Kąkolewski Krzysztof Jak umierają nieśmiertelni


Krzysztof Kąkolewski

JAK UMIERAJĄ NIEŚMIERTELNI

Jak umierają nieśmiertelni
część pierwsza

To, co prezentuję Czytelnikom, należy do gatunku, który nazywam „baśnią udokumentowaną”. Kopciuszki, sierotka Marysia, babcia i wilk są wśród nas. Stali się postaciami literackimi, bo zapragnęli nimi być. Zmyślili siebie. Udawanie jest epidemią współczesności. W straszliwej masie trzech miliardów człowiek, aby być innym od innych, posługuje się literaturą, filmem, telewizją, by „dotworzyć” siebie. O głównym bohaterze tej historii piszę, że jego życie było „opowiadaniem ludowi o tym, jak on żyje”. Wymyślił siebie do tego stopnia, że nie wiadomo, jaki był — czy raczej: jaki by był. Automitologizacja, autokreacja, przeinaczenie własnego życia doprowadziło do jego zniszczenia. „Wtórność to niezdolność do eksploatacji własnej osobowości” — powiedział Stanisław Dygat, który poddał mi myśl napisania tej historii. Jest ona opowiadaniem, jak to jej bohater opowiadał o sobie, jest dalszym ciągiem tej opowieści — czyli próbą wniknięcia w jego styl, język, konwencję, musiałem więc opisać go takim, jakim on siebie widział.

Przeznaczenie, jak zobaczymy, zgotowało mu śmierć z ręki ludzi, którzy podobnie jak on nie umieli przyjąć miejsca w społeczeństwie. Nazwali siebie czcicielami szatana, a w gruncie rzeczy poszło o odrzucenie piosenki, bo Manson, nim udał, że pokochał szatana, w skrytości pragnął kariery Beatlesów. Nieprawdziwe życie zostało zakończone śmiercią zmyśloną, opartą na scenariuszu filmowym.

* * *

W szkole filmowej w Łodzi obliczono, że Roman Polański był o dwa centymetry wyższy od Napoleona Bonapartego, i już wtedy wiedziano, że podbije świat. Ale kiedy przedstawił temat kolejnego filmu szkolnego, pojawił się cień zwątpienia. Scenariusz przewidywał, że Polański nakręci „etiudę dokumentalną” o balu kostiumowym, który miał odbyć się w szkole. Słynna szkoła mieściła się w pałacyku otoczonym przez park; udekorowany lampionami, stanowił dobre tło, ale jakiego materiału dramatycznego mogła dostarczyć studencka maskarada? Polański rozstawił kamery. W chwili gdy orkiestra składająca się z uczniów szkoły zaczęła rozwijać jazzowy motyw: „Gdy święci idą do raju”, zza muru między bawiących się wpadł kamień.

Rozlegają się gwizdy, wycia, wrzaski. Kilkunastoosobowa banda przeskakuje przez żelazną bramę, mur i rzuca się na studentów. Tańczący uciekają, rozlegają się krzyki przerażenia, jęki, wołania o pomoc. Grupa wysportowanych uczniów stawia opór. Banda wypiera ich w kierunku orkiestry i masakruje. Kto może, ucieka do budynku szkoły. Kamery pracują cały czas. Rejestrują, jak chuligani zwyciężają i demolują park.

Na drugi dzień okazało się, że studentów zaatakowała banda z Widzewa wynajęta przez Polańskiego. Każdy chuligan otrzymał za napad dniówkę statysty. W ten sposób powstała etiuda „Rozbijemy zabawę”. Jest do dziś w archiwum szkoły filmowej. Bici koledzy Polańskiego, dlatego że byli nieświadomi, niedobrze odegrali rolę bitych. Nie wpłynęło to na aurę otaczającą Polańskiego.

Koledzy wybaczyli mu, mimo że szwankowała reżyseria, pozostawiająca za duży margines przypadkowemu rozwojowi wydarzeń.

Ale wywołanie wydarzeń, prowokowanie było jego normalnym życiem — opowiada Janusz Majewski — oto do zatłoczonego tramwaju, w godzinie powrotu z pracy, wsiada Polański. W czasach kiedy szary strój był niejako mundurem, on ubrany jest w czerwoną koszulę i skarpetki; siada naprzeciw starej kobiety; budzi swoim strojem jej zgorszenie, które narasta, gdy Polański nie opuszcza wzroku, ale zaczyna przedstawienie tylko dla niej, w nią wymierzone: tańczy, gwiżdże, przytupuje. Niechęć kobiety zamienia się w jawną nienawiść. Nagle szydzący błazen wpada w zapamiętanie, które przeradza się w atak. Rzucają nim drgawki, zwija się, jęczy w konwulsjach, jakby na oczach tej kobiety spotkała go kara za kpiny. Skłonna już jest mu wybaczyć, współczuć, kiedy on spogląda na zegarek, mówi spokojnym głosem: „dość” i wysiada z tramwaju. Rzucanie bigosem z szafy — to dla Polańskiego „śnieg pada”. Czekał skulony na szafie na Majewskiego, żeby w ciemności skoczyć na niego, gryząc szyję i wyjąc: „Wampir! Wampir!” Polański wolał odgrywać to, co miał opowiadać. Kiedy opowiadał, jak ktoś upada, zaznaczał to słowem i sam upadał, budząc wściekłość kelnerów w wytwornych restauracjach.

Już jako dziecko grał na scenie, w teatrze w Krakowie: jako elf, dziecko pułku, aniołek. Tylko Rynek oddziela jego dom od miejsca, gdzie często przechodził, a gdzie wydarzyła się rzecz opisana w książce Tuwima „Czary i czarty polskie”.

W klinice ginekologicznej na Kopernika dziesięcioletnia Żydówka porodziła diabełka z rogami, kopytkami i ogonem” — poszła wieść przez Kraków. Niektórzy mówili, że widzieli go na własne oczy, przykutego łańcuchem w parterowej sali kliniki. Kiedy chciano go ochrzcić — mówiono — błyskawica rozdarła obłoki i przeleciała nad kościołem, który zatrząsł się w posadach, a księdzu wypadło kropidło z ręki. Doktorzy próbowali otruć diabła. Na próżno dawali mu najsilniejsze trucizny, one karmiły go, wzmacniały jego siłę. Ludzie biegli ku ulicy Kopernika. Tłumy tarasowały ulicę. Pod wieczór wzrosły do kilku tysięcy. Zaczął się szturm do kliniki. Przyjechała policja, szarżowała, tłumy rozproszyły się, potem wróciły, czekały do późnej nocy, kiedy rozeszła się wieść, że diabeł został wywieziony do Berlina.

Powstaje jeszcze etiuda filmowa: groźne, mroczne wnętrze, ktoś śpi na łóżku, od drzwi podchodzi ktoś inny, wyciąga mały scyzoryk i zabija śpiącego. Potem Polański tworzy „Ssaki”. „Ssaki” to dwaj ludzie: jeden służy za siłę pociągową drugiemu. Ten pogania go jak konia. Potem role się odwracają. Ale obaj, mimo że poganiani brutalnie, jakby godzą się na to, jakby poddanie się tej roli było zarazem świadomą pomocą temu, kogo wieziemy. Jedzie ten, kto oszuka, a zarazem wzruszy.

Od tego filmu zaczyna się oszałamiająca kariera filmowa Polańskiego, a z nią historia, którą chcę opisać. Przy tym filmie doszło do scementowania przyjaźni między Romanem Polańskim a Wojciechem F. Film „Ssaki”, jedyny film, który powstał w krajach socjalistycznych za pieniądze osoby prywatnej, finansował Wojtek.

Ojciec Wojciecha urodził się na milionera i był nim. Cokolwiek zobaczył, stawało się towarem. Pieniądze — mówiono — ścigają go nieustannie, prześladują. Miał talent posiadania, ale uważał się za człowieka pracy, który pracuje w pieniądzu”.

Był zarazem człowiekiem uczciwym. Już przed wojną bogaty, dofinansowywał Łódzką Wolną Wszechnicę. Było mu przeznaczone być człowiekiem wielkiego businessu, ale przemiany rewolucyjne pozbawiły go losu mu przyporządkowanego. Jego dramatem było, że aby choć w części być sobą: robić interesy, musiał łamać prawodawstwo skierowane przeciw ludziom takim jak on. Stworzył więc, jak ją nazywano, „organizację zaufania”, w której mieli etaty i pełnili funkcje członkowie jego rodziny i przyjaciele. Była to organizacja patriarchalna, feudalna, ale podobna w strukturze do kapitalistycznego koncernu. Wszystko opierało się na autorytecie i zaufaniu do szefa, który był zarazem patriarchą, opiekunem, a wymagał tylko nieustannej gotowości na rozkazy i mobilności, na przykład jeden z członków brał wielkie pieniądze za to, że jest na posadzie państwowej: służył na wypadek, gdyby potrzebny był człowiek pracy.

Pracował” w wełnie, zgodnie z łódzką tradycją. Jak mówi się, miał własne zasoby dolarowe, bank podziemny, który był tak potężny, że jego decyzje kupna i sprzedaży walut miały wpływ na notowania rynku czarnogiełdowego w Polsce. Jego agenci skupu dolarów przemierzali cały kraj. Jedna z kurierek przewoziła dolary w beciku swojego rocznego synka. Gdy stworzył koncern — pokochał go. I oni kochali go nie jak krewnego, ale jak ojca, opiekuna, który kierował ich krokami.

W tym świecie wzrastał Wojtek; w kulcie osobowości ojca, przystojnego mężczyzny o doskonałych manierach, zarazem potężnego. Ponieważ żądania dzieci nigdy nie mogły doścignąć możliwości otrzymywania, składały tylko zamówienia na pieniądze. Dostawały wysokie pensje za samo istnienie. Zarazem były posłuszne ojcu. Wojtek od dzieciństwa miał wyznaczoną przyszłą funkcję w koncernie i zgodnie z tym zaczął studia na wydziale włókienniczym Politechniki Łódzkiej. Miał być szyldem, objąć techniczną stronę tajnego koncernu wełnianego, a w przyszłości odziedziczyć. Jednak Wojtek inaczej traktował gang, w którym wzrastał. Widział w nim tylko organizację nastawioną na zdobywanie nielegalnego krociowego dochodu, nie dostrzegał wysiłku organizacyjnego, ryzyka, ponoszonych kar i ofiar. Przekonania, jakie wyrobił sobie, można by określić jako ideologię antypracy. Cytował wypowiedź pewnego rekina podziemia: „Każdy, kto nie ma choć miliona, jest głupcem, o którym nie warto mówić”.

Będąc na drugim roku Politechniki, Wojtek poznał uczennicę ósmej klasy szkoły ogólnokształcącej, Ewę. Bóg tworząc ją, a ona nadając sobie to imię — zamiast Marii, które otrzymała na chrzcie — dostosowali je do poetyki historii, w której miała wziąć udział swoim życiem. Mając piętnaście lat, idąc łódzką ulicą z koleżanką, otrzymała jeden ze znaków, że jest piękna: została otoczona przez chuliganów, którzy zaczęli zdzierać jej sukienkę i szarpać za włosy. W tej chwili usłyszano pisk opon, na chodnik wjechał samochód amerykańskiej marki, roztrącając bandę. Z wozu wyskoczył barczysty młody chłopak, który straszliwym ciosem rzucił jednego chuligana na ziemię, a drugiego kopniakiem złożył na dwie połowy, po czym jak książę, z rykiem silnika, zarzucając potężnym wozem, uwiózł ocaloną. Taka jest legenda. Prostuje ją Ewa: „To było trudniejsze”. Była banda „Kłaka” z Bałut. Nienawidzili studentów. Przyszli na zabawę Politechniki. Porządkowi bali się ich zatrzymać. Zajęli galerię, patrzyli, potem zeszli: wybrali Ewę. Otoczyli ją, kręcąc pękami kluczy, pozornie niewinny gest; zapowiadał walkę techniką kluczową: bicie kluczami. Zjawił się jakiś chłopak, uderzył bykiem. Zaczęła się ogólna bójka. Zabawa była rozbita, ale ten chłopak wyprowadził ją. Myślała, że jest też z Bałut, z innej bandy, która walczyła bykiem w każdej pozycji. Wiązali sobie ręce i ćwiczyli, aż coś złego działo się z ich mózgami. Po chwili dowiedziała się, że to sam F. junior.

Stanisław Dygat zwrócił mi uwagę, że „sprzyjające okoliczności tworzą rzeczy, które nie mogły się zdarzyć, fakty nie istniejące”. Wojtek zmyślił siebie, był postacią literacką na długo, nim został opisany. Jego życie było „opowieścią ludowi o życiu Wojtka”. Mówiono, że odziedziczył po ojcu talent: jak ojciec był artystą pieniądza, on był artystą życia. Jak inni wypowiadają się w dziele, które budzi oczarowanie lub zgrozę, on wypowiadał się swoim życiem. Był wysportowany, silny, grał silnego człowieka, gangstera, niektórzy dopatrują się w tym kompleksu ojca:

On był potęgą pokrywając to łagodnością — był wszystkim, jak Stwórca. Wojtek tylko grał silnego człowieka, w rzeczywistości bał się życia, tego, że nie sprosta nigdy ojcu, i był bezbronny. Ojciec okazywał Wojtkowi, że w niego nie wierzy. Wojtka to bolało”.

Zaczął się między nimi konflikt, gdy Wojtek porzucił swoją pierwszą postać: dziedzica podziemnego koncernu, a wszedł w drugie wcielenie. Ojciec zagroził, że go wydziedziczy, że cofnie dotacje, ale Wojtkowi właśnie poddała tę kreację magia szeptu: „to j e g o syn”, gnąca kelnerów. Łódź nie była zniszczona, a ludność rozproszona. Pamięć hulanek fabrykantów i gangsterów łódzkich, na tle nędzy „pomnika pierwotnej akumulacji”, tanich dziewcząt, szampana w gabinetach restauracyjnych, pozostała. Jednak Wojtek nie kontynuował tej tradycji w sposób prosty.

Dokonał on osobliwego zaszczepienia na tym gruncie stylu życia, który stworzył Marek Hłasko. W tych czasach Marek nie słyszał nawet o Wojtku, ale on wierzył w niego i marzył, żeby go spotkać. Wojtek zafascynowany był nie jego literaturą, ale stylem życia. Z kolei rodowód hłaskoizmu wyprowadzany jest z połączenia wątków przybyszewszczyzny, hemingwayizmu i deanizmu. Hłaskoidzi wprowadzili do życia i do literatury rygor używania wulgarnego leksykonu. „Dotychczasowe” słowa, zużyte, uległe inflacji, zastąpiono kilku mocnymi słowami. Jeden z przyjaciół Wojtka potrafi opowiedzieć długą historię, w której rolę wszystkich rzeczowników gra słowo na literę „k”, a rolę czasowników wypełnia czasownik na „p”, zaś przymiotniki budowane są od tych słów. Wojtek dodał do tego samochody i kobiety w roli zbytkownych przedmiotów. Doczepiał się, na długo nim powstał termin „playboy”, do długich komet i pociągów towarzyskich, w których rola lokomotywy była zmienna, a wagonami były piękne dziewczęta i chłopcy.

Marek przylepiał kelnerom do czoła stuzłotówki, za co został pobity, u Wojtka — inaczej niż u Hłaski — były one śniegiem, czerwonym śniegiem. Nim jeszcze było słowo „sex-party”, Wojtek organizował ubawy zwane „wojtkowiskami”, na których miłość zwana była „wojtkowaniem” z udziałem „prządek z kawiarni Honoratka”. Wśród nich najsłynniejsza była „Dziewica Nowo-Orleańska”. Wychowana w drobnomieszczańskim domu, miała narzeczonego, za którego pragnęła wyjść za mąż, a on wymagał, żeby do ślubu była dziewicą, stała się więc mistrzynią miłości zwanej u nas francuską.

Zebrawszy powiedzenia Hłaski i hłaskoidów Wojtek buduje filozofię „zwisu”, uważania zabaw i rozkoszy za jedyny obowiązek, pracę, rodzaj zawodu. Wojtek uważa życie za grę hazardową z jedną wygraną, albo inaczej — za grę „we wszystko”. Gra w numerki na pieniądzach, w łódzką grę „dziewiąty wał”, w samochody. Zakłada się o czas przejazdu z Targowej pod „Bristol”, z Krakowa do Zakopanego, z Łodzi do Warszawy. Czasem wygraną, za jej zgodą, jest dziewczyna. Gra w pływaka polegała na tym, że Wojtek, który znakomicie pływał, przychodził na Legię w czasie treningów zawodników średniej klasy i wyzywał ich. Oni, przekonani, że widzą frajera, w dodatku na lekkiej bani, na jakiej zawsze był Wojtek, przyjmowali wysokie zakłady. Przegrywali, a Wojtek brał pieniądze i mówił: „uczciwie zapracowałem na obiad”. Wojtek nie grał dla gry, ale dla zarobku. Była też „gra w ludzi”. Wybierał w restauracji stolik zajęty przez cztery osoby i obstawiał: „jakie rozwiną się układy męsko-damskie, w którą stronę się kto upije, kto lewoskrętnie, czy będzie łupanina”. Kiedy kiwał się stolik, Wojtek wkładał czasem pod krótszą nogę pięćsetzłotówkę, którą ostentacyjnie składał, zgadując, kto ją porwie, i śledząc reakcje tych, którzy oczekiwali na jego wyjście.

Urok Wojtka nie polegał na tym, że miał pieniądze. K.T. Toeplitz wyprowadza go od bezmiaru czasu: mógł zawsze go ofiarować kobiecie, towarzyszyć jej wszędzie, nieustannie: do krawcowej, modystki, czekać u fryzjera, opiekować się nią, choćby z nudów — był dobry, doskonaląc w miarę mijania lat swój kunszt, w czasie gdy inni tracili czas na pracę. Ewa opowiada, że ich małżeństwo zawarte było na uroczystej mszy w katedrze w obecności ocalałego mieszczaństwa Łodzi. Ewa strasznie płakała. Wojtek od razu uciekł gdzieś. Potem ona była sama z dzieckiem nad morzem, pchając wózek bulwarem, ubrana wyłącznie w męski sweter, a za nią piętnastu zalotników. Pogodzili się. Wojtek kupił jej cztery baloniki i spali w dziecinnym białym łóżeczku z siatką. Potem pobił ją, ona wyskoczyła z taksówki w biegu. Potem przepraszał ją: „ja cię biłem za swoje sprawy”. Zatelefonował skądś: „Ja cię tak strasznie kocham, kurwo, z kim leżysz?” — a ona słyszała szept jakiejś dziewczyny. „Były euforie, potem kace, nie wiedzieliśmy, jaki jest dzień, jaki miesiąc”. Wojtek ciągnął ją na balety, gdzie zakrywał jej oczy, nauczył ją pływać stylem klasycznym, bić pięścią jak mężczyzna. Ewa opowiada: „Matka Wojtka podejrzewała mnie, że żyję z jego braćmi, z jej mężem, że widzę w nich jak kurwa oddział wojska, jak nauczycielka klasę, a ja widziałam w nich Wojtka, tylko doskonalszego”. Nienawidziły panie Ewy. Ukuto intrygę, żeby na najekskluzywniejszym balu w Polsce Ewa i jedna z najsławniejszych aktorek były w identycznej kreacji. Aktorka spojrzała z wściekłością na Ewę. Ewa powiedziała: „No tak, kurwa i artystka w takich samych sukniach”.

Jasna blondynka, wróżąca z kart i z ręki, prowadziła handel wymienny z Cygankami na wróżby. Czasem odwróci czyjąś rękę, popatrzy, odepchnie, czasem tę rękę nieoczekiwanie pocałuje. Umie rzucać zły urok: rysuje sylwetki i zaznacza organy wewnętrzne czerwoną kredką, a w nie wbija szpilki: w wątrobę jedenaście, w śledzionę jedną, w serce jedną. „Szpilka to narzędzie pracy kobiety i narzędzie czarów” — mówi. Jej walka z Wojtkiem staje się walką na zdrady. „Kiedy spotkaliśmy się, wiedzieliśmy, że nie możemy siebie zdradzić naprawdę. Napisałam testament, że jak umrę, chcę być pogrzebana tam, gdzie Wojtek. On powiedział: «Jeśli mnie kochasz, skocz pod tramwaj» — i ja skoczyłam, tylko on był szybszy i wyciągnął mnie. Potem znów zerwaliśmy, potem on napisał list: «Jeśli masz Boga w sercu, zlituj się nade mną»”. A ona zamawia sobie wizytówkę: „Ewa F. w podróży” wzorem fin de siécle'u”. Objeżdża Polskę, żeby stworzyć, jak powie później, „fakty nieodwracalne, żeby nie móc wrócić do Wojtka”. Nad ranem zgłasza się sama do izby wytrzeźwień, żeby i to zaliczyć. Rodzina Wojtka przejmuje prawa opieki nad dzieckiem. Ewa, bezsilna, w uniesieniu przeklina ród Wojtka.

Zetknięcie Wojtka ze szkołą filmową w Łodzi było nieuchronne. Nastąpiła osobliwa unia, realizująca się w łódzkim SPATiF-ie: „pieniądza”, który uosabiał syn przemysłowca, i „sztuki”, którą reprezentowali filmowcy. Wojtek znalazł swoje nowe wcielenie — przyjaciela artystów. Głównym przedmiotem jego fascynacji stał się Polański. Było to wzajemne. Fantazja Wojtka i Polańskiego uzupełniały się. Przedsiębiorstwo „Ssaki”, w które zainwestował Wojtek, było zorganizowane na zasadzie socjalistycznej, nawet z dietami służbowymi, a zarazem kręcenie było nieustannym happeningiem, obrzędem, zabawą. Lepili bałwany, tarzali się w śniegu; kiedyś Wojtek rzucił siedem tysięcy złotych setkami pod wiatr, który rozniósł je po halach. Tego dnia zdjęć nie było, bo wszyscy szukali „śniegu” na śniegu. Czerwony śnieg stopniał nad ranem.

Pozostało wiele opisów bójek Wojtka, ale najbardziej wyraził się jego styl walki w bójce na wieczorze poetyckim w Mikołajkach. Polański dał Wojtkowi pracę ratownika w ekipie filmowej „Noża w wodzie”. Wojtek złamał rękę, mimo to mówił: „Dopłynę i uratuję, kogo trzeba”. Kazał się ucharakteryzować na ofiarę zbrodni: ze straszną raną, wybitym okiem. Pewnego dnia pił od rana ze stolarzem ekipy. Przeczytał afisz o spotkaniu autorskim. „Zobaczysz pierwszy raz w życiu poetę” — zadecydował Wojtek i weszli. Stolarz podszedł do mównicy i zaczął się przyglądać poecie. Zbliżył się do niego tak bardzo, że prawie dotykał go twarzą i tak pozostał bez ruchu. Uczestnicy wieczoru poezji, wśród których była załoga statku „Chopin” z kapitanem na czele, rzucili się na stolarza. Zadarto mu marynarkę na głowę i zaczęto bić. Wtedy podszedł Wojtek z prawą ręką prostopadle sterczącą na szynie, lewą ręką uderzył krzesłem w sam środek, rażąc kapitana statku „Chopin”, po czym najspokojniej wrócił na swoje miejsce i usiadł. Miłośnicy poezji nie podjęli walki, maskując to opieką nad rannym kapitanem.

Według niektórych Wojtek nie lubił się bić, podobno skarżył się: „Nie chcę, boję się, ale kiedy sytuacja dojrzeje, zapada cisza i wszyscy czekają na mnie, muszę uderzyć”. Bił dziewczyny, jedną razem z matką zamknął w łazience i więził wiele godzin. Kiedyś pobił kolegę, kiedy zobaczył krew, upadł przed nim na kolana i rozpłakał się. Płakał często. Bójki, przekroczenia przepisów drogowych powodowały, że Wojtek bez przerwy dostawał wezwania na przesłuchania, rozprawy, do zapłacenia grzywien. Przekazywał je swojemu nadwornemu adwokatowi, którego zatrudnił na stałe, wzorem ojca, i płacił pensję, choć nieregularnie. „Lolita”, przyjaciółka Ewy, jedna z dziewcząt najmodniejszych na początku lat sześćdziesiątych, która zasłynęła tym, że uważała za swój obowiązek „zaliczać” wszystkich sławnych, i prowadziła indeks, w którym wystawiała im stopnie, zaprosiła kiedyś Wojtka, chcąc, aby i jego nazwisko znalazło się w jej kolekcji. Wojtek rzucił się na nią i zaczął ją gwałcić. „Uprzejmie udawałam, że jestem ofiarą” — opowiadała.

Mówią niektórzy, że nie Wojtek ułożył historię o sobie, ale wymyślili ją inni: musiał grać siebie takim, jakim stworzyli go i chcieli mieć artyści. Miał dorobioną twarz.

Wpadł na pomysł, który miał doczekać się realizacji w innych okolicznościach, po latach, i być może miał decydujący wpływ na późniejsze wydarzenia. Wojtek podchodził w SPATiF-ie do ludzi i proponował:

Będę pana ochraniał. Nikt pana nie tknie. Będzie pan mi płacić 500 złotych za wieczór.

Jako największy wynalazek przypisuje się Wojtkowi metodę tzw. literacką otwierania butelek. „Żeby ochronić rękę — (bhp) — przykłada się do ściany dzieło literackie średniej objętości i uderza o nie dnem butelki. Przez sztukę do prawdy” — mawiał Wojtek.

Jego podziw dla sztuki mieszał się z pogardą milionera. Czasem któremuś z artystów kazał zjeść zeszyt w kratkę dla pierwszej klasy albo zsunąć się szerokim zsypem na śmieci z trzeciego piętra. Zaczyna się jednak okres, w którym sztuka zdobywa priorytet w życiu Wojtka. Pewnej nocy w towarzystwie dwu pięknych, jak to się mówiło wtedy, „wirażek” zajechał pod warszawski SPATiF, kiedy wychodził zeń sławny pisarz. Wojtek krzyknął do dziewcząt:

Wiecie, kto to jest? Na kolana przed nim!” Dziewczęta uklękły, potem obrażone odeszły, a Wojtek był szczęśliwy.

Nadszedł moment, kiedy Wojtkowi nie wystarczało, że „bawi się z artystami”.Zapragnął „wejść w”, uzyskać nobilitację towarzyską, awans społeczny do środowiska, które uznał za arystokrację drugiej połowy XX wieku. Początkowo widział siebie w roli producenta, potem zapisał się na studia filmowe, ale porzucił je. Życie towarzyskie nazywa się „rodzajem gangsterstwa”, szczególnie tam, gdzie gromadzi ono samych ludzi mających wpływy, co tworzy nową jakość. Niektórzy nie lubili Wojtka, uważając go za snoba, bo zawsze pokazywał się z ludźmi „wspaniałymi”, nie rozumieli, że on pragnął czerpać z nich siłę, blask. Inni twierdzą, że przyjaźnie i fascynacje Wojtka były sztuczne, że były dla niego szczeblami awansu towarzyskiego: od inżyniera-prywaciarza, jakim zjawił się pewnego dnia w łódzkim SPATiF-ie, potrafią wyliczyć sześć osób — stopni wiodących — do roli narzeczonego słynnej poetki. Poznawszy ją, wziął z jej domu kożuch, który zostawił Marek Hłasko wyjeżdżając za granicę, i chodził w nim, jakby chcąc nawiązać kontakt ze swoim mistrzem życia. Przebrany za człowieka, którego podziwiał, jakby wszedłszy w jego skórę, pokochał tę samą osobę. Cichy ślub odbył się w Zakopanem. Świadkami byli: Bogumił Kobiela i Krzysztof Komeda. Przyjechała teściowa z dzieckiem Wojtka i Ewy. Zdjęcie z uroczystości ukazuje nam pannę młodą w ciemnej sukni, Wojtka w smokingu, Komedę w swetrze — wszystkich na lekkim gazie. Fotografia jest tak zrobiona, że nie widać, iż noga nowożeńca tkwi w gipsowym pancerzu po ryzykownym zjeździe.

Było to w czasie, gdy byt rodu, istnienie trustu, bogactwo Wojtka wydawały się zagrożone. Ojciec Wojtka, wplątany w jeden z wielkich procesów gospodarczych, musiał uciekać. Był spokojny, mimo że świadkowie zwalali wszystko na niego, ponieważ nie obawiali się konfrontacji, bo do niektórych dotarła wieść, że szef „organizacji zaufania” jest już za granicą. W rzeczywistości ukrywał się, czekając, aż odbędzie się inna sprawa, gdzie jak obliczał, pewne historie wyjdą na jaw i będzie odciążony od wielu zarzutów. Rok ukrywania się kosztował go milion złotych. Był przerzucany z meliny na melinę dość często, zorganizowanym systemem transportu. Z ukrycia dalej kierował koncernem, przyjmował rodzinę, prowadził życie towarzyskie. Opisano mi jedną z takich wizyt. Melina to było banalnie urządzone mieszkanie M-3 w bloku. Podano kawę, ciasteczka, odwiedziny w kryjówce stały się zwykłą wizytą. Kiedy w telewizji nadano list gończy z fotografią seniora, wszyscy demonstracyjnie odwrócili się od ekranu. W tym czasie Wojtkowi przyszła myśl, by fantastyczną plotkę o ucieczce ojca na Zachód zamienić w rzeczywistość.

Wielka ucieczka została zaplanowana przez Wojtka i niektórych ludzi z tajnego koncernu. Znaleziono kolejarza, który miał kontakt z pewnym rybakiem w Dziwnowie. Jego kutrem miał senior dopłynąć do Szwecji. Początkowo opierał się temu planowi, mówił, że jest za stary na ucieczkę i życie w obcym kraju, że Szwecja może nie udzielić mu azylu, w końcu uległ ich namowom. Podzielił majątek na dwie połowy: jedną połową wyposażył rodzinę i koncern, drugą spakował. Rozstawiono wokół meliny czujki w samochodach. Kiedy okazało się, że niebezpieczeństwa nie ma, kawalkada Mercedesów i Taunusów ruszyła o szóstej rano w kierunku północno-zachodnim. Na początku jechała straż przednia badająca, czy nie ma patroli, na końcu jeden z wujów, jako straż tylna, bez przerwy patrzył w lusterko na szosę za sobą. Ojciec Wojtka miał przy sobie połowę majątku w złocie i dewizach.

Dojechali na miejsce szczęśliwie, tylko kolejarz, który podjął się przerzucenia seniora rodu za granicę, zorganizował wszystko tak, żeby zagarnąć złoto, a właściciela przekazać władzom. Ojciec Wojtka znalazł się w więzieniu. Wyplatał tam koszyki najlepiej ze wszystkich. Był najwięcej zarabiającym więźniem. Mówiło się wtedy: to przez Ewę. Jest czarownicą, przeklęła rodzinę, będą nowe nieszczęścia.

Jako prezent ślubny Wojtek dostał od ukrywającego się ojca majątek ziemski, oczywiście na skalę dopuszczalną w kraju socjalistycznym, ale z pałacem. Majątek ten otrzymał kiedyś w jakichś wielkich rozliczeniach finansowych i zatrzymał go, jak wiele rzeczy i ludzi, których lubił mieć w pogotowiu latami, aż przydadzą się pewnego dnia. Z majątkiem kupił, jakby przypisane do niego, małżeństwo Z. Pani Z. cierpiała na kompleks pożarów, codziennie o zachodzie słońca wołała: pożar, pożar!

Dawny właściciel nie posadził ani jednego drzewa, ale dobudował do dworu dwie gigantyczne kolumny nadające mu charakter monumentalny, a zarazem wśród pustych pól przejmująco smutny. Wojtek, znalazłszy się już w warstwie intelektualistów, postanowił jak prawdziwy arystokrata uprawiać ziemię, hodować zwierzęta. Chciał robić to na wielką skalę, rozmach, poczucie miary przejął bowiem od ojca. Jednocześnie jednak gardził nie tyle pracą, ile pracą na małą skalę, nie dającą ogromnych wyników. Postanowił zostać nie rolnikiem, ale feudałem. Pośpiech i krzątanina były dla niego oznaką złego wychowania. Dziwiło go, budziło odrazę podobieństwo ludzi do mrówek i pszczół, których nie znosił. Tam gdzie nie można było działać pieniędzmi, był bezbronny. Kiedyś, kiedy nad ranem wracali z libacji na dachu Triumpha, krzyczał do idących do pracy dziewcząt: „Robotnice łódzkie! Dlaczego tak rano wstajecie?”

