„Bajki jeszcze nieopowiedziane”
dla dzieci w wieku 6-10 lat
Do czytelnika
Nieważne ile masz lat, pięć czy pięćdziesiąt - te bajki są dla Ciebie. Opowiedziano już tyle różnych historii wesołych i smutnych. Któż nie zna bajki o Kopciuszku czy Śpiącej Królewnie, kto nie wzruszał się losem Królewny Śnieżki. Ale na pewno nikt nie słyszał o małym olbrzymie, królu Damazym i jego trudnym wyborze, księżniczce Julitcie i jej smoku Hilarym albo księciu wychowanym w rodzinie rybaka. Te bajki jeszcze nie zostały opowiedziane. Czas najwyższy rozpocząć opowieść. A więc posłuchajcie…
Mały olbrzym
Czy wiecie skąd się biorą olbrzymy? Podobno, kiedy na niebie gaśnie jakaś gwiazda, na ziemi pojawia się olbrzym. Pewnego razu musiała zgasnąć jakaś niewielka, albo niewydarzona gwiazda, bo na ziemi zjawił się mały olbrzym. To znaczy był mały w porównaniu z innymi olbrzymami, sięgał im zaledwie do ramienia. Poza tym wszystkie olbrzymy mają z reguły mocne, gęste, najczęściej długie włosy , a ten miał króciutkie, jasne włosy, tak jakby przed chwilą wyszedł od fryzjera, gdzie został ostrzyżony na jeżyka. Mały olbrzym nie napadał na wędrowców i nie odbierał im ich bogactw i kosztowności, aby potem ukryć je w jaskini pod największym kamieniem. On najbardziej lubił siadywać nad strumieniem i przyglądać się, jak ryby pluskają się w nim, a promienie słońca odbijają się w wodzie wszystkimi barwami tęczy.
Duże olbrzymy nie lubiły małego olbrzyma. Zupełnie nie pasował do Krainy Olbrzymów: nie wyglądał tak jak one, nie zachowywał się tak jak one, nie pomagał im w ich zbójeckich wyprawach, w ogóle ich zdaniem był do niczego.
Pewnego razu, kiedy mały olbrzym siedział na granitowej skale i z rozmarzeniem przyglądał się przelatującej komecie podeszło do niego kilka dużych olbrzymów.
- Nie jesteś prawdziwym olbrzymem! - powiedział jeden z nich.
- Dlaczego? - zdziwił się mały olbrzym.
- Gdybyś był prawdziwym olbrzymem chodziłbyś z nami na zbójeckie wyprawy. - stwierdził duży olbrzym.
- Gdybyś był jednym z nas, siedziałbyś teraz z nami przy ognisku i dzielił łupy - dodał drugi.
- Gdybyś był prawdziwym olbrzymem, byłbyś duży - wzruszył ramionami trzeci.
- W takim razie, kim jestem? - zapytał mały olbrzym.
Na to pytanie duże olbrzymy nie potrafiły odpowiedzieć.
- Może jesteś dużym człowiekiem … - zastanawiał się jeden z dużych olbrzymów.
- Chyba będzie lepiej, jeśli sobie od nas pójdziesz! - poradził drugi olbrzym.
Małemu olbrzymowi zrobiło się bardzo smutno i przykro, że musi odejść z Krainy Olbrzymów, ale uznał, że skoro go tam nie chcą, to nie innego wyjścia. Poszedł więc przed siebie, wędrował całą noc, a kiedy zrobiło się już jasno, dotarł do miasta, w którym mieszkali ludzie. Wszyscy jej mieszkańcy jeszcze spali, było cicho i spokojnie. Mały olbrzym położył się na trawniku w parku i postanowił się zdrzemnąć. Wydawało mu się, że dopiero co przymknął oczy, kiedy usłyszał wokół siebie straszny gwar i hałas. Otworzył jedno oko, potem drugie i zdziwiony dostrzegł dookoła tłum ludzi. Niektórzy z nich trzymali wycelowane prosto w niego węże strażackie, inni kije, gotowi w każdej chwili ruszyć do ataku, jeszcze inni chowali się za plecami tych odważniejszych, którzy podeszli bliżej do śpiącego olbrzyma.
- Co się dzieje? - zapytał mały olbrzym, ziewając.
Ludzie krzyknęli z przerażeniem, odsunęli się i ścisnęli mocniej w dłoniach przygotowaną broń, ale kiedy olbrzym nie zrobił nic, co mogłoby im zagrozić, podeszli znowu bliżej.
- Co robisz, olbrzymie, w naszym mieście?- krzyknął wreszcie jakiś starszy pan z siwą, długą brodą.
- Duże olbrzymy powiedziały, że nie jestem prawdziwym olbrzymem i powiedzieli, żebym zamieszkał z wami. - przyznał się mały olbrzym.
- Nie możesz z nami zamieszkać! - krzyknęła jakaś pani z parasolką - Olbrzymy są groźne i napadają na ludzi!
- Nie zrobię nikomu krzywdy. - powiedział mały olbrzym - Ja nigdy na nikogo nie napadłem. Chcę się z wami zaprzyjaźnić.
- Olbrzymy nie przyjaźnią się z ludźmi! - rozległy się głośne krzyki tłumu.
- Jesteś za duży, żeby mieszkać w naszym mieście. - pokręcił głową starszy pan.
- Podepczesz nam ogródki i trawniki! - krzyknęła jakaś dama w kapeluszu.
- Będziemy się bali wypuścić dzieci z domu, bo możesz je skrzywdzić, choćby niechcący - dodała inna pani z dzieckiem na ręku.
- Musisz stąd odejść! - uznali wszyscy zgodnie.
Małemu olbrzymowi zrobiło się znowu bardzo przykro i smutno, ale cóż było robić, skoro nikt go tu nie chciał - musiał odejść.
Udał się więc w góry, tam znalazł sobie przestronną jaskinię, w której postanowił zamieszkać. Ponieważ był bardzo przyjaznym olbrzymem zwierzęta nie bały się go wcale. Wprost przeciwnie, często do jego jaskini przybiegały młode sarenki, żeby pobawić się w chowanego, a niedźwiedzie przynosiły złowione w strumyku ryby. Na ramieniu małego olbrzyma siadały ptaki i śpiewały mu swoje najpiękniejsze piosenki. Mały olbrzym nareszcie poczuł się szczęśliwy.
Ale pewnego dnia do jaskini przyleciała bardzo zdenerwowana sójka;
- Mały olbrzymie, twoi bracia - duże olbrzymy szukają cię wszędzie. Jeden z olbrzymów mocno się skaleczył i potrzebne jest samogojące ziele do opatrzenia jego rany. Ale ono rośnie w dolinie między dwoma skałami, między które żaden z dużych olbrzymów nie może się wcisnąć. W tobie jedyna nadzieja!
Mały olbrzym nie czekał ani chwili dłużej, natychmiast pobiegł za sójką do Krainy Olbrzymów. Rzeczywiście jeden z olbrzymów skaleczył się tak mocno w nogę, że nie można było zatamować krwi. Samogojące ziele było w takim przypadku jedynym ratunkiem. Mały olbrzym bez trudu wcisnął się między dwie skały, bo był przecież o wiele mniejszy niż pozostałe olbrzymy. Ziele natychmiast zatamowało krwotok i ranny olbrzym poczuł się jak nowo narodzony. Wszystkie olbrzymy zaczęły dziękować małemu olbrzymowi.
- Gdyby nie ty, nie uratowalibyśmy naszego brata - powiedział jeden z nich - Zostań z nami! Chociaż jesteś inny niż my, jesteś prawdziwym olbrzymem.
- Tak, tak! - krzyczały inne olbrzymy - Nie gniewaj się i zostań z nami!
Ale mały olbrzym wolał wrócić do swoje przytulnej jaskini w górach i swoich przyjaciół - sarenek, niedźwiedzi, ptaków i innych zwierząt. Podziękował więc dużym olbrzymom za propozycję, powiedział, że będzie ich z chęcią odwiedzał i udał się w drogę powrotną. Kiedy był bardzo blisko swojej jaskini, nadleciał zdyszany wróbelek.
- Mały olbrzymie! - krzyczał - Ludzie błagają cię o pomoc! Drzewo, które drwale próbowali spiłować w parku przygniotło jednego z nich! Jeśli ty nie pomożesz, ten człowiek zginie! Pośpiesz się!
I mały olbrzym co tchu ruszył do miasta, w którym wydarzyło się nieszczęście. Kiedy tam dotarł, w parku zebrał się już duży tłum gapiów. Niektórzy próbowali pomóc przygniecionemu drwalowi, ale bezskutecznie. Mały olbrzym bez trudu uniósł w górę spiłowane drzewo - w końcu był olbrzymem i był o wiele silniejszy niż ludzie. Drwal wprawdzie był trochę potłuczony, ale na szczęście nic złego mu się nie stało. Długo dziękował małemu olbrzymowi za uratowanie mu życia.
- Drogi olbrzymie - powiedział starszy pan z siwą brodą, który niedawno kazał olbrzymowi wynosić się z miasta - Bardzo cię przepraszamy, że tak źle cię potraktowaliśmy. Mamy nadzieję, że nam wybaczysz i zostaniesz z nami na zawsze.
- Tak, tak! - krzyczeli inni ludzie - Zostań z nami!
Ale mały olbrzym podziękował im za propozycję i powiedział, że bardzo chętnie będzie ich odwiedzał, ale jego domem jest jaskinia w górach.
Kiedy wieczorem mały olbrzym znalazł się w swojej jaskini, czekały na niego dwie wiewiórki, które przyniosły dla swego przyjaciela pyszne orzeszki laskowe i trzy jelonki z krzaczkami jagód, które były upstrzone soczystymi owocami.
Po kolacji mały olbrzym bacznie wpatrywał się w niebo. Może właśnie gaśnie jakaś mała gwiazda i na ziemi zjawi się jeszcze jeden mały olbrzym, który zamieszka z nim w przytulnej jaskini? Ale jeśli nawet to nigdy nie miałoby się wydarzyć, był i tak bardzo szczęśliwy i wdzięczny losowi, za to, że jest małym olbrzymem.
Bajka o królewnie Julitce i smoku Hilarym
Gdzieś pomiędzy Lasem Bajkowego Świtu a Morzem Magicznej Zieleni było królestwo, którym rządził król Albin. Król ożenił się w późnym wieku, bo dopiero wtedy podczas wizyty w zamorskich krajach ujrzał księżniczkę, z którą pragnął spędzić resztę swego życia. Laura - bo tak na imię miała zamorska piękność, niejednemu możnemu młodzieńcowi złamała serce, a wieść o jej urodzie i roztropności rozeszła się po całym świecie. Ale kiedy Albin poprosił ją o rękę, z radością i natychmiast zgodziła się. Po raz pierwszy bowiem spotkała władcę, który z taką sympatią i szacunkiem wyrażał się o swoich poddanych, z takim zachwytem umiał podziwiać zachód słońca na wybrzeżu Morza Magicznej Zieleni i który wszystkie stworzenia traktował tak, jakby na równi z ludźmi.
