GLENDA SANDERS
Ten
prawdziwy
mężczyzna
Harlequin
Toronto
•
Nowy Jork
•
Londyn
Amsterdam
•
Ateny
•
Budapeszt
•
Hamburg
Madryt
•
Mediolan
•
Paryż
•
Sydney
Sztokholm
•
Tokio
•
Warszawa
Glenda Sanders
Strona nr 2
Tytuł oryginału:
The All-American Male
Pierwsze wydanie:
Harlequin Books, 1989
Przełożyła:
Grażyna Staniewska
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 3
ROZDZIAŁ 1
– Nareszcie koniec – westchnęła Cassaundra. – Bogu dzięki.
Naprzeciw niej w limuzynie siedział Sloan Garrick, człowiek,
który przed trzydziestoma laty był protegowanym jej dziadka.
– Dobrze się dziś spisałaś, Cassaundro – powiedział, kładąc
rękę na jej dłoni. – Mowa żałobna była świetna: doskonałe
połączenie podziwu i wzruszenia.
Kiwnęła głową, przyjmując ten komplement, ale żadne z nich
już się nie odezwało. Szofer wiózł ich przez labirynt ulic
Manhattanu. Zahamował przed, wejściem wiodącym do dwóch
bliźniaczych wieżowców.
Sloan objął Cassaundrę pokrzepiającym gestem, gdy jechali
cichobieżną windą do apartamentów na szczycie.
– Chcesz się czegoś napić? Wina, sherry? – zapytał
troskliwie, gdy weszli do środka.
– Później. Teraz przebiorę się w coś wygodniejszego. Barek
jest pełny. Poczęstuj się. Zdejmij marynarkę i krawat, jeżeli
chcesz.
– Nie martw się o mnie – uspokoił ją Sloan.
Umrze w marynarce i krawacie, pomyślała Cassaundra idąc
do sypialni. Natychmiast pożałowała tej niesympatycznej myśli.
Sloan był wytworem swej epoki. Mężczyźni z jego środowiska
nosili garnitury i krawaty. To niewielkie przewinienie jak na
człowieka, który okazał się niezawodnym przyjacielem w
niezwykle ciężkim dla niej okresie. Gdy zaczęła pracować w
wydawnictwie dziadka, wprowadzał ją we wszystkie tajniki,
Glenda Sanders
Strona nr 4
pomagał zachować realizm i rozsądek. Nie zastąpił jej ojca, ale
stał się kochającą, aprobującą osobą, w przeciwieństwie do
tamtego.
W drzwiach sypialni pojawiła się Aggie.
– Czy pani czegoś potrzebuje?
– Przebiorę się. Nie mogę już znieść tego kostiumu.
– Weźmie pani kąpiel?
– Raczej prysznic. Nie będzie mi potrzebna pomoc.
– Tak, Proszę Pani.
Cassaundra patrzyła na młodą, dyplomatycznie obojętną
twarz Aggie i zastanawiała się, czy rani uczucia dziewczyny,
chcąc samodzielnie odkręcić kurek w łazience.
– Chyba nałożę batikowe kimono w maki. Gdybyś mogła je
wyjąć...
– Oczywiście, proszę Pani.
– To wszystko.
– Tak, proszę pani.
Cassaundra weszła do łazienki i odgrodziła się drzwiami od
reszty świata. Cudownie być samą! Warstwa po warstwie
zdejmowała ubranie, które nagle zaczęło ją dusić – filcowy
kapelusz przybrany piórami, ciemnoniebieski żakiet i spódnicę,
dobraną
kolorystycznie
jedwabną
bluzkę
z
wiązanym
kołnierzem.
Demonstracyjnie wybrała niebieski, nie zaś wymaganą
pogrzebową czerń. Gdyby tylko na to pozwoliła, związani z jej
ojcem specjaliści od reklamy wyreżyserowaliby pompatyczny
pogrzeb. Ale po raz pierwszy w życiu Cassaundra sama podjęła
decyzję i wymogła jej wykonanie. Nalegała, by pogrzeb odbył
się jedynie w obecności rodziny, a w miesiąc po nim
ogólnodostępna msza żałobna. Stamtąd właśnie wracała.
W kabinie prysznicowej puściła gorącą wodę, jakby mogło to
zmyć z niej smutek i paraliżujące odrętwienie, jakie czuła po
stracie ojca.
Kilka minut później, już bez makijażu, zawinęła się w miękki
ręcznik, zdjęła czepek i rozpuściła włosy – naturalne blond,
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 5
fachowo rozjaśnione, miękkimi fetami opadły na plecy.
Usiadła przy toaletce i posmarowała błyszczkiem usta. Potem
spojrzała na kobietę w lustrze – wystraszone oczy, wychudzone
policzki. Ukryła twarz w dłoniach i westchnęła przygnębiona.
Pozwoliła sobie na kilka zaledwie minut cichego żalu nad
sobą. Odrzuciła głowę, wzięła głęboki oddech i zmusiła się do
ubrania. Sloan czekał na dole, by pocieszyć ją w potrzebie.
Potrzeba, pomyślała czując, że zaczyna wpadać w histerię. Czy
wiesz, Sloan, czego potrzebuję? Bo ja z pewnością nie.
Sloan wstał i pozdrowił ją automatycznym, acz szczerym
uśmiechem.
– Widzę, że odświeżyłaś się, kochanie. Piję czystą szkocką.
Co ci podać?
– Białe wino – odparła Cassaundra.
Sloan podszedł do barku, nalał wina, wręczył Cassaundrze
kieliszek, po czym znowu usiadł.
– Twój ojciec byłby dziś z ciebie dumny – powiedział.
– Wątpię.
Cassaundra wielokrotnie zastanawiała się, czy ojciec w ogóle
przejmował się tym, co mówiła bądź robiła – oczywiście z
wyjątkiem przypadku, gdy nie dostała się do szkoły muzycznej
Juilliarda. Nigdy nie miała dość odwagi, by powiedzieć
sławnemu Williamowi Snowowi, iż poczuła ulgę na wieść, że
nie została przyjęta. Zawsze chciała studiować literaturę, ale on
sądził, że podjęła tę decyzję z braku czegoś lepszego.
– Rozmawiałem z nim kiedyś podczas przerwy w rozprawie –
odezwał się Sloan. – Zapytał mnie, czy widziałem, jak weszłaś
na salę rozpraw z głową do góry, całkowicie ignorując
reporterów? A potem stwierdził, że stałaś się damą. Był dumny,
Cassaundro. Widziałem dumę w jego oczach.
– Dziękuję, że mi to powiedziałeś – rzekła wzruszona. – I
poczekałeś, aż mi to będzie rozpaczliwie potrzebne.
– Dziś też byłaś dzielna – rzekł Sloan. – Wiem, co musiałaś
przezwyciężyć, by po tym wszystkim, co się stało, wstać i
Glenda Sanders
Strona nr 6
wygłosić mowę na jego cześć.
– Społeczeństwo miesiącami grzebało w życiu Snowa –
powiedziała Cassaundra. – Najwyższy czas, by usłyszeli o
szlachetniejszych cechach mego ojca. Nie był z pewnością ani
ś
więtym, ani wzorowym ojcem, ale był utalentowany i oddany
muzyce.
Dopiła jednym łykiem resztę wina. Przez kilka minut w
milczeniu wpatrywała się w pusty kieliszek.
– Nawet po tylu miesiącach ciągle zastanawiam się, dlaczego
to wszystko musiało się wydarzyć. Tak bez sensu, tak tragicznie
bez sensu.
– Nie wolno ci stale tego rozgrzebywać, Cassaundro. Nie
znajdziesz odpowiedzi.
– Nie znajdę odpowiedzi – zgodziła się. – Jedynie same
„gdyby”. Gdyby tylko nie wstydzili się przyznać, że z ich
małżeństwa nic nie wyszło, i mieli odwagę się rozstać. Gdyby
nie byli tacy wybuchowi i ambitni. Gdyby w tej szufladzie nie
było rewolweru. Skąd nabity rewolwer w szufladzie? – zapytała
retorycznie, zwracając się do Sloana. – Nigdy nawet z niego nie
strzelał. Dlaczego rewolwer akurat musiał tam leżeć, nabity i
gotów do strzału?
Sloan położył rękę na jej dłoni.
– Zwariujesz, jeśli będziesz to rozpamiętywać.
Cassaundra przymknęła oczy i westchnęła.
– Wiem, Sloan. Ale to wszystko było takie bezsensowne.
Brianna nigdy nie była dla mnie matką – Nie była nawet
przyjaciółką. Ale nie chciałam, żeby umarła. Zwłaszcza...
Głos jej się załamał, ale w myśli dodała: nie z pięknych,
utalentowanych rąk mego ojca. Nikt nie powinien umierać z ręki
człowieka zdolnego wyczarować z wielkiej orkiestry tak
wspaniałą muzykę.
– Nie możesz zmienić tego, co się stało – powiedział Sloan. –
Możesz jedynie zaakceptować to i żyć dalej.
Tak, zaakceptować. Nie miała wyboru. Brianna, piękna,
samolubna, kapryśna primadonna, umarła na podłodze sypialni,
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 7
którą dzieliła z ojcem Cassaundry. A Williama Snowa,
wrażliwego, równie impulsywnego maestro, aresztowali, pobrali
od niego odciski palców i zamknęli w celi z włóczęgami i
złodziejami. Na oczach światowej prasy został sądzony za
zabójstwo.
Cały naród wzdychał, gdy William Snow adorował Briannę
Blake. I cały naród uniósł się, gdy sąd orzekł, że jest winny jej
ś
mierci.
William Snow zasłabł na sali rozpraw po usłyszeniu wyroku:
winny. Świadectwo zgonu stwierdzało, że to atak serca, ale jego
serce pękło pod brzemieniem smutku, upokorzenia i wyrzutów
sumienia. Nigdy nie powinien był poślubić Brianny. Kochał ją
jednak z gwałtownością znaną tylko głupcom, i ta bezmyślna
namiętność zabiła ich oboje.
– Co teraz? – zapytał Sloan, znów gładząc dłoń Cassaundry.
– Chyba wrócę za biurko wydawcy.
– Brzmi to tak, jakbyś wracała do więzienia. Myślałem, że
jesteś zadowolona ze swojej pracy w Quill Publishing.
– Jestem zadowolona, Sloan. To znaczy – byłam. –
Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je z powolnym
westchnieniem. – Minie trochę czasu, zanim będę zdolna
odczuwać zadowolenie.
– Cenię twoją pracę, Cassaundro, ale nikt nie przykuwa cię
do biurka. Jesteś kobietą zamożną i w ogóle nie musisz
pracować.
– Wolę mój mały kącik w Quill niż tę wieżę z kości
słoniowej. W biurze przynajmniej czuję się pożyteczna. Chociaż
jestem prawnuczką założyciela, mam swój niewielki udział w
rozwoju wydawnictwa.
– Bez wątpienia. Ktoś, kto wylansował książkę odrzuconą
przez dwanaście domów wydawniczych, udowodnił swoje
kompetencje. Fakt, że jesteś prawnuczką Nathana Granda,
przydaje temu osiągnięciu nieco czaru i tajemniczości.
– Czar i tajemniczość? – rzekła z ironicznym uśmieszkiem. –
Kraty w więziennej celi! – dodała gorzko.
Glenda Sanders
Strona nr 8
Sloan wstał, podszedł do kominka i zaczął przyglądać się
płomieniom tańczącym na grubym polanie.
– Przypuśćmy, że mogłabyś robić to, co chcesz. Co byś
wybrała? – spytał z zadumą.
– Zniknęłabym. – Cassaundra po raz pierwszy w dniu
dzisiejszym uśmiechnęła się naprawdę szczerze. – Zniknęłabym,
a potem pojawiłabym się gdzieś jako zupełnie normalna osoba.
– Normalna osoba?
– Nie udawaj, że nie rozumiesz. Chodzi mi o taką osobę,
która nie jest spadkobierczynią jednej z największych fortun w
Ameryce. Osobę, której genialny ojciec nie zabił jej macochy,
która nie pracuje w wydawnictwie założonym przez jej
pradziadka. Chciałabym dokonać w życiu czegoś, co nie jest
oceniane wyłącznie na podstawie tego, kim jestem. Czy możesz
sobie wyobrazić, że jeśli chodzi o praktyczne życie jestem
całkowitą ignorantką? – spytała po chwili i gestem dłoni
uciszyła protest Sloana. – Wiem, wiem. Potrafię prawidłowo
trzymać widelec podczas oficjalnego obiadu i umiem
podtrzymać rozmowę na dowolny temat w czasie koktajlu. Ale
nie potrafię nawet prowadzić samochodu!
– Jestem pewien, że Joseph nauczyłby cię prowadzić twojego
bentleya – odparł Sloan sucho.
– Mówię serio – powiedziała tonem nie budzącym
wątpliwości. – Potrafię grać na flecie, harfie i fortepianie, ale
nigdy nie wrzucałam monety do grającej szafy. To takie
nieamerykańskie.
Jestem
nieamerykańska.
Jestem
nie...
nierealna! Cassaundra Snow to jakaś księżniczka z tragicznej
bajki, drukowanej w gazecie w odcinkach.
Sloan popatrzył jej uważnie prosto w twarz.
– Czego byś chciała, Cassaundro?
– Chciałabym... wydaje mi się, że chciałabym gdzieś uciec i
dorosnąć.
– Dorosnąć? Po tym wszystkim, co przeżyłaś? To i tak było
ponad siły zwykłego człowieka!
– Och, jestem silna. Opanowana. Potrafię sprostać sytuacji.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 9
Ale nigdy nie troszczyłam się o siebie. Nie musiałam. Ojciec
zawsze zabiegał o to, by ktoś się o mnie troszczył. – Coś
ś
cisnęło ją w gardle. – Aggie poczuła się dotknięta, gdy
stwierdziłam, że sama chcę włączyć prysznic.
Sloan objął ją i przez kilka minut Cassaundra wypłakiwała
się w jego ramionach.
– Ojciec ochraniał mnie, ale nie pozwolił mi dorosnąć.
Dlaczego? Powinnam była go zmusić, by mi pozwolił.
Sloan wyjął z kieszeni chusteczkę i podał ją Cassaundrze.
Wytarła policzki i nos i popatrzyła na niego nachmurzona.
Podeszła do kanapy i opadła na nią bezwładnie.
– Nigdy nie wypełniłam czeku. Nie wiem nawet, jak to się
robi.
– To całkiem proste – rzekł Sloan. – Prawie każdy może ci to
pokazać.
– Nie w tym rzecz, Sloan. Wiem, że mogę się nauczyć. Ale
już to powinnam umieć. Powinnam umieć prowadzić samochód,
wypełniać książeczkę czekową i robić tysiąc innych codziennych
rzeczy, które większość ludzi robi zupełnie naturalnie. Mam
stałą lożę w filharmonii i w operze, ale nigdy nie byłam na
koncercie rockowym... czy choćby na meczu baseballa.
– Chyba powinnaś się wreszcie wybrać.
– Na mecz baseballowy?
– Wszędzie, gdzie ci się spodoba. Powiedziałaś, że
chciałabyś uciec. Zatem zrób to, na co masz ochotę – ucieknij i
dorastaj! Rusz tam, gdzie mogłabyś przeżyć wiek młodzieńczy,
którego nie miałaś. Popełniaj błędy, padaj, a potem podnoś się
sama.
– Myślisz, że nie zrobiłabym tego, gdybym mogła?
– Cóż cię zatrzymuje?
– Dokąd mam uciec? – zapytała z goryczą. – Od kilku
miesięcy śledzą mnie kamery, dziennikarze, fotoreporterzy.
Każdy, kto ogląda telewizję, wie, jak wyglądam. Mogłabym
gdzieś się odizolować, ale właśnie chodzi mi o coś zupełnie
przeciwnego. Chcę być wśród ludzi, brać udział w prawdziwym
Glenda Sanders
Strona nr 10
ż
yciu, a nie chować się przed nim.
– Jesteś dość naiwna, Cassaundro. Czy nie zdajesz sobie
sprawy z tego, że można być wprawdzie podobnym do jakiejś
osoby, ale wcale nie wyglądać tak jak ona?
– Peruka i ciemne okulary? – spytała sarkastycznie.
– Nie sądzę, byś musiała posuwać się aż do tego. Twierdzisz,
ż
e ludzie wiedzą, jak wyglądasz. Ale co oni właściwie widzieli
na tych wszystkich fotografiach? Czy naprawdę sądzisz, że
widzieli ciebie? Patrzyli na włosy Veroniki Lalce, kapelusze na
specjalne zamówienie i kreacje od najlepszych projektantów.
Odrzuć te pozory, a przekonasz się, że zadziwiająco wiele kobiet
ma ładne, okrągłe twarze, podobne do twojej.
– Ale...
– Popieram twój projekt, Cassaundro. Jeśli chcesz zniknąć i
przeżyć przygodę – powodzenia! Czy też raczej: baw się dobrze.
– Naprawdę sądzisz, że mi się uda?
– Jeśli wszystko zostanie starannie zaplanowane, będziesz
mogła żyć incognito całymi miesiącami. Mogę zapowiedzieć
twój urlop i rozgłosić, że spędzisz dłuższe wakacje w Europie.
To powinno zmylić trop tej zgrai dziennikarzy i umożliwić ci
„normalne życie”.
– Mówisz serio? – spytała, jakby z obawą, czy może mu
wierzyć.
– A ty?
Nie odpowiedziała.
– Mogłabyś w tym czasie napisać książkę-autobiografię.
– O, nie! Koniec z „biedną małą bogaczką” – koniec!
– Ale nie koniec z Cassaundrą Snow. Z wielką pasją mówiłaś
o więzieniu w wieży z kości słoniowej. Weź się za to: uczucia,
emocje. Jesteś wydawcą. Nie muszę ci mówić, jak napisać dobrą
książkę.
Cassaundra uważnie słuchała przemówienia Sloana.
– Twoja historia będzie się dobrze sprzedawać. Czytelnicy
chcą wiedzieć wszystko o rodzinie Snowów.
– To byłoby brutalne wtargnięcie w życie osobiste.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 11
– Mogłabyś opowiedzieć wydarzenia ze swojej perspektywy
– powiedział Sloan. – Pokazać je z własnego punktu widzenia.
Sprostować błędne mniemania.
– Nie mam jeszcze zdania na temat ewentualnej książki –
odrzekła Cassaundra. – Ale chcę... nalej mi jeszcze wina... nim
się rozkleję, chcę wypić za mój nadchodzący wiek młodzieńczy.
W sypialni Aggie przygotowywała łóżko do spania.
– Jest gotowe, proszę pani. Czy mam przynieść coś z kuchni,
zanim się pani położy?
– Nie, Aggie. Jestem zmęczona. To już wszystko na dzisiaj.
– Proszę pani... – zaczęła Aggie nieśmiało. – Słucham cię,
Aggie.
– Mam nadzieję, że dzisiejszy dzień nie był dla pani zbyt
uciążliwy.
– Nie. Dziękuję ci, Aggie.
Cassaundra gotowa była się rozpłakać z powodu okazanej jej
troski.
– Zatem dobranoc, proszę pani.
– Dobranoc. – Cassaundra spojrzała na dziewczynę uważniej.
– Aggie, zmieniłaś uczesanie.
– Obcięłam włosy – wyjaśniła Aggie.
– Ładna fryzura. Do twarzy ci w niej.
– Dziękuję pani.
– Czy mogłabyś mi powiedzieć, gdzie byłaś u fryzjera?
Aggie popatrzyła z lekkim przestrachem.
– Moja kuzynka, Lulu, obcięła mi włosy. Zawsze mi obcina.
Ma do tego smykałkę.
– Czy ona pracuje w jakimś salonie?
– Nie. W sklepie z płytami przy promenadzie w Newark.
– Rozumiem – odpowiedziała powoli Cassaundra, dotykając
bezwiednie swych włosów.
– Czy to wszystko, proszę pani?
– Tak, Aggie. Dobranoc.
– Dobranoc pani.
Glenda Sanders
Strona nr 12
Nad głową Cassaundry złowieszczo zawisły nożyce. Od ich
ostrych krawędzi odbijało się światło żarówek oświetlających
toaletkę.
– Czy jest pani pewna, że nie są za duże? – spytała
Cassaundra.
– To krawieckie nożyce mojej mamy – odparła dziewczyna.
Była wysoka, chuda, ubrana w dżinsową spódniczkę mini,
jaskrawozieloną bluzkę i białe botki – w latach sześćdziesiątych
podobne nosiły członkinie licealnych drużyn gimnastycznych.
– W salonie Elizabeth Arden używają malutkich, niewiele
większych od nożyczek do paznokci – powiedziała Cassaundra.
– Ja używam tych albo brzytwy.
Cassaundra zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech.
– Zatem niech pani zaczyna.
Powiedziała to z takim entuzjazmem, jakby miała się właśnie
poddać punkcji kręgosłupa. I odczuwała odpowiedni do tego
zabiegu strach. śegnaj staranna, fachowo cieniowana fryzuro i
najnowocześniejsze odżywki u Elizabeth Arden. Cassaundra
wiedziała, że to wszystko jest konieczne, ale równocześnie
obawiała się, że posuwa się za daleko. Tę niepewność obudziła
fryzura Lulu, której włosy nad uszami były krótko wystrzyżone,
na czubku długie, uformowane lakierem nad czołem w
szokujący, rudy wir.
– Może pani otworzyć oczy. Włosy są obcięte. Powinna się
pani nauczyć, jak je suszyć i samej modelować.
Cassaundra otworzyła oczy i spojrzała w lustro. Zobaczyła...
nie, nie swoje obcięte włosy, ale odbitą w lustrze twarz Aggie i
jej pełne przerażenia oczy. Natomiast Lulu, stojąca tuż za
plecami Cassaundry, patrzyła z zadowoleniem, czekając na jej
reakcję. Jak wampirzyca z podrzędnego filmu, która ma właśnie
zamiar skosztować krwi, pomyślała Cassaundra.
Zmusiła się, by spojrzeć na siebie – jej twarz otaczały
wilgotne pasma, przypominające skręcony makaron. Nie trzeba
jednak oceniać efektu, zanim włosy nie wyschną.
– Nigdy... nigdy przedtem nie miałam grzywki – stwierdziła.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 13
– Ma pani dobre włosy. Gęste. Zobaczy pani, że będzie super
– zapewniła Lulu.
Wzięła suszarkę, przypominającą pistolet automatyczny, i
włączyła ją.
– Wymodeluję z jednej strony, a potem pani kolej, dobrze? –
przekrzykiwała szum silnika.
Wycelowała
strumień
ciepłego
powietrza
w
głowę
Cassaundry i zaczęła wymachiwać dziwną szczotką. Po kilku
minutach Cassaundra czuła się jak kobieta z reklamy głowa
przedzielona pionową kreską na dwie części, jedna połowa pełna
i puszysta, druga mokra i bezkształtna. Przez dobrą chwilę
uczyła się trudnej sztuki, polegającej na obracaniu i kręceniu
szczotką trzymaną w jednej ręce, podczas gdy druga kieruje
strumieniem gorącego powietrza. Dzięki wskazówkom Lulu jej
głowa odzyskała w końcu pewną symetrię.
– Teraz trochę pomiędlimy – powiedziała Lulu. Obficie
spryskała czymś włosy Cassaundry, ujęła w dłoń kilka pasem i
ś
ciskała je przez chwilę. Potem energicznie rozprostowała palce.
Powtarzała podobne czynności w różnych miejscach głowy, do
chwili gdy włosy zostały dostatecznie pomięte. Potem obejrzała
wynik.
– Niezła robota!
– Fantastycznie, proszę pani – zawołała Aggie szczerze, ale
też z pewną ulgą.
Fantastycznie? Cassaundra patrzyła na swoje odbicie w
lustrze i sama nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Za sprawą
kilku ciachnięć nożycami i energicznego gniecenia przemieniła
się z ponętnej syreny w kociaka.
Wykonała ruch głową do tyłu, potem do przodu i patrzyła na
swe włosy, układające się jak u czupiradła. Musi mieć trochę
czasu, żeby przyzwyczaić się do tego, ale nie wyglądała źle – po
prostu inaczej. I chyba tego właśnie potrzebowała.
– Dobrze. Dziękuję ci, Lulu. Jest znakomicie – rzekła. Lulu
pojaśniała, słysząc tę pochwałę.
– Łatwo się pracuje z dobrymi włosami – stwierdziła.
Glenda Sanders
Strona nr 14
– Mówiłam pani, że Lulu potrafi uczesać każde włosy –
powiedziała Aggie.
– Istotnie – przyznała Cassaundra. – I proszę cię, pamiętaj,
ż
ebyś nazywała mnie Sandy, gdy pójdziemy dziś na zakupy.
Wyprawa, którą planowały, miała być maleńkim testem na to,
czy projekt pojawienia się publicznie incognito ma jakieś
szanse. Cassaundra nałożyła swoje jedyne dżinsy, które miała
przedtem na sobie tylko raz, w czasie jakiegoś przyjęcia
zorganizowanego pod hasłem: „Świat Dzikiego Zachodu”. Do
tego koszulkę z napisem: „Zwalczaj analfabetyzm”. Otrzymała
ją od fundacji, której ofiarowała coroczny datek. Na ogół
przekazywała takie ciuchy komuś ze służby, ale tę koszulkę
dostała niedawno, postanowiła więc zatrzymać ją dla siebie.
Obecnie wydzieliła sobie tygodniowo na zakup „roboczego”
ubrania niewielką sumę. Dwieście dolarów to, jak sądziła, po
prostu niesamowicie mało, ale Sloan zapewniał ją, że niektóre
kobiety nawet w ciągu roku nie wydają tyle na ubrania.
Sloan zwrócił jej również uwagę na to, że będzie mogła
zostawić swą dawną bieliznę, nie ryzykując, iż zostanie
zdemaskowana.
– Chyba że zdarzy ci się natrafić na mężczyznę, który już
twoją bieliznę zna – dodał.
Rozśmieszyło ją to przypuszczenie. Kiedyś nawiązała nawet
romans, ale została dotkliwie zraniona, jej przyjacielowi bardziej
chodziło o to, by wkraść się w łaski mistrza niż jego córki. Nie
udało mu się ani jedno, ani drugie. Zrekompensował to sobie,
sprzedając szczegółową historię ich znajomości pewnemu
podrzędnemu tygodnikowi w czasie, gdy cała prasa zajmowała
się sensacyjnym morderstwem w ich rodzinie.
Niegdyś Cassaundra, jak każda współczesna księżniczka,
marzyła o wspaniałym mężczyźnie, który mógłby być
równocześnie kochankiem i przyjacielem, który dzieliłby z nią
ż
ycie i wzbogacał je, który by ją kochał i czerpał pociechę z
miłości, jaką ona potrafiłaby mu ofiarować. Teraz wspominała
czasami Geoffa Ogelthorpe’a i uświadamiała sobie, jak naiwne
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 15
były jej marzenia. Kobieta z jej środowiska mogła co najwyżej
oczekiwać, że spotka przyzwoitego mężczyznę, który będzie
podzielał jej zainteresowania, a w kwiaciarni złoży stałe
zamówienie na dostawę wysokich róż z okazji jej urodzin i ich
wspólnych rocznic.
Namiętność i romantyczna miłość mieszkały w królestwie
fantazji. Najlepszym tego dowodem była tragicznie zakończona
wyprawa ojca w krainę uczuć.
W toyocie, należącej do Lulu, usiadła na tylnym siedzeniu,
dziewczyny zaś z przodu. Obwoziły Cassaundrę po tanich
sklepach, gdzie normalnie robiły zakupy. Radio w samochodzie
wypluwało z siebie tyle decybeli rock and rolla, że
uniemożliwiało jakąkolwiek rozmowę. Ale – rzecz dziwna –
zamiast izolacji czy samotności czuła niezwykłą jedność z tymi
dwiema osobami, jakby zaproszono ją na spotkanie tajnego
stowarzyszenia.
Kiwała głową w przód i w tył, a dotyk pasm włosów na
skórze sprawiał jej wielką radość. Czy lekki zawrót głowy, jaki
odczuwała, zawdzięczała swej nowej fryzurce? Chyba nie.
Przepełniało ją nie znane przedtem podniecenie, wrażenie, że
jest o krok od przygody, oczekiwanie, że coś niezwykłego i
cudownego nie tylko może się zdarzyć, ale na pewno zdarzy się
za chwilę.
Oczywiście, nie mógł to być żaden szalony romans, ale
Cassaundra niemal wierzyła, że będzie mogła się z kimś
umówić. Nie do filharmonii czy opery, nie na wernisaż czy bal
dobroczynny, ale tam, gdzie chodzą normalni ludzie.
W zakamarkach serca przechowywała tajemne pragnienie:
jeśli naprawdę jej się uda, jeśli spotka mężczyznę, którego
polubi, któremu zaufa i z którym będzie się dobrze czuła, być
może jakoś go namówi, by spełnił jej najbardziej skryte
marzenie – zabrał do kina na świeżym powietrzu.
Glenda Sanders
Strona nr 16
ROZDZIAŁ 2
„Drogi Sloanie!
Znalazłam wreszcie rozsądne mieszkanie za umiarkowaną
cenę. Małe, ale przyjemne, a gospodyni – sympatyczna. Muszę
postarać się jak najszybciej o jakieś meble. Na razie siedzę na
podłodze jak Indianka, a sypiam na zwijanym materacu, który
jest tylko trochę lepszy od posłania z gwoździ.
Kupiłam sobie rondel i teraz mój kulinarny repertuar
powiększył się o zupy z puszek. (Sałatki z serem i krakersy
szybko mi się znudziły.) W sklepie, gdzie zwykle robię zakupy,
nabyłam dwa komplety nakryć stołowych. Za każdym razem, po
wydaniu pewnej sumy pieniędzy, dostaję nakrycie jako premię,
tak że po pewnym czasie zgromadzę kilka dalszych kompletów.
Tyle się mówi o bezrobociu, więc myślałam, że trudno mi
będzie znaleźć pracę – nie mam przecież żadnych referencji i nie
mogę się powołać na swoje wykształcenie. Ale poszłam do
niewielkiego baru i zostałam od razu przyjęta. Carol, szefowa,
która jest mniej więcej w moim wieku, pokazała mi, co należy
robić, i w poniedziałek rano już pracowałam.
Uściski. Cassaundra”
– Sandy, czy już się urządziłaś? – zapytała Cassaundrę leżącą
przy domowym basenie jej gospodyni, Boranie Simpson.
Cassaundra postanowiła przybrać panieńskie nazwisko swojej
maki, zaś imię było zdrobnieniem jej własnego. Każdemu
przedstawiała się teraz jako Sandy Grand.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 17
– Wszystko rozpakowałam – odparła Cassaundra. Nie
przywiozłam ze sobą zbyt wielu rzeczy. Czy mogłaby mi pani
polecić jakiś niedrogi sklep meblowy?
Boranie, energiczna, ruda, ponad czterdziestoletnia kobieta,
natychmiast wykazała zainteresowanie.
– Jakie meble są ci potrzebne?
– Wszystkie. Nie mam nic.
– To gorzej. Ale posłuchaj, mój syn ożenił się w zeszłym
roku i rozmontowałam jego łóżko wodne. Możesz je sobie
wziąć, jeśli nie zapadasz zbyt łatwo na chorobę morską.
– Łóżko wodne? – spytała sceptycznie, ale pomysł w zasadzie
wydał się całkiem niezły.
– To lepsze niż spanie na podłodze – stwierdziła Boranie. – A
kiedy się już człowiek przyzwyczai, jest dość wygodnie.
– Na moim jachcie choroba morska nigdy nie stanowiła dla
mnie problemu – zażartowała sobie z uśmiechem. Następny
ranek przyniósł rutynowe obowiązki w barku.
Cassaundra pogrążyła się w nich niczym dziecko, któremu
pozwalają bawić się na terenie pełnym cudownych urządzeń.
Skomputeryzowana kasa sumowała zakupy, obliczała podatek i
podawała, ile reszty należy wypłacić klientowi. Lśniąca, stalowa
maszyna na rozkaz wydawała mrożony jogurt. W stojących
szeregiem szklanych pojemnikach mieniły się wszystkimi
kolorami tęczy dodatki i polewy do rożków lodowych i melb.
Urządzenia kuchenne wymagały więcej uwagi i fachowości.
Cassaundra musiała nauczyć się, w jakich proporcjach dawać
olej i ziarno do maszyny wytwarzającej prażoną kukurydzę.
Wyrobiła sobie zwyczaj, żeby cały czas obserwować opiekane
na hot dogi parówki. Te akurat umiejętności zdobyła dość łatwo.
Waflownica ciągle jednak budziła respekt.
Okrągła
waflownica
pytała
podstępnie:
„Czy
mam
odpowiednią temperaturę? Czy wiesz, ile ciasta należy we mnie
wlać? Czy będziesz wiedziała, kiedy mnie otworzyć, żeby
wafelek się nie spalił?” Cassaundra nigdy w życiu nie gotowała i
rozpoznanie właściwego momentu, w którym należy wlać ciasto
Glenda Sanders
Strona nr 18
na rozgrzany ruszt – odpowiednią ilość ciasta! – a potem ocena,
czy wafel jest należycie upieczony, wydawało się zadaniem
tajemniczym i wymagającym sporej intuicji.
– Załapiesz to – zapewniła ją Carol i Cassaundra uwierzyła,
ż
e poradzi sobie z produkcją wafelkowych rożków. W nowej
pracy czynności powtarzały się, ale możliwość obserwowania
ludzi z nawiązką wynagradzała tę monotonię. Dla zabawy
Cassaundra próbowała przewidzieć, jakie zamówienie złoży
dany klient, i zafascynowana przyglądała się przeróżnym
sposobom podejmowania decyzji. Niektórzy ludzie wiedzieli,
czego chcą, i zamawiali to zupełnie normalnie. Inni wypytywali
o wszystkie możliwości, starannie je oceniali, a potem
oznajmiali swoją decyzję tak, jakby miała ona wpływ na losy
całego świata. Istnieli też niezdecydowani, którym trudno było
wybrać odpowiedni smak i ciągle się obawiali, że jeśli
cokolwiek wybiorą, to i tak mogliby wybrać lepiej.
Do zamknięcia barku zostało pół godziny, gdy Cassaundra
zwróciła uwagę na pewnego mężczyznę, trzeciego w kolejce.
Miał na sobie spodnie od garnituru, sportową koszulę i krawat.
Krzywo zawiązany. Ostatni guzik koszuli był rozpięty. Na
głowie kłębiła się bujna ciemnoblond czupryna, sugerująca, że
jej właściciel nigdy nie zdoła dostosować swej fryzury do
kaprysów aktualnej mody. Wyglądał na osobnika lekko
niedbałego, misiowatego, a przy tym szalenie męskiego.
To na pewno typ niezdecydowanego wybieracza, pomyślała.
Ale z drugiej strony, choć sprawiał wrażenie niecierpliwego
chłopca, mógł okazać się jednym z tych, którzy doskonale
wiedzą, czego chcą. Nie wyglądał na kogoś, kto wykazuje
choćby najmniejsze niezdecydowanie w jakiejkolwiek sprawie,
zwłaszcza w tak błahej, jak wybór jogurtu.
Mała dziewczynka w kolejce przed nim kaprysiła i
Cassaundra obserwowała, jak misiowaty traci najwyraźniej
cierpliwość. Dziecko przeżywało męki, wahając się między
jogurtem
czekoladowym
a
waniliowym,
przybranym
ciasteczkiem lub owocami, w wafelku albo w cukrowym rożku.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 19
Wreszcie podjęła decyzję i wzięła podany jej rożek.
Misiowaty podszedł do lady.
– Czy jest Carol?
– Carol ma dziś wolne – odpowiedziała.
Mężczyzna zmarszczył brwi i popatrzył na młodą kobietę
przenikliwie, acz beznamiętnie.
– Wygląda pani na rozsądną osobę – stwierdził. Serdeczne
dzięki, pomyślała, ale nie odpowiedziała na tę idiotyczną uwagę.
– Niech pani posłucha. Nazywam się Chuck Granger i jestem
stałym klientem.
– Więc? – spytała Cassaundra znacząco.
– Carol mnie zna.
– Chce pan jogurtu?
– Jestem w rozpaczliwej... – zaśmiał się miękko. – Może nie
tyle rozpaczliwej, raczej zabawnej... ale byłoby bardziej
zabawne, gdyby Carol tu była. Wie pani, jestem śmiertelnie
głodny. Pracowałem cały czas i nawet nie zjadłem lunchu.
Zresztą nieważne. Za godzinę mam spotkanie w odległej
dzielnicy i postanowiłem wstąpić tu na hot doga.
– Normalny czy ekstra? – zapytała. Jak na szaleńca miał
piękne, piwne oczy.
– Ekstra – odparł. – Miałem zamiar wziąć trochę gotówki z
automatu w supermarkecie obok, ale okazał się popsuty, więc
mam tylko dwanaście centów.
– Hot dog kosztuje dolara siedemdziesiąt pięć centów –
oświadczyła. – Mamy jednak specjalny zestaw: ekstra hot dog i
mała cola za dwa dolary.
– Już pani mówiłem, że mam przy duszy tylko dwanaście
centów.
Nie wyglądał na śmiertelnie głodnego. Jego ogorzałe policzki
nie były zapadnięte, jasnych oczu nie zasnuwała mgła.
– To wystarczy na dwa centymetry hot doga i na
pięćdziesiątkę coli – wyjaśniła Cassaundra.
– Myślałem, że skoro jestem stałym klientem...
– Nigdy tu pana przedtem nie widziałam.
Glenda Sanders
Strona nr 20
– W ostatnim tygodniu byłem zawalony pracą. Czy nie
mogłaby pani wziąć mojego nazwiska, adresu i telefonu...
– Czy to próba wyłudzenia? – spytała Cassaundra,
zadowolona z rysującej się okazji.
– Nie – odparł z nutką oburzenia. Włożył ręce do kieszeni. –
Nie mówmy o tym. Zjem coś po spotkaniu. Przecież nie
wszystkie bankomaty w tym mieście są popsute.
Niezłe
przedstawienie,
pomyślała
Cassaundra.
W
odpowiednich proporcjach oburzenie i pokora.
– Musztarda i przyprawy? – zapytała, sięgając po bułeczkę
przypieczoną na ruszcie.
– Musztarda. Bez przypraw.
Na twarzy Chucka Grangera pojawił się uśmiech, zbyt szybki
i odrobinę zbyt pewny siebie. Cassaundra wiedziała, że została
naciągnięta, ale nic sobie z tego nie robiła. To był miły uśmiech.
Granger pisał coś w swym notesie, gdy postawiła przed nim
na ladzie hot doga i napój z dystrybutora. Skończył pisać, wydarł
kartkę z notesu i wręczył ją.
– Co to takiego? – zapytała.
– Moje pokwitowanie, oczywiście.
Istotnie. Na karteczce było napisane: „Jestem winien dwa
dolary”, i podpis.
– Co mam z tym zrobić?
– To mój zastaw – odparł. – Niech go pani trzyma. Jeśli do
końca tygodnia nie zwrócę dwóch dolarów, może pani nająć
jakiegoś osiłka, żeby mnie obił.
– Jak pana znajdę?
– Pracuję w miejscowej gazecie. – Wyjął z tylnej kieszeni
spodni portfel i wyciągnął wizytówkę. – Tu jest mój bezpośredni
telefon. Muszę już iść. Naprawdę mam spotkanie. Dziękuję...
Jak pani na imię?
– Sandy.
– Sandy. Bardzo ładnie. Jeszcze raz dziękuję. Muszę lecieć.
Przyjdę znowu jutro.
Cassaundra spojrzała na wizytówkę:
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 21
Charles E. Granger. Dziennikarz. „Orlando Sentinel”
Do diabła! Czyżby już ją odkryli?
Nie, niemożliwe. To za szybko. Tym bardziej że to lokalna
gazeta, pomyślała Sandy. Bardziej prawdopodobne, że na jej
trop wpadłby jakiś brukowy dziennik albo któraś z agencji
prasowych. Gdyby ten człowiek szukał tematu do artykułu,
przedstawiłby się jej i przyznał, że ją rozpoznaje, albo w ogóle
nie mówił, gdzie pracuje, dopóki nie upewniłby się co do jej
tożsamości.
Cassaundra poczuła ulgę, gdy zadzwoniła Carol, by
dowiedzieć się, jak idzie w barze. Mogła skorzystać z okazji i
wypytać ją o tego wygłodniałego faceta.
– Wszystko w porządku – zapewniła Cassaundra szefową. –
Nie spalił się popcorn ani nie zacięła maszyna do jogurtu. Aha,
po południu wpadł tu twój przyjaciel.
– Mój przyjaciel?
– Tak twierdził. Nazywa się Chuck Granger.
– Chuck? – Carol zastanawiała się przez chwilę. – Taki
postawny, kręcone ciemne włosy?
– Tak... chyba tak – odrzekła Cassaundra. Musi przyjrzeć się
mu, gdy facet pojawi się tu powtórnie. Jeśli w ogóle się pojawi.
– Ho, ho, ho! Pytał o mnie? Po imieniu? Będę miała dzisiaj
przyjemne sny.
– Znasz go?
– Czy go znam? Tego przystojniaczka? Od pół roku czekam,
ż
eby się ze mną umówił.
Cassaundra odetchnęła z ulgą. Więc to był przypadek.
Zaczyna chyba cierpieć na manię prześladowczą.
Chuck wcale nie miał wyrzutów sumienia, że wziął sobie
wolne popołudnie. Należało mu się co najmniej pół dnia po
ostatnich intensywnych dwóch tygodniach.
Dobrze było powrócić do dżinsów i swetra. Gdyby jeszcze
godzinę dłużej nosił krawat, na pewno by się udusił.
Wsiadł do samochodu i przebiegł w myślach miejsca, które
musi odwiedzić. Sklep ze sprzętem biurowym, pralnia, poczta.:.
Glenda Sanders
Strona nr 22
I fryzjer. Jeśli nie obetnie włosów, szefostwo będzie na niego
wściekłe za ten niestosowny dla dziennikarza wygląd. Całe
szczęście, że po drodze do domu zaszedł do banku.
