Buddyści nie czczą demonów!
dodane 2012-03-16 11:00
Z doktorem Krzysztofem Jakubczakiem z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, znawcą filozofii i kultury buddyjskiej, autorem dwóch książek oraz licznych artykułów nt. myśli buddyjskiej i dialogu chrześcijańsko-buddyjskiego rozmawia Jan Drzymała
Po emisji filmu Wojciecha Cejrowskiego na temat buddyzmu, w mediach rozpętała się burza. W dyskusję włączył się m.in. Newsweek, który dowodził, że autor obraził buddystów i należą się im przeprosiny. Z kolei sam autor na swoim profilu facebookowym dowodził, że nie powiedział nic obraźliwego, a tak w ogóle, to scenariusz przygotowali mu dwaj buddyści: jeden naukowiec - teoretyk, drugi - mnich buddyjski - praktyk.
Publikacja krytycznego tekstu na temat programu o buddyzmie na naszych stronach wywołała spór wśród czytelników. Poprosiliśmy więc o komentarz fachowca.
Dr Krzysztof Jakubczak adiunkt w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego, znawca filozofii i kultury buddyjskiej, autor dwóch książek oraz licznych artykułów nt. myśli buddyjskiej i dialogu chrześcijańsko-buddyjskiego wyjaśnia, że autorowi filmu nie tylko obca jest elementarna wiedza na temat funkcji symbolu w kulturze i o hermeneutyce symboli, ale także postawa charakterystyczna dla II Soboru Watykańskiego, która wyrażała się w poszukiwaniu wspólnoty z innymi tradycjami duchowymi.
Przeczytaj komentarz dra Krzysztofa Jakubczaka
Żeby zrozumieć buddyjskie symbole i praktyki religijne, trzeba poznać kontekst, którego w programie Wojciecha Cejrowskiego zabrakło. O tym właśnie kontekście opowiada dr Krzysztof Jakubczak w poniższej rozmowie
Przeczytaj także komentarz
Jan Drzymała: O ile się orientuję, w buddyzmie nie ma Boga.
Dr Krzysztof Jakubczak: W buddyzmie faktycznie nie ma boga w rozumieniu Boga-Kreatora w swoim bycie koniecznego. Stąd też z perspektywy doktrynalnej wykładni buddyjskiej, akt, który ze względu na jego zewnętrzną formę chrześcijanin nazwałby modlitwą, nie jest sposobem nawiązywania kontaktu z transcendentną boską istotą. W istocie taki akt ma znaczenie przede wszystkim dla samego „aktora”, gdyż jest sposobem budowania jego wewnętrznej postawy wyrażającej się we wzbudzaniu motywacji do podejmowania duchowej praktyki, której celem jest osiągnięcie wyzwolenia z doczesnej egzystencji charakteryzującej się doświadczaniem cierpienia.
Należy jednak pamiętać, że tradycje duchowe, jak również religie funkcjonują zwykle na kilku poziomach, przynajmniej na dwóch. Jest to cecha tak buddyzmu, jak i na przykład chrześcijaństwa. Z jednej strony mamy poziom doktrynalnej wykładni. Z drugiej zaś poziom doświadczenia codziennego, określany zwykle mianem „religii ludowej”. Te dwa poziomy rzadko się ze sobą pokrywają. Zatem ta sama duchowa czy religijna praktyka często inaczej będzie pojmowana na poziomie wykładni doktrynalnej niż na poziomie potocznych przekonań ludowych. Patrząc na interesujący nas akt od strony doświadczenia ludowego, można zatem uznać w nim akt modlitwy.
Do kogo więc modlą się buddyści?
- Prosty buddysta, dla którego buddyzm jest istotnym składnikiem jego tożsamości kulturowej, może ten akt traktować, i często tak traktować go będzie, jako wyraz szczególnego szacunku, wręcz uwielbienia kierowanego do Buddy ze względu na jego nadzwyczajne osiągnięcie.
A na czym to osiągnięcie polegało?
- Takim nadzwyczajnym osiągnięciem Buddy jest uzyskane przez niego przebudzenie, tj. wyzwolenie z cierpienia, a tym samym wskazanie innym drogi, do tego wyzwolenia prowadzącej. Dla buddysty jest to wystarczający powód, aby Buddę taką czcią darzyć. Dla prostego buddysty taki akt może być też formą zwracania się do Buddy bądź innych nadzwyczajnych istot o pomoc w realizacji różnych celów, czy to duchowych, czy też całkiem przyziemnych.
Chociaż buddyzm przeczy istnieniu Boga-Kreatora, to uznaje względną wartość praktyk religijnych, w tym także aktów modlitwy. Ostatecznie bowiem wpływają one na duchowe doskonalenie się tego, który im się oddaje.
Czy jakieś znane nam praktyki religijne są w buddyzmie zabronione?
- Jedynym kryterium, w oparciu o które buddyzm odmawia pewnym praktykom religijnym wartości, jest krzywdzenie istot czujących, co jest równoznaczne z poszerzaniem obszaru cierpienia. Dlatego buddyzm odrzuca wszelkie praktyki religijne, które polegają na składaniu ofiar zwierzęcych. Są one w opinii buddyjskiej szkodliwe.