Po hucznym weselisku król Albin zabrał Królową Laurę do swego królestwa. Ale o wiele chłodniejszy i bardziej surowy klimat, niż w zamorskich krainach sprawił, że królowa rozchorowała się i żaden medyk nie potrafił jej wyleczyć. Kiedy zaś na dodatek po roku urodziła córeczkę - śliczną, czarnooką księżniczkę - straciła resztkę sił i zmarła.
Król i całe królestwo pogrążyło się w niezmierzonej rozpaczy. Nawet słońce przestało się pojawiać na niebie, kiedy wierni poddani na czele ze swym królem opłakiwali nieodżałowaną królową. Ale pozostała jeszcze księżniczka, dla której król musiał otrząsnąć się z bólu i zadbać o jej wychowanie. Postanowił, że córeczka otrzyma imię Julita, a na jej chrzest zaprosił wszystkich władców sąsiednich królestw i wszystkich mędrcach, o jakich słyszał, albo czytał w mądrych księgach. Podczas tej pięknej, chociaż bardzo skromnej uroczystości księżniczka otrzymała od zaproszonych gości wiele wspaniałych podarunków.
Jednak najbardziej zaciekawił wszystkich dar wielkiego mędrca z Krainy Purpurowych Wzgórz. Był on starannie zapakowany i chociaż wydawał się nieduży, widać było, że sporo waży, a przy tym mędrzec trzymał go z niesłychaną uwagą i delikatnością.
Mędrzec skłonił się przed królem i powiedział:
Najjaśniejszy Panie, oto mój dar dla księżniczki Julitki. Proszę, opiekuj się nim bardzo troskliwie, pozwól też księżniczce, aby zajmowała się nim jak najwięcej, kiedy będzie już większą dziewczynką. To niezmiernie ważne, bowiem dzięki niemu księżniczka dokona właściwego wyboru swego męża.
Król nie krył swej wielkiej ciekawości:
A czy możesz mi powiedzieć, drogi mędrcze, co to właściwie jest?
To jajo smoka złotołuskiego. Taki smok to niesłychana rzadkość, a poza tym staje się najlepszym i najwierniejszym przyjacielem człowieka. Trzeba go tylko dobrze wychować.
Król Albin, który jak już wiecie, był wielkim przyjacielem wszystkich stworzeń z radością, ale i z pewną obawą przyjął prezent, bo smoki nigdy nie miały dobrej reputacji - nawet dawno, dawno temu, kiedy nie znano jeszcze Smoka Wawelskiego.
Smocze jajo przekazano pod opiekę królewskiego stajennego, który zajął się nim najlepiej jak tylko mógł. Wkrótce wykluł się z niego mały, żółtawy smoczek, który z każdym dniem stawał się większy i potężniejszy.
Nieco wolniej rosła nasza królewna Julitka, otoczona ze wszech stron miłością ojca - króla, dworzan, służby i wszystkich poddanych. Z chwilą, kiedy nauczyła się chodzić każdą wolną chwilę spędzała w towarzystwie Hilarego. Razem spacerowali po królewskich ogrodach, a kiedy tak szli obok siebie to był rzeczywiście zadziwiający widok - mała dziewczynka i kilkumetrowe smoczysko. Kiedy bawili się w berka Hilary tak tupał łapami, że wszyscy dworzanie myśleli, że to trzęsienie ziemi, a kwitnące róże gubiły swoje płatki. Tylko zabawa chowanego nigdy im nie wychodziła - chyba, że chowała się Julitka. Nie było bowiem takiego miejsca, w którym mógłby się schować i pozostać niezauważony potężny Hilary.
Król musiał wybudować specjalne pomieszczenie dla smoka, bo nie mieścił się w żadnej stajni, czy innym budynku zamkowym, a na dodatek zatrudnił trzech kuchcików, którzy gotowali tylko i wyłącznie dla Hilarego, bo biedny nadworny kucharz już nie nadążał.
Czas mijał bardzo szybko i w końcu z małej, słodkiej Julitki wyrosła piękna, smukła i zgrabna księżniczka. Zgodnie z obyczajami królewskimi należało rozejrzeć się za odpowiednim kandydatem na jej męża. Król Albin wprawdzie nie był wcale skory do wydania jedynaczki za mąż, ale jak obowiązek, to obowiązek. Po dłuższej naradzie z ukochaną córeczką wysłał w świat swych heroldów z ogłoszeniem następującej treści:
„Wszyscy młodzieńcy - szlachetni, mądrzy i urodziwi są zaproszeni na królewski zamek - za tydzień o wschodzie słońca, aby ubiegać się o rękę najpiękniejszej i najroztropniejszej księżniczki Julitki.”
Po tygodniu w wrót zamku stawiły się rzesz rycerzy, książąt, nawet rzemieślników, aby spróbować swego szczęścia, albo chociaż popatrzeć na cudną królewnę.
Zmagania o rękę księżniczki miały się odbyć na zamkowym dziedzińcu. Kiedy wszystko było już gotowe na trybunę wyszedł król Albin w towarzystwie swej jedynaczki i ogłosił:
Moja córka ma tylko jedno życzenie. Jej mąż musi umieć sobie poradzić z postacią, którą za chwilę ujrzy na dziedzińcu. Życzę powodzenia, szlachetni młodzieńcy.
W tym momencie na dziedziniec wyszedł Hilary. Był nieco zmieszany widokiem tak wielu ludzi, a jeszcze bardziej się zdenerwował, kiedy część kandydatów do ręki księżniczki w popłochu i z wrzaskiem uciekała z zamku. Jeszcze inni wydobyli miecze i chcieli rzucić się na smoka, pokonać go i tym samym zdobyć rękę Julitki. Księżniczka krzyknęła przerażona i chciała biec na pomoc swemu przyjacielowi, ale ojciec ją powstrzymał:
Nie martw się, córeczko, Hilary sam sobie z nimi poradzi.
Zdziwiony arogancją i brakiem szacunku smok otworzył paszczę i zionął ogniem tak, że najbardziej waleczni uciekali, gdzie pieprz rośnie. Wkrótce na dziedzińcu nie pozostał ani jeden kandydat na męża.
Julitka wzruszyła tylko ramionami:
I bardzo dobrze. Żaden z nich nie zasługiwał na to, by zostać moim mężem i przyjacielem Hilarego.
Wkrótce poszukiwania męża dla księżniczki zeszły na drugi plan. Hilary rozchorował się. Nie wiadomo było, czy się przejadł, czy może była to jakaś smocza infekcja. Dość, że leżał, nie chciał nic jeść, nie cieszył się z odwiedzin Julitki i w ogóle sprawiał wrażenie, jakby było mu wszystko jedno, co się dookoła niego dzieje. Księżniczka rozpaczała i odchodziła od zmysłów.
Tatku, kochany! - błagała ze łzami w oczach - Zrób coś, sprowadź medyków, niech wyleczą mojego smoczusia!
Ale chociaż nadworni lekarze próbowali najrozmaitszych medykamentów, stan zdrowia Hilarego nie poprawił się ani odrobinę.
Król posłał więc znowu w świat swoich heroldów z wieścią:
„ Jeśli ktoś wie, jak uleczyć chorego smoka, niech natychmiast da znać. Czeka na niego pół mojego królestwa i ręka mej jedynaczki Julitki.”
Minęło kilka dni, w czasie których księżniczka drżała o życie swego ulubieńca, aż wreszcie zjawił się pewien młodzieniec z ofertą pomocy.
Muszę tylko obejrzeć chorego.- powiedział.
Dokładnie osłuchał i opukał zmizerniałego Hilarego, potem wyjął z kieszeni jakieś purpurowe zielsko, roztarł je w ręku, wsypał do naczynia z wodą i podsunął Hilaremu pod pysk. Smok zrobił jeden łyk i otworzył szeroko oczy, potem drugi łyk i machnął ogonem, a kiedy wypił trzeci łyk zerwał się na równe łapy i zaczął tańczyć w miejscu, aż ziemia się trzęsła, a z jabłoni królewskich opadały niedojrzałe jabłka.
Księżniczka klasnęła w ręce i rozpłakała się ze szczęścia. Nie miała słów, aby wyrazić tajemniczemu młodzieńcowi swoją wdzięczność.
Smocze ziele pomoże każdemu smokowi, na każdą dolegliwość - skromnie odparł chłopak.
Król Albin nie mógł się nadziwić, skąd ten młody człowiek tyle wie o smokach. Po dłuższej rozmowie okazało się jednak, że jest on synem mędrca z Krainy Purpurowych Wzgórz, który to przed laty podarował księżniczce jajo złotołuskiego smoka - obecnego Hilarego.
Wraz z mym ojcem wychowujemy różne smoki, są one naszymi towarzyszami, przyjaciółmi i wiernymi druhami. - przyznał Marek - bo tak nazywał się syn owego mędrca.
Król Albin wyprawił młodym najpiękniejsze weselisko, o którym długo jeszcze opowiadano w sąsiednich królestwach. Po pięciodniowej zabawie Marek zabrał swą świeżo upieczoną małżonkę do swego kraju. Oczywiście razem z nią zabrał także nieodłącznego jej towarzysza - Hilarego.
Będziesz miał tam towarzystwo do zabaw, a może i ty znajdziesz sobie towarzyszkę życia - mówił Marek do smoka, który obdarzył go niemal tak wielką sympatią, jak ukochaną Julitkę.
Wszystkim, zaś, którzy dziwili się, że można przyjaźnić się ze smokami powtarzał:
Nie ma złych smoków, są tylko smoki źle wychowane. Jeśli ktoś obdarzy smoka miłością, czułością i troską, zyska przyjaciela na całe życia.
Królewna Julitka wraz ze swym mężem, kiedy tylko mogli odwiedzali króla Albina. I chociaż dzieliła ich od siebie niemała odległość, nie mieli z tym żadnych kłopotów - odbywali swe podróże na grzbietach smoków.
Trzy miecze
Dawno temu żył król Damazy, który mądrze i sprawiedliwie rządził swym krajem. Ale czuł, że z każdym dniem staje się coraz starszy, słabszy i bardzo chciał ustanowić swego następcę. Właściwie nie powinien mieć z tym kłopotów, był bowiem ojcem trzech wspaniałych młodzieńców: najstarszego Macieja, średniego Ernesta i najmłodszego Sebastiana. Każdy z nich umiał posługiwać kilkoma językami, biegle władał mieczem, potrafił tańczyć na balach i przyjęciach i doskonale znał zasady dworskiej etykiety. Wszyscy trzej doskonale nadawali się na następców swego ojca. Ale jak tu wybrać jednego z trzech, najlepszego, najdoskonalszego?! Król Damazy mógł wprawdzie podzielić swe królestwo na trzy równe części każdemu synowi dać we władanie jedną z nich. Ale król doskonale zdawał sobie sprawę, że podział królestwa znacznie uniemożliwi dalszy rozwój królestwa, a każde z trzech małych państewek będzie się rządziło swoimi własnymi prawami i na pewno do niczego dobrego to nie doprowadzi. Mimo usilnych starań i wielu nieprzespanych nocy król w żaden sposób nie mógł wymyślić, w jaki sposób wybrać jednego ze swych synów na mądrego i sprawiedliwego władcę. Postanowił poprosić o pomoc swego zaufanego magika, który już nieraz wybawił go z większych trosk i kłopotów. Magik podarował królowi flakonik złotawego napoju, polecił by wypił jego zawartość wieczorem i starannie zapamiętać sen, który przyśni mu się owej nocy. Król postąpił tak, jak magik mu przykazał. Przyśniły mu się trzy miecze tkwiące w skale nad potokiem. Dwa z nich pokryte były rdzą i brunatnym nalotem, jeden zaś zakwitł niczym krzak jaśminu, a jego kwiaty były tak piękne i dorodne, że król Damazy nigdy jeszcze takich nie widział.
