Siedział w celi z człowiekiem, który kazał zabić Popiełuszkę
"Siedzieliśmy we dwóch na siedmiu metrach kwadratowych, w malutkiej, okratowanej celi. Jedliśmy z jednej miski, sikaliśmy do jednego kibla, spaliśmy na jednym, piętrowym łóżku" - powiedział w rozmowie z serwisem NaSygnale dr Józef Szaniawski, który przez niemal trzy miesiące siedział w jednej celi z pułkownikiem SB, oskarżonym o nakłanianie do uprowadzenia i zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki.
Monika Szafrańska: Jak trafił Pan do więzienia?
Dr Józef Szaniawski: Działo się to w tej strasznej dekadzie stanu wojennego. Byłem wtedy dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej. Przekazywałem do Radia Wolna Europa informacje na temat zbrodni stanu wojennego, wojsk sowieckich w Polsce, rządów komunistycznych, eksploatacji ekonomicznej Polski przez Rosję Sowiecką. Te dane były ukrywane przez komunistów rządzących Polską, a ja miałem do nich dostęp jako pracownik PAP. W ciągu 11 lat współpracy z radiem udało mi się jakoś skutecznie konspirować. Wpadłem dopiero w 1984 r. Zostałem wykryty przez bezpiekę i aresztowany. Mój proces był tajny, kapturowy. Skazano mnie na 10 lat więzienia, przy czym prokurator wojskowy żądał dla mnie 15 lat pozbawiania wolności za działalność niepodległościową, konspiracyjną i antysowiecką. Najpierw siedziałem w więzieniu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, a po otrzymaniu wyroku komuniści wysłali mnie na 10 lat do najcięższego wtedy w Polsce więzienia. Był to Zakład Karny Barczewo na Mazurach - dawny zamek Krzyżacki, z trzech stron otoczony jeziorem, z czwartej strony fosą, który na początku XX wieku Niemcy przerobili na ciężkie więzienie. Spędziłem w nim cztery lata.
To właśnie tam poznał Pan pułkownika Pietruszkę?
- Tak. Klawisz wprowadził go do mojej celi. Poznałem go natychmiast. Już wcześniej doszły mnie słuchy, że siedzi w więzieniu w Barczewie. On także wiedział, że ja tu jestem. Pietruszka wyciągnął do mnie rękę, w drugiej miał taki tobołek… Przez sekundę się zastanawiałem, ale w końcu podałem. To była taka sytuacja, jak ta opisana w "Rozmowach z katem”. Kiedy kapitan Armii Krajowej Kazimierz Moczarski, bohater II Wojny Światowej, znalazł się w więzieniu na Rakowieckiej w jednej z celi z dwoma hitlerowcami. Jednym z nich był osławiony Juergen Stroop, SS-Gruppenfuehrer, który stłumił powstanie w getcie warszawskim. Po prostu kat, morderca, ludobójca hitlerowski. Mimo to komuniści posadzili Moczarskiego z nimi w jednej celi. W podobnej sytuacji poznałem Pietruszkę.
Jak to się stało, że znaleźliście się w celi tylko we dwóch?
- Siedziałem z różnymi więźniami politycznymi. Początkowo z moimi kolegami z Solidarności, niektórych poznałem dopiero w więzieniu. Na końcu zostałem zupełnie sam i siedziałem już tylko z mordercami, złodziejami, gwałcicielami. Buntowałem się, że osadzili mnie ze zwykłymi bandytami, więc ukarali mnie karcerem. Najpierw na sześć miesięcy, potem na kolejne. W sumie przesiedziałem 20 miesięcy w celi izolacyjnej, kompletnie sam. Przez cały dzień i noc paliło się światło, nie było okna. Już było po 4 czerwca 1989 r., po okrągłym stole, a ja ciągle siedziałem…
Na początku września 1989 r., kiedy premierem rządu był już Tadeusz Mazowiecki, doszło do ogromnego buntu w naszym więzieniu. Było tam wtedy zamkniętych ponad dwa tysiące więźniów, którzy zlinczowali naczelnika i podpalili znajdujące się na terenie zakłady stolarskie. Nowy naczelnik więzienia w przemówieniu przez radiowęzeł, ogłosił tzw. "humanizację odbywania kary”. Polegało to na tym, że każdy mógł do niego napisać wniosek. Skorzystałem na tym i napisałem mu, że wolę siedzieć z normalnymi bandytami i złodziejami niż w odosobnionym karcerze w podziemiach. Chciałem już siedzieć z kimkolwiek, byle nie sam.
Po kilku dniach do mojej celi został wprowadzony Adam Pietruszka, pułkownik bezpieki i wicedyrektor osławionego IV Departamentu MSW, tzw. departamentu kościelnego, który służył zwalczaniu Kocioła. Znalazłem się w sytuacji, której w ogóle nie potrafiłbym przewidzieć, że coś takiego może się zdarzyć! Aczkolwiek, jako historyk, wiedziałem, że komuniści w czasach Polski Ludowej w więzieniach robili co tylko chcieli, słyszałem o wielu różnych sytuacjach.
