Jackson Lisa Poważne zamiary(2)


Judy Jackson POWAŻNE ZAMIARY

Bertowi, Davidowi i Markowi

za ich miłość i wsparcie.

Moim rodzicom. Donowi i Donnie Jacksonom,

którzy we mnie wierzyli

i dali mi pierwszą maszynę do pisania.

I Kay Gregory,

niezrównanej przyjaciółce i doradczyni.

Nie możecie zabrać mi domu!

Becky Hansen z obrzydzeniem uświadomiła sobie, jak piskliwie wyraziła swe niedowierzanie i strach. Głośno nabrała powietrza do płuc, żeby się opanować, ale natychmiast musiała się skupić na powstrzymaniu odruchu wymiotnego, wywołanego stęchłą wonią starego papieru i słodkawym zapachem wody kolońskiej, które jak zwykle mieszały się w gabinecie dyrektora banku.

- Przykro mi, Rebeko. Polityka naszego banku jest taka, że musi pani spłacić cały kredyt, bo inaczej będziemy zmuszeni zająć nieruchomość. Ale jeśli zdecyduje się pani na sprzedaż sama, Lilac House prawdopodobnie osiągnie znacznie większą cenę, niż potrzeba do spłacenia długu. - Tom Ellford rozparł się wygodniej na krześle. Na jego pokaźnym brzuchu widać było wałeczki kciuków, wciśniętych do kieszonek kamizelki.

- Nie chcę sprzedać Lilac House.

- Może pani nie mieć wyboru, a jestem przekonany, że ewentualne zyski, jeśli takowe będą, wolałaby pani schować do własnej kieszeni. W tej chwili rezydencje w Richmond sprzedają się lepiej niż gdziekolwiek indziej na przedmieściach Vancouveru. Takich cen nie dostanie się nigdzie indziej w Kanadzie.

Uśmieszek bankiera przyprawił ją o gęsią skórkę. Zadrżała. Czemu jej przyszłość musiała znajdować się w rękach, których palce są plamiste i różowe jak kiełbaski?

Czarne oczy Ellforda zabłysły, a wargi zalśniły od wilgoci, gdy przesunął wzrokiem po jej nogach i zatrzymał go na wysokości kostek. Widząc przed sobą tę kluskowatą gębę, Rebeka czuła się tak, jakby pełzło po niej coś oślizgłego. Schowała nogi pod krzesło. Nie wydawało jej się, by była w stanie bez słowa znieść jeszcze jedno napomknienie, w jaki sposób mogłaby tego mydłka skłonić do wspomożenia jej w kłopotach finansowych.

Pamiętała, jak proponował jej pomoc wtedy, gdy po­trzebowała pożyczki, bo przeciekał dach, a dekarz powiedział, że prowizorka po kolejnym łataniu nie wytrzyma nawet porannej rosy. I to samo, gdy musiała kupić używany samochód kombi, bo mechanik przysięgał, że tylko zaklęcia czarownika uruchomiłyby ponownie jej starą furgonetkę.

Zastanawiało ją, ile ludzi wyszło z tego gabinetu z przeko­naniem, że wyraz „pożyczka” jest blisko spokrewniony z innym wyrazem na „p”.

Bankier odchrząknął i złączył wargi, układając je w stosow­ny i ostrożnie współczujący, zawodowy półuśmiech.

- Przykro nam, że nie ma innej możliwości. Moje osobiste odczucia wobec pani kłopotów są tu bez znaczenia. Mam związane ręce.

- Przecież za zaciągnięcie kredytu i jego spłatę jest odpowiedzialny mój mąż Eric.

- Na jedno wychodzi. Jeśli nie wywiąże się z zobowiązań, pani będzie musiała się wyprowadzić. Powiadomiliśmy panią natychmiast, gdy stało się dla nas oczywiste, że mąż nie wpłaci należnej sumy. A pani zmarnowała dwa tygodnie i dopiero potem powiadomiła nas, że nie zna miejsca pobytu swojego męża.

Jak łatwo jest znienawidzić innego człowieka, pomyślała z goryczą Becky. Najpierw Eric udzielił jej lekcji na całe życie, a teraz ten człowiek jawnie wykorzystuje swą uprzywi­lejowaną pozycję. Mając wzgląd na Lilac House, Becky zachowywała się uprzejmie, przejmowało ją to jednak głębo­kim niesmakiem.

W dzieciństwie i potem, jako młoda kobieta, często chadzała z babką na popołudniowe herbatki w starym domu. Siedziała w nabożnym skupieniu, chłonąc atmosferę wymyślnego wik­toriańskiego domiszcza, a tymczasem starsze panie plotkowały o zmarłych lub nieobecnych znajomych. Będąc nastolatką, Becky często solidnie zbaczała z drogi, żeby tylko odwiedzić to miejsce. Była w nim z każdym rokiem coraz bardziej zakochana.

Stuart Smythe zbudował Lilac House w 1913 roku jako pomnik swego bogactwa i znaczenia, choć i jedno, i drugie było w dużej mierze wytworem jego umysłu. Po śmierci Stuarta rodzina naturalną koleją rzeczy roz­trwoniła majątek. Jego jedyne żyjące dziecko, córka Emily, bytowała elegancko, aczkolwiek raczej bez kontaktu z rze­czywistością. Dom z wdziękiem się starzał, na swoje szczęście zaniedbywany przez ostatnie dwadzieścia lat życia właścicielki.

Gdy dalecy kuzyni Emily wystawili po jej śmierci dom na sprzedaż, Eric z dużymi oporami zgodził się go kupić. Nieustannie narzekał, że utrzymanie Lilac House jest zbyt kosztowne i pracochłonne. Ale Becky wierzyła, że ten dom odwzajemnia jej miłość, dawał wszak schronienie i po­cieszenie przez lata nieudanego małżeństwa. Teraz należał tylko do niej, była więc zdecydowana go zatrzymać niemal za wszelką cenę.

- Proszę, Tom, niech pan mi da trochę czasu. Jestem pewna, że znajdę sposób spłacenia tego kredytu.

Rozłożył przed sobą komputerowe wydruki, odchrząknął i przebiegł palcem po kolumnie liczb.

- Ma pani troje dzieci.

- Tak.

Bankier nierytmicznie bębnił palcami po stole, a Becky zastanawiała się, czy jego grymas odzwierciedla niechęć do dzieci w ogóle, czy też tylko do jej braku powściąg­liwości.

- Czy ma pani inne źródła dochodu poza funduszem powierniczym?

- Układam krzyżówki.

Z pogardą uniósł brwi.

- Sporo na tym zarabiam - dodała skwapliwie i wymieniła sumę, która wywołała na jego twarzy zdumienie.

- No, więc dobrze. Ma pani dwa tygodnie. Pod wa­runkiem, że złoży nam pani plan finansowy, obejmujący także dochody z ubiegłego roku i przewidywane wpływy tegoroczne.

Wreszcie mogła odetchnąć.

- Dziękuję.

- Ale niech pani posłucha mojej rady, Rebeko. - Przysadzis­ty mężczyzna z pietyzmem ułożył dokumenty na kupce pośrodku biurka i skrupulatnie wyrównał ich narożniki. - Uważam, że najlepszym wyjściem...

Becky poczuła, że jeszcze chwila w tym gabinecie grozi jej uduszeniem. Przerzuciła przez ramię długi pasek torebki i raptownie wstała. Ellford urwał w pół zdania i zastygł z otwartymi ustami.

- Przyjdę za dwa tygodnie. - Z pieniędzmi, dodała w myśli. Była gotowa na wszystko, byle nie pozwolić wyrzucić siebie i dzieci z tego domu. - Dziękuję, że zechciał poświęcić mi pan swój czas.

Tom Ellford wreszcie zamknął usta i spojrzał na nią złym wzrokiem.

Zignorowała to gniewne wezwanie, by pozostać w jego gabinecie, i szybko przemierzyła salę bankową. Szła z wy­prostowanymi plecami i podniesioną głową udając, że nie widzi współczujących spojrzeń znajomych urzędników. Na tym polega wątpliwy urok małego miasta, pomyślała.

Wszystko jedno, dokąd szła: do banku, do adwokata, do lekarza, do szkoły swoich dzieci... nigdzie nie mogła załatwić sprawy ani uporać się z rodzinnym kłopotem, nie natykając się na kogoś znajomego. Spotykanie potem tych samych ludzi w innym otoczeniu i spoglądanie im w oczy ze świadomością, że znają jej najbardziej prywatne zmartwienia, było podwójnie kłopotliwe.

Gdy wyszła przed szklane drzwi, grube krople deszczu uderzyły ją w twarz. Szybko schroniła się pod pasiastą markizą sklepu z butami i zaczęła szukać w wielkiej torbie zdezelowanej parasolki.

Wreszcie rozpostarła parasolkę nad głową, ale wtedy jeden z prętów szkieletu przebił materiał i wyszarpał wielką dziurę na czubku. Burknąwszy coś ze złością, Becky cisnęła bezuży­teczny przedmiot do kosza na śmieci, stojącego na rogu ulicy, i puściła się biegiem do samochodu.

Na parkingu po drugiej stronie ulicy przemokła do suchej nitki, zanim zdążyła dostać się do wozu. Gdy wreszcie otworzyła drzwi, akurat przejeżdżał obok odrapany mikrobus pełen nastolatków. Podskoczył na wyboju i dokładnie ochlapał Matyldę, stare, drewnopodobne kombi, należące do Becky. Błoto oblepiło i karoserię, i siedzenia.

Becky melancholijnie spojrzała po sobie. Próżność kazała jej zostawić w domu jedyny posiadany, mocno już zużyty płaszcz od deszczu i teraz cała była oblepiona tłustą, gliniastą packą.

Oto do czego prowadzi próżność.

Usiadłszy za kierownicą sprawdziła, czy drzwi są po­rządnie zamknięte, i zerknęła we wsteczne lusterko. Woda strugami spływała jej z włosów, rozmyła tusz i brutalnie spłaszczyła trwałą. Drżącą ręką Becky sięgnęła po chu­steczki, bez powodzenia usiłując otrzeć policzki i pod­bródek.

Przestało jej być do śmiechu. Wstrząsnął nią szloch. Zaraz jednak głęboko zaczerpnęła tchu i wyprostowała się.

Musi wrócić do domu.

Energicznie wydmuchała nos i wcisnęła zużyte chustki do foliowego woreczka na śmiecie, wiszącego na gałce zepsutego radia. Cóż w końcu znaczą drobne trudności i trochę błota? Nie było to nic, z czym nie potrafiłaby dać sobie rady. Nic nie do naprawienia.

W odpowiedzi na przekręcenie kluczyka w stacyjce stary grat zatrząsł się i zagrzechotał. Gdy wreszcie silnik zaskoczył, Becky wzniosła oczy ku niebu i odmówiła dziękczynną modlitwę.

Jazdę do domu urozmaicało jej kichanie silnika i strzelający gaźnik. W końcu samochód ostatecznie zadławił się na podjeździe, zanim jeszcze zdążyła wyciągnąć kluczyk ze stacyjki. Wysiadła i wyćwiczonym ruchem biodra zatrzasnęła za sobą drzwi.

W drodze do drzwi kopnęła ze złością oponę, zaraz jednak pożałowała tego gestu, bo samochód wydał z siebie następny przejmujący odgłos. Bądź co bądź, Matylda uczciwie od­służyła pięćset dolarów, które trzeba było za nią zapłacić. Staruszka zasługiwała na lepszy los niż kopniak w wul­kanizowaną gumę.

Becky weszła do domu. Nieznacznym ruchem obcasa zatrzasnęła za sobą drzwi. Oparła ramiona o drewnianą płytę, chłonąc ciepło i gościnną atmosferę Lilac House. Nareszcie była bezpieczna u siebie.

Kim mam być? - Ryan podniósł głos i mężczyzna naprzeciwko niespokojnie drgnął. Osiemnaście lat w Kana­dzie nie zmieniło jeszcze sposobu mówienia Ryana na tyle, by nie było znać, że pierwszą połowę życia spędził w Tek­sasie. Zwłaszcza gdy był zdenerwowany, charakterystyczny akcent stawał się wyraźnie słyszalny. A właśnie w tej chwili Ryan był bardzo zdenerwowany. - Pan chyba upadł na głowę.

Spokojnie, panie McLeod. Nie ma powodu tak się złościć.

Ryan popatrzył z niedowierzaniem na chuderlawego męż­czyznę o wyjątkowo bezbarwnym głosie, potem zerknął na tłoczoną wizytówkę, która leżała na jego biurku. Pan Agnew Withers-Bright z kancelarii Smithers and Withers w Bostonie, w stanie Massachusetts.

Pan Withers-Bright był zapewne mniej więcej rówieśnikiem trzydziestosześcioletniego Ryana, bez wątpienia jednak nażarł się już tyle kruczków i paragrafów, jakby był dwa razy starszy. Nawet pachniał kurzem. Od czterdziestu minut siedział na tym samym krześle, dokładnie w tej samej pozycji, pośrodku, ze ściśniętymi kolanami, i opowiadał Ryanowi o jego kuzynce.

Ryan darzył Rona i jego żonę Marcie niejaką sympatią, z żalem więc dowiedział się o ich śmierci. Ale testament, pieniądze i potomstwo kuzynostwa zupełnie go nie inte­resowały. Doszedłszy w końcu do wniosku, że dowiedział się aż nadto, miał właśnie przerwać wywody pana Withers-Brighta, gdy adwokat strzelił z grubej rury.

- Mam się nie złościć? Bez mojej zgody mianowano mnie opiekunem dziecka, a pan mi mówi, żebym się nie złościł? - Ryan pochylił się nad zasłanym papierami biurkiem, energicznie odgarnął włosy z czoła i spojrzał z wściekłością prosto w wytrzeszczone oczy adwokata.

Widział, jak splatając drżące palce pan Withers-Bright szuka oparcia w majestacie prawa. Widocznie jednak od­wagą cywilną chuderlawy człowieczek nadrabiał braki w od­wadze fizycznej, bo chociaż nieznacznie się wzdrygnął, spłoszony gniewem bijącym od Ryana, to niezłomnie trwał przy swoim.

- Tak, panie McLeod. Pan Ronald McLeod jednoznacznie mianował pana opiekunem.

- Ale dlaczego, do jasnej cholery?

- W czasie gdy państwo McLeod sporządzali testamenty, postawiłem im to samo pytanie. Czy przypomina pan sobie, że kilka lat temu odpowiedział pan na prośbę o dotację i szczodrze ich obdarował? Potrzebowali pieniędzy na wyprawę badawczą w Afryce organizowaną przez rozwiązane już stowarzyszenie.

- Mgliście.

- Tym hojnym wkładem najwyraźniej przekonał ich pan o swej szczodrej naturze. Uznali więc, że będzie pan najlep­szym opiekunem ich dziecka w razie, gdyby przyszło im opuścić ziemski padół.

Ryan poruszył się na krześle.

- To nie może być zgodne z prawem! Nie zapytano mnie...

- Nie było takiej konieczności - przerwał mu prawnik. - W zasadzie jest to zapis testamentowy, a nie życzenie. Zgadzam się, że nie do końca formalny. Ale, oczywiście, nie jest pan prawnie zobowiązany do przyjęcia obowiązków opiekuna.

- Czyżby spodziewał się pan, że potraktuję ten zapis poważnie? Trudno mi uwierzyć, że moi kuzyni oparli na tak absurdalnej podstawie poważną decyzję, dotyczącą przyszłości córki. Boże, dałem im te pieniądze, bo mój doradca podatkowy zalecił mi poszukać podstawy do ulgi, a ich wyprawa akurat mieściła się w stosownej kategorii.

- Pańska intencja nie zmienia skutków ich decyzji.

- Niech pan posłucha, jestem kawalerem, mam prawie czterdzieści lat i do tego jestem bardzo zajęty. Oczekiwać ode mnie, że zajmę się siedmioletnią dziewczynką to nonsens! W Teksasie i Luizjanie żyje mnóstwo ich krewnych. Na pewno są wśród nich osoby znacznie bardziej odpowiednie niż ja.

- Przykro mi, ale ze strony pana Ronalda McLeoda żyje tylko pan i pańscy rodzice. Co do nich, to przeprowadzili się na Florydę i, hm!, nie chcą sobie zawracać głowy pańskimi obowiązkami.

- Zabrzmiało to jak cytat.

Na wargach adwokata zaigrał wątły uśmiech.

- Bo, niestety, był to cytat. Pańscy rodzice zareagowali dość gwałtownie, gdy się do nich zwróciłem. Natomiast jeśli chodzi o rodzinę pani McLeod, dwoje krewnych na zmianę opiekowało się już dziewczynką, odkąd przyszła na świat, uważają więc, że zrobili dość i odmawiają dalszych poświęceń. - Zawahał się. - Mam wrażenie, że dziecko nie dorastało w sprzyjających warunkach. Krewni wyraźnie dali jednak do zrozumienia - ciągnął - że jeśli da pan pieniądze na opiekę nad dzieckiem, jego kształcenie i pokrycie innych wydatków, to jedno z nich jest gotowe przyjąć na siebie odpowiedzialność za wychowanie. Oczywiście, oczekują za te starania rekom­pensaty.

- Krótko mówiąc, nikt z krewnych nie chce dziecka, bo po likwidacji majątku nie zostanie pieniędzy na opiekę.

- Słusznie pan to ujmuje.

- Ale jeśli sypnę gotówką, to jedno z krewnych Marcii chętnie, a może nawet bardzo chętnie, będzie dalej widzieć dziecko u siebie w domu.

- Hm!, znowu słusznie.

Ryan oderwał spojrzenie od twarzy Withers-Brighta i zerknął do notatnika pełnego esów-floresów, a potem zatrzymał wzrok na oknie w kącie gabinetu. Z dwudziestego drugiego piętra biurowca w bardzo drogim rejonie Vancouveru rozciągał się widok na Stanicy Park i nabrzeże w północnej części miasta.

Ale Ryan nie widział tej panoramy, lecz ponurą, naznaczoną chłodem twarz matki.

Nie chcę. Oni są niegrzeczni. - Pięcioletni Ryan piąstkami otarł łzy z oczu.

- Jesteś zaproszony na urodziny synka Rowlandów. - Matka pochyliła się nad chłopcem, trzymając w ręce jego jedyne porządne ubranie. - Przestań pociągać nosem, włóż garnitur i idź grzecznie na przyjęcie Harry'ego. Pomożesz mi. Jeśli zrobimy dobre wrażenie, pani Rowland zaprosi mnie do organizacji kwesty w kościele. A do tego bierze się samych najlepszych ludzi w mieście.

Łzy popłynęły chłopcu strumieniem po twarzy.

- No, Ryan. Zrób to dla mamusi - zachęcała go przymilnie. - To mi sprawi wielką przyjemność. Mamusia cię ukocha.

Strumień łez przybrał na sile, ale chłopiec twardo pokręcił głową. Matka mocno uderzyła go w ramię, starannie wybraw­szy miejsce, którego nie widać, potem podała dziecku ubranie i z surową miną wskazała drzwi sypialni.

Wspomnienie odpłynęło, wyparło je następne. Teraz Ryan miał osiem lat i był świadkiem kolejnej potyczki w wojnie między rodzicami.

- Zażądasz podwyżki, bo jak nie... - wycedziła matka i zamachnęła się w powietrzu kuchennym nożem.

Ryan drgnął, świszczący dźwięk miał bowiem ostrość skalpela.

- Powiedziałem ci, że firma nie zatrzymuje pracowników. Nikt w tym roku podwyżki nie dostanie. - Ryana jeszcze teraz ściskało w żołądku na wspomnienie rozzłoszczonego, choć zarazem błagalnego tonu ojca. - Nie mogę... - Albo za­czniesz zarabiać więcej pieniędzy, albo cię zostawię. Nie będę z człowiekiem, który nie potrafi zapewnić mi utrzymania na odpowiednim poziomie.

- Cholera jasna, kobieto...

- Reginaldzie, koniec dyskusji!

Potem siedzieli nad talerzami w ponurym milczeniu, które głęboko przygnębiało Ryana. W trzy tygodnie później głos matki stał się nagle cukierkowo słodki. Ojciec wrócił z pracy z dwoma czekami za dwa etaty.

W następnym obrazie Ryan miał już jedenaście lat.

- Ryan! Ryan! - Przenikliwy krzyk matki przebił się przez ogłuszający łomot rockandrollowej muzyki, płynącej z gramo­fonu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem.

- Dlaczego mi nie odpowiadasz? - spytała matka. - Zresztą wszystko jedno. Ja i ojciec wychodzimy.

- Jeszcze nie jadłem obiadu, mamo.

- Och! - Stuknęła kilka razy czubkiem buta o podłogę, zirytowana tym przypomnieniem. - W lodówce zostało trochę ryby, możesz zjeść.

- Nie lubię ryb.

- I to jest twoja wdzięczność? - Na policzkach pojawiły jej się czerwone plamy, przez co nałożony na twarz róż nabrał jeszcze bardziej jaskrawego odcienia. - Tysiące dzieci na świecie głodują, a tobie się nie podoba takie dobre jedzenie, które kupuje ci ojciec?

Poprawiła lisa na ramionach, a Ryan uciekł wzrokiem przed spojrzeniem jego szklanych oczu.

- Jak nie chcesz ryby, to bądź sobie głodny. Ja w każdym razie wychodzę.

- Dokąd idziesz? - spytał. Bardzo starał się nie rozpłakać, chociaż łzy cisnęły mu się do oczu.

- Pani Rowland zaprosiła nas na kawę - z dumą oznajmiła matka. - Twój ojciec i ja wreszcie zaczynamy bywać w krę­gach, w których jest nasze miejsce.

Pomyślał o swoim dziadku, który miał mały sklepik na drugim końcu miasta, i o wuju, który większą część życia spędził na piciu, burdach lub jednym i drugim naraz. Parsknął śmiechem, który nawet w jego uszach zabrzmiał dziwnie dorośle i pogardliwie.

- Dość tego, Ryan...

Głos matki, chłodno wymieniającej jego liczne wady, przywołał następne wspomnienie.

- Ryan McLeod?

Z bijącym sercem i wciąż żywą nadzieją, za którą się nienawidził, czternastoletni Ryan spojrzał przez kraty na umundurowanego policjanta. Aresztowany za współudział w rozboju, gdy stał na czujce, podczas gdy jego starsi kumple rabowali sklep z biżuterią, jako jedyny wpadł. Reszta uciekła, zostawiając go własnemu losowi. Glinom powiedział, że rodzice są na przyjęciu na ranczu Rowlandów. Może tym razem...

- Twoi rodzice będą tutaj jutro.

- Maminsynek prześpi się na twardym łóżku, co? - Rechot dwóch wielkich, obdartych mężczyzn, którzy dzielili z nim celę, wciąż brzmiał w jego uszach. - Niech pan go zostawi pod naszą opieką, panie władzo. My się postaramy, żeby było mu wygodnie, nie, braciszku?

- Areszt jest przepełniony. Musisz zostać w tej celi. Strażnik będzie często sprawdzał, co tu słychać. Przykro mi.

Współczucie i smutek, które usłyszał w głosie policjanta, ciężko go przeraziły.

Tej potwornej nocy w areszcie Ryan wreszcie stracił wiarę w mit bezwarunkowej miłości. Był to również ostatni raz, gdy zdarzyło mu się płakać. W spadku po tej nocy pozostało mu wspomnienie trwogi i lęku, które jeszcze teraz, w dwadzieścia lat później, niekiedy wyrywało go ze zdrowego snu.

Ojciec zapłacił za niego kaucję o czwartej po południu następnego dnia. Nazajutrz Ryan uciekł z domu i przez następne trzy lata włóczył się po południowych stanach, podróżując autostopem od Houston po Miami. Poznał ulice wszystkich miast, przez które przejeżdżał. I zawsze znajdował grupę nastolatków, którzy wałęsali się podobnie jak on. Zazwyczaj trzymał się takiej grupy, póki jej przywódca nie zaczynał czuć się zagrożony naturalną skłonnością Ryana do rządzenia. Wtedy Ryan musiał szukać sobie nowego miejsca.

W Miami dopisało mu szczęście. Próbował tam wyłudzić pieniądze za ochronę od bogatej i ustosunkowanej kobiety interesów. Spodobało jej się jego zgrabne ciało, a posłuch, jaki miał w bandzie zebranych przez siebie miejscowych opryszków, wzbudził w niej szacunek. Po jednodniowej znajomości złożyła mu propozycję, której głód nie pozwolił mu odrzucić.

Przez następne kilka lat kobieta ubierała go, kształciła i wysługiwała się nim. Jako zaufany chłopiec na posyłki nauczył się wszystkiego, co należy wiedzieć o ciemnych stronach wielkich operacji finansowych. Wślizgiwał się w miej­sca, w których za nic nie powinien być, widział i słyszał to, co różni ludzie chcieli zatrzymać w sekrecie. Młody wiek, wygląd, ujmujący sposób bycia i wdzięk zwykle pomagały mu wyjść cało z wszystkich opresji i jeszcze zdobyć potrzebne informacje.

Nie robiło na nim wrażenia, gdy życzenia mocodawczym były na bakier z uczciwością, a nawet z prawem. Uważał tylko, żeby znów nie uzależnić swego przetrwania od umiejęt­ności pokonania na pięści lub na noże faceta, który akurat zamierzał zabrać mu ubranie, jedzenie albo zwyczajnie chciał go zgwałcić. Teraz jego powodzenie i poziom życia zależały od całkiem innych umiejętności. Tych, których nabył pracując dla swej nowej chlebodawczyni.

Gdy miał osiemnaście lat, kobieta zauważyła, że Ryan wykorzystuje te same umiejętności do zwiększenia swoich wpływów wśród jej ludzi, wyrzuciła go więc na zbity pysk. Zniósł to dość spokojnie. Zaczął się jednak obawiać, że w końcu fart go opuści. Wyniósł się tak daleko, jak tylko starczyło mu gotówki. W ten sposób w pół roku później znalazł się w Vancouverze. Jedynie silne poczucie własnej wartości i niezwykła determinacja zaprowadziły go tam, gdzie był teraz.

Z drobnego opryszka przedzierzgnął się w biznesmena.

Czy mógłby żyć ze spokojnym sumieniem, gdyby nie spróbował zapewnić tej dziewczynce szczęśliwszego startu życiowego niż jego własny? Chociaż nie miał zielonego pojęcia o wychowywaniu dzieci, chciał spróbować

- Dobrze. - Obrócił się i znów spojrzał na adwokata.

- Słucham?

- Przyjmę opiekę nad córką Rona. Jak ona ma na imię?

- Danielle.

- Właśnie, Danielle - powtórzył Ryan. Jeszcze przez chwilę siedział w milczeniu, potem odepchnął się od biurka i wstał. - Proszę wszystko załatwić, żebym mógł wziąć ją do siebie od dziś za trzy tygodnie. Tymczasem polecę sekretarce przygotować...

- Przepraszam, panie McLeod, ale nie jest to możliwe.

- Jak to „nie jest możliwe?” Musi być możliwe. Potrzebuję trochę czasu, żeby na nowo urządzić sobie życie. Niech pan powie mojej sekretarce, gdzie Danielle mieszka, a Hallie wszystkim się zajmie.

- Jest tutaj. W sekretariacie.

- No, pewnie. A gdzie ma być sekretarka? Pan wybaczy, ale jestem teraz bardzo zajęty.

- Przepraszam. Chyba nie wysłowiłem się jasno. W sek­retariacie jest Danielle.

- U mnie? W tej chwili? - Ryan opadł na krzesło i zasłonił dłonią oczy. - I co ja mam zrobić, do jasnej cholery?

Przez kilka minut Becky rozkoszowała się spokojem Lilac House, w końcu jednak odsunęła się od drzwi i szybko weszła na zgrabne, kręcone schody, żeby zajrzeć do dziecinnego pokoju zabaw.

- Ojej, pani Hansen! Co się pani stało?

- Kiepsko wyglądam, co? - Uśmiechnęła się do Ann, studentki, która pomagała jej zajmować się dziećmi. - Ochlapał mnie mikrobus, kiedy wsiadałam do samochodu.

Dzieci siedziały nad jakąś grą planszową, rozłożoną po­środku dywanu. Perski dywan był spłowiały i miejscami wytarty, wciąż jednak stanowił ich ulubione miejsce na dębowej podłodze. Pięcioletni Nicky pomachał do matki z kolan Ann. Sara, ośmioletnia córka, mruknęła „cześć”, ale nie podniosła głowy.

- Mam nadzieję, mamo, że to się stało po wizycie w banku. Wyglądasz okropnie. - Mike, mimo zaledwie dwunastu lat, już starał się wcielić w rolę męskiego opiekuna rodziny. Ukląkł i z niepokojem wyczekiwał odpowiedzi.

- Tak, zaraz po wyjściu z banku.

Nicky zaczął wykonywać podskoki w ramionach Ann.

- Ann i ja gramy razem i wygrywamy, mamusiu.

- To bardzo dobrze. Proszę, tu są twoje pieniądze, Ann. - Becky położyła je na stole.

- Dziękuję, pani Hansen. Zostanę do końca gry, dobrze?

Becky zerknęła przez okno, gdzie po drugiej stronie ulicy widać było dom Ann.

- Czy twoja mama nie będzie miała nic przeciwko temu?

- To nie kłopot. Zadzwonię do niej.

- Idę wziąć prysznic. Mike, czy mógłbyś przynieść z garażu kilka starych ścierek i z grubsza oczyścić samochód z błota?

- Zgoda, ale tylko dlatego, że przegrywam. - Zerwał się z podłogi i biegiem opuścił pokój jednocześnie z matką.

Gdy tylko Becky znalazła się poza zasięgiem wzroku dzieci, skuliła ramiona. Rozcierając dłonią kark, powlokła się na górę. Wreszcie otworzyła drzwi sypialni na pierwszym piętrze, sanktuarium, które stworzyła dla siebie, gdy Eric odszedł na dobre.

W tym pokoju jej miłosny związek z Lilac House nabierał pełnego wymiaru. Na tapetach kwitnące bzy pięły się po malowanych kratkach. Lampy z frędzlastymi abażurami roz­lewały różowawe światło. Niemal wszystkie płaskie powierzch­nie w pokoju były gęsto zastawione rodzinnymi fotografiami w starych, ozdobnych ramkach i flakonikami po perfumach. Na wielkim łożu spoczywała pościel zdobiona szydełkowymi koronkami w kolorze kości słoniowej.

Kominek w kącie pokoju nie nadawał się do użytku, Becky zgromadziła więc w nim suszone kwiaty i niekiedy odświeżała ich delikatny zapach wonnymi olejkami. Na honorowym miejscu, na gzymsie kominka, stała fotografia przedstawiająca jej babkę z Emily w dniu ich pierwszego prawdziwego balu. Dwie roześmiane dziewczyny stały ramię w ramię, ubrane w długie białe suknie i koronkowe kapelusze z szerokimi rondami i woalkami. Atmosferą Lilac House były przesiąknięte ich młodzieńcze lata.

Becky zamknęła za sobą drzwi i stanęła wyczekująco obok łoża. Po dłuższej chwili ciężko westchnęła. Spokój, którego potrzebowała, spokój, który zwykle ogarniał ją w tym pokoju, tego dnia nie chciał przyjść.

W przyległej do sypialni łazience ściągnęła klejącą się do niej mokrą sukienkę i cisnęła ją do brudów, to samo zrobiła z bielizną, po czym zatrzasnęła wieko kosza. W oczekiwaniu aż woda wypełni wannę, owinęła się ręcznikiem. Plecy oparła o kafelki i w milczeniu stała, a łzy płynęły jej po policzkach. Czuła tylko strach i rozpacz.

Jeśli zapłaci zaległe raty, nie: kiedy zapłaci dwie zaległe raty kredytu, zostanie jej na rachunku dokładnie osiemdziesiąt sześć dolarów i pięćdziesiąt dwa centy. Te pieniądze musiałyby wystarczyć do końca miesiąca, póki nie przyjdzie czek z gazety. Jak ma wykarmić za to rodzinę? Ale gdzie podzieliby się, gdyby bank zabrał im dom?

- Niech cię diabli porwą, Eric!

Te słowa wróciły do niej echem. Przekleństwo rzucone na byłego męża sprawiło jej tak wielką przyjemność, że po­wtórzyła okrzyk. Dwukrotnie. Dlaczego Eric znikł? Gdzie teraz jest? Czy zamierzał jeszcze kiedykolwiek zaintere­sować się spłatą kredytu, czy też stanie się tak jak z ali­mentami?

Na wspomnienie alimentów poczuła bolesne ukłucie. Przez chwilę pozwoliła myślom błądzić wokół tego tematu, trochę tak, jak człowiek ze złamanym zębem okrąża językiem uszkodzone miejsce sprawdzając, ile bólu sprawiłoby do­tknięcie z pełną siłą. Mimo iż minęło już prawie sześć lat, wciąż podświadomie broniła się przed myśleniem o tej sprawie.

Wolno osunęła się po chłodnych kafelkach i usiadła na podłodze. Szarpnął nią szloch. Głośny szum lejącej się wody zagłuszał głośne bicie jej serca i pulsowanie krwi w skroniach. Becky splotła ręce na brzuchu i próbowała zapanować nad rozpaczą. Była taka zmęczona samotnością. Nigdy nie miał jej kto pocieszyć, gdy budziła się śmiertelnie zmęczona w dzień Bożego Narodzenia. Nikt nie dodawał otuchy, dla nikogo nie była ważna.

Czasem, wprawdzie nieczęsto, zniechęcenie ogarniało ją z taką siłą, że tęskniła do mężczyzny, który trzymałby ją w ramionach i pomógł jej przetrwać długą noc.

- Mamo, przyjdziesz za chwilę? Już czas na obiad.

Becky poderwała głowę i grzmotnęła nią w ścianę. Roz­cierając czaszkę, wstała, oparta plecami o kafelki. Sięgnęła ręką do kranu, żeby zakręcić wodę, opuściła ręcznik na podłogę i weszła do wanny.

- Jeszcze dziesięć minutek, Saro.

- Dobra.

Gdy wytarła się do sucha, wykorzystała ręcznik do oczysz­czenia z pary wysokiego, podłużnego lustra na drzwiach. Dokładnie się w nim przejrzała. Zobaczyła średnio długie, brązowawe włosy, średnio ciemne brązowawe oczy i bardzo średnią sylwetkę z pięciokilową nadwagą.

- Ale wyglądasz, pomyślała o sobie z dezaprobatą. Po energicznym suszeniu ręcznikiem kręcone włosy miała potar­gane tak, że bardziej już nie można. Wiedziała też, że ciemnych półkoli pod oczami wkrótce nie zakryje żaden make-up. Siateczka wokół kącików oczu była pozostałością po chwilach śmiechu, ale głębokie bruzdy na czole wskazy­wały, że trosk i napięcia było w jej życiu dużo więcej.

Odwróciła się profilem do lustra, wyprostowała ramiona i wciągnęła brzuch, usiłując nie zwracać uwagi na rozstępy. Musisz zrzucić parę kilo, zarządziła w myśli i roześmiała się bez przekonania. Włożyła dżinsy i bluzę i zeszła na dół. Gdyby nie wyglądała jak ledwie dychająca kura domowa, Ellford może dałby jej te pieniądze. No, ale wtedy na pewno nie odczepiłby się od niej tak łatwo.

- Co na obiad? Jestem wściekle głodny. Zjemy smażonego kurczaka?

Gdy tylko weszła do jadalni, dzieci zaczęły domagać się swojego ulubionego dania.

- Mamy gotowy gulasz. Podgrzeję go, a wy tymczasem zróbcie porządek i nakryjcie stół.

W odpowiedzi rozbrzmiał jękliwy chór.

- Jeejku, mamo, gulasz był w tym tygodniu już dwa razy. Dlaczego nie możemy iść do McDonalda na hamburgery? - spytał Mike.

- I frytki - Nicky zaczął podskakiwać. - I koktajl mleczno-owocowy.

- Przykro mi, dzisiaj nic z tego. Zjemy na mieście jutro, ale pod warunkiem że dzisiaj mi pomożecie. Jestem zmęczona, więc macie być grzeczni i wcześnie położyć się do łóżek.

- Mamo, dlaczego mamy się wcześnie położyć? Przecież to ty jesteś zmęczona.

Becky parsknęła śmiechem. Sara jak zwykle trafiła w dzie­siątkę.

Sporo później Becky zamknęła drzwi pokoju Mike'a, Jednocześnie masując sobie krzyż. Wreszcie wszyscy usnęli. Co za potworny dzień! Wyprostowała się i zaczęła wolno schodzić po schodach. Postanowiła napić się czegoś ciepłego Przy pracy nad budżetem. A potem trochę pospać.

W kuchni zamieszała czekoladę w garnuszku, bezmyślnie Przeglądając tytuły w lokalnej gazecie. Przede wszystkim Jednak upajała się ciszą i spokojem. Gdy nad garnuszkiem uniósł się kłąb pary, sięgnęła po duży kubek i po chwili wahania otworzyła nową torbę pianek.

To był zdecydowanie dobry dzień na pianki. Becky wrzuciła piankę do czekolady, a zanim stanowczym ruchem zamknęła torbę i odłożyła ją na najwyższą półkę, śmiało dodała jeszcze dwie. Z dietą mogła poczekać do następnego dnia.

Sparzyła czekoladą usta, bo gdy przytknęła kubek do ust, nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Odstawiwszy naczynie, szybko pobiegła otworzyć, żeby nieoczekiwany przybysz nie zbudził dzieci następnym dzwonkiem. Przez okno przy drzwiach zobaczyła, jak światło z latami przy wejściu odbija się w rozpuszczonych, miedzianozłotych włosach jej najlepszej przyjaciółki. Becky otworzyła drzwi na oścież, a Jan natych­miast zaczęła trajkotać.

- Cześć! Wiem, że jest późno, ale nie mogłam się doczekać, żeby ci powiedzieć. Pamiętasz Ryana McLeoda, tego człowie­ka, u którego pracuje moja ciocia Hallie? Potrzebuje kogoś do opieki nad dziewczynką, zdaje się że swoją kuzyneczką. Powiedziałam Hallie, że doskonale byś się nadawała. Facet jest nadziany i ma nóż na gardle, więc możesz mu zaśpiewać sumę nie z tej ziemi.

- Wejdź, Jan.

- Nie mogę - odparła, po czym odwróciła się z uśmiechem i wskazała niewyraźną sylwetkę w samochodzie. - Nie jestem sama.

- Jak ten ma na imię?

- Simon. I powiem ci, że spotykamy się czwarty raz.

- Czwarty? To już prawie rekordzista.

- No wiesz, Becky! - Wsparła ręce na biodrach i zmroziła przyjaciółkę spojrzeniem. - Nie wpadłam po to, żebyś mi wytykała grzeszki.

- Martwię się o ciebie. - Dotknęła ramienia Jan. - Ralph nie żyje od sześciu lat. Czy nie przyszła pora, żebyś pogodziła się z faktem, że jeśli nawet zaliczysz wszystkich mężczyzn w tym kraju, żaden z nich nie będzie Ralphem?

- Ile razy mam ci powtarzać, że wcale nie rozumiesz. - Jan odtrąciła rękę Becky. - Nie chcę rozmawiać... na temat Ralpha.

- Jan...

- Daj spokój.

Becky dostrzegła napięcie i zbolałe spojrzenie Jan.

- Zgoda. Na razie. Ale nie obiecuję, co będzie jutro.

Jan zamknęła oczy. Potem westchnęła, a gdy znowu spojrzała na Becky, miała na twarzy miły uśmiech.

- Chciałam ci tylko powiedzieć, że rozwiązałam wszystkie twoje problemy. Uwielbiasz dzieci i potrzebujesz pieniędzy. Facet jest bogaty, a ty jesteś mu potrzebna.

Głośno zapiał klakson i Jan znowu zerknęła przez ramię.

- Dobra, muszę lecieć. Mój chłopak się niecierpliwi. - Puściła do przyjaciółki oko i roześmiała się znacząco. - Prawdę mówiąc, ja też.

- Ale...

- Posłuchaj, dobrze? Ryan przyprowadzi tę dziewczynkę tutaj. W poniedziałek rano, o dziesiątej, żebyście mogli się umówić.

Klakson zabrzmiał znowu i Jan zbiegła ze schodków, wołając przez ramię „pa”. Becky pomachała jej ręką, zamknęła drzwi i wróciła do kuchni dokończyć czekoladę.

Pracować dla Ryana McLeoda? To zadziwiające, że Ryan w ogóle chce z nią rozmawiać po tym, jak ubodła jego dumę dwa lata temu.

Becky i Jan skończyły wtedy po trzydzieści lat, a Hallie sześćdziesiąt, więc Jan urządziła potrójne przyjęcie urodzino­we. Trzy zestawy przyjaciół stłoczyły się w jej mieszkaniu. Becky pierwszy raz od czterech lat włożyła rajstopy i ładną sukienkę.

Wprawdzie była zadowolona ze swojego sposobu życia, ale nagle poczuła upojenie wolnością. Zajmująca rozmowa z in­nymi dorosłymi ludźmi sprawiła jej wielką przyjemność. Nie było dzieci, które domagałyby się jej uwagi, a lampka wina, na którą sobie pozwoliła, jeszcze dodała animuszu.

Gdy na scenę wkroczył zabójczo przystojny mężczyzna, zauważyła go natychmiast i natychmiast poczuła do niego nienawiść. Z racji swojej przeszłości uważała się bowiem za znawczynię mężczyzn tego rodzaju. Ani przez chwilę nie wątpiła, że ma przed sobą samolubnego, zimnego drania, podobnego do Erica.

Mężczyzna uściskał Hallie, wymienił uścisk dłoni z Jan, a gdy Hallie przedstawiła go Becky, przesłał jej uroczy uśmiech. Rozpoczęła się lekka, żartobliwa rozmowa. Becky nie mogła się oprzeć pokusie i przyłączyła się do niej, choć miała wrażenie, że to skutek wypitego wina. Ale wstrząs, jaki przeżyła, gdy mężczyzna dotknął jej ramienia, śmiertelnie ją przeraził. Zmartwiała.

Przez te dziesięć minut rozmowy, a i później, mężczyzna dawał sygnały, że chciałby lepiej poznać Becky, ona jednak konsekwentnie nie zwracała uwagi na zaczepki, w końcu zaś wmieszała się w tłum gości. Potem widziała jeszcze kilka różnych kobiet uwieszonych ramienia tego mężczyzny i naboż­nie wsłuchujących się w każde jego słowo.

Kilka minut przed północą postanowiła wrócić do domu i zadzwoniła po taksówkę. Wprawdzie doceniała błogosławio­ny wpływ małych dawek wolności, ale zaczynała boleć ją głowa. Powiedziała więc Jan, że poczeka na taksówkę przed domem, włożyła płaszcz i wyszła. Po dwóch krokach na świeżym powietrzu zachwiała się jednak, jakby nagle uderzono ją młotem. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy złościć, gdy mocne ramię Ryana podtrzymało ją i zaprowadziło pod pobliski murek klombu.

- Dziękuję. - Przytknęła dłoń do czoła.

- Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pani.

- Okropnie się czuję.

- Za kilka minut poczuje się pani lepiej. To skutek pobytu w tłocznym, dusznym pomieszczeniu i alkoholu.

- Muszę panu powiedzieć... ooch... - Wzdrygnęła się i przycisnęła palce do skroni, bo ostry ton tych słów spowo­dował rezonans i ból omal nie rozsadził jej czaszki. Po chwili dokończyła cicho: - Wypiłam tylko jeden kieliszek.

- Nawet jeden kieliszek może tak podziałać, jeśli normalnie pani nie pije.

Usiadła i w milczeniu poczekała, aż ból złagodnieje. Wreszcie spojrzała na niego podejrzliwie.

- Skąd pan wiedział, że jestem na dworze?

- Widziałem, jak pani wychodzi, i powiedziałem Jan, że poczekam z panią na taksówkę.

- Dlaczego? - Nie przejęła się tym, że pytanie wypadło opryskliwie, a nawet bardzo opryskliwie, bo przecież jego pomoc okazała się naprawdę potrzebna.

- Zdawało mi się, że tak powinien postąpić dżentelmen.

- Niepotrzebnie zadał pan sobie tyle trudu. Może pan wrócić na przyjęcie.

Roześmiał się.

- Podoba mi się pani, Rebeko, chociaż zupełnie nie wiem dlaczego. Może jutro zjemy razem kolację? - Uśmie­chnął się do niej.

Znowu poczuła, że świat zaczyna się niebezpiecznie chwiać. Mocno zacisnęła dłonie na kamieniach i zagryzła zęby. Tym razem jednak ból przyszedł w najwłaściwszej chwili. Zniwe­czył skutki tego uśmiechu, wspaniałego, olśniewającego uśmiechu, który jednoznacznie wyrażał męskie zadufanie i poczucie władzy nad kobietami.

W dwóch krótkich zdaniach Becky powiedziała temu mężczyźnie, co może zrobić ze swoim zaproszeniem na kolację, swoimi upodobaniami i teksańskim wdziękiem. A że nadjechała taksówka, wsiadła do niej i zniknęła mu z oczu. Nigdy więcej już go nie widziała.

Skrzywiła się z niechęcią. Wyglądało na to, że w po­niedziałek zobaczy go znowu. Zdecydowana wykręcić się od tego spotkania i ewentualnej dodatkowej pracy, usiadła przy kuchennym stole z kalkulatorem Mike'a w dłoni i notatnikiem przed sobą. Ponieważ wydatki rodziny trudno było już zmniejszyć, musiała znaleźć dodatkowe źródło dochodu.

W godzinę później siedziała ze zmarszczonym czołem nad kartką zabazgraną liczbami, a obok niej leżała na stole zgnieciona torba po piankach. Cały ten czas spędziła na konstruowaniu budżetu, ale nic nie wskazywało na to, by jej starania przyniosły jakiekolwiek skutki, jeśli nie liczyć dekagramów, których przybór wykaże następnego ranka waga.

Zaskrzypiał korek, gdy przyczepiła listę najlepszych pomys­łów do korkowej tabliczki. Potem metodycznie spłaszczyła torbę po piankach i złożywszy ją w mały kwadracik, wcisnęła głęboko do kosza na śmieci, żeby dzieciaki nie zauważyły. Postanowiła położyć się do łóżka i jak najszybciej zasnąć. Budżet mógł poczekać do następnego dnia.

Przesunęła dłonią po wyłączniku i w kuchni zapadła ciemność. Gdy szła po schodach, po zmęczonej głowie tłukła jej się myśl. Gdyby zgodziła się zająć kuzynką Ryana McLeoda, widywałaby tego człowieka dzień w dzień.

Ciekawe, czy nadal jest taki zabójczo przystojny.

Zasnęła? - spytała Carol i schyliła się po kieliszek. Podciągnęła nogi na sofę i wygodniej się oparła. Potem wygładziła na udach spódniczkę kostiumu.

- Tak. Nareszcie. - Ryan stał pośrodku pokoju dziennego i przyglądał się Carol z obojętnym, bezosobowym podziwem. Była bardzo elegancką kobietą.

Zauważył, że ile razy ktoś mówił o Carol Hill, wspominał jej elegancję i inteligencję. Jej urodę. Jej bezwzględność. I niepowstrzymane parcie naprzód. To dziwne, ale zaczynało go zastanawiać, czemu wszystkie te wzmianki, pochlebne czy niechętne, podkreślały jej dystans do świata. Prawie od samego początku zdawał sobie sprawę, że w ich związku brakuje ciepła, że nie ma go nawet w łóżku. Namiętność była, owszem, ale nie żar. To prawdopodobnie wyjaśniało, dlaczego już od dawna nie proponował Carol seksu.

Carol uśmiechnęła się do niego i poklepała poduszkę obok siebie.

Przez chwilę wahał się, czy nie przyjąć tego ostentacyjnego zaproszenia, ale nie mógł wykrzesać z siebie wystarczającego entuzjazmu i nie miał dość energii na intymności. Poza tym kto mógł przewidzieć, jak długo Dani pozostanie uśpiona? Opadł na krzesło w drugim końcu pokoju i zwiesił głowę.

- Matkowanie mnie wyczerpuje.

- To dopiero pierwsza noc.

- Nie przypominaj mi. - Pokiwał głową i uśmiechnął się do niej. - Przepraszam za nieudany wieczór. Trzeba było mimo wszystko skorzystać z tych biletów.

- Miałam iść sama? Co to, to nie. Jestem pewna, że Paul z żoną ucieszą się z wieczoru poza domem, z dala od dzieci. - Przez dłuższą chwilę obwodziła palcem krawędź kieliszka. - Zazdrościłeś im kiedyś? Małżeństwa, kolorowego płotka dookoła domu i gromadki dzieciaków?

- Paulowi i Sheili? Coś ty! To nie dla mnie. Nasz układ mi się podoba. - Po twarzy Carol przebiegł jakiś dziwny grymas. - A co? Ty im zazdrościsz?

Przyjrzała mu się uważnie znad krawędzi kieliszka.

- Czy przeszło ci kiedyś przez myśl, że gdybyśmy się pobrali, mogłabym ci pomóc w rozwiązaniu niektórych problemów?

- Nie. Nie mógłbym cię prosić o nic takiego.

Znów zauważył coś dziwnego w jej twarzy, tym razem był to błysk w oczach. Czyżby błysk złości?

- Carol, jeśli postanowiłaś ze mną zerwać i poszukać mężczyzny, który chciałby takiego życia, to wiedz, że cię zrozumiem. - Zadziwiające. Miał nadzieję, że Carol powie „tak”.

- Nie. Nasz układ trwa.

Przechyliła kieliszek i wypiła jego zawartość. Pusty oddała w milczeniu Ryanowi. Poszedł do kuchni dolać jej wina, a gdy wrócił, Carol znów była sobą. Wzięła od niego kieliszek z uwodzicielskim uśmiechem.

- Co zamierzasz zrobić z tym dzieckiem? Oddać do szkoły z internatem?

- Mała zostanie u mnie. Hallie szuka kogoś, kto zająłby się nią w ciągu dnia.

- Zamieszka tutaj? - Carol uniosła brwi. - To będzie bardzo interesujący eksperyment. - Upiła trochę wina. - Jak ci minęła reszta dnia?

- Fatalnie. Ten sukinsyn Pastin wygrał przetarg na re­organizację kartoteki szpitala. Zaufany informator Hallie doniósł, że przebili nas o głupie pięćset dolarów. Poza tym Susan złożyła dzisiaj wymówienie. Podkupił ją przyjaciel Pastina.

- Zdaje się, że przegrałeś przetarg z Pastinem już szósty raz.

- Mhm. - Pokręcił głową, próbując trochę rozluźnić mięśnie karku. - To powoli staje się zwyczajem. Sześć przetargów i wszystkie przegrane o niecały tysiąc dolarów. A Susan jest moim czwartym pracownikiem na kluczowym stanowisku, którego podbiera mi Pastin lub jego przyjaciele. Czwartą osobą w trudnej sytuacji finansowej, która nie potrafi się oprzeć pokusie.

- Wszystko wskazuje na to, że Harold Pastin ma u ciebie informatora.

- Owszem.

- Hallie ma dostęp do wszystkich informacji o przetargach. Poza tym odgrywa matkę wszystkich pracowników, a to oznacza, że wie o ich prywatnych kłopotach.

- To nie Hallie! - Ryan natychmiast pożałował, że podniósł glos, bo Carol spojrzała na niego zaskoczona. - Ona jest częścią tej firmy tak samo jak ja.

- Już dobrze, dobrze. - Carol uniosła ręce w ustępliwym geście. - Ja tylko wysnułam przypuszczenie. Tyją znasz lepiej.

- Wiem, że nerwy nie są dla mnie wytłumaczeniem, ale Przepraszam.

- W porządku. - Odstawiła kieliszek i wzięła torebkę. - Lepiej już pójdę.

- Nie musisz wychodzić tak wcześnie. Moglibyśmy obej­rzeć jakiś film z tych kupionych mi przez Hallie. Ona ciągle wierzy, że nauczy mnie świata, który nazywa „prawdziwym”, chociaż słowo daję, że nie rozumiem, co prawdziwego jest w hollywoodzkich produkcjach.

- Nie, dziękuję. Jednak pójdę. Jesteś zmęczony, a ja jeszcze muszę zrobić to i owo przed jutrzejszą podróżą.

- Nie mogę zostawić Dani samej, więc nie odwiozę cię do domu, ale zatelefonuję po taksówkę.

Podał jej płaszcz. Gdy wsunęła ramiona w rękawy i zapięła guziki, stanęła na palcach, żeby pocałować go na do widzenia.

- Zadzwonię do ciebie po powrocie. Powodzenia w szuka­niu opiekunki do dziecka.

- Dziękuję. Podejrzewam, że to bardzo odpowiednie ży­czenie.

Ech, te kobiety!

Rozdrażnienie Ryana znów nieco wzrosło. Siedział za kierownicą srebrnego mercedesa i mijał inne samochody, które wyjechały na ulice w niedzielny ranek. Towarzyszył mu odgłos nieustannie pracujących wycieraczek.

Właśnie teraz, kiedy musiał skoncentrować wszystkie siły na stworzeniu dla firmy planu walki o byt, spotkało go coś takiego. Zamiast pracować, będzie miał tysiące różnych zajęć, jak inni znani mu rodzice. Zmarszczył czoło. Będą występy. Wywiadówki. Podwożenie samochodem do szkoły.

Sięgnął do dźwigni zmiany biegów, żeby wyprzedzić autobus, zamiast tego zaczepił jednak palcami o plisowaną spódniczkę swojej pasażerki. Zmełł pod nosem przekleństwo i wyplątał rękę.

- Przepraszam.

Odpowiedzią na te przeprosiny było jedynie skinienie głowy. Każdy mężczyzna, któremu wydaje się, że zna kobiety, powinien spędzić trochę czasu z taką istotą. Przed dwa dni i dwie noce dziewczynka mówiła prawie wyłącznie „tak” i „nie”.

Nie pierwszy raz smutno zadumał się nad śmiercią Rona i Marcii i z powątpiewaniem pomyślał o ich rozsądku, który kazał im wybrać kawalera na opiekuna ich dziecka. Spojrzał na małą, która siedziała w milczeniu, i jeszcze raz spróbował nawiązać rozmowę.

- Myślę, że polubisz panią Hansen.

- Tak - odpowiedziała posłusznie Dani.

Siedziała ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi splecionymi na kolanach. Długie, czarne włosy miała związane niebieską aksamitką. I była absolutnie nieruchoma. Za bardzo nierucho­ma. Nie wierciła się i wbrew oczekiwaniom Ryana nie paplała bez końca. Raz tylko z własnej inicjatywy zdobyła się na dłuższą wypowiedź, gdy powiedziała, że woli skróconą formę swego imienia. Ryan znał się na dzieciach bardzo słabo, to dziecko jednak nie wydawało mu się normalne.

Załamany, wyciągnął z kieszeni marynarki kartkę i zerknął najpierw na wypisany tam adres, a potem na przesuwające się za szybą numery domów.

Jak siedmioletnia dziewczynka, pozornie idealnie grzeczna, może tak człowiekowi skomplikować życie? Przez dwa dni spędzone na wizytach u potencjalnych opiekunek Dani od­rzuciła wszystkie kandydatury, niekiedy wymieniając całkiem absurdalne powody. Rebeka Hansen była ostatnią osobą na liście sporządzonej przez jego sekretarkę. A Ryan miał szczerą nadzieję, że zdąży zatrudnić kogo innego i nie będzie musiał Jej odwiedzić.

Zdumiało go, że Hallie zdołała namówić przyjaciółkę swojej siostrzenicy na to spotkanie. Wprawdzie nie wiedział, dlaczego Rebekę tak zirytowało zwykłe zaproszenie na kolację, dwa lata temu nie przebierała jednak w słowach, gdy wyjaśniała mu, co o nim myśli. Pech chciał, że teraz miał zamiar prosić ją o przysługę.

Wzruszył ramionami. Będzie musiał męskim urokiem nakłonić Becky do przyjęcia tej pracy.

Oczywiście, urok będzie całkiem bezużyteczny, jeśli Rebeka dom i jej dzieci nie spełnią oczekiwań Dani. A jeśli spotkanie Potoczy się tak jak poprzednie, to czeka go kłopot przez duże „K”.

Jeszcze raz sprawdził adres i zwolnił przed frontem dużego, białego domu na rogu. Dwupiętrowy budynek wyróżniał się w okolicy, sąsiednie miały bowiem tylko jedno piętro lub były parterowe. Z zaokrąglonego naroża budynku wyrastała wieżyczka zakończona spiczastą kopułą. Na jej czubku pysznił się blaszany kurek. Natomiast z dachu werandy zwisała ozdobna, rzeźbiona tabliczka z napisem „Lilac House”.

To musiał być kiedyś ładny dom, pomyślał, zatrzymując samochód na podjeździe obsadzonym nie strzyżonymi krze­wami. Szkoda, że tak podupadł. Farba nie wyblakła i nie łuszczyła się tylko na tabliczce z napisem, która biła w oczy bogactwem fioletu, błękitu i zieleni.

Dodatki do wielobarwnych ścian stanowiły zardzewiały, stary samochód na nierównym podjeździe i dżungla otaczająca dom. W sumie widok był mało pociągający.

Znad zarośniętej winoroślą balustradki werandy wychyliła się głowa. Śledziły ich wielkie brązowe oczy, więc Ryan mocno uścisnął rękę Dani, szukającą schronienia w jego dłoni. Gdy wchodzili po schodkach, stanął przed nimi chłopiec z niesfornymi, brązowymi kędziorami. Na podbródku miał zaschniętą strużkę czekolady, a gołe kolana, wystające z roz­dartych dżinsów, były zielone od trawy.

- Cześć! Jak się nazywacie? Po co przyszliście? Czy mogę posiedzieć w waszym samochodzie?

- Nicky! Bądź grzeczny. - Starsza dziewczynka z długimi, kręconymi włosami, które sięgały talii jej marszczonej su­kienki, uchyliła odrapane drzwi. - Czy mogę państwu w czymś pomóc?

- Nazywam się Ryan McLeod, a to... - delikatnie po­ciągnął Dani za rękę, żeby stanęła przed nim - to jest Dani. Byłem umówiony z panią Rebeką Hansen w sprawie opieki nad dzieckiem.

Dziewczynka zmierzyła Ryana spojrzeniem, w którym widać było ślady niezadowolenia.

- Mama powiedziała, że pan przyjdzie jutro.

- Obawiam się, że jutro będę nieuchwytny. Próbowałem do państwa zadzwonić, ale od ósmej rano linia jest zajęta.

- Najlepiej będzie, jak pan wejdzie. Czy Dani może iść na górę? Nicky pokaże panu, gdzie jest mama.

Zauważył, że kąciki ust Dani uniosły się w nieśmiałym uśmiechu, pierwszy raz odkąd dziewczynka była u niego. Trochę mu ulżyło. Może wreszcie znalazła rodzinę i dom, które łaskawie zaakceptuje.

- Jeśli jesteś pewna, że mama nie będzie miała nic przeciwko temu...

Wszedł za dziećmi do środka. Odetchnął głęboko aromatem jabłek i cynamonu, który unosił się w domu, i przystanął obejrzeć szerokie, równoległe poręcze schodów. Tymczasem Sara poprowadziła Dani na górę. W przestronnej sieni po obu stronach znajdowały się podwójne przeszklone drzwi.

Na wąskim stoliku przy ścianie leżały liczne rękawiczki i kapelusze. Obok stał zaimprowizowany stojak na parasole, zrobiony z najbrzydszego wazonu, jaki zdarzyło się Ryanowi widzieć. W lustrze oprawionym w pozłacaną ramę odbijał się imponujący żyrandol, zwisający z wysokiego stropu.

Na lewo wchodziło się do pokoju, który kiedyś zapewne był jadalnią. W tej chwili tapicerowane krzesła odsunięto pod ścianę, gdzie zajmowały miejsce razem z deską do prasowania. Do mahoniowego, podłużnego stołu była dostawiona maszyna do szycia, obok zaś leżały porozrzucane kawałki materiałów.

Przez szybę w drzwiach z prawej strony widział parter wieży. Dawniej musiał tam być elegancki salon, teraz jednak w okrągłych ścianach mieścił się wygodny pokój dzienny, umeblowany wyjątkowo eklektycznie. Mały kominek miał rzeźbioną obudowę. Kotary ze spłowiałego różowego aksamitu zwisały po bokach smukłych okien, sięgających stropu trzy metry nad podłogą. Ryan zacisnął usta, stwierdził bowiem, że pokoje, choć czyste, zdradzają te same objawy zaniedbania; co dom na zewnątrz.

Poczuł szarpnięcie za nogawkę, spojrzał więc na Nicky'ego.

- Mama naprawia kominek w naszym pokoju. Ona umie naprawić wszystko. - Zamilkł, jakby zastanawiał się nad tym, go powiedział. - No, prawie wszystko. Obiecała nam, że zjemy lunch przy kominku, bo na dworze pada. Będzie piknik w domu.

Nicky wziął Ryana za rękę i pociągnął przez sień. W łuko­watym przejściu, przegrodzonym następną parą podwójnych drzwi, przystanęli.

- Mamo!

To była kiedyś wspaniała biblioteka, uznał Ryan, przy­glądając się zdobionemu stropowi, oknom z drobną kratką szybek i ciężkim, dębowym półkom, na których bez ładu i składu leżały gry i zabawki. Na długiej, niskiej ławie pod oknem stało akwarium, które zaadaptowano na mieszkanie trzech żółwi. Przed telewizorem stał wygodny komplet wypo­czynkowy, przykryty barwnymi narzutami.

- Nie teraz, Nicky. Zmykaj z powrotem na dwór i pobaw się grzecznie, bo inaczej nie będzie pikniku. Powiedziałam ci, że to trochę potrwa.

Ryan wyszedł zza futryny w poszukiwaniu źródła głosu. W przeciwległym końcu pokoju ujrzał inny komplet wypoczyn­kowy, rozstawiony dookoła drugiego kominka, większego niż pierwszy i różniącego się od niego prostą obudową. Kobieta była odwrócona plecami do Ryana. Nieświadoma jego obecności, wzięła z metalowego stojaka narzędzia do czyszczenia kominka.

Serce mu drgnęło, w gardle zaschło. Musiał zwalczyć niepojęty i całkiem irracjonalny przypływ pożądania.

Brązowe, kręcone włosy opadały kobiecie na ramiona, które osłaniała luźna, biała, bawełniana koszulka. Różowe szorty obciskały jej biodra i eksponowały smukłe, zgrabne nogi oraz niewielkie bose stopy. Zwrócił uwagę na paznokcie stóp, polakierowane na jaskrawoczerwony kolor. Miał wielką ochotę się przekonać, czy ciało tej kobiety rzeczywiście jest tak atrakcyjne, jak mu się zdaje.

- Ale, mamo...

- Nic z tego, młody człowieku. Byłeś tu już co najmniej dziesięć razy w różnych sprawach. Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo...

Nicky otworzył usta, by zaprotestować, ale widocznie lepiej się zastanowił, bo posłusznie znikł z pokoju.

Tymczasem Ryan zdążył się trochę opanować. Odchrząknął i spróbował się odezwać:

- Rebeko?

Jego głos zagłuszyło jednak głośne walenie.

Kobieta utrzymywała dość chwiejną równowagę, oparta kolanem o ciemną płytę paleniska i ręką o obudowę, natomiast drugą rękę miała wsuniętą w przewód kominowy. Usiłowała otworzyć zasuwę, na oślep dźgając pogrzebaczem w głąb przewodu.

Bez wątpienia go nie usłyszała. Ryan ze wszystkich sił starał się nie zwracać uwagi na kształtne pośladki kobiety, przesuwające się tam i z powrotem za każdym ruchem ramienia. Nie rozumiał, co się stało z jego opanowaniem. Przecież prawie nie znał tej kobiety!

Cicho podszedł po starym dywanie.

- Pomogę pani. - Sięgnął po jej rękę opartą o obmurowanie.

Becky poczuła dotyk wielkiej dłoni, jednocześnie tuż przy uchu usłyszała męski głos. Przerażenie odebrało jej mowę. Kolano straciło chwiejne oparcie, a ręka wyszarpnęła się z uścisku.

Ryan chwycił ją w pół i pociągnął ku sobie, żeby nie upadła na cegły. Chociaż zareagował szybko, nie był w sta­nie zrównoważyć gwałtowności ruchu. Głowa i ramiona kobiety poleciały do przodu, a ręka trzymająca pogrzebacz wleciała jeszcze głębiej do przewodu. Rozległ się huk i zasuwa wreszcie ustąpiła. Owionęła ich chmura sadzy i popiołu.

Zaskoczeni znieruchomieli. Po chwili Ryan zacisnął chwyt i zaczął podnosić kobietę. Loki załaskotały go w brodę. Ale kobieta poślizgnęła się i straciła równowagę. Jej piersi oparły się na ramieniu Ryana, a pośladki otarły się o jego krocze.

Becky kompletnie osłupiała. Pogrzebacz, który wypuściła z dłoni, z brzękiem upadł na podłogę. Na sercu, które Panicznie jej łomotało, czuła wyraźny dotyk męskiej dłoni.

Ryan okręcił ją dookoła, nie zwalniając bynajmniej uścisku. Becky spojrzała w srebrzystoniebieskie oczy i zaczęła uspokajać wyrywające się z piersi serce, powtarzając sobie w myśli, ten mężczyzna to ktoś obcy, nie Eric. Eric odszedł.

Powoli jej lęk przerodził się w złość tym większą, że mężczyzna wybuchnął śmiechem. Równe rzędy jego białych zębów wyraźnie odbijały od osmolonej twarzy.

- Niech pan mnie puści! - Nie zważając na to, że tylko jego ramię chroni ją przed upadkiem, z całej siły go odepchnęła i szarpnęła się, żeby stworzyć między nimi przynajmniej niewielki dystans. Przy okazji zatoczyła nogą łuk i przewróciła stojak z narzędziami. Ryan z trudem utrzymał równowagę. Przestał się śmiać i znów wzmocnił chwyt.

- Niech się pani nie rusza, bo sobie pani zrobi krzywdę.

Ignorując niezaprzeczalnie miłe brzmienie tego głosu, naznaczonego południowym akcentem, Becky spojrzała na niego morderczym wzrokiem.

- Więc niech mnie pan puści.

- Jak sobie pani życzy. - Przeniósł chwyt na ramiona i pozwolił jej osunąć się wzdłuż swego ciała. Puścił ją jednak dopiero wtedy, gdy upewnił się, że odzyskała równowagę. Cofnął się dwa kroki.

- Kim pan jest i co pan robi w moim domu? - Pogrzebacz zgrzytnął o cegły, Becky poderwała go bowiem z paleniska w obronnym geście.

- Nazywam się Ryan McLeod. Wpuściła nas tu Sara.

- Ryan? Ojej! - Zerknęła za jego plecy. - Nas?

- Pani córka zaprowadziła moją podopieczną na górę, a Nicky przyprowadził mnie prosto do pani.

- Powinien był mnie uprzedzić, że pan przyszedł.

- Próbował. - Ryan wykrzywił usta w grymasie, który mógłby ujść za uśmieszek. - Ale zagroziła mu pani, że jeśli powie jeszcze jedno słowo, to nie będzie pikniku.

- No tak. - Becky zdawała sobie sprawę, że zwyczajnie gapi się na tego mężczyznę, ale nie mogła oderwać od niego oczu. Żałowała, że nie widzi twarzy, cała górna połowa jego ciała była jednak czarna od sadzy. Sama zresztą z pewnością wyglądała nie lepiej.

Miał długie nogi, był wąski w pasie i szeroki w barkach. Nosił stare dżinsy, wytarte na udach, bawełnianą koszulę, która kiedyś była biała, i szarą, sportową marynarkę z tweedu. Strój ten okrywał ciało, lecz nie ukrywał, że jego budowa może wywołać mocniejsze bicie serca u każdej kobiety, nawet tak powściągliwej jak Becky.

Najwidoczniej przez ostatnie dwa lata nic się nie zmieniło.

- Dlaczego pan nie zatelefonował? - Instynkt nakazał jej ostrożność, odwróciła więc wzrok.

- Próbowałem. Bez przerwy było zajęte. - Podszedł do aparatu i odłożył na widełki słuchawkę, której miejsce zajmowała dotąd poduszka.

Uprzytomniła sobie, ze wciąż trzyma pogrzebacz, wypuściła więc narzędzie z dłoni.

- Przepraszam za to. Przestraszył mnie pan.

- Nic się nie stało, Rebeko. Rozumiem.

- Wolę, kiedy się mnie nazywa Becky. - Podniosła resztę narzędzi i odłożyła je na stojak. - Jan powiedziała mi, że potrzebuje pan opiekunki do dziecka. Może zostanie pan na lunch, a porozmawiamy potem?

- Dziękuję. To dobry pomysł, ale... - Rozłożył ręce. - Jestem trochę za brudny na składanie wizyt.

- Ojej! Powinniśmy chyba doprowadzić się do porządku. Jeśli pójdzie pan korytarzem, za kuchnią są drzwi do łazienki. Może pan wziąć prysznic.

- Bardzo chętnie. - Lekko skłonił głowę i skinął dłonią.

Musiała zapanować nad nerwowym śmieszkiem, gdy zorien­towała się, że ten dworski gest był zaproszeniem, by pokazała mu drogę. Zgodnym z zasadami dobrego wychowania, lecz wyjątkowo śmiesznym, zważywszy na stan, w jakim oboje się znajdowali. Niezręcznie dygnęła, skubiąc dłonią nogawkę szortów, po czym wyminęła go i ruszyła przed siebie.

Doszedł za nią do schodów w sieni. Czuła na plecach jego spojrzenie.

- Teraz nasze drogi się rozchodzą - powiedziała, stawiając nogę na pierwszym stopniu. Wskazała ręką w głąb korytarza.

- Dziękuję.

Jego południowy akcent był wyraźniejszy, niż pamiętała z pierwszego spotkania. W dodatku uniósł dłoń do czoła, jakby chciał uchylić kowbojskiego kapelusza.

Z błyskiem w oczach przesunął wzrokiem po jej obnażonych nogach i Becky poczuła, jak pod warstwą sadzy robi się pąsowa. Co za absurd. Dlaczego nagle wydało jej się, że jest prawie rozebrana, skoro w podobnym stroju często chodziła po zakupy?

- Zaraz wrócę. Ręcznik i wszystko, co potrzebne, powinien pan znaleźć w szafce pod umywalką. - Zawahała się, bo mężczyzna nadal stał nieruchomo. - Chce pan, żebym panu pokazała?

- Dziękuję, na pewno sobie poradzę.

- Czy jeszcze czegoś pan sobie życzył. - Nie dbała o to, że ton jej głosu może wydać się opryskliwy.

- Nie, dziękuję pani. - Uśmiechnął się od ucha do ucha, ale posłusznie oddalił się korytarzem w stronę kuchni.

Becky szybko przemierzyła sypialnię i weszła pod prysznic, wciąż w ubraniu. Metalowe kółka zadzwoniły na poprzeczce, gdy energicznie szarpnęła zasłonką. U jej stóp powstała czarna kałuża, wolno ściekająca rurą odpływową. Zmywszy z siebie większość sadzy, Becky rozebrała się i nogą ode­pchnęła ubranie tak, że znalazło się przy końcu wanny.

Nalała na dłoń szamponu i mocno wtarła go sobie we włosy. Za kogo ten człowiek się uważa? Wchodzi jak do swojego domu i omal nie przyprawia jej o zawał. Becky obróciła się i odchyliła głowę, żeby woda spłukała szampon, a przy okazji wirusy szaleństwa, które mogły pozostać na skórze po jego dotknięciu.

Bardzo trudno jej było zrozumieć, dlaczego nie zadzwoniła do Hallie i nie odwołała tego spotkania natychmiast po tym, jak dowiedziała się, że Jan ich umówiła.

Spadło ciśnienie w rurach. Becky zaczęła kręcić kurkami, żeby utrzymać temperaturę wody.

Do diabła z tą wiekową instalacją, pomyślała. Powinna pamiętać, że ile razy ktoś puszcza wodę na dole, natychmiast spada ciśnienie na górze. Niespodziewanie zobaczyła oczami wyobraźni nagiego Ryana pod prysznicem. Zalało ją gorąco.

Dawno i bez żalu zapomniane doznania nagle w niej ożyły. Dla ich stłumienia musiała sobie przypomnieć Erica, z jego piękną twarzą i podłym sercem. Zadrżała.

Nie! Dostała już swoją lekcję, a chociaż jej ciało i Jan twierdziły co innego, nie potrzebowała mężczyzny. Chwyciła kostkę mydła i zaczęła to zdradzieckie ciało z całej siły nacierać, przekonana, że im szybciej się doczyści i ubierze, tym szybciej pozbędzie się Ryana z domu.

Niepożądane myśli odpędziła w najciemniejszy zakamarek umysłu. Postanowiła, że Ryan będzie musiał znaleźć kogo innego do opieki nad dziewczynką. Co do niej, nie chciała się z nim umówić dwa lata temu i dalej nie życzyła sobie utrzymywać z nim znajomości. Gdyby nie sytuacja finansowa, w ogóle nie zastanawiałaby się nad przyjęciem pracy, którą chciał jej zlecić.

Szybko się wytarła, a potem otworzyła szafę w po­szukiwaniu najstarszego posiadanego dresu. Wybrała taki, który w okresie świetności był złocistożółty, ale po wypadku w pralni zdeformował się i nabrał koloru błota. Uśmiechnęła się zadowolona. Ryan McLeod nie dostanie od niej nawet najmniejszego sygnału, że jest zainteresowana jego osobą. Świadomie zignorowała fakt, że pierwszy raz po fatalnych doświadczeniach z Erikiem jej ciało zareagowało na męż­czyznę.

Idąc do schodów, przystanęła koło pokoju Sary, żeby wziąć dziewczynki na lunch. Położywszy rękę na klamce, zawahała się jednak.

- Dlaczego u niego mieszkasz? - Głos Sary brzmiał rzeczowo jak zwykle. Chciała czegoś się dowiedzieć, więc Pytała, nie zastanawiając się nad tym, jak może zostać odebrane jej pytanie.

- Moi rodzice nie żyją. - Cicha odpowiedź była równie bezpośrednia.

- Kiedy umarli?

- Trzy tygodnie temu. Ich samolot rozbił się w Peru.

- Po co polecieli do Peru?

- Mama i tata byli naukowcami.

Becky zapukała do drzwi i weszła, zanim Sara zdążyła zadać następne pytania, które mogły sprawić ból jej rozmów­czyni.

- Dzień dobry. Nazywam się Rebeka Hansen, ale wszyscy mówią do mnie Becky. A ty jak się nazywasz? - Uśmiechnęła się szeroko do dziewczynki siedzącej na krześle przy łóżku Sary.

- Danielle Anna McLeod, ale lubię kiedy mówi się na mnie Dani. - Wstała i nieśmiało wyciągnęła do niej rękę.

- Chodźmy na dół - powiedziała Becky, z powagą uścis­nąwszy dłoń dziewczynki. - Zaprosiłam Ryana i ciebie na lunch. Chcesz zjeść z nami?

- Z przyjemnością.

- No, to ruszajmy.

Becky sprowadziła dziewczynki na parter i wysłała Nicky'ego na poszukiwania starszego brata. Postanowiła otoczyć się dziećmi i nie rezygnować z ich eskorty aż do końca wizyty Ryana.

Mijając dziecięcy pokój zabaw, przystanęła. Ktoś posprzątał cały bałagan, a na kominku wesoło skakał ogień. Zaczęła podziwiać grę płomieni. Dotąd była absolutnie pewna, że przypięła Ryanowi właściwą etykietkę, ale przecież to właśnie on musiał tu wszystko uporządkować. Eric za nic nie zrobiłby czegoś takiego, nawet gdyby go o to poprosiła.

W kuchni posadziła dziewczynki przy wielkim stole i po­stawiła przed nimi szynkę, ser, masło orzechowe, galaretkę i chleb, wraz z zestawem noży i talerzy.

- Wy robicie kanapki, ja podgrzewam zupę.

Wkrótce czworo dzieci siedziało przy stole i przygotowy­wało przenośną ucztę złożoną z kanapek, warzyw, owoców i frytek, a Becky stała przy kuchni i chochlą mieszała w garze zupę z owoców morza. Było to ulubione danie jej dzieci, Dani też powiedziała, że je lubi, ale czy taki zwykły domowy posiłek będzie odpowiadał człowiekowi, który właśnie brał prysznic?

Phi! Mężczyźni tego pokroju na widok pokoju pełnego dzieci uciekają, gdzie pieprz rośnie.

- Hej, proszę pana! Woli pan kanapki z dżemem i masłem orzechowym czy z serem i szynką? - zawołał piskliwie Nicky.

- Lubię i takie, i takie. Mogę jakoś pomóc?

Zdrętwiała słysząc dźwięczny męski głos, odpowiadający na pytanie jej syna. Prawie siłą oderwała nagle zdrętwiałe palce od chochli, żeby położyć dłoń na blacie. Dopiero wtedy odwróciła się do Ryana McLeoda.

Był niewiarygodnie piękny. Złote włosy opadały mu falą na czoło. Przez dwa lata przybyło mu kilka bruzdek przy oczach i wokół kącików ust, ale to niczego mu nie ujęło, a wręcz przeciwnie, jeszcze dodało atrakcyjności.

Stał przed nią bosy i obnażony do pasa. Resztki sadzy były jeszcze widoczne na dżinsach, które odsłaniały nieznacznie wklęsły brzuch. Ramiona miał umięśnione, nie przesadnie, ale efektownie, a szeroki tors okrywało złociste owłosienie, które stopniowo zwężało się ku dołowi i nikło w spodniach.

Becky przełknęła ślinę. Przy tym mężczyźnie Dawid Mi­chała Anioła wyglądałby jak zwyczajny mięczak.

Ryan omal nie wybuchnął śmiechem, gdy zobaczył panią domu. Włożyła stare, workowate spodnie od dresu w kolorze błota i bluzę od kompletu, zapiętą po szyję. Włosy miała zaczesane do tyłu, co niewątpliwie stanowiło próbę po­skromienia niesfornych loków.

Wyglądało na to, że chciała ukryć swoje wdzięki. Z po­przedniego spotkania pamiętał jednak, że Rebeka Hansen jest atrakcyjną kobietą. Bardzo atrakcyjną i wciąż wolną, jeśli wierzyć Hallie.

O czym ty myślisz, zrugał się w myśli. Masz spotkanie z opiekunką do dziecka, a nie randkę z kobietą, nawet jeśli opiekunka jest bardzo pociągająca. Nagle zauważył, że mimo nieufności w oczach, Becky raz po raz przesuwa wzrokiem po Jego ciele. Może więc pociąg był wzajemny?

Natychmiast przestał jednak okazywać uznanie dla kobie­cych zalet Becky, gdy zauważył bardzo niechętną minę chłopca, siedzącego przy stole.

- Ryan, nie poznałeś jeszcze mojego starszego syna. To jest Mike. Mike, to jest pan McLeod.

Chłopiec skinął mu głową, nie przestając się burmuszyć.

- Gdzie pana ubranie?

- Mieliśmy mały kłopot z kominkiem. Przy okazji tak ubrudziłem się sadzą, że twoja mama pozwoliła mi skorzystać z łazienki i wziąć prysznic.

- Dzieci, kończcie przygotowywać kanapki, bo inaczej nie będziecie miały co jeść. - Becky zmarszczyła czoło i pokręciła głową widząc, że syn wzruszeniem ramion wyraził swą dezaprobatę.

- Wziąłem z ganku szmaty i starłem nimi sadzę z podłogi, a potem wyrzuciłem je do pojemnika przed domem - powie­dział Ryan. - Ogień już się pali, jak trzeba. - Podszedł do niej, wyraźnie nie zwracając uwagi na swój niekompletny ubiór. - Jest tylko jeden problem.

Zerknęła na dzieci, licząc że oderwą jej uwagę od Ryana, ale latorośle straciły już zainteresowanie rozmową dorosłych. Znowu skupiły się na przygotowywaniu kanapek i układaniu ich na dwóch półmiskach, stojących pośrodku stołu.

- Jaki? - Cofnęła się kilka kroków, aż wreszcie poczuła za plecami kuchenny blat.

- Mam brudne ubranie.

Wciąż się do niej zbliżał, więc Becky usuwała mu się z drogi, aż w końcu zapędził ją do kąta między drzwiami i kuchenką. Zatrzymał się o centymetry od niej i zajrzał do garnka. Poruszył w nim chochlą i z uznaniem wciągnął w nozdrza aromat zupy.

