Czerwińska Anna Trudna góra Rakaposhi


Trudna góra

RAKAPOSHI

Anna Czerwińska

0x01 graphic

WYDAWNICTWO „SPORT I TURYSTYKA" WARSZAWA 1982


Okładka i karta tytułowa MIKOŁAJ BRYKALSKI

Z dziejów Rakaposhi



Mapki ZBIGNIEW KOWALEWSKI

Zdjęcia

TADEUSZ PIOTROWSKI, M. SHER KHAN,

ANNA CZERWIŃSKA

Redaktor KRYSTYNA MALIK

Redaktor techniczny ROMAN ŁYSIAK

Korektor KRYSTYNA SZELĘGIEWIGZ

© Copyright by Wydawnictwo „Sport i Turystyka': Warszawa 1982

ISBN 83-217-2375-6

WYDAWNICTWO „SPORT I TURYSTYKA'' WARSZAWA 1982

Wydanie I. Nakład 20.230 egz.

Ark. wyd. 9,55. Ark. druk. 9,5.

Oddano do składania w czerwcu 1981.

Druk ukończono w marcu 1982.

Z-81. Zakł. Graf. „DSP". Zam. 3533/K.

Dwa tysiące trzysta siedemdziesiąta piąta publikacja Wydawnictwa SiT

(...) Poznałem wiele gór wysokich, w tym Everest, (...) ale Rakaposhi pozostał moją wielką miłością. Widziałem tę górę ze wszystkich stron zawsze była wyjątkowo piękna... — tak napisał Campbell Secord, jeden z pionierów walk o zdobycie Rakaposhi.

Rakaposhi (7788 m) leży w najbardziej na północ wysuniętym rejonie Kaszmiru, na terytorium dawnego Księstwa Nagaru. Jest jednym z najwyższych szczytów zachodniego Karakorum i 27 samodzielnym masywem Ziemi. Ogromny skalny mur, wznoszący się między dolinami rzek Gilgit i Hunzy, zaczyna się na wschodzie szczytem Minapin (7273 m), ciągnie się przez główny wierzchołek aż do wznoszącego się na zachodzie Secord Peak (5950 m), wybitnego wzniesienia w północno-zachodniej grani. Masyw Rakaposhi opada ku dolinie rzeki Hunzy wspania­łym skalno-lodowym urwiskiem, tworząc razem z systemem wiszących lodowców 6000-metrową północną ścianę.

Pierwsze rozpoznanie Rakaposhi zostało dokonane przez Mar­tina W. Conwaya w 1892 r. w czasie marszu z kierunku połud­niowego wzdłuż doliny Bagrot. Conway ocenił, że wierzchołek w górnej części nie przedstawia trudności wspinaczkowych, tym niemniej trudno będzie dotrzeć do wysokości około 7000 m. Utrzymywał, że wspinaczka przez północno-zachodnią i wschod­nią grań jest równie niemożliwa jak atak przez urwisko połud­niowe lub potężną północną flankę.

Minęło 46 lat. W 1938 r. C. Secord i Michael Vyvyan podjęli próbę ataku od zachodu. Podeszli do podstawy północno-za­chodniej grani i osiągnęli wybitne wzniesienie (Secord Peak). Od tak małego zespołu nie można było oczywiście oczekiwać ataku szczytowego. C. Secord umocnił sic; jednak w przekonaniu że Rakaposhi będzie dostępny od zachodu. Dziewięć lat później, w 1947 r. powrócił znowu pod tę górę, tym razem w towarzy­stwie dwóch szwajcarskich wspinaczy Hansa Gyra i Roberta Kappelera, jak również słynnego znawcy Himalajów H. W. Til-mana. Tym razem spróbował ataku ostrogą południowo-zachod-


5


nią. H. Gyr tak o tym napisał: Po strawersowaniu 30-metrowe-go śnieżnego „żandarma" pokazała się grań jeszcze ostrzejsza i nawisy stały się potężniejsze. W końcu doszliśmy do małego śnieżnego plateau. Przed nami leżało najwyższe wzniesienie południowo-zachodniej ostrogi — liczący 6200 m wysokości „żandarm". Po małym odpoczynku zaatakowaliśmy go. Naj­pierw osiągnęliśmy ramię grani, skąd mogliśmy obejrzeć lodo­wiec Biro pod 2500-metrową ścianą ze skały i lodu. Szerpowie wystraszyli się dalszej wspinaczki, więc Kappeler wziął ich obu na linę i ubezpieczył. Tymczasem Tilman, asekurowany przeze mnie, próbował iść w kierunku wierzchołka przez bardzo eks­ponowany odcinek grani. W śniegu sięgającym do bioder toro­wał drogę na grani czekanem i rękami. Kiedy osiągnął najwyż­szy punkt dał znak, żebym podszedł. Jego mina nie wróżyła nic dobrego. Popatrzyliśmy na siebie bez słów. Przed nami była „Głowa Mnicha", ze swoją stromo opadającą ścianą lodu i śnie-gu, którą zobaczyliśmy po raz pierwszy w całej rozciągliwości i której pokonanie wydawało się prawie niemożliwe *.

Dła Tilmana stało się wtedy jasne, że po pokonaniu południo­wo-zachodniej ostrogi atakujących czekają jeszcze duże trudnoś­ci. Dlatego też podjął próbę skrócenia trasy wspinaczkowej po­przez lodowiec Biro, aby z jednej strony uniknąć „Głowy Mni­cha", a z drugiej strony próbować osiągnąć północno-zachod­nią grań w miejscu leżącym już ponad Secord Peak. Dopiero po siedmiogodzinnej wspinaczce Tilman i Gyr osiągnęli główny grzbiet północno-zachodniej grani (5700 m). Przez ten „skrót" obeszli przedwierzchołek 5950 m i wierzyli, że mają za sobą najtrudniejszy odcinek aż do plateau wierzchołkowego. Jed­nak po dokładnym rozpatrzeniu dalszej drogi przekonali się ku swemu przerażeniu, że dalsza wspinaczka jest niemożliwa ze względu na potężnego, przewieszonego „żandarma". Gyr na­pisał wtedy: Stwierdzenie Tilmana „to beznadziejne" miało dla mnie w sobie coś rozstrzygającego, oznaczającego wy­rzeczenie się wszelkiej nadziei. Porywający widok pociętej szczelinami północnej ściany Rakaposhi pozostał w nas jako obraz czegoś nie do pokonania **.

W 1954 r. wyruszyły na Rakaposhi dwie wyprawy. Pierwsza była kierowana przez Tyrolczyka Matthiasa Rebitscha. Był to mocny zespół, składający się z sześciu osób. Wyprawie tej towarzyszyła duża grupa badawcza. W pierwszym rzędzie wy­słano rekonesanse do doliny Daynor i Bagrot, które miały "sprawdzić możliwość zdobycia góry od południa. Wynik był ne­gatywny. Jeden z uczestników rekonesansu Anderl Heckmair

wyjaśnia: Tak z Daynor jak i z Bagrot droga prowadzi przez wysoką lodową przełęcz, z której prawdopodobnie z punktu wi­dzenia technicznych trudności jest możliwe osiągnięcie południo­wo-zachodniej grani, a następnie wierzchołka. Tym niemniej droga wejściowa dla tragarzy jest stale narażona na lawiny *.

Rekonesans z doliny Bagrot stwierdził, że osiągnięcie tzw. „siodła problemowego" poprzez lodowiec Hinarche jest stosun­kowo łatwe. Ale wysokie strome ściany, usiane groźnymi lodo­wymi uskokami, stanowiły zbyt poważne zagrożenie lawinami, aby tą drogą można było przeprowadzić zorganizowany transport. W tej sytuacji Rebitsch nie mógł odważyć się na atak z tej strony i rekonesans wrócił z powrotem do Gilgit.

Druga wyprawa w 1954 r. przybyła z Alpine Club Uniwer­sytetu Cambridge i była kierowana przez Alfreda Tissieres. W 6-osobowym składzie był George C. Band (członek wyprawy na Everest w 1953 r.), który w następnym roku miał zdobyć Kangchendzongę (8598 m).

16 lipca rozbito obóz główny (bazę). Obóz ten stanął w końcu lodowca Biro — między granią północno-zachodnią i południo-wo-zachodnią. Jak przedtem wyprawa Tilmana tak i wyprawa Tissieresa wzięła pod uwagę krótszą drogę przez lodowiec Biro, aby w ten sposób móc obejść „Głowę Mnicha". W końcu jed­nak droga ta okazała się zbyt niebezpieczna. Alpiniści próbowali więc drogi północno-zachodnią granią, atakowaną już w 1938 r. przez C. Secorda. W rezultacie doszli do przekonania, że dalsza droga tą granią byłaby zdecydowanie za trudna dla tragarzy wysokościowych z ciężkimi ładunkami. W tej sytuacji skoncen­trowali uwagę na ostrodze południowo-zachodniej, pokonali szybko „żandarma" i poprzez stromą lodową grańkę i lodowe zbocze o nachyleniu 45° osiągnęli 12 sierpnia jako pierwsi „Głowę Mnicha" (6340 m). Zespół był wprawdzie zbyt słaby aby pokonać tę potężną górę, ale wykazał, że wejście na Raka­poshi południowo-zachodnią ostrogą byłoby ewentualnie możli­we. Pełen radości G. C. Band napisał w swojej książce „Road to Rakaposhi": Udowodniliśmy, że możliwe jest osiągnięcie szczytu „Głowy Mnicha", a co więcej, że dalszy teren wydaje się raczej łatwy. Przed nami utrzymywano, że góra jest niemal nie do pokonania.

W 1956 r. działała w rejonie Rakaposhi wyprawa brytyjsko--amerykańska w składzie: Michael E. Banks, Hamish Mac-Innes, Richard K. Irvin i Robert L. Swift, która postanowiła kontynuować drogę ataku wyprawy z Cambridge sprzed 2 lat-

26 maja Banks i Macinnes wyruszyli jako czołówka, aby zna-



* M. Herrligkoffer, „Rakaposhi", w „Bergsteiger" nr 12/1974.

** jw.

6

* jw.

7


0x01 graphic

0x01 graphic



8

9


leźć miejsce na obóz główny. Posuwając się doliną Jaglot osiągnęli wysokie lasy iglaste i doszli w końcu w pobliże lodow­ca Kunti na to samo miejsce, w którym już Tilman i Band mieli swoje bazy (4270 m).

Na małej morenie lodowca Kunti stanął obóz I (4730 m) — był to raczej skład niż obóz. 12 czerwca powstał już obóz II (5250 m) na grzbiecie ostrogi południowo-zachodniej — na plat­formie, na której stały namioty wyprawy z 1954 r. Następnego dnia Banks i Maclnnes osiągnęli skalny grzebień, prowadzący do „żandarma". Krótkie załamanie pogody wstrzymało dalszy atak i dopiero 15 czerwca można było założyć obóz III u pod­stawy „żandarma". Między obozem II i III został założony przejściowo obóz „pod nawisem" zlokalizowany w bardzo eks­ponowanym miejscu i używany tylko w razie konieczności.

6 lipca dużym wysiłkiem pokonano „Głowę Mnicha" i znale­ziono miejsce na obóz V (6400 m). Każdy krok kosztował wiele energii. Gdy osiągnięto cel dnia — miejsce obozu V — wszyscy zeszli z powrotem do obozu wyjściowego. Następnego dnia już o 5 rano opuszczono namioty i 6 godzin później pierwsi uczest­nicy stanęli na polu lodowym. Irvin i Maclnnes zostali wyzna­czeni do założenia obozu VI i z niego mieli spróbować osiąg­nąć wierzchołek.

Po złej nocy spędzonej we czwórkę w 2-osobowym namiocie Maclnnes i Irvin opuścili obóz VI (7000 m). Niestety — już 600 m od wierzchołka byli u kresu sił i powrócili do obozu VI. Tam Banks i Maclnnes przeczekali jeszcze jeden dzień, aby spróbo­wać ewentualnie jeszcze jednego ataku. Bez skutku. Pogoda pogorszyła się i w końcu wszyscy zeszli do obozu IV, a potem

do bazy.

24 lipca — po dłuższym odpoczynku — mały zespół wyruszył ponownie do obozu II. Maclnnes dostał gorączki i musiał wró­cić do bazy. Następna próba miała miejsce 29 lipca. Było jasne, że zespół, który znajdzie się ponad „żandarmem", nie może już

liczyć na wsparcie lub pomoc z dołu. Przy tym ostatnim ataku warunki śnieżne były tak złe, że droga z obozu II do III zaję­ta 7 godzin. Wtedy wyprawa- załamała się ostatecznie. Trzy górne obozy pozostały nie zwinięte. Tak skończyła się ta pierw­sza bardzo obiecująca próba zdobycia Rakaposhi.

Następną próbą zdobycia Rakaposhi była brytyjsko-pakistań-ska wyprawa wojskowa w 1958 r. * Kierownikiem został kapi­tan Banks, ze względu na jego doświadczenie zdobyte w czasie wyprawy na Rakaposhi w 1956 r. Pakistańczyków reprezento­wali Raja Aslam i Shah Khan, stryj mira Hunzy, szczególnie cenny ze względu na swój autorytet u tragarzy. Główny człon brytyjsko-pakistańskiego zespołu dotarł 20 maja do doliny Jaglot. Baza stanęła na starym miejscu, z boku lodowca Kunti, na wysokości 4270 m. Banks i Patey zdecydowali się skrócić drogę do południowo-zachodniej ostrogi, aby uniknąć długiego trawersu prowadzącego przez wierzchołek grani (5936 m) i osiągnąć grzbiet bezpośrednio poniżej „żandarma".

Obóz I (5250 m) został rozbity na małym ramieniu łączącym się z główną, południowo-zachodnią ostrogą. Teren był tak stromy, że wyrąbanie platformy pod namioty zajęło dużo czasu. W stromym kuluarze wyprowadzającym na ramię zużyto 300 m liny asekuracyjnej, aby udostępnić trasę dla tragarzy.

Obóz II zaplanowano w tym samym miejscu, gdzie w 1956 r. stał obóz III. Do tego miejsca, tj. do grzbietu południowo-za­chodniej ostrogi, droga prowadziła przez potężną lodową ścianę. Została ona pokonana w dniu pięknej pogody przez Patey'a i Brooke'a. Obaj znaleźli się już 1200 m powyżej lodowca Kunti. Śnieg wydawał się twardy i dobry do rąbania stopni, gdy nagle Brooke usłyszał głuchy odgłos z pola śnieżnego. Jego krzyk utonął w głuchych grzmotach. Całe zbocze zmieniło się w lawinę, grzmiało nad i pod nami — opowiadał potem Patey. — W mgnieniu oka, gdy poczuliśmy się ogarnięci przez, lawinę, z całej siły wbiliśmy czekany w twarde podłoże i przywarliśmy gwałtownie do nich. Przeraźliwy ciężar przygniótł moje ciało. Gdy jednak ciśnienie stało się nie do zniesienia, udało mi się wyswobodzić. W ciągu 10 sekund otoczył nas biały pył i może minutę później ujrzeliśmy 600 m pod nami walące się w dół zbo­cza zwały śniegu.

Obydwaj byli zbyt zaszokowani aby rozmawiać. Patey zabez­pieczył linę na łopatce czekana i zsunął się do swoich kole­gów.

* W składzie: M. Banks, Richard Brooke, Warwick Deacock, Richard Grant, E. J. E. Mils, Thomas Patey, John Sims. Kaja Aslam i Shah Khan.

11


10


2 czerwca grań została ubezpieczona dalej. Stara rynna lawi­nowa była jeszcze wyraźnie widoczna, chociaż padało cały dzień. Tego dnia na wysepce skalnej został założony obóz II (5800 m). Z tyłu obozu wystawał 130-metrowy „żandarm". Nastąpiło kil­ka dni złej pogody. Burza śnieżna spędziła wszystkich do bazy. Również Shah Khan i Raja Aslam zeszli ze swoimi tragarzami z obozu I do bazy, z tym, że ich zejście było znacznie szybsze niż planowano: potężna pyłówka zwaliła się nagle z mgieł i por­wała grupę 300 m w dół. Sprzęt został stracony, ale wszyscy wyszli z opresji bez szwanku.

14 czerwca Brooke, Grant i Patey dotarli z obozu I pod lodo­wą ścianę „Głowy Mnicha", aby tam założyć III obóz. Po dłuż­szym okresie niepogody zaatakowano w końcu lodowe zbocze. Wyprawa, jak przed dwoma laty, obeszła wysoką lodową ścianę z lewej strony — tam, gdzie zbocze opada do lodowca Biro. Po trzech dniach zaporęczowano trasę wejściową i zaczęto rozważać możliwość ataku szczytowego. Po osiągnięciu „Głowy Mnicha" rozbito namioty obozu IV (6400 m) na położonej poza „Głową

Mnicha" grani.

23 czerwca na głównym grzbiecie południowo-zachodniej grani stanęły namioty obozu V (7000 m). Siedem osób pracowało tego dnia aby pokonać pierwszy 600-metrowy uskok. Obóz V został założony w miejscu ostatniego, VI obozu wyprawy bry­tyjsko-amerykańskiej. Wyprawa z 1956 r. nie zlikwidowała trzech górnych obozów, ale teraz, dwa lata później, nie można już było odnaleźć namiotów ani składów.

Już następnego dnia został wyniesiony najniezbędniejszy sprzęt, potrzebny do zaatakowania kolejnego uskoku. Obóz VI został założony na wysokości 7300 m, tam, gdzie zaczyna się plateau wierzchołkowe. Podczas gdy Brooke i Grant zeszli do obozu V, Banks i Patey pozostali w obozie wyjściowym do ataku szczytowego. Noc na 25 czerwca była burzliwa. Ze wzglę­du na słabe zaopatrzenie w żywność nie można było w zasadzie liczyć na dłuższe pozostanie w obozie VI. Należało zatem po­stawić wszystko na jedną kartę. Wcześnie rano 25 czerwca o godzinie szóstej zespół szczytowy przygotował się do roz­strzygającego ataku. Zamieć śnieżna trwała dalej, trzeba było poczekać. Dopiero o godzinie 9 Banks i Patey znaleźli się w drodze. Dzieliło ich od wierzchołka 500 metrów. Droga przez plateau okazała się dużo dłuższa niż się na pozór wydawało. Złudzenie, które zdarza się często przy czystym powietrzu na dużej wysokości.

Po 4 godzinach wspinaczki Banks i Patey osiągnęli żółte ska­ły piramidy wierzchołkowej i z ufnością wspinali się w górę. Jak dotąd nie napotkali specjalnych trudności. Ale skalna pira­mida na ostatnich 60 metrach zwężała się coraz bardziej, aż do

12

ostrej krawędzi skalnej. Spoglądając na położoną 6000 m niżej dolinę Hunzy dwójka wspinaczy szła wzdłuż grani i osiągnęła w końcu o godzinie czternastej wierzchołek. Widok z dołu był piękny — natomiast z bliska wierzchołek wyglądał jak bezład­na kupa luźno poukładanych bloków skalnych.

Żaden ze zdobywców nie miał ochoty na dłuższy odpoczynek na szczycie, tak więc po 10 minutach znaleźli się już w drodze powrotnej do ostatniego obozu. Podczas gdy wejście na szczyt zajęło im 5 godzin, na zejście wystarczyło 90 minut. W między­czasie burza złamała maszt namiotu i ostatniej nocy przed zejś­ciem trzeba było go na nowo ustawić.

W nocy nadeszły gęste chmury i rano widoczność była tylko na kilka metrów. Koło południa zespół Banks — Patey wyru­szył w drogę do następnego obozu. Tylko szczęściu zawdzięczają odnalezienie właściwej trasy, prowadzącej z plateau do połud­niowo-zachodniej grani. Obóz V zastali opuszczony i zupełnie wciśnięty w śnieg. Wewnątrz znaleźli wiadomość od Brooke'a, że razem z Grantem zdecydowali się na zejście o godzinie jede­nastej, gdy uderzenie wiatru porwało dach namiotu. Obydwaj zwycięzcy, po krótkiej przerwie na posiłek, szybko rzucili się do zejścia, aby jeszcze za dnia osiągnąć następny obóz i uniknąć biwaku w szczelinie.

Po 5 ciężkich tygodniach przedsięwzięcie zostało uwieńczone sukcesem — po raz pierwszy osiągnięto wierzchołek Rakaposhi (7788 m). Drugi zespół Brooke — Grant nie zdecydował się na powtórzenie wejścia. Obóz IV na „Głowie Mnicha" nie został zniesiony lecz zrzucony w ścianę. Czyżby była to ofiara dla Bogów, którzy — zdaniem tubylców — panują na najwyższych szczytach Ziemi?

* * *

Zdobycie szczytu przez wyprawę angielsko-pakistańską nie zakończyło eksploracji masywu Rakaposhi. Wręcz przeciwnie, ten atrakcyjny, wysoki 7-tysięcznik nadal cieszył się zaintereso­waniem, chociaż ze względów politycznych był on dla wypraw przez pewien czas niedostępny. W międzyczasie rozpoczęła się w górach najwyższych era himalaizmu wyczynowego i następne wyprawy, które ruszyły w rejon Rakaposhi, szukały tam no­wych, sportowych problemów. Góra jednak, jakkolwiek pokona­na, okazała się trudnym przeciwnikiem.

Pierwszymi, którzy podjęli próbę poprowadzenia na Rakaposhi nowej drogi, byli Irlandczycy. Wyprawa liczyła 7 osób, kierow­nikiem był Paddy O'Leary. Wyprawa zdecydowała się zaatako­wać bardzo długą północno-zachodnią grań, wstępnie rozpoznaną przez, Secorda (1938 r.), a ocenioną przez Tilmana (1947 r.)

13


0x08 graphic
0x01 graphic

i Banda (1954 r.) jako bardzo trudną a nawet niemożliwą do

Bazę założono 13 czerwca 1964 r. w Darakush (około 3800 m) z prawej (orogr.) strony lodowca Biro. Stąd, podzieleni na dwój­kowe zespoły, Irlandczycy zbadali możliwości osiągnięcia ostrza północno-zachodniej grani. Uznawszy drogę przez lodowiec Biro za zbyt niebezpieczną, a skalno-lodowe żebra spadające z masywu Secord Peak bądź z dalszej grani za zbyt trudne technicznie, zdecydowali się ostatecznie na wspinaczkę lodospa­dem opadającym z przełęczy, którą osiągnął w 1947 r. Tilman. Dalsza droga wiodłaby granią aż do wybitnej turni nazwane] przez nich „Nun's Head" (Głowa Mniszki), skąd po osiągnięciu wielkiego plateau droga do szczytu stanęłaby otworem. Na wy­branej drodze ataku napotkano jednak duże trudności technicz-

14

ne, a rozmiękający w ciągu dnia śnieg stwarzał zagrożenie lawi­nami. Praktycznie żaden z założonych obozów nie był bezpiecz­ny, a akcja na lodospadzie możliwa była tylko do godziny 10 rano. Górna partia lodospadu, pocięta wielkimi szczelinami, czyniła transport bardzo męczącym. Obóz II (5300 m) był naj­wyższym punktem, dokąd mogli dotrzeć tragarze.

3 lipca założony został wreszcie obóz III na wysokości około WOO m. 6 lipca o godzinie siedemnastej trzydzieści przewaliła się przez cały lodospad ogromna lawina. Zmieniła ona częściowo jego układ. Obóz I został całkowicie zniszczony, a dwóch prze­bywających w nim wspinaczy odniosło rany. Pozostała grupa prowadziła dalej akcję mimo narastających kłopotów z trans­portem. Osiągnięto wreszcie ostrze północno-zachodniej grani, ale dalsza droga okazała się jednak zbyt trudna: krucha skała, głęboki, niezwiązany śnieg oraz wielka ekspozycja — każdy metr grani musiałby zostać ubezpieczony. Na to wyprawa miała zbyt mało sił. 13 lipca zdecydowano się zakończyć akcję górską.

Północna ściana Rakaposhi, od dawna fascynująca wspinaczy swym ogromem i niedostępnością, stała się w 1971 r. celem wyprawy niemieckiej, kierowanej przez Karla M. Herrligkoffe-ra. Wyprawa liczyła 12 osób, bagaż ważył 5 ton. Dzięki nowej, strategicznej trasie, będącej wynikiem przyjaźni pakistańsko-chińskiej (Karakoram High Way*) wyprawa wraz z bagażem podjechała prawie do stóp północnej flanki Rakaposhi. Jako dro-gę ataku wybrano północny filar — wybitną skalno-lodową formację. Pozostał tylko wybór trasy podejścia. Ze względu na dziko poszarpane języki lodowców zdecydowano się osiągnąć północny filar stromą doliną lodowcową, biegnącą aż do jego podstawy. 10 sierpnia założono bazę na morenie na wysokości 3800 m. W międzyczasie grupa rekonesansowa zorganizowała już obóz I na wysokości 4700 m. Droga do tego miejsca prowadziła przez trudny lodowy uskok kończący się 300-metrową lodową ścianą, która doprowadzała do obozu I. Sam obóz stał na obni-żeniu grani. Podczas gdy tragarze codziennie wynosili 18-kilo-

g

ramowe ładunki do obozu I, czołówka wyprawy pokonała kil-ka ryzykownych występów grani, aby w końcu przygotować miejsce na obóz II na wysokości 5100 m. Droga do tego miej-sca była niesłychanie trudna do ubezpieczenia. Stało się oczywi-ste że na drodze tak trudnej wyprawa musi liczyć się z k,o-niecznością założenia co najmniej pięciu obozów. Ubezpieczenie ostrej krawędzi filara ponad obozem II nastręczało ogromne trudności — prowadzący zespół nie był w stanie w ciągu całe­go dnia zaporęczować więcej niż 100 m skały. 21 września, po pokonaniu dwóch wyciągów na lodowej zerwie o nachyleniu

* W angielskiej pisowni stosuje się błędną nazwę Karakoram.

15


70" prowadzący zespół założył obóz III, stanowiący punkt wyjś­cia do ataku na dalszą partię filara, niemniej siły zespołu były wyczerpane, a transport przebiegał prawidłowo tylko do obo­zu I. — Byliśmy jednomyślni, że zdobycie wierzchołka jest w tym roku niemożliwe — stwierdził K. M. Herrligkoffer.

Herrligkoffer powrócił pod północny filar Rakaposhi w 1973 r. z 10-osobową ekipą, w której tym razem oprócz Niemców znaj­dowało się także 2 Austriaków i jeden Szwajcar. Baza założona została 10 sierpnia na prawej (orogr.) morenie lodowca Ghul-met. Warunki atmosferyczne były w tym roku zupełnie niety­powe — bardzo wysokie temperatury spowodowały zniknięcie pokrywy śnieżnej z dolnej partii filara. Wzrosło zagrożenie la­winami kamiennymi oraz trudności techniczne. Obóz I, którego położenie wydawało się zupełnie bezpieczne, został zniszczony przez lawinę kamienną, a śpiący w namiocie trzej tragarze ocaleli tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Od tej pory obóz ten używany był tylko jako skład. M. Herrligkoffer tak zrelacjonował przebieg tej wyprawy: Nasza droga wejściowa, rozpoznana przed dwoma laty, wiodła wprost przez północny filar. Wiedzieliśmy, że ta droga jest niezwykle trudna i że wy­maga od wspinaczy dużych umiejętności technicznych. Poczyna­jąc od bazy każdy metr drogi musiał być ubezpieczony stalowy­mi linami, a dalej w górze poręczówkami. Na początku wrześ­nia mieliśmy założony obóz II służący do aklimatyzacji. Pomoc tragarzy sięgała w tej fazie wyprawy tylko do obozu II. Między obozem II i III, który leżał już na właściwym północnym fila­rze, znajdowała, się wyjątkowo trudna skalna grań, na której tym razem, w przeciwieństwie do 1971 r. nie było żadnych pól śnieżnych. Trzeba było 14 długich dni na ubezpieczenie tej skalnej grani drabinkami i linami, aby udostępnić ją dla tragarzy wysokościowych. Obóz IV został założony w dolnej połowie wielkiego uskoku filara na wysokości około 6000 m. Dalej teren wydawał się łatwiejszy. Niestety był już koniec września i wobec dłuższego okresu niepogody wyprawa zrezyg­nowała z dalszej akcji. *

* * *

Jak wynika z przedstawionej tu historii, Rakaposhi jest górą trudną. Skutecznie broni się złą pogodą i technicznymi trudnoś­ciami. Na dziewięć atakujących ją wypraw tylko jedna zakoń­czyła się sukcesem... Tak się jednak dzieje, że niepowodzenia innych mobilizują następnych. Także w alpiniźmie. Stąd idea naszej wyprawy — nowa droga na Rakaposhi.

* M. Herrligkoffer, „Rakaposhi", w „Bergsteiger'' nr 12/1974.

16

Droga ku Rakaposhi

Zawyły silniki i gwałtowne przyspieszenie przygniotło nas do foteli. Ogromny Jumbo Jet pozornie bez wysiłku uniósł się w górę. Już lecieliśmy! Przed nami był kolorowy, daleko­wschodni świat, a potem wspaniałe góry. To dawało niepokój i radość, ale ponad wszystkim było uczucie ulgi, że ostatnie nerwowe miesiące mamy już za sobą. Podjęliśmy walkę na przekór wszelkim prawom logiki i jednak coś wynikło z naszej chaotycznej bieganiny. Mieliśmy tylko upór i rozpaczliwe po­stanowienie uratowania wyprawy. Naszej wyprawy! Teraz ta wyprawa stawała się faktem.

* * *

Na początku wszystko wyglądało inaczej... Przywieziona przez oficera łącznikowego wyprawy na Gasherbrumy propozycja zor­ganizowania polsko-pakistańskiej wyprawy była atrakcyjna i Klub Wysokogórski Warszawa, który ostatecznie został „właś­cicielem" kontaktu, podjął wstępne prace organizacyjne. Wy­brano szeroki skład wyprawy, kierownika, wykonano finansowe „przymiarki". Czasu było dużo, był grudzień 1977 r., a wypra­wę, której celem miał być zaproponowany przez Pakistan pięk­ny i trudny szczyt Rakaposhi, planowano na 1979 r. Czasu było dużo, ale... na 1978 r. Klub Wysokogórski Warszawa planował wielką, jubileuszową wyprawę na Makalu (8481 m). Byli w nią zaangażowani najlepsi alpiniści Klubu i ci sami, w rok później, mieli jechać na Rakaposhi. Było oczywiste, że w takiej sytuacji Rakaposhi znalazł się w cieniu wyprawy na Makalu i sytuacja ta trwała aż do chwili jej wyjazdu.

Wyprawa na Makalu nie powiodła się. Powrót uczestników, skomplikowany powodzią w Indiach i sytuacją polityczną w niektórych krajach Wschodu opóźnił się znacznie. Na począt­ku grudnia 1978 r. wyprawa na Rakaposhi nie miała kierowni-ka, nie miała składu ani pieniędzy.

Podczaś gdy Krystyna Palmowska prowadziła „dyplomatycz-ną" korespondencję z Pakistańskim Klubem Alpinistycznym, ja

17



gorączkowo próbowałam ratować wyprawę. Jasne było, że KW Warszawa nie jest w stanie jej zorganizować. Wprawdzie Polski Związek Alpinizmu, doceniając wagę współpracy z Pakistanem, „właścicielem" pięciu ośmiotysięczników, udzielił wyprawie dużej pomocy w zakresie sprzętu, wprawdzie Warszawa otrzy­mała dodatkową dotację z GKKFiT-u, wciąż jednak brakowało pieniędzy i ludzi. Współpraca z innymi klubami? Był już sty­czeń 1979 r., każdy miał coś zorganizowanego, kto teraz po­rzuciłby swoje plany, by włączyć się w wariacką, niepewną imprezę? Łódź — w przyszłym roku jadą na Annapurnę (7937 m), Wrocław — na Manaslu (8156 m), te kluby nie zaan­gażują się na pewno. Śląsk? — W tym roku organizują dużą wyprawę na Lhotse (8511 m). Może Zakopane? Dotąd nie mają celu dla swojej wyprawy, niech jadą z nami.

Ale to także upadło. W ostatniej chwili nadeszło dla nich pozwolenie z Nepalu na atakowanie dziewiczego Peak 29 (7835 m). Zakopane odetchnęło z ulgą — ja nie. Wreszcie poja­wił się cień nadziei. Speleoklub Morski PTTK Gdynia planują­cy na ten rok wyjazd trekkingowy * do Nepalu zainteresował się nieszczęsnym Rakaposhi, widząc w tym szansę zdobycia ciekawego szczytu. Ryszard Kowalewski z Gdyni odnalazł mnie niespodziewanie któregoś dnia w pracy. Krótka rozmowa — potem narada w Gdyni i decyzja — pojedziemy razem: Ryszard Kowalewski — kierownik grupy polskiej, Tadeusz Piotrowski, Jerzy Tillak i Andrzej Bieluń ze Speleoklubu PTTK Gdynia oraz Krystyna Palmowska, Jacek Gronczewski (lekarz) i ja

z Warszawy.

Był już luty 1979 r. Do wyjazdu pozostały zaledwie trzy miesiące. W takim czasie zorganizować wyprawę? Wzięliśmy się ostro do roboty, ale startowaliśmy naprawdę od zera. Na­leżało zorganizować żywność i ekwipunek dla 14 osób, ponie­waż zgodnie z umową mieliśmy wyposażyć także Pakistańczy­ków. Oni w zamian za to mieli ponosić koszty naszego pobytu w Pakistanie: hotele, przejazdy, wyżywienie. Rozpoczęła się walka na wszystkich frontach. Setki pism, setki telefonów... Mieszkanie mojej mamy stało się centrum organizacyjnym, ona sama awansowała na wyprawową sekretarkę, pracującą ofiarnie i bezinteresownie od rana do nocy. Jurek i Andrzej, zwani popularnie „Szwagrami", jeździli po całej Polsce, załatwiając błyskawicznie rzeczy praktycznie w tak krótkim czasie nieosią­galne: liny poręczowe, namioty, puch, ortalion, plecaki, radiote­lefony, osobiste wyposażenie uczestników oraz setki drobiaz­gów, bez których w górach trudno się obejść. Stopniowo stawa-

Trening jest formą grupowej lub indywidualnej turystyki górskiej w niższych partiach wysokich gór.

18

liśmy się coraz bogatsi. Pojawił się następny problem — gdzie to wszystko magazynować? Z ciężkim sercem, machnąwszy ręką na estetykę wnętrza, urządziłam magazyn w naszym M-3. Po­czątkowo nie było źle, przemyślnie układany sprzęt jakoś się mieścił... Dopiero zwieziona w ciągu jednego dnia przez „Szwagrów" cała wyprawowa żywność zaczęła swym ciężarem zagrażać mieszkaniu.

— Anka, podłoga ci się zarwie — Jurek rozejrzał się po po­
koju, w którym aż pod sufit piętrzyły się stosy konserw i kar­
tony z rozmaitymi smakołykami — poustawiaj to pod ściana­
mi.;.

Pod koniec kwietnia, na rzucone przez Ryśka hasło „pakowa­nie" wykrzesaliśmy z siebie resztki sił. W ciągu dwóch dni i nocy wszystko zostało uporządkowane, spakowane i zważone. Potem odprawa celna i — cały nasz cenny bagaż przekazaliśmy w ręce Air India. Na parę dni można było o nim zapomnieć, nasze żółte kartony mieliśmy zobaczyć dopiero w Pakistanie. Ostatnie dni „urozmaicone" walką o wizy pakistańskie minęły błyskawicznie. Wylatując z Warszawy 9 mają czuliśmy, że na­sze nerwy mają już naprawdę dosyć. Potem lotnisko we Frankfurcie — na ścianach wielkie fotografie poszukiwanych terrorystów... Wieczorem wsiadaliśmy nieufnie do wnętrza Boeinga 747. Na pokładzie wschodnia muzyka, ubrane w ele­ganckie sari stewardessy, 500 miejsc dla pasażerów. Prawdziwy olbrzym!

— Zapiąć pasy, no smoking — maszyna kołowała na start.
Za kilka godzin Delhi.

Indie powitały nas upałem, kurzem i spękaną ziemią. Po dwóch dniach pobytu w Delhi godzinnym lotem przenieśliśmy się do Pakistanu. Na lotnisku w Lahore wystarczył jeden nie­ostrożny ruch i z plecaka Tadka, wraz z dźwiękiem tłuczonego szkła zaczął wydobywać się charakterystyczny i absolutnie za­broniony w muzułmańskim Pakistanie zapach whisky. Byliśmy bez szans. Reszta butelek Johnnie Walkera powędrowała do lot­niskowego depozytu. Nigdy ich już nie odzyskaliśmy!

W Lahore rozpoczął się okres, w którym, jak w złym śnie, powtarzał się stale ten sam motyw — nasz bagaż, nie wiadomo dlaczego, zatrzymany został w Delhi. Nie mogąc nawiązać kon­taktu z naszymi pakistańskimi kolegami długo pozostawaliśmy w błogiej nieświadomości. Mijały dni a my wciąż czekaliśmy. Wreszcie wszystko nam wytłumaczono: na trasie Delhi—La­hore latały w tym czasie tylko małe samoloty, które nie mogły zabrać tak wielkiego bagażu. Z transportem czekać trzeba było na dużą maszynę. Pytanie — jak długo?