Czy w więzieniu dotarły do Pana informacje na temat schwytania zabójców ks. Popiełuszki, w tym także ich bezpośredniego przełożonego płk. Pietruszki?
- Ks. Popiełuszko został zamordowany w październiku 1984 r., kiedy jeszcze byłem na wolności. Zdążyłem nawet uczestniczyć w jego pogrzebie. Także proces toruński był mi znany. Mimo, że byłem w pełnej izolacji, to o wielu rzeczach się dowiadywałem. Życie w więzieniu wygląda tak: ludzie siedzą w zamkniętych celach, ale dobrze wiedzą, kto kim jest kto i gdzie siedzi. Doszły mnie słuchy, że Pietruszka jest w tym samym więzieniu. Nie wiedziałem tylko, że będziemy siedzieć w jednej celi.
Jak wyglądała Wasza pierwsza rozmowa? Trudno było się Panu, działaczowi antykomunistycznemu, przełamać do tej znajomości?
- To był ciężki dylemat nie tylko dla mnie, ale także dla Adama. Zamknęli nas samych w marnych siedmiu metrach kwadratowych, gdzie były dwa metalowe łóżka i zakratowane okno, na którym dodatkowo była jeszcze blinda.
Pamiętam, że jak już Pietruszka rozgościł się w celi, przyłożył palec do ust na znak milczenia i pokazał na wkręconą w suficie żarówkę. W ten sposób dał mi sygnał, że w naszej celi jest podsłuch. Bezpieka robiła takie rzeczy i ja też dobrze o tym wiedziałem.
To kiedy udało się Panu porozmawiać z pułkownikiem?
- Dopiero następnego dnia. We dwóch wyszliśmy na spacerniak specjalnie przeznaczony dla więźniów z podgrupą P1 i P2, czyli specjalnie pilnowanych. Klawisz obserwował nas z wysokiej wieży więziennej. Dopiero wtedy Pietruszka powiedział: "słuchaj, byśmy przeszli tak od razu na ty, bo nikt przecież w więzieniu nie mówi sobie Pan”. Nie wydawało mi się, że jestem dla nich (komunistów) tak ważny, żeby pakowali mnie do jednej celi z Pietruszką. On także był tym zdziwiony. "Tak dwa skrajnie egzotycznie zwierzaki jak ty i ja, to nikt nie pakuje do jednej klatki, więc to nie mogła być decyzja naczelnika więzienia, tylko gen. Jaruzelskiego lub Kiszczaka” - w ten sposób skomentował tę sytuację Pietruszka. Pamiętam też, jak mówił: "ja jestem stary ubek, ty Solidarność i CIA - oni chcą, żebyśmy pozabijali się w nocy z nienawiści. Albo ja ciebie zadźgam, albo ty mnie udusisz. Wtedy będą mieli jednego z głowy, a drugiego wsadzą do takiej dziupli, skąd już nigdy nie wyjdzie”.
Proszę sobie wyobrazić, że było dokładnie tak, jak powiedział. Na podstawie dokumentów z IPN, okazało się, że to była osobista decyzja gen. Kiszczaka, szefa MSW, a wtedy wicepremiera w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, żeby Szaniawskiego i Pietruszkę wsadzić do jednej celi. Czytając po latach te akta IPN wcale mnie to nie zdziwiło.
Czy kiedykolwiek Pietruszka opowiadał Panu o zbrodni dokonanej na księdzu?
- W więzieniu jest tak, że człowiek nie pyta, dopóki ten drugi mu nie powie. On nie pytał się mnie, jak konspirowałem przeciwko komunie, w końcu także i przeciwko niemu, i ja także nie zadawałem pytań. On sam zaczął mówić. Dużo opowiadał o zbrodni, także o IV departamencie. Był pełen takiej zawodowej dumy, że tak dobrze zna się na swojej pracy. I to mu trzeba przyznać - Pismo Święte miał w małym palcu, znał je znakomicie.
Mimo to Pietruszka czuł się kozłem ofiarnym. Mówił mi, że nieprawdą jest, iż to on miał być tym, który rozkazał zabić Popiełuszkę. Bo rozkazy wydawali gen. Płatek, gen. Ciastoń i gen. Kiszczak - oni bezpośrednio kontaktowali się z Jaruzelskim. Pietruszka takich kontaktów z Jaruzelskim nie miał, bo taki ważny nie był.
Nie twierdził, że całkowicie jest niewinny, ale akurat w sprawie rozkazu jest czysty i został wrobiony. Wskazywał, że jeżeli ktokolwiek jest winny, to Jaruzelski, Kiszczak, Płatek i Ciastoń. Jaruzelski był wtedy dyktatorem komunistycznym, którego zastępcą był Kiszczak, jako minister spraw wewnętrznych. Gen. Ciastoń był wiceministrem spraw wewnętrznych, a Płatek dyrektorem IV departamentu. Było widać w sposób zupełnie autentyczny, że Pietruszka czuje się kozłem ofiarnym. Cały czas zastanawiał się, dlaczego on siedzi, a oni nie?
