Moskwa, Krzepice, Wieluń, Westerplatte.
Dnia 1 września mija 70 lat od rozpoczęcia działań militarnych, faktycznie jednak II wojna światowa zaczęła się już 23 sierpnia 1939 r. podpisaniem paktu Ribbentrop-Mołotow na Kremlu w Moskwie. Dokonano wówczas podziału Europy między Niemcy i Rosję na strefy ich wpływów: Polska została zlikwidowana jako państwo. Bez tego rosyjsko-niemieckiego układu Hitler nie zdecydowałby się na uderzenie na Polskę, Stalin bowiem zobowiązał się nie tylko do napaści na Polskę, co uczynił 17 września, ale w wyniku układu dostarczał III Rzeszy ogromne ilości ropy naftowej oraz benzyny, a także inne surowce dla gigantycznej machiny wojennej Wehrmachtu: tysięcy czołgów, samolotów, okrętów… Bez sowieckiego paliwa byłyby one bezużytecznym złomem.
Skoro więc układ Ribbentrop-Mołotow dał początek agresji na Polskę, to Niemcy i Rosja są na równi odpowiedzialne m.in. za ludobójstwo katyńskie, za zbrodnicze deportacje setek tysięcy polskich rodzin w głąb Związku Sowieckiego, za 8 mln poległych Polaków, a także za 50 mln wszystkich ofiar II wojny światowej. Zapewne Rosja nie chce słyszeć o wspólnej z Niemcami odpowiedzialności za tę wojnę, ale byłoby dobrze o tym pamiętać przy okazji tegorocznych obchodów wybuchu wojny, w których mają wziąć udział kanclerz Angela Merkel oraz premier Władimir Putin. Polska racja stanu wymaga, aby przypominać zbrodniczą współpracę polityczną i sojusz militarny Niemiec i Rosji w sierpniu i wrześniu 1939 r.
Dramatyczne dzieje wybuchu II wojny światowej kryją jednak więcej tajemnic. O jednej z nich napisał mi Romuald Cieśla z Krzepic, historyk i miejscowy radny. Chodzi o godzinę wybuchu II wojny światowej. Korzystając z zachowanych materiałów historycznych, stwierdza on, że pierwsze strzały tej wojny nie padły na Westerplatte, ale w Krzepicach pod Częstochową. Autor dowodzi m.in., że Niemcy bardzo starannie przygotowywali się do uderzenia na Polskę. Ich wywiad i sztab generalny doszły do wniosku, że główne uderzenie na Polskę nastąpi na styku armii „Łódź” i armii „Kraków”. W połowie sierpnia 1939 r. Niemcy przerzucili w rejon nadgranicznych Krzepic 1. i 4. Dywizję Pancerną, które ukryli w lasach Wichrowa i Bodzanowic. W rejon Skrońska przegrupowali 19. Dywizję Piechoty. Te trzy doborowe dywizje liczyły ok. 45 tys. dobrze wyposażonych i uzbrojonych żołnierzy. Dla przykładu - 4. Dywizja Pancerna miała około 15 tys. żołnierzy uzbrojonych w broń strzelecką, 308 czołgów różnej wielkości, 38 samochodów pancernych, 44 haubice, 4 armaty o donośności ognia do 21 km, 120 działek o kalibrze do 20 mm, 600 cekaemów, 200 erkaemów i wiele innej broni. Do wsparcia XVI Korpusu Pancernego gen. Hoepnera na tym kierunku Niemcy użyli prawie całego lotnictwa szturmowego południowej grupy armii.
Naprzeciw tego goliata po polskiej stronie stanęła III Kompania Batalionu Obrony Narodowej, licząca ok. 100 rezerwistów z Krzepic, pluton z 27. Pułku Piechoty z Częstochowy, strażnicy graniczni i policjanci. Dalej, w okolicach Mokrej, pozycje obronne zajęła Wołyńska Brygada Kawalerii, licząca ok. 8100 ułanów. W Parzymiechach był 83. Pułk Piechoty z Kobrynia. Tak w największym skrócie przedstawiał się potencjał militarny, który brał udział w rozpoczęciu najstraszniejszej z wojen.
Pan Cieśla, opierając się na wspomnieniach naocznych świadków, pisze dalej, że już po północy 1 września 1939 r. niemieccy saperzy z oddziałami rozpoznawczymi uchwycili przyczółek po polskiej stronie na Podłężu Królewskim, gdzie zbudowali most pontonowy. Ok. godz. 3.30 niemieccy żołnierze ostrzelali patrol kolarzy - zwiadowców nadjeżdżających od strony Starokrzepic, o czym raportował dowódca obrony Krzepic por. Ludwik Pawelski. Te właśnie strzały i przekroczenie polskiej granicy należy uznać za rozpoczęcie II wojny światowej - konkluduje Cieśla. Dopiero po strzałach w Krzepicach było Szymankowo o godz. 4.15, gdzie niemiecka straż graniczna zamordowała 21 Polaków, następnie rozpoczęło się bombardowanie miasta Wielunia - o 4.40 i dopiero potem było Westerplatte - o godz. 4.45.
Wagę rozpoczęcia wojny pod Krzepicami potwierdza niemiecki plan działań w tym regionie. Tędy poszło najsilniejsze uderzenie niemieckiej grupy pancernej 10. Armii, której celem było zdobycie w jak najszybszym czasie Warszawy - zaplanowano to już w trzecim dniu wojny. Jak pisze gen. Józef Smoleński, gdyby niemiecki plan się powiódł, Anglia i Francja nie zdążyłyby wypowiedzieć wojny Niemcom. Dlatego walki graniczne w rejonie Krzepic, w tym bitwa pod Mokrą, walki w Parzymiechach, opóźniły główne uderzenie na Warszawę. To sam Hitler, chcąc skupić uwagę Europy i świata na problemie Gdańska, celowo wymienił godz. 4.45 jako godzinę rozpoczęcia działań wojennych na Westerplatte. Argument gdański był znany i bardzo ważny dla Hitlera, natomiast wymienienie nikomu nieznanych Krzepic jako miejsca rozpoczęcia wojny, wskazywałoby jednoznacznie na Niemcy jako agresora.
Ustalenia Cieśli potwierdził doc. dr hab. Tadeusz Kondracki z Instytutu Historii PAN, pisząc, że faktycznie Niemcy wkroczyli do Polski na długo przed godziną 4.00 właśnie w rejonie Krzepic. O tych wydarzeniach szerzej pisze Romuald Cieśla w swojej książce „Blask dawnych Krzepic”. Dlaczego dowiadujemy się o tym dopiero teraz? Jak wyjaśnia Cieśla, po wojnie polskie władze przemilczały rozpoczęcie wojny pod Krzepicami, skupiając początek wojny na obronie Westerplatte. Komunistyczne władze może i słusznie chciały w ten sposób podkreślić polskość Gdańska. Przy okazji jednak przemilczano inne ważne fakty: nie wolno było mówić ani o 23 sierpnia, ani o 17 września, ani o Katyniu, Ostaszkowie czy Miednoje. Oby i dzisiaj tzw. poprawność polityczna nie zagłuszyła pełnej prawdy o niemiecko-rosyjskim sojuszu sprzed lat, o tym, kto był agresorem i okupantem we wrześniu 1939 r.
