.
Jego szare oczy przyglądały mi się z zainteresowaniem.
- A jakie ma na to dowody?
- Nie ma żadnych dowodów. Nic, co pan nazwałby dowodem.
- Tak?
- Ale kiedy powiedziałem mu, że Ronnie nie żyje, osłupiał. Można to było poznać po jego twarzy. Nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Ta dziewczyna, która tu mieszka, może to poświadczyć.
Porucznik Trant milczał.
- Mówi prawdę - nalegałem. - Łatwo poznać, kiedy ktoś mówi prawdę.
- Łatwo, proszę pana? Ja mam nieco inne doświadczenie. No, ale ja nie jestem chodzącym podręcznikiem psychologii.
Powiedział to bez ironii, jakby nie uświadamiał sobie, że cytuje moje własne słowa. Ale wiedział o tym oczywiście. Przerwał, a potem dorzucił:
- Ktoś jednak zabił pana Sheldona.
- Istotnie.
- Kto?
- Skąd mogę wiedzieć?
- Nikt nie przychodzi panu na myśl? - przyglądał mi się cierpliwie, czekając na moją odpowiedź, tak jakby to było rzeczywiście pytanie, a nie śmiertelny cios. Ponieważ nie odpowiadałem, ostrożnie mnie wyminął i wszedł do pokoju. Poszedłem za nim. Bill wstał. Sylwia także. Trant zwrócił na mojego syna swoje irytujące łagodne spojrzenie.
- Porucznik Trant z policji kryminalnej.
Bill spoglądał na niego lękliwie. Sylwia powiedziała:
- Nie mów nic, póki nie przyjdzie adwokat. Trant odwrócił się do mnie:
- Zamówił pan adwokata?
- Czy ma pan coś przeciwko temu?
- Przeciwnie. Wydaje mi się to bardzo rozsądnym posunięciem. Kogo pan wezwał?
- Artura Freedlanda. Będzie tu lada chwila.
- To prawnik pana Sheldona, prawda?
- Tak.
Znowu zwrócił się w stronę Billa. I znowu Sylwia krzyknęła:
- Nie mów nic, Bill! Trant spojrzał na nią.
- Pani jest panną Sylwią Rymer?
- Tak.
- I pani, sądzę, również nie zechce powiedzieć ani słowa, dopóki nie przyjdzie adwokat?
- Tak.
Trant wzruszył ramionami.
- Wobec tego może pozwoli mi pani usiąść. Jestem trochę zmęczony.
Zerknął na tapczan, na którym leżała piżama, i usiadł na drugim. Nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Po prostu siedział sobie, z widocznym zainteresowaniem przyglądając się mobilowi Sylwii. Działało mi to na nerwy.
Żeby zapomnieć na chwilę o moim niepokoju, zacząłem zastanawiać się nad Trantem; próbowałem pogodzić się z faktem, że i on jest ludzką istotą. Co robił, zanim wyczarowany telefonem Piotra pojawił się w domu Ronnie'ego? Musiał przecież mieć jakieś własne życie, kiedy nie wdzierał się złowieszczo w życie innych ludzi. Był w końcu „trochę zmęczony”. Czy jest żonaty? Czy ktoś cieszył się na jego widok? Czy był taki człowiek, który patrząc na otwierające się drzwi mógłby powiedzieć całkiem obojętnie: Och, to on. Próba odtworzenia jego życia prywatnego spełzła na niczym. Po prostu siedział tutaj na tapczanie, przyglądając się mobilowi i czekając na właściwy moment, żeby zaaresztować mojego syna.
Wkrótce przyszedł Artur Freedland. Sam mu otworzyłem. Był to wysoki, elegancki, przystojny mężczyzna, z workami pod oczyma, nasuwającymi myśl o nocnych klubach i hulankach. W rzeczywistości był szacownie żonaty i mieszkał na Central Park South z żoną, teściową i walijskim terierem, zwanym Panną Boo. Znajdował się na liście „nudnych, ale nieuniknionych” gości Ronnie'ego. Przez ramię przerzucił swój płaszcz nieprzemakalny.
- Jake.
- Dziękuję, że przyszedłeś, Arturze.
- Nie ma za co, staruszku.
Zapomniałem, że przejął od Ronnie'ego to „staruszku”, przypomniało mi to dziesiątki przyjęć w domu Sheldonów z Arturem rozprawiającym o swych wynikach w golfie. Nagle zrozumiałem, że z tej strony nie można spodziewać się pomocy. Podał mi swój płaszcz. Należał do ludzi, którzy są całkiem pewni, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zajmie się ich wierzchnim okryciem. Położyłem płaszcz na krześle. Artur wszedł do pokoju. Zobaczył Tranta i zatrzymał się.
- Trant.
- Witam, panie mecenasie.
- Znacie się - stwierdziłem z goryczą.
- No, tak. - Artur był nieswój. - Wszyscy w naszym zawodzie znają porucznika Tranta. Ale... ale... o co chodzi, staruszku? Nic poważnego, mam nadzieję?
Jakbym wyciągał go z łóżka, żeby zasięgnąć porady w sprawie naruszenia przepisów drogowych!
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, porucznik Trant wskazał na Billa.
- To jest syn pana Dulutha, panie mecenasie. On właśnie jest pana klientem. Przyszedłem tutaj, żeby zaaresztować go pod zarzutem morderstwa na osobie Ronalda Sheldona.
- Ronnie! - Zdumienie i wstrząs nadały na chwilę jego majestatycznemu profilowi niemal kretyński wygląd. - Ronnie zamordowany!
- Jestem w pełni gotowy przedstawić panu obciążające dowody - mówił Trant - ale myślę, że pańscy klienci woleliby opowiedzieć panu najpierw własną wersję wypadków. - Spojrzał na Sylwię. - Czy jest tu jeszcze jakiś pokój? Może mógłbym tam przejść na czas narady?
- Nie - powiedziałem. - Pan zostanie tutaj. Artur, Bill, chodźcie do sypialni.
Sylwia chciała pójść z nami, ale miałem już zupełnie dosyć jej niedołężnych prób obrony Billa. Przeszliśmy więc tam w trójkę. Pokój był za mały, żeby w nim stać, więc usiedliśmy wszyscy na nie pościelonym łóżku. Artur nie pasował do tego miejsca w sposób niemal groteskowy i kiedy najpierw ja, a potem Bill opowiadaliśmy mu wszystko, co było do opowiedzenia, obserwowałem jego twarz ze wzrastającym niepokojem. Nieskazitelna maska prawnika nie mogła ukryć śladów pierwszego szoku i czegoś jeszcze - jakby pewnej niechęci. Bill opowiadał mu przebieg wydarzeń dokładnie tak jak przedtem mnie, ale tym razem brzmiało to jakoś mniej przekonywająco. Nadal mu oczywiście wierzyłem, ale to było mniej przekonywające. Kiedy skończył, powiedziałem:
- Widzisz więc, Arturze, wygląda to dość ponuro, ale on tego nie zrobił. Wyszedł przeszło godzinę przed morderstwem.
Artur spojrzał na zegarek. Nie widziałem co prawda związku między naszą trudną sytuacją a tym, która jest teraz godzina.
- Chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia Trant.
- Panie mecenasie, ale pan mi wierzy, prawda? - spytał Bill.
Artur z trudem podniósł się z niskiego łóżka, starannie wygładzając kanty spodni.
- Posłuchajmy, co ma do powiedzenia Trant - powtórzył.
Wróciliśmy do drugiego pokoju. Trant siedział tam, gdzieśmy go zostawili. Sylwia Rymer zawzięcie go ignorowała. Teraz wstała i podeszła do Billa. Artur zbliżył się do Tranta. Nadęty i uroczysty, wydawał mi się teraz postacią niemal równie złowrogą jak detektyw.
- Chciałbym zapoznać się z materiałem dowodowym.
- Oczywiście. - Trant wstał dając wyraz poszanowaniu dla starszego wiekiem. - Wątpię, czy znajdzie pan coś do zakwestionowania. Motyw jest jasny. Jak pan może wie, Bill Duluth i pani Sheldon...
- Tak - przerwał szybko Artur, jakby chciał zapobiec nietaktowi. - Tak, tak.
- Po drugie jest rzeczą stwierdzoną, że broń, jaką popełniono morderstwo, została skradziona przez Billa Dulutha z mieszkania jego stryja tuż przed zbrodnią. Co prawda na rewolwerze nie było żadnych odcisków palców, ale Bill Duluth mógł je zetrzeć równie dobrze jak każdy inny.
To było wszystko w sprawie odcisków, z którą wiązałem tyle nadziei. Artur sztywno potwierdził skinieniem głowy, Trant przeniósł wzrok na Billa.
- Oczywiście nie wysłuchałem jeszcze zeznania Billa Dulutha, ale przypuszczam, że nie ma on alibi. Gdyby je miał, nie czekałby przecież na poradę prawną.
Zrobił umyślnie melodramatyczną pauzę, żeby podkreślić, jak wielka jest jego przewaga, jak różnorodną bronią dysponuje. Tak w każdym razie uznałem w; swojej rozpaczy i nienawiści do niego.
Artur Freedland wpatrywał się w stary, czerwony koc Sylwii Rymer. Trant podjął:
- Panie mecenasie, czy zamierza pan przedstawić alibi swojego klienta?
Sylwia złapała Billa za rękę. Artur, z oczami ciągle utkwionymi w koc, powiedział:
- Utrzymuje on, że opuścił dom pana Sheldona godzinę przed przestępstwem i poszedł, sam, do kina. Nie przypomina sobie dokładnie, jak wnoszę, do jakiego kina.
- Rozumiem - rzekł Trant. Zwrócił się znowu do Billa: - Przypuszczam, że teraz, w obecności adwokata, nie będzie pan miał nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi na parę pytań.
Bill w popłochu spojrzał na Artura. Artur milczał.
- Zresztą w tej chwili mam tylko jedno pytanie. Zna pan Artura Johnsona, lokaja Sheldonów?
Pytanie wydawało mi się względnie mało groźne, ale ku mojemu zdumieniu i przerażeniu twarz Billa zbladła. Rzucił mi rozpaczliwe spojrzenie tonącego człowieka. Trant, nie odrywając od niego oczu, powtórzył spokojnie pytanie i Bill wyjąkał:
- Tak. Tak. Oczywiście. Znam Johnsona.
- Czy jest pan z nim w dobrych stosunkach?
- Sądzę, że tak. Znam go od lat. Nie myślałem o tym dotychczas. Ja...
- Johnson nie ma żadnego powodu, żeby żywić do pana urazę?
Bill rzucił mi znowu bezradne spojrzenie, jakbym tylko ja jeden mógł ocalić go od katastrofy. Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale udzielił mi się oczywisty strach mojego syna.
- Nie. Johnson nie ma do mnie żadnej urazy. Trant zwrócił się znów do Artura Freedlanda:
- Przesłuchałem już Artura Johnsona. O szóstej pan Sheldon zwolnił go na cały wieczór, ale o piątej, kiedy Bill Duluth przyszedł tam po raz pierwszy, Johnson najpierw wpuścił go do mieszkania, a potem go wyprowadzi. Oświadczył mi, że Bill Duluth był w stanie wielkiego wzburzenia. Zeznał też, że kiedy Bill Duluth, blady z wściekłości, wychodził z domu, powiedział do siebie albo do niego - Johnson nie jest pewien do kogo - więc Bill Duluth powiedział...
Znowu umyślnie posłużył się melodramatyczną pauzą. Bill ukrył twarz w dłoniach.
- Bill Duluth powiedział: „Zabiję go. Choćby to miało być ostatnie, co zrobię w życiu, zabiję go”.
Więc to był atut Tranta. Teraz, kiedy już nim zagrał, wydawał mi się mniej niebezpieczny, niż się obawiałem. Bill wolno podniósł głowę. Uspokoił się, jakby ujawnienie tego przyniosło mu ulgę.
- Bill, powiedziałeś to? - zapytałem.
Zaszurał nogami. Artur Freedland oderwał wzrok od koca.
- Na twoim miejscu, Bill, nie odpowiedziałbym na to pytanie.
- Słusznie - rzekł Trant. - Ja także bym nie odpowiedział.
- Ale on przyznaje, że był wściekły na Ronnie'ego! - zawołałem. - Nie usiłuje niczego ukrywać. Gotów jest potwierdzić wszystko, co jest zgodne z prawdą. Ale go nie zabił.
Trant obdarzył mnie na ułamek sekundy grzeczną uwagą i zwrócił się do Artura:
- Tak więc widzi pan, panie mecenasie: okazja, motyw, dostęp do broni, którą popełniono zbrodnię, brak alibi, pogróżki. - Przerwał. - Tak wygląda materiał dowodowy w chwili obecnej. Jeśli wersja wypadków, jaką podał Bill Duluth, nie wnosi nic nowego, o czym pan mi dotychczas nie wspomniał, myślę, i zgodzi się pan chyba ze mną, że pozostaje mi tylko jedno do zrobienia.
Mój poprzedni bezmyślny optymizm, że Artur w jakiś sposób nam pomoże, już się rozwiał, ale pozostał nam tylko Artur. Rzuciłem się do niego.
- Zrób coś, Arturze!
Artur Freedland całkiem zbytecznie przejechał dłonią po swoich gładkich, siwiejących skroniach.
- Cóż, staruszku, nie można liczyć na cud, rozumiesz przecież.
- Nie liczę na cud. Liczę na to, że ty, jako prawnik, znajdziesz jakieś wyjście.
- Mówię do ciebie jako prawnik. Nie... - przerwał - nie jako wzburzony ojciec. I powtarzam: nie widzę, co mógłbyś na razie zrobić.
To „mógłbyś” podkreślił delikatnie, ale wyraźnie, porwał mnie gniew, zawsze w obecności Tranta bliski stanu wrzenia. Krzyknąłem na Artura:
- Pytałem, co my możemy zrobić. Nie, co ja mogę zrobić!
Artur się zaczerwienił. Raptem zrozumiałem to, co dla każdego było chyba już dawno oczywiste.
- Czy masz zamiar wziąć sprawę Billa? Artur zarumienił się jeszcze mocniej.
- Wiesz, że nie jestem adwokatem kryminalnym. To nie moja dziedzina. W ogóle nie nasza dziedzina. Mogę naturalnie polecić ci mnóstwo znakomitych prawników, którzy by...
- Nie wierzysz, że Bill mówi prawdę. Dlatego się wykręcasz?
Trant wtrącił spokojnie:
- Nie radziłbym tego rodzaju pytań zadawać prawnikowi w obecności policjanta.
Artur spojrzał na mnie. Wszystkie pozory prawniczej bezstronności zniknęły bez śladu. Jego twarz była zimna, odpychająca.
- Ronnie Sheldon był moim najlepszym przyjacielem.
Najlepszym przyjacielem! Ronnie go nawet nie lubił. Dureń. Pompatyczny, obłudny dureń.
- Ronnie był i moim najlepszym przyjacielem.
- Wiem o tym.
- I mówię ci, że Bill nie...
- Przykro mi, Jake. Jeśli chcesz, żebym ci kogoś polecił...
Odwróciłem się do Billa. Stał koło Sylwii. Wydawało się, że zmalał, skurczył się - jak Jean na Fire Island, kiedy jej wymyślał.
- Nie - powiedziałem. - Nie, na litość boską! Sami znajdziemy adwokata godnego zaufania.
Artur Freedland wzruszył ramionami dając do poznania, że on w każdym razie umywa ręce.
- Dobrze. Wobec tego... państwo wybaczą... Już późno. Moja żona będzie się niepokoić.
- Tak - powiedziałem. - I Panna Boo także.
- Doprawdy, Jake! - Artur spojrzał pytająco na Tranta. - Czy to wszystko?
- Na razie wszystko, panie mecenasie.
- Wobec tego idę.
- Tak.
Ruszył do drzwi. Wziął płaszcz. Odwrócił się niepewnie, jakby poczuwał się do obowiązku powiedzenia mi jeszcze czegoś, i potem, również niepewnie, z tego zrezygnował. Wyszedł z pokoju. Wyobraziłem go sobie, jak pędzi taksówką do domu, budzi panią Freedland i teściową: „Słuchajcie, czy uwierzyłybyście kiedykolwiek?”
Nie chciałem go więcej oglądać.
13
Po wyjściu Artura Freedlanda Trant dalej siedział cicho na tapczanie. Jego milczenie stawało się nie do zniesienia. Wreszcie wstał.
- No, dobrze. Chodźmy. Bill zamrugał powiekami.
- Chce pan... mnie zaaresztować?
- Niestety, tak.
Bill spojrzał niezdecydowanie na krótkie rękawy swojej koszuli.
- Czy... no, to myślę, że powinienem coś na siebie włożyć?
- Tak.
Skierował się w stronę sypialni. Już w drzwiach zawahał się na chwilę.
- Sylwia, mogłabyś mi pomóc? Wiesz, zebrać moje rzeczy do kupy i w ogóle...
Sylwia poderwała się skwapliwie. Weszli razem do sypialni.
Zostaliśmy z Trantem sam na sam. Uśmiechnął się do mnie niespodziewanie. Miał uroczy uśmiech. Zastanawiałem się mgliście, czy mógłbym go polubić, gdybym go spotkał w innych okolicznościach. Nie wydawało się to możliwe, w każdym razie nie teraz, kiedy drążył mnie bezsilny gniew.
- Przykro mi, proszę pana.
- To pięknie z pana strony.
- Rozumiem, co pan czuje.
- Naprawdę?
- Tak, naprawdę rozumiem. I przykro mi. Nie bardzo panu los sprzyja.
Poznałem po jego oczach, po drobnej zmianie głosu że ma na myśli nie tylko Billa; chodziło mu również o Felicję. Mój gniew przeobraził się w nienawiść. Czy nie dosyć, że jest wszystkowidzącym, wszystkowiedzącym policjantem? Czy musi bawić się na dodatek w Anioła Miłosierdzia?
- Chyba nie sądzi pan, że mnie obchodzi, czy jest panu przykro czy nie, skoro aresztuje pan mojego syna? Mojego niewinnego syna!
- Gdybym myślał, że jest niewinny, nie aresztowałbym go - odpowiedział bardzo łagodnie.
- I oczywiście nie może pan popełnić omyłki?
- Bardzo łatwo mogę popełnić omyłkę. Ale w tym wypadku chyba jej nie popełniam. Nie wymagam jednak, żeby pan miał ten sam punkt widzenia co ja.
- Och, nie! - powiedziałem. - U nas panuje wolność. Żyjemy we wspaniałym kraju. Każdy może wieżyc, w co chce. Ojciec może wierzyć, że jego syn jest niewinny. Może...
- Znam najlepszego obrońcę w Nowym Jorku. Czy chce pan, żebym do niego zadzwonił?
Mówił tak cicho, że przez chwilę wątpiłem, czy w ogóle to powiedział.
- Mogę się z nim zaraz porozumieć - ciągnął dalej. - Mówiłem już o tym z pańskim bratem. Uważa to za dobry pomysł.
Patrzał na mnie, jakby prosił o przysługę. Wybuchnąłem:
- Najbardziej na świecie nienawidzę litościwych policjantów. Niech pan pilnuje swojej roboty. Sam ją pan sobie wybrał. Sprawia panu chyba przyjemność.
Przyjemność! - powiedział. - Myśli pan, że to mi sprawia przyjemność?
Spochmurniał. Wyglądał teraz zupełnie inaczej, jak człowiek kompletnie wyczerpany.
- Chciałbym, żeby pozwolił mi pan zadzwonić do tego adwokata.
Uświadomiłem sobie, że mówi to poważnie. Bóg jeden wie dlaczego, chciał jednak odciąć się od Artura Freedlanda, chciał pomóc mi w miarę możności. Trudno było w to uwierzyć, ale tej nocy, tak niesamowitej, nawet to nie wydawało się już niezwykłe. Strach przed nim, nienawiść nie wygasły, ale uległy w pewnym sensie zawieszeniu. Udało mu się obalić naturalny porządek rzeczy i połączyć nas chwilowym niedorzecznym sojuszem.
- Dobrze - powiedziałem - niech pan zadzwoni do adwokata.
Uśmiechnął się.
- Dziękuję panu.
Wrócił po rozmowie telefonicznej.
- Spotka się z nami w komisariacie. Coraz mniej go rozumiałem.
- Dlaczego został pan policjantem? Wzruszył ramionami.
- Sam się czasem zastanawiam...
Bill i Sylwia wyszli z sypialni. Bill włożył krawat i marynarkę. Była to ta sama marynarka w kratkę, którą miał na sobie pierwszego nieszczęsnego wieczoru u Ronnie'ego. Środkowy guzik był wyrwany razem z kawałkiem materiału. Na pewno w tamtej poniżającej walce z Ronnie'm. Bill trzymał w ręce lekką torbę lotniczą.
- Czy Sylwia może iść z nami? - zapytał.
- Jeśli chce.
Sylwia włożyła płaszcz. Zeszliśmy wszyscy na dół. Przy krawężniku stał wóz policyjny z policjantem za kierownicą. Z tyłu siedział Piotr. Widocznie przyjechał tu z Trantem i czekał cały czas. Nic nie powiedział, za co byłem mu wdzięczny.
Pojechaliśmy do komisariatu. Mijając nocnego dyżurnego weszliśmy na górę do pokoju detektywów. Cały ten ponury gmach obudził we mnie znowu okrutne wspomnienie Felicji. Próbowałem o tym nie myśleć. Próbowałem zachowywać się jak automat wyzuty z myśli i uczuć.
Adwokat Tranta już tam był. Nazywał się Elton McGuire. Słyszałem już to nazwisko. Zauważyłem, że jest rudy, ale poza tym nie zainteresowałem się nim. Po prostu jeszcze jeden element tego koszmaru. Trant poprosił, żebym ja pierwszy złożył zeznanie. Piotra już przesłuchano. Wziął mnie do małego pokoiku, do którego przyszedł wywiadowca z maszyną do stenografowania. Złożyłem zeznanie. Niejasno pamiętam, że; po prostu słuchałem pytań i starałem się odpowiadać zgodnie z prawdą.
Potem wezwano Billa. Siedziałem z Piotrem i Sylwią na drewnianych krzesłach. Jeden z detektywów przyrósł nam kawę w papierowych kubkach. Piotr wypił, ja nie. Ani Sylwia. Przylazł jakiś reporter i zaczął nam się naprzykrzać. Piotr próbował się z nim uporać. Wreszcie Trant poprosił nas znowu do swego biura. Stłoczyliśmy się tam wszyscy, zajmując prawie całą przestrzeń.
Trant siedział za biurkiem, Bill i adwokat naprzeciwko. Porucznik podał mi parę kartek maszynopisu.
- Oto pańskie zeznanie. Może podpisze je pan od razu i oszczędzi sobie jeszcze jednej wizyty u nas?
Przeczytałem swoje zeznanie. Zmusiłem się, żeby czytać w skupieniu, gdyż wiedziałem, że to ważna sprawa. Wszystko wydało mi się zgodne z rzeczywistym przebiegiem zdarzeń. Podpisałem.
Trant złożył maszynopis.
- Dziękuję. A teraz przykro mi, ale nie ma sensu, żebyście tu dłużej pozostawali.
Sylwia Rymer zaczęła płakać. Bill powiedział:
- Sylwia...
- Ale będziemy mogli znowu go zobaczyć? - zapytałem.
- Oczywiście - odezwał się adwokat. - Oczywiście, proszę pana. Proszę się nie martwić. Wszystko załatwię. Spotkamy się rano.
Spojrzałem na Billa. Nie patrzał na mnie. Patrzał na Sylwię.
- Cześć, Sylwia.
- Do widzenia, Bill.
- Do widzenia, Piotrze.
- Dobranoc, Bill.
Teraz mój syn zwrócił się do mnie. Jasne włos opadły mu na czoło. Nie odgarnął ich.
- Powiedz Jean, że czuję się dobrze, tatusiu.
- Powiem.
- I powiedz jej... Powiedz jej, że mi przykro z powodu Ronnie'ego.
- Tak.
- I, tatusiu, przykro mi, że tyle naknociłem. Nie miałem zamiaru. Nie chciałem tego...
Patrzyłem na niego i na Tranta, i na ten cichy, straszny pokoik, który bezpowrotnie oddzielił naszą przeszłość od naszej przyszłości. Pomyślałem: Nigdy nie za pomnę tej chwili. Nigdy już nie będę szczęśliwy.
- Idźcie już lepiej - powiedział Trant. Położyłem rękę na ramieniu Sylwii. Odsunęła się ode mnie. We trójkę wyszliśmy z biura, minęliśmy wartownię, w której radio grało jakąś melodię jazzową, i znaleźliśmy się na ulicy.
Sylwia nie odezwała się do mnie ani razu, odkąd opuściliśmy jej mieszkanie. I teraz w milczeniu poszła szybko naprzód: smutna postać z rozwianymi połami płaszcza.
- Jake, chodź do domu - powiedział Piotr. - Iris na nas czeka.
- Nie.
- Jake, nie wygłupiaj się. Nie powinieneś być sam. Odwróciłem się od niego. Wiedziałem, że usiłuje mi pomóc. Był moim jedynym bratem i kochałem go. Ale miałem dosyć ludzi, nawet Piotra.
- Chcę iść do siebie. Proszę cię, Piotr. Wiem, co robię.
- Jeśli naprawdę tego chcesz...
- Naprawdę.
- Trudno, Jake. Zadzwonimy do ciebie rano. Obaj czuliśmy się nieswojo. Powiedziałem:
- On nie zabił Ronnie'ego. Piotr spuścił oczy.
- McGuire jest świetnym prawnikiem. Zrobi wszystko, co możliwe.
- Ale Bill tego nie zrobił. Nie słyszałeś go. Gdybyś go słyszał, gdybyś widział wyraz jego twarzy...
Odwróciłem od niego wzrok. Bałem się poznać po jego minie, że on też uważa Billa za winnego; nie miałem siły, żeby i to znieść. Po głowie snuły mi się wielkie, mgliste plany.
- Wyciągnę go z tego. Znajdę zabójcę Ronnie'ego. Ja...
Straciłem panowanie nad swoimi słowami. Zacząłem się trząść ze zdenerwowania.
- Kiedy pomyślę o nim w tamtym miejscu, z tym przeklętym policjantem... a on jest niewinny. Nie zrobił tego. On...
Piotr wziął mnie za ramię.
- Chodź lepiej ze mną.
Wywinąłem się z jego uścisku i ruszyłem przed siebie.
- Jake! - zawołał.
Nie odwróciłem się. Doszedłem do rogu i minąłem Trzecią Aleję. Ulice były opustoszałe, jak stary, nie zamieszkany dom. Wydawało się niemożliwe, że za parę godzin nadejdzie hałaśliwy nowojorski ranek. Wszystko dookoła było martwe - jak Felicja, jak Ronnie.
I nagle jasno zrozumiałem, że to, co powiedziałem Piotrowi, musi okazać się prawdą. Ronnie'ego nie ma. Nic już nie może go ocalić. Ale muszę ocalić Billa. Nie tylko jego. Siebie również. I dla mnie, jak dla Billa, będzie to próba ogniowa. Moje życie było dotychczas jednym ciągiem poniżających klęsk. Zawiodłem jako mąż. Zawiodłem jako ojciec. Zawiodłem w pewnym sensie jako przyjaciel Ronnie'ego Sheldona. Tym razem nie mogę pozwolić sobie na porażkę. Wiedziałem, że Bill jest niewinny. Był nieobliczalny, postrzelony, zatracił się beznadziejnie w miłości przerastającej jego siły. Zachował się jak szaleniec. Ale jest jedynie kruchą ludzką istotą. Nie ma w nim materiału na mordercę. Jest równie niezdolny do zabójstwa jak ja. Jest niewinny. Byłem tego pewny.
Ta pewność tkwiła we mnie jak ziarno czegoś nowego, czegoś, co przyniesie mi zdrowie. Jeśli się jej wyrzeknę, jeśli popadnę w apatię, będę zgubiony.
Wróciłem do domu. Była czwarta rano. Postanowiłem zadzwonić do Jean. Bill powiedział, że była w salonie, kiedy wszedł tam z rewolwerem. Kłamała twierdząc, że Ronnie zamknął ją na górze natychmiast po moim wyjściu. Jean może coś wiedzieć. Miałem przynajmniej od czego zacząć. Poszedłem do sypialni, do telefonu. Usiadłem na łóżku i sięgnąłem po słuchawkę. Zanim ją podjąłem, zapadłem w sen.
14
Obudziłem się. Przez okna wpadało światło słoneczne. Było już po siódmej. Sen nie przyniósł mi zapomnienia. Natychmiast odzyskałem pełne poczucie rzeczywistości i pomyślałem: Muszę zobaczyć się z Jean. Czułem się fatalnie. Rozebrałem się, wziąłem prysznic i włożyłem czystą bieliznę. Miałem ochotę na kawę, ale zrezygnowałem. Bałem się, że jeśli będę zwlekał, porucznik Trant albo adwokat, albo jakiś inny złowieszczy czynnik mojego nowego życia pojawi się tu, żeby mi przeszkodzić. Musiałem dotrzeć do Jean, póki trwa we mnie gotowość walki, zanim spadnie na mnie rozpacz, czyhająca jak wilk na progu mej świadomości.
Poszedłem pieszo. Ode mnie na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę nie jest daleko. Na ulicach panował łagodny spokój poranka. Czyżby Nowy Jork nie wiedział, że nadszedł koniec świata? Zza rogu wyjechała ciężarówka; na chodnik spadła sterta gazet. Zauważyłem nazwisko D U L U T H wydrukowane w nagłówkach wielkimi literami. Za parę minut wszyscy się dowiedzą i już nigdy nie będziemy naprawdę tacy jak przedtem. Staniemy się konwencjonalnymi postaciami z publicznego widowiska: ojciec ze złamanym sercem, wiarołomna młoda żona, ofiara, morderca. Bill - morderca. Byliśmy teraz publiczną własnością - jak Felicja.
Przypuszczałem, że przed domem Ronnie'ego będzie ciżba gapiów, a w najlepszym razie mnóstwo policjantów. Ale nie było nikogo. Nacisnąłem dzwonek. Johnson natychmiast otworzył drzwi. Był bez marynarki.
Dotychczas widywałem go jedynie w pełnym rynsztunku. Zawsze był tak bardzo lokajskim lokajem. Felicja mawiała, że urodził się w liberii i ze srebrną tacą w ręce. Teraz, z niebieskimi szelkami na wierzchu i podkoszulkiem wyglądającym z rozchylonego kołnierzyka koszuli, był po prostu zwykłym starym człowiekiem, oszołomionym i nieszczęśliwym. Na jego widok uświadomiłem sobie nagle, że poniosłem jeszcze jedną nieodwracalną stratę. Całe życie Johnsona - prócz uwielbianej przez niego Angie - wypełniał Ronnie. Jego stara twarz świadczyła o niedawnej tragedii tak wyraźnie, jakby zwłoki Ronnie'ego leżały jeszcze przede mną.
- Straszne nieszczęście, Johnson.
- Nie mogę w to uwierzyć, proszę pana. Nie mogę wprost uwierzyć.
- Muszę zobaczyć się z panią Sheldon. W bardzo ważnej sprawie.
- Tak, proszę pana. Jest w mieszkaniu na górze, u swojej rodziny. Spędziła tam noc. - Unikał mojego wzroku. - Zaaresztowali panicza Billa?
- Tak.
- Ja im coś o paniczu Billu zeznałem. Musiałem, bo on to powiedział. Naprawdę powiedział - powtórzył niemal zawzięcie.
Może mnie nienawidzi? Ojciec „mordercy” Ronnie'ego powinien przecież budzić w nim jedynie nienawiść i pogardę.
- Oczywiście. Musiał pan im powiedzieć. Nie mam do pana pretensji.
Zabrałem się do wyjścia. Przez chwilę stał cicho, a potem dogonił mnie i położył mi swoją starczą rękę na ramieniu.
- Proszę pana... Czy nie mógłby pan pomówić z panną Angie?
Odwróciłem się. Próbował uśmiechnąć się do mnie, okazać mi serdeczność, udowodnić, że nie uważa mnie za wroga, ale był zbyt zgnębiony, by zdobyć się na uprzejmy wyraz twarzy.
- Może by pan z nią pomówił, proszę pana? Skłoniłem ją w końcu, żeby położyła się do łóżka. Ale wcale nie spała. Ani sekundy. I tylko tak siedzi sobie w łóżku, i nie tknęła śniadania, które jej zaniosłem. Ja bardzo proszę, ona pana lubi. Do pana jednego ma sympatię. Może by pan do niej poszedł? Proszę, niech pan będzie łaskaw do niej iść...
„Massa w zimnej, zimnej ziemi”. Pomyślałem o samotności Angie, o jej rozpaczy, którą przesłoniła mi moja samotność i moja rozpacz. Biedna Angie! My oboje należeliśmy do tego samego gatunku. Nie wyobrażałem sobie, żeby Angie mogła mi pomóc. Nie wyobrażałem sobie także, jak w tych okolicznościach może jej pomóc moja obecność. Ale jeśli Johnson tak myślał, chciałem spróbować. Winien to byłem Ronnie'emu.
Idąc po schodach na górę minęliśmy drzwi do salonu. Wzdrygnąłem się. Cały ten dom, zawsze wypełniony żywotnością Ronnie'ego, był teraz pustą skorupą. Johnson wprowadził mnie do pokoju Angie bez pukania, jakby wciąż jeszcze była małą dziewczynką, którą tu zastał, kiedy jej ojciec przyjął go do służby. Wzruszyło mnie to i wzruszył mnie sposób, w jaki do niej przemawiał: jak do trudnego dziecka, któremu przyniosło się niespodziany prezent.
- Proszę spojrzeć, kogo przyprowadziłem, panno Angie. Zaparzę świeżej kawy i wypije pani filiżaneczkę z panem Duluthem.
Zostawił nas samych, zabierając tacę ze śniadaniem. Było mi nieswojo i patrzyłem na Angie niemal ze strachem, myśląc o tym, jak koszmarnej zmianie uległo nasze życie. Angie na pewno nie myślała już o mnie poufale jako o „Jake'u”, ale jako o człowieku, który spłodził potwora. A dla mnie każdy był teraz potencjalnym wrogiem, potencjalnym mordercą Ronnie'ego, potencjalnym zdrajcą dybiącym na życie mego syna. Na nikogo, nawet na Angie, nie mogłem patrzeć bez chorobliwej, wszystko deformującej podejrzliwości.
