Upalna sierpniowa noc Boswell Barbara


Barbara Boswell UPALNA SIERPNIOWA NOC

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Stacey Lipton nie miała już żadnych wątpliwości - jest w cią­ży. Potwierdziło to badanie, które sama zrobiła w domu przy po­mocy specjalnego testu kupionego w aptece. Wykonała wszystko zgodnie z instrukcją, dodatni wynik nie był więc pomyłką. Spo­dziewała się dziecka. I nie miała męża. W dodatku kilka godzin temu jej ojciec, Bradford Lipton, senator z Nebraski, postanowił zgłosić swoją kandydaturę na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Stacey od dłuższego czasu podejrzewała, że jest w ciąży. We­dług obliczeń była to połowa trzeciego miesiąca i wszystkie obja­wy pojawiły się już kilka tygodni temu. Brak okresu, poranne mdłości, zmęczenie. Nie przybrała jeszcze znacząco na wadze, ale piersi były pełniejsze i obolałe. Nie mogła już nosić starych ubrań, gdyż zaczęła tyć.

W ciągu ostatnich miesięcy Stacey przechodziła od stanu trudnej do opanowania paniki do jakiejś przerażającej depresji. Jednak dziś, po raz pierwszy od dłuższego czasu, zauważyła zde­cydowaną poprawę nastroju. I właśnie dziś musiało się to zdarzyć. A więc jej ojciec - wyjątkowo konserwatywny i wiemy starej, mieszczańskiej moralności - stateczny kandydat na prezydenta - za sześć miesięcy znowu zostanie dziadkiem. Tym razem za spra­wą swojej niezamężnej córki.

Stacey, mając dwadzieścia pięć lat, powinna być ostrożniejsza i mądrzejsza, a jednak pewnej sierpniowej nocy straciła głowę dla mężczyzny, którego darzyła szczególną niechęcią przez ostatnie dziesięć lat. Mężczyzna ten, Justin Marks, przez wiele lat pracował jako asystent administracyjny jej ojca, a teraz kierował jego kam­panią wyborczą.

Wydawało się, że Justin Marks w równym stopniu podziwia senatora, co nie znosi jego córki.

Fala gorąca oblała ją na samo wspomnienie tamtej upalnej sierpniowej nocy. Gdzie to było? Stacey nie mogła sobie przypo­mnieć nazwy klubu - „Kotary Club”, czy może „Kiwanis”? Jeden z nich nadawał jej ojcu tytuł Człowieka Roku. Stacey poszła na tę uroczystość w zastępstwie matki, która musiała uczestniczyć w obiedzie w jakimi kobiecym klubie w Nebrasce. No i oczywi­ście był razem z nimi Justin Marks, prawa ręka senatora Liptona, błyskotliwy i znakomity polityk, należący do jego obozu...

Tuż przed przyjęciem Justin przyszedł po Stacey do jej mie­szkania, podczas gdy ojciec czekał na nich w samochodzie. Mie­rzący prawie metr dziewięćdziesiąt, wydawał się jeszcze wyższy w czarnym smokingu. Obrzucił taksującym spojrzeniem czerwoną koktajlową suknię Stacey i w jego czarnych oczach pojawiło się wyraźne potępienie.

- Chyba nie zamierzasz pójść w tym?- zapytał.

Wiedziała, że nie pochwali jej wyboru. Suknia była zbyt czerwona, zbyt głęboko wycięta z tyłu, ze zbyt dużym dekoltem z przodu.

- Owszem, zamierzam w tym pójść - odpowiedziała ze zjad­liwą słodyczą. - Czyżby nie podobały ci się odkryte ramiona?

- Nie masz nic pod spodem - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Słuchaj, Stacey, to są bardzo poważni ludzie. Nie możesz pojawić się tam w tej sukni. Jest zbyt, zbyt... - Chrząknął.

- Zbyt jaka, Justinie? - zapytała z uśmiechem. Tak, zawsze odczuwała rozbawienie, gdy udało jej się go speszyć.

- Włóż coś innego - zażądał kategorycznie.

- Co w takim razie proponujesz? - Kpiła z niego w dalszym ciągu.

- Zdaje się, że masz taką ładną białą sukienkę - tę z długimi rękawami, koronkami i błękitnymi wstążkami? - Justin zawsze chwytał przynętę.

- Czyżbyś mówił o sukience, którą miałam na sobie podczas wręczania dyplomów w szkole? - Dobry humor zaczął znikać. Co za bezczelność, kazać jej zmieniać sukienkę! Stacey spojrzała gniewnie na Justina, stojącego przed nią - wysokiego, szczupłego i silnego, z wielkimi, czarnymi i wiecznie ją obserwującymi oczami.

- Nie przebiorę się, Justinie - zdecydowanie odmówiła podporządkowania się jego idiotycznym rozkazom. - Ta suknia jest idealna na dzisiejszy wieczór.

- Oczywiście, że nie, Stacey. Powinnaś wyglądać jak poważ­na córka senatora, a nie jak tandetna aktoreczka z nocnego klubu w Las Vegas.

A więc o to chodziło!

- O nie, mój drogi, nie wyglądam jak aktoreczka tylko dlate­go, że lubię ubrać się w coś modnego i kolorowego! - Rozwście­czył ją, próbując rozmawiać z nią jak równy z równym. Przesunęła wzrokiem po jego twarzy, po ostrych, trochę drapieżnych rysach, po kruczoczarnych gęstych włosach, oczywiście krótko i starannie przyciętych. To ją rozwścieczyło jeszcze bardziej.

- Wyglądasz jak... jak przedsiębiorca pogrzebowy w tym idiotycznym czarnym ubraniu! - „Tak właśnie wygląda” - utwier­dziła się w tym przekonaniu. Jest wielki, ciemny, przeraźliwie po­nury i... Nie wahając się dłużej, Stacey dumnie wyszła z pokoju. Justin Marks, nie mając innego wyboru, podążył za nią.

Po otrzymaniu tytułu Człowieka Roku Bradford Lipton wy­głosił przemówienie tak płomienne, że niemal już prezydenckie. Wreszcie rozpoczęło się przyjęcie.

Stacey westchnęła na samo jego wspomnienie. Cóż to była za wspaniała zabawa!

Owi „stateczni ojcowie rodziny” (Stacey nie mogła sobie przypomnieć, z jakiego byli klubu - „Elks” czy „Lions”) bardzo pilnowali, żeby czasem nie wyschła rzeka alkoholu. Za każdym razem, gdy Stacey upiła łyczek ze swojej szklanki, ta natychmiast uzupełniana była po brzegi. Stacey zauważyła jednocześnie ze zło­śliwą satysfakcją, że Justin Marks, zazwyczaj zdecydowany absty­nent, teraz znalazł się w podobnej sytuacji. Dosłownie siłą wlewa­no w niego martini. Stacey poczekała, aż Justin, wolno popijając, opróżni do połowy swój kieliszek.

- Och, Justinie! Chyba trzeba dolać ci martini! - zauważyła z niewinną miną, upewniając się, że usłyszy ją jeden z gościnnych członków klubu.

- Ależ naturalnie! - wykrzyknął jowialny starszy pan i na­tychmiast dolał do szklanki Justina mocnego dżinu.

- Doprawdy, to zupełnie niepotrzebne - powiedział Justin, siląc się na uprzejmość, ale jego lodowate spojrzenie skierowane było na Stacey.

- Oczywiście, że jest potrzebne! Wszyscy przecież chcemy dzisiaj świetnie się bawić. Prawda, chłopcze? - Mężczyzna pokle­pał Justina po plecach. - Nie ma tutaj miejsca dla sztywniaków.

- Właśnie. Nie potrzebujemy tutaj sztywniaków, chłopcze - wesoło powtórzyła Stacey. Sytuacja, w jakiej znalazł się Justin, szalenie ją rozbawiła. Przecież się nie przeciwstawi napastliwej parze, która może poprzeć jego kandydata. No i w dodatku - co za okazja! Nazwać tego trzydziestodziewięcioletniego mężczyznę „chłopcem”! Ileż to lat minęło, odkąd przestał mówić do niej „dziecko”?

Przez cały wieczór wznoszono toasty na cześć jej ojca, a kie­liszki wciąż były napełniane. Na koniec ogłoszono, że senatorowi Liptonowi jednogłośnie przyznano dożywotni tytuł honorowego członka klubu.

Przez cały czas Stacey świetnie się bawiła. To byli naprawdę śmieszni ludzie, stwierdziła, obrzucając członków klubu ciepłym, choć już trochę zamglonym spojrzeniem. Kiedy siedemdziesięcioośmioletni staruszek poprosił ją do charlestona, roześmiała się, ale oczywiście zatańczyła z nim. Bradfbrd Lipton, uśmiechając się po­błażliwie, oświadczył, że on sam już wychodzi, ale ma nadzieję, że Justin zaopiekuje się Stacey i odprowadzi ją później do domu.

Justin Marks bardzo poważnie potraktował powierzone mu zadanie i o północy zarządził powrót do domu. Stacey, która właś­nie śpiewała razem z chórem starzejących się barytonów porywa­jącą wersję pieśni „We Could Make Believe”, stanowczo odmówi­ła. Wtedy Justin wziął ją na ręce i przy akompaniamencie wesołych okrzyków i gwizdów wyniósł ją do holu. Stacey na moment onie­miała. Justin Marks przecież nigdy nie wywoływał awantur. Po prostu nafaszerowano go zasadami dobrego wychowania. Wtedy pewna myśl przyszła jej do głowy.

- Upiłeś się, Justinie? - zapytała z lekką kpiną w głosie. - Czyżbyś wypił o jeden kieliszek za dużo? - Pomyślała, że to bar­dzo dziwne uczucie, być w jego ramionach, czuć siłę twardych mięśni, ciepło wielkich rąk na swoich udach. Przez moment miała wrażenie, że jej głowa idealnie pasuje do piersi Justina. Spojrzała mężczyźnie głęboko w oczy i zobaczyła, że jego źrenice niemal zlały się z tęczówkami, czyniąc je czarniejszymi niż kiedykolwiek przedtem. Miał długie gęste rzęsy, właściwie nigdy wcześniej nie zauważyła, jak bardzo są długie i gęste. Ale też nigdy przedtem nie była tak blisko niego.

- Nie jestem pijany - odpowiedział surowo.

- Nawet troszeczkę? - droczyła się z nim, śpiewnie przecią­gając słowa.

- Zamknij się, Stacey - rzucił przez zaciśnięte zęby. Jego usta ściągnięte były w prostą, wąską linię i Stacey zaczęła zalotnie obrysowywać ich kontur polakierowanym na czerwono paznokciem.

- Czy mógłbyś teraz iść prosto? - nie mogła się powstrzy­mać, żeby jeszcze raz mu nie dokuczyć. Bezmyślnie przyglądała się jego ustom. Zauważyła ich delikatną linię. Zazwyczaj były su­rowo zaciśnięte i wiecznie czegoś zakazujące, nie mogła więc do­strzec ich naturalnego kształtu. Teraz jednak były naprawdę piękne.

- Przestań, Stacey! - Głos jego nie brzmiał tak stanowczo jak zawsze, gdy wydawał jeden z tych nie znoszących sprzeciwu roz­kazów.

- Przestań, Stacey! Zamknij się, Stacey! - nieudolnie naśla­dowała jego głęboki głos. Nagle roześmiała się. - Nie, Justinie. Nie zamierzam ani przestać, ani siedzieć cicho. Nawet ty mnie do tego nie zmusisz! - rzuciła wesoło.

Poczuła, że głęboko odetchnął i wiedziała już, że jest wście­kły. To akurat nic nowego. Zawsze był na nią wściekły z tego czy innego powodu. Kiedy dziesięć lat temu został zatrudniony przez senatora Liptona jako asystent administracyjny, rozpoczął konse­kwentną walkę z jego córką. Wiedziała, że jej nie lubi i odpłacała mu tym samym.

Justin zaniósł ją do stojącej przed domem taksówki. Po prostu zarekwirował samochód, nie zważając na to, czy taksówkarz nie czeka na kogoś innego. To był właśnie ten władczy sposób bycia, który sprawiał, że kierownicy sal restauracyjnych sadzali go przy najlepszych stolikach, a pracownicy pospiesznie wykonywali każ­de jego polecenie.

Okropny despota - Stacey tak o nim mówiła przy każdej oka­zji. Nieznośny, arogancki, z dyktatorskim zadęciem. Według niej był właśnie taki, albo nawet jeszcze gorszy.

Kierowca zgodził się zawieźć ich do mieszkania Stacey w Northwest Washington. Przechylił się do tyłu, żeby od środka otworzyć drzwi, ale Justin sam szarpnął za nie i wepchnął Stacey na tylne siedzenie. I wtedy właśnie potknął się. Może zahaczył no­gą o krawężnik, czy też zaszumiało mu w głowie, wypite o jeden kieliszek za dużo, martini - nie wiadomo. Pochylił się tak gwał­townie, że Stacey automatycznie chwyciła towarzysza za szyję. Chwilę później leżała na tylnym siedzeniu taksówki, a Justin Marks leżał na niej. W dalszym ciągu obejmowała go, zaś ich nogi były splątane ze sobą. Intensywny zapach wody po goleniu mieszał się z jej jaśminową wodą toaletową i obydwoje jednocześnie wcią­gali w nozdrza tę dziwną won.

- Puść mnie, ty idioto! - zawołała Stacey.

- Cholera! - zaklął Justin.

Ktoś nagle zatrzasnął drzwi i taksówka wolno ruszyła.

Stacey zobaczyła swoje odbicie w ciemnych oczach Justina: równo przy uchu ucięte orzechowobrązowe włosy rozrzucone te­raz w nieładzie wokół głowy, gęstą grzywkę zakrywającą czoło. Jej szeroko rozstawione jasnobrązowe oczy patrzyły na niego tro­chę nieprzytomnie. Stacey miała mały, lekko zadarty nos, usiany piegami, mocny podbródek i szerokie, pełne usta. Kiedy się uśmiechała, a robiła to często, wszyscy mówili, że promienieje niezwyk­łym czarem Liptonów.

Justin ciągle na niej leżał, ale nagle ten ciężar przestał prze­szkadzać dziewczynie. Jej ciało przylgnęło do niego, przyjmując impet upadku i odwzajemniając ciepło. Nie przestawali na siebie patrzeć, palce Stacey przesunęły się wbrew jej woli i zagłębiły w krótkie i gęste, kruczoczarne włosy. Nagle uświadomiła sobie, że ich nogi są ciągle splątane, a jej piersi mocno uciska klatka pier­siowa Justina.

- Stacey... - usłyszała jego głos dochodzący gdzieś z daleka. Głos ten jakby próbował bronić się przed pożądaniem i tęsknotą, o które Stacey nigdy w życiu nie podejrzewałaby tego zimnego i zawsze opanowanego człowieka.

Zobaczyła, jak głowa mężczyzny pochyla się. Czekała na po­całunek, pełna jakiejś pokornej uległości. W najmniejszym stopniu nie wydawało jej się to dziwne, że leży na siedzeniu taksówki, przygnieciona silnym ciałem człowieka, którego przez ostatnie dziesięć lat zadręczała, z którego drwiła i na każdym kroku zapew­niała o swojej nienawiści...

- Stacey? - Rozległo się ciche pukanie do drzwi łazienki i Sta­cey niechętnie powróciła do rzeczywistości.

- Czy mogę wejść? - Brynn Cassidy nie czekała na odpo­wiedź. Weszła do łazienki, spojrzała na Stacey i głośno przełknęła ślinę.

- Test wypadł pozytywnie?

Stacey skinęła głową.

- Wiedziałam, że tak będzie, Brynn.

- Szkoda, że nie powiedziałaś mi o tym wcześniej. - Zwykle wesoła twarz Brynn była teraz poważna. - Kiedy pomyślę, że ukry­wałaś to przez cały czas... - W jej głosie zabrzmiał smutek.

- Wydaje mi się, że ukrywałam to sama przed sobą. Tak jak w tym porzekadle o strusiu z głową w piasku - dopóki czegoś nie wiesz na pewno, oszukujesz się, że to w ogóle nie istnieje. - Stacey odetchnęła głęboko. - Jednak dzisiejsze wystąpienie ojca zmusiło mnie w końcu do działania.

- Och, Stacey! - wyszeptała Brynn. - Och, Stacey! - powtó­rzyła zazwyczaj bardzo elokwentna przyjaciółka, siadając obok niej na brzegu wanny.

Stacey spojrzała w zielone, przygnębione oczy, popatrzyła na kasztanowy koński ogon, pochyloną głowę i wiedziała, że Brynn cierpi z jej powodu.

- Jesteś pierwszą i jedyną osobą, której o tym powiedziałam, Brynnie. - Stacey nerwowo szarpała papierową chusteczkę.

Nie było jej zbyt trudno wyznać prawdę. Były przecież przy­jaciółkami od czasów szkolnych, razem mieszkały na studiach, a przez ostatnie cztery i pół roku wynajmowały wspólnie mieszka­nie. Stacey traktowała Brynn jak siostrę, której nigdy nie miała, i bezwzględnie jej wierzyła. To właśnie Brynn kupiła w aptece test do wykrywania ciąży. Córka senatora Liptona nie mogła pozwolić sobie na taki zakup, zwłaszcza teraz, kiedy obiektywy kamer tele­wizyjnych od kilku dni skierowane były na jej rodzinę.

- Stacey? - Brynn przerwała i przełknęła ślinę. - Czy mogę zapytać, kto jest ojcem tego dziecka?

Stacey niemalże czytała w myślach przyjaciółki. Brynn wie­działa, że Stacey jest od dłuższego czasu sama. Znała także jej opi­nię na temat przygodnych romansów. Córka senatora Liptona nie mogła sobie pozwolić na takie rzeczy; zresztą Stacey sama uważała je za obrzydliwe. Więc kto?... I w jakich okolicznościach?...

- To Justin Marks - Stacey wydusiła z siebie, chociaż wcale nie było to takie łatwe.

Gdyby Stacey powiedziała, że ojcem dziecka jest premier Ro­sji, Brynn nie byłaby chyba bardziej zaskoczona.

- Justin Marks! - Brynn nie mogła złapać oddechu. Odchyliła się gwałtownie do tyłu, zsunęła z brzegu wanny i wpadła do niej.

Stacey spojrzała na lezącą w wannie Brynn, na jej wystające na zewnątrz nogi i wybuchnęła śmiechem. Chwilę później już pła­kała, a łzy płynęły tak szybko, że dławiła się nimi. Ramionami wstrząsało łkanie.

Brynn wygrzebała się z wanny i objęła Stacey.

- Nie płacz, Stacey. Jakoś... jakoś sobie z tym poradzimy. - Stacey wyczuła jednak, że w jej głosie nie było zbyt wiele nadziei.

- Kiedy to się stało? - spytała Brynn.

- W sierpniu. - Stacey zamknęła oczy. - Pamiętasz te dwa ty­godnie, które spędziłaś w domu swojego brata w New Hampshire?

- O Boże - westchnęła Brynn. - Pamiętam.

Stacey również pamiętała.

Leżała na tylnym siedzeniu taksówki, ramiona mocno obej­mowały Justina leżącego na niej. Dotknięcie jego warg wywołało oszałamiający zmysłowy szok. Nigdy dotąd nie czuła takiej gwał­townie narastającej miażdżącej żądzy. Poczuła w ustach jego język śmiało wsuwający się i powracający. Usta mężczyzny były gorące, twarde, pożądliwe; całował ją tak, jak jeszcze nikt dotąd. Namięt­nie, głęboko, niemalże brał ją tym pocałunkiem w posiadanie. Jak­by była jego własnością, a on tylko odbierał to, co mu się należało.

Pocałunek uświadomił jej, że Justin, z bardzo męską pewno­ścią siebie, zaplanował życie w najdrobniejszym szczególe. Jednak w tym momencie nie wydawał się tak nieznośnie despotyczny jak zawsze. Zamiast mu się przeciwstawić, odsunąć od siebie, poddała się ze słodką uległością, do której zmusił ją obudzony kobiecy in­stynkt. Przylgnęła do Justina, zmysłowo się pod nim poruszając i całując go z równie wielką pożądliwością.

- Stacey, Stacey. - Przestał ją na chwilę całować i wyszeptał jej imię z takim pragnieniem, że poczuła się wstrząśnięta. Zazwy­czaj wołał „Stacey!” z naganą w głosie; to znów rzucał krótką, wściekłą komendę: „Stacey!”. W obydwu przypadkach reagowała gniewem i niecierpliwością. Jednak teraz, namiętność i pożądanie w jego głosie, wywołały dziką i nieoczekiwaną reakcję. Poczuła napływającą falę podniecenia.

Jej piersi były nabrzmiałe, brodawki stały się twarde i boles­ne. Chwyciła jego dłonie i mocno przycisnęła do tego wrażliwego i delikatnego miejsca. On natomiast zaczął kreślić palcem granice jednej z tych stwardniałych brodawek. Kciuk przesuwał się to w jedną stronę, to w drugą; systematycznie i powoli, aż wreszcie Stacey zajęczała i wygięła się w łuk pod wpływem ogromnego podniecenia. Chciała czuć jego pocałunki na całym ciele i sama była wstrząśnięta pożądaniem, które w sobie odkryła.

Justin zaśmiał się cichutko, ale triumfalnie, wprost do jej ucha.

- Cieszę się, że nie posłuchałaś mnie dziś wieczorem, Stacey - wyszeptał. - Cieszę się, że nie założyłaś biustonosza.

Stacey była tak zaskoczona, że zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie śni. Jego dwuznaczna uwaga i bardzo seksowny głos wprawiły ją w osłupienie. Ale także bardzo podnieciły. To była prawdziwa rzadkość - widzieć, jak Justin Marks się śmieje. Poza tym było nie do pomyślenia, żeby mógł czuć się zadowolony z tego, że córka senatora nie nosi stanika. Nie codziennie chwytał delikatnie zębami jej ucho, dotykał językiem skóry, jakby chciał ją smakować, brał jej piersi w swoje duże dłonie i pieścił namiętnie.

To jednak nie był sen. Bardzo realnie odczuwała ciężar i siłę leżącego na niej ciała mężczyzny. Niecierpliwie wsunęła się pod niego i wtedy jego uda znalazły się między jej nogami. A kiedy zaczął napierać coraz mocniej, coraz namiętniej, biodra Stacey po­ruszyły się, dostosowując się do zmysłowego rytmu. Sukienka podsunęła się wysoko w górę i Justin mógł teraz gładzić delikatną powierzchnię odzianych w nylonowe pończochy ud.

Czuła się taka bezradna, otoczona przez niego, zdobyta i po­konana. Podniecenie wybuchło w niej z siłą, jakiej wcześniej ni­gdy nie znała. Pragnęła, żeby całkowicie nad nią zapanował, chcia­ła przestać wreszcie się kontrolować i poczuć go w sobie. Stacey zazwyczaj była ogromnie niezależna i z uporem przeciwstawiała się wszelkim próbom Justina zapanowania nad nią. Jednak w tej chwili nie mogła myśleć rozsądnie. Kierowała nią teraz jakaś we­wnętrzna siła, nakazująca oddać wszystko mężczyźnie, którego trzymała w ramionach.

Ich usta ponownie połączyły się i Stacey upoiła się smakiem, od którego kręciło się w głowie. Nie mogła przypomnieć sobie, kiedy wysiedli z taksówki, ale bardzo wyraźnie pamiętała mocny uścisk, gdy próbował otworzyć drzwi do jej mieszkania.

- Brynn nie ma w domu - powiedziała, obsypując pocałun­kami twardy, mocny kark. - Zostań ze mną, Justinie.

Uśmiechnął się do niej, prawdopodobnie po raz pierwszy w cią­gu dziesięciu lat ich burzliwej znajomości, i wymruczał cicho:

- Tak, kochanie. Zostanę z tobą.

„Kochanie!” Kto mógł przypuszczać, że ten ponury, zawsze śmiertelnie poważny i całkowicie oddany politycznej karierze jej ojca Justin Marks zna w ogóle takie słowo?

W głowie Stacey pojawiła się pewna mysi, rozmarzona i przymglona namiętnością. Zrozumiała, że jest zakochana. Wido­cznie Justin od dawna był jej przeznaczony, a ona wreszcie to roz­poznała i zaakceptowała. Całe napięcie, jakie istniało między nimi przez ostatnie lata, wynikało ze starannie zwalczanego pociągu se­ksualnego. Zrozumiała, że nigdy nie chciała uświadomić sobie, jak bardzo interesuje ją ten silny asystent ojca. On natomiast nigdy nie odważył się ujawnić swych uczuć zbuntowanej i przez długi czas zbyt młodej córce senatora. Dzisiejszej nocy obydwoje poddali się swemu losowi, wydało im się to naturalne i prawidłowe.

Po drodze do sypialni Stacey zrzuciła czerwone sandały na wysokich obcasach. Justin poruszał się po jej mieszkaniu, jakby je dobrze znał.

- Skąd wiedziałeś, który pokój jest mój? - zapytała, głasz­cząc gęste sprężyste włosy. Przecież nigdy przedtem nie był w jej sypialni.

- Znam ten pokój z rodzinnej fotografii Liptonów, która stoi na twojej komodzie. - Oczy Justina były wielkie i roziskrzone. - Mam taką samą na swoim biurku.

- Naprawdę? - zapytała. Nigdy nie odwiedzała jego biura, mimo że stanowiło jedno z pomieszczeń należących do senatora Liptona w budynku Biura Senatu na Kapitelu. Chociaż Stacey nie była w tej chwili zupełnie trzeźwa, wydało jej się nieco dziwne, że Justin trzyma fotografię Liptonów na swoim biurku. Zdjęcie to zo­stało zrobione pięć lat temu i znajdowali się na nim wszyscy człon­kowie rodziny, oprócz dwóch córeczek Spence'a - brata Stacey. Dziewczynek nie było jeszcze wtedy na świecie.

- Dlaczego nie postawisz na biurku zdjęcia swojej rodziny? - zapytała, gdy położył ją na łóżku. Wiedziała, oczywiście, iż nie jest żonaty. Często w rozmowie z Brynn wykrzykiwała ze złością, że żadna kobieta będąca przy zdrowych zmysłach nie poślubiłaby takiego robota i tyrana. Ale miał chyba matkę, siostrę, jakieś ku­zynki czy kuzynów, którymi mógłby się pochwalić.

- Nie mam rodziny - odpowiedział, rozpinając zamek bły­skawiczny w sukni. Zsunął czerwony jedwab z jej ramion, odsła­niając małe piersi zakończone różowymi sutkami - teraz znowu postawionymi, ściągniętymi i twardymi. Nie powstrzymał się od dotknięcia ich.

- Pocałuj mnie tutaj, Justinie - powiedziała Stacey, pozbywa­jąc się wszelkich zahamowań. Przycisnęła jego głowę do swoich piersi, cały czas pieszczotliwie gładząc włosy mężczyzny.

Justin wziął w usta jedną z tak przyjemnie wrażliwych sutek i dotykając ją językiem, jeszcze bardziej podniecił Stacey. Sprawił, że zaczęła wić się z rozkoszy. A kiedy zaczął lekko ssać - zajęczała i wykrzyknęła jego imię.

- Masz tu bardzo wrażliwe miejsce - powiedział z męską sa­tysfakcją w głosie. - I tak cudownie reagujesz, Stacey.

Uśmiechnęła się, słysząc pochwałę w jego głosie. Chciała mu się podobać. W tej chwili była to najważniejsza rzecz w jej życiu.

- Twoje piersi są takie piękne - powiedział ochryple. - Okrągłe, jędrne i sterczące. Chciałbym zawsze na nie patrzeć, gdy są nagie, pełne i tylko moje. Zawsze wiedziałem, czy masz biusto­nosz. A kiedy go nie wkładałaś, chciałem zrobić tak... - Wziął pier­si w dłonie zaczął je pieścić i tulić. Było to tak przyjemne, że z gardła Stacey wydobył się jęk. Pogrążyła się teraz w jakiejś ot­chłani. Każdy jego ruch, słowo, wciągały ją w tę bezdeń coraz głę­biej. Poczuła, że usiłuje zdjąć z niej sukienkę i pończochy, uniosła się więc posłusznie, chcąc mu to ułatwić. Justin zrzucił ubranie na podłogę i spojrzał na nią z wielką namiętnością. Stacey miała teraz na sobie tylko małe czerwone majteczki. Zgięła kolana i posłała Justinowi bardzo zalotny, rozmarzony uśmiech.

- Powiedz, że mnie chcesz, Justinie - zamruczała oszołomio­na i wstrząśnięta, gdyż nagle zrozumiała, jak wielką posiada nad nim władzę. Nigdy przedtem żaden mężczyzna nie patrzył na nią z takim uwielbieniem, z tak nieskrywanym pożądaniem. Był jej, tylko jej. Brała go w posiadanie spojrzeniem swoich złocistobrązowych oczu.

- Och, Stacey. Tak bardzo cię pragnę. - Justin niezdarnie rozpinał guziki wykrochmalonej koszuli. Stacey, widząc jak bardzo jest roztrzęsiony i zdenerwowany, usiadła, żeby mu pomóc.

- Szkoda, że twoja koszula nie zapina się na suwak - powie­działa z żalem, gdy oboje nie mogli poradzić sobie z małymi guzi­kami.

- Koszula na suwak? To coś, co chętnie nosiłby twój brat, Sterne. Oczywiście, suwak byłby rozpięty aż do pępka. - Justin roześmiał się do swoich myśli. Dla Stacey był to naprawdę cudow­ny dźwięk. Pomyślała, że chyba nigdy jeszcze nie słyszała, jak on się śmieje. Był zawsze taki szorstki w jej towarzystwie. Teraz ten śmiech dawał poczucie ciepła i spokoju. Zaśmiała się również...

- Wiesz, Brynn, kiedy o tym pomyślę, nie mogę wprost uwie­rzyć, że to wszystko stało się naprawdę - smutno powiedziała Sta­cey, niechętnie wracając do szarej rzeczywistości ponurego listo­padowego dnia. - Żartowaliśmy wtedy, śmialiśmy się, docinaliśmy sobie nawzajem...

- Justin Marks śmiejący się i żartujący! Po prostu nie potrafię sobie tego wyobrazić. Nie przypominam sobie, żebym kiedykol­wiek widziała, jak ten człowiek próbuje się uśmiechnąć, Stace.

- Jednak wtedy... - Stacey głęboko odetchnęła. - Wtedy na­gle przestaliśmy się śmiać.

Z dużym wysiłkiem wróciła myślami do tej fatalnej w skut­kach sierpniowej nocy.

Pomogła Justinowi rozebrać się, został tylko w białych baweł­nianych spodenkach. Nie mogła wprost oderwać wzroku od silne­go ciała. Nigdy nie zdawała sobie sprawy z jego potężnej budowy. Czarne i szare ubrania, jakie zawsze nosił, bardzo skutecznie ukry­wały piękne, wspaniale umięśnione ciało. Dreszcz pożądania prze­biegł po niej.

Justin bez skrępowania zdjął spodenki i usiadł na łóżku. Sta­cey zbliżyła się jak przyciągana przez światło ćma. Usiadła mu na kolanach i przytuliła głowę do piersi pokrytej twardymi czarnymi włosami. Objął ją mocno i trzymał w ramionach przez dłuższą chwilę, potem dłonie rozpoczęły wędrówkę.

Długimi, powolnymi ruchami pieścił uda i biodra dziewczy­ny. Poczuła muśnięcie warg Justina na głowie. Objęła go za szyję i zwróciła ku niemu twarz. Jego usta chciwie przylgnęły do warg Stacey.

- Och, Justinie - westchnęła i wtedy przerwał na chwilę po­całunek, żeby zerwać z niej majteczki.

Justin, wsunąwszy rękę między uda dziewczyny, dotknął ich wnętrza, poczuł delikatność i jedwabistą gładkość.

- Moja Stacey. Moja słodka Stacey - wyszeptał, całując ją mocno.

- Och, Justinie! - Stacey była podniecona do granic wytrzy­małości. - Och, proszę. Proszę! - Tak bardzo go pragnęła, że bez­wstydnie prosiła o dalsze pieszczoty.

- Stacey, jesteś już gotowa - powiedział z męską satysfakcją w głosie. - Chcesz mnie, kochanie. Naprawdę mnie chcesz.

- Tak, Justinie. Tak! Nigdy przedtem czegoś takiego nie czu­łam. Tak bardzo cię pożądam. Tak bardzo, Justinie. Spalam się dla ciebie.

- Ja też cię pragnę, Stacey. - Znowu ją pocałował i ostrożnie położył na łóżku.

- Stacey - jego głos dochodził gdzieś z bardzo daleka. - Moja kochana, moja jedyna.

Było teraz tak dobrze i bezpiecznie. Czuła jego pieszczoty i wiedziała, że jest kochana. Oddawała mu się z całą miłością i na­miętnością, jakie posiadała. On natomiast kochał ją z niezwykłą maestrią. Przytulona mocno, wzywała jego imię. Znalazła się w świecie rozkoszy, o istnieniu jakiej nawet nie śniła. Byli jedno­ścią i chciała, żeby to trwało wiecznie. Kiedy zapadała w głęboki, mocny sen, wciąż jeszcze trzymała w ramionach swego kochanka.

Dwukrotnie jeszcze w ciągu tej długiej namiętnej nocy kocha­li się z takim samym zapałem, czułością i żarliwością. Stacey przy­pominała sobie to wszystko jak dziwny, nierealny sen, ale sen skończył się rano; zaczął się natomiast prawdziwy koszmar.

- Obudziłam się i zobaczyłam go obok siebie w moim łóżku - opowiadała dalej Stacey z wyraźnym oporem. - I wtedy krzyk­nęłam... Obudził się.

- Czy on też krzyknął? - chłodno zapytała Brynn.

- Myślę, że miał na to ochotę. - Stacey z trudem zdławiła łzy, które napłynęły do oczu pod wpływem wspomnienia. - Leżąc w łóżku, patrzył na mnie i ta... ta jego twarz... - Stacey nie chciała pamiętać wyrazu jego twarzy, gdy zobaczywszy go obok siebie, krzyknęła ze zgrozą. - Zaczęłam powtarzać w kółko „Co ja zrobi­łam?” i uciekłam z sypialni. Justin pobiegł za mną. Zamknęłam się w łazience - opowiadała dalej Stacey - i wołałam, żeby odszedł. Byłam taka zdenerwowana, Brynn.

- To zrozumiale - powiedziała Brynn uspokajająco.

- Nigdy dotąd w swoim życiu nie zrobiłam czegoś takiego!

- Wiem, Stacey.

- Jestem dorosła, Brynn - Stacey podniosła głos. - Jestem podobno odpowiedzialną, niezależną dwudziestopięcioletnią ko­bietą. Nigdy nie byłam lekkomyślna czy nieostrożna. Jednak tam­tej nocy, Brynnie, ani razu nie pomyślałam, żeby się w jakikolwiek sposób zabezpieczyć.

- Kto mógł przewidzieć, co się stanie, Stacey? - powiedziała Brynn, próbując ją pocieszyć. - Poszłaś na uroczysty obiad razem ze swoim ojcem i z nieodłącznym Justinem Marksem. Miałaś pra­wo nie podejrzewać, że trafisz do łóżka z tym „człowiekiem o sta­lowych nerwach”. - Brynn próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego wcale niewesoły grymas. - Jego naprawdę musiało ponieść, Stacey - ciągnęła Brynn. - Trudno mi uwierzyć, że ten facet z komputerową pamięcią zapomniał o ostrożności. Zawsze myśla­łam, że jego mózg składa się z mikroprocesorów, a nie z komórek.

- Co ja mam zrobić, Brynn? - Stacey poczuła, że zziębła ze strachu. Zaschło jej w ustach, z trudem przełykała ślinę. - Od tam­tej pory starannie unikaliśmy siebie. Widzieliśmy się cztery, może pięć razy, ale zawsze w tłumie.

- Czy ty tak zdecydowałaś, czy on? - zapytała Brynn.

- No... ja.

Brynn zamyśliła się.

- A w jaki sposób udało ci się wtedy pozbyć go z mieszka­nia? Powiedziałaś, że zamknęłaś się w łazience i krzyczałaś, żeby sobie poszedł. No i co? Poszedł?

- Nie od razu - odpowiedziała Stacey. - Najpierw walił do drzwi i prosił, żebym się uspokoiła.

- Ciekawe, jakim tonem to mówił? - zastanawiała się Brynn. - Czy użył do tego głosu pod tytułem „Generał Patton wysyła od­dział do ataku”? Czy też może „Strażnik więzienny popędza galer­ników”?

- Chyba i jedno, i drugie - odpowiedziała Stacey. Wiedziała jednak, że nie jest całkiem szczera.

Na początku mówił błagalnie i łagodnie. Jego głos był delikat­ny i czuły. Takiego go jeszcze nie znała.

Stacey potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się tych myśli. Musi pamiętać tylko to, co złe; pamięć nie może płatać takich figli. Nie wolno myśleć o Justinie Marksie jak o pocieszycielu i dobrym opiekunie. Zbyt długo był jej wrogiem.

- Justin powiedział, żebym przestała histeryzować - ciągnęła Stacey. - Chyba rzeczywiście zachowywałam się idiotycznie. Przez cały czas krzyczałam, żeby sobie poszedł. Nie chciałam go widzieć, ani z nim rozmawiać. Nie wiem, dlaczego. W końcu po­szedł, a ja płakałam przez cały dzień.

- Czy próbował skontaktować się z tobą później? - zapytała Brynn.

- Zadzwonił do mnie, ale odłożyłam słuchawkę. Dzwonił je­szcze chyba z tuzin razy, może nawet więcej. W końcu powiedzia­łam mu, że oboje powinniśmy zapomnieć o tamtej nocy, że był to straszny błąd i że nie chcę o tym pamiętać. - Stacey wytarła oczy, wydmuchała nos i opłukała zimną wodą zaczerwienioną twarz. - Jest jednak ktoś, kto mi o tym wszystkim przypomina, Brynn. By­łam przerażona, kiedy zaczęłam podejrzewać, że jestem w ciąży. Potrzebowałam dużo czasu, żeby pogodzić się z prawdą.

Brynn spojrzała na nią z troską w zwężonych, jasnozielonych oczach.

- Czy wiesz, kiedy to... dziecko się urodzi?

- Na przełomie kwietnia i maja. - Nagle Stacey poczuta dziwną słabość. - To będzie wkrótce po zebraniach przedwybor­czych w stanach Nowy Jork i Pensylwania. - Obydwie spojrzały na siebie ponuro. - To nie będzie dobrze widziane, jeśli córka któ­regoś z kandydatów na Rezydenta znajdzie się w takiej sytuacji - ciągnęła Stacey. - Jest to fatalna sytuacja dla każdej z senator­skich córek, ale dla córki senatora Liptona... - Znowu usiadła na brzegu wanny i oparła głowę na rękach. - To jest po prostu nie do pomyślenia. Jego ultrakonserwatywni wyborcy odsuną się. Mniej radykalni, ale jednak bardzo tradycyjni, poczują się oszukani. Zobaczą w całej tej historii tylko odrażającą rozpustę, uwłaczającą ich wartościom moralnym. Wyobrażasz sobie, co zrobią dzienni­karze, kiedy trafi im się taka okazja? To będzie dla nich wielkie święto?

- Stacey. - Brynn usiadła obok niej. - Czy nie pomyślałaś nigdy o pozbyciu się tej ciąży? - mówiła wolno, starannie dobiera­jąc słowa.

Stacey zadrżała.

- Myślę o tym ciągle i po prostu nie mogę tego zrobić. Dajmy spokój sprawie kandydatury mojego ojca. To przecież jest d z i e c k o, a nie coś. Moje dziecko.

- No i Justina - przypomniała jej Brynn. - Cieszę się, ze nie zamierzasz... nic z tym zrobić, Stacey. Ja także nie mogłabym, gdy­bym była w twojej sytuacji.

- Chciałaś chyba powiedzieć - w moim stanie - poprawiła ją Stacey i obie uśmiechnęły się słabo do siebie.

Nagle zadzwonił telefon, ale żadna z nich nie wstała, żeby odebrać. Przy kolejnym dzwonku Brynn westchnęła i wolno pode­szła do telefonu w kuchni. Po chwili wróciła; jej twarz była blada.

- To Justin Marks. Chce z tobą rozmawiać.

- Powinnam domyślić się, że to on. Któż inny czekałby tak długo przy słuchawce? - Stacey, idąc do kuchni, pomyślała, że de­terminacja Justina i jego wytrwałość były doprawdy godne stano­wiska sekretarza senatora. Słyszała, jak inni politycy mówią o nim, że jest bezwzględny, przebiegły i że kieruje się jakimś szóstym zmysłem przy ocenianiu czyjejś słabości lub siły. Nie potrafił jednak, dzięki Bogu, przewidzieć skutków tej wspólnie spędzonej nocy. Ale jak długo uda się zachować tajemnicę?

- Tak, Justinie? - zapytała chłodno, zadowolona, że jej głos brzmi spokojnie i pewnie. W rzeczywistości była znacznie mniej opanowana.

- Chciałem ci przypomnieć, że dzisiaj o godzinie szesnastej, podczas zebrania Senatu, twój ojciec oficjalnie ogłosi udział w wy­borach.

Stacey poczuła się urażona służbowym i wyniosłym tonem je­go głosu.

- Nie zamierzam o tym zapomnieć - odparła gniewnie.

- A czy zamierzasz, w związku z tym, odpowiednio się ubrać? Może byłoby lepiej, gdybyś zostawiła skórzaną spódnicę mini i zielony lakier do włosów na inną okazję?

Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, Stacey potraktowałaby te słowa jak dowcip. Ale przecież zawsze niesłychanie poważny Justin Marks nie potrafił żartować. Kilka lat temu w takim właśnie stroju wybrała się do dyskoteki dla punków w Nowym Jorku. Tyl­ko dlatego Justin wierzył, że mogłaby tak ubrana zjawić się w Se­nacie.

- To był żart, Stacey. Myślałem, że się roześmiejesz - powie­dział, wprawiając ją w zdumienie.

- Ty nie żartujesz, Justinie. Ty po prostu nie przepuszczasz żadnej okazji. W co mam więc, według ciebie, ubrać się dzisiaj? - zapytała ze zjadliwą słodyczą. - Może w szary garnitur?

Nie licząc czarnego smokingu, nigdy nie widziała go w ni­czym innym, jak właśnie w szarym garniturze, białej koszuli i cie­mnoniebieskim krawacie. Nawet latem! W takim właśnie stroju pojawił się kiedyś na przydomowej plaży Liptonów w Rehoboth. Stacey uwielbiała niegdyś zastanawiać się razem z Brynn, jak też może wyglądać zawartość szafy Justina Marksa? Znajduje się tam na pewno siedem ciemnoszarych garniturów, siedem białych ko­szul i tyleż granatowych krawatów ponuro wiszących jeden obok drugiego. Ta wizja zawsze wywoływała u nich atak śmiechu. Sta­cey mocno zacisnęła palce na słuchawce. To właśnie ojciec jej dziecka chodzi na plażę w szarym garniturze i czarnych sznurowa­nych butach!

- Jestem pewien, że ubierzesz się stosownie - uciął chłodno Justin. - Twoja matka będzie miała na sobie beżową suknię i perły, natomiast Patty będzie ubrana w zieloną spódnicę, zielono-niebieską bluzkę i granatowy żakiet.

- Patty nie będzie w kombinezonie? Jak udało ci się to osiąg­nąć? - zapytała Stacey zaciekawiona. Wiedziała, że jej bratowa, żona Spence'a, onieśmielała Justina. Podobnie zresztą jak sam Spence. Obydwoje zachowywali się niekonwencjonalnie. Zupeł­nie odwrotnie niż Justin Marks i senator. Patty i Spence mieszkali na małej farmie we Fredericksburgu w Wirginii, a ich styl życia był powrotem do natury. Uprawiali ziemię, robili własne przetwo­ry, hodowali zioła, z których parzyli herbatę. Ubierali się w dżinsy i drelichy. Spence nosił brodę i kolczyk w jednym uchu, a Patty miała długie proste włosy sięgające do bioder.

- Podstarzali hippisi. - Tak opisał ich Bradford Lipton i po­zostawił Justinowi problem dogadania się z nimi. Justin zrobił to z powściągliwą cierpliwością, chociaż Stacey widziała, jak zaciska zęby, gdy tamci, posługując się wykresami astrologicznymi, pla­nowali swoje ewentualne przybycie. Patty i Spence doprowadzali nieuleczalnie praktycznego i konserwatywnego Justina do szaleń­stwa.

- Zabrałem Patty na zakupy i sam wybrałem jej ubranie - po­wiedział Justin ponurym głosem. - Musiałem to zrobić, bo zamie­rzała się ubrać w stare, połatane dżinsy i bawełnianą koszulkę z na­pisem „Ratujcie wieloryby”.

- Nie ma najmniejszej wątpliwości, że jesteś niezastąpionym człowiekiem - powiedziała Stacey. - Żaden szczegół nie umknie twojej uwadze.

- To chyba nie był komplement, prawda? - zauważył Justin sucho. - Dziś jest bardzo ważny dzień, Stacey. Prawdopodobnie najważniejszy w całej dotychczasowej karierze twego ojca. Wszy­stko musi wypaść doskonale.

- I dlatego dzwonisz do każdej czarnej owcy w rodzinie Liptonów. Musisz upewnić się, że dostosują się do tradycyjnego ideału doskonałości - zakpiła Stacey.

- Owszem. A poza tym, przypominam ci, żebyś się nie spóźniła - powiedział.

Rozzłoszczona Stacey pomyślała, że ten człowiek to jakaś maszyna. Przez moment stanął jej przed oczami obraz ich obojga śmiejących się w łóżku, ale zaraz stanowczo wyrzuciła to z pamię­ci. Tamta noc była czymś dziwnym, nierealnym, nieprawdopodob­nym.

- Ciągle nie wiem, co zamierzasz włożyć dziś wieczorem - Justin przypomniał jej o swojej obecności głosem grzecznym, ale nie znoszącym sprzeciwu.

- Myślę, że włożę dżinsy i koszulkę z napisem „Ratujcie wieloryby” - powiedziała.

- Stacey!

- No cóż, ktoś musi ratować wieloryby.

- Może wolałabyś, żebym poprosił twoją matkę, aby zadzwo­niła do ciebie? - zapytał. Stacey zorientowała się po tonie jego głosu, że cierpliwość Justina jest na wyczerpaniu. Nie, telefon od matki był ostatnią rzeczą, której pragnęła. Matka miała na pewno dzisiaj wystarczająco dużo problemów na swojej głowie. Nie była jej potrzebna dodatkowa troska o krnąbrną córkę. Stacey, podobnie jak trzech braci, starała się chronić matkę przed niepotrzebnymi zmartwieniami.

- Spokojnie, Justinie. Ja tylko żartowałam. - Ten człowiek jednak nie miał poczucia humoru. - Włożę turkusową wełnianą suknię. W porządku?

- W porządku. A czy mogę być spokojny, że nie przyjdziesz w pantoflach na piętnastocentymetrowych obcasach? Tych, w któ­rych pojawiłaś się kiedyś na porannym nabożeństwie?

- Przecież miałam wtedy tylko siedemnaście lat! - przerwała mu Stacey. Brynn miała rację. Justin pamiętał chyba każde wypo­wiedziane słowo, każdy gest uczyniony w ciągu ostatnich dziesię­ciu lat!

