CZERWIŃSKA ANNA Trudna góra RAKAPOSHI(1) 2


ANNA CZERWIŃSKA

Trudna góra RAKAPOSHI

WYDAWNICTWO

„SPORT I TURYSTYKA"

WARSZAWA 1982

Okładka i karta tytułowa

MIKOŁAJ BRYKALSKI

Z dziejów Rakaposhi

Mapki ZBIGNIEW KOWALEWSKI

Zdjęcia TADEUSZ PIOTROWSKI, M. SHER KHAN, ANNA CZERWIŃSKA

Redaktor KRYSTYNA MALIK

Redaktor techniczny ROMAN ŁYSIAK

Korektor KRYSTYNA SZELĘGIEWIGZ

© Copyright by Wydawnictwo „Sport i Turystyka':

Warszawa 1982

ISBN 83-217-2375-6

WYDAWNICTWO „SPORT I TURYSTYKA''

WARSZAWA 1982

Wydanie I. Nakład 20.230 egz.

Ark. wyd. 9,55. Ark. druk. 9,5.

Oddano do składania w czerwcu 1981.

Druk ukończono w marcu 1982.

Z-81. Zakł. Graf. „DSP".

Zam. 3533/K.

Dwa tysiące trzysta siedemdziesiąta piąta publikacja

Wydawnictwa SiT

(...) Poznałem wiele gór wysokich, w tym Everest,

(...) ale Rakaposhi pozostał moją wielką miłością.

Widziałem tę górę ze wszystkich stron — zawsze była

wyjątkowo piękna... — tak napisał Campbell Secord,

jeden z pionierów walk o zdobycie Rakaposhi.

Rakaposhi (7788 m) leży w najbardziej na północ

wysuniętym rejonie Kaszmiru, na terytorium dawnego

Księstwa Nagaru. Jest jednym z najwyższych szczytów

zachodniego Karakorum i 27 samodzielnym masywem

Ziemi. Ogromny skalny mur, wznoszący się między

dolinami rzek Gilgit i Hunzy, zaczyna się na wschodzie

szczytem Minapin (7273 m), ciągnie się przez główny

wierzchołek aż do wznoszącego się na zachodzie

Secord Peak (5950 m), wybitnego wzniesienia w

północno-zachodniej grani. Masyw Rakaposhi opada

ku dolinie rzeki Hunzy wspaniałym skalno-lodowym

urwiskiem, tworząc razem z systemem wiszących

lodowców 6000-metrową północną ścianę.

Pierwsze rozpoznanie Rakaposhi zostało dokonane

przez Martina W. Conwaya w 1892 r. w czasie marszu

z kierunku południowego wzdłuż doliny Bagrot.

Conway ocenił, że wierzchołek w górnej części nie

przedstawia trudności wspinaczkowych, tym niemniej

trudno będzie dotrzeć do wysokości około 7000 m.

Utrzymywał, że wspinaczka przez północno-zachodnią

i wschodnią grań jest równie niemożliwa jak atak przez

urwisko południowe lub potężną północną flankę.

Minęło 46 lat. W 1938 r. C. Secord i Michael

Vyvyan podjęli próbę ataku od zachodu. Podeszli do

podstawy północno-zachodniej grani i osiągnęli

wybitne wzniesienie (Secord Peak). Od tak małego

zespołu nie można było oczywiście oczekiwać ataku

szczytowego. C. Secord umocnił sic; jednak w

przekonaniu że Rakaposhi będzie dostępny od

zachodu. Dziewięć lat później, w 1947 r. powrócił

znowu pod tę górę, tym razem w towarzystwie dwóch

szwajcarskich wspinaczy Hansa Gyra i Roberta

Kappelera, jak również słynnego znawcy Himalajów

H. W. Til-mana. Tym razem spróbował ataku ostrogą

południowo-zachod-

5

nią. H. Gyr tak o tym napisał: Po strawersowaniu 30-metrowe-go śnieżnego

„żandarma" pokazała się grań jeszcze ostrzejsza i nawisy stały się potężniejsze.

W końcu doszliśmy do małego śnieżnego plateau. Przed nami leżało najwyższe

wzniesienie południowo-zachodniej ostrogi — liczący 6200 m wysokości

„żandarm". Po małym odpoczynku zaatakowaliśmy go. Najpierw osiągnęliśmy

ramię grani, skąd mogliśmy obejrzeć lodowiec Biro pod 2500-metrową ścianą ze

skały i lodu. Szerpowie wystraszyli się dalszej wspinaczki, więc Kappeler wziął

ich obu na linę i ubezpieczył. Tymczasem Tilman, asekurowany przeze mnie,

próbował iść w kierunku wierzchołka przez bardzo eksponowany odcinek grani.

W śniegu sięgającym do bioder torował drogę na grani czekanem i rękami. Kiedy

osiągnął najwyższy punkt dał znak, żebym podszedł. Jego mina nie wróżyła nic

dobrego. Popatrzyliśmy na siebie bez słów. Przed nami była „Głowa Mnicha", ze

swoją stromo opadającą ścianą lodu i śnie-• gu, którą zobaczyliśmy po raz

pierwszy w całej rozciągliwości i której pokonanie wydawało się prawie

niemożliwe *.

Dła Tilmana stało się wtedy jasne, że po pokonaniu południowo-zachodniej

ostrogi atakujących czekają jeszcze duże trudności. Dlatego też podjął próbę

skrócenia trasy wspinaczkowej poprzez lodowiec Biro, aby z jednej strony

uniknąć „Głowy Mnicha", a z drugiej strony próbować osiągnąć północno-

zachodnią grań w miejscu leżącym już ponad Secord Peak. Dopiero po

siedmiogodzinnej wspinaczce Tilman i Gyr osiągnęli główny grzbiet północno-

zachodniej grani (5700 m). Przez ten „skrót" obeszli przedwierzchołek 5950 m

i wierzyli, że mają za sobą najtrudniejszy odcinek aż do plateau

wierzchołkowego. Jednak po dokładnym rozpatrzeniu dalszej drogi przekonali

się ku swemu przerażeniu, że dalsza wspinaczka jest niemożliwa ze względu na

potężnego, przewieszonego „żandarma". Gyr napisał wtedy: Stwierdzenie

Tilmana — „to beznadziejne" — miało dla mnie w sobie coś rozstrzygającego,

oznaczającego wyrzeczenie się wszelkiej nadziei. Porywający widok pociętej

szczelinami północnej ściany Rakaposhi pozostał w nas jako obraz czegoś nie

do pokonania **.

W 1954 r. wyruszyły na Rakaposhi dwie wyprawy. Pierwsza była kierowana

przez Tyrolczyka Matthiasa Rebitscha. Był to mocny zespół, składający się z

sześciu osób. Wyprawie tej towarzyszyła duża grupa badawcza. W pierwszym

rzędzie wysłano rekonesanse do doliny Daynor i Bagrot, które miały

"sprawdzić możliwość zdobycia góry od południa. Wynik był negatywny.

Jeden z uczestników rekonesansu Anderl Heckmair

wyjaśnia: Tak z Daynor jak i z Bagrot droga prowadzi przez wysoką lodową

przełęcz, z której prawdopodobnie z punktu widzenia technicznych trudności jest

możliwe osiągnięcie południowo-zachodniej grani, a następnie wierzchołka. Tym

niemniej droga wejściowa dla tragarzy jest stale narażona na lawiny *.

Rekonesans z doliny Bagrot stwierdził, że osiągnięcie tzw. „siodła

problemowego" poprzez lodowiec Hinarche jest stosunkowo łatwe. Ale wysokie

strome ściany, usiane groźnymi lodowymi uskokami, stanowiły zbyt poważne

zagrożenie lawinami, aby tą drogą można było przeprowadzić zorganizowany

transport. W tej sytuacji Rebitsch nie mógł odważyć się na atak z tej strony i

rekonesans wrócił z powrotem do Gilgit.

Druga wyprawa w 1954 r. przybyła z Alpine Club Uniwersytetu Cambridge i

była kierowana przez Alfreda Tissieres. W 6-osobowym składzie był George C.

Band (członek wyprawy na Everest w 1953 r.), który w następnym roku miał

zdobyć Kangchendzongę (8598 m).

16 lipca rozbito obóz główny (bazę). Obóz ten stanął w końcu lodowca Biro

— między granią północno-zachodnią i południo-wo-zachodnią. Jak przedtem

wyprawa Tilmana tak i wyprawa Tissieresa wzięła pod uwagę krótszą drogę

przez lodowiec Biro, aby w ten sposób móc obejść „Głowę Mnicha". W końcu

jednak droga ta okazała się zbyt niebezpieczna. Alpiniści próbowali więc drogi

północno-zachodnią granią, atakowaną już w 1938 r. przez C. Secorda. W

rezultacie doszli do przekonania, że dalsza droga tą granią byłaby zdecydowanie

za trudna dla tragarzy wysokościowych z ciężkimi ładunkami. W tej sytuacji

skoncentrowali uwagę na ostrodze południowo-zachodniej, pokonali szybko

„żandarma" i poprzez stromą lodową grańkę i lodowe zbocze o nachyleniu 45°

osiągnęli 12 sierpnia jako pierwsi „Głowę Mnicha" (6340 m). Zespół był

wprawdzie zbyt słaby aby pokonać tę potężną górę, ale wykazał, że wejście na

Rakaposhi południowo-zachodnią ostrogą byłoby ewentualnie możliwe. Pełen

radości G. C. Band napisał w swojej książce „Road to Rakaposhi":

Udowodniliśmy, że możliwe jest osiągnięcie szczytu „Głowy Mnicha", a co

więcej, że dalszy teren wydaje się raczej łatwy. Przed nami utrzymywano, że góra

jest niemal nie do pokonania.

W 1956 r. działała w rejonie Rakaposhi wyprawa brytyjsko--amerykańska w

składzie: Michael E. Banks, Hamish Mac-Innes, Richard K. Irvin i Robert L.

Swift, która postanowiła kontynuować drogę ataku wyprawy z Cambridge

sprzed 2 lat-

26 maja Banks i Macinnes wyruszyli jako czołówka, aby zna-

* M. Herrligkoffer, „Rakaposhi", w „Bergsteiger" nr 12/1974.

** jw.

6

* jw.

7

8

9

leźć miejsce na obóz główny. Posuwając się doliną Jaglot osiągnęli

wysokie lasy iglaste i doszli w końcu w pobliże lodowca Kunti na to

samo miejsce, w którym już Tilman i Band mieli swoje bazy (4270 m).

Na małej morenie lodowca Kunti stanął obóz I (4730 m) — był to

raczej skład niż obóz. 12 czerwca powstał już obóz II (5250 m) na

grzbiecie ostrogi południowo-zachodniej — na platformie, na której

stały namioty wyprawy z 1954 r. Następnego dnia Banks i Maclnnes

osiągnęli skalny grzebień, prowadzący do „żandarma". Krótkie

załamanie pogody wstrzymało dalszy atak i dopiero 15 czerwca można

było założyć obóz III u podstawy „żandarma". Między obozem II i III

został założony przejściowo obóz „pod nawisem" zlokalizowany w

bardzo eksponowanym miejscu i używany tylko w razie

konieczności.

28 czerwca osiągnięto ponownie obóz III (5900 m). Pokonano

„żandarma", skąd widoczna już była „Głowa Mnicha". Podczas zejścia

do obozu Maclnnes wypatrzył miejsce na obóz IV u stóp „Głowy

Mnicha".

29 czerwca Maclnnes i Banks osiągnęli „Głowę Mnicha". Wyrąbali

stopnie i ubezpieczyli lodową grań, na której założyli około 150 m

poręczówki. Ściana lodowa miała nachylenie 45° i okazała się

niesłychanie trudna. Następnego ranka prowadzili Amerykanie, za nimi

szli Anglicy ze sprzętem i prowiantem. Zespół nie miał wystarczającej

ilości lin, tak, że trzeba było zdjąć poręczówkę ze ściany „żandarma". W

końcu osiągnięto miejsce przewidziane na obóz IV. Był to najwyższy

zdobyty dotychczas punkt na Rakaposhi.

6 lipca dużym wysiłkiem pokonano „Głowę Mnicha" i znaleziono

miejsce na obóz V (6400 m). Każdy krok kosztował wiele energii. Gdy

osiągnięto cel dnia — miejsce obozu V — wszyscy zeszli z powrotem

do obozu wyjściowego. Następnego dnia już o 5 rano opuszczono

namioty i 6 godzin później pierwsi uczestnicy stanęli na polu lodowym.

Irvin i Maclnnes zostali wyznaczeni do założenia obozu VI i z niego

mieli spróbować osiągnąć wierzchołek.

Po złej nocy spędzonej we czwórkę w 2-osobowym namiocie

Maclnnes i Irvin opuścili obóz VI (7000 m). Niestety — już 600 m od

wierzchołka byli u kresu sił i powrócili do obozu VI. Tam Banks i

Maclnnes przeczekali jeszcze jeden dzień, aby spróbować ewentualnie

jeszcze jednego ataku. Bez skutku. Pogoda pogorszyła się i w końcu

wszyscy zeszli do obozu IV, a potem

do bazy.

24 lipca — po dłuższym odpoczynku — mały zespół wyruszył

ponownie do obozu II. Maclnnes dostał gorączki i musiał wrócić do

bazy. Następna próba miała miejsce 29 lipca. Było jasne, że zespół,

który znajdzie się ponad „żandarmem", nie może już

liczyć na wsparcie lub pomoc z dołu. Przy tym ostatnim ataku warunki

śnieżne były tak złe, że droga z obozu II do III zajęta 7 godzin. Wtedy

wyprawa- załamała się ostatecznie. Trzy górne obozy pozostały nie

zwinięte. Tak skończyła się ta pierwsza bardzo obiecująca próba zdobycia

Rakaposhi.

Następną próbą zdobycia Rakaposhi była brytyjsko-pakistań-ska

wyprawa wojskowa w 1958 r. * Kierownikiem został kapitan Banks, ze

względu na jego doświadczenie zdobyte w czasie wyprawy na Rakaposhi

w 1956 r. Pakistańczyków reprezentowali Raja Aslam i Shah Khan, stryj

mira Hunzy, szczególnie cenny ze względu na swój autorytet u tragarzy.

Główny człon brytyjsko-pakistańskiego zespołu dotarł 20 maja do doliny

Jaglot. Baza stanęła na starym miejscu, z boku lodowca Kunti, na

wysokości 4270 m. Banks i Patey zdecydowali się skrócić drogę do

południowo-zachodniej ostrogi, aby uniknąć długiego trawersu

prowadzącego przez wierzchołek grani (5936 m) i osiągnąć grzbiet

bezpośrednio poniżej „żandarma".

Obóz I (5250 m) został rozbity na małym ramieniu łączącym się z

główną, południowo-zachodnią ostrogą. Teren był tak stromy, że

wyrąbanie platformy pod namioty zajęło dużo czasu. W stromym

kuluarze wyprowadzającym na ramię zużyto 300 m liny asekuracyjnej,

aby udostępnić trasę dla tragarzy.

Obóz II zaplanowano w tym samym miejscu, gdzie w 1956 r. stał obóz

III. Do tego miejsca, tj. do grzbietu południowo-zachodniej ostrogi, droga

prowadziła przez potężną lodową ścianę. Została ona pokonana w dniu

pięknej pogody przez Patey'a i Brooke'a. Obaj znaleźli się już 1200 m

powyżej lodowca Kunti. Śnieg wydawał się twardy i dobry do rąbania

stopni, gdy nagle Brooke usłyszał głuchy odgłos z pola śnieżnego. Jego

krzyk utonął w głuchych grzmotach. Całe zbocze zmieniło się w lawinę,

grzmiało nad i pod nami — opowiadał potem Patey. — W mgnieniu oka,

gdy poczuliśmy się ogarnięci przez, lawinę, z całej siły wbiliśmy czekany

w twarde podłoże i przywarliśmy gwałtownie do nich. Przeraźliwy ciężar

przygniótł moje ciało. Gdy jednak ciśnienie stało się nie do zniesienia,

udało mi się wyswobodzić. W ciągu 10 sekund otoczył nas biały pył i może

minutę później ujrzeliśmy 600 m pod nami walące się w dół zbocza zwały

śniegu.

Obydwaj byli zbyt zaszokowani aby rozmawiać. Patey zabezpieczył

linę na łopatce czekana i zsunął się do swoich kolegów.

* W składzie: M. Banks, Richard Brooke, Warwick Deacock, Richard Grant,

E. J. E. Mils, Thomas Patey, John Sims. Kaja Aslam i Shah Khan.

11

10

2 czerwca grań została ubezpieczona dalej. Stara rynna lawinowa była

jeszcze wyraźnie widoczna, chociaż padało cały dzień. Tego dnia na

wysepce skalnej został założony obóz II (5800 m). Z tyłu obozu

wystawał 130-metrowy „żandarm". Nastąpiło kilka dni złej pogody.

Burza śnieżna spędziła wszystkich do bazy. Również Shah Khan i Raja

Aslam zeszli ze swoimi tragarzami z obozu I do bazy, z tym, że ich

zejście było znacznie szybsze niż planowano: potężna pyłówka zwaliła

się nagle z mgieł i porwała grupę 300 m w dół. Sprzęt został stracony,

ale wszyscy wyszli z opresji bez szwanku.

14 czerwca Brooke, Grant i Patey dotarli z obozu I pod lodową ścianę

„Głowy Mnicha", aby tam założyć III obóz. Po dłuższym okresie

niepogody zaatakowano w końcu lodowe zbocze. Wyprawa, jak przed

dwoma laty, obeszła wysoką lodową ścianę z lewej strony — tam, gdzie

zbocze opada do lodowca Biro. Po trzech dniach zaporęczowano trasę

wejściową i zaczęto rozważać możliwość ataku szczytowego. Po

osiągnięciu „Głowy Mnicha" rozbito namioty obozu IV (6400 m) na

położonej poza „Głową

Mnicha" grani.

23 czerwca na głównym grzbiecie południowo-zachodniej grani

stanęły namioty obozu V (7000 m). Siedem osób pracowało tego dnia

aby pokonać pierwszy 600-metrowy uskok. Obóz V został założony w

miejscu ostatniego, VI obozu wyprawy brytyjsko-amerykańskiej.

Wyprawa z 1956 r. nie zlikwidowała trzech górnych obozów, ale teraz,

dwa lata później, nie można już było odnaleźć namiotów ani składów.

Już następnego dnia został wyniesiony najniezbędniejszy sprzęt,

potrzebny do zaatakowania kolejnego uskoku. Obóz VI został założony

na wysokości 7300 m, tam, gdzie zaczyna się plateau wierzchołkowe.

Podczas gdy Brooke i Grant zeszli do obozu V, Banks i Patey pozostali

w obozie wyjściowym do ataku szczytowego. Noc na 25 czerwca była

burzliwa. Ze względu na słabe zaopatrzenie w żywność nie można było

w zasadzie liczyć na dłuższe pozostanie w obozie VI. Należało zatem

postawić wszystko na jedną kartę. Wcześnie rano 25 czerwca o godzinie

szóstej zespół szczytowy przygotował się do rozstrzygającego ataku.

Zamieć śnieżna trwała dalej, trzeba było poczekać. Dopiero o godzinie 9

Banks i Patey znaleźli się w drodze. Dzieliło ich od wierzchołka 500

metrów. Droga przez plateau okazała się dużo dłuższa niż się na pozór

wydawało. Złudzenie, które zdarza się często przy czystym powietrzu na

dużej wysokości.

Po 4 godzinach wspinaczki Banks i Patey osiągnęli żółte skały

piramidy wierzchołkowej i z ufnością wspinali się w górę. Jak dotąd nie

napotkali specjalnych trudności. Ale skalna piramida na ostatnich 60

metrach zwężała się coraz bardziej, aż do

12

ostrej krawędzi skalnej. Spoglądając na położoną 6000 m niżej dolinę

Hunzy dwójka wspinaczy szła wzdłuż grani i osiągnęła w końcu o

godzinie czternastej wierzchołek. Widok z dołu był piękny — natomiast z

bliska wierzchołek wyglądał jak bezładna kupa luźno poukładanych

bloków skalnych.

Żaden ze zdobywców nie miał ochoty na dłuższy odpoczynek na

szczycie, tak więc po 10 minutach znaleźli się już w drodze powrotnej do

ostatniego obozu. Podczas gdy wejście na szczyt zajęło im 5 godzin, na

zejście wystarczyło 90 minut. W międzyczasie burza złamała maszt

namiotu i ostatniej nocy przed zejściem trzeba było go na nowo ustawić.

W nocy nadeszły gęste chmury i rano widoczność była tylko na kilka

metrów. Koło południa zespół Banks — Patey wyruszył w drogę do

następnego obozu. Tylko szczęściu zawdzięczają odnalezienie właściwej

trasy, prowadzącej z plateau do południowo-zachodniej grani. Obóz V

zastali opuszczony i zupełnie wciśnięty w śnieg. Wewnątrz znaleźli

wiadomość od Brooke'a, że razem z Grantem zdecydowali się na zejście o

godzinie jedenastej, gdy uderzenie wiatru porwało dach namiotu.

Obydwaj zwycięzcy, po krótkiej przerwie na posiłek, szybko rzucili się do

zejścia, aby jeszcze za dnia osiągnąć następny obóz i uniknąć biwaku w

szczelinie.

Po 5 ciężkich tygodniach przedsięwzięcie zostało uwieńczone sukcesem

— po raz pierwszy osiągnięto wierzchołek Rakaposhi (7788 m). Drugi

zespół Brooke — Grant nie zdecydował się na powtórzenie wejścia. Obóz

IV na „Głowie Mnicha" nie został zniesiony lecz zrzucony w ścianę.

Czyżby była to ofiara dla Bogów, którzy — zdaniem tubylców — panują

na najwyższych szczytach Ziemi?

* * *

Zdobycie szczytu przez wyprawę angielsko-pakistańską nie zakończyło

eksploracji masywu Rakaposhi. Wręcz przeciwnie, ten atrakcyjny, wysoki

7-tysięcznik nadal cieszył się zainteresowaniem, chociaż ze względów

politycznych był on dla wypraw przez pewien czas niedostępny. W

międzyczasie rozpoczęła się w górach najwyższych era himalaizmu

wyczynowego i następne wyprawy, które ruszyły w rejon Rakaposhi,

szukały tam nowych, sportowych problemów. Góra jednak, jakkolwiek

pokonana, okazała się trudnym przeciwnikiem.

Pierwszymi, którzy podjęli próbę poprowadzenia na Rakaposhi nowej

drogi, byli Irlandczycy. Wyprawa liczyła 7 osób, kierownikiem był

Paddy O'Leary. Wyprawa zdecydowała się zaatakować bardzo długą

północno-zachodnią grań, wstępnie rozpoznaną przez, Secorda (1938

r.), a ocenioną przez Tilmana (1947 r.)

13

i Banda (1954 r.) jako bardzo trudną a nawet niemożliwą do

Bazę założono 13 czerwca 1964 r. w Darakush (około 3800 m) z prawej

(orogr.) strony lodowca Biro. Stąd, podzieleni na dwójkowe zespoły,

Irlandczycy zbadali możliwości osiągnięcia ostrza północno-zachodniej grani.

Uznawszy drogę przez lodowiec Biro za zbyt niebezpieczną, a skalno-lodowe

żebra spadające z masywu Secord Peak bądź z dalszej grani za zbyt trudne

technicznie, zdecydowali się ostatecznie na wspinaczkę lodospadem

opadającym z przełęczy, którą osiągnął w 1947 r. Tilman. Dalsza droga

wiodłaby granią aż do wybitnej turni nazwane] przez nich „Nun's Head"

(Głowa Mniszki), skąd po osiągnięciu wielkiego plateau droga do szczytu

stanęłaby otworem. Na wybranej drodze ataku napotkano jednak duże trudności

technicz-

14

ne, a rozmiękający w ciągu dnia śnieg stwarzał zagrożenie lawinami.

Praktycznie żaden z założonych obozów nie był bezpieczny, a akcja na

lodospadzie możliwa była tylko do godziny 10 rano. Górna partia lodospadu,

pocięta wielkimi szczelinami, czyniła transport bardzo męczącym. Obóz II

(5300 m) był najwyższym punktem, dokąd mogli dotrzeć tragarze.

3 lipca założony został wreszcie obóz III na wysokości około WOO m. 6

lipca o godzinie siedemnastej trzydzieści przewaliła się przez cały lodospad

ogromna lawina. Zmieniła ona częściowo jego układ. Obóz I został całkowicie

zniszczony, a dwóch przebywających w nim wspinaczy odniosło rany.

Pozostała grupa prowadziła dalej akcję mimo narastających kłopotów z trans-

portem. Osiągnięto wreszcie ostrze północno-zachodniej grani, ale dalsza droga

okazała się jednak zbyt trudna: krucha skała, głęboki, niezwiązany śnieg oraz

wielka ekspozycja — każdy metr grani musiałby zostać ubezpieczony. Na to

wyprawa miała zbyt mało sił. 13 lipca zdecydowano się zakończyć akcję

górską.

Północna ściana Rakaposhi, od dawna fascynująca wspinaczy swym

ogromem i niedostępnością, stała się w 1971 r. celem wyprawy niemieckiej,

kierowanej przez Karla M. Herrligkoffe-ra. Wyprawa liczyła 12 osób, bagaż

ważył 5 ton. Dzięki nowej, strategicznej trasie, będącej wynikiem przyjaźni

pakistańsko-chińskiej (Karakoram High Way*) wyprawa wraz z bagażem

podjechała prawie do stóp północnej flanki Rakaposhi. Jako dro-gę ataku

wybrano północny filar — wybitną skalno-lodową formację. Pozostał tylko

wybór trasy podejścia. Ze względu na dziko poszarpane języki lodowców

zdecydowano się osiągnąć północny filar stromą doliną lodowcową, biegnącą

aż do jego podstawy. 10 sierpnia założono bazę na morenie na wysokości 3800

m. W międzyczasie grupa rekonesansowa zorganizowała już obóz I na

wysokości 4700 m. Droga do tego miejsca prowadziła przez trudny lodowy

uskok kończący się 300-metrową lodową ścianą, która doprowadzała do obozu

I. Sam obóz stał na obni-żeniu grani. Podczas gdy tragarze codziennie

wynosili 18-kilo-

g

ramowe ładunki do obozu I, czołówka wyprawy pokonała kil-ka ryzykownych

występów grani, aby w końcu przygotować miejsce na obóz II na wysokości

5100 m. Droga do tego miej-sca była niesłychanie trudna do ubezpieczenia.

Stało się oczywi-ste że na drodze tak trudnej wyprawa musi liczyć się z k,o-

niecznością założenia co najmniej pięciu obozów. Ubezpieczenie ostrej

krawędzi filara ponad obozem II nastręczało ogromne trudności — prowadzący

zespół nie był w stanie w ciągu całego dnia zaporęczować więcej niż 100 m

skały. 21 września, po pokonaniu dwóch wyciągów na lodowej zerwie o

nachyleniu

* W angielskiej pisowni stosuje się błędną nazwę Karakoram.

15

70" prowadzący zespół założył obóz III, stanowiący punkt wyjścia do ataku na

dalszą partię filara, niemniej siły zespołu były wyczerpane, a transport

przebiegał prawidłowo tylko do obozu I. — Byliśmy jednomyślni, że zdobycie

wierzchołka jest w tym roku niemożliwe — stwierdził K. M. Herrligkoffer.

Herrligkoffer powrócił pod północny filar Rakaposhi w 1973 r. z 10-osobową

ekipą, w której tym razem oprócz Niemców znajdowało się także 2 Austriaków i

jeden Szwajcar. Baza założona została 10 sierpnia na prawej (orogr.) morenie

lodowca Ghul-met. Warunki atmosferyczne były w tym roku zupełnie nietypowe

— bardzo wysokie temperatury spowodowały zniknięcie pokrywy śnieżnej z

dolnej partii filara. Wzrosło zagrożenie lawinami kamiennymi oraz trudności

techniczne. Obóz I, którego położenie wydawało się zupełnie bezpieczne, został

zniszczony przez lawinę kamienną, a śpiący w namiocie trzej tragarze

ocaleli tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Od tej pory obóz ten

używany był tylko jako skład. M. Herrligkoffer tak zrelacjonował przebieg

tej wyprawy: Nasza droga wejściowa, rozpoznana przed dwoma laty, wiodła

wprost przez północny filar. Wiedzieliśmy, że ta droga jest niezwykle trudna i

że wymaga od wspinaczy dużych umiejętności technicznych. Poczynając od bazy

każdy metr drogi musiał być ubezpieczony stalowymi linami, a dalej w górze

poręczówkami. Na początku września mieliśmy założony obóz II służący do

aklimatyzacji. Pomoc tragarzy sięgała w tej fazie wyprawy tylko do obozu II.

Między obozem II i III, który leżał już na właściwym północnym filarze,

znajdowała, się wyjątkowo trudna skalna grań, na której tym razem, w

przeciwieństwie do 1971 r. nie było żadnych pól śnieżnych. Trzeba było 14

długich dni na ubezpieczenie tej skalnej grani drabinkami i linami,

aby udostępnić ją dla tragarzy wysokościowych. Obóz IV został

założony w dolnej połowie wielkiego uskoku filara na wysokości około

6000 m. Dalej teren wydawał się łatwiejszy. Niestety był już koniec

września i wobec dłuższego okresu niepogody wyprawa zrezygnowała z dalszej

akcji. *

* * *

Jak wynika z przedstawionej tu historii, Rakaposhi jest górą trudną.

Skutecznie broni się złą pogodą i technicznymi trudnościami. Na dziewięć

atakujących ją wypraw tylko jedna zakończyła się sukcesem... Tak się jednak

dzieje, że niepowodzenia innych mobilizują następnych. Także w alpiniźmie.

Stąd idea naszej wyprawy — nowa droga na Rakaposhi.

* M. Herrligkoffer, „Rakaposhi", w „Bergsteiger'' nr 12/1974.

16

Droga ku Rakaposhi

Zawyły silniki i gwałtowne przyspieszenie przygniotło nas do foteli. Ogromny

Jumbo Jet pozornie bez wysiłku uniósł się w górę. Już lecieliśmy! Przed nami był

kolorowy, dalekowschodni świat, a potem wspaniałe góry. To dawało niepokój i

radość, ale ponad wszystkim było uczucie ulgi, że ostatnie nerwowe miesiące

mamy już za sobą. Podjęliśmy walkę na przekór wszelkim prawom logiki i

jednak coś wynikło z naszej chaotycznej bieganiny. Mieliśmy tylko upór i

rozpaczliwe postanowienie uratowania wyprawy. Naszej wyprawy! Teraz ta

wyprawa stawała się faktem.

* * *

Na początku wszystko wyglądało inaczej... Przywieziona przez oficera

łącznikowego wyprawy na Gasherbrumy propozycja zorganizowania polsko-

pakistańskiej wyprawy była atrakcyjna i Klub Wysokogórski Warszawa, który

ostatecznie został „właścicielem" kontaktu, podjął wstępne prace organizacyjne.

Wybrano szeroki skład wyprawy, kierownika, wykonano finansowe

„przymiarki". Czasu było dużo, był grudzień 1977 r., a wyprawę, której celem

miał być zaproponowany przez Pakistan piękny i trudny szczyt Rakaposhi,

planowano na 1979 r. Czasu było dużo, ale... na 1978 r. Klub Wysokogórski

Warszawa planował wielką, jubileuszową wyprawę na Makalu (8481 m). Byli w

nią zaangażowani najlepsi alpiniści Klubu i ci sami, w rok później, mieli jechać

na Rakaposhi. Było oczywiste, że w takiej sytuacji Rakaposhi znalazł się w

cieniu wyprawy na Makalu i sytuacja ta trwała aż do chwili jej wyjazdu.

Wyprawa na Makalu nie powiodła się. Powrót uczestników, skomplikowany

powodzią w Indiach i sytuacją polityczną w niektórych krajach Wschodu opóźnił

się znacznie. Na początku grudnia 1978 r. wyprawa na Rakaposhi nie miała

kierowni-ka, nie miała składu ani pieniędzy.

Podczaś gdy Krystyna Palmowska prowadziła „dyplomatycz-ną"

korespondencję z Pakistańskim Klubem Alpinistycznym, ja

17

gorączkowo próbowałam ratować wyprawę. Jasne było, że KW Warszawa nie jest

w stanie jej zorganizować. Wprawdzie Polski Związek Alpinizmu, doceniając wagę

współpracy z Pakistanem, „właścicielem" pięciu ośmiotysięczników, udzielił

wyprawie dużej pomocy w zakresie sprzętu, wprawdzie Warszawa otrzymała

dodatkową dotację z GKKFiT-u, wciąż jednak brakowało pieniędzy i ludzi.

Współpraca z innymi klubami? Był już styczeń 1979 r., każdy miał coś

zorganizowanego, kto teraz porzuciłby swoje plany, by włączyć się w

wariacką, niepewną imprezę? Łódź — w przyszłym roku jadą na

Annapurnę (7937 m), Wrocław — na Manaslu (8156 m), te kluby nie zaangażują

się na pewno. Śląsk? — W tym roku organizują dużą wyprawę na Lhotse (8511

m). Może Zakopane? Dotąd nie mają celu dla swojej wyprawy, niech jadą z nami.

Ale to także upadło. W ostatniej chwili nadeszło dla nich pozwolenie z

Nepalu na atakowanie dziewiczego Peak 29 (7835 m). Zakopane odetchnęło z

ulgą — ja nie. Wreszcie pojawił się cień nadziei. Speleoklub Morski PTTK

Gdynia planujący na ten rok wyjazd trekkingowy * do Nepalu zainteresował się

nieszczęsnym Rakaposhi, widząc w tym szansę zdobycia ciekawego szczytu.

Ryszard Kowalewski z Gdyni odnalazł mnie niespodziewanie któregoś dnia w

pracy. Krótka rozmowa — potem narada w Gdyni i decyzja — pojedziemy

razem: Ryszard Kowalewski — kierownik grupy polskiej, Tadeusz Piotrowski,

Jerzy Tillak i Andrzej Bieluń ze Speleoklubu PTTK Gdynia oraz Krystyna

Palmowska, Jacek Gronczewski (lekarz) i ja

z Warszawy.

Był już luty 1979 r. Do wyjazdu pozostały zaledwie trzy miesiące.

W takim czasie zorganizować wyprawę? Wzięliśmy się ostro do roboty,

ale startowaliśmy naprawdę od zera. Należało zorganizować żywność i

ekwipunek dla 14 osób, ponieważ zgodnie z umową mieliśmy wyposażyć

także Pakistańczyków. Oni w zamian za to mieli ponosić koszty naszego pobytu

w Pakistanie: hotele, przejazdy, wyżywienie. Rozpoczęła się walka na

wszystkich frontach. Setki pism, setki telefonów... Mieszkanie mojej mamy

stało się centrum organizacyjnym, ona sama awansowała na wyprawową

sekretarkę, pracującą ofiarnie i bezinteresownie od rana do nocy. Jurek i

Andrzej, zwani popularnie „Szwagrami", jeździli po całej Polsce,

załatwiając błyskawicznie rzeczy praktycznie w tak krótkim czasie nieosiągalne:

liny poręczowe, namioty, puch, ortalion, plecaki, radiotelefony, osobiste

wyposażenie uczestników oraz setki drobiazgów, bez których w górach

trudno się obejść. Stopniowo stawa-

Trening jest formą grupowej lub indywidualnej turystyki górskiej w

niższych partiach wysokich gór.

18

liśmy się coraz bogatsi. Pojawił się następny problem — gdzie to wszystko

magazynować? Z ciężkim sercem, machnąwszy ręką na estetykę wnętrza,

urządziłam magazyn w naszym M-3. Początkowo nie było źle, przemyślnie

układany sprzęt jakoś się mieścił... Dopiero zwieziona w ciągu jednego dnia przez

„Szwagrów" cała wyprawowa żywność zaczęła swym ciężarem zagrażać

mieszkaniu.

— Anka, podłoga ci się zarwie — Jurek rozejrzał się po po

koju, w którym aż pod sufit piętrzyły się stosy konserw i kar

tony z rozmaitymi smakołykami — poustawiaj to pod ściana

mi.;.

Pod koniec kwietnia, na rzucone przez Ryśka hasło „pakowanie" wykrzesaliśmy

z siebie resztki sił. W ciągu dwóch dni i nocy wszystko zostało uporządkowane,

spakowane i zważone. Potem odprawa celna i — cały nasz cenny bagaż

przekazaliśmy w ręce Air India. Na parę dni można było o nim zapomnieć, nasze

żółte kartony mieliśmy zobaczyć dopiero w Pakistanie. Ostatnie dni

„urozmaicone" walką o wizy pakistańskie minęły błyskawicznie. Wylatując z

Warszawy 9 mają czuliśmy, że nasze nerwy mają już naprawdę dosyć. Potem

lotnisko we Frankfurcie — na ścianach wielkie fotografie poszukiwanych

terrorystów... Wieczorem wsiadaliśmy nieufnie do wnętrza Boeinga 747. Na

pokładzie wschodnia muzyka, ubrane w eleganckie sari stewardessy, 500 miejsc

dla pasażerów. Prawdziwy olbrzym!

— Zapiąć pasy, no smoking — maszyna kołowała na start.

Za kilka godzin Delhi.

Indie powitały nas upałem, kurzem i spękaną ziemią. Po dwóch dniach pobytu

w Delhi godzinnym lotem przenieśliśmy się do Pakistanu. Na lotnisku w Lahore

wystarczył jeden nieostrożny ruch i z plecaka Tadka, wraz z dźwiękiem

tłuczonego szkła zaczął wydobywać się charakterystyczny i absolutnie zabroniony

w muzułmańskim Pakistanie zapach whisky. Byliśmy bez szans. Reszta butelek

Johnnie Walkera powędrowała do lotniskowego depozytu. Nigdy ich już nie

odzyskaliśmy!

W Lahore rozpoczął się okres, w którym, jak w złym śnie, powtarzał się stale

ten sam motyw — nasz bagaż, nie wiadomo dlaczego, zatrzymany został w Delhi.

Nie mogąc nawiązać kontaktu z naszymi pakistańskimi kolegami długo

pozostawaliśmy w błogiej nieświadomości. Mijały dni a my wciąż czekaliśmy.

Wreszcie wszystko nam wytłumaczono: na trasie Delhi—Lahore latały w tym

czasie tylko małe samoloty, które nie mogły zabrać tak wielkiego bagażu. Z

transportem czekać trzeba było na dużą maszynę. Pytanie — jak długo?

Ogarnęła nas rozpacz. Rysiek, Krystyna i ja pojechaliśmy do Rawalpindi

szukać tam pomocy, reszta chłopaków pozostała

19

w Lahore, by zgodnie z poprzednio wypracowaną tradycją codziennie

dowiadywać się, że bagażu jeszcze nie ma i codziennie wychodzić na

zakupy arbuzów w charakterystyczne białe pa-seczki. Nasza trójka,

dotarłszy wreszcie do siedziby Pakistan Alpine Club dowiedziała się, że

nasi partnerzy mają jeszcze swoje wojskowe obowiązki (klub ten

zrzesza tylko wojskowych), a oficjalny kierownik wyprawy, kapitan M.

Sher Khan przygotowuje się aktualnie do egzaminu na majora. Przy

okazji okazało się także, że chociaż od dawna ustalone było, że intere-

suje nas głównie północna ściana Rakaposhi, Pakistańczycy załatwili

pozwolenie od strony doliny Bagrot, czyli akurat od południa, a

północny filar przypadł silnej wyprawie japońskiej.*

Wpadliśmy w szewską pasję. Traciliśmy dzień po dniu, walcząc z

miejscową biurokracją o zmianę celu wyprawy i przejadając z braku

własnej żywności cenne dewizy, które wystarczyć miały na opłacenie

połowy karawany i pozwolenia (resztę płaciła strona pakistańska).

Jedyną pociechą był fakt, że w górach pogoda była naprawdę fatalna. I

kiedy doprowadzeni do ostateczności chcieliśmy już jechać do Delhi po

bagaż ciężarówką, karta nagle się odwróciła. Pakistan International

Airways-Cargo — dręczone przez nas kilka razy ' dziennie, przekazało

nam wreszcie upragnioną wiadomość: bagaż jest w Lahore! Załatwienie

wojskowej ciężarówki było już drobiazgiem — dwa dni później (25

maja) chłopcy wraz z bagażem zameldowali się w Rawalpindi. W

Tourism Division także odnieśliśmy pewne zwycięstwo. Północna

ściana wprawdzie przepadła, ale dostaliśmy zgodę na działanie w całym

masywie Rakaposhi i wybór drogi mogliśmy przeprowadzić nawet na

miejscu.