- Owoce morza?

Skinęła głową.

- Pyszne jedzenie plus piękna kobieta - powiedział schryp­niętym głosem. - Krótko mówiąc, posiłek jak marzenie.

Niefrasobliwie przesunął dłonią po torsie i opuścił ją na brzuch. W końcu zaczepił palec o brzeg dżinsów, przyciągając tym spojrzenie Becky.

Zauważył u siebie wyraźną reakcję na to spojrzenie. Ale nie miała ona najmniejszego sensu, zwłaszcza w pokoju pełnym dzieci. Daj spokój, głupcze, nakazał sobie w myśli.

- Nie mogę w takim stanie ani zjeść lunchu, ani jechać do domu. - Mówił teraz głośniej, chrapliwy przydźwięk znikł. - Potrzebna mi jest koszula do włożenia i plastikowa torba na brudy. Sadza ma to do siebie, że wszędzie się wciska.

Gdy nie odpowiedziała, tylko dalej stała z wytrzeszczonymi oczami, zachichotał i dotknął palcem wskazującym czubka jej nosa.

- Może ma pani koszulkę podobną do tej, w której panią tu zastałem.

- Saro. - Głos jej się dziwnie załamał. - Czy możesz przynieść jakąś moją nocną... - Zająknęła się i spłonęła rumieńcem. - Jakąś nocną koszulkę dla pana McLeoda?

- Jasne. - Sara raźnie zerwała się z krzesła i pobiegła do drzwi.

- A torby są w szafce pod zlewem - wybąkała Becky. Leżą w pudle.

- Dziękuję, zaraz sobie wezmę.

Błysnął białymi zębami i odwrócił się we wskazanym kierunku. Jak królik spłoszony przez lisa Becky nie bardzo wiedziała, czy bezpieczniej dla niej będzie uciec, czy zastygnąć w bezruchu.

Ramiona Ryana były gładkie, szerokie, tu i ówdzie upstrzone piegami. Na pochylonych plecach było widać grę mięśni. Luźne dżinsy nieco odstawały od ciała, zanim więc Ryan się wyprostował, Becky zdążyła zobaczyć pod nimi nisko sięgającą opaleniznę i wąski pasek jasnej skóry.

- Pójdę zapakować ubranie i włożę torbę do samochodu - powiedział.

Na progu spotkał Sarę, która podała mu złożoną koszulkę. Sądząc po rumieńcu Becky i jej zająknieniu uznał, że jest to codzienny nocny strój właścicielki.

- Proszę, panie McLeod. To była ostatnia w szufladzie, mamo.

Ryan wcisnął róg plastikowej torby do kieszeni i ujął w dłonie obszerną koszulkę. Delikatnie przesunął palcami po materiale. Koszulka była sprana tak samo jak ta, którą Becky miała na sobie poprzednio.

- Może jednak nie powinienem nadużywać pani uprzejmo­ści. Nie chciałbym, żeby w taką chłodną, deszczowa noc, jakiej należy się dziś spodziewać, musiała się pani obyć bez koszuli.

Uśmiechnął się do niej przewrotnie, a Becky wyobraziła sobie, jak coś, a właściwie ktoś ogrzewa ją tej nocy zamiast koszuli. Niewątpliwie właśnie taką myśl Ryan chciał jej podsunąć. Przez chwilę napawała się widokiem jego palców, pieszczotliwie przesuwających się po koszuli.

- Nie. - Odchrząknęła, chcąc się pozbyć nagłej chrypki. - Nie, proszę wziąć.

Rozłożył koszulkę, trzymając ją za ramiona, i przeczytał napis nad małym żółtym ptaszkiem rodem z komiksu, zdobią­cym przód.

- Pocałuj twojego ćwirka - przeczytał na głos i spojrzał na nią z uniesionymi brwiami.

- Dostałam ją w prezencie od dzieci - wyjaśniła za­żenowana.

Patrzyła, jak Ryan naciąga koszulkę przez głowę. Dla niej ta koszulka była jak luźna sukienka, na szerokich ramionach Ryana mocno się opięła. Biedny ćwirek, już nigdy nie będzie taki sam. Patrząc na potargane włosy Ryana i jego gorący uśmiech, Becky zaczęła się obawiać, że i ona, tak jak nieszczęsny ptaszek, już nigdy nie będzie taka sama.

Jak kobieta może się dąsać, a mimo to wyglądać uroczo? zastanawiał się Ryan. Po lunchu, na który dzieci zjadły tyle, że nie mógł pojąć, w jaki sposób zmieś­ciły to wszystko w żołądkach, cała czwórka poszła w coś Pograć. Becky zmywała naczynia w kuchni, bezskutecznie usiłując nie okazać, jak bardzo onieśmiela ją obecność Ryana.

Ryan usiadł na jednym z nie pasujących do wnętrza krzeseł i wyciągnął przed sobą skrzyżowane nogi. Ilekroć Becky chlała coś zrobić w drugim końcu kuchni, musiała przejść nad jego nogami albo ostrożnie ominąć nagie stopy.

Za każdym razem, gdy tak się działo, rzucała mu gniewne spojrzenie.

Na każde gniewne spojrzenie Ryan odpowiadał czarującym uśmiechem.

- Wspaniały lunch. W życiu nie jadłem tak wybornej szarlotki. A zupa była palce lizać. Wybornie pani gotuje.

- Czy mógłby pan schować nogi pod krzesło? Nie chciała­bym się potknąć.

- Złapię panią.

- Lepiej niech pan stąd wyjdzie albo przynajmniej niech będzie z pana jakiś pożytek. - Rzuciła mu ścierkę. - Proszę powycierać naczynia.

Złapał ścierkę w powietrzu, zanim uderzyła go w twarz, i skinął głową w stronę oliwkowej zmywarki, stanowiącej część zabudowy zlewu.

- Czemu pani jej nie włączy?

- Bo jest zepsuta. Myśli pan, że moczenie rąk sprawia mi przyjemność? Zmywanie jest nudne, ale jeśli nie zamierza pan pomóc, to może pan posiedzieć z dziećmi.

Oderwał spojrzenie od bioder Becky, których zarys pod workowatym dresem był ledwie widoczny, i zatrzymał je na włosach. Wysychające kosmyki uwolniły się spod opaski i teraz spiralnie opadały jej wokół twarzy. Aż drgnął, gdy wyobraził sobie Becky mającą na sobie jedynie koszulkę w męskim rozmiarze, taką jak ta, którą pożyczył.

Ale w tej wizji była to jego koszulka. I jego łóżko.

Ostrożnie położył ścierkę na kolanach, zasłaniając coraz wyraźniejszy dowód swego podniecenia. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ta kobieta tak go rozbudza.

Nie był głupi, odkąd skończył czternaście lat, wiedział, co pociąga kobiety. Jego twarz. Jego ciało. Powodzenie i pie­niądze, odkąd je miał. Dla kobiet rzadko, jeśli w ogóle kiedykolwiek, liczył się człowiek, który krył się za tą fasadą.

Póki był młody i gotowy na wszystko, robił to, co musiał, żeby przeżyć. Gdy osiągnął wiek dojrzały, korzyści z męsko-damskich kontaktów stały się wzajemne. Z czasem jednak nabrał tak silnego obrzydzenia do swojego stylu życia, że rzadko reagował na najbardziej nawet subtelne próby nawiązania znajomości. Wolał utrzymywać wygodny dla obu stron wiązek z kobietą interesów, która prowadziła własną firmę public relations.

Poznał Carol przypadkiem, przez wspólnych klientów. Potem któregoś wieczoru podeszła do niego na przyjęciu organizowanym przez Izbę Handlową, zauważyła bowiem, jak broni się przed natarczywością Sally, pijanej żony kolegi.

Z uśmiechem na twarzy podała mu kieliszek szampana, jeden z dwóch, które trzymała. Gdy zawahał się, zapewniła go, że proponuje mu tylko drinka i ucieczkę od kłopotliwej sytuacji, nic więcej. Zerknąwszy przez ramię, Ryan przeko­nał się, że Sally nie zamierza zrezygnować. Miała na twarzy głupkowaty uśmiech i znów zbliżała się do niego chwiejnym krokiem. Była w stanie uniemożliwiającym trzeźwe myś­lenie.

Przyjął więc kieliszek od Carol i podał jej ramię, wdzięczny za tę interwencję. Przez dłuższy czas przechadzali się razem po sali, potem każde poszło swoją drogą.

Następnego ranka zdziwił go telefon od Carol z za­proszeniem na kolację. Przejęty nieufnością, uprzejmie, lecz stanowczo wymawiał się, póki Carol nie wyjaśniła, że ma pomysł, który może przynieść korzyść im obojgu. Ot, dobry interes.

Wieczorem ze zdumieniem wysłuchał propozycji, by zaczęli odgrywać przed znajomymi parę. Carol. opowiedziała mu, że od wielu lat ma kłopoty z nie chcianymi adoratorami, przez co żony niektórych klientów upatrują w niej zagrożenie. Gdyby zaczęli się razem pokazywać publicznie, rozwiązałoby to wiele problemów im obojgu.

W końcu Ryan przystał na jej propozycję. Po kilku miesiącach platoniczny związek nabrał również wymiaru fizycznego. Nie było mowy o wyłączności, ale brak czasu i zainteresowania romansami sprawiał, że w praktyce do niego się ograniczali. Carol nie chciała i nie oczekiwała od Ryana niczego więcej niż towarzystwa przy różnych okazjach, a od czasu do czasu również bezpiecznego seksu. Ostatnio jednak nawet ten powierzchowny związek bardzo osłabł, oboje bowiem mieli bardzo dużo pracy.

Gdy kiedyś wypłynął w rozmowie temat małżeństwa, Carol wydała mu się absolutnie zadowolona z ich status quo. Bez wahania zgodziła się z nim, że lepsze jest życie bez zobowiązań niż urwanie głowy z kredytami i dziećmi.

Podczas wizyty u Becky zaczął się zastanawiać, w jaki sposób on lub Carol mogliby osiągnąć satysfakcję, mając tak niepełne życie osobiste. Niedowierzająco pokręcił głową. Małżeństwo i rodzina stanowczo nie mieściły się w jego planach.

Skąd więc u niego nagle szalone myśli? Co takiego jest w Becky, że przychodzą mu do głowy najdziwniejsze pomysły?

Pożądanie, odpowiedział sobie. To, co jest między nimi, ma podłoże czysto fizyczne. Łatwo mogliby przeżyć nieza­pomniane chwile rozkoszy, gdyby Becky była tym zaintere­sowana. Już on by się postarał, żeby nie żałowała wspólnie spędzonego czasu, póki oboje mieliby ochotę spędzać go wspólnie.

- Więc jak? Wychodzi pan czy bierze się do roboty?

- Wolałbym zostać tutaj z panią, nawet gdyby miało to oznaczać pracę.

- No, to już. - Becky odwróciła się do niego plecami i zanurzyła ręce w wodzie z mydlinami. Usłyszała zgrzyt odsuwanego krzesła, potem skrzyp starej podłogi. Ryan stanął obok niej. Czysty, męski zapach podrażnił jej powonienie, a od bliskości Ryana przebiegły ją ciarki.

Nie! - pomyślała zdecydowanie. Z jeszcze większym zapamiętaniem rzuciła się na brudne talerze, usiłując prze­zwyciężyć reakcję swego ciała.

- Po co pani tak się śpieszy? Łatwo coś stłuc i się pokaleczyć. - Był tak blisko, że poczuła jego oddech we włosach. Zadrżała.

Upuściła talerz do wody i odsunęła się od niego.

- Dlaczego pan to robi?

- Co?

- Narzuca mi się. Prawie wszystko, co pan mówił w czasie lunchu, było... było dwuznaczne. I ciągle się pan uśmiechał tak znacząco.

Oparł się o kuchenny blat i skrzyżował ramiona na piersi.

- Przykro mi, jeśli wprawiłem panią w zakłopotanie.

- Owszem, udało się to panu, ale wcale pan tego nie żałuje.

Ryan poczuł nagłe pragnienie, by pocałunkiem spędzić gniewny grymas z tych kuszących warg, ale tylko się cofnął. Miał wrażenie, że zmierza do konfrontacji. Instynkt pod­powiadał mu, że należy zachować czujność i nie wolno ulec zwodniczej myśli o pocałunku. Ale wiedział, że nie będzie to łatwe. Jak to możliwe, że ktoś taki jak Rebeka Hansen bez najmniejszego trudu pokonał jego mury obronne?

- Przychodzi pan do mojego domu, omal nie przyprawia o zawał serca ze strachu, a potem bez przerwy mnie pan dręczy.

- Należy się pani - mruknął pod nosem. - Pani też mnie dręczy. Bardzo.

- Słucham?

- Nic takiego.

Nie uszło jego uwagi, w jaki sposób Rebeka porusza się po kuchni. Za każdym razem obchodziła go wielkim kołem. W czasie lunchu zrobiło się gorąco od ognia, więc nieco odsunęła zamek błyskawiczny bluzy. Teraz widać było spod materiału biel jej szyi i początek przełączki między pełnymi piersiami.

Wyczarował najpiękniejszy ze swych uśmiechów, przy którym nieznacznie unosił się kącik ust, a bruzdki wokół oczu trochę się pogłębiały. Wiele razy mówiono mu, że żadna kobieta nie potrafi się oprzeć takiemu uśmiechowi.

Istotnie, Becky zastygła w miejscu.

- Ja panią dręczę? - Głos miał niski, zmysłowy.

Becky natychmiast naszły wyobrażenia, których wolałaby nie mieć.

Ryan wyciągnięciem ręki pokonał dzielącą ich odległość i pogłaskał Becky po ramieniu. Poczuła prąd biegnący w głąb jej ciała. Bała się, że lada chwila odtają w niej dawno zamrożone uczucia. Wspomnienie bólu pomogło jej jednak zapanować nad pragnieniem. Przybrała sztywną pozę i od­sunęła się.

- Nie umie pan pogodzić się z odmową, McLeod? - Odwróciła się do niego plecami. - Dwa lata temu nie byłam zainteresowana. Nic się w tym czasie nie zmieniło.

- Becky... - Ten głos drażnił jej zmysły jak powiew tropikalnego wiatru.

- O, właśnie. - Odwróciła się i spiorunowała go spoj­rzeniem. - O tym mówię. Zwykłe zdanie albo nawet jedno słowo, a pan robi z niego coś... coś zupełnie innego. Lepiej niech pan poszuka opiekunki dla Dani gdzie indziej. Przykro mi, bo to miła dziewczynka i bardzo mi się podoba. Ale nie dopuszczę do tego, żeby molestowano mnie w moim własnym domu.

- Molestowano? - Ryanem tak to wstrząsnęło, że aż zapomniał o swym bezczelnym uśmiechu samozadowolenia. - Myślałem, że pani... To znaczy, nie zamierzałem...

- Nie wątpię. Tacy mężczyźni jak pan nigdy nie za­mierzają. Narzucanie się kobiecie jest wszczepione w ich naturę tak samo jak konieczność oddychania. Wszystko jedno, co to za kobieta. Może pan zabrać swoje fałszywe klejnoty i...

- Słucham?

- Może pan zabrać swoje fałszywe klejnoty i handlować nimi gdzie indziej. Już kiedyś miałam przystojnego męża. Jeden raz mi wystarczy. - Głos Becky ochłódł, stał się bardziej obojętny. - Nie jestem zainteresowana.

- Fałszywe klejnoty? - Ryan szeroko otworzył usta.

Czuł, że twarz mu purpurowieje. Po chwili zamknął usta, odrzucił ścierkę na blat i zrobił krok do tyłu, z najwyższym trudem powstrzymując się, żeby nie krzyknąć.

- Uderz w stół... - Becky z powrotem włożyła ręce do chłodnej wody.

- Przykro mi, jeśli pani tak to widzi. - Na zniszczonym linoleum skrzypnęło krzesło wsuwane pod stół. Potem za­brzmiały oddalające się kroki. - Dziękuję za lunch. Dopilnuję, żeby Hallie zwróciła pani koszulkę.

Skwitowała te słowa skinieniem głowy, ale nie spojrzała na niego. Ryan obrócił się na pięcie i sprężystym krokiem poszedł do pokoju zabaw, gdzie dzieci leżały na podłodze wokół planszy do gry.

- Dani, idziemy.

- Dobrze, proszę pana. - Natychmiast odłożyła kostkę i wzięła z krzesełka kurteczkę. - Dziękuję, że nauczyłaś mnie grać w „Monopol”, Saro.

- Jutro po szkole możemy zagrać w coś innego - po­wiedziała Sara.

- Obawiam się, że nic z tego. Mamy na jutro zaplanowa­ne jeszcze kilka wizyt. - Ryan siłą woli zignorował minę Dani. Nieśmiały uśmiech ustąpił miejsca bolesnemu gryma­sowi. Wolał też nie myśleć w tej chwili o liście Hallie, z której wszystkie nazwiska były już wykreślone. - Do widzenia.

Przesyłając pożegnalny uśmiech pozostałym dzieciom, ruszył za Dani korytarzem do frontowych drzwi. Omal nie wpadł na nią, gdy dziewczynka niespodziewanie przystanęła.

- Dlaczego mamy jeszcze gdzieś chodzić? Becky i Sara mi się podobają.

- Bo... bo... - Ryan przesunął dłonią po karku. Co ma jej powiedzieć? Nie mógł dopuścić do tego, żeby dziewczynka czuła się winna, skoro zawinił upór Becky. - W ostatnim domu powiedziałaś mi, że jest brudno. Tutaj też jest bałagan. Chcę mieć pewność, że dokonaliśmy najlepszego wyboru.

- Becky jest najlepsza. Jest świetna. - Oczy Dani zalśniły łzami. - Chcę być z Sara. Ona powiedziała, że zostanie moją przyjaciółką. A Lilac House nie jest brudny. Jest taki... taki domowy.

Ma rację, pomyślał Ryan, rozglądając się dookoła. Na dzieci w tym domu nie krzyczy się za każdym razem, gdy położą coś nie na miejscu. Ponieważ rozczarowanie Dani było oczywiste, doszedł do wniosku, że musi z bezwzględną szczerością przyjrzeć się swojemu dotychczasowemu zacho­waniu.

Rebeka Hansen była samotną matką, utrzymującą troje dzieci. Była też bardzo sympatyczną kobietą, w niczym niepodobną do Carol Hill ani innych rekinów, czyhających w głębokich wodach jego świata. A on zachował się jak skończony dureń.

Wystarczyło mu parę sekund, by pojąć, co naprawdę zrobił i ile to będzie kosztować jego podopieczną.

- Wiesz co? Idź się jeszcze pobawić. Porozmawiam z Becky.

- Czy ona może się mną zaopiekować?

Ryan wyjął z kieszeni zgniecioną, ale czystą ligninową chusteczkę i niewprawnym ruchem otarł dziewczynce oczy.

- Nic nie obiecuję. Zobaczymy.

Dani wróciła więc do pokoju zabaw i znów usadowiła się na podłodze przy reszcie dzieci, a Ryan stanął w otwartych drzwiach kuchni i przez chwilę patrzył, jak Becky łomocze talerzami o suszarkę przy zlewie.

- To nie jest zgodne z planem - mruknął do siebie. Z cichym westchnieniem podszedł do blatu, podniósł ścierkę, którą wcześniej tam rzucił, i wziął do ręki mokry głęboki talerz.

- Powiedziałam, żeby pan wyszedł.

- To prawda. - Pochwycił jej chmurne spojrzenie i nie odwracając oczu ani na chwilę, zaczął przesuwać ścierką po talerzu.

Co miał powiedzieć, żeby ją przekonać? Dani chciała tu przychodzić, a on miał pracę, na której musiał się skupić. Becky była dotąd jedyną kandydatką, którą dziecko zaakcep­towało. Gdyby mimo to chciał szukać dalej, mógłby znowu znaleźć się w wielkim kłopocie.

- Bardzo niewłaściwie się zachowałem.

- Owszem.

- Nie znam się na wychowaniu, ale w tym domu widzę trójkę dzieci, które kochają i szanują matkę. Jest dla mnie oczywiste, że pani też je kocha i ze wszystkich sił stara się, żeby były szczęśliwe. I nie wątpię, że obdarzy pani tym samym uczuciem każde dziecko, które zostanie oddane pani pod opiekę.

- Jasna sprawa.

- Niech pani mnie posłucha, Becky. - Kącik ust uniósł mu się lekko w smutnym uśmiechu. - Dani potrzebuje kogoś takiego. Niech pani da szansę jej i mnie. Co do mnie, myślałem, że oboje czujemy do siebie pociąg. Nie popełnię drugi raz podobnej omyłki. Obiecuję.

Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć jej ramienia, zorientował się jednak w pół gestu i tylko wskazał krzesło za jej plecami.

- Proszę, niech pani usiądzie. Chciałbym trochę opowie­dzieć o Dani.

Nadąsała się, ale mimo to usiadła.

Obszedł długi stół i zajął miejsce naprzeciwko, celowo odgradzając się od niej metrem solidnego drewna. Nie było sensu siedzieć tuż obok i bez przerwy zwalczać pokusę dotyku. Musiał teraz jasno myśleć. Położył ręce na pokancerowanym blacie stołu i splótł dłonie. Czuł się skrępowany.

W milczeniu mierzyli się wzrokiem. Z wyrazu twarzy Becky wyczytał, że jest pełna wahań, ale chce go wy­słuchać. Przelotnie zerknął na swe dłonie, potem znowu podniósł oczy.

- Mój kuzyn i jego żona pasjonowali się antropologią. Niewiele widzieli poza swoimi badaniami. Po urodzeniu Dani zostawili małą u krewnych Marcii i wrócili do po­łudniowoamerykańskiej dżungli. Z tego, co mi mówiono, Dani widywała ich dwa razy do roku, gdy przyjeżdżali złożyć sprawozdanie z badań albo zdobyć fundusze na ich dalszy ciąg. Zginęli w zeszłym miesiącu podczas eks­pedycji.

- Słyszałam, jak Dani mówi mojej córce, że to było w Peru.

- Podobno. Nie widziałem Rona i Marcii od dnia ich ślubu. Ich adwokat powiedział mi, że mianowali mnie opiekunem dziecka, bo kiedyś udzieliłem subwencji jakiejś ich wy­prawie. Uznali, że jestem hojny. - Nerwowo przeczesał dłonią włosy.

- A pan się nie zgadza z tą oceną?

- Mnie chodziło po prostu o zmniejszenie podatku. Nawet nie wiedziałem, że mają córkę. Dowiedziałem się o jej istnieniu dopiero parę dni temu, kiedy adwokat Rona i Marcii pojawił się z małą w moim gabinecie.

- To potworne. Jak rodzice mogą tak nie dbać o swoje dziecko?

- Właśnie o to samo spytałem adwokata. Ron i Marcia nie pozostawili ani centa, więc krewni Marcii nie chcieli zatrzymać dziecka u siebie, chyba że wypłacałbym im na ten cel znaczną sumę. Tak znaczną, jakby spodziewali się, że będę utrzymywał całe ich gospodarstwo domowe. Nawet byłbym gotów to zrobić, ale musiałbym mieć pewność, że Dani będzie szczęśliwa.

- Czy oni źle ją traktowali?

- Dani nie opowiada, jak jej u nich było, ale adwokat wspomniał mi co nieco na ten temat. Jego zdaniem krewni Marcii uważali ją za piąte koło u wozu i wcale tego przed nią nie ukrywali.

- To straszne!

- No i w ten sposób jesteśmy razem... kawaler z małą dziewczynką. - Urwał i spojrzał Becky w twarz, żeby poszukać tam oznak, że opowieść o losie Dani ją poruszyła. Czy uda mu się skłonić tę kobietę do zmiany decyzji? - Jak widzę, Dani jest grzecznym dzieckiem. Cicha, umie sobie znaleźć zajęcie. Nie będzie pani sprawiać kłopotów. I ja również nie będę. Przyrzekam.

- To śmieszne, że chce ją pan wozić pięć razy w tygodniu aż do Richmond.

- Coś wymyślę. Może uda mi się zatrudnić kierowcę na godziny.

- Mógłby pan znaleźć inną opiekunkę, która mieszkałaby bliżej pańskiego domu.

- Dani chce być tutaj.

- Czyżby liczył się pan z jej zdaniem?

- Pewnie, że tak. Dobrze rozumiem, jaka czuje się teraz osamotniona. - Na chwilę pozwolił się unieść przykrym wspomnieniom.

- Co...

Przerwał jej zdecydowanym ruchem głowy.

Becky nie zaprotestowała. Prawdę mówiąc, właściwie nie chciała słyszeć, co Ryan ma na myśli, bo wtedy mogłaby się o nim więcej dowiedzieć. Wiedza zaś oznacza zażyłość, a wizja zażyłości z takim mężczyzną budziła w niej lęk.

- Dani chce tutaj zostać.

Spojrzała mu w oczy, szukając tam śladów fałszu. Pieniądze, które zarobiłaby za opiekę nad Dani, pozwoliłyby jej spokojnie myśleć o przyszłości, ale bała się obdarzyć tego człowieka zaufaniem.

Ryan wyczuł jej wahanie i gorączkowo szukał w myśli czegoś, czym mógłby ją przekonać o swojej szczerości.

- Bardzo żałuję, naprawdę żałuję, jeśli zrobiłem lub powie­działem coś, czym skłoniłem panią do odmowy.

- Ale...

- Dobrze zapłacę. - Wymienił sumę, od której zakręciło jej się w głowie. Mając te pieniądze, spłaciłaby raty bez kłopotu. Jej dzieci nie straciłyby domu. Wahała się jeszcze chwilę, potem skinęła głową, święcie przekonana, że niepokojące ściskanie, jakie poczuła w żołądku, jest oznaką ulgi. Bądź co bądź, Ryan obiecał dać jej spokój.

- Zgoda. - Wyciągnęła rękę nad stołem, - Czekam na Dani od jutra.

Uścisnęli sobie dłonie. Oboje starannie ukrywali wrażenie, Jakie robił na nich zwykły dotyk.

- Wyobrażałam sobie naszą rozmowę zupełnie inaczej - powiedziała Becky. - Może udamy, że nic się nie stało i zaczniemy od nowa? - Odsunęła od siebie poważną wątpliwość, czy w ogóle jest to do zrobienia.

- Proszę bardzo. - Ryan wstał i obszedł stół dookoła. Przystanął obok niej.

- Dzień dobry. Zapewne spodziewała się pani mojej wizyty.

Becky z trudem powściągnęła grymas, gdy spojrzała w jego roześmianą twarz. Boże, on jest niesamowity, pomyślała, zanim przypomniała sobie, że to tylko opiekun Dani i nikt więcej. Odpowiedziała mu równie promiennym uśmiechem i zaśmiała się.

Ryana zaskoczył ten przejaw wesołości. Nagle uświadomił sobie, że podczas jego wizyty Becky ani razu się nie roześmiała i że prawdopodobnie to jego wina.

- Dzień dobry, Ryan. Proszę mówić do mnie Becky. Mam do pana kilka pytań i chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o Dani. Może pan usiądzie i porozmawiamy?

- To znakomity pomysł.

Spojrzał w jej brązowe oczy tak przenikliwie, że miała wrażenie, jakby docierał do największych głębi. Ryanowi ulżyło. Zdawało mu się, że podpisał największy kontrakt w życiu, mimo iż w swej długiej karierze negocjował i podpisywał wiele trudnych kontraktów. Tylko jedna myśl wracała do niego bardzo natarczywie.

Co dalej?

Wieczorem, gdy dzieci wreszcie znalazły się w łóżkach, Becky usiadła odprężona przy kominku, z kubkiem czekolady i mrożącym krew w żyłach kryminałem. Nagle odezwał się dzwonek.

Otworzyła drzwi Jan, która bez ceregieli weszła prosto do pokoju dziennego i usiadła na kanapie.

- I jak? - Spojrzała na Becky. - Opowiedz mi wszystko z pikantnymi szczegółami.

- O czym ty mówisz?

- Dzwoniła do mnie ciocia Hallie i powiedziała, że zgodziłaś się zająć tą dziewczynką. - Jan zachowywała się tak, jakby miała przed sobą kogoś bardzo sennego albo zamroczonego. - No, i co? Nie pochwalisz przy­jaciółki?

Becky przysiadła na drugim końcu kanapy.

- Jesteś trzepnięta, wiesz?

- Bzdura. Nagrałam sprawę i wszystko wyszło, jak trzeba. - Jan rozłożyła ramiona. - Zawsze tak jest.

Becky pokręciła głową i uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Nigdy się nie zmienisz, co? Jak ty mydlisz oczy swoim szefom? Oni chyba myślą, że świetnie się nadajesz do tej odpowiedzialnej pracy, od której zależy los mnóstwa ludzi?

- Po prostu mam tysiące pomysłów i rzetelnego asystenta, który je wszystkie skrupulatnie rozpracowuje. - Jan za­chichotała. - Ale teraz chcę usłyszeć, jak było, więc mów, kobieto. Czy rzuciłaś tego wspaniałego mężczyznę na ziemię i dałaś upust swoim niegodziwym pragnieniom?

- No, wiesz!

- Nie musisz się oburzać. Wciąż mam nadzieję, że będziesz miała z tej pracy także korzyści uboczne. Ale tak czy owak, przybędzie ci trochę gotówki i jedno dziecko do opieki bez konieczności znoszenia bólów porodowych. Dla ciebie to istny raj.

- Pewnie tak. - Becky schyliła się po kubek, upiła łyk i skrzywiła usta. Wstała. - Podgrzeję czekoladę. Napijesz się ze mną?

- Nawet nie pytaj. Jak myślisz, dlaczego odwiedzam cię tak często o tej porze? Dobrze wiem, że właśnie wtedy przyrządzasz pyszną, gorącą czekoladę. - Jan poszła za przyjaciółką do kuchni i patrzyła, jak Becky nalewa mleka i kakao do garnuszka, który wciąż stał na kuchence. - A on Jest zabójczo przystojny i nie ma żony. Nie zabijesz, że popędziłaś mu kota dwa lata temu, jak was ze sobą po­znałam?

- Jan przestań. Nie chcę mężczyzny i nie potrzebuję mężczyzny.

- Owszem, chcesz i potrzebujesz. W pewnych sytuacjach mężczyzna jest niezastąpiony. - Jan zaczęła trzaskać drzwiczkami szafek. - Na przykład w seksie i w tańcu. Kiedy ostatnio...

- Jan!

- ...poszłaś gdzieś potańczyć? - dokończyła gładko z sze­rokim uśmiechem.

- Czasem doprowadzasz mnie do szału! Czego ty szukasz po moich szafkach?

- Pianek. Wiem, że masz je gdzieś tutaj schowane.

- Za zupą selerową.

- Dzięki. Znowu chowasz swoje skarby przed dziećmi, co? - Jan rozerwała torebkę i wrzuciła do kubków po kilka pianek. - Oczywiście musimy się najpierw pozbyć tamtej kobiety.

Becky zakrztusiła się piankami, które właśnie włożyła sobie do ust.

- On z kimś jest?

- Z Carol Hill. - Jan wyciągnęła na krawędź kubka nadtopioną piankę. - Ciocia mówi, że to jest zimnokrwista blond barrakuda, która wykorzystuje ślepotę tego biedaka.

- Uważaj, bo uwierzę. Nikt nie wykorzysta tego człowieka, jeśli on sam tego nie chce.

- Ja tam wiem tylko tyle, ile mówiła mi ciocia Hallie. Zresztą z mojego punktu widzenia wszystkie związki opiera­ją się na korzyści lub potrzebie jednego lub obojga part­nerów.

- Na szczęście nie wszyscy są tacy cyniczni jak ty.

- Nie jestem cyniczna, tylko znam życie i jestem realistką. Nawet ty musisz przyznać, że bogaty mąż rozwiązałby wszystkie twoje problemy. Tym bardziej że zawsze wystar­czało ci bycie żoną i mamą.

- Nie musisz mówić tego takim zdegustowanym tonem - roześmiała się Becky. - Powiem ci to jeszcze raz i nie chcę więcej słyszeć słowa na ten temat. - Dla wzmocnienia efektu swoich słów wykonała w powietrzu zawijas kubkiem. - Nie potrzebuję mężczyzny.

- Ale...

- Nie. Z układania krzyżówek mam trochę pieniędzy, fundusz powierniczy pokrywa resztę wydatków. Choć nie ukrywam, że opieka nad dzieckiem była dobrym pomysłem.

- Dobrym? Bombowym.

- Nawet nie wiesz jak bombowym. Eric nie spłacił dwóch ostatnich rat kredytu i przepadł jak kamień w wodę.

- Coś ty?! A co na to Tom Ellford? Podejrzewam, że nic dobrego. - Jan wróciła za Becky do pokoju dziennego.

- Chcą mi zająć nieruchomość.

- Nikt nie wie, dokąd wyjechał Eric?

- Nie. - Becky popijała czekoladę, wpatrując się w gołą ścianę między oknami, gdzie długo stał fortepian babki... zanim trzeba było go sprzedać. - Rzucił pracę w barze hotelowym i zerwał z kobietą, z którą mieszkał. Podejrzewam, że w końcu dała mu wymówienie.

- Domyślam się, że Ellford znowu się do ciebie przystawiał, świnia.

Becky splotła dłonie na wyimaginowanym brzuszysku i spojrzała na Jan z udaną pożądliwością.

- Przecież wiesz, Rebeko, że szczególnym przyjaciołom - znacząco mrugnęła - zawsze chętnie pomogę, jeśli wpadną w finansowe tarapaty.

- Powinnaś poskarżyć się na tego typa u jego szefa.

- Zawsze wyraża się bardzo mgliście. Mógłby twierdzić, że źle zrozumiałam jego szczerą troskę o klienta.

- Chciałabym dostać Erica w swoje ręce. - Zacięta mina Jan wywołała uśmiech na twarzy Becky. - Spróbujesz go znaleźć?

- Jak?

- Detektyw...

- Skąd, u diabła, miałabym wziąć pieniądze na detektywa?

- Mogłabym...

- Nie ma mowy.

Obie zamilkły i przez chwilę bez słowa popijały czekoladę.

- Mamo?

Obróciły się jednocześnie i zobaczyły w przejściu Mike'a, któremu chude dłonie i stopy wystawały ze zniszczonej piżamy.

- Mamo?

- Słucham, kochanie?

- Czy mogę z tobą porozmawiać?

- Muszę już iść. - Jan wstała. - Cześć, ludzie. - W drodze do drzwi zademonstrowała Mike'owi kilka bokserskich ciosów, wywołując na twarzy chłopca wątły uśmiech. W chwilę potem trzasnęły drzwi.

- Co się stało? - Becky spojrzała na syna bardzo zaniepo­kojona. Szybko rósł i ostatnio sprawiało mu dużą przyjemność, kiedy mógł otoczyć ją ramieniem i spojrzeć na nią z góry. - Nie możesz zasnąć?

- Nie o to chodzi. - Mike usiadł obok niej na kanapie i podciągnął nogi, żeby chwycić się za kostki. - W zeszłym tygodniu doszedłem do wniosku, że tata powinien dać nam trochę pieniędzy, bo trzeba naprawić piec i w ogóle... Chciałem z nim porozmawiać. Dzwoniłem do Sally i do pracy.

- I co? - spytała Becky, czując że serce podchodzi jej do gardła.

- Strata czasu. - Mike zwiesił głowę. - Sally go ostatnio nie widziała. Szef powiedział, że odszedł miesiąc temu. Czy on wyniósł się na dobre?

Zawahała się, nie była bowiem pewna, co syn chce usłyszeć. Już dawno nauczyła się, że ukrywanie przed dziećmi postęp­ków Erica zwykle raczej przysparzało jej problemów, niż je rozwiązywało.

- Nie wiem. - Szybko opanowała drżenie warg.

- Mam nadzieję. Do niczego nie jest nam potrzebny. - Szarpnął ramieniem, gdy spróbowała go objąć.

- Masz rację. - Pogłaskała go po plecach. - Zresztą wiesz, że jak coś się zepsuje, potrafię to naprawić.

- Och, mamo, zawsze tak mówisz. - Uśmiechnął się bardzo lekko, ale ucieszyło ją, że w ogóle widzi u niego uśmiech.

Cofnęła się z udanym wyrzutem.

- I zawsze mam rację, prawda?

- Na pewno? A co z trzykołowym rowerkiem Nicky'ego? Większość ludzi, jak się bierze do naprawiania czegoś, to ma więcej części na początku niż na końcu.

Zachichotała, trochę dlatego, że przypomniała sobie to zdarzenie, ale przede wszystkim dlatego, że kryzys zdawał się mijać.

- Nicky i tak potrzebował dwukołowego roweru. Trzykołowy był już dla niego za mały.

- Zawsze mówisz coś takiego, jak nie uda ci się czegoś naprawić.

- Idź do łóżka, wielki mężczyzno. - Wstała i ściągnęła go z kanapy. - Mamy jutro mnóstwo roboty.

- Mamo? - Stanął na jednej nodze, drugą opierając o pod­bicie stopy, żeby nie chłodziły jej dębowe deski.

- Słucham cię.

- Ryan McLeod nie będzie tu często bywał, prawda?

- Nie. - Becky pomyślała o zimnokrwistej blondynce, po czym wyciągnęła rękę i zgasiła lampkę na stoliku. W pokoju zapadła ciemność. - Nie będzie.

Becky, gdzie pani jest?

I co z obietnicą daną Mike'owi? Czasem Becky zastanawiała się, czy Ryan specjalnie nie wynajduje pretek­stów, żeby zostać trochę dłużej, gdy przyjeżdża po Dani. Usiadła i otarła rękawem oczy, ale było już za późno. Ryan dostrzegł jej łzy.

Przez dwa boleśnie długie tygodnie udawało jej się odnosić do Ryana chłodno i z dystansem, nawet z odrobiną niechęci. Ale teraz wszystkie jej wysiłki poszły na mamę. A były to poważne wysiłki, tym bardziej że przeżywała ciężkie wahania, czy nie powinna przeprosić go za ostatnie oskarżenie. Gdy ochłonęła po jego pierwszej wizycie, musiała przyznać przed E sobą, że wysyłała bardzo niejednoznaczne sygnały.

Taki mężczyzna nie mógł nie zauważyć sposobu, w jaki na niego patrzyła, ani innych drobnych oznak, nad którymi nie umiała zapanować. Ale nie mogła sobie pozwolić na okazanie mu najdrobniejszej nawet zachęty.

Wzięła do ręki chusteczkę i próbowała usunąć smugi rozmazanego tuszu spod oczu.

- Płacze pani?

- Nie. - Wbiła wzrok w migający na wprost niej ekran telewizora. Chciała odwrócić głowę tak, żeby Ryan nie dostrzegł jej czerwonego nosa i plam na policzkach.

- Co się stało? - spytał siadając przy niej na poręczy kanapy.

- Nic.

- Czy pani jest pewna?

- Tak! Czego pan sobie życzy?

- Mike powiedział mi, gdzie pani jest. Chciałem po­dziękować za opiekę nad Dani w czasie, gdy byłem z klien­tem na kolacji. No i chciałem dać pani czek za następny miesiąc.

- Dani jest tu zawsze mile widziana.

Wiedziała, że Ryan przypatruje jej się w półmroku i usiłuje coś wyczytać z jej twarzy. Wzdrygnęła się, gdy wyciągnął rękę i zapalił witrażową lampę, stojącą na stoliku.

- Pani naprawdę płakała.

- I co z tego? Nie ma o czym mówić.

- Czy mogę w czymś pomóc?

- Przestanie pan się nade mną znęcać? - Przez chwilę mierzyła go wrogim spojrzeniem, potem znów odwróciła głowę. - Nigdy nie widział pan kogoś, kto płacze przed telewizorem?

Ryan zerknął na ekran, gdzie kobieta ciskała brudną bielizną w mężczyznę.

- To jest takie smutne?

Skrzywiła się, słysząc nutę powątpiewania w jego głosie, ale mu nie odpowiedziała.

- Niech pani będzie ze mną szczera, Becky. Proszę po­zwolić, że pani pomogę.

Zerwała się na równe nogi i pilotem wyłączyła komedię.

- Dziękuję za czek. Odprowadzę pana do drzwi.

- Najpierw pani ze mną porozmawia. - Rozparł się na krześle i wyciągnął przed sobą nogi dając znak, że jest zdecydowany siedzieć, póki nie usłyszy od niej prawdy.

- Nie da się pan zniechęcić, co? - Becky stanęła ze skrzyżowanymi ramionami i zaczęła postukiwać nogą w podłogę.

- Owszem.

- Dlaczego miałoby to pana interesować?

Przez chwilę wydawał się zaskoczony, jakby sam nie wiedział dlaczego.

- Hallie zapowiedziała mi, że pożałuję, jeśli pani będzie przeze mnie nieszczęśliwa. A oboje wiemy, że z Hallie lepiej nie zadzierać. Więc jeśli ma pani jakiś kłopot, proszę pozwolić mi pomóc.

Spiorunowała go wzrokiem, ale tylko się uśmiechnął.

- Nie ma żadnego kłopotu - powiedziała w końcu niewyraź­nie. - To przez reklamę.

Uniósł brwi, a Becky poczuła, że powoli zalewa się rumieńcem. W końcu poczerwieniała aż po cebulki włosów.

- Przez reklamę? - Zorientował się, że powiedziała mu prawdę, i zaczął się śmiać.

- Właśnie przez reklamę. Tylko co panu do tego?! Tam pokazali matkę, która była całkiem sama, bo jej dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu. I z okazji jej urodzin zamówiły telefoniczną konferencję. Czasem takie obrazki bardzo mnie poruszają. Myślę wtedy o moich własnych dzieciach i... - Zamilkła, a chichot Ryana przerodził się w głośny śmiech.

Groźnie zmrużyła oczy.

- Powiem panu, że dużo ludzi płacze przy reklamach. Całe masy. A agencje reklamowe zbijają na tym fortuny.

- Przez reklamę? - Śmiał się tak głośno, że ledwie mógł coś powiedzieć.

- Radzę panu szybko przestać - ostrzegła.

Z wysiłku zaczął się dławić, ale na próżno. Nie mógł się opanować. Po kilkunastu sekundach znowu wył ze śmiechu.

Chwyciła czek.

- Jak pan się przestanie upajać swoim poczuciem humoru, to proszę wyjść samemu. Ja jestem zajęta. - Ryan nadal próbował się opanować, gdy Becky wstała i z królewską godnością ruszyła do drzwi.

Jak on ma czelność tak mnie wyśmiewać? - myślała, oddalając się. Co za tupet!

- Chwileczkę! - Ryan zeskoczył z kanapy i chwycił ją za ramię. - Przepraszam. Już przestałem.

Spojrzała na niego.

- Czy jest pan pewien?

- Ta... tak. - W pół słowa podejrzanie przełknął ślinę, ale gdy znów na nią spojrzał, była w jego oczach dziwna czułość.

- To dobrze

- Niech się pani nie złości. To jest urocze.

- „Urocze” to jeszcze gorsze słowo niż „śliczne”, a ja nie znoszę, jak coś jest „śliczne”. I nienawidzę, kiedy ktoś się ze mnie wyśmiewa.

- Naprawdę wcale się z pani nie wyśmiewałem. No, może troszeczkę. Ale przede wszystkim śmiałem się z siebie. Bo ja się naprawdę martwiłem, pozwoliłem się nabrać na zwykłą reklamiarską sztuczkę.

- Pan się o mnie martwił? - Odwróciła głowę, zaskoczona, że nagle poczuła się dziwnie bezpieczna. - Nie ma potrzeby.

- Nic na to nie poradzę.

- Musi pan - odparła ostro.

Wciąż trzymał ją za ramię, ale już znacznie delikatniej. Kciukiem rysował na jej uwrażliwionej skórze malutkie kółka. Uświadomiła sobie, że sprawia jej to przyjemność. Stanowczo a dużą.

- Niech pan mnie puści - zażądała. Szarpnęła ramieniem. - Zawołam Dani, jest na górze.

- Wiem. Chciałem się pani poradzić. - Puścił ją, więc natychmiast się odsunęła.

- Wczoraj przy kolacji rozmawialiśmy z Dani.

- To dobrze.

- Ciężko mi to szło. Nie mogłem z niej wydobyć, co chce robić.

- Robić?

- Tak, wie pani, chodzi mi o te wszystkie zajęcia, które rodzice z obłędem w oczach załatwiają, żeby dzieci miały zorganizowany czas. Ludzie u mnie w pracy bez przerwy rozmawiają na ten temat, więc to musi być ważne. Zastanawia­łem się, czy pani nie mogłaby z nią o tym porozmawiać.

- Proszę bardzo, ale osobiście nie zmuszałabym jej na razie do udziału w żadnych dodatkowych zajęciach. Ostatnio w jej życiu zaszły bardzo poważne zmiany. Niech pan da jej trochę czasu na dojście do siebie. Prędzej czy później sama nabierze ochoty na takie zajęcia.

- Poza tym Dani pytała, jak powinna mnie nazywać.

- Nazywać?

- Oświadczyła, że trudno jej zawsze czekać, aż na nią spojrzę, zanim coś powie, szczególnie kiedy jestem zajęty pracą. - Zachichotał, widząc uśmiech Becky. - A ja się zastanawiałem, dlaczego ona jest taka małomówna.

- Co pan jej odpowiedział?

- Trudna sprawa. - Zawahał się. - Nie wiem, co się mówi małym dziewczynkom. Co ja w ogóle wiem o dzieciach?

- Ale co pan powiedział?

- Powiedziałem jej, że to nie ma znaczenia. Kelner przy­niósł jedzenie i przestała się dopytywać.

- Ryan, powinien pan był...

- Wiem. Powinienem jej coś odpowiedzieć, ale kompletnie mnie zaskoczyła. Zamierzam porozmawiać z nią o tym dziś wieczorem i właśnie miałem nadzieję, że pani mi coś pod­powie.

- A jak ona chce pana nazywać?

- Mówi, że wujek Ryan odpada, bo nie jestem prawdziwym wujkiem, a samo Ryan wyraża za mało szacunku. - Uciekł przed jej spojrzeniem i podniósł niewielką figurkę jakiegoś filmowego bohatera, leżącą przy jego bucie. Zaczął prostować jej ręce i nogi.

- I...

- Pytała, czy mogłaby do mnie mówić tato.

Becky zauważyła, że przy ostatnim słowie drgnął.

- No, i co pan na to?

- Nie jestem jej tatą.

- Sądzi pan, że ona tego nie wie? Po tym, co mi pan powiedział o jej rodzicach, przypuszczam, że może pan być najlepszym przybliżeniem taty, jakie dotąd spotkała.

- Wiem, ale nie mogę być dla niej tatą. - Odłożył zabawkę i wcisnął ręce do kieszeni. - Nie czuję się na siłach.

- Nie potrzeba wiele siły. Wystarczy troszczyć się o dziecko.

- Troszczę się o nią. Chcę, żeby była szczęśliwa. Kupuję jej wszystko, czego mogłaby potrzebować.

- I teraz Dani ma więcej rzeczy niż jakakolwiek znana mi mała dziewczynka. Może niech pan przestanie jej kupować i zacznie coś dawać?

Pytające spojrzenie i uniesione brwi oznaczały, że nie zrozumiał. Najwidoczniej nie dostrzegł różnicy między jednym a drugim.

- Zresztą mniejsza o to. Niech pan zdecyduje, jak Dani ma pana nazywać, i da jej odpowiedź. Dziś wieczorem, zgoda?

- W porządku. To nie będzie „tata”, ale spróbuję ją przekonać, że się o nią troszczę. I że powinna do mnie mówić po imieniu.

- Na tym się nie skończy, niech pan będzie przygotowany. W miarę dorastania Dani często będzie chciała z panem rozmawiać na tematy, które głęboko poruszają jej uczucia.

Zbladł.

- Uczucia?

- Będzie się pan wtedy bał, czy powiedział pan to, bo trzeba, ale proszę się nie przejmować. Wszyscy rodzice mają takie wahania. Najważniejsze, żeby znajdował pan dla niej czas. Niech pan ją zachęca do szczerych rozmów, wspiera w kłopotach i zapewnia jej wychowanie.

- To wszystko? - spytał z napięciem.

- O czym jeszcze chciałby pan ze mną porozmawiać?

- O czym? Och... Jutro muszę wyjechać na sześć dni do Miami. Czy Dani mogłaby zostać tutaj? Naturalnie dodatkowo zapłacę pani za kłopot.

- Sześć dni?

- Tak. Hallie nie może u mnie nocować, Carol będzie poza miastem, a moja gospodyni nie chce. Poza tym w zasadzie nie mam już kogo poprosić.

- Nie wiem.

Nie chciała przyznać, że ogarnęło ją poczucie straty, gdy uświadomiła sobie, że przez prawie cały tydzień Ryan będzie w innym mieście, tysiące kilometrów od niej. Choć oczywiście nie miało to nic wspólnego z tęsknotą.

Przecież nie będzie za nim tęsknić!

Złapała się na domysłach, z kim Ryan jedzie do Miami, i szybko położyła im kres.

- Bardzo panią proszę. - Oczy mu zalśniły, a kąciki ust zaczęły się unosić.

Odwróciła głowę. Z przerażeniem pomyślała, że Ryan zaraz się uśmiechnie. Becky, trzymaj się. Czy naprawdę chcesz się opiekować czwórką dzieci przez sześć dni i sześć nocy, bez względu na to, jak bardzo potrzebujesz pieniędzy?

Znów na niego spojrzała. Rzeczywiście, uśmiechał się.

Gdy w pół godziny później zamknął za sobą drzwi, wciąż miał w oczach iskrę czułej wesołości, a ją czekało sześć dni i nocy opieki nad Dani. Na tę myśl również Becky nie mogła się nie uśmiechnąć. Boże, zaczynała lubić tego człowieka.

Ale zaraz uśmiech znikł. Jak mogła pozwolić sobie na myślenie o nim z sympatią? Musi wykorzenić tę sympatię, zanim zniszczy jej życie.

Ryan zamrugał piekącymi, przekrwionymi oczami. Stał przed drzwiami Lilac House. Nikt nie odpowiedział na jego dzwonek, cofnął się więc na deszcz i spojrzał w okna. Gałęzie pobliskiego dębu, w większości bezlistne, nie zatrzymywały kropli, gdy rozglądał się dookoła za śladami życia. Gdzie się wszyscy podziali?

Zaskoczyło go, jak bardzo brakuje mu Dani. Ale do dziecka, z którym zamieszkał, już się trochę przyzwyczaił. Znacznie bardziej zdumiało go, jak wiele czasu podczas podróży poświęcił myślom o Becky. Dotąd żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia, żeby tęsknił do niej, gdy któreś z nich musiało wyjechać.

Przez sześć obłędnych dni wypełnionych spotkaniami, lunchami i kolacjami Becky królowała w jego myślach. Do tego stopnia, że po przylocie udał się z lotniska prosto do domu, chociaż powinien spędzić kilka godzin w biurze.

Rzeczywiście, do domu! Trzymaj się faktów, McLeod, pomyślał bardzo niezadowolony z siebie. Jego domem jest luksusowe mieszkanie na West Side, a nie ta wiktoriańska rudera, naśladująca Bóg wie co. Obszedł dom i przez niską furtkę wszedł na podwórze.

Ujrzał mnóstwo ludzików w kolorowych płaszczach prze­ciwdeszczowych, łażących tam i z powrotem. Rozradowane buzie i głośny śmiech wskazywały, że dzieci wcale się nie przejmują mżawką ani burymi chmurami.

Podszedł bliżej zaciekawiony, skąd takie ożywienie. Wystar­czył mu jeden rzut oka, by zapomniał o zmęczeniu i roześmiał się tak samo jak dzieci. Becky klęczała na mokrej trawie przy jednym końcu miniaturowego toru wyścigowego, wyznaczone­go patyczkami od lodów i fioletową nicią. Na rzęsach błyszczały jej krople deszczu, a ona z zapałem dopingowała żółwie Nicky'ego, które z numerami przytwierdzonymi do skorup albo przemierzały tor wyścigowy, albo udawały skałki.

Gdy ją zawołał, raptownie poderwała głowę i spojrzała mu w oczy. Wyraźnie nie spodziewała się jego nadejścia, więc przez chwilę, póki nie zdążyła odgrodzić się murem obojętno­ści, dzieliła z nim swą radość.

Uśmiech mu stopniał. Co takiego jest w tej kobiecie?

Porozumienie niebieskich i brązowych oczu zostało nagle zerwane, gdy Dani ujęła Ryana za rękę. Pochylił głowę i zaczął słuchać, jak dziewczynka szczebiocze coś o Pierwszym Deszczowodniowym Wyścigu Żółwi, który Becky urządziła dla swoich podopiecznych i dzieci z sąsiedztwa.

Gdy wrócił spojrzeniem do Becky, wciąż się uśmiechała, ale znikła radość z jej oczu, a nić porozumienia została zerwana. Mężczyzna i kobieta znów znaleźli się każde w swoim świecie.

Ryanowi zrobiło się przykro, że ten uśmiech nie był przeznaczony dla niego, że żaden jej uśmiech nie jest dla niego. Znów przedzierzgnęła się w energiczną opiekunkę dzieci. W jednej chwili zerwała się i wzięła szkolne rzeczy Dani oraz jej torbę i już prowadziła ich z powrotem do furtki. Zanim wsiedli do samochodu, zdążyła wrócić na podwórze.

Tak niedawno mieli przygodę z kominkiem i byli umazani sadzą. A zdawało mu się, że to wieki temu. Jak to możliwe?

Widywał Becky zaledwie po kilka minut, gdy przyjeżdżał z Dani albo zabierał dziewczynkę do domu. Mimo to pragnął jej dotykać wcale nie mniej niż na początku. Była to obsesja, całkiem irracjonalny pociąg, zaprzeczenie jego planów. Może po powrocie Carol z podróży należało się trochę poudzielać towarzysko, żeby życie wróciło do normy?

Hm, mogę sprowadzać życie do normy, ale mam teraz pod opieką dziecko, pomyślał, pomagając Dani włożyć rzeczy do bagażnika.

Odjeżdżając, jeszcze raz rzucił okiem na wielki biały dom. Dopiero potem spojrzał na jezdnię przed maską samochodu i skupił się na świergocie małej, żeby nie słyszeć własnych myśli. Wyglądało na to, że dzięki Becky i jej rodzinie przynajmniej milkliwość dziecka znikła bezpowrotnie.

Przez całą drogę do domu Dani szczebiotała o innych dzieciach z klasy. Na parkingu opowiedziała mu, że Becky zapisała ją na tańce, do grupy Sary, potem wymieniła listę nowych strojów, które są jej potrzebne. W windzie rozwodziła się nad nauczycielami, a gdy szli korytarzem do drzwi mieszkania, poczęstowała go garścią informacji o najnowszych wyczynach klasowego chomika.

Przyjemnie mu było, że wreszcie zaczęła mówić do niego po imieniu, choć na razie robiła to od przypadku do przypadku.

Dopiero gdy trzymał już w ręce klucze, zauważył uszko­dzenie zamka.

- Ryan! Nie wchodzimy do środka?

Ręka opadła mu wzdłuż ciała. Wytrzeszczył oczy na dziurę w drzwiach, która ziała zamiast zamka.

- Co się stało?

- Poczekaj, dziecko. - Cofnął się, stając między Dani a drzwiami. - Niech pomyślę.

- Ryan?

Strach w jej głosie uświadomił mu, że trzeba coś zrobić. Nie wolno mu było pójść za pierwszym odruchem i sprawdzić, co się dzieje w mieszkaniu. Miał pod opieka siedmioletnie dziecko.

- Pst, Dani. - Cicho położył ich bagaże przy ścianie, otoczył Dani ramieniem i poderwał ją z ziemi, tuląc do siebie. Potem cofnął się do windy. - Musimy wezwać policję.

- Czy w naszym mieszkaniu są bandyci? - Mocno ścisnęła go za szyję.

- Nie wiem. - Wolną ręką wyjął z kieszeni telefon komórkowy. - Ale myślę, że powinni to sprawdzić fachowcy. - Wybrał numer policji i razem poczekali na przyjazd patrolu.

Konstabl Draper. Czy może nam pan powiedzieć, czego brakuje, panie McLeod?

- Z tego, co zauważyłem do tej pory, to komputera, starożytnego abakusa i złotej maski obrzędowej.

Przyglądając się chaosowi w mieszkaniu, odruchowo po­klepał Dani po plecach. Wciąż trzymała się jego boku, mimo iż policja stwierdziła, że włamywacze już dawno uciekli. Na szczęście przestała płakać. Nigdy jeszcze nie czuł się taki bezradny, jak wtedy, gdy patrzył na bezgłośny płacz dziew­czynki.

- Złotej maski?

- Wisiała tam, nad kominkiem. - Pokręcił głową. - Bardzo Ją lubiłem. Była unikatem. A abakus trzymałem w oszklonej gablocie. - Obaj spojrzeli na szkielet z dębowych listew, na którym opierały się teraz jedynie ostre odłamki szkła.

Draper, starszy z dwóch policjantów, nabazgrał coś w no­tesie.

- Czy jeszcze czegoś brakuje?

- Resztę mieszkania sprawdziłem tylko powierzchownie. Jest taki bałagan, że trudno cokolwiek powiedzieć. Zorien­tuję się lepiej, jak sytuacja trochę się ustabilizuje. - Pod­bródkiem wskazał Dani, a policjant współczująco skinął głową.

- Ja też mam dwoje w tym wieku. Dobrze, że przynajmniej jej sypialnia jest nietknięta.

Ryan rozejrzał się po pokoju dziennym, wdzięczny zło­dziejom, że z pokojem Dani nie zrobili tego, co z resztą mieszkania. Kiedyś miał na ścianach obrazy, a na większo­ści płaszczyzn w pokoju modernistyczne rzeźby. Teraz dwa obrazy żałośnie zwisały z połamanych ram, a reszta była nadziana na figurkę. Większość rzeźb porozbijano lub okale­czono.

- Wielu wartościowych przedmiotów nie zabrano, tylko je zniszczono. Czy maska i abakus miały szczególne znaczenie?

- Tylko dla mnie. Abakus kupiłem dla uczczenia pierw­szego wielomilionowego kontraktu, jaki zawarłem po otwarciu firmy. A maskę kupiłem kilka lat temu. Coś w niej... - Urwał, poruszony wspomnieniem.

Zobaczył ją w galerii sztuki w Meksyku. Nie mógł przestać myśleć o jaskrawym kontraście między czystością kobiecego piękna w masce i jej całkowitym odczłowieczeniem. W tydzień po powrocie do domu poleciał z powrotem do Meksyku, żeby ją kupić.

- Czyli pozostałe przedmioty w mieszkaniu nie miały takiej sentymentalnej wartości jak to, co ukradziono?

- Można by tak powiedzieć. - Ryan przyjrzał się wulgar­nym słowom, powypisywanym na ścianach kredkami Dani. Czubkiem stopy poruszył wsad, wyszarpany z poduszki leżącej na kanapie. - Czy coś takiego jest normalne?

- Nie. Akty wandalizmu zdarzają się jedynie wtedy, gdy motywem jest zemsta albo jeśli włamywacz szuka czegoś, o czym wie, że jest ukryte. - Przestał pisać i spojrzał Ryanowi prosto w oczy. - Czy ma pan wrogów, panie McLeod?

Ryan przez chwilę krzyżował z policjantem spojrzenia, potem przykucnął, żeby dopasować się do poziomu oczu Dani.

- Czy mogłabyś wziąć pana policjanta do swojego pokoju? - Spojrzał na młodszego patrolowego. - Jak pan ma na imię?

- Jimmy.

- Czy mogłabyś wziąć na chwilę Jimmy'ego do swojego pokoju, kochanie? Jimmy pomoże ci sprawdzić, czy nic się nie stało lalkom.

Dani mocniej objęła Ryana za nogę, ale widząc szeroki uśmiech policjanta i jego wyciągniętą dłoń, niepewnie się do niego uśmiechnęła.

- Chodź, tygrysku. Musimy się przekonać, czy lalki są grzeczne.

Po chwili wahania Dani puściła Ryana i wsunęła palce w dłoń policjanta. Draper i Ryan w milczeniu odczekali, aż dziewczynka wyjdzie z pokoju.

- Moja firma miała ostatnio... no, nadprogramowe prob­lemy. Przypuszczam, że ktoś usiłuje zniszczyć McLeod Systems i mnie osobiście przy okazji. Poza tym dostałem kilka bardzo niemiłych anonimów pocztą komputerową.

- Groźby?

- Można by to tak interpretować.

- Czy wie pan, kto się kryje za tymi incydentami?

- Sądzę, że tak. Zaraz panu coś pokażę.

Ryan ukucnął przy eleganckiej szafce z różanego drewna, stojącej obok kanapy. Zdjął z niej lampkę i aparat telefoniczny, a potem jednocześnie przycisnął dwie z wielu róż wyrzeźbionych na meblu. Z wierzchu szafki wolno i bezgłośnie wysunął się stalowy cylinder.

Poruszył palcami na cyfrowym zamku, stanowiącym jedyną nierówność na idealnie wygładzonej metalowej po­wierzchni, i niewidoczne dotąd drzwiczki nagle się otworzyły.

Policjant otworzył usta w zdumieniu.

- Mój sejf - wyjaśnił Ryan. - Gdy zauważyłem pewną logikę w wydarzeniach ostatnich ośmiu miesięcy, zacząłem kopiować wszystko, co miało jakiekolwiek znaczenie. - Prze­łożył kilka kopert i teczek na podłogę obok szafki.

- Cholera! - Zerwał się na równe nogi i wlepił wzrok w puste wnętrze sejfu.

- Czy coś jest nie tak, jak powinno?

- Znikła teczka.

- Czy nie włożył jej pan w inne miejsce?

- Nie. Wiem, że tu była, bo pracowałem w domu przed wyjazdem w podróż. A dziś wieczorem jestem w mieszkaniu pierwszy raz po powrocie. - Przeczesał palcami włosy, przyglądając się bałaganowi, którego narobił, nagle szarpnął ręką i opadł na kolana. Zaczął gorączkowo przekładać dyskietki leżące na podłodze.

- Niech to szlag trafi!

- Czy jeszcze czegoś brakuje?

- Tylko mojej przyszłości. - Usiadł na piętach i zamknął oczy. - Powinno być więcej dyskietek. Nie ma nowych programów użytkowych, które moja firma miała wprowadzić na rynek. Ściśle tajne dane.

- Ile osób zna kombinację tego sejfu, panie McLeod?

- Ja jeden. W każdym razie do tej pory tak sądziłem.

- Czy są jakieś ślady włamania do wnętrza sejfu?

Ryan przesunął dłonią po gładkiej stali, potem zbadał delikatną rzeźbę drewna.

- Nie.

- Ile osób wiedziało o istnieniu sejfu?

- O istnieniu? Kilka. Ale o umiejscowieniu żadna... tak mi się zdawało.

- Powiedziałbym więc, że czynu dokonała osoba znająca pańskie mieszkanie. Kradzież komputera prawdopodobnie wiąże się z kradzieżą teczki i dyskietek. Maska i abakus miały dla pana szczególne znaczenie i to może wyjaśniać, dlaczego również je zabrano. Jeśli sądzić po zniszczeniach, praw­dopodobnie padł pan ofiarą kogoś o bardzo mściwym charak­terze.

- Co teraz?

- Wezwę posiłki. Porucznik wyznaczy detektywa, który poprowadzi pańską sprawę. Bardzo możliwe, że moi następcy będą chcieli jeszcze raz obejrzeć mieszkanie, żeby przekonać się, czy sprawca nie zostawił śladów wskazujących na jego tożsamość. Będzie musiał pan podać nam nazwisko podej­rzanego i jak najwięcej informacji z tych, które zaginęły. Wszystkie, które pan pamięta.

- Powinienem chyba zadzwonić do gospodyni i ostrzec ją, że rano będzie potrzebowała pomocy przy porządkowaniu tego bałaganu. - Ryan usiadł i poczekał, aż policjant zatele­fonuje do swojego przełożonego. Wiedział, że czeka go następna ciężka noc.

Prawie tydzień później Ryan leżał w łóżku i gapił się w sufit. Była północ. Dzięki Bogu, Dani spała już od dawna. Wreszcie zasnęła w swoim pokoju, chociaż trzeba było zostawić zapaloną lampkę i uchylone drzwi. Potrzebne były cztery spokojne noce, żeby zelżał jej strach przed włamywaczem.

Ryan jednakże przewracał się z boku na bok, póki dokładnie nie wy gniótł czystej, wykrochmalonej pościeli. Zastanawiał się, kiedy dostanie jakąś wiadomość z policji i czy w ogóle dostanie. Martwił się o Dani. Niepokoił o interesy. Obsesyjnie myślał o Becky.

Z nocy na noc coraz trudniej było mu zasnąć.

Cisza była przygniatająca. Zakłócało ją tylko tykanie zegara w holu i cichy warkot samochodów na ulicach daleko w dole. Chciał zapaść w sen i wreszcie się odprężyć. Szkoda, że jedyny sposób rozładowania napięcia, do jakiego naprawdę tęsknił, wydawał się poza jego zasięgiem.

Po dłuższej chwili zaklął, wstał z łóżka i naciągnął stare dżinsy, żeby zakryć nagość, co było jednym z licznych ustępstw na rzecz małej dziewczynki, która zamieszkała w jego domu. Skoro nie spał, równie dobrze mógł popracować. Znalazłszy się w ciemnym salonie penthouse'u, mocnym szarpnięciem otworzył drzwi balkonu, żeby trochę odświeżyć atmosferę.

Zaczął wolno, rytmicznie oddychać, wciągając do płuc duże porcje słonego, wilgotnego powietrza. Wydychał je równomiernie, usiłując oczyścić umysł i odprężyć mięśnie. Wietrzyk owiewający mieszkalną nadbudówkę, uwodził go muśnięciami, leciutkimi jak dotknięcia kobiety. Tak właśnie Ryan wyobrażał sobie igraszki palców Becky.

Znów stężał, gdy zimne krople deszczu uderzyły go w nagi tors. Cofnął się do mieszkania i z trzaskiem zasunął drzwi.

Czemu nie mógł przestać o niej myśleć?

Co takiego nieodparcie pociągającego było w Becky?

Usadowił się na obitym skórą fotelu klubowym, wyciągnął przed siebie nogi i oparł je na otomanie od kompletu. Patrzył, jak krople deszczu uderzają w szybę i spływają na wyścigi po szkle, a w strugach wody rozmazują się widoczne za oknem światła. Znowu deszcz. Od tygodni padało bez przerwy. Od dnia, kiedy poznał Becky.

Czuł się tak, jakby miał prywatnego ducha, który go prześladuje. Ale duchy nie klęczą w wysokiej, mokrej trawie, nie organizują wyścigów żółwi dla dwudziestu maluchów ani nie płaczą nad sentymentalnymi chwytami w reklamach. Duchy nie miewają upaćkanych dzieci, które ścigają się, zjeżdżając ze wzgórza po mokrej trawie na plastykowych torbach. Ze złością próbował odpędzić od siebie te wspomnienia. Nie udało mu się jednak, zrezyg­nował więc i skupił się na obrazie Becky, który podsunęła mu wyobraźnia.

Puszyste loki w kolorze czekolady, oczy, które w jednej chwili sypią iskrami, a w następnej promieniują ciepłem. Sylwetka nie za wysoka i nie za niska, zmysłowy zarys ciała z krzywiznami groźnymi i podniecającymi jak kręta górska droga. Nos lekko zadarty i wydatne usta z pełnymi wargami.

Te ostatnie były dla Ryana przedmiotem szczególnych marzeń. Bardzo chciał któregoś dnia skosztować ich smaku w narkotyzującym pocałunku. Wizja różowego jedwabiu, prześwitującego spod białej bawełny wyrwała z niego jęk. Poczuł, że suwak spodni zaczyna go boleśnie uwierać... znowu. Po tylu tygodniach wciąż nachodziła go myśl o tym, co miała Becky na sobie tamtego dnia. I jakoś nie mógł ostatnio zadzwonić do Carol, żeby się z nią umówić.

Chciał tylko Becky, pragnął Becky.

Podniósł się z fotela i głośno otworzył drzwi balkonu. Stanął w deszczu, teraz już ulewnym, będącym naturalną wersją zimnego prysznicu. Miał nadzieję, że w ten sposób przepłoszy roznamiętniające wyobrażenia Becky.

Daj sobie spokój, skarcił się. Przecież obiecałeś zostawić ją w spokoju. Nie zwracając uwagi na deszcz, który zmoczył go od stóp do głów i oblepił mu uda mokrymi dżinsami, dalej stał i wpatrywał się w mroczne wody English Bay z odległym pierścieniem portowych świateł. Kurczowo zacisnął dłonie na niskiej balustradce.

Od tamtej katastrofalnej niedzieli Becky traktowała go przez cały czas jak zwykłego znajomego. Tylko krótka, niestety, chwila podczas wyścigu żółwi była inna. Poza tym jednak Ryan rzadko podchodził do Becky, gdy odbierał Dani, bał się bowiem, że powie lub zrobi coś, czym ją urazi. Wystarczało mu, że może cieszyć się jej obecnością i brzmie­niem głosu.

Wiedział, że każdy ruch, który robi, by znalazła się bliżej niego, może oddalić ją od niego definitywnie. A pragnął jej dotykać, całować ją, kochać się z nią.

Ale te uczucia za bardzo przypominały mu, co wycierpiał jako dziecko i nastolatek. Nienawidził tego. Och, jak bardzo nienawidził.

Odrzuciwszy głowę do tyłu, wystawił twarz na uderzenia deszczu i roześmiał się ponuro. Oto cofnął się do poziomu chłopaka, który może tylko podziwiać swoją boginię z daleka, bo boi się spróbować czegoś więcej.

Dlaczego akurat teraz?

Nigdy nie myślał o założeniu rodziny. I nagle, w chwili gdy firma, która dotąd stanowiła całe jego życie, wymagała od i niego niepodzielnej uwagi, dostał pod opiekę dziecko i spotkał kobietę, której istnienia nawet nie podejrzewał. Dlaczego akurat teraz?

Przede wszystkim zaś dlaczego stoi tutaj i bezsensownie się dręczy, skoro mógłby wykorzystać ten czas bardziej produktywnie?

Skierował więc myśli na inny tor i to przyniosło mu ulgę. Jego firmę od dłuższego czasu ktoś podkopywał. Przez ostatni rok ponad połowa negocjacji toczyła się dziwnie opornie, a PasComm, główny i najbardziej krwio­żerczy konkurent McLeod Systems, przejął kilku najwięk­szych klientów Ryana. Jego kluczowi pracownicy dostali oferty pracy na warunkach, których Ryan nie mógł im zapewnić, toteż większość z nich przeniosła się do Pas­Comm lub jednej z mniejszych firm będących pod kontrolą Pastina.

Gdy zwrócił uwagę Hallie na tę prawidłowość i powiedział jej o włamaniu, była wstrząśnięta. Od tej pory przyglądała się wszystkim sokolim okiem, na swój sposób usiłując wytropić zdrajcę.

Kryzys przypadł na okres, gdy firma, zainwestowawszy wiele w ekspansję, miała bardzo napięty budżet, dlatego banki i inwestorzy wspierający McLeod Systems słusznie zaczęli się niepokoić. Harold Pastin, właściciel PasComm, miał Ryana na widelcu, a włamanie wskazywało, że pomagał mu ktoś, komu Ryan ufał.

Ale kto?

Jego sekretarkę Carol bez wątpienia oskarżyła niesłusznie. To nie mogła być Hallie. Szesnaście lat temu, gdy zakładał McLeod Systems, zatrudnił czterdziestosześcioletnią kobietę, niedawno owdowiałą. Podekscytowana swoją pierwszą pracą, była mu za tę decyzję do przesady wdzięczna. Zmęczyły ją już odmowy, tam bowiem, gdzie składała papiery, mówiono jej, że się nie nadaje, ona wiedziała zaś dobrze, że przyczyną wielu z tych odmów, jeśli nie wszystkich, jest jej wiek i umiejętności z poprzedniej epoki.

Jako sekretarka pracowała długie godziny, tak samo jak Ryan. Pomagała mu w walce o utrzymanie firmy. Gdyby chciała go podkopać, miałaby po temu niezliczone okazje. Nic dziwnego, że Ryan nadal polegał na niej bez zastrzeżeń. A Hallie o tym wiedziała. Przecież płacił jej tyle, ile inne firmy płacą dyrektorom. Ale Hallie zawsze trzeźwo mu doradzała. Może teraz pomoże odkryć, kto chce go zniszczyć?

Uniósł dłonie, zacisnął je w pięści i z całej siły uderzył w misterną, kutą balustradkę. Zabolało go jak diabli, ale prawie nie zwrócił na to uwagi.

Niech ich szlag trafi! Niech ich wszystkich szlag trafi!

Zszedł z balkonu, zmienił przemoczone dżinsy i zapalił lampę nad biurkiem. Nie mógł dopuścić do upadku firmy, wiedział, że do tego nie dopuści. Zaciętym głosem przysiągł sobie, że znajdzie człowieka, który go sprzedał.

Potrzebował tylko dobrego planu.

Świt wypełzał zza rzednących chmur, gdy Ryan ponownie znalazł się nagi pod kołdrą, półprzytomny i obolały od zbyt długiego siedzenia za biurkiem. Przetarł oczy wierzchem dłoni, ziewnął, aż zatrzeszczała mu szczęka, i zaczął układać się do snu. Po dłuższej chwili znalazł miejsce, gdzie prześcieradło było względnie gładkie.

Nie mógł czekać, aż policja ustali, kto się do niego włamał, i wmiesza w sprawę Pastina. Musiał wykonać swój ruch teraz. Walka z PasComm trwała. A on po przepracowanej nocy miał gotowy całkiem realny plan.

Naszkicował pomysł nowego programu, który wyglądał dość obiecująco. Nawet bardzo obiecująco. Ryan nie znalazłby się przecież na wyżynach w swojej branży, gdyby nie miewał często odkrywczych pomysłów. Wierzył, że to mu wystarczy. Musiało wystarczyć.

Znów pomyślał o Becky. Odpędził tę myśl, ale wróciła. Nie miał siły się jej oprzeć. Uległ pokusie. Zdawało mu się, że widzi twarz i ciało Becky, słyszy głos jej serca.

Rebeka Hansen była stworzona do namiętności. Ryan nie wątpił, że Becky, jeśli zdecyduje, że chce się kochać z mężczyzną, będzie jak dziecko, któremu dano kubły z farbą i pozwolono robić wszystko. Wyobraził sobie cudowną mozaikę uczuć i zmysłowych doznań. Gdyby tylko nie złożył jej tej przeklętej obietnicy! Wyprężył ciało, rozkoszując się gładkością trącej o nie bawełny. Gdyby tylko...

Nagle usiadł wyprostowany. Becky uważa go za bufona. To jasne, dlaczego nie chce mieć z nim nic wspólnego. Ale gdyby pokazał jej, że jest inny?

Znów się położył, uśmiechając się do siebie. Kiedy Becky lepiej go pozna, zapragnie go tak samo, jak on teraz pragnie jej. Pozwoli się przekonać. Przekręcił się na brzuch i wtulił twarz w poduszkę. Ale w minutę później z powrotem leżał na plecach.

Ech, te uczucia! Naprawdę trudno jest z nimi żyć. Skoro mężczyzna nie bardzo potrafi zrozumieć samego siebie, to jak ma zrozumieć kobietę?

Ryan nigdy jeszcze nie doświadczył uczucia, które nagle i przewróciło jego świat do góry nogami. Miał jednak pewne podejrzenia... Czy to możliwe, że się zakochał? A może było to tylko poważne zainteresowanie seksualne? Parsknął pogar­dliwie. Bzdura. Od kiedy to zainteresowanie seksualne bywa poważne? Nigdy. A skoro nie była to zwykła ochota na seks, zostawała jedynie miłość.

Miłość? To słowo i samo uczucie głęboko nim wstrząsnęły. Nie spodziewał się, że sprawy zajdą tak daleko i że stanie się to tak szybko. Pociąg fizyczny? Oczywiście był. Troska również. Z pewnością czułość. I bez wątpienia namiętność.

Leżał w łóżku, rozważając, co stało się przez ostatnie tygodnie. I musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Z sekundy na sekundę, z dnia na dzień jego uczucia do Becky nabierały mocy. Może jeśli wszystko się ułoży, któregoś dnia wezmą ślub...

Ślub? Do czego prowadzi go ta kobieta? Ślub?! Na miłość boską! Przecież ona ma troje dzieci! Zaraz jednak przypomniał sobie zazdrość, która go ogarniała, gdy widział, ile w Becky jest ciepła i zrozumienia... dla innych ludzi, nie dla niego.

Ale żeby od razu brać ślub?

Czy pragnął jej aż tak bardzo? Stanowczo tak. Chciał z nią być dniami i nocami. A jedynym sposobem, żeby skłonić do tego taką kobietę jak Becky, było małżeństwo. Najpierw musiał ją przekonać do siebie. A potem do mał­żeństwa. Tak, jeśli chciał doprowadzić do ślubu, potrzebny mu był dobry plan.

Naturalnie przez małżeństwo wziąłby na siebie odpowie­dzialność za czworo dzieci. Przewrócił się na bok i podparł głowę ramieniem. Sara i Nicky są grzeczni. Z Mikie'em przy odrobinie wysiłku można by się dogadać. Ryanowi opadły powieki, a przez myśl przeleciało, że i tak ma teraz jedno dziecko. Opieka nad Dani okazała się wyzwaniem na miarę chodzenia po polu minowym, mimo to starał się mu sprostać.

On żonaty, z czworgiem dzieci. Kto by w to uwierzył? Z pewnością nie Carol.

Zamrugał i otworzył oczy. Carol. Należało jak najszybciej z nią zerwać. Tyle że obiecał jej towarzyszyć na kilku przyjęciach w najbliższych tygodniach.

Wzruszył ramionami. Carol była dobrym przyjacielem. Zrozumie go, tak samo jak on by zrozumiał, gdyby spotkała kogoś wyjątkowego. Postanowił zaraz po jej powrocie z Lon­dynu zerwać ten dogasający związek. Tymczasem zaś było mnóstwo zupełnie niewinnych miejsc, gdzie mógł iść z Becky. Postanowił zacząć jeszcze tego samego wieczoru od baleto­wych popisów dziewczynek.

Niedługo w jego życiu znów zapanuje ład. Wtedy przekona Becky, że można mu ufać. I będzie mógł się z nią ożenić.

Bzzz. Bzzz. Brzęczyk telefonu komórkowego przebił się przez dudnienie kotłów, pojękiwanie skrzypiec i tupot tancerzy. Ryan szybko sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Pst! Pssst! - dobiegło go ze wszystkich stron. Telefon zabrzęczał jeszcze raz, zanim Ryan zdołał go wreszcie uciszyć.

Hallie pochyliła się ku niemu i szepnęła mu do ucha:

- To był popis.

Rozejrzał się po rozanielonych rodzicach i dziadkach siedzących na widowni, z których kilkoro wciąż zerkało na niego z dużą niechęcią.

- Zapomniałem wyłączyć - odszepnął.

Jego głos utonął w gromkich brawach, tymczasem bowiem orkiestra złożona z muzyków w wieku od ośmiu do piętnastu lat odeszła od instrumentów i ustawiła się na scenie w nierów­nym rzędzie. Wszyscy zaczęli się kłaniać. Głowy faliście opuszczały się i podnosiły.

- Dani i Sara wyglądały prześlicznie, nie sądzisz?

- One były w stadku ptaków, które skakały dookoła tej wysokiej dziewczyny z chłopakiem, prawda? - Ryan wypros­tował się na krześle, bo orkiestra znów zajęła swoje miejsca, a tancerze znaleźli się w świetle reflektorów.

- Łabędzi, Ryan. To były łabędzie.

- Łabędzie, no tak. Szkoda, że Becky musiała iść na mecz Mike'a. Wiele straciła.

- Dlatego ofiarowałeś się, że weźmiesz dziewczynki na pokaz. I powiedziałeś Becky, że z przyjemnością pomogę ci dziś wieczorem. Czy już ci za to podziękowałam?

Ryan uśmiechnął się od ucha do ucha, słysząc kwaśny ton Hallie.

- Przecież jesteś zadowolona, że tu przyszłaś.

