Krzysztof Kąkolewski
JAK UMIERAJĄ NIEŚMIERTELNI
Jak umierają nieśmiertelni
część pierwsza
To, co prezentuję Czytelnikom, należy do gatunku, który nazywam
„baśnią udokumentowaną”. Kopciuszki, sierotka Marysia, babcia i wilk są
wśród nas. Stali się postaciami literackimi, bo zapragnęli nimi być.
Zmyślili siebie. Udawanie jest epidemią współczesności. W straszliwej
masie trzech miliardów człowiek, aby być innym od innych, posługuje się
literaturą, filmem, telewizją, by „dotworzyć” siebie. O głównym bohaterze
tej historii piszę, że jego życie było „opowiadaniem ludowi o tym, jak on
żyje”. Wymyślił siebie do tego stopnia, że nie wiadomo, jaki był — czy
raczej: jaki by był. Automitologizacja, autokreacja, przeinaczenie
własnego życia doprowadziło do jego zniszczenia. „Wtórność to
niezdolność do eksploatacji własnej osobowości” — powiedział Stanisław
Dygat, który poddał mi myśl napisania tej historii. Jest ona opowiadaniem,
jak to jej bohater opowiadał o sobie, jest dalszym ciągiem tej opowieści —
czyli próbą wniknięcia w jego styl, język, konwencję, musiałem więc
opisać go takim, jakim on siebie widział.
Przeznaczenie, jak zobaczymy, zgotowało mu śmierć z ręki ludzi, którzy
podobnie jak on nie umieli przyjąć miejsca w społeczeństwie. Nazwali
siebie czcicielami szatana, a w gruncie rzeczy poszło o odrzucenie
piosenki, bo Manson, nim udał, że pokochał szatana, w skrytości pragnął
kariery Beatlesów. Nieprawdziwe życie zostało zakończone śmiercią
zmyśloną, opartą na scenariuszu filmowym.
* * *
W szkole filmowej w Łodzi obliczono, że Roman Polański był o dwa
centymetry wyższy od Napoleona Bonapartego, i już wtedy wiedziano, że
podbije świat. Ale kiedy przedstawił temat kolejnego filmu szkolnego,
pojawił się cień zwątpienia. Scenariusz przewidywał, że Polański nakręci
„etiudę dokumentalną” o balu kostiumowym, który miał odbyć się w
szkole. Słynna szkoła mieściła się w pałacyku otoczonym przez park;
udekorowany lampionami, stanowił dobre tło, ale jakiego materiału
dramatycznego mogła dostarczyć studencka maskarada? Polański
rozstawił kamery. W chwili gdy orkiestra składająca się z uczniów szkoły
zaczęła rozwijać jazzowy motyw: „Gdy święci idą do raju”, zza muru
między bawiących się wpadł kamień.
Rozlegają się gwizdy, wycia, wrzaski. Kilkunastoosobowa banda
przeskakuje przez żelazną bramę, mur i rzuca się na studentów. Tańczący
uciekają, rozlegają się krzyki przerażenia, jęki, wołania o pomoc. Grupa
wysportowanych uczniów stawia opór. Banda wypiera ich w kierunku
orkiestry i masakruje. Kto może, ucieka do budynku szkoły. Kamery
pracują cały czas. Rejestrują, jak chuligani zwyciężają i demolują park.
Na drugi dzień okazało się, że studentów zaatakowała banda z Widzewa
wynajęta przez Polańskiego. Każdy chuligan otrzymał za napad dniówkę
statysty. W ten sposób powstała etiuda „Rozbijemy zabawę”. Jest do dziś
w archiwum szkoły filmowej. Bici koledzy Polańskiego, dlatego że byli
nieświadomi, niedobrze odegrali rolę bitych. Nie wpłynęło to na aurę
otaczającą Polańskiego.
Koledzy wybaczyli mu, mimo że szwankowała reżyseria,
pozostawiająca za duży margines przypadkowemu rozwojowi wydarzeń.
Ale wywołanie wydarzeń, prowokowanie było jego normalnym życiem
— opowiada Janusz Majewski — oto do zatłoczonego tramwaju, w
godzinie powrotu z pracy, wsiada Polański. W czasach kiedy szary strój
był niejako mundurem, on ubrany jest w czerwoną koszulę i skarpetki;
siada naprzeciw starej kobiety; budzi swoim strojem jej zgorszenie, które
narasta, gdy Polański nie opuszcza wzroku, ale zaczyna przedstawienie
tylko dla niej, w nią wymierzone: tańczy, gwiżdże, przytupuje. Niechęć
kobiety zamienia się w jawną nienawiść. Nagle szydzący błazen wpada w
zapamiętanie, które przeradza się w atak. Rzucają nim drgawki, zwija się,
jęczy w konwulsjach, jakby na oczach tej kobiety spotkała go kara za
kpiny. Skłonna już jest mu wybaczyć, współczuć, kiedy on spogląda na
zegarek, mówi spokojnym głosem: „dość” i wysiada z tramwaju. Rzucanie
bigosem z szafy — to dla Polańskiego „śnieg pada”. Czekał skulony na
szafie na Majewskiego, żeby w ciemności skoczyć na niego, gryząc szyję i
wyjąc: „Wampir! Wampir!” Polański wolał odgrywać to, co miał
opowiadać. Kiedy opowiadał, jak ktoś upada, zaznaczał to słowem i sam
upadał, budząc wściekłość kelnerów w wytwornych restauracjach.
Już jako dziecko grał na scenie, w teatrze w Krakowie: jako elf, dziecko
pułku, aniołek. Tylko Rynek oddziela jego dom od miejsca, gdzie często
przechodził, a gdzie wydarzyła się rzecz opisana w książce Tuwima
„Czary i czarty polskie”.
„W klinice ginekologicznej na Kopernika dziesięcioletnia Żydówka
porodziła diabełka z rogami, kopytkami i ogonem” — poszła wieść przez
Kraków. Niektórzy mówili, że widzieli go na własne oczy, przykutego
łańcuchem w parterowej sali kliniki. Kiedy chciano go ochrzcić —
mówiono — błyskawica rozdarła obłoki i przeleciała nad kościołem, który
zatrząsł się w posadach, a księdzu wypadło kropidło z ręki. Doktorzy
próbowali otruć diabła. Na próżno dawali mu najsilniejsze trucizny, one
karmiły go, wzmacniały jego siłę. Ludzie biegli ku ulicy Kopernika.
Tłumy tarasowały ulicę. Pod wieczór wzrosły do kilku tysięcy. Zaczął się
szturm do kliniki. Przyjechała policja, szarżowała, tłumy rozproszyły się,
potem wróciły, czekały do późnej nocy, kiedy rozeszła się wieść, że diabeł
został wywieziony do Berlina.
Powstaje jeszcze etiuda filmowa: groźne, mroczne wnętrze, ktoś śpi na
łóżku, od drzwi podchodzi ktoś inny, wyciąga mały scyzoryk i zabija
śpiącego. Potem Polański tworzy „Ssaki”. „Ssaki” to dwaj ludzie: jeden
służy za siłę pociągową drugiemu. Ten pogania go jak konia. Potem role
się odwracają. Ale obaj, mimo że poganiani brutalnie, jakby godzą się na
to, jakby poddanie się tej roli było zarazem świadomą pomocą temu, kogo
wieziemy. Jedzie ten, kto oszuka, a zarazem wzruszy.
Od tego filmu zaczyna się oszałamiająca kariera filmowa Polańskiego, a
z nią historia, którą chcę opisać. Przy tym filmie doszło do scementowania
przyjaźni między Romanem Polańskim a Wojciechem F. Film „Ssaki”,
jedyny film, który powstał w krajach socjalistycznych za pieniądze osoby
prywatnej, finansował Wojtek.
„Ojciec Wojciecha urodził się na milionera i był nim. Cokolwiek
zobaczył, stawało się towarem. Pieniądze — mówiono — ścigają go
nieustannie, prześladują. Miał talent posiadania, ale uważał się za
człowieka pracy, który pracuje w pieniądzu”.
Był zarazem człowiekiem uczciwym. Już przed wojną bogaty,
dofinansowywał Łódzką Wolną Wszechnicę. Było mu przeznaczone być
człowiekiem wielkiego businessu, ale przemiany rewolucyjne pozbawiły
go losu mu przyporządkowanego. Jego dramatem było, że aby choć w
części być sobą: robić interesy, musiał łamać prawodawstwo skierowane
przeciw ludziom takim jak on. Stworzył więc, jak ją nazywano,
„organizację zaufania”, w której mieli etaty i pełnili funkcje członkowie
jego rodziny i przyjaciele. Była to organizacja patriarchalna, feudalna, ale
podobna w strukturze do kapitalistycznego koncernu. Wszystko opierało
się na autorytecie i zaufaniu do szefa, który był zarazem patriarchą,
opiekunem, a wymagał tylko nieustannej gotowości na rozkazy i
mobilności, na przykład jeden z członków brał wielkie pieniądze za to, że
jest na posadzie państwowej: służył na wypadek, gdyby potrzebny był
człowiek pracy.
„Pracował” w wełnie, zgodnie z łódzką tradycją. Jak mówi się, miał
własne zasoby dolarowe, bank podziemny, który był tak potężny, że jego
decyzje kupna i sprzedaży walut miały wpływ na notowania rynku
czarnogiełdowego w Polsce. Jego agenci skupu dolarów przemierzali cały
kraj. Jedna z kurierek przewoziła dolary w beciku swojego rocznego
synka. Gdy stworzył koncern — pokochał go. I oni kochali go nie jak
krewnego, ale jak ojca, opiekuna, który kierował ich krokami.
W tym świecie wzrastał Wojtek; w kulcie osobowości ojca, przystojnego
mężczyzny o doskonałych manierach, zarazem potężnego. Ponieważ
żądania dzieci nigdy nie mogły doścignąć możliwości otrzymywania,
składały tylko zamówienia na pieniądze. Dostawały wysokie pensje za
samo istnienie. Zarazem były posłuszne ojcu. Wojtek od dzieciństwa miał
wyznaczoną przyszłą funkcję w koncernie i zgodnie z tym zaczął studia na
wydziale włókienniczym Politechniki Łódzkiej. Miał być szyldem, objąć
techniczną stronę tajnego koncernu wełnianego, a w przyszłości
odziedziczyć. Jednak Wojtek inaczej traktował gang, w którym wzrastał.
Widział w nim tylko organizację nastawioną na zdobywanie nielegalnego
krociowego dochodu, nie dostrzegał wysiłku organizacyjnego, ryzyka,
ponoszonych kar i ofiar. Przekonania, jakie wyrobił sobie, można by
określić jako ideologię antypracy. Cytował wypowiedź pewnego rekina
podziemia: „Każdy, kto nie ma choć miliona, jest głupcem, o którym nie
warto mówić”.
Będąc na drugim roku Politechniki, Wojtek poznał uczennicę ósmej
klasy szkoły ogólnokształcącej, Ewę. Bóg tworząc ją, a ona nadając sobie
to imię — zamiast Marii, które otrzymała na chrzcie — dostosowali je do
poetyki historii, w której miała wziąć udział swoim życiem. Mając
piętnaście lat, idąc łódzką ulicą z koleżanką, otrzymała jeden ze znaków,
że jest piękna: została otoczona przez chuliganów, którzy zaczęli zdzierać
jej sukienkę i szarpać za włosy. W tej chwili usłyszano pisk opon, na
chodnik wjechał samochód amerykańskiej marki, roztrącając bandę. Z
wozu wyskoczył barczysty młody chłopak, który straszliwym ciosem
rzucił jednego chuligana na ziemię, a drugiego kopniakiem złożył na dwie
połowy, po czym jak książę, z rykiem silnika, zarzucając potężnym
wozem, uwiózł ocaloną. Taka jest legenda. Prostuje ją Ewa: „To było
trudniejsze”. Była banda „Kłaka” z Bałut. Nienawidzili studentów.
Przyszli na zabawę Politechniki. Porządkowi bali się ich zatrzymać. Zajęli
galerię, patrzyli, potem zeszli: wybrali Ewę. Otoczyli ją, kręcąc pękami
kluczy, pozornie niewinny gest; zapowiadał walkę techniką kluczową:
bicie kluczami. Zjawił się jakiś chłopak, uderzył bykiem. Zaczęła się
ogólna bójka. Zabawa była rozbita, ale ten chłopak wyprowadził ją.
Myślała, że jest też z Bałut, z innej bandy, która walczyła bykiem w każdej
pozycji. Wiązali sobie ręce i ćwiczyli, aż coś złego działo się z ich
mózgami. Po chwili dowiedziała się, że to sam F. junior.
Stanisław Dygat zwrócił mi uwagę, że „sprzyjające okoliczności tworzą
rzeczy, które nie mogły się zdarzyć, fakty nie istniejące”. Wojtek zmyślił
siebie, był postacią literacką na długo, nim został opisany. Jego życie było
„opowieścią ludowi o życiu Wojtka”. Mówiono, że odziedziczył po ojcu
talent: jak ojciec był artystą pieniądza, on był artystą życia. Jak inni
wypowiadają się w dziele, które budzi oczarowanie lub zgrozę, on
wypowiadał się swoim życiem. Był wysportowany, silny, grał silnego
człowieka, gangstera, niektórzy dopatrują się w tym kompleksu ojca:
„On był potęgą pokrywając to łagodnością — był wszystkim, jak
Stwórca. Wojtek tylko grał silnego człowieka, w rzeczywistości bał się
życia, tego, że nie sprosta nigdy ojcu, i był bezbronny. Ojciec okazywał
Wojtkowi, że w niego nie wierzy. Wojtka to bolało”.
Zaczął się między nimi konflikt, gdy Wojtek porzucił swoją pierwszą
postać: dziedzica podziemnego koncernu, a wszedł w drugie wcielenie.
Ojciec zagroził, że go wydziedziczy, że cofnie dotacje, ale Wojtkowi
właśnie poddała tę kreację magia szeptu: „to j e g o syn”, gnąca kelnerów.
Łódź nie była zniszczona, a ludność rozproszona. Pamięć hulanek
fabrykantów i gangsterów łódzkich, na tle nędzy „pomnika pierwotnej
akumulacji”, tanich dziewcząt, szampana w gabinetach restauracyjnych,
pozostała. Jednak Wojtek nie kontynuował tej tradycji w sposób prosty.
Dokonał on osobliwego zaszczepienia na tym gruncie stylu życia, który
stworzył Marek Hłasko. W tych czasach Marek nie słyszał nawet o
Wojtku, ale on wierzył w niego i marzył, żeby go spotkać. Wojtek
zafascynowany był nie jego literaturą, ale stylem życia. Z kolei rodowód
hłaskoizmu wyprowadzany jest z połączenia wątków przybyszewszczyzny,
hemingwayizmu i deanizmu. Hłaskoidzi wprowadzili do życia i do
literatury rygor używania wulgarnego leksykonu. „Dotychczasowe” słowa,
zużyte, uległe inflacji, zastąpiono kilku mocnymi słowami. Jeden z
przyjaciół Wojtka potrafi opowiedzieć długą historię, w której rolę
wszystkich rzeczowników gra słowo na literę „k”, a rolę czasowników
wypełnia czasownik na „p”, zaś przymiotniki budowane są od tych słów.
Wojtek dodał do tego samochody i kobiety w roli zbytkownych
przedmiotów. Doczepiał się, na długo nim powstał termin „playboy”, do
długich komet i pociągów towarzyskich, w których rola lokomotywy była
zmienna, a wagonami były piękne dziewczęta i chłopcy.
Marek przylepiał kelnerom do czoła stuzłotówki, za co został pobity, u
Wojtka — inaczej niż u Hłaski — były one śniegiem, czerwonym
śniegiem. Nim jeszcze było słowo „sex-party”, Wojtek organizował ubawy
zwane „wojtkowiskami”, na których miłość zwana była „wojtkowaniem” z
udziałem „prządek z kawiarni Honoratka”. Wśród nich najsłynniejsza była
„Dziewica Nowo-Orleańska”. Wychowana w drobnomieszczańskim domu,
miała narzeczonego, za którego pragnęła wyjść za mąż, a on wymagał,
żeby do ślubu była dziewicą, stała się więc mistrzynią miłości zwanej u
nas francuską.
Zebrawszy powiedzenia Hłaski i hłaskoidów Wojtek buduje filozofię
„zwisu”, uważania zabaw i rozkoszy za jedyny obowiązek, pracę, rodzaj
zawodu. Wojtek uważa życie za grę hazardową z jedną wygraną, albo
inaczej — za grę „we wszystko”. Gra w numerki na pieniądzach, w łódzką
grę „dziewiąty wał”, w samochody. Zakłada się o czas przejazdu z
Targowej pod „Bristol”, z Krakowa do Zakopanego, z Łodzi do Warszawy.
Czasem wygraną, za jej zgodą, jest dziewczyna. Gra w pływaka polegała
na tym, że Wojtek, który znakomicie pływał, przychodził na Legię w
czasie treningów zawodników średniej klasy i wyzywał ich. Oni,
przekonani, że widzą frajera, w dodatku na lekkiej bani, na jakiej zawsze
był Wojtek, przyjmowali wysokie zakłady. Przegrywali, a Wojtek brał
pieniądze i mówił: „uczciwie zapracowałem na obiad”. Wojtek nie grał dla
gry, ale dla zarobku. Była też „gra w ludzi”. Wybierał w restauracji stolik
zajęty przez cztery osoby i obstawiał: „jakie rozwiną się układy
męsko-damskie, w którą stronę się kto upije, kto lewoskrętnie, czy będzie
łupanina”. Kiedy kiwał się stolik, Wojtek wkładał czasem pod krótszą
nogę pięćsetzłotówkę, którą ostentacyjnie składał, zgadując, kto ją porwie,
i śledząc reakcje tych, którzy oczekiwali na jego wyjście.
Urok Wojtka nie polegał na tym, że miał pieniądze. K.T. Toeplitz
wyprowadza go od bezmiaru czasu: mógł zawsze go ofiarować kobiecie,
towarzyszyć jej wszędzie, nieustannie: do krawcowej, modystki, czekać u
fryzjera, opiekować się nią, choćby z nudów — był dobry, doskonaląc w
miarę mijania lat swój kunszt, w czasie gdy inni tracili czas na pracę. Ewa
opowiada, że ich małżeństwo zawarte było na uroczystej mszy w katedrze
w obecności ocalałego mieszczaństwa Łodzi. Ewa strasznie płakała.
Wojtek od razu uciekł gdzieś. Potem ona była sama z dzieckiem nad
morzem, pchając wózek bulwarem, ubrana wyłącznie w męski sweter, a za
nią piętnastu zalotników. Pogodzili się. Wojtek kupił jej cztery baloniki i
spali w dziecinnym białym łóżeczku z siatką. Potem pobił ją, ona
wyskoczyła z taksówki w biegu. Potem przepraszał ją: „ja cię biłem za
swoje sprawy”. Zatelefonował skądś: „Ja cię tak strasznie kocham, kurwo,
z kim leżysz?” — a ona słyszała szept jakiejś dziewczyny. „Były euforie,
potem kace, nie wiedzieliśmy, jaki jest dzień, jaki miesiąc”. Wojtek ciągnął
ją na balety, gdzie zakrywał jej oczy, nauczył ją pływać stylem
klasycznym, bić pięścią jak mężczyzna. Ewa opowiada: „Matka Wojtka
podejrzewała mnie, że żyję z jego braćmi, z jej mężem, że widzę w nich
jak kurwa oddział wojska, jak nauczycielka klasę, a ja widziałam w nich
Wojtka, tylko doskonalszego”. Nienawidziły panie Ewy. Ukuto intrygę,
żeby na najekskluzywniejszym balu w Polsce Ewa i jedna z
najsławniejszych aktorek były w identycznej kreacji. Aktorka spojrzała z
wściekłością na Ewę. Ewa powiedziała: „No tak, kurwa i artystka w takich
samych sukniach”.
Jasna blondynka, wróżąca z kart i z ręki, prowadziła handel wymienny z
Cygankami na wróżby. Czasem odwróci czyjąś rękę, popatrzy, odepchnie,
czasem tę rękę nieoczekiwanie pocałuje. Umie rzucać zły urok: rysuje
sylwetki i zaznacza organy wewnętrzne czerwoną kredką, a w nie wbija
szpilki: w wątrobę jedenaście, w śledzionę jedną, w serce jedną. „Szpilka
to narzędzie pracy kobiety i narzędzie czarów” — mówi. Jej walka z
Wojtkiem staje się walką na zdrady. „Kiedy spotkaliśmy się, wiedzieliśmy,
że nie możemy siebie zdradzić naprawdę. Napisałam testament, że jak
umrę, chcę być pogrzebana tam, gdzie Wojtek. On powiedział: «Jeśli mnie
kochasz, skocz pod tramwaj» — i ja skoczyłam, tylko on był szybszy i
wyciągnął mnie. Potem znów zerwaliśmy, potem on napisał list: «Jeśli
masz Boga w sercu, zlituj się nade mną»”. A ona zamawia sobie
wizytówkę: „Ewa F. w podróży” wzorem fin de si
écle'u”. Objeżdża
Polskę, żeby stworzyć, jak powie później, „fakty nieodwracalne, żeby nie
móc wrócić do Wojtka”. Nad ranem zgłasza się sama do izby wytrzeźwień,
żeby i to zaliczyć. Rodzina Wojtka przejmuje prawa opieki nad dzieckiem.
Ewa, bezsilna, w uniesieniu przeklina ród Wojtka.
Zetknięcie Wojtka ze szkołą filmową w Łodzi było nieuchronne.
Nastąpiła osobliwa unia, realizująca się w łódzkim SPATiF-ie:
„pieniądza”, który uosabiał syn przemysłowca, i „sztuki”, którą
reprezentowali filmowcy. Wojtek znalazł swoje nowe wcielenie —
przyjaciela artystów. Głównym przedmiotem jego fascynacji stał się
Polański. Było to wzajemne. Fantazja Wojtka i Polańskiego uzupełniały
się. Przedsiębiorstwo „Ssaki”, w które zainwestował Wojtek, było
zorganizowane na zasadzie socjalistycznej, nawet z dietami służbowymi, a
zarazem kręcenie było nieustannym happeningiem, obrzędem, zabawą.
Lepili bałwany, tarzali się w śniegu; kiedyś Wojtek rzucił siedem tysięcy
złotych setkami pod wiatr, który rozniósł je po halach. Tego dnia zdjęć nie
było, bo wszyscy szukali „śniegu” na śniegu. Czerwony śnieg stopniał nad
ranem.
Pozostało wiele opisów bójek Wojtka, ale najbardziej wyraził się jego
styl walki w bójce na wieczorze poetyckim w Mikołajkach. Polański dał
Wojtkowi pracę ratownika w ekipie filmowej „Noża w wodzie”. Wojtek
złamał rękę, mimo to mówił: „Dopłynę i uratuję, kogo trzeba”. Kazał się
ucharakteryzować na ofiarę zbrodni: ze straszną raną, wybitym okiem.
Pewnego dnia pił od rana ze stolarzem ekipy. Przeczytał afisz o spotkaniu
autorskim. „Zobaczysz pierwszy raz w życiu poetę” — zadecydował
Wojtek i weszli. Stolarz podszedł do mównicy i zaczął się przyglądać
poecie. Zbliżył się do niego tak bardzo, że prawie dotykał go twarzą i tak
pozostał bez ruchu. Uczestnicy wieczoru poezji, wśród których była
załoga statku „Chopin” z kapitanem na czele, rzucili się na stolarza.
Zadarto mu marynarkę na głowę i zaczęto bić. Wtedy podszedł Wojtek z
prawą ręką prostopadle sterczącą na szynie, lewą ręką uderzył krzesłem w
sam środek, rażąc kapitana statku „Chopin”, po czym najspokojniej wrócił
na swoje miejsce i usiadł. Miłośnicy poezji nie podjęli walki, maskując to
opieką nad rannym kapitanem.
Według niektórych Wojtek nie lubił się bić, podobno skarżył się: „Nie
chcę, boję się, ale kiedy sytuacja dojrzeje, zapada cisza i wszyscy czekają
na mnie, muszę uderzyć”. Bił dziewczyny, jedną razem z matką zamknął
w łazience i więził wiele godzin. Kiedyś pobił kolegę, kiedy zobaczył
krew, upadł przed nim na kolana i rozpłakał się. Płakał często. Bójki,
przekroczenia przepisów drogowych powodowały, że Wojtek bez przerwy
dostawał wezwania na przesłuchania, rozprawy, do zapłacenia grzywien.
Przekazywał je swojemu nadwornemu adwokatowi, którego zatrudnił na
stałe, wzorem ojca, i płacił pensję, choć nieregularnie. „Lolita”,
przyjaciółka Ewy, jedna z dziewcząt najmodniejszych na początku lat
sześćdziesiątych, która zasłynęła tym, że uważała za swój obowiązek
„zaliczać” wszystkich sławnych, i prowadziła indeks, w którym
wystawiała im stopnie, zaprosiła kiedyś Wojtka, chcąc, aby i jego
nazwisko znalazło się w jej kolekcji. Wojtek rzucił się na nią i zaczął ją
gwałcić. „Uprzejmie udawałam, że jestem ofiarą” — opowiadała.
Mówią niektórzy, że nie Wojtek ułożył historię o sobie, ale wymyślili ją
inni: musiał grać siebie takim, jakim stworzyli go i chcieli mieć artyści.
Miał dorobioną twarz.
Wpadł na pomysł, który miał doczekać się realizacji w innych
okolicznościach, po latach, i być może miał decydujący wpływ na
późniejsze wydarzenia. Wojtek podchodził w SPATiF-ie do ludzi i
proponował:
— Będę pana ochraniał. Nikt pana nie tknie. Będzie pan mi płacić 500
złotych za wieczór.
Jako największy wynalazek przypisuje się Wojtkowi metodę tzw.
literacką otwierania butelek. „Żeby ochronić rękę — (bhp) — przykłada
się do ściany dzieło literackie średniej objętości i uderza o nie dnem
butelki. Przez sztukę do prawdy” — mawiał Wojtek.
Jego podziw dla sztuki mieszał się z pogardą milionera. Czasem
któremuś z artystów kazał zjeść zeszyt w kratkę dla pierwszej klasy albo
zsunąć się szerokim zsypem na śmieci z trzeciego piętra. Zaczyna się
jednak okres, w którym sztuka zdobywa priorytet w życiu Wojtka. Pewnej
nocy w towarzystwie dwu pięknych, jak to się mówiło wtedy, „wirażek”
zajechał pod warszawski SPATiF, kiedy wychodził zeń sławny pisarz.
Wojtek krzyknął do dziewcząt:
„Wiecie, kto to jest? Na kolana przed nim!” Dziewczęta uklękły, potem
obrażone odeszły, a Wojtek był szczęśliwy.
Nadszedł moment, kiedy Wojtkowi nie wystarczało, że „bawi się z
artystami”.Zapragnął „wejść w”, uzyskać nobilitację towarzyską, awans
społeczny do środowiska, które uznał za arystokrację drugiej połowy XX
wieku. Początkowo widział siebie w roli producenta, potem zapisał się na
studia filmowe, ale porzucił je. Życie towarzyskie nazywa się „rodzajem
gangsterstwa”, szczególnie tam, gdzie gromadzi ono samych ludzi
mających wpływy, co tworzy nową jakość. Niektórzy nie lubili Wojtka,
uważając go za snoba, bo zawsze pokazywał się z ludźmi „wspaniałymi”,
nie rozumieli, że on pragnął czerpać z nich siłę, blask. Inni twierdzą, że
przyjaźnie i fascynacje Wojtka były sztuczne, że były dla niego szczeblami
awansu towarzyskiego: od inżyniera-prywaciarza, jakim zjawił się
pewnego dnia w łódzkim SPATiF-ie, potrafią wyliczyć sześć osób —
stopni wiodących — do roli narzeczonego słynnej poetki. Poznawszy ją,
wziął z jej domu kożuch, który zostawił Marek Hłasko wyjeżdżając za
granicę, i chodził w nim, jakby chcąc nawiązać kontakt ze swoim
mistrzem życia. Przebrany za człowieka, którego podziwiał, jakby
wszedłszy w jego skórę, pokochał tę samą osobę. Cichy ślub odbył się w
Zakopanem. Świadkami byli: Bogumił Kobiela i Krzysztof Komeda.
Przyjechała teściowa z dzieckiem Wojtka i Ewy. Zdjęcie z uroczystości
ukazuje nam pannę młodą w ciemnej sukni, Wojtka w smokingu, Komedę
w swetrze — wszystkich na lekkim gazie. Fotografia jest tak zrobiona, że
nie widać, iż noga nowożeńca tkwi w gipsowym pancerzu po ryzykownym
zjeździe.
Było to w czasie, gdy byt rodu, istnienie trustu, bogactwo Wojtka
wydawały się zagrożone. Ojciec Wojtka, wplątany w jeden z wielkich
procesów gospodarczych, musiał uciekać. Był spokojny, mimo że
świadkowie zwalali wszystko na niego, ponieważ nie obawiali się
konfrontacji, bo do niektórych dotarła wieść, że szef „organizacji
zaufania” jest już za granicą. W rzeczywistości ukrywał się, czekając, aż
odbędzie się inna sprawa, gdzie jak obliczał, pewne historie wyjdą na jaw i
będzie odciążony od wielu zarzutów. Rok ukrywania się kosztował go
milion złotych. Był przerzucany z meliny na melinę dość często,
zorganizowanym systemem transportu. Z ukrycia dalej kierował
koncernem, przyjmował rodzinę, prowadził życie towarzyskie. Opisano mi
jedną z takich wizyt. Melina to było banalnie urządzone mieszkanie M-3 w
bloku. Podano kawę, ciasteczka, odwiedziny w kryjówce stały się zwykłą
wizytą. Kiedy w telewizji nadano list gończy z fotografią seniora, wszyscy
demonstracyjnie odwrócili się od ekranu. W tym czasie Wojtkowi przyszła
myśl, by fantastyczną plotkę o ucieczce ojca na Zachód zamienić w
rzeczywistość.
Wielka ucieczka została zaplanowana przez Wojtka i niektórych ludzi z
tajnego koncernu. Znaleziono kolejarza, który miał kontakt z pewnym
rybakiem w Dziwnowie. Jego kutrem miał senior dopłynąć do Szwecji.
Początkowo opierał się temu planowi, mówił, że jest za stary na ucieczkę i
życie w obcym kraju, że Szwecja może nie udzielić mu azylu, w końcu
uległ ich namowom. Podzielił majątek na dwie połowy: jedną połową
wyposażył rodzinę i koncern, drugą spakował. Rozstawiono wokół meliny
czujki w samochodach. Kiedy okazało się, że niebezpieczeństwa nie ma,
kawalkada Mercedesów i Taunusów ruszyła o szóstej rano w kierunku
północno-zachodnim. Na początku jechała straż przednia badająca, czy nie
ma patroli, na końcu jeden z wujów, jako straż tylna, bez przerwy patrzył
w lusterko na szosę za sobą. Ojciec Wojtka miał przy sobie połowę
majątku w złocie i dewizach.
Dojechali na miejsce szczęśliwie, tylko kolejarz, który podjął się
przerzucenia seniora rodu za granicę, zorganizował wszystko tak, żeby
zagarnąć złoto, a właściciela przekazać władzom. Ojciec Wojtka znalazł
się w więzieniu. Wyplatał tam koszyki najlepiej ze wszystkich. Był
najwięcej zarabiającym więźniem. Mówiło się wtedy: to przez Ewę. Jest
czarownicą, przeklęła rodzinę, będą nowe nieszczęścia.
Jako prezent ślubny Wojtek dostał od ukrywającego się ojca majątek
ziemski, oczywiście na skalę dopuszczalną w kraju socjalistycznym, ale z
pałacem. Majątek ten otrzymał kiedyś w jakichś wielkich rozliczeniach
finansowych i zatrzymał go, jak wiele rzeczy i ludzi, których lubił mieć w
pogotowiu latami, aż przydadzą się pewnego dnia. Z majątkiem kupił,
jakby przypisane do niego, małżeństwo Z. Pani Z. cierpiała na kompleks
pożarów, codziennie o zachodzie słońca wołała: pożar, pożar!
Dawny właściciel nie posadził ani jednego drzewa, ale dobudował do
dworu dwie gigantyczne kolumny nadające mu charakter monumentalny, a
zarazem wśród pustych pól przejmująco smutny. Wojtek, znalazłszy się już
w warstwie intelektualistów, postanowił jak prawdziwy arystokrata
uprawiać ziemię, hodować zwierzęta. Chciał robić to na wielką skalę,
rozmach, poczucie miary przejął bowiem od ojca. Jednocześnie jednak
gardził nie tyle pracą, ile pracą na małą skalę, nie dającą ogromnych
wyników. Postanowił zostać nie rolnikiem, ale feudałem. Pośpiech i
krzątanina były dla niego oznaką złego wychowania. Dziwiło go, budziło
odrazę podobieństwo ludzi do mrówek i pszczół, których nie znosił. Tam
gdzie nie można było działać pieniędzmi, był bezbronny. Kiedyś, kiedy
nad ranem wracali z libacji na dachu Triumpha, krzyczał do idących do
pracy dziewcząt: „Robotnice łódzkie! Dlaczego tak rano wstajecie?”