Czesław Ryszka
Moskwa wybiera Bermana
Rok 1948 był początkiem kampanii antysemickiej w Związku Sowieckim, która trwała do śmierci Stalina. Represje dotknęły wszystkich środowisk żydowskich w Związku Sowieckim, a wielu przedstawicieli inteligencji rozstrzelano. Do tej kampanii dołączyły się wkrótce inne kraje bloku sowieckiego, gdzie po pokazowych procesach stracono wysokich funkcjonariuszy komunistycznych pochodzenia żydowskiego.
Polska była wyjątkiem. Co więcej, jakby na przekór tej ogólnoobozowej tendencji zamiast nagonki antysemickiej nad Wisłą rozpoczęła się kampania przeciwko „polskiemu szowinizmowi” w szeregach partii, wojska i w strukturach państwa.
Historycy szukają źródeł tamtych wydarzeń zazwyczaj w rywalizacji o władzę między Władysławem Gomułką a Bolesławem Bierutem. Jednakże dokumenty z moskiewskich archiwów rzucają całkowicie inne światło na te wydarzenia. Wiele wskazuje na to, że były one skutkiem intrygi czołowych funkcjonariuszy partyjnych i części aparatu bezpieczeństwa zgrupowanych wokół Jakuba Bermana i Hilarego Minca. Motorem ich działań była walka o władzę i wpływy, ale rozgrywana w warunkach jednoczesnego zagrożenia czystkami, właśnie w związku z antysemicką kampanią rozpoczętą w Związku Sowieckim.
Dwie frakcje w PPR
Wiktor Lebiediew, ambasador sowiecki w Warszawie, opracował 10 marca 1948 roku ściśle tajne sprawozdanie z sytuacji w kierownictwie PPR przeznaczone dla Wiaczesława Mołotowa, jednego z zaufanych ludzi Stalina. Lebiediew pisze o dwóch rywalizujących ugrupowaniach wewnątrz kierownictwa PPR. Do pierwszej grupy zaliczył Gomułkę, który był jej przywódcą, Mariana Spychalskiego, wiceministra obrony, oraz Zenona Kliszkę i Władysława Bieńkowskiego, funkcjonariuszy aparatu propagandy KC. Drugiej grupie przewodzili Hilary Minc, Jakub Berman, Roman Zambrowski, Stanisław Skrzeszewski (minister oświaty). Berman był odpowiedzialny za propagandę i resort bezpieczeństwa z ramienia Biura Politycznego, Zambrowski za politykę kadrową, a Minc za gospodarkę. Grupa skupiona wokół Gomułki była „zarażona polskim szowinizmem”, druga natomiast „jawnie promoskiewska” i składała się - według sowieckiego ambasadora - „głównie z Żydów, co w warunkach polskich nie może nie osłabiać ich pozycji” ze względu na mocne antysemickie nastroje w Polsce, także w szeregach PPR.
Członkom grupy Gomułki Lebiediew zarzucał antysowiecke poglądy, które Gomułka miał jakoby tolerować. Spychalski był według ambasadora wrogo nastawiony do sowieckich oficerów w Wojsku Polskim, Bieńkowski miał „wątpliwą przeszłość”, Kliszko zaś był „bardzo podejrzanym osobnikiem”.
Podział na te dwa ugrupowania istniał od roku 1945, jednak walka z „partią Mikołajczyka” zapobiegała pogłębianiu się różnic - „walczono wspólnie przeciw ogólnemu zagrożeniu” - konkludował Lebiediew. Dopiero po „zwycięstwie w wyborach” (w styczniu 1947 roku, które zostały sfałszowane) i „stabilizacji politycznego reżimu” rywalizacja między tymi dwoma ugrupowaniami się zaostrzyła.
Grupa Minca i Bermana była nie tylko zdecydowanie bardziej prosowiecka, ponieważ jej członkowie opowiadali się wręcz za przekształceniem Polski w sowiecką republikę, lecz najwidoczniej także stawiała od samego początku na stosowanie masowego terroru w stosunku do ludności. Berman, Minc oraz Zambrowski byli o wiele lepiej zaprawieni w moskiewskich intrygach. Lata wojny spędzili w Związku Sowieckim, brali czynny udział w formowaniu „polskiego” rządu na polecenie Stalina, w czym Berman odegrał istotną rolę. Z czasów tych mieli (szczególnie Berman) osobiste kontakty z liczącymi się w Moskwie komunistami, które okazały się tak ważne w walce o władzę i wpływy.
Gomułka natomiast i jego otoczenie nie posiadali ani takiego doświadczenia, ani też takich znajomości w Moskwie. Wszak lata 1941 - 1944 spędzili pod niemiecką okupacją, działając od 1942 roku w PPR, założonej na polecenie Stalina przez NKWD i Komintern.
Bolesław Bierut, prezydent wyznaczony przez Stalina, nie odgrywał w tej rywalizacji początkowo żadnej roli. Według Lebiediewa „Bierut nie dołączył się ani do jednej, ani do drugiej grupy”.
Sowiecki ambasador wskazywał także na okoliczności, które skazywały grupę Bermana i Minca na łatwą do zdemaskowania hipokryzję: „Walcząc z polskim szowinizmem w partii, jest ona żydowską grupą”. Zarzucał jej również nepotyzm, wobec czego zalecił otoczenie „młodego działacza”, jakim był Gomułka, „kolektywem towarzyszy wolnych od nacjonalizmu” oraz odsunięcie z jego otoczenia „podejrzanych działaczy”: „Konieczne jest stworzenie warunków, w których ten młody działacz wychowałby się w zdrowym duchu, a nie w otwartym nacjonalizmie. Równocześnie trzeba ostrzec towarzyszy Minca i Bermana przed niebezpieczeństwem tworzenia ugrupowania na zasadzie »kumoterstwa«”.
Donos na rywali
Realizacja tych zaleceń oznaczałaby zwycięstwo Gomułki w rywalizacji o władzę oraz co najmniej osłabienie ugrupowania Minca i Bermana, jeżeli nie antysemicką czystkę. Jednakże sprawy nie potoczyły się według scenariusza nakreślonego przez Lebiediewa.
W następnych miesiącach to właśnie grupa skupiona wokół Bermana i Minca wygrała walkę o władzę i wpływy, pogrążając grupę Gomułki. W rozgrywce tej cynicznie posłużyła się kartą zagrożenia „polskim nacjonalizmem”, ponieważ w Moskwie obawa przed nim była jeszcze silniejsza niż przypływ antysemityzmu. Stalin, podobnie jak inni sowieccy przywódcy, żywił nienawiść do „polskiego nacjonalizmu” i zwalczał go najbrutalniejszymi metodami.