Następnego dnia król kazał wykuć ze szlachetnego kruszca trzy jednakowe miecze i zawołał do siebie swych trzech synów.
- Synkowie moi - powiedział wzruszony - Oto daję każdemu z was miecz, który został specjalnie wykonany po to, aby spośród was wybrać mojego godnego następcę. Weźcie te miecze i zróbcie z nich użytek. A jaki - niech to będzie decyzja tylko i wyłącznie każdego z was. Pojutrze o zmierzchu powiem wam, który z was wykorzystał swój miecz najlepiej i zostanie władcą tego kraju.
Każdy z braci z dumą uniósł miecz, otrzymany od ojca i wierząc, że to właśnie on użyje go najlepiej i otrzyma ojcowskie błogosławieństwo ruszyli przed siebie.
Najstarszy z braci - Maciej zebrał swą drużynę i wyruszył na polowanie. Długo błąkali się po ciemnej kniei, gdy nagle ujrzeli pomiędzy drzewami wspaniałego jelenia. Kroczył dumnie przed siebie, niosąc na głowie piękne poroże, niczym królewską koronę. Książę i jego towarzysze ruszyli za nim w pogoń. Kiedy jeleń zorientował się, że jest obiektem polowania rzucił się do ucieczki. Kluczył pomiędzy drzewami, skakał przez piaszczyste leśne urwiska. Książę i jego drużyna wciąż podążali jego śladem. Nagle spośród gęstwiny rozległ się groźny ryk i na spotkanie książęcej gromadzie wyszedł olbrzymi niedźwiedź. Konie spłoszone stanęły „dęba” i zarżały przerażone. Maciej nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Wydobył miecz, który otrzymał od ojca i pchnął z całej siły. Ogromne cielsko niedźwiedzia runęło na ziemię.
Najmłodszy królewicz Sebastian wraz ze swoją kompanią zatrzymał się w karczmie. Poprosili o dużo jadła i wielki dzban miodu.
- Zanim ruszymy w świat w poszukiwaniu przygody i męstwa, napijmy się i najedzmy do syta! - krzyknął książę.
W tej samej gospodzie siedzieli przy kufelkach piwa dwaj lekko już podchmieleni młodzianie. Narzekali co chwila na swoje podłe życie i brak okazji do wykazania się odwagą i męstwem.
- Wszystko w tym kraju jest takie pospolite i nudne - marudził jeden - Gdyby chociaż jakiś smok do pokonania albo góra do zdobycia…
- Czegóż mamy wymagać? - wzruszył ramionami drugi - Jaki król, taki kraj. Spójrz tylko na naszego władcę - starowinka taka, ledwie nogami powłóczy, a trzyma się tronu z całych sił….
Książę Sebastian spurpurowiał cały na twarzy.
- Hej, ty nędzny tchórzu, co tylko rozprawiać umiesz odwadze i męstwie - krzyknął, wymachując mieczem na prawo i lewo - Jak śmiesz obrażać wielkiego króla Damazego! Stań do pojedynku, nędzna kreaturo, a zaraz się dowiesz, jak wygląda prawdziwa walka.
Młodzieńcowi długo nie trzeba było powtarzać. Zadowolony, że wreszcie dzieje się coś interesującego, chwycił miecz, który podał mu jego towarzysz i ruszył do ataku. Ale jak już wiecie, królewicze od wczesnego dzieciństwa zaprawiani byli w walce mieczem, szpadą i doskonale przygotowani do każdej potyczki. Nie minęło kilka minut a przeciwnik księcia Sebastiana leżał jak długi na ziemi, a z jego zranionego ramienia sączyła się strużka krwi.!
- Może teraz nauczysz się z szacunkiem mówić i myśleć o swoim władcy - rzucił Sebastian z pogardą na odchodne.
Książę Ernest w samotności błąkał się po lasach, polach i łąkach. Zupełnie nie miał pojęcia gdzie i w jaki sposób mógłby wykorzystać swój podarunek od ojca.
- Chyba zupełnie nie nadaję się na króla - pomyślał zrezygnowany - Moi bracia z pewnością będą wiedzieli, jak skutecznie wykorzystać swój miecz.
Przejeżdżał właśnie nad rwącą rzeką, kiedy usłyszał czyjeś głośne pokrzykiwania. Wprawdzie bystry nurt rzeki zagłuszał je swoim szumem, ale Ernest zrozumiał, że ktoś rozpaczliwie woła o pomoc. Rozejrzał się dookoła i na środku rzeki ujrzał miotającego się w wodzie człowieka. Widać było, że ostatkami sił walczy z żywiołem, jeszcze chwila i woda zabierze go na zawsze. Ernest nie zastanawiał się ani przez chwilę - wyciągnął miecz od ojca, wbił go z całych sił w ziemię pomiędzy dwoma kamieniami, aż zazgrzytało, przerzucił linę, którą miał przytroczoną do sidła. Jeden koniec liny rzucił tonącemu, a drugi ciągnął z całych sił. Nie było to łatwe, ale wkrótce uratowany, jak się okazało, nieszczęsny rybak, leżał na brzegu rzeki z trudem łapiąc powietrze.
Ernest wydobył swój miecz spomiędzy kamieni. Jakiż żałosny widok przedstawiał - cały wyszczerbiony, oblepiony grudkami ziemi, wcale nie wyglądał jak książęca broń - królewski podarunek.
Nadszedł dzień, w którym król miał wskazać swego następcę. Damazy kazał swym synom zebrać się u stóp tronu.
- A teraz, moi drodzy synkowie, opowiedzcie i, jak wykorzystaliście moje podarunki - królewskie miecze? - powiedział wzruszony.
- Ojcze - skłonił się nisko książę Maciej - Moim mieczem zabiłem niedźwiedzia. To chyba największy i najgroźniejszy niedźwiedź, jakiego do tej pory widziałem. Trafiłem go za pierwszym razem! - dodał z nieukrywaną przechwałką.
- Mój miecz również został należycie wykorzystany, ojcze! - krzyknął królewicz Sebastian, padając przed królem na kolana - Bezczelny młodzik, który szargał twoje imię już zawsze będzie je wymawiał z szacunkiem!
- A ty, Erneście, w jaki sposób posłużyłeś się swoim mieczem?- zapytał król, widząc, że średni syn niezbyt chętnie chce mówić o swoich doświadczeniach.
Rzeczywiście, Ernest z ociąganiem pokazał królowi swój nieco zniszczony, wyszczerbiony miecz.
- Nie mam się czym chwalić, ojcze - powiedział cicho - Mój miecz nie powalił na ziemię grubego zwierza, ani nie walczył w obronie twego honoru. Zniszczyłem go, wbijając między skały, bo tylko w ten sposób mogłem pomóc tonącemu człowiekowi. Potem już do niczego się nie nadawał. Nie zasłużyłem, by ubiegać się o królewski tron….
Król Damazy zmarszczył czoło, ale sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z
tego, co przed chwilą usłyszał i zobaczył.
- Moi kochani synowie i wy, drodzy poddani! Oto podjąłem decyzję - moim następcą zostanie książę Ernest!
Rozległ się szmer, a król widząc zdziwione twarze swych synów i innych zebranych, szybko dodał:
- Macieju i Sebastianie, na waszych mieczach widzę krew. Myślę, że nie przelewaliście jej zbytecznie, ale tylko miecz Ernesta uratował życie innemu człowiekowi. To gest godzien prawdziwego króla.
W ten oto sposób Ernest został następcą tronu i prawowitym władcą. Jego bracia początkowo trochę się na niego boczyli, byli zazdrośni. Ale wkrótce ożenili się z księżniczkami z sąsiednich królestw i tym samym również zostali królami.
Król Ernest rządził krajem równie mądrze i sprawiedliwie jak jego ojciec. Niektórzy mówili tylko, że ma zbyt wielkie i dobre serce, ale to raczej nie jest wada. Miecz, który uratował życie rybaka umieszczono w szklanej gablocie w sali tronowej, aby przypominał wszystkim, że broń nie tylko niszczy, ale może ratować życie - tak jak miecz księcia Ernesta.
Prawdziwy książę
To było dawno, dawno temu, kiedy państwami rządzili królowie, rycerze walczyli ze smokami, a piękne księżniczki cierpliwie czekały na księcia, który pojawi się na białym rumaku i zabierze ze sobą do swego królestwa. Wszędzie rosły gęste lasy, puszcze nieprzebyte, tylko gdzieniegdzie na wzgórzach wznosiły się warowne zamki.
W ubogiej chatce nad jeziorem mieszkał rybak z żoną i czterema synami. Nie wiodło im się najlepiej, nieraz bieda zaglądała im w oczy, ale nigdy nie użalali się nad swoim losem. Kiedy rybak wyprawiał się na połów i wracał z pełnymi sieciami, w chatce panowała wielka radość. Żona rybaka wyprawiała ucztę, a potem część złowionych ryb synowie rybaka sprzedawali na targu, albo zamieniali na mąkę, warzywa lub owoce. Ale bywały i takie dni, a nawet tygodnie, kiedy z powodu złej pogody rybak nie wypływał na jezioro i nie było czego włożyć do garnka, czy sprzedać na targu.
Jak już wiecie rybak i jego żona mieli czterech synów. Trzej starsi wyrośli na mężnych, dorodnych chłopaków. Hubert, Tobiasz i Mateusz bardzo byli do siebie podobni: wszyscy mieli ciemne, sterczące jak wiecha włosy, piwne oczy i silne ręce, przyzwyczajone do ciężkiej pracy. Najmłodszy - Kacper zupełnie inny niż jego bracia: jasnowłosy, szczupły chłopaczek o niesamowicie niebieskich oczach sprawiał wrażenie, jakby ciągle błądził myślami gdzieś daleko. Podczas, gdy starsi chłopcy uganiali się po lesie za ptakami, albo pomagali ojcu szykować sieci do połowu, Kacper siadywał na brzegu i przyglądał się obłokom, wędrującym po niebie, albo słuchał szumu fal, bijących o brzeg. Czasami miał wrażenie, że powinien być gdzieś w zupełnie innym miejscu, daleko stąd i bardzo za czymś tęsknił. Chłopiec sam nie tego nie rozumiał, ale nikomu o tym nie opowiadał. Tylko matka, przyglądając mu się ukradkiem wiedziała, że coś go trapi.