- Ja tylko żartowałem, Stacey. To był mały, niewinny żart.

Nie interesowały ją jego żarty. Wolała myśleć o Justinie jak o pozbawionej poczucia humoru maszynie. Nigdy zresztą nie za­dała sobie trudu, żeby sprawdzić, czy taki jest naprawdę.

- Może więc włożę czarne sznurowane buty na grubej pode­szwie? Takie, jakie nosi babcia Courtney? Czy będą wystarczająco przyzwoite według ciebie? - zapytała, ale Justin zignorował ją.

- Czy twoja przyjaciółka, Brynn, przyjdzie dzisiaj z tobą?

- Oczywiście - odpowiedziała Stacey. - Traktuję Brynn jak członka rodziny. Czy chcesz także jej powiedzieć, jak ma się ubrać?

- Proszę, powiedz Brynn, żeby przyszła od razu do sali obrad. Będzie tam czekać na nią zarezerwowane miejsce w pierwszym rzędzie. Ty natomiast przyjdź do biura ojca na pół godziny przed pla­nowanym wystąpieniem. Następnie cała rodzina przejdzie do sali.

- Kolejny strzał w dziesiątkę - oschle zauważyła Stacey.

Justin świetnie wyczuwał, że atmosfera silnej więzi rodzinnej wywrze dobre wrażenie na zwolennikach senatora. To był przecież ich ideał. Jak na ironię, sam ich kandydat, Bradford Lipton, nie pomyślał, aby pobyć przez chwilę w rodzinnym gronie przed tym historycznym wydarzeniem. To właśnie Justin Marks przez ostatnie dziesięć lat odpowiadał za reżyserowanie podobnych przedsta­wień.

- Po prostu bądź tam, Stacey - powiedział rozkazującym to­nem. Był to głos niezawodnego i sumiennego organizatora kampa­nii wyborczej. Stacey zagotowała się ze złości i nagle w jej głowie zabrzmiały słowa: „Tak, kochanie. Zostanę z tobą”. Przez moment myślała, że Justin naprawdę powiedział tak przed chwilą. Ale to nie był Justin. Płatała figle jej pamięć, podsuwając jeszcze jedną migawkę z przeszłości.

Znowu zobaczyła, jak pochyla się nad nią w łóżku, a czarne oczy wpatrują się w nią z czułością. Odetchnęła głęboko. Wtedy, będąc otumaniona namiętnością, niemal uwierzyła, że go kocha.

Gwałtownie trzeźwiejąc, Stacey zmusiła swoją wyobraźnię do stworzenia prawdziwego obrazu Justina. Takiego, jaki był za­wsze - ubrany niezmiennie w ponury garnitur, wydający jej pole­cenia władczym tonem i jednocześnie wertujący zapisany staran­nie kalendarz.

„Nie można kochać zimnego, pozbawionego uczuć robota” - pomyślała Stacey. Gniew powrócił gwałtowną falą.

- Do widzenia, Justinie - powiedziała ze złością i odłożyła słuchawkę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ludzie czytający w gazetach o zebraniu klanu Liptonów będą skłonni uwierzyć, że było to zupełnie prywatne spotkanie, zorgani­zowane, żeby każdy członek rodziny mógł podzielić się myślami i uczuciami. Gazety stwierdzą na pewno, że Bradford Lipton po­grążył się razem ze swoją rodziną w cichej modlitwie i wzruszają­cych wspomnieniach.

Gdy Stacey przeczytała notatkę prasową napisaną osobiście przez Justina Marksa, pomyślała, że powinien zająć się pisaniem powieści. Atmosfera w biurze ojca była podczas tego spotkania da­leka od sielankowego, słodkiego obrazka stworzonego przez Justi­na. W tym zwykłym rodzinnym zebraniu Liptonów, pełnym bała­ganu i zamieszania, niezwykłe było tylko podenerwowanie, które opanowało ich w tak ważnym dniu.

Po przybyciu do budynku Senatu Stacey wysłała Brynn do sali obrad, a sama poszła do biura ojca. Zjawiła się dziesięć minut po wyznaczonym czasie. W ogromnej poczekalni czekał już Justin Marks oraz kilku jego najbliższych współpracowników.

- Spóźniłaś się, Stacey - powiedział Justin. Był zły i surowo zaciskał usta. Widocznie pozostali członkowie rodziny także się spóźniali.

Przez chwilę przyglądał się jej sukience musztardowego ko­loru. Prawdę mówiąc, suknia Brynn była jedyną elegancką rzeczą, w którą Stacey bez specjalnego trudu zmieściła się. Przymierzyła najpierw turkusową wełnianą sukienkę, o której wcześniej rozma­wiała z Justinem. Okazała się jednak za wąska. Inne suknie były za ciasne w biuście albo w pasie. W pozostałych za bardzo rzucał się w oczy lekko uwypuklony brzuch.

Brynn, mając brzoskwiniową cerę, mogła sobie pozwolić na ubieranie się w musztardowe kolory. Lecz Stacey przejrzała się w lustrze i jęknęła.

- Jestem strasznie żółta na twarzy - powiedziała. Lojalna jak zawsze Brynn oczywiście zaprzeczyła, ale Stacey nie dała się oszu­kać. Zdecydowanie nie był to odpowiedni dla niej kolor.

- Sądziłem, że zamierzasz włożyć turkusowo-zieloną sukien­kę. W tym kolorze... - zawahał się.

- Tak, wiem. Jestem żółta jak wosk - dokończyła za niego Stacey, nie pozwalając mu zachować się w stosunku do niej dyplo­matycznie. - Czy to właśnie chciałeś powiedzieć, Justinie? - zapy­tała.

- Nie! - zaprotestował.

- Tak, tak, chciałeś! I miałbyś rację. Wiem, że wyglądam źle w tej sukience.

- Chyba nie powinienem pytać, dlaczego ją włożyłaś?

- Rzeczywiście, nie powinieneś - zachmurzyła się Stacey. - A czy podobają się panu moje buty, ekscelencjo?

Stacey założyła tym razem zwyczajne czarne pantofle na nie­wielkich obcasach, dzięki którym miała teraz prawie sto sześćdzie­siąt centymetrów wzrostu. Był to normalny wzrost jej matki. Sta­cey zawsze chciała mieć o kilka centymetrów więcej. Uważała, że jest stanowczo za mała. Zarówno bracia, jak i ojciec, byli wysocy. Jak to się stało, że tylko ona odziedziczyła po babci Courtney niski wzrost?

Justin spojrzał na pantofle Stacey i uśmiechnął się.

- Miły kontrast między plastikowymi klapkami a sznurowa­nymi butami. - Zachęcał ją w len sposób do tego, żeby się uśmie­chnęła, i Stacey rzeczywiście była bardzo bliska tego. - Czy wiesz, że po raz pierwszy od sierpnia pozwoliłaś mi na tyle zbliżyć się, abym mógł z tobą porozmawiać? - zapytał wprost, a Stacey poczu­ła, że się czerwieni. Pomyślała, że sama dała Justinowi świetną okazję do otwartego ataku. On dokładnie wiedział, jak i kiedy uchwycić moment, gdy ktoś przestaje mieć się na baczności.

- Widzę mojego brata. Pójdę się z nim przywitać. - Miała nadzieję, że zabrzmi to chłodno i wyniośle.

- Uciekaj, malutka - powiedział tak cicho, że ledwo go usły­szała. - Ale to już nie potrwa długo.

Pod wpływem jego słów przebiegi jej po plecach chłodny dreszcz. Co Justin miał na myśli? Szybko podeszła do swego star­szego brata, Sterne'a.

- Stacey! - zawołał Sterne jowialnie. - Czyżbyś uciekła przed kolejnym przesłuchaniem? - Spojrzał w stronę, gdzie stał Justin. - Co zrobiłaś tym razem, Stacey? Czy tata utracił przez cie­bie stan Iowa albo coś w tym rodzaju?

- Nie, tylko spóźniłam się dziesięć minut i włożyłam sukien­kę, w której wyglądam blado. Czy myślisz, że tata może utracić z tego powodu stan Iowa?

- Słyszałem, że jasna cera jest ostatnio modna. - Sterne uśmiechnął się szeroko. - Nie widzę jeszcze Lucasa, Spence'a i Patty. Czy myślisz, że zdążą na czas? - zapytał.

- Kto to wie? - Stacey roześmiała się radośnie. - Biedny Ju­stin. Na pewno wyobraża sobie teraz ich wszystkich, jak wkraczają do sali obrad i przerywają w połowie wystąpienie taty. - Spojrzała na brata z podziwem. - Naprawdę wyglądasz dzisiaj wspaniale, Sterne.

- Dzięki - powiedział Sterne zadowolony.

Trzydziestodwuletni Sterne był wierną kopią ojca. Miał taką samą przystojną twarz, takie same, głęboko osadzone ciemnonie­bieskie oczy i taki sam wdzięk, mimo metra dziewięćdziesięciu i potężnej postury. Były jednak między nimi także znaczące różni­ce. Senator miał wielką grzywę szpakowatych włosów, podczas gdy włosy jego najstarszego syna były jasnobrązowe. Poza tym, Sterne Lipton nie miał ani takich ambicji, ani takich marzeń o władzy jak ojciec. Sterne prowadził w Georgetown mały bar dla samo­tnych i rozkoszował się swoim beztroskim i bezproblemowym ży­ciem, wypełnionym głównie pogonią za kobietami. Justin Marks oczywiście tego nie pochwalał.

- Zadzwonił dzisiaj do mnie nasz fuhrer. - Sterne rzucił Ju­stinowi rozbawione spojrzenie. - Ostrzegł mnie, żebym nie ważył się przyjść w czarnej jedwabnej koszuli rozpiętej do pasa ani w czarnych dżinsach. Zapowiedział również, że jeśli włożę jakieś złote łańcuchy lub medaliony, to mnie na nich powiesi.

Stacey zachichotała wbrew własnej woli.

- Chyba rzeczywiście nie powinieneś był pojawiać się w ta­kim stroju na przyjęciu po zwycięstwie taty w wyborach do Senatu dwa lata temu. Justin nigdy ci tego nie wybaczy.

- Ani tata. - Sterne spoważniał na moment, już po chwili po­nownie uśmiechnął się do Stacey. - No, ale w końcu udało się. Wreszcie włożyłem porządny niebieski garnitur, żółtą koszulę i prążkowany krawat. Czegóż więcej mogą od nas chcieć?

- Chyba tylko tego, żeby Spence zgolił brodę i wyjął z ucha kolczyk - stwierdziła Stacey.

- O tym nie może być mowy! O, przyszedł Lucas. - Stacey i Sterne podeszli do swego najmłodszego brata.

Senator Lipton zawsze wybuchał śmiechem, gdy przedstawiał swoje najmłodsze dziecko. Ten „synek” miał dwadzieścia lat, pra­wie dwa metry wzrostu i ponad sto kilo wagi. Był obrońcą linio­wym w uniwersyteckiej drużynie futbolowej.

- Lucas w garniturze? - Stacey nie wierzyła własnym oczom. - Niemożliwe, żeby Justin zadzwonił także do niego!

- Stacey! - Lucas wyciągnął w jej stronę ręce i Stacey musia­ła wykonać tradycyjne powitanie, uderzając z całej siły w jego dło­nie. Sterne, oczywiście, zrobił to samo.

- Czy widzieliście, jak załatwiłem w ostatnią sobotę tego kie­pskiego tylnego napastnika z Oklahomy? Podobno do tej pory nie może chodzić o własnych siłach! - zawołał Lucas radośnie. Justin Marks, stojący obok, skrzywił się. Zaś kiedy Lucas zaczął entuzja­stycznie opowiadać, w jaki sposób złamał nos tylnemu obrońcy z Teksasu, Justin nie wytrzymał.

- Lucas, nie chcę, żebyś dzisiaj opowiadał o tych twoich... rozbojach któremukolwiek z reporterów. Nie ma tutaj żadnego dziennikarza sportowego doceniającego takie osiągnięcia. Dzisiaj są tutaj tylko dziennikarze polityczni, a im mogłyby nie spodobać się twoje metody pokonywania przeciwników.

- Och, rozumiem.- Lucas z zapałem skinął głową.- To mię­czaki!

Stacey niemal usłyszała, jak Justin policzył do dziesięciu, zanim odszedł, żeby porozmawiać z jednym z autorów przemówień.

Wkrótce przyjechali Patty i Spence oraz ich trzy córeczki: Sunshine, Melody i Aurora, w wieku czterech, trzech i dwóch lat Wszystkie trzy ubrane były w ciemnoróżowe sukienki, białe ko­ronkowe skarpetki i czarne lakierki. Stacey przyglądała się im za­skoczona. Do tej pory widywała swoje bratanice tylko w drelicho­wych kombinezonach i trampkach, czyli ubrane tak, jak zawsze ubierali się ich rodzice. Nie mogła przypomnieć sobie, żeby kiedy­kolwiek widziała je w tak dziewczęcych strojach.

Patty radośnie uściskała i ucałowała Stacey. Zawsze tak robi­ła. Ściskała i całowała każdego członka rodziny, chociaż wiedzia­ła, że Liptonowie nie są przyzwyczajeni do podobnego okazywa­nia sobie uczuć.

- Wyglądasz na zmęczoną, Stacey - powiedziała Patty z ty­pową dla siebie szorstkością. - Czy dobrze się czujesz?

- Oczywiście - odpowiedziała Stacey raźnym głosem i odsu­nęła się od Patty na bezpieczną odległość. Żyjąc tak blisko natury, Patty na pewno rozpozna jej ciążę jakimś szóstym zmysłem. Lepiej więc będzie zachować bezpieczny dystans. - Dzieci wyglądają słodko, Patty - powiedziała.

- Dzięki, ale to nie moja zasługa. To sprawa Justina. Które­goś dnia w zeszłym tygodniu przyjechał do Fredericksburga i za­brał nas na zakupy. Wybrał ubrania dla mnie i dla dzieci.

- Justin wybrał ubrania dla dzieci? - powtórzyła Stacey z nie­dowierzaniem.

- Tak. Nawet te zabawne skarpetki i lakierki. - Patty uśmie­chnęła się. - Powiedział mi, że chciałby ubrać je tak, jak ty byłaś ubrana na portrecie, który wisi w gabinecie ojca.

Stacey, naturalnie, znała ten portret Został namalowany zaraz po jej czwartych urodzinach i rzeczywiście była wtedy ubrana w ciemnoróżową sukienkę, koronkowe skarpetki, czarne lakierki, a we włosach miała różowe wstążki. A więc Justin rzeczywiście przyglądał się temu obrazowi. Dlaczego jednak zdecydował, że tak samo ubierze jej bratanice?

- To miło, że podobał mu się mój styl ubierania chociaż w jednym, krótkim okresie mego życia - powiedziała chłodno.

- Stwierdził, że wyglądasz tak, jak powinna wyglądać dziew­czynka na takim portrecie. Jak mała księżniczka. - Patty na chwilę spoważniała. - Wiesz, Stacey, Justin naprawdę nie jest tak bez­względny i okrutny, jak sądzisz. To wy go do tego zmuszacie. Jego rola jest bardzo trudna. Ojciec zrobił z niego tarczę, za którą może się przed wami ukryć. Wy zaś wyładowujecie na nim wszystkie swoje złości i urazy.

- Biedny Justin! - zaśmiał się Spence ironicznie. Przyłączył się przed chwilą i słyszał wypowiedź swojej żony. - Ty kochasz wszystkich, Patty - powiedział. - My jednak wiemy, że Justin Marks jest naprawdę nie do zniesienia.

Trzydziestoletni Spencer Lipton ubrany był w brązowy, źle na nim leżący garnitur. Nie zgolił jednak rudawej brody ani nie wyjął kolczyka z ucha. To, że nie włożył ulubionej koszuli w kratę i kombinezonu było na pewno zasługą Justina.

- Bardzo proszę o uwagę! - zawołał Justin, jak zwykle obe­jmując przywództwo. Podniósł rękę, aby wszystkich uciszyć. Stacey pomyślała, że Justin, spełniając swe zawodowe obowiązki, jest w stosunku do nich bardziej ojcowski niż senator. Zrozumiała, że Justin wie o życiu każdego z nich więcej niż sam Bradford Lipton. Nie była to wesoła myśl.

- Chciałbym krótko omówić scenariusz wystąpienia senatora - kontynuował Justin, ale natychmiast przerwał mu Sterne.

- Co tu jest do omawiania? - zapytał prowokująco. - Tata wystąpi i wszyscy się ulotnimy.

Justin rzucił mu gniewne spojrzenie.

- Niestety, to nie będzie takie proste, Sterne. Cała rodzina stanie za senatorem - ciągnął niewzruszony. - Naprzeciwko będą dziennikarze i widzowie. Proszę, abyście w ogóle nie rozmawiali z prasą w sali obrad. Zamierzamy skierować wszystkie pytania bezpośrednio do senatora Liptona. On podsumuje uczucia i reakcje rodziny, dotyczące...

- Co tata może wiedzieć na temat naszych uczuć? — tym ra­zem przerwał Justinowi Spence. - Nigdy go one nie interesowały.

- Spence, to nie jest spotkanie grupy psychoterapeutycznej - powiedział Justin z udręką w głosie. - Nie jesteśmy tutaj po to, aby dyskutować o rodzinnych uczuciach, przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

- Spence, naprawdę nie możesz oczekiwać od Justina Mar­ksa, by wiedział cokolwiek na temat uczuć, przeszłości, teraźniej­szości lub przyszłości - wtrąciła Stacey. - To jego nie dotyczy. On posługuje się dyskietkami komputerowymi, a nie uczuciami.

- Czy mogę kontynuować? - Justin zwrócił się wprost do Sta­cey, patrząc jej prosto w oczy. Poczuła dziwne mrowienie wzdłuż kręgosłupa, promieniujące głęboko do brzucha. Tak dawno patrzy­ła ostatni raz w te głębokie, czarne oczy. Zrobiło jej się nagle go­rąco i słabo. Przypomniała sobie, jak leżała naga w jego ramio­nach, jak duże dłonie dotykały jej ciała. To wspomnienie wywołało niebezpieczne wzruszenie. Szybko spuściła oczy, policzki oblał ru­mieniec.

Nikt z rodziny nie zauważył, że coś jest z nią nie w porządku. Patty wzięła Spence'a pod rękę i, jak zwykle pogodnie, uśmiech­nęła się do Justina.

- Mów dalej - powiedziała.

- Wszyscy musicie zachować ciszę podczas wystąpienia se­natora - kontynuował. - W przemówieniu zaplanowano dwa małe żarty, z których powinniście się roześmiać. Kiedy senator wyciąg­nie w waszą stronę rękę, mówiąc o wsparciu, jakiego mu udziela­cie jako rodzina, uśmiechnijcie się i...

- Z uwielbieniem? - zapytała Stacey. Chęć zirytowania Justi­na była silniejsza od niej. Chciała jakoś zburzyć ten kamienny spo­kój, chciała oderwać jego uwagę od politycznej przyszłości ojca i skierować ją na... na siebie? Natychmiast odrzuciła tę myśl.

- O co ci chodzi, Stacey? - niemal z nienawiścią zapytał Ju­stin.

- Po prostu chciałam dokładnie wiedzieć, w jaki sposób ma­my się uśmiechać do taty.

Och, żeby w końcu wyprowadzić go z równowagi!

- W końcu będą tam kamery telewizyjne i fotoreporterzy - dodała. - Czy wszyscy mamy uśmiechać się z uwielbieniem, czy w inny sposób?

- Może przećwiczymy to - zaproponował Sterne. - Policzę do trzech i wszyscy zaprezentujemy swój najlepszy uśmiech.

- Może taki? - Lucas wyszczerzył zęby i wybuchnął śmie­chem.

- Kiedy tatuś robił mi zdjęcia, musiałam powiedzieć „cheeeeesburger” - oznajmiła czteroletnia Sunshine.

- I dlatego miałaś na zdjęciu piękny uśmiech, kochanie - po­wiedział Spence, biorąc dziewczynkę na ręce i całując w różowy policzek.

Stacey z uwagą przyjrzała się bratu i jego córce. Dzisiaj szcze­gólnie interesowali ją ojcowie i dzieci. Spence był dla córek czuły i bardzo do nich przywiązany. Zawsze chętnie pomagał Patty w wypełnianiu wszystkich obowiązków wychowawczych. Stacey próbowała przypomnieć sobie, czy ojciec brał ją kiedykolwiek tak spontanicznie na ręce i całował. Jeśli nawet zdarzyło się to kiedyś, to nie pamiętała tego. W życiu publicznym Bradford Lipton stwa­rzał wokół siebie atmosferę szczególnego ciepła, która zjednywała mu ogromną liczbę zwolenników. Jednak prywatnie, wobec rodzi­ny, zachowywał chłodny dystans. Stacey już dość dawno odkryła ten dziwny kontrast i nauczyła się go wykorzystywać. Kiedy chciała czegoś od ojca, starała się zbliżyć do niego w momencie, gdy był otoczony reporterami lub swoimi kolegami - politykami. Mając taką widownię, Bradford Lipton lubił grać rolę kochającego ojca. Gdy był sam, trudno było nawiązać z nim kontakt.

- Czy moglibyśmy wreszcie skończyć tę zabawę? - zapytał Justin, marszcząc brwi. - Czasu jest coraz mniej, a ja nie powie­działem wam jeszcze wszystkiego.

Stacey położyła rękę na brzuchu i pomyślała o dziecku, które tam się rozwijało. O dziecku Justina Marksa. Jakim mógłby być ojcem? Chociaż jej własny ojciec zachowywał się tak chłodno w życiu prywatnym, to jednak publicznie przynajmniej starał się stwarzać pozory rodzinnego ciepła. Natomiast Justin Marks był za­wsze taki, jak Bradford Lipton prywatnie.

Stacey zadrżała.

„Stacey, kochanie. Otwórz drzwi, proszę. Chcę cię objąć. Wiem, że jesteś zdenerwowana. Otwórz drzwi i pozwól, żebym cię przytulił”. - Znów w jej głowie zabrzmiały wypowiedziane wtedy słowa i na moment powróciła do sierpniowej nocy. Wpadła wtedy w histerię i zabarykadowała się w łazience. Justin próbował ją uspokoić, ale go nie słuchała... a może jednak słuchała, skoro pa­miętała, niezależnie od siebie, każde słowo?

Stacey przyjrzała się opanowanej twarzy stojącego przed nimi człowieka. Zimny i nieprzystępny w życiu publicznym, ale gorący i namiętny prywatnie? Nie mogła tego pojąć, w każdym bądź razie nie po przeżyciu tylu lat pod jednym dachem z ojcem.

- Mamo, jeść! - zażądała trzyletnia Melody. Patty natych­miast usiadła, rozpięła bluzkę, wzięła dziecko na ręce i podała mu pierś. To była właśnie jedna z zasad Patty i Spence'a: karmić dzieci piersią na każde żądanie. Zdaje się, że wiek dziecka nie odgrywał tu żadnej roli. Był natomiast ważny dla Justina.

- Och, na miłość boską! - zawołał i zaczerwienił się.

- Nie podoba ci się, kiedy matka karmi piersią dziecko? - spytał zaczepnie Spence. - Przecież to najzupełniej naturalny, naj­piękniejszy na świecie i wzbudzający największy szacunek widok.

- Nie mam nic przeciwko matkom karmiącym niemowlęta w miejscach publicznych, pod warunkiem, że robią do dyskretnie - odpowiedział Justin rozdrażniony. - Ale to dziecko już mówi! I ma wszystkie zęby! Poza tym nie uważam, aby sala obrad Senatu, wypełniona po brzegi przedstawicielami prasy z całego świata, by­ła najodpowiedniejszym miejscem do karmienia jakiegokolwiek dziecka.

- Och, Melody za chwilę skończy - powiedziała Patty spo­kojnie, ale Justina to nie zadowoliło.

- A co będzie, jeśli pozostałe dzieci będą głodne? - Spojrzał z rozpaczą na zegarek. - Już czas na nas. Muszę poprosić senatora i panią Lipton.

Podczas całej sceny Sterne i Lucas po prostu ryczeli ze śmie­chu. W innej sytuacji Stacey śmiałaby się razem z nimi. Dzieci se­natora Liptona zawsze miały uciechę, widząc, jak Justin Marks tra­ci swoją zimną krew. I tylko one potrafiły do tego doprowadzić. Jednak teraz rozmowa na temat niemowląt i karmienia stawała się dla Stacey niebezpieczna.

W gabinecie senatora powitano Justina jak geniusza umieją­cego przewidywać wszelkie polityczne i społeczne tendencje. Sta­cey zastanawiała się, czy umiałby równie trafnie przewidzieć pub­liczną reakcję na wiadomość, że córka senatora Liptona urodzi nie­ślubne dziecko. Jak on sam zareagowałby na wiadomość, że wkrótce zostanie ojcem?

Jej serce zaczęło niespokojnie trzepotać. Czy dziecko, które w sobie nosiła, mogło rzeczywiście zaprzepaścić szansę ojca na prezydenturę? W rodzinie Liptonów nigdy dotąd nie było żadnego skandalu. Senator miał opinię typowego człowieka ze Środkowego Zachodu; serdecznego, bardzo rodzinnego, kierującego się w życiu surowymi zasadami moralnymi. To właśnie Justin Marks i jego specjaliści od handlu stworzyli nieskazitelny wizerunek Liptona. Co oni wszyscy powiedzieliby, dowiedziawszy się, że Stacey jest w ciąży? W dodatku z Justinem Marksem! Poczuła, że narasta w niej złość. Nikomu nie może powiedzieć o swojej ciąży! I nie powie!

Nagle w drzwiach gabinetu pojawił się Justin Marks.

- Panie i panowie - zaczął uroczyście. - Senator Bradford Lipton i jego żona!

Cały zgromadzony personel, nie wyłączając Justina, zaczął klaskać entuzjastycznie.

- Myślę, że tata jest już świetnie przygotowany do uroczystości inauguracyjnych w Białym Domu - wyszeptał Sterne. - Spójrz tylko, jak przesyła tłumom pozdrowienia.

Stacey spojrzała na ojca, bardzo eleganckiego i przystojnego w błękitnym, szytym na miarę garniturze. Już teraz grał rolę dys­tyngowanego przywódcy swego stanu. Skończył pięćdziesiąt czte­ry lata, ale w dalszym ciągu podobał się kobietom w różnym wie­ku. Stacey widziała nastolatki piszczące i podskakujące na jego wi­dok oraz kobiety w średnim wieku ściskające mu ręce i wpatrujące się w niego z zachwytem. Senator był nadal „prawdziwym męż­czyzną”. Ciągle jeszcze interesował się sportem, czasami opowia­dał nieco pikantne historyjki, ale jednocześnie stał na straży sta­rych, surowych zasad moralnych. Czy rzeczywiście miał szansę zostać prezydentem? Czasami myślała o nim jak o nierealnych i dalekich gwiazdach filmowych, których nigdy nie poznała.

W biurze zrobiło się tłoczno, ponieważ dołączyła do nich po­została część personelu, a także kilku reporterów.

- Bardzo wam wszystkim dziękuję - powiedział senator, kie­rując do nich ciepły uśmiech. - Chciałbym zasłużyć na zaufanie, jakie mi okazaliście. Amerykanie uwierzą w moje obietnice, kiedy zobaczą, że rodzina obdarza mnie niezachwianą miłością i udziela mi tak wielkiego poparcia.

- Miła, bardzo osobista pogawędka z najbliższą rodziną, co? - zapytał Spence z goryczą. - Gdyby nie ten tłum, ojciec przeszedł­by obok nas bez słowa.

Senator Lipton odnalazł spojrzenie Stacey i mrugnął do niej okiem. Ona natomiast przesłała mu całusa. Cała ta scena została nagrana na kasecie wideo. Stacey wiedziała, dlaczego ojciec właś­nie na niej skupił swoją uwagę. Kiedyś zwierzył się Justinowi, że Stacey, jako jedyne spośród jego dzieci, potrafi z prawdziwym ta­lentem oszukiwać dziennikarzy. Uważał, że posiada „doskonałe wyczucie teatru”.

Zupełnie nieźle odegrali teraz wobec zgromadzonej publicz­ności role ojca i córki. Stacey towarzyszyła w tej zabawie tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności. Ot, taki niewinny sposób na to, aby mieć chociaż trochę do powiedzenia w życiu, którym kie­rowały głównie wymykające się spod kontroli przypadki.

Stacey zrobiła nagle krok do tyłu i wpadła na Justina Marksa, który dołączył do zgromadzonych i stanął za jej plecami. Zanim zdążyła odskoczyć, chwycił ją za ramiona, udając, że chce podtrzy­mać dziewczynę. W momencie, kiedy poczuta dotyk jego rąk, znieruchomiała. Oblała ją fala gorąca. Z trudem odparła nagłe, sza­lone pragnienie, aby odchylić się do tyłu i oprzeć o Justina. Bardzo wyraźnie, niemal boleśnie, uświadomiła sobie obecność mocnego ciała, czuła siłę podtrzymujących ją ramion. Poczuła się tak spo­kojnie i bezpiecznie, i... O Boże! Czyżby traciła rozum? Była chy­ba tego bardzo bliska, skoro rozmyślała o przytulaniu się do Justina Marksa! Słusznie robiła, unikając go przez ostatnie dziesięć tygo­dni. Najwyraźniej jest od niego uzależniona w jakiś dziwny, fizy­czny sposób.

Na szczęście wszyscy patrzyli w tej chwili na senatora, który właśnie powiedział coś dowcipnego.

- Czy to jest właśnie jeden z tych żartów? - zapytał szeptem Lucas. - Zdaje się, że miały być dwa?

- Obydwa usłyszymy dopiero podczas oficjalnego wystąpie­nia - odpowiedziała Stacey. Kiedyś Justin powiedział, że obawia się o rozum Lucasa, ponieważ zbyt często gra bez kasku. Stacey wtedy gorąco zaprotestowała, ale tak naprawdę była skłonna przy­znać rację. Jej najmłodszy brat rzeczywiście nie był zbyt błyskot­liwy.

- Po prostu obserwuj mnie. Będziesz wiedział, kiedy należy się śmiać - wyszeptała.

- Czas na mnie - powiedział Justin i rozsuwając zgromadzo­nych na boki, utorował drogę senatorowi i jego żonie. Zwartą gru­pą ruszyli do sali obrad.

- Wyglądasz dzisiaj wyjątkowo ładnie, Stacey - powiedziała, zatrzymując się, Caroline Courtney Lipton.

- Dziękuję, mamo. - Stacey uśmiechnęła się. Jej matka była zbyt taktowna, aby powiedzieć prawdę. - Ten musztardowy kolor, jak myślę, nie jest dla mnie najlepszy.

- Ale dzięki niemu wydaje się, że twoja twarz ma w sobie jakieś szczególne światło, kochanie. Nieokreślony blask.

- Stacey, rzeczywiście wyglądasz inaczej niż zwykle - wtrąciła Patty. Szła obok Spencera, niosąc na rękach małą Aurorę i z uwagą wpatrywała się w twarz Stacey.

- Zmieniłam po prostu puder - szybko odpowiedziała Stacey. Spence zawsze twierdził, że potrafi rozpoznać kobietę w pierwszych tygodniach ciąży po tym nieokreślonym czymś w jej twarzy. Dzięki Bogu, na razie nie zauważył niczego dziwnego.

- To ty wyglądasz dzisiaj wspaniale, mamo! - Stacey zmie­niła temat. Zawsze uważała, że matka na uśmiech Mony Lisy: ko­biecy i ciepły, a jednocześnie powściągliwy i tajemniczy. Uwiel­biała matkę, ale także trochę się jej bała. Pani Lipton sama wycho­wywała czwórkę dzieci, podczas gdy jej mąż całkowicie poświęcił się karierze politycznej. Przez wszystkie te lata ani razu nie poskar­żyła się na brak czasu lub wieczną nieobecność męża. Mając czter­dzieści siedem lat, była w dalszym ciągu szczupła, bez śladu siwi­zny we włosach i tak samo ładna, jak w wieku dwudziestu jeden lat, gdy poślubiła kongresmena Liptona i wzięła na siebie odpo­wiedzialność za wychowanie jego dwóch małych synów - Sterne'a i Spence'a.

Chociaż matka wybrała właśnie taki rodzaj małżeństwa, Sta­cey już dawno zdecydowała, że nigdy nie da się schwytać w pułap­kę, jaką był ten tak niesprawiedliwy układ małżeński w samolub­nym i zakłamanym świecie polityków.

Gdy zbliżyli się do sali obrad, senator Lipton zatrzymał się i obejrzał za siebie.

- Caroline? - powiedział. Jego twarz była spięta, a błękitne oczy zimne i twarde.

Caroline Lipton uśmiechnęła się i wzięła męża pod rękę. Oby­dwoje wkroczyli do sali, gdzie miało nastąpić doniosłe wydarze­nie, a cała reszta rodziny podążyła za nimi dokładnie tak, jak za­planował Justin Marks.

Stacey przesunęła wzrokiem po tłumie wypełniającym salę obrad, tę samą salę, w której wiele lat temu John F. Kennedy zgło­sił swoją kandydaturę w wyborach. Niektórzy ze zgromadzonych siedzieli, jednak większość dziennikarzy stała. Trzy ogólnokrajo­we stacje telewizyjne oraz lokalna telewizja i radiostacja przysłały tu dzisiaj reporterów.

Brynn rozmawiała z mężczyzną, w którym Stacey rozpoznała prezentera telewizyjnego. Pomachały do siebie.

W sali zapadła cisza, gdyż senator Lipton, stosownie się uśmiechając, rozpoczął przemówienie.

Było bardzo ciepło i duszno. Po dziesięciu minutach Stacey zaczęła się zastanawiać, czy w tym pomieszczeniu w ogóle działa wentylacja. Było jej potwornie gorąco. Nie czuła najmniejszego ruchu powietrza. Głęboko odetchnęła, ale to nie pomogło. Nie mia­ła po prostu czym oddychać!

Spojrzała na ojca, który w trakcie swego przemówienia nie przestawał być energiczny i nie tracił wigoru. Matka również była opanowana i obojętna, jak zawsze.

Stacey pomyślała, że chyba nikt z sali nie uświadamia sobie, że za chwilę wszyscy się poduszą. Jej twarz była gorąca i zaczer­wieniona. Nagła fala mdłości podeszła jej do gardła. Rozpoznawa­ła głos ojca, ale słowa nie układały się w żadną sensowną całość. W głowie słyszała dziwne brzęczenie.

W wielkim popłochu rozejrzała się po sali i napotkała badaw­czy wzrok Justina. Stał w odległości około pięciu metrów od niej i powinien patrzeć na Bradforda Liptona. Jednak ciemne oczy wpatrywały się właśnie w nią. Stacey także nie mogła oderwać od niego wzroku. Opanowała ją wielka słabość, nogi stały się mięk­kie, w uszach szumiało, odczuwała zawroty głowy. Uświadomiła sobie z przerażeniem, że za chwilę zwymiotuje lub zemdleje. Tak czy inaczej, stanie się coś strasznego. Ojciec oczywiście musiałby zrewidować swoją opinię na temat „doskonałego wyczucia teatru”, gdyby teraz, w środku jego przemówienia i w dodatku w świetle reflektorów, rozchorowała się.

Pomyślała, że musi koniecznie gdzieś usiąść. Z rozpaczą za­mknęła oczy, walcząc z przyprawiającymi o mdłości żółtymi i zie­lonymi kręgami, które zaczęły przysłaniać jej pole widzenia.

Usłyszała oklaski i zrozumiała, że skończyło się przemówie­nie ojca. Prosił teraz dziennikarzy, żeby zadawali pytania. Przera­żona Stacey spojrzała na Brynn. Na pewno ustąpi jej miejsca...

Nagle poczuła, że czyjeś silne ramiona obejmują ją. W tej chwili nie miało najmniejszego znaczenia, kto to był. Najważniej­sze, że nie upadła. Justin Marks, podtrzymując ją mocno, przepro­wadził do odosobnionego miejsca w tylnej części sali. Posadził dziewczynę na krześle. Kładąc rękę na karku, zmusił, by pochyliła głowę do kolan. Stacey zacisnęła powieki, walcząc z nowym przy­pływem mdłości. Było jej na przemian zimno i gorąco, a całe ciało pokrył zimny pot.

- Oddychaj głęboko, Stacey. - Głos Justina z trudem przedzierał się przez gęstą mgłę, która ją otaczała. Spróbowała jednak być posłuszna i łapczywie chwytała ustami powietrze.

Nie miała pojęcia, jak długo siedziała z zamkniętymi oczami i głową między kolanami, ale w końcu stopniowo, powoli mdłości i słabość zaczęły ustępować. Umilkł huk w głowie i powróciła zdolność przełykania. Zaczęła znowu rozumieć, co się wokół niej dzieje. Jakiś dziennikarz zadał pytanie, ojciec dowcipnie na nie od­powiedział, przez salę przebiegł śmiech. Stacey otworzyła oczy i spróbowała podnieść głowę.

- Spokojnie, Stacey. Odetchnij głęboko.

Ostrożnie podniosła głowę i nagle znalazła się oko w oko z Justinem Marksem. Siedział na podłodze obok krzesła, a jego palce ciągle jeszcze obejmowały jej kark.

- Przepraszam - wyszeptała Stacey. Miała wysuszone wargi i czuła się tak, jakby w jej ustach znajdował się kłębek waty.

- Czy ktoś zauważył, co się stało? - Wiedziała, że zarówno ojciec jak i główny organizator kampanii wyborczej byliby wście­kli, gdyby coś odwróciło uwagę publiczności w takim momencie.

- Zachowałaś się bardzo dyskretnie, Stacey - powiedział Justin. - Nawet jeśli ktoś zauważył twoje odejście, nie spowodowało to żadnego zamieszania. Co się stało? - zapytał. - Jesteś chora?

- Nie, wszystko jest już w porządku. Po prostu zrobiło mi się słabo - odrzekła i dodała w myślach, że takie historie często się przytrafiają kobietom w ciąży.

- Tak, to ten upał, tłum, podniecenie - powiedział cicho i Sta­cey zrozumiała, że układa sobie odpowiedź na ewentualne pytania dotyczące jej nagłego zniknięcia. Nie zadała sobie trudu, aby zwró­cić jego uwagę na fakt, że od drugiego roku życia uczestniczyła w zebraniach politycznych, nawet w środku gorącego lata w Nebrasce i nigdy nie stanowił problemu ani upał, ani tłum, ani pod­niecenie.

W dalszym ciągu masował jej kark i nie zamierzał wcale się odsunąć.

- Wyglądasz naprawdę źle, Stacey. Masz kredowobiałą twarz.

Stacey przeczesała palcami mokrą od potu grzywkę.

- To chyba lepsze niż ten poprzedni żółty odcień? - próbo­wała zażartować, ale Justin nie roześmiał się.

- Czy dasz radę usiąść prosto? - zapytał. - Może przynieść ci trochę wody?

- Nie, nie trzeba. - Stacey wolno wyprostowała się. Pokój już nie wirował wokół niej, chociaż w dalszym ciągu czuła się niepew­nie i słabo. Wiedziała jednak, że najgorsze minęło. Justin nadal klęczał przy krześle, ale już jej nie dotykał. Stacey pomyślała ze zdumieniem, że był niezwykle wyrozumiały.

- Stacey, źle się czujesz? - Brynn właśnie podeszła do nich. Była zaniepokojona. Udało jej się przejść przez całą salę, nie zwra­cając na siebie niczyjej uwagi. Położyła rękę na wilgotnych wło­sach Stacey.

- Zemdlałaś? - zapytała.

- Prawie. - Stacey próbowała uśmiechnąć się.

- Brynn, zaprowadźmy Stacey do mojego biura - powiedział Justin.

- To zbędne. Już ml lepiej - szybko powiedziała Stacey. - Justinie, zostań tutaj i wysłuchaj do końca konferencji prasowej. My z Brynn wrócimy do domu.

- Mogę to wszystko obejrzeć później na wideo. Zabieram cię teraz do mojego biura, Stacey. - W Justinie znowu odezwała się przywódcza natura. Chwycił ją za łokcie i postawił z taką łatwo­ścią, jakby podnosił szmacianą lalkę. Ta siła zdumiała ją i przypo­mniała, jak bez żadnego wysiłku wyniósł ją z klubowego bankietu w ciepłą sierpniową noc.

Szli długim korytarzem. Justin i Brynn z dwóch stron pod­trzymywali Stacey.

- Biedna Stacey. Czuła się źle od samego rana. - Brynn była zdenerwowana. - To chyba jakiś wirus. Co, Stacey?

Stacey syknęła ze zniecierpliwieniem. Wiedziała, że Brynn próbuje jakoś wytłumaczyć jej zasłabnięcie. Pech jednak chciał, że wersja ta była całkowicie sprzeczna z wcześniejszą, podaną przez Stacey. Justin, oczywiście, natychmiast uchwycił różnicę. Nic nie mogło umknąć jego uwadze.

- Stacey powiedziała, że przedtem czuła się świetnie i nagle zrobiło jej się słabo - powiedział zdziwiony.

- Och! - Brynn nerwowo zakasłała. - Znasz przecież Stacey. Nigdy nie przyzna się, że jest chora. Taki zuch! Prawda, Stacey?

Stacey ze zdenerwowania potknęła się.

- Nie przewróć się! - zawołała Brynn, mocniej ją podtrzymując.

- Wszystko w porządku, Brynn. Naprawdę. - Stacey próbo­wała ją uspokoić. Jeśli nie będą ostrożniejsze, Justin zauważy to nietypowe dla Brynn zdenerwowanie.

- Zaniosę cię - oznajmił Justin i zanim zdążyła zaprotesto­wać, wziął ją na ręce.

- Puść mnie - zażądała, zaciskając ze złości zęby. - Czuję się świetnie!

- Nie sądzę - odpowiedział Justin z zupełnie normalną u sie­bie pewnością siebie. - Zaniosę cię do swojego biura. Brynn, wróć do sali obrad i zawiadom panią Lipton. Niech dołączy do nas, gdy skończy się przemówienie senatora.

- Ludzie na nas patrzą, Justinie - powiedziała cicho Stacey, gdy Brynn odeszła. Ukryła twarz w klapach jego marynarki, oczy­wiście ciemnoszarej. - Puść mnie! - powtórzyła, ale zignorował jej protest.

- Rzeczywiście byłaś dzisiaj chora? Dlaczego nic nie powie­działaś wcześniej? - zapytał.

- Chciałam być tutaj, gdy ojciec będzie zgłaszał swoją kan­dydaturę. - Justin najwyraźniej zaakceptował wersję Brynn i Sta­cey postanowiła się tego trzymać. - Taki już ze mnie zuch! - za­żartowała.

Justin zmarszczył brwi.

- Byłaś u lekarza? - zapytał. Stacey wpadła w popłoch.

- Iść do lekarza z powodu głupiej infekcji? Nie ma mowy! - zawołała. - Brynn zdarzyło się to samo wczoraj wieczorem, a dziś czuje się świetnie! - kłamała.

W końcu dotarli do biura senatora Liptona. Justin minął za­skoczoną sekretarkę i zaniósł Stacey do swojego gabinetu. Posa­dził ją w fotelu pokrytym ciemnoszarym materiałem. Jakiż inny kolor mogłyby mieć obicia mebli w gabinecie Justina Marksa?

- Siedź tutaj i odpręż się, Stacey. Przyniosę ci trochę wody.

Podszedł do zbiornika stojącego w rogu pokoju i nalał wodę do papierowego kubka.

- Masz swój własny zbiornik z wodą? - zainteresowała się Stacey.

- Wynajmuję ten zbiornik od kompanii, a oni co tydzień za­opatrują mnie w świeżą wodę do picia. Wymieniają po prostu ga­lon. - Uśmiechnął się, a jej serce gwałtownie zabito. - Wypijam w ciągu tygodnia około dziesięciu, piętnastu litrów. Chyba możesz to nazwać moim ukrytym nałogiem.

- Picie wody jest twoim ukrytym nałogiem? - Stacey wy­ciągnęła się wygodnie w fotelu. Wiedziała, że Justin Marks nie pije alkoholu, nie pali papierosów, nie interesuje się hazardem ani ko­bietami. Ten zupełny brak nałogów przerażał Sterne'a, który w przeciwieństwie do Justina, posiadał je wszystkie.

- A więc jednak Justin Marks na jakiś słaby punkt. Pije wodę! - Nie mogła powstrzymać się, żeby nie zakpić.

- Uśmiechasz się. - Justin stanął nad nią, trzymając w ręku kubek z wodą. - Czyli czujesz się lepiej.

Wzięła od niego wodę i wypiła ją duszkiem.

- Czy mogę dostać jeszcze trochę? - zapytała, oddając mu pusty kubek.

- Aha! Zdaje się, że ty także wpadłaś w szpony tego nałogu - powiedział i przyniósł następną porcję. - Kiedyś wypijałem mo­rze kawy, ale dwa lata temu doktor poradził mi, żebym z tym skoń­czył. Wtedy zainstalowałem ten zbiornik. Pozostało mi tylko przy­musowe picie wody.

Stacey była zaskoczona, słysząc takie osobiste wynurzenia. Justin Marks nigdy nic o sobie nie mówił.

- I nie brakuje ci kawy? - zapytała.

- Och, oczywiście! Bardzo! - zawołał. - Nie chcę jednak mieć wrzodów, które obiecał mi doktor, jeśli nie ograniczę jej picia.

- I ty, zamiast po prostu zmniejszyć ilość, przestałeś pić kawę zupełnie? Stara zasada „wszystko albo nic”, tak? To bardzo do cie­bie pasuje, Justinie.

- Ale wiem także, kiedy i w jaki sposób pójść na kompromis, Stacey - powiedział cicho, a ona zarumieniła się. Miała niejasne wrażenie, że Justin nie mówi o piciu kawy. Nagle dostrzegła foto­grafię stojącą na biurku. Było to kolorowe zdjęcie rodziny Liptonów - to samo, które miała w sypialni. Justin podążył za jej wzro­kiem.

- Umówiłem się już z fotografem, który podczas Święta Dziękczynienia zrobi aktualny portret rodziny - powiedział. - Zdjęcie to zostanie umieszczone w broszurze omawiającej stano­wisko senatora...

Justin mówił dalej, ale Stacey nie zwracała już na to uwagi. Słuchanie wywodów na temat strategii politycznej działało usypia­jąco. Zaczęła przyglądać się fotografiom, które niemal w całości pokrywały wszystkie cztery ściany pokoju. Na każdym zdjęciu był jej ojciec w towarzystwie prezydenta, liderów kongresu, przywód­ców religijnych, słynnych polityków z innych stanów, gwiazd sportu i filmu. Na wszystkich widniały podpisy znajdujących się na nich osobistości. Tylko osiem fotografii, wiszących nad biur­kiem Justina, wyraźnie różniło się od reszty. Był na nich senator Lipton i... ona. Zostały zrobione w różnych momentach życia. Zo­baczyła więc siebie jako śmiejące się niemowlę, jako szczerbatą skautkę, dziewczynę dopingującą szkolną drużynę futbolową i ja­ko świeżo upieczoną studentkę. Na jednej fotografii miała siedem­naście lat i ubrana była w przewiązaną wstęgą i ozdobioną białą falbaną sukienkę. Właśnie tę sukienkę kazał jej Justin włożyć w tamten pamiętny wieczór.