Korzenie tej nienawiści sięgały roku 1920, gdy to właśnie „polski nacjonalizm” zatrzymał rewolucję bolszewicką w marszu na Zachód na następne 20 lat. Dlatego później ów „polski nacjonalizm” zwalczany był przez sowieckich komunistów metodami takimi jak ludobójstwo (Katyń), deportacje i przesiedlenia.
Znający moskiewskie kuluary Berman, Minc i Zambrowski wiedzieli więc bardzo dobrze, jak zdyskredytować rywali o władzę w oczach kremlowskich mocodawców. W lecie 1948 roku resort bezpieczeństwa pod bezpośrednim kierownictwem Bermana „wykrył” wewnątrz partii, wojska i aparatu państwowego rzekomy spisek byłych agentów „Dwójki”, czyli II Oddziału Sztabu Generalnego, wywiadu przedwojennej Polski. I właśnie ta kampania, która z czasem nabrała zbrodniczego rozmachu, zadecydowała o zwycięstwie ugrupowania Bermana i Minca na całej linii.
Gomułka został na jesieni 1948 roku wykluczony ze ścisłego kierownictwa partii, a w roku 1951 zupełnie z niej usunięty oraz aresztowany (był więziony do 1955 roku). I to pomimo tego, że jako sowiecki agent od końca lat 20. oraz członek Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego od roku 1926 był prawdziwie sowieckim patriotą. Również Spychalski po utracie stanowiska wiceministra obrony został wykluczony z partii w listopadzie 1949 roku, a w latach 1950 - 1956 był więziony. Także Kliszko został usunięty z władz partyjnych na jesieni 1948 roku, a lata 1950 - 1954 spędził w więzieniu.
10 lipca 1949 Wiktor Lebiediew wysłał do Moskwy kolejne sprawozdanie opisujące sytuację w kierownictwie PZPR: „W ubiegłym roku w Polskiej Partii Robotniczej zdemaskowano i rozbito prawicowy nacjonalistyczny odłam na czele z ówczesnym liderem partii Gomułką. (...) W wyniku rozgromienia prawicowego odłamu w PPR Polska zrobiła bardzo duży krok do przodu w sprawie dalszego zbliżenia z ZSRR. (...) Trzon kierowniczy partii stanowią: Bierut, Berman, Minc. Czwartym w tej grupie jest Zambrowski. Wśród nich jedyny Polak to Bierut”.
Bierut jako marionetka
Lebiediew zwrócił uwagę, że za czasów Gomułki Bieruta postrzegano jako działacza niezdolnego do zajmowania się „rzeczami głównymi, politycznie najważniejszymi”, poświęcającemu zamiast tego „więcej uwagi sprawom drugorzędnym”. Jednym słowem zarzucano Bierutowi, że nie nadaje się na przywódcę partyjnego. Jednakże „kiedy podniesiono kwestię konieczności usunięcia Gomułki, (...) autorzy tej gadaniny” - czyli grupa Bermana i Minca - „musieli wysunąć Bieruta na pierwszy plan i nawet podnosić go możliwie najwyżej, ponieważ był to jedyny Polak wśród trzonu kierowniczego po Gomułce”.
Eksponowanie Bieruta nie było dziełem przypadku, lecz wynikało z cynicznej kalkulacji. Potwierdził to sam Berman w wywiadzie udzielonym Teresie Torańskiej na początku lat 80. (opublikowanym w książce „Oni”), krótko przed śmiercią: „Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że najwyższych stanowisk jako Żyd objąć albo nie powinienem, albo nie mógłbym. (...) Faktyczne posiadanie władzy nie musi iść w parze z eksponowaniem własnej osoby. Zależało mi, żeby wnieść swój wkład, wycisnąć piętno na tym skomplikowanym tworze władzy, jaki się kształtował, ale bez eksponowania się. Wymagało to, naturalnie, pewnej zręczności”.
Działalność Bermana, z której był taki dumny do końca życia, polegała na instalowaniu w Polsce zbrodniczego reżimu komunistycznego w stalinowskim wydaniu za pomocą terroru i ogłupiającej propagandy.
Niegrzeszący przesadną inteligencją i bystrością Bierut, niemający własnego zaplecza w partii, lecz cieszący się zaufaniem Kremla (był sowieckim agentem od końca lat 20.), nadawał się wręcz idealnie na marionetkę, którą można było zręcznie sterować. O ile Berman i Minc posiadali wyższe wykształcenie, a nawet doktoraty, władali też obcymi językami, o tyle Bierut zakończył edukację na piątej klasie szkoły podstawowej, nie kończąc jej zresztą.
Władza Bieruta, prezydenta i pierwszego sekretarza KC PZPR, była więc raczej fasadowa i iluzoryczna. Lebiediew tak opisuje sytuację powstałą po usunięciu Gomułki: „Obecnie Bierut jest prezydentem i liderem partii. Jego autorytet w partii i kraju znacznie wzrósł. Pracuje bardzo dużo, umiejętnie podchodząc do sprawy. Rzeczywiście prowadzi politykę przyjaźni i sojuszu z ZSRR. Ale jest samotny, mimo że pracuje (blisko pracuje) razem z wymienionymi towarzyszami (Berman, Minc, Zambrowski), kolegialnie decydując o wszystkich najważniejszych kwestiach. Problem w tym, że jest on zazdrośnie strzeżony przed kontaktami z szerszym gronem pracowników partii”.
Według Lebiediewa Bierut był całkowicie izolowany przez Bermana, Minca i Zambrowskiego, którzy w rzeczywistości sprawowali władzę i podejmowali kluczowe decyzje. I ten fakt sowiecki ambasador uważał za wielce niepokojący, ponieważ „tacy kierowniczy działacze polscy jak Berman, Minc i Zambrowski nie uwolnili się od przesądów nacjonalistycznych”. Lecz w tym przypadku bynajmniej nie chodziło o nacjonalizm polski. Według Lebiediewa przywódcą tej grupy był Jakub Berman.
Lebiediew niepokoił się również o sytuację w resorcie bezpieczeństwa: „W aparacie Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, począwszy od zastępców ministra i włączając wszystkich kierowników departamentów, nie ma żadnego Polaka. Sami Żydzi. W departamencie wywiadowczym pracują sami Żydzi”.
„Trudno twierdzić - kontynuował Lebiediew - że aparat Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego pracuje sprężyście. Trudno twierdzić, że stamtąd nic nie wycieka. Np. śledztwo w sprawie Jaroszewicza-Lechowicza (tzn. siatki agentów „Dwójki”) prowadzi Różański (prawdziwe nazwisko Goldberg). Podlega bezpośrednio członkowi Biura Politycznego Bermanowi”.
„Niepokoi mnie - kontynuuje Lebiediew - że śledztwo w sprawie wrogiej agentury znajduje się w niepewnych rękach, a materiały śledcze podlegają »korekcie«, zanim trafiają do Bieruta. Moim zdaniem należałoby postawić na czele Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego inną osobę i uzdrowić tę organizację, żeby wykryć wrogą siatkę, której końce są już wyciągnięte i obezwładnić ją”.
