May Karol
CZARNY MUSTANG
. METYS
Pędzone silną wichurą gęste strumienie deszczu smagały wierzchołki wysokiego jodłowego boru; grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach i u korzeni drzew łączyły się najpierw w małe, a potem w coraz większe potoki, które niezliczonymi kaskadami pędziły po skalnych progach w dół, aby tam zniknąć we wzbierającym nurcie płynącej wąską doliną rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy toczył się nad doliną jeden głuchy grzmot po drugim i choć ostre błyskawice co chwilę rozświetlały ciemności, deszcz był tak ulewny, że na odległość pięciu kroków ledwo co było widać.
Szalejąca wichura gięła górą wysoki bór i łomotała w skalne występy, siła jej jednak nie sięgała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym mroku nieruchomo; a mimo to i tu nie było cicho, rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wąskim korycie tak gwałtownie, że tylko niezwykle wyczulone ucho
mogłoby usłyszeć, jak dwaj samotni jeźdźcy posuwają się w dół rzeki. Widać ich jednak nie było.
Za jasnego dnia z pewnością ściągnęliby na siebie zdziwione spojrzenia, i to wcale nie z powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli wzrostu mogącego wzbudzić postrach.
Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do swej postaci miał śmiesznie małą głowę. Między dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki zadarty perkaty nosek, który bardziej pasowałby do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już zgoła kłócił się z nadmiernie szerokimi ustami ciągnącymi się niemal od ucha do ucha. Człowiek ów nie miał zarostu i brak ten wydawał się wrodzony, gdyż jego gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnością nie dotknęła jeszcze nigdy brzytwa. Miał na sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka fałdzista
peleryna opadał z wąskich ramion jeźdźca, do tego wąskie skórzane spodnie, ciasno opinające jego bocianie nogi, buty z owczej skóry sięgające do pół łydki oraz słomiany kapelusz, z którego smętnie zwisającego ronda spływały teraz strugi deszczu. Na plecach skierowana lufą w dół zwisała dwururka. Jechał na silnej, grubokościstej szkapie, mającej za sobą z pewnością już z piętnaście lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze przeżyć nader żwawo następnych piętnaście.
Drugi jeździec miał ciemne włosy, tkwiła na nich stara futrzana czapa, twarz miał wąską i pociągłą, takiż sam wąski i bardzo długi nos, wąskie usta oraz cieniutkie wąsy, których końce można by chyba związać z tyłu głowy. Jego wysoka, licząca sporo ponad dwa metry postać, w przeciwieństwie do współtowarzysza, odziana była górą wąsko, dołem zaś obszernie: dolną połowę ciała oblekały bardzo szerokie, fałdziste spodnie wpuszczone w półbuty z bydlęcej skóry, górną zaś opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na nim jak przyklejony. Również i ten jeździec miał dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał jeszcze nóż i rewolwer, było sprawą oczywistą. Jeździec siedział na godnym zaufania mustangu, który w swoim życiu obchodził urodziny co najmniej tyle samo razy co krocząca obok chabeta.
Obaj jeźdźcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym deszczem. To pierwsze pozostawili swoim zmyślnym i doświadczonym koniom, z tego drugiego zaś nie robili sobie w zasadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może przeniknąć głębiej niż do skóry.
Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskości żłobiącej i szarpiącej brzegi rzeki, rozmawiali z sobą tak swobodnie, jakby podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartą prerię. Gdyby jednak mógł ich ktoś widzieć, to z pewnością podpadłoby mu, że mimo panujących ciemności obserwowali się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie początkowa nieufność jest jak najbardziej na miejscu. Spotkali się krótko przed zapadnięciem nocy i początkiem burzy w górze rzeki, przy czym okazało się, że obaj dziś jeszcze chcą dotrzeć do FirwoodCamp; było zatem oczywiste, że pojadą razem.
Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic bliższego, a ich rozmowa była dotąd tak ogólnikowa, że nie poruszała spraw osobistych. Wtem rozległ się z hukiem kilkakrotny grzmot i zygzaki
błyskawic oślepiającym światłem omiotły wąską dolinę. Perkatonosy blondyn mruknął:
— Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców Timpego.
Na dźwięk ostatnich słów drugi jeździec powstrzymał mimo woli konia i już otwarł usta, aby zadać pytanie, ale przyszło mu coś innego do głowy i zamilkł, pchnąwszy konia do dalszej jazdy. Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.
Rozmowa toczyła się dalej, oczywiście prawie monosylabami, co zresztą wynikało z miejsca i położenia. Tak minął kwadrans, i jeszcze drugi kwadrans. W miejscu gdzie się jeźdźcy właśnie znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty brzeg był tutaj podmyty; koń blondyna nie zdążył w porę skręcić, trafił na grząski grunt i utknął, na szczęście niezbyt głęboko; jeździec szarpnął koniem w górę i w bok, spiął go ostrogami i jednym śmiałym skokiem znalazł się znowu na twardym gruncie.
— Good God! — zawołał. — Jestem już dość mokry od deszczu, po co jeszcze ta kąpiel? Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u spadkobierców Timpego.
Odjechał na bezpieczną odległość od rzeki i ruszył dalej w drogę. Jego towarzysz podążał za nim jakąś chwilę w milczeniu, po czym zapytał:
Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko, sir?
To nie znacie go? zabrzmiała odpowiedź.
Nie.
Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele je znają!
Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz pierwszy przed niecałą godziną.
Słusznie! Zatem nie możecie, oczywiście, wiedzieć, kto to są spadkobiercy Timpego. Ale być może jeszcze się dowiecie.
Być może?...
Tak, jeśli mianowicie pozostaniemy ze sobą dłużej.
A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć, sir?
Teraz? A to dlaczego?
Ponieważ nazywam się Timpe.
Co?! Jak?! Wy nazywacie się Timpe? Wasze nazwisko brzmi Timpe?
— Owszem.
— Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od wielu lat, w górach i dolinach, na Wschodzie i na Zachodzie, dniem i nocą, w deszcz i pogodę, a teraz, gdy już straciłem od dawna nadzieję, że go znajdę, jedzie on sobie na koniu w taką pogodę przy moim boku i pozwala mi prawie utonąć w tej pięknej rzece, nie mówiąc mi, kim jest!
— Szukacie mnie? — spytał zdumiony towarzysz. — Dlaczegóż to?
— A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by innego?
— Spadku? Hm! Kim właściwie jesteście, sir?
— Ja też jestem Timpe.
— Też Timpe? I skądże to?
— Przybyłem tu stamtąd.
— Z Niemiec?
— Oczywiście! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić się gdzie indziej?
— Za przeproszeniem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.
— Ale z niemieckich rodziców!
— Mój ojciec był Niemcem.
To znacie na pewno niemiecki?
Owszem.
No, to mówcież u licha po niemiecku, tak jak wam gęba urosła, skoro macie Niemca przed sobą!
Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że jesteście Niemcem!
Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem nawet Timpe i żądam, aby Niemcy rozmawiali ze sobą po niemiecku.
Skąd pochodzicie?
Z Hof, w Bawarii.
Więc nie mamy z sobą nic wspólnego, ja bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu.
Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi również z Plauen i stamtąd przeniósł się do Hof.
Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwałtownym uderzeniu pioruna deszcz nagle ustał i wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich przeświecał jaśniejszy skrawek nieba i obydwaj mężczyźni mogli ujrzeć swoje twarze.
Przeniósł się z Plauen do Hof? spytał.Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo prawdopodobne, że jesteśmy krewniakami. Czym był wasz ojciec?
— Rusznikarzem, i ja też nim zostałem.
— Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się tutaj, burza może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy kawałek doliny, wykorzystajmy teraz znośną pogodę. Będziemy mogli sobie lepiej porozmawiać, kiedy znajdziemy się już na miejscu. Jedźmy, sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba.
I tak ruszyli w dalszą drogę. Dolina stała się wkrótce tak wąska, że ledwo stało miejsca między rzeką i prawie pionowo wznoszącą się po tej stronie ścianą skalną. A przestrzeń ta nie miała bynajmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo gęstych zarośli, przez które konie musiały się niejednokrotnie wprost przedzierać. Gdyby burza się nie oddaliła i gdyby nadal panowały takie ciemności jak przedtem, byłoby niemożliwością posuwać się naprzód.
I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina znowu się rozszerzyła, aby po półgodzinie jazdy ponownie przejść w bardzo wąski jar, niezbyt jednak długi, bo wkrótce kończący się wylotem na plac zwany FirwoodCamp, ponieważ rosły tu tylko jodły, wysokie aż po niebo.
Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod kątem prostym, mianowicie dolina rzeki, wzdłuż której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którą zamierzano poprowadzić kolej żelazną mającą wspiąć się i
pokonać wysokość gór. Camp znaczy obóz, a że takowy tu się znajdował, i to obóz nie lada jaki, spostrzegli to jeźdźcy od razu mimo nocnych ciemności, ujrzawszy przed sobą skalny wąwóz.
Leżało tam mnóstwo ściętych drzew olbrzymów, których pnie przeznaczono na deski, a grube konary na progi kolejowe, odpady dostarczały potrzebnego drewna opałowego. Most wiodący przez rzekę był prawie gotowy, w pobliżu znajdował się tartak, którego piły miały uporać się z tymi masami drzewa. Nieco dalej ział czernią rozsadzony głęboko w skale kamieniołom, który miał dostarczyć ciosów kamiennych przeznaczonych na podkłady kolejowe. Na lewo rozciągało się dość dużo podobnych do szop baraków, zbudowanych z belek i desek; baraki te służyły za schronienie dla ludzi, sprzętu i zapasów.
Jeden ze wspomnianych baraków, zwanych tutaj shops, był niesamowicie długi i obszerny. Cztery kominy sterczące na dachu oraz liczne, teraz oświetlone okna pozwalały się domyślać, że ten barak służy za schronienie robotnikom pracującym w obozie. Obaj przybysze zatem skierowali się właśnie tam.
Już z dala dobiegał głośny gwar, a w miarę zbliżania się można było wyczuć, że powietrze stawało się co krok gęstsze od oparów wódki. Jeźdźcy zsiedli z koni, przywiązali je do służących prawdopodobnie w tym celu, wbitych w pobliżu drzwi słupów i właśnie zamierzali wejść do środka, gdy wyszedł stamtąd jakiś mężczyzna i odwracając się do wnętrza baraku zawołał:
— Pociąg z budowy musi zaraz nadejść, odprawię go i wracam! Może przywiezie jakie nowiny albo nawet gazety?
Mężczyzna podniósł wzrok i spostrzegł obcych, usunął się więc na bok, aby tamci mogli znaleźć się w obrębie światła padającego od drzwi, i obejrzał ich.
— Good evening, sir — pozdrowił go blondyn.—Jesteśmy przemoczeni aż do skóry. Znajdzie się tu może miejsce, gdzie można by się osuszyć?
— Tak — padła odpowiedź. — Są nawet miejsca, gdzie można sucho spać, jeśli oczywiście nie należycie do tego gatunku ludzi, których raczej się w ogóle nie wpuszcza do środka.
— Nie ma obawy, sir! Jesteśmy uczciwymi westmanami, dżentelmenami, którzy nie przyczynią wam szkody, za wszystko bowiem, co otrzymają, zapłacą.
— Jeśli wasza uczciwość jest tej miary co wasz wzrost, to z całą pewnością jesteście
największymi dżentelmenami pod słońcem. No, wchodźcie do środka, na lewo, do mniejszego pomieszczenia i powiedzcie shopmanowi, że ja, inżynier, powiedziałem, że możecie tutaj pozostać. Wkrótce zobaczymy się znowu.
Inżynier oddalił się, a dwaj przybysze postąpili tak, jak im kazał.
Wnętrze baraku stanowiło jedno wielkie pomieszczenie, którego mniejszą część z lewej strony odgradzało do połowy przepierzenie z desek na wysokość człowieka. W baraku było sporo byle jak skleconych stołów i ławek, umocowanych bezpośrednio w ziemi, a między nimi i pod ścianami znajdowały się zbiorowe legowiska, wyścielone suchą trawą i sianem. Cztery paleniska, na których płonął ogień, niewiele co oświetlały pomieszczenie; lamp ani świec nie było, tak że w tych chyboczących płomieniach ognia wszystkie osoby i przedmioty wydawały się poruszać niepokojąco w jakiś zjawiskowy sposób.
Około dwustu robotników siedziało przy stołach lub koczowało na legowiskach. Wszyscy oni, małego wzrostu, z długimi warkoczykami, żółtego koloru skóry, o wystających kościach policzkowych i o ukośnie
szparkowatych oczach, skierowali zdziwione spojrzenie na nadnaturalnej wielkości sylwetki obu wchodzących.
— Tfu, do diabla! Chińczycy! Mogliśmy to przypuszczać, bo czuć już było na zewnątrz! — powiedział ciemnowłosy. — Przejdźmy szybko do tego małego pomieszczenia, tam powietrze będzie może bardziej znośne!
Również i w tym pomieszczeniu stało parę zbitych z desek stołów, ale siedzieli przy nich, paląc i popijając, biali robotnicy, twardzi, zahartowani niepogodą mężczyźni, z których niejeden z pewnością miał za sobą lepszą przeszłość, ale niejeden też tylko dlatego tu się znalazł, ponieważ w cywilizowanym świecie na Wschodzie nie mógł się już pokazywać. Nader głośne rozmowy umilkły natychmiast, gdy ukazali się dwaj goście, a zdziwione spojrzenia towarzyszyły im aż do szynkwasu, za którym pośród mnóstwa butelek i szklanek stał oparty shopman.
— Robotnicy kolejowi? — spytał, kiwnąwszy głową w odpowiedzi, na pozdrowienie przybyłych.
— Nie, sir — odparł jasnowłosy. —Nie mamy zamiaru uszczuplać siedzącym tu dżentelmenom ich zarobków. Jesteśmy westmanami i szukamy trochę ognia, gdzie moglibyśmy się osuszyć. Inżynier przysłał nas do was.
Macie czym płacić? chciał wiedzieć shopman, mierząc ostro taksującym spojrzeniem wysokie sylwetki przybyłych.
Tak.
Możecie zatem mieć wszystko, czego wam potrzeba, a potem także porządne, oddzielne legowisko do spania, tam za skrzyniami i beczkami. Siądźcie przy stole obok paleniska, jest tam ciepła dosyć, to drugie palenisko jest dla urzędników i znaczniejszych dżentelmenów.
Well! Zaliczacie więc nas do mniej znacznych dżentelmenów. Nie posądzalibyśmy was o to, mając na uwadze nasz wzrost. Ale to nic. Przynieście nam szklanki, wrzącą wodę, cukier i rum! Chcemy się rozgrzać także od wewnątrz.
Usiedli przy wskazanym stole, który stał tak blisko ognia, że ich przemoczone ubrania mogły szybko wyschnąć, otrzymali to, czego żądali, i przyrządzili sobie grog. Biali robotnicy, słysząc, że ci dwaj nie stanowią dla nich konkurencji, której musieliby się obawiać, uspokojeni powrócili do przerwanej rozmowy.
Przy stole przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych dżentelmenów" siedziała samotnie jedna tylko osoba, młody, mogący liczyć niespełna trzydzieści lat mężczyzna, ubrany jak biały myśliwy, ale nie należący do rasy azjatyckiej, co można było wywnioskować z koloru skóry i rysów twarzy, był w każdym razie Metysem, jednym z owych mieszańców, którzy po różnokolorowych rodzicach dziedziczą fizyczne cechy dodatnie, przy tym jednakże, niestety, na skutek tego, że nie należą w pełni ani do świata białych, ani do świata czerwonoskórych, rozwijają się w nich ujemne cechy moralne. Był silnej budowy, wyglądał na zwinnego jak pantera, z rysów twarzy przebijała mądrość, ale ciemne oczy ukryte za opuszczonymi powiekami i rzęsami spoglądały czujnie niczym para dzikich kotów czyhających na zdobycz. Zdawało się, że w ogóle nie dostrzegał obu przybyszów, jednakże jego spojrzenie biegło ku nim ukradkiem i często, przechylił też głowę na bok w ich kierunku, aby móc usłyszeć, o czym rozmawiają. Miał widocznie swoje powody, aby wybadać, jaki zamiar sprowadził ich w tę okolicę i czy zechcą tu pozostać, czy też nie. Ku swemu ubolewaniu nie zrozumiał z ich mowy ani słowa, mimo iż rozmawiali wystarczająco głośno; posługiwali się bowiem językiem, którego nie znal, mianowicie niemieckim.
A oni, napełniwszy szklanki, przepili do siebie i opróżnili je do dna. Ciemnowłosy postawił swoją
szklankę przed sobą i powiedział:
Tak, to byłoby powitanie, które jesteśmy sobie nawzajem winni, a teraz do rzeczy! Jesteście zatem rusznikarzem i wasz ojciec był nim także. Załóżmy więc, że istotnie jesteśmy krewniakami, wszelako otwarcie mówiąc, jeszcze nie wiem, czy powinienem też odnosić się do was jak krewniak.
A dlaczegóż to nie mielibyście się tak odnosić?
Z powodu spadku.
Jak to?
Oszukano mnie w sprawach spadkowych.
Mnie też!
Ach, rzeczywiście? To i wyście nic nie otrzymali?
Ani feniga.
Wszak tamtym spadkobiercom, w kraju, wypłacono ogromną sumę.
Owszem, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, mimo że ja też jestem prawdziwym Timpe, tak jak tamci.
— Pozwólcie mi sprawdzić jeszcze raz tę prawdziwość! Jak brzmi wasze pełne nazwisko?
— Kasimir Obadja Timpe.
— A waszego ojca?
— Rehabeam Zacharias Timpe.
— Ilu braci miał wasz ojciec?
— Pięciu. Trzech młodszych wywędrowało do Ameryki. Mieli nadzieję, że prędko się wzbogacą, ponieważ potrzebowano tam wiele broni. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.
— Jak nazywał się drugi brat, ten który został w Plauen?
— Johannes Daniel. Ten zmarł i pozostawił dwóch synów, mianowicie Petrusa Michę i Markusa Absaloma, którzy odziedziczyli owe sto tysięcy talarów, przysłano im je z miasta Fayette w Alabamie.
— Zgadza się, zgadza się po stokroć! Znajomością miejscowych warunków i osób udowodniliście, że istotnie jesteście moim kuzynem.
— O, mogę to jeszcze lepiej udowodnić. Swoje papiery i dokumenty przechowuję jak świętość; noszę je na sercu i mogę je wam natychmiast...
Teraz nie, teraz nie, może później przerwał mu rozmówca w pół zdania.Wierzę wam. Wiecie zatem z pewnością także i to, dlaczego owych pięciu braci i ich synowie jak jeden mąż mają takie biblijne imiona?
Tak. Był to prastary obyczaj w rodzinie, z którego nikt się nie wyłamywał.
Zgadza się! I ten obyczaj można było tutaj w Stanach dalej zachować, ponieważ Amerykanie lubią takie imiona. Mój ojciec był trzecim z kolei bratem, nazywał się David Makkabäus i pozostał w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin. Dwaj najmłodsi bracia poszli dalej w głąb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabama. Najmłodszy nazywał się Josef Habakuk, zmarł tam bezdzietnie i pozostawił olbrzymi spadek. Czwarty brat, Tobias Holofernes, zmarł także w tym mieście, jego jedyny syn, Nahum Samuel, to właśnie ten oszust.
Jak to?
Nie rozumiecie? Również i ja zupełnie nie miałem o tym pojęcia. Mój ojciec wprawdzie z początku korespondował z obydwoma braćmi, ale z biegiem czasu wymiana listów ustała, aż wreszcie zapomnieli o sobie po prostu. Odległości w Stanach są tak ogromne, że nawet bracia
z czasem tracą się nawzajem z oczu. Po śmierci ojca prowadziłem dalej jego interes, różnie to bywało, dość że zarobiłem niewiele więcej niż na życie. I wtedy spotkałem się w Hoboken z pewnym Niemcem; był on przybyszem z Plauen w Vogtlandzie. Dopytywałem się oczywiście o moich tamtejszych krewnych i ku memu zdziwieniu dowiedziałem się, że odziedziczyli oni po wuju Habakuku z Fayette sto tysięcy talarów gotówką. A ja nic! Myślałem, że trafi mnie szlag! Miałem prawo również żądać swojej części, napisałem więc z dziesięć, a może i więcej listów do Fayette, nie otrzymałem wszelako żadnej odpowiedzi. Wtedy szybko podjąłem decyzję, sprzedałem swój interes i udałem się w podróż.
— Całkiem słusznie, całkiem słusznie, drogi kuzynie! No, a skutek?
— Żaden, bo ptaszek ulotnił się bez śladu, wyfrunął.
— Jaki ptaszek?
— Możecie się domyślić! W Fayette mniemano, że stary Josef Habakuk zmarł w dobrobycie; ale że był aż tak bogaty, o tym nikt nie miał pojęcia. Prawdopodobnie jego zachłanność powstrzymywała go od okazywania bogactwa. Jego brat, Tobias Holofernes, zmarł przed nim jako bardzo biedny człowiek, jego zaś syna, Nahuma Samuela, a swego bratanka, przyjął do swoich interesów Josef
Habakuk. Otóż ten Nahum Samuel jest owym oszustem. Był on wprawdzie zmuszony te sto tysięcy talarów przekazać do Plauen, ale z pozostałymi pieniędzmi czmychnął, również z owymi stu tysiącami talarów, które musiałyby mnie przypaść.
Z moimi prawdopodobnie też?
Na pewno!
A to łotr! Ojciec wywędrował z Plauen, ponieważ ciężko poróżnił się z bratem na tle konkurencji. Mimo odległości wrogość ta pogłębiała się coraz to bardziej, tak że jeden o drugim nie chciał ani nic wiedzieć, ani słyszeć. Po czym ojciec zmarł, jego brat w Plauen również. Później pisali mi jego synowie, że dostali w spadku od stryja Josefa Habakuka z Ameryki sto tysięcy talarów. Natychmiast pojechałem do Plauen, żeby dowiedzieć się czegoś bliższego. A tam oczywiście zabawa szła na całego. Obaj kuzynowie nie byli już inaczej nazywani, jak spadkobiercami Timpego, poniechali swoich interesów i żyli jak książęta. Przyjęty zostałem bardzo dobrze, musiałem nawet parę tygodni zabawić u nich. O dawnej wrogości nie padło ani słowo, niemniej niczego bliższego ani bardziej pewnego nie zdołałem się dowiedzieć o
stryju Josefie Habakuku ani o jego spuściźnie. Kuzynowie roztaczali przede mną swoje bogactwa, ale mojej części spadku tak jakby mi nie życzyli. Wówczas nie namyślając się długo, powziąłem decyzję jak wy: sprzedałem swój interes, udałem się do Ameryki, a z Nowego Jorku od razu prosto do Fayette.
— O, więc i wy również! I coście tam zastali?
— To, co i wy, tyle tylko, że mnie wyśmiano. Powiedziano mi, że tamtejsi Timpowie nigdy nie byli zamożni.
— Bzdura! Znaliście wówczas angielski?
— Nie.
— Zatem wystrychnięto was na dudka. Cóżeście uczynili potem?
— Skierowałem się do St. Louis z zamiarem podjęcia pracy u Mr. Henry'ego, wynalazcy sławnego dwudziestopięciostrzałowego sztucera, zwanego sztucerem Henry'ego, postanowiłem nauczyć się, ile tylko się da, tej sztuki i dobrze ją podpatrzyć, ale po drodze do miasta Napoleon nad Arkansas i Missisipi znalazłem się w towarzystwie kilku myśliwych, którym bardzo odpowiadałem jako rusznikarz. Nie puścili mnie od siebie i nakłonili, abym udał się z nimi w Góry Skaliste. I tak
zostałem westmanem.
I jesteście zadowoleni z tej odmiany?
Tak. Byłoby mi oczywiście przyjemniej, gdybym zdobył te moje sto tysięcy talarów i mógł sobie pożyć in dulci jubilo, tak jak spadkobiercy Timpego.
Hm! Może jeszcze i tak będzie.
Raczej wątpliwe! Mnie także później przyszło na myśl, że stary Josef Habakuk musiał być jednak bardzo bogaty i że z jego pieniędzmi mógł zwiać jego bratanek, Nahum Samuel. Poszukiwałem go wiele lat, wszelako na próżno, już wam o tym mówiłem.
Ja też, i tak samo na próżno, ale do niedawna, bo ostatnio złapałem jego ślad.
Jego ślad? Rzeczywiście?!zawołał Kasimir, podrywając się tak gwałtownie z krzesła, że obecni z zaciekawieniem skierowali na niego wzrok.
Cicho, spokojnie! ostrzegł Hasael. Nie trzeba się tak podniecać. Słyszałem z całkiem pewnego źródła, że niejaki Nahum Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, obecnie niesamowicie bogaty, mieszka teraz w Santa Fe.
— W Santa Fe, po tamtej stronie? Trzeba się więc tam udać, i to natychmiast, obydwaj, wy i ja!
— Zgadzam się z tym, kuzynie. Właśnie taki miałem zamiar: odnaleźć go i zmusić do wydania pieniędzy łącznie z odsetkami. Nie miałem złudzeń, że będzie to ciężka sprawa, nawet bardzo ciężka, dlatego cieszę się, że was spotkałem, bo we dwóch powinno pójść nam łatwiej. Zjawimy się przed nim tak, że ze strachu przyzna się do swego haniebnego czynu i z miejsca wypłaci pieniądze. Jesteśmy westmanami i zagrozimy mu prawem prerii. Czyż nie?
— Oczywiście, jak najbardziej oczywiście! — Zgodził się Kasimir od razu. —Co za szczęście, że was spotkałem, was... was... was? Czyż to nie głupota mówić sobie wy, skoro jesteśmy tak bliskimi krewnymi i do tego związani wspólnym losem?
— Też mi się tak zdaje.
— A zatem bruderszaft i mówimy sobie ty, dobrze?
— Z mej strony zgoda. Oto moja ręka, przybij! Napełnijmy szklanki jeszcze raz i opróżnijmy je za naszą pomyślność i za powodzenie naszej sprawy. Trąćmy się!
— Na zdrowie, kuzynie, lub raczej: na zdrowie, kochany Hasaelu!
Na zdrowie! Ale Hasael? Wiesz, w Stanach sprawy załatwia się krótko i zwięźle, szczególnie jeśli chodzi o imiona. Mówi się Jim, Tim, Ben czy Bob, nie używa się wszystkich sylab, jeśli jedna wystarczy. Mój ojciec nazywał mnie zwykle Has zamiast Hasael, i przyzwyczaiłem się do tego. Mów tak samo!
Has? Hm! Wobec tego musiałbyś mi mówić Kas zamiast Kasimir.
Czemu nie?
Nie brzmi to zbyt głupio?
Głupio? Skądże! Brzmi dobrze, mówię ci, mnie się podoba, a jeśli nie podoba się innym, to nie moja sprawa. Zatem jeszcze raz, na zdrowie, kochany Kas!
Na zdrowie, kochany Has! Na zdrowie Kasa i Hasa, świeżo upieczonych spadkobierców Timpego!
Wielce zadowoleni, nie okazując tego na zewnątrz, trącili się też delikatnie szklankami, aby nie wzbudzić zainteresowania innych popijających. Ciemnowłosy Has powiedział:
— No, więc do Santa Fe! Ale nie jest to ani łatwa, ani szybka sprawa, bo będziemy musieli jechać okrężną drogą.
— Dlaczegóż to? — spytał jasnowłosy Kas.
— Ponieważ musielibyśmy jechać przez obszar Komanczów, gdybyśmy chcieli obrać najkrótszą drogę.
— Nie słyszałem, żeby ci czerwonoskórzy wykopali ostatnio topór wojenny.
— Ja również nie, wszelako Indianie już z natury nawet w czasie całkowitego pokoju są nastawieni wrogo. A poza tym wczoraj spotkałem się z pewnym handlarzem, który od nich wracał. Wiesz, że Indianie prawie nigdy nie czynią nic złego handlarzowi, bo go potrzebują, i to bardzo. Ów handlarz powiedział mi, że wielki wódz wojowników, Tokvi Kava*, nie przebywa obecnie wśród swego plemienia, lecz oddalił się gdzieś z kilkoma najlepszymi wojownikami, nie mówiąc dokąd.
— Tokvi Kava, ten polujący oprawca? Można więc niewątpliwie przypuszczać, że znowu ma w zamyśle jedno ze swoich bezeceństw. Doprawdy, nie boję się czerwonoskórych, ale nawet gdyby człowiek był dwa razy tak dzielny, to i tak lepiej z takim łobuzem w ogóle się nie spotkać. Wobec
tego wybierzmy faktycznie raczej okrężną drogę, i przybędziemy do Santa Fe tydzień później. Nasz Nahum Samuel na pewno nam teraz po raz drugi nie umknie.
A jeśli umknie, to mamy jego ślad i z pewnością go... Rozmowa urwała się, ponieważ wrócił inżynier i przyprowadził z
sobą dwóch mężczyzn. Kas i Has w ferworze rozmowy nie usłyszeli dwukrotnego gwizdania lokomotywy. Pociąg roboczy przybył, inżynier odprawił go i wracał w towarzystwie swego nadzorcy i kierownika magazynu. Pozdrowił obu westmanów skinieniem głowy, po czym wszyscy trzej usiedli przy stole przeznaczonym dla „urzędników i znaczniejszych dżentelmenów", przysiadając się do Metysa. Kazali sobie również podać grog, a potem Metys zapytał:
Nadeszły gazety, sir?
Nie odparł inżynier nadejdą dopiero jutro, otrzymałem jednak wiadomości.
Dobre?
Niestety, nie. Od tej chwili musimy być bardzo czujni.
— Dlaczego?
— W pobliżu końcowej stacji dostrzeżono ślady Indian. Zdawało się, jakby skryte do połowy pod powiekami oczy Metysa
rozbłysły złowrogo, głos jego brzmiał jednak obojętnie, gdy powiedział:
— To przecież nie powód do nadzwyczajnej ostrożności!
— Jednak myślę, że tak.
— Pshaw! Ostatnio żadne plemię nie wykopało topora wojennego, a gdyby nawet tak było, to nie można od razu na podstawie kilku śladów stóp wyciągać wniosków, że to wróg.
— Przyjaciele nie ukrywają się. A kto się trzyma w ukryciu, ten nie ma dobrych zamiarów, mogę to śmiało powiedzieć, choć nie jestem ani zwiadowcą, ani westmanem. Wszak to wy jesteście dzielnym zwiadowcą, znają was w tej okolicy, zatrudniłem was, abyście, czujnie obchodząc, pilnowali tych terenów.
Wzdłuż gibkiej sylwetki Metysa i po jego twarzy przebiegło delikatne drżenie, jakby chciał się poderwać w gniewie, opanował się jednak i odparł spokojnym tonem:
— Będę to czynił, sir, chociaż wiem, że to zbędne. Siady Indian tylko w czasie wojny oznaczają
coś groźnego. I jeszcze jedno: czerwonoskórzy są często lepszymi i wierniejszymi ludźmi niż biali.
Taki pogląd bardzo zaszczytnie świadczy o waszej miłości bliźniego, mógłbym jednak przytoczyć wam wiele przykładów, że jesteście w błędzie.
A ja jeszcze więcej przykładów, że mam rację. Czyż istniał kiedykolwiek ktoś bardziej wierny niż Winnetou wobec Old Shatterhanda?
Winnetou jest wyjątkiem. Znacie go?
Nie widziałem go jeszcze.
A Old Shatterhanda?
Też jeszcze nie, ale znam wszystkie ich czyny.
Zatem słyszeliście też o wodzu Kiowów, Tangua?
Tak.
Cóż to był za zdrajca, co za szubrawiec! Mienił się obrońcą Old Shatterhanda wówczas, kiedy ten był jeszcze surwejorem, a przecież nieustannie nastawał na jego życie. Z pewnością byłby go zgładził,
gdyby ów biały nie był mądrzejszy i silniejszy od niego. I gdzie tu widzicie wierność, o której mówicie? A że ślady czerwonoskórych oznaczają niebezpieczeństwo tylko w czas wojny, to czyż Siuksowie Oglala w czasie najlepszego pokoju nie napadali wielekroć na koleje żelazne? Czyż nie w czas pokoju zabijali mężczyzn lub uprowadzali kobiety? Zostali za to ukarani, i to nie przez grupę myśliwych czy oddział wojska, lecz przez dwóch tylko ludzi, przez Winnetou i Old Shatterhanda. Gdyby jeden z nich znajdował się tutaj, to z pewnością ślady Indian nie napawałyby mnie taką obawą.
— Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci dwaj mężczyźni mieli wiele szczęścia, i to wszystko. Istnieją jeszcze inni, tacy sami jak oni, a nawet jeszcze lepsi!
— Gdzie?
Metys spojrzał inżynierowi wyzywająco w twarz i odparł:
— Nie pytajcie, rozejrzyjcie się!
— Macie na myśli siebie? Siebie samego?
— A jeśli?...
Inżynier chciał dać mu stosowną odpowiedź, ale nie zdążył, bo właśnie Kas, postąpiwszy dwa kroki na swoich długich nogach, wyrósł przed Metysem i powiedział:
Jesteście największym durniem, jakiego świat zna, mój synu! Metys w mgnieniu oka poderwał się i wyrwał nóż zza pasa, ale
jeszcze szybciej Kas chwycił za rewolwer i wymierzył w jego kierunku, ostrzegając:
Tylko nie tak ostro, my boy! Są podobno ludzie, którzy nie znoszą, gdy kula przelatuje przez ich głupi łeb, a mam wszelkie podstawy przypuszczać, że jesteście jednym z nich.
Skierowana na Metysa lufa rewolweru nie pozwoliła mu użyć noża. Wściekły z tego powodu, syknął w kierunku długonogiego:
Nie do was mam sprawę. Kto wam pozwolił wtrącać się do naszej rozmowy?
Ja sam, mój chłopcze, ja sam. A jeśli sobie na coś pozwalam, to chciałbym zobaczyć takiego, któremu się to nie podoba!
Jesteście grubianinem, sir!
Well, podoba mi się ta odpowiedź, bo widzę, że przypadłem wam do gustu, postarajcie się tylko, żebym i ja was polubił bo w przeciwnym razie pójdzie wam tak, jak kiedyś zdarzyło się spadkobiercom Timpego!
— Spadkobiercy Timpego? Kim właściwie jesteście, sir?
— Jestem jednym z tych, którzy na Winnetou i Old Shatterhanda nie pozwolą nic powiedzieć, więcej nie potrzebujecie wiedzieć. A teraz żegnam, my boy, i schowajcie swoje żegadło za pas, żebyście sobie czasem nie zrobili krzywdy!
Kas wrócił do stołu i rozsiadł się wygodnie. Metys śledził jego ruchy roziskrzonymi złością oczami, mięśnie jego napięły się jakby do skoku na tego, który go obraził, jednak nie zdobył się na to. W postawie tego wysokiego, chudego mężczyzny było coś, co pętało Metysowi nogi. Schował nóż, usiadł i na usprawiedliwienie wobec towarzyszy przy stole mruknął:
— Ten łobuz to widocznie jakiś błazen, nie jest w stanie obrazić rozumnego człowieka. Niech sobie gada!
— Gada? — odpowiedział inżynier. — Wprost przeciwnie, ten mężczyzna wygląda na takiego, który umie postawić na swoim. Uradowało mnie, że ujął się za Old Shatterhandem i za Winnetou, bo dzieje i przygody tych obu bohaterów Dzikiego Zachodu są moim najulubieńszym tematem. Chciałbym wiedzieć, czy też on naprawdę ich zna.
I zwracając się do sąsiedniego stołu, zapytał:
Sir, nazwaliście się obaj westmanami. Czyście się może kiedy spotkali z Old Shatterhandem lub z Winnetou?
Małe, mysie oczka Kasa aż błysnęły z zadowolenia, kiedy odparł:
Czy się spotkałem! Dwa tygodnie jeździłem razem z nimi.
Do licha! Nie zechcielibyście przesiąść się tu do nas i nam o tym opowiedzieć?
Nie.
Nie? A to dlaczego?
Ponieważ nie mam daru opowiadania, sir. Z opowiadaniem to już jest taka dziwna sprawa, trzeba się z tym urodzić. Tyle razy już próbowałem tej sztuki, ale nie daję rady. Z reguły zaczynam od środka albo też od końca, a kończę wciąż na początku. Mogę wam tylko krótko powiedzieć, że było nas wtedy ośmiu białych, kiedy popadliśmy w niewolę Upsaroków, którzy nas przeznaczyli na pal męczeński. Old Shatterhand i Winnetou dowiedzieli się o tym. Poszukali naszych śladów, poszli nimi, zakradli się do Upsaroków i nocą wyprowadzili nas, zupełnie sami, bez żadnej pomocy, prawdziwy majstersztyk, coś
takiego, czego z pewnością nie dokonałby wasz halfbreed siedzący tam koło was, przed chwilą taki mądry w gębie.
Metys już chciał się znowu poderwać, ale inżynier uprzedził go pytaniem:
— Nie wiecie, gdzie znajdują się ci dwaj teraz?
— Nie mam pojęcia. Mówią, że Old Shatterhand jest gdzieś daleko, w którymś ze starożytnych krajów, w Egipcie czy też w Persji, albo jak się tam one nazywają, ale że wkrótce ma wrócić.
— Jakżeż chciałbym ich zobaczyć! A już zwłaszcza ich broń! Czy jest ona rzeczywiście tak wspaniała, jak powiadają?
— Jestem przekonany o tym, sir! Srebrna Strzelba Winnetou nie oddała jeszcze ani jednego chybionego strzału, nie ma takiej drugiej. A Postrach Niedźwiedzi, broń Old Shatterhanda, to istny potwór, który trafia z niesamowitej wprost odległości. A co dopiero jego sztucer Henry'ego! Pomyślcie, sir: dwadzieścia pięć strzałów w pół minuty! Byłem rusznikarzem i wiem, co to znaczy. Henry, jak mi wiadomo, wykonał tylko dziesięć takich sztucerów, ale kto je ma i gdzie one są? O żadnym z nich nic nie wiadomo, zasłynął tylko sztucer Old Shatterhanda. A jakie sumy zapłaciłby za
to każdy znawca! Ale, sir, jeśli chcecie nam zrobić uprzejmość, to proszę nam powiedzieć, gdzie możemy przechować nasze konie. Wolałbym, żeby były w bezpiecznym miejscu, ponieważ mówiliście przedtem o śladach Indian.
Czy wam również wydają się owe ślady zastanawiające?
Oczywiście! Ten tam przemądrzały Metys niech sobie myśli, co chce, ja wiem swoje.
Zatem proponuję wam szopę na narzędzia, ma ona dobry, mocny zamek, kierownik zaprowadzi was tam i zatroszczy się o paszę i wodę.
Kierownik podniósł się zaraz skwapliwie, a Kas i Has podążyli za nim na dwór do koni.
Biali robotnicy z największą uwagą przysłuchiwali się rozmowie, była ona dla nich tak samo fascynująca jak dla ich przełożonego. Ten zaś wykorzystał nieobecność obydwu myśliwych, aby zganić zachowanie się Metysa, który przyjął to z pozornym spokojem, choć w głębi ducha był wściekły. Minęła chwila, kiedy z dworu ponownie dało się słyszeć stąpanie koni.
— A to co takiego? — zdziwił się inżynier. — Prowadzą konie z powrotem, przecież w szopie jest dla nich dosyć miejsca.
Spojrzał ku wejściu i zobaczył, że do baraku wchodzą dwaj nowi przybysze. Biały i Indianin.
Pierwszy z nich był niezbyt wysokiej i niezbyt rosłej postury. Ciemnoblond broda okalała spaloną słońcem twarz. Miał na sobie skórzane spodnie ozdobione frędzlami oraz równie przyozdobioną w szwach myśliwską bluzę, długie buty sięgające ponad kolana i filcowy kapelusz z szerokim rondem, wokół którego nawleczone były na sznurku czubki uszu groźnych, szarych niedźwiedzi. Za szerokim pasem, uplecionym z rzemieni, tkwiły dwa rewolwery i krótki nóż myśliwski, wyglądało na to, że pas jest naokoło wypełniony nabojami, zwisały też z niego liczne sakiewki skórzane, w których prawdopodobnie znajdowały się drobne, nieodzowne westmanowi przybory. Przez lewe ramię na ukos wzdłuż do prawego biodra przewieszone było lasso uplecione z licznych rzemieni, na szyi zaś mężczyzna ów miał zawieszoną na jedwabnej tasiemce fajkę pokoju, przyozdobioną wypchanymi kolibrami, na kunsztownie rzeźbionej główce fajki wyryte były znaki indiańskie. Szeroki rzemień przytrzymywał na plecach niezmiernie długą i ciężką dwururkę, w prawej zaś ręce spoczywała
lżejsza strzelba o jednej lufie.
Indianin ubrany był dokładnie tak samo jak biały człowiek, tylko zamiast wysokich butów miał na nogach lekkie mokasyny ozdobione szczecią jeżozwierza. Nie miał też żadnego nakrycia na głowie, jego długie, gęste, granatowoczarne włosy przylegały do głowy na kształt hełmu i przeplecione były skórą grzechotnika. Na szyi miał woreczek z „lekami", niezmiernie kosztowną fajkę pokoju i potrójny łańcuch z pazurów niedźwiedzich, dowód mówiący sam za siebie o jego dzielności i odwadze ponieważ żadnemu Indianinowi nie wolno nosić trofeów, których sam nie zdobył. Nie brakowało mu też lassa, jak i pasa z rewolwerami, nożem myśliwskim i ze skórzanymi sakiewkami; w prawej ręce trzymał Indianin dwururkę, której drewniane części gęsto nabite były błyszczącymi, srebrnymi gwoździami. Poważny wyraz jego męskiej urodziwej twarzy sprawiał, że można by ją nazwać prawie rzymską, oczy, mimo że bardzo ciemne i połyskliwe jak aksamit, promieniowały spokojnym, dobrodusznym ogniem, kości policzkowe były nieznacznie tylko wystające, matowa skóra miała barwę jasnobrunatną z leciutkim odcieniem brązu.
Żaden z obu przybyłych nie odznaczał się olbrzymią posturą; weszli spokojnie i skromnie, a jednak ich pojawienie się wywołało niezwykłe wprost poruszenie. Hałaśliwy gwar wśród Chińczyków zamarł nagle, biali robotnicy, znajdujący się w mniejszym pomieszczeniu, bezwiednie powstali z miejsc, inżynier, jego nadzorca i Metys uczynili to samo, shopman spróbował wykonać nawet coś w rodzaju ukłonu, wypadło mu to, niestety, niezdarnie.
Obaj przybysze zdawali się zupełnie nie dostrzegać zamieszania, jakie wywołali, Indianin pozdrowił obecnych lekkim, aczkolwiek bynajmniej nie zarozumiałym skinieniem głowy, biały zaś odezwał się uprzejmie:
— Good evening, messieurs! Nie wstawajcie, nie chcielibyśmy wam przeszkadzać. — Po czym, zwracając się do gospodarza, spytał: — Można dostać u was coś solidnego na głodny żołądek i pragnienie, sir?
— Readily, with pleasure, sir! —odparł zapytany. — Wszystko co mam, jest do waszej dyspozycji. Zajmijcie miejsca, tam, przy ciepłym ogniu, messieurs! Siedzą tam już wprawdzie dwaj westmani, którzy akurat wyszli na dwór, ale jeśli wam to nie przeszkadza, zrobią wam miejsce.
— Bynajmniej, nie trzeba. Byli tu wcześniej niż my i mają wobec tego większe prawo. Jak wrócą,
zapytamy ich, czy zechcą nas mieć przy stole. Przygotujcie nam najpierw piwa imbirowego, a potem zobaczymy, co macie do zjedzenia.
Dostrzegli pozostawioną przez Kasa i Hasa broń i zajęli miejsca po przeciwnej stronie stołu.
Wspaniali ludzie! powiedział szeptem inżynier do swych obu sąsiadów przy stole. Ten czerwonoskóry ma iście królewskie spojrzenie, biały tak samo.
A ta broń Indianina! zauważył równie cicho nadzorca. Ile tam srebrnych gwoździ na niej! Czy to...
Do pioruna! Srebrna strzelba! Winnetou! Przypatrzcie się tej ciężkiej dwururce białego! Czyż nie jest to słynny Postrach Niedźwiedzi? A ta mała, lekka fuzja? Może to jest... sztucer Henry'ego? Czyżby...
Wtem dał się słyszeć z zewnątrz głos Kasimira:
All devils! Co to za konie? Kto przybył?
Nie wiem słychać było odpowiedź kierownika, który wracał z obydwoma kuzynami z szopy.
— Dwa karę ogiery z czerwonymi chrapami i rasową linią grzbietu pod grzywą! Znam je, a także jeźdźców, do których one należą. Indiańska uprzęż! Zgadza się! Co za radość! Dokładnie tak samo jak u spadkobierców Timpego! Chodźcie szybko, zobaczycie dwóch najsławniejszych ludzi Zachodu!
Kas długimi krokami wszedł do środka, za nim podążyli Has i kierownik. Twarz jego promieniała radosnym podnieceniem. Gdy tylko ujrzał wodza Apaczów oraz jego białego przyjaciela i serdecznego towarzysza, wręcz skoczył ku nim, rozłożył szeroko ręce w radosnym pozdrowieniu i zawołał:
— Tak, to oni! Nie myliłem się! Winnetou i Old Shatterhand! Co za radość, co za ogromna radość! Dawajcie dłonie, messieurs, niech je uścisnę!
Old Shatterhand wyciągnął ku niemu prawicę i odparł z miłym uśmiechem:
— Bardzo się cieszę, że was widzę, mister Timpe. Oto moja ręka. Jeśli chcecie ją uścisnąć, czyńcie to do woli.
Kas ujął podaną dłoń i potrząsając nią z całej mocy, wołał zachwycony:
— Mister Timpe, nazywacie mnie mister Timpe? Znacie mnie więc jeszcze? Nie zapomnieliście
mnie, sir?
Nie tak łatwo zapomina się człowieka, z którym przeżyło się takie rzeczy, jakieśmy obaj przeżyli wówczas razem z wami i waszymi towarzyszami.
Tak, tak, to były nie lada tarapaty, w któreśmy wtedy wpadli. Mieliśmy umrzeć i wyście nas z tego wyciągnęli. Nigdy wam tego nie zapomnę, możecie być tego pewni. Dopiero co rozmawialiśmy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki wódz Apaczów, pozwoli, bym go pozdrowił?
Zapytany podał mu rękę i właściwym sobie, poważnym, a przy tym łagodnym głosem odparł:
Winnetou pozdrawia swego białego brata i prosi, aby usiadł razem z nim.
Na to wstał inżynier, skłonił się bardzo uprzejmie i rzekł:
Wybaczcie mi śmiałość, na którą sobie pozwalam, dżentelmeni! Nie powinniście tutaj siedzieć, zapraszam was o tam, do naszego stołu, zarezerwowanego wyłącznie dla urzędników i osób wyższej rangi.
Urzędnicy i osoby wyższej rangi? odparł Old Shatterhand.
Nie jesteśmy ani urzędnikami, ani też nie wmawiamy sobie, że jesteśmy czymś lepszym od innych. Dziękujemy wam za zaproszenie, prosimy jednak, aby wolno nam było pozostać tutaj.
— Wedle waszej woli, sir. Czulibyśmy się tylko niezmiernie zaszczyceni, gdyby wolno nam było wypić szklaneczkę czegoś dobrego i porozmawiać z tak znakomitymi westmanami.
— Od rozmowy się nie uchylamy. Domyślam się, że jesteście urzędnikiem na tej tu trasie kolejowej?
— Nazywam się Leveret i jestem inżynierem, a tu widzicie mojego nadzorcę i mojego kierownika, tam zaś oto siedzi zwiadowca, któregośmy zatrudnili, aby troszczył się o nasze bezpieczeństwo.
Mówiąc to wskazywał ręką osoby, które wymieniał. Old Shatterhand rzucił krótkie, zupełnie niedostrzegalne, ale bardzo uważne spojrzenie na Metysa, po czym zapytał:
— Zwiadowca dla waszego bezpieczeństwa? Jak zwie się ten człowiek?
— Yato Inda. Nosi indiańskie nazwisko, jego matka bowiem była Indianką.
Biały myśliwy zmierzył Metysa dłuższym i bardzo wnikliwym spojrzeniem, następnie odwrócił się z cichym „hm", które usłyszał tylko Apacz. Co sobie przy tym myślał, tego nie dało się odczytać z
jego twarzy. Apacz natomiast miał widocznie powód, aby nie milczeć, zwrócił się do zwiadowcy:
Pozwoli mi mój brat, że się do niego odezwę. Każdy musi tutaj być ostrożny, jeśli więc dla bezpieczeństwa tego tu obozu potrzebny jest zwiadowca, to muszą też istnieć wrogowie, którzy zagrażają obozowi. Kim są ci ludzie?
Metys odpowiedział uprzejmie, aczkolwiek nieco chłodno:
Wydaje się, że nie można ufać Komańczom.
Winnetou uczynił taki ruch głową, jakby chciał ocenić każde z osobna słowo mówiącego. Po uzyskaniu odpowiedzi jeszcze trwał tak kilka sekund, jakby się w coś wsłuchiwał, po czym zapytał:
Czy mój brat ma podstawy do takich podejrzeń?
Konkretnej podstawy nie, tylko przypuszczenie.
Mój brat nazywa się Yato Inda. Yato znaczy „dobry" i pochodzi z języka Nawajów, Inda znaczy „człowiek" i pochodzi z języka Apaczów. Nawajowie są także Apaczami, stąd przypuszczenie, że indiańska matka mego półkrwi brata była Apaczką.
Pytanie to najwidoczniej było Metysowi niemiłe, bo próbując wymigać się od odpowiedzi, odparł chłodnym tonem:
— Jak to się dzieje, że wielki Winnetou tak troszczy się o nieznaną indiańską squaw?
— Ponieważ to jest twoja matka —zabrzmiało mocno i ostro z ust wodza. — I ponieważ, znajdując się tutaj, chcę wiedzieć, co za człowiek troszczy się tutaj o bezpieczeństwo. Do jakiego plemienia należała twoja matka?
Wobec takiego tonu i nieustępliwego wzroku, jakim Winnetou patrzył na zwiadowcę, ten nie mógł milczeć. Odparł:
— Do plemienia Pinal Apaczów.
— I mowy nauczyłeś się od niej?
— Oczywiście, że tak.
— Znam mowę i wszystkie narzecza Apaczów. Wymawiają oni przy pomocy języka i zarazem gardłowo wiele dźwięków, do których ty używasz tylko języka, dokładnie tak samo, jak czynią to Komańcze.
Metys wybuchnął:
— Chcesz może przez to powiedzieć, że jestem synem kobiety Komańczów?
A jeśli tak twierdzę?
Twierdzenie nie jest jeszcze dowodem. A jeśli nawet moja matka pochodziłaby z Komańczów, to jeszcze wcale z tego nie wynika, że ja trzymam z Komańczami.
Oczywiście, że nie, ale znasz Tokvi Kavę, Czarnego Mustanga, który jest najgroźniejszym wodzem Komańczów?
Słyszałem o nim.
Miał on córkę, która została squaw bladej twarzy, oboje oni zmarli, pozostawiając chłopca mieszanej krwi, który potem został wychowany przez Czarnego Mustanga w zawziętej wrogości przeciw białym. Ów chłopiec został kiedyś przez towarzysza zabaw skaleczony nożem w prawe ucho. Jak więc to jest, że mówisz jak Komańcz i masz bliznę na tym samym uchu?
Zwiadowca poderwał się na te słowa i zawołał gniewnie:
To cięcie zawdzięczam właśnie wrogości Komańczów, otrzymałem je w ręcznej potyczce z nimi. Jeśli wątpisz o tym, wzywam cię do walki ze mną.
Pshaw! Tylko to jedno słowo wypowiedziane lekceważącym tonem padło z ust Winnetou, po czym wódz Apaczów
odwrócił się i sięgnął po imbirowe piwo, które gospodarz właśnie przyniósł.
I jak to zwykle bywa po tak nieprzyjemnych scenach, nastąpiła głęboka cisza, zanim podjęto na nowo rozmowę przy obu stołach. Potem inżynier zapytał, czy Old Shatterhand i Winnetou mają zamiar przenocować w obozie, otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, zaproponował im swoje mieszkanie, a gotowość gościny poparł jeszcze wyjaśnieniem:
— Obu dżentelmenom, którzy przybyli przed wami, gospodarz wskazał już legowiska u siebie, nie ma tam więcej miejsca, a nie będziecie przecież spać na dworze, gdzie jest mokro. Tu zaś, w baraku, wśród tych chrapiących, niechlujnych Chińczyków? W żadnym razie! Musieliśmy sprowadzić Chińczyków z Zachodu, ponieważ nie mogliśmy znaleźć białych robotników i ponieważ są tańsi, a także łatwiejsi do utrzymania w ryzach niż całe to tałatajstwo, na które bylibyśmy w przeciwnym razie skazani. Powiedzcie, sir, czy zechcecie przyjąć moje zaproszenie?
Old Shatterhand spojrzał pytająco na Winnetou, a widząc lekkie przytaknięcie, odparł:
— Tak, przyjmujemy je, pod warunkiem, że również nasze konie otrzymają bezpieczne schronienie.
— Dostaną je. Konie tamtych obu dżentelmenów też już wzięliśmy na przechowanie. Chcielibyście
może rzucić okiem na moje mieszkanie?
Tak, pokażcie je nam. Dobrze jest, jeśli się przedtem pozna miejsce, w którym przyjdzie spędzić noc.
Winnetou i Old Shatterhand zabrali swoją broń i udali się za inżynierem do znajdującego się nie opodal niskiego budynku, którego ściany zbudowane były z kamienia, jako że budynek ten miał później służyć za mieszkanie dla warty mostowej. Urzędnik otwarł drzwi, zapalił światło. Było tam palenisko, stół, kilka krzeseł, a oprócz przeróżnego sprzętu i naczyń rozpościerało się szerokie legowisko, na którym było wystarczająco wiele miejsca. Obaj goście wyrazili zadowolenie i chcieli wrócić, aby odprowadzić swoje konie, ale inżynier zauważył:
Nie chcecie od razu zostawić tutaj waszych rzeczy? Po co niepotrzebnie nosić z sobą derki i broń?
Nic nie stało na przeszkodzie, aby się z tym zgodzić. Mury były
solidne, a okna tak maleńkie, że żaden człowiek nie zdołałby przecisnąć się przez nie, drzwi, wykonane z solidnego drewna, miały dobry zamek, tak więc wspomniany ekwipunek wydawał się dobrze zabezpieczony, pozostawili go tu zatem, po czym odprowadzili konie do szopy, gdzie stały już oba wierzchowce Timpów. Konie dostały wody i paszy, a potem mężczyźni skierowali się z powrotem do baraku.
Inżynier oświadczył po drodze, że pragnąłby, aby obaj byli jego gośćmi również na kolacji, dodając:
— Dziś wieczór zjem kolację z wami, a nie z moimi ludźmi, zwłaszcza że jeden z nich, mianowicie zwiadowca, jak się wydaje, nie spodobał się wam. Powiedzcie, Mr Winnetou, macie powody, aby mu nie ufać?
— Winnetou nigdy nie czyni ani nie mówi nic bez powodu — odparł wódz.
— Wszelako Yato Inda zawsze był wierny i można było na nim polegać!