Czy mogłaby to być ona? Nawet ona?
Siedziała oparta o poduszki zamazujące kontury jej grubej, ociężałej postaci; różowa lizeska nadawała jej cerze prawie srebrną bladość. Wyglądała jak człowiek od wielu miesięcy śmiertelnie chory. Ale nie dostrzegłem na jej twarzy oczekiwanej wrogości. Dojrzałem jedynie dziwną tkliwość i jakby współczucie.
Bywałem już w sypialni Angie, nieczęsto co prawda ale bywałem. Najpierw zauważyłem, że coś się w niej zmieniło, a dopiero potem zorientowałem się, że fotografie Ronnie'ego i jej zmarłego narzeczonego, które stały zawsze na stoliku przy łóżku, znikły stamtąd Wyobraziłem sobie, jak Angie ubiegłej nocy, kiedy policja wreszcie już sobie poszła, spogląda na obie fotografie i z determinacją zamyka je w szufladzie, symbolicznie podkreślając fakt, że jej życie się skończyło. To życie, z którego, biedna, tak niewiele przecież miała.
- Angie, kochanie.
- Jake.
Wskazała mi brzeg łóżka. Usiadłem. Zrobiła lekki, nieśmiały gest ręką w moją stronę. Ująłem jej dłoń. Była zimna i bezwładna. Czy w ciągu wszystkich lat naszej znajomości trzymałem ją kiedykolwiek za rękę? Raczej nie. Ale chociaż zawsze była dla mnie tylko mglistym, miłym cieniem, lata nie przeszły bez śladu i - głównie dlatego, że nie zwróciła się przeciw mnie - była mi teraz bliska jak najstarszy przyjaciel.
- Wiesz, co czuję, Angie. Kochałem Ronnie'ego. Wiesz o tym.
Przerwała mi:
- Byłeś dla niego nadzwyczajnym przyjacielem, Jake.
- Nie lepszym niż on dla mnie. Angie - wybuchnąłem - nie powinnaś osądzać zbyt surowo Billa. To co zrobił, jest niewybaczalne, ale on nie zabił Ronnie'ego.
Jej wyblakłe, krótkowzroczne oczy, zamglone, ale mimo to skore do życzliwości, spoglądały na mnie ze zdumieniem.
- Ale, Jake...
- Wczoraj wieczorem myślałem, że on go zabił. Byłem tego nawet pewien. Ale potem rozmawiałem z nim i wszystko mi opowiedział. Angie, on wziął ze sobą rewolwer tylko dlatego, że był w takim stanie. Musiał zrobić brawurowy, dziecinny gest, bo... bo wiedział, że zachowuje się niemożliwie i Ronnie ma wszelkie prawa, żeby wyrzucić go z domu.
Ale wcale nie miał zamiaru zabić Ronnie'ego. Ani przez chwilę. I nie zabił go. Wyszedł stąd godzinę przed zbrodnią. I zostawił tu rewolwer.
W tym momencie ponad wszystko chciałem przekonać Angie. Nie opuszczało mnie wspomnienie spokojnych, bezlitosnych oczu porucznika Tranta, zakłopotanych, niespokojnych oczu Artura Freedlanda, myślałem o tysiącach oczu, które nawet teraz, pochłaniając gazety, będą oskarżać Billa. Żebym chociaż jedną osobę przekonał! Gdyby chociaż Angie zrozumiała!
Próbowała śledzić moje słowa.
- Ale... oni go przecież zaaresztowali.
- Oczywiście. Trant ma wszelkie możliwe dowody, a ja nie mam żadnych. Ale dowiodę, że on tego nie zrobił. Angie, czy mogłabyś mi pomóc?
- Pomóc ci?
- Nie mnie, jemu. Czy nic ci nie wpada na myśl? Jakieś dodatkowe fakty? Co robiłaś wczoraj, potem kiedy cię spotkałem w hallu?
- Co ja robiłam? - W pulchnych palcach zwijała róg kołdry, utkwiwszy wzrok w przestrzeń, jakby znowu nawiedził ją koszmar. - Byłam przerażona, Jake. Rozumiesz to przecież. Ta straszna scena z Billem!
I potem... potem kiedy ty przyszedłeś, weszłam za tobą na schody. Wiedziałam, że powinnam wejść do salonu i przynajmniej spróbować jakoś to załagodzić. Ale się bałam. Nigdy nie widziałam Ronnie'ego w takim stanie. I kiedy usłyszałam, jak ci wymyśla, jak grozi, że zniszczy wasze wydawnictwo... Więcej już nie chciałam usłyszeć. Wróciłam do swojego pokoju. Zmieniłam pantofle i poszłam. Do Gwendolyn Sneighley.
- Do Gwendolyn?
- Tak. Zaprosiła mnie na kolację. Od dawna się przyjaźnimy. Poszłam do niej. Zjadłam z nią kolację. Ma tu mieszkanie. Ktoś jej wynajął. Więc siedziałam tam z nią, a potem wróciłam i zastałam tu ciebie i policję, i...
- I nic więcej nie wiesz?
- Nie, Jake. Nie wiem nic, co mogłoby ci pomóc.
Wszedł Johnson ze świeżą kawą. Nalał dwie filiżanki. Dokładnie wiedział, jaką kawę lubi Angie. Stał nad nią troskliwie z filiżanką, jakby chciał ją poić łyżeczką.
- Już dobrze, Johnson. Wypiję to. Przyrzekam. Kiedy wyszedł, znowu odstawiła filiżankę. Powiedziała bardzo łagodnie:
- Czy ty naprawdę myślisz, że Bill jest niewinny?
- Nie myślę. Wiem.
- Ale przecież to ty go wydałeś... Tak mi powiedzieli. Kiedy przyszedłeś tu i znalazłeś rewolwer i... Ronnie'ego, wezwałeś policję.
- Właśnie. Wtedy myślałem, że on to zrobił. I uważałem, że jeśli Bill zabił Ronnie'ego, musi za to zapłacić. Byłem zupełnie zamroczony. Angie, musisz zrozumieć... Po tej sprawie z Felicją, potem jak to zrobiła, między mną a Billem źle się działo. Starałem się, ale nic z tego nie wychodziło. Kiedy zaczęło się to z Jean, wpadłem w rozpacz. Myślałem o nim najgorzej. I że już nie ma na to rady. Więc kiedy znalazłem zwłoki Ronnie'ego i wiedziałem, że Bill ukradł rewolwer, pomyślałem: Teraz mam niezbity dowód. Jaka matka, taki syn. I przez to zginął Ronnie! Byłem wściekły na Billa, tym bardziej że to była przecież i moja własna klęska... Och, teraz sam siebie potępiam! Ja...
- Siebie potępiasz! - Angie zwróciła się do mnie z niespodziewaną gwałtownością: - Jake, dlaczego ty zawsze bierzesz na siebie winę? Wydałeś Billa policji, bo myślałeś, że zabił Ronnie'ego. To był twój obowiązek. Nie ma powodu, żebyś czuł się przez to winny. Jake, czy ty nie wiesz, że jesteś dobrym człowiekiem?
Ta nieoczekiwana pochwała zbiła mnie z tropu. Pomyślałem: Co Angie może o mnie wiedzieć? I powiedziałem:
- Jasne, pierwszorzędny facet ze mnie, wspaniały facet - bo moja żona wyskoczyła z okna, a syna zaaresztowano pod zarzutem morderstwa, którego on nie... którego on nie...
- Jake, biedny, kochany Jake!
- Angie, na litość boską...
Jej dłoń wyśliznęła się z mojej ręki. Ujęła mnie za ramię.
- Jake, posłuchaj. Dlaczego bierzesz te wszystkie grzechy na swoje barki? Według ciebie wszystkiemu ty jesteś winien. Wszyscy poza tym są szlachetni i bez skazy. Gdybyś tylko ty był inny! To przez Felicję, prawda? Bo Felicja wyskoczyła oknem. Och, gdybyś mógł chociaż zrozumieć!
Spojrzałem w jej zrozpaczone, utkwione we mnie uporczywie oczy.
- Co zrozumieć?
Pokiwała bezradnie głową.
- Kochałeś Felicję, tak jak i ja zresztą. To była dobra miłość, a teraz...
- Teraz co?
- Teraz jej nienawidzisz. I nienawidzisz siebie. Pozwoliłeś, żeby to zwróciło się przeciw tobie.
- Staram się nie myśleć o Felicji.
- Ale to cię i tak zżera. To właśnie tak fatalnie wpłynęło na twoje stosunki z Billem. I może nawet przyczyniło się w pewnej mierze do tego całego koszmaru.
Nie mogłem wciąż rozmawiać o Felicji. Teraz musiałem myśleć o Billu. Napój był wystarczająco gorzki bez domieszki osadu z dna beczki. Chciałem już odejść od Angie. Oboje byliśmy zbyt przytłoczeni cierpieniem. Nie pomagaliśmy sobie nawzajem. Raczej zarażaliśmy się.
- Angie, proszę cię, przestań. Felicja to stara historia.
- Dlatego, że nie żyje? - zapytała zaczepnie. - Czy to masz na myśli? Czy wobec tego Ronnie to też stara historia?
- Ależ nie.
Wstałem, ale jej ręka nadal przytrzymywała moje ramię. Spojrzałem na nią. Starała się być serdeczna lecz...
- Angie, muszę zobaczyć się z Jean. Ona może coś wiedzieć. Rozumiesz mnie?
- Naturalnie.
- I dziękuję ci, Angie.
- Nie masz mi za co dziękować. A ja będę modlić się i marzyć, żeby udało ci się znaleźć jakiś punkt zaczepienia.
- Bo myślisz, że Bill jest niewinny?
Moja natarczywość nie miała sensu. Ale nalegałem, gdyż czułem, jak ważny jest dla mnie choćby jeden sprzymierzeniec. Odwróciła ode mnie wzrok, jakbym wprawił ją w zakłopotanie, i wreszcie powiedziała prawie szeptem:
- Bo chciałabym, żeby był niewinny, bardziej niż czegokolwiek na świecie. Ze względu na ciebie. Życie nie powinno być aż tak okrutne. Nie może cię dwa razy wszystkiego pozbawiać.
Ją też życie dwa razy wszystkiego pozbawiło: raz, kiedy umarł jej narzeczony, i po raz drugi wczoraj wieczorem, ze śmiercią Ronnie'ego. Ale nie litowała się nad sobą. Myślała o mnie. Przemknęło mi przez głowę, że Angie jest lepsza, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem. O wiele lepsza ode mnie.
Poszedłem w stronę drzwi, ale jeszcze się odwróciłem. Podniosła do ust filiżankę z kawą. Wprawdzie nie było tu Johnsona, ale byłem pewny, że pije tylko ze względu na niego.
- Do widzenia, Angie.
- Do widzenia Jake. I, Jake...
- Tak?
- Nie spodziewaj się zbyt wiele. Spojrzałem na nią z nagłym niepokojem.
- Dlaczego to mówisz?
Przesłała mi znad filiżanki bledziutki, zagubiony uśmiech.
- Bo nie zniosłabym, gdyby ci to miało złamać serce. A tak się stanie, jeśli stwierdzisz, że się pomyliłeś. Jake, przez cały czas myśl sobie: Może on to w końcu zrobił. Może jednak zrobił. Tak będzie łatwiej. Ja ciebie znam, Jake. Bardzo dobrze cię znam. Posłuchaj mnie, proszę, dla mojego spokoju.
Odstawiła filiżankę.
- Co minęło, już nie wróci. A ja nadal muszę o kogoś się troszczyć, prawda? Ty jeden zostałeś. Do widzenia, Jake.
- Do widzenia, Angie.
15
Wyszedłem natykając się w hallu na ciągle krzątającego się tam Johnsona i skręciłem za róg, gdzie było wejście do mieszkania Leightonów. Myślałem nadal z czułością i smutkiem o Angie, życzliwej i dobrej. Ale jej tajemnicze: „Nie spodziewaj się zbyt wiele”, przygnębiało mnie, gdyż dowodziło jasno, że nawet jej nie udało mi się przekonać. Uważała, że Bill jest winien. I to właśnie chciała mi powiedzieć z tak dla niej typową nieporadną serdecznością.
Pojechałem windą i zadzwoniłeś do mieszkania Leightonów. Drzwi otworzyła Norai. Była zmęczona jakby wcale nie spała tej nocy, ale spokojna i łagodna jak zawsze. Miała na sobie fartuszek. To jest dla niej najbardziej charakterystyczne - pomyślałem. Cały świat walił się nam na głowy, ale Nora Leighton dalej obsługiwała innych. Sam jej widok napełniał otuchą. Jakoś udawało jej się rozproszyć nastrój grozy i lęku.
- Czy mogę mowie z Jean, pani Noro?
- Oczywiście. - Kiedy ją mijałem, położyła mi rękę na ramieniu. Jej jasną cerę zabarwił słaby rumieniec. - Czy pan nie ma żadnych nowin o pańskim synu? To znaczy, dobrych nowin?
- Niestety, nie.
- Mam nadzieję, że jeszcze się ich doczekamy. Ze względu na pana, ze względu na... - przerwała. - Okropnie się martwię, proszę pana. Z powodu Jean Gdybym chociaż wiedziała...
- Nie mogłaby pani temu zaradzić. Nikt nie mógł temu zaradzić.
- Nie powinnam była pozwolić na to małżeństwo. Jean jest taka młoda. Jak mogła naprawdę wiedzieć, co czuje? I jeszcze namowy Phyllis, no i Basil, dla którego wszystko się tak świetnie układało i...
W hallu rozległy się energiczne kroki i zabrzmiał ostry, wyniosły głos lady Phyllis Brent:
- Kto przyszedł, Noro? Wyłoniła się z korytarza. W ręku trzymała na wpół wypalonego papierosa. Zobaczywszy mnie skamieniała.
Spoglądała na mnie, jakbym był obrzydliwym robakiem.
- Co pan tu robi?
- Pan Duluth przyszedł do Jean, Phyllis - powiedziała Nora Phyllis, z oczami utkwionymi we mnie, nie zwróciła na nią żadnej uwagi.
- Piękny ojciec z pana! Sądzę, że to jest to osławione postępowe wychowanie amerykańskie. Daj kochanemu brzdącowi wszystko, czego zapragnie! Jeśli chce żony przyjaciela, podaj mu ją na srebrnej tacy. Wiedział pan o wszystkim już od dawna. Ten policjant powiedział nam to wczoraj wieczorem. Dlaczego ich pan nie powstrzymał? Albo jeśli sam pan był takim niedorajdą, dlaczego nas pan nie zawiadomił? My byśmy w pięć sekund wbili Jean do głowy trochę rozsądku.
- Phyllis, proszę - przerwała Nora. - Pan Duluth próbował...
- Próbował! I na dodatek całe to idiotyczne zamieszanie akurat teraz, kiedy Basil właśnie się urządził, kiedy Basil właśnie zaczyna książkę! Mój Boże, jeśli to jest Ameryka...
Nie chciałem wysłuchiwać opinii lady Phyllis Brent o Ameryce. Nie chciałem wysłuchiwać żadnych więcej narzekań na niewygody Basila Leightona. Miałem powyżej uszu kobiet uniesionych słusznym oburzeniem. Zupełnie mi pod tym względem wystarczała wczorajsza noc z Sylwią Rymer. Odwróciłem się od Phyllis i zbliżyłem do Nory - od skorpiona do róży.
- Zaprowadzi mnie pani do Jean?
- Bardzo proszę. Oczywiście. Phyllis chrząknęła głośno i pogardliwie i odeszła.
Nora, idąc ze mną w drugą stronę, zaczęła:
- Przykro mi, panie Jake. To tylko dlatego, że ona...
- Wiem - powiedziałem - ona jest nieśmiała.
- Nie, pan jej naprawdę nie rozumie. Ja też jej z początku nie rozumiałam. Chodzi o to, że Basil to po prostu całe jej życie. Nigdy nic innego nie miała. To straszne: mieszkać na głuchej wsi z matką przykutą do łóżka i ojcem gardzącym nią za ta, że nie jest chłopcem i nie dziedziczy rodowego nazwiska. Dzieło Basila jest dla niej wszystkim.
- Wiem. I rozumiem, jakie to musi być nieznośne, że ludzie pozwalają się zabijać, aresztować i...
- Och, proszę pana. Ja nie jestem taka.
- Pani nie, na pewno.
- I Basil też nie. Basil jest też złamany. Usiłowałem wyobrazić sobie Basila Leightona jako człowieka złamanego. Nie było to łatwe.
Nora otworzyła drzwi. Weszliśmy oboje. Jean nie leżała w łóżku. Stała przy oknie w nowej czarnej sukni. Zapomniałem już o tym, że Ronnie wprowadził w czyn postanowienie „ubrania swojego klanu od stóp do głów”, co jeszcze parę dni temu wydawało się raczej irytującą komedią. Zapomniałem również, że widok Jean zawsze zapierał mi na chwilę oddech. Teraz już nie przejmowałem się tym, że jej młodość mnie wzrusza. Zbyt wiele ważniejszych spraw zdarzyło się ostatnio.
Odwróciła się raptownie, słysząc nasze kroki.
- Pan Duluth!
- Dzień dobry, Jean.
- Mamo, proszę, zostaw nas samych. Nora zawahała się.
- Może byś jednak coś zjadła? Napij się przynajmniej herbaty.
- Nie, mamo, proszę...
- Dobrze, kochanie.
Wyszła zamykając za sobą drzwi. Jean zrobiła krok w moją stronę. Była tak młoda, że nawet ta straszna tragedia nie mogła zaćmić jej świeżości. Ale miała to niewidzące, umęczone spojrzenie - spojrzenie z pierwszego wieczoru w bibliotece. Spojrzenie Julii. Można się było na to oburzać: jej mąż dopiero co umarł, a ona wyraźnie zapomniała już o nim, jakby był słomianą kukłą. Ale jej szczerość właśnie uniemożliwiała oburzenie. Myślała wyłącznie o Billu. Nie miała na to rady. Jak na chorobę.
Więc jednak nareszcie znalazłem sprzymierzeńca. Niezbyt przydatnego co prawda, gdyż Jean, jako żona Ronnie'ego, jako „motyw morderstwa” porucznika Tranta, mogła w charakterze sprzymierzeńca być raczej zawadą niż pomocą.
- Czy widział go pan?
- Widziałem go wczoraj w nocy. Poszedłem z nim, kiedy go zaaresztowali.
- Porucznik Trant?
- Porucznik Trant.
- Jak on się czuje? Proszę mi powiedzieć, jak on się czuje.
- Przeżył ciężkie chwile - odparłem ostrożnie.
- Biedny Bill - szepnęła z miłością, jakby mówiła to na ucho swemu ukochanemu.
Chwyciła mnie za ramię. Jej ręce, przeciwnie niż ręce jej matki, były gładkie i wypielęgnowane. Młodość jest odporna. Nawet kurza ferma nie potrafiła wyryć na niej trwałych śladów.
- Proszę pana, co my poczniemy?
- Musimy go ocalić.
Spojrzała na mnie niedowierzająco. Czyżby nawet Jean czuła, że bronię beznadziejnej sprawy?
- Jak? - spytała.
- Przede wszystkim opowiedz mi, jaki był prawdziwy przebieg wypadków. Wczoraj przez telefon mówiłaś, że Ronnie zamknął cię w pokoju zaraz po moim wyjściu. To nie była przecież prawda. Rozmawiałem z Billem. Powiedział mi wszystko. Byłaś w salonie, kiedy wrócił z rewolwerem.
Zbladła.
- Bill panu to powiedział?
- Tak.
- Ale... - zawahała się - ale pan nie zawiadomił o tym policji?
- Bill sam to zeznał. Opowiedział im wszystko: całą prawdę.
Jej ręka leżała jeszcze na moim ramieniu. Zachwiała się i oparła na mnie całym ciężarem. Zrobiła się kredowo blada. Myślałem, że zemdleje.
- Więc... więc on przyznał się?
- Jak to, przyznał się? Co masz na myśli?
Mój strach podniósł głowę jak wąż budzący się z uśpienia.
- Przecież mówi pan, że wszystko im opowiedział?
- Naturalnie. Jak przyszedł tu z rewolwerem, jak ty kazałaś mu go odłożyć, jak Ronnie go wyrzucił.
- Och - odsunęła się ode mnie, znowu się prostując - rozumiem!
- I tak właśnie było, prawda? Skinęła niepewnie głową.
- Oczywiście, tak właśnie było. Przez telefon nie powiedziałam panu, że byłam przy tym. Myślałam... Myślałam, że będzie lepiej dla Billa, jeśli tego nie powiem, i oni się nigdy nie dowiedzą, że on przyszedł z rewolwerem.
- Ale musieli się zorientować. Rewolwer leżał tam i Piotr i Iris wiedzieli, że Bill go ukradł.
- Tak - powiedziała niemal pokornie. - Tak. Teraz to rozumiem.
- Lepiej będzie, jeśli mi opowiesz dokładnie, co się zdarzyło.
- Po pana wyjściu? Kiedy Ronnie stał koło kominka?
- Tak.
Usiadła na brzegu łóżka. Włosy opadały jej na czoło, tak jak Billowi. Nie odgarnęła ich.
- Po pana wyjściu dalej tam stał. Ronnie. Nie odzywał się. Stał jak posąg. I wszedł Johnson. Musiał usłyszeć brzęk, kiedy Ronnie stłukł figurkę. Przyniósł szczotkę i śmietniczkę. Nikt nic nie mówił. Johnson ukląkł koło stóp Ronnie'ego i zmiótł okruchy porcelany. Potem zabrał się do odejścia i Ronnie warknął na niego jak kapral: „Johnson, proszę wziąć sobie dzisiaj wychodne”. I Johnson powiedział: „Tak, proszę pana dziękuję, proszę pana”. I wyszedł. W ten sposób pozbył się Johnsona.
- Tak - powiedziałem. - A potem? Podniosła na mnie wzrok, odrzucając do tyłu włosy.
- Byłam zła. Wie pan o tym. Nigdy w życiu nie byłam tak zła. Dotychczas ciągle czułam się winna. Myślałam, że to, co czuję do Billa, jest okropne, niegodziwe. Próbowałam z tym skończyć. Robiłam wszystko, żeby i jemu to przeszło. Ale wczoraj, kiedy zobaczyłam, jaki jest Ronnie, kiedy usłyszałam, co mówi do pana, przestałam poczuwać się do winy. To było tak, jakby otworzyły mi się oczy, jakbym była ślepa przez cały czas, odkąd zjawił się w Shropshire, i myślałam, że jest taki dobry, taki wspaniały, taki szlachetny wobec nas wszystkich, taki niezwykle inteligentny; że los go zesłał dla dobra mojego ojca. I nagle zobaczyłam, jaki jest naprawdę: gotów zniszczyć pana - swego najlepszego przyjaciela, który ze wszystkich sił próbował mu pomóc - tylko dlatego, że jego duma została urażona, tylko dlatego, że czuł się wystawiony na pośmiewisko. Gdyby chodziło jedynie o Billa i o mnie - zrozumiałabym. Ale pan! I pomyślałam: On jest potworem. Bill ma rację. Jest pyszny i złośliwy - prawdziwy potwór. I staliśmy tak, nie patrząc na siebie, i to milczenie było straszne. Usiłowałam nawet to sobie przełożyć. Starałam się myśleć, że on nie może być aż tak zły. Nie ma zamiaru naprawdę zniszczyć pana, powiedział tak, bo był wściekły i... i wtedy... Przerwała, a potem dorzuciła wyzywająco:
- Ale on miał ten zamiar. Miał zamiar wprowadzić w czyn wszystko, co zapowiadał. Nagle poderwał się od kominka, rzucił się do telefonu i zadzwonił do swojego adwokata.
- Do Artura Freedlanda?
- Tak. Pana Freedlanda nie było, ale ten, kto odbierał telefon, musiał spodziewać się go wkrótce, bo Ronnie zażądał pełnym jadu głosem: „Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł tutaj natychmiast, jak wróci. Proszę mu powiedzieć, że to sprawa największej wagi. Że mam zamiar rozwiązać spółkę Sheldon i Duluth i zmienić testament”.
Wyobraziłem sobie żonę Artura i jego teściową na drugim końcu linii telefonicznej. Wyobraziłem sobie powódź plotek, kiedy Artur wrócił z Baltimore i zasypano go nowinami. Nic dziwnego, że Artur był speszony poprzedniego wieczoru. Nic dziwnego, że tak zimno zareagował na moje wołanie o pomoc.
Mimo młodzieńczej, nieubłaganej odrazy, która przebijała z opowiadania Jean, tak dobrze rozumiałem tę scenę. Ronnie musiał oczywiście zadzwonić do Artura. Był dotknięty, wściekły, musiał znaleźć ujście dla nienawiści do mnie. Ale to bynajmniej nie oznaczało, że przeprowadziłby swój plan. Nazajutrz lub dzień później przyszedłby do mnie potulnie uśmiechnięty, ukrywając zawstydzenie pod pozorną beztroską. „Cześć, staruszku, trochę mnie poniosło, prawda?” Ale nie żądałem od Jean, żeby zdawała sobie z tego sprawę. Jak mogłaby śmiertelnie zakochana dziewiętnastoletnia dziewczyna zgłębić skomplikowany, przeczulony, pełen sprzeczności charakter Ronnie'ego? Jej słowa przykuły znowu moją uwagę.
- Przekazał telefonicznie zlecenie i odwrócił się do mnie. Po raz pierwszy od pana wyjścia na mnie spojrzał. Uśmiechał się i miał straszną twarz. Powiedział: „Mam nadzieję, że jesteś zadowolona. Lada chwila nastąpi całkowite unicestwienie rodziny Duluthów. Wcale niezłe osiągnięcie dla dziewiętnastoletniej dziewczyny, która zaledwie trzy tygodnie temu hodowała kurczęta, prawda?” Nienawidziłam go. Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: „Nie możesz tego zrobić panu Duluthowi. Co on ci złego wyrządził?” A on: „Jake spłodził Billa. To chyba dostateczna zbrodnia”. I wtedy zrozumiałam, że to koniec, że nic, nic mnie nie skłoni do przebywania jeszcze kiedykolwiek w tym samym co on pokoju. I zobaczyłam, że jednak nie ma nic złego w tym, że kocham Billa. To wcale nie było niegodziwe. To było wspaniałe. I zdrowe. I tylko to mogło mnie ocalić. Pomyślałam: Opuszczę ten dom. Zaraz, w tej chwili. I zostawiłam go tam, pobiegłam na górę i zaczęłam się pakować. Nie martwiłam się o mamę. Wiedziałam, że zrozumie, jak jej wytłumaczę. A o tatusia i o Phyllis wcale się nie troszczyłam. Wysunęłam szuflady. Zabrałam się do pakowania. Czułam się taka szczęśliwa! Nawet nie wyobrażałam sobie, że można być tak szczęśliwą. Myślałam: Już zaraz będę z Billem.
Znów na mnie spojrzała. Tak bardzo była młoda j tak bardzo pewna swych moralnych racji.
- I wtedy, może po dwudziestu minutach, wszedł do mnie Ronnie. Stanął w drzwiach obserwując mnie. Zapytał: „Co robisz?” A ja odpowiedziałam: „Pakuję się. Odchodzę. Idę do Billa”. Nie potrafię panu powiedzieć, co się z nim stało. Był jeszcze straszniejszy niż przedtem. Wrzeszczał, ryczał, obrzucał mnie wyzwiskami. Krzyczał, że choćby miało go to kosztować cały majątek, nie zobaczę Billa już nigdy w życiu. Każe mnie deportować, każe wysiedlić nas wszystkich. On... Och, to trwało bez końca i ciągle wymyślał mi jak szaleniec. A potem ktoś zadzwonił do drzwi.
Zamilkła. Litowałem się nad Ronnie'm i wstydziłem za niego. Ale poza tym byłem zdumiony. Nigdy - może niesłusznie - nie przypuszczałem, że jest zakochany w Jean, zakochany tak, jak się zazwyczaj wyobraża sobie miłość. Może to wzmianka o figurynce z Haddad nasunęła mi wrażenie, że Jean jest dla niego raczej drogocennym przedmiotem niż ludzką istotą? Czyżbym się mylił? Czy ten pokaz dziecinnej złośliwości nie dowodził, że chodziło tu o coś głębszego niż urażona duma? Może naprawdę kochał się w Jean i po raz pierwszy w ciągu przeszło pięćdziesięciu lat stanął wobec poczucia rzeczywistej straty?
- Kiedy zabrzmiał dzwonek, roześmiał się - mówiła dalej Jean. - Chwycił mnie za ramię i zaczął ciągnąć w dół po schodach. Powiedział: „To Artur.
Musisz tam być. Nie mogę przecież zmieniać testamentu w nieobecności mojej kochanej małżonki”. Zabrał mnie do salonu, kazał poczekać i poszedł otworzyć drzwi. I wtedy właśnie wrócił z Billem i Bill miał rewolwer...
Od tego miejsca jej opowiadanie pokrywało się dokładnie z opowiadaniem Billa. Ujrzawszy broń, tak zlękła się o Billa, że o niczym innym nie mogła myśleć, tylko o rewolwerze. I ciągle wołała, żeby go odłożył. Bill wydawał się otumaniony, jakby nie wiedział, co robi, ale w końcu posłuchał jej i Ronnie rzucił się na niego. Bill się załamał. Nie próbował nawet się bronić. Jean, przerażona i upokorzona, pobiegła na górę.
- Chciałam powiedzieć Billowi, że z nim odchodzę. Głośno krzyknąć. Ale powstrzymał mnie rewolwer i... Jak mógł pozwolić, żeby Ronnie bił go i bił... - Zakryła twarz ręką. - Pobiegłam na górę. Stanęłam koło swojej walizki. Nic nie robiłam. Słyszałam, jak Ronnie klnie i ciągnie Billa po schodach, i słyszałam trzaśniecie drzwi frontowych. Potem Ronnie znowu zjawił się w moim pokoju. Uśmiechał się. Szczerzył zęby jak hiena. I powiedział: „No, koniec z twoim rycerzem, który przyjechał cię wyzwolić na wielkim białym rumaku. Obawiam się, że sir William nie był dzisiaj w formie, prawda, kochanie? A więc dobrze, ponieważ wydajesz się tak przywiązana do tego pokoju, możesz równie dobrze na razie w nim pozostać”. I pomachał do mnie ręką, takim okropnym, zamaszystym ruchem, wyszedł, zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Wtedy właśnie mnie zamknął.
Po raz pierwszy zaświtała mi nadzieja.
- Słyszałaś, jak ciągnął Billa po schodach? Słyszałaś, jak trzasnęły drzwi frontowe?
Tak.
Jednak znalazłem świadka! Kręciło mi się w głowie. To było zbyt proste, zbyt dobre, żeby było prawdziwe. Wziąłem ją za rękę.
- Jean, powiedz to wszystko Trantowi. To jest dowód. To jest dowód, że Bill wyszedł godzinę przed morderstwem. To mu daje alibi.
Dziwiło mnie, że nie uświadomiła sobie tego wcześniej. Jeszcze bardziej dziwiło mnie, że teraz jej wargi zwarły się w wąską linię strachu, którą znałem tak dobrze.
- Nie - powiedziała.
- Ale... Wybuchnęła:
- Ten porucznik Trant... on jest sprytny. Jeśli opowiem mu wszystko, przechytrzy mnie. I zmusi do powiedzenia mu reszty.
- Reszty?
Patrzyła wprost na mnie, z surową czujnością w oczach. Przeszły mnie ciarki.
- Czy nie odgadł pan?
- Co miałem odgadnąć?
- Bill wrócił.
- Nie - powiedziałem. - Nie.
- Byłam zamknięta w tamtym pokoju, ale on jest nad samymi schodami. Dźwięki tam dochodzą. Można słyszeć wszystko, co się dzieje w hallu. Siedziałam na łóżku, czekając i zastanawiając się, co mam począć. I wtedy - była punkt dziewiąta - usłyszałam, jak ktoś wchodzi. Jak ktoś przekręca klucz w zamku i jak drzwi otwierają się i zamykają. I jeszcze słyszałam, jak ten ktoś idzie po schodach do salonu.
- Ktoś - powiedziałem. - Tylko ktoś. Nie widziałaś kto. Nie słyszałaś żadnego głosu.
- Nie. Nie słyszałam głosu. Ale ten ktoś miał klucz.
- Angie.
- Angie spędziła cały wieczór z Gwendolyn Sneighley.
- Twój ojciec lub Phyllis, lub twoja matka.
- Oni nie mają kluczy. Załatwiliśmy to zaraz po przyjeździe. Mama tak to urządziła, żeby nie mogli ciągle do nas wpadać. Żadne z nich nie ma klucza.
Mówiła z chłodną rezerwą, jakby chcąc mnie przekonać, że nie ma już żadnych złudzeń. Prawie na nią krzyknąłem:
- Ale, na litość boską, Bill też nie miał klucza!
- Miał! Nie pamięta pan? Zostawiłam na Fire Island moją torebkę. Był w niej klucz. Kiedy wróciliśmy, musiał mi pan otworzyć. Bill oddał mi tę torebkę wczoraj. - Odwróciła się apatycznie do łóżka i podała mi granatową torebkę. - Proszę sprawdzić. Klucza nie ma.
Podczas gdy ja szukałem, Jean ciągnęła dalej:
- Kiedy usłyszałam, że ktoś wchodzi, pomyślałam natychmiast, że to Bill. Że wrócił i tym razem zabije Ronnie'ego. I przypomniałam sobie o torebce. Przeszukałam ją. Klucza nie było - i wtedy już byłam pewna. Wiedziałam, że muszę walić w drzwi i krzyczeć, krzyczeć, żeby go powstrzymać. Ale nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami, jakbym miała zemdleć. Zbierało mi się na mdłości. Poszłam do łazienki. Było mi okropnie niedobrze. Myślałam, że umieram. W łazience usłyszałam strzały. Tylko strzały, nic więcej. Stamtąd nie mogłam usłyszeć, czy ktoś idzie po schodach, czy wychodzi i w ogóle. I po tych strzałach do pana zadzwoniłam.
W torebce nie było klucza. Przeszukałem ją dwukrotnie. Stałem patrząc na Jean i walcząc z rozpaczą.
- Ale nie wiesz, że to był Bill.