- Tylko nie wyobrażaj sobie, że za każdym razem będę twoim kołem ratunkowym.

Stadko łabędzi wystąpiło naprzód i przy ogłuszających oklaskach dygnęło. Ryan uświadomił sobie, że od dłuższej chwili się uśmiecha patrząc, jak Dani bez najmniejszego potknięcia wykonuje swoją partię. Przez ostatni tydzień ćwiczyła te kroki praktycznie bez przerwy, a on zapewniał ją, że na występie wszystko pójdzie jak z płatka. Wyglądało na to, że miał rację.

Hallie i Ryan przyłączyli się do ogólnego aplauzu. Tancerze zeszli za kulisy. Gdy zapłonęły światła, Ryan odwrócił się do Hallie.

- Okropnie wyglądasz - powiedziała. - Pracowałeś całą noc?

- Całą noc i cały dzień. Ale warto było. W poniedziałek z samego rana wzywam Paula i Jamie'ego, żeby to roz­pracowali. Pastin zgłupieje.

- Paul jest najlepszy i pracuje z tobą prawie od początku, ale czy jesteś pewien Jamie'ego? Osiem miesięcy to niewiele, a my nadal nie wiemy, kto przekazuje informacje do PasComm. Ani kto się włamał do twojego mieszkania.

- Niczego nie jestem pewien. Nie ufam nikomu. Będę się wszystkiemu przyglądał i uważał, żeby były zachowane środki ostrożności.

Hallie zerknęła na zegarek.

- Czas pomóc dziewczynkom się przebrać.

- Poczekam na ciebie.

Ryan z powrotem usiadł na prawie już pustej widowni, otworzył teczkę i włączył telefon komórkowy. Właśnie skoń­czył rozmowę, gdy ktoś dotknął jego ramienia.

- Ryan?

Podniósł głowę.

- Paul! Właśnie rozmawiałem o tobie z Hallie. Nie powiesz mi chyba, że też jesteś spokrewniony z jakąś utalentowaną młodą artystką.

- Moja córka grała na czynelach. A Sheila napracowała się za kulisami.

- Hallie właśnie poszła pomóc Sarze i Dani w przebieraniu.

- Widziałem, jak do nich idzie. - Drobny mężczyzna miał program, który przekładał z ręki do ręki. - Słuchaj, Ryan, czy mogę z tobą porozmawiać? Miałem zamiar wpaść do ciebie jutro, ale jak cię zobaczyłem, postanowiłem załatwić sprawę od razu.

- Jasne. - Ryan zauważył kropelki potu na czole szefa zespołu programistów i jego nerwową zabawę programem. - Siadaj.

Paul odsunął krzesło i przysiadł na jego krawędzi. Wbił wzrok w program.

- Nie bardzo wiem, jak ci to powiedzieć. - Odwrócił głowę i spojrzał na Ryana. - Wiem, ile ci zawdzięczam. Przyjąłeś do pracy dzieciaka, który z trudem skończył średnią szkołę. Dobrze mi płacisz za pracę, którą lubię.

- I...

- PasComm zaproponowało mi pracę za prawie dwukrotnie wyższą pensję plus sześć tygodni urlopu i służbowy samochód. Normalnie powiedziałbym im, żeby poszli do diabła, ale potrzebujemy z Sheila pieniędzy. W zeszłym tygodniu dowie­dzieliśmy się, że jej ojciec...

Ryan czuł, że lodowacieje w środku słuchając, jak pro­gramista jękliwie wyłuszcza powody, dla których zdecydował się przyjąć ofertę Pastina. Słuchał w milczeniu, jakby słowa płynęły do niego z wielkiej odległości, aż w końcu Paul zamilkł.

- Bardzo przykro mi to słyszeć. Byłeś ważną postacią w tym zespole. - Gdy to mówił, wargi mu drętwiały. Czyżby Paul był zdrajcą?

- Naprawdę paskudnie się czuję, Ryan, tym bardziej że Dick i Susan również odeszli. Tylko że... naprawdę po­trzebujemy pieniędzy.

- Nie stać mnie, żeby zgłosić konkurencyjną ofertę, Paul. - Zdjął dłoń z poręczy fotela i wolno zaczął zginać palce, jeden za drugim, usiłując pokonać ich sztywność.

- Nie o to chodzi. - Paul wyglądał bardzo nieszczęśliwie. - Myślałem, że może... ech, mniejsza o to. - Wstał. - Powie­dzieli mi, że jeśli chcę skorzystać z ich propozycji, mam się zdecydować natychmiast, ale mogę im odpowiedzieć, że muszę przepracować okres wymówienia. Naturalnie jeśli... Jeśli chcesz.

- Nie! - Ryan zniżył głos o ton i dokończył: - Nie nią potrzeby. Przyjdź w poniedziałek do biura i pokaż Jamie'emu, nad czym pracowałeś. Na dwunastą Hallie przy­gotuje ci dokumenty.

- Zgoda.

Obaj wstali, a gdy Paul wyciągnął rękę, Ryan przez chwilę na nią patrzył i dopiero potem zdawkowo ją uścisnął.

Paul odszedł kilka kroków, ale jeszcze się odwrócił.

- Bardzo mi przykro.

- Mnie też. Powodzenia.

Ryan wciąż jeszcze stał w tym samym miejscu, gdy usłyszał za swymi plecami nadchodzącą Hallie.

- Dziewczynki żegnają się z koleżankami. Czy to był Paul?

- Tak. - Ryan schował aparat telefoniczny i kilka luźnych kartek, po czym zatrzasnął teczkę. - Jego córka grała w or­kiestrze. Na czynelach.

- Rozumiem, że ten wspaniały łomot, kiedy pokonano złe moce, to jej zasługa. W poniedziałek muszę Paulowi trochę podokuczać.

- W poniedziałek musisz mu przygotować świadectwo pracy i ostatni czek.

- Co?

- Paul właśnie zrezygnował z pracy w McLeod Systems. Dostał od Pastina ofertę, której nie mógł się oprzeć. A ja nie byłem w stanie jej przebić.

- O Boże, Boże! - Hallie przycisnęła torebkę do piersi.

- Czy sądzisz, że to on nas zdradził?

- Nie wiem. Mam nadzieję, że nie. Ale tak czy owak zdecydował się odejść. - Ryan zdobył się na wymuszony uśmiech, zobaczył bowiem nadbiegające Sarę i Dani. - Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Dzisiejszy wieczór jest dla dziewczynek, a właśnie je widzę. Uśmiechnij się, a kłopoty odłóżmy na poniedziałek.

Mamo, jesteśmy w domu! - Wołanie Mike'a zabrzmiało tak donośnie, że zaskoczona Becky omal nie spadła z kanapy.

Przyciskając książkę do piersi, zamknęła oczy. Zaczęła powoli liczyć i głęboko oddychać, aż wreszcie rytm serca nieco jej się wyrównał. Przypomniała sobie, że jest w swoim własnym domu w poniedziałkowe popołudnie, a nie o północy na szkockich wrzosowiskach.

Tak się zaczytała, że straciła poczucie czasu. Oczywiście, nie zareagowałaby zbyt nerwowo, gdyby czarny charakter akurat nie skradał się, żeby zabić nieszczęsną bohaterkę.

- Mamo, gdzie jesteś?

- Tutaj, Mike. - Odsunęła kosz na bieliznę, który wykorzys­tywała jako podnóżek, po czym wstała. Zamknęła książkę i zerknęła na ociekający krwią nóż, zdobiący surową, białą okładkę. Dość tego, pomyślała. Koniec z dreszczowcami, skoro powrót dziecka ze szkoły przyprawia ją o palpitacje.

W sieni rozległy się kroki dwóch nastolatków. Powitalny uśmiech zastygł Becky na wargach, gdy ujrzała białe kręcone włosy młodego człowieka, który towarzyszył jej synowi. Wprawdzie jeszcze nie widziała go na własne oczy, ale entuzjastyczne opowieści Mike'a nie pozostawiały najmniej­szych wątpliwości, kim on jest.

- Mamo, to Joe Brasky.

Skinęła głową.

- Gdzie Nicky i dziewczynki?

- Na podwórku z kolegami, bawią się w fort. Mamo, czy mogę iść z Joe i chłopakami do klubu wideo w pasażu?

Wniebowzięty uśmiech syna powiedział jej wszystko, co trzeba. Zaproszenie do najbardziej przebojowej grupy chłopców w szkole połechtało jego próżność i niesamowicie podnieciło. Wiedziała, że jeśli nie pozwoli mu iść, wprawi go w zakłopotanie i wściekłość.

- Siemanko, pani Hansen.

Stojąc nieco za plecami Mike'a, Brasky mierzył ją wzrokiem w taki sposób, że poczuła się, jakby w wyobraźni rozebrał ją do naga i zamierzał z tego skorzystać. Cała pokryła się gęsią skórką. Przestąpiła z nogi na nogę, przyciskając książkę do piersi. Młodzieniec uśmiechnął się pogardliwie, jakby bawił się jej zażenowaniem.

- Ładny domek. - Podszedł do oszklonej szafki przy ścianie. Przez dłuższą chwilę oglądał stojące tam flakoniki po perfumach, drobną część zbioru zgromadzonego przez matkę Becky. Dzięki Bogu, bardziej wartościowe okazy znajdowały się na piętrze, w sypialni, gdzie nie groziło im przypadkowe stłuczenie przez dzieci. - I niezła kolekcja.

- Dziękuję, ale to nie jest wiele warte. Większość flakoni­ków kupuję w sklepach organizacji charytatywnych i na bazarach.

Miała ochotę odetchnąć z ulgą, gdy Brasky wreszcie wzruszył ramionami i odszedł od szafki. Zanim wzięła się do czytania, przygotowywała bieliznę do pralni. Teraz wzdrygnęła się widząc, jak młodzieniec dotyka jej majtek i staników, leżących na kupce obok koszulek i bluz.

- Przykro mi. Mike. - Odłożyła książkę i zgarnęła bieliznę z kanapy do kosza. Postanowiła wynieść to pranie natychmiast, gdy tylko ten typ wyjdzie z jej domu. - Nie możesz dzisiaj nigdzie iść. Masz swoje obowiązki.

- Ale, mamo... - Głos Mike'a płaczliwie się załamał.

- Potrzebujemy tego zawodnika, pani Hansen. Mike ma najlepszą rękę w mieście. - Jej syn się zarumienił. - Założyliś­my się z takimi jednymi ludźmi, że będziemy lepsi od nich. Mamy się spotkać przy automatach. Potrzebujemy Mike'a do drużyny.

Brasky pochylił się i zaczął ruszać pokrętłami aparatury stereo i wideo. Jedna z gałek została mu w dłoni. Młodzieniec zachowywał się bardziej tak, jakby rozglądał się, co warto wynieść z tego domu, niż jak w odwiedzinach u kolegi.

- Nic z tego - powiedziała stanowczo Becky. - A teraz przepraszam cię bardzo, ale musisz stąd wyjść.

Podeszła ku frontowym drzwiom i stanęła w oczekiwaniu. Brasky spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się bezczelnie, mówiąc wzrokiem, że zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo krępująca jest dla niej jego obecność. Becky wstrzymała dech, ale młodzieniec wreszcie opuścił pokój.

Nadąsany Mike w milczeniu odprowadził Joe do wyjścia. Gdy drzwi za Braskym się zamknęły, zaczął głośno protes­tować, ale Becky tylko uniosła rękę i spokojnie odczekała, aż umilknie.

- Uspokój się. To nie podlega dyskusji. Wiesz, że nie pochwalam znajomości z tym chłopakiem. Wiesz też, że nie wolno ci się włóczyć po pasażu. Poza tym obiecałeś dziś po lekcjach nadrobić domowe zaległości. Odkładasz to już tydzień.

- Zrobię wszystko później.

- Zmęczyło mnie wysłuchiwanie słowa „później” za każ­dym razem, gdy chcesz się wymigać od obowiązków. „Póź­niej” nic ci już nie pomoże. Dość tego.

Becky starannie ukryła oznaki ulgi, jaką odczuła na widok kapitulacji Mike'a. Chłopiec powlókł się do przedpokoju, otworzył szafkę i wyciągnął z niej szczotkę. Przez cały czas burczał pod nosem, ale usłuchał. Jeszcze stosował się do jej poleceń, przynajmniej na razie. Nie miała jednak pojęcia, jak długo będzie to trwało i co będzie, gdy Mike ją przerośnie. Miała tylko nadzieję, że tymczasem zmądrzeje dostatecznie, żeby nie poddawać się wpływom takich typów jak Joe Brasky.

Ech, co tam... Przypomniało jej się jedno z ulubionych powiedzeń matki, choć nie potrafiła przytoczyć jego dokład­nego brzmienia. Było tam coś o tym, że każdy dzień niesie ze sobą dość zła, więc nie ma sensu martwić się złem, które będzie jutro.

Dała spokój Mike'owi i poszła szukać Nicky'ego oraz dziewczynek. Chciała im powiedzieć, żeby przyszli coś przekąsić, jak znudzi im się zabawa w deszczu. Może tymczasem Mike przestanie się burmuszyć i zaprosi sobie młodszych, bardziej odpowiednich kolegów.

Dzień dobry.

Dźwięczny, niski głos przebił się przez harmider, który jak zwykle panował w domu w czasie między powrotem dzieci ze szkoły a obiadem. Mike zaprosił dwóch kolegów, Nicky trzech, a Dani i Sara jedną koleżankę. Zgodnie z normalnym porządkiem rzeczy, jaki obowiązywał w Lilac House w dni powszednie, Becky, klęcząc na jednym kolanie, pomagała najlepszemu przyjacielowi Nicky'ego, Timmy'emu, zdjąć buty i mokrą kurteczkę. Starsze dzieci robiły to samodzielnie.

Ryan. Becky zdrętwiała, przerwała zmagania z zasupłanym sznurowadłem i zaczęła się wsłuchiwać w głośne bicie swego serca. Czy kiedyś wreszcie przestanie reagować w ten sposób na nieoczekiwane pojawienie się Ryana?

- Ojej, pani Hansen, proszę się pośpieszyć, bo zaczną beze mnie.

Drgnęła niespokojnie, głos Timmy'ego przywrócił ją bo­wiem do rzeczywistości. Z powrotem zajęła się sznurowadłem. Uważając, żeby cały czas być plecami do Ryana, poklepała chłopca po ramieniu.

- Przepraszam, Timmy. Zrobione. Pamiętaj, żeby tym razem powiesić kurteczkę na osobnym wieszaku.

- Dobrze, pani Hansen.

Wstając, bardzo żałowała, że nie może pobiec za Timmym do pokoju zabaw.

- Dzień dobry. - Głos Ryana zabrzmiał teraz bliżej.

Głęboko zaczerpnęła tchu i ozdobiła twarz bezosobowym uśmiechem. Za nic nie chciała okazać, jak bardzo ucieszył ją jego widok. Wiedziała, że zanim się do niego odwróci, musi zapanować nad uczuciami.

- Dzień dobry, Ryan. Dani jeszcze nie jest gotowa do wyjścia.

- Ja też nie.

- Wcześnie pan przyszedł.

Becky wbiła wzrok w punkt na ścianie powyżej prawego ramienia Ryana, zdecydowana patrzeć wszędzie, byle nie na niego. Jeden rzut oka jej wystarczył. Owszem, w dżinsach wyglądał efektownie, ale było to nic w porównaniu z jego nowym wcieleniem. Bała się, że jeśli spojrzy na niego jeszcze raz, oczy wyjdą jej z orbit.

Miał na sobie ciemnoszary garnitur w drobne czerwone prążki i do tego matowosrebrzystą koszulę. Z kieszonki marynarki wystawała mu chustka ze szkarłatnego jedwabiu, w tym samym odcieniu był krawat. Widać było, że przebojowy człowiek odcisnął piętno na typowym stroju biznesmena. Zresztą twarz i sylwetka Ryana mówiły same za siebie, właściwie niepotrzebne im były jakiekolwiek dodatki. I tak pociągały z siłą magnesu.

- Zaraz powiem Dani, że pan czeka na dworze. - Starając się nie zwracać uwagi na Ryana, ustawiła równym rzędem buty dzieci, zrobiła porządek z kurtkami i skierowała się do pokoju zabaw. W skrytości ducha miała nadzieję, że Ryan pojmie aluzję i pójdzie do samochodu.

Ale gdy załatwiła wszystko, co miała do załatwienia, okazało się, że czeka na nią w kuchni. Stał oparty o ścianę, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i szerokim uśmiechem na twarzy.

Ryana rozbawiło, że Becky próbuje zachowywać się tak, jakby go nie zauważała. Włosy miała jak zwykle potargane. Tym razem była ubrana w brzoskwiniowe bawełniane spodnie i bluzkę w tym samym odcieniu. Ze zniszczonych białych pantofelków wystawały paznokcie, również polakierowane na kolor brzoskwini. Gdy krzątała się przy dziecięcych rzeczach, to schylając się, to kucając, jej strój podkreślał kształt coraz to innych części ciała. Spodnie obciskające się na udach wyraźnie ukazywały zarys pośladków, a bluzka kazała się domyślać kształtu piersi.

Ryanowi zabrakło tchu. Przypomniał sobie, że nie może stosować jawnie uwodzicielskich chwytów, które wpędzają Becky w zakłopotanie. Jeśli jej nieufność była skutkiem nieudanego małżeństwa, należało śpieszyć się powoli. Niech Becky najpierw pozna go i polubi, wtedy przyjdzie czas na coś więcej. Chwilowo musiał zadowolić się tym, że na dźwięk jego głosu Becky zarumieniła się, a potem zbladła. Przynaj­mniej wiedział, że nie jest jej obojętny.

- Wczoraj zapomniałem pani podziękować za wspaniałą opiekę nad Dani. Bardzo jej się tutaj podoba.

Becky otworzyła szafkę kredensu i zaczęła wyjmować talerze.

- Jest bardzo grzeczna, nie sprawia najmniejszych kłopotów.

- Czy zje pani ze mną kolację dziś wieczorem? Chciałbym podziękować tak, jak należy.

Czuł, że Becky chce odmówić, natychmiast więc dodał:

- Naturalnie zapraszam również dzieci. To będzie po­dziękowanie za wszystko, co pani dla nas robi.

- Nie ma takiej konieczności. Bardzo dobrze mi pan za to płaci.

Podszedł bliżej.

Piramidka talerzy w jej dłoniach cicho zagrzechotała, Becky zwolniła więc kroku.

- Wiem, że nie ma konieczności. Chciałem zrobić pani przyjemność.

- Przepraszam, ale dziś wieczorem jestem zajęta. - Wymi­nęła go bardzo uważając, by się o niego nie otrzeć.

- Wobec tego jutro? - Wystawił ramię, zatrzymując ją w przejściu.

- Nie, dziękuję. - Był coraz bliżej niej. Poczuła zapach wody kolońskiej.

- W przyszłym tygodniu?

Becky obróciła się na pięcie i podeszła do kuchennych drzwi. Nacisnąwszy klamkę, otworzyła je na oścież.

- Proszę, niech pan poczeka w samochodzie. Zaraz przyślę Dani.

Wychodząc, przystanął tuż przed nią. Aromat perfum, dyskretny, lecz pociągający, i bliskość jej warg stanowiły zachętę nie do odparcia. Zamierzał tylko powiedzieć jej do widzenia, ale popełnił błąd, bo podszedł za blisko.

Natychmiast zapomniał o swoich planach.

- Przecież wiesz, dlaczego zaprosiłem cię na kolację. Wiem, że ty też zdajesz sobie sprawę z tego, co jest między nami. - Uniósł dłoń i nagle zatrzymał ją w pół drogi do policzka Becky.

Becky miała wrażenie, że nastąpiło między nimi elektryczne wyładowanie. Czy Ryan ją pocałuje? Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej dreszczyk, nadzieja przemieszała się z lękiem.

- Do zobaczenia niedługo. - Cichy głos Ryana zabrzmiał jak obietnica. Jego oddech musnął jej wargi.

I już go nie było. Przez otwarte drzwi wpadła fala wilgot­nego powietrza. Becky zadrżała. Nie była jednak pewna, czy drży z powodu zimna, czy dlatego, że Ryan jej nie dotknął.

Do kuchni wpadły dzieci. Becky zawsze uwielbiała gwar dookoła, więc ucieszyła się widząc tę trzódkę, w której każdy chciał czego innego. Hałas i zamieszanie pomogły jej się skupić na tym, co naprawdę ważne. Na dzieciach.

- Dani, Ryan czeka na ciebie w samochodzie. Pozbieraj i swoje rzeczy. A resztę proszę do pokoju zabaw. Za pół godziny większość z was musi wyjść.

W dziesięć minut później zatrzasnęła ciężkie drzwi za Dani i bezwładnie oparła się o ich drewnianą płytę. Stała tak, póki nie usłyszała odjeżdżającego samochodu Ryana.

Jak miała znieść coś takiego dzień w dzień? Pokręciła głową i skuliła ramiona, wreszcie jednak odsunęła się od drzwi. Ugięły się pod nią kolana. Głęboko odetchnęła i natych­miast wyczuła jego zapach, wciąż unoszący się w powietrzu.

Pamiętaj o Ericu, powiedziała sobie. To ci da siłę.

Ruszając sprzed Lilac House, Ryan machinalnie zmienił bieg i niespokojnie drgnął, bo niespodziewanie usłyszał zgrzytnięcie.

Rób tak dalej, idioto, skarcił się w myśli. Najpierw obmyślasz wspaniałe plany, a potem rujnujesz strategię natychmiast, gdy znajdziesz się z Becky w tym samym pomieszczeniu. Nie bądź gruboskórny. McLeod. Ona musi ci zaufać.

No, tak. Plan wydawał się wspaniały, póki Becky nie znalazła się w zasięgu jego ramion. Spojrzał ze złością na samochód, który wymusił pierwszeństwo.

Ty ośle, po trzykroć ośle! - wściekał się w milczeniu. Miałeś jej się nie narzucać. Co cię ugryzło, żeby wspominać o tym, że pociąg jest wzajemny? I co teraz zrobisz? Mimo wszystko nie zamierzał złożyć broni. Musiał pokazać Becky, że naprawdę jest dla niego ważna.

Z radia popłynął stary duet Barbry Streisand i Neila Diamonda. Słuchając Ryan się uśmiechnął. Postanowił naza­jutrz zakończyć sprawę z Carol, a potem podbić serce Becky w najbardziej staroświecki ze staroświeckich sposobów. Będzie jej przysyłał kwiaty i kupował prezenty.

Będzie się zalecał.

Ryan przyjrzał się badawczo chłodnej, nieruchomej twarzy eleganckiej blondynki, siedzącej obok niego na sofie w gabi­necie. Czy popełnił błąd? Czyżby ten związek znaczył dla Carol więcej, niż mu się zdawało?

- Przepraszam. Nie chciałem cię urazić.

- Nie uraziłeś. Oboje wiemy, że to ja zaproponowałam ci ten układ i że w swoim czasie był całkiem do rzeczy. Ale któreś z nas musiało kiedyś go zerwać. Chociaż ze zwykłej próżności wolałabym, żeby inicjatywa wyszła ode mnie. - Zapaliła papierosa i wydmuchnęła obłok dymu. - Nie umiem sobie wyobrazić ciebie z żoną. I z dziećmi. Kto to jest? Znam ją?

Zauważył, że u Carol uśmiech nie odbija się w oczach, tym się jednak nie przejął. Nie pamiętał, żeby widział to u jakiejś kobiety. Z wyjątkiem Becky.

- Nie. - Odetchnął z ulgą i odprężył się. - Poznałem Becky kilka tygodni temu. Jest opiekunką Dani i przyjaciółką siostrzenicy Hallie.

- Becky? - Carol zgasiła papierosa w popielniczce. - Ma na imię Becky? Och, jak... uroczo.

- Właściwie Rebeka, ale wszyscy mówią do niej Becky. - Myśl o niej natychmiast go uwiodła. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że Carol coś mówi.

- ...w następną sobotę?

Ryan pytająco uniósł brwi.

- Bal Black and White - wyjaśniła. - Czy mimo wszystko pójdziesz tam ze mną? W ostatniej chwili trudno mi będzie znaleźć zastępstwo. - Oczy jej zabłysły, a czerwono uszminkowane usta ułożyły się w wymuszony uśmiech.

Jak zawsze podziwiał jej chłodne piękno. Carol olśniewała urodą i była kobietą sukcesu. Dlaczego nie mogli się w sobie zakochać? To byłoby znacznie prostsze. Nagle uśmiechnął się. Może prostsze, ale wtedy straciłby chwile podniecenia i rozczarowań, jakie dawała mu miłość do Rebeki Hansen.

- Oczywiście. - To jej się od niego należało. - Nigdy nie zostawiłbym przyjaciela w potrzebie.

- Doceniam twój gest. - Spojrzenie miała kryształowo czyste. - Dobrze było nam razem, prawda, kochanie? - Prze­sunęła mu ręką po ramieniu i jednym palcem dotknęła policzka. Głos miała bardzo uwodzicielski.

- Hm, wiesz... - Odsunął się od niej, a potem zerwał się na równe nogi, bo do gabinetu weszła Hallie.

- No, no, no! Patrzcie państwo, jaki bałagan. - Powybierała kubeczki z zimną, nie dopitą kawą spomiędzy zaścielających biurko kuł zmiętego papieru. Wrzuciła je do kosza i wsunęła kosz pod biurko, żeby nie rzucał się w oczy. Z niechęcią wydęła wargi. Wyraźnie zauważyła, jak blisko siebie siedzieli, a nigdy nie przepadała za Carol.

- Jest tutaj Becky z dziećmi, Ryan.

- Dziękuję, Hallie. Wprowadź ją, a potem, jeśli możesz, wyjmij z sejfu dyskietki z nowym programem. Są w kopercie z czerwoną nalepką.

- Oczywiście, Ryan. - Otworzyła drzwi i zawołała w głąb poczekalni: - Wejdź, moja droga.

- Byliśmy w mieście i pomyślałam... - Becky ukazała się za Hallie, ale jej uśmiech zwiądł natychmiast, gdy zobaczyła Carol. - Przepraszam. Jesteś zajęty.

- Nie. Wejdź. Gdzie dzieci?

- Są...

- Jestem tutaj, Ryan. - Nicky wytknął głowę zza futryny, a śladem głowy znalazła się w gabinecie również reszta chłopca. - Wszyscy jesteśmy. Chcę zobaczyć komputery. - Proszę. - Ostatniemu słowu towarzyszyło spojrzenie skiero­wane do matki, oznaczające niewątpliwie: „Widzisz? Pamię­tałem”.

- Powinnam wrócić do pracy. - Carol schowała papieroś­nicę do torebki i z wdziękiem wstała. Wcisnęła torebkę pod pachę i wyciągnęła dłoń. - Pani na pewno jest Becky. Ryan mówił mi o pani.

Becky spojrzała na nią i dopiero potem uścisnęła wy­ciągniętą dłoń.

- Naprawdę? - Zerknęła na Ryana. - A co takiego mówił?

Żołądek podszedł mu do gardła. Natychmiast włączył się do rozmowy, żeby Carol nie zdążyła wyjawić planów, o któ­rych jeszcze nie rozmawiał z Becky.

- Becky, to jest Carol Hill!

- Wiem. Dzień dobry. - Becky uśmiechnęła się uprzejmie do Carol, po czym zwróciła się ku Ryanowi. - Nie było dzisiaj lekcji, więc poszliśmy do muzeum nauki. A skoro już znaleźliśmy się w mieście, postanowiliśmy zobaczyć również pana biuro.

- Ja chcę zobaczyć komputery.

Ryan zerknął na chłopca, który zacisnął dłoń na nogawce jego spodni, potem na Becky i pozostałą trójkę, stłoczoną na progu za jej plecami.

- Do zobaczenia w sobotę, Ryan. - Carol poczekała, aż Becky z dziećmi usuną się z drogi, i wyszła, zanim Ryan zorientował się, że zapomniał powiedzieć jej do widzenia.

- Ale fajne. - Nicky wziął do ręki ciężkie, kryształowe puzderko, zdobiące róg biurka, i zaczął bawić się jego wieczkiem. - Jak ładnie błyszczy.

- Ostrożnie, kochanie - Becky z pietyzmem odłożyła kosztowną ozdobę na miejsce i uśmiechnęła się przepraszająco do Ryana. - My też powinniśmy iść. Pan jest zajęty.

- Nie. Można urządzić zwiedzanie firmy, ale pani wydaje mi się zmęczona. Proponuję, żeby pani tu usiadła i poczekała, aż dzieci obejrzą, co chcą.

Becky spojrzała tęsknie na obitą skórą sofę i poruszyła piekącymi palcami stóp. Po trzech godzinach chodzenia od eksponatu do eksponatu z czwórką dzieci, z których każde ma inne zainteresowania i nadmiar energii, była naprawdę wy­czerpana. Perspektywa następnej przechadzki, nawet po firmie Ryana, zupełnie jej się nie uśmiechała.

- Chyba powinnam z nimi iść, ale skoro pan się zaofiarował... Mogę tylko podziękować.

Ryan skinął do dzieci, żeby poszły pierwsze.

- Kawy? Mrożonej herbaty?

- Mrożona herbata to cudowny pomysł.

- Zaraz będzie. Proszę się czuć jak u siebie w domu.

Becky odłożyła torebkę na stolik i przycupnęła w kącie sofy, wtulając ramiona w miękkie poduchy. Skrzywiła nos, wyczuła bowiem unoszący się jeszcze zapach agresywnych, choć kosztownych perfum Carol Hill.

Zrzuciła z nóg tenisówki i z westchnieniem oparła nogi na stoliku. Przedtem jednak położyła na czarnym, lśniącym blacie magazyn. Biurko i pozostałe meble w gabinecie miały ten sam czarny połysk. Czarna była nawet obudowa komputera. Ozdobę pomieszczenia stanowił jedynie surrealistyczny obraz, wiszący na jednej z kremowych ścian, i kryształowe puzderko na rogu biurka.

Gabinet Ryana wyglądał zimno, lecz bardzo elegancko. Jego wyposażenie z pewnością kosztowało fortunę. Ryanowi musi się dobrze powodzić, pomyślała Becky, zamknęła oczy i zaczęła rozkoszować się ciszą. O, jak dobrze. Usłyszała trzask otwartych i zaraz potem zamkniętych drzwi, uniosła więc powieki, spodziewając się zobaczyć Hallie z herbatą.

Ryan pochylił się nad nią, trzymając w obu dłoniach wysokie szklanki z kryształkami cukru na brzeżkach. Becky poderwała się raptownie i spuściła nogi na podłogę.

- Myślałam, że pan pójdzie z dziećmi.

- Oprowadzają je dwaj moi pracownicy. - Kostki lodu zabrzęczały o ścianki szklanek. Ryan usiadł obok niej i podał jej drinka.

- Dziękuję.

- Obawiałem się, że Nicky doprowadzi jednego człowieka do obłędu, więc dałem mu drugiego do pomocy. Ale gdy tylko Mike usłyszał, że nie idę z nimi, włączył się na całego. Wygląda więc na to, że Nicky nie będzie miał okazji zadać wielu pytań. Pani starszy syn bardzo dużo wie jak na kogoś, kto ma tak mało styczności z komputerami.

- Mike jest zafascynowany technologią. Instruktor ze szkolnej pracowni komputerowej przyznał mu dodatkowe godziny przy terminalu. A jeśli chodzi o jego stosunek do pana, to proszę nie doszukiwać się w tym osobistej urazy.

Ryan skinął głową i w milczeniu zaczęli popijać drinki. Becky starała się nie gapić na gospodarza. Zwróciła jednak uwagę na jego potargane włosy i cienie pod oczami. Ryan wydał jej się zmęczony. Prawdopodobnie przez wiele godzin ciężko pracował, na co wskazywał również stan gabinetu.

Oparł dłoń na muskularnym udzie, tuż przy jej nodze. Widziała, jak jego palce rytmicznie zaciskają się i rozluźniają. Była to jedyna oznaka napięcia, jaką zauważyła. Uniósł szklankę do warg i wypił napój do dna, potem ze stukiem odstawił naczynie na stolik.

- Co miała pani na myśli, mówiąc „wiem”?

- Słucham?

- Gdy przedstawiałem Carol, pani powiedziała „wiem”.

- Och, Jan opisała mi pana partnerkę, więc gdy ją zobaczyłam...

- Skąd Jan ma wiadomości o moim prywatnym życiu?

- Hallie martwi się o pana, a ponieważ się martwi, to dużo nowi. Troszczy się o pana jak rodzona matka.

- Co to, to nie.

- Nie powinien pan się złościć. To naprawdę tylko przejaw oski. - Odchyliła się, żeby spojrzeć mu prosto w twarz.

- Nie chodzi... - Urwał, potem skinął głową w stronę kryształowego puzderka, które Becky ocaliła z rąk Nic­ky'ego. - To jest jedyna rzecz, którą kiedykolwiek dostałem matki.

- Bardzo piękne.

- Puste. - Wrogość w jego głosie zaskoczyła Becky. - Mniejsza o to. Nie o tym chciałem z panią porozmawiać. Carol jest moim przyjacielem. Kiedyś byliśmy... bliżej, ale to już skończone.

Becky nie chciała się przyznać, nawet przed sobą, że poczuła ulgę.

- Nie rozumiem, dlaczego pan mi to mówi.

- Nie rozumie pani?

Gdy spojrzała na niego, miał na twarzy uśmiech. Jedna brew była lekko uniesiona. Pochyliła się ku niemu za­dowolona, że loki opadające jej na twarz maskują nie­pożądany rumieniec, którego nie umiała opanować. Włożyła i zasznurowała tenisówki.

Drzwi się otworzyły, do gabinetu wtargnęła Hallie.

- Nie ma ich.

Becky skupiła uwagę na sekretarce.

- Czego nie...

- Koperta jest pusta. Nie ma dyskietek w sejfie.

- Na pewno są. Sam je tam włożyłem przed wyjazdem do Miami. Wczoraj były na miejscu.

- Ale teraz ich nie ma.

Becky i Hallie wytrzeszczyły oczy, Ryan bowiem wulgarnie zaklął i zerwał się z sofy, przewracając szklankę na stoliku. Odsunął Hallie z drogi i wybiegł do sekretariatu. Po chwili wrócił.

- Co się stało, Ryan?

- Cholera jasna, czy już nikomu tutaj nie mogę wierzyć? - Usiadł na krawędzi biurka i zaczął rozcierać zmarszczone czoło.

Becky zerknęła na śmiertelnie urażoną twarz Hallie, potem na wściekłą i rozczarowaną twarz Ryana.

- Lepiej już pójdę.

Wydawało się, że jej nie usłyszeli. Ani jedno, ani drugie nie odsunęło się, by przepuścić ją do wyjścia.

- Jak mogłeś mi coś takiego powiedzieć? - Hallie splotła dłonie na brzuchu i przez bardzo długą chwilę przyglądała się Ryanowi w milczeniu. Potem obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi.

- Hallie, nie odchodź. - Skoczył za nią. - Nie ciebie miałem na myśli. - Przytrzymał sekretarkę za ramię, a potem sięgnął obok niej do klamki, żeby zamknąć drzwi.

- Przepraszam. - Roztarł sobie kark. - Zdaje się, że ostatnio muszę kogoś przepraszać przynajmniej raz dziennie. Pamiętasz, mówiłem ci, że PasComm przebił naszą ofertę dla Horizon o kilkaset dolarów? A potem to samo powtórzyło się przy okazji negocjacji z Johnsonem i ze Smith Corporation. Mówiłem ci też, że Paul, Dick i Susan dostali z PasComm propozycje pracy za sumy, na jakie mnie nie stać, i żadne nie było w stanie odmówić ze względu na sytuację rodzinną.

- Tak, ale...

- Kiedy włamano się do mojego mieszkania, zginęła jedyna kopia najnowszego programu. Nasuwa się sensowny wniosek, że stoi za tym ta sama osoba.

- Tego programu, na którym mieliśmy, twoim zdaniem, zbić fortunę?

- Tak. Głowę dam, że teraz zbije na nim fortunę PasComm.

- O, Boże! - Hallie sięgnęła po słuchawkę aparatu telefo­nicznego. - Zadzwonię na policję.

- I co im powiesz? Że nowy program PasComm jest mój? Policja już wie, że kopię programu skradziono i że podej­rzewam Pastina. Ale policyjny detektyw zwracał mi uwagę, gdy z nim rozmawiałem, że dwaj ludzie pracujący osobno nierzadko wpadają na podobne pomysły. Dlatego muszę się dowiedzieć, jak to się dzieje, że przez ostatnie miesiące Pastin bez pudła znajduje moje najsłabsze punkty.

- O co tu chodzi, Ryan? - spytała Becky. Odwrócił do niej głowę. Gwałtownością tego gestu dowiódł, że zapomniał o jej obecności w pokoju.

- PasComm płaci judaszowe srebrniki komuś, komu ufam.

- Komu?

- Nie mam pojęcia. - Opadł na krzesło za biurkiem i wyciągnął przed siebie nogi. Skrzywił wargi w ironicznym uśmieszku. - Może ty wiesz, Hallie?

Sekretarka pokręciła głową.

- Słyszę, że dzieci wracają - powiedziała Becky. - Lepiej zaraz zabiorę je do domu.

Odczekała chwilę, wahając się, czy nie powinna wyrazić Ryanowi współczucia albo obiecać pomocy. I czy nie jest szalona sądząc, że Ryan mógłby tego się spodziewać.

- Zobaczymy się później.

- No, to... na razie - powiedziała Becky. Znów się zawahała, ale ponieważ Ryan tylko skinął głową, wyszła.

To nie było zbyt uprzejme. - Hallie pokręciła głową.

- Przepraszam. - Jęknął. - To słowo zaczyna mnie męczyć. Przeproszę ją, jak pojadę po Dani.

- A co teraz?

- Jeśli szybko czegoś nie wymyślę, oboje zostaniemy bez pracy. Mam pewien pomysł, ale potrzeba mi czasu, żeby go zrealizować. A do spotkania zarządu z inwestorami zostały nam zaledwie dwa tygodnie.

- Jak mogę pomóc? - spytała.

Uśmiechnął się do kobiety, która jeszcze niedawno znaczyła dla niego więcej niż wszyscy na świecie, nie wyłączając Carol. Tego dnia Hallie miała starannie ufryzo­wane, nieprawdopodobnie rude włosy. Odkąd Ryan ją zatrudnił, niezmiennie utrzymywała ten sam styl, wyglądała więc jak szacowna matrona sprzed trzydziestu lat. Miała nawet pojedynczy sznur pereł na szyi i dziany wełniany żakiecik.

- Załatwiaj sama jak najwięcej interesantów. Te dwa tygodnie muszę mieć dla siebie. Powinniśmy oprzeć naszą strategię na przygotowaniu jeszcze lepszego programu niż skradziony. Jeśli dobrze wypadniemy za kilka tygodni na targach, wyjdziemy z dołka.

- Dobrze, Ryan. Aha, miałam cię zapytać, czy Dani jest szczęśliwa. I czy Becky ci odpowiada.

Zapominając nagle o kłopotach, Ryan zachichotał.

- Becky? O tak, pod każdym względem.

Coś w jego tonie przykuło uwagę Hallie. Uważnie przyjrzała się jego twarzy. Uśmiechnął się jak niewiniątko.

- Ryan, czy ten uśmiech oznacza to, co myślę, że oznacza?

- Nie wiem. A co myślisz?

- Lepiej uważaj, młodzieńcze. Rebeka Hansen ma za sobą bardzo przykre doświadczenia. Nie jest taka, jak panna Hill ani inne twoje kobiety.

- Sam bym zgadł. Trójkę dzieci trudno przeoczyć.

- Ryan, jeśli ją skrzywdzisz, to będę do końca życia mieć do siebie pretensje, że was ze sobą zetknęłam. A ty wtedy gorzko, gorzko tego pożałujesz.

- Nie mam zamiaru jej krzywdzić. Wręcz przeciwnie.

Hallie chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Ryan jej przerwał.

- Dość kazań. Trzeba ratować firmę.

Zrobiła urażoną minę, ale wyszła. Przez resztę popołudnia Ryan usiłował skupić się na pracy, ale raz po raz nachodziło go wyobrażenie Becky.

Od początku sądziła go po wyglądzie. Widocznie musiał bardzo przypominać jej byłego męża. Ponieważ zaś od Hallie Ryan wiedział, że Becky rozwiodła się przed sześcioma laty, a Nicky miał w tej chwili tylko pięć, wydawało się praw­dopodobne, że skrzywdził ją nie tylko były mąż, lecz również potem ojciec Nicky'ego.

Ze smutkiem pokręcił głową. Wstyd mu było, jak bardzo podświadomie liczył na swe fizyczne atuty. Tym bardziej przykre było stwierdzenie, że owe atuty niespodziewanie okazały się przeszkodą. Pochylił się i przysunął do siebie klawiaturę komputera. Postanowił pokazać Becky, że ma też inne zalety oprócz prezencji. Musiał znaleźć sposób, żeby się do niej zbliżyć, lecz jednocześnie jej nie spłoszyć.

Nagle go olśniło.

Z doświadczeń zdobytych przez lata w interesach i w pry­watnym życiu wiedział, że zawsze należy celować w najsłabszy punkt przeciwnika. Zaśmiał się, zachwycony swoim pomysłem, a potem sięgnął po słuchawkę.

Czy na pewno nie chce pani, żebym rozpalił ogień?

- Na pewno - odburknęła Becky.

- Proszę pomyśleć, jak zacisznie siedzi się wieczorem przed kominkiem i słucha trzaskających polan. Zwłaszcza gdy na dworze jest zimno albo pada deszcz. - Ryan odchylił się i wyciągnął nogi w stronę wygaszonego paleniska.

- Pan i zacisznie? Też coś! - Nie usiadła na wolnej poduszce obok niego, wybrała stare rozkładane krzesło, stojące przy kominku. - Nie wyobrażam sobie, żeby szukał pan zacisznych miejsc.

- Pewnie się pani zdziwi, ale każdy człowiek uczy się doceniać wartość ciepła w życiu, szczególnie jeśli jest kawa­lerem, tak jak ja.

Becky była wyczulona na ukryte cele rozmówców, więc nie zareagowała. Postanowiła, że drugi raz nie da sobie narzucić takiej konwencji rozmowy. Poza tym miała w tej chwili dwa dużo ważniejsze tematy, które mogły stać się kością niezgody.

- Co do komputera...

- Jeśli dzieci miałyby kłopoty z obsługą, proszę dać mi znać. Zawsze mogę im pomóc wieczorami, kiedy przy­chodzę odebrać Dani.

- To zbyt kosztowny prezent.

- Wcale nie. To jest stary komputer, którego przestaliśmy używać u mnie w biurze, bo wprowadziliśmy sprzęt nowszej generacji. Poza tym może z niego korzystać również Dani.

- Ale programy musiały kosztować majątek.

- To są egzemplarze okazowe. Muszę wiedzieć na bieżąco, co robi konkurencja.

- Gry też są wśród pana zainteresowań?

- Cóż mogę powiedzieć? Gry są zabawne.

- Dzieci doceniają pańską hojność. Szczególnie Mike. Dziękuję - powiedziała oschle. - Teraz co do obiadu...

- Był bardzo dobry. - Poklepał się po płaskim brzuchu. - Lubię chińską kuchnię. Każdy znajduje w niej coś, co mu odpowiada. Nawet dzieciom smakuje.

- Moje dzieci lubią wszystko, co choć trochę przypomina hamburgery i temu podobne. - Zrzuciła tenisówki i usiadła z podkurczonymi nogami. - Szczególnie dania na wynos.

- Kwaśne winogrona?

- Przecież wiedział pan, że nie chcę zjeść z panem obiadu w mieście. Powtarzałam to wiele razy. - Była zła na siebie, że pozwoliła się sprowokować. Wydęła wargi i uniosła ramię, żeby nie widzieć Ryana nawet kątem oka.

Ryan splótł dłonie na brzuchu i bez słowa rozparł się na kanapie.

- Po co pan przyniósł tyle jedzenia? Gdybym wzięła się do przygotowywania obiadu przez pana przyjściem, wszystko mogłoby się zmarnować.

Nadal siedział w milczeniu.

- A częstowanie dzieci bez mojej zgody jest perfidne. W tym tygodniu powtórzyło się to trzy razy. Wykorzystuje pan sytuację i wciąga dzieci do spisku. Wie pan, że one chętnie się zgodzą.

- To prawda.

- Niech pan tego więcej nie robi.

Uśmiechnął się czule i odpowiedział:

- Będę, będę, proszę pani.

- Słucham?

Odwróciła się i natychmiast poczuła, że coś ją do niego ciągnie. Czuła to za każdym razem, gdy na niego patrzyła. Był wyjątkowo przystojny, nawet potargany i zmęczony, gdy marynarkę miał zdjętą, rękawy zakasane, a pantofle zsunięte z nóg. Wyglądał jak odpoczywający ideał mężczyzny. Żało­wała, że brak jej tej swobody.

- Co pan powiedział?

- Powiedziałem, że będę to robił dalej. - Przekrzywił głowę, opartą na poduszce kanapy, i spojrzał jej prosto w oczy. - Będę robił wszystko, żeby być blisko pani. Pociąga mnie pani. Chcę panią lepiej poznać. I wydaje mi się, że spotkałbym się z wzajemnością uczuć, gdyby tylko umiała pani zapomnieć o przeszłości.

- Niech pan nie...

Przerwał jej uniesieniem ręki.

- Wiem, że pani zaprzeczy, ale taka jest prawda. Pani też zwróciła na mnie uwagę. Ilekroć pani mi się przygląda, mam takie wrażenie, jakby mnie pani dotykała.

- Nie.

- Becky, zastanów się, proszę. Wiem, że cię skrzywdzono, zdaje się, że nie raz.

- Owszem - odrzekła napiętym tonem. - I nie mogę dopuścić, żeby to się zdarzyło znowu.

- Nadal myślisz, że jestem podobny do twojego byłego męża?

- Tak. Nie. Nie wiem. - Zaczęła wykręcać sobie palce. - Na pewno zdaje pan sobie sprawę ze swojego wyglądu. Jest pan zabójczo przystojny, tak samo jak on.

- Czy to jest uczciwe? Czy chciałabyś zostać osądzona i przekreślona z powodu twarzy? Przypadkowego daru natury? - Urwał. Milczenie było tak krępujące, że nie mogła mu nie odpowiedzieć.

- Nie - przyznała niechętnie.

- Postanowiłem pokazać ci, jaki jestem naprawdę. Słowo daję, że próbuję na wszystkie sposoby, jakie tylko przychodzą mi do głowy. Zacznij ze mną rozmawiać, Becky. Zobacz tego człowieka, który jest we mnie, w środku. Nie będę naciskał. A właściwie będę się starał nie naciskać. Chociaż mogę mieć różne potknięcia, bo bardzo cię pragnę, a - zaśmiał się cicho z nutą autoironii - powściągliwość jest dla mnie czymś nowym.

Becky czuła, jak z każdym słowem jej opór słabnie. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że jest bliska kapitulacji. To byłoby straszne. Ale w tej chwili nawet nie bardzo mogła sobie przypomnieć, dlaczego ma trzymać tego mężczyznę na dystans. Widząc, że toczy z góry przegraną walkę, chwyciła się ostatniej deski ratunku.

- A co z Carol?

Przekrzywił głowę i uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Powiedziałem jej o tobie i teraz jesteśmy już tylko przyjaciółmi. To wiesz.

Nie uwierzyła mu. Tylko przyjaciółmi? Dobre sobie! Dwa razy dwa jest pięć. Jaka kobieta zgodziłaby się na taki układ z Ryanem McLeodem, zwłaszcza jeśli wcześniej byli kimś więcej niż „tylko przyjaciółmi”?

- No, więc jak, Becky?

Spojrzała mu w twarz i dostrzegła tam coś, co zachęciło ja, żeby jednak spróbować.

- Niech będzie.

- Czy mogę zaprosić cię na obiad w przyszłą sobotę?

Zawahała się. Ryan prawdopodobnie był wielkim znawcą męsko-damskich spraw, ona zaś miała przede wszystkim doświadczenia z Erikiem, co stawiało jaw znacznie gorszej sytuacji.

Prawdopodobnie siedzieliby w przyćmionym świetle, na stoliku mieliby świecę i kwiaty, cichą muzykę w tle, a kelner przyniósłby drogie wino, które zmąciłoby jej zdrowy rozsądek. W dodatku patrzyłaby przez cały czas na mężczyznę o takiej twarzy. Nie, nie, nie. Tego by nie zniosła. Wolała się z nim spotkać u siebie w domu, gdzie zawsze kręciło się mnóstwo dzieci. Nie groziło jej, że zostanie z nim sam na sam.

- Nie znajdę opiekunki do dzieci na tak bliski termin. Lepiej przyrządzę ten obiad w domu.

- Cieszę się, że nie odrzuciłaś pomysłu w całości. Pozwól wobec tego jeszcze, że ja załatwię aprowizację i umowa stoi.

- Przecież to ja zaprosiłam pana...

- Nie. To ja zaprosiłem ciebie. Przyniosę steki, sałatkę i jakiś deser. Przyrządzimy wszystko razem. O czwartej będzie dobrze?

- O siódmej.

- To będzie za późno dla dzieci. O piątej?

Chciała się sprzeciwić, ale obezwładnił ją tym hipnotycznym uśmiechem i powiedział „proszę” tak sugestywnie, że mimo nieufności wyraziła zgodę. Zresztą trudno było zrezygnować ze steków na rzecz makaronu z serem.

Gdy Becky zobaczyła samochód Ryana przystający na podjeździe, przestała nerwowo przemierzać pokój tam i z po­wrotem. Ryan nie przyjechał przed czasem, nawet kwadrans się spóźnił. A wypatrywała go bez przerwy już od trzeciej. Za każdym razem, gdy stawała przy oknie, czuła do siebie odrazę, że nie umie nad sobą zapanować i nie ma dość godności. Bez przerwy jednak wynajdywała nowe powody, dla których powinna sprawdzić, co się dzieje na ulicy.

Patrzyła, jak Ryan wysiada, podchodzi do bagażnika i głę­boko się pochyla, prawdopodobnie po torbę z jedzeniem, które obiecał przywieźć.

Pod nogami plątała mu się Dani. Chciała pomóc, ale tylko przeszkadzała. Ryan odwrócił się, rozbawiony zachowaniem małej, i wtedy Becky zobaczyła jego białe zęby i złociste włosy, opadające mu na czoło. Miał na sobie obcisłe dżinsy i granatową koszulkę polo, która podkreślała mięśnie ramion i torsu.

Gdy ruszył w stronę domu, okręciła się na pięcie i prawie pofrunęła do sieni. Przystanęła przy tej części drzwi, obok której była szyba, żeby widzieć, jak Ryan nadchodzi. Dener­wowało ją jednak, że przez Ryana zaczyna tracić rozsądek. Po co w ogóle zgodziła się na ten obiad?

Na dźwięk dzwonka mocno zabiło jej serce. Sięgnęła do klamki, ale spocona dłoń ześlizgnęła się po metalu. Becky wytarła rękę o dżinsy.

A gdyby nie otworzyła drzwi? Czy Ryan z Dani od­jechaliby? Wtedy mogłaby wrócić do poprzedniego etapu tej znajomości. Widywałaby Ryana tylko wtedy, gdy zostawia Dani rano i odbiera ją po pracy. Tak byłoby dla niej znacznie bezpieczniej.

Bezpieczniej. Dłonie Becky znieruchomiały na niebieskim dżinsie. Wbiła wzrok w lakierowaną powierzchnię drew­nianych drzwi, skupiając go na gwoździu, który na każde Boże Narodzenie służył do zawieszania wianka. Czyżby doszła już do takiego stanu umysłu, że ocenia wszystko w kategoriach swojego bezpieczeństwa?

Dość tego. Głęboko zaczerpnęła tchu i wyciągnęła rękę. Tym razem klamka gładko się obróciła i drzwi ustąpiły.

- Cześć. - Błysnął do niej oczami znad trzech przepeł­nionych papierowych toreb, niebezpiecznie chwiejących się w jego ramionach.

- Dzień dobry. - Znów widziała tylko jego oczy i nogi. Tym razem jednak nie był pokryty sadzą z kominka. Póki się nie odezwał, Becky nie mogła oderwać oczu od jego nóg i najbardziej wytartych miejsc na dżinsach.

- Czy możemy wejść? Trochę mi z tym niewygodnie.

- Oczywiście. - Gwałtownie się cofnęła i otworzyła drzwi szerzej.

Ryan uśmiechnął się jeszcze piękniej, wciąż ukryty za swą papierową tarczą, wyminął Becky i wszedł do sieni. Nie uszły jego uwagi oględziny, jakim go poddano, więc poczuł cień nadziei.

Dani weszła za nim i skierowała się prosto do kuchni. Obijała jej się o nogi jeszcze jedna wielka torba.

- Połóż to na blacie, Dani, a potem poszukaj Sary - polecił Ryan. Zręcznym slalomem ominął podest schodów i piramidę figurek Nicky'ego, leżącą pośrodku sieni. Po chwili uświadomił sobie, że nie ma za nim Becky, więc zerknął do tyłu.

- Hej, idziesz?

Zorientował się, że Becky nadal stoi przy drzwiach, z ręką na klamce, i wpatruje się w jego plecy.

- Pewnie. - Raptownie puściła klamkę i zatrzasnęła drzwi. Dołączyła do niego w sieni. - Co ty, u licha, nakupowałeś? Tylko mi nie mów, że w tych torbach jest wyłącznie sałatka, steki i mały deser.

Odpowiedź zabrzmiała bardzo niewyraźnie, Becky weszła więc za nim do kuchni. Dani ostrożnie położyła na blacie wniesione przez siebie pakunki i wybiegła. Becky usłyszała tupot jej nóżek na schodach, potem „cześć” wypowiedziane głosem Sary i znowu skupiła uwagę na mężczyźnie, który szybko wyładowywał zawartość toreb.

- Co robisz, Ryan?

- A jak ci się zdaje?

Odrobinę zmiękła, gdy ujrzała jego rozbrajający uśmiech.

- Bierzmy się do roboty. Wszystko wyjąłem, ale nie wiem, gdzie powkładać.

Becky zmarszczyła czoło, przyglądając się prawdziwej wystawie warzyw, owoców i dań do szybkiego przygotowania, zajmujących cały blat.

- Kupiłeś o wiele za dużo.

- To możliwe. - Przyjrzał się dokładnie swoim nabytkom oczywiście znów się uśmiechnął. - Nie zdawałem sobie sprawy, ile radości dają człowiekowi zakupy. Możliwe, że trochę mnie poniosło. Ale wszyscy na wyścigi mi pomagali. Jedna pani pomogła mi wybrać owoce, a druga w tym samym czasie wygłosiła fascynujący wykład na temat zalet różnych kawałków mięsa.

Becky wzięła do ręki paczkę ze stekami.

- To jest polędwica wołowa. - Uniosła inne opakowanie. - A to jest mięso bez kości z żeberek. - Moje dzieci nigdy nie jadły takich kąsków.

- Sprzedawczyni pokazała mi, jak wybrać najlepsze. Nie wiem, kiedy zaczęto urządzać w sklepie degustacje, w każdym razie razem z Dani zjedliśmy lunch na miejscu. Inna pani poczęstowała nas kurczęciem po chińsku, a kiedy powiedzia­łem, że jest pyszne, zaproponowała... no, mniejsza o to. - Proszę - podał Becky ciężką plastikową torbę. - Lepiej włóż to do lodówki, zanim stopnieje.

Nie ulegało wątpliwości, że w sklepie, w którym kupował Ryan, rzeczywiście były bardzo uczynne sprzedawczynie. Zerknąwszy do torby, Becky znalazła cztery wielkie pojemniki z lodami.

- Czekoladowe, waniliowe, truskawkowe i sernik wiś­niowy?

- Zdecydowałem się na podstawowe smaki, bo nie wie­działem, które najbardziej lubicie.

- Sernik wiśniowy to ma być podstawowy smak?

- Ten jest dla mnie.

- Ktoś do pana przyszedł, Ryan! - zawołał z sieni Mike. - Czeka przy drzwiach.

Ryan zerknął na zegarek i pchnął w stronę Becky następną torbę z jedzeniem.

- Skończysz to rozpakowywać? Tu jest jeszcze trochę rzeczy, które mogą się rozmrozić, jeśli będą leżały w cieple. Zaraz wrócę.

Zajrzała do torby, potem zerknęła na niego.

- Dobrze, ale...

- Przepraszam, muszę tam iść. - Uśmiechnął się i znikł.

Zaczęła wykładać na blat następną porcję żywności, zapi­sując wszystko w myśli. Sześć paczek mięsa na steki, szynka w plasterkach, kiełbasa, piersi kurczaka, ryż zwyczajny i nie łuskany, młode ziemniaki, włoski makaron, sześć pomidorów, trzy potwornie drogie ogórki, galaretka w proszku w ośmiu różnych smakach...

- Mamo? Gdzie mam to położyć? - Mike stanął na progu z dwiema kolejnymi torbami wypchanymi po sam czubek. Bez słowa wskazała mu miejsce na podłodze przy kuchence.

W dwadzieścia minut później rozejrzała się po kuchni. Stół i wszystkie blaty uginały się od żywności. Przecież Ryan miał przynieść jedzenie na jeden obiad, pomyślała. Co to ma być?

Czyżby uznał ją za osobę potrzebującą? Nigdy w życiu nie przyjęła od nikogo wsparcia. I nie zamierzała zaczynać teraz, tym bardziej że prawie nie znała tego człowieka, w dodatku zaś nie wiedziała, czy w ogóle chce znaleźć dla niego miejsce w swoim życiu.

A może Ryan próbuje w ten sposób kupić sobie jej względy?

Poczuła, jak z wolna ogarnia ją gniew. Poszła więc szukać winowajcy, który zasłużył sobie na solidną burę.

W pokoju dziennym nie zastała nikogo, w sieni też nie, energicznie otworzyła więc drzwi na dwór, zdecydowana szukać do skutku. Chciała powiedzieć Ryanowi, żeby szybko spakował cały ten sklep. Niech sobie poszuka innej kobiety, którą można kupić.

- Ryan! Ryan!

- Tutaj, na podjeździe. - Odpowiedź dobiegła ją zza krzaków bzu, które samozwańczo rozpleniły się wokół rogu domu.

Dopadła zarośli, zanim jeszcze zdążyły się za nią zatrzasnąć drzwi.

- Co ty sobie wyobrażasz? Masz natychmiast wrócić do kuchni i zabrać te... O Boże! Co się tutaj dzieje?

Była taka wściekła i tak bardzo zdecydowana wyładować swoją wściekłość, że w pierwszej chwili nie zauważyła dużej, niebieskiej półciężarówki ani mężczyzny, który sprawnie zdejmował opony z Matyldy.

- Co pan wyrabia? - Zapomniała o sklepie spożywczym w kuchni i wyminąwszy Ryana, dopadła osobnika, który majstrował przy jej kombi. - To jest mój samochód. Niech pan...

Ryan złapał ją za ramię i obrócił do twarzą do siebie.

- Nic złego się nie dzieje. On tylko zakłada nowe opony.

- Nowe opony? Nowe opony! Nie zamawiałam opon.

Słysząc jej krzyk, mechanik podniósł głowę, ale Ryan uspokoił go skinieniem dłoni, więc spokojnie kontynuował pracę. Zdjęte opony wrzucał na swoją półciężarówkę.

- Muszę mu przeszkodzie, zanim coś zepsuje. Nie stać mnie, żeby mu zapłacić.

- To ja płacę. - Ryan otoczył ją ramieniem i pociągnął w stronę podwórka za domem.

- Co takiego? Nie zgodzę się, żebyś kupował mi opony!

Przeraziły ją dreszcze, które wywołał w niej dotyk Ryana. Raptownie odsunęła się od niego.

- Owszem, zgodzisz się. Te stare są już tak łyse, że gdyby któraś wpadła na coś ostrego, strzeliłaby jak nic. To nie jest bezpieczne.

- Nie będziesz kupował mi opon! I nie będziesz kupował mi zapasów na miesiąc. Spakuj te wszystkie torby z powrotem, zabieraj tego typa od opon i wynoś się z mojego domu. Nie pozwolę się kupić!

- Kupić? Wcale nie próbuję...

- Szybko, panie McLeod. - Becky skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzała na niego morderczym wzrokiem. - Nie należę do kobiet tego rodzaju.

- O czym ty mówisz? Potrzebowałaś opon, więc załatwiłem na dzisiaj mechanika. Nawet nie musiałaś jeździć do stacji obsługi. A czy warto robić awanturę o parę przekąsek?

- Parę? Tym, co przyniosłeś, można nakarmić dwie drużyny koszykarzy.

- Od wieków nie byłem w sklepie spożywczym i trochę mnie poniosło. Miałem świetną zabawę. Czy to zbrodnia? Zresztą Dani je tutaj więcej, niż jadłaby gdziekolwiek indziej - dodał i uśmiechnął się tym swoim uśmiechem.

- No dobrze. O tym nie pomyślałam.

Ryan popełnił jednak błąd, pozwolił bowiem, by w oczach zapłonął mu ognik triumfu. Becky wyprostowała plecy i dumnie uniosła głowę.

- Na jedzenie zgoda, ale o oponach nie ma mowy. Te, na których jeżdżę, jeszcze nie są najgorsze, a nie stać mnie...

- Panie McLeod...

Becky urwała w pół zdania i oboje odwrócili się do mechanika, wołającego od furtki.

- Zrobione. Dobrze, że pan wreszcie kazał zmienić te opony. Nawet w mieście starczyłyby i jeszcze najwyżej na kilkanaście kilometrów.

Ryan dostrzegł oznaki buntu w oczach Becky, zaraz jednak odwrócił się z powrotem do mężczyzny, wycierającego zatłuszczone ręce w szmatę.

- Pęknięcie opony jest niebezpieczne, prawda?

- Owszem, bardzo. - Mechanik podał Ryanowi zlecenie do podpisu i uśmiechnął się do Becky. - Już dawno należało wymienić te opony, pani McLeod. Pamiętam, jak raz widziałem kraksę ośmiu samochodów. Ale tam była jatka! Sześć am­bulansów. A wszystko przez starą oponę...

- Nie...

- Dziękuję... - Ryan przeczytał imię mężczyzny na iden­tyfikatorze. - Dziękuję, Stan. Dobrze się pan spisał. - Obszedł Becky, żeby odprowadzić Stana do półciężarówki. - Powiem o tym pańskiemu szefowi.

Zanim skinął mechanikowi na pożegnanie i znów odwrócił się twarzą do Lilac House, Becky odzyskała animusz.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Te opony były niebezpieczne.

Zamierzał ją wyminąć, ale położyła mu rękę na piersi. Natychmiast poczuła mrowienie w koniuszkach palców, wędru­jące dalej, wzdłuż ramienia, udała jednak, że tego nie zauważa.

- Nie prosiłam cię, żebyś to załatwił, a ty nie pytałeś, czy możesz to zrobić.

Przytrzymał jej dłoń na twardym mięśniu, pod którym biło mu serce.

- Nie przyszło mi do głowy, że możesz mieć coś prze­ciwko temu.

- Owszem, mam.

- Dlaczego? - Sięgnął po jej drugą dłoń i ciągnął ją tak długo, aż stanęli twarzą do siebie, oddaleni o centymetry. Becky zakręciło się w głowie.

Przez cały dzień deszcz tylko straszył, niedawno jednak spadły pierwsze krople. Fryzura Becky zaczęła się spłaszczać, a włosy Ryana ciemnieć. Becky to zauważyła, jakoś jednak zupełnie jej nie przeszkadzało, że stoją na deszczu bez okryć. Gdy Ryan jej dotknął, przestała odczuwać zimno. Przestała odczuwać cokolwiek poza jego dotykiem.

- Jak to dlaczego? - Przez chwilę nie mogła sobie przypo­mnieć, o czym rozmawiają. - Nie mogę przyjąć takiego prezentu. Jest za kosztowny.

Ryan pomyślał o szmaragdowych kolczykach, diamentowym naszyjniku i wakacjach w egzotycznym otoczeniu. Tego między innymi domagały się od niego kobiety, których imion, stojąc przy Becky, w ogóle nie pamiętał.

Jak miał zmusić tę czupurną kobietę do przyjęcia czegoś tak niedrogiego i niezbędnego jak nowe opony? Nie zamierzał się zgodzić na założenie z powrotem starych. Byłaby to strata pieniędzy, w dodatku niebezpieczna, zważywszy na to, że Becky woziła tym samochodem dzieci.

Ależ oczywiście! Miał odpowiedź.

- Nie pozwolę wozić Dani na łysych oponach. To jest zbyt ryzykowne. Odliczę ci koszt założenia opon od pieniędzy za opiekę.

Becky wytrzeszczyła na niego oczy. Pomyślała, że Ryan ma rację. Jeśli stare opony naprawdę były tak niebezpieczne, jak powiedział mechanik, narażała dzieci na zranienie, a może nawet śmierć.

- Nie pomyślałam o tym. Czy naprawdę możesz to zrobić? Odpisać mi cenę opon?

- Oczywiście - gładko skłamał Ryan. objął ją i przyciągnął do siebie. Musiała odchylić głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Spostrzegła, że wzrok Ryana wędruje ku jej wargom i serce zabiło jej mocniej. On naprawdę bardzo chciał ją pocałować.

- Wobec tego zgoda. Gdyby twój księgowy nie mógł przeprowadzić takiej operacji, daj mi znać, to wtedy zwrócę tę sumę w gotówce.

- Dobrze. - Całą jego uwagę pochłaniały w tej chwili wargi Becky, słowa właściwie więc do niego nie dotarły. Czy hoże się odważyć? Czy nie jest za wcześnie?

- Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna...

Zabrakło jej słów. Pod dłonią poczuła mocne bicie serca Ryana. Oczy mu lśniły, palce wolno przesuwały się po jej plecach, wzdłuż kręgosłupa. Była pewna, że zaraz ją pocałuje. Zapomniała, co przed chwilą mówiła, i tylko przyglądała mu się bezradnie, zafascynowana. Czy powinna się odsunąć? Od tygodni marzyła o tym pocałunku, o znalezieniu się w ob­jęciach Ryana.

- Pocałuję cię. - To nie było pytanie.

- Zrobisz to?...

Powoli opuścił głowę. Becky zadrżała, ale się nie odwróciła. Ryan dotknął jej warg, stanowczo, a mimo to bardzo czule. Ledwo wyczuwalnymi muśnięciami pieścił je, a Becky zda­wało się, że ma w skórze setki maleńkich igiełek. Dłoń przesuwająca się jej po plecach była coraz gorętsza, płoszyła myśli, aż wreszcie znalazła się we włosach i wtedy wszystkie myśli uleciały.

Ryan spodziewał się burzy namiętności, ale nie sądził, że smak ust Becky doprowadzi go niemal do obłędu. Mocniej przywarł do jej warg i przyciągnął ją do siebie, by ich ciał nie dzielił nawet milimetr. Jęknął cicho, a Becky przeszył dreszcz. Pragnienie jednoczyło ich bardziej i bardziej...

- Mamo! - Frontowe drzwi z otworzyły się hukiem. Becky odskoczyła do tyłu, odwróciła się w stronę głosu i przycisnęła ręce do brzucha. - Mamo, telefon!

- Dobrze... - Ustami zaczerpnęła powietrza, Ryan bowiem chwycił ją za ramiona i z powrotem obrócił ku sobie. - Zaraz przyjdę.

- Tak powiem. - Drzwi się zatrzasnęły.

- Becky...

- Nie. - Zmusiła się, żeby odejść kilka kroków nie patrząc na niego. - Nie teraz!

- Musimy porozmawiać.

- Nie teraz!

Dotknął jej ramienia i Becky wreszcie obróciła się w jego stronę.

- Później?

Stała sztywno wyprostowana, nie chciała spojrzeć mu w twarz.

- Nie wiem. Może.

Nietrudno było mu zauważyć w jej oczach wzburzenie i lęk. Wiedział jednak, że nie wolno wykorzystać tej chwili słabości i zbyt mocno naciskać.

- Później? - powtórzył pytanie.

- Później.

Becky zobaczyła reflektory samochodu Ryana i poszła wpuścić go do domu. Głuche trzaśniecie dwóch par samochodowych drzwi dowiodło, że Dani przyjechała również.

Zastanawiało ją, dlaczego pozwala się wpędzać w idiotyczne sytuacje. Zgodziła się zaopiekować dzieckiem, żeby Ryan mógł się spotkać z inną kobietą.

Dawno już nie miała takiej ochoty szpetnie zakląć. Uświadomiła sobie, że w myślach modli się, żeby Carol nie czekała na Ryana w samochodzie. Co innego bowiem wiedzieć o czymś, co innego musieć się temu przyglądać. Przypomniało jej się jedno z barwnych „przekleństw” Nicky'ego, wypowiedziała je więc głośno z nadzieją, że ulży trochę jej nerwom.

- Kuraraburanabzdura! - Ulga nie przyszła.

Słysząc energiczne pukanie Ryana, szybko otworzyła drzwi.

- Dziękuję, że mogłam przyjść - powiedziała Dani.

- Zawsze z przyjemnością cię widzę, kochanie. - Becky wlepiła wzrok w mężczyznę stojącego za plecami dziewczynki. Światło latarni z ganku odbijało się złociście w jego włosach. Becky zacisnęła pasek szlafroka i szerzej otworzyła drzwi, żeby Ryan i Dani mogli wejść. - Sara jest na górze, czeka na ciebie. Pamiętajcie tylko, że macie się cicho zachowywać, bo Nicky już śpi.

- Dobrze, Becky.

- Czy na pewno nie masz nic przeciwko temu? - spytał Ryan, gdy Dani wzięła od niego niewielką torbę, powiedziała do widzenia i szybko weszła na schody.

- Oczywiście, że nie. - Becky zazgrzytała zębami, ale przykleiła uśmiech do twarzy. - Przecież powiedziałam ci to przez telefon. Sara uwielbia, jak Dani u nas nocuje. Mam nadzieję, że twoja gospodyni wydobrzeje.

- Tuż przed naszym wyjściem z domu telefonował jej syn. Pani Estevez jest w szpitalu, mają jej usunąć wyrostek robaczkowy, ale lekarz twierdzi, że wszystko dobrze się skończy. - Ryan odchylił rękaw smokingu i zerknął na zegarek.

- Zatrzymuję cię. Idź już, bo czas ucieka. - Od uśmiechu zaczynała ją boleć szczęka.

- Czy mogę skorzystać z twojego telefonu? Powinienem uprzedzić Carol, że się spóźnię.

- Proszę bardzo.

Poszedł do aparatu w kuchni. Becky opadła na krzesło przy stoliku w sieni i oparłszy łokcie na kolanach, mocno przycis­nęła dłonie do ust.

Zupełnie, ale to zupełnie nie była przygotowana na widok Ryana w smokingu.

Myśl o wspólnym wyjściu Ryana z Carol na snobistyczną galę dobroczynną tego wieczoru budziła w niej wyjątkową niechęć. Bal Black and White był w Vancouver stałym punktem programu, odkąd Becky sięgała pamięcią. Zawsze uważano go za jedno z najważniejszych i najbardziej eks­cytujących wydarzeń towarzyskich roku i zawsze drobiazgowo relacjonowano w telewizji, radiu i prasie. Zaproszenia mogli zdobyć tylko ludzie wpływowi, bardzo bogaci, sławni i okryci niesławą, najlepiej zaś jeśli ktoś spełniał te cztery kryteria jednocześnie.

Oczywiście, Ryan umówił się w Carol już dawno, Becky miała więc przynajmniej satysfakcję, że jest człowiekiem, dla którego dane słowo coś znaczy. Wierzyła też, że naprawdę położył kres... bliskim stosunkom z tą kobietą.

Wcale jednak nie było jej łatwo znieść myśli o wspólnym wieczorze Ryana i Carol. A jeszcze bardziej przerażało ją to, że z pewnością nie przeżywałaby tego tak bardzo, gdyby Ryan nie stał się dla niej kimś ważnym.

Nie chciała, żeby był dla niej ważny.

- Przyjedzie taksówką do hotelu, spotkamy się na miejscu.

Wciąż zatopiona w myślach, podniosła głowę. Ryan stał pod żyrandolem, którego kryształki lśniły prawie tak samo jak jego oczy. Gdy się uśmiechnął, zaparło jej dech.

- Kto? Ach, panna Hill. - Zebrała siły i wstała. - Tak będzie sprawniej.

- Ten bal się zawsze ciągnie jak guma. Może potrwać nawet do pierwszej, w każdym razie potem przyjedziemy z Carol odebrać Dani.

- Nie. - Zaczerpnęła tchu i wolno wypuściła powietrze przez zęby. Za nic nie mogła pozwolić, żeby jeszcze raz pokazał jej się tego wieczoru w smokingu. - Wystarczy, że przyjedziesz jutro rano.

Znowu zerknął na zegarek.

- Powinienem już iść.

Odprowadziła go do drzwi i stanęła z dłonią opartą na klamce.

- Jeszcze jedno. Jutro, jak przyjadę po Dani... - Urwał i zakołysał się na piętach. Uniesioną dłoń zatrzymał w pobliżu twarzy.

- Tak?

- Zastanawiałem się... czy już jest później?

- Później?

- Czy możemy porozmawiać, kiedy przyjadę po Dani?

- Nie. - Zdrętwiała. Po wykładzie, jaki wyrąbała Mike'owi na temat odwlekania spraw, sama posługuje się tą samą wymówką. Było jej bardzo źle z myślą, że jest hipokrytką. Zacisnęła dłoń na klamce. - Nie sądzę...

- W porządku. - Położył jej dłoń na policzku i przesunął palcem po pełnej wardze. Potem schylił się i pocałował ją w czoło. - Dobranoc, moja miła. Daj mi znać, kiedy będzie „później”, dobrze?

Poklepał ją po nosie i zbiegł ze schodów.

Becky patrzyła, jak Ryan wsiada do samochodu i cofa mercedesa po podjeździe. Uniosła rękę, a on zatrąbił. Dopiero po kilku sekundach zamknęła drzwi.

Weszła na górę, sprawdziła, czy dzieci śpią, i sama zaczęła się szykować do snu. Starała się nie myśleć o Ryanie śmiejącym się i tańczącym z Carol Hill, o Ryanie trzymającym tamtą kobietę w ramionach i bawiącym się w otoczeniu najbardziej wpływowych i interesujących ludzi w mieście. Pewnie siedzą sobie na fikuśnych kanapach i sączą szampana.

A Ryan bawi się tak znakomicie, że nawet o niej nie pomyśli. Czy można porównywać z takim balem kolację w kuchni, gdy dookoła hałasuje czworo dzieci, i wspólne oglądanie telewizji?

Wsunęła się do łóżka, uderzyła kilka razy pięścią w podusz­kę, żeby nadać jej odpowiedni kształt, wreszcie uznała, że opatuliła się kocami dostatecznie dokładnie, by bez kłopotu zasnąć. Nie miała zamiaru spędzić jeszcze jednej nocy na rozmyślaniach o Ryanie.

Od dawna należało jej się trochę spokojnego snu.

Ryan upił łyk szampana i omal się nie skrzywił, bo bąbelki załaskotały go w nos. Nie był w szampańskim nastroju. Dlaczego na balach dobroczynnych nie podaje się uczciwej szkockiej?

A jedzenie! Zerknął na srebrne tace, starając się nie dopuścić do siebie myśli o głodzie. Z dań umiał poznać jedynie kawior i łososia w śmietanie. Kawioru nie znosił, a śmietana była tak obficie przyprawiona, że smaku łososia się nie czuło.

Przez cały wieczór błądził myślami gdzieś daleko. Począt­kowo Carol irytowało jego roztargnienie. W końcu jednak przestała zwracać na niego uwagę i skupiła się na nawiązywa­niu pożytecznych kontaktów. Bądź co bądź, przede wszystkim dlatego przyszła na ten pretensjonalny spęd.

Ryan postanowił, że nie będzie się przed nią tłumaczył. Nawet gdyby opowiedział jej o anonimie, który znalazł w samochodzie po wyjeździe z domu, nic by nie zmienił w przebiegu tego wieczoru. Dobrze, że przynajmniej Dani nie zauważyła karteczki leżącej na siedzeniu kierowcy. List nie była wprawdzie bardziej agresywny niż wcześniejsze, które Ryan dostał w ostatnich miesiącach pocztą elektroniczną, ale gdyby Dani się zorientowała, że zły człowiek włamał się do samochodu, mogłaby się bardzo przestraszyć. Dopiero niedaw­no przestała wspominać wieczorami włamanie do mieszkania.

Postanowił rano zawiadomić o anonimie policjanta prowa­dzącego jego sprawę. Tymczasem list wraz z kopertą spoczy­wały w plastykowej torebce, którą wziął z domu Becky, dzwoniąc do Carol. Uspokoiło go, gdy poklepał się po kieszeni marynarki i usłyszał cichy szelest plastyku.

Obrócił kieliszek w dłoni i zaczął przyglądać się bąbelkom, wydobywającym się na powierzchnię szampana. Becky wyka­zała dużo dobrej woli, gdy wspomniał jej o swoim zobowią­zaniu wobec Carol w związku z balem. Zgodziła się nawet zatrzymać Dani na noc. Przez cały wieczór Ryana dręczyła więc jedna myśl:

Dlaczego?

Z doświadczenia wiedział, że kobiety nie lubią, gdy męż­czyzna spędza wieczór z inną kobietą, zwłaszcza na balu. Jedyne logiczne wyjaśnienie, jakie przychodziło mu do głowy, było dla niego równie odpychające jak kawior.

To, jak i z kim spędzał czas, w ogóle Becky nie inte­resowało.

Dopił szampana i odstawił kieliszek na stół tak głośno, że zwrócił tym uwagę osób jedzących obok.

- Ryan, czy coś się stało? - spytała Carol.

- Nie. Przepraszam bardzo, kieliszek wyślizgnął mi się z dłoni. - Uśmiechnął się swobodnie do ludzi zgromadzonych przy stoliku i nic nie znacząca rozmowa potoczyła się dalej.

Boże, ile dałby za to, żeby w tej właśnie chwili siedzieć obok Becky na jej starej kanapie. Byłoby mu wygodnie, po smacznej kolacji miałby miłe odczucie sytości. Może nawet zdołałby ją przekonać, że przyszedł czas na rozmowę, którą Becky odkładała na „później”.

Zamiast tego musiał uprzejmie słuchać przechwałek męża pani burmistrz, który siedział po jego lewej stronie, podczas gdy z prawej Carol robiła słodkie miny do potencjalnego klienta. Zerknął na zegarek. Jeszcze trzy godziny. Wziął butelkę z kubełka, stojącego przy jego prawym łokciu, i dolał wszystkim szampana, nie zapominając bynajmniej o sobie. Wiedział, że ten wieczór będzie się ciągnął bez końca.

Mimo upływu dwóch tygodni wciąż jeszcze nie było „później”. Becky wiedziała, ze zachowuje się jak tchórz, ale nie mogła się zdobyć na rozmowę o tym, co czuła, gdy Ryan ją całował.

Siedzieli obok siebie na starej kanapie, Ryan wyciągnięty w jednym kącie ze szklaneczką wspartą na brzuchu, ona w drugim kącie, twarzą do Ryana i z głową na poduszce. Między palcami jej bosych stóp a udami Ryana były zaledwie centymetry.

Od czasu ich namiętnego pocałunku Ryan zostawał na obiad prawie każdego dnia, gdy nie pracował do późna. Czasem Becky ulegała jego namowom i pozwalała mu zaprosić wszystkich do lokalu. Ale drugi raz Ryan już jej nie pocałował i Becky nie mogła się zdecydować, czy to ją cieszy, czy smuci.

Jesienny chłód na dworze stanowił uderzający kontrast dla domowego ciepła w Lilac House, gdzie tylko dzieci od czasu do czasu przerywały im intymne sam na sam. Rozmawiając czuli się swobodnie, jeśli zapadało milczenie, nie było krępujące. Becky opowiadała Ryanowi o dzieciach, on jej o swojej pracy.

Oboje słuchali z zainteresowaniem, bo ich tryb życia był tak odmienny, jakby mieszkali na dwóch różnych planetach. Becky wyrzekała na nastoletnich chłopców i ich obłąkane pomysły, Ryan skarżył się na pracowników, którzy odchodzą z firmy w trudnej sytuacji.