Ogarnęła nas rozpacz. Rysiek, Krystyna i ja pojechaliśmy do Rawalpindi szukać tam pomocy, reszta chłopaków pozostała

19


w Lahore, by zgodnie z poprzednio wypracowaną tradycją co­dziennie dowiadywać się, że bagażu jeszcze nie ma i codziennie wychodzić na zakupy arbuzów w charakterystyczne białe pa-seczki. Nasza trójka, dotarłszy wreszcie do siedziby Pakistan Alpine Club dowiedziała się, że nasi partnerzy mają jeszcze swoje wojskowe obowiązki (klub ten zrzesza tylko wojsko­wych), a oficjalny kierownik wyprawy, kapitan M. Sher Khan przygotowuje się aktualnie do egzaminu na majora. Przy okazji okazało się także, że chociaż od dawna ustalone było, że intere­suje nas głównie północna ściana Rakaposhi, Pakistańczycy załat­wili pozwolenie od strony doliny Bagrot, czyli akurat od połud­nia, a północny filar przypadł silnej wyprawie japońskiej.*

Wpadliśmy w szewską pasję. Traciliśmy dzień po dniu, wal­cząc z miejscową biurokracją o zmianę celu wyprawy i przeja­dając z braku własnej żywności cenne dewizy, które wystar­czyć miały na opłacenie połowy karawany i pozwolenia (resztę płaciła strona pakistańska). Jedyną pociechą był fakt, że w gó­rach pogoda była naprawdę fatalna. I kiedy doprowadzeni do ostateczności chcieliśmy już jechać do Delhi po bagaż ciężarów­ką, karta nagle się odwróciła. Pakistan International Airways-Cargo — dręczone przez nas kilka razy ' dziennie, przekaza­ło nam wreszcie upragnioną wiadomość: bagaż jest w Lahore! Załatwienie wojskowej ciężarówki było już drobiazgiem — dwa dni później (25 maja) chłopcy wraz z bagażem zameldowali się w Rawalpindi. W Tourism Division także odnieśliśmy pewne zwycięstwo. Północna ściana wprawdzie przepadła, ale dostaliś­my zgodę na działanie w całym masywie Rakaposhi i wybór drogi mogliśmy przeprowadzić nawet na miejscu.

Poznaliśmy też naszych pakistańskich partnerów. Najpierw pojawił się kierownik, nieco zmartwiony, gdyż oblał swój egza­min.

— To przez wyprawę — powiedział — nie mogłem się uczyć,

cały czas miałem w głowie Rakaposhi...

Widać było, że ma serce do gór, był zresztą doświadczonym alpinistą, w ubiegłym roku dokonał pierwszego wejścia na Pasu Peak (7284 m), brał udział w kilku innych wyprawach, w tym na Nanga Parbat (8125 m) i K2 (8611 m), gdzie osiągnął wyso­kość około 8300 m.

— Przyjaciele nazywają mnie Shera — uprościł sprawę swe­
go imienia.

To właśnie Shera powiedział nam, że jego ludzie nie są dob­rymi alpinistami. Dla niektórych, jak Zahed czy Hamdani była to pierwsza poważna wyprawa. Kapitan Fajz Aman, zwany przez nas krótko Dok (był lekarzem) oraz Shami byli wpraw-

* 2 sierpnia Akiyoshi Ohtani i Shoji Yamashita osiągnęli szczyt.

20

dzie uczestnikami wyprawy na Pasu Peak, ale brakowało im, przygotowania technicznego. Najstarszy z Pakistańczyków, Sad-dyki, stanowił dla nas zagadkę. Nie był wojskowym, nie był alpinistą, po co więc jechał? Jaka miała być jego rola na wypra­wie? Zapytany o to Shera rozłożył ręce.

Nie miałem wpływu na skład ekipy — tłumaczył. Zosta­łem kierownikiem dosłownie w ostatniej chwili...

— Może to i dobrze, że nie dostaliśmy filara — powiedział Rysiek. — Droga byłaby dla nich za trudna, przecież oni nie umieją się właściwie wspinać, a sami nie dalibyśmy rady.

Ostatecznie po dyskusji jako drogę ataku wybraliśmy północ­no-zachodnią grań Rakaposhi, tę samą, którą bezskutecznie ata­kowali w 1964 r. Irlandczycy. Było wiele argumentów przema­wiających za tym wyborem: droga była wprawdzie trudna i bardzo długa, ale mieliśmy opis wyprawy irlandzkiej i wie­dzieliśmy, jakie trudności nas czekają. Przy założeniu, że zapo-ręczujemy całą dolną partię grani mogliśmy liczyć na pomoc strony pakistańskiej, przynajmniej jeśli chodzi o transport. W ten sposób stanowilibyśmy grupę dużo silniejszą od niewiel­kiej wyprawy irlandzkiej.

31 maja odbył się w Turism Division oficjalny Briefing * wy­prawy. Nasz oficer łącznikowy, kapitan Mumtaz Bhuta zwany krótko Momo uporał się szczęśliwie ze wszystkimi trudnościami i wreszcie mogliśmy wystartować.

Wyprawiwszy dzień wcześniej ciężarówki z bagażem, sami ruszyliśmy do Gilgit sympatycznym mikrobusem, który, aczkol­wiek nieco za mały, wiózł nas dzielnie przez zawiłe serpentyny słynnej Karakoram High Way, łączącej Pakistan z Chinami. Lało jak z cebra, ołowiane niebo odbijało się w płachetkach wody na ryżowych polach. Jechaliśmy zmarznięci i nieco prze-rażeni wiadomością, że w górach, powyżej 3000 m, leży śnieg. Zbliżała się noc, szosa stawała się coraz gorsza, w paru miej-scach rysowały się świeże obrywy skalne. Coraz częściej koła grzęzły w lepkiej, czerwonej glinie, potem grzęźliśmy i my, kiedy trzeba było wysiadać i popychać nasz nieszczęsny pojazd. Deszcz nie ustawał, całonocna jazda wydawała się niekończącym się; koszmarem... Ranek okazał się jednak pogodny i pierwsze promienie słońca odnalazły nas już w pobliżu Gilgit. Szosa była teraz szeroka, po obu stronach widniały chińskie i pakistańskie napisy (wszystkie dla nas jednakowo nieczytelne), przed nami ośnieżone wierzchołki. Ogarnęło nas podniecenie — wreszcie dotarliśmy!

1 Spotkanie przedstawicieli Ministerstwa Turystyki (Turism Division) z kierownictwem wyprawy, w celu sprawdzenia czy wyprawa przygoto-wywana jest do akcji, zgodnie z obowiązującymi przepisami.

21


I od tej chwili wszystko szło już naprawdę dobrze. Po jed­nodniowym pobycie w Gilgit, podczas którego Shera uparcie lecz bezskutecznie walczył o helikopter, aby z jego pomocą przeprowadzić rekonesans górnej partii naszej grani, 3 czerwca późnym popołudniem dojechaliśmy do miejscowości Jaglot, skąd miała ruszyć karawana. Znów była wąska, miejscami zu­pełnie zniszczona przez lawiny szosa, znów emocje na krawędzi urwiska. Siedzieliśmy na dachach ciężarówek, rozpalone po­wietrze nie chłodziło twarzy, cała dolina przypominała wielki piec... Noc zastała nas w rozwalonym, opustoszałym budynku, używanym kiedyś przez ludzi pracujących przy budowie szosy. Teraz pozostały tylko gliniane fundamenty i spory kamienny stół. Trudno było mi zasnąć tej nocy — szosą mknęły co jakiś czas ciężarówki przypominając, że jeszcze jesteśmy w kręgu cywilizacji XX wieku. Kilkadziesiąt metrów dalej z łoskotem przelewała swoje wody wielka rzeka Hunza. W urwiskach, po drugiej stronie doliny, gdzieniegdzie widać było płonące ogni­ska. To był świat, w który mieliśmy wkroczyć następnego

dnia.

Ruszyliśmy z karawaną około godziny dziesiątej rano. Zdu­miewająca była sprawność, z jaką wszystko zostało zorganizo­wane. Żadnych kłótni, żadnych protestów — nie ma to jak wojsko! Tragarze kolejno brali ładunki i jeden po drugim pięli się stromą urwistą ścieżką ponad szosą. Poszliśmy za nimi... Mijaliśmy kolejno położone jedna nad drugą pasterskie osady. Pola Jaglot leżały już pod nami, wyglądały jak olbrzy­mia zielona łacha. Wokół szarzały bezwodne martwe urwiska. W. południe minęliśmy ostatnie zabudowania. Jeszcze przez pe­wien czas towarzyszyły nam górskie poletka, jeszcze widać było pasące się bydło. A potem, aż do wieczora, szliśmy dawnym korytem wyschniętej obecnie rzeki. Ziemię zaścielały miliony okrągłych kamyków i trudno było iść szybko. Nocleg wypadł wysoko, na wielkiej polanie, skąd po raz pierwszy zobaczyliśmy urwiska Rakaposhi. Otaczał nas już mrok, a tam śniegi jarzyły się jeszcze pomarańczowym blaskiem zachodu. Było zupełnie blisko. Jutro, za parę godzin...

Następnego dnia, już od wczesnego ranka, szliśmy wąską drożyną wśród wspaniałych modrzewiowych lasów. Potem kraj­obraz się zmienił. Otoczyły nas brzozowe zagajniki — nie było jeszcze liści i patrząc na białą, poskręcaną korę myśleliśmy po­czątkowo, że drzewa są martwe. W południe ostatecznie wysz­liśmy z lasu. Strome podejście zaprzątnęło teraz moją uwagę i kiedy ze szczytu wzniesienia podniosłam wzrok, naprzeciw wznosiła się ogromna majestatyczna góra, w której odgadłam raczej niż poznałam nasz przyszły cel. Zdjęć od tej strony nig­dy nie widzieliśmy, ale to mógł być tylko Rakaposhi. Regular-

na piramida kopuły szczytowej wysyłała ku dolinie dwie wy­bitne granie, zamykając między sobą wspaniały lodospad. Pra­wa grań musiała być granią pierwszych zdobywców, zatem le­wa, teraz częściowo ukryta w mgłach, musiała być celem naszej wyprawy. Wpatrując się w lodowe zerwy i potykając o korze­nie i wykroty, dotarłam wreszcie do miejsca naszej bazy. Pano­wał tu ożywiony ruch, wypłacano należność tragarzom i rozbi­jano pierwsze namioty. Tylko osły, zmordowane marszem z wielkim obciążeniem, pokładły się na ziemię, wykazując cał­kowitą obojętność dla otaczającego je świata.

Miejsce bazy było wprost idealne. Łąka na wysokości 3800 m otoczona bezładnie leżącymi ogromnymi wantami i brzozowym lasem, oddzielona od lodospadu Biro wysoką moreną, wydawała się zupełnie bezpieczna. Wspaniale prezentowały się stąd urwi­ska południowo-żachodniej grani. Nasza grań widoczna była w dużym skrócie. Właściwie widać było tylko masyw Secord Peak i skalno-lodowe urwiska, opadające do lodowca Biro. Mniej więcej w linii spadku przełęczy, oddzielającej Secord Peak od dalszej części północno-zachodniej grani wznosiło się strome lodowe pole. W miejscu, gdzie przecinał je pas skał zwężało się do charakterystycznej „szyjki", u góry przechodziło w ścianę. Tamtędy właśnie Tadek proponował osiągnąć grań.

— Będzie cholernie długa droga granią — oponował Shera —
spróbujmy wprost lodospadem Biro, będzie szybciej.

Został jednak uznany za „samobójcę" i przegłosowany.

Podczas rozbijania namiotów i urządzania bazy powstał po­mysł, by już jutro, nie czekając na rozpakowanie wszystkich ładunków, czteroosobowy zespół przeprowadził rekonesans i za­łożył ewentualnie obóz I.

— Pójdziemy we dwóch z Tadkiem — zdecydował Rysiek. —
Shera chce iść z Shamim, niech idą jako druga dwójka. Wy­
startujemy wcześnie rano...

Tragarze już odeszli i zostaliśmy sami z Górą, którą już dawno temu wybraliśmy sobie jako cel. Aby znaleźć się tutaj pokonaliśmy wiele trudności, przejechaliśmy przysłowiowe pół świata.

— Jak to będzie? — myślałam, patrząc na oświetlony jeszcze
słońcem szczyt. Jak nam pójdzie? Jaki będziesz, Rakaposhi?


22


Pierwszy sukces (6-7 czerwca)

Obudził mnie tupot ciężkich butów i okrzyk „avalanche". La­wina? Momentalnie przytomniejąc jednym ruchem rozpięłam śpiwór, w locie chwyciłam ułożone koło materaca okulary. Szybko na zewnątrz!

— Co się stało? — mruknęła zaspana Krystyna.

Ale mnie już nie było. Stałam przy namiocie zaskoczona szybkością swej reakcji, dopiero teraz przestraszona i równo­cześnie zła, bo właściwie nic się nie działo. Był po prostu pięk­ny poranek, góry wokół zastygły w milczeniu. Przede mną stał zdyszany Shera w kompletnym ekwipunku, gotowy do wyjścia.

Byłam tylko w piżamie i zrobiło mi się zimno.

— Zawsze przegrywamy w górach przez zaskoczenie — po­
myślałam.

Była piąta rano. Chłopcy podeszli już gotowi, minęli nasz namiot i z wolna zaczęli piąć się w górę po piargu.

— Powodzenia — krzyknęłam w ślad za nimi, ciesząc się
egoistycznie, że nie muszę iść do góry z ciężkim plecakiem i że
za chwilę wrócę do ciepłego śpiwora. Leżąc w namiocie nasłu­
chiwałam pomruków kamiennych lawin, lecących ze zboczy nad
naszą bazą. Nasilały się w miarę jak słońce ogarniało grań.
Trochę mnie nawet niepokoiły, ale mimo to wkrótce zasnęłam
i obudził mnie dopiero głos naszego kucharza Czaczy wzywają­
cy na śniadanie.

Porządkując bezładnie porozrzucaną wczoraj żywność i ekwi­punek co pewien czas spoglądaliśmy w górę. Cztery ciemne punkciki powoli, bardzo powoli pełzły w górę rozległym śnież­nym zboczem powyżej „szyjki".

— Pewnie słońce daje im w dupę — martwił się Andrzej. — Za późno wyszli.

Stosy konserw i pudełek topniały. Układaliśmy wszystko pra-

24

cowicie w kartonach i wnosiliśmy do namiotu-kuchni. Odkryliś­my przy okazji pierwsze straty: niektóre konserwy „spuchły", mleko w tubach częściowo powyciekało. Słodkie zacieki natych­miast zwabiły roje much.

— Skąd tu tego tyle — dziwiliśmy się, bezradnie oganiając
się od latających za nami owadów.

Doskonale przetrwały ciężką próbę żółte sery, których zabra­nie wydawało się od początku ryzykownym posunięciem. Prze­topiły się wprawdzie w czasie dziesięciodniowego upalnego po­bytu w Delhi, ale o dziwo nadawały się do jedzenia.

O dwunastej zgłosił się zespół zakładający obóz I. Z drgają­cego zmęczeniem głosu Ryśka mogliśmy wywnioskować, że jest im ciężko.

— Śnieg, kurwa, miękki i ciągle daleko — to było podsumo­
wanie. Mieli wysokość około 4800 m, szukali miejsca na rozsta­
wienie namiotów.

Po południu spoza szczytu, który kształtem swym przypomi­nał nam tatrzańską Hrubą Turnię, wypełzły chmury. Zrobiło się przyjemnie chłodno. Mieliśmy już dość tych porządków w pełnym słońcu. Nie przyznawaliśmy się, ale wszyscy odczu­waliśmy trochę wysokość. Hamdaniego bolała głowa, ale mimo to z samozaparciem pracował dalej. Potem otoczyły nas mgły. Pole śnieżne powyżej bazy rozpłynęło się w nich i nie mogliś­my już śledzić ruchów zespołu Ryśka.

— Chyba już założyli obóz — pocieszaliśmy się, gdy na bazę
spadły pierwsze krople deszczu, który wkrótce zamienił się
w śnieg. Opad trwał aż do wieczora i zaczęliśmy się w końcu
martwić, czy ci na górze znaleźli bezpieczne miejsce dla namio­
tów.

- Tym polem chyba strasznie się sypie -- mówił Andrzej.— Wszystko ze ścian powyżej musi przelecieć tamtędy. Może przetrawersowali pod skałki?

Na wieczorną łączność czekaliśmy z napięciem. Chłopcy zgło­sili się dosyć późno. Bolały ich głowy.

— Po dwa gardany i spać — radził Jacek. Jutro wracajcie

na dół...

Rysiek przekazał nam dyspozycje:

Następnego dnia wychodzicie wszyscy, zabieracie żywność, namioty, liny poręczowe. Polacy nocują w jedynce. Pakistań­czycy mają po wyniesieniu ładunków wrócić do bazy.

potem włączył się Shera — długo trwała rozmowa w urdu (in english please — wołaliśmy co chwila, niestety bez rezulta­tu) i instrukcje były widocznie wyraźne, bo Pakistańczycy przyjęli z ciężkim sercem „wyrok" 25-kilogramowych plecaków. Ryśku, gdzie stoi obóz? — chcieliśmy jeszcze wiedzieć.

25


Założyli go w środku pola pod starym serakiem na wysokości 4900 m.

— Dwie godziny rąbaliśmy platformy — pochwalili się —
ale miejsce jest naprawdę świetne. Nic się tu nie sypie, nawet
w czasie opadu. Pełne bezpieczeństwo.

Wieczorem przygotowaliśmy sobie ładunki. Nie wiem kto z nas wpadł na pomysł powieszenia sprężynowej wagi na gałęzi drzewa i każdy uczciwie i trochę demonstracyjnie ważył swój plecak. 24, 25, 27 kg...

— Nie bierzcie za dużo — upominał nas Jacek. Sam spako­
wał sobie zresztą chyba najcięższy wór, ozdabiając go jeszcze
butlą tlenową.

Pakistańczykom nie bardzo szło to pakowanie. Nie znali jeszcze naszej żywności, nie umieli z ogromnej ilości sprzętu wybrać rzeczy najpotrzebniejszych dla dalszej akcji. Przygoto­wałam porcje żywności do wyniesienia dla każdego z nich, a potem, wybierając śruby lodowe *, słyszałam jak Jurek swoim powolnym szkolnym angielskim tłumaczy Dokowi (ten nie lubił nosić, o nie!), że musi wziąć na nosiłki jeszcze zwój białej liny poręczowej.

To much — protestował Dok. — Ale Jurek był nieubła­
gany.

Ściemniło się już, gdy razem ze swoim jutrzejszym ładun­kiem wracałam do namiotu. Mgły uniosły się, ale na próżno wypatrywałem świateł obozu I. Musiał być schowany za jakąś nierównością terenu. Przyszedł Andrzej.

— Ten diabeł Jurek poszedł wynieść swój ładunek do gary —
— powiedział z uznaniem. — Chciał dojść do śniegu, żeby jut­
ro zacząć podchodzić na lekko.

Popatrzyliśmy na kamieniste zbocze, ale Jurka nie było nig­dzie widać.

— Wiesz, to chyba nie ma sensu — powiedziałam — nie
jestem zwolenniczką takich depozytów. — Jutro po nocy będzie
chodził i szukał tego szpeja ** między kamieniami.

— Ech baby, co wy wiecie — machnął ręką Andrzej.
Jurek pojawił się radosny jak ptaszek.

Paliło się już ognisko. Zostawiliśmy przy namiocie spakowane plecaki i w milczeniu poszliśmy w jego kierunku. Zza uskoku

południowo-zachodniej grani wytoczył się księżyc — była pra-wie pełnia. Otoczenie bazy wyglądało w jego świetle trochę nierealnie i dopiero łoskot lecących skądś głazów skierował mój wzrok w stronę szczytu. Był w tej chwili doskonałą czer­nią.

* * *

Pierwszy ruszył się Andrzej. Nie budząc nas (nie wiedział, że nie śpię) szybko ubrał się i wyszedł z namiotu.

— Poszedł pewnie obudzić Jurka — pomyślałam. Podobała
mi się ta wzajemna opiekuńcza solidarność Szwagrów, oparta
na prawdziwej przyjaźni. Poznałam ich już od tej strony —
zawsze trzymali się razem, zawsze stawali na tej samej pozycji.
Tak było w życiu codziennym, tak było i w górach.

Zaczęłyśmy gotować koło czwartej. Kiedy kończyłyśmy her­batę minął nas Jacek, w chwilę później, w ślad za nim, ruszyły Szwagry.

Ruszyłyśmy dopiero po piątej. Księżyc nie oświetlał już zbo­cza ponad bazą i początkowo trzeba było iść przy czołówkach *. Nie znając drogi mordowałyśmy się na kolejnych podejściach i obniżeniach, kamienie osuwały się spod nóg, miałam wrażenie, że wleczemy się straszliwie. Szłyśmy cały czas lewym ograni­czeniem rynny, stopniowo zbliżając się do jej krawędzi. Od le­żącego w niej śniegu wiało chłodem. Baza była już nisko pod nami, ale nie widziałyśmy nikogo podchodzącego.

- Chyba zaspali — pomyślałam.

Byłyśmy już na śniegu. Jeszcze chwila i trzeba było założyć raki, bo zrobiło się stromo, a śnieg był mocno zmarznięty. Wi­działyśmy przed sobą strome podejście do „szyjki" i coś w ro­dzaju kuluaru wyprowadzającego na pole powyżej progu skal­nego. Idący przed nami Andrzej przetrawersował w prawo I wszedł w śnieżną gardziel rynny. Nie podobała mi się jego droga, wczorajsza lawina przekonała mnie, że rynna jest nie­bezpieczna, więc poszłyśmy śladami Jacka wprost w górę kulu­aru. W połowie „szyjki" weszłyśmy już w słońce. Było gorąco, a śnieg rozmiękał błyskawicznie. Pod skałką zobaczyłyśmy sie-dzącego na plecaku Jacka.

- Za późno tu jesteśmy, śnieg jest już do niczego. — Napij­
cie się — wyciągnął do nas rękę z menażką. — Ja tu jeszcze
lobie posiedzę...

Powlokłyśmy się dalej. Powyżej „szyjki", na rozległym,



* Śruby lodowe — rodzaj haków wkręcanych w lód. ** Szpej — w żargonie alpinistycznym ładunek.

* Czołówka — latarka umocowana na czole lub na kasku.



26

27


śnieżnym zboczu nie było widać żadnych śladów. Z prawej strony, nieco poniżej, widziałam podchodzącego Andrzeja.

Krystyna szła bardzo wolno. Od kilku dni miała poważne dolegliwości żołądkowe, a mimo to bez słowa wzięła z bazy pełen ładunek. Teraz okazało się, że przeceniła trochę swoje siły...

Upał narastał. Zewnętrzna powierzchnia śniegu, do niedawna swobodnie utrzymująca nasz ciężar, teraz załamywała się przy każdym kroku. Tylko na stromych odcinkach udawało się jesz­cze iść po wierzchu. Chcąc to wykorzystać wyprzedziłam Kryśkę i zdecydowanie przyspieszyłam. Należę do tego dziwne­go gatunku ludzi, którym, jeśli dobrze się czują, nie przeszka­dza spore nawet obciążenie. Przecinałam nietkniętą, białą płaszczyznę równą linią śladów. Spieszyłam się, ale śnieg był coraz gorszy i torowanie zabierało mi masę czasu.

— Anka — dobiegało mnie wołanie. W żlebie, pode mną,
stał pochylony nad plecakiem Andrzej. — Chodź tu do
mnie... lepszy śnieg...

Moimi śladami podchodzili w dole Krystyna i Jacek. Dużo niżej, na granicy śnieżnego pola, poruszały się drobne sylwet­ki — Pakistańczycy.

Trawersując śnieżną grzędę zbliżyłam się do Andrzeja. Usied­liśmy na plecakach czekając na podchodzącą dwójkę.

Zjeżyłam się.

— Cóż to, ja nie toruję? A może nic nie niosę? — Ze złością
wyrwałam do przodu. Złość to dla mnie najlepsze lekarstwo, od
razu wzrastają moje możliwości.

Systematycznie zarabiałam metry nad pozostałą trójką. La­winisko zdawało się nie mieć końca, ale serak, pod którym powinien stać obóz, zbliżał się wyraźnie. W chwilach odpoczyn­ku patrzyłam w dół, widziałam jak idący za mną przystają, charakterystycznym ruchem pochylając się nad wbitymi w śnieg czekanami. Upał, zmęczenie... tak jak zawsze w wyso­kich górach.

Z lewej strony, mniej więcej na mojej wysokości, pojawił się Jurek. Odruchowo przyspieszyłam (co za bezsensowna rywaliza­cja!). Nie było to mądre, ale zmusiłam swój organizm do więk­szego wysiłku i szłam teraz naprawdę szybko. Chyba za szyb-

28

ko! Na szczęście było już niedaleko. Zauważyłam, że Jurek usiadł na śniegu, a kiedy spojrzałam w górę zobaczyłam u podstawy seraka pomarańczowy skrawek namiotu.

Pół godziny później dzieliło mnie od obozu już tylko kilka metrów. Chłopcy gospodarowali przy namiotach, a Shera szar­manckim gestem zaprosił mnie do wdrapania się na platformę. Zrzuciłam plecak i usiadłam opierając się plecami o maszt na­miotu. Nie było tu dużo miejsca. Półka, którą wyrąbali chłopcy leżała bezpośrednio pod prawie pionową lodową ścianą. Zwisały 7. niej wielkie sople, z niektórych spływały strumyczki wody wprost do podstawionych menażek. Prawdziwy luksus.

Grupa Ryśka szykowała się już do zejścia. Zaczekali jeszcze na Jurka, którego od dłuższej chwili widzieliśmy podchodzącego. Potem, rzuciwszy pożegnalne: —■ Zróbcie trochę porządków! — popędzili na dół. Wkrótce straciłam ich z oczu.

Jurek pokręcił się przy ładunkach i schował się do namiotu. Siedziałam jeszcze chwilę na zewnątrz, przyglądając się lecą­cym z wysoka, z sopli na krawędzi seraka, dużym kroplom. Ich kapanie było jedynym dźwiękiem, który można było teraz usłyszeć. Czułam narastającą senność. W dole pojawiły się na­stępne sylwetki. Pochyliłam się, by podstawić pod „kran" kolej­ną menażkę i — wyprostowałam się z okrzykiem bólu: spory kamień rąbnął mnie w łopatkę. W chwilę później bryła lodu z metalicznym dźwiękiem odbiła się od kalenicy namiotu Jurka. Poderwał się przestraszony.

— Zaczyna się ostrzał — powiedziałam, gdy kolejny kamień
wpadł do menażki z sokiem, przygotowanej dla zbliżającej się
grupy.

Byli bardzo zmęczeni. Rzucili się na picie, a potem rozsiedli się wokół namiotów, nie zwracając uwagi na przelatujące obok odłamki lodu.

— Schowajmy się do namiotów — powiedziała w końcu Kry­
styna — będzie chociaż trochę cienia... oszalejemy na tym
słońcu.

Pakistańczycy nie chcieli zostać w obozie ani chwili — bali się zejścia w upalnym popołudniowym słońcu, toteż po wypiciu herbaty zaczęli zbierać się do zejścia. Jutro mieli tu wrócić.

Ale Dok i Zahed twierdzili, że przyjdzie na pewno. Minęli go dużo niżej, ale widzieli, że idzie do góry.

— W tym upale będzie szedł do nocy — rzucił Andrzej za
schodzącymi. — Niech zostawi ładunek i wraca z wami.

Leżeliśmy w namiotach, było duszno i gorąco, ból głowy od-

29



bierał chęć do jakichkolwiek ruchów. Próbowałam zasnąć, ale narastające bombardowanie zbyt mnie niepokoiło. Po kolejnym „mocnym uderzeniu" bez słowa zaczęliśmy układać karrimaty * na dachach namiotów. Zawsze trochę ochronią. Zanim to jednak zrobiliśmy, spory kamień przebił płótno i wylądował w środku naszego namiotu. Wyciągnęłam rękę po kask.

— Do dupy to miejsce — odezwał się Andrzej — tak się
chwalili, ą w ciągu dnia w ogóle nie można tu siedzieć. Namioty
długo nie wytrzymają.

W czasie popołudniowej łączności Rysiek sceptycznie odniósł się do naszych alarmów.

Pod wieczór zrobiło się chłodniej i poczuliśmy się lepiej. Za­częły się rozmowy o kolacji. Jurek i Jacek przyszli do naszego namiotu — było ciasno, ale gotowanie szło całkiem nieźle. Chcąc nabrać śniegu do menażki wychyliłam się z namiotu i — zobaczyłam zbliżającą się do nas postać. Saddyki! Szedł bardzo wolno, odpoczywał dosłownie co krok, mimo że na jego nosiłkach nie było nic oprócz rolki karrimatów.

— Jednak przyszedł — chłopcy byli pełni uznania — jest za
późno, żeby teraz wracał, musi zostać z nami.

Saddyki, doszedłszy do namiotów, zdobył się tylko na krótkie "hallo". W milczeniu patrzyliśmy jak zdejmuje raki. Krystyna przygotowała mu herbatę, ale pokręcił przecząco głową i wpełzł do namiotu chłopców. Zachowywał się trochę jak lunatyk.

Jacek szybko wyjaśnił sprawę:

Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Ciszę wieczoru prze­rywały tylko trzaski zamarzającego lodowego zbocza, od czasu do czasu coś strzelało w lodowych kaskadach, wiszących ponad obozem. W milczeniu szykowaliśmy się do snu.

* Karrimaty — materace (rodzaj gąbki) z tworzywa sztucznego, nie chłonące wody.

Próby i błędy (8-18 czerwca)

Noc nie była specjalnie zimna, ale Jacek widocznie zmarzł, bo urządził nam wczesną pobudkę. Na śniadanie nikt nie miał ochoty. Zaczęliśmy szykować się do zejścia. Byłam już gotowa, gdy z namiotu Jacka wygrzebał się Saddyki. Patrzyłam jak Jurek, niczym dobry duch, zakłada mu raki, zapina anorak, szuka rękawic.

Ten facet jest jednak do niczego — myślałam — komplet­nie bezradny w sytuacjach dalekich od punktu krytycznego Nie powinien w ogóle chodzić w góry. .lacek był tego samego zdania:

Niech na razie siedzi w bazie, w górach jeszcze sobie zrobi krzywdę. Poza tym chyba rzeczywiście nie znosi wysokości. Ruszyłam w dół pierwsza, szybko zbiegając po twardym, dob-rze zmrożonym śniegu. Zapadać zaczęłam się dopiero przy dojś-ciu do „szyjki". Wyciągając nogę z kolejnej dziury zauważyłam podchodzącą trójkę: torował Tadek, z tyłu widziałam Sherę i Ryśka. Zatrzymałam się, a oni szli powoli w górę i widziałam, że są zmęczeni tym ciągłym wpadaniem w miękką mokrą masę. Wyżej śnieg jest lepszy — powiedziałam im na przywita­nie - chyba zdążycie przed słońcem.

Poszli dalej. Już na kamieniach nad bazą wpadłam na Paki-

stańczyków. Szli z ciężkim transportem i chcieli dziś nocować

w " jedynce".

Rozstawimy trzeci namiot — powiedzieli na moją uwagę,

że dla wszystkich nie będzie miejsca. Byli pełni optymizm co

do dalszej akcji, a kiedy im opowiedziałam o naszych przygo-

dach z Saddykim wybuchnęli śmiechem. Oj, wyraźnie nie lubili

go ci chłopcy.

Osamotniony Momo powitał mnie w bazie bardzo serdecznie. Widocznie nudziło mu się, bo wypytawszy o szczegóły drogi zapowiedział, że jutro on także idzie do góry. Pokiwałam głową zajęta wyławianiem płatków kukurydzianych z zupy mlecznej, którą w międzyczasie przyniósł mi Czacza. Nie bardzo wierzy-łam w trwałość jego zapału.

Słomiany ogień — pomyślałam — do jutra pewnie mu się odechce.,

Nadeszli pozostali i siedzieliśmy teraz wszyscy na kamieniach



30

31


koło kuchennego namiotu, a Czacza, drepcząc pospiesznie, roz nosił nam jajka i czapaty *. Potem pojawił się jego sympatycz-ny pomocnik Burkatt z czajnikiem bardzo słodkiej herbaty z mlekiem. Przełknęliśmy to jakoś, ale chłopcom widoczna' było mało, bo zaczęli grzebać w stosach konserw. Momo patrzył na to ze zgorszeniem — czuł się szefem bazy i uważał, że bez jego pozwolenia nie powinniśmy wyciągać jedzenia. Ale takie zakazy nie dla Polaków — i ostatecznie było to nasze żarcie. Punkt dwunasta Momo zacziął wywoływać obóz I.

B. C. for leader, B. C. for leader how do you real
me, over
— powtarzał przepisowe wojskowe wezwanie.

Zgłosili się po chwili. Od razu powiedzieli nam o bombardo waniu — oba namioty dziurawe. Shera o mało nie dostał w głowę wielkim odłamkiem, który wpadł do środka. Poza tym Rysiek był bardzo konkretny: wynieść jak najwięcej lin porę czowych i haków. Dodatkowe polecenie dla zespołu polskiego, który jutro nocuje w jedynce — przenieść obóz pod skałki. Je­go grupa idzie jutro do góry, będą poręczować drogę do grani

W bazie nie było nic specjalnego do roboty i każdy zajął się własnymi sprawami. Dopiero wieczorem zaczęliśmy wybierać rzeczy do wyniesienia w górę.

— Nie pakujesz się? — zmieniłam temat rozmowy.
Andrzej posmutniał.

— Jakoś nie najlepiej się czuję — wyznał. — Zostanę jeden
dzień w bazie. Nie aklimatyzuję się szybko. Wolę uważać.

Już po kolacji przygotowałyśmy sobie jedzenie na jutrzejsze wyjście.

— Sama nie wiem co mam jeść, żeby pozbyć się tej sraczki.
Lekarstwa Jacka zupełnie mi nie pomagają — Kryśka martwi­
ła się swoimi przypadłościami, bała się, że to wyłączy ja
z akcji, za wszelką cenę nie chciała zostać z tyłu, nawet teraz,
na samym początku górskich działań.

A przecież były to zaledwie początki... Te pierwsze transpor­towe wyjścia nie były niczym istotnym, codzienne chodzenie

* Czapaty — rodzaj placków z grubo mielonej mąki.

** „Ladies Expedition" — kobieca wyprawa w Karakorum w 1975 r.

między bazą i „jedynką" w jakimś tylko bardzo małym stopniu powiązane było z atakiem szczytowym. Wiedziałam jednak, że jej nie przekonam.

Wcześnie położyliśmy się spać. Andrzej życzył nam na jutro miłego podchodzenia. Zasypialiśmy słuchając ballad Cohena.

* * *

Tym razem szło się jakoś ciężko. Może dlatego, że droga była już znana, pozbawiona elementu nowości? Może byliśmy zmę­czeni? Albo noc była ciepła i nie wyparowały z nas jeszcze resztki snu? Z niechęcią myślałam o niekończących się polach śnieżnych pod „jedynką". Znów pewnie złapie nas tam słońce.

W „szyjce" dogonił nas Momo. Szedł bez ładunku, radosny Jak ptaszek, od czasu do czasu wesoło pokrzykiwał. Nie ukry­wałam, że mnie to wkurzyło: to my wszyscy targamy te choler­ne plecaki, a tu facet idzie sobie na lekko i jeszcze podśmiewa się, że idziemy za wolno.

- Kto chce chodzić do góry ten musi nosić — powiedziałam
w końcu niezbyt grzecznie.

Momo się obraził:

- Nie jestem przecież członkiem wyprawy — powiedział —
jestem oficerem łącznikowym — Don't worry Anka — dodał —
wezmę ładunek zostawiony przez Saddykiego. Ruszył ostro do
góry.

— Leniuch — rzuciła w ślad za nim Kryska.

Pole śnieżne, którym teraz podchodziłyśmy, pokryte było no­wym lawiniskiem. Nie było widać żadnych śladów i szłyśmy chyba trochę inaczej niż poprzednio. Dopiero wyżej, w szerokim kuluarze, odnalazłyśmy ślady idących przed nami chłopaków.

— Widzę ich — Krystyna popatrzyła w górę — Momo jest
z nimi, idą w trójkę.

Idąc dalej natknęliśmy się na nienaruszony ładunek Sad­dykiego.

— To drań — powiedziałam myśląc o Momo — nic nie
wziął. Ale gnać do góry potrafi. Chyba go opieprzę jak dojdzie­
my.