Młody dziedzic wstawał o pół do jedenastej, jego jedyny wasal, pan Z., nie śmiał go wcześniej budzić. Kiedyś zobaczył, że na taras wtargnęło stadko baranów. „Co to znaczy? Czyje to barany?” — krzyczał. — „To panicza barany” — odparł Z. Narzędzia bardziej skomplikowane od łopaty określał: „ta rzecz”, udając, że nie może spamiętać nazw.

Przestrzenie wokół pałacu zarosły morzem chwastów — opowiada poetka. Wszystko dziczało, ginęło, umierało na ich oczach. Wojtek kazał przeprowadzić sobie specjalną linię telefoniczną z Warszawy — pod Błoniem miał numer warszawski, całe dnie telefonował, rachunki przewyższały dwa tysiące miesięcznie. Wynajął w Warszawie mikrobus, który zapełnił przyjaciółmi, kupił trzy skrzynki wódki, worek luksusowych konserw, worek bułek i urządził wycieczkę do R., ale potem przyjaciele, zajęci pracą, nie przyjeżdżali. „Tam gdzieś ludzie podróżują po wielkich morzach, kręcą filmy, a ja mam tu robić jabłka. Nic się nie dzieje” — jęczał. Zabawa w lato na wsi nie wychodziła. Oczy Wojtka napełniały się łzami. Płakał z nudy.

Szukał sposobu na zbliżającą się jesień. Zaczął uczyć się angielskiego. Nakupił podręczników, płyt, po trzech dniach zepchnął je na ziemię, nudziła go „drobiazgowość” gramatyki, mimo świetnych adapterów nauka nie szła mu. Postanowił być rajdowcem, doskonale prowadził, ale wał pękł w drodze. Samochód zepchnął do rowu pod Chęcinami. A Wojtek nie wiedział, z którego dworca jeździ się do Błonia. Przyszła mu myśl, że mógłby zostać zawodowym scenarzystą. Byłoby to nawet dobre: artysta mieszkający na odludziu, we własnym majątku. Żona jako pisarka i poetka miała spisywać jego opowieści. Podyktował historię z przedmieść Łodzi: o gołębiarzach, grze w „dziewiąty wał” w ciemnym pasażu. Zespół filmowy zaprosił go na rozmowy w sprawie poprawek. Wojtek był bez samochodu, padał deszcz. Stanęli na postoju taksówek. Żadna nie nadjeżdżała. Wojtek rozgniewał się, odszedł z postoju i przestał być scenarzystą. Uznawał tylko wygrane od razu wielkie. Od ojca pieniądze przestały napływać. Ciężar nobilitacji artystycznej Wojtka spadał na żonę, on zdawał się tego nie dostrzegać jako drobiazgu bez znaczenia. Równocześnie drażniła go jej praca. „Jakieś staranie się, praca mrówek” — wrzeszczał, kiedy na podłodze salonu w R. montowała widowisko składające się z piosenek. Wojtek przebiegł po piosenkach, a potem skopał je. Któregoś dnia zjawił się pan Z. w damskim kapeluszu i ciemnej woalce, cały obwieszony pszczołami, poradzić się pana, co robić z nowym rojem. Wojtek, zobaczywszy znienawidzone owady, wyrzucił go za drzwi.

Ujrzał jeszcze triumf ojca, wielką Canossę samochodową: pewnego dnia, gdy ojciec wyszedł z więzienia i był u syna na rekonwalescencji, karawana krążowników szos zajechała przed zachwaszczony gazon. Senior przycinał zdziczałe róże sekatorem. Udał, że nie widzi ludzi, którzy chcieli jego kosztem uniknąć kary. Wysiedli z samochodów i zbici w gromadkę stali, nie śmiejąc podejść. On dalej obcinał róże. Oni stali, patrząc na niego. Trwało to długo. W końcu jednak poszli wszyscy na górę i tam, przy zamkniętych drzwiach, na wielogodzinnej naradzie doszło do ugody. Potem wszyscy wyszli i ta sama kawalkada ruszyła do Warszawy, gdzie w lustrzanej sali „Bristolu” koncern wyprawił bankiet. Ale była to ostatnia manifestacja wielkości ojca w oczach Wojtka.

Uwolnienie się od mitu ojca, potężnego demiurga stwarzającego świat, nastąpiło u Wojtka w ten sposób, że uznał ten świat za zbyt ograniczony, na małą skalę. Nucił „Chicago”, jedną z ulubionych gangsterskich piosenek. „Dopiero w rozmiarach Ameryki wszystko jest możliwe” — orzekł. I kiedy nie miał już kogo w Polsce poznać, zrodziło się jego nowe wcielenie: wielka emigracja.

Czy rzeczywiście Wojtek wyobrażał sobie wszechświat na obraz i podobieństwo gigantycznego SPATiF-u łódzkiego, gdzie przebywają potężni ludzie, których on pozna i zaprzyjaźni się z nimi? Jeśli tak było, jak twierdzą niektórzy — ta kosmologia potwierdziła się w oczach Wojtka. Wyjeżdżając z Polski, a potem dążąc przez Paryż do kraju, który miał rozmiary mu odpowiadające, wyruszył uzbrojony tylko w pakiet adresów i listów polecających. Te magiczne zaklęcia, klucze do nowego świata, były dorobkiem jego życia. Jak inni mają zdobycze w sztuce, nauce, produkcji, tak on miał osiągnięcia towarzyskie.

Ostatni szczebel polski jest pierwszym amerykańskim. Na party nawet nie usiłuje dostać się między wpływowych mężczyzn rozmawiających o interesach; nie dostrzegliby go, a i oni dla niego są „mrówkami”, tylko nieco większymi. Podchodzi do kobiet, jako jedyny mężczyzna, i bawi je. Urok wschodniego playboya, brutalnego i czułego, wyrzekającego się dla nich interesów, czyni je potężnymi sojuszniczkami Wojtka.

Na party u znanej aktorki polskiej przebywającej w Nowym Jorku poznał dziewczynę, studentkę szkoły dziennikarskiej. Zwierzyła mu się, że otrzymała zadanie zrobienia reportażu na zajęcia warsztatowe i nie ma tematu. Wojtek, będący kilka dni w Stanach, mówiący łamaną angielszczyzną, zabrał ją na podmiejską linię autobusową idącą przez slumsy, dzielnice nędzy. Doświadczenie łódzkiego łowcy bezbłędnie pozwoliło trafić mu na podobny krajobraz. Dziewczyna pierwszy raz w życiu widziała miejsca, które pokazał jej Wojtek. Była bowiem córką miliardera, amerykańskiego króla, a jak twierdzą niektórzy — cesarza światowego imperium kawy. Nie udało mi się dotąd zdobyć tekstu jej reportażu ani dowiedzieć się, co to było za miejsce, które tak nią wstrząsnęło. Mocniejsze wrażenie zrobił na niej człowiek, który odkrył jej Amerykę, usłużny, właściciel swojego życia, który mawiał, że „życie jest długie”, przybysz ze wschodu, z którego jego rodzice do przebogatej Ameryki przysyłali mu paczki, jedyne chyba, jakie w historii Stanów przemierzały Atlantyk z Europy. Miliarderzy szybko dowiedzieli się o romansie córki. Według jednej wersji zerwali z nią wszystkie stosunki i kazali opuścić dom, cofając dotacje na studia, inna głosi, że cesarzówna, zgodnie z obyczajem przyjętym w sferach ludzi najbogatszych, jak wszystkie inne dzieci miliarderów musiała sobie w czasie studiów radzić sama — pracując. Spotkawszy Wojtka musiała wziąć odpowiedzialność za ich oboje. Jeśli więc pisano potem o Wojtku, że znalazł się na utrzymaniu Abigall Folger, była w tym inna treść: Gibi, jak ją nazywali najbliżsi, pracowała ciężko, żeby ich utrzymać. Wojtek mówił, że „się z nią nie ożeni, bo jest zbyt bogata”. Kiedy szli po zakupy, kazał jej chodzić krok za sobą, obładowanej torbami z warzywami, chlebem, owocami i butelkami. Wpajał Gibi, że jest nierobem i pasożytem. Tak zapamiętała ją Zofia Komedowa: wstawała o szóstej rano i swoim starym i porozbijanym Volkswagenem, najniżej stojącym w hierarchii pojazdów, jechała do pracy, skąd wracała o szóstej wieczorem. Stanisław Wohl mówi, że była niezwykle inteligentna, milcząca, chłodna, niezbyt miła, aż do oschłości. Pobierała aż do chwili śmierci lekcje francuskiego. Podobna była do Rysiówny — mówi Wohl — z lat jej wczesnej młodości. Brzydsza, inna w typie urody niż sławna poetka, ale było to powtórzenie w innej skali tego samego pomysłu wypróbowanego w Polsce. Teraz była kolej na to, by powrócić do następnego schematu: przypomnieć Polańskiemu jedną z interpretacji jego poglądów wyrażonych w „Ssakach”. Wojtek wtedy finansował ten film, ciągnął sanki. Teraz czeka, że pociągnie Polański. Wojtek z Gibi udają się na zachód Stanów. Tam dopiero mu się podoba: nawet rzeczy ogromne są tu w wielkim rozmiarze. O kilka ulic żyją światowe sławy. Hollywood to Łódź pomnożona przez milion.

W Hollywood Wojtek i Gibi zastali Polańskiego, Komedę, Hłaskę. Wojtek był szczęśliwy, że może zbliżyć się do człowieka, który wywarł taki wpływ na niego. Wojtek znalazł w tym potwierdzenie prawidłowości: wszystkie układy powtarzają się, ci sami ludzie się spotykają, w tym samym składzie, odtwarzając dawne sytuacje w nowej skali. Ameryka się sprawdza.

Styl bycia Polańskiego wśród magnatów filmowych uległ jeszcze zaostrzeniu, walił ich po brzuchach, ekscentryczny, budząc lekki lęk. Fascynowały nie tylko scenariusze, których nastrój — wampiry, diabły — Polański przywiózł z krańca Europy, który nazwał w „Wampirach” Transylwanią Podkarpacką, ale i jego styl bycia na planie. „On odgrywa swoje filmy, powstawanie swoich filmów” — mówiono na planie „Wampirów”. Rozdwajał się: na reżysera i postać, którą grał; asystenta profesora szukającego w tej Podkarpacji wampirów, biegając w kusym czerwonym fraczku, pantalonach i białych pończochach. Stawał się wszechobecny wcielając się nawet w „sztucznego pająka”: wyrywał robotnikom maszynę do robienia pajęczyn, sam je rozpylał.

Wojtek patrzył na niego też z rodzajem zabobonnej obawy: jego kariera zakrawała na cud, jakby pomagały mu siły nadprzyrodzone. Towarzyszył Polańskiemu Komeda. Talent jeszcze młodego weterana polskiego jazzu z okresu jego „podziemia” rozwijał się w sposób nieoczekiwany. Tylko Hłasko miał pęcherze na rękach od noszenia stalowych sztab. Był jedynym białym wśród czarnych robotników, pił już tylko piwo i „kontrował” je środkami uspokajającymi. Bójki jak w „Kameralnej”. Brutalnie interweniuje policja, Marek ma przykrości. Traci w oczach Wojtka, który strąca go z piedestału. Mówi o nim: „Okazuje się, że to miękki człowiek”. Polański żeni się z Sharon Tate.

Jej portret złożyłem z opowieści osób, które ją dobrze znały. „Wszystkie zdjęcia — mówi Wohl — wyostrzają jej rysy, wydobywają z nich ich regularność, klasyczność, przygaszając miękkość, łagodność, rozkładając twarz na dwa cienie: czarno-biały, a odbierając koloryt mlecznoróżowy. W korekcie fotografii trzeba by też wziąć pod uwagę wyraz oczu. Nieuchwytność tej urody polegała na łagodności spojrzenia, ruchów”. „Niezwykła w tym środowisku, ciepła, miła, bez pozy. Nic z gwiazdy”. „Cudowna, delikatna, skromna, cicha i piękna jakaś”. „Może to była życiowa »giera« — opowiada Zofia Komedowa — ale nigdy nie zauważyłam najmniejszego wypadnięcia z tej roli”. „Urodzona, by być aktorką i zagrać Ofelię — powiedział o niej Konrad Nałęcki. — Rozmawiałem z Romanem przy niej po polsku przez długie godziny. Wsłuchiwała się z napięciem nie rozumiejąc nic. Co to znaczyło?”

Zastanawiano się, czy to ona po Marilyn będzie boginią Hollywood. Wspaniale gotowała. Goście jej przyjęć zapamiętali sałatkę zrobioną według następującego przepisu: sałata, pomidory, pory, selery, papryka, rzodkiewka, ogórek, nać pietruszki, pocięte na małe kawałki proporcjonalne do siły smaku i zapachu (najwięcej łagodnych, najmniej najmocniejszych), wymie­szane z sosem vinaigret. Podawała też k a s h ę, prawie nie znaną w Stanach, kupowaną w delikatesach.

Komeda wziął żonę do garderoby Sharon na zwiedzanie — jak do muzeum. Było tam sześć metrów bieżących sukien, które można podzielić na dwie części, według chronologii. Suknie w kolorach budyniu śmietankowego, pistacjowego, truskawkowego, morelowego, haftowane perłami, jak z piosenki: „Jesteś jak krem w mojej kawie”. Kolory pań Szczęśliwej Ameryki. Takie suknie ciągną się do poznania z Polańskim. Od Polańskiego zaczynają się proste sukieneczki w zwykłych kolorach z wyszukanych materiałów. Najpiękniejsza sukienka: o fasonie koszuli męskiej z ciężkiej żorżety.

Zdarzało się, że Sharon długo nie wychodziła do gości. Roman sadzał ich tyłem do drzwi jej garderoby. Tylko ktoś, kto dobrze go znał, w nawale min i gestów wyławiał niedostrzegalne zmarszczenie brwi czy ruch głową. W ten sposób Polański — kodem podobnym jak ongi Napoleon — dawał znaki żonie, która bezszelestnie stawała za plecami gości w drzwiach garderoby, czy dobrze wybrała suknię. Pozornie nie umalowana, osiągała taki stopień naturalności dzięki godzinie pracy. „To Roman nauczył mnie żyć” — powiedziała Sharon w jakimś wywiadzie. Wynajęli willę najekskluzywniejszą z ekskluzywnych w Hollywood, nazywaną domkiem szczęścia. „Tu — jak mówi agencja wynajmująca dom — szczęśliwi byli...” — i wylicza długą listę sław. I byli szczęśliwi, sławni ze sławnymi, osiągając tym jakby wyższy stopień szczęśliwości. Film „Rosemary's Baby”, według książki Iry Levin, nad którym Polański zaczął pracę, zaczyna się od podobnej sceny: Mr. Nicklas prezentuje młodej parze mieszkanie do wynajęcia.

Sharon nie może wystąpić w tym filmie, związana jest kontraktem z innym producentem. Zapada decyzja, że zagra Mia Farrow. Muzykę komponuje Komeda. Otrzymuje zadanie niedostrzegalnego dla widza, maksymalnego spotęgowania grozy. Egzemplarz scenariusza, jaki otrzymuje, nosi numer 135. Adnotacja na karcie tytułowej: „Proszę traktować to jako prywatne i poufne i nie dopuścić, by znalazło się w niepowołanych rękach”.

Młode małżeństwo wynajmuje mieszkanie. Guy to aktor bez sławy, ona nosi imię Rosemary. Ich przyjaciel, Hutch, mówi im, że ten dom cieszy się złą opinią: tu niejaki Marcato używał krwi niemowląt do czarów i przywoływał szatana. Rosemary słyszy przez ścianę głosy sąsiadów: pani Castevet i jej męża Romana. Poznaje ich, gdy ginie tragicznie dziewczyna, którą się zaopiekowali. Pani Castevet odwiedza Rosemary, ta pokazuje jej pokój przeznaczony na dziecinny. Pani Castevet pyta, czy Rosemary spodziewa się dziecka, ona odpowiada, że chciałaby, ale Guy jest przeciwny. Na drugi dzień pani Castevet ofiarowuje jej naszyjnik. Rosemary widziała go przedtem na dziewczynie, która zginęła. Po kilku dniach ślepnie pewien znany aktor i rolę po nim dostaje Guy. „Teraz — decyduje — możemy sobie pozwolić na dziecko”. W nocy Rosemary ma sen: gwałci ją „coś nieludzkiego”. Po pewnym czasie Rosemary jest w ciąży. Urządza pokój dziecinny. Pani Castevet daje jej adres sławnego lekarza, swojego znajomego, doktora Sapirsteina. On każe Rosemary przerwać branie witamin w pigułkach i pić napar z ziół i korzeni tajemniczej rośliny, parzony przez panią Castevet. Rosemary ma dziwne bóle. Zwierza się Hutchowi. Ale on zaraz po tej rozmowie zostaje przewieziony do szpitala bez przytomności, której nie odzyskuje przez parę miesięcy, tkwiąc w rodzaju śpiączki. Przed śmiercią Hutch budzi się i każe przekazać Rosemary słowo: „anagram” i książkę: „Wszystko na temat czarów”. Znajduje tam zdjęcie czarownika Marcato z synem Steve. Rosemary przestawia litery i odczytuje: „Roman Castevet”. Zrozpaczona, przeprasza nie narodzonego jeszcze Andy lub Jenny i obiecuje, że nie odda go Im. Ale jest za późno. Mówią jej, że dziecko umarło, ale kiedy słyszy przez ścianę jakby płacz, wdziera się do mieszkania Castevetów. Wszyscy byli w zmowie. Siedzą zebrani, na dziwnej mszy, oznajmiają jej, że została wybrana wśród miliardów ludzi, by urodzić szatanowego syna. „Bóg umarł — krzyczą — jest Szatan! Przyjdź Szatanie!” Rosemary spostrzega, że jej dziecko jest potworkiem o strasznych oczach, ale tuli je. Nuci kołysankę. Koniec.

Tekst scenariusza jest poznaczony notatkami Komedy. Są to wykrzykniki, znaki zapytania, gęstniejące tam, gdzie z boku napisał on wielką literę „M” — miejsca, skąd brał natchnienie do muzyki. Nad wieloma słowami napisane są polskie słowa. Układają się w szczególny słownik, potem komponują w historię: „dreszcz”, „czary”, „lękliwe spojrzenie”, „straszny”, „dziecinny pokój”, „talizman”, „narkotyzować się”. Wstrząsają tylko dwa słowa dotyczące Hutcha, napisane ręką Komedy: „nieprzytomny”, „śpiączka”. Na ostatniej stronie obok siebie dwa imiona, obwiedzione w identyczny sposób liniami ołówka i połączone — imię żony Romana Polańskiego SHARON i prawdziwe imię Romana Casteveta: STEVE.

Mia Farrow nuci kołysankę Komedy bez jednego słowa, powtarza się sylaba „la” szeptana w różnym nasileniu. Nie wiem, czy historię, którą opowiadam, można zrozumieć, nie znając tej melodii. W Stanach uznano, że jest ona trzecią wielką kołysanką jazzową. Jakby zapomniano treść filmu, jakby ta kołysanka nie była złowieszczą zapowiedzią — miliony urodzonych w końcu lat sześćdziesiątych Amerykanów zostało przywitanych przez życie tą melodią nuconą przez matki. Zbiegło się to z powrotem mody na kołysanki i kołyski: stwierdzono, że kołysanie jest przedłużeniem ruchu, jakiego doznaje dziecko w łonie matki. Komedzie wydawało się snem, czymś nadprzyrodzonym to nieustanne, nie kończące się odbieranie echa samego siebie, płynącego z okien domów, otwartych samochodów, knajp, drugstore'ów.

Wojtek odczuwa triumf przyjaciół jako swój własny. Roman potrzebuje go; czy dlatego, żeby był świadectwem, że hollywoodzka kariera to to samo jego życie, które wiódł w Łodzi, Zakopanem, gdy wozili się sankami, a nie czyjeś inne? Teraz Wojtek wchodzi na sanki. Sharon jest w ciąży, a Roman przygotowuje się do kręcenia nowego filmu w Londynie. Sharon cierpi na lęki, boi się być sama w odosobnionej willi. Roman pamięta siłę ciosu, technikę walki Wojtka, jego umiejętność towarzyszenia kobietom. Nie zwraca się do biura detektywistycznego, uznaje Wojtka za stosowniejszego od płatnego „goryla” i każe mu przenieść się do willi Bel Air; otrzymuje zadanie towarzyszenia Sharon, dbanie o jej zdrowie i ochronę willi. Jest czymś pomiędzy damą do towarzystwa a prywatnym policjantem. Przenoszą się z Gibi do Sharon, oddając swoje mieszkanie młodemu Amerykaninowi nazywanemu „Pig” — „Świnia”.

Jednocześnie Wojtek, otrzymawszy porękę Polańskiego, próbuje w filmie. Chce wyprodukować film dokumentalny na podstawie historii, którą usłyszał na jakimś przyjęciu: od sześćdziesięciu lat dwie rodziny milionerów z New Jersey prowadzą krwawą vendettę. Mordują się wzajemnie i wtrącają do więzień. Ostatni potomek jednego ze zwaśnionych rodów przyleciał swoim samolotem nad rezydencję wrogów i zbombardował ją.

Rodzina Folgerów przypuszcza atak na Wojtka, chcąc odzyskać Gibi. W tym celu matka Gibi deleguje syna, Folgera juniora, na decydującą rozmowę z Wojtkiem. Dziedzic miliardów, potomek rodu od dwustu lat amerykańskiego i należącego do arystokracji finansowej, miał onieśmielić, zmiażdżyć i ośmieszyć dzikusa ze wschodu. Proponuje Wojtkowi spotkanie w ekskluzywnym klubie w stylu francuskim na kolacji.

Ale Wojtek był już przygotowany na rozmowę z Folgerem. Zauważył bowiem, że ludzie najbogatsi nie okazują szacunku dla pieniędzy. „Po co zabijać się dla miliona?” — mówił w damskiej części salonu miliarderkom po francusku, wyuczonym w Paryżu, niechętnie przechodząc na angielski, traktując go jak język handlowców, dorobkiewiczów, którzy nie kończyli ekskluzywnych college'ów. Milion to jeszcze nie pieniądze — uważał Wojtek. Kiedy spotkał na przyjęciu Polaka, który zapytał go, czy nie wie, gdzie kupić dobry magnetofon, Wojtek zmierzył go pogardliwym wzrokiem i odrzekł: „tu możesz mówić o kupnie łodzi podwodnej”. Pogardą dla klas średnich, dla białych kołnierzyków, dla pszczół i mrówek — tym Wojtek podbił „wielkie towarzystwo”. Nie mając dolara zachowywał się autentycznie tak, jakby nie miał dolara, czyli jak najbogatszy. Lubił im powtarzać pytanie: „Amerykanie, skąd wzięliście się?”

Do klubu Folger junior przybywa w smokingu, Wojtek w spranych dżinsach z frędzlami i opasce indiańskiej na włosach. Już przy wyborze win wykończył Folgera. Degustował z pogardą podsuwane przez kelnera gatunki, wskazując, jakie roczniki XIX i XX wieku odpowiadałyby mu i z jakich okolic, odczytywał bukiety, komponował układ, kolejność. Kelner przestał zwracać uwagę na Folgera, darząc zachwytem Wojtka i traktując go jak monarchę. Według jednej wersji Wojtek nauczył się tego pracując na godziny w najniższej grupie tragarzy w Halach Win w Paryżu, według innej, przyjąwszy zaproszenie Folgera do takiego właśnie klubu, poszedł na cały dzień do biblioteki, gdzie przeczytał wszystko o winach francuskich. Drugim etapem spotkania juniorów było spojenie Folgera, wyciągnięcie od niego wszystkich planów walki klanu przeciw Wojtkowi, potem zaprzyjaźnienie się z nim i wyniesienie go na plecach z ekskluzywnego klubu. Poprzez syna udało się Wojtkowi przeciągnąć na swoją stronę matkę Gibi, która pogodziła się z jego istnieniem. Pozostawał tylko ojciec.

Wszystko to nastraja Wojtka optymistycznie. Pisze do kraju, że w najbliższym czasie ściągnie syna, a do krewnej, zakonnicy, że ufunduje jej zgromadzeniu nowy kościół w zamian tylko za modlitwę za jego interesy. Jednak głównym zajęciem Wojtka była opieka nad nie narodzonym dzieckiem i jego matką. Kupuje z Sharon wyprawki, uczy się od niej na drutach. Przywozi dekoratora, który ogląda pokój przeznaczony na dziecinny i przedstawia projekt za trzy tysiące dolarów. Sharon odrzuca kosztorys i wtedy Wojtek ofiarowuje się jej, że urządzenie pokoju dziecinnego będzie jego prezentem dla „niego” — lub „niej”. Sharon nie zdradzała jego imienia. Pokój miał być „w delfiny” — motyw nowego filmu Polańskiego.

Przebrany za Indianina, jak kontestatorzy amerykańscy, przypominający ojcom zbrodnię pradziadów, w kwiatach, z opaską na czole i włosami do ramion Wojtek pędzi amerykańskimi drogami z szybkością 220 kilometrów na godzinę w poszukiwaniu zabawek. Kiedy rozbija półwyścigową maszynę swoich przyjaciół, nawet nie wysiada z wozu, układa się na siedzeniu i natychmiast zasypia.

Wszystkie rozmowy w willi ześrodkowują się na dziecku, które się ma urodzić. Sharon jest pod ścisłą opieką lekarską. Na polecenie swojego ginekologa odżywia się witaminami, dużo pływa w basenie ich willi, szczyci się ciążą w swoim kostiumie kąpielowym, przygotowana psychicznie na poród jak na biologiczne święto powitania nowej istoty.

W słowniku Wojtka zjawia się nowe słowo: „Bóg”. Oddaje się nowej pasji, hobby traktowanemu jak dyscyplina: bada historię rodu Kennedy'ch. Na jednym party rzuca się na milionera-konserwatystę, który nazwał Kennedy'ch „gangsterami i hochsztaplerami”. Niektórzy przypuszczają, że Wojtek zaczyna uważać swoją rodzinę za „łódzkich Kennedy'ch”, bo mówi i pisze w listach, porównuje: „jak ON (czyli Bóg) doświadcza moją rodzinę, tak doświadcza i Kennedy'ch. Tylu jest nas braci, ilu było Kennedy'ch”. Ci, co wywiedli „kompleks stopni” u Wojtka, mają inną interpretację: Wojtek staje się najlepszym znawcą problemów rodowych Kennedy'ch, lepszym niż oni sami. Pewnego dnia oni się o tym dowiedzą, Wojtek opuści Romana Polańskiego, zaprzyjaźni się z Edwardem Kennedy'm i znajdzie się na szczycie.

Świąteczny nastrój kalifornijskiej wiosny i lata, gorącego i łagodnego, jest zakłócony przez wiadomości, które już od dawna nadchodziły, ale nieoczekiwanie znalazły dziwne przedłużenie w Hollywood. Najpierw przyszła z kraju wiadomość o śmierci Zbigniewa Cybulskiego, potem Bogumiła Kobieli. Potem Hłasko i Komeda schodzą stromym zboczem wąwozu, Komeda upada. Hłasko zarzuca go sobie przez ramię sposobem znanym z amerykańskich wojennych kronik aktualności i zaczyna schodzić. Obsuwa się i razem lecą w przepaść. Na dnie wąwozu Komeda na chwilę traci przytomność. W szpitalu potraktowano ich jak pijanych. Komeda mimo bólów głowy i złego samopoczucia lekceważył sprawę. Kiedy nadeszła z kraju wiadomość o kolejnym nieszczęściu rodu — o śmierci ojca Wojtka — Komeda powiedział do Wojtka: „... on jest już Tam i może nawet jest mu dobrze”.

Potem Wojtek użył tych słów w stosunku do tego, który je wypowiedział. Pojawiły się słowa „wiara”, „TAM”, „Pan Nasz”. Mówił, że żałuje, iż nie może odtworzyć słowo po słowie tego, co mówił Komeda, po to, by dowiedzieć się, co z nim jest. Bo niedługo po wypowiedzeniu tych słów Komeda stracił przytomność powtórnie i nie odzyskał już świadomości. Nie wiadomo było, czy widział, czy poznawał znajome osoby. Reagował tylko na muzykę. Gdy odtworzono mu kołysankę z „Rosemary's Baby” — jęknął i wskazał na siebie.

Śmierć Komedy zrobiła wstrząsające wrażenie na Hłasce. Nie mógł dojść do równowagi, wyjechał i niedługo potem nadeszła wiadomość o jego śmierci, która mogła być samobójcza. Dwaj świadkowie ze ślubu Wojtka, ci, których nazywał przyjaciółmi, kolejno umierali. Zaczął doszukiwać się prawidłowości w tym „ciągu śmierci”, szukając jakiegoś wzoru, który by dało się podstawić i wyjaśnić to zjawisko. Myśli czerpał z rozmów z Polańskim. Pierwsze było to „wymyślenie własnej śmierci”. Ostatnie słowa książki Hłaski „Pierwszy krok w chmurach” brzmią: „Wtedy przysłonił oczy i z całej siły odepchnął krzesło nogami” — są jakby zapowiedzią samobójczej śmierci. Śmierć i gwałtowne konanie Maćka w „Popiele i diamencie”, całą scenerię, zasugerował podobno Wajdzie sam Cybulski. Proces identyfikacji z ludźmi, których Wojtek uważał za swoich przyjaciół, poszedł tak daleko, że zaczął mówić on o pokoleniu „młodszych braci Kolumbów” czy „drugiego pokolenia”, które ocalało z wojny i wyniosło podświadome przekonanie o swojej nieśmiertelności. „Uważali się za nieśmiertelnych, a byli tylko jednodniowymi motylami” — powiedział podobno o nich Polański. Wreszcie Wojtek oznajmił, że znalazł prawidłowość: wyzwolenia nie można osiągnąć przez nieustanną rozrywkę, zabawę, ale przez śmierć. Nazwał to religią śmierci. Jego koledzy — jak mówił — już tego doznali. Według jego obliczeń i przewidywań— mówił — teraz na niego kolej. „Wojtek te śmierci kolekcjonował jako wydarzenia towarzyskie” — powiedziano mi. „Zbyt daleko już zapędził się w szmirę, wszystko było tak wspaniale sztuczne, że okoliczności im się podporządkowały, konstruując romans taki, jaki chcieli. Demonizm tej historii jest szmirowaty”. O samym Wojtku zaś powiedziano mi: „Właśnie on uważał się za nieśmiertelnego, myślał, że w razie czego ojciec załatwi to ze Śmiercią, że to tylko kwestia ceny”. „Gdyby przez sekundę pomyślał, że zginie, ubezpieczyłby się, żeby nam pomóc” — powiedział jego brat Jerzy.

Myślenie o nieobecnych, tych, którzy odeszli, w atmosferze oczekiwania na kogoś, kogo nie ma, kto jeszcze nie jest obecny, ale ma nadejść, nasuwa myśl, żeby nawiązać z nim kontakt. Wojtek, Sharon i Gibi urządzają seans spirytystyczny. Przywołują duszę nie narodzonego dziecka Sharon. Zjawia się, odpowiada na ich pytania; nigdy pewnie nie dowiemy się, co było treścią tego dialogu. Można przypuścić, że Wojtek pytał go, czy spotkał się tam z jego przyjaciółmi, że Sharon chciała dowiedzieć się jego płci. Po seansie wszyscy mówią o nim jako o chłopcu.

Mówią o nim, kiedy telefonuje Roman, Sharon rozmawia godzinę, wraca, zaprasza na jutrzejszy wieczór: skromnie, zjedzą sałatkę, tę co zawsze, będzie nocne pływanie, w wodzie odwrócą się na wznak jak delfiny i będą studiowali gwiazdy.

Tego dnia o piątej jeszcze raz dzwonił do mnie Wojtek — opowiada mi Stanisław Wohl, jeden z niedoszłych uczestników tej kolacji — powiada: «pamiętasz zaproszenie na dziś?» Odpowiadam mu: «nie mogę, dziś jest ostatni mój wieczór w Kalifornii, spędzę go ze starymi przyjaciółmi». «OK — odpowiada Wojtek — to przyjedź po tamtej wizycie, nawet późno. Nie będę mógł po ciebie przyjechać wozem, bo mam atak nerek i jestem unieruchomiony». To były jego ostatnie słowa, które słyszałem. Nie jest to takie proste, czy cieszy mnie, że żyję. Czuję się zarazem nie w porządku: może byłbym ofiarą, ale każde zdarzenie ma określoną liczbę czynników, które na nie się składają, gdyby jeden element się zmienił, całe wydarzenie mogłoby potoczyć się inaczej lub w ogóle nie zajść. Może bym «rozsadził je?»”