Starsi bracia nie darzyli Kacpra sympatią. Widzieli, że nie jest taki jak oni, a poza tym byli zazdrośni o czułość, którą matka okazywała Kacprowi na każdym kroku. Na nich nigdy nie patrzyła z taką troską i niepokojem. Toteż kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja, dokuczali mu, przezywając niedorajdą lub maminsynkiem.
Pewnej nocy Kacper miał dziwny sen. Śniło mu się, że idzie przez las, a wszystkie drzewa, krzewy, wszystkie zwierzęta leśne kłaniają mu się nisko, ustępują mu z drogi i szepczą: „ Witaj, synu królewski, bądź pozdrowiony, najjaśniejszy Panie!”. Kiedy rano wszyscy zasiedli do wspólnego śniadania, chłopiec opowiedział rodzicom i braciom o tym, co mu się śniło. Hubert, Tobiasz i Mateusz tak się zaśmiewali z opowieści brata, że mało ze stołków nie pospadali.
- Nasz królewicz…- szydzili, poklepując go po plecach - Może od dzisiaj będziemy zwracać się do ciebie: wasza wysokość?! Aleś sobie wymyślił, nie ma co!
A rodzice popatrzyli na siebie jakoś tak smutno i rybak powiedział:
- To tylko sen… Czasami przyśni się człowiekowi coś takiego, że dziw bierze, ale nie ma co sobie tym głowy łamać…
Od tej pory starsi bracia przy każdej okazji dokuczali Kacprowi, wyśmiewali się z niego, nie szczędzili mu kuksańców ani złośliwości.
Któregoś dnia rybak rozchorował się. Nie było to wprawdzie nic poważnego, ot przeziębił się gdzieś, ale czuł się taki słaby i obolały, że nie było mowy o wstaniu z lóżka, nie mówiąc już o pracy. A tymczasem pogoda jakby zapraszała na jezioro: słońce, wiatr ledwie muska fale, jednym słowem żal przegapić takiej okazji na dobry połów. Hubert, Tobiasz i Mateusz postanowili, że zamiast ojca wypłyną na jezioro i zarzucą sieci. Nie byli radzi temu, że matka kazała im zabrać ze sobą Kacpra, aby i on przyuczał się do rybackiego fachu.
Kiedy byli już z dala od brzegu, zarzucili sieci i czekali, wpadł im do głowy szalony pomysł.
- Postraszymy smarkacza - szepnął Hubert do Mateusza - Kiedy dam znać, łapcie małego za nogi i wyrzucamy go z łodzi. Zobaczymy, jak sobie poradzi nasz królewicz w wodzie…
Szczerze zadowoleni z siebie chłopcy odczekali na odpowiedni moment, a kiedy Hubert machnął głową, złapali najmłodszego brata i wyrzucili go za burtę. Kacper, który zupełnie się tego nie spodziewał, nawet nie zdążył zaprotestować, a kiedy znalazł się w wodzie, zaczął rozpaczliwie przebierać rękoma i nogami, bowiem pływanie nigdy nie było jego mocną stroną. Tymczasem bracia aż popłakali się ze śmiechu, obserwując jak miota się na rożne strony, próbując utrzymać się na powierzchni. Nagle do zanurzonego chłopca podpłynęła ławica ryb i tworząc niesamowity dywan, uniosła na nim Kacpra. I może to tylko ze strachu wydało mu się, że słyszy szept:
- Witaj, królewski synu! Nie pozwolimy cię skrzywdzić…
Czy to ryby, czy gdzieś z głębi jeziora dobiegał ten głos, czy to tylko omamy, tego nie wiedział ani on, ani jego bracia, którzy jednak zauważyli to zamieszanie na powierzchni jeziora i ze zdumieniem patrzyli, jak Kacper unoszony na rybich grzbietach staje na powierzchni jeziora i wchodzi do łodzi. Umilkli natychmiast i odsunęli się, jakby przestraszyli się, że to niesamowite widowisko to zasługa chłopca. Nikomu ani oni, ani Kacper nie wspomnieli słowem o tym, co zdarzyło się podczas połowu. Za to ryb w sieciach znaleźli tyle, że ledwie wyciągnąć dali radę.
Wieczorem żona rybak przygotowała wystawną kolację: ryb smażonych, pieczonych, w sosie i w galaretce było tyle, że każdy mógł najeść się do syta. Ale ledwie tylko usiedli do stołu, usłyszeli nieśmiałe pukanie do drzwi. Nikt jeszcze nie zdążył zaprosić gościa do środka, gdy drzwi otworzyły się i wszyscy ujrzeli siwowłosego, przygarbionego wędrowca, opierającego się na sękatym kijaszku, jakby miał się za chwilę przewrócić bez sił.
- Dobrzy ludzie - wyszeptał spierzchniętymi wargami - Miejcie litość, dajcie odpocząć strudzonemu. Od kilku dni jestem w drodze, zmęczony i głodny, ledwie na nogach utrzymać się zdołam. Zapłacę wam za gościnę, tylko pozwólcie mi spocząć i tchu zaczerpnąć.
- U nas przybysze za gościnę nie płacą. - obruszył się rybak - Odpocznij wędrowcze, poczęstuj się tym co na stole, a jeśli masz takie życzenie, to i nocleg się znajdzie.
Podróżny z wielką radością przyjął zaproszenie rybaka, podjadł sobie, a potem udał się na spoczynek, na stryszek, gdzie żona rybaka przygotowała mu posłanie.
Nazajutrz, po śniadaniu, którym również wędrowca szczerze poczęstowano, zarówno rybak, jak i jego synowie bardzo chcieli dowiedzieć się, dokąd ich gość zmierza.
- Jestem pustelnikiem. - zaczął opowiadać podróżny - Wracam właśnie z zamku księcia Fryderyka, gdzie mnie zawezwano, abym pomógł władcy w jego kłopocie. Otóż, od kilku już lat książę próbuje otworzyć szkatułkę z insygniami królewskimi: koroną i berłem, niestety, bezskutecznie. A tylko wtedy może zostać koronowany i otrzymać miano prawowitego władcy państwa, jeśli założy na głowę koronę królewską i weźmie w dłoń królewskie berło. Czego to już książę nie próbował : wzywał magów i czarnoksiężników, aby za pomocą magii otworzyli szkatułkę, rzemieślnicy i majstrowie przeróżne klucze do owej szkatułki przynosili, nawet siłą chciano do wnętrza szkatuły się dostać - wszystko na nic. Dwórki królewskie usłyszały o mnie - pustelniku, który najmądrzejsze księgi świata przestudiował i książę kazał sprowadzić mnie do zamku, abym poradził, co uczynić aby otworzyć szkatułkę. Niestety, nie mam takiej mocy ani władzy, aby tego dokonać, ale słyszałem przepowiednię, że berła i korony królewskiej dotknąć może tylko królewski pomazaniec, dlatego zanim on się nie zjawi, wszystkie wysiłki na nic. Kiedy powiedziałem o tym dla księcia, ten zezłościł się okropnie, kazał mi iść precz, nawet skromnym posiłkiem nie poczęstował. Więc wracam teraz z powrotem do mojej pustelni, aby w ciszy i spokoju pędzić swój żywot.
Cała rodzina rybaka z wielką uwagą wysłuchała opowiadania wędrowca, dziwiąc się bezduszności księcia. Żona rybaka przygotowała pustelnikowi na drogę węzełek z posiłkiem, aby nie był głodny, zanim dotrze do swej pustelni. Pustelnik bardzo serdecznie pożegnał się z całą rodziną rybaka, za gościnę szczerze podziękował, a odchodząc, uściskał wszystkich, szczególnie zaś Kacpra, przed którym pochylił głowę i rzekł na odchodne:
- Żegnaj, królewski synu. Niech strzegą cię niebiosa i prowadzą do twego przeznaczenia.
Cisza zapanowała w chacie rybaka, kiedy opuścił ją wędrowiec. Hubert, Tobiasz i Mateusz popatrzyli ze zdumieniem najpierw na siebie, a potem na rodziców, ale największe zdumienie malowało się na twarzy Kacpra.
- Cóż… - chrząknął wreszcie rybak - Chyba nadszedł już czas, aby prawda ujrzała światło dzienne.
Otoczył ramieniem Kacpra, posadził na ławie, sam usiadł naprzeciwko niego i rzekł:
- Oto tajemnica, której strzegliśmy przez wiele lat. Nie jesteś naszym prawdziwym synem, Kacprze. Prawdopodobnie również twoje prawdziwe imię brzmi inaczej. Znaleźliśmy cię w lesie, kiedy byłeś niemowlęciem, przygarnęliśmy jak swoje dziecko i wychowaliśmy. Nigdy nikomu nie wyjawiliśmy prawdy, bo znamię w kształcie półksiężyca, które masz za uchem świadczy o tym, że pochodzisz z królewskiego rodu. Wiele lat temu król Bolesław i królowa Klaudia zginęli na morzu podczas wyprawy do zamorskiego królestwa. Pozostał ich jedyny syn, którym zajął się stryjeczny brat króla Bolesława - książę Fryderyk. Postanowił, że będzie wychowywał dziecko, a jednocześnie zarządzał krajem, dopóty, dopóki prawowity władca nie obejmie tronu królewskiego. Ale zaraz rozeszła się wieść, że synek królewski zapadł na straszliwą chorobę i umarł. Książę Fryderyk został więc jedynym żyjącym krewnym króla i obwołał się samozwańczym władcą. Kiedy znaleźliśmy cię w lesie podejrzewaliśmy, że jesteś owym dzieckiem, które opiekunka wyniosła do lasu, ratując przed złymi zamiarami księcia. Miała nadzieję, że ktoś znajdzie chłopca i zaopiekuje się nim. Tymczasem książę Fryderyk, jak słyszałeś, od wielu lat pragnie zostać jedynym i prawowitym królem, tylko niestety wciąż mu się to nie udaje. Nie przeszkadza mu to jednak w gnębieniu poddanych, których bardzo źle traktuje. Do dziś zachowaliśmy tajemnicę o twym pochodzeniu w obawie przed zemstą księcia. Gdyby dowiedział się, że syn królewski żyje, zrobiłby wszystko, aby go zgładzić.
Kacper patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem, jakby wciąż nie docierało do niego to, co przed chwilą usłyszał. Te wieści spadły na niego, jak grom z jasnego nieba.
- Dlaczego mówisz mi teraz o tym , ojcze? - zapytał wreszcie.
- Bo czas najwyższy, abyś upomniał się o swoje dziedzictwo. - powiedział rybak - A poza tym chyba już czegoś zaczynałeś się domyślać, prawda?
Szczerze mówiąc Kacper wcale nie chciał opuszczać domu, który przez wiele lat uważał swoje rodzinne gniazdo, ani ludzi, których bardzo kochał i którzy traktowali go jak własnego syna. Ale czuł, że teraz, kiedy już zna prawdę, nie może postąpić inaczej. Musiał dotrzeć do zamku i odzyskać ojcowski tron, chociaż zupełnie nie miał pomysłu, jak to zrobi.