Trzy pozostałe zdjęcia przedstawiały ją jako dorosłą kobietę. Na jednym była radośnie roześmiana, ubrana w dżinsy. Na drugim miała sukienkę z czarnego jedwabiu i diamentowe kolczyki w uszach. Wyglądała wspaniale i bardzo dystyngowanie. A na trzecim...

Stacey zamarła z wrażenia. Zdjęcie to zostało zrobione na bankiecie wydanym na cześć Człowieka Roku. Stacey rozpoznała swoją seksowną czerwoną suknię i lekkie sandały, które miała wte­dy na sobie. Uśmiechała się do ojca, który właśnie powiedział coś dowcipnego na jej temat. „Doskonałe wyczucie teatru”. Tak, oby­dwoje je posiadali. Na fotografii nie było oczywiście Justina Mar­ksa. Jak zawsze, taktownie pozostawał w cieniu.

Serce Stacey zabiło szybciej. Była wstrząśnięta nieoczekiwa­nym odkryciem swojej obecności w galerii Justina, a jednocześnie wyprowadziło ją z równowagi przypomnienie owej namiętnej no­cy, którą wspólnie spędzili. Szybko się odwróciła i zobaczyła, że on także przygląda się tej fotografii.

Nagle oderwał od niej wzrok i spojrzał w spłoszone brązowe oczy Stacey.

- Najwyższa pora, żebyśmy porozmawiali o tym, co się zda­rzyło tamtej nocy, Stacey - powiedział miękko.

ROZDZIAŁ TRZECI

Stacey zadrżała ze strachu.

- Nie! - zaprotestowała.

- Ależ tak, Stacey. - Oczy Justina rozbłysły. - Wiedziałem, że potrzebujesz trochę czasu, żeby zaakceptować to, co stało się między nami. Wiedziałem, że po dziesięciu latach wrogiego nasta­wienia, musisz przyzwyczaić się do myśli o mnie jako swym ko­chanku. Dobrze się złożyło, że przez ostatnie trzy miesiące mieli­śmy nawał pracy w związku z organizacją kampanii. Dzięki temu mogłem dać ci potrzebny czas, ale teraz...

- Teraz będziesz zajęty bardziej niż kiedykolwiek - szybko wtrąciła Stacey. - W lutym odbędą się prawybory w stanie Iowa i New Hampshire. Musisz tam zwyciężyć albo wszystko przepadnie.

Na twarzy Justina pojawił się zarozumiały uśmiech.

- Zwyciężymy i w Iowa, i w New Hampshire - odpo­wiedział. - To „zaskakujące zwycięstwo” wymagało dwóch lat przygotowań. Nasze wstępne prace były tak gruntowne, że teraz kandydat musi jedynie pokazywać się, uśmiechać i rozmawiać z tłumem.

- Whitney Chambers może nie zgodzić się z tobą - odpo­wiedziała z przekąsem.

Whitney Chambers był popularnym młodym senatorem z No­wego Jorku, zamierzającym także wziąć udział w wyborach. For­malnie jeszcze tego nie ogłosił. Kiedyś Bradford Lipton pokonał go. Było wtedy wielu innych polityków chcących kandydować, ale aktualny prezydent nie poparł oficjalnie żadnego z nich.

- Whit Chambers może być faworytem na wschodzie, ale na pewno nie wygra w Iowa i New Hampshire. - Justin powiedział to z takim przekonaniem, jakby oznajmiła, że Święta Bożego Naro­dzenia przypadają na dwudziesty piąty grudnia. - Ale odchodzimy od tematu, Stacey.

- I właśnie o to mi chodzi. Nie mam nic do powiedzenia na temat tego, co stało się owej nocy. - Stacey pomyślała o rozwija­jącym się w niej dziecku i zmroziło ją własne kłamstwo. Wkrótce nie będzie już mogła ukrywać swego stanu. I co wtedy?

- Chcę natychmiast stad wyjść. - Ogarnięta paniką ruszyła na oślep w stronę drzwi.

Justin zagrodził jej drogę.

- Jeszcze nie teraz, Stacey.

Spojrzała na niego, próbując uporządkować rozbiegane myśli. Stwierdziła, że podchodzi do spraw zbyt emocjonalnie. Trzeba za­cząć działać rozważnie. Jeśli teraz ruszy na niego, próbując go wy­pchnąć na zewnątrz, mężczyzna bez trudu złapie ją i powstrzyma. Uświadomiła sobie w jakimś przebłysku inteligencji, że Justin cze­ka na to. Chce, żeby ona właśnie tak uczyniła!

Jego ciemne oczy rzucały wyzwanie. Stacey pomyślała zde­nerwowana, że Justin szuka jakiegoś pretekstu, żeby jej dotknąć. W jego oczach widać było namiętność. Stacey głęboko odetchnęła i cofnęła się.

- Nie! - zawołała. - Nie pozwolę ci tknąć mnie, Justinie.

Skrzyżował ręce na piersi, a jego twarz była niewzruszoną maską.

- Nie zamierzam dotykać cię, dopóki sama nie będziesz tego chciała - powiedział.

- Czyli nigdy!

- Czyżby? - zapytał.

- Tak! - odparła. - Nie podobasz mi się, Justinie. Nigdy mi się nie podobałeś i nigdy nie będziesz.

- Jak więc wyjaśnisz swoje zachowanie tamtej sierpniowej nocy? - zapytał z logiką, która doprowadzała ją do szału.

- Byłam pijana! - zawołała. - I ty także. Przecież ja również nie podobam ci się, czyż nie?

- Naprawdę tak myślisz?

- Jestem tego pewna! - zawołała zapalczywie. - Nigdy nie zdarzyło ci się pochwalić mnie albo moich braci. Traktowałeś nas jak natrętne muchy, krążące wokół taty.

Nieoczekiwanie Justin uśmiechnął się.

- Przyznaję, że czasami marzyłem o tym, abyście mieli tro­chę więcej politycznej ogłady, ale cała wasze czwórka usilnie pra­cowała nad tym, żeby pozostać ignorantami w tej dziedzinie.

- I udało nam się popełnić kilka klasycznych gaf politycz­nych - wtrąciła Stacey. - Pamiętasz, jak Sterne próbował poderwać przedstawicielkę Światowej Organizacji Kobiet? - Pod wpływem wspomnień Stacey niechętnie, ale uśmiechnęła się. - Albo ten przypadek, kiedy studenci protestujący przeciwko poparciu zbro­jeń nuklearnych przez naszego ojca, zwrócili się z tym do Lucasa. On wysłuchał ich w osłupieniu, a następnie zawołał: „Chryste, czy to możliwe, że ojciec chce to zrobić?”. - Justin dołączył się do niej i razem dokończyli słynną, choć niechlubną wypowiedź Lucasa. Roześmieli się obydwoje. Stacey była zaskoczona. Przecież wtedy nie rozbawiło to ani ojca, ani Justina.

- W tym samym czasie zdarzyło się, że umówiłaś się z synem najbogatszego współpracownika ojca - przypomniał Justin. - Po­tem zwierzyłaś się reporterowi, że ten chłopak to straszny nudziarz.

- Miałam wtedy tylko szesnaście lat! - zawołała Stacey. - A poza tym, to był naprawdę nudziarz.

- Podobnie jak jego ojciec - dodał Justin. - Jednak nie powin­naś mówić tego prasie.

Stacey przestała się uśmiechać.

- Z tego właśnie powodu gardzę polityką, Justinie. Tym fał­szem i obłudą. Tymi manipulatorami i wyzyskiwaczami. To sztu­czny świat.

- Żadna z rzeczy, o których mówisz, nie dotyczy wyłącznie polityki. Zanim zacząłem pracować u twego ojca, zajmowałem się reklamą i handlem w Nowym Jorku. Zapewniam cię, że panowały tam takie same układy. Może nawet bardziej mordercze.

Stacey zapatrzyła się w jakiś odległy punkt.

- Pamiętam doskonale dzień, kiedy pojawiłeś się po raz pier­wszy - powiedziała. - Tata przez cały czas zachwycał się tobą. Opowiadał, jaki to z niego szczęściarz, skoro udało mu się zdobyć ciebie do zespołu. Kazał nam robić wszystko, czego od nas zażą­dasz, ponieważ „masz władzę absolutną”. - Jej rysy stwardniały. - Nienawidziliśmy cię, zanim jeszcze cię zobaczyliśmy. I nic się od tamtej pory nie zmieniło.

- Twoja wrogość wobec mnie wynika z wrogości i urazy, ja­ką żywisz do ojca - powiedział Justin. - Wiem, jak musiało być ciężko twoim braciom, gdy widzieli, że niewiele od nich starszy facet zdobywa wielkie zaufanie ojca.

- Zwłaszcza, że z tym ojcem rzadko udawało im się poroz­mawiać - dodała Stacey ze złością.

- A ty zachowujesz lojalność w stosunku do swoich braci, prawda, Stacey? - zapytał cicho Justin. - Wiem, że musiało być dla was bardzo bolesne, gdy ojciec bardziej cieszył się z mojej obecno­ści niż z waszej. Nie wiedzieliście, jak jest szczęśliwy z tego po­wodu, że was ma. Moja rola też nie należała do łatwych. Musiałem wydawać polecenia, robić wszystko to, co właściwie należało do twojego ojca.

- Jednak w takich momentach okazywało się, że jest zbyt za­jęty, by zawracać sobie nami głowę. Nigdy nie miał dla nas czasu. - Stacey była rozgoryczona. Justin popatrzył jej w oczy.

- Najgorzej układały się stosunki między nami, Stacey - po­wiedział.

- I tak będzie nadal - odpowiedziała chłodno.

Zdumiała ją trafność, z jaką Justin ocenił jej rodzinę. Nigdy nie podejrzewała go o taką emocjonalną wrażliwość. W ogóle nie przypuszczała, że kieruje się jakimiś emocjami.

- Nie, Stacey. - Uśmiechnął się przebiegle. - Stosunki mię­dzy nami zmienią się radykalnie. A to dlatego, że teraz będziemy często się widywać. Od jutra zaczniemy bardzo blisko współpra­cować. Dałem ci trzy miesiące. To bardzo dużo. Teraz nadszedł czas, żeby cię schwytać, ptaszku.

- To tylko metafory, które nie mają najmniejszego sensu. - Stacey próbowała urazić Justina swym zjadliwym tonem. Jednak zamiast zamierzonej złośliwości, usłyszała tylko niepewność i zdenerwowanie we własnym głosie.

- Pozwól więc, że wyjaśnię ci te metafory. - Zabrzmiało to nieco złowieszczo i Stacey zadrżała. - Poczynając od dzisiaj, prze­stajesz pracować dla kongresmena Erlicha. Zostaniesz zatrudniona jako pełnoetatowy pracownik w biurze twego ojca.

- Chyba oszalałeś! - zawołała Stacey. - Nie zrezygnowałam z dotychczasowej posady i nie zamierzam tego zrobić. Już kilka lat temu powiedziałam ojcu, że pomogę mu zawsze, kiedy będzie tego potrzebował. Nigdy zaś nie będę dla niego oficjalnie pracować.

- Mogłoby się jednak zdarzyć, że zmieniłaś zdanie? - zapytał Justin, wręczając jej jakieś pismo, które wziął ze swego biurka. Było to podanie o zwolnienie, skierowane do kongresmena Nicolasa Erlicha. Stacey spojrzała na nie, potem zmięła papier i rzuciła na podłogę.

- Ja nie rezygnuję ze swojej pracy, Justinie - powiedziała. - A jeśli kopia tej fikcyjnej rezygnacji została już wysłana do Nicka, powiem mu, że to była pomyłka popełniona przez ciebie z nadgor­liwości.

- Stacey, Nick Erlich jest protegowanym twego ojca w Bia­łym Domu i doskonale rozumie, że twój udział w kampanii sena­tora jest konieczny. Po wyborach będziesz mogła powrócić do biu­ra Nicka, oczywiście, jeśli będziesz jeszcze tego chciała.

- Chcę tam pracować teraz!- zawołała Stacey ze złością. - Nie pozwolę, by ktoś w ten sposób niszczył moje życie. Jeśli ojciec postanowił zostać prezydentem, to jego sprawa. Ja nie mu­szę w związku z tym wywracać wszystkiego w swoim życiu do gó­ry nogami.

- Stacey. - Justin zrobił krok w jej stronę. - Nie jesteś już potrzebna Nickowi Erlichowi. Ta posada została stworzona spe­cjalnie dla ciebie na prośbę twego ojca. W ten sam sposób może przestać istnieć.

Stacey ogarnął wielki niepokój. Ojca nic nie obchodziło jej życie. Jeśli poprosił Nicka Erlicha o zatrudnienie córki, to tylko dlatego, że Justin Marks podsunął mu tę myśl. Spojrzała na niego z nagłym błyskiem zrozumienia w oczach.

- Ale dlaczego? - wyszeptała. Justin przysunął się bliżej. Stał, górując nad nią, tak blisko, że gdyby chciała, dotknęłaby sil­nego i muskularnego ciała. Jego bliskość niemal pozbawiła ją tchu.

- Pamiętasz, jak skończyłaś szkołę cztery lata temu? Miałaś tylko ogólne humanistyczne wykształcenie i żadnych praktycz­nych umiejętności. Nie umiałaś nawet pisać na maszynie! Razem z Brynn Cassidy planowałyście wyjazd do Europy, a następnie po­dróż dookoła świata. - Justin uśmiechnął się lekko. - Nie mogłem dopuścić do tego. Musiałem wiedzieć, gdzie jesteś. Musiałem wie­dzieć, że jesteś bezpieczna.

- I dlatego zaaranżowałeś tę rozmowę telefoniczną z Nickiem Erlichem, który zaproponował mi, żebym przyszła na rozmo­wę kwalifikacyjną?

- Kochanie, gdybyś jednak trochę znała świat polityki, zro­zumiałabyś absurdalność sytuacji. Kongresmen nie dobiera sobie współpracowników spośród osób, które nawet nie złożyły u niego podania z prośbą o przyjęcie do pracy! Jak widzisz, córki senato­rów tracą nieco poczucie rzeczywistości, czy chcą tego, czy nie.

Stacey nie mogła wydusić z siebie stówa. Boże, jaka była na­iwna! Przecież przez cały czas manipulował nią i kontrolował Justin Marks! Myśl o tym doprowadzała ją do szaleństwa.

- Teraz masz już nową pracę. - Zawahał się na chwilę, zanim położył ręce na jej ramionach. - Zostaniesz moją osobistą sekretar­ką. Otrzymasz to samo wynagrodzenie, co u Erlicha, i wstawię dla ciebie małe biurko do mojego gabinetu. Będziesz teraz spędzać ze mną cały swój czas.

Stacey poczuła się jak zwierzę schwytane w potrzask.

- Nie ma mowy! - krzyknęła. - Nie zrobię tego! Jeśli Nick nie przyjmie mnie z powrotem do pracy, rzeczywiście wyruszę w podróż dookoła świata. - Pomysł, który właśnie w tej chwili przyszedł jej do głowy, wydawał się teraz ostatnią deską ratunku. Będzie mogła zniknąć na całe miesiące, lata nawet! Urodzi dziecko w tajemnicy, bez czyjegokolwiek wtrącania się w jej sprawy. Od­sunęła się od Justina, czując swe mocno bijące serce.

- Zgłoś się jutro w moim biurze o dziewiątej rano, Stacey - powiedział Justin, zupełnie ignorując ten wybuch gniewu. - Ja bę­dę przed ósmą, ale ciebie, oczywiście, nie obowiązują moje godzi­ny pracy.

- Nie, Justinie. - Chodziła po pokoju szybkim krokiem. Oj­ciec patrzył na nią z wiszących na ścianach fotografii. Poczuła się schwytana w pułapkę, zamknięta w klatce. W pokoju nie było na­wet okna, przez które można byłoby wyjrzeć na zewnątrz. - Po­wiem ojcu, że nie chcę z tobą pracować - postanowiła.

- Natomiast ja mu powiem, że jesteś mi potrzebna w mojej pracy. Jak myślisz, kogo z nas posłucha? - zapytał Justin.

Stacey wiedziała aż nadto dobrze.

- Obydwaj możecie się przeliczyć - powiedziała zdespero­wana. - Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić. Jeśli moja praca u Nicka jest już nieaktualna, niech tak będzie. Poszukam jakiejś innej, gdzieś daleko stąd.

Pomyślała, że to byłoby prawdopodobnie najlepsze wyjście z sytuacji. Mogłaby wyjechać gdzieś na zachód lub do Kanady pod, przybranym nazwiskiem.

- Zapomniałbym o pieniądzach, które zapisała ci babcia Courtney. Niezła sumka pozwalająca przeżyć, zanim nie zdecydu­jesz się, co chciałabyś robić w życiu - zauważył Justin z przeraża­jącym rozsądkiem. - Jesteś pod tym względem w bardzo szczęśli­wej sytuacji. Szkoda, że twoja przyjaciółka, Brynn, nie ma takiego zabezpieczenia.

Stacey miała wrażenie, że serce zatrzymało się na chwilę, a następnie zaczęło bić w szalonym tempie.

- Co chciałeś przez to powiedzieć, Justinie,? - znała go zbyt dobrze. Wiedziała, że nic nie mówi bez potrzeby.

- Wiem, jak Brynn jest ci bliska, Stacey - odpowiedział Ju­stin. - Wiem także, jak bardzo potrzebuje pracy. Więc kiedy do­wiedziałem się, że z różnych komisji działających w Białym Do­mu będą zwalniani pracownicy, zasięgnąłem informacji na temat Komisji do Spraw Zasobów Ludzkości, w której pracuje Brynn. - Justin podszedł do biurka i wziął z niego kilka arkuszy papieru, podał je następnie Stacey. - Brynn znalazła się w grupie, która ma być zwolniona w pierwszej kolejności, Stacey.

- Och, nie! - Stacey była przerażona. - Brynn będzie załama­na! Ona tak kocha swoją pracę, ona...

- Brynn nie musi się już o to martwić - wtrącił Justin spokoj­nie. — Właściwie nie musi nawet wiedzieć, jaka była bliska tego, by znaleźć się w grupie bezrobotnych. Interweniowałem w jej sprawie i użyłem wszystkich swoich wpływów, podobnie jak twój ojciec, aby ocalić posadę Brynn. Ktoś inny został zwolniony, nie ona. Brynn jest już bezpieczna, Stacey.

Stacey ukradkiem spojrzała na niego. Jego twarz była dla niej zagadką. Jedynie surowe spojrzenie czarnych oczu przypomniało jej umieszczony kiedyś w „The Washington Post” opis tego wielo­letniego asystenta ojca: „Bezwzględny i twardy, Marks cieszy się na Kapitelu godną pozazdroszczenia opinią człowieka, który dąży do osiągnięcia celu za każdą cenę”.

- Jesteś moją dłużniczką, Stacey - powiedział Justin. - Zro­biłem wyjątek dla twojej przyjaciółki, chociaż wiesz, jak nienawi­dzę prosić kogoś o laskę i zaciągać długów wdzięczności. Zrobi­łem to jednak dla was. Brynn mogłaby w tej chwili przeglądać ogłoszenia w poszukiwaniu pracy.

- Jestem twoją dłużniczką - powtórzyła Stacey szeptem. - I teraz zamierzasz ten dług odebrać?

- Tak, Stacey. Teraz chcę odebrać ten dług. - Justin uśmiech­nął się. Z tej sytuacji nie było wyjścia i obydwoje o tym wiedzieli. Dzięki niemu Brynn nie straciła pracy i teraz Stacey musiała zapła­cić. Nic dziwnego, ze Justin zawsze powtarzał, że w świecie poli­tyków nie należy nikogo prosić o przysługę. Nie wolno stwarzać sytuacji, gdy jest się winnym drugiemu człowiekowi...

Pomyślała, że nigdy nie darzyła nikogo większą nienawiścią, niż Justina Marksa w tej chwili.

- Któregoś dnia ktoś wsypie strychniny do twojego zbiornika z wodą - powiedziała. - A ja będę tańczyć na twoim pogrzebie.

Justin uśmiechnął się szeroko.

- Czy mam przez to rozumieć, że postanowiłaś z wdzięczno­ścią przyjąć moją propozycję? - zapytał. Stacey wyprostowała się, żałując, że nie jest wyższa.

- Zawiedziesz się, Justinie. - Sama jednak usłyszała, jak bar­dzo dziecinnie i bezsilnie to zabrzmiało. Nie miała nic na poparcie swoich gróźb i on o tym wiedział.

- Nie sądzę, Stacey - odpowiedział, przyglądając się jej z rozbawieniem. - Witamy na wyborczym szlaku rodu Liptonów.

Nagle w głowie Stacey zabłysła pewna myśl. Nie miała nic na poparcie swoich pogróżek? Ależ miała! Ciekawe, czy redaktora kroniki towarzyskiej w „Post” zainteresowałaby pikantna opo­wieść o szalonej namiętnej nocy, którą córka senatora spędziła z najbliższym współpracownikiem ojca, a która to noc zaowoco­wała niepożądaną ciążą. Teraz Stacey nie czuła się już tak bezsilna. Uświadomiła sobie, że ma możliwość pomieszania szyków na wy­borczym szlaku Liptonów.

Nagle rozszerzyła oczy ze strachu. Przecież wcale nie pragnę­ła takiej przewagi. Nie była ani mściwa, ani bezlitosna.

Justin patrzył na Stacey. Widział na jej twarzy emocje zmie­niające się jak w kalejdoskopie; od złości, przez chłodną kalkulację do szczerego strachu. Podszedł bliżej.

- Stacey, dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony. Do­tknął ręką jej policzka. - Chyba jest ci zimno - powiedział. - Za­pomniałem, że jesteś chora. - Objął ją i poprowadził do szarego fotela. - Stacey, nie chciałem cię zdenerwować. Powinienem do­myślić się, że nadal źle się czujesz. Powinienem...

- Poczekać z żądaniem zapłaty długu? - dokończyła Stacey ironicznie, gdy już siedziała wygodnie w fotelu. Właściwie nic jej nie dolegało, czuła się tylko zastraszona, sterroryzowana, uwikłana w historię, która mogła zakończyć się jedynie katastrofą. - Dopra­wdy, jesteś bardzo uprzejmy, Justinie.

- Stacey - Justin przykucnął przy niej i wziął jej ręce w swoje dłonie. - Mam nadzieję, że kiedyś, może już wkrótce, przekonasz się, jak bardzo...

Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Justin wstał.

- Proszę - powiedział.

Weszła Brynn, a za nią pani Lipton i Lucas.

- Cześć, Stacey! Jesteś chora? - zapytał Lucas, żując gumę.

- Jak się czujesz, moja droga? - zmartwiona Caroline pode­szła do Stacey.

- Świetnie, mamo - zapewniła Stacey z uśmiechem. Poczuła zapach matczynych perfum i ogarnęło ją nieodparte pragnienie przytulenia się do Caroline i wypłakania na jej piersi; jednak ostat­ni raz zrobiła to, gdy była w drugiej klasie. Poza tym, matka nie mogła teraz pomóc.

Caroline Lipton prawdopodobnie nigdy nie zrozumiałaby, jak jej córka mogła popaść w takie tarapaty. Jak mogła dopuścić do zajścia w ciążę z człowiekiem, którego darzyła przez ostatnie dzie­sięć lat nienawiścią? Matka była doskonała pod każdym wzglę­dem. Stacey zastanawiała się, czy Caroline naprawdę chciała, aby jej mąż został prezydentem? Czy chciała zostać Pierwszą Damą? Było tyle pytań, których Stacey nigdy nie zadała matce, i tyle rze­czy, które chciała o niej wiedzieć.

Teraz jednak nie mogły ze sobą porozmawiać. Nigdy nie mo­gły. Wszelkie osobiste tematy rozmów były w rodzinie Liptonów zakazane. To niepisane prawo, którego wszyscy przestrzegali. Pod wpływem łez kolor oczu Stacey stał się intensywniejszy. Wiele razy słyszała o tym, że u kobiet w ciąży bardzo łatwo zmieniają się nastroje. W tej chwili ona była tego żywym przykładem. Jak mogła kiedykolwiek przypuszczać, że uda się jej zachować dobry nastrój pod codziennym wnikliwym nadzorem Justina Marksa.

Zadrżała. Zrozumiała, jakim koszmarem będzie teraz jej życie.

- Masz dreszcze - powiedziała Caroline. - Stacey, może po­jedziesz dzisiaj ze mną do domu. - Miała na myśli ich ogromny dom w Chevy Chase. - Mogłabyś od razu pójść do łóżka, a Grace przygotowałaby dla ciebie jedną ze swoich wspaniałych zup.

- Gdybym nie musiał wrócić na trening, pojechałbym z tobą - roześmiał się Lucas. - Przyjdziesz na mecz w sobotę, Stacey?

- Nie wiem, Lucas - odparta Stacey. Zdarzało się, że razem z rodzicami chodzili na mecze futbolowe Uniwersytetu Stanowego Nebraski, żeby obejrzeć grę Lucasa. Senator Lipton nigdy nie opu­ścił żadnego meczu. To było z jego strony bardzo zręczne posunię­cie, zwłaszcza gdy sportowa działalność jednego z jego dzieci zbiegała się z jakąś polityczną okazją w rodzinnym stanie.

- Stacey będzie umiała zaopiekować się mną, jeśli złapię tego samego wirusa - powiedziała Brynn, mrugając do przyjaciółki.

- Stacey powiedziała mi, że ty czułaś się źle już wczoraj - odparł Justin, marszcząc brwi.

Brynn zaczerwieniła się.

- Och! Tak... Tak, rzeczywiście... Zapomniałam - wyjąkała.

Stacey stłumiła jęk. Caroline i Justin spojrzeli na siebie zasko­czeni. Dziewczęta natomiast były przerażone.

- Zapomniałaś o wczorajszej chorobie? - Nawet Lucasowi wydało się to nieco dziwne.

- Coś tutaj nie gra. - Justin patrzył to na Brynn, to na Stacey, a jego niezadowolenie było coraz większe. - Czy powiecie mi wre­szcie, o co chodzi, czy mam sam do tego dojść? - zapytał.

- Nie wiem, o czym mówisz. Czy domyślasz się, Stacey, o co mu chodzi? - Brynn zaczynała wpadać w panikę. Stacey poznawa­ła te objawy. Brynn zawsze mówiła za dużo i za szybko, kiedy była zdenerwowana. — No więc dobrze, zapomniałam, że byłam wczoraj chora! - zawołała. - I co z tego? Uważam, że w całym tym zamie­szaniu wokół osoby senatora...

- Mamo, czy możesz poprosić Justina, żeby porzucił ten swój arogancki, władczy i rozkazujący ton? - wtrąciła Stacey. Zapoży­czając określeń ze słownika Lucasa, wysnuła wniosek, iż dobra obrona jest czasami najskuteczniejszym atakiem. - Zdenerwował Brynn - dodała.

- Dlaczego nie powiesz mi tego sama, Stacey? - zapytał Ju­stin łagodnie. - Na przykład w samochodzie, gdy będę cię odwoził do domu?

- Nikt nigdzie nie będzie mnie odwoził - odpowiedziała Sta­cey. - Mam swój własny samochód i sama pojadę do restauracji Sterne'a. Właśnie zaprosił mnie na cheeseburgera z bekonem. Na koszt zakładu!

- Ależ to jest potwornie tłuste, Stace - powiedziała Brynn. - Myślę, że w twoim stanie byłby znacznie zdrowszy pieczony kur­czak, warzywa i mleko.

Stacey rzuciła Brynn ostrzegawcze spojrzenie.

- Uwielbiam cheeseburgery z bekonem, które przyrządza Sterne - powiedziała.

- Stacey, więc nie zjawisz się w domu? - Caroline była za­wiedziona.

- Nie pojedziesz do tej speluny Sterne'a - stwierdził stanow­czo Justin.

- Restauracja Sterne'a nie jest speluną - zaprotestowała Sta­cey. - W każdym bądź razie nie o wpół do szóstej po południu. Mamo, naprawdę czuję się świetnie. - Pomyślała, że musi się stąd wydostać. Natychmiast! - Lepiej będzie, jeśli już pojadę. Cześć, Lucas. Do zobaczenia, mamo. Brynn, idziemy!

- Stacey! - zawołał Justin, gdy była już za drzwiami.

- Wiem, wiem. Jutro o dziewiątej rano - rzuciła przez ramię, nawet się nie odwracając.

- Czyś ty oszalała? Nie możesz pracować dla Justina Marksa, Stacey! - zawołała Brynn, biegnąc w zimnej listopadowej mżawce do samochodu. - Urodzisz dziecko za sześć miesięcy. Czy sądzisz, że on nie zauważy, gdy zaczniesz chodzić w ciążowych sukien­kach?

- Nie miałam wyboru, Brynn - odparta Stacey. - Justin uczy­nił mi propozycję nie do odrzucenia.

Dotarły w końcu do samochodu Stacey - błękitnego sporto­wego BMW, stanowiącego kolejny przedmiot konfliktu, ponieważ Justin uważał, że każdy człowiek związany z Bradfordem Liptonem musi jeździć amerykańskimi samochodami. Miało to być po­parcie dla stworzonego przez senatora sloganu: „Kupuj tylko to, co amerykańskie!”. Stacey może nawet zastosowałaby się do tego, gdyby nie fakt, że Justin kazał jej to zrobić. Tak więc, jeździła niemieckim BMW.

- Stacey, czy zamierzasz mu o wszystkim powiedzieć? - za­pytała Brynn.

- Nie, Brynn. Jeśli nawet powiedziałabym mu, że jestem w ciąży, to cóż on mógłby zrobić?

- Mógłby oskarżyć cię o spiskowanie z opozycją w celu zni­szczenia twego ojca - odpowiedziała Brynn.

- Prawdopodobnie - przytaknęła Stacey. - Poza tym, mógłby zażądać ode mnie, abym za niego wyszła, oczywiście, tylko i wy­łącznie dla dobra kampanii. A ja nie chcę poślubić człowieka, któ­ry ma zamiast komórek mózgowych mikroprocesory, a zamiast uczuć - dyskietki komputerowe. Nienawidzę polityki i nie zamie­rzam niszczyć swojego życia, a także życia niewinnego dziecka.

- To dziecko Justina. Może urodzi się, licząc głosy wybor­ców? - zażartowała Brynn.

Stacey wzdrygnęła się.

- Zawsze żyłam w domu zdominowanym przez politykę - powiedziała. - Widziałam, jak obsesja mego ojca niszczy rodzinę, a zwłaszcza rani Sterne'a i Spence'a. To, że wszyscy jesteśmy je­szcze normalni, zawdzięczamy matce, która, odsunięta na dalszy plan, bez reszty poświęciła się dzieciom. Myślę jednak, że matka kocha ojca. Tak mi się wydaje... To, czy on ją kocha, pozostanie dla wszystkich zagadką. Ja natomiast już teraz wiem, że Justin mnie nie kocha i nigdy kochać nie będzie. Poza tym zawsze było dla mnie najważniejsze w życiu to, aby uniknąć takiego właś­nie małżeństwa.

Obydwie zamilkły na moment Pierwsza odezwała się w koń­cu Brynn:

- Stacey, może obchodzisz Justina bardziej, niż ci się wyda­je? Gdybyś widziała, jak zerwał się i szybko podbiegł do ciebie, gdy zasłabłaś...

- Po prostu nie miał wyboru, Brynn. Gdybym wtedy zemdla­ła, przeszkodziłabym ojcu w najważniejszej chwili jego życia.

- Ależ on wcale nie patrzył na twojego ojca - odparła Brynn. - We odrywał wzroku od ciebie. Wiem to na pewno, bo przez cały czas obserwowałam go. Sądzę, że bardzo mu się podobasz.

Stacey roześmiała się.

- Myślę, że jedyna rzecz, która naprawdę rozpala Justina, to polityczne dyskusje i przeprowadzanie głosowań.

- Tego nie wiem, Stacey. To przecież ty spędziłaś z nim ową noc, a nie ja.

Stacey zarumieniła się. Znowu zostały przywołane wspo­mnienia. Wtedy zdarzyło się coś więcej, niż tylko rozbudzenie na­miętności. Tej nocy zostało poczęte dziecko. Jej dziecko! Chociaż był to już sprawdzony fakt, Stacey w dalszym ciągu nie mogła w to uwierzyć.

- Czy naprawdę chcesz jechać do Sterne'a, Stacey? Mam dzi­siaj co prawda randkę, ale mogą ją odwołać, jeśli chciałabyś wrócić do domu i pogadać - zaproponowała Brynn.

Stacey pomyślała, że musi wreszcie wziąć się w garść. Musi!

- Tak. Sterne rzeczywiście mnie zaprosił. Nie odwołuj więc swojej randki. Czuję się świetnie, przysięgam.

- Skoro tak uważasz... - Brynn jednak nie była do końca przekonana.

- Oczywiście, Brynnie. Do zobaczenia wieczorem. Baw się dobrze! - Stacey miała nadzieję, że jej głos zabrzmiał lepiej, niż naprawdę się czuła.

- Czy to znaczy, że zaprosiłeś mnie po to, abym porozmawia­ła z dziennikarzem? - zapytała Stacey z niedowierzaniem. W so­botnie i niedzielne popołudnia knajpa Sterne'a była zwykle wypeł­niona hałaśliwym tłumem. W ten deszczowy wieczór nie przyszedł tutaj nikt, oprócz jednego klienta - mężczyzny siedzącego przy małym stoliku obok lustrzanej ściany. Miał na sobie beżowy płaszcz i obojętnie pykał z tureckiej fajeczki.

Stacey natychmiast rozpoznała tego człowieka. Był to Cord Marshall, gospodarz jednego z programów lokalnej telewizji, dziennikarz o zdecydowanie detektywistycznym zacięciu. Prowa­dzony przez niego program złośliwi określali jako telewizyjne wy­danie „National Enquirer”. Dla każdego, kto był w jakiś sposób związany z życiem publicznym Waszyngtonu, Cord Marshall był persona non grata, a jednak jego program bił wszelkie rekordy po­pularności. Czasami podawane przez niego wiadomości wzbudza­ły zainteresowanie w całym kraju. Podobno trzy największe sieci telewizyjne zainteresowały się tym lokalnym fenomenem.

- To nie jest dziennikarz. To hiena! Dziękuję ci bardzo, Sterne! - syknęła Stacey. Tego jeszcze jej trzeba!

- O rany, Stacey! Marshall jest w porządku. Obiecał, że wspomni o mojej restauracji w jednym ze swoich programów, jeśli zorganizuję mu spotkanie z tobą. Tego typu reklama, to mógłby być niezły kopniak dla mojego interesu.

- Ale chyba ja najpierw dam kopniaka tobie - rzuciła ze zło­ścią Stacey. Powinna domyślić się, ze Sterne, zapraszając ją tutaj, kierował się innymi względami niż braterska miłość. Chociaż wie­działa, że Sterne jest zamknięty w sobie, nie traciła nigdy nadziei, że w końcu uda jej się nawiązać z nim bliższy kontakt. Powinna jednak być mądrzejsza. Nikt w tej kalekiej rodzinie nie potrafi zbli­żyć się do drugiego człowieka. I teraz ona, dzięki swojemu bratu, musi mieć do czynienia z Cordem Marshallem! Uff!

- No cóż. Ponieważ już tutaj jestem, mogę porozmawiać z nim - powiedziała gderliwie, kierując się w stronę dziennikarza.

- Stacey Lipton! - Cord Marshall zerwał się na jej widok i wyciągnął rękę. Był przystojnym, zbliżającym się do czterdzie­stki mężczyzną. Uśmiechnął się do Stacey, co chyba miało ozna­czać miłe powitanie. Wyglądał jednak jak pająk cieszący się na widok muchy. Justin Marks dostałby chyba zawału, dowiedzia­wszy się o spotkaniu Stacey z Cordem Marshallem!

Ta myśl nagle ją rozbawiła, uśmiechnęła się więc prowokująco.

- Dzień dobry, panie Marshall! - przywitała go.

- Mów do mnie po prostu „Cord” - powiedział przymilnie. - Tak się cieszę, że przyszłaś. Z zebranych przeze mnie informacji wynikało, że cesarz Justynian zabronił członkom rodziny Liptonów udzielać wywiadów.

To była prawda. Justin nie pozwalał Stacey oraz jej braciom na udzielanie wywiadów, ponieważ nie potrafili tego robić. Na pewno któreś z nich mogło powiedzieć coś, co rozwścieczyłoby, a przynajmniej wprawiło w zakłopotanie senatora Liptona.

- Nie przyszłam tutaj na wywiad, ale na cheeseburgera z be­konem.

- Ja również. - Marshall podsunął jej krzesło. - Twój brat zapewniał mnie, że jego cheeseburgery są najlepsze w okolicy. Usiądź, Stacey. Napijesz się czegoś?

Już chciała zamówić coś mocniejszego, gdy pomyślała, że pi­cie alkoholu nie byłoby wskazane z dwóch powodów. Po pierwsze, była w ciąży, a po drugie, naprzeciw niej siedział zawodowy węszyciel.

- Poproszę tylko o napój imbirowy - powiedziała.

Cord Marshall uniósł ze zdziwieniem brwi, ale nic nie powie­dział. Sterne uparł się jednak, by podać im whisky z lodem na koszt zakładu.

- Stacey, nie jestem tutaj po to, aby przeprowadzać z tobą wywiad. - Marshall pochylił się, patrząc na nią swymi błękitnymi oczami. - Chciałem prosić cię, abyś wzięła udział w moim progra­mie w najbliższą sobotę.

Sterne, który krążył wokół stołu, serwując drinki, roześmiał się.

- Chyba żartujesz, Marshall! - powiedział. - Justin Marks prędzej zdemolowałby lub wysadził w powietrze twoje studio, niż pozwolił któremuś ze zbyt gadatliwych Liptonów pojawić się w twoim programie. Poza tym, moja siostra nie zasłużyła na zjad­liwe ataki. To dobry dzieciak.

Jak na Sterne'a - były to słowa wielkiego uznania. Stacey uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

- Nie zamierzam atakować ani Stacey, ani kogokolwiek in­nego. - Marshall wyglądał na urażonego. - Wymyśliłem sobie, że zaproszę do programu córki najpewniejszych kandydatów. Popro­szę, by podzieliły się swymi wrażeniami, opowiedziały, czy łatwo być dzieckiem człowieka, który chce zostać prezydentem. I tak da­lej, i tak dalej. To bardzo zainteresuje ludzi. Takie historie są ponadczasowe i zupełnie nieszkodliwe - zakończył.

Stacey pomyślała, że Marshall na chyba rację. Skoro cała sprawa dotyczy nie tylko jej, to będzie tam raczej bezpiecznie.

- Czy udało ci się już kogoś namówić? - zapytała. Marshall przytaknął.

- Zgodziła się już Laura Chambers, a także córki pięciu in­nych kandydatów.

- Nie wierzę ci, Marshall - przerwała mu Stacey. - Myślę, że jestem pierwszą osobą, z którą udało ci się skontaktować. Jeśli się zgodzę, użyjesz mego nazwiska, żeby namówić inne.

- Jesteś bystra, Stacey - powiedział Marshall z podziwem. - I masz oczywiście absolutną rację. Zrobisz to dla mnie?

- Lepiej porozmawiaj z Justinem, Stacey - ostrzegł Sterne. - Wiesz, że to mu się nie spodoba.

- Ten człowiek nie jest moją niańką, Sterne - odpowiedziała Stacey. To nie był najlepszy moment na mówienie o władzy, jaką miał nad ich życiem Justin Marks. Stacey pomyślała o swojej poprzedniej pracy i o tej nowej, przy biurku Justina. - Mogę robić to, na co mam ochotę, bez porozumiewania się za każdym razem z Justinem. A jeśli on tego nie pochwala, tym gorzej dla niego!

- Brawo, Stacey! - przyklasnął Cord Marshall. - Podobają mi się samodzielne kobiety. Obiecuję, że program będzie zrobiony ze smakiem i godnością.

- Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę wcześniejsze pro­gramy, panie Marshall. A poza tym, nie wyraziłam jeszcze zgody - odparła Stacey.

- Mów mi Cord - ponownie poprosił Marshall. - Stacey, mo­że byśmy zostawili te ociekające tłuszczem cheeseburgery i poje­chali zjeść coś porządniejszego? Pozwolisz zabrać się do Harveya na jakieś „owoce morza”?

- Ociekające tłuszczem? To nieprawda, Marshall! - zaprotestował Sterne.

„Dlaczego nie?”- pomyślała Stacey lekkomyślnie. Lubiła je­dzenie u Harveya, a minęło już dość dużo czasu, odkąd była tam po raz ostatni. No i wizja przerażenia Marksa na wieść o kolacji

z Cordem Marshallem czyniła tę propozycję jeszcze atrakcyjniej­szą.

- No dobrze - odpowiedziała w końcu. - Musisz jednak obie­cać, że wszystko, o czym będziemy mówić, pozostanie między na­mi... Cord - powiedziała, uśmiechając się zalotnie do niego.

Stacey wróciła do domu tuż przed dziesiątą. Wieczór spędzo­ny z Cordem Marshallem okazał się zaskakująco miły. Jedzenie było doskonałe. Marshall nie próbował sprzeciwiać się Stacey, ba­dać ją i nie zadawał podchwytliwych pytań. Justin nigdy by w to nie uwierzył, obydwoje rozmawiali przez cały wieczór wyłącznie o zawodowym i szkolnym futbolu. Cord był zagorzałym kibicem, a i Stacey, która wychowała się u boku równie fanatycznego pod tym względem Lucasa, posiadała dość rozległą wiedzę na ten te­mat. Jeśli nawet Marshall nagrywał ich rozmowę, to nie pojawiło się w niej nic, co mogłoby zaszkodzić senatorowi Liptonowi.

Stacey wzięła prysznic i założyła długi płaszcz kąpielowy z kremowego weluru. Czuła się wyczerpana, ale jednocześnie zbyt podniecona minionym dniem, aby zasnąć. Szkoda, że Brynn nie było w domu. Stacey chciała z kimś porozmawiać. Musiała z kimś porozmawiać. Chodząc niespokojnie po pokoju, wzburzyła lekko ręką swoje gęste brązowe włosy. W jej głowie ciągle poja­wiały się niezliczone obrazy dzisiejszych wydarzeń. Test ciążowy, wystąpienie ojca, Justin niosący ją do biura, jego bardzo czarne oczy wpatrujące się w nią, zawsze się w nią wpatrujące. Czy ich dziecko będzie miało tak samo przenikliwe, czarne oczy?

Nagły dzwonek wyrwał ją z tych chaotycznych rozmyślań. Podeszła na palcach do drzwi i ostrożnie spojrzała przez wizjer, zupełnie automatycznie stosując środki ostrożności. Za drzwiami stał Justin Marks. Stacey zamarła, bojąc się ruszyć czy nawet głę­biej odetchnąć.

- Wiem, że tam jesteś, Stacey - powiedział cicho. - Ukry­wasz się za drzwiami, mając nadzieję, że odejdę. - Zadzwonił je­szcze raz. - Ale ja nie odejdę, Stacey.

Otworzyła drzwi.

- Nie ukrywam się! - zawołała. - Nigdy się nie ukrywałam!

- Doprawdy? - zapytał rozbawiony. - Dzielna mała Stacey.

Stacey poczuła się rzeczywiście bardzo mała, ponieważ stała boso obok wyższego o prawie trzydzieści centymetrów Justina. Bardzo ją to uraziło.

- Wcale nie jestem mała - zawołała.

Justin wszedł do środka. Miał na sobie (jakże by inaczej?) cie­mnoszary garnitur, białą koszulę i granatowy krawat Jego buty by­ły jak zawsze starannie wypastowane i lśniące. Stacey skrzyżowała ręce na piersi, przyjmując klasyczną pozycję obronną.

- Co tutaj robisz, Justinie? - zapytała srogo.

- Przyjechałem, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. - Spojrzał na nią świdrującym wzrokiem. - Kiedy zadzwoniłem do Sterne'a, żeby dowiedzieć się, czy bezpiecznie dojechałaś do jego restauracji, odniosłem wrażenie, że twój brat cierpi na ciężką amnezję. Nie mógł sobie przypomnieć, czy w ogóle widział cię dziś wieczorem.

Stacey domyśliła się, że Sterne nie chce być tym, kto pierwszy powie Justinowi o jej kolacji z Cordem Marshallem. Spence za­wsze twierdził, że Sterne jest tchórzliwy jak zając. Chyba miał rację.

- No cóż, byłam u Sterne'a - powiedziała.

- Tak, wiem. W końcu, z moją małą pomocą, Sterne przypomniał to sobie - odparł Justin. - Powiedział, że wyszłaś na kolację z jakimś mężczyzną, którego spotkałaś. - Marks starannie kontro­lował głos, a jego twarz była chłodna i nieprzenikniona. W oczach jednak palił się ogień i pod jego wpływem Stacey straciła nieco swojej zadziorności. Zmusiła się, żeby stawić czoła Justinowi.

- Rzeczywiście, byłam u Harveya z Cordem Marshallem. Zjedliśmy wspaniałą kolację.

Twarz Justina przestała być taka niewzruszona.

- Z Marshallem? - zapytał. - Z tą hieną? Z tym śmieciarzem? Byłaś na kolacji z nim?

To było niesamowite, widzieć jak Justin Marks traci powścią­gliwość i zimną krew. Brnęła dalej.

- Spędziliśmy z Cordem cudowny wieczór - powiedziała. - Poprosił mnie, żebym wystąpiła w jego sobotnim programie, a ja przyjęłam zaproszenie.

- Żartujesz, Stacey, prawda? - zapytał. Z wyrazu jego twarzy Stacey wywnioskowała, że Justinowi daleko do śmiechu.

- Nie, nie żartuję - odpowiedziała. Cofnęła się nieco, gdyż stał zbyt blisko niej, zdecydowanie za blisko. - Nie musisz o nic się martwić, Justinie. To będzie program w dobrym stylu. Oprócz mnie wezmą w nim udział córki sześciu innych kandydatów. Po­rozmawiamy o naszym życiu z...

- To pułapka. - Justin przerwał jej z wściekłością. - Do cho­lery, Stacey. Człowiek, który chodzi po śmietnikach, nie może mieć dobrego stylu i ty dobrze o tym wiesz! Marshall przeszukuje odpadki, które wyrzucają ludzie, po to, żeby się o nich czegokol­wiek dowiedzieć. - Justin wygiął palce i Stacey pomyślała, że ma chyba ochotę ją udusić. Zrobił krok w jej stronę i zanim zdążyła cofnąć się, złapał dziewczynę za ramiona i nie pozwolił ruszyć się z miejsca.

- Zadzwonię do Marshalla i odwołam twój udział w tym pro­gramie. Nigdy więcej nie rozmawiaj z tym człowiekiem, Stacey.

- Sama wybieram sobie przyjaciół - odparła. - Zawsze tak robiłam. I dlatego wezmę udział w tym programie. Będę bardzo ostrożna, a poza tym już obiecałam.

Stacey przypomniała sobie, jak Marshall zachwycał się jej niezależnością. Tak, nie może podporządkować się rozporządze­niom cesarza Justyniana, Próbowała wyrwać się z mocnego uści­sku, nadaremnie.

- Zrobiłaś to, żeby się zemścić, tak? - zapytał cicho. Jego oddech był przyspieszony i nierówny. - To miał być rewanż za zmianę pracy? Wkrótce Marshall posadzi cię przed kamerą i...

- I ja świetnie dam sobie radę - dokończyła zdecydowanie Stacey. Znów spróbowała odsunąć się od niego, gdyż coraz wyraźniej czuła ciepło emanujące z silnego męskiego ramienia.