S.L. przyjął zaproszenie Wojtka. Chciał pójść odprężyć się po pracy: kończył przygotowanie do druku swojej książki. Planował, że będzie robić poprawki aż do zaczęcia przyjęcia. Kiedy sobie zdał sprawę, że już trzeba wychodzić, była czwarta rano. Jego podświadomość zarejestrowała, że Wojtek nie zadzwonił, aby oderwać go od roboty. Kiedy doszła do niego straszna wiadomość, zastanawiał się: jak się stało, że mimo namów, zaproszeń jego pamięć wyłączyła się? Pomyślał, że gdyby nie ciąża Sharon, można by sądzić, że Polański postanowił zrobić jeden ze swoich makabrycznych żartów, wynajął ludzi, którzy mieli wpaść do willi, nastraszyć wszystkich i sprawdzić przy okazji, co zrobi Wojtek, a ci wynajęci ludzie poszli za tym pomysłem za daleko i pod wpływem przypadku czy zdenerwowania użyli broni. Potem pomyślał, że ta śmierć była przeznaczona także dla niego i że wie, kto dokonał zbrodni. Ogarnął go lęk, że za chwilę go znajdą. Podjął decyzje, że ukryje się. S.L. powiedział: „Oczekuję każdej chwili zamachu na siebie. Jestem pod opieką policji. Wiem, kto to zrobił i kto chce mnie zabić. Muszę uciekać do Europy, ale i tam mogą mnie dosięgnąć”.

Potem doszła do kraju wiadomość, że S.L. został odnaleziony przez zbrodniarzy i zamordowany w Paryżu, gdzie ukrywał się. Ta sama wiadomość była powtarzana powtórnie w Warszawie na przełomie roku 1969 i 1970. Nie udało mi się dojść, kto ją wymyślił. Mówiąc o Europie, S.L. podawał fałszywy trop.

Jego pocztówki i listy nadsyłane z różnych miast Stanów do Polski, do żony, są pamiętnikiem życia, osobliwej podróży „tajemniczego świadka, polskiego emigranta, będącego w dyspozycji policji, którego nazwisko pozostaje w tajemnicy” — jak określała go prasa amerykańska.

Ten, co to zrobił, wie, że ja wiem. Żyję pod nieustanną groźbą. Ten, który zabił, dwa miesiące przedtem omal nie zabił mnie. Handlowali narkotykami. Kupowała od nich Gibi. Kiedy zjawili się — sami byli pod silnym wpływem narkotyków, w stanie ostrego podniecenia, amoku. Zobaczyli moją kasetę z farbami. Zaczął się atak lęku, po nim wybuch agresji, rzucili się na mnie. Zaczęli mnie dusić. «Ty jesteś szpieg policji» — krzyczał jeden, drugi wyrwał mi kasetę z krzykiem: «Tu jest bomba!» — i w ataku przerażenia odrzucił ją w głąb ogrodu. Ten typ właśnie mieszkał u Wojtka, kiedy on przeniósł się do Bel Air. Potem ja też tam zamieszkałem. Kiedy «Pig» zaczął mi robić świństwa, powiedziałem: «albo on, albo ja» i Wojtek wyrzucił go. Wtedy on powiedział: «Ja zemszczę się na was» — i znikł. On miał pseudonim «Pig» (świnia) i to słowo było wypisane krwią w Bel Air”.

Opuściłem Los Angeles z powodów, których ci nie wyjaśnię. Jestem w Nevadzie. Odprężam się od tego napięcia, które towarzyszy mi od tylu dni. Policja z Kalifornii przekazała mnie do Nevady. Siedzę zamknięty w hotelu. Przelatujemy szybko przez korytarze z moją obstawą. Jest ze mną ciągle dwóch, jeden obstawia drugiego. Śpią ze mną w pokoju. Kiedy siusiam, idą ze mną, stoją pod drzwiami, skaczą po fajki, papierosy, sandwicze, duzi, silni chłopcy, fajni, przyjacielscy. Zasłaniają sobą samymi. Bezpieczniej czuję się z nimi, tym bardziej że mają te ciężkie przedmioty. Mój angielski podciągnął się przez te dni, bo moi pilnowacze bez przerwy zabawiają mnie rozmowami; przyglądają się mojemu pisaniu. Żyję. Żyję, żyję!!!”

Na oczach policjantów powstaje książka. Meliną jest elegancki hotel, co pewien czas zmieniający się, dziwna turystyka po wielkiej Ameryce świadka ukrywającego się z policjantami chroniącymi go przed zbrodniarzami. Równolegle trwają poszukiwania „Piga”.

Nie znajduje więc pana S.L. zaproszenie do Nowego Jorku na misterium poświęcone Wojtkowi. Najbliżsi przyjaciele, kobiety bliskie Wojtkowi, emigranci polscy zebrali się w pewnym apartamencie nowojorskim: w półmroku wstawali kolejno i wygłaszali krótkie wspomnienia-eseje-kazania. Treść ich przemówień była mniej więcej taka: utożsamiali Wojtka z życiem. Brał garściami z życia. Miał łatwe, ale radosne życie. Od orgii przeszedł ku mistyce. Był negacją śmierci, więc żyje. Potem zabrały głos dziewczęta i kobiety, które były kochankami Wojtka, sławiąc go; msza nabrała charakteru nabożeństwa fallicznego. Nawiązywało to do jego „religii śmierci” i było wyrazem solidarności wobec tego, co pisano o nim w amerykańskiej prasie. Przedstawiany był jako narkoman, organizator orgii, syn milionerów, „który roztrwoniwszy fortunę rodu udał się do Stanów”, jako playboy, otoczony najpiękniejszymi dziewczętami, intelektualistami i prześladowany przez „reżim”, jako pisarz, producent filmowy, scenarzysta, kierowca wyścigowy. Można by sądzić, że chodzi o wiele różnych osób, odbija tu się bezradność Amerykanów wobec osobowości emigranta ze wschodu Europy. Jedynie wspólne jest imię: Voyteck. Obiit Wojtek, natus est Voyteck.

Kiedy matka i brat Wojtka znaleźli się w Stanach, Wojtek leżał w lodzie, w kostnicy, pocięty najpierw dziwnie przez morderców, z kilkudziesięcioma ranami, potem przez lekarzy szukających jakiejś informacji, jakiegoś znaku w straszliwych ranach. W kieszeni jego dżinsów znaleziono 20 centów. Rodzinę wykryli dziennikarze, wzięli w niewolę, zawieźli pod willę Bel Air, do której nie było wstępu. Brat Wojtka, Jerzy, stanął przy barierze i sfotografował to miejsce: luksusową rezydencję udającą skromny domek, jak w XVIII wieku, a oni fotografowali go fotografującego. Uderzyło go, że tam kończyła się droga, że był to impas, droga bez wyjścia. Biała bariera ją zamykała. Dziennikarze zabrali ich, żeby patrzyli, zainscenizowali to patrzenie. Po kilku dniach ktoś poprosił ich do telefonu: kto, skoro nie znają tu nikogo? Głos młodej dziewczyny. Zaczyna mówić szybko, bezładnie, można zrozumieć tylko, że znała Wojtka, wybucha płaczem, nie chce powiedzieć, kim jest, odkłada słuchawkę i więcej nie dzwoni.

Matka wpatrywała się w telewizor, gdzie zaraz po wiadomościach z Wietnamu była mowa o jej synu. Słyszała swoje nazwisko, jego imię w gąszczu niezrozumiałych słów, odbierała tylko podniecenie spikera, który mówił do dwustumilionowego narodu o czymś, co dotyczyło jej syna. Dręcząca ich twarz szeryfa; po przetłumaczeniu okazuje się, że powtarza ciągle to samo w kilku punktach: są na tropie, są pierwsze ustalenia, ale za wcześnie byłoby mówić o tym opinii publicznej. Wersja wywodzona z zeznań S.L., prosto i prawidłowo wyjaśniająca zbrodnię, godziła w ich najbliższego. Odjechali wioząc małą puszkę z prochami Wojtka. Pogrzeb odbył się w Łodzi przy udziale trzech tysięcy osób. Cmentarna kaplica była oblegana na długo przed czwartą po południu — godziną początku uroczystości pogrzebowych. Wiele osób przyszło oczekując sensacji, pogrzebu w stylu amerykańskich milionerów, plotka głosiła, że puszka z prochami Wojtka została wykonana u Tiffany'ego ze szczerego złota i wysadzana jest drogimi kamieniami. Było wiele dziewcząt ucharakteryzowanych na styl Ewy, podkreślających swoją obecnością znajomość z Wojtkiem. W czasie gdy fotoreporter Konrad Turowski, któremu zawdzięczam tę relację, robił zdjęcia, niektórzy uczestnicy pogrzebu zasłaniali twarze.

Ksiądz, należący do rodu, wygłosił piękne kazanie i odczytał fragmenty listów Wojtka do matki po śmierci ojca. Była w nich mowa o śmierci i Bogu. Uczestnicy pogrzebu doznali wstrząsu słuchając tych słów, poszła nawet wieść, że Wojtek pisał je pod wpływem narkotyków. Z boku, za tłumami cisnącymi się wokół otwartej mogiły, stał szatniarz z łódzkiego SPATiF-u.

Twierdzi się też, że w domu jest mały ołtarzyk ż fotografią Wojtka, a zawsze świeże kwiaty otaczają ramkę portretu. „Umarł, jak żył” — powiedział ktoś o Wojtku, znalazłszy prawidłowość, iunctim, między życiem a śmiercią, jakby wyrok Opatrzności. „Uważając się za gangstera w Polsce, wyszedłszy z tradycji gangsterskich, przeoczył jakby nie tylko kwestię rozmiaru, ale i autentyzmu”. Znawcy problemów amerykańskich kładli nacisk na powagę, z jaką się tu wszystko robi; czyny przeliczane są na najmocniejszą walutę świata. Ruszywszy ręką płaci się za to albo zarabia. „Nikt tu nie bije baranem, tylko strzela” — to są słowa S.L. „Dziecko w prawdziwym świecie” — definiuje kto inny. Są prawdziwe pieniądze, więc są prawdziwi gangsterzy; Wojtek musiał to przeoczyć.

Od prawidłowości do bezsensu — to pogrążyło wielu Amerykanów w rozpaczy po aresztowaniu Mansona. Już nie Wojtek był osią dramatu, ale przypadkowość tej śmierci. Umarli za to, że ktoś inny nie wydał płyty. Nienawiść do społeczeństwa, które zostało umęczone i zabite w postaci Sharon („pozwólcie żyć mojemu dziecku” — prosiła), jej dziecka, Gibi, Wojtka i innych.

Porównywano ją z masowym zabójstwem Clutterów, morderstwem na pastorze Kingu, z tragedią Kennedy'ch, włączono do rzędu „zbrodni amerykańskich”. W ten sposób Wojtek umarł umęczony za Amerykę, znalazł się tam, gdzie uważał, że wypada być, w raju tak podobnym do SPATiF-u łódzkiego. TAM znów spotkali się wszyscy. Wszedł pod rękę z miliarderką, a czekali na niego najwspanialsi i umiłowani: Jan i Robert Kennedy. „Tą swoją śmiercią zakasował wszystkich — powiedział jeden z uczniów łódzkiej szkoły filmowej — bo cóż za śmierć mieli jego kumple?” „Ale zawiódł — odpowiada drugi. — Dawał mordercom pieniądze i wierzył, że się wykupi, że go nie zabiją, to była wiara w swojskie, naiwne gangsterstwo. Nie obronił damy, którą się opiekował, i został dobity przez damę”. Człowiek, którego zawodem była zabawa, nie potrafił wykonać pierwszej poważnej pracy swego życia, której się podjął. Poprzedni jego zawód zmęczył go i wyczerpał. Był udręczony nieustanną rozrywką, zmęczony odpoczynkiem.

Śmierć przez pomyłkę”, śmierć, którą miał umrzeć kto inny. W przypadku przejawiła się prawidłowość: zrodzony z chaosu zbyt natężonego — samouporządkował się. Prawo przypadku stało się prawem estetyki. Religia oczekiwania na śmierć i religia zadawania śmierci była wspólna ofierze i mordercom. Obie religie, używające prawie tych samych słów („oni umarli, by żyć”), powstały na podobnej pożywce. Ofiara wyszła na pół drogi mordercom, przywołując śmierć, mordercy na to przywołanie odpowiedzieli. Susan Atkins, która pięćdziesięciu i jednym ciosem otwarła ciało Wojtka, wierzyła, że przez razy zadane nożem z hipnotycznego rozkazu Szatana-Jezusa-Anioła-Guru-Szefa-Boga-Jej-Właściciela-Mansona uwalnia duszę ofiary. Wierzyła, bo świat amerykański, a może w ogóle świat, zaczyna być groźny i tajemniczy jak w średniowieczu, tylko już nie zarazy i burze z piorunami budzą grozę, ale burze, które wywołuje człowiek. Dlatego sami ogłaszają się bogami.

Z paczki listów S.L. najważniejszy wydaje się jeden z ostatnich. Wnosić można z niego, że S.L. obstaje przy swojej wersji, w liście tym bowiem znajduje się zdanie: „Co zrobić, skoro nie ma dowodów, a facet („Pig” — przyp. KK) ma alibi?” Z powodu tego listu nie podałem pełnego brzmienia nazwiska S.L., tylko te inicjały. Jego hipoteza wydaje się zbieżna z pierwszą linią obrony Mansona, twierdzącego, że czwórka jego niewolników, histerycznie studiując i analizując okoliczności, uroiła sobie, że dokonała zbrodni, i samooskarżyła się dopasowując do nich swoją rolę. A jeśli Sharon naprawdę bywała w komunie Mansona, poddawała się tam hipnozie? Czy sprawa należy więc do serii „zbrodni amerykańskich”, z okolicznościami i sprawcami niby wykrytymi, a pozostającymi tajemnicą?

Słucham kołysanki raz jeszcze, z obawą, że zniszczę zapis całkowicie.

Analizuję różnice między scenariuszem a filmem „Rosemary's Baby”. Badam w słownikach łacińską genezę nazwiska Wojtka, jem sałatkę zrobioną według przepisu Sharon, sałatkę, jaka była podana tamtego wieczoru. Odwiedziłem klan pięknych wdów, przyciągający warszawskie plotki. Robią szydełkiem suknie maxi z wełny, na zamówienie warszawskich pań, nazywają to „wojtkotarstwem”. Z odebranej Ewie, w chwili gdy złapałem ją na czarach, sylwetki pewnej osoby wyjmuję jedną z siedemnastu szpilek, ze srebrną główką, i spinam maszynopis tego tekstu. Zostaję zaproszony przez spirytystów na seans, na którym ma być wywoływany duch Wojtka. Spodeczek zostaje ustawiony na stoliku, przykryty tablicą z alfabetem i cyframi zapisanymi w krąg i magicznym znakiem w środku. Czekamy przy zapalonej świecy czterdzieści pięć minut, ale Wojtek nie zjawia się. Zapisuję wiec w kalendarzu zaproszenie na seans spirytystyczny z duchem Mansona, na wypadek gdyby kat stanowy uniemożliwił mi osobisty kontakt. Jeden z tych, którzy mi opowiadali tę historię, mówi: „gdybyś i ty zginął, byłaby to dobra pointa”.

lipiec 1970 r.

W brzuchu potwora

Kiedy kończyłem w lipcu 1970 roku reportaż „Jak umierają nieśmiertelni”, zrodziła się myśl, żeby moją podróż do USA, jeżeli dojdzie do skutku, poświęcić drugiemu wątkowi tragedii, mającemu o wiele szersze znaczenie: zbadać atmosferę, nastrój ogromnych grup kontestatorów młodzieżowych. Na zdegenerowanych peryferiach tych grup — jak wydawało się z odległości — mogła powstać rodzina Mansona.

Wyposażony zaledwie w 204 dolary na cały pobyt w Stanach, byłem tam trzy miesiące dzięki zainteresowaniu, jakie wzbudzał mój zamiar wśród rodziców zbuntowanej młodzieży — rezultatem jest reportaż „W brzuchu potwora”.

Nie zarzuciłem jednak dalszego ciągu „Nieśmiertelnych”. Chodziłem na proces Mansona, przeprowadziłem szereg rozmów, w tym z adwokatem Mansona Kanarkiem i nie przesłuchanym na sali sądowej świadkiem S.L., o którym wspominam w pierwszej części „Nieśmiertelnych”, a który przedstawił mi swoje dotąd nie ujawnione koncepcje.

* * *

Szklane ściany stupiętrowych domów są największymi lustrami świata. Mnożą przez dwa Himalaje Manhattanu, dwa nieba zderzają się na krawędzi ścian: chmury prawdziwe i odbite pędzące w przeciwną stronę. Wielkie słowa zapalają się na nich i gasną. Przeraźliwie jasna strzała skierowana setki metrów w dół wskazuje coś koło nas. Na wystawie antykwariatu sztuczne róże w złoconej klatce. Para starców: kobieta po polio, o kulach, idzie koło swojego inwalidzkiego wózka pełnego zakupów, popychanego przez męża. Napisy: „Użyj głowy”, „Wrzuć do automatu jeden cent po przeciwnej stronie niż miesiąc twojego urodzenia. Dowiesz się, co dziś cię czeka”. „226 dróg do zarobienia pieniędzy”. „Zabrania się zabraniać”. „Idź całą siłą swojej wyobraźni”. „Śniadanie podajemy o każdej porze”. „Zwróćcie ludowi ulice”. Napis na piersiach mężczyzny: „Jestem ślepy. Jestem żebrakiem. To mój jedyny zawód. Daj mi coś”. Napis na cemencie ulicy: „To miejsce jest parkingiem pana Full”. Obok, na świeżej łacie cementowej: „Depcz po mojej miłości”.

Gnoju — krzyczy do mnie pucybut — dlaczego nosisz zamszowe buty?!

Pięć ulic dalej Murzyn kładzie dłoń na smyczy psa, którego prowadzi dziewczyna.

Dlaczego masz czarnego psa?

Na ziemi zdeptana ulotka: „Przeżyłem to piekło. Byłem hippie”. Napis na plecach kobiety: „Moja wina”.

Winda wynosi nas w przeciwną stronę niż neonowa strzała. Mieszkanie ma tysiąc metrów kwadratowych, jest bielone niebieskim wapnem, pełne rzeźb. Na całą ścianę widok Nowego Jorku; jest to okno przesłonięte obrazem przedstawiającym widok z okna, który można by zobaczyć, gdyby nie było zasłonięte tym obrazem. Sto osób pije dwieście butelek szampana, wśród nich kwiat nowojorskiej rewolucji: Walter, Gene, Bruno, Larry. Gene nosi nazwisko Washington i to nazwisko widnieje na programie sztuki „Konspiracja”.

Oni urządzili proces w Chicago, my w Nowym Jorku — mówi Washington. — Powtórzyliśmy wszystko według stenogramu. Czarni byli w czarnych rajstopach, czarnych swetrach, perukach i czarnych afrykańskich maskach. Biali w białych maskach i białych ubraniach. Biali — dobro, czarni — zło. Czarni — oskarżeni, biali — sędziowie. Teatr, który oni urządzili w sądzie, powtórzyliśmy w teatrze. Grałem rolę głównego oskarżonego, przywódcę Czarnych Panter. Nie musiałem wkładać maski, myślę, że widzi pan, że jestem czarny. Graliśmy na ołtarzu kościoła, który ksiądz oddał na ośrodek rewolucyjny. Ława oskarżonych była w stallach, sąd siedział za ołtarzem, publiczność w ławkach dla wiernych. Co wieczór wybieraliśmy sąd przysięgłych wśród publiczności, na ulicy zainstalowaliśmy głośniki, przez które transmitowaliśmy sztukę. Policja nie mogła nic zrobić, bo rewolucyjne teksty nadawane były z miejsca kultu religijnego. Użyliśmy organów, które dawały podkład muzyczny: hymn amerykański. Jeden z widzów za każdym razem wstawał i stał, dopóki wstawka się nie skończyła. Włączyliśmy w spektakl dwa trzyminutowe filmy wykradzione przez towarzyszy z ośrodka doświadczalnego marynarki USA, ukazujące próbę nowego rodzaju rakiet, które mają być użyte w Wietnamie. Mój przyjaciel, też czarny, w białej masce, który grał osławionego sędziego Hoffmana, nie był gorszy od niego. Jego słowa, które miały służyć establishmentowi, my odwróciliśmy przeciw niemu i głosiliśmy z ołtarza. Z moich kwestii pamiętam najlepiej jedną. Mówię, jak mnie potraktowali strażnicy więzienia: „Mam prawo do tego, żeby mieć przy sobie notatki dotyczące mojej obrony, i wcale nie boję się ich dziury. Pójdę sam. Zacząłem iść z moimi notatkami w ręku w kierunku karceru i w tym momencie oni podskoczyli do mnie i pociągnęli mnie z powrotem. Rzucili mnie na podłogę, jeden z nich chwycił mnie za jądra i szarpnął, drugi chwycił za gardło i zaczął dusić”. Ja staram się być w swojej pracy ludzki w specjalny sposób, dać im znak w nieludzkim świecie, jakim jest więzienie. Bo jestem strażnikiem więziennym w Sing-Sing. Prowadzę pracę z kryminalistami, których uczynił nimi ustrój; jestem z nimi, bo jestem tam, ponieważ nie dostałem innej pracy. To wciąga. Teraz zajmuję się facetem, co zabił mężczyznę, którego podejrzewał o romans z żoną. Nie znał innych metod rozliczania się z ludźmi: płacić albo strzelać. Tłumaczył mi, że nie zabił żony, bo umknęła z pola strzału. Przyjmuje jej odwiedziny. Nigdy o tym nie mówią: problem został rozwiązany. Nauczyłem go pisać i czytać. To daje mu szansę zdobycia lepszej pracy, gdyby go zwolniono przedterminowo. Nigdy nie rozmawiam z senatorem Rodriguezem. W więzieniu boją się go, ma wielkie wpływy, stąd kieruje swoimi ludźmi. Jego reedukować można tylko po rewolucji. Siedzi za wymuszenie wielkich sum od kapitalistów — za udzielanie koncesji, zamówień, pozwoleń oraz za pewne informacje. Na tej wysokości nie ma w Stanach prawa, ale tym razem posłużyli się nim w walce, zamiast kulami, wrogowie Rodrigueza. Wielu więźniów, bandytów podlizuje mu się i obiecuje swoje usługi. Senator czasem rozmawia z nimi.

Podchodzi Larry, legendarny szef rewolucyjnego kwaterunku.

Nie mogę cię zabrać na akcję. Nie byłoby dobrze, gdyby policja zatrzymała z nami kogoś z kraju komunistycznego. Ale opowiem. Grupa „A” przeprowadza wywiad na mieście, znajduje domy przeznaczone do rozbiórki, z których wyrzuca się ludzi, by budować superluksusowe wieżowce z apartamentami dla bogaczy. Należy uchwycić moment, kiedy stoją puste. Grupa „B” udaje się do hoteli nędzy werbować lokatorów. Na listy rewolucyjnego zakwaterowania zostają wpisani tylko ci, co świadomie biorą na siebie ryzyko. Ale takich jest wielu: mieszkają ośmio-dziesięcioosobowymi rodzinami w jednym pokoju hotelowym, w strasznych warunkach sanitarnych. Układamy listę lokatorów: mieszkania rozdzielamy według wielkości rodzin, żeby zagęszczenie nie było większe niż cztery pokoje na siedem osób. Chorzy i starzy są lokowani na niższych piętrach. Wyznaczamy termin akcji, wynajmujemy ciężarówki i prosimy ludzi, którym dajemy mieszkanie, żeby ściągnęli jak najliczniejszą asystę: rodziny i przyjaciół, tak żeby w chwili decydującej siła była po naszej stronie. Asysta zbiera się koło domu, zajeżdżają ciężarówki, wdzieramy się do budynku. Ludzie błyskawicznie wnoszą meble, przybijają na drzwiach kartki z nazwiskami. Na dole uzbrojona straż pilnuje bramy. Nikomu nie wolno opuszczać domu. Rozdzielamy zapasy żywności. Wszystko odbywa się cicho, żeby nie budzić dzieci. Dzień i noc, na trzy zmiany, dyżurują adwokaci przez nas wynajęci, którzy gdy zjawi się policja i handlarze nieruchomości, a my zaczynamy z nimi pertraktacje, są doradcami prawnymi. Od pierwszej chwili wiadomo, że nie tylko jesteśmy rewolucyjnymi studentami, ale posługujemy się prawem i konstytucją. Gdzie i w jaki sposób wysiedlić kilkaset osób? — zastanawiają się władze. O to nam chodzi, żeby zacząć nie kończącą się procedurę prawną.

Bruno, szef teatru ulicy:

Jest to połączenie komedii dell'arte i demonstracji. Układamy najpierw scenariusz, dobieramy grupę aktorów rewolucyjnych i robimy próbę. Dramatyzujemy życie. Zrobię dla ciebie streszczenie scenariusza, który zrealizujemy w najbliższej przyszłości: sceną będzie gazon koło Rockefeller Center. Grupa przebrana za policjantów otoczy dwie ciężarówki. Na jednej będzie rodzaj mównicy. Przez megafony mężczyzna o wyglądzie sędziego ogłosi, że na mocy uchwały Izby Reprezentantów od dziś wykonanie kary śmierci będzie odbywało się publicznie. Ta jest pierwsza w Stanach. Na drugiej ciężarówce zostaje odkryte krzesło elektryczne, na nim człowiek z zasłoniętą twarzą. Podbiegną ludzie ciągnący kabel. Sędzia ogłosi: „W tej chwili do rozdzielni podłączono prąd o napięciu, które pozwoli, aby skazany umarł możliwie najprędzej. Od chwili porażenia nie będzie nic czuł. Zgodnie z regulaminem za 30 sekund prąd zostanie włączony i serce skazańca przestanie bić”. W tej chwili pojawi się kat, na czarno ubrany, w meloniku, czarnej masce i czerwonych rękawiczkach. Przymocuje elektrody do poręczy fotela. Z drugiej strony podejdzie pastor z krzyżem w ręku i pobłogosławi skazańca. Czy widzowie będą protestować? Czy będą się śmiali? Czy będą chcieli uwolnić skazanego? Czy wyrwą kabel? Czy zjawi się prawdziwa policja i zaatakuje fałszywą? Czy aktor grający skazańca nie wytrzyma i zacznie wołać pomocy? Czy zemdleje? Mamy dziesięć wariantów zakończenia. Raz poszło w nieoczekiwanym kierunku. Mamy wyspecjalizowanych ludzi od odgrywania Gwardii Narodowej, policji. Demonstranci grają samych siebie. Oczywiście chcielibyśmy przysunąć w imieniu Gwardii Narodowej obojętnym, ale nasza Gwardia Narodowa ma rozkaz: wolno jej atakować tylko naszych demonstrantów. Raz jednak ktoś z widzów nie wytrzymał znęcania się nad jedną dziewczyną, był to gag zapożyczony od prawdziwych pałkarzy: sukienka na głowę, ciągnąć po ziemi i kopać, i rzucił się na naszych chłopców, wtedy oni zaczęli go bić naprawdę. Wtedy zjawili się jacyś inni ludzie i zaczęli bić naszą Gwardię. Groziła naszym towarzyszom masakra z rąk nieznanych przyjaciół. Mieliśmy przewidzianą wersję na taki wypadek: użycie broni — zgodnie z regulaminem Gwardii. Oddaliśmy do tłumu salwy ze ślepych nabojów. Zabici byli wyznaczeni i upadli na asfalt. Polała się krew kupiona w sklepie rzeźnickim. W tym momencie teatr zmienił się w rzeczywistość. Wyzwoliliśmy z tłumu gniew, jacyś ludzie odważnie wybiegli na pustą przestrzeń asfaltu i zaczęli wynosić zabitych, jednocześnie usłyszeliśmy syreny. Powstała groźna sytuacja: że nasi zabici wpadną w ręce prawdziwej policji. Wtedy dałem pewien znak: zabici, Gwardia Narodowa i demonstranci, razem, rzuciliśmy się do ucieczki. Kiedy nadjechała policja, nikogo nie było. Tylko jeden człowiek klaskał.

Larry nie może wziąć cię na zdobywanie domów — mówi Catherine B. do mnie — ale ja cię wezmę na wyzwalanie. Czy zdecydujesz się współuczestniczyć? Musisz być partnerem w tej grze i narażać się.

Nazajutrz w pewnym barze Catherine instruuje mnie, jak będziemy wyzwalać z własności dom towarowy „Saks”. Catherine jest sprzedawczynią w dziale damskiego obuwia. Za kwadrans kończy się przerwa obiadowa. Ona pójdzie pierwsza, przebierze się i zajmie swoje stanowisko pracy w stoisku. Po dziesięciu minutach, czyli za 25 minut, ja wejdę do domu towarowego, obejdę działy męskie na parterze, a potem skieruję się na prawo i skręcę jeszcze raz na prawo. Tam jest dział obuwia damskiego.

Rozejrzysz się i wybierzesz mnie jako sprzedawczynię. W przypadku gdyby jakaś inna ekspedientka mnie ubiegła, musisz zrezygnować. Powiesz, że szukasz bardzo eleganckich butów dla żony i cena nie gra dla ciebie roli, ponieważ chcesz sprawić jej radość. Zapytam: „Jakiego rodzaju butów nie ma pana małżonka?” Na to odpowiesz, że chciałbyś sznurowane, bardzo wysokie, długie buty z niebieskiego zamszu i czarnego lakieru. To są najdroższe damskie buty, jakie prowadzi „Saks”. Chodzi o to, że przedmiot musi być najdroższy, żeby suma, od której wyzwoliło się właściciela, była najwyższa. Musisz komuś oddać te buty, najlepiej komuś potrzebującemu, nie możesz ich zabrać dla siebie. Zapytam: „Jaki numer ona nosi?”, odpowiesz — jak? Szóstka, w porządku. Pokażę takie buty, obejrzysz je i zaakceptujesz. Zapytam, czy masz kartę kredytową, odpowiesz, że tak, i pokażesz byle jaką kartkę, ale tak, żeby nikt nie mógł zobaczyć, co pokazujesz. Wtedy ja będę udawała, że wpisuję na paragon numer twojej karty, to nie wzbudzi podejrzeń, że nie idziesz do kasy. Opakuję ci pięknie buciki. Wyjdziesz z nimi. Mnie za każdym razem poddają rewizji, nie mogę wyzwalać „Saksa” sama, ale znam sposób takiego prowadzenia dokumentacji, która jest tajemnicą rewolucyjną, która przy współdziałaniu klientów na to pozwala.

Czy nie mylisz się? Nie boisz się, że oni mają sposób, o którym nie wiesz?

Wieczorem spotykamy się, żeby omówić wykonanie akcji. Catherine wytyka mi błędy: kiedy zapytała mnie o kartę kredytową, ja nic nie odpowiedziałem, szczęściem nie było nikogo w pobliżu. Mimo to w przyszłości zabierze mnie z grupą przyjaciół na wyzwolenie pewnej restauracji, z której grupa wyjdzie nie płacąc rachunku. Wzięcie udziału w małej akcji wyzwalającej było poddaniem mnie próbie. Przeszedłem ją, więc zostanę wprowadzony do rewolucyjnego centrum w kościele.

Kościół zbudowany w stylu wczesnego gotyku jest kopią pewnego kościoła w Niemczech zniszczonego potem przez bomby alianckie. Na każdym pulpicie śpiewnik pt. „Na Teraz”: „Człowiek może zabić nożem ze stali, kulą z karabinu, lancetem. Człowiek może zabić spojrzeniem”. Pod śpiewnikami wsunięte ulotki „Wietnam Południowy w walce”. Sztandar amerykański, reszta dekoracji ze sztuki „Konspiracja”. Schodzimy do podziemi: ogromna sala jest powtórzeniem nawy głównej. Ale labirynt korytarzy i piwnic musi rozciągać się pod cmentarz przykościelny. Wprowadza nas młodziutki chłopak w indiańskim stroju i melduje nasze przybycie. Za chwilę zjawia się Walter. Na palcu ma pierścionek z duraluminium, zrobiony w Wietnamie z zestrzelonego samolotu amerykańskiego.