O wpół do ósmej słońce ogarnęło nas swymi promieniami. Zrobiło się gorąco i śnieg szybko zamieniał się w papkę. Mru-żąc oczy (okulary oczywiście w plecaku) powoli podchodziłam do obozu. Gdy byłam już blisko po lewej stronie seraka poja­wiła się samotna postać. Tadek. Poruszał się szybko i po chwili zniknął mi z oczu. W ślad za nim ruszyli dwaj następni.

A więc „wodzowie" dopiero rozpoczęli akcję! Zdumiewające, że zebrali się dopiero teraz, kiedy słońce od dawna nagrzewało



32

2 - Trudna góra...

33


już lodowe pole, którym powinni iść do góry. Czyżby nie pa­miętali, jakie doświadczenia mieli tu Irlandczycy? Koło dziesią­tej rano częstotliwość lawin była już tak duża, że wstrzymywa­ła jakąkolwiek akcję górską. Ale ostatecznie to ich sprawa... Było we mnie trochę złośliwości.

W obozie Pakistańczycy byli jeszcze w namiotach. Tylko Hamdani przykucnął obok siedzącego na śniegu Momo i przygo­towywał mu coś do picia. Momo był zmordowany i wyraźnie przestraszony — nie wiadomo dlaczego nie założył na podejściu raków i uważał, że tylko cudem uniknął wypadku. Na cierpką uwagę Kryśki, że nie wziął jednak ładunku Saddykiego wy­buchnął gwałtownie:

— Moje życie jest ważniejsze od tego przeklętego sprzętu!

•— Biedny Momo — myślałam — przekonał się, że góry to nie zabawa. Chciałam go jakoś uspokoić, ale chłopak się uparł i postanowił zaraz wracać do bazy.

Upał był już potężny. Z bezchmurnego nieba słońce wprost paliło swymi promieniami. Po lodowej ścianie seraka spływały już pierwsze strumyczki. Jurek i Jacek poszli poszukać nowego miejsca na obóz. Nie było specjalnego wyboru — tylko skałki po lewej stronie lodowego pola mogły w miarę bezpiecznie osłonić namioty. Trawersując strome zbocze szłam powoli w tym kierunku. Kilkadziesiąt metrów ode mnie widziałam chłopców, kopiących platformy pod namioty.

— Cholernie mało śniegu — krzyknął, któryś z nich — ale
miejsce bomba. Przenoście graty, tylko szybko, bo na trawer­
sie może się sypać.

Sypało się już gdy wracałam. Bryły lodu i kamienie przela­tywały koło mnie ryjąc zbocze poniżej. Wyżłobieniami terenu z szumem zsuwały się lawinki mokrego nagrzanego śniegu. Zaczęliśmy pośpiesznie zwijać obóz. W nerwowym pośpiechu pakowaliśmy wszystko „jak leci" na nosiłki lub do plecaków. Menażki i butle tlenowe powmarzały już w lód, trzeba było je ostrożnie wyrąbywać czekanami. Stale powstawały nowe ładun­ki, nie kończyła się lista rzeczy, które trzeba było przenieść, a trawersy w rozmiękłym śniegu zabierały nam coraz więcej czasu. Trwała chaotyczna szarpanina. Teraz myślę, że był to jeden z najtrudniejszych dni wyprawy — ciężki transport w upalnym słońcu, przy słabej jeszcze aklimatyzacji. Ostrzał trawersu nasilał się, a my ciężko płaciliśmy za pochopny wybór miejsca na obóz I.

Koło dwunastej, pół żywi ze zmęczenia, zaczęliśmy porządko­wać leżące bezładnie sterty żywności i sprzętu. Ze skal nad nami gęsto leciały duże krople wody — chętnie podstawialiśmy pod nie głowy i karki — dawało to krótkotrwałe uczucie przy­jemnego chłodu. Trochę później, gdy platformy pod namioty

okazały się za małe i trzeba było kopać inne, nie załamaliśmy się chyba tylko dzięki Krystynie, która zaczęła topić duże ilości śniegu i przygotowywać doskonałe picie z pakistańskiego soku w proszku. Wreszcie rozbiliśmy dwa namioty. Zupełnie mieś­ciły się na śnieżnych półkach pod skałami, ale nas to już nie wzruszało. Byle schronić się do środka, byle znaleźć trochę cienia...

Zostawaliśmy w obozie w czwórkę: Jurek, Jacek, Krystyna i ja. Pakistańczycy, nieludzko zmordowani, powoli ruszyli w dół. Zapadali się w rozmiękłym śniegu. Nie zazdrościliśmy im tej drogi.

Leżałam w namiocie, nad oczami narastał tępy ból. Na zew­nątrz ktoś się kręcił — w chwilę później zajrzał do nas Jacek.

- Widać chłopaków — powiedział — są dosyć nisko, jakieś dwieście metrów powyżej pola. Chyba rozbijają namiot.

Upał pewnie ich zatrzymał — pomyślałam. — A może wyżej jest trudno i nie byłoby miejsca na namiot?

Trochę to nisko jak na obóz, jutro pewnie podciągną po­ręczówki dalej, albo zejdą, a my pójdziemy do góry. To byłoby fajnie — Jurek rwał się do akcji.

Jacek natomiast nie czuł się dobrze.

Zapalenie oskrzeli — sam postawił sobie diagnozę. — Jeśli do jutra mi się nie poprawi, będę musiał zejść i porządnie po­leczyć się w bazie. W razie czego pójdziecie we trójkę.

Trochę mnie to zaskoczyło. Dotąd nie mówił nic o swojej chorobie, ale jeśli teraz tak stawia sprawę, to choroba musi być poważna. Sam najlepiej wie o tym. Krystyna też jest chora, powinni zejść we dwójkę. Jak teraz się nie wyleczy, to będzie się to za nią ciągnęło przez cały czas. Taktownie nie wspomniałam jej o powrocie do bazy.

W porze wieczornej łączności w obozie było już przyjemnie chłodno. Wywoływaliśmy Ryśka, manewrując na wszystkie strony anteną, ale bez skutku. Słyszeliśmy jego wezwania, ale nie byliśmy w stanie porozumieć się z nim. Wysiadł nam na­dajnik.. Wściekli i podenerwowani, bo chcieliśmy znać ich plany oraz dyspozycje na jutro co do naszej grupy, wsłuchiwaliśmy się w rozmowę Ryśka z Andrzejem w bazie:

...rozbiliśmy namiot pod przewieszoną skałką. Miejsce

jest bezpieczne, ale po bokach cały czas się sypie. W południe jeździły tu takie „pociągi"*, zwłaszcza w kuluarze, gdzie zało­żyliśmy poręczówki, że liny na pewno są uszkodzone. Jak jest wyżej? — spytał Andrzej. Stromo, ale chyba nie będzie specjalnie trudno.

* Pociągi — w terminologii taternickiej lawiny z ciężkiego, mokrego

śniegu.



34

35


— Słuchaj — Rysiek też był zdenerwowany brakiem łącznoś­
ci — czy masz łączność z Jurkiem przez te wasze motto-rolle *?
Ci w „jedynce" nie zgłaszają się, nie wiem, kurwa, co się tam
dzieje, może mnie słyszą, ale na wszelki wypadek przekażę ci
wszystko dla nich, a ty im potem powtórzysz, dobrze?

Uważnie słuchaliśmy słów Ryśka:

Andrzej wywołał nas od razu po zakończeniu rozmowy z Ryśkiem. Nie musiał nam nic powtarzać, pogadał więc tylko chwilę z Jurkiem.

— Jutro idę do góry — powiedział — dosyć leniuchowania.
Naszykowałem sobie dwa namioty i dwie liny — wyniosę to do
„jedynki", może nawet wyżej. Do zobaczenia jutro.

Noc zbliżała się szybko. W bazie zapaliło się już ognisko. Za­pakowaliśmy plecaki, zjedliśmy kolację, a potem każdy zagrze­bał się w śpiworze. Przez chwilę trwały jeszcze rozmowy. Po­tem obóz ogarnęła cisza.

* * *

Było jeszcze ciemno, gdy Krystyna zaczęła topić śnieg.

Jedzenie zajęło nam tyle czasu, że dopiero koło piątej byliś­my gotowi. Ciągnąc linę powoli ruszyłam w górę stromym lo­dowym polem. Nie było trudno, ale mój plecak wydawał mi się wyjątkowo ciężki. 40-metrowe wyciągi wydawały się strasz­liwie długie, a odległość do skałek zamykających od góry pole, którym podchodziliśmy, nie tylko nie malała ale nawet wyda-

* Motto-rolle — para radiotelefonów, działających na innej częstotli­wości niż pozostałe używane przez wyprawę. ** Podciąg — lina alpinistyczna długości 80 m.

wała się powiększać. Wlekliśmy się bardzo powoli. Szłam cały czas pierwsza, Krystyna w środku, z tyłu Jurek przygarbiony pod plecakiem wypakowanym dwoma zwojami liny poręczowej. Wczoraj mówiłam mu, że to będzie za dużo, ale uparł się.

Serak, pod którym pierwotnie stał obóz I był już nisko pod nami. Jednak zyskiwaliśmy wysokość! Szłam mniej więcej środ­kiem pola, łudząc się, że zdążymy osiągnąć skałki, zanim grań nad nami oświetli słońce. Przeliczyłam się jednak wyraźnie. Byliśmy dopiero w środku pola, a masyw Secord Peak zapłonął już różowym odblaskiem. Jeszcze chwila i ogarnęło nas słońce. Zbocze ożyło, wyrytymi w stromym śniegu torami ruszyły pierwsze lawinki. Na razie nie były one jeszcze groźne, można ich było zresztą unikać, poruszając się wypukłościami zbocza. Szliśmy uparcie do góry, ale ogarniało nas już zmęczenie, które wyraźnie zwiększyło się, gdy tylko weszliśmy w słońce. Potem zaczęło sypać się mocniej, rozmiękły śnieg kleił się nam do raków, a do skał było jeszcze ciągle daleko. W dole widziałam podchodzącego Andrzeja. Szedł jeszcze w cieniu — poruszał się szybko, coś wołał, ale nie mogłam go zrozumieć.

Wysoko w kuluarze nad nami dostrzegłam drobne sylwetki poruszające się w dół. Schodzą! Błyskawicznie zbliżali się do nas, ich szybkość wprost mnie zdumiewała. Pierwszy był Ta­dek — widziałam jak zbiega stromym polem — jego raki z absolutną pewnością wgryzały się w lód.

— Trawersujcie pod skały — wołał z daleka. — Tu zaraz
zacznie się sypać.

Zaczęłam trawers a on zmienił lekko kierunek swego zejścia i wkrótce spotkaliśmy się już przy skałkach na brzegu lodowe­go pola. W chwilę później pojawił się Rysiek.

— Za późno wyszliście — zwrócili się do mnie z pre­
tensją. — Mówiliśmy, że macie wyjść jak najwcześniej. Po dzie-
siątej nie można już być na tym polu.

Doszła Krystyna i Jurek.

— Dalej nie macie co iść — zdecydował Rysiek. — Wracamy
wszyscy. Przy okazji założymy tu poręczówki, skałkami, aż do
obozu I.

To konieczne, choćby ze względu na Pakistańczyków —

dodał Tadek. — On — wskazał nadchodzącego z góry Sherę — Jest najlepszy z nich, a jednak nie czuje się pewnie w takim terenie.

Shera uśmiechnął się do nas, ale widać było, że jest zmordo­wany. Rysiek też wydawał się zmęczony.

Dajcie linę — zniecierpliwił się Tadek — poręczujemy.

Umocowaliśmy koniec liny do kilku wbitych haków i Tadek ruszył w dół. Wkrótce straciliśmy go z oczu, tylko dźwięk wbijanych haków mówił nam, że coś się dzieje w dole. Zosta-



36

37


wiwszy niepotrzebny na razie sprzęt przy początku poręczówki ruszyliśmy za nim. Szybko traciliśmy zdobytą z takim trudem wysokość. Tadek co kilkadziesiąt metrów mocował linę do ha­ków. W ten sposób zejście (a w przyszłości także i wejście) sta­wało się sprawą zupełnie prostą, powstawał początek długiej linii poręczówek, która zapewnić nam miała bezpieczne porusza­nie się między obozami. Liny zabrakło dopiero kilkadziesiąt metrów nad „jedynką".

— Założy się później — machnęliśmy ręką, zmęczeni narasta­
jącym upałem. Kolejno docieraliśmy do obozu.

Grupa Ryśka po krótkim odpoczynku zaczęła zbierać się do zejścia. Razem z nimi zdecydowała się zejść Krystyna. Wiedzia­łam, ile ją kosztowała ta decyzja. Może przykład Jacka przeła­mał jej opór? Byłam pewna, że postępuje słusznie.

W południe byliśmy już tylko w trójkę. Upał był tak duży, że musieliśmy schować się do namiotów. Jurek i Andrzej zde­cydowali się na drzemkę, a ja chciałam najpierw napić się czegoś i mimo bólu głowy zmobilizowałam się do topienia śnie­gu. Ale niezbyt mi się wiodło: najpierw zamiast soku w prosz­ku nasypałam do menażki z wodą mleka, a potem skończył mi się butan *. Przeklinając złośliwość rzeczy martwych wróciłam do nieszczęsnego mleka, ale stanowczo mi nie smakowało.

dziś z bazy potężny ładunek, czuł się doskonale.

— Wyniosłem szpej prawie do końca waszych poręczówek —
pochwalił się. — Jutro cały kawał będę szedł na lekko.

Był cholernym optymistą:

— W ogóle nie schodzę już do bazy — mówił. Pociągniemy
poręczówki do grani a potem... idziemy aż do końca. Zabrałem
z bazy proporczyk Polcargo — specjalnie . na szczyt. Bez tego
nie mogę pokazać się w pracy.

Słuchałam tych żartów, w których na pewno było sporo oso­bistych pragnień, zdając sobie jednocześnie sprawę, że późnym wyjściem zmarnowaliśmy dzisiejszy dzień. Można się było usprawiedliwiać, ale poczucie winy jednak było. Straconych zo­stało wiele godzin doskonałej pogody, która tu, na Rakaposhi, zdarza się podobno bardzo rzadko. Na razie była. Pytanie, jak długo jeszcze?

Wieczorna łączność nie przyniosła żadnych nowości. I tak wiedzieliśmy, że będziemy uzupełniać poręczówki. Pomiędzy tym, co dzisiaj założył Tadek a dwoma 80-metrowymi linami

* Butany (kartusze) — jednorazowe ładunki płynnego gazu (propan-bu­tan), używane do maszynek gazowych.

38

wiszącymi w kuluarze, pozostało jeszcze około 300 m górnej partii lodowego pola. Był to odcinek szczególnie narażony na lawiny spod grani i musiał zostać ubezpieczony.

Nie udało mi się wykręcić, bo Szwagry wyraźnie się uparły. Rzadko kiedy gotowanie w górach sprawia mi przyjemność I muszę przyznać, że na ogół nie cierpię tych wszystkich czyn­ności, jakie składają się na przygotowanie posiłku. Unikam ich, jak tylko mogę. Tym razem trzeba było wziąć się jednak do roboty. Ugotowałam jakąś zupę, na drugie moi panowie zaży­czyli sobie „coś ekstra".

Po paru łyżkach mieli jednak dość tego przysmaku.

— Anka, nie będę tego jadł — powiedział błagalnie Jurek —
zrób coś innego.

No i skończyło się na polskiej mielonce i ziemniakach puree, ule smak „perfumowanej" pakistańskiej konserwy pozostał nam na długo. Brr ...

Zrobiło się ciemno i trzeba było szykować się do snu. Chłop­cy walczyli w swoim namiocie z nierównościami terenu, a ja wybierałam żywność na jutro. Wreszcie zdmuchnęłam świeczkę I wsunęłam się do śpiwora.

Jutro wczesna pobudka — dobiegł mnie jeszcze głos Andrzeja. Potem zasnęłam.

Obudziły mnie przyciszone rozmowy w namiocie Szwagrów. Nie mogą spać? A może trzeba już wstawać? Zmobilizowałam się do zapalenia czołówki i spojrzałam na zegarek: dziesięć po dwunastej.

- No, coś takiego! Chłopcy, nie za wcześnie? — rzuciłam dość głośno.

Wstawaj, wstawaj, my jesteśmy już prawie gotowi —

39


V


Andrzej roześmiał się jak z dobrego dowcipu. — Zaraz wycho­dzimy.

Wściekła ubrałam się błyskawicznie i zaczęłam przygotowy­wać jedzenie. Sama lubię w górach wychodzić wcześnie, ale wstawać w środku nocy, żeby założyć parę poręczówek — to już przerastało moje możliwości pojmowania.

— Skąd u chłopaków taki zapał? — Myślałam. Są chyba
niesłychanie przejęci swą rolą, wreszcie dorwali się do akcji
i chociaż będzie to niewielki fragment są szczęśliwi, gotowi wy­
ruszyć w środku nocy. Wiedziałam, że jest to niepotrzebne, ale
podobał mi się ten ich „spręż" i z radością myślałam, że będą
dzisiaj moimi partnerami. Traktowali mnie wprawdzie troszkę
z góry i byli ode mnie troszkę starsi, ale w tym swoim zapale
wydali mi się nagle bardzo młodzi.

Wychodząc z namiotu poczułam, że noc jest wyjątkowo ciep­ła. Gwiazdy były przymglone, w dole włóczyły się mgły. Śnieg był zupełnie miękki, po skale spływała woda.

Ale pogoda psuła się naprawdę. Grań Nun's Head była w mgłach, gwiazdy zniknęły, zaczął posypywać śnieg.

Ruszyli przy czołówkach do góry. Rozwijając linę obserwo­wałam podchodzące z dołu chmury. Znów zaczęło sypać. Polem śnieżnym obok obozu z szumem ruszyły lawinki. Andrzej wró­cił po dowiązaniu liny do dalszego ciągu poręczówek.

— Przeleciało blisko mnie — powiedział. — To wcale nie
jest wina opadu. Jest ciepło i wyjeżdża ciężki śnieg z góry.

Przez chwilę staliśmy niezdecydowani. Przez mgły znów prześwitywały gwiazdy. Denerwowała nas ta niepewność pogo­dy a także to, że nie potrafimy po męsku zdecydować, co chce­my robić. Kiedy kolejny raz zaczęło sypać ruszyłam w dół. Chłopcy z ociąganiem za mną.

Z wolna rozjaśniało się i — co było najgorsze — pogoda wcale nie była teraz zła. Wprawdzie obie granie były w białych mgłach, ale nad „Hrubą Turnią" niebo było prawie niebieskie. Zbiegałam szybko, żeby nie słyszeć, jak Szwagry mnie przekli­nają za namówienie ich do zejścia. Chcieli nawet wracać do góry. Ale mnie już żadna siła nie zmusiłaby do ponownego po-

40

dejścia. Coraz bliżej była baza ze wszystkimi swoimi urokami. Ostatecznie, miejmy choć trochę przyjemności w tych górach.

Padało już drugi dzień z rzędu. Deszcz przechodził chwilami w śnieg i robiło się wtedy od razu zimno. Niektóre namioty pochyliły się pod ciężarem białej masy, trawa zniknęła — baza nabrała ponurego wyglądu. Mgły wisiały nisko, nie było widać ani gór, ani doliny pod nami. Byliśmy jakby zawieszeni w chmurach.

Tego dnia, gdy razem ze Szwagrami zeszliśmy do bazy, do południa można było jeszcze wątpić w słuszność naszej decyzji. Miałam wrażenie, że wszyscy przyjęli nasze zejście z dezapro­batą. Ale po południu znad Nanga Parbat, zza łańcucha bez­imiennych szczytów, wypełzły ciężkie wały chmur. Zrobiło się duszno, byliśmy wszyscy podenerwowani i kłótliwi, wreszcie spadły pierwsze krople deszczu. Powiał wiatr, góry pociemnia­ły. Załamanie pogody stało się faktem...

W ciągu następnych dni niewiele się zmieniło. Tylko drugie­go dnia wiatr podarł płachtę przy kuchennym namiocie i na posiłki zbieraliśmy się teraz wewnątrz. Ale ciasnota tego po­mieszczenia, zaduch i, co tu dużo mówić, kuchnia pakistańska, wprawił większość z nas w zły humor.

— Pokrzywy z czapatem na obiad, czapat z pokrzywami na
kolację — tak określił to Jurek.

Co do tych pokrzyw nie byliśmy pewni, czym nas Czacza karmi, ale taka nazwa się przyjęła.

— Znowu nie ma co jeść — wybuchnął przy kolacji Tadek na
widok tego, co kucharz nałożył mu na talerz. Razem z Ryśkiem
poszli poszukać konserw. Wrócili po chwili biali od śniegu.

— Do dupy takie jedzenie — podsumował Andrzej. — Jak nas tak dalej będą karmić, to umrzemy z głodu albo się pocho­rujemy.

Jedzenie było rzeczywiście pierwszą „kością niezgody". Paki­stańczycy mieli w bazie to, do czego byli przyzwyczajeni, a w obozach jedli z widoczną przyjemnością naszą żywność. Wszystko im smakowało. Większości z nas natomiast kuchnia pakistańska nie odpowiadała.

— Gdzie to mięso, które nam obiecywali — złościł się Ry­
siek. — Mam żyć tylko zielskiem?

Krystyna, w obawie, że szkodzi jej niezbyt czysto przygoto­wane jedzenie, zaczęła od wczoraj gotować sobie sama.

— To moja ostatnia szansa — powiedziała — Jacek dał mi
już wszystko, co mógł. Nigdy nie brałam tylu lekarstw. Jeśli
mi się nie poprawi... Po zjedzeniu swojego ryżu poszła do na­
miotu. — Zrobię herbatę, przyjdź zaraz.

Siedziałam jeszcze przez chwilę w smrodliwym cieple i obserwowałam jedzących. Podział na dwie grupy był wyraźny —

41


bariera językowa nie odgrywała tu decydującej roli, choć z pewnością także była ważna. Oprócz Momo i Jurka, którzy wkładali masę serca we wzajemne porozumienie się {My friend — wołał zawsze na widok Jurka Momo), nie zostały nawiązane żadne towarzyskie kontakty. Nasi chłopcy zbierali się w namio­cie chorego Jacka i przez cały dzień grali w karty. Pojawiali się tylko w czasie posiłków. Dok, Hamdani, Shami i Zahed pa­stwili się nad radiem lub zabawiali się w wojskowe pokrzyki­wanie, w czym towarzyszył im chętnie Momo. Saddyki nie wychylał nosa ze swego namiotu. Do nas zaglądał czasem Andrzej.

— Trzeba się trochę „odchamić" — mówił, słuchając Vival­
diego. Przychodził też osamotniony Shera, który mieszkając
jako jeden z „wodzów" z Tadkiem i Ryśkiem, nie mógł się
z nimi jakoś zaprzyjaźnić, mimo że skądinąd był bardzo towa­
rzyski. Nic dziwnego, oni dwaj stanowili przecież od dawna
bardzo zgrany zespół, wspinali się razem w różnych górach,
przeszli niejedną przygodę. Doskonale się rozumieli. Teraz właś­
ciwie wspólnie kierowali naszą wyprawą — mieli przecież naj­
większe doświadczenie, zwłaszcza Tadek przewyższał nas
wszystkich swym wyprawowym stażem i nawet Shera, jakkol­
wiek oficjalny kierownik, musiał uznać jego autorytet.

Idąc do namiotu stwierdziłam, że śnieg przestał padać. Poja­wiły się gwiazdy. Może jutro będzie już pogoda?

— Ciekawe, ile śniegu jest w górze — powiedziałam, biorąc
kubek z herbatą. I nasze myśli skierowały się znów ku namio­
tom „jedynki", poręczówkom, grani...

* * *

Rano powitało nas słońce. Momentalnie zniknął śnieg z na­miotów, trawa parowała. Było naprawdę pięknie. Urwiska Nun's Head i część lodospadu zakryte były jeszcze mgłami, ale grań pierwszych zdobywców i sam szczyt wyraźnie rysowały się na tle granatowego prawie nieba. W bieli świeżego śniegu, w przejrzystości porannego powietrza, Rakaposhi wydawał się wyższy, nabierał himalajskiego wymiaru. W górze szalał wiatr, widziałam, jak zwiewał śnieg z grani, tworząc wokół szczytu chmurę. Urwiskami południowo-zachodniej grani raz za razem szły pyłówki.

Ponieważ wszystkich ogarnął szał fotografowania, na śniada­nie zebraliśmy się dopiero koło dziesiątej. Było już bardzo ciep­ło i z prawdziwą przyjemnością rozsiedliśmy się na kamieniach wokół kuchni. Czapaty miały dzisiaj wielkie powodzenie — od­kryliśmy, że są doskonałe nie tylko z dżemem lub miodem, ale

42

także z żółtym serem. Na deser przyniosłam z kuchni kilka pa­czek herbatników.

■— Jakie plany, Ryśku — zapytałam — chyba jutro rusza­my?

Uniosłam głowę — wysoko nad nami waliła się bariera sera­ków podszczytowego plateau. Ogromny obryw jeszcze trwał, a już z 1000 metrów niżej położonej górnej partii lodospadu wzbił się w górę śnieżny obłok. Patrzyłam zafascynowana.

— Ale pieprznęło — Krystyna wciąż jeszcze siedziała spokoj­
nie, ale większość z nas już się zerwała. Tadek strzelał zdjęcia.

Bloody hell! — Shera walczył z zablokowanym aparatem.
Mijały sekundy. Na lodospadzie coś się działo. Ogromny

śnieżny jęzor na pozór powoli i bezgłośnie posuwał się w dół, | równocześnie między obydwoma graniami rosła i potężniała biało-szara chmura. Kłębiące się śnieżne masy z każdą chwilą zagarniały coraz to nowe partie terenu.

Staliśmy w słońcu, wśród zieleni bazy, jeszcze ufni w nasze bezpieczeństwo, jeszcze czując się widzami w tym niecodzien­nym spektaklu. Jesteśmy przecież bardzo daleko! Chroni nas wysoka morena!

Tak. Byliśmy daleko. Ale „to" zbliżało się do nas nieubłaga­nie i w moim mózgu odezwał się pierwszy sygnał alarmowy. Równocześnie usłyszałam głuchy trzask, który potem zamienił się w narastający z każdą chwilą łoskot. Uciekać! Instynkt sa­mozachowawczy tłumiła jeszcze obawa, że jeśli teraz rzucę się do ucieczki, to stanę się celem żartów pozostałych. Nikt nie ru­szał się z miejsca... Jeszcze czekaliśmy... Stałam nieruchomo, mając nieodparte wrażenie, że to wszystko jest jakimś potwor­nym sennym koszmarem. Huascaran * — tam było podobnie — toż nie wierzyli że lawina ich dosięgnie, potem było za późno na ucieczkę.

Pierwsze drzewa na morenie znikały już w śnieżnej kurzawie, Cofaliśmy się powoli, któryś z Pakistańczyków rzucił krót­kie: — Danger!

Uciekać! Nie było już czasu do stracenia. Zaczęliśmy bezład-nie biec w kierunku wielkich want po drugiej stronie polany. Śnieżna ściana pędziła za nami. Zza kamieni, które mijałam,

* 31 maja 1970 r., ze szczytu Huascaran Norte (6655 m) w Andach Peru-wiańskich zeszła wielka lawina, która zasypała bazę wyprawy czechosło-wackiej. Wszyscy uczestnicy zginęli.

43


wyszedł nagle Jurek. Jego twara wyrażała bezgraniczne zdu­mienie — to, co zobaczył, po prostu wbiło go w ziemię.

— Spieprzaj, Jurek — krzyknęłam zwalniając — to słabo
wygląda.

Do ostatniej chwili walczyłam, by nie poddać się panice. Jurek po prostu zniknął. Kątem oka zobaczyłam pędzącą wprost na mnie białą masę. Wokół tupot przebiegających. Na oślep rzuciłam się ku wielkim kamieniom. Wykorzystać wszystkie szanse... Momo zabiegł mi drogę, zderzyłam się z nim i razem potoczyliśmy się w skalne rumowisko. Na szukanie innej kry­jówki nie było czasu. Unosząc głowę dostrzegłam jeszcze jak pobliskie drzewa znikają w pędzącej chmurze. Leżąc osłoniłam głowę rękoma. Potem... uderzenie podmuchu wcisnęło mnie w kamienie, wśród których leżałam. Stres był tak silny, że większość wrażeń zatarła się w mojej pamięci, pozostało tylko potworne zimno, pęd powietrza, huk i narastający ciężar śniegu, który pokrywał mnie z każdą chwilą grubszą warstwą. Z pew­nością nie trwało to długo — coś kazało mi w pewnej chwili spróbować się podnieść i z trudem zrzucając z siebie śnieg dźwignęłam się na kolana. Wokół było zupełnie ciemno, a lodo­wy pył zawieszony w powietrzu utrudniał oddychanie. Zaczęłam kaszleć.

Momo zerwał się szybko i razem ruszyliśmy w kierunku na­szej bazy. Wciąż panował półmrok... Wokół nas pojawili się nag­le inni — Dok, Krystyna, Shera. Ich miejsce pod przewieszoną wantą było dużo lepsze od naszego, toteż ucierpieli znacznie mniej.

— Oni mnie tu zaciągnęli — powiedziała Kryśka. — Inaczej
zostałabym chyba na polanie.

Widoczność poprawiała się z wolna, można było już dostrzec grubą warstwę śniegu pokrywającą wszystko dookoła oraz nie­wyraźne kształty zawalonych namiotów. Pojawili się inni i wkrótce byliśmy w komplecie. Prawdziwy cud, że obyło się bez poważniejszych obrażeń. Zaskoczenie było przecież zupełne. Nasze stroje nie pasowały do zimowej scenerii, jaka nagle za­panowała w bazie. Marzliśmy, stojąc bezradnie, głośno komentu­jąc tę niecodzienną przygodę.

— Zupełnie zgłupiałem — mówił Jurek — dobrze, że Anka
kazała mi się schować...

Andrzeja lawina zaskoczyła w namiocie:

— Wybiegłem, słysząc wasze krzyki i... po prostu stałem. Za­
mieniło mnie w prawdziwego bałwana.

44

— A ja, moi drodzy, schowałem się za sosenkę — wybuch
śmiechu powitał powracającego Jacka. — Ale trochę mnie spo­
niewierało.

Tadek patrzył na nas z dezaprobatą/

— Mówiłem wam przecież, że to będzie tylko pył. Lawina
nie mogła przeskoczyć moreny. Byłem tu cały czas...

Poprzez chmury śnieżnego pyłu zaczęło prześwitywać słońce. Od razu zrobiło się cieplej. Ze zdumieniem patrzyliśmy na ża­łosne resztki namiotów, pogięte maszty, podarte tropiki. Ocalał tylko namiot kuchni. Czekało nas dużo pracy, żeby bazę do­prowadzić do porządku, ale nastroje były doskonałe. Czuło się odprężenie i radość. Jak po każdej sytuacji krytycznej, kiedy po prostu odkrywamy, że jednak dobrze jest żyć.

Po południu wszystko wróciło do normy. Z dystansu kilku godzin żartowaliśmy już z niedawnej przygody. Shera — zago­rzały zwolennik prowadzenia drogi lodospadem Biro — zbierał złośliwe gratulacje z okazji doskonałego wyboru drogi. W końcu, widząc jego przygnębienie, daliśmy mu spokój.

Aż do późna w nocy rozmawialiśmy siedząc przy ogniu. Cza-cza co pewien czas przyciągał z pobliskiego lasu brzozowe po­lana, ognisko w końcu tak się rozpaliło, że trzeba było uciekać przed snopami iskier. Zbliżył nas wszystkich ten wieczór i gdy rozchodziliśmy się do namiotów, po raz pierwszy miałam wra­żenie, że stanowimy całość, że zatarła się odrębność obu grup. Czy tylko na dzisiejszy wieczór? A może będzie już tak do końca? Tylko czas mógł dać odpowiedź na te pytania.

* * *

Obudziłam się w środku nocy. Było niepokojąco jasno — to księżyc stojący wprost nad bazą zalewał wszystko swoim światłem. Miarowo cykał ustawiony w tyle namiotu budzik. Trzecia. Zaczęłam się powoli ubierać, starając się nie obudzić K rystyny.

Dzisiaj, razem ze Szwagrami, wznawialiśmy przerwaną zała­maniem pogody akcję. Mieliśmy ambitne zadanie — torując i uzupełniając po drodze poręczówki, dojść aż do pozostawione­go w górze przez zespół Ryśka namiotu, który w naszym żar­gonie nazwany został z angielska „tent" (5350 m). Po naszych śladach mieli dzień później ruszyć Tadek, Rysiek i Shera, by od „tentu" przejąć prowadzenie. Wczoraj, siedząc u Ryśka w namiocie, wątpiłam trochę w nasze możliwości podejścia 1500 m po świeżym opadzie, ale Szwagry mnie zakrzyczały. Więcej optymizmu, pani Anno — powiedziałam więc sobie

duchu.

45


Grafiki Ryśka przewidywały na następne dni wyjście więk­szości uczestników.

-— Czemu mnie pominąłeś — Krystyna była wyraźnie zdener­wowana — nie możesz wyłączać mnie z akcji...

— Jak chcesz, to możesz iść jutro lub pojutrze — Ryśkowi
było to chyba zupełnie obojętne. — Albo wyjdź dopiero razem
z Jackiem.

Krystyna żachnęła się na tę propozycję, Rysiek jednak nie chciał kontynuować tematu.

Tak, ja też coraz wyraźniej dostrzegałam, że byłyśmy trak­towane inaczej, niż reszta polskiej grupy. Rysiek niewiele się po nas spodziewał, nie miał chyba do nas zaufania. Ze smutkiem pomyślałam, że trudno nam będzie wywalczyć udział w prowadzeniu dalszej akcji...

Gospodarowałam w przedsionku namiotu, szykując sobie śniadanie. Gdy byłam już gotowa zajrzałam do środka. Kryska nie spała.

— Powodzenia — powiedziała cicho -— sprawcie się dobrze.
Baza pogrążona była teraz w ciemności — dopiero wyżej,

na stoku, widać było wyraźną granicę księżycowego światła i cienia. Nie czekając na Szwagrów — byłam pewna, że i tak mnie dogonią — powoli ruszyłam do góry. Było zimno i mimo sporego obciążenia szło się dobrze. Wkrótce byłam już na wy­sokości jęzora lawiny, która tak przestraszyła Sherę pierwszego dnia. Od starego, zbitego śniegu powiało chłodem. Teraz w le­wo i prosto do góry — przy czołówce wyszukiwałam drogę wśród ruchomych piargów. W dole nad bazą błyszczały świa­tełka czołówek Szwagrów. Przystanęłam — jedno zbliżało się szybko.

— Ale pędzisz, Anka — wysapał Jurek.

Ruszyliśmy dalej razem. Byliśmy już wysoko, gdy objęło nas światło księżyca. Równocześnie niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć. Śnieg powyżej „szyjki" był twardy i w rakach podcho­dziło się wspaniale.

— Jak to dobrze, że nie ma torowania — myślałam. — Gdzie
Andrzej?

46

Zbocze pod nami aż do „szyjki" było doskonale widoczne, ale nigdzie go nie dostrzegłam.

— Szwagier idzie wolniej — Jurek przystanął i też popa­
trzył w dół. — Powiedział, że nie będzie się spieszył.

Podchodziliśmy zakosami, wykręcając sobie nogi w kostkach. Wciąż było twardo, dopiero, gdy widzieliśmy już kolorowe namioty „jedynki", zaczęliśmy zapadać się coraz głębiej.

— Potoruję — Jurek wyrwał do przodu. Systematycznie
oddalał się ode mnie, mimo że śnieg sięgał mu powyżej kolan.

■— Ależ ma „parę" — pomyślałam.

W obozie I byliśmy trochę po szóstej. Czekając na Andrzeja zabraliśmy się do porządków — kalenice namiotów ugięły się pod ciężarem zlodzonego śniegu, a płótno było maksymalnie naciągnięte. W środku, w namiotach, było też sporo śniegu. Andrzej doszedł zmęczony.

— Niepotrzebnie ubrałem się, cholera, w puchówkę kiedy
zakładałem raki. Lazłem w niej potem prawie cały czas... Strasz­
nie się zagrzałem.

Pole nad „jedynką" było jeszcze w cieniu, ale wysoko na grani pojawiły się pierwsze odblaski wschodzącego słońca. To nas zmobilizowało i po dopakowaniu plecaków kolejno ruszy­liśmy do góry. Torowanie wziął na siebie teraz Andrzej. Śnie­gu było tu znacznie więcej, miejscami, w linii spadku bocznych żlebów, powstały prawdziwe zaspy. Poręczówki były odcinkami powmarzane w lód — Andrzej wyrywał je z pasją i niezmor­dowanie prowadził. Automatycznie przesuwając petzla * podą­żałam za nim. Poręczówki to świetna rzecz w takim terenie pod warunkiem, że na danym odcinku liny idzie tylko jedna osoba. Inaczej drgania są zbyt duże i wypada się z rytmu. Czekałam właśnie aż Andrzej przepnie się na kolejną poręczówkę, gdy nagle zobaczyłam, że zaczyna rozgrzebywać zaspę pod skałką. Podeszłam do niego.