Poznaliśmy też naszych pakistańskich partnerów. Najpierw pojawił

się kierownik, nieco zmartwiony, gdyż oblał swój egzamin.

— To przez wyprawę — powiedział — nie mogłem się uczyć,

cały czas miałem w głowie Rakaposhi...

Widać było, że ma serce do gór, był zresztą doświadczonym alpinistą,

w ubiegłym roku dokonał pierwszego wejścia na Pasu Peak (7284 m),

brał udział w kilku innych wyprawach, w tym na Nanga Parbat (8125

m) i K2 (8611 m), gdzie osiągnął wysokość około 8300 m.

— Przyjaciele nazywają mnie Shera — uprościł sprawę swe

go imienia.

To właśnie Shera powiedział nam, że jego ludzie nie są dobrymi

alpinistami. Dla niektórych, jak Zahed czy Hamdani była to pierwsza

poważna wyprawa. Kapitan Fajz Aman, zwany przez nas krótko Dok

(był lekarzem) oraz Shami byli wpraw-

* 2 sierpnia Akiyoshi Ohtani i Shoji Yamashita osiągnęli szczyt.

20

dzie uczestnikami wyprawy na Pasu Peak, ale brakowało im,

przygotowania technicznego. Najstarszy z Pakistańczyków, Sad-dyki,

stanowił dla nas zagadkę. Nie był wojskowym, nie był alpinistą, po co

więc jechał? Jaka miała być jego rola na wyprawie? Zapytany o to Shera

rozłożył ręce.

Nie miałem wpływu na skład ekipy — tłumaczył. Zostałem

kierownikiem dosłownie w ostatniej chwili...

— Może to i dobrze, że nie dostaliśmy filara — powiedział Rysiek.

— Droga byłaby dla nich za trudna, przecież oni nie umieją się

właściwie wspinać, a sami nie dalibyśmy rady.

Ostatecznie po dyskusji jako drogę ataku wybraliśmy północno-

zachodnią grań Rakaposhi, tę samą, którą bezskutecznie atakowali w

1964 r. Irlandczycy. Było wiele argumentów przemawiających za tym

wyborem: droga była wprawdzie trudna i bardzo długa, ale mieliśmy

opis wyprawy irlandzkiej i wiedzieliśmy, jakie trudności nas czekają.

Przy założeniu, że zapo-ręczujemy całą dolną partię grani mogliśmy

liczyć na pomoc strony pakistańskiej, przynajmniej jeśli chodzi o

transport. W ten sposób stanowilibyśmy grupę dużo silniejszą od

niewielkiej wyprawy irlandzkiej.

31 maja odbył się w Turism Division oficjalny Briefing * wyprawy.

Nasz oficer łącznikowy, kapitan Mumtaz Bhuta zwany krótko Momo

uporał się szczęśliwie ze wszystkimi trudnościami i wreszcie mogliśmy

wystartować.

Wyprawiwszy dzień wcześniej ciężarówki z bagażem, sami

ruszyliśmy do Gilgit sympatycznym mikrobusem, który, aczkolwiek

nieco za mały, wiózł nas dzielnie przez zawiłe serpentyny słynnej

Karakoram High Way, łączącej Pakistan z Chinami. Lało jak z cebra,

ołowiane niebo odbijało się w płachetkach wody na ryżowych polach.

Jechaliśmy zmarznięci i nieco prze-rażeni wiadomością, że w górach,

powyżej 3000 m, leży śnieg. Zbliżała się noc, szosa stawała się coraz

gorsza, w paru miej-scach rysowały się świeże obrywy skalne. Coraz

częściej koła grzęzły w lepkiej, czerwonej glinie, potem grzęźliśmy i

my, kiedy trzeba było wysiadać i popychać nasz nieszczęsny pojazd.

Deszcz nie ustawał, całonocna jazda wydawała się niekończącym się;

koszmarem... Ranek okazał się jednak pogodny i pierwsze promienie

słońca odnalazły nas już w pobliżu Gilgit. Szosa była teraz szeroka, po

obu stronach widniały chińskie i pakistańskie napisy (wszystkie dla nas

jednakowo nieczytelne), przed nami ośnieżone wierzchołki. Ogarnęło

nas podniecenie — wreszcie dotarliśmy!

1 Spotkanie przedstawicieli Ministerstwa Turystyki (Turism Division) z

kierownictwem wyprawy, w celu sprawdzenia czy wyprawa przygoto-wywana jest do

akcji, zgodnie z obowiązującymi przepisami.

21

I od tej chwili wszystko szło już naprawdę dobrze. Po jednodniowym

pobycie w Gilgit, podczas którego Shera uparcie lecz

bezskutecznie walczył o helikopter, aby z jego pomocą

przeprowadzić rekonesans górnej partii naszej grani, 3 czerwca późnym

popołudniem dojechaliśmy do miejscowości Jaglot, skąd miała

ruszyć karawana. Znów była wąska, miejscami zupełnie zniszczona przez

lawiny szosa, znów emocje na krawędzi urwiska. Siedzieliśmy na

dachach ciężarówek, rozpalone powietrze nie chłodziło twarzy,

cała dolina przypominała wielki piec... Noc zastała nas w

rozwalonym, opustoszałym budynku, używanym kiedyś przez ludzi

pracujących przy budowie szosy. Teraz pozostały tylko gliniane

fundamenty i spory kamienny stół. Trudno było mi zasnąć tej nocy —

szosą mknęły co jakiś czas ciężarówki przypominając, że jeszcze

jesteśmy w kręgu cywilizacji XX wieku. Kilkadziesiąt metrów dalej

z łoskotem przelewała swoje wody wielka rzeka Hunza. W urwiskach,

po drugiej stronie doliny, gdzieniegdzie widać było płonące ogniska.

To był świat, w który mieliśmy wkroczyć następnego

dnia.

Ruszyliśmy z karawaną około godziny dziesiątej rano. Zdu-

miewająca była sprawność, z jaką wszystko zostało zorganizowane.

Żadnych kłótni, żadnych protestów — nie ma to jak wojsko!

Tragarze kolejno brali ładunki i jeden po drugim pięli się

stromą urwistą ścieżką ponad szosą. Poszliśmy za nimi... Mijaliśmy

kolejno położone jedna nad drugą pasterskie osady. Pola Jaglot leżały

już pod nami, wyglądały jak olbrzymia zielona łacha. Wokół szarzały

bezwodne martwe urwiska. W. południe minęliśmy ostatnie

zabudowania. Jeszcze przez pewien czas towarzyszyły nam górskie

poletka, jeszcze widać było pasące się bydło. A potem, aż do

wieczora, szliśmy dawnym korytem wyschniętej obecnie rzeki.

Ziemię zaścielały miliony okrągłych kamyków i trudno było iść

szybko. Nocleg wypadł wysoko, na wielkiej polanie, skąd po raz

pierwszy zobaczyliśmy urwiska Rakaposhi. Otaczał nas już mrok, a tam

śniegi jarzyły się jeszcze pomarańczowym blaskiem zachodu. Było

zupełnie blisko. Jutro, za parę godzin...

Następnego dnia, już od wczesnego ranka, szliśmy wąską drożyną

wśród wspaniałych modrzewiowych lasów. Potem krajobraz się zmienił.

Otoczyły nas brzozowe zagajniki — nie było jeszcze liści i patrząc na

białą, poskręcaną korę myśleliśmy początkowo, że drzewa są martwe.

W południe ostatecznie wyszliśmy z lasu. Strome podejście zaprzątnęło

teraz moją uwagę i kiedy ze szczytu wzniesienia podniosłam wzrok,

naprzeciw wznosiła się ogromna majestatyczna góra, w której odgadłam

raczej niż poznałam nasz przyszły cel. Zdjęć od tej strony nigdy nie

widzieliśmy, ale to mógł być tylko Rakaposhi. Regular-

na piramida kopuły szczytowej wysyłała ku dolinie dwie wybitne granie,

zamykając między sobą wspaniały lodospad. Prawa grań musiała być

granią pierwszych zdobywców, zatem lewa, teraz częściowo ukryta w

mgłach, musiała być celem naszej wyprawy. Wpatrując się w lodowe

zerwy i potykając o korzenie i wykroty, dotarłam wreszcie do miejsca

naszej bazy. Panował tu ożywiony ruch, wypłacano należność tragarzom

i rozbijano pierwsze namioty. Tylko osły, zmordowane marszem z

wielkim obciążeniem, pokładły się na ziemię, wykazując całkowitą

obojętność dla otaczającego je świata.

Miejsce bazy było wprost idealne. Łąka na wysokości 3800 m

otoczona bezładnie leżącymi ogromnymi wantami i brzozowym lasem,

oddzielona od lodospadu Biro wysoką moreną, wydawała się zupełnie

bezpieczna. Wspaniale prezentowały się stąd urwiska południowo-

żachodniej grani. Nasza grań widoczna była w dużym skrócie. Właściwie

widać było tylko masyw Secord Peak i skalno-lodowe urwiska,

opadające do lodowca Biro. Mniej więcej w linii spadku przełęczy,

oddzielającej Secord Peak od dalszej części północno-zachodniej grani

wznosiło się strome lodowe pole. W miejscu, gdzie przecinał je pas skał

zwężało się do charakterystycznej „szyjki", u góry przechodziło w

ścianę. Tamtędy właśnie Tadek proponował osiągnąć grań.

— Będzie cholernie długa droga granią — oponował Shera —

spróbujmy wprost lodospadem Biro, będzie szybciej.

Został jednak uznany za „samobójcę" i przegłosowany.

Podczas rozbijania namiotów i urządzania bazy powstał pomysł, by

już jutro, nie czekając na rozpakowanie wszystkich ładunków,

czteroosobowy zespół przeprowadził rekonesans i założył ewentualnie

obóz I.

— Pójdziemy we dwóch z Tadkiem — zdecydował Rysiek. —

Shera chce iść z Shamim, niech idą jako druga dwójka. Wy

startujemy wcześnie rano...

Tragarze już odeszli i zostaliśmy sami z Górą, którą już dawno temu

wybraliśmy sobie jako cel. Aby znaleźć się tutaj pokonaliśmy wiele

trudności, przejechaliśmy przysłowiowe pół świata.

— Jak to będzie? — myślałam, patrząc na oświetlony jeszcze

słońcem szczyt. Jak nam pójdzie? Jaki będziesz, Rakaposhi?

22

Pierwszy sukces (6-7 czerwca)

Obudził mnie tupot ciężkich butów i okrzyk „avalanche". Lawina?

Momentalnie przytomniejąc jednym ruchem rozpięłam śpiwór, w locie

chwyciłam ułożone koło materaca okulary. Szybko na zewnątrz!

— Co się stało? — mruknęła zaspana Krystyna.

Ale mnie już nie było. Stałam przy namiocie zaskoczona szybkością swej

reakcji, dopiero teraz przestraszona i równocześnie zła, bo właściwie nic się

nie działo. Był po prostu piękny poranek, góry wokół zastygły w milczeniu.

Przede mną stał zdyszany Shera w kompletnym ekwipunku, gotowy do

wyjścia.

— Racja, idą przecież zakładać „jedynkę" — pomyślałam.

— Zatrzymała się — Shera wskazał ręką wielki śnieżny jęzor na

kamienistym zboczu powyżej naszego namiotu. — To wyglądało naprawdę

groźnie, leciało całą rynną a potem... szło rozpędem dalej. Chciałem was

ostrzec.

Byłam tylko w piżamie i zrobiło mi się zimno.

— Zawsze przegrywamy w górach przez zaskoczenie — po

myślałam.

Była piąta rano. Chłopcy podeszli już gotowi, minęli nasz namiot i z wolna

zaczęli piąć się w górę po piargu.

— Powodzenia — krzyknęłam w ślad za nimi, ciesząc się

egoistycznie, że nie muszę iść do góry z ciężkim plecakiem i że

za chwilę wrócę do ciepłego śpiwora. Leżąc w namiocie nasłu

chiwałam pomruków kamiennych lawin, lecących ze zboczy nad

naszą bazą. Nasilały się w miarę jak słońce ogarniało grań.

Trochę mnie nawet niepokoiły, ale mimo to wkrótce zasnęłam

i obudził mnie dopiero głos naszego kucharza Czaczy wzywają

cy na śniadanie.

Porządkując bezładnie porozrzucaną wczoraj żywność i ekwipunek co

pewien czas spoglądaliśmy w górę. Cztery ciemne punkciki powoli, bardzo

powoli pełzły w górę rozległym śnieżnym zboczem powyżej „szyjki".

— Pewnie słońce daje im w dupę — martwił się Andrzej. — Za późno

wyszli.

Stosy konserw i pudełek topniały. Układaliśmy wszystko pra-

24

cowicie w kartonach i wnosiliśmy do namiotu-kuchni. Odkryliśmy przy okazji

pierwsze straty: niektóre konserwy „spuchły", mleko w tubach częściowo

powyciekało. Słodkie zacieki natychmiast zwabiły roje much.

— Skąd tu tego tyle — dziwiliśmy się, bezradnie oganiając

się od latających za nami owadów.

Doskonale przetrwały ciężką próbę żółte sery, których zabranie wydawało

się od początku ryzykownym posunięciem. Przetopiły się wprawdzie w czasie

dziesięciodniowego upalnego pobytu w Delhi, ale o dziwo nadawały się do

jedzenia.

O dwunastej zgłosił się zespół zakładający obóz I. Z drgającego zmęczeniem

głosu Ryśka mogliśmy wywnioskować, że jest im ciężko.

— Śnieg, kurwa, miękki i ciągle daleko — to było podsumo

wanie. Mieli wysokość około 4800 m, szukali miejsca na rozsta

wienie namiotów.

Po południu spoza szczytu, który kształtem swym przypominał nam

tatrzańską Hrubą Turnię, wypełzły chmury. Zrobiło się przyjemnie chłodno.

Mieliśmy już dość tych porządków w pełnym słońcu. Nie przyznawaliśmy się,

ale wszyscy odczuwaliśmy trochę wysokość. Hamdaniego bolała głowa, ale

mimo to z samozaparciem pracował dalej. Potem otoczyły nas mgły. Pole

śnieżne powyżej bazy rozpłynęło się w nich i nie mogliśmy już śledzić ruchów

zespołu Ryśka.

— Chyba już założyli obóz — pocieszaliśmy się, gdy na bazę

spadły pierwsze krople deszczu, który wkrótce zamienił się

w śnieg. Opad trwał aż do wieczora i zaczęliśmy się w końcu

martwić, czy ci na górze znaleźli bezpieczne miejsce dla namio

tów.

- Tym polem chyba strasznie się sypie -- mówił Andrzej.— Wszystko ze

ścian powyżej musi przelecieć tamtędy. Może przetrawersowali pod skałki?

Na wieczorną łączność czekaliśmy z napięciem. Chłopcy zgłosili się dosyć

późno. Bolały ich głowy.

— Po dwa gardany i spać — radził Jacek. Jutro wracajcie

na dół...

Rysiek przekazał nam dyspozycje:

Następnego dnia wychodzicie wszyscy, zabieracie żywność, namioty,

liny poręczowe. Polacy nocują w jedynce. Pakistańczycy mają po wyniesieniu

ładunków wrócić do bazy.

potem włączył się Shera — długo trwała rozmowa w urdu (in english please

— wołaliśmy co chwila, niestety bez rezultatu) i instrukcje były

widocznie wyraźne, bo Pakistańczycy przyjęli z ciężkim sercem „wyrok"

25-kilogramowych plecaków. Ryśku, gdzie stoi obóz? — chcieliśmy

jeszcze wiedzieć.

25

Założyli go w środku pola pod starym serakiem na wysokości 4900 m.

— Dwie godziny rąbaliśmy platformy — pochwalili się —

ale miejsce jest naprawdę świetne. Nic się tu nie sypie, nawet

w czasie opadu. Pełne bezpieczeństwo.

Wieczorem przygotowaliśmy sobie ładunki. Nie wiem kto z nas wpadł na

pomysł powieszenia sprężynowej wagi na gałęzi drzewa i każdy uczciwie i

trochę demonstracyjnie ważył swój plecak. 24, 25, 27 kg...

— Nie bierzcie za dużo — upominał nas Jacek. Sam spako

wał sobie zresztą chyba najcięższy wór, ozdabiając go jeszcze

butlą tlenową.

Pakistańczykom nie bardzo szło to pakowanie. Nie znali jeszcze naszej

żywności, nie umieli z ogromnej ilości sprzętu wybrać rzeczy

najpotrzebniejszych dla dalszej akcji. Przygotowałam porcje żywności do

wyniesienia dla każdego z nich, a potem, wybierając śruby lodowe *, słyszałam

jak Jurek swoim powolnym szkolnym angielskim tłumaczy Dokowi (ten nie

lubił nosić, o nie!), że musi wziąć na nosiłki jeszcze zwój białej liny

poręczowej.

— To much — protestował Dok. — Ale Jurek był nieubła

gany.

Ściemniło się już, gdy razem ze swoim jutrzejszym ładunkiem wracałam do

namiotu. Mgły uniosły się, ale na próżno wypatrywałem świateł obozu I.

Musiał być schowany za jakąś nierównością terenu. Przyszedł Andrzej.

— Ten diabeł Jurek poszedł wynieść swój ładunek do gary —

— powiedział z uznaniem. — Chciał dojść do śniegu, żeby jut

ro zacząć podchodzić na lekko.

Popatrzyliśmy na kamieniste zbocze, ale Jurka nie było nigdzie widać.

— Wiesz, to chyba nie ma sensu — powiedziałam — nie

jestem zwolenniczką takich depozytów. — Jutro po nocy będzie

chodził i szukał tego szpeja ** między kamieniami.

— Ech baby, co wy wiecie — machnął ręką Andrzej.

Jurek pojawił się radosny jak ptaszek.

— Świetnie się czułem, szedłem cały czas bez odpoczynku, Byłem z

pięćset metrów wyżej —: o tam — pokazał skałki z prawej strony rynny.

— Idzie się chyba lewą stroną — odezwała się Kryska. — Nie wiadomo

czy od prawej da się przejść przez „szyjkę".

Paliło się już ognisko. Zostawiliśmy przy namiocie spakowane plecaki i w

milczeniu poszliśmy w jego kierunku. Zza uskoku

południowo-zachodniej grani wytoczył się księżyc — była pra-wie pełnia.

Otoczenie bazy wyglądało w jego świetle trochę nierealnie i dopiero łoskot

lecących skądś głazów skierował mój wzrok w stronę szczytu. Był w tej chwili

doskonałą czernią.

* * *

Pierwszy ruszył się Andrzej. Nie budząc nas (nie wiedział, że nie śpię)

szybko ubrał się i wyszedł z namiotu.

— Poszedł pewnie obudzić Jurka — pomyślałam. Podobała

mi się ta wzajemna opiekuńcza solidarność Szwagrów, oparta

na prawdziwej przyjaźni. Poznałam ich już od tej strony —

zawsze trzymali się razem, zawsze stawali na tej samej pozycji.

Tak było w życiu codziennym, tak było i w górach.

Zaczęłyśmy gotować koło czwartej. Kiedy kończyłyśmy herbatę minął nas

Jacek, w chwilę później, w ślad za nim, ruszyły Szwagry.

— Jak Pakistańczycy? — zapytałam.

— Dopiero się zbierają — dobiegła cicha odpowiedź z góry.

Ruszyłyśmy dopiero po piątej. Księżyc nie oświetlał już zbocza ponad bazą

i początkowo trzeba było iść przy czołówkach *. Nie znając drogi

mordowałyśmy się na kolejnych podejściach i obniżeniach, kamienie osuwały

się spod nóg, miałam wrażenie, że wleczemy się straszliwie. Szłyśmy cały

czas lewym ograniczeniem rynny, stopniowo zbliżając się do jej krawędzi. Od

leżącego w niej śniegu wiało chłodem. Baza była już nisko pod nami, ale nie

widziałyśmy nikogo podchodzącego.

- Chyba zaspali — pomyślałam.

Byłyśmy już na śniegu. Jeszcze chwila i trzeba było założyć raki, bo zrobiło

się stromo, a śnieg był mocno zmarznięty. Widziałyśmy przed sobą strome

podejście do „szyjki" i coś w rodzaju kuluaru wyprowadzającego na pole

powyżej progu skalnego. Idący przed nami Andrzej przetrawersował w prawo

I wszedł w śnieżną gardziel rynny. Nie podobała mi się jego droga, wczorajsza

lawina przekonała mnie, że rynna jest niebezpieczna, więc poszłyśmy śladami

Jacka wprost w górę kuluaru. W połowie „szyjki" weszłyśmy już w słońce.

Było gorąco, a śnieg rozmiękał błyskawicznie. Pod skałką zobaczyłyśmy sie-

dzącego na plecaku Jacka.

- Za późno tu jesteśmy, śnieg jest już do niczego. — Napij

cie się — wyciągnął do nas rękę z menażką. — Ja tu jeszcze

lobie posiedzę...

Powlokłyśmy się dalej. Powyżej „szyjki", na rozległym,

* Śruby lodowe — rodzaj haków wkręcanych w lód. **

Szpej — w żargonie alpinistycznym ładunek.

* Czołówka — latarka umocowana na czole lub na kasku.

26

27

śnieżnym zboczu nie było widać żadnych śladów. Z prawej strony, nieco

poniżej, widziałam podchodzącego Andrzeja.

Krystyna szła bardzo wolno. Od kilku dni miała poważne dolegliwości

żołądkowe, a mimo to bez słowa wzięła z bazy pełen ładunek. Teraz okazało

się, że przeceniła trochę swoje siły...

Upał narastał. Zewnętrzna powierzchnia śniegu, do niedawna swobodnie

utrzymująca nasz ciężar, teraz załamywała się przy każdym kroku. Tylko na

stromych odcinkach udawało się jeszcze iść po wierzchu. Chcąc to wykorzystać

wyprzedziłam Kryśkę i zdecydowanie przyspieszyłam. Należę do tego dziwne-

go gatunku ludzi, którym, jeśli dobrze się czują, nie przeszkadza spore nawet

obciążenie. Przecinałam nietkniętą, białą płaszczyznę równą linią śladów.

Spieszyłam się, ale śnieg był coraz gorszy i torowanie zabierało mi masę czasu.

— Anka — dobiegało mnie wołanie. W żlebie, pode mną,

stał pochylony nad plecakiem Andrzej. — Chodź tu do

mnie... lepszy śnieg...

Moimi śladami podchodzili w dole Krystyna i Jacek. Dużo niżej, na granicy

śnieżnego pola, poruszały się drobne sylwetki — Pakistańczycy.

Trawersując śnieżną grzędę zbliżyłam się do Andrzeja. Usiedliśmy na

plecakach czekając na podchodzącą dwójkę.

— Gdzie Jurek? — Andrzej nie odpowiedział. Przez pewien czas

podchodziliśmy w czwórkę, zmieniając się regularnie w torowaniu. Potem

weszliśmy na lawinisko — śnieżne grudy były jeszcze twarde i jedyną metodą

było chodzenie właśnie po nich. Ale to też męczyło. Znalazłam się w pewnym

momencie obok Krystyny. Chyba torował Andrzej.

— Anka, zmień chłopaków, są bardzo zmęczeni — usłyszałam.

Zjeżyłam się.

— Cóż to, ja nie toruję? A może nic nie niosę? — Ze złością

wyrwałam do przodu. Złość to dla mnie najlepsze lekarstwo, od

razu wzrastają moje możliwości.

Systematycznie zarabiałam metry nad pozostałą trójką. Lawinisko zdawało

się nie mieć końca, ale serak, pod którym powinien stać obóz, zbliżał się

wyraźnie. W chwilach odpoczynku patrzyłam w dół, widziałam jak idący za

mną przystają, charakterystycznym ruchem pochylając się nad wbitymi w

śnieg czekanami. Upał, zmęczenie... tak jak zawsze w wysokich górach.

Z lewej strony, mniej więcej na mojej wysokości, pojawił się Jurek.

Odruchowo przyspieszyłam (co za bezsensowna rywalizacja!). Nie było to

mądre, ale zmusiłam swój organizm do większego wysiłku i szłam teraz

naprawdę szybko. Chyba za szyb-

28

ko! Na szczęście było już niedaleko. Zauważyłam, że Jurek usiadł na śniegu, a

kiedy spojrzałam w górę zobaczyłam u podstawy seraka pomarańczowy

skrawek namiotu.

Pół godziny później dzieliło mnie od obozu już tylko kilka metrów. Chłopcy

gospodarowali przy namiotach, a Shera szarmanckim gestem zaprosił mnie do

wdrapania się na platformę. Zrzuciłam plecak i usiadłam opierając się plecami

o maszt namiotu. Nie było tu dużo miejsca. Półka, którą wyrąbali chłopcy

leżała bezpośrednio pod prawie pionową lodową ścianą. Zwisały 7. niej wielkie

sople, z niektórych spływały strumyczki wody wprost do podstawionych

menażek. Prawdziwy luksus.

Grupa Ryśka szykowała się już do zejścia. Zaczekali jeszcze na Jurka,

którego od dłuższej chwili widzieliśmy podchodzącego. Potem, rzuciwszy

pożegnalne: —? Zróbcie trochę porządków! — popędzili na dół. Wkrótce

straciłam ich z oczu.

Jurek pokręcił się przy ładunkach i schował się do namiotu. Siedziałam

jeszcze chwilę na zewnątrz, przyglądając się lecącym z wysoka, z sopli na

krawędzi seraka, dużym kroplom. Ich kapanie było jedynym dźwiękiem, który

można było teraz usłyszeć. Czułam narastającą senność. W dole pojawiły się

następne sylwetki. Pochyliłam się, by podstawić pod „kran" kolejną menażkę i

— wyprostowałam się z okrzykiem bólu: spory kamień rąbnął mnie w łopatkę.

W chwilę później bryła lodu z metalicznym dźwiękiem odbiła się od kalenicy

namiotu Jurka. Poderwał się przestraszony.

— Zaczyna się ostrzał — powiedziałam, gdy kolejny kamień

wpadł do menażki z sokiem, przygotowanej dla zbliżającej się

grupy.

Byli bardzo zmęczeni. Rzucili się na picie, a potem rozsiedli się wokół

namiotów, nie zwracając uwagi na przelatujące obok odłamki lodu.

— Schowajmy się do namiotów — powiedziała w końcu Kry

styna — będzie chociaż trochę cienia... oszalejemy na tym

słońcu.

Pakistańczycy nie chcieli zostać w obozie ani chwili — bali się zejścia w

upalnym popołudniowym słońcu, toteż po wypiciu herbaty zaczęli zbierać się

do zejścia. Jutro mieli tu wrócić.

— A gdzie Saddyki? — zainteresował się ktoś z nas.

— Mówiłam, że się rozkraczy — nie oceniałam zbyt wysoko jego

możliwości — miał tylko pół ładunku, a i tak go nie przyniósł...

Ale Dok i Zahed twierdzili, że przyjdzie na pewno. Minęli go dużo niżej, ale

widzieli, że idzie do góry.

— W tym upale będzie szedł do nocy — rzucił Andrzej za

schodzącymi. — Niech zostawi ładunek i wraca z wami.

Leżeliśmy w namiotach, było duszno i gorąco, ból głowy od-

29

bierał chęć do jakichkolwiek ruchów. Próbowałam zasnąć, ale narastające

bombardowanie zbyt mnie niepokoiło. Po kolejnym „mocnym uderzeniu" bez

słowa zaczęliśmy układać karrimaty * na dachach namiotów. Zawsze trochę

ochronią. Zanim to jednak zrobiliśmy, spory kamień przebił płótno i

wylądował w środku naszego namiotu. Wyciągnęłam rękę po kask.

— Do dupy to miejsce — odezwał się Andrzej — tak się

chwalili, ą w ciągu dnia w ogóle nie można tu siedzieć. Namioty

długo nie wytrzymają.

W czasie popołudniowej łączności Rysiek sceptycznie odniósł się do

naszych alarmów.

— Nam się nic nie sypało — powiedział — a przecież mieliśmy dużo

gorszą pogodę i opad. Chyba przesadzacie.

— Jutro sami zobaczą — mruknęła Kryśka.

Pod wieczór zrobiło się chłodniej i poczuliśmy się lepiej. Zaczęły się

rozmowy o kolacji. Jurek i Jacek przyszli do naszego namiotu — było ciasno,

ale gotowanie szło całkiem nieźle. Chcąc nabrać śniegu do menażki

wychyliłam się z namiotu i — zobaczyłam zbliżającą się do nas postać.

Saddyki! Szedł bardzo wolno, odpoczywał dosłownie co krok, mimo że na jego

nosiłkach nie było nic oprócz rolki karrimatów.

— Jednak przyszedł — chłopcy byli pełni uznania — jest za

późno, żeby teraz wracał, musi zostać z nami.

Saddyki, doszedłszy do namiotów, zdobył się tylko na krótkie "hallo". W

milczeniu patrzyliśmy jak zdejmuje raki. Krystyna przygotowała mu herbatę,

ale pokręcił przecząco głową i wpełzł do namiotu chłopców. Zachowywał się

trochę jak lunatyk.

— Wiecie, on mi się coś nie podoba — zaniepokoił się Jacek — — żeby

tylko nie było z nim kłopotów. Muszę go zbadać po kolacji.

— Przyszedł bez śpiwora — stwierdziłam — ciekawe, w czym będzie spał,

nie ma tu przecież zapasowych.

Jacek szybko wyjaśnił sprawę:

— Kochani, on wpakował się do mojego śpiwora, i udaje, że nic nie

rozumie. Cholera mnie bierze, ale chorego wyrzucić nie mogę. Prześpię się w

kurtce.

— Dam ci jeszcze swoją — zaproponował Andrzej.

Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Ciszę wieczoru przerywały tylko

trzaski zamarzającego lodowego zbocza, od czasu do czasu coś strzelało w

lodowych kaskadach, wiszących ponad obozem. W milczeniu szykowaliśmy

się do snu.

* Karrimaty — materace (rodzaj gąbki) z tworzywa sztucznego, nie

chłonące wody.

Próby i błędy (8-18 czerwca)

Noc nie była specjalnie zimna, ale Jacek widocznie zmarzł, bo urządził nam

wczesną pobudkę. Na śniadanie nikt nie miał ochoty. Zaczęliśmy szykować się

do zejścia. Byłam już gotowa, gdy z namiotu Jacka wygrzebał się Saddyki.

Patrzyłam jak Jurek, niczym dobry duch, zakłada mu raki, zapina anorak,

szuka rękawic.

Ten facet jest jednak do niczego — myślałam — kompletnie bezradny w

sytuacjach dalekich od punktu krytycznego Nie powinien w ogóle

chodzić w góry. .lacek był tego samego zdania:

Niech na razie siedzi w bazie, w górach jeszcze sobie zrobi krzywdę. Poza tym

chyba rzeczywiście nie znosi wysokości. Ruszyłam w dół pierwsza, szybko

zbiegając po twardym, dob-rze zmrożonym śniegu. Zapadać zaczęłam się

dopiero przy dojś-ciu do „szyjki". Wyciągając nogę z kolejnej dziury

zauważyłam podchodzącą trójkę: torował Tadek, z tyłu widziałam Sherę i

Ryśka. Zatrzymałam się, a oni szli powoli w górę i widziałam, że są zmęczeni

tym ciągłym wpadaniem w miękką mokrą masę. Wyżej śnieg jest lepszy —

powiedziałam im na przywitanie - chyba zdążycie przed słońcem.

Poszli dalej. Już na kamieniach nad bazą wpadłam na Paki-

stańczyków. Szli z ciężkim transportem i chcieli dziś nocować

w " jedynce".

Rozstawimy trzeci namiot — powiedzieli na moją uwagę,

że dla wszystkich nie będzie miejsca. Byli pełni optymizm co

do dalszej akcji, a kiedy im opowiedziałam o naszych przygo-

dach z Saddykim wybuchnęli śmiechem. Oj, wyraźnie nie lubili

go ci chłopcy.

Osamotniony Momo powitał mnie w bazie bardzo serdecznie. Widocznie

nudziło mu się, bo wypytawszy o szczegóły drogi zapowiedział, że jutro on

także idzie do góry. Pokiwałam głową zajęta wyławianiem płatków

kukurydzianych z zupy mlecznej, którą w międzyczasie przyniósł mi Czacza.

Nie bardzo wierzy-łam w trwałość jego zapału.

Słomiany ogień — pomyślałam — do jutra pewnie mu się odechce.,

Nadeszli pozostali i siedzieliśmy teraz wszyscy na kamieniach

30

31

koło kuchennego namiotu, a Czacza, drepcząc pospiesznie, roz nosił nam jajka

i czapaty *. Potem pojawił się jego sympatycz-ny pomocnik Burkatt z

czajnikiem bardzo słodkiej herbaty z mlekiem. Przełknęliśmy to jakoś,

ale chłopcom widoczna' było mało, bo zaczęli grzebać w stosach konserw.

Momo patrzył na to ze zgorszeniem — czuł się szefem bazy i uważał, że bez

jego pozwolenia nie powinniśmy wyciągać jedzenia. Ale takie zakazy nie

dla Polaków — i ostatecznie było to nasze żarcie. Punkt dwunasta Momo

zacziął wywoływać obóz I.

— B. C. for leader, B. C. for leader — how do you real

me, over — powtarzał przepisowe wojskowe wezwanie.

Zgłosili się po chwili. Od razu powiedzieli nam o bombardo waniu — oba

namioty dziurawe. Shera o mało nie dostał w głowę wielkim

odłamkiem, który wpadł do środka. Poza tym Rysiek był bardzo konkretny:

wynieść jak najwięcej lin porę czowych i haków. Dodatkowe polecenie dla

zespołu polskiego, który jutro nocuje w jedynce — przenieść obóz pod skałki.

Jego grupa idzie jutro do góry, będą poręczować drogę do grani

W bazie nie było nic specjalnego do roboty i każdy zajął się własnymi

sprawami. Dopiero wieczorem zaczęliśmy wybierać rzeczy do wyniesienia w

górę.

— Ciekawe, jak „wodzowie" jutro zawalczą — zastanawiała się Kryśka —

tam może być trudno, do grani chyba nie dojdą

— Dlaczego używasz słowa „wodzowie" — przechodzący obok Andrzej

zareagował dość gwałtownie — jest to po prostu zespół, który aktualnie

prowadzi akcję.

— I będzie prowadził ją do końca — odparła Krystyna — tak będą

wszystko ustawiać, żeby zawsze być w przodzie. To normalne, stary,

często tak jest na wyprawach.

— Może na tej waszej „Ladies Expedition" ** — w głosie Andrzeja była

drwina. — Tu będzie zupełnie inaczej.

— Nie pakujesz się? — zmieniłam temat rozmowy.

Andrzej posmutniał.

— Jakoś nie najlepiej się czuję — wyznał. — Zostanę jeden

dzień w bazie. Nie aklimatyzuję się szybko. Wolę uważać.

Już po kolacji przygotowałyśmy sobie jedzenie na jutrzejsze wyjście.

— Sama nie wiem co mam jeść, żeby pozbyć się tej sraczki.

Lekarstwa Jacka zupełnie mi nie pomagają — Kryśka martwi

ła się swoimi przypadłościami, bała się, że to wyłączy ja

z akcji, za wszelką cenę nie chciała zostać z tyłu, nawet teraz,

na samym początku górskich działań.

A przecież były to zaledwie początki... Te pierwsze transportowe wyjścia

nie były niczym istotnym, codzienne chodzenie

* Czapaty — rodzaj placków z grubo mielonej mąki.

** „Ladies Expedition" — kobieca wyprawa w Karakorum w 1975 r.

między bazą i „jedynką" w jakimś tylko bardzo małym stopniu powiązane było

z atakiem szczytowym. Wiedziałam jednak, że jej nie przekonam.

Wcześnie położyliśmy się spać. Andrzej życzył nam na jutro miłego

podchodzenia. Zasypialiśmy słuchając ballad Cohena.

* * *

Tym razem szło się jakoś ciężko. Może dlatego, że droga była już znana,

pozbawiona elementu nowości? Może byliśmy zmęczeni? Albo noc była ciepła

i nie wyparowały z nas jeszcze resztki snu? Z niechęcią myślałam o

niekończących się polach śnieżnych pod „jedynką". Znów pewnie złapie nas

tam słońce.

W „szyjce" dogonił nas Momo. Szedł bez ładunku, radosny Jak ptaszek, od

czasu do czasu wesoło pokrzykiwał. Nie ukrywałam, że mnie to wkurzyło: to

my wszyscy targamy te cholerne plecaki, a tu facet idzie sobie na lekko i

jeszcze podśmiewa się, że idziemy za wolno.

- Kto chce chodzić do góry ten musi nosić — powiedziałam

w końcu niezbyt grzecznie.

Momo się obraził:

- Nie jestem przecież członkiem wyprawy — powiedział —

jestem oficerem łącznikowym — Don't worry Anka — dodał —

wezmę ładunek zostawiony przez Saddykiego. Ruszył ostro do

góry.

— Leniuch — rzuciła w ślad za nim Kryska.

Pole śnieżne, którym teraz podchodziłyśmy, pokryte było nowym

lawiniskiem. Nie było widać żadnych śladów i szłyśmy chyba trochę inaczej

niż poprzednio. Dopiero wyżej, w szerokim kuluarze, odnalazłyśmy ślady

idących przed nami chłopaków.

— Widzę ich — Krystyna popatrzyła w górę — Momo jest

z nimi, idą w trójkę.

Idąc dalej natknęliśmy się na nienaruszony ładunek Saddykiego.

— To drań — powiedziałam myśląc o Momo — nic nie

wziął. Ale gnać do góry potrafi. Chyba go opieprzę jak dojdzie

my.

O wpół do ósmej słońce ogarnęło nas swymi promieniami. Zrobiło się

gorąco i śnieg szybko zamieniał się w papkę. Mru-żąc oczy (okulary

oczywiście w plecaku) powoli podchodziłam do obozu. Gdy byłam już blisko

po lewej stronie seraka pojawiła się samotna postać. Tadek. Poruszał się

szybko i po chwili zniknął mi z oczu. W ślad za nim ruszyli dwaj następni.

A więc „wodzowie" dopiero rozpoczęli akcję! Zdumiewające, że zebrali się

dopiero teraz, kiedy słońce od dawna nagrzewało

32

2 -

Trudna

góra...

33

już lodowe pole, którym powinni iść do góry. Czyżby nie pamiętali, jakie

doświadczenia mieli tu Irlandczycy? Koło dziesiątej rano częstotliwość lawin

była już tak duża, że wstrzymywała jakąkolwiek akcję górską. Ale ostatecznie

to ich sprawa... Było we mnie trochę złośliwości.

W obozie Pakistańczycy byli jeszcze w namiotach. Tylko Hamdani

przykucnął obok siedzącego na śniegu Momo i przygotowywał mu coś do

picia. Momo był zmordowany i wyraźnie przestraszony — nie wiadomo

dlaczego nie założył na podejściu raków i uważał, że tylko cudem uniknął

wypadku. Na cierpką uwagę Kryśki, że nie wziął jednak ładunku Saddykiego

wybuchnął gwałtownie:

— Moje życie jest ważniejsze od tego przeklętego sprzętu!

•— Biedny Momo — myślałam — przekonał się, że góry to nie zabawa.

Chciałam go jakoś uspokoić, ale chłopak się uparł i postanowił zaraz wracać

do bazy.

Upał był już potężny. Z bezchmurnego nieba słońce wprost paliło swymi

promieniami. Po lodowej ścianie seraka spływały już pierwsze strumyczki.

Jurek i Jacek poszli poszukać nowego miejsca na obóz. Nie było specjalnego

wyboru — tylko skałki po lewej stronie lodowego pola mogły w miarę

bezpiecznie osłonić namioty. Trawersując strome zbocze szłam powoli w tym

kierunku. Kilkadziesiąt metrów ode mnie widziałam chłopców, kopiących

platformy pod namioty.

— Cholernie mało śniegu — krzyknął, któryś z nich — ale

miejsce bomba. Przenoście graty, tylko szybko, bo na trawer

sie może się sypać.

Sypało się już gdy wracałam. Bryły lodu i kamienie przelatywały koło mnie

ryjąc zbocze poniżej. Wyżłobieniami terenu z szumem zsuwały się lawinki

mokrego nagrzanego śniegu. Zaczęliśmy pośpiesznie zwijać obóz. W

nerwowym pośpiechu pakowaliśmy wszystko „jak leci" na nosiłki lub do

plecaków. Menażki i butle tlenowe powmarzały już w lód, trzeba było je

ostrożnie wyrąbywać czekanami. Stale powstawały nowe ładunki, nie kończyła

się lista rzeczy, które trzeba było przenieść, a trawersy w rozmiękłym śniegu

zabierały nam coraz więcej czasu. Trwała chaotyczna szarpanina. Teraz myślę,

że był to jeden z najtrudniejszych dni wyprawy — ciężki transport w upalnym

słońcu, przy słabej jeszcze aklimatyzacji. Ostrzał trawersu nasilał się, a my

ciężko płaciliśmy za pochopny wybór miejsca na obóz I.