Na końcu wstąpi do barku, by spłacić dług. Uśmiechnął się
na myśl o tym. Sandy. Jakież ona ma oczy! A jaka zadziorna!
Przez chwilę rzeczywiście gotów był uwierzyć, że nie da mu
tego hot doga. Nie miał pretensji – musiała uważać go za lekko
stukniętego albo za włóczęgę.
Ostrzegawczo
zamigał
wskaźnik
poziomu
paliwa
przypominając mu, że gdzieś po drodze musi zajechać na stację
benzynową. Powinien być wdzięczny za to, że urzędnicy nie
pracują w weekendy. Jeśli wkrótce nie wyjaśnią się zarzuty co
do nowego stadionu, będzie musiał wynająć jedną z tych agencji
od brudnej roboty, by jego życie mogło się toczyć zgodnie z
jakimś rozsądnym rozkładem. Co przypomniało mu, że w
przyszłym tygodniu ma spotkanie kółka literackiego, a nie
napisał ani jednej linijki od ostatniego zebrania.
Uszy do góry, staruszku, pomyślał filozoficznie. Weekend
dopiero się zaczyna. Niczego nie planował, z wyjątkiem kilku
sesji przy domowym komputerze. Człowiek, który nie
znajdował czasu na tak przyziemne czynności, jak pójście do
banku czy do fryzjera, nie mógł oczekiwać szampańskiego życia
towarzyskiego w czasie wolnych dni. Kiedy ostatni raz miał
prawdziwą randkę? Zwykle koledzy z pracy organizowali jakąś
imprezę – ostatnio pożegnanie Barbary Dougherty, która
opuszczała dział miejski i przechodziła na pełen etat
wychowawczyni swego dziecka. Do diabła, kiedy to było?
Ponad miesiąc temu! Nic dziwnego, że czuje się trochę
przygnębiony.
Wspomniał ponownie blondynkę z baru i pomyślał, że być
może skończy się na jednej sesji z komputerem, jeśli powiedzie
się oddanie długu.
Nareszcie spokój! I to we właściwym momencie, pomyślała
Cassaundra, zerkając na stelaż z rożkami, w którym tkwił
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 23
samotny wafel. Już sądziła, że rożki się skończą, zanim zrobi się
na tyle pusto, by mogła nastawić nowy wypiek. Zdobyła pewną
biegłość w produkcji rożków, ale nadal było jej daleko do
perfekcji. Podeszła lękliwie do urządzenia i nacisnęła włącznik.
Wyjęła ciasto z lodówki i zaczęła je mieszać, podczas gdy
waflownica się nagrzewała. I wtedy do baru weszły dwie
kobiety, wlokąc za sobą dzieci. Śpieszyły się i wolały wziąć
rożki cukrowe, niż czekać na wafle. Na szczęście, bo
Cassaundra nie potrzebowała widowni podczas swych zmagań z
waflownicą.
Brak umiejętności w jakiejś dziedzinie był dla Cassaundry
zupełnie nowym doświadczeniem. Wszystko, czego się do tej
pory uczyła, czy to gry na fortepianie, czy tańca, przekazywali
jej fachowi nauczyciele, którzy zapewniali, że kluczem do
doskonałości jest ćwiczenie. Zgodnie z wcześniejszym
harmonogramem pokonywała kolejne stadia wtajemniczenia:
początkująca, średnio zaawansowana, zaawansowana. I zawsze
ją chwalono, gdy osiągała następny poziom.
Carol po prostu pokazała jej, jak włączyć waflownicę i nalać
ciasto. Zwinęła kilka rożków na drewnianej formie i stwierdziła:
– Nauczysz się. Pamiętaj tylko, żeby dobrze podwinąć na
końcu. Z rożka nic nie może wyciekać. Ludziom nie
przeszkadza, gdy wygląda on śmiesznie, ale okropnie się
wściekają, jeśli coś zaczyna z niego kapać.
Cassaundra potrafiła zrobić zakładkę na spodzie rożka, ale do
wypieku wafli nadal podchodziła z niejaką obawą. Patrzyła
uparcie na rozgrzany metal i nie potrafiła ocenić, czy jest już
dostatecznie gorący. Jeszcze raz zamieszała ciasto. Potem
powiedziała głośno:
– Do odważnych świat należy. – W sekundę później wlała
odpowiednią, jak jej się zdawało, porcję ciasta. Zamykając
wieko waflownicy, oparzyła sobie mały palec. Włożyła go
szybko do ust, a potem pod zimną wodę. Nagle przypomniała
sobie, że wafle się pieką. Podbiegła do maszyny i otworzyła ją.
Udały się wspaniale.
Glenda Sanders
Strona nr 24
Ogarnęło ją przyjemne zadowolenie z dobrze wykonanej
pracy. Oparzony palec – to niewielka cena za dreszczyk
zwycięstwa, pomyślała, zdejmując wafle z gorącego rusztu.
Podekscytowana pierwszym sukcesem, nalała drugą porcję
ciasta. Pierwsze arcydzieło stygło, po osiągnięciu właściwej
temperatury można je będzie nawinąć na formę. Drugi rożek był
równie doskonały jak pierwszy: okrągły, złocistobrązowy.
Cassaundra upiekła trzeci i czwarty – same znakomitości.
Pół tuzina rożków stało szeregiem na stojaku, jeden wafel
stygł, a kolejny był w piecyku. Wtedy odezwał się dzwonek u
drzwi, zapowiadający wejście klienta. Cassaundra baletowym
krokiem podeszła do lady.
– Czym mogę służyć?
Dwoje nastolatków, w dżinsach i podkoszulkach z nadrukiem
jakiegoś zespołu rockowego, zamówiło jogurt waniliowy, a do
tego taki zestaw dodatków, który mógł przyprawić o mdłości.
Cassaundra pokrywała desery polewą wiśniową i wręczała je
nastolatkom, gdy ponownie zadźwięczał dzwonek. Zobaczyła
mężczyznę z dwiema dziewczynkami, a za nimi Chucka
Grangera.
Dziewczynki, obie ubrane w dżinsowe kombinezony i
różowe bluzeczki, wyglądały prześlicznie. Koniecznie chciały
same złożyć zamówienie, nie pozwalając ojcu dojść do głosu.
– Chcę waniliowe z owocami – powiedziała starsza.
– Ja cekoladowe z ciaskiem – oświadczyła młodsza.
– Waniliowe lepsze – stwierdziła ze znawstwem starsza.
– A ja chce cekoladowe – pozostała przy swoim zdaniu jej
siostra.
– Lubię owoce i ciasteczka też – starsza wahała się nad
wyborem dodatków.
– Ja tez lubie owoce – wyznała młodsza. – Chce ciaska i
owoce.
To podsunęło pomysł starszej.
– I ja też.
Ich ojciec spojrzał na Cassaundrę.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 25
– Czy to się da zrobić?
– Pół na pół? Naturalnie. Jogurt waniliowy, czekoladowy czy
mieszany?
To wywołało dalszą żywą dyskusję. Cassaundra zerkała od
czasu do czasu na Chucka i zauważyła, że przygląda się jej z
wyrazem rozbawienia. Nie spostrzegła przedtem, że ma dołeczki
w policzkach. Nadawały mu lekko łobuzerski wygląd i
Cassaundra odruchowo uśmiechnęła się do niego.
– Chcemy miesany – oznajmiło młodsze dziecko.
– Proszę, oto mieszany – powiedziała Cassaundra. Właśnie
skończyła napełniać jeden rożek i pompowała jogurt do
drugiego, gdy usłyszała wypowiedziane męskim, donośnym
głosem nieparlamentarne wyrażenie, jakiego nie powinno się
używać w obecności dzieci.
Odwróciła się, mając zamiar poprosić, by winowajca albo
zwracał uwagę na swe słownictwo, albo opuścił lokal. I wtedy
niemal wpadła na Chucka, który przeskakiwał przez ladę.
Równocześnie zobaczyła i poczuła dym unoszący się znad
waflownicy. Zamarła. A Chuck złapał momentalnie sznur
urządzenia i wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Potem sprawnie
pochwycił wilgotny ręcznik znad umywalki, otworzył paszczę
waflownicy, wrzucił ręcznik do środka i usunął się, by nie
dosięgła go gorąca para. Wpadł na Cassaundrę, niemal zwalając
ją z nóg. Połowa czekoladowego rożka wylądowała na jego
koszuli.
– Przepraszam – powiedział, podtrzymując ją ramieniem, by
nie straciła równowagi.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo dziewczynki przytuliły się do
ojca i zaczęły krzyczeć:
– Pożar! Pożar!
– Nie, nie, wszystko w porządku – uspokajał je Chuck. – Nie
ma pożaru, to tylko dym, widzicie? Zobaczcie, wcale się nie pali
– powtórzył Chuck.
– No, widzicie. Nie ma ognia – powiedział ojciec z ulgą. –
Teraz weźmy nasze desery.
Glenda Sanders
Strona nr 26
Cassaundrze trzęsły się ręce, gdy napełniała nowe rożki. Nie
ma ognia. Ale to nie jest jej zasługa. Wielkie dzięki dla Chucka
Grangera za jego przytomną reakcję. Wybaczyła mu
wcześniejszą nieelegancką odzywkę.
– Proszę
bardzo
–
wręczyła
młodszej
dziewczynce
przygotowany deser.
Ojciec wyciągnął portmonetkę, by zapłacić, ale Cassaundra
powstrzymała go gestem.
– To na koszt firmy. Przykro mi, że dziewczynki się
przestraszyły.
Mężczyzna podziękował, kazał podziękować córeczkom i
ruszył do wyjścia z widoczną ulgą. Cassaundra westchnęła ze
znużeniem.
– Czy masz inną ścierkę? – spytał Chuck. Cassaundra
patrzyła na niego nie rozumiejąc. – Ścierkę. Czy masz inną
ś
cierkę, którą mógłbym wytrzeć jogurt z koszuli? Jest zimny i
mam wrażenie, że wszystko się lepi.
– Ach, oczywiście – odparła, jakby budząc się ze snu. Wzięła
z magazynu czysty ręcznik, wetknęła go pod kran, wyżęła i
zaczęła czyścić przód koszuli Chucka.
– Czy po czekoladzie zostają plamy? – zapytała, przyglądając
się z niesmakiem brązowemu kleksowi na jasnoniebieskiej
koszuli.
– Chyba tak – odparł.
Była ładna, taka jak ją zapamiętał. Nawet jeszcze ładniejsza,
gdy tak stała obok, usiłując wywabić plamę z jego ubrania.
Wyglądała, jakby cały świat walił się wokół niej.
– Przykro mi z powodu koszuli – powiedziała. – Gdybyś nie
zadziałał tak błyskawicznie, powstałby prawdziwy pożar.
– Więcej
dymu,
ale
prawdopodobnie
nie
pożar.
Zauważyłabyś dym i zrobiła to samo co ja.
Cassaundra miała co do tego wątpliwości. Zdawała sobie
doskonale sprawę, że w krytycznym momencie stała jak
sparaliżowana. Nie spisała się.
– Niczego nie zauważyłam. W porę spostrzegłeś dym i
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 27
wspaniale zareagowałeś. Dziękuję.
„Wspaniale”, powtórzył w myślach Chuck. Mów tak dalej,
Złotowłosa.
– Zwykły odruch – rzekł, wzruszając obojętnie ramionami.
– Przykro mi z powodu koszuli – powtórzyła Cassaundra,
nieświadoma, że rękę, w której trzyma ścierkę, oparła na torsie
mężczyzny. – Może mogłabym ci to jakoś wynagrodzić? Oddać
równowartość?
– Mogłabyś to wynagrodzić – odparł powoli, a na jego twarzy
pojawił się uśmiech pożeracza damskich serc. Dotyk jej dłoni
był bardzo obiecujący.
– Musisz mi powiedzieć, ile kosztują koszule. Nie
kupowałam ich ostatnio.
Jej ojciec nosił koszule szyte przez krawca, który przychodził
do domu.
– Nie miałem na myśli pieniędzy – zaśmiał się miękko. – A
co sądzisz o kolacji?
– Chcesz jeszcze jednego hot doga?
– Nie, Złotowłosa. Nie chcę hot doga. Chcę ciebie. Chciałem
powiedzieć... chcę cię zaprosić na obiad.
No,
proszę,
freudowskie
przejęzyczenie,
pomyślał.
Cassaundra nie mogła uwierzyć własnym uszom. Chuck
najwyraźniej ją podrywał i chciał się z nią umówić. I miał
wspaniały tors, szeroki i muskularny. Gwałtownie cofnęła rękę.
Nic dziwnego, że Chuck zachowywał się aż tak poufale.
– No i jak? – zapytał.
Miał piwne oczy, okolone gęstymi, czarnymi rzęsami. Patrzył
na nią gorącym wzrokiem i Cassaundra czuła się, jakby kusił ją
sam diabeł.
To dziennikarz, przywołała się do porządku. I postanowiła
odmówić.
– Niestety, mam inne plany na wieczór.
– A może jutro – nalegał. – Pracujesz cały dzień?
– Na jutro mam również plany.
– Mycie włosów? – Podejrzliwie zmarszczył brwi. – Czy
Glenda Sanders
Strona nr 28
karmienie złotych rybek?
– Naprawdę mam coś w planie – odparła. – Chcę porozglądać
się za używanymi meblami.
– Mogę cię poobwozić – zaproponował z nadzieją w głosie. –
A potem wpadniemy gdzieś na skromną kolację.
Dzwonek-wybawca! – pomyślała z ulgą Cassaundra, gdy do
sklepu wszedł nowy klient.
– Chyba nie powinieneś stać za ladą – powiedziała dobitnie
do Chucka.
– Myślę, że w awaryjnych sytuacjach można te reguły nagiąć.
– Awaryjna sytuacja to już historia – odparła i przeszła obok
niego, by obsłużyć klienta.
Nawet się nie ruszył. Obserwował kobietę z zupełnie nowego
punktu widzenia i stwierdził, że widok jest bardzo przyjemny.
Służbowy fartuszek trudno by nazwać arcydziełem sztuki
krawieckiej, ale szlachetne linie dżersejowej sukienki nie
zdołały ukryć faktu, iż ciało dziewczyny miało wypukłości
wszędzie tam, gdzie trzeba. Nogi, których przedtem, z drugiej
strony lady, nie widział, były ładne, smukłe, o wyrobionych
łydkach, świadczących o tym, że ich właścicielka uprawia jakąś
dyscyplinę sportu. Może biegi? Uświadomił sobie, że niczego o
niej nie wie. Jedynie to, że jest miła i zgrabna.
Ale przecież dopóki chodziło o niezobowiązujący flirt, to
„miła i zgrabna” całkowicie wystarczało.
Klienci przychodzili i odchodzili, a potem barek opustoszał.
Cassaundra odwróciła się i popatrzyła gniewnie.
– Nadal tu jesteś?
Doskonale wiedziała, że jest. Robił na niej zbyt duże
wrażenie, by choć przez chwilę mogła zapomnieć o jego
obecności.
– Jeszcze niczego nie ustaliliśmy.
– Mówiłam już, że zapłacę za koszulę, tylko powiedz, ile.
– A ja mówiłem, że jutro będę ci służyć za szofera, a potem
pójdziemy na kolację.
Słowo „szofer” podziałało Cassaundrze na nerwy, już i tak
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 29
nadszarpnięte.
– Nie zależy mi na tym, by mnie wożono – powiedziała
tonem osoby kończącej rozmowę. – Dziękuję.
Jednak Chuck nie dał się tak łatwo zbyć.
– No, dobrze. Ze mną jak z dzieckiem. Ty prowadzisz, ja
pilotuję. I skoro już wszystko ustaliliśmy, zobaczmy, czy da się
zeskrobać ten przypalony wafel.
– Nie musisz...
– Byłem kiedyś instruktorem gospodarstwa domowego.
Skończmy, co zaczęliśmy.
– Ale...
– Nie niszcz moich dobrych nawyków – powiedział,
przeciskając się obok niej ku waflownicy. – Kiedyś byłem
również skautem i każdego dnia musieliśmy zrobić dobry
uczynek, bo inaczej tajemniczy ktoś zakradał się ciemną nocą i
odbierał nam odznaki sprawności.
Cassaundra pominęła milczeniem fakt, że Chuck ma już na
swym koncie dobry uczynek – ugaszenie pożaru, i pozwoliła, by
zeskrobał czarne paskudztwo przylepione do metalowego rusztu.
– Czy jest popsuta? – zapytała.
– Waflownica? Nie sądzę. Dokładnie wszystko wyskrobiemy,
potem polejemy odrobiną oleju i będzie jak nowa. Jeszcze
dziesięć minut i możemy włączyć ją na próbę.
Patrzył z uśmiechem na zatroskaną twarz młodej kobiety i nie
mógł powstrzymać się od ironicznej uwagi:
– Nie przejmuj się, Złotowłosa. Będę stał obok z wiadrem
wody, gdy będziesz włączała to urządzenie.
Glenda Sanders
Strona nr 30
ROZDZIAŁ 3
„Drogi Sloanie!
Jeśli nie liczyć tego, że omal nie wybuchł pożar, w moim
barku mlecznym wszystko idzie doskonale. Kryzys został
zażegnany przez pewnego mężczyznę, niegdysiejszego skauta,
który naciągnął mnie na hot doga. Dzisiaj będziemy objeżdżać
garaże w poszukiwaniu starych mebli: ja prowadzę, on pilotuje.
Moja gospodyni wpadła na pomysł, żebym porozglądała się po
wyprzedażach. Czy wspominałam ci, że podarowała mi wodny
materac i komplet pościeli? Ostatniej nocy śniło mi się, że
jestem przykuta łańcuchami na egipskiej galerze. Na szczęście
Prawdziwy Mężczyzna (jak nazywam w myślach mojego
hotdogowego bohatera) wleciał na chwilę do tego samego snu i
wyzwolił mnie, zanim padłam z wycieńczenia. Ale nie, to nie
nadaje się do mojego dziennika.
Uściski. Cassaundra”
Cassaundra bez wahania potrafiła wybrać odpowiedni strój na
premierę do opery, ale na objazd garaży? To tak odbiegało od jej
dotychczasowych doświadczeń, że ubierała się, rozbierała,
znowu ubierała, zanim postanowiła nałożyć szorty koloru khaki
i koszulę w stylu safari. Może nie miała to być wielka wyprawa,
ale z punktu widzenia Cassaundry przedzieranie się przez stare
meble w poszukiwaniu czegoś przydatnego związane było z
takim samym ryzykiem, jak przyglądanie się z bliska rogowi
szarżującego nosorożca.
Jak każdy szanujący się skaut Chuck przybył punktualnie.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 31
Gdy zadźwięczał dzwonek u drzwi, Cassaundra przez krótką
chwilę była zdezorientowana. Bardzo rzadko zdarzało jej się
otwierać drzwi samej, nie korzystając z pośrednictwa służby,
która na ogół w jej imieniu witała gości. A tym bardziej nigdy
nie otwierała drzwi mężczyźnie, z którym szła na randkę. Czy w
ogóle kiedykolwiek miała randkę? Owszem, „towarzyszono jej”.
Pamięta wyraźnie głos ojca: „Załatwiłem z synem Johna
Sebastiana, że będzie ci towarzyszył”.
Właściwy syn właściwej osoby. Albo bratanek. Albo jakiś
kuzyn z baltimorskiej, bostońskiej czy filadelfijskiej linii
odpowiedniej rodziny. Odsunęła wspomnienia, wzięła się w
garść i otworzyła drzwi.
– Witaj! – pozdrowił ją z szerokim, wylewnym i szczerym
uśmiechem.
Cassaundra stwierdziła, że otwieranie drzwi mężczyźnie, z
którym wychodzi się na randkę, jest całkiem proste: należy się
po prostu uśmiechnąć, odpowiedzieć „cześć” i nie pokazywać,
ż
e zwykły, prawdziwie męski uśmiech może zbić z pantałyku.
Chuck wszedł do mieszkania i rozejrzał się z ciekawością po
pustym salonie.
– Przeprowadziłaś się dopiero?
Cassaundra kiwnęła głową.
– Rozumiesz teraz, dlaczego muszę poszukać mebli. –
Wzięła torebkę i zwiniętą gazetę z bufetu, który oddzielał
malutką kuchnię od aneksu jadalnianego. – Zaznaczyłam
ogłoszenia o sprzedaży używanych mebli.
– Może weźmiemy mój samochód? – zaproponował Chuck. –
Ja będę prowadzić, ty pilotować. Mam dokładny plan.
– O, nie – zaprotestowała Cassaundra. – Jedziemy po meble
dla mnie, więc ja płacę za benzynę. A poza tym muszę lepiej
poznać okolicę. Mógłbyś pokazać mi jakieś skróty.
Nie chodziło jej o skróty. Również to, że na przednim
siedzeniu miała obok siebie pasażera, nie dodawało odwagi –
dotychczas jedynym pasażerem, jakiego woziła, był jej szofer,
który uczył ją prowadzenia samochodu, i egzaminator, gdy
Glenda Sanders
Strona nr 32
zdawała na prawo jazdy. Ale wolała prowadzić, niż przyznać
się, że nie potrafi pilotować, korzystając z planu miasta.
Sądziła, że zna się na mapie. Wiedziała, oczywiście, że
północ jest zawsze na górze, a linia wschód-zachód prowadzi z
prawa na lewo. Gdy jechała samochodem z Nowego Jorku,
szybko przekonała się na własnej skórze, że jednak czym innym
jest umiejętność odszukania miasta na mapie, a zupełnie czym
innym znalezienie właściwej drogi. Teraz wolała uniknąć
sytuacji, gdy na skutek jej pilotażu pojechaliby na pchli targ w
Orlando przez Waycross w Georgii.
Chuck wsiadł do jej forda tempo na miejsce pasażera i kolana
znalazły mu się prawie pod brodą. Zapiął pas i wziął do ręki
gazetę z ogłoszeniami.
– W rejonie Lake Conway kilka osób sprzedaje starocie.
Cassaundra, włączając stacyjkę, popatrzyła na niego takim
wzrokiem, jakby nie rozumiała.
– Jesteś tu chyba od niedawna – powiedział uprzejmie. –
Wyjeżdżając z parkingu, skręć na prawo. Skąd przyjechałaś?
– Z Nowego Jorku – odpowiedziała. Niczym nie ryzykowała.
Nowy Jork był dużym miastem.
– Z tego molocha?! A więc o jeden raz za dużo obrabowano
cię w metrze, czy też może dokuczyły ci te północne zimy? –
Podniósł na nią wzrok znad mapy. – A może masz tu rodzinę?
– Nie mam żadnej rodziny – odparła, starając się, by nie
zabrzmiało to smutno. Nie pozostał jej nikt bliski. Jedynie słaba
pociecha, że pochodzi z dobrej rodziny. Bogatej z dziada
pradziada. – Po prostu stwierdziłam, że potrzeba mi w życiu
trochę słońca.
– Ale dlaczego wybrałaś Orlando?
Był za bardzo dociekliwy i Cassaundra zaczęła się
denerwować.
– A czemu nie? Mogę wpadać do Disneylandu.
Chuck
popatrzył
na
mapę,
a
potem
powiedział
bezceremonialnie:
– Chyba mi nie powiesz, że nigdy nie byłaś w Disneylandzie?
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 33
– W dzieciństwie – odrzekła i z ulgą porzuciła ten temat, gdy
Chuck powiedział jej, że musi skręcić w prawo przy
najbliższych światłach, a potem uważać na jakąś ulicę.
Na pierwszym postoju udało im się kupić lampę stołową,
która wymagała oczyszczenia, wypolerowania i nowego
abażuru. Chuck fachowym okiem sprawdził sznur i wtyczkę,
stwierdził, że są dobre, i pomógł Cassaundrze utargować pięć
dolarów. To był jedyny szczęśliwy zakup, jakiego zdołali
dokonać.
– Słuchaj – powiedział Chuck do Cassaundry, gdy
zrezygnowani wrócili do samochodu – jeśli masz zamiar
naprawdę coś kupić, lepiej, żebyś wybrała się w piątek.
– W następnym tygodniu? – spytała smętnie.
– Moja koleżanka z redakcji ma prawdziwego bzika na
punkcie zakupów – powiedział Chuck. – Zadzwonię do niej i
zapytam, czy nie wie o jakimś miejscu, gdzie można by
niedrogo kupić używane meble. Sprawdzenie nic nas nie
kosztuje – dodał, gdy Cassaundra się wahała.
Chuck najwyraźniej nigdy się nie poddawał.
Szukali budki telefonicznej i zabrnęli w krętą drogę,
przebiegającą brzegiem jeziora.
– Piękne jezioro – zauważyła Cassaundra.
– Aha! – potwierdził Chuck. – Jeśli wygram na loterii, kupię
sobie teren nad jeziorem.
– Takim jak to?
– Tak ładnym jak to, ale bardziej oddalonym od miasta. Będę
miał kawałek brzegu, przystań na tyłach domu, drewnianą łódź
rybacką i łódź wiosłową, na której będę mógł się wyciągnąć i
nic nie robić.
– Liczysz na wygraną, żeby sobie to wszystko kupić?
– Raz w tygodniu kupuję los i mam jedną na trzynaście
milionów szansę, że wygram. Pomarzyć zawsze można,
prawda?
– Owszem – przyznała Cassaundra w zadumie, nieco mocniej
ś
ciskając kierownicę. – Myślę, że to wspaniałe mieć marzenia.
Glenda Sanders
Strona nr 34
– A ty o czym marzysz, Złotowłosa?
Co by powiedział, gdyby mu oświadczyła, że spełnieniem jej
marzeń jest jazda krętą drogą z mężczyzną, który mówi do niej:
„Złotowłosa”? Na chwilę oderwała wzrok od szosy i łobuzersko
się do niego uśmiechnęła.
– O znalezieniu jakichś mebli jeszcze w tym tygodniu.
– To zbyt przyziemne jak na marzenie – odparł. – Kupisz te
meble wcześniej czy później.
– A czy ty nie zdobędziesz tego domu z dojściem do jeziora,
molem i łodziami?
– Nie, chyba że wygram na loterii lub się bogato ożenię –
odrzekł ze śmiechem.
Cassaundra rzuciła mu przelotne spojrzenie. Czyżby
wiedział, kim ona jest? I podrywał ją, mając nadzieję na
dobranie się do fortuny Snowów? Nie dostrzegła jednak na jego
twarzy nawet cienia przebiegłości ani wyrachowania. Po prostu
jestem przewrażliwiona, pomyślała.
– Uważaj! – krzyknął Chuck, chwytając za kierownicę i
skręcając ostro w prawo.
Ledwo zdążyli uniknąć czołowego zderzenia z ciężarówką
pokonującą zakręt, który Cassaundra właśnie beztrosko ścinała.
Zdenerwowany kierowca ciężarówki przez dłuższą chwilę
przyciskał klakson.
– Nie mówiłaś mi, że byłaś kierowcą taksówki w Nowym
Jorku – ironizował Chuck.
Cassaundra dygotała. Odetchnęła. Potem dała znak
Chuckowi, by puścił kierownicę, którą jej palce uchwyciły z siłą
imadła.
– Ja... – coś ściskało ją w gardle. Przesunęła językiem po
suchych wargach. – Wcale nie jeździłam po Nowym Jorku. Nie
mam jeszcze praktyki w prowadzeniu samochodu.
Chuck korzystał z okazji, że Cassaundra zajęta jest
kierowaniem, i mógł ją do woli podziwiać. Siedziała sztywno, z
uwagą wpatrując się w szosę. Ręce oparła na kierownicy w
sposób, jaki wskazany jest w podręczniku dla kandydatów na
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 35
prawo jazdy. Oczy jej niemal zezowały, brwi ściągnęły się w
wyrazie skupienia. Lekko zadarty nos, pięknie wyprofilowane
usta, wijące się na policzku kosmyki włosów sprawiały, że twarz
była niezwykle kobieca. Chuck uśmiechnął się leciutko i
popatrzył na jej nogi, na łydki zwężające się w kostce, wokół
której zawiązany był pasek sandałków. Wyciągnął rękę i
pocieszająco uścisnął jej ramię.
– Rozchmurz się. Każdemu może się zdarzyć, że nie zauważy
zakrętu na takiej drodze jak ta. Na stacji benzynowej przy
następnym skrzyżowaniu jest telefon.
Gdy dotarli na miejsce, wysiadł, wszedł do sklepiku, by
rozmienić pieniądze, i wrócił z zimnym napojem w papierowym
kubeczku. Podał go Cassaundrze przez szybę.
– Zasłużyłaś na coś do picia po tym spotkaniu na Zakręcie
Ś
mierci.
Cassaundra patrzyła, jak Chuck podchodzi do aparatu,
podnosi słuchawkę, wrzuca monetę, wybiera numer wszystkie
ruchy pewne, celowe, dokładne. Oparł się o ściankę i
skrzyżował nogi. Twarz mu pojaśniała, gdy ktoś odebrał telefon.
Mówił z ożywieniem, uśmiechając się swobodnie. Cassaundra
zaczęła się zastanawiać, jak też może wyglądać kobieta, z którą
Chuck rozmawia. Od jak dawna się znają? Co ich łączy? Czy
tamta osoba też, tak jak ona, czuje w środku ciepło, gdy Chuck
się do niej uśmiecha?
Sprężystym krokiem wrócił do samochodu.
– Wiedziałem, że na Ellen można liczyć. W Casselberry jest
jedno miejsce, zwane Meblową Stodołą. Ellen twierdzi, że jeśli
tam niczego nie znajdziemy, to znaczy, że nie umiemy robić
zakupów.
Dla Cassaundry buszowanie w Meblowej Stodole było
fascynującą przygodą. Zgromadzone tam najprzeróżniejsze
meble zgrupowano nie według stylu, koloru czy wymiarów, ale
według ceny. Suma pieniędzy, jaką Cassaundra przeznaczyła na
swą kanapę, zaprowadziła ją od razu w środkowe rzędy, gdzie
niektóre sztuki oznaczono: „Nowe – uszkodzone w transporcie”,
Glenda Sanders
Strona nr 36
„Nowe – wady montażu” lub „Nowe – oferta specjalna”.
Cassaundra chodziła od jednej kanapy do drugiej, przyglądała
się tapicerce, dotykała obicia, próbowała, czy mebel jest
sprężysty i stabilny.
Chuck spacerował wraz z nią i bez słowa przyglądał się tym
zabiegom. Fascynowała go twarz Cassaundry – wszystkie
miejsca płaskie, wypukłe i wklęsłe, kształt brwi i linia rzęs,
subtelny błękit oczu, czoło marszczące się w zamyśleniu, włosy
spadające delikatnymi kosmykami na policzki. Chuck nie
pamiętał już, kiedy ostatnio czuł taką niewolniczą fascynację i
zaciekawienie kobietą.
Kto mógłby przypuszczać? Jego życiowe nastawienie
zmieniło się z obojętności na pełne nadziei wyczekiwanie tylko
dlatego, że pewnego razu zaszedł do barku na hot doga.
Atrakcyjna kobieta – to jest to, co budzi mężczyznę i
przypomina mu, że poza pracą też istnieje jakieś życie.
Cassaundra sprawdzała właśnie beżową, przepaścistą kanapę.
Obserwował, jak usiadła na brzeżku z nogami złączonymi w
kolanach
i
skrzyżowanymi
w
kostkach.
Plecy miała
nienaturalnie wyprostowane.
– Nie możesz w ten sposób siedzieć na takiej sofie.
Poderwała się. Oczy miała rozszerzone i poważne.
– Nie można wypróbować mebla zanim się go kupi?
Chuck zaniemówił na chwilę. Patrzył głęboko w jej
niebieskie oczy, by przekonać się, czy mówi serio. Roześmiał
się bezwiednie.
– Chodziło mi o to, że na takiej sofie nie można siedzieć
sztywno i układnie. To jest mebel, na który się klapie.
– Klapie? – powtórzyła miękko. Tak spodobał się jej ten
pomysł, że nawet nie była świadoma, że to powiedziała.
– Klapie – potwierdził Chuck.
Po czym, zniecierpliwiony, klapnął na kanapę, rozstawiając
szeroko nogi i ramiona, pozwalając, by jego ciało utonęło w
miękkich poduszkach.
– Oto podstawowa pozycja: „Klapnij i odpoczywaj”. Spróbuj
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 37
sama.
– Ja...
– No, dalej. Tę sofę zrobiono w tym celu.
– Ale ja... a zresztą, czemu nie?
Padła obok Chucka na kanapę tak bez wdzięku, że gdyby to
zobaczył jej instruktor dobrych manier, byłby zszokowany.
Przerażona poczuła na swym karku rękę Chucka. Początkowo
zesztywniała, ale potem odprężyła się pod wpływem delikatnego
masażu.
– O to chodzi – powiedział. – No, opuść ramiona. Po to są te
poduszki z tyłu.
– Prawie leżę – stwierdziła, i było jej przyjemnie.
– Ta kanapa jest po to, żeby się na niej wyciągnąć. Ułożyć.
Oglądać stare filmy w telewizji.
Chuck dotknął palcem wskazującym jej nosa, a spojrzeniem
błądził po jej twarzy. Nie była w stanie odwrócić wzroku, co
więcej – nie miała na to ochoty. Czuła się wreszcie jak kobieta,
a nie bezcenna waza z dynastii Ming stojąca na postumencie w
pałacowym holu.
– Nie mam telewizora – rzekła.
Chuck uchwycił pasemko jej włosów między palec
wskazujący a kciuk, potem puścił je i patrzył, jak odskakuje od
policzka. Oboje zaskoczyła intymność tego gestu.
– Możesz zatem robić coś innego – zasugerował. Cassaundra
przełknęła nerwowo ślinę. Miała wrażenie, że w gardle utkwiło
jej serce, które wyskoczyło ze swego normalnego miejsca.
– Na... na przykład czytać? – zapytała.
– Gdy jesteś sama, możesz czytać – zamruczał zmysłowo. –
Ale tu jest miejsce dla dwojga. Na tej kanapie mogłabyś
przytulić się do kogoś sympatycznego i porozmawiać.
Wyobrażała to sobie – tonie w miękkościach sofy otoczona
czułymi ramionami mężczyzny. Gdy chodziła z Geoffem,
bardzo lubiła to wszystko, co związane było z ich wzajemnymi
fizycznymi kontaktami. W okresie gdy silnie przeżywała
zerwanie tego opartego na kłamstwie związku, uświadomiła
Glenda Sanders
Strona nr 38
sobie, że tę nie zaspokojoną potrzebę czułości łatwo jest przeciw
niej wykorzystać.
Oczy jej błysnęły, gdy spotkała wzrok Chucka.
– A o czymże byśmy rozmawiali: ten sympatyczny „ktoś” i
ja? – zapytała wyzywająco.
– O marzeniach. I o tajemnicach.
– O tajemnicach? – uśmiechnęła się szelmowsko.
– O ważnych tajemnicach, które głęboko skrywasz i które
gotowa będziesz wyjawić dopiero na tej miękkiej, przepaścistej
kanapie, przytulona do kogoś, kto ci się podoba.
Cassaundra potrząsnęła smutno głową.
– Miałam zamiar kupić tę kanapę, ale nie jestem pewna, czy
chcę odkrywać swe tajemnice.
Chuck podparł palcem jej podbródek, przysunął ku swej
twarzy i przelotnie pocałował ją w usta, a potem popatrzył na nią
srogo.
– Więc będziesz po prostu musiała bardzo uważać na to, do
kogo się przytulasz, Złotowłosa.
Cassaundra oderwała plecy od oparcia sofy, wyprostowała się
i zwróciła twarz ku Chuckowi.
– Naprawdę ci się podoba?
– Jest bardzo wygodna – powiedział.
– Ma praktyczne, neutralne obicie – przyznała. – I jest taka
komfortowa. – W jej rodzinnym domu królowały meble o
surowych, harmonijnych liniach. – Zawsze chciałam mieć coś
takiego.
Pomiędzy krętymi przejściami przecisnął się do nich
sprzedawca w dżinsach i kraciastej koszuli. Pozdrowił ich
uprzejmym uśmiechem.
– Szukają państwo sofy?
– Ta pani szuka – wyjaśnił Chuck.
– To bardzo korzystna cena za taki mebel – zachęcał
sprzedawca. – Nigdzie w mieście nie ma równie znakomitej
oferty.
Dostaliśmy
specjalny
rabat
od
producenta.
Prawdopodobnie mieli zapasy w magazynie.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 39
– Biorę ją – stwierdziła Cassaundra.
– Jesteś pewna? – spytał Chuck.
Zauważył jej zmienne nastroje: raz była rozważna, a za
chwilę impulsywna.
– Nie zapominaj o moim marzeniu – powiedziała, ale
spostrzegła, że nie zrozumiał. – Planowałam kupić kanapę przed
piątkiem – przypomniała mu. – Czy zdążycie dostarczyć mi ją
do najbliższego piątku? – spytała sprzedawcy.
– Będę musiał to sprawdzić. Mamy tylko dwie ciężarówki.
– Proszę, niech pan sprawdzi – rzekła Cassaundra.
Sprzedawca zawahał się.
– Pobieramy niewielką opłatę za dostawę do domu.
– Ile? – spytał Chuck.
– Dwadzieścia dwa dolary – powiedział sprzedawca i szybko
dodał: – za dostawę, a nie za sztukę. Niezależnie od tego, ile
mebli pani kupi. Co jeszcze panią interesuje?
– Potrzebny mi jest stół i krzesła. Do jadalni.
– Komplety stołowe są tam dalej, w rogu. Niech je pani
obejrzy, a ja tymczasem sprawdzę, czy moglibyśmy przyjąć
zlecenie na dostawę.
Cassaundra, obejrzawszy wystawione komplety stołowe,
potrząsnęła głową.
– Widziałeś moją jadalnię – zwróciła się do Chucka. –
Potrzebuję czegoś mniejszego i bardziej na luzie.
Zmęczyły ją sztywne obiady serwowane na wystylizowanych,
dwunastoosobowych stołach z pracowni słynnych projektantów.
Teraz chciała kupić coś wygodnego, przytulnego, co
odpowiadałoby
jej
charakterowi.
Miała
dość
rzeczy
nieskazitelnych,
wyszukanych,
pełnych
bezosobowego
wyrafinowania i dobrego smaku, który narzucano jej od samego
dzieciństwa. Teraz miała ochotę na coś frywolnego, zabawnego i
była coraz bardziej zdecydowana, by zrealizować swój zamiar.
– Same resztki – skomentował Chuck.
– Taaa – odparła, błądząc myślami gdzie indziej.
W pewnym momencie stanęła jak wryta przed zepchniętym
Glenda Sanders
Strona nr 40
pod ścianę kompletem ogrodowych mebli z kutego żelaza. Były
całkowicie zardzewiałe.
– Czy sądzisz... czy znasz się na metalach? Czy to będzie
można pomalować?
Popatrz na mnie tak, jak patrzysz na ten stół, a pomaluję ci go
pędzlem z mych własnych rzęs, pomyślał Chuck.
– Rdza jest chyba tylko na powierzchni. Jeśli metal nie
przerdzewiał do głębi, możesz go oczyścić, zagwarantować i
pomalować. Kilka pojemników farby w sprayu i będzie jak
nowy.
– Farba w sprayu – zadumała się, a potem jej twarz rozjaśnił
uśmiech. – Farba w sprayu! – powtórzyła. – Pokażesz mi, jak to
się robi? – spytała poważnie.
– Jak używać farby w sprayu?
Potaknęła głową.
– Nigdy nie malowałaś farbą w sprayu?
– Nie. Ale to chyba nie jest takie trudne, skoro chuligani
mażą tym po ścianach w metrze. Może na opakowaniu jest
instrukcja?
– Pokażę ci.
Pomalowałby cały stół i całe jej mieszkanie, jeśli dałoby to
okazję do spędzenia z nią kilku chwil.
Cassaundra znowu patrzyła na stół.
– Muszę jeszcze zdobyć jakiś blat. Może szklany...
Ile kosztuje farba? A szkło? Chociaż w każdej chwili mogła
pobrać pieniądze ze swojego rachunku, postanowiła nie
przekraczać tego budżetu, który ustalili razem ze Sloanem.
– Czy blat ze szkła byłby bardzo drogi? – spytała. Znowu
popatrzyła na Chucka oczami zagubionej dziewczynki. Miał
ochotę ją przytulić.
– Przednia szyba do samochodu kosztuje około stu dolarów –
odparł. – Płaskie koło ze szkła nie powinno być dużo droższe.
Prawdopodobnie można zamówić gotowe, jeśli wymiary są
standardowe. – Wyciągnął ręce, dłońmi ujął Cassaundrę za
ramiona i delikatnie ją uścisnął. – Zobaczmy teraz, jak głęboka
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 41
jest ta rdza.
Cassaundra czekała z napięciem, niemal jak matka mającego
się narodzić dziecka. Chuck uklęknął, wyjął z kieszeni scyzoryk
i w kilku miejscach zaczął zdrapywać wierzchnią warstwę.
Wreszcie zamknął nóż i powstał z klęczek.
– No i co? – spytała niespokojnie.
– Zdrowy jak wieża Eiffla – odpowiedział.
– Powiem sprzedawcy, że kupię też ten stół.
Po kilku minutach podszedł sprzedawca z ponurą miną.
– Jedna z naszych ciężarówek jest popsuta, a mamy
zaległości w dostawach. Możemy dostarczyć pani tę kanapę
dopiero za dziesięć dni.
– I koniec z moimi marzeniami – stwierdziła Cassaundra z
rezygnacją.
– Zbyt łatwo się poddajesz – rzekł Chuck.
Popatrzyła na niego, wzruszając bezradnie ramionami.
– Nie można marzeniami przenieść mebli przez pół miasta.
– Można, jeśli zna się kogoś, kto ma szwagra posiadającego
ciężarówkę.
– Ty?
– Tak, mój szwagier ma ciężarówkę. Zadzwonię do niego.
– Nie mogę go w ten sposób wykorzystywać – zaprotestowała
Cassaundra.
– Ale ja mogę. Pomogłem mu kiedyś zrobić generalny remont
silnika. Poza tym bez oporów zawezwał mnie, gdy wpadli z
siostrą na pomysł, by wyburzyć w swoim domu jedną ścianę.