Skoro więc buddyzm jest religią bez Boga, czy można powiedzieć, że buddyjskie świątynie są puste?
- Z perspektywy tradycji abrahamowych - tak. Jednak z perspektywy tradycji buddyjskiej - nie. Ponadto, z perspektywy tradycji buddyjskiej ów obiekt, który wyznawca monoteizmu nazwie „świątynią”, nie jest świątynią w rozumieniu wyznawcy monoteizmu, nie jest to bowiem miejsce adoracji transcendentnego bóstwa.
Czym różni się tybetańska odmiana buddyzmu od innych?
- Zanim odpowiem na pytanie, czym się różni, powiem dlaczego. Buddyzm jest tradycją duchową wywodzącą się z Indii. W Indiach rozwijał się mniej więcej XVII wieków. Z Indii różnymi drogami, ale też w różnych okresach przenikał w inne obszary Azji. Przenikał w różnych okresach w różne regiony, ale w kształcie, jaki uzyskał w danej fazie rozwojowej w Indiach. Do Tybetu buddyzm przeniknął stosunkowo późno. Buddyzm tybetański jest dziedzictwem buddyzmu indyjskiego w jego późnej, a zatem też rozbudowanej i złożonej formie.
Jak długo to trwało?
- Od czasu kiedy buddyzm zaczął zadomawiać się na Sri Lance do czasu, kiedy zaczął przenikać do Tybetu, upłynęło około tysiąca lat. To bardzo długi okres dla rozwoju kultury. Uświadomimy to sobie łatwo, gdy pomyślimy o „Polsce” w chwili chrztu i o Polsce z okresu budowy szkół-tysiąclatek. Siłą rzeczy więc te różnice będą znaczne, tak jak różnice między chrześcijaństwem przeniesionym do Indii w I w. przez Tomasza Apostoła, a chrześcijaństwem zaszczepianym w Indiach przez Portugalczyków w wieku XVI.
Czy w buddyzmie tybetańskim można doszukać się jakichś naleciałości hinduistycznych?
- Mówienie o „hinduistycznych naleciałościach” jest o tyle niewłaściwe, że sugeruje istnienie jakiejś czystej formy buddyzmu, która pozbawiona byłaby takich naleciałości. Buddyzm jest tradycją indyjską, a to oznacza, że podziela z innymi religijnymi tradycjami Indii, w tym także z tzw. hinduizmem, pewien wspólny zespół idei i wyobrażeń, szerszy bądź węższy w zależności od tradycji. W okresie przenikania buddyzmu do Tybetu w VII a później w XI w. była to więc tradycja, która podlegała różnym procesom rozwojowym i uczestniczyła w wymianie religijnej i filozoficznej z innymi indyjskimi tradycjami religijnymi znacznie dłużej niż buddyzm, który trafiał na Sri Lankę w III w. p.n.e. czy do Chin w I-II w. n.e. Buddyzm tybetański odziedziczył więc rozbudowaną buddyjską rytualistykę, rozbudowaną mitologię i przede wszystkim bogatszy i bardziej zróżnicowany zasób idei filozoficznych.
Można zatem mówić o eklektycznym charakterze tej religii?
- W pewnym sensie wszystkie tradycje buddyjskie są eklektyczne, tzn. są efektem przenikania dziedzictwa przeniesionego z Indii w lokalne warunki kulturowe. Buddyzm ma niezwykłą zdolność inkulturacji, co sprawia, że na zewnętrznym poziomie buddyzm z jednego obszaru Azji będzie się znacznie różnił od buddyzmu z innego obszaru.
Takie przyswajanie lokalnych zwyczajów i włączanie ich w obręb religijnych praktyk nie szkodzi samej religii?
- Owa zdolność inkulturacji znalazła w buddyzmie doktrynalną podstawę w nauce o zręcznych środkach, czyli w nauce o umiejętności dobierania środków przez nauczyciela, które mają pobudzać ucznia do podążania drogą duchowego rozwoju. Z perspektywy buddyjskiej ważny jest tylko jeden cel - osiągnięcie wyzwolenia. Ale środki, które trzeba zastosować do osiągnięcia tego celu, mogą się różnić i będą się różnić w zależności od uwarunkowań, jakie musi pokonać adept buddyzmu - osobistych uwarunkowań mentalnych, jak i bardziej powszechnych uwarunkowań kulturowych. Buddyzm więc nie odrzuca i nie potępia lokalnych praktyk i wierzeń. Stara się je wykorzystać do własnych potrzeb - czyli do realizacji ideału wyzwolenia.