Koło dwunastej, pół żywi ze zmęczenia, zaczęliśmy porządkować leżące

bezładnie sterty żywności i sprzętu. Ze skal nad nami gęsto leciały duże krople

wody — chętnie podstawialiśmy pod nie głowy i karki — dawało to

krótkotrwałe uczucie przyjemnego chłodu. Trochę później, gdy platformy

pod namioty

okazały się za małe i trzeba było kopać inne, nie załamaliśmy się chyba tylko

dzięki Krystynie, która zaczęła topić duże ilości śniegu i przygotowywać

doskonałe picie z pakistańskiego soku w proszku. Wreszcie rozbiliśmy dwa

namioty. Zupełnie mieściły się na śnieżnych półkach pod skałami, ale nas to

już nie wzruszało. Byle schronić się do środka, byle znaleźć trochę cienia...

Zostawaliśmy w obozie w czwórkę: Jurek, Jacek, Krystyna i ja.

Pakistańczycy, nieludzko zmordowani, powoli ruszyli w dół. Zapadali się w

rozmiękłym śniegu. Nie zazdrościliśmy im tej drogi.

Leżałam w namiocie, nad oczami narastał tępy ból. Na zewnątrz ktoś się

kręcił — w chwilę później zajrzał do nas Jacek.

- Widać chłopaków — powiedział — są dosyć nisko, jakieś dwieście

metrów powyżej pola. Chyba rozbijają namiot.

Upał pewnie ich zatrzymał — pomyślałam. — A może wyżej jest

trudno i nie byłoby miejsca na namiot?

Trochę to nisko jak na obóz, jutro pewnie podciągną poręczówki dalej,

albo zejdą, a my pójdziemy do góry. To byłoby fajnie — Jurek rwał się do

akcji.

Jacek natomiast nie czuł się dobrze.

Zapalenie oskrzeli — sam postawił sobie diagnozę. — Jeśli do jutra mi

się nie poprawi, będę musiał zejść i porządnie poleczyć się w bazie. W razie

czego pójdziecie we trójkę.

Trochę mnie to zaskoczyło. Dotąd nie mówił nic o swojej chorobie, ale jeśli

teraz tak stawia sprawę, to choroba musi być poważna. Sam najlepiej wie o

tym. Krystyna też jest chora, powinni zejść we dwójkę. Jak teraz się nie

wyleczy, to będzie się to za nią ciągnęło przez cały czas. Taktownie nie

wspomniałam jej o powrocie do bazy.

W porze wieczornej łączności w obozie było już przyjemnie chłodno.

Wywoływaliśmy Ryśka, manewrując na wszystkie strony anteną, ale bez

skutku. Słyszeliśmy jego wezwania, ale nie byliśmy w stanie porozumieć się z

nim. Wysiadł nam nadajnik.. Wściekli i podenerwowani, bo chcieliśmy znać

ich plany oraz dyspozycje na jutro co do naszej grupy, wsłuchiwaliśmy się w

rozmowę Ryśka z Andrzejem w bazie:

...rozbiliśmy namiot pod przewieszoną skałką. Miejsce

jest bezpieczne, ale po bokach cały czas się sypie. W południe jeździły tu

takie „pociągi"*, zwłaszcza w kuluarze, gdzie założyliśmy poręczówki, że liny

na pewno są uszkodzone. Jak jest wyżej? — spytał Andrzej. Stromo, ale chyba

nie będzie specjalnie trudno.

* Pociągi — w terminologii taternickiej lawiny z ciężkiego, mokrego

śniegu.

34

35

— Słuchaj — Rysiek też był zdenerwowany brakiem łącznoś

ci — czy masz łączność z Jurkiem przez te wasze motto-rolle *?

Ci w „jedynce" nie zgłaszają się, nie wiem, kurwa, co się tam

dzieje, może mnie słyszą, ale na wszelki wypadek przekażę ci

wszystko dla nich, a ty im potem powtórzysz, dobrze?

Uważnie słuchaliśmy słów Ryśka:

— Niech wyjdą możliwie wcześnie... Przez pole powinni iść z asekuracją,

na górze jest naprawdę stromo. Niech wymienią poręczówki poniżej namiotu

— założyliśmy tam dwie osiemdziesiątki z podciągu **. Białe liny będą lepsze,

bo tam jest bardzo stromo.

— Ryśku, co mają wynieść? — Andrzej odgadywał jakby nasze myśli.

— Wszystko: liny, namioty, żarcie dla obozu II.

Andrzej wywołał nas od razu po zakończeniu rozmowy z Ryśkiem. Nie

musiał nam nic powtarzać, pogadał więc tylko chwilę z Jurkiem.

— Jutro idę do góry — powiedział — dosyć leniuchowania.

Naszykowałem sobie dwa namioty i dwie liny — wyniosę to do

„jedynki", może nawet wyżej. Do zobaczenia jutro.

Noc zbliżała się szybko. W bazie zapaliło się już ognisko. Zapakowaliśmy

plecaki, zjedliśmy kolację, a potem każdy zagrzebał się w śpiworze. Przez

chwilę trwały jeszcze rozmowy. Potem obóz ogarnęła cisza.

* * *

Było jeszcze ciemno, gdy Krystyna zaczęła topić śnieg.

— Chłopcy, wstawajcie — rzuciła w stronę drugiego namiotu.

— Ja jednak dzisiaj zejdę — usłyszałam zachrypnięty głos Jacka — nie

mam co tu dłużej siedzieć. Jest coraz gorzej...

— Jak z tobą? — spytałam Kryskę.

— Bez zmian — stwierdziła smętnie — ale spróbuję pójść. Jurek zaprosił

się do nas na śniadanie i wraz z nim do namiotu wtargnęło mroźne nocne

powietrze.

— Piękna pogoda — poinformował nas — księżyc niesamowicie świeci.

Jasno, jak w dzień.

Jedzenie zajęło nam tyle czasu, że dopiero koło piątej byliśmy gotowi.

Ciągnąc linę powoli ruszyłam w górę stromym lodowym polem. Nie było

trudno, ale mój plecak wydawał mi się wyjątkowo ciężki. 40-metrowe wyciągi

wydawały się straszliwie długie, a odległość do skałek zamykających od góry

pole, którym podchodziliśmy, nie tylko nie malała ale nawet wyda-

* Motto-rolle — para radiotelefonów, działających na innej częstotliwości niż

pozostałe używane przez wyprawę. ** Podciąg — lina alpinistyczna długości 80 m.

wała się powiększać. Wlekliśmy się bardzo powoli. Szłam cały czas pierwsza,

Krystyna w środku, z tyłu Jurek przygarbiony pod plecakiem wypakowanym

dwoma zwojami liny poręczowej. Wczoraj mówiłam mu, że to będzie za dużo,

ale uparł się.

Serak, pod którym pierwotnie stał obóz I był już nisko pod nami. Jednak

zyskiwaliśmy wysokość! Szłam mniej więcej środkiem pola, łudząc się, że

zdążymy osiągnąć skałki, zanim grań nad nami oświetli słońce. Przeliczyłam się

jednak wyraźnie. Byliśmy dopiero w środku pola, a masyw Secord Peak

zapłonął już różowym odblaskiem. Jeszcze chwila i ogarnęło nas słońce. Zbocze

ożyło, wyrytymi w stromym śniegu torami ruszyły pierwsze lawinki. Na razie

nie były one jeszcze groźne, można ich było zresztą unikać, poruszając się

wypukłościami zbocza. Szliśmy uparcie do góry, ale ogarniało nas już

zmęczenie, które wyraźnie zwiększyło się, gdy tylko weszliśmy w słońce.

Potem zaczęło sypać się mocniej, rozmiękły śnieg kleił się nam do raków, a do

skał było jeszcze ciągle daleko. W dole widziałam podchodzącego Andrzeja.

Szedł jeszcze w cieniu — poruszał się szybko, coś wołał, ale nie mogłam go

zrozumieć.

Wysoko w kuluarze nad nami dostrzegłam drobne sylwetki poruszające się w

dół. Schodzą! Błyskawicznie zbliżali się do nas, ich szybkość wprost mnie

zdumiewała. Pierwszy był Tadek — widziałam jak zbiega stromym polem —

jego raki z absolutną pewnością wgryzały się w lód.

— Trawersujcie pod skały — wołał z daleka. — Tu zaraz

zacznie się sypać.

Zaczęłam trawers a on zmienił lekko kierunek swego zejścia i wkrótce

spotkaliśmy się już przy skałkach na brzegu lodowego pola. W chwilę później

pojawił się Rysiek.

— Za późno wyszliście — zwrócili się do mnie z pre

tensją. — Mówiliśmy, że macie wyjść jak najwcześniej. Po dzie-

siątej nie można już być na tym polu.

Doszła Krystyna i Jurek.

— Dalej nie macie co iść — zdecydował Rysiek. — Wracamy

wszyscy. Przy okazji założymy tu poręczówki, skałkami, aż do

obozu I.

To konieczne, choćby ze względu na Pakistańczyków —

dodał Tadek. — On — wskazał nadchodzącego z góry Sherę — Jest najlepszy z

nich, a jednak nie czuje się pewnie w takim terenie.

Shera uśmiechnął się do nas, ale widać było, że jest zmordowany. Rysiek też

wydawał się zmęczony.

Dajcie linę — zniecierpliwił się Tadek — poręczujemy.

Umocowaliśmy koniec liny do kilku wbitych haków i Tadek ruszył w dół.

Wkrótce straciliśmy go z oczu, tylko dźwięk wbijanych haków mówił nam, że

coś się dzieje w dole. Zosta-

36

37

wiwszy niepotrzebny na razie sprzęt przy początku poręczówki ruszyliśmy za

nim. Szybko traciliśmy zdobytą z takim trudem wysokość. Tadek co

kilkadziesiąt metrów mocował linę do haków. W ten sposób zejście (a w

przyszłości także i wejście) stawało się sprawą zupełnie prostą, powstawał

początek długiej linii poręczówek, która zapewnić nam miała bezpieczne

poruszanie się między obozami. Liny zabrakło dopiero kilkadziesiąt metrów

nad „jedynką".

— Założy się później — machnęliśmy ręką, zmęczeni narasta

jącym upałem. Kolejno docieraliśmy do obozu.

Grupa Ryśka po krótkim odpoczynku zaczęła zbierać się do zejścia. Razem

z nimi zdecydowała się zejść Krystyna. Wiedziałam, ile ją kosztowała ta

decyzja. Może przykład Jacka przełamał jej opór? Byłam pewna, że postępuje

słusznie.

W południe byliśmy już tylko w trójkę. Upał był tak duży, że musieliśmy

schować się do namiotów. Jurek i Andrzej zdecydowali się na drzemkę, a ja

chciałam najpierw napić się czegoś i mimo bólu głowy zmobilizowałam się do

topienia śniegu. Ale niezbyt mi się wiodło: najpierw zamiast soku w proszku

nasypałam do menażki z wodą mleka, a potem skończył mi się butan *.

Przeklinając złośliwość rzeczy martwych wróciłam do nieszczęsnego mleka,

ale stanowczo mi nie smakowało.

— Szwagry — chcecie mleka? — krzyknęłam. Złakomił

się Jurek i wypił chyba pół menażki.

— Łeb mnie boli — poskarżył się. — Może masz gardan? Andrzeja

natomiast rozpierała energia. Mimo że przyniósł

dziś z bazy potężny ładunek, czuł się doskonale.

— Wyniosłem szpej prawie do końca waszych poręczówek —

pochwalił się. — Jutro cały kawał będę szedł na lekko.

Był cholernym optymistą:

— W ogóle nie schodzę już do bazy — mówił. Pociągniemy

poręczówki do grani a potem... idziemy aż do końca. Zabrałem

z bazy proporczyk Polcargo — specjalnie . na szczyt. Bez tego

nie mogę pokazać się w pracy.

Słuchałam tych żartów, w których na pewno było sporo osobistych pragnień,

zdając sobie jednocześnie sprawę, że późnym wyjściem zmarnowaliśmy

dzisiejszy dzień. Można się było usprawiedliwiać, ale poczucie winy jednak

było. Straconych zostało wiele godzin doskonałej pogody, która tu, na

Rakaposhi, zdarza się podobno bardzo rzadko. Na razie była. Pytanie, jak długo

jeszcze?

Wieczorna łączność nie przyniosła żadnych nowości. I tak wiedzieliśmy, że

będziemy uzupełniać poręczówki. Pomiędzy tym, co dzisiaj założył Tadek

a dwoma 80-metrowymi linami

* Butany (kartusze) — jednorazowe ładunki płynnego gazu (propan-butan), używane

do maszynek gazowych.

38

wiszącymi w kuluarze, pozostało jeszcze około 300 m górnej partii lodowego

pola. Był to odcinek szczególnie narażony na lawiny spod grani i musiał zostać

ubezpieczony.

— Jakie są wasze plany? — zapytał Jurek. — Jak Jacek?

— Jacek jest chory, ma gorączkę, bierze antybiotyki — Rysiek był tym

wyraźnie zmartwiony. — My robimy sobie jutro dzień odpoczynku. Może

Pakistańczycy pójdą jutro do „jedynki".

— Dzisiaj gotujesz, Anka — na kolację chłopcy przyszli do mojego

namiotu.

Nie udało mi się wykręcić, bo Szwagry wyraźnie się uparły. Rzadko kiedy

gotowanie w górach sprawia mi przyjemność I muszę przyznać, że na ogół nie

cierpię tych wszystkich czynności, jakie składają się na przygotowanie posiłku.

Unikam ich, jak tylko mogę. Tym razem trzeba było wziąć się jednak do

roboty. Ugotowałam jakąś zupę, na drugie moi panowie zażyczyli sobie „coś

ekstra".

— Spróbujmy tych „mahmudzkich" konserw — rzucił pomysł Jurek — tyle

tu tego przynieśli... Wygrzebał jakąś puszkę i zacza! ją energicznie otwierać.

— Mutton Byryani — odczytał Andrzej. To będzie na pewno dobre.

— Sam jesteś mutton — powiedziałam niezbyt grzecznie — a w ogóle to

jakoś dziwnie pachnie, same przyprawy. Ciekawe, czy to zjecie?

— Zjemy, zjemy — krzyknęli.

Po paru łyżkach mieli jednak dość tego przysmaku.

— Anka, nie będę tego jadł — powiedział błagalnie Jurek —

zrób coś innego.

No i skończyło się na polskiej mielonce i ziemniakach puree, ule smak

„perfumowanej" pakistańskiej konserwy pozostał nam na długo. Brr ...

Zrobiło się ciemno i trzeba było szykować się do snu. Chłopcy walczyli w

swoim namiocie z nierównościami terenu, a ja wybierałam żywność na jutro.

Wreszcie zdmuchnęłam świeczkę I wsunęłam się do śpiwora.

Jutro wczesna pobudka — dobiegł mnie jeszcze głos

Andrzeja. Potem zasnęłam.

Obudziły mnie przyciszone rozmowy w namiocie Szwagrów. Nie mogą

spać? A może trzeba już wstawać? Zmobilizowałam się do zapalenia czołówki

i spojrzałam na zegarek: dziesięć po dwunastej.

- No, coś takiego! Chłopcy, nie za wcześnie? — rzuciłam dość

głośno.

Wstawaj, wstawaj, my jesteśmy już prawie gotowi —

39

V

Andrzej roześmiał się jak z dobrego dowcipu. — Zaraz wychodzimy.

Wściekła ubrałam się błyskawicznie i zaczęłam przygotowywać jedzenie.

Sama lubię w górach wychodzić wcześnie, ale wstawać w środku nocy, żeby

założyć parę poręczówek — to już przerastało moje możliwości pojmowania.

— Skąd u chłopaków taki zapał? — Myślałam. Są chyba

niesłychanie przejęci swą rolą, wreszcie dorwali się do akcji

i chociaż będzie to niewielki fragment są szczęśliwi, gotowi wy

ruszyć w środku nocy. Wiedziałam, że jest to niepotrzebne, ale

podobał mi się ten ich „spręż" i z radością myślałam, że będą

dzisiaj moimi partnerami. Traktowali mnie wprawdzie troszkę

z góry i byli ode mnie troszkę starsi, ale w tym swoim zapale

wydali mi się nagle bardzo młodzi.

Wychodząc z namiotu poczułam, że noc jest wyjątkowo ciepła. Gwiazdy

były przymglone, w dole włóczyły się mgły. Śnieg był zupełnie miękki, po

skale spływała woda.

— Chyba dupnie — stwierdziłam.

Chłopcy obruszyli się:

— Nie kracz — rzucił Andrzej ze złością.

Ale pogoda psuła się naprawdę. Grań Nun's Head była w mgłach, gwiazdy

zniknęły, zaczął posypywać śnieg.

— Cholera, namioty są przecież dziurawe, nie naprawiliśmy ich — Jurek

wyszukał taśmę i próbował zakleić nią uszkodzenia. Schowaliśmy się do

środka i w milczeniu słuchaliśmy szmeru śniegu osiadającego na namiotach. Po

jakimś czasie wszystko ucichło.

— Idziemy — zerwali się chłopcy. — Założymy na razie brakującą

poręczówkę nad obozem.

Ruszyli przy czołówkach do góry. Rozwijając linę obserwowałam

podchodzące z dołu chmury. Znów zaczęło sypać. Polem śnieżnym obok obozu

z szumem ruszyły lawinki. Andrzej wrócił po dowiązaniu liny do dalszego

ciągu poręczówek.

— Przeleciało blisko mnie — powiedział. — To wcale nie

jest wina opadu. Jest ciepło i wyjeżdża ciężki śnieg z góry.

Przez chwilę staliśmy niezdecydowani. Przez mgły znów prześwitywały

gwiazdy. Denerwowała nas ta niepewność pogody a także to, że nie potrafimy

po męsku zdecydować, co chcemy robić. Kiedy kolejny raz zaczęło sypać

ruszyłam w dół. Chłopcy z ociąganiem za mną.

Z wolna rozjaśniało się i — co było najgorsze — pogoda wcale nie była

teraz zła. Wprawdzie obie granie były w białych mgłach, ale nad „Hrubą

Turnią" niebo było prawie niebieskie. Zbiegałam szybko, żeby nie słyszeć, jak

Szwagry mnie przeklinają za namówienie ich do zejścia. Chcieli nawet wracać

do góry. Ale mnie już żadna siła nie zmusiłaby do ponownego po-

40

dejścia. Coraz bliżej była baza ze wszystkimi swoimi urokami. Ostatecznie,

miejmy choć trochę przyjemności w tych górach.

Padało już drugi dzień z rzędu. Deszcz przechodził chwilami w śnieg i

robiło się wtedy od razu zimno. Niektóre namioty pochyliły się pod ciężarem

białej masy, trawa zniknęła — baza nabrała ponurego wyglądu. Mgły wisiały

nisko, nie było widać ani gór, ani doliny pod nami. Byliśmy jakby zawieszeni

w chmurach.

Tego dnia, gdy razem ze Szwagrami zeszliśmy do bazy, do południa można

było jeszcze wątpić w słuszność naszej decyzji. Miałam wrażenie, że wszyscy

przyjęli nasze zejście z dezaprobatą. Ale po południu znad Nanga Parbat, zza

łańcucha bezimiennych szczytów, wypełzły ciężkie wały chmur. Zrobiło się

duszno, byliśmy wszyscy podenerwowani i kłótliwi, wreszcie spadły pierwsze

krople deszczu. Powiał wiatr, góry pociemniały. Załamanie pogody stało się

faktem...

W ciągu następnych dni niewiele się zmieniło. Tylko drugiego dnia wiatr

podarł płachtę przy kuchennym namiocie i na posiłki zbieraliśmy się teraz

wewnątrz. Ale ciasnota tego pomieszczenia, zaduch i, co tu dużo mówić,

kuchnia pakistańska, wprawił większość z nas w zły humor.

— Pokrzywy z czapatem na obiad, czapat z pokrzywami na

kolację — tak określił to Jurek.

Co do tych pokrzyw nie byliśmy pewni, czym nas Czacza karmi, ale taka

nazwa się przyjęła.

— Znowu nie ma co jeść — wybuchnął przy kolacji Tadek na

widok tego, co kucharz nałożył mu na talerz. Razem z Ryśkiem

poszli poszukać konserw. Wrócili po chwili biali od śniegu.

— Do dupy takie jedzenie — podsumował Andrzej. — Jak nas tak dalej będą

karmić, to umrzemy z głodu albo się pochorujemy.

Jedzenie było rzeczywiście pierwszą „kością niezgody". Pakistańczycy

mieli w bazie to, do czego byli przyzwyczajeni, a w obozach jedli z widoczną

przyjemnością naszą żywność. Wszystko im smakowało. Większości z nas

natomiast kuchnia pakistańska nie odpowiadała.

— Gdzie to mięso, które nam obiecywali — złościł się Ry

siek. — Mam żyć tylko zielskiem?

Krystyna, w obawie, że szkodzi jej niezbyt czysto przygotowane jedzenie,

zaczęła od wczoraj gotować sobie sama.

— To moja ostatnia szansa — powiedziała — Jacek dał mi

już wszystko, co mógł. Nigdy nie brałam tylu lekarstw. Jeśli

mi się nie poprawi... Po zjedzeniu swojego ryżu poszła do na

miotu. — Zrobię herbatę, przyjdź zaraz.

Siedziałam jeszcze przez chwilę w smrodliwym cieple i obserwowałam

jedzących. Podział na dwie grupy był wyraźny —

41

bariera językowa nie odgrywała tu decydującej roli, choć z pewnością także

była ważna. Oprócz Momo i Jurka, którzy wkładali masę serca we wzajemne

porozumienie się {My friend ?— wołał zawsze na widok Jurka Momo), nie

zostały nawiązane żadne towarzyskie kontakty. Nasi chłopcy zbierali się w

namiocie chorego Jacka i przez cały dzień grali w karty. Pojawiali się tylko w

czasie posiłków. Dok, Hamdani, Shami i Zahed pastwili się nad radiem lub

zabawiali się w wojskowe pokrzykiwanie, w czym towarzyszył im chętnie

Momo. Saddyki nie wychylał nosa ze swego namiotu. Do nas zaglądał czasem

Andrzej.

— Trzeba się trochę „odchamić" — mówił, słuchając Vival

diego. Przychodził też osamotniony Shera, który mieszkając

jako jeden z „wodzów" z Tadkiem i Ryśkiem, nie mógł się

z nimi jakoś zaprzyjaźnić, mimo że skądinąd był bardzo towa

rzyski. Nic dziwnego, oni dwaj stanowili przecież od dawna

bardzo zgrany zespół, wspinali się razem w różnych górach,

przeszli niejedną przygodę. Doskonale się rozumieli. Teraz właś

ciwie wspólnie kierowali naszą wyprawą — mieli przecież naj

większe doświadczenie, zwłaszcza Tadek przewyższał nas

wszystkich swym wyprawowym stażem i nawet Shera, jakkol

wiek oficjalny kierownik, musiał uznać jego autorytet.

Idąc do namiotu stwierdziłam, że śnieg przestał padać. Pojawiły się

gwiazdy. Może jutro będzie już pogoda?

— Ciekawe, ile śniegu jest w górze — powiedziałam, biorąc

kubek z herbatą. I nasze myśli skierowały się znów ku namio

tom „jedynki", poręczówkom, grani...

* * *

Rano powitało nas słońce. Momentalnie zniknął śnieg z namiotów, trawa

parowała. Było naprawdę pięknie. Urwiska Nun's Head i część lodospadu

zakryte były jeszcze mgłami, ale grań pierwszych zdobywców i sam szczyt

wyraźnie rysowały się na tle granatowego prawie nieba. W bieli świeżego

śniegu, w przejrzystości porannego powietrza, Rakaposhi wydawał się wyższy,

nabierał himalajskiego wymiaru. W górze szalał wiatr, widziałam, jak zwiewał

śnieg z grani, tworząc wokół szczytu chmurę. Urwiskami południowo-

zachodniej grani raz za razem szły pyłówki.

Ponieważ wszystkich ogarnął szał fotografowania, na śniadanie zebraliśmy

się dopiero koło dziesiątej. Było już bardzo ciepło i z prawdziwą

przyjemnością rozsiedliśmy się na kamieniach wokół kuchni. Czapaty miały

dzisiaj wielkie powodzenie — odkryliśmy, że są doskonałe nie tylko z dżemem

lub miodem, ale

42

także z żółtym serem. Na deser przyniosłam z kuchni kilka paczek

herbatników.

?— Jakie plany, Ryśku — zapytałam — chyba jutro ruszamy?

— Załóżcie wreszcie te poręczówki — skrzywił się — wtedy my...

— Patrzcie — Tadek gwałtownie poderwał się, chwytając leżący obok

aparat. — Avalanche! — krzyknął któryś z Pakistańczyków.

Uniosłam głowę — wysoko nad nami waliła się bariera seraków

podszczytowego plateau. Ogromny obryw jeszcze trwał, a już z 1000 metrów

niżej położonej górnej partii lodospadu wzbił się w górę śnieżny obłok.

Patrzyłam zafascynowana.

— Ale pieprznęło — Krystyna wciąż jeszcze siedziała spokoj

nie, ale większość z nas już się zerwała. Tadek strzelał zdjęcia.

— Bloody hell! — Shera walczył z zablokowanym aparatem.

Mijały sekundy. Na lodospadzie coś się działo. Ogromny

śnieżny jęzor na pozór powoli i bezgłośnie posuwał się w dół, | równocześnie

między obydwoma graniami rosła i potężniała biało-szara chmura. Kłębiące

się śnieżne masy z każdą chwilą zagarniały coraz to nowe partie terenu.

Staliśmy w słońcu, wśród zieleni bazy, jeszcze ufni w nasze

bezpieczeństwo, jeszcze czując się widzami w tym niecodziennym spektaklu.

Jesteśmy przecież bardzo daleko! Chroni nas wysoka morena!

Tak. Byliśmy daleko. Ale „to" zbliżało się do nas nieubłaganie i w moim

mózgu odezwał się pierwszy sygnał alarmowy. Równocześnie usłyszałam

głuchy trzask, który potem zamienił się w narastający z każdą chwilą łoskot.

Uciekać! Instynkt samozachowawczy tłumiła jeszcze obawa, że jeśli teraz

rzucę się do ucieczki, to stanę się celem żartów pozostałych. Nikt nie ruszał się

z miejsca... Jeszcze czekaliśmy... Stałam nieruchomo, mając nieodparte

wrażenie, że to wszystko jest jakimś potwornym sennym koszmarem.

Huascaran * — tam było podobnie — toż nie wierzyli że lawina ich dosięgnie,

potem było za późno na ucieczkę.

Pierwsze drzewa na morenie znikały już w śnieżnej kurzawie, Cofaliśmy

się powoli, któryś z Pakistańczyków rzucił krótkie: — Danger!

Uciekać! Nie było już czasu do stracenia. Zaczęliśmy bezład-nie biec w

kierunku wielkich want po drugiej stronie polany. Śnieżna ściana pędziła za

nami. Zza kamieni, które mijałam,

* 31 maja 1970 r., ze szczytu Huascaran Norte (6655 m) w Andach Peru-wiańskich

zeszła wielka lawina, która zasypała bazę wyprawy czechosło-wackiej. Wszyscy

uczestnicy zginęli.

43

wyszedł nagle Jurek. Jego twara wyrażała bezgraniczne zdumienie — to,

co zobaczył, po prostu wbiło go w ziemię.

— Spieprzaj, Jurek — krzyknęłam zwalniając — to słabo

wygląda.

Do ostatniej chwili walczyłam, by nie poddać się panice. Jurek po prostu

zniknął. Kątem oka zobaczyłam pędzącą wprost na mnie białą masę. Wokół

tupot przebiegających. Na oślep rzuciłam się ku wielkim kamieniom.

Wykorzystać wszystkie szanse... Momo zabiegł mi drogę, zderzyłam się z nim

i razem potoczyliśmy się w skalne rumowisko. Na szukanie innej kryjówki nie

było czasu. Unosząc głowę dostrzegłam jeszcze jak pobliskie drzewa znikają w

pędzącej chmurze. Leżąc osłoniłam głowę rękoma. Potem... uderzenie

podmuchu wcisnęło mnie w kamienie, wśród których leżałam. Stres był tak

silny, że większość wrażeń zatarła się w mojej pamięci, pozostało tylko

potworne zimno, pęd powietrza, huk i narastający ciężar śniegu, który

pokrywał mnie z każdą chwilą grubszą warstwą. Z pewnością nie trwało to

długo — coś kazało mi w pewnej chwili spróbować się podnieść i z trudem

zrzucając z siebie śnieg dźwignęłam się na kolana. Wokół było zupełnie

ciemno, a lodowy pył zawieszony w powietrzu utrudniał oddychanie. Zaczęłam

kaszleć.

— Gdzie Momo? — nie było go widać, ale coś poruszyło się w śniegu

poniżej mnie. Gołymi rękami rozgrzebywałam zaspę — śnieg był ciężki, ubity

pędem powietrza.

— All right? — krzyknęłam na widok leżącej postaci.

Momo zerwał się szybko i razem ruszyliśmy w kierunku naszej bazy. Wciąż

panował półmrok... Wokół nas pojawili się nagle inni — Dok, Krystyna, Shera.

Ich miejsce pod przewieszoną wantą było dużo lepsze od naszego, toteż

ucierpieli znacznie mniej.

— Oni mnie tu zaciągnęli — powiedziała Kryśka. — Inaczej

zostałabym chyba na polanie.

Widoczność poprawiała się z wolna, można było już dostrzec grubą warstwę

śniegu pokrywającą wszystko dookoła oraz niewyraźne kształty zawalonych

namiotów. Pojawili się inni i wkrótce byliśmy w komplecie. Prawdziwy cud, że

obyło się bez poważniejszych obrażeń. Zaskoczenie było przecież zupełne.

Nasze stroje nie pasowały do zimowej scenerii, jaka nagle zapanowała w bazie.

Marzliśmy, stojąc bezradnie, głośno komentując tę niecodzienną przygodę.

— Zupełnie zgłupiałem — mówił Jurek — dobrze, że Anka

kazała mi się schować...

Andrzeja lawina zaskoczyła w namiocie:

— Wybiegłem, słysząc wasze krzyki i... po prostu stałem. Za

mieniło mnie w prawdziwego bałwana.

44

— A ja, moi drodzy, schowałem się za sosenkę — wybuch

śmiechu powitał powracającego Jacka. — Ale trochę mnie spo

niewierało.

Tadek patrzył na nas z dezaprobatą/

— Mówiłem wam przecież, że to będzie tylko pył. Lawina

nie mogła przeskoczyć moreny. Byłem tu cały czas...

Poprzez chmury śnieżnego pyłu zaczęło prześwitywać słońce. Od razu

zrobiło się cieplej. Ze zdumieniem patrzyliśmy na żałosne resztki namiotów,

pogięte maszty, podarte tropiki. Ocalał tylko namiot kuchni. Czekało nas dużo

pracy, żeby bazę doprowadzić do porządku, ale nastroje były doskonałe. Czuło

się odprężenie i radość. Jak po każdej sytuacji krytycznej, kiedy po prostu

odkrywamy, że jednak dobrze jest żyć.

Po południu wszystko wróciło do normy. Z dystansu kilku godzin

żartowaliśmy już z niedawnej przygody. Shera — zagorzały zwolennik

prowadzenia drogi lodospadem Biro — zbierał złośliwe gratulacje z okazji

doskonałego wyboru drogi. W końcu, widząc jego przygnębienie, daliśmy mu

spokój.

Aż do późna w nocy rozmawialiśmy siedząc przy ogniu. Cza-cza co pewien

czas przyciągał z pobliskiego lasu brzozowe polana, ognisko w końcu tak się

rozpaliło, że trzeba było uciekać przed snopami iskier. Zbliżył nas wszystkich

ten wieczór i gdy rozchodziliśmy się do namiotów, po raz pierwszy miałam

wrażenie, że stanowimy całość, że zatarła się odrębność obu grup. Czy tylko

na dzisiejszy wieczór? A może będzie już tak do końca? Tylko czas mógł dać

odpowiedź na te pytania.

* * *

Obudziłam się w środku nocy. Było niepokojąco jasno — to księżyc stojący

wprost nad bazą zalewał wszystko swoim światłem. Miarowo cykał ustawiony

w tyle namiotu budzik. Trzecia. Zaczęłam się powoli ubierać, starając się nie

obudzić K rystyny.

Dzisiaj, razem ze Szwagrami, wznawialiśmy przerwaną załamaniem pogody

akcję. Mieliśmy ambitne zadanie — torując i uzupełniając po drodze

poręczówki, dojść aż do pozostawionego w górze przez zespół Ryśka

namiotu, który w naszym żargonie nazwany został z angielska „tent" (5350

m). Po naszych śladach mieli dzień później ruszyć Tadek, Rysiek i Shera, by

od „tentu" przejąć prowadzenie. Wczoraj, siedząc u Ryśka w namiocie,

wątpiłam trochę w nasze możliwości podejścia 1500 m po świeżym opadzie,

ale Szwagry mnie zakrzyczały. Więcej optymizmu, pani Anno —

powiedziałam więc sobie

duchu.

45

Grafiki Ryśka przewidywały na następne dni wyjście większości

uczestników.

-— Czemu mnie pominąłeś — Krystyna była wyraźnie zdenerwowana —

nie możesz wyłączać mnie z akcji...

— Jak chcesz, to możesz iść jutro lub pojutrze — Ryśkowi

było to chyba zupełnie obojętne. — Albo wyjdź dopiero razem

z Jackiem.

Krystyna żachnęła się na tę propozycję, Rysiek jednak nie chciał

kontynuować tematu.

— Posłuchaj — powiedziałam, gdy szłyśmy do naszego namiotu. — Pójdę

jutro ze Szwagrami, a ty startuj pojutrze. Ja i tak muszę zejść do „jedynki",

żeby zwolnić „tent" dla „wodzów" ?— spotkamy się więc i potem będziemy

już chodzić razem.

— Łatwo ci mówić — odparła. — Widzisz — dodała po chwili tu nie

chodzi konkretnie o to, że nie ma mnie w grafiku, ale o formę załatwienia tej

sprawy. „Możesz wyjść kiedy chcesz" — uważasz, że to jest w porządku?

Tak, ja też coraz wyraźniej dostrzegałam, że byłyśmy traktowane inaczej,

niż reszta polskiej grupy. Rysiek niewiele się po nas spodziewał, nie miał

chyba do nas zaufania. Ze smutkiem pomyślałam, że trudno nam będzie

wywalczyć udział w prowadzeniu dalszej akcji...

Gospodarowałam w przedsionku namiotu, szykując sobie śniadanie. Gdy

byłam już gotowa zajrzałam do środka. Kryska nie spała.

— Powodzenia — powiedziała cicho -— sprawcie się dobrze.

Baza pogrążona była teraz w ciemności — dopiero wyżej,

na stoku, widać było wyraźną granicę księżycowego światła i cienia. Nie

czekając na Szwagrów — byłam pewna, że i tak mnie dogonią — powoli

ruszyłam do góry. Było zimno i mimo sporego obciążenia szło się dobrze.

Wkrótce byłam już na wysokości jęzora lawiny, która tak przestraszyła Sherę

pierwszego dnia. Od starego, zbitego śniegu powiało chłodem. Teraz w lewo i

prosto do góry — przy czołówce wyszukiwałam drogę wśród ruchomych

piargów. W dole nad bazą błyszczały światełka czołówek Szwagrów.

Przystanęłam — jedno zbliżało się szybko.

— Ale pędzisz, Anka — wysapał Jurek.

Ruszyliśmy dalej razem. Byliśmy już wysoko, gdy objęło nas światło

księżyca. Równocześnie niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć. Śnieg powyżej

„szyjki" był twardy i w rakach podchodziło się wspaniale.

— Jak to dobrze, że nie ma torowania — myślałam. — Gdzie

Andrzej?

46

Zbocze pod nami aż do „szyjki" było doskonale widoczne, ale nigdzie go nie

dostrzegłam.

— Szwagier idzie wolniej — Jurek przystanął i też popa

trzył w dół. — Powiedział, że nie będzie się spieszył.

Podchodziliśmy zakosami, wykręcając sobie nogi w kostkach. Wciąż było

twardo, dopiero, gdy widzieliśmy już kolorowe namioty „jedynki", zaczęliśmy

zapadać się coraz głębiej.

— Potoruję — Jurek wyrwał do przodu. Systematycznie

oddalał się ode mnie, mimo że śnieg sięgał mu powyżej kolan.

?— Ależ ma „parę" — pomyślałam.

W obozie I byliśmy trochę po szóstej. Czekając na Andrzeja zabraliśmy się

do porządków — kalenice namiotów ugięły się pod ciężarem zlodzonego

śniegu, a płótno było maksymalnie naciągnięte. W środku, w namiotach, było

też sporo śniegu. Andrzej doszedł zmęczony.

— Niepotrzebnie ubrałem się, cholera, w puchówkę kiedy

zakładałem raki. Lazłem w niej potem prawie cały czas... Strasz

nie się zagrzałem.

Pole nad „jedynką" było jeszcze w cieniu, ale wysoko na grani pojawiły się

pierwsze odblaski wschodzącego słońca. To nas zmobilizowało i po

dopakowaniu plecaków kolejno ruszyliśmy do góry. Torowanie wziął na siebie

teraz Andrzej. Śniegu było tu znacznie więcej, miejscami, w linii spadku

bocznych żlebów, powstały prawdziwe zaspy. Poręczówki były odcinkami

powmarzane w lód — Andrzej wyrywał je z pasją i niezmordowanie prowadził.

Automatycznie przesuwając petzla * podążałam za nim. Poręczówki to świetna

rzecz w takim terenie pod warunkiem, że na danym odcinku liny idzie tylko

jedna osoba. Inaczej drgania są zbyt duże i wypada się z rytmu. Czekałam

właśnie aż Andrzej przepnie się na kolejną poręczówkę, gdy nagle zobaczyłam,

że zaczyna rozgrzebywać zaspę pod skałką. Podeszłam do niego.

— Tyle tego śniegu napadało — powiedział — nie wiem czy

znajdę mój ładunek. Gdzieś go tu chyba zostawiłem... Pamiętam,

że oparłem nosiłki o skałę.

Stanęła mi przed oczyma perspektywa rozgrzebywania dziesiątek zasp na

dalszej drodze. A poza tym — ładunek mógł polecieć z jedną z lawin, Andrzej

nie przypiął go do liny. Ru-szyliśmy dalej. Za następną skałką zobaczyłam, jak

Andrzej walczy, wyciągając coś z pod śniegu.

Znalazłem! — zawołał tryumfalnie — zabiorę go następnym razem.

To był już koniec poręczówek. Przed nami była teraz górna pnrlia

lodowego pola, którą należało przeciąć ukośnym trawer-

* Petzl — przyrząd zaciskowy służący do wspinania.

47

sem. Zaczekaliśmy na Jurka, u którego w plecaku były liny poręczowe, i

zaczęliśmy rozwijać jeden z „kłębów". Nie splątać 400-metrowego odcinka to

naprawdę wielka sztuka. Andrzej dowiązał do siebie jeden z końców i ruszył

do góry. Szedł na razie wzdłuż skał ograniczających pole, na trawers było

jeszcze zbyt nisko. Chcieliśmy poprowadzić linę możliwie jak najwyżej, żeby

lawiny, które na odcinku trawersu będą nam zagrażać, miały jak najmniejszą

siłę.

—? Nie ciągnij — Jurek nie mógł sobie poradzić z plątaniną liny, a Andrzej

bezlitośnie wyrywał nam poręczówkę z rąk. — Nie ciągnij, do diabła.

— Andrzej! — krzyknęłam. — Zatrzymaj się.

Nie słyszał nas lub nie rozumiał.

— Anka, idź za nim i powiedz mu, cholera, co tu jest —

Jurek był wyraźnie zdenerwowany — niech przestanie ciągnąć.

Zaczęłam iść wzdłuż naprężonej jak drut liny. Nie mogąc z niej korzystać

męczyłam się, zapadając się głęboko w miękkim śniegu. Do tego weszłam już

w słońce — zrobiło się gorąco i mokro. Andrzej siedział wysoko na skałce.

— Co wy robicie, dajcie luz. Trzeba szybko iść do góry,

a wy trzymacie tę linę... I tak będziemy już robić trawers

w słońcu.