Modły na górze są tak samo nielegalne, jak to dzieje się w podziemiach — mówi Walt F. Trzeci — pastora zawieszono w obowiązkach kapłana pod pozorem cudzołóstwa. Zarzucono mu, że ma dzieci z nie swoją żoną, i zesłano do Meksyku. Ale nowy ksiądz też przeszedł na naszą stronę. To miejsce nazywa się Kościół Pokoju. Stał się centrum rewolucyjnym, kiedy coraz więcej młodych przychodziło na nabożeństwa muzyczne. Potem młodzież rewolucyjna opanowała kościół: wszyscy, którzy są przeciw wszystkim. Ruch wyzwolenia kobiet, ruch poparcia Czarnych Panter, ruch przeciw karze śmierci, ruch wyzwolenia homoseksualistów i miłości lesbijskich, ośrodek pomocy w przerywaniu ciąży, hotel dla młodzieży, która uciekła z domu, i ośrodek porad dla tej młodzieży, przedszkola dla „dzieci dzieci”, czyli młodych rodziców, ośrodek jogi, pieśni antyamerykańskiej, podziemnego filmu, a przede wszystkim ruch przeciw wojnie. Staliśmy się żołnierzami Vietcongu. Jesteśmy jednym z jego oddziałów, który walczy w Stanach. Mamy tu punkt porad, jak uniknąć powołania do wojska, kierowany przez młodych prawników i lekarzy. Dawniej mieliśmy też mały hotel przerzutowy dla dezerterów. Teraz jest to zbyt ryzykowne. Ale mamy pewną komórkę kierującą ich do melin, gdzie mogą się ukrywać, potem komórka przerzuca ich za granicę i pomaga dostać się do Szwecji. Szczegółów nie mogę powiedzieć; okryte są tajemnicą. W jednym z miast europejskich zorganizowaliśmy spotkania młodzieży amerykańskiej z żołnierzami Vietcongu. Żeby ci, co mieli walczyć ze sobą, przyjrzeli się sobie i stwierdzili, czy są wrogami. Gdy nie ma wroga, nie ma walki. Żołnierze Vietcongu zwrócili uwagę, że nam łatwiej tak mówić. W jednej z nowych ich pieśni znalazły się słowa: „Nienawiść pali się w naszych sercach”. Nie kryli, że ich bracia, rodzice, dzieci nienawidzą agresorów.

Widzisz — przerywam — że ja notuję. Czy mogę to opublikować?

Tak, tego, co jest tajemnicą, nie powiem, nawet dla Warszawy. Wszystko, o czym mówię, znane jest ogólnie. Samo to, że twierdzę coś takiego wobec ciebie, byłoby samooskarżeniem nie mającym wartości prawnej. Niepokoi nas tylko sprawa agentów FBI w naszym ruchu. Mamy pewne dane świadczące o tym, że ktoś wśród nas jest zdrajcą, ale nie wiemy kto. Nawet w recenzji ze sztuki „Konspiracja” pewne wolne pismo napisało: „Ilu szpiegów rząd wsadził do Kościoła Pokoju?” Wczoraj aresztowano siedmiu moich najbliższych towarzyszy pod zarzutem podpalenia rafinerii Esso. Siódma osoba była informatorem policji.

Czy mogę zadać ci pytanie tej treści: czy wasza działalność jest akceptowana przez Vietcong?

Możesz. Jest akceptowana w pełni.

Czy mogę zadać ci pytanie: skąd o tym wiesz?

Możesz. Mamy kontakt telefoniczny z przedstawicielstwem Frontu Wyzwolenia Narodowego w jednym z krajów. Uzgadniamy z nimi niektóre akcje, wspólnie planujemy, nawzajem sugerujemy jednoczesność pewnych posunięć. Ostatnio omawialiśmy sprawę wymiany pilotów amerykańskich na amerykańskich więźniów politycznych.

Czy mogę zadać ci następujące pytanie: czy akceptujesz rzucanie bomb?

Bomby przenoszą wojnę wietnamską do Ameryki. Przez to obojętni biorą udział, widzą zagrożenie, które było przed nimi ukrywane. Zaczynają bać się. Mogą zginąć na Manhattanie jak w dżungli indochińskiej. Bomby uczą myśleć.

Czy nie razi cię fakt, że Kościół Pokoju jest czymś w rodzaju amerykańskiego biurowca, tylko podziemnego, mieszczącego zamiast instytucji pozytywnych — negatywne? W proteście zachowujecie się tak perfekcjonistycznie i precyzyjnie, jak ci, przeciw którym protestujecie. Niszczycie ze zbytnią pracowitością.

Jesteśmy dziećmi tego narodu. Bomby robione przez ruch rewolucyjny często nie wybuchają, bo ludzie są przyzwyczajeni wszystko kupować gotowe, a w pracy wykonywać cząstkę czegoś, czego kształtu nie znają. Powiem ci o sobie, żeby cię ucieszyć. Nazywają mnie „Trzecim”, mimo że zrzekłem się dynastycznego numeru. Mój dziadek był założycielem, ojciec jest na czele wielkiego towarzystwa budującego rakiety. Czyli, jeśli istnieje jakikolwiek ład, gdzie ja mam być? Nie widziałem się z ojcem czternaście lat. Nigdy nie było między nami kłótni, bo nigdy dotąd nie rozmawialiśmy. Należeliśmy do dwu gatunków biologicznych: ja byłem dzieckiem, on człowiekiem interesu. Czytałem o nim w gazetach i stąd wiedziałem coś o nim. Kiedy opuściłem dom, ojciec zabronił w domu i w biurze wymawiać moje imię. Teraz, kiedy i o mnie piszą gazety, zakaz ten obwarowany jest najsurowszą karą. Pewien pracownik koncernu wyraził w spotkaniu z ojcem oburzenie na mnie jako na rewolucjonistę. Chwilę potem został wyrzucony z pracy.

Jesteś szefem ruchu przeciw szefom?

Jesteśmy solą Ameryki. Kiedyś rosyjscy rewolucjoniści sprzeciwiali się złu carskiej Rosji i byli wśród nich arystokraci i oni dali prapoczątek rewolucji. Ona przychodziła od strony Azji. My też stajemy się Azjatami. Sztandar amerykański powinien być czarno-czerwono-żółty. Ameryka wyrosła z trzech krzywd: Czerwonej — wymordowanie Indian, Czarnej — przywiezienie niewolników i Żółtej — bomba atomowa i Wietnam. Nadeszły czasy zmierzchu imperium jak zmierzchu Rzymu: wyzwolenie niewolników, hippies jak chrześcijanie rozkładają je, my niszczymy. Zniszczenie jest piękniejsze niż budowanie. Naszemu pokoleniu odpowiada estetyka zniszczenia. Chcemy zostawić Amerykę zniszczoną. Nie wiemy, jaka potem powstanie. Teraz możemy obejrzeć podziemny film „Spalenie Banku Ameryki”.

Bohaterem tego filmu jest ogień trawiący oddział Banku Ameryki, podpalony przez rewolucjonistów. Plemienny taniec radości wokół tego ognia wykonują tysiące młodych ludzi, śpiewają, klaszczą w dłonie. Operatorzy podziemnego kina musieli być w kontakcie z tymi, którzy ten spektakl przygotowywali, bo praca kamer jest bardzo sprawna. „25 bilionów zrabowanych ludowi Ameryki. Największa własność prywatna od czasu, gdy świat należał do cezarów rzymskich” — głosi komentarz.

Przeglądam plik gazet leżących na ołtarzu; dwutygodnik „Południowy Wietnam w walce” zamieszcza zdjęcia Ho Chi Minha: „Ukochany Prezydent żyje na zawsze w naszych sercach”. „W dziewiątą rocznicę Frontu Wyzwolenia Narodowego. Oni walczą też o nasze wyzwolenie spod władzy kapitału i armii”. „Tysiąc lat walki”. „Gra nazywa się siła i pieniądze. Duch ludu jest większy niż technologia człowieka”. „Uzbrojone ramię ludu wietnamskiego przebije ściany naszego więzienia”. „ŻYJECIE W BRZUCHU POTWORA”.

Zeschnięte, twarde liście palm miażdżone kołami samochodów — to zima w Kalifornii. W wąskich alejkach wiodących do rezydencji w górze Los Angeles kolce kaktusów trą o karoserię. Jakieś drzewo owocuje i kwitnie jednocześnie. Bulwarem Zachodzącego Słońca od brzegu oceanu ku Hollywood idzie samotny długowłosy. Na plecach ma zrolowane poncho, jest bosy, wystawia twarz na słońce świecące na przestrzał przez bulwar.

Człowieku — wołam — zatrzymaj się. Dokąd idziesz?

Na Hawaje. To znaczy do San Diego. Tam będę łapał żaglowce.

Skąd?

Nie pamiętam nazw.

Kim jesteś?

Nie mogę ci powiedzieć.

Dlaczego?

Jeszcze tego nie wiem. A ty?

Cudzoziemcem, który pisze książkę o tobie.

Czyli też nie wiesz, kim jesteś. Ufam ci, że nie pozwalasz, aby twoje zmysły były rozdzielone, i nie wyróżniasz wzroku i słuchu, którymi wlewa się w nas nieprawda wymyślona przez innych w ich interesie. Połącz jednak zmysły, poznasz ten kraj, dotykając wszystkiego jak ślepy, rozwinie się w tobie nowe doświadczenie, „palcuj”, wąchaj, smakuj, dotykając ptaka przekonasz się, jaki on jest gorący, ale przedtem ten ptak musi ci się dać dotknąć. Dopiero wtedy słuchaj jego mowy.

Jak tu doszedłeś?

Mój ojciec porzucił moją matkę. Jedyny jego kontakt z innymi ludźmi to podawanie dolarów: albo oni jemu podają, albo on im. On nie żyje. Już nie żyje i jeszcze nie żyje. Powiedział mi, że to wszystko dla mnie. Mówię mu: „Zabijasz siebie, żebym i ja nie mógł żyć?” Pomagałem matce w gotowaniu, byliśmy tacy samotni. Przynosiłem i obierałem jarzyny, owoce. Matka kiedyś mówi mi: „Miałam cię, żeby mieć kogoś. Żeby nie być tak samotna z twoim ojcem”. „Mamo — odpowiedziałem — nie masz mnie. Nikt nikogo nie może mieć. Nawet ja sam siebie nie mam”. Zaczęła płakać: „Takie nadzieje na nic”. „Dostałem życie tylko dzięki temu, że przydałbym ci się? Jeszcze jeden przedmiot? Sprawiłaś sobie mnie?” Teraz od dwu lat jestem w drodze. Czuję się samotny, gdy opuszczam jakieś miasto, tęsknię za tym, które zostawiłem. Przychodzę do innego miasta, czuję jego obcość, tak dojmującą, że chcę uciekać. Po kilku godzinach uczucie obcości przechodzi w uczucie przyzwyczajenia, wydaje mi się, że zostanę tu na zawsze. Palma przed garażem, gdzie zatrzymałem się na noc, wydaje mi się drzewem przeze mnie posadzonym, i tym, które zetnę za kilkanaście lat. Rankiem opuszczam miasto, przejmuje mnie żal, tęsknota za miejscem, do którego tak się przywiązałem, że chcę pobiec z powrotem.

Jesteś trubadurem, pielgrzymem, błędnym rycerzem?

Chodźmy jeść. Jest południe.

Prowadzi mnie do restauracji hippiesowskiej „Naturalne Pożywienie”. Łamiemy się chlebem, z rzeżuchą, jemy jarzyny, wybieramy wielkie i świeże owoce.

Dokąd będzie zabijanie zwierząt, będzie się zabijać ludzi! Nie jem jajek, to przyszłe kurczaki, wyrzekam się mleka. Dojenie krów jest oszukiwaniem zwierząt, które powinny wykarmić tylko swoje dzieci. Nie wolno też jeść sztucznie pędzonych, trutych roślin. Są też oszukane, odbiera im się ich osobowość jak ludziom. Jak to jest możliwe, że ludzie otwierając sardynki nie widzą masowego grobu? Jeśli nie ma lęku przed jękiem zwierzęcia, żalu nad jego męką, nie ma litości dla ludzi. Prześladuje mnie nazwa potrawy: „dziecięcina”. Jemy zwierzęta, pożeramy ludzi. Mięso, alkohol, narkotyki, gniew, lęk i wypolerowana kultura, która okrywa chorobę. Zioła, owoce, poprzez nie słońce — to są pokarmy. Nie boję się, bo nie posiadam niczego, co mógłbym stracić. Jeśli ktoś mnie nienawidzi i gardzi mną, niepokoję się o niego: dlaczego traci energię, dlaczego przeżywa napięcie, zamiast przypuszczać, że jestem wszechświatem, który otworzy się dla niego. Nie ma zła poza tym. Nie ma diabła i Boga, nie ma dobra i zła, nie ma lewego i prawego, nie ma szczęścia i nieszczęścia, brzydkiego i pięknego.

A jeśliby ktoś chciał zabić twoją matkę? Jakakolwiek jest?

Prosiłbym, żeby zabił mnie.

A jeśli nie byłbyś wysłuchany?

Wtedy zabiłbym siebie.

Nie zapobiegając zbrodni, dopuściłbyś do tego, żeby ktoś jej dokonał na twojej matce, uczyniłbyś temu komuś straszliwą krzywdę, pomagając mu być mordercą?

Nie myślę o tym. Kocham wszystkich, i ciebie. Uczę się od ciebie.

Twój chleb to pole pszenicy, które nigdy nie wyrośnie, odebrałeś jej szansę istnienia. Tak samo pomarańcze: to drzewo, któremu uniemożliwiłeś byt. Nie masz poczucia winy wobec pestek?

Masz rację, byłoby to piękne wyrzeczenie się życia, umrzeć z nie jedzenia, by ocalić wszystko, co nie dba, byśmy je ocalali, a co nas samo pożre.

Wychodzimy z restauracji i nie kończącym się bulwarem, na którym ludzie nie mający samochodów umierają na serce, odbywam z nim część jego wędrówki. Stajemy przed parterowym budynkiem, o szklanych ścianach przesłoniętych od środka. Muzyka bije potężnie jak beat, ale jest to melodia „Lili Marlene”.

Oni nie słyszą dobrze — mówi pielgrzym.

Wchodzimy na salę i widzimy sto, a może dwieście par tańczących „Lili Marlene” w rytmie pasodoble. Przypomina to zabawy w klubach nastolatków, gdzie kryterium wieku jest decydujące; na tej sali nikt nie ma mniej niż sześćdziesiąt lat.

Widzisz, ci ludzie teraz są młodzi. To, co miało być na początku, dostają na końcu. Mają rok do dziesięciu lat czasu. Kiedy przeżyli całe życie, tańczą cały dzień, bo mają nieograniczony, w zbyt wielkiej dawce czas. Potem śmierć.

Podszedł do nas dyrektor klubu emerytów.

Nasza działalność jest darmowa z wyjątkiem sobót. Mamy szkołę tańca. Większość osób, które panowie widzą, nauczyło się teraz tańczyć. Tu ludzie się poznają. Wybuchają miłości. Niektóre są pierwszymi w ich życiu. Przeszli przez małżeństwo, dwa, ale nie znali tego uczucia. Skojarzyło się wiele małżeństw. Niektórzy boleją, że nie mogą mieć ze sobą dzieci. „Dlaczego nie poznaliśmy się wcześniej?” — mówią do siebie. Chce pan porozmawiać z ciekawszymi osobami na sali? Mamy jednego, który od nędzy doszedł do bogactwa, potem wszystko stracił.

Jak się zaczęło? — pytam niskiego starca, którego uwaga pochłonięta jest kontrastem między wyglądem moim i pielgrzyma.

Mój ojciec był angielskim urzędnikiem kolonialnym w Afryce. Usunięty, przyjechał do Ameryki. Nie powiodło mu się. Ja w wieku dwudziestu trzech lat znalazłem się w Nowym Jorku pełen nadziei. Nie szło. Mieszkałem w maleńkim pokoiku na poddaszu na samym południu Manhattanu i zalegałem z czynszem za trzy miesiące. Bałem się wychodzić nawet ze śmieciami, jeśli wyjdę, to manager mnie już nie wpuści. Niektóre próbowałem spłukać w zlewie, tak że się zatkał. Nie mogłem się już myć, w dodatku kran był lekko uszkodzony i co kilka minut kapała z niego kropla. To było jak zegar odmierzający mi ostatnie godziny. Postanowiłem, jak się przepełni zlew, otworzyć gaz. Ale uświadomiłem sobie, że przez nędzny strop woda natychmiast przecieknie i lokatorzy z dołu przybiegną do mnie. Czekał mnie bezsensowny wysiłek przetkania zlewu. Odkładałem to, odwlekając godzinę śmierci wylewaniem ukradkiem za okno wody ze zlewu. Aż wyczerpała mi się żywność, nie chciało mi się wylewać wody i gołymi rękami odkręciłem śrubę. Dotychczas nie wiem, jak tego dokonałem. W kolanku, wśród śmieci, włosów, zgnilizny, była złota obrączka. Pobiegłem do lombardu i zastawiłem ją. Pamiętam na całe życie litery: TB. To dodało mi nadziei, doszedłem do ośmiuset tysięcy kapitału. Opowiem dalszy ciąg, jeśli odwiedzi mnie pan w Passadenie. Wracam tańczyć.

Tak. Każdego dnia trzeba się uczyć oddzielnie, poznawać go, jakby był osobnym życiem. Trzeba odrzucać naukę braną z zewnątrz, wymyśloną przez innych ludzi. Ona jest ich własnością. My musimy sami wymyślać coś nowego. Wiesz — mówi długowłosy — dam ci ten wycinek z gazety, jedyną rzecz, jaką cenię. Będzie bardziej mój, kiedy się go wyrzeknę.

Wyjmuje z małego woreczka na piersiach podarty strzępek:

Po urodzeniu dziecka ojciec idzie sam w dżunglę afrykańską na siedem dni, starając się wymyślić najpiękniejsze i najwłaściwsze imię dla dziecka. Ósmego dnia ojciec wraca do wioski i wobec zaproszonych gości bierze w ramiona dziecko i szepce coś do jego uszka. To jest jego imię. Ojciec robi to, żeby pierwszą osobą na świecie, która poznaje imię dziecka, było ono samo”.

Teraz rozstajemy się. Mój czas w Los Angeles wyczerpał się. Dobrze c z u l i ś m y się wzajemnie. Nigdy się nie spotkamy, ta świadomość jest lepsza. Nie żałujmy, że się rozstajemy, bo jutro spotkamy lepszych ludzi niż ja i ty. Ja będę żył na wyspie, ty udaj się do Parku Griffitha.

Park Griffitha zajmuje ogromną przestrzeń północnego centrum miasta, które ma 100 kilometrów długości, na przedłużeniu wzgórz Świętej Moniki. Jest to już w pasie wzbronienia ognia, zagrożonym pożarem roślinności. Dnem Wąwozu Zachodniego płynie lodowata woda z górskich źródeł, rozpylająca się na wodospadach. Niedzielni malarze, którym psychiatrzy zalecili terapię artystyczną, odtwarzają urwiste ściany i szalejącą roślinność. W rozszerzeniu wąwozu ucztuje kilkuset ludzi. W górnej części Murzyni, w dolnej długowłosi. Na górze piecze się baraninę, na dole brukiew, w wielkich garnkach gotują się całe głowy kapusty, całe pory, które hippies potem wyjmują, maczają w gotującej się oliwie i siorbiąc pożerają na liściach sałaty.

Nie dostaniesz odpowiedzi — odpowiada mi jeden z nich, może dwudziestoletni, z brodą patriarchy. — Milczenie jest językiem, którym porozumiewają się rozumiejący. Milcząc dowiadujesz się wszystkiego. Jeżeli z naszego milczenia nie wywnioskowałeś nic, to tym bardziej gdybym ci coś powiedział, oddaliłbym cię od zrozumienia. Dlaczego ja mówię? Bo niewiele mam do powiedzenia. Inaczej milczałbym. Usiądź przy nas na trawie, przy strumieniu. Dostaniesz trochę brukwi.

On chce milczeć — mówi mi w kilka godzin potem inny hippie — ponieważ mówi cały tydzień. Jest urzędnikiem czy sprzedawcą jak ja. Wypowiada tylko słowa, które bogacą człowieka, który go gnębi. Wszyscy weekendowi hippies, którzy się tu zbieramy, mamy ten kompleks, że nasze życie zużywa ktoś dla siebie. Wiedz, większość tych ludzi jest w perukach. Patrz! — i ściągnął w tył jasne włosy pazia, odsłaniając krótką szczoteczkę czarnych włosów, przystrzyżoną jak trawnik. Inna maska? Człowiek staje się rozdwojony. Ma dwa życia: poniedziałek do piątku i piątek do poniedziałku. Partyzanci szczęścia. Pół roku temu idąc tu w piątek po południu nagle zobaczyłem szefa. Siedział przy żonie prowadzącej wóz, przemknął po mnie nie widzącym wzrokiem i nagle podskoczył, powiedział coś do żony, ale nie mogli w tym miejscu się zatrzymać, musieli pojechać dalej, tylko że szef z odkręconą głową. W poniedziałek nie powiedział do mnie ani słowa. Pewnego dnia, jakby żartem, pociągnął mnie za włosy, mocno, aż boleśnie. Gdybym miał tzw. „perukę establishment”, czyli z krótkimi włosami, nałożoną na długie, byłoby po mnie. Następnego piątku z daleka zobaczyłem jego samochód zaparkowany przy Ericksonie, u wejścia do Zachodniego Wąwozu. Zawróciłem. To, na co czekałem cały tydzień, to też było mi wzbronione. Znienawidziłem szefa. Przez następne tygodnie przyglądał mi się uważnie. Tym bardziej że ma brata, który pracuje w biznesie fryzjerskim, który bankrutuje w całej Kalifornii, bo nikt się nie strzyże, i podobno musiał już mu pożyczać coś, żeby go ratować. Ale niedawno dama, kupując coś, powiedziała: „Co wy tacy wystrzyżeni jak policjanci. To niemodne”. Szef wyraźnie myśli o tym. Wyrzeknie się wiary, ojcostwa, ojczyzny, ale nie pieniędzy. Wiem, że niedługo pozwoli podrosnąć moim włosom. Spalę wtedy perukę.

Kiedy opuszczam park, jest ciemno, przy popiersiu Ericksona, udekorowanym wielkim wieńcem kwiatów na szyi, tłumek młodzieży, ktoś śpiewa balladę: „Erickson jest odkrywcą Ameryki, Kolumbie, plagiatorze, dlaczego nie zawróciłeś z drogi, dlaczego nie ukryłeś Ameryki przed Królową? Pierwsze zanieczyszczenie przyrody to było twoje przybycie. Odkrycie Ericksona nie było szkodliwe i nie byłoby nieszczęścia zwanego Ameryką, gdyby nie ty. Murzyni zostaliby w Afryce. Indianie polowaliby, a ja byłbym Irlandczykiem albo nie byłoby mnie. Czy nie lepsze było nienarodzenie Ameryki, spędzenie tego płodu?” Obok sznur samochodów przed niklowym kranem doprowadzającym wodę akweduktem z gór. Ludzie nabierają do plastykowych pojemników zapas wody jak w bezwodnym Afganistanie, na weekend, nie skażonej; hippies piją wprost spod kranu. Nagle jakaś pani podchodzi do mnie z plastykową butlą po soku, pełną krystalicznego płynu, i daje mi ją: „niech pan nie zapomni wstawić do lodówki”.

Nazajutrz poznaję studenta akademii filmowej, autora scenariusza filmu o rewolucji: jest czas „interferencji” — rewolucje czarnych i młodzieży nałożyły się na siebie. Ale nie ma wodza. Sztab, zaprogramowawszy komputery cechami największych rewolucjonistów, zleca im opr­cowanie optymalnych cech wodzowskich. Potem dają ogłoszenie do prasy w całych Stanach: „Wódz poszukiwany. Wymagane następujące kwalifikacje...” itd. — Sama rewolucja wymaga rewolucji — mówi student. — Jeśli jednak chcesz o tym pisać, mogę pożyczyć ci samochód, najtańszy w tym kraju. Zapłaciłem za niego 25 dolarów. Mam drugi, tego żal mi oddawać na złom, możesz go rozbić, co nie uda ci się, jest niezniszczalny.

Jest to ogromny Chevrolet z 1959 roku, pogięty, odrapany, z rozprutymi siedzeniami, ten sam model, którym jeździła banda Mansona. Przyozdabiam go kwiatami i napisem „I love Joanna”. Jeszcze tej samej nocy wyjeżdżam na Sunset i Wilshire. Jestem, w gwarze młodzieżowej, podziemnym-nocnym-wolnym (bezpłatnym) taksówkarzem. Zatrzymuję się, gdy widzę kogoś z palcem uniesionym w górę. Lokalny kurs. Jeśli stoi ktoś z tabliczką, mijam, bo wiem, że będzie na niej napisana nazwa innego miasta lub stanu. Ludzie, którzy wsiadają, pachną często dymem marihuany. Prowadzą swoje rozmowy, nie okazują wdzięczności, uważając, że robię to nie dla nich, lecz dla idei, której służę. Czasem któryś pokaże palce rozłożone w „V” na wzór wojennej Victorii, co oznacza „Pokój — Miłość”. Raz dostałem papierosa z marihuaną, raz plastykową torebkę pełną jednocentówek. Jeżdżę „od przystanku do przystanku” — od skrzyżowania do skrzyżowania.

Raz podany przez dwoje młodych ludzi w zamszowych kamizelkach z frędzlami, dżinsach i długich butach adres: w górę Beverly Hills — odchylenie od norm, upoważnia mnie do pytań. Dziewczyna mówi:

Chcesz wiedzieć, jak to było? Półtora roku temu jechałam do szkoły. Od siedziby moich rodziców do drogi prowadzącej do szkoły jest około dwóch mil, które przebywałam zawsze w pogodne dni sama na rowerze. Szosa, średnio uczęszczana, ma pobocza asfaltowe i jest bezpieczna. Tego dnia na poboczu zatrzymała się biała półciężarówka, pełna bardzo młodych ludzi. Ktoś zawołał: „chodź, podwieziemy cię”. Wciągnął rower i mnie. Dlaczego zgodziłam się na to? Dlaczego nic nie powiedziałam, gdy półciężarówka mijała drogę do szkoły? Jechaliśmy i jechaliśmy. W jakimś miasteczku z szoferki wysiadł brodacz, który powiedział: „Tu jest poczta. Zadzwoń do matki”. Weszłam posłusznie, wykręciłam numer kierunkowy, potem numer mojego domu. Usłyszałam głos matki. Nie mogłam wydać głosu, odłożyłam słuchawkę. W następnym mieście nadałam telegram: „Jestem w drodze. List niedługo”. Lubiłam szkołę, książki miałam przy sobie, lekcje odrobione. Książki i rower sprzedaliśmy, zeszyty wyrzuciłam, ale jeden, z wypracowaniem na ten dzień, mam.

Wyciąga z torby zeszyt obłożony w papier w kwiatki.

Tytuł brzmi: — czyta — „Czy Hamlet mógłby być Amerykaninem?” Napisałam: „Nie mógłby, bo w Ameryce nigdy nie było monarchii”. Potem widziałam parę takich nawróceń. Powiedziano panu, że matce świętego Franciszka też było ciężko? Ja za dwa, trzy lata porzucę to życie. Wrócę do rodziców, zrobię dyplom, ale nigdy nie będę taka, jak byłam wyjeżdżając wtedy do szkoły. To wypracowanie jest jakby czekiem, symbolem mojego powrotu, że to nie była ucieczka, bo byłam w porządku.

Nazajutrz jadę do podziemnej kliniki psychiatrycznej dla młodzieży. Jest to prywatne przedsięwzięcie pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który jest technologiem metali. Terapie grupowe odbywają się trzy razy w tygodniu wieczorem, w siedzibie znachora-psychiatry i są bezpłatne. W półmroku, przy lekkim parowaniu podgrzanego basenu i muzyce barokowej, dochodzącej przez półotwarte okna, należy mówić o sobie. Trzy wieczory słuchałem spowiedzi publicznych pt. „Mów o mnie, opowiadając swoje życie”.

Opowiada dziewczyna z tekturowym numerem 23 na piersiach:

Notowałam w specjalnym zeszycie, co nakłamałam. Każda osoba mojego życia miała rubrykę. Największą matka, mniejszą ojciec, dużą najbliższa przyjaciółka. Pionowo szły rubryki poszczególnych faktów, które każdej osobie przedstawiałam inaczej, na przykład kiedyś nie było mnie cały dzień w domu. Mojemu chłopcu odpowiedziałam, że mam adoratora, przyjaciela ojca, z którym byłam nad morzem. Matce, że pojechałam sama w góry, żeby się wypłakać. To mi nasunęło myśl, żeby tak zrobić naprawdę, i pojechałam po trzech dniach, ale tam nie udało mi się rozpłakać. Chłopcu powiedziałam, że uczyłam się, mamie, że byłam z moim chłopcem. Mama zaczęła się niepokoić, co z nim robię. Dała mi podręcznik zachowania dla młodych dziewcząt. Tam był rozdział, jak odmawiać, jeśli ludzie o coś cię proszą. Koleżanka prosi o pożyczenie sukienki. Odpowiadasz: „Pożyczyłabym ci z przyjemnością, ale niestety sama muszę ją włożyć dziś wieczór”. Osobny dział, jak odmawiać pożyczenia pieniędzy, inny, jak nie odpowiadać na pytania przyjaciółek: „ile za to dałaś?” Odpowiedź może brzmieć: „Absolutnie nie mogę sobie przypomnieć”. „To był prezent, więc nie wiem”. „Według papy za dużo”. Tam też jest rozdział, jak odmawiać pocałunków, itd. (Okrzyki uczestników: — Znamy, znamy tę książkę!). Jest to podręcznik, jak być „nice”, czyli jak kłamać. Moje kłamstwa były naiwne.

Równolegle psuło się między rodzicami. Wszyscy walczyli przeciw wszystkim (okrzyki: — Znamy, znamy!). Dwa lata temu była gorąca zima, spędziłam noc na plaży, w samochodzie. Matka nie powiedziała nic, ale na drugi dzień wyszła i nie wróciła na noc. „Ty nie wracasz, to i mnie wolno” — powiedziała. „Mamo, ty jesteś starsza i powinnaś zachowywać się inaczej” — odpowiedziałam jej. Czułam, że niszczę do końca ich małżeństwo: jakiś człowiek co wieczór podjeżdżał pod nasz dom i zabierał matkę. I ja wychodziłam na noc, ale żebym nie wiem jak późno wróciła, matka była po mnie. Raz przyjechała w południe, zalana, i mówi: „nie tylko ty będziesz się kurwić”. Przelicytowała mnie. Chciałam robić to, żeby słowa matki były prawdą, a nie kłamstwem. Uciekłam. Byłam prostytutką. Byłam tak naiwna, że oszukiwali mnie, udając, że nie wierzą, abym to robiła dla pieniędzy. Gość, który wyjął mnie z klubu nocnego, obiecał mi masę strojów. Miał siedzibę z fosą i mostem zwodzonym. Pamiętam jeszcze, że jabłka gniły na drzewach, pies miał osobny pokój i facet powiedział, że czasem urządza psie party, na którym wszyscy jedzą z psami psie pożywienie. Zaprowadził mnie do garderoby. Jego przyjemność polegała na tym, że przyglądał się, jak mierzę sukienki. Najpierw wyjmował je pojedynczo, potem ogarnięty podnieceniem zaczął wyrzucać je z szaf, aż powstał stos. „Bierz, co chcesz”. Mnie też ogarnęła żądza posiadania tych sukienek. Nie wstydziłam się wcale, biegając do lustra i na nagie ciało przymierzając sukienki. Były trochę za szczupłe na mnie, niektóre młodzieńcze, mini, inne do ziemi.

To są suknie mojej żony, która umarła miesiąc temu — powiedział gość. — Możesz brać, co chcesz. Ile masz par nóg, na tyle będzie butów. Sto, to sto. Dam ci trzysta par rękawiczek. Zapytałam, ile miała lat. „Sześćdziesiąt sześć” — odpowiedział. Zwróciłam uwagę na to, że nie podchodziliśmy do szaf z futrami. Chciał zobaczyć nagą dziewczynę i ożywić te suknie, może tęsknił za tą żoną, ale miałam dość rewii strojów umarłej, mówię, żeby to dał Murzynkom, a mnie zapłacił za pokaz.

