J. Tomkowski, Dwie dekady z esejem, w: Sporne postaci polskiej literatury współczesnej, pod red. A. Brodzkiej, Warszawa 1998.
Jan Tomkowski
Dwie dekady z esejem
U schyłku XX wieku gatunek będący przedmiotem naszych rozważań wydaje się prawie niemożliwy do ogarnięcia. Mimo wysiłków znakomitych badaczy (na pierwszym miejscu trzeba tu wymienić świetne studia Wojciecha Głowali) esej pozostał gatunkiem nie posiadającym zadowalającej definicji. Znamy co najwyżej genezę terminu, a z pewnymi zastrzeżeniami potrafimy nawet wskazać nazwisko pierwszego europejskiego eseisty. Jednak między Próbami Montaigne'a a dokonaniami współczesnych eseistów rozciąga się parę wieków nie zbadanej dotąd historii. Czy eseistą był na przykład Norwid? A Dostojewski? A Baudelaire?
Odpowiedzi na te pytania nie mogą być obojętne dla badacza, który pragnąłby napisać historię eseju współczesnego. Jest przy tym problematyczne, czy pojęcia „dwudziestowieczny" i „współczesny" mogą być używane zamiennie. Zawrotna kariera eseju w literaturze XX wieku rozpoczyna się bowiem znacznie później niż rewolucyjne przeobrażenia w poezji czy zasadnicze zmiany w zakresie warsztatu narracyjnego współczesnej powieści. Kierunek ewolucji postaram się zilustrować jednym tylko, ale jakże wymownym porównaniem osiągnięć dwóch noblistów. Tomasz Mann, laureat Nagrody Nobla z 1929 roku, był wytrawnym eseistą. Teksty poświęcone między innymi Schopenhauerowi, Goethemu, Dostojewskiemu i Tołstojowi zajmują w jego dorobku znaczące miejsce i są po dziś dzień czytane. Nie mamy jednak najmniejszych wątpliwości, że to nie one przyniosły Mannowi noblowskie laury. Szwedzcy akademicy pragnęli nagrodzić nie eseistę, lecz autora Buddenbrooków i Czarodziejskiej góry. W tym okresie wielki pisarz musiał być powieściopisarzem albo poetą. Dwa lata wcześniej wyróżniono Nagrodą Nobla Henri Bergsona, który - patrząc z dzisiejszej perspektywy - wydawać się może twórcą esejów. Sądzę jednak, że w tym wypadku doszli do głosu epigoni pozytywizmu, przekonani, że traktat filozoficzny (zwłaszcza elegancko napisany i w miarę przejrzysty) musi należeć w pewien sposób do literatury. Autorytet moralny, jakim cieszył się laureat, też wywarł swój wpływ na decyzję jurorów.
W 1981 roku noblistą został Elias Canetti i był to pierwszy w historii przypadek uhonorowania pisarza uważanego przede wszystkim za eseistę. Mówimy „przede wszystkim", bo ani zapomniane już trochę dramaty, ani nawet znakomita (lecz wydana już w 1935 roku) powieść Auto da fe prawdopodobnie nie zapewniłyby Canettiemu zwycięstwa nad innymi kandydatami. W wyścigu do Nobla liczyła się zapewne trylogia autobiograficzna Ocalony język, Pochodnia w uchu i Gra oczu. Jednak pisarz odbierający w 1981 roku najwyższy literacki laur od co najmniej czterdziestu lat był głównie eseistą. Zaryzykuję twierdzenie, że nagrody tej pół wieku wcześniej Canetti w ogóle by nie dostał. Najwięksi pisarze XX wieku: Tomasz Mann, Robert Musil, Marcel Proust, Thomas Stearns Eliot bywali również wybitnymi eseistami. Jednak Eliota postrzegamy jako poetę, pozostałych - jako powieściopisarzy. Ich dorobek eseistyczny to zaledwie dodatek do największych arcydzieł, a niekiedy - jak w przypadku Prousta - rodzaj uwertury czy nawet literackiej wprawki. Mniej więcej w połowie wieku dokonuje się wyraźna emancypacja gatunku. Jeszcze w Czarodziejskiej górze czy Człowieku bez właściwości (mowa o najbardziej klasycznych przykładach eseizacji prozy narracyjnej) esej pozostaje bezcennym instrumentem dla powieściopisarza, podporządkowanym mimo wszystko (chociaż w rozmaitym stopniu) konstrukcji powieściowej. O esejach Alberta Camusa nie da się jednak już powiedzieć, że stanowią one dopełnienie powieści czy dramatów tego autora. Dla dzisiejszego czytelnika Mit Syzyfa i Człowiek zbuntowany to książki bez wątpienia bardziej atrakcyjne niż głośny przed laty Upadek, a nawet Dżuma. W przypadku Jorge Luisa Borgesa eseistyka okazuje się równie ważna, jak liryka i nowelistyka (granice między nowelą, esejem, a nawet poematem prozą Borges świadomie zresztą zaciera). Witolda Gombrowicza Dziennik, który udaje najrozmaitsze gatunki, ale nade wszystko jest jednak esejem, uważamy zazwyczaj za dzieło, w którym pisarz wypowiedział się najpełniej.