Nie było co mu tłumaczyć. Tymczasem na linie pojawił się luz, a potem... w

dole zobaczyłam Jurka. Szedł z całą resztą liny, okropnie splątanej, był

zmęczony i wściekły. Powiedzieli sobie parę ostrych słów, ale wiedziałam, że

nie jest to poważna kłótnia. To tylko pośpiech i zmęczenie.

Andrzej ruszył trawersem w kierunku niewielkiej skałki w połowie

odległości do kuluaru. Było to jedyne miejsce, gdzie można było umocować

poręczówkę. Na ostatnich metrach zabrakło mu liny i musiał stać w głębokim

śniegu i gorącym, bezlitosnym słońcu. Czułam, że nas przeklina. Wreszcie lina

została dowiązana i Andrzej dotarł do skałki. Usłyszałam dźwięk wbijanego

haka i po chwili ruszył dalej.

Z wolna podążałam za nim. Słońce paliło niemiłosiernie i ten trawers dał

nam wszystkim strasznie w kość. Śnieg lepił się fatalnie do raków i chociaż nie

było specjalnie stromo, to obsunięcia zdarzały się nam często. Od dobrej chwili

widziałam Andrzeja siedzącego w cieniu pod skałką, gdzie zaczynały się

poręczówki prowadzące do „tentu". Zazdrościłam mu tego cienia, wydawało

mi się, że już się tam nie dowlokę. Wreszcie dotarłam do śnieżnej półki pod

żółto-brązowym okapem. Na kilku wbitych tu hakach wisiał rozmaity sprzęt,

do grubej „rynny" * umocowana była poręczówka. Usiadłam obok

Andrzeja

* Rynna — rodzaj haka.

i jedyne, czego w tej chwili pragnęłam, to nie wychodzić już nigdy więcej na

słońce. Że też mamy taką małą odporność na upał! Czekając na Jurka

patrzyliśmy w dół na śnieżną „dechę" opadającą spod naszych nóg i na

rozległe pola pod „jedynką". Niezmiernie powoli poruszały się tam maleńkie

sylwetki. To Pakistańczycy szli z kolejnym transportem.

— Zawsze wychodzą za późno i potem biorą w dupę od słońca —•

powiedział Andrzej.

Trzeba było w końcu ruszyć dalej. Ponieważ skończyło się poręczowanie

Andrzej, który nie niósł już liny, dżentelmeńsko zaproponował, że weźmie mój

plecak z żywnością. Ze wstydem przyznaję, że dałam mu go z przyjemnością.

Szłam teraz pierwsza, przekopując się przez rozmiękłe śnieżne zaspy. Słońce

paliło nadal, ale złapaliśmy trochę wiatru i to dodawało mi sił. Najtrudniej

przychodziło mi wyrywać poręczówkę spod grubej warstwy śniegu. Teren był

bardzo stromy, odcinkami wchodziło się na skałki. Wreszcie skończyły się liny

podciągowe, na ostatnich metrach pod „tentem" przepięłam się na czerwoną

linę asekuracyjną. Po chwili byłam przy namiocie. Pomarańczowa „Turnia"

rzeczywiście ledwo mieściła się na platformie pod skałami. Do wbitych haków

mocowała ją w kilku miejscach lina, ale teraz, po opadach, między skałę a

namiot wbiło się tyle śniegu, że zwisała częściowo nad ekspozycję. Trzymając

się poręczówki zaczęłam odkopywać zupełnie zasypane wejście. Rękaw

namiotu okazał się niezawiązany — czyżby o tym zapomnieli? A może wiatr

rozwiązał źle zawiązany węzeł? W każdym razie całe wnętrze namiotu pełne

było śniegu. Chłopcy już podeszli i bez słowa patrzyli, jak wyrzucam z

namiotu śnieg menażką. Potem sprężyli się, podali mi swoje plecaki i zaczęli

odrzucać śnieg z dachu. Musieli robić to bardzo delikatnie, materiał był

napięty maksymalnie pod ciężarem śniegu i każde draśnięcie ostrzem czekana

mogło spowodować rozdarcie.

Była chyba dwunasta, gdy wszyscy znaleźliśmy się w namiocie. Było

bardzo ciasno i trochę bolały nas głowy, ale nastroje mieliśmy doskonale. O

trzynastej wywołaliśmy bazę:

— Źle założyliście poręczówki — usłyszeliśmy Ryśka — nie

mogą tak zostać. Mówiłem, żeby prowadzić linę pod skałkami...

To nas. zaskoczyło. Wydawało nam się, że wszystko jest o.k.

— Ryśku! — oburzył się Andrzej. — Inaczej się po prostu nie da! Tak jak

zrobiliśmy jest optymalnie. Zobaczysz, jak tu przyjdziesz.

— Obserwowałem was z dołu razem z Tadkiem, obaj uważamy, że

poręczówki trzeba poprawić. Zrobicie to jutro, schodząc do „jedynki".

Następnego dnia stawaliśmy się typową grupą transportową: mieliśmy

zejść do obozu I po ładunki, podejść z nimi do „ten

48

49

tu" i... wrócić z powrotem do „jedynki". „Tent" musiał być wolny dla grupy

Ryśka podchodzącej wprost z bazy. Nie zachwycała nas ta perspektywa, ale

mimo to reszta dnia upłynęła nam bardzo miło. Nawet gotowanie

przychodziło mi dzisiaj

łatwo.

Pięćset metrów niżej, w „jedynce", gospodarowali Pakistańczycy.

Wieczorem słuchaliśmy ich rozmowy z bazą i chociaż toczyła się w urdu to

zrozumieliśmy, że jutro oni także transportują szpej do „tentu". Potem

odezwała się z bazy Krystyna: miała zamiar wystartować jutro razem z

„wodzami" chociaż nie czuła się jeszcze zupełnie dobrze.

Wieczór był piękny, a gwiazdy, z każdą chwilą wyraźniejsze na

ciemniejącym niebie, wydawały się dużo bliżej niż oglądane z bazy. Zrobiło się

zimno, zamknęliśmy więc namiot i próbowaliśmy ułożyć się do snu. Było

jednak diabelnie ciasno i w końcu Andrzej uratował sytuację, układając się „na

waleta" w środku między mną a Jurkiem.

* * *

Szybko zsuwałam się po poręczówkach nie chcąc, by przegoniły mnie

Szwagry. Opleciona wokół ramion lina wykręcała mi ręce, a rękawice mocno

rozgrzewały się od tarcia o poręczówki. Kiedy z trawersu spojrzałam w dół,

zobaczyłam ruszających z „jedynki" Pakistańczyków — drobne plamki powoli

posuwały się wzdłuż skałek. Wkrótce kolejno mijałam się z nimi — szli

pochyleni pod ciężarem plecaków. Mimo to uśmiechali się: — Anka, how are

you — pytał każdy.

W „jedynce" zastałam już grupę Ryśka. Krystyna też dochodziła i zanim

przygotowałam sobie ładunek była przy nas. Widziałam, że jest zmęczona, ale

uparła się towarzyszyć nam z transportem do „tentu". Chciała tylko przedtem

odpocząć. Było mi zimno i nie bardzo chciałam dłużej czekać. Wpięłam się

więc w poręczówkę i rozpoczęłam „pogoń" za Pakistańczykami. Pomogła mi ta

noc w „tencie" — byłam z pewnością lepiej od nich zaaklimatyzowana, toteż

szłam dużo szybciej. Minęłam Hamdaniego, potem Zacheda — nie mieli

pretensji, że ich wyprzedzam, pochłonięci byli swoim własnym wysiłkiem.

Szczególnie Zached wyglądał na bardzo zmęczonego. Szłam teraz razem z

Andrzejem, który zabrał sprzed trawersu swój szczęśliwie odnaleziony

ładunek. To właśnie Andrzej zauważył wyczerpanie

Zacheda.

— On ledwo idzie — powiedział — ma chyba za ciężki plecak, zarżnie się

chłopak.

W „tencie" zastaliśmy Doka i Shamiego. Poczęstowali nas sokiem i ruszyli

w dół, zwalniając miejsce dla nas i podchodzą-

50

cej z dołu Kryśki. Przysiedliśmy na maleńkiej platformie przed namiotem,

ciesząc się, że transport już za nami. Z załamania zbocza wyłonił się Shera ze

swoim ukochanym wielkim plecakiem. Za nim Jurek. Trzeba było się ruszyć

— zostawiliśmy dla nich menażkę herbaty i kolejno zaczęliśmy schodzić.

W połowie kuluaru pod „tentem" znowu mijałam się z Za-chedem. Ja

już schodziłam, a on jeszcze ciągle szedł do góry. Sprawiał wrażenie

wykończonego. Poruszał się straszliwie wolno, zaproponowałam mu więc,

żeby wpiął ładunek do najbliższego haka i schodził. Pokręcił jednak przecząco

głową — był bardzo ambitny i nie chciał okazać się słabszym od innych. Na

trawersie, w ciężkim rozmiękłym śniegu, spotkałam idących do góry Ryśka i

Tadka. Minęli mnie bez słowa. Wiedzieli oczywiście, że nie poprawiliśmy

poręczówek, ale byli widocznie zbyt zmęczeni, żeby robić z tego sprawę.

Zadowolona, że nam się „upiekło", popędziłam w dół. Mimo wstrętnie

klejącego się śniegu szybko dotarłam do „jedynki". Od wczoraj stały tu trzy

namioty — ostatni został rozbity przez niefrasobliwych Pakistańczyków w

miejscu, gdzie podejrzewaliśmy istnienie wielkiej szczeliny między skałą a

śniegiem. Ponieważ spali w nim właśnie oni, postanowiliśmy poczekać

spokojnie na wynik eksperymentu. Stojące w obozie od początku „Turnie"

przedstawiały żałosny widok. Słońce wytopiło spod nich tyle śniegu, że spora

część podłogi wisiała w powietrzu. Marudziłam tak długo, aż wreszcie

namówiłam Szwagrów do przestawienia namiotów i poprawienia

platform. Dzięki temu, że „Turnie" mają usztywniony szkielet udało się je po

prostu opuścić na zbocze poniżej wraz z całą zawartością. Rąbanie nowych

platform okazało się ogromną pracą. Zaczęła nam pomagać Krystyna i — o

dziwo — Zached. Po dojściu do obozu wydawał się ledwo żywy, ale

teraz rozkręcił się i wkrótce stał się duszą całego zespołu. Komenderował

nami z komiczną powagą.

— Wreszcie może się trochę wyżyć — myśleliśmy, ponieważ Zached, jako

najmłodszy stopniem wojskowym Pakistańczyk, nie miał wśród swoich nic do

powiedzenia.

Gdy ponownie ustawiliśmy namioty miejsce obozu objął już cień.

Pochowaliśmy się szybko do środka i we wszystkich namiotach rozpoczęło

się wieczorne gotowanie.

Następnego dnia ruszaliśmy wszyscy do góry, by iść w ślad za grupą Ryśka,

korzystając z zakładanych przez nich poręczówek. Ta wielka, z rozmachem

zaplanowana akcja, miała doprowadzić do założenia i wyposażenia obozu II,

który, według planu, miał stanąć już na ostrzu naszej grani. Szwagry, jak

zwykle, chcieli wystartować bardzo wcześnie. Najwyżej zastaniecie

„wodzów" jeszcze w śpiworach — powiedziałam. — Przecież nie lubią

wcześnie wstawać...

51

Ale tak naprawdę to obawiałam się czegoś innego: czy prowadząca trójka

będzie w stanie założyć jutro obóz II? Czy nie napotkają dużych trudności, czy

wystarczy lin poręczowych? Uruchomienie 8-osobowego zespołu

transportowego przy nie rozeznanej drodze do grani wydawało mi się trochę

ryzykowne. Przecież może się to skończyć totalnym „wycofem", a wtedy

szkoda będzie czasu i sił. Czy nie lepiej najpierw założyć poręczówki a dopiero

potem organizować transport? Podzieliłam się moimi obawami z Krystyną.

— Co się martwisz za leadera — powiedziała ironicznie.

I wtedy dopiero spojrzałam na tę sprawę inaczej: nie mam przecież żadnego

wpływu na decyzje, nie ma tu mowy o wy-prawowej demokracji. Więc o co się

do cholery martwię?

Gadałyśmy jeszcze chwilę, aż wreszcie Andrzej zaczął się złościć, że nie

dajemy mu spać. Umilkłyśmy — śpijcie, śpijcie chłopcy, jutro będzie ciężki

dzień.

* * *

Niebo dopiero rozjaśniało się, gdy wpinałam petzla do pierwszej poręczówki

nad obozem. Z góry wiatr zwiewał drobne kryształki lodu, poza tym było cicho

i jakoś uroczyście. W prawie czarnych głębiach doliny czaiły się mgły.

Powolny marsz wzdłuż linii poręczówek działał na mnie usypiająco mimo zim-

na jakie panowało. Wytrzeźwiałam dopiero wtedy, gdy przed trawersem

dogoniła mnie Krystyna.

— Widziałaś kogoś powyżej „tentu"?

Pokręciłam głową.

— Albo ruszyli bardzo wcześnie — powiedziałam — albo...

są jeszcze w namiocie.

Krystyna wpatrywała się uważnie w zbocze powyżej nas.

— Nie widzę żadnych śladów — stwierdziła.

Ruszyłyśmy dalej, poganiane coraz wyraźniejszym odblaskiem słońca na

grani Secord Peak. Już było późno! W kuluarze przepinałam się właśnie na

drugi podciąg i machinalnie spojrzałam w górę. Samotna sylwetka oderwała się

od „tentu" i powoli zaczęła trawersować do żlebu z prawej strony skałek,

osłaniających namiot. Podeszła Krystyna.

•— Co oni wyprawiają... — powiedziała nawet nie tyle ze złością co ze

smutkiem. — Nie mogli wyjść wcześniej? Przecież zaraz zrobi się tu

prawdziwy kocioł.

Za nami szli już pozostali — wyraźnie widać ich było na trawersie, zbliżali

się szybko... A wyżej? Pierwszy (był to Tadek) zniknął za śnieżnym żebrem, w

ślad za nim ruszyli Rysiek i Shera. W chwilę później byłyśmy już w „tencie".

Czekałyśmy chwilę ale zaraz zrobiło się nam zimno, a poza

52

tym podeszli z dołu pozostali i brakowało dla wszystkich miejsca.

Ruszyłyśmy więc dalej za niewidoczną już grupą Ryśka,

prowadzone przez nowo założone poręczówki. Grzbiet żebra, na

którym wkrótce się znalazłam, załapywał już pierwsze promienie

słońca. Jaki kontrast z niebieskawym cieniem poprzednich godzin!

Całe zbocze powyżej także oświetlało już słońce, tylko głęboko w

kuluarach ukrywały się jeszcze resztki cienia. Patrzyłam w górę na

lodowo-skalną ścianę, która wysoko, bardzo wysoko, przechodziła w

niebo, (Gdzieś tam była nasza grań. Wiatr wywiewał zza niej strzępki mgły.

Na żeberku, kilkanaście metrów poniżej, pojawiła się Krystyna i

Andrzej. Ruszyłam dalej. Trochę wyżej, po przeejściu pasa

kruchych skałek, zobaczyłam grupę Ryśka. Nie posunęli się zbyt daleko:

głęboki śnieg i trudności z biciem haków znacznie zwalniały ich tempo.

Wysoko widziałam prowadzącego niezmordowanie Tadka, powoli

zbliżającego się ku skałkom, niżej Rysiek walczył z kłębem

poręczówki. Pozbawiona emocji, jaką daje jakiekolwiek prowadzenie, nawet

w nietrudnym terenie, szłam za nimi zamknięta w kręgu własnych

myśli i narastającego zmęczenia. Upał, ciężki plecak, rozmiękający śnieg i

— niekończące się metry poręczówki. W czasie postoju, kiedy

musieliśmy czekać na założenie kolejnych odcinków liny, ogarniała

mnie coraz większa senność. Opierałam kask o strome zbocze przed

sobą, oczy zamykały się same. A potem — znowu do góry...

'.

Pamiętam, siedzieliśmy w czwórkę: Kryśka, Andrzej, Jurek 1 ja pod

skałką, która dawała odrobinę cienia. Była cudowna pogoda, jeden z

najpiękniejszych dni wyprawy, a my nie widzieliśmy nic oprócz puszki soku

i tej plamy cienia na śnie-gu. Wysoko Tadek forsował stromy kuluar

prowadzący do grani, a nam trudno było znaleźć w sobie chęć do dalszej dro-

i. Dopiero gdy nadeszli Dok i Hamdani — zrobiło się ciasno ruszyliśmy do

góry.

W połowie kuluaru Tadek umocował poręczówkę do wystających ze

śniegu skalnych bloków, mających kształt otwartej dłoni. Kiedy tam

doszłam, zauważyłam, że Shera wciąż tkwi w miejscu, gdzie widziałam go z

pół godziny temu. A więc Kilów postój. Może napotkali trudności?

Podszedł do mnie Jurek.

— Żeby się nie zapchali — wysapał.

Czekaliśmy długo, niecierpliwie spoglądając w górę. Shera roś wołał do

Ryśka i Tadka, widziałam, jak macha rękami, ale nie mogłam nic zrozumieć,

bo wiatr porywał jego słowa.

— Kłócą się, czy co? — zaniepokoił się Jurek.

Krystyna i Andrzej, kilkanaście metrów pod nami, przy-siedli w śniegu.

53

ft

— Zróbmy platformę i siadajmy — zaproponowałam — to

może jeszcze potrwać...

Z góry posypały się lodowe odłamki: to zjeżdżał we „francuzie" * Shera.

Jego raki błyskały w słońcu. Potem, zza, przełamania, pojawił się Rysiek.

— Zostawcie ładunki i schodźcie — wołał. Wracamy.

Wycofywali się. A więc się nie udało...

— Co się stało? — spytał Jurek zjeżdżającego Ryśka.

— Stary, do grani jeszcze kawał. Wyleźliśmy na strome pole,

lód, nie ma jak asekurować. Tadek poszedł na całą „osiemdzie

siątkę" i coś tam założył, ale dalej... Zabrakło nam jakieś

200 metrów liny. Jutro trzeba donieść z „jedynki" poręczówki

i to dokończyć.

— To znaczy, schodzimy do „jedynki"? — upewnił się

jeszcze Jurek.

— Oczywiście — Tadek zatrzymał się w zjeździe parę

metrów nade mną. — Wy do „jedynki", my do „tentu".

Do pętli obejmującej skalne „palce" wpięliśmy plecaki. Byliśmy

rozgoryczeni — tyle wysiłku, tyle tego targania worów i wszystko na nic.

Popatrzyłam w dół — w zawrotnej głębi widać było linię naszych śladów, a

kilkaset metrów niżej delikatną kreseczkę trawersu. Znów tam wracaliśmy,

wracaliśmy z uczuciem porażki, wracaliśmy, by jutro zacząć od początku...

Automatycznie oplotłam linę wokół ramion. Rozpoczęła się długa seria

zjazdów...

Ostatnia poręczówka nad „tentem" była zbyt naciągnięta i albo lina

wyłamywała ręce albo trzeba było wejść na skałki. W „tencie" zauważyłam

szykującego się do dalszego schodzenia

Sherę.

— Czemu schodzisz — zdziwiłam się — nie idziesz jutro do

góry?

— Chcę być razem z moimi ludźmi — powiedział krótko. —

Są zmęczeni.

Ostro, zdecydowanie ruszył w dół.

— Pokłóciliście się? — zapytałam.

Tadek wzruszył tylko ramionami:

— Jak nie chce, to nie — rzucił — damy sobie radę bez

niego.

Śnieg lepił się potwornie do raków i schodziłam naprawdę wolno. Shera

zdjął raki jeszcze w „tencie" i teraz mogłam mu tylko zazdrościć świetnego

tempa. Dotarłam do „jedynki" jedna

z ostatnich.

— Wiesz, co się stało? — powitała mnie Krystyna — Shera

* „Francuz" — sposób zjazdu na linie, polegający na specjalnym ople-ceniu

liny wokół ciała.

zgubił śpiwór w czasie zejścia. Widocznie źle wpiął go w karabinek. Śpiwór

poleciał mu prawie na sam dół, aż do „szyjki", a Shera uparł się, że go poszuka

i wróci do nas.

— To diabeł — powiedział z uznaniem Jurek. — Skąd on ma tyle sił? Ja już

bym chyba zszedł do bazy.

Reszta popołudnia upłynęła pod znakiem oczekiwania na nie-szczęsnego

pechowca oraz na... Zacheda. O ile przez cały czas widzieliśmy głęboko w dole

maleńką sylwetkę Shery, o tyle nieobecność Zacheda zaczęła nas w końcu

niepokoić. Czuł się ostatnio nie najlepiej, chodził naprawdę wolno. A teraz...

Może coŚ się stało? A może zszedł tylko do „tentu"?

W niezawiązanych butach podeszłam kilkanaście metrów wzdłuż pierwszej

poręczówki. Widoczność była stąd dość dobra i wkrótce wypatrzyłam pod

skałkami powoli poruszającą się postać. A więc schodził. Wróciłam

uspokojona, ale upłynęło pół godziny a Zacheda nie było nadal. Shera za to

zbliżał się powoli, przystawał co chwila, widzieliśmy, że jest bardzo zmęczony.

Było go nam naprawdę żal. Zacheda nie było w dalszym ciągu i zaczęliśmy się

już szykować do akcji ratunkowej, gdy w końcu pojawił się. Niesłychanie

powoli podszedł do namiotów i po prostu stanął bez słowa.

— Jak się czujesz? — spytał ktoś odruchowo.

— I 'am fine — padła odpowiedź, która w połączeniu z jego wyglądem,

zabrzmiała co najmniej dziwnie. Nie chciał jeść ani nawet pić, wzrok miał

trochę nieprzytomny i wszyscy byliśmy zdania, że powinien dzisiaj jeszcze

zejść do bazy.

— Zarżnął się chłopak — martwił się Andrzej. — Za młody i za dużo nosił.

Musi odpocząć.

Zached apatycznie ruszył w dół zbocza.

?— Zjeżdżaj na dupie, będzie szybciej — radził mu po polsku Jurek.

O dziwo, pomogło! Po chwili chłopak zaczął zsuwać się na siedzeniu.

Szybko nabrał rozpędu. Wkrótce minął podchodzącego Sherę. Na ostatnich

metrach pod obozem Shera stawał dosłownie co krok.

— Anka, rope, please — zawołał w końcu.

Myślałam, że żartuje, ale on się uparł i w końcu Jurek rzucił mu kawał

poręczówki. Shera wydrapał się jakoś na platformę koło namiotu i ciężko

usiadł.

— Bloody hell — wykrztusił.

Nie było tego wieczoru wesołogo nastroju w obozie. Zmęczenie i

świadomość, że wróciliśmy prawie spod grani, podziałały przygnębiająco.

Nawet piękne gwiazdy nie mogły poprawić nam humoru.

54

55

Obóz II (19-21 czerwca)

Szwagry, jako amatorzy wczesnego wychodzenia, zaofiarowali się wczoraj,

że wyruszą z „jedynki" nocą, aby donieść do „tentu" brakujące liny poręczowe.

Obudzili nas wychodząc. Była czwarta. Shera zabrał się do gotowania zupy

mlecznej, a potem poszedł „poderwać" swoich. Koło szóstej z wolna ruszy-

liśmy do góry. Musiało być ciepło, bo śnieg nie był zmarznięty i zapadaliśmy

się głęboko, tracąc siły na wygrzebywanie się z rozmiękłej papki. Dopiero

wyżej, na trawersie, śnieg zrobił się twardy, a miejscami pokazał się lód.

Powyżej „tentu" weszliśmy w słońce — idący przodem Shera zatrzymał się

przy skałkach, zdjął plecak i energicznie zaczął ściągać gruby sweter. Nagle

zaklął, zobaczyłam, jak Kryśka usiłuje złapać coś spadającego, a potem... kilka

metrów ode mnie przeleciał koziołkując altimetr. Widziałam, że zniknął w

kuluarze. Cholerna strata! Shera był niepocieszony.

— Nie wiem, jak powiem o tym w klubie — wyznał.

Za drugim razem droga wydała mi się znacznie krótsza. Już wkrótce urwiska

Secord Peak były prawie na naszej wysokości. Jeszcze parę poręczówek i

byliśmy przy pozostawionych poprzedniego dnia ładunkach.

Pakistańczyków nie było widać w dole i Shera zaczął się martwić, że, być

może, w ogóle nie wystartowali z „jedynki". Dostrzegał coraz bardziej różnicę

klas między grupą polską a swoimi ludźmi i był pełen obaw co do ich udziału

w dalszej akcji. Wiedział, że przypadnie im rola tragarzy, przeczuwał konflikty

i nieporozumienia.

Minęliśmy już miejsce, do którego dotarła wczoraj grupa Ryśka. Przypięte

do haków wisiały tu nosiłki, zwój liny i namioty. Poręczówki prowadziły teraz

prawie poziomo stromym lodowym polem, w górze widać było piętrzące się na

grani turnie. Idąc trawersem unikaliśmy wspinania się na nie, ale wielka

ekspozycja i bardzo twardy lód czyniły drogę nieprzyjemną. Lina niewiele

pomagała i trzeba było poruszać się naprawdę ostrożnie. Zza grani wiatr

wywiewał chmury, wydawały się pędzić tak blisko, że przyprawiały o zawrót

głowy. Porę-

56

czówka szła teraz ostro do góry, z prawej strony niewyraźnie widać było w

mgłach fantastycznie poszarpane lodowo-skalne uskoki. Jeszcze chwila i

wiatr uderzył mnie w twarz — byłam na ostrzu północno-zachodniej grani.

Wąska, wyrąbana w lodzie platforma z trudem mieściła kilka osób.

Trochę wyżej Tadek i Rysiek zajęci byli wykuwaniem kolejnej półki.

Wpięte do długiej pętli wisiały na zboczu plecaki i sprzęt. Było cholernie

zimno. Z trudem zmobilizowałam się do zdjęcia plecaka i wyciągnięcia

kurtki puchowej.

— Powieś — Krystyna podała mi swój plecak.

— Wepnijcie się do jakiejś liny — powiedział Rysiek — luft jest

sakramencki.

W dół, na stronę doliny Hunzy, opadała spod naszych nóg wspaniała

ściana, przechodząca niżej w labirynt lodowych turni i ogromnych

bezdennych szczelin. Wiało z tej czeluści grozą... Cofnęłam się w milczenu.

Jakże krucha była ta grań, na której się znajdowałam. Tu, gdzie stałam, było

trochę skały, ale dalej wielkie nawisy wywieszały się na kilkanaście metrów

ponad pustkę północnej ściany. Patrzyłam przed siebie. Wszystko ginęło w

mgłach i tylko miejscami przebijała przez nie delikatna koronka grani, która

miała nas doprowadzić do szczytu. Była chyba nie do zdobycia!

Z ciężkim sercem wzięłam się do kopania trzeciej platformy. Czekan z

trudem nadgryzał lód, wkrótce dotarłam do skały. Przyszedł mi z

pomocą Shera i podważony czekanami blok poleciał w przepaść. Od razu

zrobiło się dużo miejsca. Jeszcze trochę „kosmetyki" i miejsce na

namiot było gotowe. Tuż nad nami Krystyna i Szwagry rozstawiali już

„Turnię". Najgorzej poszło Ryśkowi — jego półka była tak wąska, że nie było

mowy o postawieniu tam namiotu. Powyżej nas wznosił się na grani

„żandarm" zbudowany z brązowych skalnych tafli. Tadek wyrąbał jedną z nich

i ułożył na próbę na brzegu półki. Tak, to był pomysł! Andrzej wziął się na

serio do „rozbiórki" grani i wkrótce brakująca część platformy została

misternie nadbudowana. Rysiek wykazał tu znakomite zdolności murarskie.

Już od dobrej chwili otaczały nas mgły, zaczął posypywać drobny śnieg.

Pogoda psuła się wyraźnie. I wtedy okazało się, te mamy tylko dwa namioty

— ten, który przyniósł Shera rozwijali właśnie Rysiek i Tadek, w drugim

gospodarowały Szwagry i Krystyna. Słyszałam jej wesoły glos i brzękanie

menażek i... krótko mówiąc, byłam wściekła. Co będzie, jeśli żaden z

Pakistańczyków nie przyniesie namiotu? Trzeba będzie wtedy zejść do

pozostawionych pod granią ładunków. Shera też był zły — dotąd jego ludzie

nie dotarli do nas i martwił się pewnie o nich, a poza tym z pewnością czuł,

że będzie musiał odesłać ich na dół. Miał pretensje do Ryśka, że w sytuacji,

gdy

57

nie starcza dla wszystkich miejsca w obozie, bez dyskusji decyduje, że schodzą

Pakistańczycy. Shera chciał dla swoich ludzi jak najlepiej i starał się zapewnić

im prawidłową aklimatyzację, ale jego sugestia o zejściu kogoś z nas wywołała

nieoczekiwany skutek. Rysiek podniósł głos, a Tadek zdenerwowany

wybuchnął:

— O key, weź swoich ludzi i poręczuj z nimi grań, a ja

mogę zejść i zająć się noszeniem. Bardzo mi to odpowiada.

Shera nie miał na to odpowiedzi. Nie zazdrościłam mu sytuacji — był

przecież kierownikiem tylko formalnie, nie mając oparcia w swoich ludziach

był zdany na decyzje Ryśka i teraz gniewne słowa Tadka boleśnie mu to

uprzytomniły. Wściekły zaczął szykować się do zejścia po trzeci namiot. Na

szczęście zza przełamania zbocza ukazał się Dok. Nie miał namiotu, przyniósł

zresztą w ogóle mało, ale z jego słów wynikało, że Hamdani zabrał spod grani

oba namioty. Odetchnęłam z ulgą. Dok szybko pożegnał się i ruszył z

powrotem. Do góry szli teraz już tylko Shami i Hamdani. Było jednak jasne, że

dla obu nie będzie miejsca w obozie.

— Słuchaj — zwróciłam się do Shery — możemy nocować

w czwórkę. „Turnia" jest duża i jakoś się zmieścimy.

Pojawił się zmęczony Hamdani. Zaczęłam rozbijać przyniesioną przez niego

„Turnię", namordowałam się okropnie, bo szkielet tego namiotu montuje się od

wewnątrz, a oni nie umieli mi pomóc. Dopiero po przyjściu Shamiego namiot

był gotowy. Siedziałam w środku szczęśliwa, że nie muszę już trząść się z

zimna na zewnątrz, a oni wrzucali do namiotu przyniesiony ekwipunek. Shera

zdecydował, że Hamdani zejdzie dziś do „tentu" — chłopak przyjął to bez

protestu. Przed odejściem wysypał z plecaka przyniesioną żywność — były to

same smakołyki, potem wyciągnął menażkę, maszynkę i kartusze *, łyżki,

świeczki i... radio.

— To dla Shamiego — wyjaśnił.

Dzięki Hamdaniemu nasz namiot był wspaniale zaopatrzony. Mieliśmy

naprawdę wszystko. Zaczęłam gotować, bo byliśmy nieludzko głodni, ale

wtedy zaczęły się kłopoty. Ludzie z innych namiotów, gorzej wyposażonych,

zaczęli zgłaszać swoje braki i po prostu domagać się niektórych rzeczy.

Najpierw Rysiek zrobił awanturę o łyżkę, potem trzeba było koniecznie dać

maszynkę Krystynie. Jeszcze kubek dla Tadka, jeszcze menażka i herbata dla

namiotu Ryśka...

— Anka, daj im wszystko, poczekamy — Shera wściekły za

kopał się w śpiwór.

* Kartusze — jednorazowe ładunki płynnego gazu (propan-butan), używane

do maszynek gazowych.

58

Atmosfera tego wieczoru była nieznośna. Po raz pierwszy zagrały w nas

wzajemne antypatie, drobne pretensje urosły do rangi problemów. Na

zewnątrz wzmagał się wiatr, śnieg coraz grubszą warstwą pokrywał

namioty, a niektórzy z nas zastanawiali się, jak potoczą się dalej losy

wyprawy.

* * *

Następnego dnia pogoda nie dała nam szansy. Wiatr przewalał się przez

grań, wyczuwało się drganie namiotów. Rysiek zarządził odwrót. Bez żalu

opuszczaliśmy to wietrzne miejsce, o które tak długo walczyliśmy. Ale jak

zawsze góry były silniejsze i kolejno ruszyliśmy w dół.

— Umocujcie namioty — Tadek przed zejściem rzucił w naszą stronę

kawał poręczówki.

Stojące na samym ostrzu, słabo przytwierdzone do lodowego podłoża

namioty wystawione były na całą siłę wiatru. Dopóki obciążaliśmy je siedząc

wewnątrz — były bezpieczne. Czy utrzymają się jednak przez wiele godzin,

kiedy nie będzie nas w obozie? Poza połączeniem namiotów liną umocowaną

do skały nic więcej nie można było zrobić. Trzeba było zostawić wszystko na

łaskę losu. Przysiadłam na skraju platformy zakładając raki. Było tak mało

miejsca, że Shami, który nieostrożnie poruszył się wewnątrz namiotu, o mało

mnie nie zepchnął. I pomyśleć, że właśnie obóz II chcieliśmy postawić w

doskonałym, wygodnym, bezpiecznym miejscu.

Już gotowa, jeszcze przez chwilę stałam przy namiocie, wpatrując się w

majaczący w mgłach zarys grani. Dziś wyglądało to znacznie lepiej, chociaż

najbliższa nas grupa kilku turni była tak poszarpana, że o drodze ostrzem nie

było co marzyć. Pozostawał eksponowany trawers po prawej stronie grani.

Musiało puścić... Jeśli mieliśmy iść dalej...

Śnieg sypał teraz mocniej i gdy spojrzałam w dół, nie zobaczyłam nic,

oprócz niknącej w ruchomej bieli poręczówki. Wpięta w linę zanurzyłam się

we mgłę.

* * *

Baza powitała nas zielenią. Szare do niedawna gałęzie brzóz rosnących

wokół namiotów pokryły się zieloną mgłą drobnych listków. W porównaniu

z pełnią zimy, jaka wypędziła nas z gór, ta wiosna w kilka godzin później

wydawała się nieprawdopodobna. Momo z powagą wręczył nam listy, które

z Polski poprzez Ambasadę, Pakistan Alpine Club i Gilgit dotarły aż do nas.

Goniec przyniósł je właśnie dzisiaj rano. Siedzieliśmy na trawie koło kuchni

grzejąc się w słońcu i zaglądając jeszcze

59

do listów, kiedy pojawiło się w bazie spore stado bydła. Zwierzęta pasły się na

okolicznych zboczach, wychodząc całkiem wysoko, a teraz przyszły, znęcone

nowym ujęciem wody, jakie wybudował Burkatt.

— Przychodzą już od kilku dni — wyjaśnił Momo.

Stadko zatrzymało się niezdecydowanie na środku polany. Rysiek wypatrzył

byka i porwawszy czerwony śpiwór ruszył w jego kierunku.

— Zaraz wam pokażę corridę — wołał.

Zwierzaki patrzyły na jego manewry nieufnie i w końcu rzuciły się do

ucieczki.

— Słaby z ciebie torreador — śmieliśmy się.

— To raczej te byki do niczego — odciął się Rysiek.

Pod wieczór wypogodziło się prawie zupełnie i zaczęliśmy trochę żałować,

że może zbyt pochopnie opuściliśmy grań.

— Można było zostać, cholera — Andrzej martwił się chyba

najbardziej z nas. — Ale teraz już koniec. Jak następnym ra

zem wyjdę z bazy, to wracam już ze szczytem w kieszeni...

Zaczęliśmy snuć plany i w wyobraźni zakładaliśmy już na grani następne

obozy. To zadziwiające, jak szybko myślami wróciliśmy w góry, w ten obcy

człowiekowi świat, który porzuciliśmy kilka godzin temu. Wciąż silna i coraz

silniejsza była w nas chęć walki, a zejście do bazy tylko nam to uprzytomniło.

Ta zawziętość była naszą największą silą.

Przy kolacji, kiedy siedzieliśmy wszyscy przy ognisku, Shera zupełnie nas

zaskoczył:

— Uratowaliśmy się z lawiny, założyliśmy obóz II, trzeba

to uczcić! — zawołał, unosząc w górę jakąś butelkę.

Coś takiego! W Pakistanie, kraju absolutnej prohibicji... prawdziwa

rewelacja! Wino, produkowane domowym sposobem w dolinie Hunzy, zwane

tu potocznie Hunza-Water, przyniesione zostało z dołu przez naszego gońca

razem z listami. O ile listy to był obowiązek, to co do Hunza-Water

podejrzewaliśmy prywatną inicjatywę Momo lub... Shery.

W każdym bądź razie propozycja oblania dotychczasowych sukcesów

spotkała się z pełnym zrozumieniem. Tylko Saddyki przezornie wycofał się do

namiotu.

— Generał nie jest zadowolony z naszych osiągnięć — Shera

smętnie pokiwał głową, rozlewając wino do kubków. — Właś

nie dostałem depeszę: uważa, że akcja rozwija się za wolno —

Shera z szelmowskim uśmiechem uniósł kubek.

Rozśmieszyła nas ta wojskowa górska biurokracja. Wypiliśmy zdrowie

generała, ciesząc się w duchu, że nie jesteśmy armią pakistańską, ktćra nawet

w górach podlega generałom.

Wino miało dziwny smak i było nadspodziewanie mocne. Tego nie

doceniliśmy. Pakistańczycy rozpoczęli tańce przy ognisku,

60

po chwili dołączył do nich Tadek. Ze zdziwieniem patrzyłam na jego pląsy.

Zawsze dotąd trzymał się na dystans, teraz wydawał mi się zupełnie inny,

sympatycznie rozbawiony.

— Tańczcie, tańczcie — namawiał nas co chwila. Poszliśmy za jego

przykładem. Bawiliśmy się długo w nocy — honor nasz ocaliła pogoda, która

następnego dnia była niewiele lepsza, i z czystym sumieniem mogliśmy pozostać

w bazie.

Grań z bliska (22-27 czerwca)

Siedziałam na ogromnym kamieniu i patrzyłam na naszą Górę. Wypiękniała

po ostatnich opadach. Błyszczał w słońcu lód w kopule szczytowej, regularna

piramida wyraźnie rysowała się na tle nieba. Jakże to jeszcze daleko!

Zostaliśmy w bazie w trójkę: Rysiek, Shera i ja. Reszta powróciła już do góry

— Tadek i Szwagry podeszli dzisiaj do „tentu", Krystyna, Jacek i czwórka

Pakistańczyków osiągnęli obóz I. Z nami byli jeszcze Momo i Saddyki, ale

obaj wyraźnie stracili zapał do akcji górskiej i zaliczyliśmy ich do

„towarzystwa bazowego".

Nasza trójka miała jutro wyruszyć do „tentu", następnego dnia osiągnąć

obóz II, potem — przejąć prowadzenie na grani. Cieszyła mnie ta perspektywa

— możliwość pójścia do przodu, udział w tworzeniu naszej drogi, wreszcie

wspinanie, a nie ten ogłupiający transport szpeja, który jest wprawdzie w

górach wysokich koniecznością, ale który wykonywany stale zamienia alpinistę

w tragarza.

Pamiętam — rozmawiałam kiedyś o tym z Ryśkiem:

— Akcja nie polega tylko na poręczowaniu — mówił — no

szenie też jest ważne... Wszystko jedno co robisz na wyprawie.

Oczywiście, — dodał — pierwszeństwo ataku ma zespół idący

z przodu, ale wejść mogą wszyscy.

Już wtedy nie chciał zrozumieć, że to nie chodzi wcale o wejście na szczyt.

Do szczytu było jeszcze tak daleko... Chodziło o partnerstwo, o docenianie

naszych umiejętności.

O trzynastej zgłosili się chłopcy z „tentu" i Krystyna z „jedynki". Chwilę

trwały ustalenia akcji na dzień następny, potem Shera dorwał się do

radiotelefonu i rozpoczął długą dyskusję z Hamdanim. Mikrofon przejął znów

Rysiek:

— Zmieniłem zdanie co do jutrzejszego dnia — powiedział.

— Niech Jacek zaczeka na nas w „tencie", Anka pójdzie tylko

do „jedynki". Nie będę się z babą wspinał...

Nie słuchałam już dalszej rozmowy — to wystarczyło. Trzeba było długich

miesięcy przygotowań wyprawy i prawie trzech tygodni akcji górskiej, by

Rysiek jasno sformułował swój stosunek do nas, dotąd ukrywany za

ogólnikowymi stwierdzeniami.

62

Myślę, że miał prawo uczynić to prywatnie, jeśli takie było jego wewnętrzne

przekonanie. Myślę też, że nie miał takiego prawa jako kierownik, który z

nami na tę wyprawę pojechał. Ale wobec tego my miałyśmy prawo

wywalczyć swoją szansę na szczyt. Niewielkie tu miałyśmy możliwości, na

nikogo nie mogłyśmy liczyć. Pozostawało zachować upór i wiarę w

solidarność naszego zespołu.