Kazał szoferowi wyrzucić mnie za drzwi, szłam długo w dół Los Angeles. Idąc myślę tak: udawałam nędzarkę, a ten człowiek musiał znać mojego ojca, doszłam do punktu wyjścia. (Okrzyk: — A co na to ojciec?). Ojciec? „Frank Cunnigham jest wspaniałym facetem. Ma pięćdziesiąt dwa lata, prowadzi swoje trzy drogie i bardzo szybkie samochody, żyje w domu za 200 tysięcy, ma przepełnione konto, pływa i jeździ konno na swoim ulubionym siwym wierzchowcu i gra w golfa”. Ten życiorys znalazłam w reklamie ubezpieczeń na życie. Jest zmyślony przez panów od reklamy, ale to życiorys mojego ojca. On zna tylko ludzi znanych. Nie zna nieznanych. „Jeśli zapach ciętych kwiatów jest silniejszy od zapachu perfum, to przyjęcie jest wytworne” — to złota myśl mojego ojca.

Niedaleko uciekłaś — zabiera głos numer 18. — Kurwiłaś się i kłamiesz, bo brałaś pieniądze od klientów. Jesteś snobką. Imponują ci pieniądze. Nie pochodzisz z wyższych sfer. Znasz za dużo cytatów.

Potem pada zdanie, że źródłem jej dramatu jest pożądanie, jakie matka czuła podświadomie do córki. Zabiera głos terapeuta: nie chodzi o prawdę, tylko o własny portret nakreślony przez siebie. Nie ma cenniejszej prawdy o człowieku niż to, jak kłamie. Dziękuje za ostrość wypowiedzi uczestników dramy.

Jesteśmy dla siebie w życiu codziennym grzeczni i fałszywi. Tu jesteśmy niegrzeczni i szczerzy. Niech okrutny obraz samego siebie ukaże drugi człowiek, a nie narkotyk.

Miałem znajomości w Parku Griffitha, wśród pasażerów mojej taksówki, ale nie miałem kontaktu z żadną komuną. Nie o adres chodziło. Wiedziałem, że siedzibę komuny można poznać po tym, że stoją przed nią zaparkowane nie trzy, cztery samochody, jak przed zwykłą rezydencją, ale dziesięć i więcej.

Na wizytę obcego w komunie musi być zgoda kolektywu. Jak wejdziesz z ulicy wyrzucą cię. Będą się bali, czyś nie świnia czy szpieg. Teraz jest podobnie do czasów prohibicji: chodzi nawet o niewinną marihuanę. Jeśli palą, nikt obcy nie może wywęszyć dymku — powiedział mi chłopak w peruce z Parku Griffitha.

Ale to przyszło z nieoczekiwanej strony. Na przyjęciu w środowisku muzyczno-filmowym w Beverly Hills podeszła do mnie wytworna, jeszcze młoda pani i powiedziała :

Słyszałam, że pan na próżno szuka kontaktu z komuną. Moja córka jest w komunie. Jutro zadzwonię do niej i zapytam, czy zaakceptują pana wizytę.

Podała mi karteczkę ze swoim telefonem. Na drugi dzień w południe miałem decyzję: komuna pozwala mi przybyć, a o tym, czy będę mógł tam zostać dłużej, powezmą decyzję przyjrzawszy mi się. Komuna jest w Santa Barbara, sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles. Taniej wyniesie, jeśli pojadę autobusem. Jej córka wyjedzie po mnie na dworzec. Będzie w długim szynelu khaki, przyjedzie małą Toyota.

Dziewiętnastoletnia Clara poznała mnie w jednej chwili. Po pół godzinie jazdy w górę znaleźliśmy się w utrzymanej w staroangielskim stylu rezydencji komuny. Zaproszono mnie do salonu, gdzie przed dwumetrowym kominkiem stały trzy trzymetrowe kanapy, ustawione w podkowę, mieszczące całą komunę. Było jeszcze wcześnie i nie wszyscy wstali. Przychodzili kolejno, witali się ze mną. Zjedliśmy po jajku, szklance soku pomarańczowego i grzance.

W komunie jest Mark, Pete, Tay, Alice, Nancy, Pen, Andy, Tudy, Anabello, Don, dziecko imieniem Małe i Pies. Na tablicy ogłoszeń komuny wiszą trzy listy: stałych wpływów komuny, pokrywania doraźnych kosztów spowodowanych przez poszczególne osoby — a wiec telefony zamiejscowe, taksówki itp. — oraz lista dyżurów. Na wzór skautowski podzieleni są na grupy, które w kolejnych tygodniach gotują, zmywają, sprzątają, pilnują ognia w kominku.

Mark mówi do mnie:

Chcesz, mogę cię wprowadzić.

Jesteś guru?

Nie. U nas jest kolektyw. Możesz raczej mnie nazwać komisarzem politycznym. Naszym ideałem jest Rosja w latach 1917—1921, czyli do Nepu.

Jeśli możesz, opowiedz mi o finansach komuny.

Koszt wyżywienia wynosi w naszej komunie 40 dolarów miesięcznie. Koszty utrzymania domu, podatki i spłata kredytu wynoszą 62,50 dolara. Środki czyszczące i piorące 7,10. Razem 109,60 dolara.

Czyj jest dom?

Oficjalnie jest własnością pewnej osoby prywatnej. W rzeczywistości złożyli się na niego rodzice wszystkich prawie członków komuny, w nierównym stopniu.

Ile kosztował dom?

53 000 dolarów. Udało się otrzymać wysoki kredyt, tak że wkład wszystkich rodziców nie przewyższał 12 000 dolarów. Mamy już kłopoty. Tu, w luksusowej dzielnicy, jest prawo, że w jednym domu może mieszkać jedna rodzina. Chodzi o to, żeby mieszkali tylko bogaci posiadacze, żeby nie wynajmowano mieszkań i nie powstawało zagęszczenie. Przeciętnie jest pięć osób na ogromną siedzibę. Nas jest jedenaścioro, nie ma zagęszczenia, jest pięć sypialni, pokój gościnny, ale złożono na nas donos, że jest nas ponad dziesięć osób obcych względem siebie, że tu są hippies, którzy nie wiadomo co robią, i że oni, nasi sąsiedzi, boją się, że ich wymordujemy. Wszyscy, którzy nie uznają gwałtu i zabijania — są dla nich „mordercami”. Mamy więc kłopoty z policją i nałożono na nas karę: 50 dolarów miesięcznie za osobę, która nie należy do rodziny. Musielibyśmy zatem płacić 550 dolarów miesięcznie za wszystkich. Wystosowałem pismo do rady miejskiej, tłumaczące zasady nowej rodziny.

Powtórz mi.

Rodzina biologiczna jest źródłem cierpień. Przypadkowość rządzi biologią: pozornie najbardziej konieczne jest tym, czym rzut kostką. Tak otrzymujemy rodziców, tak oni nas dostają. Komuna jest rodziną z wyboru. Rodziną rówieśną, w której funkcję ojca i matki spełniają wszyscy, a każdy jest dzieckiem. Jest rodziną przyjaciół. Zarazem jest to rodzina, w której wszyscy się uczą, studencka, jest plemieniem mającym jednolity cel, jak dawne plemiona polowały. Niezwykła jest dynamika integracji między jedenastoma osobami. Rodzina rozszerzona ma inną strukturę, więcej krewnych niż w biologicznej rodzinie i nie ma stopniowania. Wszyscy są krewnymi pierwszego stopnia, nie ma też zależności, tylko równe relacje: wszyscy wobec wszystkich, wszyscy z wszystkimi, intelektualnie i fizycznie. Ale ta ostatnia rzecz jest w teorii. Najtrudniej przełamać poczucie własności wobec drugich istot. Są u nas tylko pary, nierozdzielne, i to jest słaby punkt dezintegrujący strukturę komuny, przenoszący zalążek starej struktury, grożący jej odrodzeniem.

Jak się zaczęło?

Jako studenci socjologii otrzymaliśmy zadanie badań środowiskowych w biednych dzielnicach Los Angeles. Nigdy tam nie byliśmy. Potem mój ojciec przyznał się: przez całe życie nie był w dzielnicy nędzy. Tłumaczył się, że Los Angeles jest zbyt wielkie... że musi mieć busolę w samochodzie, żeby długa ulica, ponad 30 mil, mająca zakrzywienie, nie wyprowadziła go tam, gdzie nie chce. Ten jeden ciężki weekend zmienił nasze życie. Układ osoba-rodzina-społeczeństwo postanowiliśmy zjednoczyć w komunę. Cóż to się dzieje z życiem ludzi w dzielnicach nędzy? Czy z naszym życiem nie dzieje się coś gorszego? Najpierw byliśmy ze sobą tylko przez weekendy. Potem zaczęły się pertraktacje z rodzicami. Byliśmy gotowi na zerwanie. Postawili warunek: jeśli będziecie się uczyć, zgodzimy się.

Buntujecie się przeciw rodzicom za ich pieniądze?

Choć część ich pieniędzy znajdzie właściwe zastosowanie. Większość naszych rodziców zarabia za dużo i chce zarabiać jeszcze bardziej za dużo. Uniwersytety finansowane przez business przygotowują nas na niewolników businessu. Przez głód posiadania Amerykanie są niewolnikami. Krzysztofie Kolumbsky, nie ty, ale przede wszystkim Amerykanie muszą odkryć Amerykę. Jest Ameryka białych i czarnych. Jest Ameryka biednych i bogatych, młodych i starszych, kobiet i mężczyzn, jest Ameryka stanów Południa i stanów Północy, stanów Zachodu i Wschodu. Jest ich tyle, że nie ma żadnej. Żyjemy w kraju, którego nie ma. Aby cokolwiek określić tutaj: adres czy telefon, musisz użyć co najmniej siedmiu cyfr, w społeczeństwie aż czterech współrzędnych: stan, klasa społeczna, rasa i wiek. Nowymi klasami rewolucyjnymi są: młodzież, czarni i kobiety. Jak zakwalifikujesz ruch rewolucyjnego, niezależnego od mężczyzn orgazmu u kobiet? Wyrastają jeszcze bardziej ekstremistyczne poglądy: USA trzeba rozwiązać, część stanów wydzielić według klas: Murzynom i kolorowym, część młodzieży. W Nowym Meksyku, w pewnym okręgu, w głosowaniu już doszło do przejęcia władzy przez młodzież, szeryfem został hippie. Dostali kredyty, których miejscowi Indianie nie mogliby otrzymać. Hippies, nie wyrzekając się ich strojów, zaczęli ich rugować z ziemi. Wzbudziło to rozpacz i rozruchy antyhippiesowskie. Wyglądało to jak walka dwóch plemion indiańskich.

Co będzie z młodymi starzejącymi się? Czy będą wypędzani z raju stanów młodych do czyśćca stanów starych? Czy kobiety otrzymają oddzielne stany?

W łonie samej młodzieży są już podziały według wieku. My należymy do starych i konserwatywnych. Pojawiła się grupa „Rewolucyjny Raj”. Domaga się zastąpienia wszelkiej pracy ludzkiej przez automaty i przejście ludzkości w stan nieprzerwanego snu narkotycznego, zakończonego śmiercią. My przeciwnie; po studiach będziemy robotnikami.

Na wzór rosyjskich narodników?

Nie tylko. Przestudiowaliśmy wszystko. Ostatnio życiorys Kim Ir-Sena.

Mark wyjmuje z ogromnej, pedantycznie uporządkowanej biblioteki komuny gruby tom wydany w Japonii: „Wódz 40-milionowego narodu koreańskiego. Urodził się dla rewolucji, żeby uratować Koreę. Urodzony w słynnej rodzinie rewolucyjnej, rozpoczął długą swoją drogę rewolucyjną mając czternaście lat”.

Chcesz, żeby taki był początek twojego życiorysu?

Nie. Mao, Tito, Castro, Lenin, Guevara, giganty: ci, którzy przeprowadzili zwycięską rewolucję. Daruj, teraz zostawię cię na godzinę. Dokładaj polana do kominka. My będziemy mieli w domku dla służby zebranie. Tam też zadecyduje się, czy będziesz mógł zostać.

Po godzinie zapada decyzja, że mogę zostać. Otrzymuję gościnny pokoik. Następnego dnia zwiedzamy Bank Ameryki, po spaleniu przez studentów odbudowany, większy i piękniejszy, „jak na urągowisko”. Na trzeci dzień część komunardów wyjeżdża na święta do domów. Zjawiają się rodzice. Niby po dzieci, ale jechali tu z San Francisco i Los Angeles, żeby zobaczyć to na własne oczy. Rozglądają się bojaźliwie, są skrępowani. Także komunardzi tracą nieco pewności siebie. Długie brody i wąsy ratują ich powagę.

Jeszcze odbędzie się zebranie pożegnalne — mówi Mark. — Prosimy państwa o zaczekanie.

Tym razem mogę uczestniczyć. Zebranie odbywa się w salonie, przy kominku. Drzwi do hallu łączącego z jadalnią, gdzie czekają rodzice, zostają szczelnie zamknięte. Jedna z dziewcząt wybucha płaczem.

Jestem zmęczona, zmęczona, zmęczona. Fizycznie chora od tego wszystkiego. Jestem udręczona wami, kochani. Nie wrócę do was. Traktujecie mnie jak szaloną. Uciekam do domu, od którego uciekłam.

Zebranie kończy się nagle, rodzice patrzą przerażeni na zapłakaną dziewczynę wychodzącą w pośpiechu. Nie godzi się, żeby ktoś z nich odwoził ją na lotnisko. Dojdzie piechotą, w dół, do taksówki. Pozwala mi, jako obcemu, nieść walizki.

Żegnam się z Markiem.

Uważasz nas za dom utopii? — pyta.

Przeciwnie, Marku, tu wykształci się warstwa rządząca Ameryki, lepsza niż kiedykolwiek. Tylko niepokoi mnie to, że wasz pies bezustannie krąży od jednej do drugiej osoby, i to, że podobnie zachowuje się wasze dziecko.

Idziemy szybko, stromą ulicą, dziewczyna popłakuje bez przerwy.

Pozwól mi coś zrozumieć.

To jest nie dla każdego. Nie wierzę, że im jest dobrze. Ale byłabym tam, gdyby nie jeden z nich. Ten właśnie, do którego coś czułam, bo reszta była mi bezgranicznie obojętna, mówi: „Musimy stanowić prawdziwą komunę. Nie chcę cię dla siebie, ale dla wszystkich”. Odpowiedziałam: „Jak z obcymi ludźmi, to już wolę za forsę”. Ale on był dumny, że coś przezwyciężył w sobie.

Do Los Angeles wracałem z Clarą. Clara wsiadła do samochodu w przepasce na włosach, ale w „cywilnej” sukni, bardziej eleganckiej, i w lakierkach. W drodze niedbałym ruchem ściągnęła opaskę i włosy rozrzuciły się jej w najmodniejszą fryzurę.

Clara, jakbyś prowadziła podwójne życie.

Jedziemy oboje na przyjęcie. Rodzice kazali mi cię tam przywieźć.

Było to przyjęcie, na którym jeden z najsłynniejszych zespołów kameralnych Ameryki dawał koncert domowy dla przyjaciół. Około stu osób siadło w czterech rzędach krzeseł w salonie kalifornijskiego psychiatry doktora D. Od tria na naszych oczach rozwijał się zespół: coraz więcej gości ubywało i przenosiło się na estradę, aż późną nocą, kiedy było po równo muzyków i słuchaczy, koncert się skończył.

Podeszła do mnie matka Clary. Dziękowałem jej.

Zrobi pan w zamian coś dla mnie. Pan E. chce z panem rozmawiać. Niech pan spełni jego prośbę. Czy pan wie, jaki ja popełniłam błąd w stosunku do dzieci? Kiedy powiedziały, że chcą być samodzielne — dałam im samodzielność. Poczuły się osierocone i zbuntowały się. Clara odeszła do komuny. Ja teraz chodzę na uniwersytet do specjalnej Szkoły Czucia. Tematy wykładów: „Uczenie się siebie nawzajem”, „Kim jesteś teraz?”, „Uczenie się — to uczenie się zmiany”. „Jesteście jedyni, nigdy nikogo takiego nie było i nie będzie”. Zadają nam lektury, będzie egzamin. Ale co z tego, niech mi pan powie?

Pani opanowała materiał?

Niech pan zaprzyjaźni się też z doktorem D., jeśli pana interesuje zbrodnia w willi Polańskich.

Pan D. oprowadził mnie po swojej siedzibie — w słynnym Wąwozie Benedykta, pokazał oświetloną reflektorami górę: — Zbocze należy do mnie, kupiłem je przed laty za grosze. Tylko w ciągu dzisiejszego koncertu zdrożało o 20 dolarów.

Trzy wątki wysnułem z tego przyjęcia. Pierwszy to wątek pana E. Przyjąłem jego zaproszenie. Mapa klasowa Los Angeles jest pionowa i pozioma. Centrum Los Angeles, Hollywood, a przede wszystkim Beverly Hills i Bel Air są uważane za najlepsze, ale dopiero wysokości, stosunek do zboczy góry i wąwozów są miarą pionową, nakładającą się na parametry poziome. Są trzy warstwy: wysoka społecznie przy ulicy wiodącej dnem wąwozu, niższa społecznie, ale wyższa przestrzennie czepiająca się zbocza wąwozu, i najwyższa: na szczycie góry. Pan E., słynny artysta amerykański, dziś zapomniany, wycofał się u szczytu sławy z kapitałem, który ulokował w handlu nieruchomościami. Jego druga kariera dała mu więcej. Ma szczyt jednej z najpiękniejszych gór, z jednym z najpiękniejszych widoków.

Proszę pana — zaczął pan E. — pewnego dnia, rok temu, zadzwoniła do mnie sąsiadka. Jej podjazd do rezydencji jest naprzeciw naszego. „Panie E., tydzień temu zetknęłam się z pana synem i nie ukłonił mi się, mimo że patrzył mi w oczy. Dziś przed chwilą spotkało mnie to samo. Chciałabym wiedzieć: czy państwo macie do mnie jakieś pretensje, czy to jest coś, co mnie nie musi obchodzić?” To okrutne zdanie wydobyło z mojej podświadomości fakt, że mój syn od wielu dni nie odzywał się. Przeprosiłem sąsiadkę, pobiegłem do jego pokoju. Napisał kartkę: „ja milczę”. To był zwykły, w najlepszym tego słowa znaczeniu amerykański chłopak, radosny, mądry, utalentowany, wysportowany, podobał się wszystkim. Stał się niemową? Przestał też widzieć. Patrzył przez nas. Odpisałem: „dlaczego???” On: „dowiesz się we właściwym czasie”. Do dziś nie mam odpowiedzi. Wyprowadził się z domu. Z podobnymi jak on założyli wspólnotę. Nie chciałby pan zrobić dla mnie czegoś na uboczu swojej misji? Niech pan zbada: co grozi mojemu dziecku, jak to może długo trwać, co to w ogóle jest? Nie musi pan nigdzie jechać. Jego komunę prawie w pełnym składzie będę gościł w Nowy Rok.

Zamknięci w salonie milionera, w pięcioro, mówimy o Paramanahansa Yoganda. Ich guru, Norman, kiedy miał siedemnaście lat, poznał Go. Porzucił ciało. Było to, gdy zmienił technikę koncentracji. Wydobył siłę z siebie. Można ją narysować w formie promieni bijących z dłoni. Teraz Norman ich uczy w komunie nauki Paramanahansa.

Musisz nas odwiedzić w domu medytacji, ma formę kuli z trójkątów. Nie ma czystszej i skrajniejszej struktury, jest przestrzenną kwadraturą koła, jajem ssaka. Liczba boków: mistyczne liczby — minimum 24, 48, 92. Materiałem mogą być dachy starych samochodów, worki pokryte specjalną emulsją. Mała kula jest protestem przeciw ogromnym sześcianom wieżowców. Za trzy lata będziemy całkowicie samowystarczalni. Wyeliminujemy pieniądze. Będziemy sami hodować len, bawełnę, prząść i tkać ubranie, bo nie będziemy hodować zwierząt, żeby je strzyc. Tymczasem nosimy ubrania zużyte przez kogoś innego. Będziemy jedli płody ziemi przez nas wyhodowane bez użycia narzędzi mechanicznych. Od zasadzenia ziemniaka, poprzez okopywanie go, podlewanie, aż do wykopania cały czas będziemy w kontakcie z nim, aż jedząc, wchłoniemy go w siebie. Jest to zunifikowanie procesu produkcji i spożycia — przyswajanie sobie najpierw psychiczne tego, co wchłonie nasze ciało. Jego wzrost jest łącznikiem między nami a ziemią, jak chodzenie boso. Sen, powietrze, woda i rośliny — to pokarmy człowieka. Wszystkie są zatrute: dalsze budowanie jest niszczeniem. Prymityw jest bliski miłości.

Pytam, jak daleko on już doszedł.

Ciało jest jednym z czasowych miejsc pobytu Boga. On nie wzywany nie ujawnia się. Trzeba wiele czasu, żeby go przywołać. Nasz guru zna obraz Boga. Opisał go. Nie jest to Bóg z obrazów. Jest tylko światłem, potężnym, innym niż jakiekolwiek, które znamy. Jest to gwiazda, błysk, gorąco, a przede wszystkim obecność. Ja jeszcze nie dostąpiłem pojawienia się choćby lekkiego rozświetlenia świata. Co wieczór w czasie medytacji, gdy uspokoję oddech, ducha, czekam. I będę czekał, aż to się stanie.

Jako nowo nawrócony jesteś fanatyczny. Czy nie jesteś w tym bardziej purytaninem?

Kiedyś nasi przodkowie nawrócili się na chrześcijaństwo i weszli na błędną drogę cywilizacji technicznej. Potem przez wieki wprowadzali w błąd buddystów i krisznaistów nawracając ich na chrystianizm. Teraz my, dzicy chrześcijanie, musimy przyjąć prawdę z podwójną pokorą, bo wywyższaliśmy się z naszymi fałszywymi bóstwami i płytkimi naukami.

Czyli nie wierzysz w Chrystusa?

Wierzę jako w jednego z tych, którym ukazało się światło, założyciela wiary, wierzymy w Chrystusa w jego lepszej postaci. Powinieneś wstąpić na pustynię Mohave i kontemplować choćby pół dnia. Odwiedź świątynię wszystkich wyznań — Bulwar Zachodzącego Słońca numer 17190.

Świątynia leży w kotlince nad małym jeziorem blisko Oceanu Spokojnego. Nabożeństwa odbywają się nocą. Ale już od późnego popołudnia tłumy młodych ludzi wychodzą na Bulwar, tamują ruch, zatrzymują samochody i narzucają dyskusje o wieczności. Wewnątrz świątyni dużo starych ludzi. Obok siebie na ołtarzu: Kriszna, Budda, Mojżesz, Chrystus, Mahomet. Zapach kadzidła, szepty dyskusji. Stosy pism: „Autostrada do nieskończoności”, „Towarzystwo Samorealizacji”, „Joga Opisana w Biblii”, „Technika Wyzwolenia”, „Nauka wyzwolenia: ...Jak medytować... Zjawisko snu... Uduchowienie Siły Twórczej... Historia Stworzenia... Jak rozwijać osobowość?”, „Życie po śmierci... Prawo Reinkarnacji”. „Czy istnieje diabeł?”, „Lista świąt: 5 stycznia — dzień urodzin Paramanahansy”. Skrzynka Pytań do Jogi. „Duchowa Fontanna Życzeń”. Wrzucam 1 cent. Nasilam pewną myśl.

Koniec Bulwaru Zachodzącego Słońca osiągam w chwili, gdy nad Pacyfikiem zachodzi słońce. Jestem na zachodzie Zachodu. Dalej zaczyna się wschód. Zgodnie z ceremoniałem zdejmuję but i maczam stopę w chłodnym Pacyfiku. Za moimi plecami ogromny blondyn w pozycji lotosu na piasku kontempluje zwrócony ku wschodowi, nad którym zachodzi słońce.

Znów poświęcam noc na wożenie hippies. Pierwszy Murzyn, jakiego widzę w uniformie hippies. Kiedy wsiada i zaczyna mówić ostentacyjnie murzyńskim językiem zbudowanym ze słów angielskich, dowiaduję się, że to strój jego plemienia. Proszę go, żeby opowiedział mi swoją historię.

Kiedyś przez splot przypadków, o którym musiałbym mówić ci godzinę i nie uwierzyłbyś, dostał mi się w ręce numer szwajcarskiego tygodnika, gdzie był reportaż z Wybrzeża Kości Słoniowej. Na jednym ze zdjęć, przedstawiających wieś murzyńską w centrum kraju, zobaczyłem SIEBIE. Kogoś o identycznej twarzy jak ja. Znalazłem brata. Znalazłem kraj moich przodków. Zbieram pieniądze, żeby pojechać tam, do źródeł mojej przeszłości i rzeki Bandama i zostać tam albo zabrać do Ameryki mojego nieznanego brata. Kiedy go spotkam, połączą się nasze dusze, rozdzielone przez handlarzy niewolników: jedną wywieźli okrętami na obcy ląd, druga uciekła w dżunglę i została. Zmienię imię i nazwisko z amerykańskiego na to, które nosi mój brat.

Międzymiastowa autostrada numer 10 biegnie brzegiem pustyni Mohave. Po obu stronach czteropasowej jezdni bieleją w słońcu szkielety samochodów. Skrzenie się pustyni w słońcu, niebezpieczne dla oczu kierowców. To nowa warstwa geologiczna: szkło z miliardów rozbitych butelek, wyrzuconych przez okna pojazdów.

Za górami Sodowymi, Srebrnym Jeziorem i odgałęzieniem drogi do Zzzyxz — widok na Suche Jezioro, którego piękno określa folder: „jakby chwilę po stworzeniu świata”. Nie wolno tu się zatrzymywać, żeby patrzeć. Inaczej łamię przepisy stanowe: dodaję gazu, przekraczam limit 115 kilometrów na godzinę i zjeżdżam z przełęczy. Poznaję nowy sposób kontemplacji: przez wjeżdżanie z szybkością 220 kilometrów na godzinę w środek tego, co jest piękne, poznanie gwałtownego rozszerzenia się i znikania piękna.

Prowadzę sportowy wóz zawodowej gospodyni bogaczy. Sama nie umie prowadzić; poznałem ją jednocześnie ze studentem szkoły filmowej.

To, że Las Vegas jest miastem pustynnym, czuje się tylko po osadzie piasku na dnie wanny. Wszystko jest naelektryzowane, wiele sklepów ma stale otwarte drzwi, bo klienci boją się dotykać klamek. Jest to ostatnie miasto złota: prowizoryczne, sztuczne, zbudowane na pustyni. Złoto występuje w innej formie: żetonów w kasynach. Wystarczy, aby stan Nevada cofnął ustawę o zezwoleniu na hazard, a miasto umrze.

W pokoju motelowym są dwie książki: Biblia i książka telefoniczna Los Angeles, żeby dzwonić po pieniądze. W Biblii podkreślone jedyne słowo: „Aniołowi F i l a d e l f i j s k i e g o Kościoła napisane: To mówi... który ma klucz Dawidowy, który otwiera, a nikt nie zawiera, i zawiera, a nikt nie otwiera” (Apokalipsa III. 7). Lektura książki telefonicznej Los Angeles nasuwa myśl, że Ameryka jest jakby powtórzeniem, kopią starego świata w innej skali. Są wszyscy: Cervantes, Casanova, Camus, Dali, Dickens, ród Bourbonów, Goering, Freud, Kirkegaard, Kafka, Pawłow, Sienkiewicz, Tołstoj.

Może to są oni, a to jest czyściec czy piekło ta Ameryka? — mówi gospodyni milionerów, gdy jej to opowiadam. — Czasem wydaje mi się, że spotykam kogoś, kogo znałam w Europie. To jeden z symptomów amerykańskiej choroby. Zaczęło się, kiedy wysiadłam ze statku, który przywiózł mnie z Anglii. Upadłam. Nogi były bezwładne. Paraliż wziął się z lęku przed Ameryką. Potem powiedziano mi, że wystarczy umieć gotować, żeby się urządzić. Wróciła mi władza w nogach. Pracowałam u Kiepurów, u bilionerów Cuneo, którzy są tak wielcy, że nieznani, u producenta filmowego Warnera, u Lany Turner, której córka zabiła jej kochanka gangstera Stompanato, u Barbary Streisand, u Harolda Lloyda. Bilioner nazywał milionerów „biedotą sześciu zer”. Mówił, że tylko on jest prawdziwym hippie.

Trzeba się wyzwolić z pieniędzy. Ja to czynię przez posiadanie ich w takiej ilości, że przestają być pieniędzmi”. Jego żona, jak nędzarze, nigdy nie widziała pieniędzy. Kiedy był strajk pracowników banku, musiałam im pożyczyć pieniędzy, bo umarliby z głodu. Na sekundę zarabia tysiąc dolarów. Należałam do czołówki 77-osobowej służby. Kucharka, która pracowała osiemnaście lat, jeszcze nigdy nie widziała pana z bliska, kiedy nadchodził, lokaje przekazywali sobie z ust do ust wiadomość, że wszyscy śmiertelni mają zniknąć, żeby nikogo nie dotknął jego wzrok. Sala kinowa dla 300 osób, gdzie wyświetlane były filmy przed premierą, basen z marmuru dla jego jednej stopy, bo nigdy w nim nie pływa, 5 tysięcy róż w oranżerii wokół basenu, przyjęcie dla 60 osób, bo tylko na tyle osób była szczerozłota zastawa. Dziesięć procent gości to detektywi o odpowiednim poziomie towarzyskim, śledzący śmietankę Stanów. Przygrywały dwie słynne orkiestry, z rozsuwanego dachu sypały się płatki róż, ale w tym towarzystwie mało było osób poniżej siedemdziesięciu lat. Bawili się ze sobą ci, którzy od półwiecza się nienawidzili. Peruki, sztuczne zęby, chudzi.

Ze strasznej nudy, pustki pani przychodziła do kuchni. Wszystko to bowiem podszyte było bólem pani: monogramy na złotej zastawie były cudze i tak głęboko wyryte, że nie dawało się ich zatrzeć, a tak starożytne, że żal było przetapiać. Pani miała krzywe nogi: „Na co ci twoje piękne nogi — mówiła do mnie — daj mi je, ja ci dam miliony. Mam wszystko, to samo, co gdyby ktoś ci darował kosmos, i co z tego. W każdym kraju w zachodniej Europie mamy zamek albo dom, których nigdy nie widziałam, bo nie byłam w Europie. Przyjaciół nie mam, bo albo są za biedni, albo bogaci jak my, dzieci są wrogami — jedynymi drogo opłacanymi. Ty możesz każdej chwili zapakować walizkę i wyjść, a ja tu muszę być. Kiedy mąż umrze, podpalę ten grobowiec i wynajmę sobie małe 24-pokojowe mieszkanie”. Nigdy nie wiedziałam, że można tak cierpieć z powodu przedmiotu. W angielskim piśmie ukazało się zdjęcie Rolls-Royce'a królowej Elżbiety ze szklanym dachem. Pani Cuneo zamówiła taki natychmiast. Nadeszła odpowiedź, że tamten egzemplarz jest unikalny i nie będzie powtórzony. Upokorzenie i gniew pani Cuneo doprowadziły ją do szlochu: „Po to mamy biliony, żeby nas upokarzano? Trzeba być królem, żeby kimś być? Co za obelga! Trzeba jeszcze jednej rewolucji, żeby była równość?”

Dla zaznaczenia swojej rewolucyjności jadała w kuchni to co służba. Myślałam ciągle o nich, o obrazie Tycjana, na który od lat nikt nie spojrzał, o córce pani Cuneo, która cierpiała od dzieciństwa na niemotę, bo postanowiła ukarać matkę, o kardynale Montini, późniejszym Pawle VI, który w ich prywatnym kościele w oficynie pałacu odprawił mszę, na której nikt się nie modlił, o synu. Syn mając trzydzieści dwa lata jeszcze nie umiał pisać, czytał sylabizując z największym trudem. Listy pisał mu stróż nocny. Kochał tylko zwierzęta, żółwie nawet. Uczył się sztuki cyrkowej. Podtrzymywał trzy cyrki alimentami dla cyrkówek, z którymi się rozwiódł. Kiedy były w domu, stawiano dla nich specjalny stół w hallu, przy którym jadły obiad, a teściowa z balkonu zabawiała je rozmową. Nigdy nie płacił rachunków, ciesząc się, że ściga go policja. Mój zawód — mawiał — to czekanie na spadek. Jak ojciec uważał się za prekursora hippies.