- Czyżbyś zapomniał o moim doskonałym wyczuciu teatru? - zapytała.

- Stacey, przekonasz się, że Cord będzie chciał usłyszeć two­ją opinię na temat każdego kontrowersyjnego zdarzenia, jakie mia­ło miejsce tego dnia. To jest niezrównany mistrz w zmuszaniu lu­dzi do mówienia rzeczy, których wcale nie myślą. On mógłby spra­wić, że nawet Matka Teresa wydałaby się podejrzana. W tym wszystkim ukrywa się manipulacja. - Justin wzmocnił uścisk,

- Nic mu nie powiem, Justinie. Stwierdzę tylko, że mam takie motto życiowe: „Dziewczęta chcą się bawić!” i dlatego polityka nic mnie nie obchodzi.

Stacey nagle oparła dłonie o klatkę piersiową Justina i mocno go popchnęła. Justin stracił równowagę i przewrócił się na kanapę. Stacey zaczęła się śmiać; zupełnie nie mogła się opanować. Widok tak zawsze dostojnego Marksa, teraz niezgrabnie gramolącego się na kanapie, był godzien pokazania w programie Corda Marshalla. Śmiała się tak bardzo, że nie zauważyła ręki Justina, która chwyciła ją za nadgarstek i mocno pociągnęła na kanapę. Wtedy dopiero Stacey przestała się śmiać.

- Nie zachowuj się tak brutalnie, Justinie! - Nawet sama usłyszała, że zabrzmiało to bardzo dziecinnie. - Nie możesz rzucać mną jak piłką plażową. - Próbowała nadać swojej wypowiedzi nieco więcej godności. Na pewno nie powinien jej tak traktować teraz, gdy była w ciąży. Zwłaszcza, że sam ponosił za to odpowiedzialność.

Nagle opanowała ją dzika złość. Chciała wstać, ale Justin po­ruszył się szybko i zwinnie jak pantera. Swoim ciałem przygniótł jej nogi i chwytając ją za ręce, znowu przewrócił na poduszki.

- Możesz spróbować uwolnić się, ale na pewno ci się to nie uda - zakpił.

Brzeg płaszcza kąpielowego przesunął się powyżej kolan. Stacey wierzgnęła nogami, ale mocny uścisk ud Justina udaremnił wysiłki. Jej dłonie czuły sprężystość mięśni mężczyzny, którego ciało napierało na nią i w ciągu kilku sekund złość ustąpiła miejsca narastającemu podnieceniu.

- Nie puszczę cię, Stacey - powiedział. W jego głosie nie by­ło już śladu kpiny. W ciemnych oczach Stacey zobaczyła wielki głód. Jego wzrok elektryzował, poczuła w sobie silny, słodki ból, promieniujący ciepłem do samego serca.

- Nie pozwolę ci odejść - powiedział zachrypniętym głosem. - Muszę cię dotykać. Nie mogę już dłużej czekać.

Wstrzymała oddech, kiedy jego palce delikatnie zaczęły gła­skać jej policzki, a potem szyję. Dotykał jej, jakby była figurką z delikatnej porcelany, kruchą i cenną. Jego usta zastąpiły palce w tym czułym odkrywaniu ciała i całował powieki, twarz i szyję.

- Justinie - wyszeptała jego imię, zachowując się jak w tran­sie. Pod drżącymi palcami poczuła nieco szorstką skórę na jego policzkach, usłyszała głęboki, nierówny oddech.

Był tak blisko niej, że w Stacey budziła się świadomość ros­nącego w nim napięcia. Czuła w sobie jakiś pulsujący, wilgotny ciężar. Westchnęła głęboko.

W pełnym napięcia oczekiwaniu obserwowała zbliżające się usta. Pomyślała oszołomiona, że chce poczuć dotyk tych warg. Jej usta, ramiona, całe ciało domagało się Justina.

Wreszcie zaczął całować tak, że brakowało tchu. Smak jego ust przyprawił Stacey o zawrót głowy. Język Justina śmiało i nie­ustępliwie wsunął się między jej wargi, dotykał ust zaborczo. Sta­cey gładziła włosy Justina, namiętnie oddawała pocałunki, pragnę­ła go z siłą, jakiej wcześniej nie znała. Nigdy, nawet tamtej sierp­niowej nocy, nie reagowała aż tak żywiołowo. Teraz całą sobą domagała się go. To pragnienie było z każdą chwilą silniejsze, in­tensywniejsze. Chciała stać się częścią Justina w najbardziej natu­ralny sposób.

Jego usta wciąż całowały, domagając się odpowiedzi i otrzy­mując tę najgorętszą i najbardziej namiętną. Dotknął ręką jednej z jej piersi i odnalazł stwardniałą brodawkę. Stacey skrzywiła się pod wpływem nieoczekiwanego bólu. Ostatnio piersi były szcze­gólnie wrażliwe, a sutki obolałe.

- Przestań - wyszeptała, gdy Justin potarł dłonią to nabrzmia­łe i delikatne miejsce.

- Dlaczego, kochanie? - zapytał. - Przecież lubisz, gdy doty­kam twoich piersi.

Pobudzające wyobraźnię słowa i ochrypły głos sprawiły, że poczuła się jak pijana. Jednak ręce Justina, chociaż wywoływały w niej taki żar i podniecenie, jednocześnie sprawiały cierpienie.

- To... to boli - powiedziała niepewnie i zaczerwieniła się.

Przez krótką chwilę Justin był wyraźnie zaskoczony, ale po chwili uśmiechnął się ze zrozumieniem. Położył rękę na jej brzuchu.

- Oczywiście. Rozumiem, kochanie - powiedział.

Dotknięcie to wywołało w niej prawdziwą burzę myśli. Pod dłonią Justina znajdowało się niczego nieświadome dziecko...

- Co przez to rozumiesz? - zapytała ostrożnie.

Justin pogładził łagodny łuk jej biodra i uda.

- To właśnie te dni miesiąca, tak? - odparł. - No cóż, to wiele tłumaczy.

Całe podniecenie uszło z niej jak powietrze z przekłutego ba­lonu.

- Co masz na myśli?...

- Twoje dzisiejsze mdłości, tę pozbawioną sensu opowieść Brynn o chorobie. - Justin roześmiał się. - Nie powinnaś tak bar­dzo przejmować się... No cóż, ja sam mogłem skojarzyć te proste fakty. Mam trzydzieści dziewięć lat i trochę już widziałem w ży­ciu.

- Och! Doprawdy? - Stacey zesztywniała i spojrzała z niena­wiścią.

- Twoje wyjście na kolację z Cordem Marshallem oraz zgoda na udział w jego programie były ukoronowaniem tego dnia. Wszy­stkie fanaberie miały biologiczne podłoże. Po prostu hormony.

Justin był bardzo zadowolony z siebie.

- Hormony! - zawołała Stacey, zrywając się z kanapy. Miała ochotę zetrzeć mu z twarzy uśmiech męskiej satysfakcji. - Hormo­ny! - powtórzyła. - Wynoś się z mojego mieszkania, ty protekcjo­nalny, zarozumiały szowinisto!

- No, no! - Justin uśmiechnął się zrezygnowany. - Stacey, przecież nigdy nie byłem ani protekcjonalny, ani zarozumiały. Szowinistą też nie jestem.

- Owszem! - zawołała opryskliwie. - Jesteś przede wszys­tkim szowinistą, Justinie Marksie.

- Kochanie, na miłość boską! - zawołał Justin.

- Wynoś się. - Wskazała mu drzwi. - I nie mów do mnie „kochanie”.

Justin wstał. Popatrzył na nią z irytacją, zawodem i... tak, z rozbawieniem! Stacey poczuła się urażona.

- Ty ciężki idioto! Wynos się!

Doprowadził do porządku marynarkę i poprawił krawat.

- Już wychodzę. Niepotrzebnie tak się unosisz - powiedział.

- Nic na to nie poradzę. Nie zapominaj, że to hormony! - odpowiedziała.

- Rozumiem, kochanie - powiedział poważnie. Położył rękę na jej karku i lekko pomasował. - Weź kilka aspiryn i połóż się do łóżka z termoforem.

- Mogłabym cię za to zabić! - zawołała, odpychając jego rę­ce.

- I mogłoby ci się to udać - przytaknął. - W Anglii uniewin­niono kilka kobiet oskarżonych o morderstwo, gdyż ich adwoka­tom udało się udowodnić działanie w okresie napięcia przedmiesiączkowego.

Stacey poczuła, że za chwilę wybuchnie. Nikt na całej kuli ziemskiej nie potrafił wyprowadzić jej z równowagi bardziej niż Justin Marks. Niepotrzebna męska troska była trudniejsza do znie­sienia niż najbardziej urzędowe polecenie.

- Nie musisz przychodzić jutro do biura na dziewiątą, Stacey. - Zatrzymał się jeszcze na chwilę w drzwiach. - Przyjdź o dwuna­stej. Jeśli będziesz wolała, spędź cały dzień w łóżku.

- W łóżku? Z termoforem? - rzuciła za nim, gdy znikał już w windzie. Z impetem trzasnęła drzwiami.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Następnego ranka budzik zadzwonił o siódmej. Stacey wyłą­czyła alarm, przewróciła się na brzuch i ukrywając twarz w podu­szce, jęknęła. Czy w ogóle spała ostatniej nocy? Przez kilka godzin kręciła się i przewracała z boku na bok, zbyt poruszona, żeby za­snąć. Wypiła chyba litr ciepłego mleka, ale nawet to stare lekar­stwo na bezsenność okazało się nieskuteczne.

Pokusa pozostania w łóżku była niezwykle silna, zwłaszcza że wszyscy w biurze ojca, jeśli w ogóle jej się spodziewają, to naj­wcześniej w południe. Jednak dlatego właśnie postanowiła przyjść do pracy na dziewiątą. Odrzuciła prześcieradła i z determinacją wstała z łóżka.

„Weź ciepły termofor i spędź w łóżku cały dzień, jeśli bę­dziesz miała ochotę” - przypomniała sobie słowa Justina. To ją ponownie zirytowało. Jeszcze przez godzinę po jego wyjściu sie­działa w salonie, kipiąc ze złości. Obiecała sobie wtedy, że nigdy nie przyjmie jego męskiego, szowinistycznego współczucia.

Oczywiście, właśnie tego ranka musiało okazać się, że wszy­stkie spódnice są za ciasne, a żadne spodnie nie dopinają się. Czyż­by aż tak utyła w ciągu ostatniej nocy? Przejrzała zawartość swojej szafy i uświadomiła sobie, że nie ma w co się ubrać.

- Brynn! - zawołała zrozpaczona. - Ratuj!

Brynn przewyższała Stacey o całe pięć centymetrów i wszy­stkie jej ubrania były o numer większe. Sukienka w czerwono-czarne pasy nie była dla Stacey tak krótka, jak powinna być, ale nareszcie wystarczająco obszerna i wygodna. Stacey włożyła do tego czarne rajstopy oraz zapinane na paski czerwone panto­fle na płaskich obcasach. Pożyczyła jeszcze od Brynn wisiorek i czerwone klipsy o geometrycznym kształcie. Gęste jasnobrązowe włosy okalały twarz łagodną linią, a długa grzywka ładnie podkreślała oczy.

- No i jak wyglądam? - zapytała Stacey. O ile ją pamięć nie myliła, to po raz ostatni denerwowała się tak, idąc na szkolny bal. Brynn przyjrzała się przyjaciółce i uśmiechnęła się kwaśno.

- Powiedziałabym, że wyglądasz wspaniale, gdybyś szła do biura Nicka Erlicha. Jednak pracownicy twego ojca ubierają się jak ludzie sukcesu, prawda? Czy widziałaś kiedykolwiek któregoś z nich w ubraniu innym niż niebieski lub szary garnitur?

- I biała koszula - dodała Stacey ponuro. - Nie, nie widzia­łam.

- No, a poza tym czerwone pantofle wywołają tam prawdzi­wą rewolucję. Zawsze wydawało mi się, że wszyscy, nawet młodzi pracownicy, mają obowiązek nosić obuwie ortopedyczne.

- Brynn, ja nie zamierzam upodobnić się do nich. Przecież tam nawet nie ma dla mnie prawdziwego zajęcia! Jest tylko ta idio­tyczna posada, którą Justin stworzył, żeby...

- Żeby mieć cię blisko siebie? - dokończyła za nią Brynn.

- Raczej, żeby trzymać mnie pod kluczem - poprawiła ją Sta­cey. - Najchętniej zamknąłby mnie i moich braci w głębokim lo­chu otoczonym fosą. Na samą myśl, że moglibyśmy utrzymywać regularne kontakty z prasą, Justin dostaje wysypki. - Stacey wyjęła z szafy płaszcz przeciwdeszczowy, gdyż znowu padał deszcz. Czy w ogóle udało im się chociaż na chwilę ujrzeć słońce w ciągu ostat­nich dwóch tygodni? - No cóż, chyba jestem już gotowa do wyj­ścia.

- Tak wcześnie? - Brynn spojrzała na zegarek. - Przecież je­szcze nie ma ósmej. Jeśli wyjdziesz teraz, to będziesz w biurze za dwadzieścia minut. O ile pamiętam, pracujemy od dziewiątej do siedemnastej.

- Niestety, gorliwy personel ojca przychodzi do pracy wcześ­niej - odparła Stacey. - Skoro zostałam tam zatrudniona, muszę stać się częścią tego zespołu.

- Musisz najpierw coś zjeść - upierała się Brynn. - W twoim stanie nie powinnaś zapominać o porządnym śniadaniu. Zaraz ci je przygotuję.

Wrażliwy żołądek Stacey buntował się na samą myśl o śnia­daniu.

- Brynn, prędzej wyskoczę z samolotu bez spadochronu, niż spojrzę teraz na jedzenie.

- Zdaje się, że to dzidziuś daje znać o sobie.

- Chyba tak. - Stacey czuła coraz silniejsze mdłości.

- Spotkamy się w takim razie na obiedzie? - zapytała Brynn.

Stacey z trudem opanowała dreszcz obrzydzenia. Sama myśl o posiłku budziła w niej odrazę.

- Zadzwonię do ciebie, jeśli będę w stanie coś przełknąć - obiecała Stacey poddając się.

W drodze na Kapitel Stacey czuła się coraz gorzej. Kiedy wre­szcie dotarła do ogromnego biura ojca, z wielkim trudem po­wstrzymała chęć położenia się na kanapie. Sekretarka, Diana Drew, spojrzała wymownie na strój Stacey, ale zaciskając usta, nie skomentowała tego.

- Twoje biurko jest w gabinecie pana Marksa - poinformo­wała. - Justin powiedział, że nie przyjdziesz dzisiaj.

- Och, jestem pełna niespodzianek! - odpowiedziała Stacey, dzielnie próbując być uprzejma.

- Chyba tak - powiedziała Diana, uśmiechając się tak blado i słabo, jak tylko można to sobie wyobrazić.

Stacey stłumiła westchnienie. Próby zaprzyjaźnienia się z Dianą były pozbawione sensu. Mogła uwielbiać swego szefa - senatora, ale nie dotyczyło to jego rodziny. Każdy przystojny poli­tyk miał wśród swego personelu przynajmniej jedną taką Dianę, kobietę, która cale swoje życie podporządkowała swemu ideałowi. Żaden inny mężczyzna nie mógł równać się z takim mitycznym bohaterem i kobiety te żyły w cieniu wspaniałych szefów. Sterne mówił o nich „polityczny fanklub” i próbował je zdobyć, wyko­rzystując powiązania rodzinne. Jednak bardzo rzadko udawało mu się to. Stacey wiedziała, że ojciec ma kilka takich wielbicielek. Często widziała żar w oczach kobiet, gdy patrzyły na Bradforda Liptona lub z nim rozmawiały. Czy ojciec w jakiś sposób odwdzię­czał się za to przywiązanie? Stacey zastanawiała się nad tym nie raz. Było to pytanie, które często do niej powracało. Tak naprawdę, nie chciała znać na nie odpowiedzi. Po prostu bała się jej.

- Czy Justin już jest? - zapytała Stacey, próbując nawiązać rozmowę.

- Oczywiście - odpowiedziała Diana nadal tak samo ozięb­łym tonem.

Stacey wzruszyła ramionami i skierowała się do gabinetu Justina. Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem nie powiedziała Brynn o wizycie Justina. Jednak większą część nocy spędziła, przeżywając na nowo jego pocałunki. Gdy wreszcie dotarła do gabinetu Justina, z trudem mogła ustać na drżących nogach. Próbo­wała opanować mdłości i niepokój.

- Lepiej zapukaj wcześniej, Stacey - powiedział mijający ją właśnie Frederick Rhodes, radca prawny senatora. Tak jak wszy­scy współpracownicy ojca uważał, że Stacey i jej bracia są roztrze­pani i nieodpowiedzialni. - Justin miał kilka ważnych spraw do załatwienia i chyba w dalszym ciągu rozmawia przez telefon,

- Nigdy nie wchodzę bez pukania, Freddie - powiedziała Sta­cey słodkim głosem. - Wyssałam dobre maniery z mlekiem matki.

Fred przyglądał się podejrzliwie jej ubraniu i najwyraźniej nie był zadowolony, że nazwała go „Freddie”. Stacey uśmiechnęła się z jeszcze większą słodyczą. Zdaje się, że wszyscy w biurze, nie wyłączając samej Stacey, będą niezadowoleni z jej pobytu tutaj. Zapukała do drzwi i usłyszała głos Justina.

- Kto tam?

- To ja - odpowiedziała.

Chwila wahania i Justin sam otworzył drzwi.

- Stacey? - zawołał. - Myślałem, że nie przyjdziesz dzisiaj. W każdym razie, nie przed ósmą trzydzieści.

Miał na sobie szyty na miarę ciemnoszary garnitur, sztywno wykrochmaloną białą koszulę i nieodłączny granatowy krawat, wi­szący prosto i nienagannie. Czyli codzienny uniform.

- Jestem pełna niespodzianek. - Zastosowała tę samą meto­dę, która zawiodła w przypadku Diany Drew. Jednak Justin dał się na to złapać i na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- Oczywiście, że jesteś - powiedział. - Proszę, wejdź.

Zaskoczyło ją to ciepłe powitanie. Chwycił dziewczynę za rę­kę i wprowadził do środka. Był tak zadowolony z obecności Sta­cey, że zdumiała się.

- Właśnie przyniesiono twoje biurko. - Wskazał na małe me­talowe biurko stojące w rogu pokoju. Na nim znajdował się jedynie telefon i pusty metalowy koszyk na papiery.

- Widzę. - Z ulgą usiadła na służbowym winylowym krześle. - Co właściwie mam robić przy tym biurku, nie licząc oczywiście częstych wypraw do twojego zbiornika z wodą?

- Och, zaraz znajdziemy ci jakieś zajęcie. - Justin ciągle je­szcze uśmiechał się, co Stacey zauważyła mimo narastających mdłości. Nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek uśmie­chał się tak długo.

- Wiesz co, Stacey? Mogłabyś pójść teraz do bufetu i przy­nieść mi ciastko jagodowe i dużą szklankę soku pomidorowego - oznajmił.

Gdy Stacey to usłyszała, jej żołądek dosłownie wywrócił się do góry nogami. Lepkie jagody na słodkim cieście i gęsty czerwo­ny sok. Wzdrygnęła się i zbladła pod wpływem tego obrazu. Jeśli tam pójdzie i będzie musiała wąchać skwierczące na grillu kiełba­ski i bekon albo chociażby spojrzeć na jajka, to po prostu umrze!

- Słuchaj, Justinie. Miałam naprawdę ciekawą pracę u Nicka Erlicha - powiedziała słabym głosem. Wydawało jej się, że jest bliska śmierci. - Sortowałam i czytałam listy od wyborców z jego okręgu, a potem na te listy odpowiadałam. Czy ściągnąłeś mnie tutaj po to, abym była kelnerką dla ciebie i dla całego personelu senatora Liptona?

- Oczywiście, że nie, Stacey - odpowiedział. - Twoja praca tutaj będzie niezwykle ciekawa, ale na razie... Stacey? Czy dobrze się czujesz?

Nie, nie czuła się dobrze. Justin nie miał już więcej pytań, gdyż Stacey zaczęła wymiotować do kosza na śmieci. Szybko pod­szedł i przytrzymał jej głowę. Kiedy skończyła, wytarł białą chu­stką zimny pot z jej twarzy. Stacey była całkowicie upokorzona.

- Pójdziesz do lekarza - powiedział. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciętości. - A potem będziesz leżała w łóżku i robiła wszystko, co doktor ci zaleci, aż do czasu, kiedy całkowicie wy­zdrowiejesz.

Gdyby tylko wiedział!

- Nie! - zaprotestowała, uświadamiając sobie, że za chwilę rozpłacze się. - Nic mi nie jest, Justinie. Naprawdę! Justin zmarszczył brwi i podszedł do telefonu.

- Kay, połącz mnie z doktorem Simpsonem - rzucił krótkie polecenie. Victor Simpson był prywatnym lekarzem senatora Lip­tona, a także znanym internistą w szpitalu wojskowym Walter Reed w innej części miasta. Po kilku minutach rozmowy Justin odło­żył słuchawkę.

- Doktor czeka na ciebie. Wkładaj płaszcz, Stacey. Zawiozę cię tam.

- Nie możesz tego zrobić, Justinie - zaprotestowała Stacey. - Masz dzisiaj zbyt dużo pracy. Nie wolno ci tracić czasu, przesiadu­jąc w gabinetach lekarskich.

- Jedziemy do lekarza, Stacey - powiedział Justin stanowczo, głosem nie znoszącym sprzeciwu. Mimo to, Stacey próbowała dys­kutować:

- Justinie, czuję się doskonale, a nawet jeśli byłoby inaczej, to nie ty powinieneś wozić mnie do lekarza.

- Jedziemy, Stacey. - Justin wręczył jej płaszcz i torebkę. W tym samym momencie zadzwonił telefon. Stacey rzuciła się, że­by go odebrać, chcąc za wszelką cenę odwlec moment wyjścia. Przez chwilę słuchała, a następnie oddała słuchawkę Justinowi.

- Dzwonią z CBS News. Chcą, żeby tata wystąpił w ich pro­gramie - powiedziała szeptem.

Justin oczywiście odebrał telefon. Nie mógł zlekceważyć tak ważnej reklamy, jaką było wystąpienie w programie CBS News. Wtedy Stacey chwyciła płaszcz i torebkę i wybiegła z biura.

- Stacey! - usłyszała za sobą głos Justina. - Stacey, wracaj!

Nie pobiegł jednak za nią; nie mógł przecież. Stacey wiedzia­ła, że jest już bezpieczna. Dziękowała w myślach komuś, kto pra­cował w CBS News, a kto w tak odpowiedniej chwili zadzwonił. Pojawienie się w takim programie było sposobem zaprezentowa­nia się, o jakim marzył każdy kandydat. Żaden szef kampanii wy­borczej nie przepuści podobnej okazji.

Stacey jechała swoim błękitnym BMW do rodziców, do ich dużego domu w Chevy Chase. Justin na pewno pomyśli, że wróciła do swojego mieszkania. Mogła więc spokojnie ukryć się w domu rodzinnym.

Caroline Lipton właśnie wychodziła na zebranie organizacji charytatywnej. Ubrana była w szyty na miarę, bardzo piękny i bar­dzo kobiecy szary kostium.

- Co za, hm... interesująca sukienka, Stacey - powiedziała Caroline taktownie. - Czy wybierasz się do dyskoteki, kochanie?

Stacey musiała uśmiechnąć się. Matka, zawsze taka elegan­cka, mogłaby poczuć się wstrząśnięta, dowiedziawszy się, że to był strój do pracy.

- Nie, mamo - odpowiedziała. - Właściwie, ciągle jeszcze źle się czuję. Pomyślałam, że może jednak skorzystam z twojej propozycji i zamieszkam w moim starym pokoju, a Grace ugotuje dla mnie rosół.

- Doskonale, moja droga. Zaraz zawołam Grace. - Caroline dotknęła czoła Stacey. - Masz wypieki, ale to nie gorączka. Moja biedna Stacey. Szkoda, że muszę wyjść i zostawić cię samą,

Stacey chciała przycisnąć dłoń matki do policzka, poczuć jej dotyk i błagać, by została. Nie zrobiła tego jednak. Tylko Spence rzucił wyzwanie obowiązującej w rodzinie Liptonów powściągli­wości i ożenił się z uczuciową i pełną ciepła kobietą. Stacey wie­działa, że rodzice źle znoszą Patty. Te wszystkie jej uściski i poca­łunki! Zupełnie tego nie akceptowali.

Jednak w tej chwili typowa dla Liptonów skrytość bardzo przydała się Stacey. Dzięki niej matka nie będzie wyciągać z niej żadnych informacji, prywatność zostanie uszanowana.

- Mamo, muszę odpocząć i naprawdę nie chcę, żeby mi kto­kolwiek przeszkadzał. Czy mogłabyś poprosić Grace, aby każde­mu, kto tutaj zadzwoni, mówiła, że mnie nie ma? Chyba, że byłaby to Brynn, oczywiście.

- Naturalnie, powiem jej to, kochanie - odpowiedziała mat­ka. - A teraz idź na górę i odpoczywaj.

Stacey weszła do łóżka i natychmiast zasnęła. Kiedy obudziła się, po mdłościach nie zostało ani śladu, natomiast pojawił się wil­czy apetyt Zjadła dwie wielkie miski rosołu i trzy ciastka, które gospodyni specjalnie dla niej przygotowała.

- To było wspaniałe. Grace. - Najedzona, rozsiadła się wy­godnie na krześle przy kuchennym stole. - No, czuję się milion razy lepiej.

- To dobrze. - Grace zaniosła naczynia do zlewu. - A teraz może zadzwonisz do Justina Marksa i powiesz mu, gdzie jesteś.

Stacey znieruchomiała.

- Czy... czy on dzwonił? - zapytała.

- Cztery razy. Oczywiście, zastosowałam się do poleceń two­jej matki i nie powiedziałam mu, że tu jesteś - odparła oschle Gra­ce. - Nie sądzę jednak, aby pani Lipton miała na myśli Justina Marksa, prawda? Właściwie, dlaczego jesteś tutaj, Stacey Lynn? W co wpakowałaś się tym razem?

Prywatność swoich dzieci mogli szanować Liptonowie, ale nie Grace. Zwłaszcza, kiedy podejrzewała, że coś jest nie w porządku. W podejrzeniach tych myliła się bardzo rzadko. „Zdumie­wająca Grace” - tak mówiły o niej dzieci. Grace McKellum za­częta prowadzić dom Liptonów wkrótce po przyjściu na świat Sterne'a. Znała jeszcze pierwszą żonę senatora, Dorothy, która zginęła podczas pożaru hotelu. Grace zaopiekowała się wówczas małym Spencem i Sternem, dopóki ich ojciec nie poślubił dwudziestojed­noletniej Caroline Courtney. Była z nimi przez cały czas, dopóki młoda żona nie uporała się z problemami, jakie na nią spadły, gdy nagle została matką dwóch chłopców w wieku czterech i sześciu lat. Grace znała Stacey od momentu narodzin i mogła, jak często sama mówiła, czytać z jej twarzy jak z książki.

Jednakże teraz Stacey, choćby nie wiadomo jak bardzo tego chciała, nie mogła zrzucić swoich problemów na Grace. Mogłaby ona pomyśleć, że jej obowiązkiem jest powiedzieć o wszystkim Liptonom. Stacey wiedziała, że nic nie jest w stanie zmienić lojal­ności Grace wobec rodziców.

- Och, znasz przecież Justina, Grace - powiedziała wesoło. - Zawsze czegoś ode mnie chce.

- Widzę, że jak zawsze bezlitośnie zadręczasz go, moja pan­no. Czy jest to jeszcze jedna próba zabawienia się kosztem tego biednego człowieka?

- Mylisz się. Grace - zawołała Stacey. - To on zadręcza mnie!

- Stacey Lynn Lipton, od lat dokuczasz Justinowi. Pamiętam cię w wieku szesnastu lat, jeszcze w szkolnej spódnicy i podkolanówkach. Krążyłaś wokół niego i wykrzykiwałaś jakieś obraźliwe uwagi, od których na pewno włosy stawały mu dęba na głowie. Widzę, że nic się nie zmieniło od tamtej pory.

- To nieprawda! - Stacey zawołała oburzona. - Nie rozu­miem, dlaczego go bronisz. Grace.

- Nikogo nie bronię, Stacey - odparła Grace. - Wiem po pro­stu, że jesteś do tego zdolna.

„Żeby to wszystko było takie proste!” - pomyślała Stacey smutno. Gdyby Grace zdała sobie sprawę z całej powagi problemu, mogłoby to być dla niej wielkim ciosem. Przez krótką chwilę Sta­cey żałowała, że nie jest uczennicą wymyślającą nowe sposoby doprowadzania Justina do szaleństwa. Teraz nosiła jego dziecko i była tym tak przestraszona i zdenerwowana, jak nigdy dotąd.

Nagle zadzwonił telefon. Stacey przełknęła ślinę.

- Grace, jeśli to on... - powiedziała.

- Wiem, wiem - odpowiedziała Grace, idąc do telefonu w holu. - Wypełnię dokładnie polecenie twojej matki, chociaż nie podoba mi się to.

Po chwili Grace zawołała Stacey do telefonu.

- To Brynn - powiedziała. - Matka mówiła, że dla niej jesteś w domu.

- Oczywiście. - Stacey odetchnęła z ulgą i wzięła słuchawkę. - Cześć, Brynnie!

- Grace, na pewno nie wiesz, gdzie jest Stacey? - usłyszała głos Brynn, nienaturalny i pełen napięcia. Wymawiała każde sło­wo wyraźnie i powoli. - Justin Marks stoi obok mnie i jest zanie­pokojony, bo Stacey nie przyszła na umówioną wizytę u lekarza.

Stacey ciężko westchnęła.

- Och, Brynn! Dziękuję! - powiedziała cicho. Brynn oczywi­ście domyśliła się, że Stacey nie chce, aby Justin znał miejsce jej pobytu. Uwaga na temat wizyty u lekarza była ukrytym ostrzeże­niem. Stacey szybko oddała słuchawkę Grace.

- Grace, Justin stoi obok Brynn. Powiedz mu...

- Grace nic nie musi mi już mówić - usłyszała nagle głos Justina. - Za godzinę będę tam, żeby cię zabrać, Stacey. I nie pró­buj znowu zniknąć. - Usłyszała dźwięk odłożonej z impetem słu­chawki.

- Wszystko słyszał - jęknęła Stacey. - Musiał odebrać Brynn słuchawkę. Co za drań!

- Stacey, wiesz przecież, że Justin Marks jest bardzo stanow­czym człowiekiem - przypomniała jej Grace. - A poza tym dosko­nale zna ciebie.

„Doskonale, rzeczywiście!” - pomyślała przygnębiona Stacey.

Justin przyjechał do domu Liptonów czterdzieści minut później. Był surowy i poważny; nie odpowiedział na powitanie Grace. Stacey domyśliła się, że jest zły na gospodynię za to, że aż cztery razy okłamała go. Justin Marks nie lubił, gdy ktoś psuł mu szyki.

Stacey schodziła po schodach w sposób, jak sądziła, dumny i wyniosły. Nareszcie nie czuła się ani słaba, ani chora. Cera odzy­skała naturalny kolor, a złocistobrązowe oczy ożywiało wyzwanie.

- Witaj, Justinie! - przywitała go chłodno.

„Do diabla! - pomyślała. - Ani jego garnitur, ani koszula, ani nawet krawat nie miały najmniejszego zagięcia, najmniejszej fałd­ki, podczas gdy ona spala w sukience”. Zrozumiała, że jest w gor­szej sytuacji i jeszcze wyżej uniosła głowę.

- Chcę, abyś wiedział, że jestem oburzona twoim despotycz­nym, nieznośnym wtrącaniem się w moje sprawy - powiedziała.

- A to nic nowego - uciął Justin. - To nas nie zatrzyma, Stacey. Idziemy!

- Bądź teraz grzeczna, Stacey! - upomniała ją Grace, gdy znajdowali się już za drzwiami.

Stacey skrzywiła się.

- To byłoby wielkie święto - ponuro powiedział do siebie Justin. Wepchnął ją do swojego smutnego, szarego (jakżeby ina­czej) oldsmobila. Zachowywał się obojętnie i chłodno jak zawsze. Przypomniała sobie radosne i ciepłe powitanie dzisiaj rano w biu­rze i poczuła dziwne dławienie w gardle. Teraz wydawało jej się, że ten Justin, który siedzi obok niej i zachowuje lodowaty spokój, nie jest zdolny do jakichkolwiek uczuć.

Jadąc zatłoczoną autostradą do szpitala Walter Reed, nie po­wiedzieli do siebie ani słowa. Stacey wiedziała, że Justin jest wściekły. Zastanawiała się tylko, dlaczego wiezie ją, marnując swój cenny czas, na wizytę u lekarza w drugim końcu miasta? Do­szła do wniosku, że Justin traktuje całą tę historię jak toczącą się między nimi walkę o władzę i że chce wyjść z tej walki zwycięsko. Zacisnęła usta i skoncentrowała się na obmyślaniu planu dalszego działania. Musi jakoś załatwić sprawę z lekarzem...

Justin musiał zostać w poczekalni, co najwyraźniej zirytowało go. Najchętniej wpakowałby się do gabinetu, gdzie Stacey, mając na sobie tylko figi i krótką bawełnianą koszulkę, siedziała na przy­krytym papierowym prześcieradłem stole.

- Doktorze Simpson, czy lekarze, kończąc studia, składają ja­kąś przysięgę? - zapytała, gdy doktor mierzył jej ciśnienie.

- Owszem - odpowiedział. - Nazywamy to przysięgą Hipokratesa. Lekarze ślubują w niej, między innymi, że nie będą udzie­lać żadnych informacji o swoich pacjentach. - Sprawdził jej tętno.

- Czy pan również składał taką przysięgę?

- Oczywiście.

- W takim razie chciałabym, żeby pan jej dzisiaj dotrzymał. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Widzi pan, spodziewam się dzie­cka i...

Dwadzieścia minut później Stacey i Victor Simpson wyszli z gabinetu do poczekalni. Justin odrzucił pismo, które właśnie przeglądał i wstał.

- I co? - zapytał niecierpliwie, patrząc uważnie na Stacey.

- Idealnie zdrowa młoda kobieta - odparł z przekonaniem doktor Simpson. Stacey spojrzała na Justina, jakby chciała powie­dzieć: „A co, nie mówiłam?”

- Naprawdę wszystko jest w porządku? - Jego spojrzenie wę­drowało od czubka głowy Stacey do butów.

- Ależ oczywiście. - Doktor odwrócił się do Stacey. - Mam nadzieję, że nie zapomnisz o obietnicy, Stacey?

- Nie zapomnę. - W jej torebce znajdowały się recepty na witaminy i żelazo dla ciężarnych kobiet, a także na środek mający zahamować wymioty. Obiecała również doktorowi Simpsonowi, że w następnym tygodniu odwiedzi ginekologa. Podał jej nazwiska kilku godnych zaufania kolegów.

- No cóż, cieszę się, że nic złego nie dzieje się z tobą - po­wiedział Justin, gdy szli do windy. - Zaczynałem podejrzewać... Dlaczego, do diabła, uciekłaś wtedy, Stacey? - westchnął z iry­tacją.

- Zostałam zesłana na ziemię tylko w jednym celu - żeby cię irytować, Justinie - odpowiedziała Stacey oschle. - Wypełniałam tylko swoje zadanie.

- Co ty wygadujesz? - uśmiechnął się niechętnie. - Co obie­całaś doktorowi, Stacey?

„Boże, znowu ta jego dokładność! - pomyślała Stacey. - Ni­gdy niczego nie przeoczy, nawet najdrobniejszego szczegółu.” Przygryzła dolną wargę.

- Ja... obiecałam, że zareklamuję go w programie Corda Marshalla - odparła. - Zdaje się, że doktor chce trochę rozkręcić interes.

- Stacey!

- Już dobrze, dobrze! - zawołała. - Obiecałam, że przyślę mu kilka zdjęć taty z autografem. - Była dumna ze swego refleksu. Justin kupił to kłamstwo, kiwając z satysfakcją głową.

- To, oczywiście, da się załatwić. Powiem June, żeby przy­słała mu jutro pięć takich fotografii. A może prosił o więcej?

- Myślę, Justinie, że pięć sztuk będzie dla doktora miłą nie­spodzianką - powiedziała Stacey.

- Dołączę do tego znaczki i literaturę wyborczą. Simpson może to rozprowadzić wśród swoich kolegów. Nie zaszkodzi mieć po swojej stronie kilku lekarzy...

Stacey przestała go słuchać w momencie, gdy zaczął rozwa­żać możliwość zdobycia poparcia Amerykańskiego Stowarzysze­nia Lekarzy. Zawsze przestawała go słuchać, gdy mówił, jakby udzielał wywiadu dla programu „Dzień dobry, Ameryko!” Wyszli ze szpitala, a Stacey uświadomiła sobie, że Justin ciągle jeszcze mówi.

- Zgłaszanie się do wyborów prezydenckich na początku li­stopada ma taką zaletę, że daje czas na doprowadzenie do perfekcji stylu kandydata, a także na w miarę wczesne umocnienie kampa­nii. Na wiosnę będziemy w szczytowej formie...

Stacey skrzywiła się. Czy naprawdę spędziła niezwykle na­miętną noc z tym człowiekiem? Wydawało jej się, że ktoś, kto ubiera się w taki nudny, monotonny sposób i potrafi jedynie bez­osobowo i poważnie rozmawiać o strategii politycznej, jest tak sa­mo nieprzystępny i pozbawiony uczuć jak komputer IBM. Czy to możliwe, aby w tym ubranym na szaro automacie ukrywał się na­miętny i czuły człowiek? To rozdwojenie budziło w niej wątpli­wości.

- Zgadzasz się, Stacey? - Usłyszała pytanie Justina, gdy do­szli do samochodu.

- Co? - spojrzała na niego nieprzytomnie.

- Proponuję ci, żebyś spędziła część lutego w New Hampshire, organizując tam spotkania przedwyborcze. - W jego głosie za­brzmiało zniecierpliwienie.

Stacey pomyślała, że w lutym będzie w siódmym miesiącu. Cmoknęła z irytacją.

- Sądziłam, że twoja kampania w New Hampshire jest już zapięta na ostatni guzik. Masz przecież takich wspaniałych agen­tów, dynamiczny zespół. Doskonała, precyzyjna organizacja.

Justin spojrzał na nią ze źle skrywanym rozdrażnieniem i zmęczeniem.

- Bardzo starannie przygotowaliśmy tam grunt, ale nie może­my na tym poprzestać. Podczas całej kampanii trzeba zwracać uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Nie możemy pozwolić sobie na żadne ryzyko. Oczekuję, że wszyscy w twojej rodzinie zaanga­żują się i będą z nami współpracować.

- Wiesz, Justinie! - powiedziała. - Myślę, że bardziej przy­służę się kampanii, będąc na uboczu. - Pomyślała, że dla kampanii byłoby najlepiej, gdyby w ogóle zniknęła na kilka lat.

Justin usiadł za kierownicą. Jego twarz była zachmurzona.

- Nie zamierzasz niczego nam ułatwiać, prawda, Stacey?

Położyła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy. Wydawało jej się, że obydwoje mówią różnymi językami. On był zajęty zbli­żającymi się wyborami, podczas gdy ona skupiła całą swoją uwagę na ich dziecku, którego istnienie trzymała w tajemnicy. Niestety, stawało się to coraz trudniejsze, a jednocześnie nie potrafiła zaufać temu opętanemu polityką człowiekowi.

- Dlaczego tak bardzo się w to wszystko angażujesz, Justi­nie? - nagle zainteresowało ją to, chciała czegoś się o nim dowie­dzieć, poznać motywy działania. - Wiem, że ubieganie się o pre­zydenturę jest jedynym możliwym sposobem samorealizacji moje­go ojca, ale ciebie przecież to nie dotyczy. Co w tym wszystkim znajdujesz dla siebie, poza morderczym rozkładem zajęć, napię­ciem, wyczerpaniem i rutyną?

- Więc tak, według ciebie, wygląda działalność polityczna? - zapytał Justin. - Tak właśnie wyobrażasz sobie kampanię prezy­dencką? - W jego głosie brzmiało niedowierzanie. - Czy naprawdę jest to tylko możliwość samorealizacji? Tylko wyczerpanie, strach i napięcie?

Stacey przytaknęła, a jej oczy zabłysły.

- Czyżbym zapomniała wspomnieć o dehumanizacji i obłu­dzie? Możesz jeszcze to dodać do listy.

Justin spojrzał na nią zaskoczony.

- Jak możesz być tak źle do tego nastawiona? - zawołał. - Stacey, przecież to jest sposób na życie! To szansa na przekształ­cenie pomysłów senatora, które mogłyby być równie dobrze moi­mi własnymi, w realne programy prowadzące do stabilizacji i poprawy warunków życia naszego społeczeństwa. Przecież to możli­wość umocnienia demokracji!

- Justinie, nie występujesz w tej chwili przed kamerami - przerwała mu Stacey. - Czy mógłbyś, porzucając krasomówstwo, wyjaśnić mi, dlaczego chcesz poświęcić swoje życie temu, aby uczynić mego ojca prezydentem? - zapytała. - Jestem bardzo tego ciekawa. Naprawdę chciałabym wiedzieć...

- Co sprawia, że jestem taki, jaki jestem? - dokończył Justin, uśmiechając się lekko.

- Stanowisz wielką zagadkę - ciągnęła Stacey. - Znam cię od dziesięciu lat, ale w dalszym ciągu jesteś dla mnie zupełnie obcym człowiekiem.

Jego twarz zmieniła się w jakiś dziwny sposób. Uruchomił sa­mochód i włączył się w ruch uliczny.

- Czy zapoznałaś się kiedyś z jedną chociaż ekonomiczną propozycją swego ojca? - zapytał. - Albo przeczytałaś jakąś jego wypowiedź na temat polityki zagranicznej?

Stacey zaprzeczyła. Pomyślała ze smutkiem, że ten człowiek nie potrafi zrezygnować z politycznych przemówień.

- No cóż - ciągnął. - Wszystkie te propozycje i pomysły są moje, Stacey. Wymyślone i napisane przeze mnie. Oczywiście, twój ojciec stworzył te najbardziej spektakularne opinie na temat rodziny i moralności, ale to ja określiłem jego stanowisko dotyczą­ce ekonomii i polityki zagranicznej.

Stacey wzruszyła ramionami.

- Chyba nie bardzo wiem, o czym mówisz - powiedziała.

- Na uniwersytecie w Stanford wybrałem specjalizację z ekonomii - mówił dalej, jakby w ogóle jej nie słysząc. - Kiedy skończyłem Szkołę Ekonomiczną Whartona, spróbowałem sił w świecie biznesu. Dobrze poznałem różne finansowe sztuczki, ale w końcu znudziło mnie to. Lubiłem świat idei. Właśnie myślałem o przyjęciu stanowiska wykładowcy na uniwersytecie, gdy spotka­łem twego ojca podczas zbierania funduszy w Nowym Jorku. Zain­teresował mnie. Chciał osiągnąć sukces na skalę państwową, ale nie miał w sobie potrzebnej do tego siły i determinacji. Ja, dzięki doświadczeniu wyniesionemu z pracy w handlu i reklamie, wie­działem wszystko o panujących tendencjach i kierunkach. Umia­łem sprzedać każdy towar. To wystarczyło, aby twój ojciec zaproponował mi pracę. Otrzymałem stanowisko asystenta administra­cyjnego, dzięki któremu mogłem łączyć politykę ekonomiczną z moimi ulubionymi teoriami i pomysłami. - Jego oczy rozświetlił entuzjazm. - Kiedy trzeba było zająć jakieś stanowisko dotyczące spraw zagranicznych, pochłaniałem wszystko, co było dostępne na ten temat. Rozmawiałem z ekspertami, kończyłem różne kursy. To cudowne - uczyć się, tworzyć i wprowadzać w życie pomysły.

- Czyli ty odwalałeś całą robotę, a tata zbierał zaszczyty - zaprotestowała Stacey. - Wszyscy byli przekonani, że to jego teo­rie. Nie obchodzi cię to, Justinie? - zapytała.

- Oczywiście, że nie - odparł. - Nie jestem politykiem, Sta­cey. Pomijając moje umiejętności handlowe, jestem tylko ekono­mistą i entuzjastą polityki zagranicznej. Prowadzenie kampanii to rzecz tymczasowa, konieczna, jeśli chcemy, aby twój ojciec został prezydentem - ciągnął Justin. - Ja sam nie mam ani takich pienię­dzy, ani takich powiązań politycznych, ani takiego autorytetu wśród polityków jak twój ojciec. On jest kandydatem lub, jeśli wo­lisz, przywódcą moich marzeń. Obydwaj z senatorem bardzo szyb­ko zorientowaliśmy się, ile jesteśmy dla siebie warci. Nasza współ­praca układa się harmonijnie i bezproblemowo.

- I jeśli ojciec dostanie się do Białego Domu, ty zdobędziesz ważną, wysoko notowaną pozycję - dodała Stacey. - Będziesz miał wielką władzę. - Stacey nareszcie zaczynała wszystko rozu­mieć i ta prawda była przygnębiająca.

- Tak - przyznał Justin szczerze. - Nie przeczę, że władza stanowi pokusę nie do odparcia, ale jest też coś ważniejszego. Mam wrażenie, że dzięki temu należę do... - przerwał i zmarszczył brwi, niezadowolony, że powiedział zbyt dużo. Było jasne, że Justin nie chce dłużej rozmawiać na ten temat, ale Stacey nie zamierzała re­zygnować.

- Należysz do czego, Justinie? - drążyła.

- Nieważne. - Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Nie chcę cię dłużej zanudzać. - Był najwyraźniej skrępowany.

To zafascynowało Stacey. Nie zamierzała pozwolić, aby teraz wymknął się jej.

- Zanudzałeś mnie przez całe lata tym swoim politycznym żargonem - odparła. - Powiedz mi, Justinie.

- Co mam ci powiedzieć? - próbował wykręcić się od odpo­wiedzi.

- To, co ukrywasz. Coś o jakiejś przynależności.

- Stacey, nie mam ochoty rozmawiać na ten temat - uciął krótko.

Przysunęła się bliżej niego.

- Nie przestanę cię męczyć, dopóki mi nie powiesz, Justinie. - Zobaczyła, jak mocno zaciska szczęki, jak kurczowo trzyma kie­rownicę. Przysunęła się jeszcze bliżej. - Mów - rzekła łagodnie. Uświadomiła sobie, że go dręczy i przypomniało jej się oskarżenie Grace: „Od lat zadręczasz tego człowieka!” Czyżby naprawdę tak było? Ta myśl zaniepokoiła ją.

Justin wziął głęboki oddech.

- Nigdy nie należałem do nikogo ani do niczego - zaczął mó­wić monotonnie, bez żadnych emocji. - Wychowywałem się w różnych sierocińcach i nie miałem własnej rodziny. Chociaż mu­szę przyznać, że opiekunowie byli dla mnie raczej mili. Wiedzia­łem jednak, że moim jedynym kapitałem jest inteligencja. Dlatego studiowałem i pracowałem, całkowicie rezygnując z innych rzeczy

- sportu, przyjaźni, działalności społecznej. Otrzymałem stypen­dium w Stanford. Byłem wzorowym studentem, ale nigdy nie bra­łem udziału w życiu studenckim. Później, po skończeniu studiów, również nic się nie zmieniło.