- To był na pewno Bill. - Znowu miała to spojrzenie, spojrzenie Julii, młodej, zakochanej Julii, z góry przygotowanej na tragiczny koniec swej wielkiej miłości. - Bill mnie kocha. Wiedział, jakim potworem jest Ronnie. Przyszedł z rewolwerem, żeby mnie ocalić. Kazałam mu go odłożyć. Ronnie go wyrzucił. Ale on nie mógł tego tak zostawić. To przecież jasne. Kiedy poszedł, przypomniał sobie o kluczu.
Na jedną straszną chwilę nawiedził mnie obraz: Bill podnosi się z rynsztoka, do którego wrzucił go Ronnie, czyści spodnie... Byłem tak upokorzony... Widziałem, jak stoi przed domem, ogląda się za siebie, udręczony miłością, gniewem i wstydem. Pamiętam, co powiedział Johnsonowi: Choćby to miało być ostatnie, co zrobią w życiu, zabiję go. Widziałem, jak rusza na oślep przed siebie, szuka po kieszeniach i znajduje klucz. Widziałem, jak zawraca w stronę Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy.
Przypomniała mi się Angie. Nie spodziewaj się zbyt wiele. Myśl sobie cały czas: może on to jednak zrobił I nagle z bolesnym samokrytycyzmem zadałem sobie pytanie: Czy naprawdę uważam go za niewinnego, czy może to tylko upór, tchórzostwo, lęk przed uświadomieniem sobie faktu, że mój syn, tak jak moja żona...
Zdusiłem w sobie tę myśl, jakbym zadeptywał pluskwę. Nie wolno mi tak myśleć. Bo wszystko będzie stracone... Jean czepiła się mego ramienia.
- Czy nie rozumie pan? Musi pan spojrzeć prawdzie w oczy. Oboje musimy spojrzeć prawdzie w oczy. To jedyny ratunek albo oboje zwariujemy. Bill go zabił. I to jest moja wina. Tylko moja... To... - wybuchnęła płaczem. - Och, Boże, dlaczego wyszłam za Ronnie'ego i przyjechałam tu? Dlaczego...
Przytuliłem ją do siebie.
- Bill tego nie zrobił. To nie Bill otworzył drzwi kluczem. Jeśli to nie była Angie, musiał to być twój ojciec albo Phyllis lub twoja matka. - Wzmocniłem uścisk. - Słuchaj, Jean. Ronnie powiedział, że wysiedli całą twoją rodzinę, prawda?
- Tak. Już to panu mówiłam.
- I miał zamiar to zrobić. W każdym razie wtedy myślał, że to zrobi. Zamknąwszy cię czekał na Artura Freedlanda. Był jeszcze rozjątrzony, wściekły, pełen złości i nie miał na kim wywrzeć swego gniewu. Zadzwonił więc do nich, do mieszkania. Rozmawiał z kimś z nich - z ojcem, Phyllis lub matką. Rozmawiał tak jak ze mną czy z tobą. Powiedział: „Jazda, pakujcie manatki! Używanie się skończyło. Jutro odeślę was wszystkich z powrotem do Shropshire, żebyście znowu tam klepali biedę”. Jean, tak właśnie postąpił. Zadzwonił do nich. Urągał im. Uwierzyli mu. Nie znali go przecież. I przestraszyli się. Nie mogli się pogodzić z utraceniem tego wszystkiego, co w taki cudowny sposób zyskali. Więc jedno z nich...
Widziałem tę scenę w wyobraźni tak żywo, jakbym rzeczywiście był jej świadkiem. Nic mnie nie obchodziło, że z całym okrucieństwem oskarżam wobec Jean jej najbliższą rodzinę o morderstwo.
- Czy nie rozumiesz, Jean? Tak właśnie było. Jasne, że Ronnie musiał do nich zadzwonić i...
Przerwała mi:
- Ale tatuś był sam. Phyllis i mama przez całe popołudnie robiły zakupy. Wcale nie wróciły do domu.
- Wobec tego to był twój ojciec.
- Ale potem, kiedy Ronnie został zabity, tatuś był w teatrze z mamą i Phyllis. Wszyscy byli w teatrze. Przedstawienie zaczęło się za dwadzieścia dziewiąta. A strzały padły dwadzieścia po dziewiątej. - Spojrzała na mnie beznadziejnym wzrokiem. - Czy sądzi pan, że o tym nie pomyślałam? I czy nie zdaje pan sobie sprawy, że oskarżyłabym ich - nawet ich - gdyby to mogło uratować Billa? Ale to nie może uratować Billa, bo oni tego nie zrobili. Nie mogli tego zrobić. Nikt nie mógł tego zrobić prócz Billa.
Mówiła z przerażającą siłą przekonania. Jej słowa owijały się wokół mnie jak ramiona ośmiornicy, tłamsząc resztki mojej energii. Nie spodziewaj się zbyt wiele. Angie była teraz Erynią wpędzającą mnie w rozpacz. Walczyłem z jej zdradliwym wpływem i wygrałem. A jednak wypadki musiały mieć taki właśnie przebieg. To Basil Leighton popełnił tę zbrodnię. I ja tego dowiodę. Pokonam jakoś Tranta, Angie, Jean, chociaż w swoim zaślepieniu myślą, że wszystko już wiedzą.
Jean mówiła dalej:
- A jeślibyśmy powiedzieli policji prawdę? Jeśli im wszystko opowiemy, zeznamy, jakim potworem był Ronnie, jakie to było straszne dla Billa, jak... jak dalece tylko ja jestem winna? Proszę pana, przecież powinni zrozumieć? Może zgodzą się wziąć mnie zamiast niego, może...?
Ona też mówiła to z rozpaczy. Sama nawet nie brała poważnie tych żałosnych teatralnych gestów. Chociaż byłaby gotowa to zrobić. Nie miałem żadnych wątpliwości. Poświęciłaby się dla Billa, gdyby to było możliwe. Nigdy nie wątpiłem w jej miłość. Ale mimo to i ona, jak Angie, ze sprzymierzeńca stała się wrogiem.
- Proszę pana, zaraz tu przyjdzie porucznik Trant. Na pewno. Co mam zrobić?
- Nic mu nie mów.
- Nic?
- Tylko pierwszą część. Że byłaś w salonie, kiedy Bill przyszedł z rewolwerem, że słyszałaś, jak Ronnie go wyrzucił i zatrzasnął za nim drzwi. I jeszcze powiedz mu, że słyszałaś, jak ktoś około dziewiątej otworzył drzwi kluczem. Ale to wszystko. Nie mów mu nic o Billu i o twoim kluczu.
Jeszcze bardziej bała się Tranta niż ja. Mogłem to poznać po drganiu jej powiek.
- Jeśli potrafię - szepnęła.
- Musisz potrafić. Jeśli powiesz mu o kluczu, Bill będzie zgubiony.
Zdałem sobie sprawę, że Jean jest pokonana. Była bardzo dzielna, ale tak jak Bill doszła do kresu wytrzymałości. Pomyślałem z przerażeniem o chwili, kiedy Trant zacznie swoje spokojne, bezlitosne przesłuchanie. Krucha warstewka odwagi i sprytu Jean - to było wszystko, co dzieliło teraz Billa od pewnej zguby. Powtórzyłem nalegająco:
- Rozumiesz, prawda? Rozumiesz, jakie to ważne, żeby Trant nie wiedział o twoim kluczu?
- Tak. Rozumiem. - I nagle dodała: - Czy mogę go zobaczyć?
- Billa?
- Gdybym mogła go zobaczyć! Gdybym mogła mu tylko powiedzieć...
- Jean, ty jesteś motywem zbrodni. Rozumiesz przecież. Wszystkie gazety już o tym piszą. Bill zabił Ronnie'ego z miłości do ciebie. To ich teza. Gdybyś poszła do niego do więzienia...
Patrząc na nią czułem się jak kat.
- Ale ja... ja nie mogę tak tu siedzieć. Nie mogę tylko siedzieć i czekać na porucznika Tranta.
- Musisz.
Przytuliła się do mnie.
- Proszę pana, och, proszę pana...
Było mi jej żal, jeśli w ogóle mogłem się nad kimś w tym momencie litować. Ale chciałem już iść od niej, wyrwać się z tej przygnębiającej atmosfery klęski.
- Możesz to zrobić. Potrafisz dać sobie radę z Trantem.
- Postaram się. Pan wie, że się postaram. - Podniosła ku mnie twarz. - A pan? Co pan będzie robił?
- Odnajdę zabójcę Ronnie'ego.
Kiedy to mówiłem, zdawało mi się, że widzę spokojne szare oczy porucznika Tranta, obserwujące mnie z niedowierzaniem, lekką ironią i jednocześnie ze współczuciem. Tak, gdyby mnie teraz zobaczył, litowałby się nade mną. Dlatego tak bardzo go nie lubiłem. I dlatego byłem zdecydowany sam się nad sobą nie litować.
Odsunąłem się od Jean. Stała patrząc na mnie, jak wyciosana z kamienia. I Angie, i Jean - obie, choć każda na swój sposób - opuściły mnie w potrzebie.
Teraz po stronie Billa był tylko Jake Duluth.
16
Wyszedłszy z pokoju Jean natknąłem się w korytarzu na Norę Leighton.
- Basil bardzo chciałby z panem pomówić. Czy miałby pan chwilę czasu?
Na to miałem chwilę czasu. Poszedłem za nią przez salon, pełen jeszcze kwietnych hołdów Ronnie'ego, do dawnej biblioteki panny Sheldon. Nora cicho oznajmiła:
- Basil, jest już pan Duluth - i zostawiła nas samych.
Basil siedział za niedużym biurkiem w stylu Chippendale, na którym znajdowały się, pedantycznie ułożone, wszystkie akcesoria pracy pisarza. Był równie starannie ubrany jak wówczas, kiedy przyszedłem do nich na herbatę, a na jego twarzy malował się wyraz lekko zniecierpliwionej rezygnacji. Była to mina Wielkiego Człowieka, który jest świadom, że zdarzają się momenty, kiedy należy przerwać tok najdonioślejszej pracy. Jego pociągła, wrażliwa twarz o jasnoniebieskich, bystrych oczach wyrażała niebotyczne samolubstwo. Ten człowiek mógł popełnić zbrodnię - pomyślałem. Jeśli jego nowe, wygodne życie zostało zagrożone, mógł zabić Ronnie'ego i nie drgnąłby przy tym ani jeden włosek w jego hiszpańskiej bródce.
Nie uśmiechał się, jakby uznał, że byłoby to w tych okolicznościach niewłaściwe, ale widać było, że gotów jest obdarzyć mnie uśmiechem.
- Dzień dobry, witam pana.
- Dzień dobry.
Pochylił się lekko nad biurkiem w moją stronę. Przypominał mi dyrektora szkoły z jakiejś angielskiej sztuki, który ma za chwilę upomnieć krnąbrnego ucznia dla jego własnego dobra.
- Nie jest mi łatwo mówić z panem w takiej chwili.
- Rozumiem.
Złożył swe wypielęgnowane dłonie jak do modlitwy.
- Jestem pewien, iż zdaje pan sobie sprawę, że najgłębiej z panem współczuję. Tragedia tak straszna przytłoczyłaby każdego ojca.
- Tak.
Jeszcze wyraźniej dał mi do poznania, że gdyby mógł, uśmiechnąłby się do mnie uprzejmie i bynajmniej nie protekcyjnie.
- I mam nadzieję, że nie potępi mnie pan jako człowieka nieczułego, gdyż myślę także nieco i o sobie. Jako wydawca jest pan na pewno świadom faktu, że pisarz to mechanizm raczej delikatny, którym nie wolno zbyt silnie wstrząsać. A ja, wie pan chyba o tym, zacząłem właśnie nową książkę.
- Tak - powiedziałem. - Wiem.
- Wobec tego nie muszę panu mówić, że obecnie najistotniejszą dla mnie sprawą jest trochę spokoju i ciszy. Absolutnie najistotniejszą. I także względne poczucie bezpieczeństwa. Wydawcy, sądzę, znają tę nieco nudną prawdę o pisarzach.
- Tak - powiedziałem. - Znają.
- Właśnie! - znowu pochylił się nad biurkiem, starając się stworzyć nastrój bardziej intymny. - Więc zrozumie pan, dlaczego szukam u pana otuchy i ośmielam się nawet niepokoić pana, mimo pańskiej zgryzoty, w tak bolesnych chwilach. - Odchrząknął. - Umowy na moje trzy książki były podpisane przez Ronnie'ego. Nie wątpię oczywiście ani przez chwilę, że Ronnie i Sheldon i Duluth to jedno i to samo. Ale chciałbym, dla własnego spokoju, upewnić się, że teraz, kiedy nie ma już Ronnie'ego, firma Sheldon i Duluth będzie honorować jego zobowiązania i wyda zgodnie z umową te książki na tych samych warunkach.
Przyglądałem mu się niedowierzająco. Ale mimo wszystko nie przesłyszałem się.
- Sądzę, że tak - powiedziałem.
Wyraźnie się odprężył i pod wpływem ulgi stał się wylewny.
- Znakomicie. I jeszcze sztuka, panie Jake. Ronnie bardzo palił się do wystawienia jej na własną rękę, ale o ile zrozumiałem, panna Sneighley i pewien dżentelmen nazwiskiem Givot są równie pełni entuzjazmu. Czy pan przypadkiem nie wie...?
- Nie - odparłem usiłując trzymać nerwy na wodzy - przypadkiem nie wiem.
- Trudno. Ale i tak jestem pewien, że to będzie okay, jak mówicie wy, Amerykanie. - Raptownie zmienił modlitewną pozycję rąk. - Jeszcze jedna sprawa. Nie wiem, czy Ronnie powiedział panu, że załatwił mi to mieszkanie, a także miesięczną pensję na dziesięć lat. Istnieje, przypuszczam, jakiś podpisany dokument na ten temat. Zdaję sobie sprawę, że obecnie nastąpi okres pewnego zamieszania. Ale spodziewam się, że będę mógł tu pozostać? I naturalnie miesięczna pensja będzie nadal wypłacana, prawda?
Gdyby to był ktokolwiek inny, a nie Basil Leighton, byłbym pewien, że struga ze mnie wariata.
- Nie wiem nic o prywatnych sprawach Ronnie'ego. O tym musi pan porozmawiać z jego adwokatem Arturem Freedlandem.
- Tak, tak, rozumiem. Ale... - uniósł pytająco brwi - ale chyba pan nie przypuszcza, że zajdą jakieś zmiany?
Pokonał mnie w końcu swoim brakiem spostrzegawczości, swoją całkowitą nieświadomością tego, co się ze mną dzieje.
- To raczej jest pewna zmiana, że Ronnie'ego zamordowano i że mój syn został zaaresztowany, i że policja motyw zbrodni upatruje we wzajemnej miłości mojego syna i pańskiej córki.
Przez jego twarz przemknął wyraz nagłego, dotkliwego bólu, jakby dla człowieka tak subtelnego sama myśl, że mógł mnie niechcący urazić, była nie do zniesienia.
- Oczywiście, oczywiście. Zdawało mi się, że jasno dałem wyraz mojemu głębokiemu współczuciu. To naprawdę straszne. Gdyby pan chociaż nam się zwierzył! Jestem prawie pewien, że przynajmniej naszej córce potrafilibyśmy przemówić do rozsądku. Pan jednak wolał zachować to dla siebie. I to również rozumiem. Ale okropnie jest pomyśleć, że ta bezsensowna tragedia była do uniknięcia. Może powinien był pan jednak okazać trochę więcej rodzicielskiej władzy? Czy nie mógł pan...
Miałem ochotę go uderzyć.
- Bill tego nie zrobił. Wytrzeszczył na mnie oczy.
- Bill nie zabił Ronnie'ego - powtórzyłem. Chwilowa konsternacja ustąpiła miejsca pełnemu zrozumieniu dla cierpiącego ojca.
- Naturalnie, drogi panie. Pojmuję całkowicie pana niechęć...
- Bill tego nie zrobił.
Z głębokim przekonaniem, że odnosi się do mnie z subtelnością, do jakiej jedynie Basil Leighton jest zdolny, próbował łagodnie i delikatnie przywołać mnie do rozsądku:
- Ktoś przecież zabił Ronnie'ego, prawda?
- Tak.
- Więc któż inny mógł to zrobić?
- Ronnie zadzwonił do pana tego wieczoru? - zapytałem.
Twarz Basila Leightona wyrażała jedynie lekkie zakłopotanie.
- Ronnie zadzwonił do mnie? Chodzi panu o to, że zatelefonował?
- Tak. Zaraz po ósmej. Pan pracował nad książką. Był pan sam, gdyż pańska żona i panna Brent wyszły.
- Mojej żony i panny Brent istotnie nie było w domu. Nie było ich całe popołudnie. O ile wiem, robiły zakupy i poszły do fryzjera.
- I o ósmej był pan tu sam?
- Chyba tak, jeśli jeszcze nie wyszedłem do teatru.
- Ronnie zadzwonił do pana i oświadczył, że ma się pan pakować i wracać do Anglii. Powiedział panu, że unieważnia waszą umowę.
Patrząc na lekką bruzdę na jego czole, na niespokojne ręce, czułem się jak awanturnik, w dodatku awanturnik bezsilny.
- Nie rozumiem pana.
- Ale Ronnie to właśnie zrobił, prawda?
- Może do mnie telefonował. - Patrzał na mnie poważnie, starając się przyjść mi z pomocą. - Naprawdę nie potrafię sobie przypomnieć, czy słyszałem dźwięk dzwonka. Widzi pan, kiedy jestem sam i pracuję, mam twardą zasadę nieodpowiadania na telefony. Natomiast jeśli chodzi o pana dziwaczne przypuszczenie, że Ronnie, człowiek o niezawodnym smaku naprawdę wielkim znawstwie, pozwoliłby, aby czysto osobiste, choćby najboleśniejsze nieporozumienia między nim i Jean zmieniły w jakiejkolwiek mierze jego stosunek do mnie...
- Zadzwonił do pana - powiedziałem.
- Ależ, proszę pana, doprawdy...
Byłem już tak wściekły, że bez trudności zaatakowałem go wprost.
- I potem poszedł pan do niego i go zastrzelił. Basil Leighton wstał. Wyglądał imponująco: zdumienie i oburzenie, pieczołowicie powściągane przez niezmierzony humanizm, nadludzkie zrozumienie cierpień miotanego bólem ojca. Powiedział bardzo spokojnie:
- O której dokładnie godzinie miał pan Sheldon jakoby do mnie zatelefonować?
- Zaraz po ósmej.
- A o której została popełniona zbrodnia?
- O dziewiątej dwadzieścia.
Sięgnął po mały srebrny dzwonek i zadzwonił dwa razy. Prawie natychmiast weszły Nora i Phyllis. Dwukrotny dzwonek był widocznie w tym domu sygnałem, że wzywane są obie służebnice. Nora rzuciła na mnie niepewne, ale pełne współczucia spojrzenie. Lady Phyllis Brent nie zwróciła na mnie w ogóle uwagi. Patrzała wprost na Basila - niezdarny, namiętny Ariel, czujnie oczekujący instrukcji Prospera *. Ariel i Prospero - postacie z „Burzy” Williama Szekspira. Prospero był władcą wyspy, a Ariel duchem powietrza, wypełniającym jego rozkazy.
Tym samym spokojnym, cichym, znakomicie modulowanym głosem Basil rzekł:
- Proszę, nie stawiajcie żadnych pytań, tylko odpowiadajcie na wszystko zgodnie z prawdą. Pan Duluth pragnie dowiedzieć się paru rzeczy. Jak się zachowuję, kiedy jestem sam w mieszkaniu i dzwoni telefon?
- Jak to, ty przecież nie odbierasz telefonów. Myślę, że nie zrobiłeś tego nigdy w życiu - rzekła Nora.
- Opowiedzcie nam, co robiłyście wczoraj po południu.
Teraz zabrała głos Phyllis:
- Około trzeciej Nora i ja poszłyśmy po zakupy. Chciałyśmy znaleźć biurko, które by ci lepiej odpowiadało; bardziej podobne do tego, jakie miałeś w domu. O piątej poszłyśmy obie do fryzjera. Potem do restauracji - to był zdaje się „Longchamps” - na obiad. Nora zostawiła kolację dla ciebie w lodówce. Mieliśmy spotkać się w teatrze około pół do dziewiątej.
- O której przyszedłem do teatru?
Zaraz po wpół do dziewiątej.
- Jaka to była sztuka?
- „Spotkanie w mieście”. Wystawił ją Piotr Duluth i chciałeś zobaczyć próbkę jego roboty.
- Kto wystarał się o bilety?
- Ja.
- Jak?
- Powiedziano mi, że bardzo trudno je zdobyć, więc zatelefonowałam rano do biura pana Dulutha. - Po raz pierwszy Phyllis skwitowała moją obecność lekkim skinieniem głowy. - Nie było go, ale jego sekretarka uprzejmie obiecała, że uzyska dla nas miejsca z rezerwy dyrekcji teatru i zostawi bilety w kasie na nasze nazwisko.
- Kiedy przyszedłem do teatru zaraz po wpół do dziewiątej, jak długo ty i Nora już tam byłyście?
Phyllis spojrzała na Norę.
- Jak myślisz, chyba z dziesięć minut? Przyszłyśmy wcześniej, żeby odebrać bilety i zapłacić.
- A potem, kiedy przechodziliśmy do foyer, czy spotkaliśmy kogoś?
Z kolei odezwała się Nora:
- Tak. Panią Staines, sekretarkę pana Dulutha. Ona i jej mąż akurat też szli na tę sztukę. Rozmawialiśmy z nią parę minut i dziękowaliśmy za bilety.
- Czy w przerwie rozmawialiśmy z kimś?
- Tak. Znowu natknęliśmy się na panią Staines i jej męża. Wypaliliśmy z nimi papierosy i omawialiśmy przedstawienie.
Basil znowu zwrócił się do mnie. I tym razem uniósł pytająco do góry lewą brew, przybierając irytująco uprzejmy wyraz twarzy.
- Czy chciałby pan jeszcze o coś zapytać? Pokonał mnie oczywiście. Uświadamiałem to sobie niemal od samego początku. To spokojnie i niezbicie ustalone alibi było równie skuteczną bronią przeciw mnie jak miotacz płomieni.
- Nie - powiedziałem. - To wszystko.
Basil niedbałym ruchem ręki odprawił obie kobiety.
- To wszystko, dziękuję wam.
Nora i Phyllis wyszły. Basil stał patrząc na mnie z niemal czułym uśmiechem, jakby za wszelką cenę pragnął oszczędzić mi uczucia, że byłem bezczelny, czy też zachowałem się w jakiejkolwiek mierze brutalnie. Nie był już teraz Wielką Postacią Literacką; był zacnym kolegą, członkiem klubu, którego każdy chciałby posadzić przy swoim stole. Nienawidziłem go jeszcze bardziej niż porucznika Tranta.
- Przykro mi. Bardzo przykro. Niech mi pan wierzy, że cierpię wraz z panem, że niezmiernie się wstydzę za swoją córkę, która również przyczyniła się do tej monstrualnej tragedii, i że zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by panu pomóc. Ale... - Wzruszył leciutko ramionami, wyrażając w ten sposób całkowitą nierealność moich nadziei na pomoc z jakiejkolwiek strony. Nagle wyciągnął do mnie rękę: - Ponieważ będziemy teraz tak blisko ze sobą związani, czy nie sądzi pan, że powinniśmy spróbować się zaprzyjaźnić? Ronnie miał dla pana wiele szacunku. A ja szanuję zdanie Ronnie'ego bardziej niż kogokolwiek.
Spojrzałem na jego delikatną rękę, tak czystą w linii, tak świadomą swoich funkcji w cudownej sztuce tworzenia. Byłem bliższy załamania niż przez cały czas, odkąd zobaczyłem zwłoki Ronnie'ego leżące pod gzymsem kominka. Wszystkie drogi prowadziły do ślepego zaułka. Nie miałem nic po swojej stronie. Porucznik Trant odniesie pełne zwycięstwo. Ścisnąłem rękę Basila Leightona.
- Dziękuję panu - powiedziałem.
Puściłem jego dłoń i wyszedłem z pokoju.
17
Liczyłem na to, że w korytarzu będzie na mnie czekała Nora. Ona i Phyllis sprawiły, że ostatni skrawek stałego gruntu usunął mi się spod nóg, ale mimo to chwila łagodnej życzliwości Nory mogłaby przejaśni' nieco otaczające mnie ze wszystkich stron mroki. Ale jej nie było. Dlaczego miałaby czekać? Sam otworzyłem sobie drzwi wyjściowe, zjechałem windą i wyszedłem na ulicę, jasną i obojętną w blasku słońca.
Przed domem Ronnie'ego stanął wóz policyjny. Kiedy się zbliżyłem, wyskoczył z niego porucznik Trant. Przeżywałem całkowity upadek ducha. Tchórzliwy instynkt podszeptywał mi, żebym starał się go uniknąć, ale było już za późno. Dostrzegł mnie i po chwili spotkaliśmy się na chodniku. Nie był aż tak wysoki, jak mi się poprzednio zdawało, i w świetle dziennym miał młodszą twarz. Była to ładna twarz, mimo wyrazu wyostrzonej czujności, i w gruncie rzeczy nie stanowiła właściwego obiektu nienawiści. Nie pasowała do groźnego obrazu, jaki zachowałem w pamięci, i poczułem się speszony tą różnicą. Trant zapytał mnie grzecznie, jak przypadkowego, ale sympatycznego znajomego:
- Odwiedzał pan podejrzanych?
Poprzedniej nocy uznałbym to za umyślny sarkazm, za niepotrzebne dźgnięcie nożem i zareagowałbym natychmiastową wściekłością. Ale teraz - czyżbym był aż tak zrezygnowany? - uznałem, że odnosi się do mnie z prawdziwą życzliwością, bez żadnych obraźliwych intencji. Nie odpowiedziałem i Trant ciągnął dalej:
- Boję się, że nie miał pan szczęścia. Przebadałem ich alibi bardzo dokładnie. Panna Sheldon przebywała przez cały wieczór u Gwendolyn Sneighley. Pani Sheldon niewątpliwie została zamknięta w pokoju przez męża. Na zamku udało się wyraźnie zidentyfikować jego odciski palców. A państwo z góry naprawdę byli w teatrze. Jak pan chyba wie, potwierdza to pańska własna sekretarka.
Było mi jeszcze gorzej przez to, że nie potrafiłem już go nienawidzić. Kiedy tak stał patrząc mi otwarcie w oczy, wydawał się nieomal wszechmocny. Już zdążył być u Gwendolyn Sneighley, a nawet w moim biurze. Wyobraziłem sobie go tam z Maggie. Na pewno pragnęła przyjść mi z pomocą, ale zmuszona była podać mu fakty, które oczyszczały z podejrzeń rodzinę Leightonów. Co Maggie o nim myślała? Czy ją oczarował? Czy oczarował nawet szorstką, nieznośną Gwendolyn Sneighley? Tak. Myliłem się chyba zeszłego wieczoru. Nie spryt był jego najgroźniejszą bronią, ale wdzięk. Nawet ja nie mogłem mu go odmówić.
- Czy widział się pan z panem McGuire?
- McGuire?
- Z adwokatem pańskiego syna. Zupełnie zapomniałem o adwokacie.
- Nie.
- Bardzo mu zależy na rozmowie z panem. Poszedł do pana do domu.
- Musiałem się z nim rozminąć. Poprzednio nienawiść nieco tłumiła mój strach przed nim. Teraz z przerażeniem pomyślałem o Jean, której zeznanie może mu dostarczyć najbardziej obciążającego dowodu, o Jean, która potrafiłaby oprzeć się sprytowi, ale którą tak łatwo może zmylić wdzięk. Porucznik Trant spojrzał na zegarek. Niespodziewanie zapytał:
- Co pan ma zamiar teraz robić?
Dlaczego o to pyta? Żeby znowu pokrzyżować mi plany? Moja podejrzliwość wróciła z całą mocą. On zaś mówił dalej:
- Przyszedłem tutaj, żeby porozmawiać z panią Sheldon. Ale mam jeszcze coś do załatwienia i nie ma żadnego powodu, żebym nie załatwił tego najpierw. Muszę zobaczyć się z pańskim synem. - Przerwał. - Chciałby pan pójść ze mną?
Jego twarz zupełnie nie zmieniła wyrazu. Malowała się na niej ta sama uprzejmość, dyskretnie sugerująca, że stoi po mojej stronie. Ale teraz w każdym jego geście dopatrywałem się pułapki. Jeśli zapraszał mnie, żebym poszedł z nim zobaczyć Billa, to miał w tym jakiś cel - własny cel. I nagle myśl, że zobaczę Billa, przeraziła mnie. Iść do niego, kiedy nie mam nic, ale to nic, żeby mu dodać otuchy? Będę się czuł jak na torturach. Nawrót podejrzliwości uczynił mnie jednak ostrożniejszym; zdawałem sobie sprawę, że idąc z nim do Billa utrzymam go dłużej z dala od Jean i dam jej dzięki temu więcej czasu na przygotowanie się do badania. Jeśli to jest prowokacja, dam się sprowokować - dla moich celów.
- Tak - powiedziałem - chętnie pójdę. Wydawał się lekko zdziwiony, ale i zadowolony, jakby się nie spodziewał, że pójdzie mu to aż tak łatwo.
- Świetnie. Możemy natychmiast ruszać. Wsiedliśmy do policyjnego wozu i pojechaliśmy na Center Street. Przez chwilę Trant nic nie mówił. Oparł się o poduszki samochodu, na pozór zupełnie odprężony. Czułem niemal namacalnie jego siłę, jak konkretny przedmiot, który mógł nosić z sobą jak teczkę. Zastanawiałem się zazdrośnie, jak by to było, gdybym i ja był równie silny. Ale zazdrość nie wyostrza wyobraźni. Nadal był dla mnie zagadką. Nie miałem żadnego klucza do jego myśli czy uczuć; tak bardzo zdawał się wolny od wszelkich ludzkich słabostek.
Nagle odwrócił się, zmuszając mnie do spojrzenia mu w oczy, obserwujące mnie z tym samym spokojnym, przyjaznym niemal zainteresowaniem.
- Uważa pan nadal, że pański syn jest niewinny?
Dlaczego nie może zostawić tego w spokoju? Dlaczego musi bez przerwy pracować? Nie dałem się złapać na przynętę sympatii w jego głosie.
- Tak - powiedziałem. - Uważam, że jest niewinny.
- Może... - przerwał - może teraz potrafiłby pan przedstawić swoje argumenty nieco jaśniej niż wczoraj w nocy?
Co mogłem mu odrzec? Że wbrew Jean, wbrew Angie, wbrew całemu światu wiem, że Bill nie zabił Ronnie'ego, ponieważ...? Los sprzysiągł się przeciw mnie, godząc jak zawsze w najczulsze miejsce. Dlaczego wierzysz w Billa, jeśli sam wydałeś go policji, jeśli jeszcze wczoraj myślałeś o nim jako o bezwzględnym, porywczym, zdeprawowanym egoiście? Dlaczego... dlaczego... dlaczego? Moją jedyną bronią był gniew.
- Powiedział mi, że tego nie zrobił, i wierzę mu. Czy nie może pan na tym poprzestać?
Nic nie mogło wyprowadzić Tranta z równowagi. Tego spojrzenie było nadal zaciekawione, szczere, pełne żarliwej chęci zrozumienia.
- Wolałbym raczej na tym nie poprzestawać. Pan mimo wszystko zna go najlepiej. Przypuszczam, że nie udało się panu potwierdzić jego alibi. Gdyby znalazł pan to kino, na pewno by mi pan o tym powiedział. Może więc jest pan tak pewny, bo w gruncie rzeczy uważa pan, że nie miał właściwie motywu?
Dziwny policjant - przemknęło mi mgliście przez głowę. Nie szczędzi przecież wysiłków, żeby zniszczyć Billa, a jednocześnie stale próbuje pomóc mi go ocalić. Nagle, ponieważ dał mi wskazówkę, moje nie sprecyzowane, emocjonalne przeświadczenie nabrało spoistszych kształtów. Chwytając się słomki, którą mi rzucił, powiedziałem:
- Tak. Rzeczywiście nie widzę motywu. Jean go kochała. Była gotowa wszystko rzucić i z nim odejść. Zwycięstwo było po stronie Billa. Dlaczego miałby zabić Ronnie'ego?
- Więc przyznaje pan, że pani Sheldon go kochała?
- Nie rozumiem?
- Wczoraj nie chciał pan tego przyznać.
Wczoraj nie chciałem tego przyznać? Wczorajsza noc była zamazaną plamą.
- Teraz przyznaję.
- I pani Sheldon miała zamiar opuścić męża dla pańskiego syna?
Czy zrobiłem fałszywy krok? Chyba nie. I tak podczas przesłuchania Jean Trant dostrzeże jej miłość do Billa równie szybko jak kolor jej sukni.
- Tak - rzekłem.
- Ponieważ go kochała?
- Tak.
- Ale pański syn wziął ze sobą broń.
- Wytłumaczył to. Nie miał zamiaru jej użyć.
- Więc pan uważa, że nie miał motywu?
- Tak.
- Żadnego przemyślanego, konkretnego motywu, jaki zazwyczaj kryje się za morderstwem?
- Właśnie.
Jeszcze przez chwilę przyglądał mi się z zainteresowaniem i zadumą. Potem odwrócił wzrok.
- Rozumiem - powiedział.
Na krótki moment dałem się zwieść. Uwierzyłem, że jest mi naprawdę życzliwy. Ale teraz zaczynało mi świtać w głowie, że pod płaszczykiem rzekomej uprzejmości stoczył ze mną nowy pojedynek, i to pojedynek, w którym on rzeczywiście zwyciężył. Dał mi wszelkie szanse uzasadnienia mojej tezy. Podsunął mi nawet linię obrony. A ja okazałem się zdolny jedynie do bezsensownego mamrotania: On tego nie zrobił. On nie mógłby tego zrobić. Mój syn nie mógłby tego zrobić.
Znowu popadłem w depresję. Przyjechaliśmy na Center Street. Trant prowadził mnie przez pokoje wypełnione ożywioną pracą. W końcu dotarliśmy do małego, ponurego pokoiku, w którym stało biurko i trzy krzesła. Usiedliśmy i prawie natychmiast policjant wprowadził Billa, a sam stanął przy zamkniętych drzwiach.