— Winnetou nie wierzy w tę wierność. Mój brat na pewno przekona się, jak długo ona potrwa. Metys nazywa siebie Yato Inda, Dobry Człowiek, ale jego prawdziwe imię brzmi z pewnością Ik Senanda, co w mowie Komańcz znaczy tyle co Zły Wąż.
Czy istnieje Komańcz o takim imieniu?
Metys, o którym Winnetou przedtem mówił, tak się zwie, wnuk Czarnego Mustanga.
Mr Winnetou, mam wielki szacunek dla waszej bystrości i osądu, ale tym razem musieliście się pomylić! Ów zwiadowca okazał mi tyle dowodów wierności, że muszę mu ufać.
Mój biały brat może czynić, co uważa za stosowne, ale odtąd, jeśli Old Shatterhand i Winnetou będą tak rozmawiać, aby Metys słyszał rozmowę, to wszystko, cokolwiek powiedzą, nie będzie niczym więcej jak pozorem. Howgh!
Kiedy znaleźli się już w baraku, inżynier zamówił u gospodarza dobrą kolację na pięć osób, potraktował bowiem obu Timpów również jako swoich gości i dosiadł się do ich stołu. Tutaj Old Shatterhand zwrócił się z pytaniem do wysokiego, jasnowłosego Kasa, co sprowadziło go w te okolice i dokąd zamierza stąd się udać. Zapytany opowiedział w krótkich słowach historię spadku i osobliwego spotkania ze swoim kuzynem i zarazem współspadkobiercą.
— Teraz musimy udać się do Santa Fe — ciągnął dalej — nie możemy jednak niestety obrać najkrótszej drogi.
— Dlaczegóż to?
— Z powodu Komańcz. Skierujemy się stąd na wschód, a potem skręcimy na południe.
— Hm! Może pojedziemy razem. Zamierzamy bowiem również udać się do Santa Fe, choć nie z powodu spadku.
Kas klasnął w ręce, aż trzasnęło, i zachwycony zawołał nazbyt głośno:
— To się nazywa szczęście! Has, Has, słyszysz? Możemy jechać razem z Old Shatterhandem i z Winnetou! Figę sobie robię teraz z tej całej hołoty Komańcz! Nie potrzebujemy jechać okrężną drogą, jedziemy na wprost.
— Nie wrzeszczcie tak! — uśmiechnął się Old Shatterhand. —Nie macie wcale powodu do takiej radości. Nam również nie przyszło do głowy, aby jechać na wprost, przez obszary Komańcz, byliśmy zdecydowani, tak jak i wy, zrobić łuk na wschód.
— Wedle waszej woli. Kiedy zatem wyruszamy, sir?
Jutro, jak tylko się wyśpimy. Do wieczora dotrzemy do AlderSpring i tam będziemy obozować aż do wczesnego ranka.
Szczególny nacisk położył na tę nazwę, ponieważ przez cały czas ukradkiem obserwował Metysa i doskonale widział, z jaką uwagą tamten przysłuchiwał się rozmowie, mimo że usiłował stworzyć wrażenie, jakby go to nic nie obchodziło. Nie był on zresztą jedynym, w którym obaj sławni przyjaciele wzbudzili tak ogromne, skrywane zainteresowanie.
Tuż przy samym przepierzeniu z desek, odgradzającym wielkie pomieszczenie, zajęte wyłącznie przez Chińczyków, od mniejszego, siedzieli, paląc i popijając, dwaj Synowie Niebios, obecni tu już przed pojawieniem się obu Timpów. Wyglądali na kierowników robót, a może też i piastowali jakiś pomniejszy urząd, albowiem żaden z ich ziomków nie dosiadł się do nich. Mieli oni możność słyszeć wszystko, co mówiono obok, rozumieli też dobrze po angielsku, bo od wielu już lat przebywali w Stanach Zjednoczonych i języka nauczyli się w San Francisco.
Na przybycie Hasa i Kasa nie zwrócili większej uwagi, tak zresztą jak i inni, gdy jednak obok w małym pomieszczeniu rozmowa zeszła na strzelby Old Shatterhanda i Winnetou i na ich wartość, zaczęli nadsłuchiwać uważniej. Później zupełnie niespodziewanie pojawili się ci dwaj mężczyźni i Chińczycy najpierw z ciekawością, a potem z pożądliwością spoglądali przez szpary w deskach na nich i na ich cenną broń, od której prawie nie mogli oderwać oczu.
Gdy w jakiś czas potem inżynier powrócił ze swymi gośćmi, a ci nie mieli już broni przy sobie, dotychczasowy spokój opuścił Chińczyków. Ich cienkie brwi poruszały się w górę i w dół, usta drgały, palce zaciskały się kurczowo, obaj wiercili się na swoich stołkach, obu wypełniało to samo uczucie, mieli te same myśli, ale żaden z nich nie chciał odezwać się pierwszy. Wreszcie jeden nie mógł się już dłużej opanować i zapytał cicho:
— Słyszałeś wszystko?
— Tak — odparł drugi.
— I widziałeś?
— I widziałem.
— Także strzelby?
— Także!
To bezcenne rzeczy!
Tak.
Gdybyśmy je mieli! Ileż musimy się napracować, ile namęczyć i nadręczyć, żeby nasze kości mogły być złożone w ojczyźnie, przy naszych przodkach!
Nastąpiła przerwa w rozmowie, obaj coś rozważali. Po jakiejś chwili jeden z nich zaciągnął się głęboko dymem z fajki i spytał, błyskając chytrze skośnymi oczami:
Domyślasz się, gdzie leżą te strzelby?
Tak, wiem padła odpowiedź.
Gdzie?
W domu inżyniera. Gdybyśmy je mieli, moglibyśmy je zakopać i nikt by się nie dowiedział, kto je zabrał..
A później byśmy mogli je sprzedać w San Francisco. Dostalibyśmy za nie mnóstwo pieniędzy. Stalibyśmy się bogatymi panami i moglibyśmy wrócić do Państwa Środka, gdzie byśmy jedli sobie co dzień jaskółcze gniazda.
Tak by mogło być naprawdę, gdybyśmy tylko chcieli!
I znowu nastąpiła przerwa, każdy z nich starał się odgadnąć myśli drugiego po wyrazie twarzy i spojrzeniu, po czym rozmowa potoczyła się dalej:
— Dom inżyniera jest zbudowany z kamienia, a przez okno nikt nie wejdzie!
— A drzwi są mocne i mają bardzo solidny, żelazny zamek!
— Ale dach! Nie wiesz, że dach jest zrobiony z gontów?
— Wiem. Gdyby tak mieć drabinę, można by zrobić otwór i wejść.
— Drabin jest dosyć!
— Tak, ale gdzie zakopiemy broń? W ziemi? Zniszczy się tam.
— Trzeba by ją dobrze zawinąć. W szopie leży więcej plecionych mat, niż potrzeba.
Dotąd rozmowa toczyła się bardzo cicho, teraz pochylili się jeszcze bardziej ku sobie i dalej rozmawiali już tylko ledwo słyszalnym szeptem. Następnie jeden po drugim w kilka minut opuścili barak.
Po chwili, kiedy obu już nie było, zjawił się nowy przybysz. Był to Indianin, którego ubiór składał się z niebieskiej płóciennej bluzy, skórzanych spodni i takich samych mokasynów. Uzbrojony był tylko w nóż, który tkwił za pasem. Długie, gęste włosy spadały mu na plecy, na szyi zaś nosił na
rzemieniu duży woreczek z „lekami".
Zatrzymał się przy wejściu, aby oswoić oczy z nagłym światłem, jednym rzutem oka omiótł większe pomieszczenie, po czym wolnym krokiem udał się do mniejszego.
Czerwonoskóry nie należał tu oczywiście do rzadkości, tak więc Indianin ów w ogóle nie zwrócił na siebie uwagi siedzących tam Chińczyków. Również w mniejszym pomieszczeniu, gdzie siedzieli biali, jego pojawienie się nie wywołało nic więcej poza krótkim spojrzeniem obecnych, potem już nie zwracano na niego uwagi. Pokornym krokiem człowieka, który czuje, że jest ledwo tolerowany, przeszedł między stołami i przykucnął w pobliżu paleniska.
Kiedy zwiadowca dostrzegł wchodzącego Indianina, twarz jego na moment drgnęła, skurcz ten minął jednak tak błyskawicznie, że nikt z obecnych tego nie dostrzegł. Obaj sprawiali wrażenie, jakby jeden dla drugiego nie istniał, ale w jednym i drugim kierunku spod opuszczonych rzęs biegły raz po raz spojrzenia, i spojrzenia te zdawały się wzajemnie rozumiane. Po jakiejś chwili zwiadowca podniósł się od
stołu i powolnym, niedbałym krokiem skierował się ku wyjściu jak ktoś, kto czyni to zupełnie bezwiednie i bezmyślnie.
Były jednak dwie osoby, którym właśnie owa ostentacyjnie okazywana obojętność wydała się podejrzana: Winnetou i Old Shatterhand. Pozornie odwrócili natychmiast wzrok od drzwi, ale tylko pozornie, bo kto zna dobrze wyćwiczone oko westmana, ten wie, że jest ono w stanie także z boku wchłonąć tyle promieni, żeby dokładnie widzieć, co się dzieje tam, gdzie jak się wydaje,"w ogóle nie patrzy.
Będąc już przy drzwiach, zwiadowca odwrócił się na kilka sekund, a nie widząc ani jednego oka zwróconego na siebie, szybkim ruchem ręki dał czerwonoskóremu znak, którego znaczenie rozumieć mógł tylko ten, z kim ów znak był wcześniej umówiony. Potem odwrócił się i wyszedł w ciemną noc.
Znak ten dostrzegł zarówno Winnetou, jak i Old Shatterhand: raz tylko wymieniwszy spojrzenia, bez słów, już byli zgodni co do tego, jak działać. Oto, co przypuszczali, i co zamierzali uczynić: obcy Indianin był w tajemnym porozumieniu ze zwiadowcą, ponieważ otrzymał od niego znak. Porozumienie to było skryte, obaj bowiem uważali, aby nikt niczego się nie domyślił i nie zauważył. Z tej tajemniczości należało wysnuć wniosek, że kryje się za nią złowrogi zamiar, który trzeba
bezwzględnie wyśledzić. Powinien tylko ktoś pójść za zwiadowcą, aby z ukrycia obserwować, co uczyni. Ponieważ można było z całą pewnością przyjąć, że chodzi tu o Indianina, Winnetou chciał przejąć śledzenie. Niestety, nie mógł wyjść drzwiami, gdyż te były jasno oświetlone. Zwiadowca zaś z pewnością tak się ustawił na dworze, żeby mógł widzieć każdego, kto opuszcza barak. Na szczęście Apacz już przedtem zauważył, że za beczkami, pakami i skrzyniami są małe drzwi, służące z pewnością do wnoszenia i wynoszenia towarów bez potrzeby korzystania z głównego wejścia. Tymi to tylnymi drzwiami zamierzał Winnetou wyjść. Ponieważ jednak winno się to odbyć możliwie niespostrzeżenie, musiał wobec tego odczekać, aż zainteresowanie obecnych skieruje się na Old Shatterhanda, co się oczywiście stało, jak tylko Old Shatterhand zaczął rozmawiać z Indianinem.
I to była druga rzecz, jaką należało uczynić, mianowicie przepytać Indianina, żeby z niego w miarę możliwości wydobyć coś, co by wskazało na jego zamiary.
Old Shatterhand, wcale też nie zwlekając, zaczął badać Indianina, a gdy wszystkich oczy zwróciły się na nich, wtedy Winnetou nieznacznie
oddalił się od stołu, aby zniknąć za beczkami i dotrzeć do wspomnianych drzwi.
Indianin był mocno zbudowanym mężczyzną w średnich latach. Wkrótce okazało się też, że również jeśli chodzi o rozum, nie był słabeuszem. Przewidział to oczywiście Old Shatterhand, bo tajne i niebezpieczne zadania otrzymuje zazwyczaj tylko mądry wojownik.
— Mój czerwony brat usiadł daleko od nas. Nie chce nic zjeść ani wypić? — brzmiało pierwsze pytanie Old Shatterhanda.
Czerwonoskóry odpowiedział tylko przeczącym ruchem głowy.
— Dlaczego nie? Nie masz pragnienia ani nie jesteś głodny?
— Juwaruwa jest głodny i ma pragnienie, ale nie ma pieniędzy — usłyszano odpowiedź.
— Juwaruwa to twoje imię?
— Tak mnie nazywają.
— Juwaruwa znaczy „łoś" w mowie Upsaroków. Należysz do tego plemienia?
— Jestem wojownikiem tego plemienia.
— Gdzie wypasa ono teraz swoje konie?
— W Wyoming.
— A jak nazywa się ich wojenny wódz?
Nazywają go Szarym Niedźwiedziem.
Old Shatterhand był akurat ostatnio u Indian zwanych Upsarokami, czyli Wronami, którzy są mieszkańcami Dakoty, był więc w stanie osądzić, czy Indianin go nie okłamał. Odpowiedzi zawierały prawdę.
Jeśli mój brat nie ma czym płacić, niech dosiądzie się do nas i zje z nami zaproponował Old Shatterhand.
Indianin spojrzał na niego badawczo i oświadczył:
Juwaruwa jest dzielnym wojownikiem, jada tylko z mężczyznami, których zna i którzy są równie dzielni. Masz jakieś imię? Jak ono brzmi?
Nazywają mnie Old Shatterhand.
Old Shatt...
Nazwisko nie mogło mu przejść przez usta. Na moment stracił spokój i opanowanie, ale okazując przerażenie, już się zdradził. Opanował się jednak szybko i z pozorną swobodą ciągnął dalej:
Old Shatterhand? Uff! Jesteś zatem bardzo sławną bladą twarzą.
A więc możesz ze mną jeść. Chodź tutaj do nas, jedz i pij!
Ten jednak, zamiast skorzystać z zaproszenia, potoczył wzrokiem dokoła, szukając kogoś, po czym zapytał:
— Nie widzę tutaj czerwonoskórego, który siedział u twojego boku. Dokąd poszedł?
— Z pewnością wyszedł i jest w innym pomieszczeniu.
— Nie zauważyłem, jak wyszedł. Jeśli ty jesteś Old Shatterhand, to tamten jest z pewnością Winnetou, wódz Apaczów?
— Tak, to on. Gdzie masz konia?
— Nie jeżdżę konno.
— Jak to? Upsaroka znajdujący się o tyle dni drogi na południe od swego plemienia, nie ma konia? Czyż zgubiłeś go po drodze?
— Nie. Nie wziąłem konia z sobą.
— I również żadnej broni poza tym tutaj nożem?
— Żadnej.
— Musisz mieć po temu ważne powody?!
— Uczyniłem ślub, że pójdę bez konia i tylko z tym nożem.
— Dlaczego?
— Ponieważ Komańcze również byli bez koni i bez innej broni.
— Komańcze? Gdzie byli?
U góry, blisko naszych dawniejszych pastwisk, w Dakocie.
Komańcze tak daleko na północy? Osobliwa sprawa.
Głos Old Shatterhanda wyrażał powątpiewanie. Czerwonoskóry spojrzał na niego prawie ironicznie i odparł:
To Old Shatterhand nie wie, że każdy indiański wojownik winien jest jeden raz udać się do Dakoty po świętą glinę do fajki pokoju?
Nie każdy winien to czynić i nie każdy to czyni.
Ale Komańcze to uczynili. Spotkali mnie i mojego brata, jego zakłuli, a mnie udało się zbiec. Wtedy to złożyłem śluby, i bez konia z tym tylko nożem podążam za nimi, nie spocznę prędzej, dopóki ich nie zabiję!
Ponieważ pouczasz mnie co do uświęconych zwyczajów, to chyba wiesz, że żaden Indianin w drodze do tych kamieniołomów nie może nikogo zabić?
Wszelako Komańcze popełnili morderstwo!
Hm! Ale po cóż te śluby? Bez konia i tylko z nożem! Jak chcesz polować? Z czego żyłeś po drodze?
Czy mam ci o tym opowiedzieć? spytał Indianin zarozumiale, był bowiem przekonany, że zupełnie zmylił Old Shatterhanda.
— Nie — odparł ten spokojnie. — Nie mogę tylko pojąć, jak to jest możliwe, że przez tak długi czas i w tak dalekiej drodze nie dosiadłeś w ogóle konia?
— Uczyniłem śluby i dotrzymam ich.
— Nie, ty je złamałeś!
— Udowodnij to!
— Dzisiaj siedziałeś w siodle!
— Uff! Uff!
— Tak, w czasie deszczu.
— Uff, uff — powtórnie odezwał się rzekomy Upsaroka, brzmiało to na wpół ze strachem, na wpół z przekorą. Poderwał się i stanął tuż przed Old Shatterhandem. Biały myśliwy schylił się, przejechał obiema rękami wzdłuż nóg tamtego, po czym stwierdził:
— Twoje spodnie są po zewnętrznej stronie mokre, a po wewnętrznej suche. Wewnętrznej strony spodni, przylegających do konia, deszcz nie mógł zmoczyć.
Na tak zaskakujący, bezsporny dowód Indianin nie był przygotowany, jednak jego przebiegłość podsunęła mu szybko usprawiedliwienie:
— Każde dziecko wie, że wewnętrzna strona spodni szybciej schnie niż zewnętrzna. Old
Shatterhand musi się jeszcze wiele nauczyć!
Była to bezczelna odpowiedź, ale myśliwy zachował mimo to spokój. Posługiwał się dotąd językiem angielskim, który czerwonoskóry znał w miarę dobrze, teraz natomiast zadał mu pytanie w narzeczu Upsaroków i nie otrzymał odpowiedzi. Zadał jeszcze kilka dalszych pytań z tym samym rezultatem, w końcu położył ciężko dłoń na ramieniu Indianina i zapytał po angielsku:
Dlaczego mi nie odpowiadasz? Czy mowa twego własnego plemienia jest ci nie znana?
Złożyłem śluby, że nie prędzej odezwę się w tej mowie, dopóki śmierć mojego brata nie będzie pomszczona.
Ciekawe, wszystkie twoje śluby okazują się jakieś dziwne, osobliwe! A jeszcze bardziej osobliwa jest twoja głupota, kiedy sobie wyobrażasz, że zdołałeś mnie oszukać. Właśnie twoja mowa jest tym, co cię zdradza. Wiem aż nadto dobrze, jak Upsarokowie i jak inne plemiona posługują się językiem bladych twarzy. Ty nie jesteś z plemienia Upsaroków, jesteś Komańczem. Masz odwagę to potwierdzić?
Komańcze są moimi wrogami, już ci to mówiłem!
— Właśnie to, że nazywasz ich swoimi wrogami, jest dla mnie dowodem, iż jesteś jednym z nich!
— Uważasz mnie za kłamcę? Taki to jest zwyczaj białych, że obrażają swoich czerwonoskórych gości? Idę! — To mówiąc, chciał skierować swe kroki ku drzwiom.
— Zostaniesz! — rozkazał Old Shatterhand, chwytając go za ramię. W tej samej chwili Indianin wyciągnął nóż i zawołał:
— Kto ma prawo mnie zatrzymywać?! Ty? Co ci zrobiłem? Nic! Idę, a każdemu, kto mi w tym przeszkodzi, utopię to żelazo w sercu!
Old Shatterhand, trzymając go mimo to mocno lewą ręką, wyrwał mu szybkim ruchem prawej ręki nóż i powtórzył:
— Zostajesz! Zaczekamy, aż wróci Winnetou, wtedy okaże się, czy możesz pójść, czy nie. Kucnij sobie tam, gdzieś tkwił przedtem. Jedna próba ucieczki i sięgnie cię kula.
Old Shatterhand pchnął go na wspomniane miejsce, Indianin upadł, najpierw chciał się wyprostować, ale zastanowiwszy się, usiadł w kucki. Old Shatterhand zajął swoje miejsce i zabrał się do jedzenia, położywszy odbezpieczony rewolwer obok siebie, aby dobitniej podkreślić swoją groźbę.
Kontynuowano przerwaną kolację, jednak rozmowa nie toczyła się już wartko. Po jakimś czasie wrócił zwiadowca i usiadł na swoim miejscu. Stwierdziwszy, że Indianin siedzi w tej samej pozycji, w jakiej go przedtem zostawił, nie mógł przypuszczać, co się tymczasem wydarzyło. Opowiedzieli mu o tym kierownik i nadzorca siedzący obok niego; Metys przysłuchiwał się im i pozornie był spokojny, ale w duchu bardzo się zaniepokoił, czy nie śledził go Winnetou.
Apacz tymczasem, wymknąwszy się przez tylne drzwi, wielkim łukiem skradał się do frontu w przekonaniu, że złapie zwiadowcę na jakimś gorącym uczynku. Szeroko otwarte drzwi baraku były jasno oświetlone i jeśli oddalając się, nie spuszczało się z nich oka, można było widzieć każdego, kto się znalazł na odcinku drogi wiodącym od drzwi do punktu obserwacji.
Winnetou zataczał coraz większy łuk, nadaremnie! Przystawał często i nadsłuchiwał w ciemności nocy, również nadaremnie. Zawrócił i powtórzył trasę, znowu na próżno. I tak upłynęło nieco czasu, wtem zobaczył jakąś postać nadchodzącą gdzieś z boku i zbliżającą się do baraku, gdy dotarła do drzwi i weszła do środka, wiedział już, kto to taki.
— Uff! To zwiadowca — powiedział do siebie. — Zdaje się, że jednak nie miał nic skrytego na myśli, niepotrzebnie go tu wypatrywałem. Winnetou raz się pomylił. Old Shatterhand zdziwi się z pewnością.
Nie zadał sobie nawet trudu, aby wejść niepostrzeżenie, wszedł frontowymi, jasno oświetlonymi drzwiami. Zwiadowca na jego widok poczuł, że tętno bije mu w przyśpieszonym rytmie. Teraz powinno się okazać, czy Apacz wykrył coś, czy też nie. Winnetou tymczasem usiadł obok Old Shatterhanda, który najpierw opowiedział mu przebieg rozmowy z Indianinem, a potem cicho zapytał:
— Czy mojemu czerwonemu bratu dopisało szczęście?
— Winnetou nie mogło dopisać ani szczęście, ani nieszczęście, to była omyłka. Nie było nic.
— A ten znak, jaki zwiadowca dał czerwonoskóremu?
— Może to nie był wcale znak, lecz po prostu bezwiedny ruch ręki.
— To by znaczyło, że i ja się pomyliłem, w co raczej wątpię. Ten Indianin nie jest wcale Upsarokiem, lecz Komańczem.
— Czy popełnił on coś przeciwko tobie, mnie albo przeciw komu innemu?
— Jak dotąd oczywiście nie.
Wobec tego nie wolno go też traktować jak wroga. Niech mój brat Shatterhand puści go wolno.
No cóż, dobrze, skoro tego chcesz, czynię to jednak niechętnie. Następnie zwrócił się do czerwonoskórego i powiedział mu, że może
sobie pójść. Ten podniósł się wolno i zażądał zwrotu noża. Otrzymawszy go, schował za pas ze słowami:
Od dziś nóż ten ma jeszcze więcej roboty do wykonania, bo złożyłem sobie nowe śluby. Old Shatterhand przekona się wkrótce, czy są one takie dziwne jak tamte poprzednie!
Po tej groźbie oddalił się szybkim krokiem. W ciągu całej tej ostatniej minuty na twarzy zwiadowcy malował się najwyższy niepokój i widoczne napięcie, teraz zaś rysy jego twarzy zmieniły się do tego stopnia, że wyrażały jawną, nie dającą się ukryć drwinę. Winnetou szepnął do Old Shatterhanda:
Niech mój brat spojrzy na Metysa!
Patrzę na niego!
On się z nas śmieje!
Niestety, ma po temu powody.
— Tak. Jego kiwnięcie ręką, to jednak umówiony znak dla Indianina, o którym mówiłeś, że jest Komańczem. Nie myliliśmy się.
— Nie znalazłeś go tam, na dworze. Kto wie, co za diabelska sztuczka została tam uknuta. Tym czujniej musimy go teraz mieć na oku. Jestem przekonany, że to niebezpieczny człowiek.
Old Shatterhand miał rację, nazywając Metysa niebezpiecznym, ponieważ tam, na dworze, rzeczywiście uknuto diabelską sztuczkę.
Kiedy bowiem zwiadowca opuścił barak, najprzód ostrożnie umknął z kręgu światła, jakie buzujący ogień rzucał aż na zewnątrz. Potem oddalając się na wprost od baraku, zrobił około trzystu kroków, dopóki nie usłyszał cichego głosu wymawiającego jego imię, nie było to jednak imię, jakim nazywano go tutaj w obozie, lecz zgoła inne, bo przywołujący głos brzmiał:
— Chodź tu, Ik Senanda! Jesteśmy tutaj!
Był on więc rzeczywiście tym, za kogo uważał go Winnetou, był Metysem, wnukiem Czarnego Mustanga, najgroźniejszego wodza Komańcz.
Udał się w kierunku, skąd go wołano, i ujrzał przed sobą trzech Indian, z których jeden wyróżniał się
szczególnie wysokim wzrostem i silną budową. Był to sam wódz, który pozdrowił go słowami:
Witaj, synu mojej córki! Posłałem do tego domu Kita Homaszę, najbardziej przebiegłego z moich wojowników, abyś zorientował się, że przybyłem i czekam na ciebie. Rozmawiałeś z nim?
Ani słowa. Samo jego przybycie wystarczyło mi.
Mądrze działałeś, bo może wzbudziłoby to podejrzenia. Jesteśmy tu w dobrym miejscu i nikt nas nie może zaskoczyć, ponieważ w kręgu światła padającego z otwartych drzwi widzimy każdego wychodzącego. A poza tym mamy tu do czynienia tylko z takimi ludźmi, którzy nie mają pojęcia o życiu na naszych ziemiach.
Jesteś w błędzie. Są tu ludzie, którzy znają je aż nadto dobrze.
Uff! Któż by to miał być? Powiedz!
Najpierw przybyli dwaj bardzo wysocy i niesamowicie chudzi jeźdźcy, którzy pozostają tutaj do jutra. Jeden powiedział, że nazywa się Timpe, drugi, jak się zdaje, nazywa się tak samo.
Timpe? Pshaw! Żaden dzielny wojownik nie słyszał nigdy takiego ani podobnego nazwiska.
— A potem przyjechali jeszcze dwaj: Winnetou i Old Shatterhand!
— Uff! Uff! Tych sprowadził tutaj zły Manitu.
— Nie zły, lecz dobry. Z początku też się, oczywiście, przeraziłem; ale później, słuchając ich rozmowy, poczułem w sobie radość.
— Powiesz mi, coś usłyszał, ale nie tutaj. Musimy się stąd oddalić.
— Oddalić się? Dlaczego?
— Ponieważ wiem, jak tacy ludzie myślą i działają. Rozmawiali z tobą?
— Winnetou wypytywał mnie. Nie uwierzył, że nazywam się Yato Inda i uważa mnie za syna twojej córki.
— Apacz zatem powziął podejrzenie i teraz będzie za tobą chodził, aby cię obserwować. Musimy natychmiast poszukać sobie innego miejsca.
— Będziemy go przecież widzieć, jeśli wyjdzie przez te jasno oświetlone drzwi.
— Nie znasz go. Rozważy on wszystko dokładnie i będzie wiedział, że wróg, który zakradnie się do tego obozu, ustawi się naprzeciw tych drzwi, ponieważ stąd może wszystko widzieć. Winnetou przyjdzie więc tutaj, ale nie przez te oświetlone drzwi. Było tam jeszcze jakieś drugie wyjście?
Małe drzwi za spiżarnią.
Z tych właśnie skorzysta i podkradnie się pod osłoną ciemności ku nam. Musimy przejść na drugą stronę. Chodź!
Paroma susami przemknęli dużym łukiem na prawo wokół szopy, podczas gdy w tym samym czasie Winnetou też zrobił taki łuk, ale na lewo, i dlatego ich nie znalazł. Tam przystanęli pod drzewem i wtedy zwiadowca opowiedział, co słyszał. Wódz przysłuchiwał mu się z najwyższym zainteresowaniem, po czym z nadmiaru radości prawie zbyt głośno powiedział:
Zamierzają udać się do Alder Spring? Jutro wieczorem tam będą? Złapiemy ich, złapiemy ich tam, nie ujdą nam! Jakaż to radość zapanuje u nas, kiedy przywleczemy tę cenną zdobycz, i tak będziemy ich męczyć, aż będą wyć jak odzierane ze skóry kojoty! Te dwa skalpy są o wiele więcej warte niż tamte wszystkie warkocze, z których właściwie można zrezygnować!
Rozpierała go radość, której dawał wyraz, dopóki wnuk mu nie przerwał:
Tak, złapiemy ich na pewno i zamęczymy na śmierć, ale czy z
tego powodu chcesz zrezygnować z Chińczyków, których miałem wydać w twe ręce?
— Nie, wszak po to właśnie wstąpiłeś na służbę u tych ludzi od „ognistego rumaka", my zaś przybyliśmy tu dzisiaj, aby cię zapytać, czy czas już nadszedł.
— Jestem gotów każdego dnia, ale mam nadzieję, że dotrzymacie danego mi słowa!
— Dotrzymamy. Czyżbyś sądził, że oszukam syna mojej córki? Pieniądze, złoto i srebro są twoje, wszystko inne, odzież, narzędzia, zapasy, a w szczególności skalpy ludzi z długimi warkoczami należą do nas. Przywykliśmy do tego, że blade twarze rabują nam wszystko, musimy ustępować im, bo są silniejsi od nas, a teraz przybyły jeszcze te żółte twarze, aby budować mosty i drogi żelazne na ziemi, która należy do nas, wszyscy będą za to musieli zapłacić życiem, a wojownicy Komańczów okryją się sławą jako pierwsi czerwonoskórzy, którzy zdobyli nowe skalpy z długimi warkoczami. Nie zrezygnujemy z tego. A teraz udzielisz nam wszelkich informacji potrzebnych dla dokonania napaści.
Po czym nastąpiły szczegółowe wyjaśnienia dotyczące umiejscowienia i rozkładu poszczególnych części obozowiska, omówiono też, w jaki sposób należy przeprowadzić napaść oraz jakiej można
się spodziewać zdobyczy. Na koniec Czarny Mustang dał znak obu towarzyszom, aby dołączyli do niego, ci bowiem oddalili się, każdy w inną stronę, aby pilnować, żeby nikt nie zaskoczył ich wodza i nie odkrył jego obecności.
W rezultacie tego tajemnego spotkania postanowiono, że najpierw, nazajutrz wieczorem, należy pojmać Old Shatterhanda i Winnetou wraz z Kasem i Hasem przy Alder Spring; natomiast o terminie napaści na FirwoodCamp zwiadowca zostanie powiadomiony przez wysłannika. Metys pożegnał się z trzema sprzymierzeńcami i wrócił do baraku.
Czarny Mustang skierował się tymczasem z obydwoma Komańczami w pobliże tego miejsca, gdzie zgodnie z umową należało oczekiwać powrotu wysłannika, którego posłano do baraku. Ów zjawił się też wkrótce i kipiąc złością opowiedział, jak z nim postąpił Old Shatterhand. Kiedy usłyszał, że przygotowano napaść na Old Shatterhanda i na Winnetou, z radości aż syknął przez zęby:
Będzie jeszcze żałował, że podniósł na mnie rękę, bo to ja będę tym, który zada mu najstraszliwsze męki!
Czerwonoskórzy właśnie szykowali się do odejścia, zamierzając udać się do koni, które mieli w ukryciu, kiedy posłyszeli kroki. Natychmiast przypadli do ziemi, choć była mokra i błotnista. Ale położyli się akurat w poprzek drogi, którą mieli przejść dwaj mężczyźni, jeden z nich potknął się o leżącego wodza i przewrócił się, pociągając za sobą towarzysza. W jednej chwili złapano ich i zatrzymano.
— Nie wrzeszczcie, bo przypłacicie to życiem! — rozkazał wódz. — Kim jesteście?
— Jesteśmy robotnikami —padła trwożliwa odpowiedź.
— Wstańcie, tylko ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Dlaczego włóczycie się tutaj po kryjomu? Jeśli jesteście robotnikami z tego obozu, to nie potrzebujecie się tak zachowywać!
— Nie szliśmy wcale po kryjomu!
— A jednak! Tak cicho i chyłkiem nie chodzi żaden człowiek, który może się otwarcie pokazywać. Co tam macie w rękach?
— Strzelby.
— Strzelby? Na cóż robotnikom strzelby? Pokażcie no tu, chcę je zobaczyć!
Wyrwał im strzelby z rąk, obmacał je i każdą z osobna uniósł wysoko w górę, aby móc je lepiej obejrzeć na tle nieba.
Uff, uff, uff! sapnął cicho wprawdzie, ale tonem pełnym podziwu. Te trzy strzelby są tu na Zachodzie dobrze znane. Strzelba zdobiona gwoździami jest z pewnością Srebrną Strzelbą Winnetou, naszego wroga. A jeśli tak jest, to dwie pozostałe są własnością bladej twarzy, Old Shatterhanda, to jest sztucer Henry'ego, a to Postrach Niedźwiedzi. Dobrze mówię?
Chińczycy nie odpowiedzieli na skierowane do nich pytanie. Widzieli, że mają przed sobą Indian, i bali się. Trzęśli się dosłownie ze strachu, a byli zbyt wielkimi tchórzami, aby spróbować ucieczki.
Mówcie! ruszył na nich. Czy ta broń należy do Old Shatterhanda i do Winnetou?
Tak odparł ledwo dosłyszalnym szeptem ten z nich, który mówił dotąd.
Wobec tego ukradliście ją? Zapytany znów milczał.
Widzę, że jesteście WagareSaritschen, takim ludziom tamci
mężczyźni nigdy nie powierzyliby swojej broni. Jeśli się nie przyznasz, wsadzę ci z miejsca nóż w brzuch! Mów! Wtedy Chińczyk śpiesznie odpowiedział:
— Zabraliśmy je po kryjomu.
— Uff! A więc jednak! Winnetou i Old Shatterhand czują się tu jak wida bezpiecznie, skoro rozstali się ze swoją bronią. Jesteście złodziejami. Wiecie, co z wami zrobię? Zasłużyliście na śmierć!
Chińczyk rzucił się na kolana, wzniósł ręce i zaczął błagać:
— Nie zabijaj nas!
— Powinniśmy was zabić, to jasne, ale puścimy was wolno, jeśli uczynicie to, co wam rozkażę.
— Mów, och, mów! Usłuchamy cię we wszystkim!
— Dobrze. Dlaczegoście ukradli tę broń? Przecież nie będziecie jej używać, bo nie jesteście myśliwymi.
— Chcieliśmy ją sprzedać, bo słyszeliśmy, że jest warta mnóstwo pieniędzy.
— My ją odkupimy.
— Naprawdę? Naprawdę? Czy aby naprawdę?
— Jestem wodzem Komańcz. Moje imię brzmi Tokvi Kava, co w języku bladych twarzy znaczy Czarny Mustang. Słyszeliście
O mnie?
Owszem, słyszeli o nim, i to tyle złego, że Chińczyk głęboko przerażony wykrztusił:
Czarny Mustang? Tak, znamy ciebie!
Zatem wiesz również i to, jak wielkim i sławnym wodzem jestem
i że wszystko, co powiem, jest zawsze prawdą. Odkupuję broń.
Ile dasz nam za nią?
Więcej, niżby dał wam ktokolwiek inny.
Co?
Wasze życie. Tego rodzaju kradzież karze się śmiercią, a ja daruję wam za te strzelby życie.
. Życie? Tylko życie? spytał Chińczyk zawiedziony, a przy tym cały drżący ze strachu.
Mało wam? syknął czerwonoskóry. Tacy hultaje ośmielają się żądać jeszcze czegoś oprócz życia? Czego jeszcze chcecie?
Pieniędzy!
Pieniędzy! Czyli metalu! Jeśli chcecie metalu, możecie dostać żelazo naszych noży, są tak ostre, że starczy go wam aż nadto. Chcecie?
— Nie, nie! Oszczędź nas!—skamlał Chińczyk. — Chcemy żyć! Zatrzymaj strzelby!
— Twoje szczęście, żółta ropucho! A teraz słuchaj, co ci jeszcze rozkażę! Old Shatterhand i Winnetou wkrótce spostrzegą, że ich strzelby znikły, podniesie się duża wrzawa, będą szukać i rozpytywać. Co wtedy uczynicie?
— Będziemy milczeć.
— Musicie. Nie wolno wam powiedzieć ani słowa, ani jednego słowa, bo was zabiją, gdyż jesteście złodziejami. Ale także o nas nie wolno wam nic mówić, bo jeśli się dowiedzą, żeście nas spotkali i z nami rozmawiali, domyśla się wszystkiego, i tak czy owak będziecie zgubieni. Postąpicie według tego rozkazu?
— Będziemy milczeć jak grób!
— Tego żądam od was, bo jeśli zdradzicie, że byliście tutaj, wrócimy i dokonamy zemsty, umrzecie po tysiącznych torturach przy męczeńskim palu. I jeszcze jedno pytanie: znacie imiona Ilczi i Hatatitla?
— Nie.
Tak zwą się konie Winnetou i Old Shatterhanda. Czy wiecie, gdzie one stoją?
W szopie, tam, za nami. Słyszeliśmy, że je tam zaprowadzono.
W takim razie to wszystko, jeśli chodzi o was. Pamiętajcie tylko o moim ostrzeżeniu i milczcie! A teraz możecie iść!
Każdy z nich dostał jeszcze kopniaka, po czym obaj zniknęli czym prędzej w ciemnościach nocy, radzi z tego, że przynajmniej uszli z życiem.
Uff! Nie mogliśmy mieć więcej szczęścia! powiedział wódz tonem najwyższego zadowolenia do swoich ludzi. Mamy zaczarowany sztucer, Postrach Niedźwiedzi i Srebrną Strzelbę. Teraz jeszcze przyprowadzimy oba ogiery, które prócz mojego mustanga nie mają sobie równych.
Tokvi Kava chce udać się do szopy? spytał Indianin, który przedtem pod przybranym imieniem Juwaruwy poszedł do baraku jako szpieg.
Czyżby mój brat myślał, że pozostawię konie? Gdyby nie istniał
mój mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi między jedną Wielką Wodą a drugą. Zabieramy je, bo są one z pewnością tyle samo warte co strzelby, któreśmy odebrali tym żółtym hultajom z długimi warkoczami.
Bezszelestnie podkradli się pod szopę, której drzwi nie zamykały się na prawdziwy zamek, tylko na zasuwę, i zaczęli nadsłuchiwać. Ze środka słychać było pojedyncze uderzenia podkową, odgłos, jaki słychać, kiedy koń stąpnie nogą. W szopie panował mrok. Wyglądało na to, że nie ma tam strażnika, w przeciwnym razie bowiem pomieszczenie byłoby oświetlone. Wódz odsunął zasuwę, uchylił nieco drzwi i tak się ustawił, żeby nie być widzianym od środka, po czym zawołał kilka razy półgłosem w języku angielskim, tak jakby był znajomym strażnika, jeśliby przypadkiem jakowyś się tam znajdował. Nie było żadnej odpowiedzi. Czterej Indianie weszli do środka.
Konie obu Timpów zajmowały miejsca zupełnie w tyle, oba karę ogiery stały prawie na samym przodzie. Wódz mimo ciemności rozpoznał je od razu.
— Tu stoją — powiedział. — Miejcie się na baczności! Nie możemy ich dosiąść, bo nas nie znają, musimy je prowadzić, a i tak jeszcze, jak wyjdziemy, będziemy mieć z nimi kłopoty, gdy tylko się spostrzegą, że trzeba ruszyć, a ich panów nie ma.
Ogiery odwiązano ostrożnie i powolutku wyprowadzono. Szły za Komańczami wprawdzie bez większego oporu, ale widać było, że są nieufne. Drzwi ponownie zamknięto na zasuwę, po czym Indianie oddalili się z cenną zdobyczą. Głębokie, miękkie błoto, jakie spowodował deszcz, stłumiło zupełnie kroki ludzi i zwierząt.
Tokvi Kava czuł się nadzwyczaj zadowolony z figla, jakiego udało mu się spłatać obu sławnym, a tak bardzo przez niego znienawidzonym mężom. Był całkowicie pewny swej sprawy i przekonany, że dzisiejszego wieczoru postępował absolutnie bezbłędnie i chytrze. A jednak mylił się. Jednego w swej kalkulacji nie przewidział, mianowicie bystrości umysłu obu okradzionych, jak również wyjątkowych zalet i świetnej tresury obu koni, które były nauczone nie słuchać obcych ludzi bez zezwolenia swych panów.
Największy jednak błąd polegał na tym, że wyjawił Chińczykom swoje imię. Wprawdzie z całą pewnością siebie wyszedł z założenia, że ci nic nie zdradzą, ale miał do czynienia z Winnetou i jego przyjacielem, była to więc niewybaczalna lekkomyślność.
. CZARNY MUSTANG
Słyszałeś może kiedy, drogi czytelniku, o Białym Mustangu? Wiele już o nim napisano, wiele też opowiadano. Wielu też było takich, zarówno białych myśliwych, jak i czerwonoskórych, którzy twierdzili, że widzieli Białego Mustanga, i istotnie, było tak, że widzieli go i zarazem nie widzieli. Bo Biały Mustang to legenda, wytwór fantazji, bajka, u której podstaw w istocie rzeczy leży prawda.
W czasach, kiedy jeszcze stada bawołów i zdziczałych koni niezliczonymi tysiącami żyły na szerokich preriach i ciągnęły wiosną na północ, ku jesieni zaś na południe, bywało, że jakiemuś ostrożnemu myśliwemu dopisało szczęście i mógł on zobaczyć Białego Mustanga, ale przytrafić się to mogło tylko ostrożnemu jeźdźcowi, który potrafił się podkraść i zbliżyć do rumaka. Biały Mustang bowiem był najbardziej doświadczonym i najmądrzejszym spośród wszystkich ogierów
przewodników, jakie kiedykolwiek stały na czele dzikich końskich tabunów. Oko jego potrafiło przedrzeć się przez najgęstsze zarośla, jego ucho słyszało ciche skradanie się wilka z odległości tysięcy kroków, a jego ciemnoczerwone nozdrza łowiły zapach człowieka na jeszcze większą odległość. Ze stada prowadzonego i pilnowanego przez Białego Mustanga rzadko kiedy jaki myśliwy zdołał pochwycić konia na lasso. Nigdy nie widziano, żeby Biały Mustang skubał trawę. Nie miał na to czasu. Stale, wciąż, bez przerwy jakby wzlatywał w pełnych wdzięku, a zarazem pewnych podskokach wokół swego spokojnie pasącego się stada, a przy najmniejszym przejawie niebezpieczeństwa wydawał z siebie owo przenikliwe, podobne do głosu trąby rżenie, na którego dźwięk wszystko niczym burza pędziło z miejsca przed siebie.
Podobno kilka razy udało się oddzielić go od stada, chciano go
złapać, jego samego. Umykał wtedy galopem; ścigający go pędzili na koniach, które wytężały wszystkie siły, ale mimo to nie zdołali go doścignąć, a gdy potem wyciągnięty jak strzała znikał na horyzoncie, uświadamiali sobie, że Biały Mustang zakpił sobie z nich tylko, aby odwieść ich od swego stada. Pewien dzielny vaquero, mistrz w jeździe konnej, spotkał podobno kiedyś Białego Mustanga bez stada i zapędził go aż na skraj głębokiego kanionu, Biały Mustang skoczył podobno bez namysłu kilkaset stóp w dół przepaści, a potem, tam na dole, dalej popędził kłusem. Vaquero przysięgał na wszystkie znane mu świętości i zaklinał się, że to prawda, a wszyscy słuchacze wierzyli w to. Kiedyś znów, w towarzystwie bardzo poważnych i doświadczonych westmanów opowiadał pewien haziendero z Sierra, że miał raz niesamowite szczęście zwabić Białego Mustanga z całym tabunem dzikich koni do korralu, ale ten cudowny siwosz niczym ptak przefrunął przez wysokie na dwadzieścia stóp ogrodzenie, i nikt w to nie wątpił.
Tak opowiadali starzy ludzie, tak opowiadali młodzi, Biały Mustang wydawał się nie tylko nietykalny, lecz nawet nieśmiertelny, dopóki wreszcie razem z ostatnim tabunem koni, jaki widziano, nie znikł z
sawanny. Nieubłagana cywilizacja wytrzebiła bawoły i mustangi, ale jeszcze tu i ówdzie znajduje się jakiś stary westman, który potwierdza, że ów nieosiągalny siwosz nie jest czczym wymysłem, bo on sam również widział go na własne oczy.
Tak, nie był on czczym wymysłem, a jednak był wytworem fantazji, nie istniał nigdy, a jednak istniał, ci, którzy go widzieli, nie mylili się, a jednak mylili się, albowiem Biały Mustang to nie był jeden koń, lecz wiele, wiele koni.
Każdy dziki tabun koni miał jednego przewodnika, którym zawsze był ogier, i to najsilniejszy i najmądrzejszy ze wszystkich, taki bowiem ogier musiał bronić swej pozycji i utrzymać się na niej siłą i przebiegłością. Jeśli pokonał wszystkich współzawodników, wtedy całe stado, aż do najmłodszego źrebaka było mu posłuszne. I jeśli teraz twierdzimy, że siwki są najwytrwalszymi końmi, to już w prerii było tak z całą pewnością. Doszło do tego, że jasnej maści mustangi były chronione przez myśliwych, nikomu nie wpadło do głowy, żeby
załapać sobie siwka pod wierzch; takie zwierzę bowiem byłoby widoczne z daleka i jeździec mógłby się przez to wystawić na niebezpieczeństwo. Konie te miały zatem możność rozwinąć swe siły w całej pełni. Poza tym w instynkcie konia o jasnej maści jest, czy też było, więcej ostrożności niż u konia ciemnej maści. Także i stado potrzebowało przewodnika, który by maścią różnił się od pozostałych i by można go było łatwo dostrzec. Im wyższy rangą oficer, tym bardziej błyszczące są odznaki jego godności. Co człowiek osiąga za pomocą sztuki, to zwierzęciu daje natura. Może więc z tych powodów, o czym wie każdy westman, prawie każde większe stado dzikich koni miało za przewodnika konia siwej maści.
I jeśli oto owe siwe ogieryprzewodniki były najsilniejsze, najszybsze, najwytrwalsze i najwaleczniejsze, to również łatwiej im było umknąć swoim prześladowcom, niż każdemu innemu koniowi. Każdy westman widział w swym życiu takiego siwka i podziwiał jego szybkość i mądrość, potem opowiadał o tym i słuchał innych, którzy opowiadali to samo; życie na bezkresnej prerii pobudza fantazję, istniało mnóstwo siwków, lecz z biegiem czasu wyobraźnia stworzyła z nich jednego jedynego, Białego Mustanga, który był wszechobecny, ale nigdy nie dał się złapać.
Za czasów Winnetou i Old Shatterhanda istniał też Czarny Mustang, z którym rzecz miała się prawie tak samo, a jednak odmiennie. Nie był to bynajmniej żaden dziki koń, lecz koń szkolony, a nawet nadzwyczaj dobrze wytresowany i znajdował się w posiadaniu wodza NaiiniKomańczów. Również o nim opowiadano sobie najprzedziwniejsze historie. Odznaczał się wszelkimi zaletami, i to w niespotykanej dotąd mierze, nigdy nie został raniony w żadnej walce, nigdy się nawet nie potknął, nie mówiąc już o upadku, nigdy nie zdołał doścignąć go żaden prześladowca i śmierć nie miała nad nim władzy. Koń ten żył już za czasów przodków, najpierw jeszcze z dziadem wychodził z wszelkich walk cało, potem ratował ojca, unosząc go z każdej opresji, a nawet ze szponów śmierci, a teraz zasługiwał się tak doskonale u obecnego wodza, że ten ku czci zwierzęcia i ku swojej własnej chwale przybrał imię Tokvi Kava czyli Czarny Mustang.
Tak jak Indianie byli święcie przekonani, że należący do Old Shatterhanda sztucer Henry'ego jest zaczarowaną strzelbą, tak też święcie wierzyli, oczywiście z wyjątkiem wtajemniczonych członków plemienia Naiini, że również Czarny Mustang jest zaczarowanym
koniem. Wiara ta przydawała więc szacunku i przywilejów właścicielowi tego konia. Wystrzegano się wejść w konflikt tak z samym właścicielem konia, jak i z jego plemieniem, uważano bowiem, że jest on równie nietykalny jak jego koń, słowem, niezwyciężony. A wódz był człowiekiem mądrym i w chytry sposób wykorzystywał owo uczucie bojaźni, skutki tego były widoczne i czyniły go coraz bardziej pewnym siebie. Jego pycha i bezwzględność rosły, stał się najstraszliwszym wrogiem tak wszystkich białych, jak i nieprzyjaznych mu czerwonoskórych, i wreszcie sam uwierzył w to, że nie ma człowieka, który mógłby się z nim zmierzyć.
Naturalnie również w przypadku i tego Czarnego Mustanga należało tu mieć na myśli nie jednego, lecz wiele koni, jedne były potomkami drugich, odznaczały się tymi samymi cechami i taką samą doskonałością. A doskonałość ta była niezaprzeczalna, i wódz miał zrozumiałe powody, kiedy ukradłszy w FirwoodCamp oba deresze należące do Old Shatterhanda i Winnetou, oświadczył z taką dumą: „Gdyby nie istniał mój Mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi między jedną Wielką Wodą a drugą". Miał przy tym na myśli Ocean Atlantycki i Ocean Spokojny, co według jego sposobu wyrażania się oznaczało całą Amerykę Północną. Czy miał rację, tak twierdząc, można by
się ewentualnie sprzeczać.
Tego wieczoru w obozie nie udano się na spoczynek tak wcześnie jak zazwyczaj. Obecność sławnych gości zatrzymała ludzi jeszcze po kolacji. Przy stole, przy którym siedzieli inżynier, Winnetou, Old Shatterhand i obaj Timpowie, opowiadaniom nie było końca. Przy drugim stole siedzieli nadzorca i kierownik, którzy przysłuchiwali się rozmowie raczej w milczeniu i tylko od czasu do czasu wtrącali słowo od siebie. Do nich to przysiadł się Metys. Przez cały czas nie wyrzekł on słowa, lecz tym uważniej słuchał, o czym mówiono. Winnetou i Old Shatterhand zdawali się w ogóle nie dostrzegać jego obecności, Metys nie zauważył, żeby choć raz na niego spojrzeli, a jednak tak bacznie trzymali go na oku, że żaden jego ruch czy wyraz twarzy nie uszedł ich uwagi.
Kas właśnie w najlepsze opowiadał jedną ze swoich przygód, kiedy Winnetou dał mu znak, aby przerwał i zwrócił uwagę na dochodzące z zewnątrz odgłosy.
Nastawili więc uszu i wkrótce też usłyszeli zbliżające się uderzenia końskich podków, które całkiem wyraźnie rozpryskiwały błoto, a po
tem zatrzymały się na dworze przed drzwiami. Rozległo się charakterystyczne, radosne rżenie.
— Uff!—zawołał Winnetou, zrywając się z miejsca. — To nie są obce konie!
Równie szybko poderwał się Old Shatterhand i potwierdził:
— Nie, to nie są obce konie, to nasze ogiery. Ale jak się tu dostały? Co wy na to, Mr engineer? Przecież, kiedyśmy opuszczali szopę, samiście ją zaryglowali?
— Tak, uczyniłem to. Widocznie jakiś robotnik musiał otworzyć wrota i konie zbiegły.
— Zbiegły? Były mocno przywiązane! Ten ktoś nie tylko otworzył wrota, ale również odwiązał konie, trzeba przyznać, że nader to osobliwe zachowanie. Pozwolicie, że zabiorę tę latarkę?
Prośba była skierowana do gospodarza, który przysiadł za ladą. Nad jego głową wisiała lampa ze szklaną osłoną od wiatru, Old Shatterhand zdjął ją z gwoździa i zapalił, po czym wyszedł razem z Winnetou. Pozostali, wiedzeni ciekawością, udali się za nimi, również Metys, który rzecz jasna nie wiedział o tym, że jego czerwonoskóry dziad ukradł oba ogiery.
Konie rzeczywiście stały na dworze i przywitały swych panów z oznakami silnego wzburzenia. Rżały, machały ogonami, strzygły uszami, stawały dęba, unosząc obie przednie nogi niczym psy,
które radośnie witają swego pana. Old Shatterhand obejrzał je przy świetle uniesionej latarki i zawołał zdumiony:
Do licha! Co to? Konie nie wracają z szopy! Spójrzcie tylko na ten brud i błoto, aż grubo tego na ich grzbietach! One pędziły galopem, były daleko! Ale gdzie i z kim?
Z kim? zdziwił się inżynier. Z nikim, oczywiście! Komu miałoby wpaść do głowy w taką pogodę i w taką ciemność dosiąść koni i jechać na spacer?
Dosiąść? Chciałbym widzieć tego, kto by tego dokonał! Bez naszego pozwolenia nie można dosiąść tych koni! Nikt na nich nie siedział, popatrzcie, grzbiety są zapryskane błotem!
A więc jednak mam rację! Ktoś otworzył szopę i wtedy konie urwały się i poniosły. Jakiś czas biegały w kółko, potem tutaj wróciły, i to wszystko. Zbadam jednak, kto ponosi tutaj winę. Nocą żaden człowiek nie ma nic do szukania w szopie.
Z cugli jednego z koni zwisał mocno przywiązany rzemień, który
tworzył prawdopodobnie wiązanie, teraz jednak był zerwany. Old Shatterhand zbadał go, po czym rzucił szybkie, znaczące spojrzenie ku Apaczowi i zwrócił się do inżyniera:
— Macie rację, sir, konie urwały się. Proszę za mną. Musimy je przywiązać mocniej. Naturalnie, pozostali dżentelmeni nie muszą się już dalej trudzić.
Powiedział to z takim spokojem i przekonaniem, że zamierzony cel został osiągnięty. Nadzorca i kierownik wraz z Metysem wrócili do baraku na swoje miejsca. Kas i Has chcieli udać się za nimi, ale Old Shatterhand szepnął im:
— Zacznijcie rozmowę z Metysem i nie pozwólcie mu, żeby wyszedł, dopóki nie wrócimy.
— Dlaczego, Mr Shatterhand? — spytał Kas.
— Dowiecie się później. Teraz tylko zatrzymajcie go, bądźcie jednak wobec niego uprzejmi i traktujcie go poufale.
— Ale jeśli koniecznie zechce wyjść? Czy mamy wtedy użyć siły?
— Nie, tego należy uniknąć. Przecież nie będzie wam chyba zbyt trudno zatrzymać go, opowiadając jakąś pasjonującą historię!
— Też tak myślę. Opowiem mu kilka zadziwiających rzeczy i parę dobrych dowcipów, dokładnie tak jak u spadkobierców Timpego. — Po czym zwrócił się do swego krewniaka: — Chodź, stary! — I
weszli do środka.
Winnetou chwycił konie za cugle i poprowadził. Old Shatterhand szedł przodem i oświetlał drogę, inżynier kroczył obok niego i potrząsając głową mówił:
Nie rozumiem was, sir. Najprzód ni stąd, ni zowąd udajecie spokojnego i przyznajecie rację, a potem dajecie obu tym dżentelmenom takie polecenie, jakby w ogóle nie można było ufać Yato Indzie.
