GLENDA SANDERS
Ten prawdziwy mężczyzna
Harlequin
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg
Madryt • Mediolan • Paryż • Sydney
Sztokholm • Tokio • Warszawa
Tytuł oryginału:
The All-American Male
Pierwsze wydanie:
Harlequin Books, 1989
Przełożyła:
Grażyna Staniewska
ROZDZIAŁ 1
- Nareszcie koniec - westchnęła Cassaundra. - Bogu dzięki.
Naprzeciw niej w limuzynie siedział Sloan Garrick, człowiek, który przed trzydziestoma laty był protegowanym jej dziadka.
- Dobrze się dziś spisałaś, Cassaundro - powiedział, kładąc rękę na jej dłoni. - Mowa żałobna była świetna: doskonałe połączenie podziwu i wzruszenia.
Kiwnęła głową, przyjmując ten komplement, ale żadne z nich już się nie odezwało. Szofer wiózł ich przez labirynt ulic Manhattanu. Zahamował przed, wejściem wiodącym do dwóch bliźniaczych wieżowców.
Sloan objął Cassaundrę pokrzepiającym gestem, gdy jechali cichobieżną windą do apartamentów na szczycie.
- Chcesz się czegoś napić? Wina, sherry? - zapytał troskliwie, gdy weszli do środka.
- Później. Teraz przebiorę się w coś wygodniejszego. Barek jest pełny. Poczęstuj się. Zdejmij marynarkę i krawat, jeżeli chcesz.
- Nie martw się o mnie - uspokoił ją Sloan.
Umrze w marynarce i krawacie, pomyślała Cassaundra idąc do sypialni. Natychmiast pożałowała tej niesympatycznej myśli. Sloan był wytworem swej epoki. Mężczyźni z jego środowiska nosili garnitury i krawaty. To niewielkie przewinienie jak na człowieka, który okazał się niezawodnym przyjacielem w niezwykle ciężkim dla niej okresie. Gdy zaczęła pracować w wydawnictwie dziadka, wprowadzał ją we wszystkie tajniki, pomagał zachować realizm i rozsądek. Nie zastąpił jej ojca, ale stał się kochającą, aprobującą osobą, w przeciwieństwie do tamtego.
W drzwiach sypialni pojawiła się Aggie.
- Czy pani czegoś potrzebuje?
- Przebiorę się. Nie mogę już znieść tego kostiumu.
- Weźmie pani kąpiel?
- Raczej prysznic. Nie będzie mi potrzebna pomoc.
- Tak, Proszę Pani.
Cassaundra patrzyła na młodą, dyplomatycznie obojętną twarz Aggie i zastanawiała się, czy rani uczucia dziewczyny, chcąc samodzielnie odkręcić kurek w łazience.
- Chyba nałożę batikowe kimono w maki. Gdybyś mogła je wyjąć...
- Oczywiście, proszę Pani.
- To wszystko.
- Tak, proszę pani.
Cassaundra weszła do łazienki i odgrodziła się drzwiami od reszty świata. Cudownie być samą! Warstwa po warstwie zdejmowała ubranie, które nagle zaczęło ją dusić - filcowy kapelusz przybrany piórami, ciemnoniebieski żakiet i spódnicę, dobraną kolorystycznie jedwabną bluzkę z wiązanym kołnierzem.
Demonstracyjnie wybrała niebieski, nie zaś wymaganą pogrzebową czerń. Gdyby tylko na to pozwoliła, związani z jej ojcem specjaliści od reklamy wyreżyserowaliby pompatyczny pogrzeb. Ale po raz pierwszy w życiu Cassaundra sama podjęła decyzję i wymogła jej wykonanie. Nalegała, by pogrzeb odbył się jedynie w obecności rodziny, a w miesiąc po nim ogólnodostępna msza żałobna. Stamtąd właśnie wracała.
W kabinie prysznicowej puściła gorącą wodę, jakby mogło to zmyć z niej smutek i paraliżujące odrętwienie, jakie czuła po stracie ojca.
Kilka minut później, już bez makijażu, zawinęła się w miękki ręcznik, zdjęła czepek i rozpuściła włosy - naturalne blond, fachowo rozjaśnione, miękkimi fetami opadły na plecy.
Usiadła przy toaletce i posmarowała błyszczkiem usta. Potem spojrzała na kobietę w lustrze - wystraszone oczy, wychudzone policzki. Ukryła twarz w dłoniach i westchnęła przygnębiona.
Pozwoliła sobie na kilka zaledwie minut cichego żalu nad sobą. Odrzuciła głowę, wzięła głęboki oddech i zmusiła się do ubrania. Sloan czekał na dole, by pocieszyć ją w potrzebie.
Potrzeba, pomyślała czując, że zaczyna wpadać w histerię. Czy wiesz, Sloan, czego potrzebuję? Bo ja z pewnością nie.
Sloan wstał i pozdrowił ją automatycznym, acz szczerym uśmiechem.
- Widzę, że odświeżyłaś się, kochanie. Piję czystą szkocką. Co ci podać?
- Białe wino - odparła Cassaundra.
Sloan podszedł do barku, nalał wina, wręczył Cassaundrze kieliszek, po czym znowu usiadł.
- Twój ojciec byłby dziś z ciebie dumny - powiedział.
- Wątpię.
Cassaundra wielokrotnie zastanawiała się, czy ojciec w ogóle przejmował się tym, co mówiła bądź robiła - oczywiście z wyjątkiem przypadku, gdy nie dostała się do szkoły muzycznej Juilliarda. Nigdy nie miała dość odwagi, by powiedzieć sławnemu Williamowi Snowowi, iż poczuła ulgę na wieść, że nie została przyjęta. Zawsze chciała studiować literaturę, ale on sądził, że podjęła tę decyzję z braku czegoś lepszego.
- Rozmawiałem z nim kiedyś podczas przerwy w rozprawie - odezwał się Sloan. - Zapytał mnie, czy widziałem, jak weszłaś na salę rozpraw z głową do góry, całkowicie ignorując reporterów? A potem stwierdził, że stałaś się damą. Był dumny, Cassaundro. Widziałem dumę w jego oczach.
- Dziękuję, że mi to powiedziałeś - rzekła wzruszona. - I poczekałeś, aż mi to będzie rozpaczliwie potrzebne.
- Dziś też byłaś dzielna - rzekł Sloan. - Wiem, co musiałaś przezwyciężyć, by po tym wszystkim, co się stało, wstać i wygłosić mowę na jego cześć.
- Społeczeństwo miesiącami grzebało w życiu Snowa - powiedziała Cassaundra. - Najwyższy czas, by usłyszeli o szlachetniejszych cechach mego ojca. Nie był z pewnością ani świętym, ani wzorowym ojcem, ale był utalentowany i oddany muzyce.
Dopiła jednym łykiem resztę wina. Przez kilka minut w milczeniu wpatrywała się w pusty kieliszek.
- Nawet po tylu miesiącach ciągle zastanawiam się, dlaczego to wszystko musiało się wydarzyć. Tak bez sensu, tak tragicznie bez sensu.
- Nie wolno ci stale tego rozgrzebywać, Cassaundro. Nie znajdziesz odpowiedzi.
- Nie znajdę odpowiedzi - zgodziła się. - Jedynie same „gdyby”. Gdyby tylko nie wstydzili się przyznać, że z ich małżeństwa nic nie wyszło, i mieli odwagę się rozstać. Gdyby nie byli tacy wybuchowi i ambitni. Gdyby w tej szufladzie nie było rewolweru. Skąd nabity rewolwer w szufladzie? - zapytała retorycznie, zwracając się do Sloana. - Nigdy nawet z niego nie strzelał. Dlaczego rewolwer akurat musiał tam leżeć, nabity i gotów do strzału?
Sloan położył rękę na jej dłoni.
- Zwariujesz, jeśli będziesz to rozpamiętywać.
Cassaundra przymknęła oczy i westchnęła.
- Wiem, Sloan. Ale to wszystko było takie bezsensowne. Brianna nigdy nie była dla mnie matką - Nie była nawet przyjaciółką. Ale nie chciałam, żeby umarła. Zwłaszcza...
Głos jej się załamał, ale w myśli dodała: nie z pięknych, utalentowanych rąk mego ojca. Nikt nie powinien umierać z ręki człowieka zdolnego wyczarować z wielkiej orkiestry tak wspaniałą muzykę.
- Nie możesz zmienić tego, co się stało - powiedział Sloan. - Możesz jedynie zaakceptować to i żyć dalej.
Tak, zaakceptować. Nie miała wyboru. Brianna, piękna, samolubna, kapryśna primadonna, umarła na podłodze sypialni, którą dzieliła z ojcem Cassaundry. A Williama Snowa, wrażliwego, równie impulsywnego maestro, aresztowali, pobrali od niego odciski palców i zamknęli w celi z włóczęgami i złodziejami. Na oczach światowej prasy został sądzony za zabójstwo.
Cały naród wzdychał, gdy William Snow adorował Briannę Blake. I cały naród uniósł się, gdy sąd orzekł, że jest winny jej śmierci.
William Snow zasłabł na sali rozpraw po usłyszeniu wyroku: winny. Świadectwo zgonu stwierdzało, że to atak serca, ale jego serce pękło pod brzemieniem smutku, upokorzenia i wyrzutów sumienia. Nigdy nie powinien był poślubić Brianny. Kochał ją jednak z gwałtownością znaną tylko głupcom, i ta bezmyślna namiętność zabiła ich oboje.
- Co teraz? - zapytał Sloan, znów gładząc dłoń Cassaundry.
- Chyba wrócę za biurko wydawcy.
- Brzmi to tak, jakbyś wracała do więzienia. Myślałem, że jesteś zadowolona ze swojej pracy w Quill Publishing.
- Jestem zadowolona, Sloan. To znaczy - byłam. - Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je z powolnym westchnieniem. - Minie trochę czasu, zanim będę zdolna odczuwać zadowolenie.
- Cenię twoją pracę, Cassaundro, ale nikt nie przykuwa cię do biurka. Jesteś kobietą zamożną i w ogóle nie musisz pracować.
- Wolę mój mały kącik w Quill niż tę wieżę z kości słoniowej. W biurze przynajmniej czuję się pożyteczna. Chociaż jestem prawnuczką założyciela, mam swój niewielki udział w rozwoju wydawnictwa.
- Bez wątpienia. Ktoś, kto wylansował książkę odrzuconą przez dwanaście domów wydawniczych, udowodnił swoje kompetencje. Fakt, że jesteś prawnuczką Nathana Granda, przydaje temu osiągnięciu nieco czaru i tajemniczości.
- Czar i tajemniczość? - rzekła z ironicznym uśmieszkiem. - Kraty w więziennej celi! - dodała gorzko.
Sloan wstał, podszedł do kominka i zaczął przyglądać się płomieniom tańczącym na grubym polanie.
- Przypuśćmy, że mogłabyś robić to, co chcesz. Co byś wybrała? - spytał z zadumą.
- Zniknęłabym. - Cassaundra po raz pierwszy w dniu dzisiejszym uśmiechnęła się naprawdę szczerze. - Zniknęłabym, a potem pojawiłabym się gdzieś jako zupełnie normalna osoba.
- Normalna osoba?
- Nie udawaj, że nie rozumiesz. Chodzi mi o taką osobę, która nie jest spadkobierczynią jednej z największych fortun w Ameryce. Osobę, której genialny ojciec nie zabił jej macochy, która nie pracuje w wydawnictwie założonym przez jej pradziadka. Chciałabym dokonać w życiu czegoś, co nie jest oceniane wyłącznie na podstawie tego, kim jestem. Czy możesz sobie wyobrazić, że jeśli chodzi o praktyczne życie jestem całkowitą ignorantką? - spytała po chwili i gestem dłoni uciszyła protest Sloana. - Wiem, wiem. Potrafię prawidłowo trzymać widelec podczas oficjalnego obiadu i umiem podtrzymać rozmowę na dowolny temat w czasie koktajlu. Ale nie potrafię nawet prowadzić samochodu!
- Jestem pewien, że Joseph nauczyłby cię prowadzić twojego bentleya - odparł Sloan sucho.
- Mówię serio - powiedziała tonem nie budzącym wątpliwości. - Potrafię grać na flecie, harfie i fortepianie, ale nigdy nie wrzucałam monety do grającej szafy. To takie nieamerykańskie. Jestem nieamerykańska. Jestem nie... nierealna! Cassaundra Snow to jakaś księżniczka z tragicznej bajki, drukowanej w gazecie w odcinkach.
Sloan popatrzył jej uważnie prosto w twarz.
- Czego byś chciała, Cassaundro?
- Chciałabym... wydaje mi się, że chciałabym gdzieś uciec i dorosnąć.
- Dorosnąć? Po tym wszystkim, co przeżyłaś? To i tak było ponad siły zwykłego człowieka!
- Och, jestem silna. Opanowana. Potrafię sprostać sytuacji. Ale nigdy nie troszczyłam się o siebie. Nie musiałam. Ojciec zawsze zabiegał o to, by ktoś się o mnie troszczył. - Coś ścisnęło ją w gardle. - Aggie poczuła się dotknięta, gdy stwierdziłam, że sama chcę włączyć prysznic.
Sloan objął ją i przez kilka minut Cassaundra wypłakiwała się w jego ramionach.
- Ojciec ochraniał mnie, ale nie pozwolił mi dorosnąć. Dlaczego? Powinnam była go zmusić, by mi pozwolił.
Sloan wyjął z kieszeni chusteczkę i podał ją Cassaundrze.
Wytarła policzki i nos i popatrzyła na niego nachmurzona. Podeszła do kanapy i opadła na nią bezwładnie.
- Nigdy nie wypełniłam czeku. Nie wiem nawet, jak to się robi.
- To całkiem proste - rzekł Sloan. - Prawie każdy może ci to pokazać.
- Nie w tym rzecz, Sloan. Wiem, że mogę się nauczyć. Ale już to powinnam umieć. Powinnam umieć prowadzić samochód, wypełniać książeczkę czekową i robić tysiąc innych codziennych rzeczy, które większość ludzi robi zupełnie naturalnie. Mam stałą lożę w filharmonii i w operze, ale nigdy nie byłam na koncercie rockowym... czy choćby na meczu baseballa.
- Chyba powinnaś się wreszcie wybrać.
- Na mecz baseballowy?
- Wszędzie, gdzie ci się spodoba. Powiedziałaś, że chciałabyś uciec. Zatem zrób to, na co masz ochotę - ucieknij i dorastaj! Rusz tam, gdzie mogłabyś przeżyć wiek młodzieńczy, którego nie miałaś. Popełniaj błędy, padaj, a potem podnoś się sama.
- Myślisz, że nie zrobiłabym tego, gdybym mogła?
- Cóż cię zatrzymuje?
- Dokąd mam uciec? - zapytała z goryczą. - Od kilku miesięcy śledzą mnie kamery, dziennikarze, fotoreporterzy. Każdy, kto ogląda telewizję, wie, jak wyglądam. Mogłabym gdzieś się odizolować, ale właśnie chodzi mi o coś zupełnie przeciwnego. Chcę być wśród ludzi, brać udział w prawdziwym życiu, a nie chować się przed nim.
- Jesteś dość naiwna, Cassaundro. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że można być wprawdzie podobnym do jakiejś osoby, ale wcale nie wyglądać tak jak ona?
- Peruka i ciemne okulary? - spytała sarkastycznie.
- Nie sądzę, byś musiała posuwać się aż do tego. Twierdzisz, że ludzie wiedzą, jak wyglądasz. Ale co oni właściwie widzieli na tych wszystkich fotografiach? Czy naprawdę sądzisz, że widzieli ciebie? Patrzyli na włosy Veroniki Lalce, kapelusze na specjalne zamówienie i kreacje od najlepszych projektantów. Odrzuć te pozory, a przekonasz się, że zadziwiająco wiele kobiet ma ładne, okrągłe twarze, podobne do twojej.
- Ale...
- Popieram twój projekt, Cassaundro. Jeśli chcesz zniknąć i przeżyć przygodę - powodzenia! Czy też raczej: baw się dobrze.
- Naprawdę sądzisz, że mi się uda?
- Jeśli wszystko zostanie starannie zaplanowane, będziesz mogła żyć incognito całymi miesiącami. Mogę zapowiedzieć twój urlop i rozgłosić, że spędzisz dłuższe wakacje w Europie. To powinno zmylić trop tej zgrai dziennikarzy i umożliwić ci „normalne życie”.
- Mówisz serio? - spytała, jakby z obawą, czy może mu wierzyć.
- A ty?
Nie odpowiedziała.
- Mogłabyś w tym czasie napisać książkę-autobiografię.
- O, nie! Koniec z „biedną małą bogaczką” - koniec!
- Ale nie koniec z Cassaundrą Snow. Z wielką pasją mówiłaś o więzieniu w wieży z kości słoniowej. Weź się za to: uczucia, emocje. Jesteś wydawcą. Nie muszę ci mówić, jak napisać dobrą książkę.
Cassaundra uważnie słuchała przemówienia Sloana.
- Twoja historia będzie się dobrze sprzedawać. Czytelnicy chcą wiedzieć wszystko o rodzinie Snowów.
- To byłoby brutalne wtargnięcie w życie osobiste.
- Mogłabyś opowiedzieć wydarzenia ze swojej perspektywy - powiedział Sloan. - Pokazać je z własnego punktu widzenia. Sprostować błędne mniemania.
- Nie mam jeszcze zdania na temat ewentualnej książki - odrzekła Cassaundra. - Ale chcę... nalej mi jeszcze wina... nim się rozkleję, chcę wypić za mój nadchodzący wiek młodzieńczy.
W sypialni Aggie przygotowywała łóżko do spania.
- Jest gotowe, proszę pani. Czy mam przynieść coś z kuchni, zanim się pani położy?
- Nie, Aggie. Jestem zmęczona. To już wszystko na dzisiaj.
- Proszę pani... - zaczęła Aggie nieśmiało. - Słucham cię, Aggie.
- Mam nadzieję, że dzisiejszy dzień nie był dla pani zbyt uciążliwy.
- Nie. Dziękuję ci, Aggie.
Cassaundra gotowa była się rozpłakać z powodu okazanej jej troski.
- Zatem dobranoc, proszę pani.
- Dobranoc. - Cassaundra spojrzała na dziewczynę uważniej. - Aggie, zmieniłaś uczesanie.
- Obcięłam włosy - wyjaśniła Aggie.
- Ładna fryzura. Do twarzy ci w niej.
- Dziękuję pani.
- Czy mogłabyś mi powiedzieć, gdzie byłaś u fryzjera?
Aggie popatrzyła z lekkim przestrachem.
- Moja kuzynka, Lulu, obcięła mi włosy. Zawsze mi obcina. Ma do tego smykałkę.
- Czy ona pracuje w jakimś salonie?
- Nie. W sklepie z płytami przy promenadzie w Newark.
- Rozumiem - odpowiedziała powoli Cassaundra, dotykając bezwiednie swych włosów.
- Czy to wszystko, proszę pani?
- Tak, Aggie. Dobranoc.
- Dobranoc pani.
Nad głową Cassaundry złowieszczo zawisły nożyce. Od ich ostrych krawędzi odbijało się światło żarówek oświetlających toaletkę.
- Czy jest pani pewna, że nie są za duże? - spytała Cassaundra.
- To krawieckie nożyce mojej mamy - odparła dziewczyna.
Była wysoka, chuda, ubrana w dżinsową spódniczkę mini, jaskrawozieloną bluzkę i białe botki - w latach sześćdziesiątych podobne nosiły członkinie licealnych drużyn gimnastycznych.
- W salonie Elizabeth Arden używają malutkich, niewiele większych od nożyczek do paznokci - powiedziała Cassaundra.
- Ja używam tych albo brzytwy.
Cassaundra zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech.
- Zatem niech pani zaczyna.
Powiedziała to z takim entuzjazmem, jakby miała się właśnie poddać punkcji kręgosłupa. I odczuwała odpowiedni do tego zabiegu strach. Żegnaj staranna, fachowo cieniowana fryzuro i najnowocześniejsze odżywki u Elizabeth Arden. Cassaundra wiedziała, że to wszystko jest konieczne, ale równocześnie obawiała się, że posuwa się za daleko. Tę niepewność obudziła fryzura Lulu, której włosy nad uszami były krótko wystrzyżone, na czubku długie, uformowane lakierem nad czołem w szokujący, rudy wir.
- Może pani otworzyć oczy. Włosy są obcięte. Powinna się pani nauczyć, jak je suszyć i samej modelować.
Cassaundra otworzyła oczy i spojrzała w lustro. Zobaczyła... nie, nie swoje obcięte włosy, ale odbitą w lustrze twarz Aggie i jej pełne przerażenia oczy. Natomiast Lulu, stojąca tuż za plecami Cassaundry, patrzyła z zadowoleniem, czekając na jej reakcję. Jak wampirzyca z podrzędnego filmu, która ma właśnie zamiar skosztować krwi, pomyślała Cassaundra.
Zmusiła się, by spojrzeć na siebie - jej twarz otaczały wilgotne pasma, przypominające skręcony makaron. Nie trzeba jednak oceniać efektu, zanim włosy nie wyschną.
- Nigdy... nigdy przedtem nie miałam grzywki - stwierdziła.
- Ma pani dobre włosy. Gęste. Zobaczy pani, że będzie super - zapewniła Lulu.
Wzięła suszarkę, przypominającą pistolet automatyczny, i włączyła ją.
- Wymodeluję z jednej strony, a potem pani kolej, dobrze? - przekrzykiwała szum silnika.
Wycelowała strumień ciepłego powietrza w głowę Cassaundry i zaczęła wymachiwać dziwną szczotką. Po kilku minutach Cassaundra czuła się jak kobieta z reklamy głowa przedzielona pionową kreską na dwie części, jedna połowa pełna i puszysta, druga mokra i bezkształtna. Przez dobrą chwilę uczyła się trudnej sztuki, polegającej na obracaniu i kręceniu szczotką trzymaną w jednej ręce, podczas gdy druga kieruje strumieniem gorącego powietrza. Dzięki wskazówkom Lulu jej głowa odzyskała w końcu pewną symetrię.
- Teraz trochę pomiędlimy - powiedziała Lulu. Obficie spryskała czymś włosy Cassaundry, ujęła w dłoń kilka pasem i ściskała je przez chwilę. Potem energicznie rozprostowała palce. Powtarzała podobne czynności w różnych miejscach głowy, do chwili gdy włosy zostały dostatecznie pomięte. Potem obejrzała wynik.
- Niezła robota!
- Fantastycznie, proszę pani - zawołała Aggie szczerze, ale też z pewną ulgą.
Fantastycznie? Cassaundra patrzyła na swoje odbicie w lustrze i sama nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Za sprawą kilku ciachnięć nożycami i energicznego gniecenia przemieniła się z ponętnej syreny w kociaka.
Wykonała ruch głową do tyłu, potem do przodu i patrzyła na swe włosy, układające się jak u czupiradła. Musi mieć trochę czasu, żeby przyzwyczaić się do tego, ale nie wyglądała źle - po prostu inaczej. I chyba tego właśnie potrzebowała.
- Dobrze. Dziękuję ci, Lulu. Jest znakomicie - rzekła. Lulu pojaśniała, słysząc tę pochwałę.
- Łatwo się pracuje z dobrymi włosami - stwierdziła.
- Mówiłam pani, że Lulu potrafi uczesać każde włosy - powiedziała Aggie.
- Istotnie - przyznała Cassaundra. - I proszę cię, pamiętaj, żebyś nazywała mnie Sandy, gdy pójdziemy dziś na zakupy.
Wyprawa, którą planowały, miała być maleńkim testem na to, czy projekt pojawienia się publicznie incognito ma jakieś szanse. Cassaundra nałożyła swoje jedyne dżinsy, które miała przedtem na sobie tylko raz, w czasie jakiegoś przyjęcia zorganizowanego pod hasłem: „Świat Dzikiego Zachodu”. Do tego koszulkę z napisem: „Zwalczaj analfabetyzm”. Otrzymała ją od fundacji, której ofiarowała coroczny datek. Na ogół przekazywała takie ciuchy komuś ze służby, ale tę koszulkę dostała niedawno, postanowiła więc zatrzymać ją dla siebie. Obecnie wydzieliła sobie tygodniowo na zakup „roboczego” ubrania niewielką sumę. Dwieście dolarów to, jak sądziła, po prostu niesamowicie mało, ale Sloan zapewniał ją, że niektóre kobiety nawet w ciągu roku nie wydają tyle na ubrania.
Sloan zwrócił jej również uwagę na to, że będzie mogła zostawić swą dawną bieliznę, nie ryzykując, iż zostanie zdemaskowana.
- Chyba że zdarzy ci się natrafić na mężczyznę, który już twoją bieliznę zna - dodał.
Rozśmieszyło ją to przypuszczenie. Kiedyś nawiązała nawet romans, ale została dotkliwie zraniona, jej przyjacielowi bardziej chodziło o to, by wkraść się w łaski mistrza niż jego córki. Nie udało mu się ani jedno, ani drugie. Zrekompensował to sobie, sprzedając szczegółową historię ich znajomości pewnemu podrzędnemu tygodnikowi w czasie, gdy cała prasa zajmowała się sensacyjnym morderstwem w ich rodzinie.
Niegdyś Cassaundra, jak każda współczesna księżniczka, marzyła o wspaniałym mężczyźnie, który mógłby być równocześnie kochankiem i przyjacielem, który dzieliłby z nią życie i wzbogacał je, który by ją kochał i czerpał pociechę z miłości, jaką ona potrafiłaby mu ofiarować. Teraz wspominała czasami Geoffa Ogelthorpe'a i uświadamiała sobie, jak naiwne były jej marzenia. Kobieta z jej środowiska mogła co najwyżej oczekiwać, że spotka przyzwoitego mężczyznę, który będzie podzielał jej zainteresowania, a w kwiaciarni złoży stałe zamówienie na dostawę wysokich róż z okazji jej urodzin i ich wspólnych rocznic.
Namiętność i romantyczna miłość mieszkały w królestwie fantazji. Najlepszym tego dowodem była tragicznie zakończona wyprawa ojca w krainę uczuć.
W toyocie, należącej do Lulu, usiadła na tylnym siedzeniu, dziewczyny zaś z przodu. Obwoziły Cassaundrę po tanich sklepach, gdzie normalnie robiły zakupy. Radio w samochodzie wypluwało z siebie tyle decybeli rock and rolla, że uniemożliwiało jakąkolwiek rozmowę. Ale - rzecz dziwna - zamiast izolacji czy samotności czuła niezwykłą jedność z tymi dwiema osobami, jakby zaproszono ją na spotkanie tajnego stowarzyszenia.
Kiwała głową w przód i w tył, a dotyk pasm włosów na skórze sprawiał jej wielką radość. Czy lekki zawrót głowy, jaki odczuwała, zawdzięczała swej nowej fryzurce? Chyba nie. Przepełniało ją nie znane przedtem podniecenie, wrażenie, że jest o krok od przygody, oczekiwanie, że coś niezwykłego i cudownego nie tylko może się zdarzyć, ale na pewno zdarzy się za chwilę.
Oczywiście, nie mógł to być żaden szalony romans, ale Cassaundra niemal wierzyła, że będzie mogła się z kimś umówić. Nie do filharmonii czy opery, nie na wernisaż czy bal dobroczynny, ale tam, gdzie chodzą normalni ludzie.
W zakamarkach serca przechowywała tajemne pragnienie: jeśli naprawdę jej się uda, jeśli spotka mężczyznę, którego polubi, któremu zaufa i z którym będzie się dobrze czuła, być może jakoś go namówi, by spełnił jej najbardziej skryte marzenie - zabrał do kina na świeżym powietrzu.
ROZDZIAŁ 2
„Drogi Sloanie!
Znalazłam wreszcie rozsądne mieszkanie za umiarkowaną cenę. Małe, ale przyjemne, a gospodyni - sympatyczna. Muszę postarać się jak najszybciej o jakieś meble. Na razie siedzę na podłodze jak Indianka, a sypiam na zwijanym materacu, który jest tylko trochę lepszy od posłania z gwoździ.
Kupiłam sobie rondel i teraz mój kulinarny repertuar powiększył się o zupy z puszek. (Sałatki z serem i krakersy szybko mi się znudziły.) W sklepie, gdzie zwykle robię zakupy, nabyłam dwa komplety nakryć stołowych. Za każdym razem, po wydaniu pewnej sumy pieniędzy, dostaję nakrycie jako premię, tak że po pewnym czasie zgromadzę kilka dalszych kompletów.
Tyle się mówi o bezrobociu, więc myślałam, że trudno mi będzie znaleźć pracę - nie mam przecież żadnych referencji i nie mogę się powołać na swoje wykształcenie. Ale poszłam do niewielkiego baru i zostałam od razu przyjęta. Carol, szefowa, która jest mniej więcej w moim wieku, pokazała mi, co należy robić, i w poniedziałek rano już pracowałam.
Uściski. Cassaundra”
- Sandy, czy już się urządziłaś? - zapytała Cassaundrę leżącą przy domowym basenie jej gospodyni, Boranie Simpson.
Cassaundra postanowiła przybrać panieńskie nazwisko swojej maki, zaś imię było zdrobnieniem jej własnego. Każdemu przedstawiała się teraz jako Sandy Grand.
- Wszystko rozpakowałam - odparła Cassaundra. Nie przywiozłam ze sobą zbyt wielu rzeczy. Czy mogłaby mi pani polecić jakiś niedrogi sklep meblowy?
Boranie, energiczna, ruda, ponad czterdziestoletnia kobieta, natychmiast wykazała zainteresowanie.
- Jakie meble są ci potrzebne?
- Wszystkie. Nie mam nic.
- To gorzej. Ale posłuchaj, mój syn ożenił się w zeszłym roku i rozmontowałam jego łóżko wodne. Możesz je sobie wziąć, jeśli nie zapadasz zbyt łatwo na chorobę morską.
- Łóżko wodne? - spytała sceptycznie, ale pomysł w zasadzie wydał się całkiem niezły.
- To lepsze niż spanie na podłodze - stwierdziła Boranie. - A kiedy się już człowiek przyzwyczai, jest dość wygodnie.
- Na moim jachcie choroba morska nigdy nie stanowiła dla mnie problemu - zażartowała sobie z uśmiechem. Następny ranek przyniósł rutynowe obowiązki w barku.
Cassaundra pogrążyła się w nich niczym dziecko, któremu pozwalają bawić się na terenie pełnym cudownych urządzeń. Skomputeryzowana kasa sumowała zakupy, obliczała podatek i podawała, ile reszty należy wypłacić klientowi. Lśniąca, stalowa maszyna na rozkaz wydawała mrożony jogurt. W stojących szeregiem szklanych pojemnikach mieniły się wszystkimi kolorami tęczy dodatki i polewy do rożków lodowych i melb.
Urządzenia kuchenne wymagały więcej uwagi i fachowości. Cassaundra musiała nauczyć się, w jakich proporcjach dawać olej i ziarno do maszyny wytwarzającej prażoną kukurydzę. Wyrobiła sobie zwyczaj, żeby cały czas obserwować opiekane na hot dogi parówki. Te akurat umiejętności zdobyła dość łatwo. Waflownica ciągle jednak budziła respekt.
Okrągła waflownica pytała podstępnie: „Czy mam odpowiednią temperaturę? Czy wiesz, ile ciasta należy we mnie wlać? Czy będziesz wiedziała, kiedy mnie otworzyć, żeby wafelek się nie spalił?” Cassaundra nigdy w życiu nie gotowała i rozpoznanie właściwego momentu, w którym należy wlać ciasto na rozgrzany ruszt - odpowiednią ilość ciasta! - a potem ocena, czy wafel jest należycie upieczony, wydawało się zadaniem tajemniczym i wymagającym sporej intuicji.
- Załapiesz to - zapewniła ją Carol i Cassaundra uwierzyła, że poradzi sobie z produkcją wafelkowych rożków. W nowej pracy czynności powtarzały się, ale możliwość obserwowania ludzi z nawiązką wynagradzała tę monotonię. Dla zabawy Cassaundra próbowała przewidzieć, jakie zamówienie złoży dany klient, i zafascynowana przyglądała się przeróżnym sposobom podejmowania decyzji. Niektórzy ludzie wiedzieli, czego chcą, i zamawiali to zupełnie normalnie. Inni wypytywali o wszystkie możliwości, starannie je oceniali, a potem oznajmiali swoją decyzję tak, jakby miała ona wpływ na losy całego świata. Istnieli też niezdecydowani, którym trudno było wybrać odpowiedni smak i ciągle się obawiali, że jeśli cokolwiek wybiorą, to i tak mogliby wybrać lepiej.
Do zamknięcia barku zostało pół godziny, gdy Cassaundra zwróciła uwagę na pewnego mężczyznę, trzeciego w kolejce. Miał na sobie spodnie od garnituru, sportową koszulę i krawat. Krzywo zawiązany. Ostatni guzik koszuli był rozpięty. Na głowie kłębiła się bujna ciemnoblond czupryna, sugerująca, że jej właściciel nigdy nie zdoła dostosować swej fryzury do kaprysów aktualnej mody. Wyglądał na osobnika lekko niedbałego, misiowatego, a przy tym szalenie męskiego.
To na pewno typ niezdecydowanego wybieracza, pomyślała. Ale z drugiej strony, choć sprawiał wrażenie niecierpliwego chłopca, mógł okazać się jednym z tych, którzy doskonale wiedzą, czego chcą. Nie wyglądał na kogoś, kto wykazuje choćby najmniejsze niezdecydowanie w jakiejkolwiek sprawie, zwłaszcza w tak błahej, jak wybór jogurtu.
Mała dziewczynka w kolejce przed nim kaprysiła i Cassaundra obserwowała, jak misiowaty traci najwyraźniej cierpliwość. Dziecko przeżywało męki, wahając się między jogurtem czekoladowym a waniliowym, przybranym ciasteczkiem lub owocami, w wafelku albo w cukrowym rożku. Wreszcie podjęła decyzję i wzięła podany jej rożek.
Misiowaty podszedł do lady.
- Czy jest Carol?
- Carol ma dziś wolne - odpowiedziała.
Mężczyzna zmarszczył brwi i popatrzył na młodą kobietę przenikliwie, acz beznamiętnie.
- Wygląda pani na rozsądną osobę - stwierdził. Serdeczne dzięki, pomyślała, ale nie odpowiedziała na tę idiotyczną uwagę.
- Niech pani posłucha. Nazywam się Chuck Granger i jestem stałym klientem.
- Więc? - spytała Cassaundra znacząco.
- Carol mnie zna.
- Chce pan jogurtu?
- Jestem w rozpaczliwej... - zaśmiał się miękko. - Może nie tyle rozpaczliwej, raczej zabawnej... ale byłoby bardziej zabawne, gdyby Carol tu była. Wie pani, jestem śmiertelnie głodny. Pracowałem cały czas i nawet nie zjadłem lunchu. Zresztą nieważne. Za godzinę mam spotkanie w odległej dzielnicy i postanowiłem wstąpić tu na hot doga.
- Normalny czy ekstra? - zapytała. Jak na szaleńca miał piękne, piwne oczy.
- Ekstra - odparł. - Miałem zamiar wziąć trochę gotówki z automatu w supermarkecie obok, ale okazał się popsuty, więc mam tylko dwanaście centów.
- Hot dog kosztuje dolara siedemdziesiąt pięć centów - oświadczyła. - Mamy jednak specjalny zestaw: ekstra hot dog i mała cola za dwa dolary.
- Już pani mówiłem, że mam przy duszy tylko dwanaście centów.
Nie wyglądał na śmiertelnie głodnego. Jego ogorzałe policzki nie były zapadnięte, jasnych oczu nie zasnuwała mgła.
- To wystarczy na dwa centymetry hot doga i na pięćdziesiątkę coli - wyjaśniła Cassaundra.
- Myślałem, że skoro jestem stałym klientem...
- Nigdy tu pana przedtem nie widziałam.
- W ostatnim tygodniu byłem zawalony pracą. Czy nie mogłaby pani wziąć mojego nazwiska, adresu i telefonu...
- Czy to próba wyłudzenia? - spytała Cassaundra, zadowolona z rysującej się okazji.
- Nie - odparł z nutką oburzenia. Włożył ręce do kieszeni. - Nie mówmy o tym. Zjem coś po spotkaniu. Przecież nie wszystkie bankomaty w tym mieście są popsute.
Niezłe przedstawienie, pomyślała Cassaundra. W odpowiednich proporcjach oburzenie i pokora.
- Musztarda i przyprawy? - zapytała, sięgając po bułeczkę przypieczoną na ruszcie.
- Musztarda. Bez przypraw.
Na twarzy Chucka Grangera pojawił się uśmiech, zbyt szybki i odrobinę zbyt pewny siebie. Cassaundra wiedziała, że została naciągnięta, ale nic sobie z tego nie robiła. To był miły uśmiech.
Granger pisał coś w swym notesie, gdy postawiła przed nim na ladzie hot doga i napój z dystrybutora. Skończył pisać, wydarł kartkę z notesu i wręczył ją.
- Co to takiego? - zapytała.
- Moje pokwitowanie, oczywiście.
Istotnie. Na karteczce było napisane: „Jestem winien dwa dolary”, i podpis.
- Co mam z tym zrobić?
- To mój zastaw - odparł. - Niech go pani trzyma. Jeśli do końca tygodnia nie zwrócę dwóch dolarów, może pani nająć jakiegoś osiłka, żeby mnie obił.
- Jak pana znajdę?
- Pracuję w miejscowej gazecie. - Wyjął z tylnej kieszeni spodni portfel i wyciągnął wizytówkę. - Tu jest mój bezpośredni telefon. Muszę już iść. Naprawdę mam spotkanie. Dziękuję... Jak pani na imię?
- Sandy.
- Sandy. Bardzo ładnie. Jeszcze raz dziękuję. Muszę lecieć. Przyjdę znowu jutro.
Cassaundra spojrzała na wizytówkę:
Charles E. Granger. Dziennikarz. „Orlando Sentinel”
Do diabła! Czyżby już ją odkryli?
Nie, niemożliwe. To za szybko. Tym bardziej że to lokalna gazeta, pomyślała Sandy. Bardziej prawdopodobne, że na jej trop wpadłby jakiś brukowy dziennik albo któraś z agencji prasowych. Gdyby ten człowiek szukał tematu do artykułu, przedstawiłby się jej i przyznał, że ją rozpoznaje, albo w ogóle nie mówił, gdzie pracuje, dopóki nie upewniłby się co do jej tożsamości.
Cassaundra poczuła ulgę, gdy zadzwoniła Carol, by dowiedzieć się, jak idzie w barze. Mogła skorzystać z okazji i wypytać ją o tego wygłodniałego faceta.
- Wszystko w porządku - zapewniła Cassaundra szefową. - Nie spalił się popcorn ani nie zacięła maszyna do jogurtu. Aha, po południu wpadł tu twój przyjaciel.
- Mój przyjaciel?
- Tak twierdził. Nazywa się Chuck Granger.
- Chuck? - Carol zastanawiała się przez chwilę. - Taki postawny, kręcone ciemne włosy?
- Tak... chyba tak - odrzekła Cassaundra. Musi przyjrzeć się mu, gdy facet pojawi się tu powtórnie. Jeśli w ogóle się pojawi.
- Ho, ho, ho! Pytał o mnie? Po imieniu? Będę miała dzisiaj przyjemne sny.
- Znasz go?
- Czy go znam? Tego przystojniaczka? Od pół roku czekam, żeby się ze mną umówił.
Cassaundra odetchnęła z ulgą. Więc to był przypadek. Zaczyna chyba cierpieć na manię prześladowczą.
Chuck wcale nie miał wyrzutów sumienia, że wziął sobie wolne popołudnie. Należało mu się co najmniej pół dnia po ostatnich intensywnych dwóch tygodniach.
Dobrze było powrócić do dżinsów i swetra. Gdyby jeszcze godzinę dłużej nosił krawat, na pewno by się udusił.
Wsiadł do samochodu i przebiegł w myślach miejsca, które musi odwiedzić. Sklep ze sprzętem biurowym, pralnia, poczta.:. I fryzjer. Jeśli nie obetnie włosów, szefostwo będzie na niego wściekłe za ten niestosowny dla dziennikarza wygląd. Całe szczęście, że po drodze do domu zaszedł do banku.