Widok mojego syna, tak drobnego na tle ogromnej postaci policjanta, omal mnie nie ściął w pierwszej chwili z nóg. Poprzedniej nocy nasilenie grozy jakby mnie znieczuliło. Ale teraz byłem bezbronny wobec mojej litości - i to było straszne. Miał na sobie to samo ubranie co wczoraj. Chociaż nadal u marynarki brakło guzika, wyglądał schludnie. Włosy miał także starannie wyszczotkowane. Sprawiał wrażenie chłopczyka na koloniach szkolnych, wystrojonego z okazji wizyty rodziców. Ale jego twarz, kanciasta, szczera twarz, tak natrętnie przypominająca mi moją własną młodość, była martwa. Wydawał się zupełnie otępiały. Tak samo wyglądał - blady, z zaciśniętymi ustami, zmartwiały - kiedy wróciłem z Kalifornii i zastałem go w domu z policją, koło okna, z którego wyskoczyła jego matka. Jeśli żywiłem najmniejszą obawę, że mogę utracić wiarę w niego, stłumił ją przypływ opiekuńczej miłości.
Z początku nie uświadomił sobie, że i ja tu jestem. Byłem tego pewien. Patrzał na Tranta, nie widząc go zresztą, ponieważ on właśnie znajdował się na linii jego wzroku. Potem, bardzo wolno, jego oczy przeniosły się na mnie i wydało mi się, że pojawiła się w nich iskierka zrezygnowanego zrozumienia. Jakby mówił: Więc nawet ty jesteś teraz po ich stronie.
Chciałem cokolwiek powiedzieć, dać mu w jakiś sposób do poznania, że porucznik Trant jest i moim wrogiem, ale dławiło mnie w gardle i pomyślałem: Lepiej nic nie mówić niż się załamać. Jeżeli ja się załamię, on straci ostatnią podporę.
Trant przyglądał mu się bez widocznego zainteresowania. Po prostu siedział w milczeniu, które zdawało się trwać wieki. Wreszcie się odezwał:
- Chciałbym wyjaśnić parę spraw, Bill. - Nie cierpiałem go za tego „Billa”. Jakim prawem zastawia pułapki przyjaźni i serdeczności? - Byłem właśnie w biurze pana Freedlanda i rozmawiałem z nim.
Artur Freedland. Próbowałem logicznie myśleć. Znowu Artur na tapecie. Dlaczego? Z powodu testamentu, oczywiście. Ronnie przecież miał zmienić testament.
Bill milczał. Trant ciągnął dalej:
- Ubiegłego wieczoru około szóstej piętnaście pan Sheldon zadzwonił do pana Freedlanda. Pana Freedlanda nie było w domu. Pan Sheldon zostawił zlecenie, aby przyszedł na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę natychmiast po powrocie. Powiedział, że chce zmienić testament. - Trant przerwał. - Oczywiście zmiana testamentu nie została dokonana, gdyż zanim pan Freedland wrócił do Nowego Jorku, pan Sheldon został zabity.
Policjant przy drzwiach przestąpił z nogi na nogę. Był zmęczony. Trant podjął:
- Kiedy to usłyszałem, przyszło mi na myśl, że spadkobiercy wymienieni w testamencie, który miał ulec zmianie, mogą być zaliczeni do podejrzanych. Poprosiłem pana Freedlanda, żeby pozwolił mi go zobaczyć. Pan Freedland się zgodził, chociaż testament nie jest jeszcze urzędowo zatwierdzony. Nie będę cię nudził szczegółami; testament jest dość zawiły. Ale nie w głównych punktach. Panna Sheldon, która ma własne spore zasoby, otrzymuje rentę. Na twojego ojca przechodzą pełne prawa do firmy Sheldon i Duluth ze znacznym kapitałem operacyjnym. Ale to wszystko jest tylko nieznaczną częścią spadku.
Była w tym ironia, którą Trant na pewno doceniał. Musiał zdawać sobie sprawę, że ja, przyjaciel i mściciel Ronnie'ego, nie przestałem być wypłacalnym wydawcą jedynie dzięki jego mordercy. Ale to był problem etyczny do rozważenia później, nie teraz.
Trant przyglądał się swoim rękom, które położył na biurku. Chociaż znałem go tak krótko, miałem uczucie, że przejrzałem go na wylot. W tym nagłym odwróceniu uwagi od Billa odgadywałem pułapkę i czułem, że lada chwila ją zastawi. Nie podnosząc wzroku mówił dalej:
- Pan Freedland wyjaśnił mi, że pan Sheldon był stanowczo przeciwny rozdrabnianiu dużych majątków. Chciał, żeby jego fortuna pozostała możliwie nienaruszona. Bezpośrednich spadkobierców nie miał, wobec tego postanowił zostawić cały właściwie majątek swemu jedynemu chrześniakowi, to znaczy tobie.
Powinienem był oczywiście to przewidzieć. Mogłem się domyślić, że Trant nie mówiłby w ogóle o testamencie, gdyby nie zmierzał do określonego celu. Ale mimo wszystko spadło to na mnie jak ostateczny nokaut po szeregu męczących rund. Nigdy nie myślałem o ostatniej woli Ronnie'ego. Nawet mi się nie śniło, że zostawi wszystko Billowi, chociaż było to dość logiczne, biorąc pod uwagę, że Ronnie zawsze był konsekwentny w okazywaniu mu uczucia i uparcie nie reagował na jego gburowatość. Ale zaskoczenie ustąpiło miejsca rozpaczy. Ronnie dosięgną! Billa zza grobu, doprowadzając tym znamiennym aktem wspaniałomyślności do jego ostatecznej klęski. Teraz już się zorientowałem, jaki był cel podchwytliwej rozmówki w samochodzie. To była pułapka. Powiedział przecież: „Uważa pan, że powinien istnieć bardziej przemyślany, konkretny motyw?” I ja to potwierdziłem. A teraz osadził solidnie na barkach Billa najbardziej obciążający i najkonkretniejszy ze wszystkich możliwych motywów. Znowu mnie nabrał, wykorzystując moją niewiedzę. Spryt - i wdzięk! Trant wyciągnął papierośnicę i zapalił papierosa. Poraz pierwszy widziałem go palącego. Jego gest wydał mi się niemal rytualny - jakby podkreślał, że oto nadszedł moment całkowitego tryumfu.
- Jeszcze jedno pytanie, Bill. Wiedziałeś, że pan Sheldon zostawia ci wszystkie pieniądze, prawda?
To był cios poniżej pasa.
- Na litość boską - zawołałem - oczywiście, nie wiedział! Nawet ja nie miałem o tym pojęcia.
Trant nie zwracał na mnie uwagi. Patrzał na Billa.
- Pan Freedland powiedział mi, że po spisaniu testamentu, mniej więcej dwa i pół roku temu, pan Sheldon zaprosił cię specjalnie do jego kancelarii, żeby cię zawiadomić, że jesteś jego spadkobiercą. Czy to prawda?
Czekałem na odpowiedź Billa, rozpaczliwie czepiając się resztek nadziei. Na pewno słuchał uważnie, ale trudno to było poznać po jego martwej, pustej twarzy. Wreszcie podniósł wzrok i zwilżył wargi.
- Nie chciałem jego pieniędzy - powiedział.
- Ale wiedziałeś?
Pytanie Tranta zabrzmiało jak wystrzał. Wtrąciłem się:
- Bill...
Nie zareagował. Wpatrywał się w Tranta jak zahipnotyzowany.
- Powiedziałem mu, że nie chcę. Powiedziałem mu, że zwariował. Powiedziałem mu, że nigdy nie tknę ani centa z jego śmierdzących pieniędzy. Tak właśnie mu powiedziałem.
- Ale wiedziałeś.
- Tak.
- Bill, dlaczego nic mi nie mówiłeś? Spojrzał na mnie apatycznie, jak na obcego.
- Po co miałem ci mówić? Nic się przecież nie stało. On mi powiedział, że zapisuje mi swoje pieniądze, a ja jemu, że ich nie chcę. Nie przypuszczałem, że się przy tym uprze.
- Ale to zrobił - rzekł porucznik Trant.
Palił jeszcze papierosa. Nagle wstał. Przesłuchanie było skończone. Nie warto było go przeciągać, jeśli i tak wygrał na całej linii.
Poszedł w stronę drzwi i policjant się ożywił. Nagle Trant zwrócił się do Billa:
- Może chciałbyś zostać na chwilę sam z ojcem? Powiedział to jakoś nieporadnie, jakby pod wpływem odruchu sympatii. Jego obłuda doprowadzała mnie do pasji. Czy ciągle musi bawić się w wielkoduszność? Po co? Żeby jeszcze mocniej podkreślić, jak mnie lekceważy? „Niech pogada ze swoim biednym starym ojcem; trochę ich to pocieszy, a cóż może zaszkodzić?”
Patrzyłem na Billa i zdawało mi się, że spoglądam w głąb długiego, pustego korytarza, na udręczone kłótniami, beznadziejnie zepsute lata naszego wspólnego życia od śmierci Felicji. Obezwładniała mnie nieśmiałość, ale równocześnie miałem nadzieję, że tym razem Bill mnie nie odepchnie, że przyjmie propozycję Tranta i okaże wreszcie, ze woli mieć mnie niż nic.
Milczał chwilę, skrzętnie unikając mojego wzroku i wpatrując się w swoje stopy. Starzy skazańcy podobno zawsze spoglądają na swoje stopy. Czyżby już mu się udzielił ten więzienny nawyk? Omal się ostatecznie nie załamałem. Chciałem krzyknąć: „Tak, Bill, tak!” Ale się opanowałem, gdyż nagle stało się dla mnie najważniejsze, żeby zgodził się z własnej nieprzymuszonej woli. Bardzo wolno podniósł oczy na Tranta.
- Tak - powiedział. - Dziękuję.
Teraz, kiedy to nastąpiło, wcale mi się nie wydawało, że cokolwiek wygrałem. Byłem tylko onieśmielony, paraliżowała mnie świadomość własnej bezradności.
Trant zwolnił policjanta i po jego wyjściu zwrócił się do mnie:
- Niech się pan nie obawia. To nie jest pułapka. Nie ma tu ani dyktafonów, ani podsłuchu.
Poszedł sobie. Zostaliśmy sami z Billem. Zbierało mi się na mdłości.
- Nie mam nic wspólnego z Trantem, Bill. Zaprosił mnie tu i skorzystałem z okazji, żeby cię zobaczyć.
Milczał.
- Wiem, że jesteś niewinny. Nic się nie zmieniło. Nie obchodzi mnie, co on wyszpera w testamentach i w ogóle. Wiem, że ty tego nie zrobiłeś.
Teraz dopiero na mnie spojrzał.
- Tatusiu...
- Nie mam zamiaru rezygnować. Nie ustąpię, póki nie udowodnię, że jesteś niewinny.
Wzruszył lekko ramionami. Miał znużoną, zmiętą twarz starego człowieka - starego skazańca.
- Po co to wszystko, tatusiu? Oni i tak już to między sobą załatwili.
- Nie - powiedziałem. - To tak nie przejdzie.
Znowu zwilżył językiem wargi.
- Ten adwokat. Był tutaj. Pytał mnie o różne rzeczy, o mnie, o matkę... o... - Zbliżył się do mnie i położył rękę na ramieniu. - Tatusiu, po co on o to wszystko pytał? Czego on chce? Czy on też myśli, że jestem winny?
- Nie wiem - przyznałem. - Jeszcze z nim nie rozmawiałem.
- Te wszystkie pytania. Zupełnie jakbym był wariatem lub coś w tym rodzaju. Te pytania...
Jego ręka leżała jeszcze ufnie na moim ramieniu, budząc we mnie ciepłe uczucie wdzięczności, nadziei niemal.
- Bill, czy nic więcej nie pamiętasz?
- Co mam pamiętać?
- Nie możesz sobie przypomnieć tego kina?
- Szedł w nim jakiś western. Nie wiem.
- Na Trzeciej Alei?
- Chyba. Gdzieś w tamtych stronach.
- Ale, Bill, musisz sobie przypomnieć. Ty... Przerwał mi.
- Oni mi nie wierzą. A jeśli oni mi nie wierzą, to po co to wszystko? Po co...? - Głos mu się załamał. Utkwił we mnie pytające, przerażone, błagalne spojrzenie. - Ty jeden mi wierzysz.
- Wierzę ci.
- Nigdy bym nie przypuszczał. Nigdy mi się nie śniło, że właśnie ty...
- Dlatego, że byłem marnym ojcem.
- Nie, tatusiu. Nie. Ty się starałeś. To przeze mnie.
Nie mogłem zrozumieć. Ja... - Znowu załamał mu się głos. - Widziałeś się z Jean?
- Tak.
- Czy... czy ci powiedziała?
- Co mi miała powiedzieć?
Czekałem w napięciu. Czy przyzna się teraz, że jednak tam wrócił? Rzucił mi smutne, żałosne spojrzenie. Wreszcie się odezwał:
- Czy ci powiedziała, jak to wszystko znosi? Ona nie wierzy w moją winę, prawda?
Nabrał raptem otuchy, jakby w końcu znalazł opokę, na której może się wesprzeć. Co mogłem mu odrzec?
- Kocha cię. Cokolwiek się stanie, nie zmieni się.
- Nie powinna mnie kochać - wybuchnął z goryczą. - Za co, u licha, miałaby mnie kochać. Czym ja na to zasłużyłem...?
Przerwał. Znowu usłyszałem znajomy głos Angie Sheldon: Dlaczego zawsze bierzesz winę na siebie, Jake? I aż boleśnie porażony miłością, zrozumiałem to, czego nigdy dotychczas nie rozumiałem: że mój syn jest zupełnie do mnie podobny; mimo swojej chłopięcej bufonady i pozornej agresywności jest równie niepewny, równie łatwo go zranić. Nie tylko wokół Billa, wokół mnie także zaciska się sieć. I uświadomiłem sobie jaśniej niż kiedykolwiek, że muszę ocalić go lub umrzeć.
Myślałem teraz z większą jasnością. Przypomniałem sobie o kluczu Jean; tylko Bill wiedział, gdzie on się znajduje, i musiałem to załatwić, zanim Trant odkryje klucz i jego oskarżycielską wymowę. Co Trant mówił? To nie jest pułapka. I tym razem mu uwierzyłem. Byłem pewny, że nie ma tu dyktafonów. Trant mógł walczyć ze mną na śmierć i życie, ale nie stosowałby takich metod. Powiedziałem cicho:
- Jean powiedziała mi o swoim kluczu. Jeśli Trant to odkryje... Rozumiesz. Powiedz, gdzie on jest. Pozbędę się go.
Patrzył na mnie nie rozumiejąc.
- Klucz?
- Możesz mi teraz zaufać. Naprawdę możesz mi zaufać. Czy jest gdzieś, gdzie Trant może go znaleźć?
Przez długą chwilę milczał. Wreszcie rzekł:
- Nie wiem, o jaki klucz ci chodzi.
- Był w jej torebce, w tej torebce, którą zostawiła na Fire Island i którą ty jej oddałeś.
Potrząsnął głową.
- Nic nie wiem o żadnym kluczu.
- Był w torebce.
- Torebkę jej odniosłem.
- I nie wyjmowałeś z niej klucza?
- Nie wiedziałem, że tam jest klucz.
- Bill, przysięgasz, że nic nie wiesz o kluczu?
- Tak, tatusiu, przysięgam. Nie kłamałbym ci. Już teraz nie. - Nagle przestał panować nad swymi gestami. Zrobił szybki, niezdarny krok w moją stronę i przytulił się do mnie.
- Tatusiu, nie pozwól im mnie zabić. Zapomniałem o kluczu. Zapomniałem o wszystkim prócz tego, że tuli się do mnie i że skłonił głowę na moje ramię.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziałem.
- Tatusiu, gdybym potrafił zrozumieć, nie byłbym taki. Nie musiałbym ciebie nienawidzić. Ja nie chciałem ciebie nienawidzić. To przez tę sprawę z matką i...
Objąłem go mocniej. Miałem ściśnięte gardło, ale na duszy było mi niezwykle lekko. W cudowny sposób bariery zostały obalone. Po raz pierwszy od lat warto mi było żyć; wraz ze szczęściem ogarnęło mnie niemal nadludzkie poczucie siły. Mogę go ocalić. Mogę wszystko - bo on jest znowu mój.
- Nie martw się, Bill. Nic się... Wszedł Trant i zatrzymał się w drzwiach.
- Niestety, czas już na pana - powiedział.
Za nim ukazał się policjant. Bill natychmiast z nim odszedł. Nie spojrzeliśmy nawet na siebie.
Ale Trant na mnie patrzył. Po raz pierwszy jego twarz wydawała się zupełnie obnażona. W oczach malowało się niekłamane współczucie.
- Rozumie pan teraz, dlaczego pana tu przyprowadziłem.
Przysłuchiwałem się machinalnie jego słowom.
- Przyprowadziłem pana jedynie po to, żeby panu pomóc, żeby powstrzymać pana od bicia głową o mur. Słyszał pan. On dziedziczy majątek. Wiedział, że dziedziczy. Niech mi pan wierzy. Musi pan mi wierzyć. Nie ma na całym świecie sądu, który by go nie skazał. - Zrobił krok w moją stronę. I dodał niemal szorstko: - Niech pan zrezygnuje. Na litość boską, niech pan da temu spokój. Proszę porozmawiać z adwokatem. I zrobić to, co McGuire poradzi. Niech pan skończy z tymi mrzonkami. To pana zabije.
Ten policjant, tak przybity swoim zwycięstwem, wydawał się niemal wybrykiem natury. Mógłbym być mu wdzięczny. Mógłbym uważać go za najmilszego z ludzi. Ale nie umiałem już się roztkliwiać. Odnosił się do mnie z serdecznością, której nie chciałem, której absolutnie po nim nie oczekiwałem, ale mimo to był po prostu jeszcze jednym wrogiem - jak Angie, jak Jean, jak ci wszyscy ludzie usiłujący zabić Billa swoją życzliwością.
- Jadę do miasta. Zawiozę pana do domu.
W tym momencie odkryłem, że potrafię bezgranicznie nienawidzić. Tylko nienawiść mi pozostała.
- Idź pan do diabła - powiedziałem. Odwróciłem się od niego i wyszedłem.
18
Pojechałem do domu taksówką. Wiedziałem, że muszę skontaktować się z adwokatem Billa, ale najpierw chciałem być parę chwil sam. Musiałem choć trochę ochłonąć po ostatnich przeżyciach.
Leora otworzyła drzwi, zanim zdążyłem przekręcić klucz w zamku. Wyłoniła się przede mną - groźna postać matki rzucającej wyzwanie całemu światu.
- Proszę pana, Bill tego na pewno nie zrobił.
- Nie.
- On jest trochę postrzelony. Dzikus. Czasem stłukłabym go na kwaśne jabłko. Ale tego on nie zrobił. Na pewno.
Leora i ja. Dwoje obrońców. Kiedy mijałem ją kierując się do hallu, odezwała się:
- Pana brat jest tutaj. Przyszedł jakiś adwokat. Chciał mówić z panem. Nie wiedziałam, gdzie pan jest. Nie miałam zamiaru gadać z żadnym adwokatem. Zadzwoniłam do pańskiego brata.
- Jest jeszcze ten adwokat?
- Nie. Wyszedł parę minut temu.
Wszedłem do pokoju. Piotr stał koło kominka. Iris siedziała na kanapie paląc papierosa. Na poduszkach wokół niej leżały porozrzucane gazety. Ludzie teatru! - pomyślałem z goryczą. Kupili wszystkie gazety, jakby chodziło po prostu o recenzje z nowej sztuki. Wiedziałem, że mnie kochają, że są mądrzy, że chcą mi pomóc. Ale wolałbym, żeby ich tu nie było.
Na mój widok Iris wstała. Oboje mieli ten wyraz twarzy, do którego zaczynałem się przyzwyczajać - wyraz twarzy porucznika Tranta - niespokojny, ostrożny, współczujący. Piotr odezwał się pierwszy:
- Dzień dobry, Jake.
- Dzień dobry.
- Gdzie byłeś?
Usiadłem, bo byłem zmęczony. Wybrałem najdalsze krzesło.
- Łatwo zgadnąć: na mieście; próbowałem coś zrobić.
- Jake, kochany, był tu mecenas McGuire - rzekła Iris.
- Wiem. Leora mi powiedziała.
- To świetny facet, Jake - wtrącił Piotr. - Zna się na swojej robocie.
Nagle znowu znalazłem się z nim na rogu ulicy przed komisariatem.
- Już to mówiłeś wczoraj wieczorem.
Piotr spoglądał na mnie z zakłopotaniem, jakbym stanowił problem, którego rozwiązanie wymaga największej subtelności. Pomyślałem: Znowu usłyszę kazanie dla mojego własnego dobra.
- Jestem bardzo zmęczony. Jeśli masz mi coś do powiedzenia, czy nie moglibyśmy odłożyć tego na później?
- McGuire chce się z tobą zobaczyć, Jake. To bardzo ważne. Lada chwila powinien być z powrotem u siebie w biurze. Czy mam zadzwonić i powiedzieć, że jesteś tutaj?
- Dlaczego to jest takie ważne?
- Dlatego, że... - Piotr się zmieszał.
- Pozwól, Piotr, ja mu powiem. - Iris podeszła do mnie. Wyglądała jak zawsze pięknie i łagodnie, ale i ona, jak Leora, była teraz przede wszystkim Matką. - Jake, drogi, ty nadal uważasz, że Bill jest niewinny, prawda?
- Czy wszyscy ludzie na kuli ziemskiej muszą mnie o to pytać? Tak, on jest niewinny.
- I dzisiaj rano szukałeś na to dowodów?
- Tak.
Położyła mi rękę na ramieniu.
- Udało ci się coś znaleźć, Jake?
Wizja garnącego się do mnie Billa nie dodawała mi już otuchy, przeciwnie, napawała mnie grozą. Tatusiu, nie pozwól im mnie zabić!
- Nic nie znalazłem. Iris chwilę milczała.
- Wszyscy inni mają alibi. Adwokat nam powiedział.
- Tak.
- I... Jake, adwokat powiedział nam jeszcze coś.
O testamencie Ronnie'ego.
- Wiem.
- Wiesz? Skąd? - wtrącił się Piotr.
- Od Tranta. Iris ciągnęła dalej:
- Ronnie zapisał wszystkie swoje pieniądze Billowi. - Mocniej ścisnęła moje ramię. - Jake, kochany, to jest bardzo trudne. Proszę, nie zacznij mnie nienawidzić za to, co teraz powiem. Wiemy, co czujesz. I jeśli ty myślisz, że on tego nie zrobił, i ja, i Piotr też tak myślimy. Ale samo myślenie, że on jest niewinny... rozumiesz, kiedy istnieją te wszystkie dowody... Jake, to go przecież nie ocali?
Zmusiła mnie do spojrzenia na nią. Cała była współczuciem i miłością, ale mnie już nic nie mogło zwieść. Wiedziałem, że wróg to wróg.
- Nie - powiedziałem. - Samo myślenie, że jest niewinny, nie ocali go.
- Więc, Jake, ten adwokat jest bardzo zdolny, to dobry fachowiec. Na pewno. I powinieneś zrozumieć, że on musi mieć na uwadze prawny aspekt zagadnienia. On zna się na prawie. I zna sądy przysięgłych. Powiedział nam, że przy takim materiale dowodowym nie ma jednej szansy na milion, że Bill będzie uniewinniony, chyba że... Przerwała.
- Och, jak mam to powiedzieć? - spojrzała bezradnie na Piotra. - Jake, kochany, posłuchaj, proszę. Może coś się odmieni.
- Nigdy nie można przewidzieć. Ale na razie McGuire uważa... Potrzebuje na to oczywiście twojej zgody... McGuire uważa...
Zakryła twarz dłonią. Cicho, ale stanowczo, Piotr zakończył:
- McGuire twierdzi, że biorąc pod uwagę Felicję i całą sprawę zachwianej równowagi, jedyną naszą nadzieją jest obrona po linii choroby umysłowej - przejściowej niepoczytalności. Na to masz dać swoją zgodę, Jake. McGuire musi przygotować psychiatrów i w ogóle. Zapewnia nas, że przy naszym materiale przejściowa niepoczytalność może stanowić zupełnie niezłą szansę.
Czy już zawsze będę się mylił? Czy zawsze, kiedy pomyślę, że spadłem już na dno przepaści, rozewrze się pode mną jeszcze jedna otchłań? Znowu widziałem Felicję skaczącą z okna...
Wezbrała we mnie rozpacz. Patrzyłem na Piotra, ale myślałem o Billu. Ten adwokat, tatusiu. Te wszystkie pytania, jakbym był wariatem, czy coś w tym rodzaju... I o Trancie: Na litość boską, niech pan zrezygnuje! Niech pan zrobi to, co radzi adwokat.
Co radzi adwokat! Iris mówiła:
- Jake, ja wiem, że to straszne. Ale oboje z Piotrem zastanowiliśmy się nad tym. To jedyna nadzieja.
- Tak - powiedział Piotr.
- Dowieść, że Bill jest nienormalny? - zapytałem.
- Przejściowo niepoczytalny.
- Wolałbym raczej, żeby go zabili.
Wstałem. Chociaż czułem się słaby jak komar, wiedziałem, że w tym momencie muszę być silny. Jeśli teraz nie zawrócę fali, pochłonie ona na zawsze i Billa, i mnie. Stałem patrząc na brata i bratową, nienawidząc ich nie dlatego, że byli Piotrem i Iris, ale ponieważ już się nauczyłem, że kiedy jest się przypartym do muru, jedyną bronią jest nienawiść.
- Czy nie czas już, żebyście trochę posłuchali zamiast ciągle powoływać się na prawo? Bill jest niewinny. Wszyscy myślicie, że próbuję sobie zamydlić oczy, bo jestem zaślepionym ojcem, bo czuję się winny, że sam go oskarżyłem, bo Felicja... Do diabła, nic mnie zresztą nie obchodzi, co myślicie. Ale wierzę, że Bill jest niewinny, bo jest niewinny. A jeśli jest niewinny, można tego dowieść. A jeśli można tego dowieść - i dowiodę tego. A jeśli jakiś prawnik będzie się tu kręcił bredząc o niepoczytalności, z prawdziwą satysfakcją zrzucę go ze schodów.
Wiedziałem, że uzyskałem nad nimi przewagę, ale wiedziałem również, że nie utrzymam jej długo. Ostatnie rezerwy szybko się wyczerpują. Oboje na mnie patrzyli. Twarz Iris wyrażała nadal jedynie litość. Ale mina Piotra uległa zmianie. W jego oczach pojawił się nowy błysk i ponieważ znałem go tak dobrze, poczułem lekki dreszczyk tryumfu. Piotr nie należał do ludzi, którzy się poddają. Nie był podobny do mnie i nie ulegał łatwo rozpaczy. Mogłem prawie odczytać jego myśli: „Mój Boże, jeśli Jake jest tak pewny, to...” Staliśmy tak w trójkę i nagle Piotr powiedział:
- W porządku, Jake. Zrzucimy adwokata ze schodów. Co robimy dalej?
Iris krzyknęła:
- Ale, Piotrze...
Iris już się nie liczyła. Jeśli zdobyłem Piotra, wiedziałem, że Iris też zdobędę. Mój brat jest o wiele praktyczniejszy ode mnie. W parę minut z zapałem przejął inicjatywę, pełen nowych pomysłów. Przede wszystkim kwestia alibi wszystkich zainteresowanych. Jasne. Czy ktoś próbował rzeczywiście zbadać alibi Billa? Poszukać tego kina? Wiemy, że to był western; wiemy mniej więcej, gdzie się to kino znajduje. Bill na pewno rzucał się w oczy. Może któraś z kasjerek rozpozna jego fotografię? Czy ktoś sprawdzał alibi Johnsona? Czy nie ma wątpliwości, że Jean była zamknięta w pokoju? I co z Angie i Gwendolyn Sneighley? Może po prostu tylko powiedziały, że były razem we dwie. No i wreszcie teatr. Leightonowie i Trant twierdzą, że Maggie ich tam widziała. Ale czy rozmawiałem o tym bezpośrednio z Maggie?
Jego świeży zapał podziałał na mnie ożywczo. Zadzwoniłem do Maggie do biura. Nie mogła mi pomóc, jak się zresztą spodziewałem: oboje z mężem spotkali Leightonów wchodząc do teatru i rozmawiali z nimi znowu w antrakcie. Ale to mnie nie zniechęciło. Kiedy skończyłem zadawać pytania, Maggie powiedziała:
- Jake, czy przyjdziesz dzisiaj? Chciałabym, żebyś przyszedł.
- Czy masz coś, co mogłoby mi pomóc?
- Sama nie wiem. Ale powinieneś o tym chyba wiedzieć, a nie mogę mówić przez telefon, bo centralka i w ogóle...
- Zaraz będę.
Opowiedziałem Piotrowi o Leightonach i o biletach. Jego również to nie zniechęciło. Oświadczył, że to też trzeba będzie sprawdzić. Nastrój zmienił się zdumiewająco i udzielił się nawet Iris. Zabraliśmy się do ustalania planu. Iris miała zająć się Johnsonem. Piotr weźmie fotografię Billa i zacznie z nią obchodzić kina.
W nagłym przypływie energii pomyślałem o kluczu Jean. Wszelkie podejrzenia, że Bill mógł mi kłamać, teraz już znikły. Na pewno nie kłamał. Wobec tego ktoś inny wyjął klucz z torebki. Kto? Kto miał do niej dostęp, zanim została zwrócona Jean? Natychmiast nasunęła mi się odpowiedź. Nikt na Fire Island nie mógł wyjąć klucza. Ale Bill odstawił mój samochód do garażu i pojechał kolejką podziemną do Sylwii Rymer. I dopiero od Sylwii poszedł na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Sylwia więc mogła wyjąć klucz - Sylwia Rymer, jeden z poronionych „geniuszy” Ronnie'ego, potajemnie nienawidząca Ronnie'ego równie silnie jak Bill, której przyjaźń z Billem na tym się głównie opierała, która kochała Billa i była rozpaczliwie zazdrosna o Jean...!
Głos Piotra przerwał tok moich myśli:
- A ty co będziesz robił?
Byłem bliski powiedzenia mu tego, co kotłowało się w mojej głowie, ale zdołałem się powstrzymać. Nie powinienem jeszcze wtajemniczać Piotra i Iris w sprawę klucza. Dowiedziawszy się o tym, mogą znowu zacząć wątpić w Billa i utracę wszystko, co poprzednio zyskałem. Nie, na razie Sylwia Rymer pozostanie moją prywatną własnością. Udało mi się ukryć podniecenie.
- Jadę do Sylwii Rymer - rzekłem.
- Do Sylwii Rymer - powtórzył Piotr. - Po co?
- Jest najbliższą przyjaciółką Billa. Może coś wiedzieć. - I dla niepoznaki dodałem: - A potem pójdę do Maggie.
- Świetnie. Potem spotkamy się tutaj i porównamy wyniki.
- Tak.
- I nakreślimy dalszy plan działania.
- Tak.
Chciałem już wyjść, ale Iris podbiegła do mnie i zarzuciła mi ramiona na szyję.
- Jake, kochany, tak mi przykro. I to ja właśnie byłam pesymistką. To ja myślałam, że sprawa jest beznadziejna. Adwokat mnie przekonał. Jake...
- Wszystko w porządku, kochanie.
- Ocalimy go, Jake.
- Tak - powiedziałem. - Ocalimy go. Teraz mój głos nie brzmiał głucho.
19
Wziąłem taksówkę na Perry Street. Tak długo byłem na dnie rozpaczy, że teraz, kiedy wreszcie zaświtała mi nadzieja, czułem się niemal radośnie. Czy ktoś w ogóle pomyślał o Sylwii Rymer jako o podejrzanej? Czy Trant sprawdził chociaż jej alibi? Bezlitośnie mnie zaatakowała za wydanie Billa policji, ale jej sprawiedliwe oburzenie mogło być udane. Była przecież bez reszty uwikłana w niedobrą miłość Billa do Jean. Czy nie powiedziała sama, że jest „matką” Billa? A jeśli to ona wzięła klucz i poszła do Ronnie'ego, nienawidząc go, kochając Billa, chcąc mu pomóc w jakiś zawiły sposób? Nie układało mi się to zbyt jasno w myślach, ale tym się nie przejmowałem. Były to w każdym razie pierwsze uchylone drzwi, przez które Bill będzie mógł może wydostać się na wolność. Ale muszę być ostrożny. Przedwczesne oskarżenie może wszystko zepsuć. Trzeba poczekać na właściwy moment.
Zajechałem na miejsce. W dzień okolica była hałaśliwie ożywiona. Na chodniku bawiły się dzieci, młodzież wysiadywała na schodach, leniuchując w wiosennym słońcu. Czy Bill także miał zwyczaj tu siedzieć w tych odległych dniach poprzedzających wczorajszą noc, poważnie przysłuchując się perorom Sylwii Rymer o poezji, o jej stypendium, o „Rzymie - Paryżu lat pięćdziesiątych”? Przypomniałem sobie scenę z zamierzchłej przeszłości: naszą rozmowę w dniu powrotu Ronnie'ego, kiedy po raz pierwszy usłyszałem nazwisko Sylwii Rymer. Ona jest nadzwyczajna, tatusiu! Nigdy w życiu nie spotkałem tak niezwykłego człowieka. Sylwia Rymer.
Wdrapałem się po zaniedbanych schodach na trzecie piętro i nacisnąłem dzwonek. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała na progu, ciągle w tej samej bluzce, w tym samym nietwarzowym swetrze, wpatrując się we mnie przez skośne okulary. Poznała mnie dopiero po paru chwilach. Musiała być ślepa jak kret. Kiedy uświadomiła sobie, kim jestem, spytała nagląco:
- Czy jest coś nowego?
- Nie.
- Proszę wejść.
Wepchnęła mnie do korytarzyka i zamknęła drzwi. Weszliśmy do pokoju. Na tapczanie ciągle jeszcze leżała pościel. Biurko nadal było zbiorowiskiem rozrzuconych papierów i pustych szklanek po winie. Wyglądało to tak, jakby dopiero przed chwilą skończył się koszmar ubiegłej nocy, jakby wóz porucznika Tranta dopiero ruszał do komisariatu. Wetknęła w usta papierosa i zapaliła. Ręce jej się trzęsły.
- Nie widział go pan chyba?
- Widziałem.