Udawałem, bo trzeba mieć się na baczności. Konie zostały ukradzione i zabrane, tylko że urwały się po drodze.
Niemożliwe!
Tak jest, zapewniam was!
A gdyby tak było, to czyż Yato Inda mógłby być tym złodziejem?
Nie, ale jego wspólnik. Chodźmy jednak najpierw do szopy, a tam się dowiemy, kto dokonał kradzieży.
Jak chcecie się tego dowiedzieć?
Zdradzi mi to miękkie podłoże.
Tak rozmawiając, znaleźli się w pobliżu szopy. Inżynier przyśpieszył kroku, aby wejść do środka, ale Old Shatterhand przytrzymał go za ramię i ostrzegł:
— Nie tak od razu! W ten sposób możecie nam wszystko zepsuć.
— Co?...
— Siady, które chcę zobaczyć. Jeśli je rozdepczecie, niczego dokładnego z nich się nie dowiemy.
— Słusznie! Takim ludziom jak my nie wpadłyby do głowy podobne środki ostrożności.
Old Shatterhand zatoczył łuk, aby dojść do drzwi nie na wprost, lecz z boku i w ten sposób uchronić przed zadeptaniem ślady, które spodziewał się tam znaleźć. Potem zbliżył się do drzwi i poświecił wokoło. Winnetou zatrzymał konie, podszedł do niego i również się pochylił.
— Uff! — wykrzyknął. — To były indiańskie mokasyny!
— Tak też myślałem!—skinął głową Old Shatterhand. — Czerwonoskórzy byli tutaj. Ale ilu?
— Tego dowie się mój brat, kiedy pójdziemy tropem wiodącym od szopy. Tutaj pomieszały się ślady ludzi i koni.
— Jeszcze nie idźmy! Zostańmy tutaj! Siady podków wskazują wyraźnie na to, że konie szły powoli.
Nie zachowywałyby się tak w przypadku, gdyby urwawszy się, chciały uciec. Zostały bardzo ostrożnie wyprowadzone z szopy.
Szopa jest zaryglowana zauważył Winnetou, wskazując na drzwi.
To następny dowód na to, że mamy tu do czynienia z kradzieżą. Bo któż inny miałby interes zaryglować te drzwi?
Otwarli je i weszli do środka. Nic jednak nie zobaczyli, złodzieje nie pozostawili żadnych śladów. Dlatego też wprowadzono konie i ponownie je uwiązano, po czym trzej mężczyźni wyszli i podążając dalej tropem, jaki wiódł od szopy, kontynuowali badanie śladów. Już po kilku krokach ślady owe rozchodziły się: na prawo biegły ślady ludzi i koni, a na lewo tylko ślady stóp ludzkich.
Tędy nadeszli oznajmił Old Shatterhand. Czy mój brat Winnetou widzi, ilu ich było?
Apacz przyjrzał się dokładnie odciśniętym w ziemi śladom, a potem powiedział:
Ci czerwonoskórzy byli nieostrożni i nie szli jeden za drugim,
dlatego wyraźnie widać, że było ich czterech. Idźmy jeszcze dalej! Trop wiedzie na tyły baraku.
Po krótkiej chwili znaleźli się w miejscu, gdzie obaj Chińczycy spotkali się z Indianami. Miejsce to było szeroko udeptane, Old Shatterhand oświetlił je dokładnie.
— Uff!—zawołał Winnetou. — Tutaj czerwonoskórzy stali jakiś czas i rozmawiali z dwoma ludźmi z warkoczami. Widać bardzo dokładnie ślad grubej, prostej podeszwy żółtych.
— A nie mówiłem? — zauważył inżynier. — To robotnicy byli w szopie!
— Nonsens! —zaprzeczył Old Shatterhand. —W szopie nie byli, bo ich ślady nie wiodą aż tam, jak pan widzi. Tu byli Indianie, z pewnością Komańcze. Dla was nie jest to sprawa bez znaczenia!
— Pshaw! W każdym razie jacyś pożałowania godni biedacy, którzy chcieli pewnie ukraść coś do jedzenia i mieli pecha, że trafili na wasze konie.
— Byłbym rad, gdyby tak było. Ale obawiam się, że okaże się jeszcze coś całkiem innego. Zdaje się, że ci czerwonoskórzy weszli w tajne porozumienie z waszymi Chińczykami.
— Oho!
— Tak! Przecież widzicie, że oni tutaj rozmawiali. Gdyby nie doszło między nimi do porozumienia,
Indianie sprzątnęliby Chińczyków.
Tak sądzicie, sir?
Oczywiście! Proszę popatrzeć: najpierw stało tu tylko trzech czerwonoskórych, czwarty doszedł do nich od strony baraku. Zgadnijcie, kto to był?
Pewnie ten Juwaruwa, któremuście nie pozwolili się oddalić?
Tak, to był on.
Wobec tego chciałbym tylko wiedzieć jedno, którzy z moich Chińczyków byli tutaj. Te żółtki z warkoczykami będą się oczywiście pilnować, żeby się do niczego nie przyznać.
My się jednak mimo to dowiemy. Na razie nie będziemy się nimi zajmować, zajmiemy się tylko czerwonoskórymi. Chodźcie!
Szli teraz tropem potrójnych śladów, aż dotarli do miejsca, gdzie Tokvi Kava ostatnio rozmawiał z Metysem, i skąd ten potem wrócił do baraku. Następnie trop zaprowadził ich w tę stronę, z której widoczny
był front baraku, tam gdzie Komańcze czekali na Metysa. Gdy już i te ślady zbadali, Old Shatterhand oznajmił:
— Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Przybyło tutaj czterech Komańczów. Trzech czekało, a czwarty poszedł do baraku, aby dać znak Metysowi, żeby tamten wyszedł. I Metys przyszedł tutaj, ale że nie czuli się w tym miejscu pewnie, udali się na tyły baraku. Dlatego też Winnetou na próżno szukał i nic nie znalazł. Metys rozmówił się z trzema czerwonoskórymi, po czym wrócił do nas do baraku, ci natomiast wrócili na to miejsce, gdzie mieli czekać na Juwaruwę. Ten nadszedł i kiedy już wszyscy mieli się oddalić, natknęli się na tych dwóch Chińczyków.
— Ale czego oni tutaj szukali? — spytał inżynier. — Może zbadamy także ich ślady?
— Teraz jeszcze nie. Najpierw musimy pójść zobaczyć, co robi Metys. Powinien uciec.
— Uciec? — zdziwił się inżynier. — Cóż to za pomysł! Albo jest on porządnym człowiekiem, za jakiego go uważam, i wtedy nie miałby potrzeby uciekać, albo też jest łotrem, który zamierza nas zdradzić wobec Indian, i wtedy nie mogę dopuścić do tego, żeby uciekł.
— Wy myślicie tak, ja zaś myślę inaczej. Metys jest wnukiem wodza Komańczów, Tokvi Kava,
wkradł się tu do was pod maską uczciwości po to, aby wydać was w ręce swego czerwonoskórego dziada. Ten przysłał do niego dzisiaj czterech wysłanników, żeby uzgodnić czas i sposób napaści. Śmiałbym nawet twierdzić, że Tokvi Kava także był tutaj wśród nich. Co na to powie mój brat Winnetou?
Czarny Mustang był tutaj odparł Apacz z takim przekonaniem, jakby go widział.
Z pewnością! Bo tylko taki wojownik jak on mógł wpaść na pomysł kradzieży naszych koni. Usłyszał o tym, że tu jesteśmy, i na razie poniecha napaści na obóz, dopóki stąd nie wyjedziemy. Wasze bezpieczeństwo wymaga tego, abyście wiedzieli, jakie zamiary mają wobec was czerwonoskórzy i kiedy przeprowadzą swój plan. Nie dowiecie się jednak tego, jeśli Metys pozostanie tutaj.
Sir odparł inżynier z niedowierzaniem wiem, kim jesteście i co mam o was myśleć, ale mówicie zagadkami. Ku memu przerażeniu muszę wam wierzyć, że coś przeciw nam knują, bo w przeciwnym razie nie przysłaliby tutaj swych szpiegów, jednakże tego, co muszę w tej
sprawie wiedzieć, dowiem się najpewniej i najlepiej od Metysa, jeśli jest on rzeczywiście, tak jak powiadacie, sojusznikiem czerwonoskórych.
— Myślicie, że on wam coś powie?
— Zmuszę go do tego!
— Pshaw! Nie wyobrażam sobie, jak byście się mieli do tego zabrać! Istnieje jeden tylko pewny środek, żeby dowiedzieć się wszystkiego: musimy napędzić mu strachu, tak żeby zwiał.
— Lecz jeśli ucieknie, wtedy już na pewno niczego się nie dowiemy, Mr Shatterhand!
— Wprost przeciwnie. Czy nie słyszeliście, że chcemy jutro wyruszyć do AlderSpring?
— Owszem.
— Metys również to słyszał i powiadomi o tym czerwonoskórych. Jestem przekonany, że oni też tam pojadą, aby nas wytropić i złapać. Nie damy się jednak złapać, to raczej my będziemy ich tropić.
— Sir, to niebezpieczne!
— Ale nie dla nas, dla was natomiast będzie to miało taki pożytek, że dowiecie się, na czym stoicie.
— A jak się tego dowiem? Czy wrócicie tutaj może?
Jeśli dowiemy się, że znajdujecie się w niebezpieczeństwie, na pewno wrócimy tutaj, aby was obronić. Dzisiaj jednak musicie pozwolić Metysowi uciec.
A jeśli nie ucieknie?
Ucieknie! Gdzie sypia? Czy z robotnikami?
Nie. Urządził sobie tam, z tyłu, blisko zarośli na wpół indiański wigwam.
: Żeby nie być obserwowanym. Całkiem słusznie! Ma konia?
Tak. Trzyma go stale uwiązanego w pobliżu wigwamu.
Dobrze! Mój brat Winnetou pójdzie teraz tam, ukryje się i będzie obserwował jego ucieczkę. My natomiast udamy się do baraku i już postaramy się o to, by napędzić mu strachu. Tylko przedtem proszę dokładnie opisać memu bratu Winnetou, gdzie jest ten wigwam.
W czasie tej rozmowy Winnetou odzywał się bardzo mało, w milczeniu wysłuchał, gdzie znajduje się owo miejsce i cicho się oddalił. Tak miał w zwyczaju postępować, a dla Old Shatterhanda był to dowód, że Winnetou zgadza się ze wszystkim, co jego biały towarzysz powiedział i zaplanował. Po odejściu Winnetou obaj męż
czyźni udali się do baraku. Zastali Metysa przy ożywionej rozmowie z obydwoma Timpami, obrzucił on nieufnym, badawczym spojrzeniem białego myśliwego, ale ten czynił tak, jakby go nie dostrzegł. Poczciwy Kas był właśnie w trakcie opowieści, którą przerwał w pół słowa i spytał:
— No, Mr Shatterhand, coście znaleźli w szopie?
— Nie ma mowy o żadnej kradzieży koni. Zapomnieliśmy zaryglować drzwi, musiało wejść tam jakieś zwierzę i przestraszyć ogiery. Urwały się i pognały przed siebie, ale na szczęście znalazły drogę z powrotem. Co do tego możemy więc być spokojni, ale mniej spokojni możemy być co do innej sprawy.
— Jakiej?
— Byli tutaj czerwonoskórzy.
— Chyba tylko jeden? Mam na myśli tego tak zwanego Juwaruwę, który był wtedy w baraku.
— On nie był sam. Było z nim jeszcze trzech innych, którzy czekali na niego na dworze.
— Do licha! — zawołał Kas, zsuwając z czoła swój słomiany kapelusz. — Jeszcze trzech innych! A więc ten łobuz był pewnie szpiegiem?
O tym jestem przekonany i twierdzę, że tutaj w obozie znajduje się sojusznik czerwonoskórych.
All devils! Jeśli to byłaby prawda! Któż by to mógł być?
Zaraz się dowiecie. Chodźcie wszyscy ze mną, messieurs, chcę wam coś pokazać!
Gdzie jest Mr Winnetou? spytał Kas, wstając z innymi. Wszyscy wyszli, również biali robotnicy, Metys natomiast pozostał
na miejscu. Wtedy Old Shatterhand odwrócił się od drzwi ku niemu i powiedział:
Wezwałem wszystkich, żeby poszli ze mną!
Jego groźny wzrok mówił więcej niż słowa. Metys posłusznie wstał i dołączył do nich. Old Shatterhand niósł latarkę i poprowadził mężczyzn w miejsce, gdzie znajdowały się ślady, jakie zostawił Metys, kiedy wyszedł z baraku i udał się do czekających na niego Komańczów. Old Shatterhand zniżył światło i powiedział:
Obejrzyjcie sobie te ślady, messieurs! To są ślady łotra, który chce was wszystkich doprowadzić do zguby. Zaraz pokażę wam stopy, które bardzo dokładnie zgadzają się z tymi odciskami.
— Doprowadzić do zguby? — spytał przerażony nadzorca. — Jak to?
— Człowiek ten jest w zmowie z wrogimi wam Indianami, którzy prawdopodobnie chcą napaść na obóz, wkradł się tutaj do was pod fałszywym imieniem, aby tamtym ułatwić sprawę.
— Indianie? Czy to możliwe?
— Tak. Czerwonoskóry, który był tutaj przedtem, był ich szpiegiem, miał on wyciągnąć tamtego z baraku. Widzieliśmy, jak sobie dawali znaki.
— Kto to jest ten drań? Zlinczujemy łotra! Powiedzcie, sir, powiedzcie!
— Później! Najpierw chcę wam dostarczyć dowodów. Widzicie, że idę jego śladami, wkrótce zobaczycie, dokąd one prowadzą.
Old Shatterhand kroczył dalej za tropem, pozostali szli za nim, dopóki nie przystanął, poświecił na ziemię i powiedział:
— Spójrzcie! Tutaj stało trzech Indian i czekało na niego, a w tym czasie czwarty, ten, który podał, że nazywa się Juwaruwa, znajdował się w baraku i tamtemu dawał potajemne znaki. Przekonajcie się sami, że te odciśnięte ślady pochodzą od Indian!
Wtedy odezwał się Has, szarpiąc ze złością swego długiego, czarnego wąsa:
. Tu nie trzeba się wcale specjalnie przekonywać, sir. Widać od razu na pierwszy rzut oka, że chodzi o czerwonoskórych. Do licha! Obóz jest w niebezpieczeństwie. Pokażcie nam tego łobuza, żebyśmy się z nim pobawili ździebko w wieszanie! Drzew jest tu dosyć z pięknymi, mocnymi gałęziami.
Poczekajcie jeszcze tylko chwileczkę! Trzeba jeszcze dalej iść za śladem.
Metys stał wśród nich i oczywiście słyszał wszystko, co mówiono. Old Shatterhand raz po raz muskał jego twarz światłem latarki i widział, jak ten błędnym, wystraszonym spojrzeniem ciemnych oczu rozglądał się wokół siebie.
Grupka ludzi szła dalej, obeszła barak i znalazła się na jego tyłach, w tym miejscu Old Shatterhand znowu się zatrzymał i objaśnił:
A potem podczołgali się w to miejsce i długo tu stali, jak to widzicie po śladach. Tutaj rozmawiali o nas i o planowanej napaści. Następnie trzech czerwonoskórych odeszło kawałek dalej, aby dacze
kać na Juwaruwę, który tam dołączył do nich. Ale zdrajca z tego miejsca udał się z powrotem do baraku.
— Kto to jest, kto, kto? — pytano ze wszystkich stron.
— Zaraz, zaraz się dowiecie! Idźmy tylko jeszcze kawałeczek tymi śladami, dopóki będą tak wyraźne, żebym mógł wam pokazać, jak dokładnie zgadzają się ze stopą zdrajcy. Chodźcie, messieurs!
I tak, prowadząc mężczyzn ku frontowej stronie baraku, bacznym wzrokiem śledził Metysa. Ten jednak uczynił jeszcze tylko kilka powolnych kroków, po czym kilkoma susami uskoczył w bok i już go nie było widać. Teraz nadeszła pora. Nie wolno było dopuścić do tego, aby Metys zyskał na czasie, a tym bardziej, aby mu przyszło na myśl tutaj pozostać, ukryć się i szpiegować mieszkańców obozu. Dlatego też Old Shatterhand w pewnej chwili przystanął i powiedział:
— Tu jest to miejsce, w którym się naocznie przekonacie. Niech podejdzie tu do mnie Yato Inda i... ach — przerwał — gdzie jest Metys?
— Metys? — spytano. —Czyżby to był on? Czy to on?
— Oczywiście, że on! Nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem Czarnego Mustanga. Czarny Mustang chce napaść na obóz i wysłał go tu, aby wypatrzył najlepszą
sposobność po temu.
Podniósł się krzyk, wrzask i rozległy się nawoływania za uciekinierem, aż echo niosło po dolinie. Nad tym wszystkim rozległ się donośny głos Old Shatterhanda:
Po co ten niepotrzebny hałas? On pobiegł do swego wigwamu zabrać konia i uciec. Biegnijcie za nim, żeby nie uszedł!
Do jego wigwamu!wołali jeden przez drugiego. Tak, do jego wigwamu! Za nim, tam, łapmy go!
Wszyscy pobiegli w tym kierunku, na miejscu został tylko Old Shatterhand i inżynier.
No i co powiecie na to? spytał z uśmiechem Old Shatterhand.
Rzeczywiście uciekł! Możemy Bogu dziękować, że zesłał nam was. Cicho, posłuchajmy! Nic nie słyszycie, sir?
Tak, tam pędzi jego koń, Metys ucieka, gnany strachem przed sędzią, który nazywa się lincz. Już nie przyjdzie mu do głowy ukryć się tutaj i nas szpiegować. Pozbyliśmy się go.
Ale na jak długo? Popędzi do Komańczów i wróci z nimi!
A my pojedziemy za nim i jeszcze przed nim będziemy z
powrotem. Nie macie się czego obawiać. Słyszycie wrzaski waszych ludzi? Szukają go jeszcze, ale go nie znajdą. Aha, teraz wyładowują swój gniew na jego wigwamie!
Od strony zarośli ukazały się najpierw małe języczki ognia, który mimo wilgoci po deszczu stale się wzmagał. To robotnicy podpalili wigwam.
W blasku ognia obaj ujrzeli nadchodzącego Winnetou. Ów, zbliżywszy się do nich, przystanął i powiedział:
— Winnetou leżał na czatach i słyszał, jak. Metys przybiegł i wpadł do swego wigwamu. Wtedy rozległy się okrzyki zemsty ze strony zbliżających się ludzi i Metys przerażony wypadł na zewnątrz, popędził do swego konia, dosiadł go i uciekł. Słyszałem świst jego oddechu, z czego wnoszę, że przerażenie jego było ogromne.
— Możemy zatem podjąć przerwane badanie — stwierdził Old Shatterhand — bez obawy, że ktoś nas obserwuje z ukrycia.
Robotnicy wrócili tymczasem po bezskutecznym pościgu za Metysem. Chcieli dowiedzieć się od Old Shatterhanda o jego podejrzeniach i z czym mają one związek; Old Shatterhand polecił im udać
się do baraku i tam poczekać chwilkę na niego, a on wkrótce przyjdzie i wszystko im wyjaśni. Następnie wraz z Winnetou, inżynierem i obydwoma Timpami skierował się ponownie na tyły baraku, gdzie przedtem spostrzegł ślady dwóch Chińczyków, lecz wtedy jeszcze za nimi nie szedł. Znaleźli je z łatwością przy świetle latarki i poszli ich tropem.
Przypuszczali, że ślady powiodą obok jednego i drugiego narożnika budynku i poprowadzą do wejścia do baraku, wkrótce jednak okazało się, że było inaczej, biegły one bowiem dalej, aż ku mieszkaniu inżyniera, a mianowicie na tyły tego mieszkania. Stała tam oparta o mur drabina prowadząca na dach.
Uff! krzyknął Apacz do inżyniera. Czy ta drabina zawsze tutaj stoi?
Nie odparł zapytany, przy czym z zastanowieniem potrząsnął głową.
A czy stała już może tu, zanimeśmy się jeszcze znaleźli w tym budynku, w środku?
Nic o tym nie wiem. Sprawa ta wygląda mi nadzwyczaj podejrzanie. Ale któż to mógł być?
— Chińczycy, oczywiście! — odrzekł Old Shatterhand. — Najprawdopodobniej okradziono was, sir, a przy tym również i nas!
— Uff! Uff — powiedział Apacz. — Nasza broń znikła!
— Tak, nie ma jej — potwierdził również Old Shatterhand, nie okazując wszelako najmniejszego zdenerwowania.
— I mówicie to takim spokojnym tonem, jakby chodziło tu o kilka zapałek, a nie o trzy najcenniejsze sztuki broni na całym Dzikim Zachodzie!
— A co nam pomoże tu zdenerwowanie? Mogłoby tylko sprawie zaszkodzić. Im spokojniej się jej przyjrzymy, tym prędzej i pewniej odzyskamy naszą broń.
— Przechodzi to moje wyobrażenie, lecz jeśli istotnie tak jest, to te szelmy muszą oddać ją natychmiast, przepędzę ich, ale przedtem każę wymierzyć im baty, aż wyzioną połowę albo i trzy czwarte ducha.
— Oni nie będą mogli jej zwrócić.
— Nie? A to dlaczego?
— Ponieważ nie mają już tego, co ukradli. Ślady obu Chińczyków zbiegają się ze śladami
Komańczów, po czym biegną bezpośrednio z powrotem. Broń dostali czerwonoskórzy.
Więc przypuszczacie, że strzelby zostały skradzione specjalnie dla Indian?
Możliwe. Prawdopodobnie jednak Chińczycy ukradli broń dla siebie, ale gdy już oddalali się z bronią, aby ją ukryć, wpadli na Indian, a ci zmusili ich do jej oddania.
Nie mamy przecież jeszcze w ogóle pewności, że chodzi tu rzeczywiście o waszą broń. Chodźmy, wejdziemy do środka i sprawdzimy! Miejmy nadzieję, żeście się mylili.
Nie mylimy się. Spójrzcie tu na te trzy wgłębienia w błotnistej ziemi! Mogą one pochodzić tylko od kolb naszych strzelb. Złodzieje, schodząc z drabiny, na moment uwolnili ręce i strzelby oparli o mur. Trzy sztuki, jeden odcisk większy, jeden średni i jeden mniejszy, były to: Postrach Niedźwiedzi, Srebrna Strzelba oraz sztucer Henry'ego. Więcej dowodów nam nie trzeba.
Prawda, zaiste to prawda! zawołał inżynier, zobaczywszy trzy wgłębienia w błocie. Doprawdy, to byli Chińczycy! Tylko którzy dwaj spośród tak wielu mogliby to być?
Dojdziemy do tego. Dobry westman ma w głowie wystarczająco wiele haków, na których może powiesić tego rodzaju opryszków.
— Miejmy nadzieję, sir. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego tym hultajom zaświtała w ogóle podobna myśl w głowie: przecież oni wcale nie potrzebowali tej broni, zresztą zupełnie nie potrafiliby się nią posługiwać. W jakim właściwie celu to zrobili?
— Dla mnie jest to także oczywiście zagadką, ale tę już potrafimy rozwiązać.
Wtedy odezwał się jasnowłosy Kas:
— Nie wiem, sir, czy jest to dobra myśl, czy też głupia, ale właśnie przyszło mi do głowy coś w rodzaju wyjaśnienia tej sprawy.
— Co takiego?
— Zanim żeście się tu zjawili, była mowa o was. Rozmawialiśmy też naturalnie o waszych strzelbach i o tym, że mają one tak wysoką wartość, że nie sposób jej właściwie w ogóle określić. Może więc któryś z tych żółtków z warkoczykami słyszał to i w związku z tym wpadł na pomysł, że warto by ukraść owe cenne strzelby, aby je potem sprzedać za wysoką cenę.
— Hm! Myśl ta wcale nie jest głupia, Mr Timpe. Może trafił pan w sedno. Obydwa pomieszczenia baraku są oddzielone od siebie tylko cienką przegrodą, przez którą z łatwością można słyszeć
wszystko, co się mówi. I jeśli się nie mylę, dwóch Chińczyków siedziało blisko tej przegrody na ławie, i byli sami.
Zgadza się potwierdził inżynier. Byli to dwaj firsthands, którymi posługujemy się jako pośrednikami.
Czy nie należałoby zatem przyjąć, że są to uczciwi ludzie? spytał Old Shattefhand.
Bynajmniej, sir! Wszyscy oni to szelmy co do jednego. Nie kradną tylko wtedy, gdy nie ma co ukraść, a według ich naczelnej zasady nie jest ani grzechem, ani wstydem, a raczej wręcz dobrym uczynkiem i zaszczytem przechytrzyć białego na każdym kroku, gdzie się tylko da. A to, że jakiś Chińczyk doszedł aż do stanowiska firsthanda wcale nie świadczy o tym, że jest on uczciwszy niż pozostali, wprost przeciwnie: świadczy o tym, że jest on bardziej cwany, i tym mniej należy mu ufać. Może sobie przesłuchamy tych obu dokładnie?
Tak. Tylko najpierw wejdźmy do domu, abyście mogli się przekonać, że broń zginęła.
Inżynier otworzył drzwi i zaświecił światło. Przy świetle lampy
można teraz było widzieć nie tylko, że brakowało broni, ale również w jaki sposób broń ta została skradziona, w suficie bowiem był otwór, przez który złodzieje dostali się do środka.
Teraz cała trójka udała się z powrotem do baraku. Żaden z robotników nie spał. Nawet ci, którzy już się przedtem położyli, siedzieli teraz przy stołach, rozmawiając o tym, co zaszło. Obaj firsthands zajęli swoje poprzednie miejsca, czuli się niepewnie i na wchodzących patrzyli trwożnym i badawczym wzrokiem. Old Shatterhand polecił im krótko i stanowczo:
— Chodźcie z nami do drugiej izby!
Obaj podnieśli się i poszli. Jeden drugiemu szepnął przy tym:
— Szuet put tek!
Słowa te nie uszły czujnemu uchu westmana, cichy uśmiech zadowolenia pojawił się na jego twarzy. Mówiący posłużył się tu ojczystym językiem, czyli chińskim, przy czym mówił bardzo cicho; był zatem w pełni przekonany, że nikt go nie zrozumiał, bo gdyby nawet jego słowa dotarły do czyichś uszu, to przecież tutaj, tak daleko od Chin i w samym środku tego dzikiego pustkowia z pewnością nie mogło być człowieka znającego język chiński. Nie miał pojęcia, że Old Shatterhand podczas swoich długich i dalekich podróży zatrzymał się również i w Chinach, i rozumiał język tego kraju..
Gdy wkrótce potem znaleźli się w małej izbie i stanęli przed Old Shatterhandem, ten zmierzył ich
groźnym i przenikliwym spojrzeniem, po czym wyjął rewolwer zza pasa i odwiódłszy z trzaskiem spust, powiedział:
Znajdujecie się w obcym kraju. Czy znacie jego prawa? Obaj spojrzeli bezczelnie na niego, a jeden odparł:
Ten kraj ma wiele praw, które z nich macie na myśli, sir?
Te, które odnoszą się do kradzieży.
Znamy je.
Wobec tego powiedzcie, jak karze się kradzież.
Więzieniem.
Tak, ale nie tu, w tych stronach. Kto tutaj, na Dzikim Zachodzie, kradnie broń lub konia, zostaje albo zastrzelony, albo powieszony. Wiecie o tym?
Słyszeliśmy o tym, ale nas to nic nie obchodzi, ponieważ nigdy nie wyciągnęliśmy ręki po cudzą własność.
Nie kłam!
— Co mówicie, sir? Nie skłamałem! Słyszeliśmy, że jesteście, sir, wielkim i sławnym człowiekiem, ale i my nie jesteśmy zwykłymi prostakami, lecz firsthands, i nie pozwolimy, aby nas obrażano!
— Pshaw! Wkrótce zmienisz ton, hultaju! Jeśli przyznacie się uczciwie, postąpimy z wami oględnie, ale jeśli będziecie zaprzeczać, nie oczekujcie żadnych względów. Skradliście nasze trzy strzelby!
Mężczyzna przybrał tak swobodny wyraz twarzy, jak tylko potrafił i potrząsając ze zdziwieniem głową, odparł:
— Skradliśmy strzelby? My? Skąd wam, sir, przyszło na myśl tak niepojęte przypuszczenie? Znikły wam wasze strzelby?
Powiedział to tak dziecinnie uczciwym i niewinnym tonem, że Old Shatterhand zamierzył się i uderzył go w twarz z taką siłą, że Chińczyk poleciał między stołami i zatrzymał się dopiero przy szynkwasie, gdzie z wielkim trudem powoli się pozbierał. Myśliwy nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem, lecz zwrócił się do drugiego:
— Widziałeś teraz, jak odpowiadam na kłamstwo i bezczelność. Mów więc czystą prawdę! To wy skradliście nasze strzelby?
— Nie! —twierdził, mimo to zapytany.
Wleźliście do domu inżyniera?
Nie!
Gdyście potem chcieli ukryć strzelby, zostały wam one zabrane przez Indian?
Nie! stwierdził Chińczyk po raz trzeci, ale już o wiele mniej pewnie niż poprzednio.
Człowieku, ostrzegam cię! Twój kompan kazał ci wprawdzie zaprzeczać, ale dużo lepiej będzie dla ciebie, jeśli przyznasz się uczciwie.
Kiedyż to miał mi kazać, żebym przeczył, sir?
Przedtem, kiedy podnosiliście się ze swoich miejsc.
O niczym nie wiem, sir!
Wiesz, boś słyszał, jak powiedział do ciebie cicho: „Szuet put tek"!
Owszem, tak powiedział.
No i co znaczą te słowa po chińsku?
One znaczą: „Chodź, idziemy!" Powiedział to, ponieważ mieliśmy iść z wami, sir.
Słuchaj, jesteś cwaniak, ale mnie nie zwiedziesz. Pójść znaczy
„lai", iść znaczy „k'iu", a „szuet put tek" znaczy: „Nie wolno się do niczego przyznać". Czy chcesz i temu zaprzeczyć?
Drugi Chińczyk, stojący jeszcze przy szynkwasie, trzymał się aż do tej chwili za bolący policzek, teraz jednak złożył ręce ze zgrozy, tamten zaś cofnął się o dwa, trzy kroki, wlepił szeroko otwarte oczy w myśliwego i jąkając się, spytał osłupiały:
— Jak to? Wy... panie... umiecie... mówić po chińsku?
Old Shatterhand wykorzystał jego osłupienie i zaskoczył go szybko pytaniem:
— Kim był ów Indianin, który zmusił was do oddania broni? Chińczyk bezmyślnie wpadł w pułapkę, gdyż odpowiedział bez
zastanowienia:
— Zwał się Czarny Mustang, wódz Komańczów.
— Put yen put jii, put yen put jii!—wrzasnął Chińczyk stojący przy szynkwasie.
Ten pełen trwogi okrzyk znaczył: „Nie mówić ani słowa, nie mówić ani słowa!"
— Tien na, agai yn — O nieba, biada, biada! — jęknął jego kompan, zrozumiawszy teraz, jaki błąd popełnił.
Milczeć! Old Shatterhand roześmiał się. Słyszeliście, że wasz chiński nic wam nie pomoże! Wina wasza została udowodniona i dziś wieczorem będziecie rozstrzelani albo powieszeni, jeśli dalej będziecie wszystkiemu zaprzeczać. Opowiedzcie nam, ale dokładnie, jak się to wszystko stało, a my darujemy wam życie.
Darujecie życie? spytał drugi z nich, mniej hardy niż tamten.
Jaką wobec tego poniesiemy karę?
To będzie w pełni zależało od waszej prawdomówności. Jeśli niczego, ale to niczego nie przemilczycie, lepiej na tym wyjdziecie, niż moglibyście przypuszczać.
Więc będę mówił, tak, opowiem, jak było.
Chińczyk rzucił pytające spojrzenie w kierunku swego współtowarzysza, który odpowiedział mu skinieniem głowy, ponieważ teraz również i on przejrzał, że najlepiej będzie nie brnąć już dalej w tę brudną sprawę. Zebrał się więc na odwagę i trzymając się za piekący policzek, zbliżył się do Old Shatterhanda i obaj opowiedzieli po części dobrowolnie, a po części zmuszeni pytaniami, jak się cała ta sprawa odbyła. A kiedy już wszystko wyznali, jeden z nich zwrócił się do Old Shatterhanda:
— Teraz wiecie wszystko, sir, nie mamy już nic więcej do powiedzenia i jesteśmy przekonani, że odpuścicie nam karę w całości.
Wtedy inżynier naskoczył ostro na niego:
— Co sobie wyobrażasz, ty złodzieju! Całkiem odpuścić karę! Nie ma mowy! Ale niech już łaskawość ma pierwszeństwo przed prawem, każę przyłożyć wam tylko sto batów.
Słysząc tę groźbę, obaj podnieśli głośny lament. Winnetou wyrzekł tylko pogardliwe „Uff", a Old Shatterhand spytał go:
— Jaką karę wyznacza mój czerwony brat tym oto złodziejom? Apacz milczał przez dłuższą chwilę ze wzrokiem wbitym przed
siebie, potem przez jego śniadą twarz przemknął osobliwy półuśmiech.
— Taką — odparł, pokazując obiema rękami czynność skalpowania.
Biali wiedzieli, co miał na myśli, i twarze im spoważniały. Chińczycy jednak nie zrozumieli tego gestu i pytająco spojrzeli na Old Shatterhanda.
— Uklęknijcie tutaj przede mną, blisko siebie!—rozkazał. Uczynili to posłusznie.
— Zdejmijcie czapki!
Zdjęli z głowy swoje płaskie czapki bez daszków. W następnym momencie błysnął nóż w ręce Old Shatterhanda, obecni przy tym robotnicy i urzędnicy wydali okrzyk przerażenia, sądzili bowiem, że biały myśliwy zrobi to naprawdę. Dwa błyskawiczne ruchy lewej ręki ku ich głowom i dwa równie błyskawiczne cięcia prawą, i Old Shatterhand odciął im... nie głowy, lecz warkocze.
Obecni odetchnęli z ulgą, Chińczycy natomiast z przerażenia zupełnie zdrętwieli. Albowiem dla Syna Niebios największą hańbą jest utrata warkocza, wolałby raczej życie oddać. Dlatego też ci tutaj dwaj byli z początku wręcz sparaliżowani, potem szybko nasadzili czapki na swoje ogołocone głowy, poderwali się i głośno lamentując, pobiegli przed siebie. Towarzyszył im ogólny śmiech.
Tylko Old Shatterhand i Winnetou nie śmiali się, pierwszy z nich, wprost przeciwnie, poważnym tonem wyjaśnił:
Ta scena może wydawać się wam śmieszna, ale nie ma w niej nic śmiesznego, messieurs: Ci Chińczycy, według ich pojęć, zostali o wiele surowiej ukarani, niż gdyby ich jakikolwiek sąd skazał na wieloletnie więzienie.
— Co? Czyż to możliwe? — spytał inżynier. —A gdyby nawet tak było, to rządzą tutaj nie chińskie obyczaje, lecz nasze prawa. Wy ukaraliście ich na swój sposób, ja zaś tę karę jeszcze uzupełnię.
— Jak?
— Przepędzę ich, w służbie u mnie nie potrzeba mi złodziejaszków.
— Wcale nie będzie miał pan sposobności przepędzić ich. Nie mają już swoich warkoczy, nie sposób im żyć, nie wolno im się tak pokazać, więc tej nocy na pewno znikną.
— Well, jeśli tak, to już mi starczy, tylko trzeba uważać, żeby wraz z nimi nie zniknęło jeszcze to czy owo. Te dwa warkoczyki jednak wezmę sobie na pamiątkę.
Pochylił się, chcąc je podnieść. Old Shatterhand odebrał mu je z ręki i powiedział:
— Pozwólcie, sir! Te warkocze otrzyma zupełnie kto inny.
— Tak? Kto?
— Tokvi Kava, wielki i sławny wódz Komańczów.
— On? Dlaczego?
— Aby go ośmieszyć i rozgniewać.
— Nie rozumiem.
A jednak bardzo łatwo to zrozumieć. Winnetou miał szczególny powód, kiedy dając przedtem znak skalpowania, domagał się tych dwóch warkoczy. Chyba teraz daliście się jednak przekonać, że Czarny Mustang ma zamiar napaść na obóz?
Tak.
I co on będzie miał zamiar tutaj zdobyć? Może wasze pieniądze?
Raczej nie, te zastrzegł sobie z pewnością Yato Inda za swoją zdradę, czerwonoskórzy nie potrzebują dolarów, będzie im raczej chodziło o naszą broń i amunicję.
Zapewne, ale również i o warkocze Chińczyków.
Tak sądzicie?
Tak. Kto zna Indian tak, jak my ich znamy, ten wie dobrze, czego chcą, i zna ich myśli. Taka ogromna liczba skalpów z włosami długimi na łokieć! Co za zdobycz i co za chwała! Ale to nie może im się udać, a ponieważ zawsze byłem człowiekiem i każdego z moich braci traktuję równo, obojętne, czy kolor jego skóry jest biały, czy czerwony, zatem Czarnemu Mustangowi jako odszkodowanie przekażę uroczyście te oto dwa warkocze.
— Hallo, to jest myśl! Złość Mustanga będzie zaiste wielka! Coś takiego potrafi wymyślić tylko Old Shatterhand!
— Mylicie się. Myśl ta pochodzi raczej od Winnetou.
— Od Winnetou? Od niego nie słyszałem ci tym ani słowa.
— Ale widzieliście, jak dał znak.
— Czyżby przy tym miał rzeczywiście na myśli Czarnego Mustanga?
— Tak jest! Zwykliśmy bowiem rozumieć się również bez słów. Czy mój czerwony brat przyznaje mi rację?
Kierując to pytanie do Winnetou, zwinął tymczasem warkocze i schował je. Apacz odparł:
— Mój brat Shatterhand zrozumiał mnie dokładnie. Będzie to największym poniżeniem dla wodza Komańczów, kiedy otrzyma od nas te warkocze bez skóry.
— Być może — przyznał inżynier z powątpiewaniem. — Ale tak łatwo, jak się rzekło, sprawa nie przejdzie. Zanim się Mustanga tymi warkoczami rozgniewa, trzeba wpierw odeprzeć jego atak tutaj i złapać go do niewoli. Wy zaś tak czynicie, jakby rzecz była prosta niczym sylabizowanie dla jakiegoś profesora, mnie jednak ogarnia śmiertelne przerażenie, jak tylko pomyślę o tym. Tak, gdybym tu miał tyle białych, ile ma mój kolega w RockyGround! Ten ma z górą osiemdziesięciu
chłopa, wszyscy uzbrojeni po zęby, przy takich robotach jak wysadzanie skał Chińczycy nie są potrzebni.
RockyGround? spytał Old Shatterhand. Czy ta miejscowość dawniej nazywała się tak samo?
Nie, to myśmy ją tak nazwali.
Czy znajduje się ona daleko stąd?
Nie. Koleją można zajechać tam w półtorej godziny.
Hm! Te okolice znam w miarę dobrze, a Winnetou zna je jeszcze lepiej. Naturalnie od czasu, kiedy tu pracujecie, nie byłem jeszcze tutaj, nie mam więc pojęcia, którędy biegnie wasza trasa. Czy moglibyście mi powiedzieć, jak brzmi dawniejsza nazwa tamtej okolicy? Wystarczy nazwa jakiejś doliny, góry czy rzeki.
RockyGround przecina podnóże jakiejś góry, która nie ma angielskiej nazwy, przez czerwonoskórych nazywana jest Uapesz. Ale co to znaczy, tego nie wiem.
Uff! Uapesz! zawołał Winnetou, tak jakby nazwa ta była
bardzo ważna i przywiodła go na dobrą myśl. Kiedy wszyscy na niego spojrzeli, zrobił obronny ruch ręką i dodał:
— Niech mój brat Shatterhand mówi zamiast mnie. On wie to równie dokładnie jak ja.
Spojrzenia skierowały się na Old Shatterhanda. Ten skinął głową, uśmiechając się z zadowoleniem, i powiedział zwracając się do inżyniera:
— Nie wiecie, co znaczy Uapesz? Dokładnie to samo co nazwa, jaką wy nadalibyście tej okolicy, czyli Kamienna Dolina lub też Skalista Dolina. Wiecie, że chcemy się udać do AlderSpring. Orientujecie się, gdzie się to miejsce znajduje?
— Nie. Wiem tylko, że chcecie być tam jutro wieczorem, powinno więc być stąd oddalone o jeden dzień jazdy konnej.
— W samej rzeczy, dzień drogi, ponieważ jadąc przez doliny i wąwozy trzeba pokonywać wiele zakrętów. Natomiast trasa kolejowa biegnie, jak słyszę, w prostej linii, bo od waszego RockyGround do AlderSpring wystarczy około trzech godzin konnej jazdy. Wasza informacja daje nam dobrą kartę do ręki przeciw Komańczom, tej karty oni nie przebiją.
Cieszyłoby mnie to niezmiernie. Nie zechcielibyście nam tego bliżej wyjaśnić?
Proszę nam najpierw powiedzieć, jak kontaktujecie się z ludźmi z RockyGround?
Mamy przede wszystkim połączenie telegraficzne, tak że każdej chwili mogę nadać depeszę.
Wspaniale! A trasa kolejowa? Czy szyny biegną aż do tamtego miejsca?
Tak, już od dwóch tygodni. My tutaj znajdujemy się na końcu tymczasowego węzła kolejowego.
Jakiego rodzaju są te wagony?
Oczywiście nie są to jeszcze wagony osobowe, tylko towarowe, na budulec i materiały.
Starczą takie. Macie tutaj te wagony?
Cały tuzin.
A lokomotywę?
Nie, wieczorem odjechała z powrotem do RockyGround.
Czy teraz tam już jest?
— Tak.
— Wobec tego bądźcie tak uprzejmi, pójdźcie i zadepeszujcie po tę lokomotywę.
— Co? Jak? Zadepeszować?—spytał inżynier.
— Tak. Powiem wam w kilku słowach, jak sprawa się miała, zanim tu przybyliśmy, i jak się ma teraz. Czarny Mustang chciał napaść na obóz i przysłał tu swego wnuka, Metysa, pod fałszywym nazwiskiem, aby wybadał on najlepszą po temu sposobność. Dziś wieczorem spotkali się tu potajemnie, żeby wyznaczyć dzień napaści. Dzień ten nie nastąpiłby prawdopodobnie tak szybko, gdybyśmy się tutaj nie znaleźli i gdyby się nie wydało, kim Metys jest naprawdę, czerwonoskórzy nie spieszyliby się. Teraz jednak wiedzą, że przejrzeliśmy .ich zamiar, przeprowadzą więc napaść, zanim im ją uniemożliwicie, zakładając umocnienia i inne środki ostrożności. Jestem nawet przekonany, że napaść miałaby miejsce nawet już dziś, gdyby nie istniały całkiem istotne przeszkody...
— Przeszkody? — wpadł inżynier Old Shatterhandowi w słowo. — Myślę, że właśnie dzisiaj jest ich najmniej. Jeśli czerwonoskórzy zjawią się w tym momencie, jesteśmy zgubieni!
Tak, jeśli! Ale oni się nie zjawią, ponieważ ich tu nie ma! Daję głowę, że Czarny Mustang był tutaj tylko z kilkoma wojownikami, jego obóz znajduje się daleko stąd. Poza tym wie on, że my tutaj jesteśmy. Metys podążył za nim i powie mu, co się stało. Wódz jest zatem przekonany, że tej nocy będziemy czuwać. Dowiedział się, że ja i Winnetou wybieramy się jutro do AlderSpring. Pojmanie nas obu jest dla niego o wiele więcej warte niż wszystkie zdobycze, jakie mógłby tutaj zagarnąć. Pośpieszy on tak szybko, jak tylko się da, do AlderSpring, aby nas tam schwytać. Myśli, że pójdzie mu to bardzo łatwo, ponieważ jest świadom tego, że posiada naszą straszliwą broń. Wyobraża sobie także, że kiedy już nas będzie miał w swoich rękach, wtedy wszystko pójdzie mu jeszcze łatwiej i wróci tu jak najspieszniej, żeby zdobyć długowłose skalpy Chińczyków. Nie może tej sprawy odkładać na później, bo w tym przypadku wy przygotujecie się do obrony. Teraz chodzi tylko o to, aby go ubiec. Ja i Winnetou musimy być w AlderSpring wcześniej niż on. Musimy go podejść, policzyć jego wojowników i wywiedzieć się po kryjomu, w jaki sposób ma zamiar działać.
— Ależ, sir — przerwał mu inżynier — to niesłychanie niebezpieczne! Jeśli was złapie, jesteście zgubieni!
— Nie złapie nas, tego możecie być pewni, prawdziwy westman może dać się zaskoczyć tylko wtedy, jeśli nie zna niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża, nie zaś wtedy, jeśli je zna. W najwyższym stopniu szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest to, że wasze RockyGround leży tak blisko AlderSpring. Jak tylko nadjedzie lokomotywa, udamy się tam, a stamtąd pojedziemy konno do AlderSpring, gdzie znajdziemy się już wczesnym rankiem. Urządzimy się tam tak, że będziemy mogli wszystko obserwować, nie będąc sami obserwowani. Jestem przekonany, że uda nam się wyśledzić i podsłuchać Mustanga. Jeśli usłyszymy, że grozi wam niebezpieczeństwo, wrócimy szybko do RockyGround, przywieziemy koleją wszystkich tamtejszych robotników i zgotujemy Komańczom powitanie.
Słysząc te słowa, inżynier poderwał się uradowany i zawołał:
— Do licha, to jest wspaniała myśl! Sprowadzić tu białych na pomoc! Niczego więcej nam nie potrzeba, wtedy wystrzelamy tę czerwonoskórą hołotę co do jednego.
— Zgadzacie się więc ze mną?
— Oczywiście, macie całkowitą słuszność, mister Shatterhand. Jestem wam niewymownie
wdzięczny, a już ja się o to postaram, aby w RockyGround przyjęto was tak, jak na to zasługujecie.
Hm! Co mianowicie zamierzacie uczynić?
Jak tylko odjedziecie, zadepeszuję, że przybywają do nich Old Shatterhand i Winnetou, dwaj najsławniejsi mężowie Zachodu.
Nie uczynicie tego, bo w ten sposób byście zniweczyli cały nasz plan. Nikt nie potrzebuje wiedzieć, kim jesteśmy i czego chcemy, mogłoby to dojść do Komanczów. Pomyślcie o Metysie, który cieszył się waszym całkowitym zaufaniem!
Well! Zatem po prostu zamelduję, że przyjedzie tam czterech pasażerów. Ale byłaby to diabla sprawa, gdybyście byli w błędzie co do dzisiejszej nocy.
Co chcecie przez to powiedzieć?
Jeśliby Komańcze jednak dzisiaj przyszli, a was by tutaj nie było!
Nie przyjdą! Uczyńcie jednak wszystko, co uważacie za swój obowiązek.
Tak, a co jest moim obowiązkiem?
Proszę kazać w różnych miejscach obozu pozapalać ogniska
i postawić straże. Bo gdyby jednak wbrew oczekiwaniom Komańcze znaleźli się tu gdzieś w pobliżu, to zobaczą, że mamy się na baczności, i nie odważą się zaatakować.
— Tak, tak będzie najlepiej, uczynię tak.
Inżynier oddalił się, aby zadepeszować i wydać odpowiednie rozkazy, wkrótce też mimo panującej w powietrzu wilgoci paliły się potężne ogniska oświetlające cały obóz. O spaniu nie było oczywiście mowy. Do jazdy koleją przygotowano się zawczasu. Dla czterech pasażerów i ich koni w zupełności wystarczał bardzo obszerny wagon towarowy, w którym przygotowano wygodne siedzenia. Kiedy nadszedł meldunek, że lokomotywa wyszła z RockyGround, załadowano konie do wagonu, a dla ich właścicieli przygotowano jeszcze mocny grog jako pożegnalny poczęstunek. Po upływie półtorej godziny nadeszła pełną parą lokomotywa, wagon doczepiono, czterech jeźdźców pożegnało się i wsiadło.
I mimo że tory położone były tylko tymczasowo i panowały głębokie ciemności, pociąg gnał z ogromną szybkością, iście po amerykańsku i beztrosko. Podczas jazdy nie wyłoniło się ani razu żadne światełko, ponieważ nie było żadnej stacji po drodze. Góry, doliny, preria i lasy zlewały się w jedno, wydawało się, jakby pociąg pędził bez przerwy przez jakiś bezkresny tunel, tak więc czterej
mężczyźni byli radzi, kiedy nareszcie lokomotywa wydała ostry gwizd i wynurzyły się światła celu ich podróży.
Także i tutaj paliły się liczne ogniska, w których świetle można było zobaczyć najpierw podłużny, niski budynek mający szerokie wejście. Wnętrze jego zdawało się posiadać kilka pomieszczeń, z których jedno było oświetlone. O futrynę drzwi opierała się szczupła, niewysoka, postać, odziana w skórzany strój westmana. Druga osoba stała bliżej toru, a kiedy pociąg zatrzymał się, podeszła do wagonu, otwarła na wpół uchylone drzwi i oznajmiła:
RockyGround! Wysiadać, messieurs! Ciekaw jestem, dla jakich to ludzi kolega z FirwoodCamp każe organizować po nocy specjalną jazdę.
Zaraz zobaczycie i przekonacie się, sir odparł Old Shatterhand. Przypuszczam, że jesteście tutaj urzędnikiem?
Jestem inżynierem, sir. A wy?
Dowiecie się naszych nazwisk, jak będziemy już w środku, przy świetle. Macie tu jakieś miejsce, gdzie by można bezpiecznie postawić nasze konie?
— Zobaczymy. Najpierw sami wyjdźcie z wagonu! — Gdy wysiedli, każdemu po kolei zajrzał w twarz i mruknął rozczarowany: — Hm! Sami nieznajomi! Nawet czerwonoskóry jest tu z nimi! Co innego sobie wyobrażałem!
— Czyż oczekiwaliście w naszych osobach jakichś przełożonych lub też kogoś w tym rodzaju? — zaśmiał się Old Shatterhand. —Akcjonariuszymilionerów, co? Nie miejcie nam za złe, że tacy prości ludzie jak my zakłócili wam spokój nocy. Zaraz jedziemy dalej, konno, a wy możecie potem znowu iść spać.
— Dalej konno? Toście pewnie tylko jacyś myśliwi albo traperzy?
— Zgadza się.
— A mój kolega pozwala tu sobie, w środku nocy, z powodu takiego jednego...
W tym momencie przerwano mu. Szczupły mężczyzna, który stał dotąd oparty o drzwi, podszedł bliżej i powiedział:
— Sam jestem ciekaw, co to za ludzie przybyli w środku nocy specjalnym pociągiem tu, na Dzikim Zachodzie... — przerwał w środku zdania, ponieważ Old Shatterhand, który stał odwrócony do niego tyłem, teraz na dźwięk znajomego głosu odwrócił się szybko. I kiedy ów drobnej postury człowiek
zobaczył jego twarz, zawołał:
Old Shatterhand! Old Shatterhand!
Hobble Frank! odparł z nie mniejszym zdziwieniem Old Shatterhand.
I Winnetou! I Winnetou! wołał dalej Frank, poznawszy teraz również Apacza.
Uff! odpowiedział Indianin. Wyrzekł tylko to jedno słowo, ale zawierało się w nim wszystko, co czuł w momencie tak nieoczekiwanego spotkania.
Zaiste, to oni! Old Shatterhand i Winnetou! powtarzał mały człowiek, nie posiadając się z zachwytu. Chodźcie, niech was obejmę, niech was przygarnę do serca, messieurs! I tak obejmował ich po kolei, to jednego, to drugiego, wołając w kierunku urzędnika: Popatrzcie, inżynierze, oto są ci dwaj najsławniejsi westmani, o których opowiadałem wam dziś przez cały wieczór. Jakże mógłbym przypuszczać, że ich tak prędko tutaj zobaczę!
Inżynier zachował się zgoła inaczej, witając przybyłych, odpowiedział uprzejmie:
Wcale nie trzeba mi było waszego opowiadania, mister Frank.
Obu tych dżentelmenów znam już od dawna, wprawdzie tylko ze słyszenia, sława ich bowiem rozciąga się poprzez całe Stany. Biegnę teraz obudzić moich ludzi i...
— Stop! — przerwał mu Old Shatterhand. — Pragnęlibyśmy pozostać nie rozpoznani z powodów, o których wkrótce się dowiecie. Nie chcemy tutaj długo zabawić, ponieważ jednak spotkaliśmy tutaj tak niespodziewanie naszego poczciwego Franka, minie z pewnością godzinka albo i więcej, zanim ruszymy w dalszą drogę. Powiedzcie tylko, macie tu jakieś miejsce, w którym moglibyśmy bezpiecznie umieścić nasze konie?
— Och, Mr Shatterhand, potraktuję pańskie konie tak, jakby to byli ludzie, bo wiem, jakie macie szlachetne zwierzęta, wy i Winnetou. Zabierzemy je do hali, dokąd i was proszę, jeśli wolno, i bądźcie łaskawie moimi gośćmi.
To, co nazwał on halą, okazało się wspomnianym już podłużnym budynkiem. Jego oświetlona część stanowiła pomieszczenie restauracyjne dla mieszkańców RockyGround. Tuż obok znajdowało się pomieszczenie służące do przechowywania cenniejszych towarów, było ono teraz puste, tutaj więc wprowadzono konie. Tym sposobem miano je prawie na oku i dlatego można było mieć pewność, że
są bezpieczne.
Kiedy następnie weszli do restauracji, zaspany boardkeeper podniósł się zza swego stołu. Nie udał się na spoczynek, bo spodziewał się, że zarobi coś niecoś na oczekiwanych gościach.
Zanim jeszcze zajęto miejsca, Old Shatterhand uznał za stosowne poznać Kasa i Hasa z Hobble Frankiem. Do tego ostatniego zwrócił się po niemiecku:
Drogi Franku, miło mi w osobach tych tu dwóch panów przedstawić dwóch ziomków.
Jak to? Doprawdy? A więc Niemcy?
I to nawet Saksończycy!
Czyż to być może? Saksończycy? Skądże to?
Oto pan Hasael Beniamin Timpe z Plauen w Vogtland.
Cieszy mnie niezmiernie, doprawdy niezmiernie. A ten drugi pan?
To jest pan Kasimir Obadja Timpe, jego kuzyn z Hof.
— Z Hof? Hm! Tak, tak! Hof należy właściwie do Bawarii, mamy więc do czynienia z geograficznym zamieszaniem na mapie. Ale w tym przypadku nic to nie wadzi, bo linia kolei żelaznej z Plauen do Hof jest w całości saksońska. Mogę zatem pana Kasimira Obadję w każdym razie uznać za ziomka. Tylko który z tych dwóch jest właściwie tym prawdziwym kuzynem, ten pierwszy, czy ten drugi?
— Obaj, drogi Franku, oczywiście obaj.
— Obaj zatem, powiadacie? Hm, tak! Trudno się jakoś w tym połapać. Mam nadzieję, że nie ma już więcej takich, co też nazywają się Timpe!