Na końcu wstąpi do barku, by spłacić dług. Uśmiechnął się na myśl o tym. Sandy. Jakież ona ma oczy! A jaka zadziorna! Przez chwilę rzeczywiście gotów był uwierzyć, że nie da mu tego hot doga. Nie miał pretensji - musiała uważać go za lekko stukniętego albo za włóczęgę.
Ostrzegawczo zamigał wskaźnik poziomu paliwa przypominając mu, że gdzieś po drodze musi zajechać na stację benzynową. Powinien być wdzięczny za to, że urzędnicy nie pracują w weekendy. Jeśli wkrótce nie wyjaśnią się zarzuty co do nowego stadionu, będzie musiał wynająć jedną z tych agencji od brudnej roboty, by jego życie mogło się toczyć zgodnie z jakimś rozsądnym rozkładem. Co przypomniało mu, że w przyszłym tygodniu ma spotkanie kółka literackiego, a nie napisał ani jednej linijki od ostatniego zebrania.
Uszy do góry, staruszku, pomyślał filozoficznie. Weekend dopiero się zaczyna. Niczego nie planował, z wyjątkiem kilku sesji przy domowym komputerze. Człowiek, który nie znajdował czasu na tak przyziemne czynności, jak pójście do banku czy do fryzjera, nie mógł oczekiwać szampańskiego życia towarzyskiego w czasie wolnych dni. Kiedy ostatni raz miał prawdziwą randkę? Zwykle koledzy z pracy organizowali jakąś imprezę - ostatnio pożegnanie Barbary Dougherty, która opuszczała dział miejski i przechodziła na pełen etat wychowawczyni swego dziecka. Do diabła, kiedy to było? Ponad miesiąc temu! Nic dziwnego, że czuje się trochę przygnębiony.
Wspomniał ponownie blondynkę z baru i pomyślał, że być może skończy się na jednej sesji z komputerem, jeśli powiedzie się oddanie długu.
Nareszcie spokój! I to we właściwym momencie, pomyślała Cassaundra, zerkając na stelaż z rożkami, w którym tkwił samotny wafel. Już sądziła, że rożki się skończą, zanim zrobi się na tyle pusto, by mogła nastawić nowy wypiek. Zdobyła pewną biegłość w produkcji rożków, ale nadal było jej daleko do perfekcji. Podeszła lękliwie do urządzenia i nacisnęła włącznik.
Wyjęła ciasto z lodówki i zaczęła je mieszać, podczas gdy waflownica się nagrzewała. I wtedy do baru weszły dwie kobiety, wlokąc za sobą dzieci. Śpieszyły się i wolały wziąć rożki cukrowe, niż czekać na wafle. Na szczęście, bo Cassaundra nie potrzebowała widowni podczas swych zmagań z waflownicą.
Brak umiejętności w jakiejś dziedzinie był dla Cassaundry zupełnie nowym doświadczeniem. Wszystko, czego się do tej pory uczyła, czy to gry na fortepianie, czy tańca, przekazywali jej fachowi nauczyciele, którzy zapewniali, że kluczem do doskonałości jest ćwiczenie. Zgodnie z wcześniejszym harmonogramem pokonywała kolejne stadia wtajemniczenia: początkująca, średnio zaawansowana, zaawansowana. I zawsze ją chwalono, gdy osiągała następny poziom.
Carol po prostu pokazała jej, jak włączyć waflownicę i nalać ciasto. Zwinęła kilka rożków na drewnianej formie i stwierdziła:
- Nauczysz się. Pamiętaj tylko, żeby dobrze podwinąć na końcu. Z rożka nic nie może wyciekać. Ludziom nie przeszkadza, gdy wygląda on śmiesznie, ale okropnie się wściekają, jeśli coś zaczyna z niego kapać.
Cassaundra potrafiła zrobić zakładkę na spodzie rożka, ale do wypieku wafli nadal podchodziła z niejaką obawą. Patrzyła uparcie na rozgrzany metal i nie potrafiła ocenić, czy jest już dostatecznie gorący. Jeszcze raz zamieszała ciasto. Potem powiedziała głośno:
- Do odważnych świat należy. - W sekundę później wlała odpowiednią, jak jej się zdawało, porcję ciasta. Zamykając wieko waflownicy, oparzyła sobie mały palec. Włożyła go szybko do ust, a potem pod zimną wodę. Nagle przypomniała sobie, że wafle się pieką. Podbiegła do maszyny i otworzyła ją. Udały się wspaniale.
Ogarnęło ją przyjemne zadowolenie z dobrze wykonanej pracy. Oparzony palec - to niewielka cena za dreszczyk zwycięstwa, pomyślała, zdejmując wafle z gorącego rusztu. Podekscytowana pierwszym sukcesem, nalała drugą porcję ciasta. Pierwsze arcydzieło stygło, po osiągnięciu właściwej temperatury można je będzie nawinąć na formę. Drugi rożek był równie doskonały jak pierwszy: okrągły, złocistobrązowy. Cassaundra upiekła trzeci i czwarty - same znakomitości.
Pół tuzina rożków stało szeregiem na stojaku, jeden wafel stygł, a kolejny był w piecyku. Wtedy odezwał się dzwonek u drzwi, zapowiadający wejście klienta. Cassaundra baletowym krokiem podeszła do lady.
- Czym mogę służyć?
Dwoje nastolatków, w dżinsach i podkoszulkach z nadrukiem jakiegoś zespołu rockowego, zamówiło jogurt waniliowy, a do tego taki zestaw dodatków, który mógł przyprawić o mdłości. Cassaundra pokrywała desery polewą wiśniową i wręczała je nastolatkom, gdy ponownie zadźwięczał dzwonek. Zobaczyła mężczyznę z dwiema dziewczynkami, a za nimi Chucka Grangera.
Dziewczynki, obie ubrane w dżinsowe kombinezony i różowe bluzeczki, wyglądały prześlicznie. Koniecznie chciały same złożyć zamówienie, nie pozwalając ojcu dojść do głosu.
- Chcę waniliowe z owocami - powiedziała starsza.
- Ja cekoladowe z ciaskiem - oświadczyła młodsza.
- Waniliowe lepsze - stwierdziła ze znawstwem starsza.
- A ja chce cekoladowe - pozostała przy swoim zdaniu jej siostra.
- Lubię owoce i ciasteczka też - starsza wahała się nad wyborem dodatków.
- Ja tez lubie owoce - wyznała młodsza. - Chce ciaska i owoce.
To podsunęło pomysł starszej.
- I ja też.
Ich ojciec spojrzał na Cassaundrę.
- Czy to się da zrobić?
- Pół na pół? Naturalnie. Jogurt waniliowy, czekoladowy czy mieszany?
To wywołało dalszą żywą dyskusję. Cassaundra zerkała od czasu do czasu na Chucka i zauważyła, że przygląda się jej z wyrazem rozbawienia. Nie spostrzegła przedtem, że ma dołeczki w policzkach. Nadawały mu lekko łobuzerski wygląd i Cassaundra odruchowo uśmiechnęła się do niego.
- Chcemy miesany - oznajmiło młodsze dziecko.
- Proszę, oto mieszany - powiedziała Cassaundra. Właśnie skończyła napełniać jeden rożek i pompowała jogurt do drugiego, gdy usłyszała wypowiedziane męskim, donośnym głosem nieparlamentarne wyrażenie, jakiego nie powinno się używać w obecności dzieci.
Odwróciła się, mając zamiar poprosić, by winowajca albo zwracał uwagę na swe słownictwo, albo opuścił lokal. I wtedy niemal wpadła na Chucka, który przeskakiwał przez ladę. Równocześnie zobaczyła i poczuła dym unoszący się znad waflownicy. Zamarła. A Chuck złapał momentalnie sznur urządzenia i wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Potem sprawnie pochwycił wilgotny ręcznik znad umywalki, otworzył paszczę waflownicy, wrzucił ręcznik do środka i usunął się, by nie dosięgła go gorąca para. Wpadł na Cassaundrę, niemal zwalając ją z nóg. Połowa czekoladowego rożka wylądowała na jego koszuli.
- Przepraszam - powiedział, podtrzymując ją ramieniem, by nie straciła równowagi.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo dziewczynki przytuliły się do ojca i zaczęły krzyczeć:
- Pożar! Pożar!
- Nie, nie, wszystko w porządku - uspokajał je Chuck. - Nie ma pożaru, to tylko dym, widzicie? Zobaczcie, wcale się nie pali - powtórzył Chuck.
- No, widzicie. Nie ma ognia - powiedział ojciec z ulgą. - Teraz weźmy nasze desery.
Cassaundrze trzęsły się ręce, gdy napełniała nowe rożki. Nie ma ognia. Ale to nie jest jej zasługa. Wielkie dzięki dla Chucka Grangera za jego przytomną reakcję. Wybaczyła mu wcześniejszą nieelegancką odzywkę.
- Proszę bardzo - wręczyła młodszej dziewczynce przygotowany deser.
Ojciec wyciągnął portmonetkę, by zapłacić, ale Cassaundra powstrzymała go gestem.
- To na koszt firmy. Przykro mi, że dziewczynki się przestraszyły.
Mężczyzna podziękował, kazał podziękować córeczkom i ruszył do wyjścia z widoczną ulgą. Cassaundra westchnęła ze znużeniem.
- Czy masz inną ścierkę? - spytał Chuck. Cassaundra patrzyła na niego nie rozumiejąc. - Ścierkę. Czy masz inną ścierkę, którą mógłbym wytrzeć jogurt z koszuli? Jest zimny i mam wrażenie, że wszystko się lepi.
- Ach, oczywiście - odparła, jakby budząc się ze snu. Wzięła z magazynu czysty ręcznik, wetknęła go pod kran, wyżęła i zaczęła czyścić przód koszuli Chucka.
- Czy po czekoladzie zostają plamy? - zapytała, przyglądając się z niesmakiem brązowemu kleksowi na jasnoniebieskiej koszuli.
- Chyba tak - odparł.
Była ładna, taka jak ją zapamiętał. Nawet jeszcze ładniejsza, gdy tak stała obok, usiłując wywabić plamę z jego ubrania. Wyglądała, jakby cały świat walił się wokół niej.
- Przykro mi z powodu koszuli - powiedziała. - Gdybyś nie zadziałał tak błyskawicznie, powstałby prawdziwy pożar.
- Więcej dymu, ale prawdopodobnie nie pożar. Zauważyłabyś dym i zrobiła to samo co ja.
Cassaundra miała co do tego wątpliwości. Zdawała sobie doskonale sprawę, że w krytycznym momencie stała jak sparaliżowana. Nie spisała się.
- Niczego nie zauważyłam. W porę spostrzegłeś dym i wspaniale zareagowałeś. Dziękuję.
„Wspaniale”, powtórzył w myślach Chuck. Mów tak dalej, Złotowłosa.
- Zwykły odruch - rzekł, wzruszając obojętnie ramionami.
- Przykro mi z powodu koszuli - powtórzyła Cassaundra, nieświadoma, że rękę, w której trzyma ścierkę, oparła na torsie mężczyzny. - Może mogłabym ci to jakoś wynagrodzić? Oddać równowartość?
- Mogłabyś to wynagrodzić - odparł powoli, a na jego twarzy pojawił się uśmiech pożeracza damskich serc. Dotyk jej dłoni był bardzo obiecujący.
- Musisz mi powiedzieć, ile kosztują koszule. Nie kupowałam ich ostatnio.
Jej ojciec nosił koszule szyte przez krawca, który przychodził do domu.
- Nie miałem na myśli pieniędzy - zaśmiał się miękko. - A co sądzisz o kolacji?
- Chcesz jeszcze jednego hot doga?
- Nie, Złotowłosa. Nie chcę hot doga. Chcę ciebie. Chciałem powiedzieć... chcę cię zaprosić na obiad.
No, proszę, freudowskie przejęzyczenie, pomyślał. Cassaundra nie mogła uwierzyć własnym uszom. Chuck najwyraźniej ją podrywał i chciał się z nią umówić. I miał wspaniały tors, szeroki i muskularny. Gwałtownie cofnęła rękę. Nic dziwnego, że Chuck zachowywał się aż tak poufale.
- No i jak? - zapytał.
Miał piwne oczy, okolone gęstymi, czarnymi rzęsami. Patrzył na nią gorącym wzrokiem i Cassaundra czuła się, jakby kusił ją sam diabeł.
To dziennikarz, przywołała się do porządku. I postanowiła odmówić.
- Niestety, mam inne plany na wieczór.
- A może jutro - nalegał. - Pracujesz cały dzień?
- Na jutro mam również plany.
- Mycie włosów? - Podejrzliwie zmarszczył brwi. - Czy karmienie złotych rybek?
- Naprawdę mam coś w planie - odparła. - Chcę porozglądać się za używanymi meblami.
- Mogę cię poobwozić - zaproponował z nadzieją w głosie. - A potem wpadniemy gdzieś na skromną kolację.
Dzwonek-wybawca! - pomyślała z ulgą Cassaundra, gdy do sklepu wszedł nowy klient.
- Chyba nie powinieneś stać za ladą - powiedziała dobitnie do Chucka.
- Myślę, że w awaryjnych sytuacjach można te reguły nagiąć.
- Awaryjna sytuacja to już historia - odparła i przeszła obok niego, by obsłużyć klienta.
Nawet się nie ruszył. Obserwował kobietę z zupełnie nowego punktu widzenia i stwierdził, że widok jest bardzo przyjemny. Służbowy fartuszek trudno by nazwać arcydziełem sztuki krawieckiej, ale szlachetne linie dżersejowej sukienki nie zdołały ukryć faktu, iż ciało dziewczyny miało wypukłości wszędzie tam, gdzie trzeba. Nogi, których przedtem, z drugiej strony lady, nie widział, były ładne, smukłe, o wyrobionych łydkach, świadczących o tym, że ich właścicielka uprawia jakąś dyscyplinę sportu. Może biegi? Uświadomił sobie, że niczego o niej nie wie. Jedynie to, że jest miła i zgrabna.
Ale przecież dopóki chodziło o niezobowiązujący flirt, to „miła i zgrabna” całkowicie wystarczało.
Klienci przychodzili i odchodzili, a potem barek opustoszał. Cassaundra odwróciła się i popatrzyła gniewnie.
- Nadal tu jesteś?
Doskonale wiedziała, że jest. Robił na niej zbyt duże wrażenie, by choć przez chwilę mogła zapomnieć o jego obecności.
- Jeszcze niczego nie ustaliliśmy.
- Mówiłam już, że zapłacę za koszulę, tylko powiedz, ile.
- A ja mówiłem, że jutro będę ci służyć za szofera, a potem pójdziemy na kolację.
Słowo „szofer” podziałało Cassaundrze na nerwy, już i tak nadszarpnięte.
- Nie zależy mi na tym, by mnie wożono - powiedziała tonem osoby kończącej rozmowę. - Dziękuję.
Jednak Chuck nie dał się tak łatwo zbyć.
- No, dobrze. Ze mną jak z dzieckiem. Ty prowadzisz, ja pilotuję. I skoro już wszystko ustaliliśmy, zobaczmy, czy da się zeskrobać ten przypalony wafel.
- Nie musisz...
- Byłem kiedyś instruktorem gospodarstwa domowego. Skończmy, co zaczęliśmy.
- Ale...
- Nie niszcz moich dobrych nawyków - powiedział, przeciskając się obok niej ku waflownicy. - Kiedyś byłem również skautem i każdego dnia musieliśmy zrobić dobry uczynek, bo inaczej tajemniczy ktoś zakradał się ciemną nocą i odbierał nam odznaki sprawności.
Cassaundra pominęła milczeniem fakt, że Chuck ma już na swym koncie dobry uczynek - ugaszenie pożaru, i pozwoliła, by zeskrobał czarne paskudztwo przylepione do metalowego rusztu.
- Czy jest popsuta? - zapytała.
- Waflownica? Nie sądzę. Dokładnie wszystko wyskrobiemy, potem polejemy odrobiną oleju i będzie jak nowa. Jeszcze dziesięć minut i możemy włączyć ją na próbę.
Patrzył z uśmiechem na zatroskaną twarz młodej kobiety i nie mógł powstrzymać się od ironicznej uwagi:
- Nie przejmuj się, Złotowłosa. Będę stał obok z wiadrem wody, gdy będziesz włączała to urządzenie.
ROZDZIAŁ 3
„Drogi Sloanie!
Jeśli nie liczyć tego, że omal nie wybuchł pożar, w moim barku mlecznym wszystko idzie doskonale. Kryzys został zażegnany przez pewnego mężczyznę, niegdysiejszego skauta, który naciągnął mnie na hot doga. Dzisiaj będziemy objeżdżać garaże w poszukiwaniu starych mebli: ja prowadzę, on pilotuje. Moja gospodyni wpadła na pomysł, żebym porozglądała się po wyprzedażach. Czy wspominałam ci, że podarowała mi wodny materac i komplet pościeli? Ostatniej nocy śniło mi się, że jestem przykuta łańcuchami na egipskiej galerze. Na szczęście Prawdziwy Mężczyzna (jak nazywam w myślach mojego hotdogowego bohatera) wleciał na chwilę do tego samego snu i wyzwolił mnie, zanim padłam z wycieńczenia. Ale nie, to nie nadaje się do mojego dziennika.
Uściski. Cassaundra”
Cassaundra bez wahania potrafiła wybrać odpowiedni strój na premierę do opery, ale na objazd garaży? To tak odbiegało od jej dotychczasowych doświadczeń, że ubierała się, rozbierała, znowu ubierała, zanim postanowiła nałożyć szorty koloru khaki i koszulę w stylu safari. Może nie miała to być wielka wyprawa, ale z punktu widzenia Cassaundry przedzieranie się przez stare meble w poszukiwaniu czegoś przydatnego związane było z takim samym ryzykiem, jak przyglądanie się z bliska rogowi szarżującego nosorożca.
Jak każdy szanujący się skaut Chuck przybył punktualnie. Gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi, Cassaundra przez krótką chwilę była zdezorientowana. Bardzo rzadko zdarzało jej się otwierać drzwi samej, nie korzystając z pośrednictwa służby, która na ogół w jej imieniu witała gości. A tym bardziej nigdy nie otwierała drzwi mężczyźnie, z którym szła na randkę. Czy w ogóle kiedykolwiek miała randkę? Owszem, „towarzyszono jej”. Pamięta wyraźnie głos ojca: „Załatwiłem z synem Johna Sebastiana, że będzie ci towarzyszył”.
Właściwy syn właściwej osoby. Albo bratanek. Albo jakiś kuzyn z baltimorskiej, bostońskiej czy filadelfijskiej linii odpowiedniej rodziny. Odsunęła wspomnienia, wzięła się w garść i otworzyła drzwi.
- Witaj! - pozdrowił ją z szerokim, wylewnym i szczerym uśmiechem.
Cassaundra stwierdziła, że otwieranie drzwi mężczyźnie, z którym wychodzi się na randkę, jest całkiem proste: należy się po prostu uśmiechnąć, odpowiedzieć „cześć” i nie pokazywać, że zwykły, prawdziwie męski uśmiech może zbić z pantałyku.
Chuck wszedł do mieszkania i rozejrzał się z ciekawością po pustym salonie.
- Przeprowadziłaś się dopiero?
Cassaundra kiwnęła głową.
- Rozumiesz teraz, dlaczego muszę poszukać mebli. - Wzięła torebkę i zwiniętą gazetę z bufetu, który oddzielał malutką kuchnię od aneksu jadalnianego. - Zaznaczyłam ogłoszenia o sprzedaży używanych mebli.
- Może weźmiemy mój samochód? - zaproponował Chuck. - Ja będę prowadzić, ty pilotować. Mam dokładny plan.
- O, nie - zaprotestowała Cassaundra. - Jedziemy po meble dla mnie, więc ja płacę za benzynę. A poza tym muszę lepiej poznać okolicę. Mógłbyś pokazać mi jakieś skróty.
Nie chodziło jej o skróty. Również to, że na przednim siedzeniu miała obok siebie pasażera, nie dodawało odwagi - dotychczas jedynym pasażerem, jakiego woziła, był jej szofer, który uczył ją prowadzenia samochodu, i egzaminator, gdy zdawała na prawo jazdy. Ale wolała prowadzić, niż przyznać się, że nie potrafi pilotować, korzystając z planu miasta.
Sądziła, że zna się na mapie. Wiedziała, oczywiście, że północ jest zawsze na górze, a linia wschód-zachód prowadzi z prawa na lewo. Gdy jechała samochodem z Nowego Jorku, szybko przekonała się na własnej skórze, że jednak czym innym jest umiejętność odszukania miasta na mapie, a zupełnie czym innym znalezienie właściwej drogi. Teraz wolała uniknąć sytuacji, gdy na skutek jej pilotażu pojechaliby na pchli targ w Orlando przez Waycross w Georgii.
Chuck wsiadł do jej forda tempo na miejsce pasażera i kolana znalazły mu się prawie pod brodą. Zapiął pas i wziął do ręki gazetę z ogłoszeniami.
- W rejonie Lake Conway kilka osób sprzedaje starocie.
Cassaundra, włączając stacyjkę, popatrzyła na niego takim wzrokiem, jakby nie rozumiała.
- Jesteś tu chyba od niedawna - powiedział uprzejmie. - Wyjeżdżając z parkingu, skręć na prawo. Skąd przyjechałaś?
- Z Nowego Jorku - odpowiedziała. Niczym nie ryzykowała. Nowy Jork był dużym miastem.
- Z tego molocha?! A więc o jeden raz za dużo obrabowano cię w metrze, czy też może dokuczyły ci te północne zimy? - Podniósł na nią wzrok znad mapy. - A może masz tu rodzinę?
- Nie mam żadnej rodziny - odparła, starając się, by nie zabrzmiało to smutno. Nie pozostał jej nikt bliski. Jedynie słaba pociecha, że pochodzi z dobrej rodziny. Bogatej z dziada pradziada. - Po prostu stwierdziłam, że potrzeba mi w życiu trochę słońca.
- Ale dlaczego wybrałaś Orlando?
Był za bardzo dociekliwy i Cassaundra zaczęła się denerwować.
- A czemu nie? Mogę wpadać do Disneylandu.
Chuck popatrzył na mapę, a potem powiedział bezceremonialnie:
- Chyba mi nie powiesz, że nigdy nie byłaś w Disneylandzie?
- W dzieciństwie - odrzekła i z ulgą porzuciła ten temat, gdy Chuck powiedział jej, że musi skręcić w prawo przy najbliższych światłach, a potem uważać na jakąś ulicę.
Na pierwszym postoju udało im się kupić lampę stołową, która wymagała oczyszczenia, wypolerowania i nowego abażuru. Chuck fachowym okiem sprawdził sznur i wtyczkę, stwierdził, że są dobre, i pomógł Cassaundrze utargować pięć dolarów. To był jedyny szczęśliwy zakup, jakiego zdołali dokonać.
- Słuchaj - powiedział Chuck do Cassaundry, gdy zrezygnowani wrócili do samochodu - jeśli masz zamiar naprawdę coś kupić, lepiej, żebyś wybrała się w piątek.
- W następnym tygodniu? - spytała smętnie.
- Moja koleżanka z redakcji ma prawdziwego bzika na punkcie zakupów - powiedział Chuck. - Zadzwonię do niej i zapytam, czy nie wie o jakimś miejscu, gdzie można by niedrogo kupić używane meble. Sprawdzenie nic nas nie kosztuje - dodał, gdy Cassaundra się wahała.
Chuck najwyraźniej nigdy się nie poddawał.
Szukali budki telefonicznej i zabrnęli w krętą drogę, przebiegającą brzegiem jeziora.
- Piękne jezioro - zauważyła Cassaundra.
- Aha! - potwierdził Chuck. - Jeśli wygram na loterii, kupię sobie teren nad jeziorem.
- Takim jak to?
- Tak ładnym jak to, ale bardziej oddalonym od miasta. Będę miał kawałek brzegu, przystań na tyłach domu, drewnianą łódź rybacką i łódź wiosłową, na której będę mógł się wyciągnąć i nic nie robić.
- Liczysz na wygraną, żeby sobie to wszystko kupić?
- Raz w tygodniu kupuję los i mam jedną na trzynaście milionów szansę, że wygram. Pomarzyć zawsze można, prawda?
- Owszem - przyznała Cassaundra w zadumie, nieco mocniej ściskając kierownicę. - Myślę, że to wspaniałe mieć marzenia.
- A ty o czym marzysz, Złotowłosa?
Co by powiedział, gdyby mu oświadczyła, że spełnieniem jej marzeń jest jazda krętą drogą z mężczyzną, który mówi do niej: „Złotowłosa”? Na chwilę oderwała wzrok od szosy i łobuzersko się do niego uśmiechnęła.
- O znalezieniu jakichś mebli jeszcze w tym tygodniu.
- To zbyt przyziemne jak na marzenie - odparł. - Kupisz te meble wcześniej czy później.
- A czy ty nie zdobędziesz tego domu z dojściem do jeziora, molem i łodziami?
- Nie, chyba że wygram na loterii lub się bogato ożenię - odrzekł ze śmiechem.
Cassaundra rzuciła mu przelotne spojrzenie. Czyżby wiedział, kim ona jest? I podrywał ją, mając nadzieję na dobranie się do fortuny Snowów? Nie dostrzegła jednak na jego twarzy nawet cienia przebiegłości ani wyrachowania. Po prostu jestem przewrażliwiona, pomyślała.
- Uważaj! - krzyknął Chuck, chwytając za kierownicę i skręcając ostro w prawo.
Ledwo zdążyli uniknąć czołowego zderzenia z ciężarówką pokonującą zakręt, który Cassaundra właśnie beztrosko ścinała. Zdenerwowany kierowca ciężarówki przez dłuższą chwilę przyciskał klakson.
- Nie mówiłaś mi, że byłaś kierowcą taksówki w Nowym Jorku - ironizował Chuck.
Cassaundra dygotała. Odetchnęła. Potem dała znak Chuckowi, by puścił kierownicę, którą jej palce uchwyciły z siłą imadła.
- Ja... - coś ściskało ją w gardle. Przesunęła językiem po suchych wargach. - Wcale nie jeździłam po Nowym Jorku. Nie mam jeszcze praktyki w prowadzeniu samochodu.
Chuck korzystał z okazji, że Cassaundra zajęta jest kierowaniem, i mógł ją do woli podziwiać. Siedziała sztywno, z uwagą wpatrując się w szosę. Ręce oparła na kierownicy w sposób, jaki wskazany jest w podręczniku dla kandydatów na prawo jazdy. Oczy jej niemal zezowały, brwi ściągnęły się w wyrazie skupienia. Lekko zadarty nos, pięknie wyprofilowane usta, wijące się na policzku kosmyki włosów sprawiały, że twarz była niezwykle kobieca. Chuck uśmiechnął się leciutko i popatrzył na jej nogi, na łydki zwężające się w kostce, wokół której zawiązany był pasek sandałków. Wyciągnął rękę i pocieszająco uścisnął jej ramię.
- Rozchmurz się. Każdemu może się zdarzyć, że nie zauważy zakrętu na takiej drodze jak ta. Na stacji benzynowej przy następnym skrzyżowaniu jest telefon.
Gdy dotarli na miejsce, wysiadł, wszedł do sklepiku, by rozmienić pieniądze, i wrócił z zimnym napojem w papierowym kubeczku. Podał go Cassaundrze przez szybę.
- Zasłużyłaś na coś do picia po tym spotkaniu na Zakręcie Śmierci.
Cassaundra patrzyła, jak Chuck podchodzi do aparatu, podnosi słuchawkę, wrzuca monetę, wybiera numer wszystkie ruchy pewne, celowe, dokładne. Oparł się o ściankę i skrzyżował nogi. Twarz mu pojaśniała, gdy ktoś odebrał telefon. Mówił z ożywieniem, uśmiechając się swobodnie. Cassaundra zaczęła się zastanawiać, jak też może wyglądać kobieta, z którą Chuck rozmawia. Od jak dawna się znają? Co ich łączy? Czy tamta osoba też, tak jak ona, czuje w środku ciepło, gdy Chuck się do niej uśmiecha?
Sprężystym krokiem wrócił do samochodu.
- Wiedziałem, że na Ellen można liczyć. W Casselberry jest jedno miejsce, zwane Meblową Stodołą. Ellen twierdzi, że jeśli tam niczego nie znajdziemy, to znaczy, że nie umiemy robić zakupów.
Dla Cassaundry buszowanie w Meblowej Stodole było fascynującą przygodą. Zgromadzone tam najprzeróżniejsze meble zgrupowano nie według stylu, koloru czy wymiarów, ale według ceny. Suma pieniędzy, jaką Cassaundra przeznaczyła na swą kanapę, zaprowadziła ją od razu w środkowe rzędy, gdzie niektóre sztuki oznaczono: „Nowe - uszkodzone w transporcie”, „Nowe - wady montażu” lub „Nowe - oferta specjalna”.
Cassaundra chodziła od jednej kanapy do drugiej, przyglądała się tapicerce, dotykała obicia, próbowała, czy mebel jest sprężysty i stabilny.
Chuck spacerował wraz z nią i bez słowa przyglądał się tym zabiegom. Fascynowała go twarz Cassaundry - wszystkie miejsca płaskie, wypukłe i wklęsłe, kształt brwi i linia rzęs, subtelny błękit oczu, czoło marszczące się w zamyśleniu, włosy spadające delikatnymi kosmykami na policzki. Chuck nie pamiętał już, kiedy ostatnio czuł taką niewolniczą fascynację i zaciekawienie kobietą.
Kto mógłby przypuszczać? Jego życiowe nastawienie zmieniło się z obojętności na pełne nadziei wyczekiwanie tylko dlatego, że pewnego razu zaszedł do barku na hot doga. Atrakcyjna kobieta - to jest to, co budzi mężczyznę i przypomina mu, że poza pracą też istnieje jakieś życie.
Cassaundra sprawdzała właśnie beżową, przepaścistą kanapę. Obserwował, jak usiadła na brzeżku z nogami złączonymi w kolanach i skrzyżowanymi w kostkach. Plecy miała nienaturalnie wyprostowane.
- Nie możesz w ten sposób siedzieć na takiej sofie.
Poderwała się. Oczy miała rozszerzone i poważne.
- Nie można wypróbować mebla zanim się go kupi?
Chuck zaniemówił na chwilę. Patrzył głęboko w jej niebieskie oczy, by przekonać się, czy mówi serio. Roześmiał się bezwiednie.
- Chodziło mi o to, że na takiej sofie nie można siedzieć sztywno i układnie. To jest mebel, na który się klapie.
- Klapie? - powtórzyła miękko. Tak spodobał się jej ten pomysł, że nawet nie była świadoma, że to powiedziała.
- Klapie - potwierdził Chuck.
Po czym, zniecierpliwiony, klapnął na kanapę, rozstawiając szeroko nogi i ramiona, pozwalając, by jego ciało utonęło w miękkich poduszkach.
- Oto podstawowa pozycja: „Klapnij i odpoczywaj”. Spróbuj sama.
- Ja...
- No, dalej. Tę sofę zrobiono w tym celu.
- Ale ja... a zresztą, czemu nie?
Padła obok Chucka na kanapę tak bez wdzięku, że gdyby to zobaczył jej instruktor dobrych manier, byłby zszokowany.
Przerażona poczuła na swym karku rękę Chucka. Początkowo zesztywniała, ale potem odprężyła się pod wpływem delikatnego masażu.
- O to chodzi - powiedział. - No, opuść ramiona. Po to są te poduszki z tyłu.
- Prawie leżę - stwierdziła, i było jej przyjemnie.
- Ta kanapa jest po to, żeby się na niej wyciągnąć. Ułożyć. Oglądać stare filmy w telewizji.
Chuck dotknął palcem wskazującym jej nosa, a spojrzeniem błądził po jej twarzy. Nie była w stanie odwrócić wzroku, co więcej - nie miała na to ochoty. Czuła się wreszcie jak kobieta, a nie bezcenna waza z dynastii Ming stojąca na postumencie w pałacowym holu.
- Nie mam telewizora - rzekła.
Chuck uchwycił pasemko jej włosów między palec wskazujący a kciuk, potem puścił je i patrzył, jak odskakuje od policzka. Oboje zaskoczyła intymność tego gestu.
- Możesz zatem robić coś innego - zasugerował. Cassaundra przełknęła nerwowo ślinę. Miała wrażenie, że w gardle utkwiło jej serce, które wyskoczyło ze swego normalnego miejsca.
- Na... na przykład czytać? - zapytała.
- Gdy jesteś sama, możesz czytać - zamruczał zmysłowo. - Ale tu jest miejsce dla dwojga. Na tej kanapie mogłabyś przytulić się do kogoś sympatycznego i porozmawiać.
Wyobrażała to sobie - tonie w miękkościach sofy otoczona czułymi ramionami mężczyzny. Gdy chodziła z Geoffem, bardzo lubiła to wszystko, co związane było z ich wzajemnymi fizycznymi kontaktami. W okresie gdy silnie przeżywała zerwanie tego opartego na kłamstwie związku, uświadomiła sobie, że tę nie zaspokojoną potrzebę czułości łatwo jest przeciw niej wykorzystać.
Oczy jej błysnęły, gdy spotkała wzrok Chucka.
- A o czymże byśmy rozmawiali: ten sympatyczny „ktoś” i ja? - zapytała wyzywająco.
- O marzeniach. I o tajemnicach.
- O tajemnicach? - uśmiechnęła się szelmowsko.
- O ważnych tajemnicach, które głęboko skrywasz i które gotowa będziesz wyjawić dopiero na tej miękkiej, przepaścistej kanapie, przytulona do kogoś, kto ci się podoba.
Cassaundra potrząsnęła smutno głową.
- Miałam zamiar kupić tę kanapę, ale nie jestem pewna, czy chcę odkrywać swe tajemnice.
Chuck podparł palcem jej podbródek, przysunął ku swej twarzy i przelotnie pocałował ją w usta, a potem popatrzył na nią srogo.
- Więc będziesz po prostu musiała bardzo uważać na to, do kogo się przytulasz, Złotowłosa.
Cassaundra oderwała plecy od oparcia sofy, wyprostowała się i zwróciła twarz ku Chuckowi.
- Naprawdę ci się podoba?
- Jest bardzo wygodna - powiedział.
- Ma praktyczne, neutralne obicie - przyznała. - I jest taka komfortowa. - W jej rodzinnym domu królowały meble o surowych, harmonijnych liniach. - Zawsze chciałam mieć coś takiego.
Pomiędzy krętymi przejściami przecisnął się do nich sprzedawca w dżinsach i kraciastej koszuli. Pozdrowił ich uprzejmym uśmiechem.
- Szukają państwo sofy?
- Ta pani szuka - wyjaśnił Chuck.
- To bardzo korzystna cena za taki mebel - zachęcał sprzedawca. - Nigdzie w mieście nie ma równie znakomitej oferty. Dostaliśmy specjalny rabat od producenta. Prawdopodobnie mieli zapasy w magazynie.
- Biorę ją - stwierdziła Cassaundra.
- Jesteś pewna? - spytał Chuck.
Zauważył jej zmienne nastroje: raz była rozważna, a za chwilę impulsywna.
- Nie zapominaj o moim marzeniu - powiedziała, ale spostrzegła, że nie zrozumiał. - Planowałam kupić kanapę przed piątkiem - przypomniała mu. - Czy zdążycie dostarczyć mi ją do najbliższego piątku? - spytała sprzedawcy.
- Będę musiał to sprawdzić. Mamy tylko dwie ciężarówki.
- Proszę, niech pan sprawdzi - rzekła Cassaundra. Sprzedawca zawahał się.
- Pobieramy niewielką opłatę za dostawę do domu.
- Ile? - spytał Chuck.
- Dwadzieścia dwa dolary - powiedział sprzedawca i szybko dodał: - za dostawę, a nie za sztukę. Niezależnie od tego, ile mebli pani kupi. Co jeszcze panią interesuje?
- Potrzebny mi jest stół i krzesła. Do jadalni.
- Komplety stołowe są tam dalej, w rogu. Niech je pani obejrzy, a ja tymczasem sprawdzę, czy moglibyśmy przyjąć zlecenie na dostawę.
Cassaundra, obejrzawszy wystawione komplety stołowe, potrząsnęła głową.
- Widziałeś moją jadalnię - zwróciła się do Chucka. - Potrzebuję czegoś mniejszego i bardziej na luzie.
Zmęczyły ją sztywne obiady serwowane na wystylizowanych, dwunastoosobowych stołach z pracowni słynnych projektantów. Teraz chciała kupić coś wygodnego, przytulnego, co odpowiadałoby jej charakterowi. Miała dość rzeczy nieskazitelnych, wyszukanych, pełnych bezosobowego wyrafinowania i dobrego smaku, który narzucano jej od samego dzieciństwa. Teraz miała ochotę na coś frywolnego, zabawnego i była coraz bardziej zdecydowana, by zrealizować swój zamiar.
- Same resztki - skomentował Chuck.
- Taaa - odparła, błądząc myślami gdzie indziej.
W pewnym momencie stanęła jak wryta przed zepchniętym pod ścianę kompletem ogrodowych mebli z kutego żelaza. Były całkowicie zardzewiałe.
- Czy sądzisz... czy znasz się na metalach? Czy to będzie można pomalować?
Popatrz na mnie tak, jak patrzysz na ten stół, a pomaluję ci go pędzlem z mych własnych rzęs, pomyślał Chuck.
- Rdza jest chyba tylko na powierzchni. Jeśli metal nie przerdzewiał do głębi, możesz go oczyścić, zagwarantować i pomalować. Kilka pojemników farby w sprayu i będzie jak nowy.
- Farba w sprayu - zadumała się, a potem jej twarz rozjaśnił uśmiech. - Farba w sprayu! - powtórzyła. - Pokażesz mi, jak to się robi? - spytała poważnie.
- Jak używać farby w sprayu?
Potaknęła głową.
- Nigdy nie malowałaś farbą w sprayu?
- Nie. Ale to chyba nie jest takie trudne, skoro chuligani mażą tym po ścianach w metrze. Może na opakowaniu jest instrukcja?
- Pokażę ci.
Pomalowałby cały stół i całe jej mieszkanie, jeśli dałoby to okazję do spędzenia z nią kilku chwil.
Cassaundra znowu patrzyła na stół.
- Muszę jeszcze zdobyć jakiś blat. Może szklany...
Ile kosztuje farba? A szkło? Chociaż w każdej chwili mogła pobrać pieniądze ze swojego rachunku, postanowiła nie przekraczać tego budżetu, który ustalili razem ze Sloanem.
- Czy blat ze szkła byłby bardzo drogi? - spytała. Znowu popatrzyła na Chucka oczami zagubionej dziewczynki. Miał ochotę ją przytulić.
- Przednia szyba do samochodu kosztuje około stu dolarów - odparł. - Płaskie koło ze szkła nie powinno być dużo droższe. Prawdopodobnie można zamówić gotowe, jeśli wymiary są standardowe. - Wyciągnął ręce, dłońmi ujął Cassaundrę za ramiona i delikatnie ją uścisnął. - Zobaczmy teraz, jak głęboka jest ta rdza.
Cassaundra czekała z napięciem, niemal jak matka mającego się narodzić dziecka. Chuck uklęknął, wyjął z kieszeni scyzoryk i w kilku miejscach zaczął zdrapywać wierzchnią warstwę. Wreszcie zamknął nóż i powstał z klęczek.
- No i co? - spytała niespokojnie.
- Zdrowy jak wieża Eiffla - odpowiedział.
- Powiem sprzedawcy, że kupię też ten stół.
Po kilku minutach podszedł sprzedawca z ponurą miną.
- Jedna z naszych ciężarówek jest popsuta, a mamy zaległości w dostawach. Możemy dostarczyć pani tę kanapę dopiero za dziesięć dni.
- I koniec z moimi marzeniami - stwierdziła Cassaundra z rezygnacją.
- Zbyt łatwo się poddajesz - rzekł Chuck.
Popatrzyła na niego, wzruszając bezradnie ramionami.
- Nie można marzeniami przenieść mebli przez pół miasta.
- Można, jeśli zna się kogoś, kto ma szwagra posiadającego ciężarówkę.
- Ty?
- Tak, mój szwagier ma ciężarówkę. Zadzwonię do niego.
- Nie mogę go w ten sposób wykorzystywać - zaprotestowała Cassaundra.
- Ale ja mogę. Pomogłem mu kiedyś zrobić generalny remont silnika. Poza tym bez oporów zawezwał mnie, gdy wpadli z siostrą na pomysł, by wyburzyć w swoim domu jedną ścianę.