Rybak postanowił, że jego starsi synowie odprowadzą Kacpra do zamku, a tam będzie już musiał poradzić sobie sam. Pożegnanie z przybranym rodzicami było niezwykle wzruszające i zroszone łzami.
- Zawsze będziecie dla mnie ojcem i matką. - szlochał chłopiec, ściskając rybaka i jego żonę - I zawsze pozostaniecie w moim sercu. Wierzę, że wkrótce się zobaczymy…
Wreszcie zaopatrzony w posiłek na drogę i parę złotych talarów, które żona rybaka chował a na „czarną godzinę”, w asyście swych przybranych braci Kacper wyruszył w drogę. Hubertowi, Tobiaszowi i Mateuszowi wcale nie uśmiechała się wędrówka z najmłodszym „maminsynkiem” , jak go nazywali, tym bardziej, że nie był ich prawdziwym bratem, a synem królewskim.
- Ojcu chyba całkiem się w głowie przewróciło, żeby kazać nam prowadzić tego wyrzutka do zamku! - wyrzekał Tobiasz.
- Zawsze wiedziałem, że to jakiś odmieniec. - kręcił głową Hubert.
- Żebyśmy jeszcze coś mieli z tego naszego poświęcenia! - dorzucił Mateusz - Ten niedorajda zostanie królem i będzie opływał w dostatki, a nam dalej przyjdzie ryby łowić i klepać biedę.
Postanowili, że celowo zboczą z drogi, żeby jakoś pozbyć się znienawidzonego Kacpra. Zamiast wędrować drogą przez las droga prowadzącą do zamku, zeszli na ścieżkę, która wiodła na bagna. Kidy wieczorem zatrzymali się na nocleg na niewielkiej polanie, a Kacper zmęczony natychmiast usnął, zadecydowali:
- Zostawimy go tu w lesie. Na pewno się stąd nie wydostanie. Rodzicom powiemy, że kiedy spaliśmy, zostawił nas i odszedł w nieznanym nam kierunku.
Jak postanowili, tak zrobili. Odchodząc zabrali nawet te kilka talarów, które ich matka dała Kacprowi.
- Po cóż synowi królewskiemu te kilka talarów? - zachichotał Mateusz - Kiedy już zasiądzie na tronie będzie miał pod dostatkiem wszelkiego bogactwa…
Kiedy rano Kacper obudził się i nie znalazł swych przyrodnich braci ogromnie się zląkł. Myślał, że ktoś ich napadł albo porwał w nocy. Ale kiedy zobaczył, że razem z nimi zniknęły także jego talary, zrozumiał, że zostawili go na pastwę losu. Cóż miał robić, poszedł dalej sam. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że zamiast do zamku, coraz bardziej zbliża się do bagien.
Szedł długo przed siebie dróżką, która stawała się coraz węższa, robiło się coraz mroczniej, a pomiędzy drzewami zaczęły się unosić opary mgieł. Ptaków prawie wcale nie było słychać, a taka przeraźliwa cisza w lesie jest gorsza niż największy hałas. Mech pod nogami Kacpra stał się wilgotny jak nasiąknięta wodą gąbka i przy każdym kroku słychać było nieprzyjemne klaśnięcie. Chłopiec zatrzymał się i niepewnie rozejrzał dookoła. Bał się iść dalej, bo wreszcie zrozumiał, że wszedł na bagienne tereny, ale zupełnie nie wiedział co ma dalej robić. Nagle za drzewami ujrzał siedzącą na kamieniu postać. Była to starsza kobieta, która trzymała w dłoniach dwie małe buteleczki i przelewała z jednej do drugiej złocistożółtą ciecz. Wyglądała dosyć sympatycznie i zupełnie niegroźnie, więc Kacper bez większych obaw podszedł w jej stronę i grzecznie zagadnął:
- Przepraszam najmocniej, że pani przeszkadzam, ale czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak mogę dotrzeć do zamku księcia Fryderyka?
Kobieta popatrzyła na niego tak, jakby zupełnie nie rozumiała o co mu chodzi, uśmiechnęła się tylko i dalej robiła swoje. Kacper jeszcze raz zwrócił się do niej, a ponieważ pomyślał, że może staruszka nie dosłyszy, krzyknął prawie:
- Niech mi pani pokaże, jak mogę wydostać się z tego okropnego lasu, bo zaraz zacznie się ściemniać!
Staruszka znowu, po raz kolejny przelała dziwną substancję z jednej buteleczki do drugiej i odparła:
- Dlaczego chcesz stąd odejść?! Przecież tak tu pięknie … Proszę usiądź tu, koło mnie, napij się mojego cudownego eliksiru, który przywróci ci utracone siły i odpocznij nieco.
Kacper przez chwilę walczył z chęcią jak najszybszej ucieczki z tego dziwnego miejsca i pragnieniem, które paliło jego wnętrzności. W końcu postanowił, że odpocznie tylko jedną, bardzo malutką chwilkę, wypije to coś, co wygląda w buteleczce bardzo apetycznie i pójdzie sobie dalej. Staruszka jakby czytała w jego myślach - uśmiechnęła się tryumfująco i podała chłopcu jedną z buteleczek. Kacper bez namysłu wlał całą jej zawartość do ust, patrząc bacznie, aby nie uronić ani jednej kropelki cudownego eliksiru. Poczuł, jak miłe ciepło rozlewa się w jego żołądku i robi mu się bardzo, ale to bardzo miło. Staruszka nagle zniknęła, jakby zapadła się pod ziemię, a wszystko wokół wydało się jakieś dziwne i zupełnie inne niż przedtem. Po chwili Kacper zupełnie już nie wiedział gdzie się znajduje, kim jest i dokąd zmierza. Musicie bowiem wiedzieć, że ów zaczarowany napój był eliksirem zapomnienia, a miejsce, do którego dotarł nasz bohater zwane było Bagnem Zapomnienia. Nikomu jeszcze nie udało się stąd powrócić, bo ten kto wypije choćby odrobinę tego magicznego napoju traci pamięć i pozostaje tu na zawsze.
Tak więc nasz Kacper usiadł na kamieniu, na którym jeszcze niedawno siedziała staruszka, rozglądał się dookoła i było mu wszystko jedno, bo przecież nie wiedział ani kim jest, ani jak się tu znalazł, ani jakie są jego dalsze plany. Siedział tak przez trzy dni i noce, nieświadom zupełnie tego, co dzieje się wokół niego. I być może siedziałby jeszcze dłużej, gdyby nie kukułka, która właśnie gorączkowo poszukiwała jakiegoś gniazdka, do którego mogłaby podrzucić swoje jajka. Kiedy zobaczyła Kacpra siedzącego na kamieniu tak jakby zamarł w bezruchu, podfrunęła bliżej i krzyknęła:
- Witaj, synu królewski! Dlaczego siedzisz tu, zamiast podążać drogą swego przeznaczenia?
Ale Kacper nie odezwał się do niej ani słowem. Podfrunęła wtedy bliżej i spojrzawszy w oczy chłopca zrozumiała, że skosztował eliksiru zapomnienia. Kukułka, jak wiele innych zwierząt wiedziała doskonale, że chłopcu może pomóc jedynie woda ze źródełka z Wąwozu Rusałek. Nie wiedziała jednak, w jaki sposób mogłaby przynieść mu choćby kilka kropel cudownego napoju, doszła więc do wniosku, że lepiej będzie, jeśli Kacper pójdzie za nią i sam skosztuje wody prosto ze źródła.
- Chodź za mną, królewski synu! - poprosiła, a kiedy chłopiec nie zwracał na nią uwagi, zaczęła rzucać w niego patyczkami i szyszkami. Kacper najpierw próbował nie zwracać uwagi na zaczepki ptaka, ale kiedy kolejna szyszka uderzyła go w sam czubek głowy, zdenerwował się:
- Czego chcesz ode mnie, paskudne ptaszysko! - zawołał, chwycił leżącą na ziemi gałązkę i wymachując nią w prawo i lewo ruszył w pogoń za kukułką.
A ta tylko na to czekała. To wznosiła się wysoko w górę, prawie znikając w konarach wysokich sosen, to znowu przelatywała nad samą głową Kacpra, obsypując go kolejną porcją patyczków i szyszek. W ten sposób dotarli do źródełka, w samym sercu dzikiej puszczy, które nazywano Wąwozem Rusałek. Chłopiec był zmęczony gonitwą za kukułką, spragniony, więc bez chwili wahania skoczył ku błękitnej tafli wody i pił, pił i pił. Z każdym łykiem wydawało mu się, że jego umysł staje się jaśniejszy, wracają wspomnienia i pamięć. Gdy wreszcie ugasił pragnienie pamiętał dokładnie skąd i po co wziął się w lesie. Przypomniał sobie zatroskane twarze rybaka i jego żony w dniu, kiedy ich opuszczał, braci, którzy zostawili go w lesie na pastwę losu i staruszkę z buteleczkami zaczarowanego eliksiru. Wiedział, że musi dotrzeć do pałacu księcia Fryderyka. Nie mógł sobie tylko w żaden sposób przypomnieć, jakim cudem znalazł się przy źródełku. Był jednak tak zmęczony, że ułożył się wygodnie wśród trawy na brzegu źródełka i natychmiast usnął.
Wąwóz Rusałek nie przypadkowo nosił taką właśnie nazwę. Co wieczór o zmierzchu, kiedy tylko słońce zachodziło, te przedziwne istoty zbierały się przy źródełku i urządzały zabawę i szalone tańce. A kiedy ktoś przypadkiem znalazł się o zmierzchu w pobliżu źródełka, porywały go do swoich pląsów i nie puściły, zanim wyczerpany nie opadał z sił.
Tak było i tym razem. O zmroku przy źródełku pojawiło się kilka rusałek, które wydały okrzyk zachwytu, widząc śpiącego wśród kępek trawy Kacpra. Trochę przypominało to zgrzyt klucza w zamku. Bo chociaż rusałki przypominały nieco wyglądem małe wróżki, w gruncie rzeczy były to stworzenia bardzo złośliwe, występne i nieprzewidywalne.
- O, jaki ładny chłopaczek! - krzyczały, pokazując Kacpra swoimi długimi palcami - Chwyćmy go za ręce i unieśmy w górę! Niech zatańczy z nami nasz wieczorny taniec, aż zabraknie mu tchu….
- Ależ to będą pląsy! - chichotały, trącając jedna drugą.
- Do samego rana!
- Przez całą noc!
I już, już miały go porwać w dziki taniec, kiedy nagle z lasu nie wiadomo skąd wyszła potężna niedźwiedzica. Ryknęła głośno i donośnie, a przerażone rusałki czmychnęły jak niepyszne tak szybko, jak się pojawiły. Tymczasem niedźwiedzica obwąchała delikatnie śpiącego chłopca, a następnie ułożyła się obok niego na trawie tak, aby ogrzać go w nocy swym ciałem.