Ale buddyści - jak mi się zdaje - czczą różne bóstwa. Spotkałem się z opinią, że tybetańska odmiana buddyzmu jest bliższa pod tym względem politeizmowi
- Tak jak buddyzm nie jest monoteizmem, tak też nie jest politeizmem. Owszem, będzie się w różnych formach buddyzmu mówiło o bóstwach, będzie się te bóstwa w szczególny sposób waloryzowało, a nawet celem osiągnięcia pewnych korzyści będzie się też do nich zwracało. Jednak z perspektywy buddyjskiego celu soteriologicznego, jakim jest wyzwolenie, owe bóstwa są istotami, które pod względem swojego ontycznego statusu nie różnią się od statusu ludzkiego - tzn. tak jak ludzie, zwierzęta oraz inne istoty uznawane przez buddyjską kosmologię są istotami sansarycznymi, czyli podlegającymi przemijaniu, a tym samym doświadczającymi cierpienia. Jednak w obszarze istnienia sansarycznego dysponują pewnymi walorami, ze względu na które można się do nich zwracać o pomoc i jej od nich oczekiwać, tak jak pies z przetrąconą łapą może oczekiwać pomocy od człowieka, gdyż człowiek dysponuje walorami, które pozwalają mu takiej pomocy psu udzielić.
A czy można mówić o tym, że wśród tych bóstw są demony jak choćby Lucyfer?
- Wprowadzanie kategorii Lucyfera jest nadużyciem, gdyż postać taka obca jest buddyjskiej wyobraźni mitycznej. Owszem buddyjska wyobraźnia mityczna powołała do istnienia różne istoty, które personifikują siły wiążące człowieka z sansarą, czyli ze sferą odradzania się cechującą się doświadczaniem cierpienia. Pamiętać jednak musimy, że owe siły w wykładni doktrynalnej nie są jakimiś siłami zewnętrznymi, które sprowadzać mają człowieka na złą drogę. Są to siły funkcjonujące w obrębie człowieka, takie jak pragnienie, żądza, awersja i inne namiętności. Zatem te mityczne istoty ucieleśniają siły, które trzeba pokonać, aby uzyskać wyzwolenie.
Nie jest zatem prawdą, że takim istotom buddyści oddają cześć i modlą się do nich, by je obłaskawiać, aby im służyły, a szkodziły wyznawcom innych religii?
- Nie są one przedmiotem kultu i czci. Wręcz przeciwnie - należy się im przeciwstawić. Tym bardziej nikt się do nich nie zwraca, aby szkodziły innym religiom. Jak podkreślałem, szkodzenie innym, wyrządzanie innym krzywdy jest czynem moralnie wysoce negatywnym, należy tego unikać zarówno na poziomie ciała, mowy, jak i myśli.
Dlaczego jeden z wizerunków Buddy przedstawia go ze smokiem nad głową? Czy nie można tego właśnie zinterpretować jako obłaskawianie Szatana?
- Ściśle rzecz biorąc Cejrowski w swoim filmie nie pokazał żadnego smoka. Pokazał wizerunek siedzącego w pozycji medytacyjnej Buddy, nad którym wznosi się siedmiogłowy wąż. Nie jest to jednak zwykły wąż. Zgodnie z buddyjskim mitem wśród wielu rodzajów istot zamieszkujących różne sfery świata istnieją także istoty zwane nagami. Są to istoty potrafiące przybierać dwie formy - ludzką i wężową. Co ważniejsze jednak, odznaczają się one dużą mądrością. Zgodnie z legendarną biografią, Budda po uzyskaniu przebudzenia miał przez pewien czas pozostawać w stanie medytacyjnym, siedząc pod drzewem i kontemplując swoje osiągnięcie. W tym czasie zerwała się ogromna burza. Wówczas król owych nagów imieniem Muczalinda poruszony faktem uzyskania przez Buddę przebudzenia, postanowił chronić go przed ulewą. Wzniósł się więc nad siedzącym Buddą i rozpostarł swoje kaptury. W późniejszej tradycji buddyjskiej będzie to bardzo popularny motyw ikonograficzny zwłaszcza w Azji Południowo-Wschodniej. Formalnie więc ten siedmiogłowy wąż to nie smok, tylko naga - mityczna istota znana w kulturze buddyjskiej i indyjskiej. Ponieważ jednak ma on siedem głów, więc autorowi filmu skojarzył się tylko ze smokiem znanym z Apokalipsy św. Jana, a to już wystarcza zdaniem autora, żeby wyrazić pogardę.
Zatem nie ma podstaw żeby łączyć buddyzm z okultyzmem?