- Ale...
- Od czego jest rodzina? - przerwał jej Chuck. - Zadzwonię do niego. Jestem pewien, że nam pomoże, o ile jego gruchot jest na chodzie.
Od czego jest rodzina? - powtórzyła w myślach Cassaundra. Po raz drugi w ciągu tygodnia ktoś prosił członka swej rodziny, by wyświadczył jej przysługę. Usiłowała wyobrazić sobie, jak to jest, gdy należy się do rodziny, w której wszyscy akceptują się wzajemnie, wspierają, pomagają, tak że nie wiadomo już, kto komu ma się zrewanżować.
Chuck wrócił od telefonu, podszedł do Cassaundry i objął ją.
- Szwagier będzie tu za półtorej godziny. Zapłać teraz za meble i pójdziemy coś zjeść, zanim przyjedzie.
- Rządzisz się jak szara gęś.
- Czy tak mówi się do mężczyzny, który realizuje twoje marzenia? - odciął się.
Nie wiedział, jak bardzo prawdziwe są dla niej te żartem wypowiedziane słowa. Nie powinien domyślić się, że jej życie jest jakby odwróceniem życia większości ludzi, że porzuciła to, co dla innych leży w sferze marzeń. Nie wiedział, że klapnięcie na sofę w Meblowej Stodole z Prawdziwym Mężczyzną jest dla niej wyrazem wolności. A wolność stanowiła samą istotę marzeń Cassaundry Snow.
Gdy wsiedli do samochodu, Chuck miał już gotowe dalsze instrukcje. Cassaundra zapytała, dokąd ma jechać, a on odpowiedział tajemniczo:
- Przed siebie, tą drogą wybitą żółtą kostką.
Pojechali wzdłuż żółtej szosy. Zaprowadziła ich do domku, przypominającego z zewnątrz budowlę z piernika. Wnętrze było jeszcze bardziej bajkowe niż fasada. W jadalni oświetlonej kryształowymi kinkietami, w których żarówki przypominały starodawne bombki choinkowe, stały wszelakie starocie. Z sufitu zwieszały się jarmarczne konie, na ścianach, oprawne w ramki, wisiały kadry z czarnobiałych filmów. W narożnym wykuszu dwie mechaniczne kukły-małpy w smokingach grały na harfach.
Nawet stoły należały do bajkowego świata. Były to przykryte szkłem pudła napełnione starymi plakatami, komiksami, rulonami zapisanego papieru nutowego, pudełkami po papierosach i cukierkach, żetonami z kasyna, kostkami do gry i bierkami, kulkami i innymi drobnymi zabawkami. Na górze, pod sufitem, maleńki pociąg krążył po wąskiej platformie.
Cassaundra z Chuckiem złożyli zamówienie i, czekając na posiłek, przyglądali się rozmaitym drobiazgom pod szklanym blatem stołu.
- Ten facet musiał być jednym z mniej znanych zawodników - zauważył Chuck. - Nie rozpoznaję go.
- Zawodnik? - Cassaundra pochyliła się w kierunku Chucka, by dokładniej obejrzeć czarno-białe zdjęcie. - Czy to karta baseballowa?
- Prawdziwa staroć - stwierdził Chuck. - Chciałbym ją wydostać i zobaczyć, kim był ten facet, kiedy i w jakiej drużynie grał. Nie mogę nawet rozpoznać koszulek.
- Lubisz baseball? - spytała i uśmiechnęła się, bo to przecież była taka oczywistość.
- Zawsze uwielbiałem baseball - przyznał Chuck. - Grałem cały czas od szkoły podstawowej do college'u. Nie byłem na tyle dobry, by przejść do ligi zawodowej, ale nadal się tym interesuję. Między innymi dlatego osiedliłem się na Florydzie.
- Żebyś mógł grać przez cały rok?
- Nie. Już nie gram - przynajmniej oficjalnie. Czasami na jakimś dzikim boisku. Ale tak wiele drużyn przyjeżdża tu wiosną na zgrupowania, że mam okazję przyjrzeć się grze różnych zespołów przed sezonem.
- Nie jesteś z Florydy? Skąd pochodzisz?
- Po trochu zewsząd - odparł ze śmiechem. - Urodziłem się w Fort Knox, a mieszkałem wszędzie tam, gdzie stacjonował ojciec.
- Twój ojciec jest wojskowym?
- W wojskach lądowych. Ptasi pułkownik.
- Ptasi pułkownik?
- To znaczy pełny pułkownik w przeciwieństwie do podpułkownika. Następnym stopniem jest generał. Nazywa się „ptasi”, ponieważ wszystkie dystynkcje na czapce wyglądają jak ślady ptasich łapek.
- Musisz być z niego bardzo dumny?
Chuck zawahał się.
- Jest zadowolony z tego, co robi, więc i ja jestem zadowolony.
- Mówisz, jakbyś... - Uświadomiła sobie, że każde zadane przez nią pytanie może być poczytane za wścibstwo.
Dotknęła jednak czułego miejsca i Chuck zapragnął udzielić wyjaśnień.
- Naturalnie, jestem z niego dumny. Ale nie było to łatwe, gdy częściowo odbierała mi go ojczyzna. Gdyby miał inny zawód, przebywałby więcej w domu.
Cassaundra pomyślała o swoim ojcu, pochłoniętym przez muzykę, ciągle w rozjazdach na koncertach albo na próbach. Jako znakomitość musiał obracać się w towarzystwie, a ją trzymał daleko w swej posiadłości jak w złotej klatce. Cassaundra położyła dłoń na ręce Chucka i uścisnęła ją pocieszająco.
- Mój ojciec też był bardzo zaprzątnięty swą karierą.
- Czym się zajmuje?
- On... umarł w zeszłym roku - odparła, nienaturalną bezbarwnością głosu pokrywając silne wzruszenie.
Chuck już miał przepraszać za to, że poruszył bolesny temat, ale nadszedł kelner, niosąc zamówioną zupę. Gdy skończyli jeść, kelner powrócił z tacą, na której piętrzyły się obficie rozmaite słodkości własnego wyrobu. Objaśniał po kolei, co jest co, podawał nazwy i czekał na zamówienie.
- Już od samych nazw się tyje - zauważyła Cassaundra.
- Masz rację - powiedział Chuck, ale dopiero wielokrotne odmowy przekonały kelnera, że nie chcą żadnego deseru.
- Ja osobiście najbardziej lubię zwykły, tradycyjny placek - stwierdził Chuck.
- Z jabłkami? - spytała Cassaundra.
- Mój ulubiony. Skąd wiedziałaś?
- Miewam przebłyski jasnowidzenia - odparła z uśmiechem.
Opuścili restaurację i poszli do samochodu. Cassaundra zatrzymała się, szukając kluczyków w torebce. Odwróciła się na chwilę i zobaczyła, że Chuck ją obserwuje.
- To urocze miejsce - powiedziała. - Dziękuję, że mnie tu przyprowadziłeś.
Manewrowała kluczykiem w drzwiczkach. Chuck podszedł do niej blisko i powstrzymał ją gestem. Przesunął palcami po jej szyi i uniósł podbródek.
- Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział.
A potem delikatnie musnął wargami jej usta. Cassaundrę przeszedł dreszcz. Całować się w świetle dnia na publicznym parkingu?! To nieprzyzwoite. A jednocześnie podniecające. Spojrzała Chuckowi w twarz, przystojną twarz. Szerokie kości policzkowe, kwadratowa szczęka, piwne oczy z tak długimi rzęsami, że klientki Elizabeth Arden padłyby z zazdrości, zmarszczki od uśmiechu. Dotknęła jego policzka, przejechała palcem po świeżym zaroście.
Chuck, Prawdziwy Mężczyzna. Zapach jego wody toaletowej przywoływał wspomnienie kojącej woni dymu z kominka w mroźne, zimowe wieczory. Chuck. Jego uśmiech rozgrzewał ją niczym ogień na palenisku. Chuck, mężczyzna uwielbiający baseball i placek z jabłkami. Chuck, który zabrał ją do Bajkowego Domku.
Chuck Granger, Prawdziwy Amerykański Mężczyzna, w którym była coraz bardziej zakochana.
ROZDZIAŁ 4
Szwagier Chucka, Larry Lippincott, przyjechał do Meblowej Stodoły kilka minut po ich powrocie z restauracji. Był starszy od Chucka, niższy i grubszy. Miał na sobie wypłowiałe dżinsy i szary podkoszulek, noszący ślady jakiejś farby.
- Przepraszam za mój strój - powiedział, podając Cassaundrze rękę. - Właśnie skrobałem rdzę i robiłem zaprawki. Mam zamiar pomalować wreszcie tę kupę złomu.
Najwyższy czas, pomyślała Cassaundra. Kupa złomu to trafne określenie dla tej ciężarówki. Stary grat miał na całej powierzchni plamy dziwnej barwy. Brązowe ciapki, takiego samego koloru jak smugi na koszulce Larry'ego`, zostały najwyraźniej położone ostatnio - prawdopodobnie zabezpieczenie antykorozyjne.
- Jesteś gotów przewieźć kilka mebelków? - spytał Chuck.
- Tak jest - odparł Larry. - Ale ona musi siedzieć z Aaronem w ciężarówce, kiedy będziemy ładowali.
- Z Aaronem? - Chuck podszedł do samochodu. - Nie powiedziałeś mi, że zabrałeś go ze sobą. - Otworzył drzwiczki kabiny i wyciągnął ręce. - Cześć, stary, daj grabę!
Cassaundra przysunęła się bliżej, by zobaczyć, z kim Chuck rozmawia. W samochodzie, przypięte pasami bezpieczeństwa, siedziało małe dziecko. Uderzało rączką w otwartą dłoń Chucka i słysząc powstający przy tym dźwięk, śmiało się. Chuck również się śmiał.
- Przedstawiam ci mojego siostrzeńca, Aarona. Aaron, to jest Sandy. Potrafisz powtórzyć? Sannndii.
- Andi! - zawołało dziecko.
- Sandy - poprawił Chuck. - S-S-S-Sandy, jak sukienka.
- Andi - powtórzył Aaron, chwytając głęboko powietrze.
- Mamy tu przykład niemego „s” - stwierdziła Cassaundra, uśmiechając się krzywo.
Podszedł Larry.
- Marcia zabrała dziewczynki na zakupy, a on pomagał mi w pracy.
- Jestem tego pewien - rzekł Chuck tonem pełnym sceptycyzmu.
- Pomagałeś tatusiowi przy ciężarówce, prawda, Aaron?
- Magalem lufce - odparło dziecko.
- Zuch. - Larry cmoknął synka z czułością. - Marcia wygarbuje mi skórę, gdy zobaczy nasze ubrania.
Po chwili Cassaundra znalazła się obok Aarona na przednim siedzeniu ciężarówki. Nie wiedziała, o czym rozmawiać z tym dzieckiem, a nawet z jakimkolwiek dzieckiem. O dzieciach miała takie samo pojęcie jak o antylopach gnu, lamach czy słoniach afrykańskich. Znała te stworzenia z książek lub z filmów, oglądała przelotnie w zoo, a jeśli chodzi o dzieci, to w parkach i innych miejscach publicznych. Nie miała rodzeństwa, ciotek ani wujów, kuzynek czy kuzynów.
Popatrzyła uważnie na Lawrence'a Aarona Lippincotta i stwierdziła, że stanowi dla niej zagadkę. Kręcone włosy w nieładzie, gołe stopy, kombinezon popstrzony minią. A jednak dziecko roztaczało wokół siebie aurę nieskazitelności. Było doprawdy ładne. I inteligentne. Zielone oczy otoczone gęstymi, czarnymi rzęsami, wpatrywały się uważnie w Cassaundrę, aż poczuła zażenowanie. Dziecko milczało i nie wiadomo, co sobie myślało, oczy jednak błyszczały rozumnie.
Cassaundra miała wrażenie, że to przenikliwe spojrzenie odsłania ją, odziera z maski. Zrozumiała swą bezradność. Wobec tej miniaturowej istoty ludzkiej nie odczuwała żadnych emocji. To była jej słabość. W stosunku do tego ślicznego dzieciaka nie miała żadnych ciepłych uczuć, jakie powinna żywić kobieta. A tak rozpaczliwie chciała być normalną kobietą, normalnym człowiekiem.
Dziecko patrzyło na nią przez kilka sekund, potem zaczęło rozglądać się po kabinie ciężarówki.
- Tata? - zapytało.
- Twój tatuś poszedł z wujkiem Chuckiem.
- Tata? Ujek Cak?
- Weszli do środka, żeby zabrać meble.
- Tata? - Pytanie zabrzmiało płaczliwie.
- Niedługo wrócą - uspokajała Cassaundra.
Śliczna buzia Aarona skrzywiła się i tchnęła nieszczęściem.
- Tata?
I nagle, dla niej samej niespodziewanie, Cassaundra odczuła jedność z tym małym, zagubionym, porzuconym dzieckiem. Nie wiedziała nic o dzieciach, ale zrozumiała ten krzyk rozpaczy, wołanie o pociechę. Nie namyślając się wyciągnęła rękę, by dotykiem uspokoić Aarona. Zamknęła w dłoni jego bosą stopę.
- Jestem tu z tobą. Pamiętasz mnie? To ja, Sandy.
Aaron nie próbował powtórzyć imienia, ale jego twarz straciła poprzedni, napięty nieszczęściem wyraz i zielone oczy ponownie skupiły się na twarzy Cassaundry - patrzyły uważnie, oceniały. Uśmiechnęła się do niego i dodała odwagi, ściskając mu delikatnie stopę. Usilnie próbowała przypomnieć sobie jakiś wierszyk dla dzieci, ale miała w głowie zupełną pustkę.
- Aaron, Aaron... wygląda jak baron - ułożyła rymowankę. Zamilkła na chwilę, czekając na natchnienie, a potem zaśmiała się triumfalnie, gdy przyszedł jej do głowy następny wers. - Lecz czemu nie lata jak sowa uszata?
Aaron nie uśmiechnął się, może go to nawet nie rozbawiło. Jednak na tyle przyciągnęło jego uwagę, że nie wyglądał już, jakby za chwilę miał zalać się łzami. Cassaundra powtarzała ten nonsensowny wierszyk, aż dziecko próbowało robić to razem z nią.
- Alon, Alon, balon - udało mu się osiągnąć, zanim Chuck z Larrym wynurzyli się z budynku niosąc kanapę. - Popatrz, Aaron, twój tata. - Cassaundra pokazała dziecku ojca przez szybę.
- Czy nie lepiej, żebyśmy prowadzili? - zapytała, gdy Chuck szczegółowo objaśniał Larry'emu drogę.
- Musimy jechać za ciężarówką. Na wszelki wypadek - wyjaśnił Chuck.
- Na jaki wypadek?
- Ona - powiedział Larry, klepiąc ciężarówkę po karoserii - jest typową kobietą. Ma czasami swoje humorki.
- Przecież nie pozwolimy, by Larry, Aaron i twoje meble rozłożyli się gdzieś po drodze, prawda? - zapytał Chuck.
- Oczywiście, że nie - potwierdziła poważnie Cassaundra.
Po kilku minutach sofę, stół oraz krzesła załadowano i Cassaundra z Chuckiem ruszyli za ciężarówką Larry'ego. W czasie jazdy Cassaundra myślała o tym, jakie to straszne, gdy trzeba używać pojazdu, który może się w każdej chwili popsuć. Larry, choć niechlujnie ubrany, był grzeczny i sprawiał wrażenie osoby rozgarniętej. Z pewnością taki mężczyzna jest w stanie zarobić na życie i przyzwoity samochód. A przecież Chuck wspominał, że jego siostra też pracuje. Z pewnością... ale z drugiej strony, Cassaundra czytała, że wzrastają koszty utrzymania. Nie jest łatwo wyżywić i ubrać trójkę dzieci. Z informacji w gazetach wynika, że istnieją rodziny, które są szczęśliwe, że w ogóle mają gdzie mieszkać.
- Twój siostrzeniec jest rozkoszny - powiedziała do Chucka. - Ułożyłam dla niego rymowankę, a on starał się ją powtórzyć.
- Lubi słowa, które się rymują. Dziewczynki, gdy były w jego wieku, też to lubiły.
- Ile mają lat?
- Dziewięć i siedem.
- Dziewięć i siedem... a ile ma Aaron?
- Niecałe dwa. Był niespodzianką. Urodził się dziewięć miesięcy po dniu, w którym Larry i Marcia obchodzili dziesiątą rocznicę swego ślubu. Musieli... - Chuck uśmiechnął się łobuzersko i zakończył aluzyjnie: - musieli nieźle balować.
Cassaundra poczuła, jak na policzki wpływa jej rumieniec. Nie wyobrażała sobie, żeby można było tak nonszalancko mówić o sprawach intymnych.
- Czy oni o tym opowiadali?
- Nawet przechwalali się - odparł lekko Chuck. - Larry skończył wtedy czterdziestkę. Szaleli z radości, gdy minął im pierwszy szok na wieść, że będą mieć jeszcze jedno dziecko. A kiedy okazało się, że to chłopiec, byli w siódmym niebie. Bracia Larry'ego mają same córki, więc Aaron jest jedynym, który przekaże dalej nazwisko rodu Lippincott.
- Jak na takiego małego chłopca to wielka odpowiedzialność.
- Mam nadzieję, że poczekają, aż dorośnie na tyle, by odkryć uroki płci pięknej, zanim zaczną od niego egzekwować ten obowiązek.
- A jeśli zdecyduje się na stan kapłański?
Chuck zaśmiał się.
- Dziewczyny myślą teraz nowocześnie. Dostawią myślnik do nazwisk. Będziemy mieli cały zastęp Lippincott-Hydesów czy Lippincott-Magillicuddys.
Ciężarówka przed nimi zwolniła, a wreszcie przystanęła. Cassaundra zatrzymała swój samochód.
- Lepiej włącz migacze. Blokujemy jedno pasmo ruchu.
Miał rację. Na autostradzie nie było pobocza i ich postój spowodował zwężenie prawego pasa. Wkrótce z tyłu ustawił się długi rząd samochodów, usiłujących wjechać jakoś na środkowy pas. Cassaundra patrzyła na rozmaite przyciski na desce rozdzielczej, poszukując włącznika świateł awaryjnych. Towarzyszył jej dźwięk klaksonów, świadczący o tym, że kierowcy, którzy utknęli w korku, zaczynają tracić cierpliwość.
Chuck przechylił się ponad jej udami, wyciągnął rękę i jednym ruchem dłoni zapalił światła.
- Dziękuję ci. - Cassaundra uświadomiła sobie nagle, jak blisko był przy niej.
- To nic takiego - odparł, wycofując się na miejsce pasażera. - Lepiej pójdę teraz ratować Larry'ego.
Przeszedł na przód ciężarówki. Jego głowa i plecy zniknęły pod uniesioną maską, gdzie Larry już zapalczywie grzebał. Co pewien czas jeden z mężczyzn wskakiwał do kabiny i próbował uruchomić samochód, jednak bez rezultatu. Za czwartym razem silnik zaskoczył. Larry wychylił się spod maski i z wesołą miną zrobił zwycięski gest kciukiem.
Chuck odpowiedział takim samym gestem, zeskoczył z kabiny i wytarł ręce o brzeg starego prześcieradła, którym pokryty był fotel kierowcy.
- Zwarcie w rozruszniku - wyjaśnił, powróciwszy do samochodu Cassaundry. - Musieliśmy pomajstrować przy przewodach, nim przywróciliśmy połączenie.
- Czy to może się powtórzyć?
- Miejmy nadzieję, że nie.
Ale powtórzyło się. Jeszcze dwukrotnie. Wreszcie jednak dotarli na miejsce. Cassaundra została w ciężarówce z Aaronem, a panowie wnosili meble do mieszkania. Tym razem Aaron rozpoczął rozmowę.
- Alon, Alon, balon - zaintonował, przesyłając Cassaundrze łobuzerski uśmieszek.
Zaśmiała się, zaskoczona jego nad wiek dojrzałym wyczuciem sytuacji.
- Jesteś małym czarusiem, jak twój wujek Chuck.
Gdy mężczyźni skończyli pracę, Cassaundra podziękowała wylewnie Larry'emu i chciała zwrócić pieniądze za benzynę, ale Larry stanowczo odmówił. Gdy wyjeżdżał z parkingu i skręcał na autostradę, Cassaundrę ogarnęły wątpliwości.
- Mam nadzieję, że uda mu się dotrzeć do domu - powiedziała do Chucka.
- Zawsze się udaje. I nie miej wyrzutów sumienia, że poprosiłaś go o tę przysługę - on wykorzystuje każdą okazję, by tylko wyprowadzić swój samochód na szosę. Marcia od lat go prosi, żeby pozbył się tego gruchota, ale on go uwielbia.
- Mimo wszystko jestem mu bardzo wdzięczna za pomoc. To mi przypomina, że musimy coś zrobić.
Ruszyła w kierunku mieszkania.
- Co takiego? - spytał Chuck.
- Klapnąć! - odparła, rzucając się na sofę.
Padł obok niej i wziął ją w ramiona, a po chwili zaczął ją czule tulić.
- Podoba mi się ta twoja kanapa - zdążył powiedzieć, nim jego wargi spoczęły na jej ustach.
Cassaundra oczekiwała tego pocałunku. Otoczyła Chucka ramionami. Czuła jego tors przyciśnięty do swoich piersi, jego ręce obejmujące ją mocnym uściskiem. Wdychała zapach wody toaletowej. Miała wrażenie, że swym dotykiem Chuck wlewa w nią życie, budzi w niej wszystkie pierwiastki kobiecości. Otoczona ramionami mężczyzny, poddana czarodziejskiej magii jego ust, była rozedrgana i pulsująca.
Chuck zwolnił uścisk i zamruczał z ukontentowaniem.
- Co to miało znaczyć? - spytała Cassaundra.
- Co takiego?
- To mruczenie.
Chuck złożył na jej ustach kolejny pocałunek.
- Miało wyrażać zadowolenie, że zaszedłem wtedy do barku na hot doga.
- To nie przez hot doga zgodziłam się umówić z tobą, ale dzięki twojej interwencji strażackiej.
- Zatem cieszę się, że zwróciłem uwagę na waflownicę.
Cassaundra wstała i poszła do wnęki jadalnej.
- Co jest mi potrzebne do pomalowania stołu?
Chuck obejrzał mebel.
- Szczotka druciana, kilka starych ręczników, podkładówka i puszka lakieru. Pojadę z tobą do sklepu i kupimy wszystko, co potrzeba, dobrze? A potem zdecydujesz, co będziemy robić dziś wieczór.
- Dziś wieczór?
- Chyba nie masz zamiaru odesłać mnie do domu i zmusić do samotnego spędzenia sobotniego wieczoru przed telewizorem?
- Nie, ale... przecież byliśmy już razem na obiedzie i okazałeś mi tyle pomocy, i...
Popatrzył na nią uważnie, wyzywająco.
- Czy masz inne plany?
- Nie - wyznała.
- Może chcesz się mnie pozbyć?
Potrząsnęła głową. Chuck pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta.
- W takim razie pojedziemy kupić farbę i zaczniemy malować stół.
Godzinę później przesunęli stół na maleńkie patio. Chuck oskrobał szczotką rdzę, a Cassaundra grubą, mokrą ścierką przecierała metalowe nogi. Przerwali na chwilę czekając, aż stół przeschnie. Potem zaczęli spryskiwać metal farbą podkładową.
Chuck zademonstrował, jak krótkimi, zachodzącymi na siebie pociągnięciami należy spryskiwać powierzchnię.
- Możesz spróbować sama - zaproponował, podając jej pojemnik.
- Wydaje mi się, że to dosyć łatwe.
Pełna ufności Cassaundra ujęła pojemnik, wstrząsnęła nim, jak demonstrował Chuck, uklękła i skierowała dyszę spryskiwacza na nogę stołu. Psiknęła kilka razy i popatrzyła na efekt. W niektórych miejscach farba nałożona była grubą warstwą, w innych przeświecał goły metal. Cassaundra patrzyła przerażona na tworzące się strumyczki, ściekające wzdłuż nogi stołu.
Chuck zafascynowany obserwował jej twarz wyrażającą prawdziwe rozczarowanie. Wybuchnął śmiechem, uklęknął obok niej i objął po bratersku.
- No, przecież to nie koniec świata. Nabierzesz wprawy.
- Ale wszystko spływa i powstały smugi.
- To tylko podkład. Poza tym jest jeszcze mokry. Wyrównamy zacieki i nie będą przebijać przez lakier. - Stanął za nią i luźno ujął palcami jej nadgarstek. - Musisz nauczyć się wykonywać szybkie, krótkie pociągnięcia. Spróbuj jeszcze raz.
Jej technika malowania nie poprawiła się zbytnio, ale teraz, gdy miała blisko siebie Chucka, czynność ta stała się znacznie przyjemniejsza. Kiedy skończyła malować, noga stołu była niejednolitej barwy, farba spływała strumykami, tworząc koleiny na wypukłościach. Cassaundra odstawiła pojemnik, westchnęła i oparła się o Chucka, który otoczył ją ramionami. Przez dłuższą chwilę patrzyli na żałosny wynik malowania.
- To denne - stwierdziła Cassaundra. Chuck potarł policzkiem o jej kark.
- Niewątpliwie, denne, nie ma wątpliwości - potwierdził. - Musisz pogodzić się z faktem, Złotowłosa, że nigdy nie będziesz tego robić tak jak chuligan z metra.
- Ani jak malarz.
- Powinnaś więc nadal korzystać z pomocy - powiedział Chuck, całując ją we włosy przykrywające ucho. Cassaundrę przebiegł lekki dreszcz.
- Będziemy malować lakierem natychmiast, czy dopiero gdy wyschnie?
Chuck, ociągając się, wypuścił Cassaundrę z objęć.
- Weź jakąś ścierkę. Będziemy musieli udzielić temu stołowi pierwszej pomocy.
Pracowali jeszcze godzinę. Teraz powierzchnia stołu pokryta była równomierną warstwą podkładu antykorozyjnego. Chuck przyjrzał się dziełu z pewnej odległości.
- Mogłabyś teraz zdobyć dyplom w metrze - żartował, uśmiechając się do Cassaundry.
- Wygląda nieźle, mimo tego okropnego brązowego koloru. Nie mogę się doczekać, kiedy będzie to pokryte „Wiktoriańskim Pylistym Różem”.
- Lepiej, żeby przeschło przez noc, zanim pomalujemy lakierem - stwierdził Chuck. - „Wiktoriański Pylisty Róż” będzie musiał poczekać do jutra.
Chuck ironicznym falsetem wymówił nazwę farby. W sklepie podkpiwał sobie bezlitośnie z pretensjonalnego napisu na puszce, mającego oznaczać fiołkoworóżowy kolor, który wybrała Cassaundra.
Dziewczyna próbowała zareagować obrazą na jego drwiny, ale nie potrafiła podtrzymać w sobie gniewu. Nie, to nie złość sprawiała, że jej serce biło szybciej niż zwykle - to ta twarz, światło w oczach, uwodzicielski uśmiech. Czuła, że przyciąga ją tak, jak brzeg lądu przyciąga falę przypływu.
- Stół będzie musiał poczekać - oznajmiła, krzyżując ręce. - Jutro idę do pracy.
Chuck nie poddawał się.
- Barek otwieracie dopiero w południe, prawda? Będziemy mogli położyć jedną warstwę lakieru, zanim wyjdziesz do pracy, a drugą, gdy wrócisz do domu.
Zrozumiała, że miał nadzieję spędzić tu noc, i pomyślała, że to intrygująca perspektywa.
- Nie chcesz chyba przez cały weekend być przywiązany do mojego mebla - powiedziała.
Łobuzerskie spojrzenie Chucka stało się poważne. Oparł dłonie na biodrach i potrząsnął głową z irytacją.
- Czy dla ciebie nie jest oczywiste, że traktuję to jako pretekst, by spędzić z tobą trochę czasu? Od lat nie spotkałem kobiety, która wywarłaby na mnie takie wrażenie, ale jestem diabelnie zdezorientowany. Czasami jesteś ciepła i otwarta, a za chwilę uciekasz się do sztywnych formułek w stylu: „Nie chcesz chyba przez cały weekend być przywiązany”.
Wzdychając ze znużeniem, podniósł ręce i położył je na ramionach Cassaundry. W ten sposób mógł patrzyć prosto w jej oczy.
- Nie wykorzystujesz mnie. Każda chwila spędzona z tobą, Sandy, powoduje, że chciałbym poznać cię bliżej. Ten stół interesuje mnie tylko o tyle, o ile on ciebie interesuje, ale malowałbym go przez całe miesiące, jeśli to oznaczałoby, że mógłbym być przy tobie i poznać cię lepiej. Nie wiem, czy nie chcesz mnie już wykorzystywać, czy tylko usiłujesz znaleźć taktowny sposób, by się mnie pozbyć.
Cassaundra położyła dłonie na barkach Chucka i zanurzyła palce w jego włosy.
- Mówisz bardzo otwarcie. Powinnam się była spodziewać, że wyłożysz karty na stół. - Głos jej zmiękł. - Nie usiłuję się ciebie pozbyć, ale naprawdę nie chcę cię wykorzystywać ani zabierać ci całego czasu.
- Zabieraj, ile dusza zapragnie - odrzekł, unosząc dłonią jej podbródek. - Wykorzystuj mnie, Złotowłosa. Rób ze mną, co chcesz. Obiecuję, że będę zachwycony każdą chwilą.
- Teraz chyba żartujesz ze mnie.
- Troszeczkę - powiedział, przyciskając czoło do jej czoła. - Bo ty jesteś tak strasznie poważna.
- Zawsze jestem poważna. Taką mam naturę.
- Nikt nie powinien być poważny przez cały czas.
- A ty z pewnością wiesz, jak można temu zaradzić?
Chuck popatrzył skupiony, jakby serio się nad tym zastanawiał.
- Pomogłoby ci wyjście na miasto w sobotni wieczór z mężczyzną, który za tobą szaleje.
Cassaundra popatrzyła na swój strój koloru khaki, na szorty i podkoszulek Chucka.
- Nie jesteśmy odpowiednio ubrani na wieczór w mieście.
- Ubrania można zmienić. Pojedziemy wszędzie, gdzie chcesz, i będziemy robić wszystko, co chcesz - o ile jest to w granicach mojej karty kredytowej.
- Wszystko? - spytała Cassaundra prowokująco.
- Powiedz mi tylko, dokąd chciałabyś iść.
Pochylił głowę ku jej twarzy, a ona wyszeptała mu do ucha.
- Chyba żartujesz - powiedział.
- Powiedziałeś: „Wszędzie i wszystko w granicach karty kredytowej” - przypomniała mu.
- Wydatek na kino na świeżym powietrzu nie przekracza nawet gotówki, jaką mam w kieszeni - odparł Chuck ze śmiechem, przyciskając Cassaundrę do siebie. Zaśmiał się jeszcze głośniej, kiedy brał ją w ramiona. - Jesteś niedrogą dziewczyną, moja panno.
Był to najbardziej podniecający komplement, jaki kiedykolwiek usłyszała od mężczyzny.
ROZDZIAŁ 5
Mieli do wyboru głośną, acz zjechaną przez krytykę parodię kryminału, opowieść o supermanie, okraszoną zbliżeniami ran postrzałowych oraz dramat tak pośledniej jakości, że od razu trafił do kin na świeżym powietrzu, nie zagościwszy nawet w żadnym przyzwoitym kinie. Wybrali parodię kryminału, ponieważ grano ją najbliżej domu Cassaundry.
Trzykrotnie w czasie drogi do kina Chuck pytał Cassaundrę, czy nie chce przypadkiem zatrzymać się na kolację.
- Jeśli masz ochotę gdzieś wstąpić, dotrzymam ci towarzystwa - odparła, gdy za trzecim razem zadał jej to pytanie. - Ty będziesz jadł, a ja wezmę sobie coś prostego z baru. To mój pierwszy raz i chcę, by było to czyste, niczym nie skażone przeżycie.
Chuck wymamrotał dwuznaczne: „Umm-hmm” i Cassaundra poczuła ucisk w żołądku. Wiedziała, że w ciemnościach kina pary w samochodach obejmują się, i nie miała nic przeciwko temu, by też tego spróbować - zwłaszcza z Chuckiem. Między innymi dla takich doświadczeń przemieniła się z Cassaundry w Sandy.
Geoff - zbyt wyniosły, by robić coś tak pospolitego jak ściskanie się w samochodzie - zdecydowanie odrzucał to, co nazywał „beznadziejnie głupim, publicznym okazywaniem uczuć”.
Z Geoffem w ogóle nie było żadnego okazywania uczuć, jedynie intymna, egoistyczna gra. Był cierpliwym, sprawnym kochankiem, ale jego sposób postępowania miał w sobie coś z taktyki, obliczonej na to, by osiągnąć własne cele. Gdy ojciec Cassaundry oznajmił mu, że nieetyczne byłoby, gdyby wspierał muzyka związanego ze swoją rodziną, Geoff bez wahania wybrał karierę u boku mistrza Williama Snowa, a nie romantyczny związek z jego córką.
- Dlaczego dotychczas nigdy tam nie byłaś? - spytał Chuck, wytrącając Cassaundrę z rozmyślań.
- Ojciec by mi nie pozwolił, a poza tym... - głos jej się załamał - nie miałam z kim pójść, a gdy mieszkałam w mieście, nie miałam samochodu.
Z wyjątkiem limuzyny i bentleya z szoferem, dodała w myślach.
- Mężczyźni w Nowym Jorku muszą być ślepi i głupi - stwierdził Chuck.
Cassaundra uśmiechnęła się. Chuck mówił komplementy tak, jakby przytulał słowami - miło i czule.
Kupili bilety i Chuck zaczął wybierać idealne miejsce do parkowania. Miał w zanadrzu fachowe wskazówki: jeśli ustawią się zbyt blisko ekranu, będą musieli wyciągać szyje, jeśli zbyt blisko bufetu, cały wieczór ludzie będą przechodzić obok ich samochodu, zbyt daleko z tyłu - znajdą się w obszarze samochodowych amorów.
Wybrali miejsce mniej więcej w środku. Chuck nastawił radio na częstotliwość kinową i w samochodzie rozbrzmiał głos Ricky Nelsona, błagającego zaspaną Susie, by się obudziła, a potem nadano reklamówkę bufetu kinowego, w której hot dogi tańczyły z colą w takt śpiewu popcornu. Cassaundra odchyliła głowę i zaśmiała się głośno, ubawiona absurdalnością tej pioseneczki.
Chuck obserwował ją, ciesząc się z tej dziecinnej wesołości. Wabiła go ponętna, odsłonięta linia karku Cassaundry i wyobrażał sobie, jak całuje ją w szyję i czuje dotyk jej skóry.
Delikatnie potarł wierzchem dłoni o jej kark.
- Czy chciałabyś zobaczyć, co mają w bufecie?
- Któż by się oparł tańczącym hot dogom?
Zatrzymała się przy bufecie i poczuła mieszaninę zapachów: prażona kukurydza, ciepły ser, musztarda, cebula, batoniki czekoladowe.
- Trudno ci się zdecydować? - spytał Chuck po chwili.
- Zawsze marzyłam, że to tak będzie wyglądać - odparła.
- Ja chyba nigdy nie przestanę realizować twoich marzeń.
Zdziwiłbyś się, gdybyś zrozumiał, jak wiele z nich realizujesz, pomyślała, a głośno powiedziała:
- Zamów coś dla nas.
- Czy kiedykolwiek jadłaś cheeseburgera z chili? - spytał. - Szykuj żołądek, moja pani - dodał, kiedy zaprzeczyła. - Poznasz, co to prawdziwe życie.
Zanieśli do samochodu zestaw potraw: duże kubki napojów, hot dogi z sosem chili, chrupki kukurydziane, rożki. Cassaundra trzymając papierową tackę, na której leżał hot dog, popatrzyła na Chucka.
- Musi być na to chyba jakiś sposób?
- Sposób? - zapytał, jakby nie rozumiejąc.
- Jakaś metoda jedzenia - nalegała Cassaundra, nie dając się zbyć - tak, żeby nie kapał z tego sos.
- Wszystkie przyzwoite hot dogi kapią - odparł Chuck.
- No to co stanie się z twoją koszulą?
- Co ma się stać? - spytał niefrasobliwie. - Musisz po prostu sprytnie podłożyć serwetkę.
Zademonstrował jej, jak to się robi. Odgryzł kawałek i gestem zachęcił Cassaundrę, by sama spróbowała.
Udało jej się odgryźć dwa kęsy, gdy wtem spora porcja sosu skapnęła na bluzkę tuż obok kieszeni na piersiach. Cassaundra spojrzała na brązową plamę i zmarszczyła brwi.
- Chyba właśnie oblałam egzamin z jedzenia hot dogów.
Chuck odłożył swoją porcję na tacę i uśmiechnął się miękko.
- To zdarza się nawet najlepszym. Nawet profesjonalistom.
Wziął papierową serwetkę, zwilżył ją kropelkami rosy, zebranej na kubkach z napojami, i zaczął wycierać plamę. Cassaundra nie była ani skrępowana, ani zażenowana tym poufałym gestem. Wydawało jej się, że zna Chucka bardzo dobrze, od dawna. Z Geoffem nigdy nie czuła się tak swobodnie, a jak się ostatecznie okazało, wcale go nie znała, nawet gdy już zostali kochankami. Teraz jakimś głębokim, niezawodnym instynktem czuła, że Chuck jest w istocie taki, jak jej się wydaje. Uczciwy. Poważny. Szczery. Czyż po tylu latach życia spędzonego z kukiełkami w teatralnych dekoracjach mogła nie zakochać się w pierwszym prawdziwym mężczyźnie, jakiego spotkała?
Musi być z nim bardzo, bardzo ostrożna, pomyślała trzeźwo, ponieważ ten mężczyzna jest taki, jakim się wydaje - szlachetny i dobry. I ponieważ ona jest tym, kim jest.
Zaczął się film. Po pięciu minutach musieli przyznać rację krytykom. Film był pośledni, schematyczny, pełen chybionych, prostackich dowcipów. Chuck i Cassaundra zaczęli z aktorską przesadą powtarzać najbardziej nieudane dialogi. Śmieli się, bo było im ze sobą dobrze, a nie dlatego, żeby bawiło ich to, co działo się na ekranie.
W pewnym momencie Cassaundra poczuła na swych plecach jego ciepłe dłonie. Wyrwało jej się ciche westchnienie, gdy przysuwała twarz do jego twarzy o te ostatnie, krytyczne centymetry.
Palce zacisnęła kurczowo na jego koszuli, ale potem przesunęła mu ręce na plecy i poddała się zmysłowemu pocałunkowi. Rozchyliła usta, ulegając czułej inwazji języka. Powitała ją z namiętnym pomrukiem, który tak znakomicie wpisywał się w to, co odczuwał Chuck. Objął ją mocniej ramionami, przysunął bliżej do siebie, przycisnął do piersi.
Cassaundra chłonęła go swymi zmysłami. Czuła szorstkie włosy, w które zanurzyła palce, twardy tors przy piersiach, zaborcze ręce na talii, plecach. Czuła, jak Chuck wyciąga jej bluzkę zza paska i dłonią dotyka gołego ciała. Twarde ręce zetknęły się z miękkością, siła z kobiecą delikatnością. Dłońmi otoczył jej piersi, ciepło przeniknęło przez cieniutki trykot stanika.
Pogładziła jego kark, lewą dłoń wsunęła pod koszulę, dotknęła napiętej skóry na obojczyku. Kiedy przesuwała się, chcąc objąć go w pasie, prawym łokciem nacisnęła niechcący klakson. Rozległ się przeszywający dźwięk, który przypomniał im, gdzie się znajdują. Cassaundra, patrząc cały czas na Chucka, wycofała się powoli, jak postać poruszająca się na zwolnionym filmie puszczonym od tyłu.
Chuck patrzył na twarz Cassaundry. Usta dziewczyny obrzmiały od pocałunków, rozszerzone oczy zdradzały wewnętrzne emocje. Była taka krucha, miała w sobie tyle tajemnic, ale to tylko w niewielkim stopniu powstrzymywało jego pożądanie. Pogładził ją po policzku.
- Możemy pojechać do mojego mieszkania - zaproponował.