Ministrem bezpieczeństwa państwowego był wtedy Stanisław Radkiewicz, sowiecki patriota polskiego pochodzenia, członek WKP (b) od roku 1925, o wykształceniu i intelektualnym formacie porównywalnym z bierutowym.
Raport z 10 lipca 1949 roku Lebiediew zakończył konkluzją: „W polskiej partii prowadzi się ukrytą, ale zaciętą walkę o władzę, w której Bierut jest na razie »odizolowany« od pozostałych towarzyszy polskich przez grupę działaczy jawnie cierpiących na nacjonalizm żydowski. Działacze ci posiadają wiele zasług wobec polskiej partii, niemniej jednak ich linia nie rokuje nic dobrego. (...) Nie rozmawiałem z Bierutem o tych sprawach, chociaż szereg wypowiedzi z różnego okresu i na temat różnych okoliczności świadczy o tym, że on rozumie sytuację, w której się znalazł, ale nie widzi z niej wyjścia. Niedawno do partii napłynęli pepeesowcy. Czterech z nich wprowadzono w skład Biura Politycznego. (...) W takiej sytuacji Bierut nie ma na kim się oprzeć, oprócz Bermana, Minca i Zambrowskiego. Dlatego nie czas jeszcze na podjęcie radykalnej decyzji w sprawie walki z żydowskim nacjonalizmem w polskiej partii. Można jedynie pomyśleć o stopniowym przygotowaniu do realizacji tego zadania. Na razie sprawa rozmieszczenia kadry nie polepsza się, ale pogarsza. Dotyczy to w szczególności aparatu bezpieczeństwa państwowego, KC partii, centralnych aparatów szeregu najważniejszych ministerstw...”.
Lebiediew skupiał się na drobiazgowej analizie miejscowych stosunków, by przekazać ich obraz do Moskwy. Natomiast poza jego zasięgiem było podejmowanie decyzji i wydawanie poleceń w stosunku do towarzyszy w Polsce. To leżało całkowicie w gestii Stalina i jego zaufanych. A z punktu widzenia Kremla ważniejsze było zwalczanie „polskiego szowinizmu”, które było działaniem pryncypialnym i koniecznym w celu utrwalenia w Polsce systemu komunistycznego oraz całkowitego uzależnienia Polski od Związku Sowieckiego. Natomiast zwalczanie „nacjonalizmu żydowskiego” w Polsce miało w tym okresie drugorzędne znaczenie.
Bakteriami w ZSRR
Berman z towarzyszami zainicjowali nagonkę, która zataczała coraz szersze kręgi i nabierała rozmachu. W następnych miesiącach i latach przekształciła się w narastającą falę terroru obejmującą wszystkie dziedziny życia publicznego. Liczba ofiar represji poszła w dziesiątki tysięcy, a ogromna większość z nich nie miała nic wspólnego z wewnętrzną walką o władzę w komunistycznym aparacie.
Na przykład w roku 1952 Berman wpadł na pomysł, aby przeprowadzić pokazowy proces przedwojennych polskich oficerów i uczonych, którzy jakoby przygotowywali napaść na Związek Sowiecki z użyciem… broni bakteriologicznej. Kilka osób zostało aresztowanych i poddanych torturom. Wystąpiono także o ekstradycję kilku innych osób, które przebywały na Zachodzie, w Wielkiej Brytanii i USA. Wnioski te pozostały bez odpowiedzi. Lecz nawet dla „specjalistów” z Moskwy dowody zaprezentowane przez Bermana i jego kompanów były zbyt naciągane, więc odradzili przeprowadzenie procesu pokazowego.
Dopiero po śmierci Stalina kampania przeciwko nosicielom „polskiego nacjonalizmu” zaczęła tracić na rozmachu. Wkrótce rozpoczął się proces destalinizacji, który dla ugrupowania Bermana i Minca oznaczał także utratę władzy i wpływów. Niektórzy wysocy funkcjonariusze UB, którzy wykonywali gorliwie instrukcje i zalecenia Bermana, wylądowali nawet - na krótko - w więzieniu. Jedyną zaś karą, która spotkała samego Bermana, było wykluczenie z partii. I to pomimo faktu, że był on niewątpliwie największym stalinowskim zbrodniarzem w powojennej Polsce.
Natomiast zdecydowana większość polskich Żydów nie miała nic wspólnego ze stalinizmem i jego zbrodniami czy w ogóle z komunizmem, ponieważ oznaczało to wyrzeczenie się żydowskiej tożsamości, a przede wszystkim religii. Berman, Minc, Różański czy inni byli w takim samym stopniu Żydami co Bierut, Gomułka czy Wojciech Jaruzelski Polakami. Wszyscy oni popełniali zbrodnie w imieniu komunizmu i dla utrzymania władzy, a nie w imieniu polskiego czy też żydowskiego nacjonalizmu/patriotyzmu lub też w interesie polskiego lub żydowskiego narodu.
Gomułka i jego frakcja utraciła w roku 1948 władzę i wpływy, ale gdyby mieli lepsze rozeznanie w komunistycznych intrygach i prawdziwych frontach walki „na danym etapie”, sami sięgnęliby po te same środki. Przecież Gomułka usiłował w grudniu 1948 roku zdyskredytować w Moskwie rywali o władzę jako Żydów.
Postać Gomułki w związku z jego aresztowaniem obrosła legendą prześladowanego „polskiego patrioty”, ale w rzeczywistości był on sowieckim patriotą. Natomiast prawdziwie niewinnymi ofiarami tamtego terroru byli ludzie, którzy nie chcieli mieć z systemem komunistycznym nic wspólnego.
Faktem jest również, że antysemickie czystki w roku 1968 zostały zainicjowane przez tych komunistów, którzy po 1948 byli przegranymi w kampanii przeciw „odchyleniom nacjonalistycznym”, a mianowicie przez Władysława Gomułkę, Zenona Kliszkę, Mieczysława Moczara, Grzegorza Korczyńskiego. Do nich dołączyli ochoczo młodzi działacze wychowani i ukształtowani już w czasach komunizmu, tacy jak np. Wojciech Jaruzelski czy Stanisław Ciosek.
Takich jak oni było w aparacie partyjnym, wojskowym czy bezpieczeństwa mnóstwo. Rozpoczęła się kolejna odsłona komunistycznej tragifarsy, z której tym razem zwycięsko wyszli komuniści pochodzenia polskiego, ale bynajmniej nie „polscy nacjonaliści”, którzy wykorzystywali tym razem zagrożenie „syjonistyczne”. Lekcja z lat stalinowskich została starannie odrobiona.
Dr hab. Bogdan Musiał jest pracownikiem naukowym Biura Edukacji Publicznej IPN
Poczta Polska w Gdańsku 1939
Romantyzm jest ideą tyleż piękną, co naiwną. Niestety, często kończy się tragicznie. Do kanonu współczesnych stereotypów Polaków na Zachodzie wszedł obraz polskiego powstańca czy buntownika, tyleż pięknego, bohaterskiego, szlachetnego i rycerskiego, co - mówiąc wprost - bezskutecznego, a nawet szaleńczego. Polacy potrafią pięknie przegrywać, to fakt. Potrafią rzucać się z motyką na słońce, z grabiami na armie całe i z szabelką na czołgi żelazne.