Shera domyślił się o co chodzi (czyżby rozumiał już po polsku?) i zaczął

mnie uspokajać. To mnie dopiero rozzłościło:

— Chciałabym pracować na tej górze tak ciężko, jak tylko mogę —

powiedziałam mu — ale skoro nikt nie chce mojej pracy, to trudno.

Dłużyło się to popołudnie w bazie. Słuchałam trochę Vivaldiego, potem

Shera przyniósł kasetę z piękną muzyką indyjską. Na niebie pojawiły się

gwiazdy. Zasypiałam myśląc o grani, której jeszcze nie znaliśmy.

* * *

Shera wyprzedził mnie już na pierwszym podejściu powyżej bazy. Szedł

wspaniale i nawet nie próbowałam dotrzymać mu kroku. Potem, już koło

śniegu, minął mnie Rysiek. Szłam sobie powoli dalej, nie było we mnie

żadnych ambicji, gdyż na dojście do „jedynki" i tak była masa czasu. Wzdłuż

poręczówek nad obozem I przesuwały się drobne sylwetki — to grupa z

„jedynki", korzystając z porannego chłodu, transportowała ładunki do „tentu".

Shera i Rysiek byli już w obozie, a mnie nie chciało się skończyć śnieżne

pole, którym podchodziłam. Szłam zresztą specjalnie wolno, bo czułam się

trochę jak piąte koło u wozu. Wczoraj co prawda Rysiek zaproponował, że

mogę zrobić transport do „tentu" i wrócić, ale wylazła ze mnie wtedy egoistka

i odpowiedziałam mu ostro, że jeżeli nie nadaję się jego zdaniem do

wspinania, to nie będę także robić z siebie supertra-garza, i że zaniosę szpej

tylko do „jedynki".

Zanim dotarłam do namiotów, Rysiek wystartował już do góry, obawiając

się dalszej drogi w słońcu. Shera natomiast nie spieszył się, zaczekał na mnie,

zrobiliśmy coś do picia i dopiero potem zaczął szykować się do drogi.

— Pospiesz się — poganiałam go — chcesz iść w największy upał?

W południe ruch na poręczówkach zamarł. Nawet Saddyki, który wyruszył

z bazy bardzo późno, dowlókł się już do obozu. Upał był straszliwy.

63

— Rano było cholernie zimno — mówiła Krystyna — szliśmy

cały czas w anorakach *.

Leżałyśmy w namiocie, karrimaty położyłyśmy na dachu, żeby było

chociaż trochę cienia, bo słońce przebijało się z łatwością przez grubą

tkaninę.

— Wiesz — powiedziała Kryśka — Jacek tak się wczoraj przejął, że

dziś wystartował jeszcze w nocy. Tadek i Szwagry spali w najlepsze,

kiedy przyszedł do „tentu". Urządził im pobudkę.

— Dzięki temu pewnie wcześnie wstali — uśmiechnęłam się (oj,

znów ta złośliwość!). — Żeby tylko obóz II był w porządku.

— Jest do wyniesienia sporo rzeczy — Kryśka była dobrze

zorientowana w sytuacji. ?— Trzeba tylko przypilnować Pakis-

tańczyków, aby nie nosili więcej w górę tych swoich konserw. W

„tencie" jest ich już cały worek.

— Po co oni to noszą? — powiedziałam.

— Chyba z przyzwyczajenia. Przecież nikt z nas tego nie je, a oni też

wolą nasze żarcie.

Kilka dni temu Shami (ten zawsze kucharzył u Pakistańczyków)

zabrał się do gotowania obiadu z tych konserw. Mając już ustalone

zdanie co do smaku pakistańskich specjałów, obserwowaliśmy ich z

ciekawością. Zaczęli jeść z wielkim apetytem, ale po paru łyżkach mieli

dosyć. Chwilę posiedzieli nad menażką, wreszcie poddał się ostatni i

obiad rzucony z rozmachem poleciał w dół.

— To już po prostu klęska narodowa — powiedział Andrzej.

Po południu, kiedy upał trochę zelżał i zaczęliśmy przygotowywać na

jutro ładunki, Zached zdecydował się wrócić do bazy. Widocznie

poprzednio nie była to chwilowa niedyspozycja, bo teraz, mimo

odpoczynku w bazie, czuł się znowu źle. Jego organizm po prostu nie

znosił wysokości i nie było na to żadnej rady.

— Mam stanowczo za mały plecak — Krystyna bezradnie patrzyła

na stos rzeczy, które powinna zabrać. — Mogę albo wziąć śpiwór, albo

ten cholerny namiot. Nie wiem co za sens jest zwijać go jutro rano i

targać do góry.

— Oni na górze lepiej wiedzą, co im jest potrzebne — tłumaczyłam

— widocznie nie mają namiotów, a zresztą... licho wie — może chcą

założyć od razu „trójkę" i „czwórkę" bez schodzenia na dół.

W końcu Saddyki, który — o dziwo — wybierał się jutro do

„dwójki" razem z nami, zgodził się wziąć śpiwór Krystyny.

— Przynajmniej będzie z niego jakiś pożytek — mruknęła.

* Anorak — skafander przeciwwiatrowy. 64

Ugotowałyśmy wspaniałą kolację, a potem, leżąc już w śpiworach,

wdałyśmy się w dłuższą dyskusję, którą przerwała dopiero uwaga Doka,

że jest już naprawdę późno.

* * *

Ze zwinięciem namiotu poczekałyśmy na słońce. Ruszyłyśmy przez

to późno i głęboki śnieg, w którym wczorajsze ślady chłopaków były

tylko lekko zaznaczoną linią, doprowadzał nas do rozpaczy.

— Tak się zakopałam, że już chyba w ogóle tu zostanę —

powiedziała w pewnym momencie Kryśka.

W kominach przecinających ścianę, pod którą szłyśmy, piętrzyły się

fantastyczne, lodowe kaskady, wisiały ogromne sople. Wewnątrz z

szumem płynęła woda. Woda była wszędzie...

— Jak to się trzyma? — myślałam, zaglądając w wielkie za

cięcie ze śnieżno-lodowym okapem.

W chwilę później, kiedy przepinałam się na następną linę, cała ta

masa runęła w dół, pokrywając moje ślady rumowiskiem lodowych

odłamków. A więc i tu było niebezpiecznie...

Odcinek pod „tentem" zmienił się zupełnie: powyłaziły skałki i

pojawił się szary lód. Dobrze, że poręczówki założone zostały jeszcze

wtedy, kiedy w kuluarze był śnieg. Teraz byłoby znacznie trudniej.

Posiedziałyśmy chwilę przy „tencie", czekając na idącego zia nami

Doka.

— Popatrz, idzie jak maszyna — powiedziała Kryśka. — Za

łożę się, że prawie nic nie niesie.

Dok rzeczywiście nie lubił nosić. Chodził chętnie i szybko ale jego

ładunki były przeważnie symboliczne. Dok zadowolony rozsiadł się na

śnieżnej półeczce.

— Saddyki zawrócił spod trawersu — wybuchnął śmiechem i dodał

coś w urdu — raki mu spadały czy coś takiego...

— Miał twój śpiwór — przypomniałam sobie.

— Cholera, że też musiał się rozkraczyć. — Kryśka była załamana.

— Słuchaj — zwróciła się do Doka — nie wiesz co on zrobił z

ładunkiem?

Śpiwór Kryśki wziął podobno Hamdani.

—- Idę do góry — zdecydowała Kryśka — nie będę się teraz martwić

o śpiwór.

Zaraz ponad „tentem" ogarnęły nas mgły, zaczął nawet posypywać

śnieg, ale mimo to szliśmy dalej. Od strony Nanga Par-bat napływały

ciemne chmurzyska i załamanie pogody wydawało się być kwestią

godzin. Obóz II powitał nas pustką. Na-mioty były już przysypane

cienką warstwą śniegu, ale ślady na trawersie były wyraźnie

widoczne. Mimo mgieł widziałam

dziś po raz pierwszy z bliska naszą grań. Poza pierwszą grupą turni

przechodziła ona w wielkie plateau z niesamowitymi nawisami na stronę

doliny Hunzy. Śnieg plateau przecięty był równą linią śladów, które wyżej

zanikały w skałach, jakimi obrywała się grań Nun's Head. Gdzieś tam walczyli

nasi chłopcy... Uskok wyglądał trudno, jedyną szansą przejścia był kuluar z

prawej strony. Dalsza część drogi, widziana w dużym skrócie, była nieczytelna,

a grań szczytowa Nun's Head, ozdobiona piękną koronką nawisów, wygięta w

łuk ponad zerwą północnej ściany, nie rokowała wielu szans przejścia.

Nun's Head — wybitna kulminacja północno-zachodniej grani, główna

niewiadoma naszej drogi! Poza nią leżało wielkie, niewidoczne stąd plateau

podszczytowe, otwierające drogę do wierzchołka. Tam nasze szanse byłyby już

duże. Ale czy uda się nam przedostać poza Nun's Head? Co kryje się poza ostrą

linią jej grani — może skalne urwisko, może poszarpana lodowa grań, może

obryw seraków?

Nasilał się wiatr i Pakistańczycy, którzy przyszli niedawno, zbierali się do

odejścia. W milczeniu wyładowali plecaki.

— Zaczekajcie, zaraz będzie herbata — zawołała z wnętrza

namiotu Krysia.

Wypili po parę łyków. — Weather no good — rzucił któryś z nich.

— Tragarze wracają na dół — powiedział Shami. W jego

głosie była ironia i nuta żalu, że nie ma dziś dla nich miejsca

w obozie.

Leżałyśmy w namiocie, słuchając delikatnego szumu osypującego się po

ściankach śniegu.

— Ktoś schodzi — powiedziała w pewnym momencie

Krystyna, wyglądając przez okienko z tyłu namiotu. — Wraca

ją — dodała po chwili — widzę następnych.

Zaczęła topić śnieg na herbatę, a ja, patrząc na zamgloną teraz grań,

czekałam aż pierwszy z wracających ukaże się na trawersie.

— Długo ich nie ma — myślałam — a wydawało się, że

byli zupełnie blisko.

Wreszcie zza załamania zbocza ukazała się samotna sylwetka. Nie musiało

być łatwo, bo idący zbliżał się wolno, chwilami niknął mi zresztą z oczu. Gdy

był już blisko zauważyłam, że porusza się niepewnie, wydawało mi się, że

chwilami się zatacza.

— To Shera — powiedziała Kryśka — czemu wraca sam,

może coś się stało?

Kilkanaście metrów przed obozem idący obsunął się i zatrzymała go dopiero

naprężona poręczówka. Z wysiłkiem podchodził do góry.

— Co się stało? — zapytałam, gdy ciężko dysząc stanął przy namiocie.

— Jestem cholernie zmęczony — niezgrabnie usiadł na plątaninie lin,

mocujących namioty. Na jego czole zobaczyłam ślady krwi.

— Miałeś wypadek? — spytałam. — Chyba poleciał — zwróciłam się do

Kryski — trzeba się nim zająć.

Shera wczołgał się do naszego namiotu. Zaczęłam zmywać mu z twarzy

krew, a on opowiedział nam co się wydarzyło:

— To było rano, przyszliśmy z „tentu", Tadek, Andrzej i Jurek już ruszyli,

widzieliśmy ich, jak poręczują początek trawersu. Mieliśmy iść za nimi i

ładunkami. Wyciągnąłem z plecaka zwinięty śpiwór, mieliśmy przecież

nocować w „dwójce", więc nie było sensu go nosić. Nagle, nie wiem w jaki

sposób wypadł mi z rąk. Miałem jeszcze nadzieję, że Rysiek go złapie, ale nie

zdążył, więc skoczyłem, jedną ręką łapiąc poręczówkę a drugą jakoś udało mi

się chwycić zgubę. W locie zawadziłem głową o krawędź platformy namiotu

Ryśka. Zamroczyło mnie, Jacek błyskawicznie wpiął mnie w linę, bo byłem

bez asekuracji, ale śpiwora już nie puściłem.

— Wariacie, mogłeś się przecież zabić powiedziałam.

— Jacek uznał, że przecięcie nie jest duże. Nie chciałem zostać w obozie i

ruszyłem razem z nimi. Ale czułem się słabo i denerwowało mnie, że rana

wciąż krwawi.

Na zewnątrz usłyszałam kroki i ktoś, przechodząc obok, gwałtownie

szarpnął naszym namiotem. To przyszli Rysiek i Jacek.

— Wracacie wszyscy?

— Tak, Tadek i Szwagry założyli poręczówki aż do następnego uskoku

grani. Zostawiliśmy tam ładunki, ale na obóz to jeszcze za nisko. Może uda się

go założyć już poza Nun's Head.

— Jak wygląda droga? — Krystyna podała chłopakom kubki z herbatą.

— Te turnie — Rysiek wskazał ręką początek grani — jest ich właściwie

cztery — obchodzi się trawersem. Są trudne miejsca i dużo luftu, ale wszędzie

chłopcy pozakładali poręczówki- i jest zupełnie bezpiecznie. Potem . wychodzi

się na plateau i po śniegu podchodzi się pod uskok.

— Pod koniec jest lód — dodał Jacek. — Tadkowi, jak zakładał

poręczówki, skończyła się tam łina pod skałkami. Stał na przednich zębach

raków i krzyczał, żeby dali mu luz, a Szwagry... chyba coś się im tam

splątało... Musieli w końcu przeciąć linę, żeby dać mu tych parę metrów.

Wrócili Tadek i Szwagry. Byli zmęczeni i bardzo głodni. | — Zaczyna się

wspinanie, baby — mówił Andrzej między

66

67

kolejnymi łykami zupy. — Dalej grań wygląda ostro, ale powinno

puścić. Byle wyleźć na Nun's Head. Potem jeszcze jeden obóz i —

szczyt.

Było wiele optymizmu w jego słowach, optymizmu, wypływającego

z wiary w swoje siły. I nagle ta niedostępna grań, owiana dotąd mitem

trudności, wydała mi się zwykłym górskim problemem na miarę

naszych możliwości.

Jeżeli nawet ją (grań) osiągniemy, w jaki sposób zespół — będzie

mógł żyć i poruszać się wzdłuż tej lodowej krawędzi * — zastanawiał

się George Band patrząc ze szczytu Secord Peak na leżącą u jego stóp

północno-zachodnią grań.

A my zamieszkaliśmy na niej. Poruszaliśmy się bezpiecznie wzdłuż

jej ostrza. Niczym były wprawdzie nasze siły wobec potęgi Góry, ale

osiągnęliśmy już sporo i oczywiście chcieliśmy osiągnąć jeszcze więcej.

* * *

Obudził mnie szron spadający z dachu wprost na mój śpiwór.

— Piękna pogoda, wstawajcie — Shera otworzył okienko i zabrał się

do fotografowania.

Namiot po jego stronie oświetlony był już słońcem, na kalenicy lód

szybko zamieniał się w duże krople wody. Wyjrzałam — rzeczywiście,

takiej pogody chyba jeszcze nie mieliśmy! Słońce, zawieszone nad

daleką grupą Shispare rzucało pomarańczowy odblask na zerwy

północnej ściany, oświetlało fantastyczną linię nawisów, podczas gdy

reszta grani pogrążona była w niebieskawych cieniach. Spoza Nun's

Head wyłaniała się prawie regularna skalna piramida — słońce nie

oświetlało jej i wydawała się przez to jeszcze odleglejsza. To właśnie

był szczyt! Widziałam go stąd po raz pierwszy. Tadek i Andrzej, już

gotowi, ostrożnie przeszli koło naszego namiotu, wpięli się w

poręczówkę i powoli ruszyli naprzód. Zniknęli już za skalną krawędzią,

gdy ich śladami pospieszył Jurek.

Jeszcze wczoraj, kiedy pogoda z godziny na godzinę stawała się

gorsza, Rysiek zdecydował, że jeśli załamanie pogody będzie

krótkotrwałe, cały zespół z obozu II wyruszy granią w celu założenia

„trójki". Tadek i Szwagry, jako pierwszy zespół, mieli dalej zakładać

poręczówki i wyszukać miejsce na obóz, reszta stawała się grupą

transportową. W przypadku, gdy „trójka" zostałaby założona, zostawali

w niej na noc wszyscy „panowie", zaś co do „bab" — to miałyśmy

wynieść ładunki tylko do pierwszego uskoku grani i wracać. W nowo

założonym obozie nie było dla nas miejsca.

* George Band, „Road to Rakaposhi".

— Oj, ta męska solidarność — jęknęłam.

— I tak dobrze, że traktują nas lepiej niż Pakistańczyków — tylko

tyle powiedziała Kryśka, kiedy Rysiek zawiadomił ją o swoich planach.

Była już chyba ósma, kiedy po zjedzeniu przygotowanego przez

Sherę śniadania (oczywiście mleko i corn-flakes'y) mogliśmy wreszcie

ruszyć. Rysiek i Jacek grzebali się jeszcze w swoim namiocie.

— Wyjdziemy później — powiedzieli.

Szłam za Krystyną przepinając się z liny na linę. Pierwszy odcinek

nad obozem był dość łatwy, potem teren stawał się bardziej skalny i

trzeba było trochę się powspinać. Trawersy kuluarów, eksponowane

żebra, rudo-brązowy granit i woda spływająca po skałach. Poręczówka

za poręczówką. Pamiętam — jakoś źle przymierzyłam się do skalnego

trawersu, wylazłam za wysoko i stałam potem bezradna: napięta lina

ciągnęła mnie na dół, ciężki plecak ograniczał swobodę ruchów.

— Złaź, idiotko — udzielałam sobie mądrych rad, ale zejście

było naprawdę trudne. Zastał mnie na tych medytacjach

Shera i z niepokojem przyglądał się moim „popisom". Na

szczęście wszystko skończyło się dobrze.

Teren stopniowo stawał się śnieżny, jeszcze parę lin, trochę zejścia,

stromy lodowy trawers i — już było plateau. Usiedliśmy przy końcu

poręczówek, umocowanych do kilku śrub i próbowaliśmy zrobić coś do

picia ze śnieżnej papki i soku w puszce.

— Trzeba postawić tu trasery * — powiedziałam. — Jak

spadnie śnieg, to sam diabeł nie znajdzie tych poręczówek i bę

dzie się łoiło ** bez asekuracji.

Trudno było zmobilizować się do dalszej drogi. Słońce stało już

wysoko, śnieg był miękki i nasiąknięty wodą, a plateau przypominało

olbrzymią patelnię.

— Pójdę już — podniosłam się w końcu — dogonicie mnie.

...Liczyłam do pięćdziesięciu i pochylając się na czekanie

z trudem łapałam oddech. Było prawie płasko, a ja — ledwo się

wlokłam. Skróciłam etapy do 40, potem do 30 kroków, ale było mi tak

samo ciężko. Potem zrobiło się stromej, jeszcze chwila, i zaczęły się

poręczówki prowadzące do skałek uskoku. Odpoczywając popatrzyłam

w górę — w kuluarze, mniej więcej w jednej trzeciej jego wysokości,

zobaczyłam Jurka. Nie poruszał się, chyba odpoczywał; Andrzeja i

Tadka nie było już widać. Z poręczówką szło się o wiele lepiej, a

zresztą zaczął się lód i po prostu trzeba było wziąć się w garść. Na

ostatnim od-

* Trasery — tyczki z przymocowanym kawałkiem kolorowego materiału,

służące do wyznaczania trasy.

** Łoić — w żargonie alpinistycznym wspinać się.

68

69

cinku lina biegła ukośnie i czułam się trochę niepewnie w twardym

lodzie, w który zęby moich „tiroli" * wchodziły tylko minimalnie. Nie

uśmiechało mi się wahadło ** z ciężkim plecakiem.

Pod skałami nie było wiele miejsca. Wisiały tu przyniesione wczoraj

ładunki i spory kłąb poplątanej poręczówki. Widziałam podchodzącą w

dole Kryśkę: jej raki, zupełnie tępe, nie trzymały w lodzie i musiała

poruszać się bardzo ostrożnie. Przepięłam się na następną linę i

trawersem pod skałkami dotarłam do stromego kuluaru. Prowadził

chyba aż do grani, ale z dołu widać było tylko jego pierwszą najbardziej

stromą część, zamkniętą skalnym progiem. Tam właśnie biedził się

teraz Jurek. Patrzyłam na jego ruchy, były dziwnie powolne, często

odpoczywał... Nad jego głową kołysała się luźno zwisająca lina.

— Mamy tu prusikować ***, czy jak? — przemknęło mi przez

myśl.

Jurek znów się poruszył i w dół posypały się skalne odłamki.

Zaczęłam się wspinać — było cholernie stromo i nie można było iść,

korzystając tylko z poręczówki. Ostrożnie wyszukiwałam chwyty w

kruszyźnie... Trochę wyżej zatrzymała mnie spora przewieszka — nie

znalazłam innej metody, jak po chamsku wciągnąć się po linie.

Zazwyczaj jestem w tym bardzo dobra, ale z takim obciążeniem to było

naprawdę trudne. Dotarłam do Jurka.

— Co jest, źle się czujesz?

— Nie, czuję się dobrze — powiedział powoli — tylko okropnie się

męczę. Ciągle muszę odpoczywać...

.— Może masz za ciężko — stałam w stromym lodzie i było mi

cholernie niewygodnie. — Zostaw jedną linę, odpocznij tu, a potem

chodź za mną. Zobaczę, gdzie jest Tadek i Andrzej — zapytam, jak u

nich z linami.

Ruszyłam dalej wybijając rakami stopnie. Trochę wyżej wlazłam w

kruche skałki. Posypały się kamienie.

— Uważaj! — krzyknęłam do Jurka.

Do grani było już zepełnie blisko — stromy śnieg wyprowadził mnie

wprost na małą przełączkę pod przewieszoną czerwonawą turnią.

Dalej ostrze grani było niewidoczne, ze swegot miejsca

dostrzegłam tylko bardzo strome śnieżno-skalne zbocze. Wysoko nade

mną wspinał się Andrzej.

— Hej! — krzyknęłam — czy potrzebne wam liny? — Nie

obejrzał się nawet — musiał być dalej, niż mi się wydawało.

Była trzecia. Uznałam, że z czystym sumieniem mogę tu zo-

* Tirole — typ raków.

** Wahadło — obsunięcie przy korzystaniu z poręczówki idącej ukośnie, ***

Prusikowanie — technika wspinania się po linie za pomocą węzłów łub przyrządów

zaciskowych.

stawić ładunek i schodzić. Załadowałam przyniesione żarcie do

pokrowca od namiotu i przymocowałam go pętlą do haka. Drganie

poręczówki świadczyło, że ktoś podchodził z dołu. Jurek? Zza śnieżnej

grańki ukazała się Krystyna. Była zdyszana:

— Shera dostał kamieniem, ma kłopoty z ręką, trudno mu

się wspinać — wyrzuciła z siebie.

Popatrzyłam w dół — Shera podchodził używając tylko jednej ręki,

druga zwisała bezwładnie. A więc kamienie poruszone przeze mnie

ominęły Jurka, którego ostrzegłam, i uderzyły znajdującego się dużo

niżej Sherę. Jakże mogłam być tak nieostrożna, wspinać się w

kruszyźnie kuluaru, nie mając pewności, że w dole, pode mną, nie ma

nikogo, narażonego na nieuchronny o tej porze dnia „ostrzał". Tylko cud

sprawił, że wypadek nie był poważniejszy — Shera nie nosił przecież

kasku.

— I'am sorry — zwróciłam się do niego, pomagając zdjąć mu plecak.

— Drobiazg — nic się nie stało — odpowiedział. Ostrożnie poruszył

ręką. Anorak na ramieniu przecięty był jak nożem.

— Mogę iść dalej — uprzedził moje pytanie. — Ty musisz już

wracać, potem będzie za późno...

Z dołu podchodził Jurek.

— Wiesz, on jest jakiś niewyraźny, pójdę z nim razem —

Krystyna zdecydowanym ruchem założyła plecak.

To mnie zaskoczyło. Jurek był zmęczony, szedł dziś na pewno wolno,

ale nic nie wskazywało na to, że jego stan jest niepokojący.

— Stara, to nie ma sensu — usiłowałam jej wyperswadować

niefortunny moim zdaniem pomysł. — Wiesz, że nie ma dla nas miejsca

w „trójce". Chcesz potem wracać po nocy? Za nami idą jeszcze do góry

Rysiek i Jacek, Jurek będzie szedł razem z Sherą, nic mu przecież nie

grozi.

— Już się zdecydowałam i nie zmienię postanowienia — Kryska nie

patrzyła na mnie — możesz schodzić, ja idę do góry.

Co jeszcze mogłam jej powiedzieć? Że też jestem zmęczona i że

wolałabym schodzić z nią razem, tak jak to było postanowione? Że

lękiem napawa mnie samotny powrót? Że nie chciałabym żebyśmy się

rozdzielały? Że ona w obozie III będzie być może intruzem?

Odwróciłam się w milczeniu. Poręczówka niknęła w gardzieli

kuluaru. Wpięłam się w nią i ruszyłam w dół...

Zjeżdżając z przewieszki usłyszałam w dole głosy — to podchodzili

Rysiek i Jacek. Zatrzymałam się, żeby ich przepuścić, bałam się, że

znów polecą kamienie i że to znów będzie moja' wina. Czekałam

chwilę, a oni, trochę niżej, też chyba czekali, bo kiedy ostrożnie

wyjrzałam, stali nieruchomo z opuszczonymi głowami. Zobaczyli mnie.

70

71

— Zjeżdżaj! — w głosie Ryśka była wściekłość. Rzucił niezłą

wiązankę.

Zmroziło mnie — to ja tu czekam, żeby bezpiecznie szli do góry, a

on... takie chamstwo! Wychodzi w południe, bierze w tyłek, a potem

wścieka się bez powodu. Można się chyba opanować.

Odetchnęłam dopiero na plateau. Było już chłodno i szło mi się

bardzo dobrze. Wkrótce samotność zaczęła sprawiać mi nawet

przyjemność. To zdumiewające, jak szybko człowiek dorasta do

pewnych sytuacji. Po pewnym czasie zobaczyłam namioty „dwójki",

kręcili się przy nich Pakistańczycy. Zauważyli mnie i coś wołali, ale nie

mogłam ich zrozumieć. Szybko byłam przy nich. Miłe powitanie:

herbata i kawał ciasta, pozwoliły mi zapomnieć o niemiłych chwilach

dzisiejszego dnia.

Noc była diabelnie zimna, a wiatr tak szarpał namiotem, że ze

strachem myślałam, iż lada chwila polecę w dół. Wczoraj do późna

czekałam na Krystynę, byłam pewna, że mimo wszystko wróci. Sprawę

wyjaśniła dopiero wieczorna łączność: zostawała w „trójce", chłopcy

zgodzili się ją przenocować.

— Przyjdę jutro razem z Pakistańczykami — powiedziałam.

Następnego dnia Krystyna opowiedziała mi o swojej drodze

do obozu III:

Relacja Krystyny

— Zrobiło się zimno, wiał wiatr, a my szliśmy strasznie wol

no. Shera dawał sobie jakoś radę, ale Jurek — słuchaj, co on

wyprawiał z ładunkiem — parę razy wyciągał linę z plecaka,

wieszał przy haku i ruszał dalej, a potem... wracał i zabierał ją

z powrotem. Cholernie mu zależało, żeby ją donieść do obozu.

Wyszliśmy wreszcie na śnieg — to była chyba linia nawisów...

Poręczówki się skończyły i prowadziły nas dalej wyraźne ślady

Andrzeja i Tadka. Dotarliśmy do nich, gdy kopali platformę.

Wiało strasznie i wtedy okazało się, że dobrze, że przyszłam,

bo miałam namiot — bardzo się przydał, bo drugi mieli Rysiek

i Jacek, a oni doszli bardzo późno, już o zmierzchu.

* * *

— Anka, are you raedy? — rzucone przez Hamdaniego pytanie

przerwało moje rozmyślania przy porannym mleku z krakersami.

Wyjrzałam — ależ pogoda — ani jednej chmurki! Shami i Dok

zakładali właśnie raki, Hamdani, już gotowy, kończył pakować plecak.

— Zaraz, zaraz — krzyknęłam zdumiona, że ci, którzy nigdy dotąd

nie mogli zebrać się na czas, są dziś wzorem punktual-

ności i wprost tryskają energią. Im wyżej położony jest obóz, tym na

ogół trudniej wygrzebać się rano, a ci... przecież to dopiero wpół do

siódmej.

Zaczęłam się nerwowo pakować, śniadanie diabli wzięli.

— Nie spiesz się, my poczekamy — powiedział Hamdani na

moją uwagę, że mogą już iść, a ja ich potem dogonię.

Dopiero dużo później Dok opowiedział mi, że mieli stracha przed

drogą do „trójki".

— Nie mogliśmy spać — mówił — widzieliśmy ciebie jak schodzisz

i baliśmy się, że będziemy mieli tam trudności. Dlatego zerwaliśmy się

wcześnie — chcieliśmy iść razem z tobą.

Nie powiedzieli mi tego jednak wtedy, gdy ruszaliśmy. Mimo to,

wiedząc, jak małe jest ich obycie z trudniejszym terenem, postanowiłam

obserwować, jak dają sobie radę. Było jeszcze chłodno, śnieg trzymał

świetnie, wszystko było mocno zmrożone i nie odczuwało się prawie

kruszyzny. Co pewien czas zatrzymywałam się przy hakach mocujących

poręczówkę, czekając na Pakistańczyków. Szło im nieźle, zwłaszcza

Dok poruszał się z kocią zręcznością. Tylko Hamdani trochę marudził

na skalnych odcinkach.

Skończyliśmy trawers i weszliśmy w słońce plateau. Nie było Jeszcze

upału i siedząc wygodnie na plecakach mogliśmy ocenić, jak wiele daje

wczesne wychodzenie z obozu. Ruszyliśmy w końcu dalej — "szłam

teraz szybciej, chcąc przejść kuluar zanim wejdą w niego

Pakistańczycy. Pod skałkami poręczówka przymarzła do lodu.

— Musiał być cholerny mróz — myślałam odrywając ją od

podłoża.

Słońce dopiero zaglądało w kuluar i lód był bardzo twardy. Z trudem

wbijając przednie zęby raków posuwałam się w górę. Nad przewieszką

— znowu to chamskie wciąganie się po linie — przystanęłam, bo z góry

posypały się lodowe odłamki. To zjeżdżał Shera. Przezornie schowałam

się pod skałki.

— Jak twoja ręka — zapytałam, gdy zatrzymał się koło

mnie. Z trudem minęliśmy się na poręczówce.

— O key, schodzę do początku skałek po ładunek.

— Uważaj ?— krzyknęłam za nim — twoi chłopcy podchodzą

kuluarem, nie pozabijaj ich.

Szybko byłam w miejscu, gdzie wczoraj zostawiłam ładunek. Nie

było go jednak, widocznie wziął go rano ktoś z nocujących w „trójce".

Idąc trawersem poniżej ostrza grani zobaczyłam wysoko, na granicy

skałek i śniegu, podchodzącą Krystynę. Postanowiłam ją dogonić, ale

było to nierealne, dzielił nas spory kawał grani. Wkrótce straciłam ją z

oczu. Poręczówki biegły teraz wprost do góry do skalnego cypla i

wyprowadzały na

72

73

małą przełączkę. Stąd dalsza droga wiodła samym ostrzem. Szło się na

granicy skał i śniegu, z lewej strony wywieszały się na stronę doliny

Hunzy wielkie dachy nawisów. Stopniowo stawały się one coraz

potężniejsze, a linia śladów z wolna na nie wkraczała. Minęłam

umocowany do skałek koniec poręczówek i szłam, mechanicznie

stawiając nogi w głębokie ślady poprzedników. Jedna kulminacja grani,

potem druga, wreszcie — pomarańczowy dach „Turni" na szczycie

kolejnego wzniesienia. Powoli podchodząc (ostatnie metry jak zwykle

najtrudniejsze) widziałam Krystynę i Jacka siedzących przed namiotem.

Potem pojawił się Tadek i wziął mnie na cel swoim teleobiektywem. Za

nimi stali z plecakami Rysiek i Andrzej. Zezłościło mnie, że wszyscy

mnie widzą, patrzą na mnie jak na ciekawy okaz, a nikt nie krzyknie

głupiego „cześć". Jesteśmy jednak przywiązani do takich nic nie

znaczących gestów i słów. A może tylko ja? Pocieszyła mnie dopiero

herbata, jaką mnie poczęstowali. Rysiek, Tadek i Andrzej ruszali

właśnie na rekonesans dalszej drogi. Grań nie wyglądała stąd trudno, ale

widziałam na nosiłkach Andrzeja dwa kłęby poręczówki — a więc

przewidywali dalsze poręczowanie.

— Wrócimy za jakieś dwie, trzy godziny — powiedział Rysiek. —

Właściwie nie ma dla ciebie i Kryśki miejsca w obozie. Chyba że

rozstawicie trzeci namiot, który jutro rano się zwinie. Będzie potrzebny

wyżej.

Siedzieliśmy w trójkę — Kryśka, Shera i ja w nowo postawionym

namiocie. Pakistańczycy byli już w drodze powrotnej do „dwójki" a my,

na wyrąbanej w śniegu i lodzie nawisu platformie, postawiliśmy

pomarańczową „Turnię" i schowaliśmy się do środka.

Obóz III, położony na krótkim, połogim odcinku, będącym

pierwszym wybitniejszym wzniesieniem grani Nun's Head, był

podobnie jak „dwójka" bardzo eksponowany. Stał na gigantycznym

nawisie, parę metrów poniżej namiotów skałki wyznaczały granicę,

poza którą było już tylko powietrze, bardzo dużo powietrza... Mimo że

był położony tylko 300 metrów wyżej, panorama była w porównaniu z

„dwójką" znacznie rozleglejsza. Grań pierwszych zdobywców była

teraz już na naszej wysokości, mogliśmy podziwiać lodowe zerwy,

opadające z niej w stronę lodowca Biro. Wprawdzie Monk's Head

(Głowa Mnicha) wciąż jeszcze górowała nad nami, ale ponad jej granią

po raz pierwszy widzieliśmy wspaniałą Nanga Parbat, zwróconą ku nam

flanką Rakhiot. W południowym słońcu wyglądała łagodnie i

zachęcająco, aż trudno mi było uwierzyć, że jest to właśnie jedna z

bardziej niebezpiecznych gór Himalajów.

Jurek i Jacek zajmowali namiot stojący bezpośrednio nad naszą

„Turnią".

— Macie coś do żarcia? — zapytali. — U nas prawie nic nie

ma.

Podałam im konserwę i jakieś zupy.

— U nas jest niewiele — zobaczcie u „wodzów". Może mają

mleko?

Jurek ostrożnie (był tylko w wewnętrznych butkach) przeszedł parę

kroków do ostatniego namiotu.

— Są konserwy, całkiem sporo, trochę zup i butany. O —

i szynka! Ale mleka nie ma, herbaty też nie.

Jedzenia w ogóle było mało. Stanowczo zbyt mało, aby obóz III stał

się na dłużej naszą bazą.

— Lada chwila wrócą chłopcy z rekonesansu — myślałam. — Jeśli

grań okaże się trudna i wymagać będzie żmudnej pracy, zakładania

poręczówek... Konieczne będą kolejne transporty z dołu. Czy uda się do

tego namówić Pakistańczyków? Shera ma wśród nich wielki autorytet,

ale Shami i Dok coraz częściej sarkają. Dziś na przykład po dojściu do

„trójki" z niechęcią rzucili plecaki, a Shami nie ukrywał swych

pretensji:

— Nie jestem porterem — powiedział.

Tak czy inaczej — rozważałam — zejść w dół musi także ktoś z nas.

Trzeba przecież dopilnować trochę Pakistańczyków, a poza tym...

ośmioosobowy zespół nie jest potrzebny do pracy na grani. Już czułam,

że wybór padnie na Kryśkę i na mnie.

No dobrze, a jeśli grań będzie stosunkowo łatwa? Jeśli stanie się cud

i Nun's Head podda się bez walki? Gdzieś poza nią założony zostanie

obóz IV. Otworzy się wtedy droga do wierzchołka. Dla kogo? Dla

jednego czy dwóch zespołów? Na pewno nie dla wszystkich z obozu

III. Prawie na pewno nie dla nas...

Wrócili chłopcy. Andrzej przyszedł do naszego namiotu.

— Nie jest źle — powiedział — założyliśmy parę poręczówek,

jakieś 300 metrów. Najpierw trawers grani, potem jest takie miejsce,

gdzie schodzi się po skalnych taflach na przełączkę. Dalej grań się

rozszerza. Chyba aż do szczytu Nun's Head nie będzie specjalnych

trudności... Za to dalej, Tadek mówi, że może być lód. Potrzebne będą

śruby.

— To co, jutro zakładacie „czwórkę" — powiedziała smętnie znad

menażki Krystyna — nie ma to jak być we właściwym obozie..

Andrzej się zjeżył:

— Co ty mówisz — napadł na Krystynę — że niby odpowiednio się

ustawiam? Po prostu robię to, co każe Rysiek. Nie ma tu żadnych

obozów — wściekły zabierał się do wyjścia.

— Po prostu tego nie widzisz — powiedziała Krystyna. — Nie

widzisz, bo ciebie to nie dotyczy.

Od dwóch dni nie mieliśmy łączności z bazą. Leżała głęboko pod

nami. Za dnia widać było kolorowe plamki namiotów, wie-

74

75

czorem zapalało się ognisko. Ale baza była dla nas absolutnie nieosiągalna.

Wywoływaliśmy ją wielokrotnie, ale radiotelefony, których jak na ironię

mieliśmy aż trzy, uparcie milczały. Shera, który zaistniałą sytuacją martwił się

najbardziej, już od pół godziny, nie dając za wygraną, uparcie wzywał bazę.

— Spróbujmy na drugim kanale — powiedziała nagle Kryśka — może im

się tam w bazie coś przełączyło...

— ...Więc postanowiłem, że jutro do bazy schodzą Anka, Krystyna i ty

Jurku — poznałyśmy głos Ryśka. — To konieczne, inaczej Pakistańczycy się

zbuntują. Poza tym trzeba wynieść naprawdę dużo. Przede wszystkim dobre

żarcie. I śruby — to bardzo ważne, mogą być potrzebne wyżej. My jutro

idziemy dalej. To wszystko. Jesteś bliżej, to przekaż to babom. I jeszcze jedno

— jutro do godziny siódmej ma być zwinięty ich namiot.

—• Dobrze, Rysiu — usłyszałyśmy spokojny głos Jurka.

— To oni... — Krystyna była tak oburzona, że aż trudno jej

było mówić — rozmawiają sobie po cichu, ustalają wszystko

między sobą a potem — „przekaż to babom". Czy nie można

tego powiedzieć wprost? Przyjść do nas i porozmawiać?

Krystyna przywiązuje dużą wagę do sposobu załatwiania sprawy, do formy,

w jakiej dana rzecz jest podana. A poza tym ta nagła „zsyłka" była dla niej

zupełnym zaskoczeniem. Cholernie ambitna, uparta w dążeniu do celu,

Krystyna przez cały czas walczyła o każde wyjście, o każdą noc w wyższym

obozie. Fakt, że teraz kiedy wyprawa wkraczała w decydującą fazę, ona ma

schodzić do bazy, był dla niej prawdziwą klęską. Nie umiała ukryć swojej

rozpaczy.

Zdumiał mnie fakt, że decyzja Ryśka nie wywarła na mnie żadnego

wrażenia. Może dlatego, że jej się spodziewałam? Poza tym — już wcześniej

jasnym stało się dla mnie, że nie mamy szans na udział w pierwszych atakach.

Wiedziałam, że nikt nie jest zainteresowany naszym wejściem. Po prostu —

tak było i na nic zdałyby się protesty czy kurczowe czepianie się obozu III.

Czułam się świetnie i wiedziałam, że stać mnie na jeszcze wiele zejść i

podejść. Zejdziemy, jeśli trzeba. Zejdziemy i wrócimy tu za trzy dni, by

wywalczyć szczyt dla siebie.

— Słuchaj, powiedziałam do Krystyny — wejdziemy na tę górę, obiecuję

ci to, wejdziemy, żebyśmy miały siedzieć tu. do zimy.

— Nie żartuj — powiedziała smutno — żeby wejść, potrzebujesz dobrej

pogody, takiej, jak teraz. Myślisz, że tak będzie zawsze?

Shera, zdezorientowany, przysłuchiwał się naszej rozmowie. Szybko

wprowadziłyśmy go w sprawę.