Odpowiedziała mu cisza. Spojrzenie Cassaundry świadczyło o jej zakłopotaniu.
- Chcę być z tobą - dodał łagodnie, uspokajająco.
- Chyba pozwoliłam, byś odniósł niewłaściwe wrażenie - stwierdziła, jakby popełniła ciężkie wykroczenie przeciw etykiecie towarzyskiej.
- Pociągasz mnie od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem - odpowiedział, gładząc ją po policzku. - To, że mogłem być dziś z tobą, że mogłem cię dotykać... Jesteś taka... urocza, Sandy. Taka wyjątkowa...
- Nie miałam ochoty drażnić się z tobą. Po prostu... gdy mnie całowałeś, zapomniałam...
- Ja też - zapewnił ją, uśmiechając się lekko.
- Dopiero się spotkaliśmy. Nie znamy się jeszcze. Jest za wcześnie.
Odsunął z jej twarzy spadający kosmyk włosów.
- Poczekam, Złotowłosa.
Dostrzegł w jej oczach zakłopotanie. Walkę sprzecznych uczuć: niepewność, zwątpienie, nadzieję, tęsknotę. Może nawet ślad przerażenia, który zaniepokoił Chucka.
- Będziemy dla siebie nawzajem wiele znaczyć, Złotowłosa - powiedział z przekonaniem, przyciągając ją ku sobie.
- Wydaje mi się, że już znaczymy - wyszeptała te słowa tak cicho, że Chuck nie był pewien, czy rzeczywiście je słyszał.
ROZDZIAŁ 6
Cassaundra nie widziała Chucka przez trzy dni, ale miała wrażenie, że to trwało znacznie dłużej. Zgodnie z obietnicą przyszedł w niedzielę rano i pomagał jej malować stół. Przyglądała się jego pracy, wygłaszając krytyczne uwagi: a to niedokładnie pomalowane w jednym miejscu, a to za dużo farby w innym.
Chuck skończył, odstawił puszkę z farbą i spojrzał na Cassaundrę z wyrazem zemsty w oczach.
- Teraz pokażę ci, jaki los czeka niewdzięcznice, które nękają mężczyznę podczas pracy - powiedział i ruszył w jej kierunku.
- Co robisz? - spytała, starając się, by jej głos zabrzmiał jak najbardziej zuchwale. - Nie podoba mi się ten błysk w twoich oczach.
- A, jesteś zdenerwowana? - spytał z demonicznym uśmieszkiem, najwyraźniej zadowolony.
Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu planując, że w razie czego może czmychnąć przez drzwi i zatrzasnąć je za sobą.
- Skądże znowu! - zaprzeczyła.
Błyskawicznym ruchem Chuck wyciągnął ramiona i oparł dłonie o drzwi, zamykając Cassaundrę między ścianą z desek a nieustępliwym murem swego ciała. Przysunął twarz blisko ku jej twarzy.
- Ciągle mam w oczach ten błysk. Jesteś przestraszona?
- Już nie - odparła, obejmując go za szyję.
- Zaproś mnie do środka - wyszeptał, gdy wreszcie z bezsilnym jękiem oderwali się od siebie. - Chciałbym się dziś z tobą kochać.
Stali bardzo blisko siebie i Chuck wyczuł, jak Cassaundra napięciem całego ciała zareagowała na jego propozycję. Wystarczyło, że błagalnym tonem wypowiedziała jego imię, by odstąpił od niej na krok.
- W takim razie chodźmy coś zjeść.
- Chuck - powtórzyła.
Chciałaby mu wyjaśnić, że przeszkadza jej tylko świadomość nieszczerości całej sytuacji. Nie może zostać jego kochanką, skoro nie może wyjawić mu swego prawdziwego nazwiska. Nie wolno jej dopuścić do tego, by zakochał się w osobie, w którą się wcieliła, a prawda, którą ukrywa, mogłaby okazać się niszcząca.
Chuck nacisnął palcami policzek Cassaundry, modelując na jej twarzy smutny uśmiech.
- Nie chcę, aby którakolwiek ze stron miała jakieś ukryte myśli. Kiedy będziesz gotowa, nie będę musiał nawet pytać.
- Nie chodzi o to, że...
- Wiem. Nie jestem Casanovą, ale mam na tyle obycia, że potrafię rozpoznać autentyczną namiętność.
Po wspólnej kolacji odprowadził ją do domu, pocałował przed drzwiami i obiecał zadzwonić. Teraz, po trzech dniach, bardzo go jej brakowało. Pamiętała, jak szeptał: „Chciałbym się dziś z tobą kochać”. Pamiętała, jak bardzo pragnęła zaprosić go do siebie. Jedynie dzięki sile woli i uczciwości wobec Chucka powstrzymała się, nie schwyciła go za rękę i nie poprowadziła do mieszkania.
W barze, jak zwykle po godzinie piątej, był nieco mniejszy ruch i Cassaundra mogła wytrzeć ladę i napełnić słoje z łakociami. W pewnym momencie wszedł Chuck. Nie była w stanie ukryć swych uczuć. Zdawała sobie sprawę, że musiał dostrzec, z jaką ulgą powitała jego przybycie. Chuck jak zawsze miał ożywione oczy, włosy w lekkim nieładzie, powitalny, miły uśmiech, krawat rozluźniony i nieco przekrzywiony, miała ochotę go wyprostować. Albo zdjąć.
- Może by wziąć mrożony jogurt? - powiedział. - Truskawkowy czy holenderski?
- Truskawkowy.
- W rożku czy w kubku?
- W rożku.
- Waflowym czy cukrowym?
- Waflowym.
Napełniła rożek jogurtem i podała go przez ladę. Chuck odbierając go schwycił Cassaundrę za rękę.
- A może całusa jako dodatek?
Popatrzyła na niego przewrotnie.
- Niestety, nie mamy całusków. Może spróbuje pan w cukierni pana Goodbara?
- Wezmę w takim razie bez dodatku. Poczekam, aż zakończysz pracę. O której puszczają cię do domu?
- O szóstej. Ale...
- Świetnie! Zamienimy się dziś wieczorem w niańki do dziecka.
- My dwoje?
- Larry ma dziś jakąś oficjalną kolację, a ich stała opiekunka do dzieci nie może przyjść, bo ma jutro ważny egzamin. Marcia zadzwoniła do mnie zrozpaczona, a ja jej obiecałem, że z chęcią przyjdziemy.
- Czy to jest „my” dziennikarskie czy królewskie?
- Mówiłaś przecież: „Mam wyrzuty sumienia, że Larry wiózł przez całe miasto meble”.
Cassaundra podparła się pod boki i próbowała spojrzeć groźnie. Uzmysłowiła sobie właśnie, że zupełnie nie wie, jak obchodzić się z dziećmi, i Chuckowi może się to wydać bardzo dziwne. Nie mogła dopuścić do tego, by zaczął jej zadawać dociekliwe pytania.
- To bardzo nagła propozycja.
Wymówka zabrzmiała niezbyt przekonująco.
- Myślałem, że chętnie skorzystasz z okazji, by się odwdzięczyć - powiedział Chuck kwaśno. - Nie musisz przecież niczego robić. Ja się wszystkim zajmę. Po prostu... - polizał rożek i uśmiechnął się nieśmiało - stęskniłem się za tobą. Właśnie wybierałem się, żeby zaproponować ci pójście na kolację, do kina czy gdzie indziej, gdy zadzwoniła Marcia.
Pojechali samochodem Chucka. Dom Lippincottów okazał się sporą willą w klasycznym kolonialnym stylu. Gdy zadzwonili do drzwi, z drugiej strony usłyszeli cienkie dziecięce głosiki i tupot nóg. Drzwi się otworzyły. Stały w nich dwie dziewczynki. Starsza z nich, jasnowłosa, miała na sobie różowy obcisły kostium i legginsy. Pozdrowiła gości, nieśmiało się uśmiechając, i ukryła głowę za drzwiami. Młodsza, wyglądająca na łobuziaka, po której można by się spodziewać, że z kieszeni swych dżinsów wyciągnie w pewnym momencie żabę, a może jakiś drogocenny kamień, objęła gwałtownie Chucka za nogi.
- Czekaliśmy na ciebie! - powiedziała.
- Cześć, Orzeszku. - Chuck uniósł ją w górę. - Jak leci?
- W porządku. Ale nie lubię już szkoły.
- Nie lubisz szkoły? Dlaczego?
- Bo pani Fursterstein jest niedobra. Mówi, że za dużo rozmawiam na lekcjach i mam nieporządne zeszyty.
- Moi nauczyciele też tak o mnie mówili.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Ale mimo to chodziłem do szkoły i wszystko dobrze się ułożyło.
- Kto to jest? - spytała dziewczynka zwracając się do Cassaundry. Miała zielone oczy i jej wzrok dziwnie przypominał spojrzenie jej młodszego braciszka.
- To jest Sandy - przedstawił Chuck. - A to - powiedział, patrząc na dziewczynkę, którą trzymał na rękach - jest moja siostrzenica, Robyn. A tam - dodał, wskazując ruchem głowy na starszą - stoi Amy.
- Cześć, Amy - zwróciła się Cassaundra z uśmiechem do nieśmiałej siostrzenicy Chucka.
Amy wymamrotała coś w odpowiedzi i schowała się jeszcze głębiej za drzwi. Cassaundra pomyślała, że nieśmiałość tej dziewczynki przypomina jej własne zachowanie w dzieciństwie.
- Uczysz się tańca? - zapytała.
- Klasycznego, jazzowego i stepowania - odparła Amy.
- Stepowania także? To musi być bardzo przyjemne. Ja też miałam lekcje baletu, ale... - Chuck zauważył wahanie w jej głosie -...ale nie stepowania. W tym tańcu buty robią dużo hałasu.
Trudno sobie wyobrazić, żeby osoba z rodu Snowów stepowała, a już zupełnie nie do pomyślenia wydawało się, by w przestronnej siedzibie Snowów rozlegał się stukot podkutych metalem bucików.
- Czy moglibyśmy wejść? - spytał Chuck, zachęcając Amy do otwarcia drzwi.
Za małym holem znajdowało się przestronne pomieszczenie, którego sufit przywodził na myśl sklepienie w katedrze. Był tam kamienny kominek i dużo mebli stylem przypominających sofę Cassaundry. Na szklanym stoliku barowym leżała nie dokończona układanka, a w pobliżu kominka grupa lalek Barbie, co stwarzało ciepłą, domową atmosferę. W oknach wisiały udrapowane zasłony i łagodne światło sączyło się przez uchylone żaluzje.
- Jaki miły pokój - powiedziała Cassaundra, chłonąc roztaczającą się wokół atmosferę przytulności.
Chuck delikatnie postawił Robyn na podłodze.
- Marcia jest dekoratorką wnętrz - wyjaśnił. - Pracowała kiedyś w domu towarowym, ale gdy urodziła Robyn, otworzyła własną pracownię, żeby lepiej gospodarować czasem.
Skinął głową w kierunku kanapy i poczekał, aż Cassaundra usiądzie, a potem zajął miejsce obok.
- Gdzie jest wasza mama? - zwrócił się do siostrzenic.
- Robi sobie makijaż - odrzekła Robyn. - Chciałam jej pomóc w malowaniu powiek, ale mama powiedziała, że dzisiaj się śpieszy, że tata ma spotkanie z klientami, że wychodzą razem na kolację i że będą jeść surową rybę.
- Suszi - wtrąciła Amy, która usiadła na podłodze obok stołu i przyglądała się poszczególnym kawałkom układanki.
- Ale przysmak! - powiedziała Cassaundra. Z przyjemnością spostrzegła, że usta Amy ułożyły się w uśmiechu.
- Czy jesteś jedną z dziewczyn Chucka? - spytała Robyn, przybierając lippincottowski, jak zaczęła to w duchu określać Cassaundra, wyraz twarzy.
- Jedną z wielu dziesiątków, z pewnością - odparła Cassaundra, patrząc z ukosa na Chucka.
- Wujku Chuck, czy ty masz dziesiątki dziewczyn? - zapytała z niedowierzaniem Robyn.
- Dziesiątki dziesiątek - dobiegł od strony drzwi bardziej dojrzały głos.
To Marcia z Aaronem na rękach szła dużymi krokami przez salon.
- Jestem Marcia - podała rękę Cassaundrze, posadziwszy berbecia na kolanach Chucka. - Zdaje się, że poznałaś już Aarona?
- Alon, Alon, balon - wyrecytowało dziecko, śmiejąc się głośno do Cassaundry.
- Może nam wyjaśnisz, co on mówi. Powtarza to przez cały tydzień.
- Po prostu taka rymowanka - odparła Cassaundra. - Zaskakujące, że pamięta.
- Aaron nigdy niczego nie zapomina - rzekła Marcia. - Musimy bardzo uważać, co przy nim mówimy. - Usiadła naprzeciw Cassaundry. - Nie wiem, jak cię tu Chuck ściągnął, ale nie musisz się niczego obawiać. - Marcia spojrzała na swego brata w sposób zdradzający jej powinowactwo z rodem Lippincottów. - Dziewczynki chcą obejrzeć film rysunkowy, a potem pójdą spać. Aaron potrafi się sam bawić i około dziewiątej padnie ze zmęczenia. Chuck wie, gdzie leżą wszystkie rzeczy, prawda, mały braciszku?
- Na Boga, Marcia. - Chuck zwrócił się do Cassaundry, jakby powoływał ją na świadka w niezwykle ważnej sprawie. - Ona tak do mnie mówi, by mnie zdenerwować.
- To zawsze doprowadzało go do wściekłości - rzekła Marcia, śmiejąc się miękko.
- Teraz, gdy dobiegam trzydziestki, nie będziesz chyba wszystkim przypominać, że jesteś o kilka lat starsza ode mnie.
- Celny strzał! - przyznała Marcia. - Potrzebuję coraz staranniejszego makijażu. I te siwe włosy... - westchnęła. - Trzeba przyznać, że twoja siostra staje się starszą panią.
Amy przysunęła się do matki i pogładziła ją czule po głowie.
- Nie jesteś starszą panią, mamusiu - powiedziała.
- To wy, dzieciaki, przywracacie mi młodość - rzekła Marcia, obejmując córkę ramionami. - Starsza pani nie dałaby sobie z wami rady.
Cassaundra ze wzruszeniem obserwowała, jak matka z córką czule odnosiły się do siebie. A więc to tak wygląda w normalnych rodzinach. Ona sama była bardzo mała, gdy jej matka umarła. Nie pamięta takich uścisków i przekomarzania się, jakie widziała teraz w tej rodzinie. Myśl o tym, że Brianna mogłaby się zachowywać w ten sposób, była tak absurdalna, że aż śmieszna.
- Słyszałam, że kupiłaś jakieś nowe meble - powiedziała Marcia, wyrywając Cassaundrę z rozmyślań.
- Owszem. Twój mąż pomógł mi przetransportować je do domu, za co jestem mu bardzo wdzięczna.
- Tylko czeka na takie okazje, żeby wyprowadzić swoje Monstrum na szosę.
- Monstrum? - zdziwiła się Cassaundra.
- Zerwał napis przed malowaniem, więc nie widziałaś tej nazwy. Stare ciężarówki są jak statki. Mają swoje imiona.
- To Marcia nadała jej imię Monstrum - wyjaśnił Chuck. - Entuzjazm Marcii dla starych ciężarówek jest zupełnie innego gatunku niż entuzjazm Larry'ego. To dla niego tylko zabawka. Model z 1953 roku. Larry należy do klubu miłośników starych samochodów. Bierze udział w rajdach i pokazach.
To przynajmniej wyjaśniało ten rozdźwięk między zdezelowaną ciężarówką a szykowną willą.
- Skoro mówimy o zabawkach, czy ostatnio nabyłeś jakieś nowe karty do swej kolekcji, Chuck? - spytała Marcia.
- Nie miałem czasu, by się za tym rozglądać.
- Jakie karty? - spytała Cassaundra.
- Nie pokazywał ci kart baseballowych? Myślałam, że używa ich, by zwabić kobiety do swego mieszkania - rzekła Marcia, potwierdzając w ten sposób, że ironia jest drugą naturą rodziny Grangerów.
- To nie są bezwartościowe obrazki jakiegoś starego obleśnika - zaprotestował Chuck. - Nie, nie pokazywałem ich Sandy.
- Był zbyt zajęty malowaniem moich mebli - powiedziała Cassaundra.
W tym momencie do domu wszedł Larry. Dziewczynki wykrzyknęły: „tatusiu!” Larry pozdrowił wszystkich, uściskał córki i wziął Aarona na ręce.
- Przepraszam za spóźnienie - rzekł do Marcii ponad głową synka. - Zajechałem po benzynę. Potrzebuję pięciu minut, by się przebrać. Cześć, Sandy - zwrócił się do Cassaundry. - Miło, że cię znowu widzę.
Postawił Aarona.
Marcia wstała i podeszła do męża. Stanowili piękną parę: Lamy wytworny, w dobrze skrojonych spodniach i białej koszuli, Marcia ubrana z dyskretną elegancją, w prostej czarnej bluzce koszulowej.
- Muszę jeszcze dopracować kilka szczegółów. Wybaczcie... - powiedziała Marcia.
Larry objął Marcię i wyszli razem. Cassaundra podziwiała niewymuszone stosunki panujące w tej rodzinie. Ona nigdy nie mówiła do swego ojca „tato”. Zawsze był w każdym calu „ojcem”: wyniosły, sztywny, autorytatywny, daleki. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek ją objął. Nie zauważyła również, by on i Brianna okazywali sobie miłość tak swobodnie jak Larry i Marcia. Choć okresowi narzeczeńskiemu mistrza i jego weselu towarzyszyła cała światowa prasa, jednak w domu ta para rzadko wytrzymywała kilka minut bez gorzkiej sprzeczki czy ponurego milczenia.
Zgodnie z obietnicą po pięciu minutach Larry i Marcia wrócili do salonu. Larry przebrał się w ciemnoszary garnitur i srebrzystoszarą koszulę, a Marcia zarzuciła na ramię wielobarwną, batikową chustę, której końce włożyła za pasek.
- Dziewczynki, zacznijcie się kąpać, jeśli chcecie oglądać film - poradziła Marcia. - Sandy, Chuck, czujcie się jak u siebie w domu. Obok telefonu w kuchni zostawiłam adres restauracji, do której jedziemy. A numery awaryjne...
- ...są wewnątrz okładki książki telefonicznej na biurku - dokończył Chuck. - Już przez to przechodziłem, pamiętasz?
- Przygotuj się więc na fontannę - rzekła Marcia. - Wychodzimy.
Cassaundra nie musiała długo czekać, by się dowiedzieć, co Marcia miała na myśli mówiąc o fontannie. Gdy tylko zamknęły się drzwi za rodzicami, Aaron zaczął zawodzić.
- Obowiązki mnie wzywają - powiedział Chuck, wstając z kanapy. Pośpieszył pocieszać siostrzeńca.
Przez parę minut Aaron stawiał opór, jakby Chuck miał zamiar go torturować, wrzeszczał przy tym tak głośno, że mógłby konkurować z zespołem rockowym. W końcu jednak zmęczył się i tylko od czasu do czasu dawało się słyszeć żałosne pochlipywanie. Chuck zaprowadził chłopca w róg pokoju, wysypał z pojemnika plastikowe klocki i zaczęli razem budować dom. Wkrótce Aaron tak był pochłonięty zabawą, że nie zauważył nawet, jak Chuck opuścił go i wrócił na kanapę do Cassaundry.
- Pójdę do pokoju dziewczynek i upewnię się, czy wszystko jest w porządku - powiedział Chuck wzdychając. Cassaundra wzięła czasopismo ze stołu i zaczęła je przeglądać, gdy nagle poczuła na swych kolanach jakiś ciężar. To Aaron przywarł do jej nóg.
- Alon, Alon, balon - powiedział chłopczyk, opierając gumowe podeszwy swych tenisówek na gołych nogach Cassaundry.
Udało mu się wspiąć na jej kolana, usadowił się z zadowolonym, zaraźliwym śmiechem.
- Alon, Alon? - powtórzył. Tym razem najwyraźniej było to pytanie.
- Zdaje się, że masz nowego przyjaciela - zauważył Chuck, wróciwszy właśnie do salonu.
- Chyba tak - odparła Cassaundra, odkrywając z zakłopotaniem, że się czerwieni.
Wtedy, w ciężarówce, Aaron okazywał jej nieufność i Cassaundra nie przypuszczała, że dziecko mogłoby z własnej inicjatywy wspiąć się na jej kolana. Jakże niewiele wiedziała o dzieciach!
- Alon, Alon - powtórzył chłopczyk z naciskiem i zabrzmiało to jak zdecydowana prośba.
- Aaron, Aaron, wygląda jak baron. Lecz czemu nie lata jak sowa uszata?
- Jesce! - zażądał dzieciak.
Cassaundra powtórzyła mu wierszyk kilkakrotnie. Wkrótce spostrzegła, że ma nowych słuchaczy. Amy w koszuli nocnej i Robyn w piżamie stały koło kanapy i przyglądały się zabawie. Chuck oparty o kominek obserwował z uśmiechem całą scenkę.
- Sama to ułożyłaś? - spytała Robyn.
- Tak.
- Ułóż też dla mnie - poprosiła dziewczynka.
- I dla mnie też - powiedziała Amy.
- Robyn, Robyn - zaczęła Cassaundra, czekając na cudowny przypływ natchnienia. - Chwileczkę. Amy, Amy... - zauważyła zniecierpliwiona, że Chuck patrzy na nią z rozbawieniem i czeka na wynik. Najwyraźniej nie miał zamiaru przyjść jej z pomocą.
- Robyn, Robyn... włosy swe zdobi... - Gorączkowo myślała nad dalszym ciągiem. - Gdy gra w tenisa, wszystkich zachwyca.
- Och! - wykrzyknęła Robyn uradowana.
- Teraz dla mnie - dopominała się Amy, obejmując Cassaundrę za kolana.
Cassaundra spojrzała zrozpaczona na Chucka, ale ten był coraz bardziej rozweselony.
- Amy, Amy... - zwróciła się do starszej siostry - biegnie podskokami. A za nią chłopaki, ślą jej buziaki.
Twarz dziewczynki oblał rumieniec. Schyliła głowę, ale usta ułożyły się do uśmiechu.
- Teraz dla wujka Chucka - poprosiła Robyn czując, że nie jest już w centrum uwagi.
Cassaundra popatrzyła na Chucka, który przechylił głowę i patrzył wyzywająco.
- Chuck, Chuck... miał na rybkę smak. Popłynął w Nilu na krokodylu.
- Jeszcze jeden dla mnie - dopominała się Robyn.
- Koniec już - pośpieszył z pomocą Chuck. - Sandy zupełnie wyprztykała się z rymów.
- Możemy ułożyć coś dla niej - powiedziała cicho Amy.
- Niezły pomysł! - przyznał Chuck.
Zaprowadził siostrzenice w róg pokoju, gdzie zaczęli się naradzać. Po chwili Chuck znacząco chrząknął i po kilku nieudanych próbach wyrecytowali jednogłośnie:
- Sandy, Sandy, pachniesz jak kwiat lawendy. Na Świętego Walentego damy ci coś słodkiego.
- Czekoladki w pudełku w kształcie serca - dodała Amy, romantyczka.
- Ach, co za smakowitości - rzekła Cassaundra.
- Skoro mówimy o smakowitościach - wtrącił Chuck - to co powiecie na prażoną kukurydzę w wykonaniu wujka Chucka?
- Tak! - krzyknęły jednogłośnie dziewczynki i ruszyły do kuchni. Zapewne była to już utrwalona tradycja. Rozległ się dźwięk stukających garnków, wysuwanych szuflad, zamykanych drzwiczek, a potem w całym domu zapachniało prażoną kukurydzą. Wreszcie kucharze powrócili niosąc misy gotowego produktu. Amy i Robyn usadowiły się przed telewizorem, właśnie gdy zaczynał się film.
Chuck z drugą miską usiadł obok Cassaundry. Położył rękę na oparciu kanapy i był bardzo zadowolony, gdy Cassaundra oparła na niej głowę. Przysunął się bliżej i położył dłoń na jej ramieniu. Jej włosy pachniały świeżo, uwodzicielsko. Ten zapach bardzo silnie na niego działał. Tak jak ona cała.
To dziwne, pomyślał, że choć siedzą w salonie z trójką dzieci oglądających film Disneya, wydaje mu się to tak romantyczne i czuje taką emocjonalną bliskość.
W pewnym momencie Aaron przyraczkował do kanapy i wspiął się na kolana Cassaundry.
- Cyta pać - wymamrotał.
Cassaundra popatrzyła bezradnie na Chucka.
- Jest zmęczony i chce, żeby zaprowadzić go do łóżka i poczytać mu książkę - wyjaśniła Robyn.
Chuck wziął chłopca na ręce i ruszyli korytarzem do dziecięcego pokoju. Było coś niezwykle intymnego w tym ich wspólnym marszu. Cassaundra mogła sobie łatwo wyobrazić, że to jej własny dom, jej własne dziecko, jej własny mężczyzna. Czy te fantazje wynikały z jej uczuć do Chucka, czy po prostu coś ją nurtowało? Jakaś wewnętrzna potrzeba, która skłoniła ją do tej całej maskarady. Dzięki niej miała przeżyć coś, czego jeszcze nie potrafiła dokładnie określić, ale co nazwałaby normalnością. Czy właśnie znalazła normalność, czy też miłość?
- Aaron, stary, pomożesz mi przy nakładaniu piżamy? - spytał Chuck.
- Cyta pać - odpowiedział Aaron.
Podszedł do półki i zaczął przeszukiwać książki.
- Najpierw piżama - stwierdził Chuck, trzymając w pogotowiu barwny kaftanik.
- Cyta pać - nalegał Aaron.
Wyjął książeczkę, pobiegł do łóżka, usiadł pośrodku materaca i trzymając książkę na kolanach patrzył wyczekująco na Cassaundrę. Był tak mały, a jednocześnie tak zdecydowany. I wybrał właśnie ją, by mu czytała. Nie dlatego, że jest bogata lub piękna, lecz dlatego, że ją polubił. To takie proste. Tak proste, że serce Cassaundry topniało pod wpływem nalegającego spojrzenia.
- Cyta pać - powtórzył, wyczuwając, że ma przewagę. Chuck już chciał się wtrącić, ale Cassaundra pokręciła głową.
- Najpierw ja mu przeczytam opowiadanie. - W oczach miała łzy, głos jej zmatowiał pod wpływem wzruszenia. Chuck miał ochotę zapytać, czy może usiąść na łóżku i też posłuchać, ale wyczuł, że między Cassaundrą i Aaronem rodzi się jakaś szczególna więź, nie chciał więc przeszkadzać.
- Pójdę do salonu, do dziewczynek - rzekł i ruszył korytarzem.
Czuł zazdrość. Nie był pewien, czy to dlatego, że siostrzeniec wolał towarzystwo dziewczyny niż jego, czy dlatego, że dziewczyna wolała towarzystwo siostrzeńca.
Po dwudziestu minutach usłyszał, jak Sandy woła go przestraszonym głosem. Pobiegł do pokoju Aarona. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się w porządku. Aaron i dziewczyna siedzieli na łóżku. Chłopiec miał na sobie kaftanik od piżamy. Sandy patrzyła jednak przerażonym wzrokiem.
- Mamy... no...
Przerwała i wzięła głębszy oddech, szukając odpowiedniego określenia.
- Sytuację, która wymaga, jak myślę... kogoś z rodziny.
- O co chodzi? - spytał zaciekawiony.
- O to, że... - była strasznie zażenowana - że... jest zabrudzony.
- Masz na myśli to, że ma brudne majtki? - spytał ze śmiechem.
Skinęła głową. Śmiech Chucka przeszedł w głośny rechot.
- Potrzebny jest krewny? Sandy, chodzi przecież o zmianę pieluszki, a nie o przeszczep narządów.
- Ale ja nie wiem... - nie chciała się przyznać, że nie potrafi zmienić pieluszki - gdzie leżą pieluszki - dokończyła.
Chuck podszedł do wiklinowego kosza, otworzył wieko i wydobył pudło jednorazowych pieluszek oraz opakowanie czegoś, co nazywało się „osuszacze”.
- Teraz twoja kolej - powiedział.
Cassaundra wyciągnęła pieluszkę z pudełka i ujęła ją tak, jakby był to relikt jakiejś zaginionej cywilizacji, który właśnie wykopała w swym ogródku. Przesunęła palcem po taśmie mocującej i zwróciła się do Chucka z niepewnym wyrazem twarzy. Popatrzył na nią zdziwiony.
- Jakieś problemy?
- Nie wiem, jak... - odparła przez ściśnięte gardło.
- Jak zmienia się pieluszki? - spytał z niedowierzaniem.
Potaknęła zgnębiona.
- Dlaczego od razu nie powiedziałaś?
- Myślałam... nigdy nie zajmowałam się dziećmi i...
- To przecież nie jest hańba.
- Ale większość kobiet...
- Kobiety nie rodzą się z tą umiejętnością - stwierdził Chuck. - Zresztą mężczyźni też. Ja nigdy nie zmieniałem pieluszek, dopóki Marcia nie urodziła pierwszego dziecka.
Podszedł do Aarona i wziął go na ręce.
- No, stary, słyszałem, że masz brudno w majteczkach. Chodź, pokażemy Sandy, na czym polega cała sprawa.
Precyzyjnymi ruchami rozłożył pieluszkę, zastosował „osuszacz” i pokazał Cassaundrze, jak należy umieścić pupę dziecka na środku i zamocować pieluszkę za pomocą rzepów.
- Nie będziemy musieli śpiewać kołysanek - wyraził przypuszczenie Chuck, słysząc jak chłopiec przeciągle ziewa.
Cassaundra poprawiła prześcieradło i gdy tylko Aaron znalazł się pod kołdrą, przywarł policzkiem do poduszki i przytulił zniszczonego pluszowego psa.
- Dobranoc, Mistrzu - powiedział Chuck, głaszcząc dzieciaka po plecach.
Cassaundra obserwowała, jak Chuck uspokaja dziecko, i była pod wrażeniem wzruszającej delikatności jego dużych, mocnych dłoni. Jakże podobało jej się to życie, którego intymne szczegóły podpatrywała. Zawsze tego pragnęła. Jak łatwo było marzyć sobie o nim teraz. Ale jakże trudno zapomnieć, że - trzeźwo patrząc - było ono dla niej nieosiągalne.
ROZDZIAŁ 7
W salonie dziewczynki pochłonięte były ostatnimi scenami filmu. Chuck i Cassaundra siedzieli na kanapie i rozmawiali cicho. W pewnym momencie Chuck nachylił się ku Cassaundrze.
- Pragnę cię, Sandy - powiedział jej prosto do ucha niskim, zmysłowym głosem.
Cassaundra przymknęła oczy i poczuła, jak pod powiekami kłują ją od dawna wstrzymywane, palące łzy. Jakże naiwna była wtedy, gdy w rozmowie ze Sloanem pozwalała sobie na żarty na temat swego ewentualnego romansu. Zakochać się w mężczyźnie i w takim życiu, jakie on prowadził, i do jakiego nie miała dostępu - nie, to nie należało do scenariusza. Wcześniej czy później zostanie zdemaskowana i ten idylliczny okres w jej życiu zakończy się brutalnie.
Pochyliła głowę, przywierając do jego ramienia. Wyrwało jej się prowokujące westchnienie. Chuck czuł Cassaundrę wszystkimi zmysłami - zapach i dotyk włosów, ciężar głowy, ciepło ciała. Nawet rytm oddechu, gdy patrzył na wznoszące się pod bawełnianą bluzką piersi.
Choć dziewczyna zamykała się przed nim, jednak przez cały wieczór istniało między nimi wyczuwalne napięcie, jakby gromadziła się jakaś mieszanka wybuchowa, gotowa eksplodować przy najlżejszym ruchu.
- Gdy będziemy sami, pocałuję cię w kark, którym mnie kokietujesz - rzekł jej do ucha.
- Nie mam zamiaru cię kokietować - odparła, otwierając oczy.
- Wiem, ale jestem przy tobie tak naładowany energią, że gdy widzę kawałek skóry, zaraz myślę o pocałunku. To taki odruch roznamiętnionego mężczyzny.
- Czy to wypada mówić przy dzieciach? - Odsunęła się nieco, by uniknąć jego zbyt podniecającej, kuszącej bliskości.
Zaczął ręką gładzić jej kark. Przez ciało Cassaundry przepłynęły fale gorąca, które jeszcze się wzmogły, gdy Chuck otarł się o jej ramię i ustami przywarł do ucha.
- Film się kończy. Dzieci idą wkrótce spać - wyszeptał. Cassaundra znów zamknęła oczy. Była rozdarta między sprzecznymi emocjami. Nie potrafiłaby wydobyć z siebie słowa. Pragnęła tylko odwrócić się i objąć go. Czuć, jak on ją obejmuje, jak ją wchłania w siebie. Ale jakaś cząstka jej osobowości, ciągle zdolna do trzeźwego rozumowania, trzymała ją sztywno na miejscu.
W tej właśnie chwili skończył się film. Chuck polecił siostrzenicom, żeby poszły wymyć zęby. Gdy wróciły z łazienki, zaczęły domagać się bajki na noc. Usiłował protestować, ale Robyn schwyciła go obiema dłońmi za rękę, jakby chciała zmusić, by poszedł z nimi do ich pokoju.
- Porwano mnie! - zawołał, udając przerażenie.
- Chcemy, żebyś ty też z nami poszła - powiedziała Amy, ujmując delikatnie rękę Cassaundry.
Dziewczynki zgodziły się, by goście wybrali dla nich książkę. Chuck wziął zabawne wierszyki Shela Silversteina. Czytał je z takim komizmem, że siostry tarzały się ze śmiechu. Gdy przeczytał ostatni wiersz, ucałował w czoło obie siostrzenice - a także Cassaundrę.
- Pójdę pozmywać naczynia, a ty ucisz jakoś te szkraby. Cassaundra wybrała tom opowiadań Beatrix Potter, w którym była opowieść o Jeremiaszu Rybaku. Po kilku minutach Amy i Robyn z takim samym zachwytem słuchały opowieści o jeremiaszowych kanapkach z motylem, jak słuchała ich Cassaundra, gdy była dzieckiem.
- Podoba mi się to opowiadanie - rzekła zadumana Amy. - A ciebie lubimy bardziej niż tę poprzednią.
- Poprzednią?
- Poprzednią dziewczynę wujka Chucka.
- Elizabeth - wyjaśniła Robyn, marszcząc nos lekceważąco. - Nie była tak miła jak ty.
- Robyn! - upomniała siostrę Amy.
- Tata mówił, że jest snobką - ciągnęła Robyn, nie zwracając uwagi na siostrę. - I nie była też miła dla wujka Chucka.
- Hej, cóż to za ploteczki na dobranoc sobie opowiadacie? - spytał Chuck, stając w drzwiach pokoju. - Czas gasić światło - dodał, najwyraźniej poirytowany.
Dziewczynki zostały zapakowane do łóżek, światło zgaszone. Chuck objął Cassaundrę wpół i poszli razem do salonu. Usiedli na kanapie. Chuck milczał ponuro.
- Ja też ciebie bardziej lubię niż poprzednią - odezwał się po dłuższej chwili niezręcznej ciszy.
- Słyszałeś całą rozmowę?
- Każde okrutne słowo.
- To przecież tylko dzieci.
- Bardzo spostrzegawcze dzieci - odrzekł, przyciągając jej twarz ku sobie. Oczy ich się spotkały. - Nie była miła tak jak ty. Tak to chyba określiły dziewczynki?
- Nie musisz mi przecież niczego wyjaśniać.
- Być może. Ale nie chciałbym, by ona siedziała tu na kanapie między nami albo wracała z nami samochodem do domu. - Chuck westchnął ze znużeniem. - Nie miała dla mnie takiego znaczenia jak ty. Ona... to był tylko taki układ.
- Chuck, naprawdę nie chcę...
- Dziewczynki mówiły tak, jakbym tu stale przyprowadzał jakieś kobiety, by rodzina mogła się im przyjrzeć i ocenić.
- Chyba zazwyczaj każda rodzina tak postępuje?
- Ale nie ta rodzina - oświadczył Chuck. - Posłuchaj, to było tak. Elizabeth organizowała aukcję na cele dobroczynne. Spotkałem ją na przyjęciu i chciała, żebym opisał całe przedsięwzięcie w gazecie. Marcia dopiero co otworzyła swą pracownię, więc zasugerowałem jej, żeby zrobiła coś dla tej aukcji. Pomogłoby to mojej siostrze zdobyć rozgłos we właściwych kręgach. Przyprowadziłem tu Elizabeth, by omówić całe przedsięwzięcie. Traktowała Amy i Robyn, jakby miały jakąś zakaźną chorobę - ciągnął Chuck, przeczesując palcami włosy. - Włączyła wprawdzie w końcu firmę Marcii do programu aukcji, ale dawała do zrozumienia, że robi jej wielką łaskę.
- Ale przecież twoja siostra poświęcała swój czas.
- Tak, ale Marcia jest kobietą pracującą. Popełnia nietakt, że pracuje i zarabia pieniądze. Elizabeth pochodzi z bogatej rodziny i chociaż spełnia moralny obowiązek organizując aukcję dobroczynną, nic ją jednak nie może łączyć z nami, robolami.
- To okropne, że ktoś może być taki ograniczony.
- Nie wszyscy są tacy jak ty - odparł Chuck.
I nagle Cassaundra uświadomiła sobie, że jest już za późno, że Chuck jest w niej zakochany. Powinno ją to ekscytować, ale przez głowę błyskawicznie przebiegły jej wszystkie konsekwencje tego faktu: oboje zmierzali do katastrofy.
- Nie każdy ma taką jak ty zdolność odczuwania - powiedział, a potem impulsywnie przykrył wargami jej usta. „Zdolność odczuwania”. W czasie tego pocałunku Cassaundra czuła wszystko: wzruszenie, dreszcz, nieuniknioną tragedię, która czekała ich oboje. Czuła radość, przerażenie i uniesienie, smak łez i przemożne poczucie winy, że dopuściła do tego, by sprawy zabrnęły tak daleko.
Usta Chucka zaczęły powoli wędrować wzdłuż policzka Cassaundry, na szyję, na kark. Gdy dotarły do zagłębienia między obojczykami, Cassaundra zastygła i odsunęła się.
- Nie torturujmy się tak - powiedziała cicho.
Widziała pożądanie na twarzy Chucka, w jego płonących oczach, na rozgrzanych pocałunkami ustach, w rozognionym wzroku. Na ten widok ją samą ogarniało podniecenie. Normalny dreszcz rozkoszy, jaką odczuwa każda kobieta, widząc, że mężczyzna patrzy na nią z takim pożądaniem. Dreszcz normalny, a jednak również samolubny. To nie było fair z jej strony, że wdała się w tę całą historię i jeszcze ją podsycała.
- Masz rację - powiedział, biorąc głęboki oddech. - Pokoje dzieci są niedaleko, a Marcia i Larry mogą wkrótce wrócić. Trudno uważać to za intymne warunki, prawda?
Opadł na miękkie poduszki kanapy.
- Najprawdopodobniej minie co najmniej godzina, zanim usiądę za kierownicą. Może wypijemy kieliszek wina, żeby lepiej nam się patrzyło na wieczorne wiadomości?
- Wino byłoby w sam raz - odparła Cassaundra. Wszystko, co Chuck Granger robił, by wywrzeć wrażenie na kobiecie, robił w dużym stylu. Wino zostało nalane do wysokich kielichów, a butelka wstawiona do srebrnego wiaderka z lodem.
- Wspaniałe - stwierdził Chuck, kosztując wina.
- Kalifornia zrobiła duże postępy - zgodziła się Cassaundra. - Niektóre z naszych win mogą rywalizować z najlepszymi rocznikami europejskimi.
Chuck odsłonił fragment nalepki - rzeczywiście, wino było amerykańskie. Dziwne, że Cassaundra poznała się na tym. Może jest amatorką i wytrawną znawczynią win?
Przez kilka minut siedzieli w napiętym milczeniu dość sztywno obok siebie i sączyli wino. Powoli zaczęli się odprężać. Chuck usiadł w rogu kanapy, a Cassaundra oparła barki o jego pierś i wyciągnęła przed siebie nogi. Po poprzednim gwałtownym pocałunku zapanowało między nimi przyjazne ciepło. Na razie wystarczało im, że są blisko siebie. Cassaundra odczuwała głębokie zadowolenie, że jest tu razem z Chuckiem i wiedziała, że tego uczucia nie może przypisać wyłącznie działaniu wina. Doznawała kojącego poczucia bezpieczeństwa, oparta o mocne męskie ciało. Złożyła głowę na ramieniu Chucka, westchnęła i przymknęła oczy.