Obaj kuzynowie słyszeli już coś niecoś o dziwactwach Hobble Franka, dlatego też Kas odpowiedział z uśmiechem:
— O, Timpów jest więcej. Mianowicie Rehabeam Zacharias Timpe, Petrus Michael Timpe, Markus Absalom Timpe, David Makkabaus Timpe, Tobias Holofernes Timpe, Nałium Samuel Timpe, Josef Habakuk Tim...
— Wszelki duch...! Jeśli pan jeszcze choć jeden raz powie Timpe, położę pana trupem jak nic w obronie swego życia! Niech pan wyświadczy mi tę uprzejmość i napisze do saksońskiego ministerstwa, żeby przysłali panu jakieś inne nazwisko, w przeciwnym razie niepodobna przestawać
z panem!
Możemy sprawę uprościć. Dobrym przyjaciołom pozwalamy, aby nazywali nas skróconą formą imienia, czyli Kas i Has zamiast Kasimir i Hasael. Czy zechce pan nas tak nazywać?
No, to już mi się bardziej podoba, niech pan ma i we mnie dobrego przyjaciela. Usiądźmy teraz i... o, a co to tutaj?
Pytanie odnosiło się do pełnych talerzy i butelek, które gospodarz stawiał właśnie na stole, wskazał przy tym na inżyniera, a ten wyjaśnił, że poczyta to sobie za wielki zaszczyt, jeśli ci tutaj dżentelmeni zechcą być jego gośćmi. Według amerykańskiego zwyczaju byłoby wielką obrazą odmówić takiemu zaproszeniu. Hobble Frank i Timpowie ochoczo zabrali się do potraw, Old Shatterhand jadł mało, popijając jedynie małą szklaneczką wino, Winnetou całkowicie zrezygnował z picia. Wiedział zbyt dobrze, że ognista woda jest największym wrogiem czerwonoskórego, my zaś dodajmy, że białego człowieka również!
Podczas posiłku rozmowa toczyła się wartko. Old Shatterhand
chciał wiedzieć przede wszystkim, jakim okolicznościom zawdzięcza dzisiejsze spotkanie z Frankiem. Ów zaś odparł:
— Jeśli się kiedykolwiek puka do pańskich drzwi, aby pana odwiedzić, zwykle pana nie ma, wyfrunął pan. Trzeba więc gnać za panem, jeśli chce się porozmawiać. Miałem różne drobne sprawy do pana, wsiadłem więc na statek rzeczny na Łabie, aby pojechać do pana. A kiedy przybyłem na miejsce, pana nie było, powiedziano mi, że jest pan gdzieś tutaj, aby spotkać się z Winnetou. Ale gdzie, tego nie wiedziano. Wtedy opanowała mnie gorączka podróży na sawannę, zamknąłem moją willę „Niedźwiedzie Sadło" i co tchu pognałem za panem. Wiedziałem wszak, że u Apaczów Mescaleros dowiem się z pewnością, w jakich stronach można pana znaleźć. Jechaliśmy tak daleko, jak tylko się dało w górę rzeki Arkansas, następnie wzięliśmy konie, aby pognać dalej przez Santa Fe do Rio Pecos.
— Wzięliśmy? Nie jesteś więc sam?
— Nie. Mój kuzyn Droll towarzyszy mi oczywiście.
— Poczciwy Ciotka Droll? A gdzież on się chowa? Gdzieżeś go zostawił?
— Wcale go nie zostawiłem. A gdzie się chowa? W łóżku!
Ależ Franku, dlaczegoż go więc nie obudzisz?
Ponieważ temu poczciwinie należy się trochę snu. Jest chory.
Chory? W takim razie muszę go zobaczyć! Chorować tutaj, na Dzikim Zachodzie, to zupełnie co innego niż w domu! Czy to coś niebezpiecznego?
Niebezpiecznego nie, ale bardzo bolesnego, jak się wydaje. Z powodu tych bólów, które Droll musiał wycierpieć, ledwo że dotarliśmy do Fort Aubrey, gdzie był lekarz, który go zbadał. Określił on chorobę Drolla jako sciatica.
Ależ ta choroba nigdy przedtem nie dawała się mu we znaki, to chyba coś nowego?
Tak, napadło go to po raz pierwszy!
Czy lekarz znalazł przyczynę?
Lekarz? Nie musiał wcale jej szukać, bo to ja mu ją powiedziałem.
Ty?
Tak, ja! Czyżby pan przypuszczał, że nie potrafię zobaczyć
czegoś, co jest tak widoczne jak na dłoni? Musiałbym chyba być porażony egipską ślepotą!
— No więc w czym leży ta przyczyna?
— Przyczyna leży w koniu, który nie potrafi oduczyć się utykania.
— Jak to? — spytał poważnie Old Shatterhand, tłumiąc zarazem śmiech.
— Mówiłem już, że od Arkansas jechaliśmy konno. Moje bydlę nie było złe, mam je jeszcze do dzisiaj, ale co się tyczy szkapy Drolla, to daliśmy się oszukać, był to kulawiec, co się zowie. Stale się musiał potykać, a jeśli już nie było żadnego rowu, żadnego kamienia czy korzenia, które stały mu w drodze, to to bydlę potykało się o własne nogi.
— Ale kto kupuje takie zwierzę!
— Jeśli jest potrzebny koń, a dostać można tylko takiego kulawca, to cóż począć?
— Tylko że ja wciąż jeszcze nie potrafię się dopatrzyć związku między tym potykaniem się a ischiasem.
— To jest całkiem głupia sprawa i spadła na nas niczym grom z jasnego nieba. Jechaliśmy sobie na koniach wśród zarośli, pośród wysokiej trawy, całkiem beztrosko i w dobrych nastrojach, i nie
przeczuwaliśmy, że przeklęty los zawiśnie nad naszymi głowami w postaci ukrytego w trawie jakiegoś pnia drzewnego. Wtem ni stąd, ni zowąd ten szelma, na którym siedzi Droll, potyka się przednimi nogami i z przerażenia daje potężnego susa w bok. Droll, który najspokojniej w świecie, niczego nie przeczuwając, siedzi sobie lekko i swobodnie w siodle, zostaje zrzucony, i to w taki sposób, że spada prosto na pień, dokładnie tak, jakby siadł na krzesło. W tym momencie dały się słyszeć jednocześnie dwa odgłosy, mianowicie potężny trzask i donośny wrzask. Ten wrzask pochodził od Drolla, co zaś tak potężnie trzasnęło, czy Droll, czy pniak, nie wiadomo. Myślę jednak, że to Droll, bo jak się wydaje, jego członki jeszcze dziś nie całkiem znajdują się na swoim miejscu. Nie mógł wstać, pomagałem mu wprawdzie podnieść się z tego niskiego parteru na wyższe piętro, ale stale od nowa zapadał się w swoje własne bolesne ,,ja". Pęczniał wręcz od westchnień i jęków, tak że moje pragnienie znalezienia się na jego miejscu zamknąłem głęboko w swoim wrażliwym wnętrzu. A wszystkiemu winien był ten przeklęty kulawiec.
Poczciwy Frank opowiadał wszystko w tak obrazowy sposób
bynajmniej nie po to, aby rozbawić słuchaczy, lecz dlatego że taki już miał sposób opowiadania. Przepełniało go współczucie wobec kuzyna Drolla i nie przypuszczał, że jego opowieść mogła wywołać raczej uśmiech niż współczucie. Obaj Timpowie nie spuszczali z niego wzroku, było wyraźnie widać, że ten drobny człowieczek przypadł im do gustu.
— Zaczynam pojmować — powiedział Old Shatterhand. — Opowiadaj dalej!
— To, co teraz nastąpi, jest jeszcze bardziej bolesne niż to, co mówiłem dotąd. Zadałem sobie ogromny trud, żeby mojego Drolla poskładać do kupy, szarpałem go i ciągnąłem za nogi, potrząsałem nim i nacierałem go, popychałem go od tyłu i podpierałem, aż wreszcie poderwał się, ale z bólu, jak powiedział, a bynajmniej nie dlatego, żeby zrobiło mu się lepiej. Potem z wielkim trudem pomogłem mu dostać się na konia, i to mianowicie na mojego, a nie na tamtego, bo nie był już w stanie dłużej znosić tego potykania się. Policzki napadły się w pobladłej twarzy, oczy cofnęły się w głąb oczodołów, a na wadze stracił w ciągu dwóch dni ani chybi pięć albo sześć funtów. Dwa pełne dni, pomyślcie tylko! Tyle potrzebowaliśmy, żeby dotrzeć do Fort Aubrey. Tych dwóch dni nie zapomnę do końca życia! Te wszystkie „ach" i „och"! Te postękiwania i pojękiwania! I wciąż w kółko
te żałosne skargi! Serce mi pękało, ale mimo to dzielnie i z oddaniem brnąłem, potykając się tuż obok na nieszczęsnej kobyle. A jego bolało wszystko coraz bardziej, do tego stopnia, że podziękowałem Stwórcy, kiedy wreszcie ujrzeliśmy Fort. Tam zabrał się do niego lekarz z bańkami, z ciastem gorczycznym i z hiszpańskimi muchami, biedaczysko musiał pić nawet olej terpentynowy!
I polepszyło mu się? spytał Old Shatterhand.
Tak, powoli, powoli. Gdy już minął tydzień, poprawił się na tyle, że można było myśleć o dalszej podróży, jeśli byśmy jechali wolno. I tak wytrzymał aż dotąd, ale kiedyśmy tutaj przyjechali, poczuł, że musi zrobić sobie parę dni odpoczynku.
Czyli jak długo jesteście tutaj?
Od przedwczoraj. Jutro chcieliśmy ruszyć dalej.
Dokąd?
Do Santa Fe.
To już mówiłeś, chodzi mi o to, dokąd najpierw chcecie się stąd udać.
— Przez AlderSpring w góry Raton.
— Hm...
— Dlaczego mówi pan „hm"?
— Ponieważ będzie tam jutro Czarny Mustang ze sporą gromadą Komańczów. Prawdopodobnie wpadlibyście im w ręce.
— Czarny Mustang, ten „polujący oprawca"? — spytał inżynier z przerażeniem w głosie. — A cóż on tam ma do szukania, w pobliżu AlderSpring, tak blisko nas? Czy to może nas dotyczy, mister Shatterhand?
— Nie, was nie, to dotyczy Winnetou i mnie. On wie, że my się tam wybieramy, i chce nas złapać.
— All devils! Co za szczęście, żeście się o tym dowiedzieli! Teraz oczywiście już tam nie pojedziecie!
— Wprost przeciwnie, właśnie tym bardziej tam pojedziemy, a całkiem możliwe, że i wy również.
— Ja? No, jeśli mam być szczery, to powiem wam, że bardzo bym się cieszył, gdybym miał sposobność wlepić tym czerwonoskórym hultajom parę funtów prochu, ale na siłę nie chciałbym prowokować takiej okazji.
I wcale nie trzeba jej prowokować, już się takowa znajdzie. Chodzi mianowicie o waszego kolegę i jego ludzi w FirwoodCamp, grozi mu napad Komańczów. I to jest właśnie przyczyna, dla której przybyliśmy tu do was specjalnym pociągiem. Chcemy was prosić o pomoc.
Damy ją z całą pewnością i chętnie. Więc to dlatego, dlatego! Tak, ten poczciwy kolega jest wprawdzie dzielnym inżynierem, ale w sprawach z Indianami nie ma ani doświadczenia, ani też nie jest zbytnim śmiałkiem. Może jednak polegać na mnie i na moich ludziach.
Ilu macie tutaj robotników?
Około dziewięćdziesięciu, samych białych, potrafią oni ostro uderzyć i umieją obchodzić się z bronią. Ale czy nie zechcielibyście mi powiedzieć, jak do tego doszło i jak w tej chwili wygląda sytuacja? Niezmierniem ciekaw waszej relacji.
Inżynier był bardziej przedsiębiorczy i odważniejszy niż jego kolega w FirwoodCamp, tak więc Old Shatterhand był przekonany, że znalazł w nim dzielnego pomocnika. Opisał mu wydarzenia ubiegłego wieczora, przedstawił własne wnioski i wyjaśnił, co teraz zamierza
uczynić. Kiedy skończył, inżynier poderwał się, wyciągnął ku niemu dłoń i rzekł:
— Zrobione, sir, przebijmy sprawę! Macie mnie i wszystkich moich ludzi każdej chwili, kiedy tylko zechcecie.
Hobble Frank zaś dodał w swoim ojczystym języku:
— Mnie także! Już temu Najczarniejszemu Mustangowi wybije ostatnia godzina! Bo jeśli się raz zawezmę, to na całego! A teraz idę przyprowadzić jeszcze jednego pożytecznego bohatera naszego dziewiętnastego wieku, którego nie może przy tym zabraknąć.
Wstał i zniknął w wyjściu. A kiedy po krótkiej chwili wrócił, prowadził z sobą Drolla. Widać było po tym człowieku, że w ostatnim czasie cierpiał, ale oczy jego były żywe, zachowanie zaś wcale nie wskazywało na to, że w tej chwili cierpi. Ucieszył się ogromnie tym zarówno niespodziewanym, jak i cudownym wprost spotkaniem i oświadczył, że niezależnie od tego, czy jego stan zdrowia pozwala na to czy nie, weźmie udział w wyprawie do AlderSpring.
Dało to sposobność Winnetou, który dotąd nie wyrzekł ani słowa, zarzucić Drolla pytaniami, które świadczyły o tym, że Apacz posiada znaczne wiadomości o budowie i chorobach ludzkiego ciała.
Okazało się, że u Drolla istotnie chodziło o ischias. Winnetou wstał, wyciągnął swoją skórzaną sakiewkę, w której miał zwyczaj nosić ze sobą przeróżne lekarstwa, przejrzał jej zawartość i rzekł właściwym sobie spokojnym tonem:
Niech mój brat Droll zaprowadzi mnie do swego legowiska, cierpienia nie będą mu już więcej dokuczać.
Obydwaj wyszli. Już w chwilę potem obecni usłyszeli ostry, przeraźliwy wrzask.
To Droll! zawołał Frank Hobble. Co Winnetou z nim robi? Muszę zaraz lecieć do mojej Ciotki Droll, bo ten wrzask rozdziera mi duszę niczym tartaczna piła.
Poderwał się i chciał wyjść, lecz Old Shatterhand przytrzymał go i powiedział:
Zostań tu, drogi Franku! Winnetou z pewnością wie, co robi, a właśnie na tego rodzaju cierpienia Indianie mają środki, o których nawet nasi najlepsi lekarze nie mają pojęcia!
Zaraz potem, jakby na potwierdzenie tych słów, wrócił Winnetou i rzekł:
Nasz brat Droll musiał przecierpieć jeszcze jeden bardzo silny,
ale też bardzo krótki ból, aby szybko wyzdrowieć. Teraz wypoczywa po nim, a za godzinę będzie znowu zdrów jak przedtem.
Po upływie wspomnianego czasu okazało się, że Winnetou miał rację. Wszedł Droll i wyjaśnił rzecz w swojej altenburskiej gwarze:
— Czy to nie wspaniałe, moi panowie? Czuję się, jakbym się na nowo narodził. Nie wiem, co Winnetou zrobił, naciągnął nerw, czy go całkiem zerwał, wszystko mi jedno zresztą. Teraz mogę znowu jeździć konno, a Czarny Mustang poczuje, że Ciotka Droll ma jeszcze swoją krzepę.
. U OLCHOWEGO ?RODŁA
Uapesz, u której stóp znajdowała się stacja RockyGround, jest aż do samego wierzchołka pokryta gęstym lasem. Wody spływające z tej góry łączą się na dole w dość szeroki potok, który płynie na południowy wschód, a następnie zakręca na północ. W tym miejscu łączy się z nim mniejszy potok, który wypływa z podnóża innej góry, zwanej od dawna CornerTop. Nazwa ta ma swoje uzasadnienie. Uapesz i CornerTop zbiegają się pod kątem, każda z tych gór stanowi zakończenie dwóch rozległych pasm górskich, obejmujących szeroką i bardzo długą dolinę biegnącą tak licznymi zakolami, że inżynierowie budujący kolej żelazną uznali, iż lepiej nie kłaść drogi tą trasą, lecz zbudować między FirwoodCamp i RtfckyGround krótszą drogę, wysadzając skały. FirwoodCamp znajdował się bowiem niedaleko miejsca, w którym rozpoczynała się dolina, a oddzielały go od niej
tylko poprzeczne złogi skalne.
Stamtąd z góry, a zatem wzdłuż owej krętej doliny, musieli przyjść Komańcze, ponieważ nie istniała dla nich żadna inna droga do AlderSpring. AlderSpring, czyli Olchowe ?ródło, otoczone wysokimi olchami, znajduje się u stóp CornerTop, a wypływające z niego wody tworzą dalej wspomniany już mały strumyk, który łączy się z większym potokiem w miejscu, w którym ten zakręca na północ. Dolina, wybiegając poza te dwie końcowe góry, tworzy szeroką, równinną prerię, przez którą płyną owe dwa strumienie połączone już teraz w jeden nurt. Ponad soczystą trawą wznoszą się krzewy, które niczym zsuwające i rozsuwające się kulisy stwarzają niezmiernie korzystne warunki dla podchodów lub też ukrycia się większej nawet grupy ludzi. Jeśli teraz przypomnimy sobie, co wydarzyło się w FirwoodCamp
i jakie mieli zamiary tamci ludzie, to nietrudno będzie przewidzieć, co miał przynieść dzisiejszy dzień.
Komańcze byli przekonani, że Old Shatterhand i Winnetou pośpieszą do AlderSpring, postanowili więc oczekiwać ich tam i schwytać. Aby to osiągnąć, mając do czynienia z takimi mężami jak ci dwaj, czerwonoskórzy musieli być nadzwyczaj ostrożni. Winnetou i Old Shatterhand nie powinni domyślić się, że Komańcze zmierzają do Olchowego ?ródła ani kiedy dotrą na miejsce, żadna okoliczność nie może zdradzić obecności Czarnego Mustanga i jego wojowników. Było zatem samo przez się zrozumiałe, że Indianie nie udadzą się wprost do celu, lecz że skryją się w jego pobliżu, ale gdzie — to było teraz najważniejsze pytanie.
Winnetou i Old Shatterhandowi nie było trudno wczuć się w tok rozumowania swoich przeciwników. Ponieważ AlderSpring znajdowało się po prawej stronie doliny, Indianie z pewnością będą trzymać się lewej strony i pojadą dalej w prerię, aby potem zawrócić i przybyć z przeciwnej strony. W ten sposób nie było obawy wzbudzenia podejrzeń zdradzieckimi śladami. Przybywszy od strony prerii w pobliże źródła, Komańcze ukryją się, oczekując tam swoich przeciwników, których potem podejdą, otoczą i w końcu schwytają. Kto zatem chciał uprzedzić Indian i sam ich obserwować, ten musiał
wyjechać w prerię jeszcze dalej niż oni i zatoczyć jeszcze większy łuk. I to właśnie powiedzieli sobie Old Shatterhand i Winnetou, i z tego powodu wyruszając w drogę z RockyGround, nie jechali wzdłuż Uapesz, lecz skoro nastał dzień, skręcili daleko w lewo i skierowali się na sawannę.
Po wczorajszej burzy nastał cudownie piękny ranek. Promienie słońca zmieniały wiszące na źdźbłach i listkach kropelki w brylanty; powietrze było rześkie, świeże i czyste, natura roztaczała wokół swoje milczące piękno. Przejażdżka konna w taki poranek i w takim otoczeniu mogła sprawić najwyższą rozkosz każdemu człowiekowi, lecz nie westmanowi, który miał zamiar wyśledzić wrogich mu Indian. Rozlegające się co jakiś czas parsknięcia koni i ich stąpanie niosły się przy dzisiejszej pogodzie daleko, wilgotna zaś i ciężka trawa utrzymywała długo końskie ślady, które aż do wieczora mogły być widoczne. Były to okoliczności, które dla człowieka jadącego sawanną mogły okazać się bardzo niebezpieczne.
Sześciu jeźdźców, oddaliwszy się dostatecznie daleko od Uapesz, skierowało się teraz na południe z zamiarem zbliżenia się do Borne
Top. AlderSpring leżało po zachodniej stronie tej góry, Winnetou i Old Shatterhand jechali tak, żeby dotrzeć do niej od wschodu, w ten sposób bowiem unikali możliwości późniejszego odkrycia ich śladów przez Indian. Zbocze CornerTop nie było w całości pokryte lasem, znajdowały się tam miejsca stanowiące dobre punkty obserwacyjne, nie będzie więc trudno zauważyć pojawienie się Komańczów.
W końcu pokonawszy wielkim łukiem szmat prerii, jeźdźcy dotarli do podnóża góry od jej wschodniej strony. Rozejrzeli się za dobrą kryjówką i znaleźli taką, ukryło się tutaj czterech jeźdźców wraz z końmi, gdy tymczasem Winnetou i Old Shatterhand zaczęli wspinać się wyżej, aby móc stamtąd obserwować dolinę.
Czterech Saksończyków razem na Dzikim Zachodzie, w samym środku gąszczu na CornerTop! Bez wątpienia rzadki to przypadek! Hobble nie omieszkał uczynić na ten temat uwagi:
— Zupełnie jakby nas los celowo tu zetknął.
— Ma pan rację, drogi Franku — potwierdził Has.
— Jakżeby inaczej? Ja mianowicie zawsze mam rację. W tym względzie wkrótce mnie poznacie, albowiem pod każdym innym względem jestem przeważnie nieodgadniony. Moje błyskotliwe zalety umysłu trzymam zazwyczaj w ukryciu i rzadko tylko ludzie mogą zajrzeć w głębię mojego rozumu i
tkwiące tam skarby wydobyć na wierzch jak bagrownicą. Taka to właśnie błogosławiona i święta godzina nadeszła dla was w tym momencie. Mianowicie z pewnością chcielibyście wiedzieć, w jaki sposób zamierzamy dziś uporać się z Komańczami. Jestem gotów użyczyć wam koniecznych wyjaśnień i daję wam pozwolenie, byście z całym zaufaniem kierowali do mnie pytania. Mów najpierw ty, drogi kuzynie Droll!
Droll wiedział, ile te wyjaśnienia, których należało się spodziewać, są warte, dlatego potrząsnął głową i rzekł:
Dlaczego ja pierwszy, drogi Franku? Jestem gotów oddać pierwszeństwo tym tu oto dwom dżentelmenom. Człowiek powinien być uprzejmy.
W tym względzie masz rację! Znalem pewnego profesora zoologii, który mawiał zawsze: „Uprzejmość jest tego rodzaju nawykiem, od którego nie należy się odzwyczajać". A to, co mówi spec tej miary, ma na pewno swoje głębokie uzasadnienie. Niech więc teraz Kas powie, czego chciałby się dowiedzieć ode mnie.
Ja? zapytał wymieniony. Ja nie chcę nic wiedzieć!
— Co? Nic, zupełnie nic? Czyż to możliwe? — zdziwił się Frank niepomiernie.
— Zupełnie nic — potwierdził Kas.
— A pan, Has?
— Także nic — odparł zapytany.
— Także nic? Mówi pan poważnie?
— Oczywiście.
Frank zrobił na to najpierw taką minę, jakby zdarzyło się coś zupełnie dlań niepojętego, potem rysy jego przybrały wyraz zastanowienia, następnie gniewu, wreszcie zawołał rozzłoszczony:
— Czy to w ogóle możliwe?! Widział to świat?! Nic nie chcą się ode mnie dowiedzieć, zupełnie nic! Czy naprawdę istnieją tacy ludzie, którzy nic nie chcą usłyszeć ani nauczyć się od myśliwego prerii i pogromcy niedźwiedzi, Heliogabalusa Morpheusa Edewarda Frankego? To my tu czatujemy, żeby wytropić Indian, mamy zamiar przechytrzyć ich i pokonać, zamiar ten możemy spełnić tylko przy nieocenionym współdziałaniu mojej bogatej w doświadczenie osoby, a tu tymczasem żyją sobie na tym świecie istoty ludzkie, które uważają, że nic nie potrzebują ode mnie usłyszeć!
Podczas gdy ta zabawna rozmowa dalej toczyła się w ukryciu, Old Shatterhand i Winnetou dotarli na szczyt CornerTop. Było tam, jak już wspomniano, sporo miejsc nie porosłych lasem, skąd rozciągał się daleki widok na okolicę. Jedno z takich miejsc, znajdujące się po zachodniej stronie, idealnie nadawało się do celu, w jakim przybyli tu obaj przyjaciele. Stąd z góry można było dokładnie widzieć dolinę, w którą musieli zejść Komańcze, aż do następnego jej zakrętu, który znajdował się w odległości znacznie większej niż jedna mila angielska. Tutaj się zatrzymali.
Siedzieli w milczeniu obok siebie, godzinę, dwie, nawet trzy, i żaden z nich nie uważał za konieczne wyrzec choćby jednej sylaby, mimo że oczekiwały ich wydarzenia, w których chodziło o życie lub śmierć. Gdyby ktoś mógł ich niepostrzeżenie obserwować, musiałby z pewnością dojść do przekonania, że nie przywiodło ich tu nic innego jak tylko chęć, żeby tu się rozłożyć i wypocząć. Żadne poruszenie twarzy, żadne spojrzenie nie zdradzało, że cała ich uwaga skierowana była na zachód i że na całej trasie, jak daleko sięgnąć okiem w dolinę, nic nie mogło ujść ich czujnym zmysłom. I na tym właśnie polega wielka
sztuka westmana, że przy największym nawet napięciu nerwów i skupieniu całej uwagi potrafi on na zewnątrz zachować pozory całkowitej obojętności. Niejeden sławny bohater Dzikiego Zachodu uszedł cało z największych niebezpieczeństw i odniósł swoje najpiękniejsze sukcesy dzięki temu, że potrafił tak zapanować nad swoją mimiką i każdym drgnieniem ciała, iż nie można było odgadnąć, co czuł, do czego zmierzał lub co chciał osiągnąć.
Obaj przyjaciele mieli powieki przymknięte, a ponieważ żaden z nich nawet nie drgnął, sprawiali wrażenie, jakby spali, a mimo to było pewne, że dokładnie słyszeli drozda, który jakieś dwadzieścia kroków za nimi wyciągał z ziemi robaka, i że tak samo dokładnie widzieli sępa, który jak mała kropka ukazał się na niebie po zachodniej stronie.
— Uff — odezwał się krótko Winnetou.
— Well — tak samo zwięźle przytaknął Old Shatterhand — nadchodzą.
Mimo to nie było widać w dolinie żywej istoty, jak przedtem tak i teraz była ona pusta i cicha, a jednak sposób, w jaki sęp szybował w powietrzu, zdradzał doświadczonemu oku, że tam na dole pod tym ptakiem muszą znajdować się jakieś istoty, od których spodziewa się on zdobyczy. Sęp
poszybował jeszcze nieco na lewo, oddalając się od zakrętu doliny, szybko jednak przyfrunął z powrotem i wtedy, kiedy właśnie znalazł się nad zakrętem, w dole pewien jeździec skręcił w dolinę, zatrzymał się na chwilę, aby rozejrzeć się wokół, po czym nie zauważywszy niczego podejrzanego, ruszył dalej, a za nim podążyło dwóch, pięciu, dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, osiemdziesięciu i więcej jeźdźców, których można było wyraźnie rozpoznać, choć z powodu odległości wydawało się, że ich konie są wielkości małych piesków. O tym, jak wyjątkowo bystre oko miał Winnetou, świadczył fakt, że mimo iż wszystko było z tej odległości tak maleńkie, oznajmił:
To oni, Komańcze.
Tak potwierdził Old Shatterhand.A na ich czele jedzie Tokvi Kava.
Ten wódz Komańczów wyobraża sobie, że jest wyjątkowo przebiegłym wojownikiem, a jednak popełnia błąd, którego ani ja, ani mój brat Shatterhand, nie możemy pojąć.
Well. Nadciąga on od FirwoodCamp i jest przekonany, że my
też dzisiaj rano wyruszyliśmy stamtąd i że przybędziemy po nim. Nie myśli przy tym, że musielibyśmy dostrzec ślady, które zostawiają jego wojownicy w tej wysokiej i nasiąkniętej wilgocią trawie. Śmieszne!
Przez twarz Apacza, zwykle tak poważną i nieporuszoną, przemknął cichy, na wpół pogardliwy i na wpół litościwy uśmieszek, kiedy dodał:
— I jeszcze chce schwytać Old Shatterhanda i Winnetou. Uff!
— Spójrz, robią dokładnie tak, jak myśleliśmy: kierują się na drugą stronę doliny, abyśmy jadąc za nimi, nie podejrzewali, że ich właściwym zamiarem jest udać się na drugą stronę w pobliże CornerTop do AlderSpring i nas tam złapać.
Komańcze jechali drugą stroną doliny, dopóki nie dotarli do najdalej wysuniętego miejsca u podnóża Uapesz; ale i tam nie zmienili kierunku, lecz popędzili w prerię, tak jakby chcieli przemierzyć ją całkiem i dotrzeć do jakiegoś odległego celu.
— Po jakimś czasie zatoczą łuk, tak jak przypuszczaliśmy, i powrócą tutaj — ciągnął dalej Old Shatterhand. — Jeden z nas musi udać się na dół, aby jechać za nimi, drugi zaś powinien jeszcze tu zostać.
Nie powiedział, dlaczego ten drugi ma zostać, ale Winnetou odgadł to natychmiast, ponieważ
przytaknął tylko skinieniem głowy i odparł:
Aby uważać na Ik Senandę, który chciał oszukać i wydać białych ludzi od Ognistego Rumaka. Pogonił on wczoraj za Komańczami, ale z powodu ciemności nie mógł ich znaleźć, ponieważ jednak zna drogę, więc dzisiaj, jak będzie jasno, trafi na ich ślady i przybędzie tu wkrótce za nimi. Niech mój biały brat czeka tutaj, aby widzieć, jak Metys nadjedzie, ja zejdę na dół, żeby dowiedzieć się, gdzie Komańcze zamierzają urządzić sobie kryjówkę.
Winnetou oddalił się i Old Shatterhand pozostał sam. Minęła godzina, i jeszcze jedna godzina, a oczekiwany Metys się nie pojawiał. Właściwie już powinien tu być, ale wypatrujący go Old Shatterhand nie tracił cierpliwości, bo zdarzyć się mogło dziesięć i sto różnych powodów, które mogły tego podstępnego półIndianina zatrzymać gdzieś po drodze. Po jeszcze jednej półgodzinie wreszcie go ujrzał, jak podążając śladami Komańczów, kieruje się na przeciwległą stronę doliny. A ponieważ zwiadowca ów jechał tak, jak prowadziły ślady Komańczów, musiał również zatoczyć cały ten wielki łuk w głąb prerii; wiadomo zatem było, że nie przybędzie do podnóża CornerTop prędzej niż za godzinę. Old Shatterhand mógł teraz opuścić swój posterunek, udał się tak szybko jak to możliwe do swoich towarzyszy na
dół. Znalazł ich tam, gdzie zostawił, Winnetou był z nimi. Kiedy opowiedział, że widział nadjeżdżającego Metysa, Apacz zauważył:
— Bardzo późno się pojawił. Czy mój brat domyśla się, co go zatrzymało?
— Wiele jest przyczyn, które mogły opóźnić jego jazdę —odparł Old Shatterhand.
— A może wcale nie był zmuszony, lecz dobrowolnie opóźnił przybycie.
— Hm, myślisz, że po pośpiesznej ucieczce z FirwoodCamp postanowił co innego i znowu zawrócił, aby nas śledzić? To by wcale nie było takie złe!
— Co pan powiada? — spytał Hobble Frank, słysząc te słowa. — Być obserwowanym przez nieprzyjaciela, o nie, z góry dziękuję za taką przyjemność.
— A jednak w tym przypadku nie byłoby to wcale takie złe.
— Nie rozumiem... nie mogę pojąć, chociaż na ogół biorąc, mam otwarty umysł, a jeszcze większą zdolność pojmowania. Jeśli nas śledził, to przecież wie, na przykład, żeśmy w ogóle nie zjeżdżali w dolinę, ponieważ jechaliśmy koleją.
— Właśnie bardzo by mnie ucieszyło, gdyby o tym wiedział. Prawdopodobnie wkrótce przekonasz się dlaczego. Oddalę się teraz z Winnetou, żeby podsłuchać Komańczów. Wy pozostańcie tutaj,
zachowujcie się cicho i w żadnym wypadku nie opuszczajcie tego miejsca, dopóki nie wrócimy!
A jeśli nie wrócicie?
Wrócimy, a przynajmniej jeden z nas, tego możecie być pewni. A zwracając się doWinnetou, spytał: Czy mój czerwony brat wie, gdzie wrogowie rozłożyli swój obóz?
Wiem odparł wódz Apaczów.
Czy to daleko stąd?
Nie. Niech mój brat idzie za mną.
Odłożyli broń, którą pożyczyli sobie od inżyniera w miejsce własnej skradzionej, aby nie przeszkadzała im, kiedy się będą skradali, i poszli. Najpierw przez dziesięć minut Winnetou prowadził swego białego przyjaciela poprzez las, nie zachowując specjalnej ostrożności, wkrótce doszli do miejsca, gdzie nie było już stojących drzew, zobaczyli przed sobą całą masę drzew powalonych. Leśne olbrzymy powyrywane z ziemi wraz z ogromnymi korzeniami leżały z potrzaskanymi koronami
bezładnie porozwalane wzdłuż, w poprzek i jedne na drugich. Były to wiatrołomy, pozostawione przez jeden z owych huraganów, które często szaleją na Dzikim Zachodzie, szczególnie w jego południowych częściach. Jest to zwykle nagle pojawiający się orkan, który pędzi stosunkowo wąskim i ściśle ograniczonym pasem i niszczy wszystko po drodze; wiatrołomem nazywają również obszar zniszczeń po takiej nawałnicy.
Pośród powalonych i martwych pni wyrastała nowa, młoda roślinność, stosunkowo już wysoka i tak gęsta, że wydawało się, iż nawet dzika zwierzyna nie zdoła przedrzeć się przez ten gąszcz.
— Tędy? —spytał Old Shatterhand. Winnetou przytaknął i dodał szeptem:
— Po lewej stronie jest skała, tam nie możemy wejść; na prawo dalej jest preria, gdzie pasą się konie naszych wrogów, tam zobaczyliby nas wartownicy; po drugiej stronie wiatrołomu, który jest tu szeroki najwyżej na dwieście kroków, obozują wojownicy, musimy więc przedrzeć się tędy.
— Czy mój czerwony brat był już po drugiej stronie?
— Tak. Mój biały brat zobaczy wkrótce głęboko ukrytą dróżkę, którą musiałem sobie sam przetrzeć.
— Czy wiesz, gdzie znajduje się ich obóz?
Wiem. Może uda nam się podejść go tak blisko, że będziemy mogli słyszeć, co mówią.
Winnetou przemknął kilka kroków skrajem wiatrołomów, po czym położył się na ziemi i wsunął się w tunel z gałęzi i listowia. Old Shatterhand, nie zwlekając, wczołgał się za nim. I znowu okazało się, jak niezrównanym człowiekiem był Apacz. W krótkim czasie przy pomocy noża utorował dróżkę na dwie stopy szeroką, ucinając przeszkadzające konary, gałęzie i pędy, przyciskając je do ziemi, a równocześnie zostawiając górą tyle gęstej zieleni, że tworzyła ona jakby dach nad ścieżką i sprawiała, że ścieżka ta była niewidoczna. Było rzeczą niemożliwą wyprowadzić tę dróżkę w kierunku prostym, skręcała więc raz w tę, raz w tamtą stronę wokół powalonych drzew, raz w prawo, raz w lewo zależnie od trudności, jakie stawiało Apaczowi podłoże i plątanina roślinnego gąszczu, ścieżka była dziełem zręczności i siły, które nawet Old Shatterhanda wprawiły w zdumienie.
Ponieważ Winnetou przygotował trasę tak doskonale, nie potrzebowali już teraz tak często używać noży, miało to tę zaletę, że mogli
skupić uwagę głównie na tym, aby nie poruszył się nad nimi żaden krzaczek i nie stał się tym samym ich zdrajcą. Trafili na swej drodze na dwa jadowite węże, pierwszy umknął, drugiego Apacz zabił szybkim, celnym pchnięciem noża. Po dłuższym czasie Old Shatterhand, uważnie wciągając zapach powietrza, poczuł dym ogniska; zbliżali się do miejsca, gdzie znajdowali się Komańcze.
Teraz ścieżka biegła jeszcze kawałek dalej, do miejsca, w którym Winnetou poszerzył ją w dwójnasób. Skinął na towarzysza, ostrożnie i nieznacznie odchylił zarośla i przez otwór ten kazał spojrzeć Old Shatterhandowi.
Jakież było zdziwienie Old Shatterhanda, kiedy ujrzał nie dalej niż o pięć kroków przed sobą leżącego Tokvi Kavę. Obaj szpiegujący znajdowali się na skraju wiatrołomów i zarazem maleńkiego zakola, jakie tworzyła tu preria. Po lewej stronie tego zakola z gmatwaniny pozostałej po huraganie, wystawał powalony na ziemię ogromny, obumarły pień drzewa, a wybujała wokół niego trawa tworzyła miękkie legowisko, na którym wódz Komańczów wyciągnął się jak długi. Dalej widać było jego wojowników, również i oni leżeli pogrążeni we śnie; byli znużeni i czuli się bezpiecznie pod ochroną straży, które wystawili w kierunku prerii. Wódz miał, wedle zwyczaju wszystkich białych i czerwonoskórych na Dzikim Zachodzie, swoją broń przy sobie, leżała ona w zasięgu jego ręki. O
pień drzewa stał oparty długi, wąski pakunek owinięty w derkę Tokvi Kavy i opasany starannie lassem. Oczy Old Shatterhanda rozbłysły, kiedy zobaczył ten pakunek. Szepnął do Winnetou:
W tej derce są nasze strzelby!
Tak, wódz śpi i wszyscy inni śpią; możemy je zabrać.
Ani się ważmy! Howgh! Musimy je tam teraz jeszcze zostawić, bo Komańcze nie mogą się domyślić, że ich postój tutaj został odkryty. Trudno, ale musimy kierować się roztropnością. Słuchaj! Czy nie było to jakieś zawołanie?
To głos któregoś z wartowników potwierdził Winnetou. Zwiadowca przybył i dotarł do straży stojącej na zewnątrz.
Zawołanie, które słyszeli Old Shatterhand i Winnetou powtórzyły wielekroć inne głosy. Śpiący obudzili się i poderwali z miejsc, również wódz się podniósł. Było tak, jak powiedział Winnetou: zjawił się Metys. Ujrzawszy siedzącego wodza, podjechał ku niemu i tam zsiadł z konia. Tokvi Kava odezwał się tonem pełnym zdumienia:
— To ty, synu mojej córki! Czy pozwoliłem ci pędzić za nami? — A ponieważ odpowiedź nie nastąpiła natychmiast, mówił dalej: — Czyż nie rozkazałem ci obserwować bladych twarzy i trwać przy nich tak długo, dopóki nie przybędziemy lub dopóki nie poślę do ciebie wysłannika?
— Owszem —odparł zapytany niedbale. —Ale ojciec mojej czerwonoskórej matki przekona się, że nie mogłem postąpić inaczej.
— Musiały wydarzyć się ważne rzeczy, skoro odważyłeś się przybyć tu do nas z FirwoodCamp! Posłucham, co powiesz na swoje usprawiedliwienie.
— Jesteś ojcem mojej matki i znasz mnie od chwili mego urodzenia. Czyż dałem ci kiedyś powód do ostrej nagany? Dlaczego przyjmujesz mnie, robiąc wyrzuty, skoro nie wiesz jeszcze, dlaczego przybywam?
— Ponieważ chodzi o najważniejszą zdobycz, jaką kiedykolwiek możemy uzyskać, chodzi o największych wrogów naszego plemienia, mianowicie o wodza Apaczów i o znienawidzoną bladą twarz, która nazywa się Old Shatterhand.
— Nie złapiesz ich — odparł wnuk tak samo niedbale jak przedtem.
— Nie? — spytał wódz. —A to dlaczego?
— Ponieważ ich tam nie ma. Już wczoraj opuścili FirwoodCamp.
Uff, uff, musimy się więc na to przygotować, że mogą zjawić się tutaj każdej chwili!
Nie zjawią się; oni w ogóle tutaj nie przyjadą.
Nie... przy... jadą... tu... taj? wolno powtórzył zaskoczony wódz. Dokąd więc zamierzają się wybrać?...
Tego nie wiem, w każdym razie bardzo daleko stąd, ponieważ pojechali wagonem ognistego rumaka. Biali myśliwi czynią to tylko wtedy, kiedy droga ich jest bardzo, bardzo daleka, w przeciwnym razie używają koni.
Ognistym rumakiem? Jesteś tego pewien?
Tak. Widziałem, jak wsiadali do wagonu, a potem widziałem, jak ognisty rumak odjechał z nimi z ogromną prędkością.
Uff, uff, uff! Przecież chcieli przybyć tutaj, do AlderSpring! Co ich tak nagle pognało w inną stronę?
Strach!
Milcz! Nienawidzę Winnetou i Old Shatterhanda w najwyższym stopniu, ale strachu i obawy oni nie znają.
— Oni może nie, ale zważ, że są z nimi dwie inne blade twarze, a ci nie są tak dzielni jak oni, i ze względu na nich tamci wyjechali tak szybko, bo dowiedzieli się, że FirwoodCamp ma być napadnięte przez czerwonoskórych wojowników.
— Uff, uff! Jak mogli się o tym dowiedzieć? Kto im to zdradził? Czyżbyś był tak nieostrożny...
Po raz pierwszy stracił wnuk panowanie nad sobą i ze złością wpadł mu w słowo:
— Nie mów o mnie! Czyż widziałeś kiedy, bym był nieostrożny? To twoja własna nieostrożność wszystko zdradziła i pozbawiła nas tej wielkiej zdobyczy!
Wódz włożył rękę za pas i krzyknął:
— Nie zapominaj, z kim mówisz, młodzieńcze, w przeciwnym razie mój nóż nauczy cię szacunku, jaki winien jesteś ojcu swojej matki i najsławniejszemu wodzowi wojowników Komańczów! Jak śmiesz mnie, Czarnemu Mustangowi, zarzucać nieostrożność?!
— Ponieważ ganisz mnie za błąd, który sam popełniłeś! Powiedz, czy schwytalibyśmy dziś wieczór Old Shatterhanda i Winnetou, gdyby tutaj przybyli?
— Jest to tak pewne jak to, że stoisz tu obok mnie.
— I wtedy to wszystko, co by do nich należało, stałoby się naszą zdobyczą?
Tak.
Również konie?
Tak, również one.
To dlaczego nie poczekałeś aż do dzisiejszego wieczora? Dlaczegoś już wczoraj wieczorem złakomił się na te konie?
Złakomił? Wódz powtórzył to słowo wolno, chcąc uświadomić sobie zarzut, który usłyszał. Co wiesz o tej sprawie?
Wiem wszystko. Kita Homasza, którego posłałeś do mnie, do baraku, wzbudził wprawdzie odrobinę podejrzenia, ale szybko udało mi się je rozwiać, bo blade twarze nie mogły nam nic udowodnić. I wtedy nagle zarżały pod drzwiami konie Winnetou i Old Shatterhanda i wywołały niesamowite zamieszanie. Oczywiście blade twarze były wystarczająco mądre, aby udać, że wierzą w to, jakoby konie istotnie urwały się, mnie jednak to nie zwiodło: zwierzęta nie uwolniły się same, lecz zostały skradzione. Przez kogo? Chcesz może zaprzeczyć?
Wódz patrzył przed siebie z nieporuszoną twarzą; nie powiedział ani tak, ani nie. A jego wnuk ciągnął dalej:
— Twoje milczenie przyznaje mi rację. Blade twarze zaczęły więc naturalnie szukać złodziei...
— A ci już dawno zniknęli! —wpadł mu w słowo wódz.
— A czy ślady też zniknęły? Old Shatterhand i Winnetou znaleźli wasze ślady, znaleźli moje ślady i znaleźli również ślady Kita Homaszy. Z miejsca odgadnęli naszą zmowę i nasze zamiary, ale na szczęście udało mi się jeszcze im umknąć. Popędziłem do mojego konia i uciekłem. Gdybym został, powiesiliby mnie. Byłem już dość daleko, kiedy przyszło mi na myśl potajemnie wrócić, aby wybadać, czy może Winnetou i Old Shatterhand nie poniechali teraz swego planu i czy udadzą się do AlderSpring. Bardzo dobrze, że to uczyniłem, zobaczyłem bowiem, jak wraz z końmi wsiadali do wagonu ognistego rumaka i odjechali. Nie przyjadą zatem do AlderSpring. Gdy już odjechali, również i ja opuściłem FirwoodCamp i pognałem tutaj, aby ci powiedzieć, co się wydarzyło. I oto jestem tutaj, a teraz skarć mnie, jeśli masz mnie za co skarcić! Howgh!
Skończył swoją relację i teraz czekał, co powie jego dziad. A ten stał długą chwilę z opuszczoną głową, potem podniósł ją szybkim, energicznym ruchem i rozglądnął się bystrym wzrokiem dokoła.
To, co powiedział, nie mogło być słyszane przez nikogo niepowołanego; wprawdzie przybycie Metysa wyraźnie mówiło obecnym wojownikom, że coś się wydarzyło albo że coś się za tym kryje, ale żaden z nich nie ważył się zbliżyć do swego groźnego wodza bez wyraźnego wezwania. Żaden też z nich nie usłyszał zarzutów, jakie czynił wnuk ich wodzowi. Ów zaś powiedział stłumionym głosem:
Tak, to ja zabrałem konie z szopy. Ilczi i Hatatitla są tak sławnymi końmi, że mądrość mego sędziwego wieku zamieniła się w młodzieńczą nierozwagę. Pragnąłem tych koni i musiałem je mieć natychmiast, nie myśląc o tym, że dziś i tak wraz z pojmanymi, staną się one moją własnością. W twoich żyłach płynie moja krew, dlatego nie powiesz naszym wojownikom, jakie następstwa pociągnął za sobą mój niewczesny czyn.
Będę milczał powiedział młodzieniec.
Czy Old Shatterhand i Winnetou ciągnął dalej czerwonoskóry wiedzą, ilu nas było wczoraj w FirwoodCamp?
Tak.
— A czy wiedzą również, kto to był?
— Nie. Wiedzą tylko, że byli to nieprzyjaźni czerwonoskórzy.
— A czy wiedzieli o tym, że zamierzamy napaść na FirwoodCamp?
— Przypuszczali tylko. Ale muszę ci powiedzieć, że rzucili mi w twarz moje imię Ik Senanda; nie uwierzyli, że nazywam się Yato Inda.
— Zatem wiedzą, że jesteś moim wnukiem i że ja jestem tym, który chce napaść na FirwoodCamp! Co powiedzieli na utratę trzech swoich strzelb?
— Swoich strzelb? — spytał Metys zdumiony.—Czyżby je zgubili?
— Tak.
— Uff, uff, uff! Gdzie?
— W FirwoodCamp. Ja je znalazłem.
— Ty... je... znalazłeś, ty... ty... ty...? Strzelby Old Shatterhanda i Winnetou? — wyjąkał Metys w najwyższym osłupieniu.
— Ja! —potwierdził Tokvi Kava, przy czym oczy jego roziskrzyły się z radości.
— Srebrną Strzelbę Winnetou?
— Tak.
— I mały zaczarowany sztucer Old Shatterhanda?
Tak.
I ten wielki Postrach Niedźwiedzi?
Tak.
Gdzie, gdzie, gdzie jest ta cenna broń? Powiedz! Szybko!
Tutaj odparł wódz, wskazując na pakunek.
Uff, uff, uff! Dziś wielki Manitu spogląda na wojowników Komańczów promiennym wzrokiem! To jest zdobycz, której będą nam zazdrościć wszystkie plemiona czerwonoskórych. Jak ta niezrównana broń dostała się w twoje ręce?
Przez złodziei, którzy ją ukradli i potem musieli mi ją oddać. Opowiedział całe zdarzenie i ledwo skończył mówić, wykrzyknął: Uff! Uff! O tym nie pomyślałem! Old Shatterhand i Winnetou wyjechali, mimo że skradziono im broń. Czy to nie podpadające? Czy nie kryje się za tym jakiś wielki podstęp? Ci dwaj nie wyrzekną się dobrowolnie swej broni, lecz uczynią wszystko, aby ją odzyskać!
Wnuk potrząsnął głową i oświadczył:
Nie odważą się na nic, absolutnie na nic.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Kto jest przy zdrowych zmysłach, musi myśleć tak samo. Przez co te dwa szakale stały się tak sławne? Tylko dzięki swojej broni. Przy pomocy czego dokonywali swoich czynów? Przy pomocy swej broni. Przez tę broń stali się bohaterami, bez niej są niczym. Ukradziono im tę broń, więc czują, że do niczego nie są zdatni, że w razie napadu na FirwoodCamp nie zdołają stawić oporu, że muszą przegrać, dlatego tak szybko uciekli. Teraz wiem, dlaczego zaniechali jazdy do AlderSpring i dlaczego tak nagle opuścili FirwoodCamp. To strach przepędził ich jak najdalej stąd, strach przed nami i przed pewną zagładą!
Głębokie przekonanie młodzieńca i jego entuzjazm porwały starego; również i on przyznał:
. — Uff, uff, prawdę powiedziałeś! Uciekli z wyciem jak psy, które mają dostać cięgi. Oni sami uszli przed nami, ale mamy ich broń. Teraz musimy zdobyć skalpy wszystkich żółtych ludzi. Wiedzą, że chcemy napaść na FirwoodCamp, poślą po pomoc. Musimy więc się pośpieszyć. A ponieważ Old Shatterhand i Winnetou dziś się tutaj nie zjawią, nie mamy tu nic do szukania i natychmiast wyruszamy. Nasze konie są prawdziwie zmęczone, ale jeśli tak pojedziemy, aby z zapadnięciem
zmroku dojechać do miejsca, które blade twarze nazywają BirchHole, to zwierzęta nie padną pod nami.
Chcesz więc, tak jak ci poradziłem, odczekać w BirchHole stosowną chwilę do napadu?
Tak, bo żadne inne miejsce nie nadaje się do tego tak dobrze jak to. Poprowadzę tam moich wojowników i kiedy oni będą tam czekać, zakradnę się pod obozowisko i wybadam, jaka pora będzie najstosowniejsza, aby ich otoczyć, tak żeby ani jedna blada czy żółta twarz nie mogła się nam wymknąć. Ty zaś zostaniesz tutaj.
Nie pojadę z wami? spytał zdziwiony Metys. Dlaczego?
Ponieważ znają cię tam, a to mogłoby nas łatwo zdradzić. I jest jeszcze jedna przyczyna, o wiele ważniejsza dla mnie, mianowicie te tutaj trzy strzelby.
Jak to te strzelby?...
Przyjedziemy tu z powrotem. Mam wlec tę broń z sobą do FirwoodCamp i potem z nią wracać? Na to jest ona zbyt cenna. Powiadam ci, te strzelby są mi droższe niż wszystkie skalpy, jakie
możemy zdobyć w FirwoodCamp. Dlatego nie chcę wystawiać ich na niebezpieczeństwo i pozostawiam je tutaj, dopóki jutro nie wrócimy. Ty zostaniesz jako wartownik, nie ma nikogo bardziej pewnego niż ty. Okazane zaufanie wyraźnie schlebiło Metysowi, mimo to miał zastrzeżenie:
— Jednak z chęcią pojechałbym z wami, bo chcę dostać moją część zdobyczy, którą mi obiecałeś.
— Otrzymasz ją. Powiedziałem, a moja obietnica znaczy tyle co przysięga.
— Czyli złoto i pieniądze?
— Tak. Jesteś synem mojej córki i moim jedynym spadkobiercą. Mądry mężczyzna musi myśleć o wszystkim. Napad nie będzie prawdopodobnie niebezpieczny, ale mimo to może trafić mnie kula albo ostrze noża, wtedy masz zostać właścicielem tych strzelb, które mogłyby łatwo wpaść w inne ręce, gdybym ciebie tu przy nich nie zostawił. Tak powiedziałem i tak ma być. Howgh!
Metys usłyszawszy to, nie opierał się dłużej i wyraził zgodę. Wódz odbył krótką naradę wojenną z kilkoma znakomitymi wojownikami, wśród nich znajdował się również ów Kita Homasza, który wtedy w FirwoodCamp przybrał imię Juwaruwa. Następnie Czarny Mustang i jego Komańcze odjechali, udając się znowu w dolinę, z której przybyli. Ik Senanda pozostał na miejscu sam z owymi trzema
skradzionymi strzelbami. Ledwo minęła chwilka, jak oddalili się jego towarzysze, który to czas wykorzystał Metys na rozsiodłanie i przywiązanie konia, a już nie mógł opanować dłużej swojej ciekawości, zdjął lasso z pakunku, rozwinął go i wyciągnął strzelby, aby nacieszyć oczy ich widokiem. Można sobie łatwo wyobrazić, z jaką rozkoszą przypatrywali mu się, skryci oczywiście wciąż jeszcze w zaroślach, Winnetou i Old Shatterhand. Obserwowali, z jaką pożądliwością Metys ogląda broń, jak iskrzą mu się przy tym oczy, słyszeli.też urywane okrzyki zachwytu.
Nie dane mu było oczywiście rozkoszować się zbyt długo, wkrótce bowiem przerwano mu gwałtownie jego zachwyty w nieoczekiwany sposób. Winnetou cichutko, jak najciszej rozchylił zarośla i przeczołgał się pośród nich bezszelestnie. Old Shatterhand posuwał się za nim z tą samą ostrożnością. Potem podnieśli się. Kilka kroków, których nie dosłyszało nawet nadzwyczaj czujne ucho Metysa i już stali za nim.
Witaj, Ik Senanda odezwał się Old Shatterhand.
Przerażony w najwyższym stopniu Metys obejrzał się i zobaczył obok siebie mówiącego oraz Winnetou. Jego przerażenie na ich widok było tak ogromne, że nie wydobył z siebie ani słowa i w tym momencie nie był zdolny uczynić żadnego ruchu.
— Tak —przytaknął mu ironicznie Old Shatterhand. —Jesteśmy tutaj, aby odebrać naszą broń.
Wreszcie szpieg odzyskał zdolność poruszania się; nie poderwał się jednak, żeby spróbować ucieczki, o nie, za bardzo i za mocno trzymał go jeszcze strach; wstał powoli jak ktoś, kogo członki cierpią na bolesny bezwład, i w urywanych sylabach wydobył z siebie słowa:
— Old... Shatterhand i Winnetou! Doprawdy... doprawdy... to są oni... oni naprawdę!
— Tak, to naprawdę my — roześmiał się myśliwy dumnie, prosto w zmienioną strachem twarz. — Z twoich rysów wyziera blady strach. Chciałeś nas schwytać, a teraz trzęsiesz się z przerażenia!
Pogarda, z jaką padły te słowa, przywróciły Metysowi opanowanie. Trzymając wciąż jeszcze owe trzy strzelby w rękach, cofnął się o krok i odparł:
— Co ty sobie wyobrażasz? Ja? Strach przed wami? Mnie ani Winnetou, ani Old Shatterhand nie są w stanie napędzić strachu. I chcecie odzyskać wasze strzelby? Uff! To spróbujcie, czy je
dostaniecie!