Podobne procesy obserwujemy w literaturze polskiej - podobne do pewnego stopnia, jako że istnienie przez pół wieku dwóch obiegów (a przez kilkanaście lat nawet trzech!) stanowić musi pewien precedens. Za twórcę polskiej szkoły eseju uważany jest powszechnie Jerzy Stempowski. Nie jest on rzecz jasna pierwszym polskim eseistą, lecz pierwszym autorem, który przez całe życie dochował wierności temu gatunkowi. I pierwszym, który swą obecność w historii literatury zawdzięcza wyłącznie eseistyce. Śladami swego mistrza i przyjaciela podążył zmarły przedwcześnie Bolesław Miciński. Godny również odnotowania - tym razem w zakresie eseistyki historycznej - wydaje się przypadek Wacława Berenta, porzucającego w okresie międzywojennym powieść dla eseju. W latach siedemdziesiątych uczyni to samo co najmniej kilkoro pierwszoplanowych polskich prozaików.
Nobilitacji eseju towarzyszy niebywała ekspansja gatunku. W literaturze esej - co z imponującą wnikliwością przewidział, a następnie udowodnił Tomasz Burek w swych słynnych studiach (Zamiast powieści, 1971; Dalej aktualne, 1973) - pisze się właśnie „zamiast" powieści. Ale „esej literacki" (ten termin właściwie niczego nie ogarnia, ale posłużymy się nim jednak z braku bardziej precyzyjnego określenia) nie wyczerpuje w żadnym razie omawianej przez nas problematyki. W latach siedemdziesiątych rozkwita esej polityczny, naukowy, filozoficzny, historyczny. We wszystkich tych dziedzinach esej okazuje się formą wypowiedzi dogodną dla autora i pociągającą dla czytelnika. Bardziej pociągającą niż artykuł, synteza naukowa, rozprawa akademicka czy opracowanie zwane niegdyś „popularnonaukowym".
Esejem napisanym „zamiast" tradycyjnego podręcznika historii sztuki jest wznawiana wielokrotnie Sztuka cenniejsza niż złoto Jana Białostockiego. Równie wielkim powodzeniem cieszy się książka Władysława Tatarkiewicza O szczęściu - czytana „zamiast" filozoficznego traktatu. „Zamiast" historii Polski niepodległej tworzy swój eseistyczny cykl Paweł Jasienica. „Zamiast" klasycznej syntezy historycznoliterackiej Ryszard Przybylski pisze Klasycyzm, czyli prawdziwy koniec Królestwa Polskiego. Już w latach siedemdziesiątych do kanonu lektur humanistycznych wchodzą eseistyczne niewątpliwie książki Antoniego Kępińskiego. Trudno wyobrazić sobie, by wymienione pozycje - nawet po pewnych modyfikacjach - mogły stać się czymś innym niż esejem. Dla każdego z wymienionych autorów charakterystyczna wydaje się przecież „postawa eseisty" - w rozumieniu najlepiej chyba zgłębionym i opisanym przez Jerzego Stempowskiego.
W historii polskiego eseju rok 1976 nie stanowi nazbyt wyraźnej cezury w postaci przełomowego dzieła, narodzin ważnego dla rozwoju gatunku czasopisma czy zagadkowego skupienia innych ważnych faktów. Owszem, kilka lat wcześniej - około 1970 roku - odeszło na zawsze kilku wybitnych polskich eseistów, W 1969 roku zmarli: Jerzy Stempowski, Witold Gombrowicz i Jerzy Zawieyski, a rok później Paweł Jasienica. W 1976 roku umarł Józef Wittlin, autor imponującego zbioru Orfeusz w piekle XX wieku. Każde z tych pożegnań miało w jakimś sensie inne znaczenie i odmienne następstwa. W chwili śmierci Jerzy Stempowski (pisujący po wojnie pod pseudonimem Paweł Hostowiec) był autorem jednej tylko obszerniejszej książki, paru broszur i cyklu w paryskiej „Kulturze". Obszerny tom Od Berdyczowa do Rzymu ukazał się pośmiertnie, Ziemia berneńska w polskim tłumaczeniu stosunkowo niedawno. A na druk czeka jeszcze ogromna korespondencja pisarza.