Towarzystwo Ryana sprawiało jej przyjemność, zaczynała go lubić, chociaż wciąż nie zamierzała oddać swego serca ani jemu, ani innemu mężczyźnie. Zastanawiała się, czy nie mogliby zostać przyjaciółmi.

- Wciąż nie wiesz, kto się za tym wszystkim kryje?

- Nie. - Przesunął dłonią po potarganych już włosach. - Na pewno jest to ktoś, kto pracuje, dla PasComm, a praw­dopodobnie bierze pensję również ode mnie. W grę wchodzi sześć, siedem osób, tak sądzimy oboje, i ja, i Hallie.

- Co to jest PasComm?

- Konkurencyjna firma. Gdyby ekspansja McLeod Systems postępowała zgodnie z planem, wprowadzenie przez nas do sprzedaży nowego programu oznaczałoby dla nich stratę dużej części rynku. Poza tym zdaje się, że właściciel PasComm za wszelką cenę chce mnie zniszczyć.

- Dlaczego?

- Kiedy byłem znacznie młodszy, pracowałem w dużej firmie. Byłem pionkiem w dziale komputerów. Pastin był wtedy moim szefem. Miał brzydki zwyczaj przywłaszczania sobie pomysłów podwładnych.

- To jest nieuczciwe.

- Ale się zdarza. Tyle że nie mnie. Postarałem się, żeby prezes firmy dowiedział się, w czyjej głowie wykluła się ostatnia innowacja Harolda Pastina. Dostałem awans, a Pastina przeniesiono do innego dziani. Wkrótce potem odszedł z tamtej firmy. Ilekroć potem się spotykaliśmy, dawał mi do zro­zumienia, że któregoś dnia wyrówna nasz rachunek.

- Czy tylko dlatego chce się na tobie odegrać?

Niespokojnie poruszył się na krześle. Zdziwiła się, widząc na jego policzkach intensywny rumieniec.

- Ryan?

Wciąż milczał.

- Rozumiem. W tej całej historii jest też kobieta, prawda?

- Cholera. - Wypił do dna swojego drinka. - Nie chcę o tym rozmawiać.

- Czyli mam rację? - Nie ustępowała, zadowolona że pierwszy raz, odkąd się poznali, zapędziła go do rogu.

- Widzę, że zamierzasz mnie przycisnąć.

- A pewnie, pewnie.

- Jego żona zaproponowała mi... Powiedziała, że ma ochotę na seks. Odmówiłem, ale ona opowiedziała mężowi zupełnie co innego. Od tej pory jesteśmy z Pastinem w bardzo złych stosunkach.

Słuchając zwierzeń Ryana Becky była najpierw zdziwiona, potem ogarnęło ją zaciekawienie, jeszcze potem wpadła w zamyślenie.

- Czy zawsze tak było? Zawsze kobiety za tobą szalały?

Nie mógł już dłużej odpierać pokusy, żeby jej dotknąć. Odstawił pustą szklaneczkę na stolik i przysunął się do Becky. Ujął jej dłonie i zaczął delikatnie pieścić je kciukami. Czuł ciepło jej palców.

- Czy to byłoby zarozumialstwo, gdybym powiedział „tak”? Nie mogę przed tobą kłamać, Becky. Miałem takie okresy w życiu, że nawet nie musiałem się specjalnie starać. A gdy byłem młodszy, nie musiałem starać się wcale. W gruncie rzeczy dlatego zawarłem bliższą znajomość z Carol. - Jej dłoń zadrżała. Zawahał się. - Czy chcesz, żebym mówił dalej?

- Trochę tak, trochę nie - odpowiedziała szczerze. - Ale gdybym tego posłuchała, pewnie mogłabym cię lepiej zro­zumieć.

- Byłem bardzo zmęczony nadmiarem kontaktów, a Carol zaproponowała, że pozbędziemy się natrętów udając, że mamy romans. Długo było to skuteczne.

- Czy ona znaczyła dla ciebie tylko tyle? Chroniła cię przed niepożądanymi znajomościami?

- Nie, oczywiście nie. - Urwał i po chwili zaczął odpowiedź od początku. Chciał być z Becky uczciwy. - To znaczy może tak, ale tylko na początku. Dużo wcześniej, nim zostaliśmy kochankami, zaprzyjaźniliśmy się. I ta przyjaźń była ważna dla nas obojga. Carol jest piękna, odniosła w życiu sukces, więc wokół niej kręcili się mężczyźni, którzy sprawiali jej takie same kłopoty, jak mnie kobiety. Nasza umowa oszczę­dzała nam licznych trudności i pozwalała skupić się na interesach. Nie wspomnę tu już o ryzyku, jakie niosą z sobą różne przygodne znajomości.

- To brzmi tak... tak zimno.

- To było praktyczne. - Pokręcił głową. - Takie miałem doświadczenia z rodziną i innymi kobietami, że nie wyob­rażałem sobie, by związek dwojga ludzi mógł wyglądać inaczej. To się zmieniło dopiero wtedy, gdy poznałem ciebie.

Zarumieniła się. Uścisnął jej palce, ale potem wbrew sobie puścił dłoń. Znowu usiadł w swobodnej pozie w swoim kącie kanapy i oboje w przyjaznym milczeniu dalej sączyli drinki. Z głębi wielkiego domu dolatywały ich odgłosy dziecięcej zabawy.

Ryan dumał o małżeństwie Becky i ojcu Nicky'ego. W jaki sposób mąż ją skrzywdził? Czy Nicky był owocem niefortunnego romansu? Tak niefortunnego, jak wcześniejsze małżeństwo?

Czy ojciec Nicky'ego wciąż kręci się gdzieś w pobliżu? I czy to możliwe, żeby Becky utrzymywała związek z jakimś mężczyzną?

Ta ostatnia wątpliwość dręczyła go ostatnio coraz częściej. Wiedział, że gdyby zadał pytanie wprost, otrzymałby konkretną odpowiedź. Becky była zbyt uczciwa, by go zwodzić. Chciał wiedzieć, czuł, że tego potrzebuje, czy jednak naprawdę chciał usłyszeć tę odpowiedź?

Odstawił szklaneczkę na stolik i nalał sobie kropelkę whisky ze stojącej obok butelki. Obrócił trójkątną flaszkę w dłoni, po czym przyjrzał się etykiecie tak, jakby jego życie zależało od tego, czy potrafi co do litery odtworzyć w myśli wszystkie napisy, jakie tam się znajdują.

Gdy po południu Becky zatelefonowała do niego do pracy, zaproponowała, żeby przyniósł i zostawił u niej w domu swoją ulubioną whisky. Jej życzenie bardzo ucieszyło Ryana. Odniósł wrażenie, że jest członkiem rodziny. Jego znajomi często narzekali na sprawunki, które żony kazały im robić po drodze z pracy do domu.

Przez chwilę wyobrażał sobie, że Lilac House jest jego domem. Phi, co za głupota! Uniósł szklaneczkę i przełknął duży łyk, zadowolony, że czuje znajome pieczenie w przełyku.

- Czy jest ktoś inny, Becky?

- Ktoś inny? - Wyraźnie się zdziwiła.

- Inny mężczyzna w twoim życiu.

- Nie.

Słysząc jego żarliwe „dzięki Bogu”, wybuchnęła śmiechem.

- Opowiesz mi o nich?

- O nich?

- O twoim byłym mężu i o ojcu Nicky'ego. O tych mężczyznach, przez których teraz nie chcesz mi zaufać.

- O ojcu Nicky'ego? - Szerzej otworzyła oczy, policzki jej pobladły. - Och!

- Przepraszam, jeśli wprawiłem cię w zakłopotanie. Ale wiem, że gdy się rozwiodłaś, jeszcze nie byłaś w ciąży. - Dolał sobie whisky. - Pomyślałem, że gdybyś mi o nich opowiedziała i gdybym wiedział, jak cię skrzywdzili, może mógłbym zrozumieć, dlaczego uciekasz przede mną.

Schyliła głowę i podciągnąwszy kolana, oplotła ramionami nogi. Całkiem się od niego odgrodziła.

Ryan czekał nasłuchując, jak stary zegar na kominku odlicza minuty. Czekał z nadzieją, że Becky mu się zwierzy.

Bardzo chciał ją pocieszyć, zorientował się bowiem, że sprawił jej swymi pytaniami ból.

Objął ją i przytulił. Jedna ręka rysowała jej ciepłe kółko na plecach, druga spoczęła na biodrze.

Becky westchnęła i oparła mu głowę na ramieniu. Poczuł jej palce na szyi i zaczął się zastanawiać, kto kogo pociesza.

- Nie martw się. Zapomnij, że cię o to pytałem.

Wtuliła się w niego, przejęta jego czułością i troską. I w końcu potrzeba zrzucenia z serca ciężaru zwyciężyła.

Stopniowo czuła się coraz swobodniej. Znalazła w sobie odwagę opowiedzenia Ryanowi o innym, całkiem niepodobnym do niego mężczyźnie. Cichym głosem zaczęła mówić, a Ryan słuchał i tulił jej głowę do policzka, poruszony że w końcu zdobył jej zaufanie.

- Mój mąż miał, to znaczy ma na imię Eric. Pobraliśmy się bardzo młodo, zaraz po skończeniu szkoły średniej. Wszyst­kie dziewczyny na niego leciały, ale on wybrał mnie. Na początku byliśmy jak dwoje dzieci bawiących się w dom. Bez trosk i bez odpowiedzialności. Kiedy zaszłam w ciążę, wciąż jeszcze niefrasobliwie cieszyliśmy się życiem, więc Mike stał się naszą lalką. Jadł i spał. Ja dla zabawy przebierałam go po trzy, cztery razy dziennie, a Eric miał syna, którym mógł się chwalić przed przyjaciółmi i dowodzić swojej męskości.

Ale w miarę jak Mike rósł, rosły też nasze długi. Ludziom bez konkretnego wykształcenia trudno było o pracę, a jeszcze trudniej znaleźć opiekunkę do dziecka. Ponieważ nie umiałam wystarać się o takie zajęcie, żebym mogła kogoś zatrudnić, więc musiałam siedzieć w domu z dzieckiem. Erica nie było przez większość dnia i część nocy, bo pracował na dwa etaty. - Podniosła głowę, żeby spojrzeć w twarz Ryanowi. - Nie zrozum mnie źle. Kochałam Mike'a i Erica, ale mieliśmy mnóstwo kłopotów. I wtedy znowu zaszłam w ciążę. Przypad­kiem, ale Eric oskarżył mnie, że zrobiłam to celowo. Powie­dział, że chcę zrujnować mu życie.

Gorycz w jej głosie była przejmująca, więc Ryan delikatnie pocałował Becky w czoło dla przypomnienia, że trzyma ją w ramionach. Mocniej przytulił jej głowę do ramienia.

- I co się stało dalej?

- Gdy przyjechałam z Sarą ze szpitala, Eric wyszedł z domu. Nie było go półtorej doby. Przez następne kilka miesięcy też zdarzały mu się kilkudniowe nieobecności. Skarżył się, że dzieciom poświęcam więcej uwagi niż jemu. Sara miała ciągle kolki, więc pierwsze trzy miesiące były istnym koszmarem. Bardzo się starałam...

Ryan z trudem zachowywał milczenie. Nie mógł spokojnie słuchać tej smutnej opowieści.

- Kiedy Eric był w domu, próbowałam uciszać dzieci, bo on nie znosił dziecięcego płaczu. Zawsze mówił dzieciakom, żeby dały mu spokój. Był dla nich niesprawiedliwy, co mnie bardzo złościło. Którejś nocy, gdy Sara zachorowała i miała wymioty, w środku nocy ubrał się i wściekły wyszedł. Wrócił po ośmiu dniach. W ciągu następnego roku takie długie nieobecności zdarzały mu się coraz częściej.

- Jak się to skończyło?

- W wieczór pierwszych urodzin Sary zadzwonił dzwonek do drzwi. Kobieta, a właściwie jeszcze dziewczyna oznajmiła mi chłodno, że Eric jest jej kochankiem i przeprowadził się do niej. Przysłał ją tu po rzeczy. - Odchyliła głowę, by na niego spojrzeć. - Wiesz, co najlepiej zapamiętałam z tamtego wieczoru?

- Co? - Odgarnął jej loki opadające na oczy.

- Zapach: mocną woń piżma. Na szczęście dzieci były akurat zajęte w kuchni. Czułam się potwornie upokorzona, że ta laleczka mnie ogląda po długim, ciężkim dniu. - Uśmiech­nęła się z satysfakcją. - Ale nie wpuściłam jej do domu. Powiedziałam, że rano Eric może przyjść i sam się spakować.

- Przyszedł?

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- Jak dzieci zasnęły, wyrzuciłam wszystkie jego graty na trawnik, na deszcz.

- Co na to powiedział?

- Do mnie nic, bo nie zastał mnie w domu. Kazałam zmienić zamki, wzięłam dzieci i pojechaliśmy na weekend do domku Jan. Po powrocie złożyłam pozew rozwodowy.

Ryan spokojnie czekał, rozumiał bowiem, że to jeszcze nie koniec.

- W tym czasie z naszego małżeństwa już i tak zostało niewiele. Nawet się cieszyłam, że wreszcie będzie koniec jego nieustannych narzekań i upokarzających mnie nieobecności. Wreszcie sędzia orzekł, że Eric jest odpowiedzialny za spłatę kredytu, który wzięliśmy na dom, przyznał mi też niewielkie alimenty.

Przy ostatnim słowie głos jej się załamał. Ukryła twarz w zagłębieniu szyi Ryana, szukając siły, którą, czuła to wyraźnie, chciał jej dać. Ciepłe łzy popłynęły mu po szyi i zaczęły się gromadzić w dołku przy obojczyku, w miejscu, w którym spoczywały usta Becky. Ryan mocno ją przytulił.

- Nie mów dalej, Becky. Nie muszę wiedzieć więcej. Chciałbym pomóc ci o tym zapomnieć. - Głos miał schryp­nięty, zdawało się, że cierpi razem z nią. Becky potrząsnęła głową i szybko dokończyła.

- Mniej więcej po roku kochanka puściła go kantem. Zjawił się tutaj po północy kompletnie pijany. Walił pięścią w drzwi i wrzeszczał na cały głos, żebym go wpuściła.

- Bałam się, że hałas zbudzi dzieci i przestraszy je, więc otworzyłam drzwi. Gdy dostał się do środka, powiedział, że płaci mi grube pieniądze, więc musi mieć coś w zamian. Broniłam się, ale zmusił mnie i... o Boże... i...

Szarpnął nią szloch.

- Ojcem Nicky'ego jest twój były mąż. - Ryan był głęboko wstrząśnięty. Chociaż odruchowo głaskał Becky po plecach, myśli miał dalekie od łagodności. Ten sukinsyn zamienił jej życie w piekło. A potem ją upokorzył. Jeszcze potem zgwałcił.

- Gdzie on teraz jest? - Obiecał sobie, że jeśli kiedykolwiek spotka Erica, to drań pożałuje tego, co zrobił Becky.

- Nie wiem. Po przyjściu na świat Nicky'ego przestał mi płacić alimenty, a ja... ja nie byłam w stanie znowu wystąpić do sądu, żeby go do tego zmuszono. We wrześniu Eric przestał spłacać kredyt za dom i wyjechał z miasta. Od tej pory nic o nim nie wiem.

- Czy złożyłaś skargę, żeby go aresztowano i przedstawiono mu zarzut?

- Że zaniedbuje dzieci? Że nie wywiązuje się ze swoich finansowych obowiązków wobec dzieci? Na całym świecie są kobiety w takiej sytuacji i sądy niewiele mogą im pomóc.

- Nie. Bo on... - Ryan z trudem przełknął ślinę. - Bo gwałt jest przestępstwem.

- Jak mogłabym to zrobić? Skandal wyrządziłby dzieciom krzywdę nie do naprawienia. Richmond jest przedmieściem metropolii, ale przypomina zwykle małe miasteczko. Wszyscy by o tym wiedzieli. A on, mimo wszystko, jest ich ojcem.

Ryan zastanawiał się, czy Becky postąpiła słusznie. W ma­łym mieście plotki dotarłyby do uszu dzieci, ale przecież dzieci i tak już na pewno to i owo słyszały. Czy prawda byłaby dużo gorsza niż to, co niewątpliwie mówiono? Że Becky była nieostrożna i skończyła przez to z jeszcze jednym dzieckiem?

- Może gdybyś zgłosiła gwałt, udzielono by ci profesjonal­nej pomocy, żebyś mogła się z tym wszystkim uporać.

- Chodziłam do terapeuty, który w Vancouverze prowadzi grupę w ośrodku pomocy dla zgwałconych kobiet. Bardzo mi to pomogło. Grupa radziła, żebym złożyła doniesienie o gwał­cie, ale w ten sposób zyskałabym tylko tyle, że zaszkodziłabym swojej reputacji. Gdyby Erica aresztowano i doszłoby do procesu...

- Ale...

- Nie twierdzę, że podjęłam słuszną decyzję, ale wtedy sytuacja była inna. Ja też byłam kimś innym.

- Twoja przyjaciółka, a siostrzenica Hallie...

- Jej o tym nie powiedziałam. Jan miała wtedy swoje kłopoty, też poważne. Kilka tygodni wcześniej zginął człowiek, którego kochała, potem umarła jej matka. To wystarczy jak na jedną osobę. Przypuszczam, że Jan domyśla się prawdy, ale wtedy nie rozmawiałyśmy na ten temat.

- Co powiedziałaś ludziom, kiedy przekonałaś się, że jesteś w ciąży?

- Nic. Nic i nikomu. Na szczęście Nicky jest podobny do mnie, a nie do ojca, przypuszczam więc, że wszyscy posądzają mnie o lekkomyślny romans.

Niespokojnie drgnął. Becky miała rację. Sam przecież tak właśnie pomyślał. Wprawdzie teraz opowiadała o tym dość beztrosko, wiedział jednak, jak dotkliwie plotki musiały urazić jej dumę. Czuł coraz większy szacunek dla tej kobiety. Burze w życiu zahartowały ją, stała się czułą i kochającą matką. Nigdy nie traktowała Nicky'ego inaczej niż pozostałe dzieci, darzyła go miłością tak samo jak resztę.

- Czy dlatego zdecydowałaś się wziąć pod opiekę dziecko? Potrzebowałaś pieniędzy?

- Tak.

- Z czego żyjesz? Za pieniądze, które ci płacę nie można utrzymać rodziny.

- Trochę dostaję z niewielkiego funduszu powierniczego po ojcu, poza tym mam coś w rodzaju pracy. - Becky postanowiła uwolnić się od przykrych wspomnień. - Chodź, to ci pokażę.

Przesunął wierzchem dłoni po jej policzkach, ocierając łzy. Ujęła tę dłoń i pociągnęła go za sobą przez sień do malutkiego pokoju, którego wcześniej nie zauważył. Pokoik był schowany pod schodami, za jadalnią. Na progu Becky przystanęła i zaprosiła go dworskim gestem do środka.

Wszedł, a Becky tuż za nim. Rozejrzał się dookoła, ale nie zauważył niczego, co wskazywałoby na przeznaczenie pokoju.

Większą część przestrzeni zajmowało stare biurko, zasłane licznymi luźnymi kartkami. Gdy się odwrócił, zawadził biodrem o stertę papieru, która zaczęła się wolno przechylać.

- Łubudu - powiedziała Becky i szybko przytrzymała papiery. - Nie przejmuj się, to jest stary numer. - Podbródkiem wskazała małą lokomotywkę stojącą na półce z książkami. - Czy możesz mi to podać?

Wziął do ręki model, ale omal go nie upuścił. Musiał sobie pomóc drugą ręka. Lokomotywka ważyła ze dwa kilo.

- Ciężkie.

- Bo to mosiądz. Połóż ją tutaj. - Odsunęła się, żeby mógł nad jej ramieniem umieścić model na zdradliwej stercie papieru. - Mój pradziadek bawił się tą lokomotywką, gdy był małym chłopcem. A ja używam jej jako przycisku do papierów. Nicky'ego ta zabawka fascynuje.

- Zabytek?

- Na szczęście niezbyt wartościowy.

- Na szczęście?

Przesunęła palcami po starannie odlanych szczegółach mechanizmu.

- Inaczej musiałabym go sprzedać. - Na chwilę zamilkła, potem potrząsnęła głową i zwróciła się do niego z uśmiechem. - No i co, zgadłeś już, co tu robię?

Nie wiedział, jak zareagować na jej smutną uwagę o lokomotywce, więc ponownie rozejrzał się po pokoju. Za drzwiami zobaczył regał na książki, tak pełny, że półki wyraźnie uginały się pośrodku. Szybki przegląd tytułów na grzbietach niczego mu nie wyjaśnił.

Było tam pięć czy sześć słowników, dwie kompletne encyklopedie, sporo kieszonkowych wydań dwujęzycznych słowników. Na brzegu biurka stała w dość chwiejnej rów­nowadze ręczna maszyna do pisania, model, jaki Ryan widział ostatnio wiele lat temu. W otwartych pudłach leżały masy kratkowanego papieru, a na podłodze do­datkowo jeszcze dwie potężne góry słowników i leksy­konów.

- Poddaję się. Nie mam pojęcia, czemu służy ten skład materiałów łatwopalnych.

- Nie zgadniesz?

- Nijak.

- Układam krzyżówki.

- Krzyżówki?

- Tak i zabawy słowne.

- Zabawy słowne?

- Co ty? Bawisz się w echo? Najbardziej lubię układać akrostychy.

Bardzo się zdziwił. Becky żyła z tworzenia łamigłówek.

- Coś takiego! Uwielbiam różne zagadki. Ciekaw jestem, czy kiedyś rozwiązywałem twoje.

- A rozwiązujesz zadania w „The Times”? Parę razy tam publikowałam. Sprzedaję też swoje wytwory lokalnym gazetom i magazynom. Czasem jakaś firma potrzebuje krzy­żówki do biuletynu albo na konkurs. Specjalizuję się w za­gadkach tematycznych.

- Jestem pod wrażeniem. Od jak dawna tym się zajmujesz?

- Wydaje mi się, że od wieków, ale tak naprawdę dopiero od urodzenia Sary. Potrzebowałam pieniędzy i Jan podsunęła mi ten pomysł. Dochody są nieregularne, ale wystarczały mi aż do chwili, gdy znienacka musiałam zdobyć dużą sumę na spłatę kredytu. Najważniejsze, że zarabiając w ten sposób, mogę być w domu z dziećmi.

Spojrzała na niego i oczy wesoło jej zabłysły. Ryan uniósł ręce i pogłaskał ją po zaróżowionych policzkach. Kciukami strącił jej z rzęs ostatnie łzy.

Becky poczuła, że uginają się pod nią kolana. Jak miała nie odwzajemnić tak czułej pieszczoty? Ale zapach wody kolońskiej uświadomił jej, jak blisko siebie stoją. Cofnęła się i obróciwszy się na pięcie, wróciła do sieni.

- No, to już znasz moje najskrytsze sekrety. Zrobiło się późno, zawołam Dani - rzuciła przez ramię i szybko uciekła od pragnienia, które obudził w niej Ryan.

Ryan ruszył za nią. Po kilku krokach dogonił ją i złapał za ramię. Gdy się odezwał, był znowu tuż obok, jego oddech poruszył jej włosy na karku.

- Nie uciekaj przede mną. Proszę.

Strach. Zakłopotanie. Panika. Wszystko to kotłowało się w duszy Becky. Nie mogła pozwolić, żeby Ryan się do niej zbliżył, żeby zawładnął jej sercem. Nie wolno było za wysoko mierzyć. Wiedziała, że w końcu Ryan ją zrani, a ona nie znajdzie już siły, by znowu cofnąć się znad przepaści.

- Nie, Ryan. Idź do domu. Jestem ci wdzięczna, że chciałeś mnie wysłuchać. Może naprawdę to ma dla ciebie znaczenie. Ale teraz bardzo cię proszę, żebyś poszedł do domu.

- Becky... - Usłyszała tęsknotę w tym jednym, jedynym słowie i obróciła się do niego.

- Może zostaniemy przyjaciółmi - obiecała. - Kiedyś, któregoś dnia...

- Do licha, przecież jesteśmy przyjaciółmi! Jesteśmy dla siebie kimś znacznie więcej i świetnie to wiesz. Dlaczego wciąż z tym walczysz?!

Wbiła wzrok w plamę keczupu na jego białej koszuli, dzieło Nicky'ego, który po obiedzie wskoczył Ryanowi na kolana, bo chciał pojechać na koniku. Ryan skwitował ten epizod śmiechem, ale dla niej było to straszne przeżycie. Kazała Nicky'emu iść na górę i porządnie się umyć.

Ryan miał rację, ale chciał, żeby sprawy toczyły się zbyt szybko. A ona z przyzwyczajenia i konieczności musiała go hamować.

- Przesadzasz. Nie ma z czym walczyć.

Ryan usłyszał kryjący się w tych słowach strach. I niepewność. Rozumiał, że musi dać Becky trochę czasu, żeby zaakceptowała w nim przyjaciela, nim będzie mógł stać się dla niej kimś więcej. Postanowił tymczasem odejść. Był jednak zdecydowany przekonać Becky o swojej miłości. Już niedługo.

Każda minuta, którą spędzał z Rebeką Hansen, coraz dobitniej uświadamiała mu, jak bardzo potrzebuje tej kobiety do szczęścia. Wierzył, że ją o tym przekona.

Musiał ją przekonać.

Czy dorośli męczą się dziećmi? - spytała Dani z odwróconą głową, bacznie wpatrując się w wieszak z sukienkami. Ogłoszenie o wyprzedaży w dziale narzędzi prawie zagłuszyło jej głosik.

Ryan oparł się pokusie udania, że nie usłyszał. To musiała być jedna z chwil szczerości między dzieckiem a ojcem. Becky ostrzegała go, że są one wyjątkowo ważne. A ponieważ był dla Dani zastępczym ojcem, spo­czywał na nim obowiązek udzielania w takich chwilach sensownych, krzepiących i wzmacniających więź odpo­wiedzi.

Nie cierpiał rozwodzenia się nad uczuciami. Z Becky odbył już więcej takich rozmów niż ze wszystkimi innymi ludźmi przez całe życie. Jak, do diabła, miał wytrzymać teraz to samo z Dani?

- Chyba im się zdarza. Bywa, że człowiek wpada w złość i nie chce wtedy być z drugim człowiekiem. Ale przy­puszczam, że dzieci też czasem nie mają ochoty na to­warzystwo dorosłych.

- Ciocia i wujek mnie nie lubili. To dlatego zamieszkałam z tobą, prawda?

No, tak. Naprawdę szczera rozmowa. Pole minowe.

- Zamieszkałaś ze mną, bo twoi rodzice wybrali mnie na twojego opiekuna.

- Podoba mi się u ciebie, Ryan. Nie chcę stąd odjeżdżać.

Doświadczenia życiowe ani trochę nie przygotowały go do udzielania kojących odpowiedzi głęboko zaniepokojonym dziewczynkom. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Ryan wolałby być teraz w każdym innym miejscu, byle nie przy półkach w domu towarowym, gdzie odbywała się ta rozmowa. Chętnie zgodziłby się nawet wisieć na linie nad urwiskiem, mimo iż miał lęk wysokości.

Co miał jej odpowiedzieć? Coś musiał.

- Nigdzie nie odjedziesz, póki nie dorośniesz. Póki sama nie będziesz chciała.

- To dobrze. - Pogłaskała sukienkę, którą trzymała. - Czy mogę dostać tę?

Czyżby koniec? Nie będzie poruszającej rozmowy, która na długo zostawi przykre wspomnienia? Ani łzawej sceny za­zdrości o wszystkie kobiety, które kręcą się dookoła niego? Ryan czuł, jak napięcie nagle się rozładowuje. Zrozumiał to jednak dopiero po chwili.

Zwykłe słowa pokrzepienia były wszystkim, czego oczeki­wała od niego Dani.

No, no, dobry jest w tych tatusiowych radach. Miał ochotę wypiąć pierś i napuszyć się z dumy.

- Chcesz przymierzyć? - Ryan rozejrzał się po dziale damskiej odzieży. - Na pewno gdzieś tu mają przymierzalnię.

- Becky pokazała mi przymierzalnię, kiedy kupowałyśmy ubranie do szkoły. - Wskazała sąsiedni dział. - O, tam.

W dziale bielizny. Ryan zadrżał. Mógł był się tego domyślić.

- Może lepiej przyszłabyś tu z Becky albo Sarą?

Dani odwiesiła sukienkę na stojak.

- Dobrze.

Odetchnął z ulgą i odwrócił się do wyjścia ze stoiska. Zobaczył jednak, jak Dani z przeraźliwie smutną miną głaszcze sukienkę. Nie mógł tego znieść.

- Albo nie, kochanie. Przymierz dzisiaj.

Poszedł za nią wzdłuż stojaków z nocnymi koszulami, minęli półki pełne majtek i staników, obeszli ekspozycję haleczek i skąpych koszulek, bardzo przypominających mu męskie podkoszulki. Takie miał szczęście, że przymierzalnia była akurat w najdalszym kącie.

Stanął przy zamkniętych drzwiach. Podeszła sprzedawczyni i otworzyła je właściwą kombinacją cyfr.

- Wejdziesz? - spytała Dani.

- Nie! - Ryan zbladł. - Nie, kochanie. Mężczyźni nie mogą tam wchodzić.

- Aha. - Spojrzała za drzwi, które sprzedawczyni nadal trzymała otwarte, ale nie zrobiła ani kroku.

- Co się stało? Rozmyśliłaś się?

- Becky powiedziała nam, żeby w domu towarowym nie chodzić nigdzie samemu.

Kucnął przy niej.

- Boisz się? Nie masz czego. Będę tutaj stał i czekał.

- Mogę pomóc, jeśli pan sobie życzy.

Spojrzał na młodą kobietę, która wciąż czekała.

- Może pani? Dziękuję. - Położył dłoń na ramieniu Dani. - Tak będzie dobrze?

Przez chwilę dziewczynka z powagą przyglądała się kobie­cie, potem skinęła głową. Drzwi za nimi się zamknęły.

Minęło pięć minut. Przez cały czas słyszał zza drzwi wysoki głos Dani, rozmawiającej ze sprzedawczynią o nowej wyjściowej sukience. Pięć długich minut. To zadziwiające, jaki lęk mogą wzbudzić w mężczyźnie plastikowe ciała kobiet, ustrojone w strzępki materiału, pomyślał. Przecież nawet nie mają głów.

Przestąpił z nogi na nogę. Przy okazji niechcący potrącił stos pudełek z pończochami, ustawiony na półce. Szybko zablokował drogę lecącym pudełkom i trzymając je w ob­jęciach, bezradnie spojrzał na miejsce, w którym leżały przed chwilą.

Pozostałe stosiki na półce również się przechyliły i jeden za drugim zaczęły zasypywać powstałą lukę. Gdzie miał odłożyć pudełka, które złapał? Po chwili namysłu zostawił je na samym wierzchu i cofnął się z obawą, że następnym nieostrożnym ruchem zrzuci na podłogę jeszcze więcej pudełek. Niestety, nie zauważył manekinów, które miał tuż za plecami.

Zawadziło jeden ramieniem. Manekin runął, przewracając następny. Ten upadł na bok, na trzeci. Jak kamienie domina. Ryan szybko wyciągnął ramię i zdążył przytrzymać czwarty manekin tuż nad ziemią. Ale korpus manekina wysunął się ze swej atłasowej kreacji i odbiwszy dwukrotnie od podłogi, legł w poprzek przejścia, kołysząc się na czubkach plastikowych piersi.

Ryanowi zostało w dłoni lewe ramię z powiewającą na nim nocną koszulą.

- Pomóc panu? - Sprzedawczyni stanęła za Dani, która wyszła z przymierzalni niewątpliwie po to, by pokazać się Ryanowi w nowej sukience. Dziewczynka zrobiła zdumioną minę. Sprzedawczyni usiłowała powstrzymać wybuch śmiechu.

Ryan spojrzał na plastikowe ciała, rozesłane u jego stóp, potem na seksowną koszulkę nocną i zgrabne ramię, które nadal trzymał. Pokręcił głową.

- Zdaje się, że w tej sytuacji nic już nie pomoże. Bardzo przepraszam.

- Manekinowi nic się nie stało, proszę pana. Ramiona są ruchome, do przebierania się je zdejmuje.

- Czy możemy kupić tę sukienkę? - spytała Dani.

Wyraźnie zmęczyła się rozmową o manekinach i chciała, żeby dorośli skupili się na znacznie ważniejszym temacie.

- Ślicznie wyglądasz, kochanie. Idź się z powrotem prze­brać, zaraz zapłacimy.

Tym razem Dani weszła do przebieralni sama, uszczęś­liwiona. Tymczasem Ryan pomagał sprzedawczyni zbierać plastikowe części ciała, którymi zasłał okolicę. I właśnie w trakcie tej pracy coś zauważył. Trzymana przez niego nocna koszula była w tym samym intensywnym odcieniu różu co szorty, które Becky miała na sobie w dniu, gdy czyściła kominek.

Przesunął materiał między kciukiem i resztą palców. Był miękki. Jedwabisty.

Zamknął oczy. Becky wyglądałaby w tym uroczo.

Nie. Na pewno nie przyjęłaby od niego takiego prezentu.

Zdecydowanym ruchem zwrócił koszulkę sprzedawczyni, która włożyła ją na zmontowany ponownie manekin. Przy­glądał się, jak kobieta poprawia koronkowy dekolcik i wąskie ramiączka. Potem wygładziła materiał na biodrach i obróciła dół manekina tak, że jedna noga pojawiła się w wykończonym koronką wycięciu.

Boże, Becky w czymś takim wyglądałaby niesamowicie. Parsknął. W twoich snach, kolego. Nie wyobrażaj sobie, że ona włoży dla ciebie tę koszulkę. Albo że pozwoli ją sobie kupić. Postukał się palcem po ustach, zapatrzony w rząd identycznych koszul, ciągnący się za tą jedną wystawioną. Przecież był coś winien Becky za koszulkę, którą ciągle zapominał jej zwrócić.

Gdy wychodzili z domu towarowego, Dani z dumą niosła wielką torbę. Natomiast Ryan miał w kieszeni marynarki znacznie mniejszy pakiecik, za który zapłacił w czasie, gdy dziewczynka była odwrócona. Jadąc do domu pogwi­zdywał.

Becky opadła na kanapę w pokoju dziennym i z najwyż­szym wysiłkiem uniosła stopy, żeby położyć je na stoliku. Plecy oparła o stare poduszki. Czuła się znacznie bardziej zużyta od tych poduszek i starsza od kurzu, który się na nich zgromadził. Nie miała pojęcia, skąd weźmie energię, żeby wspiąć się na schody i położyć do łóżka. Ale przynaj­mniej było cicho w domu. Dzieciaki były w swoich pokojach albo oglądały telewizję w pokoju zabaw.

Rozległ się dzwonek, nie miała jednak siły się ruszyć. Niech otworzy ktoś inny, zdecydowała, bez powodzenia spróbowawszy opuścić nogi na ziemię. Leżała w oczekiwaniu, ale nikt się nie zjawił i po minucie dzwonek rozległ się powtórnie. Wiedziała, że powinna zawołać któreś z dzieci, ale nawet taki wysiłek zdawał się w tej chwili przerastać jej możliwości.

Dzwonek zabrzmiał trzeci raz. Westchnęła i zaczęła nama­wiać swoje nogi, by się ruszyły, zanim jednak odniosła jakikolwiek skutek, drzwi otworzyły się same.

- Jeśli jesteś przestępcą, zawróć i wyjdź. Nie mam siły się tobą zajmować w tej chwili.

- A jeśli nie jestem?

Ryan! Iskra energii pobudziła ją do uśmiechu, szybko jednak się wypaliła.

Ryan wszedł do pokoju i oparł łokcie na kanapie za głową Becky. Potem pochylił się i spojrzał jej w twarz.

- Miałaś zły dzień?

- Fatalny. O piątej rano zaczęła wymiotować Sara, a o szós­tej Nicky. Grypa. Ale Dani chyba się od nich nie zaraziła.

- Jak się teraz czują? - Jedną ręką odgarnął jej z czoła wilgotne loki.

- Dużo lepiej. W każdym razie nie boją się już oddalić od łazienki.

Jakoś zdołała wykrzesać z siebie uśmiech, ale ten wysiłek ją wyczerpał i powieki same jej opadły. Na próżno starała się im przeszkodzić.

- O dziesiątej byłam umówiona z panem Ellfordem, więc od ósmej do dziewiątej spędziłam czas przy telefonie, błagając znajome, żeby zajęły się moimi chorymi dziećmi. Jak wracałam z banku, Matylda odmówiła mi posłuszeństwa przy wyjeździe z parkingu i musiałam czekać jak głupia, aż mnie tu przyholują. Nie byłam w najlepszym nastroju.

- Potrzebujesz nowego samochodu.

Słysząc ton jego głosu, raptownie otworzyła oczy.

- Nawet o tym nie myśl, Ryan. Nie pozwolę, żebyś kupił roi samochód. To była tylko awaria w układzie elektrycznym. Wszystko już działa i nie masz się do czego wtrącać.

- Przepraszam. - Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Ja tak z przyzwyczajenia.

- To musisz się odzwyczaić.

- Dobrze, proszę pani.

- To tylko opis poranka. Dalej było jeszcze gorzej, ale nie opowiem ci teraz, bo od samej myśli o tym robię się bardziej chora niż te potworki na górze.

Powieki jej opadły, a Ryan pogłaskał ją po policzku i pocałował w czoło.

- Odbiorę Dani i pojedziemy do domu. Jesteś dzisiaj za bardzo zmęczona, żebym miał ci się narzucać.

- Dobrze. - Na peryferiach świadomości zamajaczył jej sprzeciw. Nie chciała, żeby Ryan ją zostawił. Ale była zbyt zmęczona, by się nad tym zastanowić.

Zasnęła, nim jeszcze wyszedł z pokoju, nie miała więc pojęcia, kiedy odjechał. W cztery godziny później pocałowała dzieci na dobranoc i powlokła się do sypialni. Rozebrała się, nie włączając światła, włożyła przez głowę koszulę nocną i osunęła się na łóżko.

- Au! - Coś twardego i ostrego wgniotło jej się w głowę. Poderwała się i zapaliła lampkę. - Co jest...?

Na poduszce leżało małe, kolorowe pudełeczko. Powoli przełożyła je na kolana i przyjrzała się srebrzystej karteczce, przyczepionej do srebrnoniebieskiej kokardy. Była na niej dedykacja sporządzona zdecydowanym, nieregularnym charak­terem pisma:

Śnij o mnie tak samo, jak ja śnię o tobie.

Twój Ryan

- Twój Ryan - powtórzyła na głos ostatnie słowa. Ryan był jej. To dopiero pożywka dla marzeń! Mocniej zacisnęła dłonie na pakunku, błyszczący papier zaczął się marszczyć. Zmęczenie nagle ustąpiło. Becky rozerwała opakowanie.

Przez kilka minut wpatrywała się w lśniący róż i dopiero potem wyjęła koszulkę z pudełka. Jedwab zdobiony koronką prześlizgnął jej się przez palce, zsunął z kolan i upadł na podłogę.

Natychmiast podniosła koszulkę. Przez dłuższą chwilę pieściła ją palcami, potem starannie złożyła, umieściła z po­wrotem w pudełku i zamknęła je, żeby odciąć się od pokusy. Prezent był śliczny, wiedziała jednak, że musi go zwrócić Ryanowi, gdy rano przyjedzie z Dani. Nie mogła przyjąć od żadnego mężczyzny takiego kosztownego, intymnego podarun­ku. A zwłaszcza od Ryana, skoro w jego obecności zapominała o wszystkich swoich postanowieniach.

Odłożyła pudełko na toaletkę, żeby pamiętać o nim rano. Gdy podeszła do łóżka, zobaczyła na podłodze srebrny bilecik. Wzięła go do ręki i zapatrzyła się w pismo Ryana. Powinna wyrzucić to do śmieci, razem z kokardą i papierem, ale zamiast tego wsunęła bilecik do szufladki w szafce nocnej. Dopiero potem położyła się spać.

Dlaczego? - W chłodnym, porannym powietrzu uniósł się obłoczek pary. Ryan spojrzał na papierową torebkę, którą Becky wsunęła mu do samochodu. Dani pobiegła już do domu.

Becky cofnęła się o krok i splotła ręce na plecach.

- Nie mogę przyjąć takiego prezentu.

- Dlaczego?

Poczuła, że ogarniają ją bardzo niepożądane uczucia. Dlaczego Ryan po prostu nie weźmie tej przeklętej koszulki i nie odjedzie?

- Jest zbyt kosztowny i zbyt osobisty.

- Podoba ci się?

- Oczywiście. To bardzo ładna koszula, ale nie powinieneś był mi jej kupować.

- Nie mogę jej zwrócić.

- Przykro mi. Moja decyzja jest ostateczna.

- Co mam z nią zrobić? Dać komuś innemu?

Widziała jego zawód i złość.

- Jeśli chcesz - odparła zdrętwiałymi wargami.

Myśl o innej kobiecie noszącej jej koszulkę była wyjątkowo bolesna. A stała się jeszcze gorsza, gdy Becky wyobraziła sobie kobietę bez twarzy, która pokazuje się w tej koszulce Ryanowi. Zaraz powiedziała sobie jednak, że nie wolno o tym myśleć i nie wolno żałować.

Stała i czekała, a silnik mercedesa cicho mruczał, jakby chciał, by samochód wreszcie ruszył. Zaczerpnęła ustami haust powietrza śmierdzącego spalinami. Było tak wilgotne, że choć nie padał deszcz, wydało jej się, że przełyka wodę.

- Tego nie zrobię. Do zobaczenia wieczorem.

- Nie! - Widziała, że ten wybuch go zaskoczył. - Doszłam do wniosku, że nie powinniśmy się tak często widywać. Każ Hallie zadzwonić, że wychodzisz z pracy, to Dani będzie czekała przy drzwiach.

- Czemu to robisz, Becky? Czyżbyś tak się bała spędzenia ze mną tych głupich kilku minut?

- Najlepiej daj znak klaksonem, wtedy Dani do ciebie wyjdzie.

- Nie martw się. Nie musisz się przede mną ukrywać. - Mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. - Każę przyjechać po nią komuś innemu. O szóstej?

Skinęła głową. Ryanowi zalśniły oczy, ale nie odezwał się już ani słowem. Położył pakunek na siedzeniu obok siebie, wrzucił bieg i cofnął samochód na podjeździe.

Becky westchnęła i wróciła do domu. Chyba w końcu zaczyna do niego docierać to, co mówię, pomyślała. Wreszcie zrozumiał, że między nimi nic nie wyjdzie. Nie mogła jednak zapomnieć, jak bardzo się ucieszyła, gdy powiedział, że nie da tej jedwabnej koszulki żadnej innej kobiecie. Potem przypomniała sobie wyraz jego oczu i zadrżała.

Szkoda, że nie zatrzymała tej koszulki i nie może jej nosić.

Szkoda, że Ryan na odchodnym się nie uśmiechnął.

Nie widziałaś go ponad tydzień? I wciąż się upierasz, że te dąsy nie mają nic wspólnego z Ryanem? - spytała Jan.

Becky głośno zamieszała ciasto w aluminiowej misie.

- Czy na pewno nic mi tutaj nie grozi?

- Nie bądź głupia! - odburknęła Becky. Wykonała jeszcze jeden gniewny ruch łyżką, misa wyślizgnęła jej się z rąk i z hukiem upadła na podłogę, gdzie dwa razy się odbiła, zanim znieruchomiała. Ciasto rozprysnęło się na płytkach podłogowych. - O, kurczę! - Podniosła misę i zbadała palcami głębokie wgniecenie. - Tego tylko mi brakowało.

- Skąd ten sarkazm, Becky?

- Muszę kupić nową misę. Obiecałam Mike'owi, że jeśli pójdzie po zakupy, upiekę mu coś dobrego. Dochodzi szósta, a ciasto szlag trafił.

- Ciesz się. Gdyby ta misa była szklana, a nie metalowa, miałabyś całą podłogę w okruchach szkła, nie tylko w cieście. Weź drugą i dorób ciasta.

- Nie mogę - mruknęła. - Szklaną stłukłam wczoraj.

Spojrzała na Jan morderczym wzrokiem, bo przyjaciółka przytknęła dłonie do ust i zaczęła się dusić od tłumionego chichotu. Wreszcie Becky mimo woli też się uśmiechnęła.

- Dobra, kobieto. - Jan obróciła kuchenne krzesło i usiadła na nim okrakiem, krzyżując ramiona na oparciu. - Chyba dojrzałaś do tego, żeby mi powiedzieć, w czym problem. Nigdy nie widziałam, żebyś tak rozbijała się po kuchni ani żebyś tak łatwo się irytowała. Znów masz kontakty z Ellfordem?

- Tak, ale tym razem zabawne. Weszłam do jego ga­binetu tanecznym krokiem i położyłam mu na biurku czek za październik i listopad. I nawet spłaciłam część długu za naprawę pieca. - Becky zaczęła zeskrobywać ciasto z podłogi.

- Kłopoty z dziećmi?

- Mike włóczy się z typami, które mi się nie podobają, ale daję sobie z tym radę.

- Mam siłą ciągnąć cię za język? - Z każdym słowem głos Jan przenosił się w wyższy rejestr.

- Niech ci będzie! Wygrałaś! Chodzi o Ryana. - Becky wyrzuciła misę i ciasto do śmieci. - Dzisiaj nawet nie mogłam się skupić na zagadce dla Wilbura, a zbliża się termin.

- Dla Wilbura?

- Fabryka Fantastycznej Czekolady Wilbur zamówiła u mnie konkurs, który pomógłby im wprowadzić na rynek nowe smaki. Masz pojęcie, jak trudno wymyślić zagadkę o czymś słodkim, nie jedząc tego czegoś? Przytyłam dwa kilo i to wszystko przez niego.

- Przez Wilbura? - spytała Jan. - Jeśli wiedziałaś, jakie będziesz mieć kłopoty, to czemu przyjęłaś tę pracę?

- Nie przez Wilbura. Przez Ryana! - Zmoczyła ścierkę i uklękła na podłodze, żeby zetrzeć z niej lepkie resztki.

- Co on ma wspólnego z twoją czekoladową zagadką?

- Gdybym nie była na niego taka wściekła, skończyłabym w dwa dni, a tak siedzę nad tym już ponad tydzień. I stąd te dwa cholerne kilogramy!

- I to jest wina Ryana?

- Tak. - Przepłukała i wyżęła ścierkę, po czym powiesiła ją nad zlewem, żeby wyschła.

- A cóż on znowu takiego zrobił? - zainteresowała się Jan.

- Wystarczy, że przysyła tu Dani z samego rana, odbiera ją bardzo późno i podaje mi liściki, żebym wzięła ją do miasta i kupiła wszystko, czego potrzebuje - jęknęła, siadając na krześle. - Parę razy prosił, żeby Dani mogła zostać na noc, bo wyjeżdżał.

- Wiem. Ale wspomniałaś mi, że za te dodatkowe obowiąz­ki bardzo dobrze ci płaci. - Jan zaczęła wyliczać na palcach znane jej grzechy Ryana. - Co poniedziałek przysyła ci kwiaty...

- W tym tygodniu nie przysłał.

- Siedź cicho, bo o czymś zapomnę - nie pozwoliła sobie przerwać Jan. - Dzieciakom dał w prezencie komputer, zafundował ci nowe opony do tego starego gruchota, raz w tygodniu przysyła wielką torbę jedzenia, podobno dla Dani...

- Nie to miałam na myśli. - Becky wstała i zaczęła myszkować po szafkach kredensu. Wreszcie znalazła paczkę herbatników, wsypała je do słoika, zgniotła torbę w kulkę i jak rasowy koszykarz cisnęła ją do kosza.

- Powiedz mi, czy dobrze smakuje świeża importowana kawa mielona we własnym młynku? - Jan zmarszczyła czoło. - I czy twoim zdaniem dzieci zauważyły różnicę między polędwicą a karkówką?

- O nic z tego nie prosiłam.

- Masz rację. Ten człowiek powinien się leczyć u psychiat­ry. Perwersyjnie cię wykorzystuje. Lepiej powiedz mu, żeby się raz na zawsze od ciebie odczepił.

Becky spłonęła rumieńcem, ale nic nie powiedziała.

- A co cię tak rozeźliło dzisiaj?

- W tym tygodniu codziennie przyjeżdża po Dani pani Hill. - Becky skrzywiła się, gdy przypomniała sobie, jak ostro została poprawiona, gdy zwróciła się do kobiety per „panno Hill”.

- Aha. - Jan zamilkła na dłuższą chwilę. - Ta kobieta, z którą przedtem był. Jest ładna.

- Nawet bardzo. I co z tego?

- Zdaje się, że wzięłaś to sobie do serca. Nigdy jeszcze nie byłaś na Ryana aż taka zła.

- Wyraźnie widzę, że pani Hill nieszczególnie lubi Dani, zresztą z wzajemnością. Poza tym ona zupełnie nie umie obchodzić się z dziećmi. Ryan powinien przyjeżdżać po Dani osobiście.

- Dlaczego?

- Jak to dlaczego? Dlatego i już.

- To nie jest odpowiedź. Dlaczego miałby przyjeżdżać osobiście? Czy ty i Dani wiecie, o której godzinie zjawi się pani Hill? Czy jest zawsze punktualnie?

- Tak, ale...

- Czy pani Hill zachowuje się jak odpowiedzialna i dorosła osoba?

- Tak, ale...

- Chcesz go częściej widywać?

- Nie! - Zauważyła uniesioną brew Jan. - Powiedziałam mu, że za często się spotykamy.

- Więc w czym sęk?

- Dani za nim tęskni.

- Naprawdę? - Jan wydała się zaskoczona. - Sądziłam, że ona raczej nie przesadza z okazywaniem uczuć, zwłaszcza wobec niego.

- Ona tego nie okazuje na prawo i lewo, ale myślę, że na swój sposób kocha Ryana i chce z nim być.

- Moim zdaniem złości cię nie to, że ktoś ją odbiera, tylko to, kto ją odbiera. Może boisz się tego, co znaczy pani Hill dla Ryana?

- Nie! - Becky zaprzeczyła wyjątkowo oburzonym tonem. - W ogóle nie myślę o nim w taki sposób.

- Czy on wciąż cię gdzieś zaprasza?

Schyliła się po samochodzik, leżący na podłodze. Gdy nabrała pewności, że panuje nad swoją mimiką, wyprostowała się i puściła samochodzik po stole.

- Nie.

- Aha.

- Co miało znaczyć to „aha”? - Becky popchnęła samo­chodzik z taką siłą, że z powrotem zleciał na podłogę i wjechał pod kuchenkę.

- Nic ważnego. Chce mi się pić. - Jan sięgnęła po szklany dzbanek i nalała sobie napoju owocowego. Pod­niosła napój pod światło, podziwiając jego piękny rubinowy odcień. - Wciąż trudno mi uwierzyć, że namówiłaś mnie do picia czegoś, co się robi ze słodkiego proszku, i że to polubiłam. Nawet kupiłam opakowanie w zeszłym ty­godniu. Świetnie pasuje jako dodatek do rumu albo dżinu. Postanowiłam podać taki koktajl na moim najbliższym przyjęciu.

- Jan!

- Powinnaś gdzieś wyjść z domu w piątek wieczorem.

- Powiedziałam ci już, że nie zamierzam się z nikim spotykać.

Jan skwitowała ten gorący protest uniesieniem brwi.

- Miałam na myśli wyjście ze mną.

- A! - Złość Becky szybko ustępowała. - Nie mam co na siebie włożyć.

- Chyba zdążysz uszyć sobie nową sukienkę.

- Musiałabym znaleźć opiekunkę do dzieci.

- To znajdź. - Jan wykonała obszerny gest ręką trzymającą szklankę. - Ja stawiam.

- Od kiedy to masz wolne piątkowe wieczory? Co się stało z Simonem, Vincem, Peterem czy jak tam dyżurnemu z tego tygodnia?

- Richard.

- Niech będzie Richard. Więc co z nim?

- Nie wyszło. Postanowiliśmy się więcej nie widywać.

- Jan!

- Nie zaczynaj, Becky - ostrzegła.

- Ralph...

- Ralph nie żyje. Wiem, i co z tego? Był wspaniały, ale nie żyje. Powiedz mi, dlaczego chcesz, żebym zadowoliła się namiastką, skoro pamiętam, jak wspaniale może być z męż­czyzną? - Z trzaskiem odstawiła szklankę na stół, płyn przelał się przez krawędź. - Tylko popatrz, co przez ciebie zrobiłam. - Jan machnęła dłonią i czerwone kropelki poleciały na wszystkie strony. - Podaj mi jakąś szmatę. - Becky rzuciła jej wilgotną ścierkę do naczyń. - Przynaj­mniej daję mężczyznom nadzieję. O tobie nie mogę powie­dzieć nawet tego.

Becky nie odpowiedziała. Nie mogła. W pewnym sensie musiała przyznać rację Jan. Nie chciała narazić się na to, że znowu jakiś mężczyzna złamie jej serce.

- Przepraszam. Nie powinnam była powiedzieć tego, co powiedziałam. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nie chcę się z tobą kłócić. - Jan odłożyła ścierkę do zlewu i uściskała Becky. - Ale to ty zaczęłaś.

Becky próbowała coś wymyślić na swoją obronę. Ale uznała, że nie warto. Z uśmiechem odwzajemniła uścisk.

- Gdzie pójdziemy na to damskie party? - spytała z zain­teresowaniem.

- Może do Unicorn Pub? Tam zawsze są przyjazne dusze.

- To może nawet być zabawne. - Becky uśmiechnęła się szerzej i oczy jej zabłysły.

- Pewnie. A poza tym myślę, że powinnyśmy zrobić coś dla poprawienia twoich stosunków z Ryanem. Jak to się mówi? Na złość mamie odmrożę sobie uszy. Nie będziesz ładnie wyglądać bez uszu. Przepędź stare lęki i bierz się tymczasem do Wilbura.

- Do Wilbura?

- Szybko zapominasz. - Jan smutno pokręciła głową. - Czekolada, moja droga, czekolada.

- Ojej, rzeczywiście. Uciekaj do domu, Jan. - Zerwała się, żeby uściskać przyjaciółkę. - Dzięki.

Becky zawahała się przed wielkimi szklanymi drzwiami, nad którymi złocone litery układały się w napis: McLeod Systems. Musiała podjąć decyzję, czy wejść, czy wrócić do domu. Pomysł tej wizyty nasunęła jej rozmowa z Jan poprzed­niego wieczoru.

Postanowiła przeprosić Ryana za swą reakcję na epizod z koszulą nocną. Mogła przecież odmówić przyjęcia prezentu bez awantury. Ale gdy przyszło co do czego, straciła pewność, czy pomysł odwiedzin jest dobry. Dlaczego po wizycie u dentysty nie poszła prosto do domu?

- Rebeko, moja miła, czy możesz potrzymać mi drzwi?

- Oczywiście. - Odsunęła się i chwyciła za szklane skrzydło. Hallie trzymała w objęciach dwie pękate teki, a na dodatek jakąś roślinę doniczkową ze zwiędniętymi purpuro­wymi kwiatami i brązowymi obwódkami na liściach.

- Dziękuję. W piątek rano zawsze jest tu obłęd, o jejku... - Jedna z teczek zaczęła jej się wyślizgiwać, Becky puściła więc drzwi, żeby pomóc, bo inaczej kwiatek znalazłby się za chwilę na ziemi. Dopiero wylewne podziękowania Hallie w chwilę później uświadomiły jej, że weszła do gabinetu. Los zdecydował za nią.

- Dzięki Bogu, że akurat cię spotkałam. Ta biedna roślinka dogorywa, więc upadku na pewno by nie przeżyła, nie mówiąc już o tym, co porobiłoby się na podłodze.

Hallie wsadziła apaszkę do rękawa płaszcza i powiesiła płaszcz w szafie. Przesunęła dłonią po włosach, machinalnie zagarniając wszystkie niesforne kosmyki, potem obciągnęła schludną biało-czarną sukienkę.

- Ktoś wyniósł ten fiołek na śmietnik, wyobrażasz sobie? Jak parkowałam samochód, zobaczyłam biedaka obok pu­stego kanistra, więc go uratowałam. Niektórzy ludzie są okrutni. - Pokręciła głową i wzięła do ręki doniczkę z rośliną, a teczki zostawiła przy biurku. - Dziękuję ci, moja miła.

- Nie ma za co. - Becky doszła właśnie do wniosku, że popełniła wielki błąd, poddając się chęci zobaczenia Ryana. Nieważne, że akurat była w mieście bez dzieci. Uśmiechnęła się przyjaźnie i zaczęła dyskretny odwrót.

- Chcesz porozmawiać z Ryanem?

- Nie, nie. Zmieniłam zdanie. Muszę wrócić do domu. - Uśmiech, który miała na twarzy, był bardzo żałosny. - Pomyślałam, że skoro jestem w mieście... Ale mniejsza o to. Ryan jest pewnie zajęty, nie chcę mu przeszkadzać.

- Bzdura. Bardzo się ucieszy, że cię widzi. O tej porze powinien być w pracowni, tam przy końcu korytarza. A jeśli nie, to zajrzyj do sali posiedzeń zarządu, za rogiem na lewo. Trafisz sama, prawda? Ja muszę podlać to biedactwo i trochę się nad nim poużalać.

- Tak, tak. - Becky stała w sekretariacie jeszcze chwilę, a gdy Hallie się oddaliła, ruszyła korytarzem w przeciwnym kierunku. Od czasu, gdy nie poszła z dziećmi zwiedzić królestwa Ryana, była bardzo ciekawa wystroju jego biura. Ostrożnie zaglądała do kolejnych pomieszczeń.

W pierwszym zobaczyła metalowe półki, zapełnione po brzegi specjalistycznymi urządzeniami, których przezna­czenia nawet się nie domyślała. Przewody i wtyczki zwisały z półek jak wianki z kominka przed świętami Bożego Narodzenia. Mężczyźni i kobiety w białych laboratoryjnych kitlach pochylali się nad stołami ze skomplikowaną apa­raturą.

W następnym ciągnął się labirynt biurek, niskich ścianek działowych i wielkich białych tablic, pokrytych notatkami, wykresami i tajemniczymi symbolami. Na każdym biurku stał co najmniej jeden komputerowy monitor. Przez dłuższą chwilę obserwowała krzątających się w milczeniu ludzi, aż wreszcie zauważyła Carol Hill, siedzącą na rogu biurka jakiegoś pracownika. Skrzyżowała kształtne nogi na poziomie oczu tego nieszczęśnika i pochyliła się do przodu, opierając ręce na biurku, po obu stronach kolan. Gdy odrzuciła głowę do tyłu, zamiatając jasnymi włosami, i roześmiała się gardłowo, przyciągnęła uwagę wszystkich mężczyzn w pomieszczeniu. Bardzo wyraźnie starała się pokazać, że nie dostrzega Becky.

Pochyliła się jeszcze głębiej do przodu i jej żakiet się rozsunął, ukazując znacznie więcej, niż tylko prze­zroczystą bluzeczkę, którą miała pod spodem. Torturowany mężczyzna okrył się ciemną purpurą, a oczy prawie wyszły mu z orbit.

Lepiej, żeby nie miał nadciśnienia, pomyślała cynicznie Becky. Na takim przedstawieniu mógłby dostać apopleksji.

W tej samej chwili Carol zsunęła się z biurka, zrzucając papiery mężczyzny na podłogę. Przeprosiła go z wdziękiem i natychmiast wykonała skłon między jego kolanami, żeby je pozbierać. Gdy mężczyzna przyglądał się głowie Carol, rytmicznie unoszącej się i opadającej między jego udami, wyglądał tak, jakby miał się udławić własną śliną.

Becky poczuła, że więcej nie zniesie. Szybko wyszła na korytarz, zdecydowana skończyć te nierozsądne odwiedziny, zanim pani Hill pójdzie zobaczyć się z Ryanem. Drzwi do następnego pomieszczenia były zamknięte, ale za to mogła tam zajrzeć przez szklaną ścianę z podniesionymi żaluzjami. Ryan stał odwrócony plecami do niej i wraz z dwoma innymi mężczyznami pracował przy wielkim stole. Wer­towali grube tomiska, wzięte z półek, które ciągnęły się wzdłuż dwóch ścian.

Tego dnia był w dżinsach. Na jej oczach rozpiął guziki przy mankietach i zakasał rękawy czarnej koszuli. Aż mrugnęła z wrażenia, gdy pochylił się nad stołem, żeby pokazać jednemu z mężczyzn jakiś szczegół w książce.

Serce zabiło jej mocniej, pot zrosił dłonie. Wytłumaczyła sobie, że jest zdenerwowana. Akurat, pomyślała po chwili. Minęło sporo czasu, ale nie tyle, żebyś zapomniała, kiedy się tak czujesz. Jakie tam zdenerwowanie? Takie doznanie w głębi brzucha jest znacznie bardziej instynktowne.

Wpatrując się w Ryana, przypomniała sobie sentencje powtarzane przez matkę. Mądrość i ostrożność idą w parze. Zdecydowanie żywi odwagę. Kto w porę ucieka, ten się z jutrem potyka. A jeśli nawet się nie potyka, to ma szansę jutra dożyć. Czas stąd zniknąć, uznała.

Ale nie zrobiła ani kroku.

Nie. Ryan usłyszałby od Hallie o jej odwiedzinach i wie­działby, że stchórzyła. A ona wiedziałaby, że on wie. A on wiedziałby, że ona wie, że on wie...

Pokręciła głową. Trzymaj się, kobieto. Zachowuj się roz­sądnie.

Postanowiła powiedzieć Ryanowi dzień dobry, wymyślić jakiś zgrabny pretekst tej wizyty, a w odpowiedniej chwili wtrącić kilka słów przeprosin. Może, jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, uda się nawet zaprosić go z Dani na niedzielny lunch i popołudnie z wideo. A potem, wszystko jedno, czy Ryan przyjmie zaproszenie, będzie mogła wrócić do domu, utyskując w myślach na własną głupotę.

Jeden z mężczyzn zwrócił na nią uwagę i powiedział coś do Ryana, który zerknął przez ramię.

Niepewnie do niego pomachała.

Wiedziała, co się teraz stanie, ale i tak nie czuła się na to przygotowana. Bądź co bądź, nie widziała Ryana od tygodnia. I oto stało się.

Bruzdy poprzecinały mu policzki, grymas wystąpił na usta, wokół oczu pojawiła się siateczka zmarszczek. Jakże krzyw­dzące słowa dla tak pięknego człowieka. Ale to był aspekt fizyczny. Liczył się zaś tylko bijący z uśmiechu czar osobowo­ści. Ryan uśmiechnął się do niej tak, jakby w tej chwili nie było dla niego niczego ważniejszego.

Jakby jej widok sprawił mu radość i zapewnił udany dzień.

Pomyślała, że złudzenia bywają miłe. Ale jeśli to istotnie prawda? Opuściła dłoń i przytknęła ją do piersi. Czy kiedykol­wiek spowszednieje jej ten uśmiech?

Ryan powiedział coś do swych współpracowników. Za­chichotali, a on szybko podszedł do drzwi.

- Becky! - Stanął przy niej.

- Znajdziesz dla mnie kilka minut? Bo jeśli jesteś zajęty - skinęła głową w stronę mężczyzn za szybą - to możemy porozmawiać później.

- Nie, nie. Teraz jest najlepsza pora. Chodźmy do mojego gabinetu. - Wziął ją pod ramię i pociągnął korytarzem. Po kilku krokach raptownie przystanął. - Nie, nie da rady. W gabinecie ktoś jest. Może... nie, to też na nic.

- Jesteś zajęty. Rozumiem. - Chciała uwolnić ramię, ale jej nie pozwolił. - Może raczej znajdziesz kilka minut dziś wieczorem, jak przyjedziesz po Dani?

- Mogę przyjechać po Dani?

Poczuła, jak rumieniec zalewa jej policzki.

- Tak. Chciałam powiedzieć...

- Nie. Poczekaj. - Obrócił ją i pociągnął z powrotem ku pomieszczeniu ze szklaną ścianą. Do dwóch mężczyzn w środ­ku powiedział tylko jedno słowo: - Zjeżdżajcie.

W drodze na korytarz obaj przyjrzeli się Becky z żywym zainteresowaniem. Becky wiedziała, że policzki spłonęły jej jaskrawą czerwienią.

- Ryan, nie musisz tego robić. Chciałam tylko...

- Sekundkę. - Ryan zauważył, że kilka osób z personelu, przechodzących obok, z zainteresowaniem zajrzało do pomie­szczenia. Zaklął pod nosem, poszedł do kąta i kilka razy pociągnął za łańcuszek. Żaluzje opadły.

- Dobrze. Teraz usiądź, proszę. - Odsunął od stołu dwa miękkie krzesła biurowe i odwrócił je do siebie. Zanim Becky zdążyła znów się odezwać, udało mu się ją usadzić i usiąść samemu.

Becky była oszołomiona, czuła się tak, jakby trąba powie­trzna porwała ją, a potem niespodziewanie odstawiła na ziemię, delikatnie, lecz stanowczo.

- Chciałaś porozmawiać?

- Tak. O tym, co się stało... - Zamilkła, wpatrzona w Ryana, który rozsiadł się wygodniej na krześle. Nogi miał lekko rozchylone, ramiona wsparte na poręczach, dłonie splecione na płaskim brzuchu.

Zaraz jednak spuściła oczy. Siedzieli zdecydowanie za blisko siebie, ich kolana prawie się stykały. Mimo to po­stanowiła się nie odsuwać. Na chwilę przymknęła powieki i spróbowała zacząć od początku:

- Tamtego rana niepotrzebnie tak się uniosłam z powodu... z powodu twojego prezentu. Nie powinnam powiedzieć tego, co powiedziałam.

- Więc może zgodzisz się przyjąć tę koszulę? - Pochylił się do niej.

- Nie. - Był stanowczo za blisko. Ale po odmowie znów odchylił się do tyłu, więc odetchnęła swobodniej. - Mogłam po prostu zwrócić ci prezent i wyjaśnić, że jest zbyt osobisty, nie musiałam mówić, żebyś trzymał się z dala od Lilac House. Nie pomyślałam i bardzo mi z tego powodu przykro.

- Mnie też. Tęskniłem do ciebie. - Znów pochylił się do niej.

- Zastanawiałam się... to znaczy, dzieci zastanawiały się, czy w niedzielę nie wpadłbyś z Dani na lunch i wideo.

- Bardzo chętnie - odrzekł i wziął ją za ręce. - Nigdy nie byłem dobry w tym, co nazywasz komunikowaniem uczuć, ale dzięki tobie i Dani powoli się uczę. - Pociągnął ją ku sobie, ich twarze zbliżyły się na kilka centymetrów.

- Dla mnie jest bardzo ważne, żeby z tobą być, Becky. Po ostatnim tygodniu wiem to na pewno. Czy nie mogłabyś dać szansy temu uczuciu, które nas łączy? Sprawdzilibyśmy, co może z tego wyniknąć.

Ucieszyła się, że nie spytał, czy za nim tęskniła. Nie umiała uczciwie odpowiedzieć na to pytanie nawet przed sobą, a co dopiero gdyby miała to zrobić na głos w jego obecności.

- Możemy być przyjaciółmi. - Miała nadzieję, że nie słyszy w tych słowach zapału tak wyraźnie jak ona.

- Tylko przyjaciółmi? To mi nie wystarczy - odparł i położył jej ręce na ramionach. - Co powiesz na „całującą się parę”?

Dobrze, że spuścił żaluzje, pomyślała w ostatnim prze­błysku rozsądku i zapomniała o swoich wątpliwościach. Chłodne powietrze głaskało ją po plecach, Ryan bowiem wysunął jej bluzkę z dżinsów i zaczął przesuwać dłoń po kręgosłupie. To nienasycenie było szaleństwem, cudownym obłędem. Gorączkowo chwyciła go za ramiona, rozchyliw­szy mu koszulę.

Zabrzęczał interkom i oboje znieruchomieli. Głos Hallie beznamiętnie poinformował Ryana, że przyszli umówieni goście. Becky wyrwała się z jego objęć. Nie wiedziała, co właściwie czuje, na pewno była tylko przerażona tym, czego omal nie zrobili w sali posiedzeń zarządu.

- O której godzinie?

Ryan nonszalancko oparł się o stół, uśmiechając się nie­znacznie. Nie zrobił najmniejszego wysiłku, by uporządkować odzienie. Stał i przyglądał się jej panicznym usiłowaniom wsunięcia bluzki w dżinsy.

- Zapnij koszulę, na miłość boską! - odburknęła w końcu.

- Chciałbym, ale nie mogę. - Zademonstrował jej poły koszuli. W miejscu, gdzie kiedyś były guziki, ziały dwie dziury.

Becky z wrażenia otworzyła usta.

- To ja zrobiłam? - Przestała szamotać się z bluzką i wlepiła w niego wzrok. - I co teraz zrobisz? Ci ludzie na ciebie czekają.

Zaśmiał się.

- Nie martw się. Mam w gabinecie zapasową koszulę. No, więc o której godzinie?

- Godzinie? - Szarpnęła za guzik przy dżinsach, wciąż nie mogąc poradzić sobie z bluzką.

- Chodzi o niedzielę. Lunch i wideo. - Wyprostował się i podszedł do niej dwoma leniwymi krokami.

- Och! - Żachnęła się, gdy pomógł jej rozpiąć guzik dżinsów i wygładził bluzkę na biodrach. A gdy wolno, ząbek po ząbku, zaciągał suwak, wstrzymała dech. Wreszcie z powrotem zapiął mosiężny guzik. Serce waliło jej jak oszalałe.

- No, więc jak, Becky? O której godzinie?

- W południe. - Głos jej się załamał. Cofnęła się. - Dwu­nasta będzie w sam raz. - Nie patrząc mu w oczy, chwyciła torebkę i szybko uciekła.

- Becky!

Na korytarzu, w pół drogi do wolności, przystanęła i zerk­nęła przez ramię. Patrzył za nią z progu sali konferencyjnej, wsparty o obie futryny. Między rozchylonymi połami koszuli świecił mu tors.

Carol i kilka innych osób przyglądali się tej scenie z różnych drzwi w korytarzu.

- Przyjdziemy! - zawołał za nią. - Przywiozę coś z bą­belkami.

Z pochyloną głową umknęła. Przyśpieszając kroku, słyszała jeszcze dookoła szepty personelu. Przy sekretariacie pożegnała Hallie wstydliwym skinieniem głowy.

- Becky, czy coś się stało? - spytała Hallie.

Zaprzeczyła ruchem głowy. Głęboko zażenowana przywo­łała windę i po nieskończenie długiej chwili wcisnęła się do zatłoczonej kabiny. Na dole puściła się biegiem i poczuła się bezpiecznie dopiero przy Matyldzie.

Tak trzęsły jej się ręce, że upuściła kluczyki, próbując trafić nimi do stacyjki. Bezwładnie opadła na siedzenie, zamknęła oczy i zaczęła sobie wmawiać, że to wszystko nie działo się naprawdę.

Nic z tego. Wciąż czuła zapach wody kolońskiej Ryana na rękach i twarzy.

Nigdy nie umiała się okłamywać. Była w pełni świadoma, że podarła Ryanowi koszulę w jego własnym biurze i wcale by się na tym nie skończyło, gdyby nie przeszkodziło im wezwanie z sekretariatu. A za cienką ścianką byli pracownicy Ryana. Na pewno doniosą Hallie o rozerwanej koszuli, a ona nie omieszka natychmiast zadzwonić do Jan.

A Jan? Cóż, Jan nigdy nie przestanie wypominać jej tego epizodu. Nawet gdy będą miały po osiemdziesiąt dwa lata, wciąż będzie wywlekać ten temat. Becky jęknęła. Minęło jeszcze dwadzieścia minut, zanim opanowała drżenie rąk na tyle, że mogła pojechać do domu.

Ptak tłukący się o szybę z lustrzanego szkła oderwał Ryana od pracy. Zerknął na zegarek. Dziesięć po czwartej, piątek. Omiótłszy spojrzeniem nie ruszone papie­ry w przegródce ze sprawami do załatwienia, aż jęknął. Powinien zatelefonować do Becky i powiedzieć, że znów się spóźni.

Myśl o Becky i jej porannej wizycie natychmiast go nieco odprężyła. Żałował tylko, że nie została dłużej, zważywszy na ten nagły wybuch namiętności. Może ich sprawy miały się ku lepszemu? Dobrze, że trochę zwolnił tempo. Zaproszenie na lunch w niedzielę nie było wprawdzie jednoznaczne z przyjęciem różowej koszuli, ale przecież musiał czymś podsycać woje nadzieje.

Wprawdzie z trudem przeżył tydzień banicji, ale za to teraz czuł się wspaniale. Ostatnio wiele rozmyślał o swoim ojcu i zastanawiał, dlaczego staruszek przez tyle lat pozostaje mężem matki, w jaki sposób znosi swój los wygnańca. Ryan wciąż pamiętał przekleństwa, które ojciec mruczał pod nosem, gdy matka kazała mu spać w gościnnym pokoju.

Becky nie zachowywałaby się tak obelżywie jak jego matka, nawet gdyby wpadła w największą złość.

Becky. Rebeka. Wypowiedział to imię na głos, upajając się jego brzmieniem tak, jak znawca upajałby się bukietem i smakiem dobrego wina.

Powinien był zaproponować, że w drodze po Dani kupi coś na kolację dla dwojga, żeby mogli wieczorem spokojnie zjeść, nie mając dookoła czterech par uszu chciwie chwytających każde słowo. Wprawdzie coraz bardziej lubił towarzystwo Dani i trojga dzieci Becky, ale gdyby miał okazję spędzić kilka godzin sam na sam z Becky i trochę z nią porozmawiać, byłoby to szczytem szczęścia.

Atmosfera radości, ciepła i zrozumienia, która panowała w jej starym domu, poruszyłaby każdego. Ostatnio, w okresie ochłodzenia stosunków, bardzo brakowało mu wspólnych godzin z Becky, nawet tych w obecności dzieciaków. Gdy prosił Carol, żeby odwoziła i przywoziła Dani, coś ściskało go za gardło. Dzięki Bogu, jego plan się powiódł i wycofanie na z góry upatrzone pozycje przyniosło pożądany skutek.

Zmarszczył czoło. Carol nie czuła sympatii ani do miesz­kańców, ani do otoczenia Lilac House. Narzekała na brud i bałagan, toteż z radością zrzekła się swego obowiązku kierowcy. Ryan postanowił, że więcej nie będzie jej o to prosić. Zresztą zarówno Carol, jak Dani przedstawiły mu w oględnej formie życzenie, by spotykać się jak najrzadziej.

Uśmiechnął się przebiegle, zaczął się bowiem zastanawiać, co Becky musiała myśleć, gdy Carol przyjeżdżała po Dani. Ciekawe, czy była zazdrosna. Znowu zmarszczył czoło. I czy miało to dla niej jakiekolwiek znaczenie?

Twardo trzymała go na dystans i nawet nie był pewien, czy dostrzegła, jak usilnie się stara zwrócić na siebie jej uwagę. Ostatnio czuł się tak, jakby znowu był nastolatkiem, który wyczynia najdziwniejsze sztuki, żeby tylko dziewczynka z ósmej klasy historycznej zauważyła jego istnienie. Aczkol­wiek musiał przyznać, że w sali posiedzeń zarządu Becky bez wątpienia pamiętała o jego obecności.

Zaśmiał się z siebie i wybrał jej numer. Zachowaj spokój, McLeod. Wtedy uda ci się zwrócić uwagę dojrzałej kobiety na dojrzałego mężczyznę. A gdy to się stanie... Dziś wieczorem napiją się wina, przekąszą jakieś frykasy z delikatesów, może rozpalą ogień w kominku? Oczami wyobraźni już widział płomienie pieszczące swym blaskiem gładkie, obnażone specjalnie dla jego warg piersi Becky... Nasłuchiwał dzwonków telefonu z rosnącym podnieceniem.

- Słucham.

- Cześć, to ja - powiedział. Głos miał schrypnięty, nie zdążył bowiem nad nim zapanować, gdy zbyt gwałtownie przerwano mu rozkoszne marzenia. - Przepraszam, ale zostało mi jeszcze mnóstwo do zrobienia. Znowu się spóźnię. Może położysz te małe potwory spać i napalisz w kominku? Jadąc do ciebie zajrzę do delikatesów i kupię...

- Nie. Dzisiaj musisz odebrać Dani normalnie.

Ryanem wstrząsnęło.

- Dlaczego?

- Umówiłam się - odparła.

A potem zachichotała.

Zachichotała, niech to diabli.

- Umówiłaś się? - powtórzył.

- ...na kolację do Unicorn Pub. - Pierwszą część zdania zagłuszył Mike, który zaczął wydzierać się na Nicky'ego.

Na kolację? Zdaje się, że w tym lokalu można też potańczyć. Czyżby jego Becky zamierzała spędzić wieczór w ramionach innego mężczyzny?

- Nie spóźnij się, dobrze? - Znów się zaśmiała.

- Zaraz przyjadę - burknął, rozwścieczony jej humorkiem i prowokującymi słowami. Z trzaskiem odłożył słuchawkę.

Plastykowy telefon spadł z biurka i rozbił się o podłogę, a drobne metalowe części z brzękiem poleciały na wszystkie strony. Naciągnięty przewód zaczepił o kryształowe puzderko i pociągnął je śladem aparatu. Rozprysnęło się na setki tęczowych okruchów.

Ryan popatrzył na kryształki, otaczające go jak zamrożone, nikomu nie potrzebne łzy. Spodziewał się, że ogarnie go żal po jedynym prezencie, jaki dostał od matki. Ale nie, poczuł tylko uspokojenie. Symbol jego cierpień przestał istnieć. Obawa o dalszy los znajomości z Becky odsunęła dawne lęki na ich właściwe miejsce: w przeszłość.

Zaklął i wziął do ręki długopis. Nabazgrał liścik do Hallie z prośbą, żeby zamówiła dla niego nowy aparat telefoniczny, a rozbite szkło zostawiła dla sprzątaczy. Potem wziąwszy marynarkę jak burza wypadł z gabinetu.

Gotował się ze złości, ale nawet nie próbował się opanować. Zainwestował w Becky mnóstwo czasu, a co gorsza także mnóstwo swoich uczuć i nie zamierzał pozwolić, by zbliżył się do niej inny mężczyzna.

Z piskiem opon wyjechał z parkingu. Zaciskając dłonie na kierownicy, gnał mercedesem po mokrych od deszczu ulicach w stronę domu Becky.

Becky należała do niego. Postanowił jasno to wytłumaczyć i jej, i temu facetowi.

Przez czterdzieści minut, które spędził w drodze, dręczył się wizjami Becky, dotykanej przez innego mężczyznę. Usiłował trochę się oswoić z nieznośnym poczuciem zdrady.

Przed Lilac House zahamował jak wariat. Mercedes za­trzymał się o centymetry od zderzaka nowiutkiej, żółtej corvette, która blokowała podjazd. Ryan pogardliwie wy­krzywił usta. Powinien był od razu to wiedzieć. Większość mężczyzn uganiających się za kobietami jeździ kosztownymi sportowymi wozami. Jeśli ten facet sądzi, że takim wozem zaimponuje Becky, to grubo się myli.

Jednym skokiem pokonał schodki na ganek i nie wysilając się, żeby zadzwonić, szarpnął za drzwi. Spojrzał i poczuł się tak, jak w dniu gdy znalazł się w windzie, która niespodziewanie zjechała kilka pięter. Serce podeszło mu do gardła, ścisnęło go w żołądku.

Becky stała w sieni i rozmawiała przez telefon. Loki miała starannie ufryzowane, po lewej stronie wpięła srebrną gwiazdę. Przy każdym ruchu jej kolczyki sypały błyskami. Suknia miała przyćmiony, złocisty odcień i długie, obcisłe rękawy. Drobne dłonie Becky otaczała kremowa koronka, tą samą koronką był wykończony głęboki dekolt stanika, podkreślający kształty jej piersi. Gdy Becky odwróciła się do niego, spódnica długiej sukni zawirowała jej wokół nóg.

Nie była w tej chwili ładna. Była wręcz zachwycająca. Ryan przytknął dłoń do piersi, bo miał wrażenie, że serce przestało mu bić.

Nie zaplanował sobie z góry, co powie, toteż słowa, które wyrwały mu się z ust, na pewno nie zyskałyby jego aprobaty:

- O, jasna cholera!