Kacper miał tej nocy cudny sen. Śnili mu się jego prawdziwi rodzice: Król Bolesław i jego żona Klaudia. I chociaż chłopiec nigdy w życiu ich nie widział, nie miał nawet ich portretu, od razu wiedział, że to właśnie oni. Uśmiechali się do niego z taką miłością i troską, z jaką tylko mogą to robić najczulsi rodzice. Stali u wrót zamku, do którego zapraszali Kacpra. Chłopiec chciał jak najszybciej biec w ich kierunku, ale kiedy tylko zrobił krok do przodu, cały zamek, wraz z rodzicami nieoczekiwanie oddalał się. Kacper próbował więc przyśpieszyć kroku, ale w tym samym tempie zamek oddalał się od niego. Wtedy zaczął biec coraz szybciej, szybciej, szybciej i …
Kiedy się obudził leżał na trawie, tuż obok źródełka. Wokół ani żywej duszy. Niedźwiedzica oddaliła się nad ranem, obawiając się, że jej widok może przerazić chłopca. Kacper wstał i poczuł, że już dawno tak doskonale się nie wyspał i nie czuł w sobie tyle siły. Magiczna moc wody ze źródełka rusałek i uzdrawiający sen zrobiły swoje. Chłopiec próbował odtworzyć sobie w myślach wydarzenia ostatnich dni, ale wszystko wydawało mu się tak nierealne, że przez chwilę zastanowił się, czy przypadkiem to wszystko mu się nie przyśniło.
Chciał od razu ruszyć w dalszą drogę, ale doszedł do wniosku, że zupełnie nie ma pojęcia, w którą stronę powinien się udać. Wszystkie drzewa w lesie wyglądały podobnie, wszystkie ścieżki zdawały się prowadzić we właściwym kierunku, ale którą z nich należało się udać - decyzja była niesamowicie trudna. Nagle Kacper usłyszał jakiś szmer, jakby wiatr trącał zeschłe liście. Spojrzał na ziemię - setki mrówek wędrowały jedną ze ścieżek, co chwila zatrzymując się i jakby oczekując, że Kacper pójdzie za nimi. W pewnym momencie chłopcu wydawało się, że usłyszał szept:
- Chodź za nami, królewski synu….
A może wcale mu się nie zdawało, może naprawdę mrówki go wołały… Kacper nie zastanawiając się dłużej podążył za dziwnymi przewodnikami. Mrówki krążyły po lesie krętymi ścieżkami, mijały gęstwiny i leśne polany, wysokie sosny i niewielkie krzaki jałowca, wreszcie las stawał się coraz rzadszy, coraz więcej promieni słonecznych przebijało się przez korony drzew. Wreszcie oczom chłopca ukazały się łany zbóż, pola i łąki, które pokrywały pagórki, niczym kolorowe dywany. Kacper osłonił ręka oczy przed słońcem, które niemal go oślepiło i rozejrzał się dookoła. Do zamku musiało być jeszcze bardzo daleko, bo nie mógł go w żaden sposób dojrzeć. Mrówki tak jak się nagle pojawiły, tak samo zniknęły nie wiadomo gdzie. Chłopiec postanowił, że pójdzie dalej, dopóki czuje się wypoczęty.
- Kiedyś w końcu dotrę do tego zamku…- pomyślał, wzdychając i r uszył przed siebie piaszczystą drogą.
Słońce przygrzewało coraz mocniej, co z każdą chwilą utrudniało marsz. Kacper ocierał czoło ze spływających w coraz szybszym tempie kropelek potu. Żałował, że nie zaopatrzył się na drogę w wodę ze źródełka, bo teraz gotów był wiele oddać za bodaj kroplę życiodajnej rosy.
Dawno już minęło południe, kiedy przykucnąwszy w przydrożnym rowie postanowił odpocząć. Położył się na trawie i myślał, jak cudownie byłoby teraz zanurzyć się teraz w chłodnej toni jeziora, nawet gdyby mieli z nim tam być złośliwi synowie rybaka. Jego rozmarzenie przerwał turkot kół powozu. Nieśmiało wyjrzał z rowu i ujrzał nadjeżdżający powóz. Nie był to z pewnością powóz królewski ani książęcy, jego ubogi wygląd wyraźnie temu zaprzeczał. Podróżowali nim dwaj panowie, którzy natychmiast kazali woźnicy zatrzymać się, ujrzawszy leżącego w trawie chłopca. Jeden z mężczyzn wyskoczył z powozu i pochylił się nad Kacprem.
- Coś ci się stało, synu? - zapytał z troską w głosie - Może w czymś ci pomóc?
Zdezorientowany Kacper zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć, więc pokręcił tylko głową, ale nieznajomy nie dawał za wygraną:
- A dokąd to wędrujesz w taki skwar? Słońce tak grzeje, że ledwie tchu można złapać…
Kacper ani myślał, żeby przyznać zupełnie obcemu człowiekowi, kim jest i dokąd zmierza, więc odparł pokrętnie:
- Szukam pracy, jakiegokolwiek zajęcia za parę talarów. Od kilku dni jestem już w drodze. Może uda mi się znaleźć coś w sam raz dla mnie…
Nieznajomy aż ręce zatarł z uciechy:
- To masz, bracie, wielkie szczęście! Jeremi! - krzyknął w stronę powozu - Nie uwierzysz, kogo tu mamy! Chłopak szuka jakiegoś zajęcia!
A potem zaraz wyjaśnił Kacprowi:
- Nasz pomocnik, Józio, właśnie się rozchorował. A my musimy dotrzeć do zamku księcia Fryderyka, by uszyć mu piękną szatę na uroczystość koronacji. Ktoś taki jak ty bardzo by nam się przydał do pomocy. No, to co , dołączysz do nas?
Kacper starał się nie pokazać, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość, tylko wzruszył lekko ramionami i odparł:
- Dobrze, jeśli pozwolicie ruszę z wami…
Jeremi i Wiktor - mistrzowie krawiectwa zabrali chłopca do swego powozu i ruszyli w drogę.
Wędrowali jeszcze dobrych parę godzin. Kacper z radością obserwował mijane po drodze pola, łąki, strumyki. Przecież po raz pierwszy tak bardzo oddalił się od miejsca, w którym się wychował, od chaty rybaka, jeziora, które były całym jego dotychczasowym światem.
Dzień miał się już ku zachodowi, kiedy dotarli na miejsce i zatrzymali się u stóp zamku. Brama była zamknięta, most zwodzony podniesiony, zamek wyglądał jak warowana twierdza niemożliwa do zdobycia.
Wiktor zawołał, ile tchu w piersiach:
- Hej, strażniku, przybyliśmy aby uszyć szatę na koronację księcia Fryderyka!
Przez chwilę wydawało się, że nikt go nie słyszał, ale po chwili zazgrzytał łańcuch i zwodzony most zaczął opuszczać się na dół, robiąc przy tym tyle hałasu, jakby od wieków jego mechanizm nie był oliwiony. Kiedy jednak było już można po ni przejść, nie otworzyły się wrota bramy, tylko przez małą furtkę wyszedł strażnik, rozglądając się niepewnie dookoła i warknął:
- Pokaż glejt!
Wiktor bez słowa wyjął zza pazuchy zwinięty rulon pergaminu i podał go strażnikowi. Ten, rozwijał go powoli, jakby celowo zwlekając z podjęciem decyzji, czy wpuścić przybyszów czy też nie. Przebiegł wzrokiem zapiskę na pergaminie, wydając przy tym pomruki, jakby czytał półgłosem, pokiwał głową i z powrotem zniknął za bramą. Ale wkrótce brama zaczęła się powoli otwierać i zniecierpliwieni już nieco krawcy ze swym nowym pomocnikiem mogli wjechać na teren zamku. Dziwnie tam było jakoś, smutno i pusto. Czasami tylko przemykał chyłkiem jakiś przechodzień, albo czyjaś głowa pojawiała się i znikała w małych wąskich okienkach murowanek znajdujących się na dziedzińcu zamkowym. Powóz został skierowany do samego zamku, gdzie krawcy natychmiast mieli zacząć swoją pracę.
Kacper z wielką uwagą przyglądał się komnatom, przez które byli przeprowadzani, zastanawiając się, ile razy przechodzili tędy jego prawdziwi rodzice, o czym rozmawiali, jak uśmiechali się do siebie. Poczuł w sercu jakieś dziwne, ale przyjemne ukłucie. Kiedy dotarli do wielkiej sali, w której oprócz wielkiego, szkarłatnego tronu znajdowały się tylko rycerskie zbroje ustawione jedna obok drugiej, kazano im poczekać, aż sam książę zaszczyci ich swoją obecnością. Kacper przyjrzał się kiepskim obrazom, zapełniającym wszystkie ściany komnaty. Przedstawiały tę samą postać, zapewne księcia: na polowaniu, na tronie, ucztującego przy biesiadnym stole, mknącego na śnieżnobiałym rumaku. Na wszystkich obrazach dumnie patrzył przed siebie, silny, mężny, wyprostowany, tak jakby traktował wszystko i wszystkich z góry. Jednak z pewnością obrazy te nie wisiały tutaj od dawna, bo na ścianach dało się zauważyć cienie po większych malowidłach, które ktoś zabrał, aby zawiesić obecne, mało przypominające prawdziwe malarstwo, liche „arcydzieła”.
Jakież było zdumienie Kacpra, kiedy we wchodzącym do komnaty księciu nie dostrzegł nic z dumnego, wyniosłego bohatera z obrazów. Przypominał raczej małego, przygarbionego człowieczka, z głową skrytą w ramionach, niespokojnie rozglądającego się dookoła, jakby obawiał się jakiegoś nieistniejącego niebezpieczeństwa. Włosy jasne, ale miejscami miedziano-żółte dawno miały za sobą czasy swej świetności i sterczały kępkami gdzieniegdzie, co nadawało twarzy jakiś komiczny wygląd. Małe, chytre oczka świdrowały na wylot przybyszów, jakby chciały wejrzeć gdzieś głęboko, do ich wnętrza.
- Czy to możliwe, aby to był mój kuzyn? - przemknęło przez głowę Kacpra natrętne pytanie.
Mistrzowie igły ukłonili się nisko, a Jeremi wskazał barwne próbki materiałów, które zabrali ze sobą.
- Przywozimy Ci, książę, najcenniejsze i najpiękniejsze materiały, aby uszyć stroje, które uświetnią wspaniałą uroczystość. Czy w tym roku raczysz, Panie wydać jakieś nowe rozporządzenia, co do fasonu i kroju, czy też mamy się trzymać dotychczasowych wskazówek?
Książę podrapał się po brodzie, ale zamiast odpowiedzieć na pytanie krawca, zaczął się bacznie przyglądać Kacprowi. W jego oczach dostrzec można było jakieś zdumienie, obawę, podejrzliwość. Wreszcie zapytał:
- Kim jest ten młodzian, którego przywieźliście ze sobą? Nigdy przedtem go z wami nie widziałem…
- To Kacper - pośpiesznie odparł Wiktor - Nasz pomocnik, Józio, rozchorował się. A ten oto syn rybaka, pragnie pomóc rodzicom i zarobić na swoje utrzymanie. Jest pracowity i uważny, doskonale nadaje się na pomocnika.