- Żeby na to pytanie precyzyjnie odpowiedzieć, trzeba uściślić rozumienie terminu „okultyzm”. Przez okultyzm zwykle rozumie się uznawanie istnienia jakichś tajemnych sił, istniejących w nas lub obok nas, nad którymi można, a według niektórych nawet należy zapanować, aby je wykorzystywać dla własnych celów. Co jednak znaczy „tajemnych sił”? Takie rozumienie okultyzmu zrodziło się w obszarze przekonań, zgodnie z którymi pewne zaskakujące zdolności ujawniane przez człowieka, faktyczne bądź domniemane, jako że nie są powszechne, nie mogą być naturalne. Jeżeli więc się pojawiają, to znaczy, że należy je przypisać jakimś tajemnym, a w domyśle nieczystym siłom. Zatem to, co jest, a co nie jest okultystyczne, zależy od tego, co uznaje się za naturalne i za nadnaturalne. Dla mojej babci mieszkającej na wschodnich kresach jeszcze w dwudziestych latach ubiegłego wieku nadnaturalne było to, że skrzynka potrafiła mówić. Dla człowieka z XV w. nadnaturalne byłoby to, że szklaną bańkę z drutem w środku można zmusić do świecenia. Dla wielu ciągle nadnaturalne jest to, że człowiek w wyniku długotrwałego ćwiczenia się w skupieniu może na przykład spowolnić pracę serca, ograniczyć zapotrzebowanie na tlen i obniżyć temperaturę ciała. Nadnaturalne jest zatem to, czego nie rozumiemy. Z perspektywy przekonań buddyjskich istnieje wiele różnych zdolności, tj. mocy, które człowiek może osiągnąć dzięki oddawaniu się odpowiednim praktykom. Praktyki te bowiem człowieka zmieniają usprawniając go do osiągnięcia takich umiejętności, tak jak dzięki długotrwałemu ćwiczeniu się można opanować grę na jakimś instrumencie. Trudno zatem mówić, że takie umiejętności, czyli „moce” są okultystyczne. One są naturalne, tylko trudno osiągalne. Ile osób w końcu ma ochotę siedzieć wiele lat przed fortepianem, aby zostać Rubikiem.
Zna Pan modlitwę, którą w swoim filmie cytuje Wojciech Cejrowski:
"Ty, który otworzyłeś usta i pokazałeś kły,
Ty, który masz troje oczu na strasznej twarzy,
Ty, który założyłeś na siebie wieniec z czaszek,
Ty, obdarzony twarzą, na którą nie da się patrzeć, Ciebie uwielbiam"
Dla laika nieznającego się na buddyzmie to może być faktycznie przerażające. Kogo lub czego to dotyczy?
- Tej akurat konkretnej modlitwy nie znam, ale też nie znam wielu innych buddyjskich „modlitw”. Jej sens jednak, nawet podanej w takiej niezgrabnej językowo postaci, jest czytelny, jeżeli zna się trochę buddyjską symbolikę. Jest to prosta „modlitwa” skierowana do Buddy i wyrażająca dla niego nadzwyczajny szacunek i wdzięczność za odkrycie i nauczanie drogi prowadzącej do wyzwolenia z cierpienia.
W pierwszej strofie mówi się o otwarciu ust z kłami. Buddę, a w szczególności fakt zapoczątkowania przez niego nauczania w tradycji buddyjskiej często przyrównuje się do lwa, czy też do ryku lwa. Nauczanie Buddy jest tak doniosłe jak ryk lwa. Wizyta w zoo to potwierdzi, nie trzeba jechać do Indii.
Budda ma troje oczu, tzn. dwoje fizycznych i trzecie, które symbolizuje mądrość, czyli zdolność widzenia rzeczy takimi, jakimi według nauki buddyjskiej one faktycznie są.
Czaszka symbolizuje śmierć, czyli przemijalność. Budda założył na siebie wieniec z czaszek, tzn. przeniknął przemijalność, przekroczył ją poprzez swoje przebudzenie. Osiągnął wyzwolenie i więcej nie będzie się odradzał. Osiągnięcie wyzwolenia oznacza uzyskanie nadzwyczajnego statusu, czyli zerwanie więzów z sansarą. Ponieważ ktoś taki nie podlega więzom sansary, czyli nie podlega siłom, które wiążą człowieka ze sferą istnienia naznaczonego doświadczaniem cierpienia, więc nie sposób go opisać przy pomocy języka, który swoją wartość posiada w obrębie owej sfery. W twarz kogoś takiego, nie sposób spojrzeć, gdyż on tej twarzy już nie ma, czyli jest poza cierpieniem, poza sansarą.
Czy można w ogóle interpretować religie z innego kręgu kulturowego przy pomocy klucza znanego własnej kulturze?
- Należy być niezwykle ostrożnym i powściągliwym w przenoszeniu na symbole odmiennej tradycji kulturowej znaczeń wyrastających z powierzchownych skojarzeń z symbolami funkcjonującymi w kulturze, w jakiej się wzrastało. Jak by się czuł chrześcijanin, gdyby usłyszał z ust Taja po jego wizycie w świątyni chrześcijańskiej, że chrześcijanie gloryfikują kanibalizm, gdyż wyraźnie słyszał podczas eucharystii z ust kapłana, jak ten zalecał wiernym, aby spożywali ciało i krew swojego Boga-człowieka. Czułby zapewne, że taki sposób przedstawiania jego przekonań jest złośliwą, fałszywą mistyfikacją, nastawioną na wywołanie jednoznacznych negatywnych emocji.
Semantyczna względność kulturowych symboli nie musi jednak wcale oznaczać moralnego relatywizmu.
KRYTYCZNY TEKST
Katolik jak „młot na niewiernych”?
Jan Drzymała
Niedawno ks. Andrzej Luter mówił , że media coraz częściej ulegają tabloidyzacji. Program Wojciecha Cejrowskiego jest jej przykładem.