Młody dziedzic wstawał o pół do jedenastej, jego jedyny wasal, pan Z.,
nie śmiał go wcześniej budzić. Kiedyś zobaczył, że na taras wtargnęło
stadko baranów. „Co to znaczy? Czyje to barany?” — krzyczał. — „To
panicza barany” — odparł Z. Narzędzia bardziej skomplikowane od łopaty
określał: „ta rzecz”, udając, że nie może spamiętać nazw.
Przestrzenie wokół pałacu zarosły morzem chwastów — opowiada
poetka. Wszystko dziczało, ginęło, umierało na ich oczach. Wojtek kazał
przeprowadzić sobie specjalną linię telefoniczną z Warszawy — pod
Błoniem miał numer warszawski, całe dnie telefonował, rachunki
przewyższały dwa tysiące miesięcznie. Wynajął w Warszawie mikrobus,
który zapełnił przyjaciółmi, kupił trzy skrzynki wódki, worek luksusowych
konserw, worek bułek i urządził wycieczkę do R., ale potem przyjaciele,
zajęci pracą, nie przyjeżdżali. „Tam gdzieś ludzie podróżują po wielkich
morzach, kręcą filmy, a ja mam tu robić jabłka. Nic się nie dzieje” —
jęczał. Zabawa w lato na wsi nie wychodziła. Oczy Wojtka napełniały się
łzami. Płakał z nudy.
Szukał sposobu na zbliżającą się jesień. Zaczął uczyć się angielskiego.
Nakupił podręczników, płyt, po trzech dniach zepchnął je na ziemię,
nudziła go „drobiazgowość” gramatyki, mimo świetnych adapterów nauka
nie szła mu. Postanowił być rajdowcem, doskonale prowadził, ale wał pękł
w drodze. Samochód zepchnął do rowu pod Chęcinami. A Wojtek nie
wiedział, z którego dworca jeździ się do Błonia. Przyszła mu myśl, że
mógłby zostać zawodowym scenarzystą. Byłoby to nawet dobre: artysta
mieszkający na odludziu, we własnym majątku. Żona jako pisarka i poetka
miała spisywać jego opowieści. Podyktował historię z przedmieść Łodzi: o
gołębiarzach, grze w „dziewiąty wał” w ciemnym pasażu. Zespół filmowy
zaprosił go na rozmowy w sprawie poprawek. Wojtek był bez samochodu,
padał deszcz. Stanęli na postoju taksówek. Żadna nie nadjeżdżała. Wojtek
rozgniewał się, odszedł z postoju i przestał być scenarzystą. Uznawał tylko
wygrane od razu wielkie. Od ojca pieniądze przestały napływać. Ciężar
nobilitacji artystycznej Wojtka spadał na żonę, on zdawał się tego nie
dostrzegać jako drobiazgu bez znaczenia. Równocześnie drażniła go jej
praca. „Jakieś staranie się, praca mrówek” — wrzeszczał, kiedy na
podłodze salonu w R. montowała widowisko składające się z piosenek.
Wojtek przebiegł po piosenkach, a potem skopał je. Któregoś dnia zjawił
się pan Z. w damskim kapeluszu i ciemnej woalce, cały obwieszony
pszczołami, poradzić się pana, co robić z nowym rojem. Wojtek,
zobaczywszy znienawidzone owady, wyrzucił go za drzwi.
Ujrzał jeszcze triumf ojca, wielką Canossę samochodową: pewnego
dnia, gdy ojciec wyszedł z więzienia i był u syna na rekonwalescencji,
karawana krążowników szos zajechała przed zachwaszczony gazon.
Senior przycinał zdziczałe róże sekatorem. Udał, że nie widzi ludzi, którzy
chcieli jego kosztem uniknąć kary. Wysiedli z samochodów i zbici w
gromadkę stali, nie śmiejąc podejść. On dalej obcinał róże. Oni stali,
patrząc na niego. Trwało to długo. W końcu jednak poszli wszyscy na górę
i tam, przy zamkniętych drzwiach, na wielogodzinnej naradzie doszło do
ugody. Potem wszyscy wyszli i ta sama kawalkada ruszyła do Warszawy,
gdzie w lustrzanej sali „Bristolu” koncern wyprawił bankiet. Ale była to
ostatnia manifestacja wielkości ojca w oczach Wojtka.
Uwolnienie się od mitu ojca, potężnego demiurga stwarzającego świat,
nastąpiło u Wojtka w ten sposób, że uznał ten świat za zbyt ograniczony,
na małą skalę. Nucił „Chicago”, jedną z ulubionych gangsterskich
piosenek. „Dopiero w rozmiarach Ameryki wszystko jest możliwe” —
orzekł. I kiedy nie miał już kogo w Polsce poznać, zrodziło się jego nowe
wcielenie: wielka emigracja.
Czy rzeczywiście Wojtek wyobrażał sobie wszechświat na obraz i
podobieństwo gigantycznego SPATiF-u łódzkiego, gdzie przebywają
potężni ludzie, których on pozna i zaprzyjaźni się z nimi? Jeśli tak było,
jak twierdzą niektórzy — ta kosmologia potwierdziła się w oczach Wojtka.
Wyjeżdżając z Polski, a potem dążąc przez Paryż do kraju, który miał
rozmiary mu odpowiadające, wyruszył uzbrojony tylko w pakiet adresów i
listów polecających. Te magiczne zaklęcia, klucze do nowego świata, były
dorobkiem jego życia. Jak inni mają zdobycze w sztuce, nauce, produkcji,
tak on miał osiągnięcia towarzyskie.
Ostatni szczebel polski jest pierwszym amerykańskim. Na party nawet
nie usiłuje dostać się między wpływowych mężczyzn rozmawiających o
interesach; nie dostrzegliby go, a i oni dla niego są „mrówkami”, tylko
nieco większymi. Podchodzi do kobiet, jako jedyny mężczyzna, i bawi je.
Urok wschodniego playboya, brutalnego i czułego, wyrzekającego się dla
nich interesów, czyni je potężnymi sojuszniczkami Wojtka.
Na party u znanej aktorki polskiej przebywającej w Nowym Jorku
poznał dziewczynę, studentkę szkoły dziennikarskiej. Zwierzyła mu się, że
otrzymała zadanie zrobienia reportażu na zajęcia warsztatowe i nie ma
tematu. Wojtek, będący kilka dni w Stanach, mówiący łamaną
angielszczyzną, zabrał ją na podmiejską linię autobusową idącą przez
slumsy, dzielnice nędzy. Doświadczenie łódzkiego łowcy bezbłędnie
pozwoliło trafić mu na podobny krajobraz. Dziewczyna pierwszy raz w
życiu widziała miejsca, które pokazał jej Wojtek. Była bowiem córką
miliardera, amerykańskiego króla, a jak twierdzą niektórzy — cesarza
światowego imperium kawy. Nie udało mi się dotąd zdobyć tekstu jej
reportażu ani dowiedzieć się, co to było za miejsce, które tak nią
wstrząsnęło. Mocniejsze wrażenie zrobił na niej człowiek, który odkrył jej
Amerykę, usłużny, właściciel swojego życia, który mawiał, że „życie jest
długie”, przybysz ze wschodu, z którego jego rodzice do przebogatej
Ameryki przysyłali mu paczki, jedyne chyba, jakie w historii Stanów
przemierzały Atlantyk z Europy. Miliarderzy szybko dowiedzieli się o
romansie córki. Według jednej wersji zerwali z nią wszystkie stosunki i
kazali opuścić dom, cofając dotacje na studia, inna głosi, że cesarzówna,
zgodnie z obyczajem przyjętym w sferach ludzi najbogatszych, jak
wszystkie inne dzieci miliarderów musiała sobie w czasie studiów radzić
sama — pracując. Spotkawszy Wojtka musiała wziąć odpowiedzialność za
ich oboje. Jeśli więc pisano potem o Wojtku, że znalazł się na utrzymaniu
Abigall Folger, była w tym inna treść: Gibi, jak ją nazywali najbliżsi,
pracowała ciężko, żeby ich utrzymać. Wojtek mówił, że „się z nią nie
ożeni, bo jest zbyt bogata”. Kiedy szli po zakupy, kazał jej chodzić krok za
sobą, obładowanej torbami z warzywami, chlebem, owocami i butelkami.
Wpajał Gibi, że jest nierobem i pasożytem. Tak zapamiętała ją Zofia
Komedowa: wstawała o szóstej rano i swoim starym i porozbijanym
Volkswagenem, najniżej stojącym w hierarchii pojazdów, jechała do pracy,
skąd wracała o szóstej wieczorem. Stanisław Wohl mówi, że była
niezwykle inteligentna, milcząca, chłodna, niezbyt miła, aż do oschłości.
Pobierała aż do chwili śmierci lekcje francuskiego. Podobna była do
Rysiówny — mówi Wohl — z lat jej wczesnej młodości. Brzydsza, inna w
typie urody niż sławna poetka, ale było to powtórzenie w innej skali tego
samego pomysłu wypróbowanego w Polsce. Teraz była kolej na to, by
powrócić do następnego schematu: przypomnieć Polańskiemu jedną z
interpretacji jego poglądów wyrażonych w „Ssakach”. Wojtek wtedy
finansował ten film, ciągnął sanki. Teraz czeka, że pociągnie Polański.
Wojtek z Gibi udają się na zachód Stanów. Tam dopiero mu się podoba:
nawet rzeczy ogromne są tu w wielkim rozmiarze. O kilka ulic żyją
światowe sławy. Hollywood to Łódź pomnożona przez milion.
W Hollywood Wojtek i Gibi zastali Polańskiego, Komedę, Hłaskę.
Wojtek był szczęśliwy, że może zbliżyć się do człowieka, który wywarł
taki wpływ na niego. Wojtek znalazł w tym potwierdzenie prawidłowości:
wszystkie układy powtarzają się, ci sami ludzie się spotykają, w tym
samym składzie, odtwarzając dawne sytuacje w nowej skali. Ameryka się
sprawdza.
Styl bycia Polańskiego wśród magnatów filmowych uległ jeszcze
zaostrzeniu, walił ich po brzuchach, ekscentryczny, budząc lekki lęk.
Fascynowały nie tylko scenariusze, których nastrój — wampiry, diabły —
Polański przywiózł z krańca Europy, który nazwał w „Wampirach”
Transylwanią Podkarpacką, ale i jego styl bycia na planie. „On odgrywa
swoje filmy, powstawanie swoich filmów” — mówiono na planie
„Wampirów”. Rozdwajał się: na reżysera i postać, którą grał; asystenta
profesora szukającego w tej Podkarpacji wampirów, biegając w kusym
czerwonym fraczku, pantalonach i białych pończochach. Stawał się
wszechobecny wcielając się nawet w „sztucznego pająka”: wyrywał
robotnikom maszynę do robienia pajęczyn, sam je rozpylał.
Wojtek patrzył na niego też z rodzajem zabobonnej obawy: jego kariera
zakrawała na cud, jakby pomagały mu siły nadprzyrodzone. Towarzyszył
Polańskiemu Komeda. Talent jeszcze młodego weterana polskiego jazzu z
okresu jego „podziemia” rozwijał się w sposób nieoczekiwany. Tylko
Hłasko miał pęcherze na rękach od noszenia stalowych sztab. Był jedynym
białym wśród czarnych robotników, pił już tylko piwo i „kontrował” je
środkami uspokajającymi. Bójki jak w „Kameralnej”. Brutalnie
interweniuje policja, Marek ma przykrości. Traci w oczach Wojtka, który
strąca go z piedestału. Mówi o nim: „Okazuje się, że to miękki człowiek”.
Polański żeni się z Sharon Tate.
Jej portret złożyłem z opowieści osób, które ją dobrze znały. „Wszystkie
zdjęcia — mówi Wohl — wyostrzają jej rysy, wydobywają z nich ich
regularność, klasyczność, przygaszając miękkość, łagodność, rozkładając
twarz na dwa cienie: czarno-biały, a odbierając koloryt mlecznoróżowy. W
korekcie fotografii trzeba by też wziąć pod uwagę wyraz oczu.
Nieuchwytność tej urody polegała na łagodności spojrzenia, ruchów”.
„Niezwykła w tym środowisku, ciepła, miła, bez pozy. Nic z gwiazdy”.
„Cudowna, delikatna, skromna, cicha i piękna jakaś”. „Może to była
życiowa »giera« — opowiada Zofia Komedowa — ale nigdy nie
zauważyłam najmniejszego wypadnięcia z tej roli”. „Urodzona, by być
aktorką i zagrać Ofelię — powiedział o niej Konrad Nałęcki. —
Rozmawiałem z Romanem przy niej po polsku przez długie godziny.
Wsłuchiwała się z napięciem nie rozumiejąc nic. Co to znaczyło?”
Zastanawiano się, czy to ona po Marilyn będzie boginią Hollywood.
Wspaniale gotowała. Goście jej przyjęć zapamiętali sałatkę zrobioną
według następującego przepisu: sałata, pomidory, pory, selery, papryka,
rzodkiewka, ogórek, nać pietruszki, pocięte na małe kawałki
proporcjonalne do siły smaku i zapachu (najwięcej łagodnych, najmniej
najmocniejszych), wymieszane z sosem vinaigret. Podawała też k a s h ę,
prawie nie znaną w Stanach, kupowaną w delikatesach.
Komeda wziął żonę do garderoby Sharon na zwiedzanie — jak do
muzeum. Było tam sześć metrów bieżących sukien, które można podzielić
na dwie części, według chronologii. Suknie w kolorach budyniu
śmietankowego, pistacjowego, truskawkowego, morelowego, haftowane
perłami, jak z piosenki: „Jesteś jak krem w mojej kawie”. Kolory pań
Szczęśliwej Ameryki. Takie suknie ciągną się do poznania z Polańskim.
Od Polańskiego zaczynają się proste sukieneczki w zwykłych kolorach z
wyszukanych materiałów. Najpiękniejsza sukienka: o fasonie koszuli
męskiej z ciężkiej żorżety.
Zdarzało się, że Sharon długo nie wychodziła do gości. Roman sadzał
ich tyłem do drzwi jej garderoby. Tylko ktoś, kto dobrze go znał, w nawale
min i gestów wyławiał niedostrzegalne zmarszczenie brwi czy ruch głową.
W ten sposób Polański — kodem podobnym jak ongi Napoleon — dawał
znaki żonie, która bezszelestnie stawała za plecami gości w drzwiach
garderoby, czy dobrze wybrała suknię. Pozornie nie umalowana, osiągała
taki stopień naturalności dzięki godzinie pracy. „To Roman nauczył mnie
żyć” — powiedziała Sharon w jakimś wywiadzie. Wynajęli willę
najekskluzywniejszą z ekskluzywnych w Hollywood, nazywaną domkiem
szczęścia. „Tu — jak mówi agencja wynajmująca dom — szczęśliwi
byli...” — i wylicza długą listę sław. I byli szczęśliwi, sławni ze sławnymi,
osiągając tym jakby wyższy stopień szczęśliwości. Film „Rosemary's
Baby”, według książki Iry Levin, nad którym Polański zaczął pracę,
zaczyna się od podobnej sceny: Mr. Nicklas prezentuje młodej parze
mieszkanie do wynajęcia.
Sharon nie może wystąpić w tym filmie, związana jest kontraktem z
innym producentem. Zapada decyzja, że zagra Mia Farrow. Muzykę
komponuje Komeda. Otrzymuje zadanie niedostrzegalnego dla widza,
maksymalnego spotęgowania grozy. Egzemplarz scenariusza, jaki
otrzymuje, nosi numer 135. Adnotacja na karcie tytułowej: „Proszę
traktować to jako prywatne i poufne i nie dopuścić, by znalazło się w
niepowołanych rękach”.
Młode małżeństwo wynajmuje mieszkanie. Guy to aktor bez sławy, ona
nosi imię Rosemary. Ich przyjaciel, Hutch, mówi im, że ten dom cieszy się
złą opinią: tu niejaki Marcato używał krwi niemowląt do czarów i
przywoływał szatana. Rosemary słyszy przez ścianę głosy sąsiadów: pani
Castevet i jej męża Romana. Poznaje ich, gdy ginie tragicznie dziewczyna,
którą się zaopiekowali. Pani Castevet odwiedza Rosemary, ta pokazuje jej
pokój przeznaczony na dziecinny. Pani Castevet pyta, czy Rosemary
spodziewa się dziecka, ona odpowiada, że chciałaby, ale Guy jest
przeciwny. Na drugi dzień pani Castevet ofiarowuje jej naszyjnik.
Rosemary widziała go przedtem na dziewczynie, która zginęła. Po kilku
dniach ślepnie pewien znany aktor i rolę po nim dostaje Guy. „Teraz —
decyduje — możemy sobie pozwolić na dziecko”. W nocy Rosemary ma
sen: gwałci ją „coś nieludzkiego”. Po pewnym czasie Rosemary jest w
ciąży. Urządza pokój dziecinny. Pani Castevet daje jej adres sławnego
lekarza, swojego znajomego, doktora Sapirsteina. On każe Rosemary
przerwać branie witamin w pigułkach i pić napar z ziół i korzeni
tajemniczej rośliny, parzony przez panią Castevet. Rosemary ma dziwne
bóle. Zwierza się Hutchowi. Ale on zaraz po tej rozmowie zostaje
przewieziony do szpitala bez przytomności, której nie odzyskuje przez
parę miesięcy, tkwiąc w rodzaju śpiączki. Przed śmiercią Hutch budzi się i
każe przekazać Rosemary słowo: „anagram” i książkę: „Wszystko na
temat czarów”. Znajduje tam zdjęcie czarownika Marcato z synem Steve.
Rosemary przestawia litery i odczytuje: „Roman Castevet”. Zrozpaczona,
przeprasza nie narodzonego jeszcze Andy lub Jenny i obiecuje, że nie odda
go Im. Ale jest za późno. Mówią jej, że dziecko umarło, ale kiedy słyszy
przez ścianę jakby płacz, wdziera się do mieszkania Castevetów. Wszyscy
byli w zmowie. Siedzą zebrani, na dziwnej mszy, oznajmiają jej, że została
wybrana wśród miliardów ludzi, by urodzić szatanowego syna. „Bóg
umarł — krzyczą — jest Szatan! Przyjdź Szatanie!” Rosemary spostrzega,
że jej dziecko jest potworkiem o strasznych oczach, ale tuli je. Nuci
kołysankę. Koniec.
Tekst scenariusza jest poznaczony notatkami Komedy. Są to
wykrzykniki, znaki zapytania, gęstniejące tam, gdzie z boku napisał on
wielką literę „M” — miejsca, skąd brał natchnienie do muzyki. Nad
wieloma słowami napisane są polskie słowa. Układają się w szczególny
słownik, potem komponują w historię: „dreszcz”, „czary”, „lękliwe
spojrzenie”, „straszny”, „dziecinny pokój”, „talizman”, „narkotyzować
się”. Wstrząsają tylko dwa słowa dotyczące Hutcha, napisane ręką
Komedy: „nieprzytomny”, „śpiączka”. Na ostatniej stronie obok siebie
dwa imiona, obwiedzione w identyczny sposób liniami ołówka i połączone
— imię żony Romana Polańskiego SHARON i prawdziwe imię Romana
Casteveta: STEVE.
Mia Farrow nuci kołysankę Komedy bez jednego słowa, powtarza się
sylaba „la” szeptana w różnym nasileniu. Nie wiem, czy historię, którą
opowiadam, można zrozumieć, nie znając tej melodii. W Stanach uznano,
że jest ona trzecią wielką kołysanką jazzową. Jakby zapomniano treść
filmu, jakby ta kołysanka nie była złowieszczą zapowiedzią — miliony
urodzonych w końcu lat sześćdziesiątych Amerykanów zostało
przywitanych przez życie tą melodią nuconą przez matki. Zbiegło się to z
powrotem mody na kołysanki i kołyski: stwierdzono, że kołysanie jest
przedłużeniem ruchu, jakiego doznaje dziecko w łonie matki. Komedzie
wydawało się snem, czymś nadprzyrodzonym to nieustanne, nie kończące
się odbieranie echa samego siebie, płynącego z okien domów, otwartych
samochodów, knajp, drugstore'ów.
Wojtek odczuwa triumf przyjaciół jako swój własny. Roman potrzebuje
go; czy dlatego, żeby był świadectwem, że hollywoodzka kariera to to
samo jego życie, które wiódł w Łodzi, Zakopanem, gdy wozili się
sankami, a nie czyjeś inne? Teraz Wojtek wchodzi na sanki. Sharon jest w
ciąży, a Roman przygotowuje się do kręcenia nowego filmu w Londynie.
Sharon cierpi na lęki, boi się być sama w odosobnionej willi. Roman
pamięta siłę ciosu, technikę walki Wojtka, jego umiejętność towarzyszenia
kobietom. Nie zwraca się do biura detektywistycznego, uznaje Wojtka za
stosowniejszego od płatnego „goryla” i każe mu przenieść się do willi Bel
Air; otrzymuje zadanie towarzyszenia Sharon, dbanie o jej zdrowie i
ochronę willi. Jest czymś pomiędzy damą do towarzystwa a prywatnym
policjantem. Przenoszą się z Gibi do Sharon, oddając swoje mieszkanie
młodemu Amerykaninowi nazywanemu „Pig” — „Świnia”.
Jednocześnie Wojtek, otrzymawszy porękę Polańskiego, próbuje w
filmie. Chce wyprodukować film dokumentalny na podstawie historii,
którą usłyszał na jakimś przyjęciu: od sześćdziesięciu lat dwie rodziny
milionerów z New Jersey prowadzą krwawą vendettę. Mordują się
wzajemnie i wtrącają do więzień. Ostatni potomek jednego ze
zwaśnionych rodów przyleciał swoim samolotem nad rezydencję wrogów i
zbombardował ją.
Rodzina Folgerów przypuszcza atak na Wojtka, chcąc odzyskać Gibi. W
tym celu matka Gibi deleguje syna, Folgera juniora, na decydującą
rozmowę z Wojtkiem. Dziedzic miliardów, potomek rodu od dwustu lat
amerykańskiego i należącego do arystokracji finansowej, miał onieśmielić,
zmiażdżyć i ośmieszyć dzikusa ze wschodu. Proponuje Wojtkowi
spotkanie w ekskluzywnym klubie w stylu francuskim na kolacji.
Ale Wojtek był już przygotowany na rozmowę z Folgerem. Zauważył
bowiem, że ludzie najbogatsi nie okazują szacunku dla pieniędzy. „Po co
zabijać się dla miliona?” — mówił w damskiej części salonu miliarderkom
po francusku, wyuczonym w Paryżu, niechętnie przechodząc na angielski,
traktując go jak język handlowców, dorobkiewiczów, którzy nie kończyli
ekskluzywnych college'ów. Milion to jeszcze nie pieniądze — uważał
Wojtek. Kiedy spotkał na przyjęciu Polaka, który zapytał go, czy nie wie,
gdzie kupić dobry magnetofon, Wojtek zmierzył go pogardliwym
wzrokiem i odrzekł: „tu możesz mówić o kupnie łodzi podwodnej”.
Pogardą dla klas średnich, dla białych kołnierzyków, dla pszczół i mrówek
— tym Wojtek podbił „wielkie towarzystwo”. Nie mając dolara
zachowywał się autentycznie tak, jakby nie miał dolara, czyli jak
najbogatszy. Lubił im powtarzać pytanie: „Amerykanie, skąd wzięliście
się?”
Do klubu Folger junior przybywa w smokingu, Wojtek w spranych
dżinsach z frędzlami i opasce indiańskiej na włosach. Już przy wyborze
win wykończył Folgera. Degustował z pogardą podsuwane przez kelnera
gatunki, wskazując, jakie roczniki XIX i XX wieku odpowiadałyby mu i z
jakich okolic, odczytywał bukiety, komponował układ, kolejność. Kelner
przestał zwracać uwagę na Folgera, darząc zachwytem Wojtka i traktując
go jak monarchę. Według jednej wersji Wojtek nauczył się tego pracując
na godziny w najniższej grupie tragarzy w Halach Win w Paryżu, według
innej, przyjąwszy zaproszenie Folgera do takiego właśnie klubu, poszedł
na cały dzień do biblioteki, gdzie przeczytał wszystko o winach
francuskich. Drugim etapem spotkania juniorów było spojenie Folgera,
wyciągnięcie od niego wszystkich planów walki klanu przeciw Wojtkowi,
potem zaprzyjaźnienie się z nim i wyniesienie go na plecach z
ekskluzywnego klubu. Poprzez syna udało się Wojtkowi przeciągnąć na
swoją stronę matkę Gibi, która pogodziła się z jego istnieniem. Pozostawał
tylko ojciec.
Wszystko to nastraja Wojtka optymistycznie. Pisze do kraju, że w
najbliższym czasie ściągnie syna, a do krewnej, zakonnicy, że ufunduje jej
zgromadzeniu nowy kościół w zamian tylko za modlitwę za jego interesy.
Jednak głównym zajęciem Wojtka była opieka nad nie narodzonym
dzieckiem i jego matką. Kupuje z Sharon wyprawki, uczy się od niej na
drutach. Przywozi dekoratora, który ogląda pokój przeznaczony na
dziecinny i przedstawia projekt za trzy tysiące dolarów. Sharon odrzuca
kosztorys i wtedy Wojtek ofiarowuje się jej, że urządzenie pokoju
dziecinnego będzie jego prezentem dla „niego” — lub „niej”. Sharon nie
zdradzała jego imienia. Pokój miał być „w delfiny” — motyw nowego
filmu Polańskiego.
Przebrany za Indianina, jak kontestatorzy amerykańscy, przypominający
ojcom zbrodnię pradziadów, w kwiatach, z opaską na czole i włosami do
ramion Wojtek pędzi amerykańskimi drogami z szybkością 220
kilometrów na godzinę w poszukiwaniu zabawek. Kiedy rozbija
półwyścigową maszynę swoich przyjaciół, nawet nie wysiada z wozu,
układa się na siedzeniu i natychmiast zasypia.
Wszystkie rozmowy w willi ześrodkowują się na dziecku, które się ma
urodzić. Sharon jest pod ścisłą opieką lekarską. Na polecenie swojego
ginekologa odżywia się witaminami, dużo pływa w basenie ich willi,
szczyci się ciążą w swoim kostiumie kąpielowym, przygotowana
psychicznie na poród jak na biologiczne święto powitania nowej istoty.
W słowniku Wojtka zjawia się nowe słowo: „Bóg”. Oddaje się nowej
pasji, hobby traktowanemu jak dyscyplina: bada historię rodu Kennedy'ch.
Na jednym party rzuca się na milionera-konserwatystę, który nazwał
Kennedy'ch „gangsterami i hochsztaplerami”. Niektórzy przypuszczają, że
Wojtek zaczyna uważać swoją rodzinę za „łódzkich Kennedy'ch”, bo
mówi i pisze w listach, porównuje: „jak ON (czyli Bóg) doświadcza moją
rodzinę, tak doświadcza i Kennedy'ch. Tylu jest nas braci, ilu było
Kennedy'ch”. Ci, co wywiedli „kompleks stopni” u Wojtka, mają inną
interpretację: Wojtek staje się najlepszym znawcą problemów rodowych
Kennedy'ch, lepszym niż oni sami. Pewnego dnia oni się o tym dowiedzą,
Wojtek opuści Romana Polańskiego, zaprzyjaźni się z Edwardem
Kennedy'm i znajdzie się na szczycie.
Świąteczny nastrój kalifornijskiej wiosny i lata, gorącego i łagodnego,
jest zakłócony przez wiadomości, które już od dawna nadchodziły, ale
nieoczekiwanie znalazły dziwne przedłużenie w Hollywood. Najpierw
przyszła z kraju wiadomość o śmierci Zbigniewa Cybulskiego, potem
Bogumiła Kobieli. Potem Hłasko i Komeda schodzą stromym zboczem
wąwozu, Komeda upada. Hłasko zarzuca go sobie przez ramię sposobem
znanym z amerykańskich wojennych kronik aktualności i zaczyna
schodzić. Obsuwa się i razem lecą w przepaść. Na dnie wąwozu Komeda
na chwilę traci przytomność. W szpitalu potraktowano ich jak pijanych.
Komeda mimo bólów głowy i złego samopoczucia lekceważył sprawę.
Kiedy nadeszła z kraju wiadomość o kolejnym nieszczęściu rodu — o
śmierci ojca Wojtka — Komeda powiedział do Wojtka: „... on jest już Tam
i może nawet jest mu dobrze”.
Potem Wojtek użył tych słów w stosunku do tego, który je
wypowiedział. Pojawiły się słowa „wiara”, „TAM”, „Pan Nasz”. Mówił,
że żałuje, iż nie może odtworzyć słowo po słowie tego, co mówił Komeda,
po to, by dowiedzieć się, co z nim jest. Bo niedługo po wypowiedzeniu
tych słów Komeda stracił przytomność powtórnie i nie odzyskał już
świadomości. Nie wiadomo było, czy widział, czy poznawał znajome
osoby. Reagował tylko na muzykę. Gdy odtworzono mu kołysankę z
„Rosemary's Baby” — jęknął i wskazał na siebie.
Śmierć Komedy zrobiła wstrząsające wrażenie na Hłasce. Nie mógł
dojść do równowagi, wyjechał i niedługo potem nadeszła wiadomość o
jego śmierci, która mogła być samobójcza. Dwaj świadkowie ze ślubu
Wojtka, ci, których nazywał przyjaciółmi, kolejno umierali. Zaczął
doszukiwać się prawidłowości w tym „ciągu śmierci”, szukając jakiegoś
wzoru, który by dało się podstawić i wyjaśnić to zjawisko. Myśli czerpał z
rozmów z Polańskim. Pierwsze było to „wymyślenie własnej śmierci”.
Ostatnie słowa książki Hłaski „Pierwszy krok w chmurach” brzmią:
„Wtedy przysłonił oczy i z całej siły odepchnął krzesło nogami” — są
jakby zapowiedzią samobójczej śmierci. Śmierć i gwałtowne konanie
Maćka w „Popiele i diamencie”, całą scenerię, zasugerował podobno
Wajdzie sam Cybulski. Proces identyfikacji z ludźmi, których Wojtek
uważał za swoich przyjaciół, poszedł tak daleko, że zaczął mówić on o
pokoleniu „młodszych braci Kolumbów” czy „drugiego pokolenia”, które
ocalało z wojny i wyniosło podświadome przekonanie o swojej
nieśmiertelności. „Uważali się za nieśmiertelnych, a byli tylko
jednodniowymi motylami” — powiedział podobno o nich Polański.
Wreszcie Wojtek oznajmił, że znalazł prawidłowość: wyzwolenia nie
można osiągnąć przez nieustanną rozrywkę, zabawę, ale przez śmierć.
Nazwał to religią śmierci. Jego koledzy — jak mówił — już tego doznali.
Według jego obliczeń i przewidywań— mówił — teraz na niego kolej.
„Wojtek te śmierci kolekcjonował jako wydarzenia towarzyskie” —
powiedziano mi. „Zbyt daleko już zapędził się w szmirę, wszystko było
tak wspaniale sztuczne, że okoliczności im się podporządkowały,
konstruując romans taki, jaki chcieli. Demonizm tej historii jest
szmirowaty”. O samym Wojtku zaś powiedziano mi: „Właśnie on uważał
się za nieśmiertelnego, myślał, że w razie czego ojciec załatwi to ze
Śmiercią, że to tylko kwestia ceny”. „Gdyby przez sekundę pomyślał, że
zginie, ubezpieczyłby się, żeby nam pomóc” — powiedział jego brat Jerzy.
Myślenie o nieobecnych, tych, którzy odeszli, w atmosferze
oczekiwania na kogoś, kogo nie ma, kto jeszcze nie jest obecny, ale ma
nadejść, nasuwa myśl, żeby nawiązać z nim kontakt. Wojtek, Sharon i Gibi
urządzają seans spirytystyczny. Przywołują duszę nie narodzonego dziecka
Sharon. Zjawia się, odpowiada na ich pytania; nigdy pewnie nie dowiemy
się, co było treścią tego dialogu. Można przypuścić, że Wojtek pytał go,
czy spotkał się tam z jego przyjaciółmi, że Sharon chciała dowiedzieć się
jego płci. Po seansie wszyscy mówią o nim jako o chłopcu.
Mówią o nim, kiedy telefonuje Roman, Sharon rozmawia godzinę,
wraca, zaprasza na jutrzejszy wieczór: skromnie, zjedzą sałatkę, tę co
zawsze, będzie nocne pływanie, w wodzie odwrócą się na wznak jak
delfiny i będą studiowali gwiazdy.
„Tego dnia o piątej jeszcze raz dzwonił do mnie Wojtek — opowiada mi
Stanisław Wohl, jeden z niedoszłych uczestników tej kolacji — powiada:
«pamiętasz zaproszenie na dziś?» Odpowiadam mu: «nie mogę, dziś jest
ostatni mój wieczór w Kalifornii, spędzę go ze starymi przyjaciółmi».
«OK — odpowiada Wojtek — to przyjedź po tamtej wizycie, nawet późno.