– Ale...
– Od czego jest rodzina? – przerwał jej Chuck. – Zadzwonię
do niego. Jestem pewien, że nam pomoże, o ile jego gruchot jest
na chodzie.
Od czego jest rodzina? – powtórzyła w myślach Cassaundra.
Po raz drugi w ciągu tygodnia ktoś prosił członka swej rodziny,
by wyświadczył jej przysługę. Usiłowała wyobrazić sobie, jak to
jest, gdy należy się do rodziny, w której wszyscy akceptują się
wzajemnie, wspierają, pomagają, tak że nie wiadomo już, kto
Glenda Sanders
Strona nr 42
komu ma się zrewanżować.
Chuck wrócił od telefonu, podszedł do Cassaundry i objął ją.
– Szwagier będzie tu za półtorej godziny. Zapłać teraz za
meble i pójdziemy coś zjeść, zanim przyjedzie.
– Rządzisz się jak szara gęś.
– Czy tak mówi się do mężczyzny, który realizuje twoje
marzenia? – odciął się.
Nie wiedział, jak bardzo prawdziwe są dla niej te żartem
wypowiedziane słowa. Nie powinien domyślić się, że jej życie
jest jakby odwróceniem życia większości ludzi, że porzuciła to,
co dla innych leży w sferze marzeń. Nie wiedział, że klapnięcie
na sofę w Meblowej Stodole z Prawdziwym Mężczyzną jest dla
niej wyrazem wolności. A wolność stanowiła samą istotę
marzeń Cassaundry Snow.
Gdy wsiedli do samochodu, Chuck miał już gotowe dalsze
instrukcje. Cassaundra zapytała, dokąd ma jechać, a on
odpowiedział tajemniczo:
– Przed siebie, tą drogą wybitą żółtą kostką.
Pojechali wzdłuż żółtej szosy. Zaprowadziła ich do domku,
przypominającego z zewnątrz budowlę z piernika. Wnętrze było
jeszcze bardziej bajkowe niż fasada. W jadalni oświetlonej
kryształowymi kinkietami, w których żarówki przypominały
starodawne bombki choinkowe, stały wszelakie starocie. Z
sufitu zwieszały się jarmarczne konie, na ścianach, oprawne w
ramki, wisiały kadry z czarnobiałych filmów. W narożnym
wykuszu dwie mechaniczne kukły-małpy w smokingach grały na
harfach.
Nawet stoły należały do bajkowego świata. Były to przykryte
szkłem pudła napełnione starymi plakatami, komiksami,
rulonami zapisanego papieru nutowego, pudełkami po
papierosach i cukierkach, żetonami z kasyna, kostkami do gry i
bierkami, kulkami i innymi drobnymi zabawkami. Na górze, pod
sufitem, maleńki pociąg krążył po wąskiej platformie.
Cassaundra z Chuckiem złożyli zamówienie i, czekając na
posiłek, przyglądali się rozmaitym drobiazgom pod szklanym
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 43
blatem stołu.
– Ten facet musiał być jednym z mniej znanych zawodników
– zauważył Chuck. – Nie rozpoznaję go.
– Zawodnik? – Cassaundra pochyliła się w kierunku Chucka,
by dokładniej obejrzeć czarno-białe zdjęcie. – Czy to karta
baseballowa?
– Prawdziwa staroć – stwierdził Chuck. – Chciałbym ją
wydostać i zobaczyć, kim był ten facet, kiedy i w jakiej drużynie
grał. Nie mogę nawet rozpoznać koszulek.
– Lubisz baseball? – spytała i uśmiechnęła się, bo to przecież
była taka oczywistość.
– Zawsze uwielbiałem baseball – przyznał Chuck. – Grałem
cały czas od szkoły podstawowej do college’u. Nie byłem na tyle
dobry, by przejść do ligi zawodowej, ale nadal się tym
interesuję. Między innymi dlatego osiedliłem się na Florydzie.
– śebyś mógł grać przez cały rok?
– Nie. Już nie gram – przynajmniej oficjalnie. Czasami na
jakimś dzikim boisku. Ale tak wiele drużyn przyjeżdża tu
wiosną na zgrupowania, że mam okazję przyjrzeć się grze
różnych zespołów przed sezonem.
– Nie jesteś z Florydy? Skąd pochodzisz?
– Po trochu zewsząd – odparł ze śmiechem. – Urodziłem się
w Fort Knox, a mieszkałem wszędzie tam, gdzie stacjonował
ojciec.
– Twój ojciec jest wojskowym?
– W wojskach lądowych. Ptasi pułkownik.
– Ptasi pułkownik?
– To znaczy pełny pułkownik w przeciwieństwie do
podpułkownika. Następnym stopniem jest generał. Nazywa się
„ptasi”, ponieważ wszystkie dystynkcje na czapce wyglądają jak
ś
lady ptasich łapek.
– Musisz być z niego bardzo dumny?
Chuck zawahał się.
– Jest zadowolony z tego, co robi, więc i ja jestem
zadowolony.
Glenda Sanders
Strona nr 44
– Mówisz, jakbyś... – Uświadomiła sobie, że każde zadane
przez nią pytanie może być poczytane za wścibstwo.
Dotknęła jednak czułego miejsca i Chuck zapragnął udzielić
wyjaśnień.
– Naturalnie, jestem z niego dumny. Ale nie było to łatwe,
gdy częściowo odbierała mi go ojczyzna. Gdyby miał inny
zawód, przebywałby więcej w domu.
Cassaundra pomyślała o swoim ojcu, pochłoniętym przez
muzykę, ciągle w rozjazdach na koncertach albo na próbach.
Jako znakomitość musiał obracać się w towarzystwie, a ją
trzymał daleko w swej posiadłości jak w złotej klatce.
Cassaundra położyła dłoń na ręce Chucka i uścisnęła ją
pocieszająco.
– Mój ojciec też był bardzo zaprzątnięty swą karierą.
– Czym się zajmuje?
– On... umarł w zeszłym roku – odparła, nienaturalną
bezbarwnością głosu pokrywając silne wzruszenie.
Chuck już miał przepraszać za to, że poruszył bolesny temat,
ale nadszedł kelner, niosąc zamówioną zupę. Gdy skończyli
jeść, kelner powrócił z tacą, na której piętrzyły się obficie
rozmaite słodkości własnego wyrobu. Objaśniał po kolei, co jest
co, podawał nazwy i czekał na zamówienie.
– Już od samych nazw się tyje – zauważyła Cassaundra.
– Masz rację – powiedział Chuck, ale dopiero wielokrotne
odmowy przekonały kelnera, że nie chcą żadnego deseru.
– Ja osobiście najbardziej lubię zwykły, tradycyjny placek –
stwierdził Chuck.
– Z jabłkami? – spytała Cassaundra.
– Mój ulubiony. Skąd wiedziałaś?
– Miewam przebłyski jasnowidzenia – odparła z uśmiechem.
Opuścili restaurację i poszli do samochodu. Cassaundra
zatrzymała się, szukając kluczyków w torebce. Odwróciła się na
chwilę i zobaczyła, że Chuck ją obserwuje.
– To urocze miejsce – powiedziała. – Dziękuję, że mnie tu
przyprowadziłeś.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 45
Manewrowała kluczykiem w drzwiczkach. Chuck podszedł
do niej blisko i powstrzymał ją gestem. Przesunął palcami po jej
szyi i uniósł podbródek.
– Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział.
A potem delikatnie musnął wargami jej usta. Cassaundrę
przeszedł dreszcz. Całować się w świetle dnia na publicznym
parkingu?! To nieprzyzwoite. A jednocześnie podniecające.
Spojrzała Chuckowi w twarz, przystojną twarz. Szerokie kości
policzkowe, kwadratowa szczęka, piwne oczy z tak długimi
rzęsami, że klientki Elizabeth Arden padłyby z zazdrości,
zmarszczki od uśmiechu. Dotknęła jego policzka, przejechała
palcem po świeżym zaroście.
Chuck, Prawdziwy Mężczyzna. Zapach jego wody toaletowej
przywoływał wspomnienie kojącej woni dymu z kominka w
mroźne, zimowe wieczory. Chuck. Jego uśmiech rozgrzewał ją
niczym ogień na palenisku. Chuck, mężczyzna uwielbiający
baseball i placek z jabłkami. Chuck, który zabrał ją do
Bajkowego Domku.
Chuck Granger, Prawdziwy Amerykański Mężczyzna, w
którym była coraz bardziej zakochana.
Glenda Sanders
Strona nr 46
ROZDZIAŁ 4
Szwagier Chucka, Larry Lippincott, przyjechał do Meblowej
Stodoły kilka minut po ich powrocie z restauracji. Był starszy od
Chucka, niższy i grubszy. Miał na sobie wypłowiałe dżinsy i
szary podkoszulek, noszący ślady jakiejś farby.
– Przepraszam za mój strój – powiedział, podając
Cassaundrze rękę. – Właśnie skrobałem rdzę i robiłem zaprawki.
Mam zamiar pomalować wreszcie tę kupę złomu.
Najwyższy czas, pomyślała Cassaundra. Kupa złomu to
trafne określenie dla tej ciężarówki. Stary grat miał na całej
powierzchni plamy dziwnej barwy. Brązowe ciapki, takiego
samego koloru jak smugi na koszulce Larry’ego`, zostały
najwyraźniej
położone
ostatnio
–
prawdopodobnie
zabezpieczenie antykorozyjne.
– Jesteś gotów przewieźć kilka mebelków? – spytał Chuck.
– Tak jest – odparł Larry. – Ale ona musi siedzieć z Aaronem
w ciężarówce, kiedy będziemy ładowali.
– Z Aaronem? – Chuck podszedł do samochodu. – Nie
powiedziałeś mi, że zabrałeś go ze sobą. – Otworzył drzwiczki
kabiny i wyciągnął ręce. – Cześć, stary, daj grabę!
Cassaundra przysunęła się bliżej, by zobaczyć, z kim Chuck
rozmawia. W samochodzie, przypięte pasami bezpieczeństwa,
siedziało małe dziecko. Uderzało rączką w otwartą dłoń Chucka
i słysząc powstający przy tym dźwięk, śmiało się. Chuck
również się śmiał.
– Przedstawiam ci mojego siostrzeńca, Aarona. Aaron, to jest
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 47
Sandy. Potrafisz powtórzyć? Sannndii.
– Andi! – zawołało dziecko.
– Sandy – poprawił Chuck. – S–S–S–Sandy, jak sukienka.
– Andi – powtórzył Aaron, chwytając głęboko powietrze.
– Mamy tu przykład niemego „s” – stwierdziła Cassaundra,
uśmiechając się krzywo.
Podszedł Larry.
– Marcia zabrała dziewczynki na zakupy, a on pomagał mi w
pracy.
– Jestem tego pewien – rzekł Chuck tonem pełnym
sceptycyzmu.
– Pomagałeś tatusiowi przy ciężarówce, prawda, Aaron?
– Magalem lufce – odparło dziecko.
– Zuch. – Larry cmoknął synka z czułością. – Marcia
wygarbuje mi skórę, gdy zobaczy nasze ubrania.
Po chwili Cassaundra znalazła się obok Aarona na przednim
siedzeniu ciężarówki. Nie wiedziała, o czym rozmawiać z tym
dzieckiem, a nawet z jakimkolwiek dzieckiem. O dzieciach
miała takie samo pojęcie jak o antylopach gnu, lamach czy
słoniach afrykańskich. Znała te stworzenia z książek lub z
filmów, oglądała przelotnie w zoo, a jeśli chodzi o dzieci, to w
parkach i innych miejscach publicznych. Nie miała rodzeństwa,
ciotek ani wujów, kuzynek czy kuzynów.
Popatrzyła uważnie na Lawrence’a Aarona Lippincotta i
stwierdziła, że stanowi dla niej zagadkę. Kręcone włosy w
nieładzie, gołe stopy, kombinezon popstrzony minią. A jednak
dziecko roztaczało wokół siebie aurę nieskazitelności. Było
doprawdy ładne. I inteligentne. Zielone oczy otoczone gęstymi,
czarnymi rzęsami, wpatrywały się uważnie w Cassaundrę, aż
poczuła zażenowanie. Dziecko milczało i nie wiadomo, co sobie
myślało, oczy jednak błyszczały rozumnie.
Cassaundra miała wrażenie, że to przenikliwe spojrzenie
odsłania ją, odziera z maski. Zrozumiała swą bezradność.
Wobec tej miniaturowej istoty ludzkiej nie odczuwała żadnych
emocji. To była jej słabość. W stosunku do tego ślicznego
Glenda Sanders
Strona nr 48
dzieciaka nie miała żadnych ciepłych uczuć, jakie powinna
ż
ywić kobieta. A tak rozpaczliwie chciała być normalną kobietą,
normalnym człowiekiem.
Dziecko patrzyło na nią przez kilka sekund, potem zaczęło
rozglądać się po kabinie ciężarówki.
– Tata? – zapytało.
– Twój tatuś poszedł z wujkiem Chuckiem.
– Tata? Ujek Cak?
– Weszli do środka, żeby zabrać meble.
– Tata? – Pytanie zabrzmiało płaczliwie.
– Niedługo wrócą – uspokajała Cassaundra.
Ś
liczna buzia Aarona skrzywiła się i tchnęła nieszczęściem.
– Tata?
I nagle, dla niej samej niespodziewanie, Cassaundra odczuła
jedność z tym małym, zagubionym, porzuconym dzieckiem. Nie
wiedziała nic o dzieciach, ale zrozumiała ten krzyk rozpaczy,
wołanie o pociechę. Nie namyślając się wyciągnęła rękę, by
dotykiem uspokoić Aarona. Zamknęła w dłoni jego bosą stopę.
– Jestem tu z tobą. Pamiętasz mnie? To ja, Sandy.
Aaron nie próbował powtórzyć imienia, ale jego twarz
straciła poprzedni, napięty nieszczęściem wyraz i zielone oczy
ponownie skupiły się na twarzy Cassaundry – patrzyły uważnie,
oceniały. Uśmiechnęła się do niego i dodała odwagi, ściskając
mu delikatnie stopę. Usilnie próbowała przypomnieć sobie jakiś
wierszyk dla dzieci, ale miała w głowie zupełną pustkę.
– Aaron, Aaron... wygląda jak baron – ułożyła rymowankę.
Zamilkła na chwilę, czekając na natchnienie, a potem zaśmiała
się triumfalnie, gdy przyszedł jej do głowy następny wers. –
Lecz czemu nie lata jak sowa uszata?
Aaron nie uśmiechnął się, może go to nawet nie rozbawiło.
Jednak na tyle przyciągnęło jego uwagę, że nie wyglądał już,
jakby za chwilę miał zalać się łzami. Cassaundra powtarzała ten
nonsensowny wierszyk, aż dziecko próbowało robić to razem z
nią.
– Alon, Alon, balon – udało mu się osiągnąć, zanim Chuck z
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 49
Larrym wynurzyli się z budynku niosąc kanapę. – Popatrz,
Aaron, twój tata. – Cassaundra pokazała dziecku ojca przez
szybę.
– Czy nie lepiej, żebyśmy prowadzili? – zapytała, gdy Chuck
szczegółowo objaśniał Larry’emu drogę.
– Musimy jechać za ciężarówką. Na wszelki wypadek –
wyjaśnił Chuck.
– Na jaki wypadek?
– Ona – powiedział Larry, klepiąc ciężarówkę po karoserii –
jest typową kobietą. Ma czasami swoje humorki.
– Przecież nie pozwolimy, by Larry, Aaron i twoje meble
rozłożyli się gdzieś po drodze, prawda? – zapytał Chuck.
– Oczywiście, że nie – potwierdziła poważnie Cassaundra.
Po kilku minutach sofę, stół oraz krzesła załadowano i
Cassaundra z Chuckiem ruszyli za ciężarówką Larry’ego. W
czasie jazdy Cassaundra myślała o tym, jakie to straszne, gdy
trzeba używać pojazdu, który może się w każdej chwili popsuć.
Larry, choć niechlujnie ubrany, był grzeczny i sprawiał wrażenie
osoby rozgarniętej. Z pewnością taki mężczyzna jest w stanie
zarobić na życie i przyzwoity samochód. A przecież Chuck
wspominał, że jego siostra też pracuje. Z pewnością... ale z
drugiej strony, Cassaundra czytała, że wzrastają koszty
utrzymania. Nie jest łatwo wyżywić i ubrać trójkę dzieci. Z
informacji w gazetach wynika, że istnieją rodziny, które są
szczęśliwe, że w ogóle mają gdzie mieszkać.
– Twój siostrzeniec jest rozkoszny – powiedziała do Chucka.
– Ułożyłam dla niego rymowankę, a on starał się ją powtórzyć.
– Lubi słowa, które się rymują. Dziewczynki, gdy były w jego
wieku, też to lubiły.
– Ile mają lat?
– Dziewięć i siedem.
– Dziewięć i siedem... a ile ma Aaron?
– Niecałe dwa. Był niespodzianką. Urodził się dziewięć
miesięcy po dniu, w którym Larry i Marcia obchodzili dziesiątą
rocznicę swego ślubu. Musieli... – Chuck uśmiechnął się
Glenda Sanders
Strona nr 50
łobuzersko i zakończył aluzyjnie: – musieli nieźle balować.
Cassaundra poczuła, jak na policzki wpływa jej rumieniec.
Nie wyobrażała sobie, żeby można było tak nonszalancko
mówić o sprawach intymnych.
– Czy oni o tym opowiadali?
– Nawet przechwalali się – odparł lekko Chuck. – Larry
skończył wtedy czterdziestkę. Szaleli z radości, gdy minął im
pierwszy szok na wieść, że będą mieć jeszcze jedno dziecko. A
kiedy okazało się, że to chłopiec, byli w siódmym niebie. Bracia
Larry’ego mają same córki, więc Aaron jest jedynym, który
przekaże dalej nazwisko rodu Lippincott.
– Jak na takiego małego chłopca to wielka odpowiedzialność.
– Mam nadzieję, że poczekają, aż dorośnie na tyle, by odkryć
uroki płci pięknej, zanim zaczną od niego egzekwować ten
obowiązek.
– A jeśli zdecyduje się na stan kapłański?
Chuck zaśmiał się.
– Dziewczyny myślą teraz nowocześnie. Dostawią myślnik
do nazwisk. Będziemy mieli cały zastęp Lippincott-Hydesów
czy Lippincott–Magillicuddys.
Ciężarówka przed nimi zwolniła, a wreszcie przystanęła.
Cassaundra zatrzymała swój samochód.
– Lepiej włącz migacze. Blokujemy jedno pasmo ruchu.
Miał rację. Na autostradzie nie było pobocza i ich postój
spowodował zwężenie prawego pasa. Wkrótce z tyłu ustawił się
długi rząd samochodów, usiłujących wjechać jakoś na środkowy
pas. Cassaundra patrzyła na rozmaite przyciski na desce
rozdzielczej,
poszukując
włącznika
ś
wiateł
awaryjnych.
Towarzyszył jej dźwięk klaksonów, świadczący o tym, że
kierowcy, którzy utknęli w korku, zaczynają tracić cierpliwość.
Chuck przechylił się ponad jej udami, wyciągnął rękę i
jednym ruchem dłoni zapalił światła.
– Dziękuję ci. – Cassaundra uświadomiła sobie nagle, jak
blisko był przy niej.
– To nic takiego – odparł, wycofując się na miejsce pasażera.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 51
– Lepiej pójdę teraz ratować Larry’ego.
Przeszedł na przód ciężarówki. Jego głowa i plecy zniknęły
pod uniesioną maską, gdzie Larry już zapalczywie grzebał. Co
pewien czas jeden z mężczyzn wskakiwał do kabiny i próbował
uruchomić samochód, jednak bez rezultatu. Za czwartym razem
silnik zaskoczył. Larry wychylił się spod maski i z wesołą miną
zrobił zwycięski gest kciukiem.
Chuck odpowiedział takim samym gestem, zeskoczył z
kabiny i wytarł ręce o brzeg starego prześcieradła, którym
pokryty był fotel kierowcy.
– Zwarcie w rozruszniku – wyjaśnił, powróciwszy do
samochodu Cassaundry. – Musieliśmy pomajstrować przy
przewodach, nim przywróciliśmy połączenie.
– Czy to może się powtórzyć?
– Miejmy nadzieję, że nie.
Ale powtórzyło się. Jeszcze dwukrotnie. Wreszcie jednak
dotarli na miejsce. Cassaundra została w ciężarówce z Aaronem,
a panowie wnosili meble do mieszkania. Tym razem Aaron
rozpoczął rozmowę.
– Alon, Alon, balon – zaintonował, przesyłając Cassaundrze
łobuzerski uśmieszek.
Zaśmiała się, zaskoczona jego nad wiek dojrzałym
wyczuciem sytuacji.
– Jesteś małym czarusiem, jak twój wujek Chuck.
Gdy mężczyźni skończyli pracę, Cassaundra podziękowała
wylewnie Larry’emu i chciała zwrócić pieniądze za benzynę, ale
Larry stanowczo odmówił. Gdy wyjeżdżał z parkingu i skręcał
na autostradę, Cassaundrę ogarnęły wątpliwości.
– Mam nadzieję, że uda mu się dotrzeć do domu –
powiedziała do Chucka.
– Zawsze się udaje. I nie miej wyrzutów sumienia, że
poprosiłaś go o tę przysługę – on wykorzystuje każdą okazję, by
tylko wyprowadzić swój samochód na szosę. Marcia od lat go
prosi, żeby pozbył się tego gruchota, ale on go uwielbia.
– Mimo wszystko jestem mu bardzo wdzięczna za pomoc. To
Glenda Sanders
Strona nr 52
mi przypomina, że musimy coś zrobić.
Ruszyła w kierunku mieszkania.
– Co takiego? – spytał Chuck.
– Klapnąć! – odparła, rzucając się na sofę.
Padł obok niej i wziął ją w ramiona, a po chwili zaczął ją
czule tulić.
– Podoba mi się ta twoja kanapa – zdążył powiedzieć, nim
jego wargi spoczęły na jej ustach.
Cassaundra oczekiwała tego pocałunku. Otoczyła Chucka
ramionami. Czuła jego tors przyciśnięty do swoich piersi, jego
ręce obejmujące ją mocnym uściskiem. Wdychała zapach wody
toaletowej. Miała wrażenie, że swym dotykiem Chuck wlewa w
nią życie, budzi w niej wszystkie pierwiastki kobiecości.
Otoczona ramionami mężczyzny, poddana czarodziejskiej magii
jego ust, była rozedrgana i pulsująca.
Chuck zwolnił uścisk i zamruczał z ukontentowaniem.
– Co to miało znaczyć? – spytała Cassaundra.
– Co takiego?
– To mruczenie.
Chuck złożył na jej ustach kolejny pocałunek.
– Miało wyrażać zadowolenie, że zaszedłem wtedy do barku
na hot doga.
– To nie przez hot doga zgodziłam się umówić z tobą, ale
dzięki twojej interwencji strażackiej.
– Zatem cieszę się, że zwróciłem uwagę na waflownicę.
Cassaundra wstała i poszła do wnęki jadalnej.
– Co jest mi potrzebne do pomalowania stołu?
Chuck obejrzał mebel.
– Szczotka druciana, kilka starych ręczników, podkładówka i
puszka lakieru. Pojadę z tobą do sklepu i kupimy wszystko, co
potrzeba, dobrze? A potem zdecydujesz, co będziemy robić dziś
wieczór.
– Dziś wieczór?
– Chyba nie masz zamiaru odesłać mnie do domu i zmusić do
samotnego spędzenia sobotniego wieczoru przed telewizorem?
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 53
– Nie, ale... przecież byliśmy już razem na obiedzie i
okazałeś mi tyle pomocy, i...
Popatrzył na nią uważnie, wyzywająco.
– Czy masz inne plany?
– Nie – wyznała.
– Może chcesz się mnie pozbyć?
Potrząsnęła głową. Chuck pochylił się i delikatnie pocałował
ją w usta.
– W takim razie pojedziemy kupić farbę i zaczniemy
malować stół.
Godzinę później przesunęli stół na maleńkie patio. Chuck
oskrobał szczotką rdzę, a Cassaundra grubą, mokrą ścierką
przecierała metalowe nogi. Przerwali na chwilę czekając, aż stół
przeschnie. Potem zaczęli spryskiwać metal farbą podkładową.
Chuck zademonstrował, jak krótkimi, zachodzącymi na siebie
pociągnięciami należy spryskiwać powierzchnię.
– Możesz spróbować sama – zaproponował, podając jej
pojemnik.
– Wydaje mi się, że to dosyć łatwe.
Pełna ufności Cassaundra ujęła pojemnik, wstrząsnęła nim,
jak demonstrował Chuck, uklękła i skierowała dyszę
spryskiwacza na nogę stołu. Psiknęła kilka razy i popatrzyła na
efekt. W niektórych miejscach farba nałożona była grubą
warstwą, w innych przeświecał goły metal. Cassaundra patrzyła
przerażona na tworzące się strumyczki, ściekające wzdłuż nogi
stołu.
Chuck zafascynowany obserwował jej twarz wyrażającą
prawdziwe rozczarowanie. Wybuchnął śmiechem, uklęknął
obok niej i objął po bratersku.
– No, przecież to nie koniec świata. Nabierzesz wprawy.
– Ale wszystko spływa i powstały smugi.
– To tylko podkład. Poza tym jest jeszcze mokry.
Wyrównamy zacieki i nie będą przebijać przez lakier. – Stanął
za nią i luźno ujął palcami jej nadgarstek. – Musisz nauczyć się
wykonywać szybkie, krótkie pociągnięcia. Spróbuj jeszcze raz.
Glenda Sanders
Strona nr 54
Jej technika malowania nie poprawiła się zbytnio, ale teraz,
gdy miała blisko siebie Chucka, czynność ta stała się znacznie
przyjemniejsza. Kiedy skończyła malować, noga stołu była
niejednolitej barwy, farba spływała strumykami, tworząc koleiny
na wypukłościach. Cassaundra odstawiła pojemnik, westchnęła i
oparła się o Chucka, który otoczył ją ramionami. Przez dłuższą
chwilę patrzyli na żałosny wynik malowania.
– To denne – stwierdziła Cassaundra. Chuck potarł
policzkiem o jej kark.
– Niewątpliwie, denne, nie ma wątpliwości – potwierdził. –
Musisz pogodzić się z faktem, Złotowłosa, że nigdy nie będziesz
tego robić tak jak chuligan z metra.
– Ani jak malarz.
– Powinnaś więc nadal korzystać z pomocy – powiedział
Chuck, całując ją we włosy przykrywające ucho. Cassaundrę
przebiegł lekki dreszcz.
– Będziemy malować lakierem natychmiast, czy dopiero gdy
wyschnie?
Chuck, ociągając się, wypuścił Cassaundrę z objęć.
– Weź jakąś ścierkę. Będziemy musieli udzielić temu stołowi
pierwszej pomocy.
Pracowali jeszcze godzinę. Teraz powierzchnia stołu pokryta
była równomierną warstwą podkładu antykorozyjnego. Chuck
przyjrzał się dziełu z pewnej odległości.
– Mogłabyś teraz zdobyć dyplom w metrze – żartował,
uśmiechając się do Cassaundry.
– Wygląda nieźle, mimo tego okropnego brązowego koloru.
Nie mogę się doczekać, kiedy będzie to pokryte „Wiktoriańskim
Pylistym Różem”.
– Lepiej, żeby przeschło przez noc, zanim pomalujemy
lakierem – stwierdził Chuck. – „Wiktoriański Pylisty Róż”
będzie musiał poczekać do jutra.
Chuck ironicznym falsetem wymówił nazwę farby. W sklepie
podkpiwał sobie bezlitośnie z pretensjonalnego napisu na
puszce, mającego oznaczać fiołkoworóżowy kolor, który
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 55
wybrała Cassaundra.
Dziewczyna próbowała zareagować obrazą na jego drwiny,
ale nie potrafiła podtrzymać w sobie gniewu. Nie, to nie złość
sprawiała, że jej serce biło szybciej niż zwykle – to ta twarz,
ś
wiatło w oczach, uwodzicielski uśmiech. Czuła, że przyciąga ją
tak, jak brzeg lądu przyciąga falę przypływu.
– Stół będzie musiał poczekać – oznajmiła, krzyżując ręce. –
Jutro idę do pracy.
Chuck nie poddawał się.
– Barek otwieracie dopiero w południe, prawda? Będziemy
mogli położyć jedną warstwę lakieru, zanim wyjdziesz do pracy,
a drugą, gdy wrócisz do domu.
Zrozumiała, że miał nadzieję spędzić tu noc, i pomyślała, że
to intrygująca perspektywa.
– Nie chcesz chyba przez cały weekend być przywiązany do
mojego mebla – powiedziała.
Łobuzerskie spojrzenie Chucka stało się poważne. Oparł
dłonie na biodrach i potrząsnął głową z irytacją.
– Czy dla ciebie nie jest oczywiste, że traktuję to jako
pretekst, by spędzić z tobą trochę czasu? Od lat nie spotkałem
kobiety, która wywarłaby na mnie takie wrażenie, ale jestem
diabelnie zdezorientowany. Czasami jesteś ciepła i otwarta, a za
chwilę uciekasz się do sztywnych formułek w stylu: „Nie chcesz
chyba przez cały weekend być przywiązany”.
Wzdychając ze znużeniem, podniósł ręce i położył je na
ramionach Cassaundry. W ten sposób mógł patrzyć prosto w jej
oczy.
– Nie wykorzystujesz mnie. Każda chwila spędzona z tobą,
Sandy, powoduje, że chciałbym poznać cię bliżej. Ten stół
interesuje mnie tylko o tyle, o ile on ciebie interesuje, ale
malowałbym go przez całe miesiące, jeśli to oznaczałoby, że
mógłbym być przy tobie i poznać cię lepiej. Nie wiem, czy nie
chcesz mnie już wykorzystywać, czy tylko usiłujesz znaleźć
taktowny sposób, by się mnie pozbyć.
Cassaundra położyła dłonie na barkach Chucka i zanurzyła
Glenda Sanders
Strona nr 56
palce w jego włosy.
– Mówisz bardzo otwarcie. Powinnam się była spodziewać,
ż
e wyłożysz karty na stół. – Głos jej zmiękł. – Nie usiłuję się
ciebie pozbyć, ale naprawdę nie chcę cię wykorzystywać ani
zabierać ci całego czasu.
– Zabieraj, ile dusza zapragnie – odrzekł, unosząc dłonią jej
podbródek. – Wykorzystuj mnie, Złotowłosa. Rób ze mną, co
chcesz. Obiecuję, że będę zachwycony każdą chwilą.
– Teraz chyba żartujesz ze mnie.
– Troszeczkę – powiedział, przyciskając czoło do jej czoła. –
Bo ty jesteś tak strasznie poważna.
– Zawsze jestem poważna. Taką mam naturę.
– Nikt nie powinien być poważny przez cały czas.
– A ty z pewnością wiesz, jak można temu zaradzić?
Chuck popatrzył skupiony, jakby serio się nad tym
zastanawiał.
– Pomogłoby ci wyjście na miasto w sobotni wieczór z
mężczyzną, który za tobą szaleje.
Cassaundra popatrzyła na swój strój koloru khaki, na szorty i
podkoszulek Chucka.
– Nie jesteśmy odpowiednio ubrani na wieczór w mieście.
– Ubrania można zmienić. Pojedziemy wszędzie, gdzie
chcesz, i będziemy robić wszystko, co chcesz – o ile jest to w
granicach mojej karty kredytowej.
– Wszystko? – spytała Cassaundra prowokująco.
– Powiedz mi tylko, dokąd chciałabyś iść.
Pochylił głowę ku jej twarzy, a ona wyszeptała mu do ucha.
– Chyba żartujesz – powiedział.
– Powiedziałeś: „Wszędzie i wszystko w granicach karty
kredytowej” – przypomniała mu.
– Wydatek na kino na świeżym powietrzu nie przekracza
nawet gotówki, jaką mam w kieszeni – odparł Chuck ze
ś
miechem, przyciskając Cassaundrę do siebie. Zaśmiał się
jeszcze głośniej, kiedy brał ją w ramiona. – Jesteś niedrogą
dziewczyną, moja panno.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 57
Był
to
najbardziej
podniecający
komplement,
jaki
kiedykolwiek usłyszała od mężczyzny.
Glenda Sanders
Strona nr 58
ROZDZIAŁ 5
Mieli do wyboru głośną, acz zjechaną przez krytykę parodię
kryminału, opowieść o supermanie, okraszoną zbliżeniami ran
postrzałowych oraz dramat tak pośledniej jakości, że od razu
trafił do kin na świeżym powietrzu, nie zagościwszy nawet w
ż
adnym przyzwoitym kinie. Wybrali parodię kryminału,
ponieważ grano ją najbliżej domu Cassaundry.
Trzykrotnie w czasie drogi do kina Chuck pytał Cassaundrę,
czy nie chce przypadkiem zatrzymać się na kolację.
– Jeśli masz ochotę gdzieś wstąpić, dotrzymam ci
towarzystwa – odparła, gdy za trzecim razem zadał jej to
pytanie. – Ty będziesz jadł, a ja wezmę sobie coś prostego z
baru. To mój pierwszy raz i chcę, by było to czyste, niczym nie
skażone przeżycie.
Chuck wymamrotał dwuznaczne: „Umm–hmm” i Cassaundra
poczuła ucisk w żołądku. Wiedziała, że w ciemnościach kina
pary w samochodach obejmują się, i nie miała nic przeciwko
temu, by też tego spróbować – zwłaszcza z Chuckiem. Między
innymi dla takich doświadczeń przemieniła się z Cassaundry w
Sandy.
Geoff – zbyt wyniosły, by robić coś tak pospolitego jak
ś
ciskanie się w samochodzie – zdecydowanie odrzucał to, co
nazywał „beznadziejnie głupim, publicznym okazywaniem
uczuć”.
Z Geoffem w ogóle nie było żadnego okazywania uczuć,
jedynie intymna, egoistyczna gra. Był cierpliwym, sprawnym
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 59
kochankiem, ale jego sposób postępowania miał w sobie coś z
taktyki, obliczonej na to, by osiągnąć własne cele. Gdy ojciec
Cassaundry oznajmił mu, że nieetyczne byłoby, gdyby wspierał
muzyka związanego ze swoją rodziną, Geoff bez wahania
wybrał karierę u boku mistrza Williama Snowa, a nie
romantyczny związek z jego córką.
– Dlaczego dotychczas nigdy tam nie byłaś? – spytał Chuck,
wytrącając Cassaundrę z rozmyślań.
– Ojciec by mi nie pozwolił, a poza tym... – głos jej się
załamał – nie miałam z kim pójść, a gdy mieszkałam w mieście,
nie miałam samochodu.
Z wyjątkiem limuzyny i bentleya z szoferem, dodała w
myślach.
– Mężczyźni w Nowym Jorku muszą być ślepi i głupi –
stwierdził Chuck.
Cassaundra uśmiechnęła się. Chuck mówił komplementy tak,
jakby przytulał słowami – miło i czule.
Kupili bilety i Chuck zaczął wybierać idealne miejsce do
parkowania. Miał w zanadrzu fachowe wskazówki: jeśli ustawią
się zbyt blisko ekranu, będą musieli wyciągać szyje, jeśli zbyt
blisko bufetu, cały wieczór ludzie będą przechodzić obok ich
samochodu, zbyt daleko z tyłu – znajdą się w obszarze
samochodowych amorów.
Wybrali miejsce mniej więcej w środku. Chuck nastawił
radio na częstotliwość kinową i w samochodzie rozbrzmiał głos
Ricky Nelsona, błagającego zaspaną Susie, by się obudziła, a
potem nadano reklamówkę bufetu kinowego, w której hot dogi
tańczyły z colą w takt śpiewu popcornu. Cassaundra odchyliła
głowę i zaśmiała się głośno, ubawiona absurdalnością tej
pioseneczki.
Chuck obserwował ją, ciesząc się z tej dziecinnej wesołości.
Wabiła go ponętna, odsłonięta linia karku Cassaundry i
wyobrażał sobie, jak całuje ją w szyję i czuje dotyk jej skóry.
Delikatnie potarł wierzchem dłoni o jej kark.
– Czy chciałabyś zobaczyć, co mają w bufecie?
Glenda Sanders
Strona nr 60
– Któż by się oparł tańczącym hot dogom?
Zatrzymała się przy bufecie i poczuła mieszaninę zapachów:
prażona kukurydza, ciepły ser, musztarda, cebula, batoniki
czekoladowe.
– Trudno ci się zdecydować? – spytał Chuck po chwili.
– Zawsze marzyłam, że to tak będzie wyglądać – odparła.
– Ja chyba nigdy nie przestanę realizować twoich marzeń.
Zdziwiłbyś się, gdybyś zrozumiał, jak wiele z nich
realizujesz, pomyślała, a głośno powiedziała:
– Zamów coś dla nas.
– Czy kiedykolwiek jadłaś cheeseburgera z chili? – spytał. –
Szykuj żołądek, moja pani – dodał, kiedy zaprzeczyła. –
Poznasz, co to prawdziwe życie.
Zanieśli do samochodu zestaw potraw: duże kubki napojów,
hot dogi z sosem chili, chrupki kukurydziane, rożki. Cassaundra
trzymając papierową tackę, na której leżał hot dog, popatrzyła na
Chucka.
– Musi być na to chyba jakiś sposób?
– Sposób? – zapytał, jakby nie rozumiejąc.
– Jakaś metoda jedzenia – nalegała Cassaundra, nie dając się
zbyć – tak, żeby nie kapał z tego sos.
– Wszystkie przyzwoite hot dogi kapią – odparł Chuck.
– No to co stanie się z twoją koszulą?
– Co ma się stać? – spytał niefrasobliwie. – Musisz po prostu
sprytnie podłożyć serwetkę.
Zademonstrował jej, jak to się robi. Odgryzł kawałek i
gestem zachęcił Cassaundrę, by sama spróbowała.
Udało jej się odgryźć dwa kęsy, gdy wtem spora porcja sosu
skapnęła na bluzkę tuż obok kieszeni na piersiach. Cassaundra
spojrzała na brązową plamę i zmarszczyła brwi.
– Chyba właśnie oblałam egzamin z jedzenia hot dogów.
Chuck odłożył swoją porcję na tacę i uśmiechnął się miękko.
– To zdarza się nawet najlepszym. Nawet profesjonalistom.
Wziął papierową serwetkę, zwilżył ją kropelkami rosy,
zebranej na kubkach z napojami, i zaczął wycierać plamę.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 61
Cassaundra nie była ani skrępowana, ani zażenowana tym
poufałym gestem. Wydawało jej się, że zna Chucka bardzo
dobrze, od dawna. Z Geoffem nigdy nie czuła się tak swobodnie,
a jak się ostatecznie okazało, wcale go nie znała, nawet gdy już
zostali kochankami. Teraz jakimś głębokim, niezawodnym
instynktem czuła, że Chuck jest w istocie taki, jak jej się wydaje.
Uczciwy. Poważny. Szczery. Czyż po tylu latach życia
spędzonego z kukiełkami w teatralnych dekoracjach mogła nie
zakochać się w pierwszym prawdziwym mężczyźnie, jakiego
spotkała?
Musi być z nim bardzo, bardzo ostrożna, pomyślała trzeźwo,
ponieważ ten mężczyzna jest taki, jakim się wydaje – szlachetny
i dobry. I ponieważ ona jest tym, kim jest.
Zaczął się film. Po pięciu minutach musieli przyznać rację
krytykom. Film był pośledni, schematyczny, pełen chybionych,
prostackich dowcipów. Chuck i Cassaundra zaczęli z aktorską
przesadą powtarzać najbardziej nieudane dialogi. Śmieli się, bo
było im ze sobą dobrze, a nie dlatego, żeby bawiło ich to, co
działo się na ekranie.
W pewnym momencie Cassaundra poczuła na swych plecach
jego ciepłe dłonie. Wyrwało jej się ciche westchnienie, gdy
przysuwała twarz do jego twarzy o te ostatnie, krytyczne
centymetry.
Palce zacisnęła kurczowo na jego koszuli, ale potem
przesunęła mu ręce na plecy i poddała się zmysłowemu
pocałunkowi. Rozchyliła usta, ulegając czułej inwazji języka.
Powitała ją z namiętnym pomrukiem, który tak znakomicie
wpisywał się w to, co odczuwał Chuck. Objął ją mocniej
ramionami, przysunął bliżej do siebie, przycisnął do piersi.
Cassaundra chłonęła go swymi zmysłami. Czuła szorstkie
włosy, w które zanurzyła palce, twardy tors przy piersiach,
zaborcze ręce na talii, plecach. Czuła, jak Chuck wyciąga jej
bluzkę zza paska i dłonią dotyka gołego ciała. Twarde ręce
zetknęły się z miękkością, siła z kobiecą delikatnością. Dłońmi
otoczył jej piersi, ciepło przeniknęło przez cieniutki trykot
Glenda Sanders
Strona nr 62
stanika.
Pogładziła jego kark, lewą dłoń wsunęła pod koszulę,
dotknęła napiętej skóry na obojczyku. Kiedy przesuwała się,
chcąc objąć go w pasie, prawym łokciem nacisnęła niechcący
klakson. Rozległ się przeszywający dźwięk, który przypomniał
im, gdzie się znajdują. Cassaundra, patrząc cały czas na Chucka,
wycofała się powoli, jak postać poruszająca się na zwolnionym
filmie puszczonym od tyłu.
Chuck patrzył na twarz Cassaundry. Usta dziewczyny
obrzmiały od pocałunków, rozszerzone oczy zdradzały
wewnętrzne emocje. Była taka krucha, miała w sobie tyle
tajemnic, ale to tylko w niewielkim stopniu powstrzymywało
jego pożądanie. Pogładził ją po policzku.
– Możemy pojechać do mojego mieszkania – zaproponował.
Odpowiedziała mu cisza. Spojrzenie Cassaundry świadczyło
o jej zakłopotaniu.
– Chcę być z tobą – dodał łagodnie, uspokajająco.