Słucham ostatnio książki (audiobooka) Clive'a Staplesa Lewisa „Chrześcijaństwo po prostu”. W jednym z fragmentów książki autor mówi, że przeciwnicy tej religii często tworzą sobie uproszczony obraz chrześcijaństwa, potem przedstawiają go jako prawdziwy i obowiązujący, a potem przystępują do jego krytyki. W momencie kiedy, próbuje im się tłumaczyć, że chrześcijaństwo jest daleko bardziej złożone, nie chcą słuchać, mówią, że od stopnia komplikacji kręci im się w głowie i dyskusja się urywa.
Tak też w mojej opinii stało się z programem Wojciecha Cejrowskiego na temat buddyzmu. Popularny podróżnik mówi jasno, że przygotował program subiektywny, w którym prezentuje SWOJE poglądy na tę religię. Przygotował program, w którym traktuje buddystów z góry, jak ludzi, którzy mylą się w swoich poglądach. „Gdy ktoś dokonuje wyboru jednej religii z wielu dostępnych, to takim aktem wyboru wyróżnia tę religię ponad inne - uznaje tę wybraną za lepszą od innych” - pisze Wojciech Cejrowski w oświadczeniu na swoim profilu na Facebooku.
To jest chrześcijaństwo a'la Wojciech Cejrowski. Jego wariacja na temat słów „poza Kościołem nie ma zbawienia”. Kościół uczy, że tak jest, ale jednocześnie nakazuje miłość bliźniego i szacunek wobec innych religii. Przejawem tego szacunku są chociażby spotkania w Asyżu z udziałem Papieża.
Tymczasem po obejrzeniu programu Wojciecha Cejrowskiego tego szacunku nie widać. Protekcjonalnie i pobłażliwie mówi o buddystach. Przekonuje, że ich świątynie są puste, bo w tej religii przecież nie ma boga. Z ironią pyta, do kogo więc się modlą. Podróżnik żartuje z zabobonów, które przedostają się do buddyjskich świątyń: posążków, dzwonków, figurek, kropienia wodą.
To prawda, że buddyzm to religia, w której nie ma boga. Cejrowski, jak podkreśla, ma dokumentację, która świadczy, że wszystko, co powiedział w swoim programie, jest prawdą. Scenariusz napisali mu eksperci - buddyści.
Rzecz w tym, że cały kontrowersyjny odcinek można odbierać jako kpinę z religii buddyjskiej (ja też osobiście tak to odebrałem). To wynika ze specyficznego stylu bycia Wojciecha Cejrowskiego. Jego programy podróżnicze i książki są ciekawe i nie przestaną mnie interesować, ale ten konkretny program może szokować.
Tylko że kto zna Cejrowskiego, ten wie, czego można się po nim spodziewać - to raz. Dwa - autor mówi, że to jego subiektywna wizja i ocena buddyzmu. Mam wrażenie, że nie wszyscy katolicy i chrześcijanie byliby skłonni się pod tą wizją podpisać (ja na przykład nie). Dlaczego zatem media takie jak Newsweek umieszczają go na okładce jako twarz polskiego katolicyzmu? Ja przepraszam, ale sobie nie życzę, żeby mnie jako katolika utożsamiać z tym, co w tym konkretnym przypadku prezentuje autor „Boso przez świat”. Nie dlatego, że odmawiam, broń Boże, panu Cejrowskiemu prawa do nazywania się katolikiem czy chrześcijaninem, ale dlatego, że moim zdaniem jego wizja katolicyzmu nie jest powszechna i uniwersalna.
Niedawno ks. Andrzej Luter mówił, że media coraz częściej ulegają tabloidyzacji. Program Wojciecha Cejrowskiego jest przykładem tejże. Dzisiaj, żeby być usłyszanym, trzeba niejednokrotnie wypowiadać się w sposób bardzo ostry, skrajny, nawet kontrowersyjny. Inne poglądy nie przedostają się do opinii publicznej. Potem te najbardziej skrajne są uznawane za obowiązujące i to z nimi się dyskutuje. Tylko że to wcale nie ułatwia, niestety, odkrycia istoty rzeczy.
Gorszy, bo nie nasz
dodane 2012-03-16 11:00
dr Krzysztof Jakubczak, kulturoznawca i filozof z Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ
Błędy każdy ma prawo robić. Poważny problem pojawia się jednak wówczas, gdy z niewiedzy czyni się nadrzędną wartość, a z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku programu Wojciecha Cejrowskiego
Przeczytaj rozmowę z dr. Krzysztofem Jakubczakiem
Najbardziej charakterystyczną cechą narracji stosowanej przez W. Cejrowskiego jest zawłaszczanie tożsamości widza i nierzadko też osób w programie pokazywanych. Dokonuje się to poprzez stosowanie kategorii „tego, co nasze”, „naszości”. W oparciu o tę kategorię autor-narrator dokonuje bezustannie wartościowania tego, co pokazuje, sugerując bądź wprost wyrażając przekonanie, że to, co nasze, jest normalne. Ponieważ porusza się wśród obcych kultur, czyli nie naszych, to dowodzi, że one nie są normalne. Tak np. świątynia, którą pokazuje od wewnątrz jest „prawie normalna”, co oznacza, że jej twórcom udało się niemal odtworzyć „właściwy” układ świątyni „naszej”. Widz zatem stawiany jest w sytuacji konieczności dokonania wyboru: albo zgodzi się na zawłaszczenie swojej tożsamości przez narratora i uzna się za jednego z „naszych”, czyli normalnych, albo się z nim nie zgodzi, a wówczas będzie musiał uznać, że nie jest „nasz”, jest „obcy”, narazi się więc na odrzucenie. Skoro zaś jest obcy, czyli nie podziela tego samego kodu kulturowego (tj. tych samych przekonań, wierzeń i wartości), to jest głupi. Narrator chce zmusić widza, aby uznał się za „naszego”, inaczej wystawi się na pośmiewisko.