- Naprawdę? - Wlepiła we mnie błyszczące nienawiścią oczy. - Dziwne. Myślałam raczej, że spędził pan dzień lamentując nad zwłokami Ronnie'ego Sheldona.
Przed paru godzinami nieubłagana mściwość Sylwii przygnębiłaby mnie. Teraz byłem już odporny. Usiadłem na brzegu nie pościelonego tapczana.
- Właściwie dlaczego mnie pani tak bardzo nie lubi?
- Nietrudno chyba odgadnąć? Jestem zaprzyjaźniona z Billem.
- A każdy, kto jest przyjacielem Billa, musi mnie nie lubić?
- Czy mogłoby być inaczej? Nie wyobraża pan sobie, że był z panem szczęśliwy? Mój Boże, on ma zaledwie dziewiętnaście lat. Gdyby w domu spotkał się z odrobiną zrozumienia czy miłości...
- Ale ja mu tego nie dawałem?
Dmuchnęła dymem z papierosa, jakby to była zatruta strzała.
- Syn powinien szanować ojca, jeśli ma w nim znaleźć oparcie. Czy to nie jest podstawowe założenie psychologii dziecka?
- A on mnie nie szanował?
- Jak mógł pana szanować, kiedy spędzał pan życie na lizaniu butów Ronnie'ego Sheldona i zaprzedał pan temu potworowi duszę?
Nie przyszedłem tutaj, żeby bronić siebie jako ojca ani żeby bronić mej przyjaźni z Ronnie'm, ale pod wpływem jej młodzieńczej zaciekłej pogardy poczułem jednak rozgoryczenie i powiedziałem:
- Po co to całe gadanie o potworach! Czy myśli pani, że mój syn był kruchą lilijką, która wymaga pieszczot przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? Tatuś cię kocha? Tatuś nie chce mieć innego przyjaciela?
- Przyjaciel! - zawołała. - Ronnie Sheldon przyjaciel!
- Co mu masz do zarzucenia? Odwróciła się gwałtownie.
- Chce pan wiedzieć, co mam do zarzucenia Ronnie'emu Sheldonowi? Wielkiemu Ronnie'emu Sheldonowi? Chce pan usłyszeć, jak postąpił ze mną?
Nie chciałem tego słyszeć. Byłem już znudzony i zmęczony wnikliwymi analizami Sylwii. Ale wiedziałem, że to jest właściwa linia postępowania: tylko w ten sposób mogę od niej coś wydobyć.
- Tak, chcę wiedzieć, dlaczego Ronnie Sheldon był zły.
Zaczęła chodzić tam i z powrotem po zaniedbanym pokoju, zapamiętała w gniewie i nienawiści. Co, na Boga, mógł jej Ronnie zrobić? Wzbudzić w niej nadzieję w sprawie „długiej powieści wierszem” i potem jej nawalić? Pisarze - pomyślałem. I obudził się we mnie wydawca. Pisarze z ich próżnościami, ich pretensjami! Basil Leighton, Gwendolyn Sneighley, Sylwia Rymer.
- Było to wiele lat temu. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat... I właśnie przyjechałam z Pocatello w stanie Idaho. Mogę pana zapewnić, że w Pocatello, Idaho, hodują bardzo młode dwudziestojednolatki. Szkoda, że mnie pan nie widział. Byłam skrzyżowaniem Shelleya z Małą Neli*. Napisałam już tę powieść wierszem. Percy Byshe Shelley (1792-1822) - poeta angielski, autor wierszy i poematów o ogromnej sile lirycznej. Mała Neli - bohaterka powieści Karola Dickensa (1818-1870)) „Magazyn starożytności” - uosobienie sentymentalnej naiwności.
Na pewno jest funta kłaków niewarta, ale wtedy myślałam, że jest to największe osiągnięcie od czasów Fausta. Posyłałam maszynopis do różnych wydawców. Wracał z niewzruszoną regularnością. Wreszcie zawędrował do firmy Sheldon i Duluth. Tym razem nie wrócił. Otrzymałam natomiast liścik, że pan Sheldon jest bardzo zainteresowany i czy zechciałabym przyjść do biura. Może pan sobie wyobrazić, jaki to był Wielki Dzień. Shelley został w końcu uznany. A Mała Neli drżała z emocji. Słynny wydawca, słynny twórca geniuszy, słynny milioner! Wystroiłam się od stóp do głów. Pożyczyłam sobie długą fajeczkę do papierosów. Zostawiłam okulary w domu, chociaż bez nich nie mogę zobaczyć krowy o trzy kroki, bo... Wie pan: „Rzadko mężczyzna się stara zdobyć dziewczę w okularach”. Poszłam więc do tego biura, gotowa zwyciężać geniuszem i czarem - odmiana Pocatello. Czy mogłam przegrać?
Zatrzymała się na wprost mnie z papierosem zwisającym z kącika ust. Kiedy przysiadła na brzegu stołu, jeszcze bardziej uwydatniły się jej szerokie biodra.
- I nie przegrałam. To jest najśmieszniejsze. Wpadłam do biura stukając wysokimi obcasami, wymachując fajeczką - i tam był On: Przewoźnik z Krainy Snów. Moja powieść stanowi szczyt ludzkiej twórczości. Pochwały wylewały się z niego jak piwo z ciepłej butelki. Och, miał zamiar ją wydać, zrobić wokół niej szum, wylansować nową Gwendolyn Sneighley! Nie koniec na tym. Był najwyraźniej pod urokiem mojej kobiecości. Zabrał mnie na lunch. Byliśmy dla siebie stworzeni pod każdym względem. Nigdy nie widział pan nic podobnego! I kiedy dotarłam z trudem do domu, trochę wstawiona po licznych martinich, zdałam sobie sprawę, że zaprosił mnie na kolację we dwoje i ja przyjęłam zaproszenie. Pobiegłam do lustra, pękniętego zresztą. Szczerząc do siebie zęby nuciłam: On mnie kocha, Wielki Ronnie Sheldon mnie kocha!
Teraz już słuchałem uważnie. Ale nie byłem specjalnie przejęty. Entuzjazm Ronnie'ego dla geniuszy zawsze przybierał tak egzaltowaną formę. Było to może żałosne, że dwudziestojednoletnia prowincjuszka wzięła wyrachowane polowanie na autora za Romans. Ale nie tak bardzo żałosne. Wiedziałem naturalnie, jak się ta historia skończy. Sylwia Rymer spodziewała się oświadczyn miłosnych, a doczekała się jedynie dyskusji na temat paragrafów umowy, raczej niezbyt dla niej korzystnej.
- Poszłam więc na tę epokową randkę w czarnej wieczorowej sukni, pożyczonej na czwartym piętrze w oficynie, z tą samą fajeczką do papierosów i też bez okularów. Pojechałam nawet do restauracji taksówką. Ach, cóż za szyk! Jaka kolacja, jakie dobre wina, jakie powłóczyste spojrzenia pełne zachwytu! (Musiałam zerkać przez dekorację z kwiatów, żeby je przychwycić, ale udawało mi się to dość często). I wreszcie nieunikniony finał: „Chodźmy do mnie na kieliszek”. Naturalnie nie miałam nic przeciw temu. Przeciw? Byłam w siódmym niebie. Ideałem życiowym Pocatello było uwiedzenie a la Manhattan. Portierzy w ukłonach wsadzili nas do taksówki i zajechaliśmy do mieszkania Ronnie'ego.
- Mieszkania? - przerwałem. - Ronnie miał dom.
- Oczywiście, miał dom. Ale tu chodziło o Romans. W domu była jego siostra i mnóstwo starych, wiernych służących. My zajechaliśmy do mieszkania. To była właśnie prawdziwa Pełnia Życia. Przyćmione światła, stłumiona muzyka z płyt, butelka szampana, dyskretnie wychylająca się ze srebrnego kubełka z lodem. Szkoda, że mnie pan nie widział, jak opadałam na wytworne poduszki kanapy. Szkoda, że pan nie widział, jak bawiłam się kielichem szampana, i szkoda, że pan nie widział Ronnie'ego siadającego koło mnie z ustami głodnymi moich ust. Ale nie zobaczyłby go pan, bo to niezupełnie tak się odbyło. A przynajmniej nie zaraz. Najpierw spojrzał na zegarek. Proszę mnie nie pytać, jak to spostrzegłam, dość że spostrzegłam. I pomyślałam: Boże, chyba nie oczekuje nikogo? Ale nie zdążyłam się zmartwić, gdyż właśnie kiedy dreszcz młodej miłości zaczął zamierać, Ronnie osunął się na kanapę plotąc czułe słówka. I akurat kiedy się rozkręcił, zegar wybił jedenastą. I akurat kiedy zegar wybił jedenastą, usłyszałam ruch w hallu.
Drżącą ręką wyjęła papierosa z ust.
- Powiedziałam szybko: „Ktoś tu jest”, i chciałam się odsunąć. Ale zamiast mnie puścić, przytulił mocniej i wpił się w moje usta. I wtedy, dokładnie wtedy, z hallu rozległ się kobiecy głos. Był to najstraszliwszy dźwięk, jaki słyszałam w życiu. Jakby ją ktoś dusił. - Ronnie - mówiła - Ronnie, Ronnie...” Sylwia zgasiła papierosa.
- Ten moment Ronnie wybrał, żeby się wzdrygnąć i poderwać, jakby został niespodzianie zaskoczony. Siedziałam dalej na kanapie. Głos tej kobiety brzmiał w moich uszach jak dźwięk żałobnego dzwonu. A Ronnie - odwrócił się. Nigdy nie był równie niewinny, równie dystyngowany. „Dobry wieczór, kochanie - powiedział. - Zapomniałem, że to nasza noc”. Kobieta jeszcze tam stała, poza zasięgiem mojego wzroku: ciemny zarys sylwetki na tle drzwi od hallu. „Ronnie...” - zdołała znowu wyjąkać. A on odrzekł: „Moja droga, zdaję sobie sprawę, że to jest raczej kłopotliwe. Ale jesteś kobietą światową. Rozumiesz, że nawet w najbardziej zadowalających związkach mężczyzna potrzebuje od czasu do czasu małej odmiany. Świeżość młodości...” Kobieta po prostu odwróciła się i wybiegła: usłyszałam trzaśniecie drzwi frontowych. A Ronnie opadł z powrotem na kanapę. Westchnął w przesadnie zblazowany sposób i mruknął: „To będzie dla niej dobra nauczka. Jak na przelotną miłostkę, za bardzo sobie poczynała jak żona”. I zaczął znowu z rutyną gładzić mnie po ramieniu, dotykać moich włosów...
Jej wargi zacisnęły się w cienką linię.
- Odskoczyłam jak od trędowatego. Zawołałam: „Pan wiedział, że ona ma przyjść! I dlatego mnie pan tu sprowadził!” Odpowiedział: „To tylko jeden z powodów, kochanie. Ciebie samą również uważam za niezły kąsek, znakomity wyrób Pocatello w stanie Idaho, okolicy, która dziwnym zbiegiem okoliczności do dzisiejszego wieczora nie odegrała większej roli w moim życiu”. I zaczął popychać mnie z powrotem na kanapę. A ja powiedziałam... Kto zresztą wie, co ja powiedziałam? Kogo to obchodzi? Uciekłam stamtąd. Biegłam pół drogi do domu, przydeptując moją czarną spódnicę, szlochając. Zbierało mi się na mdłości. Nagle zamilkła i wzruszyła ramionami.
- To był koniec Małej Neli. Zresztą także koniec Shelleya. Następnego dnia przysłano mi od Sheldona i Dulutha maszynopis z listem zawierającym drukowaną formułkę odrzucającą.
Spojrzała na swoje kluchowate, poplamione atramentem ręce i podniosła na mnie wzrok.
- Czy teraz już pan wie, dlaczego Ronnie Sheldon był zły?
Słuchałem w dręczącym napięciu, bolesnym jak wzbierający wrzód. Dałbym nie wiem co, gdybym mógł jej nie uwierzyć, gdybym mógł uznać ją po prostu za złą, dokuczliwą neurasteniczkę. Ale wiedziałem z beznadziejną pewnością, że nie wymyśliła sobie tej ponurej historii. Brzmiała w niej szczerość równie autentyczna jak jej naturalny zdrowy wstręt. A jeśli ten perfidnie okrutny epizod był prawdziwy, musiały istnieć i inne podobne fakty. Rewelacje Jean o Ronnie - byłem skłonny przyjąć i w pewnym sensie nawet go rozgrzeszyć. Dotyczyły one Ronnie'ego w gniewie, Ronnie'ego w gorączce urażonej dumy, Ronnie'ego, który budził we mnie zrozumienie i litość. Ale to!
Czy to możliwe, że byłem tak tępy, tak łatwowierny? Czy ja, który szczyciłem się, że jestem najlepszym przyjacielem Ronnie'ego i jedynym człowiekiem naprawdę go rozumiejącym, mogłem być tak haniebnie nieświadomy jego prawdziwego życia? Nie śniło mi się nawet, że ma mieszkanie - gniazdo miłości. Przypuszczałem naiwnie, że kobiety nie odgrywają żadnej roli w jego życiu. A przecież przez cały czas traktował mnie jako swego powiernika, swego doradcę, swoje drugie ja. Niezliczone razy „obnażał swą duszę” przede mną, ze skruszonym uśmiechem, z tym niepewnym, chłopięcym zatroskaniem w oczach. „Jake, gdybym nie mógł z tobą wszystkiego obgadać, byłbym stracony. Jake...”
Nigdy nie byłem szczególnie podatny na zgorszenie. Ludzie według mnie są wszyscy mniej więcej jednakowo słabi. Ale teraz byłem zgorszony, ponieważ oszukiwał mnie bez żadnej potrzeby. Wpoił we mnie wiarę, że jestem mu potrzebny jak powietrze, podczas gdy cały czas... Dlaczego? Nie mieściło mi się to w głowie. Ale czułem się dotknięty, upokorzony i brudny, jakbym zaraził się brzydką chorobą. Niemal całe moje dotychczasowe życie wydało mi się wyprane z wszelkiego sensu... Nawet Ronnie'ego mi zabrano.
Dlaczego, Jake, bierzesz zawsze winą na siebie? Jesteś dobrym człowiekiem. Jak na urągowisko przypomniały mi się słowa Angie Sheldon. Dobry człowiek! Czy zaślepiony dureń, sentymentalny błazen może być dobrym człowiekiem? Jestem winny. Sylwia Rymer ma prawo mną pogardzać. A co najważniejsze, mój syn słusznie odnosi się do mnie z lekceważeniem.
- I Bill o tym wiedział? - szepnąłem.
- Oczywiście. On zresztą i tak już dawno przejrzał Ronnie'ego. Ale tą historię też zna. Opowiedziałam mu ją zaraz pierwszego wieczoru, kiedyśmy się poznali.
Trudno mi było wprost uwierzyć, że zaledwie przed paroma minutami łudziłem się nadzieją. Bill przejrzał Ronnie'ego. Kiedy próbował uratować Jean, wiedział dokładnie, jakie będzie życie, od którego chciał ją ocalić. Czym były inne, wynalezione przez Tranta motywy morderstwa - osobiste upokorzenie i zagrożony spadek - w porównaniu z tym?
Zanim zdołałem się powstrzymać, zanim przemyślałem, co mówię, spytałem:
- Czy sądzi pani, że to Bill go zabił? Odrzuciła do tyłu włosy.
- Mój Boże, proszę mnie nie pytać. Skąd mogę wiedzieć? Uważam, że jeśli to zrobił, powinien być obnoszony w tryumfie po Broadwayu.
Bolała mnie głowa. Znowu poczułem się jak poprzedniej nocy.
- I przez te wszystkie dni, przez te wszystkie tygodnie wiedział, że Ronnie jest taki, i musiał myśleć o Jean...
- Tak. Właśnie. A ojciec siedział wieczorem w domu cerując skarpetki Ronnie'ego! To był jeden z powodów, dla których go kochałam, biednego nieszczęśnika. Proszę mnie źle nie rozumieć. Wiedziałam, że nigdy go nie będę miała dla siebie. Dla niego jestem starą babą i wyglądam jak straszydło. Swoje złudzenia zostawiłam w Pocatello. Nie wiem nawet, czy w ogóle go chcę. Ale ktoś musi go kochać, ktoś musi mu wynagrodzić zbrodniczą matkę, która skacze sobie z okna, i ojca - kompletne zero, płaszczącego się, tchórzliwego lizusa. Nie byłem już wrażliwy na jej obelgi.
- Dlaczego nigdy mi nic nie powiedział? - zapytałem.
- O czym?
- O Ronnie'm. Że był taki. Otworzyła ze zdumienia usta.
- Czy to znaczy, że pan o tym nie wiedział? Że to nie należało do pana obowiązków? Dostarczanie piskląt do gniazdka miłości najjaśniejszego pana?
Wybuchnąłem:
- Nie wiedziałem nawet, że ma mieszkanie. W ogóle nie domyślałem się, że interesują go kobiety. Ja...
Nagle znalazła się koło mnie na tapczanie.
- Proszę pana...
Chciałem się odsunąć, ale już objęła mnie niezręcznie ramionami. Jej wełniany sweter łaskotał mnie w nos.
- Więc pan nie wiedział? I teraz to się na pana zwaliło! Boże, co za koszmar! Wierzyć w Ronnie'ego przez te wszystkie lata, wkładać tak wiele w tę przyjaźń... A ja myślałam i Bill myślał...
Nie mogłem znieść, żeby jeszcze na dodatek Sylwia Rymer mi matkowała. Odsunąłem się od niej.
- Co pani myślała? Że mu cynicznie pomagam? I dlatego mną pani gardziła? A to, że byłem idiotą, mnie usprawiedliwia?
- To nie to samo, wie pan przecież. Ach, biedactwo, gdyby pan wiedział, co ja teraz czuję...
Jej ręka nadal ściskała moje ramię. Wstałem. Nigdy w życiu nie czułem się tak głupio.
- I pomyśleć, że przyszedłem tu, żeby oskarżyć panią o morderstwo!
- O morderstwo?
- To przez ten klucz. Nie chcę już się w to wdawać, ale sądziłem, że pani go wzięła i...
- I zabiłam Ronnie'ego? - roześmiała się zgryźliwie. - To nie jest takie śmieszne, jak się wydaje. Zabiłabym Ronnie'ego już dawno, gdybym miała dość odwagi cywilnej. Ale tego nie zrobiłam. Obawiam się, że musimy oboje się z tym pogodzić. Wczoraj wieczorem było u mnie troje przyjaciół. Wyszli stąd zaledwie minutę przed przyjściem Billa. Porucznik Trant już to u nich sprawdził. Alibi twarde jak skała.
Sylwia wstała. Zrezygnowała z okazywania mi współczucia. Była dość wrażliwa, żeby zdać sobie sprawę, jakie to jest upokarzające. Nieco stropiona, powiedziała:
- Czy wolno mi prosić pana o wybaczenie? Byłam podła. Powinnam była zrozumieć wczoraj w nocy. Powinnam była uświadomić sobie, że pan jest jedynym oparciem Billa. Bo ja...
- Bo pani co?
Wzruszyła ramionami, jakby pokpiwając z samej siebie.
- Wczorajszej nocy znakomicie ulżyłam sobie, obrzucając pana obelgami. Potem znakomicie sobie ulżyłam becząc, póki nie zasnęłam. Dziś rano, kiedy wstałam, czułam się jak śmierć. Bill - myślałam. Biedny, drogi Bill, gdybym mogła go ocalić! Ale co zdziałałam? Zjadłam skromny obiad: pudełko sardynek. Wypaliłam paczkę papierosów. Nawet napisałam wiersz. - Przerwała. - Tylko pan jeden ma dość odwagi. Tylko pan jeden walczy.
Czułem, że zadzierzgnęła się między nami nić sympatii, tak jeszcze przed chwilą niemożliwej. I pomyślałem: Jak ja to wszystko zagmatwałem! Trant na moim miejscu dążyłby twardo i konsekwentnie do wytkniętego celu; szukałby morderczyni i schwytał ją w zasadzkę. Ja natomiast odkryłem tylko, że Sylwia Rymer jest miłą dziewczyną ze stuprocentowym alibi. A to było ostatnią rzeczą, jaką zamierzałem odkryć. Znowu znalazłem się w punkcie wyjścia. Musiałem szukać nowego mordercy.
Ze znużeniem zadałem zawsze to samo, uparte pytanie:
- Czy nie wie pani nic, co mogłoby mi pomóc? Uśmiechnęła się blado.
- Nie, proszę pana, nic nie wiem. No, naturalnie jest jeszcze ten jego sekret.
- Jego sekret?
- Tak. Nie wiem, co to jest, ale bardzo to sobie cenił. Chował to w zamkniętym pudełku koło łóżka. Wczoraj, kiedy poszedł do Jean, zauważyłam, że pudełko jest otwarte i puste. Myślę, że to musiało być...
- Co?
- Chyba jakaś pamiątka po matce. Nigdy ze mną o niej nie mówił, nawet słowem nie wspomniał, ale jestem pewna, że ciągle o niej myślał. I wyobraziłam sobie, że to było coś w tym rodzaju - jakaś pamiątka, którą chyba chciał zanieść Jean.
Nawet teraz widmo Felicji pojawiło się u mego boku. Poszedłem w stronę drzwi. Sylwia mi towarzyszyła. W hallu zagadnęła mnie nieśmiało:
- Nic się nie zmieniło? Nadal pan uważa, że Bill jest niewinny, prawda?
- Tak.
Wyciągnęła do mnie rękę.
- Jeśli pan mi wybaczy, przyrzekam, że już nigdy nie będę nikogo fałszywie osądzać.
Ująłem jej dłoń.
- Wybaczam - powiedziałem.
Otworzyła drzwi. Kopnęła na bok pustą puszkę na śmieci.
- I niech pan ocali Billa. Pan może to zrobić. Jest pan wart dziesięciu takich jak ja.
20
Doszedłem do najbliższej przecznicy. Teraz wiedziałem, że Sylwia Rymer jako ewentualny zbrodniarz zawsze była raczej fikcją. Zrobiłem z niej w myślach mordercę, ponieważ tak rozpaczliwie potrzebowałem mordercy, a nie znajdowałem nikogo innego. Ta rozmowa, która miała być krokiem naprzód, okazała się wieloma krokami w tył. Sylwia miała niezachwiane alibi i nie zabrała klucza. Czy wobec tego Bill mimo wszystko skłamał? Bill, który wiedział o Ronnie'm o tyle więcej niż ja, który miał o wiele ważniejszy motyw morderstwa, niż wyobrażał sobie nawet porucznik Trant.
Myśl przez cały czas, że może on to jednak zrobił.
Sądziłem, że rzucając wyzwanie Piotrowi i Iris pokonałem rozpacz. Myliłem się oczywiście. Teraz czułem, jak wślizguje się we mnie i wkręca jak robak. Nie, nie jak robak. Nie tylko we mnie miała swoje siedlisko. Cały zewnętrzny świat wydawał się nią zarażony; skaziła wszystko: dzieci bawiące się na ulicy, kobiety robiące zakupy, nawet światło słoneczne. Wiedziałem, że to jest walka na śmierć i życie. Jeśli ustąpię choćby na chwilę, poniosę klęskę. Pan może go ocalić. Pan jest wart dziesięciu takich jak ja. Uczepiłem się ostatnich słów Sylwii. Zdawałem sobie sprawę, że nie mają właściwie żadnego znaczenia. Jej entuzjazm był równie płytki jak poprzednia odraza. Ale wolałem się chwycić nawet tak kruchej deski ratunku.
Pan może go ocalić.
Zatrzymałem taksówkę. Chciałem jechać do domu, ale przypomniałem sobie Maggie i jej: „Według mnie powinieneś to wiedzieć”. Jakikolwiek cel był lepszy niż żaden. Podałem kierowcy adres wydawnictwa.
Nie przypuszczałem, że wizyta w biurze okaże się tak ciężką próbą. Telefonistka i urzędniczki patrzyły na mnie, jakby zobaczyły ducha. Przejście wśród nich było jak bieg pod rózgami. Modliłem się w duszy, żeby nie wpaść na żadnego z redaktorów, gdyż ci potrafiliby swoje współczucie ubrać w słowa. Na szczęście dotarłem do swojego pokoju nie zauważony. Maggie zastałem na miejscu.
Maggie była niemal jedyną osobą, którą mogłem w tym momencie znieść. Wiedziałem, że ze mną współczuje. Wiedziałem również, że zachowa swe uczucia dla siebie. Wstała.
- Cieszę się, że przyszedłeś, Jake.
- No, więc jestem.
- Musiałam powiedzieć temu policjantowi o Leightonach i teatrze. Niestety, tak właśnie było. Nie ma na to rady.
- Wiem.
- Jake, kochany, to co ci mam powiedzieć, nie jest łatwe, z punktu widzenia naszego wydawnictwa. Ale musisz to wiedzieć.
Usiadłem za moim biurkiem. Czy już zawsze będę tak wyczerpany jak teraz? Czułem się, jakbym miał osiemdziesiąt lat.
- Chodzi o Gwendolyn Sneighley.
- O Gwendolyn?
- Pamiętasz, kiedy Ronnie wrócił wczoraj z Georgii, kazał nam nie wygadać się przed Gwendolyn Sneighley, że jest żonaty.
Wczoraj! To było zaledwie wczoraj!
- Tak.
- Myślałam, że to po prostu taka sztuczka w jego stylu; ponieważ pani Sneighley tak się ceni, mogłaby nastroszyć piórka na wieść o tym, że on się ożenił, kiedy ona pracuje nad nowym dziełem. Sądziłam, że tylko o to chodzi i że Ronnie znowu zachowuje się dyplomatycznie. - Spoważniała nagle. - Ale chodziło o coś innego. O dużo istotniejszą sprawę. Dopiero Arlena mi powiedziała. - Arlena była od niepamiętnych czasów sekretarką Ronnie'ego. - Dziś rano doszły do nas oczywiście wiadomości. Arlena i ja byłyśmy pewne, że Bill tego nie zrobił. I Arlena powiedziała... Może ją tu sprowadzę, dobrze? Niech ona lepiej sama powie?
Spojrzałem na nią pytająco. Czyżby w końcu miała nadejść pomoc? I to z najmniej prawdopodobnej strony?
- Naturalnie, sprowadź Arlenę.
Maggie wyszła i po chwili zjawiły się obydwie. Arlena jest biurową malkontentką. Nigdy nikogo nie szanowała, nawet Ronnie'ego. Ale jest dyskretna i kompetentna jak lekarz. W ręku trzymała plik papierów. Stanęła nieruchomo z obojętną twarzą, zupełnie jakbym miał zabrać się do dyktowania jej listów.
- Opowiedz mu, Arleno - rzekła Maggie.
- Teraz, kiedy pan Sheldon nie żyje, a pański syn jest w opalach, nie widzę już powodów, żeby to ukrywać. Pan Sheldon obiecał Gwendolyn Sneighley, że się z nią ożeni.
Osłupiałem. Arlena ciągnęła dalej:
- Od lat pisywał do niej listy miłosne. A raczej nie pisał; dyktował mi. To ja prowadziłam całą ewidencję. Nie brał ich naturalnie na serio. Na to był za chytry. Pobudzał ją tylko w ten sposób do pracy. „Kokoszka znowu ma obstrukcję, Arleno - mawiał do mnie. - Myślę, że nadszedł czas, żeby jej zaaplikować nową dawkę środka przeczyszczającego. Jak sądzisz? Co jej tym razem powiemy? Że mamy pokrewne dusze? To zawsze działa, prawda? Nie eksploatowaliśmy tej żyły od pewnego czasu”. Zawsze odpisywała mu rozanielona, mrucząc z zadowolenia; szalała z zachwytu, że niby on jest Prawdziwym Mężczyzną. Miała bzika na tym punkcie. I potem, przy ostatniej książce, tuż przed wyjazdem Ronnie'ego do Europy, naprawdę ją stuknęło. To były straszne listy, wszystkie o popełnieniu samobójstwa, o wysychającym talencie, Bóg wie o czym. I Ronnie zrozumiał, że znalazł się w prawdziwym kłopocie. Powiedział mi: „To już wojna, Arleno. Jeśli chcemy mieć tę powieść na jesienny sezon, musimy zastosować ostateczne środki. Poprosimy ją, żeby wyszła za nas za mąż”. I poprosił. Napisał list. To była gładka robota. Robert Browning i Elizabeth Barret nie mogliby temu nic zarzucić *. Elizabeth Barret Browning (1806-1861) i Robert Browning (1812-1889) - dwoje wybitnych poetów angielskich, których małżeństwo, w 1846 roku, stanowiło sensację europejskiego świata literackiego. Ich wzajemna miłość była przez wiele lat źródłem inspiracji obfitej twórczości lirycznej obojga. Teraz jedzie do Europy - pisał. Muszą się na pewien czas rozstać. Ale jego zaufanie do jej wielkiego talentu jest niezachwiane. Na pewno potrafi skończyć książkę. Cały błąd polega na tym, że czuje się osamotniona. Dotychczas żyła wyłącznie dla sztuki. Nadeszła jednak pora, kiedy powinna podzielić życie ze swym największym wielbicielem. Gdy wróci z Europy, czemuż by w stanie Georgia nie miały rozbrzmieć weselne dzwony? Podyktowawszy mi to zapytał: „Nie myślisz, że posunęliśmy się za daleko, Arleno?” A ja odrzekłam: „Tak”. A on powiedział: „Och, jakoś się z tego wykaraskamy. Tylko w ten sposób skłonimy starą kwokę do zniesienia jajka”. I... Zresztą może pan przeczytać ten list.
Podała mi jedną z trzymanych w ręku kopii. Minął już czas, kiedy jakakolwiek rewelacja dotycząca Ronnie'ego mogła mnie zaskoczyć czy mną wstrząsnąć. Przebiegłem wzrokiem list. Były to - napisane nieporównanym stylem Ronnie'ego - czułe, żartobliwe, delikatne, głęboko szczere, niedwuznaczne oświadczyny.
- I ona zupełnie oszalała, Jake - odezwała się Maggie. - Odpisała przejęta wdzięcznością, miłością, Bóg wie czym. Znowu zabiera się do książki. Całe jej życie się rozjaśniło. Jak w ogóle potrafi przetrwać sześć miesięcy jego nieobecności? Nic dziwnego, że kiedy wrócił żonaty, znalazł się naprawdę w tarapatach. Wymigiwał się od napisania do niej z Anglii. Myślę, że za wszelką cenę chciał skłonić ją do skończenia książki. Nawet kiedy był w Georgii, jakoś udało mu się wykręcić. Potem przyjechała razem z nim do Nowego Jorku. Teraz już musiał ją o wszystkim zawiadomić. Ale... został zabity. Jake, w tym chyba coś jest? Jeśli ona odkryła, że się ożenił - a miała tysiąc okazji, odkąd opuściła swoją wieżę z kości słoniowej i trafiła na Manhattan - czy nie mogła go zabić? Przecież to może być motyw morderstwa?
Motyw? Oczywiście, to był motyw. Wstałem.
- Pójdę do niej. Maggie miała skrupuły.
- Ale bądź ostrożny, Jake. Rozumiesz, jeśli ona tego nie popełniła, a ty ją oskarżysz, to skończy się jako autor naszego wydawnictwa.
- Do diabła z nią jako z autorem naszego wydawnictwa!
Arlena była nieco zgorszona.
- Chyba dobrze zrobiłam, że to panu powiedziałam?
- Tak, zrobiłaś dobrze. Dziękuję, dziewczęta. Pożegnałem je. Wziąłem taksówkę i pojechałem do domu, w którym zatrzymała się Gwendolyn Sneighley. Wiedziałem, że nie powinienem się łudzić, bo przecież istniało alibi. Potwierdzone przez Angie, drugą taką jak ja biedną ofermę, która myślała, że Ronnie wart jest, żeby mu poświęcić życie. Angie nigdy nie kryłaby mordercy swego brata. Byłem tego pewien. Ale ponieważ musiałem mieć nadzieję - miałem ją. I nie czułem wcale litości. Potem, być może, kiedy już znajdę czas, żeby się przestawić, kiedy przyzwyczaję się nienawidzić Ronnie'go odkryję, że Gwendolyn Sneighley jest nie mniej żałosną jego ofiarą niż Sylwia Rymer. Ale teraz do diabła z tym wszystkim!
Kiedy przyjechałem na miejsce, portier powiedział mi, że Gwendolyn Sneighley wyszła pół godziny temu. Nie wiedział, dokąd się udała.
Nastawiłem się na to, że stanę z nią twarzą w twarz. Jej przypadkowa nieobecność zbiła mnie z tropu. Zirytowany, przypomniałem sobie o Piotrze i Iris. Może oni do czegoś doszli? Może już na mnie czekają? Wróciłem do domu.
Przechodząc koło skrzynki pocztowej zobaczyłem, że prócz zwykłej poczty w szparę wetknięty jest list. Wyjąłem go razem z innymi. Nie miał żadnego adresu, nawet mojego nazwiska. Ktoś musiał ten list przynieść wprost tutaj. Otworzyłem go jeszcze w windzie. W środku była druga koperta. Otwarta koperta listu lotniczego, zaadresowana do mnie w Beverly Wilshire Hotel w Hollywood i skierowana przez pocztę z powrotem tutaj. Mgliście i jakby w transie zdawałem sobie z tego sprawę, ponieważ patrząc na list czułem, że winda zamiast jechać w górę, zapada się w dół... w dół... Gdyż pismo na kopercie było pismem Felicji.
Winda zajechała na moje piętro. Otworzyłem drzwi do mieszkania. List parzył mi rękę. Zawołałem Leorę. Pomyślałem: Jeśli Leora jest w domu, nie będę mógł tego przeczytać. Muszę być sam. Ale nikogo nie było. Wszedłem do pokoju. Usiadłem. Nagle w krześle naprzeciw mnie znalazła się Felicja. Nie ta Felicja, którą pamiętałem, ale widmo - upiorna, rozkładająca się Felicja z grobu.
Wyjąłem list z koperty. Były to trzy kartki niebieskiego papieru. Znałem ten papier. Felicja kupiła go kiedyś na Boże Narodzenie. Zacząłem czytać list, drżąc na całym ciele.
Jake, kochany!