– Chyba pozwoliłam, byś odniósł niewłaściwe wrażenie –
stwierdziła, jakby popełniła ciężkie wykroczenie przeciw
etykiecie towarzyskiej.
– Pociągasz mnie od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem –
odpowiedział, gładząc ją po policzku. – To, że mogłem być dziś
z tobą, że mogłem cię dotykać... Jesteś taka... urocza, Sandy.
Taka wyjątkowa...
– Nie miałam ochoty drażnić się z tobą. Po prostu... gdy mnie
całowałeś, zapomniałam...
– Ja też – zapewnił ją, uśmiechając się lekko.
– Dopiero się spotkaliśmy. Nie znamy się jeszcze. Jest za
wcześnie.
Odsunął z jej twarzy spadający kosmyk włosów.
– Poczekam, Złotowłosa.
Dostrzegł w jej oczach zakłopotanie. Walkę sprzecznych
uczuć: niepewność, zwątpienie, nadzieję, tęsknotę. Może nawet
ś
lad przerażenia, który zaniepokoił Chucka.
– Będziemy dla siebie nawzajem wiele znaczyć, Złotowłosa –
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 63
powiedział z przekonaniem, przyciągając ją ku sobie.
– Wydaje mi się, że już znaczymy – wyszeptała te słowa tak
cicho, że Chuck nie był pewien, czy rzeczywiście je słyszał.
Glenda Sanders
Strona nr 64
ROZDZIAŁ 6
Cassaundra nie widziała Chucka przez trzy dni, ale miała
wrażenie, że to trwało znacznie dłużej. Zgodnie z obietnicą
przyszedł w niedzielę rano i pomagał jej malować stół.
Przyglądała się jego pracy, wygłaszając krytyczne uwagi: a to
niedokładnie pomalowane w jednym miejscu, a to za dużo farby
w innym.
Chuck skończył, odstawił puszkę z farbą i spojrzał na
Cassaundrę z wyrazem zemsty w oczach.
– Teraz pokażę ci, jaki los czeka niewdzięcznice, które
nękają mężczyznę podczas pracy – powiedział i ruszył w jej
kierunku.
– Co robisz? – spytała, starając się, by jej głos zabrzmiał jak
najbardziej zuchwale. – Nie podoba mi się ten błysk w twoich
oczach.
– A, jesteś zdenerwowana? – spytał z demonicznym
uśmieszkiem, najwyraźniej zadowolony.
Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu planując, że w razie czego
może czmychnąć przez drzwi i zatrzasnąć je za sobą.
– Skądże znowu! – zaprzeczyła.
Błyskawicznym ruchem Chuck wyciągnął ramiona i oparł
dłonie o drzwi, zamykając Cassaundrę między ścianą z desek a
nieustępliwym murem swego ciała. Przysunął twarz blisko ku jej
twarzy.
– Ciągle mam w oczach ten błysk. Jesteś przestraszona?
– Już nie – odparła, obejmując go za szyję.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 65
– Zaproś mnie do środka – wyszeptał, gdy wreszcie z
bezsilnym jękiem oderwali się od siebie. – Chciałbym się dziś z
tobą kochać.
Stali bardzo blisko siebie i Chuck wyczuł, jak Cassaundra
napięciem całego ciała zareagowała na jego propozycję.
Wystarczyło, że błagalnym tonem wypowiedziała jego imię, by
odstąpił od niej na krok.
– W takim razie chodźmy coś zjeść.
– Chuck – powtórzyła.
Chciałaby mu wyjaśnić, że przeszkadza jej tylko świadomość
nieszczerości całej sytuacji. Nie może zostać jego kochanką,
skoro nie może wyjawić mu swego prawdziwego nazwiska. Nie
wolno jej dopuścić do tego, by zakochał się w osobie, w którą
się wcieliła, a prawda, którą ukrywa, mogłaby okazać się
niszcząca.
Chuck nacisnął palcami policzek Cassaundry, modelując na
jej twarzy smutny uśmiech.
– Nie chcę, aby którakolwiek ze stron miała jakieś ukryte
myśli. Kiedy będziesz gotowa, nie będę musiał nawet pytać.
– Nie chodzi o to, że...
– Wiem. Nie jestem Casanovą, ale mam na tyle obycia, że
potrafię rozpoznać autentyczną namiętność.
Po wspólnej kolacji odprowadził ją do domu, pocałował
przed drzwiami i obiecał zadzwonić. Teraz, po trzech dniach,
bardzo go jej brakowało. Pamiętała, jak szeptał: „Chciałbym się
dziś z tobą kochać”. Pamiętała, jak bardzo pragnęła zaprosić go
do siebie. Jedynie dzięki sile woli i uczciwości wobec Chucka
powstrzymała się, nie schwyciła go za rękę i nie poprowadziła
do mieszkania.
W barze, jak zwykle po godzinie piątej, był nieco mniejszy
ruch i Cassaundra mogła wytrzeć ladę i napełnić słoje z
łakociami. W pewnym momencie wszedł Chuck. Nie była w
stanie ukryć swych uczuć. Zdawała sobie sprawę, że musiał
dostrzec, z jaką ulgą powitała jego przybycie. Chuck jak zawsze
miał ożywione oczy, włosy w lekkim nieładzie, powitalny, miły
Glenda Sanders
Strona nr 66
uśmiech, krawat rozluźniony i nieco przekrzywiony, miała
ochotę go wyprostować. Albo zdjąć.
– Może by wziąć mrożony jogurt? – powiedział. –
Truskawkowy czy holenderski?
– Truskawkowy.
– W rożku czy w kubku?
– W rożku.
– Waflowym czy cukrowym?
– Waflowym.
Napełniła rożek jogurtem i podała go przez ladę. Chuck
odbierając go schwycił Cassaundrę za rękę.
– A może całusa jako dodatek?
Popatrzyła na niego przewrotnie.
– Niestety, nie mamy całusków. Może spróbuje pan w
cukierni pana Goodbara?
– Wezmę w takim razie bez dodatku. Poczekam, aż
zakończysz pracę. O której puszczają cię do domu?
– O szóstej. Ale...
– Świetnie! Zamienimy się dziś wieczorem w niańki do
dziecka.
– My dwoje?
– Larry ma dziś jakąś oficjalną kolację, a ich stała opiekunka
do dzieci nie może przyjść, bo ma jutro ważny egzamin. Marcia
zadzwoniła do mnie zrozpaczona, a ja jej obiecałem, że z chęcią
przyjdziemy.
– Czy to jest „my” dziennikarskie czy królewskie?
– Mówiłaś przecież: „Mam wyrzuty sumienia, że Larry wiózł
przez całe miasto meble”.
Cassaundra podparła się pod boki i próbowała spojrzeć
groźnie. Uzmysłowiła sobie właśnie, że zupełnie nie wie, jak
obchodzić się z dziećmi, i Chuckowi może się to wydać bardzo
dziwne. Nie mogła dopuścić do tego, by zaczął jej zadawać
dociekliwe pytania.
– To bardzo nagła propozycja.
Wymówka zabrzmiała niezbyt przekonująco.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 67
– Myślałem, że chętnie skorzystasz z okazji, by się
odwdzięczyć – powiedział Chuck kwaśno. – Nie musisz
przecież niczego robić. Ja się wszystkim zajmę. Po prostu... –
polizał rożek i uśmiechnął się nieśmiało – stęskniłem się za
tobą. Właśnie wybierałem się, żeby zaproponować ci pójście na
kolację, do kina czy gdzie indziej, gdy zadzwoniła Marcia.
Pojechali samochodem Chucka. Dom Lippincottów okazał
się sporą willą w klasycznym kolonialnym stylu. Gdy
zadzwonili do drzwi, z drugiej strony usłyszeli cienkie dziecięce
głosiki i tupot nóg. Drzwi się otworzyły. Stały w nich dwie
dziewczynki. Starsza z nich, jasnowłosa, miała na sobie różowy
obcisły kostium i legginsy. Pozdrowiła gości, nieśmiało się
uśmiechając, i ukryła głowę za drzwiami. Młodsza, wyglądająca
na łobuziaka, po której można by się spodziewać, że z kieszeni
swych dżinsów wyciągnie w pewnym momencie żabę, a może
jakiś drogocenny kamień, objęła gwałtownie Chucka za nogi.
– Czekaliśmy na ciebie! – powiedziała.
– Cześć, Orzeszku. – Chuck uniósł ją w górę. – Jak leci?
– W porządku. Ale nie lubię już szkoły.
– Nie lubisz szkoły? Dlaczego?
– Bo pani Fursterstein jest niedobra. Mówi, że za dużo
rozmawiam na lekcjach i mam nieporządne zeszyty.
– Moi nauczyciele też tak o mnie mówili.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Ale mimo to chodziłem do szkoły i wszystko
dobrze się ułożyło.
– Kto to jest? – spytała dziewczynka zwracając się do
Cassaundry. Miała zielone oczy i jej wzrok dziwnie przypominał
spojrzenie jej młodszego braciszka.
– To jest Sandy – przedstawił Chuck. – A to – powiedział,
patrząc na dziewczynkę, którą trzymał na rękach – jest moja
siostrzenica, Robyn. A tam – dodał, wskazując ruchem głowy na
starszą – stoi Amy.
– Cześć, Amy – zwróciła się Cassaundra z uśmiechem do
nieśmiałej siostrzenicy Chucka.
Glenda Sanders
Strona nr 68
Amy wymamrotała coś w odpowiedzi i schowała się jeszcze
głębiej za drzwi. Cassaundra pomyślała, że nieśmiałość tej
dziewczynki przypomina jej własne zachowanie w dzieciństwie.
– Uczysz się tańca? – zapytała.
– Klasycznego, jazzowego i stepowania – odparła Amy.
– Stepowania także? To musi być bardzo przyjemne. Ja też
miałam lekcje baletu, ale... – Chuck zauważył wahanie w jej
głosie –...ale nie stepowania. W tym tańcu buty robią dużo
hałasu.
Trudno sobie wyobrazić, żeby osoba z rodu Snowów
stepowała, a już zupełnie nie do pomyślenia wydawało się, by w
przestronnej siedzibie Snowów rozlegał się stukot podkutych
metalem bucików.
– Czy moglibyśmy wejść? – spytał Chuck, zachęcając Amy
do otwarcia drzwi.
Za małym holem znajdowało się przestronne pomieszczenie,
którego sufit przywodził na myśl sklepienie w katedrze. Był tam
kamienny kominek i dużo mebli stylem przypominających sofę
Cassaundry. Na szklanym stoliku barowym leżała nie
dokończona układanka, a w pobliżu kominka grupa lalek Barbie,
co stwarzało ciepłą, domową atmosferę. W oknach wisiały
udrapowane zasłony i łagodne światło sączyło się przez
uchylone żaluzje.
– Jaki miły pokój – powiedziała Cassaundra, chłonąc
roztaczającą się wokół atmosferę przytulności.
Chuck delikatnie postawił Robyn na podłodze.
– Marcia jest dekoratorką wnętrz – wyjaśnił. – Pracowała
kiedyś w domu towarowym, ale gdy urodziła Robyn, otworzyła
własną pracownię, żeby lepiej gospodarować czasem.
Skinął głową w kierunku kanapy i poczekał, aż Cassaundra
usiądzie, a potem zajął miejsce obok.
– Gdzie jest wasza mama? – zwrócił się do siostrzenic.
– Robi sobie makijaż – odrzekła Robyn. – Chciałam jej
pomóc w malowaniu powiek, ale mama powiedziała, że dzisiaj
się śpieszy, że tata ma spotkanie z klientami, że wychodzą
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 69
razem na kolację i że będą jeść surową rybę.
– Suszi – wtrąciła Amy, która usiadła na podłodze obok stołu
i przyglądała się poszczególnym kawałkom układanki.
– Ale przysmak! – powiedziała Cassaundra. Z przyjemnością
spostrzegła, że usta Amy ułożyły się w uśmiechu.
– Czy jesteś jedną z dziewczyn Chucka? – spytała Robyn,
przybierając lippincottowski, jak zaczęła to w duchu określać
Cassaundra, wyraz twarzy.
– Jedną z wielu dziesiątków, z pewnością – odparła
Cassaundra, patrząc z ukosa na Chucka.
– Wujku Chuck, czy ty masz dziesiątki dziewczyn? –
zapytała z niedowierzaniem Robyn.
– Dziesiątki dziesiątek – dobiegł od strony drzwi bardziej
dojrzały głos.
To Marcia z Aaronem na rękach szła dużymi krokami przez
salon.
– Jestem Marcia – podała rękę Cassaundrze, posadziwszy
berbecia na kolanach Chucka. – Zdaje się, że poznałaś już
Aarona?
– Alon, Alon, balon – wyrecytowało dziecko, śmiejąc się
głośno do Cassaundry.
– Może nam wyjaśnisz, co on mówi. Powtarza to przez cały
tydzień.
– Po prostu taka rymowanka – odparła Cassaundra. –
Zaskakujące, że pamięta.
– Aaron nigdy niczego nie zapomina – rzekła Marcia. –
Musimy bardzo uważać, co przy nim mówimy. – Usiadła
naprzeciw Cassaundry. – Nie wiem, jak cię tu Chuck ściągnął,
ale nie musisz się niczego obawiać. – Marcia spojrzała na swego
brata w sposób zdradzający jej powinowactwo z rodem
Lippincottów. – Dziewczynki chcą obejrzeć film rysunkowy, a
potem pójdą spać. Aaron potrafi się sam bawić i około
dziewiątej padnie ze zmęczenia. Chuck wie, gdzie leżą
wszystkie rzeczy, prawda, mały braciszku?
– Na Boga, Marcia. – Chuck zwrócił się do Cassaundry,
Glenda Sanders
Strona nr 70
jakby powoływał ją na świadka w niezwykle ważnej sprawie. –
Ona tak do mnie mówi, by mnie zdenerwować.
– To zawsze doprowadzało go do wściekłości – rzekła
Marcia, śmiejąc się miękko.
– Teraz, gdy dobiegam trzydziestki, nie będziesz chyba
wszystkim przypominać, że jesteś o kilka lat starsza ode mnie.
– Celny strzał! – przyznała Marcia. – Potrzebuję coraz
staranniejszego makijażu. I te siwe włosy... – westchnęła. –
Trzeba przyznać, że twoja siostra staje się starszą panią.
Amy przysunęła się do matki i pogładziła ją czule po głowie.
– Nie jesteś starszą panią, mamusiu – powiedziała.
– To wy, dzieciaki, przywracacie mi młodość – rzekła
Marcia, obejmując córkę ramionami. – Starsza pani nie dałaby
sobie z wami rady.
Cassaundra ze wzruszeniem obserwowała, jak matka z córką
czule odnosiły się do siebie. A więc to tak wygląda w
normalnych rodzinach. Ona sama była bardzo mała, gdy jej
matka umarła. Nie pamięta takich uścisków i przekomarzania
się, jakie widziała teraz w tej rodzinie. Myśl o tym, że Brianna
mogłaby się zachowywać w ten sposób, była tak absurdalna, że
aż śmieszna.
– Słyszałam, że kupiłaś jakieś nowe meble – powiedziała
Marcia, wyrywając Cassaundrę z rozmyślań.
– Owszem. Twój mąż pomógł mi przetransportować je do
domu, za co jestem mu bardzo wdzięczna.
– Tylko czeka na takie okazje, żeby wyprowadzić swoje
Monstrum na szosę.
– Monstrum? – zdziwiła się Cassaundra.
– Zerwał napis przed malowaniem, więc nie widziałaś tej
nazwy. Stare ciężarówki są jak statki. Mają swoje imiona.
– To Marcia nadała jej imię Monstrum – wyjaśnił Chuck. –
Entuzjazm Marcii dla starych ciężarówek jest zupełnie innego
gatunku niż entuzjazm Larry’ego. To dla niego tylko zabawka.
Model z 1953 roku. Larry należy do klubu miłośników starych
samochodów. Bierze udział w rajdach i pokazach.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 71
To
przynajmniej
wyjaśniało
ten
rozdźwięk
między
zdezelowaną ciężarówką a szykowną willą.
– Skoro mówimy o zabawkach, czy ostatnio nabyłeś jakieś
nowe karty do swej kolekcji, Chuck? – spytała Marcia.
– Nie miałem czasu, by się za tym rozglądać.
– Jakie karty? – spytała Cassaundra.
– Nie pokazywał ci kart baseballowych? Myślałam, że używa
ich, by zwabić kobiety do swego mieszkania – rzekła Marcia,
potwierdzając w ten sposób, że ironia jest drugą naturą rodziny
Grangerów.
– To nie są bezwartościowe obrazki jakiegoś starego
obleśnika – zaprotestował Chuck. – Nie, nie pokazywałem ich
Sandy.
– Był zbyt zajęty malowaniem moich mebli – powiedziała
Cassaundra.
W tym momencie do domu wszedł Larry. Dziewczynki
wykrzyknęły: „tatusiu!” Larry pozdrowił wszystkich, uściskał
córki i wziął Aarona na ręce.
– Przepraszam za spóźnienie – rzekł do Marcii ponad głową
synka. – Zajechałem po benzynę. Potrzebuję pięciu minut, by się
przebrać. Cześć, Sandy – zwrócił się do Cassaundry. – Miło, że
cię znowu widzę.
Postawił Aarona.
Marcia wstała i podeszła do męża. Stanowili piękną parę:
Lamy wytworny, w dobrze skrojonych spodniach i białej
koszuli, Marcia ubrana z dyskretną elegancją, w prostej czarnej
bluzce koszulowej.
– Muszę jeszcze dopracować kilka szczegółów. Wybaczcie...
– powiedziała Marcia.
Larry objął Marcię i wyszli razem. Cassaundra podziwiała
niewymuszone stosunki panujące w tej rodzinie. Ona nigdy nie
mówiła do swego ojca „tato”. Zawsze był w każdym calu
„ojcem”: wyniosły, sztywny, autorytatywny, daleki. Nie
pamiętała, żeby kiedykolwiek ją objął. Nie zauważyła również,
by on i Brianna okazywali sobie miłość tak swobodnie jak Larry
Glenda Sanders
Strona nr 72
i Marcia. Choć okresowi narzeczeńskiemu mistrza i jego weselu
towarzyszyła cała światowa prasa, jednak w domu ta para
rzadko wytrzymywała kilka minut bez gorzkiej sprzeczki czy
ponurego milczenia.
Zgodnie z obietnicą po pięciu minutach Larry i Marcia
wrócili do salonu. Larry przebrał się w ciemnoszary garnitur i
srebrzystoszarą koszulę, a Marcia zarzuciła na ramię
wielobarwną, batikową chustę, której końce włożyła za pasek.
– Dziewczynki, zacznijcie się kąpać, jeśli chcecie oglądać
film – poradziła Marcia. – Sandy, Chuck, czujcie się jak u siebie
w domu. Obok telefonu w kuchni zostawiłam adres restauracji,
do której jedziemy. A numery awaryjne...
– ...są wewnątrz okładki książki telefonicznej na biurku –
dokończył Chuck. – Już przez to przechodziłem, pamiętasz?
– Przygotuj się więc na fontannę – rzekła Marcia. –
Wychodzimy.
Cassaundra nie musiała długo czekać, by się dowiedzieć, co
Marcia miała na myśli mówiąc o fontannie. Gdy tylko zamknęły
się drzwi za rodzicami, Aaron zaczął zawodzić.
– Obowiązki mnie wzywają – powiedział Chuck, wstając z
kanapy. Pośpieszył pocieszać siostrzeńca.
Przez parę minut Aaron stawiał opór, jakby Chuck miał
zamiar go torturować, wrzeszczał przy tym tak głośno, że
mógłby konkurować z zespołem rockowym. W końcu jednak
zmęczył się i tylko od czasu do czasu dawało się słyszeć żałosne
pochlipywanie. Chuck zaprowadził chłopca w róg pokoju,
wysypał z pojemnika plastikowe klocki i zaczęli razem budować
dom. Wkrótce Aaron tak był pochłonięty zabawą, że nie
zauważył nawet, jak Chuck opuścił go i wrócił na kanapę do
Cassaundry.
– Pójdę do pokoju dziewczynek i upewnię się, czy wszystko
jest w porządku – powiedział Chuck wzdychając. Cassaundra
wzięła czasopismo ze stołu i zaczęła je przeglądać, gdy nagle
poczuła na swych kolanach jakiś ciężar. To Aaron przywarł do
jej nóg.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 73
– Alon, Alon, balon – powiedział chłopczyk, opierając
gumowe podeszwy swych tenisówek na gołych nogach
Cassaundry.
Udało mu się wspiąć na jej kolana, usadowił się z
zadowolonym, zaraźliwym śmiechem.
– Alon, Alon? – powtórzył. Tym razem najwyraźniej było to
pytanie.
– Zdaje się, że masz nowego przyjaciela – zauważył Chuck,
wróciwszy właśnie do salonu.
– Chyba tak – odparła Cassaundra, odkrywając z
zakłopotaniem, że się czerwieni.
Wtedy, w ciężarówce, Aaron okazywał jej nieufność i
Cassaundra nie przypuszczała, że dziecko mogłoby z własnej
inicjatywy wspiąć się na jej kolana. Jakże niewiele wiedziała o
dzieciach!
– Alon, Alon – powtórzył chłopczyk z naciskiem i
zabrzmiało to jak zdecydowana prośba.
– Aaron, Aaron, wygląda jak baron. Lecz czemu nie lata jak
sowa uszata?
– Jesce! – zażądał dzieciak.
Cassaundra powtórzyła mu wierszyk kilkakrotnie. Wkrótce
spostrzegła, że ma nowych słuchaczy. Amy w koszuli nocnej i
Robyn w piżamie stały koło kanapy i przyglądały się zabawie.
Chuck oparty o kominek obserwował z uśmiechem całą scenkę.
– Sama to ułożyłaś? – spytała Robyn.
– Tak.
– Ułóż też dla mnie – poprosiła dziewczynka.
– I dla mnie też – powiedziała Amy.
– Robyn, Robyn – zaczęła Cassaundra, czekając na cudowny
przypływ natchnienia. – Chwileczkę. Amy, Amy... – zauważyła
zniecierpliwiona, że Chuck patrzy na nią z rozbawieniem i czeka
na wynik. Najwyraźniej nie miał zamiaru przyjść jej z pomocą.
– Robyn, Robyn... włosy swe zdobi... – Gorączkowo myślała
nad dalszym ciągiem. – Gdy gra w tenisa, wszystkich zachwyca.
– Och! – wykrzyknęła Robyn uradowana.
Glenda Sanders
Strona nr 74
– Teraz dla mnie – dopominała się Amy, obejmując
Cassaundrę za kolana.
Cassaundra spojrzała zrozpaczona na Chucka, ale ten był
coraz bardziej rozweselony.
– Amy, Amy... – zwróciła się do starszej siostry – biegnie
podskokami. A za nią chłopaki, ślą jej buziaki.
Twarz dziewczynki oblał rumieniec. Schyliła głowę, ale usta
ułożyły się do uśmiechu.
– Teraz dla wujka Chucka – poprosiła Robyn czując, że nie
jest już w centrum uwagi.
Cassaundra popatrzyła na Chucka, który przechylił głowę i
patrzył wyzywająco.
– Chuck, Chuck... miał na rybkę smak. Popłynął w Nilu na
krokodylu.
– Jeszcze jeden dla mnie – dopominała się Robyn.
– Koniec już – pośpieszył z pomocą Chuck. – Sandy zupełnie
wyprztykała się z rymów.
– Możemy ułożyć coś dla niej – powiedziała cicho Amy.
– Niezły pomysł! – przyznał Chuck.
Zaprowadził siostrzenice w róg pokoju, gdzie zaczęli się
naradzać. Po chwili Chuck znacząco chrząknął i po kilku
nieudanych próbach wyrecytowali jednogłośnie:
– Sandy, Sandy, pachniesz jak kwiat lawendy. Na Świętego
Walentego damy ci coś słodkiego.
– Czekoladki w pudełku w kształcie serca – dodała Amy,
romantyczka.
– Ach, co za smakowitości – rzekła Cassaundra.
– Skoro mówimy o smakowitościach – wtrącił Chuck – to co
powiecie na prażoną kukurydzę w wykonaniu wujka Chucka?
– Tak! – krzyknęły jednogłośnie dziewczynki i ruszyły do
kuchni. Zapewne była to już utrwalona tradycja. Rozległ się
dźwięk stukających garnków, wysuwanych szuflad, zamykanych
drzwiczek, a potem w całym domu zapachniało prażoną
kukurydzą. Wreszcie kucharze powrócili niosąc misy gotowego
produktu. Amy i Robyn usadowiły się przed telewizorem,
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 75
właśnie gdy zaczynał się film.
Chuck z drugą miską usiadł obok Cassaundry. Położył rękę
na oparciu kanapy i był bardzo zadowolony, gdy Cassaundra
oparła na niej głowę. Przysunął się bliżej i położył dłoń na jej
ramieniu. Jej włosy pachniały świeżo, uwodzicielsko. Ten
zapach bardzo silnie na niego działał. Tak jak ona cała.
To dziwne, pomyślał, że choć siedzą w salonie z trójką dzieci
oglądających film Disneya, wydaje mu się to tak romantyczne i
czuje taką emocjonalną bliskość.
W pewnym momencie Aaron przyraczkował do kanapy i
wspiął się na kolana Cassaundry.
– Cyta pać – wymamrotał.
Cassaundra popatrzyła bezradnie na Chucka.
– Jest zmęczony i chce, żeby zaprowadzić go do łóżka i
poczytać mu książkę – wyjaśniła Robyn.
Chuck wziął chłopca na ręce i ruszyli korytarzem do
dziecięcego pokoju. Było coś niezwykle intymnego w tym ich
wspólnym marszu. Cassaundra mogła sobie łatwo wyobrazić, że
to jej własny dom, jej własne dziecko, jej własny mężczyzna.
Czy te fantazje wynikały z jej uczuć do Chucka, czy po prostu
coś ją nurtowało? Jakaś wewnętrzna potrzeba, która skłoniła ją
do tej całej maskarady. Dzięki niej miała przeżyć coś, czego
jeszcze nie potrafiła dokładnie określić, ale co nazwałaby
normalnością. Czy właśnie znalazła normalność, czy też miłość?
– Aaron, stary, pomożesz mi przy nakładaniu piżamy? –
spytał Chuck.
– Cyta pać – odpowiedział Aaron.
Podszedł do półki i zaczął przeszukiwać książki.
– Najpierw piżama – stwierdził Chuck, trzymając w
pogotowiu barwny kaftanik.
– Cyta pać – nalegał Aaron.
Wyjął książeczkę, pobiegł do łóżka, usiadł pośrodku
materaca i trzymając książkę na kolanach patrzył wyczekująco
na Cassaundrę. Był tak mały, a jednocześnie tak zdecydowany. I
wybrał właśnie ją, by mu czytała. Nie dlatego, że jest bogata lub
Glenda Sanders
Strona nr 76
piękna, lecz dlatego, że ją polubił. To takie proste. Tak proste,
ż
e serce Cassaundry topniało pod wpływem nalegającego
spojrzenia.
– Cyta pać – powtórzył, wyczuwając, że ma przewagę. Chuck
już chciał się wtrącić, ale Cassaundra pokręciła głową.
– Najpierw ja mu przeczytam opowiadanie. – W oczach
miała łzy, głos jej zmatowiał pod wpływem wzruszenia. Chuck
miał ochotę zapytać, czy może usiąść na łóżku i też posłuchać,
ale wyczuł, że między Cassaundrą i Aaronem rodzi się jakaś
szczególna więź, nie chciał więc przeszkadzać.
– Pójdę do salonu, do dziewczynek – rzekł i ruszył
korytarzem.
Czuł zazdrość. Nie był pewien, czy to dlatego, że siostrzeniec
wolał towarzystwo dziewczyny niż jego, czy dlatego, że
dziewczyna wolała towarzystwo siostrzeńca.
Po dwudziestu minutach usłyszał, jak Sandy woła go
przestraszonym głosem. Pobiegł do pokoju Aarona. Na pierwszy
rzut oka wszystko wydawało się w porządku. Aaron i
dziewczyna siedzieli na łóżku. Chłopiec miał na sobie kaftanik
od piżamy. Sandy patrzyła jednak przerażonym wzrokiem.
– Mamy... no...
Przerwała i wzięła głębszy oddech, szukając odpowiedniego
określenia.
– Sytuację, która wymaga, jak myślę... kogoś z rodziny.
– O co chodzi? – spytał zaciekawiony.
– O to, że... – była strasznie zażenowana – że... jest
zabrudzony.
– Masz na myśli to, że ma brudne majtki? – spytał ze
ś
miechem.
Skinęła głową. Śmiech Chucka przeszedł w głośny rechot.
– Potrzebny jest krewny? Sandy, chodzi przecież o zmianę
pieluszki, a nie o przeszczep narządów.
– Ale ja nie wiem... – nie chciała się przyznać, że nie potrafi
zmienić pieluszki – gdzie leżą pieluszki – dokończyła.
Chuck podszedł do wiklinowego kosza, otworzył wieko i
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 77
wydobył pudło jednorazowych pieluszek oraz opakowanie
czegoś, co nazywało się „osuszacze”.
– Teraz twoja kolej – powiedział.
Cassaundra wyciągnęła pieluszkę z pudełka i ujęła ją tak,
jakby był to relikt jakiejś zaginionej cywilizacji, który właśnie
wykopała w swym ogródku. Przesunęła palcem po taśmie
mocującej i zwróciła się do Chucka z niepewnym wyrazem
twarzy. Popatrzył na nią zdziwiony.
– Jakieś problemy?
– Nie wiem, jak... – odparła przez ściśnięte gardło.
– Jak zmienia się pieluszki? – spytał z niedowierzaniem.
Potaknęła zgnębiona.
– Dlaczego od razu nie powiedziałaś?
– Myślałam... nigdy nie zajmowałam się dziećmi i...
– To przecież nie jest hańba.
– Ale większość kobiet...
– Kobiety nie rodzą się z tą umiejętnością – stwierdził Chuck.
– Zresztą mężczyźni też. Ja nigdy nie zmieniałem pieluszek,
dopóki Marcia nie urodziła pierwszego dziecka.
Podszedł do Aarona i wziął go na ręce.
– No, stary, słyszałem, że masz brudno w majteczkach.
Chodź, pokażemy Sandy, na czym polega cała sprawa.
Precyzyjnymi ruchami rozłożył pieluszkę, zastosował
„osuszacz” i pokazał Cassaundrze, jak należy umieścić pupę
dziecka na środku i zamocować pieluszkę za pomocą rzepów.
– Nie będziemy musieli śpiewać kołysanek – wyraził
przypuszczenie Chuck, słysząc jak chłopiec przeciągle ziewa.
Cassaundra poprawiła prześcieradło i gdy tylko Aaron znalazł
się pod kołdrą, przywarł policzkiem do poduszki i przytulił
zniszczonego pluszowego psa.
– Dobranoc, Mistrzu – powiedział Chuck, głaszcząc
dzieciaka po plecach.
Cassaundra obserwowała, jak Chuck uspokaja dziecko, i była
pod wrażeniem wzruszającej delikatności jego dużych, mocnych
dłoni. Jakże podobało jej się to życie, którego intymne szczegóły
Glenda Sanders
Strona nr 78
podpatrywała. Zawsze tego pragnęła. Jak łatwo było marzyć
sobie o nim teraz. Ale jakże trudno zapomnieć, że – trzeźwo
patrząc – było ono dla niej nieosiągalne.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 79
ROZDZIAŁ 7
W salonie dziewczynki pochłonięte były ostatnimi scenami
filmu. Chuck i Cassaundra siedzieli na kanapie i rozmawiali
cicho. W pewnym momencie Chuck nachylił się ku
Cassaundrze.
– Pragnę cię, Sandy – powiedział jej prosto do ucha niskim,
zmysłowym głosem.
Cassaundra przymknęła oczy i poczuła, jak pod powiekami
kłują ją od dawna wstrzymywane, palące łzy. Jakże naiwna była
wtedy, gdy w rozmowie ze Sloanem pozwalała sobie na żarty na
temat swego ewentualnego romansu. Zakochać się w
mężczyźnie i w takim życiu, jakie on prowadził, i do jakiego nie
miała dostępu – nie, to nie należało do scenariusza. Wcześniej
czy później zostanie zdemaskowana i ten idylliczny okres w jej
ż
yciu zakończy się brutalnie.
Pochyliła głowę, przywierając do jego ramienia. Wyrwało jej
się prowokujące westchnienie. Chuck czuł Cassaundrę
wszystkimi zmysłami – zapach i dotyk włosów, ciężar głowy,
ciepło ciała. Nawet rytm oddechu, gdy patrzył na wznoszące się
pod bawełnianą bluzką piersi.
Choć dziewczyna zamykała się przed nim, jednak przez cały
wieczór istniało między nimi wyczuwalne napięcie, jakby
gromadziła
się
jakaś
mieszanka
wybuchowa,
gotowa
eksplodować przy najlżejszym ruchu.
– Gdy będziemy sami, pocałuję cię w kark, którym mnie
kokietujesz – rzekł jej do ucha.
Glenda Sanders
Strona nr 80
– Nie mam zamiaru cię kokietować – odparła, otwierając
oczy.
– Wiem, ale jestem przy tobie tak naładowany energią, że gdy
widzę kawałek skóry, zaraz myślę o pocałunku. To taki odruch
roznamiętnionego mężczyzny.
– Czy to wypada mówić przy dzieciach? – Odsunęła się
nieco, by uniknąć jego zbyt podniecającej, kuszącej bliskości.
Zaczął ręką gładzić jej kark. Przez ciało Cassaundry
przepłynęły fale gorąca, które jeszcze się wzmogły, gdy Chuck
otarł się o jej ramię i ustami przywarł do ucha.
– Film się kończy. Dzieci idą wkrótce spać – wyszeptał.
Cassaundra znów zamknęła oczy. Była rozdarta między
sprzecznymi emocjami. Nie potrafiłaby wydobyć z siebie słowa.
Pragnęła tylko odwrócić się i objąć go. Czuć, jak on ją obejmuje,
jak ją wchłania w siebie. Ale jakaś cząstka jej osobowości,
ciągle zdolna do trzeźwego rozumowania, trzymała ją sztywno
na miejscu.
W tej właśnie chwili skończył się film. Chuck polecił
siostrzenicom, żeby poszły wymyć zęby. Gdy wróciły z łazienki,
zaczęły domagać się bajki na noc. Usiłował protestować, ale
Robyn schwyciła go obiema dłońmi za rękę, jakby chciała
zmusić, by poszedł z nimi do ich pokoju.
– Porwano mnie! – zawołał, udając przerażenie.
– Chcemy, żebyś ty też z nami poszła – powiedziała Amy,
ujmując delikatnie rękę Cassaundry.
Dziewczynki zgodziły się, by goście wybrali dla nich książkę.
Chuck wziął zabawne wierszyki Shela Silversteina. Czytał je z
takim komizmem, że siostry tarzały się ze śmiechu. Gdy
przeczytał ostatni wiersz, ucałował w czoło obie siostrzenice – a
także Cassaundrę.
– Pójdę pozmywać naczynia, a ty ucisz jakoś te szkraby.
Cassaundra wybrała tom opowiadań Beatrix Potter, w którym
była opowieść o Jeremiaszu Rybaku. Po kilku minutach Amy i
Robyn z takim samym zachwytem słuchały opowieści o
jeremiaszowych kanapkach z motylem, jak słuchała ich
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 81
Cassaundra, gdy była dzieckiem.
– Podoba mi się to opowiadanie – rzekła zadumana Amy. – A
ciebie lubimy bardziej niż tę poprzednią.
– Poprzednią?
– Poprzednią dziewczynę wujka Chucka.
– Elizabeth – wyjaśniła Robyn, marszcząc nos lekceważąco.
– Nie była tak miła jak ty.
– Robyn! – upomniała siostrę Amy.
– Tata mówił, że jest snobką – ciągnęła Robyn, nie zwracając
uwagi na siostrę. – I nie była też miła dla wujka Chucka.
– Hej, cóż to za ploteczki na dobranoc sobie opowiadacie? –
spytał Chuck, stając w drzwiach pokoju. – Czas gasić światło –
dodał, najwyraźniej poirytowany.
Dziewczynki zostały zapakowane do łóżek, światło zgaszone.
Chuck objął Cassaundrę wpół i poszli razem do salonu. Usiedli
na kanapie. Chuck milczał ponuro.
– Ja też ciebie bardziej lubię niż poprzednią – odezwał się po
dłuższej chwili niezręcznej ciszy.
– Słyszałeś całą rozmowę?
– Każde okrutne słowo.
– To przecież tylko dzieci.
– Bardzo spostrzegawcze dzieci – odrzekł, przyciągając jej
twarz ku sobie. Oczy ich się spotkały. – Nie była miła tak jak ty.
Tak to chyba określiły dziewczynki?
– Nie musisz mi przecież niczego wyjaśniać.
– Być może. Ale nie chciałbym, by ona siedziała tu na
kanapie między nami albo wracała z nami samochodem do
domu. – Chuck westchnął ze znużeniem. – Nie miała dla mnie
takiego znaczenia jak ty. Ona... to był tylko taki układ.
– Chuck, naprawdę nie chcę...
– Dziewczynki mówiły tak, jakbym tu stale przyprowadzał
jakieś kobiety, by rodzina mogła się im przyjrzeć i ocenić.
– Chyba zazwyczaj każda rodzina tak postępuje?
– Ale nie ta rodzina – oświadczył Chuck. – Posłuchaj, to było
tak. Elizabeth organizowała aukcję na cele dobroczynne.
Glenda Sanders
Strona nr 82
Spotkałem ją na przyjęciu i chciała, żebym opisał całe
przedsięwzięcie w gazecie. Marcia dopiero co otworzyła swą
pracownię, więc zasugerowałem jej, żeby zrobiła coś dla tej
aukcji. Pomogłoby to mojej siostrze zdobyć rozgłos we
właściwych kręgach. Przyprowadziłem tu Elizabeth, by omówić
całe przedsięwzięcie. Traktowała Amy i Robyn, jakby miały
jakąś zakaźną chorobę – ciągnął Chuck, przeczesując palcami
włosy. – Włączyła wprawdzie w końcu firmę Marcii do
programu aukcji, ale dawała do zrozumienia, że robi jej wielką
łaskę.
– Ale przecież twoja siostra poświęcała swój czas.
– Tak, ale Marcia jest kobietą pracującą. Popełnia nietakt, że
pracuje i zarabia pieniądze. Elizabeth pochodzi z bogatej
rodziny i chociaż spełnia moralny obowiązek organizując aukcję
dobroczynną, nic ją jednak nie może łączyć z nami, robolami.
– To okropne, że ktoś może być taki ograniczony.
– Nie wszyscy są tacy jak ty – odparł Chuck.
I nagle Cassaundra uświadomiła sobie, że jest już za późno,
ż
e Chuck jest w niej zakochany. Powinno ją to ekscytować, ale
przez
głowę
błyskawicznie
przebiegły
jej
wszystkie
konsekwencje tego faktu: oboje zmierzali do katastrofy.
– Nie każdy ma taką jak ty zdolność odczuwania –
powiedział, a potem impulsywnie przykrył wargami jej usta.
„Zdolność odczuwania”. W czasie tego pocałunku Cassaundra
czuła wszystko: wzruszenie, dreszcz, nieuniknioną tragedię,
która czekała ich oboje. Czuła radość, przerażenie i uniesienie,
smak łez i przemożne poczucie winy, że dopuściła do tego, by
sprawy zabrnęły tak daleko.
Usta Chucka zaczęły powoli wędrować wzdłuż policzka
Cassaundry, na szyję, na kark. Gdy dotarły do zagłębienia
między obojczykami, Cassaundra zastygła i odsunęła się.
– Nie torturujmy się tak – powiedziała cicho.
Widziała pożądanie na twarzy Chucka, w jego płonących
oczach, na rozgrzanych pocałunkami ustach, w rozognionym
wzroku. Na ten widok ją samą ogarniało podniecenie. Normalny
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 83
dreszcz rozkoszy, jaką odczuwa każda kobieta, widząc, że
mężczyzna patrzy na nią z takim pożądaniem. Dreszcz
normalny, a jednak również samolubny. To nie było fair z jej
strony, że wdała się w tę całą historię i jeszcze ją podsycała.
– Masz rację – powiedział, biorąc głęboki oddech. – Pokoje
dzieci są niedaleko, a Marcia i Larry mogą wkrótce wrócić.
Trudno uważać to za intymne warunki, prawda?
Opadł na miękkie poduszki kanapy.
– Najprawdopodobniej minie co najmniej godzina, zanim
usiądę za kierownicą. Może wypijemy kieliszek wina, żeby
lepiej nam się patrzyło na wieczorne wiadomości?
– Wino byłoby w sam raz – odparła Cassaundra. Wszystko,
co Chuck Granger robił, by wywrzeć wrażenie na kobiecie, robił
w dużym stylu. Wino zostało nalane do wysokich kielichów, a
butelka wstawiona do srebrnego wiaderka z lodem.
– Wspaniałe – stwierdził Chuck, kosztując wina.
– Kalifornia zrobiła duże postępy – zgodziła się Cassaundra.
– Niektóre z naszych win mogą rywalizować z najlepszymi
rocznikami europejskimi.
Chuck odsłonił fragment nalepki – rzeczywiście, wino było
amerykańskie. Dziwne, że Cassaundra poznała się na tym. Może
jest amatorką i wytrawną znawczynią win?
Przez kilka minut siedzieli w napiętym milczeniu dość
sztywno obok siebie i sączyli wino. Powoli zaczęli się odprężać.
Chuck usiadł w rogu kanapy, a Cassaundra oparła barki o jego
pierś i wyciągnęła przed siebie nogi. Po poprzednim
gwałtownym pocałunku zapanowało między nimi przyjazne
ciepło. Na razie wystarczało im, że są blisko siebie. Cassaundra
odczuwała głębokie zadowolenie, że jest tu razem z Chuckiem i
wiedziała, że tego uczucia nie może przypisać wyłącznie
działaniu wina. Doznawała kojącego poczucia bezpieczeństwa,
oparta o mocne męskie ciało. Złożyła głowę na ramieniu
Chucka, westchnęła i przymknęła oczy.