Widocznie musiał ostatnio dużo myśleć o ojcu. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że machinalnie użył jego ulubionego przekleństwa.

- Nie martw się, Ann. - Becky zerknęła na niego, potem z powrotem skupiła się na rozmowie. - Kuruj się. Mam nadzieję, że ci szybko przejdzie. - Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Ryana.

- Gdzie on jest? - spytał szorstko i z napięciem. - Kto to?

Początkowo jego słowa w ogóle do Becky nie dotarły, tak była oszołomiona tym, co zobaczyła. Znikł gdzieś uśmiech­nięty, uprzedzająco grzeczny, pewny siebie światowy człowiek. Zamiast niego pojawił się nie ogolony, potargany i bardzo zły samiec. Gdyby był lwem, rytmicznie uderzałby ogonem o ziemię, a grzywę miałby dziko nastroszoną. Taka była pierwsza myśl Becky.

Może być niebezpieczny, przyszła jej do głowy następna.

- Słucham?

- Gdzie on jest? - Ryan energicznie podszedł do niej i chwycił ją za ramię poniżej łokcia.

- Kto? - Próbowała się opierać, ale Ryan ciągnął ja w stronę jadalni. Zagrzechotały szyby w oszklonych drzwiach, gdy kopnięciem zamknął za nimi drzwi.

- Puść mnie. Co ty robisz?

Ryan nie zwrócił uwagi na to pytanie. Teraz, gdy mocno ją trzymał, słodkawy zapach perfum i magia dotyku zamroczyły go całkowicie. Przesunął dłonie na ramiona Becky i zacisnął je mocniej. Przyciągnął ją do siebie, aż ich ciała przylgnęły do siebie od ramion po uda.

Becky położyła mu ręce na torsie, chciała go odepchnąć, ale Ryan był bezlitosny. Przyciągnął ją jeszcze bliżej. Ręce Becky powędrowały na jego ramiona i tam zacisnęły się na wilgotnej dzianinie marynarki. Przez chwilę przemknęło jej przez głowę wspomnienie tego, co przed wieloma laty zrobił jej inny rozwścieczony mężczyzna, zaraz jednak odsunęła od siebie ten obraz.

Ryan nie jest Erikiem i nigdy nie będzie. Odpychała go coraz słabiej, rozpaczliwie walcząc ze zniewalającym prag­nieniem.

Ryan objął ją i wtulił głowę w jej włosy. Było to bardzo miłe, ale wkrótce przestało mu wystarczać. Ujął ją więc pod pośladki, lekko rozchylił nogi i poderwawszy ją z ziemi, bez trudu oparł sobie o uda.

Oboje zadrżeli, Becky wyraźnie poczuła bowiem jego podniecenie. Bezwładnie oparła głowę na ramieniu Ryana, a on wtulił usta w wonne zagłębienie u szczytu jej szyi.

Przebiegł ją dreszcz, gdy poczuła ruch warg, wypowiadających jej imię. Potem Ryan jeszcze coś szepnął i poruszył biodrami. W Becky odżyły głęboko uśpione doznania, a Ryan powoli przesunął usta ku jej wargom.

I wtedy Becky zapomniała o całym świecie. O przeszłości, o dzieciach, o Jan. Wszystko to odpłynęło jak mgła. Został tylko żar namiętności.

Ryan pieścił jej wargi, muskał je i wsysał. Językiem obrysowywał linię zębów, aż wreszcie Becky, słysząc jego westchnienie, lekko rozchyliła wargi. To zaproszenie wystar­czyło. Ryan wsunął język w głąb ust, na chwilę go cofnął, by zaraz powrócić jeszcze głębiej.

Całował ją tak, jak tego pragnął. I marzył, że ten pocałunek będzie trwał wiecznie. Przeniósłszy dłoń na pierś Becky, zaczął rysować palcami małe kółka. Pod warstwami materiału wyrósł twardy gruzełek. Nagle Becky zaczęła odpowiadać na jego pieszczoty. Czuł erotyczny ruch jej ciała.

Część Ryana, ta, która w przeszłości nie chciała obdarzyć zaufaniem żadnej kobiety, przyglądała się z boku, jak porywa go szał namiętności, jak narasta jego pragnienie, by dotknąć nagiego ciała Becky, by ją mieć. Wreszcie jednak chłodny obserwator uległ, a Ryan poczuł, że jest zgubiony.

Zanim jednak całkiem stracił panowanie nad sobą, w pobliżu rozległ się czysty i dźwięczny dziecięcy śmiech, który przypomniał mu, gdzie w tej chwili są. Oderwał usta od ust Becky, przytulił ją i oparł podbródek na czubku jej głowy. Delikatnie pociągnął za tkaninę, żeby osłonić pierś, którą przedtem obnażył. Powoli odzyskiwał rozsądek. Boże, co on przed chwilą chciał zrobić?

Wciąż trzymając Becky w powietrzu przed sobą, zrobił kilka kroków i posadził ją na krawędzi stołu.

Becky wsłuchiwała się w kołatanie jego serca. Wiedziała, że jej serce też bije tak głośno. Ryan delikatnie ją puścił i ujął w dłonie jej twarz. Zaczął napawać się widokiem zaróżowio­nych policzków i nabrzmiałych warg.

Pocałował ją w czoło, między zasnutymi namiętnością oczami. Pocałunek był delikatny, lecz gorący jak żelazo do piętnowania. Potem Becky zdawało się, że ma tam wypalony znak.

- Och, jak dobrze. - Namiętność i zdecydowanie odbiły się w oczach Ryana i zmieniły ich odcień ze srebrzystego na prawie czarny. Ryan mruknął groźnie: - Jesteś moja. Moja. Słyszysz?

Becky zbladła, a potem zaczerwieniła się ze złości, bo znaczenie tych słów w końcu przeniknęło erotyczny opar. Raptownie odepchnęła Ryana. Zachwiał się i cofnął kilka kroków, nim wreszcie odzyskał równowagę. Tymczasem Becky zsunęła się ze stołu, stanęła wsparta pod biodra i zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.

- Nie należę ani do ciebie, ani do nikogo innego. Co ty sobie wyobrażasz?

Ryan podszedł do niej i znów wyciągnął ręce, ale zaraz je opuścił. Nie odważył się jej dotknąć. Wcisnął ręce do kieszeni czując, że i w nim wzbiera gniew. Miał wrażenie, że jest w tej chwili równie bezradny, jak jego ojciec wobec matki.

- Do rzeczy: kto to jest?

Znów przypomniało jej się wyobrażenie rozzłoszczonego lwa. Mimo woli zachichotała.

- Ostrożnie, ogon ci lata.

- Co miałaś na myśli?

- Nieważne. Kto jest kim? To znaczy, o kogo ci chodzi, że tak na mnie wrzeszczysz? - Becky nie umiała długo się złościć, nic dziwnego, że stopniowo wracał jej spokój. W gruncie rzeczy rozbawiły ją bezsensowne pytania Ryana i jego irracjonalne zachowanie.

Ryan zacisnął zęby, usiłując opanować wściekłość, która zasnuwała mu oczy czerwoną mgiełką. Czyżby Becky miała zamiar udawać, że nie zauważa jego starań? Czyżby wszystkie jego plany i nadzieje były jak dane bezpowrotnie stracone na uszkodzonym twardym dysku? I najgorsze: z jakim to tępym ideałem męskości Becky się zadała?

Wolał nie dopuszczać do siebie myśli, że sam zachowuje się w tej chwili jak otumaniony samiec. Przełknął ślinę i jeszcze raz zadał to samo pytanie zduszonym głosem, z wystudiowaną, lecz nienaturalną intonacją.

- Z kim dzisiaj wieczorem wychodzisz? Gdzie, u diabła, jest ten facet?

W jej oczach zabłysły wesołe iskierki, kąciki ust wyraźnie się uniosły. Wściekłość Ryana zamieniała się w furię. Ona ośmiela się z niego kpić?

- Mam rozumieć, że śmiejesz się ze mnie? - wycedził.

- Nie. To znaczy śmieję się, ale nie z ciebie. - Becky zobaczyła coś w przeszklonych drzwiach za jego plecami i dostała kaszlu od tłumienia następnego wybuchu śmiechu. - Chcesz zobaczyć, z kim się umówiłam?

- Tylko po to, żeby wykopać go z tego domu i powiedzieć mu jasno: niech więcej nie wraca! Gdzie on jest?

- Za tobą.

Ryan obrócił się na pięcie, przybrawszy bardzo agresywną pozę. Szarpnięciem otworzył drzwi. Po schodach schodziła efektowna, rudowłosa kobieta.

Odebrało mu mowę. Przez dłuższą chwilę stał jak skamie­niały, zaciskając dłonie na klamce. Gdy z tyłu doleciał go wesoły śmiech Becky, spłonął głębokim rumieńcem i skulił ramiona. W końcu zdołał wybąkać:

- O, jasna cholera!

Niezły przystojniak, co?

- Kto? - Becky uciekła wzrokiem przed Jan. Było już po pierwszej w nocy. Jechały żółciutką corvette w stronę Lilac House.

- Facet, o którym myślisz cały wieczór. Ryan McLeod.

- Nie...

- Nawet nie próbuj kłamać. Nic z tego nie wyjdzie. Ten twój Ryan to prawdziwy skarb. Ilu mężczyzn zostałoby na placu boju po takim upokorzeniu? A on, jak tylko przestałaś chichotać, ładnie cię przeprosił. A potem jeszcze zaofiarował się, że zastąpi chorą opiekunkę do dzieci, żebyś nie straciła wieczoru i mogła ze mną wyjść.

- Tak, to było bardzo miłe z jego strony.

- Miłe! Miłe? Nie chciałaś przypadkiem powiedzieć „wiel­kie”? Bogaty kawaler z własnej, nie przymuszonej woli proponuje, że zaopiekuje się przez wieczór czwórką dzieci. To graniczy z cudem. A jeśli zważyć, że matka trojga rzeczonych dzieci uporczywie odrzuca jego propozycje wspólnych wyjść, trzeba to uznać za cud wśród cudów.

- Jan...

- Może nawet jest to przyczynek do procesu kanoni­zacyjnego.

- Dość mam twoich docinków. Zgadzam się, że Ryan zachował się bardzo sympatycznie, przyjmując rolę niańki. I że jest bardzo przystojny. Ale ani słowa więcej na ten temat.

Przez resztę drogi do Lilac House obie milczały, pasażerka oburzona, a jej przyjaciółka za kierownicą rozbawiona. Gdy Becky już wysiadała, znieruchomiała nagle z jedną nogą na podjeździe.

- Wejdziesz na kawę?

- Nie. Nie jestem stworzona do odgrywania przyzwoitki.

- To widać. - Becky trzasnęła drzwiami i gniewnie ruszyła w stronę domu, omijając samochód Ryana. Zanim Jan zmieniła bieg i odjechała, zawołała jeszcze za Becky:

- Zastanów się lepiej, dlaczego nie chciałaś zatańczyć z żadnym mężczyzną, który cię dzisiaj prosił na parkiet. Zastanów się, o czym myślałaś cały wieczór. I szczerze sobie odpowiedz.

Te pytania dźwięczały w uszach Becky, gdy machała przyjaciółce na pożegnanie. Jak właściwie brzmiała szczera odpowiedź?

Powlokła się do domu. Wolno weszła na schody i przy­stanęła z ręką na chłodnej klamce. Jej mama mawiała, że od udawania głupiego można zgłupieć naprawdę. A szczerze mówiąc, większą część wieczoru Becky spędziła na rozmyś­laniach o Ryanie. Był przystojny, mnóstwo czasu poświęcał pogoni za pieniędzmi, przypominał jej Erica. Dlaczego więc go lubiła?

Z dreszczem grozy pomyślała o reakcji swego ciała na dotknięcia i pocałunki Ryana. Jeśli chciała być wobec siebie uczciwa, musiała przyznać, że początkowo Ryan rzeczywiście bardzo przypominał jej Erica. Ale ostatnio dostrzegła jego własne ja.

Dzięki temu, że opowiedziała Ryanowi o Ericu i zyskała jego zrozumienie, przeżyła coś w rodzaju katharsis. Pojęła, że są to dwaj zupełnie różni ludzie.

Eric zawsze odganiał dzieci albo na nie krzyczał. Becky nigdy nie była pewna, kiedy się zjawi i czy w ogóle się zjawi. Ich dom traktował jak hotel, dzieci jak z najwyższym trudem tolerowane zwierzęta domowe, a ją samą jak gadżet ułatwiający życie albo jeszcze gorzej. Po rozwodzie nic się w jego zachowaniu nie zmieniło.

Ryan zawsze śpieszył do Dani i dzieciaków z miłym słowem i pomocą, jeśli była potrzebna. Dawał znać, kiedy spóźni się po Dani, doceniał wysiłki Becky i zawsze jej dziękował, gdy opiekowała się Dani dłużej, niż zakładała ich umowa.

Dawał też do zrozumienia, że jest dla niego kimś wyjąt­kowym. Widziała to, gdy nieoczekiwanie odwracała się i krzyżowała z nim spojrzenia, gdy przechodząc obok, głaskał ją po policzku lub znajdował dla niej inną pieszczotę. Słyszała jego przyśpieszony oddech, gdy ich ciała zbliżały się do siebie. I długo czuła na wargach muśnięcia jego ust.

Były też prezenty, od najbardziej prozaicznych po bulwer­sujące. Od nowych opon, o których Jan wiedziała, po różową koszulę nocną, o której Jan nie wiedziała. Becky poczuła ukłucie żalu, że odmówiła przyjęcia tego cuda z jedwabiu i koronki, ale zaraz stanowczo rozprawiła się z tym uczuciem.

Wszystkie te prezenty Ryan dawał z troski o jej wygodę lub bezpieczeństwo. I wymyślał sprytne bajeczki, żeby nie mogła odmówić przyjęcia. Do wszystkich z wyjątkiem koszuli nocnej. Ten jeden jedyny prezent nie miał nic wspólnego ani z wygodą, ani z bezpieczeństwem.

Policzki jej zapałały, usta mimowolnie się uśmiechnęły. Wtem chłodny podmuch zatańczył jej wokół kolan i poddarł spódnicę sukni. Okryła się gęsią skórką i wtedy uświadomiła sobie, że stoi przed własnym domem i śni na jawie o Ryanie. Cicho otworzyła drzwi.

W domu było prawie ciemno, paliły się jedynie lampy na podeście schodów i stoliku przy wejściu, słaby odblask sączył się też z pokoju dziennego. Panowała idealna cisza. Becky miała nadzieję, że oznacza to spokojny sen dzieci. Liczyła też, że wieczór początkującego opiekuna przebiegł pomyślnie.

Po pierwszych krokach zorientowała się, że jej pantofle na wysokim obcasie bardzo głośno stukają o dębową podłogę, zsunęła je więc z nóg i za paski zawiesiła sobie na palcu.

Cicho przeszła do pokoju dziennego. Gdy ujrzała Ryana, odruchowo zacisnęła dłonie na paskach pantofli, żeby nie wyciągnąć ręki i nie dotknąć go. Jej opiekun do dzieci leżał wyciągnięty na kanapie i smacznie spał. Kładąc się, zdążył zdjąć marynarkę i buty.

W świetle lampki stojącej na stoliku jego włosy wy­glądały jak złocista czapa. Z dłoni zwisał krawat, górne guziki koszuli i mankiety miał rozpięte. Odprężony we śnie, rysami twarzy przypominał kilkunastoletniego chłopca, nie­mal bezbronnego.

Becky zachichotała pod nosem. Najwidoczniej Ryan nie zdążył się ułożyć, zanim zasnął. Coś przyciągnęło ją do kanapy. Stanęła tuż przy uśpionym Ryanie, między jego tułowiem, a wyciągniętym ramieniem.

Lśniące zwykle oczy były teraz zamknięte i Becky zaczęła się rozkoszować nieco perwersyjnym poczuciem siły. Mogła przyglądać się Ryanowi do woli, a on nawet o tym nie wiedział. Powoli przesunęła wzrokiem po uśpionej postaci. Głowa leżała profilem do niej, Becky wyraźnie widziała zarys szczęki i nosa. Świeży zarost na podbródku dawał czerwonawy odblask. Jedno ramię leżało bezwładnie na płaskim brzuchu, kciuk był zaczepiony o klamrę spodni, długie palce spoczywały na...

Drgnęła i nerwowo wróciła spojrzeniem do twarzy. Oczy wciąż były zamknięte. Dziękując losowi, że Ryan nigdy się nie dowie, jak pożądliwie przyglądała się jego ciału, sama też spuściła powieki. Gdy uniosła je znowu, dostrzegła na twarzy Ryana ciemne półkola pod oczami i szarawy odcień skóry. Musiał być bardzo zmęczony.

Ramię, które wyciągnęła, żeby go obudzić, opadło nie dotarłszy do celu. Ryanowi był teraz potrzebny sen, a nie długa jazda do domu tylko po to, by z samego rana wrócić z Dani do Lilac House.

Postawiła swoje pantofle obok butów Ryana i poszła na palcach do szafy po kołdrę. W starym domu nocą zawsze panował chłód. Becky nieraz otulała się ciepłą kołdrą po babce w czasie długich, samotnych nocy, gdy oglądała filmy w kinie nocnym.

Znalazłszy się z powrotem przy kanapie, wyjęła Ryanowi krawat z dłoni. Położyła mu bezwładną rękę na torsie, przykryła i dokładnie otuliła kołdrą ramiona. Nie mogąc oprzeć się pokusie, musnęła jego wargi i odgarnęła z czoła zabłąkany kosmyk. Spłoszyła ją jednak nagła myśl, by wsunąć się pod kołdrę obok niego, wyprostowała się więc i uciekła na piętro. Przy odrobinie szczęścia i dobrej woli dzieci Ryan mógł tu spać całkiem długo.

Znalazłszy azyl w swojej sypialni, Becky rozebrała się i sięgnęła do szuflady po ciepłą koszulę nocną. Spodziewała się dotknąć flaneli, ale palcami wyczuła jedwab. Zawahała się, po chwili jednak wyjęła koszulkę. Różowy jedwab spłynął jej z dłoni.

Jak ta koszulka trafiła do szuflady? zastanawiała się. Zaraz jednak przypomniała sobie gniewny błysk w oczach Ryana, gdy odmówiła przyjęcia prezentu. Uparty człowiek. Widocznie znów włożył go do jej szuflady dzisiejszego wieczoru. Becky otarła koszulę o policzek, upajając się odrobiną luksusu po latach noszenia bawełny i flaneli. Dość miała wpatrywania się w wystawy sklepów z bielizną i zazdroszczenia kobietom, które było stać na noszenie jedwabiu, atłasu i koronki.

Czemu miałaby nie włożyć tej koszulki? Ryan nigdy się nie dowie, czy ją znalazła, a tym bardziej czy w niej spała. Włożyła koszulkę na nagie ciało i obróciła się do podłużnego lustra na drzwiach. Ramiączka były tak wąskie, że prawie niewidoczne. Dekolt i rąbek miały wykończenie z szerokich pasów koronki, a rozcięcie sięgało uda.

W czymś tak wyrafinowanym i kosztownym Becky poczuła się niezwykle atrakcyjną kobietą. Pociągającą. Wykonała obrót na palcach. Marszczony dół zawirował jej wokół kolan, a gdy znieruchomiała, jedwab z powrotem opadł do kostek. Becky lekko się zakołysała, a potem obróciła jeszcze kilka razy i zrobiła kilka tanecznych kroków. Była szczęśliwa.

Nagle znieruchomiała przed lustrem. Zaskoczona wytrzesz­czyła oczy, przycisnęła dłoń do piersi. Szczęśliwa? Pociąga­jąca? Szeroki uśmiech stopniał. Czy rzeczywiście jest szczęś­liwa? Czy naprawdę może znowu poczuć się seksowna?

Tak, zdecydowała, a na wargi znowu wystąpił jej uśmiech. Tak, może, dzięki mężczyźnie, który śpi teraz na dole. To on na tysiąc sposobów dawał do zrozumienia, jaka jest pociąga­jąca. I dlatego teraz czuje się szczęśliwa.

Z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Dumnie prze­chadzała się po pokoju, przekonana, że bije w tej chwili na głowę najbardziej seksowne gwiazdeczki z wieczornych filmów. Ten jeden raz w życiu poczuła się naprawdę efektowną kobietą.

Zgasiła górne oświetlenie, odchyliła kołdrę i ułożyła się na materacu w ekstrawaganckiej pozie. Wrażenie było dziwne, ale zabawne. Zachichotała i przetoczyła się na brzuch. Wyciągnęła rękę i nieśmiało dotknęła palcami pustej poduszki obok.

Gdyby tylko...

Becky zasnęła, marząc o upojnych chwilach miłości z męż­czyzną, który spał w pokoju na dole.

Ryan zadrżał, na wpół uśpiony chciał podciągnąć koc, ale tylko odsłonił sobie stopy. Co jest z tą pościelą? - pomyślał z irytacją, wciąż mocno zamroczony. I dlaczego jest mu tak zimno?

Przewrócił się na drugi bok, żeby wygodniej się ułożyć, ale kolanem przycisnął coś kanciastego. Co to jest? Uwolnił rękę z pościeli i wyprostował ramię. Stolik?

Nagle przypomniał sobie, gdzie jest. Opieka nad dziećmi. Dom Becky. Widocznie musiał zasnąć. Otworzył oczy i rozej­rzał się dookoła. W pokoju było ciemno. Czyżby mu się zdawało, że zostawił zapalone światło? Po omacku znalazł i zapalił lampkę. Ręka, która z powrotem opadła mu na pierś, wylądowała na czymś miękkim. Podniósł to coś i wyciągnął szyję. Kołdra?

Oparł się na łokciach. Ktoś przykrył go kołdrą. Kiedy? Kto? I wtedy zauważył pantofle na wysokich obcasach, leżące na jego butach. Uśmiechnął się szeroko i spokojnie położył z rękami podłożonymi pod głowę. To Becky tak go opatuliła. Miał ochotę się roześmiać, ale tego nie zrobił.

Zaintrygowało go, co Becky powie rano. Zwłaszcza gdy Mike zacznie się dopytywać o jego nocleg w Lilac House. Przypomniawszy sobie o nadchodzącym ranku, zaczął myśleć trzeźwiej. Jeśli natychmiast nie pojedzie do domu, będzie musiał nazajutrz chodzić w tym samym ubraniu, co poprzed­niego dnia.

Odrzucił kołdrę i wstał. Rozpiąwszy koszulę, powiesił ją na oparciu krzesła, a zegarek odłożył na stolik. Zdjął pas i chciał wyjąć z kieszeni drobne pieniądze, które miał tam luzem.

W palec wbiło mu się coś ostrego. Cóż to znowu? No tak, ząb Sary. Ponownie wsunął rękę do kieszeni, tym razem ostrożniej, i wyjął skarb. Podrzucił go i złapał. Przypomniał sobie przedstawienie, jakie odbyło się z powodu tego zęba.

Sara spędziła cały wieczór z rączką w buzi. A gdy wreszcie pozbyła się kłopotu, reszta dzieci z ożywieniem zaczęła dyskutować o sposobach wyrywania ruszających się zębów i porównywać, ile kto dostaje w nagrodę od wróżki. Dopiero gdy Ryan obiecał powiedzieć mamie, zaraz gdy wróci, jaka Sara była dzielna, przekonał dziewczynkę, żeby położyła się spać. Ale musiał jej przysiąc na wszystko, z ręką na sercu.

Niestety, przespał powrót Becky do domu. Usiadł na kanapie i spojrzał na mały, nierówny ząb, leżący na dłoni. Wziął zegarek i stwierdził, że jest prawie trzecia nad ranem. Znowu spojrzał na ząb.

W myślach zaczął do niego przemawiać:

Czy z twojego powodu wolno mi wślizgnąć się do sypialni Becky? Zbudzić ją w środku nocy? Nie? A co z obietnicą, którą dałem Sarze? Przecież trzymałem rękę na sercu. Co strasznego może przydarzyć się temu, kto łamie taką przysięgę?

Uśmiechnął się, rozbawiony swym zachowaniem. Do czego to doszło? Rozmawia z zębem! Zaraz jednak pomyślał o Becky, która smacznie spała na górze. Przecież mógłby ją zbudzić, dać jej ząbek i wrócić na dół. Gdyby dopisało mu szczęście i Becky byłaby bardzo senna, może udałoby się skraść pocałunek.

Ale potem stanowczo należało wrócić na dół.

Wsunął ząb do kieszeni i wstał. Bardzo, bardzo cicho wszedł po schodach i pchnął drzwi jej sypialni.

Smuga księżycowego światła przecinała łoże w nogach, ale jego właścicielka leżała w głębokim mroku.

- Becky - szepnął. - Becky!

Ani drgnęła. Podszedł do krawędzi łoża. Ledwie ją musnął, poruszyła się niespokojnie.

- Becky? Zbudź się, najmilsza.

Objął dłonią jej ramię. Czyżby była naga? Wiele razy zastanawiał się, w czym Becky śpi, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłaby spać bez niczego. Koszulka, którą pożyczyła mu po epizodzie z kominkiem, wciąż leżała na stoliku przy jego łóżku. Ta Becky, którą sądził, że zna, powinna spać w piżamie albo w porządnej koszuli nocnej, na wypadek gdyby któreś z dzieci zbudziło się w środku nocy.

Delikatnie pogłaskał jej ramię i serce zabiło mu bardzo mocno. Palce zadrżały, gdy zaczepiły o wąziutkie ramiączko, które się zsunęło. Wzdłuż tego ramiączka powędrował palcem na plecy Becky, zatrzymał się jednak gwałtownie w miejscu, gdzie łopatka nikła pod kołdrą.

Czyżby Becky miała na sobie koszulę od niego? Usiadł na łóżku. Pod jego ciężarem materac się ugiął i wtedy śpiąca Becky przetoczyła się bliżej. Kołdra obsunęła się jej aż do talii.

- Najmilsza, zbudź się, proszę. Dla mojego dobra, żebym nie oszalał - jęknął błagalnie. - Wieczorem, jak cię nie było, Sara wyrwała sobie ząb.

Becky wydała z siebie kilka nic nie znaczących sennych westchnień i przewróciła się na drugi bok. Oczy przyzwyczaiły mu się już do ciemności, zauważył więc, że jej powieki drgnęły i z wolna zaczęły się unosić.

- Cześć. - Czarująco się do niego uśmiechnęła, a głos miała jak jedwab, gładki i szorstki zarazem.

Otworzył usta, ale Becky znów spuściła powieki i tylko przytuliła się do jego biodra. Otarł pot, perlący mu się nad górną wargą. Czuł się tak, jakby był reaktorem atomowym topniejącym od reakcji, która wymknęła się spod kontroli. Gdy Becky szepnęła coś tak cicho, że nie potrafił rozróżnić słów, pochylił głowę.

- Co powiedziałaś?

- Wracaj do łóżka, Ryan. - Jej rozespany głos pobudził mu zmysły. Ryan przysunął się jeszcze bliżej. Starał się nie sprzeniewierzyć swym dobrym intencjom. Ale...

Wrócić do łóżka? Czyżby Becky o nim śniła?

Przebiegł go dreszcz, bo dłoń Becky dotknęła jego kolana. Palce zaczęły pieścić nogę wyżej i wyżej, aż objęły krocze. Tak intymny dotyk natychmiast ożywił jego ciało. Ryan już tylko resztkami woli powstrzymywał się przed objęciem Becky.

Cierpiąc okrutne męki, odsunął jej dłoń i sięgnął do lampki przy łóżku. Księżycowa poświata nie ułatwiała mu panowania nad sobą. Liczył, że elektryczne światło zniszczy intymną atmosferę.

Był w błędzie.

Zobaczył brązowe loki rozsypane na poduszce i gładką skórę prześwitującą przez różową koronkę. Prześcieradło zsunęło się na wysokość talii, odsłaniając pod jedwabiem rysunek pełnych piersi. Białe prześcieradło. Biel i róż.

Jego marzenie stało się rzeczywistością.

Spuścił głowę i zacisnął powieki. Nagle zabrakło mu powietrza. Chrapliwie odetchnął.

- Kochanie - powiedział głosem przepojonym tęsknotą. - Zbudź się, proszę.

Becky była taka senna, a powieki miała takie ciężkie, że tylko z najwyższym trudem zdołała otworzyć oczy. Jaką dziwną minę miał Ryan. Czyżby coś go bolało? Wciąż zamroczona snem, spuściła wzrok na jego tors. Wątłe światło odbiło się w gęstych jasnych włosach.

Śniło jej się, że Ryan był u niej w łóżku i kochali się do szaleństwa. Czy to, że go teraz widzi, jest rzeczywistością czy też dalszym ciągiem snu? We śnie dotykała go i pozwalała mu dotykać siebie tak, jak jeszcze nigdy. Ciekawe, czy gdyby spróbowała go dotknąć, okazałoby się, że to złudzenie.

Opuszki jej rozczapierzonych palców prześlizgnęły się po skórze, rozczesując włosy na torsie. Mięśnie Ryana skurczyły się, sutki stwardniały od badawczego dotknięcia. Widziała, że jej pragnie.

- Becky, kochanie, musisz przestać.

W ciszy pokoju głos zabrzmiał jak zgrzytnięcie. Becky oprzytomniała. A więc to nie jest senne złudzenie, które mówiło do niej zmysłowym szeptem, to jest żywy człowiek.

W pierwszym odruchu chciała się natychmiast odsunąć. Ale zobaczyła, że Ryan cierpi. I że pożera go namiętność. Patrząc prosto w jego srebrzystoniebieskie oczy, przypomniała sobie, że jest dla niej kimś wyjątkowym. Stara się znaleźć czas zawsze, gdy może pomóc. Jest miły dla jej dzieci, a tamtego wieczoru, gdy wypłakała się w jego objęciach, był taki czuły. Pragnął jej.

Wreszcie przyznała więc przed sobą, że przez osnowę jej uczuć do tego człowieka wije się tajemniczy, lśniący, tęczowy wątek. Nie miłosny, na pewno nie, ale przecież Ryan jest dla niej ważny. I wielokrotnie dowiódł, że również ona jest ważna dla niego.

Pragnęła go.

Przez żyły przetoczyła jej się ognista fala. Becky upajała się tym doznaniem. Jest wolna! Nie pozwoli już przeszłości więzić jej pragnień. Pogłaskała Ryana po policzku, potem położyła mu dłoń na karku i wsunęła palce w złociste włosy.

- Kochanie, proszę cię, przestań. Nie wytrzymam dłużej.

- Nie musisz - odszepnęła i pocałowała go.

- Becky? - szepnął niepewnie tuż przy jej wargach, potem powtórzył jej imię jeszcze dwa razy. Najpierw z wahaniem, potem namiętnie.

- Becky, Becky! - Objął ją i przyciągnął do siebie. Znów złączyli się w pocałunku, chciwym i gwałtownym. Och, jakiż to był uroczy smak.

Becky zapraszająco rozchyliła wargi. Pragnęła wziąć to, co Ryan chce jej dać, jakby wcale nie miała za sobą wielu lat przeżytych w lęku.

Przytuliła się do jego ciała. Od nagiego torsu dzieliła ją w tej chwili tylko cieniutka warstwa jedwabiu. Głośno odetchnęła, gdy Ryan objął dłonią jej pierś i kciukiem dosięgną! szczytu wzgórka.

Zniecierpliwiony jedwabną przeszkodą, odchylił się do tyłu i po kolei zsunął jej oba ramiączka. Koronkowe wykończenie dekoltu opadło, ale zatrzymało się na nabrzmiałych sutkach. Ryan powoli ułożył Becky na poduszce, ustami pieszcząc jej ciało, póki koszula nie opadła niżej. Wreszcie ujrzał przed sobą obnażone, pełne piersi.

Wessał do ust sutkę i poczuł falę rozkoszy, bo biodra Becky oderwały się od materaca i uniosły ku niemu. Spragnione dłonie przesuwały się po jego kręgosłupie, aż w końcu zacisnęły się na karku, przyciągając go jeszcze mocniej.

Ryan odnalazł jej usta, palcami zaś nadal pieścił sutki. Podobało mu się, że Becky bez skrępowania okazuje, jak jest jej przyjemnie. Zepchnął prześcieradło w nogi łóżka i położył się obok niej.

- Becky - szepnął głosem nasyconym zapachem whisky. - Becky, otwórz oczy. - Z trudem uniosła powieki i spojrzała mu w twarz.

- Nie zamykaj ich, kochanie. Chcę widzieć, jak reagujesz na mój dotyk. Chcę widzieć namiętność w twoich oczach. Czy mnie pragniesz?

- Tak, och, tak!

Jedna ręka Ryana pożegnała się z piersią i ruszyła w dalszą drogę po aksamitnie gładkim brzuchu. Palce mu zadrżały, gdy napotkały jedwabną koszulę, która zatrzymała się na wysokości talii, ale ich wahanie trwało krótko. Jednym pewnym ruchem dłoń znikła pod tkaniną, szukając gniazda wśród poskręcanych włosów między udami.

Zadrżał znowu, gdy trafił w bardzo gorące i wilgotne miejsce. Ojej, Becky już na niego czekała.

Cichym jękiem odpowiedziała na ruch palca, który zagłębił się w jej wnętrzu i zaczął się w nim poruszać tam i z powrotem. Biodra Becky podchwyciły ten rytm.

Niemal instynktownie wykrzyknęła imię swego kochanka. Pragnęła dotrzeć do szczytu rozkoszy. Zaczęła gorączkowo mocować się z klamrą jego spodni, chciała bowiem jak najszybciej go dotknąć.

- Nie śpiesz się tak, kochanie.

Uspokoił ją czułymi pocałunkami w usta, które następnie przeniósł niżej, na podbródek, szyję, nasadę szyi, aż wreszcie wargi zakończyły swą drogę na szczycie wzgórka piersi.

Ryan szybko wstał i ściągnął spodnie. Potem energicznym szarpnięciem zsunął Becky koszulę i odrzucił na podłogę obok swych ubrań.

Ponownie wyciągnąwszy się na łóżku, wziął Becky w ra­miona. Becky czuła wyraźnie jego twardą, pulsującą męskość, więc wsunęła dłoń między ich ciała, zawahała się jednak i po chwili cofnęła ją na neutralne terytorium ramion.

- Dotknij mnie, Becky - zachęcił ją schrypniętym głosem.

Tym razem wsunęła między nich obie dłonie. Ryan jęknął głośno i wtargnął językiem w głąb jej ust. Jednocześnie zaczął się ocierać o pieszczące go ręce. Jego ciało przeszył dreszcz.

Wiedział, że za chwile straci nad sobą panowanie, zmusił się więc, żeby trochę zwolnić tempo. Ale Becky chciała, żeby pozwolił się unieść namiętności. Pieściła go wytrwale, czule, doprowadzając go tym prawie na sam szczyt roz­koszy.

- Za szybko - szepnął i odsunął się od jej rąk. Starał się trochę uspokoić oddech, odzyskać choć trochę władzy nad ciałem. - O Boże, co się ze mną dzieje, kiedy mnie dotykasz.

Muskularną nogą rozchylił jej uda i zaczął ocierać się o wilgotne włosy na wzgórku łonowym i poniżej. Gdy Becky podjęła tę grę, nagle znieruchomiał.

- Becky, ty nie bierzesz pigułek, prawda?

Ręce nagle bezwładnie jej opadły, po policzkach popłynęły łzy zawodu i strachu.

- Och, nie. Musimy przestać. - Gorączkowo odepchnęła go od siebie. - Mogę zajść w ciążę.

- Poczekaj, kochanie. - Sięgnął na podłogę po spodnie i wyciągnął z kieszeni niewielki pakiecik.

Uśmiechnęła się przez łzy.

- Byłeś bardzo pewny siebie, co?

- Nie - odparł potulnie. - Tylko pełen nadziei.

Delikatnie pocałował ją w usta i wspierając ciało na łokciach i ramionach, znalazł się nad nią. Dotykał jej, ocierał się o nią, lecz jeszcze czekał. Wreszcie poczuł, jak najgorętsze i najbardziej wilgotne miejsce zapraszająco się przed nim otwiera, jak spełnia się wspólnie odczuwana potrzeba jedności dwóch ciał.

Nagle znalazł się głęboko w Becky. Zupełnie przestał nad sobą panować, a ona oplotła go nogami, ruchami ud i bioder zachęcała do kolejnych ruchów, coraz mocniejszych, głębszych. Pragnienie, które tak długo w sobie tłumili, wybuchło ze spalającą siłą. Ich ciała parzyły, wszelkie myśli uleciały. Ryan wsunął ramię pod ciało Becky i pochylił się ku jej piersiom. Wessał do ust najpierw jedną sutkę, potem drugą. Pieścił je językiem w rytmie wybranym przez ich ciała.

Becky wyprężyła się i krzyknęła. Księżycowa poświata nagle pękła na kawałki, rozsypała się na tysiące wirujących, srebrzystych gwiazd. Ryan jęknął, jeszcze zajęty pieszczotą piersi, i w ułamek sekundy później również doznał spełnienia. Razem przenieśli się w nieskończoność.

Dopiero po dłuższej chwili zaczęli wracać na ziemię. Ryan opadł na Becky, wtulił usta w jej szyję, by upajać się zapachem kobiety, miłości i namiętności. Zaraz jednak poru­szył się niespokojnie.

- Jestem za ciężki.

Ramiona Becky jeszcze raz mocno go uścisnęły, potem jednak puściły go, acz niechętnie. Ryan wstał z łóżka, poszedł na chwilę do łazienki, a gdy wrócił, mocno przytulił Becky. Czuł jej policzek na wysokości swojego serca. Leżeli w mil­czeniu, słuchając, jak rytm ich serc powoli się uspokaja. Dwa ciała mokre od potu, sklejone ze sobą w każdym punkcie, w którym się stykały.

- To było... wspaniałe. - Głos Ryana był pełen zachwytu.

- Mmmmmmmmm - wymruczała Becky. Potem ułożyła się tak, by było jej przy nim wygodniej i nosem zaczęła igrać z kędziorami na jego torsie.

Było jej dobrze. Sennie rozmyślała o Ryanie, kochaniu się i ich nocy. Znów ogarnęła ją najczystsza radość. Takie chwile są darem losu, i to rzadkim. To strzępki czasu, w których wszystko jest bliskie ideału, a człowiek czuje niczym nie skażone szczęście.

Cieszyła się tym doznaniem tak długo, jak tylko mogła. W końcu jednak zaczęło od niej odpływać. Jak zawsze.

Musiało tak być. Nikt nie może żyć wiecznie w stanie rozkoszy. Aczkolwiek miło byłoby spróbować, pomyślała. Ale dwie chwile najwyższego szczęścia w ciągu jednego dnia, jednej nocy, to więcej, niż można wymagać od życia. Człowiek nie ma prawa żądać więcej.

Odchyliła głowę i pocałowała Ryana w szczękę. To, że Ryan był teraz właśnie z nią wydawało jej się czymś absolutnie wyjątkowym. Zaraz, zaraz, pomyślała, ale dlaczego właściwie on tu jest. Mgliście przypomniała sobie, że chyba mówił coś o Sarze.

- Ryan?

- Mmmmm - zamruczał jak kot.

- Skąd się tu wziąłeś?

- Mmmmm? - Ryan wciąż żył w świecie zmysłów i nie bardzo słyszał pytanie. Przekręcił głowę, schował nos we włosach Becky i pocałował ją w czoło.

- Skąd się tu wziąłeś? - Tym razem spytała głośniej, odsunąwszy głowę od jego twarzy.

- Opiekowałem się dziećmi, a potem zasnąłem na kanapie i okryłaś mnie kołdrą. - Zabrzmiało to jak rzeczowa od­powiedź. Jednocześnie Ryan próbował ogarnąć Becky ramie­niem, żeby przytulić ją i ułożyć się do snu.

Jej pocałunek był czuły, ale łokieć ostry.

- Wiem, co robisz w tym domu. Pytałam, co robisz w moim pokoju.

- Kochaliśmy się - odparł z dumą i satysfakcją.

Becky usiadła i spojrzała groźnie w jego głupio uśmiechniętą twarz.

- Skup się. Po co przyszedłeś do mojego pokoju? Mówiłeś coś o Sarze? - Ton pytania był ostry, słowa cedzone.

- Och, omal nie zapomniałem - roześmiał się. - Sara wyrwała sobie ząb i kazała mi przysiąc z ręką na sercu, że ci dzisiaj o tym powiem. Obawia się, że gdybyś nie wiedziała o tym ważnym wydarzeniu, to wróżka mogłaby nie dostarczyć w porę nagrody pieniężnej. A ponieważ nie zbudziłaś mnie po powrocie do domu, bałem się, że Sara obudzi się przede mną. Nie chcę, żeby spadły na mnie wszystkie plagi z powodu złamania przysięgi.

- Ale...

- No, właśnie. Zawsze się nad tym zastanawiałem, a ty jesteś dla mnie autorytetem w sprawach dziecięcych rytuałów. Co może się stać, jeśli ktoś złamie przysięgę daną z ręką na sercu?

- Ryan...

- Zresztą mniejsza o to - powiedział i pocałował ją. - Pięknie wyglądałaś w świetle księżyca. A potem powiedzia­łaś mi, żebym wrócił do łóżka i tak przyjemnie mnie dotknęłaś. Próbowałem cię zbudzić, ale potem... Czy wiesz, jakie miałaś cudowne przebudzenie?

Zaczerwieniła się i wbiła wzrok w ziemię, ale mocny palec z powrotem odchylił jej głowę. Poczuła delikatne muśnięcia warg Ryana na policzku i na deser bardzo obie­cujący pocałunek.

- Uwielbiam cię. - Głos mu się załamał. - Przysięgam z ręką na sercu.

Nie powiedziała ani słowa, tylko otworzyła usta zaskoczona. Ryan zachichotał i cmoknął ją w nos.

- Nie bądź taka wstrząśnięta, kochanie. - Przerzucił nogi przez krawędź łoża i usiadł. Sięgnął po spodnie i zaczął przeszukiwać kieszenie, aż w końcu znalazł ząb.

- Jest. Czy mam być wróżką? Możesz mi powierzyć to zadanie. Będę szarmancki i rycerski dla mojej pani, pognam bez namysłu przez chłodne, długie korytarze, a ty czekaj na mnie tutaj, w ciepłym łożu.

- Chcesz sobie załatwić miejsce przy Okrągłym Stole?

- Nie. Chcę zasnąć z tobą w objęciach.

Przedtem oparła się na łokciach i śledziła jego poszukiwania, teraz jednak uśmiechnęła się sennie i opadła na pościel. Ciężkie powieki przysłoniły blask oczekiwania bijący z jej oczu, ale na nabrzmiałych od pocałunków wargach wykwit! zmysłowy uśmiech.

Ryan pochylił się nad nią.

- Zapomnij o śnie. Chcę się z tobą kochać całą noc. Nie dam ci zasnąć - ostrzegł, odsłaniając zęby w wilczym uśmiechu. - Będziemy się kochać do utraty tchu.

Obrysowała palcem jego szczękę, przewędrowała obok ucha na brew, zsunęła się po mostku nosa. Gdy powiodła palcem po wargach, Ryan niespodziewanie chwycił ją zębami, a potem pocałował w opuszkę.

- A rano powoli cię zbudzę ruchem warg i palców, a potem...

Ryan ciągnął chrapliwym szeptem erotyczną opowieść, a Becky czuła, jak całe jej ciało pulsuje na samo wyobrażenie, że jego obietnice mogą się spełnić. Pragnęła go znowu. Natychmiast.

- Zrobisz to, prawda? - Chwyciła go za ramiona i przyciąg­nęła do siebie, tak by zetknęły się ich wargi. - Bo wiesz, jak się mówi. Obiecanki cacanki...

- Poczekaj do rana... - Znieruchomiał, gdyż Becky nagle zbladła i cofnęła rękę. - Co się stało?

- Nie mogę. I ty też nie. Nie możemy razem spać ani rano razem się zbudzić. Dzieci czasem bardzo wcześnie wstają i tu przychodzą. Jak wytłumaczylibyśmy?... Nie możesz. - Tęsk­nota mieszała się w jej głosie z żalem.

Ale Ryan już wkładał slipy. Potem naciągnął spodnie. Becky ze smutkiem przyglądała się, jak starannie zapina suwak. Pochylił się i pocałował ją w rękę, po czym umieścił na jej otwartej dłoni ząb.

- Nie martw się, kochanie. Rozumiem cię. Pójdę na dół i postaram się nie zmarznąć, wtulony w zimną kołdrę. Trudno, rola wróżki spada na ciebie. - Ciężkie westchnienie i żałosna poza Ryana, choć nie całkiem udawane, pobudziły Becky do chichotu.

Szybko wyszedł, zadowolony, że udało mu się ją roz­śmieszyć, bał się bowiem pragnienia, które mogło okazać się silniejsze od niego. Bał się, że przekona Becky, by po­zwoliła mu zostać. Przy drzwiach jeszcze się odwrócił. Pościel na łóżku była wygnieciona. Becky leżała naga, wtulona w kłęby białej bawełny, skórę jeszcze miała zaróżo­wioną.

Poczuł się dziwnie. W tę długą noc, gdy postanowił, że poślubi Becky, był pewien, że ją kocha. Nagle jednak zdał sobie sprawę, że zupełnie nie rozumiał, co to słowo znaczy. Pojął to dopiero teraz. Z najwyższym wysiłkiem oderwał od niej spojrzenie.

Od dawna już nie musiał stawić czoła tak trudnemu wyzwaniu, jak pozostawienie Becky samej w sypialni.

Myślisz, że nie śpi?

- Nie wiem. A ty jak myślisz?

- Może. Sprawdzimy?

- Mama powiedziała, żebyśmy byli cicho. Powiedziała, że jest zmęczony.

- Czemu nie sprawdzisz?

- Jak?

Zmęczony nocą, w której po wielkim uniesieniu nastała wielka niewygoda, Ryan początkowo uświadomił sobie bardzo mgliście, że ktoś szepcze pod drzwiami. Postanowił nie otwierać oczu, miał bowiem nadzieję, że nieproszeni goście zniechęcą się i odejdą. Do względnie sprawnego funkcjono­wania potrzebował jeszcze przynajmniej godziny snu, gdyż twarda kanapa i podniecenie, które ustąpiło dopiero grubo po świcie, skutecznie utrudniły mu wypoczynek.

Nie, potrzebował jeszcze dwóch godzin snu. I zimnego prysznica.

- Co robicie? - Następny intruz nawet nie starał się zachowywać cicho.

- Pst, Nicky. Ryan śpi. Myślimy.

Do niedawna naprawdę spał. I miał zamiar zasnąć znowu. Wynoście się, pomyślał.

- Mama powiedziała, ze mamy być cicho, dopóki się nie zbudzi.

- Gdzie jest mama?

- Bierze prysznic. Chyba źle spała, bo jest bardzo nerwowa.

Źle spała? Hm. Ryana to zainteresowało. Czyżby Becky miała równie niespokojną resztę nocy jak on?

- Chcę oglądać kreskówki.

- Pst, Nicky!

- Myślisz, że łatwo być cicho?!

- Musiałyśmy obiecać mamie, że nie będziemy hałasować, dopóki Ryan śpi.

- A śpi?

- Nie wiemy.

- Czemu nie sprawdzicie?

- Jak?

- Zajrzyj i zobacz, głupku.

Spodziewając się inspekcji, Ryan upewnił się, że oddycha miarowo i że powieki mu nie drgają. Czas wlókł się nieznośnie, skóra go paliła, czuł, że jest bacznie obser­wowany.

Wstrząśnięty nawet się nie poruszył, gdy brudny, mały palec podniósł mu powiekę. Dwa brązowe oczka świdrująco wpatrywały się w jego jedno niebieskie. Diabelski uśmieszek zdobił zalepione dżemem wargi.

- Cześć.

Ryan bez słowa wpatrywał się posępnie w twarz Nicky'ego.

- Śpisz czy nie?

- Śpię.

- O! - Powieka mu opadła, palec Nicky'ego wreszcie bowiem się cofnął. Znów nastąpiły szepty i Ryan z najwyż­szym wysiłkiem powstrzymał uśmiech. Po chwili znów ostrożnie uniesiono mu powiekę.

- Jesteś pewien?

Wydał z siebie głośne chrapnięcie, więc Nicky zachichotał. Ryan wyciągnął ręce i złapał chłopca, żeby go połaskotać. Dani i Sara nie mogły się oprzeć pokusie i włączyły się do walki.

Gdy Becky zeszła na dół, jej uwagę natychmiast zwróciły krzyki i śmiech. Gdy zajrzała do pokoju dziennego, zobaczyła na kanapie stertę ciał.

- Co tu się dzieje? - Surowe pytanie natychmiast prze­rwało działania wojenne. Z miejsca, w którym Becky stała, widać było przede wszystkim niezliczone ręce i nogi. - Zdaje mi się, że macie zakaz siłowania się na kanapie i łóżkach. - Czekała, co teraz nastąpi. Nad oparciem sofy ukazały się jedna za drugą cztery potulne twarze. Becky otworzyła usta ze zdumienia, gdy ujrzała szeroki uśmiech największego winowajcy. Musiała podejść sześć kroków, by przekonać się, że dzieci siedzą na jego ciele, okrytym kołdrą.

- Mówiłam wam, żebyście dali Ryanowi pospać, prawda? Szybko wstawać i uciekać mi stąd do pokoju zabaw, bo naprawdę się rozzłoszczę.

Dzieciaki zadowolone, że przestępstwo uszło im na sucho, szybko zerwały się z kanapy i jak strzały śmignęły na korytarz. Becky popatrzyła ich śladem, a gdy z powrotem odwróciła głowę do Ryana, uderzyła nosem w bardzo męski i bardzo owłosiony tors. Uwięziła ją para silnych ramion.

- Cooo... - Otworzyła usta, żeby zgłosić sprzeciw, ale tylko przesunęła wargami po gorącej skórze.

- Kazałaś wstać, więc stoję. - Miał na sobie jedynie slipy, natychmiast więc poczuła, jaki jest twardy. Niewątpliwie powiedział prawdę. - Robisz na mnie piorunujące wrażenie. Wchodzisz do pokoju i...

- Ryan! Co będzie, jak wrócą dzieci?

- Przykro mi to powiedzieć, ale... masz rację. - Uściskał ją jeszcze i rozplótł ramiona. Bacznie przyjrzał się jej twarzy. Chciał wyczytać stamtąd, jak Becky wspomina ich miłosne uniesienie. Przekonać się, że nie widzi u niej żalu.

Becky pochyliła się i czule pocałowała go w środek torsu. Westchnął i próbował znów przygarnąć ją do siebie, ale zręcznie się cofnęła.

- Nie, Ryan.

- Wobec tego lepiej pójdę wziąć zimny prysznic.

Nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy wkładał dżinsy. Zauważył to i uśmiechnął się znacząco.

- Chcesz mi pomóc?

Zarumieniła się i uciekła.

Mike, zawołaj Nicky'ego!

Becky miotała się po kuchni, przygotowując śniadanie, i starała się nie zwracać uwagi na obecność mężczyzny metodycznie przypalającego grzankę. Ryan po wzięciu prysz­nica miał wciąż wilgotne włosy, ich gęste pasma nosiły ślady grzebienia. Becky była już bardzo zmęczona odwracaniem wzroku od jego uśmiechu, ignorowaniem aluzji i unikaniem czyhających na nią zdradzieckich ramion.

- On nie przyjdzie. - Mike wbiegł do kuchni i raptownie się zatrzymał. - Powiedział mi, żebym go zostawił w spokoju.

- Idź do niego jeszcze raz i powiedz, żeby stawił się tu migiem, jeśli chce dostać śniadanie.

- Już mu powiedziałem. Jemu jest wszystko jedno.

- Nie mogę tam iść, bo wszystko się przypali. - Becky skinęła ręką ku patelni z bekonem i frytkami. Nie mogła pozwolić, żeby jedzenie poprzywierało do patelni. - Mimo wszystko idź i powiedz mu, że zaraz ma tu być.

- Ja pójdę, Becky.

Podskoczyła z wrażenia, gdy Ryan odezwał się tuż za jej plecami. Oddechem poruszył jej loczki na karku.

- Dziękuję. - Dobrze, że wyjdzie z kuchni, bo inaczej śniadanie i tak byłoby poważnie zagrożone, pomyślała. Tak naprawdę cały czas zwracała uwagę na niego zamiast na swoje zajęcia. - Będę ci bardzo wdzięczna.

Z podestu schodów Ryan zawołał Nicky'ego, ale nie dostał odpowiedzi. Musiał się dobrze rozejrzeć po sypialni chłopca, żeby w końcu zauważyć na łóżku nogi, wystające spod poduszki.

- Co robisz?

Odpowiedź Nicky'ego była nie do zrozumienia, Ryan spróbował więc podnieść poduszkę, głuszącą dźwięki. Dwie zaciśnięte rączki nie chciały puścić poszewki, ale Ryan okazał się silniejszy

- Czy coś się stało? Mama zrobiła śniadanie. - Nicky rzucił się, chcąc odzyskać poduszkę, ale Ryan trzymał ją za wysoko. - Czemu się chowasz?

- Nie chowam się - odparł Nicky. Jego głos i postawa wyrażały najszczersze oburzenie. - Czekam na fluszkę.

- Na fluszkę? - Ryan nie potrafił odgadnąć, o czym mówi chłopiec.

- Przyniesie mi dużo pieniędzy. Tak jak Sarze za jej ząb, tylko dużo więcej.

Ryana olśniło.

- Przecież nie masz zęba do włożenia pod poduszkę.

- Jeden ząb to za mało. - Nicky omiótł pogardliwym spojrzeniem wielkiego mężczyznę, który trochę rozluźnił palce, zaciśnięte na poduszce. - Muszę mieć dużo pieniędzy.

Szybkim skokiem dopadł poduszki, wyrwał ją z rąk Ryana i wsadził sobie na głowę. Dalszy ciąg jego wyjaśnień dla nierozgarniętego dorosłego znów stłumiło pierze.

- Dlatego wkładam wszystkie zęby.

Ryan nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Nicky uniósł poduszkę, spojrzał na niego z żywą niechęcią, po czym obrócił twarz do ściany i znów schował głowę.

- Przykro mi - Ryan jeszcze raz uniósł poduszkę i położył dłoń na ramieniu malca - ale nic z tego nie wyjdzie.

- Dlaczego nie? - Nicky był zły i nieufny, ale nastawił uszu.

- Wiesz, co się dzieje z zębami, za które płaci wróżka?

- Nie.

- Wróżka je zabiera. Nie zostałby ci ani jeden ząb w buzi.

Zaskoczony Nicky popadł w zadumę, wyraźnie rozważając ewentualne następstwa takiego zdarzenia.

- Niech będzie.

- Czy nie rozumiesz, Nicky, że to oznaczałoby koniec prażonej kukurydzy, koniec jabłek, koniec toffi?

- Koniec jabłek? - Nicky był wyraźnie poruszony. - I cu­kierków też?

- Jeszcze nie jest za późno. Możesz się rozmyślić. Wróżka przychodzi tylko w nocy.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

- Bardzo dziękuję. - Mała rączka ufnie wślizgnęła się w dużo większą, a Nicky uśmiechnął się promiennie do Ryana. - Cieszę się, że o tym porozmawialiśmy. Mógłbym mieć duży kłopot.

- To miło, że mogłem ci pomóc.

- Wiesz co? - Na buzi Nicky'ego pojawił się wyraz głębokiego skupienia. - Mama na pewno myślała o czymś takim, jak mówiła Mike'owi, że dzieci zawsze powinny przychodzić z kłopotami do dorosłych, którzy się nimi opiekują.

- Sądzę, że masz rację. - Zaprzysięgły kawaler z trudem przełknął ślinę i uścisnął dłoń chłopca. - Chodź na śniadanie, tygrysku.

- Dobra! - Nicky zeskoczył z łóżka, śmignął do drzwi, tam przystanął, odwrócił się i wyciągnął rękę do Ryana. - Idziesz?

W poniedziałkowy ranek Ryan jechał do pracy z opuszczonymi szybami. Odtwarzacz kompaktowy pracował pełną parą, a on wystukiwał rytm na kierownicy. W sobotę wreszcie wyjrzało słońce, pierwszy raz od tygodni. I w poniedziałek wciąż jeszcze świeciło. Ruch na ulicach był niewielki, kierowcy nie utrudniali sobie życia, toteż Ryan czuł się znakomicie. Uśmiechał się od ucha do ucha i kipiał wigorem.

Przemykając mostem nad Burrard Iniet, opuścił szyby jeszcze niżej i nabrał pełne płuca nadmorskiego powietrza. Wiatr wiejący w głąb lądu odpędził smog, więc powietrze miało słony zapach. Orzeźwiający. Ekscytujący. Zatrzymany przez światła, Ryan zaprotestował gwałtownym okrzykiem.

Cholera, życie jest piękne.

Z lewej strony zapiał klakson. Ryan obrócił głowę. Rudowłosa piękność przesłała mu uwodzicielski uśmiech z białego ferrari, stojącego na sąsiednim pasie. Ryan wy­szczerzył zęby.

Nie był jednak w najmniejszym stopniu zainteresowany. Co go obchodzi jakiś rudy wamp, skoro może mieć Becky? Głośno się roześmiał i ostro ruszył, bo światło akurat się zmieniło.

Gdy tylko ferrari znikło, natychmiast zapomniał o ru­dowłosej piękności. Znów radośnie się roześmiał. Ileż to lat minęło, odkąd tak cieszył się życiem? Ostatnio chyba za studenckich lat. A może wtedy, gdy zakładał własną firmę. Tylko czy to była aż taka radość? Po sąsiednich pasach wolno pełzły samochody. Ryan wrócił myślami do weekendu.

Wraz z Dani spędzili oba dni w towarzystwie Becky i jej dzieci. W sobotę Becky przygotowała piknik, pojechali więc dwoma samochodami do parku przy latami morskiej, gdzie przez kilka godzin wspinali się po skałach i wyciągali Nicky'ego z sadzawek, które pozostały po odpływie. O zmierz­chu rozbili obozowisko na wielkiej skale, zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Wśród ochów i achów podziwiali zachód słońca nad cieśniną Georgia.

Wyspy Gulf, a dalej wyspa Vancouver były zamglonymi, czerwonofioletowymi kształtami. Przepływały nad nimi różowe chmury. Becky oparła się na wyciągniętym ramieniu Ryana. Nawet dzieci zamilkły, przyglądając się temu cudowi natury, znajomemu, lecz zawsze zadziwiającemu.

Natomiast w niedzielę nie było planowanego lunchu w domu ani oglądania wideo, Ryan bowiem wypożyczył mikrobus, w którym było dość miejsca, dla wszystkich. Pojechali autostradą Sea-to-Sky wzdłuż wybrzeża, w góry. Potem z zapa­łem wędrowali po ścieżkach dookoła Whistler, póki upor­czywa mżawka i głód nie zapędziły ich z powrotem do mikrobusu.

Nad opuszczonym jeziorem w środku lasu znaleźli wolny schron turystyczny. Był to zwykły dach wsparty na czterech palach, osłaniał jednak przed deszczem, mimo że przez nie istniejące ściany zawiewał zimny wiatr.

Becky z dziećmi usiedli skuleni na betonowych ławach, a Ryan przygotowywał tymczasem piknik w męskiej wersji. Podał kurczaka z restauracji KFC, torbę bułek i dziesięć puszek wody sodowej, które kupił w przydrożnym zajeździe.

Becky bardzo się śmiała, że nie ma serwetek ani keczupu, które dla dzieci są absolutnie niezbędne. Wyciągnęła więc z torebki paczkę płatków kosmetycznych i powiedziała dzie­ciakom, że i tak jedzą stanowczo za dużo keczupu. Potem ukradkiem pocałowała Ryana i powiedziała mu, że nawet bez keczupu piknik jest wspaniały. Cała szóstka z zapałem jadła wszystko jedną ręką, drugą trzymając w kieszeni, żeby się ogrzała.

Przez cały weekend Ryan dotkliwie cierpiał. Pragnął Becky, ale wiedział, że w obecności czworga dzieci jest nieosiągalna. Dręczył więc siebie i ją ukradkowymi pocałunkami i do­tknięciami. Minęły dwa długie dni i jedna jeszcze dłuższa noc, odkąd się kochali. A potem nastał wieczór z niedzieli na poniedziałek.

Tego wieczoru... Ryan aż jęknął na to wspomnienie. Kolacja składała się z hot dogów, frytek, marchewki do chrupania i konkursu głupich dowcipów. Potem Jan wzięła dzieci do kina na nowy film Disneya, chociaż Mike kaprysił, że to dobre dla maluchów.

Ryan pomachał dzieciakom z progu, a Becky zaczęła zmywać po kolacji.

Miała obie ręce zanurzone w pienistej wodzie, gdy Ryan podszedł do niej od tyłu. Zacisnął dłonie na krawędziach zlewu po obu stronach jej ciała i zaczął ją całować po karku, dla wygody odsuwając podbródkiem kołnierzyk bluzy.

- Co robisz? - spytała.

- Zgodnie z obietnicą, pomagam zmywać.

- To nie ma nic wspólnego z pomocą. - Ostatnie słowo zakończyło się piskiem, Ryan bowiem mocno naparł na jej pośladki.

- Jak to nie?! - Poddarł jej bluzę i wsunął rękę pod spód, wolno przesunął ją po nagim ciele, aż wreszcie objął pierś i palcem ze zgrubiałym naskórkiem zaczął drażnić sutkę. Becky głośno nabrała powietrza, gdy koniuszkiem języka dotknął czubka jej ucha.

- Kiedyś powiedziałaś mi, że zmywanie jest nudne, więc pomyślałem, że trochę ci je urozmaicę. - Pocałunkami wyznaczył na jej ciele szlak od ucha do ramienia i z powrotem. Becky czuła łaskotanie jego oddechu. - Miałem takie marzenie.

- Ma... marzenie? - zająknęła się.

- Owszem. Wracało do mnie, odkąd pierwszy raz tu usiadłem i przyglądałem się, jak zmywasz.

Zabrakło jej tchu, gdy Ryan wsunął drugą rękę za elastyczny pasek jej miękkich spodenek. Zaczął bawić się koronką majteczek, a dłonie Becky znieruchomiały na talerzu, trzy­manym pod wodą.

- Co... - Głos jej się załamał. Przełknęła ślinę i spróbowała znowu: - Co...

- Pst... - Wsunął jej dłoń w majteczki i zaczął zagłębiać się między niewidoczne kędziorki.

- Ale... Och! - Znalazł najwrażliwsze miejsce. Dreszcz zaczął się od ucha dotkniętego przez Ryana językiem i prze­biegł przez całe jej ciało, aż do palców stóp, które raptownie podkurczyły się i potarły o zniszczone linoleum. Odchyliwszy głowę, Becky zaczęła gorączkowo szukać jego ust.

- Jaka jesteś wilgotna i spragniona. - Usłyszała te słowa tuż przy wargach. Ręka, głaszcząca ją po piersi, prawie parzyła. Tymczasem druga dłoń Ryana poznawała najintymniejsze zakątki jej ciała. Długimi palcami otworzyła wejście do środka i znieruchomiała.

- Becky?

W odpowiedzi głośno westchnęła i gwałtownie poruszyła biodrami. Ryan złączył się z nią w pocałunku i poruszył palcami. Po każdym ruchu cofał je, by zaraz wsunąć jeszcze głębiej. Doprowadził ją tym na sam krawędź przepaści, skąd można było już tylko spaść w kipiącą czeluść.

Becky przerywała pocałunki cichymi jęknięciami. Instynk­townie ocierała się o niego, chcąc wziąć jak najwięcej z tego, co jej dawał.

Cofnął rękę i uwięził Becky przy kuchennym blacie. Znieruchomiała, a on objął ją w talii i podtrzymywał coraz mocniej, Becky czuła bowiem, że kolana zaczynają od­mawiać jej posłuszeństwa. Głowa bezwładnie opadła na falujące piersi.

Gdy odrobinę oprzytomniała, wyjęła ręce z wody i za­chłysnęła się powietrzem ze zdumienia. W obu dłoniach trzymała po połowie swej nowej szklanej miski. Mruknęła pod nosem coś o nieustannych wydatkach, zaraz jednak odłożyła skorupy na blat i zapomniała o nich, Ryan bowiem znów objął jej pierś i policzkiem przytulił się do czubka głowy.

- Och, Ryan. - Szepnęła to cichutko, ale bardzo tęsknie. - Pragnę cię.

Obrócił ją do siebie tak szybko, że woda z mydlinami chlapnęła na podłogę, zalewając im nogi.

- Słucham?

- Chcę, żebyś się ze mną kochał.

Niebieskie oczy spojrzały przenikliwie w głąb brązowych. Usta Ryana i Becky znów się spotkały. Języki zaczęły się splatać i odpychać, serca zabiły mocniej niż zwykle.

Becky rozchyliła nogi i wspięła się na palce, żeby lepiej poczuć Ryana. Aż jęknął z wrażenia. Gnany pragnieniem, rozejrzał się gorączkowo po kuchni. Potem uniósł Becky i podszedł do masywnego stołu, z którego zrzucił na podłogę dziecięce książeczki do kolorowania.

Postawił Becky na ziemi i przykucnął, żeby rozebrać ją od dołu. Ręce mu drżały, gdy rozpinał suwak dżinsów i wyjmował z kieszeni foliowy pakiecik. Potem zsunął spodnie do kolan. Posadził Becky na stole, ujął za biodra i mocnym pchnięciem zagłębił się w jej cieple. Gwałtownie zaczerpnęła tchu, więc znieruchomiał, ukryty głęboko w jej ciele. Czekał, aż przy­zwyczai się do jego obecności.

- Przepraszam, ale doprowadzasz mnie do obłędu, nie mogłem czekać ani chwili dłużej - powiedział chrapliwie. - Nie skrzywdziłem cię?

Pokręciła głową. Po chwili uniosła nogi i oplotła go w pasie. Bez słowa zachęciła go, by się poruszył. Zaczął kołysać biodrami, początkowo wolno, potem, gdy pragnienie stało się nie do opanowania, coraz szybciej. Wpijał palce w jej uda, trzymając ją tuż przy sobie.

Becky wsunęła mu dłonie pod koszulę i zacisnęła je na ramionach, jedynym jej oparciu w tej burzy namiętności, którą rozniecił. Z głowami odrzuconymi do tyłu i mocno zaciśniętymi powiekami oboje pozwolili się wciągnąć w wir barw, kotłujący się wokół miejsca, gdzie łączyły się ich ciała.

Na krzyk Ryana oboje otworzyli oczy i spojrzeli na siebie zafascynowani. Ich twarze odmalowywały rozkosz, jaką znaleźli w chwili spełnienia. Tym razem to Becky wprowadziła go na szczyt i sama dotarła tam w chwilę później. Jeszcze przez dłuższą chwilę stali, wstrząsani dreszczami, póki nie pokonali pierwszego oszołomienia.

Ciszę rozdarł klakson i Ryan podskoczył na miękkim siedzeniu. Bardzo brutalnie przywrócono go do rzeczywisto­ści. Dobrą minutę zajęło mu uprzytamnianie sobie, że wcale nie trzyma w ramionach Becky, tylko siedzi w samochodzie, jest poniedziałek rano, a on blokuje skrzyżowanie w godzi­nie szczytu. Przepraszająco skinął innym kierowcom i od­jechał.

- Becky - powiedział, upajając się brzmieniem tego imienia tak samo, jak poprzedniego wieczoru upajał się jej ciałem. Z satysfakcją wspomniał pocałunek, jaki wymienili, gdy tego ranka przywiózł Dani. I nagle poczuł, że cisną go spodnie.

Na parkingu przed siedzibą swojej firmy poruszył się niespokojnie, usiłując coś zaradzić na krępujące ubranie. W końcu jednak poddał się i postanowił, że w razie gdyby spotkał kogoś po drodze z samochodu do swego gabinetu, zasłoni przód ciała teczką.

Z kluczykami w dłoni i jedną nogą na zewnątrz samochodu znieruchomiał, zaczął się bowiem zastanawiać, kim jest dla niego Becky.

Nie spotkał jeszcze kobiety, która byłaby w stanie tak go podniecić. Namiętnymi, niczym nie skrępowanymi odpowie­dziami na jego pieszczoty doprowadzała go do niezwykłych uniesień. Ale jej miłość do rodziny i uczucie, którym szczodrze obdarzyła Dani i jego samego, poruszyły w nim zupełnie nową strunę. Gdy o tym myślał, robiło mu się bardzo ciepło na sercu.

Chciał chronić Becky, być dla niej, spełniać wszystkie pragnienia i potrzeby. Potrzebował jej i chciał, by ona także go potrzebowała. Dla niego samego. Nie dla jego pieniędzy, choć wiedział, że to raczej niemożliwe, i nie dla jego twarzy. Chciał, by potrzebowała jego miłości i dawała mu miłość w zamian. Ostatniego wieczoru oboje przeżyli małą konster­nację, gdy nieco ochłonęli i uprzytomnili sobie, jak porwała ich namiętność. Kochali się, ni mniej, ni więcej, tylko na kuchennym stole.

Potem Ryan całował czerwone ślady, jakie jego dłonie zostawiły na udach Becky, a ona delikatnie przemyła mu krwawe łuczki na ramionach, ślady jej paznokci. Gdy do­prowadzili do porządku ubrania, obmyli twarze i uczesali włosy, pomógł jej dokończyć pracę w kuchni.

Ryan zatrzasnął drzwi samochodu i pogwizdując ruszył do windy. W strategicznym miejscu trzymał teczkę, a w dłoni kółko z kluczykami. W podziemnym, betonowym tunelu odbijała się echem daleka melodia z radia. Ryan szedł tanecznym krokiem, było mu lekko na sercu. Łokciem wcisnął guzik windy.

Wydało mu się pewnym dziwactwem, że tańczy w piwnicy swojego biurowca. Tknięty ta myślą znieruchomiał. Tańczy!

Oczywiście! Weźmie Becky na tańce.

Zarezerwuje stolik w klubie Ricka. Becky na pewno się spodoba atmosfera eleganckiej dekadencji, nawiązująca do przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. Mógłby przed­stawić Becky kilku swoim przyjaciołom. Wszyscy mężczyźni w klubie z zazdrością przyglądaliby się najpiękniejszej kobiecie na sali, tej, która z nim przyszła.

A później, dużo później, wziąłby ją do swojego penthouse'u, gdzie mieliby urocze sam na sam.

Wtedy, gdyby znalazł odwagę, mógłby wreszcie powiedzieć, że ją kocha.

Gdy wsiadł do kabiny, były już w niej dwie starsze panie. Obie cofnęły się bardzo zaniepokojone, bo Ryan najpierw wydał jakiś mrukliwy dźwięk, a potem głośno się roześmiał. Zauważył jednak, że kobiety wcisnęły się w kąt windy.

- Bardzo panie przepraszam. Nie jestem chory umysłowo, tylko zakochany. I w sobotę zapraszam moją damę na dancing.

Napięte rysy rozluźniły się, na twarzach pań pojawiły się wątłe uśmiechy. Przez całą drogę do góry dawały Ryanowi cenne rady, jak należy zalecać się do kobiety.

Światła Vancouveru migotały daleko w dole, a ekskluzywna sala klubowa obracała się powoli, prezentując oczom gości panoramę dachów miasta. Wystrój wnętrza i kostiumy kelnerów nosiły ślady wyrafinowania z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych, czyli zupełnie innej epoki. Nad głowami gości leniwie obracały się wentylatory. Muzyka, dyskretnie brzmiąca w tle, głuszyła szmer rozmów i śmiechy. Na stolikach stały wiązanki białych róż, których aromat wypełniał pomieszczenie. Dzieła szefa kuchni mogły zadowolić i oko, i podniebienie.

Ryan był oczarowany kobietą siedzącą naprzeciwko niego przy okrągłym stoliku. Trochę przysunął się do niej na półkolistej, miękkiej ławie z wysokim oparciem.

Gdy czteroosobowy zespół zajął miejsca na podium, do fortepianu zasiadł pianista i zaczął grać, jeden za drugim, przeboje z lat wojny.

- Znam tę piosenkę. To jest „Lili Marlene”. - Oczy Becky zabłysły. - Pamiętasz, opowiadałam ci o Emily, przyjaciółce mojej babki, która była właścicielką Lilac House? Słuchały starych płyt za każdym razem, gdy szłyśmy tam z wizytą. Myślę, że wtedy czuły się znowu młode. To była ulubiona piosenka Emily. - Zaczęła nucić. - Dziękuję, że mnie tu przyprowadziłeś, Ryan. Bardzo mi się tu podoba. Mam wrażenie, że w każdej chwili może nadejść Humphrey Bogart i porwać w ramiona Ingrid Bergman.

- Cieszę się, że jesteś zadowolona. - Uniósł szklaneczkę whisky. - Ja też chcę ci podziękować.

- Za co? - spytała Becky.

- Za to, że tak wspaniale opiekujesz się Dani, ale przede wszystkim za to, że pomogłaś mi ją lepiej zrozumieć. Nie mogę powiedzieć, żebym stał się znawcą dzieci, ale czuję, że mamy coraz lepszy kontakt.

- Nie musisz mi dziękować. Nic takiego nie zrobiłam.

- Owszem, zrobiłaś. Kiedy Dani pojawiła się u mnie w domu, bardzo mnie krępowała. Nie wiedziałem, co mówić i co robić. Teraz świetnie się razem bawimy i przy was, i bez was. W czwartek wieczorem poszliśmy po obiedzie na spacer i oboje byliśmy zachwyceni.

- Nie sądzę...

- Gdyby nie ty, mógłbym nigdy nie wyjść z Dani poza stadium chłodnej uprzejmości. Mam wobec ciebie dług wdzięcz­ności i naprawdę bardzo ci dziękuję.

- Nie ma za co, szanowny panie. - Skłoniła głowę, parodiując sztywną, oficjalną formę.

Potem Ryan sączył drinka i słuchał wspomnień Becky z czasów dziecięcych wizyt w Lilac House.

Jej suknia błyszczała jak stare złoto. Loki nabrały w świetle świec odcienia miedzi z domieszką czerni. Ryan czuł, że gdyby przysunął się jeszcze trochę bliżej, owionęłoby go promieniujące od Becky ciepło.

- Cieszę się, że włożyłaś tę suknię. Bardzo chciałem, żebyś ubrała się w nią specjalnie dla mnie.

Becky roześmiała się z lekkim zażenowaniem i wygładziła dłonią spódnicę. Wiedziała, że inne kobiety w klubie mają na sobie suknie od znanych projektantów i prawdziwe diamenty. Ilekroć Ryan przedstawiał ją znajomym przechodzącym obok stolika, czuła na sobie oceniające spojrzenia zarówno męż­czyzn, jak i kobiet.

Znów spojrzała na Ryana i zaparło jej dech.

Był wyjątkowo efektownym mężczyzną.

Kosmyk lśniących włosów opadł mu na czoło, niebieskie oczy w świetle świecy wydawały się prawie czarne, a kącik ust był jak zwykle uniesiony w uśmiechu, wyrażającym pewność siebie. Miał na sobie czarny garnitur, szyty na miarę. Wszystkie kobiety obecne w klubie tego wieczoru pragnęły zapewne znaleźć się przy jego stoliku, a może nawet w jego łóżku. Nagle ogarnęło Becky zwątpienie i zniechęcenie.

Co właściwie Ryan w niej widzi? W podstarzałej, trzydzies­topięcioletniej matce trojga dzieci, ani olśniewającej, ani tajemniczej, za to na pewno wyglądającej na swój wiek. Była przekonana, że nie uda jej się zatrzymać Ryana przy sobie. I że nie podźwignie się z załamania, gdy Ryan ją opuści. Czy nie powinna zerwać tej znajomości teraz, zanim sprawy zaszły zbyt daleko? Tylko czy jest w stanie?

Ryan wyciągnął ramię nad stolikiem i z ciepłym uśmiechem zaczął bawić się jej dłonią. I natychmiast zrozumiała, że zna odpowiedź na swoje pytanie. Już jest za późno. Będzie z Ryanem, dopóki on nie odejdzie, bo nie uda się jej znaleźć siły, by zerwać ten związek.

- Ta suknia jest domowej roboty. Nie taka jak tamte.

Zatoczyła ręką łuk. Ryan posłusznie omiótł wzrokiem pozostałe stoliki, prawie natychmiast wrócił jednak spojrzeniem do niej. Bardzo chciał jak najszybciej odgonić z jej twarzy cień smutku.

- Przypominasz mi aniołka z czubka choinki, którą pamiętam z dzieciństwa. Był piękny, niedostępny i kruchy. Zawsze domagałem się, żebym to ja mógł umieścić go na drzewku, wysoko nad nami wszystkimi. Ten aniołek był mój.

- Co to, to nie, Ryan. Wszyscy wiedzą, że anioły mają jasne włosy. Są śliczne, doskonałe i jasnowłose.

- Bzdura. Nie powinnaś ulegać niemądrej propagandzie. Jesteś doskonała, piękna i, tak samo jak ten aniołek sprzed wielu lat, moja.

Pokraśniała, a jej wstydliwy uśmiech wydał się Ryanowi czarujący. Kelner zabrał puste talerze i Ryan uznał, że nie może czekać dłużej. Musiał ją objąć.

- Chodź zatańczyć - powiedział zdecydowanie i wstał.

Zirytowana rozkazującym tonem Becky już miała mu odmówić, popełniła jednak poważny błąd, bo na niego spojrzała. Zarozumiały uśmiech prowokował do odmowy, ale błagalny wyraz oczu okazał się bardziej przekonujący.

- Proszę, Becky. Chcę cię objąć.

Skinęła głową i z ociąganiem wstała. Na parkiecie Ryan trzymał ją tak mocno, że mogli jedynie nieznacznie się przesuwać, lekko kołysząc. Zespół grał szybkiego walca, Becky czuła się więc niezręcznie, widząc wirujące pary, które przemykając obok przyglądały się zdziwionym wzrokiem ich uściskowi nastolatków.

- Nie trzymaj mnie tak mocno. - Z najwyższym trudem wsunęła dłonie między ich ciała i oparła je na torsie Ryana. Zdobyła w ten sposób kilka centymetrów. - Wszyscy się na nas gapią.

Najpierw sądziła, że Ryan zlekceważy jej protest, wkrótce jednak trochę się odsunął, choć żałośnie westchnął.

- Zgoda, ale nie myśl, że mi się to podoba. - Cofnął się jeszcze bardziej, by w końcu, znalazłszy się w całkiem przepisowej odległości od partnerki, wprawnie przeprowadzić ją przez zawiłe taneczne ewolucje.

Becky przemknęła wzrokiem po jego twarzy i wybuchnęła śmiechem.

- Burmuszysz się!

- Nie burmuszę.

- Tak.

- Nie.

- Właśnie że tak. - Śmiech Becky rozbrzmiał ponad muzyką. Ryan nie mógł się nie uśmiechnąć.

- Może trochę. Pragnę cię tak bardzo, że ci wszyscy ludzie dookoła doprowadzają mnie do szaleństwa. - Postawił stopę między jej nogami i zręcznie wykonał obrót.

Becky odchyliła się, żeby sprawdzić, jaką Ryan ma minę. Widok żaru w jego oczach obudził w niej pożądanie. Właś­ciwie, czemu nie? Jan siedziała z dzieciakami, a przed przyjściem Ryana nawet zaofiarowała się przekornie, że przenocuje w Lilac House.

- Chodźmy, Ryan. Chcę być tylko z tobą.

Przestał tańczyć i bacznie jej się przyjrzał, nie zważając na wirujące tuż przy nich niezliczone pary. Cienie, które przedtem zauważył w jej oczach, znikły. Teraz widział tam obietnicę miłości, namiętności i cudownych chwil.

Dał Becky radość.

Poczuł znajome uczucie dumy. Tym razem jednak było to coś innego niż zwykle. Nie duma nastolatka, który podporząd­kował sobie bandę rzezimieszków. I nie duma mężczyzny, który przechytrzył konkurentów, żeby zapewnić sobie naj­większy udział w zysku. To było zdecydowanie coś więcej. Coś znacznie ważniejszego dla jego egzystencji i szczęścia.

Po latach niepewności i cierpień Becky zasługiwała na szczęście. Zasługiwała na względy mężczyzny. I właśnie on musiał o to zadbać!