„Żywot pośmiertny" stał się również udziałem Pawła Jasieni-cy. Ostatni tom Rzeczpospolitej Obojga Narodów ujrzał światło dzienne w 1972 roku i właściwie dopiero wówczas czytelnik mógł w pełni ocenić zamysł i gigantyczny wysiłek pisarza. Chociaż Jasienica nie doczekał narodzin drugiego obiegu, to za sprawą eseju Rozważania o wojnie domowej (a po części także Pamiętnika) stał się autorem podziemnych bestsellerów. U schyłku lat osiemdziesiątych wydano jeszcze Polską anarchię. Pośmiertnie, choć już na początku lat siedemdziesiątych i oczywiście w państwowej oficynie, ukazała się zapewne najważniejsza książka Jerzego Zawieyskiego - tom esejów Pomiędzy plewą i manną.
W 1971 roku Gustaw Herling-Grudziński zaczął drukować na łamach „Kultury" swój eseistyczny niewątpliwie Dziennik pisany nocą, w tym samym roku ukazały się głośne Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego. Dwa lata później, w 1973 roku, pojawiła się książka, której tytuł miał swoją wymowę - Eseje Mieczysława Jastruna. Kilkanaście lat wcześniej słowa „esej" użył w tytule swego zbioru Jerzy Stempowski, publikując Eseje dla Kassandry.
Wszystkie te fakty, choć niewątpliwie istotne z punktu widzenia badacza powikłanych dziejów polskiego eseju trudno mimo wszystko ułożyć w nie budzącą sprzeciwów logiczną całość. Jeśli w okolicach roku 1976 otwiera się dla literatury polskiej jakaś nowa epoka, to nie za sprawą śmierci Józefa Wittlina czy publikacji w 1977 roku przełomowej pod pewnymi względami Ziemi Ulro Czesława Miłosza. Wydarzeniem o kluczowym znaczeniu staje się natomiast próba przyswojenia czytelnikowi krajowemu kanonu polskiej eseistyki emigracyjnej.
Dwadzieścia lat temu Dziennik Gombrowicza należał do najbielszych kruków, znajdujących się w posiadaniu garstki szczęśliwców. Chociaż Ferdydurke włączono do lektur akademickich, Dziennik jako tekst zawierający pewne akcenty krytyczne wobec PRL i Związku Sowieckiego udostępniano jedynie w większych bibliotekach i na podstawie specjalnych zezwoleń. Zakazany był (w całości, lecz głównie jako autor Innego świata i szkiców sowietologicznych) Gustaw Herling-Grudziński. Jerzy Stempowski był wówczas pisarzem dla wtajemniczonych, o Bobkowskim i Czapskim słyszeli nieliczni. Była to olbrzymia biała plama, luka nie do wypełnienia, skrzętnie zatajana przez dyspozycyjnych wobec komunistycznej władzy autorów syntez szkolnych i akademickich.
Zabrzmi to może mało przekonująco, gdy powiem, że wydanie wielu arcydzieł polskiej eseistyki emigracyjnej w latach 1976-1989 uważam za jeden z największych sukcesów podziemnych oficyn. Oczywiście pamiętać musimy, że już po 1980 roku w procesie tym odegrały istotną rolę wydawnictwa państwowe. Ocenzurowano Stempowskiego i Gombrowicza, ale mimo wszystko ich książki znalazły się wreszcie w księgarniach. I właściwie dopiero wówczas - czytając kieszonkową, wielkości małego notesu, podziemną edycję Esejów dla Kassandry albo publikowany w cieniutkich zeszytach (i drukowany jeszcze na powielaczu) Dziennik Gombrowicza - czytelnik polski orientował się, czym może być i jakie miejsce zajmuje w rodzimej literaturze esej.
Żaden inny gatunek (wyłączając może nie należącą w zasadzie do literatury publicystykę polityczną) nie został dotknięty równie surowymi restrykcjami ze strony PRL-owskiej władzy. I - jak się zdaje - żaden nie okazał się dla polskiej emigracji równie ważny. Trudno uznać za przypadek, że zarówno nasz najwybitniejszy poeta, jak i najwybitniejszy prozaik byli jednocześnie znakomitymi eseistami.