W kasynie Dunes gospodyni miliarderów proponuje mi, żebym za nią obstawiał ruletę. Przypominam sobie system dla początkujących przekazany mi przez Jadwigę, szefową gangu gier w Warszawie. Gdy trzy razy z rzędu pada kolor czerwony — postawić na czarny. Nawet jeśli znów będzie czerwony, potroić stawkę, jeśli jeszcze raz padnie czerwony, udziesięciokrotnić stawkę. Wygrywam.

Dzielę się wygraną z gospodynią miliarderów. Zwraca mi uwagę, że suma przypadająca mi — to bilet lotniczy tam i z powrotem do San Francisco i taksówki na lotnisko. Wygrałem więc jeszcze jeden rozdział tej historii.

W drodze powrotnej skręcam na stację benzynową na granicy pustyni Mohave. Zostawiam moją pasażerkę i idę w głąb. Znajduję strzelnicę, stosy potrzaskanych butelek i łusek. Widzę maleńki kiełek pustynnej rośliny. Wracam na stację i pytam, jak się nazywa ta roślina. Właściciel nie wie. Informuje mnie, że jeśli interesuję się tanimi obszarami pustyni, do których można doprowadzić wodę, może podać mi telefon agencji w Los Angeles. Notuję: 212-449-5215. Nazajutrz dzwonię do komuny i opowiadam synowi pana E. o pobycie na pustyni, który mi zalecił. „Znalazłeś roślinkę: być kiełkiem na pustyni to odwaga. Uznaj, że on to mówił do ciebie swoim istnieniem: bądź odważny”.

Najpiękniejsza runda świata, przez trzy nie kończące się mosty wokół Zatoki Frisco. Na plażach ogromne czarne rzeźby z drewna i metalu oblanego ciemną mazią. Są to dzieła sztuki stworzone przez długowłosych, którzy zjechali się, żeby oczyszczać Zatokę z ropy wylewającej się z rozbitego tankowca. Mają ostrzegać przed skażeniem, ale nikt z jadących autostradą wzdłuż wybrzeża o tym nie wie. Oglądam za 5 centów przez lunetę dawne więzienie Alcatraz okupowane teraz przez protestujących Indian. Muzeum „Wierz lub nie” z rzeźbą-kopią samego siebie wykonaną przez Masakichiego, robioną w lustrze z dwóch tysięcy części i wyposażoną przez rzeźbiarza we własne włosy, paznokcie, rzęsy i brwi. Ogromne przedmieście statków, barek, kryp, przycumowanych w porcie, w których mieszkają ludzie. Sieć pomostów w labiryncie pokładów i nadbudówek.

To tańsze niż budowa domu — mówi członek komuny zajmującej przyciągnięty tu statek rzeczny „Virgo”. — Czyste powietrze, złudzenie, że się gdzieś płynie. Kiedyś odwiążemy statek i pozwolimy mu wejść w morze za odpływem, potem spojenia naszej łajby nie wytrzymają i powoli zatoniemy, rozpłyniemy się, może wtedy osiągniemy jakąś jasność, taka jest żegluga w jedną stronę.

Można pójść dalej? — pytam dwudziestoletniego hippie siedzącego na trotuarze głównej ulicy Berkeley.

Moja komuna się rozpadła, było to

zbyt kosztowne, na szczęście, bo to było połowiczne. Komuny to tylko początek drogi. Dzięki temu znalazłem dalszy odcinek.

Po jego lewej ręce koszula na zmianę, sweter, koc z frędzlami, po prawej chleb, torebka z główką sałaty i puszka jarzyn. Otwiera ją i je na oczach wszystkich, rozmawiając ze mną. Czasem któryś z przechodniów zatrzymuje się i daje mu ćwierć dolara. Ostatnią ćwiartkę oddaje innemu przechodniowi: ma już za dużo.

Mam zapas żywności na jeden dzień. Jeszcze niejeden ze mną zje. Może ty? Prześladuje mnie policja, od paru dni udają, że mnie nie widzą. Żyję na ulicy od nie wiem ilu miesięcy. Niektórym przeszkadza, gdy mam wyciągnięte nogi, muszą je omijać. Inni brzydzą się mną. Niektórzy zastanawiają się: jak mogę żyć na oczach wszystkich? Mnie nikt z idących nie przeszkadza. Nie sztuka być pustelnikiem na pustyni. Tu jestem z ludźmi. Po pewnym czasie przechodnie nie przeszkadzają ani nie budzą lęku, choć nieraz kopną mnie, ale nie mam im tego za złe. Czasem depczą po moich rzeczach, ale one nie mają dla mnie wartości. Zdeptane są cenniejsze, bo świadczą o mojej wspólnocie ze wszystkimi, którzy kiedykolwiek przeszli tą ulicą. Czasem sam podsuwam je, żeby deptali.

Jak śpisz?

Leżę wzdłuż muru, przykryty wszystkimi rzeczami. Od świtu na tej nieparzystej stronie jest słońce. Budzę się i grzeję się. Nazywają mnie Jaś Nieparzysty.

Siadam na tarasie kawiarni naprzeciwko grupy siedzących na chodniku hippies. Staram się wyczytać coś z gestów, z rodzaju nieruchomości. Nagle jeden wydobywa żyletkę, zamierza się nią, ale nie uderza kolegi, tylko chwyta się za włosy i ciacha po nich, rzucając całe pukle na ziemię. Widać karze sam siebie za jakąś winę.

Wracam, trafiam na Jasia. Rozrzuca rzeczy, kopie je, ciska pod przejeżdżające samochody. Porywa puszkę z jarzynami i wbiega do sklepu.

Niech pan mi ją ukryje — prosi sprzedawcę — o n i chcą mi ją zabrać.

Wybiega i rzuca sweter pod nogi dwu tęgim mężczyznom opartym o maskę samochodu.

Bierzcie wszystko, ja już nie mogę czekać, aż mi zabierzecie, błagam was, bierzcie.

Sprzedawca wynosi jarzyny i mówi:

Chłopcze, zmień miejsce, zrujnujesz mnie. Przecież kochasz ludzi, zlituj się nade mną.

Kim są ci mężczyźni? — pytam właściciela sklepu.

Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Czekają na kogoś.

U gospodyni miliarderów poznaję inżyniera C. W swojej siedzibie w Fernando Valley tłumaczy mi, dlaczego nazywają go Producentem Pokoju.

To słowo stało się potęgą. Zrozumiałem, że w sferze dolara też musi się stać potęgą. Kupiłem wielką ilość miękkiej blachy. Wybiłem małe bransoletki z tym słowem. Ono jest na tyle magiczne, że cena blachy wzrosła 300-krotnie. Dalej inwestuję w znaki. Mam nadzieję, że dzięki fetyszom kopię sobie schody do nieba*. Teraz organizuję sprzedawczyków** w naszym stylu. Muszę to rozprowadzać wśród zbuntowanych, którzy nienawidzą businessu. To jest triumf businessu!

Kiedy zwiedzam jego dom, otwiera pancerną szafę. Trzy karabiny samopowtarzalne, sztucer, dwa rewolwery, pistolet — to jego arsenał. Żona producenta pokoju, młoda aktorka hollywoodzka, podaje obiad. Jest w najmodniejszym młodzieżowym stroju: szarym drelichu z napisem „Więzienie w Los Angeles” i drewniakach.

Historia rozrasta się przez rozszerzanie się znajomości, trzema nurtami: nurt przyjęć, wątek zapoczątkowany przez hippie — błędnego rycerza oraz przez pasażerów mojej podziemnej taksówki. Jedni poznają mnie z następnymi: w parku Griffitha zostaję zaproszony na uroczystość zakopania na wieki słowa „nice”, jako słowa establishmentu, które — zużyte — przestało cokolwiek znaczyć. Wypisane na wielkiej tekturze, włożono je do płytkiego grobu i przysypano, a potem tańcząc i śpiewając, zadeptano, pozostawiając bez mogiły. Potem zaczyna się druga część ceremonii: „wykopanie drzewa” — hołd dla drzew i idiomów, wcielenie w zdarzenie idiomatycznego zdania „my lubimy (wykopujemy) drzewo”. Jest to mały klon, który potem tryumfalnie niesie w dół parku pochód hippies i na zakończenie zasadza w innym miejscu. Następnym ogniwem tego łańcucha jest wizyta w pewnej rezydencji w Hollywood. Wejście przez wypowiedzenie do mikrofonu przy furtce hasła, słowa, którego nie zrozumiałem. Mój przewodnik popycha furtkę, wchodzimy, ale nikt nas nie wita. Wchodzimy do bocznego skrzydła domu, będącego rodzajem ogrodu pod szklanym dachem czy oranżerii. Duszno, parno, masa kolb, retort, fiolek. Tu kiełkują nasiona marihuany. Głośnik w ścianie przekazuje melodie Beatlesów z taśmy.

Przy tym lepiej rośnie — mówi mój przewodnik.

Ten sam przewodnik wprowadza mnie do podziemnego teatru-komuny, gdzie bilet kosztuje w zależności od tego, ile czasu widz pozostaje na przedstawieniu: l, 2, 3 i 5 dolarów (cały dzień). Jest to tak zwany teatr życia, ogląda się odsłonięte zwykłe, codzienne życie komuny. Aktorzy zobowiązani są nie grać, aby widzowie mieli gwarancję, że oglądają życie. W ten sposób komuna zarabia na życie po prostu żyjąc, a ludzie z klas średnich płacąc za bilety mają przeżycie, bo widzą t o na własne oczy. Guru-reżyser mówi, że dla nich to jeszcze jedna próba niewinności, naturalności i siły: żadnych tajemnic, nic osobistego, żadnego skrępowania wobec obcych nawet, a wszystko do oddania innym. Fragment sztuki za 1 dolara: improwizacja muzyczna zespołu łączącego indyjskie, afrykańskie i meksykańskie instrumenty ludowe, picie herbaty ziołowej, którą aktorzy dzielą się z widzami, obieranie jarzyn do kolacji.

Telefonuje do mnie człowiek z tancbudy dla emerytów, zaprasza do siebie do Passadeny. Odwiedzam go. Wrócił do punktu wyjścia, mieszka w pokoju podobnym do tego, w którym znalazł obrączkę.

Niepotrzebnie angażujesz się w rzeczy bezsensowne. To jest błazenada, karnawał. Kto postawił nogę na tej ziemi, powinien pozostać. Teraz można mieć pomoc w starcie, o jakiej nie mogłem marzyć. Nie myśl, że chcę na tobie zarobić. Jest tu ktoś, kto chce z tobą rozmawiać na bardzo poważny temat. Historia z obrączką? Wybrałem ją z mojego życia, kiedy cię zobaczyłem. Ale opowiem ci, jak byłem detektywem na zlecenie mężów podejrzewających żony o zdradę. Śledziłem taką jedną, która potem powiedziała mężowi, że ja sam ją zaczepiałem i usiłowałem uwieść. On w to uwierzył i pobił mnie. Im później ktoś przybywał tu, tym mocniej się naginał, był jeszcze większym konformistą niż inni, przelicytowywał ich i podwajał stawkę. Ameryka jest konformistyczna, a zarazem przebogata. Tu co drugi jest konformistą i to jest sto milionów konformistów, ale pamiętaj, co drugi to wariat, a co najmniej dziwak. A nagle okaże się, że ten człowiek jest potężny. Amerykanie wydadzą ci się brutalni, ale zarazem są dobrzy. Wiesz, mnie nie zrujnował kryzys. Nie kupiłem czegoś, co potem nagle zdrożało. To odebrało mi odwagę. Poszedłem w dół. Teraz pójdziemy do pewnej pani.

U tej pani zaczyna się długa i zawiła rozmowa. Mówi mi o kobietach amerykańskich. Mówi, że życie zabija im mężczyzn. Ich sprawą jest samotność, rosnąca, coraz dłuższa i coraz bardziej masowa. Są na to skazane: jeśli kobieta ma męża rówieśnika, rzuca ją, gdy ona ma czterdzieści-pięćdziesiąt lat, jeśli jest starszy od niej, umiera, kiedy ona ma czterdzieści-pięćdziesiąt lat. Trzeba mężczyzn importować z Europy. Przebywanie oceanu, zdobywcze, ma inną treść. Jest moda na Europejczyków, wykształconych. Gra też rolę sylwetka, wzrost, zarost: jeśli nawet ktoś nie jest wolny, taką sprawę można rozwiązać. Nie poszukuje się mężczyzn bogatych, bo osoby poszukujące mają świadomość, że same nigdy nie zużyją swoich kapitałów. Można też powiedzieć, że różnicę wieku niweluje różnica kapitału.

Wychodzimy od tej pani. Stary nastolatek chce mi się zrewanżować za wizytę u niej. Opowiada historię przyjaciela. Przyjechał z Włoch do Stanów i stracił pamięć. Nie wiedział, jak się nazywa, skąd pochodzi i nie rozumiał, gdzie jest. Policja zatrzymawszy go wydobyła od niego tylko jedno włoskie słowo, które okazało się nazwiskiem. Policja włoska odnalazła osobę, która nosiła to nazwisko. Była to jego narzeczona, która podała, jak się nazywa i jak na imię jej narzeczonemu. Przetelefonowano te dane do USA. Psychiatrzy, nagle zawiadomiwszy chorego, jak się nazywa, wyleczyli go. A jak jest teraz? Moja znajoma z dawnych czasów, jak wielu rodziców-poszukiwaczy, przejechała całe Stany w poszukiwaniu syna. To inna wersja ewangelicznego syna marnotrawnego: teraz rodzice go szukają. To nowy rozdział Biblii. Jechała po śladach, które on zostawiał w bankach, śladami czeków. Zawiadomiła wszystkie banki, żeby na jej koszt telefonowano, gdy zjawi się syn. Przejechała wszystkie komuny w Nowym Meksyku, Kolorado, Nowej Anglii, była w Kanadzie, dwa razy w Kalifornii. Trzy lata życia. Niedawno zatelefonowała, że zostaje tutaj w jednej z komun w górach, gdzie spodziewała się znaleźć syna, ale znalazła nareszcie spokój. Jest wśród tak młodych jak syn i nie będzie go już szukać.

Czy mógłby mi pan podać, gdzie to jest? — mówię.

Melancholia Passadeny, dzielnicy starców, jakby przestrzennie umiejscowionej przeszłości: wielkie sklepy ze starzyzną ciągną się jak amfilada umarłych salonów Hollywoodu lat dwudziestych. Wiek antyku w USA określony jest na powyżej dwudziestu pięciu lat. Są tu wielopiętrowe etażerki, podstawki na kwiaty z bambusa, sztuczne kwiaty zwiędłe od kurzu, miniaturowe stoliczki nocne, koszyki wiszące dla psów, nesesery wypełnione tylko zapachem piżma, lustra pokreślone diamentami, makatki malowane tak grubo, że stały się płaskorzeźbami, sekretery pełne nie zapłaconych od pół wieku rachunków, książeczek czekowych nigdy nie wypełnionych. Paczka listów czarnej piastunki do swojej pani: „Dzieciątka ukochanej pani biją, szarpią mnie za nos i uszy, ja zaś najwyżej daję im dozwolonego przez panią klapsa”. Komplet fotografii dziewczyny: w kostiumie kąpielowym, w długiej sukni, w krótkiej sukni, układam te zdjęcia, jak robił to pewnie hollywoodzki producent przed trzydziestu laty. Za 35 centów kupuję amerykańskie drzewo genealogiczne. Osoba, która je układała, nie znała formy drzewa, co zdradza jej pochodzenie. Momentem uszlachcenia jest przebycie Atlantyku. Tekst nie jest jasny.

To jest najstarszy obraz twojego ojca. Ja miałam dany nakaz rodzinny zanotować: Julia Conrad (najstarsza) wyszła za Niego, Kristiana Brusse (Brunnse, Prusse, Brussis? — przyp. mój, K.K.) w Niemczech, przyjechała do tego Kraju w 1852 roku. Umarła w 1864 roku. Pan Brusse ożenił się powtórnie w 1866 roku. Malinde von Stassenski umarła w 1889 roku. Pan Brusse ożenił się raz jeszcze z panią Strause. Umarła w kwietniu 1891 roku. Dzieci z ostatniego małżeństwa — następna rubryka, trzecia — dzieci ich dzieci: Ira, mężatka, 5 dzieci, Ludwik, 2 dzieci, Dalila w domu, Karol Otto — jego dzieci umarły w dzieciństwie”. Dalej — adresy, pewnie nieaktualne od siedemdziesięciu lat.

Kilka dni potem telefonuje psychiatra D.

Jeśli chcesz, mogę cię zabrać na proces, o którym nie pisze prasa, jest sensacją tylko w kręgach psychiatrów. Może ci posłużyć za laboratorium dla twojego tematu.

Policja — mówił mi na drugi dzień doktor D. w drodze do sądu — została zaalarmowana przez pewną starszą kobietę Ellen V., że znalazła swoją przyjaciółkę Iris T., również osobę starszą, zamordowaną. Tego samego dnia postawiono w stan oskarżenia Billa V., szesnastoletniego wnuka Ellen V., który nie umiał czy nie chciał podać motywów swojego czynu. Wnuk Ellen V. niczego nie zrabował; jedynym motywem, jaki wykazały długie rozmowy, które przeprowadził z nim doktor D. jako psychiatra sądowy — było to, że Ellen V. była dla niego z b y t d o b r a.

Nuta skargi na tę dobroć — zaczął swoją półgodzinną ekspertyzę przed sądem doktor D. — wydała mi się jedynym punktem uchwytnym w całej sprawie. Szesnastoletni Bill V. nosi to nazwisko po matce, osobie niezamężnej; nosił on jeszcze jedno nazwisko, kiedy został adoptowany, ale przybrani rodzice przeprowadzili rozwiązanie adopcji. Potem został przyjęty przez trzecią rodzinę. Chodził do sześciu szkół w czterech stanach, gdzie jego przyjaźnie z kolegami przybierały charakter gwałtowny, a potem nienormalny. Na koniec wzięła go do siebie babka Ellen V. i jego sytuacja unormowała się. Iris T., od dziecinnych lat przyjaciółka Ellen V., była starą panną, emerytowaną nauczycielką. Szczególnie polubiła wnuka przyjaciółki, któremu chciała wynagrodzić krzywdy. Dawała mu prezenty, można powiedzieć, obsypywała go nimi, przeznaczając na nie sporą część swojej emerytury. Nienawidził kobiet i zaczął czuć do nich wstręt: pocałunki starej kobiety budziły w nim obrzydzenie. Przekonała go, że zastępuje mu matkę i wtedy postanowił zabić ją — zabijając w ten sposób w jej osobie swoją matkę.

Pan Nixon najbardziej potrzebuje doradcy — psychiatry. Bunt młodzieży jest moim zdaniem niczym innym jak buntem zbiorowego syna przeciw kolektywnemu ojcu, którego widzi w społeczeństwie i państwie. Połączenie Freuda z Marksem, haseł ultrarewolucyjnych z seksualnymi tym się tłumaczy. Jest to bunt sierot porzuconych dla społeczeństwa. Ich rodzice bali się społeczeństwa, że wyrzuci ich na margines i rozwiązywali swoje problemy kosztem dzieci. Teraz są wzięci w dwa ognie, boją się także dzieci.

Doktor D. skończył i uśmiechnął się w naszym kierunku: koło mnie siedział jego czternastoletni syn, poruszony do głębi pierwszą sprawą sądową, jaką widział w życiu. Umawiamy się z doktorem D. za trzy dni na ósmym piętrze sądu, w miejscu, gdzie odbywa się rewizja przed wejściem na proces Mansona.

Góry są bardzo blisko. Na śniegu świeży ślad nart. Autobus zatrzymał się w pustkowiu przy skrzynce na listy, na drewnianej nóżce. Stąd idzie polna droga. Zgodnie z instrukcją guru, przekazaną mi przez starego człowieka z Passadeny, mam tylko szczoteczkę do zębów i zeszyt. „Może zostać z nami, ile zechce, nawet do końca życia” — powiedział. Po godzinie marszu bezludną okolicą widzę na polanie otoczonej zdziczałym sadem morelowym drewniany budynek przypominający spichlerz. On tylko został z zabudowań farmy.

Odsuwam wrota na zardzewiałych rolkach. Wielkie wnętrze stodoły, górą biegnie galeryjka na wysokości pierwszego piętra. Żelazny piecyk jest tak czerwony od gorąca, że wygląda jak pomalowany. Na galerii podnosi się półnaga postać, u dołu w śpiworze. Spętany, woła do mnie z wysokości:

To ty? Śmiesznie wyglądasz. My tu śpimy, bo w górze cieplej.

Ty też śmiesznie wyglądasz.

Chciałbyś jeszcze się przespać?

Nie.

Rozmowa budzi członków komuny. Patrzą na mnie jak z balkonu teatralnego. Domyślam się, kto jest znajomą mojego znajomego z Passadeny, odróżnia ją wiek. Zostałem uprzedzony z góry, że nie będzie ze mną rozmawiać. Tamten etap życia uważa za zamknięty. Teraz robi masaż pleców jednemu z członków komuny.

Ugotowano kocioł chińskiej herbaty. Nikt nie odzywał się do mnie, nawet guru. Czułem głód i nudę. Milczenie, błahe uwagi, powaga twarzy, przechodzenie z miejsca na miejsce, zmiana miejsc: z galerii na dół, ze śpiwora pod piecyk. Wchodzą, wychodzą, wstają, siadają, Podłożenie szczap do piecyka, zmiana pozycji, wpatrzenie się w jakiś punkt, przerwa w ruchu, wszyscy nieruchomi, jeden z nich bierze piszczałkę, gra kilka taktów, jeden na końcu przeraźliwie piskliwy, cisza, ktoś mówi: „Mój Boże”, jakby do kogoś nieobecnego, odległy dźwięk samolotu odrzutowego idącego na dużej wysokości, „przynieś mi wody” — mówi ktoś do kogoś, ten podaje mu wodę. Komuś jest zimno, zamyka się w śpiworze i usypia. Człowiek, który plecie pas z rafii, od czasu do czasu oznajmia nowy etap pracy: „mam węzeł”. Inni zmieniają tylko punkty, w które patrzą. Niektórzy usypiają, budzą się, patrzą w górę. Czasem ktoś puszcza wiatry, kto inny westchnie.

Czas w naszej komunie będzie dla ciebie zawsze pusty — mówi guru — ty oglądasz tylko z zewnątrz. My osiągnęliśmy bezczasowość, dowiadujemy się, że czas się przesunął dla innych. Wiem o tobie, że teraz żyjesz w styczniu 1971 roku, że ten czas doprowadzi cię do jakiegoś pozornie oznaczonego dnia, w którym odlecisz do swojej ojczyzny. My najpierw zlikwidowaliśmy zegary, kalendarze, lustra. Przez pierwszy okres za kalendarze i zegary służyły nam drzewa i ptaki, lustra zastępowały twarze tu obecnych, w których widzieliśmy siebie samych. Dziś i to jest niepotrzebne, nawet podział na noc i dzień. Potem przyszła refleksja, że jakkolwiek by oznaczać, i tak będzie to fikcja, zmyślenie: jesteśmy w niewiadomym punkcie czasu, nie oznaczonym, bo ani urodziny Chrystusa, ani uformowanie Ziemi nie są punktem odniesienia. Tak zagubieni poszliśmy dalej, rezygnując z odniesień nawet w obrębie naszego czasu. Dotknęliśmy czasu kosmicznego. Potem odrzuciliśmy nasze imiona, nazwiska i nazwy. Drzewo nie umie powiedzieć o sobie „ja”. I ty taki bądź, musisz przestać nazywać siebie nawet imieniem „ja”. Nie masz nazwy jak ptak przelotny, którego gdy zamknąć w klatce nazywa się „Filip” czy inaczej. Gdy urodzi ci się syn, uświadomisz sobie, że byłeś wehikułem życia, koniecznym po to, aby ten ktoś nieznajomy zaistniał. Gdy zedrzesz ze wszystkiego nazwy, zaczynając od siebie, zaczniesz poznawać. Możesz tylko powiedzieć do drugiego człowieka „ja”. Czczenie diabła uprawiane w Kalifornii to rozrywka głupców. Podejrzewają w Mansonie jego wcielenie, nazywają Los Angeles — Los Diabolos, wierzą, że świat zrodził się z kopulacji Boga i Diabła. Byłem w komunie, gdzie czczono jako parę bóstw — Marylin Monroe i Einsteina. Głupie, ale stąd wziął się trzeci etap. Jest to utożsamienie z jakąś rzeczą, a potem osobą. Tak długo w nią wchodzisz, aż na nieokreślenie długie — jak byś to określił — momenty stajesz się nim. Możesz stawać się ulubionym drzewem czy ojcem, którego prawie nie pamiętasz, a którego odbudujesz w sobie i przywrócisz mu pewien rodzaj bytu. Kiedy będziesz mógł być mną, zaczyna się najważniejszy etap: ubóstwienie. Każdy z nas ma w sobie kompleks Chrystusa. Iluż takich jest w szpitalach. Pod nim jest jeszcze głębszy kompleks, kompleks Boga: czy to nie ja? Otóż oświadczam ci, że TY JESTEŚ BOGIEM. Chrystus zwrócił nam uwagę, że można siebie kreować na Boga, ale nie dopowiedział nam, że zrobić to może każdy. Mógł być Bogiem święty Jan. Jezus był wybrany Bogiem, tylko ukrył to nazywając się tylko synem Boga — czyli kogoś z zewnątrz, zewnętrznego Boga. Nie tylko nie ma Boga w wielkiej odległości w świecie zewnętrznym, ale ta odległość jest w nas, ku mikroświatowi. My wierzymy w Boga Wewnętrznego. Mamy bogów dyżurnych. Prawie każdy z nas już nim był. Ubóstwimy cię, będziesz nam musiał mówić wszystko o sobie, będziemy w ciebie wierzyć, badać ciebie, analizować, przebywać każdy twój krok. Będziemy się do ciebie modlić i składać ci ofiary aż do momentu, gdy przyjdzie ktoś. inny na twoje miejsce. Wtedy jako Bóg będziesz umiał go lepiej czcić. W Kalifornii nadszedł złoty wiek. Kalifornia jest Grecją, Judeą naszej ery, rodzącą bogów w każdym miejscu. Także z ciebie uczynilibyśmy ofiarę, jedlibyśmy twoje ciało i pilibyśmy twoją krew. Ale nie tak, żeby cię skrzywdzić. Jedzenie nie może przerwać życia spożywanej istoty. Wolno jeść mięso tylko tych istot, które mogą na to wyrazić zgodę, a mogą tylko ludzie. Tylko Jezus rozumiał kanibalizm. Jest to najgłębsze zbliżenie do drugiej istoty, wzięcie jej w siebie, przeniknięcie z nią, połączone z wyzwoleniem jej od jej części, wchłonięciem i wydaleniem. To więcej niż akt płciowy, dalej nie można pójść, bo dalej jest destrukcja człowieka, odebranie mu życia. Gdy ktoś z nas się na to zgodzi, nie wiadomo, jak będzie, tymczasem dbamy, aby nie uczynić mu krzywdy.

Było dobrze po północy, gdy zaczęło się zebranie-nabożeństwo. Było wino, dopuszczone przez guru, i na stosie śpiworów zasiadła Bóg okresu, w którym byłem. Inna dziewczyna usiadła u jej stóp, trzymała jej rękę, całowała i badała linie we wnętrzu dłoni. Podszedł chłopak ze świeżą strzykawką, zagłębił ją w żyłę bóstwa i wyciągnął z pięć centymetrów krwi. Uniósł, jakby naśladując moment podniesienia, do góry i wstrzyknął do butelki kalifornijskiego wina. Potem wszyscy wypijaliśmy prosto z butelki po łyku, aż opróżniliśmy butelkę. Ofiara była spełniona. Teraz zaczęła się druga część: dowiadywanie się. Bóg wybrała jednego z chłopców jako medium prawdy, a guru dał mu do połknięcia tabletkę mescaliny. Oczekiwanie, aż narkotyk zacznie działać, wypełniła gra na flecie. Guru pokazuje mi blizny na dłoni.

Kiedy byłem Bogiem, dozwalałem nawet na ścinanie skrawków mojego ciała. Potem zalepialiśmy plastrem i goiło się cudownie. Mamy jeszcze jeden obrzęd: dla tych, którzy zostają z nami, Ślub Adopcji, od którego stajemy się małżonkami, braćmi, siostrami, dziećmi, rodzicami sobie wzajem. Mam trzynaścioro rodziców — nieparzysta liczba, sześć żon i siedmiu mężów, trzynaścioro rodzeństwa i trzynaścioro dzieci. Jestem synem własnych dzieci i ojcem własnych rodziców, jestem bratem swoich żon. Czternaście razy w roku obchodzimy święto poczęcia każdego z nas. W Ameryce najwięcej stosunków odbywa się między dziewiątą a pierwszą w nocy, to są nasze godziny rytualne. „Począłeś się dla nas, nie z nas” — to słowa, które padają.

Czy święto poczęcia przemienia się w coś, co byłoby momentem poczęcia?

Nie. Każde z nas może stać się rodzicem biologicznym, by przekazać komunie — prawdziwym — matce i ojcu. Dlaczego nie jesteśmy piękni? Bo od pokoleń o małżeństwie decydowały pieniądze. Nie naturalny pociąg dwu piękności, ale skażona kalkulacja, dlatego nasze bogate prababki brzydule, skazane na bezpłodność, parzyły się i miały naszych dziadków.

Powstawaliśmy ze sztucznych krzyżówek.

Nagle chłopak jakby budzi się.