Przed północą wrócili gospodarze.
– Jeszcze pięć minut, a zmieniłabyś się w ducha – zażartował
Glenda Sanders
Strona nr 84
Chuck, patrząc na ścienny zegar.
– O, widzę, że popijaliście sobie winko, czekając na nas –
powiedziała Marcia, wyjmując butelkę z kostek lodu. Na dnie
zostało może z pół kieliszka. – Ktoś tu balował stwierdziła,
ż
artobliwie patrząc na Chucka.
– Dzieci doprowadziły nas do tego – odparował Chuck.
– Tak źle się zachowywały? – spytała Marcia.
– Były grzeczne jak anioły – rzekła Cassaundra. –
Dziewczynki polubiły kanapki z motylem Jeremiasza Rybaka –
dodała z uśmiechem.
– Pokrewna dusza, miłośniczka Beatrix Potter! – powiedziała
Marcia. – Chuck, ta mi się podoba.
Chuck zaklął niewyraźnie.
– Przestań, Marcia. Dzieci już jej wszystko powiedziały.
– Chyba nie wspomniały o tej... Elizabeth! – Marcia
wypowiedziała to imię z teatralną przesadą, wciągając policzki.
– Ta głupia gęś. „Gęś” to zbyt łagodne określenie. To kurza gęś,
o ile coś takiego istnieje.
W drodze powrotnej Cassaundra i Chuck rozmawiali
niewiele. Cassaundra, zatopiona w myślach, patrzyła przez
szybę. Chuck pomknął autostradą, a potem jechał ulicami
miasta, które miały w sobie coś niesamowitego teraz, gdy nie
było na nich zwykłego w godzinach szczytu tłoku.
Dojechali do osiedla, gdzie mieszkała Cassaundra, i wysiedli
z samochodu. Nocna cisza wzmacniała zwykłe o tej porze
odgłosy: cykanie świerszczy, szurgot przestraszonych jaszczurek
w krzakach. Każdy dźwięk głośniejszy od szeptu byłby
brutalnym zakłóceniem tej wszechogarniającej ciszy. Przez
dłuższą chwilę Cassaundra i Chuck nie odzywali się do siebie,
tylko patrzyli na swe twarze oświetlone jasnymi promieniami
księżyca i słabym światłem latarni.
Cassaundra odezwała się pierwsza, wymawiając imię Chucka
błagalnie i tak cicho, że można by to poczytać za westchnienie.
– Nie zaprosisz mnie do środka – stwierdził Chuck. – Przez
całą drogę myślałaś o tym, w jaki sposób mnie spławić.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 85
To nie zabrzmiało jak oskarżenie – po prostu zwykłe
stwierdzenie faktu, świadczące o bezbłędnym wyczuciu.
Cassaundra nie mogła zaprzeczyć.
– Jest już późno, a jutro oboje musimy iść do pracy.
– To tylko wymówka.
– Wypiłam sporo wina. Nie mogłabym ufać żadnej swojej
decyzji, którą podjęłabym teraz.
– W takim razie zaufaj swym uczuciom – powiedział
prowokująco.
Uśmiechnęła się do niego smętnie.
– Moje uczucia to ostatnia rzecz, jakiej mogłabym zaufać.
Dzisiaj wieczór graliśmy w pewnej sztuce. Nie chciałabym,
ż
ebyśmy obudzili się, oczekując, iż przedstawienie potrwa
wiecznie, a odkrylibyśmy, że zrobiło klapę na premierze.
Chuck przyciągnął ją gwałtownie do siebie.
– Bądź dla mnie miła, Złotowłosa. Przedstawiłaś swój
pogląd, teraz przestań myśleć i pocałuj mnie na dobranoc.
Całował ją zaborczo, niemal dziko, jakby chciał powetować
sobie zawiedzione nadzieje. Objął ją mocno i przytulił jej głowę
do piersi. Mijały sekundy, długie sekundy nabrzmiałej emocjami
ciszy.
– Jesteś na mnie zły? – spytała wreszcie Cassaundra.
– Raczej rozczarowany – sprostował.
– Czy poczułbyś się lepiej, gdybym ci powiedziała, że ja...
– Nie! – przerwał gniewnie. – Ani trochę nie czułbym się
lepiej. Mówiąc otwarcie, nie jestem w nastroju, by wczuwać się
w rozterki, jakie masz z podjęciem decyzji.
Tak jak przedtem niespodziewanie ją do siebie przygarnął,
tak teraz niespodziewanie wypuścił z objęć.
– Chuck...
– Powiedz mi dobranoc, Złotowłosa.
Ostry ton zmusił Cassaundrę do posłuszeństwa.
– Dobranoc – powiedziała, ale słowo to uwięzło jej w krtani.
Stała przed drzwiami swego domu i patrzyła, jak Chuck
odchodzi. Czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczy? Lepiej byłoby
Glenda Sanders
Strona nr 86
dla niego, gdyby to nigdy nie nastąpiło. Miała nadzieję, że może
nie wszystko stracone.
Chuck nie obejrzał się za siebie i nie zobaczył
przygnębionego wyrazu jej twarzy i zagubionego wzroku. Nie
miał zamiaru jej współczuć. Był zbyt zawiedziony. Musiał się
poużalać sam nad sobą. Otworzył głośno drzwi samochodu,
zatrzasnął je z nadmierną siłą, a potem zaciśniętą pięścią uderzył
w kierownicę, jakby chciał ją ukarać. Ukarał jedynie własną
rękę. Zaklął dosadnie i poczuł się lepiej. Do diabła, zdobył
przecież nad Sandy przewagę.
Coś dla odprężenia, czyż nie tak pomyślał o niej na samym
początku? Ładna, nieskomplikowana, swojska blondyneczka z
baru. Czy można aż tak się pomylić? W schowku pod tablicą
rozdzielczą leżała paczka prezerwatyw, kupiona na dzisiejsze
spotkanie, i pokpiwała sobie z niego. Mógłby je nadmuchać
helem i zawiesić na antenie radiowej! Miałby z nich
przynajmniej jakiś pożytek. Może powinien to zrobić. Niech
ś
wiadczą o jego głupocie!
To, co zrobił, nie pasowało do niego. Doskwierało mu coś
znacznie bardziej dotkliwego niż nie zaspokojone pożądanie.
Gdyby chodziło wyłącznie o seks, znalazłby sobie nowego
kociaka po tej wspólnej z Cassaundrą wyprawie do kina, gdy
bawiła się z nim w kotka i myszkę. To jego cholerne szczęście –
wpadł po uszy.
Cassaundra miała rację, gdy mówiła o przedstawieniu. W
przytulnym domu Marcii z łatwością weszli w rolę dobranych
małżonków, którzy układają dzieci do snu, a potem z
kieliszkiem wina sadowią się na kanapie. Fantazje!
Przekręcił wściekle klucz w stacyjce swego mustanga i z
piskiem opon ruszył z parkingu. Do diabła z tą jej erotyczną grą
w chowanego! Czy fantazje to coś złego? Nikt przecież nie
zakłada, że fantazje będą trwały wiecznie, z fantazji trzeba
czerpać jak najwięcej przyjemności, póki trwają.
Dlaczego więc nie zawrócisz i nie podzielisz się z nią swymi
drogocennymi myślami? – pytał go jakiś wewnętrzny głos.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 87
Dlatego, że uzna cię za szaleńca. Dlatego, że to do niczego
nie doprowadzi. Dlatego, że gdy ona spojrzy tym swoim
nieobecnym wzrokiem, zapomnisz, co miałeś jej powiedzieć i
tylko będziesz chciał ją wziąć w ramiona.
A może ona ma rację? Może rzeczywiście obudziliby się
rozczarowani, że to wszystko było tylko fantazją?
A może wprost przeciwnie? Może obudziliby się i doszli do
wniosku, że to wcale nie jest fantazja? Bał się takiej
ewentualności, ale jednocześnie wydała mu się ona pociągająca.
Musiał być jakiś powód, dla którego wracał do tej dziewczyny.
Mógł przecież powiedzieć: „Do diabła z nią” i znaleźć sobie
kogoś bardziej uległego. Czy to miłość? Westchnął. Jeśli nie
miłość, to w takim razie musiał to być masochizm.
Glenda Sanders
Strona nr 88
ROZDZIAŁ 8
„Drogi Sloanie!
Może miło ci będzie usłyszeć, że obecne pokolenie dzieci
potrafi się zachwycić kanapkami z motylem Jeremiasza Rybaka
i że Prawdziwi Mężczyźni równie dobrze zmieniają pieluszki,
jak zapobiegają wybuchowi pożaru. Niestety, Prawdziwi
Mężczyźni nie są zbyt odporni na seksualne frustracje, więc być
może nie zostanę zaproszona do jego mieszkania, by obejrzeć
kolekcję kart baseballowych. Uściski.
Cassaundra”
Nigdy go już więcej nie zobaczysz, powtarzała sobie
Cassaundra może z tysiąc razy w ciągu ostatnich dwóch dni.
Podobnie bezsensownie wmawiała sobie, że tak jest lepiej,
uczciwiej w stosunku do Chucka. A mimo to, nie zważając na
głos rozsądku, wyczekująco patrzyła co chwilę na drzwi.
Telefon w barze nie dzwonił zbyt często, ale gdy tylko się
odezwał, Cassaundra natychmiast podnosiła słuchawkę, mając
nadzieję, że usłyszy głos Chucka. Dotychczas jednak dzwonili
wyłącznie klienci, pytając o godziny otwarcia baru, oferowane
produkty i ceny.
Cassaundra nigdy nie rozmawiała z Chuckiem przez telefon.
Mieli tyle wyjątkowych przeżyć w ciągu tych paru dni, że nie
starczało im czasu na zwykłe sprawy.
Minęło pięć dni, w tym nieznośnie długi weekend, a dzwonek
u drzwi baru ani razu nie obwieścił przyjścia Prawdziwego
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 89
Mężczyzny. We wtorek, kiedy Cassaundra po raz pierwszy od
ponad tygodnia miała wolne, zdecydowała, że nie będzie
siedzieć w domu i tonąć w melancholii. Postanowiła zwiedzić
miejscowe muzea, poświęcając większość dnia naukom
przyrodniczym, przestrzeni kosmicznej, historii Florydy i
sztukom pięknym. Wracając do domu wstąpiła do szklarza, by
dowiedzieć się, czy nadszedł zamówiony przez nią blat do stołu.
Gdy sprzedawca ostrożnie umieszczał owalny blat w jej
samochodzie między przednimi a tylnymi siedzeniami,
Cassaundra przypomniała sobie, jak doskonale bawiła się z
Chuckiem, gdy malowali razem stół. Przez krótką chwilę
zastanawiała się, jak sama poradzi sobie z wyjęciem tej ciężkiej
szklanej tafli.
Uruchomiła silnik i wtedy dostrzegła chińską restaurację w
niedalekim sąsiedztwie szklarza. Oferowano w niej między
innymi dania na wynos. Cassaundra pomyślała, że to świetny
pomysł na spędzenie wieczoru – klapnąć sobie na kanapie i jeść
gotowe dania z papierowych pudełek.
Serce skoczyło jej z radości, gdy wjeżdżając na parking przed
domem poznała stojącego tam już forda mustanga. Chuck
siedział na podwórku obok skrzynek na listy i przyglądał się
Cassaundrze idącej po chodniku. Czuła ulgę i radość, że go
widzi, ale równocześnie była zażenowana – nadal miała w
pamięci ich rozstanie.
Gdy otwierała drzwi, Chuck wziął ją pod łokieć. Powoli
odwróciła głowę i spojrzała na niego. Patrzył jej w twarz, jakby
koniecznie chciał zapamiętać jej rysy.
– Poszedłem do baru, ale ciebie tam nie było, więc... – Wziął
głęboki oddech. – Tęskniłem za tobą.
Cassaundra nie odpowiedziała. Weszła do mieszkania i
gestem ręki zaprosiła Chucka do środka. Poszła dalej w
kierunku kuchni i postawiła na bufecie pudełka z chińskim
jedzeniem, zastanawiając się, co ma odpowiedzieć.
Chuck szedł tuż za nią. Otoczył ją rękoma i przyciągnął do
siebie.
Glenda Sanders
Strona nr 90
– Nie mogłem w nocy zasnąć. Cały czas pamiętałem zapach
twoich włosów – powiedział, zanurzając w nich twarz.
Wszystkie rozsądne postanowienia, jakie Cassaundra
poczyniła w ciągu ostatnich dni, stopniały jak podgrzany wosk
pod wpływem tych słów, których tak bardzo potrzebowała.
Chuck gładził ją po karku. Powoli odprężała się, opierając plecy
o jego twardą pierś.
– Powiedz mi, że też za mną trochę tęskniłaś – poprosił.
– Bardziej niż trochę – odrzekła.
– Chciałbym zjeść z tobą obiad... za godzinę mam spotkanie.
– Przycisnął ją mocniej. – Och, Sandy, nie myślmy o obiedzie.
Porozmawiajmy.
– Mam tu dosyć jedzenia dla dwojga. Jeśli lubisz
chińszczyznę.
Chuck przeniósł szklany blat do mieszkania i umieścił go na
stole. Z pewnej odległości oboje z Cassaundrą podziwiali
ukończone dzieło.
– Dobrze, że bierzesz udział w inauguracyjnym posiłku na
stole, przy którym tyle się napracowałeś – powiedziała później,
gdy już usiedli i nakładali sobie potrawy na talerze.
– Jestem tu, bo chciałem być z tobą, a nie dlatego, że
pomalowałem ten stół – odrzekł, patrząc na nią z niezwykłą
szczerością.
Milczała, grzebiąc w ryżu, potem odłożyła widelec i odsunęła
talerz. Chuck zrobił to samo. Wstał, podszedł do niej, podniósł
do góry i wziął w objęcia. Przywarł do jej ust, domagając się
kapitulacji. Skapitulowała. Poznał to po sposobie, w jaki
rozsunęła wargi. Przywarła całym ciałem do jego ciała, dłońmi
gładziła jego plecy.
Przesunął wargi do jej ucha i powiedział:
– Przez całe pięć dni usiłowałem cię zapomnieć. To była
zwykła strata czasu. Mogliśmy spędzić go razem, gdyby nie
moja nadwrażliwość.
Cassaundra przycisnęła czoło do jego piersi i westchnęła.
– Nie mów tak, Chuck. Twoje oczekiwania nie były
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 91
specjalnie wygórowane. Przyczyna leży we mnie. Są pewne
powody, których...
Zaczął pocierać podbródkiem o jej głowę, a potem nakrył
wargami jej usta.
– Nie chcę nic o nich słyszeć, dopóki nie będziesz gotowa. –
Z żarliwością popatrzył jej prosto w oczy. – Już dawno temu
przekonałem się, że jeśli na coś warto poczekać, należy czekać.
Chcę poczekać na ciebie.
Och, Chuck, pomyślała Cassaundra, czując pod powiekami
kłujące łzy, nawet nie zdajesz sobie sprawy, co cię czeka.
– Lepiej skończ obiad, bo pójdziesz głodny na to swoje
spotkanie – powiedziała z lekkim uśmiechem.
– Nie jadłem dziś nawet śniadania. Nie zależy mi na obiedzie.
W tej chwili zależy mi tylko na tobie. Gdybym się wcześniej nie
zobowiązał, opuściłbym to spotkanie. – Nagle uśmiech przebiegł
po jego twarzy. – Sandy, chodź ze mną.
– Dokąd?
– To zebranie naszego kółka literackiego. Spodobają ci się
ludzie. A oni...
– Kółko literackie?
– No, oczywiście, nie możesz wiedzieć, o czym mówię.
Jesteśmy pisarzami i spotykamy się, by krytykować wzajemnie
swoje prace. Rozumiesz, szukamy słabych i mocnych punktów.
– Chodzi o artykuły prasowe?
– Nie, Sandy, zajmuję się również literaturą. Pracuję nad
powieścią detektywistyczną.
– Sensacja? – spytała niedowierzająco.
– Rodzaj
powieści
sensacyjnej.
Zagadka
kryminalna.
Protagonistą, to znaczy główną postacią, jest detektyw.
– Słyszałam już kiedyś ten termin – odparła ubawiona jego
ż
arliwością.
A więc pracował nad powieścią! Mogła się domyślić, że to
jakiś kryminał. Typowo amerykańska, męska forma literatury. I
należał do kółka literackiego. Zaciekawiło ją, jacy są ci piszący
przyjaciele.
Dotychczas
działalność
wydawniczą
znała
Glenda Sanders
Strona nr 92
wyłącznie z drugiej strony.
– Czy myślisz, że to byłoby w porządku?
– Naturalnie – zapewnił. – Nawiasem mówiąc, w ubiegłym
tygodniu wysunąłem taką propozycję, gdy usłyszałem, jak
układasz wiersze dla dzieci. Jedna z kobiet w naszej grupie jest
poetką...
– Chuck, przecież „Robyn, Robyn włosy swe zdobi” nie
można nazwać poezją.
– Ale widać w tym pewien talent. Może powinnaś
spróbować...
– Pisałam kiedyś wiersze – przyznała.
– To wspaniale!
– Dla mnie to była zawsze bardzo osobista sprawa. Nie sądzę,
ż
e mogłabym komuś...
– Nie musisz niczego pisać. Po prostu przyjdź na spotkanie.
Podziel się z nami swoimi opiniami. Czasami w dyskusji
gubimy się w szczegółach technicznych, tracąc z oczu ogólny
obraz.
– Zgoda, skoro tak sądzisz – powiedziała.
Amanda Keese, gospodyni, miała na sobie powłóczysty
kaftan
upstrzony
dużymi,
wielobarwnymi,
tropikalnymi
kwiatami. Była promienna i pogodna jak wzór na jej sukni.
Ś
miała się nieustannie, obejmowała Chucka serdecznie, a
Cassaundrę przywitała tak, jakby była jej córką wracającą do
domu po długiej nieobecności. Mówiąc wymachiwała rękoma
ozdobionymi bransoletkami i wokół siebie rozsiewała
intensywny zapach perfum.
– Co piszesz, Sandy? – spytała, otaczając Cassaundrę
ramieniem.
– Przyszła tu dzisiaj, by się tylko przyjrzeć – wyjaśnił Chuck.
– Ale próbuje pisać wiersze.
– Poezja! Muzyka dla duszy – powiedziała Amanda.
– Mogłabyś wykorzystać wiersze Sandy na swoich lekcjach –
rzekł Chuck. – Oczarowała swymi rymowankami moje kuzynki.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 93
Amanda uczy w drugiej klasie – wyjaśnił Chuck. – I pisze
horrory w stylu Stephena Kinga.
– Ciekawa kombinacja – powiedziała Cassaundra.
– To zaskakujące, jak inspirująca może być praca z
siedmioletnimi dzieciakami – odparła Amanda. Uniosła ręce,
słysząc dzwonek do drzwi. – Wzywają mnie obowiązki. Chuck,
przedstaw Sandy Freda i Darlene.
Okazało się, że Fred pracuje nad powieścią o tragicznej
katastrofie lotniczej.
– Nie wszyscy zajmujemy się literaturą ponurą i krwawą –
powiedziała Darlene, drobna, srebrnowłosa, atrakcyjna kobieta.
–
W
swojej
powieści
podejmuję
temat
stosunków
międzyludzkich w późniejszym wieku. Rozumiesz, dorosłe
dzieci godzą się ze swymi rodzicami.
– Darlene jest naszą sztandarową literatką – wyjaśnił Chuck.
– Niezupełnie aprobuje naszą komercyjną prozę.
– Zanim uda mi się cokolwiek opublikować, będziesz już
bogaty i sławny – zażartowała Darlene. – A jeśliby mi się to
udało, ty wtedy będziesz znacznie bogatszy i słynniejszy ode
mnie.
– Ale ciebie będą uwielbiali krytycy – droczył się Chuck.
Mówili do siebie z poufałością świadczącą o tym, że od
dawna się znają. Cassaundra czuła się dobrze w ich
towarzystwie.
– Czyżby ktoś tu wspominał literaturę komercyjną? – spytała
kobieta w wieku Cassaundry. Wyciągnęła prawą rękę. – To moja
specjalność. Cześć, nazywam się Barb Polly, w przyszłości
wielka dama skandalu, seksu, bogactwa i blichtru.
– Nie wiemy, jak mamy rozruszać naszą Barb. Jest taka
nieśmiała i skromna – ironizował Fred.
– Cóż, jeśli ja sama bym w siebie nie wierzyła, kto uwierzy
we mnie? – Spojrzała na Cassaundrę. – Uważają, że jestem
niespełna rozumu: wierzę, że gdy o czymś intensywnie myślę,
wówczas to się spełni. Codziennie widzę oczami duszy, jak
podpisuję egzemplarze swojej ostatniej książki na eleganckim
Glenda Sanders
Strona nr 94
wieczorze promocyjnym. Nabrzeże w Palm Beach, pokład
jachtu, apartament na dachu wieżowca w Nowym Jorku.
Wyobrażasz to sobie?
Cassaundra potaknęła zachęcająco głową.
– To pomaga przezwyciężyć strach – ciągnęła Barb. – Strach
przed porażką, strach przed sukcesem. Kiedy w myślach wierzę,
ż
e to wszystko już nastąpiło, nie odczuwam więcej strachu.
– To ciekawe podejście – stwierdziła Cassaundra. Pomyślała,
ż
e Barb Polly ma rzeczywiście zadatki na „wielką damę”.
Wysoka, smukła, o jasnokasztanowych włosach i zawadiacko
wyszarpanej grzywce, miała na sobie błyszczącą, oliwkową
bluzkę przepasaną zieloną szarfą oraz pomarańczową krótką
spódnicę, odsłaniającą długie, szczupłe nogi.
Przechyliła na bok głowę i popatrzyła uważnie na
Cassaundrę.
– Czy myśmy się już gdzieś nie spotkały? Wydajesz mi się
znajoma.
– Sandy przeprowadziła się właśnie z Nowego Jorku –
wtrącił Chuck.
– Pracuję w „Le Yogurt”. Może tam mnie widziałaś –
powiedziała Cassaundra. Poczuła, że wilgotnieją jej dłonie, a
twarz blednie. Miała nadzieję, że Chuck tego nie zauważył.
– To nie to – stwierdziła Barb, przyglądając się nadal twarzy
Cassaundry. – Och, nie będzie mi to dawało spokoju, zanim nie
przypomnę sobie, do kogo jesteś podobna.
– Skoro już się zebraliśmy, usiądźmy i zacznijmy czytanie –
zaproponowała Amanda.
– Tak, pani Keese – odparli wszyscy jednocześnie,
najwyraźniej stosując tę formułkę nie po raz pierwszy. Amanda
podparła się rękami pod boki i popatrzyła na swych gości z miną
damy klasowej.
– Amanda jest naszym autorytetem i trzyma nas w ryzach –
powiedział Chuck scenicznym szeptem.
– Ktoś musi to robić – odparowała Amanda. – Do roboty,
moi mili. Nadszedł czas szampana i łez. Fred?
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 95
Fred poruszył się niespokojnie w fotelu.
– Nadal czekam na wiadomość od swego agenta – powiedział
nieśmiało.
– Na litość boską, Fred – rzekła Barb. – Nie miałeś jeszcze
ż
adnej wiadomości?! Ile to już trwa?
– Trzy i pół miesiąca – westchnął Fred posępnie. Chyba będę
musiał napisać do nich i zapytać, co się, do diabła, dzieje.
– Trzy i pół miesiąca – powtórzyła Cassaundra.
– Do mnie należy rekord – rzekła Darlene. – Trzynaście
miesięcy. Ale w moim przypadku chodzi o wydawcę.
– A wy cierpliwie czekacie? – spytała z niedowierzaniem
Cassaundra. – Dlaczego znosicie taką sytuację? Dlaczego nie
wycofacie rękopisów?
– Brak wiadomości jest dobrą wiadomością – rzekła Amanda.
– Dopóki rękopis nie został odrzucony, jest nadzieja, że będzie
przyjęty. A jeśli chodzi o agentów... gdy masz własnego agenta,
jesteś o krok bliżej do publikacji. Wielu wydawców nie
przyjmuje rękopisów, które nie pochodzą od agentów.
– Rozumiem – rzekła Cassaundra.
Rozumiała, doskonale rozumiała. Z całą wyrazistością
przypominała sobie, jak w wydawnictwie Quill toczono walkę
na temat otwartej polityki. Gdyby nie upór i konsekwencja
Sloana, wydawnictwo już dawno ograniczyłoby się do
rozpatrywania tylko tych utworów, które pochodzą od agentów, i
Cassaundra nigdy nie odkryłaby „Niewinnych i namiętnych” w
stosie rękopisów zakwalifikowanych jako sentymentalne
historyjki. Rozumiała obsesyjne przywiązanie Sloana do
tradycji, ale do tej chwili nigdy nie zdawała sobie sprawy z
wszystkich następstw strategii, której był zwolennikiem.
– Chuck, a ty czego dokonałeś? – spytała Amanda.
– W tym tygodniu ukończyłem rozdział. Przyniosłem go ze
sobą i mam zamiar przeczytać wam jedną scenę. Nie mogę sobie
z nią poradzić. – Pochylił się i szepnął Cassaundrze do ucha: –
Każda kobieta w mojej opowieści ma jasne włosy i niebieskie
oczy.
Glenda Sanders
Strona nr 96
Cassaundra z zadowolonym uśmiechem otarła się ramieniem
o Chucka. To wspaniałe. Był tak samo nieszczęśliwy jak ona.
– Barb? – pytała dalej Amanda.
Barb założyła prawą nogę na lewą. Na kostce miała
wytatułowaną tęczę i jednorożca.
– Napisałam kolejne czterdzieści stron.
– Czterdzieści stron! – zawołał Fred. – Jak potrafisz tego
dokonać mając dwie posady?
– Koncentruję się – odparła Barb. – Gdybym nie
mobilizowała się, nigdy niczego bym nie napisała. Przyniosłam
scenę, którą chcę wam przeczytać.
– Na pewno erotyczną – wysunął przypuszczenie Chuck.
– To się dobrze sprzedaje – stwierdziła Barb.
– Czy masz agenta? – spytała Cassaundra.
– Nie. Nie mam zamiaru tracić czasu na upychanie książki,
która nie jest jeszcze napisana. Kiedy ją ukończę, zrobię
piętnaście kopii i roześlę po wydawnictwach. Będę martwiła się
o swego agenta, gdy dostanę jakąś propozycję. Nienawidzę
czekać – ciągnęła Barb. – Najgorsze, co mi się może przydarzyć,
to otrzymanie kilku propozycji.
– Masz jedną szansę na trzy tysiące, że twój rękopis zostanie
wyłowiony ze sterty romansideł – powiedział Fred.
– Powiodło się to w przypadku „Niewinnych i namiętnych” –
odrzekła Barb. – Ta dziwka Snow szukała złotej żyły i znalazła
ją. Jeśli mogło to się przydarzyć Helen Ackroyd, może to się
również przydarzyć Barb Polly.
Cassaundra poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. „Ta
dziwka Snow”? Czy w ten sposób jest postrzegana? W zasadzie,
doszła do wniosku, to uczciwsze niż niesympatyczny obraz
amerykańskiej księżniczki, jaki wylansowały pisma brukowe.
– Darlene? – pytała Amanda.
– Dostałam liścik odrzucający mój rękopis, ale ukończyłam
szósty rozdział i chcę przeczytać jedną scenę.
– Ja natomiast napisałam dwa rozdziały i mam dla was coś
kapitalnego – powiedziała Amanda.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 97
– Czy będzie to o ludziach, czy o owłosionych warzywach? –
wtrąciła Barb.
– Słuchajcie tylko.
Amanda podniosła okulary, które dotychczas zwisały jej na
złotej elastycznej tasiemce, umieściła je na czubku nosa i
zaczęła czytać swój rękopis.
– Kto następny? – zachęcała Amanda, wysłuchawszy rad i
opinii zgromadzonych.
– Ja spróbuję – odparła Barb.
Jeśli prawdą jest, że dzięki erotyce książki dobrze się
sprzedają, to Barb powinna rzeczywiście święcić triumf. Jej
opowieść dotyczyła twardych ciał i miękkiej moralności. Gdy
przeczytała swój kawałek, w pokoju zapanowała przedłużająca
się cisza.
– Właściwie, czy jest fizycznie możliwe, by dwoje ludzi
robiło to na krześle? – spytał Fred i wybuchnął śmiechem, gdy
zebrani zaczęli wydawać okrzyki jak widzowie na nieudanym
spektaklu.
Barb schwyciła z kanapy poduszkę i rzuciła nią we Freda.
– Ty chyba nigdy nie zapomnisz tej sceny na krześle?
Początkowo Cassaundra nie zrozumiała, o co chodziło
Fredowi. W rękopisie Barb nie występowało żadne krzesło. Po
chwili zrozumiała jednak, że sprawa krzesła była starym
dowcipem w tym towarzystwie. Ile trzeba czasu, by w gronie
ludzi tak różnych wyrosła taka zażyłość? Musi zapytać potem
Chucka, od jak dawna się wszyscy spotykają.
– A ty, Chuck? – spytała Amanda.
– W tej scenie detektyw spotyka żonę zamordowanego
mężczyzny. Jest jedną z podejrzanych osób – wyjaśnił. Potem
czytał przez jakieś pięć minut, a gdy skończył, opuścił rękopis
na kolana.
– Nie mam przekonania do ogólnego kształtu tej sceny.
Myślicie, że jest w porządku?
Cassaundra odczuła, jak jego ciało napina się lekko, i
poznała, że jest zaniepokojony. Dziwna nadwrażliwość u
Glenda Sanders
Strona nr 98
mężczyzny zazwyczaj tak pewnego siebie. Mimowolnie
wstrzymała oddech, czekając na reakcję grupy, i miała nadzieję,
ż
e przyjaciele Chucka będą wobec niego taktowni.
– O ile dobrze zrozumiałam, między tym detektywem i
wdową zaczyna rozwijać się romans – powiedziała Amanda.
– Było coś takiego – przyznał Fred. – Jakieś erotyczne
napięcie.
– Brawo! – wtrąciła Barb. – Nie przypominam sobie, żebyś
przedtem napisał jakąkolwiek scenę romantyczną.
– Czy nie niepokoi was, że ona dopiero co owdowiała, a jest
tak wyraźnie... zainteresowana? – spytała Darlene.
– Ten jej mąż to musiał być palant. W końcu przecież ktoś go
zamordował... – stwierdziła Barb.
– To, że jej mąż nie był świętym, nie usprawiedliwia jej
flirtu, praktycznie zanim jeszcze jego ciało ostygło.
– Jego ciało już było zimne, zanim wykitował – parsknęła
Barb.
– Zwykła przyzwoitość wymaga pewnego okresu żałoby –
stwierdziła Darlene. – Ta kobieta nie wywoła sympatii
czytelników, jeśli nie będzie zachowywała się jak należy po
ś
mierci męża.
– Ona nie zrobiła niczego zdrożnego – rzekła Amanda. –
Ponieważ wszystko opowiedziane jest z punktu widzenia
detektywa, poznajemy głównie jego reakcje. Chuck, może
mógłbyś osłabić tę scenę, zarysować tylko nieco atmosferę i
stonować postać tej kobiety. Może niech będzie bardziej
zatroskana.
– Spróbuję – przytaknął Chuck. – A co ty o tym myślisz? –
spytał, zwracając się niespodziewanie do Cassaundry.
– Ja... przyszłam tu tylko, by posłuchać... nie znam się.
– Potrzebne jest nam świeże spojrzenie – wtrąciła Barb. –
Powiedz mu, co o tym sądzisz.
– Czy w tym opowiadaniu ważne jest, że bohaterka to wdowa
po zamordowanym? – spytała Cassaundra.
– Mogłaby być jego rozwiedzioną żoną związaną z nim
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 99
interesami – zaproponowała Barb.
– Wówczas kwalifikowałaby się nawet jeszcze bardziej do
ś
cisłej grupy podejrzanych – zauważyła Amanda. Chuck
nieoczekiwanie pocałował Cassaundrę w policzek.
– Jesteś geniuszem!
– Przypomina trochę wdowę z twojego opowiadania – rzekł
Fred chichocząc.
Chuck stwierdził, że jest w centrum zainteresowania, i
zaczerwienił się, co jeszcze bardziej wzruszyło Cassaundrę. Jeśli
dotychczas nie była całkowicie pewna, czy jest w niej
zakochany, to teraz wszelkie wątpliwości zniknęły, gdy patrzyła
na rumieniec pełznący po jego karku i malujący mu uszy
czerwienią.
– Spokój, dzieciaki – poprosiła Amanda. – A ty, Darlene, co
przyniosłaś?
To, co zaprezentowała Darlene, było czystą magią – poezją
ubraną w formę prozy. Gdy postacie jej powieści ożyły, wszyscy
zamilkli, a kiedy Darlene odłożyła rękopis, w pokoju panowała
kompletna cisza.
– Czy ta scena jest typowa dla twojej powieści? – spytała
Cassaundra, starając się otrząsnąć z porażającego ją zachwytu.
– To, co Darlene pisze, jest zawsze tak dobre – powiedziała
Amanda. – Nie wiem, jak to się stało, że do tej pory nie została
„odkryta”.
– Wszystko przez sklepikarskie podejście ludzi z Nowego
Jorku – stwierdził Fred. – Darlene nie może znaleźć wydawcy,
bo nie ma swojego agenta, a nie może znaleźć agenta, bo do tej
pory niczego nie opublikowała. Nikt nie chce ryzykować
współpracy z taką osobą.
– To zbrodnia – rzekła Cassaundra.
Wszyscy członkowie kółka literackiego uśmiechnęli się
dobrodusznie, słysząc taką naiwność. Cassaundra odczuła całą
ironię tej sytuacji. Gdyby wiedzieli, kim jest naprawdę – „tą
dziwką Snow”, wnuczką magnata prasowego Nathana Granda,
którego ojciec założył wydawnictwo Quill odnosiliby się do niej
Glenda Sanders
Strona nr 100
z obawą i szacunkiem. A mimo to rzeczywiście była tak naiwna,
jak przed chwilą zademonstrowała. Jej kontakty z pisarzami
ograniczały się do wymiany listów, rozmów telefonicznych i
kilku bezpośrednich spotkań z autorami, którzy współpracowali
z wydawnictwem Quill.
Znała historie początkujących pisarzy, ale nigdy nie patrzyła
na ten problem z punktu widzenia losu pojedynczego człowieka.
Wydawcy przed rozmową z pisarzami mówili często, że należy
się „uzbroić”. Teraz dla Cassaundry powiedzenie to nabrało
nowego
znaczenia,
gdy
uświadomiła
sobie,
z
jaką
niecierpliwością pisarz oczekuje publikacji swej książki.
Przypomniał jej się stary dowcip opowiadany w redakcjach. Jak
to wydawca idzie do toalety, a pod drzwi klozetu ktoś wsuwa
mu rękopis z liścikiem zaczynającym się od słów: „Jeśli nie jest
pan zbyt zajęty”. Cassaundra wyobraziła sobie desperację
autora, która przywiodła go do podobnej bezczelności, i dowcip
ten nie wydał się jej już taki śmieszny.
– Czy macie jeszcze jakieś uwagi? – spytała Amanda.
– Taką, że najchętniej wydrapalibyśmy Darlene oczy, gdyż
ż
aden człowiek nie ma prawa być aż tak utalentowany – odparła
Barb. – Ale chyba nie o to ci chodziło.
– Podam kawę, zanim ulegniemy naszym pierwotnym
instynktom – rzekła Amanda, wstając z fotela.
– Lubię ulegać swym pierwotnym instynktom – powiedziała
Barb. – Na ogół jest to zdrowe.
– Nie obawiaj się, Darlene – wtrącił Fred. – Ja i Chuck
będziemy cię bronić, jeśli ona zaatakuje.
Przy kawie i ciasteczkach Cassaundra dowiedziała się, że
wieczorami Barb pracuje jako kelnerka w popularnym klubie, a
w ciągu dnia prowadzi zajęcia z aerobiku. Fred zatrudniony jest
przy obsłudze odrzutowców na prywatnym lotnisku. Darlene
była pielęgniarką. Wyszła za mąż za lekarza i wiele lat
pracowała jako wolontariuszka w szpitalu. Od pięciu lat jest
wdową, a pisarstwem zajmuje się od dwudziestu.
Cała grupa spotyka się od trzech lat. Chuck dołączył do nich
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 101
w ubiegłym roku i dopiero stawia pierwsze kroki.
– Początkowo podchodziliśmy do niego ostrożnie – wyjaśnił
Fred. – Jest dziennikarzem, a wszyscy wiedzą, że dziennikarz
nie może zostać prawdziwym pisarzem – dodał ironicznie. – Ale
zadziwił nas i świetnie daje sobie radę.
– Fred, przestań dogadywać Chuckowi – upomniała go
Amanda. – Następnym razem nie zechce przyprowadzić Sandy.
– Ciągle usiłuję sobie przypomnieć, dlaczego twoja twarz
wydaje mi się znajoma – rzekła Barb.
– Mam typową twarz, a takie na ogół wydają się znajome –
odparła lekko Cassaundra.
Zauważyła wcześniej masywne pianino stojące w salonie i by
zmienić temat rozmowy, zapytała Amandę o jego dzieje.
– Należało do mojej babki – zaczęła Amanda. – Prezent
ś
lubny od mojego dziadka. Wszystkie rzeźbione detale i
inkrustacja to ręczna robota. Chciałabyś przyjrzeć się z bliska?
Cassaundra podeszła z gospodynią do pianina. Przejechała
opuszkami palców po wypukłościach rzeźbionego rysunku.
– Jakie
mistrzostwo.
Prawdziwa
kość
słoniowa
–
powiedziała, dotykając pożółkłych klawiszy.
– Wykonano to w czasach, gdy nikt jeszcze nie myślał o
słoniach jako o wymierającym gatunku – rzekła Amanda. –
Moja babka wspaniale grała. Niestety, talent nie przeszedł na
następne pokolenia. A ty potrafisz grać?
– Ja... już kilka miesięcy nawet nie...
– To pianino stoi nietknięte od dłuższego czasu, jedynie
odkurza się je i woskuje. Proszę cię, zagraj.
Cassaundra wysunęła stołek. Była zdziwiona, że ma ochotę
na grę. Przez te wszystkie lata przymusowych ćwiczeń,
wysłuchiwania
zjadliwych
uwag
ojca
wyrażającego
bezgraniczne rozczarowanie, że jego córka nie wykazuje
spodziewanego talentu, Cassaundra żywiła do muzyki zarówno
miłość, jak i nienawiść. Przez parę miesięcy po ostatnim
katastrofalnym egzaminie nie zagrała ani jednej nutki. Potem,
stopniowo, zaczynała odnajdywać w muzyce psychiczne
Glenda Sanders
Strona nr 102
odprężenie. Grała to, co chciała, i wtedy, kiedy chciała. Jej
niechęć mijała, gdy nie było już przymusu. Zaczęła doceniać
muzykę, w której znajdowała ujście dla swych emocji.
Nie zastanawiając się nawet, zaczęła grać „Dla Elizy”.
Zatraciła się w pięknej melodii i nie zwracała uwagi na to, czy
gra bezbłędnie. Pochłonęła ją sama muzyka i nie zauważyła
nawet, że pozostali stanęli obok pianina. Gdy przebrzmiały
ostatnie, spokojne, miękkie dźwięki utworu, wszyscy zaczęli
entuzjastycznie klaskać. Cassaundra zamarła na chwilę,
przypominając sobie ojca stojącego twarzą do audytorium i
przyjmującego aplauz publiczności – pożywkę dla jego kruchej
osobowości. Potem wszyscy naraz zaczęli coś mówić i
Cassaundra odzyskała poczucie rzeczywistości.
– Grasz z takim uczuciem – zawołała Darlene. – Sam
Beethoven byłby zadowolony.
– Beethoven był przecież głuchy, prawda? – odrzekła
Cassaundra.
– Od śmierci mojej babki nikt nie grał tak świetnie na tym
pianinie – powiedziała Amanda. – Proszę, zagraj jeszcze coś.
– Nie jestem pewna, czy zdołam sobie cokolwiek
przypomnieć – skłamała Cassaundra.
– Mam śpiewniczek z nutami. Będziemy śpiewać przy twoim
akompaniamencie.
Po kilku minutach wszyscy z werwą wykonywali zabawne
ludowe piosenki. Darlene miała znośny sopran, Barb i Amanda
– alty, Fred zadziwiający tenor, a Chuck... no cóż, Chuck robił,
co mógł, by dotrzymać innym kroku mimo zupełnego braku
słuchu. Najwyraźniej jego ulubioną piosenką było „Zabierz mnie
na mecz”.
Przerobili cały śpiewniczek i wtedy ktoś zauważył, że jest już
północ. Następnego dnia wszyscy musieli wstać rano do pracy,
przerwano
więc
spotkanie
i
zaczęto
się
rozchodzić,
przypominając sobie wzajemnie, że do kolejnego spotkania
należy solidnie popracować. Amanda nalegała, żeby Cassaundra
przyszła jeszcze kiedyś zagrać na pianinie, a potem nastąpiły
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 103
nieuniknione pożegnalne formułki: „Miło mi było cię poznać” i
„Dziękujemy za grę”.
– Zrobiłaś na wszystkich duże wrażenie – stwierdził Chuck w
drodze do samochodu.
– Było tak wesoło – odparła Cassaundra. – Polubiłam twoich
znajomych.
– Sprawiłaś, że gotowi byli jeść z twej utalentowanej rączki –
powiedział Chuck. – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że potrafisz
tak dobrze grać?
– Nigdy nie poruszaliśmy tego tematu – odrzekła Cassaundra.
– Ale w twoim życiu musiało to mieć duże znaczenie. Z
pewnością przez wiele lat brałaś lekcje muzyki.
– Mój ojciec uważał, że każda młoda kobieta powinna
otrzymać klasyczne wychowanie – wyjaśniła pogodnie. Jeśli w
najbliższym czasie usłyszy o niewielkim trzęsieniu ziemi w
Nowym Jorku, prawdopodobnie będzie ono spowodowane tym,
ż
e mistrz Snow przewrócił się w grobie, gdyż jego córka grała
utwory z mieszczańskiego śpiewnika.