Bez zastanowienia, bez rozwagi, bez niezbędnego minimum zdrowego rozsądku. Ale potrafią też inaczej. Są w naszej historii przykłady działań przemyślanych, dobrze zorganizowanych, a jednocześnie pięknych i bohaterskich. Działań, które nie kończyły się koniecznie widocznym gołym okiem zwycięstwem, a jednak cel swój osiągały. Jednym z przykładów takich działań jest obrona Poczty Polskiej w Gdańsku, o której przypomnieć warto z okazji zbliżającej się 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. I przy okazji postawić trzeba pytanie: dlaczego tego typu fakty z polskiej historii wciąż są białą plamą, dlaczego większości wciąż nic o nich nie wiadomo, dlaczego ten legendarny epizod początku wojny wciąż przedstawiany jest jako piękny, romantyczny, a zarazem tragiczny akt polskiej walki i polskiego męczeństwa, zamiast mówić zgodnie z prawdą o dobrze zorganizowanej, zaplanowanej akcji, zakończonej sukcesem?
Jedną z dziedzin, o których bez cienia wątpliwości powiedzieć można, że Polska w 1939 roku dorównywała w niej Niemcom, jest wywiad wojskowy. Za wywiad, kontrwywiad i dywersję pozafrontową odpowiedzialny był w II RP II Oddział Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Była to jednostka świetnie zorganizowana, dysponująca świetnie przygotowanymi, zdolnymi ludźmi. W miarę, jak stawało się oczywiste, że dojdzie do konfliktu zbrojnego z hitlerowskimi Niemcami, przygotowywała ona ludzi do działań partyzanckich na terenach wroga i tymczasowo okupowanych. Na bazie tych właśnie przygotowań powstały później Gryf Pomorski czy V Brygada Wileńska Armii Krajowej, ich skutkiem była też obrona Poczty Polskiej w Gdańsku. Cele działań specjalnych nie są jednak na ogół militarne, a polityczne - i taki charakter miała właśnie obrona poczty. I pod tym względem odniosła ona niezwykły sukces, który odczuwalny jest po dzień dzisiejszy.
Niedoszły atak
Od momentu utworzenia Wolnego Miasta Gdańska, czyli od 1920 roku, cały czas na jego terenie działała prężna siatka polskich służb specjalnych. Było oczywiste, że Niemcy nie zrezygnują z ambicji odzyskania tego miasta. Początkowo zakładano w Polsce, że Niemcom chodzi jednak tylko o Gdańsk, i pod tym kątem organizowano polskie siły w tym mieście. W sierpniu 1939 utworzona została gdańska grupa Korpusu Interwencyjnego, która uderzyć miała na Gdańsk, gdyby wkroczyli Niemcy - w przypadku puczu lub próby aneksji. Oddziały grupy stacjonowały w Bydgoszczy w pełnej gotowości bojowej, nieustannie przygotowane, by błyskawicznie uderzyć na północ. Cały sprzęt załadowany był na pociągach, które stały na bocznicach. Zakładano błyskawiczne zajęcie Gdańska, przy czym w samym mieście wesprzeć ją miała dywersja pozawojskowa, czyli partyzantka. To wsparcie miało właśnie wydźwięk polityczny, jego celem było bowiem pokazanie światu, że Gdańsk nie jest miastem wyłącznie niemieckim, że żyją w nim Polacy, którzy chcą przyłączenia miasta do Polski. I tą dywersję pozawojskową przygotowywał i organizował właśnie II Oddział Sztabu Generalnego WP.
W sierpniu 1939 było jednak już oczywiste, że Niemcom nie chodzi tylko o sam Gdańsk, że wojna będzie miała charakter otwartego konfliktu zbrojnego między obydwoma państwami. Założenia o lokalnym konflikcie o Gdańsk okazały się błędne, a rozciągnięte granice przedwojennej Polski kształtowały się bardzo niekorzystnie pod względem obronnym. Zdano sobie sprawę, że bez sensu jest trzymanie dużych sił, dużych jednostek wojskowych w wąskim korytarzu, który niewątpliwie zostanie z dwóch stron odcięty, przez co znalazłyby się one w kotle i zostały albo wybite, albo zmuszone do kapitulacji. Dlatego też siły wojska zostały wycofane, zrezygnowano z koncepcji długiej i zawziętej wojskowej obrony korytarza i samego Gdańska. 30 sierpnia zapadła decyzja o zaniechaniu interwencji i rozwiązaniu korpusu, a jego dywizje rozpoczęły odwrót przez Bory Tucholskie na południe, do rejonu Chełmno-Chełmża (wybuch wojny 1 września nie pozwolił na całkowite wykonanie rozkazów). Skoro wycofano jednak Grupę, to dlaczego tak ofiarnie broniła się Poczta Polska?
Istnieje co prawda kilka teorii na ten temat: niektórzy twierdzą, że zawiodła łączność, że nie dotarł rozkaz lub wykonano rozkaz już nieaktualny; inni z kolei, że na poczcie pracowali sami gorący patrioci, którzy na własną rękę postanowili do ostatniego naboju bronić się przed Niemcami… Prawdziwe wytłumaczenie bezsensownej, jak by się mogło wydawać, obrony Polskiej Poczty w Gdańsku jest jednak zupełnie inne. Łączność działała, rozkazy do Gdańska docierały, ludzie wiedzieli o wycofaniu wojsk, a działali jednak zgodnie z wcześniejszymi rozkazami.
Obrona Poczty Polskiej miała bowiem charakter nie operacji militarnej, a politycznej. Miała być symbolem, znakiem polskiej obrony w Gdańsku. Miała potwierdzić prawa Polski do tego miasta, pokazując światu, jak zacięty jest opór Polaków w Gdańsku, który Niemcy przedstawiali jako czysto niemiecki. I pod tym względem cel swój osiągnęła, i to z nadmiarem. Do dnia dzisiejszego obrona Polskiej Poczty figuruje w zbiorowej pamięci Polaków. Stała się symbolem obrony przed Niemcami, obrony bohaterskiej, zdecydowanej, obrony do ostatniego naboju, symbolem nie tylko walki z Niemcami o Gdańsk, ale i przykładem bohaterskiego i ofiarnego oporu.
Plan obrony
Decyzja o obronie poczty zapadła wiosną 1939 roku w Gdyni, na naradzie członków sieci dywersyjnej złożonej z harcerzy, pracowników poczty i kolei. Obecny był też instruktor MSW z Warszawy, który pod pretekstem poprawy warunków pracy na poczcie przygotowywał budynek do obrony. Tak błahe wydawałoby się sprawy, jak wycinka drzew dookoła poczty czy odsuwanie biurek od okien służyły w rzeczywistości zwiększeniu pola ostrzału i utworzeniu stanowisk strzeleckich. Plan obrony Poczty opracowany został przez 2 Ekspozyturę Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, odpowiedzialna za działania eksterytorialne, dywersję pozafrontową i działania partyzanckie na terenach państw ościennych. Celem były z jednej strony zniszczenie wybranych obiektów, z drugiej zaś - i to chyba ważniejsze - dywersja psychologiczna i propagandowa, akcje o celach nie tyle militarnych, co politycznych. Takie, jak obrona jednego lub dwóch wybranych obiektów w Gdańsku, pokazująca światu, że Polacy nie godzą się na zajęcie miasta przez Niemcy.