Mówiąc jeszcze te słowa, błyskawicznie rzucił się do ucieczki. Nie mógł uciec na koniu, ponieważ ten był uwiązany, a odwiązanie wymagałoby zbyt wiele czasu, był zatem zmuszony zostawić go i umykać pieszo. Przemknął szybko wielkimi susami wzdłuż skraju wiatrołomów, aby czmychnąć w gęstwę zarośli. W swoim rachunku nie uwzględnił jednak obu przeciwników. Ledwo uczynił czwarty czy piąty skok, już dopadł go Old Shatterhand, a Winnetou nawet prześcignął i obaj schwytali go i zatrzymali. Biały myśliwy wyjął rewolwer i rozkazał:
Stać! Natychmiast wracaj i siadaj. Przy najmniejszej próbie ucieczki wsadzę ci kulę między żebra! Akurat ty miałbyś być tym łobuzem, który nam ucieknie?!
Przywiedli go z powrotem na to miejsce, gdzie siedział poprzednio i gdzie jeszcze leżała jego strzelba, odebrali mu swoje strzelby i jego nóż i przycisnęli go do ziemi. Trząsł się z wściekłości, widział jednak, że
najmniejszy opór może mu tylko zaszkodzić i że najlepiej będzie, jeśli się podporządkuje.
Old Shatterhand włożył dwa palce między wargi i wydał ostry, przeciągły gwizd, po czym przysiadł się wraz z Winnetou do jeńca. Nie mówiąc już więcej ani słowa, czekali na przybycie swoich towarzyszy, do których ten gwizd był skierowany. Hobble Frank i Droll wiedzieli dobrze, co oznacza ten sygnał Old Shatterhanda, nie trwało więc wcale długo, jak przyjechali razem z obydwoma Timpami, okrążywszy wiatrołomy. Szybkim spojrzeniem ocenili sytuację i kiedy zatrzymawszy konie, zsiedli, Frank powiedział:
— Do licha, co za wspaniały obrót przyjęła sprawa! Czerwonoskórzy odjechali, za to zaprosił się do nas w gości ten tutaj malinowy Fryc! Gdzie podziali się tamci i kto to jest ten potulny, nieproszony gość, moi panowie, któremu, jak się wydaje, podoba się przy waszym boku nadzwyczajnie?
— Toż to przecież ten zwiadowca, który chciał wydać mieszkańców FirwoodCamp Komańczom pod nóż!—zawołał Kas.
— To on? Hm, chciałbym go sobie dokładnie obejrzeć! — I obchodząc go wokoło i przyglądając mu się bacznie, ciągnął dalej: — Bardzo miły z niego młodzieniaszek, trzeba to przyznać. Jakeście
złowili tego chłoptasia, panie Shatterhand?
Old Shatterhand w krótkich słowach wyjaśnił im, co się tu wydarzyło.
Tak, tak zauważył Hobble Frank jeśli on tak ni stąd, ni zowąd chciał odziedziczyć te strzelby, to powinien przynajmniej odczekać, dopóki świętej pamięci właściciele nie strząsną ziemskiego pyłu ze swoich doczesnych stóp. Proponuję, przyłóżmy mu solidny kompres na te jego nabrzmiałe pretensje do spadku. Zasłużył sobie aż nadto. Co pan na to, panie Shatterhand?
Nie ujdzie swojej kary, drogi Franku. Cierpliwości!odrzekł Old Shatterhand i skierował się do jeńca: Najpierw podaj nam twoje prawdziwe imię!
Metys obrzucił ich spojrzeniem, w którym czaił się fałsz, i odparł niedbale:
Moje prawdziwe imię słyszeliście. Nazywam się Yato Inda, moja matka należała do Apaczów z plemienia Pinali.
To kłamstwo. Jesteś Ik Senanda, wnuk Czarnego Mustanga.
— Udowodnijcie to w takim razie!
— Żądanie to jest bezczelnością, którą nie poprawisz swojej sytuacji. Dlaczego utrzymujesz tajne konszachty z Komańczami?
— Udowodnij mi, że tak jest.
— Pshaw! Dlaczegożeś uciekł, gdy spostrzegłeś, że dobrze odczytaliśmy ślady Czarnego Mustanga?
— Nie uciekłem. To, że pojechałem, nie było ucieczką ze strachu przed wami, uczyniłem to w najlepszym zamiarze. Widziałem obce ślady tak samo dobrze jak wy, usłyszałem o waszym podejrzeniu. Byliście tylko gośćmi w FirwoodCamp i nie mieliście żadnych obowiązków, ja natomiast miałem sprawować pieczę nad mieszkańcami i dlatego od razu, gdy tylko dowiedziałem się o podejrzeniach, wyruszyłem, aby wytropić nieprzyjaciela.
— Aha, i zrobiłeś to całkiem nieźle. A więc odjechałeś, żeby wybadać, gdzie znajdują się Komańcze? Jak to było możliwe, żeby znaleźć ich w ciemnościach nocy?
— Kto tak pyta, nie może być westmanem!
— Well! Mówisz bardzo pewnym siebie tonem. Podziwiam cię, że mogłeś sobie aż tutaj przyjechać za nieprzyjacielem, a potem jeszcze nawet z nim rozmawiać, i że cię przy tym nie zabili lub
przynajmniej nie pojmali!
Nie musicie się temu wcale tak dziwić. Komańcze nie wiedzą, że ze strony matki pochodzę od ich wrogów, Apaczów z plemienia Pinali, byłem z nimi na pozornie dobrej stopie, uważają mnie więc za swego przyjaciela i dziś również przyjęli mnie bez jakiejkolwiek wrogości.
Pięknie! Ale jak znalazły się nasze strzelby w twoich rękach? To pytanie wprawiło Metysa w widoczne zakłopotanie, starał się je
jednak ukryć i odpowiedział szybko:
To jest właśnie ten dowód, który powinien was przekonać o mojej uczciwości i przyjaźni. Wczoraj wieczorem zobaczyłem wasze strzelby, których jeszcze nie znałem, dziś znowu zobaczyłem je u Komańczów, a Czarny Mustang chwalił się, że je ukradł. Aby pomóc wam odzyskać swoją własność, z kolei ja mu je skradłem, on zaś odjechał stąd, nie zauważywszy tego.
Muszę wobec tego przyznać, że był to z twojej strony majstersztyk, jakiego nie udałoby się powtórzyć żadnemu innemu człowiekowi. Wydajesz się uosobieniem mądrości; Czarny Mustang zaś, który
pozwolił sobie zabrać broń i nie zauważył tego, wydaje się w każdym razie uosobieniem głupoty. Chciałeś więc je nam oddać?
— Tak.
— Jak wobec tego wytłumaczysz, że kiedy przed chwilą nas zobaczyłeś, chciałeś z nimi uciec?
— Wynikło to tylko z przerażenia, żeście się tak nagle zjawili. Nie rozpoznałem was od razu.
— Nie rozpoznałeś? A jednak wymieniłeś nasze nazwiska! Metys stał jakąś chwilę ze wzrokiem ponuro wbitym w ziemię, po
czym zawołał z udanym gniewem:
— Nie pytajcie o rzeczy, których nie jesteście w stanie zrozumieć! Jeśli człowiek jest przekonany, że tutaj w tej dziczy jest sam i bezpieczny, a potem nagle zostaje zaskoczony przez osoby, o których myślał, że znajdują się daleko stąd, to łatwo przecież wytłumaczyć, że w pierwszym momencie przez zaskoczenie działa inaczej niż w spokojnej rozwadze. Jeśli tego nie pojmujecie, to niepotrzebnie mówię i szkoda każdego dalszego słowa!
— Tak, i słusznie, proszę cię, nie trać już ani słowa więcej, chociaż pojmujemy nie tylko to, ale i wiele innych rzeczy. Wydaje ci się, że ujawniliśmy się zaraz po naszym przybyciu tutaj, ale jesteś w
błędzie. Byliśmy tu, zanim przybyłeś. Już przedtem obserwowaliśmy Czarnego Mustanga i słyszeliśmy każde słowo, jakie do niego powiedziałeś. Nazwał on cię synem swojej córki, przekazał ci nasze strzelby, które rzekomo, jak mówisz, chciałeś im skraść. Co na to powiesz, Ik Senanda?
Powtarzam i nie mogę powiedzieć inaczej: nie jestem Ik Senanda, lecz Yato Inda; odzyskaliście wasze strzelby i teraz żądam, abyście mnie natychmiast uwolnili!
Wolnego, wolnego, my boy! Ponieważ wciąż jeszcze wszystkiemu zaprzeczasz, tym bardziej nie możemy cię uwolnić, postawimy cię przed twoim kochanym dziadem i przekonamy się, czy jest on równie tchórzliwy i podły, aby zaprzeć się swej krwi i ciała.
Oczy Metysa błysnęły podstępnie, kiedy zapytał:
Chcecie zaprowadzić mnie do Czarnego Mustanga? Spróbujcie, czy wam się to uda!
Uda nam się, możesz być tego pewny! Ale stanie się to w całkiem inny sposób, niżbyś sobie życzył. Przeliczyłeś się! Masz nadzieję, że Mustang uwolni cię z naszych rąk, ale twój łagodny grandfather
będzie miał sam z sobą dość roboty, ponieważ i on będzie naszym jeńcem, tak jak ty nim zostałeś.
— Żaden Old Shatterhand i żaden Winnetou nigdy nie dokona tego, aby pochwycić Czarnego Mustanga, którego sława sięga ponad wszelkie doliny i góry!
— Aha! Teraz wypadasz z roli! Tylko nie unoś się! Dostawaliśmy w swoje ręce jeszcze większych hultajów niż ten stary Mustang, o którym zupełnie słusznie powiedziałeś, że sława jego sięga ponad doliny i góry, tylko wydaje się, że sięga tam ona jak to powietrze, co wieje, bo tu na dole nie dostrzega się jej wcale.
— Nie przechwalajcie się! Czarny Mustang jest wodzem Komanczów Naiini, najdzielniejszych wojowników tego wielkiego ludu. I nawet gdybyście naprawdę byli tak szaleni, aby pognać za nimi i z nimi walczyć, to i tak ich nie dogonicie, mają nad wami przewagę w czasie, zanim zdołacie ich doścignąć, FirwoodCamp stanie się pastwą płomieni! — I zwiadowca wybuchnął szyderczym śmiechem.
Old Shatterhand położył mu ciężko rękę na ramieniu i rzekł:
— Śmiej się, śmiej, pędraku, wkrótce nadejdzie czas, że całkiem odechce ci się śmiać! Najprzód
opuścimy to piękne miejsce, gdzie miałeś czekać na swojego dziadka, z pewnością już go wkrótce ujrzysz. A teraz przywiążemy ciebie do twojego konia i radzę ci, bez sprzeciwu, bo mamy wiele sposobów, aby zmusić cię do posłuszeństwa.
Metys nie miał odwagi stawić oporu. Wierzył zresztą niezłomnie, że jego niewola nie potrwa długo.
Był przekonany, że podążą teraz wraz z nim śladami Komańczów i skręcą w dolinę. Ku jego zdumieniu jednak Winnetou i Old Shatterhand obrali niemalże przeciwległy kierunek jazdy i zamiast skręcić u podnóża CornerTop, udali się w stronę Uapesz. Zupełnie nie miał pojęcia, dlaczego tak nadkładają drogi, tym bardziej że pędzili prawie wyłącznie galopem, co wskazywało na ogromny pośpiech. Później oczywiście zobaczył linię kolejową, która biegła od strony otwartej prerii i zakręcała w dolinę, i kiedy jeźdźcy popędzili wzdłuż owych torów, zaczęło mu świtać w głowie coś, co napełniło go niemałą obawą. Twarz jego zasępiła się. Spostrzegł to Hobble Frank, jeniec bowiem jechał między nim i Drollem, oczywiście mały myśliwy, szpikując Metysa swymi wielce napuszonymi przekomicznymi uwagami, postarał się o to, aby jego obawy jeszcze wzrosły.
. BRZOZOWY JAR
Kiedy jeźdźcy dotarli do stacji RockyGround, pierwszym, który ich powitał, był zacny i energiczny inżynier Mr Swan.
— Witajcie! —zawołał do nich. —Już z powrotem? I zadowoleni, jak widzę! Jak poszło? A Komanczów wi...
Przerwał wpół słowa, kiedy ujrzał związanego zwiadowcę, lecz wkrótce wyraźnie uradowany mówił dalej:
— All devils, wszakże to Mr Yato Inda, kolorowy dżentelmen! I związany? Czy to wasz jeniec, sir?
— Tak — skinął Old Shatterhand, do niego bowiem skierowane było pytanie. — Czy jest tu może miejsce, w którym moglibyśmy go ulokować i gdzie nie przyszłaby mu ochota na spacer?
— Jest takie miejsce, wprost wyśmienite, sir. Kogo tam zakwateruję, ten nie będzie mógł nawet
myśleć o żadnej wycieczce. Pokażę wam to miejsce.
Miejscem, które miał na myśli, była dopiero co wykopana studnia. Wprawdzie była już dość głęboka, lecz nie było w niej jeszcze wody. Gdy Metys usłyszał, że zostanie tam wpuszczony, podniósł wielki lament, co mu jednak w niczym nie pomogło.
Kiedy doprowadzono go do krawędzi studni, by go tam związać i do niej spuścić, zaczął nawet stawiać opór. Widząc to inżynier odezwał się do Old Shatterhanda:
Czy z takim groźnym osobnikiem, jakim jest ten łajdak, mamy się obchodzić w rękawiczkach? Wprawdzie jest on waszym jeńcem, ale jego haniebny czyn dotyczył nas, ludzi kolei. Zatem pozwólcie mi, sir, nauczyć go rozumu!
Uczyńcie z nim, co uważacie za słuszne i właściwe odparł za
pytany. — Przekazałem go wam i nie chcę mieć z nim wiece; nic wspólnego. Zadbajcie o to, by nie mógł nam jeszcze dziś wyrządzić jakiejś szkody!
— Jeśli o to chodzi, Mr Shatterhand, możecie się w pełni zdać na to, że nie wyjdzie z tej głębokiej studni, zanim nie wyrażę na to zgody. A więc przewiążcie mu sznur pod ramionami i niech zjeżdża w dół!
Kiedy zwiadowca ze spętanymi rękami i nogami zaczął się ponownie miotać, przywiązano go do podkładu kolejowego i nie spuszczono go do studni dopóty, dopóki nie ucichł pod porządną porcją kijów.
Poza tym inżynier od rana już wszystko przygotował. Jego robotnicy sprawdzili broń, w jednej maszynie już rozpalono i podstawiono wagony gotowe do drogi do FirwoodCamp.
W czasie gdy wycierano, pasiono i pojono konie sześciu westmanów, oni podjęci zostali najwspanialszym obiadem, jaki tylko był możliwy w tamtejszych warunkach, opowiedzieli przy tym inżynierowi, co tego dnia od rana przeżyli.
— Poszło to więc lepiej, o wiele lepiej, aniżeli sądziłem — powiedział później.
— Cieszy mnie niezmiernie, że dostaliśmy w swoje ręce tego kolorowego łajdaka! A czerwonoskórzy rzeczywiście udali się w stronę FirwoodCamp z zamiarem napadu? Chętnie im w
tym dopomogę. Już teraz się na to cieszę, naprawdę!
Rzeczywiście liczyłem na was i waszych ludzi zauważył Old Shatterhand bo tamtejszy inżynier nie wydaje się bohaterem.
Macie rację, sir. Nie mówiąc już o Chińczykach, ci bowiem pierzchają na wszystkie strony z chwilą pojawienia się pierwszego Indianina, a o nielicznych tamtejszych białych nie warto wspominać.
Zapewne byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli wziąć sprawę na siebie, a ludzie z Firwood nie musieliby o niczym wiedzieć, zanim nie rozprawimy się z czerwonoskórymi.
A dlaczego nie miałoby tak być? Będzie nas przeszło dziewięćdziesięciu i sądzę, że nie ma powodu bać się czerwonoskórych.
Hm! Też tak myślę. Czy znacie BirchHole, czyli Brzozowy Jar, dokąd Czarny Mustang ma zaprowadzić swych ludzi?
Jak swoją kieszeń, sir. To głęboki wąwóz skalny, który za Firwood wrzyna się głęboko w góry. Ze wszystkich stron skały wznoszą
się ku niebu i istnieje tylko jedno wąskie wejście, gdzie rośnie stara, wysoka brzoza, od której to ów jar wziął swą nazwę.
— To niezbyt przebiegle ze strony Czarnego Mustanga, że właśnie tam chce ulokować swoich ludzi.
— Dlaczego? Nie ma dla nich lepszej kryjówki, a przecież on nie przeczuwa, że znamy jego zamiary. Wydaje mi się, że uczynił dobry wybór.
— Mnie nie. Czy można wdrapać się po ścianach wąwozu?
— Tylko w jednym miejscu, a i to tylko za dnia. W nocy odradzałbym to każdemu, dla kogo własna głowa jest warta choć ćwierć dolara.
— Dobrze! A czy od zewnątrz można dotrzeć do skraju wąwozu? Na te słowa inżynier szybko uniósł głowę, rzucił badawcze spojrzenie na Old Shatterhanda i odparł:
— Ach sir, sądzę, że odgadłem, jaki macie plan! Chcecie nas rozstawić na skraju wąwozu, a kiedy czerwonoskórzy po kryjomu się do niego przedostaną, chcecie zająć również wejście. Czy tak?
— A gdyby tak było?
— To byłby to najlepszy pomysł, na jaki można wpaść; gdy tak postąpimy, Indianie utkwią w BirchHole jak raki w więcierzu i będziemy mogli wyławiać ich pojedynczo i unieszkodliwiać, kiedy nam przyjdzie ochota.
Taki był w rzeczy samej mój zamiar. Czy wasi ludzie mogą ruszyć w drogę?
Oczywiście. Ale czy Mr Winnetou przystaje na ten plan? Wódz Apaczów nie mówił dotąd ani słowa. Teraz odezwał się:
Old Shatterhand i Winnetou mają zawsze takie same myśli. Plan mojego białego brata jest dobry i należy go wykonać. Howgh!
Well!skinął inżynier. Ja, oczywiście, zupełnie się z tym zgadzam. Dotrzemy tam dostatecznie wcześnie, aby jeszcze za dnia, zanim nadejdą Indianie, wdrapać się na skały. Lecz później, kiedy się ściemni, musimy orientować się w terenie. Czy nie byłoby dobrze postarać się o oświetlenie?
Byłoby to oczywiście pożądane odrzekł Old Shatterhand. Czy rozporządzacie jakimiś środkami i narzędziami, Mr Swan?
Wszystko będzie w najlepszym porządku, Mr Shatterhand. Kiedy zgodnie z kontraktem mieliśmy tutejszy odcinek szybko ukończyć, często musieliśmy pracować nocą przy świetle, z tamtego okresu pozostało wiele pochodni. Mamy też beczki z naftą różnej wielkości.
— Niełatwo będzie przewieźć beczki, jednak byłoby to dla nas szczególnie korzystne, gdybyśmy właśnie przy wejściu do wąwozu mogli zapalić taką beczkę. Niepodobna, by przez taką płonącą pochodnię Komańcze odważyli się przedostać.
— Well, poradzimy sobie. Mamy tragi, powrozy i wszystko, co jest potrzebne, aby bez trudu zabrać jedną lub kilka beczek.
— Dobrze! Lecz pamiętajcie, że nie może to wywołać żadnego hałasu ani zostawić widocznego śladu.
— Bez obaw! Mam tu ludzi, na których mogę polegać! Czy wyrażacie zgodę?
— Tak. Zakończcie wszystko i zadbajcie o to, byśmy na czas dotarli do BirchHole!
Inżynier z rozwagą przystąpił żwawo do przygotowań.
Konie pozostawiono pod pewnym nadzorem; przy studni, gdzie siedział zwiadowca, postawiono straż. Następnie w pełni załadowany pociąg ruszył, o czym naturalnie nie zatelegrafowano do FirwoodCamp. Robotnicy drogowi z ochotą wzięli udział w tym przedsięwzięciu, a kiedy wszyscy dotarli do oznaczonego punktu i wysiedli, nie było takiego, kto by się martwił o zakończenie tej dobrze zapowiadającej się przygody lub o siebie samego. Miejsce, z którego pociąg ruszył w drogę
powrotną, było tak odległe od FirwoodCamp, iż nie można go było stamtąd dostrzec. Pociąg zakręcał wokół góry, w którą wrzynał się Brzozowy Jar; mężczyźni znajdowali się za górą, podczas gdy Firwood leżało przed nią, a wejście do wąwozu było od strony Firwood. Idąc w górę z tego miejsca, gdzie zatrzymał się pociąg, można było dojść pod osłoną lasu na skraj wąwozu, nie nastręczało to zbytniej trudności, gdyż jeszcze było jasno. Trudniej było niepostrzeżenie i bez pozostawiania śladów dostarczyć dwie beczki nafty, które zabrał inżynier, pod wejście do wąwozu, tam zaś tak je ukryć, by później uszły tak oczom indiańskich zwiadowców jak i ich nosom.
Szybkie i tajemne wykonanie tego planu, od którego powodzenia tak wiele zależało, przejął Winnetou. Old Shatterhand natomiast poprowadził wojowniczych mężczyzn na górę, by ich tam porozstawiać i udzielić niezbędnych instrukcji.
Dotarłszy na górę, znaleźli się wśród gęsto rosnących drzew. Osłony zatem było co niemiara. Old Shatterhand z zadowoleniem zobaczył strome ściany skalne sięgające do wąwozu. Kiedy Komańcze znajdą się tam na dole w wąwozie, to nie będzie już dla nich odwrotu. Poroz
stawiał ludzi dookoła długiego może na pięćset kroków i przeciętnie na pięćdziesiąt kroków szerokiego wąwozu i każdej grupie udzielił wskazówek stosownych do jej pozycji. Przede wszystkim przypominał o konieczności zachowania jak największej ciszy, wytężonej uwagi i zaznajomił ich z rozmaitymi znakami i sygnałami, które w nocy mogły się okazać konieczne, a których znaczenie musieli dokładnie znać. Później zaczął się wspinać od strony wychodzącej na FirwoodCamp, by znaleźć Apacza.
Ten leżał czekając na niego nie opodal za dość gęsto porośniętymi krzewami i skinął w jego stronę.
— Winnetou wykonał swoją robotę. Ludzie, których zabrał inżynier, to silni i zręczni mężczyźni. Beczki leżą tuż tuż w pobliżu i są tak dobrze schowane, że mój biały brat musiałby mocno wytężyć wzrok, by je znaleźć.
— A inżynier?
— Jest z tragami od beczek tam w gęstwinie jodeł. Możesz bez trudu przejść do niego, jeśli chcesz z nim pomówić w czasie mojej nieobecności.
— W czasie twojej nieobecności? Czy zamierzasz wyjść naprzeciw Komańczom, by donieść, kiedy nadejdą?
Tak. Będą się skradać tak cicho, że byłoby dobrze już wcześniej ich obserwować.
Chodzi też o wodza, który powiedział, że sam ponoć zamierza podejść obóz białych. Przede wszystkim jego musimy ująć.
Winnetou zabrał dość rzemieni z RockyGround, by go związać. Muszę już iść, gdyż wkrótce się ściemni. Niech Old Shatterhand czeka w tym miejscu na mój powrót.
Poderwał się i znikł wśród pobliskich drzew, nie pozostawiając śladu swej stopy na miękkim mchu. Old Shatterhand położył się zamaskowany zupełnie gałęziami; pozostało mu teraz jedynie spokojnie czekać.
Dookoła zalegała głęboka cisza, jedynie z niezbyt odległego Firwood dobiegał niekiedy jakiś odgłos. Zapadł zmrok, i minął ledwie kwadrans od odejścia Winnetou, a bystre i wprawne oczy Old Shatterhanda z miejsca, w którym leżał, już ledwie rozpoznawały wejście do wąwozu. Teraz dopiero należało się spodziewać przybycia Komańczów, oczywiste bowiem było, że nie będą się zbliżać za jasnego dnia. Naraziliby się wówczas na największe niebezpieczeństwo zauważenia i wykrycia
przez wałęsających się mieszkańców Firwood, a powodzenie ich przedsięwzięcia mogłoby się okazać wątpliwe.
W końcu stało się tak ciemno, że Old Shatterhand widział jedynie na odległość kilku kroków. Tym dalej sięgał jego słuch, im bowiem mniej obciążony jest jeden zmysł, tym czulej reaguje inny. Wtem usłyszał coś jakby przesuwanie długiego źdźbła po niskich trawach, nasłuchiwał ze wzmożoną uwagą.
,,To może być jedynie Winnetou", pomyślał, i rzeczywiście w odległości czterech kroków od niego z wysokiego mchu uniosła się postać Apacza. Podszedł bliżej, podczołgał się pod zarośla i powiedział cicho:
— Nadchodzą.
— Gdzie zostawili konie?
— Mają je z sobą.
— Cóż za nieostrożność z ich strony! Powinni je zostawić pod strażą o wiele dalej aniżeli stąd od Firwood. Jedno rżenie czy tylko parsknięcie może wszystko zdradzić.
— Wprawdzie ci synowie Komańczów zwią się wojownikami, lecz nimi nie są.
Chociaż Winnetou wypowiedział te słowa cicho, wyraźnie, jednak dał się słyszeć ton lekceważenia.
Nam może to być jedynie na rękę, konie mogą tylko wzmóc zamęt, jaki przygotowujemy. Posłuchaj, teraz jeden parsknął!
Zrazu nieokreślony, z wolna wyraźniejszy odgłos był coraz bliżej tępy tętent kopyt po miękkim mchu albo trawie. Komańcze zgodnie z obyczajem Indian szli jeden za drugim, każdy, jak zauważyli dwaj zwiadowcy, prowadził swego konia za wodze. Przy wejściu do obozu zatrzymali się. Wydawało się, że kilku z nich weszło do środka, by zbadać, czy wszystko jest w porządku. Wkrótce potem dały się słyszeć przytłumione okrzyki nawoływań, po czym cała kolumna ruszyła gęsiego naprzód. Z powodu ciemności wchodziła do wąwozu tak wolno, że trwało ponad kwadrans, nim ostatni mężczyzna znikł w środku.
Old Shatterhand i Winnetou przemknęli wśród zarośli i podczołgali się w pobliże skalnej krawędzi, stanowiącej jedną stronę wejścia. Nie uleżeli tam nawet pięciu minut, kiedy usłyszeli kroki, które zdawały się powracać. Wydawało się, że było to trzech mężczyzn, którzy Zabrzy
mali się tak blisko nich, iż jednego z nich dokładnie rozpoznali: był to Tokvi Kava, wódz, wydający dwom pozostałym rozkaz:
— Zostaniecie tu, aby pilnować wejścia do wąwozu, i zakłujcie błyskawicznie każdego, kto się zbliży. Nasi wojownicy muszą ze względu na konie rozpalić kilka ognisk, lecz gdyby ktoś choćby z daleka zauważył ich blask, jesteśmy straceni. Jeszcze nie nadszedł czas na atak, blade twarze nie zeszły się jeszcze wszystkie do domu, gdzie piją ognistą wodę; mimo to podejdę teraz blisko do ich kwater. Nie zwracajcie uwagi, jeśli się długo zatrzymam, powrócę dopiero wówczas, kiedy zbliżać się będzie chwila, w której wszyscy oni będą musieli umrzeć, Howgh!
Po tych słowach oddalił się powolnymi, niemal niesłyszalnymi krokami. Sądził naturalnie, że w ogóle nikt go nie obserwuje, jednak nie był sam, podążali za nim Winnetou i Old Shatterhand, nisko pochyleni i idący tak cicho, że nie mógł słyszeć ich kroków.
A nie było to łatwe. Widać było najwyżej na odległość dwóch metrów; nie wolno im go było spuścić z oczu, zatem musieli się trzymać zupełnie z bliska. Kiedy on się zatrzymywał, stawali i oni i przypadali do ziemi; gdy szedł dalej, ruszali i oni. Potoczenie się jakiegoś kamyczka albo trzask najcieńszej gałązki mogły wszystko popsuć.
W końcu doszli do miejsca, gdzie obaj wartownicy nie mogli ich już słyszeć. Przy tym z daleka widzieli jasność dochodzącą z otwartych okien baraków.
Teraz szepnął Old Shatterhand do Apacza.
Uff!zgodził się tamten równie cicho.
Dwa długie skoki, które Komańcz musiał usłyszeć; odwrócił się, lecz w tym momencie Old Shatterhand uderzył go pięścią w skroń, tak że sztywny i ciężki padł na ziemię. Chciał krzyknąć, lecz wydał z siebie jedynie głośniejsze tchnienie, które gdyby je ktoś usłyszał, mógłby je raczej odebrać jako uderzenie skrzydłami zmęczonego ptaka aniżeli przytłumiony krzyk ludzki. W tej chwili Winnetou ukląkł na nim, by mu spętać nogi i związać ręce na plecach. Old Shatterhand zerwał garść trawy, wetknął ją nieprzytomnemu w usta i przewiązał strzępem, który mu oderwał z myśliwskiego stroju, tak żeby później nie mógł językiem wypchnąć knebla z trawy i krzyczeć. Po czym zarzucił sobie tego wysokiego, kościstego, ciężkiego mężczyznę na plecy i zaczął z nim iść z powrotem w kierunku wąwozu.
Naturalnie nie kierowali się wprost na to wejście, lecz trzymali się
lewej strony, tak iż dotarli do gęstwiny jodłowej, wśród której star inżynier ze swym oddziałem. Był on wprawdzie roztropnym i mądrym człowiekiem, nie był jednak westmanem i zobaczywszy tak niespodziewanie podchodzące zupełnie blisko dwie postacie, mógłby popełnić jakąś nieostrożność, gdyby Old Shatterhand przytłumionym głosem mu nie wyjaśnił:
— Cicho! To my. Nie róbcie hałasu, Mr Swan!
— Ach, to wy! Co tam niesiecie?
— Czarnego Mustanga — odparł zapytany opuszczając jeńca na ziemię.
— Wodza tych czerwonoskórych łotrów? Do pioruna! Oto cały Old Shatterhand i Winnetou! Ale on się nie rusza. Czyżby nie żył?
— Nie. Moja ręka niezbyt delikatnie obeszła się z jego głową i stracił przytomność.
— Ach, wasz zabójczy cios, sir! A co zrobimy z wodzem?
— Położymy go na ziemi i przywiążemy do drzewa.
— Ale kiedy oprzytomnieje, zacznie krzyczeć!
— Nie będzie mógł, włożyłem mu między zęby ładny sucking bag. Zwiążcie go więc porządnie i pilnujcie! My musimy iść dalej.
Dokąd?
Przyprowadzić jeszcze dwóch czerwonoskórych, którzy stoją na warcie przy wejściu. Póki tam są, stoją nam na drodze.
Po czym położył się z Winnetou na ziemi i zaczął czołgać się wraz z nim w stronę, gdzie leżeli, zanim Czarny Mustang wyszedł z wąwozu. Dotarłszy na to miejsce, ujrzeli przed sobą wartowników w odległości dogodnej do ich schwytania. Obaj Komańcze rozmawiali z sobą o jakichś nieistotnych sprawach. Dlatego nie tracili czasu na podsłuchiwanie ich, lecz natychmiast rzucili się na nich, by ich unieszkodliwić, co dzięki zaskoczeniu udało im się bez trudu. Kiedy przynieśli ich później inżynierowi, ten rzekł:
Już uporaliście się z nimi? Słuchajcie, messieurs, nie robicie wielkich ceregieli! Czy istnieje może jeszcze więcej czerwonoskórych, których chcecie mi w ten sposób podrzucić?
Nie odpowiedział Old Shatterhand. Pozostałych schwytamy wszystkich na raz.
Kiedy? Teraz?
— Tak.
— Dzięki Bogu. Nie jestem hodowcą bydła ani traperem i dlatego nie jestem przyzwyczajony do leżenia na świeżym powietrzu. Powiedzcie zatem, co mam robić najpierw!
— Każcie zanieść jedną z beczek z naftą pod wejście i zapalić. Pochodnia tak oświetli Komańczów, że szybko pojmą, jak się sprawa ma z zamierzoną przez nich napaścią.
— Well! Tylko zwiążemy tych dwóch czerwonoskórych.
Po wykonaniu tego wytoczyli beczkę z zarośli, zanieśli ją w pobliże wejścia i zapalili. Nastąpiła eksplozja, która wysadziła pokrywę, lecz klepki się trzymały, tak że jedynie część nafty spłynęła na ziemię i zapaliła się. Płomienie wypełniły błyskawicznie cały otwór między skałami i oświetliły nie tylko najodleglejszą część wąwozu, musiano je również dostrzec z drugiej strony — w Firwood, gdzie w każdym razie usłyszano eksplozję.
Nastąpiła ona z hukiem podobnym do armatnich strzałów i gwałtownie zburzyła spokój i pewność Komańczów. Dziwili się, skąd ten hałas, ale już wkrótce ujrzeli buchający w górę ogień. Wąwóz był oświetlony jak w dzień. Początkowo zaniemówili ze strachu, później zaczęli z siebie wydawać takie
wycie... że nie można było rozpoznać, czy to okrzyk wojenny, czy przerażenie. Parli w kierunku ognia, gdzie było jedyne wyjście z doliny, lecz już wypełniały je z obu stron płomienie. Jednocześnie huknęły strzały oddane przez Old Shatterhanda, które celowo nie miały nikogo trafić, lecz wyraźnie uświadomiły, iż jedyną drogę ucieczki zagradza nie tylko ogień, ale i uzbrojony nieprzyjaciel.
Czerwonoskórzy zatem cofnęli się do tylnej części parowu i skierowali swój wzrok na boczne ściany, badając, czy nie można by uciec w górę. Wówczas spostrzegli coś, co pogłębiło ich przerażenie i sparaliżowało odwagę. Old Shatterhand wydał mianowicie rozkaz, by na widok palącej się beczki nafty zapalono przyniesione pochodnie. Postąpiono zgodnie z poleceniem i Indianie zobaczyli, że dookoła krawędzie skał obsadzone są płonącymi światłami, i usłyszeli grożące z góry głosy. Jeden z nich zagłuszał pozostałe:
Hura, hura, beczka na dole się pali! Zaczyna się zabawa! Zapalcie pochodnie, zapalcie je wszystkie! Musi być jasno, jasno jak w popielec o wpół do jedenastej! Pozwólcie im zrozumieć, niech wreszcie zaświta im pod skalpami, że mają przed sobą pana Heliogabalusa Morpheusa
Edewarda Frankego, z którym nie należy zaczynać! Droll, czy widzisz, jak pędzą? Czy słyszysz, jak ryczą? Droll, Droll, gdzie jesteś? Brak mi cię! Gdzie się podziewasz, he?
Wtedy przywołany odpowiedział z drugiej strony:
— Tu jestem, kuzynie Franku! Tu widać wszystko lepiej niż z tamtej strony! Jeśli chcesz rzucić okiem, to chodź tu prędko!
— Nie, zostanę, gdzie jestem! Hałasuj tylko, porządnie hałasuj, żeby tam w dole konie się spłoszyły i stratowały swych panów kopytami! Niestety nie wolno nam strzelać, ale od kamieni rzuconych w dół czerwonoskórzy prędko by spokornieli!
Na szczęście Komańczów zwieńczenie wąwozu stanowiły twarde płyty skalne. Gdyby znajdowały się tam tłuczone kamienie albo żwir, byłoby z nimi niedobrze. Mimo to tu i ówdzie znalazł się jakiś pojedynczy kamień, który rzucano w dół, co nie pozostawało bez skutku. Trafiano ludzi i konie; jedni wyli z bólu, zwierzęta biły wokół siebie kopytami, zrywały się i galopowały, wzmagając jeszcze panujące zamieszanie.
W dwie albo trzy minuty od zapalenia beczki wszystkie konie Indian spłoszyły się, tak że wąwóz przedstawiał scenę szalonego chaosu. Poza tym przybyli konno mieszkańcy obozu, by dowiedzieć
się, w jaki sposób powstał ów niezrozumiały wielki ogień. Jednym z pierwszych był Mr Leveret, tamtejszy inżynier. Ku swemu zdumieniu ujrzał Old Shatterhanda i Winnetou, przy których prócz pozostałych stał jego kolega z RockyGround.
Wy tutaj, wy? spytał zupełnie zziajany. A tam pali się beczka z naftą! Co to ma znaczyć?
To znaczy, że mamy zamiar uwędzić czerwonoskórych, Mr Leveret odparł Swan.
Czerwonoskórych? Jakich czerwonoskórych, sir?
Komańczów, którzy chcieli na was napaść i wymordować was.
Na Boga! Czy to może miało nastąpić już dziś?
Naturalnie, już dziś. Lecz teraz siedzą w parowie, którego skraje zajęli moi robotnicy, tu zaś ogień uniemożliwia im ucieczkę. I tu przerażonemu inżynierowi opowiedział, co się zdarzyło.
Ten był serdecznie rad, że nie musi wziąć udziału w niebezpiecznej wyprawie, i wrócił spiesznie do FirwoodCamp, by uspokoić swych zaniepokojonych ludzi. Nie zdołał jednak, zgodnie z umową, tam ich zatrzymać, gdyż coraz więcej Chińczyków tłoczyło się, by dostać się na
szczyt. Łamali przy tym gałęzie wydobyte z zarośli i zbierali kamienie, by je ze sobą zabrać; przekrzykiwali się bez ładu w swym ojczystym języku i ciągnęli w kierunku wąwozu. Indianie mieli szczęście, że Old Shatterhand znał chiński. Potomkowie mieszkańców Państwa Środka dowiedzieli się, że czerwonoskórzy mieli ich napaść i oskalpować. Przy otwartym ataku z pewnością wszyscy rozpierzchliby się w popłochu, tu jednak zobaczyli, że ich wrogowie znajdują się w kotle i nie mogą stawiać oporu, dodało im to odwagi, której zazwyczaj w ogóle nie zdradzali. Tchórzostwo nader łatwo przemienia się w żądzę krwi, kiedy nie zagraża mu niebezpieczeństwo, a nie groziło ono tu w najmniejszym stopniu. Można było z góry z bezpiecznej odległości wybić Indian kamieniami. Dlatego Chińczycy parli w kierunku góry, by się na nią wdrapać i natrzeć na wroga.
— Niech mój brat szybko pójdzie ze mną — wezwał Old Shatterhand Apacza.
— Ta żółta zgraja cofnie się, skoro tylko zajrzymy im w skośne oczy —odparł Winnetou, który od razu odgadł zamysł swego białego przyjaciela.
Ruszyli spiesznie nie opodal ognia, wspinali się tak szybko z kamienia na kamień po otwartej ścianie skalnej, że wkrótce prześcignęli Chińczyków, gdyż ci obrali okrężną drogę po wygodniejszym zboczu. Inżynier Swan pozostał z całym swym oddziałem na dole, podążał jednak za nimi wzrokiem
i zwracając się do swych ludzi rzekł:
Zdaje się, że żółci mają zamiar zlinczować czerwonoskórych, a obaj myśliwi usiłują temu zapobiec.
Blask płomieni sięgał aż do zbocza góry, gdzie teraz dwaj westmani szli naprzeciw Chińczykom. Na dole w wąwozie i wysoko w górze nastała głęboka cisza, gdyż wszyscy pojęli, o co chodzi, i byli niezwykle ciekawi zakończenia tego zajścia.
Rozległ się kategoryczny głos Old Shatterhanda, Chińczycy jednak nie zwrócili na niego uwagi i parli naprzód. Po raz wtóry zabrzmiał jego głos, z podobnym jednak efektem. Wówczas on i Winnetou wyciągnęli zza pasów rewolwery, lecz podziałało to na krótko, gromada Chińczyków zatrzymała się, ale nie na długo, stojący na końcu zaczęli się tłoczyć na tych z przodu, którzy zostali odepchnięci. To był moment krytyczny. I rzeczywiście obaj myśliwi nie zamierzali strzelać, wyciągnęli jedynie broń, by nią postraszyć, musieli bowiem wymóc posłuszeństwo, jeśli nie miało dojść do niezamierzonej przez nich rzezi.
Ujrzano, że na powrót schowali rewolwery, co uczynili później, tego wyraźnie nie można zobaczyć, lecz słyszano ich głosy, później krzyki Chińczyków, widać było zwartą gromadę pchających się wzajemnie albo też popychanych ludzi, później kilku pojedynczych stojących na przodzie Chińczyków leciało w powietrzu i lądowało w tłumie swoich. Raz z prawej strony, raz z lewej wylatywał któryś z gromady jak bomba i staczał się w dół, za pierwszymi poszli inni — i już lecieli z góry we dwóch, we trzech, trzymając się wzajemnie, a mimo to zwalając się, jakby wyrzuciła ich w górę jakaś sprężyna, spadali i toczyli się w dół.
Początkowy krzyk wściekłości przemieniał się stopniowo w lament, słychać było krzyki boleści i skargi, grupa malała, gdyż jej członkowie nieustannie się rozpierzchali i staczali po zboczu, wydawało się, jakby w jej środku tkwił jakiś niewidoczny i przemożny materiał wybuchowy, którego moc obliczona była właśnie na to, by grać w piłkę ciałami Chińczyków; liczba kulających się w dół powiększała się o tyle, o ile malała pozostających na górze, w końcu wspomniany materiał wybuchowy przybrał postać Old Shatterhanda i Winnetou, którzy znów się pojawili i wymierzali ostatnie ciosy. Skutek ich nie był przyjemny dla tych, których dotyczył, tym bardziej jednak radował
i bawił obserwatorów.
Odnosiło się wrażenie, jakby pomiędzy Chińczyków wtargnął potężny wiercipięta i zaczął wierzgać na ich zgubę, i w ten sposób ich przeganiał i rozpędzał, tak że nieomal tracili przytomność. Wyglądało to, jakby grunt pod ich nogami się osuwał, gdyż tracili coraz więcej stanowisk widziano z boku nogi, w górze nogi, z boku głowy, w dole głowy, aż w końcu wszystko, ale to wszystko zaczęło się ślizgać, zsuwać, chwiać, spadać, turlać i toczyć w kierunku doliny sunęła cała lawina Chińczyków. Spadała początkowo wolno, później szybciej, coraz szybciej, a kiedy dotarła na dół, słychać było w dialekcie Nankinu i Kantonu głośne skamlenia, a sporo ludzkich kończyn znalazło się w takiej plątaninie, że wydobycie z niej części własnego „ja" wymagało od każdego syna Państwa Środka anatomicznej znajomości własnej osoby oraz cyrkowej wręcz zręczności.
Wszystko, co miało warkocz, prędzej czy później wylądowało na dole, na górze zostali Winnetou i Old Shatterhand. Ilu było białych, z tylu gardeł zabrzmiały wiwaty. Zaczęli schodzić w dół, ale gdy tam przybyli, nie było już widać ani jednego Chińczyka wystraszyli się,
że ta rąbanina mogłaby na dole mieć ciąg dalszy, więc uciekli. Kiedy inżynier zamierzał obu westmanów przywitać pochwałą, Old Shatterhand wpadł mu w słowo:
— Jedno niebezpieczeństwo dla czerwonoskórych zostało zażegnane, lecz zagraża im inne, nie ze strony żółtych, lecz białych, którzy znajdują się na samym szczycie. Rzucają w dół kamieniami, nie możemy tego dłużej tolerować.
— Ależ, sir, ci Komańcze to mordercy! Czy sprawi wam przykrość, jeśli jednego czy drugiego nicponia trafi kamyczek?
— Nie, ale i przestępcy są w końcu ludźmi i należy ich traktować jak ludzi. Kto męczy zwierzęta, nie jest nic wart, lecz kto zbytecznie zadaje ból ludziom, jest jeszcze mniej wart, oto moja dewiza, według której mam zwyczaj postępować, i sądzę, że będziecie postępować podobnie, przynajmniej tak długo, dopóki tu u was jestem. Poślijcie zatem dwóch ludzi, jednego z prawej, drugiego z lewej strony, by położyć kres temu niestosownemu zachowaniu. Wszyscy mają się zachowywać spokojnie i nie podejmować żadnych nieprzyjaznych kroków, póki nie dam znaku!
— Well! Ale czy czerwonoskórzy dadzą wówczas spokój?
— Wstrzymają się z podejmowaniem jakichkolwiek decyzji przed nastaniem dnia, zwłaszcza że ich
wódz jest w naszej mocy.
Tego nie wiedzą!
Rozwiążemy obu pojmanych wartowników i poślemy ich do czerwonoskórych w wąwozie. Nadszedł czas, by porozmawiać z Czarnym Mustangiem. Każcie go i tych dwóch przyprowadzić tu, gdzie jest jasno i gdzie łatwiej i baczniej możemy ich obserwować aniżeli tam w ciemności. Nie wymieniajcie im żadnych nazwisk i połóżcie ich tak, aby ich twarze oświetlał ogień! Chcę wyraźnie zobaczyć, kiedy nas rozpoznają.
Czy wolno udzielać odpowiedzi, jeśli mnie o coś zapytają, zwłaszcza wódz?
Tak, ale tylko odnośnie do spraw nieistotnych i ogólnych. My oddalimy się nieco, a później niepostrzeżenie nadejdziemy od tyłu, aby usłyszeć, w jaki sposób on z wami rozmawia i ocenia swoje położenie.
Inżynier udał się w stronę jodłowej gęstwiny, a Old Shatterhand i Winnetou oddalili się nieco, by Czarny Mustang nie dostrzegł ich od razu. Nie trwało długo, a przyniesiono go we wskazane miejsce i położono wraz z wartownikami we wspomniany sposób. Leżeli tak, że
Winnetou i Old Shatterhand stali za ich głowami, a zatem nie mogli być przez nich dostrzeżeni. Stojący zaczęli się zbliżać powoli cichymi krokami.
Inżynier stał przed trzema jeńcami, patrzył na nich badawczo i nie odzywał się. To spojrzenie gniewało wodza. Właściwie zgodnie ze zwyczajem Indian i on powinien był milczeć. Lecz wyraz pogardy bijący z twarzy urzędnika tak go oburzał, że nie bacząc na swoją godność, wściekle fuknął:
— Co się nam tak przyglądasz? Mówić nie umiesz czy ze strachu przed nami język ci stanął kołkiem?
— Strachu przed wami? — zaśmiał się zapytany. —Nie bądź taki zarozumiały! Jesteś mordercą, którego powiesimy na dobrym, mocnym stryczku.
— Nie wiesz, co mówisz! Jestem Tokvi Kava, najwyższy wódz Komańczów Naiini.,
— Skoro jesteś wodzem tych szubrawców, to oczywiście weźmiemy pod uwagę twoją rangę i powiesimy cię nieco wyżej od twych ludzi.
— Nie przechwalaj się! Wprawdzie jestem związany, ale będziecie musieli mnie natychmiast uwolnić, w przeciwnym razie przyjdą po mnie moi wojownicy i ukarzą was, spalą FirwoodCamp,
wybiją wszystkich jego mieszkańców, a szyny ognistego konia powyrywają z ziemi.
Czy chcesz, żebym cię wyśmiał przed twoimi obydwoma wojownikami? Masz odwagę mi grozić, chociaż leżysz przede mną jak wąż, któremu usunięto jadowite zęby! O twoim losie zdecydują Old Shatterhand i Winnetou!
Na to wódz parsknął szyderczo śmiechem i powiedział:
Wymieniasz te nazwiska, by mnie nastraszyć, ja jednak wiem, że tych dwóch wojowników tu nie ma. Tak, wczoraj wieczorem byli tu, lecz ze strachu przede mną uciekli w pośpiechu w wagonie ognistego konia.
W tym momencie wzrok jego padł na białego myśliwego, który nadszedł wolno z tyłu.
Uff, uff!wykrzyknął wystraszony wódz. To Old Shatterhand!
Tak, to ja. A kim jest ten, którego widzisz obok mnie? Winnetou podszedł do niego i stanął u jego boku. Kiedy Komańcz
go ujrzał, wyrwał mu się okrzyk przerażenia:
— I Winnetou, wódz Apaczów!... Skąd się tu wzięli? Na to Old Shatterhand skinął i odparł z uprzejmą miną:
— Ucieszysz się wielce, kiedy usłyszysz, że przybywamy właśnie stąd, skąd i ty przybyłeś, mianowicie z AlderSpring!
— Nie byłem w AlderSpring!
— Ale w jego pobliżu, mianowicie na terenie wiatrołomu w CornerTop, aby dziś wieczór podejść nas w AlderSpring.
Komańcz zaczynał rozumieć, że jego położenie jest o wiele gorsze, aniżeli uprzednio przypuszczał. Był związany, a zatem zupełnie bezsilny, widział buchający szeroko w górę ogień uniemożliwiający jego ludziom wydostanie się z pułapki, lecz nie wiedział jeszcze, że zajęte są dookoła szczyty wąwozu, toteż nie tracił nadziei i szarpiąc pęta zgrzytał wściekle zębami:
— Gdybym nie był związany, zmiażdżyłbym cię jak niedźwiedź grizzly roznosi jednym uderzeniem łapy kojota, który na niego ujada! Żądam uwolnienia mnie!
— Poczekamy z tym trochę. Zwiesz się tak dumnie najwyższym wodzem Komańczów Naiini, iż sądzę, że jesteś zbyt dumny, aby kłamać. Czy przybyliście tu, aby napaść na obóz?
— Nie!
Czy przysłałeś tu swego wnuka Ik Senandę, by przygotował napad?
Nie!
Czy byłeś tu wczoraj i rozmawiałeś z nim?
Nie!
To trzykrotne „nie" zabrzmiało tak kategorycznie, nieprzychylnie i dumnie, że inżynier wykrzyknął w złości:
Co za bezczelność! Mam wielką ochotę kazać mu zdjąć tę starą bluzę, żeby jego czerwona skóra poznała, co to dobry kij!
Old Shatterhand ciągle jeszcze zwrócony do wodza mówił dalej:
To niesłychane tchórzostwo tak zdecydowanie kłamać w takiej sytuacji. Czy zaprzeczasz też, że dziś przed południem pozostawiłeś swego wnuka zupełnie samego przy CornerTop?
Wódz na moment przymknął oczy, jakby w nagłym przerażeniu, w chwilę potem odpowiedział ironicznie:
Wydaje się, że Old Shatterhand potrafi śnić nie zamykając oczu!
Pshaw! Zostawiłeś go tam, aby pilnował skradzionej nam broni.
— Uff, uff! — i Komańcz uniósł się na wpół mimo swych pęt.
— Czy przyznajesz się do tego?
— Nie!
— Tokvi Kavo, tchórzu, pogardzam tobą! Chcę ci coś pokazać, żeby ci udowodnić głupotę twego kłamstwa. Popatrz! tego się pewnie nie spodziewałeś!
Old Shatterhand bowiem zanim się ujawnił, położył za jeńcem swoją strzelbę. Teraz podniósł broń i pokazał wodzowi. Ten z przerażenia zapomniał, że jest związany, zawył i chciał odskoczyć.
— Well, wydaje się, że to pomogło! — zaśmiał się myśliwy.
— Za... za... zaczarowany sztucer, Postrach Niedźwiedzi i... Srebrna Strzelba! — wyjąkał Tokvi Kava. — Gdzie... gdzie... gdzie jest Ik Senanda, syn mojej córki?
— Jest naszym jeńcem. Złapaliśmy go przy CornerTop, byliśmy tam, zanim on tam przybył.
— To nie... niemożliwe!
— Będziesz musiał uwierzyć. Pojechaliśmy na ognistym koniu do RockyGround, a stamtąd konno ruszyliśmy w kierunku AlderSpring, gdzie dotarliśmy wcześniej od ciebie. Widzieliśmy wszystko, coście robili, i słyszeliśmy wszystko, o czym mówiliście, gdyż ja z Winnetou leżeliśmy tylko o
cztery kroki od pnia, przy którym się rozłożyłeś, w gęstwinie połamanych od wiatru drzew.
Uff, uff, uff!... . .
Tak, uff, uff, uff! Czy nadal zamierzasz obstawać przy swoich bezsensownych kłamstwach?
Komańcz nachmurzony spoglądał w dół bez słowa, aż widać przyszła mu do głowy zbawcza myśl: są jeszcze jego ludzie. Wówczas rzekł:
Tokvi Kava nie wie, co to strach, nie kłamał ze strachu.
A więc przyznajesz się do tego, że nas okradłeś?
Tak.
Czy przyznajesz się do tego, że zamierzałeś napaść na FirwoodCamp?
Tak.
Co uczyniłbyś z mieszkańcami tej miejscowości?
Zabilibyśmy ich i oskalpowali.
Wszystkich?
Wszystkich.
— Na Boga! — wykrzyknął inżynier. — Mnie też? Komańczowi było teraz zupełnie obojętne, czy chciał zabić jednego
mniej czy więcej, odparł obojętnym, dumnym głosem:
— Nie wiem, kim jesteś, ale gdybyśmy cię złapali, zostałbyś oskalpowany.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, mój drogi, czerwonoskóry sir! Za to miłe wyznanie szczególnie wam podziękuję. Mr Shatterhand, powiedzcie, co mamy teraz począć z tym szanownym dżentelmenem i jego ludźmi!
—. Najpierw damy mu okazję, by poznał swoje położenie i swoich ludzi —odpowiedział zapytany. —Zaprowadzimy go na skraj wąwozu, skąd może się wszystkiemu przypatrzeć.
— A potem?
— Potem pewnie będzie musiał wydać swoim ludziom rozkaz, aby się poddali. — Po czym zwrócił się do spętanych wartowników i spytał: — Czy znacie język bladych twarzy?
Jeden z nich odparł:
— Zrozumieliśmy, o czym mówiono.
— Well! A zatem pójdziecie do parowu i powiecie wojownikom Komańczów, że schwytaliśmy ich wodza i że zastrzelimy wszystkich, którzy się będą bronić. Zaprowadzę teraz wodza na górę, aby
mógł się przekonać, że wszelki opór przyczyni się do waszej klęski. Niech on zadecyduje, co dla niego i dla was będzie najlepsze.
Od kogo się o tym dowiemy? Jeśli powie to nam jakaś blada twarz, nie uwierzymy.
Pozwolę mu samemu wam to oznajmić. Będzie mógł mówić ze szczytu, tak że usłyszą go wszyscy wojownicy. Zgadzacie się?
Tak.
Teraz każę was rozwiązać. Płomienie po tej stronie wejścia nie strzelają tak wysoko, żeby mogły wam zagrozić, przeskoczycie je jednym skokiem.
Czy mamy wrócić i dać się związać?
Nie. Możecie zostać w wąwozie. Przekażcie swoim wojownikom, coście usłyszeli i zobaczyli! Kiedy to uczynicie, zrozumieją, że mogą jedynie czekać na to, na co zdecyduje się wódz.
Podczas gdy zdejmowano im rzemienie, Winnetou stał ze strzelbą gotową do strzału, tak że wszelka ucieczka była niemożliwa. Jeden z nich wziął rozbieg i skoczył przez ogień w stronę wąwozu w tym
miejscu, gdzie ogień był najmniejszy, drugi Komańcz poszedł zaraz w jego ślady.
Następnie Old Shatterhand przywołał jeszcze kilku ludzi z kolei, aby podczas jego nieobecności strzegli pilnie wejścia, potem wodzowi Komańczów zdjęto pęta z nóg, umożliwiając mu wspinanie się w górę. Ręce oczywiście miał nadal związane na plecach.