- A posiadając władzę, nie musisz starać się, żeby do czego­kolwiek należeć - powiedziała Stacey w zamyśleniu. - Siłą rzeczy zostajesz włączony. Ty wszystkim kierujesz. - Spojrzała na niego z uwagą. Po raz pierwszy udało jej się wyciągnąć z niego tak oso­biste zwierzenia. Nie miała pojęcia, jak bardzo był samotny w mło­dości, jak bardzo brakowało mu miłości. Ze wstydem uświadomiła sobie, że nigdy nie starała się dowiedzieć czegokolwiek bliżej o nim.

Justin, bardzo zakłopotany, wzruszył ramionami. Stacey była pewna, że żałował teraz chwili słabości i tak osobistej rozmowy. Ona jednak chciała wiedzieć jeszcze więcej. Czuła, że jakiś we­wnętrzny nakaz zmusza ją do poznania prywatnego życia Justina.

- Czy nigdy nie pragnąłeś czegoś więcej w życiu niż tylko zawodowych i szkolnych sukcesów? - zapytała. - Czy nigdy nie chciałeś założyć własnej rodziny? - Pytanie to wymknęło się jakoś samo, wbrew woli Stacey.

- Wydaje mi się, że w którymś momencie swego życia po­czułem taką potrzebę - przyznał Justin, uśmiechając się lekko. - Jednak dziesięć lat temu zacząłem pracować z twoim ojcem i za­warłem znajomość z rodziną Liptonów, a to...

- Nie musisz nic więcej mówić - ucięła oschle Stacey. - Ob­serwowanie z bliska Liptonów może w każdym zabić chęć założe­nia własnej rodziny. Nie zaskoczyłeś mnie tym. Wiem, że nie jes­teśmy normalni.

- Nie to miałem na myśli, Stacey - odparł Justin. - Chciałem powiedzieć, że poczułem się członkiem waszej rodziny.

Stacey spojrzała na niego z niedowierzaniem. Justin Marks miał należeć do jej rodziny? Była zaskoczona. To wydawało się nieprawdopodobne. W ciągu tych dziesięciu lat nikt z Liptonów, nawet rodzice, nie uważali Justina za członka rodziny. Mógł być, oczywiście, bezcennym pracownikiem, ale nigdy jednym z nich!

Spojrzała na siedzącego obok przystojnego mężczyznę i łzy napłynęły jej do oczu. To znowu te cholerne hormony! Miała ocho­tę zapłakać nad samotnością tego człowieka i nad tym, jak bardzo był niezrozumiany. Zaczęła szukać w torebce chustki.

- Czy zjesz ze mną kolację dzisiaj wieczorem? - zapytał Ju­stin. Stacey z ulgą pomyślała, jak dobrze złożyło się, że panujący na drodze ruch i padający deszcz zmuszają Justina do skupienia uwagi tylko najeździe. Nie potrafiłaby wyjaśnić mu, dlaczego pła­cze. Sama nawet tego nie wiedziała!

- To nie jest dobry pomysł, Justinie - odpowiedziała cicho. W każdym bądź razie nie teraz, gdy wzbudził w niej takie wyrzuty sumienia.

- Dlaczego nie? - zapytał. - Przecież obydwoje musimy jeść, prawda? - Zabrzmiało to zupełnie niewinnie.

- Tak, ale nie razem - odpowiedziała.

- Właśnie, że razem - powiedział stanowczo.

- Justinie, to nie ma sensu. - Zgniotła papierową chusteczkę i wrzuciła ją do torebki. - Jesteśmy zbyt różni, a poza tym nie in­teresują mnie przelotne romanse.

- Wiem - odpowiedział z jakąś dziwną satysfakcją w głosie. - Uważam, że to, co jest między nami, nie jest przelotne.

Przyznała mu w duchu rację. Cokolwiek między nimi zdarzyło się, dalekie było od przypadkowości i przelotności. Panujące między nimi napięcie było zawsze bardzo silne.

Popatrzyła przez okno na padający deszcz i nie mogła po­wstrzymać się, żeby nie zapytać.

- Justinie, czy miałeś jakieś... chwilowe romanse?

Uświadomiła sobie, że przez wszystkie lata ani razu nie wi­działa, żeby wychodził na randkę. Zawsze znajdował się w pobli­żu, z danymi statystycznymi, organizując różne spotkania dla se­natora i jego rodziny. Były to jednak tylko oficjalne okazje. Justin uczestniczył w nich służbowo. Liptonowie nie spoufalali się z asy­stentem administracyjnym senatora. Stacey zaczęła się zastana­wiać, jakie kobiety podobają się Justinowi. Co by się stało, gdyby nagle pojawił się na którejś z tych uroczystości z piękną blondynką u boku? Poczuła dziwny ucisk w żołądku, na pewno nie mający nic wspólnego z ciążą.

Justin był wyraźnie niezadowolony z poruszonego tematu.

- Owszem, byłem w swoim życiu związany z kilkoma kobie­tami - powiedział i wzruszył ramionami. - Nic jednak nie prze­trwało. Nie było żadnych zobowiązań.

Stacey nawet nie próbowała zrozumieć, czemu odpowiedź tak bardzo ją ucieszyła.

- Czy dlatego, że całkowicie poświęciłeś się karierze? - za­pytała.

- Może czekałem, aż dorośniesz i zauważysz mnie, Stacey - zrewanżował się.

- A jeśli w to uwierzę, obiecasz mi gwiazdkę z nieba? - za­kpiła.

Justin rzucił jej szybkie zagadkowe spojrzenie.

- Skoro wyczerpaliśmy już ten temat, czy możemy wrócić do sprawy naszej dzisiejszej wspólnej kolacji? - zapytał.

- Jesteś bardzo uparty - odpowiedziała zirytowana.

- Oczywiście, że jestem. To cecha wszystkich polityków. A więc, dokąd pójdziemy na kolację?

Westchnęła z rezygnacją. Justin nie zrezygnuje i nie pogodzi się z odmową. Ona zaś była zbyt zmęczona, aby dłużej z nim się spierać.

- No dobrze - zgodziła się z oporami. - Zjemy wspólnie ko­lację, ale to wszystko, Justinie. Nie zamierzam iść z tobą do łóżka - dodała dzielnie i zaczerwieniła się.

Justin nic nie odpowiedział, Stacey jednak zauważyła pełen zadowolenia uśmieszek. I chociaż bardzo chciała rozzłościć się na niego, zupełnie jej się to nie udało. Po prostu nie była zła na niego ani za to, że tak nalegał na tę kolację, ani za to, że w taki bez­względny sposób zaciągnął ją do lekarza. I nawet nie próbowała zrozumieć, dlaczego jego uśmiech wzruszył ją.

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Czy moglibyśmy zatrzymać się przy aptece? - zapytała Stacey, gdy zjechali z autostrady na drogę prowadzącą do miasta. - Chciałabym kupić witaminy i żelazo, które przepisał mi doktor Simpson. - Oczywiście nic nie wspomniała o przeciwwymiotnym lekarstwie, które w tej chwili było najważniejsze.

- Oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie - odpowiedział Justin.

Stacey uśmiechnęła się. Justin był tak uprzejmy, że nagle przestała razić jego ogromna dbałość o szczegóły, która zawsze doprowadzała ją do szaleństwa.

Ciągle mżył deszcz. Wjechali na parking obok apteki wielkiej jak supermarket. Justin wysiadł z samochodu, a Stacey odpięła pa­sy bezpieczeństwa i chwyciła klamkę. Miała wrażenie, że drzwi zacięły się, więc mocno popchnęła je ramieniem. Odskoczyły z impetem w tym samym momencie, gdy z drugiej strony podszedł do nich Justin.

Nie przyszło jej do głowy, że Justin może obejść samochód dookoła po to, aby otworzyć jej drzwi. Kiedy po raz ostami męż­czyzna zachował się wobec niej z taką kurtuazją? W dzisiejszych czasach oczekuje się od kobiet, aby same dawały sobie radę ze wszystkim. I właśnie teraz Stacey, nauczona takiej samodzielno­ści, otworzyła drzwi i uderzyła nimi Justina w sam środek czoła!

Rozległ się suchy trzask i z rany na czole zaczęła obficie pły­nąć krew. Stacey krzyknęła i wyskoczyła z samochodu. Justin pa­trzył przed siebie nieprzytomnym wzrokiem, a kolana zaczęły się pod nim uginać. Stacey z przerażeniem ujrzała, jak bezwładnie usiadł na ziemi.

- O Boże, Justinie! - zawołała i uklękła obok niego. - Zabi­łam cię!

Justin otworzył jedno oko i ostrożnie dotknął ręką czoła.

- Czuję się tak, jakby przetoczył się po mnie atak całej dru­żyny futbolowej Uniwersytetu Nebraska - powiedział niepewnym głosem, próbując się uśmiechnąć.

- Och, Justinie! - Chociaż jego utrata przytomności trwała. dosłownie kilka sekund, Stacey była tym potwornie przerażona. Na czole Justina urósł już duży krwiak, a z głębokiego rozcięcia ciągle płynęła krew.

- Justinie, przepraszam - powiedziała Stacey i zaczęła pła­kać. - Nie wiedziałam, że tam stoisz. Nie spodziewałam się, że będziesz chciał otworzyć mi drzwi. - Przytuliła jego głowę do pier­si i zaczęła potrząsać torebką w poszukiwaniu czegoś, czym mo­głaby opatrzyć ranę. - Zużyłam ostatnią chusteczkę. Czym mam zatamować to krwawienie? Och, Justinie! Tak mi przykro!

- To nie była twoja wina, Stacey - powiedział Justin uspoka­jająco. - Wypadki chodzą po ludziach. - Stacey uświadomiła sobie całą ironię tej sytuacji. To o n a go zraniła, a teraz on próbuje ją pocieszyć. - W kieszeni marynarki mam chustkę - dodał.

Stacey znalazła starannie złożoną białą chustkę. Przycisnęła ją do rany i spojrzała na Justina z troską. To nie był już ten mężczy­zna, którego znała. Nie wydawał się już taki wygładzony i nieska­zitelny. Jego ubranie było przemoczone, ubrudzone ziemią oraz krwią; włosy mokre i potargane. Był taki niepodobny do siebie. Łzy ponownie napłynęły do oczu Stacey. Patrzyła na Justina, gdy siedział na ziemi bezbronny, zakrwawiony, zabrudzony i obolały. To jej wina! Mocniej przycisnęła chustkę do rany; Justin skrzywił się.

- Przepraszam - płakała. - Biedny Justin!

- Wszystko w porządku - zapewnił ją. - Tylko czuję się nie­co idiotycznie, siedząc na ziemi w strugach deszczu.

Justin wstał gwałtownie, zrobił kilka kroków i nagle zatoczył się. Stacey podbiegła do niego i mocno go objęła.

- Kręci ci się w głowie? - zapytała. - Oprzyj się o mnie, Ju­stinie. Chyba wstałeś za szybko. - Przeraził ją kolor jego twarzy, białej jak ściana. - Nie jest wykluczone, że masz wstrząs mózgu. - Właściwie była tego pewna. Drzwi uderzyły Justina bardzo mocno, a jego utrata przytomności i późniejsze zawroty głowy tylko po­twierdziły jej diagnozę. Lucas już kilka razy w swojej brutalnej karierze futbolowej miał wstrząs mózgu i Stacey doskonale znała świadczące o tym objawy.

Justin, podtrzymywany przez Stacey, dotarł do samochodu. Chustka, którą przez cały czas przyciskał do czoła, była już zupeł­nie przesiąknięta krwią.

- Daj mi kluczyki, Justinie - powiedziała Stacey. - Jedziemy do najbliższego szpitala.

Jej ręce drżały, gdy przeszukiwała kieszenie Justina. Pochyliła się, a on oparł ręce o jej biodra i powiedział:

- Do szpitala? To zupełnie niepotrzebne, Stacey. W domu poleję ranę jodyną i...

- Jedziemy do szpitala, Justinie. - Miała już w ręku kluczyki. - Trzeba założyć na tę ranę kilka szwów, a poza tym masz chyba wstrząs mózgu.

Justin protestował podczas całej drogi do szpitala, jednak Sta­cey całkowicie go ignorowała.

- Nie próbuj być taki dzielny - powiedziała. - Wiem, że cier­pisz. Nie musisz przede mną udawać.

Gdy dojechali już na miejsce, Stacey pomogła mu wysiąść z samochodu i dojść do izby przyjęć. Wobec dyżurnej pielęgniarki zachowywała się jak rozwścieczona lwica broniąca małych. Jeśli sytuacja tego wymagała, Stacey potrafiła zachowywać się, jak przystało córce senatora. Nie zważając na przemoczone i zakrwa­wione ubranie, podała swoje nazwisko, a tym samym nazwisko oj­ca, i zażądała, aby natychmiast przyjęto Justina. Tak też się stało.

Była przy nim przez cały czas. Lekarz obejrzał ranę i kazał zrobić rentgen czaszki. Następnie założył cztery szwy i na koniec zgodził się z diagnozą Stacey, że Justin ma wstrząśnienie mózgu. Zalecił, aby przez następne kilka dni chory leżał spokojnie w łóż­ku. Wypisał także receptę na lekarstwo przeciwko mogącemu po­jawić się bólowi głowy.

- Kilka dni w ciszy i spokoju! - powiedział Justin ironicznie, gdy wyszli ze szpitala. Miał na głowie imponujący opatrunek. Sta­cey podtrzymywała go, mocno obejmując w pasie.

- Gdyby doktor zobaczył mój rozkład zajęć na najbliższe dni - ciągnął Justin - zrozumiałby, jak bardzo niedorzeczne jest jego polecenie!

- Justinie, musisz posłuchać lekarza - odparła Stacey. - Nie możesz teraz, po takim wypadku, prowadzić swojego szalonego trybu życia.

- Stacey, czuję się świetnie - zaprotestował Justin. - Nie będę leżał w łóżku i tracił czasu tylko dlatego, że uderzyłem się w gło­wę!

Dotarli do samochodu i Stacey pomogła Justinowi wsiąść do niego.

- Pojedziesz teraz prosto do domu - powiedziała. - Położysz się do łóżka i zastosujesz do wszystkich poleceń doktora. Ja nato­miast zamierzam upewnić się, że tak właśnie będzie.

Justin uśmiechnął się rozbawiony.

- Jesteś bardzo stanowcza, Stacey - powiedział.

- Tak, upór jest cechą wszystkich ludzi związanych z polity­ką - odpowiedziała, przypominając mu jego własne słowa. - Na­wet tych opornych, stojących na uboczu.

Znów zatrzymali się przy aptece, aby kupić przeciwbólowe lekarstwo dla Justina i zrealizować receptę Stacey. Lek przeciwwymiotny będzie jej teraz bardzo potrzebny, skoro ma dobrze za­opiekować się Justinem.

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli tym razem zostanę w samo­chodzie - powiedział Justin obrażonym tonem. Jednak mówiąc to, uśmiechnął się i Stacey spojrzała na niego z rosnącym podziwem. Był taki dzielny. Nie zdawała sobie dotąd sprawy z tego, że Justin ma takie doskonałe poczucie humoru. Żartował teraz, kiedy pra­wdopodobnie był bardzo cierpiący!

Pochyliła się, żeby uścisnąć jego rękę.

- Zaraz wrócę z lekarstwami, Justinie - powiedziała ciepło.

Dwadzieścia minut później Justin wprowadził Stacey do swe­go mieszkania, składającego się z kilku pokoi na pierwszym pię­trze odnowionego domu niedaleko Kapitelu. Ściany pomalowane zostały na biało, a w oknach, zamiast zasłon, wisiały żaluzje. Nie­modne i źle dobrane meble były na pewno nie do przyjęcia nawet w czasach, kiedy je wyprodukowano.

- Och! - zawołała Stacey, rozglądając się po strasznym salo­nie. - Co za odważne pomieszanie stylów! Czy... sam urządzałeś swoje mieszkanie, Justinie?

- Nie - odpowiedział. - Wynająłem je już umeblowane.

Stacey odetchnęła z ulgą.

- Więc nie obrazisz się, jeśli powiem, że te meble są ohydne? - zapytała. - Od patrzenia na tę kanapę po prostu bolą oczy! Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy były modne ogromne pomarań­czowe róże na ckliwym różowym tle. I w dodatku to krzesło w nie­bieskie i żółte pasy! Zbrodnia!

Justin roześmiał się.

- Naprawdę nie spędzam tutaj zbyt dużo czasu - powiedział. - To mieszkanie jest wygodne, bo znajduje się blisko biura, a poza tym ciągle nie mam swoich mebli. - Obojętnie wzruszył ramionami.

Kuchnia i sypialnia urządzone były w ten sam bezosobowy i ponury sposób. Nie było tam żadnego śladu obecności Justina Marksa.

- Mieszkasz tu od dziesięciu lat? - zapytała z niedowierza­niem. Jak mógł to wytrzymać? I jak w ogóle można mieszkać gdzieś dziesięć lat i chociaż trochę nie naznaczyć tego miejsca swoją obecnością?

- Kupiłem nowy materac trzy lata temu - powiedział Justin i usiadł na brzegu podwójnego łóżka, przykrytego kapą z brązowe­go sztruksu.

- To dobrze, ponieważ kilka następnych dni spędzisz w łóż­ku, a położysz się do niego już! - Spojrzała mu prosto w twarz. - Teraz się rozbierzesz. Przygotuję ci obiad,

Zanim zdążył odpowiedzieć, Stacey przeszła z sypialni do malej, brzydkiej kuchni. W lodówce nie było nic, poza na wpół opróżnionym pudełkiem margaryny. Zajrzała do szafek wiszących na ścianach; znalazła tam dziwny zestaw talerzy i szklanek, nale­żący najwyraźniej do wyposażenia mieszkania. Był tam jeszcze bochenek chleba i duża puszka czekolady w proszku. Zdumiona wróciła do sypialni.

Justin w dalszym ciągu siedział na brzegu łóżka.

- Ależ tutaj w ogóle nie ma jedzenia! - zawołała Stacey.

- Rzadko jadam w domu - odparł Justin. - Czasem robię so­bie śniadanie złożone z tostów i czekolady. Kilka razy zdarzyło mi się jeść tutaj obiad, ale wtedy po prostu kupowałem w sklepie coś mrożonego.

- Nie możesz nie mieć nic do jedzenia w domu! - upierała się Stacey. Nie rozumiała tego. Może Justin był naprawdę jakimś skomputeryzowanym, doskonałym mechanizmem?

Stacey przyglądała mu się, jak zdejmował marynarkę. Pomy­ślała, że ten człowiek nigdy nie miał swojego domu i rodziny. Jego mieszkanie, okropnie urządzone i pozbawione niezbędnych do normalnego życia przedmiotów, było prawdopodobnie wszystkim, co mógł nazwać własnym domem. Było to tak samo żałosne jak fakt, że Liptonowie stanowili dla niego ideał rodziny. Jak bardzo obydwie te rzeczy były dalekie od prawdy!

Justin patrzył uważnie, jakby chciał poznać jej myśli. Nagle przewrócił się na łóżko, chwytając się za obandażowaną głowę.

- Justinie! - zawołała Stacey i podbiegła do niego. - Czy zno­wu masz zawroty głowy? - Lekarz ostrzegł ją przed tym.

- Tak...

- Och, biedny Justin! - Pomogła mu ostrożnie położyć głowę na poduszkach. - Czy chcesz tabletkę przeciwbólową? - Odpięła guziki jego koszuli, chcąc ułatwić mu oddychanie.

Nagle Justin chwycił ją za nadgarstki i przycisnął jej dłonie do swojej piersi. Poczuła pod palcami kręcone, ciemne włosy i silne, umięśnione ciało. Odetchnęła głęboko. W tej chwili Justin nie wy­glądał jak człowiek cierpiący na zawroty głowy. Był bardzo czuj­ny, skupiony i...

- Justinie... - Stacey próbowała uwolnić ręce, ale trzymał je mocno.

- Czy mówiłem ci już, jaka jesteś piękna? - zapytał stłumio­nym głosem.

Jej serce gwałtownie zabiło. Biorąc jednak pod uwagę okoli­czności, to znaczy łóżko, ciszę i mrok w pokoju, a także bandaż na głowie Justina, Stacey zachowała zdrowy rozsądek. Zmusiła się do uśmiechu.

- Chyba naprawdę majaczysz, Justinie. Wyglądam jak zmok­ła kura - powiedziała, wiedząc, że jest bliska prawdy. Włosy miała wilgotne, proste i sztywne od deszczu, sukienka była pognieciona i zakrwawiona, a po makijażu nie zostało ani śladu.

- Nie! - Wziął jej twarz w swoje ręce. - Nie, Stacey. Dla mnie jesteś piękna. Piękna... - Jego ochrypły głos był jak pieszczo­ta. Justin objął ją za szyję i przyciągnął do siebie. Przez krótką, cudowną chwilę nie myślała o niczym, tylko leżała z policzkiem przyciśniętym do miękkich włosów, czując pod sobą silne, musku­larne ciało.

Jedną ręką w dalszym ciągu obejmował jej kark, drugą zaś zaczął gładzić biodro. Z ust Stacey wydobył się cichy jęk, poczuła budzący się w niej wielki ogień.

Wystarczył jeden krótki moment, by Justin wsunął swoją nogę między nogi Stacey i przewrócił ją na plecy. Leżał teraz obok, a rę­ka wędrowała po ciele Stacey, przesuwała się po piersiach, brzuchu i udach. Poruszała ustami, chcąc wymówić jego imię, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Patrzyła w ciemne oczy znajdu­jące się teraz blisko jej twarzy. I wtedy powoli i nieodwołalnie jego usta zaczęły zbliżać się.

- Nie, Justinie - wyszeptała, ale wiedziała, że był to bardzo symboliczny protest. Zadrżała. Chciała poczuć jego wargi na swo­ich i to pragnienie doprowadzało ją do rozpaczy. Usta mężczyzny zatrzymały się na chwilę.

- Tak, Stacey - wyszeptał i wsunął dłoń między uda, by pie­ścić ją w najbardziej intymny sposób. - Tak, kochana.

Nie mogła oddychać ani mówić. Pod wpływem pieszczot cia­ło wygięło się w łuk, a z ust wydobyło się westchnienie.

- Pragniesz mnie, Stacey - powiedział Justin, obserwując jej reakcję. - Chcesz mnie. Powiedz mi to. - Nie przestawał jej pieścić w tak zmysłowy sposób, że bliska była szaleństwa. - Powiedz, ko­chanie. Chcę usłyszeć, jak to mówisz.

Nie potrafiła mu się oprzeć, nie mogła już opanować narasta­jącej w niej dzikiej żądzy. Jego język dotykał lekko jej języka, drażnił, ale w końcu uciekał, dopóki nie zawołała.

- Och, Justinie! Chcę ciebie! Bardzo cię pragnę!

Usta wreszcie złączyły się i zaczęli całować się mocno, gwał­townie, z żarem, który budził jeszcze większą namiętność. Ręka Justina nie przestawała pieścić Stacey. Przylgnęła, pragnąc go...

Dzwonek telefonu dochodził jakby z innego wymiaru. Natręt­ny i napastliwy, był zgrzytem w ich bardzo prywatnym świecie. Nie przestawał jednak dzwonić! Po sześciu dzwonkach nie mogli dłużej go ignorować. Czarny telefon stał na nocnym stoliku i brzę­czał długo, aż Justin nie odsunął się od Stacey i nie odebrał go.

- Słucham - warknął do słuchawki. - Tak, Fred. Tak, zrobi­łem to. Tak, wiem. Opublikowaliśmy oświadczenie, które nakre­śla...

„Jeszcze jedna polityczna rozmowa” - pomyślała Stacey. By­ło to coś na temat głosowania w senacie. Słuchała, niezdolna do tego, żeby myśleć, poruszyć się czy zrobić cokolwiek innego. Czu­ła się słaba i zdezorientowana; zbyt szybko nastąpił powrót z wy­żyn seksualnego pobudzenia do rzeczywistości.

Leżała teraz na łóżku i czuła się pusta, zawiedziona i coraz bardziej zła. Zorientowała się, że Justin przygląda się jej i nagle uświadomiła sobie, jak musi wyglądać, leżąc wyciągnięta na łóż­ku, z rozrzuconymi nogami i piersiami poruszanymi szybkim, płytkim oddechem. Usiadła gwałtownie, mając wrażenie, że za­czerwieniła się od czubka głowy po pięty. Justin mocno chwycił ją za rękę.

- Puść mnie! - powiedziała cicho. Z trudem opanowała się, żeby tego nie wykrzyczeć. Co powiedziałby Fred Rhodes, gdyby usłyszał, że w sypialni szefa znajduje się córka senatora?

- Fred, porozmawiamy jutro rano - powiedział Justin. Przez cały czas trzymał Stacey bardzo mocno. Nie mogła się uwolnić i coraz bardziej chciała krzyczeć. Justin zdawał sobie chyba z tego sprawę, bo natychmiast zakończył rozmowę.

- Puść moją rękę, Justinie! - wrzasnęła chwilę po tym, jak Justin odłożył słuchawkę. - Natychmiast!

- Stacey, wiem, że jesteś zdenerwowana - powiedział Justin uspokajająco.

- Masz rację, do cholery! - odparła Stacey. - Jestem zdener­wowana! I jeśli zaraz mnie nie puścisz...

- Połóż się, kochanie. Byłaś tak blisko... Pozwól mi...

- Nie! - krzyknęła. Całe ciało płonęło ze wstydu. Cóż najle­pszego zrobiła! Załamywał ją brak panowania nad sobą. W rów­nym stopniu niepokoiło to, jak rozwścieczało. Zwalczyła w sobie ogromne pragnienie, żeby się rozpłakać. Nagromadzone podniece­nie domagało się uwolnienia, dosłownie wrzało w jej rozbudzo­nym ciele. Gdyby wtedy nie przerwał!

Nagle Justin puścił rękę Stacey. Korzystając z okazji, zerwała się z łóżka i wybiegła z pokoju.

- Wychodzę! - rzuciła przez ramię. Porwała płaszcz i torebkę z okropnego krzesła w kolorowe pasy. Skierowała się do drzwi wyjściowych. Nagle zamarła... Przecież nie ma samochodu! Musi zadzwonić po taksówkę, żeby wrócić do domu. Zazgrzytała zęba­mi. Powrót do sypialni Justina po to, żeby skorzystać z telefonu, był ostatnią rzeczą, której Stacey pragnęła. Trzeba jednak w jakiś sposób dostać się do domu, a to za daleko, żeby iść piechotą. Musi więc wrócić do sypialni i zadzwonić.

Wyprostowała ramiona i weszła do pokoju, z którego dopiero uciekła. Zdziwiła się, widząc, że Justin wciąż jeszcze leży na ple­cach, a jego oczy są zamknięte.

- Justinie? - powiedziała ostrożnie. Leżał zupełnie nieruchomo. Wzrok Stacey spoczął na bandażu opasującym jego czoło i na ten widok serce nerwowo w niej podskoczyło.

- Justinie, dobrze się czujesz? - Zrobiła krok w jego stronę.

Otworzył oczy.

- Myślałem, że już poszłaś, Stacey - powiedział.

- Muszę zadzwonić po taksówkę - odpowiedziała. - Mój sa­mochód został u rodziców.

Justin podniósł dłoń do skroni.

- Weź w takim razie mój - powiedział cicho. Musiała zbliżyć się, żeby to usłyszeć. Stanęła obok łóżka i spojrzała na Justina. Nie­mal słyszała, jak bije jej serce.

- Justinie, boli cię głowa, tak? - zapytała. Doskonale wie­działa, że tak właśnie było. Doktor zalecił ciszę i spokój, a w ciągu ostatnich trzydziestu minut robili wszystko oprócz zachowywania ciszy i spokoju! „Przeze mnie ten człowiek został ranny” - obwi­niała się Stacey. I teraz jeszcze bardziej pogarszała jego stan, cał­kowicie ignorując polecenia lekarza.

- Justinie - wyszeptała niepewnie, pragnąc dotknąć jego gęs­tych czarnych włosów.

Justin otworzył oczy i jęknął.

- Tak bardzo cię boli? - zawołała przestraszona.

Jęknął ponownie i obrócił się na bok.

- Okropnie - odpowiedział. Jego głos był przytłumiony. - Do diabła, nie zamierzam uskarżać się, Stacey. Nie szanuję ludzi, któ­rzy użalają się nad sobą.

- Och, ty nie jesteś taki - zawołała oburzona.- Po tym wszys­tkim, co dzisiaj przeszedłeś! Byłeś wspaniały, Justinie.

Wydał z siebie dźwięk, którego nie potrafiła zidentyfikować. Pomyślała zaniepokojona, że to chyba jęk przed agonią. Biedak!

- Może chcesz proszek przeciwbólowy? - zapytała.

- Wezmę go później - odpowiedział. - Najpierw chyba zjem na kolację tosty i czekoladę. Weź mój samochód i jedź do domu. Kluczyki są w...

- Nie mogę zostawić cię w takim stanie - przerwała mu Sta­cey. To było nie do pomyślenia! Zostawić go samego, takiego cier­piącego, w tym okropnym mieszkaniu i w dodatku bez żadnego jedzenia!

- Czy zostaniesz na noc? - Dotarł do niej stłumiony głos.

Spojrzała w jego kierunku, zastanawiając się, czy ktoś kiedy­kolwiek został przy nim, gdy był chory lub gdy coś go bolało. My­ślała o małym chłopcu, który dorastał, nie mając własnego domu ani rodziny. Serce skurczyło się pod wpływem bólu. Ogarnęła ją wielka litość dla tego znakomitego polityka i maniaka pracy, który teraz leżał cicho i spokojnie w łóżku. Był chory i potrzebował jej. Poczuła, że jest jej bardzo bliski.

- Tak, Justinie - odpowiedziała. Pragnienie, by go dotknąć, było teraz tak silne, że poddała mu się i wyciągnęła rękę, żeby po­gładzić ramię Justina. - Tak, zostanę z tobą.

W najbliższej pizzerii zamówili telefonicznie pizzę, którą do­starczono im do domu. Justin stanowczo nie pozwolił Stacey wyjść po zakupy w środku nocy i prościej było podporządkować się. Sta­cey pomyślała, że może zaopatrzyć kuchnię Justina w żywność ju­tro rano.

Usiedli na łóżku, a pudełko z pizzą postawili między sobą. Zjedli ją całą; wyglądało na to, że rana Justina nie zmniejszyła jego apetytu. Zjadł pięć kawałków, Stacey tylko trzy.

Justin wziął prysznic i przebrał się w błękitną piżamę. Stacey nie mogła oderwać od niego wzroku. Zawsze widziała go tylko w trzech kolorach: czarnym, szarym i białym. Dopiero teraz oka­zało się, jak wspaniale wygląda w niebieskim. Poza tym luźna pi­żama w jakiś sposób podkreślała muskularną budowę ciała. Stacey przełknęła łyk coli, trzymając puszkę w nerwowych palcach. Myśli niezależnie od niej dryfowały w niebezpiecznym kierunku.

- Mam kilka zapasowych bluz od piżam. Są w dolnej szufla­dzie - powiedział Justin, nie spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego nie weźmiesz gorącej kąpieli i nie włożysz jednej z nich? Mogli­byśmy wtedy położyć się do łóżka.

Stacey zakrztusiła się colą. Justin zabrał puszkę i pochylił się, żeby poklepać dziewczynę po plecach.

- Wszystko w porządku, skarbie?

- Justinie, przestań! - Stacey zaczynała już żałować obietni­cy, że zostanie na noc. Wydawało się, że bóle głowy zniknęły w ja­kiś cudowny sposób, i to bez pomocy pigułek. Justin był pełen sił witalnych, bardzo uwodzicielski i bardzo męski, co wprawiało ją w wielkie zakłopotanie.

- Będę spała w ubraniu - powiedziała stanowczo, cofając się przed jego dłońmi. - I nie w łóżku z tobą, ale na kanapie w salonie.

- Od tego wzoru na kanapie mogą przyśnić ci się koszmary - ostrzegł Justin z uśmiechem. - Poza tym jest zbyt krótka i wąska, żeby mogło być ci na niej wygodnie. - Chwycił jej rękę i podniósł do ust, żeby pocałować. - Będziemy spać w moim łóżku, Stacey.

Jego podniecające słowa i pieszczotliwy dotyk wywołały w niej falę pożądania. Wyrwała dłoń z jego rąk.

- Justinie, to szaleństwo! - powiedziała z jękiem.

- Nie bój się - rzekł. - Pozwól mi obejmować cię dziś w no­cy. To wszystko, czego chcę. Trzymać cię w ramionach przez całą noc.

Stacey miała wrażenie, że zatraca się w jego ciemnych, gorą­cych oczach. Nagle poczuła zmęczenie, kompletne wyczerpanie zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Wydarzenia ostatnich dwu­dziestu czterech godzin: bezsenna noc, stresujący dzień, domaga­jąca się swoich praw ciąża, doprowadziły ją do stanu zupełnego odrętwienia.

- Lekarz zalecił ci spokój i odpoczynek - przypomniała mu. - A to wyklucza...

- Tak, moja słodka - przerwał jej, uśmiechając się szeroko. - To rzeczywiście absolutnie wyklucza...

Zaczął gładzić jej ręce od nadgarstków do ramion. Stacey za­kręciło się w głowie.

- Chodź do łóżka, Stacey - powiedział miękko. - Najwyższa pora pójść spać.

Stacey, bardzo już śpiąca, przytaknęła, nie dopuszczając do siebie żadnych innych myśli. Bardzo wolno poszła do łazienki. By­ła zbyt zmęczona, żeby wziąć prysznic. Starczyło jej sil tylko na to, aby zdjąć sukienkę, za ciasny biustonosz i włożyć ciemnoniebie­ską bluzę od piżamy Justina. Umyła twarz i wróciła do sypialni.

Justin odchylił kołdrę, zapraszając do łóżka. Materac był sprę­żysty i bardzo wygodny, Stacey z ulgą wtuliła głowę w poduszki, rozkoszując się ciepłem, jakie dawała wypełniona pierzem kołdra. Na zewnątrz wiatr i deszcz uderzały o szyby. Poczuła się dobrze i bezpiecznie. Była szczęśliwa, że leży w łóżku obok Justina. Wy­dawało się, że zmęczenie krąży jak narkotyk w jej żyłach i usypia ją. Zamknęła oczy.

I chwilę później już je otworzyła. Justin wsunął palce pod ela­styczny pasek rajstop i majtek.

- Zdejmij to, kochanie. - Głos był łagodny i miękki. - Będzie ci wtedy wygodniej.

Chwyciła jego rękę i ostrożnie odsunęła.

- Justinie. - Była tak senna, że z trudem mówiła. - Zróbmy długą, długą, bardzo długą przerwę.

Justin roześmiał się głęboko i radośnie. Przyciągnął ją do sie­bie, robiąc ze swojego ciała coś w rodzaju kołyski.

- Śpij, Stacey - szepnął, a ona poczuła jego oddech na swoich włosach. Przytulona do niego, już prawie zasypiała, gdy nagle po­myślała o Brynn. Dawno temu obydwie ustaliły, że ze względów bezpieczeństwa zawsze będą sobie mówiły, dokąd wychodzą.

- Justinie. - Odwróciła się w jego ramionach. - Muszę za­dzwonić do Brynn i powiedzieć jej, gdzie jestem.

Bez narzekania i zadawania zbędnych pytań wykręcił numer ich telefonu. Stacey pomyślała, że są jednak takie chwile, kiedy jego praktyczność jest bardzo pożyteczną cechą. Podczas gdy Sta­cey rozmawiała z Brynn, Justin przez cały czas trzymał ją w ramio­nach, nie pozwalając zsunąć się ciepłej kołdrze.

- Cieszę się, Stacey, że zaczęłaś rozwiązywać swoje proble­my - powiedziała Brynn, gdy Stacey wyjaśniła jej, gdzie spędzi tę noc.

- Brynnie, to nie jest to, o czym myślisz - zaprotestowała Stacey.

- Owszem, Brynn - powiedział głośno Justin. - To jest do­kładnie to, o czym myślisz.

- Justinie! - upomniała go zawstydzona Stacey.

Brynn roześmiała się.

- Ten facet chyba naprawdę zmienia się przy tobie, Stace. Przecież nigdy dotąd nie żartował ani nie robił tego typu uwag.

- Och, to jest prawdziwy komediant! - zawołała Stacey i żar­tobliwie uderzyła Justina w rękę. On natomiast mocno objął ją ra­mionami i nogami, uniemożliwiając ucieczkę. Wiła się w jego ob­jęciach, chichocząc mimo woli. Justin roześmiał się teatralnie, głośno i łobuzersko, i jeszcze bardziej wzmocnił uścisk. Przez mo­ment zapomnieli o Brynn. W końcu ona sama, chrząkając, przypo­mniała o swojej obecności.

- Stacey - powiedziała - nie chciałabym psuć wam zabawy, ale nie zgadniesz, kto kręcił się dzisiaj wieczorem obok naszego domu. Cord Marshall! Twierdził, że szuka ciebie.

Justin usłyszał to i zesztywniał.

- Marshall? - powtórzył.

- Brynn, jestem pewna, że Marshall rzeczywiście mnie szu­kał - powiedziała Stacey beztrosko. - Mam wystąpić w jego pro­gramie w sobotę wieczorem.

- Co takiego? - zapytała zaskoczona Brynn.

- Zapomnij o tym! - uciął krótko Justin. Stacey próbowała uwolnić się, ale nie wypuszczał jej ze swoich ramion.

- Brynn, wczoraj wieczorem byłam na kolacji z Cordem - powiedziała Stacey. - Właściwie, to okazało się, że jest bardzo mi­ły i obiecałam mu...

- Miły! - powtórzyła Brynn. - Stacey, ten facet to straszny szuja. Byłabyś bezpieczniejsza, jedząc obiad z chorym na tyfus!

Justin odebrał Stacey słuchawkę.

- Nie denerwuj się, Brynn - powiedział uspokajająco. - Sta­cey nie wystąpi w tym programie. Nie będzie także następnych obiadów z tym „miłym” panem.

Stacey zachmurzyła się i zabrała mu słuchawkę.

- Brynnie...

- Stacey, posłuchaj - przerwała jej Brynn. - Justin i ja po raz pierwszy zgadzamy się ze sobą. Marshall to chytry lis. Próbował wyciągnąć ze mnie informacje na temat twojej rodziny. Uważa, że nikt nie oprze się jego wdziękowi i próbował mnie podrywać.

- Cord Marshall próbował cię podrywać? - zawołała Stacey. - I co zrobiłaś, Brynnie?

- Pamiętasz, jak Lucas dawał nam kiedyś lekcje samoobro­ny? - zapytała Brynn obojętnie. - Otóż po raz pierwszy wypróbo­wałam swoje umiejętności właśnie na Marshallu. Okazało się, że to działa, Stacey.

- Och, jaka szkoda, że mnie przy tym nie było! - zawołała Stacey.

- Co za żądza krwi! - Justin uśmiechnął się złośliwie. - Po­wiedz Brynn, żeby przywiozła ci jutro jakieś ubranie - dodał. - Może wpaść tutaj w drodze do pracy.

- Zamówienie przyjęte! - zawołała Brynn, zanim Stacey zdą­żyła cokolwiek powiedzieć. - Coś luźnego i wygodnego, prawda, Stacey?

- Dobranoc, Brynn - odpowiedziała Stacey. Justin wziął słu­chawkę i odłożył na widełki. Jego ręce poszukały jej piersi.

- Na czym to skończyliśmy? - zapytał.

- Na tym - prawie zasypiając, odpowiedziała Stacey surowo i odsunęła jego ręce, kładąc je na swoich biodrach. Nie przyszło jej do głowy, żeby odsunąć się. Wręcz przeciwnie, przytuliła się moc­niej do Justina. Objął ją mocno.

- Dobranoc, Justinie - powiedziała sennie.

- Dobranoc, kochanie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Stacey, gdzie, do diabla, są moje spodnie? - zawołał ziry­towany Justin. Wziął już prysznic, ogolił się, ubrał w sztywno wykrochmaloną, białą koszulę, szarą marynarkę, ciemny krawat, skarpetki i białe spodenki. Teraz stał przed otwartą szafą i przeszu­kiwał jej zawartość, wołając mocno zdenerwowany - Nie ma tu­taj ani jednej pary spodni!

- Przecież powiedziałam ci, że nie pójdziesz dzisiaj do pracy, Justinie. - Stacey patrzyła na niego rozbawiona. - Doktor kazał ci odpoczywać i to właśnie będziesz robić. Wracaj więc do łóżka, a ja przyniosę ci śniadanie.

- Cholera, nie chcę żadnego śniadania! Chcę dostać moje spodnie! Co z nimi zrobiłaś? Przecież było tutaj osiem par.

- Zamknęłam je w bagażniku samochodu - oświadczyła Sta­cey, bardzo z siebie zadowolona. - A kluczyki mam ja. Wzięłam spodnie ze sobą nawet do sklepu dziś rano, kiedy jeszcze spałeś. Byłam pewna, że będziesz chciał iść do pracy. Wiedziałam, że bez spodni daleko nie zajdziesz.

- Zamknęłaś moje spodnie w bagażniku? - powtórzył Justin z niedowierzaniem.

- Tak - przytaknęła. - A potem zawiadomiłam twoje biuro, że nie przyjdziesz dzisiaj. Zadzwoniłam również do mamy i popro­siłam, aby powtórzyła ojcu, że miałeś wypadek i żeby nie prze­szkadzać ci tysiącami telefonów.

- Zdaje się, że spędziłaś dzisiaj bardzo pracowity poranek, prawda? - jęknął Justin. - Stacey, jest prawie dziesiąta! Nigdy w życiu nie spałem tak długo. Muszę być dzisiaj w biurze.

- To tabletka przeciwbólowa tak zwaliła cię z nóg - wyjaśni­ła Stacey. - Dałam ci ją o piątej rano, kiedy wstałam, żeby... - prze­rwała. No cóż, lepiej nie wdawać się w szczegóły. Wstała wtedy, żeby połknąć swoje przeciwwymiotne lekarstwo i od razu dała Justinowi proszki, na wypadek, gdyby znów zaczęła go boleć głowa. Był wtedy taki śpiący, że posłusznie je połknął.

- Narkotyzujesz mnie! - oskarżył ją Justin. - Nigdy nie bra­łem żadnych tabletek. Nawet aspiryny!

Stacey przyznała w myślach, że lekarstwo rzeczywiście silnie na niego podziałało. Spał, kiedy o wpół do dziewiątej przyjechała Brynn, spał także o dziewiątej, gdy Stacey wyjechała na zakupy. Zabranie ze sobą jego spodni było nagłym i, jak się okazało, świet­nym pomysłem, którego Stacey sama sobie pogratulowała. W przeciwnym razie Justin mógłby ubrać się i wyjechać do pracy przed jej powrotem ze sklepu.

- Uzupełniłam nieco zapasy w twojej kuchni - powiedziała Stacey, obciągając rękawy różowo-szarego dresu. Brynn kupiła ten dres w okresie, kiedy zaczęła uprawiać bieganie. Luźne spodnie i bluza były teraz idealne dla Stacey. Brynn podrzuciła także skar­petki i adidasy.

- Jesteś mi winien sto pięćdziesiąt pięć dolarów za zakupy - dodała Stacey.

- Co? - zawołał Justin.

- Potrzebowałeś wszystkiego - wyjaśniła Stacey - łącznie z solą i pieprzem. Co chciałbyś na śniadanie? Płatki? Jajka? Be­kon? - pytała Stacey, wiedząc, że dzięki swemu cudownemu lekar­stwu będzie mogła sobie z tym wszystkim poradzić. - Kupiłam na­wet sok pomidorowy i zamrożone ciastka jagodowe.

- Chcę odzyskać spodnie!

- Powtarzasz w kólko to samo.

- Gdzie są kluczyki? - zapytał.

- W bezpiecznym miejscu. Tam, gdzie na pewno ich nie znaj­dziesz - odpowiedziała. Schowała je w biustonoszu, który miała na sobie. Posłała Justinowi zwycięski uśmiech. - A teraz włóż piżamę i wróć do łóżka jak grzeczny chłopczyk. - Justin groźnie popatrzył na nią. - Może dać ci gorący termofor? - zapytała wesoło.

Ruszył w jej stronę; jego oczy niebezpiecznie błyszczały.

- Już dość tego, Stacey. - Stanął przy niej, ale odważnie spo­jrzała mu prosto w twarz, nie dając się zastraszyć.

- Uspokój się, Justinie, bo rozboli cię głowa.

- Nigdy nie bolała mnie głowa! W ogóle nigdy nic mi nie było! Tylko udawałem.

- Wczoraj wieczorem leżałeś na tym łóżku, jęcząc z bólu. Widziałam to. I słyszałam, Justinie.

- Nic mi nie było - zaprotestował. - Chciałem, żebyś ze mną została i dlatego symulowałem ból.

- Jasne! - zakpiła. - Rozumiem. W dzień jesteś twardy i silny, nie pozwalasz sobie wtedy na żadne słabości. Nie obawiaj się, nikomu nie zdradzę twojej małej tajemnicy. - Wspięła się na palce, żeby po matczynemu pogłaskać go po policzku.

- Szowinistka! - rzekł gniewnie. - Bawi cię ta sytuacja?

- Sam ją komplikujesz, Justinie. Po prostu poddaj się i po­zwól, żebym się tobą zaopiekowała. - Własne słowa wprawiły ją w zakłopotanie. Wprost nie mogła oprzeć się pragnieniu zatrosz­czenia się o niego. Szybko odwróciła się i poszła do kuchni.

Skupiła się na przygotowaniu dla niego śniadania: jajecznicy, bekonu, soku pomidorowego, no i oczywiście jagodowego ciastka. Ułożyła wszystko na talerzu i nagle uświadomiła sobie, że Justin stoi w drzwiach i przygląda się. Miał na sobie świeżą niebieską pi­żamę. Stacey uśmiechnęła się, bo, aczkolwiek niechętnie, w końcu spełnił jej prośbę. Ich oczy spotkały się i przez krótki moment Sta­cey miała wrażenie, że jakieś niewidoczne, ale niezwykle silne prą­dy krążą między nimi i zbliżają ich do siebie. Nie mogła oderwać wzroku od Justina.

- Chciałbym, żebyś zawsze tutaj była - powiedział wzruszo­ny. - W moim mieszkaniu i w moim łóżku.

Stacey gwałtownie wciągnęła powietrze. Wiedziała, że przy­dałaby się jakaś lekka i dowcipna odpowiedź, żeby zmniejszyć po­wstałe między nimi napięcie, ale w jej głowie była teraz tylko pu­stka. Justin stanął za nią i objął, mocno przyciskając do siebie. Usta błądziły po jej szyi i Stacey poczuła, jak miękną pod nią kolana. Przesunął ręce, dotykając teraz piersi i drażniąc palcami stwardnia­łe już sutki. Oparła się o niego, jej powieki ciężko opadły.

- Czy bolą cię dzisiaj? - szepnął do ucha, dotykając językiem jego gładkiej powierzchni. - Czy boli cię, kiedy dotykam twoich piersi, kochanie?