— Tyle tego śniegu napadało — powiedział — nie wiem czy
znajdę mój ładunek. Gdzieś go tu chyba zostawiłem... Pamiętam,
że oparłem nosiłki o skałę.

Stanęła mi przed oczyma perspektywa rozgrzebywania dzie­siątek zasp na dalszej drodze. A poza tym — ładunek mógł polecieć z jedną z lawin, Andrzej nie przypiął go do liny. Ru-szyliśmy dalej. Za następną skałką zobaczyłam, jak Andrzej walczy, wyciągając coś z pod śniegu.

Znalazłem! — zawołał tryumfalnie — zabiorę go następ­nym razem.

To był już koniec poręczówek. Przed nami była teraz górna pnrlia lodowego pola, którą należało przeciąć ukośnym trawer-

* Petzl — przyrząd zaciskowy służący do wspinania.

47



sem. Zaczekaliśmy na Jurka, u którego w plecaku były liny poręczowe, i zaczęliśmy rozwijać jeden z „kłębów". Nie splątać 400-metrowego odcinka to naprawdę wielka sztuka. Andrzej dowiązał do siebie jeden z końców i ruszył do góry. Szedł na razie wzdłuż skał ograniczających pole, na trawers było jeszcze zbyt nisko. Chcieliśmy poprowadzić linę możliwie jak najwyżej, żeby lawiny, które na odcinku trawersu będą nam zagrażać, miały jak najmniejszą siłę.

—■ Nie ciągnij — Jurek nie mógł sobie poradzić z plątaniną liny, a Andrzej bezlitośnie wyrywał nam poręczówkę z rąk. — Nie ciągnij, do diabła.

— Andrzej! — krzyknęłam. — Zatrzymaj się.
Nie słyszał nas lub nie rozumiał.

— Anka, idź za nim i powiedz mu, cholera, co tu jest —
Jurek był wyraźnie zdenerwowany — niech przestanie ciągnąć.

Zaczęłam iść wzdłuż naprężonej jak drut liny. Nie mogąc z niej korzystać męczyłam się, zapadając się głęboko w miękkim śniegu. Do tego weszłam już w słońce — zrobiło się gorąco i mokro. Andrzej siedział wysoko na skałce.

— Co wy robicie, dajcie luz. Trzeba szybko iść do góry,
a wy trzymacie tę linę... I tak będziemy już robić trawers
w słońcu.

Nie było co mu tłumaczyć. Tymczasem na linie pojawił się luz, a potem... w dole zobaczyłam Jurka. Szedł z całą resztą liny, okropnie splątanej, był zmęczony i wściekły. Powiedzieli sobie parę ostrych słów, ale wiedziałam, że nie jest to poważna kłótnia. To tylko pośpiech i zmęczenie.

Andrzej ruszył trawersem w kierunku niewielkiej skałki w połowie odległości do kuluaru. Było to jedyne miejsce, gdzie można było umocować poręczówkę. Na ostatnich metrach za­brakło mu liny i musiał stać w głębokim śniegu i gorącym, bezlitosnym słońcu. Czułam, że nas przeklina. Wreszcie lina została dowiązana i Andrzej dotarł do skałki. Usłyszałam dźwięk wbijanego haka i po chwili ruszył dalej.

Z wolna podążałam za nim. Słońce paliło niemiłosiernie i ten trawers dał nam wszystkim strasznie w kość. Śnieg lepił się fatalnie do raków i chociaż nie było specjalnie stromo, to obsu­nięcia zdarzały się nam często. Od dobrej chwili widziałam Andrzeja siedzącego w cieniu pod skałką, gdzie zaczynały się poręczówki prowadzące do „tentu". Zazdrościłam mu tego cie­nia, wydawało mi się, że już się tam nie dowlokę. Wreszcie dotarłam do śnieżnej półki pod żółto-brązowym okapem. Na kil­ku wbitych tu hakach wisiał rozmaity sprzęt, do grubej „ryn­ny" * umocowana była poręczówka. Usiadłam obok Andrzeja

* Rynna — rodzaj haka.

i jedyne, czego w tej chwili pragnęłam, to nie wychodzić już nigdy więcej na słońce. Że też mamy taką małą odporność na upał! Czekając na Jurka patrzyliśmy w dół na śnieżną „dechę" opadającą spod naszych nóg i na rozległe pola pod „jedynką". Niezmiernie powoli poruszały się tam maleńkie sylwetki. To Pakistańczycy szli z kolejnym transportem.

— Zawsze wychodzą za późno i potem biorą w dupę od słońca —• powiedział Andrzej.

Trzeba było w końcu ruszyć dalej. Ponieważ skończyło się poręczowanie Andrzej, który nie niósł już liny, dżentelmeńsko zaproponował, że weźmie mój plecak z żywnością. Ze wstydem przyznaję, że dałam mu go z przyjemnością. Szłam teraz pierw­sza, przekopując się przez rozmiękłe śnieżne zaspy. Słońce pa­liło nadal, ale złapaliśmy trochę wiatru i to dodawało mi sił. Najtrudniej przychodziło mi wyrywać poręczówkę spod grubej warstwy śniegu. Teren był bardzo stromy, odcinkami wchodziło się na skałki. Wreszcie skończyły się liny podciągowe, na ostat­nich metrach pod „tentem" przepięłam się na czerwoną linę asekuracyjną. Po chwili byłam przy namiocie. Pomarańczowa „Turnia" rzeczywiście ledwo mieściła się na platformie pod skałami. Do wbitych haków mocowała ją w kilku miejscach lina, ale teraz, po opadach, między skałę a namiot wbiło się tyle śniegu, że zwisała częściowo nad ekspozycję. Trzymając się po­ręczówki zaczęłam odkopywać zupełnie zasypane wejście. Rękaw namiotu okazał się niezawiązany — czyżby o tym zapomnieli? A może wiatr rozwiązał źle zawiązany węzeł? W każdym razie całe wnętrze namiotu pełne było śniegu. Chłopcy już podeszli i bez słowa patrzyli, jak wyrzucam z namiotu śnieg menażką. Potem sprężyli się, podali mi swoje plecaki i zaczęli odrzucać śnieg z dachu. Musieli robić to bardzo delikatnie, materiał był napięty maksymalnie pod ciężarem śniegu i każde draśnięcie ostrzem czekana mogło spowodować rozdarcie.

Była chyba dwunasta, gdy wszyscy znaleźliśmy się w namio­cie. Było bardzo ciasno i trochę bolały nas głowy, ale nastroje mieliśmy doskonale. O trzynastej wywołaliśmy bazę:

— Źle założyliście poręczówki — usłyszeliśmy Ryśka — nie
mogą tak zostać. Mówiłem, żeby prowadzić linę pod skałkami...

To nas. zaskoczyło. Wydawało nam się, że wszystko jest o.k.

Następnego dnia stawaliśmy się typową grupą transportową: mieliśmy zejść do obozu I po ładunki, podejść z nimi do „ten



48

49


tu" i... wrócić z powrotem do „jedynki". „Tent" musiał być wolny dla grupy Ryśka podchodzącej wprost z bazy. Nie za­chwycała nas ta perspektywa, ale mimo to reszta dnia upłynęła nam bardzo miło. Nawet gotowanie przychodziło mi dzisiaj

łatwo.

Pięćset metrów niżej, w „jedynce", gospodarowali Pakistań­czycy. Wieczorem słuchaliśmy ich rozmowy z bazą i chociaż toczyła się w urdu to zrozumieliśmy, że jutro oni także trans­portują szpej do „tentu". Potem odezwała się z bazy Krystyna: miała zamiar wystartować jutro razem z „wodzami" chociaż nie czuła się jeszcze zupełnie dobrze.

Wieczór był piękny, a gwiazdy, z każdą chwilą wyraźniejsze na ciemniejącym niebie, wydawały się dużo bliżej niż oglądane z bazy. Zrobiło się zimno, zamknęliśmy więc namiot i próbowa­liśmy ułożyć się do snu. Było jednak diabelnie ciasno i w koń­cu Andrzej uratował sytuację, układając się „na waleta" w środku między mną a Jurkiem.

* * *

Szybko zsuwałam się po poręczówkach nie chcąc, by przego­niły mnie Szwagry. Opleciona wokół ramion lina wykręcała mi ręce, a rękawice mocno rozgrzewały się od tarcia o poręczówki. Kiedy z trawersu spojrzałam w dół, zobaczyłam ruszających z „jedynki" Pakistańczyków — drobne plamki powoli posuwały się wzdłuż skałek. Wkrótce kolejno mijałam się z nimi — szli pochyleni pod ciężarem plecaków. Mimo to uśmiechali się: — Anka, how are you — pytał każdy.

W „jedynce" zastałam już grupę Ryśka. Krystyna też docho­dziła i zanim przygotowałam sobie ładunek była przy nas. Widziałam, że jest zmęczona, ale uparła się towarzyszyć nam z transportem do „tentu". Chciała tylko przedtem odpocząć. Było mi zimno i nie bardzo chciałam dłużej czekać. Wpięłam się więc w poręczówkę i rozpoczęłam „pogoń" za Pakistańczykami. Po­mogła mi ta noc w „tencie" — byłam z pewnością lepiej od nich zaaklimatyzowana, toteż szłam dużo szybciej. Minęłam Hamdaniego, potem Zacheda — nie mieli pretensji, że ich wy­przedzam, pochłonięci byli swoim własnym wysiłkiem. Szczegól­nie Zached wyglądał na bardzo zmęczonego. Szłam teraz razem z Andrzejem, który zabrał sprzed trawersu swój szczęśliwie od­naleziony ładunek. To właśnie Andrzej zauważył wyczerpanie

Zacheda.

— On ledwo idzie — powiedział — ma chyba za ciężki ple­cak, zarżnie się chłopak.

W „tencie" zastaliśmy Doka i Shamiego. Poczęstowali nas sokiem i ruszyli w dół, zwalniając miejsce dla nas i podchodzą-

50

cej z dołu Kryśki. Przysiedliśmy na maleńkiej platformie przed namiotem, ciesząc się, że transport już za nami. Z załamania zbocza wyłonił się Shera ze swoim ukochanym wielkim pleca­kiem. Za nim Jurek. Trzeba było się ruszyć — zostawiliśmy dla nich menażkę herbaty i kolejno zaczęliśmy schodzić.

W połowie kuluaru pod „tentem" znowu mijałam się z Za-chedem. Ja już schodziłam, a on jeszcze ciągle szedł do góry. Sprawiał wrażenie wykończonego. Poruszał się straszliwie wol­no, zaproponowałam mu więc, żeby wpiął ładunek do najbliż­szego haka i schodził. Pokręcił jednak przecząco głową — był bardzo ambitny i nie chciał okazać się słabszym od innych. Na trawersie, w ciężkim rozmiękłym śniegu, spotkałam idących do góry Ryśka i Tadka. Minęli mnie bez słowa. Wiedzieli oczywiś­cie, że nie poprawiliśmy poręczówek, ale byli widocznie zbyt zmęczeni, żeby robić z tego sprawę. Zadowolona, że nam się „upiekło", popędziłam w dół. Mimo wstrętnie klejącego się śniegu szybko dotarłam do „jedynki". Od wczoraj stały tu trzy namioty — ostatni został rozbity przez niefrasobliwych Pakis­tańczyków w miejscu, gdzie podejrzewaliśmy istnienie wielkiej szczeliny między skałą a śniegiem. Ponieważ spali w nim właś­nie oni, postanowiliśmy poczekać spokojnie na wynik ekspery­mentu. Stojące w obozie od początku „Turnie" przedstawiały żałosny widok. Słońce wytopiło spod nich tyle śniegu, że spora część podłogi wisiała w powietrzu. Marudziłam tak długo, aż wreszcie namówiłam Szwagrów do przestawienia namiotów i poprawienia platform. Dzięki temu, że „Turnie" mają usztyw­niony szkielet udało się je po prostu opuścić na zbocze poniżej wraz z całą zawartością. Rąbanie nowych platform okazało się ogromną pracą. Zaczęła nam pomagać Krystyna i — o dziwo — Zached. Po dojściu do obozu wydawał się ledwo żywy, ale teraz rozkręcił się i wkrótce stał się duszą całego zespołu. Ko­menderował nami z komiczną powagą.

— Wreszcie może się trochę wyżyć — myśleliśmy, ponieważ Zached, jako najmłodszy stopniem wojskowym Pakistańczyk, nie miał wśród swoich nic do powiedzenia.

Gdy ponownie ustawiliśmy namioty miejsce obozu objął już cień. Pochowaliśmy się szybko do środka i we wszystkich na­miotach rozpoczęło się wieczorne gotowanie.

Następnego dnia ruszaliśmy wszyscy do góry, by iść w ślad za grupą Ryśka, korzystając z zakładanych przez nich porę­czówek. Ta wielka, z rozmachem zaplanowana akcja, miała do­prowadzić do założenia i wyposażenia obozu II, który, według planu, miał stanąć już na ostrzu naszej grani. Szwagry, jak zwykle, chcieli wystartować bardzo wcześnie. Najwyżej zastaniecie „wodzów" jeszcze w śpiworach — powiedziałam. — Przecież nie lubią wcześnie wstawać...

51


Ale tak naprawdę to obawiałam się czegoś innego: czy pro­wadząca trójka będzie w stanie założyć jutro obóz II? Czy nie napotkają dużych trudności, czy wystarczy lin poręczowych? Uruchomienie 8-osobowego zespołu transportowego przy nie rozeznanej drodze do grani wydawało mi się trochę ryzykowne. Przecież może się to skończyć totalnym „wycofem", a wtedy szkoda będzie czasu i sił. Czy nie lepiej najpierw założyć po­ręczówki a dopiero potem organizować transport? Podzieliłam się moimi obawami z Krystyną.

— Co się martwisz za leadera — powiedziała ironicznie.

I wtedy dopiero spojrzałam na tę sprawę inaczej: nie mam przecież żadnego wpływu na decyzje, nie ma tu mowy o wy-prawowej demokracji. Więc o co się do cholery martwię?

Gadałyśmy jeszcze chwilę, aż wreszcie Andrzej zaczął się złościć, że nie dajemy mu spać. Umilkłyśmy — śpijcie, śpijcie chłopcy, jutro będzie ciężki dzień.

* * *

Niebo dopiero rozjaśniało się, gdy wpinałam petzla do pierw­szej poręczówki nad obozem. Z góry wiatr zwiewał drobne kryształki lodu, poza tym było cicho i jakoś uroczyście. W pra­wie czarnych głębiach doliny czaiły się mgły. Powolny marsz wzdłuż linii poręczówek działał na mnie usypiająco mimo zim­na jakie panowało. Wytrzeźwiałam dopiero wtedy, gdy przed trawersem dogoniła mnie Krystyna.

— Widziałaś kogoś powyżej „tentu"?
Pokręciłam głową.

— Albo ruszyli bardzo wcześnie — powiedziałam — albo...
są jeszcze w namiocie.

Krystyna wpatrywała się uważnie w zbocze powyżej nas.

— Nie widzę żadnych śladów — stwierdziła.

Ruszyłyśmy dalej, poganiane coraz wyraźniejszym odblaskiem słońca na grani Secord Peak. Już było późno! W kuluarze przepinałam się właśnie na drugi podciąg i machinalnie spojrza­łam w górę. Samotna sylwetka oderwała się od „tentu" i po­woli zaczęła trawersować do żlebu z prawej strony skałek, osłaniających namiot. Podeszła Krystyna.

•— Co oni wyprawiają... — powiedziała nawet nie tyle ze złością co ze smutkiem. — Nie mogli wyjść wcześniej? Przecież zaraz zrobi się tu prawdziwy kocioł.

Za nami szli już pozostali — wyraźnie widać ich było na trawersie, zbliżali się szybko... A wyżej? Pierwszy (był to Tadek) zniknął za śnieżnym żebrem, w ślad za nim ruszyli Rysiek i Shera. W chwilę później byłyśmy już w „tencie". Czekałyśmy chwilę ale zaraz zrobiło się nam zimno, a poza

52

tym podeszli z dołu pozostali i brakowało dla wszystkich miejsca. Ruszyłyśmy więc dalej za niewidoczną już grupą Ryśka, prowadzone przez nowo założone poręczówki. Grzbiet żebra, na którym wkrótce się znalazłam, załapywał już pierwsze promienie słońca. Jaki kontrast z niebieskawym cieniem poprzednich godzin! Całe zbocze powyżej także oświet­lało już słońce, tylko głęboko w kuluarach ukrywały się jeszcze resztki cienia. Patrzyłam w górę na lodowo-skalną ścianę, która wysoko, bardzo wysoko, przechodziła w niebo, (Gdzieś tam była nasza grań. Wiatr wywiewał zza niej strzępki mgły. Na żeberku, kilkanaście metrów poniżej, pojawiła się Krystyna i Andrzej. Ruszyłam dalej. Trochę wyżej, po przeejściu pasa kruchych skałek, zobaczyłam grupę Ryśka. Nie posunęli się zbyt daleko: głęboki śnieg i trudności z biciem haków znacznie zwalniały ich tempo. Wysoko widziałam pro­wadzącego niezmordowanie Tadka, powoli zbliżającego się ku skałkom, niżej Rysiek walczył z kłębem poręczówki. Pozbawiona emocji, jaką daje jakiekolwiek prowadzenie, nawet w nietrudnym terenie, szłam za nimi zamknięta w kręgu własnych myśli i narastającego zmęczenia. Upał, ciężki plecak, rozmiękający śnieg i — niekończące się metry poręczówki. W czasie postoju, kiedy musieliśmy czekać na założenie kolej­nych odcinków liny, ogarniała mnie coraz większa senność. Opierałam kask o strome zbocze przed sobą, oczy zamykały się same. A potem — znowu do góry...

'.

Pamiętam, siedzieliśmy w czwórkę: Kryśka, Andrzej, Jurek 1 ja pod skałką, która dawała odrobinę cienia. Była cudowna pogoda, jeden z najpiękniejszych dni wyprawy, a my nie widzieliśmy nic oprócz puszki soku i tej plamy cienia na śnie-gu. Wysoko Tadek forsował stromy kuluar prowadzący do grani, a nam trudno było znaleźć w sobie chęć do dalszej dro-i. Dopiero gdy nadeszli Dok i Hamdani — zrobiło się ciasno ruszyliśmy do góry.

W połowie kuluaru Tadek umocował poręczówkę do wystają­cych ze śniegu skalnych bloków, mających kształt otwartej dłoni. Kiedy tam doszłam, zauważyłam, że Shera wciąż tkwi w miejscu, gdzie widziałam go z pół godziny temu. A więc Kilów postój. Może napotkali trudności?

Podszedł do mnie Jurek.

— Żeby się nie zapchali — wysapał.

Czekaliśmy długo, niecierpliwie spoglądając w górę. Shera roś wołał do Ryśka i Tadka, widziałam, jak macha rękami, ale nie mogłam nic zrozumieć, bo wiatr porywał jego słowa.

— Kłócą się, czy co? — zaniepokoił się Jurek.

Krystyna i Andrzej, kilkanaście metrów pod nami, przy-siedli w śniegu.

53


ft


— Zróbmy platformę i siadajmy — zaproponowałam — to

może jeszcze potrwać...

Z góry posypały się lodowe odłamki: to zjeżdżał we „francuzie" * Shera. Jego raki błyskały w słońcu. Potem, zza, przełamania, pojawił się Rysiek.

— Stary, do grani jeszcze kawał. Wyleźliśmy na strome pole,
lód, nie ma jak asekurować. Tadek poszedł na całą „osiemdzie­
siątkę" i coś tam założył, ale dalej... Zabrakło nam jakieś
200 metrów liny. Jutro trzeba donieść z „jedynki" poręczówki

i to dokończyć.

— To znaczy, schodzimy do „jedynki"? — upewnił się

jeszcze Jurek.

— Oczywiście — Tadek zatrzymał się w zjeździe parę
metrów nade mną. — Wy do „jedynki", my do „tentu".

Do pętli obejmującej skalne „palce" wpięliśmy plecaki. Byliśmy rozgoryczeni — tyle wysiłku, tyle tego targania worów i wszystko na nic. Popatrzyłam w dół — w zawrotnej głębi widać było linię naszych śladów, a kilkaset metrów niżej delikatną kreseczkę trawersu. Znów tam wracaliśmy, wraca­liśmy z uczuciem porażki, wracaliśmy, by jutro zacząć od początku... Automatycznie oplotłam linę wokół ramion. Roz­poczęła się długa seria zjazdów...

Ostatnia poręczówka nad „tentem" była zbyt naciągnięta i albo lina wyłamywała ręce albo trzeba było wejść na skałki. W „tencie" zauważyłam szykującego się do dalszego schodzenia

Sherę.

— Czemu schodzisz — zdziwiłam się — nie idziesz jutro do

góry?

— Chcę być razem z moimi ludźmi — powiedział krótko. —

Są zmęczeni.

Ostro, zdecydowanie ruszył w dół.

niego.

Śnieg lepił się potwornie do raków i schodziłam naprawdę wolno. Shera zdjął raki jeszcze w „tencie" i teraz mogłam mu tylko zazdrościć świetnego tempa. Dotarłam do „jedynki" jedna

z ostatnich.

— Wiesz, co się stało? — powitała mnie Krystyna — Shera

* „Francuz" — sposób zjazdu na linie, polegający na specjalnym ople-ceniu liny wokół ciała.

zgubił śpiwór w czasie zejścia. Widocznie źle wpiął go w kara­binek. Śpiwór poleciał mu prawie na sam dół, aż do „szyjki", a Shera uparł się, że go poszuka i wróci do nas.

— To diabeł — powiedział z uznaniem Jurek. — Skąd on ma tyle sił? Ja już bym chyba zszedł do bazy.

Reszta popołudnia upłynęła pod znakiem oczekiwania na nie-szczęsnego pechowca oraz na... Zacheda. O ile przez cały czas widzieliśmy głęboko w dole maleńką sylwetkę Shery, o tyle nieobecność Zacheda zaczęła nas w końcu niepokoić. Czuł się ostatnio nie najlepiej, chodził naprawdę wolno. A teraz... Może coŚ się stało? A może zszedł tylko do „tentu"?

W niezawiązanych butach podeszłam kilkanaście metrów wzdłuż pierwszej poręczówki. Widoczność była stąd dość dobra i wkrótce wypatrzyłam pod skałkami powoli poruszającą się postać. A więc schodził. Wróciłam uspokojona, ale upłynęło pół godziny a Zacheda nie było nadal. Shera za to zbliżał się po­woli, przystawał co chwila, widzieliśmy, że jest bardzo zmęczo­ny. Było go nam naprawdę żal. Zacheda nie było w dalszym ciągu i zaczęliśmy się już szykować do akcji ratunkowej, gdy w końcu pojawił się. Niesłychanie powoli podszedł do namio­tów i po prostu stanął bez słowa.

Zached apatycznie ruszył w dół zbocza.

■— Zjeżdżaj na dupie, będzie szybciej — radził mu po polsku Jurek.

O dziwo, pomogło! Po chwili chłopak zaczął zsuwać się na siedzeniu. Szybko nabrał rozpędu. Wkrótce minął podchodzą­cego Sherę. Na ostatnich metrach pod obozem Shera stawał dosłownie co krok.

Anka, rope, please — zawołał w końcu.

Myślałam, że żartuje, ale on się uparł i w końcu Jurek rzucił mu kawał poręczówki. Shera wydrapał się jakoś na plat­formę koło namiotu i ciężko usiadł.

Bloody hell — wykrztusił.

Nie było tego wieczoru wesołogo nastroju w obozie. Zmęcze­nie i świadomość, że wróciliśmy prawie spod grani, podziałały przygnębiająco. Nawet piękne gwiazdy nie mogły poprawić nam humoru.



54

55


Obóz II (19-21 czerwca)

Szwagry, jako amatorzy wczesnego wychodzenia, zaofiarowali się wczoraj, że wyruszą z „jedynki" nocą, aby donieść do „tentu" brakujące liny poręczowe. Obudzili nas wychodząc. Była czwarta. Shera zabrał się do gotowania zupy mlecznej, a potem poszedł „poderwać" swoich. Koło szóstej z wolna ruszy­liśmy do góry. Musiało być ciepło, bo śnieg nie był zmarznięty i zapadaliśmy się głęboko, tracąc siły na wygrzebywanie się z rozmiękłej papki. Dopiero wyżej, na trawersie, śnieg zrobił się twardy, a miejscami pokazał się lód. Powyżej „tentu" weszliśmy w słońce — idący przodem Shera zatrzymał się przy skałkach, zdjął plecak i energicznie zaczął ściągać gruby swe­ter. Nagle zaklął, zobaczyłam, jak Kryśka usiłuje złapać coś spadającego, a potem... kilka metrów ode mnie przeleciał ko­ziołkując altimetr. Widziałam, że zniknął w kuluarze. Cholerna strata! Shera był niepocieszony.

— Nie wiem, jak powiem o tym w klubie — wyznał.

Za drugim razem droga wydała mi się znacznie krótsza. Już wkrótce urwiska Secord Peak były prawie na naszej wysokości. Jeszcze parę poręczówek i byliśmy przy pozostawionych po­przedniego dnia ładunkach.

Pakistańczyków nie było widać w dole i Shera zaczął się martwić, że, być może, w ogóle nie wystartowali z „jedynki". Dostrzegał coraz bardziej różnicę klas między grupą polską a swoimi ludźmi i był pełen obaw co do ich udziału w dal­szej akcji. Wiedział, że przypadnie im rola tragarzy, przeczuwał konflikty i nieporozumienia.

Minęliśmy już miejsce, do którego dotarła wczoraj grupa Ryśka. Przypięte do haków wisiały tu nosiłki, zwój liny i na­mioty. Poręczówki prowadziły teraz prawie poziomo stromym lodowym polem, w górze widać było piętrzące się na grani turnie. Idąc trawersem unikaliśmy wspinania się na nie, ale wielka ekspozycja i bardzo twardy lód czyniły drogę nieprzy­jemną. Lina niewiele pomagała i trzeba było poruszać się na­prawdę ostrożnie. Zza grani wiatr wywiewał chmury, wydawały się pędzić tak blisko, że przyprawiały o zawrót głowy. Porę-

56

czówka szła teraz ostro do góry, z prawej strony niewyraźnie widać było w mgłach fantastycznie poszarpane lodowo-skalne uskoki. Jeszcze chwila i wiatr uderzył mnie w twarz — byłam na ostrzu północno-zachodniej grani.

Wąska, wyrąbana w lodzie platforma z trudem mieściła kil­ka osób. Trochę wyżej Tadek i Rysiek zajęci byli wykuwaniem kolejnej półki. Wpięte do długiej pętli wisiały na zboczu plecaki i sprzęt. Było cholernie zimno. Z trudem zmobilizowałam się do zdjęcia plecaka i wyciągnięcia kurtki puchowej.

W dół, na stronę doliny Hunzy, opadała spod naszych nóg wspaniała ściana, przechodząca niżej w labirynt lodowych turni i ogromnych bezdennych szczelin. Wiało z tej czeluści grozą... Cofnęłam się w milczenu. Jakże krucha była ta grań, na której się znajdowałam. Tu, gdzie stałam, było trochę skały, ale dalej wielkie nawisy wywieszały się na kilkanaście metrów ponad pustkę północnej ściany. Patrzyłam przed siebie. Wszystko gi­nęło w mgłach i tylko miejscami przebijała przez nie delikatna koronka grani, która miała nas doprowadzić do szczytu. Była chyba nie do zdobycia!

Z ciężkim sercem wzięłam się do kopania trzeciej platformy. Czekan z trudem nadgryzał lód, wkrótce dotarłam do skały. Przyszedł mi z pomocą Shera i podważony czekanami blok po­leciał w przepaść. Od razu zrobiło się dużo miejsca. Jeszcze trochę „kosmetyki" i miejsce na namiot było gotowe. Tuż nad nami Krystyna i Szwagry rozstawiali już „Turnię". Najgorzej poszło Ryśkowi — jego półka była tak wąska, że nie było mo­wy o postawieniu tam namiotu. Powyżej nas wznosił się na grani „żandarm" zbudowany z brązowych skalnych tafli. Tadek wyrąbał jedną z nich i ułożył na próbę na brzegu półki. Tak, to był pomysł! Andrzej wziął się na serio do „rozbiórki" grani i wkrótce brakująca część platformy została misternie nadbudo­wana. Rysiek wykazał tu znakomite zdolności murarskie.

Już od dobrej chwili otaczały nas mgły, zaczął posypywać drobny śnieg. Pogoda psuła się wyraźnie. I wtedy okazało się, te mamy tylko dwa namioty — ten, który przyniósł Shera rozwijali właśnie Rysiek i Tadek, w drugim gospodarowały Szwagry i Krystyna. Słyszałam jej wesoły glos i brzękanie me­nażek i... krótko mówiąc, byłam wściekła. Co będzie, jeśli żaden z Pakistańczyków nie przyniesie namiotu? Trzeba będzie wtedy zejść do pozostawionych pod granią ładunków. Shera też był zły — dotąd jego ludzie nie dotarli do nas i martwił się pew­nie o nich, a poza tym z pewnością czuł, że będzie musiał odesłać ich na dół. Miał pretensje do Ryśka, że w sytuacji, gdy

57


nie starcza dla wszystkich miejsca w obozie, bez dyskusji de­cyduje, że schodzą Pakistańczycy. Shera chciał dla swoich lu­dzi jak najlepiej i starał się zapewnić im prawidłową aklimaty­zację, ale jego sugestia o zejściu kogoś z nas wywołała nieo­czekiwany skutek. Rysiek podniósł głos, a Tadek zdenerwowa­ny wybuchnął:

— O key, weź swoich ludzi i poręczuj z nimi grań, a ja
mogę zejść i zająć się noszeniem. Bardzo mi to odpowiada.

Shera nie miał na to odpowiedzi. Nie zazdrościłam mu sy­tuacji — był przecież kierownikiem tylko formalnie, nie mając oparcia w swoich ludziach był zdany na decyzje Ryśka i teraz gniewne słowa Tadka boleśnie mu to uprzytomniły. Wściekły zaczął szykować się do zejścia po trzeci namiot. Na szczęście zza przełamania zbocza ukazał się Dok. Nie miał namiotu, przyniósł zresztą w ogóle mało, ale z jego słów wynikało, że Hamdani zabrał spod grani oba namioty. Odetchnęłam z ulgą. Dok szybko pożegnał się i ruszył z powrotem. Do góry szli te­raz już tylko Shami i Hamdani. Było jednak jasne, że dla obu nie będzie miejsca w obozie.

— Słuchaj — zwróciłam się do Shery — możemy nocować
w czwórkę. „Turnia" jest duża i jakoś się zmieścimy.

Pojawił się zmęczony Hamdani. Zaczęłam rozbijać przyniesio­ną przez niego „Turnię", namordowałam się okropnie, bo szkie­let tego namiotu montuje się od wewnątrz, a oni nie umieli mi pomóc. Dopiero po przyjściu Shamiego namiot był gotowy. Siedziałam w środku szczęśliwa, że nie muszę już trząść się z zimna na zewnątrz, a oni wrzucali do namiotu przyniesiony ekwipunek. Shera zdecydował, że Hamdani zejdzie dziś do „tentu" — chłopak przyjął to bez protestu. Przed odejściem wysypał z plecaka przyniesioną żywność — były to same sma­kołyki, potem wyciągnął menażkę, maszynkę i kartusze *, łyżki, świeczki i... radio.

— To dla Shamiego — wyjaśnił.

Dzięki Hamdaniemu nasz namiot był wspaniale zaopatrzony. Mieliśmy naprawdę wszystko. Zaczęłam gotować, bo byliśmy nieludzko głodni, ale wtedy zaczęły się kłopoty. Ludzie z innych namiotów, gorzej wyposażonych, zaczęli zgłaszać swoje braki i po prostu domagać się niektórych rzeczy. Najpierw Rysiek zrobił awanturę o łyżkę, potem trzeba było koniecznie dać maszynkę Krystynie. Jeszcze kubek dla Tadka, jeszcze menażka i herbata dla namiotu Ryśka...

— Anka, daj im wszystko, poczekamy — Shera wściekły za­
kopał się w śpiwór.

* Kartusze — jednorazowe ładunki płynnego gazu (propan-butan), uży­wane do maszynek gazowych.

58

Atmosfera tego wieczoru była nieznośna. Po raz pierwszy zagrały w nas wzajemne antypatie, drobne pretensje urosły do rangi problemów. Na zewnątrz wzmagał się wiatr, śnieg coraz grubszą warstwą pokrywał namioty, a niektórzy z nas zastana­wiali się, jak potoczą się dalej losy wyprawy.

* * *

Następnego dnia pogoda nie dała nam szansy. Wiatr przewa­lał się przez grań, wyczuwało się drganie namiotów. Rysiek za­rządził odwrót. Bez żalu opuszczaliśmy to wietrzne miejsce, o które tak długo walczyliśmy. Ale jak zawsze góry były sil­niejsze i kolejno ruszyliśmy w dół.

— Umocujcie namioty — Tadek przed zejściem rzucił w na­szą stronę kawał poręczówki.

Stojące na samym ostrzu, słabo przytwierdzone do lodowego podłoża namioty wystawione były na całą siłę wiatru. Dopóki obciążaliśmy je siedząc wewnątrz — były bezpieczne. Czy utrzy­mają się jednak przez wiele godzin, kiedy nie będzie nas w obozie? Poza połączeniem namiotów liną umocowaną do ska­ły nic więcej nie można było zrobić. Trzeba było zostawić wszystko na łaskę losu. Przysiadłam na skraju platformy zakła­dając raki. Było tak mało miejsca, że Shami, który nieostrożnie poruszył się wewnątrz namiotu, o mało mnie nie zepchnął. I pomyśleć, że właśnie obóz II chcieliśmy postawić w doskona­łym, wygodnym, bezpiecznym miejscu.

Już gotowa, jeszcze przez chwilę stałam przy namiocie, wpat­rując się w majaczący w mgłach zarys grani. Dziś wyglądało to znacznie lepiej, chociaż najbliższa nas grupa kilku turni była tak poszarpana, że o drodze ostrzem nie było co marzyć. Po­zostawał eksponowany trawers po prawej stronie grani. Musiało puścić... Jeśli mieliśmy iść dalej...

Śnieg sypał teraz mocniej i gdy spojrzałam w dół, nie zoba­czyłam nic, oprócz niknącej w ruchomej bieli poręczówki. Wpięta w linę zanurzyłam się we mgłę.

* * *

Baza powitała nas zielenią. Szare do niedawna gałęzie brzóz rosnących wokół namiotów pokryły się zieloną mgłą drobnych listków. W porównaniu z pełnią zimy, jaka wypędziła nas z gór, ta wiosna w kilka godzin później wydawała się nieprawdopo­dobna. Momo z powagą wręczył nam listy, które z Polski po­przez Ambasadę, Pakistan Alpine Club i Gilgit dotarły aż do nas. Goniec przyniósł je właśnie dzisiaj rano. Siedzieliśmy na trawie koło kuchni grzejąc się w słońcu i zaglądając jeszcze

59


do listów, kiedy pojawiło się w bazie spore stado bydła. Zwie­rzęta pasły się na okolicznych zboczach, wychodząc całkiem wy­soko, a teraz przyszły, znęcone nowym ujęciem wody, jakie wybudował Burkatt.

— Przychodzą już od kilku dni — wyjaśnił Momo.

Stadko zatrzymało się niezdecydowanie na środku polany. Rysiek wypatrzył byka i porwawszy czerwony śpiwór ruszył w jego kierunku.

— Zaraz wam pokażę corridę — wołał.

Zwierzaki patrzyły na jego manewry nieufnie i w końcu rzu­ciły się do ucieczki.

Pod wieczór wypogodziło się prawie zupełnie i zaczęliśmy trochę żałować, że może zbyt pochopnie opuściliśmy grań.

— Można było zostać, cholera — Andrzej martwił się chyba
najbardziej z nas. — Ale teraz już koniec. Jak następnym ra­
zem wyjdę z bazy, to wracam już ze szczytem w kieszeni...

Zaczęliśmy snuć plany i w wyobraźni zakładaliśmy już na grani następne obozy. To zadziwiające, jak szybko myślami wróciliśmy w góry, w ten obcy człowiekowi świat, który porzu­ciliśmy kilka godzin temu. Wciąż silna i coraz silniejsza była w nas chęć walki, a zejście do bazy tylko nam to uprzytomni­ło. Ta zawziętość była naszą największą silą.

Przy kolacji, kiedy siedzieliśmy wszyscy przy ognisku, Shera zupełnie nas zaskoczył:

— Uratowaliśmy się z lawiny, założyliśmy obóz II, trzeba
to uczcić! — zawołał, unosząc w górę jakąś butelkę.