W ten oto sposób obaj westmani zaczęli z Tokvi Kavą wspinaczkę na górę. Jakakolwiek próba ucieczki naraziłaby nie tylko jego życie, ale i życie jego otoczonych wojowników na największe niebezpieczeństwo, dlatego nie stawiając oporu podążał na miejsce, skąd można było jednym spojrzeniem objąć cały wąwóz. Było to miejsce, w którym stał Hobble Frank. Kiedy ujrzał nadchodzących trzech mężczyzn i rozpoznał Tokvi Kavę po jego pióropuszu, skoczył z radości i krzyknął:
— Hura, jeśli nie zawodzi mnie zupełnie wrodzona przenikliwość, to prowadzą tu kogoś, kto jest wodzem tych czerwonoskórych amatorów ścieżek wojennych! Czy zgadłem, panie Shatterhand?
— Tak — odparł zapytany.
— Cieszę się, cieszę się niezmiernie! Jeśli złapaliśmy tego dudka, pozostałe wróble dadzą się złapać na lep. W jaki sposób go pan zwabił i złapał?
Skradaliśmy się za nim i powaliliśmy go, drogi Franku.
Skradaliśmy się i powaliliśmy go! To brzmi tak prosto i zrozumiale, jakby kucharka z karczmy „Pod Złotą Kiełbasą" mówiła do kota: „najpierw zarżnąć, potem upiec, później podać jako zająca!" A teraz stoi tu i patrzy zdziwiony zupełnie jak kapela Schillera w dolinę Uhlanda! Jak mi się zdaje, nasze wspaniałe oświetlenie pochodniami i naftą wydaje mu się podejrzane!
I nie mylił się ten niewielki wesoły bałamut. Jeśli Tokvi Kava liczył dotąd na pomoc pobratymców, musiał teraz stwierdzić, że pomylił się w rachubach. Siedzieli niezwykle stłoczeni na dole w wąwozie wraz z końmi, a jedyną drogę ku wolności zamykał im ciągle buchający wysoko ogień. Ogień ten mógł być podtrzymywany do rana, a nawet dłużej, wiedział o tym, gdyż widział, że na dole stała jeszcze jedna beczka pełna nafty.
A kiedy patrzał na ściany wąwozu, to wprawdzie dostrzegł szczelinę, w którą mógłby się niepostrzeżenie wcisnąć jeden człowiek, lecz nigdy tak duża liczba Indian, nie mówiąc już w ogóle o koniach! W górze płonęły ognie i pochodnie, tak że było jasno jak w dzień, i mógł
wyraźnie dostrzec sporą grupę dobrze uzbrojonych bladych twarzy, gotowych udaremnić każdą próbę wejścia na ścianę.
Rozważał rzecz na wszystkie strony, szukał w myślach jakiejś możliwości — bez skutku. Oczywiście przez chwilę wziął pod uwagę i to, że Indianie mogliby dosiąść koni i galopując przedrzeć się przez wejście, ale i tę możliwość musiał odrzucić. Po pierwsze widział warty stojące przed ogniem, a po drugie wszystkie blade twarze, które tu u góry widział, mogłyby ostrzeliwać cały wąwóz, żadnemu czerwonoskóremu nie udałoby się uciec, gdyż wystarczyłaby jedna salwa, by zapchać wejście trupami Indian i koni. Wodza tak pochłonął przygnębiający rezultat tych rozważań, że w ogóle nie myślał o tym, aby opanować wyraz twarzy, toteż wyraźnie odmalowało się na niej rozczarowanie i wprawdzie ani Winnetou, ani Old Shatterhand nie powiedzieli na to słowa, ale niewielki Hobble Frank nie mógł się powstrzymać od stwierdzenia:
— Teraz ma minę zupełnie jak gęś pani von Zappelheimern, która w chwili, kiedy chciała odlecieć, zauważyła, że nie jest prawdziwą gęsią, tylko przyciskiem do listów. Może próbować na wszelkie sposoby, ale nie będzie mógł...
— Uff, uff! — odezwał się wódz, i to o wiele głośniej, aniżeli zamierzał. Ocknął się z rozmyślań niczym ze snu, przestraszony własnym okrzykiem.
Old Shatterhand zwrócił się ponownie do niego i zapytał:
Czy Tokvi Kava pomyślał o tym, czy istnieje dla niego i jego Komańczów sposób wydostania się na wolność?
Tak odparł Indianin. Istnieje taki sposób.
Ach! Jaki?
Twoja sprawiedliwość.
Nie powołuj się na nią! Gdybym się nią kierował, byłbym zmuszony wydać na was wyrok! Nie mówiąc już o planowanej rzezi. A jaka kara grozi wedle praw sawanny za kradzież koni?
Zapytany po krótkim wahaniu odpowiedział:
Śmierć, ale konie wróciły do was!
A jaka kara grozi za kradzież broni?
Także śmierć, ale sprowadziliśmy z powrotem waszą broń!
To nie zmienia w niczym twojej winy. Zasługujesz na śmierć.
A więc chcecie mnie zabić?! wybuchnął rozgniewany wódz.
— Nie jesteśmy mordercami. Nie zabijamy, a wymierzamy karę, gdyż chciałeś kary i żądałeś jej.
— Uff! Kiedy jej żądałem?
— Kiedy domagałeś się sprawiedliwości.
Komańcz spuścił głowę i zamilkł. Wiedział, że mógłby apelować do łagodności obu tych wspaniałomyślnych mężczyzn, lecz nie pozwalała mu na to jego duma. Po chwili więc zapytał:
— Gdzie jest Ik Senanda, którego schwytałeś?
— W pewnym miejscu, gdzie czeka na swój wyrok. Wiesz, że szpiegów się wiesza.
— Uff! Od kiedy Old Shatterhand stał się tak okrutny?
— Odkąd zażądałeś ode mnie sprawiedliwości, sprawiedliwość bowiem domaga się waszej krwi. Nie chcesz przecież łaski!
Wódz ponownie zamyślił się. Ani podstępem, ani przemocą nie mógł uratować siebie i swoich ludzi. Kipiał wprost ze złości, ogarnęła go podstępna żądza zemsty. Powoli, majestatycznie uniósł głowę i spytał niepewnym głosem:
— Co Old Shatterhand rozumie przez łaskę?
— Udzielanie łagodniejszej kary albo darowanie jej.
— Czy darowalibyście nam karę?
— Nie, to niemożliwe.
Ale moglibyście nam darować życie?
Być może. Winnetou i ja nie nastajemy na wasze życie. Ale nakłonić pozostałych białych do darowania kary nie będzie łatwe, lecz mamy nadzieję, że nam się to uda, jeśli zdecydujesz uspokoić się.
Co mamy uczynić?
Poddać się.
Poddać się?! wrzasnął. Oszalałeś?!
Przyprowadziłem cię tu, by ci udowodnić, że wasz opór nie będzie nas kosztował ani kropli krwi, a was w mig zaprowadzi do zguby. Ten cel osiągnąłem. Jeśli dam znak, wystrzelą wszystkie nasze strzelby, oskalpuje się was, a wasze dusze będą w Krainie Wiecznych Łowów naszymi sługami i niewolnikami. Tego chciałeś. Chodź!
Dokąd chcesz iść?
Z powrotem na dół. Ujrzysz skutki twojego uporu. Chodź! Wziął go za ramię, widocznie by go za sobą pociągnąć, ale Tokvi
Kava wyrwał się, cofnął się o krok i zapytał z błyszczącymi ponuro oczyma:
— Czy możesz nas uratować jedynie wtedy, kiedy się poddamy?
— Tak.
— I będziemy żyć?
— Mam nadzieję.
— I będziemy mogli wrócić do naszego szczepu?
— Jeśli daruje się wam życie, tak. Nie sądzisz chyba, że ktoś zechce was tu zatrzymać.
— A jeśli odejdziemy wolni, nie lękasz się naszej zemsty?
— Pshaw! A któż by się was bał! Mówisz o zemście? Jeśli darujemy wam życie, czy nie powinniście nam być raczej wdzięczni niż szukać zemsty?
— Uratuj nas, wówczas zobaczysz, co uczynimy!
— Dobrze. Czy widzisz, że tam na prawo można wspiąć się na skały?
— Tak.
— Ścieżka jest tak wąska, że dwóch nie może iść obok siebie. Powiedz swoim wojownikom, żeby się tu zaczęli wspinać, jeden za drugim, ale bez broni. Wszyscy oczywiście zostaną najpierw związani, aż się naradzimy. Potem...
— Związani?! —krzyknął wściekle wódz.
Tak. Jeśli ci to nie odpowiada, to niech umrą. Wszak ty też jesteś związany!
Uff! Old Shatterhand to straszny człowiek. Mówi tak łagodnie i spokojnie, ale jego wola jest twarda jak głaz.
Bardzo dobrze, że to rozumiesz! Zachowuj się stosownie do tego! A więc zgadzasz się na to, że zostaną związani?
Zapytany wahał się chwilę, później wyprostował się dumnie i odrzekł, krzycząc niemal ze złości:
Tak!
Well! Ale powiedz im, że każdego, kto nie zostawi wszystkiego na dole i zabierze ze sobą choćby jedną strzelbę, natychmiast zabijemy!
Było wyraźnie widać, że wódz trzęsie się ze złości. Zapytał jeszcze:
Jeśli uczynię, czego chcesz, czy również syn mojej córki pozostanie przy życiu i będzie wolny?
Prawdopodobnie.
To każ mnie rozwiązać, żebym mógł zejść na dół do mych wojowników!
Ach, ty sam chcesz zejść na dół?
Słyszałeś.
— Dlaczego?
— Nie wystarczy, że wydam parę rozkazów z góry. Kiedy mają się wam oddać bez broni, muszę im wyjaśnić powody.
— Well — rzekł Old Shatterhand lustrując uśmiechem wodza.
— Nawet jeśli planujesz jakiś podstęp, wszystko mi jedno? Pozwalam ci zejść na dół, ale od chwili, kiedy staniesz na gruncie, skieruje się na was dziewięć... dziesięć luf, a kiedy po pięciu minutach zawołam, a ty jako pierwszy nie zaczniesz się wspinać, każda z tych luf wypali dwa razy. Powiedziałem i tak będzie. Teraz idź!
I sam rozwiązał mu ręce. W czasie tej rozmowy Winnetou nie odezwał się ani słowem, teraz kiedy po minie Komańcza było widać, że ma zamiar schodzić w dół, Apacz położył rękę na jego ramieniu i rzekł:
— Słowo Old Shatterhanda jest jak przysięga, której i ja dotrzymam. Jeśli on cię zawoła, a ty natychmiast nie przyjdziesz, to moja kula cię dosięgnie! Powiedziałem, Howgh!
Komańcz nie odpowiedziawszy słowem, odwrócił się i zaczął schodzić w dół do swoich. Gdy był już na dole i zaczął przemawiać do swoich ludzi, rozległo się głośne wycie. Była to ich odpowiedź na stwierdzenie, że mają się poddać. Old Shatterhand wydał gromkim głosem kilka rozkazów, aby w ten
sposób pomóc wodzowi odeprzeć ewentualny sprzeciw. Na to wszyscy biali znajdujący się naprzeciw przeszli na jego stronę przywitać każdego wdrapującego się Komańcza i związać go, i wszyscy skierowali swe strzelby w dół, gotowi dać ognia na rozkaz Old Shatterhanda. A i stojący przy wejściu biali skierowali swą broń na otoczonych Indian. Chińczycy wprawdzie byli niezmiernie ciekawi, jak się zakończy ta przygoda, lecz nie mieli wcale zamiaru narażać się na niebezpieczeństwo. Obozowali z dala, by przy najmniejszej oznace niebezpieczeństwa zerwać się i czmychnąć. Nie tylko Komańcze napędzili im strachu, nie mogli też ciągle zapomnieć białego myśliwego i czerwonoskórego Apacza, którzy używając tylko swych pięści przemienili stłoczoną gromadę Chińczyków w walącą się z gór lawinę.
Z drugiej strony nadszedł Ciotka Droll. Westman położył się obok swego kuzyna Franka i trzymając lufę swej strzelby nad skrajem wąwozu zapytał:
Czy słyszałeś wszystko, o czym tu mówiono, kuzynie Franku?
Jak możesz o to pytać? odparł nieduży krewniak. Stałem przecież przy tym i mam uszy. Dlaczego nie miałbym słyszeć?
— To, że masz uszy, to dla mnie nic nowego, ale niejeden ma uszy, a nie chce słyszeć, co powinien. Czy to nie był wódz Komańczów?
— Tak.
— A czy nie pertraktowano z nim?
— Tak.
— I na co musiał przystać?
— Komańcze muszą się poddać. Będą pojedynczo wspinać się po skałach, a kiedy wejdą z tych podziemi na górę, zostaną związani.
— Bardzo to sprytnie obmyślił nasz przebiegły Shatterhand! Gdyby mogli wchodzić, jak chcą, po kilku na raz, mogłoby to dla nas być niebezpieczne, skoro muszą wchodzić pojedynczo, nie będą nam mogli wyrządzić szkody. To zupełnie coś innego, jak człowiek się znajdzie w dobrym towarzystwie! Spotkaliśmy wczoraj Old Shaterhanda i Winnetou i na pewno będziemy mogli coś przeżyć!
— A więc tak? To ze mną nie możesz nic przeżyć? Domagam się uznania, do którego może sobie rościć prawo taki człowiek jak ja! Zechciej to sobie w przyszłości zapamiętać! Czyżbym dlatego pozwolił ci przyjść na świat jako memu rodzonemu kuzynowi, aby sobie zepsuć dobry nastrój? Ten człowiek twierdzi, że w moim towarzystwie niewiele przeżyje!
No już dobrze! prosił Droll. Nie myślałem tak wcale. Kto zresztą przy każdym słowie wybucha jak bomba?
Milcz, gamoniu! Jak śmiesz zestawiać mnie z jakąś bombą!
Bo wybuchasz tak szybko.
Wybuchać! Cóż to za wyrażenie w stosunku do mojej uczonej osoby! Czy nie wiesz, żółtodziobie, że w mojej czcigodnej obecności musisz się wyrażać bardziej wyszukanie?
Droll podrapał się za uchem i odparł zakłopotany:
Ach, drogi Franku, przecież ja pochodzę z okolic Altenburga, a nie z Moritzburga.
Niestety, niestety. Aczkolwiek jesteś moim prawdziwym kuzynem, opatrzność obdarzyła nas zupełnie różnymi talentami. Przewyższam cię w każdym calu i właściwie zupełnie nie mogę pojąć, w jaki sposób nasi rodzice mogli wpaść na tak osobliwą myśl, by właśnie nas dwóch połączyć tak bliskim pokrewieństwem.
A więc to tak? A więc nie chcesz już mnie znać?
Bądź tak dobry i nie zadawaj głupich pytań! Właśnie dlatego cię tak lubię, że jesteś głupszy ode mnie. Gdzież bym się udał z całą moją
mądrością, gdybym nie miał kogo nią oświecać? Uszczęśliwia mnie, że moje słowa są niczym deszcz, którego krople orzeźwiają ubogich duchem. Ale uwaga! Zdaje się, że Old Shatterhand ma zamiar teraz coś zawołać.
Wyznaczony czas upłynął i Old Shatterhand pochylił się nad krawędzią skały, przyłożył rękę do ust i zawołał w dół, w stronę wąwozu:
— Tokvi Kava, eta hach!
Wódz usłyszał wezwanie, widać było, że wydał swym ludziom ostatni rozkaz, po czym odwrócił się od nich, by wypełnić żądanie Old Shatterhanda. Zaczął się wspinać w tym samym miejscu, w którym zszedł na dół, a w tym czasie widziano, że jego ludzie składali całą broń na kupę. Widocznie powiedział im, w jakich odstępach mają podążać za nim, byli bowiem gotowi, lecz dopiero kiedy on znalazł się na górze, powoli podążył za nim następny. Czy to od wspinaczki, czy od zdenerwowania spowodowanego sprzeciwem wojowników, widać było, że Tokvi Kava ma przyspieszony puls; zakładając ręce do tyłu, odezwał się ochryple:
Tokvi Kava dotrzymał słowa, dalej, wiążcie mnie! Ale strzeżcie się, abyśmy kiedyś i wam nie skrępowali rąk rzemieniami! Jeśli to nastąpi, to bądźcie pewni, że koniec z wami!
Związano go i poprowadzono nieco do przodu. Tego, który przyszedł za nim, również skrępowano i przywiązano do pleców następnego. Powiązanie jeńców we dwóch wydało się pewniejsze.
Spotkało to wszystkich pozostałych Komańczów, którzy jeden po drugim wspinali się na górę.
Kiedy w końcu wszystkich załatwiono, na ziemi leżało ponad pięćdziesiąt takich indiańskich par.
Tokvi Kava przywołał do siebie Old Shatterhanda i rzekł:
Nie było mi lekko nakłonić mych wojowników do posłuszeństwa. Czy zadasz sobie również trud, aby ocalić nasze życie przed bladymi twarzami?
Dotrzymam nawet czegoś więcej, niż ci obiecałem odparł myśliwy. Mówiłem ci, że użyję całego swego wpływu. Teraz, ponieważ byłeś nam tak posłuszny, obiecuję ci, ocalicie wasze życie i wolność.
Komańcz wybuchnął na to przeraźliwym śmiechem i rzuciwszy spojrzenie pełne bezgranicznej nienawiści na Old Shatterhanda zawołał:
— Posłuszny? Ja wam? Czy lew może być posłuszny psu albo bawół skunksowi? Jak myślisz, kim ty jesteś? Ropiejącym wrzodem, który wytnę z ciała bladej rasy, aby zgnił w najdalszym zakątku sawanny! A kim jest Winnetou? Najpodlejszym i najtchórzliwszym spośród Apaczy. Jadem, który wypluję ze wstrętem i zagrzebię! Czyżby w czasie ostatniej zimy zamarzły ci resztki twego rozumu, że śmiesz twierdzić, jakoby Czarny Mustang był ci posłuszny? Przysięgam na wielkiego Manitu i duchy wszystkich naszych wodzów, do których dołączymy w Krainie Wiecznych Łowów, że nadejdzie czas, kiedy się dowiecie, kto ma rozkazywać, a kto być posłusznym!
Jedyną odpowiedzią Old Shatterhanda było spokojne zapytanie:
— Czy chcesz tym gadaniem pozbawić się życia? Jesteś jeszcze naszym jeńcem.
— Pshaw!—zaśmiał się pogardliwie.—Tokvi Kava nie da ci się zastraszyć! Old Shatterhand powiedział, że możemy być pewni naszego życia i wolności!
— Ach! A więc polegasz na moim słowie? Czy wiesz, jaki honor mi tym wyświadczasz? Owszem,
możesz lżyć nam bezkarnie, bo dałem ci moje słowo. Wiesz, że Old Shatterhand nie kłamie, więc jesteś przekonany, że wolno ci się wobec mnie bezczelnie zachowywać. Tak jak ty teraz warczy pies, któremu wybito kły, żeby nie mógł już gryźć!
A tym psem jesteś ty! wrzasnął wściekle Komańcz. Spójrz na moją nogę. Wkrótce tak cię kopnie, aż będziesz wył z bólu!
Możesz sobie na wiele pozwolić, bo ci obiecałem spokojnie upomniał go Old Shatterhand z uśmiechem. Ale nie przebierz miary! Jeśli się nie opanujesz, będziecie tego żałować.
Żałować? To słowo podsuwa ci twoja słabość. Mów, co chcesz, śmiać mi się chce z twoich pogróżek!
Wówczas twarz białego myśliwego spoważniała, a głos zabrzmiał donośnie, kiedy mówił:
Well, jak chcesz! Dotrzymam tego, co przyrzekłem, ale ani słowa, ani jednej sylaby więcej. Dowiesz się, co mam na myśli. Zamierzałem postąpić łagodniej, niż byłem do tego zobowiązany obietnicą, to już skończone, a moja przestroga wkrótce się spełni. Szybko nadejdzie skrucha!
Zamiast odpowiedzi Komańcz wciągnął głowę między ramiona i mimo więzów rzucił się nieco do przodu, by splunąć na Old Shatterhanda, co mu się też udało. Wtedy Winnetou, mężczyzna zazwyczaj tak spokojny, którego nic nie mogło wyprowadzić z równowagi, zacisnął pięści i zawołał zły:
— Szarlih, on cię powalał śliną. Kto ma go za to ukarać, ty czy ja?
— Ja, nie ty, lecz inaczej, niż myślisz —odparł biały przyjaciel. — Nie jest wart, żeby dotykała go twoja ręka.
I pozostali byli do głębi wzburzeni niesłychaną bezczelnością Komańcza, który teraz, kiedy był pewien swego życia, dał upust swej długo z trudem skrywanej złości. Dało się słyszeć kilka głosów białych żądających szybkiego odwetu. Kas, wysoki blondyn, kiwał w obie strony głową, wydawało się, że perkaty nos urósł mu jeszcze, zazwyczaj tak łagodne oczy błyszczały teraz i widać powziął jakiś zamiar, wciągnął buty z cholewami na swe cienkie nogi i donośnym głosem zaofiarował się:
— Mr Shatterhand tego już za wiele, na to nie może pan pozwolić! Gotów jestem zatkać mu gębę.
— Czym?
Rzemieniem, który mu owiążę wokół szyi, potem umieścimy go tam na drzewie, które ma kilka wspaniałych gałęzi. W każdym razie czekają one na taki awans. Jeśli mu przy tym tchu zabraknie, nic na to nie poradzę, mógł go zaoszczędzić na coś lepszego! Kto nie chce słuchać, musi chuchać, to stare, dobre przysłowie i znano je już u Timpów!
Dziękuję! Jeśli przyszedł na świat po to, by go powieszono, to z pewnością znajdzie się jakaś odpowiednia pętla, ale niekoniecznie my ją musimy mu założyć.
Co takiego? zawołał Hobble Frank. Obraził pana w taki sposób i obrzucił zgniłymi obierzynami od ziemniaków, i nie miałby za to otrzymać zapłaty? Nie zniosę tego, nie ścierpię tego jak pudel czesany pod włos! Jest na firmamencie Południa jedno takie miejsce, z którego migocze prawo odwetu. Wielu potrafi czytać jego litery, wielu jednak nie potrafi. Do tych, którzy potrafią je czytać, należę oczywiście w pierwszym rzędzie ja, toteż uważam za swój obowiązek...
Tu może być mowa jedynie o moich obowiązkach, nie o twoich, drogi Franku przerwał ów potok mowy niewielkiego mężczyzny
Old Shatterhand. — Pozwól, że ja odpowiem na bezczelność tego czerwonoskórego!
— Nie uczynię tego, naprawdę tego nie uczynię, jeśli bowiem pozostawię panu władzę i moc prokuratora, z góry już wiem, że ten czerwonoskóry zamiast porządnego lania dostanie najwyborniejszy ryż na mleku z sosem ostrygowym.
— Bez obaw, Franku! Tym razem nie zamierzam być pobłażliwy.
— Naprawdę? A więc wreszcie nabrał pan rozumu? Wprawdzie późno, ale zawsze! Czy rzeczywiście obmyślił już pan dla niego karę?
— Tak.
— To proszę o wielką łaskę i uprzejmość: o przydzielenie mi roli tragika i subretki. A więc niech pan z łaski swej dysponuje, panie inspektorze i dyrektorze, kiedy kurtyna ma iść w górę! Szanowna publiczność już tupie i wszystkie bilety są wysprzedane!
— Dobrze, twoje życzenie się spełni. Kas i Has mają trzymać wodza tak mocno, żeby nie mógł ruszyć głową, ty zaś twoim nożem zetniesz mu całą czuprynę, pozostawisz jedynie jeden kosmyk, do którego będziemy mogli przywiązać te dwie piękne wschodnioazjatyckie ozdoby.
Mówiąc to wyciągnął warkocze dwóch chińskich złodziei broni.
Hura, warkocze KangKengKingKong! O mało co zupełnie bym o nich zapomniał! Hura, hura, wspaniały pomysł! Tak się cieszę i raduję, jakbym miał dziś urodziny! Dalejże do czupryny i warkoczy! Chodźcie tu, panowie Timpe numer jeden i Timpe numer dwa! Uwaga, możemy zaczynać wielkie przedstawienie. Kurtyna idzie w górę. Ja zagram cyrulika z Sevilli bez pędzla i mydlanej piany, a Komańcz będzie rozbójnikiem obdartym ze skóry. W pierwszej scenie zaśpiewam mu: „Podaj mi dłoń, me życie!" Na co on zaśpiewa arię łaski z Roberta i Bertrama. Potem zawtóruje chór mścicieli: „Gol, Hobble, gol, czupryna musi spaść". A on na to zaintonuje: „Wolno, wolno, drogi Franku, inaczej moją skórę trafi szlag!" Z Wolnego strzelca, jeśli się nie mylę albo jeśli nie pomylił się Weber. Na końcu pierwszego aktu tercet: „Księżycu, pozdrowień tysiąc ci ślę, Komańcz już jest łysy". Kiedy wkrótce kurtyna znowu pójdzie w górę, zaintonuję przy akompaniamencie fisharmonii: „Płaczę wraz z nim i leję łzy męki, ten kosmyk jak nitka cienki". Na co on sam z podwójnym kwartetem odpowie: „Bez kapelusza pokazać się nie wypada mi, więc, drogi
Hobble, bądź tak dobry, przywiąż mi warkoczyki!" Co też uczynię, gdyż tego wymaga moja rola, a kiedy to nastąpi, kilku aktorów i widzów przyłączy się wraz z całą orkiestrą do pieśni pochwalnej: „Radujcie się, czerwonoskórzy, już dyndają warkoczyki! Wasz wódz nie posiada się z radości, że mu na głowie ozdoba gości, prowadźcie go, gdzie czeka nań żona, komedia skończona!" Po czym publiczność wstaje, kurtyna opada. W ten sposób wyobrażam sobie program uroczystości. A teraz, moi panowie i pozostali dżentelmeni, możemy zaczynać!
Drobny, wesoły człowieczek zachwycał się zadaniem, które mu przydzielono. Wprawdzie ów dowcipny wykład wygłosił po niemiecku, stąd rozumieć go mogli jedynie Niemcy, lecz jego ruchy i miny były tak znaczące, że również pozostali biali mogli się domyślić, co miał na myśli. Wydawało się, że czerwonoskórzy niczego nie przeczuwają.
Wódz zapewne widział spojrzenia skierowane w swoją stronę, widział nóż, widział chińskie warkoczyki, które Hobble Frank otrzymał od Old Shatterhanda. Musiał wyciągnąć wniosek, że przedmioty te jego dotyczą, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, co zamierzano uczynić. Ogarnął go strach, który wzmógł się jeszcze, kiedy po prawej i lewej stronie uklękli przy nim Kas i Has i
zmierzyli go spojrzeniami budzącymi grozę.
Czego chcecie? Co ma być ze mną? spytał ich. Zamiast nich odpowiedział Old Shatterhand:
Otrzymasz ode mnie prezent za to, że byłeś dla mnie tak miły i uprzejmy.
Jaki prezent?...
Przybyliście tu po skalpy żółtych, nie dostaliście ich jednak, Chińczycy bardzo są do nich przywiązani. Wiesz, że jestem ci życzliwy, zrozumiesz, więc jak mi przykro, że również ty, wódz, musisz zrezygnować z posiadania takiego skalpu. Z dobrego serca jednak sprawię ci niespodziankę nie jednym, lecz dwoma aż warkoczami. Mam nadzieję, że przyjmiesz ten podarunek z wdzięcznością!
Tokvi Kava wydał z siebie niepewnie brzmiące Uff! nie mógł dać innej odpowiedzi, nie wiedział bowiem, jaki zamiar kryje się za miłymi słówkami mówiącego. Ten prawił dalej:
Warkocze należą oczywiście do głowy i myślę, że się ucieszysz, kiedy je tam każę przywiązać, będziesz je tam nosił na pamiątkę po mnie.
— Uff, uff! — odparł ze złością zaskoczony wódz. — Skalpów nie wiesza się na głowie, tylko przy pasie. A to nie są wcale skalpy, tylko włosy tych tchórzliwych żółtych twarzy. Z wojownika, który by nosił takie włosy, śmiałyby się i szydziły nawet dzieci i stare baby!
— Ale ty będziesz je nosił, gdyż ja ci je daruję, a jestem przyzwyczajony, że moje dary się szanuje!
— Zachowaj je sobie, nie chcę ich!
— Czy chcesz je, czy nie, o to nie pytam. Tobie są przeznaczone i tobie każę je teraz przyczepić.
— Nie waż się tego uczynić!—wrzasnął czerwonoskóry. — Nie zapominaj, że jestem wodzem!
— Pshaw! Odtąd jesteś w moich oczach niczym więcej tylko czerwoną gębą, do której przyczepię warkocze Chińczyków jako przestrogę dla twych wojowników, aby nikt nie śmiał nigdy znieważyć ani Winnetou, ani Old Shatterhanda!
Oczy Tokvi Kavy znieruchomiały, zacisnął zęby i wycedził:
— Ostrzegam cię. Nie waż się obrazić głowy wodza wojowników śmieciami żółtych psów!
— Mówisz o ryzyku i chcesz mnie przestrzec? Ja wcześniej też cię ostrzegałem. Nie posłuchałeś mnie. A skutek jest taki, że będziesz nosił te śmieci, ja zaś postaram ci się to możliwie najbardziej
udogodnić. Długie włosy i warkocze, tego byłoby zbyt wiele na twojej głowie, dlatego każę ci teraz ściąć czuprynę, żeby uzyskać miejsce na włosy Chińczyków.
Tokvi Kava przeraził się śmiertelnie. Oczy mu wyszły na wierzch, rysy twarzy przybrały wyraz dzikiego zwierza, mimo pętów uniósł się w górę i głosem ziejącym nieopisaną furią wrzasnął:
Chcesz ściąć moje włosy! Moje włosy, ozdobę mej głowy, ucieleśnienie siły i miejsce dla orlich piór głoszących mą powagę i mówiących o mej sławie! One, one mają być ścięte?...
Tak, i to zaraz.
Odważ się na to, odważ, jeśli chcesz zginąć śmiercią w męczarniach wielkich jak cierpienia tysiąca ludzi zamęczonych na śmierć!
Pshaw! Twoja groźba nie wstrzyma mnie ani na chwilę od zrobienia tego, co przedsięwziąłem. Połóżcie go i trzymajcie mocno!
Polecenie to dotyczyło obu krewniaków Timpe, którzy je natychmiast wykonali, Przydusili do ziemi uniesiony tułów Komańcza i
trzymali go w ten sposób bez większego wysiłku. W tym momencie nie stawiał oporu. Wyciągnięty jak długi zamknął oczy i mruczał półgłosem:
— Nie, nie odważy się, nie może się odważyć, nie wolno mu. Obciąć wodzowi włosy, tego jeszcze nie było, jak długo istnieją czerwonoskórzy wojownicy i biali ludzie!
— Jeśli rzeczywiście tego jeszcze nie było, nastąpi to teraz — obstawał przy swej decyzji Old Shatterhand. — Zaczynaj, Frank! Kończmy to!
— Słusznie — odparł niewielki myśliwy, odkładając chwilowo warkocze, i z nożem w ręku podszedł do wodza. Komańcz usłyszał kroki, otworzył oczy i zobaczył go. Wtedy uświadomił sobie, że nastąpi to, co wydawało się niemożliwością, i to stwierdzenie dało mu potworną siłę. Chociaż miał ręce związane z tyłu, podwójnym ruchem tułowia zrzucił z siebie obu Timpe. Oczywiście natychmiast schwycili go ponownie i wytężyli wszystkie swoje siły, by go przycisnąć do ziemi, lecz stan wielkiego wzburzenia, w jakim się znajdował, spowodował, że przez moment był silniejszy od nich, tak że jeszcze dwóch innych mężczyzn musiało na nim klęknąć, nim chwycono mu głowę tak, że można było przystąpić do pracy. Hobble Frank zaczął pilnie ścinać. Ledwo w jego dłoni pojawił
się pierwszy ścięty kosmyk, wszelki opór ustał, Komańcz leżał jak martwy. Po nadmiernym wysiłku opanowała go zupełna bezsilność, pogodził się z losem, nie poruszył się ani razu. Pozwolił nawet obracać bez oporu swą głową to w lewo, to w prawo, w zależności od wymogów Hobble Franka, tak iż można było przypuszczać, że jest ogłuszony. W ten sposób obcięto mu całą bardzo gęstą i długą czuprynę z wyjątkiem cienkiego kosmyka. Potem Franke uniósł oba warkocze w górę i zawołał:
A teraz nastąpi koronacja. Uwaga, moi państwo, teraz nastąpi koronacja!
I zgrabnie przymocował oba warkocze na głowie Czarnego Mustanga.
Co potem nastąpiło, nie da się opisać. Biali wiwatowali bez końca. Czerwonoskórzy ryczeli i wyli, szarpali i rwali pęta, podskakiwali w górę, by je zerwać, tarzali się wściekle, choć byli związani po dwóch. Biali mieli roboty po uszy, by utrzymać przy ziemi, mimo związania, miotających się jak ryby na wszystkie strony Indian. Z wolna hałas zaczął ustawać. Tokvi Kava nie uczestniczył w krzykach, tylko leżał
bez ruchu. Teraz uniósł się wpół i z nienaturalnym spokojem ochrypłym głosem powiedział:
— Zemściliście się. Teraz wypuście nas na wolność! Wówczas odezwał się Winnetou, który dotąd milczał:
— Najpierw trzeba się naradzić, co zrobimy z Komańczami. Ściągnijcie ich z góry wąwozu, gdzie będziemy ich mieć w bezpieczniejszym niż tu miejscu!
Czarny Mustang obruszył się na to i zasyczał:
— Nie musicie się naradzać, Old Shatterhand obiecał nam życie!
— Życie!—odparł Winnetou z pogardą. — Gdyby wodza Apaczów spotkało to, co ciebie, nie miałby ochoty żyć. A ty skamlesz o trwanie w hańbie, i to zostało ci zapewnione.
— Psie! —ryknął Komańcz. —Ja nie skamlę! Chcę jedynie żyć, by móc się na was zemścić, jak jeszcze nigdy nie zemścił się żaden czerwonoskóry wojownik!
— Pshaw! Uczyń to! Darując wam życie pokażemy, jak bardzo gardzimy twoją złością i jak mało obawiamy się twojej zemsty.
Po czym odwrócił się, ujął rękę Old Shatterhanda, by wraz z nim zejść ze zbocza w dół, nie spojrzawszy, czy wykonano rozkaz ściągnięcia w dół jeńców.
Można sobie wyobrazić, że nie odbywało się to w najdelikatniejszy sposób, choć wystrzegano się kaleczenia czerwonoskórych, gdyż wiedziano, że nie było to zamiarem Apacza. Na dole zażegnano z jednej strony ogień, tak że pomiędzy nim a skalami było dość miejsca, aby umieścić tam jeńców, położono ich obok siebie parami, następnie robotnicy kolei zamierzali zabrać leżącą na dole broń. Old Shatterhand zabronił im tego rozkazując:
Stać! Niech wszystko jeszcze leży. Jeszcze nie wiecie, co zostanie w sprawie tych rzeczy postanowione!
Posłuchano, aczkolwiek niechętnie.
Właściwie o losie Komańczów miały zadecydować cztery osoby, mianowicie obaj przed chwilą wspomniani i dwaj inżynierowie z RockyGround i FirwoodCamp, lecz ten ostatni, zadbał o swoją skórę i już się więcej nie pokazał. Zatem trzej pozostali usiedli, by się naradzić. Inżynier Swan zaczął bez wahania:
To zupełnie oczywiste, że te ptaszki muszą zapłacić życiem za swoje sprawki, a ponieważ proch i ołów kosztują, a rzemienie mamy za
darmo, proponuję abyśmy wszystkich powiesili na drzewach obok siebie. Jestem przekonany, że podzielacie moje zdanie.
Po poważnej twarzy Apacza przemknął lekki uśmiech, lecz nie odpowiedział, gdyż był przyzwyczajony w takich okolicznościach oddawać głos Old Shatterhandowi.
Ten z uśmiechem skinął głową w stronę inżyniera i rzekł:
— Well, sir! Cieszy mnie, że oceniliście nas właściwie. My też jesteśmy zupełnie przekonani, że muszą umrzeć, gdyż my, wszyscy ludzie, jesteśmy śmiertelnikami.
— Hm! Co pan przez to rozumie, Mr Shatterhand?
— Muszą umrzeć, wcześniej czy później, gdyż są śmiertelnikami, ale my nie mamy prawa spowodować ich śmierci.
— Dlaczego?...
— Ponieważ my, to jest Winnetou i ja, obiecaliśmy im, że żaden z nich nie poniesie śmierci.
— Czy nie daliście tej obietnicy zbyt pochopnie, sir?
— Nie sądzę! Najlepszą i najbardziej sprawiedliwą karą zawsze jest taka, która uniemożliwia przestępcy powtórzenie jego czynu. Musimy zatem pozbawić Komańczów okazji albo siły do
napadu. Stanie się to wówczas, kiedy za planowaną napaść na obóz będą musieli zapłacić bronią i końmi.
Na Boga! To niezłe, to jasne! Ale kto ma dostać te rzeczy?
Wy i wasi robotnicy. Potraktujcie to jako karę i koszty sądowe, którymi podzielicie się w nagrodę za wasz udział.
Dobrze! A ludzie z FirwoodCamp?
Tylko ci z nich coś dostaną, którzy się w końcu do nas dołączyli.
Jest ich tak niewielu, że chętnie oddamy to, co im ma przypaść. Ale nie sądzicie chyba, że czerwonoskórzy pomimo to nie będą próbować się na nas zemścić!
Z pewnością. Lecz nie przyjdzie im to z łatwością. Tę okolicę będą musieli haniebnie opuścić boso, w czasie powrotu na swoje pastwiska będą musieli sobie radzić, gdyż nie będą mieli broni, nie będą mogli chodzić na łowy, co najwyżej zastawiać sidła, będą się odżywiać przede wszystkim korzeniami, jagodami i dzikimi owocami, to zatrzyma ich długo w drodze. Tu, na scenę swej niesłychanej klęski w każdym razie tak rychło nie powrócą. Ale biada nam, po trzykroć
biada mnie i Winnetou, gdyby kiedyś spotkało nas to nieszczęście i wpadlibyśmy im w ręce!
— Czy się nie boicie?
— Bać się? Nie przyszło nam to do głowy. Gdyby na Dzikim Zachodzie człowiek bał się wszystkiego, co się może zdarzyć, nigdy by się nie wyzbył strachu. A zatem zgoda? Czy chcecie, Mr Swan, dorzucić coś do naszej decyzji?
— Niech Bóg broni —zaśmiał się tamten. —Jestem w pełni zadowolony. Ale co się stanie ze zwiadowcą, który siedzi u nas w studni?
— Sprawcie mu tęgie lanie, a potem go wypuśćcie.
— Załatwione, sir! Moi ludzie ucieszą się ze zdobyczy, którą dostaną. Koni chyba nie potrzebują, ale jeśli zawieziemy je koleją kilka stacji dalej, możemy je sprzedać za wcale ładną cenę.
— Muszę zaznaczyć, że moi towarzysze i ja nie żądamy z łupów niczego więcej tylko dwu koni, które wyszukam dla Franka i Drolla, gdyż ich konie są kiepsko ujeżdżone.
— Well! Wyszukajcie najlepsze! Wszak się wam należą, bo to, że tak łatwo schwytaliśmy czerwonoskórych, to przecież tylko wasza zasługa. Uważam, że narada skończona.
— Tak. Powiadomię wodza o jej wyniku. Usłyszymy zapewne straszliwe wybuchy gniewu, ale nic
sobie z tego nie będziemy robić.
Po czym wstał i wraz z Winnetou i inżynierem podeszli do miejsca, gdzie leżał Tokvi Kava, obok którego przysiedli obaj krewniacy Timpe, Droll i Frank, by go mieć na oku. Ciekawy Hobble nie czekał, aż coś usłyszy, tylko zapytał:
Jaką decyzję podjął parlament tu wskazał na Winnetou i Old Shatterhanda oraz Izba Gmin? Tu wskazał na inżyniera.
Zaraz usłyszysz odparł krótko Old Shatterhand. I zwróciwszy się w stronę Tokvi Kavy obwieścił donośnym głosem, aby słyszeli go wszyscy czerwonoskórzy: Synowie Komańczów zasłużyli na śmierć, gdyż chcieli zamordować i oskalpować ludzi z FirwoodCamp, ale obiecaliśmy im życie i dotrzymamy słowa.
Na te słowa wódz odrzucił maskę obojętności i zawołał:
Uff, uff! Zdejmijcie nam pęta i wypuście nas, żebyśmy mogli odjechać!
Kto nie ma konia, ten nie może odjechać zabrzmiała równie spokojna co prosta odpowiedź.
My mamy! odparł wódz trochę zuchwale, trochę niepewnie.
— Już nie macie, gdyż wasze konie i cała wasza broń będą należeć do nas.
— Nasze konie i broń?! —wrzasnął czerwonoskóry. —Chcesz nas okraść?
— Zamilcz! —zgromił go myśliwy. —Jesteście mordercami, a my zwyciężyliśmy was. Mimo to nie chciałem surowo z wami postąpić, lecz wy mimo moich ostrzeżeń obrażaliście nas i urągaliście nam, nie wierzyłeś, że poniesiecie za to karę, i szydziłeś dalej. Dlatego straciłeś włosy, a prócz tego zostaną wam zabrane konie i broń. Kiedy nastanie dzień, możecie odejść. Daruję wam życie, które wam obiecałem, wszystko pozostałe tu zostawicie. Powiedziałem. Howgh!
Na to wódz fuknął na niego wściekle jak żbik:
— Śmiałbyś się pewnie, gdybym tu przyjechał na moim Czarnym Mustangu! Chociaż ręka twoja nie jest warta tego, aby dotknąć jego piany, stałby się twoją własnością. A teraz musisz zrezygnować z najlepszego konia, jaki w ogóle istnieje. Pogardzam tobą!
— Ja zaś śmieję się z ciebie jeszcze bardziej — odparł biały myśliwy. — Wyraźnie powiedziałeś, co jest wart twój deresz. Koń, który się pieni, nie jest nic wart. Możesz spokojnie zatrzymać swojego czatlo.
Komańcz chciał rozłościć Old Shatterhanda i obudzić w nim zawiść. Zamiast tego usłyszał słowo
„czatlo", to znaczy „żaba". Co za obraza, nazwać jego sławnego mustanga żabą! Wściekły wrzasnął:
Sam masz pianę w ustach! Zły Manitu stworzył cię i przysłał po to, byś wszystko szkalował i zamieniał w brud. Czy myślisz, że twój wierzchowiec i deresz Winnetou są sławne? Wobec mojego mustanga są jak dwa palce Indianina, który żywi się jedynie korzeniami i brudem, wobec zwycięskiej włóczni indiańskiego wojownika!
Old Shatterhand zrezygnował z dalszej dyskusji i oddalił się, by wyszukać dla Franka i Drolla dwa najlepsze konie. Później losowano pozostałe zwierzęta i broń indiańską, aby nikt nie mógł powiedzieć, że został skrzywdzony. W tym czasie Hobble Frank prowadził ożywioną rozmowę ze swym kuzynem i obydwoma krewniakami Timpe, z którymi Old Shatterhand i Winnetou zamierzali odjechać. Frank oczywiście rozwodził się nad wielkimi czynami, jakich zamierzał dokonać w interesie Kasa i Hasa.
Jestem Heliogabalus Edeward Franke rzekł jeszcze mnie poznacie. Mój dom nad brzegiem Elby nazywa się „Willa Niedźwie
dzie Sadło", gdyż w całej Ameryce nie utuczył się ani jeden niedźwiedź, któremu by mój sztucer nie wystawił świadectwa zgonu. Wszystkie te niedźwiedzie jeden po drugim zostały pochowane w moim żołądku, i...
— Ze skórą i sierścią? — przerwał mu Kas.
— Niech pan nie plecie takich głupstw, tułaczu, baronie Timpe von Timpelsdorf. Ów człowiek żąda ode mnie, bym zjadał niedźwiedzie razem z sierścią! Czy pan myśli, że mój żołądek jest sklepem kuśnierskim albo magazynem futer, boa czy kołnierzy z piżmowców? Czy w ogóle widział pan już niedźwiedzia?
— Oczywiście!
— Oczywiście! W elementarzu z obrazkami. Ale ja do nich strzelałem!
— Też w elementarzu?
— Niech pan grzecznie słucha, kiedy mówią ludzie, których słów powinien pan słuchać z podziwem, i będzie uprzejmy wobec mnie, gdyż bez mego ofiarnego udziału nigdy nie odzyska pan spadku. Ale ponieważ los był dla pana tak łaskawy, że urodził się pan w mej ojczyźnie, a więc jako mój rodak, czuję iście królewskie, saksońskie poruszenie w mym szlachetnym sercu, toteż pragnę zatroszczyć się o pańską osobę życzliwie i z matczyną cierpliwością.
Jestem panu za to niezmiernie wdzięczny.
To mnie cieszy. Zajmę się pana osobą i pańskim spadkiem tak jak jeden bliźniak powinien zatroszczyć się o drugiego, to znaczy pana. Jeśli będzie pan postępował według przysługujących mi z natury praw, dojdzie pan do czegoś i będzie mógł wrócić do swej ojczyzny jako człowiek szanowany i poważany, Timpe!...
Prawdopodobnie ciągnąłby dalej w ten sposób, gdyby nagle Winnetou szybkim ruchem nie uniósł swej srebrnej strzelby i nie wystrzelił. Huknęło. Old Shatterhand zajęty był nadal losowaniem. Odwrócił się gwałtownie, ujrzał Apacza z bronią i spytał spojrzawszy natychmiast w górę:
Dlaczego strzeliłeś?
Ktoś wychynął zza skalnej krawędzi.
Trafiłeś?
Nie, głowa zniknęła, kiedy przyłożyłem palec.
Widziałeś go dobrze?
Tak. To nie był biały.
— A więc Indianin?
— Winnetou nie wie. Głowa była widoczna przez chwilę, która wystarczyła mi na uniesienie strzelby, później zniknęła.
— Hm! Nikt z naszych nie został na górze. Niech mój czerwony brat pójdzie tam ze mną. Wprawdzie ów człowiek nie będzie czekał, aż się wdrapiemy, ale lepiej będzie postawić kilka wart, gdyż z góry z wielką łatwością można zastrzelić któregoś z nas.
I zaczęli wspinać się do góry zabierając ze sobą obu krewniaków Timpe, by im wyznaczyć warty. Kiedy po pewnym czasie znowu zeszli na dół, Frank na swoje pytanie usłyszał, że nikogo nie znaleźli. Na górze było teraz ciemno, a szukanie śladów nawet przy świetle dziennym do niczego by nie doprowadziło, robotnicy bowiem wszystko rozdeptali, tak że nie sposób było odróżnić pojedynczego śladu, przynajmniej w pobliżu wąwozu.
Działo się to nad ranem i wkrótce zaczęło dnieć. Biali nie mieli zamiaru zajmować się długo i niepotrzebnie Indianami, nie chcieli jednak wypuścić ich zbyt blisko Firwood, wprawdzie Komańcze byli rozbrojeni, lecz biorąc pod uwagę dużą ich liczbę i tchórzostwo mieszkańców tej miejscowości, jeśliby Indianie spróbowali generalnego ataku, mogliby okazać się niebezpieczni. Toteż postanowiono
wywieźć ich spory kawał w prerię i następnie stopniowo partiami wypuszczać na wolność. Teren był tam otwarty i można było widzieć ich z daleka i obserwować. Czerwonoskórzy musieli przypuszczać, że będą po kryjomu śledzeni, toteż oczekiwano, że przez ostrożność zaniechają na razie zemsty.
Inżynier Swan udał się do obozu, by zadepeszować po pociąg, podczas gdy Winnetou i Old Shatterhand udzielali robotnikom potrzebnych wskazówek. Indian rozwiązano i uwolniono im nogi, tym silniej jednak związano im z tyłu ręce, po czym każdego przywiązano do końskiego strzemienia; następnie robotnicy dosiedli koni i odjechali ze swoimi jeńcami. Pozostali, to znaczy Old Shatterhand z towarzyszami, odprowadzali ich przez pół godziny aż przemierzyli las, po czym wrócili, by czekać na pociąg.
Teraz wreszcie ukazał się inżynier Leveret. Kiedy dowiedział się, jak ukarano Komańczów, nie był zbudowany ułaskawieniem, lecz nie oponował. Wkrótce nadjechał pociąg, ludzie wsiedli zabierając przy tym oczywiście nowe konie Franka i Drolla.
Spodziewano się jeszcze ukarania Metysa, co bardzo leżało na sercu HobbleFrankowi, w czasie jazdy bowiem zwrócił się do Old Shatterhanda:
— Teraz mam prośbę, której za nic nie może mi pan odmówić.
— Jaką?
— Czy nie mówił pan, że ten Ik Senanda, który nazywał siebie Yato Inda, ma dostać lanie, po czym można go puścić na wolność?
— Owszem.
— Niech pan posłucha, to właściwie nie jest wystarczająca kara dla takiego nędznego zdrajcy! Lanie obrywa każdy uczeń, nie musi być wcale Metysem; mam wrażenie, że i pan dostawał niegdyś lanie od swego ojca, chociaż wówczas nie miał pan zamiaru dostarczyć Komańczom takiej kupy Chińczyków, a ja, aczkolwiek już wówczas wyróżniałem się talentem, również doświadczałem, że istnieją staranni ojcowie i równie łaskawe matki, którzy wycinają rózgi i chłoszczą nimi nieodpowiedzialnie, gdzie popadnie; prawda ta nader często poruszała bardzo boleśnie mą duszę i ciało, lecz nigdy nie przyszło mi na myśl zatrudnić się w FirwoodCamp jako zwiadowca i zdrajca. Zatem szanowny panie Shatterhand, jeśli choć trochę leży panu na sercu sprawiedliwość, to musi pan przyznać, że same baty dla takiego drania to o wiele za mało. Mam zaszczyt uczynić panu
propozycję, która mi leży głęboko na sercu i którą muszę wypowiedzieć, jeśli ma wrażliwa natura nie ma się nią zadławić i sczeznąć jak kanarek karmiony papryką i nasionami cebuli.
Wszystkich z wyjątkiem Winnetou rozśmieszał sposób, w jaki mały myśliwy miał zwyczaj się wyrażać. Old Shatterhand zapytał:
O jakiej propozycji mówisz?
Właściwie sam pan powinien się domyślić, zwłaszcza że z pana żaden ułomek. Wszak można, zwłaszcza przy batach, wykonać karę w sposób delikatny i mniej delikatny; opowiadam się w tym wypadku za drugim sposobem.
. Masz na myśli mocniejszy kij?
Nie o to mi chodzi. Z własnego doświadczenia mogę stwierdzić, że cieńszy kij sprawia więcej bólu aniżeli gruby, lepiej się nim uderza; jak powszechnie wiadomo, moi panowie, gruby działa jedynie na powierzchnię zwaną naskórkiem, cienki przenika na wskroś, podobnie jak światło podczas fotografowania przechodzi przez całą soczewkę, wytwarzając następnie wspaniały obraz. Nie, mam na myśli zupełnie
coś innego. Do kary chłosty musi dojść jeszcze inna, ustalimy ją i określimy jej dosadność odpowiednio do popełnionego przestępstwa. Wszak ten drań siedzi w studni. Wlejemy tam tyle wody, że mu będzie sięgać po usta, że będzie z trudem łapał powietrze. To będzie prawdziwy strach przed śmiercią, aczkolwiek od tego się nie umiera. Jeśli postoi tak kilka godzin, i przemoknie do suchej nitki, wtedy go wyciągniemy i nie zaprzestaniemy bicia, tak, nie zaprzestaniemy, aż wyschnie. W ten sposób nie zaziębi się, a i później nie będzie mógł nam zarzucić, że nie nadrobiliśmy porządnie tego, czego zaniedbał ongiś jego ojciec. Dostatecznie na to zasłużył: quod erat demimonstrum!
Przerwał, gdyż dały się słyszeć takie salwy śmiechu, że nie słyszał nawet własnych słów. Odczekał rozzłoszczony, aż śmiech się uciszy, potem krzyknął:
— Nie, takiego zachowania i nieuprzejmości jeszcze nie widziałem! Jeśli zatem rzetelnie przeze mnie przemyślany kodeks postępowania karnego wywołuje u was jedynie wesołość zamiast zamierzonego odstraszenia, to ja umywam ręce. Niech mi pan poda choć jeden powód, dla którego muszę wysłuchiwać tego szatańskiego śmiechu. Nie mogę przestawać z ludźmi, którzy wyśmiewają
mnie i moje szlachetne propozycje. Howgh!
I zagniewany przesunął się w najdalszy kąt wagonu. Aczkolwiek zmartwienie niewielkiego myśliwca było właściwie komiczne, Old Shatterhand nie mógł dłużej na to patrzeć i spytał po chwili:
Drogi Franku, czy zupełnie zrezygnowałeś ze swojej propozycji? Magdeburczyk spojrzał na niego na wpół gniewnie, na wpół
pojednawczo i odrzekł:
Niech pan będzie spokojny! Nigdy już nic nie zaproponuję!
Będzie mi przykro. Wszak wiesz, jak wysoce cenię twoje rady. Wówczas spojrzenie Hobble Franka złagodniało jeszcze bardziej
i po westchnieniu ulgi dało się słyszeć:
Mówi pan to jedynie po to, aby mnie udobruchać. Rozzłościł mnie pan, mnie, swego największego przyjaciela i dobrodzieja! Do natur równie delikatnych jak moja nie można podchodzić ze smykiem od basów, lecz musi być ona trącana delikatnie jak gitara bądź
mandolina. Jestem głęboko dotknięty. Toteż zostanę tu w moim kącie i nie pozwolę się unieść ani prądowi Missisipi, ani Amazonki. Wykształcony człowiek też powinien mieć charakter!
— Bardzo słusznie! A że ty masz charakter, i to nawet bardzo dobry, sądzę, że nie będziesz tam długo siedział.
Udobruchany tym pochlebstwem niewielki myśliwiec przysunął się bliżej i zagadnął o wiele życzliwiej niż uprzednio:
— Czy rzeczywiście jest pan o tym przekonany, szanowny panie Shatterhand? Cieszyłbym się, gdyby tak było. Powiadam panu, byłoby to z pożytkiem nie tylko dla nich, ale i dla pana, gdyby pan zrozumiał i uznał, że nie jestem najgorszy.
— Nie tylko poznałem się na tym, ale wiem o tym od dawna!
— Doprawdy? — zapiszczał niewielki myśliwy przysuwając się znów bliżej. —W końcu może się myliłem, sądząc, że mnie pan nie docenia. Wobec tego spróbuję jeszcze raz zbadać, czy w pańskim zachowaniu zauważyć można poprawę, której bym sobie życzył!
Ponownie przysunął się bliżej, tak że siedział już tylko o krok od Old Shatterhanda, i z zapałem prawił uprzejmie dalej:
— Zatem co się tyczy mej propozycji, jak będzie? Czy skłonny jest pan ją zaaprobować?
Tak, mój drogi.
Słowa te spowodowały, że zupełnie już udobruchany Hobble w oka mgnieniu siadł tuż przy Old Shatterhandzie i z twarzą promieniejącą radością i zadowoleniem odezwał się donośnie:
Żaden niedźwiedź nie jest takim niezdarą, żeby choć raz nie zrobił czegoś rozsądnego! Mogę teraz zaświadczyć, że mój honor nie doznał uszczerbku. Zatem zostaje przy tym, co zaproponowałem?