Obrona Poczty Polskiej była jednym z pierwszych starć II wojny światowej. Trwała od wczesnego ranka do wieczora 1 września 1939 roku. Atak na pocztę rozpoczął się równocześnie z ostrzałem z pancernika Schleswig-Holstein, o godzinie 4.45. Wcześniej odcięto prąd i połączenie telefoniczne poczty. Przeciwko prawie 200 SA- i SS-manom, dysponującym wozami pancernymi i artylerią, stanęło 55 pracowników poczty i jeden kolejarz, uzbrojeni w trzy lekkie karabiny maszynowe, około 40 pistoletów oraz kilka karabinów i granatów. Dowodził nimi podporucznik Konrad Gunerski, rzeczoznawca Ministerstwa Spraw Wojskowych, który w kwietniu 1939 wysłany został do Gdyni jako delegat przygotowujący pocztę do obrony i szkolący pracowników. Większość z nich należała do tajnego Związku Strzeleckiego i szkolona była ponadto w Polsce. Gunerski wcześniej brał udział w kilku akcjach specjalnych poza granicami kraju, między innymi w grudniu 1938 na Rusi Zakarpackiej (udział w akcji brało około 3 tysiące dywersantów) oraz w zajęciu węzła bogumińskiego na Zaolziu.
Pierwsze plany polskie zakładały obronę poczty przez sześć godzin, do momentu nadejścia z odsieczą oddziałów Armii Pomorze. Plany te zostały jednak zmienione gdy zrozumiano, że wojna nie będzie lokalnym konfliktem o Gdańsk. Wtedy zmienił się też charakter polskiego oporu z militarnego na polityczny. Pierwszy atak Niemców został odparty, podobnie stało się z drugim, choć Niemcy użyli już trzech dział kalibru 75 milimetrów. Potem sprowadzili oni jeszcze haubicę 105 mm, a saperzy pod ścianę poczty podłożyli 600 kilogramowy ładunek wybuchowy. Dopiero wtedy, przy wsparciu dział, Niemcom udało się wedrzeć do części budynku, a walki przeniosły się do piwnic. Gdy i tam Niemcy nie potrafili zdusić oporu, zaczęto wpompowywać do piwnic benzynę, którą podpalono miotaczami ognia. Pięciu pocztowców spłonęło żywcem. Dopiero koło 19 wieczorem podjęto jednak decyzję o kapitulacji. Niosącego białą chorągiew dyrektora, który jako pierwszy opuścił płonący budynek, wściekli Niemcy rozstrzelali. Podobnie uczynili z naczelnikiem poczty, który szedł za nim (według innych relacji został żywcem spalony miotaczem ognia). Sześciu obrońcom udało się zbiec, czterech z nich doczekało końca wojny.
Sens ofiary
Obrona Poczty Polskiej, choć ciężka i tragiczna dla wielu jej uczestników, swój cel polityczny osiągnęła, i nie na darmo przelano krew ludzi, stawiających bohaterski opór SS-manom, działom i płomieniom w piwnicy palących się ruin. Obrona Poczty Polskiej stała się symbolem polskiej walki z hitlerowskimi Niemcami, nawet na terenie, który wróg uważał praktycznie za swój. Polskie dowództwo nie przewidziało tylko, że Niemcy nie będą trzymali się międzynarodowych konwencji. Zakładano, że poczta jest placówką eksterytorialną, że pocztowcy są w mundurach, z jednolitym dowództwem i hierarchią, a poza tym bronią się tylko przed agresją niemiecką, i przysługują im prawa kombatanckie. Nie było mowy o stosowaniu wobec nich kary śmierci, ani w świetle prawa międzynarodowego, ani prawa w Wolnym Mieście Gdańsku. Niemcy tymczasem obrońców wymordowali, barbarzyńsko mszcząc się w ten sposób za to, że przez cały dzień, dysponując przewagę w sprzęcie i ludziach, nie potrafili zająć jednego budynku. Obrońców, którzy przeżyli, sądzono przed sądem polowym 3 Armii generała von Küchlera. Wszyscy skazani zostali na śmierć, a wyrok wykonano 5 października na poligonie policji w gdańskiej Zaspie. Egzekucją kierował Sturmbannführer SS Max Pauly, ówczesny komendant obozu koncentracyjnego Stutthof. Dopiero w 1995 roku Sąd Krajowy w Lubece przeprowadził rewizję nadzwyczajna, stwierdzając pogwałcenie IV konwencji haskiej z 1907 roku oraz Kodeksu Karnego Wolnego Miasta Gdańska, który nie przewidywał kary śmierci. Stwierdzono jednoznacznie, że Niemcy dopuściły się mordu sądowego - mimo to odpowiedzialnych nigdy nie spotkała kara, a po wojnie pracowali oni do lat 80. jako wysocy rangą cenieni pracownicy wymiary sprawiedliwości.
Czy można, zatem powiedzieć, że obrona Poczty Polskiej była bezcelowa? Absolutnie nie, spełniła ona, bowiem swój cel polityczny i, można by rzec, moralny. A innych jej nie stawiano. Nie zakładano, że może zakończyć się sukcesem - trudno w nieskończoność bronić jednego budynku na terytorium wroga. A za barbarzyństwo Niemców winić można tylko i wyłącznie Niemców, a nie polskie dowództwo, które (choć naiwnie) zakładało, że Niemcy poszanują prawo międzynarodowe i swoje własne. Ta porażka w bohaterskiej i pełnej poświęcenia walce garstki słabo uzbrojonych ludzi, choć tragiczna, to była jednak efektem przemyślanych i dobrze zaplanowanych działań świetnie, jeśli nie najsprawniej w całym aparacie wojskowym, działającej instytucji - II Oddziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Epizod ten, podobnie jak inne działania specjalne i dywersyjne poza granicami Polski, popadł nieco w zapomnienie wobec kultywowania pamięci pięknych, romantycznych, bohaterskich zrywów - nieprzemyślanych, nie racjonalnych i bez szans na powodzenie.
Michał Soska
Powstanie Warszawskie: "Optymizm nie zastąpi nam Polski"
Doskonale poznał Sowiety i bolszewików. Jacek Trznadel tak pisze: „Większość jego książek artystycznych (nie mówiąc o esejach) nie do pomyślenia jest bez obecnej w nich lub w ich tle refleksji nad istotą i praktyką komunizmu. A w praktyce komunizmu rosyjskiego w samym centrum znajdowało się ludobójstwo popełnione w Katyniu. Było ono niewątpliwie owym, parafrazując metaforę Josepha Conrada, komunistycznym „jądrem ciemności”.