- Nie... - odetchnęła, a talerz wysunął się z rąk i wpadł ze stu­kotem do zlewu. - Twoje śniadanie... - powiedziała cicho.

Justin wziął ją na ręce.

- Nie mam ochoty na jedzenie - odparł. Zaniósł ją do sypial­ni, a jego krok był energiczny i zdecydowany. - Mam ochotę na ciebie, kochanie.

Położył Stacey na łóżku, a sam usiadł na brzegu i ostrożnie zaczął rozwiązywać sznurowadła adidasów.

- Justinie, twoja głowa... To... My...

- Doskonale opiekujesz się mną, Stacey - zapewnił, zrzuca­jąc jej skarpetki i buty na podłogę. - Wysłałaś mnie do łóżka, więc teraz musisz zdrzemnąć się razem ze mną.

Rozebrał ją z niezwykłą szybkością, a kiedy znalazł kluczyki do samochodu w biustonoszu, uśmiechnął się tylko i odłożył je na nocny stolik. W tym samym momencie, gdy poczuła pieszczotliwy dotyk, zrozumiała, jak bardzo go pragnie. Justin przyglądał jej się, z uwagą studiując każdą linię, każdą wypukłość ciała i obserwując gorącą, słodką reakcję, jaką w niej wywoływał.

Zadrżała, gdy dotknął zdecydowanie jej stwardniałych broda­wek.

- Jakie ściągnięte i twarde - powiedział głębokim, czułym głosem. - Pamiętasz, jak w tamtą sierpniową noc prosiłaś, żebym je całował?

Stacey wypuściła z siebie długo powstrzymywany wydech:

- Justinie...

- Chcesz, żebym teraz tak cię całował? - wyszeptał w po­kryte kremową skórą zagłębienie szyi. Uśmiechnął się, gdy Stacey jęknęła i wyprężyła się. - Chcę całować cię wszędzie. Tutaj... I tu­taj... - Jego usta dotknęły brodawek, a potem przesunęły się w dół, do pępka i jeszcze niżej. - Chcę spróbować, jak smakuje każdy centymetr twojego ciała, moja słodka, moja jedyna.

Stacey poczuła, że nie może już tego zatrzymać. Krzyknęła krótko, ostro i zakryła dłonią usta, chcąc zdusić w sobie ten krzyk.

- Nie, kochanie. - Justin odsunął jej rękę, całując palce, nad­garstek i dłoń. - Chcę cię słyszeć. Chcę słyszeć, co się z tobą dzieje.

- Och, Justinie! - Otoczyła jego szyję ramionami i przyciąg­nęła go do siebie zdesperowana, spragniona ust kochanka. Czuła jego ciało, tak samo spragnione, gorące i twarde. Poruszyła się pod nim w sposób, który rozpalił ich oboje. Chciała go i pragnęła z silą, która doprowadzała ją niemal do szaleństwa.

- Kochaj mnie, Justinie! - krzyknęła. Rozkosz, jaką dawały jego dłonie i wargi, obudziła w niej gorące, trudne do opanowania pożądanie. Chciała go nareszcie zdobyć i całkowicie do niego na­leżeć.

- Tak, moja najdroższa - wyszeptał, a oczy mu rozbłysły. Wszedł w nią, przyjęła go z drżeniem.

- Kocham cię! - wołała bez słów, owijając się wokół niego i lgnąc do jego ciała, kiedy zaczął się w niej poruszać. Czuła teraz coś więcej niż tylko fizyczną rozkosz, jaką dawał. To nie był jedy­nie seks. Kochali się w pełnym znaczeniu tego słowa. Ona go ko­chała i nosiła jego dziecko; to było naturalne i słuszne. Należeli do siebie.

- Nie zatrzymuj się, Stacey - powiedział ochrypłym głosem. - Chodź razem ze mną... Teraz... Teraz!

Oddała mu się całkowicie i krzyczała jego imię, gdy oboje do­tarli wreszcie do końca tej drogi.

Przez dłuższy czas żadne z nich nie poruszało się. Nareszcie Stacey, czując ostatnie drżenia odchodzącego uniesienia, przeciąg­nęła się pod Justinem i westchnęła z zadowoleniem.

Justin uniósł głowę i spojrzał w łagodne i rozzłocone miłością oczy.

- Kocham cię - powiedział, nie spuszczając z niej wzroku.

Do Stacey powrócił echem ostatni spazm rozkoszy.

- Kocham cię od dawna, Stacey - mówił. - Chciałem powie­dzieć ci to wtedy w sierpniu, ale ty... - uśmiechnął się nagle i po­całował w czubek nosa. - Zaczęłaś krzyczeć w łazience i nie chcia­łaś mnie wpuścić.

Stacey pogłaskała jego gęste włosy.

- Przepraszam, Justinie. Byłam taka... taka... - zawahała się.

- Przyzwyczajona do tego, że mnie nienawidzisz - dokoń­czył za nią. - Wiem, kochanie.

- Ty także mnie nienawidziłeś - broniła się słabo.

- Nie, to nieprawda. - Potrząsnął głową i zapatrzył się w ja­kiś odległy, niewidoczny punkt. - Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, pomyślałem, że jesteś najładniejszą, najinteligentniejszą i najweselszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkałem. Miałaś wtedy tylko piętnaście lat i byłaś pełna życia, tryskająca energią i radością. Zafascynowałaś mnie. Wprost nie mogłem oderwać od ciebie oczu.

- Justinie. - Stacey poruszyła się niespokojnie pod nim. - Fantazjujesz. Uważałeś mnie wtedy za smarkulę.

- W dalszym ciągu jesteś smarkulą - zgodził się z nią ze śmiechem, a ona kopnęła go w kostkę bosą stopą. - Ale to nie po­wstrzymało mnie przed zakochaniem się w tobie. Zrozumiałem to w czasie wakacji, kiedy skończyłaś szesnaście lat. Przyjechałem wtedy do Rehoboth Beach, żeby spotkać się z twoim ojcem...

- A tak, pamiętam - wtrąciła. - Wtedy właśnie, po raz pier­wszy w życiu, zobaczyłam na plaży kogoś w szarym garniturze i czarnych pantoflach. Powtarzało się to każdego lata.

Roześmiał się, a szczęście widoczne na jego twarzy sprawiło Stacey wielką radość. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek przedtem widziała Justina tak odprężonego i beztroskiego, po prostu - szczę­śliwego.

- Miałaś wtedy na sobie różowy kostium kąpielowy - wspo­minał z uśmiechem. I nagle uśmiech zniknął. - Byłaś z jakimś bez­myślnym, jasnowłosym chłopakiem - dodał.

- Tak, pamiętam go. To był Derek Rivers. Masz rację, był bezmyślny, ale za to bardzo umięśniony. Robił wtedy na mnie ogromne wrażenie.

- Kiedy zobaczyłem, jak obydwoje bawicie się na plaży, jak ten głupek obejmuje cię... - Justin przerwał i jego twarz pocie­mniała. - Poczułem się tak, jakby ktoś zatopił we mnie nóż. Zro­zumiałem, że wszystko, co się ze mną działo, to nie jedynie radość z przebywania w towarzystwie uroczego podlotka. Byłem o ciebie zazdrosny, uważałem, że należysz do mnie. Chciałem utopić tego idiotę i zabrać cię stamtąd, zatrzymać przy sobie na zawsze.

- Och, Justinie - westchnęła. Patrzył jej głęboko w oczy i po­czuła dziwny dreszcz, gdy pojęła siłę jego uczuć.

- Oczywiście, nie mogłem cię mieć - ciągnął Justin spokoj­nie. - Miałaś wtedy szesnaście lat i byłaś córką człowieka, którego cele i aspiracje były tak mocno związane z moimi. Trzydziestoletni asystent nie mógł zakochać się w niepełnoletniej córce senatora. Musiałem to w sobie zabić, Stacey. Zmuszałem się, żeby być tak szorstki i nieprzyjemny, jak tylko potrafiłem. Chciałem... musia­łem wzbudzić w tobie nienawiść. Musiałem zachować między na­mi pewien dystans, w przeciwnym razie... Nie mogłem powstrzy­mać się od... - zawiesił głos. - Musiałem sprawić, żebyś zaczęła żywić do mnie wielką niechęć - zakończył stanowczym tonem.

- I udało ci się to znakomicie. - Stacey zmarszczyła czoło w zamyśleniu. To wszystko było takie dziwne, takie nieprawdopo­dobne. Pomyśleć tylko, że przez wszystkie lata, kiedy wydawało się, że Justin ją nienawidzi, on tak naprawdę pragnął jej. Czuła się tak, jakby przeszła na drugą stronę lustra, gdzie nic nie jest tym, na co wygląda. Spojrzała na niego oszołomiona.

- Z b y t dobrze mi się to udało - powiedział smutno. - Kiedy byłaś starsza i ściągnąłem cię do pracy na Kapitelu, pomyślałem, że będę mógł jakoś pokonać te bariery, jakie wyrosły między nami. - Przerwał na chwilę i potrząsnął głową. - Ty jednak byłaś wrogo do mnie nastawiona. Przyzwyczaiłaś się do nienawidzenia mnie. Nie mogłem zburzyć muru, którym się ogrodziłaś. Załamałbym się kompletnie, gdyby nie to, że zawsze żywo reagowałaś na moją obe­cność, sprzeciwiałaś mi się i prowokowałaś. Zachowywałaś się tak, odkąd cię poznałem i miałem nadzieję, że to oznacza, iż ty także usiłujesz zwalczyć jakieś dobre uczucie, które obudziłem w tobie.

- Grace powiedziała, że zawsze cię dręczyłam - powiedziała zdumiona Stacey. - Mój Boże, przez te wszystkie lata... Justinie, to niemożliwe! To nie może być prawda! Jestem pewna, że byliśmy prawdziwymi wrogami!

- No cóż, dwoje ludzi bardzo często walczy ze sobą, zanim zostaną kochankami. Pomyśl o tej sierpniowej nocy, Stacey. To nie była pomyłka popełniona pod wpływem alkoholu. To nie był przy­padek. To rezultat narastającego przez dziesięć lat seksualnego na­pięcia i ukrywanego zainteresowania.

- Nie! - zaprotestowała Stacey raczej z przyzwyczajenia.

- Tak. - Justin pocałował ją, a ona natychmiast, nie wahając się nawet przez chwilę, odpowiedziała z wielką namiętnością. Jej ciało wiedziało więcej niż ona sama.

Całował ją mocno, gorąco. Rozkoszowała się tym, że mogła całą sobą czuć ciężkie, pokryte szorstkimi włosami ciało.

- Znowu cię pragnę - wyszeptał łagodnie. - Czy chcesz tego, kochanie?

- Och, tak! - usłyszała swój głos, głęboki i przepojony se­ksem, jakby nie do niej należący. Otworzyła się przed Justinem, przepełniona miłością. Była już tak podniecona, że przyjęła go, odpowiadając na jego pożądanie krzykiem równie wielkiego pra­gnienia. Namiętność rozpaliła ich do białości i Stacey ponownie topniała w jej blasku.

- Uwielbiam patrzeć na ciebie - powiedział Justin później, gdy temperatura doznań nieco spadla. Leżał obok niej, wsparty na łokciu i delikatnie gładził jej włosy. - Lubię patrzeć, jak mocno zamykasz oczy, jak twoje wargi rozchylają się i robią wilgotne. Lubię słyszeć, jak w podnieceniu wypowiadasz niezrozumiałe słowa.

Stacey zarumieniła się. Chociaż byli sobie tacy bliscy, jego uwagi zawstydzały. Zrozumiała, że całkowite odsłonięcie się uczy­niło ją bezbronną.

- Czy spodobałby ci się ślub w Białym Domu? - zapytał, a jego czarne oczy zalśniły wesoło. - Dziewczynki Spence'a i Patty mogłyby rozsypywać przed nami kwiaty. Zostawiłyby wreszcie te swoje kombinezony i założyły na tę okazję nowe różowe sukien­ki. Lucas byłby moim drużbą. Możesz sobie wyobrazić, jak zręcz­nym rzutem trafia obrączką na mój palec?

- Ślub w Białym Domu? - powtórzyła Stacey. Nagle zaschło jej w gardle. - To wcale nie jest śmieszne, Justinie.

- Oczywiście, możemy pobrać się wcześniej, kochanie - do­dał, biorąc ją w ramiona. - Pomyślałem, że ty i twoja matka bę­dziecie zbyt zajęte w czasie kampanii wyborczej, aby przygotować taki ślub, jakiego pragnęłabyś. Jesteś ich jedyną córką i przypusz­czam, że chcieliby, abyś miała wielkie i huczne wesele. Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko temu.

Jedyną rzeczą, której Stacey nienawidziła prawie tak samo, jak kampanii wyborczej, były wielkie, widowiskowe uroczystości ślubne. Już w wieku trzynastu lat obydwie z Brynn zdecydowały, że znacznie ciekawiej byłoby, gdyby ktoś je porwał i chyba niewie­le zmieniło się od tamtej pory. I oto teraz Justin proponuje jej ślub w Białym Domu, uroczystość równą ślubom królewskim, a nawet bardziej królewską niż one same!

Serce zaczęło bić niespokojnie. Bliskość, zaufanie i uniesie­nie, łączące ich do tej pory, teraz zniknęły bez śladu, a to miejsce zajął zimny, obezwładniający strach. Wszystko mogłoby być takie poste; Justin ją kochał, a ona kochała jego i nosiła ich dziecko. Ale świat nie składa) się tylko z ich trojga. Justin był związany z kam­panią i Białym Domem, a to przekreślało marzenia!

Wyrwała się z ramion Justina i usiadła, przyciskając drżącymi palcami prześcieradło.

- Justinie - powiedziała. - My... ja... ja nie mogę wyjść za ciebie.

- Oczywiście, że możesz. I wyjdziesz - odparł.

Była naga, bezbronna i bardzo przerażona. Poślubić Justina? Zostać w Waszyngtonie, w samym centrum politycznego cyklo­nu? Żyć z człowiekiem, którego nie będzie w domu przez dwadzie­ścia godzin na dobę, a kiedy w końcu przyjdzie na pozostałe czte­ry, to i tak będzie nieobecny myślami? Codziennie tłumaczyć dzie­ciom, gdzie jest tata i dlaczego nie może do nich przyjść? W jaki sposób wynagrodzi im to wieczne zaniedbanie przez ojca, który całe życie i talent poświęci innym, a nie rodzinie? Czy ma już za­wsze cierpieć w samotności, patrząc, jak mija noc za nocą, tydzień za tygodniem, jedna kampania wyborcza za drugą? Albo, co gor­sze, włączyć się w kampanie, które uważała za tak wyczerpujące i nieludzkie?

Zawsze obiecywała sobie, że stworzy życie inne od tego, jakie poznała w rodzinnym domu. Chciała związać się z człowiekiem, dla którego najważniejsza będzie rodzina, który skupi całą uwagę wyłącznie na żonie i dzieciach. Justin Marks, którego cele i ambi­cje dotyczyły Białego Domu i senatora, daleki był od ideału męża. I chociaż kochała go, chociaż rosło w niej ich dziecko, nie mogła go poślubić. Po prostu nie mogła!

- O co chodzi, Stacey? - Justin usiadł, wziął w dłonie jej twarz i odwrócił do siebie. - Wiem, że ty także mnie kochasz, cho­ciaż jeszcze mi tego nie powiedziałaś. - Głos obniżył się, stał się gwałtowniejszy. - Nie musisz poddawać cię całkowicie, jeśli tego nie chcesz. I tak dałaś mi dużo i cieszę się z tego, co mam.

- To byłoby dla ciebie bardzo wygodne, prawda, Justinie? - Stacey westchnęła znużona. - Chciałbyś zostać zięciem Bradforda Liptona?

- Do cholery, Stacey, nie oskarżaj mnie o to! Kocham cię bez względu na to, kto jest twoim ojcem!

- Mylisz się, Justinie. Wychowałam się w rodzinie rozbitej przez politykę i ostatnią rzeczą, której bym chciała, jest stworzenie następnej takiej rodziny. Nie przypominam swojej matki. Czasami tego żałuję, ale faktów nie da się zmienić. Matka podporządkowała całe swoje życie i małżeństwo politycznej karierze męża, ale ja chcę się związać z człowiekiem, dla którego najważniejsze będzie nasze życie. Chcę, aby mąż był przy mnie, kiedy będę rodzić, a nie wygłaszał przemówienie gdzieś w innym stanie. Moje dzieci mu­szą mieć prawdziwego ojca, takiego, który wieczorami będzie pomagał im odrabiać lekcje i będzie uczestniczył we wszystkich nud­nych akademiach szkolnych. Bardzo mi tego wszystkiego brako­wało w dzieciństwie i nie pozwolę, aby moje dzieci podobnie cier­piały.

Justin nic nie odpowiedział. Zresztą, co mógł odpowiedzieć? Stacey podciągnęła prześcieradło, aby zasłonić nagie ciało, a on już jej nie powstrzymał. Oboje wiedzieli, że ani w tej chwili, ani w przyszłości (jeśli w dalszym ciągu będzie pracował dla senatora) nie sprosta wymaganiom, jakie stawiała Stacey. Zapadła długa, ciężka cisza.

- To najbardziej bezsensowne argumenty, jakie kiedykol­wiek słyszałem - odezwał się w końcu Justin. W jego głosie brzmiało zniecierpliwienie. - Rozmawiamy o nie istniejących dzieciach i nie istniejącym jeszcze małżeństwie. Może ograni­czymy się do teraźniejszości, Stacey. Rozmawiajmy tylko o nas i o tym, co do siebie czujemy.

Stacey zastanowiła się, jak zachowałaby się, gdyby nie była w ciąży. Czy mogłaby założyć różowe okulary i żyć tylko wypeł­nioną namiętnością obecną chwilą? Jednak ich dziecko już istniało, już żyło. Musiała więc myśleć o przyszłości, lecz ta wizja przygnę­biła ją i przeraziła.

- Justinie, czy wiesz, jak bardzo nienawidzę polityki? - zapy­tała łagodnie. - Muszę ci to chyba wytłumaczyć. Pogardzam nią, nie znoszę jej, to dla mnie trucizna. Nienawidziłam takiego życia i jako dziecko, i jako nastolatka. Nienawidzę go teraz. Nie cierpię świateł reflektorów, kampanii wyborczych, ściskania rąk, tłumu i całego tego zamieszania. Dla mnie to życie w wiecznej samotno­ści. Nawet jeśli otaczają cię tłumy, są to tylko chwilowi sprzymie­rzeńcy, a nie prawdziwi przyjaciele. Ludzie uśmiechają się, ale to tylko maski. Nigdy nie uda ci się dowiedzieć, co się za tym kryje... Nigdy, nigdy nie wyjdę za mąż za kogoś, kto jest związany z poli­tyką! Wolę być samotna przez całe życie.

Dłuższy czas patrzyli na siebie w milczeniu, w końcu Justin odezwał się znużonym głosem.

- Nie miałem pojęcia, że aż tak bardzo nienawidzisz polity­cznego życia. Oczywiście, pamiętam, zawsze narzekałaś na zwią­zane z nim niewygody i trudności, ale nie sądziłem, że to wszystko ma jakieś głębsze podłoże. Myślałem tylko, że masz po prostu... trochę trudny charakter.

- Chyba rzeczywiście mam trudny charakter. - Uśmiechnęła się smutno. - Znam siebie wystarczająco dobrze i wiem, że jestem wymagająca, lubię być w centrum uwagi. Jeśli mi się to zapewni, mogę stać się kochająca i szczęśliwa. Jestem bardzo złym materia­łem na żonę polityka - powiedziała i pomyślała, że wszystko jest tak strasznie beznadziejne. Poczuła się tak, jakby zgubiła się w la­biryncie. Miała wrażenie, że zaraz rozpłacze się, nie mogła dać sobie z tym rady. Dobry Boże, już płakała! Łzy płynęły po twarzy, a ramionami zaczęło wstrząsać łkanie.

- Kochanie, nie płacz! - Justin objął ją i przytulił, ale Stacey płakała coraz bardziej. To było najgorsze, co mogło się przytrafić - pokochać właśnie Justina Marksa! Gdyby tylko mogły powrócić dni, kiedy była przekonana, że nienawidzi go tak samo, jak całej polityki. Teraz jednak...

- Proszę, Stacey, nie płacz - powiedział łagodnie, lekko ko­łysząc ją w ramionach. - Nie przejmuj się tym tak bardzo. Pomy­ślimy o tym później. Możemy przecież w ogóle nie mówić o ślu­bie. Obiecuję, że nigdy więcej nie poruszę tego tematu. Cieszmy się tym, co mamy teraz.

- Czyli po prostu będziemy romansować? - zapytała zduszo­nym głosem.

- Tak, kochanie. Po prostu romans - odpowiedział spokojnie. Stacey zesztywniała. Czy to miało ją uspokoić? Przecież właś­nie przed chwilą człowiek, którego kochała, powiedział, żeby za­miast małżeństwa myślała o romansie. Przestała płakać. Justin ła­two zmienił zdanie. Wysłuchał, czego oczekuje od męża i szybko wycofał się ze swojej propozycji. Jego życiem była polityka i zu­pełnie zadowalał go mały, utrzymywany w tajemnicy romansik. Stacey zachmurzyła się i wyrwała się z jego ramion. Wstała z łóż­ka, zaczęła zbierać porozrzucane na podłodze części garderoby.

- Stacey, musimy porozmawiać o jeszcze jednej rzeczy. - Ju­stin stanął nad nią cudownie nagi i zupełnie swoją nagością nie skrępowany. Rzuciła szybkie spojrzenie na jego silne i bardzo mę­skie ciało. Znów poczuła głupie, prymitywne pożądanie.

- Kochanie, gdy jestem z tobą, zupełnie tracę głowę - powie­dział Justin z wzruszającą nieśmiałością. Z niechęcią przyznała się sama przed sobą, że najwyraźniej wszystko w tym mężczyźnie dzi­siaj jej się podoba. Była w nim zakochana bez pamięci. Justin chrząknął zakłopotany.

- Zdaje się, że zapomniałem... Nawet nie pomyślałem... - Patrzył, jak Stacey z wdziękiem zakłada białe jedwabne majteczki i z jego ust wydobył się jakiś dziwny dźwięk, coś pośredniego między westchnieniem a jękiem. - Stacey, kiedy kochaliśmy się dziś rano, nie pomyślałem o żadnych środkach ostrożności. Po­przednim razem także nie.

Serce Stacey gwałtownie zabiło, biały koronkowy biustonosz wypadł z ręki. Jego głos natrętnie dźwięczał w uszach.

- Chciałem zapytać - ciągnął Justin - czy jesteś... To znaczy, czy ty...

- Chcesz zapytać o to, czy biorę pigułki antykoncepcyjne - przerwała mu. Ani chwili dłużej nie wytrzymałaby tego krążenia wokół tematu. Chyba po raz pierwszy w życiu widziała, jak Justin nie potrafi odważnie powiedzieć, o co mu chodzi. - Dobry moment na zadawanie takich pytań - powiedziała. - Myślę, że to raczej musztarda po obiedzie.

Stacey z satysfakcją stwierdziła, że Justin zaczerwienił się. Wtedy, w sierpniu, także nie pomyślał o środkach ostrożności. Ona zresztą także nie. Stacey stłumiła w sobie złość. Nie może przecież przypominać mu o tym wszystkim. Skojarzenie pewnych faktów mogłoby wówczas stać się zbyt niebezpieczne.

- Mimo wszystko jestem bardzo wdzięczna za troskę. - Uśmiechnęła się kwaśno. Starała się mówić z nonszalancją, mając nadzieję, że uda jej się odwrócić uwagę od tamtej nocy, kiedy ko­chali się po raz pierwszy.

Justin był coraz bardziej zażenowany.

- Kochanie, wiem, że to było nieodpowiedzialne, egoistycz­ne i bezmyślne - mówił z prawdziwym poczuciem winy. - No i przede wszystkim, nieprawdopodobnie szczeniackie. - Stacey czuła jego wzrok na sobie, gdy próbowała założyć biustonosz. Wy­ciągnął ramiona i przyciągnął ją do siebie miękkim ruchem.

- Nie potrafię rozsądnie myśleć, będąc z tobą, kochanie - po­wiedział namiętnie, całując gładką skórę jej szyi. - Kiedy trzymam cię w ramionach, czuję się tak, jakbym zażył najsilniejszy narko­tyk. - Jego ręce przesunęły się po nieco zaokrąglonych biodrach i talii, potem dotknęły lekko wypukłego brzucha, i potnych piersi. - Stacey, jeśli będą jakieś skutki... - W jego głosie brzmiała troska i Stacey poczuta lekki niepokój. Czy Justin pamięta, jak prawie trzy miesiące temu po raz pierwszy odkrywał jej ciało? Czy do­strzega różnice, jakie w niej zaszły? Wówczas była taka wiotka, teraz rozkwitła i dojrzała. Cmoknęła ze zniecierpliwieniem.

- Nie będzie żadnych skutków - powiedziała stanowczo i po­myślała, że na pewno nie przyniesie ich dzisiejszy ranek, bo one przecież już istniały. - Nie ma się czego obawiać, Justinie.

- Ale przecież nie bierzesz żadnych pigułek - odparł z irytu­jącą pewnością siebie.

- Czy możemy dać już temu spokój? - zawołała ostro. Nie liczyła jednak na to, Justin potrafi być natrętny i nieustępliwy jak migrena. Mimo wszystko próbowała odwrócić jego uwagę. - By­łam bezpieczna, ponieważ mam niepłodne dni, rozumiesz? A teraz idź do kuchni i zjedz śniadanie. Pewnie jest zimne.

- Mimo to chcesz, żebym je zjadł? - Jego oczy błysnęły we­soło.

- Owszem - odpowiedziała.

- Brzmi to bardzo kusząco. - Uśmiechnął się radośnie. - Za­wsze marzyłem o zjedzeniu zimnej jajecznicy.

A więc w końcu zapomniał o pigułkach i tym podobnych rze­czach. Stacey odetchnęła z zadowoleniem i ulgą. Patrzyła, jak Ju­stin zakłada bieliznę i sięga po koszulę.

- Stacey - odezwał się nagle, patrząc na nią z uwagą. - Wiesz, że ożeniłbym się z tobą, gdyby...

- Tak, wiem, Justinie - przerwała szybko. No tak, nie poddał się łatwo, a tylko zmylił ją, udając, że przekonały go argumenty. Może postanowił obserwować dziewczynę, począwszy od tego ranka? Stacey drżała, zakładając różowo-szary dres Brynn. Ten właśnie dres ukrywał skutki namiętnej sierpniowej nocy.

Może Justin będzie nalegał, żeby Stacey za niego wyszła? Za­stanawiała się, czy potrafiłby zmusić ją do zawarcia małżeństwa, którego nie chciała? Z drugiej jednak strony, czy starczy jej odwa­gi, aby chodzić w ciąży, będąc samotną, niezamężną kobietą? Pró­bowała wyobrazić sobie samą siebie w dziewiątym miesiącu ciąży, grubą i spuchniętą. Nie potrafiła.

Uświadomiła sobie ze smutkiem, że wciąż jeszcze oszukuje się, ciągle nie chce zrozumieć powagi sytuacji, w jakiej się znalazła.

Kątem oka zobaczyła, że Justin sięga po kluczyki do samo­chodu i podbiegła, żeby pierwsza zabrać je z nocnego stolika.

- Czyżbym ci nie udowodnił, że jestem już w doskonałej for­mie? - zapytał z łobuzerskim uśmiechem, usiłując wyjąć jej klu­czyki z ręki.

- Doktor powiedział wyraźnie, że nie wolno prowadzić ci te­raz takiego wyczerpującego, szalonego trybu życia - odparła rezo­lutnie. - I zastosujemy się do tych poleceń.

- M y? - był wyraźnie zadowolony z tego, co usłyszał, a jed­nocześnie pełen energii i życia oraz tak interesująco męski, że Sta­cey dech zaparło z wrażenia. - Czy zamierzasz być ze mną przez cały czas, żeby upewnić się o moim posłuszeństwie?

Jego uśmiech był pełen seksu, bardzo prowokujący. Stacey poczuta się tak zakochana, że zapragnęła jeszcze na kilka dni od­sunąć od siebie wszelkie kłopoty.

Podeszła do Justina i objęła go mocno.

- Ani na chwilę nie spuszczę z ciebie wzroku - szepnęła.

Justin ostrożnie położył ją na łóżku.

- Jaka szkoda, że ubraliśmy się - powiedział. - Teraz będzie­my niepotrzebnie tracić czas.

Pocałowała go czule i usiadła.

- Nie spędzimy całego dnia w łóżku, Justinie. - Rzeczywi­ście udowodnił, że jego życiu nie zagraża już żadne niebezpieczeń­stwo z powodu wstrząsu mózgu. Dzięki niemu dzień, który miała spędzić przy łóżku, zamienił się w dzień spędzony razem z nim w łóżku. Jedna jej polowa chciała, aby to trwało nadal, natomiast ta druga, rozsądna i praktyczna, odrzucała pomysł jako zdecydo­wanie niebezpieczny.

- Nie? - zapytał, wsuwając dłonie pod bluzę dresu i dotyka­jąc jej nagich pleców. - Co więc będziemy teraz robić, Stacey?

- Pojedziemy na zakupy - oznajmiła i roześmiała się, widząc jego kompletne zaskoczenie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Zakupy? - Justin popatrzył na nią, jakby postradała zmy­sły.- A co musimy kupić?

- Ubranie. Dla ciebie. Pojedziemy do jakiegoś miłego sklepu na przedmieściach i kupimy coś, co nie przypomina szarego garni­turu, białej koszuli lub granatowego krawata.

Spodziewała się, że Justin będzie się z nią spierał albo nawet stanowczo odmówi. Jednak, ku jej zaskoczeniu, zgodził się bez słowa protestu. Zawiozła go więc do wspaniałego domu towarowe­go Montgomery'ego County i zaciągnęła do sklepu Bloomingdale, aby rozpocząć proces przeobrażania Justina. Bardzo łatwo zgodził się na szafirowy, wycięty w serek sweter i natychmiast włożył go na białą koszulę, tym razem bez krawata i marynarki. Udało się także namówić go na parę brązowych sztruksowych spodni, brązo­wy sweter, a nawet na żółtą koszulę. Stanowczo odmówił ubrania się w niebieskie dżinsy.

- Przypominają mi farmę Patty i Spence'a - powiedział, przybierając bardzo dobrze jej znany, pełen zaciętości wyraz twa­rzy. - Nie założę również kombinezonu, Stacey.

- Wcale nie zamierzałam cię o to prosić - powiedziała wy­niośle, ale zaraz zepsuła cały efekt, wybuchając śmiechem, gdy wyobraziła sobie Justina w kombinezonie, z widłami w ręku.

Wybrała dla niego bawełnianą koszulkę w zielone, czerwone i białe pasy, nie zwracając uwagi na jego płaczliwe protesty, że będzie wyglądał jak włoska flaga. Zmusiła go także do kupienia pary wygodnych, wsuwanych skórzanych pantofli.

- To dopiero początek, Justinie - powiedziała podniecona, gdy nieśli zakupy do samochodu. - Jest przecież jeszcze cały świat kolorów - różowe koszule, zielone bluzy, spodnie w kratkę.

Justin udał przerażenie:

- Mam nadzieję, że nie nosi się tego wszystkiego razem?

- Szorty, sportowe koszule, kostiumy kąpielowe - wymienia­ła dalej z entuzjazmem, nie zwracając uwagi na Justina. - Nie chcę, żebyś wyglądał jak agent FBI, który przyszedł na plażę w celu are­sztowania kogoś.

- Stacey, przyjeżdżałem do was na plażę tylko po to, aby spo­tykać się służbowo z twoim ojcem. Dlatego nie mogłem pojawić się tam w stroju do pływania. To byłoby niewłaściwe i bezczelne. Gdybym był zaproszonym gościem...

Stacey wydawało się, że usłyszała w jego głosie smutek. Rzu­ciła mu ukradkowe spojrzenie. Jej oczy pociemniały ze wzrusze­nia. Czy naprawdę Justina nigdy nie zaproszono towarzysko do ich domu? Więc były to tylko służbowe wizyty, składane odpoczy­wającemu na wakacjach senatorowi? Poczuła wstyd. Jak rodzice mogli o tym nie pomyśleć? Dlaczego ona sama o tym nie pomyśla­ła? Przez te wszystkie lata Justin odbywał podróże do Rehoboth Beach w Delaware, jadąc dwie i pół godziny w jedną stronę i tyle samo w drugą. Nikt nigdy nie zaproponował mu, żeby chociaż za­nurzył palce w wodzie? Mimo to uważał, że Liptonowie są mu bar­dzo bliscy i w dalszym ciągu traktował ich jak swoją rodzinę. Sta­cey zrobiło się bardzo smutno.

- Och, Justinie - powiedziała cicho i zanim zdążyła pomy­śleć, wsunęła swoją rękę pod łokieć Justina, a on z wdzięcznością przycisnął ją do boku.

- Chcę zabrać cię dzisiaj na kolację - powiedział Justin, gła­dząc włosy Stacey leżące w jego ramionach. Po powrocie z zaku­pów od razu poszli do łóżka. - Czy wiesz, że to byłaby nasza pier­wsza, prawdziwa randka?

- Masz bardzo oryginalny sposób bycia, Justinie. - Stacey uśmiechnęła się do niego rozmarzona. - Leżysz ze mną w łóżku i dopiero teraz umawiasz się za mną na pierwszą randkę.

Przeciągnęła się leniwie i przytuliła do niego. Czuła się jak w raju, leżąc w jego ramionach, gdy on czule gładził włosy i pie­ścił wzrokiem. Stacey pomyślała, że ten romantyczny rys jego cha­rakteru był chyba najlepiej skrywaną tajemnicą w całej Ameryce. Naprawdę zachowywał się romantycznie, trzymał jej rękę, splata­jąc palce z jej palcami, patrzył w jej oczy z uwagą, słuchał każdego słowa i był bardzo czuły, nie tylko po to, aby zaciągnąć dziewczy­nę do łóżka.

- Pojechalibyśmy do twojego mieszkania, żebyś mogła się przebrać - powiedział. - A potem... - Stacey wyczula narastające napięcie. - Stacey, zostaniesz ze mną dziś w nocy. - To był rozkaz, ale także prośba.

Stacey nie potrafiła mu odmówić, zbyt mocno go kochała. Chciała, żeby się odprężył i był szczęśliwy, chciała widzieć w jego oczach zadowolenie. Jeszcze raz postanowiła nie myśleć o przy­szłości, tylko żyć teraźniejszością. Byli sami w swoim prywatnym świecie i to musiało na razie wystarczyć.

- Tak, Justinie. - Podniosła się, żeby go pocałować. - Zosta­nę dzisiaj z tobą.

Pojechali na kolację do malej, cichej i pogrążonej w półmroku restauracji w Georgetown. Zajęli miejsce w rogu sali i rozmawiali spokojnie przy migających płomieniach świec. Łatwość, z jaką prowadzili tę konwersację, zaskoczyła Stacey. Za cichą obopólną zgodą nie poruszali tematów związanych z polityką. Stacey oba­wiała się, że takie polityczne zwierzę jak Justin Marks nie odezwie się - w niecodziennej dla niego sytuacji - ani słowem. Wiedziała, że nie był błyskotliwy podczas czysto towarzyskich spotkań. Nie znał się na niczym, co stanowiło filar rozmów, jakie prowadziła Stacey podczas każdej randki. Justin nie widział najnowszych fil­mów, nie czytał ostatnich bestsellerów, nie oglądał telewizji ani nie czytał magazynu „People”.

Stacey była niezwykle ciekawa wszystkiego, co dotyczyło Ju­stina. Zadawała mu osobiste pytania, zmuszała do odpowiedzi, aż obydwoje zaczęli swobodnie dyskutować na temat przeżyć, pomy­słów i opinii. Ani razu nie zapadła między nimi niezręczna cisza; rozmowa z Justinem bardzo wciągnęła i ożywiła Stacey. Nie pa­miętała, aby kiedykolwiek przedtem tak miło spędziła z kimś czas podczas kolacji.

Długo siedzieli nad kawą i deserem, wreszcie zauważyli, że kelner kręci się niespokojnie w pobliżu. Justin spojrzał na zegarek.

- Przecież to już wpół do dwunastej! - zawołał zaskoczony.

Stacey rozejrzała się wokół. Oprócz nich i kelnerów nie było już nikogo. W ciągu tygodnia wieczory w Waszyngtonie kończyły się szybko, ale Stacey nie zamierzała zakończyć tego spotkania.

- Pojedźmy gdzieś potańczyć - zaproponowała, spodziewa­jąc się oporu ze strony Justina. On jednak, ku jej zaskoczeniu, zgo­dził się.

- Muszę cię tylko ostrzec, że jestem okropnym tancerzem - powiedział. - Udało mi się nauczyć czegoś w rodzaju kroku bokserskiego, ale wątpię, czy ktoś nazwałby go tańcem.

- Domyślam się, że wykonywałeś jedynie obowiązkowe tań­ce z wdowami po politykach - powiedziała Stacey.

Justin przytaknął i roześmiał się.

- Ponieważ nie prowadziłem żadnego życia towarzyskiego, lekcje tańca okazały się niepotrzebne. Tańczyłem tylko wtedy, gdy było to konieczne, a wszystkie moje partnerki były już po sześć­dziesiątce.

- A co z tymi licznymi interesującymi dziewczętami, które zaangażowano do pomocy w kampanii mego ojca? - zapytała Sta­cey. Justin był przecież najbliższym współpracownikiem jej wspa­niałego i potężnego ojca. Stacey wiedziała, że to mogło czynić go niezwykle atrakcyjnym dla niektórych kobiet. - Na pewno organi­zowały jakieś przyjęcia. - Jej brat Sterne zawsze wkradał się tam nieproszony. - Czy żadna z nich nie zaproponowała, że nauczy cię tańczyć? - zapytała, czując wzbierającą w niej zazdrość.

- Przecież wiesz, jaki jestem nieprzystępny - odparł. - Komu chciałoby się uczyć tańca despotycznego, systematycznego i po­zbawionego poczucia humoru robota?

Stacey spojrzała na niego. Tak właśnie zawsze o nim mówiła. A nawet jeszcze gorzej. Rumieniec oblał jej twarz. Wiedziała, że to nieprawda, że pod chłodną maską polityka kryje się człowiek romantyczny, namiętny i troskliwy. Była prawdopodobnie jedyną osobą w Waszyngtonie i okolicach, która zdawała sobie z tego sprawę. Uśmiechnęła się, a jej oczy zabłysły.

Trafili w końcu do małego, cichego klubu w Southwest Washington, gdzie orkiestra grała na przemian utwory szybkie i wol­ne, stare standardy i najnowsze przeboje. Tańcząc na małym par­kiecie, Stacey objęła ramionami szyję Justina i przytuliła się mocno.

- Idę o zakład, że nie tańczyłeś w ten sposób ze starą panią Weatherby na balu dobroczynnym w Omaha? - zakpiła, opierając głowę na jego piersi i przymykając oczy.

Justin objął ją i zakołysał w rytm muzyki.

- Nie przypuszczałem, że taniec może być tak przyjemny - wyszeptał i Stacey uśmiechnęła się, słysząc, jak zmienił się mu głos. Jego uda ściśle przylegały do ciała Staczy, wolno i prowoku­jąco poruszyła biodrami. Pod wpływem nagłego impulsu potarła piersiami o jego klatkę piersiową.

- Stacey - jęknął Justin, gdy dłońmi zaczai przesuwać po jej plecach. - Jesteś bez biustonosza - powiedział ochryple. Stacey przytaknęła. Miała na sobie tylko czarną aksamitną bluzę (jeszcze jeden z licznych niepotrzebnych zakupów Brynn) oraz białą je­dwabną bluzkę. Biustonosz okazał się zupełnie niepotrzebny i Sta­cey z ulgą pozbyła się tej niewygodnej części garderoby. Wszy­stkie biustonosze, podobnie jak ubrania, stały się ostatnio za ciasne i niewygodne. Przytulając się do Justina, Stacey pomyślała leni­wie, że musi w końcu kupić sobie coś, co będzie na nią pasowało. Niedługo w szafie Brynn skończą się zapasy niepotrzebnych ubrań.

Nagle Stacey zesztywniała. Dobry Boże, niemal udało się cał­kowicie zapomnieć o trudnej sytuacji, ale problemy z garderobą sprowadziły ją znowu na ziemię. Była przecież w ciąży i tylko ona oraz Brynn o tym wiedziały! Ta idylla, która trwała od wczoraj, to tylko krótkie wytchnienie przed nadciągającą burzą. Stacey dosko­nale wiedziała, że wkrótce zacznie tyć i jej stan przestanie być ta­jemnicą.

- Co się stało, kochanie? - szepnął Justin.

To właśnie sprawiało, że traciła pewność siebie. Niezwykle wzruszało ją, że Justin tak łatwo wychwytywał każdą zachodzącą w niej zmianę, że tak szybko orientował się, iż coś jest nie w po­rządku, chociaż nie zdążyła jeszcze nic powiedzieć.

- Jestem... zmęczona. - Musiała tak odpowiedzieć. Gdyby powiedziała, że wszystko jest w porządku, Justin na pewno nie dałby się zwieść jej słowom i dotąd drążyłby temat, aż... Był taki do­kładny i dociekliwy w swoich poszukiwaniach... O Boże, co bę­dzie, gdy Justin o wszystkim się dowie?!

- Chodźmy więc stąd. - Zeszli z parkietu. Justin mocno obej­mował Stacey, przyciskając ją do siebie. - Bardzo podoba mi się taniec z tobą, są jednak rzeczy, które lubię robić z tobą jeszcze bar­dziej.

W drodze powrotnej Stacey była spokojna i cicha. Siedziała bardzo blisko Justina, rękę położyła na jego udzie, a głowa spoczy­wała na ramieniu. Oczy miała zamknięte. Justin przypisywał to wszystko senności. Zaniósł ją na rękach do łóżka, rozebrał szybko i sprawnie. Stacey cieszyła się każdą chwilą takiej bliskości; czuła się rozpieszczana, kochana i bezpieczna. Kilka minut później Ju­stin leżał obok niej, przytulając się do jej pleców i mocno obejmu­jąc.

- Dobranoc, skarbie - wyszeptał, dotykając ustami włosów kochanki.

Wtedy Stacey otworzyła oczy.

- Nie będziemy się kochać, Justinie? Przecież powiedziałeś, że są rzeczy, które bardziej lubisz niż taniec ze mną.

- To właśnie jedna z nich - odparł. Po brzmieniu głosu Sta­cey rozpoznała, że Justin uśmiecha się. - Uwielbiam trzymać cię w ramionach, kiedy śpisz. - Pocałował ją w czubek głowy i objął jeszcze mocniej. - Wiem, jak bardzo jesteś zmęczona. W samo­chodzie oczy same ci się zamykały. Śpij, kochanie.

Stacey sądziła, że zamartwiając się, nie będzie mogła zasnąć przez całą noc. Jednak po kilku minutach leżenia w ciemności obok Justina i wsłuchiwania się w jego spokojny, równy oddech, poczuła niepohamowaną senność. Zamknęła oczy. Było tak, jak zawsze marzyła. Odczuwała ciepło i bezpieczeństwo, jakie dawał mężczyzna, którego kochała.

- Czy pozwolisz mi pójść dzisiaj do biura? - zapytał Justin następnego dnia rano, gdy siedzieli w kuchni, jedząc śniadanie.

- Nie! - odpowiedziała stanowczo. Miała jeszcze na sobie niebieską bluzę od piżamy i właśnie kroiła grapefruita. - Potrzebny jest ci jeszcze jeden dzień odpoczynku, zanim wrócisz do tego... zoo na Kapitelu.

- Zoo! - Justin strzelił palcami. - To jest pomysł. Słońce świeci dziś po raz pierwszy od tygodni, wykorzystajmy to. Pójdźmy do zoo. Jestem chyba jedynym człowiekiem w całym okręgu, który nie widział jeszcze misiów panda.

- Nie widziałeś misiów panda? - Stacey udawała, że jest wstrząśnięta. - Przez całe lata pisano o najintymniejszych szczegó­łach ich wspólnego życia (ni mniej, ni więcej - tylko na pierwszych stronach „Post”), a ty jeszcze ich nie widziałeś?

- Wiem, to wielkie zaniedbanie z mojej strony. Musimy na­prawić ten błąd!

Stacey usiadła mu na kolanach, udając, że poprawia kołnierz białego płaszcza kąpielowego.

- Czy nie moglibyśmy zrobić tego trochę później? - delikatnie ugryzła go w mocną, opaloną szyję. Justin wstał, unosząc ją w górę, a ona zaczęła drżeć w cudownym oczekiwaniu.

- Nienasycona dziewczyna! - Uśmiechnął się do niej z miło­ścią i zaniósł do sypialni.

- To wszystko twoja wina - oskarżyła go z czułością w gło­sie. - Uzależniłeś mnie od siebie.

Całował ją długo i namiętnie.

- Kocham cię, Stacey.

Jej serce gwałtownie zabiło.

- I ja cię kocham, Justinie - powiedziała i pomyślała ze smut­kiem, że byłoby dobrze, gdyby miłość mogła im wystarczyć. Nie­stety, to niemożliwe. Wkrótce będzie musiała pogodzić się z tym, co nieuchronne, ale jeszcze nie teraz. Stacey jeszcze raz oddała się całkowicie miłości, która była jak zawsze wspaniała i pozwalała zapomnieć o przyszłości.

Był słoneczny, rześki listopadowy dzień. Stacey i Justin do­tarli do zoo. Oprócz nich była tam jeszcze grupa wszędobylskich turystów oraz uczniowie, którzy wysypali się z kilku szkolnych au­tobusów. Na tę wycieczkę Justin ubrał się w nowe skórzane buty, żółtą koszulę, brązowy sweter i sztruksowe spodnie. Wyglądał wspaniale i Stacey po prostu nie mogła oderwać od niego wzroku. Udało się odnaleźć w domu Justina pralnię i dzięki temu mogła przyjść tutaj ubrana ponownie w czerwono-czarny komplet Brynn.

Stanęli przy barierce otaczającej wybieg dla niedźwiadków i już po chwili zaśmiewali się do łez, obserwując pogrążone w bez­ruchu zwierzęta. Jeden z misiów spał na słońcu i nie drgnął mu ani jeden mięsień. Drugi siedział na skale, nieruchomy jak jego towa­rzysz. Wreszcie, po dwudziestu pięciu minutach, poruszył głową.

- Warto było czekać na to tak długo! - Justin zawołał za­chwycony.

Stacey roześmiała się.

- Za półtorej godziny będą karmione. Czy chcesz na to popa­trzeć?

- Jestem pewien, że oglądanie Hsing-Hsinga chrupiącego marchewkę byłoby najwspanialszym momentem mojego życia, ale może zrezygnujemy z tego?

Zgodziła się, nie przestając się śmiać. Justin wziął ją za rękę, splatając palce z jej palcami. Podeszli do stojącego w pobliżu kio­sku, w którym sprzedawano pamiątki.

- Myślę, że powinniśmy jakoś upamiętnić ten dzień, Stacey. Co byś chciała? Koszulkę z misiem panda? Zegarek z misiem pan­da? Solniczkę lub pieprzniczkę z misiem panda?

Stacey przyjrzała się wszystkim tym rzeczom.

- Chyba nic nie chcę.