Przed północą wrócili gospodarze.
- Jeszcze pięć minut, a zmieniłabyś się w ducha - zażartował Chuck, patrząc na ścienny zegar.
- O, widzę, że popijaliście sobie winko, czekając na nas - powiedziała Marcia, wyjmując butelkę z kostek lodu. Na dnie zostało może z pół kieliszka. - Ktoś tu balował stwierdziła, żartobliwie patrząc na Chucka.
- Dzieci doprowadziły nas do tego - odparował Chuck.
- Tak źle się zachowywały? - spytała Marcia.
- Były grzeczne jak anioły - rzekła Cassaundra. - Dziewczynki polubiły kanapki z motylem Jeremiasza Rybaka - dodała z uśmiechem.
- Pokrewna dusza, miłośniczka Beatrix Potter! - powiedziała Marcia. - Chuck, ta mi się podoba.
Chuck zaklął niewyraźnie.
- Przestań, Marcia. Dzieci już jej wszystko powiedziały.
- Chyba nie wspomniały o tej... Elizabeth! - Marcia wypowiedziała to imię z teatralną przesadą, wciągając policzki. - Ta głupia gęś. „Gęś” to zbyt łagodne określenie. To kurza gęś, o ile coś takiego istnieje.
W drodze powrotnej Cassaundra i Chuck rozmawiali niewiele. Cassaundra, zatopiona w myślach, patrzyła przez szybę. Chuck pomknął autostradą, a potem jechał ulicami miasta, które miały w sobie coś niesamowitego teraz, gdy nie było na nich zwykłego w godzinach szczytu tłoku.
Dojechali do osiedla, gdzie mieszkała Cassaundra, i wysiedli z samochodu. Nocna cisza wzmacniała zwykłe o tej porze odgłosy: cykanie świerszczy, szurgot przestraszonych jaszczurek w krzakach. Każdy dźwięk głośniejszy od szeptu byłby brutalnym zakłóceniem tej wszechogarniającej ciszy. Przez dłuższą chwilę Cassaundra i Chuck nie odzywali się do siebie, tylko patrzyli na swe twarze oświetlone jasnymi promieniami księżyca i słabym światłem latarni.
Cassaundra odezwała się pierwsza, wymawiając imię Chucka błagalnie i tak cicho, że można by to poczytać za westchnienie.
- Nie zaprosisz mnie do środka - stwierdził Chuck. - Przez całą drogę myślałaś o tym, w jaki sposób mnie spławić.
To nie zabrzmiało jak oskarżenie - po prostu zwykłe stwierdzenie faktu, świadczące o bezbłędnym wyczuciu. Cassaundra nie mogła zaprzeczyć.
- Jest już późno, a jutro oboje musimy iść do pracy.
- To tylko wymówka.
- Wypiłam sporo wina. Nie mogłabym ufać żadnej swojej decyzji, którą podjęłabym teraz.
- W takim razie zaufaj swym uczuciom - powiedział prowokująco.
Uśmiechnęła się do niego smętnie.
- Moje uczucia to ostatnia rzecz, jakiej mogłabym zaufać. Dzisiaj wieczór graliśmy w pewnej sztuce. Nie chciałabym, żebyśmy obudzili się, oczekując, iż przedstawienie potrwa wiecznie, a odkrylibyśmy, że zrobiło klapę na premierze.
Chuck przyciągnął ją gwałtownie do siebie.
- Bądź dla mnie miła, Złotowłosa. Przedstawiłaś swój pogląd, teraz przestań myśleć i pocałuj mnie na dobranoc. Całował ją zaborczo, niemal dziko, jakby chciał powetować sobie zawiedzione nadzieje. Objął ją mocno i przytulił jej głowę do piersi. Mijały sekundy, długie sekundy nabrzmiałej emocjami ciszy.
- Jesteś na mnie zły? - spytała wreszcie Cassaundra.
- Raczej rozczarowany - sprostował.
- Czy poczułbyś się lepiej, gdybym ci powiedziała, że ja...
- Nie! - przerwał gniewnie. - Ani trochę nie czułbym się lepiej. Mówiąc otwarcie, nie jestem w nastroju, by wczuwać się w rozterki, jakie masz z podjęciem decyzji.
Tak jak przedtem niespodziewanie ją do siebie przygarnął, tak teraz niespodziewanie wypuścił z objęć.
- Chuck...
- Powiedz mi dobranoc, Złotowłosa.
Ostry ton zmusił Cassaundrę do posłuszeństwa.
- Dobranoc - powiedziała, ale słowo to uwięzło jej w krtani.
Stała przed drzwiami swego domu i patrzyła, jak Chuck odchodzi. Czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczy? Lepiej byłoby dla niego, gdyby to nigdy nie nastąpiło. Miała nadzieję, że może nie wszystko stracone.
Chuck nie obejrzał się za siebie i nie zobaczył przygnębionego wyrazu jej twarzy i zagubionego wzroku. Nie miał zamiaru jej współczuć. Był zbyt zawiedziony. Musiał się poużalać sam nad sobą. Otworzył głośno drzwi samochodu, zatrzasnął je z nadmierną siłą, a potem zaciśniętą pięścią uderzył w kierownicę, jakby chciał ją ukarać. Ukarał jedynie własną rękę. Zaklął dosadnie i poczuł się lepiej. Do diabła, zdobył przecież nad Sandy przewagę.
Coś dla odprężenia, czyż nie tak pomyślał o niej na samym początku? Ładna, nieskomplikowana, swojska blondyneczka z baru. Czy można aż tak się pomylić? W schowku pod tablicą rozdzielczą leżała paczka prezerwatyw, kupiona na dzisiejsze spotkanie, i pokpiwała sobie z niego. Mógłby je nadmuchać helem i zawiesić na antenie radiowej! Miałby z nich przynajmniej jakiś pożytek. Może powinien to zrobić. Niech świadczą o jego głupocie!
To, co zrobił, nie pasowało do niego. Doskwierało mu coś znacznie bardziej dotkliwego niż nie zaspokojone pożądanie. Gdyby chodziło wyłącznie o seks, znalazłby sobie nowego kociaka po tej wspólnej z Cassaundrą wyprawie do kina, gdy bawiła się z nim w kotka i myszkę. To jego cholerne szczęście - wpadł po uszy.
Cassaundra miała rację, gdy mówiła o przedstawieniu. W przytulnym domu Marcii z łatwością weszli w rolę dobranych małżonków, którzy układają dzieci do snu, a potem z kieliszkiem wina sadowią się na kanapie. Fantazje!
Przekręcił wściekle klucz w stacyjce swego mustanga i z piskiem opon ruszył z parkingu. Do diabła z tą jej erotyczną grą w chowanego! Czy fantazje to coś złego? Nikt przecież nie zakłada, że fantazje będą trwały wiecznie, z fantazji trzeba czerpać jak najwięcej przyjemności, póki trwają.
Dlaczego więc nie zawrócisz i nie podzielisz się z nią swymi drogocennymi myślami? - pytał go jakiś wewnętrzny głos.
Dlatego, że uzna cię za szaleńca. Dlatego, że to do niczego nie doprowadzi. Dlatego, że gdy ona spojrzy tym swoim nieobecnym wzrokiem, zapomnisz, co miałeś jej powiedzieć i tylko będziesz chciał ją wziąć w ramiona.
A może ona ma rację? Może rzeczywiście obudziliby się rozczarowani, że to wszystko było tylko fantazją?
A może wprost przeciwnie? Może obudziliby się i doszli do wniosku, że to wcale nie jest fantazja? Bał się takiej ewentualności, ale jednocześnie wydała mu się ona pociągająca. Musiał być jakiś powód, dla którego wracał do tej dziewczyny. Mógł przecież powiedzieć: „Do diabła z nią” i znaleźć sobie kogoś bardziej uległego. Czy to miłość? Westchnął. Jeśli nie miłość, to w takim razie musiał to być masochizm.
ROZDZIAŁ 8
„Drogi Sloanie!
Może miło ci będzie usłyszeć, że obecne pokolenie dzieci potrafi się zachwycić kanapkami z motylem Jeremiasza Rybaka i że Prawdziwi Mężczyźni równie dobrze zmieniają pieluszki, jak zapobiegają wybuchowi pożaru. Niestety, Prawdziwi Mężczyźni nie są zbyt odporni na seksualne frustracje, więc być może nie zostanę zaproszona do jego mieszkania, by obejrzeć kolekcję kart baseballowych. Uściski.
Cassaundra”
Nigdy go już więcej nie zobaczysz, powtarzała sobie Cassaundra może z tysiąc razy w ciągu ostatnich dwóch dni. Podobnie bezsensownie wmawiała sobie, że tak jest lepiej, uczciwiej w stosunku do Chucka. A mimo to, nie zważając na głos rozsądku, wyczekująco patrzyła co chwilę na drzwi. Telefon w barze nie dzwonił zbyt często, ale gdy tylko się odezwał, Cassaundra natychmiast podnosiła słuchawkę, mając nadzieję, że usłyszy głos Chucka. Dotychczas jednak dzwonili wyłącznie klienci, pytając o godziny otwarcia baru, oferowane produkty i ceny.
Cassaundra nigdy nie rozmawiała z Chuckiem przez telefon. Mieli tyle wyjątkowych przeżyć w ciągu tych paru dni, że nie starczało im czasu na zwykłe sprawy.
Minęło pięć dni, w tym nieznośnie długi weekend, a dzwonek u drzwi baru ani razu nie obwieścił przyjścia Prawdziwego Mężczyzny. We wtorek, kiedy Cassaundra po raz pierwszy od ponad tygodnia miała wolne, zdecydowała, że nie będzie siedzieć w domu i tonąć w melancholii. Postanowiła zwiedzić miejscowe muzea, poświęcając większość dnia naukom przyrodniczym, przestrzeni kosmicznej, historii Florydy i sztukom pięknym. Wracając do domu wstąpiła do szklarza, by dowiedzieć się, czy nadszedł zamówiony przez nią blat do stołu.
Gdy sprzedawca ostrożnie umieszczał owalny blat w jej samochodzie między przednimi a tylnymi siedzeniami, Cassaundra przypomniała sobie, jak doskonale bawiła się z Chuckiem, gdy malowali razem stół. Przez krótką chwilę zastanawiała się, jak sama poradzi sobie z wyjęciem tej ciężkiej szklanej tafli.
Uruchomiła silnik i wtedy dostrzegła chińską restaurację w niedalekim sąsiedztwie szklarza. Oferowano w niej między innymi dania na wynos. Cassaundra pomyślała, że to świetny pomysł na spędzenie wieczoru - klapnąć sobie na kanapie i jeść gotowe dania z papierowych pudełek.
Serce skoczyło jej z radości, gdy wjeżdżając na parking przed domem poznała stojącego tam już forda mustanga. Chuck siedział na podwórku obok skrzynek na listy i przyglądał się Cassaundrze idącej po chodniku. Czuła ulgę i radość, że go widzi, ale równocześnie była zażenowana - nadal miała w pamięci ich rozstanie.
Gdy otwierała drzwi, Chuck wziął ją pod łokieć. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego. Patrzył jej w twarz, jakby koniecznie chciał zapamiętać jej rysy.
- Poszedłem do baru, ale ciebie tam nie było, więc... - Wziął głęboki oddech. - Tęskniłem za tobą.
Cassaundra nie odpowiedziała. Weszła do mieszkania i gestem ręki zaprosiła Chucka do środka. Poszła dalej w kierunku kuchni i postawiła na bufecie pudełka z chińskim jedzeniem, zastanawiając się, co ma odpowiedzieć.
Chuck szedł tuż za nią. Otoczył ją rękoma i przyciągnął do siebie.
- Nie mogłem w nocy zasnąć. Cały czas pamiętałem zapach twoich włosów - powiedział, zanurzając w nich twarz.
Wszystkie rozsądne postanowienia, jakie Cassaundra poczyniła w ciągu ostatnich dni, stopniały jak podgrzany wosk pod wpływem tych słów, których tak bardzo potrzebowała. Chuck gładził ją po karku. Powoli odprężała się, opierając plecy o jego twardą pierś.
- Powiedz mi, że też za mną trochę tęskniłaś - poprosił.
- Bardziej niż trochę - odrzekła.
- Chciałbym zjeść z tobą obiad... za godzinę mam spotkanie. - Przycisnął ją mocniej. - Och, Sandy, nie myślmy o obiedzie. Porozmawiajmy.
- Mam tu dosyć jedzenia dla dwojga. Jeśli lubisz chińszczyznę.
Chuck przeniósł szklany blat do mieszkania i umieścił go na stole. Z pewnej odległości oboje z Cassaundrą podziwiali ukończone dzieło.
- Dobrze, że bierzesz udział w inauguracyjnym posiłku na stole, przy którym tyle się napracowałeś - powiedziała później, gdy już usiedli i nakładali sobie potrawy na talerze.
- Jestem tu, bo chciałem być z tobą, a nie dlatego, że pomalowałem ten stół - odrzekł, patrząc na nią z niezwykłą szczerością.
Milczała, grzebiąc w ryżu, potem odłożyła widelec i odsunęła talerz. Chuck zrobił to samo. Wstał, podszedł do niej, podniósł do góry i wziął w objęcia. Przywarł do jej ust, domagając się kapitulacji. Skapitulowała. Poznał to po sposobie, w jaki rozsunęła wargi. Przywarła całym ciałem do jego ciała, dłońmi gładziła jego plecy.
Przesunął wargi do jej ucha i powiedział:
- Przez całe pięć dni usiłowałem cię zapomnieć. To była zwykła strata czasu. Mogliśmy spędzić go razem, gdyby nie moja nadwrażliwość.
Cassaundra przycisnęła czoło do jego piersi i westchnęła.
- Nie mów tak, Chuck. Twoje oczekiwania nie były specjalnie wygórowane. Przyczyna leży we mnie. Są pewne powody, których...
Zaczął pocierać podbródkiem o jej głowę, a potem nakrył wargami jej usta.
- Nie chcę nic o nich słyszeć, dopóki nie będziesz gotowa. - Z żarliwością popatrzył jej prosto w oczy. - Już dawno temu przekonałem się, że jeśli na coś warto poczekać, należy czekać. Chcę poczekać na ciebie.
Och, Chuck, pomyślała Cassaundra, czując pod powiekami kłujące łzy, nawet nie zdajesz sobie sprawy, co cię czeka.
- Lepiej skończ obiad, bo pójdziesz głodny na to swoje spotkanie - powiedziała z lekkim uśmiechem.
- Nie jadłem dziś nawet śniadania. Nie zależy mi na obiedzie. W tej chwili zależy mi tylko na tobie. Gdybym się wcześniej nie zobowiązał, opuściłbym to spotkanie. - Nagle uśmiech przebiegł po jego twarzy. - Sandy, chodź ze mną.
- Dokąd?
- To zebranie naszego kółka literackiego. Spodobają ci się ludzie. A oni...
- Kółko literackie?
- No, oczywiście, nie możesz wiedzieć, o czym mówię. Jesteśmy pisarzami i spotykamy się, by krytykować wzajemnie swoje prace. Rozumiesz, szukamy słabych i mocnych punktów.
- Chodzi o artykuły prasowe?
- Nie, Sandy, zajmuję się również literaturą. Pracuję nad powieścią detektywistyczną.
- Sensacja? - spytała niedowierzająco.
- Rodzaj powieści sensacyjnej. Zagadka kryminalna. Protagonistą, to znaczy główną postacią, jest detektyw.
- Słyszałam już kiedyś ten termin - odparła ubawiona jego żarliwością.
A więc pracował nad powieścią! Mogła się domyślić, że to jakiś kryminał. Typowo amerykańska, męska forma literatury. I należał do kółka literackiego. Zaciekawiło ją, jacy są ci piszący przyjaciele. Dotychczas działalność wydawniczą znała wyłącznie z drugiej strony.
- Czy myślisz, że to byłoby w porządku?
- Naturalnie - zapewnił. - Nawiasem mówiąc, w ubiegłym tygodniu wysunąłem taką propozycję, gdy usłyszałem, jak układasz wiersze dla dzieci. Jedna z kobiet w naszej grupie jest poetką...
- Chuck, przecież „Robyn, Robyn włosy swe zdobi” nie można nazwać poezją.
- Ale widać w tym pewien talent. Może powinnaś spróbować...
- Pisałam kiedyś wiersze - przyznała.
- To wspaniale!
- Dla mnie to była zawsze bardzo osobista sprawa. Nie sądzę, że mogłabym komuś...
- Nie musisz niczego pisać. Po prostu przyjdź na spotkanie. Podziel się z nami swoimi opiniami. Czasami w dyskusji gubimy się w szczegółach technicznych, tracąc z oczu ogólny obraz.
- Zgoda, skoro tak sądzisz - powiedziała.
Amanda Keese, gospodyni, miała na sobie powłóczysty kaftan upstrzony dużymi, wielobarwnymi, tropikalnymi kwiatami. Była promienna i pogodna jak wzór na jej sukni. Śmiała się nieustannie, obejmowała Chucka serdecznie, a Cassaundrę przywitała tak, jakby była jej córką wracającą do domu po długiej nieobecności. Mówiąc wymachiwała rękoma ozdobionymi bransoletkami i wokół siebie rozsiewała intensywny zapach perfum.
- Co piszesz, Sandy? - spytała, otaczając Cassaundrę ramieniem.
- Przyszła tu dzisiaj, by się tylko przyjrzeć - wyjaśnił Chuck. - Ale próbuje pisać wiersze.
- Poezja! Muzyka dla duszy - powiedziała Amanda.
- Mogłabyś wykorzystać wiersze Sandy na swoich lekcjach - rzekł Chuck. - Oczarowała swymi rymowankami moje kuzynki. Amanda uczy w drugiej klasie - wyjaśnił Chuck. - I pisze horrory w stylu Stephena Kinga.
- Ciekawa kombinacja - powiedziała Cassaundra.
- To zaskakujące, jak inspirująca może być praca z siedmioletnimi dzieciakami - odparła Amanda. Uniosła ręce, słysząc dzwonek do drzwi. - Wzywają mnie obowiązki. Chuck, przedstaw Sandy Freda i Darlene.
Okazało się, że Fred pracuje nad powieścią o tragicznej katastrofie lotniczej.
- Nie wszyscy zajmujemy się literaturą ponurą i krwawą - powiedziała Darlene, drobna, srebrnowłosa, atrakcyjna kobieta. - W swojej powieści podejmuję temat stosunków międzyludzkich w późniejszym wieku. Rozumiesz, dorosłe dzieci godzą się ze swymi rodzicami.
- Darlene jest naszą sztandarową literatką - wyjaśnił Chuck. - Niezupełnie aprobuje naszą komercyjną prozę.
- Zanim uda mi się cokolwiek opublikować, będziesz już bogaty i sławny - zażartowała Darlene. - A jeśliby mi się to udało, ty wtedy będziesz znacznie bogatszy i słynniejszy ode mnie.
- Ale ciebie będą uwielbiali krytycy - droczył się Chuck.
Mówili do siebie z poufałością świadczącą o tym, że od dawna się znają. Cassaundra czuła się dobrze w ich towarzystwie.
- Czyżby ktoś tu wspominał literaturę komercyjną? - spytała kobieta w wieku Cassaundry. Wyciągnęła prawą rękę. - To moja specjalność. Cześć, nazywam się Barb Polly, w przyszłości wielka dama skandalu, seksu, bogactwa i blichtru.
- Nie wiemy, jak mamy rozruszać naszą Barb. Jest taka nieśmiała i skromna - ironizował Fred.
- Cóż, jeśli ja sama bym w siebie nie wierzyła, kto uwierzy we mnie? - Spojrzała na Cassaundrę. - Uważają, że jestem niespełna rozumu: wierzę, że gdy o czymś intensywnie myślę, wówczas to się spełni. Codziennie widzę oczami duszy, jak podpisuję egzemplarze swojej ostatniej książki na eleganckim wieczorze promocyjnym. Nabrzeże w Palm Beach, pokład jachtu, apartament na dachu wieżowca w Nowym Jorku. Wyobrażasz to sobie?
Cassaundra potaknęła zachęcająco głową.
- To pomaga przezwyciężyć strach - ciągnęła Barb. - Strach przed porażką, strach przed sukcesem. Kiedy w myślach wierzę, że to wszystko już nastąpiło, nie odczuwam więcej strachu.
- To ciekawe podejście - stwierdziła Cassaundra. Pomyślała, że Barb Polly ma rzeczywiście zadatki na „wielką damę”. Wysoka, smukła, o jasnokasztanowych włosach i zawadiacko wyszarpanej grzywce, miała na sobie błyszczącą, oliwkową bluzkę przepasaną zieloną szarfą oraz pomarańczową krótką spódnicę, odsłaniającą długie, szczupłe nogi.
Przechyliła na bok głowę i popatrzyła uważnie na Cassaundrę.
- Czy myśmy się już gdzieś nie spotkały? Wydajesz mi się znajoma.
- Sandy przeprowadziła się właśnie z Nowego Jorku - wtrącił Chuck.
- Pracuję w „Le Yogurt”. Może tam mnie widziałaś - powiedziała Cassaundra. Poczuła, że wilgotnieją jej dłonie, a twarz blednie. Miała nadzieję, że Chuck tego nie zauważył.
- To nie to - stwierdziła Barb, przyglądając się nadal twarzy Cassaundry. - Och, nie będzie mi to dawało spokoju, zanim nie przypomnę sobie, do kogo jesteś podobna.
- Skoro już się zebraliśmy, usiądźmy i zacznijmy czytanie - zaproponowała Amanda.
- Tak, pani Keese - odparli wszyscy jednocześnie, najwyraźniej stosując tę formułkę nie po raz pierwszy. Amanda podparła się rękami pod boki i popatrzyła na swych gości z miną damy klasowej.
- Amanda jest naszym autorytetem i trzyma nas w ryzach - powiedział Chuck scenicznym szeptem.
- Ktoś musi to robić - odparowała Amanda. - Do roboty, moi mili. Nadszedł czas szampana i łez. Fred?
Fred poruszył się niespokojnie w fotelu.
- Nadal czekam na wiadomość od swego agenta - powiedział nieśmiało.
- Na litość boską, Fred - rzekła Barb. - Nie miałeś jeszcze żadnej wiadomości?! Ile to już trwa?
- Trzy i pół miesiąca - westchnął Fred posępnie. Chyba będę musiał napisać do nich i zapytać, co się, do diabła, dzieje.
- Trzy i pół miesiąca - powtórzyła Cassaundra.
- Do mnie należy rekord - rzekła Darlene. - Trzynaście miesięcy. Ale w moim przypadku chodzi o wydawcę.
- A wy cierpliwie czekacie? - spytała z niedowierzaniem Cassaundra. - Dlaczego znosicie taką sytuację? Dlaczego nie wycofacie rękopisów?
- Brak wiadomości jest dobrą wiadomością - rzekła Amanda. - Dopóki rękopis nie został odrzucony, jest nadzieja, że będzie przyjęty. A jeśli chodzi o agentów... gdy masz własnego agenta, jesteś o krok bliżej do publikacji. Wielu wydawców nie przyjmuje rękopisów, które nie pochodzą od agentów.
- Rozumiem - rzekła Cassaundra.
Rozumiała, doskonale rozumiała. Z całą wyrazistością przypominała sobie, jak w wydawnictwie Quill toczono walkę na temat otwartej polityki. Gdyby nie upór i konsekwencja Sloana, wydawnictwo już dawno ograniczyłoby się do rozpatrywania tylko tych utworów, które pochodzą od agentów, i Cassaundra nigdy nie odkryłaby „Niewinnych i namiętnych” w stosie rękopisów zakwalifikowanych jako sentymentalne historyjki. Rozumiała obsesyjne przywiązanie Sloana do tradycji, ale do tej chwili nigdy nie zdawała sobie sprawy z wszystkich następstw strategii, której był zwolennikiem.
- Chuck, a ty czego dokonałeś? - spytała Amanda.
- W tym tygodniu ukończyłem rozdział. Przyniosłem go ze sobą i mam zamiar przeczytać wam jedną scenę. Nie mogę sobie z nią poradzić. - Pochylił się i szepnął Cassaundrze do ucha: - Każda kobieta w mojej opowieści ma jasne włosy i niebieskie oczy.
Cassaundra z zadowolonym uśmiechem otarła się ramieniem o Chucka. To wspaniałe. Był tak samo nieszczęśliwy jak ona.
- Barb? - pytała dalej Amanda.
Barb założyła prawą nogę na lewą. Na kostce miała wytatułowaną tęczę i jednorożca.
- Napisałam kolejne czterdzieści stron.
- Czterdzieści stron! - zawołał Fred. - Jak potrafisz tego dokonać mając dwie posady?
- Koncentruję się - odparła Barb. - Gdybym nie mobilizowała się, nigdy niczego bym nie napisała. Przyniosłam scenę, którą chcę wam przeczytać.
- Na pewno erotyczną - wysunął przypuszczenie Chuck.
- To się dobrze sprzedaje - stwierdziła Barb.
- Czy masz agenta? - spytała Cassaundra.
- Nie. Nie mam zamiaru tracić czasu na upychanie książki, która nie jest jeszcze napisana. Kiedy ją ukończę, zrobię piętnaście kopii i roześlę po wydawnictwach. Będę martwiła się o swego agenta, gdy dostanę jakąś propozycję. Nienawidzę czekać - ciągnęła Barb. - Najgorsze, co mi się może przydarzyć, to otrzymanie kilku propozycji.
- Masz jedną szansę na trzy tysiące, że twój rękopis zostanie wyłowiony ze sterty romansideł - powiedział Fred.
- Powiodło się to w przypadku „Niewinnych i namiętnych” - odrzekła Barb. - Ta dziwka Snow szukała złotej żyły i znalazła ją. Jeśli mogło to się przydarzyć Helen Ackroyd, może to się również przydarzyć Barb Polly.
Cassaundra poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. „Ta dziwka Snow”? Czy w ten sposób jest postrzegana? W zasadzie, doszła do wniosku, to uczciwsze niż niesympatyczny obraz amerykańskiej księżniczki, jaki wylansowały pisma brukowe.
- Darlene? - pytała Amanda.
- Dostałam liścik odrzucający mój rękopis, ale ukończyłam szósty rozdział i chcę przeczytać jedną scenę.
- Ja natomiast napisałam dwa rozdziały i mam dla was coś kapitalnego - powiedziała Amanda.
- Czy będzie to o ludziach, czy o owłosionych warzywach? - wtrąciła Barb.
- Słuchajcie tylko.
Amanda podniosła okulary, które dotychczas zwisały jej na złotej elastycznej tasiemce, umieściła je na czubku nosa i zaczęła czytać swój rękopis.
- Kto następny? - zachęcała Amanda, wysłuchawszy rad i opinii zgromadzonych.
- Ja spróbuję - odparła Barb.
Jeśli prawdą jest, że dzięki erotyce książki dobrze się sprzedają, to Barb powinna rzeczywiście święcić triumf. Jej opowieść dotyczyła twardych ciał i miękkiej moralności. Gdy przeczytała swój kawałek, w pokoju zapanowała przedłużająca się cisza.
- Właściwie, czy jest fizycznie możliwe, by dwoje ludzi robiło to na krześle? - spytał Fred i wybuchnął śmiechem, gdy zebrani zaczęli wydawać okrzyki jak widzowie na nieudanym spektaklu.
Barb schwyciła z kanapy poduszkę i rzuciła nią we Freda.
- Ty chyba nigdy nie zapomnisz tej sceny na krześle?
Początkowo Cassaundra nie zrozumiała, o co chodziło Fredowi. W rękopisie Barb nie występowało żadne krzesło. Po chwili zrozumiała jednak, że sprawa krzesła była starym dowcipem w tym towarzystwie. Ile trzeba czasu, by w gronie ludzi tak różnych wyrosła taka zażyłość? Musi zapytać potem Chucka, od jak dawna się wszyscy spotykają.
- A ty, Chuck? - spytała Amanda.
- W tej scenie detektyw spotyka żonę zamordowanego mężczyzny. Jest jedną z podejrzanych osób - wyjaśnił. Potem czytał przez jakieś pięć minut, a gdy skończył, opuścił rękopis na kolana.
- Nie mam przekonania do ogólnego kształtu tej sceny. Myślicie, że jest w porządku?
Cassaundra odczuła, jak jego ciało napina się lekko, i poznała, że jest zaniepokojony. Dziwna nadwrażliwość u mężczyzny zazwyczaj tak pewnego siebie. Mimowolnie wstrzymała oddech, czekając na reakcję grupy, i miała nadzieję, że przyjaciele Chucka będą wobec niego taktowni.
- O ile dobrze zrozumiałam, między tym detektywem i wdową zaczyna rozwijać się romans - powiedziała Amanda.
- Było coś takiego - przyznał Fred. - Jakieś erotyczne napięcie.
- Brawo! - wtrąciła Barb. - Nie przypominam sobie, żebyś przedtem napisał jakąkolwiek scenę romantyczną.
- Czy nie niepokoi was, że ona dopiero co owdowiała, a jest tak wyraźnie... zainteresowana? - spytała Darlene.
- Ten jej mąż to musiał być palant. W końcu przecież ktoś go zamordował... - stwierdziła Barb.
- To, że jej mąż nie był świętym, nie usprawiedliwia jej flirtu, praktycznie zanim jeszcze jego ciało ostygło.
- Jego ciało już było zimne, zanim wykitował - parsknęła Barb.
- Zwykła przyzwoitość wymaga pewnego okresu żałoby - stwierdziła Darlene. - Ta kobieta nie wywoła sympatii czytelników, jeśli nie będzie zachowywała się jak należy po śmierci męża.
- Ona nie zrobiła niczego zdrożnego - rzekła Amanda. - Ponieważ wszystko opowiedziane jest z punktu widzenia detektywa, poznajemy głównie jego reakcje. Chuck, może mógłbyś osłabić tę scenę, zarysować tylko nieco atmosferę i stonować postać tej kobiety. Może niech będzie bardziej zatroskana.
- Spróbuję - przytaknął Chuck. - A co ty o tym myślisz? - spytał, zwracając się niespodziewanie do Cassaundry.
- Ja... przyszłam tu tylko, by posłuchać... nie znam się.
- Potrzebne jest nam świeże spojrzenie - wtrąciła Barb. - Powiedz mu, co o tym sądzisz.
- Czy w tym opowiadaniu ważne jest, że bohaterka to wdowa po zamordowanym? - spytała Cassaundra.
- Mogłaby być jego rozwiedzioną żoną związaną z nim interesami - zaproponowała Barb.
- Wówczas kwalifikowałaby się nawet jeszcze bardziej do ścisłej grupy podejrzanych - zauważyła Amanda. Chuck nieoczekiwanie pocałował Cassaundrę w policzek.
- Jesteś geniuszem!
- Przypomina trochę wdowę z twojego opowiadania - rzekł Fred chichocząc.
Chuck stwierdził, że jest w centrum zainteresowania, i zaczerwienił się, co jeszcze bardziej wzruszyło Cassaundrę. Jeśli dotychczas nie była całkowicie pewna, czy jest w niej zakochany, to teraz wszelkie wątpliwości zniknęły, gdy patrzyła na rumieniec pełznący po jego karku i malujący mu uszy czerwienią.
- Spokój, dzieciaki - poprosiła Amanda. - A ty, Darlene, co przyniosłaś?
To, co zaprezentowała Darlene, było czystą magią - poezją ubraną w formę prozy. Gdy postacie jej powieści ożyły, wszyscy zamilkli, a kiedy Darlene odłożyła rękopis, w pokoju panowała kompletna cisza.
- Czy ta scena jest typowa dla twojej powieści? - spytała Cassaundra, starając się otrząsnąć z porażającego ją zachwytu.
- To, co Darlene pisze, jest zawsze tak dobre - powiedziała Amanda. - Nie wiem, jak to się stało, że do tej pory nie została „odkryta”.
- Wszystko przez sklepikarskie podejście ludzi z Nowego Jorku - stwierdził Fred. - Darlene nie może znaleźć wydawcy, bo nie ma swojego agenta, a nie może znaleźć agenta, bo do tej pory niczego nie opublikowała. Nikt nie chce ryzykować współpracy z taką osobą.
- To zbrodnia - rzekła Cassaundra.
Wszyscy członkowie kółka literackiego uśmiechnęli się dobrodusznie, słysząc taką naiwność. Cassaundra odczuła całą ironię tej sytuacji. Gdyby wiedzieli, kim jest naprawdę - „tą dziwką Snow”, wnuczką magnata prasowego Nathana Granda, którego ojciec założył wydawnictwo Quill odnosiliby się do niej z obawą i szacunkiem. A mimo to rzeczywiście była tak naiwna, jak przed chwilą zademonstrowała. Jej kontakty z pisarzami ograniczały się do wymiany listów, rozmów telefonicznych i kilku bezpośrednich spotkań z autorami, którzy współpracowali z wydawnictwem Quill.
Znała historie początkujących pisarzy, ale nigdy nie patrzyła na ten problem z punktu widzenia losu pojedynczego człowieka. Wydawcy przed rozmową z pisarzami mówili często, że należy się „uzbroić”. Teraz dla Cassaundry powiedzenie to nabrało nowego znaczenia, gdy uświadomiła sobie, z jaką niecierpliwością pisarz oczekuje publikacji swej książki. Przypomniał jej się stary dowcip opowiadany w redakcjach. Jak to wydawca idzie do toalety, a pod drzwi klozetu ktoś wsuwa mu rękopis z liścikiem zaczynającym się od słów: „Jeśli nie jest pan zbyt zajęty”. Cassaundra wyobraziła sobie desperację autora, która przywiodła go do podobnej bezczelności, i dowcip ten nie wydał się jej już taki śmieszny.
- Czy macie jeszcze jakieś uwagi? - spytała Amanda.
- Taką, że najchętniej wydrapalibyśmy Darlene oczy, gdyż żaden człowiek nie ma prawa być aż tak utalentowany - odparła Barb. - Ale chyba nie o to ci chodziło.
- Podam kawę, zanim ulegniemy naszym pierwotnym instynktom - rzekła Amanda, wstając z fotela.
- Lubię ulegać swym pierwotnym instynktom - powiedziała Barb. - Na ogół jest to zdrowe.
- Nie obawiaj się, Darlene - wtrącił Fred. - Ja i Chuck będziemy cię bronić, jeśli ona zaatakuje.
Przy kawie i ciasteczkach Cassaundra dowiedziała się, że wieczorami Barb pracuje jako kelnerka w popularnym klubie, a w ciągu dnia prowadzi zajęcia z aerobiku. Fred zatrudniony jest przy obsłudze odrzutowców na prywatnym lotnisku. Darlene była pielęgniarką. Wyszła za mąż za lekarza i wiele lat pracowała jako wolontariuszka w szpitalu. Od pięciu lat jest wdową, a pisarstwem zajmuje się od dwudziestu.
Cała grupa spotyka się od trzech lat. Chuck dołączył do nich w ubiegłym roku i dopiero stawia pierwsze kroki.
- Początkowo podchodziliśmy do niego ostrożnie - wyjaśnił Fred. - Jest dziennikarzem, a wszyscy wiedzą, że dziennikarz nie może zostać prawdziwym pisarzem - dodał ironicznie. - Ale zadziwił nas i świetnie daje sobie radę.
- Fred, przestań dogadywać Chuckowi - upomniała go Amanda. - Następnym razem nie zechce przyprowadzić Sandy.
- Ciągle usiłuję sobie przypomnieć, dlaczego twoja twarz wydaje mi się znajoma - rzekła Barb.
- Mam typową twarz, a takie na ogół wydają się znajome - odparła lekko Cassaundra.
Zauważyła wcześniej masywne pianino stojące w salonie i by zmienić temat rozmowy, zapytała Amandę o jego dzieje.
- Należało do mojej babki - zaczęła Amanda. - Prezent ślubny od mojego dziadka. Wszystkie rzeźbione detale i inkrustacja to ręczna robota. Chciałabyś przyjrzeć się z bliska?
Cassaundra podeszła z gospodynią do pianina. Przejechała opuszkami palców po wypukłościach rzeźbionego rysunku.
- Jakie mistrzostwo. Prawdziwa kość słoniowa - powiedziała, dotykając pożółkłych klawiszy.
- Wykonano to w czasach, gdy nikt jeszcze nie myślał o słoniach jako o wymierającym gatunku - rzekła Amanda. - Moja babka wspaniale grała. Niestety, talent nie przeszedł na następne pokolenia. A ty potrafisz grać?
- Ja... już kilka miesięcy nawet nie...
- To pianino stoi nietknięte od dłuższego czasu, jedynie odkurza się je i woskuje. Proszę cię, zagraj.
Cassaundra wysunęła stołek. Była zdziwiona, że ma ochotę na grę. Przez te wszystkie lata przymusowych ćwiczeń, wysłuchiwania zjadliwych uwag ojca wyrażającego bezgraniczne rozczarowanie, że jego córka nie wykazuje spodziewanego talentu, Cassaundra żywiła do muzyki zarówno miłość, jak i nienawiść. Przez parę miesięcy po ostatnim katastrofalnym egzaminie nie zagrała ani jednej nutki. Potem, stopniowo, zaczynała odnajdywać w muzyce psychiczne odprężenie. Grała to, co chciała, i wtedy, kiedy chciała. Jej niechęć mijała, gdy nie było już przymusu. Zaczęła doceniać muzykę, w której znajdowała ujście dla swych emocji.
Nie zastanawiając się nawet, zaczęła grać „Dla Elizy”. Zatraciła się w pięknej melodii i nie zwracała uwagi na to, czy gra bezbłędnie. Pochłonęła ją sama muzyka i nie zauważyła nawet, że pozostali stanęli obok pianina. Gdy przebrzmiały ostatnie, spokojne, miękkie dźwięki utworu, wszyscy zaczęli entuzjastycznie klaskać. Cassaundra zamarła na chwilę, przypominając sobie ojca stojącego twarzą do audytorium i przyjmującego aplauz publiczności - pożywkę dla jego kruchej osobowości. Potem wszyscy naraz zaczęli coś mówić i Cassaundra odzyskała poczucie rzeczywistości.
- Grasz z takim uczuciem - zawołała Darlene. - Sam Beethoven byłby zadowolony.
- Beethoven był przecież głuchy, prawda? - odrzekła Cassaundra.
- Od śmierci mojej babki nikt nie grał tak świetnie na tym pianinie - powiedziała Amanda. - Proszę, zagraj jeszcze coś.
- Nie jestem pewna, czy zdołam sobie cokolwiek przypomnieć - skłamała Cassaundra.
- Mam śpiewniczek z nutami. Będziemy śpiewać przy twoim akompaniamencie.
Po kilku minutach wszyscy z werwą wykonywali zabawne ludowe piosenki. Darlene miała znośny sopran, Barb i Amanda - alty, Fred zadziwiający tenor, a Chuck... no cóż, Chuck robił, co mógł, by dotrzymać innym kroku mimo zupełnego braku słuchu. Najwyraźniej jego ulubioną piosenką było „Zabierz mnie na mecz”.
Przerobili cały śpiewniczek i wtedy ktoś zauważył, że jest już północ. Następnego dnia wszyscy musieli wstać rano do pracy, przerwano więc spotkanie i zaczęto się rozchodzić, przypominając sobie wzajemnie, że do kolejnego spotkania należy solidnie popracować. Amanda nalegała, żeby Cassaundra przyszła jeszcze kiedyś zagrać na pianinie, a potem nastąpiły nieuniknione pożegnalne formułki: „Miło mi było cię poznać” i „Dziękujemy za grę”.
- Zrobiłaś na wszystkich duże wrażenie - stwierdził Chuck w drodze do samochodu.
- Było tak wesoło - odparła Cassaundra. - Polubiłam twoich znajomych.
- Sprawiłaś, że gotowi byli jeść z twej utalentowanej rączki - powiedział Chuck. - Dlaczego nie powiedziałaś mi, że potrafisz tak dobrze grać?
- Nigdy nie poruszaliśmy tego tematu - odrzekła Cassaundra.