Nie będę mógł po ciebie przyjechać wozem, bo mam atak nerek i jestem
unieruchomiony». To były jego ostatnie słowa, które słyszałem. Nie jest to
takie proste, czy cieszy mnie, że żyję. Czuję się zarazem nie w porządku:
może byłbym ofiarą, ale każde zdarzenie ma określoną liczbę czynników,
które na nie się składają, gdyby jeden element się zmienił, całe wydarzenie
mogłoby potoczyć się inaczej lub w ogóle nie zajść. Może bym
«rozsadził
je?»”
S.L. przyjął zaproszenie Wojtka. Chciał pójść odprężyć się po pracy:
kończył przygotowanie do druku swojej książki. Planował, że będzie robić
poprawki aż do zaczęcia przyjęcia. Kiedy sobie zdał sprawę, że już trzeba
wychodzić, była czwarta rano. Jego podświadomość zarejestrowała, że
Wojtek nie zadzwonił, aby oderwać go od roboty. Kiedy doszła do niego
straszna wiadomość, zastanawiał się: jak się stało, że mimo namów,
zaproszeń jego pamięć wyłączyła się? Pomyślał, że gdyby nie ciąża
Sharon, można by sądzić, że Polański postanowił zrobić jeden ze swoich
makabrycznych żartów, wynajął ludzi, którzy mieli wpaść do willi,
nastraszyć wszystkich i sprawdzić przy okazji, co zrobi Wojtek, a ci
wynajęci ludzie poszli za tym pomysłem za daleko i pod wpływem
przypadku czy zdenerwowania użyli broni. Potem pomyślał, że ta śmierć
była przeznaczona także dla niego i że wie, kto dokonał zbrodni. Ogarnął
go lęk, że za chwilę go znajdą. Podjął decyzje, że ukryje się. S.L.
powiedział: „Oczekuję każdej chwili zamachu na siebie. Jestem pod
opieką policji. Wiem, kto to zrobił i kto chce mnie zabić. Muszę uciekać
do Europy, ale i tam mogą mnie dosięgnąć”.
Potem doszła do kraju wiadomość, że S.L. został odnaleziony przez
zbrodniarzy i zamordowany w Paryżu, gdzie ukrywał się. Ta sama
wiadomość była powtarzana powtórnie w Warszawie na przełomie roku
1969 i 1970. Nie udało mi się dojść, kto ją wymyślił. Mówiąc o Europie,
S.L. podawał fałszywy trop.
Jego pocztówki i listy nadsyłane z różnych miast Stanów do Polski, do
żony, są pamiętnikiem życia, osobliwej podróży „tajemniczego świadka,
polskiego emigranta, będącego w dyspozycji policji, którego nazwisko
pozostaje w tajemnicy” — jak określała go prasa amerykańska.
„Ten, co to zrobił, wie, że ja wiem. Żyję pod nieustanną groźbą. Ten,
który zabił, dwa miesiące przedtem omal nie zabił mnie. Handlowali
narkotykami. Kupowała od nich Gibi. Kiedy zjawili się — sami byli pod
silnym wpływem narkotyków, w stanie ostrego podniecenia, amoku.
Zobaczyli moją kasetę z farbami. Zaczął się atak lęku, po nim wybuch
agresji, rzucili się na mnie. Zaczęli mnie dusić. «Ty jesteś szpieg policji»
— krzyczał jeden, drugi wyrwał mi kasetę z krzykiem: «Tu jest bomba!»
— i w ataku przerażenia odrzucił ją w głąb ogrodu. Ten typ właśnie
mieszkał u Wojtka, kiedy on przeniósł się do Bel Air. Potem ja też tam
zamieszkałem. Kiedy «Pig» zaczął mi robić świństwa, powiedziałem:
«albo on, albo ja
» i Wojtek wyrzucił go. Wtedy on powiedział: «Ja
zemszczę się na was» — i znikł. On miał pseudonim «Pig» (świnia) i to
słowo było wypisane krwią w Bel Air”.
„Opuściłem Los Angeles z powodów, których ci nie wyjaśnię. Jestem w
Nevadzie. Odprężam się od tego napięcia, które towarzyszy mi od tylu dni.
Policja z Kalifornii przekazała mnie do Nevady. Siedzę zamknięty w
hotelu. Przelatujemy szybko przez korytarze z moją obstawą. Jest ze mną
ciągle dwóch, jeden obstawia drugiego. Śpią ze mną w pokoju. Kiedy
siusiam, idą ze mną, stoją pod drzwiami, skaczą po fajki, papierosy,
sandwicze, duzi, silni chłopcy, fajni, przyjacielscy. Zasłaniają sobą
samymi. Bezpieczniej czuję się z nimi, tym bardziej że mają te ciężkie
przedmioty. Mój angielski podciągnął się przez te dni, bo moi pilnowacze
bez przerwy zabawiają mnie rozmowami; przyglądają się mojemu pisaniu.
Żyję. Żyję, żyję!!!”
Na oczach policjantów powstaje książka. Meliną jest elegancki hotel, co
pewien czas zmieniający się, dziwna turystyka po wielkiej Ameryce
świadka ukrywającego się z policjantami chroniącymi go przed
zbrodniarzami. Równolegle trwają poszukiwania „Piga”.
Nie znajduje więc pana S.L. zaproszenie do Nowego Jorku na misterium
poświęcone Wojtkowi. Najbliżsi przyjaciele, kobiety bliskie Wojtkowi,
emigranci polscy zebrali się w pewnym apartamencie nowojorskim: w
półmroku wstawali kolejno i wygłaszali krótkie
wspomnienia-eseje-kazania. Treść ich przemówień była mniej więcej taka:
utożsamiali Wojtka z życiem. Brał garściami z życia. Miał łatwe, ale
radosne życie. Od orgii przeszedł ku mistyce. Był negacją śmierci, więc
żyje. Potem zabrały głos dziewczęta i kobiety, które były kochankami
Wojtka, sławiąc go; msza nabrała charakteru nabożeństwa fallicznego.
Nawiązywało to do jego „religii śmierci” i było wyrazem solidarności
wobec tego, co pisano o nim w amerykańskiej prasie. Przedstawiany był
jako narkoman, organizator orgii, syn milionerów, „który roztrwoniwszy
fortunę rodu udał się do Stanów”, jako playboy, otoczony najpiękniejszymi
dziewczętami, intelektualistami i prześladowany przez „reżim”, jako
pisarz, producent filmowy, scenarzysta, kierowca wyścigowy. Można by
sądzić, że chodzi o wiele różnych osób, odbija tu się bezradność
Amerykanów wobec osobowości emigranta ze wschodu Europy. Jedynie
wspólne jest imię: Voyteck. Obiit Wojtek, natus est Voyteck.
Kiedy matka i brat Wojtka znaleźli się w Stanach, Wojtek leżał w lodzie,
w kostnicy, pocięty najpierw dziwnie przez morderców, z
kilkudziesięcioma ranami, potem przez lekarzy szukających jakiejś
informacji, jakiegoś znaku w straszliwych ranach. W kieszeni jego
dżinsów znaleziono 20 centów. Rodzinę wykryli dziennikarze, wzięli w
niewolę, zawieźli pod willę Bel Air, do której nie było wstępu. Brat
Wojtka, Jerzy, stanął przy barierze i sfotografował to miejsce: luksusową
rezydencję udającą skromny domek, jak w XVIII wieku, a oni
fotografowali go fotografującego. Uderzyło go, że tam kończyła się droga,
że był to impas, droga bez wyjścia. Biała bariera ją zamykała.
Dziennikarze zabrali ich, żeby patrzyli, zainscenizowali to patrzenie. Po
kilku dniach ktoś poprosił ich do telefonu: kto, skoro nie znają tu nikogo?
Głos młodej dziewczyny. Zaczyna mówić szybko, bezładnie, można
zrozumieć tylko, że znała Wojtka, wybucha płaczem, nie chce powiedzieć,
kim jest, odkłada słuchawkę i więcej nie dzwoni.
Matka wpatrywała się w telewizor, gdzie zaraz po wiadomościach z
Wietnamu była mowa o jej synu. Słyszała swoje nazwisko, jego imię w
gąszczu niezrozumiałych słów, odbierała tylko podniecenie spikera, który
mówił do dwustumilionowego narodu o czymś, co dotyczyło jej syna.
Dręcząca ich twarz szeryfa; po przetłumaczeniu okazuje się, że powtarza
ciągle to samo w kilku punktach: są na tropie, są pierwsze ustalenia, ale za
wcześnie byłoby mówić o tym opinii publicznej. Wersja wywodzona z
zeznań S.L., prosto i prawidłowo wyjaśniająca zbrodnię, godziła w ich
najbliższego. Odjechali wioząc małą puszkę z prochami Wojtka. Pogrzeb
odbył się w Łodzi przy udziale trzech tysięcy osób. Cmentarna kaplica
była oblegana na długo przed czwartą po południu — godziną początku
uroczystości pogrzebowych. Wiele osób przyszło oczekując sensacji,
pogrzebu w stylu amerykańskich milionerów, plotka głosiła, że puszka z
prochami Wojtka została wykonana u Tiffany'ego ze szczerego złota i
wysadzana jest drogimi kamieniami. Było wiele dziewcząt
ucharakteryzowanych na styl Ewy, podkreślających swoją obecnością
znajomość z Wojtkiem. W czasie gdy fotoreporter Konrad Turowski,
któremu zawdzięczam tę relację, robił zdjęcia, niektórzy uczestnicy
pogrzebu zasłaniali twarze.
Ksiądz, należący do rodu, wygłosił piękne kazanie i odczytał fragmenty
listów Wojtka do matki po śmierci ojca. Była w nich mowa o śmierci i
Bogu. Uczestnicy pogrzebu doznali wstrząsu słuchając tych słów, poszła
nawet wieść, że Wojtek pisał je pod wpływem narkotyków. Z boku, za
tłumami cisnącymi się wokół otwartej mogiły, stał szatniarz z łódzkiego
SPATiF-u.
Twierdzi się też, że w domu jest mały ołtarzyk ż fotografią Wojtka, a
zawsze świeże kwiaty otaczają ramkę portretu. „Umarł, jak żył” —
powiedział ktoś o Wojtku, znalazłszy prawidłowość, iunctim, między
życiem a śmiercią, jakby wyrok Opatrzności. „Uważając się za gangstera
w Polsce, wyszedłszy z tradycji gangsterskich, przeoczył jakby nie tylko
kwestię rozmiaru, ale i autentyzmu”. Znawcy problemów amerykańskich
kładli nacisk na powagę, z jaką się tu wszystko robi; czyny przeliczane są
na najmocniejszą walutę świata. Ruszywszy ręką płaci się za to albo
zarabia. „Nikt tu nie bije baranem, tylko strzela” — to są słowa S.L.
„Dziecko w prawdziwym świecie” — definiuje kto inny. Są prawdziwe
pieniądze, więc są prawdziwi gangsterzy; Wojtek musiał to przeoczyć.
Od prawidłowości do bezsensu — to pogrążyło wielu Amerykanów w
rozpaczy po aresztowaniu Mansona. Już nie Wojtek był osią dramatu, ale
przypadkowość tej śmierci. Umarli za to, że ktoś inny nie wydał płyty.
Nienawiść do społeczeństwa, które zostało umęczone i zabite w postaci
Sharon („pozwólcie żyć mojemu dziecku” — prosiła), jej dziecka, Gibi,
Wojtka i innych.
Porównywano ją z masowym zabójstwem Clutterów, morderstwem na
pastorze Kingu, z tragedią Kennedy'ch, włączono do rzędu „zbrodni
amerykańskich”. W ten sposób Wojtek umarł umęczony za Amerykę,
znalazł się tam, gdzie uważał, że wypada być, w raju tak podobnym do
SPATiF-u łódzkiego. TAM znów spotkali się wszyscy. Wszedł pod rękę z
miliarderką, a czekali na niego najwspanialsi i umiłowani: Jan i Robert
Kennedy. „Tą swoją śmiercią zakasował wszystkich — powiedział jeden z
uczniów łódzkiej szkoły filmowej — bo cóż za śmierć mieli jego
kumple?” „Ale zawiódł — odpowiada drugi. — Dawał mordercom
pieniądze i wierzył, że się wykupi, że go nie zabiją, to była wiara w
swojskie, naiwne gangsterstwo. Nie obronił damy, którą się opiekował, i
został dobity przez damę”. Człowiek, którego zawodem była zabawa, nie
potrafił wykonać pierwszej poważnej pracy swego życia, której się podjął.
Poprzedni jego zawód zmęczył go i wyczerpał. Był udręczony nieustanną
rozrywką, zmęczony odpoczynkiem.
„Śmierć przez pomyłkę”, śmierć, którą miał umrzeć kto inny. W
przypadku przejawiła się prawidłowość: zrodzony z chaosu zbyt
natężonego — samouporządkował się. Prawo przypadku stało się prawem
estetyki. Religia oczekiwania na śmierć i religia zadawania śmierci była
wspólna ofierze i mordercom. Obie religie, używające prawie tych samych
słów („oni umarli, by żyć”), powstały na podobnej pożywce. Ofiara
wyszła na pół drogi mordercom, przywołując śmierć, mordercy na to
przywołanie odpowiedzieli. Susan Atkins, która pięćdziesięciu i jednym
ciosem otwarła ciało Wojtka, wierzyła, że przez razy zadane nożem z
hipnotycznego rozkazu Szatana-Jezusa-Anioła-Guru-Szefa-Boga-Jej-
Właściciela-Mansona uwalnia duszę ofiary. Wierzyła, bo świat
amerykański, a może w ogóle świat, zaczyna być groźny i tajemniczy jak
w średniowieczu, tylko już nie zarazy i burze z piorunami budzą grozę, ale
burze, które wywołuje człowiek. Dlatego sami ogłaszają się bogami.
Z paczki listów S.L. najważniejszy wydaje się jeden z ostatnich. Wnosić
można z niego, że S.L. obstaje przy swojej wersji, w liście tym bowiem
znajduje się zdanie: „Co zrobić, skoro nie ma dowodów, a facet („Pig” —
przyp. KK) ma alibi?” Z powodu tego listu nie podałem pełnego brzmienia
nazwiska S.L., tylko te inicjały. Jego hipoteza wydaje się zbieżna z
pierwszą linią obrony Mansona, twierdzącego, że czwórka jego
niewolników, histerycznie studiując i analizując okoliczności, uroiła sobie,
że dokonała zbrodni, i samooskarżyła się dopasowując do nich swoją rolę.
A jeśli Sharon naprawdę bywała w komunie Mansona, poddawała się tam
hipnozie? Czy sprawa należy więc do serii „zbrodni amerykańskich”, z
okolicznościami i sprawcami niby wykrytymi, a pozostającymi tajemnicą?
Słucham kołysanki raz jeszcze, z obawą, że zniszczę zapis całkowicie.
Analizuję różnice między scenariuszem a filmem „Rosemary's Baby”.
Badam w słownikach łacińską genezę nazwiska Wojtka, jem sałatkę
zrobioną według przepisu Sharon, sałatkę, jaka była podana tamtego
wieczoru. Odwiedziłem klan pięknych wdów, przyciągający warszawskie
plotki. Robią szydełkiem suknie maxi z wełny, na zamówienie
warszawskich pań, nazywają to „wojtkotarstwem”. Z odebranej Ewie, w
chwili gdy złapałem ją na czarach, sylwetki pewnej osoby wyjmuję jedną z
siedemnastu szpilek, ze srebrną główką, i spinam maszynopis tego tekstu.
Zostaję zaproszony przez spirytystów na seans, na którym ma być
wywoływany duch Wojtka. Spodeczek zostaje ustawiony na stoliku,
przykryty tablicą z alfabetem i cyframi zapisanymi w krąg i magicznym
znakiem w środku. Czekamy przy zapalonej świecy czterdzieści pięć
minut, ale Wojtek nie zjawia się. Zapisuję wiec w kalendarzu zaproszenie
na seans spirytystyczny z duchem Mansona, na wypadek gdyby kat
stanowy uniemożliwił mi osobisty kontakt. Jeden z tych, którzy mi
opowiadali tę historię, mówi: „gdybyś i ty zginął, byłaby to dobra pointa”.
lipiec 1970 r.
W brzuchu potwora
Kiedy kończyłem w lipcu 1970 roku reportaż „Jak umierają
nieśmiertelni”, zrodziła się myśl, żeby moją podróż do USA, jeżeli dojdzie
do skutku, poświęcić drugiemu wątkowi tragedii, mającemu o wiele
szersze znaczenie: zbadać atmosferę, nastrój ogromnych grup
kontestatorów młodzieżowych. Na zdegenerowanych peryferiach tych
grup — jak wydawało się z odległości — mogła powstać rodzina
Mansona.
Wyposażony zaledwie w 204 dolary na cały pobyt w Stanach, byłem
tam trzy miesiące dzięki zainteresowaniu, jakie wzbudzał mój zamiar
wśród rodziców zbuntowanej młodzieży — rezultatem jest reportaż „W
brzuchu potwora”.
Nie zarzuciłem jednak dalszego ciągu „Nieśmiertelnych”. Chodziłem na
proces Mansona, przeprowadziłem szereg rozmów, w tym z adwokatem
Mansona Kanarkiem i nie przesłuchanym na sali sądowej świadkiem S.L.,
o którym wspominam w pierwszej części „Nieśmiertelnych”, a który
przedstawił mi swoje dotąd nie ujawnione koncepcje.
* * *
Szklane ściany stupiętrowych domów są największymi lustrami świata.
Mnożą przez dwa Himalaje Manhattanu, dwa nieba zderzają się na
krawędzi ścian: chmury prawdziwe i odbite pędzące w przeciwną stronę.
Wielkie słowa zapalają się na nich i gasną. Przeraźliwie jasna strzała
skierowana setki metrów w dół wskazuje coś koło nas. Na wystawie
antykwariatu sztuczne róże w złoconej klatce. Para starców: kobieta po
polio, o kulach, idzie koło swojego inwalidzkiego wózka pełnego
zakupów, popychanego przez męża. Napisy: „Użyj głowy”, „Wrzuć do
automatu jeden cent po przeciwnej stronie niż miesiąc twojego urodzenia.
Dowiesz się, co dziś cię czeka”. „226 dróg do zarobienia pieniędzy”.
„Zabrania się zabraniać”. „Idź całą siłą swojej wyobraźni”. „Śniadanie
podajemy o każdej porze”. „Zwróćcie ludowi ulice”. Napis na piersiach
mężczyzny: „Jestem ślepy. Jestem żebrakiem. To mój jedyny zawód. Daj
mi coś”. Napis na cemencie ulicy: „To miejsce jest parkingiem pana Full”.
Obok, na świeżej łacie cementowej: „Depcz po mojej miłości”.
— Gnoju — krzyczy do mnie pucybut — dlaczego nosisz zamszowe
buty?!
Pięć ulic dalej Murzyn kładzie dłoń na smyczy psa, którego prowadzi
dziewczyna.
— Dlaczego masz czarnego psa?
Na ziemi zdeptana ulotka: „Przeżyłem to piekło. Byłem hippie”. Napis
na plecach kobiety: „Moja wina”.
Winda wynosi nas w przeciwną stronę niż neonowa strzała. Mieszkanie
ma tysiąc metrów kwadratowych, jest bielone niebieskim wapnem, pełne
rzeźb. Na całą ścianę widok Nowego Jorku; jest to okno przesłonięte
obrazem przedstawiającym widok z okna, który można by zobaczyć,
gdyby nie było zasłonięte tym obrazem. Sto osób pije dwieście butelek
szampana, wśród nich kwiat nowojorskiej rewolucji: Walter, Gene, Bruno,
Larry. Gene nosi nazwisko Washington i to nazwisko widnieje na
programie sztuki „Konspiracja”.
— Oni urządzili proces w Chicago, my w Nowym Jorku — mówi
Washington. — Powtórzyliśmy wszystko według stenogramu. Czarni byli
w czarnych rajstopach, czarnych swetrach, perukach i czarnych
afrykańskich maskach. Biali w białych maskach i białych ubraniach. Biali
— dobro, czarni — zło. Czarni — oskarżeni, biali — sędziowie. Teatr,
który oni urządzili w sądzie, powtórzyliśmy w teatrze. Grałem rolę
głównego oskarżonego, przywódcę Czarnych Panter. Nie musiałem
wkładać maski, myślę, że widzi pan, że jestem czarny. Graliśmy na ołtarzu
kościoła, który ksiądz oddał na ośrodek rewolucyjny. Ława oskarżonych
była w stallach, sąd siedział za ołtarzem, publiczność w ławkach dla
wiernych. Co wieczór wybieraliśmy sąd przysięgłych wśród publiczności,
na ulicy zainstalowaliśmy głośniki, przez które transmitowaliśmy sztukę.
Policja nie mogła nic zrobić, bo rewolucyjne teksty nadawane były z
miejsca kultu religijnego. Użyliśmy organów, które dawały podkład
muzyczny: hymn amerykański. Jeden z widzów za każdym razem wstawał
i stał, dopóki wstawka się nie skończyła. Włączyliśmy w spektakl dwa
trzyminutowe filmy wykradzione przez towarzyszy z ośrodka
doświadczalnego marynarki USA, ukazujące próbę nowego rodzaju rakiet,
które mają być użyte w Wietnamie. Mój przyjaciel, też czarny, w białej
masce, który grał osławionego sędziego Hoffmana, nie był gorszy od
niego. Jego słowa, które miały służyć establishmentowi, my odwróciliśmy
przeciw niemu i głosiliśmy z ołtarza. Z moich kwestii pamiętam najlepiej
jedną. Mówię, jak mnie potraktowali strażnicy więzienia: „Mam prawo do
tego, żeby mieć przy sobie notatki dotyczące mojej obrony, i wcale nie
boję się ich dziury. Pójdę sam. Zacząłem iść z moimi notatkami w ręku w
kierunku karceru i w tym momencie oni podskoczyli do mnie i pociągnęli
mnie z powrotem. Rzucili mnie na podłogę, jeden z nich chwycił mnie za
jądra i szarpnął, drugi chwycił za gardło i zaczął dusić”. Ja staram się być
w swojej pracy ludzki w specjalny sposób, dać im znak w nieludzkim
świecie, jakim jest więzienie. Bo jestem strażnikiem więziennym w
Sing-Sing. Prowadzę pracę z kryminalistami, których uczynił nimi ustrój;
jestem z nimi, bo jestem tam, ponieważ nie dostałem innej pracy. To
wciąga. Teraz zajmuję się facetem, co zabił mężczyznę, którego
podejrzewał o romans z żoną. Nie znał innych metod rozliczania się z
ludźmi: płacić albo strzelać. Tłumaczył mi, że nie zabił żony, bo umknęła z
pola strzału. Przyjmuje jej odwiedziny. Nigdy o tym nie mówią: problem
został rozwiązany. Nauczyłem go pisać i czytać. To daje mu szansę
zdobycia lepszej pracy, gdyby go zwolniono przedterminowo. Nigdy nie
rozmawiam z senatorem Rodriguezem. W więzieniu boją się go, ma
wielkie wpływy, stąd kieruje swoimi ludźmi. Jego reedukować można
tylko po rewolucji. Siedzi za wymuszenie wielkich sum od kapitalistów —
za udzielanie koncesji, zamówień, pozwoleń oraz za pewne informacje. Na
tej wysokości nie ma w Stanach prawa, ale tym razem posłużyli się nim w
walce, zamiast kulami, wrogowie Rodrigueza. Wielu więźniów, bandytów
podlizuje mu się i obiecuje swoje usługi. Senator czasem rozmawia z nimi.
Podchodzi Larry, legendarny szef rewolucyjnego kwaterunku.
— Nie mogę cię zabrać na akcję. Nie byłoby dobrze, gdyby policja
zatrzymała z nami kogoś z kraju komunistycznego. Ale opowiem. Grupa
„A” przeprowadza wywiad na mieście, znajduje domy przeznaczone do
rozbiórki, z których wyrzuca się ludzi, by budować superluksusowe
wieżowce z apartamentami dla bogaczy. Należy uchwycić moment, kiedy
stoją puste. Grupa „B” udaje się do hoteli nędzy werbować lokatorów. Na
listy rewolucyjnego zakwaterowania zostają wpisani tylko ci, co
świadomie biorą na siebie ryzyko. Ale takich jest wielu: mieszkają
ośmio-dziesięcioosobowymi rodzinami w jednym pokoju hotelowym, w
strasznych warunkach sanitarnych. Układamy listę lokatorów: mieszkania
rozdzielamy według wielkości rodzin, żeby zagęszczenie nie było większe
niż cztery pokoje na siedem osób. Chorzy i starzy są lokowani na niższych
piętrach. Wyznaczamy termin akcji, wynajmujemy ciężarówki i prosimy
ludzi, którym dajemy mieszkanie, żeby ściągnęli jak najliczniejszą asystę:
rodziny i przyjaciół, tak żeby w chwili decydującej siła była po naszej
stronie. Asysta zbiera się koło domu, zajeżdżają ciężarówki, wdzieramy się
do budynku. Ludzie błyskawicznie wnoszą meble, przybijają na drzwiach
kartki z nazwiskami. Na dole uzbrojona straż pilnuje bramy. Nikomu nie
wolno opuszczać domu. Rozdzielamy zapasy żywności. Wszystko odbywa
się cicho, żeby nie budzić dzieci. Dzień i noc, na trzy zmiany, dyżurują
adwokaci przez nas wynajęci, którzy gdy zjawi się policja i handlarze
nieruchomości, a my zaczynamy z nimi pertraktacje, są doradcami
prawnymi. Od pierwszej chwili wiadomo, że nie tylko jesteśmy
rewolucyjnymi studentami, ale posługujemy się prawem i konstytucją.
Gdzie i w jaki sposób wysiedlić kilkaset osób? — zastanawiają się władze.
O to nam chodzi, żeby zacząć nie kończącą się procedurę prawną.
Bruno, szef teatru ulicy:
— Jest to połączenie komedii dell'arte i demonstracji. Układamy
najpierw scenariusz, dobieramy grupę aktorów rewolucyjnych i robimy
próbę. Dramatyzujemy życie. Zrobię dla ciebie streszczenie scenariusza,
który zrealizujemy w najbliższej przyszłości: sceną będzie gazon koło
Rockefeller Center. Grupa przebrana za policjantów otoczy dwie
ciężarówki. Na jednej będzie rodzaj mównicy. Przez megafony mężczyzna
o wyglądzie sędziego ogłosi, że na mocy uchwały Izby Reprezentantów od
dziś wykonanie kary śmierci będzie odbywało się publicznie. Ta jest
pierwsza w Stanach. Na drugiej ciężarówce zostaje odkryte krzesło
elektryczne, na nim człowiek z zasłoniętą twarzą. Podbiegną ludzie
ciągnący kabel. Sędzia ogłosi: „W tej chwili do rozdzielni podłączono prąd
o napięciu, które pozwoli, aby skazany umarł możliwie najprędzej. Od
chwili porażenia nie będzie nic czuł. Zgodnie z regulaminem za 30 sekund
prąd zostanie włączony i serce skazańca przestanie bić”. W tej chwili
pojawi się kat, na czarno ubrany, w meloniku, czarnej masce i czerwonych
rękawiczkach. Przymocuje elektrody do poręczy fotela. Z drugiej strony
podejdzie pastor z krzyżem w ręku i pobłogosławi skazańca. Czy
widzowie będą protestować? Czy będą się śmiali? Czy będą chcieli
uwolnić skazanego? Czy wyrwą kabel? Czy zjawi się prawdziwa policja i
zaatakuje fałszywą? Czy aktor grający skazańca nie wytrzyma i zacznie
wołać pomocy? Czy zemdleje? Mamy dziesięć wariantów zakończenia.
Raz poszło w nieoczekiwanym kierunku. Mamy wyspecjalizowanych
ludzi od odgrywania Gwardii Narodowej, policji. Demonstranci grają
samych siebie. Oczywiście chcielibyśmy przysunąć w imieniu Gwardii
Narodowej obojętnym, ale nasza Gwardia Narodowa ma rozkaz: wolno jej
atakować tylko naszych demonstrantów. Raz jednak ktoś z widzów nie
wytrzymał znęcania się nad jedną dziewczyną, był to gag zapożyczony od
prawdziwych pałkarzy: sukienka na głowę, ciągnąć po ziemi i kopać, i
rzucił się na naszych chłopców, wtedy oni zaczęli go bić naprawdę. Wtedy
zjawili się jacyś inni ludzie i zaczęli bić naszą Gwardię. Groziła naszym
towarzyszom masakra z rąk nieznanych przyjaciół. Mieliśmy przewidzianą
wersję na taki wypadek: użycie broni — zgodnie z regulaminem Gwardii.
Oddaliśmy do tłumu salwy ze ślepych nabojów. Zabici byli wyznaczeni i
upadli na asfalt. Polała się krew kupiona w sklepie rzeźnickim. W tym
momencie teatr zmienił się w rzeczywistość. Wyzwoliliśmy z tłumu gniew,
jacyś ludzie odważnie wybiegli na pustą przestrzeń asfaltu i zaczęli
wynosić zabitych, jednocześnie usłyszeliśmy syreny. Powstała groźna
sytuacja: że nasi zabici wpadną w ręce prawdziwej policji. Wtedy dałem
pewien znak: zabici, Gwardia Narodowa i demonstranci, razem,
rzuciliśmy się do ucieczki. Kiedy nadjechała policja, nikogo nie było.
Tylko jeden człowiek klaskał.
— Larry nie może wziąć cię na zdobywanie domów — mówi Catherine
B. do mnie — ale ja cię wezmę na wyzwalanie. Czy zdecydujesz się
współuczestniczyć? Musisz być partnerem w tej grze i narażać się.
Nazajutrz w pewnym barze Catherine instruuje mnie, jak będziemy
wyzwalać z własności dom towarowy „Saks”. Catherine jest
sprzedawczynią w dziale damskiego obuwia. Za kwadrans kończy się
przerwa obiadowa. Ona pójdzie pierwsza, przebierze się i zajmie swoje
stanowisko pracy w stoisku. Po dziesięciu minutach, czyli za 25 minut, ja
wejdę do domu towarowego, obejdę działy męskie na parterze, a potem
skieruję się na prawo i skręcę jeszcze raz na prawo. Tam jest dział obuwia
damskiego.
— Rozejrzysz się i wybierzesz mnie jako sprzedawczynię. W przypadku
gdyby jakaś inna ekspedientka mnie ubiegła, musisz zrezygnować.
Powiesz, że szukasz bardzo eleganckich butów dla żony i cena nie gra dla
ciebie roli, ponieważ chcesz sprawić jej radość. Zapytam: „Jakiego rodzaju
butów nie ma pana małżonka?” Na to odpowiesz, że chciałbyś
sznurowane, bardzo wysokie, długie buty z niebieskiego zamszu i
czarnego lakieru. To są najdroższe damskie buty, jakie prowadzi „Saks”.
Chodzi o to, że przedmiot musi być najdroższy, żeby suma, od której
wyzwoliło się właściciela, była najwyższa. Musisz komuś oddać te buty,
najlepiej komuś potrzebującemu, nie możesz ich zabrać dla siebie.
Zapytam: „Jaki numer ona nosi?”, odpowiesz — jak? Szóstka, w
porządku. Pokażę takie buty, obejrzysz je i zaakceptujesz. Zapytam, czy
masz kartę kredytową, odpowiesz, że tak, i pokażesz byle jaką kartkę, ale
tak, żeby nikt nie mógł zobaczyć, co pokazujesz. Wtedy ja będę udawała,
że wpisuję na paragon numer twojej karty, to nie wzbudzi podejrzeń, że
nie idziesz do kasy. Opakuję ci pięknie buciki. Wyjdziesz z nimi. Mnie za
każdym razem poddają rewizji, nie mogę wyzwalać „Saksa” sama, ale
znam sposób takiego prowadzenia dokumentacji, która jest tajemnicą
rewolucyjną, która przy współdziałaniu klientów na to pozwala.
— Czy nie mylisz się? Nie boisz się, że oni mają sposób, o którym nie
wiesz?
Wieczorem spotykamy się, żeby omówić wykonanie akcji. Catherine
wytyka mi błędy: kiedy zapytała mnie o kartę kredytową, ja nic nie
odpowiedziałem, szczęściem nie było nikogo w pobliżu. Mimo to w
przyszłości zabierze mnie z grupą przyjaciół na wyzwolenie pewnej
restauracji, z której grupa wyjdzie nie płacąc rachunku. Wzięcie udziału w
małej akcji wyzwalającej było poddaniem mnie próbie. Przeszedłem ją,
więc zostanę wprowadzony do rewolucyjnego centrum w kościele.
Kościół zbudowany w stylu wczesnego gotyku jest kopią pewnego
kościoła w Niemczech zniszczonego potem przez bomby alianckie. Na
każdym pulpicie śpiewnik pt. „Na Teraz”: „Człowiek może zabić nożem
ze stali, kulą z karabinu, lancetem. Człowiek może zabić spojrzeniem”.
Pod śpiewnikami wsunięte ulotki „Wietnam Południowy w walce”.
Sztandar amerykański, reszta dekoracji ze sztuki „Konspiracja”.
Schodzimy do podziemi: ogromna sala jest powtórzeniem nawy głównej.