— Ja także zejdę — oświadczył niespodziewanie. — Muszo

dopilnować moich ludzi. Zależy mi, żeby weszli, a jeśli nie będzie mnie z nimi

na dole, to może nie zmobilizują się do wyjścia.

— To nie ma sensu — tłumaczyłam — musisz iść z Tadkiem

i Ryśkiem. Masz cholernie duże szanse wejść na szczyt i mu

sisz to wykorzystać. Tego nie wolno ci stracić.

Wydawało mi się, że do tego momentu Shera nie zdawał sobie sprawy, że

my obydwie naprawdę chcemy wejść na szczyt. Dopiero rozpacz Kryśki go

przekonała. Spoważniał. Przestał namawiać nas, abyśmy w bazie wypiły za

jego zdrowie butelkę wina.

— Startujcie zaraz następnego dnia — mówił. — To będzie

ciężko, ale jesteście w stanie to zrobić... Idźcie maksymalnie

szybko. Moi ludzie będą szli za wami... Pogoda powinna się

jeszcze utrzymać.

Na niebie pojawił się księżyc. Oświetlił daleką Nanga Parbat, potem i my

znaleźliśmy się w jego zimnym blasku. W namiocie było zupełnie jasno i

trudno było mi zasnąć, zwłaszcza, że moje myśli, na przekór temu, że jutro

miałam schodzić do bazy, biegły dalej granią, aż poza tajemniczą Nun's Head.

s

.

76

Tajemnica Nun's Head (28-29 czerwca)

Schodziłyśmy w dół... Szybko mijały kolejne poręczówki, szybko

traciłyśmy wysokość. Każda chwila zbliżała nas teraz do bazy. Coraz wyżej

wznosił się nad nami szczyt — cel naszych marzeń. Grań za nami skrywała się

w mgłach. Chmury ogarniały Rakaposhi, uderzył wiatr; przywiał z góry drobne

lodowe igiełki.

Na kamieniach powyżej bazy powitało nas słońce. Szłam powoli, zmęczona

tym 2,5-kilometrowym zejściem. Była we mnie ziwierzęca chęć machnięcia

ręką na Górę i pozostania w bazie, ale była też świadomość, że każda godzina

spędzona na dole zmniejsza moje szanse na szczyt. Po pięciodniowym pobycie

w górach zejście na kilkanaście godzin do bazy było tylko dekoncentracją, nie

odpoczynkiem. Na dekoncentrację nie mogłyśmy sobie jednak pozwolić.

Wyraźnie psuła się pogoda. Od tylu dni Rakaposhi tak hojnie darzył nas

słońcem — kiedyś jednak musiało tego słońca zabraknąć...

Obserwowałam pole ponad „jedynką", ale nigdzie nie widziałam Jurka. Miał

wyruszyć z „trójki" zaraz za nami. Może coś się stało? A może jednak został w

obozie III?

— Na pewno — twierdziła Krystyna. — Jestem pewna, że

Rysiek dał się przebłagać. Grunt, że my zeszłyśmy.

Pakistańczycy porozkładali się na trawie koło kuchni. Ci, którzy zeszli

dzisiaj z „dwójki" byli zmęczeni, ale bardziej niż zmęczenie widać było na ich

twarzach, że mają wszystkiego dość.

' —- Jakie są wasze plany — zapytałam — wychodzicie jutro? Shami pokręcił

głową:

— Chyba odpoczniemy ze dwa dni. I tak w górach nie ma

pogody...

Rzeczywiście, mgły wisiały nisko i wyglądało na to, że wyżej sypie śnieg.

—? Shera mówił, żebyście startowali już jutro. Zależy mu na tym. A poza

tym — wy też chyba chcecie wejść na szczyt? Trzeba się spieszyć — Krystyna

usiłowała dodać im ducha.

— Shera! — machnął ręką Dok — Shera jest teraz wysoko

78

Wróciłam do namiotu, niosąc pęk śrub i trochę żywności.

— Weź jeszcze kartusze — Krystyna podała mi kilka ładun

ków butanowych — ja wezmę dwa akumulatory, te na górze

pewnie już całkiem siadły...

W sumie plecaki zrobiły się ciężkie — po 20 kg jak nic — stwierdziłam.

— Że też my nigdy nie możemy wyjść na lekko — złościła

się Kryska. — To żarcie jest stanowczo za ciężkie.

Było już późne popołudnie i na bazę nasunął się cień.

— To co, jutro wychodzimy — to było raczej stwierdzenie

niż pytanie. Krystyna powiedziała to zwyczajnie, ale wiedzia

łam, że przywiązuje do swych słów dużą wagę.

— Tak — powiedziałam — jutro idziemy do „tentu".

Nie było żadnych emocji, po prostu teraz, kiedy wszystko

praktycznie zależało od nas, ogarnął mnie spokój.

Nie myśl, że jest to wyjście na szczyt — mówiłam sobie — po

prostu wychodzimy. Dojdziemy, dokąd się uda.

— Siódma! — Krystyna poderwała się gwałtownie. — Czas

na łączność. Może wreszcie się odezwą...

Pobiegłyśmy na polanę. Momo akurat montował antenę. Kryska wzięła z

jego rąk radiotelefon:

— Obóz III, obóz IV, odezwijcie się. Odbiór.

W napięciu wsłuchiwałam się w szum radiotelefonu. Nic więcej nie było

słychać. Krystyna uparcie wywoływała... — Chłopaki, odezwijcie się do

cholery — mówiła. Coś zachrobotało.

— Stań gdzie indziej, ruszaj anteną — gorączkowo radziłam.

Fala uciekała i znów słychać było tylko szum. Pakistańczycy

otoczyli nas w milczeniu. Też słuchali.

— Wejdź na skałę! Podnieś radiotelefon nad głowę — teraz

komenderował Momo.

Znów ich słyszeliśmy. Dało się już rozróżnić słowa. Poznałam głos

Andrzeja:

— ...mamy obóz IV, mamy obóz IV, wysokość 6500 m, są w nim Rysiek,

Tadek, Shera... My wróciliśmy do „trójki"... jutro idziemy dalej...

— Jaki teren?! — krzyknęła Krystyna.

— ... Trawers Nun's Head w lodzie... długa poręczówka. Potem zjazd

przez szczelinę. Z powrotem trzeba prusikować. Potrzebne wam będą pętle.

Wyżej wygląda dobrze, jutro... — głos zanikł w narastającej fali trzasków.

Mają obóz IV! Założyli go, mimo marnej pogody! To było naprawdę

wspaniałe.

79

— Jutro pewnie założą „piątkę", pojutrze powinni atakować

— Krystyna była jeszcze pod wrażeniem rozmowy. — Żęby

tylko końcówka grani nie była zbyt trudna...

Wiadomość o założeniu „czwórki" podziałała dopingująco na

Pakistańczyków. Zaczęli się gwałtownie pakować.

— Jutro idziemy do „jedynki" — powiedział Shami.

Mimo że siedziałam teraz w bazie i czułam się trochę jak kibic, to jednak

ogromnie cieszyło mnie założenie „czwórki". Cóż, że nie brałam w tym

udziału. Nie miałam może osobistej satysfakcji, ale wyprawa, do której

należałam, przełamała kolejną barierę, gdzieś poza Nun's Head stanął następny

obóz. I to było teraz najważniejsze. .

Później Szwagry opowiedzieli mi o tym dniu:

Relacja Szwagrów

— Miałem schodzić zaraz za wami — mówił Jurek. — Byłem zły, ale

ostatnio rzeczywiście chodziłem wolno, więc nie protestowałem. Na szczęście

włączył się Andrzej: -

— Cóż to, Rysiu — powiedział — partnera mi zsyłasz z babami? Z kim się

będę wspinał? Jerzy też musi wejść na szczyt.

Rysiek zastanowił się, chyba zapytał o zdanie Tadka.

— Dobra, niech Jurek zostanie. Będą dwie trójki. Jak starczy

żarcia dla pięciu to i dla sześciu.

Odetchnąłem z ulgą.

— Pogoda nie była dobra, zwłaszcza rano — ciągnął Andrzej.

— Trochę padało i wiał wiatr, zdecydowaliśmy jednak, że

idziemy do góry. Poganiała nas po prostu mała ilość jedzenia

— nie mogliśmy pozwolić sobie na przeczekiwanie... Shera zaraz

po waszym zejściu zabrał się do zwijania namiotu. Pomogliśmy

mu, a potem, kiedy wszyscy byli już gotowi, kolejno ruszyliś

my granią. Zabraliśmy poręczówki, wyposażenie dla obozu IV

i trochę żarcia.

Początek drogi znaliśmy z rekonesansu. Dalej — było dość łatwo, nie trzeba

było poręczować, grań rozszerzała się, stawała się śnieżna. Poprzez nawiewane

od doliny Hunzy mgły widzieliśmy przed sobą wierzchołek Nun's Head. Spod

szczytowej grani opadało strome, lodowe zbocze. Wreszcie dotarliśmy na

przełączkę pod nim. Mieliśmy teraz do wyboru — albo wprost do grani i łoić

potem ostrzem, albo — z prawej strony narzucała się możliwość ukośnego

trawersu. Wciąż nie wiedzieliśmy, co jest dalej. Wejście na szczyt Nun's Head

mogło pociągnąć za sobą konieczność dużego obniżenia, nie mówiąc już o

trudnościach na grani. Zdecydowaliśmy, że spróbujemy trawersować...

Tadek umocował poręczówkę do skałek na przełączce i ruszył w górę

stromym lodem. Wkręcił śrubę, potem drugą, mocując do nich linę. Z góry

dobiegł dźwięk wbijanego haka. Ruszyliś -

80

my powoli, Tadka nie było już widać... Rysiek zatrzymał się na krawędzi

zbocza nad nimi:

— Hej — krzyknął do nas — wykręćcie śruby, będą potrzebne dalej.

Musimy założyć tu zjazd.

Z miejsca, gdzie stał Rysiek, widać było doskonale dalszą

drogę: trawers bardzo stromego zbocza i obryw nad wielką szczeliną. Tam

właśnie Tadek zakładał zjazd. W dole pod nami leżało śnieżne plateau,

przechodzące wyżej w szeroki grzbiet grani. Kolejno zjechaliśmy przez

obryw, było prawie pionowo, zwłaszcza pod koniec. Rysiek i Tadek poszli

już dalej, ruszyliśmy więc ich śladami. Gdy doszliśmy do nich stali na

wielkim, idealnie płaskim tarasie. — Rozbijamy obóz — powiedzieli.

Rozstawiliśmy namiot i Rysiek, Tadek i Shera już tam zostali, a my i

Jacek powoli poszliśmy z powrotem. Umówiliśmy się, że oni jutro

zakładają „piątkę", a nasza trójka podchodzi do obozu IV. Jeszcze

przedtem, z nowo założonej „czwórki" próbowaliśmy wywołać bazę —

ale nic z tego nie wyszło. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że nasze

akumulatory siadły. Do obozu III wróciliśmy szybko. Tylko to podejście

przez szczelinę było

nieprzyjemne — cholernie twardy lód. Wieczorem Jurek wpadł na

pomysł, żeby ogrzać akumulator nad płomieniem. Zacząłem go tak

podgrzewać, że w pewnym momencie z jednej strony zrobiła się jakaś

wypukłość — pewnie przypaliłem obudowę. Podłączyliśmy go do

radiotelefonu — było trochę po siódmej — i nagle usłyszeliśmy Kryśkę...

Siedząc przy ognisku, zapatrzona w snopy iskier, wybiegłam myślą

daleko w przód. Następne dni miały przynieść rozstrzygnięcie: od tego,

jak rozwinie się akcja w górze, zależało być może wszystko. Księżyc

zbliżał się do pełni... Pełnia była także, kiedy przyszliśmy do bazy... Już

prawie miesiąc walczymy na | tej Górze!

Co przyniosą następne dni? Dla mnie i dla Krystyny będzie to kolejne

wyjście z bazy, kolejny powrót w góry. A chłopcy? Jutro „wodzowie"

założą „piątkę", grupa z „trójki" przesunie się do obozu IV —

spekulowałam. Pojutrze... jest prawie pew-| ne, że zespół z „piątki" osiągnie

tego dnia szczyt. Chyba że grań okaże się trudna. Ubezpieczą kawałek i

wrócą. Wtedy może prowadzenie przejmie drugi zespół i wbrew

pierwotnym założeniom oni ruszą ku szczytowi.

— Jeśli będzie słaba pogoda, to chyba jutro się nie ruszą —

dobiegły mnie słowa Krystyny. — Ale my i tak startujemy,

prawda?

— Jeżeli będzie zła pogoda — powiedziałam — to wtedy

4 - Trudna góra...

8

1

wszystko się załamie. Będą musieli zejść, nie mają na górze żywności

na przeczekiwanie. Znowu wszystko zacznie się od nowa.

— Tak czy inaczej trzeba jutro ruszyć! — Krystyna zamknęła

dyskusję. — W razie czego pójdziemy tylko do „jedynki".

Nie miały sensu dalsze spekulacje. Zbyt wiele było niewiadomych w

tym dziwnym równaniu, w którym po jednej stronie były nasze szanse,

po drugiej ambicje i marzenia...

Równanie to zostało rozwiązane bez naszego udziału w ciągu

najbliższych dni. Moja własna gra miała tylko niewielki wpływ na jego

wyniki. A więc najpierw o innych, o dniach, które wyprawie przyniosły

pierwsze wejścia. A potem przyjdzie czas na moją opowieść.

W stronę szczytu (29 czerwca-3 lipca)

Początek akcji był zgodny z moimi przewidywaniami: następnego

dnia oba zespoły przesunęły się o jeden stopień wyżej. „Wodzowie" po

przejściu długiego, niezbyt stromego odcinka grani, odszukali jedyny

słaby punkt w barierze seraków, jaka podcinała plateau podszczytowe

— było to coś w rodzaju płytkiej dolinki — i pod ścianą szczytową

Rakaposhi na wysokości ok. 7000 m postawili namiocik obozu V.

Stamtąd wydawało się już blisko na niewielką przełączkę północno-

zachodniej grani, która jutro otworzyć im miała drogę do wierzchołka.

Tego samego dnia Szwagry i Jacek powtórnie podeszli do obozu IV.

Wiedzieli, że będą atakować jako drugi zespół, ustalili to dokładnie z

Ryśkiem:

• — My jutro idziemy na szczyt, a wy podchodzicie do „piątki" —

powiedział. — Potem my ze szczytu zejdziemy do obozu IV, a wy

przenocujecie w „piątce" i zaatakujecie pojutrze...

Tej nocy obozy II i III były puste. W „tencie" nocowałam ja z

Krystyną, piątka Pakistańczyków zajmowała obóz I.

30 VI

Tego dnia zespół z „czwórki" wyruszył wcześnie. Było zimno, szli

naprawdę szybko i osiągnęli obóz V już koło południa.

Relacja Andrzeja

— Nikogo nie zastaliśmy — opowiadał mi później Andrzej. — Łoją

chłopcy — cieszył się Jerzy — mają niezłą pogodę. Zaczęliśmy

gotować obiad — byliśmy diabelnie głodni, już od kilku dni stale

oszczędzaliśmy żarcia... Zaczęliśmy jeść i wtedy ... zobaczyliśmy ich

jak schodzą. Od razu wiedzieliśmy, że nie byli na szczycie, wracali zbyt

wcześnie, zresztą bardzo szybko byli przy nas i powiedzieli nam co się

stało:

— Za trudno — wyrzucił z siebie Rysiek. — Kawał trudnej grani —

trzeba by poręczować, pieprzyć się z tym dzień lub dwa, a na to nie

mamy czasu ani żarcia. Tadek też tak uwa-

83

ża — dodał, jakby się asekurując. Jedyne co możemy zrobić, to

przetrawersować plateau i próbować drogi pierwszych zdobywców.

— Zwijajcie namiot — pogonił nas Tadek — przenosimy

obóz.

Z żalem patrzyliśmy na niedokończony obiad. Znów robota na

głodno... Zaczęliśmy się na gwałt pakować, ale im ciągle było za wolno.

W końcu wzięli plecaki i ruszyli trawersem przez plateau w stronę

ukrytej w mgłach południowo-zachodniej grani.

— Nie szło mi się dobrze — wspominał Andrzej — miałem

cholernie ciężki plecak i ledwo lazłem, a Rysiek wciąż leciał

naprzód. I w końcu mu powiedziałem, że nie idę ani kroku da

lej, rzuciłem plecak i dodałem, że jeśli chce mieć obóz jeszcze

wyżej, to niech sam niesie teraz ten szpej. Najbardziej złościło

mnie to, że oni będą mieli miejsca w obozie, a my musimy za

raz wracać do „czwórki". Przecież to straszny kawał. Czułem,

że wrócimy późno...

Rysiek, widząc moją złość, zgodził się na obóz w miejscu, gdzie

rzuciłem plecak.

— To nawet nie będzie źle — powiedział — grań będzie

trochę chronić od wiatru. A ta szczelina — wskazał ręką wiel

kie śnieżne zapadlisko — to będzie dobry punkt orientacyjny...

Pomogliśmy im trochę rozstawić namiot, powrzucaliśmy do środka

przyniesione rzeczy i — ruszyliśmy w dół. — Włójcie, chłopaki —

krzyknąłem na pożegnanie. Będziemy za was trzymać. Jutro tu

wrócimy.

W obozie IV byliśmy późno — sporo czasu zajęła nam droga

powrotna, mimo że szło się w dół. Widocznie byliśmy już zmęczeni.

Mobilizował nas jednak fakt, że jutro oni atakują, a my —

podchodzimy do „piątki". Pojutrze miał być nasz dzień! Tej szansy nie

wolno było zmarnować. Wieczorem wywołaliśmy bazę ale bez skutku.

Ża to zgłosiła się Krystyna z „trójki". Trochę nas to zdziwiło, że już

jesteście z powrotem.

— Jutro nie możecie iść do „czwórki" — powiedział Krysty

nie Jacek. — My podchodzimy do „piątki", a grupa Ryśka zej

dzie ze szczytu do „czwórki". Musicie poczekać w obozie III

dzień... lub dwa.

Tej nocy obsadzone były wszystkie wyższe obozy. Tylko „tent" i

„jedynka" stały puste.

1 VII

Następny dzień należał do zespołu Ryśka. Nie mieli dobrej pogody,

był to chyba najgorszy dzień, jaki mieliśmy podczas

ostatniego wyjścia. Sypał śnieg, a wiatr był wyjątkowo silny. Zespół w

obozie V długo czekał na swoją szansę. Wyruszyli dopiero koło

dziesiątej.

Relacja Shery

— ... Jak zwykle obudziłem się pierwszy — napisał o tym dniu

Shera. — Był 1 lipca, szósta rano. Tadek spędził bardzo złą, bezsenną

noc, a Rysiek także nie spał dobrze. Na śniadanie mieliśmy znowu

niewielką ilość corn-flakes'ów, herbatę i biskwity. To było wszystko

czym dysponowaliśmy. (...) Nawet herbata się skończyła.

Na zewnątrz było straszliwie zimno, a wiatr wiał nawet silniej niż

wczoraj. Zdecydowaliśmy nie opuszczać namiotu przed ósmą,

pozostaliśmy więc jeszcze chwilę w śpiworach. Wreszcie około

dziewiątej trzydzieści opuściliśmy nasz namiot. Wiedziałem, że jest to

późno, ale nic na to nie można było poradzić. Ryszard wziął niewielki

plecak, w którym umieściliśmy flagi i aparaty fotograficzne. Po chwili

ruszyliśmy: jak poprzednio prowadził Tadek, ja szedłem w środku, a

Rysiek za mną. Tadeusz poprowadził około 200 metrów, po czym

zatrzymał się i poprosił mnie o zmianę. Wysokość i bezsenna noc

podko-Pały jego siły. Przewiązałem się z nim i ruszyliśmy dalej. Nie

było trudno, ale powierzchnia zbocza już rozmiękła i musiałem torować

w głębokim śniegu na stoku o nachyleniu 50 do 60°. Byliśmy stale

związani liną, a ponieważ Tadek nie czuł się najlepiej posuwaliśmy się

bardzo wolno. Zdecydowałem, że trzeba Się rozwiązać. Czułem się

pewnie bez liny i mogłem poruszać się szybko. Kiedy po chwili

spojrzałem w dół, zobaczyłem Tadka i Ryśka podążających za mną w

pewnej odległości. Zatrzymałem się, aby nieco zaczekać. (...) Kiedy

podeszli ruszyłem dalej. Wkrótce pojawiły się skałki. Był to bardzo

dobry znak, ponieważ czytałem, że wierzchołek jest głównie skalny.

Zacząłem myśleć o szczycie i o naszym sukcesie. Wspinaczka była

teraz stosunkowo trudna — niewielkie strome lodowe zachody prze-

platane kruchą skałą. (...) To była cudowna rzecz nie mieć kłopotów z

oddychaniem — byłem w znakomitej formie i kontynuowałem

wspinaczkę. Kiedy wszedłem w skalną partię byłem pewien, że jestem

bardzo blisko szczytu. Ostatni odcinek wymagał uwagi. Przechodząc

koło dużego płaskiego bloku zatrzymałem Się i wyryłem na nim za

pomocą czekana nazwę naszej wyprawy oraz swoje inicjały.

Usiłowałem wypatrzeć Tadka i Ryśka, ale nie widziałem żadnego ich

śladu. Ruszyłem dalej. Nie było wiatru, ale od zachodu napływały

chmury. Było późne popołudnie. Teraz już w każdej chwili mogłem

osiągnąć wierzchołek. Poruszałem się bardzo szybko, byłem

podekscyto-

84

85

wany — w końcu dotarłem do grani. Wiedziałem, że jest to grań

szczytowa. Poszedłem wzdłuż niej. Zatrzymałem się na najwyższym

punkcie. Byłem na szczycie Rakaposhi, 25 500 stóp powyżej poziomu

morza! Wokół nie było nic wyższego, strome urwiska opadały we

wszystkich kierunkach. Byłem pierwszym człowiekiem, który dotarł

tutaj po 21 latach. Byłem na szczycie!

(...) Widziałem stąd moje rodzinne miasto w dolinie Hunzy.

Przypomniało mi się dzieciństwo, kiedy będąc w domu patrzyłem na tę

majestatyczną górę i marzyłem, że zdobędę ją pewnego dnia. To

uczucie powtarzało się ilekroć wracałem do domu i spoglądałem na nią.

Mój ojciec był jednym z uczestników wyprawy Banksa w 1958 r., ale

znalazł się w grupie tych, którym nie udało się osiągnąć wierzchołka.

Od tej pory tym bardziej pragnąłem zdobyć tę górę. Dzisiaj marzenia

stały się rzeczywistością, byłem na szczycie Rakaposhi i patrzyłem w

dół na to miejsce, z którego jako dziecko tak często spoglądałem na

wierzchołek. (...) Grań, którą tu wszedłem ukryta była w mgłach. Gęste

chmury przesłoniły wszystko. Była godzina szesnasta. Nie widziałem

żadnego znaku Tadka i Ryśka. Uświadomiłem sobie swoją pomyłkę —

dałem flagę Ryśkowi i teraz musiałem czekać na nich, by móc

sfotografować się rasem z flagą mego kraju na szczycie. Zaczął wiać

wiatr — zszedłem więc na dół około 10 metrów, usiadłem i czekałem.

Czułem, że palce lewej nogi stają się drętwe. O szesnastej czterdzieści

pięć zobaczyłem Tadka i Ryśka posuwających się powoli granią.

Dopiero ten widok uświadomił mi moje osiągnięcie. Dotąd nie czułem

się w pełni szczęśliwy, nie ogarnęła mnie fala przemożnej radości, nie

miałem ochoty krzyczeć głośno, nie było zwycięskiej egzaltacji. (...)

Ale teraz, widząc ich podchodzących, zerwałem się i zacząłem wołać i

machać do nich. Idący z przodu — jak się później okazało Tadek —

pomachał w odpowiedzi. Około siedemnastej piętnaście był już przy

mnie. Tadek nie czuł się dobrze, a jednak doszedł! Jego twarz

wykrzywił szeroki radosny uśmiech, staliśmy klepiąc się nawzajem po

plecach. Wtedy przyszedł Rysiek, wziął mój aparat i zrobił kilka zdjęć.

Potem zabrał się za fotografowanie Tadek i przez następne 10 minut był

bardzo zajęty.

Przez ten czas chmury ogarnęły nas całkowicie. (...) Powoli

zaczęliśmy przygotowywać się do zejścia. Ruszyłem pierwszy, za mną

Tadek i Rysiek. Widoczność była nie więcej niż na 5 metrów. Było już

po osiemnastej i stawało się niebezpiecznie późno;

Relacja Jurka

— Czekaliśmy na nich z niecierpliwością — opowiadał mi

Jurek. — Było już późno, a ich ciągle nie było. Martwiliśmy

się, bo z obozu nie widać dalszej drogi i nie widzieliśmy, co się

u nich dzieje. Wreszcie pojawił się Shera — roześmiany, szczęś

liwy, dosłownie tańczył wokół namiotu. To była euforia,

ale przez nią nie doceniliśmy, jak bardzo jest wyczerpany...

Potem, kiedy robiło się już szaro, wrócili Tadeusz i Rysiek.

Tadkowi strasznie dokuczał kaszel, narzekał już od kilku dni,

a teraz wiatr i wysiłek znacznie jego stan pogorszyły.

Jasnym stało się wtedy dla nas, że zespół szczytowy nie jest w stanie

zejść dzisiaj do „czwórki". Sześciu w jednym namiocie... Trudno było

myśleć o tym bez lęku.

Shera poderwał się gwałtownie.

— Świetnie się czuję, pójdę do obozu IV — będzie więcej

miejsca. Zakręcił się i już go nie było. Nawet plecaka nie

zabrał! Trochę nas to zdziwiło, ale ostatecznie...

Ugotowaliśmy coś, a potem zaczęliśmy układać się na noc. Ciasnota

była niesamowita. Jacek wcisnął się w absydę, a my dosłownie

leżeliśmy jeden na drugim. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że mimo

niewygody zaczęliśmy zasypiać.

— W pewnym momencie wydało mi się, że ktoś woła — mówił

Andrzej. Wystawiłem głowę ze śpiwora — cisza. Ułożyłem się z

powrotem, ale krzyk po chwili się powtórzył.

— Wydaje ci się, to tylko mój oddech — uspokajał mnie leżący

obok Tadek.

Ale nie wierzyłem — rozsznurowałem namiot i wtedy wszyscy

usłyszeliśmy, że ktoś woła. Zaczęliśmy nawoływać — po pewnym

czasie przy namiocie pojawił się Shera — był zupełnie wyczerpany,

padł przed namiotem i trzeba go było po prostu wciągnąć do środka.

Zrobiło się jeszcze ciaśniej... Krótkimi, urywanymi zdaniami

opowiedział nam Shera swą przygodę.

Relacja Shery

(...) Droga do obozu czwartego była łatwa, cały czas wzdłuż plateau.

Ruszyłem w dół śladami zespołu Andrzeja. Zrobiłem chyba połowę

drogi, kiedy zaczęło padać. Jasne księżycowe światło zniknęło

momentalnie. Rozpoczęły się problemy. Z trudnością odnajdywałem

ślady. Zaskakujące, że nie było bardzo zimno, a wiatr ustał. Nie

zatrzymywałem się i powoli posuwałem się naprzód. Nie miałem

jednak wyczucia w jakim kierunku idę. Straciłem ostatecznie ślady i

pozostało mi tylko odnaleźć Nun's Head. Czas mijał szybko.

Spojrzałem na zega-

86

87

rek, była 21.00. Miałem wrażenie, że znajduję się gdzieś w pobliżu

obozu IV. Zrobiłem kolejną desperacką próbę i chodząc w kółko

usiłowałem znaleźć obóz, ale wszystkie wysiłki zawiodły. W końcu

zaprzestałem poszukiwań i zdecydowałem się wrócić do obozu V zanim

zagubię się całkowicie. Zawróciłem i z wielką trudnością ruszyłem po

swoich śladach do góry. Padało ciągle, ale niezbyt mocno. Osiągnąłem

obóz V koło 24.00. Po drodze wołałem o pomoc. Andrzej krzyknął w

odpowiedzi. Słysząc go uklęknąłem aby odpocząć. Czułem, jak wielką

rzeczą jest wrócić żywym.

* * *

Jak wąska jest tu, w górach wysokich, granica między bez-

pieczeństwem i ryzykiem — myślałem, podczas gdy długie godziny

nocy z wolna zbliżały nas do świtu.

— Jeśli jutro wy powtórzycie nasze wejście, będzie to dużo

większy sukces — powiedział w którymś momencie Rysiek. —

Po takiej nocy...

Tej nocy obóz IV stał pusty. Ja i Krystyna czekałyśmy w obozie III,

samotny Dok biwakował w obozie II. Reszta Pakistańczyków wróciła

już do bazy.

2 VII

Relacja Andrzeja

— Po prostu w pewnym momencie poczułem, że dłużej nie wy-

trzymam, nie mogłem się poruszyć — opowiadał dalej Andrzej. —

Zacząłem się zbierać. Było bardzo wcześnie, ale wolałem iść nawet po

ciemku, niż dalej tak się męczyć. Nie mogliśmy wiele ugotować, nie

było zresztą prawie nic do jedzenia. Było mi zimno, czułem to bardziej

niż zwykle...

— Żeby się nie odmrozić — przemknęło mi przez myśl.

Jacek szukał cardilanu, twierdził, że koniecznie musimy go używać.

Nie wiem dlaczego w końcu nie wziąłem go. A niech tam... Wyszedłem

z namiotu ostatni — była piąta — widziałem Jacka i Jurka, jak powoli

szli w kierunku grani. Ruszyłem za nimi i zaraz na początku poczułem,

że mam coś nie w porządku z nogami — zupełnie mi zdrętwiały...

Wtedy przypomniało mi się, że nie mam cardilanu — chciałem zawołać

Jacka, ale był już daleko, więc ruszyłem ich śladami. Zanim do nich do-

szedłem, już wiedziałem, że się odmrożę. Myślałem o tym jeszcze przez

chwilę, ale potem wyszliśmy na szeroką przełęcz, w górze widać było

grań. Zaczęliśmy wspinać się stromym sto-

88

i

kiem — cały czas na przednich zębach raków — szło się wspaniale.

Robiliśmy kilkanaście kroków, odpoczynek przez parę sekund i

znowu... Wszystkim nam odpowiadało to tempo i nawet nie zdawaliśmy

sobie sprawy, jak długo idziemy. W pewnym momencie zobaczyliśmy

skałki na grani, było już blisko. Na szczyt weszliśmy koło dziesiątej.

Tylko 5 godzin! Cieszyło nas doskonałe tempo, mieliśmy dużo lepszą

pogodę niż Rysiek, n zimno zmusiło nas do szybkiego marszu.

Czuliśmy się świet-nie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie jest to kres

naszych możliwości, że mamy jeszcze spory „zapas". Potem zrobiliśmy

zdjęcia — ale raczej dla zasady. Nie byliśmy pewni, czy coś z tego

wyjdzie.

Zejście... chyba byłem trochę w euforii, nie czułem zmęcze-nia,

zbocze wydawało mi się niezbyt strome, miejscami zjeżdżałem na

dupie... Jurek schodził cholernie wolno, widocznie nie czuł się dobrze.

Czekałem na niego co kawałek i — zjeżdżałem dalej. Przełęcz zbliżała

się szybko.

W obozie V byliśmy wcześnie. Przede wszystkim, zanim jeszcze

wzięliśmy się za gotowanie, wywołaliśmy Ryśka. Bardzo się ucieszył,

powiedział, że czuł się za nas odpowiedzialny, że bardzo chciał,

żebyśmy także weszli.

— Zaczekamy na was w „czwórce" — powiedział. — Teraz

odpoczywajcie, a jutro, zaraz rano, schodźcie. Potem słońce strasznie

daje w tyłek...

— Byliśmy bardzo szczęśliwi — mówił Jurek. — Kiedy jechałem na

tę wyprawę, wiedziałem, że mam małe szanse wejścia na szczyt. —

Niech wejdą najlepsi — mówiłem do Andrzeja — to i tak będzie nasz

wspólny sukces. Ale, oczywiście, każdy ma nadzieję, że to właśnie on

wejdzie. Ze mną było tak samo. Potem, kiedy Rysiek kazał mi schodzić

z wami z „trójki", pomyślałem, że to już koniec... Dobrze, że Szwagier

się za mną wstawił. Zostałem na górze i wejście na szczyt stało się

moim udziałem.

— Czułem, że z moją nogą jest coś nie w porządku, ale to z trudem

przebijało się poprzez ogromną radość — wspominał wiele dni później

Andrzej. — Dopiero, kiedy zdjąłem buty okazało się, że sprawa jest

poważna.

— Nie najlepiej to wygląda — powiedział mi Jacek — boję się, że

możesz! mieć kłopoty.

Dostałem cardilan i znowu przestałem o tym myśleć. Mieliśmy

szczyt i to było ciągle najważniejsze. Zbliżał się wieczór. Mogliśmy

spokojnie zasnąć.

Tej nocy, kiedy Szwagry i Jacek spali w obozie, V, w „czwórce"

nocowała grupa Ryśka i Krystyna, która podeszła samotnie z obozu III.

W „trójce" byłam ja i Dok, niższe obozy były puste.

89

I — Trudna góra...

3 VII

Relacja Andrzeja

— Nie udało nam się zebrać wcześnie rano — mówiłi

Andrzej. — Zmęczenie, reakcja na „spręż" poprzedniego dnia

psychiczny luz — to wszystko spowodowało, że grzebaliśmy się

długo. Bolała mnie noga, właściwie zaczęła boleć już w nocy

i obawiałem się, że trudno mi będzie schodzić... Zanim ruszy

liśmy na dół, zrobiliśmy jaki taki porządek: zostawiliśmy

w namiocie śpiwory i kurtki, wzięliśmy tylko trochę niepotrzeb

nego już sprzętu. Byliśmy przekonani, że po nas przyjdzie tu

następny zespół — wy albo Pakistańczycy.

Trawers plateau zajął nam trochę czasu — ślady Ryśka były zupełnie

zawiane i w miejscu, gdzie skręcało się w lewo, w za -głębienie, którym

plateau przechodziło w grań, wpadłem jedną nogą w szczelinę. Szliśmy bez

liny. Na szczęście skończyło się na tym jednym razie. Trochę niżej spotkaliśmy

idącą do góry Kryśkę. Była zmordowana.

— Daleko jeszcze? — zapytała. — Chyba umrę w tym słońcu...

— Jeszcze trochę do góry i potem trawers plateau — powiedziałem —

jakieś dwie, trzy godziny. Idź naszymi śladami, tylko uważaj na szczeliny.

Kryśka zgnębiona ruszyła dalej.

— Sama idziesz — zawołałem — gdzie Anka?

— Prosiłam Sherę, żeby ją pogonił — przystanęła, opierając się na

czekanie. — On wyszedł z „czwórki" jeszcze przede mną chciał zejść dzisiaj

do bazy i zmobilizować swoich ludzi. Jak spotka Ankę to powie jej, że ma iść

od razu do „piątki"...

Zbiegaliśmy teraz szybko, w dole widać było plamkę obozu IV. Byliśmy już

blisko, gdy na lodowym zboczu Nun's Head pojawiła się samotna sylwetka.

Patrzyłem przez chwilę, jak zjeżdża przez obryw. Ale potem byliśmy już w

obozie. Gratu-lacje, prawdziwa radość Ryśka i Tadka, jakieś jedzenie i chao-

tyczna relacja z naszego wejścia.

— Jestem z was dumny — powiedział Rysiek.

Siedząc na rzuconych w śnieg plecakach widzieliśmy, jak

z wolna podchodzisz do obozu. Byłaś zmęczona, widać było, że

idziesz z trudem... Krystyna dochodzi już pewnie do „piątki" -

przemknęło mi przez myśl. Pomyślałem, że trudno ci będzie ją

dogonić.

Gratulowałaś nam, cieszyły nas twoje słowa, poprzez nie nasza radość stała

się jakby pełniejsza. Nie pomyślałem jednak wtedy, że podczas gdy my

możemy się już bezkarnie cieszyć

90

y dopiero jesteś w połowie drogi i że najtrudniejsze, decydują-e chwile są

jeszcze przed tobą.

— Szwagry, zostaniecie z Anką — powiedział Rysiek. — Nie

a sensu, żeby dzisiaj szła wyżej... My z Jackiem schodzimy eraz, a wy jutro

rano zwiniecie „czwórkę" i ruszycie za nami.

owodzenia, trzymajcie się.

Przez chwilę obserwowałem ich, jak kolejno wspinają się rzez obryw,

wydawało się, że robią to strasznie wolno. Ale otem zaczęłaś gotować i to

pochłonęło całkowicie moją uwagę.

yliśmy tacy głodni... Z wolna zapadał zmierzch.

Noc zastała samotną Krystynę w obozie V, mnie i Szwagrów w „czwórce".

Grupa Ryśka zajmowała obóz III, Dok i Shera późnym popołudniem dotarli do

bazy.

* * *

W ciągu następnego dnia grupa Ryśka osiągnęła bazę, w dwa dni później

dołączyły do nich Szwagry. Dla nich wszystkich przygoda już się zakończyła.

Tylko dla Krystyny i dla mnie akcja górska trwała o kilka dni dłużej. O tych

dniach chcę teraz opowiedzieć.

Same i samotne (29 czerwca-5 lipca)

...osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia kroków. Gwałtowne

uderzenie wiatru wytrąciło mnie z równowagi. Zimno! Pochylona nad

wbitym w śnieg czekanem osłoniłam twarz przed tumanami śnieżnego

pyłu.

Jak daleka jest droga do obozu V! Szłam już długo, a krawędź plateau

wciąż wznosiła się wysoko nade mną. Prawda, że namiot „czwórki"

dawno zmienił się w małą pomarańczową plamkę, a turnia Nun's Head

spłaszczyła się. Ale ściana szczytowa Rakaposhi była jeszcze daleka i

nieczytelna, a dostępu do niej wciąż bronił gigantyczny obryw seraków.

Przede inną była tylko gładka śnieżna powierzchnia przedziwnie

porzeźbiona przez wiatr, który hulał tutaj zupełnie swobodnie. Idąc

zostawiałam za sobą głęboką linię śladów, ale natychmiast po moim

przejściu wiatr zaczynał swoją pracę i wiedziałam, że za godzinę zbocze

będzie znów czyste.

...Samotna dziewczyna powoli brnie przez wielką śnieżną

płaszczyznę. Wysokość: 7000 metrów. Nie prowadzą jej żadne ślady. W

górze szczyt dymi białym pióropuszem, wysoko stojące słońce zalewa

wszystko niegrzejącym światłem.

Tak musiało to wyglądać dla kogoś obserwującego moją drogę. Ale

wiedziałam, że nikt mnie nie obserwuje.

— Chłopcy z „czwórki" zwijają teraz obóz — myślałam —

pozostawią nam tylko nietrwały ślad po namiocie i śmieci rozrzucone

wokół przez wiatr. Ich celem jest już tylko zejście w dół, do bazy, będą

tam za dwa, może trzy dni.

Wyżej ode mnie w górach była teraz tylko Krystyna. Może czekała na

mnie w „piątce", może zbliżała się już do szczytu — to nie było w tej

chwili ważne. Miałam jeszcze wiele czasu do osiągnięcia obozu V —

setki razy odliczać będę po dwadzieścia kroków, by po każdej

dwudziestce złapać głębszy oddech i odpocząć. Chciałam raz jeszcze

przebiec myślą wszystko, co wydarzyło się ostatnio, chciałam przyjrzeć

się każdemu szczegółowi. Chciałam uzyskać jednoznaczną odpowiedź

na nurtujące mnie pytania.

\

Wychodziłyśmy z bazy pełne obaw. Ciężkie chmury wisiały

92

nisko, noc była ciepła, strumyk w bazie szemrał wesoło, mówiąc nam,

że wyżej także jest ciepło. Ale wyjście to była jedyna szansa, więc

wyszłyśmy w końcu z ciężkimi plecakami, jeszcze zmęczone po pracy

ostatnich dni i trochę rozżalone na Ryśka. W miarę jak podchodziłyśmy

żal przechodził w złość i w obozie I byłyśmy w całkiem dobrym czasie.

Krótki odpoczynek i w górę. Słońce paliło już ostro i Krystyna zaczęła

czuć się słabo. Męczyło ją straszne pragnienie — jadła śnieg, piła

ściekającą ze skał wodę, wszystko na próżno. Do „tentu" dotarła ledwo

żywa. W „tencie" zastałyśmy bałagan. Podłoga pełna resztek, menażki

potwornie brudne. Krystyna przygotowywała picie, a ja myłam garnki,

wyrzucałam śmieci, porządkowałam żywność. W dole widziałam

podchodzących powoli do jedynki Pakistańczyków.