Gdyby ktoś zdołał na początku lat siedemdziesiątych opublikować w krajowym wydawnictwie syntezę współczesnej eseistyki polskiej, byłaby to (po nieuchronnych interwencjach cenzury) książka bardziej zakłamana niż opracowanie poświęcone liryce albo powieści. Jej potencjalny autor stanąłby przed zadaniem niewykonalnym - tak, jak gdyby próbował w monografii poświęconej teatrowi elżbietańskiej Anglii ominąć nazwisko Szekspira.
Oczywiście i w kraju powstawały pozycje wartościowe. W latach pięćdziesiątych, w samym apogeum epoki socrealistycznego szaleństwa, ukazała się Alchemia słowa Jana Parandowskiego - książka dziś już prawie zapomniana, lecz stanowiąca niegdyś propozycję pod pewnymi względami alternatywną wobec „szkoły Stempowskiego". Dodajmy z żalem - propozycję nie podjętą później nawet przez samego autora. Na początku lat sześćdziesiątych wydarzeniem literackim był zbiór Zbigniewa Herberta Barbarzyńca w ogrodzie. Pamiętać też musimy o krajowej eseistyce Jana Kotta i Adama Ważyka (doskonała Kwestia gustu). Mimo wszystko jeszcze około 1970 roku krajowy esej nie skupiał na sobie uwagi krytyki i czytającej publiczności. Pozostawał w cieniu poezji, prozy fabularnej, a nawet dramatu. Sytuacja ta miała się zmienić dopiero w latach siedemdziesiątych.
Wspomniałem już o jednym, być może najważniejszym z czynników powodujących nobilitację eseju. Druga z przyczyn ma charakter niejako wtórny - odczytanie i włączenie w szerszy niż dotychczas (choć jeszcze ciągle nielegalny) obieg literacki eseistyki emigracyjnej skłania niektórych pisarzy do zainteresowania mało popularnym dotąd gatunkiem. Bardzo charakterystyczny jest pod tym względem start (głównie jednak dopiero w latach osiemdziesiątych) całej grupy młodych eseistów od Marka Zales-kiego i Jana Zielińskiego aż po Anetę Mazur i Dorotę Heck. Fakt godny odnotowania, bo w latach sześćdziesiątych trudno znaleźć młodego pisarza, który właśnie od eseju rozpoczynałby swoją literacką karierę. Stereotypem było wówczas twierdzenie, że esej stanowi domenę artystów dojrzałych.
Jakkolwiek historycy literatury interesują się głównie wydaniami książkowymi, to nie da się ukryć, że o kondycji eseju w danej chwili decyduje liczba i poziom miesięczników literackich. Mówię o miesięcznikach, bowiem w prasie tygodniowej (a tym bardziej w dziennikach) esej miewa się zwykle znacznie gorzej. Lata siedemdziesiąte okazały się z tego punktu widzenia niezwykle łaskawe dla eseju. Na pierwszym miejscu wymienić trzeba znajdującą się wówczas na bardzo wysokim poziomie „Twórczość". Ale życzliwym zainteresowaniem otaczali esej także redaktorzy „Więzi", „Znaku", „Literatury na Świecie", a następnie krakowskiego „Pisma". W latach osiemdziesiątych rolę „Twórczości" przejmować zaczęły emigracyjne „Zeszyty Literackie" - esej zajmował w nich więcej miejsca niż poezja i proza beletrystyczna, a nawet krytyka literacka. Interesujące eseje można było ciągle znaleźć w pismach katolickich - do wymienionych wcześniej dołączyły „W drodze" i „Przegląd Powszechny". To samo możemy powiedzieć o literackiej prasie podziemnej, wystarczy wspomnieć w tym miejscu o „Kulturze Niezależnej", „Wezwaniu" i „Res Publice".