Głupi są więc ci biali ludzie, twierdzi autor, którzy obchodzę buddyjską budowlę na wzór tajskich wyznawców buddyzmu, bo nie wiedzą, co robią. Ale dlaczego są głupi? Bo przecież są „naszymi”, a robią to, co obcy, nierozumiejąc znaczenia swojego czynu. Na jakiej jednak podstawie narrator uznaje tych ludzi za „naszych” i imputuje im głupotę. Jedynym kryterium jest kolor skóry. Biały więc z urodzenia musi być „nasz”. Z urodzenia więc przypisany jest mu jedyny właściwy kod zachowań, jedyny właściwy system wierzeń, jedyny właściwy system wartości. Jeżeli nie zdaje sobie z niego sprawy i działa z nim niezgodnie, to jest głupi. Biały przecież nie może być buddystą. Narrator używa więc skrajnie i prymitywnie rasistowskiego i szowinistycznego kryterium odróżniania ludzi. Zatem „nienasi” są obcy, a więc dzicy. Stoją od nas niżej i nie musimy ich traktować jak istoty ludzkie obdarzone godnością i zasługujące na szacunek.
Ponieważ to są obcy, zatem nie posiadają tej samej godności co „nasi”, nie musimy więc ich szanować. Nie musimy zwłaszcza szanować ich prawa do intymności. W trakcie programu autor-narrator i kamera poruszają się wśród „obcych-dzikich”, niemal się o nich ocierają, lekceważąc to, iż znajdują się w sytuacji intymnej - w świątyni, gdzie rozpamiętują kardynalne dla swojej buddyjskiej kulturowej tożsamości osiągnięcie przebudzenia przez Buddę - twórcę buddyzmu.
Ponieważ nie musimy szanować ich prawa do intymności, to do obcych kategoria uczuć religijnych nie ma zastosowania. Możemy potraktować ich jak dziwne eksponaty. Nie musimy próbować z nimi żyć, żeby ich zrozumieć, gdyż ich rozumieć nie warto. Ich można co najwyżej pokazać, aby wykazać, jak bardzo „nasi” są lepsi. Narrator pokazywanym osobom oraz całym kulturom odbiera podmiotowość, sprowadzając ich wyłącznie do roli biernych przedmiotów. Nawet wówczas, gdy pozornie nadaje im podmiotowość, zadając im jakieś pytanie i prosząc o wyjaśnienie, to robi to tylko po to, aby ich ośmieszyć, udowodnić, jacy są naiwni, gdyż dopuszczają w swojej kulturze niespójność - są buddystami, a akceptują obce zabobony i zachowania. Dopuszczają niespójność, są więc irracjonalni, zatem głupi.
Dla narratora kategoria „naszości” jest nie tylko jedynym kryterium formułowania ocen wartościujących, ale jest też jedynym kryterium określania znaczenia symboli, z jakimi się styka w obcych kulturach. Jeżeli symboliczny wizerunek mitycznej istoty będącej przedmiotem „wiary” w obcej kulturze ma ogon podobny do tego, z jakim przedstawia się w „naszej” kulturze popularne wyobrażenie diabła, to jest to wystarczający powód, aby taką mityczną istotę uznać właśnie za diabła, a stosunek „wiary” uznać za bałwochwalstwo, czyli kult szatana. Jeżeli w świątyni osoby klęczą ze złożonym dłońmi, tzn. że się modlą, ale jedynym właściwym, gdyż „naszym”, sposobem modlenia się, jest zwracanie się do Boga. W buddyzmie jednak nie ma Boga, więc albo modlą się do człowieka, co jest śmieszne, albo co gorsze modlą się do demona. Jeżeli nad wizerunkiem Buddy wznosi się siedmiogłowa wężowa postać, która go ochrania, to jedynym „naszym” skojarzeniem z tą postacią jest siedmiogłowy smok z Apokalipsy św. Jana, a zatem Szatan. Budda chroniony przez Szatana jest więc przeciwnikiem Boga, itd., itp.
Autorowi programu całkowicie obca jest wiedza o funkcji symbolu w kulturze i o hermeneutyce symboli. Nietknięty jest naukowym dorobkiem wypracowanym w XX w. przez szeroko rozumiane studia kulturowe - filozofię kultury, socjologię kultury, antropologię kultury, etnologię itd. Nie tylko obcy jest mu ten dorobek naukowy, ale obca jest mu też postawa charakterystyczna dla II Soboru Watykańskiego, która wyrażała się w poszukiwaniu wspólnoty z innymi tradycjami duchowymi w oparciu o elementy wspólne określane na różnych poziomach.