- Aha, rozumiem. Wolałabyś coś bardziej praktycznego - po­wiedział Justin i zanim Stacey zdołała go zatrzymać, kupił dla niej metrowej wysokości wypchanego niedźwiadka z błękitną wstążką na szyi.

- Chyba oszalałeś! - zawołała, gdy wręczył jej zabawkę.

- Oszalałem na twoim punkcie - poprawił ją. Zatrzymał się przed kioskiem z zabawkami i pocałował ją, a za ich plecami zgro­madził się tłumek chichoczących dzieci.

Resztę popołudnia spędzili w mieszkaniu Justina, oczywiście w łóżku, kochając się, rozmawiając leniwie i znowu kochając. Gdy o wpół do siódmej zadzwonił telefon, obydwoje pogrążeni byli w głębokim śnie.

Justin podniósł słuchawkę.

- Słucham - powiedział i Stacey uśmiechnęła się zadowolo­na, słysząc, że jego głos jest zachrypnięty od snu i w niczym nie przypomina zwykle ostrego i podniesionego tonu.

- To Brynn - powiedział, wręczając Stacey słuchawkę.

- Cześć, Brynnie. - Stacey przytuliła się do Justina, z satysfa­kcją gładząc jego ciało.

- To tylko kontrola z planety Ziemia, Stacey. - Głos Brynn był oschły. - Wiem, że obydwoje zagubiliście się w jakiejś galaktyce dla zakochanych, jednak życie zmusza nas do rozwiązania kilku przyziemnych problemów.

- Na przykład jakich? - zapytała Stacey z niechęcią.

- Po pierwsze, co mam mówić ludziom, którzy dzwonią do ciebie? Twoja matka dzwoniła już cztery razy, dzwonili również różni znajomi, a także, co najważniejsze, ta obrzydliwa wesz - Cord Marshall. Wszystkim mówiłam, że wyjechałaś na zakupy, ale nie sądzę, żeby twoja matka uwierzyła mi.

Stacey przerwała wędrówkę swojej ręki po ciele Justina. Nagle brutalnie została wyrwana z cudownego świata marzeń. Sielan­ka skończyła się.

- Wrócę dziś wieczorem, Brynn - powiedziała cichym, lecz stanowczym głosem.

- Nie! - zaprotestował Justin. Podniósł jej rękę i mocno przy­cisnął do ust. - Zostań ze mną jeszcze dzisiaj, Stacey.

- Brynn... ja... Tylko ugotuję tu obiad i zaraz przyjadę - wy­jąkała Stacey. Poczuła na sobie magnetyczne spojrzenie Justina. Jego oczy błyszczały jak diamenty. W Justinie zawsze było jakieś napięcie, coś, co sprawiało, że przypominał mający wybuchnąć za chwilę wulkan. Do tej pory zużywał tę swoją kontrolowaną energię w pracy, lecz w ciągu ostatnich dwóch dni cała uwaga i wszystkie działania skierowane zostały na Stacey i nie chciała tego utracić. Czuła, że Justin jest jej tak bliski, jak nikt dotąd, nawet Brynn. Tego, co dawał związek z Justinem, nie mogła dać nawet najwię­ksza przyjaźń. To było także coś więcej niż tylko seks. W tym związku obydwoje zlali się w całość, utracili autonomię i to mogło przerażać, a jednak tak nie było. Czuła, że Justin stanowi dopełnie­nie i wsparcie, a jednocześnie jej tożsamość pozostaje nietknięta. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby żyła w przeświadczeniu, że on jest wszystkim, czego potrzebuje do szczęścia, gdyby całkowicie zdała się na niego. Tak jednak nie mogło być i Stacey o tym wiedziała. Justin, oddany bez reszty polityce, był przeciwieństwem tego, o czym marzyła. Wspólne życie mogło uczynić ich jedynie nie­szczęśliwymi.

- Stacey, nie odchodź - nalegał, kładąc ją na poduszki. - Zo­stań ze mną, kochanie.

Stacey westchnęła. Wiedziała, że wkrótce go utraci, gdyż po­lityka jeszcze raz upomni się o niego. Mogła jednak spędzić z nim jeszcze jedną noc. Tylko jedną, błagało jej serce.

- Brynn - powiedziała do słuchawki. - Jeśli zostanę tu na noc, to sama zadzwonię do mamy.

W tym momencie Justin dotknął jej piersi i Stacey gwałtow­nie wciągnęła powietrze, czując nagły dreszcz przebiegający ciało.

- Czy mogłabyś mówić wszystkim dzwoniącym osobom, że... ciągle jeszcze jestem na zakupach? - poprosiła. Justin obsypał jej szyję pocałunkami, od których topniała. Z jej ust wydobyło się westchnienie.

Brynn zaśmiała się.

- Powiem im, że trafiłaś na wyprzedaż wszechczasów, Stacey.

- Dzięki, Brynn. Do jutra. - Stacey odłożyła słuchawkę i przylgnęła do Justina z cichym jękiem.

Następnego dnia Stacey zjawiła się w biurze ojca o dwunastej w południe, ubrana w dżinsy Brynn i zrobiony na drutach żółty sweter. Diana Drew rzuciła jej pełne potępienia spojrzenie, ale nie skomentowała ani spóźnienia, ani stroju. Stacey pomachała ręka i skierowała się wprost do gabinetu Justina.

Siedział przy biurku, ubrany jak zwykle w szarości, biele i błękity, zasypany stertą papierów, które starannie układał. Na je­go widok serce Stacey na chwilę zgubiło rytm. Rozstali się prawie pięć godzin temu. Ostatni raz widziała go rano, gdy wychodząc do pracy, pocałował ją na pożegnanie. Wtedy to był Justin, jakiego kochała. Teraz miała przed sobą Justina Marksa, asystenta admini­stracyjnego i szefa kampanii wyborczej. Jak to rozdwojenie wpły­nie na nasze wzajemne stosunki?” - zastanawiała się nad tym, gdy zaniknąwszy drzwi, szła w jego kierunku.

- Diana Drew spojrzała znacząco na zegarek, gdy przyszłam - powiedziała, sadowiąc się na jego kolanach. Uświadomiła sobie, że jest zdenerwowana. - Z trudem powstrzymałam się, żeby nie powiedzieć, że dzisiaj rano szef, leżąc obok mnie w łóżku, pozwo­lił mi przyjść do pracy o dwunastej.

Justin roześmiał się i pocałował ją w policzek.

- To prawda. Pozwoliłem ci - powiedział. Rozłożył papiery, przebiegł po nich wzrokiem i znowu odsunął od siebie. - Stacey, kochanie, zadzwoniłem dziś rano do Corda Marshalla i odwołałem twój udział w jutrzejszym programie.

- Och, myślę, że to nie ma znaczenia - odpowiedziała, wzru­szając ramionami. Przyszło jej do głowy, że zazwyczaj takie postę­powanie wywoływało w niej zdecydowany protest. Przecież nie rozmawiał z nią na temat wycofania się z tego programu. Nawet o to nie prosił. Po prostu sam wszystko załatwił i poinformował ją, gdy było już po wszystkim. Tak naprawdę, wcale nie chciała wy­stępować w tym programie i cała ta historia wydawała się nieważ­na, niewarta kłótni.

- Brynn uważa, że Marshall to jakaś obrzydliwa bakteria wy­hodowana przez kogoś w laboratorium - dodała śmiejąc się.

- Tak się składa, że zgadzam się z nią. - Justin wziął jej twarz w swoje ręce i lekko pocałował w usta. - Cieszę się, że zrozumia­łaś, iż o twoim udziale w programie Marshalla nie może być mo­wy. Dziękuję, że nie zaczęłaś się wściekać z tego powodu.

- Ja nigdy się nie wściekam - odpowiedziała dumnie i do­tknęła językiem jego warg. - Mogę czasami okazać swoje... nie­zadowolenie, ale nie wściekam się.

- Piękne dzięki za wyczerpujące wyjaśnienia. - Justin uśmie­chnął się. Jego ręce przesunęły się wzdłuż bioder i nagle zatrzyma­ły się na udach.

- Stacey? Kochanie?

Oparła się o niego i poczuła, że ogarniają błogi spokój. Może jednak Justin nie zmieni się tak bardzo w biurze? Może...

- Co, mój drogi? - zapytała czule.

- Twoje dżinsy.

Stacey uniosła się lekko.

- O co chodzi?

- Wróciłaś dziś rano do swojego mieszkania, żeby się prze­brać w coś odpowiedniego do biura, prawda? No cóż, muszę stwierdzić, że ten... strój nie nadaje się do pracy w biurze senatora Liptona, tak jak dres czy czerwono-czarna dyskotekowa sukienka.

Stacey zacisnęła mocno usta, usiłując powstrzymać się od ostrej odpowiedzi, która natychmiast zaświtała jej w głowie. Sama uspokajała się, powtarzając sobie, że Justin zwraca się do niej w bardzo uprzejmy sposób. Obydwie z Brynn wiedziały, że najod­powiedniejszym ubraniem do pracy w biurze Bradforda Liptona byłby jakiś klasyczny (może po prostu nudny) strój. Raczej nie po­winna teraz mówić Justinowi, żeby się wdrapał na wierzchołek po­mnika Waszyngtona i rzucił głową w dół. Zmusiła się do uśmiechu.

- W porządku, Justinie. Obiecuję, że nigdy więcej nie przyjdę do biura w dżinsach. - Gorący uśmiech i jeszcze gorętszy pocału­nek były wystarczającą nagrodą za opanowanie, do którego tak się zmuszała. Przytuliła się mocno do niego i ukryła twarz w zagłębie­niu ramienia.

- Och! - Usłyszeli nagle pełen zaskoczenia okrzyk i oboje spojrzeli w stronę, skąd dochodził. - Bardzo przepraszam! Nie chciałem... nie mogłem... Chyba powinienem najpierw zapukać... - To był Fred Rhodes. Stał w drzwiach, aż śmieszny w swoim przerażeniu.

- Oczywiście, powinieneś najpierw zapukać, Freddie - przy­znała Stacey. Miała właśnie wstać, gdy Justin sam zerwał się gwał­townie, niemal zrzucając ją na podłogę. Musiała chwycić się brze­gu biurka, żeby nie upaść. Twarz Justina stawała się powoli purpu­rowa, natomiast twarz Freda już taka była.

- Ja... chciałem... - wyjąkał strasznie zmieszany Fred. - Przy­niosłem tylko to pismo. - Pomachał dokumentem, zanim położył go na biurku. Zaczął powoli wycofywać się do drzwi. - Prze... przepraszam jeszcze raz. Pójdę już... - Zamknął za sobą drzwi.

- Uff. - Stacey uśmiechnęła się. - Zgadnij, o czym wszyscy będą dziś mówić w biurze?

- To wcale nie jest śmieszne! - Justin był przerażony. - Do­bry Boże, przecież on będzie o tym opowiadał każdemu, kogo spotka! - wybiegł z gabinetu.

Stacey pomyślała, że na pewno po to, aby zapewnić sobie mil­czenie Freda. Ona sama nie dbała o to, co i komu opowie Fred, ale to najwyraźniej bardzo obchodziło Justina. Jemu szalenie zależało na utrzymaniu ich związku w tajemnicy. Ta świadomość sprawiła Stacey wielki ból.

Justin wrócił po kilku minutach, ciągle jeszcze wstrząśnięty.

- Wszystko załatwione - powiedział, oddychając z ulgą i podnosząc z biurka przyniesiony przez Freda dokument.

- A co zrobiłeś? Wyrwałeś mu język? - zapytała. Justin jed­nak nie uśmiechnął się, chyba w ogóle jej nie usłyszał. - Justinie, co by się stało, gdyby wszyscy w biurze dowiedzieli się, że mamy romans? Cóż mogłoby się stać? - Wstrzymała oddech, czekając na jego odpowiedź.

- Mhmm... - To było wszystko, co powiedział. Cała jego uwaga skupiona była na czytanym właśnie dokumencie. Kiedy zo­baczyła, że sięga po słuchawkę telefonu, kiedy ujrzała pełen sku­pienia wzrok, wiedziała, że zupełnie o niej zapomniał. Skoncentro­wał się wyłącznie na notatce, odcinając się od wszystkiego innego.

Stacey usiadła przy swoim biurku. Leżały na nim, poukładane w stosiki, karty z wydrukowanymi na nich nazwiskami. Dołączone było do nich polecenie: „Ułożyć w porządku alfabetycznym”. Stacey przejrzała te karty, musiało ich być około czterystu. W jaki sposób maje uporządkować? Co za okropna robota!

- Czy mogę wykorzystać do tego komputer? - zapytała ża­łośnie.

Justin nie odpowiedział. Siedział odwrócony tyłem do niej i Stacey mogła jedynie widzieć jego plecy i słyszeć głęboki, niski głos. Rozmawiał z kimś przez telefon. Powróciła więc do swoich kart. Po dziesięciu minutach poddała się. Było tam siedemdziesiąt sześć nazwisk na literę „A” i diabli wiedzą ile na literę „B”. A to przecież dopiero dwie pierwsze litery alfabetu! Spojrzała szybko na plecy Justina, zebrała wszystkie karty i wyszła z gabinetu.

Skierowała się do długiego podziemnego korytarza, łączące­go biura Senatu z biurami Białego Domu. Mijała po drodze licz­nych pracowników tych biur, w większości młodych, świetnie ubranych ludzi, idących szybko przed siebie, samotnie lub grupka­mi. Wydawało się, że każdy z nich, pędząc tak tym korytarzem, ma do wypełnienia jakieś ważne zadanie i Stacey również próbowała udawać, że ma pilną sprawę do załatwienia.

Brynn pracowała w Komisji do Spaw Zasobów Ludzkości i dzieliła pokój z koleżanką. Zobaczyła Stacey zbliżającą się do biurka.

- Cześć, Stacey! Powrót do pracy, co? - zawołała.

- W pewnym sensie. Raczej wymyślają dla mnie różne zaję­cia. Czy mogę posłużyć się twoim komputerem, żeby ułożyć te nazwiska w porządku alfabetycznym?

- Proszę bardzo! - Brynn usłużnie podsunęła Stacey swoje krzesło i spojrzała na zegarek. - Słuchaj, o trzynastej trzydzieści wydajemy małe przyjęcie urodzinowe dla Lee Winters. Urządza­my je na czwartym piętrze. Masz ochotę przyłączyć się do nas?

- Oczywiście! - Stacey uśmiechnęła się na wspomnienie Lee Winters, wieloletniej członkini Kongresu, cieszącej się dużą popu­larnością wśród młodych pracowników. - Czy mam się złożyć na ciasto?

- Daj dolara Marii, jeśli ją zobaczysz - odparła Brynn. Stacey skupiła się na pracy, wprowadzając do komputera nazwiska z przy­niesionych kart.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Justin Marks chce natychmiast widzieć cię w swoim gabi­necie - oznajmiła Diana Drew z fałszywym uśmiechem na twarzy, gdy Stacey weszła do biura. Stacey skinęła głową i skierowała się do gabinetu Justina.

- Gdzie byłaś? - Usłyszała na powitanie.

Weszła do środka i spojrzała uważnie na Justina. Jego twarz była ściągniętą, napiętą maską, a czarne oczy zimne i twarde.

- Poszłam do biura Brynn, żeby popracować z jej kompute­rem. - Stacey trzymała w ręku uporządkowaną listę nazwisk. Była zupełnie nieprzygotowana na taki wybuch gniewu Justina i po raz pierwszy cofnęła się, zamiast z właściwą sobie w takich wypad­kach agresją, przeciwstawić się mu.

Justin wyrwał listę z jej rąk.

- Jest już po trzeciej. Czy chcesz mi wmówić, że wprowadze­nie tych nazwisk do komputera zajęło ci prawie trzy godziny?

- Nie - odparła. - Zajęło mi tylko pół godziny. Potem zała­twiłam kilka spraw dla Brynn i... zrobiłam sobie przerwę.

- Przerwę? - krzyknął Justin. - Przyszłaś do biura w połud­nie, pracowałaś przez pół godziny i zrobiłaś sobie przerwę, która trwała dwie i pół godziny?! - Rzucił listę na biurko. - Wiem wszy­stko na ten temat, Stacey. Hałaśliwe, rozwrzeszczane przyjęcie na czwartym piętrze. I ty tam byłaś! Powiedział mi o tym ktoś z na­szego biura. Ktoś, kto ciebie widział.

- Masz na pewno na myśli Olive Mayer, tę kłótliwą babę, która pracuje w biurze Rawlingsa - domyśliła się Stacey. - Wyglą­dała tak fałszywie, kiedy nam się przyglądała. Ten stary nietoperz nie może znieść, gdy ktoś dobrze się bawi, a poza tym jest strasznie zazdrosna o personel Lee Winters. Ona...

- Stacey, chodzi o to, że to dzień pracy - przerwał jej Justin chłodno. - Wszyscy, którzy tam byli, dostają pieniądze od rządu za pacę, a nie za zabawę. W dodatku pani Mayer powiedziała, że cale to widowisko było jedną rozpustą, a uczestnicy tarzali się po pod­łodze.

- Oni tylko tańczyli break-dance! - zawołała Stacey oburzo­na. Jego złość w końcu wyprowadziła ją z równowagi. - Kilku gońców pokazywało Lee Winters, jak to się robi. To było urodzi­nowe przyjęcie, Justinie. Właśnie dzisiaj kończy sześćdziesiąt lat. Mieliśmy tam ciasto i lemoniadę, ktoś włączył radio. To była właś­nie ta rozpusta! Przypomina mi się podobna impreza, która odbyła się w tym biurze w dniu, gdy mój ojciec skończył pięćdziesiąt lat. Tylko, oczywiście, nikt wtedy nie tańczył break-dance.

Zastanawiała się, czy wreszcie udało się pokonać Justina. Trudno było cokolwiek powiedzieć, patrząc na jego pozbawioną wyrazu twarz. W końcu chrząknął.

- No tak - powiedział.

- No tak? - Spojrzała na niego z wściekłością. - To wszy­stko, co masz do powiedzenia? Po tym, jak prawie ściąłeś mi gło­wę, oskarżając o rozpustę?

Justin odetchnął głęboko i zacisnął zęby.

- W dalszym ciągu uważam, że nie powinnaś tam pójść - powiedział. - Powinnaś być ze mną...

- Żebyś mógł mnie obserwować, czy nie robię czegoś, co mo­głoby zaszkodzić mojemu ojcu? - Stacey podniosła przyniesioną przez siebie listę i uderzyła nią w biurko. - To jest główny powód, dla którego tu jestem. Prawda, Justinie? A jeśli możesz na tym sko­rzystać, zaciągając mnie do łóżka, tym lepiej dla ciebie.

- Czy mogłabyś mówić ciszej? - zapytał. - Nie ma potrzeby, żeby...

- Żeby co, Justinie? Żeby ogłaszać w całym biurze, że szef kampanii wyborczej senatora Liptona przespał się z jego córką?

Głos Stacey brzmiał ostro, a z oczu płynęły gorące łzy. Ten robot nie był tym samym czułym i namiętnym kochankiem, z któ­rym spędziła kilka ostatnich dni. Nie przypominał spontanicznego i wesołego człowieka, który śmiał się w zoo z pogrążonych w le­targu pand, a potem kupił jej zabawkę, od której była niewiele wię­ksza. Czuły, troskliwy mężczyzna, który gładził jej włosy i nazy­wał „swoim kochaniem”, zniknął bez śladu, a pozostał tylko spię­ty, napastliwy despota. Justin znów powrócił do świata polityki, gdzie obłuda i pozory miały największą wartość.

- Osądzasz mnie od chwili, w której dziś rano weszłam do biura! - zawołała zapalczywie. - A jeśli przestajesz mnie krytyko­wać, to tylko po to, aby mnie dla odmiany całkowicie ignorować. Jesteś znowu tym pozbawionym uczuć tyranem, opętanym tylko jedną manią...

- To nieprawda! - zawołał. - Przecież wiesz, do diabła, jak bardzo...

- Wiem, że nie uda ci się zatrzymać mnie w biurze. Dopro­wadzę cię do szaleństwa albo ty pierwszy zrobisz to ze mną! Wy­chodzę, Justinie. Posada Brynn nie jest zagrożona i nie ma już pre­tekstu, dla którego mógłbyś mnie tu ściągnąć ponownie!

Stacey dziękowała Bogu, że dotąd nie powiedziała Justinowi o dziecku. W ciągu kilku ostatnich dni wiele razy miała ochotę na to. Chwilami czuła, że Justin jest jej tak bliski, że po prostu musi mu o wszystkim powiedzieć. Jednak przezornie nie zrobiła tego, znając jego oddanie polityce. I dobrze się stało!

- Stacey, nie wypuszczę cię stąd! - Justin chwycił ją za rękę i odciągnął od drzwi. - Kochanie, musimy o tym wszystkim poroz­mawiać. Nie chcę kłócić się z tobą. Ja...

- Puść mnie! - krzyknęła. - Nie mamy o czym rozmawiać.

- Stacey, proszę cię. Uspokój się - powiedział z rozpaczą. - Za chwilę zbiegną się tu wszyscy z biura!

- Będziesz mógł wtedy zająć się kimś innym. - Spróbowała się uwolnić. - To biuro, wszystkie te plany i zabiegi! Jesteś tutaj zupełnie innym człowiekiem, Justinie, i ja... my... - Ku własnemu ogromnemu przerażeniu zaczęła płakać.

„Cholera!” - pomyślała. Była taka pobudliwa. Zbyt pobudli­wa. Znowu te hormony?

- Stacey, proszę cię, nie płacz! - Justin puścił jej rękę i zaczął niespokojnie chodzić po pokoju. Stacey domyśliła się, że musiała go zirytować. Zirytowała przecież nawet samą siebie. Przeciwni­kiem znacznie łatwiejszym niż łzy jest gniew. Zawsze kpiła z głu­pich kobiet, które próbowały manipulować ludźmi za pomocą pła­czu. Ona jednak teraz nie starała się manipulować Justinem, na­prawdę cierpiała, czuła się zagubiona i przerażona.

- To się nie uda. - Zdesperowana usiłowała zetrzeć Izy z twa­rzy. Od samego początku wiedziała, że jej związek z Justinem nie ma przyszłości. Jednak przyznanie się do tej porażki sprawiało ból. - To się po prostu nie uda - powtórzyła szlochając.

- Co się nie uda? Stacey, błagam, nie płacz. Przyznaję, że zbyt ostro zaatakowałem cię w związku z tym przyjęciem, ale... - Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej staroświecką białą chustkę do nosa, którą wręczył Stacey.

- Kochanie, Olive Mayer jest rzeczywiście obłudną, wiecz­nie wszystkich krytykującą pedantką. I chociaż wiedziałem, że cie­bie nie może dotyczyć ta... rozpusta, to jednak doprowadziło mnie do pasji, gdy wyobraziłam sobie, jak ta stara plotkara będzie o tym opowiadać każdemu, kto zechce słuchać. Oczywiście, nie omiesz­ka dorzucić czegoś od siebie. Przyznaję, że zareagowałem zbyt gwałtownie, Stacey. - Przestał chodzić po pokoju i wyciągnął do niej rękę. - Poza tym, byłem zazdrosny jak diabli. Mayer powie­działa, że tańczyłaś z...

- Ona rzeczywiście potrafi zmyślać, Justinie - przerwała Sta­cey, nie zwracając uwagi na wyciągniętą rękę. - Ja z nikim nie tańczyłam. A ty nie zadałeś sobie trudu, żeby mnie o to zapytać? Po prostu oskarżyłeś mnie o najgorsze rzeczy i skoczyłeś do gardła tylko dlatego, że stoisz na straży sztucznego wizerunku rodziny Liptonów. Każda próba zniszczenia go jest dla ciebie równoznacz­na ze zbrodnią wojenną!

- Przepraszam. - Stanął blisko niej. Wystarczyło zrobić krok, by znaleźć się w jego ramionach, Stacey jednak nie drgnęła. Pozo­stała sztywna i niewzruszona. Justin westchnął ciężko.

- Byłem głupi, że dałem się sprowokować Olive Mayer. Nie powinienem tak ciebie zaatakować. Moim jedynym wytłumacze­niem może być to, że dzisiejszy dzień przerodził się w prawdziwe piekło. Nie przychodziłem tu tylko przez dwa dni, a po powrocie zastałem biurko dosłownie zasypane papierami. Musiałem odpo­wiedzieć na co najmniej siedemdziesiąt pięć telefonów i... - Do­tknął jej ciągle jeszcze mokrego policzka. - Nie chcę z tobą wal­czyć, Stacey. Nie chcę, żebyś przeze mnie płakała.

Stacey odwróciła się. Może rzeczywiście nie chciał, ale jed­nak zrobił to. Swoje myśli i całą energię podporządkował politycz­nym ambicjom i wszystko (i każdy!) było mniej ważne. Tak właś­nie robił jej ojciec. Bradford Lipton nie był złym człowiekiem, nie chciał ranić rodziny, ale czynił to ciągle wskutek przeoczeń. Sena­tor był niedostępny i wiecznie zajęty, co oddalało go od bliskich mu osób i sprawiało, że stawał się nieczuły. Jego rodzina nie była przecież, tak jak on, pochłonięta polityczną karierą. Justin bardzo przypominał Stacey ojca.

- Wracam do domu, Justinie. - Nie było już żadnego powo­du, dla którego miałaby tutaj pozostać.

- Nie! - powiedział stanowczo, zasłaniając sobą drzwi. - Sta­cey, nie pozwolę ci...

W tym samym momencie zadzwonił telefon i dla Stacey był to najpiękniejszy dźwięk.

- Poczekaj! - powiedział Justin, podnosząc słuchawkę. W je­go głosie, nawykłym do wydawania rozkazów, teraz zabrzmiało błaganie i to zatrzymało Stacey w drzwiach.

- Co on zrobił? - Jego głos wybuchł jak dynamit. - Nie, se­nator nie ma tym razem nic do powiedzenia na ten temat. Wydamy oficjalne oświadczenie później. Nie, ja także tego nie skomentuję. Uważam, że komentarz w tym momencie byłby niewłaściwy.

Stacey rozpoznała ten wyraz twarzy i ton głosu. Zastanawiała się, cóż takiego mógł znowu zrobić któryś z jej braci?

Justin odłożył słuchawkę; był bardzo wzburzony.

- Co się stało? - zapytała Stacey. Ciekawość wzięła górę nad chęcią ucieczki.

- Wczoraj został opublikowany wywiad, jakiego udzielił twój brat Lucas studenckiej gazecie. - Justin poruszał nozdrzami. Naprawdę to robił! Stacey wcale by się nie zdziwiła, gdyby zobaczyła buchającą z nich przy każdym wydechu parę. - Dzisiaj nato­miast kilka z jego złotych myśli pojawiło się w lokalnych gazetach w mieście i paru oszustów wysłało pewne wiadomości do agencji informacyjnych. - Justin wziął do ręki ołówek i złamał go na pół. - Jutro rano znajdą się one we wszystkich gazetach w kraju.

Oczy Stacey rozszerzyły się ze zdziwienia. Państwowe dzien­niki poświęcone Lucasowi? To zabrzmiało złowieszczo.

- Co on takiego powiedział? - odważyła się zapytać.

- Och, niewiele. Kiedy zapytano go, co lubi robić, gdy nie gra w piłkę, odpowiedział, że lubi pić piwo, grać w bilard i - Justin poniósł głos - pocieszać odrzucone dziewczyny, chyba że sam wcześniej którąś odrzucił!

Stacey niemal usłyszała, jak Lucas mówi to tym swoim ruba­sznym tonem, zachowując się jak niegrzeczny chłopiec. Roześmia­ła się.

To był wielki błąd. Justin spojrzał na nią z wściekłością.

- To wcale nie jest zabawne! - zagrzmiał. - Czy zdajesz sobie sprawę, że jego wypowiedź ukaże się w całej prasie krajowej? Jest to ten rodzaj anegdoty, którą dziennikarze telewizyjni uwielbiają opowiadać na zakończenie swoich programów. Powszechnie sza­nowany senator, kultywujący stare obyczaje, popierający tradycyj­ną moralność, ma syna, który...

- Och, Justinie - przerwała mu Stacey. - Znowu przesadzasz. Przecież Lucas to jeszcze dzieciak. I w dodatku piłkarz. Jego wypowiedź na pewno nie zaszokuje. Jedynie tego wszyscy się po nim spodziewają. Nikt, do cholery, nie uwierzyłby, że jedyną roz­rywką przystojnego, świetnie zbudowanego chłopaka jest opowia­danie bajek lub bawienie się kolejką elektryczną!

- A szkoda! - jęknął Justin. - Stacey, nie rozumiesz powagi sytuacji. Liberalna prasa jest wrogo nastawiona do twojego ojca. Ich ulubieńcem jest Whit Chambers i wszystko, dosłownie wszy­stko, co mogłoby w jakiś sposób zaszkodzić Bradfordowi Liptonowi, zostanie wyolbrzymione do monstrualnych rozmiarów. Z na­szych statystyk wynika, że wystąpienia twojego ojca trafiają do ludzi, ale jest jeszcze żmudna walka z piraniami prasowymi. Nie minął jeszcze tydzień od zgłoszenia kandydatury i ostatnia rzecz, jakiej byśmy sobie teraz życzyli, to publiczne deklaracje Lucasa na temat upodobań, to znaczy picia piwa, grania w bilard i...

- Wykorzystywania dziewcząt - dokończyła za niego Stacey. Pomyślała, że Justin za bardzo przejmuje się każdą, najgłupszą na­wet rzeczą. Dzięki temu stał się niezwykle cennym pracownikiem, ale jednocześnie to właśnie mogło wywołać niebezpieczny wzrost ciśnienia, wrzody i diabli wiedzą, co jeszcze. Najważniejsze jest poczucie humoru, ono powinno być dla życia wentylem bezpie­czeństwa. Stacey uśmiechnęła się do Justina, oczekując od niego takiej samej odpowiedzi.

Justin podniósł do góry ręce, bliski załamania.

- Mogłem spodziewać się, że taka historia rozbawi cię. - Za­chmurzony ruszył w kierunku drzwi. - Sterne i Spence na pewno także będą skręcać się ze śmiechu. Czasami wydaje mi się, że cała wasza czwórka pracuje nad udoskonaleniem swoich dwuznacz­nych politycznie uwag. Często zastanawiam się, czy nie jesteście opłacani przez opozycję.

Ostatnie słowa Justin wypowiedział już na korytarzu. Zwoły­wał cały personel, aby wspólnie omówić popełnioną przez Lucasa gafę i opracować odpowiednie oświadczenie dla prasy, która za­pewne już wkrótce podniesie wielki szum. Justin wyszedł, nie rzu­cając za siebie ani jednego spojrzenia.

Stacey postanowiła wrócić do domu, tutaj już nic jej nie trzy­mało. Zwłaszcza że widok jednej z czterech czarnych owiec rodzi­ny Liptonów mógłby w tym szczególnym momencie rozwścieczyć personel senatora.

Jadąc samochodem, czuła pogłębiającą się depresję.

To jasne, że idylla z Justinem skończyła się. Już nie byli sobie tak bliscy; przeciwnie, stali na dwóch przeciwległych krawędziach przepaści, jaką była polityka. Nie potrafili już porozumieć się.

W domu Stacey zrobiła sobie filiżankę herbaty i usiadła, ma­jąc nadzieję, że to ją uspokoi. Wszystko toczyło się tak szybko. W jej głowie panował zamęt, spotęgowany przez strach. Justin... dziecko... kampania... Myśli przebiegały przez głowę, a przed oczami, jak w kalejdoskopie, przesuwały się różne obrazy. Co po­winna teraz zrobić? Skąd ma się tego dowiedzieć?

Kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi, Stacey pomyślała, że to Brynn zapomniała kluczy. Było trochę za wcześnie na powrót przyjaciółki, ale może udało jej się trafić po drodze tylko na zielone światła, co stanowiłoby niezwykle rzadkie zjawisko.

Stacey była przekonana, że to Brynn. Wobec tego, zapomina­jąc o zasadach bezpieczeństwa, nie spojrzała w wizjer. I nagle zna­lazła się oko w oko z... Cordem Marshallem. Jęknęła w duchu. Marshall był prawdopodobnie wściekły z powodu jej rezygnacji z udziału w programie. Bez wątpienia pojawił się tutaj po to, by ją namówić na ten wywiad. Nie zamierzała zgodzić się i w myślach przygotowywała się do nadciągającej nieprzyjemnej sceny.

- Cześć, Stacey - powiedział Marshall z uśmiechem. - Cie­szę się, że zastałem cię w domu.

Stacey spojrzała na niego z uwagą. Nic nie wskazywało na to, że jest wściekły, ale ten uśmiech wywoływał nieprzyjemny dreszcz. Marshall miał w sobie coś z rekina krążącego wokół nic nie podejrzewającej ofiary.

- Czego pan sobie życzy, panie Marshall? - zapytała, ciągle jeszcze trzymając go za drzwiami.

- Cord - poprawił ją łagodnie. - Przyszedłem, żeby omówić z tobą jutrzejszy program.

Stacey westchnęła.

- Jestem pewna, że otrzymał pan dziś rano wiadomość od Justina Marksa, odwołującą mój udział w tym programie, panie Mars... Cord.

- Nie chcę zdradzać Marksowi naszych małych sekretów, Stacey. - Marshall ciągle jeszcze uśmiechał się. - Jednak jeśli nie wystąpisz jutro, będę musiał powiedzieć mu o tym. - Dramatycz­nym gestem wydobył z fałdów swojego płaszcza pogniecione pu­dełko.

Stacey westchnęła ciężko i mocno chwyciła się drzwi. To było pudełko po teście ciążowym!

- Cudownie! - zawołał Marshall, śmiejąc się radośnie. - Cał­kowicie spontaniczna, niepohamowana reakcja! Podejrzewałem, że to należy do ciebie, gdyż obserwowałem cię podczas wystąpie­nia twego ojca. Niemal zemdlałaś. Jednakże trzeba było także wziąć pod uwagę twoją agresywną współlokatorkę. Teraz rozwia­łaś wszelkie moje wątpliwości. Jesteś w ciąży! I nie masz męża, z którym mogłabyś podzielić się tą wspaniałą wiadomością.

- Znalazłeś to pudełko w śmieciach! - zawołała Stacey. - Brynn wspominała, że widziała cię kilka dni temu węszącego koło naszego domu. Grzebałeś w śmieciach jak... jak szczur!

Marshall wzruszył ramionami.

- Ja to nazywam prowadzeniem śledztwa. Zdarza się, że cza­sami nic nie znajdę, ale znacznie częściej uda mi się natrafić na jakiś ukryty klejnot. Nie masz pojęcia, Stacey, co ludzie wyrzucają!

- Jesteś podły! Justin powiedział, że jesteś szczurem śmietni­kowym. On wiedział, jakie chwyty potrafisz stosować, aby tylko dowiedzieć się interesujących, w twym przekonaniu, rzeczy.

- Natomiast nie wiedział, że jesteś w ciąży, co? - wtrącił Marshall. - Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nikt o tym nie wiedział oprócz twojej przyjaciółki, tej rudowłosej złośnicy. No i, oczywiście, mnie. A kto jest ojcem?

- To nie twój interes!

- Spokojnie, dziecinko! Nie zamierzam wywierać na ciebie nacisku. - Marshall uśmiechnął się ponownie, a Stacey zapragnęła zetrzeć z jego twarzy ten wyraz zadowolenia, zetrzeć całą jego twarz! - Tak się składa, że darzę szacunkiem przyszłe matki. To chyba coś w rodzaju kompleksu Madonny. Nie zamierzam zdra­dzać sekretów. Chcę tylko, przy ich pomocy, poszantażować cię trochę.

- Och! - zawołała Stacey, czując, że kręci jej się w głowie. Ten człowiek po postu zabijał ją!

- Uspokój się, skarbie. Nastroje matki bardzo silnie wpływa­ją na dziecko. Wiesz przecież o tym. - Był na tyle bezczelny, by udawać zaniepokojenie. - Zobaczysz, jak łatwo jest sprostać moim wymaganiom. Wystąpisz tylko w moim programie, w piętnasto­minutowym bloku, a ja zapomnę o tym chłopaczku lub dziewuszce, którą nosisz pod sercem. Masz na to moje słowo honoru, Stacey.

- Twoje słowo honoru! Jesteś szantażystą, śmieciarzem i...

- Zostawmy te przezwiska, Stacey. Ograniczmy się tylko do interesów. Potrzebny jest mi ktoś, kto wypełni piętnaście minut mojego jutrzejszego programu jakąś budzącą ludzkie zaintereso­wanie opowieścią. Chciałbym, żeby spodobała się zwłaszcza żeń­skiej części mojej widowni. Córka kandydata na prezydenta świet­nie się do tego nadaje. Obiecuję, Stacey, że ani słowem nie wspo­mnę o twojej... delikatnej sytuacji. Przysięgam na świętą pamięć mojej matki! Spójrz na to z innej strony. Przecież możesz w ten sposób pomóc ojcu. Bądź słodka, zabawna, błyśnij wdziękiem! Zdobędziesz w ten sposób mnóstwo głosów dla ojca.

- Nie mogę! - powiedziała zrozpaczona. - Justin stwierdził, że nie może być o tym mowy. Zabije mnie, jeśli wystąpię w tym programie.

- To łajdak! - prychnął Marshall. - Stacey, nie ma się czego bać. Porozmawiamy tylko o tym, o czym ty będziesz chciała. Bę­dziesz na wizji przez niecałe piętnaście minut, z przerwami na re­klamy.

- A co z córkami pozostałych kandydatów? - zapytała.

- Żadna z nich nie odważyła się nawet odpowiedzieć na mój telefon. To musisz być ty, Stacey.

Co ma zrobić? Stacey z trudem powstrzymywała się, żeby nie wołać o pomoc. Dobrze wiedziała, że wpadła w pułapkę.

- A jeśli odmówię?... - Chciała, żeby to on powiedział. I, oczywiście, zrobił to.

- Wtedy opowiem na antenie o twoim mającym się urodzić nieślubnym dziecku. Obiecuję, Stacey.

To była groźba. Bardzo skuteczna groźba. Stacey, blada i mil­cząca, oparła się o drzwi.

- Bądź jutro w studiu o osiemnastej trzydzieści - powiedział Marshall. - Zaczynamy o dziewiętnastej i ty pójdziesz na pierwszy ogień. Do zobaczenia, Stacey! - Schodził po schodach, wesoło po­gwizdując.

- A co ty tutaj robisz? - Stacey usłyszała głos Brynn. Po­gwizdywanie nagle urwało się. - Przecież niedawno ten budynek był spryskiwany płynem przeciwgrzybicznym. - Głos Brynn był bardzo groźny.

- O... odłóż to! - Cord Marshall był bardzo zdenerwowany.

- Lepiej szybko zwiewaj, Marshall! - ostrzegła go Brynn. - Bardzo szybko.

Po całej klatce schodowej rozeszło się głośne echo, gdy Mars­hall zbiegał po schodach. Chwilę później w drzwiach pojawiła się Brynn, trzymając w ręku mały pojemnik z gazem łzawiącym. Spojrzała na twarz Stacey.

- Powinnam go wysadzić w powietrze! Co on tutaj robił, Sta­cey?

Stacey z wahaniem opowiedziała o groźbach Marshalla.

- Nie możesz pozwolić, by cię szantażował! - Brynn była oburzona. - Zadzwoń do Justina i powiedz mu o wszystkim. Niech załatwi tę sprawę.

- Powiedzieć Justinowi? - zawołała przerażona Stacey. - Nie mogę tego zrobić, Brynn. Wolę wystąpić w programie Marshalla.

- Stacey, przecież ty i Justin nie jesteście już wrogami. Prze­cież się kochacie, zapomniałaś o tym?

Stacey przypomniała sobie twarz Justina, taką, jaką widziała ostatnio. Wściekłą, zirytowaną, rozgoryczoną.

- Jestem pewna, że Justin ma inne zdanie na ten temat, Brynn.

- Po jednym dniu? - zapytała Brynn drwiąco. - To niemożliwe.

- Ależ tak, Brynnie. Podczas tych dwóch dni, kiedy Justin przestał zajmować się kampanią, wszystko układało się między na­mi wspaniale. Po prostu cudownie! Jednak skończyło się to dzisiaj, natychmiast po przekroczeniu progu biura. Nigdy nie uda nam się być razem. - Stacey przeciągnęła ręką po włosach, burząc je nieco. - Cord Marshall obiecał, że nie wspomni o dziecku. Może to nie byłoby takie złe? Mogłabym zdobyć trochę punktów dla ojca. Może Justin w ogóle nie dowiedziałby się, że wystąpiłam w tym pro­gramie?

Brynn wzniosła oczy do nieba.

- Może książę Karol porzuciłby księżną Dianę i poślubiłby Tinę Turner? Hej, Stacey! Wróć na ziemię!

- Nie mogę powiedzieć o tym Justinowi! - lamentowała Sta­cey. - Gdybyś mogła zobaczyć jego twarz, gdy usłyszał, co Lucas powiedział reporterowi...

- Coś na temat picia piwa, grania w bilard i... umawiania się z dziewczętami? - Brynn uśmiechnęła się wesoło. - Słyszałam w radiu, wracając z pracy. Spiker był taki zabawny, gdy cytował Lucasa!

A więc zaczęły już krążyć anegdoty. Stacey syknęła zirytowana.

- Tata nie znosi, gdy się na jego temat żartuje. Nie lubi tego bardziej niż krytyki własnej osoby. Będzie wściekły. A gdy ojciec się wścieka, Justin ma sądny dzień. Nie mam odwagi dobijać go w tym momencie!

Justin prawdopodobnie przestanie ją kochać po jutrzejszym programie. Lecz jeśli Stacey nie wystąpi, to Marshall opowie na ekranie o jej ciąży. Skoro szczeniackie wypowiedzi Lucasa mogą wpędzić ojca w kłopoty, co dopiero wiadomość o nieślubnym dziecku Stacey? Zadrżała na samą myśl o tym. To zdecydowanie najgorszy dzień w jej życiu!

- Muszę tam pójść, Brynn.

- Chyba rzeczywiście nie masz wyboru - przyznała Brynn ponuro. - Nie musisz jednak sama walczyć z tym potworem. Poja­dę jutro z tobą do studia i może rzeczywiście nie będzie tak źle.

Stacey zeszła z planu i ukryła twarz w dłoniach. Brynn, która czekała, stojąc poza linią dźwięku, objęła ją opiekuńczym gestem.

- To była klęska! - jęknęła Stacey. - Och, zawsze zachowuję się tak okropnie podczas udzielania wywiadów! Teraz już wiem, dlaczego Justin nigdy mi na to nie pozwalał!

- Nie było tak źle. - Brynn, jak zawsze, próbowała pozostać lojalna. - To znaczy, nie sądzę, aby twego ojca zachwyciła wypowiedź, iż lubi pływać nago, ale to jeszcze nie jest wielki skan­dal, Stacey.

Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. - Stacey potrząsnęła głową przygnębiona. - Marshall mówił coś o jakichś prezydentach pływających nago w basenie w Białym Domu i wtedy natychmiast pomyślałam...

- Marshall jest bardzo podstępny. Po prostu naprowadził cię na to - powiedziała oburzona Brynn.

- Kiedy zaczął mówić o ślubach w Białym Domu, wpadłam w panikę. Byłam pewna, że nawiązuje do... - Stacey odruchowo dotknęła swego brzucha. - Nie bardzo wiedziałam, co mam odpo­wiedzieć.

- Wykorzystał cię ten skunks!

- W końcu opowiedziałam mu, jak kiedyś wpadłyśmy razem z mamą do Sterne'a i znalazłyśmy w łazience przywiązaną do kur­ków wanny jakąś blondynkę. - Stacey prawie zapiszczała. - Po­wiedziałam to przed kamerą!

Brynn skrzywiła się.

- Marshall zastawił na ciebie pułapkę. Próbował dać do zro­zumienia, że twoja rodzina walczy ze Sternem, ponieważ jego styl życia jest dla was nie do przyjęcia. Ty tylko... wyjaśniłaś, dlaczego.

- Justin nigdy mi tego nie wybaczy - wyszeptała Stacey.

- Przynajmniej teraz jest dla wszystkich jasne, że w waszej rodzinie nie ma prawdziwych animozji. To było piękne, gdy po­wiedziałaś, że wy, Liptonowie, akceptujecie się nawzajem, bez względu na to, jak dziwaczne jest wasze zachowanie. Tylko szkoda, że Marshall natychmiast zapytał, jakie dziwactwa masz na myśli.

- Odpowiedziałam, że nie chcę mówić na ten temat. - Stacey przygryzła wargę. - To chyba nie była najlepsza odpowiedź.

- No cóż, spróbujmy znaleźć w tym wszystkim jakąś dobrą stronę - powiedziała Brynn pokrzepiająco. - Wywiad już się skoń­czył, a Marshall nic nie wspomniał o dziecku.

- Panie Marshall! - Młody sekretarz planu, wyglądający na bardzo zmartwionego, pomachał ręką do Corda Marshalla, który nadal znajdował się na planie. Taśma filmowa była jeszcze wy­świetlana, więc wstał bardzo cicho i dołączył do stojącej w bezpie­cznej odległości grupki.

- O co chodzi, Joe? - zapytał. Mrugnął porozumiewawczo do Stacey i Brynn, ale żadna z nich nie zareagowała na tę zaczepkę.

- Pana garderoba. Wydobywa się z niej jakiś straszny zapach, wszedłem do środka, żeby to sprawdzić. To okropny smród. Taki, jakby coś gniło, rozkładało się albo jeszcze gorzej.

- Cholera! Chodźmy tam, Joe - powiedział Marshall i oby­dwaj wyszli ze studia.

- Uciekajmy stąd, Stacey - zaproponowała Brynn, a przy­gnębiona Stacey przytaknęła.

- Do diabła! - Wrzaski Corda Marshalla słychać było w ca­łym studiu. Po chwili pojawił się, trzymając w ręku jakieś butelki. Jego twarz była niemal purpurowa z wściekłości. - Ktoś wylał w mojej garderobie pięć butelek oleju skunksa. Tak tam cuchnie, że nie można wytrzymać!

- Skunksowi nie powinno to przeszkadzać - powiedziała Brynn słodkim głosem. - Powiedziałabym, że teraz jest tam dla pana odpowiednie środowisko, panie Marshall.

Oczy Stacey rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Brynn, czy ty...

Cord Marshall doszedł do tego samego wniosku.

- To ty zrobiłaś, ruda diablico! - szalał.

- Brynn - Stacey chwyciła ją za rękę - myślę, że czas już na nas.

Zaczęły biec korytarzem.

- Jeszcze cię dostanę, przyjaciółeczko! - Marshall deptał im po piętach. - Musimy wyrównać rachunki! Dużo już się uzbierało. Zobaczysz, pożałujesz, że w ogóle się urodziłaś!

Zyskały trochę czasu, gdyż Marshall zaplątał się w kabel, któ­ry zgrabnie przeskoczyły. Upadł jak długi na podłogę, a one w tym czasie wybiegły z budynku.

- Brynn, skąd wzięłaś olej skunksa? - wysapała Stacey, gdy dopadły zaparkowanego w pobliżu BMW.

- Dzwoniłam do wszystkich oryginalnych sklepów w Wa­szyngtonie, aż w końcu znalazłam, chociaż najpierw pomyślałam o trutce na szczury. Stace, jesteś bezpieczna!