Emigracja nie była oczywiście jedynym źródłem inspiracji. W omawianych dwóch dekadach publikowano - i to bynajmniej nie sporadycznie - tłumaczenia klasyków eseju współczesnego. Istnienie wielu obiegów wydawniczych i tak zwane, powszechne przed 1989 rokiem „poślizgi" edytorskie utrudniają badaczowi nakreślenie precyzyjnego obrazu polskiej recepcji eseju światowego. Opierając się na własnych doświadczeniach mogę co najwyżej powiedzieć, po jakie lektury sięgaliśmy wówczas najchętniej. Dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, na fali wielkiej popularności prozy iberoamerykańskiej, dotarły do polskiego czytelnika przekłady eseistyki argentyńskiej, kubańskiej, meksykańskiej. Autorytetem nie do zakwestionowania stał się wówczas Borges, mistrz lapidarnej, niemal poetyckiej wypowiedzi, zbudowanej prawie od początku do końca z dobranych po mistrzowsku cytatów i erudycyjnych aluzji. Klarownej metafizyce Borgesa można było przeciwstawić barokowe szaleństwo Waz orfickich Lezamy Limy. Miały swoich zwolenników eseje Fuentesa i Carpentiera.
U schyłku lat siedemdziesiątych nawet recenzenci i krytycy literaccy pisali „pod Borgesa". Przynajmniej w odbiorze czytelniczym Ameryka Południowa dominowała wyraźnie w zakresie eseju literackiego, ale już eseje filozoficzne przybywały z Europy. Czytali je nie tylko studenci filozofii i wykładowcy. W tej dekadzie filozofia cieszyła się zainteresowaniem każdego humanisty. Mamy prawo mówić nawet o modzie, w następstwie której prawdziwymi bestsellerami stawały się eseje Camusa (wcześniej dostępne tylko w wydaniu paryskiej „Kultury"), Heideggera, Ricoeura. Wydawnictwo „Czytelnik" uruchomiło nawet serię „Nowy Sympozjon". W charakterystycznych szarych okładkach publikowano kluczowe teksty współczesnej humanistyki. W znakomitej większości teksty te okazywały się esejami.
W latach osiemdziesiątych Borgesa czytano już mniej zachłannie, a wydania pozostałych eseistów iberoamerykańskich stawały się coraz rzadsze. Osobliwy „latynoski boom" już się nie powtórzył. Być może najważniejszym eseistą tej dekady był Josif Brodski wylansowany u nas przez „Zeszyty Literackie". Ostatnio popularnością dorównuje mu Milan Kundera (jako autor Sztuki powieści i Zdradzonych testamentów). Esej włoski reprezentują Italo Calvino i Umberto Eco. Mimo wszystko - nawet w wydaniu najgłośniejszych pisarzy świata - esej jest dziś znów lekturą dla nielicznej grupy koneserów.
Chociaż w latach siedemdziesiątych - jak twierdzą wtajemniczeni - prymat w dziedzinie publikacji eseistyki krajowej zapewnili „Twórczości" Wojciech Karpiński, Andrzej Kijowski i Zdzisław Najder, to jednak nie do pominięcia wydaje się też osoba redaktora naczelnego pisma. Jarosław Iwaszkiewicz bywał eseistą już wcześniej, jednak swoje najważniejsze książki eseistyczne: Petersburg, Ogrody, Podróże do Polski publikował dopiero począwszy od 1976 roku. Każda z nich była bardzo głośna i doczekała się wielu entuzjastycznych recenzji. Sądzić wolno, że o ich sukcesie (zwłaszcza czytelniczym) zdecydowała nie tylko wyjątkowa zupełnie pozycja pisarza usytuowanego wygodnie na samym szczycie ówczesnego Parnasu. Niemały wpływ miała tu także wyraźnie sprzyjająca gatunkowi koniunktura.
Na emigracji w latach siedemdziesiątych - po śmierci Gombrowicza i Stempowskiego - czołowym polskim eseistą stał się Czesław Miłosz. Wcześniejsze eseistyczne tomy naszego noblisty to najczęściej zbiory szkiców i recenzji, Rodzinna Europa uchodzić jeszcze mogła za książkę wspomnieniową, Człowiek wśród skorpionów za odosobniony wyjątek. Dopiero wydana w 1977 roku Ziemia Ulro otwierała rzeczywiście nowe perspektywy przed polskim esejem. Miłosz swobodnie mieszał tu wątki i plany narracji, od rozważań o Blake'u i Dostojewskim przechodził do osobistych wspomnień. Nie dbał o ścisłość erudycyjnych aluzji czy nowatorstwo interpretacji, tworząc eseistyczny traktat o kondycji człowieka drugiej połowy XX wieku. Tak oryginalna kompozycja Ziemi Ulro mogła być odczytana jako wyzwanie pod adresem „polskiej szkoły eseju", która faktycznie była szkołą Stempowskiego. Sądzę, że podobnej książki nie napisałby ani Herling-Grudziński, ani Wittlin, ani Czapski. Podobnej nie napisał zresztą i sam Miłosz, choć swą czołową pozycję w eseistyce polskiej umocnił następnie tomami Ogród nauk, Zaczynając od moich ulic oraz na poły eseistycznym dziennikiem Rok myśliwego. Bardzo znamienny był fakt, że chociaż noblowski laur przypadł Miłoszowi głównie za poezje, to niektórzy oceniali znacznie wyżej jego dorobek eseistyczny.