Prawdopodobnie. Naturalnie nie bez znaczenia będzie fakt, jak on się wobec nas zachowa!
Zupełnie słusznie! A ponieważ wiem, że jego zachowanie pozostawi sporo do życzenia, odsuńmy wszystko, co dzieli nasze umysły i dusze, a gdyby kiedyś jakiś nierozumny człowiek miał poddać pańskie słowa w wątpliwość lub zgoła wyśmiać, niech się pan bez obaw zwróci do mnie. Jestem człowiekiem, który potrafi panu okazać taki szacunek, do jakiego pan, jako mój drogi przyjaciel i towarzysz, może sobie rościć prawo!
Był to niemal wzruszający widok, kiedy podczas tego arcyzabawnego zachowania i wypowiedzi Franka pozostali zadawali sobie niemało
trudu, aby zachować powagę konieczną, by znowu nie zaczął się gniewać. Szczęśliwie im się to udało i w czasie dalszej podróży nie miał już sposobności wypowiadać się na temat wad i kalectwa duchowego ludzkości jako takiej i jej poszczególnych przedstawicieli. Dotarli w najlepszym nastroju do RockyGround, a trudności przysporzyło jedynie wydobycie bez okaleczenia obu indiańskich koni z wagonu. Nie były one przywykłe do tego rodzaju transportu, toteż sporo wysiłku kosztowało ludzi w FirwoodCamp, by załadować je do wagonu.
Mężczyźni, których pozostawiono przy koniach, pomagali przy rozładunku, początkowo o niczym nie meldując, dopiero kiedy konie wylądowały szczęśliwie na rampie i inżynier spytał, czy nie wydarzyło się nic ważnego, jeden z nich, targając w zakłopotaniu włosy, odparł:
— Well! Skoro pan o to pyta, sir, to muszę powiedzieć, ukradziono jednego konia!
— Którego?! —zapytało niemal równocześnie sześć osób. Kolejarze nie posiadali koni, więc ów skradziony mógł należeć do jednego z sześciu myśliwych. Oby to tylko nie był jeden z dereszy Winnetou albo Old Shatterhanda!
Zapanowała chwila największego napięcia, nim zapytany odpowiedział:
Kasztana.
Dały się słyszeć westchnienia ulgi.
Dzięki Bogu!wykrzyknął Frank z niekłamanym entuzjazmem. Kuzynie Droll, to ta kulawa kobyła, której zawdzięczałeś ból w biodrze. A niech go kradną! Masz za to o wiele lepszego!
Bądźmy ostrożni w sądach, Franku!ostrzegł Old Shatterhand. Nie chodzi tu o konia, ale o złodzieja. Domyślam się, kto nim jest. Czy to może ów mieszaniec, którego wsadziliśmy do studni?
Tak odrzekł z zakłopotaniem zapytany.
Jakże mógł wydostać się ze studni? To ogromne niedbalstwo z waszej strony.
Wymierzę surową karę dodał inżynier. Wszak ustawiłem przy studni wartownika! Gdzie on jest? Nie ma go tam i nigdzie go nie widać.
Ze strachu zszedł wam chwilowo z oczu, dopóki, jak mówił, nie przejdzie panu pierwszy gniew, panie inżynierze.
To może długo czekać. Kiedy wróci, każę go wychłostać, że
popamięta. A zwiadowca dawno już za dziesiątą granicą, nic tu nie wskóramy! Miejmy nadzieję, że nie oddalił się znacznie i będziemy go mogli dogonić. Przygotujcie się szybko do drogi i...
— Spokojnie, sir, spokojnie — przerwał mu Old Shatterhand.— Zbytni pośpiech do niczego nie doprowadzi. Jeśli mnie przeczucie nie
myli, to znajduje się on już tak daleko, że wszelki pościg z waszej strony jest daremny. Sądzę, że udał się do FirwoodCamp.
— Prosto w nasze ręce? Niemożliwe! Nie byłby przy zdrowych zmysłach!
— Pshaw! Wiedział, że Komańcze są w niebezpieczeństwie, toteż udał się tam konno, by ich potajemnie ostrzec, lecz na szczęście przybył zbyt późno. W każdym razie to on spoglądał w dół i do niego strzelił Winnetou chybiając.
— Tak było — zgodził się wódz Apaczów. — Widziałem go tylko przez moment, wprawdzie uniosłem szybko broń, lecz on równie prędko cofnął głowę.
— Musimy się z tym pogodzić! Poza tym myślę, że ten drań jeszcze się nam nawinie pod strzał.
Tymczasem niech sobie galopuje. Zobaczy, że jego Komańcze zostali wypuszczeni na wolność, i popędzi za nimi, by do nich dołączyć. Gdyby mi zależało na tym, by go złapać, mógłbym go wkrótce mieć, jednak postanowiliśmy zwrócić mu wolność, a więc niech jej sobie zażywa bez chłosty.
A mnie się serce ściska dodał Frank że nie mogliśmy go namoczyć, a potem przetrzepać!
Może później będzie go można przetrzepać, pociesz twe zasmucone serce, drogi Franku! Teraz muszę się przede wszystkim dowiedzieć, jak to było możliwe, że czmychnął ze studni, a później w dodatku ukradł konia. Mam nadzieję, człowieku, że jesteście w stanie nam to opowiedzieć!
Kolejarz przeraził się przeszywającego surowego spojrzenia Old Shatterhanda, lecz odpowiedział:
To nie moja wina, sir, wierzcie mi. Clifton miał pilnować studni i dał się zwieść Chińczykom.
Chińczykom? To oni tam byli?
Tak, Mr Shatterhand, było ich dwóch.
Ach, to najprawdopodobniej byli złodzieje naszej broni. Czy mieli warkocze?
— Nie widziałem, za to mieli pieniądze, niczego sobie dolary, pół i ćwierćdolarówki. Poszli do gospody i kazali sobie za nie podać to, na co mieli ochotę, bądź co było.
— Wy zaś byliście oczywiście tak uprzejmi i ostrożni, że dzielnie popijaliście z nimi, prawda?
— Ja nie, ale Clifton, sir. Musicie wiedzieć, że znał ich dobrze, pracował już bowiem w FirwoodCamp, zanim zatrudnił go Mr Swan. Najlepiej będzie, jak opowiem wszystko po kolei.
— Oczywiście! Powiedz wszystko, jak to było naprawdę!
— Potrafię jedynie powiedzieć, co wiem, sir. Był wieczór i właśnie zaczynało się ściemniać. Kiedy skończyliśmy robotę, przyszli Chińczycy, których diabeł chyba opętał, że nam spłatali takiego figla. Clifton siedział na warcie przy studni i koniec liny, którą był spętany Metys, przywiązał do najbliższego drzewa. Spostrzegli go, a że znali go dobrze z FirwoodCamp, podeszli do niego, by się przywitać. Pozostali zbliżyli się do nich, gdyż wszyscy byliśmy ciekawi, czego chcieli Chińczycy tu w RockyGround. Usłyszeliśmy, że z powodu kiepskiego wynagrodzenia i złego traktowania rzucili pracę w FirwoodCamp i zamierzają poszukać sobie nowej.
— A wy uwierzyliście w to?—spytał Old Shatterhand. —Wszak oni byli firsthands wśród chińskich
robotników i właśnie oni mieli być niezadowoleni? To było przecież podejrzane!
Możliwe! Jesteśmy prostymi robotnikami i nie kończyliśmy studiów. Nie można od nas wymagać, abyśmy mogli sobie tak szybko wytłumaczyć każdy wybieg i sztuczkę. Clifton powiedział im, że być może, mogliby u nas otrzymać jakieś zatrudnienie, lecz oni nie chcieli tu zostać i zamierzali pierwszym powrotnym roboczym pociągiem udać się dobry kawał na wschód.
Wierzę, stracili bowiem swoje warkocze, zostali zhańbieni i muszą się udać w jakąś okolicę, gdzie nie ma Chińczyków. Mów dalej!
Naturalnie zostali tu, aby poczekać na pociąg, weszli do gospody i załatwili sobie u gospodarza dwa legowiska na noc. Jak już powiedziałem, mieli pieniądze i zaczęli stawiać. Musieliśmy pić z nimi; zaczęliśmy gawędzić i opowiedzieliśmy im, że byliście tu i odjechaliście, by bronić FirwoodCamp; słuchali uważnie, ale, sir wydawało się, że nie chcą nic wiedzieć o was i Winnetou, wynikało to z różnych ich wypowiedzi.
— Wierzę. Okradli nas i zostali za to ukarani, dlatego uciekli z obozu. Przejrzałem ich. Słyszeli, że to my dwaj uwięziliśmy Metysa, wówczas pomyśleli, że jeśli go uwolnią, zemszczą się na nas.
— Możliwe, że ten kawał chcieli zrobić wam, nie nam. Niewykluczone, że przyczyniła się do tego również pewnego rodzaju zażyłość, wydawało się, że ci z FirwoodCamp byli z nim w dobrych stosunkach. Krótko mówiąc, zanieśli wódkę również Cliftonowi, pełną butelkę, a później jeszcze jedną. Potem odwiedzili go jeszcze raz i trwało dobrą chwilę, nim powrócili. Ale nie usiedli, co nam podpadło później, na swoich poprzednich miejscach, tylko w ten sposób, że musieliśmy zamknąć drzwi, aby starczyło miejsca i nie mogliśmy obserwować koni. Po pewnym czasie usłyszeliśmy podpadające rżenie, parskanie i tętent. Coś się musiało dziać z końmi, wyszliśmy, chociaż Chińczycy starali się nas powstrzymać. Zobaczyliśmy, że oba czarne wierzchowce były rozwiązane i brakowało kasztana. Widzieliśmy, że sam nie mógł się zerwać, a więc nie uciekł, tylko został uprowadzony. Ale przez kogo? Nikogo nie brakowało prócz Cliftona, który stał na warcie przy studni. Podeszliśmy do niego nie czekając na Chińczyków, on zaś leżał zupełnie pijany, niemal nieprzytomny na ziemi, a przy nim lina, na której podwieszono Metysa, zobaczyliśmy też leżące rzemienie, którymi miał spętane ręce i nogi. Oczywiście przestraszyliśmy się mocno i próbowaliśmy
dowiedzieć się od Cliftona, co się wydarzyło, lecz nie mogliśmy z niego niczego wydobyć, bełkotał tylko niezrozumiale. Aby mieć pewność i przekonać się, spuściłem się na linie do studni, gdzie oczywiście zastałem to, czego się obawiałem: Metysa nie było.
Tak myślałem! stwierdził Old Shatterhand. Kiedy Clifton był zupełnie pijany, Chińczycy wyciągnęli go i oswobodzili z pętów. Po czym wrócili do gospody i chytrze zadbali o to, aby zamknięto drzwi i Metys mógł ukraść któregoś konia.
Czy paliło się tam światło?
Tak. U zwierząt paliła się latarnia.
Wobec tego oczywiście widział, które konie są najlepsze, i dobrał się do naszych dereszy, podobnie jak jego dziadek, lecz nie miał przy tym więcej szczęścia niż on; wprawdzie dały się one odwiązać, ale później zaczęły się bronić, przez co powstał hałas, który zmusił go do największego pośpiechu, jeśli nie chciał dać się złapać. Wziął zatem konia, który był mu pod ręką, a to był kasztan.
— Słusznie sir, właśnie ten koń stał najbliżej drzwi.
— W ten sposób złapał najgorszego, w każdym razie to dobry jeździec, znający dokładnie tutejszą okolicę i FirwoodCamp, w przeciwnym wypadku nie mógłby się zaangażować jako zwiadowca. Dzięki temu udało mu się mimo ciemności zbiec do BirchHole, rzecz jasna o wiele za późno, aniżeli zamierzał. A co potem powiedzieli na jego ucieczkę Chińczycy?
— Nic, albo mówiąc inaczej: nie mogliśmy usłyszeć, co między sobą mówiły te łotry, kiedy bowiem przekonaliśmy się o ucieczce jeńca i zaczęliśmy się za nimi rozglądać, zniknęli.
— Dokąd poszli? — spytał inżynier.
— Nie widzieliśmy, gdyż była ciemna noc.
— Do stu piorunów! Nie można by znaleźć ich śladów? Musimy spróbować złapać tych łajdaków.
— A niech uciekają, Mr Swan!—zawołał do niego Old Shatterhand. — Nie są nawet warci tego trudu, jaki byśmy musieli ponieść, by ich schwytać. Nasz plan powiódł się i tak ponad wszelkie oczekiwania, uratowaliśmy FirwoodCamp, przy czym ani jeden z nas nie został nawet draśnięty, wszystko inne, zwłaszcza czyn obu Chińczyków, ma tak niewielkie znaczenie, że byłoby śmieszne, gdybyśmy tracili czas podążając za nimi.
Hm! Wprawdzie mam ogromną ochotę puścić się za nimi, ale pojmuję, że ma pan rację, Mr Shatterhand. Niech uciekają! Ale tego Cliftona to wezmę w obroty. Wiecie, dokąd się udał?
Nie odparł kolejarz. Kiedy przespał się parę godzin i nagle się obudził, powiedzieliśmy mu, jak się dał okpić przez Chińczyków. Zamroczenie od razu ustąpiło ze strachu. Natychmiast otrzeźwiał. Oczywiście zaczął ich przeklinać, jak tylko potrafił, lecz przez to nie sprowadził Metysa, ani Chińczyków, wtedy się przestraszył. Powiedział, że nie pokaże się wcześniej, zanim nie minie panu pierwsza złość, spakował manatki i oddalił się.
Nie powinniście byli go puścić!
Jakim prawem mieliśmy go zatrzymać, sir? Użyć siły? Nie był przestępcą, a my nie jesteśmy policjantami.
Słusznie zgodził się Old Shatterhand.
Bardzo prawdopodobne, że i on nie wróci, ale i żaden z nas nie ma powodu, żeby za nim tęsknić. A gdyby kiedykolwiek wrócił, to dajcie mu porządną naganę, Mr Swan, i poprzestańcie na tym! A teraz
wejdźmy i rozejrzyjmy się za naszymi końmi, później zjemy i wyśpimy się dobrze, bo poprzednią noc musieliśmy czuwać. Jutro rano się pożegnamy.
— Już? — spytał inżynier. — Nie wątpicie chyba, że chętnie bym was tu dłużej gościł!
— Oczywiście. Zawsze będziemy was dobrze wspominać, sir, teraz nic nas tu nie zatrzymuje, a przed nami ważne zadania.
— To prawda — skinął Kas.
— Musimy się udać do Santa Fe. Nasz podstępny kuzyn Nahum Samuel Timpe nie wydaje się człowiekiem, który dłuższy czas zabawi w jednym miejscu, z miejsca na miejsce przegania go nieczyste sumienie, a jeśli niepotrzebnie będziemy tu tracić czas, to musimy być na to przygotowani, że kiedy tam przybędziemy, już go nie będzie. Czy zgadzasz się z tym, kuzynie?
— Oczywiście —odrzekł zapytany Has. — Im rychlej dotrzemy do naszych pieniędzy, tym lepiej dla nas. Na szczęście Mr Shatterhand i Winnetou zajęli się naszą sprawą, napawa mnie to większą nadzieją pomyślnego jej zakończenia.
Podczas gdy obaj krewniacy Timpe prowadzili tę rozmowę, stali jeszcze przy nich Frank i Droll. Pozostali weszli już do środka baraku. Okoliczność ta, że Winnetou i Old Shatterhand nie mogli
słyszeć jego słów, skłoniła Hobblego do wyrażenia jednej z jego sławnych opinii o poprzedniej wypowiedzi Hasa:
Nie mam pojęcia, dlaczego mówicie stale o innych! Rodzina Timpe wydaje się cierpieć na dziedziczną chorobę, której nie można uleczyć, mianowicie na kolosalną jednostronność.
Dlaczego jednostronność? zapytał Kas.
Myślę o Old Shatterhandzie i Winnetou. Mówicie stale o tym, że macie nadzieję, iż obaj ci panowie doskonale wam pomogą. Również uważam, że pogląd ten nie jest w zupełności pozbawiony racji, lecz mimo to spróbuję prosić panów uniżenie o skierowanie uwagi w drugą stronę, mianowicie na mnie, powszechnie szanowanego Hobble Franka z Moritzburga! Powiedzcie, czy już w ogóle nie macie do mnie zaufania?
Ale oczywiście, Mr Frank odrzekł Has.
Nie wydaje się, wasza wysokość, panie Hasaelu Beniaminie Timpe! Już kiedyś raczyłem was zapewnić, że zlituję się nad wami i zajmę się waszą sprawą; udowodniłem wam w sposób przekonywający,
że bardziej mi zależy na waszym spadku aniżeli na mych groszach, a teraz, w kilka zaledwie godzin później, muszę wysłuchiwać, że wszelkie swe nadzieje wiążecie z innymi ludźmi.
Obaj kuzynowie znaleźli dość siły, by opanować śmiech; mieli poważne miny, a Kas położywszy rękę na plecach niewielkiego myśliwego powiedział uspokajająco:
— Ależ drogi Franku, niepotrzebnie się pan unosi. Znamy pana i wiemy doskonale, jakich korzyści może nam przysporzyć pańska pomoc.
— Czy tak? A więc wiecie? Dlaczego zatem mówicie stale o Old Shatterhandzie i Winnetou, a nie o mnie?
— Dlatego, że nie mówi się o sprawach oczywistych. Pańskie zalety są wszak oczywiste! Czyż nie?
Na te słowa twarz Hobblego rozpromieniła się, wykonał charakterystyczny dla siebie ruch ręką i
rzekł:
Ależ proszę, panie Timpe! To wielki zaszczyt dla mnie! Moja przysłowiowa skromność z trudem pozwala mi przyjąć tę zasłużoną pochwałę. Jeśli zamierza pan nadal prawić mi komplementy, to moja powszechnie znana delikatność nie pozwala mi pozbawić pana okazji ku temu. Zatem niech pan mówi dalej, proszę! Niech pan mówi prosto z mostu! Trzymajcie się mnie jak pisklęta kwoki! Trzymajcie się mnie przez całe życie, a teraz do jadalni, albowiem przypuszczam, że rozpoczęto już jeść. Zatem pozwólcie, panie Hasaelu Timpe i panie Kasimirze Timpe!
Niewielki myśliwy stanął pomiędzy nimi, a dwumetrowi mężczyźni musieli pozwolić się zaprowadzić do gospody, co tworzyło widok przekomiczny.
. ZDRADZIECKIE ZŁOTO
Tam, gdzie Sierra Moro tworzy z krańcami gór Raton niemal kąt prosty, nie opodal strumienia leżeli dwaj Indianie. Jeden z nich, sądząc z wyglądu, miał z pewnością ponad sześćdziesiąt lat, głowę okrywał mu strzępek skóry. Jego zapadnięta twarz miała wyraz niezwykłej zawziętości, przy nim leżała strzelba. Drugi był młodszy, miał rzadkie, ale długie włosy związane z tyłu, a wychudła również twarz nosiła piętno przebiegłości i chytrości, za szerokim rzemieniem, służącym mu za pas, zatknięty był nóż. Obaj czerwonoskórzy dziwnym sposobem nie posiadali innej broni prócz strzelby starego i noża młodszego. Z wyglądu przypominali ludzi, którzy przez dłuższy czas cierpieli niedostatek, może zgoła głód i pragnienie, a przy tym nie mieli okazji, by naprawić swe odzienie, ubrania ich bowiem były porozdzierane, a na nogach wisiały strzępy mokasynów.
Jak daleko okiem sięgnąć trawa po obu stronach strumyka była zdeptana, a rozległe ślady legowisk wskazywały na to, że czerwonoskórzy leżeli w tych miejscach, by rękoma dosięgnąć wody. Porozrzucane łupiny dzikiej dyni zdradzały, w jaki sposób byli zmuszeni zaspokajać głód. Kiedy Indianin zjada zieloną, dziką dynię, którą znalazł nad wodą, musi z nim być bardzo, bardzo źle!
Stary leżał na ziemi i nie podnosząc głowy, spoglądał w wodę. Trwało to dobrą chwilę, po czym podniósł się i powiedział:
Uff! Ryby tam są, ale rękoma nie można ich schwytać, a nie mamy żadnego haczyka, żeby zrobić wędki. Boli mnie brzuch, jestem chory od tej połowy dyni, którą musiałem zjeść.
A Kita Homascha mógłby zjeść całe cielę, gdyby je miał mruknął drugi.
— Wielki Duch nas opuścił!—zaskrzypiał stary.—Tokvi Kava, wódz Komańczów musi cierpieć głód! Nikt w to nie uwierzy!
— Kto ponosi za to winę? Winnetou i Old Shatterhand, którym tego nigdy nie zapomnę!
Stary był więc Czarnym Mustangiem, zaś Indianin siedzący przy nim owym wysłannikiem, którego zdemaskowano w FirwoodCamp. Twarz wodza przybrała szatański, nieopisanie szpetny wyraz, kiedy odpowiedział:
— Musi wpaść w nasze ręce, gdyż wiemy, dokąd się udaje, i zagrodzimy drogę temu białemu szakalowi, który się zwie Old Shatterhand i ponosi jeszcze większą winę za nasze nieszczęście aniżeli Winnetou, szakal Apaczów. Biada im!
— Czy rzeczywiście sądzisz, że ich złapiemy?
— Tak.
— Bardzo wątpię. My musieliśmy iść, oni zaś posiadają rącze konie.
— Ale nasza droga prowadziła prosto przez góry jak rozciągnięte lasso, podczas gdy oni musieli pokonać wiele zakrętów i okrężnych dróg z powodu koni. Czarny Mustang zna wszystkie góry i doliny w tej okolicy, dokładnie obliczył drogę, na której pojawią się wrogowie. Mamy nad nimi
przewagę, a kiedy powróci Ik Senanda i przyniesie wszystko, czego potrzebujemy, Apacz i pięć białych kojotów muszą wpaść w nasze ręce.
\Czy on wszystko przyniesie? Konie, proch, ołów, strzelby, noże, ubrania i mięso?
Przyniesie.
Kiedy we wsi Komańczów dowiedzą się, co się stało, wpadną w złość.
UW. Czy sądzisz, że będzie tak głupi i coś powie? Wielki Duch sprawi, że przyjdzie i przywiezie mięso! Wie, gdzie w tych dniach obozujemy, a ponieważ nie przybył wczoraj, musi przybyć dzisiaj.
Ik Senanda zostawił nam swą strzelbę i nóż, to jedyna broń, jaką posiadamy; ponad sto wojowników, którzy chcą jeść!
Czy wojownik może się skarżyć na głód?wytknął mu wódz.
Nikt tego nie słyszy prócz ciebie, a ty też głodujesz. Nie obawiam się ani czerwonoskórego, ani białego wroga, ani dzikiego bawołu, ani niedźwiedzia, ale głód to wróg tkwiący w ciele, nie można z nim walczyć, przeciwko niemu nie pomoże ani przebiegłość, ani odwaga, największego śmiałka może pozbawić życia i nie można mu w tym
przeszkodzić. Dlatego to żaden wstyd mówić o nim i na niego się skarżyć.
— Masz rację — zgodził się wódz. — Mieszka i w moim ciele i zżera mi wnętrzności. Mówiłeś, że nie boisz się żadnego wroga, i ja jeszcze do niedawna zwyciężałem każdego przeciwnika, ale teraz nadszedł wróg, który mnie zwyciężył, i dlatego musimy cierpieć głód.
— Kto to jest?
— Zamieszkał, podobnie jak głód, w moim wnętrzu, to moja złość na Old Shatterhanda, która mnie pokonała.
— Uff, uff — zgodził się ten drugi. Nie dodał ani słowa, ale w jego tonie było zawarte wszystko, co chciał powiedzieć.
— Tak, ta złość była wrogiem, który mnie pokonał — mówił dalej wódz. Przy jego wyniosłej dumie jedynie głód mógł go skłonić do tego samoskarżenia. — Gdybym nie nawymyślał Old Shatterhandowi, gdybym milczał i odczekał, ta blada twarz zostawiłaby nam konie i broń, moglibyśmy w ukryciu zostać w pobliżu FirwoodCamp i zaczekać na nieprzyjaciela, wówczas już znajdowaliby się w naszych rękach!
— Powiedziałeś prawdę. A tak siedzimy tu teraz i głodujemy. Opuściliśmy obóz, by zdobyć mięso, lecz nic nie złapaliśmy i nie ustrzeliliśmy, znaleźliśmy jedynie dynię, którąśmy zjedli. Jeśli pozo,
stałym powiodło się podobnie z zastawianiem sieci, wkrótce umrzemy z głodu. Ile masz jeszcze prochu?
Najwyżej na dziesięć strzałów.
To niechże Ik Senanda dziś przybędzie, inaczej umrzemy z powodu wroga, który mieszka w naszym wnętrzu, jest to... uff! przerwał i wydał okrzyk lecz nie głośno, tylko ściszonym szeptem.
Co to? spytał Tokvi Kava.
Spójrz tam odparł Kita Homascha ucieszony i wskazał w stronę strumienia.
Wódz spojrzał we wskazanym kierunku i mina mu poweselała.
Bizony! szepnął.
Tak, sześć sztuk! Jeden byk, trzy krowy i dwoje cieląt.
Będziemy mieli mięso! mówiąc to chwycił za broń, lecz ręka mu drżała czy to z osłabienia, czy ze zdenerwowania.
Drżysz!ostrzegł go wojownik. Jeśli nie trafisz, stracimy mięso!
Milcz! To głód. Z pewnością trafię!
— Bizony zbliżają się do wody, podejdą tu, nic nie poczują, bo przynoszą wiatr.
— Tak, nadchodzą z wiatrem, a więc wystarczy, że zostaniemy tu i położymy się wśród zarośli.
Obaj przycupnęli i w gorączkowym napięciu obserwowali zwierzęta, które zbliżały się szybko, od czasu do czasu jedynie schylały łby, aby nabrać do pyska trawy.
Byk był starym, potężnym, szpetnym, bo niemal zupełnie wyliniałym zwierzęciem. Jego twarde, łykowate mięso niemal nie nadawało się do spożycia, lecz trzeba było właśnie jego zabić, jeśli bowiem Tokvi Kava miałby się kierować jakością mięsa i zastrzelić krowę, to żądny zemsty i rozwścieczony byk wziąłby go i jego towarzysza na rogi, rozniósłby ich i stratował. Strzelba miała poza tym dwie lufy, ale jedna była na śrut.
Zwierzęta zeszły bliżej nad wodę, byk na przedzie, krowy z cielętami za nim. Wkrótce podeszły na odległość stu, później pięćdziesięciu, w końcu trzydziestu kroków, niczego nie zauważając. Krowy zdały się na przywódcę stada, a ten widać stracił węch.
Tokvi Kava złożył się do strzału, już nie drżał, lecz i nie strzelał, miał bowiem bizona tuż przed sobą. Indianin i każdy doświadczony myśliwy najchętniej wymierza kulę z boku poniżej łopatki w serce,
kula bowiem przechodzi wówczas jedynie przez miękkie części.
Podeszły jeszcze dziesięć kroków do przodu, wówczas to chyba jedna z krów powzięła jakieś podejrzenie, stanęła i wciągnąła tak głośno powietrze, że usłyszał to byk. Odwrócił się na wpół w jej stronę, nadstawiając jednocześnie bok i opisane miejsce, którego wypatrywał wódz. Natychmiast huknął strzał. Poderwał całe ciało bizona, który w chwilę potem stał już cicho, schylał głowę coraz niżej i niżej, nagle wstrząsnęły nim konwulsyjne drgawki i runął, nie wydawszy z siebie ani jednego odgłosu. Został trafiony prosto w serce.
Po oddaniu strzału wódz w największym pośpiechu załadował powtórnie. Krowy usłyszawszy wystrzał rzuciły się do ucieczki, jedna zaczęła uciekać wraz z cielakiem, lecz drugie nie przeczuwając niczego stanęło i ciekawe pobiegło nawet truchtem do martwego byka. Wkrótce wróciła jego matka, powodowana miłością i troską, i popchnęła je nosem do przodu, lecz w tym samym momencie ugodzona została drugim strzałem wodza, i to również w serce, tak że padła na ziemię w ciągu kilku sekund.
Na ten widok obaj Indianie podnieśli się na raz, wydając głośne okrzyki radości i pobiegli do swoich zdobyczy. Cielę biegało nieporadnie i zginęło później od uderzeń kolbą.
— Uff, uff, uff! — zawołał wódz. — Mój czerwonoskóry brat widzi, że nie drżałem. Obie kule trafiły w serce, teraz mamy mięso dla wszystkich naszych ludzi.
— Tak, mięso krowy jest dobre — stwierdził drugi.
— Mięso byka też można zjeść, jeśli nie ma nic innego!
— Czy zaraz wypatroszymy zwierzęta?
— Nie, trwałoby to zbyt długo. Sprowadzimy naszych wojowników. Ja pójdę, a mój brat niech zostanie.
I oddalił się, rzucając jeszcze głodne, łakome spojrzenie na troje zwierząt, z których sam byk mógł ważyć ponad dwa tysiące funtów. Kto tego sam nie widział, ten nie uwierzy, jak niesamowitą ilość mięsa przedstawia sobą wyrośnięty bizon.
Droga powrotna wiodła nad strumieniem. Szedł w pośpiechu, nie zachowując żadnych środków ostrożności, które na Dzikim Zachodzie zawsze są niezbędne. Zatem Tokvi Kava musiał być zupełnie przekonany o tym, że w pobliżu nie ma żadnej wrogiej istoty ludzkiej.
W dolinie szedł z towarzyszem pod górę, teraz schodził w dół, wracając do obozu, który znajdował się na krańcu doliny. Miał do pokonania niemal dwie angielskie mile, a więc trwało to dość długo, nim je przebył.
W obozie leżeli Komańcze, którzy musieli opuścić FirwoodCamp w tak haniebny sposób, i którzy byli obdarci i wygłodzeni podobnie jak on. Powitało go tyle spragnionych spojrzeń, ilu ich było, wszyscy cierpieli głód. Zauważył również tych, którzy wcześniej opuścili obóz, aby zajrzeć do sieci, zastawionych na łownego zwierza. Nie musiał pytać o rezultat, gdyż widział, że nic nie przynieśli. Podnieśli się gwałtownie i zupełnie wbrew powściągliwości Indian, zapytali:
Czy Tokvi Kava upolował coś? Czy przyniósł mięso?
Tak odparł. Koniec głodu. Zabiłem bizona i krowę, i do tego cielaka.
Na te słowa rozległo się sto okrzyków radości, zapanowało ogólne podniecenie, które tak opanowało czerwonoskórych, iż nie zauważyli jeźdźca, który zbliżał się do obozu z przeciwnej strony z parą jucznych koni. Był to Ik Senanda, wnuk wodza, posłany do wsi Komańczów po broń i inne potrzebne rzeczy.
Ta misja Metysa była dla wodza jedynym wyjściem, by choć nieznacznie ukryć przed swoimi ludźmi poniesioną hańbę i utrzymać się przy władzy. W swym obecnym stanie nie mógł się tam w żadnym razie pokazać, ale gdyby odzyskał konie i broń, pojmał Winnetou i Old Shatterhanda wraz z jego towarzyszami podróży, co przyniosłoby mu sporo zaszczytu, a gdyby jeszcze później przedsięwziął szybko jakąś wyprawę przeciw jakimkolwiek wrogom, białym czy sąsiednim Apaczom, to owa straszliwa porażka poszłaby w niepamięć, a wszystkie jego dzisiejsze troski i obawy rozwiałyby się. Wszystko zależało od wyniku, jaki przyniesie misja jego wnuka, i można sobie wyobrazić, z jakim utęsknieniem i w jakim napięciu wyglądał jego powrotu.
Kiedy więc Tokvi Kava zobaczył, że Ik Senanda prowadzi jedynie parę jucznych koni, pobladł, jego czerwona, ogorzała skóra poszarzała. Ustała również radość pozostałych Komańczów z zabitych bizonów. Kiedy Metys zsiadł z konia i zaczął się zbliżać, wódz oddalił się nieco, by usiąść pod krzewem w takiej odległości od swoich ludzi, aby nie mogli słyszeć, jaką otrzymał wiadomość. Ik Senanda podążył za nim i w milczeniu usiadł obok niego. Wódz spojrzał mu w oczy osobliwym spojrzeniem bez wyrazu, a następnie zapytał przygłuszonym, wskutek rozczarowania szorstko brzmiącym głosem:
— A gdzie wierzchowce?
— Nie dano mi —zadźwięczała odpowiedź.
A gdzie dziesięć razy po dziesięć strzelb i noży?
Otrzymałem jedynie dwa razy po dziesięć.
A więc zdradziłeś, co wydarzyło się w FirwoodCamp!
Niczego nie zdradziłem!
Nie posłuchano mego rozkazu, a zatem nasza hańba musi być znana!
Wiedziano o niej. Wiedziano już, kiedy tam przybyłem.
Od kogo? Jeśli się dowiem, kto to był, żywcem go oskalpuję! Zacisnął pięści, a oczy błyszczały mu od gniewu.
Nie dostaniesz tego skalpu odpowiedział wnuk. Ognisty koń pędzi sto razy szybciej niż my i rozgłasza wszędzie tę wieść.
Czy ognisty koń przybył też do Komańczów Naiini?
Nie, ale biegnie nie opodal nich i zatrzymuje się kilka razy w miejscach, które blade twarze nazywają stacjami. Na jednej z takich stacji było kilku naszych wojowników i dowiedzieli się wszystkiego.
Uff! Wodę ognistą i ognistego konia przysłał Zły Duch do krainy
czerwonoskórych, by ich zniszczyć. Już wkrótce od jednej Wielkiej Wody do drugiej będzie wiadomo, że pozbawiono mnie włosów, i odtąd imię moje będzie jak smród unoszący się z padliny, której nie chce ruszyć żaden sęp. Ale ja się zemszczę, zemszczę na wszystkich, którzy uczynili ze mnie padlinę!
— Jesteś sławny i pozostaniesz sławny — pocieszył go wnuk.— Schwytamy Winnetou i Old Shatterhanda, a później napadniemy na Apaczów. Obedrzemy ich ze skóry, broni i koni i wtedy będziecie mogli wrócić do myśliwskich terenów naszego plemienia.
— Uff! A teraz nie możemy?
— Na radzie starszych powiedziano mi, że musicie przedtem wymazać swą hańbę chwalebnym czynem!
— Uff, uff!
Zasłonił dłonią oczy i siedział tak dość długo, po czym opuścił ją i powiedział:
— Jestem bogaty. Dlaczego i mnie nie przyniosłeś nic prócz broni?
— Nie wolno mi było.
— Nie mam konia, a przecież posiadam wiele koni. Czy zabroniono ci również zabrać jednego dla mnie?
— Tak.
Wówczas wódz z wyrazem przerażenia w oczach spojrzał w twarz wnuka i spytał, jąkając się niemal z obawy o odpowiedź:
Ale mojego Czarnego Mustanga, mojego ogiera, który znaczy dla mnie więcej niż życie, czy i jego odmówiono mi?
Jego również. Powiedziano, że najwartościowszego zwierzęcia plemienia nie można powierzyć twej lekkomyślności.
Na te słowa stary poderwał się z miejsca, wściekłość go ruszyła. Ik Senanda podniósł ostrzegająco palec i rzekł uspokajająco:
Tokvi Kava jest wielkim wodzem. Wie, że wojownik musi się opanować; czyż ludzie, którzy tam siedzą i na nas patrzą, mają pomyśleć, że ich wódz zapomniał być panem swych myśli i uczuć?
Wódz usiadł i po jakimś czasie, kiedy wydawał się już uspokojony wewnętrznie, odparł potakująco:
Syn mej córki ma rację. Nie chcę już myśleć o cierpieniu, jakie mi sprawiono, ale kiedyś przypomnę je tym wszystkim, którzy mi je sprawili! Czy prócz tego, co od ciebie teraz usłyszałem, masz mi do przekazania jakąś wiadomość?
Nie.
— Uff! Tylu starych wojowników zwało się mymi przyjaciółmi i rzeczywiście uważałem ich za przyjaciół. Czy żaden z nich nic mi nie kazał przez ciebie powiedzieć?
— Żaden!
— A więc wszyscy dowiedzą się, jak Tokvi Kava odwzajemnia takie fałszywe przyjaźnie! Jesteś moim wnukiem i jesteś jeszcze młody, lecz jesteś odważny i posiadasz tyle przebiegłości co ja. Jeśli masz zamiar mówić ze mną, to mów! Czy chcesz mi coś zaproponować?
— Nie. Rozkazy należą do ciebie, ja jestem posłuszny. Co powiesz, jest dobre, co zdecydujesz, będzie przez nas wykonane.
Metys powiedział to tonem najszczerszego przywiązania i opuścił przy tym głowę na znak, że myślą i czynem całkowicie mu się oddaje, jednakże uważny obserwator spostrzegłby prawdopodobnie drobne, lecz zdradzieckie zmarszczki w kącikach ust. Nie był człowiekiem godnym zaufania i jeśli w grę wchodziła jego korzyść, to dziadek nie znaczył dla niego więcej aniżeli jakakolwiek inna osoba. Wódz jednakże, pomijając bliskie pokrewieństwo, uważał go za swego najlepszego przyjaciela i nie żywił wobec niego najmniejszego podejrzenia. Podobnie i teraz spoglądał na niego pełen ufności i
rzekł:
Wiem, że oddałbyś za mnie życie i że przemawiałeś za mną w naszym plemieniu. To nie twoja wina, że nic więcej nie uzyskałeś. Chodź, pójdźmy do pozostałych, którzy muszą się dowiedzieć, co plemię postanowiło!
Nie przypuszczał, że Ik Senanda na radzie starszych wystąpił podstępnie przeciw niemu, największym bowiem pragnieniem Metysa było zostać samemu wodzem Naiini. Wrócili zatem do swoich ludzi, którzy z zachowania Czarnego Mustanga i jego wnuka odgadli, jakie nadeszły wieści. Kiedy im je wódz przekazał, popadli w wielkie przygnębienie. Odczuli boleśnie swą kiepską sytuację, a wraz z nią jeszcze dotkliwszy głód aniżeli przedtem, toteż chętnie przyjęli rozkaz wodza, aby udać się do wyżej położonej części doliny, gdzie leżała upolowana przez niego zdobycz. Zanim wyruszyli, rozdzielono pomiędzy najlepszych strzelców kilka strzelb, które przywiózł Ik Senanda.
Wnuk wodza przywiózł też kilka noży, toteż dzielenie bizonów postępowało szybko i wkrótce płonęło wiele ognisk, przy których każdy piekł swoi kawał mięsa. Pozostałe mięso podzielono i wyruszono
natychmiast w drogę, by urządzić zasadzkę na Old Shatterhanda i jego towarzyszy.
Indianie ruszyli ponownie w dół wzdłuż strumienia, aż dotarli do poprzedniego miejsca obozowania, by dalej udać się wzdłuż krańców Sierra Moro w kierunku południowym.
Po południu, kiedy korowód Indian szedł przez równinę porośniętą trawą, znaleziono trop, musiało tu być około dwudziestu jeźdźców, i to białych, wszystkie ich konie były podkute, i szli w kierunku, w jakim również zdążali czerwonoskórzy.
Siad, który przez dłuższy czas prowadził nie opodal gór, później zbliżał się ku nim, a pod wieczór wiódł do ich wnętrza. Zauważywszy to Tokvi Kava odezwał się do wnuka:
— Te blade twarze to doświadczeni ludzie, wkrótce zapadnie zmrok, toteż udają się w góry, nie chcąc nocować na otwartej równinie, gdzie ich ogniska byłyby widoczne z daleka. Pewnie nie przyjdzie nam łatwo znienacka ich napaść, zwłaszcza, że posiadamy tak niewiele broni.
— Pshaw! Przewyższamy ich trzykrotnie liczebnością, a czego się nie da zrobić przemocą, zdobędziemy podstępem.
— Podstęp zawsze jest więcej wart aniżeli siła, szczególnie dzisiaj dla nas. Musimy przede
wszystkim zakraść się pod obóz bladych twarzy, nim postanowimy, co czynić.
Góry porośnięte były lasem, który wysuwał w równinę liczne zarośla. Kiedy Komańcze dotarli do nich, wyszukali sobie miejsce dogodne do rozbicia obozu, po czym wódz oraz Ik Senanda udali się tropić białych. Mrok już zapadał, toteż mogli przypuszczać, że nie będą musieli długo iść. I rzeczywiście, nie minął kwadrans, gdy poczuli zapach dymu.
Zbliżamy się do nich szepnął stary do wnuka. Musimy teraz poczekać, aż zupełnie się ściemni.
. Gdy po zmroku nastała noc, znowu zaczęli się skradać. Wkrótce usłyszeli niewielki strumyk, a potem między drzewami zamigotał blask ogniska, wokół którego biali utworzyli krąg. W pobliżu na skrawku trawy stały konie. Pilnowało ich dwóch mężczyzn, którzy trzymali strzelby gotowe do strzału, był to znak, że Komańcze nie mieli do czynienia z nowicjuszami ani z ludźmi nieostrożnymi.
Dla wyćwiczonych Indian podejście w pobliże białych, nie stanowiło trudności, grube pnie drzew były doskonałą osłoną. Obaj zwiadowcy
podczołgali się na taką odległość, na jaką pozwalało ich własne bezpieczeństwo, i stojąc każdy za innym drzewem mogli nie tylko widzieć białych z bliska, ale i słyszeć wszystko, co mówili.
Przywódcą bladych twarzy zdawał się być niemłody mężczyzna o ogorzałej twarzy, śnieżnobiałych włosach i jasnopopielatej długiej brodzie, była to charakterystyczna postać o ostrych rysach twarzy, widać wyszedł szczęśliwie z niejednej przygody. Jego przenikliwe oczy mimo wieku odznaczały się młodzieńczą żywotnością, a kiedy mówił, czynił to tak stanowczo i opanowanie, jakby przyzwyczajony był do wydawania rozkazów.
Czerwonoskórzy usłyszeli, że jego towarzysze zwracali się do niego osobliwie, nazywając go Jego Wysokością.
Po niemal wszystkich pozostałych mężczyznach można było poznać, że również są doświadczonymi westmanami. Najmłodszy z nich, szczupłej budowy, niebywale wysoki kędzierzawy blondyn, był widać żartownisiem towarzystwa, lubował się w wesołych zwrotach, wołano na niego krótko: Hum. Właśnie kiedy zwiadowcy zaczęli podsłuchiwać, usłyszeli, jak mówił:
— Wasza Wysokość chyba się tu pewnie czuje, gdyż nie wystawia żadnych wart. Sądzę, że tu
przebiega granica terenów należących do Komańczów. Czy Wasza Wysokość życzy sobie zostać pozbawiony tronu i życia przez tych zacnych dżentelmenów?
Moim tronem jest to miejsce, na którym siedzę, i chciałbym zobaczyć tego czerwonoskórego, który potrafiłby mi je odebrać. Wszak znajduję się w towarzystwie trzydziestu poddanych, z których każdy jest bohaterem i rycerzem. A co do Komańczów, to ma pan rację, drogi Hum. Chciałem wam jedynie dać czas na jedzenie, później jak zazwyczaj wystawimy warty, siedem godzin snu i co godzina zmiana, czterej wartownicy wystarczą, jeśli nie będą stali, tylko stale przemierzali wskazaną im część terenu. Ten porządek utrzymamy do czasu, kiedy się znajdziemy w górach San Juan.
Gdzie zostaniemy milionerami! dodał Hum śmiejąc się wesoło.
Myślę, że tak się stanie pomimo waszych drwin.
A że spadek po bogatym stryju poszedł koło nosa, nie mam nic przeciwko temu, abyście pozwolili mi odziedziczyć jeszcze bogatsze państwo Colorado.
Well! Znowu o tym wspominacie, jak się właściwie sprawa miała
z tym stryjem? Czy wydziedziczył was? Tego nie można mu wybaczyć nawet w grobie, gdyż zacny z was chłop!
— Nie wydziedziczył mnie, a jednak pozbawił mnie spadku. Uchodził za zamożnego, ponieważ potrafił stwarzać pozory, mój ojciec, chociaż był dzielnym handlowcem, do niczego nie doszedł, a dlaczego, zaraz się dowiecie. Kiedy umarł, prócz długów nie zostawił mi ani centa, stryj, który nie miał dzieci i którego prosiłem, żeby mi pomógł stanąć na nogi, pocieszył mnie mówiąc, że będę jego jedynym spadkobiercą. Męczyłem się tak jeszcze kilka lat, póki i on nie umarł, prócz zupełnie pustej szkatułki na pieniądze pozostawił mi swą księgą kasową, zacząłem ją obwąchiwać i nabawiłem się kataru, i to jakiego! Kochany stryjaszek był mianowicie tak przebiegły, że zlecał memu dobrodusznemu ojcu pracę, latami nie wypłacając mu za to ani dolara. Mój ojciec sądził, że jego pieniądze znajdują się w pewnych rękach; później zaś, kiedy krótko przed śmiercią dowiedział się o bankructwie swego brata, nie chciał go kompromitować w moich oczach i nie wyjawił mi jego nikczemności. Nie odziedziczyłem nic i straciłem również pieniądze, które bym odziedziczył, gdyby ojciec nie był taki ufny.
— Ładny mi stryj! A więc wszystko pięknie roztrwonił? Jak się nazywał?
Nie obchodzi mnie to, nie znam jego nazwiska!
Co? Nie znacie go? Przecież brzmi tak jak wasze!
Właśnie.
No, proszę! Przecież nie zapomnieliście swojego nazwiska! Wołamy na was Wysoki Hum. Nie powiedzieliście nam, co oznacza Hum, i nie zdradziliście też waszego nazwiska. Dlaczego?
Dlaczego? Dlatego. Właśnie dlatego, że jest to również nazwisko drogiego stryja, którego niechętnie wspominam.
Hm! Jeśli odczuwacie tak wyraźną niechęć wobec swego stryja, to rzecz jasna nie mamy nic przeciw temu, co się tyczy utraconego spadku, to możecie się pocieszyć, gdyż to, co znajdziecie w górach San Juan w Colorado, wynagrodzi wam tę stratę po stokroć!
Choćby nawet nie po stokroć, coś tam na pewno znajdziemy, Wasza Wysokość, gdyż nie należy pan do osób, które wiodłyby na próżno uczciwych ludzi tak daleko w RockyMountains.
Nie, rzeczywiście nie jestem taki. Mam plan kopalni w głowie: będziemy bogaci, choć nie tak jak byśmy byli, gdyby spotkało nas to
szczęście i odkrylibyśmy tu w Sierra Moro legendarną Bonanzę of Hoaka.
— Często o niej słyszałem. Osobliwa nazwa! „Bonanza" to słowo hiszpańskie, ,,of" — angielskie, a „hoaka" wydaje się indiańskim. Czyż nie?
— Owszem.
— Co to oznacza?
— Nie potrafię powiedzieć, nie spotkałem bowiem nikogo, nawet Indianina, który by to wiedział i mógł przetłumaczyć. Bonanza niezaprzeczalnie istnieje, setki gambusinos szukało jej. Kilku z nich było już tak blisko, że znajdowali olbrzymie bryły złota, lecz nikomu z nich nie udało się dotrzeć do właściwego miejsca, gdzie takie bryły leżą masami. Znajdujemy się właśnie w tej okolicy, a kiedy jutro wyruszymy, być może, zbliżymy się do tego miejsca, gdzie dokonano owych odkryć. Zupełnie możliwe, że rozbiliśmy obóz w pobliżu sławnej Bonanzy. Pomyśleć tylko, gdybyśmy szczęśliwym trafem na nią się natknęli!
Słowa te wzbudziły entuzjazm wszystkich obecnych, dali temu wyraz w najrozmaitszych okrzykach,
a Hum zauważył wesoło:
Zasypiając będę o niej myślał, być może przyśni mi się i wskażę wam drogę. Co o tym sądzicie?
Byłby to dobry sen! odparł Jego Wysokość. Ale czy można zrozumieć, że istnieją tacy, którzy znają Bonanzę, a mimo to nie eksploatują jej?
Kto to taki? Czy są tacy? Czy to prawda? pytano dookoła.
Tak, to prawda. Są Indianie, którzy znają to miejsce, ale z nienawiści do białych otaczają je tajemnicą, tylko kiedy czasami kupują coś od białych, udają się tam, by przynieść garść nuggetów, ale wielkie bryły zostawiają. Właśnie w tej okolicy natrafiono na takich głupców i szaleńców. Niedawno rozmawiałem w Albuquerque z pewnym zakonnikiem, który spotkał jakiegoś czerwonoskórego w Estrecho de Cuarzo. Indianin był głodny, więc zakonnik dał mu chleb i mięso. Wówczas Indianin wyciągnął z kieszeni skórzany woreczek i wręczył mu kawałek naturalnego złota, a więc nugget, który ważył co najmniej pięćdziesiąt gramów, a woreczek cały był wypełniony takimi
kawałkami, które posiadały ogromną wartość. Co na to powiecie?
— Czy zakonnik nie zapytał go? — chciał ktoś wiedzieć.
— Oczywiście, że zapytał, lecz nie otrzymał informacji, jedynie krótkie wyjaśnienie: „Przyniosłem sobie z Bonanzy of Hoaka, bywaj". Zakonnik musiał się zadowolić tymi słowami, a czerwonoskóry szybko się oddalił.
— Zakonnik mógł go zatrzymać i zmusić do wyznania, gdzie leży Bonanza!
— Zakonnik, a więc osoba duchowna? Tego mu uczynić nie wolno, byłoby to wbrew służbie i nauce bożej!
— Co mnie obchodzi służba i nauka! Gdybym spotkał takiego czerwonoskórego, to zakłułbym go, gdyby mi tego nie powiedział. Ale gdzie leży to Estrecho de Cuarzo? Wiecie, Wasza Wysokość? I co znaczy ta nazwa?
— To po hiszpańsku znaczy tyle co Kwarcowy Wąwóz i znam to miejsce, chcę wam otwarcie wyznać, że i ja należałem do tych, którzy daremnie szukali Bonanzy of Hoaka. Byłem nawet w Estrecho, lecz nic nie znalazłem, chociaż mógłbym przysiąc, że znajdowałem się blisko odkrycia.
Zapamiętajcie tylko nazwę! Kwarc! To właśnie minerał, który służy złotu za osłonę. A wąwóz? Słowo to wyraźnie wyjaśnia, w jaki sposób powstała Bonanza! Ongiś w wąwozie znajdował się wodospad, jego wody wymywały ze skały ziarenka i bryły, które opadały na dno strumienia. I spoczywają tam, warte wiele, wiele milionów, i wystarczy ich tylko poszukać i zabrać, jeśli się wie, gdzie się owo dno wodospadu znajduje. To myśl, która właściwie może człowieka przyprawić o obłęd! I jeśli macie na to ochotę, to mogę wam jutro pokazać ten Estrecho de Cuarzo, gdyż nasza droga wiedzie w jego pobliżu.
Słowa te wywołały nie kończący się entuzjazm. Przywódca mógł go przerwać jedynie w ten sposób, że rozkazującym tonem powiedział:
Dajcie spokój, seńores! Zjedliście, a teraz musimy wystawić czterech wartowników, gdyż Komańczom ufam o tyle tylko, o ile dosięgam ich wzrokiem. Rozmawiacie tak głośno, że roznosi się to na milę! Jeśli nie będzie spokoju i nie uciszycie się, nie zobaczycie jutro Estrecho.
Well, będzie spokój, Wasza Wysokość odparł Hum wesoło.
Zamknijcie się, dżentelmeni i seńores! Słyszeliście, że chcę spać i śnić o Bonanzie! Kto mi będzie w tym przeszkadzał, nie będzie mógł szukać jutro brył złota. A więc dobranoc, Wasza Wysokość, dobranoc!
Po czym ułożył sobie siodło jak poduszkę, wyciągnął się, położył z boku w zasięgu ręki naładowaną broń i zamknął oczy.
— Chodź — szepnął Czarny Mustang do wnuka.
Zaczęli się ostrożnie przemykać i był to najwyższy czas, czterej wartownicy bowiem już oddalili się od ogniska, a jeden z nich pojawił się tam, gdzie się ukryli, zaledwie w pól minuty po ich odejściu. Gdyby tam jeszcze byli, to z pewnością by ich zobaczył.
Kiedy oddalili się dostatecznie od obozu białych, Mustang zatrzymał się i zapytał towarzysza:
— Rozumiałeś wszystko?
— Wszystko — odparł tamten.
— Ja nie każde słowo, ale pojąłem dobrze sens ich wypowiedzi. Jutro będziemy mieli skalpy, konie i broń tych bladych twarzy i to wszystko, co mają przy sobie. Howgh!
Powiedział to tak stanowczo, jakby był tego zupełnie pewien. Ik Senanda jednak nie był tak
przekonany i ostrzegał:
Widziałeś i słyszałeś, że te blade twarze nie są greenhornami, których łatwo można przechytrzyć!
Ja jednak przechytrzę ich!
Uważam, że lepiej byłoby napaść ich jeszcze dziś.
Mówisz jak młody wojownik, ja zaś jak mędrzec, który nauczył się wszystko dokładnie rozważać. Dookoła obozu chodzą bez przerwy czterej wartownicy, z pewnością dostrzegą oni naszych Komańczów. Poza tym mężczyźni śpią z bronią w ręku, jeśli któryś z wartowników krzyknie, zerwą się gotowi do walki i zabiją wielu z nas, ja zaś chcę oszczędzić naszych wojowników, aby nie czyniono mi dalszych zarzutów, kiedy wrócę do naszego plemienia, nie przeleje się tu krew ani jednego Komańcza.
Ciekaw jestem, od czego zamierzasz zacząć?
Słyszałeś, jak rozmawiali o Bonanzie?
Tak.
— Nie znam Bonanzy, jeszcze nigdy nie słyszałem tej nazwy, ale wiem, gdzie się znajduje nasze SzapoGaska.
— Uff! —wymknęło się Metysowi. —Do czego zmierzasz?
— Nie domyślasz się? Znasz ją tak jak ja. Jeśli zaraz wyruszysz w drogę, jutro rano będziesz z powrotem przy Estrecho de Cuarzo. Ja wraz z wojownikami pójdę przez całą noc, aby też dotrzeć tam o tym czasie.
— Czy chcesz tam być, kiedy nadejdą blade twarze?
— O wiele wcześniej, już rano albo przed południem, podczas gdy oni nadejdą dopiero wieczorem. Uważaj, co ci powiem! Weźmiesz z naszego SzapoGaska trochę nuggetów, wrócisz do Estrecho i po oddaniu nam konia zachowasz się tak, aby znalazły cię blade twarze. Muszą zobaczyć złoto i zapytać cię o Bonanzę, po długim wahaniu poprowadzisz ich do Estrecho, gdzie ich zamkniemy, tak że nie będą mogli się bronić ani uciec.
— Uff! — rzekł Ik Senanda nie mogąc powstrzymać uśmiechu. — Nauczyłeś się tego od Old Shatterhanda!
— Mądry wojownik uczy się nawet od największego wroga! Przygotujemy dużo drewna do
podpalenia, skoro blade twarze znajdą się w Estrecho, zatarasujemy wejście i podpalimy. Znajdą się wówczas w takiej samej pułapce jak my w BirchHole i w ten sam sposób muszą się nam poddać.