W przekonaniu autora tylko „nasza” kultura kategoryzuje rzeczywistość w sposób adekwatny - i to zarówno tę fizyczną, jak i duchową. Zatem język „naszej” kultury nie jest w istocie językiem symbolicznym, lecz realistycznym, i jako taki jest jedynym wartościowym narzędziem do opisu innych kultur - ich wierzeń, obyczajów i zachować. Nie ma zatem najmniejszej potrzeby, aby zastanawiać się nad tym, jakie znaczenie posiadają symbole pojawiające się w obcej kulturze dla tej kultury, tzn. dla ludzi symboli tych używających. Widać to dobrze na przykład wówczas, gdy autor opisuje różne gesty utrwalone w posągach Buddy. Ponieważ jeden z nich z niczym mu się nie kojarzył, a nie zadał sobie trudu, żeby kogoś kompetentnego o to spytać (nie mówiąc już o zajrzeniu do książki czy chociażby do Internetu), więc po prostu go lekceważy, sugerując, że to jakieś takie dziwactwo (był to akurat gest, który w kulturze buddyjskiej symbolizuje nauczanie, postać Buddy przedstawiona z tym gestem, jest postacią Buddy nauczającego).
Posługując się kategorią „naszego”, autor w ogóle nie stara się określić, co faktycznie jest jej treścią. Każe wierzyć widzowi, ze „naszym” można być tylko w jeden sposób, zatem „nasi” dobrze wiedzą, dlaczego są „naszymi”. Sugeruje widzowi, ze kultura jest homogeniczna. Przynajmniej „nasza” kultura taką jest, inne takie nie są i dlatego są gorsze. Ponieważ nie mówi się wprost, które treści naszej kultury są faktycznie „nasze”, więc pozostaje widzowi wierzyć, że treścią „naszej” kultury jest to, co autor właśnie ma na myśli i że jest to ta sama treść, którą na myśli ma widz. Ostatecznie więc, jedynym kryterium „naszości” jest sam autor.
Podsumowując: postawa autora jest rasistowska, szowinistyczna i uprzedmiatawiająca. W moim przekonaniu ten program jest szkodliwy i to nawet nie dlatego, że utrwala stereotypy (te w kulturach zawsze były i pewnie zawsze będą), lecz dlatego, że szerzy pogardę dla inności, dla kulturowej odmienności.
Przeczytaj rozmowę z dr. Krzysztofem Jakubczakiem
Odczarowywanie buddyzmu
Jan Drzymała
Chrześcijanin ma szukać Prawdy. Mówmy więc prawdę. Buddyści nie czczą demonów.
Pod moim ostatnim komentarzem na temat programu Wojciecha Cejrowskiego internauta Jerzyk przypomniał, że „Jezusa za mówienie prawdy zabili”. Potem jeszcze kilka osób zarzuciło mi, że nie piszę „prawdy” i sieję defetyzm. W ogóle po tym tekście uznano mnie za kryptobuddystę, a w najlepszym razie za letniego katolika, ni to zimnego, ni gorącego, którego najlepiej z obrzydzeniem wypluć.
Nie mogę się zgodzić z taką oceną i dlatego postanowiłem jeszcze raz odnieść się do buddyzmu, Wojciecha Cejrowskiego, jego wizji tej religii i do chrześcijaństwa wreszcie.
Piszę to właśnie w imię dążenia do Prawdy.
Na początek wyjaśnienie, o jaką Prawdę chodzi? Jezus głosił, że pierwszym i najważniejszym przykazaniem jest to o miłości Boga i bliźniego. Bez tej miłości nie można osiągnąć zbawienia - szczęścia i życia wiecznego z Bogiem.
W swej miłości Jezus poszedł na całość. Dał się w imię tej miłości ukrzyżować. Umierając na krzyżu, wołał: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Nie dodał przy tym: „no chyba, że są buddystami, muzułmanami etc”.
Umarł, potem zmartwychwstał. Dzięki temu mamy życie wieczne i tę Dobrą Nowinę mamy głosić całemu światu.
Wierzę, że jedyna nadzieja na życie wieczne jest właśnie w Chrystusie, który był absolutnie bezkompromisowy. Jego bezkompromisowość polegała też na głoszeniu, że wszyscy ludzie są sobie równi i każdego należy kochać. Nawet nieprzyjaciół.
Każdy bowiem człowiek jest obdarzony godnością. Wszyscy przecież zostaliśmy stworzeni przez Jednego Boga - na jego obraz i podobieństwo. W akcie stworzenia Bóg dał nam wszystkim rozum i wolną wolę. Dzięki tym darom każdy człowiek - bez względu na wyznanie, religię, przynależność kulturową, narodowość, kolor skóry itd - ma przyrodzoną zdolność poszukiwania PRAWDY np. tej o obecności Boga w świecie. Kościół w tekstach Soboru Watykańskiego II o tym poucza:
„Kościół katolicki nic nie odrzuca z tego, co w religiach owych prawdziwe jest i święte. Ze szczerym szacunkiem odnosi się do owych sposobów działania i życia, do owych nakazów i doktryn, które chociaż w wielu wypadkach różnią się od zasad przez niego wyznawanych i głoszonych, nierzadko jednak odbijają promień owej Prawdy, która oświeca wszystkich ludzi”[1].