Cóż ja ci powiem? Wiem, że nigdy ci tego nie potrafię wytłumaczyć. Sama nic nie rozumiem - nic prócz tego, że jestem zgniła, jak zawsze o sobie myślałam, i że zgnilizna prędzej czy później musi wgryźć się w człowieka aż do kości. Nie wiedziałeś o tym, że kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, byłam zakochana w Ronnie'm. Uważałam go za najbardziej czarującego, najbardziej fascynującego człowieka. Naturalnie beznadziejnie niedostępnego. Nie było to ściśle określone uczucie, ale było rzeczywiste, straszliwie rzeczywiste, i o każdej porze dnia cierpiałam przez nie jak od rany, która nigdy się nie zagoi.
I wtedy spotkałam ciebie. Pomyślałam: To jest moje zbawienie. I byłeś zbawieniem. Jake, najdroższy, musisz w to uwierzyć. Jeśli w ogóle mogłam zostać ocalona, to tylko przez ciebie. Jesteś miły, ciepły i dobry - taki, jak mężczyzna być powinien. I było cudownie. Zapomniałam o Ronnie'm. Kochałam cię. Byłam szczęśliwa. Czy ktoś mógł być szczęśliwszy niż ja z tobą i Billem? To był ideał szczęścia. I milion razy dziękowałam Bogu, że zesłał mi ciebie.
Zapomniałam o Ronnie'm, Jake. To właśnie jest najbardziej koszmarne. Upływały tygodnie, miesiące, lata całe, kiedy prawie wcale o nim nie myślałam, chyba jedynie żeby porównać go z tobą i stwierdzić, jak źle na tym porównaniu wychodzi - jaki okazał się zarozumiały, jaki zepsuty, jaki właściwie zupełnie pusty. Takim go widziałam. A raczej myślałam, że go takim widzę. Więc dlaczego? Jake, jak mogło się to zdarzyć? Po siedemnastu latach, po siedemnastu latach bez skazy? Miałam wszystko do stracenia, a nic do wygrania. Wiedziałam o tym. Cały czas wiedziałam, ale kiedy przyszedł do mnie... Boże, czy to było naprawdę dopiero w zeszłym tygodniu? W czwartek, tego dnia, kiedy odprowadziłam cię do samolotu? Z lotniska wróciłam do domu, Jake. Byłam taka jak zawsze. Myślałam o tobie, że męczysz się i pocisz w Kalifornii. Myślałam o Billu, który pojechał na Wybrzeże. Cieszyłam się nawet trochę, że was obu nie ma w domu i że będę mogła oddać dywany do wyczyszczenia. Wróciłam więc, zrobiłam sobie obiad i wtedy... wtedy przyszedł Ronnie...
Jak ci to mam powiedzieć? Jak mogę o tym teraz nawet myśleć? Jak mogę uwierzyć, że w ogóle zgodziłam się słuchać? Och, przypuszczam, że mówił dobrze. Oczywiście, że mówił dobrze. Dał mi do poznania, najpierw tak spokojnie, że nigdy nie istniał dla niego nikt prócz mnie, że nieustanną udręką było widzieć mnie przez te wszystkie lata jako żonę najlepszego, jedynego przyjaciela; walczył z sobą, robił wszystko, żeby wymazać mnie z pamięci, przeklinał siebie, że nigdy nie próbował nawet nic mi powiedzieć, aż ty się pojawiłeś i było za późno. I siedział tutaj, w tym lawendowym fotelu, patrząc na mnie pokornie, jak mały chłopiec. Jakby cała jego dusza mieściła się w oczach - jakby nie marzył nawet o wyznaniu mi prawdy i została z niego wydobyta przemocą.
I... Jake, co ja wtedy czułam? Chyba czułam się jakoś winna, że go zapomniałam, że żyłam tak bardzo szczęśliwie z tobą, kiedy on - moja pierwsza miłość - rok po roku cierpiał w tajemnicy. I jeszcze czułam... Jake, czy to była litość? Był taki bezradny, tak bardzo mnie potrzebował, a ty byłeś zawsze taki silny, dość silny za nas oboje. Chociaż kochałeś mnie, nigdy mnie naprawdę nie potrzebowałeś - mogłeś się obejść bez mojej siły. Tak, to była litość. A także duma. Mówiłam sobie: Pomyśl tylko! Ronnie Sheldon, który może mieć każdą kobietę. Ronnie Sheldon przez te wszystkie lata usychający z miłości do mnie! To było to - litość, duma i owa dawna fascynacja, która zapewne nigdy mnie na dobre nie opuściła...
Jake, nie chcę, żebyś to zrozumiał. Nie chcę, żebyś się nade mną litował. Chcę tylko, żebyś mnie wysłuchał. Trudno w to uwierzyć, a jednak stało się. Byliśmy kochankami i zgnilizna jątrząca mnie przez lata w ukryciu wydobyła się znowu na powierzchnię. Przy nim ogarniało mnie szaleństwo... Nic nie miało znaczenia. Nic prócz tego, żeby go znowu zobaczyć. I spotykałam się z nim znowu i znowu... I potem... Jake, gdybym cię nie kochała, nie potrafiłabym tego napisać, rozumiesz? Nie chciałabym, żebyś wiedział o tej hańbie, o tym koszmarze, o tym ostatecznym poniżeniu. Bo tak to się skończyło.
To była czwarta noc. Umówiliśmy się w jego mieszkaniu. O jedenastej. Dał mi klucz. Jake, Jake, nie lituj się nade mną! Powinieneś mną tylko gardzić. Poszłam tam. Punktualnie o jedenastej. Otworzyłam sobie drzwi i on wiedział, że wchodzę. Weszłam do pokoju; siedział na kanapie z dziewczyną, młodą dziewczyną w ramionach, i spojrzał na mnie, i powiedział: „Dobry wieczór, moja droga, zapomniałem, że to nasza noc. To raczej kłopotliwe, prawda? Ale ty jesteś kobietą światową. Ty...”
I wtedy zrozumiałam. Dobrze zrozumiałam. Uświadomiłam sobie, że to wszystko było straszliwym, przewrotnym kłamstwem. Ronnie mnie nie kochał; nienawidził ciebie. Przez te wszystkie lata nienawidził ciebie za twoją siłę i nienawidził mnie za moje szczęście z tobą i z Billem. I o to właśnie chodziło. Podniecająca uciecha, że niszczy mnie, że niszczy ciebie, że wystarcza mu kiwnąć małym palcem, by doprowadzić do upadku najcnotliwszą żonę... Jake, to zdarzyło się wczoraj. Przez całą noc byłam tutaj sama. I od wielu godzin już wiem, co mi pozostaje do zrobienia. Nie mogę wrócić do ciebie. Nie mogę nawet spojrzeć w oczy tobie czy Billowi. Kochaliście mnie obaj, biorąc mnie za kogoś innego: za kogoś mocnego i dobrego, kogoś, kto być może pomagał wam, żebyście sami stawali się lepsi.
Och, Jake, kochany! Ty byś mi wybaczył. Ale ja sama sobie nigdy nie wybaczę. Nigdy nie będę mogła ścierpieć samej siebie, swego ciała, swego zdeprawowanego serca.
Jake, pamiętaj, że cię kocham. Spróbuj wytłumaczyć Billowi.
Jake, kochany, spróbuj wytłumaczyć Billowi. Żegnaj, najdroższy!
Felicja.
21
Siedziałem z listem w ręce. Wiedziałem, że aby uzmysłowić sobie całą jego treść, muszę przeczytać go po raz drugi. Ale nie mogłem się na to zdobyć - nie teraz. Zrozumiałem dość, żeby wyjaśnić to, co od trzech lat było ciemne. List rzucił jaskrawe światło na prawdziwą tragedię, jaka czaiła się za wyimaginowanymi koszmarami.
Tego nigdy sobie nie wyobrażałem! Teraz, po dniu, który przyniósł tyle innych rewelacji, po opowiadaniach Sylwii Rymer, Maggie, Arleny - ten ostatni, najbardziej tragiczny epizod wydawał się prawie nieunikniony. Jakbym powinien się był domyślić, że tą kobietą na progu, której wygląd zatarła krótkowzroczność Sylwii, kobietą wołającą Ronnie'ego, mogła być jedynie moja żona.
Był to najstraszliwszy dźwięk, jaki słyszałam w życiu. Jakby ją ktoś dusił!
Ale się nie domyśliłem. Spadło to na mnie bez żadnego przygotowania i siedziałem z listem w ręku, szarpany dręczącą litością dla mojej żony i strasznym, spóźnionym zrozumieniem prawdziwej natury Ronnie'ego Sheldona. Jego niepewność, z którą tak często się stykałem i która czyniła mi go tak drogim, była w rzeczywistości przerażającą chorobą. Jego przyjaźń, jego rzekoma potrzeba mojej osoby były oszustwem jak wszystko inne. Potrzebował przyjaciół, kochanek tylko po to, żeby zdradzać, żeby ciągle na nowo upewniać się o swojej potędze. Przez te wszystkie lata żył jak wampir żywiąc się naszą krwią. I nagle, właśnie kiedy brał nowy kwartet ofiar w postaci Leightonów, role się odwróciły. Przez Billa, przez jego miłość i młodość mnie stał się ofiarą. Nic dziwnego, że w scenie z Jean, którą ja, idiota, tak fałszywie odczytałem, ochronna warstwa pozornej życzliwości pękła i Ronnie po raz pierwszy ukazał mi się taki, jakim był naprawdę.
Felicja w istocie nie była dla ciebie dość dobra! Teraz, kiedy wreszcie wszystko się wyjaśniło, pojąłem całą ohydę tej przypadkowej uwagi sprzed paru tygodni. Te słowa i cierpliwa, łagodna troskliwość Ronnie'ego po samobójstwie Felicji!
Ogarnęła mnie nienawiść do Ronnie'ego Sheldona, równie bezsilna jak bolesna chęć przyjścia z pomocą mojej żonie.
Gdyby ożył! Po to, żebym mógł go znowu zabić...
Siedział, tutaj, w tym lawendowym fotelu, patrząc na mnie pokornie, jak mały chłopiec, jakby cała jego dusza mieściła się w oczach. Widziałem tę scenę tak żywo, jakbym sam brał w niej udział. Felicja ze swoim dziewczęcym zadurzeniem w Wielkim Ronnie'm Sheldonie, Felicja, która do mnie zwróciła się po opiekę. Felicja, która mnie kochała, Felicja, którą potępiłem przez nieświadomość, ale której teraz już nie umiałem winić. Felicja, która myślała, że jest uosobieniem potwornej zgnilizny, a w istocie była po prostu ofiarą, ofiarą szaleńca, zdolnego do życia jedynie, kiedy niszczył innych; szaleńca przeżywającego tej nocy swój największy i najnikczemniejszy tryumf!
Moja żona siedząca na parapecie okna: po raz ostatni pali papierosa, wstaje, wygładza spódnicę... Spadała w dół. Teraz ja także spadałem wraz z nią, gdyż nareszcie znałem jej myśli. Mogłem odczuć jej rozpacz, upokorzenie, miłość, głęboką, a nie dość przecież silną miłość. Wiem, że ty byś mi wybaczył. Ale nigdy nie będę mogła ścierpieć siebie samej, swego ciała, swego deprawowanego serca. Skok...
Na stoliku koło mnie stała popielniczka. Zanim w pełni zdałem sobie sprawę, co robię, podniosłem ją cisnąłem. Rozbiła się o ścianę z hukiem, który przywrócił mi nieco przytomności. Chociaż czułem naglącą potrzebę uporządkowania swojego stosunku do Felicji, teraz nie było na to czasu. Przez ironię losu nawet dla mnie moje problemy mogły być obecnie jedynie uboczną sprawą. Ponieważ teraz szło o Billa.
Ten list dostał się przecież do mojej skrzynki pocztowej. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób. Ale jeszcze zanim go przeczytałem, zdałem sobie sprawę z jednego niewątpliwego faktu: kiedy wrócił z Kalifornii, ktoś musiał go przejąć, otworzyć, przeczytać i ukryć przede mną. Mógł to być jedynie Bill. Bill, który sam musiał przeżyć wstrząs wywołany samobójstwem, Bill uwielbiający matkę, którego cierpienie pogłębił brak jakiegokolwiek wytłumaczenia. Bill zobaczył list, zrozumiał, o w nim jest, i...
Bill, piętnastoletni wówczas Bill, czytający ten list!
Jake, kochany, spróbuj wytłumaczyć Billowi. Nawet Felicja, mimo całej swojej rozpaczy, zdawała sobie sprawę, jak trudno będzie wytłumaczyć to Billowi nie szkodząc mu. Człowiekowi o wiele mądrzejszemu, z dużo większą intuicją niż moja, mogłoby się to nie powieść. Ale Bill nie miał nawet takiej podpory. Sam przełknął całą truciznę. Jak piętnastoletni chłopiec mógł temu sprostać? Teraz już nie dziwiłem się, dlaczego mój syn nienawidził Ronnie'ego z tak nieprzejednaną goryczą, dlaczego wykoleiło się całe jego życie, dlaczego jego stosunek do mnie był tak skomplikowany i tak pełen sprzeczności. Co począć, mając piętnaście lat, z ojcem znajdującym się w tak poniżającej sytuacji?
Nadszedł więc wreszcie moment jasności, kiedy w tej makabrycznej łamigłówce wszystkie elementy znalazły się na właściwym miejscu. Znowu byłem myślą w ciasnym pokoiku Tranta razem z Billem. Gdybym potrafił zrozumieć, nie musiałbym ciebie nienawidzić. Ja nie chciałem ciebie nienawidzić. To przez tę sprawę z matką... Bill nie chciał mnie nienawidzić! Gdybym mógł zrozumieć! Ale jakim cudem mógłby zrozumieć? Schował przede mną list, trochę może dlatego, żeby mnie oszczędzić, ale głównie chyba dlatego, że był zbyt okropny dla świata pojęć piętnastoletniego chłopca. To był jego sekret, straszna, haniebna tajemnica, która miała na zawsze pozostać w ukryciu i nieustannie jątrzyć jego myśli. Oczywiście, nie mógł mnie zrozumieć. Kiedy był ze mną, ani na chwilę nie mógł się uwolnić od dręczącego zażenowania, litości i... pogardy.
Nie Felicja i ja byliśmy głównymi ofiarami Ronnie'ego Sheldona. Główną ofiarą był Bill. I Ronnie zdawał sobie z tego sprawę. Dowodzi tego jego testament. Z szatańską złośliwością zapisał wszystkie swoje pieniądze chłopcu, którego matkę zgubił i za to właśnie miał zamiar jak na urągowisko zapłacić mu po swojej śmierci.
Nie ma gorszej udręki niż bezpłodna nienawiść. Kusiło mnie, żeby zaczołgać się do jakiegoś kąta i lizać rany. Ale wiedziałem, że Bill potrzebuje mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek. Musiałem zmierzać do wytkniętego celu, a to oznaczało, że wolno mi myśleć jedynie o tym, co może okazać się przydatne.
Bill schował list, a list dostał się przecież do mojej krzynki pocztowej. Bill naturalnie nie mógł go tam zetknąć. Co on mógł z nim zrobić? Przypomniałem sobie wzmiankę Sylwii Rymer o „skarbie” Billa trzymanym w pudełku koło łóżka. „Pamiątką po matce” był a pewno właśnie ten list. Sylwia powiedziała, że pudełko było puste, już kiedy Bill po raz pierwszy poszedł a Pięćdziesiątą ósmą Ulicę. Pamiętałem fragmenty dań z pierwotnych, przerywanych wyznań Billa: „Wiedziałem, że muszę wytłumaczyć Jean... Musiałem spróbować jej wyjaśnić...” A potem, dziś rano, zapytał mnie: Czy Jean ci powiedziała?” Przeraziłem się, że za chwilę się przyzna, że wrócił tam po raz trzeci. Ale kiedy spytałem: „Co mi miała powiedzieć?”, zbył mnie swoim: „Czy ci powiedziała, jak to odczuwa?”
Teraz wszystko było żałośnie oczywiste. Bill chciał wiedzieć, czy Jean wspomniała mi o liście. Na początku, kiedy zakochał się w niej, liczył na to, że wyzwoli ją i Ronnie'ego po prostu samą siłą swojej miłości. Cały czas wiedział, że list stanowi broń, która na pewno poruszy jej poczucie małżeńskiego obowiązku. Ale list był jego tajemnicą, hańbą, która miała być na zawsze przed wszystkimi ukryta. Nie mógł zdobyć się na ujawnienie jej nawet wobec Jean. Dopiero kiedy wszystko inne zawiodło, zrozumiał, że list jest jego ostatnią nasieją.
Zabrał go więc do Jean. I naturalnie nie wspomniał o tym Trantowi. Nie tylko ze względu na mnie i na pamięć matki, ale pod wpływem zwykłego instynktu samozachowawczego. Dość łatwo było zgadnąć, jak Trant zareaguje na wiadomość, że Bill poszedł z rewolwerem do uwodziciela swojej matki.
Nigdy w życiu niczego tak nie pragnąłem, jak zobaczyć teraz mojego syna i zdjąć z jego ramion część ciężaru. Bo mogłem to zrobić. Byłem tego pewny. Minęły już dni naszych jałowych nieporozumień. Łatwo nam będzie znaleźć wspólny język teraz, kiedy nie dzielą nas już żadne tajemnice. Nasza miłość może być znowu zdrowa. Ale idąc do Billa postąpiłbym egoistycznie. Jean była ważniejsza. Musiałem iść do Jean.
Poszedłem na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę. Johnson otworzył mi drzwi. Powiedział, że Jean jest w salonie. Porucznik Trant właśnie zakończył przesłuchanie. Szybko go wyminąłem i pobiegłem na górę po schodach. Jean siedziała przy oknie. Wstała natychmiast. Jej twarz zachowała jeszcze poprzedni, pełen napięcia wyraz.
- Był tu porucznik Trant. Powiedziałam, że ktoś wszedł tu o dziewiątej, ale nie wspomniałam o Billu i o moim kluczu.
Klucz! Zupełnie o nim zapomniałem.
- Bill przyniósł ci list mojej żony, prawda? Patrzała na mnie nie rozumiejąc.
- List?
- Przyniósł ci go, żebyś się przekonała, jaki jest naprawdę Ronnie.
- Nie wiem nic o liście, proszę pana. Bill nie dał ii żadnego listu. - Spoglądała na mnie niespokojnie, niewątpliwie szczerym zdumieniem.
Nagle zabrzmiał mi w uszach głos Billa skulonego a łóżku Sylwii Rymer: „Wiedziałem, że muszę jej wytłumaczyć... Próbowałem jej wyjaśnić, ale właśnie tedy wszedł Ronnie”. Naturalnie! Był z Jean tylko kilka minut przed przyjściem Ronnie'ego. Nie miał czasu pokazać jej listu. Potem nastąpił atak furii Ronnie'ego i Bill został sromotnie wyrzucony z domu, z listem jeszcze ciągle w kieszeni. I co wtedy?
Domyśliłem się. Kiedy Trant, przesłuchując Billa w obecności Artura u Sylwii, zagadnął go o Johnsona, Bill omal nie zemdlał. A potem, kiedy Trant oskarżył go o powiedzenie Johnsonowi, że ma zamiar zabić Ronnie'ego, natychmiast wrócił do równowagi. Było jasne, czego się zląkł: nie ujawnienia swoich pogróżek, ale tego, że Trant wspomni o liście.
Nie miał czasu, żeby pokazać Jean list, ale za wszelką cenę chciał, by go przeczytała. Wychodząc przekazał go więc dla niej Johnsonowi.
Jean nadal przyglądała mi się nagląco. Powiedziałem:
- W porządku, Jean. Przepraszam, już rozumiem. Ruszyłem do drzwi. Zawołała za mną:
- Ale, proszę pana...
- Nie. Teraz nie.
- Idę na górę do mamusi. Proszę tam do mnie przyjść. Bardzo proszę.
Zszedłem na dół do hallu. Johnson jeszcze tam był.
- Co pan zrobił z listem, który mój syn dał panu dla pani Sheldon?
Wzdrygnął się. Miał wyraźnie nieczyste sumienie.
- Z jakim listem?
- Przeczytał go pan, prawda? - naciskałem. - I odkrywszy wreszcie prawdę o panu Sheldonie, zabił go pan.
Było to niedorzeczne oskarżenie, ale podziałało. Jego stara twarz poszarzała ze strachu.
- Ja go nie czytałem. Ja...
Nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Johnson, którego całe życie polegało na wypełnianiu poleceń, nie miał żadnego powodu, żeby schować list przed Jean. Istniała tylko jedna osoba, która mogła go odwieść od jego służbowych powinności, jedna osoba, dla której zrobiłby wszystko nie stawiając pytań. Angie kręciła się koło drzwi salonu słuchając wrzasków Ronnie'ego. Angie, która powiedziała mi dziś rano: „Nienawidzisz Felicji, prawda? Gdybyś tylko mógł zrozumieć!” Co miałem zrozumieć? Że Felicja nie była wrogiem, lecz ofiarą.
To Angie wzięła list. A potem podrzuciła do mojego mieszkania.
- Dał pan list pannie Sheldon, tak? Zbaraniał ze strachu. Ciągnąłem dalej:
- Panna Sheldon słuchała tego, co się działo w salonie. Kiedy Bill wyszedł, zeszła do hallu. Zobaczyła pana z listem. Zapytała, co to jest. Wzięła go... Gdzie ona jest?
Powtórzył moje pytanie:- Gdzie ona jest?
- Gdzie jest panna Sheldon?
- Panna Angie jest w swoim pokoju. Ona... Wbiegłem na schody, ścigany jego głosem:
- Ale, proszę pana, ona nic nie zrobiła. I ja nic nie powiedziałem porucznikowi Trantowi. Dla dobra panicza Billa. To było...
Biegnąc po schodach myślałem intensywnie. Angie, la której tak jak dla mnie Ronnie był ideałem, przepytała list Felicji. Angie miała klucz. Angie miała co prawda alibi, ale dzięki komu? Dzięki Gwendolyn Sneighley, która właśnie dowiedziała się, że Ronnie Sheldon oszukał ją, poniżył i zdradził.
W tej sytuacji alibi potwierdzone jedynie przez Gwendolyn Sneighley nie było wiele warte.
22
Zapukałem do drzwi. Angie zawołała:
- Proszę wejść.
Nie leżała w łóżku. Siedziała na krześle, ubrana jedną z tych swoich wyszukanych, niegustownych sukien, które na pewno świetnie wyglądały na modelce magazynie mód. Nie wstała, ale zwróciła głowę moją stronę.
- Jake.
Nie chciałem, żeby cokolwiek zamąciło tok moich myśli. Wybuchnąłem natychmiast:
- Przysłałaś mi list Felicji.
Chyba oczekiwałem, że okaże zaskoczenie, a nawet poczucie winy. Ale patrzyła na mnie tak samo jak rano, z rezygnacją bardzo chorego człowieka, znajdującego się poza zasięgiem zdumienia czy lęku.
- Rozumiesz więc teraz - powiedziała. - To nie była w gruncie rzeczy ani twoja wina, ani Felicji. Już jej nie możesz nienawidzić, prawda? I siebie też przestaniesz nienawidzić.
Znowu ta sama serdeczność i szczere zatroskanie. Może miała rację. Może kiedy będę miał więcej czasu na przemyślenie tego wszystkiego, odkryję, że list Felicji wyzwolił mnie z bagna wątpliwości, w jakim od dawna tkwiłem? Ale nie przyszedłem do niej na kurację psychiczną. Przyszedłem... Po co? Żeby ją oskarżyć? Dla dobra Billa musiałem ją przecież skłonić do zeznań.
- Wzięłaś list od Johnsona, prawda?
- Naturalnie. I kazałam mu go zanieść do twojego mieszkania dziś po południu. Kiedy widziałam cię rano, byłeś jeszcze taki skołatany, jeszcze tak nienawidziłeś Felicji, jeszcze uważałeś Ronnie'ego za nadzwyczajnego przyjaciela... - Przyglądała się swoim rękom. Na serdecznym palcu nosiła wielki, brzydki brylant. - Nie mogłam znieść, że tak się łudzisz. To było zbyt okrutne.
- Ale przedtem wzięłaś ten list. Wiedziałaś o Felicji, zanim Ronnie umarł. I twierdzisz, że poszłaś do Gwendolyn Sneighley.
Podniosła oczy. Nic nie zamąciło ich łagodnej życzliwości.
- Twierdzę? Jake, kochany, nie musisz zachowywać się jak porucznik Trant. I nie potrzebujesz wyciągać ze mnie czegokolwiek siłą czy podstępem. Powiem ci wszystko. Nie zrobiłam tego dziś rano, bo już byłeś i tak dosyć udręczony, a ja chyba zachowałam jeszcze nieco instynktu samozachowawczego. W każdym razie wtedy jeszcze tak było. A teraz przemyślałam to sobie i widzę, że nie mam go dość, żeby ratować te nędzne resztki.
Skinęła ręką z brylantem.
- Siadaj, kochanie. Jesteś na pewno zmęczony. Usiadłem na łóżku. Czy znowu miała się powtórzyć scena z Sylwią Rymer? Czy znowu miałem, przyszedłszy tutaj jako lew, zostać przemieniony w jagniątko? Tym razem muszę być stanowczy. Angie wzięła list; Angie miała klucz; Angie mogła wrócić i zabić Ronnie'ego. To jest moja broń i nie wolno mi dopuścić, żeby współczucie ją stępiło.
Angie złożyła pulchne ręce na podołku. W swej niedorzecznie strojnej sukni wyglądała jak osoba pozująca do konwencjonalnego, staroświeckiego portretu.
- W ciągu przeszło dwudziestu pięciu lat - od chwili kiedy przyszła wiadomość o śmierci Luisa - moim całym życiem był Ronnie. Wiesz o tym, Jake.
Luis to był jej narzeczony z Południowej Ameryki, którego fotografia znikła ze stolika przy łóżku - jej jedyne przeżycie miłosne.
- Naprawdę nie istniał dla mnie nikt prócz Ronnie'ego. No, tak, do pewnego stopnia Johnson. I oczywiście Felicja. I ty. Kochałam Felicję, bo zawsze czułam, że moja miłość jest jej potrzebna, i kochałam ciebie, bo dzięki tobie ona była szczęśliwa. Ale nie pozwalałam sobie kochać was za bardzo. Mieliście własne życie. Nie mogłam się w nie wdzierać. Więc zostawał tylko Ronnie. I mimo wszystkich jego przywar jakoś mi się to udawało. Kiedy postanowisz kogoś kochać, możesz się zdobyć na przymykanie oczu. Ronnie to był Ronnie - i koniec. Chyba mnie rozumiesz. Z tobą było podobnie, prawda? Po śmierci Felicji, przy nieustannych kłopotach z Billem, ty też kogoś potrzebowałeś, a ponieważ Ronnie był pod ręką...
- Tak - powiedziałem ostrożnie. - Ze mną było podobnie.
- No, więc takie było moje życie, Jake. Do wczoraj. Nie zastanawiałam się wiele nad małżeństwem Ronnie'ego. Widocznie chciał mieć Jean i dostał ją. Jeśli o mnie chodziło, wszystko było w porządku. I nigdy oczywiście nie śniło mi się nawet o Billu. Więc wczoraj, kiedy nastąpił wybuch, kiedy usłyszałam z hallu, że Ronnie wrzeszczy na nich jak szaleniec, przeraziłam się. Nie chciało mi się wierzyć, że może się tak zachowywać, ale z początku, no, rozumiesz, byłam jeszcze po jego stronie. Myślałam sobie: Naturalnie, musi być wściekły. Ale on się dalej awanturował, w ogóle nie zamierzał przestać. Słyszałam, jak wymyślał Billowi najgorszymi wyrazami; słyszałam jego pogróżki; słyszałam, jak zaklina się, że zniszczy ciebie i wydawnictwo. I stałam tam, i myślałam: Ronnie, Ronnie, proszę, sam siebie przecież krzywdzisz, przestań... Wtedy usłyszałam, jak Jean błaga Billa, żeby sobie poszedł, i wiedziałam, że on pójdzie. Nie chciałam, żeby mnie przyłapano na podsłuchiwaniu, więc schowałam się wyżej na schody i zobaczyłam, jak Bill wychodzi do hallu. Widziałam, że daje coś Johnsonowi. Później, kiedy już poszedł, zeszłam na dół. Johnson trzymał list w ręce. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, bo na kopercie poznałam pismo Felicji. Zawahała się.
- Zapytałam Johnsona, co to jest. Powiedział mi, że Bill zostawił to dla Jean. Wobec tego oświadczyłam, że sama jej oddam, i zabrałam mu list. Miałam zresztą zamiar jej oddać. W każdym razie wtedy tak myślałam, ale wiedziałam, że muszę czekać na dogodniejszy moment, kiedy nie będzie przy tym Ronnie'ego. Wróciłam więc do swojego pokoju. Byłam zaproszona do Gwendolyn na kolację. Zaczęłam się przebierać. Ale przez cały czas myślałam o liście. I potem już ani chwili dłużej nie mogłam powstrzymać ciekawości i niepokoju. Przeczytałam go.
Wstała. Na gzymsie kominka leżało pudełko z papierosami. Wyjęła jednego i zapaliła wydmuchując nieporadnie dym.
- Iw ciągu tych paru minut, rozumiesz, w ciągu paru minut całe moje dotychczasowe życie zostało przekreślone. Och, wiedziałam, że Ronnie ma to mieszkanie. Czasem wcale nie wracał do domu na noc. Nigdy nie zadawałam pytań. Mógł spędzać noce, jak chciał. Był mężczyzną, nie miał żony. Zresztą nie przykładałam do tego większej wagi. Ale... że Ronnie był zdolny do takiej podłości i że postąpił tak właśnie z Felicją! A ja przez te wszystkie lata myślałam... Rozumiesz, Jake. Na pewno rozumiesz. Rozumiałem. Aż za dobrze.
- Znowu zeszłam na dół. Właściwie nie wiem po co, ale musiałam zejść. I wtedy ty przyszedłeś. Może powinnam ci była to wtedy powiedzieć? Nie wiem. Wiem tylko, że byłam zbyt wstrząśnięta, zbyt zraniona, zbyt przerażona, żeby móc w ogóle rozsądnie myśleć. Ale poszłam za tobą po schodach i znowu się zaczęło: Ronnie wrzeszczał na ciebie, groził, że rozwiąże wydawnictwo. A ja znów stałam za drzwiami myśląc: Jak on śmie? Po krzywdzie, jaką wyrządził Felicji, jak śmie traktować ciebie w ten sposób? Zniszczył ci już przecież życie... Poczułam się chora, jakby tkwiące w nim zło zatruwało cały dom. Chciałam coś zrobić, ale nie wiedziałam co. Potem ty wyszedłeś. Ronnie i Jean zostali sami w salonie i wszedł tam Johnson i usłyszałam, jak Ronnie każe mu wziąć wychodne. Johnson poszedł. Dotarł do mnie głos Ronnie'ego, który telefonował do Artura Freedlanda, żeby przyszedł, bo on ma zamiar rozwiązać firmę Sheldon i Duluth. I pomyślałam: Więc on to mówił serio. Chce zrujnować Jake'a.
Papieros, który trzymała jeszcze w ręce, zgasł. Patrzałem na nią żałując, że znam ją tak długo, że czułość, jaka się we mnie przez te lata nagromadziła, nie pozwala mi jej nienawidzić.
- Nie mogłam ciągle stać za drzwiami. Nie chciałam, żeby mnie ktoś zobaczył. Poszłam więc do małej łazienki z drugiej strony schodów. Stamtąd słyszałam wszystko równie wyraźnie. Kiedy Ronnie odłożył słuchawkę, Jean wybuchnęła oburzeniem. Była wspaniała. Taka młoda i taka odważna! Powiedziała: „Opuszczam cię. Odchodzę na zawsze”. I pobiegła na górę. Wtedy zrozumiałam, co mam zrobić. Jeśli Jean może być dzielna, ja też potrafię się na to zdobyć. Ktoś przecież musi go powstrzymać. Jean się nie powiodło, ale mnie się powiedzie, bo mam niezawodną broń w postaci listu. Nie zastanawiałam się dłużej, żeby nie stracić odwagi, i poszłam wprost do salonu. Powiedziałam mu: „Zadzwoń drugi raz do Artura, Ronnie, i powiedz mu, żeby nie przychodził”. Rzucił się na mnie z twarzą wykrzywioną przez zdumienie i pogardę. Krzyknął: „Zwariowałaś”! Powtórzyłam: „Zadzwoń do Artura i powiedz mu, żeby nie przychodził, bo rozgłoszę, co zrobiłeś z Felicją. Zabiłeś ją tak samo, jakbyś własnoręcznie wypchnął ją z tego okna. Budzisz we mnie wstręt. Opuszczę ten dom i nigdy do niego nie wrócę. Ale zanim pójdę, powstrzymam cię od popełnienia nowego łajdactwa”.
Usiadła, kompletnie wyczerpana, i przesunęła dłonią po twarzy.
- To było straszne. Był tak wściekły, tak zaślepiony złością, gniewem i pasją, że nawet się nie zdziwił, skąd to wiem, ani nie zrozumiał, że cokolwiek mu zagraża. Widział tylko mnie, Angie - starą, tłustą, biedną mysz - która ośmiela mu się przeciwstawiać. Zaśmiał się i zawołał. „Ty też! To zaczyna być zabawne. Tracę w zawrotnym tempie żonę i gospodynię domu, jedną po drugiej. No, trudno, nikt przecież nie może zatrzymać na zawsze gospodyni. W każdym razie udało mi się wyciągnąć od ciebie ekstra dwadzieścia pięć lat służby”. Widać było po nim, że ma zamiar oblać mnie jakimś plugastwem, żrącym jak witriol. I chyba przeczułam, co to będzie, bo w tym roku upłynęło dwadzieścia pięć lat od... od śmierci Luisa. Zapytałam: „Dwadzieścia pięć lat?” A on: „Chyba właśnie tyle minęło, odkąd spłaciłem tego wypomadowanego żigolaka? Tak dobrze prowadziłaś mi dom, że wydało mi się nonsensem tracić cię dla rodzinnego szczęścia gdzieś w Peru czy Ekwadorze. Było to warte parę tysięcy dolarów i dla mnie, i na pewno dla niego. Nigdy nie widziałem człowieka tak zachwyconego perspektywą własnej »śmierci«. Ciekaw jestem, co się z nim stało. Ma teraz chyba z siedemnastu krzepkich synów i wszyscy tarzają się w tandetnym luksusie za starannie zainwestowaną forsę Sheldonów”.