- Ale w twoim życiu musiało to mieć duże znaczenie. Z pewnością przez wiele lat brałaś lekcje muzyki.
- Mój ojciec uważał, że każda młoda kobieta powinna otrzymać klasyczne wychowanie - wyjaśniła pogodnie. Jeśli w najbliższym czasie usłyszy o niewielkim trzęsieniu ziemi w Nowym Jorku, prawdopodobnie będzie ono spowodowane tym, że mistrz Snow przewrócił się w grobie, gdyż jego córka grała utwory z mieszczańskiego śpiewnika.
- Masz widoczny talent.
- Ledwo widoczny.
- Widziałaś reakcję moich przyjaciół.
- Tworzycie wspaniałą grupę - powiedziała Cassaundra. - Zrobiło na mnie wrażenie to, w jaki sposób wzajemnie się wspieracie.
- Jeśli kiedykolwiek ukończę moją książkę, to tylko dzięki temu, że to oni prowadzili mnie krok po kroku. A co ty myślisz o scenie, którą przeczytałem? - zapytał po chwili wahania.
- Ma w sobie coś - powiedziała Cassaundra.
- To taktowny sposób, by uniknąć wyrażenia własnej opinii.
- Mówię serio. Ma w sobie coś. Musisz tylko trochę bardziej przemyśleć sytuacje i postacie swych bohaterów.
- Szybko przesiąknęłaś tym żargonem - stwierdził. - Zaczynasz mówić jak wydawca.
Cassaundra poczuła, jakby ją ktoś dźgnął w kark.
- Pytałeś mnie o zdanie.
- Nie miałem zamiaru na ciebie napadać - powiedział Chuck po chwili milczenia. - Chyba chciałem ściąć posłańca za to, że przynosi złe wieści.
- Nie było żadnych „złych wieści” - odparła.
- ”Ma w sobie coś” w przeciwieństwie do „jest dobra” - zaprotestował Chuck.
- Miałeś problemy z tą sceną. Czyż nie dlatego przeczytałeś ją na zebraniu kółka, by usłyszeć opinie przyjaciół?
- Popatrz, dogadujemy sobie z powodu mojej urażonej ambicji - powiedział Chuck z westchnieniem. - Masz oczywiście rację. Jednak gdy coś tworzysz, traktujesz to jak własne dziecko, fragment siebie samego. Chcesz więc, by było doskonałe i żeby każdy przyjmował to w taki sposób, jak ty sam. Fred natychmiast zrozumiał, że elementy miłosne w mojej książce mają swój odpowiednik w moim życiu.
Wzruszona Cassaundra nie odpowiedziała nic, uśmiechnęła się jedynie, a potem obserwowała Chucka, który ze skupieniem patrzył na drogę. Chciałaby zapomnieć o swych wyrzutach sumienia.
ROZDZIAŁ 9
„Drogi Sloanie!
Prawdziwy Mężczyzna pisze powieść detektywistyczną - bo cóż by innego? To przecież najbardziej amerykański i męski typ literatury. Kobieta, w której kocha się jego bohater, jest bardzo podobna do mnie. Byłam z nim na spotkaniu kółka literackiego. Jedna z pisarek pracuje nad piękną powieścią psychologiczną. Zastanawiam się, w jaki sposób skłonić ją do współpracy z naszym wydawnictwem, żeby nie zorientowała się, że jestem „tą dziwką Snow”. Uściski.
Cassaundra PS. Prawdziwy Mężczyzna fałszuje. Czyż to nie wspaniałe?”
„Kobieta, w której kocha się jego bohater”. Sformułowanie to uporczywie pobrzmiewało w mózgu Cassaundry - natrętny refren przypominający jej, jakiego bigosu narobiła.
Czajnik zagwizdał i Cassaundra zalała wrzątkiem torebkę herbaty ziołowej o nazwie „Drzemka”. Miała nadzieję, że się dzięki niej odpręży. Była trzecia nad ranem, a ona nie mogła zasnąć.
Jakże naiwnie sądziła, że potrafi sterować swoimi emocjami, tak jak steruje się mięśniami, że dzięki racjonalnej decyzji jest w stanie sprawić, iż znajomość z Chuckiem będzie jedynie niezobowiązującym flirtem. Tymczasem zakochała się w Chucku Grangerze. Wiedziała jednak, że dla niej - osoby bogatej i zajmującej uprzywilejowaną pozycję - Chuck jest kimś nieosiągalnym.
Dźwięczało jej teraz w uszach to, co powiedział o swojej znajomej: „Ona była bogata”, jakby oskarżał samą zasadę, jakby taka osoba nie mogła być coś warta, jakby to wyjaśniało wszystkie wady charakteru Elizabeth, jej egoizm i snobizm.
Ona, Cassaundra, nie była snobką, ale była egoistką. Dowód tego egoizmu znajdował się na drugim końcu miasta i z pewnością spał snem sprawiedliwego, śniąc może o szczęśliwym życiu z kobietą, w której był zakochany. Jednak kobieta, w której był zakochany, nie istniała. Była iluzją, fantazją, a realne jedynie było to, że mogła wciągnąć tego prostolinijnego mężczyznę w sytuację prowadzącą bezpośrednio do katastrofy.
Wspominała, jak delikatnie Chuck pocałował ją na progu domu, a w jego oczach błyszczało podniecenie, gdy ujął ją za rękę i wyszeptał słowa pożegnania, choć miał nadzieję, że zaprosi go do środka. Cassaundra zastanawiała się teraz, czy zdawał sobie sprawę, z jakim wysiłkiem powiedziała mu: „dobranoc”, i patrzyła potem, jak odchodzi, czując, że razem z nim odchodzi jakaś cząstka jej samej. Zrozumiała jednocześnie, że znacznie trudniej byłoby im się rozstać, gdyby doświadczyli spełnienia.
O trzeciej nad ranem Cassaundra Snow, z dominującym uczuciem samotności, płakała jak dziecko, które pobawiło się trochę w piaskownicy i nie chce teraz z niej wyjść. Herbata „Drzemka” wystygła.
Cassaundra wróciła do łóżka. Światło w żaden cudowny sposób nie zmieniło jej sytuacji. Postanowienie podjęte po ciemku było nadal aktualne: musi przestać widywać się z Chuckiem.
Cassaundra spojrzała na drzwi, gdy tylko Chuck wszedł. Czy dzwonek zadzwonił w jakiś szczególny sposób, czy może była to telepatia? A może po prostu Cassaundra, wbrew swemu postanowieniu, zerkała na drzwi po każdym dzwonku, mając nadzieję, że to Chuck? Tak czy inaczej, w piątkowe popołudnie Chuck wkroczył do cukierni, uśmiechając się od ucha do ucha, jakby właśnie trafił szóstkę w toto-lotka.
Podszedł od razu do lady, ujął w dłonie twarz Cassaundry, przyciągnął ją delikatnie do siebie i mocno cmoknął w usta.
- Cześć, ślicznotko.
Zwężonymi oczami powiódł po sali, spojrzał za kontuar, a potem promiennie uśmiechnął się do Cassaundry.
- Jesteś bezpieczna, Złotowłosa. Szefowej tu nie ma.
Cassaundra mimowolnie uśmiechnęła się do niego.
- Jesteś niepoprawny.
I, niech niebiosa mają nas w swej opiece! - nieodparcie uroczy.
- To szczególny dzień - powiedział. - Świąteczny. Zapisany czerwonymi literami w kalendarzu. I wokół jest czerwono.
- Czy przypadkiem nie wysączyłeś butelki ginu? - spytała ironicznie.
- Nawet kropelki - odparł i zrobił taki gest, jakby strzepywał popiół z cygara. - Nie potrzeba alkoholu, by poprawić nastrój szczęśliwemu mężczyźnie.
- Zamawiasz coś, czy to tylko towarzyska wizyta? - spytała.
- Chciałbym to, co jest za ladą - odrzekł Chuck i obrzucił Cassaundrę takim spojrzeniem, że aż się zaczerwieniła. - Poprzestanę jednak na jogurcie czekoladowym w rożku z wafla, z dodatkiem czekolady i orzechów. Ale to tylko na razie.
- Czy twoja mama wie, że w taki sposób traktujesz kobiety? - gderała, napełniając rożek jogurtem.
- Zrzędzisz, ale nie popsujesz mi dziś nastroju. O której jesteś wolna?
- O czwartej - odpowiedziała, ale natychmiast przypomniała sobie swoje postanowienie. - Tylko że...
- Nie przyjmuję żadnych usprawiedliwień. Chyba żeby to była poważna operacja, pogrzeb lub występ w operze.
- O ósmej śpiewam partię w „Madame Butterfly” - odpowiedziała i zaczęła realizować zamówienie klienta. Chuck zakładał, że będzie miała wolny czas i zechce wyjść z nim w piątek wieczór, choć wcześniej jej nie uprzedził. Powinna być na niego zła. Jednak czuła jedynie żal, że musi mu odmówić, choćby się najbardziej przymilał i kusił.
- Nie jesteś dostatecznie gruba, by śpiewać w operze - powiedział, gdy tylko w barze zrobiło się pusto. Odwróciła się plecami do niego i zaczęła płukać ścierkę w zlewozmywaku.
- Może wyglądam szczupło, ale mam olbrzymią pojemność płuc.
Zaczęła wycierać ladę zamaszystymi ruchami, a jej biodra - z czego nie zdawała sobie sprawy - wykonywały taniec, który sprawiał, że Chuck miał ochotę przeskoczyć przez kontuar lub wspinać się na ściany.
- Dzisiejszy dzień zapisany jest w kalendarzu czerwonymi literami i chciałbym, żebyś świętowała razem ze mną. Proszę - dodał, chcąc podkreślić, że mówi poważnie.
Cassaundra uniosła ramiona. Bardziej drażniło ją to, że tak ulega jego urokowi niż sam fakt, że Chuck usiłuje nią tak otwarcie manipulować.
- Dobrze. Idę na to. Powiedz więc, skąd dzisiaj te czerwone litery?
- To niespodzianka. Nie ma nic wspólnego z literami, ale jest czerwona - odparł Chuck.
Na twarzy Cassaundry pojawił się wyraz niedowierzania. Chuck nachylił się ponad kontuarem i uszczypnął ją w nos.
- To trzeba zobaczyć. Pokaz odbędzie się za... - popatrzył na zegarek - jakieś siedemnaście minut.
W rzeczywistości musiał czekać niecały kwadrans, gdyż Carol przyszła wcześniej i nalegała, by Cassaundra skończyła już pracę.
- Wiesz, że cię nienawidzę - powiedziała Carol, gdy poszły się przebrać na zaplecze.
Cassaundra popatrzyła zdziwiona.
- Z powodu Chucka - wyjaśniła Carol.
- Nie miałam pojęcia, że wy dwoje...
- Nie - przerwała Carol z chichotem. - Dlatego cię nienawidzę! Nie doszłam z nim nawet do pierwszego stopnia.
- Pierwszego stopnia? - wymamrotała Cassaundra.
- Mówiłaś coś?
- Nic. Po prostu... myślałam głośno.
- Nie rozmyślałabym tu, gdyby czekał na mnie taki facet jak Chuck - powiedziała Carol. - Zwłaszcza gdyby patrzył na mnie jak wygłodniały człowiek na szwedzki stół.
Mimowolnie Cassaundra uśmiechnęła się. Lubiła, gdy Chuck na nią patrzył.
- Dobrej zabawy! - rzuciła jej Carol.
Cassaundra pomachała na pożegnanie, gdy Chuck prowadził ją na zewnątrz. Przeszli kilkanaście kroków, aż Chuck przystanął, objął Cassaundrę za ramiona i obrócił w kierunku czerwonego dżipa zaparkowanego przy krawężniku.
- To? Należy do ciebie? - spytała ze zdziwieniem.
- Do mnie i do banku. - Z czułością poklepał samochód po masce. - Właśnie widzisz zrealizowane marzenie.
Cassaundra nigdy nie spodziewała się, że kiedykolwiek tyle usłyszy o dżipach, ile dowiedziała się w ciągu następnych kilku minut. Dowiedziała się również więcej o Chucku Grangerze.
- Podwoiłem wysokość rat za mojego mustanga i wcześniej spłaciłem za niego kredyt. Od tego czasu oszczędzałem na pierwszą ratę i czekałem na korzystną okazję. I dzisiaj - trach! - zadziałało.
- Ale żeby dżip?
- Prawda, że piękny? - ciągnął Chuck nie speszony. - Nie byłem pewien, czy czerwień jest najwłaściwsza, ale potem pomyślałem, że przecież większość kupuje sobie czarne, białe lub piaskowe. Dlaczego być kimś przeciętnym?
- Ten kolor określa się chyba jako czerwień strażacką?
- Czerwień strażacka? A niech to! To nie jest wstydliwy gruchot. To dżip - powiedział to tak, jak ciężarowiec podnoszący sztangę. - D-ż-i-p. Napęd na cztery koła. Kolor burdelowej latarni.
- Czy tak się rzeczywiście nazywa ten kolor? - spytała Cassaundra zakłopotana.
- Jesteś łatwowierna - powiedział Chuck ze śmiechem. - Oczywiście, że nie.
Podprowadził Cassaundrę do samochodu i otworzył drzwiczki od strony pasażera.
- Wsiadaj. Dzień ucieka. Zawiozę cię do domu, abyś się przebrała w coś wygodniejszego, a potem pojedziemy do lasu na piknik.
Ruszyli.
- Prawdziwy z ciebie sztukmistrz. Wyciągasz króliki z kapelusza i jesteś z siebie bardzo zadowolony.
- Jestem bardzo zadowolony z ciebie - wymamrotał.
- Słucham?
- Głośno myślałem. Czy kiedykolwiek mówiłem ci, że jesteś piękna?
- Ostatnio nie.
Stanęli na czerwonych światłach.
- Mówiłem serio, że zrealizowały się moje marzenia. Zawsze chciałem mieć dżipa. To coś najbardziej zbliżonego do kabrioletu ze wszystkich samochodów, na jakie mogę sobie pozwolić. - Odchylił się w fotelu, wystawił twarz na słońce i wziął głęboki oddech. - A wspaniała blondynka na siedzeniu obok kierowcy sprawia, że samochód jest jeszcze cenniejszy - dodał i pocałował Cassaundrę przelotnie w usta.
- Ale dlaczego dżip?
- Rozumiesz, są... takie naturalne. Oczywiście teraz, gdy panuje na nie moda, dokłada się do nich dodatkowe wyposażenie dla maminsynków: wentylację, siedzenia z tyłu, automatyczną skrzynię biegów. Ale to nie dla mnie.
- Jesteś purystą - stwierdziła ironicznie.
- Jestem purystą. Kolor jest tu jedynym odstępstwem. Popatrz: pięć biegów, dwa drążki - zmiany biegów i napędu na cztery koła.
- Dużo jeździsz w terenie?
- Niezbyt, ale jeśli by mi się zachciało, przyjemnie jest mieć świadomość, że mogę. Kto wie? Może wygram na loterii i zakupię tak duży teren, że będę potrzebował dżipa, by przemierzać te dwadzieścia hektarów w północnej części swej posiadłości.
- Masz wiele marzeń.
- Człowiek nie może żyć bez marzeń.
- O czym jeszcze marzysz?
- Czy mówimy o najskrytszych fantazjach?
- Tak - odparła.
- Ale, jak myślę, wykluczamy fantazje erotyczne?
- Haremy i orgie są zabronione.
- To kiepsko - powiedział. - O Mistrzostwach Świata.
- O Mistrzostwach Świata?
- Nie mów tego w ten sposób. Nie pytaj. Powiedz to z zachwytem, z przekonaniem: Mistrzostwa Świata. Pomyśl. Masz dwie najlepsze drużyny baseballowe i do końca nie wiesz, dzięki jakiemu przypadkowi jedna z nich zdobędzie mistrzostwo świata. Przynajmniej jeden raz chciałbym to widzieć - dodał miękkim z emocji głosem. - Chciałbym siedzieć na trybunie z hot dogiem w jednej ręce i proporczykiem w drugiej i napawałbym się atmosferą.
Cassaundra poruszyła się na siedzeniu. Jego marzenia były tak niewinne, że aż chciało jej się płakać. Nieważne, co się stanie. Zawsze będzie zawdzięczać Chuckowi, że pokazał jej, co się liczy w życiu, a czego jej brakowało.
- Dlaczego dotychczas nigdy tam nie poszedłeś? - spytała po chwili milczenia.
- Na mistrzostwa? Nigdy nie złożyło się tak, bym równocześnie miał czas, pieniądze i możliwości. Bilety są dość drogie i trudno je dostać. Dodatkowo trzeba zorganizować podróż, hotel, jedzenie i urlop. Nigdy nie zdołałem tego razem zgrać.
Dojechali do domu. Chuck pocałował szybko Cassaundrę, a potem poganiał ją, gdy się ubierała. Po półminutowym prysznicu nałożyła świeżą bieliznę, rozpyliła mgiełkę swych ulubionych perfum, włożyła szorty i koszulkę z napisem „Zwalczaj analfabetyzm”.
- Cztery i pół minuty - stwierdził ze zdziwieniem Chuck, patrząc na zegarek. - To rekord. Zwłaszcza że wynik jest tak wspaniały.
- Ale z ciebie komplemenciarz. - Cassaundra usiłowała zamaskować radość, jaką sprawiła jej ta uwaga.
- Nie życzę sobie, by obrażano mnie dyskredytującymi określeniami, gdy na podwórku czeka dżip w kolorze burdelowej latami, a do zmierzchu pozostała jeszcze godzina.
- Dokąd pojedziemy?
- Tam, gdzie poprowadzi nas kaprys.
Kaprys zaprowadził ich na pchli targ. Chodzili między straganami i oglądali wszystko, poczynając od starych płyt, a kończąc na dziwnych figurkach z porcelany. Wreszcie dotarli do stoiska z kartami baseballowymi.
Chuck przerzucał powleczone plastikiem karty, charakteryzując je. Raczył Cassaundrę szczegółami na temat graczy i drużyn. Zupełnie jej to nie obchodziło, ale z przyjemnością patrzyła, jak Chuck z iskierką entuzjazmu w oczach rozprawia o swoim hobby.
Sprzedawca, który natychmiast rozpoznał w Chucku bratnią duszę, wyniósł z zaplecza album i mężczyźni zaczęli go razem przeglądać.
- Ma pan kartę DiMaggia - stwierdził Chuck, wyraźnie pod wrażeniem. - Zobacz Sandy, on ma DiMaggia. To jedyny gracz Jankesów, którego nie mam.
- Czy pan to sprzedaje? - spytał mężczyznę.
Właściciel straganu, barczysty weteran z Wietnamu, z niesforną rudą czupryną i zmierzwioną brodą, odrzucił głowę do tyłu, śmiejąc się głośno.
- Jasne! Sprzedam panu DiMaggia, jak rak świśnie.
Wymieniali nazwiska, daty, wyniki i Cassaundra szybko poczuła się zbyteczna. Powiedziała Chuckowi, że chce trochę pobuszować po targowisku, ale on ledwo słuchał. Jeszcze przez kilka minut zajmował się kartami baseballowymi, gdy nagle poczuł jakąś pustkę. Brakowało mu Sandy. Przestał zwracać uwagę na to, co mówi sprzedawca, i zaczął jej szukać wzrokiem. Odkrył ją na końcu alejki.
Stała przy pudełku z kociętami, obok dzieci właściciela pobliskiego straganu. Cassaundra trzymała na ręce kociaka w rudo-białe plamy.
- Popatrz - uśmiechnęła się do Chucka. - Są przemiłe, prawda? Ich mamusia brała udział w wystawach.
- Doprawdy? A co z ojcem? - spytał Chuck.
- Cóż, to trochę inna historia - odrzekła rozbawiona.
- Tata mówi, że ten przeklęty kocur powinien nazywać się Ojcem Narodu - wyjaśnił chłopiec, rozczochrany, bosy siedmiolatek.
Chuck zacisnął usta, by nie wybuchnąć śmiechem.
- Mówiłam ci, że to zupełnie inna historia - powiedziała Cassaundra ledwie dosłyszalnie.
- Są za pół ceny - odezwała się siostrzyczka chłopca, podobnie jak on rozczochrana i bosa.
- Wydaje mi się, że to wyjątkowa okazja. - Cassaundra czule głaskała kotka po głowie.
- Nie mówisz chyba serio - powiedział Chuck. Cassaundra przycisnęła kotka do piersi, jakby bała się, że Chuck będzie próbował go siłą odebrać.
- Nigdy nie miałam żadnego zwierzaka.
- Nigdy?
Chuck nie potrafił sobie wyobrazić czegoś podobnego. W jego domu zawsze były koty, psy, króliki, różne myszy i chomiki, które przeprowadzały się razem z całą rodziną.
- Och, te dziewczęta z miasta! - żartował Chuck. - Najwyższy czas, żebyś wreszcie zaczęła coś hodować. Pogłaskał kota. - Jest bardzo miły, prawda?
- Więcej niż miły: bezcenny - odparła. - Nie mam jednak pojęcia, co mu potrzeba i czym mam go żywić.
- To proste. - Chuck uścisnął Cassaundrę delikatnie. - Miałem kiedyś do czynienia z kilkoma kotami.
- W zbyt wielu sprawach polegam na tobie.
- Na mnie można polegać - odparł, dotykając jej policzka.
Bardzo łatwo jest zdać się całkowicie na ciebie, pomyślała Cassaundra. Z łatwością mogłaby zawierzyć mu przez resztę życia.
- Czy można na tobie polegać na tyle, żebyś potrzymał kotkę, gdy ja będę płacić? - Wręczyła chłopcu pięć dolarów. - Jest zbyt ładna, by płacić za nią pół ceny - powiedziała.
Chłopiec podziękował jej i uśmiechnął się szeroko.
- Nie umiesz się targować - ironizował pod nosem Chuck, gdy Cassaundra odbierała mu kotkę.
Zwierzątko miauczało, protestując przeciw tej wędrówce z rąk do rąk, a potem przytuliło się do piersi Cassaundry, która głaskała je po głowie.
- Och, Chuck, jaka ona sympatyczna. Chyba mnie lubi.
- Ja też cię lubię - powiedział Chuck, obejmując Cassaundrę za ramiona. - Mogę się do ciebie przytulać, kiedy mi tylko pozwolisz - wyszeptał jej do ucha.
- Nie masz takiego jak ona futerka - odrzekła pogodnie.
Podeszli znowu do stoiska z kartami baseballowymi, gdzie Chuck wybrał dwie karty.
- Na pewno nie sprzeda mi pan tego DiMaggia? - spytał.
Sprzedawca zaśmiał się.
- Razem pięć pięćdziesiąt za te dwie karty, a DiMaggia pan dostanie, kiedy zostawię go panu w swoim testamencie.
- Nie wiem, jak mam ją nazwać - powiedziała Cassaundra, gdy z powrotem wsiedli do dżipa.
- Zawsze możesz nazwać ją Futrzak.
- Trafne! Ale to imię nie wyróżniałoby jej szczególnie spośród innych kotów. To słodkie maleństwo potrzebuje jakiejś szczególnej nazwy. - Cassaundra zamyśliła się przez chwilę. - Może dać jej jakieś baseballowe imię?
- Dlaczego baseballowe?
Bo będzie mi zawsze przypominało o tobie, mój ty Prawdziwy Mężczyzno, pomyślała, a głośno odparła:
- Bo Szarlotka byłoby niemądrym imieniem dla kota. Może nazwalibyśmy ją na cześć jakiegoś znanego gracza. Wymień kilku.
- Zobaczmy: Dizzy Dean, Mickey Mantle, Joe DiMaggio, Roger Maris, Lou Gehrig, Pete Rose.
- Rose? Może nazwać ją Rosie?
- Można też Babe, na cześć Babe Ruth. Był pierwowzorem ich wszystkich.
- Babe. To jest to. Pasuje jak ulał. - Cassaundra podniosła kota ku swej twarzy i dotknęła go nosem. - Cześć, Babe. - Opuściła zwierzątko na kolana i zaczęła gładzić je po grzbiecie. - Miałeś rację, dziś jest świąteczny dzień.
Kotka zwinęła się w kłębek, układając się do snu. Cassaundra przymknęła oczy, odchyliła głowę i wystawiła twarz na pęd powietrza.
- W tym miesiącu salon samochodowy prowadził promocyjną sprzedaż dżipów - powiedział Chuck. - Każdy kupujący coś wygrywał. Ja wygrałem sprzęt kempingowy: namiot, śpiwór i lampę. Chciałbym spróbować, jak rozkłada się ten namiot. Możemy kupić kanapki i pojechać do parku narodowego, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Nie mam nic przeciwko temu - odparła, nie otwierając nawet oczu. - Nigdy nie rozstawiałam namiotu. To musi być interesujące.
- Pierwszy raz jest zawsze interesująco - stwierdził Chuci. - Każdy namiot rozstawia się inaczej, więc cała zabawa przypomina budowę rakiety na podstawie planów. - Mówisz, jakbyś był ekspertem.
- Często wyjeżdżaliśmy na kempingi, jeśli tylko ojciec nie miał służby. A ponadto należałem do skautów. Wielu chłopców z rodzin wojskowych było skautami. To pozwalało na szybkie budowanie więzi koleżeńskich w nowej miejscowości, gdy rodzina musiała się przenosić.
Dojechali do parku i wynajęli miejsce na biwak. W czasie pikniku towarzyszył im wspaniały widok zachodzącego słońca. Gdy zjedli kolację, Chuck nasadził klosz na lampę i napełnił ją paliwem. Wokół nich stały już liczne namioty. Ludzie, młodzi i starzy, smażyli mięso na rusztach albo gotowali coś na kuchenkach. W pobliżu dwaj mali chłopcy stali nad żarzącymi się węglami, trzymając coś na długich kijach.
- Co oni robią? - spytała Cassaundra. Chuck spojrzał na nią, jakby straciła rozum.
- Przysmażają cukierki ślazowe. Topią je, by były miękkie i ciągnące.
- Aha. Mogłam się tego domyślić.
- Nigdy nie jadłaś smażonych cukierków ślazowych?
- Ja... moja rodzina nigdy nie wyjeżdżała na biwaki.
- O ile nie mylę się, na ich stole leży pudełko grahamowych krakersów. Mógłbym się założyć, że jest tam też paczka batoników Hersheya.
- Batoników Hersheya?
- Popatrz. - Jeden z chłopców przypiekał cukierki ślazowe, a drugi podszedł do stołu i zaczął grzebać w pudełku. - Robią „dokładki”. Kładziesz batonik Hersheya na krakersa, na to gorący cukierek ślazowy, a na to jeszcze jeden krakers. Otrzymujesz ciągnący się, najpyszniejszy deser na kuli ziemskiej. Oczywiście drugi w kolejności po szarlotce mojej babci. Dlatego nazywają się one „dokładkami”, bo każdy, kto zje choć jeden, chce dokładkę.
- Zmyśliłeś to - rzekła oskarżycielsko.
Chuck nachylił się ku niej i pocałował ją w policzek.
- Czasami zastanawiam się, czy nie przybyłaś przypadkiem z jakiejś odległej galaktyki. Wkrótce, Złotowłosa, zrobimy sobie dokładki.
Chuck poklepał kotkę i dalej majstrował przy lampie.
- Mają na pewno tyle kalorii, co krem czekoladowy z bitą śmietaną, polewą i wiórkami czekoladowymi - wyraziła przypuszczenie Cassaundra.
- To prawdopodobne - zgodził się Chuck.
Przytknął zapałkę do lampy, w której rozbłysnął płomień, dając jasne światło. Chuck przykręcił trochę lampę i postawił ją na środku stołu. Potem z lampą w ręce przeszukał teren wokół, usuwając patyki i kamienie. Następnie z dżipa wyjął namiot owinięty w folię. Usiadł na ławce obok Cassaundry i zaczął czytać instrukcję.
- To dosyć proste - stwierdził pewnym siebie głosem. Potem równie pewnie rozpostarł namiot na oczyszczonym terenie i rozłożył rozmaite drążki w równoległych liniach.
- To etap pierwszy i drugi - powiedział. - Teraz czytaj mi na głos instrukcję krok po kroku. W mig go rozstawimy.
Po godzinie dotarli do punktu czwartego. Chuck zaznajomił się szczegółowo z takimi częściami namiotu, jak: pętle A, A-B, A-C, B-C, C-D oraz pręty 1-A,1 A-B, 2 A-B, 1 B-C, 2 C-D. Słownik Cassaundry wzbogacił się o kilka słów, które w normalnych okolicznościach przyswaja się po wielu latach przebywania w pobliżu koszar.
- Czy zdobyłeś sprawność za twórcze przeklinanie? - spytała żartobliwie, gdy usłyszała szczególnie soczyste wyrażenie.
- Słuchaj, Złotowłosa - odrzekł, biorąc się pod boki - możesz albo powiększać problem, albo go zmniejszać. Może byś zamknęła tego kota w pudle i pomogła mi.
Cassaundra zdjęła śpiącą kotkę z kolan i ostrożnie włożyła ją do pudełka po sałacie, które, zgodnie z radą Chucka, na wszelki wypadek wzięli ze sklepu.
Zaczęli pracować razem w przeciwnych końcach namiotu i teraz postęp był znacznie szybszy. Wszystko szło znakomicie, gdy ustawiali szkielet boków i dachu. W pewnym momencie bach... -pręty złożyły się i płótno namiotu opadło.
- Chuck?
- Sandy?
Chuck dotykał jej pleców, po omacku usiłując odzyskać orientację. Od tyłu objął ją ręką w talii i przycisnął do siebie. Płótno namiotu otaczało ich z każdej strony, odcinając dopływ światła i powietrza. Cassaundra westchnęła w szczególny sposób i Chuck przestraszył się, czy to nie atak astmy, ale po chwili odezwała się:
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz opisać tego w liście do „Playboya”. To by się nie przyjęło.
Dał jej porządnego klapsa w pośladek, mimo że namiot swym ciężarem krępował wszelkie ruchy. Sapnęła ze zdumienia, gdy udało mu się tak zmienić pozycję, że znalazł się ustami przy jej ustach.
- Mówiłam ci dzisiaj, że nie masz futra, by...
Może miała zamiar jeszcze mu dokuczać, ale nie pozwolił na to zaborczy, podniecający pocałunek, po którym oboje znieruchomieli. W końcu Chuck rozpostarł ramiona i uniósł dach namiotu.
- Teraz trwa wojna, Złotowłosa. Dwie istoty ludzkie w starciu ze złośliwą materią. Podnieś maszt ze swojej strony. Postawimy tego drania.
Cassaundra szukała po omacku zakończenia swego masztu, Chuck znalazł już swoje i popychał je do góry. Potem udało się to również Cassaundrze. Do namiotu przez okienko wpadło światło lampy i Cassaundra widziała teraz twarz i ramiona Chucka. Ręką trzymał maszt, kciukiem naciskał trzpień, który zwalniał teleskopowo włożone drążki.
- Będziemy posuwać się centymetr po centymetrze. Jesteś gotowa?
Z pewnością cyrkowcy nie doświadczają większego dreszczyku emocji, gdy ich namiot staje w całej okazałości. Chuck krytycznie rozejrzał się, a potem z aprobatą kiwnął głową.
- No, co o tym myślisz? - spytał.
- Po raz pierwszy jestem we wnętrzu namiotu - odrzekła, niepewna, jakiej reakcji Chuck oczekuje.
- Żartujesz?
- Pamiętaj, że wychowałam się w mieście. - Albo na odległej planecie - ironizował.
- Ty jesteś ekspertem od namiotów. Co o nim myślisz?
- Ujdzie - powiedział, ale z tonu jego głosu przebijało zadowolenie. - Zawsze chciałem mieć namiot. Ten nie jest zły jak na darmochę.
- I co teraz?
- Zwiniemy go.
- Och - powiedziała Cassaundra.
Przepełniało ją, nieokreślone początkowo, ale potem coraz silniejsze uczucie rozczarowania. Złożą namiot i Chuck zawiezie ją do domu. Ona ma swoją Babe, a Chuck ma swojego dżipa. Ale nie będą mieli siebie nawzajem. Dzisiejszy dzień był podarunkiem, odroczeniem nieuniknionego końca. Odtąd Cassaundra będzie w nocy wspominać, jak pod ciężkim płótnem namiotu jej ciało wtulało się w ciało Chucka, jak całym sobą wyraził niemą pochwałę dla jej ciała.
Składanie namiotu trwało znacznie krócej niż rozkładanie. Rurki szkieletu wyjmowały się gładko, wydając dźwięki zapowiadające koniec przygody. Bardzo szybko Chuck załadował namiot do dżipa, potem oparł się o samochód, ręce oparł na biodrach i niemal minutę patrzył na Cassaundrę. Wreszcie powiedział:
- Lepiej pośpieszmy się, jeśli mamy zdążyć do jakiegoś taniego sklepu po wyposażenie dla Babe.
Cassaundra skinęła głową, ale nie ruszyła się, gdy Chuck podszedł do stołu i usiadł. Przykręcił lampę. Światło gasło powoli, jakby lampa z niechęcią - podobnie jak Cassaundra i Chuck - żegnała ten dzień. Wreszcie po kilku daremnych błyskach światło ostatecznie zgasło.
Z ćwierkaniem świerszczy i skrzeczeniem żab przeplatały się odgłosy ludzkiej działalności: urywki rozmów, wybuchy śmiechu, odległe dźwięki z radia. W pobliskim namiocie marudziło zmęczone dziecko. Od czasu do czasu od strony stolika, przy którym siedziała czwórka starszych mężczyzn, dobiegał stuk składanych kamieni domina.
Cassaundra zazdrościła tym wszystkim turystom, którzy grali, rozmawiali i przygotowywali się do snu, by rankiem wstać na ryby, wyruszyć na beztroską wędrówkę lub na przejażdżkę rowerem.
- Powiedz mi, o czym myślisz.
- O tym, jak tu spokojnie.
- Istotnie - rzekł. - Księżyc wygląda tak, jakby wzięto go z filmu o wilkołakach. Kto wie - westchnął zabierając lampę - może pełnia księżyca sprawi, że pokryję się futrem.
W świetle księżyca nie widać było kolorów, ale oczy Cassaundry świeciły z wrażenia, a jej skóra opalizowała. Chuck wiedział, że jeśli teraz ją pocałuje, tak jak tego pragnął, to nie będzie miał siły, by pozwolić jej odejść. Spojrzał więc tylko na zegarek i powiedział:
- Weź kota i ruszajmy lepiej w drogę.
Po chwili siedzieli w dżipie. Cassaundra spojrzała na stolik, przy którym jedli kolację, i na puste miejsce po namiocie, które wyglądało teraz jak dziura po wyrwanym zębie. Żal nacierał na nią jakby ze wszystkich stron, gdy Chuck zapalał dżipa, a właściwie usiłował zapalić. Przekręcił kluczyk w stacyjce, ale nie było żadnego efektu. Po kilku daremnych próbach uderzył pięścią w kierownicę.
- Do diabła!
- Co się stało? - spytała Cassaundra.
- A żebym to ja wiedział! Nowiutki silnik!
- Co zrobimy?
- To na pewno coś nieskomplikowanego. Sprawdzę najprostsze rzeczy.
Chuck zapalił lampę i podniósł maskę samochodu. Cassaundrę przeszedł dreszcz nadziei. Jeśli nie uda się zapalić silnika, prawdopodobnie będą musieli poczekać do rana na przybycie pomocy drogowej.
Westchnęła. Jeśli los i przypadek tak zrządzą, niech tak będzie. Miała dość walki z najprostszymi ludzkimi odruchami, dość sprzeciwiania się temu, czego instynktownie domagało się jej ciało, dość opierania się Chuckowi. Jakże namacalnie pamiętała przytulone, roznamiętnione ciało Chucka.
Zawiesił lampę na zderzaku i wrócił za kierownicę. Przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył i zaterkotał zdrowo. Chuck z uśmiechem popatrzył na Cassaundrę.
- Obluzowany był przewód od akumulatora. Nie kontaktowało.
- Cieszę się, że to nic poważnego.
- Ja również.
Zostawił silnik na chodzie, zgasił lampę i zamknął maskę samochodu. Gdy wrócił za kierownicę, wyczuł zmianę nastroju Cassaundry.
- Coś się stało?
- Skłamałam - wyszeptała i spojrzała mu w twarz. - Byłam zadowolona, gdy samochód nie zapalił. Myślałam... miałam nadzieję...
To wyznanie sparaliżowało Chucka. Zapanowała między nimi pełna napięcia cisza.
- Nigdy nie spałam poza domem - odezwała się wreszcie Cassaundra. - Poza grubymi, solidnymi ścianami. Miałam nadzieję, że się gdzieś zgubimy i znowu będziemy musieli rozbić namiot, i...
Chuck tak bardzo jej pragnął, że nie śmiał wierzyć w to, co słyszał, a co tak bardzo chciał usłyszeć.
- Mimo to możemy tu zostać - rzekł. Odpowiedziała mu cisza. Ten brak odpowiedzi potraktował jako zachętę. - Mamy tylko jeden śpiwór - dodał.
- Wiem - odparła. Patrzyła mu prosto w oczy i nawet nie mrugnęła.
Objął ją błyskawicznie, ustami zgniótł jej usta, dając upust długo powstrzymywanemu pożądaniu. Odsunął się tylko na chwilę, by powiedzieć, co czuje.
- Czy wiesz, jak bardzo chcę się z tobą kochać? Jaka to była tortura czekać na ciebie...
- Dla mnie też nie było to łatwe - odparła. - To pragnienie, to uczucie, gdy mnie dotykałeś.
- Poprzednio nie byłaś tego taka pewna.
- Zawsze byłam pewna, że chcę być z tobą.
- Teraz też jesteś tego pewna?
- Korzystam z twojej rady. Wsłuchuję się w swe uczucia, a nie w myśli. Czuję... nie mogę ci powiedzieć, co czuję. To można tylko pokazać.
Westchnął z wyraźną ulgą.
- Jak przyjemnie będzie rozkładać namiot, mając świadomość... Och - jęknął i przez zaciśnięte zęby wyrzucił z siebie szokujące przekleństwo. - Prezerwatywy... te, które kupiłem w dniu, gdy cię poznałem... są w schowku w moim mustangu. Ty chyba nie... - zapytał po chwili.
ROZDZIAŁ 10
Cassaundra potrząsnęła smutno głową.
- Nie - odrzekła.
- Co ja tu stoję i jęczę - powiedział Chuck z nagłym ożywieniem. - Niedaleko jest sklep spożywczy. Jeśli się pośpieszymy, rozbijemy znowu namiot.
Pośpieszyli się. Mieli już pewną wprawę i tym razem ustawienie namiotu trwało cztery razy krócej niż przedtem. Chuck skulił się, by rozpostrzeć dach, który w najwyższym punkcie miał niecałe półtora metra, potem poczołgał się w drugi koniec namiotu, gdzie Cassaundra zamocowywała maszt. Uklęknął przy niej i pocałował ją delikatnie.
- Zostaniesz tutaj czy pojedziesz ze mną?
- Chyba pójdę do łazienki i odświeżę się trochę - odparła. - Zaczekam na ciebie w namiocie.
Zanim wyruszył, pocałował ją przelotnie.
Cassaundra poszła powoli do łazienki. Kiedy myła ręce i twarz, czuła się, jakby dokonywała jakiegoś rytuału świętej ablucji przed miłosną ceremonią.
Nie zastanawiała się nad tym, co może nastąpić jutro. Tak wielki spokój wypełniał całe jej serce i umysł, że na nic innego nie było w nich miejsca. Ból i poczucie winy przyjdą później. Pozostaną jej przynajmniej pocieszające, miłe wspomnienia. Żałować będzie tego, co straciła i co nie mogło być kontynuowane, a nie tego, że niektóre rzeczy nigdy się nie wydarzyły. Jeśli odczuje wyrzuty sumienia, to dlatego, że zraniła Chucka, a nie dlatego, że go kochała.
Gdy weszła do namiotu, usłyszała dochodzące z pudełka miauczenie Babe. Pogłaskała kotkę uspokajająco i pozwoliła jej buszować po namiocie. Potem wyjęła śpiwór i rozpostarła go na środku, rozsuwając gruby zamek błyskawiczny. Wątpiła, czy w podręczniku dobrych manier znalazłaby odpowiednie wskazówki, jak należy przygotować się do ceremonii wtajemniczenia w niewielkim namiocie. Wreszcie zdjęła bluzkę i szorty, wślizgnęła się do śpiwora i zasunęła go. Poczuła się jak mumia. Rozsunęła śpiwór i zawinęła jego brzeg prawie aż po talię.