Pierwsze moje wizje — oznajmia spokojnym, relacjonującym głosem — są banalne: jakaś orientalność, wydaje mi się, że jesteście narkotyczną spelunką orientalną. Ale teraz meksykaniejecie. Jest w tym coś, z czego nie mogę się wycofać. Narkotyk jest narzucony mi z zewnątrz, całe życie jest mi obce, nie ma nic wspólnego ze mną takim, jakim jestem. Wy jesteście podszyci wręcz meksykańskością (zrzuca spodnie). O, moje spodnie są kuliste i toczą się (zrzuca koszulę), podobnie ołowiana koszula, łamliwa, piłkowata, wy jednak ciążycie ku pewnemu dolnemu zaokrągleniu, jesteście ósemkowato-gruszkowato-skrętni. Narkotyk wzbudza we mnie coś niemojego, niemojość. Teraz, wybaczcie, dzieje się z wami coś strasznego. Starzejecie się strasznie, ten pan i ta pani (wskazuje na guru i na Boga). Pół twarzy tego pana starzeje się szybciej, siwieje na moich oczach, zmarszczki, ach, jaki pan jest stary, jaki obrzydliwy, przepraszam za to, że mówię to tak szczerze: po prostu umieracie na moich oczach. Pan jest trupem, pan zaczyna się rozkładać, starsza część twarzy odpada panu od kości, a lewa daje znaki życia. Oko patrzy. Ale jak błagalnie! Ja panu nic nie robię, błagam pana, niech pan umiera. Nie umierajcie! Przecież wy jesteście opleceni jakąś grzybnią, korzonkami, przecież jesteście swoimi nagrobkami, błagam was, nie, to nie, błagam was, zlitujcie się, nie dajcie mi tego przeżywać (rzuca się do nich, szarpie ich z niezwykłą siłą), ach, z tych mumii, takich suchych, wy wychodzicie jednak. TO WY W DODATKU ISTNIEJECIE? (wybucha śmiechem). Wy jeszcze w dodatku istniejecie, czyli jesteście realiści. A byliście rzeźbami przyschłego sarkofagu. Drą się na strzępy wasze grobowce i przez dziury patrzycie na znak dodatkowego istnienia. Każda rzecz jest zbyt oczywista, a wasze istnienie mnie zawstydza jako forma środowatości czy może czwartkowienia. Wypowiadam się w stylu obcym dla siebie, jak zawsze w życiu. Chcąc wam mówić, za bardzo kontroluję siebie, ale kontroluję także samokontrolę, są chwile, że jestem bliski całkowitego negatywnego, czysto teoretycznego odtworzenia rzeczywistości, bezbłędniejszego niż rzeczywiste. Teraz skierowuję wzrok na siebie w lustrze (żadnego lustra nie ma), jednak lustro to zastałem gotowe, stworzone przez innych ludzi. Jest formą z zewnątrz. Nie stłukę go, nie rozbiję, żeby się przebić dalej, ale odejdę od niego jako od narzędzia zbyt prymitywnego, przepraszam, ale dziękuję za lustro, weźcie je sobie, ono jest meblem. Pozbawiam się swojego odbicia i nie żałuję tego. Lustro ukazywało mi to, co było za moimi plecami, to, co jakby już było, zabierając mi przestrzeń przede mną, dając w zamian przestrzeń za mną. Pójdę w przeciwną stronę, chcę zobaczyć, co jest za nim. Trochę doktrynalnie odrzucam lustro. Zbyt kontroluję moją samokontrolę w narkotyku i aby wyzwolić się, muszę kontrolą samokontroli uzyskać zero wpływu na siebie. Jest to równanie mescalinowe różowe stopnia dwóch ptaków... Odrzuciłem lustro, a jeszcze w nim nic nie zobaczyłem. Odrzucenie odbicia to tylko chytry chwyt. Tak zwiewam przed sobą. Niby tak: ja o nic nie prosiłem, a macie mnie na świecie. Nawiasem mówiąc, w tej chwili słowo „hohoho” wyrasta bardzo wysoko, obok niego słowo „w ogóle” rośnie w oczach. Narkotyk jednoczy, ważę w tej chwili dwadzieścia jeden lat i mój lot jest wyrzeźbiony negatywnie w czarnym marmurze. Usuwając lustro chciałem usunąć siebie z widoku, to, że nie mam nic do powiedzenia. Dopiero to usunięcie, tę szczerbę opisać. Taką bajdę wam wymyśliła mama: Żeście się urodzili. Zmyśliła wam bajkę, że żyjecie, a wy żyjecie, czyli wierzycie w nią. Ciąży mi ciężki zapach kolanowy, będący zwężeniem się na końcu harmonijki. Świat stwarza się na moich oczach: granatowo-kryształowy, albo teraz: wszechnapędzający się trybowy, składacie się z pędzących trybów i zaraz stajecie się drukarsko-reklamowi, jesteście napisani literami dużymi, a teraz małymi czcionkami, mrowią się wasze twarze czcionkami i zaraz precyzyjnie wzrasta w każde miejsce rozwidlony miliardy razy korzeń.

Proces, któremu jesteście poddani, jest czwartkowatą schodkowatością, jest śmiesznym, wszechogarniającym procesem gramatycznym, smakowatym, sraniowato-świetlistym, haftowanym z maleńkich krzyżyków, wyszywany wszędzie. Jest to deseń przenikający świat, znak firmowy wodnoświetlny, jest to samo co konsekwentne bycie stopą. Narkotyk jest zabawką strasznie poważną. Taka nieznośna radość. Narkotyk to jest: aniśpitotoaninieśpi. Nie śpię, ale nie mogę się obudzić, jakimś tunelem chcę do was wrócić, szarpię się. Jezu, nie mogę. W płynnym krysztale taflowym, lepkim, świetlistym, mocnym jak ręka draba. „To toto” — to ty. „Toto” — ja sam, to coś tylko toto. Jakaś bezosobowość.

Znów widzę siebie, mimo wysiłków usunięcia. Widzę siebie milion razy, wszystkie przejrzenia w lustrze, jedno po drugim, twarz jedzie w zamianie szalenie szybko. Gniję, ale oczy mam wołające. Wybaczcie, wybaczcie. Jest spiczasto i logicznie, jest bezbłędnie. Dwie wielkie liczby płyną oceanem. Głos unosi mnie i niesie do drugiego głosu, który ma małą kaleką rączkę sumienia (pada na klęczki): Jezu, to naświetlenie narasta, jakby lustro podświetlone od dołu i zalane światłem od przodu, jest tafla świetlista i zjawia się źródło światła, po prawej z dołu coraz mocniejsza. Ono jedno jest z zewnątrz, wszystko, co wam mówiłem dotąd, było we mnie, tylko narkotyk zaczął obłędnie szybko to sumować jak sto maszyn, ale tego nie znam, jasność silna składająca się z pięciu rozjaśnień bije z dołu jakby z głębi świata, niedotykalnie, jedyna poza mną, co widziałem w życiu. (Podnosi się). A więc to jest faktem, widziałem światło. Mogę wam odpowiedzieć na wiele rzeczy. Mogę wam powiedzieć, że nigdzie nie ma waszych zmarłych. Przysięgam wam, wiem to w tej chwili. Chodzi o to, że tam gdzieś też ich nie ma. Byli tu i nie ma ich tam. Taki jest wynik. Trochę miałem nadziei, że z kimś się zobaczę. Ale nie mam odpowiedzi, więc tego kogoś nie ma.

Wiem teraz, jak wygląda Bóg. Widzę go dokładnie, ale jest to tylko jajo światła. Jest gruszkowato-zębowaty od dołu, zwężający się ku górze i zakończony jak cały świat, spiczasto. Jest prawidłowym i prawdopodobnym chytrym orłowaciejącym orłem, o teoretycznej budowie i dość wyszczerzono-zębnej dumie, czyli orłogruszką. Ptaczeje wszystko, produkuje się jednocześnie, ciągle i bez przerw. Tak świat powstaje.

Kto tu wchodzi (wchodzi jedna z dziewczyn). Przestraszyłem się, myślałem, że to ktoś obcy, a to tylko karaluch. A ty jesteś Murzynem o spalonej twarzy, w czarnym spalonym garniturze, sadzowej koszuli i siedzisz w szalenie niskiej, granatowej trawie (dotyka ziemi ręką). O, moja ręka też jest nisko, skoro dościga tak wielkiej niskości, czuję ohydny zachwyt.

Jak umierają nieśmiertelni
część druga

Budzi mnie, że dom podskakuje, ściany jakby się rozchylają, sufit faluje, coś szarpie i targa nami, jest przedświt, słychać krzyki w sąsiedztwie, narasta niewytłumaczalny huk, fala uderza w ścianę jak w falochron, i rozpryskuje się na oknach. „To wychlusnęło basen, a huk to tysiące rozkołysanych basenów Los Angeles” — myślę.

Dzwoni telefon.

Żyjecie? — pytają przyjaciele. — Jak dom? — i natychmiast rozłączają się i my dzwonimy do innych przyjaciół i zaraz jeszcze inni dzwonią do nas. Żyją wszyscy ludzie, których poznałem w Los Angeles. Potem, na parkingu w centrum Los Angeles, naprzeciw City Hall, pewien człowiek zaczepia wszystkich i pokazuje egzemplarz gazety sprzed kilku dni, wytarty od czytania, z zakreślonym jednym zdaniem w sprawozdaniu z procesu.

Ona powiedziała w sądzie dzień przed trzęsieniem ziemi: „wierzę, że Manson jest tak potężny, że głos jego wstrząsnąłby tym budynkiem”. Trzęsienie ziemi to znak Mansona. Ostrzeżenie. Jeśli go skażą za czyny innych, potwierdzą jego nadludzką siłę. Przyznają mu boską władzę. To była jego wola, która nimi kierowała, jak może i panem, który przyjechał z daleka na ten proces. Gdyby kazał to zrobić mnie czy panu, musielibyśmy zabijać. Proces będzie ciągnął się przez całe życie Mansona, bo liczba jego zbrodni jest niezmierzona, on będzie je ujawniał kolejno i sprawiedliwość będzie musiała go sądzić, aż zrujnuje to finanse stanu Kalifornia, bo już Manson kosztował miliony. Będzie to taka bajka jak Szeherezady, co wieczór dalszy ciąg nastąpi, aż Manson umrze i tak im ucieknie.

Kawałek dalej jest już skrzyżowanie ulic Spring i Tempie. Trzy dziewczyny, od pół roku mieszkające na tym rogu, u wejścia do pałacu sprawiedliwości Los Angeles, i które nie opuściły tego miejsca ani na chwilę, są.

Można z wami rozmawiać? — pytam.

Siądź przy nas i pytaj.

Siadam na krawężniku. Prawie piękna Sandy, dziewczyna o skórze spalonej, zgrubiałej od słońca, niemycia się, prawie wygarbowanej, na czole ma głęboko wyryty krzyż. Skóra goi się, boki krzyża są różowe, prześwieca kość.

Czym to zrobiłaś? Dlaczego?

Szpilką do włosów. Żeby utrwalić na całe życie.

Samonapiętnowanie?

Znak wyłączenia. Miejsce duchowej siły, które pozwala nam tu przetrwać. Ciągle go jątrzę.

Czy prawdą jest, że uważacie, że Manson jest Chrystusem?

Czyżbyś nie wiedział, kto to był Chrystus, i że on nie żyje od dawna czy też znajduje się w niebie?

Wiem.

Będziemy tu, dokąd nie skończy się proces i Charles Manson nie wyjdzie. Jesteśmy po to, żeby go przywitać. Czekamy na niego we dnie i w nocy. Przyjdź i ty. Establishment nienawidzi młodzieży jako mniejszości. Manson nikogo nigdy nie zabił. Nigdy nie kazał nikogo zabić. To system zrobił z niego diabła, widowisko, bo Manson miał długie włosy, chodziło o to, żeby oskarżyć młodzież, żeby mieć broń przeciw niej.

Kto zabił siedem osób w sierpniu w Kalifornii ?

Nie wiemy. Skąd mamy wiedzieć? Nie naszą rzeczą jest znalezienie prawdziwych winnych. My oskarżamy oskarżycieli. Susan Atkins została wynaleziona przez policję. Chodziło o to, by zrobić wielką prowokację przeciw młodzieży. Rodzina Charliego się nadawała, bo Charlie był znany policji. Od dawna musiano go obserwować, nim dokonano wyboru. Potem nauczono Atkins przebiegu zbrodni, który zresztą przedtem widziała w TV, i wzbogacono o szczegóły, których nie wiedział nikt, a które policja znała, przez co jej zeznanie nabrało prawdopodobieństwa. Nauczyła się na pamięć i uwierzyła w to, wszystkie uwierzyły. Przedtem były przejęte tragedią Sharon, a teraz uwierzyły, że one tego dokonały i nigdy nikt ich nie przekona, samoobwiniają się pod wpływem histerii. I my po tylu miesiącach czasem szukamy w pamięci, czy nie zapomniałyśmy, że to my właśnie zrobiłyśmy, i czy nie trzeba zgłosić się, żeby je uwolniono.

A przebieg procesu nie budzi w tobie obaw, że się mylisz?

To wyreżyserowany kawałek teatru.

Chodzisz tam?

Moje miejsce jest tu. Czekam jedynej wieści: kiedy Charles ukaże się w tych drzwiach — pokazuje na wejście do pałacu sprawiedliwości.

Zaśpiewacie mi swoją piosenkę?

Zanucimy i damy ci tekst. Mamy ostatni, musimy znów odbić.

Nucą łagodnymi głosami. Sandy wyjmuje z aktówki leżącej na chodniku skoroszyt, a z niego przedziurkowaną kartkę; kładzie swój autograf i podaje do podpisania Kitty. Brenda udziela akurat wywiadu przedstawicielowi telewizji.

CHARLEY

Niesprawiedliwość rządzi sprawiedliwością
Najostatniejszy z ludzi trzyma klucz
Piękno obróciło się w brzydotę

Jeśliby Bóg zdecydował się do Was przemówić
Wyobraź sobie co by powiedział:
Bez słów — hałasu — czy klątwy
zacząłby od zniszczenia Was

Wszystko jest kołem naokół którego kręci się
I wraca do ciebie tak szybko
Piekło naprawdę płonie
Szczyt jest dnem a pierwszy będzie ostatni

Księżyc i gwiazdy zawsze się równoważą
Krzyże zobaczycie niedługo
Jego miłość jest jedynym sprzymierzeniem
Jeśliby przeze mnie mogło przemówić

Słowa są wypowiadane i znikają
Czy jakieś wartości kiedykolwiek były
Z krzyża słuchaj piosenki
Przyzywaj odwagę.

SANDY I KITTY

Wchodzę drzwiami, które wskazała Sandy. Czarna windziarka ma rakietowy styl prowadzenia windy. W kącie urzędnik ze skrzynią pełną dokumentów; to akta procesu Mansona i innych. Na ósmym piętrze wysiadamy. W lewo koniec korytarza zamknięty stołem, przy którym jest przejście dla jednej osoby. Pokazuję, jak co dzień, detektywowi paszport. Wpisuje moje nazwisko na listę i wydaje mi kartę nr 40 z tekstem: „Prosimy przeczytać przed wejściem na salę. Gdyby miejsce Panu wyznaczone było zajęte, prosimy nie mówić z osobą, która je zajęła, ale zwrócić się do służby porządkowej”. Za stołem opartych o ścianę sześciu umundurowanych policjantów. Jeden z nich podchodzi i wypowiada formułkę:

Proszę stanąć w odległości metra od stołu i oprzeć się o niego płasko dłońmi. Przedtem proszę dokładnie opróżnić kieszenie.

Ogląda moje pióro, rozkręca, potem zaczyna rewizję: ramiona pod pachami, boki, wokół pasa, niżej, nogawki spodni. Jego ręce są delikatne i sprawne. Oddaje mi pióro.

Wchodzę do sali 816. Nie jest duża, 92 miejsca dla publiczności. Numer 40 jest po prawej stronie, w środku. Uderza, że młodzi widzowie procesu zostali umiejscowieni w ostatnich trzech rzędach. Prasa siedzi w ławkach dla publiczności po lewej stronie. W pierwszym rzędzie rysowniczka telewizyjna. Za barierą po lewej: oskarżeni, adwokaci, stenotypistka, w środku sędzia, po prawej dwunastu przysięgłych, prokurator. Oskarżenie popiera nie tylko stan Kalifornia, ale i rodzina Wojciecha F., która domaga się od Mansona miliona dolarów odszkodowania za śmierć Wojtka. Na ścianach ogromne plansze — to szkice sytuacyjne willi Polańskich i La Bianca. Na suficie wielkie wentylatory. Manson pochyla się w kierunku sędziego, wskazuje adwokata Kanarka, rozpartego w fotelu, i szepce coś niesłyszalnego, ale co usłyszały trzy dziewczyny, bo podnoszą wrzask; natychmiast strażnicy z pośpiechem wyprowadzają je. Jednocześnie wstają widzowie z ostatnich rzędów i gremialnie opuszczają salę; widowisko skończone. Kanarek układa się w fotelu, ostentacyjnie ziewając. To była scena należąca do codziennego rytuału procesu.

Oskarżony wariat, obrońca klown, zbrodnia w nadmiarze nudna — powiedział mi jeden z widzów procesu, który przyjechał tu na urlop z Ohio do rodziny. Był w Disneylandzie, w teatrze i na procesie Mansona. Są na procesie dni, kiedy odtwarza się każdy gest morderców i ofiar. Umiem na pamięć wszystkie słowa, jakie padły. Są dni poświęcone filozofii Mansona. Nie chciał niczego powtórzyć, trzeba był odtwarzać z zeznań specjalnych świadków.

W tej chwili — mówił Manson — wszyscy ludzie są kontrolowani, zaprogramowani przez ojca, żonę, państwo, dalszą rodzinę. Ja ich odprogramowuję, ścieram, aby byli kartką czystego papieru... Nie ma zła ani dobra. Nie ma słuszności ani niesłuszności. Śmierć nie istnieje. Człowiek tyle razy umiera, że nie ma nic złego w zabijaniu. Śmierć jest dziełem Boga, karą za urodzenie, zabijanie jest tylko przesunięciem w czasie czynu boskiego. Pojęcie człowieka nie istnieje”.

Dalej teoria nadczłowieka, którą w swoim pojęciu Manson zaczerpnął od Nietzschego i interpretował podobnie jak Hitler: że musi być rasa wyższa. Jest nią według Mansona rasa czarna. Po wielkiej rzezi ma nastać w Ameryce prezydent czarny, ale on będzie białym służyć. Wytworzy się typ czarnych niewolników-kierowników. W czasie rzezi Manson ukryje się w czeluści pod pustynią i przeżyje. Usłyszał na płycie Beatlesów znak: można wyraźnie odczytać słowo „powstańcie”. Na pytanie, kim jest, Manson odpowiedział: „Mogę być Jezusem, mogę być diabłem”. „Jestem kimś o tysiącu twarzy. Ile ludzi znam, tyloma ludźmi jestem”.

Dzień, kiedy zeznawała Susan Atkins, obciążona przez swoje poprzednie zeznania („Kiedy Sharon prosiła: «Zostawcie mnie dla mojego dziecka» — odpowiedziałam: «Kurwo, za chwilę umrzesz. Gdzie mam cię uderzyć? W brzuch?» «Nie» — odpowiedziała Sharon. «W piersi?» — Uderzyłam. Sharon krzyknęła. Ile razy krzyknęła, tyle razy dostała uderzenie”). Ale tego dnia mówi:

Nie znałam nikogo z nich. Nie wiedziałam, kto mieszka w tym domu. To nie miało znaczenia. Ktokolwiek by to był, musiał umrzeć. Ale ja nie miałam uczucia gniewu ani nienawiści do nikogo z tych nieznanych. JA ICH NAPRAWDĘ KOCHAŁAM. Byłam na szczycie mojej miłości. Czy śmierć, czy życie jest jednym ruchem. Nie czuję się winna, że to zrobiłam.

Potem wyjaśnia motyw, dlaczego zgłosiła się do policji:

Żal mi było niewinnie podejrzanego o nasze zbrodnie człowieka. („Piga” — przyp. mój). Ale zbrodnia nie dotyczy Mansona, bo to była zbyt mała rzecz jak na niego.

Prokurator Bugliosi pyta ją, czy uważała Mansona za Chrystusa, który po raz drugi wrócił na ziemię.

Może tak, może nie — odpowiada — ale według mnie był bogiem.

W tym momencie jakiś człowiek na sali, niedaleko mnie, zaczął zdradzać podniecenie, coś mówić coraz głośniej. Dwaj strażnicy podeszli do niego, wzięli go pod pachy, podnieśli z fotela i wyprowadzili. Na korytarzu przyznał, że jest Anty-Mansonem, czyli Anty-Antychrystem.

Tego dnia dostaję pismo od szefa więzienia odmawiające mi tymczasem, jak wszystkim, na mocy postanowienia sądu, aż do zapadnięcia prawomocnego wyroku, widzenia z Mansonem. Oznacza to, że nigdy, bo nie mogę czekać. Jeszcze kilka dni przedtem doszły mnie przez psychiatrę D., który pomagał mi starać się o widzenie, „przecieki”, że Manson, który do momentu decyzji sądu odrzucił kilka tysięcy próśb o rozmowę, chciałby rozmawiać, przekazać pewne nowe przemyślenia, poznać kogoś nowego. Była też nadzieja wobec faktu, że publikacja nie ukazałaby się w Ameryce ani w żadnym z krajów zachodnich, a więc nie miałaby znaczenia dla biegu procesu.

Pewne rzeczy właściwie są ogólnie wiadome — mówi doktor D. — nie są tajemnicą. Nie zajmowano się tym, czy jest on hipnotyzerem. Moi znakomici koledzy orzekli, że tajemnica wpływu Mansona na dziewczęta polegała na tym, że był on substytutem ich ojców. Odczuwały kompleks sieroctwa, jaki pojawił się w nowoczesnej cywilizacji także u dzieci mających rodziców. Wobec chłopców uważały się za brzydkie, nieinteresujące. Manson rozładował oba kompleksy równocześnie, przywracając im poczucie pełnej wartości. Musiał zdwajać stawkę, aby zaspokoić ich głód ubóstwienia. Czy zetknął się pan z tym zjawiskiem w USA?

Tak. Fanatycy Boba Dylana w Nowym Jorku w nocy analizujący po śmieciach przebieg jego dnia i zjadający resztki z ogryzionych przez niego kości.

Teraz, kiedy panu odmówiono, niech pan mi powie, o czym pan chciał mówić z Charliem?

Miałem dla niego tylko jedno pytanie. Skoro zabijając wyzwala się duszę, dlaczego nie wyzwolił najpierw swoich wyznawców, a potem siebie? Jeszcze teraz w każdej chwili może się uwolnić wcześniej, niż wyzwoli go kat stanowy. Ale ja i tak wydedukowałem odpowiedź Mansona z tego, co głosił: „Najpierw starałem się wyzwolić możliwie wszystkich, a na końcu najbliższych i nas samych. Było to naszym obowiązkiem. Zabijając siebie odebralibyśmy tylu ludziom szansę śmierci”.

Dzwonię wielokrotnie na numer „dzień i noc” Irvinga Kanarka, sekretarka oddziela go od świata czterema słowami: „Pan rozumie? Teraz? Niemożliwe”. Dopiero psychiatra D. zapoznaje mnie z mecenasem L., swoim przyjacielem. Telefon mecenasa L., jego wstawiennictwo powoduje, że Kanarek wyraża zgodę na poświęcenie mi kwadransa. Jego biuro leży w pośledniej dzielnicy Los Angeles, za wzgórzami Świętej Moniki i mieści się w niedużym budynku. Wnętrze jest wręcz biedne. Biblioteka w korytarzu. Sekretariat maleńki, wejście prosto ze schodów. Bałagan. Kanarek zjawia się w brudnej koszuli i przeprasza, bo musi się umyć. Sekretarka wyjaśnia:

Mój szef nie lubi odsiadywać. A właśnie dzisiejszą noc spędził w więzieniu skazany przez sędziego Oldera za niewłaściwe, jego zdaniem, odezwanie się.

Pan Older powiedział, o ile nie mylę się, że niedługo panu Kanarkowi będzie w równej mierze potrzebny obrońca jak Mansonowi. Czy nie uważa pani, że styl pana Kanarka jest wzorowany trochę na stylu dyrygenta Zubin Mechty? Noszą nawet takiego samego koloru niebieskie garnitury.

My nie myślimy o tym. Ja trzymam palce na znak szczęścia — zakłada palec wskazujący na środkowy. — Jury obraduje tak długo, że mamy przeczucie, że to dobrze dla sprawy. Dodali jeszcze do tych miesięcy wielodniową debatę, czyli jest spór.

Wychodzi Kanarek. Nie zmienił koszuli, zaciąga pętelkę krawata. To inny człowiek niż ten w sądzie.

Panie Kanarek, chciałbym wiedzieć, czy jest pan przekonany, że Manson podaje rzeczywiste motywy zbrodni w willi Polańskich.

Ani słowa na ten temat. Obowiązuje mnie jak najsurowszy zakaz sądu, którego przestrzegam tym bardziej, że wszystko, co się pisze, obraca się przeciw mojemu klientowi.

A o tym, jak doszło do tego, że pan jest jego obrońcą, a on nie uznaje pana?

Ani słowa.

A osobowość Mansona?

Ani słowa. Dopóki nie uprawomocni się wyrok. Niech pan poczeka w Stanach, porozmawiamy. A teraz ja mam prośbę do pana. Jeśli pan jest samochodem, czy nie zawiózłby mnie pan kilka bloków dalej?

Jedziemy ze znajomym, który mi towarzyszy. Kanarek nie wie, że ów człowiek, Marek N., był jednym z najbliższych przyjaciół Wojtka zamordowanego przez Mansona, którego Kanarek broni. Skąd też wie, czy nie jesteśmy przyjaciółmi Mansona i czy nie porwiemy go jako zakładnika? Takiego pytania nie można zadać, bo można narazić się na nieobliczalne konsekwencje. W czasie gdy czekamy pod biurowcem, gdzie wszedł Kanarek, obmyślam pytanie, dostatecznie ostrożne, a zarazem przejrzyste i konsultuję je z Markiem N.

Panie mecenasie — pytam — niedawno zaginął jeden z adwokatów występujących obok pana w procesie. Dotąd nie wyjaśniła się przyczyna jego śmierci i nie znalazło się jego ciało. Czy nie czuje się pan również zagrożony osobiście, kiedy tak pan porusza się po Los Angeles? Zarówno przyjaciele, jak i wrogowie Mansona mogą być dla pana groźni.

To jest fikcja, spekulacja. W okolicy, gdzie zginął ten adwokat, zginęło ostatnio dziewięć osób i tylko jedno ciało znaleziono. Trzeba znać pewne okolice Kalifornii, żeby sobie wyobrazić, jak to było. Tam są suche rzeki, które potwornie wzbierają w czasie deszczu, mają strome ściany i nie ma z nich ucieczki, a ciała znosi rzeka nie wiadomo gdzie.

Panie Kanarek, ale przecież nie wszystko dzieje się, jak powinno. A bułeczka z LSD w Honolulu, czyli sprawa Rice'a?

A tu już milczę.

To może o sobie?

Mój ojciec przywędrował z pana kraju. Pan daruję, ale nie wiem, z jakiej miejscowości. Mogę zapytać matki. Ja jestem inżynierem chemikiem. Potem skończyłem prawo i zająłem się prawami do wynalazków i odkryć, czyli business patentowy, to jest moja pierwsza sprawa w sądzie.

W kilka dni potem mecenas L. podjeżdża pod dom, w którym mieszkam; to dzień rozprawy przeciwko Rice'owi. W drodze do sądu mecenas L. skarży się na psychiatrę D.: nie chodzi oczywiście o przyjaźń, bo przysięgali i w sądzie mogą być wrogami, ale Rice, który przysparza tak wielkich kłopotów także obronie, naprawdę jest chory. Jest chory na Mansona. Jego zbrodnia wynikła z utożsamienia z Mansonem, z urojenia, że jest Mansonem. Oświadczenie psychiatry D. jest jednoznaczne: idzie w kierunku, jakoby Rice był nieszczery, symulował.

Kiedy wprowadzają go na salę, też na ósmym piętrze, podobieństwo jest tak uderzające, że można pomyśleć, iż strażnicy pomylili więźniów. Skopiowany zarost, to samo spojrzenie, w którym skupiona jest ogromna siła woli, żeby to spojrzenie było pełne siły, ta sama chuderlawość ciała, na czole krzyż taki, jaki mają wycięte Sandy, Kitty i Brenda — znak związku z Mansonem. Mówi szeptem, nic nie słychać, przynoszą mu mikrofon. Okazuje się, że mówił, iż odrzuca obrońcę z urzędu, mecenasa L., i będzie bronił się sam, jak Manson.

Adwokat — mówi — nawet jeśli subiektywnie jest uczciwy, jest zawodowcem, należy do zawodowego systemu sprawiedliwości, który odrzucam w całości.

A pan uznaje tylko prywatny? — pyta go sędzia.

Sąd udaje się na naradę, w czasie której decyduje też pozwolić mi na wgląd w akta. Rice — to zawodowy pusher, czyli konik rozprowadzający narkotyki. Z. — była członkini rodziny Mansona, która zeznawała na procesie na jego niekorzyść, opisując życie w bandzie w Dolinie Śmierci. Jane — wspólniczka Rice'a — udaje miłość lesbijską do Z., obsypuje ją prezentami, zaprasza na dwutygodniowy pobyt na Hawaje. Lecą samolotem, zamieszkują w ekskluzywnym i bardzo drogim hotelu w Honolulu. Towarzyszy im Rice. Rice i Jane codziennie prowadzą długie rozmowy telefoniczne z Kalifornią. Po tygodniu służba hotelowa znalazła Z. nieprzytomną w pokoju. Lekarze stwierdzili przedawkowanie LSD. Porcja była ogromna, ale chora zrzuciła część i to ją uratowało. Śledztwo wykazało, że kanapkę z szynką i śmiertelną porcją narkotyku podali Rice i Jane, licząc, że śmierć Z. będzie potraktowana jako śmierć narkomanki.

Akta są krótkie, lakoniczne, mówią tylko o zmowie i o czynie. Dlaczego jednak zawodowy przestępca nagle stał się wyznawcą Mansona, skąd wraz ze wspólniczką wzięli duże sumy pieniędzy na zorganizowanie zbrodni, do kogo dzwonili i z kim się porozumiewali w Kalifornii? Ci, którzy uważają, że sprawa jest jasna, mówią, że morderstwo było zemstą wyznawców Mansona, dokonaną po zeznaniach Z. Ale nie wiadomo, czy Z. zeznała wszystko, co wie. Najważniejszych dla kogoś rzeczy mogła nie powiedzieć, ale mogło to być przypadkowe — na przykład brak pytań na ten temat. Mogła budzić obawy, że przyciśnięta powie tę rzecz.

Gdy wyjeżdżamy z sądu, mecenas L. mówi, że odtrącenie go przez klienta jest dla niego bardzo cenne: klient postąpił identycznie jak Manson, potwierdzając swoją obsesję. W czasie jazdy dowiaduję się, że jeden ze znajomych mecenasa, producent filmowy z Hollywood, przeprowadził dwudziestodwugodzinny wywiad z Mansonem tuż przed wydaniem zakazu sądowego.

Ten producent, Bob, robił to oficjalnie dlatego, że myślał o nakręceniu filmu. Ale nigdy to nie wyszło poza zamiary, nie było rozmów ze scenarzystami ani reżyserami. Czy Bob, że tak powiem, zawiódł się na Mansonie — czy chodziło o coś innego: on zrobił to, żeby się przekonać, doświadczyć, bo nie mógł zrozumieć sprawy Mansona i nie mógł przeżyć absurdalności śmierci Sharon?

Na trzeci dzień, uzbrojony w magnetofon, zjawiam się w biurach Boba. Jest to ciąg salonów o srebrzonych ścianach lub ścianach będących obrazami malowanymi przez anonimowych twórców pod wpływem mescaliny i LSD.

Odłóż — powiada Bob — ten magnetofon, nie ma co przegrywać. Takich rozmów jak z Mansonem nie wolno rejestrować. Manson chciałby od razu mówić do potomności. Początek sprawy był taki: piszę do Mansona list. Otrzymuję odpowiedź, której fotokopię ci dam: „Spośród tysięcy listów, w których ludzie proszą mnie o rozmowę, wybrałem pański, bo jest na miłym papierze” — tu Bob wyjmuje firmowy papier swojej wytwórni; rzeczywiście imponujący: wielki biały ekran na niebieskim tle to miejsce na adres, adres przedsiębiorstwa bije jak światło z projektora. — Miałem z nim jedenaście rozmów po dwie godziny.

Dlaczego każdemu inaczej wszystko mówisz? — pytam na wstępie. — Mam nadzieję, że mnie powiesz całkiem inną wersję twojego życia”. On od razu startuje do opowieści o rancho i rodzinie. „Miałem tyle pięknych dziewcząt...” „Manson, ja jestem producentem filmowym i to ja ci mogę opowiadać o dziewczętach, ładniejszych niż twoje brzydule, zresztą dziś każdy w Ameryce może mieć dużo dziewcząt”. Zaczęliśmy się trochę kłócić, ale Manson ma naprawdę dużo wdzięku, daje się lubić, i jedną jego tajemnicą, którą na pewno odkryłem, jest to, że on wie, że trzeba się ludźmi interesować, trzeba im dać mówić o sobie, że trzeba pamiętać o nich, zaskakiwać ich wiedzą o nich. On mówił mi o mnie, powiedział: „Bob, opowiedz mi o swoim synu, ja myślę o nim i o tobie, i o twojej cudownej żonie”. Na mnie stosował tę magię, przeciwstawiając ją w walce mojemu zainteresowaniu nim.

Mało jest ludzi na świecie, których pochodzenie byłoby tak niejasne, a osoba ojca rozproszona, rozdzielona na tyle możliwych postaci. Nazwisko MANSON zinterpretujemy na Syn Człowieka (co on interpretuje na Syn Człowieczy, by nasuwało podobieństwo z Chrystusem), czyli każdy mógłby być jego ojcem, jego matka była młodocianą prostytutką o ogromnej klienteli i powodzeniu. Jest też „czystsza” wersja jej przeszłości: że była w miejscowości Ashland przynętą dla bandy, która zwabiała mężczyzn do meliny, gdzie ich szantażowano i obrabowywano. Jednak nie to było zawęźleniem dramatu. Jego matka, panna Medox, mając piętnaście lat i nie wiedząc, że jest w ciąży, poznała trzydziestodziewięcioletniego pułkownika nazwiskiem Scott, który zaproponował jej małżeństwo. Była to ogromna szansa dla panny Medox. Ale ona zauważywszy, że jest w ciąży, zerwała z pułkownikiem, mylnie oceniając swoje szanse, sądząc, że ten syn mieszczańskiej rodziny odtrąci ją. Żeby uchronić się od posiadania nieślubnego dziecka, wychodzi za innego swojego wielbiciela, kryminalistę Mansona. Kiedy Scott dowiaduje się o tym, w kilka dni potem żeni się z inną kobietą. Nie zrywają jednak całkiem kontaktu. Scott darzy sympatią małego Charlesa do tego stopnia, że spędza on weekendy z jego dziećmi w jego rezydencji.