— Ależ się wloką — myślałam — znów wyszli za późno.

Reszta dnia minęła nam szybko. Kładąc się spać powiedzia

łyśmy sobie na dobranoc: jutro do „trójki".

Ranek był pogodny i bardzo zimny. Krystyna zaczęła gotować, a ja

pakowałam plecaki.

— Wyrzuć ode mnie konserwy — powiedziała Krystyna —

nie mogę chodzić z takim worem. Wczoraj ledwo doszłam. Dzisiaj

też nie czuję się dobrze — w głosie jej był smutek. — Nie

wiem co mi jest, ale jeśli to znowu te same kłopoty to...

Nie dokończyła, a ja w tym momencie pomyślałam, że jeśli teraz

naprawdę się rozłoży to będziemy miały cholernego pecha.

Pierwsza ruszyła w górę Krystyna. Czekałam chwilę aż przepnie się

na następną poręczówkę, potem ruszyłam za nią. Dogoniłam ją przy

skałkach. Grzebała w plecaku.

— Zapomniałam gogli, zostały w namiocie. Może masz dwie pary?

— Mam jakieś zapasowe, ale się rozlatują — powiedziałam. —

Musisz się wrócić, to przecież niedaleko...

Krystyna ze złością zrzuciła plecak z ramion.

— Schodzę — powiedziała.

Kolejne poręczówki zostawały pode mną. Tyle razy przemierzałam

tę drogę, że każdy jej fragment znałam na pamięć. Trawers, podejście

pod grań i znów trawers. W dole maleńka sylwetka Krystyny. Dużo

niżej, nad „jedynką", widziałam jednego z Pakistańczyków. Reszta

pewnie zaspała.

W obozie II zaczekałam na Kryśkę. Przyszła w niezłej formie.

— Chyba mi przeszło — poinformowała mnie radośnie.

Ruszyłyśmy dalej. Poręczówki na trawersie turni, potem upał

na plateau i twardy lód w kuluarze wyprowadzającym na grań.

Zaczęłam czuć się zmęczona, plecak stawał się coraz cięższy...

93

Za sobą widziałam Doka, który, mimo że startował dziś z „jedynki", już nas

dogonił. Szedł jak maszyna. Minął mnie kilka poręczówek pod obozem.

— Idź powoli i cierpliwie — powtarzałam sobie. — Obóz III

już niedaleko, tam będzie można odpocząć.

W obozie trafiłam na kłótnię. Krystyna, stwierdziwszy, że Dok przyszedł

zupełnie na lekko, wygarnęła mu to prosto w oczy:

— Jeśli chcesz iść na szczyt, musisz przynieść z dołu żywność. Wiesz

przecież, że na górze nie ma żarcia... Uważam, że powinieneś zejść do

„dwójki" i jutro przyjść tu z żywnością.

— O key — powiedział w końcu Dok. Wydawało się, że nie rozumie

pretensji Kryśki. Bez pożegnania ruszył na dół.

Po południu poczułam, że jestem chora. Dreszcze, gorączka i uczucie

zupełnego rozbicia. Nie mogąc namówić mnie do pomocy, Krystyna sama

zabrała się za gotowanie. Nie chciałam jeść, byłam tylko senna. Może sen

pomoże?

Wieczorem, kiedy udało nam się wywołać obóz IV, Jacek, który był tam

razem ze Szwagrami powiedział nam, że próba ataku szczytowego się nie

powiodła, że zdecydowali się przetrawersować do drogi angielskiej, że jutro

grupa Ryśka tamtędy atakuje. Przekazał nam także, że musimy poczekać w

„trójce".

Obóz IV, według ich obliczeń, miał być zajęty przez najbliższe dni. Dla nas

jutro i pojutrze nie będzie tam jeszcze miejsca...

Noc upłynęła mi na walce z sennymi koszmarami. Gorączka nie spadała.

Język i dziąsła pulsowały bólem. Świecąc sobie czołówką grzebałam w

namiotowej apteczce. Połykane na sucho tabletki stawały w gardle.

Ranek nie przyniósł poprawy. Do tego popsuła się jeszcze pogoda — wiał

silny wiatr i chwilami padał śnieg. Co u' chłopaków? Powinni wczoraj albo

dzisiaj wchodzić. Czy im się uda?

Śniadania nie jadłam. Chciałam spać, spać jak najdłużej, nie słuchać

narzekania Krystyny, że dzisiejszy dzień to strata, że jeśli załamie się pogoda

to stracimy Górę. Miałam tego już dosyć. Zasnęłam. Obudził mnie dopiero

brzęk menażek. Krystyna przygotowywała obiad. Czułam się lepiej, gorączka

spadła, pozostała tylko słabość i krwawiące dziąsła.

—? Trzeba jutro iść do „czwórki" — usłyszałam. — Trzeba zobaczyć, co

się tam dzieje, nie możemy siedzieć tu dłużej Dasz radę?

— Czy dam radę? — O Boże, skąd mogę to wiedzieć?

Spróbuję — powiedziałam, żeby coś powiedzieć.

Rano Krystyna gwałtownie zaczęła się ubierać. Wyglądało na

to, że jej się bardzo spieszy. Było zimno, z żalem rozpięłam śpiwór i

wyciągnęłam rękę po zawieszone na kalenicy namiotu okulary. Były

pokryte grubą warstwą szronu. Czekając, aż od-tają w cieple śpiwora,

leżałam spokojnie. Krystyna popatrzyła na mnie badawczo.

— No, co jest z tobą — pytanie było krótkie i ostre —

idziesz ze mną czy chorujesz i zostajesz? Muszę wreszcie wie

dzieć, czego się mam trzymać...

To pytanie było jak smagnięcie bicza. Czując, że coś we mnie

lodowacieje, odpowiedziałam siląc się na spokój:

— Oczywiście, idę.

Ale w naszych planach nie było właściwie tego dnia dojścia do

„czwórki". Chciałyśmy tylko dojść możliwie daleko, zobaczyć, co się dzieje

wyżej i zostawić tam ładunki. Jako drugą ewentualność miałyśmy dojście

do obozu IV z żywnością i akumulatorami i powrót do „trójki", aby zwolnić

namiot w obozie IV. Tak czy inaczej miałyśmy powrócić do „trójki".

Zostawiłyśmy w związku z tym swoje ciepłe rzeczy, a zabrałyśmy tylko

żywność i sprzęt. Wyszłyśmy koło dziewiątej. Było już ciepło, grani

powyżej nas czepiały się mgły. Czułam się słaba jak mucha. Z wysiłkiem

robiłam po parę kroków, by potem przez dłuższą chwilę odpoczywać.

Wydawało mi się, że może poruszam się szybko i dlatego się męczę, ale

Kryśka z każdą chwilą oddalała się ode mnie. Po pierwszym spiętrzeniu

grani zaczekała na mnie.

— Chyba nie powinnaś iść dalej — usłyszałam. — Masz fatalną formę.

— Pójdę jeszcze trochę — stwierdziłam. Spróbuję się prze-móc.

— No, jak chcesz — rzuciła Kryśka.

Na początku długiej poręczówki prowadzącej do trawersu Nun's Head

zaczekała na mnie po raz drugi. Musiała długo czekać, bo wlokłam się

okropnie.

— Zostawię tu ładunek i wracam — wysapałam.

— Ja pójdę jeszcze trochę — Kryśka czuła się świetnie —

a ty wracaj. Spotkamy się w „trójce".

Granią od obozu III zbliżał się do nas Dok. Wytrwał widocz-nie w

„dwójce", mimo że jego koledzy zeszli już do bazy, i dzisiaj

wcześnie rano ruszył do góry. Szedł szybko. Naprawdę, można mu było

zazdrościć kondycji. Wkrótce był przy nas. Od strony doliny Hunzy

napływały mgły. Przez chwilę obserwowałam Kryskę i Doka

podchodzących powoli stromym zbo-czem, potem zrobiło mi się zimno.

Powoli wstałam, umocowałam swój ładunek, raz jeszcze spojrzałam na

ginącą już w chmurach grań. Trzeba było wracać. Zbliżał się wieczór.

Krystyna powinna była już dawno wró-

94

95

cić. Dok, który zawrócił prawie ze szczytu Nun's Head, był już od

dawna w namiocie. Czemu jej nie ma? Wiejący cały dzień wiatr

ucichł, a chłód zbliżającej się nocy rozpędził mgły. Grań była

doskonale widoczna, ale na próżno wypatrywałam partnerki. Czyżby

się coś stało!

Około siódmej zdecydowałam się na poszukiwanie. Dok pro-

testował:

— Jest pewnie w „czwórce" — mówił — nie ma się o co

martwić...

Wędrując po grani uważnie wypatrywałam, czy nie zauważę śladów

obsunięcia. A może zobaczę ślad niknący w jednej z kilku szczelin

przecinających grań? Nie zauważyłam jednak niczego. Ale w trakcie

tych poszukiwań zaczęłam myśleć o sytuacji inaczej. Siedząc na

niewielkiej przełączce obserwowałam, jak z wolna wszystko wokół

pogrąża się w mroku i myślałam, że być może niepotrzebnie się o

Kryśkę martwię. Po prostu jest teraz w „czwórce", zadowolona, nie

myśli dłużej o tym, co pozostało za nią. Być może któryś z chłopaków

pójdzie z nią jutro do „piątki", pojutrze pójdą na szczyt. A może

pójdzie sama? Jest tak zawzięta, że zrobi to z pewnością.

Usłużna pamięć podsuwała kolejne obrazy — najwyraźniej ostatni:

nasze pierwsze podejście do „trójki", Krystyna uparcie eskortująca

Jurka, nie zważająca ani na to, że nie ma dla niej miejsca w namiotach

„trójki", ani na to, że będę musiała wracać samotnie do obozu II.

— Ja idę do góry, a ty możesz wracać — powiedziała mi

wtedy.

Troska o zmęczonego partnera? A może tani „zakup" nocy w

wyższym obozie? Aklimatyzacja się liczy!

Ale gdy wracałam z powrotem znów przeszukiwałam grań. Może

jednak coś się stało?

* * *

Ranek znów był pogodny. Mimo wczorajszej świetnej kondycji Dok

stracił przez noc cały zapał do dalszej drogi. Bolała go głowa i w

ogóle oklapł zupełnie.

— Mam słabą aklimatyzację — tłumaczył mi. — Poza tym,

mnie wystarczy, że wejdzie Shera. Ja mam jeszcze czas, to do

piero moja druga wyprawa.

Energicznie zbierałam się do drogi. Na wszelki wypadek zabrałam

trochę ciepłych rzeczy Krystyny. Powodowały mną wyrzuty sumienia

— jakże mogłam myśleć o niej wczoraj tak źle.

Szło mi się już zupełnie dobrze. Gdyby nie głód, spowodowany

dziwną chorobą dziąseł, rwałabym do góry jak na skrzyd-

96

łach. Szybko przeszłam znany mi już odcinek grani. Nagle do-

strzegłam schodzącą z uskoku Nun's Head postać. Częste odpo-

czynki, kilkumetrowe obsunięcia się wzdłuż poręczówki — wszystko

to wskazywało na ogromne zmęczenie. Po chwili poznałam Sherę.

Przyspieszyłam gwałtownie i wkrótce byłam już blisko niego. Od

razu wiedziałam, że wraca ze szczytu. Udało się!

Siedząc koło niego na śniegu pytałam o wiele rzeczy. Weszli

wszyscy — to najważniejsze. Dwa ataki, dzień po dniu... Nie jest

zbyt trudno.

— A Krystyna?

— Krystyna wystartowała już do „piątki" — wykrztusił z siebie

Shera. — Musisz ją gonić, wyrzuć co możesz z plecaka i idź jak

najszybciej. Powodzenia!

Ruszył w dół zataczając się. Grań była wąska i eksponowana...

Zostawiłam plecak i towarzyszyłam mu aż do poręczówek. Tam był

już bezpieczny.

Podchodząc z powrotem w górę czułam wzbierającą złość. Czemu

nie zaczekała na mnie w „czwórce"? Co pognało ją znowu wyżej?

Gdyby była chociaż łączność, można by wtedy coś ustalić, ale tak?

Wiedziałam już, że do piątki dziś nie zdążę i po raz drugi

pomyślałam, że moja partnerka postawiła na mnie krzyżyk.

Trawers Nun's Head był bardzo eksponowany. Ostrożnie prze-

kradając się w stronę poręczówki modliłam się, aby nie osunął się

śnieg. Z ulgą wpięłam się w linę. W dole widziałam obóz IV, a w nim

poruszające się sylwetki chłopaków. Długi zjazd, szczelina, mozolne

podejście do obozu. Podchodziłam powoli, nikt nie zwracał na mnie

uwagi...

Chłopcy wyglądali jak straszydła, widać było po nich trudy szczytu.

Chciałam pokazać im, że cieszę się z ich wejścia, gratulowałam im,

byli naprawdę szczęśliwi. A potem nagle, w otocze-iniu tych

szczęśliwych ludzi, poczułam się straszliwie samotna.

Jacek stanowczo sprzeciwił się mojej dalszej drodze.

— Do „piątki" pójdziesz jutro. Dziś nie zdążysz albo dojdziesz

nocą — perswadował.

— Partnerka poczeka — rzucił Tadek — dzisiaj jej się tak

spieszyło, to jutro będzie czekać... Co kto lubi...

— O trzynastej nie było z nią łączności — włączył się Rysiek —

pewnie jeszcze nie doszła. Spróbujemy teraz, o czternastej.

— O tak, Palmosia bierze dzisiaj w dupę — roześmiał się Andrzej.

— Spotkaliśmy ją na miejscu starej „piątki", mało nie płakała jak jej

powiedziałem, że ma jeszcze trzy godziny drogi.

O czternastej Rysiek wywołał Krystynę. Właśnie dotarła do

„piątki".

— Jest Anka — poinformował ją krótko — pogadajcie sobie.

9

7

— Jak się czujesz? — usłyszałam.

— W porządku — odpowiedziałam — ale do „piątki" przyjdę jutro,

dziś jest już za późno. Jeśli chcesz, zaczekaj na mnie. To wszystko.

— Zaczekam — usłyszałam. — Zatem do jutra. Cześć.

Zostali ze mną w „czwórce" Andrzej i Jurek. Byli bardzo

głodni. Gotowałam im jedzenie, cierpiąc prawdziwe męki głodu. Sama

musiałam poprzestać na słodkiej kawie. Rozpacz!

— Anka, nie przyszło ci do głowy, że Kryska może jutro

pójść sama? — wyciągnięty w śpiworze Andrzej najwyraźniej

mnie prowokował. — Rysiek namawiał ją do solowego wejścia.

Sam słyszałem.

— Jeśli ona pójdzie jutro, to ja pojutrze — rzuciłam chłodno.

I pomyślałam:

— Jeśli ona pójdzie jutro sama, to nigdy więcej nie zwiążę

się z nią liną. To będzie koniec naszego zespołu.

* * *

„Koniec naszego zespołu" — musiałam chyba powiedzieć to na głos,

bo jego dźwięk gwałtownie przywołał mnie do porządku. Boże, jak

zimno! Trzeba się ubrać, bo za chwilę będzie ze mnie jeden wielki

sopel. Wiatr szarpał anorakiem, wyrywał mi go z rąk, zachowywał się

wyraźnie wrogo. Krawędź plateau była już blisko. Z prawej strony lśniła

w słońcu ogromna lodowa zerwa, osypywały się przez nią pyłówki.

Przed sobą widziałam teraz coś w rodzaju płytkiej dolinki — tylko

poprzez nią osiągnąć można było śniegi plateau. Wielkie szczeliny,

częściowo ukryte pod śniegiem, fantastyczne kształty seraków,

przedziwne rzeźby śnieżne, uformowane przez wiatr — ten teren był

niebezpieczny, ta piękna biała powierzchnia kryła pod sobą groźne

głębie i zapadliska, których położenia nikt nie odgadnie. Z lę-kiem

posuwałam się naprzód, szłam napięta i skoncentrowana, sama ze swoją

samotnością. Dopiero gdy stanęłam na miejscu starej „piątki" ogarnęło

mnie miłe poczucie bezpieczeństwa. Od dołu podchodziły chmury,

krawędź plateau, która oglądana z góry była delikatną śnieżną koronką,

z wolna rozmywała się w mgłach. Trzeba iść szybko, póki jest dobra

widoczność odnaleźć maleńki namiot obozu V, bo później, gdy chmury

zgęstnieją, będzie to chyba niemożliwe. Torowanie męczyło —

zapadałam się po kolana, czasami głębiej. Plateau było olbrzymie, po-

fałdowane tak, że wielokrotnie podchodziłam do góry, aby za chwilę

obniżyć się na dno kolejnego zagłębienia. Coraz silniej sze uczucie

głodu odbierało mi siły. Skalne żebro, u podnóża którego powinien stać

obóz, ginęło już w chmurach.

Szłam powoli, automatycznie. Skądś pojawiło się dziwne po

98

czucie nieograniczonej ilości czasu, jaką dano mi do dyspozycji. A

także pewność, że znajdę obóz V... Idąc zastanawiałam się, czy

spotkam w obozie Krystynę. A jeśli będzie, to czy rzeczywiście

czekała? A może po prostu źle się czuła? Zagadnienie naszej

wewnętrznej zespołowej solidarności, w którą dopiero na tej

wyprawie po raz pierwszy zwątpiłam, było dla mnie niesłychanie

ważne. Chciałam rozwiązać ten problem zanim dojdę do „piątki".

Myślałam o tym w czasie kolejnego podejścia i w momencie, gdy w

leżącej w dole niecce dostrzegłam pomarańczowy namiocik, nagle

nabrałam przekonania, że obóz będzie jednak pusty. Szczyt był

przecież tak blisko...

Usiadłam na śniegu. Już wiedziałam, jak to będzie za chwilę —

podejdę do namiotu, nikt nie odezwie się ze środka, powoli rozwiążę

rękaw. Moim towarzyszem przez długie godziny będzie tylko wiatr

grający na linkach namiotu.

Spokojnie, nie spiesząc się, zbliżałam się do obozu. Czułam

ogarniający mnie chłód. Ale o dziesięć kroków od namiotu wszystko

się zmieniło — nagle zauważyłam Kryśkę, która gwałtownie

otwierała wejście. Coś do mnie wołała. Nie słyszałam co mówi, w

ciągu sekundy zapomniałam o poprzednich rozważaniach. A więc

czekała! Ogarnęła mnie fala ciepła.

Relacja Krystyny

— ... Dlaczego nie wróciłam do „trójki"? — Krystyna przed-| stawiła

mi potem swój punkt widzenia. — Widzisz, ja już taka jestem, że jak

idę to idę... Chciałam dojść do „czwórki", zobaczyć, co się tam dzieje...

Miałam zresztą żywność i akumulatory, to trzeba było zanieść, i

dlatego, kiedy powiedziałaś, że wracasz, poszłam dalej. Potem zawrócił

Dok — może bym z nim wróciła, bo pogoda się psuła, ale —

zobaczyłam w dole namiot. Doszłam do umocowanej do śrub

poręczówki. Zjechałam przez obryw — do obozu było już blisko. W

namiocie zastałam zespół Ryśka — byli zmęczieni i bardzo głodni.

Musiałam się trochę nimi zająć, zaczęłam gotować, oni opowiadali i —

zrobiło się późno. Zdecydowałam, że zostanę z nimi. Następnego dnia

pogoda była dobra. Zebrałam się wcześnie, bo było ciasno w czwórkę

w jednym namiocie. Chłopcy twierdzili, że do obozu V jest niedaleko,

pomyślałam więc, że ty na pewno zdążysz dojść do „piątki" z obozu

III. Zakładałam, że wyruszysz wcześnie. Shera postanowił zejść do

bazy, aby pogonić swoich, więc prosiłam go, żeby ci powiedział, że idę

do „piątki" i że się tam spotkamy.

— Rzeczywiście, ciągnęło mnie do góry, zwłaszcza, że Rysiek

mówił mi, że droga nadaje się idealnie do samotnego wejścia.

9

9

Gdybyś nie przyszła wczoraj do „czwórki", poszłabym na szczyt sama.

Ale tak zaczekałam na ciebie i uważam, że jestem w porządku.

* * *

... W nocy przyszedł wiatr. Jego wściekłe uderzenia szarpały

namiotem, łopot materiału był nie do zniesienia. Schowane głęboko w

śpiworach w pół śnie pół jawie przeżywałyśmy jutrzejsze wyjście. Jutro

szczyt miał być nasz! Co będzie, jeśli wiatr się nie uspokoi lub jeśli

załamie się pogoda? Krystyna co pewien czas sprawdzała, która

godzina. Noc wlokła się, uderzenia wiatru nie słabły. Dopiero koło

ósmej postanowiłyśmy jednak spróbować. Zdecydowałyśmy się nie

brać liny ani żadnego sprzętu. Musiałyśmy iść szybko...

Po raz pierwszy w życiu zakładałam raki w namiocie. Krystyna była

już na zewnątrz, słyszałam jak skrzypi śnieg pod jej nogami.

— Ja już pójdę — powiedziała — jest strasznie zimno, nie chcę

czekać.

Nie odpowiedziałam, zajęta walką z zalodzonymi taśmami, palce

miałam jak z drewna, trudno było o precyzyjne ruchy. Wreszcie

jednak... Wypełzłam z namiotu. Wiatr uderzył w twarz przypominając,

że to już 7100 metrów. Krystyna kilkadziesiąt metrów dalej niezwykle

powoli brnęła w kierunku grani, chwilami niknącej w tumanach

zwiewanego śniegu. Z trudem zawiązałam zalodziony rękaw namiotu.

Plecak, czekan — już wszystko. Nie miałam tu już nic do zrobienia.

Trzeba było

iść.

Pierwsze kroki były trudne, już po paru metrach czułam zmęczenie,

wydawało mi się, że plateau kołysze się jak pokład ogromnego statku. Z

nisko opuszczoną głową szłam powoli, starając się wykorzystywać

ślady Krystyny. Śnieg był sypki, puszysty, okrutnie zimny. Plateau było

jeszcze w niebieskawym cieniu, tylko grań przed nami oświetlało już

słońce, zapalało iskry w śnieżnych pióropuszach zwiewanych przez

wiatr. Słońce! Znaleźć się w jego zasięgu, choć na chwilę poczuć jego

ciepło. Wiedziałam, że to tylko złudzenie, tam, na grani, szalał wiatr,

tam będzie równie zimno jak tu, a jednak automatycznie

przyspieszyłam i szłam nierównym poszarpanym tempem aż do chwili,

gdy zastopowało mnie strome podejście w głębokim śniegu. Ciężko

dysząc z wolna posuwałam się naprzód. Wielki wysiłek nie dawał mi

jednak ciepła, wręcz przeciwnie — moje stopy stały się jak z drewna, z

całych sił uderzałam o buty czekanem, ale bez rezultatu. Narastał we

mnie lęk.

Kilka metrów dalej śnieg oświetlony był słońcem. Już gran: Szeroka

śnieżna grzęda wyrastała z plateau i biegła gdzie;

w górę. Wiedziałam, że prowadzi do szczytu. Gdzieś tam jest ukryty

w chmurach cel, do którego od wielu dni tak uparcie dążyłam.

Dopiero teraz, stojąc samotnie na szerokim siodle przełęczy

uświadomiłam sobie, że za kilka godzin wszystko się rozstrzygnie.

Tysiące drobnych fałd wyrzeźbił wiatr na ogromnym skłonie przełęczy.

Moje raki niszczyły niektóre, na innych pozostawiały tylko drobne

ślady. Dlaczego nie widzę śladów Kryski? Może szła inaczej?

Mimo tumanów zwiewanego śniegu dostrzegłam jej sylwetkę nieco

wyżej na zboczu. Szła powoli, bez odpoczynków. Świadomość, że

z każdą chwilą oddala się ode mnie jedyna żywa istota jaka mi

towarzyszy, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Dokładnie

pamiętałam poprzednie dni, dni, kiedy przytłaczał mnie ciężar

samotności, kiedy wiele rzeczy straciło dla mnie swoją wartość. Dziś

nikt nie był mi potrzebny. Czułam, że jestem w stanie samotnie podjąć

walkę. Przystanęłam, by zrobić kilka zdjęć. Do mojej świadomości

dotarło teraz jasno, że jeśli natychmiast nie zrobię czegoś z nogami,

to się odmrożę. Nie mogłam się na to zgodzić. Zdając sobie sprawę z

ogromnej straty czasu ż trudem zdjęłam raki i rozsznurowałam

zewnętrzne buty. Intensywny masaż, silne uderzenia czekanem. Po

chwili ogromny ból dał znać, że powraca krążenie. Zaciskając zęby

sznurowałam buty, dłonie stały się sztywne i nieczułe. Założenie

raków, których taśmy zamarzły na kość, było prawdziwą męką.

Pokaleczone palce krwawiły. Wreszcie jednak wszystko było

gotowe. Jeszcze tylko rozgrzałam ręce pod koszulą, potem założyłam

rękawice. Po chwili ruszyłam dalej.

Śnieg był bardzo twardy. Ostatni odcinek szłam na przednich zębach

raków, które zagłębiały się najwyżej na dwa centymetry. Dziób

czekana z trudem wchodził w zbity „gips". Jednostajne, duże

nastromienie terenu nie pozwalało na odpoczynek, napięte mięśnie nóg

bólem sygnalizowały zmęczenie... W górze było ciągle tak samo —

lodowo-skalne zbocze i ciemnogranatowe niebo przesłaniane chwilami

przez chmury. Z prawej strony już od dłuższego czasu towarzyszyło mi

skalne żebro. Brązowo-czarne skałki były suche i wolne od lodu.

Skierowałam się w ich stronę. Jeszcze chwila i ręce dotknęły skały.

Było dość łatwo, po monotonii lodowego zbocza wspinaczka była po

prostu przyjemnością. Posuwałam się teraz z pewnością wolniej, ale

czułam się tu znacznie bezpieczniej. Bloki spojone były tylko lodem,

każdy krok wymagał uwagi, ale miałam wewnętrzne przekonanie, że

dzisiaj jestem w górach nieomylna, że nie uczynię fałszywego kroku,

że nie zawiedzie mnie intuicja. Może to nagroda za ciężkie chwile

ostatnich dni? Może rekompensata za wszystkie górskie

niepowodzenia lub... po prostu absolutna koncentracja?

100

101

Skałki, którymi się wspinałam, zanikały w kolejnym lodowym polu.

Spojrzałam w górę — wznosząca się na tle nieba skalna grań wydawała się być

ostatecznym końcem mojej drogi. Wyżej już chyba iść nie można.

Uważnie przetrawersowałam w lewo i rozpoczęłam podejście stromym

śniegiem. Starannie przestrzegałam 25-krokowych etapów. W chwilach

odpoczynku beznamiętnie przyglądałam się podchodzącym z dołu chmurom.

Chyba zdążę przed nimi? Grań szczytowa wydawała się już blisko. Wpatrując

się w nią dostrzegłam w pewnym momencie granatowo-czerwony punkcik.

Krystyna! Jest już na górze! Za chwilę i ja tam będę.

Zbocze zrobiło się strome. Szłam uważnie, pracowicie wybijając rakami

stopnie. Czy jeszcze daleko? — podniosłam głowę i w tym momencie u

podstawy skałek dostrzegłam Krystynę. Schodziła. Czemu była na szczycie tak

krótko? A może to ja idę tak długo, może wydawało mi się tylko, że chwilę

przedtem widziałam ją na tle nieba? Może było to już dawniej? Szłam teraz

szybko, nie zważając na zwariowany rytm serca. Jak najszybciej chciałam

spotkać Kryśkę. Coraz wyraźniej widziałam ją jak schodzi, niedbale

podpierając się czekanem. Chwilami najwyraźniej się zataczała. Czy nie

zdawała sobie sprawy jak bardzo jest tu stromo? Jak łatwo można tu polecieć?

Dzieliło nas już tylko kilkanaście kroków, znów przyspieszyłam, chciałam jej

powiedzieć, że cieszę się, że wykorzystałyśmy szansę i zapytać, jak jest na

szczycie. Byłyśmy już obok siebie. Ciężko dysząc próbowałam coś wykrztusić

i wtedy usłyszałam słowa, które spowodowały, że rozpoczęte zdanie zamarło

mi na wargach, a wewnątrz ogarnął mnie chłód:

— Anka, jest mi przykro, ale naprawdę nie masz żadnych

szans. Do szczytu jest strasznie daleko. Idziesz za wolno. Nie

mogę na ciebie czekać, boję się o nogi. Radzę ci, schodź razem

ze mną.

Pokręciłam przecząco głową.

— Nie — powiedziałam spokojnie — pójdę do góry. Gdybym chciała

wrócić, wróciłabym już wcześniej.

— Powtarzam ci, do szczytu jeszcze cholerny kawał. Nie zdążysz wrócić

przed nocą. Naprawdę, schodźmy razem, tak będzie lepiej...

Coś delikatnego, nieuchwytnego pękło.

— Nie bój się o mnie — powiedziałam obojętnie — napraw

dę wiem co robię. A ty schodź uważnie, odwróć się twarzą do

stoku. Tu przecież jest cholernie stromo...

Znowu szłam do góry. Ostrożnie ustawiałam raki w stromym lodzie.

Krystyny już nie było widać, zakryło ją skalne żebro. Wraz z nią zniknęło

uczucie przykrości wywołane rozmową. Wymazałam to dokładnie z pamięci,

pozostała tylko świadomość,

102

że coś się wydarzyło... Pierwsze chmury zaczepiały się o grań szczytową,

zaczął posypywać drobny śnieg. Już nie liczyłam kroków, szłam spokojnie,

równym tempem, przystawałam wtedy, gdy brakło mi oddechu. Wszystko było

takie proste! I takie inne od przeżywanych tylekroć w wyobraźni ostatnich

metrów pod szczytem. Skałki! To kominek wyprowadzający na grań. Było

bardzo stromo, ale dziób skalny z prawej strony wydał mi się doskonałym

chwytem. Wyciągnęłam rękę i w momencie, gdy dłoń zacisnęła się na

krawędzi bloku zdałam sobie sprawę z popełnionego błędu — pętla czekana

musiała zsunąć się z zalodzonej rękawicy i czekan koziołkując poleciał w dół

zbocza. Zmartwiałam! Cholera, co ja zrobię — ogarnęło mnie przerażenie,

które nie minęło nawet wtedy, gdy dostrzegłam, że czekan wbił się w zbocze

kilkadziesiąt metrów poniżej mnie i że właściwie nic się nie stało. Zejście

zabrało mi sporo czasu — bez czekana czułam się niepewnie na tym stromym,

lodowo-śnież-nym zboczu, i każdy krok wydawał mi się ryzykowny. Wreszcie

odzyskałam swoją zgubę, Z radością wzięłam go do ręki, dłoń zacisnęła się

automatycznie wokół drzewca. Ruszyłam w górę po własnych śladach. Mgły

zgęstniały i szłam teraz wprost w chmury. Zaczynało padać coraz mocniej, w

twarz siekły ostre igiełki lodu. W dole widziałam prześwitujące przez mgły

słońce na plateau i wydawało mi się, że pogoda nadal jest dobra, że to tylko u

mnie, w pobliżu szczytu zaczepiły się popołudniowe chmury. Nie martwiłam

się tym, nie przerażały mnie uderzenia wiatru... Szłam do góry z uporem,

głęboko przekonana, że nic już nie przeszkodzi mi w osiągnięciu szczytu. W

kominku raki nieprzyjemnie zazgrzytały o skałę — trochę wyżej zobaczyłam

wpół już zawiane ślady Krystyny. A więc szła tak samo...

Ostra, skalno-lodowa grań, na której się znalazłam, kilkanaście metrów

dalej przechodziła w mgłę. Intuicyjnie wyczuwałam, że dalej nie ma już nic,

że z chwilą, kiedy tam dojdę, osiągnę maksimum tego co mogę tu osiągnąć, że

wyżej nie da się już iść. Poruszałam się ostrożnie, asekurując każdy krok.

Wiatr usiłował zepchnąć mnie z grani, ale nie chowałam już twarzy przed jego

uderzeniami. Wiatr, zmęczenie, uparta walka, cały mój samotny finisz —

wszystko to należało do chwil szczytu, do chwil, które upływały bezpowrotnie

na tej zagubionej w mgłach himalajskiej grani.

Zatrzymałam się. Przede mną grań urywała się nagle, przechodziła w

pustkę. W dole kłębiły się mgły i wyczuwałam ogromną głębię 6-

kilometrowego urwiska opadającego do doliny Hunzy.

A więc to już. Szczyt. Koniec dalekiej drogi, koniec upartego posuwania się

w górę. Nie było we mnie teraz euforii zwycięstwa, była tylko zimna

zawziętość z jaką tu przyszłam i satys-

103

fakcja. Stojąc na najwyższym punkcie masywu Rakaposhi czułam dumę, że nie

dałam sobie odebrać celu, że ten szczyt po prostu zawdzięczam tylko sobie.

Szczyt! Jak tu obco! Wiatr z hukiem przewalał się przez grań, wokół mnie były

tylko wirujące mgły. Gestem zwycięstwa uniosłam czekan nad głowę.

Tuż koło mnie wznosił się ułożony rękami Shery kopczyk. Dołożyłam do

niego niewielki kamień, wygrzebany spod śniegu nieco niżej. W szparę między

głazami wcisnęłam ostatni cukierek — niewiele to, ale niech będzie symbolem

mojej wdzięczności. Górskie bogi Rakaposhi były dziś dla mnie łaskawe, poz-

woliły mi samotnie wedrzeć się w ich królestwo, odpędziły mój lęk. Tak, nie

czułam lęku... Irracjonalne poczucie nieograniczonej ilości czasu nadal było we

mnie. Siedząc niewygodnie na ostrzu skalnej grani przez pewien czas

zastanawiałam się, czy zostać tu jeszicze? A może już schodzić? Jak długo tu w

ogóle jestem? Chciałam sprawdzić, która godzina, ale mój maleńki zegarek

zamienił się w bryłkę lodu. Nie widać było nawet wskazówek. Przez moment

przyglądałam mu się ze zdziwieniem...

Schodzić! Dość długo tkwiłam tu wystawiona na wiatr. Kilkoma

uderzeniami czekana wykruszyłam spojone lodem drobne kamyki i schowałam

je do kieszeni anoraka. To na później, niech zawsze przypominają mi

dzisiejszy dzień i chwile spędzone na szczycie.

Po raz ostatni popatrzyłam na kopczyk Shery. Poprawiłam mój kamień.

Potem odwróciłam się zdecydowanie — w dół, teraz już tylko w dół.

Mgła otaczała mnie zewsząd, zamykała w kręgu kilkunastu metrów. Lodowe

zbocze, skałki, chmury — wszystko zlewało się w jedno. Trudno mi było

ustalić właściwy kierunek, schodziłam na wyczucie, starając się trzymać

bardziej lewej strony. Pamiętałam, że z prawej jest urwisko. Obniżałam się

powoli, uważałam na każdy krok, wiedziałam, że nie mogę teraz niczego

zepsuć. Widoczność z wolna poprawiała się, poprzez mgły chwilami prze

świtywało słońce. Jeszcze chwila i wyszłam z chmur.

Zmiana scenerii była niezwykła — zboczie od razu wydało się mniej strome,

skałki nie straszyły dłużej groźnymi konturami. Głęboko w dole dostrzegłam

poprzez podchodzące z doliny mgły szerokie siodło przełęczy. Wiedziałam już,

że tam wrócę, że odnajdę swoje ślady, że doprowadzą mnie one do obozu V.

Jeszcze przez chwilę powróciłam myślą do szczytu, do tej skalnej grani, na

której przeżyłam chwile walki, radości, satysfakcji, na której marzenie wielu

dni stało się rzeczywistością. Jak w pięknym śnie...

Teraz stąd odchodziłam, oddalałam się z każdym krokiem Powrót! Odtąd

wszystko już będzie tylko powrotem. Przez radość dzisiejszego dnia przesunął

się pierwszy cień żalu.

104

Przełęcz była coraz bliżej. Zachodzące słońce oświetlało ją ukośnymi

promieniami, śnieg wokół mnie przybrał złotawą barwę. Góry stały się

uroczyste, ucichł wiatr, wszystko ogarnął jakiś ogromny spokój. Zbliżał się

wieczór. Kilkadziesiąt metrów nad przełęczą zatrzymałam się, by poprawić

taśmy u raków. Uświadomiłam sobie wtedy, jak bardzo już jestem zmęczona

— przebyta choroba, głodówka, wysiłek dzisiejszego dnia znacznie podkopały

moje siły. Dobrze, że teren był już łatwy, dobrze, że do obozu już niedaleko.

Mój powrót nie zamieni się w rozpaczliwą walkę. A przecież mogło być właśnie

tak, Góra mogła zażądać od nas znacznie więcej. Może powinno tak być?

Przecież czułam nawet chwilami żal, że poszło mimo wszystko tak łatwo...

Pokonałyśmy tę górę rozpędem poprzednich dni, nie było krańcowego

wysiłku, starczyło determinacji na uparty marsz w górę. A teraz? Jak

wielkie były jeszcze moje rezerwy? Na ile byłoby mnie jeszcze stać?

Siodło przełęczy było bardzo rozległe. Ociężale brnęłam przez nawiane

zaspy świeżego śniegu. Każdy krok był wysiłkiem.

Plateau pogrążało się już w cieniu. Słońce obejmowało jeszcze namiot

„piątki", ale wielka szczelina w pobliżu obozu ogarnięta była już cieniem. Ja

także weszłam już w cień. Przez; chwilę czułam irracjonalną potrzebę pogoni

za słońcem, ale rozległe śniegi plateau miały swój czasowy wymiar, a ja

poruszałam się bardzo wolno. Prowadziły mnie na wpół zawiane ślady.

Wkrótce doszłam do szczeliny — stąd widać już było wyraźnie obóz... :

Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów... Usiadłam na śniegu. Dawno opuściło

mnie napięcie, które towarzyszyło mi w górze. Teraz był we mnie tylko

spokój. Wszystkie wrażenia zebrane dzisiaj należały teraz do mnie. Były

skarbem tak cennym, że z nikim nie chciałam się nim podzielić.

Czas płynął. Granica światła i cienia przesuwała się nieubłaganie w stronę

namiotu. To mnie wreszcie zmobilizowało. Wygrzebałam się ze śniegu i

powoli ruszyłam w jego stronę. Było ciężko. Dobrze, że to już blisko.

Może zawołać? Ale zamiast głosu wydobyło się z moich ust tylko coś w

rodzaju szeptu. Cholera, przecież to ostatnie metry! Teraz zauważyłam

wyglądającą z namiotu Kryśkę. Chciałam szybko do niej podejść, ale •

zaplątały mi się nogi i rąbnęłam w śnieg, dokładnie przed namiotem. Na

twarzy Kryśki zobaczyłam przerażenie, usiłowała mnie podnieść, a ja,

zamiast wstać, zaczęłam leżąc w śniegu tłumaczyć jej, że wszystko jest w

porządku i że tylko zaczepiłam rakiem o taśmę

— Właź do namiotu, pomogę ci — Krystyna była bardzo

troskliwa.

Ale ja miałam jeszcze coś ważnego. Przecież Kryśka nie wiedziała skąd

wracam. Nie pytała. To bardzo dobrze, sama jej

10

5

powiem. Nerwowo sięgnęłam do kieszeni anoraka — kamyczki były suche i

ciepłe.

— To z samej góry — powiedziałam. I w tej chwili, oglądając te drobne

skalne okruchy odnalazłam radość, której zabrakło mi na szczycie.

— Nie leż dłużej w śniegu, zmarzniesz. Chodź do środka — namawiała

Krystyna.

— Zrób mi jeszcze zdjęcie — poprosiłam .— tu przed namiotem, póki

jeszcze jest słońce... To będzie zamiast tego na szczycie.

Teraz szybko chciałam wczołgać się do namiotu.

— Poczekaj, najpierw zdejmij plecak — radziła Krystyna.

Zacisze wnętrza natychmiast mnie rozłożyło: Kryśka pomogła

mi zdjąć raki. Wtuliłam się w śpiwór, nie zdejmowałam butów ani anoraka.

Wstrząsały mną dreszcze.

Namiot wypełniony był zapachem zupy pieczarkowej. Wprawdzie ostatnio

miałyśmy jej dosyć, ale teraz głód był we mnie najsilniejszym instynktem i po

nerwowych poszukiwaniach łyżki gwałtownie rzuciłam się do menażki. Ale nic

z tego. Gorąca i słona zupa piekła jak ogień poranione dziąsła i język.

Chwyciłam garść śniegu i szybko wpakowałam do ust. Tak, trochę to pomogło.