- Nie, kochanie. - Objął ją mocniej i znów zaczął się z nią obracać. - Najpiękniejsza kobieta na sali powinna przetańczyć całą noc. A jeśli nawet omal przez to nie zwariuję, to co z tego? Czytałem gdzieś, że odrobina szaleństwa jest zdrowa dla duszy. Nie wspomnę już o tym, że nauka cierpliwości bardzo się przyda mojemu ego, które zdaniem niektórych jest nadmiernie zadufane w sobie.

Wirowali teraz w takim tempie, że gdy przystanęli, oboje byli zdyszani i oszołomieni. Oczy Becky rzucały bardziej tęczowe błyski niż gwiazda z kryształów górskich, którą miała wpiętą we włosy. Zasługiwała na prawdziwe brylanty. Na wielki brylant, który nosiłaby na środkowym palcu lewej ręki.

Poczuł wyrzuty sumienia, gdy przypomniał sobie kłopoty McLeod Systems. Jeśli jego wysiłki spełzną na niczym, inwestorzy włożą swój kapitał w inne przedsięwzięcia. Wtedy banki zażądają spłaty kredytów, które zaciągnął na sfinan­sowanie ekspansji firmy, a on straci wszystko, bo swoje oszczędności poświęcił na jej ratowanie.

Gdyby zaś zbankrutował, jak będzie mógł robić zakupy dla Becky, nie mówiąc już o obdarowywaniu brylantami? Jej nie potrzeba za męża następnego finansowego rozbitka. Zreflek­tował się i pokręcił głową. Odwołaj to, McLeod, powiedział sobie w myśli.

Nie powinie mu się noga. Jeszcze nigdy się to nie zdarzyło.

- Usiądźmy. - Cmoknął Becky w usta. - Czas na szampana.

Usiadła na ławie i zaczęła się wsuwać za stolik, a Ryan tuż za nią. Przywołał kelnera, złożył zamówienie, a potem spojrzał na Becky. Znów zachwycił się jej kreacją.

- Musimy uczcić okazję. - Skosztował szampana i skinął głową kelnerowi, który nalał im złocistego płynu do kieliszków.

- Jaką okazję?

- Mojej firmie udało się przygotować nowy program na targi w przyszłym tygodniu. - Ryan śmiał się. - Wysadzę PasComm z siodła.

- To wspaniale. - Uniosła kieliszek wykwintnego szam­pana, znieruchomiała jednak, bo w tej samej chwili na salę weszła dobra znajoma Ryana ze starszym mężczyzną. - Jest tu pani Hill.

- Gdzie? - Rozejrzał się dookoła.

- Kierownik sali zaprowadził ich do stolika w rogu.

- O, rzeczywiście. - Ryan uniósł się z ławy. - Powinienem się z nią przywitać. Nie widziałem jej, odkąd...

Urwał w pół zdania i raptownie usiadł. Zwróciwszy twarz ku Becky, paskudnie zaklął.

- Co się stało?

- Czy poznajesz mężczyznę, z którym przyszła?

- Nie. A powinnam?

- To jest Harold Pastin. Prezes PasComm, człowiek, który od dłuższego czasu z dużym powodzeniem mnie podkopuje. Niech ją szlag trafi!

- Nie rozumiem. - Zdezorientowana furią Ryana wlepiła w niego wzrok. Tymczasem w kącie Carol Hill przytulała się do wysokiego, siwowłosego mężczyzny. Ich zażyłość była oczywista.

- Wreszcie wiem, skąd Pastin zawsze znał moje najsłabsze punkty.

- Ależ Ryan, ona jest twoją przyjaciółką. Byliście... Nie sądzisz?...

- Właśnie sądzę. Bardzo niewiele osób miało dostęp do mojego gabinetu w pracy i jednocześnie do mieszkania. A Carol z łatwością mogła dorobić klucze, poza tym wiedziała, kiedy wyjeżdżam z miasta. Czysta robota.

- Nie wydajesz się szczególnie zaskoczony.

- Nie. Zastanawiam się po prostu, czy... Wyłączyłem ją z kręgu podejrzanych tylko dlatego, że w dniu kradzieży podobno nie było jej w Vancouverze. Niech to diabli, życzę im, żeby oboje smażyli się w piekle.

Becky przygryzła wargi, czując w sercu kłującą zazdrość. Może Ryan jest taki zły nie tylko z tego powodu? Może także zirytowało go, że zobaczył Carol Hill z Pastinem w niedwu­znacznej sytuacji?

Ryan ciskał się dalej, nie zwracając uwagi na nagłą zmianę nastroju Becky. Rozczarowanie i poczucie, że został zdradzony wzięły górę.

- Ciekawe, od jak dawna Carol spiskuje z Pastinem. Pamiętam, że gdy się poznaliśmy, wymieniła go wśród mężczyzn, przed których towarzystwem chciałaby się uchronić. Jak myślisz, czy on po prostu mi ją podsunął?

- Ryan...

Wciąż wpatrywał się w najdalszy kąt sali.

- Teraz to widzę jasno. Powoli mnie oplątywała, a ja byłem na tyle zapatrzony w siebie, że nie spytałem, dlaczego chce mieć ze mną romans. A ona szukała dostępu do mojego mieszkania. Ależ jestem głupi!

- Wcale nie. Jeśli kogoś kochasz i ten ktoś też mówi, że cię kocha, masz wszelkie prawo mu ufać. Carol cię oszukała, więc to ona jest głupia. Nie ty.

Spojrzał ze skupieniem na kobietę, siedzącą naprzeciwko niego. Co ta Becky mówi? Czyżby sądziła, że kiedykolwiek kochał Carol? Owszem, przywiązał się do Carol, było mu z nią dobrze. Ale żeby kochać? Nie. Nie czuł do niej niczego nawet w przybliżeniu przypominającego uczucie do Becky.

- Przepraszam, to nie moja sprawa. Za wiele sobie wyob­raziłam.

Zaskoczony tymi przeprosinami Ryan zauważył, że z policzków Becky znikł delikatny rumieniec, który gościł tam przez większą część wieczoru. Twarz miała odwróconą, a jej palce rytmicznie mięły lnianą serwetkę.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Pytanie wypadło obcesowo, ale chciał wiedzieć, co Becky myśli. Zauważył, że jeszcze bardziej zbladła, a na przygryzionej dolnej wardze zabłysła jej kropelka krwi.

- Kiedy jestem z tobą, nigdy nie wiem, co właściwie chcę powiedzieć.

Odruchowo uniósł dłoń i otarł kropelkę krwi. Zaskoczona Becky rozchyliła wargi, więc wsunął kciuk głębiej i zaczął przesuwać go po ostrej krawędzi zęba, potem wniknął jeszcze głębiej w wilgotne ciepło i znalazł koniuszek języka. Pożądanie wybiło mu z głowy Carol i Pastina.

Zdrajca został zdemaskowany i nie mógł już więcej szko­dzić. Ryan uznał, że na policję wystarczy zadzwonić następ­nego ranka. Teraz, gdy poznał prawdę, Pastin oraz Carol całkiem stracili dla niego znaczenie, tym bardziej że obok siedziała Becky.

Poza tym jego ciało dawało znaki, których nie zamierzał dłużej nie zauważać. Oddech miał płytki, wzrok zamglony, spodnie go uwierały. Wciąż trzymając kciuk w ustach Becky, resztą dłoni objął jej policzek. Gdy wymawiał jej imię ręka i głos nieznacznie mu drżały.

- Becky.

Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Wystarczyło jedno dotknięcie, jeden uśmiech i natychmiast ogarnęła ją fala namiętności. Och, jakże pragnęła tego mężczyzny. Pochyliła się ku niemu.

- Becky, co ty ze mną robisz? Kiedy cię dotykam, natych­miast chcę więcej, wszystko jedno, gdzie jesteśmy.

Objął ją w talii i wciągnął głębiej za stolik. Wykorzystując obrus jako zasłonę, wziął jej dłoń i przycisnął do swojej twardości.

Zmrużył oczy i zdusił jęk, gdy palce Becky zacisnęły się na tym miejscu. Cofnął rękę od jej twarzy, a potem delikatnie ją pocałował.

- Chodźmy do mnie, kochanie. - Pachniał szampanem, czuła, jaki jest podniecony. Rytm jej serca zestroił się z pulsowaniem, które wyczuwała palcami.

Zacisnęła powieki, szukając sił, by oprzeć się pokusie. Musiała dobrze pomyśleć. Był powód, by powiedzieć „nie”, ale jaki? Nie mogła sobie przypomnieć. Dotyk Ryana całkiem ją oszałamiał.

- Przepraszam, panie McLeod. Czy mogę podać państwu jakiś deser?

Becky otworzyła oczy, żachnęła się i cofnęła dłoń. Bez­władnie opadła plecami na wysokie oparcie ławy, bardzo zakłopotana tym, co mógł zobaczyć kelner. Ryan podparł głowę zgiętym ramieniem i usiłował coś wyczytać z jej twarzy.

- Rebeko, czy masz ochotę na deser? - Pytanie było niewinne, ale oczy zabłysły mu tak, że nabrało innego znaczenia. Jeszcze bardziej ją zmieszał. W końcu przecząco pokręciła głową. Ryan wydał się rozczarowany.

- Nie, dziękuję. Poproszę jeszcze kawę i rachunek.

Siedzieli w milczeniu, póki kelner nie wrócił z dwiema filiżankami.

- Co się stało? - spytał Ryan

- Nic. Chyba powinniśmy już iść.

- Nie. Chcę wiedzieć, co się stało. Pragnęłaś mnie. Co się nagle zmieniło?

Przejęta rozpaczą, nie odpowiedziała mu na pytanie. Jej oczy, przedtem błyszczące i pełne nie wypowiedzianych obietnic, były teraz matowe i ponure. Straciły radosny blask, gdy... właśnie, kiedy? W myślach odtworzył przebieg wieczoru i nagle zrozumiał. Becky zmieniła się, gdy weszła Carol z Pastinem. Ale dlaczego obecność Carol tak zepsuła jej humor?

Nagle przypomniał sobie, jak powiedziała, że ufał Carol, bo ją kochał.

Odstawił filiżankę na stolik i mimo oporu objął Becky. Lekko pocałował ją w czoło i przytulił jej głowę do policzka. Głęboko odetchnął, rozkoszując się aromatem perfum.

- Rebeko, moja najdroższa, nigdy nie kochałem Carol. - Zdrętwiała, chciała wyrwać się z uścisku. - Lubiłem ją, łączyło nas wiele wspólnych interesów, byliśmy przyjaciółmi, czasem sypialiśmy ze sobą. Ona czerpała z tego korzyści i ja, wstyd się przyznać, też. Nigdy jej nie kochałem.

Z ulgą poczuł, że Becky się odpręża i przytula do niego.

- Jeśli to ona mnie okradła i pomogła Pastinowi wpędzić mnie w kłopoty, to żałuję utraty przyjaciółki i mam do siebie pretensje, że byłem na tyle głupi, by jej zaufać. Ale tylko tyle.

- Czy jesteś tego pewien?

- Absolutnie. Tego, co czuję do ciebie, jeszcze nigdy nie przeżyłem. Przysięgam...

Dotknęła jego twarzy. Palec przesunął mu się po wargach.

- Cicho, kochanie. Nie przysięgaj. - Przytknęła mu palec do miejsca na szyi, w którym wyczuła puls. - Zmieniłam zdanie. Chodźmy na deser do ciebie.

I nie zwracając już uwagi na to, gdzie są ani kto im się przygląda, namiętnie go pocałowała.

W holu klubu Ryan czekał niecierpliwie, aż szatniarz poda mu okrycia. Wiedział, że Becky zaraz wróci z toalety, i chciał być gotowy do wyjścia. Pragnienie zagrzewało mu krew. Myślał o wieczorze sam na sam z Becky...

- Cześć, Ryan. - Pozdrowienie Carol podziałało na niego jak kubeł zimnej wody. Dał szatniarzowi napiwek, włożył płaszcz i dopiero potem, wziąwszy z kontuaru żakiet Becky, odwrócił się w stronę, z której dobiegł go głos.

- Witaj, Carol. - Obojętnością zamaskował swój gniew i podejrzenia. - Jak się masz?

- Znakomicie. Interesy kwitną. Pamiętasz braci da Creva, których mi naraiłeś w zeszłym miesiącu? Właśnie podpisaliś­my dwuletni kontrakt. - Podeszła do niego bliżej i nie­dbałym gestem strzepnęła mu pyłek z klapy marynarki, potem przesunęła dłonią po torsie i zatrzymała ją na ramieniu.

- Mam u ciebie wielki dług - powiedziała ochryple. - Powiedz tylko słowo, a spłacę.

Z goryczą pomyślał, że Carol zachowuje się tak, jak zawsze. Kiedyś na jej bliskość, zapach perfum i jednoznaczne zaproszenie odpowiedziałby natychmiast.

Teraz jednak nie był tym zainteresowany. Wreszcie udało mu się przekonać Becky, że mogą być razem, na sztuczki Carol spojrzał więc chłodnym okiem. Widział, że służą tylko zdobyciu nad nim władzy. Cofnął się, nawet nie próbując ukryć niechęci.

Kilka metrów od niego, za ścianą eleganckiej toalety, Becky właśnie odłożyła słuchawkę. Jan powiedziała, że dzieci sprawują się dobrze. Napomknęła też, że chętnie skorzysta z wolnego łóżka w sypialni Becky i pogratulowała jej pierwszych oznak odwagi. Potem zaczęła udzielać dziesiątków bzdurnych rad, co i jak należy robić, tego jednak Becky nie mogła wytrzymać, więc przerwała połączenie.

Umyła ręce i przeciągnęła szczotką po włosach, chcąc jak najszybciej wrócić do Ryana. Ze szminką w dłoni pochyliła się do lustra. I znieruchomiała zdumiona.

Tej kobiety z lustra dawno już nie widziała. Oczy jej lśniły, policzki pałały, uśmiech igrał na wargach nabrzmiałych od pocałunków. Wszystko to było dobrze widać. Wyobraziła sobie; jak Ryan będzie ją pieścił, i odłożyła szminkę do torebki, nawet nie dotknąwszy nią ust. Po co się niepotrzebnie męczyć? I tak wkrótce po szmince nie będzie śladu.

Wyszedłszy do holu zmartwiała. Ryan stał z Carol Hill.

Większą część dużego pomieszczenia rozjaśniało światło kinkietów, przenikające przez bujną zieleń roślin ustawionych pod ścianami, ale Ryan z byłą kochanką znajdowali się w snopie światła z reflektora, który jego włosy oprószał złotem, a jej srebrem. Carol trzymała dłoń na ramieniu Ryana, on miał lekko pochyloną głowę. Widząc tę intymną scenę, Becky poczuła pieczenie łez w oczach i rozdzierający ból w sercu.

Zaraz jednak Ryan podniósł głowę i spojrzał prosto na nią, jakby instynkt podpowiedział mu, że już wróciła. Dopiero gdy jego oczy znów zapłonęły, zrozumiała, jak niezręcznie się czuł w towarzystwie tamtej kobiety.

Podszedł do niej, nie zwracając uwagi na rękę Carol, która bezwładnie opadła. Becky w jednej chwili pozbyła się wahań i schroniła w jego ramionach.

Ryan otulił ją żakietem. Jeszcze nikt nigdy nie wyzwolił w nim takich opiekuńczych odruchów.

- Och, jakie to urocze. Prawdziwa miłość, słowo daję. - Głos Carol przerwał chwilę czułości.

Ryan zmierzył Carol groźnym spojrzeniem.

- Do widzenia, Carol - powiedział.

Poklepała go po policzku z udaną beztroską.

- Och, nie wygłupiaj się, kochanie. - Wsunęła mu rękę pod ramię i zwróciła się do Becky.

- Jeszcze raz dobry wieczór. Przykro mi, zapomniałam... och nie, pani nazywa się Becky, prawda? Takie dziwaczne imię. Ryan mówił mi, że pani jest wspaniałą matką i wprost idealną opiekunką dla Dani. Co za wygoda!

- Wygoda? - zająknęła się Becky. Czyżby Ryan rozmawiał o niej z byłą kochanką?

Ryan wpadł w furię. Odtrącił rękę Carol i zatrzymał Becky, która chciała się oddalić.

- Trochę ci się pomyliło, Carol. - Uśmiechnął się do niej kpiąco. - Kocham Becky. To z tobą była wygoda.

Czule cmoknął Becky w usta, zachwycony jej wstrząśniętą miną.

- Naprawdę cię kocham. Chciałem ci to powiedzieć w inny sposób. Myślałem... To znaczy, zamierzałem... Później, kiedy będziemy sami...

- Och, Ryan. - Zmęczona huśtawką uczuć tego wieczoru, wtuliła mu twarz w ramię i zaczęła wdychać zmieszane zapachy wełny i wody kolońskiej. Starała się nie rozpłakać.

Ryan uśmiechnął się do niej ciepło i mocniej objął ją w talii, gdy jednak przeniósł wzrok na Carol, uśmiech nabrał złowieszczego odcienia.

- Jeśli jeszcze raz spróbujesz zrobić przykrość Becky, to pożałujesz. Ona nie potrafi dać sobie rady z kimś twojego pokroju...

- Ależ potrafię. - Becky podniosła głowę, przerywając tym wzrokowy pojedynek Ryana z Carol. Oboje spojrzeli na nią zaskoczeni. - A właściwie potrafiłabym, ale nie chcę mieć z nią nic wspólnego. - Zaskoczyło ją, ile prawdy jest w tych słowach. Przestała być potulną żoną, która boi się spojrzeć w twarz Ericowi i jego kochankom. Zresztą Ryan nie był Erikiem. - Pani Hill się nie liczy. Jeśli mnie kochasz, to jest bezsilna.

Ryan był w siódmym niebie. Becky mu zaufała! Miał ochotę wykrzyczeć to całemu światu. Uśmiechnął się od ucha do ucha, ale szyderczy śmiech Carol przypomniał mu, że nie są sami.

- Widziałem cię z Pastinem, Carol. Zostaw nas w spokoju, bo pożałujesz - burknął.

- Nie sądzę. - Groźba jakby rozbawiła Carol. - Niczego nie podejrzewałeś, co?

- Nie. - Zawahał się, postanowił jednak zapytać. Mogła to być ostatnia okazja. - Dlaczego to zrobiłaś?

Maska opanowanej, światowej kobiety opadła. Carol wy­krzywiła wargi w pogardliwym uśmiechu.

- Chyba nigdy nie przyszło ci do głowy, że mógłbyś się ze mną ożenić, co? A zdarzały się takie dni, że nawet nie bardzo mnie lubiłeś. Wprawdzie już wtedy byłam z Pastinem, ale jak, twoim zdaniem, mam się czuć, skoro wolisz ode mnie coś takiego? - Ruchem podbródka wskazała Becky.

Szarpnął się w jej stronę, ale Becky ścisnęła go za ramię.

- Mieliśmy umowę. Nie wiem, czy pamiętasz, ale sama ją zaproponowałaś. Jeśli chciałaś coś w umowie zmienić, wy­starczyło mi o tym powiedzieć.

- Po co miałabym to robić? Harold zaproponował mi małżeństwo, ale musieliśmy poczekać, aż skończy z tobą. Zresztą póki jego żona uważała ciebie i mnie za parę, nie domyśliłaby się, dla kogo mąż ją opuszcza. Harold mnie chce, więc skoro mogłam mu pomóc naszym romansem, to czemu nie?

- Czy wiesz, kim się w ten sposób stałaś? - Spojrzał na nią z ponurą miną.

Zamachnęła się, żeby go spoliczkować, ale Ryan się uchylił.

- Posuwasz się za daleko, Carol. Wystarczy kilka słów do właściwych uszu i twoja firma zacznie tracić klientów.

- Nie zrobiłbyś czegoś takiego!

- Nie?

Przyjrzała mu się i roześmiała kpiąco.

- Jeśli chcesz spróbować, to się nie krępuj. Jestem dobra w tym, co robię, i moi klienci o tym wiedzą. Owszem, potrzebowałam twojej pomocy przy rozruchu agencji, ale ten czas już minął. Cieszę się, że twoja firma pada. - Pierwszy raz podniosła głos. - Cieszę się!

- Moja firma jest daleka od upadku. Możesz powiedzieć Pastinowi, że na próżno się wysila. A właściwie nie na próżno. Radzę wam częściej oglądać się za siebie.

Złowrogi ton zrobił swoje. Ryan z zadowoleniem stwierdził, że widzi w twarzy Carol pierwsze oznaki zrozumienia i lęku. Przykro mu było tylko, że tak wiele jego podejrzeń Carol potwierdziła niemal wprost.

- Co masz na myśli? - spytała. - Co takiego zrobiłeś?

- Nie powiem ci. I trzymaj się z dala od Becky. - Uśmiech­nął się złośliwie. - Powodzenia.

Carol rozczapierzyła palce i rzuciła się na niego, ale długie ramię otoczyło jej talię i odciągnęło ją, tak że nagle stanęła przed nieskazitelnie białą koszulą.

W ogniu konfrontacji nikt z nich nie zauważył nadejścia Harolda Pastina. Gdy Carol mimo wszystko chciała się odezwać, Pastin zasłonił jej usta dłonią. Koniuszki palców, które wpiły się jej w policzek, były białawe.

- Musisz nad sobą panować, kochanie. - Głos Pastina brzmiał beznamiętnie i monotonnie. - Urządzasz scenę. Pomyśl o biednym kierowniku klubu. - Gdy Carol przestała się szarpać, puścił ją i poklepał po ramieniu. - Teraz lepiej, kochanie.

Wysoki, przystojny mężczyzna skierował wzrok w miejsce, gdzie stała Becky, otoczona ramieniem Ryana, i dokładnie przyjrzał się jej twarzy, po czym obojętnie otaksował również jej ciało.

- Czyli to jest twoja nowa towarzyszka zabaw - powiedział w końcu z uśmiechem.

Becky zadrżała, tyle nienawiści sączyło się z jego słów, mimo że maniery miał nienaganne. Poczuła się zupełnie, jakby Pastin publicznie ją obnażył.

Ryan zacisnął dłoń w pięść i uniósł ramię, zamierzając się do uderzenia.

Becky uwiesiła mu się na ramieniu.

- Ryan, proszę cię. Chodźmy stąd.

Opuścił pięść, ale wciąż był napięty.

- Jej nie dotyczy to, co mamy do siebie, Pastin. Niech tak zostanie.

- A co mamy do siebie? O czym właściwie mówisz, przyjacielu? Czy chodzi ci o mój związek z Carol? Nie możesz chyba mieć pretensji, że zadowalam się odpadkami po tobie. Osobiście już się do tego przyzwyczaiłem.

- Niedobrze mi się robi, jak na ciebie patrzę - bluznął z nienawiścią Ryan.

- Nie masz pojęcia, jak bardzo mnie to boli. Może irytuje cię myśl, że jesteśmy z Carol od wielu miesięcy? Jak sądzisz, McLeod?

- Powiedziałem ci raz i powtarzam: nie miałem romansu z twoją żoną.

- Jesteś wprawdzie wytrawnym kłamcą, ale nie zapominaj, że widziałem was razem. - Z mściwym uśmiechem spojrzał na Becky. - Mam nadzieję, że pani nie uległa mu zbyt łatwo. Gdy McLeod czegoś chce, jest bezwzględny, póki tego nie dostanie. A potem nuży się nowinką i... - Pastin wymownie rozłożył ręce.

- Ryan jest uczciwy i odpowiedzialny, czasem nawet do przesady. Na pewno nie romansowałby z zamężną kobietą. - Becky pokręciła głową. - Naprawdę nie powinien pan mówić takich rzeczy, Pastin. Rani pan tylko siebie.

Pastin ze współczuciem pokiwał głową.

- Pani jest bardzo naiwna.

- Sam się truj swoim jadem, Pastin - powiedział Ryan.

- Zmieńmy temat. Rozumiem, że nie zamierzasz poważnie przemyśleć słów Carol.

- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Chodź, Becky.

Gdy byli już w windzie, Becky zobaczyła, że Carol zaczyna płakać, a Harold Pastin coś mówi. Mocno potrząsnął ją za ramię, a potem odwrócił się i odszedł, zostawiając Carol samą.

Becky poczuła nagły przypływ współczucia. Wyciągnęła rękę do zamykających się drzwi.

- Nie rób tego! - zawołał Ryan i powstrzymał ją.

- Czego? - spytała, choć wiedziała, że Ryan już wszystko wyczytał z jej twarzy.

- Ona nie jest warta twojego współczucia. Pamiętaj, jak się starała zniszczyć moją firmę, a parę minut temu chciała napsuć krwi tobie. Zasługuje na to, co ją spotka.

- Za twoją sprawą? Czy zamierzasz zrujnować ich oboje?

- Tak.

- Czy masz jakieś dowody przeciwko nim?

- Nie wiem. Wątpię. Ale do Rzymu prowadzi niejedna droga. Tu szepnę kilka słów, tam coś napomknę...

- Co miałeś na myśli, każąc im oglądać się za siebie? Co zrobiłeś?

Drzwi kabiny się otworzyły. Becky wyszła na zewnątrz i otuliła się kołnierzem żakietu, smagnięta chłodnym powiewem.

- Nic... w każdym razie jeszcze nic.

- Nie dość ci kłopotów? Moja matka zawsze mawiała: „Kto sieje wiatr, zbiera burzę”. To się na ogół potwierdza.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Nie rób drugiemu i tak dalej?

- Właśnie. Oboje postąpili zdradziecko, więc ich też ktoś zdradzi. Jeśli zaczniesz upajać się zemstą i nienawiścią, staniesz się zupełnie innym człowiekiem. A tego bym nie zniosła. Zresztą sam mówisz, że nowy program jest lepszy od tego ukradzionego, a co do pani Hill... - Uścisnęła jego dłoń. - Straciła ciebie. To jest wystarczająca kara dla każdej kobiety.

Kącik ust uniósł mu się w znajomy sposób i po chwili Ryan wybuchnął śmiechem.

- Dobrze, niech będzie jak chcesz. - Obrócił ją i trzy­mając za rękę, pociągnął ulicą w stronę mercedesa. - Czas na deser.

Becky wysunęła się z łóżka Ryana, zo­stawiając go w głębokim uśpieniu. Była ciekawa jego mieszkania i zbytnio poruszona, by spokojnie zasnąć. Wie­czór skończył się bardzo słodkim deserem. Było im ze sobą jeszcze lepiej niż poprzednio. Wręcz zachwycająco, tym bardziej że mieli całe mieszkanie dla siebie. Nie było w pobliżu dzieci, które w każdej chwili mogą zbudzić się i wejść.

Pochyliła się i musnęła jego wargi, zaraz jednak cofnęła usta, bo Ryan drgnął i uśmiechnął się przez sen. Okryła go do pasa prześcieradłem i odwróciła się, żeby odszukać suknię wśród ubrań porozrzucanych na podłodze. Chwilę potrzyma­ła ją przed sobą, potem odwiesiła na krzesło. Nie chciała się ubrać, jeszcze nie.

W drugiej z rzędu szufladzie komody, którą przeszukała, znalazła bawełniane koszulki. Wybrała białą, z symbolem uniwersytetu, włożyła ją przez głowę i obciągnęła. Koszulka ledwo zakrywała jej uda i w żaden sposób nie chciała być dłuższa, więc Becky w końcu machnęła na to ręką. Wiedziała, że nikt jej w tym stroju nie zobaczy, a w mieszkaniu Ryana było ciepło.

Zarumieniła się, wspominając pośpiech, z jakim Ryan zaciągnął ją do sypialni. Zdążyła tylko bardzo pobieżnie rozejrzeć się po mieszkaniu w czasie, gdy rozbierał ją i siebie. Szlak, wyznaczony na podłodze ubraniami, prowadził prosto do łóżka.

Nie sprzeciwiała się temu. W gruncie rzeczy zastanawiała się nawet, czy pozwoliłaby Ryanowi śpieszyć się trochę mniej. Oboje ledwie mogli się doczekać, kiedy wreszcie dojadą z klubu do mieszkania. Teraz Becky jeszcze raz spojrzała na kochanka i wyszła z sypialni. Idąc korytarzem, zaglądała po kolei we wszystkie mijane drzwi.

Pokój, który przylegał do sypialni, był niewątpliwie gabi­netem. Uśmiechnęła się. Obok wielkiego biurka stało drugie, mniejsze, z osobnym komputerem. Klawiatura była jednak odsunięta na bok, na stojaku znajdował się cały arsenał kredek a obok leżała sterta papieru.

Po przeciwnej stronie korytarza wchodziło się do baśnio­wego świata małej dziewczynki. Stanąwszy pośrodku pokoju, Becky zacisnęła dłoń na słupku podtrzymującym cienki, biały baldachim nad łóżkiem.

Zawsze chciała mieć łoże z baldachimem. Nawet teraz, jako dorosła osoba, dałaby wiele, żeby było ją stać na taki luksus.

Dani miała aż dwa. Jedno dla siebie, drugie, miniaturowe, dla lalek. A cóż to były za lalki! Porcelanowe z jedwabnymi lokami i szmaciane z wełnianymi warkoczykami. Obok liczne wcielenia Barbie w metrowej wysokości zamku. Pluszowe misie ubrane w atłasy i aksamity, wyglądające tak, jakby wyjęto je z jakiegoś średniowiecznego fantasy.

Becky miała nadzieję, że Sara nigdy nie zobaczy tego pokoju.

Przy następnych drzwiach pstryknęła wyłącznikiem i natych­miast zamrugała powiekami, w oczy bowiem uderzyło ją silne jarzeniowe światło. Stopniowo przyzwyczaiła się do niego i rozejrzała po pomieszczeniu. Kuchnia. Wyposażenie z białej płyty laminowanej i granitowe blaty robocze. Byłoby tu bardzo surowo, gdyby nie dzieła sztuki.

Do większości szafek i do lodówki były przyczepione rysunki kredkami i zamglone akwarele. Becky zachichotała i zgasiła światło. Ryan wyraźnie umiał wychwytywać młode talenty.

Przy końcu korytarza przystanęła i zapaliła światła w pokoju dziennym. Rozjarzyły się kinkiety w stylu art deco. Umeb­lowanie było skąpe i eleganckie, stanowiło tło dla kolekcji sztuki, zupełnie innej niż w kuchni.

Jasnoszare ściany, stalowoszara wykładzina. Akcenty kolo­rystyczne stanowiły jedynie niektóre obrazy i orientalny dywanik pośrodku. Nawet obite skórą meble były ciemne, w kolorze burgunda. Sądząc po pustych miejscach na ścianie i w gablotach, Ryan nie zastąpił jeszcze eksponatów znisz­czonych lub skradzionych przez włamywaczy.

Pociągnęła nosem. W powietrzu wciąż unosił się zapach farby. Zgasiła światło i usiadła skulona na wygodnym krześle przed wielką szklaną taflą, za którą było widać świt wstający nad miastem. Zbliżał się dzień. Ich noc z wolna się kończyła. J Becky odchyliła głowę na skórzane oparcie i zamyśliła się nad słowami Ryana.

Gdy wychodzili z klubu, powiedział, że ją kocha. Spokojnie. Rzeczowo. Potem, gdy znalazł się w jej ciele, powiedział to samo znowu głosem schrypniętym od namiętności. Jeszcze potem były to jego ostatnie słowa, zanim zasnął przytulony do jej piersi.

Ryan kocha Rebekę.

Miała to wyryte w sercu wielkimi literami, a mimo to nie mogła odwzajemnić się Ryanowi takim samym wyznaniem, choć widziała w jego oczach, że na to czeka.

Dlaczego?

Spięcie z Carol przekonało ją, jak dalece nauczyła się mu ufać. Drugiego takiego mężczyzny i kochanka nie było na świecie. Czemu więc zawiodła jego oczekiwania? Czemu go zraniła? Przebiegła myślą miesiące znajomości z Ryanem i znalazła odpowiedź. Była tchórzem.

Wiedziała, że kocha Ryana, chociaż wiła się jak piskorz i nie chciała tego przyznać nawet przed sobą. Tym bardziej nie chciała tego powiedzieć Ryanowi, żeby utrzymać między nimi barierę, żeby nie mógł jej zranić. Zrozumiała jednak, że to na nic. Krzywdziła ich oboje.

Kamień spadł jej z serca. Postanowiła zrobić ten ostatni krok do zbliżenia z Ryanem i ich wspólnej przyszłości, jakakolwiek miała być.

- Becky! Co ty tutaj robisz?

Zerknęła przez ramię. Ryan stał za nią ziewając, nagi i piękny.

- Nie mogłam spać, a nie chciałam cię zbudzić.

Ryan przeciągnął się i ziewnął jeszcze raz, tak że szczęka omal nie wypadła mu z zawiasów.

- Trzeba było mnie zbudzić. - Opuścił ręce i spojrzał na nią pożądliwie. - Moglibyśmy dobrze wykorzystać ten czas.

- Kocham cię, Ryan. - Wstała i spojrzała mu w oczy.

Z wrażenia przestał robić głupią minę. Ruszył ku niej, ale po dwóch krokach przystanął.

- Nie wiem, czy mam cię teraz całować do utraty tchu, czy zemdleć z wrażenia.

- Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej, ale...

Objął ją tak mocno, jakby już nigdy nie zamierzał jej puścić, i wtulił jej twarz w zagłębienie przy szyi.

- Nie przepraszaj. Nie obchodzi mnie, dlaczego się wahałaś, po prostu cieszę się, że mi to w końcu powiedziałaś. Och, kochanie, tak mi...

- Proszę, pozwól mi dokończyć.

Rozluźnił uścisk na tyle, że mógł spojrzeć jej w twarz.

- To jest dla mnie ważne.

Skinął głową, potem poderwał Becky z ziemi, usiadł na krześle i ostrożnie usadził ją sobie na kolanach. Gdy jej nagie pośladki zetknęły się z coraz twardszą oznaką jego męskości, głośno przełknął ślinę, ale bohatersko nad sobą zapanował.

- Ostrożnie z ogniem.

- Bałam się. Myślałam... - Poczuła, że Ryan się wierci. - Czy nie robię ci krzywdy?

- Nie - syknął. - Pośpiesz się.

Odchyliła się nieco, żeby widzieć jego twarz. Ryan jęknął.

- Nic ci nie jest? - dopytywała się.

- Kobieta, którą kocham, powiedziała, że też mnie kocha, a teraz kręci mi się na kolanach naga, ale twierdzi, że chce rozmawiać. - Wzruszył ramionami z filozoficzną rezygnacją. - Co tam, zniosę i to. - Dźgnął ją jeszcze bardziej zdecydo­wanie niż przedtem.

Becky stłumiła śmiech. Poważną rozmowę mogła odłożyć na później. Przebiegł ją dreszczyk oczekiwania. Tak, na dużo później, pomyślała.

- Cieszę się - oznajmiła głosikiem niewiniątka. - Bo mam ci bardzo wiele do powiedzenia. - Znów się poruszyła, tym razem rozmyślnie i z ukrytym celem. - To może trwać wiele, wiele, wiele godzin i jeszcze...

Jęknął.

- Becky, proszę cię, pośpiesz się, bo inaczej narobię sobie wstydu.

- Och, do tego nie możemy dopuścić. - Odwróciła się nieco i uklękła mu okrakiem nad kolanami. Potem powoli opuściła ciało, póki twardość Ryana nie zetknęła się z jej miękkością.

- Becky... - jęknął przeciągle. - Głowa opadła mu do tyłu, a dłonie zacisnęły się na jej biodrach.

- Wiesz... - szepnęła i opuściła ciało jeszcze trochę niżej. Tym razem oboje westchnęli.

- Kocham... - Znieruchomiała, gdy Ryan znalazł się głęboko w niej. Czuła go i była przekonana, że już nigdy w życiu nie doświadczy pustki. - ...cię... - I zaczęła się poruszać.

Jeśli załatwiłaś sobie wolny poniedziałek, to czemu jesteś tutaj z nami? - Becky pomachała Nicky'emu, który niebez­piecznie się zachwiał na najwyższym szczeblu drabinki. - Uważaj!

- Co z Erikiem? - Jan drgnęła, od sąsiedniego stolika rozległa się bowiem rozdzierająca uszy symfonia dziecięcych pisków. - Są oznaki, że zamierza zwrócić długi, które ma u ciebie i w banku?

- Dzwonił do mnie kilka razy. Prosił o pieniądze.

- Czy ten facet w ogóle ma kontakt z rzeczywistością?

- Chyba nie. Kiedy wspomniałam o spłacie kredytu, powiedział, że są trzaski na linii i odłożył słuchawkę. A teraz powiedz mi, po co tu przyszłaś.

- Ty też tu przyszłaś.

- Raczej nie mam wyboru. Szkoła jest dzisiaj zamknięta, a jak dzieciaki spędzą kilka deszczowych godzin w sali zabaw, to się trochę zmęczą i przynajmniej potem będę miała święty spokój.

- Dobrze wiesz, Becky, po co tu przyszłam. Musisz mi opowiedzieć, jak było w sobotę. Czekam już dwa dni na wszystkie pikantne szczegóły i stanowczo nie mam ochoty czekać dłużej. A ty się ze mną drażnisz. - Obróciła frytkę w plamie keczupu koło hamburgera i wycelowała nią w przy­jaciółkę. - Nieładnie igrać z ciekawością cioci Jan. Odwołałam spotkanie, żeby u ciebie przenocować, i oto jaka wdzięczność mnie spotyka.

- Przecież podziękowałam. A Ryan posłał ci dziś rano kwiaty. Moim zdaniem to całkiem przyzwoite wyrazy wdzięcz­ności.

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Poznaliście się dzięki mnie, więc chcę mieć aktualne informacje o rozwoju zna­jomości.

- Nie dość ci komplikacji w twoim życiu?

- Chwilowo nie.

- Och, Jan! Czyżbyś zerwała z... z...

- Ma na imię Stanicy. Nie, nie zerwałam. Przeciwnie, całkiem dobrze nam się układa. To jest naprawdę sympatyczny facet. Troskliwy, niesamolubny, ciepły... - Zatopiła następną frytkę w keczupie i z błyskiem w oczach wolno, sugestywnie wsunęła ją do ust.

Becky rozejrzała się dookoła, żeby sprawdzić, czy ktoś patrzy na Jan, a potem zachichotała.

- Jesteś szalona. Czy mam rozumieć, że ta znajomość chwilę potrwa?

- To możliwe. - Pochyliła się do Becky i zniżyła głos. - Czasem, późno w nocy, kiedy jestem sama... boję się. Dobrze mi ze Stanem. Prawie tak jak z Ralphem.

- Jan...

- Co będzie, jeśli jego też stracę?

- Może zamiast martwić się końcem, przestaniesz go porównywać z nieżyjącym człowiekiem.

- Ja nie...

- Owszem, tak. Wszystkich mężczyzn, z którymi się spotykasz, porównujesz do Ralpha. A właściwie do swoich wspomnień o Ralphie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Ralph nie był ideałem, Jan. Miał wady jak każdy żywy człowiek. Ale wygląda na to, że z czasem o tym zapom­niałaś.

- Jak możesz mówić...

- Lubiłam go, bo byłaś z nim szczęśliwa. Ale czy nie pamiętasz trawników, które musiały być równiutko przy­strzyżone? Nie pamiętasz godzin, które spędzał przed telewi­zorem, oglądając transmisje sportowe? Nie umiał tańczyć.

- Takie drobiazgi...

- A motocykle? - Zarzut został podkreślony chrzęstem ogórka w ustach. - Ile razy prosiłaś go, żeby przestał się ścigać?

- Rebeko Mario Hansen! Jak możesz...

Becky potulnie spuściła głowę. Miała nadzieję, że zanim Jan skończy ją rugać, zapomni o sobotnim wieczorze. Co więcej, może weźmie sobie do serca jej uwagi i sprowadzi ducha Ralpha z piedestału, na który nie zasłużył.

Biedak naprawdę był całkiem sympatyczny. I kochał Jan aż do ostatniego dnia, gdy któregoś gorącego sobotniego popołu­dnia zabił się na torze wyścigowym w Oregonie. Na nie­szczęście Jan myślała, że spędza tam weekend u babci staruszki. A tydzień wcześniej strasznie się pokłócili o wyścigi i Ralph obiecał się wycofać.

- ...i nie myśl, że pozwolę ci zmienić temat. Roz­mawiałyśmy o tobie i Ryanie, a nie o moim życiu uczucio­wym. A w ogóle to jakie masz prawo mówić o porów­nywaniu mężczyzn do kogo innego. Od lat robisz to samo. Ryanowi nawet nie chciałaś dać szansy, bo przypominał ci Erica.

- On wcale nie jest podobny do Erica.

- Nareszcie sama to przyznajesz.

- Czego ty ode mnie chcesz?

Jan ostentacyjnie odsunęła tacę z pozostałościami lunchu i pochyliła się nad stolikiem. Odstawiła koktajl Becky i chwy­ciła ją za ręce.

- Chcę usłyszeć prawdę i tylko prawdę - oświadczyła patetycznie.

- Carol Hill była w restauracji... z Haroldem Pastinem.

- Zdaje się, że znam to nazwisko od Hallie. Czy to nie jest ten facet, który nie znosi Ryana?

- Właśnie on. Jak tylko Ryan zobaczył ich razem, dwa gołąbeczki, zorientował się, kto go zdradził. Chcieliśmy wyjść, ale nie zdążyliśmy i zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. - Za­drżała. - Pastin to wredny typ.

- Podejrzewam, że awantura z tą parką to nie wszystko, co zdarzyło się tego wieczoru.

Becky uwolniła ręce i wzięła koktajl w papierowym kubku. Od zbyt gwałtownego przełknięcia poczuła bolesne pulsowanie w skroni.

- Ojejku!

- Co się stało?

- Daj mi trochę kawy, szybko. - Chwyciła kubeczek Jan i upiła łyk, potem przycisnęła dłonie do twarzy i odczekała kilka sekund, aż przykre uczucie minie. - Cholera, nie lubię, jak od lodów boli głowa.

- Uniki nic ci nie pomogą, moja droga.

- Ale nudzisz. - Spojrzała groźnie na przyjaciółkę. - Ryan mi powiedział, że mnie kocha.

- A ty co mu powiedziałaś?

Becky otworzyła usta, ale nie dobyło się z nich ani jedno słowo. Z wściekłą miną wbiła wzrok w grupkę nastolatków, stojących na zewnątrz, przed sklepem z płytami.

- A ty co? - przynagliła ją Jan.

- Powiedziałam mu, żeby trzymał się z dala od tego typa.

- Co powiedziałaś Ryanowi?

- Nie Ryanowi, tylko Mike'owi. - Tak mocno zacisnęła dłonie na kubku z koktajlem, że gęsty płyn przelał się przez krawędź papierowego naczynia. - Ten jego koleś jest okropny. Ciarki mnie przechodzą, jak na niego patrzę.

- Kto? - Jan obrócił się i wypatrzyła w zatłoczonym pasażu Mike'a.

- Ten z białymi włosami. Joe Brasky. Kiedyś przyszedł do nas, bo chciał porozmawiać z Mike'em.

- Niezły chłoptaś. Musi mieć co najmniej osiemnaście lat.

- Ma dziewiętnaście, ale wciąż chodzi do szkoły. Według szkolnych legend, przekazanych mi przez mojego pełnego uwielbienia syna, trzy razy oblał rok. Dlaczego te szczawie uważają, że taki ladaco jest „ekstra”?

- Czego on szuka w gromadce dwunasto- i trzynastolatków?

- Czuje się ważny. Ma świtę nieletnich, zapatrzonych W niego jak w tęczę. Uważają, że jest absolutnie wspaniały. A Brasky'emu w tym towarzystwie też wydaje się, że jest kimś. Zresztą ma w tej bandzie i starszych.

- Czy to jest zepsuty chłopak?

- Wtedy jak do nas przyszedł, odniosłam wrażenie, że sprawdza, czy warto nam okraść dom. A kiedy spojrzał na mnie...

- Bezczelnie?

- Gorzej. Poczułam się tak, jakbym była goła i do wzięcia. Myślałam, że zwymiotuję.

- Co teraz zrobisz?

- Włóczenie się z tym towarzystwem na pewno nie wyjdzie Mike'owi na dobre. Czas wracać do domu. - Becky zaczęła zbierać resztki lunchu. - Wyrzucę to wszystko. Co ty na to, że ja pójdę po Mike'a, a ty pozbierasz dzieciaki?

- Nie sądzę, żeby mamusia zabierająca syna za rączkę ze złego towarzystwa zniechęciła go do nowych przyjaciół. Mam pomysł. - Jan zamyśliła się, wsparłszy głowę na zgiętym ramieniu. - Czy nie mylę się, że Mike poważa mnie jako ciotkę?

- Owszem, zawsze cię uwielbiał. - Becky wsparła ręce pod biodra. - I to nie tylko dlatego, że zabierasz go na mecze hokejowe.

- To poczekaj. - Jan wzięła torebkę i poszła do toalety.

Becky skończyła sprzątać ze stołu. Uznała właśnie, że jej cierpliwość się wyczerpała, gdy Jan wróciła. Miedzianozłote włosy miała teraz w pociągającym nieładzie, wargi pokryte warstwą szkarłatnej szminki, linię oczu wyraźnie podkreśloną tuszem. Zdjęła obszerny sweter i została w białym, obcisłym trykocie oraz dżinsach. Podeszła do stolika, efektownie kołysząc biodrami. Stanowiła uosobienie seksu.

- I jak?

- Co ty, u licha, robisz?

- Sęk w tym, żeby pokazać Mike'owi, jaki beznadziejny jest ten Brasky. Taki typ zawsze chlapnie coś głupiego... jeśli dać mu do tego okazję. - Jan położyła sweter i torebkę na stole. - Zaopiekuj się tym przez chwilę.

Becky patrzyła, jak Jan podchodzi do Mike'a. Położyła mu rękę na ramieniu, powiedziała kilka słów i wyciągnęła rękę w stronę restauracji.

Brasky zmierzył ją wymownym spojrzeniem, szturchnął porozumiewawczo paru kompanów, wyszczerzył zęby w bez­czelnym uśmiechu i rzucił jakąś uwagę. Mike sprawiał wrażenie wstrząśniętego reakcją kolegów, potem bardzo się zmieszał.

Becky nie słyszała odpowiedzi, ale pogardę Jan było widać nawet z dużej odległości. Potem Jan z Mike'em odeszli.

Brasky zrobił wściekłą minę, bo jego banda radośnie zarechotała.

- Czy to było rozsądne? - spytała Becky przyjaciółkę, gdy wróciła do stolika. Mike poszedł do sali zabaw po młodsze rodzeństwo.

- Na pewno skuteczne.

- Mike był strasznie nieszczęśliwy. - Becky zacisnęła dłonie. Nienawidziła, gdy jej dzieci cierpiały. Czuła się wtedy całkiem bezradna.

- Owszem. Rozczarowania zawsze są bolesne. Ale nie ma w tym nic złego. - Włożyła sweter przez głowę i wzięła torebkę ze stolika. - Gorąco mnie przeprosił za te głupie uwagi i tłumaczył swoich przyjaciół. A następnym razem, jak ten guru spróbuje czegoś podobnego. Mike zrozumie, co to warte. I szybko znajdzie sobie nowe towarzystwo.

W drodze do domu Becky nie mogła przestać rozmyślać nad słowami przyjaciółki.

Rozczarowania są bolesne. Ale Jan miała rację. Nie ma w tym nic złego.

Becky podniosła wzrok znad jadłospisu, gdy wychwyciła na tle gwaru znajomy głos, dochodzący z okolic stanowiska hostessy. Nareszcie.

Minęły już dwa tygodnie od upojnej nocy w mieszkaniu Ryana i Becky nie zamierzała tracić następnego wieczoru. Oboje zgodzili się jednak, że należy zachować dyskrecję, a to oznaczało spędzenie czasu z rodziną. Becky nie miała innego wyjścia jak przekonać swoje ciało, żeby zachowywało się rozsądnie.

- Tutaj, Ryan! - Zaczęła machać mu ręką, aż wreszcie odwrócił się i uśmiechnął. Nieznacznie pochylił głowę, żeby powiedzieć coś do hostessy, po czym przeszedł przez salę do miejsca pod przeciwległą ścianą, gdzie Becky z dziećmi zajmowała dwa stoliki.

- Cześć. - Puścił do niej oko i usiadł naprzeciwko.

- Cześć. - Odwzajemniła uśmiech i odłożyła jadłospis, żeby uścisnąć dłoń Ryanowi. - Dobry miałeś pomysł. Odkąd zadzwoniłeś i zaprosiłeś nas na obiad do Oscara, dzieciaki nie mówią o niczym innym. Podoba im się tutaj.

Spojrzał na stolik obok, gdzie czworo dzieci przeżuwało krakersy. Młodsza trójka rysowała coś kredkami, które przy­niosła im obsługa. Nawet Mike sprawiał wrażenie, jakby zapomniał na chwilę o swojej urazie, i pomagał Nicky'emu przedostać się przez wydrukowany na kartce labirynt.

- Czemu wzięłaś dla nich krakersy?

- Żeby miały zajęte buzie i pełne brzuchy, póki kelner nie przyniesie obiadu.

- Dobry pomysł, ale musimy szybko zamówić coś porząd­nego, bo inaczej zaczną narzekać, że skończyły się zapasy.

Becky cierpliwie czekała przez wszystkie sześć dań. Ale gdy Ryan zaczął jej opowiadać o swojej pracy czekając, aż kelner postawi przed nim szklankę piwa, a przed nią kieliszek wina, była już znacznie mniej cierpliwa.

- Wystarczy.

Ryan odstawił szklankę z piwem.

- Czego wystarczy?

- Gadasz jak nakręcony od dwudziestu minut, ale po tym uśmiechu widzę, że coś się stało. Co dzisiaj świętujemy?

- Nic się przed tobą nie ukryje, co? - spytał wesoło.

- Nie. Powiedz to wreszcie.

- Stało się coś śmiesznego.

- Śmiesznego do śmiechu czy śmiesznego, bo dziwnego?

- Śmiesznego i bardzo dziwnego. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.

- Co takiego? - Becky zerknęła na drugi stolik. - Odstaw solniczkę, Nicky.

- Jesteś głodna. Poczekaj, aż przyniosą nam jedzenie.

- Mów, draniu.

- Dzwonili do mnie z policji. Wczoraj aresztowano Harolda Pastina.

- Aresztowano Pastina? Za co?

- Za głupotę. Powiedział swojemu personelowi, że wymyślił nowy program, a potem dał go do dalszej obróbki jednemu z moich byłych pracowników. Wiedział, że ponieważ Paul pracował nad tym programem, nowinki, które mógłby wpro­wadzić, zmieniłyby program nie do poznania. Wtedy nie byłbym w stanie niczego dowieść. - Zamilkł, bo przyszedł kelner, który przyniósł sałatki, a pośrodku obu stolików położył koszyczki z bułkami.

- Nie przewidział jednak, że Paul mimo wszystko poczuwa się do pewnej lojalności wobec mnie i mimo pokaźnego zysku żałuje odejścia ode mnie do firmy, która robi takie machinacje. - Ryan uśmiechnął się od ucha do ucha. - Paul oczywiście poznał program, więc zadzwonił na policję i przekazał im dyskietki.

- Czy Pastin nadal siedzi?

- Wczoraj wieczorem radca prawny firmy złożył za niego kaucję. - Ryan na chwilę zamilkł. - A dzisiaj konglomerat z Nowego Jorku wchłonął PasComm.

Nie odrywając oczu od Ryana, Becky uciszyła dzieci.

- Dlaczego?

- Zarządowi nie podobało się, że na dyrektora firmy i jednocześnie prezesa zarządu padł cień podejrzenia o działal­ność niezgodną z prawem. To aresztowanie było dla nich kropką nad i.

- Jak udało im się pozbyć Pastina? Zdawało mi się, że on jest właścicielem firmy.

- Wygląda na to, że Pastin wpadł w trakcie załatwiania szybkiej i niezupełnie legalnej transakcji. Nominalnym po­siadaczem części należących do niego akcji była Carol. Ponieważ zaś rano skorzystała z okazji i bez jego wiedzy sprzedała te papiery, Pastinowi zostało tylko dwadzieścia cztery procent udziału, zarząd go przegłosował, a Pastin z hukiem wyleciał - Ryan wypił łyk piwa i posmarował masłem bułkę.

- Przestań jeść i opowiadaj dalej.

- Nie wiem dlaczego, ale jestem strasznie wygłodniały. - Z chrzęstem wbił zęby w łodyżkę selera. - Członek zarządu anonimowo zadzwonił na policję i doniósł o nielegalnej transakcji. Po tym doniesieniu Pastina aresztowano ponownie. Tym razem radca firmy nie zareagował na jego telefon, więc przypuszczam, że Pastin wciąż siedzi.

- Hm... rzeczywiście dziwne.

- Ale to jeszcze nie koniec.

- Nie?

- Dziś po południu Pastin zatelefonował do żony. Kiedy przyszła z adwokatem do aresztu złożyć za niego kaucję, dowiedziała się, że stracił i firmę, i pracę. Potem dowiedziała się o jego romansie z Carol. Policyjny detektyw opowiedział mi, że po ataku histerii, od którego na posterunku brzęczały wszystkie szyby, zagroziła, że oskubie go do skarpetek, i opuściła posterunek wraz z adwokatem, po czym praw­dopodobnie udali się prosto do sądu z pozwem rozwodowym. A potem aresztowano Carol.

Becky zakrztusiła się sałatką. Natychmiast wypiła łyk wody, a Ryan zaczął klepać ją po plecach.

- O Boże... dlaczego? - spytała, gdy wreszcie odzyskała głos.

- Pastin nie miał już nic do stracenia, za to był wściekły, więc przekazał policji dowody jej przestępczej działalności. Teraz, skoro oboje zeszli nam z drogi, sprawy w firmie na pewno trochę się unormują.

- To jest takie... - Becky spojrzała na niego, a na wargach zaigrał jej dziwny uśmieszek. - Widzisz, mówiłam ci: żelazna zasada. Zawsze się sprawdza. Kto sieje wiatr, zbiera burzę.

- Spodziewałem się, że będę w świątecznym nastroju, że poczuję się pomszczony. Ale prawdę mówiąc, czuję tylko ulgę.

- To zrozumiałe. Żyłeś dalej swoimi sprawami, więc o Pastinie i Carol zapomniałeś.

- Masz chyba trochę racji. Za bardzo, zajmuje mnie myś­lenie o tobie. - W tej chwili kelner przyniósł im zamówione dania, więc na chwilę zamilkli. - Ukaranie Pastina przestało mi się wydawać takie ważne.

Podniosła głowę znad frytek, które ostrożnie skraplała octem.

- To dlatego, że naprawdę nie jest ważne.

Wziął od niej flakonik, potem odsunął na bok koszyczki z porcjami kurczaka, żeby móc ją wziąć za ręce.

- Kocham cię, Becky. - Powiedział to wyraźnie, bynajmniej nie ściszając głosu z uwagi na publiczne miejsce. Na szczęście dzieci były zajęte walką o keczup i ocet.

Zarumieniła się lekko i zażenowana rozejrzała wokoło. Potem uśmiechnęła się do niego.

- Ja też cię kocham - szepnęła.

- Pomogłaś mi zrozumieć, co jest naprawdę ważne. Mam wobec ciebie olbrzymi dług.

- Ryan - zapowiedziała z ostrzegawczym błyskiem w oczach - nie będziesz mi dawał...

- Żadnych prezentów. Tylko moją miłość.

Wsunęła mu palce w dłoń i mocno je zacisnęła.

- A ja tobie moją. Poza tym teraz kolej na mnie.

- Jak to?

- Żeby dać ci prezent.

- Co...

- Jutro wieczorem, kochanie. Jutro...

Becky siedziała zdenerwowana w swoim pokoju i trochę bała się zejść na dół. Wszystkie dzieci, z Dani włącznie, i poszły na bal urodzinowy do sąsiadów i miały tam przenocować. Ryan czekał na dole i prawdopodobnie zgodnie z umową przygotowywał odtwarzacz wideo. O dziwo, przestały ją razić w tym domu jego drogie koszule i dżinsy z metkami znanych projektantów mody.

Piwo dla niego i koktajl dla niej chłodziły się w lodówce. Zaledwie przed półgodziną przygotowała i postawiła na stoliku wielką michę prażonej kukurydzy.

Pociągnęła nosem. W powietrzu unosił się zapach dymu. Widocznie Ryan rozpalił ogień w kominku. Ciekawe, co pomyślał, gdy zobaczył na podłodze legowisko ze sterty poduch. Zaczęła nasłuchiwać i wkrótce usłyszała trzaski płonących polan.

Dlaczego była taka zdenerwowana? Przecież poza tym, że dzieci wyszły z domu, wszystko wydawało się takie samo jak zawsze, gdy spędzali wieczory na długich rozmowach. Wszyst­ko z wyjątkiem jednego. Jej stroju. Tego wieczoru postanowiła się wcielić w nową rolę.

Wytarła zwilgotniałe dłonie o uda i wykonała obrót, żeby się przejrzeć. W kącie sypialni stało wielkie lustro po prababce. Jego owalna powierzchnia była już nieco falista i poznaczona skazami.

Przyjrzała się swemu odbiciu. Czy odważy się tak wyjść z pokoju? Rola uwodzicielki była dla niej nowością, ale Ryan tyle już ją nauczył. Tyle jej ofiarował. Boże, znowu czuła się niedorzecznie młoda. Pociągająca i kobieca. Prze­straszona.

Nie przestraszona. Przerażona. Kiedy Ryan powiedział jej, że śniła mu się w różowym jedwabiu i białej bawełnie, roześmiała się. Pochlebiło jej, że trafiła do jego sennych marzeń. A pomysł, żeby zamienić fantazję w rzeczywistość wzięła z przeczytanej książki.

Ubrała się w różową koszulkę nocną, prezent od Ryana. Na nią włożyła jednak szlafroczek z białej, połyskującej bawełny, który uszyła sobie w zeszłym tygodniu. Spływał wdzięcznie aż do samej ziemi. Pasek, klapki i poduszeczki na ramionach miał obszyte różowym jedwabiem. W jego głębo­kim wycięciu było widać koronkowe wykończenie dekoltu koszulki.

Zakłopotana własną śmiałością Becky miała policzki w od­cieniu koszulki. Przygryzła wargę, tknięta złym przeczuciem. Iść tak do Ryana czy nie? Za plecami swojego lustrzanego odbicia zobaczyła bluzkę i dżinsy, które nosiła cały dzień. Normalnie zostałaby w nich także przez cały wieczór z Ryanem.

Bardzo jej się nie podobało, że jest taka niezdecydowana. Uwierz w siebie, powiedziała sobie i szybko wyszła z sypial­ni, zanim zdążyła się rozmyślić. Przecież uszyła ten szlaf­roczek specjalnie dla Ryana, więc powinna mu się w nim pokazać.

Ryan dołożył do kominka następne polano, zamknął drzwiczki i wyciągnął się na wygodnym posłaniu, które znalazł na podłodze. Becky musiała pozbierać poduszki z całego domu. Wziął puszkę schłodzonego piwa i upił długi łyk, potem zagryzł go garścią prażonej kukurydzy. Nagle przypomniał sobie, że gdy pierwszy raz zobaczył Becky w Lilac House, stała prawie dokładnie w tym miejscu. Bardzo chciał jej wtedy dotknąć, a teraz chciał tego jeszcze bardziej.

Kochali się już nieraz, ale wciąż pragnął jej bardziej i bardziej. To prawdziwy cud, że Becky też go chciała i kochała. Była ciepła i troskliwa, lojalna i namiętna. Wyjąt­kowa, absolutnie wyjątkowa.

Postanowił, że gdy się pobiorą, kupi jej wszystko, o czym tylko Becky zamarzy.

Leniwym ruchem położył rękę na kieszeni spodni i wyczuł mały metalowy przedmiot, który schował tam wcześniej. Ostatnio stał się zupełnie innym człowiekiem. Dzięki Becky przestał gnać nie wiadomo za czym. Jeszcze żadna kobieta nie kochała go z taką szczerością i oddaniem. Musiał się starać, żeby tak pozostało na zawsze.

Usłyszał kroki. Wiedział, że nadchodzi Becky. Odwrócił głowę i spojrzał w zacienioną część pokoju. Migotliwe światło ognia padło na jej włosy i rozjarzyło je miedzianym blaskiem, biała tkanina również zalśniła.

Nie odrywając od niego oczu, Becky sięgnęła za siebie i zamknęła podwójne drzwi. Trzasnęła zapadka mosiężnej klamki.

Gdy przesłała mu uśmiech, usiadł wyprostowany wśród poduch. Zauważył poruszenie jej piersi przy głębokim oddechu i zaraz potem usłyszał westchnienie. Becky podeszła jeszcze bliżej i zatrzymała się w kręgu światła.

Zaparło mu dech. Jej bose stopy wysuwały się spod pofałdowanego białego szlafroczka, który mienił się przy każdym kroku. Róż okrywał piersi i sięgał szyi. Usta układały się w nerwowy uśmiech, przygryzała dolną wargę.

W pierwszej chwili w ogóle nie mógł wydobyć głosu, aż w końcu wyszeptał jej imię:

- Becky?

- Podoba ci się?

- Czy mi się podoba? O tak. Podejdź tutaj. - Odstawił piwo na podłogę i wyciągnął ramię. Becky wzięła go za rękę, a Ryan ułożył ją obok siebie. Oparła się na poduszkach, skąpana w bieli.

- Gdzie znalazłaś ten szlafroczek?

- Sama uszyłam. Specjalnie dla ciebie.

- Piękny. Ty jesteś piękna. A ja mam coś jeszcze, co chcę, żebyś nosiła.

- Mam nadzieję, że nie następny prezent. Jesteś stanowczo za bardzo ekstrawagancki. - Chciała usiąść, ale Ryan jej nie pozwolił. Pocałunkami pokonał jej opór i znów wziął ją w objęcia.

- To nie jest zwykły prezent. - Z pewną trudnością wsunął dłoń do kieszeni dżinsów, które zrobiły się nagle znacznie bardziej obcisłe niż przed wejściem Becky do pokoju.

- Proszę - powiedział i wyciągnął do niej dłoń z pierścion­kiem z brylantem o gruszkowatym kształcie.

- Och, Ryan - westchnęła.

- Czy zostaniesz moją żoną?

- Och, Ryan!

- Kocham cię.

- Och, Ryan! - Zamrugała powiekami, żeby zobaczyć jego twarz nie przez łzy.

- Czy tylko tyle umiesz powiedzieć? Osobiście wolałbym raczej „och, tak” niż „och, Ryan”.

- A co powiedzą dzieci?

- Lubię twoje dzieci. One chyba też lubią Dani i mnie. Możemy mieszkać tutaj, jeśli tak chcesz. Spłacę kredyt i będziesz miała spokój z tym idiotą bankierem.

Zarzuciła mu ramiona na szyję, śmiejąc się przez łzy.

- Myślisz, że powinniśmy wziąć ślub? Jesteś tego pewien?

- Całkowicie. - Pocałował ją, a potem zdjął sobie z szyi jej lewą rękę. - Czy mogę włożyć ci pierścionek r na palec?

- Och, Ryan. - Becky uśmiechnęła się szeroko, widząc jego udawaną groźną minę. - Chciałam powiedzieć: tak. Och, tak.

- Kocham cię, przysięgam z ręką na sercu. - Włożył jej pierścionek na palec i pocałował knykieć. - Zaraz, o czym to my...?

- O tym. - Powiodła mu palcem po szyi, zatrzymując go na chwilę w miejscu, gdzie był wyczuwalny przyśpieszony i puls, a potem zaczęła się bawić kędziorkami, widocznymi przy kołnierzyku koszuli. Parę razy skubnęła najwyższy guzik, po czym go rozpięła.

- Ale najpierw jeszcze jedno. - Poczuł na skórze muśnięcie jej oddechu. - Sama spłacę hipotekę. Nie ty. Ty masz dosyć kłopotów ze swoją firmą. Potrafię sama poradzić sobie ze swoimi kłopotami, rozumiesz?

- Nie podoba mi się, że chcesz się zamęczać, żeby spłacić ten kredyt, skoro mnie byłoby tak łatwo...

- Nie, nie, nie. - Przy każdym słowie sprzeciwu dźgała go palcem w tors. - I nie chcę o tym więcej słyszeć.

Zawahał się, bacznie obserwując jej stanowczą minę. Zaraz jednak odprężył się i uśmiechnął.

- Jak sobie życzysz.

Uznał, że tymczasem nie będzie nalegać. Mógł wrócić do tego tematu później. W najgorszym razie pozostawało mu postawienie Becky przed faktem dokonanym.

- A co z Erikiem?

- Jak to co?

- Wczoraj Nicky powiedział mi, że dzwonił tata. Gdzie on jest? Czy znowu domaga się pieniędzy? Porozmawiam z nim, powiem mu, żeby przestał...

- Z Erikiem nie ma wielkiego kłopotu, a w dodatku nie jest to twój kłopot.

- Muszę mieć pewność, że Eric już się tutaj nie zjawi.

- To oczywiste. Zresztą telefonował z zagranicy. I przestań już wyciągać ponure sprawy. Chcę się kochać.

Ryan uśmiechnął się i w myślach dodał Erica do listy spraw, które należy załatwić. Potem pogłaskał Becky po plecach.

Odpowiedziała pocałunkiem złożonym u podstawy szyi Ryana. Śmiało wysunęła język, by skosztować jego smaku. Potem rozpięła mu po kolei wszystkie guziki, podkreślając każde zwycięstwo osobnym pocałunkiem. Ryan poruszał się niespokojnie i koniecznie chciał przyciągnąć ją do siebie, ale zręcznie odpychała jego ręce.

- Nie. Dzisiaj ja będę kochać się z tobą.

Opadł na poduszki.

- Do usług szanownej pani.

Zsunęła mu koszulę i przytknęła wargi do wybranego miejsca na ramieniu. Potem zaczęła składać pocałunki coraz niżej. Dotarła do płaskiego brzucha i wtedy Ryan jęknął, bo poczuł palce rozpinające mu mosiężny guzik dżinsów. Becky znieruchomiała.

- Ryan...

- Nie przerywaj, kochanie. Ani teraz, ani potem.

Guzik sprawił jej kłopot, więc wsunęła palce za pas spodni. Przeczesała nimi poskręcane owłosienie.

Ryan zacisnął dłonie na poduszkach. Musiał wykazać mnóstwo silnej woli, żeby spokojnie leżeć i czekać, co będzie dalej. Szybciej, Becky, pomyślał. To tylko guzik. Dzieciom na pewno rozpinasz i zapinasz dziesiątki guzików w ciągu dnia.

Wreszcie Becky pokonała trudność i mogła zająć się suwakiem. Odciągała go tak wolno, że pragnienie zaczęło przejmować Ryana niemal fizycznym bólem. Potem kazała mu unieść biodra, by ściągnąć z muskularnych nóg spodnie i slipy. Gdy pocałowała go w udo, mimowolny skurcz mięśnia wywołał dreszcz, który przebiegł po całym jego ciele.

Przysiadłszy w kucki u stóp Ryana, Becky zaczęła się przyglądać smukłemu ciału mężczyzny, którego kochała. Powędrowała spojrzeniem od stóp w górę, a potem zaczęła powtarzać tę samą drogę palcem. Powiodła nim wzdłuż goleni, po udzie na biodro i tam zatrzymała. Zachwyciła się podnieceniem Ryana. Po chwili przesunęła dłoń wyżej. Gdy dotknęła owłosionego torsu, ich spojrzenia się spotkały. W głębinie błękitnych jak lód oczu kryło się pożądanie.

- Dotknij mnie, Becky. Chcę cię.

Uklękła okrakiem nad jego udami. Niewielkimi, kolistymi ruchami przeniosła ręce z jego torsu na brzuch i jeszcze niżej, aż wreszcie ujęła go dłońmi. Przez chwilę upajała się dotykiem, potem pochyliła się nisko, aż włosy załaskotały go w brzuch, i skosztowała jego smaku.

Pobudzony dotykiem warg Becky, Ryan wypchnął biodra do góry. Nie był w stanie dłużej utrzymać rąk w bezruchu. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie.

Poczuł, jak ocierają się o niego bawełna i jedwab. Całkiem stracił panowanie nad sobą. Wydał gardłowy okrzyk i wciągnął Becky pod siebie. Ręce mu drżały, gdy rozwiązywał kokardę szlafroka i podciągał koszulę nocną. Jednym gwałtownym ruchem znalazł się w jej wnętrzu.

- Przepraszam... nie... mogłem... dłużej... czekać... - Po każdym słowie następowało silne pchnięcie. Ich usta się zwarły. Ryan chwycił Becky za biodra i z każdym pchnięciem coraz, bardziej przyciągał do siebie. Zaczęły ją przebiegać dreszcze rozkoszy.

Oplotła Ryana nogami, upojona smakiem piwa i mężczyzny. Z całej siły przylgnęła do niego, słuchając chrapliwego oddechu, wpiła mu palce w ramiona, a coś w jej wnętrzu wznosiło ją i wznosiło...

W pokoju rozległ się gardłowy okrzyk Ryana, a zaraz po nim okrzyk Becky. Jeszcze raz Ryan zagłębił się w niej z całej siły i zawisł nad nią, drżąc od rozkoszy spełnienia.

Zbudź się, mamo.

Becky przekręciła się na drugi bok i mocno objęła poduszkę. Wciskając w nią nos, pochwyciła utrzymujący się jeszcze zapach wody kolońskiej Ryana. A więc to była prawda. Ryan rzeczywiście był w jej łóżku ostatniego wieczoru. Po porywa­jących chwilach przed kominkiem przyszedł do niej do łóżka i kochali się aż do świtu.

Szkoda, że Jan akurat wyjechała z miasta. Becky uśmiech­nęła się, pomyślała bowiem, że przyjaciółka stanie się nie do Wytrzymania, gdy odkryje, że jej intryga zaowocowała zaręczynami. Mimo to Becky nie mogła się doczekać, żeby jej o tym powiedzieć.

- Mamo, zbudź się.

Ręka potrząsnęła ją za ramię. Becky gwałtownie usiadła. Zamrugała raz, drugi, wreszcie udało jej się skupić wzrok na twarzy Mike'a.

- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmił.

- Cooo? Mike? Dlaczego jesteś tak wcześnie w domu?

- Mamo, przecież wiedziałaś, że Jordanowie mają nas odesłać do domu przed wyjściem do kościoła.

Wciąż zamroczona snem, zerknęła na zegarek.

- Ojej, już dziewiąta?

- Ech, mamo - Mike wyraźnie był bardzo niezadowolony.

- Dobrze już, dobrze. Daj mi minutkę, żebym mogła się obudzić. - Przetarła oczy i przysunęła się do wezgłowia. - No, niech będzie, strzelaj. O czym chcesz ze mną rozmawiać, o dziewiątej rano w niedzielę?

- Koledzy się ze mnie śmieją, bo muszę codziennie przyprowadzać ze szkoły Nicky'ego i dziewczynki.

- Dlaczego się śmieją?

- Mówią, że jestem opiekunką do dzieci.

- A to nie jest ekstra?

- Pewnie, że nie.

- Przecież tłumaczyłam ci, że łobuzy dokuczają małym dzieciom, i wtedy rozumiałeś. W zeszłym tygodniu sam byłeś zdania, że to dobry pomysł, żebyś ich odprowadzał.

- To prawda.

- Wcale nie o to ci chodzi, co? Czym się naprawdę dręczysz, mordko?

- On znowu tutaj spał. Dlaczego on tu jest, mamo? - Mike był blady, na policzkach czerwieniły mu się jaskrawe plamy. Bohatersko powstrzymywał łzy, cisnące się do oczu. - Zszed­łem na dół zrobić śniadanie, żebyś mogła dłużej poleżeć. On spał na naszej kanapie.

Z dołu doleciały ich piskliwe chichoty i łomotanie garnków.

- Długo oglądaliśmy film, więc zaproponowałam mu, żeby został. I tak musiałby przyjechać rano po Dani.

- Ale, mamo, on powiedział, że zrobi śniadanie. Obiecał im francuskie grzanki, a oni zaczęli krzyczeć z radości. Mówią, że francuskie grzanki są lepsze od zwyczajnych. - Po policzku potoczyła mu się samotna łza. Otarł ją ze złością.

- Mike, przecież wiesz, że Sara i Nicky uwielbiają francus­kie grzanki. Nie rozumiem, dlaczego się złościsz. Sam też je uwielbiasz.

Nie odpowiedział. Serce jej pękało, gdy patrzyła na jego zbolałą minę.

- Chodź do mnie. - Poklepała materac obok siebie. - Powiedz mi, o co chodzi tak naprawdę.

Przysiadł na krawędzi łóżka, uważając, by nie znaleźć się w zasięgu jej ramienia. Zamrugał powiekami i pociągnął nosem.

- No, powiedz.

- To jest moje zadanie zrobić śniadanie w niedzielę, żebyś mogła dłużej pospać. A on tu się teraz cały czas kręci.

Pamiętając o pierścionku, przełożyła lewą rękę za plecy chłopca i mocno go uściskała.

- Zdawało mi się, że zaczynasz lubić Ryana.

- On jest w porządku. Ale nie potrzebujemy go. Ja się mogę zaopiekować tobą, Sarą i Nickym.

- Wiesz, że jesteś dla mnie bardzo ważny. Wszyscy jesteście. Ale dorosłeś już na tyle, żeby zrozumieć, że mogę kochać swoje dzieci, a mimo to kochać również Ryana.

- Ty go kochasz? - spytał z napięciem i spojrzał na nią gniewnie.

- Tak, bardzo. Ryan zaproponował mi małżeństwo.

- Świetnie radzimy sobie bez niego. To tylko jeszcze jeden mężczyzna. Nie potrzebujemy ani taty, ani Ryana.

Zawahała się. Nie bardzo wiedziała, jak wytłumaczyć Mike'owi, że jej miłość do Ryana nie uszczknie nic z miłości do dzieci. Zaskoczona pretensjami syna nie mogła znaleźć odpowiednich słów.

- Dlaczego tak uważasz?

- On cię skrzywdzi i będziesz przez niego płakać. Tak samo jak było z tatą.

Ogarnęło ją przerażenie. Jak mogła tak bardzo skupić się na swoich uczuciach, że nie zauważyła głębokiej nienawiści Mike'a do Erica i urazy do Ryana?

Jak miała chłopcu dowieść, że Ryan nie jest podobny do Erica?

Kątem oka zauważyła ruch i zerknęła w otwarte drzwi. Na progu stał Ryan z tacą w dłoni. Śniadanie w łóżku? Poczuła, jak coś w niej mięknie. Nikt nigdy nie podał jej śniadania do łóżka.

Szybko sprawdziła, czy Mike nie zauważył jego nadejścia. Uśmiechnęła się, ale jednocześnie ostrzegawczo skinęła głową. Taca się zakołysała, a Ryan wymownym gestem spytał, czy ma wejść.

Zawahała się. Czy powinna zaprosić go do tej rozmowy? Czy Mike poczułby się tym urażony, czy też mogłoby to pomóc? Po chwili zastanowienia dała Ryanowi znak na „nie”.

Skinął głową, a zanim znikł, jeszcze przesłał jej pocałunek. Zaczęły ją dusić łzy. Ryan nie lekceważył jej decyzji i me kwestionował ich sensowności tak jak Eric.

- Posłuchaj, Mike. Ryan nie jest podobny do twojego ojca. Bardzo lubi ciebie, Sarę i Nicky'ego. Dla młodszych chce być ojcem, a dla ciebie przyjacielem. Proszę cię, mordko, spróbuj to zrozumieć. Kocham go.

- A co z Dani? - spytał posępnie.

- Dani będzie waszą nową siostrą. Zdawało mi się, że lubisz ją nie mniej niż Sara i Nicky.

- Jeszcze jedna dziewczyna - burknął.

- Czy mam rozumieć, że nie podoba ci się Ryan?

Mike skulił ramiona i wbił wzrok w podłogę.

- Może być.

Ujęła twarz syna w dłonie i pocałowała go.

- Kocham cię. Mike. Proszę, pamiętaj o tym.

Gdy chłopiec poczuł na policzku dotyk metalu, chwycił ją za rękę i przyjrzał się pierścionkowi. Na twarzy odmalowały mu się uraza i zmieszanie.

- Już powiedziałaś mu „tak”, prawda? Kiedy zamierzałaś powiedzieć o tym mnie?

- Ryan zaproponował mi małżeństwo wczoraj wieczorem, kiedy nie było was w domu. Chcieliśmy porozmawiać z wami zaraz po śniadaniu.

- Nic was nie obchodzimy. Nie będę więcej używał jego głupiego komputera. - Odepchnął ją i pobiegł do drzwi. Zanim opuścił pokój, odwrócił się jeszcze i spojrzał na nią z bezsilną wściekłością w oczach. - Jeśli on cię skrzywdzi, to go zabiję. Jestem już dość duży.

- Mike, co ty mówisz! - Jej okrzyk nie dotarł jednak do adresata, bo drzwi z trzaskiem się zamknęły. Becky usłyszała szybki stukot kroków na schodach, a potem znowu trzask drzwi, tym razem frontowych.

Prawdopodobnie Mike pobiegł poskarżyć się kolegom. Może i lepiej? Oboje będą mieli czas rozważyć sytuację na chłodno. Dzięki Bogu, wyglądało na to, że ostatnio Mike przestał zadawać się z tym typem, na widok którego Becky przechodziły ciarki.

Za parę godzin Ryan z Dani pojadą do domu. Wieczorem, gdy młodsze dzieci zasną, będzie mogła odbyć z Mike'em długą, poważną rozmowę, w której nikt im nie przeszkodzi. Razem znajdą sposób na uprzedzenia Mike'a. Muszą znaleźć.

Becky wcisnęła twarz w poduszkę. Dzięki Bogu, że Mike przynajmniej nie czuje do Ryana nienawiści. Nie zniosłaby tego, gdyby musiała wybierać między zranieniem syna a zer­waniem z kochanym człowiekiem.

Ryan usłyszał, że Mike zbiega ze schodów i wypada la dwór.

- Skończcie śniadanie, dzieciaki. Potem posprzątajcie ze stołu i włączcie sobie telewizor.

- Gdzie idziesz? - Pytanie zadała oczywiście Sara.

- Porozmawiać z mamą.

Nicky i Sara spojrzeli na siebie. Po chwili wymienili skinienia głowy. Porozumieli się bez słów.

- Ryan!

Wzdrygnął się widząc, jak lepka rączka chwyta go za spodnie, potem spojrzał na buzię Sary. Przypomniał sobie, że kiedyś od widoku kleistej plamy syropu na spodniach zrobiłoby mu się niedobrze.

- Słucham, Saro.

- Czy możemy z tobą porozmawiać?

- Zaraz wrócę. Chcę teraz porozmawiać z waszą mamą.

- Nie. - Gdy próbował się odsunąć, dłoń trzymająca go za dżinsy zacisnęła się mocniej. - Musimy porozmawiać z tobą zaraz.

Opanował falę rozczarowania. Jeśli chciał, żeby Becky uznała go za członka rodziny, musiał nauczyć się, jak postępować z jej dziećmi. Mike, Sara i Nicky od lat byli dla niej najważniejsi i musiał się z tym pogodzić, nawet gdyby Becky została jego żoną, co wobec postawy Mike'a wcale nie było pewne.

Gdyby posłuchał, co ma mu do powiedzenia Sara, zrobiłby dobry początek. Tęsknie zerknął w głąb korytarza, potem westchnął i odgarnął kosmyk z czoła.

- Słucham.

- Usiądź, proszę.

Odsunął krzesło od stołu, obrócił je i usiadł okrakiem, kładąc łokcie na oparciu.

- Mów.

Zaskoczyła go nagła zmiana sytuacji. Dziewczynki stanęły po obu stronach Nicky'ego. Bez kłopotu odczytał informację wyrażoną w języku ciała. Nabrał w tym wielkiej wprawy, gdy jeszcze włóczył się po ulicach, a lata spędzone w dżungli biznesu uczyniły zeń eksperta. Sara i Dani chroniły młodszego brata, widząc w rozmówcy przeciwnika.

- Kochasz naszą mamę? - spytała Sara.

Otworzył usta ze zdumienia. Pierwszy raz w życiu zabrakło mu słów. Wycofaj się, powiedział sobie w myśli. Odkąd poznał Rebekę Hansen, przeżywał jedno zaskoczenie za drugim. Okazuje się, że i dzieci mogą wprawić w zdumienie. Były wszak bardzo podobne do matki, zwłaszcza Sara.