Dla mnie powyższy fragment jest kluczowy. Wierzymy, że w pełni Bóg objawił się w chrześcijaństwie i w osobie Jezusa Chrystusa. Tylko On daje nam zbawienie, nikt inny. Tylko idąc za Jezusem możemy dojść do Królestwa Bożego. Przypomniał o tym papież Benedykt XVI jeszcze jako kard. Joseph Ratzinger w dokumencie Dominus Iesus.
To dla każdego chrześcijanina jest jasne i oczywiste. Każdy chrześcijanin - ja również, wbrew temu, co chcieli mi zarzucić niektórzy komentatorzy - wierzy, że religia, którą wyznaje jest najlepszą drogą do Boga, a Jezus jest jedynym Zbawcą.
Nie interesuje mnie osiągnięcie oświecenia, wyzwolenie się z doczesnej egzystencji, a co za tym idzie - cierpienia, które jest celem buddystów. Religia, którą wyznaję, daje mi znacznie więcej - pozwala mieć nadzieję, że kiedyś nie tylko nie będę cierpiał, ale będę szczęśliwy - w dodatku przez całą wieczność. Czy to nie piękniejsza wizja? Dla mnie tak.
Jednak nie mam prawa do pychy z tego powodu. Nie mogę stawiać się ponad innymi ludźmi i uważać ich za mniej rozgarniętych niż ja, bo mnie się udało odkryć tę „oczywistą oczywistość”, a oni ciągle tkwią w swoich „zabobonach”.
Powinienem się za nich modlić i robić, co się da, żeby oni także tę Prawdę odkryli. Muszę jednak pamiętać, że jako dzieci tego samego Boga oni też mają w sobie iskrę, która uzdalnia ich do poszukiwań Jedynego Stwórcy i może rozpalić w nich wiarę[2].
Mogę czerpać z ich religii to, co dobre, a jednocześnie zgodne z katolicyzmem. W buddyzmie jest to chociażby szacunek dla wszelkiego życia.
Karygodne jest i niezgodne z duchem Kościoła poniżanie wyznawców innych religii dlatego, że oni nie dostąpili tej łaski Objawienia, która jest naszym udziałem. A już w ogóle niedopuszczalne jest mówienie nieprawdy o innych religiach w celu pokazania, że nasza jest najlepsza. To szowinizm, rasizm i poniżanie innych ludzi. Takie postawy są głęboko niechrześcijańskie, a ja właśnie gorąco pragnę tego, byśmy jako chrześcijanie świadczyli o Chrystusie na sposób Chrystusowy. Byśmy jak on byli bezkompromisowi w dawaniu świadectwa poprzez miłość a nie prowadzenie wojen religijnych.
W komentarzach Czytelnicy pisali, że Wojciech Cejrowski powiedział prawdę o buddyzmie. No właśnie nie powiedział. W imię poszukiwania prawdy poprosiłem o wyjaśnienie buddyjskiej symboliki specjalistę. Dr Krzysztof Jakubczak jest adiunktem w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego, znawcą filozofii i kultury buddyjskiej, autorem dwóch książek oraz licznych artykułów nt. myśli buddyjskiej i dialogu chrześcijańsko-buddyjskiego. Był wstrząśnięty tym, co zobaczył w programie Wojciecha Cejrowskiego. W długiej rozmowie wyjaśnia nam, jak to naprawdę jest z buddystami. Poprosiłem o ten wywiad nie po to, by gloryfikować buddyzm czy zrównywać go z chrześcijaństwem, ale po to, by oddać buddystom sprawiedliwość i pokazać, że zostali skrzywdzeni. Uprzedzam, tekst jest długi, ale warto poświęcić mu czas w imię szukania prawdy.
Przeczytaj rozmowę z orientalistą dr. Krzysztofem Jakubczakiem
[1] Nostra aetate - - Deklaracja Soboru Watykańskiego II o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich
[2] Por. Dignitatis humanae Pkt2 - Jednym z zasadniczych punktów nauki katolickiej, zawartym w słowie Bożym i nieustannie głoszonym przez Ojców, jest zdanie, że człowiek powinien dobrowolnie odpowiedzieć Bogu wiarą; nikogo więc wbrew jego woli nie wolno do przyjęcia wiary przymuszać. Z własnej swej bowiem natury akt wiary ma charakter dobrowolny, gdyż człowiek, odkupiony przez Chrystusa Zbawiciela i powołany przez Jezusa Chrystusa do przybranego synostwa, może sobie oddać objawiającemu się Bogu tylko wtedy, jeśli pociągany przez Ojca okazuje Bogu rozumne i wolne posłuszeństwo wiary
7