– Masz widoczny talent.
– Ledwo widoczny.
– Widziałaś reakcję moich przyjaciół.
– Tworzycie wspaniałą grupę – powiedziała Cassaundra. –
Zrobiło na mnie wrażenie to, w jaki sposób wzajemnie się
wspieracie.
– Jeśli kiedykolwiek ukończę moją książkę, to tylko dzięki
temu, że to oni prowadzili mnie krok po kroku. A co ty myślisz
o scenie, którą przeczytałem? – zapytał po chwili wahania.
– Ma w sobie coś – powiedziała Cassaundra.
– To taktowny sposób, by uniknąć wyrażenia własnej opinii.
– Mówię serio. Ma w sobie coś. Musisz tylko trochę bardziej
przemyśleć sytuacje i postacie swych bohaterów.
– Szybko przesiąknęłaś tym żargonem – stwierdził. –
Zaczynasz mówić jak wydawca.
Cassaundra poczuła, jakby ją ktoś dźgnął w kark.
– Pytałeś mnie o zdanie.
Glenda Sanders
Strona nr 104
– Nie miałem zamiaru na ciebie napadać – powiedział Chuck
po chwili milczenia. – Chyba chciałem ściąć posłańca za to, że
przynosi złe wieści.
– Nie było żadnych „złych wieści” – odparła.
– ”Ma w sobie coś” w przeciwieństwie do „jest dobra” –
zaprotestował Chuck.
– Miałeś problemy z tą sceną. Czyż nie dlatego przeczytałeś
ją na zebraniu kółka, by usłyszeć opinie przyjaciół?
– Popatrz, dogadujemy sobie z powodu mojej urażonej
ambicji – powiedział Chuck z westchnieniem. – Masz
oczywiście rację. Jednak gdy coś tworzysz, traktujesz to jak
własne dziecko, fragment siebie samego. Chcesz więc, by było
doskonałe i żeby każdy przyjmował to w taki sposób, jak ty sam.
Fred natychmiast zrozumiał, że elementy miłosne w mojej
książce mają swój odpowiednik w moim życiu.
Wzruszona Cassaundra nie odpowiedziała nic, uśmiechnęła
się jedynie, a potem obserwowała Chucka, który ze skupieniem
patrzył na drogę. Chciałaby zapomnieć o swych wyrzutach
sumienia.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 105
ROZDZIAŁ 9
„Drogi Sloanie!
Prawdziwy Mężczyzna pisze powieść detektywistyczną – bo
cóż by innego? To przecież najbardziej amerykański i męski typ
literatury. Kobieta, w której kocha się jego bohater, jest bardzo
podobna do mnie. Byłam z nim na spotkaniu kółka literackiego.
Jedna z pisarek pracuje nad piękną powieścią psychologiczną.
Zastanawiam się, w jaki sposób skłonić ją do współpracy z
naszym wydawnictwem, żeby nie zorientowała się, że jestem „tą
dziwką Snow”. Uściski.
Cassaundra PS. Prawdziwy Mężczyzna fałszuje. Czyż to nie
wspaniałe?”
„Kobieta, w której kocha się jego bohater”. Sformułowanie to
uporczywie pobrzmiewało w mózgu Cassaundry – natrętny
refren przypominający jej, jakiego bigosu narobiła.
Czajnik zagwizdał i Cassaundra zalała wrzątkiem torebkę
herbaty ziołowej o nazwie „Drzemka”. Miała nadzieję, że się
dzięki niej odpręży. Była trzecia nad ranem, a ona nie mogła
zasnąć.
Jakże naiwnie sądziła, że potrafi sterować swoimi emocjami,
tak jak steruje się mięśniami, że dzięki racjonalnej decyzji jest w
stanie sprawić, iż znajomość z Chuckiem będzie jedynie
niezobowiązującym flirtem. Tymczasem zakochała się w
Chucku Grangerze. Wiedziała jednak, że dla niej – osoby
bogatej i zajmującej uprzywilejowaną pozycję – Chuck jest kimś
Glenda Sanders
Strona nr 106
nieosiągalnym.
Dźwięczało jej teraz w uszach to, co powiedział o swojej
znajomej: „Ona była bogata”, jakby oskarżał samą zasadę, jakby
taka osoba nie mogła być coś warta, jakby to wyjaśniało
wszystkie wady charakteru Elizabeth, jej egoizm i snobizm.
Ona, Cassaundra, nie była snobką, ale była egoistką. Dowód
tego egoizmu znajdował się na drugim końcu miasta i z
pewnością spał snem sprawiedliwego, śniąc może o
szczęśliwym życiu z kobietą, w której był zakochany. Jednak
kobieta, w której był zakochany, nie istniała. Była iluzją,
fantazją, a realne jedynie było to, że mogła wciągnąć tego
prostolinijnego mężczyznę w sytuację prowadzącą bezpośrednio
do katastrofy.
Wspominała, jak delikatnie Chuck pocałował ją na progu
domu, a w jego oczach błyszczało podniecenie, gdy ujął ją za
rękę i wyszeptał słowa pożegnania, choć miał nadzieję, że
zaprosi go do środka. Cassaundra zastanawiała się teraz, czy
zdawał sobie sprawę, z jakim wysiłkiem powiedziała mu:
„dobranoc”, i patrzyła potem, jak odchodzi, czując, że razem z
nim odchodzi jakaś cząstka jej samej. Zrozumiała jednocześnie,
ż
e znacznie trudniej byłoby im się rozstać, gdyby doświadczyli
spełnienia.
O trzeciej nad ranem Cassaundra Snow, z dominującym
uczuciem samotności, płakała jak dziecko, które pobawiło się
trochę w piaskownicy i nie chce teraz z niej wyjść. Herbata
„Drzemka” wystygła.
Cassaundra wróciła do łóżka. Światło w żaden cudowny
sposób nie zmieniło jej sytuacji. Postanowienie podjęte po
ciemku było nadal aktualne: musi przestać widywać się z
Chuckiem.
Cassaundra spojrzała na drzwi, gdy tylko Chuck wszedł. Czy
dzwonek zadzwonił w jakiś szczególny sposób, czy może była
to telepatia? A może po prostu Cassaundra, wbrew swemu
postanowieniu, zerkała na drzwi po każdym dzwonku, mając
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 107
nadzieję, że to Chuck? Tak czy inaczej, w piątkowe popołudnie
Chuck wkroczył do cukierni, uśmiechając się od ucha do ucha,
jakby właśnie trafił szóstkę w toto-lotka.
Podszedł od razu do lady, ujął w dłonie twarz Cassaundry,
przyciągnął ją delikatnie do siebie i mocno cmoknął w usta.
– Cześć, ślicznotko.
Zwężonymi oczami powiódł po sali, spojrzał za kontuar, a
potem promiennie uśmiechnął się do Cassaundry.
– Jesteś bezpieczna, Złotowłosa. Szefowej tu nie ma.
Cassaundra mimowolnie uśmiechnęła się do niego.
– Jesteś niepoprawny.
I, niech niebiosa mają nas w swej opiece! – nieodparcie
uroczy.
– To szczególny dzień – powiedział. – Świąteczny. Zapisany
czerwonymi literami w kalendarzu. I wokół jest czerwono.
– Czy przypadkiem nie wysączyłeś butelki ginu? – spytała
ironicznie.
– Nawet kropelki – odparł i zrobił taki gest, jakby strzepywał
popiół z cygara. – Nie potrzeba alkoholu, by poprawić nastrój
szczęśliwemu mężczyźnie.
– Zamawiasz coś, czy to tylko towarzyska wizyta? – spytała.
– Chciałbym to, co jest za ladą – odrzekł Chuck i obrzucił
Cassaundrę takim spojrzeniem, że aż się zaczerwieniła. –
Poprzestanę jednak na jogurcie czekoladowym w rożku z wafla,
z dodatkiem czekolady i orzechów. Ale to tylko na razie.
– Czy twoja mama wie, że w taki sposób traktujesz kobiety?
– gderała, napełniając rożek jogurtem.
– Zrzędzisz, ale nie popsujesz mi dziś nastroju. O której
jesteś wolna?
– O czwartej – odpowiedziała, ale natychmiast przypomniała
sobie swoje postanowienie. – Tylko że...
– Nie przyjmuję żadnych usprawiedliwień. Chyba żeby to
była poważna operacja, pogrzeb lub występ w operze.
– O ósmej śpiewam partię w „Madame Butterfly” –
odpowiedziała i zaczęła realizować zamówienie klienta. Chuck
Glenda Sanders
Strona nr 108
zakładał, że będzie miała wolny czas i zechce wyjść z nim w
piątek wieczór, choć wcześniej jej nie uprzedził. Powinna być na
niego zła. Jednak czuła jedynie żal, że musi mu odmówić,
choćby się najbardziej przymilał i kusił.
– Nie jesteś dostatecznie gruba, by śpiewać w operze –
powiedział, gdy tylko w barze zrobiło się pusto. Odwróciła się
plecami do niego i zaczęła płukać ścierkę w zlewozmywaku.
– Może wyglądam szczupło, ale mam olbrzymią pojemność
płuc.
Zaczęła wycierać ladę zamaszystymi ruchami, a jej biodra – z
czego nie zdawała sobie sprawy – wykonywały taniec, który
sprawiał, że Chuck miał ochotę przeskoczyć przez kontuar lub
wspinać się na ściany.
– Dzisiejszy dzień zapisany jest w kalendarzu czerwonymi
literami i chciałbym, żebyś świętowała razem ze mną. Proszę –
dodał, chcąc podkreślić, że mówi poważnie.
Cassaundra uniosła ramiona. Bardziej drażniło ją to, że tak
ulega jego urokowi niż sam fakt, że Chuck usiłuje nią tak
otwarcie manipulować.
– Dobrze. Idę na to. Powiedz więc, skąd dzisiaj te czerwone
litery?
– To niespodzianka. Nie ma nic wspólnego z literami, ale jest
czerwona – odparł Chuck.
Na twarzy Cassaundry pojawił się wyraz niedowierzania.
Chuck nachylił się ponad kontuarem i uszczypnął ją w nos.
– To trzeba zobaczyć. Pokaz odbędzie się za... – popatrzył na
zegarek – jakieś siedemnaście minut.
W rzeczywistości musiał czekać niecały kwadrans, gdyż
Carol przyszła wcześniej i nalegała, by Cassaundra skończyła
już pracę.
– Wiesz, że cię nienawidzę – powiedziała Carol, gdy poszły
się przebrać na zaplecze.
Cassaundra popatrzyła zdziwiona.
– Z powodu Chucka – wyjaśniła Carol.
– Nie miałam pojęcia, że wy dwoje...
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 109
– Nie – przerwała Carol z chichotem. – Dlatego cię
nienawidzę! Nie doszłam z nim nawet do pierwszego stopnia.
– Pierwszego stopnia? – wymamrotała Cassaundra.
– Mówiłaś coś?
– Nic. Po prostu... myślałam głośno.
– Nie rozmyślałabym tu, gdyby czekał na mnie taki facet jak
Chuck – powiedziała Carol. – Zwłaszcza gdyby patrzył na mnie
jak wygłodniały człowiek na szwedzki stół.
Mimowolnie Cassaundra uśmiechnęła się. Lubiła, gdy Chuck
na nią patrzył.
– Dobrej zabawy! – rzuciła jej Carol.
Cassaundra pomachała na pożegnanie, gdy Chuck prowadził
ją na zewnątrz. Przeszli kilkanaście kroków, aż Chuck
przystanął, objął Cassaundrę za ramiona i obrócił w kierunku
czerwonego dżipa zaparkowanego przy krawężniku.
– To? Należy do ciebie? – spytała ze zdziwieniem.
– Do mnie i do banku. – Z czułością poklepał samochód po
masce. – Właśnie widzisz zrealizowane marzenie.
Cassaundra nigdy nie spodziewała się, że kiedykolwiek tyle
usłyszy o dżipach, ile dowiedziała się w ciągu następnych kilku
minut. Dowiedziała się również więcej o Chucku Grangerze.
– Podwoiłem wysokość rat za mojego mustanga i wcześniej
spłaciłem za niego kredyt. Od tego czasu oszczędzałem na
pierwszą ratę i czekałem na korzystną okazję. I dzisiaj – trach! –
zadziałało.
– Ale żeby dżip?
– Prawda, że piękny? – ciągnął Chuck nie speszony. – Nie
byłem pewien, czy czerwień jest najwłaściwsza, ale potem
pomyślałem, że przecież większość kupuje sobie czarne, białe
lub piaskowe. Dlaczego być kimś przeciętnym?
– Ten kolor określa się chyba jako czerwień strażacką?
– Czerwień strażacka? A niech to! To nie jest wstydliwy
gruchot. To dżip – powiedział to tak, jak ciężarowiec
podnoszący sztangę. – D–ż–i–p. Napęd na cztery koła. Kolor
burdelowej latarni.
Glenda Sanders
Strona nr 110
– Czy tak się rzeczywiście nazywa ten kolor? – spytała
Cassaundra zakłopotana.
– Jesteś łatwowierna – powiedział Chuck ze śmiechem. –
Oczywiście, że nie.
Podprowadził Cassaundrę do samochodu i otworzył
drzwiczki od strony pasażera.
– Wsiadaj. Dzień ucieka. Zawiozę cię do domu, abyś się
przebrała w coś wygodniejszego, a potem pojedziemy do lasu na
piknik.
Ruszyli.
– Prawdziwy z ciebie sztukmistrz. Wyciągasz króliki z
kapelusza i jesteś z siebie bardzo zadowolony.
– Jestem bardzo zadowolony z ciebie – wymamrotał.
– Słucham?
– Głośno myślałem. Czy kiedykolwiek mówiłem ci, że jesteś
piękna?
– Ostatnio nie.
Stanęli na czerwonych światłach.
– Mówiłem serio, że zrealizowały się moje marzenia. Zawsze
chciałem mieć dżipa. To coś najbardziej zbliżonego do
kabrioletu ze wszystkich samochodów, na jakie mogę sobie
pozwolić. – Odchylił się w fotelu, wystawił twarz na słońce i
wziął głęboki oddech. – A wspaniała blondynka na siedzeniu
obok kierowcy sprawia, że samochód jest jeszcze cenniejszy –
dodał i pocałował Cassaundrę przelotnie w usta.
– Ale dlaczego dżip?
– Rozumiesz, są... takie naturalne. Oczywiście teraz, gdy
panuje na nie moda, dokłada się do nich dodatkowe
wyposażenie dla maminsynków: wentylację, siedzenia z tyłu,
automatyczną skrzynię biegów. Ale to nie dla mnie.
– Jesteś purystą – stwierdziła ironicznie.
– Jestem purystą. Kolor jest tu jedynym odstępstwem.
Popatrz: pięć biegów, dwa drążki – zmiany biegów i napędu na
cztery koła.
– Dużo jeździsz w terenie?
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 111
– Niezbyt, ale jeśli by mi się zachciało, przyjemnie jest mieć
ś
wiadomość, że mogę. Kto wie? Może wygram na loterii i
zakupię tak duży teren, że będę potrzebował dżipa, by
przemierzać te dwadzieścia hektarów w północnej części swej
posiadłości.
– Masz wiele marzeń.
– Człowiek nie może żyć bez marzeń.
– O czym jeszcze marzysz?
– Czy mówimy o najskrytszych fantazjach?
– Tak – odparła.
– Ale, jak myślę, wykluczamy fantazje erotyczne?
– Haremy i orgie są zabronione.
– To kiepsko – powiedział. – O Mistrzostwach Świata.
– O Mistrzostwach Świata?
– Nie mów tego w ten sposób. Nie pytaj. Powiedz to z
zachwytem, z przekonaniem: Mistrzostwa Świata. Pomyśl. Masz
dwie najlepsze drużyny baseballowe i do końca nie wiesz, dzięki
jakiemu przypadkowi jedna z nich zdobędzie mistrzostwo
ś
wiata. Przynajmniej jeden raz chciałbym to widzieć – dodał
miękkim z emocji głosem. – Chciałbym siedzieć na trybunie z
hot dogiem w jednej ręce i proporczykiem w drugiej i
napawałbym się atmosferą.
Cassaundra poruszyła się na siedzeniu. Jego marzenia były
tak niewinne, że aż chciało jej się płakać. Nieważne, co się
stanie. Zawsze będzie zawdzięczać Chuckowi, że pokazał jej, co
się liczy w życiu, a czego jej brakowało.
– Dlaczego dotychczas nigdy tam nie poszedłeś? – spytała po
chwili milczenia.
– Na mistrzostwa? Nigdy nie złożyło się tak, bym
równocześnie miał czas, pieniądze i możliwości. Bilety są dość
drogie i trudno je dostać. Dodatkowo trzeba zorganizować
podróż, hotel, jedzenie i urlop. Nigdy nie zdołałem tego razem
zgrać.
Dojechali do domu. Chuck pocałował szybko Cassaundrę, a
potem poganiał ją, gdy się ubierała. Po półminutowym prysznicu
Glenda Sanders
Strona nr 112
nałożyła świeżą bieliznę, rozpyliła mgiełkę swych ulubionych
perfum, włożyła szorty i koszulkę z napisem „Zwalczaj
analfabetyzm”.
– Cztery i pół minuty – stwierdził ze zdziwieniem Chuck,
patrząc na zegarek. – To rekord. Zwłaszcza że wynik jest tak
wspaniały.
– Ale z ciebie komplemenciarz. – Cassaundra usiłowała
zamaskować radość, jaką sprawiła jej ta uwaga.
– Nie życzę sobie, by obrażano mnie dyskredytującymi
określeniami, gdy na podwórku czeka dżip w kolorze
burdelowej latami, a do zmierzchu pozostała jeszcze godzina.
– Dokąd pojedziemy?
– Tam, gdzie poprowadzi nas kaprys.
Kaprys zaprowadził ich na pchli targ. Chodzili między
straganami i oglądali wszystko, poczynając od starych płyt, a
kończąc na dziwnych figurkach z porcelany. Wreszcie dotarli do
stoiska z kartami baseballowymi.
Chuck
przerzucał
powleczone
plastikiem
karty,
charakteryzując je. Raczył Cassaundrę szczegółami na temat
graczy i drużyn. Zupełnie jej to nie obchodziło, ale z
przyjemnością patrzyła, jak Chuck z iskierką entuzjazmu w
oczach rozprawia o swoim hobby.
Sprzedawca, który natychmiast rozpoznał w Chucku bratnią
duszę, wyniósł z zaplecza album i mężczyźni zaczęli go razem
przeglądać.
– Ma pan kartę DiMaggia – stwierdził Chuck, wyraźnie pod
wrażeniem. – Zobacz Sandy, on ma DiMaggia. To jedyny gracz
Jankesów, którego nie mam.
– Czy pan to sprzedaje? – spytał mężczyznę.
Właściciel straganu, barczysty weteran z Wietnamu, z
niesforną rudą czupryną i zmierzwioną brodą, odrzucił głowę do
tyłu, śmiejąc się głośno.
– Jasne! Sprzedam panu DiMaggia, jak rak świśnie.
Wymieniali nazwiska, daty, wyniki i Cassaundra szybko
poczuła się zbyteczna. Powiedziała Chuckowi, że chce trochę
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 113
pobuszować po targowisku, ale on ledwo słuchał. Jeszcze przez
kilka minut zajmował się kartami baseballowymi, gdy nagle
poczuł jakąś pustkę. Brakowało mu Sandy. Przestał zwracać
uwagę na to, co mówi sprzedawca, i zaczął jej szukać wzrokiem.
Odkrył ją na końcu alejki.
Stała przy pudełku z kociętami, obok dzieci właściciela
pobliskiego straganu. Cassaundra trzymała na ręce kociaka w
rudo-białe plamy.
– Popatrz – uśmiechnęła się do Chucka. – Są przemiłe,
prawda? Ich mamusia brała udział w wystawach.
– Doprawdy? A co z ojcem? – spytał Chuck.
– Cóż, to trochę inna historia – odrzekła rozbawiona.
– Tata mówi, że ten przeklęty kocur powinien nazywać się
Ojcem Narodu – wyjaśnił chłopiec, rozczochrany, bosy
siedmiolatek.
Chuck zacisnął usta, by nie wybuchnąć śmiechem.
– Mówiłam ci, że to zupełnie inna historia – powiedziała
Cassaundra ledwie dosłyszalnie.
– Są za pół ceny – odezwała się siostrzyczka chłopca,
podobnie jak on rozczochrana i bosa.
– Wydaje mi się, że to wyjątkowa okazja. – Cassaundra czule
głaskała kotka po głowie.
– Nie mówisz chyba serio – powiedział Chuck. Cassaundra
przycisnęła kotka do piersi, jakby bała się, że Chuck będzie
próbował go siłą odebrać.
– Nigdy nie miałam żadnego zwierzaka.
– Nigdy?
Chuck nie potrafił sobie wyobrazić czegoś podobnego. W
jego domu zawsze były koty, psy, króliki, różne myszy i
chomiki, które przeprowadzały się razem z całą rodziną.
– Och, te dziewczęta z miasta! – żartował Chuck. –
Najwyższy czas, żebyś wreszcie zaczęła coś hodować. Pogłaskał
kota. – Jest bardzo miły, prawda?
– Więcej niż miły: bezcenny – odparła. – Nie mam jednak
pojęcia, co mu potrzeba i czym mam go żywić.
Glenda Sanders
Strona nr 114
– To proste. – Chuck uścisnął Cassaundrę delikatnie. –
Miałem kiedyś do czynienia z kilkoma kotami.
– W zbyt wielu sprawach polegam na tobie.
– Na mnie można polegać – odparł, dotykając jej policzka.
Bardzo łatwo jest zdać się całkowicie na ciebie, pomyślała
Cassaundra. Z łatwością mogłaby zawierzyć mu przez resztę
ż
ycia.
– Czy można na tobie polegać na tyle, żebyś potrzymał kotkę,
gdy ja będę płacić? – Wręczyła chłopcu pięć dolarów. – Jest
zbyt ładna, by płacić za nią pół ceny – powiedziała.
Chłopiec podziękował jej i uśmiechnął się szeroko.
– Nie umiesz się targować – ironizował pod nosem Chuck,
gdy Cassaundra odbierała mu kotkę.
Zwierzątko miauczało, protestując przeciw tej wędrówce z
rąk do rąk, a potem przytuliło się do piersi Cassaundry, która
głaskała je po głowie.
– Och, Chuck, jaka ona sympatyczna. Chyba mnie lubi.
– Ja też cię lubię – powiedział Chuck, obejmując Cassaundrę
za ramiona. – Mogę się do ciebie przytulać, kiedy mi tylko
pozwolisz – wyszeptał jej do ucha.
– Nie masz takiego jak ona futerka – odrzekła pogodnie.
Podeszli znowu do stoiska z kartami baseballowymi, gdzie
Chuck wybrał dwie karty.
– Na pewno nie sprzeda mi pan tego DiMaggia? – spytał.
Sprzedawca zaśmiał się.
– Razem pięć pięćdziesiąt za te dwie karty, a DiMaggia pan
dostanie, kiedy zostawię go panu w swoim testamencie.
– Nie wiem, jak mam ją nazwać – powiedziała Cassaundra,
gdy z powrotem wsiedli do dżipa.
– Zawsze możesz nazwać ją Futrzak.
– Trafne! Ale to imię nie wyróżniałoby jej szczególnie
spośród innych kotów. To słodkie maleństwo potrzebuje jakiejś
szczególnej nazwy. – Cassaundra zamyśliła się przez chwilę. –
Może dać jej jakieś baseballowe imię?
– Dlaczego baseballowe?
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 115
Bo będzie mi zawsze przypominało o tobie, mój ty
Prawdziwy Mężczyzno, pomyślała, a głośno odparła:
– Bo Szarlotka byłoby niemądrym imieniem dla kota. Może
nazwalibyśmy ją na cześć jakiegoś znanego gracza. Wymień
kilku.
– Zobaczmy: Dizzy Dean, Mickey Mantle, Joe DiMaggio,
Roger Maris, Lou Gehrig, Pete Rose.
– Rose? Może nazwać ją Rosie?
– Można też Babe, na cześć Babe Ruth. Był pierwowzorem
ich wszystkich.
– Babe. To jest to. Pasuje jak ulał. – Cassaundra podniosła
kota ku swej twarzy i dotknęła go nosem. – Cześć, Babe. –
Opuściła zwierzątko na kolana i zaczęła gładzić je po grzbiecie.
– Miałeś rację, dziś jest świąteczny dzień.
Kotka zwinęła się w kłębek, układając się do snu. Cassaundra
przymknęła oczy, odchyliła głowę i wystawiła twarz na pęd
powietrza.
– W
tym
miesiącu
salon
samochodowy
prowadził
promocyjną sprzedaż dżipów – powiedział Chuck. – Każdy
kupujący coś wygrywał. Ja wygrałem sprzęt kempingowy:
namiot, śpiwór i lampę. Chciałbym spróbować, jak rozkłada się
ten namiot. Możemy kupić kanapki i pojechać do parku
narodowego, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
– Nie mam nic przeciwko temu – odparła, nie otwierając
nawet oczu. – Nigdy nie rozstawiałam namiotu. To musi być
interesujące.
– Pierwszy raz jest zawsze interesująco – stwierdził Chuci. –
Każdy namiot rozstawia się inaczej, więc cała zabawa
przypomina budowę rakiety na podstawie planów. – Mówisz,
jakbyś był ekspertem.
– Często wyjeżdżaliśmy na kempingi, jeśli tylko ojciec nie
miał służby. A ponadto należałem do skautów. Wielu chłopców
z rodzin wojskowych było skautami. To pozwalało na szybkie
budowanie więzi koleżeńskich w nowej miejscowości, gdy
rodzina musiała się przenosić.
Glenda Sanders
Strona nr 116
Dojechali do parku i wynajęli miejsce na biwak. W czasie
pikniku towarzyszył im wspaniały widok zachodzącego słońca.
Gdy zjedli kolację, Chuck nasadził klosz na lampę i napełnił ją
paliwem. Wokół nich stały już liczne namioty. Ludzie, młodzi i
starzy, smażyli mięso na rusztach albo gotowali coś na
kuchenkach. W pobliżu dwaj mali chłopcy stali nad żarzącymi
się węglami, trzymając coś na długich kijach.
– Co oni robią? – spytała Cassaundra. Chuck spojrzał na nią,
jakby straciła rozum.
– Przysmażają cukierki ślazowe. Topią je, by były miękkie i
ciągnące.
– Aha. Mogłam się tego domyślić.
– Nigdy nie jadłaś smażonych cukierków ślazowych?
– Ja... moja rodzina nigdy nie wyjeżdżała na biwaki.
– O ile nie mylę się, na ich stole leży pudełko grahamowych
krakersów. Mógłbym się założyć, że jest tam też paczka
batoników Hersheya.
– Batoników Hersheya?
– Popatrz. – Jeden z chłopców przypiekał cukierki ślazowe, a
drugi podszedł do stołu i zaczął grzebać w pudełku. – Robią
„dokładki”. Kładziesz batonik Hersheya na krakersa, na to
gorący cukierek ślazowy, a na to jeszcze jeden krakers.
Otrzymujesz ciągnący się, najpyszniejszy deser na kuli
ziemskiej. Oczywiście drugi w kolejności po szarlotce mojej
babci. Dlatego nazywają się one „dokładkami”, bo każdy, kto
zje choć jeden, chce dokładkę.
– Zmyśliłeś to – rzekła oskarżycielsko.
Chuck nachylił się ku niej i pocałował ją w policzek.
– Czasami zastanawiam się, czy nie przybyłaś przypadkiem z
jakiejś odległej galaktyki. Wkrótce, Złotowłosa, zrobimy sobie
dokładki.
Chuck poklepał kotkę i dalej majstrował przy lampie.
– Mają na pewno tyle kalorii, co krem czekoladowy z bitą
ś
mietaną, polewą i wiórkami czekoladowymi – wyraziła
przypuszczenie Cassaundra.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 117
– To prawdopodobne – zgodził się Chuck.
Przytknął zapałkę do lampy, w której rozbłysnął płomień,
dając jasne światło. Chuck przykręcił trochę lampę i postawił ją
na środku stołu. Potem z lampą w ręce przeszukał teren wokół,
usuwając patyki i kamienie. Następnie z dżipa wyjął namiot
owinięty w folię. Usiadł na ławce obok Cassaundry i zaczął
czytać instrukcję.
– To dosyć proste – stwierdził pewnym siebie głosem. Potem
równie pewnie rozpostarł namiot na oczyszczonym terenie i
rozłożył rozmaite drążki w równoległych liniach.
– To etap pierwszy i drugi – powiedział. – Teraz czytaj mi na
głos instrukcję krok po kroku. W mig go rozstawimy.
Po godzinie dotarli do punktu czwartego. Chuck zaznajomił
się szczegółowo z takimi częściami namiotu, jak: pętle A, A–B,
A–C, B–C, C–D oraz pręty 1–A,1 A–B, 2 A–B, 1 B–C, 2 C–D.
Słownik Cassaundry wzbogacił się o kilka słów, które w
normalnych okolicznościach przyswaja się po wielu latach
przebywania w pobliżu koszar.
– Czy zdobyłeś sprawność za twórcze przeklinanie? – spytała
ż
artobliwie, gdy usłyszała szczególnie soczyste wyrażenie.
– Słuchaj, Złotowłosa – odrzekł, biorąc się pod boki –
możesz albo powiększać problem, albo go zmniejszać. Może
byś zamknęła tego kota w pudle i pomogła mi.
Cassaundra zdjęła śpiącą kotkę z kolan i ostrożnie włożyła ją
do pudełka po sałacie, które, zgodnie z radą Chucka, na wszelki
wypadek wzięli ze sklepu.
Zaczęli pracować razem w przeciwnych końcach namiotu i
teraz postęp był znacznie szybszy. Wszystko szło znakomicie,
gdy ustawiali szkielet boków i dachu. W pewnym momencie
bach... –pręty złożyły się i płótno namiotu opadło.
– Chuck?
– Sandy?
Chuck dotykał jej pleców, po omacku usiłując odzyskać
orientację. Od tyłu objął ją ręką w talii i przycisnął do siebie.
Płótno namiotu otaczało ich z każdej strony, odcinając dopływ
Glenda Sanders
Strona nr 118
ś
wiatła i powietrza. Cassaundra westchnęła w szczególny
sposób i Chuck przestraszył się, czy to nie atak astmy, ale po
chwili odezwała się:
– Mam nadzieję, że nie zamierzasz opisać tego w liście do
„Playboya”. To by się nie przyjęło.
Dał jej porządnego klapsa w pośladek, mimo że namiot swym
ciężarem krępował wszelkie ruchy. Sapnęła ze zdumienia, gdy
udało mu się tak zmienić pozycję, że znalazł się ustami przy jej
ustach.
– Mówiłam ci dzisiaj, że nie masz futra, by...
Może miała zamiar jeszcze mu dokuczać, ale nie pozwolił na
to zaborczy, podniecający pocałunek, po którym oboje
znieruchomieli. W końcu Chuck rozpostarł ramiona i uniósł
dach namiotu.
– Teraz trwa wojna, Złotowłosa. Dwie istoty ludzkie w
starciu ze złośliwą materią. Podnieś maszt ze swojej strony.
Postawimy tego drania.
Cassaundra szukała po omacku zakończenia swego masztu,
Chuck znalazł już swoje i popychał je do góry. Potem udało się
to również Cassaundrze. Do namiotu przez okienko wpadło
ś
wiatło lampy i Cassaundra widziała teraz twarz i ramiona
Chucka. Ręką trzymał maszt, kciukiem naciskał trzpień, który
zwalniał teleskopowo włożone drążki.
– Będziemy posuwać się centymetr po centymetrze. Jesteś
gotowa?
Z pewnością cyrkowcy nie doświadczają większego
dreszczyku emocji, gdy ich namiot staje w całej okazałości.
Chuck krytycznie rozejrzał się, a potem z aprobatą kiwnął
głową.
– No, co o tym myślisz? – spytał.
– Po raz pierwszy jestem we wnętrzu namiotu – odrzekła,
niepewna, jakiej reakcji Chuck oczekuje.
– śartujesz?
– Pamiętaj, że wychowałam się w mieście. – Albo na odległej
planecie – ironizował.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 119
– Ty jesteś ekspertem od namiotów. Co o nim myślisz?
– Ujdzie – powiedział, ale z tonu jego głosu przebijało
zadowolenie. – Zawsze chciałem mieć namiot. Ten nie jest zły
jak na darmochę.
– I co teraz?
– Zwiniemy go.
– Och – powiedziała Cassaundra.
Przepełniało ją, nieokreślone początkowo, ale potem coraz
silniejsze uczucie rozczarowania. Złożą namiot i Chuck
zawiezie ją do domu. Ona ma swoją Babe, a Chuck ma swojego
dżipa. Ale nie będą mieli siebie nawzajem. Dzisiejszy dzień był
podarunkiem, odroczeniem nieuniknionego końca. Odtąd
Cassaundra będzie w nocy wspominać, jak pod ciężkim płótnem
namiotu jej ciało wtulało się w ciało Chucka, jak całym sobą
wyraził niemą pochwałę dla jej ciała.
Składanie namiotu trwało znacznie krócej niż rozkładanie.
Rurki szkieletu wyjmowały się gładko, wydając dźwięki
zapowiadające koniec przygody. Bardzo szybko Chuck
załadował namiot do dżipa, potem oparł się o samochód, ręce
oparł na biodrach i niemal minutę patrzył na Cassaundrę.
Wreszcie powiedział:
– Lepiej pośpieszmy się, jeśli mamy zdążyć do jakiegoś
taniego sklepu po wyposażenie dla Babe.
Cassaundra skinęła głową, ale nie ruszyła się, gdy Chuck
podszedł do stołu i usiadł. Przykręcił lampę. Światło gasło
powoli, jakby lampa z niechęcią – podobnie jak Cassaundra i
Chuck – żegnała ten dzień. Wreszcie po kilku daremnych
błyskach światło ostatecznie zgasło.
Z ćwierkaniem świerszczy i skrzeczeniem żab przeplatały się
odgłosy ludzkiej działalności: urywki rozmów, wybuchy
ś
miechu, odległe dźwięki z radia. W pobliskim namiocie
marudziło zmęczone dziecko. Od czasu do czasu od strony
stolika, przy którym siedziała czwórka starszych mężczyzn,
dobiegał stuk składanych kamieni domina.
Cassaundra zazdrościła tym wszystkim turystom, którzy grali,
Glenda Sanders
Strona nr 120
rozmawiali i przygotowywali się do snu, by rankiem wstać na
ryby, wyruszyć na beztroską wędrówkę lub na przejażdżkę
rowerem.
– Powiedz mi, o czym myślisz.
– O tym, jak tu spokojnie.
– Istotnie – rzekł. – Księżyc wygląda tak, jakby wzięto go z
filmu o wilkołakach. Kto wie – westchnął zabierając lampę –
może pełnia księżyca sprawi, że pokryję się futrem.
W świetle księżyca nie widać było kolorów, ale oczy
Cassaundry świeciły z wrażenia, a jej skóra opalizowała. Chuck
wiedział, że jeśli teraz ją pocałuje, tak jak tego pragnął, to nie
będzie miał siły, by pozwolić jej odejść. Spojrzał więc tylko na
zegarek i powiedział:
– Weź kota i ruszajmy lepiej w drogę.
Po chwili siedzieli w dżipie. Cassaundra spojrzała na stolik,
przy którym jedli kolację, i na puste miejsce po namiocie, które
wyglądało teraz jak dziura po wyrwanym zębie. śal nacierał na
nią jakby ze wszystkich stron, gdy Chuck zapalał dżipa, a
właściwie usiłował zapalić. Przekręcił kluczyk w stacyjce, ale
nie było żadnego efektu. Po kilku daremnych próbach uderzył
pięścią w kierownicę.
– Do diabła!
– Co się stało? – spytała Cassaundra.
– A żebym to ja wiedział! Nowiutki silnik!
– Co zrobimy?
– To na pewno coś nieskomplikowanego. Sprawdzę
najprostsze rzeczy.
Chuck zapalił lampę i podniósł maskę samochodu.
Cassaundrę przeszedł dreszcz nadziei. Jeśli nie uda się zapalić
silnika, prawdopodobnie będą musieli poczekać do rana na
przybycie pomocy drogowej.
Westchnęła. Jeśli los i przypadek tak zrządzą, niech tak
będzie. Miała dość walki z najprostszymi ludzkimi odruchami,
dość sprzeciwiania się temu, czego instynktownie domagało się
jej ciało, dość opierania się Chuckowi. Jakże namacalnie
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 121
pamiętała przytulone, roznamiętnione ciało Chucka.
Zawiesił lampę na zderzaku i wrócił za kierownicę.
Przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył i zaterkotał zdrowo. Chuck
z uśmiechem popatrzył na Cassaundrę.
– Obluzowany
był
przewód
od
akumulatora.
Nie
kontaktowało.
– Cieszę się, że to nic poważnego.
– Ja również.
Zostawił silnik na chodzie, zgasił lampę i zamknął maskę
samochodu. Gdy wrócił za kierownicę, wyczuł zmianę nastroju
Cassaundry.
– Coś się stało?
– Skłamałam – wyszeptała i spojrzała mu w twarz. – Byłam
zadowolona, gdy samochód nie zapalił. Myślałam... miałam
nadzieję...
To wyznanie sparaliżowało Chucka. Zapanowała między
nimi pełna napięcia cisza.
– Nigdy nie spałam poza domem – odezwała się wreszcie
Cassaundra. – Poza grubymi, solidnymi ścianami. Miałam
nadzieję, że się gdzieś zgubimy i znowu będziemy musieli
rozbić namiot, i...
Chuck tak bardzo jej pragnął, że nie śmiał wierzyć w to, co
słyszał, a co tak bardzo chciał usłyszeć.
– Mimo to możemy tu zostać – rzekł. Odpowiedziała mu
cisza. Ten brak odpowiedzi potraktował jako zachętę. – Mamy
tylko jeden śpiwór – dodał.
– Wiem – odparła. Patrzyła mu prosto w oczy i nawet nie
mrugnęła.
Objął ją błyskawicznie, ustami zgniótł jej usta, dając upust
długo powstrzymywanemu pożądaniu. Odsunął się tylko na
chwilę, by powiedzieć, co czuje.
– Czy wiesz, jak bardzo chcę się z tobą kochać? Jaka to była
tortura czekać na ciebie...
– Dla mnie też nie było to łatwe – odparła. – To pragnienie,
to uczucie, gdy mnie dotykałeś.
Glenda Sanders
Strona nr 122
– Poprzednio nie byłaś tego taka pewna.
– Zawsze byłam pewna, że chcę być z tobą.
– Teraz też jesteś tego pewna?
– Korzystam z twojej rady. Wsłuchuję się w swe uczucia, a
nie w myśli. Czuję... nie mogę ci powiedzieć, co czuję. To
można tylko pokazać.
Westchnął z wyraźną ulgą.
– Jak
przyjemnie
będzie
rozkładać
namiot,
mając
ś
wiadomość... Och – jęknął i przez zaciśnięte zęby wyrzucił z
siebie szokujące przekleństwo. – Prezerwatywy... te, które
kupiłem w dniu, gdy cię poznałem... są w schowku w moim
mustangu. Ty chyba nie... – zapytał po chwili.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 123
ROZDZIAŁ 10
Cassaundra potrząsnęła smutno głową.
– Nie – odrzekła.
– Co ja tu stoję i jęczę – powiedział Chuck z nagłym
ożywieniem. – Niedaleko jest sklep spożywczy. Jeśli się
pośpieszymy, rozbijemy znowu namiot.
Pośpieszyli się. Mieli już pewną wprawę i tym razem
ustawienie namiotu trwało cztery razy krócej niż przedtem.
Chuck skulił się, by rozpostrzeć dach, który w najwyższym
punkcie miał niecałe półtora metra, potem poczołgał się w drugi
koniec namiotu, gdzie Cassaundra zamocowywała maszt.
Uklęknął przy niej i pocałował ją delikatnie.
– Zostaniesz tutaj czy pojedziesz ze mną?
– Chyba pójdę do łazienki i odświeżę się trochę – odparła. –
Zaczekam na ciebie w namiocie.
Zanim wyruszył, pocałował ją przelotnie.
Cassaundra poszła powoli do łazienki. Kiedy myła ręce i
twarz, czuła się, jakby dokonywała jakiegoś rytuału świętej
ablucji przed miłosną ceremonią.
Nie zastanawiała się nad tym, co może nastąpić jutro. Tak
wielki spokój wypełniał całe jej serce i umysł, że na nic innego
nie było w nich miejsca. Ból i poczucie winy przyjdą później.
Pozostaną jej przynajmniej pocieszające, miłe wspomnienia.
ś
ałować będzie tego, co straciła i co nie mogło być
kontynuowane, a nie tego, że niektóre rzeczy nigdy się nie
wydarzyły. Jeśli odczuje wyrzuty sumienia, to dlatego, że zraniła
Glenda Sanders
Strona nr 124
Chucka, a nie dlatego, że go kochała.
Gdy weszła do namiotu, usłyszała dochodzące z pudełka
miauczenie Babe. Pogłaskała kotkę uspokajająco i pozwoliła jej
buszować po namiocie. Potem wyjęła śpiwór i rozpostarła go na
ś
rodku, rozsuwając gruby zamek błyskawiczny. Wątpiła, czy w
podręczniku
dobrych
manier
znalazłaby
odpowiednie
wskazówki, jak należy przygotować się do ceremonii
wtajemniczenia w niewielkim namiocie. Wreszcie zdjęła bluzkę
i szorty, wślizgnęła się do śpiwora i zasunęła go. Poczuła się jak
mumia. Rozsunęła śpiwór i zawinęła jego brzeg prawie aż po
talię.