Ale labirynt korytarzy i piwnic musi rozciągać się pod cmentarz
przykościelny. Wprowadza nas młodziutki chłopak w indiańskim stroju i
melduje nasze przybycie. Za chwilę zjawia się Walter. Na palcu ma
pierścionek z duraluminium, zrobiony w Wietnamie z zestrzelonego
samolotu amerykańskiego.
— Modły na górze są tak samo nielegalne, jak to dzieje się w
podziemiach — mówi Walt F. Trzeci — pastora zawieszono w
obowiązkach kapłana pod pozorem cudzołóstwa. Zarzucono mu, że ma
dzieci z nie swoją żoną, i zesłano do Meksyku. Ale nowy ksiądz też
przeszedł na naszą stronę. To miejsce nazywa się Kościół Pokoju. Stał się
centrum rewolucyjnym, kiedy coraz więcej młodych przychodziło na
nabożeństwa muzyczne. Potem młodzież rewolucyjna opanowała kościół:
wszyscy, którzy są przeciw wszystkim. Ruch wyzwolenia kobiet, ruch
poparcia Czarnych Panter, ruch przeciw karze śmierci, ruch wyzwolenia
homoseksualistów i miłości lesbijskich, ośrodek pomocy w przerywaniu
ciąży, hotel dla młodzieży, która uciekła z domu, i ośrodek porad dla tej
młodzieży, przedszkola dla „dzieci dzieci”, czyli młodych rodziców,
ośrodek jogi, pieśni antyamerykańskiej, podziemnego filmu, a przede
wszystkim ruch przeciw wojnie. Staliśmy się żołnierzami Vietcongu.
Jesteśmy jednym z jego oddziałów, który walczy w Stanach. Mamy tu
punkt porad, jak uniknąć powołania do wojska, kierowany przez młodych
prawników i lekarzy. Dawniej mieliśmy też mały hotel przerzutowy dla
dezerterów. Teraz jest to zbyt ryzykowne. Ale mamy pewną komórkę
kierującą ich do melin, gdzie mogą się ukrywać, potem komórka przerzuca
ich za granicę i pomaga dostać się do Szwecji. Szczegółów nie mogę
powiedzieć; okryte są tajemnicą. W jednym z miast europejskich
zorganizowaliśmy spotkania młodzieży amerykańskiej z żołnierzami
Vietcongu. Żeby ci, co mieli walczyć ze sobą, przyjrzeli się sobie i
stwierdzili, czy są wrogami. Gdy nie ma wroga, nie ma walki. Żołnierze
Vietcongu zwrócili uwagę, że nam łatwiej tak mówić. W jednej z nowych
ich pieśni znalazły się słowa: „Nienawiść pali się w naszych sercach”. Nie
kryli, że ich bracia, rodzice, dzieci nienawidzą agresorów.
— Widzisz — przerywam — że ja notuję. Czy mogę to opublikować?
— Tak, tego, co jest tajemnicą, nie powiem, nawet dla Warszawy.
Wszystko, o czym mówię, znane jest ogólnie. Samo to, że twierdzę coś
takiego wobec ciebie, byłoby samooskarżeniem nie mającym wartości
prawnej. Niepokoi nas tylko sprawa agentów FBI w naszym ruchu. Mamy
pewne dane świadczące o tym, że ktoś wśród nas jest zdrajcą, ale nie
wiemy kto. Nawet w recenzji ze sztuki „Konspiracja” pewne wolne pismo
napisało: „Ilu szpiegów rząd wsadził do Kościoła Pokoju?” Wczoraj
aresztowano siedmiu moich najbliższych towarzyszy pod zarzutem
podpalenia rafinerii Esso. Siódma osoba była informatorem policji.
— Czy mogę zadać ci pytanie tej treści: czy wasza działalność jest
akceptowana przez Vietcong?
— Możesz. Jest akceptowana w pełni.
— Czy mogę zadać ci pytanie: skąd o tym wiesz?
— Możesz. Mamy kontakt telefoniczny z przedstawicielstwem Frontu
Wyzwolenia Narodowego w jednym z krajów. Uzgadniamy z nimi
niektóre akcje, wspólnie planujemy, nawzajem sugerujemy jednoczesność
pewnych posunięć. Ostatnio omawialiśmy sprawę wymiany pilotów
amerykańskich na amerykańskich więźniów politycznych.
— Czy mogę zadać ci następujące pytanie: czy akceptujesz rzucanie
bomb?
— Bomby przenoszą wojnę wietnamską do Ameryki. Przez to obojętni
biorą udział, widzą zagrożenie, które było przed nimi ukrywane.
Zaczynają bać się. Mogą zginąć na Manhattanie jak w dżungli
indochińskiej. Bomby uczą myśleć.
— Czy nie razi cię fakt, że Kościół Pokoju jest czymś w rodzaju
amerykańskiego biurowca, tylko podziemnego, mieszczącego zamiast
instytucji pozytywnych — negatywne? W proteście zachowujecie się tak
perfekcjonistycznie i precyzyjnie, jak ci, przeciw którym protestujecie.
Niszczycie ze zbytnią pracowitością.
— Jesteśmy dziećmi tego narodu. Bomby robione przez ruch
rewolucyjny często nie wybuchają, bo ludzie są przyzwyczajeni wszystko
kupować gotowe, a w pracy wykonywać cząstkę czegoś, czego kształtu nie
znają. Powiem ci o sobie, żeby cię ucieszyć. Nazywają mnie „Trzecim”,
mimo że zrzekłem się dynastycznego numeru. Mój dziadek był
założycielem, ojciec jest na czele wielkiego towarzystwa budującego
rakiety. Czyli, jeśli istnieje jakikolwiek ład, gdzie ja mam być? Nie
widziałem się z ojcem czternaście lat. Nigdy nie było między nami kłótni,
bo nigdy dotąd nie rozmawialiśmy. Należeliśmy do dwu gatunków
biologicznych: ja byłem dzieckiem, on człowiekiem interesu. Czytałem o
nim w gazetach i stąd wiedziałem coś o nim. Kiedy opuściłem dom, ojciec
zabronił w domu i w biurze wymawiać moje imię. Teraz, kiedy i o mnie
piszą gazety, zakaz ten obwarowany jest najsurowszą karą. Pewien
pracownik koncernu wyraził w spotkaniu z ojcem oburzenie na mnie jako
na rewolucjonistę. Chwilę potem został wyrzucony z pracy.
— Jesteś szefem ruchu przeciw szefom?
— Jesteśmy solą Ameryki. Kiedyś rosyjscy rewolucjoniści sprzeciwiali
się złu carskiej Rosji i byli wśród nich arystokraci i oni dali prapoczątek
rewolucji. Ona przychodziła od strony Azji. My też stajemy się Azjatami.
Sztandar amerykański powinien być czarno-czerwono-żółty. Ameryka
wyrosła z trzech krzywd: Czerwonej — wymordowanie Indian, Czarnej —
przywiezienie niewolników i Żółtej — bomba atomowa i Wietnam.
Nadeszły czasy zmierzchu imperium jak zmierzchu Rzymu: wyzwolenie
niewolników, hippies jak chrześcijanie rozkładają je, my niszczymy.
Zniszczenie jest piękniejsze niż budowanie. Naszemu pokoleniu
odpowiada estetyka zniszczenia. Chcemy zostawić Amerykę zniszczoną.
Nie wiemy, jaka potem powstanie. Teraz możemy obejrzeć podziemny
film „Spalenie Banku Ameryki”.
Bohaterem tego filmu jest ogień trawiący oddział Banku Ameryki,
podpalony przez rewolucjonistów. Plemienny taniec radości wokół tego
ognia wykonują tysiące młodych ludzi, śpiewają, klaszczą w dłonie.
Operatorzy podziemnego kina musieli być w kontakcie z tymi, którzy ten
spektakl przygotowywali, bo praca kamer jest bardzo sprawna. „25
bilionów zrabowanych ludowi Ameryki. Największa własność prywatna
od czasu, gdy świat należał do cezarów rzymskich” — głosi komentarz.
Przeglądam plik gazet leżących na ołtarzu; dwutygodnik „Południowy
Wietnam w walce” zamieszcza zdjęcia Ho Chi Minha: „Ukochany
Prezydent żyje na zawsze w naszych sercach”. „W dziewiątą rocznicę
Frontu Wyzwolenia Narodowego. Oni walczą też o nasze wyzwolenie
spod władzy kapitału i armii”. „Tysiąc lat walki”. „Gra nazywa się siła i
pieniądze. Duch ludu jest większy niż technologia człowieka”. „Uzbrojone
ramię ludu wietnamskiego przebije ściany naszego więzienia”. „ŻYJECIE
W BRZUCHU POTWORA”.
Zeschnięte, twarde liście palm miażdżone kołami samochodów — to
zima w Kalifornii. W wąskich alejkach wiodących do rezydencji w górze
Los Angeles kolce kaktusów trą o karoserię. Jakieś drzewo owocuje i
kwitnie jednocześnie. Bulwarem Zachodzącego Słońca od brzegu oceanu
ku Hollywood idzie samotny długowłosy. Na plecach ma zrolowane
poncho, jest bosy, wystawia twarz na słońce świecące na przestrzał przez
bulwar.
— Człowieku — wołam — zatrzymaj się. Dokąd idziesz?
— Na Hawaje. To znaczy do San Diego. Tam będę łapał żaglowce.
— Skąd?
— Nie pamiętam nazw.
— Kim jesteś?
— Nie mogę ci powiedzieć.
— Dlaczego?
— Jeszcze tego nie wiem. A ty?
— Cudzoziemcem, który pisze książkę o tobie.
— Czyli też nie wiesz, kim jesteś. Ufam ci, że nie pozwalasz, aby twoje
zmysły były rozdzielone, i nie wyróżniasz wzroku i słuchu, którymi wlewa
się w nas nieprawda wymyślona przez innych w ich interesie. Połącz
jednak zmysły, poznasz ten kraj, dotykając wszystkiego jak ślepy, rozwinie
się w tobie nowe doświadczenie, „palcuj”, wąchaj, smakuj, dotykając
ptaka przekonasz się, jaki on jest gorący, ale przedtem ten ptak musi ci się
dać dotknąć. Dopiero wtedy słuchaj jego mowy.
— Jak tu doszedłeś?
— Mój ojciec porzucił moją matkę. Jedyny jego kontakt z innymi
ludźmi to podawanie dolarów: albo oni jemu podają, albo on im. On nie
żyje. Już nie żyje i jeszcze nie żyje. Powiedział mi, że to wszystko dla
mnie. Mówię mu: „Zabijasz siebie, żebym i ja nie mógł żyć?” Pomagałem
matce w gotowaniu, byliśmy tacy samotni. Przynosiłem i obierałem
jarzyny, owoce. Matka kiedyś mówi mi: „Miałam cię, żeby mieć kogoś.
Żeby nie być tak samotna z twoim ojcem”. „Mamo — odpowiedziałem —
nie masz mnie. Nikt nikogo nie może mieć. Nawet ja sam siebie nie mam”.
Zaczęła płakać: „Takie nadzieje na nic”. „Dostałem życie tylko dzięki
temu, że przydałbym ci się? Jeszcze jeden przedmiot? Sprawiłaś sobie
mnie?” Teraz od dwu lat jestem w drodze. Czuję się samotny, gdy
opuszczam jakieś miasto, tęsknię za tym, które zostawiłem. Przychodzę do
innego miasta, czuję jego obcość, tak dojmującą, że chcę uciekać. Po kilku
godzinach uczucie obcości przechodzi w uczucie przyzwyczajenia, wydaje
mi się, że zostanę tu na zawsze. Palma przed garażem, gdzie zatrzymałem
się na noc, wydaje mi się drzewem przeze mnie posadzonym, i tym, które
zetnę za kilkanaście lat. Rankiem opuszczam miasto, przejmuje mnie żal,
tęsknota za miejscem, do którego tak się przywiązałem, że chcę pobiec z
powrotem.
— Jesteś trubadurem, pielgrzymem, błędnym rycerzem?
— Chodźmy jeść. Jest południe.
Prowadzi mnie do restauracji hippiesowskiej „Naturalne Pożywienie”.
Łamiemy się chlebem, z rzeżuchą, jemy jarzyny, wybieramy wielkie i
świeże owoce.
— Dokąd będzie zabijanie zwierząt, będzie się zabijać ludzi! Nie jem
jajek, to przyszłe kurczaki, wyrzekam się mleka. Dojenie krów jest
oszukiwaniem zwierząt, które powinny wykarmić tylko swoje dzieci. Nie
wolno też jeść sztucznie pędzonych, trutych roślin. Są też oszukane,
odbiera im się ich osobowość jak ludziom. Jak to jest możliwe, że ludzie
otwierając sardynki nie widzą masowego grobu? Jeśli nie ma lęku przed
jękiem zwierzęcia, żalu nad jego męką, nie ma litości dla ludzi.
Prześladuje mnie nazwa potrawy: „dziecięcina”. Jemy zwierzęta,
pożeramy ludzi. Mięso, alkohol, narkotyki, gniew, lęk i wypolerowana
kultura, która okrywa chorobę. Zioła, owoce, poprzez nie słońce — to są
pokarmy. Nie boję się, bo nie posiadam niczego, co mógłbym stracić. Jeśli
ktoś mnie nienawidzi i gardzi mną, niepokoję się o niego: dlaczego traci
energię, dlaczego przeżywa napięcie, zamiast przypuszczać, że jestem
wszechświatem, który otworzy się dla niego. Nie ma zła poza tym. Nie ma
diabła i Boga, nie ma dobra i zła, nie ma lewego i prawego, nie ma
szczęścia i nieszczęścia, brzydkiego i pięknego.
— A jeśliby ktoś chciał zabić twoją matkę? Jakakolwiek jest?
— Prosiłbym, żeby zabił mnie.
— A jeśli nie byłbyś wysłuchany?
— Wtedy zabiłbym siebie.
— Nie zapobiegając zbrodni, dopuściłbyś do tego, żeby ktoś jej dokonał
na twojej matce, uczyniłbyś temu komuś straszliwą krzywdę, pomagając
mu być mordercą?
— Nie myślę o tym. Kocham wszystkich, i ciebie. Uczę się od ciebie.
— Twój chleb to pole pszenicy, które nigdy nie wyrośnie, odebrałeś jej
szansę istnienia. Tak samo pomarańcze: to drzewo, któremu
uniemożliwiłeś byt. Nie masz poczucia winy wobec pestek?
— Masz rację, byłoby to piękne wyrzeczenie się życia, umrzeć z nie
jedzenia, by ocalić wszystko, co nie dba, byśmy je ocalali, a co nas samo
pożre.
Wychodzimy z restauracji i nie kończącym się bulwarem, na którym
ludzie nie mający samochodów umierają na serce, odbywam z nim część
jego wędrówki. Stajemy przed parterowym budynkiem, o szklanych
ścianach przesłoniętych od środka. Muzyka bije potężnie jak beat, ale jest
to melodia „Lili Marlene”.
— Oni nie słyszą dobrze — mówi pielgrzym.
Wchodzimy na salę i widzimy sto, a może dwieście par tańczących „Lili
Marlene” w rytmie pasodoble. Przypomina to zabawy w klubach
nastolatków, gdzie kryterium wieku jest decydujące; na tej sali nikt nie ma
mniej niż sześćdziesiąt lat.
— Widzisz, ci ludzie teraz są młodzi. To, co miało być na początku,
dostają na końcu. Mają rok do dziesięciu lat czasu. Kiedy przeżyli całe
życie, tańczą cały dzień, bo mają nieograniczony, w zbyt wielkiej dawce
czas. Potem śmierć.
Podszedł do nas dyrektor klubu emerytów.
— Nasza działalność jest darmowa z wyjątkiem sobót. Mamy szkołę
tańca. Większość osób, które panowie widzą, nauczyło się teraz tańczyć.
Tu ludzie się poznają. Wybuchają miłości. Niektóre są pierwszymi w ich
życiu. Przeszli przez małżeństwo, dwa, ale nie znali tego uczucia.
Skojarzyło się wiele małżeństw. Niektórzy boleją, że nie mogą mieć ze
sobą dzieci. „Dlaczego nie poznaliśmy się wcześniej?” — mówią do
siebie. Chce pan porozmawiać z ciekawszymi osobami na sali? Mamy
jednego, który od nędzy doszedł do bogactwa, potem wszystko stracił.
— Jak się zaczęło? — pytam niskiego starca, którego uwaga pochłonięta
jest kontrastem między wyglądem moim i pielgrzyma.
— Mój ojciec był angielskim urzędnikiem kolonialnym w Afryce.
Usunięty, przyjechał do Ameryki. Nie powiodło mu się. Ja w wieku
dwudziestu trzech lat znalazłem się w Nowym Jorku pełen nadziei. Nie
szło. Mieszkałem w maleńkim pokoiku na poddaszu na samym południu
Manhattanu i zalegałem z czynszem za trzy miesiące. Bałem się
wychodzić nawet ze śmieciami, jeśli wyjdę, to manager mnie już nie
wpuści. Niektóre próbowałem spłukać w zlewie, tak że się zatkał. Nie
mogłem się już myć, w dodatku kran był lekko uszkodzony i co kilka
minut kapała z niego kropla. To było jak zegar odmierzający mi ostatnie
godziny. Postanowiłem, jak się przepełni zlew, otworzyć gaz. Ale
uświadomiłem sobie, że przez nędzny strop woda natychmiast przecieknie
i lokatorzy z dołu przybiegną do mnie. Czekał mnie bezsensowny wysiłek
przetkania zlewu. Odkładałem to, odwlekając godzinę śmierci
wylewaniem ukradkiem za okno wody ze zlewu. Aż wyczerpała mi się
żywność, nie chciało mi się wylewać wody i gołymi rękami odkręciłem
śrubę. Dotychczas nie wiem, jak tego dokonałem. W kolanku, wśród
śmieci, włosów, zgnilizny, była złota obrączka. Pobiegłem do lombardu i
zastawiłem ją. Pamiętam na całe życie litery: TB. To dodało mi nadziei,
doszedłem do ośmiuset tysięcy kapitału. Opowiem dalszy ciąg, jeśli
odwiedzi mnie pan w Passadenie. Wracam tańczyć.
— Tak. Każdego dnia trzeba się uczyć oddzielnie, poznawać go, jakby
był osobnym życiem. Trzeba odrzucać naukę braną z zewnątrz,
wymyśloną przez innych ludzi. Ona jest ich własnością. My musimy sami
wymyślać coś nowego. Wiesz — mówi długowłosy — dam ci ten wycinek
z gazety, jedyną rzecz, jaką cenię. Będzie bardziej mój, kiedy się go
wyrzeknę.
Wyjmuje z małego woreczka na piersiach podarty strzępek:
„Po urodzeniu dziecka ojciec idzie sam w dżunglę afrykańską na siedem
dni, starając się wymyślić najpiękniejsze i najwłaściwsze imię dla dziecka.
Ósmego dnia ojciec wraca do wioski i wobec zaproszonych gości bierze w
ramiona dziecko i szepce coś do jego uszka. To jest jego imię. Ojciec robi
to, żeby pierwszą osobą na świecie, która poznaje imię dziecka, było ono
samo”.
— Teraz rozstajemy się. Mój czas w Los Angeles wyczerpał się. Dobrze
c z u l i ś m y się wzajemnie. Nigdy się nie spotkamy, ta świadomość jest
lepsza. Nie żałujmy, że się rozstajemy, bo jutro spotkamy lepszych ludzi
niż ja i ty. Ja będę żył na wyspie, ty udaj się do Parku Griffitha.
Park Griffitha zajmuje ogromną przestrzeń północnego centrum miasta,
które ma 100 kilometrów długości, na przedłużeniu wzgórz Świętej
Moniki. Jest to już w pasie wzbronienia ognia, zagrożonym pożarem
roślinności. Dnem Wąwozu Zachodniego płynie lodowata woda z górskich
źródeł, rozpylająca się na wodospadach. Niedzielni malarze, którym
psychiatrzy zalecili terapię artystyczną, odtwarzają urwiste ściany i
szalejącą roślinność. W rozszerzeniu wąwozu ucztuje kilkuset ludzi. W
górnej części Murzyni, w dolnej długowłosi. Na górze piecze się baraninę,
na dole brukiew, w wielkich garnkach gotują się całe głowy kapusty, całe
pory, które hippies potem wyjmują, maczają w gotującej się oliwie i
siorbiąc pożerają na liściach sałaty.
— Nie dostaniesz odpowiedzi — odpowiada mi jeden z nich, może
dwudziestoletni, z brodą patriarchy. — Milczenie jest językiem, którym
porozumiewają się rozumiejący. Milcząc dowiadujesz się wszystkiego.
Jeżeli z naszego milczenia nie wywnioskowałeś nic, to tym bardziej
gdybym ci coś powiedział, oddaliłbym cię od zrozumienia. Dlaczego ja
mówię? Bo niewiele mam do powiedzenia. Inaczej milczałbym. Usiądź
przy nas na trawie, przy strumieniu. Dostaniesz trochę brukwi.
— On chce milczeć — mówi mi w kilka godzin potem inny hippie —
ponieważ mówi cały tydzień. Jest urzędnikiem czy sprzedawcą jak ja.
Wypowiada tylko słowa, które bogacą człowieka, który go gnębi. Wszyscy
weekendowi hippies, którzy się tu zbieramy, mamy ten kompleks, że nasze
życie zużywa ktoś dla siebie. Wiedz, większość tych ludzi jest w perukach.
Patrz! — i ściągnął w tył jasne włosy pazia, odsłaniając krótką szczoteczkę
czarnych włosów, przystrzyżoną jak trawnik. Inna maska? Człowiek staje
się rozdwojony. Ma dwa życia: poniedziałek do piątku i piątek do
poniedziałku. Partyzanci szczęścia. Pół roku temu idąc tu w piątek po
południu nagle zobaczyłem szefa. Siedział przy żonie prowadzącej wóz,
przemknął po mnie nie widzącym wzrokiem i nagle podskoczył,
powiedział coś do żony, ale nie mogli w tym miejscu się zatrzymać,
musieli pojechać dalej, tylko że szef z odkręconą głową. W poniedziałek
nie powiedział do mnie ani słowa. Pewnego dnia, jakby żartem, pociągnął
mnie za włosy, mocno, aż boleśnie. Gdybym miał tzw. „perukę
establishment”, czyli z krótkimi włosami, nałożoną na długie, byłoby po
mnie. Następnego piątku z daleka zobaczyłem jego samochód
zaparkowany przy Ericksonie, u wejścia do Zachodniego Wąwozu.
Zawróciłem. To, na co czekałem cały tydzień, to też było mi wzbronione.
Znienawidziłem szefa. Przez następne tygodnie przyglądał mi się uważnie.
Tym bardziej że ma brata, który pracuje w biznesie fryzjerskim, który
bankrutuje w całej Kalifornii, bo nikt się nie strzyże, i podobno musiał już
mu pożyczać coś, żeby go ratować. Ale niedawno dama, kupując coś,
powiedziała: „Co wy tacy wystrzyżeni jak policjanci. To niemodne”. Szef
wyraźnie myśli o tym. Wyrzeknie się wiary, ojcostwa, ojczyzny, ale nie
pieniędzy. Wiem, że niedługo pozwoli podrosnąć moim włosom. Spalę
wtedy perukę.
Kiedy opuszczam park, jest ciemno, przy popiersiu Ericksona,
udekorowanym wielkim wieńcem kwiatów na szyi, tłumek młodzieży,
ktoś śpiewa balladę: „Erickson jest odkrywcą Ameryki, Kolumbie,
plagiatorze, dlaczego nie zawróciłeś z drogi, dlaczego nie ukryłeś Ameryki
przed Królową? Pierwsze zanieczyszczenie przyrody to było twoje
przybycie. Odkrycie Ericksona nie było szkodliwe i nie byłoby
nieszczęścia zwanego Ameryką, gdyby nie ty. Murzyni zostaliby w Afryce.
Indianie polowaliby, a ja byłbym Irlandczykiem albo nie byłoby mnie. Czy
nie lepsze było nienarodzenie Ameryki, spędzenie tego płodu?” Obok
sznur samochodów przed niklowym kranem doprowadzającym wodę
akweduktem z gór. Ludzie nabierają do plastykowych pojemników zapas
wody jak w bezwodnym Afganistanie, na weekend, nie skażonej; hippies
piją wprost spod kranu. Nagle jakaś pani podchodzi do mnie z plastykową
butlą po soku, pełną krystalicznego płynu, i daje mi ją: „niech pan nie
zapomni wstawić do lodówki”.
Nazajutrz poznaję studenta akademii filmowej, autora scenariusza filmu
o rewolucji: jest czas „interferencji” — rewolucje czarnych i młodzieży
nałożyły się na siebie. Ale nie ma wodza. Sztab, zaprogramowawszy
komputery cechami największych rewolucjonistów, zleca im oprcowanie
optymalnych cech wodzowskich. Potem dają ogłoszenie do prasy w całych
Stanach: „Wódz poszukiwany. Wymagane następujące kwalifikacje...” itd.
— Sama rewolucja wymaga rewolucji — mówi student. — Jeśli jednak
chcesz o tym pisać, mogę pożyczyć ci samochód, najtańszy w tym kraju.
Zapłaciłem za niego 25 dolarów. Mam drugi, tego żal mi oddawać na
złom, możesz go rozbić, co nie uda ci się, jest niezniszczalny.
Jest to ogromny Chevrolet z 1959 roku, pogięty, odrapany, z rozprutymi
siedzeniami, ten sam model, którym jeździła banda Mansona.
Przyozdabiam go kwiatami i napisem „I love Joanna”. Jeszcze tej samej
nocy wyjeżdżam na Sunset i Wilshire. Jestem, w gwarze młodzieżowej,
podziemnym-nocnym-wolnym (bezpłatnym) taksówkarzem. Zatrzymuję
się, gdy widzę kogoś z palcem uniesionym w górę. Lokalny kurs. Jeśli stoi
ktoś z tabliczką, mijam, bo wiem, że będzie na niej napisana nazwa innego
miasta lub stanu. Ludzie, którzy wsiadają, pachną często dymem
marihuany. Prowadzą swoje rozmowy, nie okazują wdzięczności,
uważając, że robię to nie dla nich, lecz dla idei, której służę. Czasem
któryś pokaże palce rozłożone w „V” na wzór wojennej Victorii, co
oznacza „Pokój — Miłość”. Raz dostałem papierosa z marihuaną, raz
plastykową torebkę pełną jednocentówek. Jeżdżę „od przystanku do
przystanku” — od skrzyżowania do skrzyżowania.
Raz podany przez dwoje młodych ludzi w zamszowych kamizelkach z
frędzlami, dżinsach i długich butach adres: w górę Beverly Hills —
odchylenie od norm, upoważnia mnie do pytań. Dziewczyna mówi:
— Chcesz wiedzieć, jak to było? Półtora roku temu jechałam do szkoły.
Od siedziby moich rodziców do drogi prowadzącej do szkoły jest około
dwóch mil, które przebywałam zawsze w pogodne dni sama na rowerze.
Szosa, średnio uczęszczana, ma pobocza asfaltowe i jest bezpieczna. Tego
dnia na poboczu zatrzymała się biała półciężarówka, pełna bardzo
młodych ludzi. Ktoś zawołał: „chodź, podwieziemy cię”. Wciągnął rower i
mnie. Dlaczego zgodziłam się na to? Dlaczego nic nie powiedziałam, gdy
półciężarówka mijała drogę do szkoły? Jechaliśmy i jechaliśmy. W jakimś
miasteczku z szoferki wysiadł brodacz, który powiedział: „Tu jest poczta.
Zadzwoń do matki”. Weszłam posłusznie, wykręciłam numer kierunkowy,
potem numer mojego domu. Usłyszałam głos matki. Nie mogłam wydać
głosu, odłożyłam słuchawkę. W następnym mieście nadałam telegram:
„Jestem w drodze. List niedługo”. Lubiłam szkołę, książki miałam przy
sobie, lekcje odrobione. Książki i rower sprzedaliśmy, zeszyty
wyrzuciłam, ale jeden, z wypracowaniem na ten dzień, mam.
Wyciąga z torby zeszyt obłożony w papier w kwiatki.
— Tytuł brzmi: — czyta — „Czy Hamlet mógłby być Amerykaninem?”
Napisałam: „Nie mógłby, bo w Ameryce nigdy nie było monarchii”. Potem
widziałam parę takich nawróceń. Powiedziano panu, że matce świętego
Franciszka też było ciężko? Ja za dwa, trzy lata porzucę to życie. Wrócę do
rodziców, zrobię dyplom, ale nigdy nie będę taka, jak byłam wyjeżdżając
wtedy do szkoły. To wypracowanie jest jakby czekiem, symbolem mojego
powrotu, że to nie była ucieczka, bo byłam w porządku.
Nazajutrz jadę do podziemnej kliniki psychiatrycznej dla młodzieży. Jest
to prywatne przedsięwzięcie pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który jest
technologiem metali. Terapie grupowe odbywają się trzy razy w tygodniu
wieczorem, w siedzibie znachora-psychiatry i są bezpłatne. W półmroku,
przy lekkim parowaniu podgrzanego basenu i muzyce barokowej,
dochodzącej przez półotwarte okna, należy mówić o sobie. Trzy wieczory
słuchałem spowiedzi publicznych pt. „Mów o mnie, opowiadając swoje
życie”.
Opowiada dziewczyna z tekturowym numerem 23 na piersiach:
— Notowałam w specjalnym zeszycie, co nakłamałam. Każda osoba
mojego życia miała rubrykę. Największą matka, mniejszą ojciec, dużą
najbliższa przyjaciółka. Pionowo szły rubryki poszczególnych faktów,
które każdej osobie przedstawiałam inaczej, na przykład kiedyś nie było
mnie cały dzień w domu. Mojemu chłopcu odpowiedziałam, że mam
adoratora, przyjaciela ojca, z którym byłam nad morzem. Matce, że
pojechałam sama w góry, żeby się wypłakać. To mi nasunęło myśl, żeby
tak zrobić naprawdę, i pojechałam po trzech dniach, ale tam nie udało mi
się rozpłakać. Chłopcu powiedziałam, że uczyłam się, mamie, że byłam z
moim chłopcem. Mama zaczęła się niepokoić, co z nim robię. Dała mi
podręcznik zachowania dla młodych dziewcząt. Tam był rozdział, jak
odmawiać, jeśli ludzie o coś cię proszą. Koleżanka prosi o pożyczenie
sukienki. Odpowiadasz: „Pożyczyłabym ci z przyjemnością, ale niestety
sama muszę ją włożyć dziś wieczór”. Osobny dział, jak odmawiać
pożyczenia pieniędzy, inny, jak nie odpowiadać na pytania przyjaciółek:
„ile za to dałaś?” Odpowiedź może brzmieć: „Absolutnie nie mogę sobie
przypomnieć”. „To był prezent, więc nie wiem”. „Według papy za dużo”.
Tam też jest rozdział, jak odmawiać pocałunków, itd. (Okrzyki
uczestników: — Znamy, znamy tę książkę!). Jest to podręcznik, jak być
„nice”, czyli jak kłamać. Moje kłamstwa były naiwne.
Równolegle psuło się między rodzicami. Wszyscy walczyli przeciw
wszystkim (okrzyki: — Znamy, znamy!). Dwa lata temu była gorąca zima,
spędziłam noc na plaży, w samochodzie. Matka nie powiedziała nic, ale na
drugi dzień wyszła i nie wróciła na noc. „Ty nie wracasz, to i mnie wolno”
— powiedziała. „Mamo, ty jesteś starsza i powinnaś zachowywać się
inaczej” — odpowiedziałam jej. Czułam, że niszczę do końca ich
małżeństwo: jakiś człowiek co wieczór podjeżdżał pod nasz dom i zabierał
matkę. I ja wychodziłam na noc, ale żebym nie wiem jak późno wróciła,
matka była po mnie. Raz przyjechała w południe, zalana, i mówi: „nie
tylko ty będziesz się kurwić”. Przelicytowała mnie. Chciałam robić to,
żeby słowa matki były prawdą, a nie kłamstwem. Uciekłam. Byłam
prostytutką. Byłam tak naiwna, że oszukiwali mnie, udając, że nie wierzą,
abym to robiła dla pieniędzy. Gość, który wyjął mnie z klubu nocnego,
obiecał mi masę strojów. Miał siedzibę z fosą i mostem zwodzonym.
Pamiętam jeszcze, że jabłka gniły na drzewach, pies miał osobny pokój i
facet powiedział, że czasem urządza psie party, na którym wszyscy jedzą z
psami psie pożywienie. Zaprowadził mnie do garderoby. Jego przyjemność
polegała na tym, że przyglądał się, jak mierzę sukienki. Najpierw
wyjmował je pojedynczo, potem ogarnięty podnieceniem zaczął wyrzucać
je z szaf, aż powstał stos. „Bierz, co chcesz”. Mnie też ogarnęła żądza
posiadania tych sukienek. Nie wstydziłam się wcale, biegając do lustra i na
nagie ciało przymierzając sukienki. Były trochę za szczupłe na mnie,
niektóre młodzieńcze, mini, inne do ziemi.