„Lewa wolna” mówi o najeździe bolszewickim dwudziestego roku. „Droga donikąd” i „Nie trzeba głośno mówić” odbywa się na Wileńszczyźnie i na kresach północno wschodnich w strasznym czasie drugiej wojny.
Józef Mackiewicz przyznawał słuszność tym, którzy twierdzili, że lepiej niech nie będzie żadnej Polski, niźli miałaby być czerwona. Pytał, cóż jest wart naród, którego jednostki pozbawione są godności osobistej.
W październiku 1944 roku wydał broszurę „Optymizm nie zastąpi nam Polski” w której również przedstawił swój punkt widzenia na sprawę Powstania Warszawskiego.
W sposób subiektywny (ułomny) dokonam przedstawiania niektórych argumentów autora - czasem wiernie cytując, czasem parafrazując jego myśli, nieomal całkowicie podzielając punkt widzenia.
Józef Mackiewicz doskonale zdawał sobie sprawę z położenia w jakim znalazła się Polska w 1944 roku. Pytał i przewidywał:
Co nas czeka? - Okupacja sowiecka. - Jak ona będzie wyglądać? Przyszłe przewidywania należało opierać głównie, jeżeli nie wyłącznie, na doświadczeniach z państwem sowieckim dokonanych - odnosi się to w całej pełni do szablonu politycznych metod sowieckich, zastosowanych swojego czasu względem państw bałtyckich i wschodniej Polski. Szablonu tego bolszewicy absolutnie nie mają powodu się wyrzekać na przyszłość. Został on wypróbowany i dał im maksymalne korzyści.
Twierdzenie, że w latach 1939/41 Sowiety znajdowały się w lepszej sytuacji i były mniej skrępowane niż w roku 1944 absolutnie nie odpowiada prawdzie. Przeciwnie, sytuacja się zmieniła, ale wyraźnie na korzyść Sowietów. W latach 1939/41 miały przeciwko sobie wszystkich, prócz jednego tylko problematycznego sojusznika w postaci Niemiec.
W roku 1944 zajmują czołowe, jeżeli nie naczelne, miejsce w sojuszu Zjednoczonych Narodów Świata.
Józef Mackiewicz ostrzegał:
„Bolszewicy nie dążą do „kokietowania", czy obdarzania przywilejami, narodu podbitego, aby zapewnić w podbitym kraju spokój i porządek ze względu na wewnętrzny i zewnętrzny interes całości państwa, jak to czynili dawni zaborcy, usiłujący wywołać w kraju ruch pojednawczej „ugody". Bolszewicy dokonują operacji, którą można porównać do zabiegu chirurgicznego. Oni dążą do uśpienia każdego narodu, po to, ażeby zeń wyssać szpik.
Gdyby nam w tej chwili groziła inwazja i zabór nie sowiecki, a rosyjski, niebezpieczeństwo to miałoby zupełnie inny aspekt. Groziłaby nam wprawdzie niewola, ale niewola rokująca pewność, że naród polski wyjdzie z niej zwycięsko, jak wyszedł już raz po stuletniej tego rodzaju niewoli. Zabór sowiecki w równym stopniu rokuje nam pewność, że z niewoli tej nie wyjdziemy, i jako naród zostaniemy zgładzeni z oblicza ziemi.”
Mackiewicz zdawał sobie sprawę, że o zbrojnym oporze Polski wobec najeźdźcy sowieckiego mowy być nie może. Jednocześnie, ponieważ dalsza bierność wobec bolszewików wkraczających do Warszawy staje się rzeczą niemożliwą, a zatem, żeby nie drażnić koalicji Zjednoczonych Narodów oporem zbrojnym przeciw Sowietom, należy wywołać powstanie przeciwko Niemcom. Ale wywołać je w ostatniej chwil dla uniknięcia niepotrzebnych ofiar, wnieść przez to swój wkład do wspólnej puli wojennej Zjednoczonych Narodów, następnie, w opanowanej już przez wojsko i władze polskie stolicy, spotkać wojska czerwone, stawiając zarówno je, jak cały świat, przed faktem dokonanym. Plan był raczej rozumny i pod każdym względem politycznie moralny.
„Powstanie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Nieprawdą jest że wybuchło przedwcześnie, że działała tu „zbrodnicza lekkomyślność generała Bora". To samo radio londyńskie, które dziś mówi o „przedwczesności", w sobotę wieczorem, dnia 29 lipca, nadało następujący komunikat:
„Wojska rosyjskie w całej swej masie stoją w odległości pola widzenia od Warszawy. Pierwsze czołgi rosyjskie wkroczyły di przedmieść Warszawy, gdzie toczą się zacięte walki. Generał Rokossowski przeniósł swą główną kwaterę w bezpośrednie sąsiedztwo Warszawy".
W mieście rozlepiono bez przeszkód odezwy Delegatury Rządu, wokół których gromadziły się tłumy. Nastrój był typowy dla okresu przejściowego. Po niebie przewalał się huk armat. Bolszewików oczekiwano już nie z dnia na dzień, a z godziny na godzinę.
Powstanie wybuchło we wtorek o wyznaczonej godzinie 5 po południu, a... bolszewicy się nie ruszyli.
Zdrada wyszła na jaw w całej pełni dopiero po kilku dniach.
Mackiewicz przypominał:
Od roku 1941 wszystkie radiostacje sowieckie nawoływały naród polski do powstania. Sygnałem Moskwy po polsku były słowa: „Polacy! Bijcie mocno! Bijcie bezlitośnie".
Od roku 1942 radiostacja sowiecka im. Tadeusza Kościuszki w codziennych swych audycjach nadawała „podręcznik sabotażysty i powstańca" na użytek Polaków.
Od roku 1943 Moskwa po polsku wołała wielkim głosem: „Polacy! Tylko zdrajcy i tchórze każą wam czekać w bezczynności!
Polacy, wzorem bohaterskich partyzantów sowieckich, jak jeden maż chwytajcie za broń! ZaprzedanaHitlerowi klika reakcjonistów polskich z Raczkiewiczem i Sosnkowskim na czele namawia was na wyczekiwanie..."
W czerwcu 1944 roku komunistyczna prasa podziemna w Warszawie pisała, że to tylko reakcyjny, prohitlerowski, faszystowski obóz w Polsce wymyślił hasło, że Niemcy są już pobite, żeby odciągnąć masy od powstania...
I oto, gdy powstanie wybuchło naprawdę, bolszewicy umyli ręce, oświadczyli, że „przedwcześnie", że Bór to zdrajca (?) itd. - nastąpiła bezprzykładna zdrada, najcyniczniejsze wydanie Warszawy na łup niemiecki, nb. w formie, która zaćmiła wszystkie poprzednie klęski, jakie na to miasto padły.