Wreszcie na zewnątrz rozległ się odgłos samochodu i przez
osłonięte okienko namiotu zaświeciły reflektory. Cassaundra
poczuła nagle, jak wszystkie jej nerwy napinają się. Światła
zgasły, silnik umilkł. Odgłos zatrzaśniętych drzwi. Kroki na
piasku. Szelest papieru. Dźwięk jej imienia wypowiedzianego
miękko tuż przy namiocie. Rozsuwanie grubego zamka
błyskawicznego, gdy wyszeptała zaproszenie. Te wszystkie
odgłosy przybywającego kochanka będzie przechowywała w
pamięci, gdy pozostaną jej już tylko wspomnienia.
Wszedł przykulony, postawił torbę z zakupami, zasunął poły
namiotu. Babe, zaciekawiona szelestem papieru, ruszyła na
zwiady.
– Czujesz zapach chrupek, co? – przemówił Chuck do kota. –
Przyniosłem ci coś smakowitego. – Wyłożył trochę jedzenia do
pudła po sałacie i wsadził tam kotkę.
– Czy masz też coś dla mnie? – spytała Cassaundra zalotnie.
– Zobaczmy. – Chuck zajrzał do torby. – Czy to zadowoli
moją panią? – Gestem magika wyciągającego królika z
kapelusza Chuck wyjął czerwoną różę i wręczył ją Cassaundrze.
– Aby wynagrodzić ci te mało romantyczne warunki.
Cassaundra podniosła kwiat do nosa.
– Niestety, nie sprzedawali świeżych kwiatów. Uśmiechnął
się łobuzersko. – Ale w tym kwiatku jest odrobina romantyzmu.
Gdy go rozwinąć, zmienia się w parę majteczek.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 125
Cassaundra zaśmiała się, choć w oczach stanęły jej łzy.
– Nie jesteś obrażona? – spytał.
Wstała i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Nikt mi nigdy nie ofiarował równie romantycznego
prezentu. Jedynie ty zdolny jesteś do... nie wiem, czy nazwać to
odwagą, brawurą czy bezczelnością.
Trzymała tuż przy twarzy płatki z tkaniny.
– Chuck! – zaśmiała się głośno. – To ma kolor taki jak twój
dżip. Nigdy ich nie rozwinę. Kupię specjalny wazon i postawię
je w swojej sypialni jako pamiątkę po tobie.
– Ja nie mam zamiaru nigdzie odchodzić – powiedział
Chuck, zanurzając twarz we włosach Cassaundry i mrucząc z
uznaniem. – Pachniesz ładniej niż róża.
– Cieszę się, że zabrałam ze sobą perfumy.
– To, co mnie do ciebie przyciąga, nie pochodzi z żadnej
buteleczki. To jest część ciebie samej. Gdy cię dotykam, mam
wrażenie, jakbym po raz pierwszy dotykał kobiety. Sprawiasz,
ż
e czuję coś... coś całkiem nowego.
– Gdy mnie dotykasz, czuję, że... odżywam... po raz pierwszy
od dłuższego czasu. Proszę cię, dotykaj mnie. Chcę znowu żyć,
czuć się jak prawdziwa kobieta, a nie jak...
Przywarła do jego ust, potem opadła na śpiwór, pociągając go
za sobą. Trzymała w dłoniach jego głowę, zanurzając mu palce
we włosach. Zachłannie wtargnęła językiem w jego usta.
Przywarła do niego całym ciałem. Chuck błądził ręką po jej
smukłych udach, sunąc po aksamitnej skórze. Zaprotestowała,
gdy odsunął się trochę i opierając na łokciu spojrzał jej w oczy.
– Chyba muszę skończyć rozpakowywanie torby z zakupami
– wyszeptał bez tchu.
Cassaundra w odpowiedzi wyciągnęła mu ze spodni
koszulkę, podciągnęła ją aż pod pachy i zaczęła gładzić jego
umięśniony tors.
Chuck ponownie przywarł do jej ust, przeciągle, zachłannie,
zaborczo. Na chwilę oderwał się od niej, dysząc ciężko, i
pochylił swą twarz tuż nad jej twarzą.
Glenda Sanders
Strona nr 126
Obserwował ją uważnie, zmieszany własnym podnieceniem.
Cassaundra bardzo pragnęła być z nim, wchłaniać jego siłę i
ciepło, stać się częścią jego ciała w takim stopniu, jak tylko
pozwala na to natura.
– Muszę pomyśleć o interesach, bo wkrótce nie będę mógł
wziąć za nic odpowiedzialności.
– Do diabła z odpowiedzialnością – wymruczała Cassaundra,
ale Chuck odebrał tę uwagę jako ironiczną. Była ironiczna – w
innym sensie.
Odwrócił się, ściągnął przez głowę koszulkę i cisnął ją pod
ś
cianę namiotu. Potem westchnął i zaczął grzebać w torbie z
zakupami.
Zwrócony był plecami do Cassaundry. Patrzyła na
poruszające się mięśnie, zachwycona igrającymi na skórze
plamami księżycowego światła. Przez ułamek sekundy
wyobraziła sobie, jakby to było, gdyby nosiła w sobie dziecko.
Ich dziecko. Dziecko Chucka. Ta myśl obudziła w niej
pragnienia, których wcześniej nie znała.
Szelest celofanu przywołał ją z krainy fantazji w świat realny.
Chuck ściągnął szorty i cisnął tam, gdzie przedtem rzucił
koszulę. Usiadł na brzegu śpiwora, milcząc, ciągle odwrócony.
Cassaundra, zafascynowana wspaniałym kształtem jego nagich
pleców, wyczuła wahanie w zachowaniu Chucka, a jego
milczenie wydało się jej złowieszcze.
– Czy masz jakieś ukryte myśli? – spytała zaniepokojona. –
Zaskoczyłam cię – dodała po chwili, jakby bojąc się jego
odpowiedzi – Jeśli nie jesteś pewien...
Powoli zwrócił ku niej twarz. Jego oczy, rozświetlone
promieniami księżyca, płonęły silnym wzruszeniem.
– Nigdy w życiu niczego tak nie byłem pewien, jak tego, że
cię teraz pragnę.
– Skąd więc to wahanie?
Odwrócił głowę i oparł czoło na ramionach skrzyżowanych
na podkulonych kolanach.
– Chciałbym... – zaczął i westchnął głęboko –...chyba
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 127
chciałbym wiedzieć coś o osobie, z którą mam się kochać.
Ponownie zapadła pełna napięcia cisza. Cassaundra mocno
zacisnęła powieki. Chuck nie znał prawdy, nie znał faktów, a
mimo
to
bezbłędnym
instynktem
wyczuwał
pewną
dwuznaczność w jej zachowaniu.
Cisza panująca w namiocie była niemal dotykalna.
– Pomóż mi, Sandy – odezwał się wreszcie Chuck. – Nie
wiem nic o osobie, z którą mam się kochać. Co sądzą o
mężczyznach urocze, wychowane w mieście dziewczyny, które
potrafią grać Beethovena?
Cassaundra usiadła i przesunęła palcami po plecach Chucka.
– Nie jestem z nikim związana ani prawnie, ani moralnie.
Może to cię uspokoi. – Mówiła szeptem i gdyby nie panująca
cisza, Chuck nie dosłyszałby jej głosu. – Kiedyś miałam
kochanka, ale to był błąd.
Pochyliła się, wsunęła mu ręce pod ramiona i objęła go.
Piersi osłonięte jedwabną koszulką przycisnęła do jego pleców.
Policzek tuliła do jego ramion. Pocałowała go w kark, poniżej
ucha.
– Nic nie istnieje prócz wnętrza tego namiotu. Nawet czas.
Tylko my dwoje i ta chwila.
Wypuściła go z objęć, ujęła dłońmi koszulkę, ściągnęła
jednym ruchem. Znowu objęła Chucka, przywierając piersiami
do jego gładkich umięśnionych pleców.
– Sprawmy, by ta chwila była dla nas niezapomniana.
Obrócił się w jej ramionach. Siedzieli teraz przodem do
siebie. Cassaundra czuła, jak jej miękkie piersi rozpłaszczają się
na twardym torsie mężczyzny i westchnęła z zachwytu, ale
Chuck natychmiast przykrył jej usta zachłannym pocałunkiem.
Ręce Cassaundry błądziły po jego sprężystym ciele, po
wypukłych muskułach. Mężczyzna, którego dotykała – ciepły i
twardy – był dla niej jedyną rzeczywistością. Czuła jego
rozgrzane ciało i zapach wody toaletowej, i nic innego ją nie
obchodziło.
Złączeni ustami i ramionami wyciągnęli się na śpiworze.
Glenda Sanders
Strona nr 128
Cassaundra mogła teraz odkrywać tajemnice jego ciała: gładką
skórę pokrywającą żebra, drobne włoski na udach, ostry, prawie
jednodniowy zarost, miękką skórę za uchem, wyniosły tors i
brodawki, które stwardniały pod jej dotykiem. Wszystko to
wyczuwała koniuszkami palców, dłońmi, wargami, językiem,
udami.
Zapragnęła, by wypełnił ją sobą, by ją dopełnił. To pragnienie
dodało jej odwagi, wzmocnionej jeszcze miłosną pieszczotą jego
szorstkich dłoni wędrujących po jej miękkiej skórze. Przywarła
biodrami do jego bioder, czując na swym łonie jego gorące
podniecenie.
Próbowała zdjąć mu slipy. Ściągnęła je z bioder, a potem
otoczyła palcami pulsującą męskość.
Chuck poruszył się, by założyć prezerwatywę, ale Cassaundra
wyjęła mu ją z dłoni.
– Pozwól.
Początkowo robiła to niezgrabnie, ale mimo niezręczności
było to dla obojga niezwykle stymulujące.
– Sandy – powiedział Chuck z takim uczuciem, że przez jej
ciało przebiegły nowe fale pożądania.
Schwycił ją za ramiona i przygarnął do siebie. Rękami
przesuwał po jej plecach, talii, potem niżej, gdzie delikatne figi
opinały biodra. Opuścił je na uda, a potem Cassaundra ruchami
nóg pozbyła się ich zupełnie.
Niespodziewanie dla obojga Cassaundra przesunęła się ponad
Chuckiem. Wstrzymała oddech, kiedy jej ciało dopasowywało
się do jego ciała, a gdy już byli całkowicie połączeni, głęboko
odetchnęła. Zaczęła poruszać się nad nim, a on zachęcał ją i
prowadził rękami, którymi podtrzymywał jej pośladki.
Piersi Cassaundry falowały ponad jego torsem. Ujęła w
dłonie jego twarz, przystojną, męską twarz, i powoli opuściła
wargi na jego usta. Szeptała imię Chucka, a on zanurzył dłoń w
jej włosach. Przytrzymał głowę dziewczyny i zatracił się w
pocałunku.
Nagle Sandy odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła dyszeć, potem
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 129
oparła czoło na ramieniu Chucka i łapała powietrze szybkimi,
urywanymi oddechami.
Po chwili równie
ż
Chuck znalazł takie samo zaspokojenie.
Otoczył Cassaundr
ę
ramionami, przycisn
ą
ł j
ą
do siebie.
Le
ż
ała spokojnie na jego piersiach, wsłuchana w mocne
bicie serca, które powoli odzyskiwało swój normalny rytm.
Po tym gwałtownym spełnieniu ich ciała stanowiły jedno.
Chuck delikatnie gładził j
ą
po włosach.
– A tak nie chciałem cię popędzać – powiedział z pewnym
zdziwieniem w głosie. Pocałował ją w czubek głowy. – Jesteś
niesamowita.
– ”Rozpustna” byłoby właściwszym określeniem.
– „Rozpustna”? Pasuje. Lubię rozpustne kobiety.
Cassaundra powoli uwolniła się z jego objęć i wzruszyło ją
to, że Chuck zaprotestował, gdy ich ciała rozłączyły się. Ułożyła
się obok niego, a Chuck wsparty na jednym łokciu patrzył na nią
z uwielbieniem.
– Chciałbym ci powiedzieć, jak bardzo... – nie dokończył.
– Nie mów. Nie mów mi nic. Po prostu patrz na mnie tak, jak
patrzysz teraz, bym mogła zapamiętać wyraz twych oczu.
– Mam zamiar patrzeć w ten sposób na ciebie tak często,
ż
ebyś nie musiała nic zapamiętywać. – Uśmiechnął się
łobuzersko. – Chociaż...
Cassaundra wyciągnęła rękę i dała mu klapsa, a potem
energicznie zaczęła gładzić dłonią jego pośladek.
– Carol miała rację – powiedziała zmysłowo. – Rzeczywiście
masz wspaniały tyłek.
– Carol tak mówiła?
– Nie musisz o to pytać aż z taką satysfakcją.
Przekręcił się znowu, oparł na łokciu i uśmiechnął od ucha do
ucha.
– Jesteś zazdrosna?
– Nie, dopóki jej uwagi opierają się wyłącznie na obserwacji.
– Cassaundra przesunęła ręką po biodrach Chucka i ścisnęła w
dłoni twardy mięsień. – Czy to małostkowe z mojej strony, że
Glenda Sanders
Strona nr 130
czuję takie samozadowolenie, gdyż mam bezpośrednie
doświadczenia, a ona ich nie ma?
– Wydaje mi się, że to całkiem ludzka reakcja – odparł,
kładąc rękę na jej biodrze.
– Skoro już mówimy o ludzkich reakcjach... – zażartowała.
Powędrował wzrokiem tam, gdzie ona patrzyła, i zarumienił
się, a potem uśmiechnął niemal lubieżnie.
– Coś mówi mi, że dobrze zrobiłem kupując dwanaście sztuk,
zamiast wziąć pakiet z automatu.
– Noc dopiero się zaczyna – przyznała. Przesunęła rękę z
jego bioder w dół.
– Gdybym nie znała całej prawdy, pomyślałabym, że mnie
lubisz. – Łobuzersko popatrzyła mu w oczy.
– Aha – odparł. Przykrył dłonią jej rękę, poprowadził ją
wzdłuż ciała i przytrzymał na śpiworze tuż przy uchu
Cassaundry. – Tym razem nie musimy się śpieszyć. Jak
powiedziałaś, noc dopiero się zaczęła.
Drobnymi, czułymi pocałunkami pokrywał jej twarz,
powieki, ucho, a dłonią dotykał piersi. Potem rozpoczął
wędrówkę, odkrywając jej ciało i ucząc się go w sposób, który
oboje przyprawiał o dreszcz rozkoszy. W czasie tej zmysłowej
podróży doznali wielu niespodzianek i byli zachwyceni, że tak
intensywnie na siebie reagują.
Dla Cassaundry każde dotknięcie, każda pieszczota, każdy
pocałunek był czymś nowym, ponieważ Chuck po raz pierwszy
pieścił ją i całował w ten szczególny sposób. Każde drgnienie
swego serca starała się zachować w pamięci na czas, gdy po
Chucku pozostaną jej jedynie wspomnienia.
W którejś godzinie w nocy, gdy kochali się, spali, a potem
znowu się kochali, Chuck przygarnął ją blisko do siebie, jakby
czuł, że ona boi się rozstania, i chciał uspokoić ich oboje.
– Kocham cię, Sandy – powiedział miękko, a jego słowa
zawisły na chwilę w niemal absolutnej nocnej ciszy. – Tak już
będzie zawsze, Złotowłosa.
Nigdy nie pozwolę ci odejść, pomyślał.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 131
Po kilku godzinach, gdy się obudził, chciał jej dotknąć. Ale
nikogo nie było.
Glenda Sanders
Strona nr 132
ROZDZIAŁ 11
Chuck zaczął szukać koszuli i ogarnął go dławiący niepokój,
gdy spostrzegł, że nie ma ubrania Sandy. Prawie zupełnie
rozbudzony, odzyskiwał powoli zdrowy rozsądek. Gdzie mogła
pójść? Dlaczego? Prawdopodobnie pobiegła do łazienki.
Przysunął się do wejścia namiotu i spojrzał na zewnątrz.
Sandy siedziała po turecku na stole. Na jednym kolanie miała
mały notes, a na drugim uśpioną kotkę. W prawej ręce trzymała
długopis i ze skupieniem coś pisała. Na dźwięk rozsuwanego
zamka namiotu odwróciła głowę i uśmiechnęła się.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry. Stęskniłem się za tobą.
– Babe wyszła ze swego więzienia i obudziła mnie odparła
Cassaundra. – Nie chciałam, żeby ciebie też obudziła. Spałeś tak
mocno.
– Zastanawiam się, dlaczego.
– Może miałeś ciężki tydzień w pracy?
– Raczej najbardziej niewiarygodną noc w moim życiu.
Popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
Chuck wydawał się Cassaundrze niezwykle przystojny.
– Czy sporządzasz listę tego, co ci się we mnie podoba? –
spytał beztrosko i zajrzał do notesu.
– W pewnym sensie – usłyszał nieoczekiwanie w
odpowiedzi. – Chyba tego ranka stałam się poetyczna.
– Pokaż mi.
– To dla ciebie – podała mu notes. – Podarunek. Rodzaj...
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 133
podziękowania.
Chuck już chciał przeczytać głośno, ale Cassaundra
potrząsnęła głową.
– Po cichu, proszę.
– Sandy, to jest przepiękne – powiedział w zachwycie.
Położyła mu palec na ustach.
– Wszystko zepsujesz, jeśli będziesz o tym mówił. Schowaj
to po prostu do jakiejś książki i od czasu do czasu przeczytaj
sobie, by powspominać...
– Chodźmy na spacer – powiedział, biorąc ją za rękę. Ruszyli
krętą drogą. Na liściach pobłyskiwały w słońcu, kropelki rosy.
Ś
wiatło słoneczne przesiane przez korony drzew i warstewka
porannej mgły nadawały całej okolicy nierealny wygląd.
– Jak tu spokojnie – rzekła Cassaundra, gładząc kotkę.
– Teraz rozumiesz, dlaczego chcę znaleźć miejsce z dala od
cywilizacji.
– Zawsze rozumiałam takie marzenia – westchnęła. – Może
nawet lepiej, niż ci się zdaje.
Chuck położył ręce na jej ramionach.
– Kiedy powiesz mi, od czego właściwie uciekasz?
Już miała odpowiedzieć, ale Chuck potrząsnął głową.
– Nie. Nie staraj się zaprzeczać.
– Chciałabym, żeby to trwało. My. To, co teraz dzieje się z
nami
Przytrzymał ją mocniej i spojrzał prosto w oczy.
– Kocham cię – powiedział. – I cokolwiek powiesz, nie
uwierzę, że ty mnie nie kochasz.
– Chuck...
– Zaprzecz. No, proszę, zaprzecz. Ale jeśli to zrobisz,
ostatnia noc jest dowodem, że będzie to kłamstwo.
– To było tylko...
– Czysto fizyczne? – zapytał ironicznie. – O nie! Byliśmy ze
sobą połączeni umysłem i duchem, i w każdy sposób, w jaki
dwoje ludzi może być połączonych. Nasze dusze dotykały się
tam, w namiocie.
Glenda Sanders
Strona nr 134
Czekał, aż zaprzeczy, ale stała jak skamieniała i patrzyła na
niego wzrokiem zranionej sarny. Miał ochotę schwycić ją mocno
i już nie puścić.
– Ostatniej nocy powiedziałaś mi, że poza wnętrzem namiotu
nic nie istnieje, nawet czas. Ale istnieje przecież życie. My
istniejemy. Przyszłość. Zostawiamy za sobą jedynie przeszłość.
Nie ma już znaczenia, odcięliśmy się od niej, gdy weszliśmy do
tamtego namiotu.
– Nie można tak łatwo zostawić za sobą przeszłości.
– Można, jeśli skupimy się na przyszłości. Kocham cię,
Sandy. Chciałbym... – jęknął, jakby zawiedziony. – Do diabła,
mężczyzna nie powinien mówić takich rzeczy.
– Kocham cię – powiedziała cicho.
Objął ją ramionami i przycisnął do siebie bardzo mocno,
starając się jednak nie zrobić krzywdy Babe.
– Kocham cię – powtórzyła, kładąc głowę na jego piersi.
– Cóż, niech będzie tak, jak chcesz. Bez przyszłości, bez
przeszłości.
W milczeniu przeszli kawałek ścieżką, potem zawrócili.
– Czy chcesz tu jeszcze trochę zostać? A może zjemy
ś
niadanie albo...
– W południe muszę być w pracy – odparła Cassaundra. –
Poza tym trzeba zajść do sklepu i kupić wszystko dla Babe.
– Nie przypuszczałem nawet, że dziś idziesz do pracy.
– Muszę przynajmniej wziąć prysznic. Prawdę mówiąc, mam
ochotę na gorącą kąpiel. Rozumiesz... – zaczerwieniła się.
– Miałaś trudny tydzień w pracy? – zażartował.
– Najbardziej niewiarygodną noc w moim życiu – odparła.
Chuck zaczął ładować do dżipa złożony namiot i widząc to,
Cassaundra czuła głęboki smutek. Zastanawiała się, czy jego
niezwykłe milczenie nie świadczy o tym, że podobnie jak ona
ma poczucie, iż coś utracił.
– Wstąpię po ciebie do pracy – powiedział, gdy podjeżdżali
pod jej dom.
– Nie musisz tego robić.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 135
– Chcę to zrobić. I cóż, przyznam, że dzisiejszy sobotni
wieczór chciałbym spędzić w towarzystwie pięknej kobiety. –
Ujął ją za rękę. – Dotychczas byliśmy razem na wyprzedaży,
pchlim targu, w kinie na otwartym powietrzu i na polu
namiotowym. Spróbujmy tym razem wystroić się i pójdźmy
gdzieś, gdzie panuje mrok, nastrój, na stole stoją świece i
kwiaty, a między przystawką a deserem upływają trzy godziny.
– W takim razie potrzebuję trochę czasu po pracy. Jeśli mam
się wystroić, nie chcę, byś widział mnie dziś w fartuchu.
Chuck przyznał jej rację i lekko pocałował.
– Kiedy będziesz w wannie, pomyśl o mnie – poprosił.
Wieczór zaczął się bardzo romantycznie. Chuck przyniósł dla
Babe jedzenie, kuwetę i zabawkę walerianową.
Cassaundrze wręczył bukiet róż, ale dla niej większym darem
był zachwyt w jego oczach, gdy na nią patrzył.
Miała na sobie czarną jedwabną sukienkę, Chuck natomiast
czarny garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Nawet scenograf nie
skomponowałby lepiej ich strojów, pomyślała Cassaundra. Ale
ta zgodność nie dotyczyła wyłącznie ich zewnętrznego wyglądu.
Przez cały wieczór czuli między sobą niezwykłe pokrewieństwo:
sposób, w jaki rozmawiali ze sobą, nadzwyczajna zgodność
poglądów, wybór potraw – nawet ten sam sos do sałatek. Po
kolacji tańczyli, odnajdując zgodność ciał poruszających się w
takt zmysłowych pomruków saksofonu.
Cassaundra oparła policzek na ramieniu Chucka, wsłuchiwała
się w bicie jego serca, wdychała zapach wody toaletowej.
Odczuwała takie zadowolenie, jakiego jeszcze nigdy nie
doświadczyła. Była bez wątpienia zakochana i upajała się tym.
Nigdy przedtem nie czuła się bardziej uwielbiana.
Wrócili do jej mieszkania. Otworzyła drzwi. Weszli do
ś
rodka. Nim drzwi zdążyły się zatrzasnąć, odnaleźli się już w
swych ramionach.
Zanurzyła palce we włosach Chucka, potem przesunęła, je na
szyję i poluzowała mu krawat, a gdy odchylił głowę, rozpięła
kolejne guziki koszuli. Przesunęła ręką po nagim torsie, czując,
Glenda Sanders
Strona nr 136
jak mięśnie napinają się od jej dotyku, a potem rozprężają pod
wpływem ciepła dłoni.
Chuck jedną ręką przytrzymywał Cassaundrę w talii, drugą
uniósł jej twarz i zaczął zachłannie całować. Wydawało się, że
ten głęboki pocałunek nigdy się nie skończy.
Rozpiął zamek sukienki. Cassaundra zsunęła ją z ramion,
potem w dół wzdłuż ciała, aż suknia spłynęła na podłogę. W
oczach Chucka pojawił się wyraz zachwytu, gdy ujrzał
koronkowy gorset.
Już wcześniej widział na filmach podwiązki, ale ta
egzotyczna część garderoby na ciele Sandy nabierała zupełnie
nowej zmysłowości. Zapięcia podwiązek rysowały się wysoko
na udach, przytrzymując czarne pończochy. Jasna, niezwykle
gładka skóra, nęciła ponad cienkim nylonem.
– Nie wiem, gdzie cię najpierw dotykać – wyszeptał Chuck,
ale rozwiązał ten problem i zaczął głaskać ją po udach oraz
całować piersi ponad gorsetem. Potem chwycił ją namiętnie w
ramiona. – Tym razem mamy łóżko, Złotowłosa.
Zapomniał, że Cassaundra ma łóżko wodne, i dopiero gdy
zafalowało pod nimi, zaśmiał się zadowolony.
– Wprawdzie śpiwór jest przytulny, ale komfort też ma swoje
zalety.
Objęła go za szyję i przywarła do niego biodrami. Chuck
pocierał policzkiem jej pierś, aż uwolnił ją z miseczki gorsetu.
Zaczął pieścić językiem brodawkę. Potem przesunął rękę pod
napiętą podwiązką, aż do zapinki, i mocował się z nią przez
chwilę.
– Nie wiem, jak obchodzić się z takimi rzeczami – przyznał.
Cassaundra ujęła jego twarz i zaśmiała się.
– Przyjemnie, gdy kobieta ma świadomość, że w niektórych
sprawach jest pierwsza. Lepiej ci się powiedzie, gdy podczas
odpinania będziesz się temu przyglądał.
Czekała, aż Chuck zapozna się z działaniem zapinek. Była to
dla niej słodka tortura. Palcami ugniatał jej uda, a na wrażliwej
skórze czuła ciepły oddech. Ściągnął powoli najpierw jedną
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 137
pończochę, potem drugą.
– To było naprawdę po raz pierwszy – powiedział, kładąc się
obok niej. – I również to.
W oczach miał tyle czułości, że Cassaundrze zapierało dech.
Pochylił twarz tuż nad nią i zanim zabrzmiały jego słowa,
wiedziała już, co chce jej powiedzieć.
– Kocham cię.
Zaczął ją całować tak czule, że aż stanęły jej w oczach łzy.
Popłynęły powoli po policzkach.
– Co się stało, Sandy? – wytarł łzy wierzchem dłoni.
– Jesteś moim dopełnieniem – wyszeptała gorączkowo. – Bez
ciebie nie jestem już całością.
– Ja też tak czuję.
– Kochaj mnie teraz – poprosiła. – Tak jak zeszłej nocy.
– Nic mnie nie powstrzyma – odparł, biorąc ją w ramiona.
Glenda Sanders
Strona nr 138
ROZDZIAŁ 12
Chuck stłumił ziewni
ę
cie, patrz
ą
c na zlewaj
ą
ce mu si
ę
przed oczami słowa. Za du
ż
o nocnego
ż
ycia, pomy
ś
lał i
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
odkładaj
ą
c gazet
ę
. Czy istnieje co
ś
takiego jak „za du
ż
o kochania”? Nie mógł uwierzy
ć
,
ż
e
dopiero kilka dni temu zostali kochankami. Sandy stała si
ę
cz
ęś
ci
ą
jego
ż
ycia i nie potrafiłby wyobrazi
ć
sobie istnienia
bez niej.
– Wziąłem dla ciebie pocztę.
Obok stał Ken Stark. Chuck i Ken zaczęli pracować w
gazecie mniej więcej w tym samym czasie. Dopóki Ken nie
ożenił się, chodzili razem do modnych nocnych klubów w
poszukiwaniu jedzenia, kobiet i wrażeń w czasie telewizyjnych
transmisji sportowych – nie zawsze w takiej właśnie kolejności.
Gdy Ken zmienił stan cywilny, ich wzajemne stosunki
ograniczyły się do drobnych żartów w pracy, sporadycznych
wypadów na mecze i domowych obiadów u Kena.
– Masz tu list. Osobisty – powiedział Ken, przyglądając się
kopercie z większą niżby należało uwagą. – Z Orlando.
– Najprawdopodobniej anonim podrzucający genialny temat
na wielki reportaż – odparł Chuck krzywo. – Ktoś zobaczył
węża morskiego w jeziorze Eola.
– Może to list od sympatyka – prowokował Ken. – Może to
list-pułapka – ripostował Chuck.
– Sądząc po zapachu, to nie list-pułapka – stwierdził Ken,
wąchając kopertę z uznaniem.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 139
– Daj mi go wreszcie.
Natychmiast rozpoznał perfumy – od niemal tygodnia był
pogrążony w ich zapachu. Stały w egzotycznie wyglądającym
flakoniku, który Cassaundra trzymała na toaletce w łazience, i
miały trudną do wymówienia nazwę.
– Czy ten głupawy uśmiech jest objawem zakochania? –
strofował go kolega.
Chuck chciał natychmiast przeczytać list od Sandy i szkoda
mu było czasu na przekomarzanie się z Kenem.
– Czy nie musisz przypadkiem przeprowadzić jakiegoś
wywiadu albo napisać artykułu?
– Ach – rzekł Ken – więc to poważna sprawa.
Chuck posłał mu soczystą wiązankę i zasugerował, by Ken
zajął się własnymi sprawami i nie wtrącał nosa do cudzych.
Poczekał, aż Ken zniknie mu z oczu, i dopiero wtedy otworzył
kopertę.
Na Chucka zza plastikowej osłonki patrzył DiMaggio.
DiMaggio w świetnym stanie, ze świadectwem autentyczności.
„Mam nadzieję, że Ty i Joe będziecie długo razem” – pisała
Sandy.
Chuck upuścił kartę na biurko, jakby była to porcja trucizny.
O co tu, do diabla, chodzi?
Zadzwonił do baru.
– Sandy, dostałem od ciebie kartę. Gdzie znalazłaś tego
DiMaggio?
– Dzwoniłam tu i ówdzie.
– Nawet jej nie ubezpieczyłaś?
– Co miałam ubezpieczyć?
– Przesyłkę.
– Nie pomyślałam o tym. Chyba mieliśmy szczęście, że list
nie wylądował w koszu na śmiecie.
– Sandy...
– Czy to dla ciebie niespodzianka? Chciałam ci zrobić
niespodziankę.
– Jestem porażony.
Glenda Sanders
Strona nr 140
– Podziękujesz mi, kiedy będziemy sami – powiedziała,
zniżając głos.
– Oczywiście. Porozmawiamy o tym, gdy się zobaczymy.
Odłożył słuchawkę jeszcze bardziej zdezorientowany niż
przedtem i popatrzył na Joe’ego DiMaggio, jakby fotografia
mogła nagle ożyć i odpowiedzieć na jego pytania.
Zrobił sobie kawy i zaczął przeglądać aktualne wydanie
gazety. Zerknął na fotografię w kolumnie „Twarze” na drugiej
stronie. Podobna do Sandy, pomyślał. Nie było w tym niczego
niezwykłego. Ostatnio każda ładna blondynka przypominała mu
Sandy. Przeczytał podpis pod fotografią: dziedziczka fortuny,
Cassaundra Snow.
„W posiadłości w Hudson River, należącej do dyrygenta
Williama Snowa, powstanie konserwatorium muzyczne. Tej
treści oświadczenie wydano dziś w imieniu córki i, jedynej
spadkobierczyni mistrza, Cassaundry Snow. W wypowiedzi
przypisywanej pannie Snow, dwudziestoczteroletniej nieśmiałej
i pięknej dziedziczce, która stała się ogólnie znana po tym, jak
jej ojciec oskarżony został o zamordowanie swej drugiej żony,
ś
piewaczki operowej Brianny Blake, czytamy: «To zgodne z
jego intencjami, że dom, który tak lubił, stanie się żywym
pomnikiem jego nadzwyczajnego talentu i ofiarowany zostanie
muzyce».
Dziewiętnastowieczna rezydencja pałacowa posiada salę
koncertową i taras, który łatwo można zaadaptować na salę
ć
wiczeń dla studentów.
William Snow doznał zawału serca w sądzie, gdy usłyszał
wyrok uznający go za winnego morderstwa, i zmarł w drodze do
szpitala. Jego córka, której dziadek ze strony matki, Nathan
Augustus Grand, był założycielem wydawnictwa Quill, ma teraz
urlop w wydawnictwie i wypoczywa prawdopodobnie w
Europie”.
„Ta dziwka Snow”, pomyślał Chuck, przypominając sobie to,
co powiedziała Barb. Popatrzył uważniej na fotografię i doszedł
do wniosku, że podobieństwo między Sandy a Cassaundrą Snow
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 141
jest nie tylko powierzchowne. Miały inne uczesanie, ale rysy
twarzy były nadzwyczaj podobne. Mogły być siostrami. Chuck
poczuł dreszcz na plecach.
I nazwisko: Grand. Nazwisko Sandy. Panieńskie nazwisko
matki Cassaundry Snow.
Odrzucił to przypuszczenie. Niedorzeczność! Seks pomieszał
mu w głowie. Cassaundra Snow przebywała w Europie, a nawet
jeśli nie, to można by się założyć, że nie zajmowała się
nakładaniem mrożonego jogurtu do waflowych rożków w barze
w Orlando na Florydzie.
Która barmanka potrafi grać Beethovena, pisać wiersze i
posyła w prezencie karty baseballowe?
Chuck ponownie przeczytał artykuł i z niedowierzaniem
potrząsnął głową. To niemożliwe. Wiele kobiet ma jasne włosy i
ładne buzie. Tysiące ludzi mają na nazwisko Grand.
Tysiące ludzi z takimi oczami? Takim nosem? Takimi
ustami? Znasz się na tych ustach – jak mógłbyś ich nie
rozpoznać?
Chuck poczuł, że z twarzy odpływa mu krew. To niemożliwe.
Absurdalne.
Ale to by wiele wyjaśniało, pomyślał. Na przykład, jak Sandy
mogła „zadzwonić tu i ówdzie” i zdobyć autentycznego Joe’ego
DiMaggio.
Musi wszystkiego się dowiedzieć, i na szczęście umiał się
dowiadywać. Zadzwonił do naczelnego.
– Nic się w pracy nie dzieje, a coś mi wypadło. Chciałbym
odebrać sobie nadgodziny.
Godzinę później, gdy Ken przystanął na chwilę przy jego
biurku, Chuck nadal tam siedział.
– Ciągle tu jesteś? Słyszałem, że się urwałeś i poszedłeś na
ryby.
– W zasadzie mnie tu nie ma – odparł Chuck. – Zbieram
materiały do swojej pracy.
– Wolny strzelec? – zapytał Ken poufnie.
Reporterom zabraniano pracy w charakterze wolnych
Glenda Sanders
Strona nr 142
strzelców, jednak wielu z nich nie stosowało się do tego zakazu.
W redakcji przymykano na to oczy, jeśli tylko dziennikarz nie
pracował dla konkurencji.
– Idę za głosem intuicji. Sprawdziłem już bazę danych i teraz
muszę zajrzeć do biblioteki.
– To coś ciekawego?
– Jak mysz dla kota – odparł Chuck z goryczą. – Po raz
pierwszy w życiu zamówię w bibliotece roczniki brukowców.
– Brukowców?
– No, wiesz, chodzi o te: „Po tragicznej pomyłce w banku
spermy kobieta urodziła małpę”, „Trup jeździł w wagonie metra
trzy tygodnie, zanim ktoś go zauważył”. To nasza konkurencja.
– Powinieneś porozmawiać z babcią mojej żony. Ma stosy
takich rzeczy w garażu, od podłogi do sufitu.
– Naprawdę? Myślisz, że pozwoli mi pogrzebać w swoich
zbiorach?
– Będzie zachwycona. Już wiele lat temu usiłowałem ją
namówić, żeby to wyrzuciła ze względu na niebezpieczeństwo
pożaru, ale ona uparcie twierdzi, że pewnego dnia będzie
musiała coś sprawdzić. Mam do niej zadzwonić?
– Zapraszam cię na szaszłyk, jeśli to zrobisz.
Thelma Banbury była miłą kobietą, nieco pulchną, o małych
rękach i stopach. Siwe włosy ufarbowała na niesamowity odcień
rudego, twarz miała upudrowaną, oczy i rzęsy pomalowane, na
policzkach róż, a na wargach szminkę. Przywitała Chucka
wylewnie i przez pięć minut rozprawiała o genialnym mężu swej
wnuczki.
– Ken mówił mi, że chce pan przejrzeć moje gazety.
– Jeśli pani pozwoli. Przygotowuję artykuł i nie mogę znaleźć
potrzebnych informacji w poważnych pismach. Może znajdę...
Nie dokończył. Co spodziewał się znaleźć? Szczegóły?
Więcej fotografii? Coś, co przeczyłoby oczywistym faktom?
Zaprowadziła go do garażu i stanęła mu za plecami, gdy
przekopywał się przez stosy gazet. Udało mu się odszukać
numery opisujące zabójstwo Brianny Blake Snow oraz te
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 143
dotyczące śmierci Williama Snowa. Między tymi wydarzeniami
upłynął prawie rok.
– Sprawa Snowów? – spytała pani Banbury, patrząc
Chuckowi przez ramię. – To puszka Pandory.
– Śledziła pani tamte wydarzenia?
– Naturalnie. Mówię panu, patrzy pan na tych wszystkich
wykształconych bogaczy, którzy mają tyle możliwości, że
mógłby się pan po nich nie wiem czego spodziewać. Tych
dwoje, mimo sławy i pieniędzy, żyło ze sobą jak pies z kotem.
– Kto?
– Snowowie. Ten zarozumiały dyrygent i ta primadonna. Na
stronie tytułowej jednej z gazet zobaczył twarz Sandy –
Cassaundry Snow. Jeśli do tej pory miał jakiekolwiek
wątpliwości, czy kobieta, którą kochał, i Cassaundra Snow to te
same osoby, leżąca przed nim fotografia stanowiła najlepszy
dowód. Najwyraźniej dziennikarz uchwycił dziewczynę przez
zaskoczenie. Z dużej odległości, teleobiektywem, pomyślał
Chuck z wściekłością. Typowe dla marnego reportera.
– A co z tą amerykańską księżniczką? – Chuck nie zdawał
sobie nawet sprawy, że mówi głośno.
– Z nią? – Pani Banbury z radością udzieliła wyjaśnień. –
Współczuję jej trochę, ale nie wierzę w te wszystkie opowieści o
jej niewinności.
– Niewinności?
– śe była niewinna jak lilia, gdy ten Ogelthorpe ją uwiódł.
– Och, tak. Geoff Ogelthorpe. Gadatliwy kochanek.
Chuck zacisnął pięści.
– Mając taki majątek, wykształcenie, rozrywki nie mogła
pozostać niewinna, no bo jak?
„Miałam kiedyś kochanka. Ale to była pomyłka”.
– Nie wiadomo, komu wierzyć – stwierdził Chuck.
– Jeśli to prawda i ona naprawdę była niewinna, to powinni
powiesić tego faceta za to, że wziął pieniądze za tę opowieść.
– Jestem skłonny się z panią zgodzić – przyznał Chuck. –
Sam dostarczyłbym sznura.
Glenda Sanders
Strona nr 144
Chuck próbował uporządkować zdobyte informacje. Czuł się
oszukany. Dlaczego nie okazała mu zaufania i nie opowiedziała
wszystkiego? Obawiała się czy wstydziła swej przeszłości? Od
samego początku dawała do zrozumienia, że ich znajomość nie
może być trwała. Czy przejmowała się jego losem, czy też to
wszystko było z jej strony tylko zabawą? Kim była Sandy vel
Cassaundra Snow?
Same pytania. Brak odpowiedzi.
Po powrocie do domu zasiadł na kanapie z albumem, w
którym
przechowywał
zdjęcia
amerykańskich
drużyn
baseballowych, oraz z listem od Sandy, w którym była karta z
Joe’em DiMaggio.
Jak można było wydać kilkaset dolarów na tak rzadką kartę, a
potem wykazać tyle nonszalancji i nie ubezpieczyć jej? Czy
pieniądze znaczyły dla Sandy tak niewiele?
Zastanawiał się nad tym, co przeczytał w prasie na temat
Cassaundry Snow. Sandy mu nie ufała i nie wyznała prawdy.
Postanowił na razie nie wkładać DiMaggia do swego albumu.
Cassaundra, przy której nogach cały czas plątała się kotka,
przygotowywała filety z kurczaka. Zbiła je najpierw
drewnianym tłuczkiem, potem posypała przyprawami i wreszcie
wstawiła do piekarnika. Nastawiła zegar tak, by potrawa była
gotowa na siódmą. Chuck spóźniał się nieco, ale nie
przejmowała się tym. W godzinach szczytu na ulicach Orlando
często powstawały zatory i Chuck mógł stać kilometr od jej
domu, posuwając się w korku centymetr po centymetrze.
Po dwudziestu minutach w całym mieszkaniu unosił się
aromat oregano, topionego parmezanu i pieczonego kurczaka.
Cassaundra już zaczynała się niepokoić, że Chuck nie przyjedzie
na czas, ale dzwonek u drzwi rozległ się właśnie w momencie,
gdy kuchenny zegar oznajmił koniec pieczenia. Cassaundra z
ulgą otworzyła drzwi, cmoknęła Chucka w policzek i pobiegła
do kuchni.
Chuck poszedł za nią i patrzył, jak Sandy w rękawicach
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 145
ochronnych walczy z gorącą brytfanną. Miał do siebie pretensję
za słabość, jaką żywi do tej dziewczyny. Choć czuł się przez nią
oszukany, pragnął wziąć ją w ramiona i całować, aż wszystko
przestanie się liczyć poza faktem, że są tutaj razem we dwoje.
– Godzinami przygotowywałam tę potrawę – oznajmiła z
lekką przesadą – ale wynagrodzisz mi cały wysiłek, gdy tylko
skosztujesz...
Zaniepokoił ją wyraz twarzy Chucka: ściągnięte usta,
zmarszczone brwi, smutne oczy. Położyła rękawice na bufecie
obok brytfanny i zaczęła je nerwowo wygładzać.
– ”Cassaundra uczy się gotować” – powiedział sarkastycznie.