— To są suknie mojej żony, która umarła miesiąc temu — powiedział
gość. — Możesz brać, co chcesz. Ile masz par nóg, na tyle będzie butów.
Sto, to sto. Dam ci trzysta par rękawiczek. Zapytałam, ile miała lat.
„Sześćdziesiąt sześć” — odpowiedział. Zwróciłam uwagę na to, że nie
podchodziliśmy do szaf z futrami. Chciał zobaczyć nagą dziewczynę i
ożywić te suknie, może tęsknił za tą żoną, ale miałam dość rewii strojów
umarłej, mówię, żeby to dał Murzynkom, a mnie zapłacił za pokaz.
Kazał szoferowi wyrzucić mnie za drzwi, szłam długo w dół Los
Angeles. Idąc myślę tak: udawałam nędzarkę, a ten człowiek musiał znać
mojego ojca, doszłam do punktu wyjścia. (Okrzyk: — A co na to ojciec?).
Ojciec? „Frank Cunnigham jest wspaniałym facetem. Ma pięćdziesiąt dwa
lata, prowadzi swoje trzy drogie i bardzo szybkie samochody, żyje w domu
za 200 tysięcy, ma przepełnione konto, pływa i jeździ konno na swoim
ulubionym siwym wierzchowcu i gra w golfa”. Ten życiorys znalazłam w
reklamie ubezpieczeń na życie. Jest zmyślony przez panów od reklamy, ale
to życiorys mojego ojca. On zna tylko ludzi znanych. Nie zna nieznanych.
„Jeśli zapach ciętych kwiatów jest silniejszy od zapachu perfum, to
przyjęcie jest wytworne” — to złota myśl mojego ojca.
— Niedaleko uciekłaś — zabiera głos numer 18. — Kurwiłaś się i
kłamiesz, bo brałaś pieniądze od klientów. Jesteś snobką. Imponują ci
pieniądze. Nie pochodzisz z wyższych sfer. Znasz za dużo cytatów.
Potem pada zdanie, że źródłem jej dramatu jest pożądanie, jakie matka
czuła podświadomie do córki. Zabiera głos terapeuta: nie chodzi o prawdę,
tylko o własny portret nakreślony przez siebie. Nie ma cenniejszej prawdy
o człowieku niż to, jak kłamie. Dziękuje za ostrość wypowiedzi
uczestników dramy.
— Jesteśmy dla siebie w życiu codziennym grzeczni i fałszywi. Tu
jesteśmy niegrzeczni i szczerzy. Niech okrutny obraz samego siebie ukaże
drugi człowiek, a nie narkotyk.
Miałem znajomości w Parku Griffitha, wśród pasażerów mojej
taksówki, ale nie miałem kontaktu z żadną komuną. Nie o adres chodziło.
Wiedziałem, że siedzibę komuny można poznać po tym, że stoją przed nią
zaparkowane nie trzy, cztery samochody, jak przed zwykłą rezydencją, ale
dziesięć i więcej.
— Na wizytę obcego w komunie musi być zgoda kolektywu. Jak
wejdziesz z ulicy wyrzucą cię. Będą się bali, czyś nie świnia czy szpieg.
Teraz jest podobnie do czasów prohibicji: chodzi nawet o niewinną
marihuanę. Jeśli palą, nikt obcy nie może wywęszyć dymku — powiedział
mi chłopak w peruce z Parku Griffitha.
Ale to przyszło z nieoczekiwanej strony. Na przyjęciu w środowisku
muzyczno-filmowym w Beverly Hills podeszła do mnie wytworna, jeszcze
młoda pani i powiedziała :
— Słyszałam, że pan na próżno szuka kontaktu z komuną. Moja córka
jest w komunie. Jutro zadzwonię do niej i zapytam, czy zaakceptują pana
wizytę.
Podała mi karteczkę ze swoim telefonem. Na drugi dzień w południe
miałem decyzję: komuna pozwala mi przybyć, a o tym, czy będę mógł tam
zostać dłużej, powezmą decyzję przyjrzawszy mi się. Komuna jest w Santa
Barbara, sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles. Taniej
wyniesie, jeśli pojadę autobusem. Jej córka wyjedzie po mnie na dworzec.
Będzie w długim szynelu khaki, przyjedzie małą Toyota.
Dziewiętnastoletnia Clara poznała mnie w jednej chwili. Po pół godzinie
jazdy w górę znaleźliśmy się w utrzymanej w staroangielskim stylu
rezydencji komuny. Zaproszono mnie do salonu, gdzie przed
dwumetrowym kominkiem stały trzy trzymetrowe kanapy, ustawione w
podkowę, mieszczące całą komunę. Było jeszcze wcześnie i nie wszyscy
wstali. Przychodzili kolejno, witali się ze mną. Zjedliśmy po jajku,
szklance soku pomarańczowego i grzance.
W komunie jest Mark, Pete, Tay, Alice, Nancy, Pen, Andy, Tudy,
Anabello, Don, dziecko imieniem Małe i Pies. Na tablicy ogłoszeń
komuny wiszą trzy listy: stałych wpływów komuny, pokrywania
doraźnych kosztów spowodowanych przez poszczególne osoby — a wiec
telefony zamiejscowe, taksówki itp. — oraz lista dyżurów. Na wzór
skautowski podzieleni są na grupy, które w kolejnych tygodniach gotują,
zmywają, sprzątają, pilnują ognia w kominku.
Mark mówi do mnie:
— Chcesz, mogę cię wprowadzić.
— Jesteś guru?
— Nie. U nas jest kolektyw. Możesz raczej mnie nazwać komisarzem
politycznym. Naszym ideałem jest Rosja w latach 1917—1921, czyli do
Nepu.
— Jeśli możesz, opowiedz mi o finansach komuny.
— Koszt wyżywienia wynosi w naszej komunie 40 dolarów
miesięcznie. Koszty utrzymania domu, podatki i spłata kredytu wynoszą
62,50 dolara. Środki czyszczące i piorące 7,10. Razem 109,60 dolara.
— Czyj jest dom?
— Oficjalnie jest własnością pewnej osoby prywatnej. W rzeczywistości
złożyli się na niego rodzice wszystkich prawie członków komuny, w
nierównym stopniu.
— Ile kosztował dom?
— 53 000 dolarów. Udało się otrzymać wysoki kredyt, tak że wkład
wszystkich rodziców nie przewyższał 12 000 dolarów. Mamy już kłopoty.
Tu, w luksusowej dzielnicy, jest prawo, że w jednym domu może mieszkać
jedna rodzina. Chodzi o to, żeby mieszkali tylko bogaci posiadacze, żeby
nie wynajmowano mieszkań i nie powstawało zagęszczenie. Przeciętnie
jest pięć osób na ogromną siedzibę. Nas jest jedenaścioro, nie ma
zagęszczenia, jest pięć sypialni, pokój gościnny, ale złożono na nas donos,
że jest nas ponad dziesięć osób obcych względem siebie, że tu są hippies,
którzy nie wiadomo co robią, i że oni, nasi sąsiedzi, boją się, że ich
wymordujemy. Wszyscy, którzy nie uznają gwałtu i zabijania — są dla
nich „mordercami”. Mamy więc kłopoty z policją i nałożono na nas karę:
50 dolarów miesięcznie za osobę, która nie należy do rodziny.
Musielibyśmy zatem płacić 550 dolarów miesięcznie za wszystkich.
Wystosowałem pismo do rady miejskiej, tłumaczące zasady nowej
rodziny.
— Powtórz mi.
— Rodzina biologiczna jest źródłem cierpień. Przypadkowość rządzi
biologią: pozornie najbardziej konieczne jest tym, czym rzut kostką. Tak
otrzymujemy rodziców, tak oni nas dostają. Komuna jest rodziną z
wyboru. Rodziną rówieśną, w której funkcję ojca i matki spełniają
wszyscy, a każdy jest dzieckiem. Jest rodziną przyjaciół. Zarazem jest to
rodzina, w której wszyscy się uczą, studencka, jest plemieniem mającym
jednolity cel, jak dawne plemiona polowały. Niezwykła jest dynamika
integracji między jedenastoma osobami. Rodzina rozszerzona ma inną
strukturę, więcej krewnych niż w biologicznej rodzinie i nie ma
stopniowania. Wszyscy są krewnymi pierwszego stopnia, nie ma też
zależności, tylko równe relacje: wszyscy wobec wszystkich, wszyscy z
wszystkimi, intelektualnie i fizycznie. Ale ta ostatnia rzecz jest w teorii.
Najtrudniej przełamać poczucie własności wobec drugich istot. Są u nas
tylko pary, nierozdzielne, i to jest słaby punkt dezintegrujący strukturę
komuny, przenoszący zalążek starej struktury, grożący jej odrodzeniem.
— Jak się zaczęło?
— Jako studenci socjologii otrzymaliśmy zadanie badań
środowiskowych w biednych dzielnicach Los Angeles. Nigdy tam nie
byliśmy. Potem mój ojciec przyznał się: przez całe życie nie był w
dzielnicy nędzy. Tłumaczył się, że Los Angeles jest zbyt wielkie... że musi
mieć busolę w samochodzie, żeby długa ulica, ponad 30 mil, mająca
zakrzywienie, nie wyprowadziła go tam, gdzie nie chce. Ten jeden ciężki
weekend zmienił nasze życie. Układ osoba-rodzina-społeczeństwo
postanowiliśmy zjednoczyć w komunę. Cóż to się dzieje z życiem ludzi w
dzielnicach nędzy? Czy z naszym życiem nie dzieje się coś gorszego?
Najpierw byliśmy ze sobą tylko przez weekendy. Potem zaczęły się
pertraktacje z rodzicami. Byliśmy gotowi na zerwanie. Postawili warunek:
jeśli będziecie się uczyć, zgodzimy się.
— Buntujecie się przeciw rodzicom za ich pieniądze?
— Choć część ich pieniędzy znajdzie właściwe zastosowanie.
Większość naszych rodziców zarabia za dużo i chce zarabiać jeszcze
bardziej za dużo. Uniwersytety finansowane przez business przygotowują
nas na niewolników businessu. Przez głód posiadania Amerykanie są
niewolnikami. Krzysztofie Kolumbsky, nie ty, ale przede wszystkim
Amerykanie muszą odkryć Amerykę. Jest Ameryka białych i czarnych.
Jest Ameryka biednych i bogatych, młodych i starszych, kobiet i
mężczyzn, jest Ameryka stanów Południa i stanów Północy, stanów
Zachodu i Wschodu. Jest ich tyle, że nie ma żadnej. Żyjemy w kraju,
którego nie ma. Aby cokolwiek określić tutaj: adres czy telefon, musisz
użyć co najmniej siedmiu cyfr, w społeczeństwie aż czterech
współrzędnych: stan, klasa społeczna, rasa i wiek. Nowymi klasami
rewolucyjnymi są: młodzież, czarni i kobiety. Jak zakwalifikujesz ruch
rewolucyjnego, niezależnego od mężczyzn orgazmu u kobiet? Wyrastają
jeszcze bardziej ekstremistyczne poglądy: USA trzeba rozwiązać, część
stanów wydzielić według klas: Murzynom i kolorowym, część młodzieży.
W Nowym Meksyku, w pewnym okręgu, w głosowaniu już doszło do
przejęcia władzy przez młodzież, szeryfem został hippie. Dostali kredyty,
których miejscowi Indianie nie mogliby otrzymać. Hippies, nie wyrzekając
się ich strojów, zaczęli ich rugować z ziemi. Wzbudziło to rozpacz i
rozruchy antyhippiesowskie. Wyglądało to jak walka dwóch plemion
indiańskich.
— Co będzie z młodymi starzejącymi się? Czy będą wypędzani z raju
stanów młodych do czyśćca stanów starych? Czy kobiety otrzymają
oddzielne stany?
— W łonie samej młodzieży są już podziały według wieku. My
należymy do starych i konserwatywnych. Pojawiła się grupa
„Rewolucyjny Raj”. Domaga się zastąpienia wszelkiej pracy ludzkiej
przez automaty i przejście ludzkości w stan nieprzerwanego snu
narkotycznego, zakończonego śmiercią. My przeciwnie; po studiach
będziemy robotnikami.
— Na wzór rosyjskich narodników?
— Nie tylko. Przestudiowaliśmy wszystko. Ostatnio życiorys Kim
Ir-Sena.
Mark wyjmuje z ogromnej, pedantycznie uporządkowanej biblioteki
komuny gruby tom wydany w Japonii: „Wódz 40-milionowego narodu
koreańskiego. Urodził się dla rewolucji, żeby uratować Koreę. Urodzony
w słynnej rodzinie rewolucyjnej, rozpoczął długą swoją drogę rewolucyjną
mając czternaście lat”.
— Chcesz, żeby taki był początek twojego życiorysu?
— Nie. Mao, Tito, Castro, Lenin, Guevara, giganty: ci, którzy
przeprowadzili zwycięską rewolucję. Daruj, teraz zostawię cię na godzinę.
Dokładaj polana do kominka. My będziemy mieli w domku dla służby
zebranie. Tam też zadecyduje się, czy będziesz mógł zostać.
Po godzinie zapada decyzja, że mogę zostać. Otrzymuję gościnny
pokoik. Następnego dnia zwiedzamy Bank Ameryki, po spaleniu przez
studentów odbudowany, większy i piękniejszy, „jak na urągowisko”. Na
trzeci dzień część komunardów wyjeżdża na święta do domów. Zjawiają
się rodzice. Niby po dzieci, ale jechali tu z San Francisco i Los Angeles,
żeby zobaczyć to na własne oczy. Rozglądają się bojaźliwie, są
skrępowani. Także komunardzi tracą nieco pewności siebie. Długie brody i
wąsy ratują ich powagę.
— Jeszcze odbędzie się zebranie pożegnalne — mówi Mark. — Prosimy
państwa o zaczekanie.
Tym razem mogę uczestniczyć. Zebranie odbywa się w salonie, przy
kominku. Drzwi do hallu łączącego z jadalnią, gdzie czekają rodzice,
zostają szczelnie zamknięte. Jedna z dziewcząt wybucha płaczem.
— Jestem zmęczona, zmęczona, zmęczona. Fizycznie chora od tego
wszystkiego. Jestem udręczona wami, kochani. Nie wrócę do was.
Traktujecie mnie jak szaloną. Uciekam do domu, od którego uciekłam.
Zebranie kończy się nagle, rodzice patrzą przerażeni na zapłakaną
dziewczynę wychodzącą w pośpiechu. Nie godzi się, żeby ktoś z nich
odwoził ją na lotnisko. Dojdzie piechotą, w dół, do taksówki. Pozwala mi,
jako obcemu, nieść walizki.
Żegnam się z Markiem.
— Uważasz nas za dom utopii? — pyta.
— Przeciwnie, Marku, tu wykształci się warstwa rządząca Ameryki,
lepsza niż kiedykolwiek. Tylko niepokoi mnie to, że wasz pies bezustannie
krąży od jednej do drugiej osoby, i to, że podobnie zachowuje się wasze
dziecko.
Idziemy szybko, stromą ulicą, dziewczyna popłakuje bez przerwy.
— Pozwól mi coś zrozumieć.
— To jest nie dla każdego. Nie wierzę, że im jest dobrze. Ale byłabym
tam, gdyby nie jeden z nich. Ten właśnie, do którego coś czułam, bo reszta
była mi bezgranicznie obojętna, mówi: „Musimy stanowić prawdziwą
komunę. Nie chcę cię dla siebie, ale dla wszystkich”. Odpowiedziałam:
„Jak z obcymi ludźmi, to już wolę za forsę”. Ale on był dumny, że coś
przezwyciężył w sobie.
Do Los Angeles wracałem z Clarą. Clara wsiadła do samochodu w
przepasce na włosach, ale w „cywilnej” sukni, bardziej eleganckiej, i w
lakierkach. W drodze niedbałym ruchem ściągnęła opaskę i włosy
rozrzuciły się jej w najmodniejszą fryzurę.
— Clara, jakbyś prowadziła podwójne życie.
— Jedziemy oboje na przyjęcie. Rodzice kazali mi cię tam przywieźć.
Było to przyjęcie, na którym jeden z najsłynniejszych zespołów
kameralnych Ameryki dawał koncert domowy dla przyjaciół. Około stu
osób siadło w czterech rzędach krzeseł w salonie kalifornijskiego
psychiatry doktora D. Od tria na naszych oczach rozwijał się zespół: coraz
więcej gości ubywało i przenosiło się na estradę, aż późną nocą, kiedy
było po równo muzyków i słuchaczy, koncert się skończył.
Podeszła do mnie matka Clary. Dziękowałem jej.
— Zrobi pan w zamian coś dla mnie. Pan E. chce z panem rozmawiać.
Niech pan spełni jego prośbę. Czy pan wie, jaki ja popełniłam błąd w
stosunku do dzieci? Kiedy powiedziały, że chcą być samodzielne — dałam
im samodzielność. Poczuły się osierocone i zbuntowały się. Clara odeszła
do komuny. Ja teraz chodzę na uniwersytet do specjalnej Szkoły Czucia.
Tematy wykładów: „Uczenie się siebie nawzajem”, „Kim jesteś teraz?”,
„Uczenie się — to uczenie się zmiany”. „Jesteście jedyni, nigdy nikogo
takiego nie było i nie będzie”. Zadają nam lektury, będzie egzamin. Ale co
z tego, niech mi pan powie?
— Pani opanowała materiał?
— Niech pan zaprzyjaźni się też z doktorem D., jeśli pana interesuje
zbrodnia w willi Polańskich.
Pan D. oprowadził mnie po swojej siedzibie — w słynnym Wąwozie
Benedykta, pokazał oświetloną reflektorami górę: — Zbocze należy do
mnie, kupiłem je przed laty za grosze. Tylko w ciągu dzisiejszego koncertu
zdrożało o 20 dolarów.
Trzy wątki wysnułem z tego przyjęcia. Pierwszy to wątek pana E.
Przyjąłem jego zaproszenie. Mapa klasowa Los Angeles jest pionowa i
pozioma. Centrum Los Angeles, Hollywood, a przede wszystkim Beverly
Hills i Bel Air są uważane za najlepsze, ale dopiero wysokości, stosunek
do zboczy góry i wąwozów są miarą pionową, nakładającą się na
parametry poziome. Są trzy warstwy: wysoka społecznie przy ulicy
wiodącej dnem wąwozu, niższa społecznie, ale wyższa przestrzennie
czepiająca się zbocza wąwozu, i najwyższa: na szczycie góry. Pan E.,
słynny artysta amerykański, dziś zapomniany, wycofał się u szczytu sławy
z kapitałem, który ulokował w handlu nieruchomościami. Jego druga
kariera dała mu więcej. Ma szczyt jednej z najpiękniejszych gór, z jednym
z najpiękniejszych widoków.
— Proszę pana — zaczął pan E. — pewnego dnia, rok temu, zadzwoniła
do mnie sąsiadka. Jej podjazd do rezydencji jest naprzeciw naszego.
„Panie E., tydzień temu zetknęłam się z pana synem i nie ukłonił mi się,
mimo że patrzył mi w oczy. Dziś przed chwilą spotkało mnie to samo.
Chciałabym wiedzieć: czy państwo macie do mnie jakieś pretensje, czy to
jest coś, co mnie nie musi obchodzić?” To okrutne zdanie wydobyło z
mojej podświadomości fakt, że mój syn od wielu dni nie odzywał się.
Przeprosiłem sąsiadkę, pobiegłem do jego pokoju. Napisał kartkę: „ja
milczę”. To był zwykły, w najlepszym tego słowa znaczeniu amerykański
chłopak, radosny, mądry, utalentowany, wysportowany, podobał się
wszystkim. Stał się niemową? Przestał też widzieć. Patrzył przez nas.
Odpisałem: „dlaczego???” On: „dowiesz się we właściwym czasie”. Do
dziś nie mam odpowiedzi. Wyprowadził się z domu. Z podobnymi jak on
założyli wspólnotę. Nie chciałby pan zrobić dla mnie czegoś na uboczu
swojej misji? Niech pan zbada: co grozi mojemu dziecku, jak to może
długo trwać, co to w ogóle jest? Nie musi pan nigdzie jechać. Jego
komunę prawie w pełnym składzie będę gościł w Nowy Rok.
Zamknięci w salonie milionera, w pięcioro, mówimy o Paramanahansa
Yoganda. Ich guru, Norman, kiedy miał siedemnaście lat, poznał Go.
Porzucił ciało. Było to, gdy zmienił technikę koncentracji. Wydobył siłę z
siebie. Można ją narysować w formie promieni bijących z dłoni. Teraz
Norman ich uczy w komunie nauki Paramanahansa.
— Musisz nas odwiedzić w domu medytacji, ma formę kuli z trójkątów.
Nie ma czystszej i skrajniejszej struktury, jest przestrzenną kwadraturą
koła, jajem ssaka. Liczba boków: mistyczne liczby — minimum 24, 48,
92. Materiałem mogą być dachy starych samochodów, worki pokryte
specjalną emulsją. Mała kula jest protestem przeciw ogromnym
sześcianom wieżowców. Za trzy lata będziemy całkowicie
samowystarczalni. Wyeliminujemy pieniądze. Będziemy sami hodować
len, bawełnę, prząść i tkać ubranie, bo nie będziemy hodować zwierząt,
żeby je strzyc. Tymczasem nosimy ubrania zużyte przez kogoś innego.
Będziemy jedli płody ziemi przez nas wyhodowane bez użycia narzędzi
mechanicznych. Od zasadzenia ziemniaka, poprzez okopywanie go,
podlewanie, aż do wykopania cały czas będziemy w kontakcie z nim, aż
jedząc, wchłoniemy go w siebie. Jest to zunifikowanie procesu produkcji i
spożycia — przyswajanie sobie najpierw psychiczne tego, co wchłonie
nasze ciało. Jego wzrost jest łącznikiem między nami a ziemią, jak
chodzenie boso. Sen, powietrze, woda i rośliny — to pokarmy człowieka.
Wszystkie są zatrute: dalsze budowanie jest niszczeniem. Prymityw jest
bliski miłości.
Pytam, jak daleko on już doszedł.
— Ciało jest jednym z czasowych miejsc pobytu Boga. On nie wzywany
nie ujawnia się. Trzeba wiele czasu, żeby go przywołać. Nasz guru zna
obraz Boga. Opisał go. Nie jest to Bóg z obrazów. Jest tylko światłem,
potężnym, innym niż jakiekolwiek, które znamy. Jest to gwiazda, błysk,
gorąco, a przede wszystkim obecność. Ja jeszcze nie dostąpiłem
pojawienia się choćby lekkiego rozświetlenia świata. Co wieczór w czasie
medytacji, gdy uspokoję oddech, ducha, czekam. I będę czekał, aż to się
stanie.
— Jako nowo nawrócony jesteś fanatyczny. Czy nie jesteś w tym
bardziej purytaninem?
— Kiedyś nasi przodkowie nawrócili się na chrześcijaństwo i weszli na
błędną drogę cywilizacji technicznej. Potem przez wieki wprowadzali w
błąd buddystów i krisznaistów nawracając ich na chrystianizm. Teraz my,
dzicy chrześcijanie, musimy przyjąć prawdę z podwójną pokorą, bo
wywyższaliśmy się z naszymi fałszywymi bóstwami i płytkimi naukami.
— Czyli nie wierzysz w Chrystusa?
— Wierzę jako w jednego z tych, którym ukazało się światło,
założyciela wiary, wierzymy w Chrystusa w jego lepszej postaci.
Powinieneś wstąpić na pustynię Mohave i kontemplować choćby pół dnia.
Odwiedź świątynię wszystkich wyznań — Bulwar Zachodzącego Słońca
numer 17190.
Świątynia leży w kotlince nad małym jeziorem blisko Oceanu
Spokojnego. Nabożeństwa odbywają się nocą. Ale już od późnego
popołudnia tłumy młodych ludzi wychodzą na Bulwar, tamują ruch,
zatrzymują samochody i narzucają dyskusje o wieczności. Wewnątrz
świątyni dużo starych ludzi. Obok siebie na ołtarzu: Kriszna, Budda,
Mojżesz, Chrystus, Mahomet. Zapach kadzidła, szepty dyskusji. Stosy
pism: „Autostrada do nieskończoności”, „Towarzystwo Samorealizacji”,
„Joga Opisana w Biblii”, „Technika Wyzwolenia”, „Nauka
wyzwolenia: ...Jak medytować... Zjawisko snu... Uduchowienie Siły
Twórczej... Historia Stworzenia... Jak rozwijać osobowość?”, „Życie po
śmierci... Prawo Reinkarnacji”. „Czy istnieje diabeł?”, „Lista świąt: 5
stycznia — dzień urodzin Paramanahansy”. Skrzynka Pytań do Jogi.
„Duchowa Fontanna Życzeń”. Wrzucam 1 cent. Nasilam pewną myśl.
Koniec Bulwaru Zachodzącego Słońca osiągam w chwili, gdy nad
Pacyfikiem zachodzi słońce. Jestem na zachodzie Zachodu. Dalej zaczyna
się wschód. Zgodnie z ceremoniałem zdejmuję but i maczam stopę w
chłodnym Pacyfiku. Za moimi plecami ogromny blondyn w pozycji lotosu
na piasku kontempluje zwrócony ku wschodowi, nad którym zachodzi
słońce.
Znów poświęcam noc na wożenie hippies. Pierwszy Murzyn, jakiego
widzę w uniformie hippies. Kiedy wsiada i zaczyna mówić ostentacyjnie
murzyńskim językiem zbudowanym ze słów angielskich, dowiaduję się, że
to strój jego plemienia. Proszę go, żeby opowiedział mi swoją historię.
— Kiedyś przez splot przypadków, o którym musiałbym mówić ci
godzinę i nie uwierzyłbyś, dostał mi się w ręce numer szwajcarskiego
tygodnika, gdzie był reportaż z Wybrzeża Kości Słoniowej. Na jednym ze
zdjęć, przedstawiających wieś murzyńską w centrum kraju, zobaczyłem
SIEBIE. Kogoś o identycznej twarzy jak ja. Znalazłem brata. Znalazłem
kraj moich przodków. Zbieram pieniądze, żeby pojechać tam, do źródeł
mojej przeszłości i rzeki Bandama i zostać tam albo zabrać do Ameryki
mojego nieznanego brata. Kiedy go spotkam, połączą się nasze dusze,
rozdzielone przez handlarzy niewolników: jedną wywieźli okrętami na
obcy ląd, druga uciekła w dżunglę i została. Zmienię imię i nazwisko z
amerykańskiego na to, które nosi mój brat.
Międzymiastowa autostrada numer 10 biegnie brzegiem pustyni
Mohave. Po obu stronach czteropasowej jezdni bieleją w słońcu szkielety
samochodów. Skrzenie się pustyni w słońcu, niebezpieczne dla oczu
kierowców. To nowa warstwa geologiczna: szkło z miliardów rozbitych
butelek, wyrzuconych przez okna pojazdów.
Za górami Sodowymi, Srebrnym Jeziorem i odgałęzieniem drogi do
Zzzyxz — widok na Suche Jezioro, którego piękno określa folder: „jakby
chwilę po stworzeniu świata”. Nie wolno tu się zatrzymywać, żeby
patrzeć. Inaczej łamię przepisy stanowe: dodaję gazu, przekraczam limit
115 kilometrów na godzinę i zjeżdżam z przełęczy. Poznaję nowy sposób
kontemplacji: przez wjeżdżanie z szybkością 220 kilometrów na godzinę
w środek tego, co jest piękne, poznanie gwałtownego rozszerzenia się i
znikania piękna.
Prowadzę sportowy wóz zawodowej gospodyni bogaczy. Sama nie umie
prowadzić; poznałem ją jednocześnie ze studentem szkoły filmowej.
To, że Las Vegas jest miastem pustynnym, czuje się tylko po osadzie
piasku na dnie wanny. Wszystko jest naelektryzowane, wiele sklepów ma
stale otwarte drzwi, bo klienci boją się dotykać klamek. Jest to ostatnie
miasto złota: prowizoryczne, sztuczne, zbudowane na pustyni. Złoto
występuje w innej formie: żetonów w kasynach. Wystarczy, aby stan
Nevada cofnął ustawę o zezwoleniu na hazard, a miasto umrze.
W pokoju motelowym są dwie książki: Biblia i książka telefoniczna Los
Angeles, żeby dzwonić po pieniądze. W Biblii podkreślone jedyne słowo:
„Aniołowi F i l a d e l f i j s k i e g o Kościoła napisane: To mówi... który
ma klucz Dawidowy, który otwiera, a nikt nie zawiera, i zawiera, a nikt nie
otwiera” (Apokalipsa III. 7). Lektura książki telefonicznej Los Angeles
nasuwa myśl, że Ameryka jest jakby powtórzeniem, kopią starego świata
w innej skali. Są wszyscy: Cervantes, Casanova, Camus, Dali, Dickens,
ród Bourbonów, Goering, Freud, Kirkegaard, Kafka, Pawłow, Sienkiewicz,
Tołstoj.
— Może to są oni, a to jest czyściec czy piekło ta Ameryka? — mówi
gospodyni milionerów, gdy jej to opowiadam. — Czasem wydaje mi się,
że spotykam kogoś, kogo znałam w Europie. To jeden z symptomów
amerykańskiej choroby. Zaczęło się, kiedy wysiadłam ze statku, który
przywiózł mnie z Anglii. Upadłam. Nogi były bezwładne. Paraliż wziął się
z lęku przed Ameryką. Potem powiedziano mi, że wystarczy umieć
gotować, żeby się urządzić. Wróciła mi władza w nogach. Pracowałam u
Kiepurów, u bilionerów Cuneo, którzy są tak wielcy, że nieznani, u
producenta filmowego Warnera, u Lany Turner, której córka zabiła jej
kochanka gangstera Stompanato, u Barbary Streisand, u Harolda Lloyda.
Bilioner nazywał milionerów „biedotą sześciu zer”. Mówił, że tylko on
jest prawdziwym hippie.
„Trzeba się wyzwolić z pieniędzy. Ja to czynię przez posiadanie ich w
takiej ilości, że przestają być pieniędzmi”. Jego żona, jak nędzarze, nigdy
nie widziała pieniędzy. Kiedy był strajk pracowników banku, musiałam im
pożyczyć pieniędzy, bo umarliby z głodu. Na sekundę zarabia tysiąc
dolarów. Należałam do czołówki 77-osobowej służby. Kucharka, która
pracowała osiemnaście lat, jeszcze nigdy nie widziała pana z bliska, kiedy
nadchodził, lokaje przekazywali sobie z ust do ust wiadomość, że wszyscy
śmiertelni mają zniknąć, żeby nikogo nie dotknął jego wzrok. Sala kinowa
dla 300 osób, gdzie wyświetlane były filmy przed premierą, basen z
marmuru dla jego jednej stopy, bo nigdy w nim nie pływa, 5 tysięcy róż w
oranżerii wokół basenu, przyjęcie dla 60 osób, bo tylko na tyle osób była
szczerozłota zastawa. Dziesięć procent gości to detektywi o odpowiednim
poziomie towarzyskim, śledzący śmietankę Stanów. Przygrywały dwie
słynne orkiestry, z rozsuwanego dachu sypały się płatki róż, ale w tym
towarzystwie mało było osób poniżej siedemdziesięciu lat. Bawili się ze
sobą ci, którzy od półwiecza się nienawidzili. Peruki, sztuczne zęby,
chudzi.
Ze strasznej nudy, pustki pani przychodziła do kuchni. Wszystko to
bowiem podszyte było bólem pani: monogramy na złotej zastawie były
cudze i tak głęboko wyryte, że nie dawało się ich zatrzeć, a tak starożytne,
że żal było przetapiać. Pani miała krzywe nogi: „Na co ci twoje piękne
nogi — mówiła do mnie — daj mi je, ja ci dam miliony. Mam wszystko, to
samo, co gdyby ktoś ci darował kosmos, i co z tego. W każdym kraju w
zachodniej Europie mamy zamek albo dom, których nigdy nie widziałam,
bo nie byłam w Europie. Przyjaciół nie mam, bo albo są za biedni, albo
bogaci jak my, dzieci są wrogami — jedynymi drogo opłacanymi. Ty
możesz każdej chwili zapakować walizkę i wyjść, a ja tu muszę być.
Kiedy mąż umrze, podpalę ten grobowiec i wynajmę sobie małe
24-pokojowe mieszkanie”. Nigdy nie wiedziałam, że można tak cierpieć z
powodu przedmiotu. W angielskim piśmie ukazało się zdjęcie Rolls-
Royce'a królowej Elżbiety ze szklanym dachem. Pani Cuneo zamówiła
taki natychmiast. Nadeszła odpowiedź, że tamten egzemplarz jest unikalny
i nie będzie powtórzony. Upokorzenie i gniew pani Cuneo doprowadziły ją
do szlochu: „Po to mamy biliony, żeby nas upokarzano? Trzeba być
królem, żeby kimś być? Co za obelga! Trzeba jeszcze jednej rewolucji,
żeby była równość?”
Dla zaznaczenia swojej rewolucyjności jadała w kuchni to co służba.