Ostatnie słowa wyrzuciła z siebie chrapliwie, jak szloch. Odwróciła się ode mnie, ale widać było, że cierpienie i wstyd zniekształciły łagodne rysy jej pulchnej twarzy. I naturalnie zrozumiałem, dlaczego nie ma już przy łóżku fotografii.
- To nie była prawda - szepnęła. - Wiem, że to nieprawda. Luis nie był żigolakiem. Chciał się ze mną ożenić. Jestem tego pewna. Ale Ronnie umiał się do tego zabrać. Każdego potrafił zdemoralizować. Nawet Felicję... On... on...
Tak więc okazało się to gorsze, niż podejrzewałem. Kiedy wreszcie osaczyłem mojego kozła ofiarnego, nie czułem w sercu nic prócz litości. Podłość Ronnie'ego wydawała się nie mieć granic. Dwadzieścia pięć lat temu, jako zaledwie dwudziestosiedmioletni młody człowiek, zrujnował dla własnej wygody życie swojej siostry. I wczoraj z satysfakcją rzucił jej w twarz prawdę, żeby ją ukarać za wystąpienie w mojej obronie. To właśnie był Ronnie. Każdy: siostra, najlepszy przyjaciel, żona najlepszego przyjaciela, wszyscy musieli być ukarani po to, żeby Ronnie mógł stale upajać się swą potęgą.
Biedna Angie! Miałem ochotę przytulić ją, pocieszyć, chociaż było już na to o wiele za późno. Ale wiedziałem, że muszę zabić w sobie współczucie. Nie wolno mi stać po stronie wszystkich naraz. Kazałem sobie myśleć o Billu, siedzącym na pryczy w celi ze wzrokiem utkwionym we własne stopy. Angie znowu zwróciła do mnie twarz. Miała czerwone oczy i skórę pod nimi nabrzmiałą i wilgotną od łez.
- Jake, ja jestem tchórzem. Gdybym była dzielna, nie pozwoliłabym mu stać tak i śmiać się, i naigrawać ze mnie. Zrobiłabym coś, na pewno. Ale czułam się jak zbity pies. Nie mogłam tam pozostać. Nie mogłam na niego patrzeć. Nie mogłam myśleć nawet o tobie. Po prostu uciekłam. Wbiegłam na górę, włożyłam płaszcz i pantofle. Wyszłam z domu i ponieważ Gwendolyn mnie oczekiwała, a nic innego nie przychodziło mi do głowy, poszłam do Gwendolyn. A kiedy tam przyszłam...
Przerwała, ale dla mnie już wszystko było jasne. Powiedziałem miękko:
- Kiedy przyszłaś do Gwendolyn, zastałaś ją także wściekłą na Ronnie'ego. Właśnie odkryła, że się ożenił, i...
- Wiesz o tym? - spojrzała na mnie ze zdumieniem.
- Tak, i Gwendolyn zwierzyła ci się ze swoich przejść z Ronnie'm, a ty z kolei opowiedziałaś jej, coś ty odkryła.
Dwie starsze panie wystawione do wiatru, połączone wspólnym upokorzeniem i gniewem!
- Tak. Trochę mi pomogła ta rozmowa z Gwendolyn, świadomość, że i jej się to samo przydarzyło. Pokazałam jej list. Opowiedziałam jej wszystko. Gwendolyn ma silniejszy charakter niż ja. Wytłumaczyła mi, jakim byłam tchórzem, wytłumaczyła mi, że moim moralnym obowiązkiem jest przynajmniej ocalić ciebie - ocalić wydawnictwo Sheldon i Duluth. Kazała mi wrócić. Powiedziała, że nie wolno mi dać za wygraną i muszę przekonać Ronnie'ego, że jestem gotowa na wszystko. Więc...
Teraz, kiedy osiągnąłem swój cel, powinienem był poczuć radość zwycięstwa. Ale nie poczułem, chociaż cała sprawa stała się prosta jak rozwiązane zadanie matematyczne. Angie, podjudzona przez Gwendolyn Sneighley, wyzbyta złudzeń, nienawidząca brata, wraca, żeby spełnić swój „moralny obowiązek”!
Pełen odrazy do siebie, do pokoju, w którym siedzieliśmy, do całego świata, ale przede wszystkim pełen nieprzezwyciężonego wstrętu do Ronnie'ego, powiedziałem:
- Więc wróciłaś...
- Tak - skinęła głową. - Wróciłam.
- Otworzyłaś sobie własnym kluczem?
- Tak.
- I Ronnie tu był. Spojrzała mi prosto w oczy.
- Ronnie leżał na podłodze... martwy, a obok niego rewolwer.
Byłem tak pewny, że teraz nastąpi wyznanie, że na chwilę się zagubiłem. Na bladej, poważnej twarzy Angie nadal malowała się wzruszająca serdeczność. Ale zdołałem się oprzeć jej pozornej szczerości. Jean słyszała, jak morderca otwierał o dziewiątej drzwi. Zapytałem:
- To było koło dziewiątej, tak?
- O dziewiątej? O nie, znacznie później. Koło pół do dziesiątej. Od Gwendolyn wyszłam już po dziewiątej.
Czy dostrzegła zasadzkę i chytrze jej uniknęła? Czy też było możliwe, że...?
Ciągnęła dalej dziwnie matowym głosem:
- Nigdy przedtem nie widziałam trupa. Powinnam była być wstrząśnięta, przerażona, nawet zmartwiona... Ale nie. Po prostu stałam i patrzyłam na niego. Nie byłam nawet zaskoczona. Czułam jedynie wielką ulgę, jakby dokonała się sprawiedliwość.
Nie chciałem jej wierzyć, ale wbrew sobie zacząłem się wahać. Gdybym był Trantem lub chociażby Piotrem, na pewno nieubłaganie zmierzałbym do wytkniętego celu. Ale byłem, niestety, tylko sobą. Nie miało przecież sensu wierzyć, że Angie zabiła Ronnie'ego, jeśli go nie zabiła. Na dłuższą metę opieranie nadziei na złudzeniach było gorszym nieszczęściem niż spojrzenie prawdzie w oczy.
Nie poddałem się jeszcze całkowicie. Spytałem:
- Dlaczego nie wezwałaś wobec tego policji?
- Ależ chciałam wezwać! Natychmiast podeszłam do telefonu. Podniosłam słuchawkę i... był zajęty. Usłyszałam głos Jean, a potem twój. Jean mówiła: „Usłyszałam strzały. Żadnych głosów ani niczego. Czy mam wezwać policję?” I ty odpowiedziałeś: „Nie”. I Jean: „Pan ma klucz od frontowych drzwi. Wtedy mi pan otworzył. Proszę go wziąć z sobą”.
Istotnie, takie dokładnie były nasze słowa. Nie było wątpliwości, że Angie podniosła słuchawkę. A jeśliby była winna, jeśliby właśnie ona zastrzeliła Ronnie'ego, na pewno nigdy w świecie nie podeszłaby do telefonu.
- Wiedziałam więc, że przyjdziesz, i pomyślałam, że tak będzie lepiej. Żebyś ty przyszedł i żebyś ty rozmawiał z policją. I wróciłam do Gwendolyn. Powiedziałam jej wszystko i ustaliłyśmy między sobą moje alibi.
Zdobyłem się na ostatni wysiłek:
- Alibi! Żeby uratować się od aresztowania.
- Od aresztowania? Myślisz, że dbałam o to? Dlaczego? Czy mogło mnie to jeszcze obchodzić? Nie, Jake, nie! Nie troszczyłam się o siebie. To przez...
Wstała. Podeszła do łóżka. Leżała na nim torebka. Otworzyła ją i coś z niej wyjęła. Nie mogłem dojrzeć, co to jest, gdyż zamknęła to w dłoni. Stała tak przez chwilę i wyraz jej twarzy przeraził mnie. Był to wyraz twarzy sędziego o miękkim sercu, który ma wydać wyrok śmierci.
- Wolałam, żeby policja nie wiedziała, że wróciłam. Zaraz zrozumiesz dlaczego...
Wyciągnęła do mnie otwartą dłoń.
- Widzisz, Jake, to znalazłam w dłoni Ronnie'ego. Leżał martwy na podłodze i ściskał to w ręce.
Przedmiotem, który mi pokazywała, był guzik - guzik od marynarki, z przyczepionym jeszcze do niego strzępkiem tweedu w kratkę. Poznałem go naturalnie. I ogarnęło mnie dawne, znajome znużenie. To był guzik od sportowej marynarki Billa.
Myślałem niejasno: Może zwątpiwszy uprzednio w winę Angie, stępiłem nieco ostrze bólu, który mnie teraz przenikał? Może... Nie dowiem się nigdy.
- Jake, kochany, rozumiesz teraz, dlaczego powiedziałam ci, żebyś nie spodziewał się zbyt wiele. Myślałeś, że Bill wyszedł stąd godzinę przed morderstwem. I tak rzeczywiście było. Ale wrócił. Jeżeli Ronnie miał ten guzik w ręce, to znaczy, że Bill wrócił. Bill musiał w jakiś sposób zdobyć klucz. Wtargnął tu, złapał rewolwer i kiedy Ronnie rzucił się na niego - strzelił.
Podała mi guzik.
- Masz go, Jake, zrobisz, co uważasz za najlepsze. Był zimny, bardzo zimny, twardy i straszny.
- Musisz spojrzeć prawdzie w oczy, Jake. Teraz już to rozumiesz. Nie możesz dłużej żyć nadzieją. Bill go zabił.
- Nie!
Położyła mi rękę na ramieniu, jak Iris, jak Jean, jak Sylwia Rymer - gestem, który pocieszał i paraliżował zarazem.
- Jake, drogi, proszę, posłuchaj. Czy nie byłoby lepiej wyznać porucznikowi Trantowi prawdę? Oni złapali Billa i na pewno go nie puszczą. Ale jeśli powiemy im prawdę, jeśli zobaczą, jakim potworem był Ronnie i co zrobił matce Billa... Jake, jeśli my wszyscy powiemy prawdę o Ronnie'm, każdy sąd przysięgłych to zrozumie! I wobec tego zastosują wobec Billa najłagodniejszy wymiar kary...
Zrezygnuj, poddaj się! Jesteś przecież tylko głupcem, biednym, ślepym, głupim ojcem, który za późno odkrył, że mógł być szczęśliwy ze swoim synem...
Wstałem z łóżka. Miałem zdrętwiałe nogi.
- Jake, kochany, błagam cię, nie patrz takim wzrokiem...
Poszedłem w stronę drzwi.
- Musiałam ci powiedzieć. To jest okrutne, ale musisz przecież wiedzieć.
Wydawało mi się, że drzwi są oddalone o całe kilometry. Głos Angie był zachrypły od cierpienia. Ale nie chciałem go słuchać.
Zszedłem na dół po schodach.
23
Nie potrafiłem jeszcze otrząsnąć się z myśli o Angie. Jej słowa odarły mnie ze złudzeń. Teraz, kiedy cała gorzka prawda ujawniła się przede mną, rozwój wypadków wydawał się nieunikniony jak w greckiej tragedii. Morderca matki zamordowany przez syna! Skok... Lata po nim, w czasie których stopniowo dojrzewała nienawiść - i potem zemsta! Czy powiedzieć wszystko porucznikowi Trantowi? Czy tak żałośnie miało się to zakończyć? Zdać się na litość Tranta? Obnażyć nasze rany, pokazać, jak nas Ronnie skrzywdził? „Spójrz, co on zrobił Jake'owi Duluthowi, Felicji Duluth, Angie Sheldon, Gwendolyn Sneighley, Sylwii Rymer! To potwór! Przyjrzyj mu się i oklaskuj jego zabójcę!”
Dotarłem wreszcie do hallu. Usłyszałem gorliwe szuranie kroków Johnsona zmierzającego w moją stronę. Nie, teraz nie zniósłbym Johnsona. Sam otworzyłem sobie frontowe drzwi. Na ulicy ktoś chwycił mnie za ramię.
- Jake. Próbowaliśmy cię złapać.
Piotr i Iris. Ale nie spojrzałem nawet na nich, bo za nimi zatrzymał się przy krawężniku wóz policyjny i wysiedli z niego porucznik Trant i jakiś policjant.
Trant był niezawodny. Zawsze zjawiał się w chwili, kiedy zupełnie nie czułem się na siłach mu sprostać. Podszedł do nas, stanął koło Piotra i spytał poważnie:
- Rozmawiał pan z panem McGuire?
Chciał wiedzieć, czy postanowiłem poddać się i wyraziłem zgodę, żeby uznać Billa za wariata! Jak zawsze, udało mu się doprowadzić mnie do gniewu.
- Nie - odparłem. - Nie rozmawiałem z panem McGuire.
Spuścił na ułamek sekundy wzrok i nagle spojrzał mi w oczy.
- Pani Sheldon powiedziała mi o kluczu.
- O kluczu?
- Że słyszała, jak morderca otwierał drzwi kluczem, o dziewiątej.
To była oczywiście nowa pułapka. Półprzytomny i przerażony, próbowałem jednak zebrać resztki inteligencji. Trant mówił dalej:
- Wie pan o tym prawda? Pani Sheldon wspomniała, że panu powiedziała.
Nie było powodu, żebym zaprzeczył.
- Tak.
- Pan ma klucz do tego domu? - dorzucił jakby mimochodem.
- Tak.
- Ale nie dawał go pan chyba synowi? Ani syn pana nie mógł...
- Na pewno nie - przerwała Iris. - Jake miał swój klucz, kiedy znaleźliśmy Ronnie'ego. Dzięki temu dostaliśmy się do domu.
Po twarzy Tranta przemknął przelotny uśmiech, ten uśmiech, którego nauczyłem się obawiać.
- Tak też myślałem. - Ciągle jeszcze mi się przyglądał. - Zdaje pan sobie sprawę, że jest to pierwszy fakt, który świadczy na korzyść pańskiego syna. Jak wynika jasno z zeznań pani Sheldon, Bill opuścił dom po epizodzie z rewolwerem. Jeśliby zabił pana Sheldona, musiałby wrócić i sam sobie otworzyć. Przesłuchiwałem lokaja Sheldonów. Jest pewny, że pan Sheldon nigdy nie dawał klucza Billowi, i na razie nic nie wskazuje, że Bill miał w ogóle dostęp do jakiegokolwiek klucza. To bardzo pomyślna okoliczność. Powinien pan to omówić z adwokatem.
Znowu ta zbijająca z tropu, irytująca rzetelność i szczera troska. Jak zwykle, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest wszechwiedzący i w pełni rozumie ironię sytuacji: radzi mi podkreślać brak klucza, chociaż domyśla się, że Bill miał do niego dostęp i że ja o tym wiem. Byłem już prawie gotów pójść za radą Angie i odkryć przed nim karty. Ale nie mogłem się przemóc. Myślałem: Póki nie wie o kluczu Jean, jest jeszcze nadzieja, a póki jest nadzieja, będę czekał.
Trant mówił dalej:
- Teraz idę do Leightonów. Po rozmowie z panią Sheldon szukałem pana w pańskim mieszkaniu. Zastałem tam pana Dulutha - wskazał na Piotra - i jego żonę i oboje wyrazili chęć towarzyszenia mi.
- Chodź i ty z nami - powiedział Piotr.
- Tak, Jake. - Iris ujęła mnie pod ramię. - Proszę, kochany, jesteś nam potrzebny.
- Powinien pan pójść - poparł ich Trant.
Wiedziałem, czym grozi przebywanie z Trantem. Nigdy nie zapraszał mnie gdziekolwiek bez ukrytego celu. Ale Jean napomknęła, że idzie na górę do rodziców, a Trant nastawi się teraz całkowicie na wyjaśnienie sprawy klucza. Były większe szanse, że Jean potrafi mu się oprzeć, jeśli ja będę przy tym obecny.
- Dobrze - odrzekłem. - Pójdę. Pojechaliśmy windą. Drzwi otworzyła nam Phyllis Brent. Zmierzyła nas podejrzliwym wzrokiem.
- Słucham, o co chodzi?
- Chciałbym zadać państwu parę pytań - powiedział Trant.
Panna Brent nadal stała wojowniczo na progu.
- Basil pracuje.
Można było z góry przewidzieć zarówno to, że Basil będzie pracować, jak i to, że Phyllis nam ten fakt obwieści. Basil pracowałby przy trąbach na sąd ostateczny i Phillis obrugałaby aniołów, że robią za dużo hałasu.
- Może zgodzi się przerwać na parę minut? - spytał Trant.
- Co się stało, Phyllis?
W korytarzu pojawiła się Nora Leighton. Zobaczyła nas i rzekła:
- Dobry wieczór. Proszę wejść. Basil pracuje, ale...
Nie zwracając uwagi na ociągającą się Phyllis, ruszyliśmy całą gromadką za Norą do salonu. Jean, bardzo blada i cicha, siedziała na krześle. Phyllis weszła za nami. Policjant, nieco zakłopotany, stanął przy drzwiach.
- Chce pan, żebym zawiadomiła Basila, poruczniku? - spytała Nora.
- Jeśli można panią prosić.
Zapukała do drzwi biblioteki, wśliznęła się do środka i po paru chwilach wyszła z mężem. Jean wstała. Może wyszkolono ją, żeby zawsze wstawała, kiedy ojciec wchodzi do pokoju? Czułem, jak przygniata mnie atmosfera świętego przybytku w Shropshire, groteskowo przeniesionego na Manhattan. Basil Leighton i jego kapłanki! Basil Leighton - inny rodzaj Ronnie'ego z Norą - innym rodzajem Angie, służącą mu niewolniczo, zawsze w jego cieniu, marnotrawiącą swoją dobroć...
- Dobry wieczór, poruczniku. Dobry wieczór państwu. - Basil był czarujący i pełen kurtuazji. Wyraźnie dawał nam do poznania, że możemy nie czuć się winni, chociaż przerwaliśmy mu pracę. - Czym możemy państwu służyć?
Trant powiedział:
- Przede wszystkim pan Duluth ma parę spraw, które chciałby z panem wyjaśnić.
Przez chwilę zdawało mi się, że chodzi o mnie. Stropiłem się, ale Piotr wystąpił naprzód. Do tej pory właściwie go nie dostrzegałem. Byłem zbyt ogłuszony rozpaczą i strachem przed Trantem. Dopiero teraz zauważyłem nieznaczny, ukradkowy niemal uśmiech na twarzy mego brata i pomyślałem: Boże, czyżby on coś wykrył?
Czekałem w napięciu. Rzuciłem okiem na Iris. I po niej widać było z trudem opanowywane podniecenie. Ale nie chciałem łudzić się nadzieją. Za dużo już przez to wycierpiałem. Piotr rzekł:
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym jeszcze raz przeanalizować sprawę alibi.
Basil Leighton spojrzał na niego i zwrócił się z wyszukaną uprzejmością do Tranta:
- Jestem naturalnie jak najbardziej skłonny zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby panu pomóc, poruczniku. Ale czy pan Duluth jest uprawniony...? - Gest delikatnej ręki uzupełnił zdanie.
- Pan Duluth nie poinformował mnie, o co mu chodzi. Ale nie widzę żadnego powodu, żeby mu zabronić, jeśli chce postawić panu kilka pytań. A pan?
Nora usiadła na poręczy fotela. Phillis zapaliła papierosa. Basil wzruszył ramionami.
- No, cóż, niech tak będzie. Jeśli pan to sankcjonuje...
- Owszem, sankcjonuję. Teraz zabrał głos Piotr.
- Panna Brent dostała dla was bilety na „Spotkanie w mieście” od pani Staines. Państwo przybyli do teatru około ósmej trzydzieści. Rozmawialiście z panią Staines i jej mężem najpierw przy wejściu, a potem podczas antraktu. Nie mylę się, prawda?
- Zdawało mi się, że te fakty nie podlegają dyskusji - odparł Basil z rozdrażnieniem.
- Właśnie. Jak pan wie, to ja wystawiłem tę sztukę. Dziś rano zadzwoniłem do kasy. Mieli odnotowane trzy miejsca, które odstąpili pani Staines. Ale miejsca rezerwujemy zawsze po cztery koło siebie. Wobec tego zostało jeszcze pojedyncze miejsce do dyspozycji. - Zamilkł na chwilę. - Ponieważ to było zaledwie wczoraj, administrator, jak łatwo zgadnąć, wszystko znakomicie pamięta. Czwarte miejsce zajął w ostatniej chwili reżyser filmowy z Hollywood, który przyleciał z Europy i o dwunastej w nocy miał samolot do Kalifornii. Znam przypadkiem tego reżysera. Nazywa się Robert Alden. Zadzwoniłem do niego do Beverly Hills. Jest to człowiek absolutnie godny zaufania. Ręczę za to. I... - Przerwał. Spoglądał na Basila Leightona ze słodyczą, która by nikogo nie zwiodła. - Robert Alden powiedział mi stanowczo przez telefon, że ubiegłego wieczoru podczas pierwszego aktu miejsce po jego lewej stronie było puste. Natomiast podczas drugiego aktu zostało zajęte przez wysokiego, szczupłego mężczyznę z hiszpańską bródką.
Spojrzał na Iris, która odpowiedziała mu uśmiechem. Potem zwrócił się do Tranta:
- To wszystko, co chciałbym wyjaśnić. Kurtyna po pierwszym akcie spada o dziewiątej czterdzieści pięć. Dawało to panu Leightonowi aż nadto czasu, żeby wymknąć się do Sheldona po pierwszej rozmowie z panią Staines i wrócić przed drugą rozmową w antrakcie.
- To zmienia nieco sprawę, prawda? - zapytała Iris. - Pan Leighton, jak się okazuje, nie ma wcale alibi.
- Moim zdaniem - podjął Piotr - wczoraj wieczór Ronnie przyszedł tutaj tuż przed wyjściem Leightona do teatru. Powiedział Leightonowi, że zabawa się skończyła i że cała rodzina zostanie załadowana na statek do Anglii. Leightonowi bynajmniej się to nie podobało. Nie miał ochoty stracić swojego komfortowego, bezpłatnego mieszkania ani swoich dwunastu tysięcy dolarów rocznie. Popędził do teatru, gdzie czekały jego kobiety, i dzięki spotkaniu z panią Staines i jej mężem zdobył alibi. Potem wrócił do Ronnie'go i zabił go wiedząc, że jest zupełnie bezpieczny, ponieważ wszyscy będą podejrzewać Billa.
To było ponad moje siły. Nie mogłem uwierzyć w tę nagłą zmianę. Widziałem Piotra i Iris, spokojnych, ale groźnych, stojących między Trantem i Basilem Leightonem. Widziałem Norę, bladą i przejętą. Widziałem Phyllis, czujną i nieufną. Wszyscy wydawali mi się nierzeczywiści. Jakbym to wszystko przeżywał we śnie, jakbym uciekając od rozpaczy wymyślił sobie tylko tę scenę, gdyż chciałem, żeby to się tak skończyło, chociaż to było niemożliwe, bo takie rozwiązanie nie uwzględniało istoty rzeczy: zdrady Ronnie'ego, udręki Billa, mojej udręki, tragicznego skoku Felicji.
Nie. Co prawda Piotr pozornie wygrywa tam, gdzie mnie się nie udało, ale i to okaże się jeszcze jednym błędnym ognikiem. Bo nie możemy się z tego tak łatwo wydobyć.
Spojrzałem na Tranta, próbując odgadnąć z wyrazu jego twarzy, co się dzieje w jego myślach, i jak zwykle nie udało mi się. Nic nie potrafiło zmącić jego spokoju i opanowania. Jakby nigdy nic, zwrócił się do Basila Leightona:
- Czy zechciałby pan nam to wytłumaczyć?
Niewzruszona pogoda ducha Basila również mnie zaniepokoiła. Z grzecznym uśmiechem wysłuchał oskarżenia Piotra. Teraz uśmiechnął się czarująco do Tranta, z nieco przekorną skruchą.
- Mogę tylko przyznać się, poruczniku, że nie byłem z panem całkowicie szczery. - Na chwilę skierował swój olśniewający uśmiech do Nory i Phyllis, jakby chciał dodać im odwagi. - Ale mam nadzieję, że usłyszawszy, co mam na swoje usprawiedliwienie, zrozumie pan, że moja powściągliwość była może nie całkiem uzasadniona, ale w każdym razie wybaczalna, jeśli się zważy na ludzkie słabości.
Zamilkł na chwilę. Naturalnie skupił na sobie uwagę nas wszystkich i z odrazą stwierdziłem, że sprawia mu to przyjemność. Grał główną rolę. A Basil Leighton lubił grać główną rolę niezależnie od tego, jaki na scenie rozgrywał się dramat.
- Rzeczywiście, poruczniku, panu Duluthowi przy jego teatralnym węchu udało się wysnuć parę słusznych wniosków. Jest prawdą, że pan Sheldon przyszedł tu wczoraj wieczorem, akurat kiedy miałem wyjść do teatru. Jest również prawdą, że był w niepokojąco oskarżycielskim nastroju. Och, ciskał najstraszliwsze groźby. Moja córka zhańbiła całą naszą rodzinę! Nadużyliśmy jego wspaniałomyślności! Będziemy natychmiast odesłani do Anglii jak wiązki zgniłego siana! Mogę pana zapewnić, że bardzo mało przypominał człowieka, którego nauczyłem się podziwiać i cenić. Mogę pana również zapewnić, że nie jestem przyzwyczajony do przykrości tego typu i że byłem całkiem nie przygotowany, by móc odeprzeć ten atak histerii. - Zwrócił się do Piotra: - Istotnie więc, jak pan słusznie sugerował, popędziłem do teatru, do moich kobiet. Powiedziałem im, co się stało. Traf zdarzył, że spotkaliśmy panią Staines i jej męża. Ale... - Znowu przerwał. Jego niebieskie oczy błyszczały. Nawet hiszpańska bródka zdawała się błyszczeć. - Ale od tego miejsca począwszy pańska teatralna rekonstrukcja mija się z prawdą. Domyślam się, że nie rozmawiał pan ze swoim przyjacielem z Hollywood dość szczegółowo. Lub może jest on mniej odpowiedzialny, niż pan sobie wyobraża, mniej spostrzegawczy, niż spodziewałbym się po dżentelmenie z tego środowiska. Istotnie, miejsce koło niego było podczas pierwszego aktu puste. Natomiast w drugim akcie rzeczywiście ja je zająłem. Ale to nie dowodzi, nieprawdaż, proszę pana, że w czasie pierwszego aktu nie było mnie w teatrze. Przeciwnie, ręczę panu, że byłem tam obecny. Tak się złożyło, że w pierwszym akcie usiadłem na ostatnim krześle w tym rzędzie, to znaczy na najbardziej oddalonym od owego reżysera... Jestem pewien, że jeśli pan do niego powtórnie zatelefonuje i odświeży jego pamięć, przypomni sobie to z łatwością. Gdyż ja pamiętam go doskonale. Jest to człowiek niski i tęgi. Przyszedł późno, kiedy kurtyna już się podniosła. Nawet potknął się o moje nogi i był dość grzeczny, by przeprosić... „Proszę mi wybaczyć - powiedział”. A ja odparłem: „Chętnie”. Ufam optymistycznie, że nie zapomniał tego fragmenciku tak wytwornego dialogu.
Przesunął się i stał teraz za Norą, która siedziała cicho jak myszka na poręczy fotela. Położył prawą rękę na ramieniu żony i spojrzał na Tranta.
- Tak, podczas pierwszego aktu siedziałem na bocznym krześle i obok mnie, koło pustego krzesła dzielącego ją od pańskiego przyjaciela, siedziała... panna Brent. Rozumie pan, poruczniku: nie było wówczas z nami mojej żony. - Pogładził bródkę palcami lewej ręki. - W ciągu długich lat naszego małżeńskiego pożycia moja żona niezmiennie i odważnie stawiała czoło wszelkim domowym przesileniom. Jest to jedna z jej licznych cnót, jakie nauczyłem się wielbić. Żona właśnie, jak pan może wie, na własną rękę wprowadziła pana Sheldona w nasze życie w bardzo trudnym dla nas okresie. I wczorajszego wieczoru zaofiarowała się, że spróbuje się uporać z nową sytuacją. Była pewna, że uda jej się ułagodzić pana Sheldona. Zaproponowała, że natychmiast wróci, by z nim rozsądnie pomówić, i zgodziłem się na to, gdyż wydawała mi się, jak zwykle zresztą, niewątpliwie najlepszym rzecznikiem naszych spraw. - Jego ręka spoczywała nadal na ramieniu Nory. Uśmiechał się do niej łaskawie: bóstwo nagradzające wiernego sługę. - Tak więc, poruczniku, jestem przekonany, że rozumie pan, dlaczego pozwoliłem sobie na pewne niedomówienia. Wobec tego, co się wydarzyło ubiegłej nocy u pana Sheldona, powiedzenie panu prawdy byłoby okrucieństwem w stosunku do mojej żony. Okrucieństwem na dodatek zupełnie zbędnym, gdyż zakończenie tego drobnego epizodu nie jest bynajmniej tak ważne, jak to sugeruje pan Duluth. - Basil raczył obdzielić błękitną łaskawością swego spojrzenia najpierw Piotra, a potem mnie. - Jak najbardziej oczywiście współczuję z obecnymi tu panami w ich położeniu. Ze zrozumiałych pobudek pragną oni gorąco ocalić młodego Dulutha od skutków tego strasznego czynu. Ale - wzruszył ramionami - mimo całej sympatii, jaką do nich czuję, nie mogą przecież żadną miarą oczekiwać ode mnie zniekształcenia prawdy jedynie po to, żeby zaspokoić ich pragnienie. Owszem, moja żona poszła do pana Sheldona. Zdążyła wrócić do teatru przed przerwą i uzyskała w ten sposób, zupełnie przypadkowo, alibi dzięki pani Staines. Ale moja żona nie zabiła pana Sheldona. Natychmiast po powrocie do teatru, gdy tylko była w stanie z nami mówić, zawiadomiła nas o tym, co zaszło. I naturalnie nie ma żadnych powodów, żeby wątpić w jej słowa. Kiedy przyszła na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę, pan Sheldon już nie żył.
Byłem napięty jak sprężyna. Kiedy Angie to powiedziała - uwierzyłem jej. Wszelkie racje, uczuciowe i rzeczowe, potwierdzały jej słowa. Ale Basil Leighton...! Jak on mógł być taki zadowolony z siebie, tak pewny, że gra jest już wygrana? Jak...? Znowu przerwał, ale ręką uniesioną jak do błogosławieństwa nakazywał nam jeszcze milczenie.
- I teraz - rzekł - poczuwam się do obowiązku powiedzenia wam czegoś, co, obawiam się, ostatecznie potwierdzi winę Billa Dulutha. Kiedy moja żona znalazła zwłoki pana Sheldona, zauważyła coś w jego zaciśniętej ręce. Pochyliła się, żeby lepiej się przyjrzeć. Był to guzik - guzik ze strzępkiem tweedu w szaro-białą kratkę. Widziałem Billa Dulutha tylko jeden raz, ale wtedy był właśnie w takiej marynarce. Jestem pewien, poruczniku, że aresztując go dostrzegł pan brak tego guzika.
Umilkł, wspaniałomyślnie dopuszczając Tranta do głosu. Ponieważ porucznik nie odezwał się, ciągnął dalej:
- Widocznie guzika nie było już w ręce pana Sheldona, kiedy oglądał pan zwłoki, ale dowodzi to tylko jednego. Dowodzi to, że tu obecni panowie w swoim uporczywym dążeniu do osłonięcia młodego Dulutha usunęli ten guzik, zanim wezwali pana na miejsce zbrodni. - Uśmiechnął się najpierw do mnie, potem do Piotra. Dawał nam do poznania, że tacy ludzie jak on wszystko potrafią zrozumieć i wszystko wybaczyć. - Przykro mi, panowie, ogromnie mi przykro. Ale kiedy wchodzi w grę bezpieczeństwo mojej żony, nie mogę myśleć o lojalności wobec innych.
Trudno mi było wprost uwierzyć, że nawet Basil Leighton, przy całej swojej śmiesznej zarozumiałości, nie widzi dziur w tym, co wydawał się uważać za bardzo gęstą sieć. Jakże chciałem dorwać się do niego. Iris i Piotr także byli na wojennej ścieżce. I Piotr natychmiast rzucił wyzwanie:
- Dlaczego pana żona nie wezwała policji? Jednocześnie Iris powiedziała:
- Jeśli pan Sheldon już nie żył, jak ona się tam dostała? Czy miała klucz?
Basil wolał najpierw odeprzeć atak Iris. Ciągle z tym samym, teraz już irytującym zadowoleniem z siebie rzekł:
- Nie, nie sądzę, żeby moja żona miała klucz. O ile pamiętam, powiedziała mi, że drzwi frontowe były otwarte.
- Otwarte! - powtórzyła Iris. - Dlaczego, na Boga, frontowe drzwi miałyby być otwarte?
- Tego, proszę pani, nawet wzywając Pana Boga, nie jestem w stanie powiedzieć.
- Więc twierdzi pan - przerwał Piotr, że kiedy pana żona tam przyszła, pan Sheldon już nie żył?
- Tak.
- I wyszła z teatru, zanim zaczęło się przedstawienie?
- Tuż przedtem.
- Wobec tego wyszła z teatru o ósmej czterdzieści. Pan Sheldon został zabity nie wcześniej niż dwadzieścia po dziewiątej. Teatr jest na rogu Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy i Szóstej Alei. Jeśli nawet szła pieszo, a nie jechała taksówką, droga nie mogła jej zająć więcej niż dwadzieścia minut. Jak wynika z pana słów, zajęło jej to przeszło czterdzieści minut. Dlaczego? Jak to możliwe? Co robiła tak długo?
Siła osobowości Basila Leightona była tak wielka, że nikomu z nas nawet nie wpadło na myśl spojrzeć na samą Norę. Była niewidoczna w jego cieniu, tak samo zresztą jak Phyllis i Jean.
Basil spokojnie podjął wyzwanie Piotra:
- Nikt nie twierdził, że moja żona poszła wprost do pana Sheldona. Jest chyba oczywiste, że czekała ją tam trudna rozmowa. I jest chyba oczywiste, że musiała to sobie przemyśleć i uporządkować argumenty, jakich miała użyć.
- I to zajęło jej czterdzieści minut? Kręcenie się po ulicach? Porządkowanie argumentów?
- Właśnie to, panie Piotrze.
Teraz nadeszła moja kolej. Z rozkosznym dreszczem satysfakcji spytałem Basila:
- Więc pańska żona przyszła do Ronnie'ego dwadzieścia po dziewiątej?