– To tworzyłoby serial razem z: „Cassaundra nakłada jogurt”,
„Cassaundra idzie na pchli targ”, „Cassaundra kupuje kota”,
„Cassaundra kocha się”. – Głos mu się załamał. Nie mógł dalej
mówić i tylko ciężko westchnął.
– Skąd się...? – zaczęła, nadal nerwowo wygładzając
rękawice.
– Ukrywające się dziewczynki powinny uważać na swoje
fotografie w lokalnych gazetach.
– Chodzi o konserwatorium? – spytała szeptem. – Myślałam,
ż
e będę miała więcej czasu – dodała ledwie dosłyszalnym
głosem, gdy przytaknął.
– W artykule napisano, że „prawdopodobnie jesteś na
wakacjach w Europie”.
– Dwa tygodnie temu ogłoszono, że romansuję z jakimś
księciem w St. Moritz. Sama widziałam taki tytuł w jednej z
gazet.
– Jakiś książę. Książę głupców!
W mieszkaniu zapanowała przygnębiająca cisza.
Dlaczego mi nie zaufałaś?
– Pragnęłam, żeby to trwało i trwało, i nie chciałam popsuć
tego, co było między nami.
– Mogłabyś mieć do mnie więcej zaufania.
– Nie chciałam cię obciążać. śyłam ze świadomością, że
mam przy sobie bombę zegarową. Nie chciałam, żebyś ty też tak
Glenda Sanders
Strona nr 146
ż
ył.
– Czy wyobrażasz sobie, co mi przychodziło do głowy? Te
wszystkie straszne rzeczy: że uciekłaś od agresywnego męża
albo że ukrywasz się przed prokuratorem, albo że jako
ś
wiadkowi oskarżenia zmieniono ci tożsamość, by nie narażać
cię na zemstę gangów. – Ujął ją za ramię i zmusił, by spojrzała
mu prosto w twarz. – Nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem
ci pomóc. Miałem zamiar...
– John Wayne prowadzi na ratunek oddział kawalerii –
powiedziała, patrząc na niego oczami pełnymi łez. Puścił ją,
jakby nagle poczuł wstręt.
– Musiałem ci się wydać dość śmiesznym osobnikiem,
podobnym do tych, jakich spotykałaś, gdy zstąpiłaś z piedestału
i ruszyłaś w ubogi lud.
Cassaundra zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy, a potem
spojrzała mu prosto w oczy.
– Proszę cię, nie wierz w to. Musiałam zacząć żyć, uczyć się.
Nie zstąpiłam z piedestału... uciekałam.
– Od srebrnych nakryć i atłasowej pościeli? – rzucił z ironią.
– Tak – odparła wyzywająco. – Incognito w Orlando?
– Nieważne gdzie, byleby się ukryć. Wybrałam Orlando, bo
w Nowym Jorku jest zimno i ciemno, a ja potrzebowałam...
słońca. Potrzebowałam ciepła.
– Och, tak. Jakie nużące jest noszenie sobolowych futer.
Nie powiedziała mu, że nie ma żadnych naturalnych futer.
Nie kłócili się przecież o futra.
– Chciałam poznać ludzi. Chciałam być kimś nie dlatego, że
jestem czyjąś córką albo wnuczką, nie z powodu dokonań moich
przodków, ale dzięki temu, że jestem sobą, że myślę i
odczuwam po swojemu.
– A co z ludźmi, których poznałaś? I których oszukałaś?
– Nigdy... – Czuła w krtani kamień. – Jeśli skłamałam, to
tylko przez przemilczenie czegoś.
– To było coś więcej. – Przejechał rękami po twarzy,
westchnął ciężko i popatrzył na nią oskarżycielsko. – Do diabła,
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 147
zakochałem się w tobie, a nawet nie znałem twojego imienia.
Nie wiedziałem, kim jesteś.
W oczach miał ból i żeby na to nie patrzeć, Cassaundra
zwróciła uwagę na Babe, która właśnie miauczała niecierpliwie.
Kotka wydała się jej maleńka – żałośnie samotna ruda kula na
tle beżowego linoleum. Cassaundra poczuła jedność ze
zwierzęciem. Schyliła się i wzięła je czule na ręce.
– Wiesz, kim jestem – odparła. – Znasz tę osobę, która jest
we mnie, a nie tę, którą znają wszyscy. Powiedziałeś, że wtedy
w namiocie nasze dusze dotykały się, ja w to wierzę.
Chciałabym tylko...
Nie mogła powstrzymać łez. Chuck gestem pocieszenia ujął
ją za ramiona.
– Co byś chciała? – spytał, choć bał się odpowiedzi.
– Chciałabym, żebyśmy mogli odciąć się od przeszłości, od
tamtej nocy zaczęli liczyć życie od nowa.
Uniósł jej podbródek ku swej twarzy.
– Jeśli mnie kochasz, możemy to zrobić.
– Niczego nie rozumiesz? Nawet gdybyśmy bardzo chcieli,
nie odetniemy się od przeszłości. Moje zdjęcie w gazecie jest
najlepszym dowodem.
– To nie ma znaczenia, dopóki się kochamy. Nie jesteś
odpowiedzialna za to, co zrobił twój ojciec.
Cassaundra powstrzymywała napływ łez.
– Nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Miałeś takie wspaniałe
ż
ycie. Byłeś szczęśliwy i zadowolony, gdy cię spotkałam. Nigdy
nie miałam zamiaru cię zranić.
– Zaczynam rozumieć – wypuścił ją z objęć. – To była tylko
gra, a teraz zabawa się skończyła, więc wycofujesz się rakiem.
Zatem do widzenia i życzę szczęścia, Cassaundro Snow. Wracaj
do Nowego Jorku i wyśmiewaj się z tego, jak ci się udało
wszystkich – a zwłaszcza mnie – zrobić w konia.
– Nie możesz tak o mnie myśleć – odparła sztywniejąc.
Rozpaczliwie podtrzymywał w sobie tę złość, którą żywił i która
chroniła go przed zranieniem.
Glenda Sanders
Strona nr 148
– Nie mogę? Bo jesteś Cassaundrą Snow? To, co myślę, jest i
tak znacznie lepsze od tego, co cała Ameryka myśli o tobie i o
twej rodzinie.
– Bo cię kocham – powiedziała ze ściśniętym gardłem.
– Widocznie nie dosyć. Gdy mi to mówisz, słyszę: „śegnaj”.
– Kocham cię zbyt mocno, by patrzeć, jak cierpisz. Możemy
zapomnieć o przeszłości, ale przeszłość nie zapomni o nas.
Wcześniej czy później pożałujesz, że mnie pokochałeś i
będziesz mnie nienawidził za to, że wciągnęłam cię w to
wszystko. Jeśli zerwiemy ze sobą teraz, może będziesz mnie
nienawidził trochę mniej. Póki jeszcze jest między nami pięknie,
może zachowamy w sercach trochę tego piękna.
– Nie musimy zadowalać się wspomnieniami. Pokonamy
wszystkie trudności.
– Chuck, wiem, że mi nie wierzysz, ale z moją przeszłością
nigdy się nie uporasz. Nie wątpię, że dałbyś sobie radę z
agresywnym mężem, prokuratorem, a nawet z gangsterami, i z
potyczki wyszedłbyś nietknięty. Ale moja przeszłość cię
zrujnuje, a potem zrujnuje także nas oboje.
– Nie doceniasz mnie – odparł, zanurzając palce w jej
włosach i przytulając do siebie.
– Wiem, jaki jesteś szlachetny, dumny i silny. Dlatego łatwo
cię zranić. Nie mogłabym żyć ze świadomością, że przez swój
egoizm do tego dopuściłam.
– Zła sława nie trwa długo i nie rozumiem, jak...
Odsunęła się od niego i popatrzyła prosto w twarz.
– Nie mógłbyś na przykład uprawiać swego zawodu. Nawet
gdybyś próbował. Traktowano by cię niechętnie. Byłbyś osobą
publiczną i niezależnie od tego, co byś robił, twoje osiągnięcia
mierzono by uwzględniając to, że jesteś związany z rodem
Snowów. Masz zbyt wiele dumy, byś mógł zostać mężem swojej
ż
ony. Zbyt wiele siły.
Schwycił ją mocniej za łokieć.
– Nie obawiam się oddać cząstki siebie, by zostać mężem
Cassaundry Snow, jeśli ty nie obawiasz się oddać cząstki
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 149
Cassaundry Snow, by stać się Sandy Granger.
– Nie wiesz, co mówisz. – Po policzkach zaczęła jej płynąć
nowa fala łez.
Chuck wyjął delikatnie Babe z jej rąk i postawił kotkę na
podłodze. Potem mocno przycisnął Cassaundrę do siebie. Czuł,
jak jej ręce rozpaczliwie go obejmują.
– Wiem, że cię kocham, i że nasze dusze są sobie bliskie.
Wolę raczej spróbować i ponieść porażkę, niż żyć ze
ś
wiadomością, że poddaliśmy się, nawet nie podejmując próby.
Jestem pewien, że moje życie z tobą nigdy nie będzie tak puste i
beznadziejne, jak życie spędzone bez ciebie.
Cassaundra przylgnęła do niego. Zapomniała o wszystkim,
gdy ciało Chucka, ciepłe i silne, przywarło do jej ciała. Słuchała
mocnego bicia jego serca i zapomniała o swych niepokojach.
Rzeczywistość ograniczała się tylko do tego mężczyzny z krwi i
kości, trzymającego ją w ramionach.
– Odkryłem przed tobą swoją duszę. – Głos Chucka dudnił w
piersi. – Sandy, powiedz coś, proszę.
– Nasze dusze muszą się teraz znowu dotknąć. – Odchyliła
głowę i spojrzała mu w twarz. W oczach błyszczały jej łzy. –
Nie ma przeszłości ani przyszłości. Tylko my dwoje i
teraźniejszość.
Pochylił nad nią głowę i zamknął jej usta gorącym
pocałunkiem. Uniósł ją do góry i zaniósł do sypialni. Spleceni
ramionami zapadli się w łóżko.
Kochali się powoli i czule, jakby ich nieśpieszne ciała chciały
wykazać, że czas jest im przychylny. Potem leżeli zetknięci
głowami, dzieląc się swą radością i usiłując ją zachować w
pamięci na burzliwą przyszłość. Milczeli. Dopiero gdy Babe
mokrym nosem musnęła Chucka w ucho, powiedział:
– Przyznajesz się do tej puchatej kuli?
– Cieszę się, że ją mam.
– Czy to naprawdę pierwsze zwierzę, jakie hodujesz?
– Tak.
Po chwili milczenia zapytał:
Glenda Sanders
Strona nr 150
– Powiedziałaś przedtem, że uciekłaś. Przed czym?
– Głównie przed samotnością. I przed bezustanną etykietą.
Nawet służba nosiła mundury. Mój ojciec był zawsze osobą
powszechnie znaną, zresztą z własnego wyboru, gdyż czuł, że
poklask stanowi pożywkę dla talentu i zmusza go do
utrzymywania świetnej formy. Wszędzie więc jeździliśmy
limuzyną o przyciemnionych szybach. Najgorzej było po śmierci
Brianny. Wtedy fotoreporterzy czatowali przy bramie jak sępy.
– A twój ojciec?
Odpowiedziała dopiero po chwili, starannie dobierając słowa.
– Miał niezwykły talent i podporządkował mu się całkowicie.
Poświęcenie dla sztuki nadawało barwy całemu jego życiu i
ż
yciu osób z jego otoczenia. Robił wszystko z wielką pasją i
czasami był przez to mało elastyczny.
Chuck położył się na boku i patrzył na Cassaundrę, gładząc ją
po ramieniu.
– To brzmi jak cytat z notatki prasowej.
– Wszystko na nasz temat brzmiało jak cytat z notatki
prasowej – odrzekła smutno. – Chyba dlatego zawsze miałam
wrażenie, że moje życie nie jest rzeczywiste, i tęskniłam do... –
nie dokończyła. – Muszę przyznać, że ojciec chronił mnie przed
tym, co w jego życiu było publiczne, nawet wtedy, gdy
romansował z Brianną. W końcu jednak nie był w stanie
ochronić nawet samego siebie. Umarł na oczach fotoreporterów,
tak jak żył na oczach fotoreporterów. – Westchnęła. – Gdybym
mogła, zaoszczędziłabym mu tego.
– Czy on cię kochał? – spytał Chuck.
– Był geniuszem. Kochał mnie tak, jak potrafił, ale jako
geniusz miał wymagania. Miał wielką nadzieję, że odziedziczę
po nim talent, który będzie nadal żył we mnie. – Zaczerpnęła
głęboko powietrza. – Spotkało go duże rozczarowanie, gdy
okazało się, że nie mam talentu do muzyki, ale ja przyjęłam to z
ulgą. Wprawdzie chciałam i starałam się go zadowolić, ale nie
odziedziczyłam również pasji do muzyki. Talent i usposobienie
dziedziczy się w co drugim pokoleniu, a moja pasja pochodzi od
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 151
dziadka z linii matki. I jest to literatura.
– Czy on kiedykolwiek cię przytulił? Czy pocieszał, gdy
spotkało cię w dzieciństwie jakieś niepowodzenie?
– Mimo swych namiętności, nie był człowiekiem wylewnym.
Nie rozumiał dzieci. Kiedy patrzę z dzisiejszej perspektywy,
rozumiem, że nigdy nie pozwolono mi być dzieckiem. Jest w
tym sprzeczność, bo również nigdy nie pozwolono mi dorosnąć.
Dlatego czułam, że muszę uciec.
Nieświadomie przysunęli się blisko siebie, Cassaundra
złożyła głowę w zagięciu jego ramienia.
– Mówiliśmy dziś o małżeństwie.
– Czy to cię zaskoczyło? – spytała.
– Zaskoczyło mnie, że mówiliśmy o tym głośno, a teraz z
niecierpliwością czekam, aż to się stanie. Czy kiedykolwiek
zastanawiałaś się, jak to będzie wyglądać?
– Nie ty jedyny masz marzenia – odparła z uśmiechem, choć
Chuck nie mógł widzieć jej twarzy. – Wyśniłam cię, zanim
jeszcze cię spotkałam.
– Marzenia o księciu z bajki – rzekł kwaśno.
– Nigdy nie lubiłam być księżniczką, więc nigdy nie
marzyłam o księciu z bajki. Zwykle dziewczyny marzą o
książętach, ja marzyłam o zwykłym mężczyźnie. – Oparła się na
łokciu i spojrzała mu w twarz. – Wszedłeś do barku i
próbowałeś mnie naciągnąć na hot doga. Czy wiesz, jakie to
było wspaniałe?
– Zaczynam rozumieć.
– Gdy uśmiechnąłeś się czarująco i powiedziałeś, że nie masz
pieniędzy, stałeś się ucieleśnieniem moich marzeń. Czułam, że
wprowadzasz mnie w społeczność zwykłych ludzi. – Zaschło jej
nagle w gardle. – Chuck, proszę, odejdź, dopóki masz jeszcze
szansę. Jesteś wspaniałym człowiekiem i moje marzenia mogą
cię zrujnować. Uciekaj, dopóki nie jest za późno.
– Nigdy cię nie opuszczę, chyba że sama tego zechcesz –
rzekł, zbliżając do jej twarzy swą twarz. – Popatrz mi w oczy i
powiedz, że mnie nie kochasz, a zniknę natychmiast.
Glenda Sanders
Strona nr 152
Łzy potoczyły się po jej skroniach i wsiąkały we włosy.
– Gdybym miała siłę, powiedziałabym to dla twego dobra.
Ale jestem tylko człowiekiem – ciągnęła załamanym głosem – i
kocham cię. Nie jestem na tyle mocna ani altruistyczna, by temu
zaprzeczać.
– Powiedz mi więc prawdę – poprosił.
W jej pełnym oddania pocałunku znalazł potwierdzenie
wszystkiego, na co czekał.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 153
ROZDZIAŁ 13
„Drogi Sloanie!
Wracam do Nowego Jorku pod pozorem dopełnienia
formalności związanych z przekazaniem posiadłości na rzecz
konserwatorium. Prawdę mówiąc, muszę spędzić kilka dni w
krainie Cassaundry Snow i spróbować pogodzić tę osobę, którą
dawniej byłam, z kobietą, którą się stałam. Prawdziwy
Mężczyzna poprosił mnie o rękę i mam ochotę się zgodzić, ale
boję się o niego. Przeraża mnie prostota tego wszystkiego. Jakże
miłość może być taka prosta? Słyszałeś o czymś takim jak strach
przed sukcesem? Ja czuję strach przed szczęściem i obawę, że
tak łatwo je osiągnąć.
Zaprosiłam go do Nowego Jorku, żeby mógł się przekonać,
co go czeka, dopóki jeszcze może się bez uszczerbku wycofać.
Musimy dać mu pokaz tego wszystkiego.
Serdeczności. Cassaundra”
Następnego dnia po tym, jak rozmawiali o małżeństwie,
Cassaundra oznajmiła, że musi wrócić do Nowego Jorku.
– Oczywiście tylko na krótko – dodała, poznając z wyrazu
twarzy Chucka, że zamierza gorąco zaprotestować. – Mam
zaległości w pracy papierkowej związanej z przekazaniem
posiadłości oraz kilka innych spraw. Muszę dopilnować, by
wszystkie
osobiste
rzeczy
zostały
przeniesione
do
wyznaczonych pomieszczeń.
Chuck potaknął, starając się nie pokazać po sobie dręczącej
go obawy. Znał już dobrze Cassaundrę i, wyczuwając pewne
Glenda Sanders
Strona nr 154
wahanie w jej zachowaniu, zrozumiał, że nie mówi mu
wszystkiego do końca.
Zamilkła, sącząc wino.
– Myślę, że nadszedł czas, bym wróciła – rzekła wreszcie. –
Moja nieobecność nie była zbyt długa, ale bardzo się przez ten
czas zmieniłam. Muszę wrócić i z nowego punktu widzenia
ocenić, czy rzeczywiście zmieniłam się tak, jak sądzę.
Tym razem Chuckowi trudniej było niedbale przytaknąć i nie
zwracać uwagi na to, że żołądek ściska mu się ze strachu. Czy
powrót do Nowego Jorku to dla Cassaundry pretekst, by dać mu
do zrozumienia, że ich związek to pomyłka? Jeśli tak, nie miał
zamiaru dać się na to nabrać.
– Chciałabym, żebyś mnie tam odwiedził. Myślę, te to ważne,
byś się rozejrzał i wyrobił sobie pogląd...
– Pojadę do Nowego Jorku, ale jeśli masz zamiar mnie
wystraszyć, nie uda ci się.
– Wcale nie miałam takiego zamiaru. Chciałabym tylko,
ż
ebyś zobaczył, jak tam jest. – Westchnęła znużona. – Moje
ż
ycie bardzo się zmienia. W pewnym momencie mogę
potrzebować twojego wsparcia.
– Czy tak za tym wszystkim tęskniłaś? – zapytał z nie
ukrywaną obawą.
– Nie – zapewniła. – Wcale za tym nie tęskniłam, a jeśli już,
to w taki sposób, w jaki tęskni się za bólem głowy, gdy minie.
Nigdy już nie będę Cassaundrą Snow, dziedziczką fortuny,
córką mistrza i dobrze zapowiadającym się wydawcą. Nie chcę
ż
yć tak jak ona. Ale również nie mogę stać się zupełnie kimś
innym. Jeśli postanowimy się, pobrać...
– To znaczy, jeśli ty przestaniesz się wycofywać i zgodzisz
wyjść za mnie.
– Jeśli postanowimy się pobrać – ciągnęła, jakby go nie
słyszała – obydwoje będziemy zmuszeni do kompromisu. Im
lepiej się zrozumiemy, tym łatwiej osiągniemy ten kompromis. –
Położyła mu błagalnie rękę na ramieniu. – Widziałam twoje
ż
ycie, brałam w nim udział. Teraz chciałabym, byś zobaczył,
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 155
jakie życie pozostawiłam za sobą.
– Wybrała pani kostium niebieski czy w kolorze burgunda?
– Niebieski – odparła Cassaundra, odwracając się do Aggie.
– A kapelusz?
– Myślę, że obędę się dziś bez kapelusza.
– Och! – Usta Aggie ułożyły się w doskonałe koło. Wyjęła
kostium z szafy i oczyściła go z jakiegoś pyłku. – Czy dobrze się
pani czuje? Chyba nie jest pani dziś w najlepszej formie?
– Po powrocie czuję się nieco zagubiona.
– Wyobrażam to sobie. Ładnie odrosły pani włosy.
– Owszem. – Cassaundra odruchowo wzburzyła ręką fryzurę.
– Poproszę chyba Lulu, żeby mi je obcięła. Aggie?
– Słucham panią.
– Czy myślisz, że odpowiadałoby ci życie na Florydzie?
– Na Florydzie?
– W stanie Floryda.
– Na stałe?
Cassaundra przytaknęła.
– Och, proszę pani, sama nie wiem. To tak daleko. A poza
tym mam tu chłopaka.
– Rozumiem. – Cassaundra uśmiechnęła się. – Rozumiem
doskonale.
Chuck po raz pierwszy w życiu leciał pierwszą klasą. Musiał
przyznać, że ma to swoje zalety. Wysiadając nie musiał tłoczyć
się z pasażerami z klasy turystycznej. Od dawna nie widział
Cassaundry i wdzięczny był za każdą zyskaną minutę. Rozstali
się niecały tydzień temu, ale miał wrażenie, że było to znacznie
dawniej.
– Pan Granger?
Odwrócił się i zobaczył krępego mężczyznę w liberii.
– Jestem Joseph, kierowca panny Snow. Poprosiła mnie, bym
po pana wyjechał. Czy mogę wziąć pańską torbę?
– Sam będę ją niósł – odparł Chuck, mocniej chwytając za
Glenda Sanders
Strona nr 156
pasek torby.
– Proszę więc tędy.
Joseph poprowadził go do czarnej, lśniącej, wypolerowanej
limuzyny. Chuck stwierdził ze zdziwieniem, że w środku siedzi
jakiś mężczyzna. Siwowłosy, w nienagannym, klasycznym
garniturze, roztaczał wokół siebie aurę spokojnej mądrości.
Chuck usiadł naprzeciw niego i mężczyzna wyciągnął na
powitanie rękę.
– Pan Granger? Jestem Sloan Garrick, przyjaciel Cassaundry.
– Wspominała mi o panu – rzekł Chuck, wymieniając uścisk.
– To chyba pan recenzuje książkę mojej znajomej z kółka
literackiego.
– Tak. Poleciłem mojej sekretarce, by miała ją na uwadze.
Cassaundra wyrażała się o niej bardzo entuzjastycznie.
Chuck poruszył się niecierpliwie na eleganckim siedzeniu.
– Gdzie jest Sandy? – zapytał.
– Cały dzień ma obowiązki w posiadłości i prosiła, bym w jej
imieniu pana przywitał. Sądziła, że może zechce pan zwiedzić
wydawnictwo.
– Tak, to z pewnością może być ciekawe.
– Jeśli wolałby pan zwiedzić co innego – na przykład giełdę
albo Statuę Wolności – można to zorganizować.
– Chciałbym zobaczyć wydawnictwo – odparł Chuck. –
Opowiem o tym na spotkaniu kółka literackiego.
Sloan spojrzał na zegarek.
– Już południe. Najpierw zjemy obiad w moim klubie. Klub
Sloana – biblioteka, skórzane meble – przypominał dekoracje do
filmu „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”. Usiedli przy
niewielkim, okrągłym stole z drewna czereśniowego. Gdy
zamówili potrawy i sączyli aperitif, Sloan przyglądał się
siedzącemu naprzeciw Chuckowi.
– Cassaundra powiedziała mi, że kolekcjonuje pan karty
baseballowe.
– Rozumiem, że panu zawdzięczam znalezienie Joe’ego
DiMaggio. Dziękuję.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 157
– Wykonałem po prostu jeden telefon – wyjaśnił Sloan. – Czy
karta była w dobrym stanie, tak jak mnie zapewniono?
– Tak. Oniemiałem, gdy ją zobaczyłem.
– Rozumiem – zaśmiał się krótko Sloan. – Cała historia jest
dość zabawna. W stylu O. Henry’ego, nie sądzi pan? Gdy
usłyszałem cenę katalogową tej karty, sądziłem, że Cassaundra
wie, ile ją to będzie kosztować. Powiedziała mi, że nawet nie
ubezpieczyła jej przed wysłaniem. Sądziła, że to kwestia trzech
czy czterech dolarów, tak jak te, które pan kupił na, o ile dobrze
zrozumiałem, pchlim targu?
– Tak, proszę pana – odpowiedział Chuck z wystudiowaną
grzecznością. Ten Sloan zachowywał się bardzo uprzejmie, ale
Chuck przeleciał dwa tysiące kilometrów, aby zobaczyć się z
Sandy, irytowała go więc zmiana programu.
Zapanowała niezręczna cisza. Kelner przyniósł sałatkę Cobba
i gdy goście ją zjedli, zabrał puste półmiski i podał kawę.
Sloan odchrząknął i Chuck popatrzył na niego wyczekująco.
– Cassaundra jest dla mnie kimś wyjątkowym – powiedział
Sloan. – Gdy po wojnie zacząłem pracować w Quill, jej dziadek
wprowadzał mnie w tajniki zawodu. Matka Cassaundry była
silnie związana ze swym ojcem, więc miałem okazję
obserwować, jak dorastała. Gdy urodziła się Cassaundra, było to
dla mnie takie samo przeżycie jak dla Nathana.
Pociągnął łyk kawy.
– Cieszyłem się, gdy Cassaundra postanowiła podjąć pracę w
Quill – ciągnął. – Pod wieloma względami przypomina swą
matkę. Alexandra również miała wielki szacunek dla literatury.
Zostałaby znakomitym wydawcą, gdyby nie zrezygnowała z
kariery, by służyć wsparciem Williamowi. Była jego
rzecznikiem prasowym. Wszyscy byliśmy zdruzgotani, gdy
umarła w tak młodym wieku.
– Jak to się stało?
– Wypadek samochodowy. Wracała sama do domu w nocy.
Myślę, że dlatego William nigdy nie pozwalał Cassaundrze
nauczyć się prowadzenia samochodu.
Glenda Sanders
Strona nr 158
– Ile lat miała wtedy Cassaundra?
– Niecałe dwa.
Tyle, ile Aaron, pomyślał Chuck.
– Czuję w stosunku do niej rodzicielską odpowiedzialność –
ciągnął Sloan – ponieważ byłem związany z jej dziadkiem i
matką. Dlatego poprosiłem niedawno, by pozwoliła mi chwilę z
panem porozmawiać.
A więc to tak! – pomyślał Chuck.
– Wiem, co pan ma na myśli – powiedział. – Niech mi pan
pozwoli, że pana wyręczę. Bardzo kocham Sandy i mam w
stosunku do niej szczere zamiary. Poznałem ją, gdy pracowała w
barku, i pokochałem, zanim dowiedziałem się o fortunie
Snowów. Zapewniam pana, te zalety mi na niej, a nie na jej
pieniądzach. Chcę się z nią ożenić.
Sloan uśmiechnął się tajemniczo.
– Rozumiem,
dlaczego
nazywa
pana
Prawdziwym
Mężczyzną. Strzela pan prosto z biodra.
– Próbuję.
– Ja też spróbuję – powiedział Sloan. Powoli pił kawę, a
potem odstawił filiżankę.
– śycie Cassaundry nie było, nazwijmy to, typowe dla
Ameryki.
– Czy moglibyśmy to określić, te została wychowana na
pozłacanej arenie cyrkowej wypełnionej pajacami?
Sloan nie dał się zbić z tropu.
– Jej życie było nietypowe i dlatego bardzo ceni sobie to, że
pańskie życie jest, jak uważa, normalne. Bardzo się o pana
martwi i obawia się, że nadmierna popularność rodziny Snowów
niszcząco na nie podziała.
– Wiele czynników może podziałać niszcząco na życie
człowieka – stwierdził Chuck. – Powiedziałbym, że miarą
charakteru jest to, jak człowiek daje sobie radę z niszczącymi
wpływami.
– A pan wierzy, że poradzi pan sobie z zainteresowaniem
prasy?
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 159
– Wierzę, że Sandy i ja poradzimy z tym sobie razem.
– Jest pan inny niż mężczyźni, których znała dotychczas –
rzekł Sloan.
– Jestem pewien,
ż
e z wyj
ą
tkiem mojego obecnego
towarzysza nie znała m
ęż
czyzny, który cho
ć
troch
ę
troszczyłby si
ę
o ni
ą
.
– Przyznaję panu rację. Było tak zwłaszcza po śmierci jej
dziadka. Myślę, że byłby pan bardzo dobry dla Cassaundry –
dodał Sloan po chwili zamyślenia.
Chuck miał właśnie pociągnąć łyk kawy. Uniósł w kierunku
Sloana filiżankę takim gestem, jakby wznosił toast.
– Zgadzam się z panem z całego serca – powiedział.
– Jest pan bardzo elokwentny – odparł Sloan. – Obawy
Cassaundry są uzasadnione i musi je pan wziąć pod uwagę. Jest
osobą publiczną, z własnej czy nie z własnej woli. Gdy rozejdzie
się wiadomość, że pracowała w barku w Orlando, a proszę mi
wierzyć, że się rozejdzie, a pan i Cassaundra będziecie wciąż
zakochani, stanie pan pośrodku areny w tym cyrku, w którym
ona zawsze żyła. Czy zastanawiał się pan, jak poradzi pan sobie
ze wszystkimi plotkami?
– Załatwię je po kolei.
– Jak długo będzie pan w stanie po ślubie z Cassaundrą
uprawiać swój zawód, mając reporterów depczących panu
wszędzie po piętach? Czy rzeczywiście uda się panu pracować
w dziennikarstwie, gdy pan sam stanie się większą sensacją, niż
ta, którą pan opracowuje?
– Nie wierzę, żebym był interesujący dla prasy na tyle długo,
by zniszczyło to całą moją karierę. A nawet jeśli, są inne formy
pisarstwa, które mogę uprawiać.
– Ach, tak. Powieści sensacyjne. Wie pan, ilu osobom udaje
się coś opublikować?
– Jednak pisarze jakoś się przebijają, jeśli są dobrzy i uparci.
– Mo
ż
e pan próbowa
ć
całymi latami, zanim sprzeda pan
jak
ąś
ksi
ąż
k
ę
. Chyba
ż
e wykorzysta pan pozycj
ę
Cassaundry. Ale je
ś
li pan to zrobi, zawsze pozostan
ą
Glenda Sanders
Strona nr 160
panu w
ą
tpliwo
ś
ci, czy to pa
ń
ska ksi
ąż
ka byle tak dobra,
czy te
ż
wydawnictwo postanowiło wci
ą
gn
ąć
pana do
współpracy, bo dla celów komercyjnych chciało mie
ć
m
ęż
a Cassaundry Snow na li
ś
cie autorów. Nawet je
ś
li nie
skorzysta pan z jej kontaktów, zawsze b
ę
dzie si
ę
pan
zastanawiał, czy pa
ń
skie powi
ą
zania z rodzin
ą
Snowów
miały wpływ na decyzj
ę
wydawcy. Czy jest pan gotów
przej
ść
przez
ż
ycie z tego rodzaju stał
ą
niepewno
ś
ci
ą
,
podcinaj
ą
c
ą
pa
ń
sk
ą
samoocen
ę
?
– Do diabła! – powiedział Chuck, starając się nie podnosić
głosu. – Kocham ją. Ona mnie kocha. Wszystko inne się nie
liczy.
– Skoro pan tak mówi – stwierdził Sloan sceptycznie.
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 161
ROZDZIAŁ 14
Chuck przyjechał ze Sloanem do posiadłości Snowów.
Musiał przyznać, że dom i otaczające go tereny działają
rzeczywiście trochę onieśmielająco. W przezwyciężeniu tego
uczucia wcale mu nie pomogło to, że został powitany w
drzwiach przez pokojówkę w służbowym stroju, która
zaprowadziła go do biblioteki większej niż jego własne
mieszkanie. Zastał tam Cassaundrę rozmawiającą z trzema
mężczyznami w średnim wieku, ubranymi w wytworne
garnitury.
Cassaundra miała na sobie skromny kostium. Włosy gładko
zaczesała i ściągnęła z tyłu w ciasny kok. Przypominała,
pomyślał Chuck, bardziej tę Cassaundrę Snow, o jakiej czytał,
zimną i powściągliwą, niż Sandy Grand, którą poznał w barku.
Ale gdy się uśmiechnęła, zrozumiał, że ubranie, otoczenie i
nazwisko wcale się nie liczą. Odpowiedział jej uśmiechem,
który prawdopodobnie był trochę cielęcy, lecz nic sobie z tego
nie robił, że pajace w garniturach zorientują się, iż jest w niej
szaleńczo zakochany.
Cassaundra podeszła do nich po miękkim dywanie, który
tłumił kroki. Cmoknęła Sloana w policzek. Gdy zwróciła się do
Chucka, dostrzegł lekki strach w jej oczach. Zaskoczyło go, że
jest równie zdenerwowana, jak on sam.
– Cześć, Złotowłosa – powiedział cicho.
Cmoknięcie w policzek przerodziło się w czuły uścisk, gdy
Cassaundra zarzuciła mu ręce na szyję.
Glenda Sanders
Strona nr 162
– Kocham cię – wyszeptała mu do ucha, a potem
poprowadziła w głąb pokoju i przedstawiła adwokatom, z
którymi przedtem się naradzała.
Adwokaci schowali swe papiery do teczek, rozległ się szczęk
zatrzaskiwanych zamków i panowie wyszli rządkiem z pokoju,
co nasunęło Chuckowi skojarzenie ze stadem maszerujących
kaczek.
– Tak się cieszę, że cię widzę – powiedziała, gdy Chuck
usiadł obok niej. – Wydawało mi się, że dzisiejszy dzień nigdy
się nie skończy. Nie wyobrażasz sobie, ile papierkowej pracy
związanej jest z przekazaniem posiadłości! Oprowadzę Chucka.
Pójdziesz z nami? – zwróciła się do Sloana.
– Raczej nie – odparł Sloan. – Też miałem wypełniony dzień.
Zostanę tu i przeczytam gazetę, jeśli pozwolisz.
Ledwie zamknęli za sobą drzwi biblioteki, Chuck wziął ją w
ramiona i zaczął całować, ale wywinęła mu się.
– Służba – powiedziała, poprawiając żakiet. – Doprowadzają
mnie do szaleństwa – dodała szeptem. – Wystarczy, że kichnę w
łazience, a już ktoś podsuwa mi chusteczkę.
Parter domu składał się z holu wejściowego, biblioteki,
jadalni, kuchni, która wielkością nie ustępowała kuchniom w
nowoczesnych restauracjach, i sali balowej zmienionej przez
Williama Snowa w salę koncertową.
Chuckowi nie udało się rozszyfrować, w jakim nastroju jest
Cassaundra, gdy przesuwała dłońmi po błyszczącym fortepianie.
– W młodości spędziłam tu wiele godzin. – Zamilkła na
chwilę. – Chodź. Dopóki jeszcze jest słońce, chcę pokazać ci
park.
Z tyłu dworku wokół sztucznego, wyłożonego płytkami
jeziora z fontannami w kształcie amorków, rozciągał się dobrze
utrzymany ogród.
– Kiedyś mieliśmy łabędzie – wyjaśniła Cassaundra. – Ale
były nieporządne i miały nieprzyjemny charakter, więc ojciec
kazał je usunąć. Próbowaliśmy również hodować pawie, ale
upiornie skrzeczały i ciągłe wskakiwały na dach. Rozumiesz
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 163
więc, dlaczego tak bardzo chciałam mieć jakieś zwierzę.
– Gdzie jest Babe?
– W małym domku, gdzie będziemy nocować. Kucharz
przygotuje tam dla nas kolację. Trzymamy tu teraz minimalną
liczbę służby, bo wkrótce zaczną się prace adaptacyjne.
Za jeziorem rozciągały się trawniki zieleniejące właśnie po
długiej zimie. Wśród bezlistnych szkieletów drzew wiła się
ś
cieżka.
– Prowadzi ku rzece – wyjaśniła Cassaundra. – To jakieś pół
kilometra stąd.
Przebiegli zadrzewioną przestrzeń w kierunku skarpy i
znaleźli się na rzadko porośniętym ugorze.
– Znacznie ładniej zrobi się tu późną wiosną. Ale w pobliżu
brzegu zawsze jest trochę pusto. – Zbliżyli się do skarpy. –
Zobaczysz teraz, dlaczego Hudson nazywają amerykańskim
Renem.
Widok był wspaniały: strome brzegi po obu stronach i
płynąca daleko w dole rzeka.
– Niektórzy mówią, że mój ojciec najpierw zobaczył tę
posiadłość, a potem, żeby ją kupić, ożenił się z moją matką.
Czasami marzę sobie, że gdyby żyła dłużej, mogłabym
przekonać się, czy ją kochał.
– Sloan sądzi, że chyba tak – powiedział Chuck, a gdy
Cassaundra spojrzała na niego zdziwiona, dodał: – Stwierdził
również, że matka była bardzo oddana twemu ojcu.
Cassaundra popatrzyła w dół urwiska.
– Czasami zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie,
gdyby matka żyła, i czy ojciec byłby wtedy inny. Musiał wiele
wycierpieć. Sądziliśmy, że z powodu swego talentu, ale czasami
przypuszczam, że doskwierała mu samotność.
Chuck położył ręce na jej ramionach, zmuszając, by spojrzała
mu w twarz.
– Wyjdziesz za mnie?
Objęła go i położyła mu głowę na piersiach.
– Miałam nadzieję, że powtórnie poprosisz mnie o rękę. Tak,
Glenda Sanders
Strona nr 164
wyjdę za ciebie.
Przycisnął ją mocniej, czując wielką ulgę.
– Byłam zdezorientowana. Chodziłam z kąta w kąt. Gdy
tylko przyleciałam do Nowego Jorku, zaczęłam żałować, że
przed wyjazdem z Orlando nie wyraziłam zgody. Miałam
obawy, że się rozmyślisz.
– Tak słabo ufasz naszej miłości?
– Teraz już nie. Och, Chuck, masz rację. Nic nam nie może
przeszkodzić, chyba że my sami. Znajdźmy sobie dom nad
jeziorem i stwórzmy nasz własny świat.
– Pomożesz mi przy mojej powieści?
– Tak. Jeśli ty pokażesz mi, jak robi się dokładki.
– Umowa stoi – powiedział.
Przypieczętowali ją pocałunkiem.
Potem, w limuzynie, Sloan otworzył szampana, by wznieść
toast za ich rychłe małżeństwo.
– Uważam, że powinniście szybko się pobrać, zanim prasa
opublikuje wiadomość o tym, że Cassaundra pracowała w barku.
Potem należy wydać komunikat.
– Myślałem o tym – rzekł Chuck. – Sandy tak się tym
przejmowała, że opracowałem plan awaryjny.
– Plan awaryjny? – spytała Cassaundra.
– Na wypadek, gdybyś próbowała mi uciec. Otóż uważam, że
najprostszym sposobem na uciszenie sensacyjnej historii jest
opowiedzenie jej samemu.
Sloan nastawił ucha.
– Wzięło się to z teorii Andy Warhola, że każdy ma swój
„kwadrans sławy”. Musimy po prostu przetrzymać nasz
kwadrans sławy, a potem będziemy wolni.
– Niezupełnie rozumiem – przyznała Cassaundra. –
Proponujesz, żebyśmy sami starali się o rozgłos w prasie?
– Niezupełnie. Sądzę, że znacznie większą kontrolę nad całą
historią będziemy mieć wówczas, gdy napiszemy ją sami. Ja
potrafię pisać, ty skończyłaś uniwersytet. Napiszmy opowieść,
jakiej się domagają. Powiedzmy: opowieści. Sprawozdanie w
TEN PRAWDZIWY MĘśCZYZNA
Strona nr 165
pierwszej osobie o twej ucieczce do normalnej Ameryki i opis
naszej znajomości. Gdy opublikujemy naszą wersję, pojawi się
mnóstwo artykułów na nasz temat, a potem przesycenie
tematem.
– Nie wiem – powątpiewała Cassaundra. – Opowiadać
wszystkim o sprawach osobistych...
– Nie mam na myśli konferencji prasowej ani szczegółowych
raportów na temat naszej miłości – powiedział Chuck. – To
byłaby nasza wersja. Opowiedzielibyśmy ją po naszemu, a
potem odmówili udzielania wywiadów.
– To może zadziałać, Cassaundro – stwierdził Sloan. – Nie
będziesz mogła wiecznie się ukrywać i nie unikniesz wścibstwa
prasy, ale uzyskasz przynajmniej pewną kontrolę.
– Zaufaj mi – prosił Chuck. – Przynajmniej jeden raz mi
zaufaj. Znam dobrze prasę i wiem, że szum wokół pewnych
spraw trwa krótko. Jednodniowe wydarzenie, i pójdziemy w
zapomnienie jak kostka Rubika. Nie ma nic nudniejszego dla
czytelników niż szczęśliwe małżeństwo żyjące spokojnie na
przedmieściu.
– Kiedy więc ślub? – spytał Sloan.
– Jak tylko napiszemy opowiadania i przygotujemy je do
druku – odparł Chuck.
Podwieźli Sloana do jego mieszkania, a potem Cassaundra
poleciła kierowcy, by krążył przez pewien czas po mieście.
– Nareszcie – westchnęła, zamykając ciemne okienko
oddzielające ich od szofera.
Poluźniła Chuckowi krawat, rozpięła guzik koszuli i wsunęła
palce na kark. Przesunęła się na jego kolana.
– Jak ciemne jest to okienko? – spytał.
– Bardzo ciemne. Wiesz, zawsze miałam takie fantazje...
– Jakie fantazje? – spytał, czując na piersiach pieszczotę jej
języka.
– Kocham cię.
Gwałtownie, żarliwie przywarł do jej ust.
– Czy wspominałam ci – Cassaundra przesunęła ustami po
Glenda Sanders
Strona nr 166
jego szyi – że jako prezent ślubny załatwiam bilety na
Mistrzostwa Świata?
– Co to są Mistrzostwa Świata? – wymamrotał Chuck,
przyciągając znowu do siebie jej twarz.