Myślałam ciągle o nich, o obrazie Tycjana, na który od lat nikt nie
spojrzał, o córce pani Cuneo, która cierpiała od dzieciństwa na niemotę, bo
postanowiła ukarać matkę, o kardynale Montini, późniejszym Pawle VI,
który w ich prywatnym kościele w oficynie pałacu odprawił mszę, na
której nikt się nie modlił, o synu. Syn mając trzydzieści dwa lata jeszcze
nie umiał pisać, czytał sylabizując z największym trudem. Listy pisał mu
stróż nocny. Kochał tylko zwierzęta, żółwie nawet. Uczył się sztuki
cyrkowej. Podtrzymywał trzy cyrki alimentami dla cyrkówek, z którymi
się rozwiódł. Kiedy były w domu, stawiano dla nich specjalny stół w hallu,
przy którym jadły obiad, a teściowa z balkonu zabawiała je rozmową.
Nigdy nie płacił rachunków, ciesząc się, że ściga go policja. Mój zawód —
mawiał — to czekanie na spadek. Jak ojciec uważał się za prekursora
hippies.
W kasynie Dunes gospodyni miliarderów proponuje mi, żebym za nią
obstawiał ruletę. Przypominam sobie system dla początkujących
przekazany mi przez Jadwigę, szefową gangu gier w Warszawie. Gdy trzy
razy z rzędu pada kolor czerwony — postawić na czarny. Nawet jeśli znów
będzie czerwony, potroić stawkę, jeśli jeszcze raz padnie czerwony,
udziesięciokrotnić stawkę. Wygrywam.
Dzielę się wygraną z gospodynią miliarderów. Zwraca mi uwagę, że
suma przypadająca mi — to bilet lotniczy tam i z powrotem do San
Francisco i taksówki na lotnisko. Wygrałem więc jeszcze jeden rozdział tej
historii.
W drodze powrotnej skręcam na stację benzynową na granicy pustyni
Mohave. Zostawiam moją pasażerkę i idę w głąb. Znajduję strzelnicę,
stosy potrzaskanych butelek i łusek. Widzę maleńki kiełek pustynnej
rośliny. Wracam na stację i pytam, jak się nazywa ta roślina. Właściciel nie
wie. Informuje mnie, że jeśli interesuję się tanimi obszarami pustyni, do
których można doprowadzić wodę, może podać mi telefon agencji w Los
Angeles. Notuję: 212-449-5215. Nazajutrz dzwonię do komuny i
opowiadam synowi pana E. o pobycie na pustyni, który mi zalecił.
„Znalazłeś roślinkę: być kiełkiem na pustyni to odwaga. Uznaj, że on to
mówił do ciebie swoim istnieniem: bądź odważny”.
Najpiękniejsza runda świata, przez trzy nie kończące się mosty wokół
Zatoki Frisco. Na plażach ogromne czarne rzeźby z drewna i metalu
oblanego ciemną mazią. Są to dzieła sztuki stworzone przez
długowłosych, którzy zjechali się, żeby oczyszczać Zatokę z ropy
wylewającej się z rozbitego tankowca. Mają ostrzegać przed skażeniem,
ale nikt z jadących autostradą wzdłuż wybrzeża o tym nie wie. Oglądam za
5 centów przez lunetę dawne więzienie Alcatraz okupowane teraz przez
protestujących Indian. Muzeum „Wierz lub nie” z rzeźbą-kopią samego
siebie wykonaną przez Masakichiego, robioną w lustrze z dwóch tysięcy
części i wyposażoną przez rzeźbiarza we własne włosy, paznokcie, rzęsy i
brwi. Ogromne przedmieście statków, barek, kryp, przycumowanych w
porcie, w których mieszkają ludzie. Sieć pomostów w labiryncie pokładów
i nadbudówek.
— To tańsze niż budowa domu — mówi członek komuny zajmującej
przyciągnięty tu statek rzeczny „Virgo”. — Czyste powietrze, złudzenie,
że się gdzieś płynie. Kiedyś odwiążemy statek i pozwolimy mu wejść w
morze za odpływem, potem spojenia naszej łajby nie wytrzymają i powoli
zatoniemy, rozpłyniemy się, może wtedy osiągniemy jakąś jasność, taka
jest żegluga w jedną stronę.
— Można pójść dalej? — pytam dwudziestoletniego hippie siedzącego
na trotuarze głównej ulicy Berkeley.
— Moja komuna się rozpadła, było to
zbyt kosztowne, na szczęście, bo to było połowiczne. Komuny to tylko
początek drogi. Dzięki temu znalazłem dalszy odcinek.
Po jego lewej ręce koszula na zmianę, sweter, koc z frędzlami, po
prawej chleb, torebka z główką sałaty i puszka jarzyn. Otwiera ją i je na
oczach wszystkich, rozmawiając ze mną. Czasem któryś z przechodniów
zatrzymuje się i daje mu ćwierć dolara. Ostatnią ćwiartkę oddaje innemu
przechodniowi: ma już za dużo.
— Mam zapas żywności na jeden dzień. Jeszcze niejeden ze mną zje.
Może ty? Prześladuje mnie policja, od paru dni udają, że mnie nie widzą.
Żyję na ulicy od nie wiem ilu miesięcy. Niektórym przeszkadza, gdy mam
wyciągnięte nogi, muszą je omijać. Inni brzydzą się mną. Niektórzy
zastanawiają się: jak mogę żyć na oczach wszystkich? Mnie nikt z idących
nie przeszkadza. Nie sztuka być pustelnikiem na pustyni. Tu jestem z
ludźmi. Po pewnym czasie przechodnie nie przeszkadzają ani nie budzą
lęku, choć nieraz kopną mnie, ale nie mam im tego za złe. Czasem depczą
po moich rzeczach, ale one nie mają dla mnie wartości. Zdeptane są
cenniejsze, bo świadczą o mojej wspólnocie ze wszystkimi, którzy
kiedykolwiek przeszli tą ulicą. Czasem sam podsuwam je, żeby deptali.
— Jak śpisz?
— Leżę wzdłuż muru, przykryty wszystkimi rzeczami. Od świtu na tej
nieparzystej stronie jest słońce. Budzę się i grzeję się. Nazywają mnie Jaś
Nieparzysty.
Siadam na tarasie kawiarni naprzeciwko grupy siedzących na chodniku
hippies. Staram się wyczytać coś z gestów, z rodzaju nieruchomości. Nagle
jeden wydobywa żyletkę, zamierza się nią, ale nie uderza kolegi, tylko
chwyta się za włosy i ciacha po nich, rzucając całe pukle na ziemię. Widać
karze sam siebie za jakąś winę.
Wracam, trafiam na Jasia. Rozrzuca rzeczy, kopie je, ciska pod
przejeżdżające samochody. Porywa puszkę z jarzynami i wbiega do
sklepu.
— Niech pan mi ją ukryje — prosi sprzedawcę — o n i chcą mi ją
zabrać.
Wybiega i rzuca sweter pod nogi dwu tęgim mężczyznom opartym o
maskę samochodu.
— Bierzcie wszystko, ja już nie mogę czekać, aż mi zabierzecie, błagam
was, bierzcie.
Sprzedawca wynosi jarzyny i mówi:
— Chłopcze, zmień miejsce, zrujnujesz mnie. Przecież kochasz ludzi,
zlituj się nade mną.
— Kim są ci mężczyźni? — pytam właściciela sklepu.
— Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Czekają na kogoś.
U gospodyni miliarderów poznaję inżyniera C. W swojej siedzibie w
Fernando Valley tłumaczy mi, dlaczego nazywają go Producentem Pokoju.
— To słowo stało się potęgą. Zrozumiałem, że w sferze dolara też musi
się stać potęgą. Kupiłem wielką ilość miękkiej blachy. Wybiłem małe
bransoletki z tym słowem. Ono jest na tyle magiczne, że cena blachy
wzrosła 300-krotnie. Dalej inwestuję w znaki. Mam nadzieję, że dzięki
fetyszom kopię sobie schody do nieba
*
. Teraz organizuję
sprzedawczyków
**
w naszym stylu. Muszę to rozprowadzać wśród
zbuntowanych, którzy nienawidzą businessu. To jest triumf businessu!
Kiedy zwiedzam jego dom, otwiera pancerną szafę. Trzy karabiny
samopowtarzalne, sztucer, dwa rewolwery, pistolet — to jego arsenał.
Żona producenta pokoju, młoda aktorka hollywoodzka, podaje obiad. Jest
w najmodniejszym młodzieżowym stroju: szarym drelichu z napisem
„Więzienie w Los Angeles” i drewniakach.
Historia rozrasta się przez rozszerzanie się znajomości, trzema nurtami:
nurt przyjęć, wątek zapoczątkowany przez hippie — błędnego rycerza oraz
przez pasażerów mojej podziemnej taksówki. Jedni poznają mnie z
następnymi: w parku Griffitha zostaję zaproszony na uroczystość
zakopania na wieki słowa „nice”, jako słowa establishmentu, które —
zużyte — przestało cokolwiek znaczyć. Wypisane na wielkiej tekturze,
włożono je do płytkiego grobu i przysypano, a potem tańcząc i śpiewając,
zadeptano, pozostawiając bez mogiły. Potem zaczyna się druga część
ceremonii: „wykopanie drzewa” — hołd dla drzew i idiomów, wcielenie w
zdarzenie idiomatycznego zdania „my lubimy (wykopujemy) drzewo”.
Jest to mały klon, który potem tryumfalnie niesie w dół parku pochód
hippies i na zakończenie zasadza w innym miejscu. Następnym ogniwem
tego łańcucha jest wizyta w pewnej rezydencji w Hollywood. Wejście
przez wypowiedzenie do mikrofonu przy furtce hasła, słowa, którego nie
zrozumiałem. Mój przewodnik popycha furtkę, wchodzimy, ale nikt nas
nie wita. Wchodzimy do bocznego skrzydła domu, będącego rodzajem
ogrodu pod szklanym dachem czy oranżerii. Duszno, parno, masa kolb,
retort, fiolek. Tu kiełkują nasiona marihuany. Głośnik w ścianie przekazuje
melodie Beatlesów z taśmy.
— Przy tym lepiej rośnie — mówi mój przewodnik.
Ten sam przewodnik wprowadza mnie do podziemnego teatru-komuny,
gdzie bilet kosztuje w zależności od tego, ile czasu widz pozostaje na
przedstawieniu: l, 2, 3 i 5 dolarów (cały dzień). Jest to tak zwany teatr
życia, ogląda się odsłonięte zwykłe, codzienne życie komuny. Aktorzy
zobowiązani są nie grać, aby widzowie mieli gwarancję, że oglądają życie.
W ten sposób komuna zarabia na życie po prostu żyjąc, a ludzie z klas
średnich płacąc za bilety mają przeżycie, bo widzą t o na własne oczy.
Guru-reżyser mówi, że dla nich to jeszcze jedna próba niewinności,
naturalności i siły: żadnych tajemnic, nic osobistego, żadnego skrępowania
wobec obcych nawet, a wszystko do oddania innym. Fragment sztuki za
1 dolara: improwizacja muzyczna zespołu łączącego indyjskie, afrykańskie
i meksykańskie instrumenty ludowe, picie herbaty ziołowej, którą aktorzy
dzielą się z widzami, obieranie jarzyn do kolacji.
Telefonuje do mnie człowiek z tancbudy dla emerytów, zaprasza do
siebie do Passadeny. Odwiedzam go. Wrócił do punktu wyjścia, mieszka w
pokoju podobnym do tego, w którym znalazł obrączkę.
— Niepotrzebnie angażujesz się w rzeczy bezsensowne. To jest
błazenada, karnawał. Kto postawił nogę na tej ziemi, powinien pozostać.
Teraz można mieć pomoc w starcie, o jakiej nie mogłem marzyć. Nie
myśl, że chcę na tobie zarobić. Jest tu ktoś, kto chce z tobą rozmawiać na
bardzo poważny temat. Historia z obrączką? Wybrałem ją z mojego życia,
kiedy cię zobaczyłem. Ale opowiem ci, jak byłem detektywem na zlecenie
mężów podejrzewających żony o zdradę. Śledziłem taką jedną, która
potem powiedziała mężowi, że ja sam ją zaczepiałem i usiłowałem uwieść.
On w to uwierzył i pobił mnie. Im później ktoś przybywał tu, tym mocniej
się naginał, był jeszcze większym konformistą niż inni, przelicytowywał
ich i podwajał stawkę. Ameryka jest konformistyczna, a zarazem
przebogata. Tu co drugi jest konformistą i to jest sto milionów
konformistów, ale pamiętaj, co drugi to wariat, a co najmniej dziwak. A
nagle okaże się, że ten człowiek jest potężny. Amerykanie wydadzą ci się
brutalni, ale zarazem są dobrzy. Wiesz, mnie nie zrujnował kryzys. Nie
kupiłem czegoś, co potem nagle zdrożało. To odebrało mi odwagę.
Poszedłem w dół. Teraz pójdziemy do pewnej pani.
U tej pani zaczyna się długa i zawiła rozmowa. Mówi mi o kobietach
amerykańskich. Mówi, że życie zabija im mężczyzn. Ich sprawą jest
samotność, rosnąca, coraz dłuższa i coraz bardziej masowa. Są na to
skazane: jeśli kobieta ma męża rówieśnika, rzuca ją, gdy ona ma
czterdzieści-pięćdziesiąt lat, jeśli jest starszy od niej, umiera, kiedy ona ma
czterdzieści-pięćdziesiąt lat. Trzeba mężczyzn importować z Europy.
Przebywanie oceanu, zdobywcze, ma inną treść. Jest moda na
Europejczyków, wykształconych. Gra też rolę sylwetka, wzrost, zarost:
jeśli nawet ktoś nie jest wolny, taką sprawę można rozwiązać. Nie
poszukuje się mężczyzn bogatych, bo osoby poszukujące mają
świadomość, że same nigdy nie zużyją swoich kapitałów. Można też
powiedzieć, że różnicę wieku niweluje różnica kapitału.
Wychodzimy od tej pani. Stary nastolatek chce mi się zrewanżować za
wizytę u niej. Opowiada historię przyjaciela. Przyjechał z Włoch do
Stanów i stracił pamięć. Nie wiedział, jak się nazywa, skąd pochodzi i nie
rozumiał, gdzie jest. Policja zatrzymawszy go wydobyła od niego tylko
jedno włoskie słowo, które okazało się nazwiskiem. Policja włoska
odnalazła osobę, która nosiła to nazwisko. Była to jego narzeczona, która
podała, jak się nazywa i jak na imię jej narzeczonemu. Przetelefonowano
te dane do USA. Psychiatrzy, nagle zawiadomiwszy chorego, jak się
nazywa, wyleczyli go. A jak jest teraz? Moja znajoma z dawnych czasów,
jak wielu rodziców-poszukiwaczy, przejechała całe Stany w poszukiwaniu
syna. To inna wersja ewangelicznego syna marnotrawnego: teraz rodzice
go szukają. To nowy rozdział Biblii. Jechała po śladach, które on zostawiał
w bankach, śladami czeków. Zawiadomiła wszystkie banki, żeby na jej
koszt telefonowano, gdy zjawi się syn. Przejechała wszystkie komuny w
Nowym Meksyku, Kolorado, Nowej Anglii, była w Kanadzie, dwa razy w
Kalifornii. Trzy lata życia. Niedawno zatelefonowała, że zostaje tutaj w
jednej z komun w górach, gdzie spodziewała się znaleźć syna, ale znalazła
nareszcie spokój. Jest wśród tak młodych jak syn i nie będzie go już
szukać.
— Czy mógłby mi pan podać, gdzie to jest? — mówię.
Melancholia Passadeny, dzielnicy starców, jakby przestrzennie
umiejscowionej przeszłości: wielkie sklepy ze starzyzną ciągną się jak
amfilada umarłych salonów Hollywoodu lat dwudziestych. Wiek antyku w
USA określony jest na powyżej dwudziestu pięciu lat. Są tu wielopiętrowe
etażerki, podstawki na kwiaty z bambusa, sztuczne kwiaty zwiędłe od
kurzu, miniaturowe stoliczki nocne, koszyki wiszące dla psów, nesesery
wypełnione tylko zapachem piżma, lustra pokreślone diamentami, makatki
malowane tak grubo, że stały się płaskorzeźbami, sekretery pełne nie
zapłaconych od pół wieku rachunków, książeczek czekowych nigdy nie
wypełnionych. Paczka listów czarnej piastunki do swojej pani: „Dzieciątka
ukochanej pani biją, szarpią mnie za nos i uszy, ja zaś najwyżej daję im
dozwolonego przez panią klapsa”. Komplet fotografii dziewczyny: w
kostiumie kąpielowym, w długiej sukni, w krótkiej sukni, układam te
zdjęcia, jak robił to pewnie hollywoodzki producent przed trzydziestu laty.
Za 35 centów kupuję amerykańskie drzewo genealogiczne. Osoba, która je
układała, nie znała formy drzewa, co zdradza jej pochodzenie. Momentem
uszlachcenia jest przebycie Atlantyku. Tekst nie jest jasny.
„To jest najstarszy obraz twojego ojca. Ja miałam dany nakaz rodzinny
zanotować: Julia Conrad (najstarsza) wyszła za Niego, Kristiana Brusse
(Brunnse, Prusse, Brussis? — przyp. mój, K.K.) w Niemczech, przyjechała
do tego Kraju w 1852 roku. Umarła w 1864 roku. Pan Brusse ożenił się
powtórnie w 1866 roku. Malinde von Stassenski umarła w 1889 roku. Pan
Brusse ożenił się raz jeszcze z panią Strause. Umarła w kwietniu 1891
roku. Dzieci z ostatniego małżeństwa — następna rubryka, trzecia —
dzieci ich dzieci: Ira, mężatka, 5 dzieci, Ludwik, 2 dzieci, Dalila w domu,
Karol Otto — jego dzieci umarły w dzieciństwie”. Dalej — adresy, pewnie
nieaktualne od siedemdziesięciu lat.
Kilka dni potem telefonuje psychiatra D.
— Jeśli chcesz, mogę cię zabrać na proces, o którym nie pisze prasa, jest
sensacją tylko w kręgach psychiatrów. Może ci posłużyć za laboratorium
dla twojego tematu.
— Policja — mówił mi na drugi dzień doktor D. w drodze do sądu —
została zaalarmowana przez pewną starszą kobietę Ellen V., że znalazła
swoją przyjaciółkę Iris T., również osobę starszą, zamordowaną. Tego
samego dnia postawiono w stan oskarżenia Billa V., szesnastoletniego
wnuka Ellen V., który nie umiał czy nie chciał podać motywów swojego
czynu. Wnuk Ellen V. niczego nie zrabował; jedynym motywem, jaki
wykazały długie rozmowy, które przeprowadził z nim doktor D. jako
psychiatra sądowy — było to, że Ellen V. była dla niego z b y t d o b r a.
— Nuta skargi na tę dobroć — zaczął swoją półgodzinną ekspertyzę
przed sądem doktor D. — wydała mi się jedynym punktem uchwytnym w
całej sprawie. Szesnastoletni Bill V. nosi to nazwisko po matce, osobie
niezamężnej; nosił on jeszcze jedno nazwisko, kiedy został adoptowany,
ale przybrani rodzice przeprowadzili rozwiązanie adopcji. Potem został
przyjęty przez trzecią rodzinę. Chodził do sześciu szkół w czterech
stanach, gdzie jego przyjaźnie z kolegami przybierały charakter
gwałtowny, a potem nienormalny. Na koniec wzięła go do siebie babka
Ellen V. i jego sytuacja unormowała się. Iris T., od dziecinnych lat
przyjaciółka Ellen V., była starą panną, emerytowaną nauczycielką.
Szczególnie polubiła wnuka przyjaciółki, któremu chciała wynagrodzić
krzywdy. Dawała mu prezenty, można powiedzieć, obsypywała go nimi,
przeznaczając na nie sporą część swojej emerytury. Nienawidził kobiet i
zaczął czuć do nich wstręt: pocałunki starej kobiety budziły w nim
obrzydzenie. Przekonała go, że zastępuje mu matkę i wtedy postanowił
zabić ją — zabijając w ten sposób w jej osobie swoją matkę.
Pan Nixon najbardziej potrzebuje doradcy — psychiatry. Bunt
młodzieży jest moim zdaniem niczym innym jak buntem zbiorowego syna
przeciw kolektywnemu ojcu, którego widzi w społeczeństwie i państwie.
Połączenie Freuda z Marksem, haseł ultrarewolucyjnych z seksualnymi
tym się tłumaczy. Jest to bunt sierot porzuconych dla społeczeństwa. Ich
rodzice bali się społeczeństwa, że wyrzuci ich na margines i rozwiązywali
swoje problemy kosztem dzieci. Teraz są wzięci w dwa ognie, boją się
także dzieci.
Doktor D. skończył i uśmiechnął się w naszym kierunku: koło mnie
siedział jego czternastoletni syn, poruszony do głębi pierwszą sprawą
sądową, jaką widział w życiu. Umawiamy się z doktorem D. za trzy dni na
ósmym piętrze sądu, w miejscu, gdzie odbywa się rewizja przed wejściem
na proces Mansona.
Góry są bardzo blisko. Na śniegu świeży ślad nart. Autobus zatrzymał
się w pustkowiu przy skrzynce na listy, na drewnianej nóżce. Stąd idzie
polna droga. Zgodnie z instrukcją guru, przekazaną mi przez starego
człowieka z Passadeny, mam tylko szczoteczkę do zębów i zeszyt. „Może
zostać z nami, ile zechce, nawet do końca życia” — powiedział. Po
godzinie marszu bezludną okolicą widzę na polanie otoczonej zdziczałym
sadem morelowym drewniany budynek przypominający spichlerz. On
tylko został z zabudowań farmy.
Odsuwam wrota na zardzewiałych rolkach. Wielkie wnętrze stodoły,
górą biegnie galeryjka na wysokości pierwszego piętra. Żelazny piecyk
jest tak czerwony od gorąca, że wygląda jak pomalowany. Na galerii
podnosi się półnaga postać, u dołu w śpiworze. Spętany, woła do mnie z
wysokości:
— To ty? Śmiesznie wyglądasz. My tu śpimy, bo w górze cieplej.
— Ty też śmiesznie wyglądasz.
— Chciałbyś jeszcze się przespać?
— Nie.
Rozmowa budzi członków komuny. Patrzą na mnie jak z balkonu
teatralnego. Domyślam się, kto jest znajomą mojego znajomego z
Passadeny, odróżnia ją wiek. Zostałem uprzedzony z góry, że nie będzie ze
mną rozmawiać. Tamten etap życia uważa za zamknięty. Teraz robi masaż
pleców jednemu z członków komuny.
Ugotowano kocioł chińskiej herbaty. Nikt nie odzywał się do mnie,
nawet guru. Czułem głód i nudę. Milczenie, błahe uwagi, powaga twarzy,
przechodzenie z miejsca na miejsce, zmiana miejsc: z galerii na dół, ze
śpiwora pod piecyk. Wchodzą, wychodzą, wstają, siadają, Podłożenie
szczap do piecyka, zmiana pozycji, wpatrzenie się w jakiś punkt, przerwa
w ruchu, wszyscy nieruchomi, jeden z nich bierze piszczałkę, gra kilka
taktów, jeden na końcu przeraźliwie piskliwy, cisza, ktoś mówi: „Mój
Boże”, jakby do kogoś nieobecnego, odległy dźwięk samolotu
odrzutowego idącego na dużej wysokości, „przynieś mi wody” — mówi
ktoś do kogoś, ten podaje mu wodę. Komuś jest zimno, zamyka się w
śpiworze i usypia. Człowiek, który plecie pas z rafii, od czasu do czasu
oznajmia nowy etap pracy: „mam węzeł”. Inni zmieniają tylko punkty, w
które patrzą. Niektórzy usypiają, budzą się, patrzą w górę. Czasem ktoś
puszcza wiatry, kto inny westchnie.
— Czas w naszej komunie będzie dla ciebie zawsze pusty — mówi guru
— ty oglądasz tylko z zewnątrz. My osiągnęliśmy bezczasowość,
dowiadujemy się, że czas się przesunął dla innych. Wiem o tobie, że teraz
żyjesz w styczniu 1971 roku, że ten czas doprowadzi cię do jakiegoś
pozornie oznaczonego dnia, w którym odlecisz do swojej ojczyzny. My
najpierw zlikwidowaliśmy zegary, kalendarze, lustra. Przez pierwszy okres
za kalendarze i zegary służyły nam drzewa i ptaki, lustra zastępowały
twarze tu obecnych, w których widzieliśmy siebie samych. Dziś i to jest
niepotrzebne, nawet podział na noc i dzień. Potem przyszła refleksja, że
jakkolwiek by oznaczać, i tak będzie to fikcja, zmyślenie: jesteśmy w
niewiadomym punkcie czasu, nie oznaczonym, bo ani urodziny Chrystusa,
ani uformowanie Ziemi nie są punktem odniesienia. Tak zagubieni
poszliśmy dalej, rezygnując z odniesień nawet w obrębie naszego czasu.
Dotknęliśmy czasu kosmicznego. Potem odrzuciliśmy nasze imiona,
nazwiska i nazwy. Drzewo nie umie powiedzieć o sobie „ja”. I ty taki
bądź, musisz przestać nazywać siebie nawet imieniem „ja”. Nie masz
nazwy jak ptak przelotny, którego gdy zamknąć w klatce nazywa się
„Filip” czy inaczej. Gdy urodzi ci się syn, uświadomisz sobie, że byłeś
wehikułem życia, koniecznym po to, aby ten ktoś nieznajomy zaistniał.
Gdy zedrzesz ze wszystkiego nazwy, zaczynając od siebie, zaczniesz
poznawać. Możesz tylko powiedzieć do drugiego człowieka „ja”. Czczenie
diabła uprawiane w Kalifornii to rozrywka głupców. Podejrzewają w
Mansonie jego wcielenie, nazywają Los Angeles — Los Diabolos, wierzą,
że świat zrodził się z kopulacji Boga i Diabła. Byłem w komunie, gdzie
czczono jako parę bóstw — Marylin Monroe i Einsteina. Głupie, ale stąd
wziął się trzeci etap. Jest to utożsamienie z jakąś rzeczą, a potem osobą.
Tak długo w nią wchodzisz, aż na nieokreślenie długie — jak byś to
określił — momenty stajesz się nim. Możesz stawać się ulubionym
drzewem czy ojcem, którego prawie nie pamiętasz, a którego odbudujesz
w sobie i przywrócisz mu pewien rodzaj bytu. Kiedy będziesz mógł być
mną, zaczyna się najważniejszy etap: ubóstwienie. Każdy z nas ma w
sobie kompleks Chrystusa. Iluż takich jest w szpitalach. Pod nim jest
jeszcze głębszy kompleks, kompleks Boga: czy to nie ja? Otóż
oświadczam ci, że TY JESTEŚ BOGIEM. Chrystus zwrócił nam uwagę,
że można siebie kreować na Boga, ale nie dopowiedział nam, że zrobić to
może każdy. Mógł być Bogiem święty Jan. Jezus był wybrany Bogiem,
tylko ukrył to nazywając się tylko synem Boga — czyli kogoś z zewnątrz,
zewnętrznego Boga. Nie tylko nie ma Boga w wielkiej odległości w
świecie zewnętrznym, ale ta odległość jest w nas, ku mikroświatowi. My
wierzymy w Boga Wewnętrznego. Mamy bogów dyżurnych. Prawie każdy
z nas już nim był. Ubóstwimy cię, będziesz nam musiał mówić wszystko o
sobie, będziemy w ciebie wierzyć, badać ciebie, analizować, przebywać
każdy twój krok. Będziemy się do ciebie modlić i składać ci ofiary aż do
momentu, gdy przyjdzie ktoś. inny na twoje miejsce. Wtedy jako Bóg
będziesz umiał go lepiej czcić. W Kalifornii nadszedł złoty wiek.
Kalifornia jest Grecją, Judeą naszej ery, rodzącą bogów w każdym
miejscu. Także z ciebie uczynilibyśmy ofiarę, jedlibyśmy twoje ciało i
pilibyśmy twoją krew. Ale nie tak, żeby cię skrzywdzić. Jedzenie nie może
przerwać życia spożywanej istoty. Wolno jeść mięso tylko tych istot, które
mogą na to wyrazić zgodę, a mogą tylko ludzie. Tylko Jezus rozumiał
kanibalizm. Jest to najgłębsze zbliżenie do drugiej istoty, wzięcie jej w
siebie, przeniknięcie z nią, połączone z wyzwoleniem jej od jej części,
wchłonięciem i wydaleniem. To więcej niż akt płciowy, dalej nie można
pójść, bo dalej jest destrukcja człowieka, odebranie mu życia. Gdy ktoś z
nas się na to zgodzi, nie wiadomo, jak będzie, tymczasem dbamy, aby nie
uczynić mu krzywdy.
Było dobrze po północy, gdy zaczęło się zebranie-nabożeństwo. Było
wino, dopuszczone przez guru, i na stosie śpiworów zasiadła Bóg okresu,
w którym byłem. Inna dziewczyna usiadła u jej stóp, trzymała jej rękę,
całowała i badała linie we wnętrzu dłoni. Podszedł chłopak ze świeżą
strzykawką, zagłębił ją w żyłę bóstwa i wyciągnął z pięć centymetrów
krwi. Uniósł, jakby naśladując moment podniesienia, do góry i wstrzyknął
do butelki kalifornijskiego wina. Potem wszyscy wypijaliśmy prosto z
butelki po łyku, aż opróżniliśmy butelkę. Ofiara była spełniona. Teraz
zaczęła się druga część: dowiadywanie się. Bóg wybrała jednego z
chłopców jako medium prawdy, a guru dał mu do połknięcia tabletkę
mescaliny. Oczekiwanie, aż narkotyk zacznie działać, wypełniła gra na
flecie. Guru pokazuje mi blizny na dłoni.
— Kiedy byłem Bogiem, dozwalałem nawet na ścinanie skrawków
mojego ciała. Potem zalepialiśmy plastrem i goiło się cudownie. Mamy
jeszcze jeden obrzęd: dla tych, którzy zostają z nami, Ślub Adopcji, od
którego stajemy się małżonkami, braćmi, siostrami, dziećmi, rodzicami
sobie wzajem. Mam trzynaścioro rodziców — nieparzysta liczba, sześć
żon i siedmiu mężów, trzynaścioro rodzeństwa i trzynaścioro dzieci.
Jestem synem własnych dzieci i ojcem własnych rodziców, jestem bratem
swoich żon. Czternaście razy w roku obchodzimy święto poczęcia każdego
z nas. W Ameryce najwięcej stosunków odbywa się między dziewiątą a
pierwszą w nocy, to są nasze godziny rytualne. „Począłeś się dla nas, nie z
nas” — to słowa, które padają.
— Czy święto poczęcia przemienia się w coś, co byłoby momentem
poczęcia?
— Nie. Każde z nas może stać się rodzicem biologicznym, by przekazać
komunie — prawdziwym — matce i ojcu. Dlaczego nie jesteśmy piękni?
Bo od pokoleń o małżeństwie decydowały pieniądze. Nie naturalny pociąg
dwu piękności, ale skażona kalkulacja, dlatego nasze bogate prababki
brzydule, skazane na bezpłodność, parzyły się i miały naszych dziadków.
Powstawaliśmy ze sztucznych krzyżówek.
Nagle chłopak jakby budzi się.