Józef Mackiewicz pisał:
„Stąd płyną dla nas wskazania, które powtarzamy i ciągle winniśmy powtarzać: Nie wolno nam dopuścić, aby ewentualną sowiecką Polskę traktowano jako wewnętrzną jej sprawę, a tylko jako aneksję ze strony Sowietów, jako gwałt, zabór, krwawą niesprawiedliwość dziejową. Nie wolno nam dopuścić do jakichkolwiek układów i kompromisów z polskimi komunistami. Nie wolno też ani jednostkom, ani grupom politycznym polskim, pozostającym wewnątrz kraju, wytwarzać nastroju najniewinniejszej chociażby współpracy z okupacją sowiecką, gdyż w przeciwnym wypadku grozi nam wycofanie sprawy polskiej z międzynarodowego porządku dnia, a przekazanie jej wewnętrznym sprawom Związku Republik Radzieckich.”
W 1944 roku Sowiety zajmowały czołowe, jeżeli nie naczelne, miejsce w sojuszu Zjednoczonych Narodów Świata. Powstanie Warszawskie uniemożliwiło wycofanie sprawy polskiej z międzynarodowego porządku dnia, uniemożliwiło utworzenie Polskiej Republiki Radzieckiej. Przecież II RP liczyła zaledwie dwadzieścia lat.
Mackiewicz pisze o powstaniu:
„Bóg zechce rozsądzić, czy równoważą one krew, mord, cierpienia naszych rodaków, hańbę kobiet, zniszczenie klejnotów rodzimej kultury, płacz dzieci. Czy ruiny splamione krwią, czy rozwłóczone po ulicach trupy naszych najlepszych, nie przeszkadzają nam w zimnym rachunku politycznym?...
My go prowadzimy dalej. Powstanie warszawskie w znacznym stopniu przyczyniło się do rozjaśnienia tej sytuacji, o którą nam chodziło. Odsłaniając z jednej strony istotne oblicze sowieckie, podniosło poświęcenie polskie do piedestału bohaterstwa i wstrząsnęło sumieniem świata. Daliśmy o sobie mówić na początku tej wojny, ale nie zawsze w sposób fortunny, gdyż nagły upadek Polski w 1939 r. był zbyt niespodziewany dla opinii nieprzywykłej wówczas do wojen błyskawicznych. Dajemy o sobie mówić u schyłku tej wojny, co jest rzeczą o wiele ważniejszą.”
I takie jest moje zdanie. Powstanie Warszawskie, powstańcy, Armia Krajowa, Warszawa i jej mieszkańcy uratowali Polskę. Znalazła się pod okupacją sowiecką, ale nie doszło do zaboru. Nie doszło do uśpienia narodu. Sowietyzacja Polski w latach powojennych się nie powiodła.
Powstanie Warszawskie odbiło się echem w całym świecie.Mackiewicz pisze:
„Nieomal cała prasa, zarówno państw wojujących, jak neutralnych, podjęła akcję wyraźnie z naszą korzyścią, a na niekorzyść Sowietów. Dało to możność Rządowi Polskiemu zaczerpnąć głębszego oddechu wypowiedzieć trochę słów niezależnych, których dotychczas wypowiadać nie śmiał.”.
Cytuje artykuł słowa z artykułu majora Elliota w New York Herald Tribune:
„Nasza wina wobec niestrudzenie dalej walczących Polaków jest tak wielka, że jej nigdy nie okupimy. Jest to wina, o której nigdy zapomnieć nie będziemy w stanie."
Następnie major Elliot w ostrej formie atakuje stanowisko bolszewickie. Rzec można śmiało, iż od czasu układu Ribbentropp-Mołotow i od pierwszej wojny fińskiej, nie dało się słyszeć tyle rozgoryczenia pod adresem sowieckim. Bolszewicy się trochę przeliczyli w swym cynizmie. Tym razem się przeliczyli. Każdy dzień następny trwającego powstania był dla nich kolejną porażką.
Jak pisał Mackiewicz - Bóg rozsądzi …. ale powtórzę, Sowieci byli zdolni tylko do okupacji Polski, nie do zaboru. Historia się nie skończyła dla Polaków w 1944 roku. Jakie Stalin miał plany wobec Polski i Polaków? Józef Mackiewicz w „Fakty, przyroda, ludzie” pisał:
„Nie ma żadnej analogii pomiędzy okupacją niemiecką lat 1939-1945 i okupacją sowiecką 1939-1941. Nie ma żadnej analogii pomiędzy metodą niemiecką i sowiecką. — Z Niemcami była wojna. Straszna, ale wojna. W wojnie tej, słusznie czy niesłusznie, brała udział cała Polska i z tej wojny musiała wyciągnąć konsekwencje tych barbarzyńskich warunków, jakie jej Hitler narzucił, a których nie ukrywał, tylko na każdym rogu i progu plakatował: mord, zniszczenie, więzienia, obozy. Co kilka kroków wisiały czerwone obwieszczenia: „Rozstrzelaliśmy tylu i tylu, za to i za to..." — Okna w nocy były zaciemnione przed nieprzyjacielskimi samolotami, w czasie wojennym wolno było chodzić tylko od godziny do godziny. Na tych samych ulicach, gdzie rozstrzeliwano Polaków, ginęli też Niemcy. Żadne z miast polskich nie przestało być ani na chwilę terenem działań wojennych. Niemcy stosowali niezwykle krwawe metody walki, ale nie powiedzieli nigdy, że przyszli po to, aby nas „wyzwolić" spod panowania nas samych, „uszczęśliwić", że działają z naszej woli i na naszą korzyść. (…) To była walka na śmierć i życie.
... Był straszny spokój w granicach Związku Sowieckiego. Nie było żadnej wojny. Nie było zaciemnienia przed obcymi bombowcami. Nie było godzin policyjnych. Była „radość". Na ulicach wisiały plakaty i fotosy o twarzach uśmiechniętych. Transparenty głosiły, że ciągle coś i za coś dziękujemy Stalinowi. Maszerowały pochody z tymi transparentami. Mówiło się „obywatelu" do każdego. Była równość, jednostajność, nuda. Komunikaty wojenne przychodziły z innego świata. Nie było zbrojnych patroli na ulicach, gotowych do strzału. Nie było obwieszczeń o rozstrzelanych, a jeżeli się ktoś przypadkiem dowiedział o takim fakcie, to wiadomość swą raczej ukrywał dla siebie, niżby miał powtarzać ją pierwszemu z brzegu. Obchodzono uroczyście „Dni Mickiewiczowskie". Grały wszystkie polskie teatry. Na kurtynie jednego z nich wymalowano gwiazdę czerwoną, na innej krasnoarmiejca z czterograniastym bagnetem na karabinie.”
Wysysanie szpiku, zgładzanie narodu, czynienie ze społeczeństwa bolszewików.
W tym roku obchodzi się w mediach hucznie odzyskania wolności. Od czego? Od kogo? Kto zabrał wolność? Kto sowietyzował Polskę i Polaków?
Tego młode pokolenie z mediów już się nie dowie. Panuje milczenie. Temat tabu.
Nikt się nie przyznaje do dziękowania Stalinowi wierszem czy prozą. Milczą kapłani komunizmu. Kolaboranci ze Lwowa, Łodzi czy Warszawy. Świętują odzyskanie wolności. Jakże Historia ma być nauczycielką życia? Jaką?