Jakkolwiek esej krajowy był już w latach siedemdziesiątych pełnoprawnym i popularnym gatunkiem literackim, to jednak pisarze emigracyjni wciąż zachowywali pewną przewagę. W 1981 roku Józef Czapski wydał ważny tom Tumult i widma, przedrukowany kilka lat później w drugim obiegu. Nieco później, w 1985 roku, ukazał się w Londynie obszerny zbiór Szukanie równowagi Tymona Terleckiego, gromadzący teksty napisane na przestrzeni niemal półwiecza. Eseje Gustawa Herlinga-Grudzińs-kiego znajdowaliśmy w rozrastającym się z roku na rok Dzienniku pisanym nocą. Jako autor polskiej książki (w dużej mierze eseistycznej, choć graniczącej z krytyką literacką) zaistniał wreszcie Konstanty Jeleński. Przedziwną drogę do polskiego czytelnika odbyło Zjadanie bogów Jana Kotta, wydane w wersji angielskiej już w 1973 roku, a po polsku - dopiero trzynaście lat później. Nie do przeoczenia wydaje się również Kamienny potok tego samego autora.
Jan Kott był chyba ostatnim już (niezupełnie zresztą prawowiernym) uczniem Jerzego Stempowskiego. Także inne wymienione przeze mnie pozycje eseistyki emigracyjnej posiadały raczej charakter kontynuacji i retrospektywnych dopełnień. W omawianych przeze mnie dwóch dekadach pojawił się na emigracji tylko jeden potencjalny spadkobierca Stempowskiego, Czapskiego, Gombrowicza, a także zmarłego podczas wojny Bolesława Micińskiego. Cały kłopot w tym, że nie mamy pewności, czy Wojciech Karpiński może być uważany za pisarza emigracyjnego. Jeśli tak - to z pewnością w odmiennym znaczeniu niż jego wielcy mistrzowie. W latach siedemdziesiątych Karpiński pełnił rolę sztandarowego eseisty „Twórczości", w następnym dziesięcioleciu stał się filarem „Zeszytów Literackich". Wiele z jego tekstów mówi o dwóch wielkich pasjach autora - malarstwie i polityce (ważne eseje poświęcone europejskiej myśli konserwatywnej). Trzecią są prawdopodobnie podróże, ale pozycjom takim, jak Książki zbójeckie i Herb wygnania towarzyszy jeszcze inny zamysł. Karpiński ujawnia w nich otwarcie swój rodowód, wpisując własne dzieło w nurt tradycji wyznaczanej nazwiskami mistrzów eseistyki emigracyjnej.
Mimo wszystko przebywający nadal we Francji, ale wydający dziś w kraju Fajkę Von Gogha Wojciech Karpiński znajduje się już z pewnością ponad podziałami na literaturę „emigracyjną", „drugoobiegową" i „krajową". Sądzę, że wolno go uznać za najwybitniejszego (a także najpłodniejszego) eseistę minionego dwudziestolecia. Jest eseistą „urodzonym" - w swoim sposobie postrzegania i opisywania świata. Jest także eseistą „rasowym", oddanym bez reszty wybranemu przez siebie gatunkowi. Nieco inaczej wygląda przypadek Jarosława Marka Rymkiewicza. Skrupulatny historyk literatury zajrzałby do swoich fiszek i orzekł, że autor Myśli różnych o ogrodach zajmował się eseistyką znacznie wcześniej. To oczywiście prawda, ale swe całkiem osobne miejsce na mapie eseistyki polskiej zawdzięcza Rymkiewicz pozycjom wydanym dopiero po 1976 roku. W omawianych dwóch dekadach jest już znacznie mniej aktywny jako tłumacz, dramaturg, a nawet poeta. Okazjonalnie ujawnia talent powieściopisarski (Rozmowy polskie latem 1983 roku), najczęściej sięga natomiast po esej.