— Pierwsze moje wizje — oznajmia spokojnym, relacjonującym głosem
— są banalne: jakaś orientalność, wydaje mi się, że jesteście narkotyczną
spelunką orientalną. Ale teraz meksykaniejecie. Jest w tym coś, z czego
nie mogę się wycofać. Narkotyk jest narzucony mi z zewnątrz, całe życie
jest mi obce, nie ma nic wspólnego ze mną takim, jakim jestem. Wy
jesteście podszyci wręcz meksykańskością (zrzuca spodnie). O, moje
spodnie są kuliste i toczą się (zrzuca koszulę), podobnie ołowiana koszula,
łamliwa, piłkowata, wy jednak ciążycie ku pewnemu dolnemu
zaokrągleniu, jesteście ósemkowato-gruszkowato-skrętni. Narkotyk
wzbudza we mnie coś niemojego, niemojość. Teraz, wybaczcie, dzieje się
z wami coś strasznego. Starzejecie się strasznie, ten pan i ta pani
(wskazuje na guru i na Boga). Pół twarzy tego pana starzeje się szybciej,
siwieje na moich oczach, zmarszczki, ach, jaki pan jest stary, jaki
obrzydliwy, przepraszam za to, że mówię to tak szczerze: po prostu
umieracie na moich oczach. Pan jest trupem, pan zaczyna się rozkładać,
starsza część twarzy odpada panu od kości, a lewa daje znaki życia. Oko
patrzy. Ale jak błagalnie! Ja panu nic nie robię, błagam pana, niech pan
umiera. Nie umierajcie! Przecież wy jesteście opleceni jakąś grzybnią,
korzonkami, przecież jesteście swoimi nagrobkami, błagam was, nie, to
nie, błagam was, zlitujcie się, nie dajcie mi tego przeżywać (rzuca się do
nich, szarpie ich z niezwykłą siłą), ach, z tych mumii, takich suchych, wy
wychodzicie jednak. TO WY W DODATKU ISTNIEJECIE? (wybucha
śmiechem). Wy jeszcze w dodatku istniejecie, czyli jesteście realiści. A
byliście rzeźbami przyschłego sarkofagu. Drą się na strzępy wasze
grobowce i przez dziury patrzycie na znak dodatkowego istnienia. Każda
rzecz jest zbyt oczywista, a wasze istnienie mnie zawstydza jako forma
środowatości czy może czwartkowienia. Wypowiadam się w stylu obcym
dla siebie, jak zawsze w życiu. Chcąc wam mówić, za bardzo kontroluję
siebie, ale kontroluję także samokontrolę, są chwile, że jestem bliski
całkowitego negatywnego, czysto teoretycznego odtworzenia
rzeczywistości, bezbłędniejszego niż rzeczywiste. Teraz skierowuję wzrok
na siebie w lustrze (żadnego lustra nie ma), jednak lustro to zastałem
gotowe, stworzone przez innych ludzi. Jest formą z zewnątrz. Nie stłukę
go, nie rozbiję, żeby się przebić dalej, ale odejdę od niego jako od
narzędzia zbyt prymitywnego, przepraszam, ale dziękuję za lustro, weźcie
je sobie, ono jest meblem. Pozbawiam się swojego odbicia i nie żałuję
tego. Lustro ukazywało mi to, co było za moimi plecami, to, co jakby już
było, zabierając mi przestrzeń przede mną, dając w zamian przestrzeń za
mną. Pójdę w przeciwną stronę, chcę zobaczyć, co jest za nim. Trochę
doktrynalnie odrzucam lustro. Zbyt kontroluję moją samokontrolę w
narkotyku i aby wyzwolić się, muszę kontrolą samokontroli uzyskać zero
wpływu na siebie. Jest to równanie mescalinowe różowe stopnia dwóch
ptaków... Odrzuciłem lustro, a jeszcze w nim nic nie zobaczyłem.
Odrzucenie odbicia to tylko chytry chwyt. Tak zwiewam przed sobą. Niby
tak: ja o nic nie prosiłem, a macie mnie na świecie. Nawiasem mówiąc, w
tej chwili słowo „hohoho” wyrasta bardzo wysoko, obok niego słowo „w
ogóle” rośnie w oczach. Narkotyk jednoczy, ważę w tej chwili dwadzieścia
jeden lat i mój lot jest wyrzeźbiony negatywnie w czarnym marmurze.
Usuwając lustro chciałem usunąć siebie z widoku, to, że nie mam nic do
powiedzenia. Dopiero to usunięcie, tę szczerbę opisać. Taką bajdę wam
wymyśliła mama: Żeście się urodzili. Zmyśliła wam bajkę, że żyjecie, a
wy żyjecie, czyli wierzycie w nią. Ciąży mi ciężki zapach kolanowy,
będący zwężeniem się na końcu harmonijki. Świat stwarza się na moich
oczach: granatowo-kryształowy, albo teraz: wszechnapędzający się
trybowy, składacie się z pędzących trybów i zaraz stajecie się
drukarsko-reklamowi, jesteście napisani literami dużymi, a teraz małymi
czcionkami, mrowią się wasze twarze czcionkami i zaraz precyzyjnie
wzrasta w każde miejsce rozwidlony miliardy razy korzeń.
Proces, któremu jesteście poddani, jest czwartkowatą schodkowatością,
jest śmiesznym, wszechogarniającym procesem gramatycznym,
smakowatym, sraniowato-świetlistym, haftowanym z maleńkich
krzyżyków, wyszywany wszędzie. Jest to deseń przenikający świat, znak
firmowy wodnoświetlny, jest to samo co konsekwentne bycie stopą.
Narkotyk jest zabawką strasznie poważną. Taka nieznośna radość.
Narkotyk to jest: aniśpitotoaninieśpi. Nie śpię, ale nie mogę się obudzić,
jakimś tunelem chcę do was wrócić, szarpię się. Jezu, nie mogę. W
płynnym krysztale taflowym, lepkim, świetlistym, mocnym jak ręka draba.
„To toto” — to ty. „Toto” — ja sam, to coś tylko toto. Jakaś
bezosobowość.
Znów widzę siebie, mimo wysiłków usunięcia. Widzę siebie milion razy,
wszystkie przejrzenia w lustrze, jedno po drugim, twarz jedzie w zamianie
szalenie szybko. Gniję, ale oczy mam wołające. Wybaczcie, wybaczcie.
Jest spiczasto i logicznie, jest bezbłędnie. Dwie wielkie liczby płyną
oceanem. Głos unosi mnie i niesie do drugiego głosu, który ma małą
kaleką rączkę sumienia (pada na klęczki): Jezu, to naświetlenie narasta,
jakby lustro podświetlone od dołu i zalane światłem od przodu, jest tafla
świetlista i zjawia się źródło światła, po prawej z dołu coraz mocniejsza.
Ono jedno jest z zewnątrz, wszystko, co wam mówiłem dotąd, było we
mnie, tylko narkotyk zaczął obłędnie szybko to sumować jak sto maszyn,
ale tego nie znam, jasność silna składająca się z pięciu rozjaśnień bije z
dołu jakby z głębi świata, niedotykalnie, jedyna poza mną, co widziałem w
życiu. (Podnosi się). A więc to jest faktem, widziałem światło. Mogę wam
odpowiedzieć na wiele rzeczy. Mogę wam powiedzieć, że nigdzie nie ma
waszych zmarłych. Przysięgam wam, wiem to w tej chwili. Chodzi o to, że
tam gdzieś też ich nie ma. Byli tu i nie ma ich tam. Taki jest wynik. Trochę
miałem nadziei, że z kimś się zobaczę. Ale nie mam odpowiedzi, więc
tego kogoś nie ma.
Wiem teraz, jak wygląda Bóg. Widzę go dokładnie, ale jest to tylko jajo
światła. Jest gruszkowato-zębowaty od dołu, zwężający się ku górze i
zakończony jak cały świat, spiczasto. Jest prawidłowym i
prawdopodobnym chytrym orłowaciejącym orłem, o teoretycznej budowie
i dość wyszczerzono-zębnej dumie, czyli orłogruszką. Ptaczeje wszystko,
produkuje się jednocześnie, ciągle i bez przerw. Tak świat powstaje.
Kto tu wchodzi (wchodzi jedna z dziewczyn). Przestraszyłem się,
myślałem, że to ktoś obcy, a to tylko karaluch. A ty jesteś Murzynem o
spalonej twarzy, w czarnym spalonym garniturze, sadzowej koszuli i
siedzisz w szalenie niskiej, granatowej trawie (dotyka ziemi ręką). O, moja
ręka też jest nisko, skoro dościga tak wielkiej niskości, czuję ohydny
zachwyt.
Jak umierają nieśmiertelni
część druga
Budzi mnie, że dom podskakuje, ściany jakby się rozchylają, sufit faluje,
coś szarpie i targa nami, jest przedświt, słychać krzyki w sąsiedztwie,
narasta niewytłumaczalny huk, fala uderza w ścianę jak w falochron, i
rozpryskuje się na oknach. „To wychlusnęło basen, a huk to tysiące
rozkołysanych basenów Los Angeles” — myślę.
Dzwoni telefon.
— Żyjecie? — pytają przyjaciele. — Jak dom? — i natychmiast
rozłączają się i my dzwonimy do innych przyjaciół i zaraz jeszcze inni
dzwonią do nas. Żyją wszyscy ludzie, których poznałem w Los Angeles.
Potem, na parkingu w centrum Los Angeles, naprzeciw City Hall, pewien
człowiek zaczepia wszystkich i pokazuje egzemplarz gazety sprzed kilku
dni, wytarty od czytania, z zakreślonym jednym zdaniem w sprawozdaniu
z procesu.
— Ona powiedziała w sądzie dzień przed trzęsieniem ziemi: „wierzę, że
Manson jest tak potężny, że głos jego wstrząsnąłby tym budynkiem”.
Trzęsienie ziemi to znak Mansona. Ostrzeżenie. Jeśli go skażą za czyny
innych, potwierdzą jego nadludzką siłę. Przyznają mu boską władzę. To
była jego wola, która nimi kierowała, jak może i panem, który przyjechał z
daleka na ten proces. Gdyby kazał to zrobić mnie czy panu, musielibyśmy
zabijać. Proces będzie ciągnął się przez całe życie Mansona, bo liczba jego
zbrodni jest niezmierzona, on będzie je ujawniał kolejno i sprawiedliwość
będzie musiała go sądzić, aż zrujnuje to finanse stanu Kalifornia, bo już
Manson kosztował miliony. Będzie to taka bajka jak Szeherezady, co
wieczór dalszy ciąg nastąpi, aż Manson umrze i tak im ucieknie.
Kawałek dalej jest już skrzyżowanie ulic Spring i Tempie. Trzy
dziewczyny, od pół roku mieszkające na tym rogu, u wejścia do pałacu
sprawiedliwości Los Angeles, i które nie opuściły tego miejsca ani na
chwilę, są.
— Można z wami rozmawiać? — pytam.
— Siądź przy nas i pytaj.
Siadam na krawężniku. Prawie piękna Sandy, dziewczyna o skórze
spalonej, zgrubiałej od słońca, niemycia się, prawie wygarbowanej, na
czole ma głęboko wyryty krzyż. Skóra goi się, boki krzyża są różowe,
prześwieca kość.
— Czym to zrobiłaś? Dlaczego?
— Szpilką do włosów. Żeby utrwalić na całe życie.
— Samonapiętnowanie?
— Znak wyłączenia. Miejsce duchowej siły, które pozwala nam tu
przetrwać. Ciągle go jątrzę.
— Czy prawdą jest, że uważacie, że Manson jest Chrystusem?
— Czyżbyś nie wiedział, kto to był Chrystus, i że on nie żyje od dawna
czy też znajduje się w niebie?
— Wiem.
— Będziemy tu, dokąd nie skończy się proces i Charles Manson nie
wyjdzie. Jesteśmy po to, żeby go przywitać. Czekamy na niego we dnie i
w nocy. Przyjdź i ty. Establishment nienawidzi młodzieży jako
mniejszości. Manson nikogo nigdy nie zabił. Nigdy nie kazał nikogo
zabić. To system zrobił z niego diabła, widowisko, bo Manson miał długie
włosy, chodziło o to, żeby oskarżyć młodzież, żeby mieć broń przeciw
niej.
— Kto zabił siedem osób w sierpniu w Kalifornii ?
— Nie wiemy. Skąd mamy wiedzieć? Nie naszą rzeczą jest znalezienie
prawdziwych winnych. My oskarżamy oskarżycieli. Susan Atkins została
wynaleziona przez policję. Chodziło o to, by zrobić wielką prowokację
przeciw młodzieży. Rodzina Charliego się nadawała, bo Charlie był znany
policji. Od dawna musiano go obserwować, nim dokonano wyboru. Potem
nauczono Atkins przebiegu zbrodni, który zresztą przedtem widziała w TV,
i wzbogacono o szczegóły, których nie wiedział nikt, a które policja znała,
przez co jej zeznanie nabrało prawdopodobieństwa. Nauczyła się na
pamięć i uwierzyła w to, wszystkie uwierzyły. Przedtem były przejęte
tragedią Sharon, a teraz uwierzyły, że one tego dokonały i nigdy nikt ich
nie przekona, samoobwiniają się pod wpływem histerii. I my po tylu
miesiącach czasem szukamy w pamięci, czy nie zapomniałyśmy, że to my
właśnie zrobiłyśmy, i czy nie trzeba zgłosić się, żeby je uwolniono.
— A przebieg procesu nie budzi w tobie obaw, że się mylisz?
— To wyreżyserowany kawałek teatru.
— Chodzisz tam?
— Moje miejsce jest tu. Czekam jedynej wieści: kiedy Charles ukaże się
w tych drzwiach — pokazuje na wejście do pałacu sprawiedliwości.
— Zaśpiewacie mi swoją piosenkę?
— Zanucimy i damy ci tekst. Mamy ostatni, musimy znów odbić.
Nucą łagodnymi głosami. Sandy wyjmuje z aktówki leżącej na chodniku
skoroszyt, a z niego przedziurkowaną kartkę; kładzie swój autograf i
podaje do podpisania Kitty. Brenda udziela akurat wywiadu
przedstawicielowi telewizji.
CHARLEY
Niesprawiedliwość rządzi sprawiedliwością
Najostatniejszy z ludzi trzyma klucz
Piękno obróciło się w brzydotę
Jeśliby Bóg zdecydował się do Was przemówić
Wyobraź sobie co by powiedział:
Bez słów — hałasu — czy klątwy
zacząłby od zniszczenia Was
Wszystko jest kołem naokół którego kręci się
I wraca do ciebie tak szybko
Piekło naprawdę płonie
Szczyt jest dnem a pierwszy będzie ostatni
Księżyc i gwiazdy zawsze się równoważą
Krzyże zobaczycie niedługo
Jego miłość jest jedynym sprzymierzeniem
Jeśliby przeze mnie mogło przemówić
Słowa są wypowiadane i znikają
Czy jakieś wartości kiedykolwiek były
Z krzyża słuchaj piosenki
Przyzywaj odwagę.
SANDY I KITTY
Wchodzę drzwiami, które wskazała Sandy. Czarna windziarka ma
rakietowy styl prowadzenia windy. W kącie urzędnik ze skrzynią pełną
dokumentów; to akta procesu Mansona i innych. Na ósmym piętrze
wysiadamy. W lewo koniec korytarza zamknięty stołem, przy którym jest
przejście dla jednej osoby. Pokazuję, jak co dzień, detektywowi paszport.
Wpisuje moje nazwisko na listę i wydaje mi kartę nr 40 z tekstem:
„Prosimy przeczytać przed wejściem na salę. Gdyby miejsce Panu
wyznaczone było zajęte, prosimy nie mówić z osobą, która je zajęła, ale
zwrócić się do służby porządkowej”. Za stołem opartych o ścianę sześciu
umundurowanych policjantów. Jeden z nich podchodzi i wypowiada
formułkę:
— Proszę stanąć w odległości metra od stołu i oprzeć się o niego płasko
dłońmi. Przedtem proszę dokładnie opróżnić kieszenie.
Ogląda moje pióro, rozkręca, potem zaczyna rewizję: ramiona pod
pachami, boki, wokół pasa, niżej, nogawki spodni. Jego ręce są delikatne i
sprawne. Oddaje mi pióro.
Wchodzę do sali 816. Nie jest duża, 92 miejsca dla publiczności. Numer
40 jest po prawej stronie, w środku. Uderza, że młodzi widzowie procesu
zostali umiejscowieni w ostatnich trzech rzędach. Prasa siedzi w ławkach
dla publiczności po lewej stronie. W pierwszym rzędzie rysowniczka
telewizyjna. Za barierą po lewej: oskarżeni, adwokaci, stenotypistka, w
środku sędzia, po prawej dwunastu przysięgłych, prokurator. Oskarżenie
popiera nie tylko stan Kalifornia, ale i rodzina Wojciecha F., która domaga
się od Mansona miliona dolarów odszkodowania za śmierć Wojtka. Na
ścianach ogromne plansze — to szkice sytuacyjne willi Polańskich i La
Bianca. Na suficie wielkie wentylatory. Manson pochyla się w kierunku
sędziego, wskazuje adwokata Kanarka, rozpartego w fotelu, i szepce coś
niesłyszalnego, ale co usłyszały trzy dziewczyny, bo podnoszą wrzask;
natychmiast strażnicy z pośpiechem wyprowadzają je. Jednocześnie wstają
widzowie z ostatnich rzędów i gremialnie opuszczają salę; widowisko
skończone. Kanarek układa się w fotelu, ostentacyjnie ziewając. To była
scena należąca do codziennego rytuału procesu.
— Oskarżony wariat, obrońca klown, zbrodnia w nadmiarze nudna —
powiedział mi jeden z widzów procesu, który przyjechał tu na urlop z
Ohio do rodziny. Był w Disneylandzie, w teatrze i na procesie Mansona.
Są na procesie dni, kiedy odtwarza się każdy gest morderców i ofiar.
Umiem na pamięć wszystkie słowa, jakie padły. Są dni poświęcone
filozofii Mansona. Nie chciał niczego powtórzyć, trzeba był odtwarzać z
zeznań specjalnych świadków.
„W tej chwili — mówił Manson — wszyscy ludzie są kontrolowani,
zaprogramowani przez ojca, żonę, państwo, dalszą rodzinę. Ja ich
odprogramowuję, ścieram, aby byli kartką czystego papieru... Nie ma zła
ani dobra. Nie ma słuszności ani niesłuszności. Śmierć nie istnieje.
Człowiek tyle razy umiera, że nie ma nic złego w zabijaniu. Śmierć jest
dziełem Boga, karą za urodzenie, zabijanie jest tylko przesunięciem w
czasie czynu boskiego. Pojęcie człowieka nie istnieje”.
Dalej teoria nadczłowieka, którą w swoim pojęciu Manson zaczerpnął
od Nietzschego i interpretował podobnie jak Hitler: że musi być rasa
wyższa. Jest nią według Mansona rasa czarna. Po wielkiej rzezi ma nastać
w Ameryce prezydent czarny, ale on będzie białym służyć. Wytworzy się
typ czarnych niewolników-kierowników. W czasie rzezi Manson ukryje się
w czeluści pod pustynią i przeżyje. Usłyszał na płycie Beatlesów znak:
można wyraźnie odczytać słowo „powstańcie”. Na pytanie, kim jest,
Manson odpowiedział: „Mogę być Jezusem, mogę być diabłem”. „Jestem
kimś o tysiącu twarzy. Ile ludzi znam, tyloma ludźmi jestem”.
Dzień, kiedy zeznawała Susan Atkins, obciążona przez swoje
poprzednie zeznania („Kiedy Sharon prosiła: «Zostawcie mnie dla mojego
dziecka» — odpowiedziałam: «Kurwo, za chwilę umrzesz. Gdzie mam cię
uderzyć? W brzuch?» «Nie» — odpowiedziała Sharon. «W piersi?» —
Uderzyłam. Sharon krzyknęła. Ile razy krzyknęła, tyle razy dostała
uderzenie”). Ale tego dnia mówi:
— Nie znałam nikogo z nich. Nie wiedziałam, kto mieszka w tym domu.
To nie miało znaczenia. Ktokolwiek by to był, musiał umrzeć. Ale ja nie
miałam uczucia gniewu ani nienawiści do nikogo z tych nieznanych. JA
ICH NAPRAWDĘ KOCHAŁAM. Byłam na szczycie mojej miłości. Czy
śmierć, czy życie jest jednym ruchem. Nie czuję się winna, że to zrobiłam.
Potem wyjaśnia motyw, dlaczego zgłosiła się do policji:
— Żal mi było niewinnie podejrzanego o nasze zbrodnie człowieka.
(„Piga” — przyp. mój). Ale zbrodnia nie dotyczy Mansona, bo to była zbyt
mała rzecz jak na niego.
Prokurator Bugliosi pyta ją, czy uważała Mansona za Chrystusa, który
po raz drugi wrócił na ziemię.
— Może tak, może nie — odpowiada — ale według mnie był bogiem.
W tym momencie jakiś człowiek na sali, niedaleko mnie, zaczął
zdradzać podniecenie, coś mówić coraz głośniej. Dwaj strażnicy podeszli
do niego, wzięli go pod pachy, podnieśli z fotela i wyprowadzili. Na
korytarzu przyznał, że jest Anty-Mansonem, czyli Anty-Antychrystem.
Tego dnia dostaję pismo od szefa więzienia odmawiające mi tymczasem,
jak wszystkim, na mocy postanowienia sądu, aż do zapadnięcia
prawomocnego wyroku, widzenia z Mansonem. Oznacza to, że nigdy, bo
nie mogę czekać. Jeszcze kilka dni przedtem doszły mnie przez psychiatrę
D., który pomagał mi starać się o widzenie, „przecieki”, że Manson, który
do momentu decyzji sądu odrzucił kilka tysięcy próśb o rozmowę,
chciałby rozmawiać, przekazać pewne nowe przemyślenia, poznać kogoś
nowego. Była też nadzieja wobec faktu, że publikacja nie ukazałaby się w
Ameryce ani w żadnym z krajów zachodnich, a więc nie miałaby
znaczenia dla biegu procesu.
— Pewne rzeczy właściwie są ogólnie wiadome — mówi doktor D. —
nie są tajemnicą. Nie zajmowano się tym, czy jest on hipnotyzerem. Moi
znakomici koledzy orzekli, że tajemnica wpływu Mansona na dziewczęta
polegała na tym, że był on substytutem ich ojców. Odczuwały kompleks
sieroctwa, jaki pojawił się w nowoczesnej cywilizacji także u dzieci
mających rodziców. Wobec chłopców uważały się za brzydkie,
nieinteresujące. Manson rozładował oba kompleksy równocześnie,
przywracając im poczucie pełnej wartości. Musiał zdwajać stawkę, aby
zaspokoić ich głód ubóstwienia. Czy zetknął się pan z tym zjawiskiem w
USA?
— Tak. Fanatycy Boba Dylana w Nowym Jorku w nocy analizujący po
śmieciach przebieg jego dnia i zjadający resztki z ogryzionych przez niego
kości.
— Teraz, kiedy panu odmówiono, niech pan mi powie, o czym pan
chciał mówić z Charliem?
— Miałem dla niego tylko jedno pytanie. Skoro zabijając wyzwala się
duszę, dlaczego nie wyzwolił najpierw swoich wyznawców, a potem
siebie? Jeszcze teraz w każdej chwili może się uwolnić wcześniej, niż
wyzwoli go kat stanowy. Ale ja i tak wydedukowałem odpowiedź
Mansona z tego, co głosił: „Najpierw starałem się wyzwolić możliwie
wszystkich, a na końcu najbliższych i nas samych. Było to naszym
obowiązkiem. Zabijając siebie odebralibyśmy tylu ludziom szansę
śmierci”.
Dzwonię wielokrotnie na numer „dzień i noc” Irvinga Kanarka,
sekretarka oddziela go od świata czterema słowami: „Pan rozumie? Teraz?
Niemożliwe”. Dopiero psychiatra D. zapoznaje mnie z mecenasem L.,
swoim przyjacielem. Telefon mecenasa L., jego wstawiennictwo
powoduje, że Kanarek wyraża zgodę na poświęcenie mi kwadransa. Jego
biuro leży w pośledniej dzielnicy Los Angeles, za wzgórzami Świętej
Moniki i mieści się w niedużym budynku. Wnętrze jest wręcz biedne.
Biblioteka w korytarzu. Sekretariat maleńki, wejście prosto ze schodów.
Bałagan. Kanarek zjawia się w brudnej koszuli i przeprasza, bo musi się
umyć. Sekretarka wyjaśnia:
— Mój szef nie lubi odsiadywać. A właśnie dzisiejszą noc spędził w
więzieniu skazany przez sędziego Oldera za niewłaściwe, jego zdaniem,
odezwanie się.
— Pan Older powiedział, o ile nie mylę się, że niedługo panu
Kanarkowi będzie w równej mierze potrzebny obrońca jak Mansonowi.
Czy nie uważa pani, że styl pana Kanarka jest wzorowany trochę na stylu
dyrygenta Zubin Mechty? Noszą nawet takiego samego koloru niebieskie
garnitury.
— My nie myślimy o tym. Ja trzymam palce na znak szczęścia —
zakłada palec wskazujący na środkowy. — Jury obraduje tak długo, że
mamy przeczucie, że to dobrze dla sprawy. Dodali jeszcze do tych
miesięcy wielodniową debatę, czyli jest spór.
Wychodzi Kanarek. Nie zmienił koszuli, zaciąga pętelkę krawata. To
inny człowiek niż ten w sądzie.
— Panie Kanarek, chciałbym wiedzieć, czy jest pan przekonany, że
Manson podaje rzeczywiste motywy zbrodni w willi Polańskich.
— Ani słowa na ten temat. Obowiązuje mnie jak najsurowszy zakaz
sądu, którego przestrzegam tym bardziej, że wszystko, co się pisze, obraca
się przeciw mojemu klientowi.
— A o tym, jak doszło do tego, że pan jest jego obrońcą, a on nie uznaje
pana?
— Ani słowa.
— A osobowość Mansona?
— Ani słowa. Dopóki nie uprawomocni się wyrok. Niech pan poczeka
w Stanach, porozmawiamy. A teraz ja mam prośbę do pana. Jeśli pan jest
samochodem, czy nie zawiózłby mnie pan kilka bloków dalej?
Jedziemy ze znajomym, który mi towarzyszy. Kanarek nie wie, że ów
człowiek, Marek N., był jednym z najbliższych przyjaciół Wojtka
zamordowanego przez Mansona, którego Kanarek broni. Skąd też wie, czy
nie jesteśmy przyjaciółmi Mansona i czy nie porwiemy go jako
zakładnika? Takiego pytania nie można zadać, bo można narazić się na
nieobliczalne konsekwencje. W czasie gdy czekamy pod biurowcem, gdzie
wszedł Kanarek, obmyślam pytanie, dostatecznie ostrożne, a zarazem
przejrzyste i konsultuję je z Markiem N.
— Panie mecenasie — pytam — niedawno zaginął jeden z adwokatów
występujących obok pana w procesie. Dotąd nie wyjaśniła się przyczyna
jego śmierci i nie znalazło się jego ciało. Czy nie czuje się pan również
zagrożony osobiście, kiedy tak pan porusza się po Los Angeles? Zarówno
przyjaciele, jak i wrogowie Mansona mogą być dla pana groźni.
— To jest fikcja, spekulacja. W okolicy, gdzie zginął ten adwokat,
zginęło ostatnio dziewięć osób i tylko jedno ciało znaleziono. Trzeba znać
pewne okolice Kalifornii, żeby sobie wyobrazić, jak to było. Tam są suche
rzeki, które potwornie wzbierają w czasie deszczu, mają strome ściany i
nie ma z nich ucieczki, a ciała znosi rzeka nie wiadomo gdzie.
— Panie Kanarek, ale przecież nie wszystko dzieje się, jak powinno. A
bułeczka z LSD w Honolulu, czyli sprawa Rice'a?
— A tu już milczę.
— To może o sobie?
— Mój ojciec przywędrował z pana kraju. Pan daruję, ale nie wiem, z
jakiej miejscowości. Mogę zapytać matki. Ja jestem inżynierem
chemikiem. Potem skończyłem prawo i zająłem się prawami do
wynalazków i odkryć, czyli business patentowy, to jest moja pierwsza
sprawa w sądzie.
W kilka dni potem mecenas L. podjeżdża pod dom, w którym
mieszkam; to dzień rozprawy przeciwko Rice'owi. W drodze do sądu
mecenas L. skarży się na psychiatrę D.: nie chodzi oczywiście o przyjaźń,
bo przysięgali i w sądzie mogą być wrogami, ale Rice, który przysparza
tak wielkich kłopotów także obronie, naprawdę jest chory. Jest chory na
Mansona. Jego zbrodnia wynikła z utożsamienia z Mansonem, z urojenia,
że jest Mansonem. Oświadczenie psychiatry D. jest jednoznaczne: idzie w
kierunku, jakoby Rice był nieszczery, symulował.
Kiedy wprowadzają go na salę, też na ósmym piętrze, podobieństwo jest
tak uderzające, że można pomyśleć, iż strażnicy pomylili więźniów.
Skopiowany zarost, to samo spojrzenie, w którym skupiona jest ogromna
siła woli, żeby to spojrzenie było pełne siły, ta sama chuderlawość ciała, na
czole krzyż taki, jaki mają wycięte Sandy, Kitty i Brenda — znak związku
z Mansonem. Mówi szeptem, nic nie słychać, przynoszą mu mikrofon.
Okazuje się, że mówił, iż odrzuca obrońcę z urzędu, mecenasa L., i będzie
bronił się sam, jak Manson.
— Adwokat — mówi — nawet jeśli subiektywnie jest uczciwy, jest
zawodowcem, należy do zawodowego systemu sprawiedliwości, który
odrzucam w całości.
— A pan uznaje tylko prywatny? — pyta go sędzia.
Sąd udaje się na naradę, w czasie której decyduje też pozwolić mi na
wgląd w akta. Rice — to zawodowy pusher, czyli konik rozprowadzający
narkotyki. Z. — była członkini rodziny Mansona, która zeznawała na
procesie na jego niekorzyść, opisując życie w bandzie w Dolinie Śmierci.
Jane — wspólniczka Rice'a — udaje miłość lesbijską do Z., obsypuje ją
prezentami, zaprasza na dwutygodniowy pobyt na Hawaje. Lecą
samolotem, zamieszkują w ekskluzywnym i bardzo drogim hotelu w
Honolulu. Towarzyszy im Rice. Rice i Jane codziennie prowadzą długie
rozmowy telefoniczne z Kalifornią. Po tygodniu służba hotelowa znalazła
Z. nieprzytomną w pokoju. Lekarze stwierdzili przedawkowanie LSD.
Porcja była ogromna, ale chora zrzuciła część i to ją uratowało. Śledztwo
wykazało, że kanapkę z szynką i śmiertelną porcją narkotyku podali Rice i
Jane, licząc, że śmierć Z. będzie potraktowana jako śmierć narkomanki.
Akta są krótkie, lakoniczne, mówią tylko o zmowie i o czynie. Dlaczego
jednak zawodowy przestępca nagle stał się wyznawcą Mansona, skąd wraz
ze wspólniczką wzięli duże sumy pieniędzy na zorganizowanie zbrodni, do
kogo dzwonili i z kim się porozumiewali w Kalifornii? Ci, którzy uważają,
że sprawa jest jasna, mówią, że morderstwo było zemstą wyznawców
Mansona, dokonaną po zeznaniach Z. Ale nie wiadomo, czy Z. zeznała
wszystko, co wie. Najważniejszych dla kogoś rzeczy mogła nie
powiedzieć, ale mogło to być przypadkowe — na przykład brak pytań na
ten temat. Mogła budzić obawy, że przyciśnięta powie tę rzecz.
Gdy wyjeżdżamy z sądu, mecenas L. mówi, że odtrącenie go przez
klienta jest dla niego bardzo cenne: klient postąpił identycznie jak
Manson, potwierdzając swoją obsesję. W czasie jazdy dowiaduję się, że
jeden ze znajomych mecenasa, producent filmowy z Hollywood,
przeprowadził dwudziestodwugodzinny wywiad z Mansonem tuż przed
wydaniem zakazu sądowego.
— Ten producent, Bob, robił to oficjalnie dlatego, że myślał o
nakręceniu filmu. Ale nigdy to nie wyszło poza zamiary, nie było rozmów
ze scenarzystami ani reżyserami. Czy Bob, że tak powiem, zawiódł się na
Mansonie — czy chodziło o coś innego: on zrobił to, żeby się przekonać,
doświadczyć, bo nie mógł zrozumieć sprawy Mansona i nie mógł przeżyć
absurdalności śmierci Sharon?
Na trzeci dzień, uzbrojony w magnetofon, zjawiam się w biurach Boba.
Jest to ciąg salonów o srebrzonych ścianach lub ścianach będących
obrazami malowanymi przez anonimowych twórców pod wpływem
mescaliny i LSD.
— Odłóż — powiada Bob — ten magnetofon, nie ma co przegrywać.
Takich rozmów jak z Mansonem nie wolno rejestrować. Manson chciałby
od razu mówić do potomności. Początek sprawy był taki: piszę do
Mansona list. Otrzymuję odpowiedź, której fotokopię ci dam: „Spośród
tysięcy listów, w których ludzie proszą mnie o rozmowę, wybrałem pański,
bo jest na miłym papierze” — tu Bob wyjmuje firmowy papier swojej
wytwórni; rzeczywiście imponujący: wielki biały ekran na niebieskim tle
to miejsce na adres, adres przedsiębiorstwa bije jak światło z projektora.
— Miałem z nim jedenaście rozmów po dwie godziny.
„Dlaczego każdemu inaczej wszystko mówisz? — pytam na wstępie. —
Mam nadzieję, że mnie powiesz całkiem inną wersję twojego życia”. On
od razu startuje do opowieści o rancho i rodzinie. „Miałem tyle pięknych
dziewcząt...” „Manson, ja jestem producentem filmowym i to ja ci mogę
opowiadać o dziewczętach, ładniejszych niż twoje brzydule, zresztą dziś
każdy w Ameryce może mieć dużo dziewcząt”. Zaczęliśmy się trochę
kłócić, ale Manson ma naprawdę dużo wdzięku, daje się lubić, i jedną jego
tajemnicą, którą na pewno odkryłem, jest to, że on wie, że trzeba się
ludźmi interesować, trzeba im dać mówić o sobie, że trzeba pamiętać o
nich, zaskakiwać ich wiedzą o nich. On mówił mi o mnie, powiedział:
„Bob, opowiedz mi o swoim synu, ja myślę o nim i o tobie, i o twojej
cudownej żonie”. Na mnie stosował tę magię, przeciwstawiając ją w walce
mojemu zainteresowaniu nim.