Sprawa była prosta. Bezpośrednimi sprawcami mordu byli kpt. Grzegorz Piotrowski i dwaj porucznicy: Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski. Ale nikt nie mógł uwierzyć, że stosunkowo niskiej rangi oficerowie MSW sami zdecydowali pojechać do Bydgoszczy, żeby uprowadzić i zabić księdza. Musieli dostać jakieś rozkazy. I rzeczywiście tak było, ale Jaruzelski wytypował niskiej rangi płk. Pietruszkę, a sam umył ręce…
Uwierzył Pan w jego wersję zdarzeń?
- Nie, ale lubiłem go słuchać. Jestem historykiem i widziałem, że ktoś taki jak Pietruszka to niesłychane źródło historyczne dla mnie. On rzeczywiście był w to wszystko zamieszany, bo w zabójstwo księdza było zamieszanych kilkudziesięciu oficerów Służby Bezpieczeństwa, łącznie z ich szefem, gen. Kiszczakiem. Natomiast on został ich kozłem ofiarnym, wytypowali tylko jego.
Sprawa zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki była w sensie decyzyjnym podejmowana na najwyższym szczeblu. Skoro omawiano działalność księdza na posiedzeniach biura politycznego, na zebraniach kierownictwa MSW, to wskazuje, że najwyższe czynniki w państwie, czyli dyktator Jaruzelski i inni generałowie, byli bezpośrednio zaangażowani w tę sprawę. Chodziło o to, żeby zwalczać Kościół wszystkimi możliwymi metodami. I oni to robili.
Co jeszcze udało się Panu dowiedzieć od płk. Pietruszki?
- Podczas tego czasu, dużo mówił na temat struktur MSW i bezpieki, jak wyglądała ich organizacja. Bardzo mi to pomogło w zrozumieniu, w jaki sposób byli powiązani z Rosją Sowiecką. Był wobec mnie dość szczery. Ale cały czas miał głęboką depresję, że gen. Kiszczak i gen. Jaruzelski są na wolności, a jego posadzili.
Po opuszczeniu więzienia utrzymywał Pan kontakt z płk. Pietruszką?
- Kiedy wychodziłem 22 grudnia 1989 r. z Zakładu Karnego w Barczewie, okazało się, że jestem ostatnim więźniem politycznym reżimu komunistycznego PRL. Pietruszka upoważnił mnie, żebym poszedł do prymasa Glempa, Jana Rokity, który był wtedy przewodniczącym Komisji ds. Wykrywania Zbrodni Komunistycznych i do Zbigniewa Romaszewskiego - wówczas przewodniczącego Komisji Praw Człowieka w Senacie. Pietruszka chciał się przenieść z Barczewa. Czuł się tam zagrożony. Istniało prawdopodobieństwo, że będą chcieli go zabić. I to była prawda, w końcu był jedynym świadkiem na tak wysokim szczeblu. Obiecywał, że opowie o wszystkich okolicznościach związanych ze śmiercią ks. Popiełuszki, byle go przenieśli do innego więzienia.
I pomógł mu Pan?
- Zaraz po świętach Bożego Narodzenia w 1989 r. wysłałem trzy pisma: do Romaszewskiego, Rokity i prymasa Glempa, że Pietruszka skazany za mord na ks. Jerzym chce mówić i powiedzieć wreszcie, jak było naprawdę, a nie tak, jak w sfingowanym procesie toruńskim. Nie wiem, co dokładnie działo się potem, ale został jednak przeniesiony do Zakładu Karnego na Olszynce Grochowskiej w Warszawie. Złożył zeznania przed prokuratorem Andrzejem Witkowskim i na ich podstawie został aresztowany gen. Płatek i gen. Ciastoń. Ale kiedy chciano aresztować gen. Kiszczaka, prokurator został odsunięty od sprawy.
Osobiście byłem zadowolony, że pośrednio w jakiś sposób doprowadziłem do procesu chociaż tych dwóch ubeckich generałów: Płatka i Ciastonia. Natomiast ubolewam, że proces zakończył się tak, a nie inaczej. Nie udowodniono im zbrodni zamordowania ks. Popiełuszki, chociaż był cały szereg poszlak wskazujących, że to oni wydali rozkaz w tej sprawie.
Skoro płk. Pietruszka zaufał Panu i dał upoważnienie, czy oznacza to, że tym "skrajnie egzotycznym zwierzętom” udało się jednak zaprzyjaźnić w celi?
- "Zaprzyjaźnić" to za duże słowo. Siedziałem cztery lata w więzieniu i przez ten czas z nikim się nie zaprzyjaźniłem. W sumie siedziałem z Pietruszką od początku października do końca grudnia - niecałe trzy miesiące. Kiedy się siedzi na siedmiu metrach kwadratowych, w malutkiej, okratowanej celce, je się z jednej miski, sika się do jednego kibla i śpi się na jednym, piętrowym łóżku, to siłą rzeczy z tym człowiekiem trzeba mieć kontakty. Wspólnie czytaliśmy gazety i książki, graliśmy w szachy. Siedząc na tych paru metrach trudno odwracać się do siebie plecami.
Rozmawiała Monika Szafrańska, dla serwisu NaSygnale.pl