Położyłam się twarzą do ściany namiotu i cierpiałam w milczeniu. Moja

wściekłość i rozżalenie nie miały granic. Dopiero po chwili, gdy udało mi się

zapanować nad sobą, wyciągnęłam ze śpiwora Krystyny radiotelefon.

— Była łączność? Mówiłaś im, żeśmy weszły?

— Tak, rozmawiałam ze Szwagrami o dziewiętnastej. Są w

„dwójce". Martwili się, że ciebie jeszcze nie ma. Są pewnie na

nasłuchu, spróbuję ich teraz wywołać.

Krystyna wysunęła antenę przez wejście do namiotu.

— Tu obóz V, tu obóz V, powtarzała monotonnie —> obóz

II zgłoście się...

Zgłosił się Andrzej. Leżąc w półmroku słuchałam jakby z oddalenia słów

Krystyny:

— Anka już jest, wróciła przed chwilą... tak, była na szczycie... czujemy się

dobrze, jutro schodzimy...

— Spijcie spokojnie, baby — dobiegł mnie jeszcze głos Andrzeja.

Na zewnątrz zerwał się wiatr, jego uderzenia znów szarpały namiotem.

Miałam wrażenie, że niebieskawy płomień maszynki z wolna odsuwa się ode

mnie, zamieniając się w świetlisty punkcik. Wraz z pierwszą falą ogarniającego

mnie ciepła przyszedł, sen.

Jeszcze tylko wrócić... (6-7 lipca)

Noc była zła. Szalał wiatr, głęboki początkowo sen zaczął się rwać i koło

północy był już tylko nerwowym drzemaniem. Czułam, że jest coś

niesamowitego w tej wietrznej nocy, spędzanej wysoko pod szczytem

Rakaposhi. Byłyśmy takie samotne! Jedyne, co łączyło nas z ludźmi to cienka

nić zawodnej zresztą łączności. Jutro Szwagry wrócą do bazy, my dopiero

rozpoczniemy nasz odwrót. Przed nami jeszcze daleka droga —? śniegi

plateau, kilometry grani, kilometry poręczówek... A jeśli załamie się pogoda?

Jeśli Rakaposhi zawali nas śniegiem tu, w najwyższym obozie? Czy będzie

dość sił na powrót, na ucieczkę z pułapki? Te pytania męczyły mnie natrętnie

aż do pierwszych szarości następnego dnia. Dopiero wtedy zmęczenie wzięło

górę i zapadłam w sen tak głęboki, jak utrata przytomności.

* * *

Obudziłyśmy się późno. Namiot pokryty był grubą warstwą śniegu.

— Napadało albo nawiało — ten temat rozpoczął nasz kolej

ny dzień. Zrzuciłyśmy śnieg z dachu i wewnątrz od razu zro

biło się jasno. Pogoda musiała być dobra, tylko wiatr nadal

przypominał o swoim istnieniu szarpiąc namiotem.

Krystyna chciała schodzić jak najszybciej.

— Stara, siedząc tu będziemy się czuły coraz gorzej a) nie lepiej —

perswadowała. — Ja, na przykład, wyraźnie czuję tu wysokość. Trzeba

spieprzać na dół. Nie wiem tylko, jak zabierzemy ten cholerny namiot, jest cały

w lodzie...

— Prawda, Rysiek kazał nam zabrać namiot z „piątki".

— Jest już późno, prawie dwunasta — niechęć przed dzisiejszym zejściem

starałam się ukryć za jakimś racjonalnym powodem. — Jutro wstaniemy

wcześnie rano, oczyścimy i zwiniemy namiot. Dziś możemy nie zdążyć... Jest

zresztą słaba widoczność i w ogóle możemy nie trafić. Pamiętaj, że nie mamy

„czwórki"! Do obozu III jest stąd straszny kawał drogi. I jeszcze to pru-

sikowanie przez szczelinę...

106

107

— Myślisz, że go naprawdę zwinęli? — niedowierzająco spytała Krystyna.

— Nie powinni tego robić w momencie, kiedy my szłyśmy do góry.

— Sama słyszałam rozmowę Ryśka ze Szwagrami — rzuciłam. —

Polecenie było wyraźne: zwinąć „czwórkę".

O trzynastej połączyłyśmy się z bazą (łączność była wreszcie możliwa, gdyż

Szwagry z jedynym sprawnym radiotelefonem dotarli już na dół).

— Baby, nie siedźcie tam na górze, tylko schodźcie — za-chrobotał w

radiotelefonie głos Ryśka. — Na dziewiątego rano zamówieni są tragarze.

Obozy są już zwinięte, wy znosicie „piątkę" i namiot z „trójki", który tam

został.

— Ryśku — głos Krystyny zdradzał zdenerwowanie — jeśli mamy

schodzić tak szybko, to nie weźmiemy namiotu z „piątki". Nie damy rady z

takim obciążeniem dojść dzisiaj do „trójki"...

— Dobra — Rysiek przeklął pewnie w duchu kobiety w górach. — I

jeszcze jedno — czy byłyście na szczycie obie? Widzieliśmy idącą w górę

tylko jedną z was. Potem wszystko zniknęło w mgłach.

— Byłyśmy obydwie — Kryskę zdziwiło to pytanie — mówiłam już

przecież Szwagrom...

Radiotelefon zamilkł. Przez chwilę w skupieniu wpatrywałyśmy się w niego,

jakby chcąc się upewnić, że to, co usłyszałyśmy jest prawdą, a nie jego

złośliwym wymysłem.

— Trochę się pospieszyli — mruknęłam dosyć głośno.

— No, stara — na Krystynę rozmowa z leaderem podziałała jak zwykle

dopingująco — powinnyśmy być raczej wdzięczne za wysoką ocenę naszych

możliwości. Panowie po prostu wierzą w nasze siły i nie martwią się o nas...

Zaczęłyśmy zbierać się do drogi, nie było innego wyjścia. Wkrótce okazało

się, że nasze plecaki są stanowczo za małe: trzy śpiwory i trzy kurtki

pozostawione dla nas przez chłopaków wypełniły je prawie zupełnie. A tyle

było jeszcze do zabrania: liny, sprzęt wspinaczkowy, osobiste

wyposażenie.

— Weź maszynkę i trochę butanów, ja wezmę jedzenie. Mo

żemy złapać kibel * — nie dowierzałam swoim siłom, przerażała

mnie odległość jaka dzieliła nas od obozu III. Czy w ogóle tam

dojdziemy? Kiedy? Chyba już nocą?

Namiot opustoszał. Zostały tylko resztki jedzenia i poszarpana płachta NRC

**.

— Weźmy jeszcze karrimaty — przypomniała sobie Krysty-

* Kibel — nie przygotowany biwak. ** Płachta NRC — jednorazowa płachta

biwakowa, wykonana z bardzo lekkiej nabłyszczanej folii, chroniąca ciało przed utratą

ciepła.

108

na — to prywatne chłopaków. Spróbuję je przyczepić do plecaka, ale będę

wyglądała jak choinka.

Na zewnątrz było bardzo jasno. Poprzez chmury przebijało się słońce.

Plateau i ściana powyżej nas spowite były w mlecznej, gęstej mgle. Było

duszno. Krystyna zawiązała rękaw namiotu. Namiot... Dzielnie bronił nas

przez dwie wietrzne noce, był w dobrym stanie, właściwie szkoda było go

zostawić. Poza tym wraz z nim traciłyśmy jedyną możliwość dobrego

biwaku, gdyby okazało się, że jesteśmy zbyt wolne, że nie osiągniemy

dzisiaj „trójki".

Ale trzeba było jednak spróbować dojść tam za wszelką cenę, bo teraz już

wiedziałyśmy, że wobec zwiniętych obozów nie możemy liczyć na

jakąkolwiek pomoc z dołu. Musiałyśmy iść jak najszybciej, w razie

załamania pogody byłybyśmy przegrane na tych ogromnych śnieżnych

bezdrożach. Liczył się każdy metr w dół, a namiot byłby dodatkowym

obciążeniem. Naszym mini-mum dzisiejszego popołudnia było dojście do

szczeliny z poręczówką. Tam można było od biedy zabiwakować.

Założyłyśmy plecaki. Było ciężko. Raki przypięłyśmy na wierzchu, nie

były potrzebne w głębokim śniegu zalegającym plateau.

A potem był już tylko powolny mechaniczny marsz i przestawianie nóg w

głębokim śniegu. Czasami któraś z nas zataczała się i wtedy stawałyśmy,

ciężko dysząc. Głowy pochylone, ramiona zdrętwiałe od wrzynających się

pasków plecaka. A potem znowu dalej... Wydawało mi się wtedy, że plateau

nie ma końca, że nie wyjdziemy z niego nigdy, że nie skończy się ten

koszmar i że już do końca świadomości brnąć będziemy przez ciężki, wiatrem

ubity śnieg. Idąca przodem Krystyna stanęła.

— Nie wiem gdzie jesteśmy, trzeba się rozejrzeć — jej głos dobiegł do

mnie jakby z oddali.

Nagle pociemniało mi w oczach, w głowie kompletna pustka.

Przerażenie. Uklękłam w śniegu, ale organizm widocznie włączył rezerwy,

bo gdy fala lęku opadła, z wolna wszystko wróciło do normy — śnieg znów

był biały, a przez mgły prześwitywało słońce.

Krystyna nie zauważyła co się zemną dzieje. Ruszyła już dalej,

ukośnie kierując się w stronęniewielkiego zagłębienia

terenu. Tak, to było przełamanie plateau. Tędy i tylko tędy osiągnąć można

było naszą grań. Groziły tu wprawdzie wielkie szczeliny, teraz, kiedy nie

było śladów, szczególnie niebezpieczne, ale nie było tu lodowych urwisk

ani seraków, jakimi obrywało się plateau na całej swej długości. Nie

znalazłyśmy najlepszej drogi. Chcąc uniknąć przekraczania nawianych zasp

poszłyśmy za bardzo w prawo i dopiero rozpoczynające się podejście

zniechęciło nas do tego kierunku. Przetrawersowałyśmy

10

9

w lewo i szłyśmy teraz czymś w rodzaju płytkiej dolinki. Każda z nas

zachowała w pamięci inny obraz tego miejsca i teraz byłyśmy trochę

zdezorientowane.

Jak niedobrze, że nie ma tu traserów, że nie są oznaczone szczeliny, teraz

przykryte świeżym śniegiem i zupełnie niewidoczne! Teren zaczął się lekko

wznosić. Już wiedziałam, że idziemy dobrze. Jeszcze chwila i nasze pole

widzenia znacznie się powiększyło — daleko przed nami, w dole, majaczyła w

mgłach ostra turnia Nun's Head.

Usiadłyśmy na krótki odpoczynek. Trzeba było założyć raki, śnieg był tu

zupełnie wywiany i buty ślizgały się nieprzyjemnie. Od dołu wiał wiatr,

uderzał w twarz krótkimi podmuchami, czuło się wilgoć, jaką niosły unoszące

się z doliny mgły. W końcu zrobiło nam się zimno i powlokłyśmy się dalej.

Wraz z utratą wysokości odczuwalnie poprawiało się nasze samopoczucie, a

marsz stawał się wyraźnie szybszy. Grań przed nami ogarniały czasami mgły,

ale szczyt Nun's Head wskazywał nam drogę. Jak latarnia morska — myślałam

— tylko bez światła... Myśl o świetle przypomniała mi nagle bazę. Jest już na

pewno ognisko, wszyscy siedzą wpatrzeni w płonące drwa, ogień trzaska, wiatr

wyrzuca w górę iskry. Jest ciepło. Czacza krząta się przy kuchni...

Pod rakami zachrzęścił papier. Przystanęłam — wokół porozrzucane śmieci,

częściowo już przykryte śniegiem i niewyraźny zarys platformy po namiocie

— byłyśmy na miejscu „czwórki". Stanęłyśmy w milczeniu, od razu ogarnął

nas chłód. Coś granatowego wystawało ze śniegu koło moich nóg. Zdjęłam

plecak i zaczęłam grzebać czekanem.

— Zabrali moją uprząż * i petzla ** — powiedziała cicho Kry

styna. — Zostawiłam to tutaj na powrót, teraz będę miała kło

pot z prusikowaniem przez szczelinę.

Jeszcze kilka uderzeń i wyciągnęłam ze śniegu ortalionowe spodnie

Andrzeja. Były zupełnie podarte...

— Mam w plecaku kupę pętli — zwróciłam się do Kryśki —

a moja uprząż zupełnie nam wystarczy. Pierwsza wylezie

a potem opuści ją na karabinku drugiej.

.—- Zjedz coś, popatrz, znalazłam napoczętą puszkę z boczkiem — Krystyna

wetknęła mi do rąk konserwę. — Musisz coś zjeść, widzę, że ci jest ciężko.

Wzięłam ją z niechęcią. Mięso było zmarznięte na kość, wyciągnęłam nóż i

zaczęłam grzebać w puszce. Zlodowaciałe kawałki mięsa były bez smaku...

Od obozu IV do miejsca, gdzie zaczynała się poręczówka.

* Uprząż — system taśm podobny do uprzęży spadochronowej. ** Petzl —

przyrząd zaciskowy służący do wspinania się po linie.

teren lekkko się wznosił. I to było teraz najgorsze — po paru godzinach

schodzenia nasze organizmy nastawiły się już na to i gwałtownie protestowały

przeciwko zwiększonemu wysiłkowi. Dosłownie po paru krokach łapała nas

zadyszka, a brzeg szczeliny był ciągle tak samo daleko. Kilka metrów poniżej

obrywu wyciągnęłam z plecaka sprzęt. Krystyna chciała iść pierwsza.

Patrzyłam, jak zakłada moją uprząż. Początek poręczówki był głęboko

wmarznięty w lód. Krystyna wpięła petzla, szybko podeszła kilka metrów...

Dalej był już pion.

— No, skończyły się przyjemności — usłyszałam — lód, jak

cholera...

Zostałam sama przy poszarpanym brzegu szczeliny. Nad moją głową

wywieszał się zielonkawy lodowy okap z ogromnymi soplami. Z dołu, ze

szczeliny wiało chłodem. Zapakowałam plecak i znowu stałam bez ruchu,

wpatrując się w mgły, kotłujące się na plateau. W dole także płynęły chmury.

Zbliżał się wieczór. Krystyny nie było już widać, tylko drgnięcia liny i sypiący

się z góry śnieżny pył wskazywały, że nade mną coś się dzieje. Czas płynął,

zimno było coraz dokuczliwsze.

— Jak tam — krzyknęłam, nie mogąc się doczekać żadnej informacji.

— Zaraz będę — zdyszany głos Kryśki mówił, że nie jest zbyt łatwo. W

chwilę później uprząż wpięta na karabinku do liny spadła mi do stóp. Można

było ruszać. Ogarnęło mnie podniecenie...

Tak, to była prawdziwa próba sił — po wielu dniach górskiej działalności,

po zdobyciu szczytu — teraz, już w odwrocie, 40 metrów prawie pionowego

lodu. To wymagało ode mnie wszystkiego, czym jeszcze dysponowałam.

Plecak odciągał do tyłu, mdlała ręka zaciśnięta na uchwycie petzla. Przednie

zęby raków tylko minimalnie zagłębiały się w lód, krótkimi, gwałtownymi

szarpnięciami posuwałam się w górę. Nade mną widziałam chmury

przeganiane przez grań i dziwnie skróconą sylwetkę Kryski, stojącej przy

początku poręczówki. Nadal pion. Ale teraz na lodzie była już cienka

warstewka przymarzniętego śniegu. Było trochę łatwiej. Jeszcze chwila i

zupełnie wykończona wpięłam się do śrub na stanowisku. Koniec!

— Dobrze, że jesteś —usłyszałam.

Krystyna ostrożnie ruszyła trawersem poprzez strome, lodowe zbocze.

Patrzyłam, jak powoli przesuwała się ku krawędzi grani, wszystko dygotało

jeszcze we mnie z wysiłku. Ale już po chwili, ostrożnie przestawiając nogi w

drobnych stopniach trawersu, zapomniałam o trudach poprzednich metrów.

Żeby teraz czegoś nie popsuć... Tu nie wolno się zachwiać, trawers jest

wylodzony i eksponowany, nie będzie czasu ani możliwości, aby wyhamować

obsunięcie.

110

111

Kilka metrów dalej lśnił w szczelinie aluminiowy bong Tam

zaczynała się znów poręczówka, tam już wszystko będzie proste. Szłam

wpatrzona w linę, na ostatnich metrach raki zazgrzytały o kamienie.

Ale już miałam poręczówkę — szybko wpiąć karabinek i wreszcie —

fala emocji opadła. Lina była napięta pod ciężarem Krystyny, czekałam

trochę, a potem ostrożnie zaczęłam się obniżać. Aż napięcie liny

zmalało i wreszcie mogłam normalnie zjeżdżać. Nisko w dole

widziałam Kryskę bobrującą między kamieniami przełączki — szukała

pozostawionego sprzętu.

Spokojnie, bez szarpnięć, zsuwałam się w dół. Kiedy dotarłam na

przełączkę było już prawie ciemno. Szybko ruszyłam śladami Krystyny.

Aż do poręczówki nad obozem III grań była śnieżna, szło się szybko,

śnieg był już zmrożony chłodem nocy. Po poręczówkach szłam już po

ciemku. I wtedy przestałam się spieszyć. Zresztą spoza chmur

prześwitywać zaczął księżyc. Obóz III był już realny, kilka minut nie

miało znaczenia. Dobrze pamiętam ten odcinek — turnia ze

spiętrzonych fantastycznie tafli łupku, śnieżna przełączka, potem

trawers tuż poniżej ostrza grani. Wyszukując w ciemności stopnie

patrzyłam w dół, w mrok urwiska, jakie było pode mną. Mechanicznie

przepinając się z liny na linę wypatrywałam w dole ogniska bazy I

nagle zobaczyłam je — maleńki świetlny punkt bardzo głęboko w

dolinie.

Na grani przede mną także błysnęło światło — to Krystyna zapaliła

w obozie świeczkę. Było już blisko... Chwilę potem stanęłam przy

namiocie. Ciężki dzień dobiegł końca. I wtedy ogarnęła mnie radość, że

jednak tu dotarłyśmy, radość tak wielka, że przebiła się nawet przez

ogromne zmęczenie.

* * *

Schodziłyśmy w dół. W obłędnym słońcu, w ciszy górskiego

krajobrazu, w rozmiękłym śniegu i wodzie spływającej po skałach.

Schodziłyśmy w dół wiedząc, że to już po raz ostatni... I była w nas

radość. Może nie zawsze zdawałyśmy sobie z tego sprawę: zmęczenie,

upał, ciężkie plecaki — to było jakoś bardziej zauważalne, bardziej

realne, tak jak zawsze w górach. A radość była ukryta głęboko, ale to z

niej czerpałyśmy siły na nasz powrót.

Przez ostatnich kilka dni wiele się w górach zmieniło — słońce

wytopiło tyle śniegu, że grań stała się właściwie skalna W kuluarach

powstał szklisty, wodny lód, zniknęły wszystkie ślady, tylko

poręczówki pozostały jako dowody rzeczowe naszej

poprzedniej działalności. Grań do obozu II ciągnęła się w nie-

skończoność... Upał i zmęczenie spowodowały, że ogarnęła mnie

nieprzeparta senność.

— Zasnąć, chociaż na chwilę —marzyłam.

Dopiero na trawersie turni ponad obozem II wzięłam się w garść.

Przekraczanie szeregu skalnych żeber, strome kuluary, podejścia,

zjazdy — to wymagało uwagi. Lina za liną, automatycznie

przepinając asekurację, powoli zbliżałam się do obozu. Nagle

karabinek szczęknął o skalę — następnej poręczówki nie było.

Kilkadziesiąt metrów dalej widać było na ostrzu grani resztki

obozu. Pamiętam, że właśnie na tym odcinku rozpięliś-

my 80-metrowego Mamutha *. Teraz go nie było. Ruszyłam

ostrożnie, przekradając się wśród kruchych, śniegiem pokrytych

skałek. Czemu, do cholery, zdjęli poręczówkę? Kto był taki mądry?

Wprawdzie nie jest tu specjalnie trudno, ale polecieć można...

Krystyna siedziała milcząc na resztkach pianek, wyrzuconych

widocznie z namiotów. Obok poniewierało się jedzenie, leżało

trochę bezładnie rzuconego sprzętu. Wiało smutkiem od tych

niepotrzebnych już nikomu resztek. Znalazłam maszynkę buta-

nową i w brudnej menażce zaczęłam topić śnieg. Męczyło mnie

straszliwe pragnienie. Krystyna nie protestowała.

— Popatrz, znalazłam takie rybki — podała mi puszkę —

spróbuj to zjeść, bo mi jeszcze umrzesz z głodu.

Próba wypadła pomyślnie — tłusty pasztet z wątróbek popity

letnią herbatą zdziałał cuda. Poczułam się o wiele lepiej. A może

tak podziałała na mnie troskliwość Kryski, która do moich

„kryzysów" odnosi się zazwyczaj bardzo sceptycznie? Byłam jej

wdzięczna za dostrzeżenie moich problemów.

Zgarnęłyśmy porzucony sprzęt, dopakowałyśmy go do plecaków i

jedna za drugą ruszyłyśmy w dół. Szybko dotarłyśmy do miejsca

„tentu". Tu także walało się jakieś jedzenie, wokół było niesłychanie

brudno. Cała platforma po namiocie jakby osiadła i zewsząd

powyłaziły śmieci.

W „jedynce" było podobnie. Usiadłyśmy na chwilę zmordowane

zejściem i upałem i wtedy zdałam sobie sprawę, że to po prostu

koniec wyprawy, a te resztki obozów, te śmieci, które na swej drodze

napotykamy od dwóch dni, są tylko tego nama- calnym dowodem.

Było mi smutno, że nie mamy szans na przeżycie po raz drugi tych

dni walki, zwątpień i radości, które upłynęły na Rakaposhi. Może

kiedyś, na innej górze?...

— Nie chce mi się schodzić — powiedziałam. — W bazie jest

* Bong — rodzaj haka stosowany do bardzo szerokich szczelin skalnych

* Mamuth —? rodzaj liny wspinaczkowej.

112

113

pewnie tak samo, bałagan, pakowanie i rwetes. Wszystkim się przecież

spieszy.

Krystyna rozumiała o co mi chodzi:

— Dla mnie też ta wyprawa skończy się zanim dojdę do bazy

Z obozu I zjechałyśmy na tyłkach aż do granicy wielkiego

lawiniska. Już na początku zjazdu czułam, że jestem zupełnie mokra, ale nie

miało to teraz znaczenia. W „szyjce" nie było zupełnie śniegu, zewsząd

spływała woda, całe kaskady waliły kolejnymi żlebami.

— Jak w maju w Tatrach — myślałam, patrząc w górę na

skalne urwiska.

Na kamienistym zboczu poniżej „szyjki" przyznałam sobie parę minut

odpoczynku. I wtedy zobaczyłam sylwetki dwóch ludzi szybko podchodzących

z dołu. Szli do nas — tu nie mogłyśmy mieć żadnej wątpliwości. Poznałam ich,

gdy byli już blisko — tak, to nasi kucharze: Czacza w swojej nieodłącznej

czapeczce i bliżej mnie Burkatt.

— Ten ma kondycję — myślałam, patrząc jak pędzi pod górę.

Jeszcze chwila i był przy mnie. Uśmiechając się szeroko

wziął mój plecak, a zamiast czekana, który cały czas niosłam w ręce, wręczył

mi butelkę pełną wody z sokiem. Och, jakże mu byłam wdzięczna!

— Burkatt, look — machnęłam ręką w stronę szczytu —

summit!

Uśmiechnął się i kiwnął głową.

— Polish good — powiedział wyraźnie. — Polish good

Pakistani no good.

Bez plecaka schodziło się doskonale. Burkatt czuł się najwyraźniej za mnie

odpowiedzialny: wybierał jego zdaniem najlepszą drogę, pokazywał mi

kamienie, na których mogę stanąć i w ogóle był z siebie niesłychanie dumny.

Baza zbliżała się szybko. Z każdą chwilą rosły namioty, widać już było

ludzi uwijających się na polanie. Jeszcze chwila i będziemy wśród nich.

Musimy znów włączyć się do tej wy-prawowej społeczności. Narastało we

mnie napięcie...

Nie widzieliśmy się dawno... Właściwie to było tylko kilka dni, ale miały

one chyba jakiś inny wymiar. Tyle się w ciągu nich wydarzyło. Wtedy, w

„czwórce", gdy zmordowana podchodziłam do namiotu, oni wszyscy mieli już

szczyt za sobą. W ich rękach było to, o co ja dopiero walczyłam. Pozostali wo-

bec mojej walki obojętni. Po prostu mieli swoje... Ale teraz wracałyśmy z

naszym własnym sukcesem i była we mnie obawa, jak nas powitają.

Na kamiennym rumowisku bocznej kotlinki spotkałam Shere Czekał tu na

nas. Widziałam na jego twarzy radość i miło mi było, że cieszy się z naszego

wejścia.

— Congratulations — dobiegły mnie jakby z daleka jego słowa — you

both are brave girls...

— Cieszę się — powiedziałam po prostu. Nic innego nie przychodziło mi

do głowy.

I te słowa, które tam, koło bazy, odnosiły się raczej do jego gratulacji, a

którymi dopiero teraz, z perspektywy patrząc ogarnąć mogę całość naszej

akcji, stały się dla mnie zamknięciem wyprawy.

To wszystko co było potem nie zasługuje już moim zdaniem na specjalną

uwagę.

114

Posłowie

Rakapos

hi

1979—

przebieg

akcji

górskiej

Wynikło jasno z mojej opowieści, że częściej powstają w górach konflikty niż

przyjaźnie, że często rozczarowujemy się do osób, z którym: współpracujemy, że

nawet, osobisty sukces, przeważnie z trudem wywalczony, nie daje nam pełnej radości,

a jeśli nawet pojawi się ona, to istnieje wiele sposobów, aby ją zatruć.

A jednak jeździmy w góry, wierzymy w przyjaźń, poszukujemy smaku zwycięstwa i

znamy go.

Myślę, że nie warto roztrząsać pozornej lub rzeczywistej sprzeczności tych

stwierdzeń. W specyficznych, ciężkich na ogół warunkach działania wyprawy, łatwo

rodzą się konflikty i wzajemne animozje. Spotykają się tu przecież silne

indywidualności (bo tacy już jesteśmy my — twardzi ludzie gór), dochodzą osobiste

ambicje sportowe, które, gdy wyprawa wkracza w decydującą fazę, często wymykają

się spod naszej kontroli. Psychika jednych staje się twarda jak żelazo, dążenie do raz

wytkniętego sobie celu znieczula ich na wszystko co dzieje się dookoła, inni

przeciwnie, stają się wyjątkowo subtelni i jakże łatwo ich zranić.

Nic prostszego, jak na podstawie czyjegoś postępowania wyrobić sobie o nim złe

zdanie. Może jednak nie wiemy, dlaczego tak postępuje Może nasza ocena jest błędna?

A może my, będąc w jego sytuacji, postąpilibyśmy podobnie? W górach poznajemy

prawdziwe twarze swych partnerów, może jednak czasami widzimy je w

krzywym zwierciadle?

Góry są poza dobrem i złem — napisał Goethe. Myślę, że warto o tym pamiętać.

Sami wnosimy w góry konflikty i od nas samych zależy, czy więcej będzie w górach

dobra czy zła.

Czerwiec

5 — założenie bazy (3800 m) w Darakush.

6 — Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan, Shami — zakładają obóz I

(4900 m), po noclegu schodzą do bazy.

7 — Czerwińska, Palmowska, Bieluń, Tillak, Gronczewski i czterech

Pakistańczyków idą z transportem do obozu I, trzech Pakistańczyków wraca do

bazy, nocują Polacy i jeden Pakistańczyk. Po noclegu wszyscy schodzą do bazy.

8 — Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan i czterech Pakistańczyków idą

do obozu I. Wszyscy nocują.

9 — Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan wyruszają z obozu I do góry,

zakładając na wysokości około 5350 m obóz przejściowy zwany „tent" i

poręczując 200 rn stromej ściany poniżej. Z bazy wychodzą Czerwińska,

Palmowska, Gronczewski, Tillak. Po dojściu do obozu I razem z

Pakistańczykami przestawiają namioty w bezpieczniejsze miejsce. Polacy

zostają na nocleg, Pakiestańczycy schodzą do bazy.

10 — Do bazy schodzi Gronczewski — zapalenie oskrzeli. Do obozu

I dochodzi z bazy Bieluń. Czerwińska, Palmowska, Tillak wyruszają z

transportem do „tentu". W połowie pola spotykają schodzących

Kowalewskiego, Piotrowskiego, Sher Khana. Po dyskusji wszyscy wracają

(niebezpieczeństwo lawin) poręczując lewe ograniczenie pola nad obozem I. Do

bazy schodzą Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan, Palmowska (u której

wystąpiły dolegliwości żołądkowe). Bieluń, Tillak, Czerwińska nocują w obozie

I.

11 — Załamanie pogody — trójka z obozu I wraca do bazy.

12 — Wszyscy w bazie.

13 — Wszyscy w bazie.

14 — Wszyscy w bazie — wielka lawina niszczy bazę.

15 — Wszyscy w bazie. Poprawa pogody.

16 — Czerwińska, Bieluń, Tillak wychodzą z bazy do „tentu", po dro-

dze uzupełniając poręczówki. Nocują w „tencie". Czterech Pakistańczyków

dochodzi do obozu I, gdzie nocują.

17 — Czerwińska, Bieluń, Tillak schodzą do obozu I po ładunki, wyno-

szą je do „tentu" i wracają do obozu I gdzie nocują. Pakistańczycy transportują

ładunki do „tentu" i wracają do obozu I gdzie nocują. Kowalewski,

Piotrowski, Sher Khan, Palmowska wychodzą

117

z bazy i dochodzą do „tentu". Palmowska schodzi do obozu i, reszta nocuje w

„tencie".

Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan poręczują drogę powyżej

„tentu". Zespół z obozu I (czterech Polaków i czterech Pakistań-

czyków) transportuje za nimi ładunki. Odwrót spod grani — Piotrowski,

Kowalewski nocują w „tencie", reszta w obozie I. Założenie obozu II na

północno-zachodniej grani (5800 m) — 3 namioty. Nocują w nim:

Czerwińska, Palmowska, Sher Khan. Bieluń, Tillak, Kowalewski,

Piotrowski, Shami. Trzech Pakistańczyków schodzi na noc do „tentu".

Załamanie pogody. Wszyscy schodzą do bazy. Wszyscy w bazie.

Piotrowski, Bieluń, Tillak dochodzą z bazy do „tentu" i nocują. Palmowska,

Gronczewski, trzech Pakistańczyków idą do obozu I gdzie nocują.

Piotrowski, Bieluń, Tillak dochodzą do obozu II i poręczują fragment grani.

Nocują w obozie II. Gronczewski dochodzi do „tentu", gdzie czeka na

Kowalewskiego i Sher Khana. Z bazy wychodzą: Czerwińska (do obozu I),

Kowalewski i Sher Khan do „tentu". Palmowska i czterej Pakistańczycy robią

transport do „tentu" i wracają do obozu I.

Granią ruszają Piotrowski, Bieluń Tillak (poręczowanie). Kowalewski Sher

Khan, Gronczewski transportują za nimi ładunki. Do obozu II dochodzą

Czerwińska, Palmowska i trzech Pakistańczyków. Polacy i Sher Khan nocują w

obozie II, Pakistańczycy schodzą do „tentu". Gronczewski, Palmowska, Sher

Khan schodzą i transportują ładunki z „tentu" do obozu II. Pakistańczycy

transportują ładunki z obozu I do „tentu".

Piotrowski, Bieluń dalej poręczują grań i zakładają obóz III (6200 m) — dwa

namioty. Czerwińska, Palmowska, Tillak. Sher Khan, Kowalewski, Gronczewski

transportują za nimi ładunku. Czerwińska wraca do obozu II, pozostali nocują w

obozie III. Czerwińska i trzech Pakistańczyków dochodzą z transportem do

obozu III (Pakistańczycy wracają do obozu II). Bieluń, Piotrowski. Kowalewski

robią rekonesans dalszego odcinka grani. Wszyscy Polacy i Sher Khan nocują w

obozie III. Czerwińska i Palmowska oraz trzech Pakistańczyków z obozu II

otrzymują' polecenie zejścia do bazy po żywność i sprzęt.

Czerwińska, Palmowska oraz Pakistańczycy schodzą do bazy. Pięciu Polaków i

Sher Khan zakładają obóz IV (6500 m) — jeden namiot. Nocują w nim

Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan, pozostali wracają do obozu III.

Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan zakładają obóz V pod końcową częścią

północno-zachodniej grani — około 7000 m. Nocują w nim Bieluń, Tillak,

Gronczewski dochodzą do obozu IV i nocują. Czer-

wińska i Palmowska wychodzą z bazy do „tentu", pięciu Pakistańczyków

dochodzi z bazy do obozu I. 30 — Piotrowski, Kowalewski, Sher Khan

dokonują rekonesansu północno--zachodniej grani. Bieluń, Tillak, Gronczewski

podchodzą do obozu V. Decyzja zmiany trasy — cała szóstka przenosi obóz V

pod po-łudniowo-zachodnią grań. Nocują w nim (jeden namiot) Piotrowski,

Kowalewski, Sher Khan. Pozostała trójka wraca do obozu IV. Czerwińska,

Palmowska podchodzą do obozu III, Pakistańczycy dochodzą do obozu II.

Lipiec

1 — Pierwszy atak szczytowy — Piotrowski, Kowalewski, Sher

Khan

w godz. 10.30—17.30. Do obozu V podchodzą Bieluń; Tillak,

Gronczewski. Nocują w sześciu w jednym namiocie. Czerwińska,

Palmowska czekają w obozie III (wg posiadanych informacji obóz IV

zajęty jest przez schodzących ze szczytu). Pakistańczycy w obozie II.

2 — Drugi atak szczytowy — Bieluń, Tillak, Gronczewski w godz. 5.00—

10.30. Nocują w obozie V. Kowalewski, Piotrowski, Sher Khan schodzą

do obozu IV, gdzie nocują razem z Palmowska, która na skutek braku

łączności podeszła z obozu III. Czerwińska wynosi ładunek do trawersu

Nun's Head i wraca do obozu III. Pakistańczyk Dok dochodzi do obozu

III i nocuje, reszta Pakistańczyków wraca z obozu II do bazy.

3 — Sher Khan schodzi z obozu IV do bazy razem z Dokiem. Czerwiń-

ska podchodzi do obozu IV. Palmowska podchodzi do obozu V. Z obozu

V schodzą Bieluń, Tillak Gronczewski. Bieluń i Tillak zostają w obozie

IV z Czerwińską (nocują). Gronczewski, Piotrowski, Kowalewski

schodzą do obozu III, skąd Kowalewski i Piotrowski schodzą do obozu

II.

4 — Kowalewski, Piotrowski, Gronczewski schodzą do bazy.

Bieluń.

i Tillak zwijają obóz IV i schodzą do obozu III, Czerwińska dochodzi do

obozu V, gdzie czeka na nią Palmowska.

5 — Trzeci atak szczytowy — Czerwińska i Palmowska (w godz. 8.30 -

14.00 Palmowska, 8.30—15.30 Czerwińska). Obydwie nocują w obozie

V. Bieluń i Tillak schodzą do obozu II, pozostali w bazie.

6 — Bieluń i Tillak schodzą do bazy. Czerwińska i Palmowska rano

czekają w obozie V — zła pogoda. Po łączności z bazą o 13.00 decydują

się schodzić. W obozie III są około 51.30.

7 — Czerwińska i Palmowska wracają do bazy.

10 — Cała wyprawa dociera do Gilgit.

119

Spis treści

Z dziejów Rakaposhi 5

Droga ku Rakaposhi ……………………. 17

Pierwszy sukces 24

Próby i błędy 31

Obóz II . 56

Grań z bliska 62

Tajemnica Nun's Head 78

W stronę szczytu ........... 83

Same i samotne 92

Jeszcze tylko wrócić 107

Posłowie . . . . . 116

Rakaposhi 1979 — przebieg akcji górskiej . . . . . . . 117

M. Sher Khan (Shera) wyprawy

kierownik Ryszard Kowalewski - zastępca kierownika wyprawy

Andrzej Bieluń

Anna

Czerwińska

Jacek Gronczewski - lekarz wyprawy

Krystyna Palmowska

Ehtisham Anwar (Snami

Faiz Aman (Dok)

Tadeusz Piotrowski

Jerzy Tillak

Shaukat Nazir Hamdani

Zahed Hussain

Murntaz Bhutta (Momo)-oficer łączniko- Yasin Saddiqui (Saddyki) wy

wyprawy

Monumentalne zerwy północnej ściany Rakaposhi widziane z doliny Hunzy. Z prawej

strony grań północno-zachodnia z wypiętrzeniem Nun's Head, którą wyprawa dokonała

drugiego wejścia na szczyt.

Widok na Rakaposhi z okolic Gilgit.

Uczestnik karawany w oczekiwaniu na przydzał

ładunku.

Karawana w dolinie Jaglot.

Przygotowanie do wymarszu karawany. W tle Chari Khand (5888 m)

Przeprawa karawany przez wezbrany potok.

Górna część doliny Jaglot.

Na otoczonej brzozowym laskiem polanie Darakush (3800 m) stanęły namioty obozu

bazowego, oddzielone od lodowca Biro wysoką moreną boczną. Nad lodowcem widoczny

wierzchołek Rakaposhi.

Lawina zbliża się do bazy.

Po przejściu lawiny przez

bazę.

Spojrzenie na lodowiec Bi -

ro i zachodnie zbocza Raka

-poshi z okolic bazy, Z pra -

wej grań pierwszych zdo-

bywców.

Wysuszone pnie obumarłych

drzew dostarczały

nieograniczonej ilości paliwa

do bazowej kuchni i na

wieczorne ogniska.

Osty karakorumskie.

Lodowiec Kunti w otoczeniu bezimiennych

szczytów pięciotysięcznych (widok z drogi do

obozu I),

Kierownicy - Ryszard Kowalewski i Sher Khan.

Jacek Gronczewski i Ryszard Kowalewski w chwili krótkiego

odpoczynku w drodze do obozu II.

Tent - namiot obozu pośredniego pomiędzy obozami I i II, ustawiony przed

założeniem obozu II na ścianie opadającej z północno-zachodniej grani.

Namioty obozu II, ustawione na śnieżnym ostrzu północno-zachodniej grani na

wysokości 5700 m.

Spojrzenie z obozu II na Nun's Head (6630 m) i początkowy fragment północno-zachodniej grani, którą prowadziła droga w kierunku

szczytu.

Obóz II pozostał za nami.

Nun's Head i kopuła szczytowa Rakaposhi oglądane z obozu II.

Przed kolejnym spiętrzeniem grani. Na przełączkę pomiędzy dwo-

ma skalnymi żandarmami (około 6100 m) dotarła w 1964 r.

wyprawa irlandzka.

Góry na linii horyzontu to już Himalaje. Ponad tonącą w cieniu doliną Indusu wznosi się Nanga Parbat (8125 m), najbardziej ku zachodowi wysunięty

szczyt ośmiotysięczny. Na pierwszym planie grzęda południowo-zachodnia, którą

dokonano pierwszego wejścia na Rakaposhi.

Anna Czerwińska dochodzi do obozu III.

Łańcuch Hispar Mustagh, Od lewej: Lupghar Sar (7200 m).

Momhil Sar (7342 m), Distaghil Sar (7885 m) i Trivor (7720

m).

Secord Peak (5950 m) i fragment olbrzymiego nawisu śnieżnego. U podstawy widoczne namioty obozu III.

Uskok skalnego żandarma powyżej obozu III

V

Andrzej Bieluń forsujący skalny uskok grani.

Andrzej Bieluń i Ryszard Kowalewski na

zboczach Nun's Head. W tle Nanga Parbat.

Podszczytowe plateau i licząca 800 m wysokości zachodnia ściana kopuły szczytowej

Rakaposhi. W lewym dolnym rogu obóz IV.

Zjazd ze stromej lodowej ściany na szerokie siodło przełęczy poza

Nun's Head (zjeżdża Sher Khan).

W drodze powrotnej ze szczytu. Podejście do obozu III.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CZERWIŃSKA ANNA Trudna góra RAKAPOSHI
Czerwińska Anna Trudna góra Rakaposhi
LP IV VI Onichimowska Anna Najwyższa góra świata
Anna Dziewit Meller Góra Tajget
Kailas góra bogów i pielgrzymów Anna Urbańska
Anna Wróbel Bieszczady
Trudna intubacja
Ćwiczenia na czerwiec
matematyka czerwiec PP(1)
odp czerwiec 2007pisemny

więcej podobnych podstron