Wreszcie na zewnątrz rozległ się odgłos samochodu i przez osłonięte okienko namiotu zaświeciły reflektory. Cassaundra poczuła nagle, jak wszystkie jej nerwy napinają się. Światła zgasły, silnik umilkł. Odgłos zatrzaśniętych drzwi. Kroki na piasku. Szelest papieru. Dźwięk jej imienia wypowiedzianego miękko tuż przy namiocie. Rozsuwanie grubego zamka błyskawicznego, gdy wyszeptała zaproszenie. Te wszystkie odgłosy przybywającego kochanka będzie przechowywała w pamięci, gdy pozostaną jej już tylko wspomnienia.
Wszedł przykulony, postawił torbę z zakupami, zasunął poły namiotu. Babe, zaciekawiona szelestem papieru, ruszyła na zwiady.
- Czujesz zapach chrupek, co? - przemówił Chuck do kota. - Przyniosłem ci coś smakowitego. - Wyłożył trochę jedzenia do pudła po sałacie i wsadził tam kotkę.
- Czy masz też coś dla mnie? - spytała Cassaundra zalotnie.
- Zobaczmy. - Chuck zajrzał do torby. - Czy to zadowoli moją panią? - Gestem magika wyciągającego królika z kapelusza Chuck wyjął czerwoną różę i wręczył ją Cassaundrze. - Aby wynagrodzić ci te mało romantyczne warunki.
Cassaundra podniosła kwiat do nosa.
- Niestety, nie sprzedawali świeżych kwiatów. Uśmiechnął się łobuzersko. - Ale w tym kwiatku jest odrobina romantyzmu. Gdy go rozwinąć, zmienia się w parę majteczek.
Cassaundra zaśmiała się, choć w oczach stanęły jej łzy.
- Nie jesteś obrażona? - spytał.
Wstała i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Nikt mi nigdy nie ofiarował równie romantycznego prezentu. Jedynie ty zdolny jesteś do... nie wiem, czy nazwać to odwagą, brawurą czy bezczelnością.
Trzymała tuż przy twarzy płatki z tkaniny.
- Chuck! - zaśmiała się głośno. - To ma kolor taki jak twój dżip. Nigdy ich nie rozwinę. Kupię specjalny wazon i postawię je w swojej sypialni jako pamiątkę po tobie.
- Ja nie mam zamiaru nigdzie odchodzić - powiedział Chuck, zanurzając twarz we włosach Cassaundry i mrucząc z uznaniem. - Pachniesz ładniej niż róża.
- Cieszę się, że zabrałam ze sobą perfumy.
- To, co mnie do ciebie przyciąga, nie pochodzi z żadnej buteleczki. To jest część ciebie samej. Gdy cię dotykam, mam wrażenie, jakbym po raz pierwszy dotykał kobiety. Sprawiasz, że czuję coś... coś całkiem nowego.
- Gdy mnie dotykasz, czuję, że... odżywam... po raz pierwszy od dłuższego czasu. Proszę cię, dotykaj mnie. Chcę znowu żyć, czuć się jak prawdziwa kobieta, a nie jak...
Przywarła do jego ust, potem opadła na śpiwór, pociągając go za sobą. Trzymała w dłoniach jego głowę, zanurzając mu palce we włosach. Zachłannie wtargnęła językiem w jego usta. Przywarła do niego całym ciałem. Chuck błądził ręką po jej smukłych udach, sunąc po aksamitnej skórze. Zaprotestowała, gdy odsunął się trochę i opierając na łokciu spojrzał jej w oczy.
- Chyba muszę skończyć rozpakowywanie torby z zakupami - wyszeptał bez tchu.
Cassaundra w odpowiedzi wyciągnęła mu ze spodni koszulkę, podciągnęła ją aż pod pachy i zaczęła gładzić jego umięśniony tors.
Chuck ponownie przywarł do jej ust, przeciągle, zachłannie, zaborczo. Na chwilę oderwał się od niej, dysząc ciężko, i pochylił swą twarz tuż nad jej twarzą.
Obserwował ją uważnie, zmieszany własnym podnieceniem. Cassaundra bardzo pragnęła być z nim, wchłaniać jego siłę i ciepło, stać się częścią jego ciała w takim stopniu, jak tylko pozwala na to natura.
- Muszę pomyśleć o interesach, bo wkrótce nie będę mógł wziąć za nic odpowiedzialności.
- Do diabła z odpowiedzialnością - wymruczała Cassaundra, ale Chuck odebrał tę uwagę jako ironiczną. Była ironiczna - w innym sensie.
Odwrócił się, ściągnął przez głowę koszulkę i cisnął ją pod ścianę namiotu. Potem westchnął i zaczął grzebać w torbie z zakupami.
Zwrócony był plecami do Cassaundry. Patrzyła na poruszające się mięśnie, zachwycona igrającymi na skórze plamami księżycowego światła. Przez ułamek sekundy wyobraziła sobie, jakby to było, gdyby nosiła w sobie dziecko.
Ich dziecko. Dziecko Chucka. Ta myśl obudziła w niej pragnienia, których wcześniej nie znała.
Szelest celofanu przywołał ją z krainy fantazji w świat realny. Chuck ściągnął szorty i cisnął tam, gdzie przedtem rzucił koszulę. Usiadł na brzegu śpiwora, milcząc, ciągle odwrócony. Cassaundra, zafascynowana wspaniałym kształtem jego nagich pleców, wyczuła wahanie w zachowaniu Chucka, a jego milczenie wydało się jej złowieszcze.
- Czy masz jakieś ukryte myśli? - spytała zaniepokojona. - Zaskoczyłam cię - dodała po chwili, jakby bojąc się jego odpowiedzi - Jeśli nie jesteś pewien...
Powoli zwrócił ku niej twarz. Jego oczy, rozświetlone promieniami księżyca, płonęły silnym wzruszeniem.
- Nigdy w życiu niczego tak nie byłem pewien, jak tego, że cię teraz pragnę.
- Skąd więc to wahanie?
Odwrócił głowę i oparł czoło na ramionach skrzyżowanych na podkulonych kolanach.
- Chciałbym... - zaczął i westchnął głęboko -...chyba chciałbym wiedzieć coś o osobie, z którą mam się kochać.
Ponownie zapadła pełna napięcia cisza. Cassaundra mocno zacisnęła powieki. Chuck nie znał prawdy, nie znał faktów, a mimo to bezbłędnym instynktem wyczuwał pewną dwuznaczność w jej zachowaniu.
Cisza panująca w namiocie była niemal dotykalna.
- Pomóż mi, Sandy - odezwał się wreszcie Chuck. - Nie wiem nic o osobie, z którą mam się kochać. Co sądzą o mężczyznach urocze, wychowane w mieście dziewczyny, które potrafią grać Beethovena?
Cassaundra usiadła i przesunęła palcami po plecach Chucka.
- Nie jestem z nikim związana ani prawnie, ani moralnie. Może to cię uspokoi. - Mówiła szeptem i gdyby nie panująca cisza, Chuck nie dosłyszałby jej głosu. - Kiedyś miałam kochanka, ale to był błąd.
Pochyliła się, wsunęła mu ręce pod ramiona i objęła go. Piersi osłonięte jedwabną koszulką przycisnęła do jego pleców. Policzek tuliła do jego ramion. Pocałowała go w kark, poniżej ucha.
- Nic nie istnieje prócz wnętrza tego namiotu. Nawet czas. Tylko my dwoje i ta chwila.
Wypuściła go z objęć, ujęła dłońmi koszulkę, ściągnęła jednym ruchem. Znowu objęła Chucka, przywierając piersiami do jego gładkich umięśnionych pleców.
- Sprawmy, by ta chwila była dla nas niezapomniana.
Obrócił się w jej ramionach. Siedzieli teraz przodem do siebie. Cassaundra czuła, jak jej miękkie piersi rozpłaszczają się na twardym torsie mężczyzny i westchnęła z zachwytu, ale Chuck natychmiast przykrył jej usta zachłannym pocałunkiem. Ręce Cassaundry błądziły po jego sprężystym ciele, po wypukłych muskułach. Mężczyzna, którego dotykała - ciepły i twardy - był dla niej jedyną rzeczywistością. Czuła jego rozgrzane ciało i zapach wody toaletowej, i nic innego ją nie obchodziło.
Złączeni ustami i ramionami wyciągnęli się na śpiworze. Cassaundra mogła teraz odkrywać tajemnice jego ciała: gładką skórę pokrywającą żebra, drobne włoski na udach, ostry, prawie jednodniowy zarost, miękką skórę za uchem, wyniosły tors i brodawki, które stwardniały pod jej dotykiem. Wszystko to wyczuwała koniuszkami palców, dłońmi, wargami, językiem, udami.
Zapragnęła, by wypełnił ją sobą, by ją dopełnił. To pragnienie dodało jej odwagi, wzmocnionej jeszcze miłosną pieszczotą jego szorstkich dłoni wędrujących po jej miękkiej skórze. Przywarła biodrami do jego bioder, czując na swym łonie jego gorące podniecenie.
Próbowała zdjąć mu slipy. Ściągnęła je z bioder, a potem otoczyła palcami pulsującą męskość.
Chuck poruszył się, by założyć prezerwatywę, ale Cassaundra wyjęła mu ją z dłoni.
- Pozwól.
Początkowo robiła to niezgrabnie, ale mimo niezręczności było to dla obojga niezwykle stymulujące.
- Sandy - powiedział Chuck z takim uczuciem, że przez jej ciało przebiegły nowe fale pożądania.
Schwycił ją za ramiona i przygarnął do siebie. Rękami przesuwał po jej plecach, talii, potem niżej, gdzie delikatne figi opinały biodra. Opuścił je na uda, a potem Cassaundra ruchami nóg pozbyła się ich zupełnie.
Niespodziewanie dla obojga Cassaundra przesunęła się ponad Chuckiem. Wstrzymała oddech, kiedy jej ciało dopasowywało się do jego ciała, a gdy już byli całkowicie połączeni, głęboko odetchnęła. Zaczęła poruszać się nad nim, a on zachęcał ją i prowadził rękami, którymi podtrzymywał jej pośladki.
Piersi Cassaundry falowały ponad jego torsem. Ujęła w dłonie jego twarz, przystojną, męską twarz, i powoli opuściła wargi na jego usta. Szeptała imię Chucka, a on zanurzył dłoń w jej włosach. Przytrzymał głowę dziewczyny i zatracił się w pocałunku.
Nagle Sandy odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła dyszeć, potem oparła czoło na ramieniu Chucka i łapała powietrze szybkimi, urywanymi oddechami.
Po chwili również Chuck znalazł takie samo zaspokojenie. Otoczył Cassaundrę ramionami, przycisnął ją do siebie. Leżała spokojnie na jego piersiach, wsłuchana w mocne bicie serca, które powoli odzyskiwało swój normalny rytm. Po tym gwałtownym spełnieniu ich ciała stanowiły jedno. Chuck delikatnie gładził ją po włosach.
- A tak nie chciałem cię popędzać - powiedział z pewnym zdziwieniem w głosie. Pocałował ją w czubek głowy. - Jesteś niesamowita.
- ”Rozpustna” byłoby właściwszym określeniem.
- „Rozpustna”? Pasuje. Lubię rozpustne kobiety.
Cassaundra powoli uwolniła się z jego objęć i wzruszyło ją to, że Chuck zaprotestował, gdy ich ciała rozłączyły się. Ułożyła się obok niego, a Chuck wsparty na jednym łokciu patrzył na nią z uwielbieniem.
- Chciałbym ci powiedzieć, jak bardzo... - nie dokończył.
- Nie mów. Nie mów mi nic. Po prostu patrz na mnie tak, jak patrzysz teraz, bym mogła zapamiętać wyraz twych oczu.
- Mam zamiar patrzeć w ten sposób na ciebie tak często, żebyś nie musiała nic zapamiętywać. - Uśmiechnął się łobuzersko. - Chociaż...
Cassaundra wyciągnęła rękę i dała mu klapsa, a potem energicznie zaczęła gładzić dłonią jego pośladek.
- Carol miała rację - powiedziała zmysłowo. - Rzeczywiście masz wspaniały tyłek.
- Carol tak mówiła?
- Nie musisz o to pytać aż z taką satysfakcją.
Przekręcił się znowu, oparł na łokciu i uśmiechnął od ucha do ucha.
- Jesteś zazdrosna?
- Nie, dopóki jej uwagi opierają się wyłącznie na obserwacji. - Cassaundra przesunęła ręką po biodrach Chucka i ścisnęła w dłoni twardy mięsień. - Czy to małostkowe z mojej strony, że czuję takie samozadowolenie, gdyż mam bezpośrednie doświadczenia, a ona ich nie ma?
- Wydaje mi się, że to całkiem ludzka reakcja - odparł, kładąc rękę na jej biodrze.
- Skoro już mówimy o ludzkich reakcjach... - zażartowała.
Powędrował wzrokiem tam, gdzie ona patrzyła, i zarumienił się, a potem uśmiechnął niemal lubieżnie.
- Coś mówi mi, że dobrze zrobiłem kupując dwanaście sztuk, zamiast wziąć pakiet z automatu.
- Noc dopiero się zaczyna - przyznała. Przesunęła rękę z jego bioder w dół.
- Gdybym nie znała całej prawdy, pomyślałabym, że mnie lubisz. - Łobuzersko popatrzyła mu w oczy.
- Aha - odparł. Przykrył dłonią jej rękę, poprowadził ją wzdłuż ciała i przytrzymał na śpiworze tuż przy uchu Cassaundry. - Tym razem nie musimy się śpieszyć. Jak powiedziałaś, noc dopiero się zaczęła.
Drobnymi, czułymi pocałunkami pokrywał jej twarz, powieki, ucho, a dłonią dotykał piersi. Potem rozpoczął wędrówkę, odkrywając jej ciało i ucząc się go w sposób, który oboje przyprawiał o dreszcz rozkoszy. W czasie tej zmysłowej podróży doznali wielu niespodzianek i byli zachwyceni, że tak intensywnie na siebie reagują.
Dla Cassaundry każde dotknięcie, każda pieszczota, każdy pocałunek był czymś nowym, ponieważ Chuck po raz pierwszy pieścił ją i całował w ten szczególny sposób. Każde drgnienie swego serca starała się zachować w pamięci na czas, gdy po Chucku pozostaną jej jedynie wspomnienia.
W którejś godzinie w nocy, gdy kochali się, spali, a potem znowu się kochali, Chuck przygarnął ją blisko do siebie, jakby czuł, że ona boi się rozstania, i chciał uspokoić ich oboje.
- Kocham cię, Sandy - powiedział miękko, a jego słowa zawisły na chwilę w niemal absolutnej nocnej ciszy. - Tak już będzie zawsze, Złotowłosa.
Nigdy nie pozwolę ci odejść, pomyślał.
Po kilku godzinach, gdy się obudził, chciał jej dotknąć. Ale nikogo nie było.
ROZDZIAŁ 11
Chuck zaczął szukać koszuli i ogarnął go dławiący niepokój, gdy spostrzegł, że nie ma ubrania Sandy. Prawie zupełnie rozbudzony, odzyskiwał powoli zdrowy rozsądek. Gdzie mogła pójść? Dlaczego? Prawdopodobnie pobiegła do łazienki.
Przysunął się do wejścia namiotu i spojrzał na zewnątrz. Sandy siedziała po turecku na stole. Na jednym kolanie miała mały notes, a na drugim uśpioną kotkę. W prawej ręce trzymała długopis i ze skupieniem coś pisała. Na dźwięk rozsuwanego zamka namiotu odwróciła głowę i uśmiechnęła się.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry. Stęskniłem się za tobą.
- Babe wyszła ze swego więzienia i obudziła mnie odparła Cassaundra. - Nie chciałam, żeby ciebie też obudziła. Spałeś tak mocno.
- Zastanawiam się, dlaczego.
- Może miałeś ciężki tydzień w pracy?
- Raczej najbardziej niewiarygodną noc w moim życiu.
Popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
Chuck wydawał się Cassaundrze niezwykle przystojny.
- Czy sporządzasz listę tego, co ci się we mnie podoba? - spytał beztrosko i zajrzał do notesu.
- W pewnym sensie - usłyszał nieoczekiwanie w odpowiedzi. - Chyba tego ranka stałam się poetyczna.
- Pokaż mi.
- To dla ciebie - podała mu notes. - Podarunek. Rodzaj... podziękowania.
Chuck już chciał przeczytać głośno, ale Cassaundra potrząsnęła głową.
- Po cichu, proszę.
- Sandy, to jest przepiękne - powiedział w zachwycie. Położyła mu palec na ustach.
- Wszystko zepsujesz, jeśli będziesz o tym mówił. Schowaj to po prostu do jakiejś książki i od czasu do czasu przeczytaj sobie, by powspominać...
- Chodźmy na spacer - powiedział, biorąc ją za rękę. Ruszyli krętą drogą. Na liściach pobłyskiwały w słońcu, kropelki rosy. Światło słoneczne przesiane przez korony drzew i warstewka porannej mgły nadawały całej okolicy nierealny wygląd.
- Jak tu spokojnie - rzekła Cassaundra, gładząc kotkę.
- Teraz rozumiesz, dlaczego chcę znaleźć miejsce z dala od cywilizacji.
- Zawsze rozumiałam takie marzenia - westchnęła. - Może nawet lepiej, niż ci się zdaje.
Chuck położył ręce na jej ramionach.
- Kiedy powiesz mi, od czego właściwie uciekasz?
Już miała odpowiedzieć, ale Chuck potrząsnął głową.
- Nie. Nie staraj się zaprzeczać.
- Chciałabym, żeby to trwało. My. To, co teraz dzieje się z nami
Przytrzymał ją mocniej i spojrzał prosto w oczy.
- Kocham cię - powiedział. - I cokolwiek powiesz, nie uwierzę, że ty mnie nie kochasz.
- Chuck...
- Zaprzecz. No, proszę, zaprzecz. Ale jeśli to zrobisz, ostatnia noc jest dowodem, że będzie to kłamstwo.
- To było tylko...
- Czysto fizyczne? - zapytał ironicznie. - O nie! Byliśmy ze sobą połączeni umysłem i duchem, i w każdy sposób, w jaki dwoje ludzi może być połączonych. Nasze dusze dotykały się tam, w namiocie.
Czekał, aż zaprzeczy, ale stała jak skamieniała i patrzyła na niego wzrokiem zranionej sarny. Miał ochotę schwycić ją mocno i już nie puścić.
- Ostatniej nocy powiedziałaś mi, że poza wnętrzem namiotu nic nie istnieje, nawet czas. Ale istnieje przecież życie. My istniejemy. Przyszłość. Zostawiamy za sobą jedynie przeszłość. Nie ma już znaczenia, odcięliśmy się od niej, gdy weszliśmy do tamtego namiotu.
- Nie można tak łatwo zostawić za sobą przeszłości.
- Można, jeśli skupimy się na przyszłości. Kocham cię, Sandy. Chciałbym... - jęknął, jakby zawiedziony. - Do diabła, mężczyzna nie powinien mówić takich rzeczy.
- Kocham cię - powiedziała cicho.
Objął ją ramionami i przycisnął do siebie bardzo mocno, starając się jednak nie zrobić krzywdy Babe.
- Kocham cię - powtórzyła, kładąc głowę na jego piersi.
- Cóż, niech będzie tak, jak chcesz. Bez przyszłości, bez przeszłości.
W milczeniu przeszli kawałek ścieżką, potem zawrócili.
- Czy chcesz tu jeszcze trochę zostać? A może zjemy śniadanie albo...
- W południe muszę być w pracy - odparła Cassaundra. - Poza tym trzeba zajść do sklepu i kupić wszystko dla Babe.
- Nie przypuszczałem nawet, że dziś idziesz do pracy.
- Muszę przynajmniej wziąć prysznic. Prawdę mówiąc, mam ochotę na gorącą kąpiel. Rozumiesz... - zaczerwieniła się.
- Miałaś trudny tydzień w pracy? - zażartował.
- Najbardziej niewiarygodną noc w moim życiu - odparła.
Chuck zaczął ładować do dżipa złożony namiot i widząc to, Cassaundra czuła głęboki smutek. Zastanawiała się, czy jego niezwykłe milczenie nie świadczy o tym, że podobnie jak ona ma poczucie, iż coś utracił.
- Wstąpię po ciebie do pracy - powiedział, gdy podjeżdżali pod jej dom.
- Nie musisz tego robić.
- Chcę to zrobić. I cóż, przyznam, że dzisiejszy sobotni wieczór chciałbym spędzić w towarzystwie pięknej kobiety. - Ujął ją za rękę. - Dotychczas byliśmy razem na wyprzedaży, pchlim targu, w kinie na otwartym powietrzu i na polu namiotowym. Spróbujmy tym razem wystroić się i pójdźmy gdzieś, gdzie panuje mrok, nastrój, na stole stoją świece i kwiaty, a między przystawką a deserem upływają trzy godziny.
- W takim razie potrzebuję trochę czasu po pracy. Jeśli mam się wystroić, nie chcę, byś widział mnie dziś w fartuchu.
Chuck przyznał jej rację i lekko pocałował.
- Kiedy będziesz w wannie, pomyśl o mnie - poprosił.
Wieczór zaczął się bardzo romantycznie. Chuck przyniósł dla Babe jedzenie, kuwetę i zabawkę walerianową.
Cassaundrze wręczył bukiet róż, ale dla niej większym darem był zachwyt w jego oczach, gdy na nią patrzył.
Miała na sobie czarną jedwabną sukienkę, Chuck natomiast czarny garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Nawet scenograf nie skomponowałby lepiej ich strojów, pomyślała Cassaundra. Ale ta zgodność nie dotyczyła wyłącznie ich zewnętrznego wyglądu. Przez cały wieczór czuli między sobą niezwykłe pokrewieństwo: sposób, w jaki rozmawiali ze sobą, nadzwyczajna zgodność poglądów, wybór potraw - nawet ten sam sos do sałatek. Po kolacji tańczyli, odnajdując zgodność ciał poruszających się w takt zmysłowych pomruków saksofonu.
Cassaundra oparła policzek na ramieniu Chucka, wsłuchiwała się w bicie jego serca, wdychała zapach wody toaletowej. Odczuwała takie zadowolenie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyła. Była bez wątpienia zakochana i upajała się tym. Nigdy przedtem nie czuła się bardziej uwielbiana.
Wrócili do jej mieszkania. Otworzyła drzwi. Weszli do środka. Nim drzwi zdążyły się zatrzasnąć, odnaleźli się już w swych ramionach.
Zanurzyła palce we włosach Chucka, potem przesunęła, je na szyję i poluzowała mu krawat, a gdy odchylił głowę, rozpięła kolejne guziki koszuli. Przesunęła ręką po nagim torsie, czując, jak mięśnie napinają się od jej dotyku, a potem rozprężają pod wpływem ciepła dłoni.
Chuck jedną ręką przytrzymywał Cassaundrę w talii, drugą uniósł jej twarz i zaczął zachłannie całować. Wydawało się, że ten głęboki pocałunek nigdy się nie skończy.
Rozpiął zamek sukienki. Cassaundra zsunęła ją z ramion, potem w dół wzdłuż ciała, aż suknia spłynęła na podłogę. W oczach Chucka pojawił się wyraz zachwytu, gdy ujrzał koronkowy gorset.
Już wcześniej widział na filmach podwiązki, ale ta egzotyczna część garderoby na ciele Sandy nabierała zupełnie nowej zmysłowości. Zapięcia podwiązek rysowały się wysoko na udach, przytrzymując czarne pończochy. Jasna, niezwykle gładka skóra, nęciła ponad cienkim nylonem.
- Nie wiem, gdzie cię najpierw dotykać - wyszeptał Chuck, ale rozwiązał ten problem i zaczął głaskać ją po udach oraz całować piersi ponad gorsetem. Potem chwycił ją namiętnie w ramiona. - Tym razem mamy łóżko, Złotowłosa.
Zapomniał, że Cassaundra ma łóżko wodne, i dopiero gdy zafalowało pod nimi, zaśmiał się zadowolony.
- Wprawdzie śpiwór jest przytulny, ale komfort też ma swoje zalety.
Objęła go za szyję i przywarła do niego biodrami. Chuck pocierał policzkiem jej pierś, aż uwolnił ją z miseczki gorsetu. Zaczął pieścić językiem brodawkę. Potem przesunął rękę pod napiętą podwiązką, aż do zapinki, i mocował się z nią przez chwilę.
- Nie wiem, jak obchodzić się z takimi rzeczami - przyznał.
Cassaundra ujęła jego twarz i zaśmiała się.
- Przyjemnie, gdy kobieta ma świadomość, że w niektórych sprawach jest pierwsza. Lepiej ci się powiedzie, gdy podczas odpinania będziesz się temu przyglądał.
Czekała, aż Chuck zapozna się z działaniem zapinek. Była to dla niej słodka tortura. Palcami ugniatał jej uda, a na wrażliwej skórze czuła ciepły oddech. Ściągnął powoli najpierw jedną pończochę, potem drugą.
- To było naprawdę po raz pierwszy - powiedział, kładąc się obok niej. - I również to.
W oczach miał tyle czułości, że Cassaundrze zapierało dech. Pochylił twarz tuż nad nią i zanim zabrzmiały jego słowa, wiedziała już, co chce jej powiedzieć.
- Kocham cię.
Zaczął ją całować tak czule, że aż stanęły jej w oczach łzy. Popłynęły powoli po policzkach.
- Co się stało, Sandy? - wytarł łzy wierzchem dłoni.
- Jesteś moim dopełnieniem - wyszeptała gorączkowo. - Bez ciebie nie jestem już całością.
- Ja też tak czuję.
- Kochaj mnie teraz - poprosiła. - Tak jak zeszłej nocy.
- Nic mnie nie powstrzyma - odparł, biorąc ją w ramiona.
ROZDZIAŁ 12
Chuck stłumił ziewnięcie, patrząc na zlewające mu się przed oczami słowa. Za dużo nocnego życia, pomyślał i uśmiechnął się odkładając gazetę. Czy istnieje coś takiego jak „za dużo kochania”? Nie mógł uwierzyć, że dopiero kilka dni temu zostali kochankami. Sandy stała się częścią jego życia i nie potrafiłby wyobrazić sobie istnienia bez niej.
- Wziąłem dla ciebie pocztę.
Obok stał Ken Stark. Chuck i Ken zaczęli pracować w gazecie mniej więcej w tym samym czasie. Dopóki Ken nie ożenił się, chodzili razem do modnych nocnych klubów w poszukiwaniu jedzenia, kobiet i wrażeń w czasie telewizyjnych transmisji sportowych - nie zawsze w takiej właśnie kolejności.
Gdy Ken zmienił stan cywilny, ich wzajemne stosunki ograniczyły się do drobnych żartów w pracy, sporadycznych wypadów na mecze i domowych obiadów u Kena.
- Masz tu list. Osobisty - powiedział Ken, przyglądając się kopercie z większą niżby należało uwagą. - Z Orlando.
- Najprawdopodobniej anonim podrzucający genialny temat na wielki reportaż - odparł Chuck krzywo. - Ktoś zobaczył węża morskiego w jeziorze Eola.
- Może to list od sympatyka - prowokował Ken. - Może to list-pułapka - ripostował Chuck.
- Sądząc po zapachu, to nie list-pułapka - stwierdził Ken, wąchając kopertę z uznaniem.
- Daj mi go wreszcie.
Natychmiast rozpoznał perfumy - od niemal tygodnia był pogrążony w ich zapachu. Stały w egzotycznie wyglądającym flakoniku, który Cassaundra trzymała na toaletce w łazience, i miały trudną do wymówienia nazwę.
- Czy ten głupawy uśmiech jest objawem zakochania? - strofował go kolega.
Chuck chciał natychmiast przeczytać list od Sandy i szkoda mu było czasu na przekomarzanie się z Kenem.
- Czy nie musisz przypadkiem przeprowadzić jakiegoś wywiadu albo napisać artykułu?
- Ach - rzekł Ken - więc to poważna sprawa.
Chuck posłał mu soczystą wiązankę i zasugerował, by Ken zajął się własnymi sprawami i nie wtrącał nosa do cudzych. Poczekał, aż Ken zniknie mu z oczu, i dopiero wtedy otworzył kopertę.
Na Chucka zza plastikowej osłonki patrzył DiMaggio. DiMaggio w świetnym stanie, ze świadectwem autentyczności.
„Mam nadzieję, że Ty i Joe będziecie długo razem” - pisała Sandy.
Chuck upuścił kartę na biurko, jakby była to porcja trucizny. O co tu, do diabla, chodzi?
Zadzwonił do baru.
- Sandy, dostałem od ciebie kartę. Gdzie znalazłaś tego DiMaggio?
- Dzwoniłam tu i ówdzie.
- Nawet jej nie ubezpieczyłaś?
- Co miałam ubezpieczyć?
- Przesyłkę.
- Nie pomyślałam o tym. Chyba mieliśmy szczęście, że list nie wylądował w koszu na śmiecie.
- Sandy...
- Czy to dla ciebie niespodzianka? Chciałam ci zrobić niespodziankę.
- Jestem porażony.
- Podziękujesz mi, kiedy będziemy sami - powiedziała, zniżając głos.
- Oczywiście. Porozmawiamy o tym, gdy się zobaczymy.
Odłożył słuchawkę jeszcze bardziej zdezorientowany niż przedtem i popatrzył na Joe'ego DiMaggio, jakby fotografia mogła nagle ożyć i odpowiedzieć na jego pytania.
Zrobił sobie kawy i zaczął przeglądać aktualne wydanie gazety. Zerknął na fotografię w kolumnie „Twarze” na drugiej stronie. Podobna do Sandy, pomyślał. Nie było w tym niczego niezwykłego. Ostatnio każda ładna blondynka przypominała mu Sandy. Przeczytał podpis pod fotografią: dziedziczka fortuny, Cassaundra Snow.
„W posiadłości w Hudson River, należącej do dyrygenta Williama Snowa, powstanie konserwatorium muzyczne. Tej treści oświadczenie wydano dziś w imieniu córki i, jedynej spadkobierczyni mistrza, Cassaundry Snow. W wypowiedzi przypisywanej pannie Snow, dwudziestoczteroletniej nieśmiałej i pięknej dziedziczce, która stała się ogólnie znana po tym, jak jej ojciec oskarżony został o zamordowanie swej drugiej żony, śpiewaczki operowej Brianny Blake, czytamy: «To zgodne z jego intencjami, że dom, który tak lubił, stanie się żywym pomnikiem jego nadzwyczajnego talentu i ofiarowany zostanie muzyce».
Dziewiętnastowieczna rezydencja pałacowa posiada salę koncertową i taras, który łatwo można zaadaptować na salę ćwiczeń dla studentów.
William Snow doznał zawału serca w sądzie, gdy usłyszał wyrok uznający go za winnego morderstwa, i zmarł w drodze do szpitala. Jego córka, której dziadek ze strony matki, Nathan Augustus Grand, był założycielem wydawnictwa Quill, ma teraz urlop w wydawnictwie i wypoczywa prawdopodobnie w Europie”.
„Ta dziwka Snow”, pomyślał Chuck, przypominając sobie to, co powiedziała Barb. Popatrzył uważniej na fotografię i doszedł do wniosku, że podobieństwo między Sandy a Cassaundrą Snow jest nie tylko powierzchowne. Miały inne uczesanie, ale rysy twarzy były nadzwyczaj podobne. Mogły być siostrami. Chuck poczuł dreszcz na plecach.
I nazwisko: Grand. Nazwisko Sandy. Panieńskie nazwisko matki Cassaundry Snow.
Odrzucił to przypuszczenie. Niedorzeczność! Seks pomieszał mu w głowie. Cassaundra Snow przebywała w Europie, a nawet jeśli nie, to można by się założyć, że nie zajmowała się nakładaniem mrożonego jogurtu do waflowych rożków w barze w Orlando na Florydzie.
Która barmanka potrafi grać Beethovena, pisać wiersze i posyła w prezencie karty baseballowe?
Chuck ponownie przeczytał artykuł i z niedowierzaniem potrząsnął głową. To niemożliwe. Wiele kobiet ma jasne włosy i ładne buzie. Tysiące ludzi mają na nazwisko Grand.
Tysiące ludzi z takimi oczami? Takim nosem? Takimi ustami? Znasz się na tych ustach - jak mógłbyś ich nie rozpoznać?
Chuck poczuł, że z twarzy odpływa mu krew. To niemożliwe. Absurdalne.
Ale to by wiele wyjaśniało, pomyślał. Na przykład, jak Sandy mogła „zadzwonić tu i ówdzie” i zdobyć autentycznego Joe'ego DiMaggio.
Musi wszystkiego się dowiedzieć, i na szczęście umiał się dowiadywać. Zadzwonił do naczelnego.
- Nic się w pracy nie dzieje, a coś mi wypadło. Chciałbym odebrać sobie nadgodziny.
Godzinę później, gdy Ken przystanął na chwilę przy jego biurku, Chuck nadal tam siedział.
- Ciągle tu jesteś? Słyszałem, że się urwałeś i poszedłeś na ryby.
- W zasadzie mnie tu nie ma - odparł Chuck. - Zbieram materiały do swojej pracy.
- Wolny strzelec? - zapytał Ken poufnie.
Reporterom zabraniano pracy w charakterze wolnych strzelców, jednak wielu z nich nie stosowało się do tego zakazu. W redakcji przymykano na to oczy, jeśli tylko dziennikarz nie pracował dla konkurencji.
- Idę za głosem intuicji. Sprawdziłem już bazę danych i teraz muszę zajrzeć do biblioteki.
- To coś ciekawego?
- Jak mysz dla kota - odparł Chuck z goryczą. - Po raz pierwszy w życiu zamówię w bibliotece roczniki brukowców.
- Brukowców?
- No, wiesz, chodzi o te: „Po tragicznej pomyłce w banku spermy kobieta urodziła małpę”, „Trup jeździł w wagonie metra trzy tygodnie, zanim ktoś go zauważył”. To nasza konkurencja.
- Powinieneś porozmawiać z babcią mojej żony. Ma stosy takich rzeczy w garażu, od podłogi do sufitu.
- Naprawdę? Myślisz, że pozwoli mi pogrzebać w swoich zbiorach?
- Będzie zachwycona. Już wiele lat temu usiłowałem ją namówić, żeby to wyrzuciła ze względu na niebezpieczeństwo pożaru, ale ona uparcie twierdzi, że pewnego dnia będzie musiała coś sprawdzić. Mam do niej zadzwonić?
- Zapraszam cię na szaszłyk, jeśli to zrobisz.
Thelma Banbury była miłą kobietą, nieco pulchną, o małych rękach i stopach. Siwe włosy ufarbowała na niesamowity odcień rudego, twarz miała upudrowaną, oczy i rzęsy pomalowane, na policzkach róż, a na wargach szminkę. Przywitała Chucka wylewnie i przez pięć minut rozprawiała o genialnym mężu swej wnuczki.
- Ken mówił mi, że chce pan przejrzeć moje gazety.
- Jeśli pani pozwoli. Przygotowuję artykuł i nie mogę znaleźć potrzebnych informacji w poważnych pismach. Może znajdę...
Nie dokończył. Co spodziewał się znaleźć? Szczegóły? Więcej fotografii? Coś, co przeczyłoby oczywistym faktom?
Zaprowadziła go do garażu i stanęła mu za plecami, gdy przekopywał się przez stosy gazet. Udało mu się odszukać numery opisujące zabójstwo Brianny Blake Snow oraz te dotyczące śmierci Williama Snowa. Między tymi wydarzeniami upłynął prawie rok.
- Sprawa Snowów? - spytała pani Banbury, patrząc Chuckowi przez ramię. - To puszka Pandory.
- Śledziła pani tamte wydarzenia?
- Naturalnie. Mówię panu, patrzy pan na tych wszystkich wykształconych bogaczy, którzy mają tyle możliwości, że mógłby się pan po nich nie wiem czego spodziewać. Tych dwoje, mimo sławy i pieniędzy, żyło ze sobą jak pies z kotem.
- Kto?
- Snowowie. Ten zarozumiały dyrygent i ta primadonna. Na stronie tytułowej jednej z gazet zobaczył twarz Sandy - Cassaundry Snow. Jeśli do tej pory miał jakiekolwiek wątpliwości, czy kobieta, którą kochał, i Cassaundra Snow to te same osoby, leżąca przed nim fotografia stanowiła najlepszy dowód. Najwyraźniej dziennikarz uchwycił dziewczynę przez zaskoczenie. Z dużej odległości, teleobiektywem, pomyślał Chuck z wściekłością. Typowe dla marnego reportera.
- A co z tą amerykańską księżniczką? - Chuck nie zdawał sobie nawet sprawy, że mówi głośno.
- Z nią? - Pani Banbury z radością udzieliła wyjaśnień. - Współczuję jej trochę, ale nie wierzę w te wszystkie opowieści o jej niewinności.
- Niewinności?
- Że była niewinna jak lilia, gdy ten Ogelthorpe ją uwiódł.
- Och, tak. Geoff Ogelthorpe. Gadatliwy kochanek.
Chuck zacisnął pięści.
- Mając taki majątek, wykształcenie, rozrywki nie mogła pozostać niewinna, no bo jak?
„Miałam kiedyś kochanka. Ale to była pomyłka”.
- Nie wiadomo, komu wierzyć - stwierdził Chuck.
- Jeśli to prawda i ona naprawdę była niewinna, to powinni powiesić tego faceta za to, że wziął pieniądze za tę opowieść.
- Jestem skłonny się z panią zgodzić - przyznał Chuck. - Sam dostarczyłbym sznura.
Chuck próbował uporządkować zdobyte informacje. Czuł się oszukany. Dlaczego nie okazała mu zaufania i nie opowiedziała wszystkiego? Obawiała się czy wstydziła swej przeszłości? Od samego początku dawała do zrozumienia, że ich znajomość nie może być trwała. Czy przejmowała się jego losem, czy też to wszystko było z jej strony tylko zabawą? Kim była Sandy vel Cassaundra Snow?
Same pytania. Brak odpowiedzi.
Po powrocie do domu zasiadł na kanapie z albumem, w którym przechowywał zdjęcia amerykańskich drużyn baseballowych, oraz z listem od Sandy, w którym była karta z Joe'em DiMaggio.
Jak można było wydać kilkaset dolarów na tak rzadką kartę, a potem wykazać tyle nonszalancji i nie ubezpieczyć jej? Czy pieniądze znaczyły dla Sandy tak niewiele?
Zastanawiał się nad tym, co przeczytał w prasie na temat Cassaundry Snow. Sandy mu nie ufała i nie wyznała prawdy. Postanowił na razie nie wkładać DiMaggia do swego albumu.
Cassaundra, przy której nogach cały czas plątała się kotka, przygotowywała filety z kurczaka. Zbiła je najpierw drewnianym tłuczkiem, potem posypała przyprawami i wreszcie wstawiła do piekarnika. Nastawiła zegar tak, by potrawa była gotowa na siódmą. Chuck spóźniał się nieco, ale nie przejmowała się tym. W godzinach szczytu na ulicach Orlando często powstawały zatory i Chuck mógł stać kilometr od jej domu, posuwając się w korku centymetr po centymetrze.
Po dwudziestu minutach w całym mieszkaniu unosił się aromat oregano, topionego parmezanu i pieczonego kurczaka. Cassaundra już zaczynała się niepokoić, że Chuck nie przyjedzie na czas, ale dzwonek u drzwi rozległ się właśnie w momencie, gdy kuchenny zegar oznajmił koniec pieczenia. Cassaundra z ulgą otworzyła drzwi, cmoknęła Chucka w policzek i pobiegła do kuchni.
Chuck poszedł za nią i patrzył, jak Sandy w rękawicach ochronnych walczy z gorącą brytfanną. Miał do siebie pretensję za słabość, jaką żywi do tej dziewczyny. Choć czuł się przez nią oszukany, pragnął wziąć ją w ramiona i całować, aż wszystko przestanie się liczyć poza faktem, że są tutaj razem we dwoje.
- Godzinami przygotowywałam tę potrawę - oznajmiła z lekką przesadą - ale wynagrodzisz mi cały wysiłek, gdy tylko skosztujesz...