Coś takiego! W Pakistanie, kraju absolutnej prohibicji... prawdziwa rewelacja! Wino, produkowane domowym sposobem w dolinie Hunzy, zwane tu potocznie Hunza-Water, przyniesione zostało z dołu przez naszego gońca razem z listami. O ile lis­ty to był obowiązek, to co do Hunza-Water podejrzewaliśmy prywatną inicjatywę Momo lub... Shery.

W każdym bądź razie propozycja oblania dotychczasowych sukcesów spotkała się z pełnym zrozumieniem. Tylko Saddyki przezornie wycofał się do namiotu.

— Generał nie jest zadowolony z naszych osiągnięć — Shera
smętnie pokiwał głową, rozlewając wino do kubków. — Właś­
nie dostałem depeszę: uważa, że akcja rozwija się za wolno —
Shera z szelmowskim uśmiechem uniósł kubek.

Rozśmieszyła nas ta wojskowa górska biurokracja. Wypiliśmy zdrowie generała, ciesząc się w duchu, że nie jesteśmy armią pakistańską, ktćra nawet w górach podlega generałom.

Wino miało dziwny smak i było nadspodziewanie mocne. Te­go nie doceniliśmy. Pakistańczycy rozpoczęli tańce przy ognisku,

60

po chwili dołączył do nich Tadek. Ze zdziwieniem patrzyłam na jego pląsy. Zawsze dotąd trzymał się na dystans, teraz wy­dawał mi się zupełnie inny, sympatycznie rozbawiony.

— Tańczcie, tańczcie — namawiał nas co chwila. Poszliśmy za jego przykładem. Bawiliśmy się długo w nocy — honor nasz ocaliła pogoda, która następnego dnia była niewiele lepsza, i z czystym sumieniem mogliśmy pozostać w bazie.


Grań z bliska (22-27 czerwca)

Siedziałam na ogromnym kamieniu i patrzyłam na naszą Górę. Wypiękniała po ostatnich opadach. Błyszczał w słońcu lód w kopule szczytowej, regularna piramida wyraźnie rysowa­ła się na tle nieba. Jakże to jeszcze daleko! Zostaliśmy w bazie w trójkę: Rysiek, Shera i ja. Reszta powróciła już do góry — Tadek i Szwagry podeszli dzisiaj do „tentu", Krystyna, Jacek i czwórka Pakistańczyków osiągnęli obóz I. Z nami byli jeszcze Momo i Saddyki, ale obaj wyraźnie stracili zapał do akcji górs­kiej i zaliczyliśmy ich do „towarzystwa bazowego".

Nasza trójka miała jutro wyruszyć do „tentu", następnego dnia osiągnąć obóz II, potem — przejąć prowadzenie na grani. Cieszyła mnie ta perspektywa — możliwość pójścia do przodu, udział w tworzeniu naszej drogi, wreszcie wspinanie, a nie ten ogłupiający transport szpeja, który jest wprawdzie w górach wysokich koniecznością, ale który wykonywany stale zamienia alpinistę w tragarza.

Pamiętam — rozmawiałam kiedyś o tym z Ryśkiem:

— Akcja nie polega tylko na poręczowaniu — mówił — no­
szenie też jest ważne... Wszystko jedno co robisz na wyprawie.
Oczywiście, — dodał — pierwszeństwo ataku ma zespół idący
z przodu, ale wejść mogą wszyscy.

Już wtedy nie chciał zrozumieć, że to nie chodzi wcale o wejście na szczyt. Do szczytu było jeszcze tak daleko... Cho­dziło o partnerstwo, o docenianie naszych umiejętności.

O trzynastej zgłosili się chłopcy z „tentu" i Krystyna z „jedynki". Chwilę trwały ustalenia akcji na dzień następny, potem Shera dorwał się do radiotelefonu i rozpoczął długą dys­kusję z Hamdanim. Mikrofon przejął znów Rysiek:

— Zmieniłem zdanie co do jutrzejszego dnia — powiedział.
— Niech Jacek zaczeka na nas w „tencie", Anka pójdzie tylko
do „jedynki". Nie będę się z babą wspinał...

Nie słuchałam już dalszej rozmowy — to wystarczyło. Trzeba było długich miesięcy przygotowań wyprawy i prawie trzech tygodni akcji górskiej, by Rysiek jasno sformułował swój sto­sunek do nas, dotąd ukrywany za ogólnikowymi stwierdzeniami.

62

Myślę, że miał prawo uczynić to prywatnie, jeśli takie było jego wewnętrzne przekonanie. Myślę też, że nie miał takiego prawa jako kierownik, który z nami na tę wyprawę pojechał. Ale wo­bec tego my miałyśmy prawo wywalczyć swoją szansę na szczyt. Niewielkie tu miałyśmy możliwości, na nikogo nie mog­łyśmy liczyć. Pozostawało zachować upór i wiarę w solidarność naszego zespołu.

Shera domyślił się o co chodzi (czyżby rozumiał już po polsku?) i zaczął mnie uspokajać. To mnie dopiero rozzłościło:

— Chciałabym pracować na tej górze tak ciężko, jak tylko mogę — powiedziałam mu — ale skoro nikt nie chce mojej pracy, to trudno.

Dłużyło się to popołudnie w bazie. Słuchałam trochę Vival­diego, potem Shera przyniósł kasetę z piękną muzyką indyjską. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Zasypiałam myśląc o grani, której jeszcze nie znaliśmy.

* * *

Shera wyprzedził mnie już na pierwszym podejściu powyżej bazy. Szedł wspaniale i nawet nie próbowałam dotrzymać mu kroku. Potem, już koło śniegu, minął mnie Rysiek. Szłam so­bie powoli dalej, nie było we mnie żadnych ambicji, gdyż na dojście do „jedynki" i tak była masa czasu. Wzdłuż poręczówek nad obozem I przesuwały się drobne sylwetki — to grupa z „jedynki", korzystając z porannego chłodu, transportowała ładunki do „tentu".

Shera i Rysiek byli już w obozie, a mnie nie chciało się skończyć śnieżne pole, którym podchodziłam. Szłam zresztą specjalnie wolno, bo czułam się trochę jak piąte koło u wozu. Wczoraj co prawda Rysiek zaproponował, że mogę zrobić trans­port do „tentu" i wrócić, ale wylazła ze mnie wtedy egoistka i odpowiedziałam mu ostro, że jeżeli nie nadaję się jego zda­niem do wspinania, to nie będę także robić z siebie supertra-garza, i że zaniosę szpej tylko do „jedynki".

Zanim dotarłam do namiotów, Rysiek wystartował już do góry, obawiając się dalszej drogi w słońcu. Shera natomiast nie spieszył się, zaczekał na mnie, zrobiliśmy coś do picia i dopiero potem zaczął szykować się do drogi.

— Pospiesz się — poganiałam go — chcesz iść w największy upał?

W południe ruch na poręczówkach zamarł. Nawet Saddyki, który wyruszył z bazy bardzo późno, dowlókł się już do obozu. Upał był straszliwy.

63


— Rano było cholernie zimno — mówiła Krystyna — szliśmy
cały czas w anorakach *.

Leżałyśmy w namiocie, karrimaty położyłyśmy na dachu, żeby było chociaż trochę cienia, bo słońce przebijało się z łat­wością przez grubą tkaninę.

Kilka dni temu Shami (ten zawsze kucharzył u Pakistańczy­ków) zabrał się do gotowania obiadu z tych konserw. Mając już ustalone zdanie co do smaku pakistańskich specjałów, ob­serwowaliśmy ich z ciekawością. Zaczęli jeść z wielkim apety­tem, ale po paru łyżkach mieli dosyć. Chwilę posiedzieli nad menażką, wreszcie poddał się ostatni i obiad rzucony z rozma­chem poleciał w dół.

— To już po prostu klęska narodowa — powiedział Andrzej.

Po południu, kiedy upał trochę zelżał i zaczęliśmy przygoto­wywać na jutro ładunki, Zached zdecydował się wrócić do ba­zy. Widocznie poprzednio nie była to chwilowa niedyspozycja, bo teraz, mimo odpoczynku w bazie, czuł się znowu źle. Jego organizm po prostu nie znosił wysokości i nie było na to żad­nej rady.

W końcu Saddyki, który — o dziwo — wybierał się jutro do „dwójki" razem z nami, zgodził się wziąć śpiwór Krystyny.

— Przynajmniej będzie z niego jakiś pożytek — mruknęła.

* Anorak — skafander przeciwwiatrowy. 64

Ugotowałyśmy wspaniałą kolację, a potem, leżąc już w śpi­worach, wdałyśmy się w dłuższą dyskusję, którą przerwała do­piero uwaga Doka, że jest już naprawdę późno.

* * *

Ze zwinięciem namiotu poczekałyśmy na słońce. Ruszyłyśmy przez to późno i głęboki śnieg, w którym wczorajsze ślady chłopaków były tylko lekko zaznaczoną linią, doprowadzał nas do rozpaczy.

— Tak się zakopałam, że już chyba w ogóle tu zostanę —
powiedziała w pewnym momencie Kryśka.

W kominach przecinających ścianę, pod którą szłyśmy, pięt­rzyły się fantastyczne, lodowe kaskady, wisiały ogromne sople. Wewnątrz z szumem płynęła woda. Woda była wszędzie...

— Jak to się trzyma? — myślałam, zaglądając w wielkie za­
cięcie ze śnieżno-lodowym okapem.

W chwilę później, kiedy przepinałam się na następną linę, cała ta masa runęła w dół, pokrywając moje ślady rumowiskiem lodowych odłamków. A więc i tu było niebezpiecznie...

Odcinek pod „tentem" zmienił się zupełnie: powyłaziły skałki i pojawił się szary lód. Dobrze, że poręczówki założone zostały jeszcze wtedy, kiedy w kuluarze był śnieg. Teraz byłoby znacz­nie trudniej.

Posiedziałyśmy chwilę przy „tencie", czekając na idącego zia nami Doka.

— Popatrz, idzie jak maszyna — powiedziała Kryśka. — Za­
łożę się, że prawie nic nie niesie.

Dok rzeczywiście nie lubił nosić. Chodził chętnie i szybko ale jego ładunki były przeważnie symboliczne. Dok zadowolony rozsiadł się na śnieżnej półeczce.

Śpiwór Kryśki wziął podobno Hamdani.

—- Idę do góry — zdecydowała Kryśka — nie będę się teraz martwić o śpiwór.

Zaraz ponad „tentem" ogarnęły nas mgły, zaczął nawet posy­pywać śnieg, ale mimo to szliśmy dalej. Od strony Nanga Par-bat napływały ciemne chmurzyska i załamanie pogody wyda­wało się być kwestią godzin. Obóz II powitał nas pustką. Na-mioty były już przysypane cienką warstwą śniegu, ale ślady na trawersie były wyraźnie widoczne. Mimo mgieł widziałam


dziś po raz pierwszy z bliska naszą grań. Poza pierwszą grupą turni przechodziła ona w wielkie plateau z niesamowitymi na­wisami na stronę doliny Hunzy. Śnieg plateau przecięty był równą linią śladów, które wyżej zanikały w skałach, jakimi obrywała się grań Nun's Head. Gdzieś tam walczyli nasi chłop­cy... Uskok wyglądał trudno, jedyną szansą przejścia był kuluar z prawej strony. Dalsza część drogi, widziana w dużym skrócie, była nieczytelna, a grań szczytowa Nun's Head, ozdobiona pięk­ną koronką nawisów, wygięta w łuk ponad zerwą północnej ściany, nie rokowała wielu szans przejścia.

Nun's Head — wybitna kulminacja północno-zachodniej grani, główna niewiadoma naszej drogi! Poza nią leżało wielkie, nie­widoczne stąd plateau podszczytowe, otwierające drogę do wierzchołka. Tam nasze szanse byłyby już duże. Ale czy uda się nam przedostać poza Nun's Head? Co kryje się poza ostrą linią jej grani — może skalne urwisko, może poszarpana lodo­wa grań, może obryw seraków?

Nasilał się wiatr i Pakistańczycy, którzy przyszli niedawno, zbierali się do odejścia. W milczeniu wyładowali plecaki.

— Zaczekajcie, zaraz będzie herbata — zawołała z wnętrza
namiotu Krysia.

Wypili po parę łyków. — Weather no good — rzucił któryś z nich.

— Tragarze wracają na dół — powiedział Shami. W jego
głosie była ironia i nuta żalu, że nie ma dziś dla nich miejsca
w obozie.

Leżałyśmy w namiocie, słuchając delikatnego szumu osypują­cego się po ściankach śniegu.

— Ktoś schodzi — powiedziała w pewnym momencie
Krystyna, wyglądając przez okienko z tyłu namiotu. — Wraca­
ją — dodała po chwili — widzę następnych.

Zaczęła topić śnieg na herbatę, a ja, patrząc na zamgloną teraz grań, czekałam aż pierwszy z wracających ukaże się na trawersie.

— Długo ich nie ma — myślałam — a wydawało się, że
byli zupełnie blisko.

Wreszcie zza załamania zbocza ukazała się samotna sylwetka. Nie musiało być łatwo, bo idący zbliżał się wolno, chwilami niknął mi zresztą z oczu. Gdy był już blisko zauważyłam, że porusza się niepewnie, wydawało mi się, że chwilami się za­tacza.

— To Shera — powiedziała Kryśka — czemu wraca sam,
może coś się stało?

Kilkanaście metrów przed obozem idący obsunął się i zatrzy­mała go dopiero naprężona poręczówka. Z wysiłkiem podchodził do góry.

Shera wczołgał się do naszego namiotu. Zaczęłam zmywać mu z twarzy krew, a on opowiedział nam co się wydarzyło:

Na zewnątrz usłyszałam kroki i ktoś, przechodząc obok, gwałtownie szarpnął naszym namiotem. To przyszli Rysiek i Jacek.

Wrócili Tadek i Szwagry. Byli zmęczeni i bardzo głodni. | — Zaczyna się wspinanie, baby — mówił Andrzej między



66

67


kolejnymi łykami zupy. — Dalej grań wygląda ostro, ale po­winno puścić. Byle wyleźć na Nun's Head. Potem jeszcze jeden obóz i — szczyt.

Było wiele optymizmu w jego słowach, optymizmu, wypły­wającego z wiary w swoje siły. I nagle ta niedostępna grań, owiana dotąd mitem trudności, wydała mi się zwykłym górskim problemem na miarę naszych możliwości.

Jeżeli nawet ją (grań) osiągniemy, w jaki sposób zespół będzie mógł żyć i poruszać się wzdłuż tej lodowej krawędzi * — zastanawiał się George Band patrząc ze szczytu Secord Peak na leżącą u jego stóp północno-zachodnią grań.

A my zamieszkaliśmy na niej. Poruszaliśmy się bezpiecznie wzdłuż jej ostrza. Niczym były wprawdzie nasze siły wobec potęgi Góry, ale osiągnęliśmy już sporo i oczywiście chcieliśmy osiągnąć jeszcze więcej.

* * *

Obudził mnie szron spadający z dachu wprost na mój śpiwór.

— Piękna pogoda, wstawajcie — Shera otworzył okienko i zabrał się do fotografowania.

Namiot po jego stronie oświetlony był już słońcem, na kale­nicy lód szybko zamieniał się w duże krople wody. Wyjrza­łam — rzeczywiście, takiej pogody chyba jeszcze nie mieliśmy! Słońce, zawieszone nad daleką grupą Shispare rzucało pomarań­czowy odblask na zerwy północnej ściany, oświetlało fanta­styczną linię nawisów, podczas gdy reszta grani pogrążona była w niebieskawych cieniach. Spoza Nun's Head wyłaniała się pra­wie regularna skalna piramida — słońce nie oświetlało jej i wydawała się przez to jeszcze odleglejsza. To właśnie był szczyt! Widziałam go stąd po raz pierwszy. Tadek i Andrzej, już gotowi, ostrożnie przeszli koło naszego namiotu, wpięli się w poręczówkę i powoli ruszyli naprzód. Zniknęli już za skalną krawędzią, gdy ich śladami pospieszył Jurek.

Jeszcze wczoraj, kiedy pogoda z godziny na godzinę stawała się gorsza, Rysiek zdecydował, że jeśli załamanie pogody będzie krótkotrwałe, cały zespół z obozu II wyruszy granią w celu założenia „trójki". Tadek i Szwagry, jako pierwszy zespół, mieli dalej zakładać poręczówki i wyszukać miejsce na obóz, reszta stawała się grupą transportową. W przypadku, gdy „trójka" zostałaby założona, zostawali w niej na noc wszyscy „panowie", zaś co do „bab" — to miałyśmy wynieść ładunki tylko do pierwszego uskoku grani i wracać. W nowo założonym obozie nie było dla nas miejsca.

* George Band, „Road to Rakaposhi".

Była już chyba ósma, kiedy po zjedzeniu przygotowanego przez Sherę śniadania (oczywiście mleko i corn-flakes'y) mogliśmy wreszcie ruszyć. Rysiek i Jacek grzebali się jeszcze w swoim namiocie.

— Wyjdziemy później — powiedzieli.

Szłam za Krystyną przepinając się z liny na linę. Pierwszy odcinek nad obozem był dość łatwy, potem teren stawał się bardziej skalny i trzeba było trochę się powspinać. Trawersy kuluarów, eksponowane żebra, rudo-brązowy granit i woda spływająca po skałach. Poręczówka za poręczówką. Pamiętam — jakoś źle przymierzyłam się do skalnego trawersu, wylazłam za wysoko i stałam potem bezradna: napięta lina ciągnęła mnie na dół, ciężki plecak ograniczał swobodę ruchów.

— Złaź, idiotko — udzielałam sobie mądrych rad, ale zejście
było naprawdę trudne. Zastał mnie na tych medytacjach
Shera i z niepokojem przyglądał się moim „popisom". Na
szczęście wszystko skończyło się dobrze.

Teren stopniowo stawał się śnieżny, jeszcze parę lin, trochę zejścia, stromy lodowy trawers i — już było plateau. Usiedliś­my przy końcu poręczówek, umocowanych do kilku śrub i pró­bowaliśmy zrobić coś do picia ze śnieżnej papki i soku w puszce.

— Trzeba postawić tu trasery * — powiedziałam. — Jak
spadnie śnieg, to sam diabeł nie znajdzie tych poręczówek i bę­
dzie się łoiło ** bez asekuracji.

Trudno było zmobilizować się do dalszej drogi. Słońce stało już wysoko, śnieg był miękki i nasiąknięty wodą, a plateau przypominało olbrzymią patelnię.

— Pójdę już — podniosłam się w końcu — dogonicie mnie.
...Liczyłam do pięćdziesięciu i pochylając się na czekanie

z trudem łapałam oddech. Było prawie płasko, a ja — ledwo się wlokłam. Skróciłam etapy do 40, potem do 30 kroków, ale było mi tak samo ciężko. Potem zrobiło się stromej, jeszcze chwila, i zaczęły się poręczówki prowadzące do skałek uskoku. Odpoczywając popatrzyłam w górę — w kuluarze, mniej więcej w jednej trzeciej jego wysokości, zobaczyłam Jurka. Nie poru­szał się, chyba odpoczywał; Andrzeja i Tadka nie było już wi­dać. Z poręczówką szło się o wiele lepiej, a zresztą zaczął się lód i po prostu trzeba było wziąć się w garść. Na ostatnim od-

* Trasery — tyczki z przymocowanym kawałkiem kolorowego ma­teriału, służące do wyznaczania trasy.

** Łoić — w żargonie alpinistycznym wspinać się.



68

69


cinku lina biegła ukośnie i czułam się trochę niepewnie w twardym lodzie, w który zęby moich „tiroli" * wchodziły tylko minimalnie. Nie uśmiechało mi się wahadło ** z ciężkim plecakiem.

Pod skałami nie było wiele miejsca. Wisiały tu przyniesione wczoraj ładunki i spory kłąb poplątanej poręczówki. Widziałam podchodzącą w dole Kryśkę: jej raki, zupełnie tępe, nie trzymały w lodzie i musiała poruszać się bardzo ostrożnie. Przepięłam się na następną linę i trawersem pod skałkami do­tarłam do stromego kuluaru. Prowadził chyba aż do grani, ale z dołu widać było tylko jego pierwszą najbardziej stromą część, zamkniętą skalnym progiem. Tam właśnie biedził się teraz Jurek. Patrzyłam na jego ruchy, były dziwnie powolne, często odpoczywał... Nad jego głową kołysała się luźno zwisająca lina.

— Mamy tu prusikować ***, czy jak? — przemknęło mi przez
myśl.

Jurek znów się poruszył i w dół posypały się skalne odłamki. Zaczęłam się wspinać — było cholernie stromo i nie można było iść, korzystając tylko z poręczówki. Ostrożnie wyszukiwa­łam chwyty w kruszyźnie... Trochę wyżej zatrzymała mnie spora przewieszka — nie znalazłam innej metody, jak po cham­sku wciągnąć się po linie. Zazwyczaj jestem w tym bardzo do­bra, ale z takim obciążeniem to było naprawdę trudne. Dotar­łam do Jurka.

.— Może masz za ciężko — stałam w stromym lodzie i było mi cholernie niewygodnie. — Zostaw jedną linę, odpocznij tu, a potem chodź za mną. Zobaczę, gdzie jest Tadek i Andrzej — zapytam, jak u nich z linami.

Ruszyłam dalej wybijając rakami stopnie. Trochę wyżej wlazłam w kruche skałki. Posypały się kamienie.

— Uważaj! — krzyknęłam do Jurka.

Do grani było już zepełnie blisko — stromy śnieg wyprowa­dził mnie wprost na małą przełączkę pod przewieszoną czerwo­nawą turnią. Dalej ostrze grani było niewidoczne, ze swegot miejsca dostrzegłam tylko bardzo strome śnieżno-skalne zbocze. Wysoko nade mną wspinał się Andrzej.

— Hej! — krzyknęłam — czy potrzebne wam liny? — Nie
obejrzał się nawet — musiał być dalej, niż mi się wydawało.

Była trzecia. Uznałam, że z czystym sumieniem mogę tu zo-

* Tirole — typ raków.

** Wahadło — obsunięcie przy korzystaniu z poręczówki idącej ukośnie, *** Prusikowanie — technika wspinania się po linie za pomocą węzłów łub przyrządów zaciskowych.

stawić ładunek i schodzić. Załadowałam przyniesione żarcie do pokrowca od namiotu i przymocowałam go pętlą do haka. Drganie poręczówki świadczyło, że ktoś podchodził z dołu. Jurek? Zza śnieżnej grańki ukazała się Krystyna. Była zdyszana:

— Shera dostał kamieniem, ma kłopoty z ręką, trudno mu
się wspinać — wyrzuciła z siebie.

Popatrzyłam w dół — Shera podchodził używając tylko jed­nej ręki, druga zwisała bezwładnie. A więc kamienie poruszone przeze mnie ominęły Jurka, którego ostrzegłam, i uderzyły znajdującego się dużo niżej Sherę. Jakże mogłam być tak nie­ostrożna, wspinać się w kruszyźnie kuluaru, nie mając pewnoś­ci, że w dole, pode mną, nie ma nikogo, narażonego na nieu­chronny o tej porze dnia „ostrzał". Tylko cud sprawił, że wy­padek nie był poważniejszy — Shera nie nosił przecież kasku.

Z dołu podchodził Jurek.

— Wiesz, on jest jakiś niewyraźny, pójdę z nim razem —
Krystyna zdecydowanym ruchem założyła plecak.

To mnie zaskoczyło. Jurek był zmęczony, szedł dziś na pewno wolno, ale nic nie wskazywało na to, że jego stan jest niepokojący.

Co jeszcze mogłam jej powiedzieć? Że też jestem zmęczona i że wolałabym schodzić z nią razem, tak jak to było postano­wione? Że lękiem napawa mnie samotny powrót? Że nie chcia­łabym żebyśmy się rozdzielały? Że ona w obozie III będzie być może intruzem?

Odwróciłam się w milczeniu. Poręczówka niknęła w gardzieli kuluaru. Wpięłam się w nią i ruszyłam w dół...

Zjeżdżając z przewieszki usłyszałam w dole głosy — to pod­chodzili Rysiek i Jacek. Zatrzymałam się, żeby ich przepuścić, bałam się, że znów polecą kamienie i że to znów będzie moja' wina. Czekałam chwilę, a oni, trochę niżej, też chyba czekali, bo kiedy ostrożnie wyjrzałam, stali nieruchomo z opuszczonymi głowami. Zobaczyli mnie.



70

71



— Zjeżdżaj! — w głosie Ryśka była wściekłość. Rzucił niezłą
wiązankę.

Zmroziło mnie — to ja tu czekam, żeby bezpiecznie szli do góry, a on... takie chamstwo! Wychodzi w południe, bierze w tyłek, a potem wścieka się bez powodu. Można się chyba opanować.

Odetchnęłam dopiero na plateau. Było już chłodno i szło mi się bardzo dobrze. Wkrótce samotność zaczęła sprawiać mi nawet przyjemność. To zdumiewające, jak szybko człowiek dorasta do pewnych sytuacji. Po pewnym czasie zobaczyłam namioty „dwójki", kręcili się przy nich Pakistańczycy. Zauwa­żyli mnie i coś wołali, ale nie mogłam ich zrozumieć. Szybko byłam przy nich. Miłe powitanie: herbata i kawał ciasta, po­zwoliły mi zapomnieć o niemiłych chwilach dzisiejszego dnia.

Noc była diabelnie zimna, a wiatr tak szarpał namiotem, że ze strachem myślałam, iż lada chwila polecę w dół. Wczoraj do późna czekałam na Krystynę, byłam pewna, że mimo wszystko wróci. Sprawę wyjaśniła dopiero wieczorna łączność: zostawa­ła w „trójce", chłopcy zgodzili się ją przenocować.

— Przyjdę jutro razem z Pakistańczykami — powiedziałam.
Następnego dnia Krystyna opowiedziała mi o swojej drodze

do obozu III:

Relacja Krystyny

— Zrobiło się zimno, wiał wiatr, a my szliśmy strasznie wol­
no. Shera dawał sobie jakoś radę, ale Jurek — słuchaj, co on
wyprawiał z ładunkiem — parę razy wyciągał linę z plecaka,
wieszał przy haku i ruszał dalej, a potem... wracał i zabierał ją
z powrotem. Cholernie mu zależało, żeby ją donieść do obozu.
Wyszliśmy wreszcie na śnieg — to była chyba linia nawisów...
Poręczówki się skończyły i prowadziły nas dalej wyraźne ślady
Andrzeja i Tadka. Dotarliśmy do nich, gdy kopali platformę.
Wiało strasznie i wtedy okazało się, że dobrze, że przyszłam,
bo miałam namiot — bardzo się przydał, bo drugi mieli Rysiek
i Jacek, a oni doszli bardzo późno, już o zmierzchu.

* * *

ności i wprost tryskają energią. Im wyżej położony jest obóz, tym na ogół trudniej wygrzebać się rano, a ci... przecież to do­piero wpół do siódmej.

Zaczęłam się nerwowo pakować, śniadanie diabli wzięli.

— Nie spiesz się, my poczekamy — powiedział Hamdani na
moją uwagę, że mogą już iść, a ja ich potem dogonię.

Dopiero dużo później Dok opowiedział mi, że mieli stracha przed drogą do „trójki".

— Nie mogliśmy spać — mówił — widzieliśmy ciebie jak schodzisz i baliśmy się, że będziemy mieli tam trudności. Dla­tego zerwaliśmy się wcześnie — chcieliśmy iść razem z tobą.

Nie powiedzieli mi tego jednak wtedy, gdy ruszaliśmy. Mimo to, wiedząc, jak małe jest ich obycie z trudniejszym terenem, postanowiłam obserwować, jak dają sobie radę. Było jeszcze chłodno, śnieg trzymał świetnie, wszystko było mocno zmrożone i nie odczuwało się prawie kruszyzny. Co pewien czas zatrzy­mywałam się przy hakach mocujących poręczówkę, czekając na Pakistańczyków. Szło im nieźle, zwłaszcza Dok poruszał się z kocią zręcznością. Tylko Hamdani trochę marudził na skalnych odcinkach.

Skończyliśmy trawers i weszliśmy w słońce plateau. Nie było Jeszcze upału i siedząc wygodnie na plecakach mogliśmy ocenić, jak wiele daje wczesne wychodzenie z obozu. Ruszyliś­my w końcu dalej — "szłam teraz szybciej, chcąc przejść kuluar zanim wejdą w niego Pakistańczycy. Pod skałkami poręczówka przymarzła do lodu.

— Musiał być cholerny mróz — myślałam odrywając ją od
podłoża.

Słońce dopiero zaglądało w kuluar i lód był bardzo twardy. Z trudem wbijając przednie zęby raków posuwałam się w górę. Nad przewieszką — znowu to chamskie wciąganie się po linie — przystanęłam, bo z góry posypały się lodowe odłamki. To zjeżdżał Shera. Przezornie schowałam się pod skałki.

— Jak twoja ręka — zapytałam, gdy zatrzymał się koło
mnie. Z trudem minęliśmy się na poręczówce.

— O key, schodzę do początku skałek po ładunek.

— Uważaj ■— krzyknęłam za nim — twoi chłopcy podchodzą
kuluarem, nie pozabijaj ich.

Szybko byłam w miejscu, gdzie wczoraj zostawiłam ładunek. Nie było go jednak, widocznie wziął go rano ktoś z nocujących w „trójce". Idąc trawersem poniżej ostrza grani zobaczyłam wysoko, na granicy skałek i śniegu, podchodzącą Krystynę. Po­stanowiłam ją dogonić, ale było to nierealne, dzielił nas spory kawał grani. Wkrótce straciłam ją z oczu. Poręczówki biegły teraz wprost do góry do skalnego cypla i wyprowadzały na



72

73



małą przełączkę. Stąd dalsza droga wiodła samym ostrzem. Szło się na granicy skał i śniegu, z lewej strony wywieszały się na stronę doliny Hunzy wielkie dachy nawisów. Stopniowo stawały się one coraz potężniejsze, a linia śladów z wolna na nie wkraczała. Minęłam umocowany do skałek koniec poręczó­wek i szłam, mechanicznie stawiając nogi w głębokie ślady po­przedników. Jedna kulminacja grani, potem druga, wreszcie — pomarańczowy dach „Turni" na szczycie kolejnego wzniesienia. Powoli podchodząc (ostatnie metry jak zwykle najtrudniejsze) widziałam Krystynę i Jacka siedzących przed namiotem. Potem pojawił się Tadek i wziął mnie na cel swoim teleobiektywem. Za nimi stali z plecakami Rysiek i Andrzej. Zezłościło mnie, że wszyscy mnie widzą, patrzą na mnie jak na ciekawy okaz, a nikt nie krzyknie głupiego „cześć". Jesteśmy jednak przywią­zani do takich nic nie znaczących gestów i słów. A może tylko ja? Pocieszyła mnie dopiero herbata, jaką mnie poczęstowali. Rysiek, Tadek i Andrzej ruszali właśnie na rekonesans dalszej drogi. Grań nie wyglądała stąd trudno, ale widziałam na nosił­kach Andrzeja dwa kłęby poręczówki — a więc przewidywali dalsze poręczowanie.

— Wrócimy za jakieś dwie, trzy godziny — powiedział Ry­siek. — Właściwie nie ma dla ciebie i Kryśki miejsca w obozie. Chyba że rozstawicie trzeci namiot, który jutro rano się zwinie. Będzie potrzebny wyżej.

Siedzieliśmy w trójkę — Kryśka, Shera i ja w nowo posta­wionym namiocie. Pakistańczycy byli już w drodze powrotnej do „dwójki" a my, na wyrąbanej w śniegu i lodzie nawisu platformie, postawiliśmy pomarańczową „Turnię" i schowaliśmy się do środka.

Obóz III, położony na krótkim, połogim odcinku, będącym pierwszym wybitniejszym wzniesieniem grani Nun's Head, był podobnie jak „dwójka" bardzo eksponowany. Stał na gigantycz­nym nawisie, parę metrów poniżej namiotów skałki wyznaczały granicę, poza którą było już tylko powietrze, bardzo dużo po­wietrza... Mimo że był położony tylko 300 metrów wyżej, pa­norama była w porównaniu z „dwójką" znacznie rozleglejsza. Grań pierwszych zdobywców była teraz już na naszej wysokoś­ci, mogliśmy podziwiać lodowe zerwy, opadające z niej w stro­nę lodowca Biro. Wprawdzie Monk's Head (Głowa Mnicha) wciąż jeszcze górowała nad nami, ale ponad jej granią po raz pierwszy widzieliśmy wspaniałą Nanga Parbat, zwróconą ku nam flanką Rakhiot. W południowym słońcu wyglądała łagod­nie i zachęcająco, aż trudno mi było uwierzyć, że jest to właśnie jedna z bardziej niebezpiecznych gór Himalajów.

Jurek i Jacek zajmowali namiot stojący bezpośrednio nad naszą „Turnią".

— Macie coś do żarcia? — zapytali. — U nas prawie nic nie
ma.

Podałam im konserwę i jakieś zupy.

— U nas jest niewiele — zobaczcie u „wodzów". Może mają
mleko?

Jurek ostrożnie (był tylko w wewnętrznych butkach) prze­szedł parę kroków do ostatniego namiotu.

— Są konserwy, całkiem sporo, trochę zup i butany. O —
i szynka! Ale mleka nie ma, herbaty też nie.

Jedzenia w ogóle było mało. Stanowczo zbyt mało, aby obóz III stał się na dłużej naszą bazą.

Tak czy inaczej — rozważałam — zejść w dół musi także ktoś z nas. Trzeba przecież dopilnować trochę Pakistańczyków, a poza tym... ośmioosobowy zespół nie jest potrzebny do pracy na grani. Już czułam, że wybór padnie na Kryśkę i na mnie.

No dobrze, a jeśli grań będzie stosunkowo łatwa? Jeśli stanie się cud i Nun's Head podda się bez walki? Gdzieś poza nią za­łożony zostanie obóz IV. Otworzy się wtedy droga do wierz­chołka. Dla kogo? Dla jednego czy dwóch zespołów? Na pewno nie dla wszystkich z obozu III. Prawie na pewno nie dla nas...

Wrócili chłopcy. Andrzej przyszedł do naszego namiotu.

Andrzej się zjeżył:

Od dwóch dni nie mieliśmy łączności z bazą. Leżała głęboko pod nami. Za dnia widać było kolorowe plamki namiotów, wie-


74

75


czorem zapalało się ognisko. Ale baza była dla nas absolutnie nieosiągalna. Wywoływaliśmy ją wielokrotnie, ale radiotelefony, których jak na ironię mieliśmy aż trzy, uparcie milczały. Shera, który zaistniałą sytuacją martwił się najbardziej, już od pół godziny, nie dając za wygraną, uparcie wzywał bazę.

—• Dobrze, Rysiu — usłyszałyśmy spokojny głos Jurka.

— To oni... — Krystyna była tak oburzona, że aż trudno jej
było mówić — rozmawiają sobie po cichu, ustalają wszystko
między sobą a potem — „przekaż to babom". Czy nie można
tego powiedzieć wprost? Przyjść do nas i porozmawiać?

Krystyna przywiązuje dużą wagę do sposobu załatwiania sprawy, do formy, w jakiej dana rzecz jest podana. A poza tym ta nagła „zsyłka" była dla niej zupełnym zaskoczeniem. Cholernie ambitna, uparta w dążeniu do celu, Krystyna przez cały czas walczyła o każde wyjście, o każdą noc w wyższym obozie. Fakt, że teraz kiedy wyprawa wkraczała w decydującą fazę, ona ma schodzić do bazy, był dla niej prawdziwą klęską. Nie umiała ukryć swojej rozpaczy.

Zdumiał mnie fakt, że decyzja Ryśka nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. Może dlatego, że jej się spodziewałam? Poza tym — już wcześniej jasnym stało się dla mnie, że nie mamy szans na udział w pierwszych atakach. Wiedziałam, że nikt nie jest zainteresowany naszym wejściem. Po prostu — tak było i na nic zdałyby się protesty czy kurczowe czepianie się obozu III. Czułam się świetnie i wiedziałam, że stać mnie na jeszcze wiele zejść i podejść. Zejdziemy, jeśli trzeba. Zejdziemy i wró­cimy tu za trzy dni, by wywalczyć szczyt dla siebie.

Shera, zdezorientowany, przysłuchiwał się naszej rozmowie. Szybko wprowadziłyśmy go w sprawę.

— Ja także zejdę — oświadczył niespodziewanie. — Muszo

dopilnować moich ludzi. Zależy mi, żeby weszli, a jeśli nie bę­dzie mnie z nimi na dole, to może nie zmobilizują się do wyjś­cia.

— To nie ma sensu — tłumaczyłam — musisz iść z Tadkiem
i Ryśkiem. Masz cholernie duże szanse wejść na szczyt i mu­
sisz to wykorzystać. Tego nie wolno ci stracić.