Co powinien zrobić? Odłożyć rozmowę na później czy szczerze odpowiedzieć? Przed oczy nasunął mu się obraz Becky, zasmuconej i zdenerwowanej rozmową z synem. Podjął decyzję. Becky miała na razie dość trudnych chwil. Musi przeprowadzić tę rozmowę bez niej.

Może zanim Becky zejdzie na dół, najgorsze minie.

- Tak.

- A nas lubisz? To znaczy, czy lubisz nas tak Jak Dani? - Usłyszał w pewnym siebie głosie Sary nutę su­rowości. - Wiem, że Dani jest twoja, ale czy nas też możesz lubić?

Znów zaskoczony przyjrzał się Dani. Usta miała mocno zaciśnięte, z napięciem wpatrywała się w jego twarz.

Czy Dani była jego? Przebiegł w myślach wszystkie miesiące, odkąd „odziedziczył” dziewczynkę i uznał, że tak właśnie o niej myśli. Bardzo starał się zaspokoić wszystkie jej potrzeby materialne. Tylko czy to wystarczało?

- Dani...

- Słucham, Ryan.

- Chodź do mnie, proszę. - Dani posłusznie obeszła zniszczony stół i stanęła u jego boku.

- Pamiętasz naszą rozmowę sprzed kilku tygodni? O tym, jak masz do mnie mówić?

- Tak.

- Źle wtedy wybrałem. Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcesz nazywać mnie tatą.

Dani stała w milczeniu tak długo, że już zaczął się obawiać, czy nie wpadł na ten pomysł za późno albo nie odczytał błędnie jej pragnień. W końcu jednak powoli skinęła głową. Jej ciałem wstrząsnął szloch. Ryan przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.

- Jesteś moja. Dani? - spytał.

Skinęła tylko głową, nie była bowiem w stanie nic powie­dzieć. Ryan również poczuł ściskanie w gardle. Nie wypusz­czając z objęć Dani, przyjrzał się Sarze, która spoglądała na niego bardzo zadowolona z siebie.

- Saro! - Ostrym tonem i surową miną na chwilę spłoszył z jej twarzy uśmiech, zaraz jednak dziewczynka dostrzegła wesołość w jego oczach i uśmiechnęła się znowu. Zauważył wtedy, że na miejscu zęba zabranego przez wróżkę wyrasta już nowy.

- Słucham?

- Lubię Mike'a, Nicky'ego i ciebie. Bardzo lubię.

Cała trójka wymieniła między sobą uśmiechy, zaraz jednak spoważnieli i Sara odezwała się znowu.

- My też cię bardzo lubimy. Oprócz Mike'a. Ale on jest ostatnio dziwny. - Widział, jak dziewczynka zastanawia się nad tym tajemniczym faktem, którym nie warto szczególnie się przejmować. - Jesteśmy ciekawi... czy zechcesz się z nami ożenić. - Ostatnie słowa wyrzuciła z siebie jednym tchem. Spłonęła ciemnym rumieńcem, ale nadal stała wyprostowana, czekając na odpowiedź.

Ryan poczuł, że jest zgubiony. Czy powinien im powiedzieć, że Becky już zgodziła się zostać jego żoną, czy też poczekać, bo może Becky chce im o tym powiedzieć sama? A może i zmieniła zdanie z powodu Mike'a? Nie mógł niczego oznajmiać, skoro nie wiedział, czy Becky nie zwróci mu pierścionka.

Aż zamroczyły go pytania kłębiące mu się w głowie. Wiedział, że jeśli zrobi fałszywy krok, może raz na zawsze zepsuć swój układ z Becky. O Boże! Dlaczego postanowił sam przeprowadzić tę rozmowę?

Jego milczenie się przedłużało. Sara zbladła, Nicky przestał się uśmiechać, a Dani skuliła ramiona. Gorączkowo usiłował wymyślić, co ma powiedzieć. Dani wysunęła mu się z objęć i stanęła razem z resztą dzieciaków.

Ryan przeklinał swoje niezdecydowanie.

Becky zwlokła się z łóżka, po czym włożyła dżinsy i pierwszą z brzegu koszulkę. Musiała zejść na dół poroz­mawiać z Ryanem. Należało zdecydować, jaką taktykę przyjąć wobec Mike'a.

Na korytarzu przed drzwiami do kuchni zatrzymała się i oparła o ścianę, usłyszała bowiem głos Sary, pytającej Ryana:

- Kochasz naszą mamę?

Czekała na odpowiedź, jakby stała na rozżarzonych węglach.

- Tak.

Znów odetchnęła, usłyszała bowiem w jego głosie pewność i zdecydowanie.

Po chwili przysunęła się bliżej i mogła już zajrzeć, co się dzieje w kuchni. Ryan siedział przy stole, odwrócony do niej plecami, a niewidoczne dzieci były skupione wokół rogu. Czy należało wejść i oszczędzić Ryanowi przesłuchania Sary?

Nie. Jeśli Ryan chce wejść do ich rodziny, musi nauczyć się, jak sobie radzić z jej dociekliwością. Zresztą Becky chciała się przekonać, co zrobi w sytuacji troje na jednego.

Gdy usłyszała następne pytanie Sary, omal nie wmieszała się do rozmowy. Jeszcze bardziej pokochała Ryana za szcze­rość i powagę, z jaką traktuje małą dziewczynkę. Ale po pytaniu o małżeństwo bezsilnie kucnęła przy ścianie.

Dlaczego Ryan nie odpowiada? Czyżby zmienił zdanie?

Dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że Ryan nie może odpowiedzieć na to pytanie, póki z nią nie poroz­mawia. Znalazł się w kropce.

Wstała i przysunęła się krok bliżej. Dzieci zauważyły jej obecność, ale nie zareagowały. W wielkim skupieniu czekały na odpowiedź.

Ryan, nieświadom tego, że Becky stoi tuż za nim, czuł się w najwyższym stopniu niekompetentny. Do licha! Gdzież się podziały jego sławne umiejętności negocjowania? To, niestety, wiedział. Stracił je nagle dlatego, że ta rodzina tak wiele dla niego znaczyła. To nie była jeszcze jedna umowa do pod­pisania.

Na uchu poczuł muśnięcie warg. Kojąca dłoń znalazła się na jego ramieniu i zsunęła na wysokość głośno bijącego serca. Becky stanęła obok niego.

- I co, Ryan? Czy ożenisz się z nami? Bo ja kocham cię z całego serca.

Odwrócił głowę i spojrzał w aksamitnobrązowe, ciepłe oczy kochanej kobiety. Natychmiast się odprężył. Pochylił się i przytulił policzek do jej piersi.

- Tak.

Becky pocałowała go. Dzieci obiegły stół dookoła, wydając radosne okrzyki, i rzuciły się na Ryana. Kuchenne krzesło z trzaskiem przewróciło się na bok.

Pierwsze godziny narzeczeństwa z Becky Ryan spędził więc w izbie przyjęć miejscowego szpitala, gdzie założono mu na tył głowy osiem szwów w miejscu, którym zderzył się z buldożerem Nicky'ego.

Cześć. Nie spodziewałam się ciebie. - Uśmiech Jan był wątły, ton głosu zaprawiony udaną radością. Przyjaciółka uściskała Becky. Potem wzięła wózek i zaczęła łokciami torować sobie drogę do taśmy z bagażami.

- Bardzo chciałam ci coś powiedzieć, a ponieważ Stan nie mógł przyjść...

- Świetnie mi się leciało, więc nie żałuję wydatku na pierwszą klasę. Zresztą sądząc po hałasach, które dochodziły z dzioba, ktoś tam był pijany i naświnił.

Becky usunęła się z drogi dwóch mężczyzn, niosących na jednym ramieniu narty, a na drugim wielkie torby. Ponieważ prawie o tej samej godzinie wylądowały cztery samoloty, lotnisko było zatłoczone znacznie bardziej, niż powinno być w środku nocy. Rozejrzała się dookoła i westchnęła z zazdroś­cią. Wszyscy ci ludzie dokądś lecieli albo właśnie skądś przylecieli.

Gdy zaparkowawszy samochód przed lotniskiem szła w stro­nę terminalu, w przeciwną stronę, ku parkingowi, płynął strumień opalonych, uśmiechniętych podróżnych z wiankami na szyjach. Najwidoczniej wylądował samolot z Hawajów. Zazdrość dosłownie ją zżerała.

Nigdy w życiu nie dotarła dalej na południe niż do Portland i dalej na wschód niż do Saskatoon. Oczywiście, były to ciekawe miejsca, Becky uważała jednak, że nie sposób ich porównywać z Hawajami.

- Nie musiałaś po mnie przychodzić. - Jan wspięła się na palce i popatrzyła wzdłuż taśmy w miejsce, gdzie powinny się ukazać bagaże. - Mogłam pojechać do domu taksówką.

- Kiedy Stan zadzwonił...

- Tak wypchałam walizkę, że w ogóle nie mogłam jej zamknąć. Mam kilka wspaniałych rzeczy dla twoich małych potworków. Może nawet Mike mnie uściska, jak zobaczy bluzę hokeisty. Były tak okazyjne, że wzięłam dwie. A dla Nicky'ego mam... - Urwała i zerknęła na Becky - Mniejsza o to, potem będzie mnóstwo czasu, żebym ci mogła pokazać.

- Nie musisz dawać im...

Jan lekceważąco skinęła dłonią.

- Przecież nikt mi nie kazał. Sarze kupiłam szkatułkę na biżuterię z tajnymi schowkami. Nicky się wścieknie, jak zacznie węszyć po jej pokoju. - Roześmiała się, ale bardzo wątle. - Dla Dani też coś kupiłam. Trzeba traktować dzieciaki równo, zwłaszcza jeśli z Ryanem zmądrzejecie i zechcecie, żeby były z Sarą siostrami.

- Nicky nie...

- Owszem, tak. Jest wścibski jak diabli, ale przy tym sprytny, dlatego jeszcze nigdy nie złapałaś go na gorącym uczynku. - Przysunęła się bliżej do nadjeżdżających bagaży. Po chwili walizka znalazła się przy niej.

- Pomogę ci...

- Nie, nie. Już mam.

Becky widziała, że nieobecność Stana sprawiła Jan przy­krość. Przyjaciółka nie chciała jednak słuchać żadnych wyjaś­nień, Becky uznała więc, że czas zmienić taktykę.

- Nie. - Przeszkodziła Jan, która chciała ująć rączkę walizki. Inna kobieta natychmiast odepchnęła ją łokciem od taśmy.

- Po co to zrobiłaś? Teraz musimy zaczekać na następną rundę.

- Nie odjechała na zawsze. - Becky poczekała, aż Jan przestanie z niezadowoloną miną śledzić oddalającą się czerwoną walizkę. - Odkąd wysiadłaś z samolotu, nie po­zwoliłaś mi dokończyć zdania.

Jan spojrzała na nią zdziwiona, potem zrobiła smutną minę.

- Ojej, chyba masz rację.

- Na pewno mam. Co więcej... - Skrzyżowała ramiona na piersi i przybrała surową minę. - Nie zdejmiemy tej walizki z taśmy, dopóki nie powiesz mi, co za ohydztwo kupiłaś tym razem dla Nicky'ego.

- Spokojnie, Becky, to tylko zabawka.

- Zabawka, która co robi? Ostatnio kupiłaś mu oszukane cukierki, smakujące jak ostra papryka. Przedtem był długopis, który dokładnie opryskiwał użytkownika, jeśli nie nacisnęło się specjalnego guziczka. Miałam przez niego spotkanie z wychowawcą.

- Przecież cię za to przeprosiłam.

Becky zmarszczyła czoło i spokojnie czekała. Wiedziała, że jeśli Jan wyczuje u niej słabość, rozmowa będzie ciągnąć się bez końca.

- Zgoda. Zapowiem mu, że jeśli weźmie to do szkoły, nie dam mu już żadnego prezentu, póki nie będzie pełnoletni. Wystarczy?

- To zależy. Co to za świństwo?

- Gwarantuję, że nie będzie trwałych szkód ani plam.

- W porządku. Możesz mu dać. - Becky wcisnęła ręce do kieszeni żakietu. - A nie zamierzasz mnie spytać, gdzie jest Stan?

- Nie,

- Ani trochę nie jesteś ciekawa, dlaczego przyszłam zamiast niego?

- Nie. - Jan nerwowo poruszyła nogą. - Jedzie moja walizka.

- Nie wierzę ci.

- To nie wierz.

Becky chwyciła przyjaciółkę za rękaw i pociągnęła. Jan chwyciła powietrze, a walizka ponownie przejechała obok. Jan zaklęła, znowu bowiem straciła miejsce z dostępem do maszynerii wypluwającej bagaże.

- Słuchaj, Becky, czy nie możesz poczekać, aż wsiądziemy do samochodu, żeby mi powiedzieć, że facet wystawił mnie do wiatru?

- Wcale nie wystawił cię do wiatru.

- Stan i ja mieliśmy... mieliśmy małą sprzeczkę przed moim wyjazdem, ale mimo to obiecał wyjść po mnie na lotnisko. Nie ma go. Wydaje mi się, że rozumiem, co to znaczy.

- Wcale nie rozumiesz. Dlatego Stan do mnie zadzwonił. Choć prawdę mówiąc, waszą małą sprzeczkę nazwał dziką awanturą. W każdym razie wiedział, że jeśli nie przyjdzie, wyobrazisz sobie najgorsze. Tymczasem jego siostra z dziećmi miała wypadek samochodowy nad Jeziorem Williamsa, więc musiał tam jechać, żeby się nimi zaopiekować.

Jan znieruchomiała ze wzrokiem wbitym w walizkę.

- Ale ze mnie samolubna idiotka! Czy są ciężko ranni?

- Nie. Stan telefonował drugi raz godzinę temu i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Siostra i dwoje dzieci wykręcili się szokiem i kilkoma siniakami. Najmłodszy chłopiec ma lekki wstrząs mózgu, ale jutro też wypiszą go ze szpitala.

- Strasznie mi głupio. Myślałam o nim same najgorsze rzeczy, a on tymczasem... - Jan skuliła ramiona, wściekłość i lęk nagle z niej uleciały.

- Jesteś zmęczona i rozdrażniona. Poza tym nikt oprócz mnie nie zgadłby, co myślisz.

Becky zauważyła kątem oka zbliżającą się czerwoną walizkę i sięgnęła po nią, wsuwając ramię między grubego mężczyznę i kościstego nastolatka. Gdy stawiała bagaż na wózku, zamki puściły i zawartość wyleciała w powietrze.

Następne kilka sekund Becky widziała jak na zwolnionym filmie. Obie przyglądały się bezradne i oszołomione, jak garderoba Jan unosi się nad ich głowy i opada u stóp innych ludzi, czekających na bagaż. Część ubrań osiadła na pobliskich wózkach. Nastolatek spiekł raka, bo na ramię upadł mu biustonosz. Kosmetyczka uderzyła w plecy grubego mężczyz­nę, jakby była pociskiem z armaty.

Niezwykłą ciszę, jaka zapadła po eksplozji walizki, przerwał wybuch śmiechu stojących dookoła ludzi, którzy wspólnymi siłami zaczęli pomagać Jan w zbieraniu rzeczy. Pomagał nawet chudy nastolatek, póki nie odkrył u siebie w dłoni pary jedwabnych majteczek. Wtedy spąsowiał jeszcze bardziej i wrzuciwszy je do walizki, szybko uciekł. Jakaś kobieta obdarowała Jan plastikową torbą, żeby można było zmieścić nadmiar rzeczy.

Zanim obie z Becky pozbierały wszystko i podziękowały tym, którzy pomagali, Jan zdążyła się otrząsnąć z apatii. Gdy wyszły z hali przylotów, była już sobą. Twierdziła, że zemdleje, jeśli natychmiast nie zje kawałka czekolady.

Szły wzdłuż olbrzymiej oszklonej ściany, która oddzielała poczekalnię od płyty lotniska, gdy Jan zauważyła pierścionek z brylantem na lewej dłoni Becky, zaciśniętej na rączce walizki.

Pisnęła z podniecenia nieco głośniej, niż ryknął silnik samolotu, szykującego się do startu po drugiej stronie szyby. Puściła torby i zarzuciła Becky ręce na szyję, zamykając przyjaciółkę w obłędnym uścisku. Becky roześmiała się, ale uciszyła Jan, bo wszyscy dookoła, z ochroną włącznie, zaczęli im się przyglądać.

- Nareszcie się zdecydowałaś. A to spryciarz! Musiał trzymać wszystko w tajemnicy przed Hallie. Czemu mi nie powiedziałaś? Kiedy ślub? Co na siebie włożysz?

- Po jednym pytaniu, proszę. - Becky wzięła torbę, podała Jan walizkę i lekko ją popchnęła. - To się stało, jak cię nie było. Dzieciaki są zachwycone, tylko Mike wydaje się bardzo tym zirytowany.

- Nie chcesz chyba zrezygnować z powodu Mike'a?

- Owszem, przeszło mi to przez myśl, ale nie, nie mo­głabym. Kocham Ryana, Sara i Dani też. Dani spytała mnie, czy po ślubie będzie mogła do mnie mówić „mamo”, tak samo jak inne dzieci. Gdybym zrobiła tak, jak chce Mike, unieszczęśliwiłabym pięć osób.

- Czy spytałaś Mike'a, dlaczego nie chce, żebyś wyszła za Ryana?

- On się nie pali do rozmowy o tym, co czuje, ale będę dalej próbować. Muszę tylko znaleźć odpowiedni moment.

- Gdybyś chciała, żebym i ja spróbowała, to daj znać. Będziemy mieli sam na sam na meczu hokejowym. Może zechce się zwierzyć cioci Jan. - Jan uściskała Becky wolnym ramieniem. - Nie martw się. Coś wymyślimy.

- Zamierzam włożyć suknię, w której babcia była na swoim pierwszym balu.

- Jaka to suknia?

- Ta z portretu, który wisi nad kominkiem u mnie w sypial­ni. Wiele lat temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, babcia specjalnie ją zapakowała, żeby suknia czekała, aż dorosnę. Powiedziała, że to jest jej ślubny prezent dla mnie, a daje mi go wcześniej, bo prawdopodobnie umrze, zanim zdążę wyjść za mąż.

- Ale nie włożyłaś jej na ślub z Erikiem?

- Nie. Sama zastanawiam się dlaczego.

- Pewnie w głębi serca zdawałaś sobie sprawę z tego, że robisz fałszywy krok.

- Może - przyznała Becky. Wyciągnęła kluczyki z torebki, gdyż tymczasem doszły do parkingu. - Samochód zostawiłam chyba w tym rzędzie.

- Ustaliliście już datę ślubu?

- Postanowiliśmy, że będzie tylko cywilna uroczystość w Lilac House, dla najbliższych przyjaciół.

- Wykluczone. Tym razem musisz mieć królewskie wesele, nawet gdybym miała je sama zorganizować od początku do końca. Eric nie znosił myśli o takiej gali, a twoi rodzice nie znosili Erica, więc poprzednio ominęło cię prawdziwe wesele.

- Na więcej nie starczyłoby nam pieniędzy. Byłam całkiem zadowolona z tego, co mieliśmy.

- Zadowolona to za mało. Tym razem zrobimy wszystko z pompą, na jaką stać mnie. Nie, nie, nie! - Zdusiła w zarodku sprzeciw. - Tym razem nie będę słuchała twoich wykładów z ekonomii. A jak będzie trzeba, to poszczuję cię Sarą.

- Och, nie. Tylko nie to. - Becky skuliła się w udanym przerażeniu, po czym otworzyła drzwi samochodu.

- To bądź grzeczna.

- A poważnie mówiąc, zależy mi na tym, żeby uroczystość odbyła się w salonie Lilac House.

- Wiem. Mówisz o tym, odkąd się znamy.

- Czy zechcesz być moim świadkiem?

- To się rozumie samo przez się. Spróbowałabyś mnie powstrzymać!

Jan położyła walizkę na tylnym siedzeniu. Obie wsiadły do samochodu i zapięły pasy.

- Eric - powiedziała Jan.

- Co Eric?

- Zastanawiam się, co powie, gdy usłyszy, że ponownie wychodzisz za mąż.

- Nie mam co do tego wątpliwości. Przysięgnie...

- ...że nigdy więcej nie zapłaci ci ani centa na dzieci - dokończyła za nią Jan. - A jak się dowie, że Ryan jest bogaty, to jeszcze będzie próbował wyłudzić pieniądze na utrzymanie dla siebie.

- Nawet on nie byłby chyba aż tak bezczelny. - Becky zapaliła silnik i wyjechała z parkingu.

- Na to nie licz.

- Nie rozmawiajmy już o nim, bo znowu zaczyna mnie boleć brzuch. Czas jechać do domu. Mam jutro ciężki dzień i muszę trochę się przespać. Obiecałam uszyć dwie jednakowe sukienki dwóm małym dziewczynkom, które znamy i kochamy.

Cześć, Becka.

Becky znieruchomiała przy maszynie do szycia, z materiałem w dłoni. Tylko Eric zdrabniał w ten sposób jej imię.

- Dawno się nie widzieliśmy - powiedział.

Maszyna zaczęła jękliwie protestować przeciwko nierucho­memu trzymaniu materiału, ale dopiero gdy złamała się igła, Becky zdjęła nogę z pedału i puściła materiał. Wolno podniosła głowę.

Eric stał na progu. Wciąż był bardzo przystojny.

Gdyby nie kończyło się na efektownym wyglądzie i uroku, gdyby miał coś w sobie... Ciekawe, jaką rolę zamierzał odegrać tym razem. Mimo iż z ramienia zwisał mu plecak, wydawał się skrzyżowaniem Jamesa Deana z Elvisem. Bardzo malowniczy widok, aczkolwiek liczba złotych ćwieków na skórzanej kurtce była chyba trochę przesadzona, nawet jak na niego.

Becky patrzyła w milczeniu, jak Eric zdejmuje okulary przeciwsłoneczne. Ściskało ją w żołądku.

- Jak wszedłeś do mojego domu?

- Jak to jak? Drzwi były otwarte. Nie mam zwyczaju odrzucać zaproszeń. - Obrócił w dłoni okulary.

- Sama zamknęłam drzwi po wyjściu dzieci do szkoły. Albo się włamałeś, albo skądś masz klucz.

- Po prostu pamiętałem, że na wszelki wypadek trzymasz w szopie zapasowy klucz dla dzieci. I co z tego? Ten dom jest częściowo mój. Słono za niego zapłaciłem.

- Ostatnio nie płacisz ani centa.

- Co tam, wpadki każdemu się zdarzają. Musiałem wyje­chać z Vancouveru. - Zaczepił okulary o wycięcie bawełnianej koszulki, energicznie podszedł do stołu i wziął do ręki pasek koronki, który Becky zamierzała przyszyć do nowej sukienki Sary. - Mężczyzna nie może pozwolić, żeby okazja wymknęła mu się z rąk.

- Okazja? A mnie omal nie zabrali tego domu. Dzieci i ja nie mielibyśmy gdzie mieszkać.

- Nieprawda. Musieliby dać wam cztery albo pięć miesięcy na przeprowadzkę, zanim mogliby was stąd wykopać. Jak widzisz, wróciłem w porę, prawda? - Przełożył palce przez otwory w koronce.

- Czy masz dla mnie czek?

- Słucham? No, pewnie. Tutaj. - Poklepał się po kieszeni.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że wyjeżdżasz z miasta?

- O, serce moje! - Splótł dłonie na piersi i nieco pochylił głowę, jakby się modlił. - Jeszcze ją to obchodzi.

- Mnie nie, ale bank tak.

- Co tam! - Zrezygnował z wystudiowanej pozy i zrobił kilka kroków w jej stronę.

- Nie podchodź bliżej.

- Nie wygłupiaj się, Becka. Nie dotknę cię.

- Gdzie byłeś? - Wyłączyła maszynę i odsunęła krzesło. Gdy wstała, natychmiast uciekła w bok, żeby odgrodzić się od Erica stołem. Przystanęła na chwilę, gdy w zasięgu jej ręki znalazły się nożyce, zaraz jednak zacisnęła dłonie w pięść i zostawiwszy je, ruszyła dalej.

- W Las Vegas. Z Margaret. - Rzucił koronkę na stół i wcisnął ręce do kieszeni. - Zauważyła mnie w hotelowym barze, tam gdzie pracowałem. Widocznie jej się spodobałem. Spędziliśmy gorący weekend, jeśli wiesz, co mam na myśli. A potem okazało się, że załatwiła tu, co miała załatwić, i wraca do siebie. Błagała mnie, żebym z nią pojechał.

- Więc rzuciłeś pracę, zostawiłeś swoją dziewczynę i wy­jechałeś. Rozumiem, że Margaret jest bogata.

- Nieprzyzwoicie. Dla mnie to szansa, żeby się stąd wydostać, kotku.

Ominęła go szerokim łukiem i wyszła do sieni z nadzieją, że Eric podąży za nią. Gdy istotnie tak się stało, odetchnęła z ulgą. Wydostała się z pułapki zamkniętego pokoju. Szeroko otworzyła frontowe drzwi i objęła dłonią ich masywne skrzydło.

- Po co przyszedłeś, Eric?

- Pomyślałem, że wpadnę zobaczyć dzieci.

- Kiepski pretekst. Dobrze wiesz, że wrócą ze szkoły dopiero za pół godziny. Poza tym rzadko przychodziłeś je zobaczyć nawet wtedy, kiedy mieszkałeś w Vancouverze.

- Co tam! Chciałem trochę z tobą porozmawiać. Wiesz, powspominać stare dzieje.

- Nie łączy nas nic, co chciałabym wspominać.

- Do licha, Becka, tamto było dawno i nieprawda. Już zawsze będziesz o tym nudzić?

- Nie mówimy o rozbitej szybie, Eric. Zgwałciłeś mnie. Powinnam zgłosić to na policji, żeby cię aresztowano.

- Znowu chcesz to wałkować? - Pokręcił głową, westchnął i zrobił bardzo rozczarowaną minę. Przybrał kolejną pozę.

Przyjrzała mu się chłodnym okiem. Włosy rzeczywiście miał w ładnym, kasztanowym odcieniu. Ale były tak posklejane żelem, że powiew od otwartych drzwi nie poruszył mu ani jednego kosmyka. Z pewnością nadal codziennie ćwiczył w siłowni. Nie utył tak, jak jego byli koledzy z drużyny. Mięśnie miał jeszcze bardziej wydatne niż kiedyś. Aż za bardzo.

W ustach lśnił mu równy rząd białych zębów. Ale Becky wiedziała doskonale, ile to kosztowało, bo sama pomagała za te zęby zapłacić. Dołeczkami w policzkach niewątpliwie mógł oczarować większość kobiet. Tylko co z tego? Po prostu miał dużo atutów, którymi umiał grać.

Nie mógł jednak równać się z Ryanem.

Dzięki kursowi samoobrony, na który zapisała się po ostatnim sam na sam z Erikiem, przestała się go bać. Niepokój w żołądku, jaki teraz czuła, wziął się wyłącznie stąd, że miała bardzo złe wspomnienia, a Eric zjawił się znienacka.

- Nie. Chcę, żebyś mi powiedział, co cię tu przyniosło, i zaraz sobie poszedł.

Zanim Eric zdążył odpowiedzieć, do domu wpadł jej najmłodszy syn, a za nim pozostałe dzieci. Gdy Nicky zobaczył, że mama nie jest sama, próbował wyhamować pęd, ale było już za późno. Potknął się o chodnik i poleciał prosto na Erica.

Tak fachowe bloki Becky widywała czasem, gdy w telewizji transmitowano mecz futbolowy. Nicky wylądował u jej stóp z potulnym uśmiechem. Natomiast Eric runął jak długi na podłogę, wydając głośne przekleństwo.

Z plecaczka na ramieniu wypadła mu lokomotywka, która niegdyś należała do pradziadka Becky. Eric sięgnął po zabawkę, ale Mike był szybszy.

- Ach, więc przyszedłeś ukraść lokomotywkę. Po co ci ona? - spytała Becky.

- Pieniądze, moja miła. Pieniądze. - Wstał, wsadził sobie koszulę w spodnie i niedbałym gestem poprawił marynarkę. Podniósł z ziemi plecaczek. - Hobby Margaret, poza mną oczywiście, są antyki. Widziałem u niej dokładnie taka samą zabawkę w katalogu domu aukcyjnego Christie. Jest warta fortunę.

- Wcale nie jest. Kłamiesz. - Becky bardzo się zanie­pokoiła.

- Nie chcemy cię tutaj, draniu. - Mike stanął między rodzicami, wojowniczo wysuwając podbródek. Tymczasem Nicky, Dani i Sara schowali się za Becky. - Ty... wynoś się z tego domu i nie wracaj tu nigdy więcej.

- Nie wolno ci do mnie tak mówić, ty mały...

- Nie! - Becky chwyciła Mike'a za ramię i odciągnęła do tyłu, bo ramię Erica ostrzegawczo się uniosło. - Czy masz w kieszeniach jeszcze coś, co należy do mnie?

- Nie - burknął. - Zresztą dlaczego nie miałbym sobie wziąć tej durnej zabawki? Przecież z naszego małżeństwa nie wyniosłem nic oprócz fury kłopotów i długów.

- Daj mi czek i zabieraj się stąd, Eric! - Nie odpowiedział ani nie sięgnął do kieszeni. - Aha, więc to też było kłamstwo, co? Nie masz zamiaru spłacić do końca kredytu.

- Jeśli zamierzasz zachowywać się w ten sposób, to idę.

Mogli się przyjrzeć, jak Eric przybiera pozę pełną godności z taką łatwością, jakby wkładał płaszcz. Potem z podniesioną głową opuścił dom.

- A jeśli jeszcze raz ośmielisz się podnieść rękę na moje dziecko, to wezwę policję i oskarżę cię o napaść! - krzyknęła za nim.

Gdy samochód z wypożyczalni znikł z podjazdu, Becky uklękła i przygarnęła do siebie wszystkie dzieci. Dani też. Sara uroniła kilka łez, a Mike niezgrabnie poklepał ją po plecach.

- Nic wam nie jest, dzieciaki? - spytała Becky.

Wszystkie po kolei zapewniły ją, że jakoś przeżyły tę przykrą scenę, chociaż tylko Nicky wydawał się stosunkowo spokojny. Wycałowała swoją gromadkę i wysłała trójkę młodszych dzieci do kuchni na przekąskę. Mike'a wzięła za rękę i trzymała tak, póki inne dzieci nie wyszły poza zasięg jej głosu.

- Nie powinieneś w ten sposób się do niego odzywać, kochanie - powiedziała.

Wysunął dłoń z uścisku i podał jej lokomotywkę.

- Przecież jest draniem.

- Jest twoim ojcem.

- Ale ja nie chcę, żeby nim był. I nie zmusisz mnie, żebym powiedział przepraszam. Nie obchodzi mnie, czy on tu jeszcze kiedyś wróci! - krzyknął i pobiegł na górę, zanim Becky zdążyła powiedzieć choćby jedno słowo więcej.

Nie zatrzymała go. Oboje potrzebowali czasu, żeby ochłonąć i przemyśleć to, co się stało. Porozmawiać mogli później.

Becky bezsilnie usiadła na podłodze z lokomotywką w dłoni. Pomyślała, że jeśli Eric trafnie ocenił wartość zabawki, to znowu udało mu się zadać jej ból. Bo oczywiście w takim wypadku należało lokomotywkę sprzedać. Nic nie usprawied­liwiało trzymania w domu bibelotu, gdy rodzina potrzebowała tylu rzeczy.

Wciąż jeszcze siedziała w tym samym miejscu, gdy w kwad­rans później do domu wszedł Ryan.

- Becky! - Kucnął obok niej i chwycił ją za ramię. - Czy coś się stało?

- Był tutaj Eric - odparła głosem bez wyrazu.

- O, jasna cholera! - Instynktownie zacisnął palce, zaraz jednak rozluźnił chwyt, uświadomił sobie bowiem, że może sprawić jej ból. - Skrzywdził cię? - Becky miała wrażenie, że słyszy zgrzytanie zębów.

- Może wiesz, gdzie należy iść, żeby wycenić starą zabawkę? - Przesunęła palcami po wypukłych cyferkach na lokomotywce. Na metalu rozprysnęła się łza.

- Becky, przerażasz mnie. Chodź, porozmawiamy. - Poło­żył jej rękę na drugim ramieniu i obrócił ją ku sobie.

- Nawet mnie nie dotknął. - Gdy w końcu skrzyżowali spojrzenia, w oczach Becky był bezbrzeżny smutek.

- A dzieci? - Nie widział dookoła nikogo innego, ale słyszał dźwięki dolatujące z kuchni. - Czy dzieciom nic się nie stało?

- Przestraszyły się, ale już wszystko w porządku. Omal nie uderzył Mike'a. - Pokręciła głową z niedowierzaniem. - Mike... pękł. Nigdy nie słyszałam, żeby odzywał się w ten sposób.

- Gdzie Eric?

- Wyjeżdża. Prawdopodobnie do Las Vegas. Myślę, że na dobre, bo nie dostał tego, po co przyjechał.

- Gdzie on jest w tej chwili?

Ryan słyszał w swoim głosie ledwie hamowaną wściekłość. Głośno zaczerpnął tchu i policzył w myślach do dziesięciu. Musiał poznać fakty, upewnić się, że wszyscy są bezpieczni, a dopiero potem mógł zająć się tropieniem tego sukinsyna, żeby pokazać mu, co to znaczy ból.

- Po co chcesz to wiedzieć? Żeby go odnaleźć i sprać na kwaśne jabłko? Nie jest tego wart, a ty przy okazji mógłbyś niepotrzebnie się narazić. On wciąż wygląda jak umięśniony czołg.

- Wielkie mięśnie nie zastąpią mózgu. - Ryan wiedział, że jego uśmiech w tej chwili jest bardzo niemiły.

- Jak wytłumaczyłabym potem dzieciom, że tobie wolno załatwiać sprawy pięściami, a im nie? - Ścisnęła go za ramię.

Poczuł, że słabnie. A potem Becky powiedziała coś, co rozbroiło go całkowicie.

- Musisz zacząć myśleć i zachowywać się jak wzorowy ojciec. Zmienię zamki i...

- Ja się tym zajmę. Dzisiaj.

Skrzywiła się i zrobiła taka minę, jakby chciała wszcząć sprzeczkę, ale nagle wtuliła głowę w ramiona. Ryan się przestraszył. Nigdy dotąd Becky nie ustąpiła tak łatwo, gdy chciał coś dla niej zrobić.

- Martwię się o Mike'a. Jego reakcja była... za mocna. Zupełnie jakby coraz bardziej nienawidził ojca. Miałam wrażenie, że na widok Erica wyrzucił z siebie wszystkie złe uczucia, które się w nim kotłowały.

- Czy chcesz, żebym spróbował z nim porozmawiać? - zaofiarował się, choć nie był pewien skutku. Bądź co bądź, chłopak traktował go niewiele lepiej niż Erica.

- Nie, dziękuję. Porozmawiam z nim dzisiaj wieczorem, jak położę resztę dzieci spać. Oboje będziemy wtedy spokoj­niejsi.

- Po co przyszedł Eric?

- Po to. - Poklepała lokomotywkę.

- Po co mu zabawka?

- Powiedział, że jest warta dużo pieniędzy.

- Ale ty powiedziałaś...

- Wiem. - Westchnęła i zadrżała tak, jakby z trudem powstrzymywała wybuch szlochu. - Byłam w błędzie. Eric zobaczył podobną zabawkę w katalogu domu aukcyjnego i Christie. Czy to nie wspaniałe?

Nigdy w życiu Ryan nie słyszał czegoś równie smutnego.

- Ale, Becky...

- Jeśli jest warta tyle, że Eric pofatygował się tutaj i chciał ją ukraść, to pieniądze ze sprzedaży pewnie wystarczyłyby mi na opłacenie różnych prac remontowych w Lilac House, które od dawna są konieczne. - Otarła oczy brzegiem bluzy, a potem uśmiechnęła się do Ryana drżąco, lecz stanowczo. - Dlatego pytam, czy wiesz, gdzie mogłabym zanieść ją do wyceny.

Cholera! Nie mógł pozwolić, żeby Becky sprzedała przed­miot, który tyle dla niej znaczył. Niestety, powiedziała mu bardzo wyraźnie, że nie weźmie od niego żadnych pieniędzy.

- Chodź gdzieś usiąść.

Pomógł jej wstać i zaprowadził do pokoju dziennego. Wybrał dla niej miejsce na krześle przy oknie, uznał bowiem, że trochę słońca nigdy nikomu nie zaszkodzi. Potem wysunął jej spod stóp podnóżek i usiadłszy na nim, położył jej ręce na kolanach.

- Czy na pewno chcesz to zrobić?

- Tak. - Zamknęła oczy i oparła głowę o spłowiałą tapicerkę. - Jak cudownie grzeje słońce.

- Nie spytałaś mnie, dlaczego przyszedłem dziś przed szóstą.

Zamrugała zaskoczona i spojrzała na zegar, stojący na gzymsie kominka.

- Rzeczywiście, jak wcześnie. Co się stało?

- Jutro rano muszę wyjechać w interesach. Nie będzie mnie prawie dwa tygodnie. Czy Dani może pomieszkać przez ten czas u ciebie?

- Wiesz, że tak. Będę za tobą tęsknić. - Położyła lokomotywkę obok siebie na krześle i zacisnęła dłonie. - Dokąd jedziesz?

- Mam sześć albo siedem przystanków na wschodnim wybrzeżu. - Pochylił się ku niej. - Z Nowym Jorkiem włącznie.

- Ryan! Czy mógłbyś...

- Tak. Wezmę tę lokomotywkę i pokażę ją u Christiego. - Pogłaskał ją po dłoniach. - Oczywiście, jeśli jesteś zdecy­dowana.

Objęła go i przytuliła twarz do jego szyi.

- Jestem.

Ryan usłyszał jej stanowczy ton, ale na skórze poczuł wilgoć łez. I wtedy postanowił, że za wszelką cenę musi uratować dla Becky lokomotywkę pradziadka.

Ciałem Becky wstrząsnął następny dreszcz. Nie z zimna. Wieczór był suchy i pogodny, jak na jesień prawie idylliczny. Ale Becky musiała dojść do siebie. Ataki dreszczy chwytały ją raz po raz od godziny, odkąd strażacy siłą wynieśli ją z Lilac House.

Teraz było już znacznie ciszej. Umilkł brzęk tłuczonego szkła. Nikt nie wydawał krzykliwych rozkazów, nie łomotał ani niczego nie rąbał.

Becky uklękła na chodniku przed domem, otaczając ramio­nami dziewczynki i Nicky'ego. Mike siedział sam na krawęż­niku, kilka metrów dalej, z twarzą schowaną między kolanami. Nie chciał usiąść przy niej i innych dzieciach. Wiedziała, że musi z nim porozmawiać, ale to było zadanie na później. Na dużo później, gdy będzie umiała zachować spokój pytając, co u licha sobie wyobrażał...

Na razie było w niej jeszcze za wiele złości. Musiała najpierw zapanować nad przerażeniem, nad emocjami. Wście­kaniem się na jego młodzieńczą głupotę nic by nie zyskała, a Mike sposępniałby i zamknął się w sobie jeszcze bardziej.

Znów spojrzała na Lilac House. Frontowe drzwi były otwarte, z wybitego okna na strychu smugi dymu wciąż wiły się ku niebu, ale wszystko poza tym wyglądało normalnie. Dwaj strażacy wyszli na zewnątrz i porzucili na trawniku niesiony w zwojach ciężki wąż. Na szczęście nie musieli go użyć.

Becky wiele razy widziała w telewizji migawki z pożarów. Wiedziała, że Lilac House omal nie zamienił się w kompletną ruinę. Ale z wonią dymu i drobnymi śladami osmalenia mogła sobie poradzić sama. Gdyby musiała rozgarniać pogorzelisko, pękłoby jej serce. Popatrzyła na dwóch następnych strażaków, uzbrojonych w toporki. Wszyscy czterej zaczęli ładować sprzęt na ciężarówkę.

Toporki! Przypomniały jej się łomoty i odgłosy rąbania, które słyszała wcześniej, i jej ciałem wstrząsnął następny dreszcz. Z całych sił powstrzymywała jednak wybuch płaczu.

- Czy mogę teraz iść z nimi porozmawiać, mamo? Mogę?

Mocniej zacisnęła ramię wokół wiercącej się małej postaci.

- Nie, Nicky, nie można im przeszkadzać.

Za wozem strażackim z piskiem opon zatrzymało się żółte corvette, na chodnik wyskoczyła Jan.

- Becky! Przyjechałam, jak tylko zatelefonowała do mnie sąsiadka. Czy jesteście cali i zdrowi? Co się stało?

- Na strychu wybuchł pożar.

- To była wina Mike'a - doniósł Nicky. - Największy strażak wyniósł mamę na rękach.

- Wyniósł? Czy jesteś ranna? - wykrzyknęła Jan.

- Nie, nie jestem. Najpierw upewniłam się, że wszystkie dzieci są już na dworze, a potem zrobiłam użytek z gaśnicy.

- Idiotyczny pomysł - przerwał im szorstki głos.

Oderwała wzrok od Jan i zerknęła na mężczyznę, który kazał ją wynieść, żeby nie przeszkadzała. Mimo hełmu, ciężkich buciorów i grubego stroju ochronnego poznała Rogera Chalmersa, obecnie porucznika Chalmersa. Bardzo się zmienił, od czasu gdy był chłopcem, który dokuczał dziewczynkom z ósmej klasy na lekcjach gotowania, a potem w szkole średniej grywał w futbol z Erikiem. Ostatniej zimy Roger kilka razy proponował jej wspólne wyjście do miasta, ale zawsze odmawiała.

- Należało opuścić dom natychmiast po wyprowadzeniu dzieci i zatelefonowaniu po straż.

- I wtedy byłaby tu kupa gruzu, a nie osmalony dom.

- Mogłaś odnieść rany albo nawet gorzej. Miałaś na strychu mnóstwo śmieci, więc ogień mógł ci odciąć dostęp do drzwi. Zwykle najlepiej jest szybko uciec, Becky.

- Czy już zgasiliście ogień?

- Tak.

- Duże straty?

- Na szczęście ktoś niedawno opatrzył zewnętrzne ściany i dach materiałami ognioodpornymi. Zniszczone są ściany strychu, bo musieliśmy się upewnić, czy ogień naprawdę dogasi. Dzięki twojej szybkiej, choć ryzykownej akcji płomie­nie zniszczyły tylko jeden koniec pomieszczenia. Lepiej szybko zleć komuś sprawdzenie dachu, bo nie wiadomo, czy nie zacznie cieknąć.

- A wielka szafa pod północną ścianą... - Bojąc się odpowiedzi, musiała zaczerpnąć tchu, żeby dokończyć pytanie. - Czy jest cała?

- Przykro mi, ale w tej części strychu wszystko zostało zniszczone.

Łzy nabiegły jej do oczu i popłynęły ciurkiem po policzkach.

- Becky, co jest? - spytała zaniepokojona Jan.

- Suknia babci. - Otarła policzki brzegiem koszuli Nicky'ego. - Trzymałam pudło z suknią w tej szafie. Cedrowe drewno podobno chroni przed mo... mo... molami.

- Twoja ślubna suknia! - Jan podała jej chusteczkę i Becky wydmuchała nos.

- Trudno. To tylko suknia. Najważniejsze, że dzieci są całe i zdrowe, a Lilac House stoi, jak stał. W sklepach jest mnóstwo pięknych sukni ślubnych, więc jak przyjdzie czas, będę mogła coś wybrać.

Zauważyła, że Mike podniósł głowę i bacznie jej się przygląda. Smutek i rozpacz, malujące się na jego twarzy, sprawiły jej ból. Z wysiłkiem uśmiechnęła się do niego. Bez względu na to, co zrobił, był jej synem, kochała go.

Zwróciła się do Rogera:

- Czy możemy już wrócić do domu?

- Tak, ale w powietrzu wciąż unosi się dym. Lepiej byłoby, gdyby dzieci przespały dzisiejszą noc gdzie indziej.

- Wezmę je do siebie - zaofiarowała się Jan. Młodsza trójka przystała na tę propozycję z radością.

- Ja nie jadę. - Mike odezwał się pierwszy raz, odkąd wybuchł pożar. - To była moja wina, zostanę tu pomóc.

Becky zamyśliła się nad jego słowami. I nad tym, czego nie powiedział.

Mike pytał ją wcześniej, czy może pobawić się na strychu ze swymi nowymi przyjaciółmi. Wprawdzie nie lubiła tego towarzystwa, ale chciała uniknąć kolejnej kłótni z synem, więc z oporami wyraziła zgodę. Wiedziała, jak bardzo poddasze fascynuje dzieciaki, zwłaszcza o zachodzie słońca. Cienie rzucane przez rupiecie wyglądały wtedy bardzo tajem­niczo.

Szyła w jadalni, gdy Joe Brasky i reszta chłopaków z tupotem wypadli przez frontowe drzwi. Mike krzyczał za nimi i przeklinał. Potem rozległ się przenikliwy dźwięk alarmu pożarowego. Becky kazała Mike'owi przyprowadzić dziewczynki z sypialni Sary, a sama pobiegła do kuchni po Nicky'ego i gaśnicę.

Mike coś jej tłumaczył o sprawdzianie odwagi, papierosach i wypadku, ale nie miała czasu go słuchać. Najpierw musiała zapewnić bezpieczeństwo dzieciom i sprawdzić, co się dzieje na poddaszu.

Mike wybiegł z młodszymi dzieci na ulicę, a ona tymczasem popędziła schodami na górę i czołgając się na kolanach po ciemnym strychu, przebiła się przez dym w stronę żółto-pomarańczowych płomieni. Gdy znalazła się dostatecznie blisko, skierowała na nie gaśnicę i westchnęła do Boga.

Ostatni jaskrawy jęzor zgasł na kilka sekund przed przyby­ciem straży pożarnej. Zanim Becky zorientowała się w sytuacji, zwisała z czyjegoś ramienia i przemieszczała się w ten sposób po dwa schody naraz. Potem strażak bezceremonialnie rzucił ją na ziemię obok dzieci i nakazał, żeby się stamtąd nie ruszała.

Może Mike rzeczywiście miał taką potrzebę, żeby z nią zostać? Chciał zobaczyć skutki swojej lekkomyślności, czuła też, że chciałby jakoś pomóc. Był jeszcze mały i dlatego bardzo przestraszony, ale jednocześnie wystarczająco dojrzały, by czuć się odpowiedzialny za swoje zachowanie. Becky myślała o tym z dumą.

- W porządku. Możesz zostać. - Uściskała dziewczynki i Nicky'ego. - Bądźcie mili dla Jan, słyszycie? - Na szczęście dziewczynki bawiły się na podjeździe w klasy, więc Matylda była zaparkowana na ulicy. Jan przestawiła swoją corvette, zamknęła samochód i zapakowała dzieciaki do kombi. Zaraz potem strażacy skończyli pakować sprzęt i również odjechali.

Becky i Mike przyglądali się temu z końca podjazdu. Wreszcie Becky otoczyła chłopca ramieniem i powiedziała:

- Chodźmy. Mamy mnóstwo roboty.

Gdy popchnęła go w stronę domu, nie chciał iść.

- Tak mi przykro, mamo.

Położyła mu dłonie na ramionach i spojrzała w oczy.

- Wiem, kochanie. Wiem.

Nie powinnam tego robić. - Becky mocniej ścisnęła torebkę, gdy Jan ostro zakręciła, tak że zderzak Matyldy o milimetry minął budkę telefoniczną. - Zaplanowałam na dzisiaj następną rozmowę z Mike'em.

- O pożarze?

- Nie. Pożar mamy już za sobą. Obiecał mi trzymać się z dala od tych chłopaków, a poza tym pomoże mi wszystko posprzątać. - Chwyciła za brzeg fotela. - Miałam na myśli małżeństwo. Wciąż nie mogę z niego wydobyć, dlaczego tak go złości mój ślub z Ryanem.

- Kiedy wreszcie zauważysz, że Mike jest już prawie mężczyzną? Burza hormonów, przywódcze inklinacje i silny opór przed rozmową o uczuciach. Typowy niedojrzały przed­stawiciel rodzaju męskiego. Daj spokój.

- Może masz rację.

- Jestem tego pewna. Popuść Mike'owi. Przejdzie do porządku dziennego nad ślubem, jak tylko uzna; że to był jego pomysł. Prędzej czy później usłyszysz, jak się puszy, że znalazł ci wspaniałego męża.

- Skoro tak mówisz... - Becky zamknęła oczy, bo omal nie zderzyły się ze skrzynką pocztową. - Wczoraj wieczorem dzwonił Ryan. Był wściekły.

- Oho, musiał się dowiedzieć o pożarze. Obie z Hallie mówiłyśmy ci, że popełniasz błąd, trzymając to przed nim w tajemnicy. Jak się dowiedział?

- Nicky odebrał telefon.

- I oczywiście cię sypnął. Od pożaru nie mówi o niczym innym, tylko o wozie strażackim. Osobiście dziwię się, że udało ci się utrzymać sekret przed Ryanem tak długo. I co powiedział?

Becky zerknęła na tylne siedzenie. Dziewczynki były pochłonięte swoją rozmową, ale na wszelki wypadek zniżyła głos.

- Był wzorem uprzejmości. Jakby go zmroziło. Wolałabym nawet, żeby trochę pokrzyczał. Chciał natychmiast wsiąść do samolotu i przylecieć, ale go przekonałam, że nie ma potrzeby.

- Och, nie. To wielki błąd.

- O czym mówisz?

- Nie powinnaś mówić takiemu człowiekowi jak Ryan, że nie jest potrzebny.

- Nie powiedziałam tego! Wytłumaczyłam mu tylko, że nie powinien skracać służbowego wyjazdu, skoro nie ma tu nic do roboty. Wszystko, co trzeba, zostało zrobione.

- Jeszcze gorzej.

- E, tam. Ta cała rozmowa jest głupia.

- Obiecaj mi, że zatelefonujesz do niego dziś wieczorem i załatwisz sprawę. Jeśli będziesz czekać na jego powrót, prawie przez tydzień będzie pęczniał od złości. Dopiero wtedy przyjedzie wściekły.

- No, dobrze. Obiecuję. - Becky skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzała gniewnie na Jan. Zapadło milczenie, które trwało, póki Becky nie zauważyła, że przejeżdżają przez Park Stanleya w stronę mostu Lion's Gate.

- Nie sądzisz, że przyszedł czas, żebyś powiedziała mi, dokąd jedziemy? - odezwała się ostro.

Sara i Dani zaczęły chichotać na tylnym siedzeniu.

- To nasza sprawa, a ty musisz zgadnąć.

Światło zmieniło się na zielone i Jan mocno wcisnęła pedał gazu. Matylda strzeliła gaźnikiem na znak protestu. Jan uderzyła pięścią w tablicę rozdzielczą i samochód z szarp­nięciem ruszył.

- Może łaskawie zwróciłabyś uwagę, czyim samochodem jedziesz. To nie jest corvette.

- Słowo ci daję, że zauważyłam.

- Nie rozumiem, dlaczego nie pozwolisz mi usiąść za kierownicą.

- To proste, mamo - włączyła się Sara. - Nie wiesz, dokąd jedziemy. - Obie z Dani rozchichotały się tak strasznie, że trudno jej było dokończyć zdanie.

- Bardzo śmieszne. - Becky zadarła głowę i pociągnęła nosem. - Phi.

- Jak długo Ryana nie będzie w Vancouverze?

- Kilka dni.

- Jesteśmy na miejscu. - Jan wykonała gwałtowny skręt kierownicą i wjechała na parking, omal nie zderzając się z innym samochodem. Przy akompaniamencie klaksonu i gniewnych krzyków z drugiego samochodu wcisnęła ha­mulec, a trzy pasażerki sprawdziły wytrzymałość pasów bezpieczeństwa.

- Dość tego. W drugą stronę ja prowadzę - oświadczyła Becky, gdy odzyskała zdolność mówienia.

- Jak sobie życzysz. - Jan wsunęła jej w dłoń kluczyki i odpięła pas. - Wszyscy wysiadać.

Idąc za dziewczynkami do pobliskiego sklepu, Becky szeptem wyrażała potępienie dla wyczynów Jan za kierownicą. Dopiero gdy dziewczynki pisnęły z zachwytu, zorientowała się, że jest to sklep z konfekcją.

Znalazły się wśród manekinów w kreacjach ze snów małych dziewczynek, by nie wspominać o większych dziewczynkach.

Długie welony, atłasowe trzewiki, lśniące diademy, czepki zdobione perłami. Koronkowe parasolki, rękawiczki normalnej długości i do łokcia, poduszeczki na obrączki. A to była tylko część akcesoriów, które się tu kupowało.

Doszły do sukni. Becky wolno rozejrzała się dookoła. Były najróżniejsze: wyrafinowane, ozdobne, proste, eleganckie, efektowne. Białe, kremowe, jasnoróżowe, żółte jak żonkile. Szmaragdowozielone, rubinowe, szafirowe. O ile zdążyła się zorientować, w sklepie eksponowano suknie we wszystkich możliwych odcieniach i stylach.

Potem zauważyła małą starszą panią, ubraną na czarno. Uśmiechała się do nich zza szklanej lady.

- To ona, prawda? - spytała kobieta.

Becky zamrugała.

- Tak - odpowiedziała Jan. - A tu są druhny. - Wypchnęła przed siebie Sarę i Dani.

- Rozumiem, rozumiem. - Starsza pani przydreptała do nich i spojrzała w twarze dziewczynkom. Była zaledwie o centymetry wyższa od Sary.

- Ta będzie w niebieskim - poklepała Dani po podbródku - a ta w różowym - pogłaskała Sarę po policzku. Potem skłoniła głowę, wskazała kilka krzeseł przed półkoliście ustawionymi lustrami i wycofała się tak samo szybko, jak podeszła. - Proszę usiąść. Wszystko jest przygotowane. - Znikła w głębi sklepu.

Becky stanęła wsparta pod biodra i spojrzała na Jan.

- Co ty wyrabiasz?

Jan przesunęła dłonią po brokatowym obiciu krzesła.

- Czy nie są piękne? Muszę ją spytać, gdzie kupione. Świetnie pasowałyby mi do salonu.

- Nie mów o krzesłach, Jan. Chcę wiedzieć... - W tej chwili zauważyła, że dziewczynki podchodzą do bogato zdobionej sukni, wystawionej na manekinie w samym środku sklepu. Sara wyciągnęła dłoń do kryształowych koralików, wszytych pomiędzy koronki.

- Sara! Dani! Chodźcie tu i usiądźcie. Ta suknia praw­dopodobnie kosztuje więcej, niż ja zarabiani przez rok. - Odczekała, aż dzieci wypełnią polecenie.

- Czy to nie jest madame de Moor? - szepnęła do Jan, która odpowiedziała skinieniem głowy. - Czytałam o niej w gazetach. To sława. Nie stać mnie na to, żeby coś kupić w jej sklepie.

- Na miłość boską, Becky, madame de Moor nie prowadzi sklepu. To jest salon. - Jan z królewskim dostojeństwem wykonała obszerny gest.

- Niech ci będzie. Nie stać mnie na to, zęby coś kupić w jej salonie.

- Nie musi.

- Ciebie też nie stać. Wszystko mi jedno, ile zarabiasz na tym swoim wystrzałowym stanowisku.

- Pamiętasz, jak opowiadałam ci o przyjacielu Stana, Petrovie? Madame de Moor jest jego babką, więc daje nam upust dla rodziny. Poza tym chce wykorzystać kapliczkę, stojącą na gruntach ojca Stana, do przygotowania fotosów wiosennej kolekcji. Zawarliśmy więc umowę.

- Ech, ty z twoimi umowami!

- Owszem, jestem w tym dobra. - Jan dmuchnęła na swe nieskazitelne paznokcie i wytarła je o bluzkę. - W każ­dym razie wszystko zostało uzgodnione. W dzień po tym, jak powiedziałaś mi o zaręczynach z Ryanem, dyskretnie przepisałam wymiary Sary i Dani z notatnika, który masz przy maszynie do szycia. Usiadłyśmy z madame tu, w sa­lonie, zadała mi kilka pytań, a potem zostawiłam wszystko w jej rękach. Każdy dostaje nową suknię. Na mój koszt.

Madame przydreptała znowu, niosąc na obu ramionach kreacje opakowane w plastikowe torby. Energicznym, wład­czym gestem, na którym niewątpliwie wzorowała się odrzuciła torby i powiesiła obie suknie na haczykach przed lustrami. Jan, Becky i Dani głośno nabrały powietrza. Oczy Sary zaszkliły się łzami.

Madame uśmiechnęła się.

- Zawsze tak jest.

Dwie suknie były utrzymane w tym samym stylu, miały empirowy stan, ale nieznacznie się między sobą różniły. Becky, przyjrzawszy im się wprawnym okiem osoby, która od wielu lat szyje, mogła powiedzieć, że obie podkreślają w urodzie dziewczynek to, co najkorzystniejsze. Sukienka Sary była różowa jak policzki właścicielki i uszyta z aksamitu. Szeleszcząca tafta Dani idealnie pasowała odcieniem do jej niebieskich oczu.

- Proszę poczekać jeszcze chwilę. - Madame znowu podreptała na zaplecze. Wróciła z następną torbą.

- To dla tej szalonej kobiety, która namawia do dawania sukni w prezencie. - Ze smutkiem pokiwała głową, ale zaraz się uśmiechnęła, zdejmując plastikowe opakowanie.

- Och, Jan! - Becky zakryła usta dłońmi.

Kremowa suknia z lnu była skrojona tak, by podkreślać smukłość sylwetki. Na staniku miała zdobienia z kremowego atłasu. Wzdłuż ukośnego rozcięcia żakietu biegł rząd dopaso­wanych kolorystycznie guzików obciągniętych atłasem. Te same guziki kończyły oba rękawy.

- Podoba się pani? - spytała madame.

- Bardzo. - Jan delikatnie dotknęła palcem jednego z gu­zików.

- Jest przepiękna. Będziesz ślicznie wyglądać. - Becky wyciągnęła rękę i ujęła dłoń przyjaciółki.

- Bardziej jak panna młoda niż jak świadek, nie sądzisz? - Jan zacisnęła rękę na dłoni Becky.

- Chcesz powiedzieć... Ty i Stan...?

Jan uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Zaproponował mi małżeństwo, a ja, częściowo przez twoje utyskiwanie, postanowiłam nie być dłużej głupia. Ralph nie żyje, a Stan jest naprawdę fantastyczny. Wygląda więc na to, że w końcu znowu wyjdę za mąż.

Becky wydała okrzyk radości.

- Kiedy?

- Prawdę mówiąc, zastanawialiśmy się, co powiedzielibyś­cie z Ryanem na podwójną uroczystość.

- W salonie Lilac House?

Jan skinęła głową.

- Myślę, że to jest najwspanialszy pomysł, jaki kiedykol­wiek miałaś. - Becky zerwała się z krzesła, zatoczyła niewielkie koło i usiadła ponownie. - Ten ślub chyba naprawdę dojdzie do skutku. Zaczynam w to wierzyć... - uderzyła się w pierś - tu, gdzie to jest naprawdę ważne.

- Sprawa jest przesądzona. Już nic nas nie powstrzyma - stwierdziła Jan.

- Jeszcze chwilę. - Madame powiesiła komplet na innym wieszaku i znowu gdzieś podreptała. Tym razem wróciła z asystentem o mysim wyglądzie, który na środek przestrzeni przed lustrami wtoczył manekin na kółkach. We wszystkich lustrach było widać, jak madame z pomocnikiem uroczyście odpakowują kreację. W końcu odstąpili na bok.

- Ojej, to jest dokładnie suknia babci! - Becky nie wierzyła własnym oczom. Mocno uścisnęła rękę Jan. - Sko­piowałaś ją ze zdjęcia babci i Emily na ich pierwszym balu. Ale kiedy?

- Wykradłam zdjęcie i dałam do przefotografowania pier­wszego dnia po pożarze. Wiedziałam, że przez parę godzin na pewno nie zauważysz braku, bo byłaś za bardzo zajęta. A reszta to już zasługa madame de Moor. - Jan uśmiechnęła i powtórzyła wcześniejsze pytanie madame: - Podoba się pani?

- Bardzo. - Becky uściskała Jan. - Podoba mi się tak, że aż mnie boli serce. Dziękuję, droga przyjaciółko - wyszeptała.

- To dobrze. - Jan usiadła i dotknęła oczu chusteczką. Drugą chusteczkę podała Becky. - A teraz weźmy się do pracy. Trzeba wybrać dodatki.

Ryan zapłacił taksówkarzowi, wyjął klucze, wziął walizkę i szybko ruszył chodnikiem. Przez większą część czterech dni, podczas których nie było go w domu, padał deszcz, toteż stopa omsknęła mu się na schodkach. Dla nieostrożnych nasiąknięte wodą drewniane stopnie na ganek były bardziej niebezpieczne niż skórka od banana i lód razem wzięte.

Walcząc o utrzymanie równowagi, chwycił za klamkę. Gdy wreszcie znalazł się cały i nie uszkodzony we wnętrzu domu, zaczął nasłuchiwać, gdzie są mieszkańcy. Opłaciła mu się katorżnicza praca. Wrócił o dzień wcześniej, niż przewidywał.

Gdyby tylko udało mu się teraz przekonać Becky, żeby pozwoliła spłacić mu kredyt, może uwierzyłby, że to jest również jego dom.

- Becky! Wróciłem! - zawołał. Ktoś musiał być w domu. Drzwi były szeroko otwarte, do środka wpadały ciepłe podmuchy wiatru.

- Sara! Dani! - zawołał, stając u podnóża schodów. Brak odpowiedzi wskazywał, że na górze nikogo nie ma. Może na podwórzu za domem?

- Nicky! - Otworzył kuchenne drzwi i zawołał jeszcze raz. - Przywiozłem ci prezent - dodał kusząco, na wypadek gdyby ten diablik gdzieś się schował.

- Mike! Ludzie, gdzie jesteście? - Z powrotem wszedł do wnętrza domu i usiadł na najniższym stopniu schodów. Cisza dzwoniła mu w uszach. Położył łokcie na kolanach i wsparł podbródek na dłoniach. I jak ci się to podoba? - pomyślał. Wypruwasz sobie żyły, przelatujesz tysiące kilometrów, śpie­szysz się do domu i nikogo nie zastajesz. Becky chyba oszalała, że zostawiła nie zamknięte drzwi. Każdy może wejść i wynieść stąd, co dusza zapragnie.

Był już bliski wpadnięcia w panikę, gdy nagle usłyszał ciche, nierytmiczne postukiwanie. Wstał i poszedł w stronę źródła dźwięku. Przed pracownią zatrzymał się na chwilę, potem nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Nareszcie znalazł Becky.

Mając na uszach dziwacznie przekrzywione słuchawki od aparatury stereo Mike'a, wtórowała wykonawcy, choć tak fałszywie, że trudno było powiedzieć, co śpiewa. Palcami wystukiwała rytm na starej maszynie do pisania, a z półtaktowym opóźnieniem poruszała pośladkami i stopami.

Wokół niej poniewierały się masy kratkowanych kartek. Na wszystkich możliwych płaszczyznach leżały otwarte encyk­lopedie i słowniki. Ryan podskoczył, bo Becky niespodziewa­nie zaatakowała go szlagwortem:

- She loves you, yeah, yeah, yeah! - Przy ostatniej nucie wyrzuciła ręce do góry, wydała dziki okrzyk, odepchnęła się od biurka i z głośnym skrzypem wykonała obrót na starym biurowym krześle.

I wtedy go zauważyła.

- Ryan! - Natychmiast się uśmiechnęła i zerwała z krzesła. Z szeroko rozłożonymi ramionami rzuciła się, żeby go uściskać, całkiem zapominając o sznurze słuchawek, który trzymał ją przy biurku. Wtyk wyskoczył z gniazdka, na cały regulator ryknęła piosenka Beatlesów. W chwilę później radio z trzaskiem upadło na podłogę i muzyka zamilkła.

- Och, nie! Mike mi nie wybaczy, jeśli coś rozbiłam.

- Nie przejmuj się. - Objął ją. - Kupię mu nowe radio.

- Nie ma mowy. Dam to do naprawy. Przestań szastać pieniędzmi - powiedziała karcąco.

- Lubię kupować ci różne rzeczy. Taki już jest zwyczaj mężów. Zwłaszcza jeśli mają żony podobne do ciebie. A po­nieważ do ślubu zostało mi kilka tygodni, musze pilnie ćwiczyć rolę. Nie mogę dopuścić do tego, żebyś się rozmyśliła.

- Skąd u ciebie w głowie takie pomieszanie z poplątaniem? Nie chcę, żebyś tak myślał.

Ryan przypomniał sobie swe najmłodsze lata, gdy serdecz­ność atmosfery w domu nasilała się bądź słabła wraz z wysoko­ścią pensji ojca. To, czego nauczył się w dzieciństwie, potwierdziły jego późniejsze doświadczenia z kobietami. Wprawdzie rozumiał, że Becky nie jest podobna do jego matki, wciąż jednak odczuwał potrzebę kupienia jej i dzieciom wszystkiego, na co tylko go stać.

- Chodź no tu - burknął. Pocałował ją, wkładając w ten pocałunek całą namiętność, która zebrała się w nim przez dni, gdy go nie było. Cofnął usta dopiero, gdy zabrakło im tchu. - Tego było mi trzeba. Teraz wiem, że jestem w domu.

- Pocałunek nie jest metodą zmiany tematu.

- Skoro tak uważasz... Skończyłaś tę krzyżówkę?

- Och, Ryan! - Westchnęła, ale ustąpiła, przynajmniej na razie. - Właśnie kończę. Ma być o muzyce Beatlesów.

- Uwielbiam, jak zbierasz materiały do swoich zagadek. - Zatrzymał wargi milimetry od jej ucha. - Czy jest nadzieja na to, że „Playboy” albo „Cosmopolitan” zlecą ci ułożenie krzyżówki na temat technik miłosnych? Chętnie ci wtedy pomogę.

Cofnęła się odrobinę i wybuchnęła śmiechem.

- Jesteś w dobrym humorze.

- Nawet nie wiesz, w jak dobrym. Gdzie są dzieci?

- U sąsiadów. Zaproszone na przyjęcie.

- Ooo! - Musnął jej szyję. - Jak długo jeszcze ich nie będzie?

Obróciła mu rękę, żeby spojrzeć na zegarek.

- Jakieś dwie godziny. A co ty?... - Jej głos przeszedł w pisk, bo Ryan poderwał ją z ziemi i wyniósł z pokoiku. U podnóża schodów zatrzymał się na chwilę, by znów ją pocałować.

- Tęskniłem za tobą. Rozmowa przez telefon raz dziennie mi nie wystarcza.

- Czyżbyś chciał powiedzieć - zerknęła w stronę piętra - to, co mi się wydaje, że chcesz powiedzieć?

Wyszczerzył zęby w uśmiechu i jeszcze raz ją pocałował.

- Wiedziałem, że jesteś bystrą kobietą.

- Ja też za tobą tęskniłam, więc postaw mnie już na ziemi. Tracisz cenne minuty z naszych dwóch godzin.

Posłusznie ją puścił i Becky puściła się biegiem po schodach. Na podeście przystanęła, kokieteryjnie mrugnęła do niego i znikła w korytarzu.

Ryan wydał przeciągły, cichy gwizd. Jak miał znieść jeszcze sześć tygodni dzielących go od ślubu?

Pędząc śladem Becky po schodach, niezgrabnie pozbył się krawata i marynarki i cisnął je nad poręczą w stronę walizki.

Cieszę się, że policja odzyskała przedmioty, które skra­dziono ci z mieszkania. - Becky przekręciła się na bok i położyła mu głowę na ramieniu.

- Wygląda na to, że żona Pastina postanowiła spieniężyć część jego majątku, póki Pastin jeszcze siedzi w więzieniu. Nie wiedziała, że maska i abakus należą do mnie, chociaż wątpię, czy gdyby wiedziała, to nie chciałaby ich sprzedać. Ona za mną, delikatnie mówiąc, nie przepada. Właściciel galerii poznał te przedmioty, bo widział je w policyjnym biuletynie, z ostatnio skradzionymi dziełami sztuki.

- Na pewno się cieszysz, że odzyskałeś swoją własność.

- Postanowiłem sprzedać maskę.

- Myślałam, że jest dla ciebie ważna.

- Była. Gdy patrzyłem na nią, zdawało mi się, że wyraża uniwersalną prawdę o kobietach. Bardzo pocie­szającą. Widziałem w niej potwierdzenie drogi, jaką wy­brałem. - Mocniej objął Becky. - Ale ostatnio zmieniłem zdanie.

- Co ci powiedzieli u Christiego? - Okręciła na palcu kędziorek z torsu Ryana, który znalazł się w pobliżu jej nosa.

Nie chciała pytać o lokomotywkę, więc odkładała sprawę jak najdłużej, ale w końcu nie miała innego wyjścia. Dojrzała, odpowiedzialna kobieta powinna być przygotowana na sprze­daż rodzinnej pamiątki, żeby zapewnić finansowe bezpieczeń­stwo dzieciom. Szkoda, ze wcale nie czuła się dojrzała, gdy myślała o lokomotywce.

- Jezu, Becky, dlaczego chcesz sprzedać coś, co tyle dla ciebie znaczy?

- Dałeś ją do wyceny, prawda?

- Pamiętaj, że miałem wiele możliwości. - Zaczął miąć w palcach prześcieradło, którym okryli się, gdy trochę ostygli.

- Jakich możliwości?

- Mógłbym ci powiedzieć, że wyceniono ją na sto dolarów, a rzecz nie jest warta ani twojego wysiłku, ani żalu. Mógłbym schować ją do sejfu, powiedzieć, że sprzedałem, i wręczyć ci moje własne pieniądze. Na dziesiątą rocznicę ślubu dostałabyś ją z powrotem w prezencie i bardzo byś się cieszyła.

- Co ci powiedzieli u Christiego, Ryan? - Oddzieliła jeden włosek od pozostałych i pociągnęła.

- Au! - Potarł tors dłonią. - Prawdopodobnie mogliby ją sprzedać za pięć do ośmiu tysięcy dolarów. Poprzednia poszła za siedem.

Becky oparła się na łokciu, żeby móc spojrzeć mu w twarz.

- O Boże, dlaczego aż tyle?

- Jest w dobrym stanie i bardzo stara. Zrobiona przez jakąś niemiecką firmę w 1898 roku, jeśli dobrze pamiętam. Wszystko mam dokładnie zapisane.

- Dostanę osiem tysięcy dolarów! - Aż powtórzyła z nie­dowierzaniem. - Osiem tysięcy dolarów.

- Może mniej. I tylko jeśli lokomotywka trafi na aukcję.

- Jeśli? Nie zostawiłeś jej?

- Przywiozłem z powrotem.

Becky gwałtownie opadła na materac i zasłoniła dłonią oczy.

- Dlaczego? Było mi wystarczająco ciężko na duszy, kiedy wylatywałeś do Nowego Jorku. A teraz będę musiała przeży­wać sprzedawanie tej zabawki od początku.

- Posłuchaj mnie, Becky. Teraz, skoro jesteśmy razem, nie potrzebujesz tych pieniędzy. Nie chcę, żebyś sprzedała tę lokomotywkę.

- Ty nie chcesz. A co ze mną? Już się nie liczy, czego ja chcę?

Drgnął, zaniepokojony jej tonem.

- Okaż mi trochę zaufania, Becky. Staram się.

- Dobrze. Troszeczkę zaufania za troszeczkę starań.

- Musisz zacząć mnie traktować jak członka rodziny. Chcę mieć swój udział w prowadzeniu tego domu. Może wtedy nie będę czuł się tak bardzo jak intruz.

- Intruz? - Odsunęła się od niego. Ryanowi zamarło serce.

Becky usiadła na krawędzi łóżka. Z najwyższym trudem powstrzymał się, żeby nie pogłaskać jej po nagich plecach. Pochyliła się i zakryła oczy dłońmi. Słowa zabrzmiały bardzo niewyraźnie.

- Nie słyszę cię, Becky.

- Powiedziałam, że nie wiedziałam o tym. - Podniosła głowę i zwróciła się twarzą do niego. - Bardzo cię prze­praszam. Sama nie wiem, co jest gorsze. Że ty się tak czujesz, czy że ja nie miałam o tym pojęcia.

- Nie powiedziałem tego po to, żeby zrobiło ci się przykro. Kocham cię. - Objął ją i przyciągnął do siebie. Po chwili znów leżała przy nim, pod prześcieradłem, tam gdzie było jej miejsce. - Oboje potrzebujemy czasu, żeby przyzwyczaić się, że każde z nas jest tylko połową całości. Chcę tylko, żebyś czasem dała mi trochę swobody.

- Swobody? - Puściła do niego oko i szturchnęła go biodrem. - Nie sądzę, żeby coś z tego było.

Roześmiał się.

- Czy to znaczy, że jeśli sprawy ułożą się po nowemu, zatrzymasz lokomotywkę?

- Po nowemu to znaczy jak?

- Nie wiem. Może bank pozbędzie się tego głupkowatego urzędasa? Ale nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Czy jeśli sprawy ułożą się po nowemu, zatrzymasz lokomotywkę?

- Chyba tak. Skoro o to prosisz, na razie poczekam ze sprzedażą. Ale rezerwuję sobie prawo sprzedania jej później, gdybym doszła do wniosku, że to jest konieczne.

- Gdybyśmy my doszli do wniosku...

- No, dobrze. Gdybyśmy my doszli do wniosku, ty despoto.

- Czy w tej chwili nie powinnaś mi złożyć uroczystych podziękowań za odwiedzenie domu aukcyjnego Christie? - Z sugestywnym uśmiechem na twarzy przykrył ją swym ciałem.

- Nie, Ryan. Za kwadrans dzieci wrócą do domu. - Położyła mu dłoń na torsie i odepchnęła go. Ryan zawisł nad nią na wyprostowanych ramionach.

- Zatelefonuj do sąsiadki - szepnął gorączkowo. - Spytaj, czy dzieci nie mogą zostać u niej trochę dłużej.

- Nic z tego. Siedzą tam całe popołudnie. Nie mogę jej za bardzo wykorzystywać. - Jej palce swawolnie zaczęły się bawić owłosieniem Ryana. Raz po raz dotykały skóry, okrywającej twarde mięśnie. - Zresztą już się kochaliśmy dwa razy.

Jej dotyk podziałał na Ryana jak elektryczny impuls. Głośno nabrał powietrza do płuc i poruszył biodrami. Zaczął szukać Becky, znowu jej pragnął.

- Ten wyjazd był okropny. Nie spałem, w ogóle nie mogłem się skoncentrować. Żyłem kawą i wizjami twojej osoby. Erotycznymi wizjami. Jak duch nawiedzałaś mnie w łóżku, w taksówce, we wszystkich restauracjach, zawsze w tej przeklętej różowej koszuli. Dwa razy to za mało. Trzy razy też będzie za mało.

Czuła jego twardość tuż przy ciele.

- Mam wrażenie, że znowu jestem niewyżytym nastolat­kiem. Zawsze chętny, zawsze gotów.

Spojrzała mu w twarz. Zmrużone niebieskie oczy gorącz­kowo lśniły. Zdrętwiałe wargi szeptały, co chce z nią robić. Co mogą z sobą robić. Zachwyciło ją, że dostaje od niego nie mniej miłości, niż sama mu daje. Nie odwracając się, sięgnęła po słuchawkę aparatu telefonicznego. Wybrała numer.

- Sally? Czy dzieci mogą jeszcze chwilę u ciebie pobyć? Och, hmmm, zlew mi się zapchał i zalało podłogę w kuchni. Zatelefonuję do ciebie, jak posprzątam. Dziękuję. Pa.

Niezgrabnie odłożyła słuchawkę. Wciąż krzyżując z Ryanem spojrzenia, położyła mu dłonie na torsie i powoli przesunęła je niżej, po brzuchu, biodrach, aż wreszcie objęła muskularne pośladki.

- Teraz. - Energicznym ruchem połączyła ich ciała w jedno.

Ryan przystanął tuż za drzwiami banku i rozejrzał się dookoła. Zdawał sobie sprawę, że przyciąga uwagę personelu. Przy stanowiskach za ladą siedziały cztery kobiety, kasjer wypłacał pieniądze starszemu mężczyźnie, jedynemu klientowi w tej chwili.

Ryan celowo wybrał porę tuż po otwarciu banku, chciał bowiem jak najszybciej położyć kres tej żałosnej sytuacji.

- Czy mogę panu w czymś pomóc? - spytała kobieta ze stanowiska po lewej stronie.

- Tak. Chcę się widzieć z panem Tomem Ellfordem.

- Czy był pan umówiony?

- Nie.

Widział, jak urzędniczka zastanawia się, by po chwili powiedzieć, że kierownik przyjmuje tylko ludzi, którzy byli umówieni. Nie zaskoczyło go to. Zdarzali się lekkomyślni ludzie, którzy nie chcieli poświęcić mu swojego cennego czasu.

- Czy może mi pan podać swoje nazwisko?

- Ryan McLeod.

Urzędniczka znikła w gabinecie, znajdującym się za jej stanowiskiem. Wprawdzie zamknęła drzwi, ale klamka nie zaskoczyła, więc została w nich szpara.

- Dlaczego mi przeszkadzasz, Marie? Powiedziałem, że dziś rano chcę mieć spokój. Jak nie umiesz się zastosować do polecenia, to zatrudnię na twoje miejsce kogoś, kto będzie umiał. Wynoś się stąd i nie zawracaj mi głowy.

Ryana zaskoczył ton Ellforda. Nawet w czasach bezrobocia trudno było zrozumieć, jak ktoś może być tak niegrzeczny dla personelu. Wyglądało na to, że Tom Ellford terroryzuje pracowników, a w dodatku wykorzystuje swoją pozycję wobec klientów w trudnej sytuacji.

Gdy urzędniczka wyszła z gabinetu, z trudem powstrzy­mywała łzy.

- Przepraszam, ale pan Ellford jest w tej chwili zajęty. Czy mogę pana umówić dziś na późniejszą godzinę?

- Nie. Ta sprawa czekała już dość długo. - Delikatnie odsunął urzędniczkę z drogi i przeszedł obok niej. Pchnięte drzwi uderzyły o ścianę. Ryan wiedział, że urzędnicy przysu­nęli się bliżej, wyglądało jednak na to, że nikt nie zamierza się wtrącać.

- Co to ma znaczyć?! - Otyły człowieczek siedzący za biurkiem głośno wyraził swe oburzenie ustami pełnymi pączka.

- Tom Ellford?

- Kto pan jest, do diabła? Marie, chodź tu natychmiast!

- Nazywam się Ryan McLeod.

- Niech pan natychmiast wyjdzie z mojego gabinetu, bo wezwę policję. Marie!

Ryan odsunął krzesło, stojące między nim a biurkiem.

- Marie!

- Myślę, że Marie nie przyjdzie. A pan jak sądzi? Dlaczego miałaby pana ochraniać? Traktuje ją pan jak śmieć. - Wolno, krok po kroku, podchodził, aż wreszcie stanął nad człowiecz­kiem, który kulił się na miękkim, obitym skórą krześle. - Chcę z panem porozmawiać.

- Czego pan ode mnie chce? Nawet pana nie znam.

- Moją narzeczoną jest Rebeka Hansen.

W oczach człowieczka pojawił się strach.

- Widzę, że jej nazwisko pan pamięta. - Ryan odsunął na bok pudełko po pączkach i kupkę serwetek, żeby oprzeć się biodrem o róg biurka. Potem położył łokieć na udzie i przy­sunął twarz do twarzy dyrektora oddziału. - Liczyłem się z taką możliwością.

- Oczywiście, że pamiętam. Pani Hansen i jej rodzina są naszymi klientami od wielu lat. Mam wiele szacunku dla niej i jej umiejętności radzenia sobie w trudnych czasach.

- Wątpię, czy można mówić o szacunku, jeśli chodzi o pana kontakty z bezbronnymi klientami albo personelem, nawet jeśli wie pan, co to słowo oznacza.

- Ale... ale...

- Pańskie zachowanie w stosunku do mojej narzeczonej jest zarówno natarczywe, jak niegrzeczne.

- Nie mam zamiaru siedzieć tutaj i słuchać, jak pan mnie obraża. - Próbował wstać, ale Ryan położył mu palec wskazujący na klatce piersiowej i lekko popchnął. Człowieczek z powrotem opadł na krzesło.