Zaniepokoił ją wyraz twarzy Chucka: ściągnięte usta, zmarszczone brwi, smutne oczy. Położyła rękawice na bufecie obok brytfanny i zaczęła je nerwowo wygładzać.
- ”Cassaundra uczy się gotować” - powiedział sarkastycznie. - To tworzyłoby serial razem z: „Cassaundra nakłada jogurt”, „Cassaundra idzie na pchli targ”, „Cassaundra kupuje kota”, „Cassaundra kocha się”. - Głos mu się załamał. Nie mógł dalej mówić i tylko ciężko westchnął.
- Skąd się...? - zaczęła, nadal nerwowo wygładzając rękawice.
- Ukrywające się dziewczynki powinny uważać na swoje fotografie w lokalnych gazetach.
- Chodzi o konserwatorium? - spytała szeptem. - Myślałam, że będę miała więcej czasu - dodała ledwie dosłyszalnym głosem, gdy przytaknął.
- W artykule napisano, że „prawdopodobnie jesteś na wakacjach w Europie”.
- Dwa tygodnie temu ogłoszono, że romansuję z jakimś księciem w St. Moritz. Sama widziałam taki tytuł w jednej z gazet.
- Jakiś książę. Książę głupców!
W mieszkaniu zapanowała przygnębiająca cisza.
Dlaczego mi nie zaufałaś?
- Pragnęłam, żeby to trwało i trwało, i nie chciałam popsuć tego, co było między nami.
- Mogłabyś mieć do mnie więcej zaufania.
- Nie chciałam cię obciążać. Żyłam ze świadomością, że mam przy sobie bombę zegarową. Nie chciałam, żebyś ty też tak żył.
- Czy wyobrażasz sobie, co mi przychodziło do głowy? Te wszystkie straszne rzeczy: że uciekłaś od agresywnego męża albo że ukrywasz się przed prokuratorem, albo że jako świadkowi oskarżenia zmieniono ci tożsamość, by nie narażać cię na zemstę gangów. - Ujął ją za ramię i zmusił, by spojrzała mu prosto w twarz. - Nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem ci pomóc. Miałem zamiar...
- John Wayne prowadzi na ratunek oddział kawalerii - powiedziała, patrząc na niego oczami pełnymi łez. Puścił ją, jakby nagle poczuł wstręt.
- Musiałem ci się wydać dość śmiesznym osobnikiem, podobnym do tych, jakich spotykałaś, gdy zstąpiłaś z piedestału i ruszyłaś w ubogi lud.
Cassaundra zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy, a potem spojrzała mu prosto w oczy.
- Proszę cię, nie wierz w to. Musiałam zacząć żyć, uczyć się. Nie zstąpiłam z piedestału... uciekałam.
- Od srebrnych nakryć i atłasowej pościeli? - rzucił z ironią.
- Tak - odparła wyzywająco. - Incognito w Orlando?
- Nieważne gdzie, byleby się ukryć. Wybrałam Orlando, bo w Nowym Jorku jest zimno i ciemno, a ja potrzebowałam... słońca. Potrzebowałam ciepła.
- Och, tak. Jakie nużące jest noszenie sobolowych futer.
Nie powiedziała mu, że nie ma żadnych naturalnych futer. Nie kłócili się przecież o futra.
- Chciałam poznać ludzi. Chciałam być kimś nie dlatego, że jestem czyjąś córką albo wnuczką, nie z powodu dokonań moich przodków, ale dzięki temu, że jestem sobą, że myślę i odczuwam po swojemu.
- A co z ludźmi, których poznałaś? I których oszukałaś?
- Nigdy... - Czuła w krtani kamień. - Jeśli skłamałam, to tylko przez przemilczenie czegoś.
- To było coś więcej. - Przejechał rękami po twarzy, westchnął ciężko i popatrzył na nią oskarżycielsko. - Do diabła, zakochałem się w tobie, a nawet nie znałem twojego imienia. Nie wiedziałem, kim jesteś.
W oczach miał ból i żeby na to nie patrzeć, Cassaundra zwróciła uwagę na Babe, która właśnie miauczała niecierpliwie. Kotka wydała się jej maleńka - żałośnie samotna ruda kula na tle beżowego linoleum. Cassaundra poczuła jedność ze zwierzęciem. Schyliła się i wzięła je czule na ręce.
- Wiesz, kim jestem - odparła. - Znasz tę osobę, która jest we mnie, a nie tę, którą znają wszyscy. Powiedziałeś, że wtedy w namiocie nasze dusze dotykały się, ja w to wierzę. Chciałabym tylko...
Nie mogła powstrzymać łez. Chuck gestem pocieszenia ujął ją za ramiona.
- Co byś chciała? - spytał, choć bał się odpowiedzi.
- Chciałabym, żebyśmy mogli odciąć się od przeszłości, od tamtej nocy zaczęli liczyć życie od nowa.
Uniósł jej podbródek ku swej twarzy.
- Jeśli mnie kochasz, możemy to zrobić.
- Niczego nie rozumiesz? Nawet gdybyśmy bardzo chcieli, nie odetniemy się od przeszłości. Moje zdjęcie w gazecie jest najlepszym dowodem.
- To nie ma znaczenia, dopóki się kochamy. Nie jesteś odpowiedzialna za to, co zrobił twój ojciec.
Cassaundra powstrzymywała napływ łez.
- Nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Miałeś takie wspaniałe życie. Byłeś szczęśliwy i zadowolony, gdy cię spotkałam. Nigdy nie miałam zamiaru cię zranić.
- Zaczynam rozumieć - wypuścił ją z objęć. - To była tylko gra, a teraz zabawa się skończyła, więc wycofujesz się rakiem. Zatem do widzenia i życzę szczęścia, Cassaundro Snow. Wracaj do Nowego Jorku i wyśmiewaj się z tego, jak ci się udało wszystkich - a zwłaszcza mnie - zrobić w konia.
- Nie możesz tak o mnie myśleć - odparła sztywniejąc. Rozpaczliwie podtrzymywał w sobie tę złość, którą żywił i która chroniła go przed zranieniem.
- Nie mogę? Bo jesteś Cassaundrą Snow? To, co myślę, jest i tak znacznie lepsze od tego, co cała Ameryka myśli o tobie i o twej rodzinie.
- Bo cię kocham - powiedziała ze ściśniętym gardłem.
- Widocznie nie dosyć. Gdy mi to mówisz, słyszę: „Żegnaj”.
- Kocham cię zbyt mocno, by patrzeć, jak cierpisz. Możemy zapomnieć o przeszłości, ale przeszłość nie zapomni o nas. Wcześniej czy później pożałujesz, że mnie pokochałeś i będziesz mnie nienawidził za to, że wciągnęłam cię w to wszystko. Jeśli zerwiemy ze sobą teraz, może będziesz mnie nienawidził trochę mniej. Póki jeszcze jest między nami pięknie, może zachowamy w sercach trochę tego piękna.
- Nie musimy zadowalać się wspomnieniami. Pokonamy wszystkie trudności.
- Chuck, wiem, że mi nie wierzysz, ale z moją przeszłością nigdy się nie uporasz. Nie wątpię, że dałbyś sobie radę z agresywnym mężem, prokuratorem, a nawet z gangsterami, i z potyczki wyszedłbyś nietknięty. Ale moja przeszłość cię zrujnuje, a potem zrujnuje także nas oboje.
- Nie doceniasz mnie - odparł, zanurzając palce w jej włosach i przytulając do siebie.
- Wiem, jaki jesteś szlachetny, dumny i silny. Dlatego łatwo cię zranić. Nie mogłabym żyć ze świadomością, że przez swój egoizm do tego dopuściłam.
- Zła sława nie trwa długo i nie rozumiem, jak...
Odsunęła się od niego i popatrzyła prosto w twarz.
- Nie mógłbyś na przykład uprawiać swego zawodu. Nawet gdybyś próbował. Traktowano by cię niechętnie. Byłbyś osobą publiczną i niezależnie od tego, co byś robił, twoje osiągnięcia mierzono by uwzględniając to, że jesteś związany z rodem Snowów. Masz zbyt wiele dumy, byś mógł zostać mężem swojej żony. Zbyt wiele siły.
Schwycił ją mocniej za łokieć.
- Nie obawiam się oddać cząstki siebie, by zostać mężem Cassaundry Snow, jeśli ty nie obawiasz się oddać cząstki Cassaundry Snow, by stać się Sandy Granger.
- Nie wiesz, co mówisz. - Po policzkach zaczęła jej płynąć nowa fala łez.
Chuck wyjął delikatnie Babe z jej rąk i postawił kotkę na podłodze. Potem mocno przycisnął Cassaundrę do siebie. Czuł, jak jej ręce rozpaczliwie go obejmują.
- Wiem, że cię kocham, i że nasze dusze są sobie bliskie. Wolę raczej spróbować i ponieść porażkę, niż żyć ze świadomością, że poddaliśmy się, nawet nie podejmując próby. Jestem pewien, że moje życie z tobą nigdy nie będzie tak puste i beznadziejne, jak życie spędzone bez ciebie.
Cassaundra przylgnęła do niego. Zapomniała o wszystkim, gdy ciało Chucka, ciepłe i silne, przywarło do jej ciała. Słuchała mocnego bicia jego serca i zapomniała o swych niepokojach. Rzeczywistość ograniczała się tylko do tego mężczyzny z krwi i kości, trzymającego ją w ramionach.
- Odkryłem przed tobą swoją duszę. - Głos Chucka dudnił w piersi. - Sandy, powiedz coś, proszę.
- Nasze dusze muszą się teraz znowu dotknąć. - Odchyliła głowę i spojrzała mu w twarz. W oczach błyszczały jej łzy. - Nie ma przeszłości ani przyszłości. Tylko my dwoje i teraźniejszość.
Pochylił nad nią głowę i zamknął jej usta gorącym pocałunkiem. Uniósł ją do góry i zaniósł do sypialni. Spleceni ramionami zapadli się w łóżko.
Kochali się powoli i czule, jakby ich nieśpieszne ciała chciały wykazać, że czas jest im przychylny. Potem leżeli zetknięci głowami, dzieląc się swą radością i usiłując ją zachować w pamięci na burzliwą przyszłość. Milczeli. Dopiero gdy Babe mokrym nosem musnęła Chucka w ucho, powiedział:
- Przyznajesz się do tej puchatej kuli?
- Cieszę się, że ją mam.
- Czy to naprawdę pierwsze zwierzę, jakie hodujesz?
- Tak.
Po chwili milczenia zapytał:
- Powiedziałaś przedtem, że uciekłaś. Przed czym?
- Głównie przed samotnością. I przed bezustanną etykietą. Nawet służba nosiła mundury. Mój ojciec był zawsze osobą powszechnie znaną, zresztą z własnego wyboru, gdyż czuł, że poklask stanowi pożywkę dla talentu i zmusza go do utrzymywania świetnej formy. Wszędzie więc jeździliśmy limuzyną o przyciemnionych szybach. Najgorzej było po śmierci Brianny. Wtedy fotoreporterzy czatowali przy bramie jak sępy.
- A twój ojciec?
Odpowiedziała dopiero po chwili, starannie dobierając słowa.
- Miał niezwykły talent i podporządkował mu się całkowicie. Poświęcenie dla sztuki nadawało barwy całemu jego życiu i życiu osób z jego otoczenia. Robił wszystko z wielką pasją i czasami był przez to mało elastyczny.
Chuck położył się na boku i patrzył na Cassaundrę, gładząc ją po ramieniu.
- To brzmi jak cytat z notatki prasowej.
- Wszystko na nasz temat brzmiało jak cytat z notatki prasowej - odrzekła smutno. - Chyba dlatego zawsze miałam wrażenie, że moje życie nie jest rzeczywiste, i tęskniłam do... - nie dokończyła. - Muszę przyznać, że ojciec chronił mnie przed tym, co w jego życiu było publiczne, nawet wtedy, gdy romansował z Brianną. W końcu jednak nie był w stanie ochronić nawet samego siebie. Umarł na oczach fotoreporterów, tak jak żył na oczach fotoreporterów. - Westchnęła. - Gdybym mogła, zaoszczędziłabym mu tego.
- Czy on cię kochał? - spytał Chuck.
- Był geniuszem. Kochał mnie tak, jak potrafił, ale jako geniusz miał wymagania. Miał wielką nadzieję, że odziedziczę po nim talent, który będzie nadal żył we mnie. - Zaczerpnęła głęboko powietrza. - Spotkało go duże rozczarowanie, gdy okazało się, że nie mam talentu do muzyki, ale ja przyjęłam to z ulgą. Wprawdzie chciałam i starałam się go zadowolić, ale nie odziedziczyłam również pasji do muzyki. Talent i usposobienie dziedziczy się w co drugim pokoleniu, a moja pasja pochodzi od dziadka z linii matki. I jest to literatura.
- Czy on kiedykolwiek cię przytulił? Czy pocieszał, gdy spotkało cię w dzieciństwie jakieś niepowodzenie?
- Mimo swych namiętności, nie był człowiekiem wylewnym. Nie rozumiał dzieci. Kiedy patrzę z dzisiejszej perspektywy, rozumiem, że nigdy nie pozwolono mi być dzieckiem. Jest w tym sprzeczność, bo również nigdy nie pozwolono mi dorosnąć. Dlatego czułam, że muszę uciec.
Nieświadomie przysunęli się blisko siebie, Cassaundra złożyła głowę w zagięciu jego ramienia.
- Mówiliśmy dziś o małżeństwie.
- Czy to cię zaskoczyło? - spytała.
- Zaskoczyło mnie, że mówiliśmy o tym głośno, a teraz z niecierpliwością czekam, aż to się stanie. Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, jak to będzie wyglądać?
- Nie ty jedyny masz marzenia - odparła z uśmiechem, choć Chuck nie mógł widzieć jej twarzy. - Wyśniłam cię, zanim jeszcze cię spotkałam.
- Marzenia o księciu z bajki - rzekł kwaśno.
- Nigdy nie lubiłam być księżniczką, więc nigdy nie marzyłam o księciu z bajki. Zwykle dziewczyny marzą o książętach, ja marzyłam o zwykłym mężczyźnie. - Oparła się na łokciu i spojrzała mu w twarz. - Wszedłeś do barku i próbowałeś mnie naciągnąć na hot doga. Czy wiesz, jakie to było wspaniałe?
- Zaczynam rozumieć.
- Gdy uśmiechnąłeś się czarująco i powiedziałeś, że nie masz pieniędzy, stałeś się ucieleśnieniem moich marzeń. Czułam, że wprowadzasz mnie w społeczność zwykłych ludzi. - Zaschło jej nagle w gardle. - Chuck, proszę, odejdź, dopóki masz jeszcze szansę. Jesteś wspaniałym człowiekiem i moje marzenia mogą cię zrujnować. Uciekaj, dopóki nie jest za późno.
- Nigdy cię nie opuszczę, chyba że sama tego zechcesz - rzekł, zbliżając do jej twarzy swą twarz. - Popatrz mi w oczy i powiedz, że mnie nie kochasz, a zniknę natychmiast.
Łzy potoczyły się po jej skroniach i wsiąkały we włosy.
- Gdybym miała siłę, powiedziałabym to dla twego dobra. Ale jestem tylko człowiekiem - ciągnęła załamanym głosem - i kocham cię. Nie jestem na tyle mocna ani altruistyczna, by temu zaprzeczać.
- Powiedz mi więc prawdę - poprosił.
W jej pełnym oddania pocałunku znalazł potwierdzenie wszystkiego, na co czekał.
ROZDZIAŁ 13
„Drogi Sloanie!
Wracam do Nowego Jorku pod pozorem dopełnienia formalności związanych z przekazaniem posiadłości na rzecz konserwatorium. Prawdę mówiąc, muszę spędzić kilka dni w krainie Cassaundry Snow i spróbować pogodzić tę osobę, którą dawniej byłam, z kobietą, którą się stałam. Prawdziwy Mężczyzna poprosił mnie o rękę i mam ochotę się zgodzić, ale boję się o niego. Przeraża mnie prostota tego wszystkiego. Jakże miłość może być taka prosta? Słyszałeś o czymś takim jak strach przed sukcesem? Ja czuję strach przed szczęściem i obawę, że tak łatwo je osiągnąć.
Zaprosiłam go do Nowego Jorku, żeby mógł się przekonać, co go czeka, dopóki jeszcze może się bez uszczerbku wycofać. Musimy dać mu pokaz tego wszystkiego.
Serdeczności. Cassaundra”
Następnego dnia po tym, jak rozmawiali o małżeństwie, Cassaundra oznajmiła, że musi wrócić do Nowego Jorku.
- Oczywiście tylko na krótko - dodała, poznając z wyrazu twarzy Chucka, że zamierza gorąco zaprotestować. - Mam zaległości w pracy papierkowej związanej z przekazaniem posiadłości oraz kilka innych spraw. Muszę dopilnować, by wszystkie osobiste rzeczy zostały przeniesione do wyznaczonych pomieszczeń.
Chuck potaknął, starając się nie pokazać po sobie dręczącej go obawy. Znał już dobrze Cassaundrę i, wyczuwając pewne wahanie w jej zachowaniu, zrozumiał, że nie mówi mu wszystkiego do końca.
Zamilkła, sącząc wino.
- Myślę, że nadszedł czas, bym wróciła - rzekła wreszcie. - Moja nieobecność nie była zbyt długa, ale bardzo się przez ten czas zmieniłam. Muszę wrócić i z nowego punktu widzenia ocenić, czy rzeczywiście zmieniłam się tak, jak sądzę.
Tym razem Chuckowi trudniej było niedbale przytaknąć i nie zwracać uwagi na to, że żołądek ściska mu się ze strachu. Czy powrót do Nowego Jorku to dla Cassaundry pretekst, by dać mu do zrozumienia, że ich związek to pomyłka? Jeśli tak, nie miał zamiaru dać się na to nabrać.
- Chciałabym, żebyś mnie tam odwiedził. Myślę, te to ważne, byś się rozejrzał i wyrobił sobie pogląd...
- Pojadę do Nowego Jorku, ale jeśli masz zamiar mnie wystraszyć, nie uda ci się.
- Wcale nie miałam takiego zamiaru. Chciałabym tylko, żebyś zobaczył, jak tam jest. - Westchnęła znużona. - Moje życie bardzo się zmienia. W pewnym momencie mogę potrzebować twojego wsparcia.
- Czy tak za tym wszystkim tęskniłaś? - zapytał z nie ukrywaną obawą.
- Nie - zapewniła. - Wcale za tym nie tęskniłam, a jeśli już, to w taki sposób, w jaki tęskni się za bólem głowy, gdy minie. Nigdy już nie będę Cassaundrą Snow, dziedziczką fortuny, córką mistrza i dobrze zapowiadającym się wydawcą. Nie chcę żyć tak jak ona. Ale również nie mogę stać się zupełnie kimś innym. Jeśli postanowimy się, pobrać...
- To znaczy, jeśli ty przestaniesz się wycofywać i zgodzisz wyjść za mnie.
- Jeśli postanowimy się pobrać - ciągnęła, jakby go nie słyszała - obydwoje będziemy zmuszeni do kompromisu. Im lepiej się zrozumiemy, tym łatwiej osiągniemy ten kompromis. - Położyła mu błagalnie rękę na ramieniu. - Widziałam twoje życie, brałam w nim udział. Teraz chciałabym, byś zobaczył, jakie życie pozostawiłam za sobą.
- Wybrała pani kostium niebieski czy w kolorze burgunda?
- Niebieski - odparła Cassaundra, odwracając się do Aggie.
- A kapelusz?
- Myślę, że obędę się dziś bez kapelusza.
- Och! - Usta Aggie ułożyły się w doskonałe koło. Wyjęła kostium z szafy i oczyściła go z jakiegoś pyłku. - Czy dobrze się pani czuje? Chyba nie jest pani dziś w najlepszej formie?
- Po powrocie czuję się nieco zagubiona.
- Wyobrażam to sobie. Ładnie odrosły pani włosy.
- Owszem. - Cassaundra odruchowo wzburzyła ręką fryzurę. - Poproszę chyba Lulu, żeby mi je obcięła. Aggie?
- Słucham panią.
- Czy myślisz, że odpowiadałoby ci życie na Florydzie?
- Na Florydzie?
- W stanie Floryda.
- Na stałe?
Cassaundra przytaknęła.
- Och, proszę pani, sama nie wiem. To tak daleko. A poza tym mam tu chłopaka.
- Rozumiem. - Cassaundra uśmiechnęła się. - Rozumiem doskonale.
Chuck po raz pierwszy w życiu leciał pierwszą klasą. Musiał przyznać, że ma to swoje zalety. Wysiadając nie musiał tłoczyć się z pasażerami z klasy turystycznej. Od dawna nie widział Cassaundry i wdzięczny był za każdą zyskaną minutę. Rozstali się niecały tydzień temu, ale miał wrażenie, że było to znacznie dawniej.
- Pan Granger?
Odwrócił się i zobaczył krępego mężczyznę w liberii.
- Jestem Joseph, kierowca panny Snow. Poprosiła mnie, bym po pana wyjechał. Czy mogę wziąć pańską torbę?
- Sam będę ją niósł - odparł Chuck, mocniej chwytając za pasek torby.
- Proszę więc tędy.
Joseph poprowadził go do czarnej, lśniącej, wypolerowanej limuzyny. Chuck stwierdził ze zdziwieniem, że w środku siedzi jakiś mężczyzna. Siwowłosy, w nienagannym, klasycznym garniturze, roztaczał wokół siebie aurę spokojnej mądrości. Chuck usiadł naprzeciw niego i mężczyzna wyciągnął na powitanie rękę.
- Pan Granger? Jestem Sloan Garrick, przyjaciel Cassaundry.
- Wspominała mi o panu - rzekł Chuck, wymieniając uścisk. - To chyba pan recenzuje książkę mojej znajomej z kółka literackiego.
- Tak. Poleciłem mojej sekretarce, by miała ją na uwadze. Cassaundra wyrażała się o niej bardzo entuzjastycznie.
Chuck poruszył się niecierpliwie na eleganckim siedzeniu.
- Gdzie jest Sandy? - zapytał.
- Cały dzień ma obowiązki w posiadłości i prosiła, bym w jej imieniu pana przywitał. Sądziła, że może zechce pan zwiedzić wydawnictwo.
- Tak, to z pewnością może być ciekawe.
- Jeśli wolałby pan zwiedzić co innego - na przykład giełdę albo Statuę Wolności - można to zorganizować.
- Chciałbym zobaczyć wydawnictwo - odparł Chuck. - Opowiem o tym na spotkaniu kółka literackiego.
Sloan spojrzał na zegarek.
- Już południe. Najpierw zjemy obiad w moim klubie. Klub Sloana - biblioteka, skórzane meble - przypominał dekoracje do filmu „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”. Usiedli przy niewielkim, okrągłym stole z drewna czereśniowego. Gdy zamówili potrawy i sączyli aperitif, Sloan przyglądał się siedzącemu naprzeciw Chuckowi.
- Cassaundra powiedziała mi, że kolekcjonuje pan karty baseballowe.
- Rozumiem, że panu zawdzięczam znalezienie Joe'ego DiMaggio. Dziękuję.
- Wykonałem po prostu jeden telefon - wyjaśnił Sloan. - Czy karta była w dobrym stanie, tak jak mnie zapewniono?
- Tak. Oniemiałem, gdy ją zobaczyłem.
- Rozumiem - zaśmiał się krótko Sloan. - Cała historia jest dość zabawna. W stylu O. Henry'ego, nie sądzi pan? Gdy usłyszałem cenę katalogową tej karty, sądziłem, że Cassaundra wie, ile ją to będzie kosztować. Powiedziała mi, że nawet nie ubezpieczyła jej przed wysłaniem. Sądziła, że to kwestia trzech czy czterech dolarów, tak jak te, które pan kupił na, o ile dobrze zrozumiałem, pchlim targu?
- Tak, proszę pana - odpowiedział Chuck z wystudiowaną grzecznością. Ten Sloan zachowywał się bardzo uprzejmie, ale Chuck przeleciał dwa tysiące kilometrów, aby zobaczyć się z Sandy, irytowała go więc zmiana programu.
Zapanowała niezręczna cisza. Kelner przyniósł sałatkę Cobba i gdy goście ją zjedli, zabrał puste półmiski i podał kawę.
Sloan odchrząknął i Chuck popatrzył na niego wyczekująco.
- Cassaundra jest dla mnie kimś wyjątkowym - powiedział Sloan. - Gdy po wojnie zacząłem pracować w Quill, jej dziadek wprowadzał mnie w tajniki zawodu. Matka Cassaundry była silnie związana ze swym ojcem, więc miałem okazję obserwować, jak dorastała. Gdy urodziła się Cassaundra, było to dla mnie takie samo przeżycie jak dla Nathana.
Pociągnął łyk kawy.
- Cieszyłem się, gdy Cassaundra postanowiła podjąć pracę w Quill - ciągnął. - Pod wieloma względami przypomina swą matkę. Alexandra również miała wielki szacunek dla literatury. Zostałaby znakomitym wydawcą, gdyby nie zrezygnowała z kariery, by służyć wsparciem Williamowi. Była jego rzecznikiem prasowym. Wszyscy byliśmy zdruzgotani, gdy umarła w tak młodym wieku.
- Jak to się stało?
- Wypadek samochodowy. Wracała sama do domu w nocy. Myślę, że dlatego William nigdy nie pozwalał Cassaundrze nauczyć się prowadzenia samochodu.
- Ile lat miała wtedy Cassaundra?
- Niecałe dwa.
Tyle, ile Aaron, pomyślał Chuck.
- Czuję w stosunku do niej rodzicielską odpowiedzialność - ciągnął Sloan - ponieważ byłem związany z jej dziadkiem i matką. Dlatego poprosiłem niedawno, by pozwoliła mi chwilę z panem porozmawiać.
A więc to tak! - pomyślał Chuck.
- Wiem, co pan ma na myśli - powiedział. - Niech mi pan pozwoli, że pana wyręczę. Bardzo kocham Sandy i mam w stosunku do niej szczere zamiary. Poznałem ją, gdy pracowała w barku, i pokochałem, zanim dowiedziałem się o fortunie Snowów. Zapewniam pana, te zalety mi na niej, a nie na jej pieniądzach. Chcę się z nią ożenić.
Sloan uśmiechnął się tajemniczo.
- Rozumiem, dlaczego nazywa pana Prawdziwym Mężczyzną. Strzela pan prosto z biodra.
- Próbuję.
- Ja też spróbuję - powiedział Sloan. Powoli pił kawę, a potem odstawił filiżankę.
- Życie Cassaundry nie było, nazwijmy to, typowe dla Ameryki.
- Czy moglibyśmy to określić, te została wychowana na pozłacanej arenie cyrkowej wypełnionej pajacami?
Sloan nie dał się zbić z tropu.
- Jej życie było nietypowe i dlatego bardzo ceni sobie to, że pańskie życie jest, jak uważa, normalne. Bardzo się o pana martwi i obawia się, że nadmierna popularność rodziny Snowów niszcząco na nie podziała.
- Wiele czynników może podziałać niszcząco na życie człowieka - stwierdził Chuck. - Powiedziałbym, że miarą charakteru jest to, jak człowiek daje sobie radę z niszczącymi wpływami.
- A pan wierzy, że poradzi pan sobie z zainteresowaniem prasy?
- Wierzę, że Sandy i ja poradzimy z tym sobie razem.
- Jest pan inny niż mężczyźni, których znała dotychczas - rzekł Sloan.
- Jestem pewien, że z wyjątkiem mojego obecnego towarzysza nie znała mężczyzny, który choć trochę troszczyłby się o nią.
- Przyznaję panu rację. Było tak zwłaszcza po śmierci jej dziadka. Myślę, że byłby pan bardzo dobry dla Cassaundry - dodał Sloan po chwili zamyślenia.
Chuck miał właśnie pociągnąć łyk kawy. Uniósł w kierunku Sloana filiżankę takim gestem, jakby wznosił toast.
- Zgadzam się z panem z całego serca - powiedział.
- Jest pan bardzo elokwentny - odparł Sloan. - Obawy Cassaundry są uzasadnione i musi je pan wziąć pod uwagę. Jest osobą publiczną, z własnej czy nie z własnej woli. Gdy rozejdzie się wiadomość, że pracowała w barku w Orlando, a proszę mi wierzyć, że się rozejdzie, a pan i Cassaundra będziecie wciąż zakochani, stanie pan pośrodku areny w tym cyrku, w którym ona zawsze żyła. Czy zastanawiał się pan, jak poradzi pan sobie ze wszystkimi plotkami?
- Załatwię je po kolei.
- Jak długo będzie pan w stanie po ślubie z Cassaundrą uprawiać swój zawód, mając reporterów depczących panu wszędzie po piętach? Czy rzeczywiście uda się panu pracować w dziennikarstwie, gdy pan sam stanie się większą sensacją, niż ta, którą pan opracowuje?
- Nie wierzę, żebym był interesujący dla prasy na tyle długo, by zniszczyło to całą moją karierę. A nawet jeśli, są inne formy pisarstwa, które mogę uprawiać.
- Ach, tak. Powieści sensacyjne. Wie pan, ilu osobom udaje się coś opublikować?
- Jednak pisarze jakoś się przebijają, jeśli są dobrzy i uparci.
- Może pan próbować całymi latami, zanim sprzeda pan jakąś książkę. Chyba że wykorzysta pan pozycję Cassaundry. Ale jeśli pan to zrobi, zawsze pozostaną panu wątpliwości, czy to pańska książka byle tak dobra, czy też wydawnictwo postanowiło wciągnąć pana do współpracy, bo dla celów komercyjnych chciało mieć męża Cassaundry Snow na liście autorów. Nawet jeśli nie skorzysta pan z jej kontaktów, zawsze będzie się pan zastanawiał, czy pańskie powiązania z rodziną Snowów miały wpływ na decyzję wydawcy. Czy jest pan gotów przejść przez życie z tego rodzaju stałą niepewnością, podcinającą pańską samoocenę?
- Do diabła! - powiedział Chuck, starając się nie podnosić głosu. - Kocham ją. Ona mnie kocha. Wszystko inne się nie liczy.
- Skoro pan tak mówi - stwierdził Sloan sceptycznie.
ROZDZIAŁ 14
Chuck przyjechał ze Sloanem do posiadłości Snowów. Musiał przyznać, że dom i otaczające go tereny działają rzeczywiście trochę onieśmielająco. W przezwyciężeniu tego uczucia wcale mu nie pomogło to, że został powitany w drzwiach przez pokojówkę w służbowym stroju, która zaprowadziła go do biblioteki większej niż jego własne mieszkanie. Zastał tam Cassaundrę rozmawiającą z trzema mężczyznami w średnim wieku, ubranymi w wytworne garnitury.
Cassaundra miała na sobie skromny kostium. Włosy gładko zaczesała i ściągnęła z tyłu w ciasny kok. Przypominała, pomyślał Chuck, bardziej tę Cassaundrę Snow, o jakiej czytał, zimną i powściągliwą, niż Sandy Grand, którą poznał w barku. Ale gdy się uśmiechnęła, zrozumiał, że ubranie, otoczenie i nazwisko wcale się nie liczą. Odpowiedział jej uśmiechem, który prawdopodobnie był trochę cielęcy, lecz nic sobie z tego nie robił, że pajace w garniturach zorientują się, iż jest w niej szaleńczo zakochany.
Cassaundra podeszła do nich po miękkim dywanie, który tłumił kroki. Cmoknęła Sloana w policzek. Gdy zwróciła się do Chucka, dostrzegł lekki strach w jej oczach. Zaskoczyło go, że jest równie zdenerwowana, jak on sam.
- Cześć, Złotowłosa - powiedział cicho.
Cmoknięcie w policzek przerodziło się w czuły uścisk, gdy Cassaundra zarzuciła mu ręce na szyję.
- Kocham cię - wyszeptała mu do ucha, a potem poprowadziła w głąb pokoju i przedstawiła adwokatom, z którymi przedtem się naradzała.
Adwokaci schowali swe papiery do teczek, rozległ się szczęk zatrzaskiwanych zamków i panowie wyszli rządkiem z pokoju, co nasunęło Chuckowi skojarzenie ze stadem maszerujących kaczek.
- Tak się cieszę, że cię widzę - powiedziała, gdy Chuck usiadł obok niej. - Wydawało mi się, że dzisiejszy dzień nigdy się nie skończy. Nie wyobrażasz sobie, ile papierkowej pracy związanej jest z przekazaniem posiadłości! Oprowadzę Chucka. Pójdziesz z nami? - zwróciła się do Sloana.
- Raczej nie - odparł Sloan. - Też miałem wypełniony dzień. Zostanę tu i przeczytam gazetę, jeśli pozwolisz.
Ledwie zamknęli za sobą drzwi biblioteki, Chuck wziął ją w ramiona i zaczął całować, ale wywinęła mu się.
- Służba - powiedziała, poprawiając żakiet. - Doprowadzają mnie do szaleństwa - dodała szeptem. - Wystarczy, że kichnę w łazience, a już ktoś podsuwa mi chusteczkę.
Parter domu składał się z holu wejściowego, biblioteki, jadalni, kuchni, która wielkością nie ustępowała kuchniom w nowoczesnych restauracjach, i sali balowej zmienionej przez Williama Snowa w salę koncertową.
Chuckowi nie udało się rozszyfrować, w jakim nastroju jest Cassaundra, gdy przesuwała dłońmi po błyszczącym fortepianie.
- W młodości spędziłam tu wiele godzin. - Zamilkła na chwilę. - Chodź. Dopóki jeszcze jest słońce, chcę pokazać ci park.
Z tyłu dworku wokół sztucznego, wyłożonego płytkami jeziora z fontannami w kształcie amorków, rozciągał się dobrze utrzymany ogród.
- Kiedyś mieliśmy łabędzie - wyjaśniła Cassaundra. - Ale były nieporządne i miały nieprzyjemny charakter, więc ojciec kazał je usunąć. Próbowaliśmy również hodować pawie, ale upiornie skrzeczały i ciągłe wskakiwały na dach. Rozumiesz więc, dlaczego tak bardzo chciałam mieć jakieś zwierzę.
- Gdzie jest Babe?
- W małym domku, gdzie będziemy nocować. Kucharz przygotuje tam dla nas kolację. Trzymamy tu teraz minimalną liczbę służby, bo wkrótce zaczną się prace adaptacyjne.
Za jeziorem rozciągały się trawniki zieleniejące właśnie po długiej zimie. Wśród bezlistnych szkieletów drzew wiła się ścieżka.
- Prowadzi ku rzece - wyjaśniła Cassaundra. - To jakieś pół kilometra stąd.
Przebiegli zadrzewioną przestrzeń w kierunku skarpy i znaleźli się na rzadko porośniętym ugorze.
- Znacznie ładniej zrobi się tu późną wiosną. Ale w pobliżu brzegu zawsze jest trochę pusto. - Zbliżyli się do skarpy. - Zobaczysz teraz, dlaczego Hudson nazywają amerykańskim Renem.
Widok był wspaniały: strome brzegi po obu stronach i płynąca daleko w dole rzeka.
- Niektórzy mówią, że mój ojciec najpierw zobaczył tę posiadłość, a potem, żeby ją kupić, ożenił się z moją matką. Czasami marzę sobie, że gdyby żyła dłużej, mogłabym przekonać się, czy ją kochał.
- Sloan sądzi, że chyba tak - powiedział Chuck, a gdy Cassaundra spojrzała na niego zdziwiona, dodał: - Stwierdził również, że matka była bardzo oddana twemu ojcu.
Cassaundra popatrzyła w dół urwiska.
- Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdyby matka żyła, i czy ojciec byłby wtedy inny. Musiał wiele wycierpieć. Sądziliśmy, że z powodu swego talentu, ale czasami przypuszczam, że doskwierała mu samotność.
Chuck położył ręce na jej ramionach, zmuszając, by spojrzała mu w twarz.
- Wyjdziesz za mnie?
Objęła go i położyła mu głowę na piersiach.
- Miałam nadzieję, że powtórnie poprosisz mnie o rękę. Tak, wyjdę za ciebie.
Przycisnął ją mocniej, czując wielką ulgę.
- Byłam zdezorientowana. Chodziłam z kąta w kąt. Gdy tylko przyleciałam do Nowego Jorku, zaczęłam żałować, że przed wyjazdem z Orlando nie wyraziłam zgody. Miałam obawy, że się rozmyślisz.
- Tak słabo ufasz naszej miłości?
- Teraz już nie. Och, Chuck, masz rację. Nic nam nie może przeszkodzić, chyba że my sami. Znajdźmy sobie dom nad jeziorem i stwórzmy nasz własny świat.
- Pomożesz mi przy mojej powieści?
- Tak. Jeśli ty pokażesz mi, jak robi się dokładki.
- Umowa stoi - powiedział.
Przypieczętowali ją pocałunkiem.
Potem, w limuzynie, Sloan otworzył szampana, by wznieść toast za ich rychłe małżeństwo.
- Uważam, że powinniście szybko się pobrać, zanim prasa opublikuje wiadomość o tym, że Cassaundra pracowała w barku. Potem należy wydać komunikat.
- Myślałem o tym - rzekł Chuck. - Sandy tak się tym przejmowała, że opracowałem plan awaryjny.
- Plan awaryjny? - spytała Cassaundra.
- Na wypadek, gdybyś próbowała mi uciec. Otóż uważam, że najprostszym sposobem na uciszenie sensacyjnej historii jest opowiedzenie jej samemu.
Sloan nastawił ucha.
- Wzięło się to z teorii Andy Warhola, że każdy ma swój „kwadrans sławy”. Musimy po prostu przetrzymać nasz kwadrans sławy, a potem będziemy wolni.
- Niezupełnie rozumiem - przyznała Cassaundra. - Proponujesz, żebyśmy sami starali się o rozgłos w prasie?
- Niezupełnie. Sądzę, że znacznie większą kontrolę nad całą historią będziemy mieć wówczas, gdy napiszemy ją sami. Ja potrafię pisać, ty skończyłaś uniwersytet. Napiszmy opowieść, jakiej się domagają. Powiedzmy: opowieści. Sprawozdanie w pierwszej osobie o twej ucieczce do normalnej Ameryki i opis naszej znajomości. Gdy opublikujemy naszą wersję, pojawi się mnóstwo artykułów na nasz temat, a potem przesycenie tematem.
- Nie wiem - powątpiewała Cassaundra. - Opowiadać wszystkim o sprawach osobistych...
- Nie mam na myśli konferencji prasowej ani szczegółowych raportów na temat naszej miłości - powiedział Chuck. - To byłaby nasza wersja. Opowiedzielibyśmy ją po naszemu, a potem odmówili udzielania wywiadów.
- To może zadziałać, Cassaundro - stwierdził Sloan. - Nie będziesz mogła wiecznie się ukrywać i nie unikniesz wścibstwa prasy, ale uzyskasz przynajmniej pewną kontrolę.
- Zaufaj mi - prosił Chuck. - Przynajmniej jeden raz mi zaufaj. Znam dobrze prasę i wiem, że szum wokół pewnych spraw trwa krótko. Jednodniowe wydarzenie, i pójdziemy w zapomnienie jak kostka Rubika. Nie ma nic nudniejszego dla czytelników niż szczęśliwe małżeństwo żyjące spokojnie na przedmieściu.
- Kiedy więc ślub? - spytał Sloan.
- Jak tylko napiszemy opowiadania i przygotujemy je do druku - odparł Chuck.
Podwieźli Sloana do jego mieszkania, a potem Cassaundra poleciła kierowcy, by krążył przez pewien czas po mieście.
- Nareszcie - westchnęła, zamykając ciemne okienko oddzielające ich od szofera.
Poluźniła Chuckowi krawat, rozpięła guzik koszuli i wsunęła palce na kark. Przesunęła się na jego kolana.
- Jak ciemne jest to okienko? - spytał.
- Bardzo ciemne. Wiesz, zawsze miałam takie fantazje...
- Jakie fantazje? - spytał, czując na piersiach pieszczotę jej języka.
- Kocham cię.
Gwałtownie, żarliwie przywarł do jej ust.
- Czy wspominałam ci - Cassaundra przesunęła ustami po jego szyi - że jako prezent ślubny załatwiam bilety na Mistrzostwa Świata?
- Co to są Mistrzostwa Świata? - wymamrotał Chuck, przyciągając znowu do siebie jej twarz.
Glenda Sanders
TEN PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA
Strona nr 4
Strona nr 3