- Hmmm - mruknął nieco udobruchany książę - To w końcu wy za niego odpowiadacie. Na waszym miejscu miałbym go na oku…
- Ależ oczywiście, Wasza Książęca Mość - pokiwał głową Jeremi - Więc jaka ma być ta nowa szata?
- Jak zwykle! - odparł krótko książę Fryderyk - Wspaniała, kosztowna, godna prawdziwego władcy. Na jutrzejszy wieczór chcę mieć ją gotową.
- Ależ, oczywiście - skłonili się znowu nisko Wiktor i Jeremi, gdy Książe opuszczał salę. Ale kiedy tylko zniknął im z oczu zniecierpliwiony Wiktor syknął:
- Nadęty paw! Myśli, że tym razem uda mu się otworzyć szkatułkę…Marnie to widzę…
Tymczasem książę wciąż zastanawiał się nad twarzą nowego pomocnika krawców. Jej rysy coś lub raczej kogoś mu przypominały, napawały niepokojem, tylko sam nie wiedział dlaczego. Postanowił, że będzie się chłopcu bacznie przyglądał, a na wszelki wypadek wysłał swego zaufanego sługę do czarownicy, która mieszkała w skalnej grocie u stóp wodospadu, aby przygotowała magiczny wywar, eliksir zniszczenia. Każdy, kogo dotknie choćby kropla tego naparu, może się natychmiast z tym światem pożegnać.
Wiktor i Jeremi natychmiast zabrali się do pracy. Kacper wprawdzie nigdy nie miał do czynienia z igłami i nitkami, więc niewiele mógł pomóc w szyciu stroju, ale dzielnie podawał przybory krawieckie, służył jako wieszak do materiału, przynosił, odnosił, sprzątał, przekładał, tak więc nie miał ani chwili wolnej. Szycie trwało całe popołudnie, całą noc i jeszcze wczesnym rankiem doszywano ozdobne elementy. W południe szata była gotowa. Tak jak życzył sobie książę była wspaniała, godna tego, aby nosił ją prawdziwy władca. Mistrzowie krawiectwa i ich pomocnik padali z nóg. Kiedy służba zabrała strój, aby książę mógł go zmierzyć, wszyscy trzej udali się na zasłużony odpoczynek.
Kiedy zaczęło się ściemniać, rozpoczęto ostatnie przygotowania do uczty z koronacją. Kucharze nosili i ustawiali na stołach najsmaczniejsze i najdelikatniejsze dania, nadworni grajkowie szykowali instrumenty, służba biegała bez przerwy tam i powrotem, żeby tylko wszystko zdążyć zrobić na czas. Nasi krawcy, łącznie z Kacprem po popołudniowej drzemce, bardziej rześcy i żwawi, przebrali się w odświętne stroje. Kacper dostał piękny żakiecik z wykładanymi mankiecikami i błyszczące spodnie do kolan. Po raz pierwszy w życiu wyglądał tak elegancko i dumnie. Kiedy weszli do sali koronacyjnej urzekł ich przepych i bogactwo wystroju wnętrza. Zewsząd niemal kapało złoto.
Kiedy w sali pojawił się sam książę zagrzmiały trąby, a wszyscy zgromadzeni ukłonili mu się nisko. Na widok cudownej, barwnej szaty uszytej w ciągu nocy przez krawców wszyscy wydali okrzyk zachwytu. Ale mimo pięknego stroju, książę nadal wyglądał niepozornie i szaro, a długi płaszcz sprawił, że wydawał się jeszcze niższy, niż był w rzeczywistości. W rogu sali koronacyjnej stała pięknie rzeźbiona szkatuła. Kacper domyślił się, że jest to owa czarodziejska skarbnica insygnia królewskich i poczuł gdzieś w okolicach serca lekkie ukłucie.
Rozpoczęły się uroczystości, muzyka, tańce, zabawa. Wszyscy udawali, że doskonale się bawią, ale tak naprawdę każdy czekał na ten najważniejszy moment - czy to właśnie dzisiaj uda się otworzyć szkatułę i założyć na głowę książęcą prawdziwie królewską koronę.
Wreszcie znowu zagrzmiały trąby, a wszyscy natychmiast zamilkli i odsunęli się pod ściany. Książę zasiadł na tronie, a w jego twarzy odmalowało się skupienie, a może strach. Ręką dał znak godnie na tę uroczystość ustrojonemu dworzaninowi, aby przyniósł królewską szkatułę. Ten umieścił ją na złotej tacy i powoli, lecz z wielką dumą i powagą zbliżył się do księcia. Cisza ogarnęła salę koronacyjną, wzrok wszystkich zebranych skupił się na książęcych dłoniach, sięgających do wieczka szkatuły. Szarpnięcie, jeszcze jedno i…nic. Szmer zawodu przebiegł wśród zgromadzonych, ale wszyscy mieli takie miny, jakby doskonale wiedzieli, że tak będzie. Książę rozejrzał się dookoła wzrokiem przepełnionym wściekłością i gniewem i złapawszy szkatułę w obie ręce cisnął nią o ziemię. Wydawało się, że ta rozpadnie się na milion drobnych kawałeczków, ale nic z tego, nadal nietknięta z hukiem wylądowała wprost u stóp Kacpra. Chłopiec zdziwiony, a nawet przerażony całym tym widowiskiem, pochylił się, podniósł szkatułę, otarł rękawem przybrudzone wieko i …… otworzył je!
- Ooooooooo! - krzyknęli dworzanie.
- Aaaaaaaaaach! - zapiszczały damy dworu.
- Ojejej! - nie mogli uwierzyć własnym oczom zgromadzeni goście.
Kacper, jakby pogrążony w transie sięgnął do wnętrza szkatuły i wyjął koronę i berło. Światło odbite w insygniach królewskich rozbłysło na cała komnatę niczym miliony drobnych gwiazd.
- Zdrada! - wrzasnął nie swoim głosem książę Fryderyk i skoczył w kierunku Kacpra, wyciągając przed siebie rękę z buteleczką magicznego eliksiru zniszczenia. Zapomniał jednak, że ubrany jest w piękną lecz długą szatę koronacyjną, zrobił zaledwie dwa kroki, zaplątał się w szerokie poły płaszcza i runął na ziemię jak długi. Buteleczka, którą podczas upadku wypuścił z ręki z brzękiem rozbiła się, a jej zawartość rzęsiście skropiła księcia. Rozległ się huk, błysnęło i po niedoszłym władcy został tylko obłok dymu i fragment płaszcza.
Po krótkiej chwili przerażenia rozległy się radosne okrzyki:
- I dobrze mu tak!
- Podły tyran!
- Nareszcie przestanie nas gnębić!
Nagle przypomniano sobie o chłopcu, który stał się powodem ich radości. Wszyscy zwrócili się w stronę Kacpra.
- Książę Rufus! Syn króla Bolesława i królowej Klaudii! Prawdziwy królewski pomazaniec! Tylko on mógł otworzyć szkatułę!
Rozległy się wiwaty, radosne okrzyki. Wszyscy byli przekonani, że syn królewski nie żyje, a tu proszę , taka niespodzianka!
- Zaraz, zaraz! - przerwał donośne krzyki królewski marszałek, który poczytywał sobie za obowiązek czuwać nad królestwem w chwili, gdy zabrakło władcy - Skąd mamy pewność, że to rzeczywiście książę Rufus! Może to tylko przypadek, że udało mu się otworzyć szkatułę. Nie możemy powierzyć królestwa komuś, kogo tak naprawdę nie znamy!
Kacper dał Jeremiemu szkatułę do rąk, a sam podszedł do marszałka, odsunął kosmyk włosów i pokazał znamię w kształcie półksiężyca - znak przynależności do królewskiego rodu. Teraz już nikt nie mógł mieć najmniejszej wątpliwości, że oto stoi przed nimi prawdziwy książę - władca królestwa, którego natychmiast należało koronować.
Tak więc jednako owego dnia odbyła się królewska koronacja, chociaż koronowana została zupełnie inna głowa, niż przewidywano. Kacper - Rufus nie miał wprawdzie przygotowanych na tę uroczystość specjalnych szat, ale zadowolił się płaszcze swego nieżyjącego ojca, który przyniesiono z komnaty należącej niegdyś do króla Bolesława. Wyglądał w nim jak prawdziwy król, niektórzy twierdzili, że jest niesamowicie podobny do swego ojca.
Król Rufus rządził swym królestwem mądrze i sprawiedliwie. Mieszkali tam ludzie pracowici i uczciwi, więc królestwo rosło w siłę i bogactwo. Rozsądny władca nie wszczynał żadnych sporów z innymi królami, nie wdawał się w wojny. Wprost przeciwnie, często zapraszał innych władców na polowania, bale, przyjęcia. Zyskał wielu przyjaciół zarówno wśród koronowanych głów, jak i wśród prostych ludzi, których szanował i lubił z nimi rozmawiać.
Nie zapomniał o swej zastępczej rodzinie. Chciał sprowadzić do zamku rybaka wraz z żoną, nawet swym przyrodnim braciom wybaczył i pragnął obdarzyć ich dobrami. Ale rybak postanowił, że zostaną w swej dawnej chacie, a synowie odpracują swój haniebny postępek, łowiąc ryby na królewski stół. Rufus zatroszczył się jednak aby nigdy i niczego nie zabrakło ani rybakowi, ani jego rodzinie.
Zaś na pamiątkę swego dzieciństwa spędzonego w rybackiej chacie książę Rufus kazał umieścić w herbie swego królestwa rybę w koronie.
Królewskie sny
W pewnym bardzo, bardzo rozległym królestwie był ogromny zamek, a w tym ogromnym zamku mieszkali król, królowa i ich syn - królewicz. Od najmłodszych lat królewski syn miał wszystko to, czego tylko zapragnął, nie brakowało mu nawet ptasiego mleczka. A jednak królewicz wcale nie był szczęśliwy, od wielu bowiem lat nic mu się w nocy nie przyśniło. Zapytacie, jak to możliwe? A jednak! Podczas, gdy inni przeżywali we śnie cudowne i koszmarne chwile, syn króla i królowej zasypiając pogrążał się w mrocznej otchłani, aby rankiem obudzić się, bez wspomnienia jakiegokolwiek sennego marzenia. Królowa wzywała największych medyków, aby poradzili coś na przypadłość młodego królewicza, ale chociaż stosowali oni najrozmaitsze leki i przeprowadzali najbardziej dziwaczne kuracje - nic z tego. Królewicz nadal budził się, nie zaznając rozkoszy sennych przygód. Król kazał więc sprowadzić z odległych krain najzdolniejszych magów i czarodziejów. Ci z kolei przyrządzali eliksiry, machali czarodziejskimi różdżkami, rzucali zaklęcia, ale wszystko na nic.
Pewnego wieczora do bram zamku zapukała dziwna kobieta. Ubrana była w długi płaszcz z ogromnym kapturem, który zasłaniał całą jej twarz. Jej przygarbiona sylwetka wskazywała, że to staruszka, ale o dziwo odezwała się do strażników bardzo dźwięcznym głosem:
- Zaprowadźcie mnie przed oblicze króla, albowiem mogę pomóc królewskiemu synowi.