A jednak nie były, gdyż właśnie ze swego samochodu wycho­dził Justin Marks. Na jego twarzy malowała się wielka wściekłość. Zauważył Stacey i Brynn, zanim one zdążyły zauważyć jego.

- Stacey! - Jego głos spowodował, że obydwie zatrzymały się w miejscu. - Chodź tutaj, Stacey. - Justin mówił stanowczo i niezwykle spokojnie. Serce Stacey, wyczerpane wysiłkiem zwią­zanym z ucieczką, teraz zabiło jeszcze szybciej. - Nie każ mi iść po ciebie, Stacey. Ten zimny spokój przerażał ją bardziej niż wściekle wrzaski Corda Marshalla, które właśnie rozległy się ponownie.

- Jest tam! - Marshall wbiegł na parking; towarzyszył mu ten sam młody sekretarz planu oraz jakiś inny mężczyzna i kobieta.

- Ta ruda maniaczka! Łapcie ją! - wrzeszczał.

Stacey i Brynn wymieniły przerażone spojrzenia i równocześ­nie rzuciły się do samochodu. Wskoczyły do środka i zablokowały drzwi. Stacey zdążyła umieścić kluczyk w stacyjce, gdy przy oknie pojawił się Justin Marks i prawie w tym samym czasie podbiegł do samochodu z drugiej strony Cord Marshall.

- I co teraz, Stacey? - zawołała Brynn.

Stacey wrzuciła wsteczny bieg i nacisnęła pedał gazu. Samo­chód skoczył do tyłu, zostawiając zaskoczonego i wściekłego Justina i równie wzburzonego Corda Marshalla. Żadna z nich nie po­wiedziała ani słowa, dopóki nie zgubiły się w masie samochodów na autostradzie.

- Przez chwilę myślałam, że gramy główne role w jakimś horrorze - powiedziała wreszcie Brynn drżącym głosem. - Przy jednym oknie stała Godzilla, a przy drugim Bestia z Bagien. Byłaś wspaniała, Stacey - dodała zachwycona. - Jechałaś jak Mario Andretti na Indy 500.

Stacey nie odpowiedziała. Serce wreszcie uspokoiło się i mogła oddychać normalnie.

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli nie wrócimy dziś na noc do domu, Brynn - powiedziała. - Odpada także dom moich rodziców.

- Trzymajmy się także z daleka od cieszącego się złą sławą mieszkania Sterne'a - dodała Brynn. - Mamy już wystarczająco dużo przeżyć, jak na jeden wieczór.

- Pojedźmy na farmę Spence'a i Patty w Fredericksburgu. - Stacey zjechała na pas prowadzący do Wirginii. - To tylko czter­dzieści minut jazdy, a nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby nas tam szukać.

Stacey wiedziała, że ojciec i Justin trzymają się z daleka od Spence'a i Patty.

- Możemy u nich przesiedzieć do poniedziałku - dodała.

- A do tego czasu cała ta awantura przycichnie. - Brynn prze­łknęła głośno ślinę. - Mam taką nadzieję - dodała.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Wydawało się, że nic nie jest w stanie zaskoczyć Spence'a i Patty Lipton. Kiedy Stacey i Brynn pojawiły się w ich domu tuż po dziewiątej wieczorem, zaprosili je do środka bez żadnych pytań, jakby ich obecność tutaj i prośba o udzielenie schronienia były naj­normalniejszą w świecie sprawą.

Spence oddał im do dyspozycji dodatkowy pokój, przylegają­cy do sypialni dzieci. Natomiast Patty przygotowała herbatę po­ziomkową i upieczony w domu chleb. Chociaż oboje nie zadawali żadnych pytań, Stacey czuła się zobowiązana do wyjaśnienia po­wodów tej nie zapowiedzianej wizyty.

- Wystąpiłam dzisiaj wieczorem w programie Corda Mar­shalla - powiedziała, popijając herbatę.

- Och, rozumiem! - Spence uśmiechnął się szelmowsko. - I musisz teraz ukryć się, bo zrobiło się gorąco? Czy mamy spodziewać się, że Justin Marks zjawi się tutaj wkrótce z mega­fonem, brygadą antyterrorystyczną i gazem łzawiącym?

Brynn skrzywiła się.

- To jest bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę, cośmy dzisiaj przeżyły.

Na zmianę ze Stacey zaczęły opowiadać wydarzenia dzisiej­szego wieczoru. Patty i Spence byli zachwyceni.

- Uważam jednak, że w twoim stanie, Stacey, nie powinno się tak biegać - zauważył Spence zatroskany. - Patty mówi, że ciąża w ogóle nie powinna ograniczać aktywności kobiety, ja jed­nak sądzę, że trzeba trochę zwolnić tempo, zwłaszcza w trzech pierwszych i trzech ostatnich miesiącach.

Kawałek chleba, który jadła Stacey, wypadł z ręki na podłogę. Brynn zakrztusiła się herbatą.

- Skąd... skąd wiesz? - zapytała Stacey, gdy Brynn już uspo­koiła się i mogła wreszcie normalnie oddychać.

- Podczas wystąpienia ojca widzieliśmy cię po raz pierwszy od dłuższego czasu - powiedziała Patty spokojnie. - Spence za­uważył, że zaszła w tobie jakaś zmiana. A kiedy niemal zemdlałaś - Patty wzruszyła ramionami - po prostu już wiedzieliśmy.

- Na kiedy masz termin porodu? Oczywiście, będzie to poród naturalny, nie ma innej możliwości. - Spence uśmiechnął się do Stacey. - Czy pomyślałaś o imieniu? Możemy pożyczyć ci świetną książkę o niezwykłych imionach. Aha, a kto jest ojcem?

- Och, Spencer! Ojcem jest Justin Marks! - Patty uśmiechnę­ła się pogodnie. Spence, nieprawdopodobnie zaskoczony, niemal wypuścił z rąk filiżankę. Równie zdumione Stacey i Brynn wlepiły wzrok w Patty.

- Któż inny mógłby nim być? - powiedziała Patty, wzrusza­jąc ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało.

- To prawda - wyszeptała Stacey, przenosząc zdziwiony wzrok z Patty na Spence'a. - Ale on nic o tym nie wie.

- Justin Marks! - Spence nie mógł tego pojąć. - Justin Marks?

- Od dawna byli w sobie zakochani - wyjaśniła Patty. - To było, oczywiście, ich przeznaczenie. Musieli jednak poczekać, aż rządzące ich losem planety znajdą się w dogodnym położeniu.

- No tak! - przytaknął Spence, jakby to w końcu go przekonało.

Stacey i Brynn wymieniły spojrzenia.

- Czy byłaś już u lekarza, Stacey? - zapytała Spence.

Stacey potrząsnęła głową.

- Zamierzam pójść wkrótce, ale...

- Rozumiem - powiedziała Patty. - Wiem, jak zimni i obo­jętni potrafią być lekarze. - Poklepała Stacey po ramieniu. - Skoro już jesteś tutaj, musisz zobaczyć się z Kimberly. To położna, która przyjmowała nasze dzieci. - Twarz Patty rozjaśnił entuzjazm. - Ona jest wspaniała. Bardzo doświadczona, pełna ciepła i zrozu­mienia. Popiera porody w domu i...

- Położna Kimberly? - przerwała Brynn.

Spence przytaknął radośnie.

- Zadzwoń do niej jeszcze dzisiaj, Patty - powiedział. - Za­mów na jutro wizytę dla Stacey.

- Wspaniały pomysł! - Patty zerwała się i podeszła do stoją­cego w kuchni starego, czarnego telefonu.

- Ale... - zaczęła mówić Stacey.

- Możesz rodzić tutaj, Stace. - Spence uśmiechnął się szero­ko. - Patty i ja będziemy pomagać Kimberly. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, żeby dzieci przyglądały się narodzinom swe­go nowego kuzyna? To byłoby dla nich bardzo wzruszające i oświetlające ich duszę przeżycie!

Kimberly była szczupłą blondynką zbliżającą się do trzydzie­stki i zupełnie nie pasowała do wyobraźni Stacey na temat wiej­skich akuszerek. Jednak oprawione w ramki świadectwo ukończe­nia szkoły pielęgniarskiej i dyplom położnej, które wisiały na ścia­nie gabinetu, zwiększyły nieco zaufanie Stacey.

Młoda położna udowodniła, że jest dokładnie taka, jak opisała ją Patty: doświadczona, przyjazna, wyrozumiała i ciepła. Przepro­wadzała badanie z wielką znajomością rzeczy.

- Czy masz absolutną pewność, co do dnia, w którym dziec­ko zostało poczęte? - zapytała, gdy po skończonym badaniu usiad­ły w małym saloniku.

- Ależ tak! - odpowiedziała Stacey i wróciła myślami do tamtej gorącej sierpniowej nocy. - To był jedyny możliwy mo­ment

Kimberly skinęła głową.

- W takim razie będziemy musiały dziś po południu zrobić USG w szpitalu. Stacey, twoja macica jest znacznie większa, niż powinna być w tym stadium.

- Co takiego? - zapytała Stacey, nie rozumiejąc, o czym mó­wi położna.

- Stacey. - Kimberly wzięła jej ręce w swoje dłonie. - Mu­sisz przygotować się, że prawdopodobnie są to bliźnięta.

- Bliźnięta? - powtórzyła po raz setny Brynn, prowadząc sa­mochód w drodze powrotnej do Waszyngtonu. Było późne nie­dzielne popołudnie. Stacey siedziała obok niej, niezdolna, żeby prowadzić, żeby myśleć logicznie, niezdolna do czegokolwiek.

- Bliźnięta! - mogła jedynie powtarzać za Brynn.

Do szpitala wybrali się całą grupą. Brynn, Spence, Patty, dziewczynki, Stacey i Kimberly tłoczyli się w małym pokoju, w którym ultrasonogram potwierdził przypuszczenia Kimberly. To bliźnięta! Od tej chwili Stacey była w stanie dziwnego oszoło­mienia.

- Stacey, musisz o tym powiedzieć komuś! - Brynn była wy­czerpana nerwowo. Od chwili, w której dowiedziała się o bliźniaczej ciąży, obgryzła osiem długich paznokci. - To znaczy, o tych bliźniakach. Ty... my same nie damy sobie dłużej z tym rady! Po­wiedz o tym przynajmniej matce, Stacey.

- Brynnie, matka nigdy tego nie zrozumie. Znienawidzi mnie! - zawołała udręczona Stacey.

- To samo mówiłaś, gdy będąc w szkole, poszłyśmy na wa­gary do kina i zostałyśmy złapane. Jednak kiedy powiedziałaś, ona to zrozumiała i nie znienawidziła cię, a nawet opowiedziała, jak sama, będąc uczennicą, poszła na wagary i została przyłapana. Pa­miętasz?

- Brynn, nie możemy porównywać dziecięcego wybryku z moją obecną sytuacją! Jako dorosła kobieta, matka była zawsze doskonała pod każdym względem, zawsze zachowywała się odpo­wiednio. Ona tego nigdy nie zrozumie, Brynnie! Znienawidzi mnie!

- Stacey. - Brynn obgryzła dziewiąty paznokieć. - Powiedz wszystko matce.

Stacey siedziała w pięknie urządzonym salonie w domu Liptonów. Ręce miała zaciśnięte w pięści, a oczy spuszczone. Brynn podrzuciła ją tutaj, a sama wróciła do mieszkania.

- Och, Stacey! - zawołała matka, gdy Stacey zdradziła taje­mnicę. Przeszła przez pokój śliczna, wiotka i bardzo zmartwiona. - Moja biedna dziewczynka! - Usiadła obok Stacey na kanapie i wzięła jej ręce w dłonie. Stacey patrzyła na łzy płynące z jasnobrązowych oczu matki. - Moja biedna, mała Stacey. - Jej głos za­drżał. - Musisz być przerażona. Na pewno czujesz się taka samot­na, taka zakłopotana, a także... winna.

Stacey poczuła, że coś ją dławi w gardle. Serce biło jak osza­lałe.

- Tak - wyszeptała. - Tak się właśnie czuję, mamo.

- Wiem, kochanie. - Caroline ścisnęła rękę Stacey. - Wi­dzisz, ja także przez to przeszłam. Okoliczności były nieco inne. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat i byłam w ciąży tylko z jed­nym dzieckiem, ale... Nie miałam męża i przerażała mnie myśl, że muszę o tym powiedzieć moim rodzicom i ojcu dziecka. Doskona­le wiem, co teraz czujesz, Stacey.

Stacey patrzyła na matkę z otwartymi ze zdziwienia ustami.

- Mamo! - wydusiła w końcu. - Ty?

Caroline przytuliła ją do siebie.

- Ty byłaś tym dzieckiem, a ten mężczyzna to twój ojciec.

Stacey była wstrząśnięta. Jej rozsądny, konserwatywny oj­ciec i zrównoważona, doskonała matka musieli się pobrać? Stacey potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się tej myśli. To nie może być prawda! To jakiś dziwny sen, z którego zaraz się przebudzi.

- Twój ojciec zachował się wspaniale, gdy w końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam mu o wszystkim. Nalegał, żebyśmy od razu się pobrali i tak też się stało. Udało nam się jednak antyda­tować ślub o kilka miesięcy. - Caroline uśmiechnęła się lekko. - Brad uważał, że to nie wypada, aby dziecko senatora urodziło się siedem miesięcy po ślubie. - Matka uśmiechnęła się teraz szerzej. - Byliśmy tacy szczęśliwi, Stacey. Jesteśmy doskonałym małżeń­stwem.

Stacey cofnęła się i spojrzała na nią z niedowierzaniem.

- Naprawdę?

- Ależ tak! - Caroline zaśmiała się. - Kochamy się tak samo, jak tej nocy, kiedy zostałaś poczęta. Oczywiście, to był dla mnie ciężki okres, kiedy byliście mali, a ja musiałam siedzieć w domu. Jednak kiedy dorośliście, mogłam zacząć prowadzić bardziej aktywny tryb życia, nawet sama działać na rzecz kampanii. Nigdy nie byliśmy z ojcem szczęśliwsi, Stacey.

- Ty lubisz politykę - powiedziała Stacey wolno.

- Myślę, że kiepska ze mnie aktorka. - Policzki matki zaró­żowiły się. - Jednak kocham wszystko, co jest związane z polityką, uwielbiam tę uwagę skupioną na nas, światła reflektorów, tłumy i podniecenie. Oszalałabym, gdybym musiała prowadzić monoton­ne życie przy boku człowieka, który wykonuje jakąś głupią robotę od dziewiątej do siedemnastej.

Stacey słuchała przerażona. Wszystko, czego była pewna przez cale życie, waliło się w gruzy. Matka kochała związane z po­lityką życie. Jej małżeństwo nie wymagało żadnego poświęcenia; była z niego zupełnie zadowolona. Stacey cieszyła się szczęściem matki i świadomością, że nie narzucono jej trybu życia, którego by nienawidziła.

Zaraz jednak posmutniała, gdy zrozumiała, jak bardzo obie się różnią. Rozmowa z Caroline w ogóle nie wpłynęła na poglądy Stacey. To, co matka uwielbiała w politycznym życiu, córka zniena­widziła. Stacey pragnęła właśnie tego monotonnego życia z męż­czyzną pracującym w normalnych godzinach; marzyła o tym, o czym z lekceważeniem mówiła matka.

Ujawnienie, kto jest ojcem dzieci było łatwe w porównaniu z przyznaniem się do ciąży. Caroline była zachwycona.

- Justin to taki poważny, odpowiedzialny człowiek. Lojalny i pracowity. Jak to się spodoba prasie. Szef kampanii wyborczej zostanie zięciem senatora!

Bradford Lipton przyjechał do domu godzinę później i żona, na prośbę Stacey, powiedziała mu o wszystkim. Po pięciu minu­tach przyszedł do pokoju córki. Widać było, że jest zdenerwowany i zmieszany. Okazywanie uczuć nie było jego najmocniejszą stro­ną. Ten człowiek, który zachowywał zimną krew, występując przed tysiącami ludzi, stracił opanowanie, gdy przyszło mu stanąć twarzą w twarz z własną córką.

- Chcę, żebyś wiedziała, Stacey, że nie potępiam cię - wydu­sił z siebie, wbijając wzrok w dywan. - Kobieta... mężczyzna... - Zaczerwienił się. - Oboje z mamą rozumiemy to.

Stacey musiała się uśmiechnąć. W tym momencie żałowała, że ona i ojciec byli sobie tak dalecy. Prawdopodobnie zawsze tak będzie. Bradford Lipton nie otwierał się nigdy i przed nikim, może tylko przed żoną.

- Dziękuję, tato - powiedziała cicho. Pomyślała, że ojciec jest dla niej taki dobry. Nie powiedział ani jednego słowa na temat ewentualnych fatalnych skutków, jakie może przynieść jego kam­panii wyborczej cała ta historia.

- Cieszę się, że wyjdziesz za Justina, Stacey. - Głos senatora stał się cieplejszy, gdy zawołał do stojącej na dole żony: - Caroli­ne, może urządzimy ślub jutro? Chyba im szybciej, tym lepiej, co?

- Jutro? - powtórzyła Stacey blednąc.

- Świetnie, kochanie! - Caroline pojawiła się w drzwiach i uśmiechnęła się do męża. - Urządzimy małą, rodzinną uroczy­stość, tylko dla najbliższych. Oczywiście, zaprosimy Grace i Brynn. Zacznę przygotowania dzisiaj wieczorem.

Stacey poczuła, że ogarniają przerażenie.

- Słuchajcie - powiedziała. - Może będzie lepiej, jeśli naj­pierw porozmawiam o tym z Justinem.

Jej żołądek skurczył się ze strachu. Przecież Justin był na nią wściekły. Czy do tego stopnia, żeby ją znienawidzić? Ostatnio wi­dzieli się w sobotę wieczorem, gdy niemalże przejechała go samo­chodem. A teraz rodzice planowali ich ślub bez jego wiedzy!

- Pani Lipton! - Z holu na parterze doszedł do nich głos Gra­ce. - Przyszedł Justin Marks. Chce się widzieć z senatorem.

- Co za wyczucie! Prawda, Caroline? - Uśmiechnięty Brad­ford Lipton zaczął schodzić na dół. Za nim podążyła żona, jej twarz była rozpalona. Stacey nie była w stanie ruszyć się z miejsca. Po­została w sypialni, wszystko jednak doskonale słyszała.

- Witamy w rodzinie, Justinie - zagrzmiał ojciec. - Zapew­niam cię, ze ja i Caroline jesteśmy bardzo zadowoleni.

Pani Lipton nie posiadała się z radości.

- Jesteśmy zachwyceni, Justinie. Zaplanowaliśmy ślub na ju­trzejszy wieczór. Ty i Stacey nie musicie się o nic martwić. Będę szczęśliwa, jeśli pozwolicie mi wszystkim się zająć.

W końcu Stacey usłyszała głos oszołomionego Justina:

- Ślub?

- Stacey, kochanie! - zawołała matka melodyjnym głosem. - Justin jest tutaj!

Stacey powoli schodziła po schodach. A więc tak właśnie czu­li się żołnierze, lądując na wybrzeżach Normandii podczas drugiej wojny światowej? Zatrzymała się na ostatnim stopniu i przyjrzała się stojącej na dole grupie - swojemu przystojnemu, pełnemu cha­ryzmy ojcu, pięknej, promiennej matce i Justinowi, całkowicie za­skoczonemu i jakby przestraszonemu.

- A oto panna młoda! - zawołał ojciec, wyciągając rękę do córki. - Jestem pewien, że chcecie zostać sami. Macie na pewno dużo do omówienia.

Stacey i Justin przyglądali się sobie.

Pomyślała ponuro, że nawet podczas pierwszej randki nie była tak zakłopotana. Co, do licha, może teraz powiedzieć temu czło­wiekowi?

- Nie wybrałabyś się ze mną na przejażdżkę? - zapytał Justin pełnym napięcia głosem.

- Nie! - zawołała i spojrzała na rodziców. - Dziękuję, ale le­piej nie - dodała uprzejmie.

- Romantyczna przejażdżka po Rock Creek Park! - powie­dział senator radośnie. - To mi coś przypomina, a tobie, Caroline? A więc ruszajcie, młodzi. Bawcie się dobrze!

Justin ścisnął ramię Stacey tak mocno, jakby założył mankiet do mierzenia ciśnienia. Wyprowadził ją z domu, nie mówiąc ani słowa. Stacey zadrżała, ale nie z powodu wieczornego chłodu.

- Czyżby twoi rodzice sądzili, że przyjęłaś moje oświadczy­ny? - zapytał Justin, gdy wyjechali na ulicę. W jego głosie słychać było sztuczny spokój. - W jaki sposób doszli do tego wniosku?

„Powiedz mu! - coś krzyczało wewnątrz niej. - Powiedz, za­nim będzie za późno!”

- Nie będziesz ze mną rozmawiać? - Jego głos był zimny i ostry. - Pojawiłem się w bardzo niedogodnym momencie? Nie spodziewałaś się, że ktoś przyłapie cię na kłamstwie tak szybko?

Stacey poruszyła ustami, nie mogąc jednak wydobyć głosu. Justin by na nią zły, tak strasznie zły!

- Odrzuciłaś moje oświadczyny - mówił dalej tak samo zi­mnym głosem. - Chciałaś mieć ze mną romans, pamiętasz?

Stacey zrozumiała, jak bardzo Justin czuje się urażony. Ogar­nęła ją litość. Odrzucając jego propozycję, uraziła go i nawet tego nie zauważyła!

- Moja propozycja jest już nieaktualna. Romans, to wszy­stko, czego ode mnie chciałaś i tylko to otrzymasz. Nie masz prawa kłamać i wykorzystywać mnie do tego, abym pomógł ci uwolnić się od rodziców. Jutro powiesz im prawdę, Stacey.

Prawda. Stacey ciężko westchnęła. Justin nie znał całej pra­wdy. Był urażony i zły. Sądził, że wykorzystała go, aby uniknąć konsekwencji związanych z wystąpieniem w programie Marshalla. Jak jednak powiedzieć całą prawdę teraz, kiedy jest taki zim­ny i zły?

- Głęboko oburzyły mnie twoje metody łagodzenia gniewu ojca w związku z pojawieniem się w tym okropnym programie. Nie powinnaś była mówić, że się pobieramy. To było tchórzliwe i podstępne! Poza tym, złośliwe - powiedział Justin.

- To nie było tak - odpowiedziała Stacey łagodnie. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na zawziętą twarz. Do oczu napłynęły łzy. A więc nienawidzi jej! Naprawdę! Powiedział, że odwołuje swoje oświadczyny. A matka przygotowuje pieczołowicie jutrzejszą uro­czystość!

Stacey delikatnie położyła swoje dłonie na brzuchu. Tam, w środku, rosło dwoje dzieci. To były dzieci Justina. Gdyby mu teraz o nich powiedziała... Na pewno w poczuciu obowiązku oże­niłby się z nią, chociaż jej nienawidzi. Przypomniała sobie dni, któ­re spędzili razem w cudownej harmonii. Wtedy obietnica głębokiej i wiecznej miłości była faktem, a nie marzeniem. Teraz nie było już na to nadziei.

- Nie obawiaj się, Justinie - powiedziała przez ściśnięte gard­ło. - Nie pobierzemy się.

Justin zatrzymał samochód przed jej domem.

- Bądź tak uprzejma i poinformuj rodziców o tym. - Nawet na nią nie spojrzał. Patrzył prosto przed siebie, gdy Stacey szybko wychodziła z samochodu.

- Stacey, co się stało? - zawołała Brynn, zobaczywszy, jak Stacey wrzuca do walizki różne przypadkowe ubrania. - Co ro­bisz? Dokąd się wybierasz?

- Zamieszkam ze Spencem i Patty. Będziemy żyć z dala od świata. Kimberly może odebrać poród i... i moje małe kuzynki mo­gą przyglądać się temu, i...

- Dobry Boże! Ty chyba oszalałaś! Stacey, co powiedzieli rodzice? Wyparli się ciebie, czy co? Proszę, powiedz coś wreszcie!

- Spodziewają się, że jutro wieczorem poślubię Justina - od­powiedziała Stacey. - On natomiast nie chce się ze mną ożenić, on po prostu nie może na mnie patrzeć. Och, Brynn! Nic z tego nie będzie! Nasze... planety jednak nie są w sprzyjającym położeniu.

- Och! - jęknęła Brynn.

- Muszę wyjechać z Waszyngtonu. - Stacey uścisnęła mocno Brynn. - Zadzwonię do ciebie, kiedy...

- Stacey, nie pozwolę, żebyś sama w nocy jechała na farmę. W takim stanie! Jeśli koniecznie chcesz jechać, to jadę z tobą.

- Przecież musisz być jutro w pracy, Brynn.

- Zadzwonię do biura i powiem, że wzięłam kilka dni urlopu. Stacey, nie mogłabyś tego jeszcze raz przemyśleć i porozmawiać z Justinem?

- Już rozmawialiśmy, Brynn. To beznadziejne. - Stacey po­wstrzymała Izy. Nie będzie znowu płakać! Musi skierować wszy­stkie swoje myśli i całą energię na nowe życie. Rozpaczanie nad tym, co może się zdarzyć, jest demoralizujące i bezcelowe.

Brynn wyciągnęła z szafy walizkę.

- Mam nadzieję, że Spence nie każe nam doić swojej krowy-diablicy albo łapać zadziornego koguta - powiedziała ponuro.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Następnego dnia rano Stacey, Brynn i trzy córeczki Spence'a siedziały przy stole w kuchni i bawiły się ciastem z mąki i wody, zagniecionym wcześniej przez Patty.

- Nie, Auroro. Nie jedz tego. - Po raz piętnasty Stacey wyjęła kawałek ciasta z ust dwuletniego dziecka. - My tylko bawimy się. To ciasto do zabawy.

- Ona także zjada nasze zapasy - powiedziała Sunshine. - Popatrz, ciociu, jakiego zrobiłam kotka.

Stacey uśmiechnęła się.

- Jest wspaniały, Sunny - powiedziała.

- Kiedy wrócą rodzice? - zapytała trzyletnia Melody.

Patty i Spence pojechali godzinę temu do miasta na zakupy.

- Wkrótce - powiedziała Brynn i przechyliła głowę. - Pra­wdę mówiąc, właśnie słyszę nadjeżdżający samochód.

Dzieci wybiegły z kuchni, piszcząc radośnie.

- To nie rodzice - dobiegł z podwórka rozczarowany głos Sunny. - To Justin Marks.

- Stacey, tylko spokojnie - powiedziała szybko Brynn, ale było już za późno. Stacey chwyciła wiszący na haku gruby, wełnia­ny sweter Patty i rzuciła się do kuchennych drzwi. Po piętnastu minutach Justin znalazł ją na strychu stodoły.

- Zejdziesz sama na dół, czy też ja mam wejść do ciebie na górę? - zapytał cicho, stając obok drewnianej drabiny i zadzierając do góry głowę.

- Ani jedno, ani drugie. - zawołała. - Odejdź stąd!

Justin postawił nogę na najniższym szczeblu.

- Dobrze, ale najpierw wygłoszę przemówienie, które powta­rzałem przez całą drogę - powiedział.

- Nie chcę tego słuchać. Nie znoszę przemówień!

- Wiem. - Zaczął wspinać się po drabinie, powoli i z uporem. - Zadzwoniłem do ciebie pół godziny po naszym rozstaniu. Ponie­waż nikt nie odbierał telefonu, przyjechałem do was i przekonałem się, że nikogo nie ma w domu. Jeden z waszych sąsiadów widział, jak wychodziłyście z walizkami.

Stacey nie mogła już dłużej znieść tej niepewności.

- Jak dowiedziałeś się, że jestem tutaj? Skąd y się tutaj wziąłeś. - Było jej niedobrze ze zdenerwowania. - Czy wiesz już?... - wyszeptała.

Doszedł do połowy drabiny i jego twarz znajdowała się teraz na wysokości wzroku Stacey.

- Patty zadzwoniła do mnie dziś rano - powiedział. - Zaczęła coś mówić o wywierających wpływ domach, znakach i planetach. - Roześmiał się cicho. - Nic z tego nie rozumiałem, ale to nic no­wego. Rzadko zdarza się, że wiem, o czym mówi Patty.

Justin wdrapał się zręcznie na strych i usiadł obok Stacey na sianie. Rzuciła mu szybkie spojrzenie. Miał na sobie brązowe sztruksy, białą koszulę i nowy niebieski sweter. Gdy zorientowała się, że Justin patrzy na nią, natychmiast odwróciła wzrok.

Nieśmiało wyciągnął rękę, żeby dotknąć jasnej perkalowej su­kienki. Było to jedno z ciążowych ubrań Patty.

- Ładnie wyglądasz - powiedział wzruszony.

Stacey zadrżała.

- Justinie, czy Patty powiedziała ci, że jestem...?

- Ty mi to powiedz, Stacey - odparł.

Wzięła głęboki oddech. A więc nareszcie miało to nastąpić!

- Jestem w ciąży. - Słowa te wymknęły się, zanim Stacey zdążyła pomyśleć. - To będą bliźnięta. Ta sierpniowa noc...

Justin wyciągnął rękę. Stacey dostrzegła w jego oczach współczucie i troskę. Odsunęła się, przesuwając w głąb strychu.

- Nie chcę litości, Justinie - powiedziała. - Nie potrzebuję jej i nie oczekuję, że ożenisz się ze mną. Mogę...

- Stacey, oczywiście, że ożenię się z tobą - wtrącił Justin.

- Nie! - zawołała Stacey, ciągle odsuwając się od niego. - Przecież nie chcesz tego. Wycofałeś swoje oświadczyny i ja... ja nie mam o to pretensji. Nie moglibyśmy znieść siebie i obydwoje dobrze o tym wiemy.

Justin skoczył tak szybko i zwinnie jak kot. Nagle Stacey zo­rientowała się, że leży na sianie, a Justin przygniata ją swoim cia­łem. Przytrzymał jej ręce nad głową; palce splotły się ze sobą.

- Stacey - powiedział cicho, patrząc w jej jasnobrązowe oczy. - Och, moja kochana.

- Nie, Justinie - błagała, gdy jego usta musnęły jej wargi. - Proszę, nie!

Nie mogła myśleć, gdy patrzył na nią w taki sposób, gdy jej dotykał. A przecież musi zachować teraz jasność umysłu. Musi!

- Stacey, wróciłem wtedy, aby jeszcze raz prosić cię o rękę. - Obsypywał jej szyję gorącymi pocałunkami. - Chciałem powie­dzieć, że nie obchodzi mnie, dlaczego powiedziałaś rodzicom, że wyjdziesz za mnie. Chcę, żebyś została moją żoną, bez względu na wszystko. To moja głupia duma spowodowała, że tak ostro napad­łem na ciebie. Bardzo szybko zrozumiałem, że duma nie jest waż­na, skoro przez nią mam utracić ciebie.

- Justinie, ja wtedy w ogóle nie rozmawiałam z rodzicami na temat tragicznego wystąpienia w programie Marshalla - wtrąciła Stacey. - Nic im także nie mówiłam o poślubieniu ciebie. Kiedy przyznałam się mamie, że jestem w ciąży, ona doszła do wniosku, że... zaczęli z ojcem snuć plany...

- I słusznie, kochanie - przerwał Justin. - Zanim przyjecha­łem tutaj, rozmawiałem z twoją matką. Ślub jest w dalszym ciągu zaplanowany na dzisiejszy wieczór.

- Nie! Nie możemy się pobrać! - Stacey poruszyła się pod nim niespokojnie.

- Stacey, nie możemy n i e pobrać się - poprawił ją Justin i uciszył długim, spokojnym pocałunkiem. Była już bardzo bliska poddania się, gdy Justin podniósł głowę.

- Weźmiemy ślub, kochanie - powiedział.

- Justinie, wiem, że próbujesz zachować się odpowiednio ho­norowo, ale... - udało jej się powiedzieć.

- Stacey, nie chcę ożenić się z tobą dlatego, że jestem hono­rowy, czy też dlatego, że uważam to za mój obowiązek. Chcę tego, ponieważ cię kocham. Po raz pierwszy poprosiłem cię o rękę, nie wiedząc jeszcze o naszych dzieciach. - Jego twarz oświetlił nagle ja­kiś wewnętrzny blask. - Kiedy Patty powiedziała mi o bliźniętach, byłem prawie nieprzytomny ze szczęścia. Mieć własne dzieci, któ­rych matką w dodatku będziesz ty! To spełnienie najpiękniejszych marzeń.

Justin przesunął się i położył obok niej, ale w dalszym ciągu trzymał jej ręce nad głową.

- Wtedy dotarło do mnie, że po prostu nie mogłaś powiedzieć mi o dziecku... o dzieciach. Byłem przecież taki nieprzystępny. Stacey, to boli jak diabli. Chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo jesteś mi bliska, chcę, żebyś miała do mnie zaufanie i mogła mi mówić o wszystkim.

- Nie chodziło tylko o ciebie, Justinie - powiedziała Stacey łagodnie. Poczuła niemal fizyczny ból, widząc bardzo nieszczęśli­we ciemne oczy. - Ja także odegrałam w tym pewną rolę. Byłam przestraszona, czułam się winna i... - uśmiechnęła się smutno. - Po prostu stchórzyłam.

Justin uwolnił jedną rękę i dotknął palcami jej ust, rysując ich kontur.

- Stacey, nie winie cię za to, że nie chciałaś poślubić tego politycznego robota, który był szefem personelu twojego ojca. Du­żo myślałem nad tym, co zaszło między nami w piątek w biurze. Przez dwa dni nie rozstawaliśmy się ze sobą ani na moment. Wszy­stko zaczęło się psuć w chwili, gdy powróciłem do swojej roli szefa kampanii i asystenta administracyjnego. Dlatego dzisiaj rano zre­zygnowałem z obydwu tych stanowisk, Stacey. O godzinie dzie­siątej rano przestałem być politykiem - oznajmił.

- Co takiego? - Chciała usiąść, ale Justin nie pozwolił na to. Patrzył w oczy Stacey z taką uwagą, że aż zakręciło jej się w gło­wie.

- Justinie, mówisz poważnie? To... niemożliwe - przerwała, wpatrując się w niego w osłupieniu.

- Miałaś rację. - Wziął jej twarz w ręce. Jego oczy były bar­dzo poważne. - To nie mogłoby nam się udać. Byłbym zbyt zajęty pracą, zbyt pochłonięty prowadzeniem kampanii, a ty byłabyś zbyt nieszczęśliwa w politycznym małżeństwie, jakiego nigdy nie chciałaś. Nie zniósłbym, Stacey, żeby moja żona czuła się nie­szczęśliwa. Za długo czekałem na własny dom i rodzinę, żeby teraz wybrać coś innego niż solidne, trwałe małżeństwo. Pobierzemy się, Stacey, i teraz nam się to uda - zapewnił Justin. - W końcu doko­namy tego.

Stanowczość Justina zrobiła na niej wielkie wrażenie. W jego wypowiedzi widoczna była żelazna konsekwencja, dzięki której osiągnął znaczące sukcesy w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Justin Marks nigdy nie przegrywał.

- Zrezygnowałeś?... - szepnęła. - Przecież nie mogę prosić cię o to!

- I wcale nie prosiłaś - odpowiedział cicho. - Sam postanowiłem, że muszę to zrobić i zrobiłem. Kocham cię, Stacey. Już od tak dawna cię kocham. Nie mogę ryzykować, że utracę ciebie i mo­je dzieci. Twoje szczęście jest dla mnie sprawą najważniejszą.

- A co z twoim szczęściem? - zawołała Stacey. Po prostu nie mogła tego wszystkiego pojąć. Jak Justin mógł porzucić pracę, która stanowiła sens jego życia? Jest takim dumnym i ambitnym człowiekiem, obdarzonym niezwykłą energią i talentem. - Ty nie możesz zrezygnować z polityki! Przecież żyjesz tym, oddychasz tym i kochasz to!

Justyn wzruszył ramionami.

- Ale ciebie kocham bardziej - odpowiedział. - Dzięki temu, że mieszkałaś ze mną przez ostatnie kilka dni, zrozumiałem, czym może być szczęście. Żyjąc z kimś pod jednym dachem, można opiekować się sobą, śmiać się razem i kochać. Będę najszczęśli­wszym człowiekiem, jeśli pozwolisz mi budować z tobą życie, ko­chać cię i czynić szczęśliwą.

- Justinie, ale co będziesz robił? Jesteś niezwykle zdolnym człowiekiem, musisz pracować! - powiedziała Stacey.

- Nie martw się, kochanie. Nie zostaniesz obarczona bezro­botnym mężem. - Uśmiechnął się, a w niej zamarło na chwilę ser­ce. Chyba całe wieki minęły od chwili, gdy po raz ostatni widziała jego uśmiech.

- Wspomniałem ci, że kiedyś interesowało mnie nauczanie ekonomii na uniwersytecie. Jednak najpierw porwał mnie świat handlu w Nowym Jorku, a potem życie polityczne Waszyngtonu. Mimo to w dalszym ciągu utrzymywałem kontakty z kręgami aka­demickimi. Co więcej, w ciągu ostatnich dziesięciu lat spotkałem wielu innych wpływowych ekonomistów. Dzisiaj rano, gdy zre­zygnowałem z pracy u twojego ojca, wykonałem kilka telefonów. Stacey, czy chciałabyś mieszkać w Cambridge, w stanie Massachusetts? - zapytał. - Zaproponowano mi tam posadę w Harvard Business School. Mógłbym zacząć w czerwcu, na początku letniej sesji. Mielibyśmy dużo czasu dla siebie, zanim urodzą się dzieci.

- Mówisz serio, Justinie? - Stacey znowu płakała. Wyglądało na to, że nic innego ostatnio nie robiła. - Och, Justinie, nie mogę na to pozwolić. Rezygnujesz dla mnie ze wszystkiego i nie podoba mi się to! Co będzie, jeśli tata wygra wybory? Nie chcę, żebyś miał do mnie pretensję znienawidził mnie za to, że z mojego powodu nie możesz w tym uczestniczyć!

- Czy wyszłabyś za mnie, gdybym w dalszym ciągu praco­wał z twoim ojcem? - zapytał Justin. - Czy będziesz żyła w Wa­szyngtonie i pilnowała ogniska domowego, podczas gdy ja będę zajęty przez dwadzieścia cztery godziny na dobę prowadzeniem kampanii wyborczej? Czy będziesz sama wychowywała nasze dzieci, jeśli ja poświęcę cały czas i wszystkie siły karierze polity­cznej?

- Tak! - zawołała Stacey. W końcu udało jej się uwolnić ręce z uchwytu Justina i mogła go objąć za szyję. - Tak, Justinie - po­wtórzyła. - Dlatego, że kocham cię i chcę, żebyś był szczęśliwy.

- Stacey. - Justin objął ją mocno i pocałował z ogromną czu­łością. - Sprawiłaś mi ogromną przyjemność swymi słowami, po­nieważ wiem, ile cię to kosztowało. To było bardzo miłe, szlachet­ne i wspaniałomyślne, ale niepotrzebne. - Przytulił ją do siebie i ła­godnie pogładził po głowie. - Trzydzieści dziewięć lat czekałem, aby mieć dom i móc założyć rodzinę, teraz zamierzam całkowicie poświęcić się żonie i dzieciom. Jeśli w dalszym ciągu mam zajmo­wać się polityką, to nie będę mógł być ani takim mężem, ani takim ojcem, jakim zawsze chciałem zostać. Tak więc... - zawiesił głos. - Uważam, że moja kariera polityczna należy do przeszłości.

Stacey patrzyła na niego z miłością i strachem jednocześnie.

- W ten właśnie sposób zrezygnowałeś z picia kawy - powie­działa. - To twoja metoda - wszystko albo nic. Justinie, nie pozwo­lę, żebyś się tak poświęcał...

- To nie jest poświęcenie, Stacey - przerwał łagodnie. - Za­wsze potrafiłem poznać to, co było dla mnie dobre i nie bałem się wprowadzania zmian w życiu, aby to osiągnąć. Popatrz tylko, co zdobędę: żonę, dwoje dzieci, dom, nową i interesującą pracę w normalnych godzinach. - Jego oczy zabłysły. - To będzie paca, w której będę mógł nosić swetry i mokasyny zamiast szarych gar­niturów i czarnych pantofli.

Stacey przytuliła się mocniej do niego.

- Czy jesteś pewien, że tego chcesz? - zapytała.

- Nigdy w swoim życiu nie byłem niczego bardziej pewny - powiedział, a ona objęła go.

- Czy mój ojciec bardzo się zdenerwował, gdy powiedziałeś, że odchodzisz? - zapytała. Potrafiła wyobrazić sobie całą tę, wy­wołującą w niej dreszcz strachu, scenę.

- Kochanie, jest mnóstwo młodych ludzi tak samo zdolnych jak ja, mających podobne polityczne ambicje, intuicję i spryt. Kil­ku takich już teraz znajdziesz w zespole ojca, a nie ma żadnych trudności z pozyskaniem nowych. Zapewniam cię, że nie jestem niezastąpiony.

- Ależ oczywiście, że tak - wyszeptała. - Dla mnie jesteś nie­zastąpiony.

Justin nie zamierzał opowiadać o tym, co się działo dziś rano w biurze. Chciał ją przed tym ochronić, zaoszczędzić przykrości kochanej kobiecie.

- Czy wyjdziesz za mnie, Stacey? - zapytał. - Jeszcze dziś wieczorem. A potem wyjedziemy gdzieś, tylko we dwoje.

- Tak. - Stacey patrzyła na niego z miłością. - Zgadzam się na wszystko, Justinie - zawołała radośnie. Optymizm dodawał jej pewności siebie. - Och, będziemy tacy szczęśliwi! Będziemy naj­wspanialszym małżeństwem, będziemy mieć najwspanialszy dom i najwspanialsze dzieci.

Całował ją namiętnie. Obejmując się mocno, zapadli w ciepłe, słodko pachnące siano.

EPILOG

Delegaci ze stanu Wisconsin oświadczyli, że są dumni, iż mo­gą oddać swoje głosy na senatora Liptona. Były to głosy, których senator potrzebował, aby zapewnić sobie prezydencką nominację. W ogromnym centrum wyborczym wybuchło prawdziwe piekło, gdy zwolennicy Liptona zaczęli gwizdać, krzyczeć z radości, dąć w trąbki i tańczyć, aby uczcić zwycięstwo ich kandydata. Spra­wozdawca telewizyjny poinformował widzów, że senator i jego żona oglądają wybory w apartamencie hotelowym i pojawią się w centrum wyborczym najdalej za godzinę.

Stacey i Justin, siedząc w wygodnym salonie w swoim domu w Cambridge, również oglądali telewizyjną relację. Justin trzymał na kolanach Amandę, ssącą poważnie swój smoczek, a Stacey tu­liła w ramionach Allison, która, zmęczona całym tym podniece­niem, w końcu zasnęła. Bliźniaczki, podobne do siebie jak dwie kro­ple wody, urodziły się w bostońskim szpitalu trzy miesiące temu.

- To bardzo ważna noc w twoim życiu, Mandy - zwrócił się Justin do dziecka, które patrzyło na niego z taką uwagą, jakby pró­bowało zrozumieć słowa. - Niezbyt często zdarza się, żeby małe dziewczynki mogły przyglądać się, jak ich dziadek zdobywa nomi­nację prezydencką.

Wielkie ciemne oczy Amandy zaczęły się zamykać. Justin za­chichotał.

- W ogóle się tym nie przejmuje - powiedział. - A na Alli wywarło to jeszcze mniejsze wrażenie.

Stacey oderwała wzrok od ekranu telewizora i spojrzała na męża. Uśmiechnęła się, widząc śpiące w jego ramionach dziecko. Justin był bardzo oddany córkom od dnia ich narodzin. Był nawet pierwszą osobą, która wzięła je na ręce na sali porodowej. Obecny rozkład zajęć pozwalał mu spędzać wieczory oraz wszystkie sobo­ty i niedziele w domu. Czasami zdarzało się, że miał także trochę wolnego czasu w ciągu dnia.

Stacey i Justin byli ze sobą niesłychanie szczęśliwi, jednak te­raz, oglądając w telewizji to podniecające wydarzenie, słysząc jak sprawozdawca woła: „Historia dokonała się!”, Stacey zastanawiała się, czy to wszystko nie sprawia mężowi bólu, czy nie żałuje, że porzucił politykę.

- Justinie - zapytała. - Czy teraz, gdy tata zwyciężył, nie jest ci przykro, że jesteś tu, zamiast tam razem z całym zespołem cie­szyć się ze zwycięstwa?

- Czekałem na to pytanie przez cały wieczór. - Justin przeło­żył Amandę na lewą rękę, a prawą przygarnął do siebie Stacey. - Odpowiem uczciwie, Stacey. - Spojrzała na niego z uwagą. - Nie, kochanie, nie żałuję. Kiedy podejmuję jakąś decyzję, nie oglądam się już za siebie. Nie zamieniłbym tego, co teraz mamy, na szaleń­stwo kampanii wyborczej. Nawet gdybym już wtedy, w listopa­dzie, wiedział, że mamy zapewnioną wygraną.

Stacey z ulgą oparła się o Justina, kładąc głowę na jego ramieniu.

- Miałam nadzieję, że tak właśnie odpowiesz. Chyba po pro­stu chciałam usłyszeć te słowa - powiedziała. Nagle pochyliła się do przodu, żeby lepiej widzieć ekran telewizyjny. - Och, spójrz, Justinie! Kamera pokazuje całą rodzinę! Nawet Brynn tam jest Tak się cieszę, że mama ją zaprosiła. Są także Sterne, Spence i Patty z dziećmi.

- Dlaczego dzieci ubrane są w stroje plażowe? - zastanowił się głośno Justin. - I co, na Boga, one jedzą? Kim jest ta blondynka z dużym biustem, uwieszona na ramieniu twego brata? Ta w bar­dzo kusej bluzeczce, szortach i w butach na wysokich obcasach?

- Wkrótce cała Ameryka będzie zadawać te pytania - śmiała się Stacey. - Biedny Freddie Rhodes! Czy jako jego poprzednik, potrafisz sobie wyobrazić, co teraz przeżywa?

- Za żadne skarby świata nie chciałbym być w jego skórze - odpowiedział szczerze Justin.

- Zastanawiam się, dlaczego wnuczki senatora mają na sobie plażowe stroje? - rozległ się głos sprawozdawcy telewizyjnego. Interesuje mnie również, co takiego niezwykłego one jedzą?

- Nie znamy również towarzyszki Sterne'a Liptona - dod. drugi sprawozdawca oschłym tonem. I nic dziwnego, bo Sterne i owa blondynka całowali się namiętnie, zapominając o milionach patrzących na nich widzów.

Justin i Stacey spojrzeli na siebie i roześmieli się. Trzymając dzieci na rękach, usadowili się wygodnie na kanapie i czekali, aż senator i jego żona ukażą się na ekranie.

142



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barbara Boswell Upalna sierpniowa noc
Boswell Barbara Upalna sierpniowa noc
Boswell Barbara Upalna sierpniowa noc RPP96
Boswell Barbara Upalna sierpniowa noc
Boswell Barbara Upalna sierpniowa noc
Boswell Barbara Upalna sierpniowa noc
Boswell Barbara Upalna sierpniowa noc #
Boswell Barbara Upalna sierpniowa noc
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara W pułapce uczuć
Boswell Barbara Dobrana paczka
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Najmłodsza siostra
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Idealny maz
Boswell Barbara Ramsey 05 Najmłodsza siostra

więcej podobnych podstron