Głośne książki Aleksander Fredro jest w złym humorze i Juliusz Słowacki pyta o godzinę wprawiają w osłupienie czytelników i historyków literatury. Dla Rymkiewicza Słowacki nie jest „przedmiotem badań", lecz bohaterem literackim - poetą z różą w dłoni, wybierającym się właśnie na pojedynek ze swym zaciekłym wrogiem. Rzecz jasna w tym okresie - na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - wypowiedzi eseistyczne zdarzały się wcale nierzadko historykom literatury. Dość tu przypomnieć prace Ryszarda Przybylskiego czy Marty Piwińskiej. Jednak związki Rymkiewicza z tradycyjnie pojmowaną historią literatury okazywały się znacznie luźniejsze. Słowacki Rymkiewicza zapisywał się nam w pamięci mniej więcej tak samo jak Słowacki z Czarnych kwiatów Norwida (nie wiem, czy jest przypadkiem, że obaj poeci przedstawili swego bohatera jako namiętnego palacza).
Z perspektywy dzisiejszej wolno uznać i Fredrę, i Słowackiego za kunsztowne przymiarki do największego eseistycznego cyklu autora, poświęconego osobie Adama Mickiewicza. Serię książek rozpoczynał skandalizujący nieco i zlekceważony przez niektórych akademickich badaczy Żmut, wydany w 1987 roku. W drugim obiegu książka ta - wolna przecież od „gorących" treści politycznych - stała się dość nieoczekiwanie bestsellerem.
Czytano ją prawie jak sensacyjną powieść, pośpiesznie dążąc do znajdującego się oczywiście na końcu rozwiązania zagadki (niemal kryminalnej). Żmut, a także Baket i kolejne książki Rymkiewicza trudno byłoby związać z największymi osiągnięciami „szkoły Stempowskiego". Były to niewątpliwie eseje, ale bardziej zakorzenione w powieści i gawędzie, pełne charakterystycznych dygresji i powtórzeń, spekulacji, możliwych i nieprawdopodobnych hipotez. Jeśli któremukolwiek z autorów emigracyjnych Rymkiewicz coś zawdzięczał, to chyba tylko wytrwałemu kolekcjonerowi pejzaży i przedmiotów - Zygmuntowi Hauptowi. Ale w historii literatury Haupt jako eseista praktycznie nie był nigdy obecny.
Książki Karpińskiego i Rymkiewicza wyznaczają tylko dwa spośród wielu nurtów dzisiejszej polskiej eseistyki. W latach siedemdziesiątych - głównie pod skrzydłami opiekuńczej wówczas „Twórczości" - debiutują autorzy o kilka lat młodsi od Karpińskiego, urodzeni na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych: Janusz Węgielek, Jan Gondowicz, Jan Zieliński, Marek Zaleski. Ich drogi do debiutu książkowego (eseistycznego) będą nader powikłane. Najwcześniej upora się z tym problemem Janusz Węgielek, autor tomu Mam ciało. Najpóźniej - Jan Gondowicz, który wyda swą pierwszą książkę mając już w dorobku co najmniej kilkaset publikacji prasowych. Żaden z wymienionych, co stwierdzić wypada z pewnym żalem, nie jest do końca wierny esejowi. Węgielek próbuje swoich sił jako prozaik, Gondowicz bywa redaktorem i współpracownikiem mass mediów, Zaleski - historykiem literatury i recenzentem, a Zieliński nawet dyplomatą.
O eseistach młodszych od wymienionych trudno powiedzieć coś, co nie miałoby charakteru subiektywnej i bardzo ryzykownej opinii. Wydaje się jednak znamienne, że głośny Parnas bis Dunina-Wąsowicza i Vargi nie odnotowuje (w pierwszym wydaniu) nazwiska ani jednego młodego eseisty. Charakterystyczne, że jeden z najzdolniejszych eseistów młodego pokolenia, Piotr Szewc, pojawia się tam wyłącznie jako „poeta, prozaik i krytyk literacki". Kwestię tę podsumowałbym następująco: są nazwiska (niekiedy bardzo obiecujące), ale nie ma książek. A jak przekonać dzisiejszego wydawcę do publikacji pozycji tak elitarnej, jak tom esejów?
Zmiany dokonujące się po roku 1989 nie stworzyły przyjaznego gruntu dla rozwoju eseistyki polskiej. Moglibyśmy tu wymienić wiele czynników takich, jak wzrost zainteresowania czytelników i krytyki formami fabularnymi, kryzys czasopiśmiennictwa, rosnąca rola gazety codziennej. W obecnych warunkach nie tylko dzienniki wolą recenzję niż esej, również wiele miesięczników preferuje drobne wypowiedzi krytycznoliterackie. W ostatnich kilku latach nawet Jerzy Giedroyc nie opublikował w swojej oficynie żadnej książki eseistycznej. To samo da się powiedzieć o większości polskich wydawców krajowych. Losy gatunku dzieli esej historyczny - w minionym dwudziestoleciu zabrakło dzieła na miarę Końca świata szwoleżerów Mariana Brandysa.