- Tak.
- Ale najpóźniej o dziewiątej dwadzieścia pięć, ponieważ zdążyła do teatru na przerwę o dziewiątej czterdzieści pięć?
- Chyba tak.
- I mogła tam pozostać tylko parę minut? Nie miała więcej czasu, prawda?
- Tak, tylko parę minut.
Wstałem. Po raz pierwszy mogłem spojrzeć wprost w oczy porucznikowi Trantowi, gdyż teraz wreszcie ja miałem w ręce atutową kartę. Powiedziałem:
- Mogę dowieść, że pani Leighton nie była u Ronnie'ego o dziewiątej dwadzieścia pięć. O dziewiątej dwadzieścia pięć wróciła tam panna Sheldon. Ukryła to przed panem, ale wiem, że obecnie chętnie złoży pełne zeznanie. Nie ma wątpliwości, że tam była, ponieważ powtórzyła słowo po słowie moją rozmowę telefoniczną z Jean, która miała miejsce punktualnie o dziewiątej dwadzieścia pięć. A jeśli panna Sheldon była tam o dziewiątej dwadzieścia pięć, nie było tam o dziewiątej dwadzieścia pięć pani Leighton. To znaczy, że pani Leighton musiała być wcześniej, zanim Ronnie został zabity.
- Nonsens! - Głos Basila Leightona zagłuszył moje słowa. - To podstęp, poruczniku. Jeszcze jedna jałowa próba przerzucenia odpowiedzialności. Moja żona zjawiła się tam już po morderstwie. Pana Sheldona zabił Bill Duluth. Guzik...
Tym razem przerwał mu Piotr:
- Właśnie, guzik. - Mówił z przesadnym spokojem. Jego głos zawsze tak brzmiał, kiedy z trudem usiłował powściągnąć podniecenie. - To prawda, że Bill nie miał guzika przy marynarce. Czy ten guzik był kiedykolwiek w dłoni Ronnie'ego, nie wiem. Na pewno ani ja, ani moja żona, ani Jake nie usunęliśmy go. A jeśli rzeczywiście tam był, łatwo zgadnąć, jak to się stało. Morderca znalazł guzik na schodach albo w salonie, gdzie Ronnie poprzednio szarpał się z Billem. I znalazłszy, umyślnie włożył go do ręki Ronnie'ego, podsuwając policji fałszywy ślad w nadziei, że guzik i rewolwer stanowić będą wystarczające dowody winy Billa. - Jego spojrzenie, utkwione w twarzy Basila Leightona, było równie nieprzeniknione jak spojrzenie Tranta. - Myślę, że pora już, bym poinformował pana, co jeszcze udało mi się odkryć. Po telefonie do Hollywood wziąłem fotografię Billa i obszedłem wszystkie kina w okolicy domu Ronnie'ego. Na Trzeciej Alei znalazłem kasjerkę, która natychmiast go poznała. Wczorajszego wieczoru kupił u niej bilet o pół do dziewiątej. Dziewczyna dokładnie go - zapamiętała, gdyż powiedziała mu, że film właśnie się rozpoczął, a on - jak to określiła - wydawał się nie słyszeć. Robił wrażenie półprzytomnego. Tak więc - Piotr wzruszył lekko ramionami - Bill ma jednak alibi. W żaden sposób nie mógł zabić Ronnie'ego.
A skoro Bill nie jest winien, a pańska żona nie mogła zjawić się tam o podanej przez pana godzinie...
Przestałem słuchać. Mimo radości i ulgi znowu zdawało mi się, że śnię. Piotr nie mógł tego powiedzieć! To niemożliwe, aby po tylu godzinach udręki i rozpaczy Bill miał zostać ocalony przez zwykłe, banalne świadectwo kasjerki z kina.
Ale sytuacja wymagała nadal napiętej uwagi. Chodziło nie tylko o Billa, chodziło nie tylko o moją radość. Był jeszcze Trant, bardzo spokojny, ciągle pełen rezerwy; była Nora Leighton, skulona na poręczy fotela; i był przecież Basil Leighton.
I znowu właśnie Basil, ze swoim zmysłem teatralnym, przejął główną rolę. Dopiero przed chwilą wzdrygał się słuchając Piotra, jakby każda sylaba była smagnięciem bata po twarzy. Ale teraz opanował się i obrał nowy styl. Był to, ma się rozumieć, styl niemal boski. Zwrócił się z godnością do Tranta:
- Czy mamy uznać, poruczniku, że pan Duluth mówi prawdę?
Trant patrzył na niego, jak tyle razy poprzednio patrzał na mnie, bez cienia wrogości, z obojętnością znacznie bardziej niebezpieczną niż otwarte oskarżenie.
- W tej chwili po raz pierwszy usłyszałem o tym alibi, proszę pana. Ale znam od pewnego czasu Piotra Dulutha i mam dla niego wiele szacunku. Jeśli o mnie chodzi, uwierzyłbym mu bez zastrzeżeń.
Była to, o dziwo, pełna akceptacja. Nawet Basil nie mógł jej zlekceważyć.
- Wobec tego Bill Duluth jest niewinny?
- Tak by się wydawało.
- Wobec tego...
Bardzo wolno Basil odwrócił się i spojrzał z góry na swoją żonę. Nie trzymał już ręki na jej ramieniu. Palce trzepotały ponad poręczą fotela, jakby bały się zarazić. Jego twarz wyrażała litość - tak, gdyż Basil Leighton był „miłosiernym” człowiekiem - ale także grozę i tragiczne zrozumienie. Była to postawa Zawiedzionego Mistrza.
- Noro! - rzekł tonem łagodnego wyrzutu. - Noro! Biedna, nieszczęśliwa kobieto! Dlaczego mnie okłamałaś? Dlaczego nie powiedziałaś mi, że zabiłaś pana Sheldona?
24
Basil Leighton zamilkł. Znieruchomieliśmy w zapadłej nagle ciszy, jak kadr filmu, który zaciął się w aparacie projekcyjnym. Wszyscy spoglądali na Norę Leighton. Nadal siedziała na poręczy fotela, skulona, splótłszy ramiona, jakby chroniła się przed kąśliwymi podmuchami wiatru. Była zmieniona wprost nie do poznania. Wyglądała jak zwiędła roślina.
Pierwsza ocknęła się Jean. Podbiegła do Nory, opadła na podłogę koło fotela i wzięła matkę za rękę. I ta ręka, popękana i zniszczona przez lata harówki, stała się jakby symbolem całego jej życia. Nareszcie zrozumiałem. Morderstwo Ronnie'ego to była po prostu znowu sprawa pieniędzy za jajka; jeszcze jedna próba zdobycia dla Basila Leightona tego, czego Basil Leighton żądał; ostatnia, piekielnie konsekwentna przysługa dobrej żony.
Tak więc kobieta, o której myślałem jako o „pocieszeniu”, jako o uosobieniu „domu”, miała się okazać potworem równie przerażającym jak jej mąż. Ale na razie nie mogłem o tym myśleć. Zbyt byłem przejęty Trantem, zbyt przejęty oburzeniem na Basila Leightona.
Piotr poruszył się. Dotarło to do mojej świadomości, dopiero kiedy zauważyłem, że stoi przy stoliku koło okna. Wziął coś z niego i chwilę się zastanawiał. Wreszcie powoli - podczas gdy my trwaliśmy nadal w bezruchu - przeszedł przez pokój w stronę Nory. Zorientowałem się, że podaje jej program teatralny.
- To jest program „Spotkania w mieście”. Może będzie pani łaskawa otworzyć go na spisie osób.
Nora spojrzała najpierw na niego, a potem na program. Zdawała się nie słyszeć, co do niej mówi.
- Bardzo proszę, może zechce pani znaleźć spis osób - powtórzył.
Jean wzięła program, otworzyła go i włożyła matce w rękę. Piotr nachylił się.
- Osoby są wymienione w kolejności pojawiania się na scenie. Proszę przeczytać pierwsze nazwisko.
Nora w milczeniu patrzała na program. Jean powiedziała:
- Mamusiu kochana, zrób to, o co pan Duluth prosi... Przeczytaj pierwsze nazwisko.
- Borden - rzekła Nora.
- Doskonale. Kto to był Borden, pani Noro?
Ręka, w której trzymała program, zaczęła dygotać. Wyglądała strasznie. Zwróciła oczy w stronę męża. Były to oczy torturowanego więźnia.
- Nie - wyjąkała. - Nie!
- Kto to był Borden, pani Noro? Proszę powiedzieć, kto to był Borden?
Nora wpatrywała się w program. Powoli wyraz jej twarzy ulegał zmianie. Koło ust pojawiły się głębokie, gorzkie linie. Widać było, że toczy wewnętrzną walkę. Wreszcie przemogła się:
- Dobrze. Borden to listonosz. Wszedł z listem. Był spragniony. Kobieta dała mu... co to było...? Aha, mrożonej herbaty. Borden naniósł butami trochę trawy i był tym zażenowany. Powiedział: „Niechluj jestem. Moja stara zawsze na mnie krzyczy za...” Nie wiem. Mniej więcej coś w tym rodzaju. I to wszystko. Pokazał się tylko ten jeden raz.
Trant stanął koło Piotra i także przyglądał się Norze. Piotr rzekł:
- Pani będzie łaskawa odczytać głośno trzecie nazwisko.
Norze nadal drżały ręce.
- Isabel Stratton. To była przyjaciółka głównej bohaterki, sąsiadka. Przyszła po proszek do pieczenia.
- Jak była ubrana?
- Miała na sobie niebieski fartuch z deseniem w czerwone myszki... Podkreśliła to nawet mówiąc: „Czego też oni nie wymyślą? Muszę to nosić, jak mi coś takiego Marion da na Gwiazdkę. Ale za każdym razem, kiedy go wkładam, mam ochotę krzyczeć. Ja...”Zamilkła i program wypadł jej z dłoni. Zakryła rękami twarz.
- Boże... - szepnęła. - Boże...
Piotr spokojnie nachylił się i podniósł program. Przeszedł na drugą stronę pokoju i podał go Phyllis Brent.
- Może zechce pani przeczytać czwarte nazwisko. Phyllis warknęła:
- Nie mam szkieł. Słowa bez nich nie przeczytam.
- Wobec tego proszę je przynieść. Phyllis zwróciła się z oburzeniem do Tran ta:
- Czy naprawdę ten człowiek ma prawo mnie dręczyć?
- Ja bym raczej przyniósł okulary, panno Brent - powiedział Trant.
Phyllis ociągając się podeszła do stolika i wróciła ze swoim lorgnon. Przyłożyła je do oczu i wzięła program.
- O co chodzi? Czego pan chce?
- Czwarte nazwisko, proszę pani.
- Marion Stratton.
- Dobrze. Proszę nam opowiedzieć o tej postaci. Phyllis wzruszyła ramionami.
- Mój Boże, nie potrafię. Czy pan sobie wyobraża, że myślałam o tej bzdurze. Miałam umysł zaprzątnięty o wiele ważniejszymi sprawami.
- Ale kto to jest Marion? Sądzę, że akurat tej postaci trudno nie zapamiętać.
- Dlaczego...
- Ile ona ma lat? Czy to mała dziewczynka, czy dorosła kobieta?
- To córka tej sąsiadki, o której mówiła Nora.
- Dobrze. To jest mała córeczka pani Stratton. I weszła wypłakując sobie oczy, bo jakieś dziecko ukradło jej obręcz. Na pewno pani to pamięta. Podniosła taki ogłuszający wrzask, że uszy puchły.
- Pamiętam, że ryczała, ale o co chodziło, co to wstrętne dziecko gadało...
- Wystarczy - uciął Piotr. - Wiem, że w Anglii Marion to imię wyłącznie żeńskie, ale w Stanach tak nie jest. Marion to nie mała dziewczynka, proszę pani. Marion to syn sąsiadki, mężczyzna około dwudziestoletni. Nie muszę dodawać, że w sztuce nikt nie wrzeszczy, chociaż pani to tak dokładnie zapamiętała. Marion to mężczyzna.
- Wobec tego ta mała dziewczynka...
- W pierwszym akcie nie było żadnej małej dziewczynki. - Piotr pochylił się i zabrał jej program. - Sytuacja znowu się zmieniła, prawda? Pani Leighton, jak się okazuje, wie wszystko o pierwszym akcie. Pani natomiast - nic.
Odwrócił się do Tranta. Phyllis nadal trzymała lorgnon przy oczach. I ona, tak samo zresztą jak ja, patrzyła na Tranta. Chociaż umyślnie usuwał się w cień, zostawiając Piotrowi pełną swobodę działania, pewne jego cechy sprawiały, że dominował nad nami wszystkimi. Kiedy odezwał się, jego twarz była równie obojętna jak zawsze i szare oczy równie nieprzeniknione.
- Jest pan więc zdania, że to panna Brent, a nie pani Leighton opuściła teatr w czasie pierwszego aktu?
- Istotnie, tak sądzę - powiedział Piotr. Trant przymknął na ułamek sekundy powieki.
- Tak się składa, że jestem w stanie to potwierdzić. Moi ludzie naturalnie również badali starannie sprawę miejsc w teatrze. Nie dotarli na razie do tego hollywoodzkiego reżysera, ale poleciłem im sprawdzić w agencjach teatralnych. Agent w Picadilly Hotel sprzedał dwa miejsca bezpośrednio za Leightonami. Sprzedał je swoim stałym klientom, państwu Fenwick z Union City w New Jersey. Jeden z moich ludzi tam pojechał. Zeznania tych państwa potwierdzają zarówno słowa pana Dulutha, że jedno miejsce było puste podczas pierwszego aktu, jak i oświadczenie pana Leightona, że siedział na bocznym krześle, a koło niego kobieta. Nasz pracownik nie miał przy sobie fotografii panny Brent ani pani Leighton, miałem więc zamiar poczekać na ostateczną identyfikację, zanim się na to powołam. Myślę jednak, że identyfikacja nie będzie już teraz nieodzowna. Państwo Fenwick pamiętają, że kobieta, która w pierwszym akcie siedziała koło pana Leightona, sprawdzała program przy świetle zapalniczki. Oboje są pewni, że nie włożyła w tym celu okularów. - Zwrócił się do Phyllis: - A pani przyznała przed chwilą, że nie może przeczytać ani słowa bez szkieł. To chyba wyjaśnia sprawę, prawda? Pan Duluth dowiódł swojej racji.
Więc Trant wiedział, że Phyllis nie ma alibi, zanim tu przyszliśmy, kiedy jeszcze nagabywał mnie o Billa! A teraz właśnie on skorzystał z tego, by zadać ostateczny cios naszemu przeciwnikowi. Zupełnie nie rozumiałem tego człowieka, ale nie było to już ważne. W cudowny sposób mroki się rozproszyły.
Piotr znowu zwrócił się do panny Phyllis Brent. To już był finał.
- Mogliśmy właściwie zgadnąć, że to pani okaże się osobą, która poszła do Ronnie'ego. To nie było zadanie dla łagodnej pani Leighton, ale dla silnej panny Brent, która mogła z nim rozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Praca Leightona jest dla pani wszystkim, prawda? Nie miała pani zamiaru dopuścić, żeby pani bożyszcze straciło swoje milutkie, bezpłatne mieszkanko i jeszcze milsze dwanaście tysięcy dolarów rocznie. Nie miała pani zamiaru dopuścić, żeby Wielki Leighton został pozbawiony swojej wielkiej szansy i musiał wrócić do nędznej, zapadłej dziury w Shropshire. Poszła pani na Pięćdziesiątą Ósmą Ulicę i już po pięciu minutach, widząc, że Ronnie ciągle jeszcze jest wściekły, wiedziała pani, że nie ma innego wyjścia niż morderstwo. I uświadomiwszy sobie, że Bill będzie znakomitym kozłem ofiarnym, nie zastanawiała się pani dłużej. Tak, rozszyfrowaliśmy panią. Teraz już nie ma w pani nic zagadkowego.
Arogancki spokój opuścił Phyllis Brent. Spoglądała bezmyślnie na Piotra, jakby jego słowa doszczętnie ją ogłuszyły. Ale Piotr mówił już ze wzgardliwą ironią do Basila Leightona:
- U pana natomiast jest jeszcze dużo do rozszyfrowania. Pojmuję chyba pańskie motywy. Zrozumiał pan, że jedna z pana dwóch kobiet musi zostać złożona w ofierze, i zdecydował się pan poświęcić mniej niezbędną. Pańska żona jest dobrą gospodynią domu, ale gospodynię można zastąpić. Trudniej byłoby znaleźć kogoś na miejsce panny Brent, która bałwochwalczo wielbi pana i pańskie dzieło i na dodatek ma jeszcze dochodzik nie do pogardzenia. Och, tak! Rozumiem, dlaczego wolał pan zatrzymać pannę Brent. Ale - na jego twarzy oprócz pogardy malowało się teraz zdumienie - jak, na miłość boską, mógł się pan spodziewać, że to się panu uda? Czy wyobrażał pan sobie, że pana żona potulnie pozwoli się zaaresztować za zbrodnię, której nie popełniła, bo tak się panu spodobało?
- Na pewno tak sobie wyobrażał. - W głosie Jean brzmiała hamowana przez całe życie nienawiść. - Czy wy nie rozumiecie, co to za dom? Od lat tak się działo, odkąd tylko pamiętam. Ta para - ojciec i Phyllis - wciąż wyzyskiwała matkę, zadręczała ją; odnosili się do niej jak do kopciuszka: „Nora, zrób to, Nora, zrób tamto. Czy nie zdajesz sobie sprawy, jak wielkim przywilejem jest służyć geniuszowi? Czy nie rozumiesz, że mały palec Basila Leightona jest wart dwa razy tyle, co całe twoje ciało?” Wmówili jej to. Próbowali i mnie to wmówić i prawie im się udało. Skłonili mnie przecież do małżeństwa z Ronnie'm. A teraz myśleli, że potrafią zmusić mamę, żeby wzięła na siebie winę... - Ścisnęła rękę matki. - Mateczko, kochanie, widzisz, co oni zrobili z Billem i co chcieli zrobić z tobą. Teraz wreszcie musisz zrozumieć, jakie to potwory.
Nora nie podniosła wzroku, ale jej twarz przypomniała mi twarz Angie mówiącej: „Widzisz więc, Jake, wszystko się skończyło”. Malowało się na niej to samo upokorzenie i to samo gorzkie rozczarowanie. I z coraz żywszym uczuciem serdecznej litości dla niej i pogardy dla Leightona i Phyllis zrozumiałem, że moje porównanie było jednak słuszne. To był ten sam wzorzec. Nora była drugą Angie, a Basil - drugim Ronnie'm. Zbrodniczym Ronnie'm pozbawionym wdzięku Ronnie'ego, biernym, tchórzliwym Ronnie'm, który potrzebował Phyllis Brent jako zbira; miał to samo co Ronnie chorobliwe przekonanie o własnej wyższości nad wszystkimi śmiertelnikami, tę samą ohydną wiarę, że ma prawo żądać bezgranicznego ubóstwienia, służby i ofiar.
Rozwiązana łamigłówka! Potwór, który trafił na równego sobie. Potwór A zabity przez pasożyta Potwora B.
- Mamusiu - nalegała Jean - powiedz im prawdę.
Piotr nadal patrzył na Basila Leightona. Kiedy przemówił, jego głos był oschły i beznamiętny, ale mogłem w nim wyczuć dziwne napięcie.
- Ciekaw jestem, czy zdaje pan sobie sprawę ze swego postępku. Czy zdaje sobie pan sprawę, co pomyśli każdy na świecie sąd przysięgłych, kiedy usłyszy, że rozmyślnie usiłował pan zrzucić winę na swoją żonę, chociaż wiedział pan, że jest niewinna? Będą oburzeni. Tak, oburzeni i pełni obrzydzenia. Ale to nie wszystko. Och, nie! Zaczną się zastanawiać: Dlaczego, u licha, on to zrobił? I tylko jedna przyczyna może tu wchodzić w grę, prawda? Wpadną na to w ciągu pięciu minut. Dojdą do wniosku, że próbował pan osłonić pannę Brent, bo musiał ją pan osłaniać, bo jest pan równie winny jak ona. Dojdą do wniosku, że to była zmowa; że kiedy posłał ją pan na Pięćdziesiątą Ósmą Ulice, kazał jej pan zamordować Ronnie'ego, jeśli okaże się to konieczne. Tak będą myśleli. Dwoje przeciw jednej, dwoje wspólników usiłujących zrzucić zbrodnię na niewinną trzecią osobę! Wobec tego pan także zostanie skazany, nie tylko panna Brent. Oto jak to się dla pana skończy. Umrze pan. - Zwrócił się szorstko do Tranta: - Czy nie mam racji, poruczniku? Czy każdy sąd nie zareaguje w ten właśnie sposób?
- Tak sądzę - powiedział Trant. - W tych okolicznościach prokurator na pewno zażąda dwóch wyroków skazujących.
Basil Leighton patrzał teraz na Tranta. Cały jego jowialny wdzięk zniknął. Jego miejsce zajął blady, podły strach z rozbieganymi oczyma. Po raz pierwszy chyba znalazł się pod obstrzałem bez osłony swoich kobiet. Po twarzy przebiegał mu nerwowy tik, rękami czynił niespokojne, bezcelowe ruchy.
- Ale, poruczniku, ja... ja...
- Pan - co? - przerwał Piotr. - Zaprzecza pan? Nie posłał pan panny Brent, żeby zamordowała Ronnie'ego?
- Ja... ja...
- Zaprzecza pan?
- Tak, tak. Zaprzeczam.
- I dopiero po wszystkim dowiedział się pan, że go zabiła?
- Tak, tak! Przysięgam, że nie wiedziałem...
- Dopiero potem, kiedy policja już przyszła, panna Brent załamała się i wyznała panu, że zabiła Ronnie'ego, zostawiła tam rewolwer i włożyła mu do ręki guzik, żeby obciążyć Billa? - Ku mojemu zdziwieniu na czole Piotra ukazały się krople potu. - Czy tak to się odbyło? Jeśli istotnie taki był przebieg wypadków, będzie pan odpowiedzialny tylko za pomoc post factum; policja doceni pańską gotowość współdziałania z nią. Nic się panu nie stanie. Ale musi pan mówić prawdę. To jedyny sposób uratowania głowy. No więc, czy tak to się odbyło?
Phyllis Brent stała przy stole koło okna. Wpatrywała się w Basila. Ale Basil na nią nie patrzył. Zerknął niespokojnie na Tranta i nie znalazłszy u niego pomocy przeniósł spojrzenie na Piotra, tchórzliwe spojrzenie denuncjanta.
- Tak - szepnął - tak to się odbyło. - Opadł na krzesło i przyłożył dłoń do oczu. - Dopiero po wyjściu policji panna Brent powiedziała mi, że zabiła Sheldona. Byłem przerażony. Nigdy nie przypuszczałem... Byłem przerażony. Ale... ja... ja... nie wiedziałem, co robić. Nie znam się na tym... To nie moja dziedzina. Ja...
- I powiedziała panu, że miała klucz, tak? - wtrącił Trant. - Otworzyła sobie kluczem?
- Nie wiem. - Basil Leighton zaczął szlochać. Był to uparty, dziecinny lament, niezmiernie żenujący. - Proszę, przestańcie mnie męczyć. Nic nie wiem o kluczu. Źle się czuję. Ja...
- Pani Sheldon słyszała, jak morderca o dziewiątej otwierał drzwi kluczem - nalegał Trant. - Panna Brent musiała mieć klucz. Niech mi pan powie, skąd go wzięła.
- Ja mogę panu powiedzieć - rzekła Nora.
Ciągle jeszcze ściskając rękę córki, zwróciła w stronę Tranta stężałą twarz - twarz kobiety, która przeżyła całkowitą utratę złudzeń i już się z tym pogodziła.
- Phyllis miała klucz Jean. Dzień przed powrotem Ronnie'ego Jean wyszła na popołudnie z domu. Ronnie miał gatunek szampana, który Basil szczególnie lubił. Jakiś specjalny gatunek. Dawniej Phyllis brała po parę butelek, kiedy trafiała jej się okazja. Tego dnia wiedziała, że Basil skończył trudny rozdział i chyba zechce napić się na tę intencję szampana. Przypomniała sobie, że zużyli cały zapas. Pomyślała o tym, akurat kiedy Jean przyszła do nas się pożegnać, ale nie miała ochoty jej o to prosić. To znaczy, nie chciała się przyznać, że brała szampan Ronnie'ego. Więc po prostu wyciągnęła klucz z torebki Jean.
Więc taka była w końcu prawda o kluczu Jean, który przysporzył mi tyle zgryzoty! Teraz zaświtało mi w głowie, że mogłem to odgadnąć od początku. Kiedy zadzwoniłem do Jean poprzedniego dnia, słuchawkę podniosła Phyllis Brent. Potem, po powrocie Jean z Fire Island, musiałem otworzyć jej moim kluczem, bo Angie była w Westport, a służący wyszli po lunchu. Phyllis musiała więc mieć klucz, żeby tam się dostać.
Nareszcie wszystko się wyjaśniło.
Patrzyłem na Phyllis Brent, kobietę, która usiłowała zgubić mojego syna, kobietę, której życie przed spotkaniem z Basilem Leightonem było „tak straszne na głuchej wsi, z matką przykutą do łóżka i ojcem gardzącym nią za to, że nie jest chłopcem i nie dziedziczy rodowego nazwiska”. Potem będę mógł potwierdzić opowiadanie Nory o kluczu. Ale na razie nie było to potrzebne. Nic już nie było potrzebne.
Piotr usiadł. Sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpanego. Trant spytał spokojnie Basila Leightona:
- Czy jest pan gotów złożyć oficjalne zeznanie w komendzie?
Basil skinął głową.
- Dobrze. - Trant przywołał stojącego koło drzwi policjanta. - Proszę zawieźć pannę Brent do komendy. I pana Leightona także. Oficjalne zeznanie nie jest nam w gruncie rzeczy potrzebne, mamy siedmiu świadków, ale można je równie dobrze zaprotokołować.
Policjant podszedł do Phyllis i z pewnym zażenowaniem założył jej kajdanki. Nie uczyniła najmniejszej próby oporu. Zdawała się go w ogóle nie dostrzegać. Ciągle jeszcze wpatrywała się w Basila Leightona. Basil wstał pojękując i ruszył do drzwi. Kiedy przechodził obok Phyllis, przypadł do niej ze zduszonym łkaniem.
- Nie pozwól, żeby mi wyrządzili krzywdę! Proszę, nie pozwól, żeby mnie skrzywdzili!
Phyllis objęła go wpół wolnym ramieniem i przytuliła do siebie, jakby ona była mężczyzną, a on kobietą.
- Nie martw się, Basil, nie martw się, kochany. Nie pozwolę im cię skrzywdzić. Powiem im prawdę i nie będą cię o nic winić. Nie będziesz miał kłopotów. Skończysz książkę.
Obejmowała go jeszcze opiekuńczo, kiedy w trójkę - z policjantem - opuszczali pokój.
Jakby ona była mężczyzną, a on kobietą. W pewnym sensie jej ojciec miał jednak syna.
Więc mimo wszystko przyszedł czas radości. Wiedziałem, że wkrótce potrafię już się cieszyć ze szczęśliwego obrotu losu. Ale jeszcze nie teraz. W powietrzu nadal unosiła się miniona groza. Zbyt wiele trzeba było zapomnieć.
Piotr i Iris podeszli do mnie. Ni stąd, ni zowąd zamiast radości wezbrała we mnie znajoma fala depresji. Ubiegłej nocy, pogrążony w rozpaczy, uświadomiłem sobie, że ocalenie Billa to moja jedyna szansa odzyskania szacunku dla samego siebie. Teraz Bill był ocalony... Ale czego ja dokonałem dla zwycięstwa? Błąkałem się po omacku, coraz bardziej nieszczęśliwy, podczas gdy Piotr, Iris i Trant...
- Jake, kochany, a jednak odnieśliśmy zwycięstwo - powiedziała Iris.
- Dzięki tobie i Piotrowi.
- Nie - przerwał mi Piotr - dzięki tobie, Jake. Ja nastraszyłem Leightona całą tą gadaniną o zmowie, żeby zmusić go do wydania panny Brent. Przyznaję. I to poskutkowało, bo on jest jeszcze większym tchórzem, niż myślałem. Ale nie miałem nic, ale to nic, na czym można by było się oprzeć. Złapałem tego faceta z Kalifornii, ale to okazało się pomyłką, bo Leighton jednak był w teatrze. Tknięty przeczuciem zrobiłem ten numer z programem, ale nawet kiedy Trant potwierdził fakt, że panny Brent nie było podczas pierwszego aktu, niczego to nie dowodziło. Nic przecież nie świadczyło, że była w pobliżu Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy. I Bill, niezależnie od wszystkiego, był nadal obciążony jak wszyscy diabli. Ale brnąłem dalej - przez ciebie, przez twoją zwariowaną, upartą wiarę. Skoro Jake jest tak pewny, że Bill jest niewinny, musi w tym coś być - myślałem. Muszę spróbować. - Patrzył na mnie poważnie. - Dlatego brnąłem dalej, Jake. Postawiłem na ciebie.
Na nowo ogarnęło mnie rozgoryczenie. Czy jeszcze ciągle im się zdaje, że muszą krzepić mnie na duchu kłamliwymi sztuczkami? Powiedziałem:
- Jakim cudem mogłeś uważać, że Bill jest winny, skoro kasjerka w kinie potwierdziła jego alibi?
Piotr uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem.
- Dałeś się nabrać? Nie udało mi się, oczywiście, potwierdzić alibi Billa. Wymyśliłem sobie tę kasjerkę. Pana nie zmyliłem, prawda? - zwrócił się do Tranta, który się do nas przyłączył.
Trant także się uśmiechał. Nieomal szczerzył zęby z radości. Wyglądał zupełnie po ludzku.
- No, przyznaję, byłem raczej zaskoczony, że kasjerka, która miała służbę poprzedniego wieczoru, pracuje jeszcze dziś rano. Ale świetnie pan to przeprowadził i póki sam nie musiałem się w to mieszać, nie widziałem powodu, żeby pana nie poprzeć.
Spoglądałem na obu, stropiony.
- Więc to był tylko jeden wielki bluff. Dlatego tak ci zależało na zeznaniu Basila.
- Jasne - powiedział Piotr. - Bez zeznania wszystko byłoby na nic. Zdawałem sobie z tego sprawę. Ale udało mi się je wydobyć, i to przy siedmiu świadkach. To nam wystarczy, panie Trant?
- Tak myślę. - Uśmiech Tranta był lekko przepraszający. - Ja na szczęście nie uległem tej atmosferze i nie zacząłem na własną rękę wymyślać faktów. Państwo Fenwick z Union City to jak najbardziej rzeczywiści ludzie z jak najbardziej rzeczywistymi kontrolkami biletów teatralnych. Wobec ich świadectwa i wobec zeznania Leightona obrona nie będzie miała żadnych szans. - Zwrócił się do mnie: - Wie pan co? Nigdy dotychczas nie natknąłem się na ślepą wiarę. Do dzisiejszego ranka byłem zupełnie pewny, że pana syn jest winny. Ale kiedy na Center Street, mając cały świat przeciw sobie, posłał mnie pan do diabła i poszedł, zachwiał pan moim przekonaniem wbrew mnie samemu. Zacząłem się wahać. I dobrze się stało, bo gdybym nie miał żadnych wątpliwości, nie odważyłbym się przyjść tutaj z Piotrem. Piotr ma słuszność. Pan jest bohaterem tej historii - pan z pańską nową metodą poruszania gór.
Ani przygnębienie, ani poczucie własnej nieudolności nie opuściły mnie jeszcze, ale wiedziałem, że zapamiętam przecież niezwykły hołd Tranta, tak jak nie zapomnę słów Angie: „Teraz już nie możesz siebie nienawidzić”. Może nawet mu uwierzę i przez to porucznik Trant pozostawi trwały ślad w moim życiu. Powiedziałem impulsywnie:
- Przepraszam, poruczniku. Przykro mi, że nie miałem do pana więcej zaufania.
- Zaufania? Do mnie? Ja przecież od początku robiłem z siebie zupełnego durnia. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby mi pan zaufał. - Poklepał mnie po ramieniu. - Teraz muszę iść do komendy, a pan na pewno zechce zabrać tego swojego syna. Zatelefonuję tam. Bill będzie mógł wyjść w każdej chwili.
Dopiero teraz poczułem prawdziwą ulgę. Za kilka minut będę z Billem. W przypływie szczęścia przypomniałem sobie o Jean.
- Chodź ze mną po Billa, Jean.
Oderwała się od matki. Jej oczy błyszczały. Pobiegła do drzwi, gdzie stali już Piotr, Iris i Trant. Zostałem sam na sam z Norą Leighton. I chociaż wyrywałem się do Billa, stwierdziłem, o dziwo, że czuję się bliższy Norze niż tamtym, którzy tak gorliwie odpychali od siebie przeszłość. Czułem się bliższy Norze Leighton, która całe swoje życie ofiarowała potworowi; Norze Leighton, zdradzonej równie nikczemnie jak ja.
Podszedłem bliżej. Wyglądała jak wykuta z kamienia. Niegdyś myślałem o niej, że wygląda jak róża.
- Może i pani zechciałaby pójść? Podniosła na mnie wzrok.
- Dokąd?
- Jean i ja idziemy po Billa. Chciałbym, żeby i pani poszła.
Kamienna maska zaczęła stopniowo pękać. Jej wargi drżały. Szybkim ruchem odwróciła ode mnie głowę.
- Że też ja mogłam być tak ślepa... Po tych wszystkich latach...
- Proszę zapomnieć o tych wszystkich latach - powiedziałem.
Byłem szczęśliwy. Moje szczęście zdawało się dość wielkie, bym mógł odtąd tylko z czułością wspominać ducha Felicji, dość wielkie, bym miał pewność, że w przyszłości będziemy z Billem kochali się i rozumieli, dość wielkie także, by obdzielić nim Norę Leighton.
Nie powinienem śpieszyć się do Billa. On na pewno woli najpierw zobaczyć Jean. Teraz, kiedy wszystko będzie dobrze, nie mogę nagle stać się przesadnie czułym ojcem. Położyłem rękę na ramieniu Nory Leighton.
- Idź sama, Jean! - zawołałem. - Zabierz Billa do naszego mieszkania. Twoja matka i ja przyjdziemy do was później.