Charlie dotknął luksusu, dotknął nieziszczonej możliwości swojego życia i nie wyszło mu to na dobre. Jednak największym jego nieszczęściem było, że matka, nie mając odwagi przyznać się przed sobą, że to ona popełniła błąd, obsesyjnie obciąża winą Charlesa, który był wtedy w jej łonie. Tu jest początek: obwiniony w nienarodzeniu, jakby nosił w sobie potrzebę „zasłużenia” na to, co przecierpiał.

Manson staje się „dzieckiem gangu”. Żyje wśród bandytów otaczających matkę. Ojczym, wuj, kochankowie wracają i idą do więzień, zmieniają profesje przestępcze, gusty erotyczne, uwodzą też Charliego, co zostawia w nim nienawiść do homoseksualizmu i czyni go podwójnie nieszczęśliwym w więzieniach, ponieważ całe jego życie przebiegnie w absolutnej izolacji od społeczeństwa. Przeklęty przez matkę, realizuje swój los jakby według jej mściwych życzeń, kiedy był jeszcze w brzuchu tego potwora, bo dziś ta pani wiedzie cnotliwy mieszczański żywot z trzecim mężem i córką z drugiego małżeństwa. Oddaje Charliego z domu. Najpierw błąka się po jej krewnych, ale oni go nie chcą, dostaje się więc do przytułku dla chłopców bez rodziców, w Saint Louis, mającego niezwykle surowy regulamin, nacechowany fanatyczną i skrupulatną religijnością. Z tego miejsca trafia, przekazany bezpośrednio z rąk do rąk, do domu poprawczego. Ale w domach poprawczych go nie chcą, za pomocą różnych kruczków pozbywają się go, wędruje pod eskortą ze stanu do stanu. Tylko wtedy i w czasie krótkich ucieczek ogląda świat: kobiety, samochody, lasy. Z poprawczaka zostaje przekazany za pokwitowaniem do więzienia. Od tej chwili prawie go nie opuszcza.

Proces o zabójstwo Tate — La Bianca był trzydziestym ósmym w jego życiu, a czeka go jeszcze jeden, może nie ostatni. Z trzydziestu siedmiu lat, które ma teraz, Manson spędził dwadzieścia cztery lata w zakładach zamkniętych. Był najdzikszym z ludzi: nie umiał telefonować, prowadzić samochodu, nie miał spotkań z innymi ludźmi niż ci, z którymi musiał żyć w celi. Nigdy o siebie się nie troszczył, bo robiły to administracje więzienne, nigdy nie działał. Materiał, z którego konstruował w wyobrażeniach świat, to była ściana, prycza, kibel. „Zawsze byłem w pokoju tortur. Jestem małym człowiekiem, który nie chce brać nic z tego pokręconego świata, nie interesuje mnie, co świat myśli i robi” — powiedział. Jedynym jego działaniem były rozmowy. Na nich spędził życie. Mało kto umie tak rozmawiać jak Manson. Tylko ciągle odmienia słowo „krew”. Manson, wątły fizycznie, musiał wiele przecierpieć od współwięźniów i, być może, był odtrącony przez amerykańskie gangsterskie podziemie więzienne, ludzi najbrutalniejszych, jakich dotąd wydał świat. Te rzeczy są niejasne — według niektórych był ich zaufanym człowiekiem i na nich trenował instynkt wodzowski. Ta wersja ma cechy prawdopodobieństwa, ponieważ Manson był związany z gangiem, który kradzione luksusowe i nowe samochody marek amerykańskich przerzucał za granicę. Jednocześnie uderza ilość wpadek Mansona. Był jeszcze bardziej profesjonalnym więźniem niż złodziejem. Może dlatego tak łatwo wpadał przy kradzieżach i napadach, że podświadomie chciał być złapany i wrócić do więzienia, bo bał się być na zewnątrz. Doktor psychiatrii D. poszedłby dalej: było to odtworzenie lęku przed opuszczeniem łona matki, która go nienawidziła, i wyjście na zewnątrz — w jej jeszcze większą władzę.

W pewnym momencie zwrócił się ku religijności wyuczonej w zakładzie. Nie był jednak pilnym uczniem i jego wiedza o religii i mistyce pozostała powierzchowna. Manson mógł imponować w więzieniu czy swoim brzydulom. On nie hipnotyzował ich. On im dał wiele: „życie z Mansonem było grą”. „Po raz pierwszy w życiu znalazłam zadowolenie wewnętrzne i wewnętrzny spokój” — mówiły. Zastąpił im wszystko, czego nie miały, i one mu zastąpiły to, czego nie miał. Był plagiatorem, onanistą i kiblarzem. Prasa kupiła go, żeby być sprzedawana. Gdyby raz wszedł na uniwersytet, byłby wyśmiany. Biorąc określenie ze słownika rasowego można go nazwać oktriointeligentem (jedna ósma inteligenta). Przywłaszczył sobie modny styl kontestatorów. To, co uważa za jedyną swoją własność, jest żałosnym zlepkiem myśli innych ludzi, myśli, których nie rozumiał, bo były wyrwane z kontekstu, którego nie znał. Przyznał, że jego ideologia była mieszaniną i d e o l o g i i Beatlesów i Nietzschego. Zna piosenki, ale nie zna Nietzschego. Był w jakimś sensie podobny do Hitlera: kazał umierać ludziom za rzeczy, których znaczenie wynikało z łatwej do podważenia głupoty. To ja byłem człowiekiem, który powiedział mu o obozach koncentracyjnych. Dotąd o nich nie wiedział. Poczuł się jakby okradziony z pomysłu. „Manson, ty nie znasz świata do dziś, ani nie uczyłeś się, ani nie żyłeś. Odpowiadasz za morderstwa, ale nawet tego nie zrobiłeś, wysłałeś innych” — powiedziałem mu i sam byłem rozczarowany. Znikła magia, śmierć Sharon i innych ukazała się w świetle jeszcze bardziej żałosnym i absurdalnym, a prawda znana od siedmiu tysięcy lat z Biblii, że u źródeł zła był grzech pierworodny, cielesny, przekleństwo, które pociągnęło lawinę i innemu dziecku w łonie matki, dziecku, któremu śpiewano kołysanki, nim ujrzało świat, odebrało istnienie — kończy producent filmowy.

Kiedy rozmawiałem z rodziną jednego z sędziów przysięgłych, mówili:

Jesteśmy ostatnimi ofiarami Mansona, rozdzieleni z najbliższymi. Wolno nam, żonom, odwiedzać mężów, a mężom żony w hotelu tylko raz w tygodniu. Mogę panu to powiedzieć: rodzą się zwykłe ludzkie pragnienia, których nie można zaspokoić. Oni są bardziej więźniami niż Manson; jego wyrzucają z sali, kiedy zechce, prowokując sąd, oni muszą siedzieć cały czas, a potem są więzieni przez podobnych strażników, na szóstym piętrze Hotelu „Ambasador”. Odcięci od wszystkiego, nabijają sobie coraz bardziej głowę tą sprawą. Czy wyjdą normalni?

Pani, z którą rozmawiam, nie chce mi powiedzieć nic więcej.

Naprawdę, mój mąż nigdy w czasie wizyt nic mi nie powiedział. Przestrzega przysięgi.

Już wiele dni obradują przysięgli i napięcie wzrasta. Pewnego wieczora u drzwi rezydencji, w której mieszkam, dzwonek: dwoje ludzi z komuny, w której często bywałem. Dziś dwanaścioro jej członków wcieli się w dwunastu przysięgłych i wyda swój wyrok na Mansona. W salonie ogołoconym ze wszystkich sprzętów zasiada sąd.

Między wojną w Wietnamie a osobą Mansona istnieje ścisły związek. Zrobienie przez establishment z prawie czterdziestoletniego kryminalisty — młodzieżowego kontestatora było chwytem w walce z młodzieżą walczącą. Chodziło o to, aby obraz każdego protestującego czy długowłosego w świadomości klas średnich łączył się z Mansonem. Stąd podejrzana rola Mansona. Czy nie był na usługach policji? To prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego nieustanną zależność od władz. Czy nie dokonał zbrodni na zlecenie policji, która wybrała miejsce, gdzie aż trzy sławne osoby dawały gwarancję rozgłosu?

Stawiają dylemat: „Skazanie Mansona to przyznanie mu statusu Boga. Uniewinnienie to likwidacja wartości ludzkich”.

Scholastyczna dyskusja, abstrahująca od okoliczności, logiczna zabawa. Wszyscy, dwunastu, są przeciwnikami kary śmierci. Juror Luciano mówi:

Kara śmierci nie da się zastosować wobec Mansona, jest bowiem zbyt łagodna.

Zimowy dzień, kiedy zapada prawdziwy wyrok, jest upalniejszy niż jakikolwiek dzień lata w Polsce, wieje wiatr z pustyni zwany wiatrem świętej Anny. Tłumy gromadzą się u wejścia do pałacu sądów. Establishment oddzielony niewidoczną linią po prawej stronie wejścia, młodzież, hippies — po lewej, zwolennicy Mansona wokół trzech dziewcząt. Wchodzimy służbowym wejściem z mecenasem L. Rewidują nawet jego. Żadne inne sprawy się nie toczą. „Winien” — słyszymy i wychodzimy.

Więc jest bogiem — mówi człowiek, który pokazywał mi gazetę.

Nadszedł czas mojego odjazdu z Kalifornii. Nim wyjadę, umawiam się z kilkoma osobami. Pierwszą z nich jest Marek N., z którym byłem u Kanarka, przyjaciel Marka Hłaski, Krzysztofa Komedy, Wojtka i Sharon. Marek N. jest człowiekiem, który żyje wyłącznie tą sprawą. Nie pracuje, rozpatruje bez końca wszystkie okoliczności, poszukując jakiejś prawidłowości. Z nim odbywam pielgrzymkę po wszystkich miejscach, gdzie bohaterowie historii żyli i umierali. Dzięki niemu oglądam film „Dolina lalek”, który stał się początkiem sławy Sharon Tate i w którym pierwszy raz ujrzał ją Polański. Akcja filmu toczy się w domu identycznym jak ten w Drodze do Nieba* i kończy się śmiercią bohaterki granej przez Sharon. W ogrodzie zjawia się policja, karetki, ciało bohaterki, przykryte kocem, wywożą na wózeczku między krzewami róż.

To jest dokładna projekcja sceny, która się miała wydarzyć za trzy lata. Nawet rozmieszczenie policjantów i kierunek jazdy wózka.

Potem pokazuje mi muzeum pamiątek: kamizelkę Hłaski zostawioną przed śmiercią, a w niej paczkę papierosów Gaulois, słoik z liśćmi laurowymi, których nie zdążyła użyć Sharon Tate, a lubiła dodawać je do potraw, z małą aluzją do laurów ją zdobiących. Opowiada mi o pośmiertnych rękopisach Marka Hłaski, których zagłada była tak amerykańska: zostały zmiażdżone w maszynie robiącej z samochodu kostkę metalu, wraz z wozem Marka zabranym przez policję i oddanym na złom. Szuka prawidłowości, która wyjaśniłaby ciąg tych śmierci: Hłasko — biały Murzyn pije w Ameryce więcej niż kiedykolwiek. Wpycha Marka N. w środek lustra: „Nie wystarcza mi twoje odbicie, ty musisz być tam, za szkłem”. W kilka dni potem zwala się z Komedą ze zbocza wąwozu. „Jeśli Krzysio umrze, to i ja pójdę” — mówi Markowi N. Marek N. pokazuje mi 15 stronę książki „Nawrócony w Jaffie”: „Każdy samobójca ma własną wizję śmierci... są tacy, którzy zabijają się w gniewie, to ludzie, którzy się wściekli albo których spotkało straszne nieszczęście” — i dodaje:

Po śmierci Hłaski, Komedy Wojtek uważał, że nadeszła kolej na niego. „Oni są już wyzwoleni”. Uznał to za pretekst, aby próbować przekroczyć tę granicę bez śmierci, dzięki narkotykom. Był jakby pogodzony ze śmiercią jako następny w szeregu, rozbrojony, jakby już nie całkiem żyjący, trochę po tamtej stronie. Myślę tylko o nich — kończy Marek N. — których straciłem, i to tworzy prawidłowość: teraz ja upiję się i gdzieś na autostradzie rąbnę w kogoś i tak się skończy.

Dzięki Markowi N. poznaję innego przyjaciela Wojtka, który zażył mescaliny, żeby wcielić się w niego, odtworzyć sobie ostatnie chwile jego życia.

Ale w chwili gdy już wydawało mi się, że powinni nadejść mordercy — mówi — oni nie nadchodzili, a ja zapomniałem, o co mam ich zapytać, a raczej nie znałem już pojęcia, z którym związane było to pytanie, zegarki wydawały mi się maszynkami naręcznymi, kręcącymi się w kółko i bez sensu. Potem moi przewodnicy próbowali mnie namówić, żebym wcielał się w Mansona „na haju”, ale ja nie zapomniałem kto to, wtedy wszedłem w siebie.

Kilka dni potem w domu Marka N. dochodzi do spotkania z Witoldem K. W pierwszej części tego reportażu był podwójnie zaszyfrowany: pod literami S.L. i jako „polski pisarz”. Zażądały tego osoby, które udostępniły mi jego listy. Witold K. to polski malarz, którego wystawę w Paryżu otwierał Malraux, a wstęp do albumu z jego grafiką napisał Jacques Prévert. W swojej galerii w Beverly Hills mówi mi Witold K.:

Sharon dręczyły koszmary: poduszka, którą wypychano suknie na brzuchu w czasie kręcenia „Rosemary's Baby” i scena, kiedy okazuje się, że bohaterka urodziła diabła. Bała się tego dziecka, żeby jej nie zrobiło najgorszego: że będzie nienormalne. W szóstym miesiącu ciąży prosiła, żeby ją już zabrać do szpitala. Chciała się tam schronić przed niewiadomą siłą. Każdy wynająłby detektywów, ale Polański miał Wojtka. Zawsze: w filmach Polańskiego i w życiu był ratownikiem i opiekunem. Na Drodze do Nieba, gdzie film niedostrzeżenie przechodził w życie, objął funkcję body-guarda. Wojtek zaczął jednocześnie realizować swoje marzenia, żeby zostać artystą. Zaczął konstruować wizje z narkotyków. Mescalinę, LSD, kokainę, heroinę, opium dozował, jakby były farbami. Jego sztuki nie znał nikt poza nim. Odcięty, nie opisywał świata, który tworzył. Raz tylko ujrzał w lustrze zamiast siebie mordercę, który wyciągał rękę, żeby go zabić. Wojtek zaczął uciekać z salonu przez ogród, do basenu i wskoczył do wody.

Godzinami pływał, w przeciwną stronę niż wskazówki zegara, pijąc szampana. Obstawiał basen pustymi butelkami, które znaczyły ilość okrążeń. Zarazem jako gospodarz willi coraz bardziej utożsamiał się z nieobecnym Polańskim. Ludzie, z którymi zaprzyjaźnił się, zachowywali się niepokojąco. Byli to ludzie, którzy dostarczali Wojtkowi narkotyków. Jego poznanie z Gibi Folger, córką króla kawy, nie było przypadkowe, jak się sądzi. Wojtek wraz z kolegą u pokątnego adwokata będącego w spółce z autorem kronik towarzyskich zdobyli wgląd w kartotekę niezamężnych córek bardzo bogatych ludzi USA. Wybór padł na Gibi Folger. Z danych wynikało: jedna z najbogatszych, niebrzydka i niemieszczańska. Był „pierwszym mężczyzną o tak wielkim uroku, jakiego spotkała w życiu” — jak sama mówiła — który w dodatku zwrócił na nią uwagę. Gibi z wdzięczności pokochała go nieprawdopodobną miłością. Nie była brzydka, ale nie miała sex-appealu. Wojtek znienawidził ją, bił, a zarazem ulegał jej władzy. Gibi, która wzruszała się losem biednych, działała jako „pracownik socjalny” w biednych dzielnicach (największym jej osiągnięciem było obdarowanie całej dzielnicy murzyńskiej Los Angeles ojcowską kawą na święta). Z Wojtkiem rozgrywała sprawy w sposób bezlitosny. Wpychała go w narkomanię, uzależniając go w ten sposób od siebie, bo ona finansowała zakupy. Wojtek pogrążając się w swoich wizjach — choć nieobecny — był zawsze przy niej. Kupiła mu Pontiaca, bo jego ojciec w Polsce też miał Pontiaca. Z natury skąpa, mimo że żyła z odsetek kapitału, jaki ojciec rozwodząc się z jej matką wypłacił jej, żałowała pieniędzy. Ona sama też zaczęła brać. W tym czasie narkotyki bardzo zdrożały z powodu nasilenia działania policji. Wojtek potrzebował ich więcej i różnorodnych, dla twórczości. Zaczął w tajemnicy przed Gibi zadłużać się u koników. Jednego z nich, „Piga”, Wojtek umieścił nawet w mieszkaniu swoim i Gibi, które zwolnili przenosząc się do willi Polańskich. Za konikami zaczęli się zjawiać, zachęceni bogactwem willi, szczodrością jej gospodarza, Wojtka, i tym, że willa była poza zasięgiem obserwacji policji — ludzie z wyższych szczebli gangu handlarzy narkotyków. Dużo się mówi w Kalifornii o strukturze i wpływach gangu handlarzy narkotyków wśród ludzi, którzy je kupują choćby od czasu do czasu. Według tego, co mówi się w Hollywood, struktury te są inne niż w czasie prohibicji, czterostopniowe o kształcie stożka. Mówi się też, że ci są doskonalsi w działaniu od gangsterów alkoholowych. Ale podobieństw z okresem prohibicji jest wiele: przede wszystkim nowa szansa dla przestępstw i gangsterów, by infiltrować środowisko ludzi wpływowych i bogatych. Zaczęło się w San Francisco od hippies: nareszcie mieli w łapie bogate, głupie dzieci. Teraz rozszerza się na Los Angeles. Wszyscy, którzy kupują choćby „trawę” — marihuanę, boją się wpadki i szantażu. Byłem kiedyś świadkiem, jak koniki „na haju” wkroczyli do eleganckiego domu i zażądali narkotyków z transportu, który kilka dni temu dostarczyli, odebrali go na oczach wszystkich, zażyli i bez słowa sprzeciwu gospodarzy wyszli. Natomiast trzeci i czwarty stopień rakiety gangu szuka kontaktów towarzyskich, żeby w miarę wzrostu narkomanii i zysków zadomowić się w najlepszych towarzystwach i zyskać możność lokaty kapitałów w uczciwych branżach — a potem kontrolować je. Badają oni grunt przez drugi stopień i tacy ludzie zaczęli bywać, a nawet nocować w willi Polańskich. Wojtek równocześnie z eksperymentami artystycznymi zaczął marzyć o businessie narkotycznym. W Kanadzie uzyskano nowy środek odurzający. Wojtek chciał zostać jego głównym dystrybutorem na Kalifornię. Licząc, że wejdzie do gangu, poił, karmił i zabawiał dwóch gangsterów, którzy coraz częściej nocowali w willi Polańskich. Ci ludzie nawet nie kryli, że bywają w Indiach, w Bejrucie, w Tokio, i to trzema drogami, mówili o tym przy mnie. Wojtek dopowiedział mi, że na fałszywych paszportach. Prawdopodobnie ukrywali się przed policją, bo żaden z nich nie wyjeżdżał z willi przed 5.30 rano z obawy przed nocnymi patrolami. Jednak nie okazywali chęci przyjęcia Wojtka do gangu, udawali też, że zależy im na melinie, w gruncie rzeczy interesowały ich tylko osoby: córka miliardera, aktorka i słynny reżyser. Wojtek wypytywał ich, ile kosztuje wynajęcie mordercy. Odpowiedzieli: „zależy, kogo trzeba zabić. Dla małej rybki bierze się małego szczupaka, wtedy 400—500 dolarów za łebka”.

Spotkanie w klubie francuskim Wojtka z Folgerem jr, którego rodzina wysłała, by wyperswadował Wojtkowi związek z Gibi, i zakończone zwycięstwem Wojtka, miało dalsze reperkusje. Wojtek ciągle „na haju”, ciągle „stone”, agresywny, zaczął myśleć o natychmiastowym zagarnięciu całej fortuny Folgerów. Na drodze stał Folger miliarder i Folger jr. Mówił o niecofaniu się przed niczym, o wyzwoleniu ich z bogactwa przez zapewnienie całego Gibi. Nie krył tego przed Gibi i Gibi zaczynała się bać, chyba tylko o siebie. Sam zaczynał nie przywiązywać wagi do swojego życia, mówił o „wyzwoleniu”, tworzyła się sytuacja groźna dla Wojtka, był zagrożony losem podobnym do tego, jaki spotkał Mansona. Wojtkowi Manson by imponował. Kto wie, czy dziewczęta, gdyby znały Wojtka, nie opuściłyby dla niego Mansona? W jakiś sposób w tym, co mówił, jak wyglądał ze swoim zarostem i spojrzeniem zmienionym od narkotyków, był na drodze do upodobnienia się do niego. W zagadkowy sposób drogi ich zaczęły zbliżać się do siebie. Czy kiedykolwiek się zetknęli? Ja i wszyscy ci, którzy byli stałymi gośćmi na Drodze do Nieba, jesteśmy prawie pewni, że nigdy tam go nie widzieliśmy. Nie przypominamy sobie, żeby kiedykolwiek o nim była mowa.

Jednak panna Kasabian zeznała przy mnie na sali sądowej, że Manson był dwa razy u Sharon Tate. „Nie może tu być zbiegu okoliczności” — dodała. Przed procesem „Los Angeles Times” podawał, że Sharon Tate odwiedzała farmę w Dolinie Śmierci.

To nie było w jej stylu — odpowiada Witold K. — Poza przyjęciami hollywoodzkimi w ogóle nie bywała. Była to amerykańska dziewczyna, dobra, pracowita, świetnie gotująca. Nie szukała mocnych wrażeń, raczej bała się takich rzeczy. Zastanawia mnie jednak, i to jest bardzo ważny moment w moim rozumowaniu, dlaczego Wojtek tak bardzo nalegał na to, żebyśmy ja i Stanisław Wohl przyszli do nich wtedy wieczorem. Nie mogę darować sobie; gdybym był, wydarzenia musiałyby mieć choć trochę inny przebieg.

To samo mówi Wohl.

Co Wojtka ostatecznie zgubiło: pragnienie zostania milionerem — chęć naśladowania ojca — czy Polańskiego — bycia artystą? To, co stało się potem udziałem Wojtka, było zwycięstwem nad wyobraźnią Polańskiego, ponieważ on nie wymyśliłby Mansona, jak on wymyślił siebie, i nie połączyłby tej postaci z postacią Wojtka w tak zawęźlony dramat. Wojtek uważał Stany za kraj niezmiernie łatwy, stworzony dla niego. Nie widział różnicy między Łodzią i Hollywood, między chuliganami z Bałut i gangiem narkotycznym. Osiem dni przed śmiercią przystąpił do tworzenia najważniejszego dzieła swojego życia: wielkiego panneau, gigantycznego fresku narkotycznego. Przez wiele dni był nieobecny, wewnątrz swojego dzieła. Moim zdaniem zjawienie się morderców było nieprzypadkowe, ale szansa ratunku była.

Rozpatrywałem to, analizując materiały dowodowe — odpowiadam Witoldowi K. — W chwili gdy mordercy weszli do salonu Polańskich, Wojtek spał na kanapie. Obudził się i zapytał morderców: „która godzina?” Susan Atkins uważa, że wziął ich za przyjaciół. Tex (Watson) nie podaje mu godziny, tylko niedwuznacznie oznajmia, po co przyszli. Wojtek leży dalej na kanapie. Potem Atkins wiąże go ręcznikiem, ręce trzęsą się jej tak, że nie może zacisnąć węzła. „A on po prostu był tak osłupiały, że leżał i nie protestował” — zeznaje Atkins. Wojtek jakby nie wierzy w to, co widzi, i w kółko dopytuje Watsona, czego chce, aż ten, zniecierpliwiony, odpowiada słowami Mansona: „Jestem diabłem i mam diabelską sprawę”. Dopiero po zastrzeleniu Sebringa, po słowach Sharon: „Mój Boże, tylko nie to”, Wojtek zaczyna się wyswobadzać z ręcznika. Były chwile w czasie kwadransa walki, kiedy Abigall i Sharon, mimo że bezbronne, uzyskiwały przewagę nad morderczyniami, przerażonymi bardziej niż one. Dziwne niezdecydowanie cechowało zarówno napastników, jak ofiary. Dopiero gdy Atkins dostaje rozkaz zabicia Wojtka i waha się, on zaczyna walczyć, chwyta ją za włosy i mimo że ranny, bez trudu uwalnia się z ręcznika. Atkins traci głowę, zamiast zadawać mu ciosy nożem, uwieszą się na nim i krzyczy o pomoc. Przez chwilę Wojtek i Atkins, spleceni, oboje krzyczą o pomoc. Wojtek wyrywa się i ucieka trawnikiem ku basenowi tą samą drogą co kiedyś, gdy ujrzał w lustrze swego mordercę. Może zdawało mu się, że to jest tylko halucynacja? Przez wszystkie zeznania Atkins przebija lęk przed „wielkim mężczyzną”, który „mógł mnie wykończyć jednym ciosem”. W pewnym momencie Atkins ma nadzieję, że do zbrodni nie dojdzie za sprawą Wojtka: „Chciałam, żeby się z tych więzów uwolnił”.

Niedawno — mówi Witold K. — odwiedziło mnie dwóch adwokatów broniących w tej sprawie, prosząc, żebym stanął jako świadek obrony. Odmówiłem, bo cokolwiek wiem w tej sprawie, nie chcę, żeby działało na korzyść morderców Sharon, Gibi i Wojtka.

To powiedz mnie.

Wiesz coś na ten temat?

Tylko tyle: współwłaścicielka pewnej restauracji w zachodniej części Los Angeles opowiedziała mi treść rozmowy między jej stałymi gośćmi, przyjaciółmi Sebringa, którą uznałem za rewelacyjną.

Dotyczyło to płyty?

Tak. Sprawa niewydania Mansonowi płyty przez syna Doris Day. Susan Atkins mówi: „Tex przyznał, że on i Charlie byli już przedtem w tej rezydencji i dlatego właśnie ją wybrali. Tex wyjaśnił, że dom ten kiedyś należał do Melchera, syna Doris Day. Ale — dodał — Melcher już tam nie mieszka”. To zdanie obala absolutnie twierdzenie, że mord był zemstą za płytę. Ci ludzie w knajpie mówili o tym. Mówili: jak można wierzyć, że Manson jest idealistą, prorokiem, który każe mordować dla idei (nigdy sam nie angażuje się osobiście, a swoim wykonawcom podaje takie właśnie powody, które łatwiej głupców zależnych od niego skłaniają do działania). Kiedy założył bandę morderców, nie miał jeszcze długich włosów i był człowiekiem wypuszczonym z więzienia, z określonymi koneksjami.

Po prostu ci ludzie mówili, że Manson był NASŁANYM MORDERCĄ?

Tak.

Ja myślę to samo. Na próżno szukamy połączeń między bandą Mansona a willą Polańskich. Było jedno: ten sam gang dostarczający narkotyki. Konik narkotyków wyrzucony przez Wojtka potem, kiedy Wojtek miał już lepsze koneksje, powiedział: „Wszystkich was pozabijam. Ty będziesz pierwszy” — wskazał na Wojtka i odszedł. Handlarze narkotyków nocujący w willi Polańskich odsunęli tę groźbę na dalszy plan. Odprężeni, w najwyższych z wysokich sfer Hollywood, i liczący, że mają tych ludzi w ręku, czasem zażywali narkotyki, przeważnie mescalinę. Koniki są często „na haju”. Nie wolno nigdy brać narkotyków ludziom drugiego, trzeciego i czwartego stopnia hierarchii. Za to natychmiast się zabija: wstrzykują wielokrotnie silniejszą dawkę narkotyku do żył. Dochodzę do kluczowej sceny. Tych dwóch ludzi, niezbyt rozmownych, nie rażących, raczej nijakich, których widywałem przeważnie z daleka, siedziało tym razem z nami. Wojtek „na haju”, półprzytomny, zaczął ich traktować gorzej, niż traktował Gibi. Mówił slangiem lepiej niż oni, lżył ich fachowo. Obrażał ich, a kiedy jeden z nich próbował to obrócić w żart, Wojtek powiedział mu: „Zamknij się. Mnie wolno. Tobie nie wolno brać. Pamiętaj”. To była groźba, szantaż, wywołany tym, że oni upomnieli się o dług u Wojtka. Albo może Wojtek chciał im pokazać, że potrafi być gangsterem. Oni milczeli pobłażliwie. Ale to milczenie moim zdaniem było zapowiedzią tragedii. Drugim dłużnikiem tego samego gangu kontrolującego teren co najmniej południowej Kalifornii była banda Mansona. Banda Mansona, licząca czasem i po 20 osób, zużywała masę żywności, paliwa i narkotyków. Skąd Manson brał ogromne sumy na narkotyczny sen wszystkich członków bandy, ciągły i ciągle pogłębiający się? Jego zadłużenie rosło. Myślę, że już pierwsze jego zbrodnie były wykonane na rozkaz gangu. Jego legenda, którą stworzył wokół siebie, jego „filozofia” miała być zasłoną dymną dla zawodu konika zbrodni i, jak się okazało, stała się dobrym wykrętem wobec sądu, ponieważ sąd, inni podsądni — właściwi i bezpłatni wykonawcy (bo Manson jako doświadczony przestępca nigdy nie zabijał sam) i opinia publiczna wierzą w nią do dziś. Tak ma szansę apelacji, jako klasyczny zawodowy morderca nie miałby.

I żeby historia się zamknęła: kiedy brat Gibi przyjechał po jej śmierci, był pijany. Nie panował nad sobą, nie umiał ukryć swojej radości. Śmiał się, podśpiewywał, w euforii wynosił jej rzeczy i rozdawał, wręcz wpychał obecnym, jakby chciał ostatecznie zatrzeć ślad po niej. Był jedynym dziedzicem fortuny. W jego oczach Manson zapracował dla fortuny Folgerów, żeby się nie rozdrobniła.

Setki międzykontynentalnych odrzutowców sunie w kolejce ku pasom startowym. Płomienie silników rzucane w tył zderzają się ze światłami reflektorów bijącymi w przód. Tysiące ludzi zamkniętych w kadłubach olbrzymów uczestniczy w tym widowisku. Potem nasz Jumbo-Jet o kształcie pterodaktyla wzbija się nad Atlantyk. Notuję ostatnią historię usłyszaną na lądzie amerykańskim: „Nigdy nie latamy razem. Ja latam pierwsza i czekam na niego. Jeśli kiedyś się nie spotkamy — jedno z nas zastąpi dzieciom oboje. Gdybyśmy zginęli jednocześnie, co one by robiły?”

lipiec 1971 r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kąkolewski Krzysztof Jak umierają nieśmiertelni
O tym jak Kosciej Niesmiertelny Nieznany
Jak przezwyciezyc niesmialosc i lek przed otoczeniem Trening
Potega wartosci Jak zbudowac niesmiertelna firme potwar
Hassel Sven Widziałem jak umierają part 10
Jedliński Krzysztof Jak rozmawiać z tymi, co stracili nadzieję(1)
Jedliński Krzysztof Jak rozmawiać z tymi, co stracili nadzieję
Kąkolewski Krzysztof LINIA PRZEZNACZENIA
Jedlinski Krzysztof Jak rozmawiac z tymi co stracili nadzieje
Jedliński Krzysztof Jak rozmawiać z tymi, co stracili na…
Jak umierano

więcej podobnych podstron