Wydawało mi się, że do tego momentu Shera nie zdawał sobie sprawy, że my obydwie naprawdę chcemy wejść na szczyt. Dopiero rozpacz Kryśki go przekonała. Spoważniał. Przestał namawiać nas, abyśmy w bazie wypiły za jego zdro­wie butelkę wina.

— Startujcie zaraz następnego dnia — mówił. — To będzie
ciężko, ale jesteście w stanie to zrobić... Idźcie maksymalnie
szybko. Moi ludzie będą szli za wami... Pogoda powinna się
jeszcze utrzymać.

Na niebie pojawił się księżyc. Oświetlił daleką Nanga Parbat, potem i my znaleźliśmy się w jego zimnym blasku. W namio­cie było zupełnie jasno i trudno było mi zasnąć, zwłaszcza, że moje myśli, na przekór temu, że jutro miałam schodzić do ba­zy, biegły dalej granią, aż poza tajemniczą Nun's Head.

s

.


76


Tajemnica Nun's Head (28-29 czerwca)

Schodziłyśmy w dół... Szybko mijały kolejne poręczówki, szybko traciłyśmy wysokość. Każda chwila zbliżała nas teraz do bazy. Coraz wyżej wznosił się nad nami szczyt — cel naszych marzeń. Grań za nami skrywała się w mgłach. Chmury ogar­niały Rakaposhi, uderzył wiatr; przywiał z góry drobne lodowe igiełki.

Na kamieniach powyżej bazy powitało nas słońce. Szłam po­woli, zmęczona tym 2,5-kilometrowym zejściem. Była we mnie ziwierzęca chęć machnięcia ręką na Górę i pozostania w bazie, ale była też świadomość, że każda godzina spędzona na dole zmniejsza moje szanse na szczyt. Po pięciodniowym pobycie w górach zejście na kilkanaście godzin do bazy było tylko de­koncentracją, nie odpoczynkiem. Na dekoncentrację nie mogłyś­my sobie jednak pozwolić. Wyraźnie psuła się pogoda. Od tylu dni Rakaposhi tak hojnie darzył nas słońcem — kiedyś jednak musiało tego słońca zabraknąć...

Obserwowałam pole ponad „jedynką", ale nigdzie nie widzia­łam Jurka. Miał wyruszyć z „trójki" zaraz za nami. Może coś się stało? A może jednak został w obozie III?

— Na pewno — twierdziła Krystyna. — Jestem pewna, że
Rysiek dał się przebłagać. Grunt, że my zeszłyśmy.

Pakistańczycy porozkładali się na trawie koło kuchni. Ci, którzy zeszli dzisiaj z „dwójki" byli zmęczeni, ale bardziej niż zmęczenie widać było na ich twarzach, że mają wszystkiego dość.

' —- Jakie są wasze plany — zapytałam — wychodzicie jutro? Shami pokręcił głową:

— Chyba odpoczniemy ze dwa dni. I tak w górach nie ma
pogody...

Rzeczywiście, mgły wisiały nisko i wyglądało na to, że wyżej sypie śnieg.

—■ Shera mówił, żebyście startowali już jutro. Zależy mu na tym. A poza tym — wy też chyba chcecie wejść na szczyt? Trzeba się spieszyć — Krystyna usiłowała dodać im ducha.

— Shera! — machnął ręką Dok — Shera jest teraz wysoko

78

Wróciłam do namiotu, niosąc pęk śrub i trochę żywności.

— Weź jeszcze kartusze — Krystyna podała mi kilka ładun­
ków butanowych — ja wezmę dwa akumulatory, te na górze
pewnie już całkiem siadły...

W sumie plecaki zrobiły się ciężkie — po 20 kg jak nic — stwierdziłam.

— Że też my nigdy nie możemy wyjść na lekko — złościła
się Kryska. — To żarcie jest stanowczo za ciężkie.

Było już późne popołudnie i na bazę nasunął się cień.

— To co, jutro wychodzimy — to było raczej stwierdzenie
niż pytanie. Krystyna powiedziała to zwyczajnie, ale wiedzia­
łam, że przywiązuje do swych słów dużą wagę.

— Tak — powiedziałam — jutro idziemy do „tentu".
Nie było żadnych emocji, po prostu teraz, kiedy wszystko

praktycznie zależało od nas, ogarnął mnie spokój.

Nie myśl, że jest to wyjście na szczyt — mówiłam sobie — po prostu wychodzimy. Dojdziemy, dokąd się uda.

— Siódma! — Krystyna poderwała się gwałtownie. — Czas
na łączność. Może wreszcie się odezwą...

Pobiegłyśmy na polanę. Momo akurat montował antenę. Krys­ka wzięła z jego rąk radiotelefon:

— Obóz III, obóz IV, odezwijcie się. Odbiór.

W napięciu wsłuchiwałam się w szum radiotelefonu. Nic wię­cej nie było słychać. Krystyna uparcie wywoływała... — Chłopaki, odezwijcie się do cholery — mówiła. Coś zachrobotało.

— Stań gdzie indziej, ruszaj anteną — gorączkowo radziłam.
Fala uciekała i znów słychać było tylko szum. Pakistańczycy

otoczyli nas w milczeniu. Też słuchali.

— Wejdź na skałę! Podnieś radiotelefon nad głowę — teraz
komenderował Momo.

Znów ich słyszeliśmy. Dało się już rozróżnić słowa. Poznałam głos Andrzeja:

Mają obóz IV! Założyli go, mimo marnej pogody! To było naprawdę wspaniałe.

79

— Jutro pewnie założą „piątkę", pojutrze powinni atakować
— Krystyna była jeszcze pod wrażeniem rozmowy. — Żęby
tylko końcówka grani nie była zbyt trudna...


Wiadomość o założeniu „czwórki" podziałała dopingująco na Pakistańczyków. Zaczęli się gwałtownie pakować.

— Jutro idziemy do „jedynki" — powiedział Shami.

Mimo że siedziałam teraz w bazie i czułam się trochę jak kibic, to jednak ogromnie cieszyło mnie założenie „czwórki". Cóż, że nie brałam w tym udziału. Nie miałam może osobistej satysfakcji, ale wyprawa, do której należałam, przełamała kolej­ną barierę, gdzieś poza Nun's Head stanął następny obóz. I to było teraz najważniejsze. .

Później Szwagry opowiedzieli mi o tym dniu:

Relacja Szwagrów

Rysiek zastanowił się, chyba zapytał o zdanie Tadka.

— Dobra, niech Jurek zostanie. Będą dwie trójki. Jak starczy
żarcia dla pięciu to i dla sześciu.

Odetchnąłem z ulgą.

— Pogoda nie była dobra, zwłaszcza rano — ciągnął Andrzej.

— Trochę padało i wiał wiatr, zdecydowaliśmy jednak, że
idziemy do góry. Poganiała nas po prostu mała ilość jedzenia

— nie mogliśmy pozwolić sobie na przeczekiwanie... Shera zaraz
po waszym zejściu zabrał się do zwijania namiotu. Pomogliśmy
mu, a potem, kiedy wszyscy byli już gotowi, kolejno ruszyliś­
my granią. Zabraliśmy poręczówki, wyposażenie dla obozu IV
i trochę żarcia.

Początek drogi znaliśmy z rekonesansu. Dalej — było dość łatwo, nie trzeba było poręczować, grań rozszerzała się, stawa­ła się śnieżna. Poprzez nawiewane od doliny Hunzy mgły widzieliśmy przed sobą wierzchołek Nun's Head. Spod szczyto­wej grani opadało strome, lodowe zbocze. Wreszcie dotarliśmy na przełączkę pod nim. Mieliśmy teraz do wyboru — albo wprost do grani i łoić potem ostrzem, albo — z prawej strony narzucała się możliwość ukośnego trawersu. Wciąż nie wiedzie­liśmy, co jest dalej. Wejście na szczyt Nun's Head mogło po­ciągnąć za sobą konieczność dużego obniżenia, nie mówiąc już o trudnościach na grani. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy tra­wersować...

Tadek umocował poręczówkę do skałek na przełączce i ruszył w górę stromym lodem. Wkręcił śrubę, potem drugą, mocując do nich linę. Z góry dobiegł dźwięk wbijanego haka. Ruszyliś -

80

my powoli, Tadka nie było już widać... Rysiek zatrzymał się na krawędzi zbocza nad nimi:

— Hej — krzyknął do nas — wykręćcie śruby, będą potrzeb­ne dalej. Musimy założyć tu zjazd.

Z miejsca, gdzie stał Rysiek, widać było doskonale dalszą

drogę: trawers bardzo stromego zbocza i obryw nad wielką szczeliną. Tam właśnie Tadek zakładał zjazd. W dole pod nami leżało śnieżne plateau, przechodzące wyżej w szeroki grzbiet grani. Kolejno zjechaliśmy przez obryw, było prawie pionowo, zwłaszcza pod koniec. Rysiek i Tadek poszli już dalej, ruszy­liśmy więc ich śladami. Gdy doszliśmy do nich stali na wiel­kim, idealnie płaskim tarasie. — Rozbijamy obóz — powiedzieli.

Rozstawiliśmy namiot i Rysiek, Tadek i Shera już tam zostali, a my i Jacek powoli poszliśmy z powrotem. Umówiliśmy się, że oni jutro zakładają „piątkę", a nasza trójka podchodzi do obozu IV. Jeszcze przedtem, z nowo założonej „czwórki" pró­bowaliśmy wywołać bazę — ale nic z tego nie wyszło. Zdaliś­my sobie wtedy sprawę, że nasze akumulatory siadły. Do obozu III wróciliśmy szybko. Tylko to podejście przez szczelinę było

nieprzyjemne — cholernie twardy lód. Wieczorem Jurek wpadł na pomysł, żeby ogrzać akumulator nad płomieniem. Zacząłem go tak podgrzewać, że w pewnym momencie z jednej strony zrobiła się jakaś wypukłość — pewnie przypaliłem obudowę. Podłączyliśmy go do radiotelefonu — było trochę po siódmej — i nagle usłyszeliśmy Kryśkę...

Siedząc przy ognisku, zapatrzona w snopy iskier, wybiegłam myślą daleko w przód. Następne dni miały przynieść rozstrzyg­nięcie: od tego, jak rozwinie się akcja w górze, zależało być może wszystko. Księżyc zbliżał się do pełni... Pełnia była także, kiedy przyszliśmy do bazy... Już prawie miesiąc walczymy na | tej Górze!

Co przyniosą następne dni? Dla mnie i dla Krystyny będzie to kolejne wyjście z bazy, kolejny powrót w góry. A chłopcy? Jutro „wodzowie" założą „piątkę", grupa z „trójki" przesunie się do obozu IV — spekulowałam. Pojutrze... jest prawie pew-| ne, że zespół z „piątki" osiągnie tego dnia szczyt. Chyba że grań okaże się trudna. Ubezpieczą kawałek i wrócą. Wtedy mo­że prowadzenie przejmie drugi zespół i wbrew pierwotnym za­łożeniom oni ruszą ku szczytowi.

— Jeśli będzie słaba pogoda, to chyba jutro się nie ruszą —
dobiegły mnie słowa Krystyny. — Ale my i tak startujemy,
prawda?

— Jeżeli będzie zła pogoda — powiedziałam — to wtedy

4 - Trudna góra...

81



wszystko się załamie. Będą musieli zejść, nie mają na górze żywności na przeczekiwanie. Znowu wszystko zacznie się od nowa.

— Tak czy inaczej trzeba jutro ruszyć! — Krystyna zamknę­ła dyskusję. — W razie czego pójdziemy tylko do „jedynki".

Nie miały sensu dalsze spekulacje. Zbyt wiele było niewiado­mych w tym dziwnym równaniu, w którym po jednej stronie były nasze szanse, po drugiej ambicje i marzenia...

Równanie to zostało rozwiązane bez naszego udziału w ciągu najbliższych dni. Moja własna gra miała tylko niewielki wpływ na jego wyniki. A więc najpierw o innych, o dniach, które wy­prawie przyniosły pierwsze wejścia. A potem przyjdzie czas na moją opowieść.

W stronę szczytu (29 czerwca-3 lipca)

Początek akcji był zgodny z moimi przewidywaniami: następ­nego dnia oba zespoły przesunęły się o jeden stopień wyżej. „Wodzowie" po przejściu długiego, niezbyt stromego odcinka grani, odszukali jedyny słaby punkt w barierze seraków, jaka podcinała plateau podszczytowe — było to coś w rodzaju płyt­kiej dolinki — i pod ścianą szczytową Rakaposhi na wysokości ok. 7000 m postawili namiocik obozu V. Stamtąd wydawało się już blisko na niewielką przełączkę północno-zachodniej grani, która jutro otworzyć im miała drogę do wierzchołka. Tego samego dnia Szwagry i Jacek powtórnie podeszli do obozu IV. Wie­dzieli, że będą atakować jako drugi zespół, ustalili to dokładnie z Ryśkiem:

• — My jutro idziemy na szczyt, a wy podchodzicie do „piąt­ki" — powiedział. — Potem my ze szczytu zejdziemy do obozu IV, a wy przenocujecie w „piątce" i zaatakujecie pojutrze...

Tej nocy obozy II i III były puste. W „tencie" nocowałam ja z Krystyną, piątka Pakistańczyków zajmowała obóz I.

30 VI

Tego dnia zespół z „czwórki" wyruszył wcześnie. Było zimno, szli naprawdę szybko i osiągnęli obóz V już koło południa.

Relacja Andrzeja

83


ża — dodał, jakby się asekurując. Jedyne co możemy zrobić, to przetrawersować plateau i próbować drogi pierwszych zdo­bywców.

— Zwijajcie namiot — pogonił nas Tadek — przenosimy
obóz.

Z żalem patrzyliśmy na niedokończony obiad. Znów robota na głodno... Zaczęliśmy się na gwałt pakować, ale im ciągle było za wolno. W końcu wzięli plecaki i ruszyli trawersem przez plateau w stronę ukrytej w mgłach południowo-zachodniej grani.

— Nie szło mi się dobrze — wspominał Andrzej — miałem
cholernie ciężki plecak i ledwo lazłem, a Rysiek wciąż leciał
naprzód. I w końcu mu powiedziałem, że nie idę ani kroku da­
lej, rzuciłem plecak i dodałem, że jeśli chce mieć obóz jeszcze
wyżej, to niech sam niesie teraz ten szpej. Najbardziej złościło
mnie to, że oni będą mieli miejsca w obozie, a my musimy za­
raz wracać do „czwórki". Przecież to straszny kawał. Czułem,
że wrócimy późno...

Rysiek, widząc moją złość, zgodził się na obóz w miejscu, gdzie rzuciłem plecak.

— To nawet nie będzie źle — powiedział — grań będzie
trochę chronić od wiatru. A ta szczelina — wskazał ręką wiel­
kie śnieżne zapadlisko — to będzie dobry punkt orientacyjny...

Pomogliśmy im trochę rozstawić namiot, powrzucaliśmy do środka przyniesione rzeczy i — ruszyliśmy w dół. — Włójcie, chłopaki — krzyknąłem na pożegnanie. Będziemy za was trzy­mać. Jutro tu wrócimy.

W obozie IV byliśmy późno — sporo czasu zajęła nam droga powrotna, mimo że szło się w dół. Widocznie byliśmy już zmę­czeni. Mobilizował nas jednak fakt, że jutro oni atakują, a my — podchodzimy do „piątki". Pojutrze miał być nasz dzień! Tej szansy nie wolno było zmarnować. Wieczorem wywołaliśmy bazę ale bez skutku. Ża to zgłosiła się Krystyna z „trójki". Trochę nas to zdziwiło, że już jesteście z powrotem.

— Jutro nie możecie iść do „czwórki" — powiedział Krysty­
nie Jacek. — My podchodzimy do „piątki", a grupa Ryśka zej­
dzie ze szczytu do „czwórki". Musicie poczekać w obozie III
dzień... lub dwa.

Tej nocy obsadzone były wszystkie wyższe obozy. Tylko „tent" i „jedynka" stały puste.

1 VII

Następny dzień należał do zespołu Ryśka. Nie mieli dobrej pogody, był to chyba najgorszy dzień, jaki mieliśmy podczas

ostatniego wyjścia. Sypał śnieg, a wiatr był wyjątkowo silny. Zespół w obozie V długo czekał na swoją szansę. Wyruszyli dopiero koło dziesiątej.

Relacja Shery

— ... Jak zwykle obudziłem się pierwszy — napisał o tym dniu Shera. — Był 1 lipca, szósta rano. Tadek spędził bardzo złą, bezsenną noc, a Rysiek także nie spał dobrze. Na śniadanie mieliśmy znowu niewielką ilość corn-flakes'ów, herbatę i bis­kwity. To było wszystko czym dysponowaliśmy. (...) Nawet her­bata się skończyła.

Na zewnątrz było straszliwie zimno, a wiatr wiał nawet sil­niej niż wczoraj. Zdecydowaliśmy nie opuszczać namiotu przed ósmą, pozostaliśmy więc jeszcze chwilę w śpiworach. Wreszcie około dziewiątej trzydzieści opuściliśmy nasz namiot. Wiedzia­łem, że jest to późno, ale nic na to nie można było poradzić. Ryszard wziął niewielki plecak, w którym umieściliśmy flagi i aparaty fotograficzne. Po chwili ruszyliśmy: jak poprzednio prowadził Tadek, ja szedłem w środku, a Rysiek za mną. Ta­deusz poprowadził około 200 metrów, po czym zatrzymał się i poprosił mnie o zmianę. Wysokość i bezsenna noc podko-Pały jego siły. Przewiązałem się z nim i ruszyliśmy dalej. Nie było trudno, ale powierzchnia zbocza już rozmiękła i musiałem torować w głębokim śniegu na stoku o nachyleniu 50 do 60°. Byliśmy stale związani liną, a ponieważ Tadek nie czuł się naj­lepiej posuwaliśmy się bardzo wolno. Zdecydowałem, że trzeba Się rozwiązać. Czułem się pewnie bez liny i mogłem poruszać się szybko. Kiedy po chwili spojrzałem w dół, zobaczyłem Tad­ka i Ryśka podążających za mną w pewnej odległości. Zatrzy­małem się, aby nieco zaczekać. (...) Kiedy podeszli ruszyłem da­lej. Wkrótce pojawiły się skałki. Był to bardzo dobry znak, po­nieważ czytałem, że wierzchołek jest głównie skalny. Zacząłem myśleć o szczycie i o naszym sukcesie. Wspinaczka była teraz stosunkowo trudna — niewielkie strome lodowe zachody prze­platane kruchą skałą. (...) To była cudowna rzecz nie mieć kło­potów z oddychaniem — byłem w znakomitej formie i konty­nuowałem wspinaczkę. Kiedy wszedłem w skalną partię byłem pewien, że jestem bardzo blisko szczytu. Ostatni odcinek wy­magał uwagi. Przechodząc koło dużego płaskiego bloku zatrzy­małem Się i wyryłem na nim za pomocą czekana nazwę naszej wyprawy oraz swoje inicjały. Usiłowałem wypatrzeć Tadka i Ryśka, ale nie widziałem żadnego ich śladu. Ruszyłem dalej. Nie było wiatru, ale od zachodu napływały chmury. Było póź­ne popołudnie. Teraz już w każdej chwili mogłem osiągnąć wierzchołek. Poruszałem się bardzo szybko, byłem podekscyto-



84

85


wany — w końcu dotarłem do grani. Wiedziałem, że jest to grań szczytowa. Poszedłem wzdłuż niej. Zatrzymałem się na najwyższym punkcie. Byłem na szczycie Rakaposhi, 25 500 stóp powyżej poziomu morza! Wokół nie było nic wyższego, strome urwiska opadały we wszystkich kierunkach. Byłem pierwszym człowiekiem, który dotarł tutaj po 21 latach. Byłem na szczycie!

(...) Widziałem stąd moje rodzinne miasto w dolinie Hunzy. Przypomniało mi się dzieciństwo, kiedy będąc w domu patrzy­łem na tę majestatyczną górę i marzyłem, że zdobędę ją pew­nego dnia. To uczucie powtarzało się ilekroć wracałem do domu i spoglądałem na nią. Mój ojciec był jednym z uczestników wyprawy Banksa w 1958 r., ale znalazł się w grupie tych, którym nie udało się osiągnąć wierzchołka. Od tej pory tym bardziej pragnąłem zdobyć tę górę. Dzisiaj marzenia stały się rzeczywistością, byłem na szczycie Rakaposhi i patrzyłem w dół na to miejsce, z którego jako dziecko tak często spoglądałem na wierzchołek. (...) Grań, którą tu wszedłem ukryta była w mgłach. Gęste chmury przesłoniły wszystko. Była godzina szesnasta. Nie widziałem żadnego znaku Tadka i Ryśka. Uświa­domiłem sobie swoją pomyłkę — dałem flagę Ryśkowi i teraz musiałem czekać na nich, by móc sfotografować się rasem z flagą mego kraju na szczycie. Zaczął wiać wiatr — zszedłem więc na dół około 10 metrów, usiadłem i czekałem. Czułem, że palce lewej nogi stają się drętwe. O szesnastej czterdzieści pięć zobaczyłem Tadka i Ryśka posuwających się powoli granią. Dopiero ten widok uświadomił mi moje osiągnięcie. Dotąd nie czułem się w pełni szczęśliwy, nie ogarnęła mnie fala przemoż­nej radości, nie miałem ochoty krzyczeć głośno, nie było zwy­cięskiej egzaltacji. (...) Ale teraz, widząc ich podchodzących, zerwałem się i zacząłem wołać i machać do nich. Idący z przo­du — jak się później okazało Tadek — pomachał w odpowie­dzi. Około siedemnastej piętnaście był już przy mnie. Tadek nie czuł się dobrze, a jednak doszedł! Jego twarz wykrzywił szeroki radosny uśmiech, staliśmy klepiąc się nawzajem po ple­cach. Wtedy przyszedł Rysiek, wziął mój aparat i zrobił kilka zdjęć. Potem zabrał się za fotografowanie Tadek i przez następ­ne 10 minut był bardzo zajęty.

Przez ten czas chmury ogarnęły nas całkowicie. (...) Powoli zaczęliśmy przygotowywać się do zejścia. Ruszyłem pierwszy, za mną Tadek i Rysiek. Widoczność była nie więcej niż na 5 metrów. Było już po osiemnastej i stawało się niebezpiecznie późno;

Relacja Jurka

— Czekaliśmy na nich z niecierpliwością — opowiadał mi
Jurek. — Było już późno, a ich ciągle nie było. Martwiliśmy
się, bo z obozu nie widać dalszej drogi i nie widzieliśmy, co się
u nich dzieje. Wreszcie pojawił się Shera — roześmiany, szczęś­
liwy, dosłownie tańczył wokół namiotu. To była euforia,
ale przez nią nie doceniliśmy, jak bardzo jest wyczerpany...
Potem, kiedy robiło się już szaro, wrócili Tadeusz i Rysiek.
Tadkowi strasznie dokuczał kaszel, narzekał już od kilku dni,
a teraz wiatr i wysiłek znacznie jego stan pogorszyły.

Jasnym stało się wtedy dla nas, że zespół szczytowy nie jest w stanie zejść dzisiaj do „czwórki". Sześciu w jednym namio­cie... Trudno było myśleć o tym bez lęku.

Shera poderwał się gwałtownie.

— Świetnie się czuję, pójdę do obozu IV — będzie więcej
miejsca. Zakręcił się i już go nie było. Nawet plecaka nie
zabrał! Trochę nas to zdziwiło, ale ostatecznie...

Ugotowaliśmy coś, a potem zaczęliśmy układać się na noc. Ciasnota była niesamowita. Jacek wcisnął się w absydę, a my dosłownie leżeliśmy jeden na drugim. Byliśmy jednak tak zmę­czeni, że mimo niewygody zaczęliśmy zasypiać.

Ale nie wierzyłem — rozsznurowałem namiot i wtedy wszys­cy usłyszeliśmy, że ktoś woła. Zaczęliśmy nawoływać — po pewnym czasie przy namiocie pojawił się Shera — był zupeł­nie wyczerpany, padł przed namiotem i trzeba go było po prostu wciągnąć do środka. Zrobiło się jeszcze ciaśniej... Krótkimi, urywanymi zdaniami opowiedział nam Shera swą przygodę.

Relacja Shery

(...) Droga do obozu czwartego była łatwa, cały czas wzdłuż plateau. Ruszyłem w dół śladami zespołu Andrzeja. Zrobiłem chyba połowę drogi, kiedy zaczęło padać. Jasne księżycowe światło zniknęło momentalnie. Rozpoczęły się problemy. Z trudnością odnajdywałem ślady. Zaskakujące, że nie było bardzo zimno, a wiatr ustał. Nie zatrzymywałem się i powoli posuwałem się naprzód. Nie miałem jednak wyczucia w jakim kierunku idę. Straciłem ostatecznie ślady i pozostało mi tylko odnaleźć Nun's Head. Czas mijał szybko. Spojrzałem na zega-



86

87


rek, była 21.00. Miałem wrażenie, że znajduję się gdzieś w po­bliżu obozu IV. Zrobiłem kolejną desperacką próbę i chodząc w kółko usiłowałem znaleźć obóz, ale wszystkie wysiłki zawiod­ły. W końcu zaprzestałem poszukiwań i zdecydowałem się wró­cić do obozu V zanim zagubię się całkowicie. Zawróciłem i z wielką trudnością ruszyłem po swoich śladach do góry. Padało ciągle, ale niezbyt mocno. Osiągnąłem obóz V koło 24.00. Po drodze wołałem o pomoc. Andrzej krzyknął w odpo­wiedzi. Słysząc go uklęknąłem aby odpocząć. Czułem, jak wiel­ką rzeczą jest wrócić żywym.

* * *

Jak wąska jest tu, w górach wysokich, granica między bez­pieczeństwem i ryzykiem — myślałem, podczas gdy długie go­dziny nocy z wolna zbliżały nas do świtu.

— Jeśli jutro wy powtórzycie nasze wejście, będzie to dużo
większy sukces — powiedział w którymś momencie Rysiek. —
Po takiej nocy...

Tej nocy obóz IV stał pusty. Ja i Krystyna czekałyśmy w obozie III, samotny Dok biwakował w obozie II. Reszta Pa­kistańczyków wróciła już do bazy.

2 VII

Relacja Andrzeja

Jacek szukał cardilanu, twierdził, że koniecznie musimy go używać. Nie wiem dlaczego w końcu nie wziąłem go. A niech tam... Wyszedłem z namiotu ostatni — była piąta — widziałem Jacka i Jurka, jak powoli szli w kierunku grani. Ruszyłem za nimi i zaraz na początku poczułem, że mam coś nie w porząd­ku z nogami — zupełnie mi zdrętwiały... Wtedy przypomniało mi się, że nie mam cardilanu — chciałem zawołać Jacka, ale był już daleko, więc ruszyłem ich śladami. Zanim do nich do­szedłem, już wiedziałem, że się odmrożę. Myślałem o tym jesz­cze przez chwilę, ale potem wyszliśmy na szeroką przełęcz, w górze widać było grań. Zaczęliśmy wspinać się stromym sto-

88

i

kiem — cały czas na przednich zębach raków — szło się wspa­niale. Robiliśmy kilkanaście kroków, odpoczynek przez parę sekund i znowu... Wszystkim nam odpowiadało to tempo i na­wet nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak długo idziemy. W pew­nym momencie zobaczyliśmy skałki na grani, było już blisko. Na szczyt weszliśmy koło dziesiątej. Tylko 5 godzin! Cieszyło nas doskonałe tempo, mieliśmy dużo lepszą pogodę niż Rysiek, n zimno zmusiło nas do szybkiego marszu. Czuliśmy się świet-nie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jest to kres naszych moż­liwości, że mamy jeszcze spory „zapas". Potem zrobiliśmy zdję­cia — ale raczej dla zasady. Nie byliśmy pewni, czy coś z tego wyjdzie.

Zejście... chyba byłem trochę w euforii, nie czułem zmęcze-nia, zbocze wydawało mi się niezbyt strome, miejscami zjeżdża­łem na dupie... Jurek schodził cholernie wolno, widocznie nie czuł się dobrze. Czekałem na niego co kawałek i — zjeżdżałem dalej. Przełęcz zbliżała się szybko.

W obozie V byliśmy wcześnie. Przede wszystkim, zanim jeszcze wzięliśmy się za gotowanie, wywołaliśmy Ryśka. Bardzo się ucieszył, powiedział, że czuł się za nas odpowiedzialny, że bardzo chciał, żebyśmy także weszli.

Dostałem cardilan i znowu przestałem o tym myśleć. Mieliś­my szczyt i to było ciągle najważniejsze. Zbliżał się wieczór. Mogliśmy spokojnie zasnąć.

Tej nocy, kiedy Szwagry i Jacek spali w obozie, V, w „czwórce" nocowała grupa Ryśka i Krystyna, która podeszła samotnie z obozu III. W „trójce" byłam ja i Dok, niższe obozy były puste.

89

I — Trudna góra...


3 VII

Relacja Andrzeja

— Nie udało nam się zebrać wcześnie rano — mówiłi
Andrzej. — Zmęczenie, reakcja na „spręż" poprzedniego dnia
psychiczny luz — to wszystko spowodowało, że grzebaliśmy się
długo. Bolała mnie noga, właściwie zaczęła boleć już w nocy
i obawiałem się, że trudno mi będzie schodzić... Zanim ruszy­
liśmy na dół, zrobiliśmy jaki taki porządek: zostawiliśmy
w namiocie śpiwory i kurtki, wzięliśmy tylko trochę niepotrzeb
nego już sprzętu. Byliśmy przekonani, że po nas przyjdzie tu
następny zespół — wy albo Pakistańczycy.

Trawers plateau zajął nam trochę czasu — ślady Ryśka były zupełnie zawiane i w miejscu, gdzie skręcało się w lewo, w za -głębienie, którym plateau przechodziło w grań, wpadłem jedną nogą w szczelinę. Szliśmy bez liny. Na szczęście skończyło się na tym jednym razie. Trochę niżej spotkaliśmy idącą do góry Kryśkę. Była zmordowana.

Kryśka zgnębiona ruszyła dalej.

Zbiegaliśmy teraz szybko, w dole widać było plamkę obo­zu IV. Byliśmy już blisko, gdy na lodowym zboczu Nun's Head pojawiła się samotna sylwetka. Patrzyłem przez chwilę, jak zjeżdża przez obryw. Ale potem byliśmy już w obozie. Gratu-lacje, prawdziwa radość Ryśka i Tadka, jakieś jedzenie i chao­tyczna relacja z naszego wejścia.

— Jestem z was dumny — powiedział Rysiek.

Siedząc na rzuconych w śnieg plecakach widzieliśmy, jak
z wolna podchodzisz do obozu. Byłaś zmęczona, widać było, że
idziesz z trudem... Krystyna dochodzi już pewnie do „piątki" -
przemknęło mi przez myśl. Pomyślałem, że trudno ci będzie ją
dogonić.

Gratulowałaś nam, cieszyły nas twoje słowa, poprzez nie na­sza radość stała się jakby pełniejsza. Nie pomyślałem jednak wtedy, że podczas gdy my możemy się już bezkarnie cieszyć

90

y dopiero jesteś w połowie drogi i że najtrudniejsze, decydują-e chwile są jeszcze przed tobą.

— Szwagry, zostaniecie z Anką — powiedział Rysiek. — Nie

a sensu, żeby dzisiaj szła wyżej... My z Jackiem schodzimy eraz, a wy jutro rano zwiniecie „czwórkę" i ruszycie za nami.

owodzenia, trzymajcie się.

Przez chwilę obserwowałem ich, jak kolejno wspinają się rzez obryw, wydawało się, że robią to strasznie wolno. Ale otem zaczęłaś gotować i to pochłonęło całkowicie moją uwagę.

yliśmy tacy głodni... Z wolna zapadał zmierzch.

Noc zastała samotną Krystynę w obozie V, mnie i Szwagrów w „czwórce". Grupa Ryśka zajmowała obóz III, Dok i Shera późnym popołudniem dotarli do bazy.

* * *

W ciągu następnego dnia grupa Ryśka osiągnęła bazę, w dwa dni później dołączyły do nich Szwagry. Dla nich wszystkich przygoda już się zakończyła. Tylko dla Krystyny i dla mnie akcja górska trwała o kilka dni dłużej. O tych dniach chcę teraz opowiedzieć.


Same i samotne (29 czerwca-5 lipca)

...osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia kroków. Gwałtow­ne uderzenie wiatru wytrąciło mnie z równowagi. Zimno! Po­chylona nad wbitym w śnieg czekanem osłoniłam twarz przed tumanami śnieżnego pyłu.

Jak daleka jest droga do obozu V! Szłam już długo, a kra­wędź plateau wciąż wznosiła się wysoko nade mną. Prawda, że namiot „czwórki" dawno zmienił się w małą pomarańczową plamkę, a turnia Nun's Head spłaszczyła się. Ale ściana szczytowa Rakaposhi była jeszcze daleka i nieczytelna, a dostę­pu do niej wciąż bronił gigantyczny obryw seraków.

Przede inną była tylko gładka śnieżna powierzchnia prze­dziwnie porzeźbiona przez wiatr, który hulał tutaj zupełnie swobodnie. Idąc zostawiałam za sobą głęboką linię śladów, ale natychmiast po moim przejściu wiatr zaczynał swoją pracę i wiedziałam, że za godzinę zbocze będzie znów czyste.

...Samotna dziewczyna powoli brnie przez wielką śnieżną płaszczyznę. Wysokość: 7000 metrów. Nie prowadzą jej żadne ślady. W górze szczyt dymi białym pióropuszem, wysoko stoją­ce słońce zalewa wszystko niegrzejącym światłem.

Tak musiało to wyglądać dla kogoś obserwującego moją dro­gę. Ale wiedziałam, że nikt mnie nie obserwuje.

— Chłopcy z „czwórki" zwijają teraz obóz — myślałam — pozostawią nam tylko nietrwały ślad po namiocie i śmieci roz­rzucone wokół przez wiatr. Ich celem jest już tylko zejście w dół, do bazy, będą tam za dwa, może trzy dni.

Wyżej ode mnie w górach była teraz tylko Krystyna. Może czekała na mnie w „piątce", może zbliżała się już do szczytu — to nie było w tej chwili ważne. Miałam jeszcze wiele czasu do osiągnięcia obozu V — setki razy odliczać będę po dwa­dzieścia kroków, by po każdej dwudziestce złapać głębszy od­dech i odpocząć. Chciałam raz jeszcze przebiec myślą wszystko, co wydarzyło się ostatnio, chciałam przyjrzeć się każdemu szczegółowi. Chciałam uzyskać jednoznaczną odpowiedź na nur­tujące mnie pytania.

\

Wychodziłyśmy z bazy pełne obaw. Ciężkie chmury wisiały

92

nisko, noc była ciepła, strumyk w bazie szemrał wesoło, mó­wiąc nam, że wyżej także jest ciepło. Ale wyjście to była jedy­na szansa, więc wyszłyśmy w końcu z ciężkimi plecakami, jesz­cze zmęczone po pracy ostatnich dni i trochę rozżalone na Ryś­ka. W miarę jak podchodziłyśmy żal przechodził w złość i w obozie I byłyśmy w całkiem dobrym czasie. Krótki odpo­czynek i w górę. Słońce paliło już ostro i Krystyna zaczęła czuć się słabo. Męczyło ją straszne pragnienie — jadła śnieg, piła ściekającą ze skał wodę, wszystko na próżno. Do „tentu" dotarła ledwo żywa. W „tencie" zastałyśmy bałagan. Podłoga pełna resztek, menażki potwornie brudne. Krystyna przygoto­wywała picie, a ja myłam garnki, wyrzucałam śmieci, porząd­kowałam żywność. W dole widziałam podchodzących powoli do jedynki Pakistańczyków.

— Ależ się wloką — myślałam — znów wyszli za późno.
Reszta dnia minęła nam szybko. Kładąc się spać powiedzia­
łyśmy sobie na dobranoc: jutro do „trójki".

Ranek był pogodny i bardzo zimny. Krystyna zaczęła goto­wać, a ja pakowałam plecaki.

— Wyrzuć ode mnie konserwy — powiedziała Krystyna —
nie mogę chodzić z takim worem. Wczoraj ledwo doszłam. Dzisiaj
też nie czuję się dobrze — w głosie jej był smutek. — Nie
wiem co mi jest, ale jeśli to znowu te same kłopoty to...

Nie dokończyła, a ja w tym momencie pomyślałam, że jeśli teraz naprawdę się rozłoży to będziemy miały cholernego pecha.

Pierwsza ruszyła w górę Krystyna. Czekałam chwilę aż przepnie się na następną poręczówkę, potem ruszyłam za nią. Dogoniłam ją przy skałkach. Grzebała w plecaku.

Krystyna ze złością zrzuciła plecak z ramion.

— Schodzę — powiedziała.