- Niech pan posłucha, jak sprawy będą wyglądać począwszy od dzisiaj. - Ryan wziął jedną z serwetek i wytarł rękę, którą dotknął Ellforda. - Do mojej narzeczonej będzie się pan zawsze zwracał per „pani Hansen”, a po naszym ślubie per „pani McLeod”. Jeśli jeszcze kiedykolwiek moja narzeczona będzie miała pecha znaleźć się w pańskim gabinecie, drzwi mają być otwarte.

- Pan jest bezczelny.

- Nigdy więcej nie będzie próbował jej pan upokorzyć ani obrazić. Pańskie kontakty z nią będą przebiegać zgodnie z wszelkimi zasadami prowadzenia interesów i będą ściśle profesjonalne. A jeśli nie, to zwrócę się do pańskiego przełożonego i straci pan pracę.

- Nie może pan...

- Owszem, mogę. Niech pan poszuka mojego nazwiska w komputerze, zanim powie pan coś więcej.

Ryan wstał i groźnie pochylił się nad człowieczkiem. Wiedział, że ma dużą widownię przed gabinetem, zniżył więc głos, żeby następne zdanie usłyszał tylko Ellford.

- A jeśli jeszcze kiedykolwiek zdarzy się panu jakimkol­wiek słowem albo tonem głosu molestować Becky seksualnie... - Zgniótł w kulkę serwetkę i cisnął ją Ellfordowi na kolana - to spotka pana tak bolesne przeżycie, że potem w ogóle straci pan zainteresowanie dla seksu.

- Nie może mi pan grozić!

- Ależ mogę. Właśnie to robię. - Wyciągnął portfel i cisnął mu czek na biurko. - To powinno wystarczyć na spłatę kredytu pani Hansen. Proszę przygotować do­kumenty i przestać je do mnie pod adresem podanym na czeku.

Ellford zerknął na czek, ale go nie dotknął. Ryan odwrócił się do wyjścia.

- Aha, jeszcze jedno. Proponuję, żeby pan traktował swój personel z większym szacunkiem, bo inaczej urzędnicy mogą poinformować o pańskim zachowaniu kierownictwo banku.

- Nie odważyliby się. Wylecieliby z pracy.

- Powinien pan pamiętać, że dziennikarzy zawsze interesują stosunki międzyludzkie w firmach, a banki mają ostatnio złą prasę. - Uśmiechnął się. Ellford drgnął. - Nie sądzę, żeby pańscy przełożeni byli zachwyceni takim artykułem. A pan?

Ryan wyszedł z gabinetu, minął gromadkę urzędników i skierował się prosto do wyjścia. Jedynym dźwiękiem słyszalnym w napiętej ciszy był stuk jego butów o płytki podłogowe. Gdy położył rękę na klamce, rozległ się dźwięk, który kazał mu się odwrócić.

Marie biła mu brawo, początkowo wolno, potem coraz szybciej i szybciej. Na jej twarzy malował się szeroki uśmiech. Po chwili przyłączyła się do niej reszta urzędników.

Odpowiedział im uśmiechem, pozdrowił ich skinieniem dłoni i wyszedł. Przed bankiem wsiadł do samochodu, ale nie od razu przekręcił kluczyk w stacyjce. Czuł się znakomicie. Ułatwił życie Becky, a jeśli przy okazji również pomógł Personelowi banku i innym klientom, to tym lepiej.

Żeby tylko Becky pogodziła się z tym, co zrobił. Miał nadzieję, że wkrótce znajdzie przekonujący argument. Przesłanie dokumentów do jego firmy tylko odwlecze chwil konfrontacji. Uważał, że postąpił słusznie, załatwiając tę sprawę, ale przeczuwał nadchodzące kłopoty.

Ryan gniewnie zmarszczył brwi, ale nie podniósł głowy gdy drzwi jego gabinetu szeroko się otworzyły.

- Hallie, w przyszłym tygodniu są targi. Musimy być doskonale przygotowani, więc powiedziałem ci, żeby mi nie przeszkadzać.

- Ojej...

Słowo było ciche, ale Ryan i tak poderwał głowę.

- Becky!

Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by zauważyć, jaka jest wzburzona. No tak, jest kłopot. Widocznie załatwiała coś w banku.

- Dlaczego to zrobiłeś, Ryan?

Tak, na pewno była w banku.

- Dostałam dzisiaj list z podziękowaniem za spłatę kredytu w całości. Ale... - Podeszła bliżej i stanęła nad jego krzesłem, położyła ręce na poręczach i pochyliła głowę, tak że ich nosy znalazły się o milimetry od siebie.

- Ale przecież nie spłaciłam tego kredytu. Natychmiast pomyślałam: czy przypadkiem nie zrobił tego Ryan? Uznałam, że nie, nie zrobiłbyś czegoś wbrew mojemu wyraźnemu życzeniu. A skoro nie ty, to musiała zajść pomyłka.

- Becky...

- Poszłam do Ellforda. Wiesz, co mi powiedział?

Wrócił myślami do spotkania z człowieczkiem, który powetował sobie tuszą braki we wzroście. Poruszył się niespokojnie, zgadł bowiem, co nastąpi.

- Nie chciał się ze mną spotkać. Zaniepokoiłam się na tyle, że minęłam sekretarkę i mimo wszystko weszłam do gabinetu. Biedak omal nie dostał ataku histerii, gdy zamknęłam drzwi. Zerwał się i dopadł ich biegiem. Tak, Ryan, ten grubas dopadł drzwi biegiem i otworzył je.

- Becky...

- Wyglądało to tak, jakby bał się być ze mną sam na sam zamkniętym gabinecie. Ktoś, kto uznał jego zachowanie za niegrzeczne i natarczywe, zagroził mu uszkodzeniem ciała i zapowiedział, że doniesie kierownictwu banku, jeśli takie zachowanie jeszcze się powtórzy. Coś ci się przypomina?

- Ten człowiek nie dałby ci spokoju. - Zaczął się tłumaczyć z nadzieją, że zdąży powiedzieć dostatecznie dużo i dostatecz­nie przekonująco, zanim Becky obróci się na pięcie i wyjdzie, na co w tej chwili się zanosiło, jeśli dobrze czytał z jej oczu.

- Bardzo się rozzłościłem, kiedy w zeszłym tygodniu powiedziałaś mi, że on ci się znowu narzucał. Nikt nie będzie obrażał mojej narzeczonej. Postanowiłem opanować sytuację.

- Ty postanowiłeś? - Wyprostowała się raptownie i sprężys­tym krokiem podeszła do okna. - Kto dał ci prawo podej­mowania jednostronnych decyzji dotyczących mojego życia?

- Kto wie, ile jeszcze kobiet było w podobnej sytuacji jak ty? Temu sukinsynowi należała się lekcja.

- Możliwe, ale nie powinieneś tego robić za moimi plecami.

Gdy stanął tuż za nią, popołudniowe słońce biło im prosto w oczy, ale dla nich nie miało to żadnego znaczenia.

- Kocham cię. Musisz to zrozumieć. Mężczyzna ma potrzebę opiekowania się kobietą, którą kocha. Nie mogłem siedzieć z założonymi rękami. Czy to aż tak wielkie prze­stępstwo?

Nie odpowiedziała. Ryan palnął się pięścią w udo i zaczął przemierzać gabinet tam i z powrotem.

- Chcę, żebyś była szczęśliwa. Wydawało mi się, że widzę sposób na zbliżenie się do celu, więc go spróbowałem. - Przystanął za nią, ujął ją za łokcie i przyciągnął do siebie. - Zrobiłbym wszystko, kupił ci wszystko, dał wszystko...

- Powiedziałam ci już, że sama sobie poradzę i z kredytem, i z Erickiem. Ty masz dość kłopotów tutaj, w firmie. - Becky wyszarpnęła łokcie z uścisku i odwróciła się twarzą do niego. Słońce było tak oślepiające, że jej twarz wydawała się cieniem na jaskrawym tle. - Nie chcę niczego, co można zdobyć za twoje pieniądze. Chcę tylko, żebyś mnie kochał! - Przy ostatnim słowie głos jej się załamał.

- Nie rozumiesz? Miałem taką potrzebę, żeby to dla ciebie zrobić. - Ryan chciał ją objąć, ale odsunęła się i uciekła za biurko.

Patrzyła na wysokiego mężczyznę, który w tej chwili był tylko ciemną sylwetką na tle rozświetlonych słońcem okien Włosy złociły mu się jak aureola.

- Dlaczego, Ryan? Wiele razy prosiłam cię już, żebyś przestał kupować mi rzeczy. Początkowo to było ekscytujące teraz jest już tylko sympatyczne. Ale moje dzieci zaczynają oczekiwać kosztownych prezentów, a to mi się nie podoba.

- Ja muszę. - Przesunął dłonią po włosach i odwrócił się od niej. - Muszę być przekonany, że zawsze masz wszystko, czego chcesz. Wierz mi, wiem, co się stanie...

- Nie. Nie rób tego. Nie potrzebuję, żebyś mnie ratował. Chcę wyjść za ciebie za mąż, ponieważ cię kocham. Jestem zaradną, samodzielną kobietą, która pragnie, żebyś stał się częścią jej życia. Kochankiem, a nie dobrym wujkiem. Musimy być równoprawnymi partnerami, jeśli małżeństwo ma nam się ułożyć. A jeśli ci to nie odpowiada, to... więcej się nie zobaczymy.

W pierwszym odruchu chciał ją zmusić, żeby go wysłuchała. Opowiedzieć o swojej przeszłości i w ten sposób dowieść, że słuszność jest po jego stronie. Zaraz jednak zauważył w jej oczach ponurą determinację i zrozumiał, że Becky ani nie wysłucha tego wyjaśnienia, ani go nie przyjmie. Musiał iść na ustępstwo, jeśli nie chciał jej stracić. Ale jak miał się na nie zgodzić?

I jak się miał nie zgodzić? Mógł być przeświadczony o tym, co niechybnie nastąpi, ale Becky nie zostanie jego żoną, jeśli on natychmiast nie przystanie na jej warunek. Obszedł biurko i zatrzymał się przed nią na odległość wyciągniętego ramienia.

- Postaram się - obiecał.

Przestała się chmurzyć, uniosła kącik ust w nieśmiałym uśmiechu. Widząc, że Becky mięknie, Ryan objął ja i mocno przytulił.

- Samo staranie to za mało. Następny prezent po prostu zwrócę. Będzie to bolesne i dla ciebie, i dla osoby, którą obdarowałeś.

- A jeśli przedtem cię zapytam? Czy pozwolisz mi od czasu do czasu kupić coś w prezencie dla ciebie albo dla dzieci?

Położyła mu ręce na biodrach i delikatnie pocałowała.

- Zgoda, ale pod warunkiem, że mnie najpierw zapytasz - ostrzegła.

Odwzajemnił pocałunek z równą czułością, ale wystarczyło zaledwie kilka sekund, by obudzić w nich namiętność. Oboje zapomnieli, gdzie się znajdują do tego stopnia, że prawie podskoczyli, gdy zadzwonił telefon. Ryan nie mógł puścić Becky, tanecznym ruchem przesunął ją więc do tyłu, żeby sięgnąć słuchawki.

- Tak? Na której linii? Dziękuję, Hallie. Poproś, żeby chwilę poczekał, dobrze? - Ryan odłożył słuchawkę i pocało­wał Becky jeszcze raz. - Klient, kochanie.

- Nie szkodzi. I tak muszę wrócić do domu, zanim dzieci przyjdą ze szkoły. Zobaczymy się wieczorem na kolacji. - Odwzajemniła pożegnalny pocałunek, potem skinęła mu jeszcze i drzwi za nią się zamknęły.

Już miał podnieść słuchawkę telefonu, gdy do gabinetu wkroczyła Hallie.

- Zanim zatoniesz po uszy w interesach, powinieneś chyba dowiedzieć się, że dostałeś faks. Eric Hansen wciąż jest w Las Vegas. Detektyw, którego zatrudniłeś, skontaktował się z nim i przekazał mu wiadomość. Jego zdaniem Eric nie będzie już miał okazji przysparzać kłopotów Becky. Żeni się z bajecznie bogatą i bardzo zaborczą kobietą, piętnaście lat starszą od niego.

Ryan opadł na krzesło z taką siłą, że oparcie uderzyło w ścianę.

- O Boże, zapomniałem.

Gdyby Becky się o tym dowiedziała...

Musi zaprzysiąc Hallie do milczenia i poczekać, aż się kończą targi, a może nawet poczekać, aż będą z Becky po ślubie, i dopiero wtedy powiedzieć jej o detektywie. Może tymczasem uda mu się wymyślić jakąś wymówkę, która °chroni go przed gniewem Becky?

Ryan siedział przygarbiony na swym biurowym krześle Wzrok miał skupiony na ołówku, którym stukał w leżący przed nim notes, raz jednym, raz drugim końcem. Stuk, odbiła się gumka, puk, zaostrzony koniec skaleczył skórę. Stuk, puk stuk, puk...

Był czwartek, późny wieczór. Ryan miał za sobą ostatni dzień targów. Przed pięcioma godzinami wrócił do biura zwolnił pracowników do domu i zapowiedział, żeby nie przychodzili do pracy przed poniedziałkiem. Potem usiadł na swoim krześle. I od tej pory tam siedział. Stuk, puk, stuk, puk...

Klęska.

Trudno ci to przełknąć. McLeod? - pomyślał. Nikt, dosłownie nikt nie zainteresował się jego najnowszym pro­gramem.

Dzięki jakiemuś genialnemu dzieciakowi z uniwersytetu na wschodnim wybrzeżu przemysł komputerowy zrobił wielki jakościowy skok w przyszłość. Ludzie bali się więc inwestować w technologię i Ryan nie mógł ich za to winić.

Cholera! Sam był kiedyś genialnym dzieckiem, przed którym trzęśli portkami rutyniarze z branży. Gdzie się podziało to dziecko? Nawet sobie dotąd nie uświadamiał, jak drogo kosztowała go pogoń za pieniędzmi.

A teraz miało go to w dodatku kosztować utratę naj­wspanialszej kobiety, jaką zdarzyło mu się spotkać, jedynej, którą mógł obdarzyć miłością.

Co będzie czuł, mówiąc Becky, że poniósł klęskę? Przecież potrzebuje pieniędzy na lżejsze życie, które jej obiecał. A skąd je weźmie? W poniedziałek rano musi przedstawić inwestorom informację o wynikach targów. Inwestorzy będą bardzo... próbował znaleźć właściwe słowo... nieszczęśliwi. Stuk, puk, stuk, puk...

- Co tu jeszcze robisz?

Ołówek znieruchomiał. Na progu stanęła Hallie, ubrana w płaszcz. Czarne włosy miała starannie obwiązane jedwabną chustką w rozbrykane szczeniaki i kocięta.

- A gdzie mam iść? I dlaczego ty tu jeszcze jesteś. Zwolniłem wszystkich parę godzin temu. Do ciebie też się to odnosiło.

- Idź do domu. Jesteś wykończony. Wyglądasz tak, jakbyś w ciągu tygodnia postarzał się pięć albo i dziesięć lat. Rano wszystko wyda ci się bardziej znośne.

- Nic z tego. Mam trzydzieści sześć lat i jestem skończony. Stary, zużyty wół roboczy.

- Idź do domu. A najlepiej idź do Becky. Pocałuj ją parę razy, to poczujesz się młodziej. Gwarantuję ci.

- Nie mogę. Nie chcę udawać ani chwili dłużej, że Becky jest moja. Gdybym poszedł do niej dziś wieczorem, musiałbym powiedzieć, że wszystko przepadło. Zdążę z tym jutro.

- Co ty opowiadasz? - spytała zdezorientowana Hallie.

- Jestem zrujnowany. - Znowu zaczął bawić się ołówkiem. Stuk, puk, stuk, puk... - Załatwiony na amen.

- Wcale nie! - wykrzyknęła.

- Prawie. Becky potrzebuje kogoś z dużym zapleczem finansowym, żeby mógł dać utrzymanie jej i dzieciom. Zapewnić bezpieczeństwo, na które zasługuje. A ja dzięki temu krostowatemu szczeniakowi będę miał kłopoty z utrzy­maniem siebie i Dani.

- Wykoślawiasz proporcje. Na pewno jest to poważny kłopot, ale wychodziliśmy już z dziesiątków kłopotów i dalej szliśmy naprzód. Nawet gdybyś musiał zrobić cięcia w firmie, daleko ci jeszcze do bycia biednym. Sprzedaj penthouse i ten pretensjonalny samochód. Dostaniesz za to tyle, że będziesz mógł utrzymać siebie i firmę przez rok, jeśli nie dłużej.

- Idź do domu, Hallie. Nie będę dyskutował z tobą o mojej decyzji. Oboje jesteśmy zmęczeni. Idź do domu.

- Popełniasz wielki błąd. Becky kocha ciebie, a nie twoje pieniądze!

- Powiedziałem, idź do domu! - Z głośnym stukiem odłożył ołówek i wstał. Głos trząsł mu się z wściekłości. - Nie potrzebuję, żebyś krytykowała moje decyzje!

- Owszem, potrzebujesz. Zachowujesz się teraz jak roz­pieszczony bachor.

- Hallie... - wielkimi krokami podszedł do sofy - zostaw mnie w spokoju. Podniósł jedną z poduszek oparcia i ułożył ją pod kątem na poręczy.

- Co ty robisz?

- A jak myślisz? - spytał ironicznie, strząsając z nóg pantofle i kładąc się z głową na zaimprowizowanej poduszce. - Zamierzam się trochę przespać.

- Czy nie powinieneś jechać po Dani?

- Wiedziałem, że przez całe cztery dni będę orał od świtu do nocy, więc Becky zaproponowała, żeby Dani spała u niej. Umowa dotyczy również dzisiejszego dnia. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chcę zostać sam.

- Pamiętaj, wyrządzasz Becky krzywdę - ostrzegła go Hallie. - A obiecałeś, że jej nie skrzywdzisz. I co z jej uroczymi dzieciakami?

- Gdybym teraz się z nią ożenił, życie zaczęłoby im się układać jeszcze gorzej. Lepiej zrezygnować z tego małżeństwa. Wierz mi, wiem, co mówię.

- To straszne. I co ja mam powiedzieć...

- Na pewno nic takiego, co chciałbym teraz usłyszeć. - Zamknął oczy, po twarzy przemknął mu nikły uśmiech. - Chyba że „do widzenia i dobranoc”.

Stała nieruchomo, nie spuszczając z niego wzroku.

- Powiedziałem: dobranoc.

Westchnęła z poczuciem porażki, potem wzięła jego mary­narkę, okryła mu ramiona i zanim wyszła, jeszcze zgasiła światło.

W piątkowe popołudnie Ryan jechał samochodem po ulicy. Pół godziny wcześniej przebrał się, zdejmując po­gnieciony garnitur, w którym przeleżał noc, zgolił dwudniowy zarost i przepłukał zimną wodą zaczerwienione oczy, usiłując zatuszować najwyraźniejsze oznaki wyczerpania.

Od rozstania z Hallie poprzedniego wieczoru nie zmrużył oka ani na chwilę. Nie mógł. Żeby zasnąć, musiałby rozładować emocje, a bał się, że wtedy zacząłby krzyczeć, płakać lub robić coś równie strasznego.

A gdyby sobie na to pozwolił, mogłoby temu nie być końca.

Potrzebował spokoju ducha do rozmowy z Becky. Do wyjaśnienia, że nie może dać jej tego, czego potrzebuje. Do powiedzenia, że jest mu przykro.

Do pożegnania.

Była dopiero druga, więc Becky nie spodziewała się go zobaczyć jeszcze przez trzy, cztery godziny, ale dłużej decydującej chwili nie mógł już odwlekać. Nigdy nie zdarzało mu się odkładać nieprzyjemnych obowiązków na później, poza tym chciał porozmawiać z Becky sam na sam, zanim dzieci wrócą ze szkoły. I tak będzie mu trudno powiedzieć to, co ma do powiedzenia, po co jeszcze te maluchy?

Nie wiedział, jak przeżyje następne dni z dala od Lilac House. Ale przynajmniej Mike będzie zadowolony, że ze ślubu nic nie wyszło. Ryan zachichotał kwaśno, broniąc się przed falami bezdennej rozpaczy. Teraz nie musiał już łamać głowy, jak wyznać Becky prawdę o detektywie i Ericu.

A może jednak powinien jej to wyznać? Może tak ją tym rozgniewa, że Becky z miejsca wyrzuci go na łeb i oszczędzi mu opowiadania o fiasku na targach? Wtedy mógłby znaleźć sposób, żeby zatrudnić dla niej dobrego adwokata, który przygwoździłby Erica, wymusił na nim zapłacenie zaległych alimentów oraz zwrot pieniędzy za nie spłacone raty kredytu.

Gdyby Becky osiągnęła finansowe bezpieczeństwo, przynaj­mniej nie musiałby się martwić o nią i dzieci. W każdym razie nie tak bardzo.

Słysząc charakterystyczny szmer silnika mer­cedesa, Becky zerknęła na zegar w swoim pokoiku do pracy. Wcześnie przyjechał, pomyślała.

Zerknęła na krzyżówkę, którą próbowała ułożyć, i uśmiech­nęła się szczęśliwie. Co tam zawalony termin, jeśli będzie mogła spędzić trochę czasu sam na sam z Ryanem, zanim zwali się do domu dzika horda. Dzwonek rozległ się, gdy składała papiery. Na chwilę znieruchomiała. To chyba jednak nie był Ryan, przecież Ryan miał swój klucz.

Gdy otworzyła drzwi, przeżyła wstrząs. Ryan stał z poszarzała twarzą i był... Przyszło jej na myśl jedynie słowo „rozchełstany”, chociaż ubranie miał czyste i porządne.

- Co się stało?! Wyglądasz potwornie. - Chciała go wziąć za rękę, ale wcisnął obie dłonie do kieszeni.

- Czy mogę wejść?

- Oczywiście. Czemu dzwoniłeś? Drzwi nie były zamknięte. - Cofnęła się. - Znowu się zacięły? Muszę wezwać ślusarza. Wczoraj Mike nie mógł się dostać do środka, więc Nicky postanowił otworzyć drzwi kopniakiem, tak jak widuje się w telewizji. Nie wyobrażasz sobie, jaki był oburzony, kiedy kazałam mu zmyć ślady podeszew...

Ryan nie zareagował. Becky urwała, uświadomiła sobie bowiem, że ze zdenerwowania plecie trzy po trzy.

- Muszę z tobą porozmawiać. - Nie pocałował jej jak zawsze, nawet na nią nie spojrzał. Gdy przysunęła się bliżej, cofnął się o krok. Na jego twarzy malowało się napięcie.

- Co się stało, Ryan?

- Czy możemy usiąść?

Spojrzała na niego i coś ukłuło ją w sercu. Był taki zimny.

- Chodźmy do kuchni. Możemy porozmawiać, a ja tym­czasem pozmywam.

Przez twarz przemknął mu bolesny grymas. Tak szybko, że Becky nie była pewna, czy jej się nie zdawało.

- Nie! - Kącik lewego oka zaczął mu nerwowo drgać. - Wolałbym usiąść w pokoju dziennym, jeśli to możliwe.

- Oczywiście.

Gdy usiadła, Ryan zajął miejsce przy oknach, w głębi pokoju.

- Becky, muszę... - Kaszlnął, przełknął ślinę i zaczął od początku. - Muszę ci coś powiedzieć. - Urwał.

- Ryan, powiedz, co się stało. - Strach ścisnął ją za gardło, wyobraźnia podsuwała jej najbardziej przerażające możliwości.

- Jesteś chory? A może... ojej, może to dzieci? Czy coś się stało któremuś dziecku? - Zerwała się z kanapy i podbiegła do niego z wyciągniętymi rękami, szukając pocieszenia.

- Nie! Uspokój się. - Ścisnął ją za ręce, żeby nie podeszła bliżej. Nie chciał jej objąć, choć tak bardzo tego w tej chwili potrzebowała. - Usiądź, proszę.

Uginały się pod nią kolana, gdy prowadził ją z powrotem na miejsce. Posadził ją i natychmiast odszedł do okna Poczekała, aż na nią spojrzy. Spoglądał posępnie.

- Przerażasz mnie. Proszę, powiedz mi już, co się stało bo wyobraźnia mnie zabije. Jeśli nie chodzi o dzieci, to nie może być nic strasznego...

- Nie mogę się z tobą ożenić.

Miała wrażenie, że te słowa stanęły między nimi jak ściana.

- Dlaczego? - Uświadomiła sobie, że właściwie się tego spodziewała. Od samego początku pamiętała, że szczęście nie trwa długo, nie mogła więc sobie pozwolić na załamanie. Musiała przeżyć i to, chciała się jednak dowiedzieć, dlaczego jej świat nagle obrócił się w ruinę. - Wyjaśnij mi.

- Jestem zrujnowany.

Czekała na dalszy ciąg, ale Ryan milczał.

- Nie rozumiem.

Wzruszył ramionami, jakby chciał trochę rozluźnić napięte mięśnie.

- Targi były katastrofą. Przemysł komputerowy przeżył wstrząs, wkrótce należy się spodziewać poważnych zmian na rynku. Taki jeden młody... - Urwał. - Nieważne, to nie ma znaczenia. Ważne, że mój nowy program nie znajdzie nabywców.

- Przykro mi. Wiem, jak ci zależało na tym, żeby się udało. - Słowa z trudem przechodziły jej przez gardło. - Ale co to ma wspólnego z naszym ślubem?

- Będzie mi trudno nadrobić straty, które spowodował Pastin w ciągu ostatniego roku, może nawet w ogóle się to nie uda. Nie będę w stanie dać ci wszystkich rzeczy, które obiecałem.

- I co z tego? - Nawet nie starała się ukryć zdumienia.

- Posłuchaj, Becky. Nie utrudniaj mi dodatkowo tej chwili. - Pierwszy raz okazał jakieś uczucie, świadomie bowiem dopuścił do głosu złość. - Oboje wiemy, jak kłopoty finansowe rozbijają małżeństwa. Sprawdziłaś to na własnej skórze, kiedy byłaś żoną Erica. A ja pamiętam to samo z dzieciństwa. Moja matka robiła piekło w domu, jak tylko ojciec przynosił do domu za. mało pieniędzy.

- I myślisz, że to samo stanie się z nami?

- Nie myślę. Ja to wiem.

- Ani ja nie jestem twoją matką, ani ty Erikiem. Nie jest uczciwie zakładać...

- Nie rozumiesz, że to mnie zabija? - Nerwowo przeczesał włosy dłonią i zaczął przechadzać się po pokoju. Becky miała wrażenie, że cała się kurczy. - Kocham cię. Czuję się tak, jakbym w środku umierał, ale nie dopuszczę do ślubu, który wszystkim przyniósłby tylko ból. Ty, twoje dzieci i Dani wycierpieliście już dość.

- Bierzesz nogi za pas, co? - Znała go już dość dobrze, by wiedzieć, że nic z tego, co powie, nie zmieni jego decyzji. Nie starała się więc ukryć zawodu. - Za bardzo jesteś prze­straszony, żeby podejść do tego spokojnie.

- Jestem realistą.

- Nie. Jesteś okrutny i postępujesz bezsensownie. - Wstała i chwyciwszy go za ramię, zmusiła, żeby na nią spojrzał. Palcem wskazującym zaczęła punktować na jego torsie każde swoje słowo. - To jest twoja decyzja. Posłuchaj więc, mocny człowieku. Mam dość wysłuchiwania twoich decyzji i po­wtarzania: „tak, proszę pana, amen”.

- Nie rozumiesz.

- Rozumiem bardzo dobrze. Rzucasz mnie. Za to ty nie rozumiesz, że nie obchodzi mnie i nigdy nie obchodziło, ile pieniędzy zarabiasz. Jest mi wszystko jedno, czy spędzamy wolny czas na Tahiti, czy na pikniku w parku. Wszystko Jedno, czy jeżdżę zardzewiałą dwunastoletnią toyotą, czy lśniącym nowością bmw.

- Becky...

Teraz on wyciągnął do niej ramiona. Teraz, gdy już powiedział, że ją rzuca. Gdy bała się, że jeśli pozwoli mu się dotknąć, to ból ją zabije.

Wyrwała mu się.

- Wynoś się z mojego domu.

- Becky...

- Nie chcę cię więcej widzieć. Jan albo Hallie mogą wozić Dani, zanim znajdziesz inną opiekunkę.

- Pozwól...

- Wynoś się!

Odszedł.

Po chwili Becky usłyszała na podjeździe pisk opon, i dopiero wtedy odprężyła się na tyle, by sobie popłakać.

Ale w dziesięć minut później wciąż jeszcze czekała, kiedy przyjdą łzy. Dziwiło ją, że jeszcze nie zamieniła się w fontannę. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała dlaczego, choć wyjaś­nienie było całkiem proste. Gdy je znalazła, uśmiechnęła się szeroko.

Nie płakała, bo nie wierzyła, że ich szansa na szczęście bezpowrotnie minęła.

Głupi mężczyzna, pomyślała wyrozumiale. Radzenie sobie z jego tępym uporem, żeby rządzić wszystkim od A do Z w ich życiu, staje się bardzo wyczerpujące.

Ale grubo się myli ten słodki idiota, jeśli sądzi, że ona zamierza siedzieć z założonymi rękami i pozwoli unieszczęśliwić dwie osoby. Oj, dostanie lekcję, na którą uczciwie sobie zapracował. Becky nie była już kobietą, która pozwalała szarogęsić się Ericowi. Zresztą wiele ze swej siły zawdzięczała człowiekowi, który teraz pozwolił się zwieść złym wspo­mnieniom i przez nie postanowił od niej odejść.

Uśmiech jej złagodniał, gdy przypomniała sobie, jak Ryan stał w tym pokoju i powiedział, czego nie może zrobić. Zupełnie jakby mogła mu pozwolić na taką głupotę.

Gdy zaczęła snuć plany, uświadomiła sobie, jak trudno będzie przekonać Ryana, że jest w błędzie. Wkrótce jednak doszła do wniosku, że jej się uda. Miała podstawy, na których mogła oprzeć nadzieję.

Gdyby Ryan naprawdę chciał z nią zerwać, nie powinien jej mówić, że ją kocha.

Ryan uświadomił sobie, że jedzie o wiele za szybko, zwolnił więc, wprowadzając mercedesa w zakręt na ruchliwej ulicy. Tego dnia czuł się dziwnie swojsko wśród groteskowo przystrzyżonych dębów i wiązów, na próżno sięgających ku niebu po obu stronach jezdni. Zimowe słońce przeświecało przez nagie, poskręcane gałęzie, rzucając kalekie cienie.

Koniec. Palce dłoni zaciśniętych na kierownicy, wpiły się w miękką skórkę. Boże, dlaczego to tak boli?

Kilka przecznic od domu Becky zauważył kątem oka błysk czerwieni. Samotną, rzucającą się w oczy plamę w odcieniu pomarańczowym. Właśnie taki kolor miała narciarska kurtka, na którą w zeszłym tygodniu naciągnął Ryana Nicky, twierdząc stanowczo, że nie może bez niej żyć.

Ryan przyhamował, żeby lepiej przyjrzeć się biegnącemu dziecku.

Dlaczego Nicky biega po ulicy bez opieki? Przecież Mike miał pojechać na rowerze po młodszego brata, a potem odprowadzić go do domu. Ponieważ ostatnio w okolicy coraz częściej grasowały gangi młodocianych przestępców, na Mike'a spadł obowiązek opieki nad młodszą trójką.

Gdzie się podział Mike z dziewczynkami?

Ryan mocniej przydepnął pedał hamulca, po czym skręcił na parking. Wyskoczywszy z samochodu, poczekał, aż Nicky go zauważy. Gdy zorientował się, że chłopiec przebiegnie obok, bo oczy ma zamglone łzami, schylił się i poderwał go z ziemi.

- Hej, hej. Gdzie jest Mike?

Nicky objął Ryana za szyję, gorzko szlochając.

- Oni zrobią mu krzywdę. Mama... muszę biec po mamę... - Zakończył zdanie żałosnym jękiem i wtulił twarz w ramię Ryana. Płakał coraz głośniej.

Ryan przestraszył się. Podniósł chłopca wyżej, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Komu zrobią krzywdę?

Nicky nie odpowiedział, tylko zaniósł się jeszcze głośniej­szym płaczem.

Ryan opanował panikę i lekko potrząsnął chłopcem.

- Powiedz mi. Muszę wiedzieć, jeśli mam pomóc. Czy chodzi o Mike'a? Chcą zrobić krzywdę Mike'owi?

Nicky tylko skinął głową, niezdolny powiedzieć cokolwiek więcej.

- Gdzie on jest? Czy możesz mi pokazać?

Znów skinął głową i zaczerpnął tchu. Ryan otworzył drzwi mercedesa, wsadził Nicky'ego na siedzenie i zapiął pas, po czym obiegł maskę i wskoczył za kierownicę. Zapalił silnik

- Dokąd jechać?

Nicky wreszcie trochę przestał szlochać. Wskazał w stronę z której nadbiegł.

- Tam, w bocznej uliczce.

Ryan zawrócił prawie w miejscu, i ruszył we wskazanym kierunku. Przy każdej przecznicy zwalniał.

- Gdzie są dziewczynki?

Nicky otarł wierzchem dłoni zasmarkany nos.

- Poszły do Sally.

Ryan wyszeptał dziękczynienie dla sił wyższych, w razie gdyby słuchały. Bez względu na to, co się działo, Sara i Dani były bezpieczne.

Siedem przecznic dalej zobaczył sporą grupkę poruszającą się wśród pojemników na śmieci, stojących pośrodku za­drzewionej uliczki na zapleczu szeregu domów.

- Tam? Czy tam jest Mike?

Nicky zerknął Ryanowi przez ramię.

- Tak.

Ryan szybko ocenił sytuację. Było tam z piętnastu chłopa­ków w wieku od dwunastu do dwudziestu lat, a każdy z nich wyglądał co najmniej nieciekawie. Położył rękę na kolanie Nicky'ego, mierząc wzrokiem młodych ludzi, ubranych w wię­kszości w identyczne kurtki.

Minęło już wiele lat, ale Ryan wciąż miał zmysł niebez­pieczeństwa, budzący się w takich sytuacjach. Nie mógł wziąć z sobą Nicky'ego, ale nie mógł też zostawić go samego w samochodzie. Poza tym sam stanowczo potrzebował pomo­cy, skoro banda była taka duża.

Podjechał mercedesem pod najbliższy dom. Chwycił Nicky'ego i pobiegł do drzwi. Gorączkowo zaczął dzwonić.

Już miał odbiec do następnego domu, gdy zobaczył ruch firanki w oknie.

- Proszę pani! Potrzebuję pomocy!

Młoda kobieta z dziećmi czepiającymi się kolan nieufnie uchyliła drzwi trzymane przez łańcuch.

- Ojej, mamo, to Nicky. Cześć, Nicky, chcesz się pobawić?

Głosik z wnętrza domu stanowił niespodziewaną pomoc. Może to, że dziecko zna Nicky'ego, pomoże kobiecie prze­zwyciężyć naturalny lęk.

- Proszę mi pomóc! Mój syn jest w niebezpieczeństwie w uliczce za pani domem. Gang.

Przyjrzała mu się uważnie, po czym zamknęła drzwi, żeby zdjąć łańcuch. Wreszcie otworzyła je na całą szerokość. Ryan postawił przed nią Nicky'ego.

- Niech pani wezwie policję - polecił.

- Oczywiście - powiedziała. - Niech pan tam idzie. Ja zadzwonię.

Nawet nie podziękował, tylko puścił się pędem. Dobiegł do wylotu uliczki, tam zwolnił kroku. Zbliżał się do grupki chłopaków i dziewczyn. Zauważyli go natychmiast, Ryan jednak zignorował ich zaczepki, rozglądał się bowiem za Mike'iem.

Serce mu zamarło, a potem zaczęło wyczyniać dzikie harce, poznał bowiem powyginany metalowy kształt, który kiedyś był rowerem. Ale gdzie, na miłość boską, był chłopiec? Co oni mu zrobili?

Oblał go zimny pot, gdy przyszło mu do głowy, jaki los mógł spotkać Mike'a. Ostatnio często podawano wiadomości o bezsensownych okrucieństwach, jakich dopuszczały się takie właśnie uliczne gangi.

Chłodny powiew poderwał liście z ziemi, wraz z nimi zatańczyły kawałki podartego papieru. Jeden z nich zatrzymał się na nodze Ryana. Ryan schylił się, żeby go strzepnąć. Ale rysunek po jednej stronie wydał mu się znajomy, więc zamiast tego podniósł kartkę.

Była to część starannie przerysowanej i pokolorowanej mapy Wysp Kanaryjskich, nad którą Mike pracował przez ostatni weekend. Papier był pognieciony i umazany błotem. Ryan zmiął strzępek w dłoni i znów ruszył naprzód. Grupka rozstąpiła się na boki, robiąc mu przejście.

Wreszcie zobaczył Mike'a.

Chłopiec leżał skulony na ziemi, z twarzą ukrytą w ramionach i kolanami podciągniętymi pod brzuch. Kurtkę miał rozdartą, szkolne książki rozrzucone.

Młody człowiek, dziewiętnasto- albo nawet dwudziestoletni przynajmniej trzy lata starszy od pozostałych wyrostków, stał nad Mike'iem. Czarny, skórzany kołnierz niebieskiej kurtki osłaniał anielską twarz. Na czoło opadały młodemu człowie­kowi loki tak jasne, że wydawały się prawie białe. Wargi wykrzywiał mu nieprzyjemny uśmiech.

Zanim Ryan zdążył podejść, wyrostek kopnął Mike'a w nerki.

- Przykro mi, chłopie - powiedział tonem wychowawcy - ale nie mogę pozwolić, żeby ktoś mi się stawiał. Będziesz przykładem dla innych. - Zamachnął się nogą i chciał kopnąć Mike'a jeszcze raz.

Z rykiem wściekłości Ryan rzucił się naprzód. Czyżby chciał zabić tego szczeniaka? Nie myślał o tym i nic go to nie obchodziło. Przez ułamek sekundy jego logiczny umysł przestał działać. Ryan chciał tylko powstrzymać łobuza, który odważył się tknąć bliskiego mu człowieka.

Musiał to zrobić. W tej właśnie chwili osiemnaście lat cywilizowanego bytowania przestało mieć jakiekolwiek zna­czenie. Ryan przypomniał sobie swoją młodość. Włóczęgę po zaułkach dziesiątków amerykańskich miast. Szukanie guza ze swoją bandą. Wyładowywanie własnych rozczarowań życiem. Agresję wobec każdego, kto ośmielił się wtargnąć na jego teren. Walkę o przeżycie.

Wyrostek cofnął się zaskoczony, zaraz jednak otrząsnął się ze zdumienia i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Młodsi rozstąpili się szerzej, gdy zobaczyli w ręce swego przywódcy nóż.

Promień słońca odbił się w wyszczerbionym ostrzu. Ryan przypomniał sobie, że ma teraz trzydzieści sześć lat, a nie szesnaście. Inni zacieśnili krąg w oczekiwaniu dobrego przed­stawienia. Ryan podszedł bliżej do miejsca, w którym leżał Mike, nie spuszczając oczu z wyrostka.

- Co tu robisz, zgredzie?

- Przyszedłem po mojego syna. - W ten sposób Ryan pogodził się z losem. Wiedział już, że nigdy nie zdoła zostawić Becky ani jej dzieci. - Zabieram go z sobą.

- Ho, ho, ho - parsknął wyrostek z nożem. - Nie wydaje mi się. Przez tłumek przetoczył się głośny, pogardliwy rechot.

Chociaż większość tych smarkaczy wyglądała na wystraszo­nych, jakiś głos zaczął zachęcać wyrostka, żeby „pogonił zgreda”. Przywódca stanął na zgiętych nogach, przerzucając nóż z dłoni do dłoni. Anielską twarz wykrzywił mu paskudny grymas.

- Chodź tu, bydlaku. No, chodź do mnie. Zrobię ci sznyta na japie.

Ryan zerknął w dół. Mike wciąż leżał na ziemi, dziwnie nieruchomy. Czy jest ciężko ranny? Czy w ogóle żyje? Nie zareagował ani na kopnięcie, ani na groźbę. Ryan przykląkł obok głowy chłopca.

- Mike, słyszysz mnie?

Na dźwięk jego głosu Mike gwałtownie się poruszył, potem wolno opuścił ramiona.

- Ryan? - Nabrzmiałe powieki na chwilę się uniosły, zaraz jednak opadły, jakby wykonały pracę ponad siły chłopca.

To jedno słowo sprawiło Ryanowi ulgę. Mike żył. Spojrzał na malca, zobaczył na jego twarzy krew, ślady łez i wyraz przerażenia. Ogarnął go gniew.

Przeniósł wzrok na ostrze noża, potem przyjrzał się twarzy człowieka, który stał naprzeciwko, po drugiej stronie Mike'a. Widział go jak przez pokracznie zniekształcającą szybę. Przez kilka sekund obaj w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Ryan przypomniał sobie złe doświadczenia, jakie miewał z takimi typami przed wieloma laty. Wiedział, że nie pójdzie mu łatwo.

Swobodnym ruchem zdjął marynarkę od kosztownego, lnianego garnituru na miarę i okrył nią chłopca. Miał nadzieję, że cienka tkanina da Mike'owi choć trochę ciepła. Potem uniósł dłonie i wolno rozwiązał krawat.

- Jak masz na imię? - spytał, rozpinając ciężkie srebrne spinki. Położył je na ziemi obok krawata i zakasał rękawy demonstrując umięśnione ramiona.

- A co cię to obchodzi? - Wyrostek skoczył naprzód i uderzył, celując nożem między żebra. Ryan zrobił unik ostrze minęło go o centymetry.

- Po prostu chcę wiedzieć, mądralo. - Szybko rozpiął pięć górnych guzików obcisłej koszuli. Mógł się teraz swobodniej poruszać. Wciąż wiał zimny wiatr, ale Ryanowi było gorąco z wściekłości. - Lubię znać imiona przeciwników. Koroner i. policja mają potem ułatwione zadanie.

Spokój Ryana i jego zdecydowana postawa zaskoczyły młodego człowieka. Przerwał taniec z nożem i mimowolnie cofnął się o krok. Ukradkiem zerknął na swoją widownię, zrobił groźną minę i znów kołyszącym ruchem przesunął się w stronę Ryana.

Ryan uśmiechnął się ponuro. Dobrze. Obwieś dostał sygnał, że zbliżająca się walka nie będzie łatwa. A zwątpienie działało na korzyść Ryana.

- Chodźmy stąd, Brasky. Nie potrzebujemy tego szczeniaka - powiedział jeden z widzów.

- Zamknij ryło! - Brasky zatańczył przed Ryanem, zamarkował cios z lewej i uderzył od dołu z prawej.

- Ach, więc to ty jesteś tym młodym mądralą, który palił papierosa na strychu pełnym starych gratów.

Ryan odskoczył, uważając, żeby znajdować się przez cały czas między przeciwnikiem a Mike'em. Bez trudu uniknął ostrza, ale nie udało mu się uchylić przez ciosem pięścią w lewe oko, gdy podeszwy jego eleganckich pantofli wpadły w poślizg na żwirze. Ryan strzepnął z nóg pantofle i został tylko w skarpetach. Lekkim ugięciem nóg sprawdził, czy teraz łatwiej mu będzie utrzymać równowagę na nierównym podłożu.

Przez cały czas wpatrywał się w nóż, kątem oka śledził jednak ruchy bandy. Wyrostki dyskretnie oddalały się, pojedyn­czo lub parami. Na placu boju zostały już tylko największe zabijaki. Wątpliwy sukces.

- Myślisz, że jesteś twardziela co? - Ryan uśmiechnął się kpiąco. Chciał rozzłościć przeciwnika, żeby sprowokować go do nieostrożnego ataku.

Brasky istotnie skoczył naprzód i pchnął nożem, mierząc w bok Ryana. Ryan umiejętnie się cofnął, ale nastąpił na kamień i znów stracił równowagę. Przeciwnik zamachnął się ponownie i przejechał mu nożem po twarzy.

Ryan poczuł piekący ból i wilgoć na policzku. Z niedo­wierzaniem dotknął zranionego miejsca, potem spojrzał na umazane ciemną czerwienią palce. Starzeję się, pomyślał. Czyżbym był już za wolny, żeby dotrwać do przyjazdu policji?

- Widzisz, staruszku? Lepiej poddaj się od razu. Jeśli mnie ładnie przeprosisz, to może ci daruję drugi raz. - Kumpli Brasky'ego została już tylko garstka, jednak zaczęli z zapałem dopingować swego przywódcę, który uśmiechnął się złowrogo. - Chyba że jednak ci nie daruję.

Przy ostatnim słowie poderwał ramię do góry i chciał zatopić ostrze w brzuchu Ryana. Ryan znowu odskoczył. Brasky rzucił się za nim. Wciąż próbował trafić nożem, od czasu do czasu wspomagając atak ciosem, zadawanym wolną ręką.

Najgroźniejszych uderzeń Ryan uniknął, wkrótce jednak miał rozciętą wargę, a tu i ówdzie plamy krwi znaczyły miejsca, w których nóż rozciął koszulę. Raz czy dwa udało mu się trafić Brasky'ego pięścią. Uderzenie w twarz oszołomiło wyrostka na tyle, że Ryan zdążył trzy razy poprawić je w żołądek.

Brasky cofnął się z ręką przyciśniętą do brzucha, wierzchem drugiej dłoni usiłując otrzeć krew sączącą się z nosa.

Mimo satysfakcji z udanego kontrataku, Ryan czuł, że słabnie. Brakowało mu tchu, ogień rozsadzał płuca. Od rany na policzku promieniował pulsujący ból. Plecy koszuli miał mokre od potu, poruszał się coraz wolniej.

Jak długo jeszcze był w stanie wytrzymać? Zastanawiał się, kiedy wreszcie przyjedzie policja.

Zachwiał się, bo Brasky kopnął go w kolano, udało mu się jednak ustać na nogach. Otarł z oczu pot i krew i jeszcze raz ostrożnie zaczął okrążać przeciwnika. Wreszcie doleciał go z oddali cichy odgłos wycia syreny.

Zacisnął zęby i uśmiechnął się ponuro. Brasky wyrzucił przed siebie uzbrojoną rękę, ale Ryan chwycił go za nadgarstek i łokieć. Wykręcił wyrostkowi ramię na plecy i obrócił go dookoła osi.

- Staruszek ze mnie, co?

W odpowiedzi Brasky posłał mu soczystą wiązankę.

Ryan jeszcze mocniej wykręcił mu ramię, aż wreszcie mógł bez trudu wyjąć nóż z dłoni.

- Lepiej mnie puść! - syknął Brasky za siebie przy akompaniamencie coraz bliższych syren. - Pożałujesz, że się wcierasz. Moi ludzie zrobią z tobą porządek. Mike'a jeszcze dostanę, a jego matkę... uhuhu, ale będę miał przyjemność!

Ryan zazgrzytał zębami i szarpnął ramię Brasky'ego do góry. Bolesny wrzask wyrostka utonął w skowycie syren. Wozy patrolowe zablokowały wylot uliczki.

- Złamałeś mi rękę, bydlaku! Zaskarżę cię.

- W samoobronie. Żaden sąd w tym kraju nie będzie miał mi za złe, że cię rozbroiłem. Za to nie ma kary.

Brasky odpowiedział mieszaniną gróźb i jęków.

- Zdążyłem już zapomnieć więcej sztuczek, niż ty się nauczysz przez całe życie, śmieciu. - Pochylił głowę tak, że jego usta znalazły się tuż przy uchu Brasky'ego. - A jeśli jeszcze raz ktoś tknie moją rodzinę, to z najwyższą przyjem­nością połamię ci wszystkie kości, powolutku, po jednej, nawet jeżeli nie będzie dowodów, że to twoja sprawka. Chyba nie masz ochoty spędzić reszty życia jako kaleka?

Brasky wrzasnął znowu, bo Ryan puścił jego chwilowo bezużyteczne ramię.

- A co do twoich ludzi, to chyba nie mam się kogo bać. Popatrz dookoła, kowboju. Jesteś sam.

Pchnął wyrostka na ziemię. Odwrócił się do niego tyłem i powłócząc nogą podszedł do leżącego Mike'a, nie zwracając uwagi na policjantów, którzy wyłapywali uciekających i pa­kowali ich do policyjnego furgonu. Ukląkł przy chłopcu, którego nazwał swoim synem. Nóż wypadł mu ze zdrętwiałych palców. Dłoń mu drżała, gdy dotykał spopielałej twarzy Mike'a.

- Mike, słyszysz mnie?

Chłopiec zamrugał powiekami.

- Nicky? - spytał ochryple.

- Jest bezpieczny. Powiedział mi, że dziewczynki są u koleżanki.

- Tak. - Szept był taki cichy, że Ryan musiał przyłożyć ucho do ust chłopca. Chłopiec chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Ryan mu nie pozwolił.

- Nicky powiedział mi, że są u Sally.

Mike nieznacznie skinął głową.

- Już nic nie mów.

- Wezwaliśmy ambulans, proszę pana. Będzie za kilka minut. Czy mógłby pan odpowiedzieć na kilka pytań?

Ryan podniósł głowę. Młody umundurowany policjant zbladł, gdy zobaczył krew, wciąż płynącą z rany na policzku Ryana, która ciągnęła się od kącika ust i prawie sięgała oka.

- Czy koniecznie w tej chwili?

- Och nie, nie. Ktoś porozmawia z panem potem, w szpitalu. Ja zostanę przy tym bandziorze. - Ruszył do miejsca, w którym leżał Brasky, ale jeszcze przystanął. - Czy mogę jakoś panu pomóc?

- Nie, dziękuję. Poczekamy na przyjazd ambulansu. Nie wiem, jak poważne są wewnętrzne obrażenia syna. - Ryan przestąpił z nogi na nogę i usłyszał metaliczny brzęk. Podniósł z ziemi nóż i wręczył go policjantowi. - Niech pan to lepiej weźmie.

Policjant ostrożnie ujął broń przez chusteczkę i włożył do plastikowej torebki, przyniesionej przez jego kolegę z wozu patrolowego. Potem obaj stanęli przy Braskym, który wciąż leżał na ziemi, płaczliwym głosem mamrocząc coś o prawni­kach i procesach. Jeden z policjantów kazał mu się zamknąć.

Ryan ciężko usiadł na ziemi obok Mike'a. Schylił się po buty i resztę swoich rzeczy, znieruchomiał jednak w pół gestu, poczuł bowiem, że nie ma siły. W milczeniu siedział i czekał, co będzie dalej.

- Ryan, Ryan, Ryan!

Z wysiłkiem podniósł głowę akurat w porę, by zobaczyć nadlatujący huragan, który rzucił mu się w objęcia. Objął ramieniem małego, zapłakanego chłopca i przytulił go do zdrowej połowy swojego ciała.

- Przyglądałam się zza płotu. Czy mogę panu pomóc?

Ryan zobaczył kobietę, która przedtem otworzyła mu drzwi. Wyszła z domu za Nickym i stała teraz w głębi uliczki.

- Nie, ale dziękuję, że zaopiekowała się pani moim synkiem.

- Cieszę się, że mogłam pomóc. - Podała mu czysty ręcznik. - Proszę. Pewnie się panu przyda. W szpitalu może pan wyrzucić. - Ryan podziękował kobiecie jeszcze raz i przyłożył ręcznik do policzka. Kobieta odeszła.

Nicky wciąż płakał.

- Pst. Mike'owi już nic nie grozi. - Niezgrabnie pogłaskał chłopca po plecach, usiłując go uspokoić. Płacz Nicky'ego stopniowo cichł, malec mocno przytulił się do Ryana.

Ryan poczuł, że coś dotknęło mu uda, więc zerknął w dół. Mike przysunął się odrobinę bliżej. Ryan objął drobne palce, które wcisnęły mu się w dłoń. Spod spuszczonych powiek Mike'a ciekły łzy, zwilżające zaschniętą krew i błoto na jego twarzy.

Potem siedzieli we trzech na ziemi i czekali na przyjazd ambulansu.

Ryan oparł zdrowy policzek na głowie Nicky'ego i zapatrzył się w strzępki papieru, wciąż kręcące piruety w szaleńczym balecie, którym dyrygował wiatr. W końcu jednak ból i wy­czerpanie przemogły. Zamknął oczy.

Z bijącym sercem Becky weszła na oddział nagłych przypadków. Przedstawiła się pielęgniarce i została skierowana do odpowiedniej sali. Ręka jej drżała, gdy sięgała do zasłonki w izbie przyjęć.

Mike leżał na wznak na jednym z dwóch wysokich, białych łóżek. Ryan siedział w niewygodnej pozycji na krześle obok Mike'a, a na kolanach miał skulonego Nicky'ego. Jednym ramieniem otaczał malca, drugie wyciągał do starszego chłopca, bo trzymał go za rękę.

Wszyscy trzej byli umazani krwią, brudni i pogrążeni we śnie. Mimo to obaj jej synowie mocno trzymali mężczyznę którego Becky kochała i miała kochać już zawsze.

Mike miał nabrzmiałą twarz i obnażoną klatkę piersiową a na żebrach opatrunek. Nicky'emu nic się nie stało, był tylko brudny i bardzo zmęczony.

- Ryan - szepnęła.

Wolno uniósł powieki.

- Wybaczysz mi? Zostaniesz moją żoną?

Odkąd policja zadzwoniła do jej drzwi, ogarniały ją na przemian fale niepewności nadziei i trwogi. Wreszcie znalazła się jednak przy rodzinie, zobaczyła ich na własne oczy i mogła dotknąć. Bardzo podniosło ją to na duchu. Ryan spróbował się do niej uśmiechnąć, więc odpowiedziała mu uśmiechem.

- Koniec z samowolnymi decyzjami?

- Koniec. Zresztą i tak potrzebuję inteligentnego pomoc­nika. Byłem w grubym błędzie, ale...

- Pst. Zostanę twoją żoną, ale porozmawiać możemy później.

- Gdzie dziewczynki?

- Jan odbierze je od Sally i powie im, gdzie jesteśmy.

Zauważył zaintrygowane spojrzenie Becky, skupione w miejscu, gdzie opatrunek z gazy zakrywał mu policzek.

- Zbrzydłem, kochanie. Czy mimo to mnie kochasz?

- Moim zdaniem wyglądasz bardzo ładnie. - Pochyliła się i pocałowała go w usta, czule, delikatnie, usiłując nie urazić rozciętej wargi. - Zawsze będę cię kochać. Zostań tu jeszcze trochę. Muszę wypełnić jakieś formularze, a potem chce z nami porozmawiać policja. Czy lekarz już cię zbadał?

- Nie. Nie znałem numerów ubezpieczenia chłopaków. Poza tym obaj wpadali w histerię, gdy personel próbował nas rozłączyć, więc powiedziałem im, żeby dali spokój i poczekali, aż przyjedziesz. Moje skaleczenia mogły poczekać.

- Czy powiedzieli ci, jakie obrażenia ma Mike?

- Nie, bo z prawnego punktu widzenia nie jestem jego opiekunem. Jeszcze nie. - Ryan ciężko westchnął, powieki zaczęły mu opadać. - Och, jak bardzo cię potrzebowałem - szepnął.

Poczuła łzy cisnące się do oczu, szybko więc zamrugała. Nie chciała, żeby było je widać.

- Daj mi Nicky'ego. Położę go na drugim łóżku. Jesteś ledwie żywy.

- Lepiej tego nie rób. - Zasłonił Nicky'ego ramieniem. - Pielęgniarka próbowała go przenieść, ale zaczął płakać. Zostaw go ze mną, póki sama nie będziesz mogła przy nim usiąść.

- Co się stało? Nikt dokładnie nie wie. - Poczuła się okropnie, gdy z wysiłkiem otworzył zamglone oczy. - Zresztą wszystko jedno. Dowiem się później, jak będziemy rozmawiać z policją. Wrócę najszybciej, jak będę mogła.

Po jej wyjściu Ryan przestał bronić się przed snem. Był już za stary na takie wysiłki. Wciąż czekały go wyjaśnienia przed policją, ale z tym nie było pośpiechu. Sen nie chciał czekać. Na szczęście Becky mu wybaczyła, chociaż wiedział, że jest jej jeszcze winien wyjaśnienie i piękne przeprosiny. Ale był tak piekielnie zmęczony...

Szpitalny gwar odpłynął w dal i Ryan zasnął.

Ryan?

Poruszył się nieostrożnie i natychmiast musiał zagryźć zęby, żeby nie jęknąć. Ktoś szeptem go budził. Czyżby Becky już wróciła? Nagle uświadomił sobie, że ma wolne ręce. Gdzie jest Nicky? Ogarnęła go fala paniki. Zerwał się i sennie próbował rozejrzeć dookoła.

- Ryan? - szepnął znowu Mike.

- Słucham, kolego. - Bezwładnie opadł na krzesło, za­mroczony poszukiwaniem Nicky'ego. - Gdzie twój brat?

- Mama przyszła po niego, jak pielęgniarka mierzyła mi gorączkę.

- Ach, to w porządku. - Z poczuciem ulgi wygodniej usadził się na krześle.

- Dziękuję, że mnie uratowałeś.

- Postaraj się więcej nie pakować w takie kłopoty. Jestem już na to za stary.

- Naprawdę mi przykro.

- Co się stało?

- Oni chcieli... Chcieli, żebym zrobił coś, czego nie chciałem zrobić. Joe powiedział, że będę przykładem dla innych. Chyba chodziło mu o to, żeby wszyscy się go bali i robili to, co im mówi.

- Czy załatwić ci przeniesienie do innej szkoły? A może po ślubie z mamą kupimy dom gdzie indziej? Wtedy byłbyś z dala od tych chłopaków.

- Nie, dziękuję. Mama za bardzo kocha Lilac House, żeby się przeprowadzić.

- Dla ciebie by to zrobiła.

- Dam sobie radę.

- Powiedz mi, gdybyś miał jeszcze jakieś kłopoty.

- Jasne.

W małej, przegrodzonej zasłonami przestrzeni zapadło milczenie, ale nie na długo.

- Ryan...

- Słucham, Mike.

- Kochasz mamę?

- Bardzo.

- Och. - Mike rozważył to dogłębnie. - Czy nie będziesz bił mamy? Bo jeśli tak, to jestem już dość duży, żeby jej bronić. Mimo że dzisiaj mnie uratowałeś.

Ryan gwałtownie się wyprostował.

- Za nic nie uderzyłbym Becky. Za nic nie skrzywdziłbym nikogo z was. Dlaczego tak pomyślałeś?

Mike był biały jak kreda.

- Tata tak robił.

Ryanowi odebrało głos.

- Zbudziłem się kiedyś bardzo późno wieczorem. Chciałem się napić wody. Jak poszedłem do łazienki, usłyszałem na dole głos taty.

Ryan słyszał w głosie chłopca łamiący się ton, chociaż oczy Mike miał suche.

- Bardzo się ucieszyłem. Nie chciałem, żeby byli rozwiedzeni. Pomyślałem, że może tata wrócił do domu, więc zszedłem go zobaczyć.

Mike urwał. Ryan zacisnął dłoń w pięść. Był tak wstrząś­nięty, że wytrzymał nawet falę potwornego bólu, która przetoczyła mu się po ramieniu od uszkodzonych palców. Następne słowa dały mu odpowiedź na pytanie, które bał się zadać.

- Zobaczyłem tatę... Zobaczyłem, jak robi krzywdę mamie. - Sięgnął na oślep po dłoń Ryana. - Nie wiedziałem, co robić! Nie rozumiałem. I uciekłem. Uciekłem! - Skrzywił twarz, zaraz jednak spuścił głowę i przytknął policzek do ich złączonych rąk, żeby nie było tego widać. - Uciekłem.

Przez sekundę Ryan był jak sparaliżowany. Zrozumiał, że Mike obwinia się o coś, czego przecież by nie zmienił. Przez wszystkie te lata nosił w sobie wielki wyrzut sumienia, że nie pomógł matce w noc, gdy Eric ją zgwałcił. To było stanowczo za ciężkie brzemię dla tak małego chłopca.

- To nie była twoja wina, Mike. Byłeś za mały, żeby wtedy pomóc mamie. Nawet gdybyś zszedł na dół, on by pewnie nie przestał. A mógłby skrzywdzić również ciebie. Wierz mi, że dla twojej mamy to byłoby jeszcze gorsze niż to, co się stało.

Chłopiec nie dał znaku, że uznaje ten argument.

- Musisz mi uwierzyć.

Mike podniósł głowę i Ryan uśmiechnął się smutno.

- Jesteś pewien? - spytał chłopiec.

- Na sto procent. Jeśli porozmawiasz o tym z mamą, powie ci to samo.

- Nie mógłbym! - Mike wydawał się przerażony tym pomysłem.

- Owszem, możesz. Czy przedtem nie rozmawiałeś z nią o... o prywatnych sprawach?

- No nie, rozmawiałem.

- Widzisz. Więc o tym też możesz porozmawiać.

- Ona mnie znienawidzi. Powinienem wtedy coś zrobić.

- Nie znienawidzi. Mama cię kocha. Wie, że zawsze starałeś się robić tak, żeby było najlepiej, i zawsze będziesz się starał. Niczego więcej od ciebie nie oczekuje. - Usłysz prawdę w swoich słowach i pojął, jak bardzo sam dotąd się mylił.

Becky nigdy nie przyszłoby do głowy oceniać go po wysokości zarobków. Wszak oceniała ludzi po tym, co robią ze swoim życiem. Dzięki Bogu, zrozumiał to, zanim od niej odszedł. Zanim któreś z nich powiedziało coś, przez co jego głupota miałaby nieodwracalne skutki.

- Ale co będzie, jak on wróci? Zawsze bałem się, że on znowu... wiesz co... Że on znowu... Starałem się zawsze być w domu, kiedy przychodził. A ostatnio, wtedy jak ukradł mamie lokomotywkę, chciałem go zabić, wiesz?

- Zapominasz, że od tej pory ja też będę w waszym domu. Czy nie sądzisz, że we dwóch obronimy twoją mamę?

- Jak już weźmiecie ślub, tak? - Mike zawahał się. Policzki zalał mu rumieniec. - Przepraszam. Byłem głupi. Czy jesteś na mnie zły?

- Oczywiście, że nie. Przecież chciałeś tylko obronić mamę. Czy teraz myślisz inaczej?

- Tak. - W oczach chłopca zobaczył wyraz ulgi.

Ryan pomyślał, że teraz on dźwiga to brzemię, które chłopiec zrzucił ze swych ramion. I było mu z tym dobrze. Zresztą dla Becky i jej rodziny zrobiłby wszystko.

- Cieszę się, że się z mamą ożenisz. Będziesz się mógł zaopiekować nami i mamą też. Duża rzecz.

- Ale potrzebuję kogoś do pomocy. Zgłaszasz się?

- Jasne!

Uścisk, który wymienili, był spontaniczny, niezgrabny i bardzo bolesny, ale obaj poczuli się dzięki niemu dużo lepiej. Potem zakłopotani tym wybuchem uczuć odsunęli się od siebie i nieśmiało uśmiechali.

Ryan leżał na kanapie z nogami opartymi o stolik i na­słuchiwał, jak Becky krząta się na górze i przygotowuje dzieci do snu. Po tym, co wszyscy przeszli, stanowiło to bardzo trudne zadanie. Ryan był cały obolały, ale najgorzej dokuczał mu pulsujący ból w policzku.

Lekarz opatrzył Mike'owi stłuczone żebra i liczne skalecze­nia, a potem przepisał łagodny środek uspokajający. Większość ran Ryana również opatrzono w izbie przyjęć, ale rana na policzku była tak głęboka, że Becky nalegała na interwencję chirurga plastycznego. Mimo to było bardzo prawdopodobne, ze blizna zostanie Ryanowi na całe życie.

Właściwie były zresztą dwie blizny, bo buldożer Nicky'ego również pozostawił trwały ślad. Były to pierwsze tego rodzaju pamiątki na ciele Ryana, co zważywszy na jego burzliwą młodość wydawało się dość dziwne.

Ryan zamknął oczy i czekał, aż środki przeciwbólowe zaczną działać. Tymczasem przypominał sobie wydarzenia minionego dnia. Becky była wspaniała od chwili, gdy zjawiła się w szpitalu. Energiczna, skuteczna i silna.

Gdy wypuszczono ich ze szpitala, nafukała na niego, gdy zaczął się krygować, że sprawia jej zbyt wiele kłopotu. Nie przyjęła do wiadomości jego zastrzeżeń i uparła się, żeby przenocował z Dani u niej, pod jej czujnym okiem. W ten sposób znalazł się znowu w domu, z którego niedawno go wyrzucono, z kobietą, o której myślał, że stracił ją na zawsze.

- Wszyscy w końcu śpią - westchnęła Becky i podeszła do kanapy. - Jak się czujesz?

- Twarz mi trochę drętwieje.

- Co mogę dla ciebie zrobić?

- Nic. No, chyba, że zaraz znajdziesz się tutaj. - Poklepał poduszkę obok siebie. - Potrzebuję pokrzepienia, a najlepszy sposób na to, jaki znam, to móc cię objąć.

- Nie powinnam. Na pewno czujesz się cały obolały. - Mimo to usiadła na kanapie.

- Dlatego powinienem kurować się rozkoszą - odparł i bezczelnie się uśmiechnął.

- Nie ma mowy, nie byłoby z ciebie pożytku. Lekarz ostrzegł mnie, jakie skutki uboczne ma ten środek, który ci przepisał. - Ostrożnie położyła mu dłoń na udzie, a ponieważ się. nie wzdrygnął, poczuła się swobodniej.

Ryan wyciągnął ramię i otoczywszy nim Becky, z wysiłkiem usiadł. Gdy dotknęła jego boku, jęknął, ale gdy próbowała się wyślizgnąć z objęć, przecząco pokręcił głową. Nie chciał jej puścić.

- Unikaj gwałtownych ruchów, to wszystko będzie dobrze Muszę czuć cię przy sobie.

Długo siedzieli w milczeniu, wpatrując się w wygaszony kominek. Pod kratą wciąż jeszcze był popiół po ich ostatnim wspólnym wieczorze. Ryan pomyślał, że to prawie symbol. Gdyby odszedł od Becky, tak jak zamierzał, z jego planów i nadziei zostałby tylko zimny popiół.

Nawet teraz, po wszystkim, co przeszli i co Becky mu potem powiedziała, w głębi serca czuł strach. Jak Becky może kochać bankruta?

- Musimy porozmawiać o tym popołudniu.

- Tak.

- Byłem w błędzie.

- Tak.

Zabolały go żebra, gdy w odpowiedzi się roześmiał, bardzo chciał jednak spojrzeć Becky w oczy, gdyż te lakoniczne potwierdzenia go niepokoiły. Czyżby jednak zmieniła zdanie?

- Zostaniesz moją żoną, prawda?

- No, wiesz...

- Zrobię wszystko. Daj mi jeszcze jedną szansę, proszę.

- Hmm... - Zaczerpnęła tchu, przeciągając pauzę. Ryan usiłował ukryć swój niepokój, wiedział jednak, że niezbyt mu się to udaje. - No, dobrze. Nie mogę patrzeć, jak się męczysz. Zgodzę się, ale pod jednym warunkiem.

- Spełnię każdy, jeśli zostaniesz moją żoną.

- Trzeba trochę zmienić ceremonię ślubną.

- Jak?

- Przysięgniesz, że będziesz mnie kochał, szanował i decy­dował o wszystkim do spółki ze mną.

Zdecydował, że się do niej uśmiechnie.

- To brzmi jak uczciwa umowa. - Cmoknął ją w czoło. - Sprzedam penthouse i samochód. Dostanę za nie tyle, że powinniśmy przetrwać ciężkie czasy, jeśli nie będziemy szaleć.

- Nie sprzedawaj mercedesa! Przecież uwielbiasz ten samochód.

- Nawet w części nie tak jak ciebie. Zresztą to śmieszne, żeby ojciec czworga dzieci jeździł czymś takim - powiedział, ściskając ją za ramię. - Byłaś dzisiaj wspaniała, Becky.

Odwróciła głowę.

- Wcale nie - powiedziała z napięciem.

- Owszem, byłaś i nie próbuj zaprzeczać. Zanim dojechaliś­my do szpitala, nie nadawałem się do niczego. Gdybyś nie zajęła się nami, mielibyśmy duże kłopoty.

- Wcale nie! - Zerwała się z kanapy i stanęła nad nim. Ramiona miała sztywno opuszczone wzdłuż ciała, dłonie zaciśnięte w pięści. Trzęsąc się ze złości, spiorunowała go wzrokiem. Przyglądał się temu w najwyższym zdumieniu. - A jeśli nawet byłam taka, jak mówisz, to tylko dlatego, że musiałam. Ale więcej nie chcę.

Ten wybuch bardzo go zmieszał. Jeszcze bardziej zmieszało go zaś, gdy nagle Becky kompletnie się załamała i wybuchnęła płaczem. Musiał z całej siły zacisnąć zęby, bo opadła z powrotem na kanapę i objęła go za szyję.

- Jestem taka cholernie zmęczona - wyszeptała, wtulając mu twarz w zagłębienie przy szyi.

- Czym zmęczona?

- Byciem wszystkim dla wszystkich. A gdybyś się tam nie znalazł, to co? Co stałoby się z Mike'em? Mój chłopiec, mój kochany chłopiec... - Żałosna skarga przeszła w szloch.

Ryan spróbował trochę zmienić pozycję, żeby móc ją objąć. Wreszcie trzymał Becky w ramionach i delikatnie gładził obandażowaną ręką po plecach. Twarz ukrył w jej włosach i szeptał słowa, które miały przynieść pocieszenie.

- Ale znalazłem się, kochanie, znalazłem. Nie płacz. - Powtarzał to wiele razy jak magiczne zaklęcie, aż w końcu Becky usiadła wyprostowana i niepewnie się roześmiała, ocierając policzki z łez.

- Przepraszam. Mam nadzieję, że cię za bardzo me urazi­łam. Czasem człowiek nie umie przewidzieć swoich reakcji... - Zapadło kłopotliwe milczenie, gdy Ryan wypowiedział jej imię nieco schrypniętym i pełnym wyrzutu głosem.

- Becky. - Poczekał z surową miną, aż na niego spojrzy. - Przecież wolno ci stracić panowanie nad sobą, kiedy dzieci są w niebezpieczeństwie. Tak to jest z rodzicami. A ja? Ja tez całkiem przestałem nad sobą panować, kiedy zobaczyłem zakrwawionego Mike'a na ziemi, a przecież nie jestem jego prawdziwym ojcem. Chciałem zabić tego potwora.

Cofnęła ręce, położyła je na kolanach i spojrzała mu prosto w oczy.

- Dziękuję ci, że tam byłeś. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby... gdyby... - Nie była w stanie dokończyć zdania.

Uniósł jej zmoczoną łzami dłoń do ust i pocałował.

- Ale ja tam byłem.

- Wiem. - Z czułością ujęła jego obandażowane dłonie. - Tylko że w szpitalu stało się coś dziwnego. Myślałam, że to minie, ale nie, dzięki tobie nie minęło.

- Nie rozumiem, co...

- Bo nie wiesz, jak wyglądało moje życie - powiedziała z przekonaniem, że natychmiast musi mu to wytłumaczyć. - Zawsze ja i tylko ja byłam odpowiedzialna za życie moich dzieci. One darzą mnie absolutnym zaufaniem. A teraz wreszcie jest ktoś drugi, kogo obchodzi, co się z nimi dzieje. I ze mną też.

- Ale...

- Mimo że byłeś ranny i Mike też był ranny, wcale się nie martwiłam. - Ryan wciąż wydawał się zdezorientowany. Becky uwolniła ręce i ostrożnie ujęła jego twarz w dłonie. Pod palcami poczuła świeży zarost i chropowatą powierzchnię bandaża.

- Nie rozumiesz? Nie jestem już sama. Jesteś ze mną. Ty, nie twoje pieniądze. - Próbowała się uśmiechnąć.

Przyjrzał się jej twarzy, przejęty prawdą bijącą z tych słów. Becky potrzebowała jego obecności w swoim życiu. Jego miłości, pomocy, troski. Dla niej prawdziwa miłość nie opiera się na miłych słówkach, uściskach ani nawet na związku fizycznym.

Wziął ją za ręce, odsunął je od swej twarzy i zaczął palcami poznawać ich kształt i powierzchnię.

- Becky, muszę ci coś wyznać. - Zawahał się, nie bardzo wiedząc, jak to ująć. Zastanawiał się, czy będzie bardzo zła. - Wynająłem prywatnego detektywa, który znalazł Erica i przekazał mu ostrzeżenie. Eric nie pokaże się już tutaj nieproszony.

Przez długą chwilę Becky nie powiedziała ani słowa.

- Zagroziłeś mu?

- Tak.

- Prosiłam cię, żebyś się nie wtrącał.

- To prawda.

- Wiesz co? Chyba jestem za bardzo zmęczona, żeby się na ciebie złościć. Porozmawiamy o tym w przyszłym tygodniu. Albo w przyszłym roku.

Uśmiechnął się z ulgą. Poszło lepiej, niż się spodziewał.

- Tylko nie wyobrażaj sobie, że jesteś bezkarny. Musisz mi obiecać, że więcej coś takiego się nie zdarzy.

- Och, Becky... - Przerwał, żeby pocałować niebieskawą żyłkę na jej nadgarstku. - Chciałbym móc dać ci wszystko, co obiecałem.

- Jesteś niemądry. Przecież możesz. - Uśmiechnęła się do niego czule i musnęła wargami jego brew. - Obiecałeś zawsze mnie kochać, przysiągłeś to z ręką na sercu.

Ryan wsunął kartę magnetyczną do zamka pokoju hotelowego i cicho wślizgnął się do środka, po czym zamknął za sobą drzwi. Ściągnął z nóg buty, odłożył aktówkę i postawił na ziemi wazon różowych róż, które kosztowały go fortunę, bo musiał przekonać stróża nocnego, żeby otworzył kwiaciarnię po północy. Krocząc po wielkim białym dywanie, podszedł do łóżka, po drodze zrzucając z siebie ubranie.

Pokój był urządzony na biało. Miał białe meble i białe zasłony. Gdy wprowadzali się rano, byli oślepieni tą bielą i blaskiem słońca, wpadającego przez wysokie na całą ścianę okna. Taki wystrój byłby bardzo nużący, gdyby nie dwa pomysły dekoratora.

Po pierwsze, rozmaitość faktur. Gruzełkowate lniane zasłony zestawiono z miękkimi krzesłami obitymi skórą, a wszystkie malowane powierzchnie były pokryte lśniącym lakierem. Dywan był gęsty, z długim włosem, który zachęcał do chodzenia na bosaka. Ściany obito grubym, surowym płótnem, oczywiście białym.

Po drugie, wspaniałe łoże w kolorze szkarłatnym. Szkarłatne było wezgłowie, szkarłatna narzuta z aksamitu i jedwabne prześcieradła. Efekt był dramatyczny, erotyczny i bardzo prowokujący.

Dla Ryana najważniejsza była jednak kobieta, która spała w tym łóżku. Z każdym dniem Becky budziła w nim wciąż głębszą namiętność i bardziej żarliwą miłość, choć byli małżeństwem już dwa lata.

Leżała skulona na boku, w smukłych palcach wciąż trzymała książkę. Jej jasna skóra, kontrastująca ze szkarłatem pościeli, lśniła w kręgu światła, rzucanego przez lampkę nocną.

Ryan cisnął slipy śladem reszty odzienia, odłożył książkę na stolik, wsunął się do łóżka i przyciągnął Becky do siebie. Potem wyciągnął rękę i zgasił białą, ceramiczną lampkę.

Nie mogąc oprzeć się pokusie, musnął wargami nagie ramię żony, chociaż wiedział, że jest zmęczona całym dniem chodzenia po sklepach i zwiedzania. Pocałunkami zaczął znaczyć czuły szlak, który skończył się dopiero na karku.

- Mmm, jak miło - mruknęła sennie Becky. Przekręciła się na wznak, oplotła go nogami i wtuliła mu się w ramiona. - Chcę jeszcze.

- Przykro mi, że cię zbudziłem, kochanie - powiedział, chociaż wcale nie było mu przykro. - Śpij dalej.

- Jak poszło spotkanie?

- Śpij, porozmawiamy rano.

- Nie - sprzeciwiła się Becky i znów się przekręciła, żeby zapalić lampkę. Ryan uśmiechnął się, gdy usiadła i sennie zamrugała, okryta tylko szkarłatnym prześcieradłem zasłania­jącym jej biodra. - To jest ważne, a poza tym - szeroko ziewnęła - chcę wiedzieć zaraz.

- Lepiej się przykryj, bo nie porozmawiamy - zażartował, wpatrując się znacząco w jej kształtne piersi.

- To tobie tak się zdaje - powiedziała groźnie, ale podciągnęła prześcieradło wyżej i wsunęła je sobie pod pachy.

Ryan oparł się wygodnie na poduszce i zwrócił ku żonie. Boże, jak uwodzicielsko wygląda w tym szkarłatnym prześcieradle, pomyślał. Postanowił zaraz po powrocie do domu kupić jej jedwabną koszulę nocną w tym właśnie odcieniu. Różowy jedwab też mu się podobał, ale szkar­łatny... Przypomniał sobie jednak, że mają porozmawiać, postarał się więc zawrócić myśli z niebezpiecznego kie­runku.

- Telefonowałaś do domu? Dzieci zdrowe? Jan żyje?

- Wszystko w porządku. Jan mówi, że jesteśmy winni jej i Stanowi milion dolarów za opiekę nad dziećmi przez tydzień. - Dźgnęła go palcem wskazującym w tors. - A teraz przestań się ze mną droczyć. Jak ci poszło?

- Oficjalnie stwierdzono, że McLeod Systems będzie pracować dla IMS Inc.

- Ojej, Ryan - zapiszczała z radości. Zapomniane prze­ścieradło opadło na tors Ryana. - Podpisali umowę!

- Nareszcie. - Uśmiechnął się do niej promiennie.

- Widzisz? Nie jesteś zadowolony, że mnie posłuchałeś, jak ci powiedziałam, żebyś zostawił Pastina i Carol w spo­koju? Miałam rację, dostali to, na co zasłużyli. A ty wziąłeś się ostro do pracy i też masz to, na co sobie zasłużyłeś. - Wsparła się na ramionach, żeby spojrzeć mu w twarz. - Tak jest w życiu. Fortuna kołem się toczy. Rób drugiemu, co tobie miło.

Serce zabiło mu mocniej. Z zachwytem patrzył na światło odbijające się od gładkich piersi Becky, których sutki muskały owłosienie na jego torsie.

- Becky?

- Słucham.

- Czy zawsze tak jest? - Spuścił powieki, wiedział bowiem, że oczy najprawdopodobniej wymownie mu lśnią. - Chodzi mi o to robienie drugiemu.

- Ja w to wierzę - odparła Becky, czując, jak od miejsc na jej ciele, którym z uwagą przyglądał się Ryan, rozchodzą się przyjemne dreszczyki.

- To dobrze. - Przewrócił ją na plecy i przykrył swym ciałem.

- Dobrze? - szepnęła, chwytając go za ramiona.

- Tak, bo... - pochylił głowę, póki jego usta nie znalazły się przy jej wargach. - Właśnie zamierzam zrobić tak, żeby było ci miło.

Powiedział prawdę.

109



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jackson Lisa Poważne zamiary
Jackson Judy Poważne zamiary
Jackson Lisa Szept
Jackson Lisa Daj mi szansę, Tiffany (1998) J D &Tiffany
Jackson Lisa Dzieci szczęścia 02 Milioner i prowincjuszka
Jackson Lisa Noc tajemnic 03
0715 Jackson Lisa Trzy tajemnice
Jackson Lisa W afekcie
Jackson Lisa Daj mi szansę, Tiffany
Jackson Lisa New Orleans 04 Dreszcze
Jackson Lisa Teraz już nie zapomnę(1)
04 Jackson Lisa Silhouette Intimate Moments 04 Złoty interes
Jackson Lisa Dzieci szczęścia 02 Milioner i prowincjuszka
Jackson Lisa Teraz juz nie zapomnę
Jackson Lisa New Orleans 03 Noc tajemnic
Złoty interes Jackson Lisa

więcej podobnych podstron