Król zniechęcony wszelkimi dotychczasowymi próbami medyków i magów nie chciał najpierw słyszeć o tajemniczej nieznajomej, ale królowa postanowiła jeszcze raz spróbować.
- Przyprowadźcie tę kobietę przed nasze oblicze! - rozkazała straży.
Kiedy szczelnie opatulona płaszczem i ukryta pod burym kapturem nieznajoma weszła do sali tronowej, czekała tam na nią cała królewska rodzina. Kobieta ukłoniła się nisko i nie podnosząc głowy powiedziała:
- Najjaśniej nam panujący królu i królowo oraz ty, szlachetny królewiczu, przybywam z dalekiej krainy, w której usłyszałam co nieco o waszych kłopotach. Mam sposób na to, aby królewicz już od dzisiejszej nocy doświadczył daru sennych marzeń, ale nie wiem, czy zgodzicie się na cenę, jaką przyjdzie ponieść waszemu synowi za to lekarstwo…
Król uśmiechnął się szczerze rozbawiony.
- Chyba nie wiesz, co mówisz, kobieto, gotów jestem zapłacić krocie za uzdrowienie mego syna. Moje skarbce pełne są złota, srebra i drogocennych kamieni! Mów, czego pragniesz za swój lek i módl się, aby był skuteczny…
Nieznajoma pokręciła głową:
- Nie o złoto i srebro tu idzie, królu, ani o drogocenne kamienie… Cena jest znacznie większa. Z chwilą, kiedy twemu synowi przyśni się pierwszy sen, przestanie być królewiczem, a stanie się zwykłym, prostym człowiekiem.
Królewicz spąsowiał na twarzy i poderwał się z miejsca.
- Jak śmiesz!? - krzyknął wzburzony - Nie jesteś tu mile widziana, kobieto, wynoś się natychmiast z zamku mego ojca!
I straż zamkowa przegoniła tajemniczą nieznajomą, która na odchodne pokiwała tylko głową, jeszcze szczelniej opatuliła się kapturem i zniknęła w mrokach lasu otaczającego zamek.
Nastały kolejne noce, w czasie których królewiczowi nie przyśnił się żadne, choćby najkrótszy sen. Syn królewski stawał się coraz bardziej markotny i unikał wszelkiego towarzystwa. Wreszcie stanął przed obliczem króla i poprosił:
- Ojcze, rozkaż poddanym, aby odszukali tajemniczą nieznajomą! Zgadzam się na jej warunek, mogę już nawet przestać być królewiczem, ale nie zniosę dłużej nocy pozbawionych snów! Jeśli ona mi nie pomoże, to chyba oszaleję…
Natychmiast rozpoczęto w królestwie poszukiwania kobiety, która odwiedziła królewski zamek. Nie było to łatwe, minęły dwa tygodnie zanim do zamku przyprowadzono kobietę tak samo jak przedtem otuloną płaszczem i ubraną w wielki, bury kaptur.
- Zgadzam się! - powiedział cicho królewicz - Mogę nie być królewiczem, ale proszę, nie zniosę już więcej mrocznych, bezsennych nocy! Pomóż mi, kimkolwiek jesteś!
Tajemnicza nieznajoma nic nie powiedziała, tylko wyjęła spod płaszcza srebrny woreczek i podała go królewiczowi.
- To magiczny proszek, który powinieneś wsypać wieczorem do puchara z sokiem, który wypijasz zawsze przed udaniem się na spoczynek. Wystarczy mała szczypta…Ale zanim to uczynisz, przemyśl proszę, królewiczu jeszcze raz swoją decyzję. Po wypiciu magicznego proszku odwrotu już nie będzie…
Wieczorem królewicz długo spacerował po swojej komnacie z woreczkiem zaczarowanego proszku w dłoni. Tak bardzo chciał, żeby wreszcie coś mu się przyśniło, ale jednocześnie bał się, co go czeka po zażyciu tego specyfiku. Jak będzie mógł żyć, nie będąc królewiczem? Czy magiczny proszek jest skuteczny i działa bezpiecznie? Na wszelki wypadek król i królowa zatrzymali na noc tajemniczą kobietę, aby mieć pewność, że lekarstwo, które od niej otrzymali rzeczywiście zadziała skuteczni i nie spowoduje niepożądanych objawów.
Kiedy zbliżała się północ królewicz machnął ręką:
- Raz kozie śmierć! - westchnął i wsypał do pucharu z sokiem czubatą łyżeczkę proszku, po czym duszkiem wypił całą zawartość. Okazała się nadzwyczaj smakowita, a po jej wypiciu książę miał wrażenie, jakby w jego wnętrznościach rozpłynęła się niesamowita słodycz i rozkosz. W tym doskonałym nastroju udał się na spoczynek.
Kiedy tylko zamknął oczy, po raz pierwszy doznał niesamowitego uczucia - wreszcie śniło mu się, że pędzi na swym rumaku przez gęsty las, w pogoni za srebrnorogim jeleniem. Gałęzie drzew smagały go po policzkach, czuł w uszach szum wiatru. Już, już zbliżał się do swej zdobyczy i… obudził się.
Blask słońca poraził go w oczy i dosyć długo trwało, zanim rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdował. Nie było w nim śladu królewskiego łoża z baldachimem, ani toaletki z pachnącymi perfumami. Królewicz leżał na twardym posłaniu, okryty skórą z niedźwiedzia, a obok stała odwrócona do góry dnem drewniana skrzynia, służąca zapewne za stół. Przez małe, brudne okienka wpadały setki rozedrganych promieni słonecznych, które jak rozbrykane zajączki panoszyły się po całej izbie. Królewicz zerwał się na równe nogi i popatrzył na swoje odzienie: lichą, płócienna koszulę, związaną pod szyją cienkim sznurkiem. Nie ma delikatnych koszul królewskich, jedwabnych strojów i haftowanych kapci! Dopiero teraz królewicz przypomniał sobie, jaką cenę poniósł za swój pierwszy prawdziwy sen. Zniknął królewski pałac i całe bogactwo - królewicz był teraz pustelnikiem, mieszkał w chatce gdzieś w sercu gęstej puszczy. Jednak wcale nie tęsknił za swym dotychczasowym życiem. Odkrył, że przyroda kryje w sobie więcej bogactw niż niejeden królewski skarbiec. Łowił pstrągi w strumyku, zbierał jagody i borówki, a wieczorami siadał przed swą chatką i słuchał szumu drzew. Ale najważniejsze było to, że co noc przeżywał we śnie niesamowite przygody. Czasami śniło mu się, że nadal jest królewiczem, innym razem latał w przestworzach niczym ptak, jeszcze w innym śnie wędrował po świecie i zwiedzał różne dziwaczne krainy.
Pewnej nocy miał bardzo dziwny sen - siedział nad brzegiem strumyka, a wtedy z wody wyskoczył olbrzymi pstrąg, który trzymał w pyszczku śnieżnobiałą perłę. Ten sam sen powtórzył się kolejnej nocy i jeszcze następnej. Królewicz zaczął się zastanawiać co takiego może oznaczać. Wybrał się nad strumyk i jeszcze tego samego dnia złowił olbrzymiego pstrąga. Kiedy potem w swojej chatce patroszył rybę i przygotowywał ja do smażenia na kolację, w jej wnętrznościach znalazł śnieżnobiałą perłę - zupełnie taką samą, jaką widział w swych snach. Perła była tak śliczna, że jej blask aż raził w oczy. Królewicz oczyścił znalezisko i schował pod poduszką, żeby nie zgubić tak cennej rzeczy.
Następnej nocy królewicz miał zupełnie inny sen. Śniło mu się, że wędruje wzdłuż strumyka w góry i u jego źródełka znajduje wysoką wieżę. I znowu ten sam sen śnił mu się przez kilka kolejnych nocy. Wreszcie królewicz postanowił sprawdzić prawdziwość swojej sennej wróżby. Wyciągnął śnieżnobiałą perłę spod poduszki, schował ją za pazuchę i ruszył w góry wzdłuż strumienia. Wędrował prze cały dzień, a kiedy wieczór zapadał dotarł do wieży, zupełnie takiej samej, jaką widział we śnie. Była wysoka i stroma i wydawało się, że nie ma ani wrót ani okien. Królewicz obszedł wieżę dookoła i wtedy dostrzegł u jej stóp wielką bestię z ogromnymi kłami. Siedziała wpatrzona swymi żółtymi, ogromnymi ślepiami w królewicza, a jej rozdziawiona szeroko paszcza mogła niejednemu śmiałkowi napędzić strachu. Królewicz jednak zamiast wziąć nogi za pas wyjął zza pazuchy śnieżnobiałą perłę i rzucił ją wprost w paszczę bestii. Nagle zagrzmiało, błysnęło tak, że młodzieniec musiał ręką osłonić oczy, żeby nie oślepnąć. Kiedy zrobiło się cicho i królewicz mógł już swobodnie rozejrzeć się dookoła okazało się, ze znajduje się w swojej dawnej komnacie królewskiej, gdzie łzami radości witają go rodzice: król i królowa, a tuz przed nim stoi tajemnicza nieznajoma, ale już nie chowa twarzy w kapturze. Jej śnieżnobiałe, gładkie lico przypomina trochę perłę, którą królewicz rzucił bestii wprost w paszczę. Była tak śliczna, ze królewicz wpatrywał się w nią, jak urzeczony.
- Witaj królewiczu - uśmiechnęła się piękna nieznajoma - Dzięki tobie prysł zły czar i mogę wrócić do domu. Jestem księżniczką Krainy Blasku. Zły czarownik rzucił na mnie klątwę, kiedy odrzuciłam jego oświadczyny. Całe dnie musiałam spędzać w wieży, a tylko wieczorami i w nocy mogłam wędrować po świecie szukając pomocy i wyzwolenia. Wybawić mnie mogła jedynie ta śnieżnobiała perła, którą rzuciłeś bestii na pożarcie. Dzięki temu ty też mogłeś wrócić do swego dawnego życia. Zgodziłeś się bowiem stracić wiele, aby zyskać jeszcze więcej…
Księżniczka chciała natychmiast wracać do domu, do swego królestwa, ale król i królowa nawet słyszeć o tym nie chcieli. Szczęśliwi z powodu odzyskania swego jedynego syna wyprawili wspaniałą ucztę na cześć księżniczki. Trwała ona trzy dni i trzy noce, a kiedy wstał świt czwartego dnia królewicz oświadczył się księżniczce i jego oświadczyny zostały przyjęte. Niedługo wyprawiono huczne weselisko. Całe królestwo świętowało przez dwa tygodnie. A potem królewicz kazał odszukać chatkę w puszczy, w której spędził wiele cudownych chwil jako pustelnik i tam zbudowano piękny letni pałacyk. Tam młoda para udawała się w każdej wolnej chwili, by napawać oczy i cieszyć się pięknem przyrody, której bogactwo więcej znaczy niż niejeden królewski skarb.
MIMI
31