Kolejne poręczówki zostawały pode mną. Tyle razy przemie­rzałam tę drogę, że każdy jej fragment znałam na pamięć. Tra­wers, podejście pod grań i znów trawers. W dole maleńka syl­wetka Krystyny. Dużo niżej, nad „jedynką", widziałam jedne­go z Pakistańczyków. Reszta pewnie zaspała.

W obozie II zaczekałam na Kryśkę. Przyszła w niezłej for­mie.

— Chyba mi przeszło — poinformowała mnie radośnie.
Ruszyłyśmy dalej. Poręczówki na trawersie turni, potem upał

na plateau i twardy lód w kuluarze wyprowadzającym na grań. Zaczęłam czuć się zmęczona, plecak stawał się coraz cięższy...

93


Za sobą widziałam Doka, który, mimo że startował dziś z „je­dynki", już nas dogonił. Szedł jak maszyna. Minął mnie kilka poręczówek pod obozem.

— Idź powoli i cierpliwie — powtarzałam sobie. — Obóz III
już niedaleko, tam będzie można odpocząć.

W obozie trafiłam na kłótnię. Krystyna, stwierdziwszy, że Dok przyszedł zupełnie na lekko, wygarnęła mu to prosto w oczy:

Po południu poczułam, że jestem chora. Dreszcze, gorączka i uczucie zupełnego rozbicia. Nie mogąc namówić mnie do po­mocy, Krystyna sama zabrała się za gotowanie. Nie chciałam jeść, byłam tylko senna. Może sen pomoże?

Wieczorem, kiedy udało nam się wywołać obóz IV, Jacek, który był tam razem ze Szwagrami powiedział nam, że próba ataku szczytowego się nie powiodła, że zdecydowali się prze­trawersować do drogi angielskiej, że jutro grupa Ryśka tamtę­dy atakuje. Przekazał nam także, że musimy poczekać w „trój­ce".

Obóz IV, według ich obliczeń, miał być zajęty przez najbliż­sze dni. Dla nas jutro i pojutrze nie będzie tam jeszcze miej­sca...

Noc upłynęła mi na walce z sennymi koszmarami. Gorączka nie spadała. Język i dziąsła pulsowały bólem. Świecąc sobie czołówką grzebałam w namiotowej apteczce. Połykane na sucho tabletki stawały w gardle.

Ranek nie przyniósł poprawy. Do tego popsuła się jeszcze pogoda — wiał silny wiatr i chwilami padał śnieg. Co u' chło­paków? Powinni wczoraj albo dzisiaj wchodzić. Czy im się uda?

Śniadania nie jadłam. Chciałam spać, spać jak najdłużej, nie słuchać narzekania Krystyny, że dzisiejszy dzień to strata, że jeśli załamie się pogoda to stracimy Górę. Miałam tego już dosyć. Zasnęłam. Obudził mnie dopiero brzęk menażek. Krysty­na przygotowywała obiad. Czułam się lepiej, gorączka spadła, pozostała tylko słabość i krwawiące dziąsła.

—■ Trzeba jutro iść do „czwórki" — usłyszałam. — Trzeba zobaczyć, co się tam dzieje, nie możemy siedzieć tu dłużej Dasz radę?

— Czy dam radę? — O Boże, skąd mogę to wiedzieć?
Spróbuję — powiedziałam, żeby coś powiedzieć.

Rano Krystyna gwałtownie zaczęła się ubierać. Wyglądało na

to, że jej się bardzo spieszy. Było zimno, z żalem rozpięłam śpiwór i wyciągnęłam rękę po zawieszone na kalenicy namiotu okulary. Były pokryte grubą warstwą szronu. Czekając, aż od-tają w cieple śpiwora, leżałam spokojnie. Krystyna popatrzyła na mnie badawczo.

— No, co jest z tobą — pytanie było krótkie i ostre —
idziesz ze mną czy chorujesz i zostajesz? Muszę wreszcie wie­
dzieć, czego się mam trzymać...

To pytanie było jak smagnięcie bicza. Czując, że coś we mnie lodowacieje, odpowiedziałam siląc się na spokój:

— Oczywiście, idę.

Ale w naszych planach nie było właściwie tego dnia dojścia do „czwórki". Chciałyśmy tylko dojść możliwie daleko, zobaczyć, co się dzieje wyżej i zostawić tam ładunki. Jako drugą ewen­tualność miałyśmy dojście do obozu IV z żywnością i akumula­torami i powrót do „trójki", aby zwolnić namiot w obozie IV. Tak czy inaczej miałyśmy powrócić do „trójki". Zostawiłyśmy w związku z tym swoje ciepłe rzeczy, a zabrałyśmy tylko żyw­ność i sprzęt. Wyszłyśmy koło dziewiątej. Było już ciepło, grani powyżej nas czepiały się mgły. Czułam się słaba jak mucha. Z wysiłkiem robiłam po parę kroków, by potem przez dłuższą chwilę odpoczywać. Wydawało mi się, że może poruszam się szybko i dlatego się męczę, ale Kryśka z każdą chwilą oddala­ła się ode mnie. Po pierwszym spiętrzeniu grani zaczekała na mnie.

Na początku długiej poręczówki prowadzącej do trawersu Nun's Head zaczekała na mnie po raz drugi. Musiała długo czekać, bo wlokłam się okropnie.

— Zostawię tu ładunek i wracam — wysapałam.

— Ja pójdę jeszcze trochę — Kryśka czuła się świetnie —
a ty wracaj. Spotkamy się w „trójce".

Granią od obozu III zbliżał się do nas Dok. Wytrwał widocz-nie w „dwójce", mimo że jego koledzy zeszli już do bazy, i dzisiaj wcześnie rano ruszył do góry. Szedł szybko. Naprawdę, można mu było zazdrościć kondycji. Wkrótce był przy nas. Od strony doliny Hunzy napływały mgły. Przez chwilę obser­wowałam Kryskę i Doka podchodzących powoli stromym zbo-czem, potem zrobiło mi się zimno. Powoli wstałam, umocowa­łam swój ładunek, raz jeszcze spojrzałam na ginącą już w chmu­rach grań. Trzeba było wracać. Zbliżał się wieczór. Krystyna powinna była już dawno wró-



94

95


cić. Dok, który zawrócił prawie ze szczytu Nun's Head, był już od dawna w namiocie. Czemu jej nie ma? Wiejący cały dzień wiatr ucichł, a chłód zbliżającej się nocy rozpędził mgły. Grań była doskonale widoczna, ale na próżno wypatrywałam partner­ki. Czyżby się coś stało!

Około siódmej zdecydowałam się na poszukiwanie. Dok pro­testował:

— Jest pewnie w „czwórce" — mówił — nie ma się o co

martwić...

Wędrując po grani uważnie wypatrywałam, czy nie zauważę śladów obsunięcia. A może zobaczę ślad niknący w jednej z kilku szczelin przecinających grań? Nie zauważyłam jednak niczego. Ale w trakcie tych poszukiwań zaczęłam myśleć o sy­tuacji inaczej. Siedząc na niewielkiej przełączce obserwowa­łam, jak z wolna wszystko wokół pogrąża się w mroku i myś­lałam, że być może niepotrzebnie się o Kryśkę martwię. Po prostu jest teraz w „czwórce", zadowolona, nie myśli dłużej o tym, co pozostało za nią. Być może któryś z chłopaków pój­dzie z nią jutro do „piątki", pojutrze pójdą na szczyt. A może pójdzie sama? Jest tak zawzięta, że zrobi to z pewnością.

Usłużna pamięć podsuwała kolejne obrazy — najwyraźniej ostatni: nasze pierwsze podejście do „trójki", Krystyna uparcie eskortująca Jurka, nie zważająca ani na to, że nie ma dla niej miejsca w namiotach „trójki", ani na to, że będę musiała wra­cać samotnie do obozu II.

— Ja idę do góry, a ty możesz wracać — powiedziała mi

wtedy.

Troska o zmęczonego partnera? A może tani „zakup" nocy w wyższym obozie? Aklimatyzacja się liczy!

Ale gdy wracałam z powrotem znów przeszukiwałam grań. Może jednak coś się stało?

* * *

Ranek znów był pogodny. Mimo wczorajszej świetnej kon­dycji Dok stracił przez noc cały zapał do dalszej drogi. Bolała go głowa i w ogóle oklapł zupełnie.

— Mam słabą aklimatyzację — tłumaczył mi. — Poza tym,
mnie wystarczy, że wejdzie Shera. Ja mam jeszcze czas, to do­
piero moja druga wyprawa.

Energicznie zbierałam się do drogi. Na wszelki wypadek za­brałam trochę ciepłych rzeczy Krystyny. Powodowały mną wy­rzuty sumienia — jakże mogłam myśleć o niej wczoraj tak źle.

Szło mi się już zupełnie dobrze. Gdyby nie głód, spowodowa­ny dziwną chorobą dziąseł, rwałabym do góry jak na skrzyd-

96

łach. Szybko przeszłam znany mi już odcinek grani. Nagle do­strzegłam schodzącą z uskoku Nun's Head postać. Częste odpo­czynki, kilkumetrowe obsunięcia się wzdłuż poręczówki — wszystko to wskazywało na ogromne zmęczenie. Po chwili poznałam Sherę. Przyspieszyłam gwałtownie i wkrótce byłam już blisko niego. Od razu wiedziałam, że wraca ze szczytu. Udało się!

Siedząc koło niego na śniegu pytałam o wiele rzeczy. Weszli wszyscy — to najważniejsze. Dwa ataki, dzień po dniu... Nie jest zbyt trudno.

Ruszył w dół zataczając się. Grań była wąska i eksponowa­na... Zostawiłam plecak i towarzyszyłam mu aż do poręczówek. Tam był już bezpieczny.

Podchodząc z powrotem w górę czułam wzbierającą złość. Czemu nie zaczekała na mnie w „czwórce"? Co pognało ją zno­wu wyżej? Gdyby była chociaż łączność, można by wtedy coś ustalić, ale tak? Wiedziałam już, że do piątki dziś nie zdą­żę i po raz drugi pomyślałam, że moja partnerka postawiła na mnie krzyżyk.

Trawers Nun's Head był bardzo eksponowany. Ostrożnie prze­kradając się w stronę poręczówki modliłam się, aby nie osunął się śnieg. Z ulgą wpięłam się w linę. W dole widziałam obóz IV, a w nim poruszające się sylwetki chłopaków. Długi zjazd, szcze­lina, mozolne podejście do obozu. Podchodziłam powoli, nikt nie zwracał na mnie uwagi...

Chłopcy wyglądali jak straszydła, widać było po nich trudy szczytu. Chciałam pokazać im, że cieszę się z ich wejścia, gratu­lowałam im, byli naprawdę szczęśliwi. A potem nagle, w otocze-iniu tych szczęśliwych ludzi, poczułam się straszliwie samotna.

Jacek stanowczo sprzeciwił się mojej dalszej drodze.

O czternastej Rysiek wywołał Krystynę. Właśnie dotarła do „piątki".

— Jest Anka — poinformował ją krótko — pogadajcie sobie.

97


— Zaczekam — usłyszałam. — Zatem do jutra. Cześć.
Zostali ze mną w „czwórce" Andrzej i Jurek. Byli bardzo

głodni. Gotowałam im jedzenie, cierpiąc prawdziwe męki głodu. Sama musiałam poprzestać na słodkiej kawie. Rozpacz!

— Anka, nie przyszło ci do głowy, że Kryska może jutro
pójść sama? — wyciągnięty w śpiworze Andrzej najwyraźniej
mnie prowokował. — Rysiek namawiał ją do solowego wejścia.
Sam słyszałem.

— Jeśli ona pójdzie jutro, to ja pojutrze — rzuciłam chłodno.
I pomyślałam:

— Jeśli ona pójdzie jutro sama, to nigdy więcej nie zwiążę
się z nią liną. To będzie koniec naszego zespołu.

* * *

„Koniec naszego zespołu" — musiałam chyba powiedzieć to na głos, bo jego dźwięk gwałtownie przywołał mnie do porząd­ku. Boże, jak zimno! Trzeba się ubrać, bo za chwilę będzie ze mnie jeden wielki sopel. Wiatr szarpał anorakiem, wyrywał mi go z rąk, zachowywał się wyraźnie wrogo. Krawędź plateau by­ła już blisko. Z prawej strony lśniła w słońcu ogromna lodowa zerwa, osypywały się przez nią pyłówki. Przed sobą widziałam teraz coś w rodzaju płytkiej dolinki — tylko poprzez nią osiąg­nąć można było śniegi plateau. Wielkie szczeliny, częściowo ukryte pod śniegiem, fantastyczne kształty seraków, przedziwne rzeźby śnieżne, uformowane przez wiatr — ten teren był nie­bezpieczny, ta piękna biała powierzchnia kryła pod sobą groźne głębie i zapadliska, których położenia nikt nie odgadnie. Z lę-kiem posuwałam się naprzód, szłam napięta i skoncentrowana, sama ze swoją samotnością. Dopiero gdy stanęłam na miejscu starej „piątki" ogarnęło mnie miłe poczucie bezpieczeństwa. Od dołu podchodziły chmury, krawędź plateau, która oglądana z góry była delikatną śnieżną koronką, z wolna rozmywała się w mgłach. Trzeba iść szybko, póki jest dobra widoczność odnaleźć maleńki namiot obozu V, bo później, gdy chmury zgęstnieją, będzie to chyba niemożliwe. Torowanie męczyło — zapadałam się po kolana, czasami głębiej. Plateau było olbrzymie, po­fałdowane tak, że wielokrotnie podchodziłam do góry, aby za chwilę obniżyć się na dno kolejnego zagłębienia. Coraz silniej sze uczucie głodu odbierało mi siły. Skalne żebro, u podnóża którego powinien stać obóz, ginęło już w chmurach.

Szłam powoli, automatycznie. Skądś pojawiło się dziwne po

98

czucie nieograniczonej ilości czasu, jaką dano mi do dyspozycji. A także pewność, że znajdę obóz V... Idąc zastanawiałam się, czy spotkam w obozie Krystynę. A jeśli będzie, to czy rzeczy­wiście czekała? A może po prostu źle się czuła? Zagadnienie naszej wewnętrznej zespołowej solidarności, w którą dopiero na tej wyprawie po raz pierwszy zwątpiłam, było dla mnie niesłychanie ważne. Chciałam rozwiązać ten problem zanim dojdę do „piątki". Myślałam o tym w czasie kolejnego podej­ścia i w momencie, gdy w leżącej w dole niecce dostrzegłam pomarańczowy namiocik, nagle nabrałam przekonania, że obóz będzie jednak pusty. Szczyt był przecież tak blisko...

Usiadłam na śniegu. Już wiedziałam, jak to będzie za chwilę — podejdę do namiotu, nikt nie odezwie się ze środka, powoli rozwiążę rękaw. Moim towarzyszem przez długie godziny będzie tylko wiatr grający na linkach namiotu.

Spokojnie, nie spiesząc się, zbliżałam się do obozu. Czułam ogarniający mnie chłód. Ale o dziesięć kroków od namiotu wszystko się zmieniło — nagle zauważyłam Kryśkę, która gwałtownie otwierała wejście. Coś do mnie wołała. Nie słysza­łam co mówi, w ciągu sekundy zapomniałam o poprzednich rozważaniach. A więc czekała! Ogarnęła mnie fala ciepła.

Relacja Krystyny

— ... Dlaczego nie wróciłam do „trójki"? — Krystyna przed-| stawiła mi potem swój punkt widzenia. — Widzisz, ja już taka jestem, że jak idę to idę... Chciałam dojść do „czwórki", zoba­czyć, co się tam dzieje... Miałam zresztą żywność i akumulatory, to trzeba było zanieść, i dlatego, kiedy powiedziałaś, że wracasz, poszłam dalej. Potem zawrócił Dok — może bym z nim wró­ciła, bo pogoda się psuła, ale — zobaczyłam w dole namiot. Doszłam do umocowanej do śrub poręczówki. Zjechałam przez obryw — do obozu było już blisko. W namiocie zastałam zes­pół Ryśka — byli zmęczieni i bardzo głodni. Musiałam się tro­chę nimi zająć, zaczęłam gotować, oni opowiadali i — zrobiło się późno. Zdecydowałam, że zostanę z nimi. Następnego dnia pogoda była dobra. Zebrałam się wcześnie, bo było ciasno w czwórkę w jednym namiocie. Chłopcy twierdzili, że do obozu V jest niedaleko, pomyślałam więc, że ty na pewno zdążysz dojść do „piątki" z obozu III. Zakładałam, że wyruszysz wcześ­nie. Shera postanowił zejść do bazy, aby pogonić swoich, więc prosiłam go, żeby ci powiedział, że idę do „piątki" i że się tam spotkamy.

— Rzeczywiście, ciągnęło mnie do góry, zwłaszcza, że Rysiek mówił mi, że droga nadaje się idealnie do samotnego wejścia.

99


Gdybyś nie przyszła wczoraj do „czwórki", poszłabym na szczyt sama. Ale tak zaczekałam na ciebie i uważam, że jestem w po­rządku.

* * *

... W nocy przyszedł wiatr. Jego wściekłe uderzenia szarpały namiotem, łopot materiału był nie do zniesienia. Schowane głęboko w śpiworach w pół śnie pół jawie przeżywałyśmy ju­trzejsze wyjście. Jutro szczyt miał być nasz! Co będzie, jeśli wiatr się nie uspokoi lub jeśli załamie się pogoda? Krystyna co pewien czas sprawdzała, która godzina. Noc wlokła się, uderzenia wiatru nie słabły. Dopiero koło ósmej postanowiłyśmy jednak spróbować. Zdecydowałyśmy się nie brać liny ani żad­nego sprzętu. Musiałyśmy iść szybko...

Po raz pierwszy w życiu zakładałam raki w namiocie. Krys­tyna była już na zewnątrz, słyszałam jak skrzypi śnieg pod jej nogami.

— Ja już pójdę — powiedziała — jest strasznie zimno, nie chcę czekać.

Nie odpowiedziałam, zajęta walką z zalodzonymi taśmami, palce miałam jak z drewna, trudno było o precyzyjne ruchy. Wreszcie jednak... Wypełzłam z namiotu. Wiatr uderzył w twarz przypominając, że to już 7100 metrów. Krystyna kilka­dziesiąt metrów dalej niezwykle powoli brnęła w kierunku gra­ni, chwilami niknącej w tumanach zwiewanego śniegu. Z tru­dem zawiązałam zalodziony rękaw namiotu. Plecak, czekan — już wszystko. Nie miałam tu już nic do zrobienia. Trzeba było

iść.

Pierwsze kroki były trudne, już po paru metrach czułam zmęczenie, wydawało mi się, że plateau kołysze się jak pokład ogromnego statku. Z nisko opuszczoną głową szłam powoli, starając się wykorzystywać ślady Krystyny. Śnieg był sypki, puszysty, okrutnie zimny. Plateau było jeszcze w niebieskawym cieniu, tylko grań przed nami oświetlało już słońce, zapalało iskry w śnieżnych pióropuszach zwiewanych przez wiatr. Słońce! Znaleźć się w jego zasięgu, choć na chwilę poczuć jego ciepło. Wiedziałam, że to tylko złudzenie, tam, na grani, szalał wiatr, tam będzie równie zimno jak tu, a jednak automatycznie przyspieszyłam i szłam nierównym poszarpanym tempem aż do chwili, gdy zastopowało mnie strome podejście w głębokim śniegu. Ciężko dysząc z wolna posuwałam się naprzód. Wielki wysiłek nie dawał mi jednak ciepła, wręcz przeciwnie — moje stopy stały się jak z drewna, z całych sił uderzałam o buty czekanem, ale bez rezultatu. Narastał we mnie lęk.

Kilka metrów dalej śnieg oświetlony był słońcem. Już gran: Szeroka śnieżna grzęda wyrastała z plateau i biegła gdzie;

w górę. Wiedziałam, że prowadzi do szczytu. Gdzieś tam jest ukryty w chmurach cel, do którego od wielu dni tak uparcie dążyłam. Dopiero teraz, stojąc samotnie na szerokim siodle przełęczy uświadomiłam sobie, że za kilka godzin wszystko się rozstrzygnie. Tysiące drobnych fałd wyrzeźbił wiatr na ogrom­nym skłonie przełęczy. Moje raki niszczyły niektóre, na innych pozostawiały tylko drobne ślady. Dlaczego nie widzę śladów Kryski? Może szła inaczej? Mimo tumanów zwiewanego śniegu dostrzegłam jej sylwetkę nieco wyżej na zboczu. Szła powoli, bez odpoczynków. Świadomość, że z każdą chwilą oddala się ode mnie jedyna żywa istota jaka mi towarzyszy, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Dokładnie pamiętałam poprzednie dni, dni, kiedy przytłaczał mnie ciężar samotności, kiedy wiele rzeczy straciło dla mnie swoją wartość. Dziś nikt nie był mi potrzebny. Czułam, że jestem w stanie samotnie podjąć walkę. Przystanęłam, by zrobić kilka zdjęć. Do mojej świadomości dotarło teraz jasno, że jeśli natychmiast nie zrobię czegoś z nogami, to się odmrożę. Nie mogłam się na to zgodzić. Zdając sobie sprawę z ogromnej straty czasu ż trudem zdjęłam raki i rozsznurowałam zewnętrzne buty. Intensywny masaż, silne uderzenia czekanem. Po chwili ogromny ból dał znać, że pow­raca krążenie. Zaciskając zęby sznurowałam buty, dłonie stały się sztywne i nieczułe. Założenie raków, których taśmy zamarzły na kość, było prawdziwą męką. Pokaleczone palce krwawiły. Wreszcie jednak wszystko było gotowe. Jeszcze tylko rozgrza­łam ręce pod koszulą, potem założyłam rękawice. Po chwili ru­szyłam dalej.

Śnieg był bardzo twardy. Ostatni odcinek szłam na przednich zębach raków, które zagłębiały się najwyżej na dwa centymetry. Dziób czekana z trudem wchodził w zbity „gips". Jednostajne, duże nastromienie terenu nie pozwalało na odpoczynek, napięte mięśnie nóg bólem sygnalizowały zmęczenie... W górze było ciągle tak samo — lodowo-skalne zbocze i ciemnogranatowe nie­bo przesłaniane chwilami przez chmury. Z prawej strony już od dłuższego czasu towarzyszyło mi skalne żebro. Brązowo-czarne skałki były suche i wolne od lodu. Skierowałam się w ich stronę. Jeszcze chwila i ręce dotknęły skały. Było dość łat­wo, po monotonii lodowego zbocza wspinaczka była po prostu przyjemnością. Posuwałam się teraz z pewnością wolniej, ale czułam się tu znacznie bezpieczniej. Bloki spojone były tylko lodem, każdy krok wymagał uwagi, ale miałam wewnętrzne przekonanie, że dzisiaj jestem w górach nieomylna, że nie uczy­nię fałszywego kroku, że nie zawiedzie mnie intuicja. Może to nagroda za ciężkie chwile ostatnich dni? Może rekompensata za wszystkie górskie niepowodzenia lub... po prostu absolutna koncentracja?



100

101


Skałki, którymi się wspinałam, zanikały w kolejnym lodowym polu. Spojrzałam w górę — wznosząca się na tle nieba skalna grań wydawała się być ostatecznym końcem mojej drogi. Wy­żej już chyba iść nie można.

Uważnie przetrawersowałam w lewo i rozpoczęłam podejście stromym śniegiem. Starannie przestrzegałam 25-krokowych eta­pów. W chwilach odpoczynku beznamiętnie przyglądałam się podchodzącym z dołu chmurom. Chyba zdążę przed nimi? Grań szczytowa wydawała się już blisko. Wpatrując się w nią dos­trzegłam w pewnym momencie granatowo-czerwony punkcik. Krystyna! Jest już na górze! Za chwilę i ja tam będę.

Zbocze zrobiło się strome. Szłam uważnie, pracowicie wybija­jąc rakami stopnie. Czy jeszcze daleko? — podniosłam głowę i w tym momencie u podstawy skałek dostrzegłam Krystynę. Schodziła. Czemu była na szczycie tak krótko? A może to ja idę tak długo, może wydawało mi się tylko, że chwilę przed­tem widziałam ją na tle nieba? Może było to już dawniej? Szłam teraz szybko, nie zważając na zwariowany rytm serca. Jak najszybciej chciałam spotkać Kryśkę. Coraz wyraźniej wi­działam ją jak schodzi, niedbale podpierając się czekanem. Chwilami najwyraźniej się zataczała. Czy nie zdawała sobie sprawy jak bardzo jest tu stromo? Jak łatwo można tu pole­cieć? Dzieliło nas już tylko kilkanaście kroków, znów przyspie­szyłam, chciałam jej powiedzieć, że cieszę się, że wykorzysta­łyśmy szansę i zapytać, jak jest na szczycie. Byłyśmy już obok siebie. Ciężko dysząc próbowałam coś wykrztusić i wtedy usły­szałam słowa, które spowodowały, że rozpoczęte zdanie zamarło mi na wargach, a wewnątrz ogarnął mnie chłód:

— Anka, jest mi przykro, ale naprawdę nie masz żadnych
szans. Do szczytu jest strasznie daleko. Idziesz za wolno. Nie
mogę na ciebie czekać, boję się o nogi. Radzę ci, schodź razem
ze mną.

Pokręciłam przecząco głową.

Coś delikatnego, nieuchwytnego pękło.

— Nie bój się o mnie — powiedziałam obojętnie — napraw­
dę wiem co robię. A ty schodź uważnie, odwróć się twarzą do
stoku. Tu przecież jest cholernie stromo...

Znowu szłam do góry. Ostrożnie ustawiałam raki w stromym lodzie. Krystyny już nie było widać, zakryło ją skalne żebro. Wraz z nią zniknęło uczucie przykrości wywołane rozmową. Wymazałam to dokładnie z pamięci, pozostała tylko świadomość,

102

że coś się wydarzyło... Pierwsze chmury zaczepiały się o grań szczytową, zaczął posypywać drobny śnieg. Już nie liczyłam kroków, szłam spokojnie, równym tempem, przystawałam wte­dy, gdy brakło mi oddechu. Wszystko było takie proste! I takie inne od przeżywanych tylekroć w wyobraźni ostatnich metrów pod szczytem. Skałki! To kominek wyprowadzający na grań. Było bardzo stromo, ale dziób skalny z prawej strony wydał mi się doskonałym chwytem. Wyciągnęłam rękę i w momencie, gdy dłoń zacisnęła się na krawędzi bloku zdałam sobie sprawę z popełnionego błędu — pętla czekana musiała zsunąć się z za­lodzonej rękawicy i czekan koziołkując poleciał w dół zbocza. Zmartwiałam! Cholera, co ja zrobię — ogarnęło mnie przeraże­nie, które nie minęło nawet wtedy, gdy dostrzegłam, że czekan wbił się w zbocze kilkadziesiąt metrów poniżej mnie i że właś­ciwie nic się nie stało. Zejście zabrało mi sporo czasu — bez czekana czułam się niepewnie na tym stromym, lodowo-śnież-nym zboczu, i każdy krok wydawał mi się ryzykowny. Wreszcie odzyskałam swoją zgubę, Z radością wzięłam go do ręki, dłoń zacisnęła się automatycznie wokół drzewca. Ruszyłam w górę po własnych śladach. Mgły zgęstniały i szłam teraz wprost w chmury. Zaczynało padać coraz mocniej, w twarz siekły ostre igiełki lodu. W dole widziałam prześwitujące przez mgły słońce na plateau i wydawało mi się, że pogoda nadal jest dobra, że to tylko u mnie, w pobliżu szczytu zaczepiły się popołudniowe chmury. Nie martwiłam się tym, nie przerażały mnie uderzenia wiatru... Szłam do góry z uporem, głęboko przekonana, że nic już nie przeszkodzi mi w osiągnięciu szczytu. W kominku raki nieprzyjemnie zazgrzytały o skałę — trochę wyżej zobaczyłam wpół już zawiane ślady Krystyny. A więc szła tak samo...

Ostra, skalno-lodowa grań, na której się znalazłam, kilkanaście metrów dalej przechodziła w mgłę. Intuicyjnie wyczuwałam, że dalej nie ma już nic, że z chwilą, kiedy tam dojdę, osiągnę maksimum tego co mogę tu osiągnąć, że wyżej nie da się już iść. Poruszałam się ostrożnie, asekurując każdy krok. Wiatr usi­łował zepchnąć mnie z grani, ale nie chowałam już twarzy przed jego uderzeniami. Wiatr, zmęczenie, uparta walka, cały mój samotny finisz — wszystko to należało do chwil szczytu, do chwil, które upływały bezpowrotnie na tej zagubionej w mgłach himalajskiej grani.

Zatrzymałam się. Przede mną grań urywała się nagle, prze­chodziła w pustkę. W dole kłębiły się mgły i wyczuwałam ogrom­ną głębię 6-kilometrowego urwiska opadającego do doliny Hunzy.

A więc to już. Szczyt. Koniec dalekiej drogi, koniec upartego posuwania się w górę. Nie było we mnie teraz euforii zwycięs­twa, była tylko zimna zawziętość z jaką tu przyszłam i satys-

103


fakcja. Stojąc na najwyższym punkcie masywu Rakaposhi czu­łam dumę, że nie dałam sobie odebrać celu, że ten szczyt po prostu zawdzięczam tylko sobie. Szczyt! Jak tu obco! Wiatr z hukiem przewalał się przez grań, wokół mnie były tylko wiru­jące mgły. Gestem zwycięstwa uniosłam czekan nad głowę.

Tuż koło mnie wznosił się ułożony rękami Shery kopczyk. Dołożyłam do niego niewielki kamień, wygrzebany spod śniegu nieco niżej. W szparę między głazami wcisnęłam ostatni cukie­rek — niewiele to, ale niech będzie symbolem mojej wdzięcz­ności. Górskie bogi Rakaposhi były dziś dla mnie łaskawe, poz­woliły mi samotnie wedrzeć się w ich królestwo, odpędziły mój lęk. Tak, nie czułam lęku... Irracjonalne poczucie nieograniczo­nej ilości czasu nadal było we mnie. Siedząc niewygodnie na ostrzu skalnej grani przez pewien czas zastanawiałam się, czy zostać tu jeszicze? A może już schodzić? Jak długo tu w ogóle jestem? Chciałam sprawdzić, która godzina, ale mój maleńki zegarek zamienił się w bryłkę lodu. Nie widać było nawet wskazówek. Przez moment przyglądałam mu się ze zdziwieniem...

Schodzić! Dość długo tkwiłam tu wystawiona na wiatr. Kil­koma uderzeniami czekana wykruszyłam spojone lodem drobne kamyki i schowałam je do kieszeni anoraka. To na później, niech zawsze przypominają mi dzisiejszy dzień i chwile spędzo­ne na szczycie.

Po raz ostatni popatrzyłam na kopczyk Shery. Poprawiłam mój kamień. Potem odwróciłam się zdecydowanie — w dół, te­raz już tylko w dół.

Mgła otaczała mnie zewsząd, zamykała w kręgu kilkunastu metrów. Lodowe zbocze, skałki, chmury — wszystko zlewało się w jedno. Trudno mi było ustalić właściwy kierunek, schodziłam na wyczucie, starając się trzymać bardziej lewej strony. Pamię­tałam, że z prawej jest urwisko. Obniżałam się powoli, uważałam na każdy krok, wiedziałam, że nie mogę teraz niczego zepsuć. Widoczność z wolna poprawiała się, poprzez mgły chwilami prze świtywało słońce. Jeszcze chwila i wyszłam z chmur.

Zmiana scenerii była niezwykła — zboczie od razu wydało się mniej strome, skałki nie straszyły dłużej groźnymi konturami. Głęboko w dole dostrzegłam poprzez podchodzące z doliny mgły szerokie siodło przełęczy. Wiedziałam już, że tam wrócę, że odnajdę swoje ślady, że doprowadzą mnie one do obozu V. Jeszcze przez chwilę powróciłam myślą do szczytu, do tej skal­nej grani, na której przeżyłam chwile walki, radości, satysfakcji, na której marzenie wielu dni stało się rzeczywistością. Jak w pięknym śnie...

Teraz stąd odchodziłam, oddalałam się z każdym krokiem Powrót! Odtąd wszystko już będzie tylko powrotem. Przez ra­dość dzisiejszego dnia przesunął się pierwszy cień żalu.

104

Przełęcz była coraz bliżej. Zachodzące słońce oświetlało ją ukośnymi promieniami, śnieg wokół mnie przybrał złotawą bar­wę. Góry stały się uroczyste, ucichł wiatr, wszystko ogarnął jakiś ogromny spokój. Zbliżał się wieczór. Kilkadziesiąt metrów nad przełęczą zatrzymałam się, by poprawić taśmy u raków. Uświadomiłam sobie wtedy, jak bardzo już jestem zmęczona — przebyta choroba, głodówka, wysiłek dzisiejszego dnia znacznie podkopały moje siły. Dobrze, że teren był już łatwy, dobrze, że do obozu już niedaleko. Mój powrót nie zamieni się w rozpacz­liwą walkę. A przecież mogło być właśnie tak, Góra mogła za­żądać od nas znacznie więcej. Może powinno tak być? Przecież czułam nawet chwilami żal, że poszło mimo wszystko tak łat­wo... Pokonałyśmy tę górę rozpędem poprzednich dni, nie było krańcowego wysiłku, starczyło determinacji na uparty marsz w górę. A teraz? Jak wielkie były jeszcze moje rezerwy? Na ile byłoby mnie jeszcze stać?

Siodło przełęczy było bardzo rozległe. Ociężale brnęłam przez nawiane zaspy świeżego śniegu. Każdy krok był wysiłkiem.

Plateau pogrążało się już w cieniu. Słońce obejmowało jeszcze namiot „piątki", ale wielka szczelina w pobliżu obozu ogarnięta była już cieniem. Ja także weszłam już w cień. Przez; chwilę czułam irracjonalną potrzebę pogoni za słońcem, ale rozległe śniegi plateau miały swój czasowy wymiar, a ja poruszałam się bardzo wolno. Prowadziły mnie na wpół zawiane ślady. Wkrót­ce doszłam do szczeliny — stąd widać już było wyraźnie obóz... : Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów... Usiadłam na śniegu. Daw­no opuściło mnie napięcie, które towarzyszyło mi w górze. Teraz był we mnie tylko spokój. Wszystkie wrażenia zebrane dzisiaj należały teraz do mnie. Były skarbem tak cennym, że z nikim nie chciałam się nim podzielić.

Czas płynął. Granica światła i cienia przesuwała się nieubła­ganie w stronę namiotu. To mnie wreszcie zmobilizowało. Wy­grzebałam się ze śniegu i powoli ruszyłam w jego stronę. Było ciężko. Dobrze, że to już blisko. Może zawołać? Ale zamiast głosu wydobyło się z moich ust tylko coś w rodzaju szeptu. Cho­lera, przecież to ostatnie metry! Teraz zauważyłam wyglą­dającą z namiotu Kryśkę. Chciałam szybko do niej podejść, ale • zaplątały mi się nogi i rąbnęłam w śnieg, dokładnie przed na­miotem. Na twarzy Kryśki zobaczyłam przerażenie, usiłowała mnie podnieść, a ja, zamiast wstać, zaczęłam leżąc w śniegu tłumaczyć jej, że wszystko jest w porządku i że tylko zaczepi­łam rakiem o taśmę

— Właź do namiotu, pomogę ci — Krystyna była bardzo troskliwa.

Ale ja miałam jeszcze coś ważnego. Przecież Kryśka nie wie­działa skąd wracam. Nie pytała. To bardzo dobrze, sama jej

105


powiem. Nerwowo sięgnęłam do kieszeni anoraka — kamyczki były suche i ciepłe.

Teraz szybko chciałam wczołgać się do namiotu.

— Poczekaj, najpierw zdejmij plecak — radziła Krystyna.
Zacisze wnętrza natychmiast mnie rozłożyło: Kryśka pomogła

mi zdjąć raki. Wtuliłam się w śpiwór, nie zdejmowałam butów ani anoraka. Wstrząsały mną dreszcze.

Namiot wypełniony był zapachem zupy pieczarkowej. Wpraw­dzie ostatnio miałyśmy jej dosyć, ale teraz głód był we mnie najsilniejszym instynktem i po nerwowych poszukiwaniach łyżki gwałtownie rzuciłam się do menażki. Ale nic z tego. Gorąca i słona zupa piekła jak ogień poranione dziąsła i język. Chwyciłam garść śniegu i szybko wpakowałam do ust. Tak, trochę to pomogło. Położyłam się twarzą do ściany namiotu i cierpiałam w milczeniu. Moja wściekłość i rozżalenie nie mia­ły granic. Dopiero po chwili, gdy udało mi się zapanować nad sobą, wyciągnęłam ze śpiwora Krystyny radiotelefon.

— Była łączność? Mówiłaś im, żeśmy weszły?

— Tak, rozmawiałam ze Szwagrami o dziewiętnastej. Są w
„dwójce". Martwili się, że ciebie jeszcze nie ma. Są pewnie na
nasłuchu, spróbuję ich teraz wywołać.

Krystyna wysunęła antenę przez wejście do namiotu.