Mało jest ludzi na świecie, których pochodzenie byłoby tak niejasne, a
osoba ojca rozproszona, rozdzielona na tyle możliwych postaci. Nazwisko
MANSON zinterpretujemy na Syn Człowieka (co on interpretuje na Syn
Człowieczy, by nasuwało podobieństwo z Chrystusem), czyli każdy
mógłby być jego ojcem, jego matka była młodocianą prostytutką o
ogromnej klienteli i powodzeniu. Jest też „czystsza” wersja jej przeszłości:
że była w miejscowości Ashland przynętą dla bandy, która zwabiała
mężczyzn do meliny, gdzie ich szantażowano i obrabowywano. Jednak nie
to było zawęźleniem dramatu. Jego matka, panna Medox, mając piętnaście
lat i nie wiedząc, że jest w ciąży, poznała trzydziestodziewięcioletniego
pułkownika nazwiskiem Scott, który zaproponował jej małżeństwo. Była
to ogromna szansa dla panny Medox. Ale ona zauważywszy, że jest w
ciąży, zerwała z pułkownikiem, mylnie oceniając swoje szanse, sądząc, że
ten syn mieszczańskiej rodziny odtrąci ją. Żeby uchronić się od posiadania
nieślubnego dziecka, wychodzi za innego swojego wielbiciela,
kryminalistę Mansona. Kiedy Scott dowiaduje się o tym, w kilka dni
potem żeni się z inną kobietą. Nie zrywają jednak całkiem kontaktu. Scott
darzy sympatią małego Charlesa do tego stopnia, że spędza on weekendy z
jego dziećmi w jego rezydencji.
Charlie dotknął luksusu, dotknął nieziszczonej możliwości swojego
życia i nie wyszło mu to na dobre. Jednak największym jego
nieszczęściem było, że matka, nie mając odwagi przyznać się przed sobą,
że to ona popełniła błąd, obsesyjnie obciąża winą Charlesa, który był
wtedy w jej łonie. Tu jest początek: obwiniony w nienarodzeniu, jakby
nosił w sobie potrzebę „zasłużenia” na to, co przecierpiał.
Manson staje się „dzieckiem gangu”. Żyje wśród bandytów
otaczających matkę. Ojczym, wuj, kochankowie wracają i idą do więzień,
zmieniają profesje przestępcze, gusty erotyczne, uwodzą też Charliego, co
zostawia w nim nienawiść do homoseksualizmu i czyni go podwójnie
nieszczęśliwym w więzieniach, ponieważ całe jego życie przebiegnie w
absolutnej izolacji od społeczeństwa. Przeklęty przez matkę, realizuje swój
los jakby według jej mściwych życzeń, kiedy był jeszcze w brzuchu tego
potwora, bo dziś ta pani wiedzie cnotliwy mieszczański żywot z trzecim
mężem i córką z drugiego małżeństwa. Oddaje Charliego z domu.
Najpierw błąka się po jej krewnych, ale oni go nie chcą, dostaje się więc
do przytułku dla chłopców bez rodziców, w Saint Louis, mającego
niezwykle surowy regulamin, nacechowany fanatyczną i skrupulatną
religijnością. Z tego miejsca trafia, przekazany bezpośrednio z rąk do rąk,
do domu poprawczego. Ale w domach poprawczych go nie chcą, za
pomocą różnych kruczków pozbywają się go, wędruje pod eskortą ze
stanu do stanu. Tylko wtedy i w czasie krótkich ucieczek ogląda świat:
kobiety, samochody, lasy. Z poprawczaka zostaje przekazany za
pokwitowaniem do więzienia. Od tej chwili prawie go nie opuszcza.
Proces o zabójstwo Tate — La Bianca był trzydziestym ósmym w jego
życiu, a czeka go jeszcze jeden, może nie ostatni. Z trzydziestu siedmiu
lat, które ma teraz, Manson spędził dwadzieścia cztery lata w zakładach
zamkniętych. Był najdzikszym z ludzi: nie umiał telefonować, prowadzić
samochodu, nie miał spotkań z innymi ludźmi niż ci, z którymi musiał żyć
w celi. Nigdy o siebie się nie troszczył, bo robiły to administracje
więzienne, nigdy nie działał. Materiał, z którego konstruował w
wyobrażeniach świat, to była ściana, prycza, kibel. „Zawsze byłem w
pokoju tortur. Jestem małym człowiekiem, który nie chce brać nic z tego
pokręconego świata, nie interesuje mnie, co świat myśli i robi” —
powiedział. Jedynym jego działaniem były rozmowy. Na nich spędził
życie. Mało kto umie tak rozmawiać jak Manson. Tylko ciągle odmienia
słowo „krew”. Manson, wątły fizycznie, musiał wiele przecierpieć od
współwięźniów i, być może, był odtrącony przez amerykańskie
gangsterskie podziemie więzienne, ludzi najbrutalniejszych, jakich dotąd
wydał świat. Te rzeczy są niejasne — według niektórych był ich zaufanym
człowiekiem i na nich trenował instynkt wodzowski. Ta wersja ma cechy
prawdopodobieństwa, ponieważ Manson był związany z gangiem, który
kradzione luksusowe i nowe samochody marek amerykańskich przerzucał
za granicę. Jednocześnie uderza ilość wpadek Mansona. Był jeszcze
bardziej profesjonalnym więźniem niż złodziejem. Może dlatego tak łatwo
wpadał przy kradzieżach i napadach, że podświadomie chciał być złapany
i wrócić do więzienia, bo bał się być na zewnątrz. Doktor psychiatrii D.
poszedłby dalej: było to odtworzenie lęku przed opuszczeniem łona matki,
która go nienawidziła, i wyjście na zewnątrz — w jej jeszcze większą
władzę.
W pewnym momencie zwrócił się ku religijności wyuczonej w
zakładzie. Nie był jednak pilnym uczniem i jego wiedza o religii i mistyce
pozostała powierzchowna. Manson mógł imponować w więzieniu czy
swoim brzydulom. On nie hipnotyzował ich. On im dał wiele: „życie z
Mansonem było grą”. „Po raz pierwszy w życiu znalazłam zadowolenie
wewnętrzne i wewnętrzny spokój” — mówiły. Zastąpił im wszystko,
czego nie miały, i one mu zastąpiły to, czego nie miał. Był plagiatorem,
onanistą i kiblarzem. Prasa kupiła go, żeby być sprzedawana. Gdyby raz
wszedł na uniwersytet, byłby wyśmiany. Biorąc określenie ze słownika
rasowego można go nazwać oktriointeligentem (jedna ósma inteligenta).
Przywłaszczył sobie modny styl kontestatorów. To, co uważa za jedyną
swoją własność, jest żałosnym zlepkiem myśli innych ludzi, myśli, których
nie rozumiał, bo były wyrwane z kontekstu, którego nie znał. Przyznał, że
jego ideologia była mieszaniną i d e o l o g i i Beatlesów i Nietzschego.
Zna piosenki, ale nie zna Nietzschego. Był w jakimś sensie podobny do
Hitlera: kazał umierać ludziom za rzeczy, których znaczenie wynikało z
łatwej do podważenia głupoty. To ja byłem człowiekiem, który powiedział
mu o obozach koncentracyjnych. Dotąd o nich nie wiedział. Poczuł się
jakby okradziony z pomysłu. „Manson, ty nie znasz świata do dziś, ani nie
uczyłeś się, ani nie żyłeś. Odpowiadasz za morderstwa, ale nawet tego nie
zrobiłeś, wysłałeś innych” — powiedziałem mu i sam byłem
rozczarowany. Znikła magia, śmierć Sharon i innych ukazała się w świetle
jeszcze bardziej żałosnym i absurdalnym, a prawda znana od siedmiu
tysięcy lat z Biblii, że u źródeł zła był grzech pierworodny, cielesny,
przekleństwo, które pociągnęło lawinę i innemu dziecku w łonie matki,
dziecku, któremu śpiewano kołysanki, nim ujrzało świat, odebrało
istnienie — kończy producent filmowy.
Kiedy rozmawiałem z rodziną jednego z sędziów przysięgłych, mówili:
— Jesteśmy ostatnimi ofiarami Mansona, rozdzieleni z najbliższymi.
Wolno nam, żonom, odwiedzać mężów, a mężom żony w hotelu tylko raz
w tygodniu. Mogę panu to powiedzieć: rodzą się zwykłe ludzkie
pragnienia, których nie można zaspokoić. Oni są bardziej więźniami niż
Manson; jego wyrzucają z sali, kiedy zechce, prowokując sąd, oni muszą
siedzieć cały czas, a potem są więzieni przez podobnych strażników, na
szóstym piętrze Hotelu „Ambasador”. Odcięci od wszystkiego, nabijają
sobie coraz bardziej głowę tą sprawą. Czy wyjdą normalni?
Pani, z którą rozmawiam, nie chce mi powiedzieć nic więcej.
— Naprawdę, mój mąż nigdy w czasie wizyt nic mi nie powiedział.
Przestrzega przysięgi.
Już wiele dni obradują przysięgli i napięcie wzrasta. Pewnego wieczora
u drzwi rezydencji, w której mieszkam, dzwonek: dwoje ludzi z komuny,
w której często bywałem. Dziś dwanaścioro jej członków wcieli się w
dwunastu przysięgłych i wyda swój wyrok na Mansona. W salonie
ogołoconym ze wszystkich sprzętów zasiada sąd.
— Między wojną w Wietnamie a osobą Mansona istnieje ścisły związek.
Zrobienie przez establishment z prawie czterdziestoletniego kryminalisty
— młodzieżowego kontestatora było chwytem w walce z młodzieżą
walczącą. Chodziło o to, aby obraz każdego protestującego czy
długowłosego w świadomości klas średnich łączył się z Mansonem. Stąd
podejrzana rola Mansona. Czy nie był na usługach policji? To
prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego nieustanną zależność od władz.
Czy nie dokonał zbrodni na zlecenie policji, która wybrała miejsce, gdzie
aż trzy sławne osoby dawały gwarancję rozgłosu?
Stawiają dylemat: „Skazanie Mansona to przyznanie mu statusu Boga.
Uniewinnienie to likwidacja wartości ludzkich”.
Scholastyczna dyskusja, abstrahująca od okoliczności, logiczna zabawa.
Wszyscy, dwunastu, są przeciwnikami kary śmierci. Juror Luciano mówi:
— Kara śmierci nie da się zastosować wobec Mansona, jest bowiem
zbyt łagodna.
Zimowy dzień, kiedy zapada prawdziwy wyrok, jest upalniejszy niż
jakikolwiek dzień lata w Polsce, wieje wiatr z pustyni zwany wiatrem
świętej Anny. Tłumy gromadzą się u wejścia do pałacu sądów.
Establishment oddzielony niewidoczną linią po prawej stronie wejścia,
młodzież, hippies — po lewej, zwolennicy Mansona wokół trzech
dziewcząt. Wchodzimy służbowym wejściem z mecenasem L. Rewidują
nawet jego. Żadne inne sprawy się nie toczą. „Winien” — słyszymy i
wychodzimy.
— Więc jest bogiem — mówi człowiek, który pokazywał mi gazetę.
Nadszedł czas mojego odjazdu z Kalifornii. Nim wyjadę, umawiam się z
kilkoma osobami. Pierwszą z nich jest Marek N., z którym byłem u
Kanarka, przyjaciel Marka Hłaski, Krzysztofa Komedy, Wojtka i Sharon.
Marek N. jest człowiekiem, który żyje wyłącznie tą sprawą. Nie pracuje,
rozpatruje bez końca wszystkie okoliczności, poszukując jakiejś
prawidłowości. Z nim odbywam pielgrzymkę po wszystkich miejscach,
gdzie bohaterowie historii żyli i umierali. Dzięki niemu oglądam film
„Dolina lalek”, który stał się początkiem sławy Sharon Tate i w którym
pierwszy raz ujrzał ją Polański. Akcja filmu toczy się w domu
identycznym jak ten w Drodze do Nieba
*
i kończy się śmiercią bohaterki
granej przez Sharon. W ogrodzie zjawia się policja, karetki, ciało
bohaterki, przykryte kocem, wywożą na wózeczku między krzewami róż.
— To jest dokładna projekcja sceny, która się miała wydarzyć za trzy
lata. Nawet rozmieszczenie policjantów i kierunek jazdy wózka.
Potem pokazuje mi muzeum pamiątek: kamizelkę Hłaski zostawioną
przed śmiercią, a w niej paczkę papierosów Gaulois, słoik z liśćmi
laurowymi, których nie zdążyła użyć Sharon Tate, a lubiła dodawać je do
potraw, z małą aluzją do laurów ją zdobiących. Opowiada mi o
pośmiertnych rękopisach Marka Hłaski, których zagłada była tak
amerykańska: zostały zmiażdżone w maszynie robiącej z samochodu
kostkę metalu, wraz z wozem Marka zabranym przez policję i oddanym na
złom. Szuka prawidłowości, która wyjaśniłaby ciąg tych śmierci: Hłasko
— biały Murzyn pije w Ameryce więcej niż kiedykolwiek. Wpycha Marka
N. w środek lustra: „Nie wystarcza mi twoje odbicie, ty musisz być tam, za
szkłem”. W kilka dni potem zwala się z Komedą ze zbocza wąwozu. „Jeśli
Krzysio umrze, to i ja pójdę” — mówi Markowi N. Marek N. pokazuje mi
15 stronę książki „Nawrócony w Jaffie”: „Każdy samobójca ma własną
wizję śmierci... są tacy, którzy zabijają się w gniewie, to ludzie, którzy się
wściekli albo których spotkało straszne nieszczęście” — i dodaje:
— Po śmierci Hłaski, Komedy Wojtek uważał, że nadeszła kolej na
niego. „Oni są już wyzwoleni”. Uznał to za pretekst, aby próbować
przekroczyć tę granicę bez śmierci, dzięki narkotykom. Był jakby
pogodzony ze śmiercią jako następny w szeregu, rozbrojony, jakby już nie
całkiem żyjący, trochę po tamtej stronie. Myślę tylko o nich — kończy
Marek N. — których straciłem, i to tworzy prawidłowość: teraz ja upiję się
i gdzieś na autostradzie rąbnę w kogoś i tak się skończy.
Dzięki Markowi N. poznaję innego przyjaciela Wojtka, który zażył
mescaliny, żeby wcielić się w niego, odtworzyć sobie ostatnie chwile jego
życia.
— Ale w chwili gdy już wydawało mi się, że powinni nadejść mordercy
— mówi — oni nie nadchodzili, a ja zapomniałem, o co mam ich zapytać,
a raczej nie znałem już pojęcia, z którym związane było to pytanie, zegarki
wydawały mi się maszynkami naręcznymi, kręcącymi się w kółko i bez
sensu. Potem moi przewodnicy próbowali mnie namówić, żebym wcielał
się w Mansona „na haju”, ale ja nie zapomniałem kto to, wtedy wszedłem
w siebie.
Kilka dni potem w domu Marka N. dochodzi do spotkania z Witoldem
K. W pierwszej części tego reportażu był podwójnie zaszyfrowany: pod
literami S.L. i jako „polski pisarz”. Zażądały tego osoby, które udostępniły
mi jego listy. Witold K. to polski malarz, którego wystawę w Paryżu
otwierał Malraux, a wstęp do albumu z jego grafiką napisał Jacques
Prévert. W swojej galerii w Beverly Hills mówi mi Witold K.:
— Sharon dręczyły koszmary: poduszka, którą wypychano suknie na
brzuchu w czasie kręcenia „Rosemary's Baby” i scena, kiedy okazuje się,
że bohaterka urodziła diabła. Bała się tego dziecka, żeby jej nie zrobiło
najgorszego: że będzie nienormalne. W szóstym miesiącu ciąży prosiła,
żeby ją już zabrać do szpitala. Chciała się tam schronić przed niewiadomą
siłą. Każdy wynająłby detektywów, ale Polański miał Wojtka. Zawsze: w
filmach Polańskiego i w życiu był ratownikiem i opiekunem. Na Drodze
do Nieba, gdzie film niedostrzeżenie przechodził w życie, objął funkcję
body-guarda. Wojtek zaczął jednocześnie realizować swoje marzenia, żeby
zostać artystą. Zaczął konstruować wizje z narkotyków. Mescalinę, LSD,
kokainę, heroinę, opium dozował, jakby były farbami. Jego sztuki nie znał
nikt poza nim. Odcięty, nie opisywał świata, który tworzył. Raz tylko
ujrzał w lustrze zamiast siebie mordercę, który wyciągał rękę, żeby go
zabić. Wojtek zaczął uciekać z salonu przez ogród, do basenu i wskoczył
do wody.
Godzinami pływał, w przeciwną stronę niż wskazówki zegara, pijąc
szampana. Obstawiał basen pustymi butelkami, które znaczyły ilość
okrążeń. Zarazem jako gospodarz willi coraz bardziej utożsamiał się z
nieobecnym Polańskim. Ludzie, z którymi zaprzyjaźnił się, zachowywali
się niepokojąco. Byli to ludzie, którzy dostarczali Wojtkowi narkotyków.
Jego poznanie z Gibi Folger, córką króla kawy, nie było przypadkowe, jak
się sądzi. Wojtek wraz z kolegą u pokątnego adwokata będącego w spółce
z autorem kronik towarzyskich zdobyli wgląd w kartotekę niezamężnych
córek bardzo bogatych ludzi USA. Wybór padł na Gibi Folger. Z danych
wynikało: jedna z najbogatszych, niebrzydka i niemieszczańska. Był
„pierwszym mężczyzną o tak wielkim uroku, jakiego spotkała w życiu” —
jak sama mówiła — który w dodatku zwrócił na nią uwagę. Gibi z
wdzięczności pokochała go nieprawdopodobną miłością. Nie była
brzydka, ale nie miała sex-appealu. Wojtek znienawidził ją, bił, a zarazem
ulegał jej władzy. Gibi, która wzruszała się losem biednych, działała jako
„pracownik socjalny” w biednych dzielnicach (największym jej
osiągnięciem było obdarowanie całej dzielnicy murzyńskiej Los Angeles
ojcowską kawą na święta). Z Wojtkiem rozgrywała sprawy w sposób
bezlitosny. Wpychała go w narkomanię, uzależniając go w ten sposób od
siebie, bo ona finansowała zakupy. Wojtek pogrążając się w swoich
wizjach — choć nieobecny — był zawsze przy niej. Kupiła mu Pontiaca,
bo jego ojciec w Polsce też miał Pontiaca. Z natury skąpa, mimo że żyła z
odsetek kapitału, jaki ojciec rozwodząc się z jej matką wypłacił jej,
żałowała pieniędzy. Ona sama też zaczęła brać. W tym czasie narkotyki
bardzo zdrożały z powodu nasilenia działania policji. Wojtek potrzebował
ich więcej i różnorodnych, dla twórczości. Zaczął w tajemnicy przed Gibi
zadłużać się u koników. Jednego z nich, „Piga”, Wojtek umieścił nawet w
mieszkaniu swoim i Gibi, które zwolnili przenosząc się do willi
Polańskich. Za konikami zaczęli się zjawiać, zachęceni bogactwem willi,
szczodrością jej gospodarza, Wojtka, i tym, że willa była poza zasięgiem
obserwacji policji — ludzie z wyższych szczebli gangu handlarzy
narkotyków. Dużo się mówi w Kalifornii o strukturze i wpływach gangu
handlarzy narkotyków wśród ludzi, którzy je kupują choćby od czasu do
czasu. Według tego, co mówi się w Hollywood, struktury te są inne niż w
czasie prohibicji, czterostopniowe o kształcie stożka. Mówi się też, że ci są
doskonalsi w działaniu od gangsterów alkoholowych. Ale podobieństw z
okresem prohibicji jest wiele: przede wszystkim nowa szansa dla
przestępstw i gangsterów, by infiltrować środowisko ludzi wpływowych i
bogatych. Zaczęło się w San Francisco od hippies: nareszcie mieli w łapie
bogate, głupie dzieci. Teraz rozszerza się na Los Angeles. Wszyscy, którzy
kupują choćby „trawę” — marihuanę, boją się wpadki i szantażu. Byłem
kiedyś świadkiem, jak koniki „na haju” wkroczyli do eleganckiego domu i
zażądali narkotyków z transportu, który kilka dni temu dostarczyli,
odebrali go na oczach wszystkich, zażyli i bez słowa sprzeciwu
gospodarzy wyszli. Natomiast trzeci i czwarty stopień rakiety gangu szuka
kontaktów towarzyskich, żeby w miarę wzrostu narkomanii i zysków
zadomowić się w najlepszych towarzystwach i zyskać możność lokaty
kapitałów w uczciwych branżach — a potem kontrolować je. Badają oni
grunt przez drugi stopień i tacy ludzie zaczęli bywać, a nawet nocować w
willi Polańskich. Wojtek równocześnie z eksperymentami artystycznymi
zaczął marzyć o businessie narkotycznym. W Kanadzie uzyskano nowy
środek odurzający. Wojtek chciał zostać jego głównym dystrybutorem na
Kalifornię. Licząc, że wejdzie do gangu, poił, karmił i zabawiał dwóch
gangsterów, którzy coraz częściej nocowali w willi Polańskich. Ci ludzie
nawet nie kryli, że bywają w Indiach, w Bejrucie, w Tokio, i to trzema
drogami, mówili o tym przy mnie. Wojtek dopowiedział mi, że na
fałszywych paszportach. Prawdopodobnie ukrywali się przed policją, bo
żaden z nich nie wyjeżdżał z willi przed 5.30 rano z obawy przed nocnymi
patrolami. Jednak nie okazywali chęci przyjęcia Wojtka do gangu, udawali
też, że zależy im na melinie, w gruncie rzeczy interesowały ich tylko
osoby: córka miliardera, aktorka i słynny reżyser. Wojtek wypytywał ich,
ile kosztuje wynajęcie mordercy. Odpowiedzieli: „zależy, kogo trzeba
zabić. Dla małej rybki bierze się małego szczupaka, wtedy 400—500
dolarów za łebka”.
Spotkanie w klubie francuskim Wojtka z Folgerem jr, którego rodzina
wysłała, by wyperswadował Wojtkowi związek z Gibi, i zakończone
zwycięstwem Wojtka, miało dalsze reperkusje. Wojtek ciągle „na haju”,
ciągle „stone”, agresywny, zaczął myśleć o natychmiastowym zagarnięciu
całej fortuny Folgerów. Na drodze stał Folger miliarder i Folger jr. Mówił
o niecofaniu się przed niczym, o wyzwoleniu ich z bogactwa przez
zapewnienie całego Gibi. Nie krył tego przed Gibi i Gibi zaczynała się
bać, chyba tylko o siebie. Sam zaczynał nie przywiązywać wagi do
swojego życia, mówił o „wyzwoleniu”, tworzyła się sytuacja groźna dla
Wojtka, był zagrożony losem podobnym do tego, jaki spotkał Mansona.
Wojtkowi Manson by imponował. Kto wie, czy dziewczęta, gdyby znały
Wojtka, nie opuściłyby dla niego Mansona? W jakiś sposób w tym, co
mówił, jak wyglądał ze swoim zarostem i spojrzeniem zmienionym od
narkotyków, był na drodze do upodobnienia się do niego. W zagadkowy
sposób drogi ich zaczęły zbliżać się do siebie. Czy kiedykolwiek się
zetknęli? Ja i wszyscy ci, którzy byli stałymi gośćmi na Drodze do Nieba,
jesteśmy prawie pewni, że nigdy tam go nie widzieliśmy. Nie
przypominamy sobie, żeby kiedykolwiek o nim była mowa.
— Jednak panna Kasabian zeznała przy mnie na sali sądowej, że
Manson był dwa razy u Sharon Tate. „Nie może tu być zbiegu
okoliczności” — dodała. Przed procesem „Los Angeles Times” podawał,
że Sharon Tate odwiedzała farmę w Dolinie Śmierci.
— To nie było w jej stylu — odpowiada Witold K. — Poza przyjęciami
hollywoodzkimi w ogóle nie bywała. Była to amerykańska dziewczyna,
dobra, pracowita, świetnie gotująca. Nie szukała mocnych wrażeń, raczej
bała się takich rzeczy. Zastanawia mnie jednak, i to jest bardzo ważny
moment w moim rozumowaniu, dlaczego Wojtek tak bardzo nalegał na to,
żebyśmy ja i Stanisław Wohl przyszli do nich wtedy wieczorem. Nie mogę
darować sobie; gdybym był, wydarzenia musiałyby mieć choć trochę inny
przebieg.
— To samo mówi Wohl.
— Co Wojtka ostatecznie zgubiło: pragnienie zostania milionerem —
chęć naśladowania ojca — czy Polańskiego — bycia artystą? To, co stało
się potem udziałem Wojtka, było zwycięstwem nad wyobraźnią
Polańskiego, ponieważ on nie wymyśliłby Mansona, jak on wymyślił
siebie, i nie połączyłby tej postaci z postacią Wojtka w tak zawęźlony
dramat. Wojtek uważał Stany za kraj niezmiernie łatwy, stworzony dla
niego. Nie widział różnicy między Łodzią i Hollywood, między
chuliganami z Bałut i gangiem narkotycznym. Osiem dni przed śmiercią
przystąpił do tworzenia najważniejszego dzieła swojego życia: wielkiego
panneau, gigantycznego fresku narkotycznego. Przez wiele dni był
nieobecny, wewnątrz swojego dzieła. Moim zdaniem zjawienie się
morderców było nieprzypadkowe, ale szansa ratunku była.
— Rozpatrywałem to, analizując materiały dowodowe — odpowiadam
Witoldowi K. — W chwili gdy mordercy weszli do salonu Polańskich,
Wojtek spał na kanapie. Obudził się i zapytał morderców: „która
godzina?” Susan Atkins uważa, że wziął ich za przyjaciół. Tex (Watson)
nie podaje mu godziny, tylko niedwuznacznie oznajmia, po co przyszli.
Wojtek leży dalej na kanapie. Potem Atkins wiąże go ręcznikiem, ręce
trzęsą się jej tak, że nie może zacisnąć węzła. „A on po prostu był tak
osłupiały, że leżał i nie protestował” — zeznaje Atkins. Wojtek jakby nie
wierzy w to, co widzi, i w kółko dopytuje Watsona, czego chce, aż ten,
zniecierpliwiony, odpowiada słowami Mansona: „Jestem diabłem i mam
diabelską sprawę”. Dopiero po zastrzeleniu Sebringa, po słowach Sharon:
„Mój Boże, tylko nie to”, Wojtek zaczyna się wyswobadzać z ręcznika.
Były chwile w czasie kwadransa walki, kiedy Abigall i Sharon, mimo że
bezbronne, uzyskiwały przewagę nad morderczyniami, przerażonymi
bardziej niż one. Dziwne niezdecydowanie cechowało zarówno
napastników, jak ofiary. Dopiero gdy Atkins dostaje rozkaz zabicia Wojtka
i waha się, on zaczyna walczyć, chwyta ją za włosy i mimo że ranny, bez
trudu uwalnia się z ręcznika. Atkins traci głowę, zamiast zadawać mu
ciosy nożem, uwieszą się na nim i krzyczy o pomoc. Przez chwilę Wojtek i
Atkins, spleceni, oboje krzyczą o pomoc. Wojtek wyrywa się i ucieka
trawnikiem ku basenowi tą samą drogą co kiedyś, gdy ujrzał w lustrze
swego mordercę. Może zdawało mu się, że to jest tylko halucynacja?
Przez wszystkie zeznania Atkins przebija lęk przed „wielkim mężczyzną”,
który „mógł mnie wykończyć jednym ciosem”. W pewnym momencie
Atkins ma nadzieję, że do zbrodni nie dojdzie za sprawą Wojtka:
„Chciałam, żeby się z tych więzów uwolnił”.
— Niedawno — mówi Witold K. — odwiedziło mnie dwóch
adwokatów broniących w tej sprawie, prosząc, żebym stanął jako świadek
obrony. Odmówiłem, bo cokolwiek wiem w tej sprawie, nie chcę, żeby
działało na korzyść morderców Sharon, Gibi i Wojtka.
— To powiedz mnie.
— Wiesz coś na ten temat?
— Tylko tyle: współwłaścicielka pewnej restauracji w zachodniej części
Los Angeles opowiedziała mi treść rozmowy między jej stałymi gośćmi,
przyjaciółmi Sebringa, którą uznałem za rewelacyjną.
— Dotyczyło to płyty?
— Tak. Sprawa niewydania Mansonowi płyty przez syna Doris Day.
Susan Atkins mówi: „Tex przyznał, że on i Charlie byli już przedtem w tej
rezydencji i dlatego właśnie ją wybrali. Tex wyjaśnił, że dom ten kiedyś
należał do Melchera, syna Doris Day. Ale — dodał — Melcher już tam nie
mieszka”. To zdanie obala absolutnie twierdzenie, że mord był zemstą za
płytę. Ci ludzie w knajpie mówili o tym. Mówili: jak można wierzyć, że
Manson jest idealistą, prorokiem, który każe mordować dla idei (nigdy
sam nie angażuje się osobiście, a swoim wykonawcom podaje takie
właśnie powody, które łatwiej głupców zależnych od niego skłaniają do
działania). Kiedy założył bandę morderców, nie miał jeszcze długich
włosów i był człowiekiem wypuszczonym z więzienia, z określonymi
koneksjami.
— Po prostu ci ludzie mówili, że Manson był NASŁANYM
MORDERCĄ?
— Tak.
— Ja myślę to samo. Na próżno szukamy połączeń między bandą
Mansona a willą Polańskich. Było jedno: ten sam gang dostarczający
narkotyki. Konik narkotyków wyrzucony przez Wojtka potem, kiedy
Wojtek miał już lepsze koneksje, powiedział: „Wszystkich was pozabijam.
Ty będziesz pierwszy” — wskazał na Wojtka i odszedł. Handlarze
narkotyków nocujący w willi Polańskich odsunęli tę groźbę na dalszy
plan. Odprężeni, w najwyższych z wysokich sfer Hollywood, i liczący, że
mają tych ludzi w ręku, czasem zażywali narkotyki, przeważnie mescalinę.
Koniki są często „na haju”. Nie wolno nigdy brać narkotyków ludziom
drugiego, trzeciego i czwartego stopnia hierarchii. Za to natychmiast się
zabija: wstrzykują wielokrotnie silniejszą dawkę narkotyku do żył.
Dochodzę do kluczowej sceny. Tych dwóch ludzi, niezbyt rozmownych,
nie rażących, raczej nijakich, których widywałem przeważnie z daleka,
siedziało tym razem z nami. Wojtek „na haju”, półprzytomny, zaczął ich
traktować gorzej, niż traktował Gibi. Mówił slangiem lepiej niż oni, lżył
ich fachowo. Obrażał ich, a kiedy jeden z nich próbował to obrócić w żart,
Wojtek powiedział mu: „Zamknij się. Mnie wolno. Tobie nie wolno brać.
Pamiętaj”. To była groźba, szantaż, wywołany tym, że oni upomnieli się o
dług u Wojtka. Albo może Wojtek chciał im pokazać, że potrafi być
gangsterem. Oni milczeli pobłażliwie. Ale to milczenie moim zdaniem
było zapowiedzią tragedii. Drugim dłużnikiem tego samego gangu
kontrolującego teren co najmniej południowej Kalifornii była banda
Mansona. Banda Mansona, licząca czasem i po 20 osób, zużywała masę
żywności, paliwa i narkotyków. Skąd Manson brał ogromne sumy na
narkotyczny sen wszystkich członków bandy, ciągły i ciągle pogłębiający
się? Jego zadłużenie rosło. Myślę, że już pierwsze jego zbrodnie były
wykonane na rozkaz gangu. Jego legenda, którą stworzył wokół siebie,
jego „filozofia” miała być zasłoną dymną dla zawodu konika zbrodni i, jak
się okazało, stała się dobrym wykrętem wobec sądu, ponieważ sąd, inni
podsądni — właściwi i bezpłatni wykonawcy (bo Manson jako
doświadczony przestępca nigdy nie zabijał sam) i opinia publiczna wierzą
w nią do dziś. Tak ma szansę apelacji, jako klasyczny zawodowy morderca
nie miałby.
I żeby historia się zamknęła: kiedy brat Gibi przyjechał po jej śmierci,
był pijany. Nie panował nad sobą, nie umiał ukryć swojej radości. Śmiał
się, podśpiewywał, w euforii wynosił jej rzeczy i rozdawał, wręcz wpychał
obecnym, jakby chciał ostatecznie zatrzeć ślad po niej. Był jedynym
dziedzicem fortuny. W jego oczach Manson zapracował dla fortuny
Folgerów, żeby się nie rozdrobniła.
Setki międzykontynentalnych odrzutowców sunie w kolejce ku pasom
startowym. Płomienie silników rzucane w tył zderzają się ze światłami
reflektorów bijącymi w przód. Tysiące ludzi zamkniętych w kadłubach
olbrzymów uczestniczy w tym widowisku. Potem nasz Jumbo-Jet o
kształcie pterodaktyla wzbija się nad Atlantyk. Notuję ostatnią historię
usłyszaną na lądzie amerykańskim: „Nigdy nie latamy razem. Ja latam
pierwsza i czekam na niego. Jeśli kiedyś się nie spotkamy — jedno z nas
zastąpi dzieciom oboje. Gdybyśmy zginęli jednocześnie, co one by
robiły?”
lipiec 1971 r.