Czy w latach dziewięćdziesiątych jakakolwiek książka eseistyczna polskiego autora mogła stać się bestsellerem i przedmiotem licznych recenzji. Owszem, pod warunkiem, że napisałby ją Zbigniew Herbert. Dokładnie trzydzieści lat po Barbarzyńcy w ogrodzie ukazała się zapowiadana już od dawna Martwa natura z wędzidłem. W 1993 roku nie było chyba pozycji głośniejszej, żadna inna książka nie stała się tematem tylu entuzjastycznych omówień. Jest to tylko z pozoru zbiór bardziej jednolity niż Barbarzyńca w ogrodzie - całość, którą łączy nawet nie przewodni temat, lecz kraj, z którego wypływa refleksja eseisty. Bohaterami tego dzieła są najwięksi holenderscy artyści, ale także filozofowie, uczeni, kupcy. Zamykający Martwą naturę cykl Apokryfy nasuwać musi nieuchronnie skojarzenia z Borgesowską techniką pisania (choć oczywiście jej wynalazcą jest raczej Marcel Schwob). Mimo że wszystkie teksty tego tomu - jak zwykle u Herberta - zdają się być utworami wysokiej próby, to przecież podczas lektury możemy doświadczyć pewnego zawodu. W Barbarzyńcy w ogrodzie zamysł autora rysował się jednak jaśniej, była to książka głębsza, bardziej osobista i staranniej zaplanowana. Spełniła też w literaturze polskiej jakby ważniejszą rolę, choć oczywiście przyniosła autorowi znacznie mniej bezkrytycznych hołdów niż dzieło późniejsze.
Chciałbym zamknąć ten krótki przegląd wraz z końcem 1996 roku. Oznacza to, że przekraczając nieco zakres powinności historyka literatury będę zmuszony uwzględnić także nowości wydawnicze. W dziedzinie eseju jest ich zresztą bardzo mało. A jeśli już się zdarzą, elitarny gatunek rzadko przyciąga uwagę recenzentów. Wspomnę o dwóch cennych pozycjach opublikowanych w 1996 roku. Ich autorami są przedstawiciele różnych pokoleń pisarskich, choć Igły w stogu siana Bohdana Ludwika Grzeniewskiego i Pokrzywa Aleksandra Nawareckiego to książki w pewien sposób do siebie podobne. I w jednym, i w drugim przypadku punktem wyjścia staje się tyleż rozległa, co niekonwencjonalnie pojmowana erudycja. Dla obu autorów literatura jest fantastyczną przygodą i terenem niesamowitych odkryć. Przeobrażają się w najsumienniejszych detektywów, gdy rozwiązują przeoczone przez akademickich badaczy zagadki, tropią zapomniane książki i zagubione manuskrypty. Zarówno Grzeniewski, jak i Nawarecki budują swoje eseistyczne konstrukcje w Bibliotece, a nie - jak moim zdaniem czynił to Jerzy Stempowski - podczas „niespiesznej wędrówki poprzez świat". Obaj są jednak mieszkańcami Biblioteki w znacznie mniejszym stopniu niż Jorge Luis Borges. Stylistycznie też Borgesowi nic albo prawie nic nie zawdzięczają. Przejście od kosmosu książek do świata ludzi dokonuje się w ich tekstach płynnie i bez najmniejszych oporów. Grzeniewskiemu potrzebny jest w pewnym momencie żywy Ważyk, rozmówca i przechodzień, którego spotkać można na warszawskiej ulicy. Zamykający Pokrzywę esej zatytułowany Klopsztanga Nawarecki poświęca historii własnej rodziny, a mówiąc ściślej - rozpoznaniu własnej genealogii. Czytając ten znakomity tekst pomyślałem nie bez optymizmu, że ciągle jeszcze zdarzają się autorzy mający odwagę proponować nam esej „zamiast" powieści. Nie potrafię natomiast skomentować faktu, że perły eseistyki polskiej ukazywały się kiedyś w Paryżu, a dziś wychodzić mogą na przykład w Chorzowie. Jak się zdaje z Chorzowa dojechać dziś jednak znacznie łatwiej do Paryża niż przed laty z Berdyczowa do Rzymu.