— Tu obóz V, tu obóz V, powtarzała monotonnie —> obóz
II zgłoście się...

Zgłosił się Andrzej. Leżąc w półmroku słuchałam jakby z oddalenia słów Krystyny:

Na zewnątrz zerwał się wiatr, jego uderzenia znów szarpały namiotem. Miałam wrażenie, że niebieskawy płomień maszynki z wolna odsuwa się ode mnie, zamieniając się w świetlisty punkcik. Wraz z pierwszą falą ogarniającego mnie ciepła przy­szedł, sen.

Jeszcze tylko wrócić... (6-7 lipca)

Noc była zła. Szalał wiatr, głęboki początkowo sen zaczął się rwać i koło północy był już tylko nerwowym drzemaniem. Czu­łam, że jest coś niesamowitego w tej wietrznej nocy, spędzanej wysoko pod szczytem Rakaposhi. Byłyśmy takie samotne! Je­dyne, co łączyło nas z ludźmi to cienka nić zawodnej zresztą łączności. Jutro Szwagry wrócą do bazy, my dopiero rozpocz­niemy nasz odwrót. Przed nami jeszcze daleka droga —■ śniegi plateau, kilometry grani, kilometry poręczówek... A jeśli zała­mie się pogoda? Jeśli Rakaposhi zawali nas śniegiem tu, w naj­wyższym obozie? Czy będzie dość sił na powrót, na ucieczkę z pułapki? Te pytania męczyły mnie natrętnie aż do pierwszych szarości następnego dnia. Dopiero wtedy zmęczenie wzięło górę i zapadłam w sen tak głęboki, jak utrata przytomności.

* * *

Obudziłyśmy się późno. Namiot pokryty był grubą warstwą śniegu.

— Napadało albo nawiało — ten temat rozpoczął nasz kolej­
ny dzień. Zrzuciłyśmy śnieg z dachu i wewnątrz od razu zro­
biło się jasno. Pogoda musiała być dobra, tylko wiatr nadal
przypominał o swoim istnieniu szarpiąc namiotem.

Krystyna chciała schodzić jak najszybciej.

106

107


O trzynastej połączyłyśmy się z bazą (łączność była wreszcie możliwa, gdyż Szwagry z jedynym sprawnym radiotelefonem dotarli już na dół).

Radiotelefon zamilkł. Przez chwilę w skupieniu wpatrywałyś­my się w niego, jakby chcąc się upewnić, że to, co usłyszałyś­my jest prawdą, a nie jego złośliwym wymysłem.

Zaczęłyśmy zbierać się do drogi, nie było innego wyjścia. Wkrótce okazało się, że nasze plecaki są stanowczo za małe: trzy śpiwory i trzy kurtki pozostawione dla nas przez chłopa­ków wypełniły je prawie zupełnie. A tyle było jeszcze do za­brania: liny, sprzęt wspinaczkowy, osobiste wyposażenie.

— Weź maszynkę i trochę butanów, ja wezmę jedzenie. Mo­
żemy złapać kibel * — nie dowierzałam swoim siłom, przerażała
mnie odległość jaka dzieliła nas od obozu III. Czy w ogóle tam
dojdziemy? Kiedy? Chyba już nocą?

Namiot opustoszał. Zostały tylko resztki jedzenia i poszarpa­na płachta NRC **.

— Weźmy jeszcze karrimaty — przypomniała sobie Krysty-

* Kibel — nie przygotowany biwak. ** Płachta NRC — jednorazowa płachta biwakowa, wykonana z bardzo lekkiej nabłyszczanej folii, chroniąca ciało przed utratą ciepła.

108

na — to prywatne chłopaków. Spróbuję je przyczepić do ple­caka, ale będę wyglądała jak choinka.

Na zewnątrz było bardzo jasno. Poprzez chmury przebijało się słońce. Plateau i ściana powyżej nas spowite były w mlecz­nej, gęstej mgle. Było duszno. Krystyna zawiązała rękaw na­miotu. Namiot... Dzielnie bronił nas przez dwie wietrzne noce, był w dobrym stanie, właściwie szkoda było go zostawić. Poza tym wraz z nim traciłyśmy jedyną możliwość dobrego biwaku, gdyby okazało się, że jesteśmy zbyt wolne, że nie osiągniemy dzisiaj „trójki".

Ale trzeba było jednak spróbować dojść tam za wszelką cenę, bo teraz już wiedziałyśmy, że wobec zwiniętych obozów nie możemy liczyć na jakąkolwiek pomoc z dołu. Musiałyśmy iść jak najszybciej, w razie załamania pogody byłybyśmy przegrane na tych ogromnych śnieżnych bezdrożach. Liczył się każdy metr w dół, a namiot byłby dodatkowym obciążeniem. Naszym mini-mum dzisiejszego popołudnia było dojście do szczeliny z porę­czówką. Tam można było od biedy zabiwakować.

Założyłyśmy plecaki. Było ciężko. Raki przypięłyśmy na wierzchu, nie były potrzebne w głębokim śniegu zalegającym plateau.

A potem był już tylko powolny mechaniczny marsz i przesta­wianie nóg w głębokim śniegu. Czasami któraś z nas zataczała się i wtedy stawałyśmy, ciężko dysząc. Głowy pochylone, ramio­na zdrętwiałe od wrzynających się pasków plecaka. A potem znowu dalej... Wydawało mi się wtedy, że plateau nie ma koń­ca, że nie wyjdziemy z niego nigdy, że nie skończy się ten koszmar i że już do końca świadomości brnąć będziemy przez ciężki, wiatrem ubity śnieg. Idąca przodem Krystyna stanęła.

— Nie wiem gdzie jesteśmy, trzeba się rozejrzeć — jej głos dobiegł do mnie jakby z oddali.

Nagle pociemniało mi w oczach, w głowie kompletna pustka. Przerażenie. Uklękłam w śniegu, ale organizm widocznie włą­czył rezerwy, bo gdy fala lęku opadła, z wolna wszystko wróci­ło do normy — śnieg znów był biały, a przez mgły prześwity­wało słońce.

Krystyna nie zauważyła co się zemną dzieje. Ruszyła już dalej, ukośnie kierując się w stronęniewielkiego zagłębienia

terenu. Tak, to było przełamanie plateau. Tędy i tylko tędy osiągnąć można było naszą grań. Groziły tu wprawdzie wielkie szczeliny, teraz, kiedy nie było śladów, szczególnie niebezpiecz­ne, ale nie było tu lodowych urwisk ani seraków, jakimi obry­wało się plateau na całej swej długości. Nie znalazłyśmy naj­lepszej drogi. Chcąc uniknąć przekraczania nawianych zasp poszłyśmy za bardzo w prawo i dopiero rozpoczynające się po­dejście zniechęciło nas do tego kierunku. Przetrawersowałyśmy

109


w lewo i szłyśmy teraz czymś w rodzaju płytkiej dolinki. Każda z nas zachowała w pamięci inny obraz tego miejsca i teraz byłyśmy trochę zdezorientowane.

Jak niedobrze, że nie ma tu traserów, że nie są oznaczone szczeliny, teraz przykryte świeżym śniegiem i zupełnie niewi­doczne! Teren zaczął się lekko wznosić. Już wiedziałam, że idziemy dobrze. Jeszcze chwila i nasze pole widzenia znacznie się powiększyło — daleko przed nami, w dole, majaczyła w mgłach ostra turnia Nun's Head.

Usiadłyśmy na krótki odpoczynek. Trzeba było założyć raki, śnieg był tu zupełnie wywiany i buty ślizgały się nieprzy­jemnie. Od dołu wiał wiatr, uderzał w twarz krótkimi podmu­chami, czuło się wilgoć, jaką niosły unoszące się z doliny mgły. W końcu zrobiło nam się zimno i powlokłyśmy się dalej. Wraz z utratą wysokości odczuwalnie poprawiało się nasze samopo­czucie, a marsz stawał się wyraźnie szybszy. Grań przed nami ogarniały czasami mgły, ale szczyt Nun's Head wskazywał nam drogę. Jak latarnia morska — myślałam — tylko bez światła... Myśl o świetle przypomniała mi nagle bazę. Jest już na pew­no ognisko, wszyscy siedzą wpatrzeni w płonące drwa, ogień trzaska, wiatr wyrzuca w górę iskry. Jest ciepło. Czacza krząta się przy kuchni...

Pod rakami zachrzęścił papier. Przystanęłam — wokół poroz­rzucane śmieci, częściowo już przykryte śniegiem i niewyraź­ny zarys platformy po namiocie — byłyśmy na miejscu „czwór­ki". Stanęłyśmy w milczeniu, od razu ogarnął nas chłód. Coś granatowego wystawało ze śniegu koło moich nóg. Zdjęłam plecak i zaczęłam grzebać czekanem.

— Zabrali moją uprząż * i petzla ** — powiedziała cicho Kry­
styna. — Zostawiłam to tutaj na powrót, teraz będę miała kło­
pot z prusikowaniem przez szczelinę.

Jeszcze kilka uderzeń i wyciągnęłam ze śniegu ortalionowe spodnie Andrzeja. Były zupełnie podarte...

— Mam w plecaku kupę pętli — zwróciłam się do Kryśki —
a moja uprząż zupełnie nam wystarczy. Pierwsza wylezie
a potem opuści ją na karabinku drugiej.

.—- Zjedz coś, popatrz, znalazłam napoczętą puszkę z bocz­kiem — Krystyna wetknęła mi do rąk konserwę. — Musisz coś zjeść, widzę, że ci jest ciężko.

Wzięłam ją z niechęcią. Mięso było zmarznięte na kość, wyciąg­nęłam nóż i zaczęłam grzebać w puszce. Zlodowaciałe kawałki mięsa były bez smaku...

Od obozu IV do miejsca, gdzie zaczynała się poręczówka.

* Uprząż — system taśm podobny do uprzęży spadochronowej. ** Petzl — przyrząd zaciskowy służący do wspinania się po linie.

teren lekkko się wznosił. I to było teraz najgorsze — po paru godzinach schodzenia nasze organizmy nastawiły się już na to i gwałtownie protestowały przeciwko zwiększonemu wysiłkowi. Dosłownie po paru krokach łapała nas zadyszka, a brzeg szczeliny był ciągle tak samo daleko. Kilka metrów poniżej obrywu wyciągnęłam z plecaka sprzęt. Krystyna chciała iść pierwsza. Patrzyłam, jak zakłada moją uprząż. Początek porę­czówki był głęboko wmarznięty w lód. Krystyna wpięła petzla, szybko podeszła kilka metrów... Dalej był już pion.

— No, skończyły się przyjemności — usłyszałam — lód, jak
cholera...

Zostałam sama przy poszarpanym brzegu szczeliny. Nad moją głową wywieszał się zielonkawy lodowy okap z ogromnymi soplami. Z dołu, ze szczeliny wiało chłodem. Zapakowałam ple­cak i znowu stałam bez ruchu, wpatrując się w mgły, kotłują­ce się na plateau. W dole także płynęły chmury. Zbliżał się wieczór. Krystyny nie było już widać, tylko drgnięcia liny i sy­piący się z góry śnieżny pył wskazywały, że nade mną coś się dzieje. Czas płynął, zimno było coraz dokuczliwsze.

Tak, to była prawdziwa próba sił — po wielu dniach górskiej działalności, po zdobyciu szczytu — teraz, już w odwrocie, 40 metrów prawie pionowego lodu. To wymagało ode mnie wszyst­kiego, czym jeszcze dysponowałam. Plecak odciągał do tyłu, mdlała ręka zaciśnięta na uchwycie petzla. Przednie zęby raków tylko minimalnie zagłębiały się w lód, krótkimi, gwałtownymi szarpnięciami posuwałam się w górę. Nade mną widziałam chmu­ry przeganiane przez grań i dziwnie skróconą sylwetkę Kryski, stojącej przy początku poręczówki. Nadal pion. Ale teraz na lo­dzie była już cienka warstewka przymarzniętego śniegu. Było trochę łatwiej. Jeszcze chwila i zupełnie wykończona wpięłam się do śrub na stanowisku. Koniec!

— Dobrze, że jesteś —usłyszałam.

Krystyna ostrożnie ruszyła trawersem poprzez strome, lodo­we zbocze. Patrzyłam, jak powoli przesuwała się ku krawędzi grani, wszystko dygotało jeszcze we mnie z wysiłku. Ale już po chwili, ostrożnie przestawiając nogi w drobnych stopniach trawersu, zapomniałam o trudach poprzednich metrów. Żeby teraz czegoś nie popsuć... Tu nie wolno się zachwiać, trawers jest wylodzony i eksponowany, nie będzie czasu ani możliwości, aby wyhamować obsunięcie.



110

111


Kilka metrów dalej lśnił w szczelinie aluminiowy bong Tam zaczynała się znów poręczówka, tam już wszystko będzie proste. Szłam wpatrzona w linę, na ostatnich metrach raki za­zgrzytały o kamienie. Ale już miałam poręczówkę — szybko wpiąć karabinek i wreszcie — fala emocji opadła. Lina była na­pięta pod ciężarem Krystyny, czekałam trochę, a potem ostroż­nie zaczęłam się obniżać. Aż napięcie liny zmalało i wreszcie mogłam normalnie zjeżdżać. Nisko w dole widziałam Kryskę bobrującą między kamieniami przełączki — szukała pozostawio­nego sprzętu.

Spokojnie, bez szarpnięć, zsuwałam się w dół. Kiedy dotarłam na przełączkę było już prawie ciemno. Szybko ruszyłam ślada­mi Krystyny. Aż do poręczówki nad obozem III grań była śnieżna, szło się szybko, śnieg był już zmrożony chłodem nocy. Po poręczówkach szłam już po ciemku. I wtedy przestałam się spieszyć. Zresztą spoza chmur prześwitywać zaczął księżyc. Obóz III był już realny, kilka minut nie miało znaczenia. Do­brze pamiętam ten odcinek — turnia ze spiętrzonych fantastycz­nie tafli łupku, śnieżna przełączka, potem trawers tuż poniżej ostrza grani. Wyszukując w ciemności stopnie patrzyłam w dół, w mrok urwiska, jakie było pode mną. Mechanicznie przepina­jąc się z liny na linę wypatrywałam w dole ogniska bazy I nagle zobaczyłam je — maleńki świetlny punkt bardzo głę­boko w dolinie.

Na grani przede mną także błysnęło światło — to Krystyna zapaliła w obozie świeczkę. Było już blisko... Chwilę potem stanęłam przy namiocie. Ciężki dzień dobiegł końca. I wtedy ogarnęła mnie radość, że jednak tu dotarłyśmy, radość tak wiel­ka, że przebiła się nawet przez ogromne zmęczenie.

* * *

Schodziłyśmy w dół. W obłędnym słońcu, w ciszy górskiego krajobrazu, w rozmiękłym śniegu i wodzie spływającej po ska­łach. Schodziłyśmy w dół wiedząc, że to już po raz ostatni... I była w nas radość. Może nie zawsze zdawałyśmy sobie z tego sprawę: zmęczenie, upał, ciężkie plecaki — to było jakoś bar­dziej zauważalne, bardziej realne, tak jak zawsze w górach. A radość była ukryta głęboko, ale to z niej czerpałyśmy siły na nasz powrót.

Przez ostatnich kilka dni wiele się w górach zmieniło — słoń­ce wytopiło tyle śniegu, że grań stała się właściwie skalna W kuluarach powstał szklisty, wodny lód, zniknęły wszystkie ślady, tylko poręczówki pozostały jako dowody rzeczowe naszej

poprzedniej działalności. Grań do obozu II ciągnęła się w nie­skończoność... Upał i zmęczenie spowodowały, że ogarnęła mnie nieprzeparta senność.

— Zasnąć, chociaż na chwilę —marzyłam.

Dopiero na trawersie turni ponad obozem II wzięłam się w garść. Przekraczanie szeregu skalnych żeber, strome kuluary, podejścia, zjazdy — to wymagało uwagi. Lina za liną, automa­tycznie przepinając asekurację, powoli zbliżałam się do obozu. Nagle karabinek szczęknął o skalę — następnej poręczówki nie było. Kilkadziesiąt metrów dalej widać było na ostrzu grani resztki obozu. Pamiętam, że właśnie na tym odcinku rozpięliś-

my 80-metrowego Mamutha *. Teraz go nie było. Ruszyłam ostrożnie, przekradając się wśród kruchych, śniegiem pokrytych skałek. Czemu, do cholery, zdjęli poręczówkę? Kto był taki mądry? Wprawdzie nie jest tu specjalnie trudno, ale polecieć można...

Krystyna siedziała milcząc na resztkach pianek, wyrzuconych widocznie z namiotów. Obok poniewierało się jedzenie, leżało trochę bezładnie rzuconego sprzętu. Wiało smutkiem od tych niepotrzebnych już nikomu resztek. Znalazłam maszynkę buta-nową i w brudnej menażce zaczęłam topić śnieg. Męczyło mnie straszliwe pragnienie. Krystyna nie protestowała.

— Popatrz, znalazłam takie rybki — podała mi puszkę —
spróbuj to zjeść, bo mi jeszcze umrzesz z głodu.

Próba wypadła pomyślnie — tłusty pasztet z wątróbek popi­ty letnią herbatą zdziałał cuda. Poczułam się o wiele lepiej. A może tak podziałała na mnie troskliwość Kryski, która do moich „kryzysów" odnosi się zazwyczaj bardzo sceptycznie? Byłam jej wdzięczna za dostrzeżenie moich problemów.

Zgarnęłyśmy porzucony sprzęt, dopakowałyśmy go do pleca­ków i jedna za drugą ruszyłyśmy w dół. Szybko dotarłyśmy do miejsca „tentu". Tu także walało się jakieś jedzenie, wokół było niesłychanie brudno. Cała platforma po namiocie jakby osiadła i zewsząd powyłaziły śmieci.

W „jedynce" było podobnie. Usiadłyśmy na chwilę zmordo­wane zejściem i upałem i wtedy zdałam sobie sprawę, że to po prostu koniec wyprawy, a te resztki obozów, te śmieci, które na swej drodze napotykamy od dwóch dni, są tylko tego nama- calnym dowodem. Było mi smutno, że nie mamy szans na prze­życie po raz drugi tych dni walki, zwątpień i radości, które upłynęły na Rakaposhi. Może kiedyś, na innej górze?...

— Nie chce mi się schodzić — powiedziałam. — W bazie jest



* Bong — rodzaj haka stosowany do bardzo szerokich szczelin skalnych

* Mamuth —■ rodzaj liny wspinaczkowej.



112

113


pewnie tak samo, bałagan, pakowanie i rwetes. Wszystkim się przecież spieszy.

Krystyna rozumiała o co mi chodzi:

— Dla mnie też ta wyprawa skończy się zanim dojdę do bazy
Z obozu I zjechałyśmy na tyłkach aż do granicy wielkiego

lawiniska. Już na początku zjazdu czułam, że jestem zupełnie mokra, ale nie miało to teraz znaczenia. W „szyjce" nie było zupełnie śniegu, zewsząd spływała woda, całe kaskady waliły kolejnymi żlebami.

— Jak w maju w Tatrach — myślałam, patrząc w górę na
skalne urwiska.

Na kamienistym zboczu poniżej „szyjki" przyznałam sobie parę minut odpoczynku. I wtedy zobaczyłam sylwetki dwóch ludzi szybko podchodzących z dołu. Szli do nas — tu nie mo­głyśmy mieć żadnej wątpliwości. Poznałam ich, gdy byli już blisko — tak, to nasi kucharze: Czacza w swojej nieodłącznej czapeczce i bliżej mnie Burkatt.

— Ten ma kondycję — myślałam, patrząc jak pędzi pod górę.
Jeszcze chwila i był przy mnie. Uśmiechając się szeroko

wziął mój plecak, a zamiast czekana, który cały czas niosłam w ręce, wręczył mi butelkę pełną wody z sokiem. Och, jakże mu byłam wdzięczna!

— Burkatt, look — machnęłam ręką w stronę szczytu —
summit!

Uśmiechnął się i kiwnął głową.

Polish good — powiedział wyraźnie. — Polish good
Pakistani no good.

Bez plecaka schodziło się doskonale. Burkatt czuł się najwy­raźniej za mnie odpowiedzialny: wybierał jego zdaniem najlep­szą drogę, pokazywał mi kamienie, na których mogę stanąć i w ogóle był z siebie niesłychanie dumny.

Baza zbliżała się szybko. Z każdą chwilą rosły namioty, widać już było ludzi uwijających się na polanie. Jeszcze chwila i będziemy wśród nich. Musimy znów włączyć się do tej wy-prawowej społeczności. Narastało we mnie napięcie...

Nie widzieliśmy się dawno... Właściwie to było tylko kilka dni, ale miały one chyba jakiś inny wymiar. Tyle się w ciągu nich wydarzyło. Wtedy, w „czwórce", gdy zmordowana podcho­dziłam do namiotu, oni wszyscy mieli już szczyt za sobą. W ich rękach było to, o co ja dopiero walczyłam. Pozostali wo­bec mojej walki obojętni. Po prostu mieli swoje... Ale teraz wracałyśmy z naszym własnym sukcesem i była we mnie oba­wa, jak nas powitają.

Na kamiennym rumowisku bocznej kotlinki spotkałam Shere Czekał tu na nas. Widziałam na jego twarzy radość i miło mi było, że cieszy się z naszego wejścia.

I te słowa, które tam, koło bazy, odnosiły się raczej do jego gratulacji, a którymi dopiero teraz, z perspektywy patrząc ogarnąć mogę całość naszej akcji, stały się dla mnie zamknię­ciem wyprawy.

To wszystko co było potem nie zasługuje już moim zdaniem na specjalną uwagę.


114


Posłowie

Rakaposhi 1979—przebieg akcji górskiej



Wynikło jasno z mojej opowieści, że częściej powstają w górach kon­flikty niż przyjaźnie, że często rozczarowujemy się do osób, z którym: współpracujemy, że nawet, osobisty sukces, przeważnie z trudem wywal­czony, nie daje nam pełnej radości, a jeśli nawet pojawi się ona, to istnieje wiele sposobów, aby ją zatruć.

A jednak jeździmy w góry, wierzymy w przyjaźń, poszukujemy smaku zwycięstwa i znamy go.

Myślę, że nie warto roztrząsać pozornej lub rzeczywistej sprzeczności tych stwierdzeń. W specyficznych, ciężkich na ogół warunkach działania wyprawy, łatwo rodzą się konflikty i wzajemne animozje. Spotykają się tu przecież silne indywidualności (bo tacy już jesteśmy my — twardzi ludzie gór), dochodzą osobiste ambicje sportowe, które, gdy wyprawa wkracza w decydującą fazę, często wymykają się spod naszej kontroli. Psychika jednych staje się twarda jak żelazo, dążenie do raz wytknię­tego sobie celu znieczula ich na wszystko co dzieje się dookoła, inni przeciwnie, stają się wyjątkowo subtelni i jakże łatwo ich zranić.

Nic prostszego, jak na podstawie czyjegoś postępowania wyrobić so­bie o nim złe zdanie. Może jednak nie wiemy, dlaczego tak postępuje Może nasza ocena jest błędna? A może my, będąc w jego sytuacji, pos­tąpilibyśmy podobnie? W górach poznajemy prawdziwe twarze swych partnerów, może jednak czasami widzimy je w krzywym zwierciadle?

Góry poza dobrem i złem — napisał Goethe. Myślę, że warto o tym pamiętać. Sami wnosimy w góry konflikty i od nas samych zależy, czy więcej będzie w górach dobra czy zła.

Czerwiec

(4900 m), po noclegu schodzą do bazy.

7 — Czerwińska, Palmowska, Bieluń, Tillak, Gronczewski i czterech

Pakistańczyków idą z transportem do obozu I, trzech Pakistańczy­ków wraca do bazy, nocują Polacy i jeden Pakistańczyk. Po noc­legu wszyscy schodzą do bazy.

8 — Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan i czterech Pakistańczyków idą

do obozu I. Wszyscy nocują.

9 — Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan wyruszają z obozu I do góry,

zakładając na wysokości około 5350 m obóz przejściowy zwany „tent" i poręczując 200 rn stromej ściany poniżej. Z bazy wycho­dzą Czerwińska, Palmowska, Gronczewski, Tillak. Po dojściu do obozu I razem z Pakistańczykami przestawiają namioty w bezpiecz­niejsze miejsce. Polacy zostają na nocleg, Pakiestańczycy schodzą do bazy.

10 — Do bazy schodzi Gronczewski — zapalenie oskrzeli. Do obozu

I dochodzi z bazy Bieluń. Czerwińska, Palmowska, Tillak wyrusza­ją z transportem do „tentu". W połowie pola spotykają schodzą­cych Kowalewskiego, Piotrowskiego, Sher Khana. Po dyskusji wszyscy wracają (niebezpieczeństwo lawin) poręczując lewe ogra­niczenie pola nad obozem I. Do bazy schodzą Kowalewski, Piotro­wski, Sher Khan, Palmowska (u której wystąpiły dolegliwości żo­łądkowe). Bieluń, Tillak, Czerwińska nocują w obozie I.

dze uzupełniając poręczówki. Nocują w „tencie". Czterech Pakis­tańczyków dochodzi do obozu I, gdzie nocują.

17 — Czerwińska, Bieluń, Tillak schodzą do obozu I po ładunki, wyno-

szą je do „tentu" i wracają do obozu I gdzie nocują. Pakistań­czycy transportują ładunki do „tentu" i wracają do obozu I gdzie nocują. Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan, Palmowska wychodzą


117


z bazy i dochodzą do „tentu". Palmowska schodzi do obozu i, reszta nocuje w „tencie".

Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan poręczują drogę powyżej „tentu". Zespół z obozu I (czterech Polaków i czterech Pakistań­czyków) transportuje za nimi ładunki. Odwrót spod grani — Pio­trowski, Kowalewski nocują w „tencie", reszta w obozie I. Założenie obozu II na północno-zachodniej grani (5800 m) — 3 namioty. Nocują w nim: Czerwińska, Palmowska, Sher Khan. Bieluń, Tillak, Kowalewski, Piotrowski, Shami. Trzech Pakis­tańczyków schodzi na noc do „tentu". Załamanie pogody. Wszyscy schodzą do bazy. Wszyscy w bazie.

Piotrowski, Bieluń, Tillak dochodzą z bazy do „tentu" i nocują. Palmowska, Gronczewski, trzech Pakistańczyków idą do obozu I gdzie nocują.

Piotrowski, Bieluń, Tillak dochodzą do obozu II i poręczują frag­ment grani. Nocują w obozie II. Gronczewski dochodzi do „tentu", gdzie czeka na Kowalewskiego i Sher Khana. Z bazy wychodzą: Czerwińska (do obozu I), Kowalewski i Sher Khan do „tentu". Pal­mowska i czterej Pakistańczycy robią transport do „tentu" i wracają do obozu I.

Granią ruszają Piotrowski, Bieluń Tillak (poręczowanie). Kowalewski Sher Khan, Gronczewski transportują za nimi ładunki. Do obozu II dochodzą Czerwińska, Palmowska i trzech Pakistańczyków. Polacy i Sher Khan nocują w obozie II, Pakistańczycy schodzą do „tentu". Gronczewski, Palmowska, Sher Khan schodzą i transportują ładunki z „tentu" do obozu II. Pakistańczycy transportują ładunki z obozu I do „tentu".

Piotrowski, Bieluń dalej poręczują grań i zakładają obóz III (6200 m) — dwa namioty. Czerwińska, Palmowska, Tillak. Sher Khan, Kowalewski, Gronczewski transportują za nimi ładun­ku. Czerwińska wraca do obozu II, pozostali nocują w obozie III. Czerwińska i trzech Pakistańczyków dochodzą z transportem do obozu III (Pakistańczycy wracają do obozu II). Bieluń, Piotrowski. Kowalewski robią rekonesans dalszego odcinka grani. Wszyscy Pola­cy i Sher Khan nocują w obozie III. Czerwińska i Palmowska oraz trzech Pakistańczyków z obozu II otrzymują' polecenie zejścia do bazy po żywność i sprzęt.

Czerwińska, Palmowska oraz Pakistańczycy schodzą do bazy. Pięciu Polaków i Sher Khan zakładają obóz IV (6500 m) — jeden namiot. Nocują w nim Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan, pozostali wra­cają do obozu III.

Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan zakładają obóz V pod końcową częścią północno-zachodniej grani — około 7000 m. Nocują w nim Bieluń, Tillak, Gronczewski dochodzą do obozu IV i nocują. Czer-

wińska i Palmowska wychodzą z bazy do „tentu", pięciu Pakistań­czyków dochodzi z bazy do obozu I. 30 — Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan dokonują rekonesansu północno--zachodniej grani. Bieluń, Tillak, Gronczewski podchodzą do obozu V. Decyzja zmiany trasy — cała szóstka przenosi obóz V pod po-łudniowo-zachodnią grań. Nocują w nim (jeden namiot) Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan. Pozostała trójka wraca do obozu IV. Czerwińska, Palmowska podchodzą do obozu III, Pakistańczycy do­chodzą do obozu II.

Lipiec

1 — Pierwszy atak szczytowy — Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan

w godz. 10.30—17.30. Do obozu V podchodzą Bieluń; Tillak, Gronczew­ski. Nocują w sześciu w jednym namiocie. Czerwińska, Palmowska czekają w obozie III (wg posiadanych informacji obóz IV zajęty jest przez schodzących ze szczytu). Pakistańczycy w obozie II.

2 — Drugi atak szczytowy — Bieluń, Tillak, Gronczewski w godz. 5.00—

10.30. Nocują w obozie V. Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan schodzą do obozu IV, gdzie nocują razem z Palmowska, która na skutek braku łączności podeszła z obozu III. Czerwińska wynosi ładunek do trawersu Nun's Head i wraca do obozu III. Pakistań­czyk Dok dochodzi do obozu III i nocuje, reszta Pakistańczyków wraca z obozu II do bazy.

3 — Sher Khan schodzi z obozu IV do bazy razem z Dokiem. Czerwiń-

ska podchodzi do obozu IV. Palmowska podchodzi do obozu V. Z obozu V schodzą Bieluń, Tillak Gronczewski. Bieluń i Tillak zostają w obozie IV z Czerwińską (nocują). Gronczewski, Piotrow­ski, Kowalewski schodzą do obozu III, skąd Kowalewski i Piotrow­ski schodzą do obozu II.

4 — Kowalewski, Piotrowski, Gronczewski schodzą do bazy. Bieluń.

i Tillak zwijają obóz IV i schodzą do obozu III, Czerwińska do­chodzi do obozu V, gdzie czeka na nią Palmowska.

5 — Trzeci atak szczytowy — Czerwińska i Palmowska (w godz. 8.30 -

14.00 Palmowska, 8.30—15.30 Czerwińska). Obydwie nocują w obo­zie V. Bieluń i Tillak schodzą do obozu II, pozostali w bazie.

6 — Bieluń i Tillak schodzą do bazy. Czerwińska i Palmowska rano

czekają w obozie V — zła pogoda. Po łączności z bazą o 13.00 de­cydują się schodzić. W obozie III są około 51.30.

7 — Czerwińska i Palmowska wracają do bazy.
10 — Cała wyprawa dociera do Gilgit.


119


Spis treści



0x01 graphic

0x01 graphic

Z dziejów Rakaposhi 5

Droga ku Rakaposhi ……………………. 17

Pierwszy sukces 24

Próby i błędy 31

Obóz II . 56

Grań z bliska 62

Tajemnica Nun's Head 78

W stronę szczytu ........... 83

Same i samotne 92

Jeszcze tylko wrócić 107

Posłowie . . . . . 116

Rakaposhi 1979 — przebieg akcji górskiej . . . . . . . 117

M. Sher Khan (Shera) wyprawy

kierownik Ryszard Kowalewski - zastępca kierowni­ka wyprawy



Andrzej Bieluń

Anna Czerwińska


0x01 graphic

0x01 graphic

0x01 graphic

0x01 graphic

Jacek Gronczewski - lekarz wyprawy

Krystyna Palmowska

Ehtisham Anwar (Snami

Faiz Aman (Dok)



0x01 graphic

0x01 graphic

0x01 graphic



Tadeusz Piotrowski

Jerzy Tillak



Shaukat Nazir Hamdani

Zahed Hussain


0x01 graphic

0x01 graphic

0x01 graphic

Murntaz Bhutta (Momo)-oficer łączniko- Yasin Saddiqui (Saddyki) wy wyprawy

Monumentalne zerwy północnej ściany Rakaposhi widziane z doliny Hunzy. Z prawej strony grań północno-zachodnia z wypiętrzeniem Nun's Head, którą wyprawa dokona­ła drugiego wejścia na szczyt.

Widok na Rakaposhi z okolic Gilgit.


0x08 graphic

0x01 graphic

0x01 graphic

Uczestnik karawany w oczekiwaniu na przydzał

ładunku.

Karawana w dolinie Jaglot.

Przygotowanie do wymarszu karawany. W tle Chari Khand (5888 m)


0x01 graphic

0x01 graphic

Przeprawa karawany przez wezbrany potok.

Górna część doliny Jaglot.


0x01 graphic

0x01 graphic

Na otoczonej brzozowym laskiem polanie Darakush (3800 m) stanęły namioty obozu bazowego, oddzielone od lodowca Biro wysoką moreną boczną. Nad lodowcem widoczny wierzchołek Rakaposhi.

Lawina zbliża się do bazy.


0x01 graphic

0x01 graphic

Po przejściu lawiny przez bazę.

Spojrzenie na lodowiec Bi -ro i zachodnie zbocza Raka -poshi z okolic bazy, Z pra -wej grań pierwszych zdo­bywców.

Wysuszone pnie obumarłych drzew dostarczały nieograniczonej ilości paliwa do bazowej kuchni i na wieczorne ogniska.


0x01 graphic

0x01 graphic

Osty karakorumskie.

Lodowiec Kunti w otoczeniu bezimiennych szczytów pięciotysięcznych (widok z drogi do obozu I),

Kierownicy - Ryszard Kowalewski i Sher Khan.

0x01 graphic

Jacek Gronczewski i Ryszard Kowalewski w chwili krótkiego odpoczynku w drodze do obozu II.


0x01 graphic

0x08 graphic
Tent - namiot obozu pośredniego pomiędzy obozami I i II, ustawiony przed założeniem obozu II na ścianie opadającej z północno-zachodniej grani.

Namioty obozu II, ustawione na śnieżnym ostrzu północno-zachodniej grani na
wysokości 5700 m.



0x01 graphic

0x01 graphic



Spojrzenie z obozu II na Nun's Head (6630 m) i początkowy fragment północ­no-zachodniej grani, którą prowadziła droga w kierunku szczytu.

Obóz II pozostał za nami.


0x01 graphic

0x01 graphic

Nun's Head i kopuła szczytowa Rakaposhi oglądane z obozu II.

Przed kolejnym spiętrzeniem grani. Na przełączkę pomiędzy dwo­ma skalnymi żandarmami (około 6100 m) dotarła w 1964 r. wyprawa irlandzka.


0x01 graphic

0x01 graphic



Góry na linii horyzontu to już Himalaje. Ponad tonącą w cieniu doliną Indusu wznosi się Nanga Parbat (8125 m), najbardziej ku zachodowi wysunięty szczyt ośmiotysięczny. Na pierwszym planie grzęda południowo-zachodnia, którą dokonano pierwszego wejścia na Rakaposhi.

Anna Czerwińska dochodzi do obozu III.


0x01 graphic

0x01 graphic



Łańcuch Hispar Mustagh, Od lewej: Lupghar Sar (7200 m).

Momhil Sar (7342 m), Distaghil Sar (7885 m) i Trivor (7720 m).


0x01 graphic

0x01 graphic



Secord Peak (5950 m) i fragment olbrzymiego nawisu śnieżnego. U podstawy widoczne namioty obozu III.

Uskok skalnego żandarma powyżej obozu III


V


0x01 graphic

0x01 graphic



Andrzej Bieluń forsujący skalny uskok grani.

Andrzej Bieluń i Ryszard Kowalewski na zboczach Nun's Head. W tle Nanga Parbat.


0x01 graphic

0x01 graphic

Podszczytowe plateau i licząca 800 m wysokości zachodnia ściana kopuły szczytowej Rakaposhi. W lewym dolnym rogu obóz IV.

Zjazd ze stromej lodowej ściany na szerokie siodło przełęczy poza Nun's Head (zjeżdża Sher Khan).


0x01 graphic

W drodze powrotnej ze szczytu. Podejście do obozu III.


0x01 graphic

0x01 graphic



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CZERWIŃSKA ANNA Trudna góra RAKAPOSHI
CZERWIŃSKA ANNA Trudna góra RAKAPOSHI(1) 2
LP IV VI Onichimowska Anna Najwyższa góra świata
Anna Dziewit Meller Góra Tajget
Kailas góra bogów i pielgrzymów Anna Urbańska
Anna Wróbel Bieszczady
matematyka czerwiec PP(1)
odp czerwiec 2007pisemny

więcej podobnych podstron