Ik Senanda nic na to nie odpowiedział, tylko rozważał.
Czy uważasz, że to zły plan? spytał go dziadek.
Nie, ale jest w nim coś, co mi się nie podoba.
Co?
Biali mnie zabiją.
Czy sądzisz, że wystawię syna mej córki na niebezpieczeństwo, które miałoby go kosztować życie?
Nie uważam, żebyś miał taki zamiar, ale dojdzie do tego. Jeśli ci ludzie zrozumieją, że zostali przechytrzeni, wezmą mnie za zdrajcę i zemszczą się na mnie.
Nie będą się mogli zemścić, gdyż uciekniesz, zanim zorientują się, że są ujęci.
Czy będę mógł uciec, kiedy będę związany?
Czy przypuszczasz, że cię zwiążą?
— Tak. Będę musiał udawać, że zmuszają mnie do wyjawienia, gdzie jest Bonanza, a więc muszą przyjąć, że nie czynię tego dobrowolnie, i będą chcieli sprawdzić.
— Ale nie w ten sposób, by cię wiązać. Pójdziesz pieszo, podczas gdy oni mają konie. Pomyślą, że w razie gdybyś chciał uciekać, złapią cię po kilku krokach, nie założą ci więc pętów. Gdy znajdą się w Estrecho, będziesz obserwował wejście do wąwozu, kiedy zauważysz nas z drwami, w oka mgnieniu do nas przybiegniesz.
Nie uspokoiło to widać w zupełności Metysa, dziadek starał się rozproszyć jego wątpliwości i w końcu mu się to udało, zwłaszcza uwagą:
— ...A gdyby nie udało ci się uciec, to będę musiał się z nimi układać, tak jak Old Shatterhand w BirchHole ze mną, a moim pierwszym warunkiem oszczędzenia ich będzie wydanie mi ciebie.
— Oszczędzisz? Myślałem, że chcesz ich pozbawić życia?
— I uczynię to, lecz takim wrogom mogę przyrzekać łaskę i niekoniecznie muszę dotrzymywać słowa. Czy blade twarze były kiedykolwiek wobec nas szczere i otwarte?
— Nie.
— Czy zgadzasz się teraz?
Tak. Zrobię, czego ode mnie żądasz, nie możesz przecież opuścić syna twej córki, i wszyscy wojownicy Komańczów wychwalać będą moją odwagę, że ryzykowałem wolność i życie, aby ci biali wpadli w twoje ręce.
A więc chodź!
Wrócili do miejsca, gdzie czekali na nich Komańcze. Kiedy tam przybyli, Czarny Mustang zwięźle przekazał im swe spostrzeżenia i rozkazy. Czekał ich wyczerpujący nocny marsz, nie mogli ani spać, ani odpoczywać, a mimo to słowa wodza przywitali wybuchem radości, który jednak nie przerodził się w głośne okrzyki. Mieli okazję zdobycia koni, strzelb i trzydziestu skalpów. Po kilku minutach ruszyli w drogę do Estrecho de Cuarzo, podczas gdy Metys popędził do SzapoGaska swego dziadka.
Droga była uciążliwa, gdyż dużą jej część musieli przebyć w nocy przez okolicę trudną dla marszu, nie mogli pójść lepszą ani wygodniejszą drogą, skorzystają z niej prawdopodobnie biali i mogliby odkryć ślady Komańczów.
Całą noc maszerowali niezmordowanie przez góry, uciążliwe doliny i
parowy. Kiedy nastał dzień, zatrzymali się na krótko, by nieco odpocząć i spożyć kawałek zimnego bizoniego mięsa. Po czym ruszyli dalej, i to z takim zapałem, że jeszcze przed południem znaleźli się w pobliżu wąwozu Estrecho.
Okolica nadawała się wyśmienicie do ich celów. Od zachodu na wschód rozciąga się tam wąskie, gęsto porośnięte lasem pasmo wzgórz. W pobliżu jego krańca z północy na południe biegnie głęboki parów powstały wskutek długotrwałej niszczącej działalności wody i jednocześnie wskutek gwałtownego wybuchu wulkanicznego, oddziela on stromą i nieregularnie opadającą część wzgórza. Wspomniane wąskie pasmo gór przechodzi w równinę jakby jęzorem, któremu obcięto czubek. Jęzor, jak już wspomniano, porasta gęsty las, odcięty czubek, ze zrozumiałych względów pozbawiony jest roślinności. Zbudowany jest z twardej skały kwarcowej, do której prowadzi miejscami szeroki ledwie na dziesięć kroków przesmyk, który nagle gwałtownie zakręca i po kilku metrach kończy się pionową ścianą skalną. A krańce tego przesmyku są tak gładkie i strome, że nie ma na nich miejsca, które by umożliwiało wejście na górę. Sprawia to wrażenie, jakby natura pracowała tu przy pomocy piły do cięcia kamieni, aby stopie ludzkiej nie pozostawić najmniejszego
miejsca oparcia. Nie było tam ani jednego drzewa, ani krzewu, w ogóle żadnej rośliny, która zdołałaby się tam zakorzenić i czerpać pożywienie.
Parowem tym był Estrecho de Cuarzo, o którym opowiadał Jego Wysokość, że utworzył się wskutek istniejącego tu zapewne ongiś wodospadu.
Przybywszy na miejsce, Komańcze od razu udali się do lasu, nie zbliżając się do wejścia do parowu, chcieli w ten sposób uniknąć pozostawiania śladów. Jedynie wódz podczołgał się do wąwozu, by się przekonać, czy w okolicy prócz jego ludzi nikt się nie znajduje. Kiedy zadowolony z wyniku zwiadu powrócił do nich, wszyscy zajęci byli pilnie zbieraniem gałęzi i gromadzeniem ich w duże, ale lekkie do noszenia wiązki.
Nieco później ujrzeli też Metysa pędzącego na koniu przez równinę. Nie wiedział dokładnie, gdzie się znajdują, toteż wyszli mu na przeciw. Kiedy oddał im niemal zajeżdżonego konia, którego przecież nie mogli zobaczyć biali, pokazał Mustangowi przywiezione nuggaty i po otrzymaniu kilku dokładniejszych wskazówek oddalił się, aby odegrać swą niezbyt bezpieczną rolę.
Biali, nieświadomi niebezpieczeństwa, jakie na nich czeka w Estrecho, ponieważ nic ich nie nagliło do wyruszenia, spali do rana, po czym opuścili obóz, nie zauważywszy śladów dwóch wrogów, którzy ich podeszli i podsłuchali. Jechali aż do południa, po czym z powodu upału pozwolili sobie i koniom na godzinę odpoczynku, następnie ruszyli dalej, aż dotarli do miejsca oddalonego od Estrecho może o trzy mile angielskie. Teraz droga prowadziła przez zagłębienie doliny, gdzie spostrzegli stojące samotnie drzewo. Przywódca, który jechał na czele wraz ze swym ulubieńcem Humem, wskazał na nie i powiedział:
— Czy widzicie to drzewo w dole? Znam je, to znak orientacyjny, sądzę, że jeśli będziemy jechać jak dotąd, za godzinę będziemy przy Estrecho.
Mężczyźni zaczęli rozprawiać na temat drzewa, a jeden z nich obdarzony bystrym wzrokiem zauważył:
— Widzę tam coś jeszcze prócz drzewa, Wasza Wysokość. Jeśli się nie mylę, to leży pod nim jakieś zwierzę... to może być też człowiek.
— Hm! Samotny człowiek w tej odległej, lecz tak niebezpiecznej okolicy? Czyżby to był jakiś gambusino, który słyszał o Bonanzie i szuka tu złota? Musimy mu się dobrze przyjrzeć!
Już wkrótce zobaczyli, że był to rzeczywiście człowiek, który wyciągnął się pod drzewem i sprawiał wrażenie śpiącego. Aby go zaskoczyć, przywódca wraz z kilkoma towarzyszami zsiedli z koni i poszli pierwsi, podczas gdy pozostali zbliżali się wolno na koniach.
Człowiek pod drzewem musiał mocno spać, gdyż nie słyszał zbliżających się, którzy dotarłszy do drzewa natychmiast go otoczyli. Za pasem miał zatknięty kawałek skóry, złożony jak woreczek, choć niezupełnie, górna jego część wystawała ponad pasek i rozchylała się nieco i oczom białych ukazał się niewiele większy od orzecha laskowego kawałek czystego złota.
Do pioruna! wyrwało się przywódcy.
Ten człowiek ma nuggety! To mieszaniec, prawdopodobnie Metys. Nuggety! Tu, w pobliżu Estrecho? Czyżby?... Musimy go zaraz pociągnąć za język!
W tej samej chwili przybyli mężczyźni na koniach. Tętent kopyt zbudził śpiącego. Otworzył oczy, a kiedy ujrzał białych, poderwał się przerażony. Mimo woli dotknął ręką pasa, poczuł, że woreczek wysunął się nieco, toteż wprędce trwożliwie wsunął go z powrotem, tak że przybyli musieliby powziąć podejrzenia, nawet gdyby nie widzieli
wcześniej złota. Nie był to oczywiście nikt inny, tylko Ik Senanda, który doskonale grał swą rolę. Biali niczego nie podejrzewając wpadli w pułapkę, ich przywódca zapytał ostrym tonem:
— Czy wolno zapytać, kim jesteś, kolorowy chłopcze?
— Nazywam się Yato Inda — odparł zapytany. Nadał sobie owe budzące zaufanie nazwisko, które przybrał już w FirwoodCamp.
— Yato Inda? To znaczy Dobry Człowiek, jeśli się nie mylę? Kim był twój ojciec?
— Białym myśliwym.
— A twoja matka?
— Córką Apaczów.
— Nazwisko się zgadza. W jakim celu włóczysz się po tej okolicy należącej do Komańczów, gdzie w ogóle nie ma Apaczów?
— Moje plemię nie może mnie już znieść.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jestem przyjacielem bladych twarzy.
— Hm! A więc jesteś wygnańcem? I to się zgadza, bo masz tylkc nóż, zatem zabrano ci broń.
— Yato Inda pójdzie do bladych twarzy i kupi sobie u nich broń.
No tak. Czerwonoskórzy cię wygnali, to jest okoliczność, która nam cię oferuje, ale skoro chcesz kupić strzelbę, to musisz mieć pieniądze.
Yato Inda nie potrzebuje pieniędzy.
Nie? Czy sądzisz, że dostaniesz ją w prezencie?
Nie. Blade twarze niczego nie rozdają, ale są zadowolone, kiedy za broń i ognistą wodę otrzymają zamiast okrągłego złota złote nuggety.
Ach, ognistą wodę! Wydaje się, że ją lubisz?
Bardzo odpowiedział Metys jak gdyby nigdy nic.
I nie posiadasz okrągłego złota, za to masz nuggety?
Yato Inda, nie ma, ale będzie tak długo szukał, aż jakieś znajdzie.
Brzmi to tak, jakbyś szukał sławnej Bonanzy of Hoaka!
Jego Wysokość sądził, że wyraża się nader chytrze, wszelako bardziej jeszcze przebiegły Metys utwierdził go w tym przekonaniu, kiedy robiąc głupio zarozumiałą minę odparł:
Czy mój biały brat również słyszał o Bonanzie? Z pewnością uważa ją za kłamstwo, za wymysł?
— W rzeczy samej, tyle złota bowiem, ile ma się ponoć w niej znajdować, nie może występować w jednym miejscu.
— Uff! —wykrzyknął Metys jeszcze bardziej pewny siebie. —To nie kłamstwo. Bonanza rzeczywiście istnieje.
Można sobie wyobrazić, w jakim napięciu biali śledzili przesłuchanie, i jak triumfował wewnętrznie ich przywódca, kiedy Metys „wygadał się" tym sposobem. Jego Wysokość podszedł krok bliżej do Metysa i powiedział:
— Przejęzyczyłeś się, powiedziałeś więcej, aniżeli zamierzałeś. Nie tylko wiesz, że Bonanza of Hoaka istnieje, ale wiesz także, gdzie się ona znajduje!
— Ja... ja... nie... wiem, nie... wolno... mi... tego...
— ...powiedzieć, nie wolno ci tego powiedzieć! Widzisz, teraz cię złapałem, chłopcze! Gdzie leży Bonanza? Wyznasz to?
— Ja... ja nie mogę niczego wyznać, bo... nie wiem!
— Ach tak! Udowodnię ci, draniu, że nas okłamujesz. Uważaj! Po czym szybkim ruchem chwycił go za pas i wyrwał woreczek. Nie
był on zeszyty, kawałek złożonej skóry rozwinął się i cała zawartość, więcej niż garść nuggetów,
wysypała się na ziemię. Metys wydał krzyk przerażenia i schylił się prędko, by w pośpiechu pozbierać rozsypane ziarenka złota, lecz biali byli szybsi, stojący najbliżej rzucili się na nuggety i zagarnęli je. Jego Wysokość złapał go obiema rękoma pod ramię, poderwał w górę i krzyknął:
Widzisz teraz, łajdaku, udowodniłem ci. Skąd masz nuggety? Metys otworzył usta, ale nie odpowiedział, udawał, że ze strachu nie
może powiedzieć ani słowa, i zaczął coś jąkać dopiero wówczas, gdy pytanie powtórzono kilka razy:
Te... te nuggety... znalazłem.
Oczywiście. Wiemy to! Ale gdzie?
Tam... tam... wczoraj... znalazłem woreczek w lesie.
W lesie? Woreczek? Nikt nie porzuciłby w lesie woreczka z nuggetami. Masz to złoto z Bonanzy i zaraz nam powiesz, gdzie się ona znajduje!
Tego... tego... nie mogę powiedzieć!
Tak? Zaraz ci udowodnię, że możesz! Daję ci minutę czasu. Jeśli jeszcze nie odpowiesz, dostaniesz tyle kulek, ile mamy strzelb! A więc decyduj się!
Biali skierowali wszystkie swoje strzelby w jego stronę, wówczas Metys wspaniale udając wystraszonego, zawołał:
— Nie strzelajcie, nie strzelajcie!... Przecież słyszeliście, że jestem przyjacielem bladych twarzy! Dlatego musiałem opuścić plemię bez broni i konia, czy z tego powodu mam też zginąć?
— Nie dlatego, ale za twoje kłamstwa. Jeśli rzeczywiście jesteś przyjacielem białych, to bądź szczery!
— Nie mogę! Surowo zabrania się czerwonoskórym zdradzania Bonanzy.
— Nie jesteś Indianinem, ale Metysem, zatem ciebie nie obowiązuje ten zakaz. A gdybym ja był czerwonoskórym, którego wypędzono by z plemienia, to próbowałbym wszelkim sposobem zemścić się. Masz do tego teraz najlepszą okazję, mówiąc nam, gdzie znajduje się Bonanza of Hoaka.
— Zemsta? Ach... ach... uff! Zemsta!—zawołał, jakby zamierzał zmienić postanowienie.
— Tak, zemsta, zemsta za to, że cię tak dotkliwie znieważono! Metys stał jeszcze niezdecydowany, po jego minie widać było
wyraźnie, że walczy z sobą, a kiedy wszyscy biali zaczęli go zachęcać, powiedział bardziej stanowczo:
Nawet jeśli... bym chciał... to nie mogę tego zdradzić!
Dlaczego?
Dlatego... bo... bo zostałem wyrzucony. Nie wolno mi już nigdy powrócić do mojego plemienia, muszę odejść do bladych twarzy, mieszkać i żyć u nich, a do tego potrzebuję złota, wiele złota, bo białym za wszystko trzeba płacić. Jeśli wam zdradzę, gdzie leży Bonanza, zabierzecie mi je!
Głupstwa pleciesz! Ile złota może znajdować się w Bonanzie?
Uff!wykrzyknął jakby nierozważnie. Tyle, że i pięćdziesiąt koni by go nie uciągnęło.
Czy to możliwe?! zawołał Jego Wysokość. Czy to prawda? Czy to rzeczywiście prawda?
Tak. Widziałem to.
Kiedy?
Parę razy. Ostatni raz dziś przed południem.
Słyszycie, ludzie? Słyszeliście? Uważajcie, na Boga, żebyście zmysłów nie postradali! Taka masa, taka ogromna masa złota! To starczyłoby, żeby kupić całe Stany Zjednoczone! A ten głupek myśli,
że będzie potrzebował wszystkiego dla siebie, aby móc zapłacić za strzelbę i wodę ognistą! Człowieku, powiem ci, że jeślibyś miał tylko tyle złota, ile potrafisz unieść w rękach, mógłbyś zaspokoić największe swe pragnienia i pić wodę ognistą do końca życia. Ale wcale nie dostaniesz tak mało. Jeśli wskażesz nam Bonanzę, to się podzielimy, ty dostaniesz jedną połowę, my zabierzemy drugą, wówczas możesz śmiać się ze wszystkich Apaczów i żyć lepiej aniżeli prezydent, którego nazywacie Białym Ojcem!
— Lepiej... niż... niż Biały Ojciec? Czy to prawda? — zapytał oszołomiony radością, tak jakby wyobrażał sobie, że życie prezydenta jest tysiąckroć rozkoszniejsze niż byt w Krainie Wiecznych Łowów.
— Tak! Przysięgam ci na wszystkie świętości. Dostaniesz wszystko, wszystko, czego tylko zapragniesz.
— I wody ognistej, ile będę chciał?
— Więcej, o wiele więcej, niż może pomieścić nawet Missisipi! Tylko powiedz szybko, gdzie znajduje się Bonanza!
Twarz Metysa coraz bardziej się rozpromieniała, było jasne, że był bliski wyznania drogocennej tajemnicy, lecz wyraził jeszcze swą ostatnią myśl:
Jest was przeszło trzydziestu wojowników, ja zaś jestem sam i bez broni. Kiedy wskażę wam Bonanzę, zabierzecie sobie wszystko i przepędzicie mnie, tak że nic nie dostanę!
Bzdury! Jesteśmy uczciwymi ludźmi i damy ci połowę. Powiedziałem i dotrzymam słowa! Ale jeśli nie powiesz, zostaniesz bezlitośnie zastrzelony, i to natychmiast, na miejscu, tu gdzie teraz stoisz. A więc wybieraj, szybko! Albo śmierć, albo tyle wody ognistej, ile będziesz mógł wypić do końca życia.
Jego Wysokość był nieopisanie zdenerwowany, nie mniej niż pozostali biali. Ponad pięćdziesiąt wozów czystego złota! To niemal niewyobrażalne! Ich pożądliwe spojrzenia skupiły się w istocie na ustach Metysa. Wydawało się, że jego wahanie roztrzygnąć może ponowiona groźba śmierci, jak również nadzieja na całą Missisipi wody ognistej. Wprawiając wszystkich w zachwyt powiedział:
Yato Inda zaufa wam, wierzy, że będzie mógł zabrać połowę złota, i wskaże wam, gdzie leży Bonanza!
Po tych słowach zapanowała powszechna radość, radość określona przez westmanów mianem „shout". Nawet Jego Wysokość wywijał w
powietrzu rękoma jak skrzydłami wiatraka i raz po raz podskakiwał z radości mimo swego wieku, siwej brody i śnieżnobiałych włosów. Jedynie wysoki Hum posiadał dość siły, by opanować nieco swoje podniecenie i choć twarz jego promieniała radością, krzyknął donośnie w ten rozgardiasz, tak że wszyscy go słyszeli:
— My lords, gentelmen i seńores! Czeka nas wielka radość, ale nasza uczciwość nie powinna być mniejsza. Obiecaliśmy temu człowiekowi połowę złota i sądzę, że obietnicy dotrzymamy!
— Tak, tak — zaśmiał się Jego Wysokość.
— Tak, tak — zawtórowali pozostali.
Ów śmiech aż nadto wyraźnie wskazywał na to, że bynajmniej nie zamierzali tego uczynić. Metys udał, że śmiech w ogóle mu nie podpadł, wyjaśnił wręcz:
— Jeśli mam was zaprowadzić do Bonanzy, to nie musicie wcale daleko jechać.
— Niedaleko? — zapytał Jego Wysokość. — Tak też myślałem! Bonanza leży w Estrecho, nieprawda?
— Tak.
— To znaleźlibyśmy ją i bez twojego wskazania!
Nie odpowiedział teraz tajemniczo. Moglibyście szukać jej przez wiele, wiele lat i mimo to nie znaleźć jej.
To chodź i prowadź! Ale nie próbuj czmychnąć! Nasze kule natychmiast cię przedziurawią!
Metys udał, jakby w ogóle nie słyszał tej groźby i bez namysłu ruszył w drogę, wszak wiedział, że kroczą na pewną zgubę. Przeprowadzenie chytrego planu przyszło mu o wiele, wiele łatwiej, aniżeli sobie wyobrażał.
Zrozumiałe, że zafascynowani i niepodejrzliwi biali mówili teraz jedynie o Bonanzie. Hum był spokojny, jechał z dala od pozostałych, i zachodził w głowę, jakby tu nakłonić swych towarzyszy do godnego zachowania. Po jakimś czasie przyłączył się do niego dowódca i z uśmiechem na ustach zapytał:
To, co mówiliście wcześniej o uczciwości, to był tylko żart, prawda?
Nie, sir. Ten człowiek wydaje nam połowę swych skarbów za nic, bylibyśmy najnędzniejszymi draniami, gdybyśmy nie dotrzymali danej mu obietnicy.
A więc rzeczywiście poważnie macie taki zamiar? Pshaw! Nigdy
nie byłem pozbawiony honoru i nigdy nie będę, ale każdy wie, że Indianom nie potrzeba dotrzymywać danych obietnic.
— To tak podle, sir, że ja... Hm! A poza tym ten Yato Inda nie jest Indianinem, jego ojciec był białym!
— To tym bardziej nie jest powód, by sobie coś z niego robić, Metysi bowiem są o wiele gorsi, bardziej zdradliwi i niewierni aniżeli Indianie czystej krwi. Niech nam pokaże Bonanzę, a potem idzie, gdzie mu się podoba.
— Bez swojej połowy?
— Naturalnie! Zostawić mu taką niesamowitą ilość złota to byłoby z naszej strony czyste szaleństwo!
— Nie zgodzę się na to, żeby został oszukany!
— Nie wystawiajcie się na pośmiewisko! Nic przecież nie wskóracie przeciw pozostałym!
— A jednak...
— Cóż niby? Co zamierzacie? —zabrzmiało ostrzejszym tonem.
— Co uczynię, a czego zaniecham, będzie zależało od waszej uczciwości.
— Czy to ma być groźba, sir?
Jeśli nie postąpicie uczciwie z Metysem, to jest to groźba! Winnetou nazwał złoto śmiercionośnym piaskiem, ponieważ znał
liczne wypadki, kiedy szybko i łatwo zdobyty metal „szczęśliwym znalazcom" przynosił nieszczęście. Również tutaj, choć nie widziano jeszcze Bonanzy, widać było następstwa żądzy posiadania. Przywódca, którego Hum zawsze dotąd był ulubieńcem, odrzucił wszelką przyjaźń z wyrazem bezlitosnej wrogości na twarzy i zagroził:
Nie waż się ostrzegać Metysa ani przedsiębrać nic przeciw nam! Jeśli w grę wchodzi Bonanza of Hoaka, to nie znam się na żartach. Chcę cię ostrzec i powiadam: możesz liczyć tylko na kulę!
Po tej groźbie, którą wypowiedział zupełnie poważnie, popędził konia, by znaleźć się w pobliżu Metysa na czele pochodu, Hum zaś został na końcu, celowo zwalniał krok konia, jadący bowiem blisko niego towarzysze słyszeli rozmowę z przywódcą, odwracali się w jego stronę i nie mniej stanowczo przypominali mu o wiszącej nad nim groźbie. W końcu stracił ich z oczu. Równie silnie pożądał złota jak i oni, lecz gniew z powodu zamierzonego przez nich oszustwa nakazywał mu nie podążać za nimi w pośpiechu w stronę Estrecho.
Toteż ujrzał skały otaczające rzekomą Bonanzę później aniżeli oni.
Kiedy skierował na nie swój wzrok, zdziwił się i zatrzymał konia. W chwilę później zeskoczył z siodła, aby nie zostać zauważonym, nie opodal Estrecho bowiem ujrzał biegające postacie, których w żadnym wypadku nie mógł uznać za swych towarzyszy. Wkrótce potem buchnął w górę jasny ogień i dotarło do niego wycie wielu głosów, co świadczyło o tym, że miał przed sobą Indian.
Opanowała go trwoga. Na szczęście zapadał zmrok, który sprawił, że czerwonoskórzy go nie zauważyli, a poza tym byli tak zajęci wąwozem Estrecho, że w ogóle nie zwracali uwagi na stronę, gdzie się znajdował. Sądzili, że mają wszystkich białych w pułapce.
Hum zamierzał podjąć próbę uratowania swych towarzyszy. Nie chciał, by Indianie zauważyli go, poczekał, aż się zupełnie ściemniło, i pogalopował, lecz nie na wprost, gdzie ogień stawał się coraz bardziej widoczny, lecz trzymał się bardziej lewej strony, na wschód.
Ogień buchał od zachodniej strony wierzchołka góry, pojechał zatem na wschód i znalazł tam ukryty zakątek, gdzie przywiązał konia. Potrzebował więcej czasu, by zbliżyć się do czerwonoskórych, gdyż musiał się poruszać ostrożnie. Przemykając na zachód dotarł w końcu do zagłębienia, które odcinało wylot Estrecho od głównego pasma wzgórz. Położył się na ziemi i poczołgał się do miejsca, z którego po lewej ręce ujrzał ogień w odległości około dwustu kroków. Ogień buchał tak wysoko i
rozlegle, że jego blask docierał i do niego. Nie odważył się posunąć dalej, gdyż widział wielu czerwonoskórych, zajętych dorzucaniem nowych wiązek gałęzi do ognia.
Indianie jednak byli nie tylko tam. Jasność oświetlała i góry i kiedy spojrzał w ich stronę, zobaczył wielu Indian, którzy z nie znanego mu powodu wspinali się na górę i tam rozbiegali. Potem usłyszał jakiś głos z góry. Sądząc po doborze słów i wyrażeń mówiący musiał być czerwonoskórym, używał bowiem owej mieszaniny języka angielskiego i indiańskiego, którą posługują się jedynie Indianie. Wprawdzie Hum nie mógł zrozumieć każdego słowa, lecz był w stanie śledzić sens wypowiedzi, a ten krótko mówiąc brzmiał:
Rzućcie wszelką broń i cofnijcie się w głąb Estrecho! Kto zacznie strzelać albo będzie się inaczej bronił, tego czeka śmierć na palu męczeństwa, kto podda się bez stawiania oporu, temu darujemy życie!
„Ach, teraz rozumiem! pomyślał Hum. Biali zostali uwięzieni przez Indian wewnątrz Bonanzy. Bonanza? Hm? Teraz spada mi zasłona z
oczu i rozumiem wszystko! Tu nie ma w ogóle żadnej Bonanzy! Ten podły Metys był szpiegiem czerwonoskórych i dlatego omamił nas swoimi nuggetami, by nas wpędzić w ich ręce. Jak to dobrze, że jestem uczciwym człowiekiem, gdybym nim nie był, siedziałbym teraz również na dole w tym ambarasie! Muszę ich wydostać z tego bagna, tylko ja mogę im pomóc! Ale jak? Jest ich tylko trzydziestu, podczas gdy Indian jak się wydaje, jest trzykroć więcej".
Zastanowił się chwilę, w jaki sposób mógłby pomóc swym towarzyszom, po czym rozważał dalej: „To będzie trudne, niesłychanie trudne, jeśli w ogóle nie zupełnie niemożliwe. Nie mogę się ruszyć w stronę ognia ani wspinać po skałach, gdyż tam w górze jest równie jasno jak tu na dole. Hm, co wydaje się niemożliwe po północnej stronie, może okaże się możliwe od południa.
Zawrócił się i pośpieszył, by przedostać się na drugą stronę. Ale nie zrobił jeszcze stu kroków, kiedy nagle pojawiła się przed nim niewielka szczupła postać i niespodzianie zawołała do niego w języku niemieckim:
— Stój, drogi nieznajomy! Z kim to się pan tak ściga? Niech pan łaskawie zatrzyma swoje nogi, w przeciwnym wypadku zaraz do nich wypalę z mojej strzelby!
Hum znał niemiecki. Przemawiał do niego Niemiec, a zatem w każdym razie nie wróg, lecz Hum tak był pochłonięty myślą o szybkim przedostaniu się na drugą stronę Estrecho, że nie pomyślał o tym, jak osobliwe i niezrozumiałe było to nagłe spotkanie, nie miał też czasu posłuchać wezwania i zatrzymać się. Odparł jedynie w pośpiechu również w języku niemieckim:
Niech mi pan da spokój. Nie mam sekundy do stracenia! Podczas gdy pędził dalej, słyszał za sobą ten sam głos:
Ten, widać, nie uczył się biegać od ślimaka! No, ale daleko nie zajdzie, czuję, że oberwie!
Hum nie wiedział, co to ma znaczyć, zrozumiał to po kilku chwilach, nie przebrzmiały bowiem jeszcze te słowa, a wyrosła przed nim druga postać, wstrzymała go jedną ręką w biegu, drugą zaś wymierzyła pięścią taki cios w głowę, że padł bez słowa. Mimo wszystko znalazł się w lepszym położeniu aniżeli jego towarzysze, których chciał uratować.
Ci zaś, jak już wspomniano, dotarli na czele z Metysem wyprzedzającym nieco korowód do nie porośniętych skał krzemowych, w które
wdzierał się wąsko i głęboko Estrecho de Cuarzo. Jechali w ślad za nim bez zastanowienia, z pełnym zaufaniem i nie powzięli żadnego podejrzenia nawet wówczas, kiedy zatrzymał się i wskazując miejsce przed sobą rzekł:
— Niech blade twarze zsiądą z koni i tam za zakrętem wąwozu niech je spętają. Ja w tym czasie otworzę wejście do ukrytej kopalni, by pokazać wam Bonanzę.
Po czym ukląkł przy ścianie skalnej i zaczął rozgarniać zebrane tam kamienie, jak gdyby chciał odsłonić wejście do Bonanzy. Oni zaś wszyscy przejechali obok niego i tylko Jego Wysokość zsiadłszy z siodła stanął przy nim i zapytał z zaciekawieniem:
— A więc to tu spoczywa złoto zakopane w takich ilościach?
— Tak — skinął Metys.
— To pomogę ci, żeby poszło szybciej!
— Otwór jest tu tak wąski, że jedynie jeden człowiek może kopać. Zamierzał zająć przywódcę, by odwrócić jego uwagę od siebie, ten
zaś powodowany niecierpliwością nie przeczuwając niczego przystał na to, proponując Metysowi:
— Odsuń się! Chcę to sam zrobić.
Po czym przykucnął i zaczął z zapałem odrzucać rękoma żwir. Metys przyglądał się temu przez chwilę, a następnie cofnął się po cichu kilka kroków.
Szybki rzut oka przekonał go, że żaden z białych, którzy jeszcze zajęci byli końmi, nie zwracał na niego uwagi. Bezszelestnie czmychnął więc z powrotem do wejścia wąwozu.
W tym momencie Jego Wysokość odwrócił się w jego stronę.
Na Boga!zawołał.Metys!
Jednym ruchem wyciągnął rewolwer zza pasa. Padł strzał i z przekleństwem na ustach Ik Senanda runął na ziemię.
Odgłos wystrzału odbił się niesamowicie o ściany wąwozu, by wkrótce potem znaleźć odpowiedź w huku dalszych strzałów. Przy wejściu do wąwozu wybuchnął płomień, który w ciągu kilku sekund tak się powiększył i rozszerzył, że całkowicie wypełnił wąską szczelinę, na zewnątrz zaś za ścianą ognia dał się słyszeć przenikliwy okrzyk wojenny Komańczów.
Jego Wysokość skoczył natychmiast do Metysa, złapał go silnymi rękoma i ciągnął go za sobą, pomimo jego oporu i wyrywania się na wszystkie strony, w głąb wąwozu.
— Jesteśmy otoczeni Indianami! — zawołał. — Szybko za zakręt, gdzie nie będą nas mogli trafić, i pomóżcie mi związać tego zdrajcę!
Natychmiast wykonano jego rozkaz i w mig związano Metysowi ręce na plecach. Cicho postękując kucnął wśród białych, z rany, którą otrzymał w kolano, sączyła się krew.
— Zdaje się, że wpadliśmy w ładną pułapkę, chłopcy — odezwał się ochrypłym głosem dowódca. — Ten łajdak był szpiegiem i zwabił nas tu. Ale myślę, że niedługo będzie się tym cieszył. Zafundujemy mu piękny postronek. Przede wszystkim jednak kilku z was musi pójść ze strzelbami zabezpieczyć wejście, aby nie zakradł się tu żaden czerwonoskóry.
Polecenie wykonano, a dowódca spojrzał teraz badawczo na ściany skalne.
— Nie mogłaby się tu wspiąć do góry żadna wiewiórka, a co dopiero człowiek — stwierdził jeden z mężczyzn. — Ale spójrzcie, tam sterczy występ skalny jakby stworzony dla tego draba. Nadaje się do stryczka jak gałąź!
I z zimną krwią rozwinął swe lasso, by zarzucić je na ów występ.
— Dobrze, Fred — powiedział Jego Wysokość. — A ty, mój kolorowy chłopcze, gotuj się, gdyż masz jeszcze pięć minut na przygotowanie się na śmierć. Skoro jesteśmy zgubieni, to ty nas chociaż wyprzedzisz!
Podczas tych pośpiesznych i okrutnych przygotowań Metys zrobił się szary na twarzy i wyjąkał dygocząc:
Czego... chcecie? Puśćcie mnie! Wy... nie poznaliście się na mnie! Ja... jestem... niewinny!
Możesz o tym opowiedzieć na tamtym świecie, teraz to bezcelowe. Przejrzeliśmy cię. Zdradziłeś się ucieczką.
Ja... nie... uciekałem... chciałem się tylko rozejrzeć... bo usłyszałem jakiś podejrzany szelest.
Tak, ten szelest był tak podejrzany, że zostaniesz teraz zlinczowany. Nie gadaj tyle niepotrzebnie, pierwsza minuta już minęła!
Dwóch mężczyzn pociągnęło Ik Senandę do ściany skalnej pod występem, z którego właśnie zwisała pętla.
Mylicie się, naprawdę się mylicie! zawołał pełen strachu. Jestem przyjacielem białych, możecie w to wierzyć! Czy jesteście mordercami? Jeśli mnie rozwiążecie, zobaczycie, że pomogę wam z Indianami!
Wolimy nie próbować, chłopcze mruknął Jego Wysokość,
spoglądając na staromodny, niekształtny niklowy zegarek, który wyciągnął z kieszeni bluzy.
— Nie zapominaj, że pozostały ci jeszcze jedynie trzy minuty! Metysowi pot wystąpił na czoło, pomimo jego oporu wprawnymi
rękoma zarzucono mu pętlę na szyję i lekkim ruchem zaciśnięto.
— Dam wam złoto, wiele złota — jęknął — jeśli darujecie mi życie! Beze mnie nigdy nie znajdziecie Bonanzy of Hoaka!
— W to wierzymy — skinął Jego Wysokość — lecz i z twoją pomocą chybabyśmy jej nie odkryli. Zresztą twoje złoto na niewiele by się nam zdało, gdyż teraz chodzi o nasze skalpy!
— Mogę je uratować, jeśli mi zaufacie. Tokvi Kava wypuści was na wolność, skoro ja się za wami wstawię!
— Aha, więc znów się zdradziłeś! Skąd wiesz, że to on nas tu zamknął? A więc wydałeś nas najgorszemu oprawcy. A zatem nie możemy mieć nadziei, lecz i twoje skamlenie o łaskę jest daremne.
— Jeśli mnie uwolnicie, nic się wam nie stanie. Lecz jeśli mnie zabijecie, czeka was pewna śmierć w najokrutniejszych męczarniach! Bądźcie roztropni i nie gubcie samych siebie!...
— A więc teraz dodajesz do koloru! Nie damy się mamić. Zamiast pleść bzdury, przygotuj się lepiej
na tamten świat. Jeszcze minuta. Przygotujcie się, messieurs!
Słowa te skierowane były do obu mężczyzn trzymających drugi koniec lassa, by związanego w odpowiednim momencie pociągnąć w górę.
Metys zaparł się z rozpaczy i usiłował pomimo rany w kolanie unieść się i wyrwać, kilku ludzi musiało go przygnieść do ziemi, gdyż śmiertelny strach podwoił jego siły.
Nie możecie mnie zabić! Na pomoc! Tokvi Kava! Tokvi Kava! Pomóż!
Ostatnia minuta minęła spokojnie powiedział Jego Wysokość, stojąc przy tym bez ruchu. Ciągnijcie, chłopcy!
Gwałtowny ruch poderwał ciało Ik Senandy w górę. Przez chwilę nogi dyndając próbowały trzymać się ziemi, po czym zawisnął w powietrzu. Targały nim jeszcze gwałtowne konwulsje, lecz z czasem stawały się one słabsze, ciało bezwładnie zwisło. Metys nie żył.
Tymczasem nastał zmrok i w wąwozie było jeszcze ciemniej aniżeli na zewnątrz. Nikt nie słyszał wołań Metysa o pomoc, gdyż Indianie wyli bez przerwy, słychać też było, że wdrapywali się z obu stron
na skały i zajmowali skraj wąwozu. Po czym z wolna wszystko ucichło.
Biali spuścili ciało Metysa i zawlekli je w najdalszy zakątek wąwozu. Następnie naradzili się szeptem, w jaki sposób wydostać się z pułapki. Ściany skalne były zupełnie nie do zdobycia, dlatego postanowili posłuchać Jego Wysokości, konno popędzić w kierunku wejścia do wąwozu i w galopie przedrzeć się przez ogień.
Ledwo jednak przemierzyli kilka kroków, usłyszeli z góry donośny, rozkazujący głos:
— Zatrzymać się, niech blade twarze nie jadą dalej! Jestem Tokvi Kava, wódz Komańczów, i mam sześć razy pięćdziesięciu wojowników. Jeśli będziecie skakać przez ogień, wszystkich was wystrzelamy!
— Do stu diabłów!—zachrypiał Jego Wysokość zwracając się do swoich ludzi. — Czyście słyszeli, co powiedział? Ma rację. W ten sposób nic nie wskóramy. Nie wydostaniemy się. Zechce zapewne naszych skalpów i możemy mówić o szczęściu, kiedy da się namówić na to, abyśmy uszli tylko z życiem!
Ponownie dał się słyszeć głos Czarnego Mustanga:
— Jeśli blade twarze będą się bronić, są zgubione. Daruję im jednak życie, jeśli się poddadzą.
Na te słowa biali zeskoczyli z koni, ponownie szybko się naradzili, postanowili rokować z czerwonoskórymi i przebiegłością osiągnąć możliwie najwięcej ustępstw. Toteż Jego Wysokość zawołał teraz w stronę wodza:
Co macie przeciw nam, że traktujecie nas jak wrogów? Przecież nic wam nie zrobiliśmy!
Wszystkie blade twarze są naszymi wrogami zabrzmiała odpowiedź. Nie macie żadnego wyjścia i możecie uratować swoje życie jedynie w ten sposób, że poddacie się nam wszyscy bez oporu. Odrzućcie broń i wydajcie waszego jeńca!
Ale, ale! tak daleko jeszcze nie doszliśmy! To prawda, żeście nas otoczyli, ale spróbujcie nas stąd wydostać! Właśnie nasze strzelby udowodnią wam, że bez sensu jest traktować nas jak bezbronnych jeńców.
Uff! Rozejrzyj się wpierw dobrze po swym więzieniu! Tu na górze na występach skalnych stoi dziesięć razy po dziesięć wojowników Komańczów, gotowych na jedno moje skinienie strzelać w waszą stronę.
— Fatalna sytuacja — szepnął na to Jego Wysokość. — Jeśli to prawda, to wykończą nas z góry, zanim zdążymy ich nawet zadrasnąć. Posłuchajmy, jakie chce nam postawić warunki!
Po czym zwracając się znów do góry zawołał:
— Może was być wielu, nie boimy się. Ale słyszałem, że Tokvi Kava jest odważnym i sprawiedliwym wodzem, nigdy nie żywi on wrogości do ludzi, którzy go nie obrazili czy też nie skrzywdzili. Dlatego jestem przekonany, że natychmiast wstrzymasz swe działania, kiedy dowiesz się, kim jesteśmy i że nie szukamy niczego w tej okolicy, tylko chcemy ją szybko przemierzyć. Zatem jestem gotowy do rozmowy z tobą.
— A więc chodź! Moi wojownicy poprowadzą cię na górę.
— Dumny wódz Komańczów nie może poważnie wymagać, bym do niego przyszedł. Jest nas tylko trzydziestu, podczas gdy on, jak sam powiedział, posiada trzystu wojowników. Gdybym się stąd oddalił, naraziłbym życie, podczas gdy on nie ryzykuje nic schodząc tu do nas do Estrecho.
— Jestem wodzem i nie potrzebuję uganiać się za jakąś bladą twarzą — odparł dumnie Mustang. — Lecz przyślę do was jako pośrednika Kitę Homascha. Czy wypuścicie go z powrotem na wolność, kiedy zechce?
— Tak.
Również wtedy, kiedy nie dojdzie z wami do porozumienia?
Również wtedy.
Czy mówisz prawdę?
Tak, zapewniam cię, że niczego nie knuję.
My wierzymy w Wielkiego Ducha, którego wy nazywacie Bogiem, co przysięgniecie na niego, tego musicie dochować. A więc obiecaj mi na waszego Boga, że kiedy Kita Homascha zechce odejść, nie ruszycie go.
Przysięgam i obiecuję ci to.
Więc zejdzie.
Trwało chwilę, nim odsunięto nieco na bok palące się drzewo przy wejściu do wąwozu, tak że między płomieniami a skałą powstała luka, którą Kita Homascha przeskoczył. Dumnym krokiem z podniesioną głową czerwonoskóry podszedł do Jego Wysokości, po czym obaj usiedli. Tymczasem zapadła głęboka noc i tylko wolno wschodzący księżyc i jasno migocący ogień rzucały skąpe światło na wąwóz.
Stary westman wiedział, że według zwyczajów Indian rozmowę
zaczyna zwycięzca, toteż milczał i czekał, aż Kita Homascha po dłuższym czasie rozpoczął rokowania pytaniem:
— Czy blade twarze zrozumiały, że byłoby szaleństwem walczyć przeciw nam?
— Nie — odparł biały — tego jeszcze nie zrozumieliśmy.
— Urodziliście się więc bez rozumu. Żaden człowiek nie wdrapie się na te skały ani też żaden koń, ani żaden jeździec nie przeskoczy przez żar ognia. Z góry zaś patrzy na was dwa razy sto oczu i sto strzelb przygotowanych jest do zniszczenia was.
— Pshaw! Nie obawiamy się strzelb. W Estrecho znajduje się dość dogodnych miejsc, w których można się ukryć przed waszymi kulami.
— Jak długo potrwa to skrywanie się? — rzekł czerwonoskóry z pogardą. — Wcale nie musimy trwonić na was kul. Na zewnątrz mamy pod dostatkiem wody i dziczyzny. Wystarczy, że poczekamy, aż wypędzi was głód i pragnienie.
— To może długo potrwać!
— Uff! Im dłużej to potrwa, tym szybciej skończy się nasza pobłażliwość i wówczas nie będziecie mogli liczyć na litość. Jeśli się teraz poddacie, zobaczycie, że w naszych sercach gości jeszcze łaska!
Czego od nas żądacie?
Wykopaliśmy topór wojenny przeciw wszystkim bladym twarzom i właściwie powinniście wszyscy zginąć na palu męczeńskim. Tokvi Kava zlecił mi zaoferować wam życie i wolność, jeśli wydacie jeńca i oddacie całą waszą broń.
Czy konie również?
Nie, wojownicy Komańczów są tak bogaci w dobre konie, że nie przyjmą waszych lichych szkap.
A pozostałe rzeczy, które posiadamy?
Pshaw, wszystko, co macie, warte jest dla nas tyle, ile cienkie źdźbła trawy, które przegania wiatr. Chcemy waszej broni, niczego więcej!
Ale wówczas nie będziemy mogli polować, aby przeżyć, i jeśli trafimy na nieprzyjaciół, będziemy zupełnie bezbronni!
Zachowacie przecież swoje konie, a najbliższy fort bladych twarzy nie leży tak daleko. Możecie się do niego szybko dostać, a tam otrzymacie wszystko, czego potrzebujecie. Zdecydujcie się prędko, gdyż Czarny Mustang nie będzie zbyt długo czekał.
Muszę wpierw pomówić z moimi ludźmi.
Jego Wysokość wstał i wraz z towarzyszami wycofał się za zakręt wąwozu, tymczasem Indianin pozostał siedząc nieruchomo.
Stary przywódca powiadomił swych towarzyszy o treści rozmowy i szepnął:
— Nie mają pojęcia, że ten kolorowy szubrawiec już wisi. Żądają wydania jego i całej naszej broni. Przeklęta sprawa, mesch'schurs! Jedyna nadzieja w tym, że wysoki Hum zdołał zbiec, bo gdyby go schwytali, to ten czerwony łajdak już by się tym pochwalił.
Odbyli naradę i doszli do wniosku, że przystaną tylko wówczas na żądania Tokvi Kavy, jeśli będą mogli zachować choć parę strzelb i noży. Chcieli ukryć śmierć Metysa, przywiązać ciało do konia i w ciemności zabrać z sobą jako zakładnika, przyrzekając uwolnić go później.
Jego Wysokość wstał i ciężko krocząc, z opuszczoną głową wrócił do Kity Homascha.
— Coście postanowili? — zapytał.
— Chcemy zgodzić się z waszymi warunkami, jeśli zostawicie nam strzelby i dziesięć noży, aby...
W tym momencie u góry ponad nimi dały się słyszeć głosy, jakieś zamieszanie, a następnie donośne wołanie:
— Zatrzymajcie się, Komańcze! Tu stoi Winnetou, wódz Apaczów, a do każdego, kto odważy się
zbliżyć, przemówi zaczarowana strzelba Old Shatterhanda.
Odpowiedział mu ryk wściekłości:
A tu stoi Tokvi Kava, wódz Komańczów! Zbliża się czas zemsty, wasze skalpy są moje! Ruszajcie na nich, wojownicy Naiini!
Zbliżcie się tylko, jeśli macie odwagę, czerwone łotry! odparł im jakiś kiksujący głos. Ciotka Droll przyjmie was łaskawie, Poczekaj, łajdaku, zaraz poślemy cię w dół! Dał się słyszeć odgłos jakiegoś spadającego przedmiotu i wkrótce potem czyjeś ciało runęło na skalne podłoże tuż obok Jego Wysokości. W blasku migoczącego ognia widać było, że był to Indianin.
Uff, uff!wykrzyknął przerażony Kita Homascha to...
Czy wskazałeś mu drogę w Krainę Wiecznych Łowów, kuzynie Droll? zabrzmiał z. góry inny głos.
Uważaj, zaraz jeszcze jeden zniknie z widowni!
I już drugie ciało leciało w otchłań padając ciężko i głucho. W ślad za nimi spadło trzecie i czwarte, a kilka następujących szybko po sobie
strzałów wskazywało na to, że przemówił zaczarowany sztucer Winnetou. Po czym zrobiło się cicho. Wyszedł księżyc, który przez pewien czas skrywał się za chmurami, i stojący w dole spostrzegli na skraju skał ciemne sylwetki dwóch zaciekle walczących ze sobą mężczyzn. Nagle jeden z nich został podrzucony w górę i wkrótce szerokim łukiem wyleciał w powietrze.
Kita Homascha z przerażeniem cofnął się, jakby nie wierząc własnym oczom, pochylił się zaraz nad upadłym i rzekł bezdźwięcznie:
— Tokvi Kava, wielki wódz Komańczów nie żyje!
Nagle nad ścianą skalną zarzucone zostało lasso i jakiś człowiek spuścił się po nim, by podejść do czerwonoskórego rozjemcy.
— Uff, uff — wykrzyknął Kita Homascha — Old Shatterhand!
— Tak, to ja. Pokrzyżowaliśmy wasze łajdackie plany, a wódz kilku innych Komańczów przypłaciło to życiem. Sądzę, że jesteś upoważniony do prowadzenia ze mną rokowań, rozpoczętych z tymi zacnymi mężami.
Czerwonoskóry opanował się i z indiańskim spokojem rzekł:
— Kita Homascha zastępuje zmarłego wodza. Co Old Shatterhand ma mi do powiedzenia?
— Wyjdź do twych wojowników i rozkaż im, aby w mig zebrali się w odległości dziesięć razy po
dziesięć kroków od wejścia do wąwozu. Jeśli to uczynicie, nie potrzebujecie obawiać się żadnych wrogich działań z naszej strony i pozwolimy wam zabrać waszych zmarłych. Jeśli tego nie uczynicie, to nasze strzelby będą dalej mówić, a wtedy płacz i lament w wigwamach Komańczów będzie jeszcze większy i głośniejszy. Pospiesz się, gdyż pilnie oczekujemy waszej odpowiedzi!
Kita Homascha nie powiedziawszy ani słowa udał się w kierunku wyjścia, zaś zdziwiony Jego Wysokość zbliżył się do przybyłego.
Good evening, mister! To poszło tak szybko, że syn mojej matki w ogóle nie jest w stanie tego objąć swym stoczonym przez robactwo rozumem. Jestem jeszcze zupełnie osłupiały ze zdziwienia, sir. Rzeczywiście jesteście Old Shatterhandem?
Tak sądzę. Czy mogę usłyszeć wasze nazwisko?
Moje nazwisko nic wam nie powie, sam tak rzadko je słyszę, że go niemal nie pamiętam. Zazwyczaj nazywają mnie Jego Wysokością.
Ach, Jego Wysokość! Jeśli nim jesteście, to słyszałem o was. Jesteście ponoć obeznanym i wytrawnym westmanem i tym bardziej
dziwi mnie, że daliście się tak naiwnie wywieść w pole przez Czarnego Mustanga i jego wnuka!
— Przez wnuka? Nie znam go wcale!
— Znacie go, nawet zbyt dobrze. Metys, który was tu przyprowadził, jest synem białego, którego squaw była córką Czarnego Mustanga.
— On... on był wnukiem oprawcy myśliwych? Do stu piorunów, kto by to pomyślał! No, wyprzedził szczęśliwie swego dziadka w drodze w zaświaty!
— Co mówicie? Metys nie żyje? Podsłuchaliśmy czerwonoskórych i słyszeliśmy z ich rozmów, że został waszym jeńcem.
— To prawda, sir, ale nie był nim długo. Znaleźliśmy ładną pętlę, w którą wsadziliśmy jego głowę, aż mu dech zatkało w piersiach. Tam z tyłu leży ten łobuz, jeśli chcecie go zobaczyć! Ale skąd wiecie, że ten hultaj nas tu przyprowadził?
— Powiedział mi o tym jego trop i wasze ślady. On i wódz podsłuchali was w miejscu, gdzie obozowaliście.
— Rzeczywiście! Czy to możliwe?! A my, głupcy, nie zauważyliśmy tego! Byliśmy właśnie gotowi do oddania Komańczom naszej broni. Musieliśmy to uczynić, chcąc ratować nasze życie.
Ratować życie? Dlaczego?
Właściwie mieliśmy ponieść śmierć, lecz wódz w zamian za oddanie broni obiecał nam nie tylko życie, ale i wolność.
I uwierzyliście mu?,Z pewnością nie miał zamiaru dotrzymać obietnicy, chciał pozbawić was broni, by następnie z całym spokojem was wymordować!
Do pioruna!! Tak sądzicie?
Nie tylko sądzę, ale jestem o tym przekonany. Wydaje mi się, że nie wiecie najważniejszego. Jak sądzicie, ilu Komanczów mieliście przeciwko sobie?
Trzystu.
Było ich tylko stu, a i tym odebraliśmy broń i konie. W związku z tym penetrowali okolicę, by zdobyć broń i skalpy. Chcieli wam to zabrać, i do tego wasze konie.
Do stu diabłów! To ładnie daliśmy się wyprowadzić w pole. Lecz Mr Shatterhand, ciągle jeszcze nie mogę się nadziwić, że was tu widzę. W jaki sposób przybyliście tu?
W najprostszy sposób na świecie. My, mianowicie ja, Winnetou i
jeszcze czterech westmanów, spotkaliśmy kilka dni temu Czarnego Mustanga, usłyszycie jeszcze o tym, przy tej okazji odebraliśmy Komańczom strzelby i konie. Oni dowiedzieli się, że mamy zamiar udać się do Santa Fe, więc można było się spodziewać, że będą na nas czatować po drodze, by się zemścić, zatem pilnie wypatrywaliśmy ich tropu. Dzisiaj rano dotarliśmy do ich wczorajszego miejsca obozowania, zobaczyliśmy i wasze ślady i stwierdziliśmy, że byliście podsłuchiwani. Oczywiście podążyliśmy za nimi i przybyliśmy tu w momencie, kiedy zapalono ogień, który miał wam uniemożliwić wyjście z Estrecho. Podeszliśmy bliżej i przy tym został powalony na ziemię jeden z waszych towarzyszy. Nazywa się Hum, w zapale ratowania was był tak nieostrożny, że wziąłem go za wroga.
— Co za człowiek! Nie potraktowaliśmy go dobrze, a on chciał nas ratować! Jest rozsądniejszy od nas i lepszy!
— To rzeczywiście prawda. Prędko go też uwolniłem. Potem ukradkiem wdrapaliśmy się na skały i Winnetou udało się podsłuchać czerwonoskórych. Większość Indian porozstawiana była przy wejściu do wąwozu, a ich niewielka liczba, tych którzy wraz z Tokvi Kavą stali na górze na ścianie skalnej, nie była wystarczająca. Mimo to gdyśmy się zbliżyli, odkryto nas i rozwinęła się walka
wręcz, czego byliście świadkami. Wódz, któremu sam się przeciwstawiłem, był ostatnim ze spadających w dół, pozostali uciekli. Już wcześniej związaliśmy razem trzy lassa, po których się opuściłem, by wam o wszystkim powiedzieć. Popatrzcie, Kita Homascha już wraca.
Następca wodza zbliżał się powoli, ani jeden rys jego twarzy nie zdradził, co działo się w nim, kiedy mówił:
Jesteśmy gotowi pójść na wasze warunki, gdyż nie mamy dość broni, aby wam stawić opór. Tokvi Kava przypłacił swój plan życiem. Wojownicy Komańczów cofnęli się daleko od wąwozu. Old Shatterhand pozwoli, że kilku z nas zbliży się tu bez broni, aby zabrać ciała zabitych, bo chcemy natychmiast wyruszyć do naszych wigwamów.
W krótkich słowach biały wyraził zgodę i wkrótce zobaczono zbliżających się kilku czeiwonoskórych, którzy zabrali zwłoki. Wnet biali mieli możność przekonać się, że Indianie oddalili się tworząc długi szereg.
Biali przygasili rozniecony przez czerwonoskórych ogień, a następnie usiedli w jego pobliżu, by gruntownie omówić wydarzenia tego
wieczoru. Gdy Jego Wysokość wymienił przy tym nazwę Bonanza of Hoaka, Old Shatterhand zapytał:
— A więc nie chodziło o Estrecho, ale o Bonanzę?
— Yes, sir. Bonanza miała być właśnie tu, w Estrecho.
— Ach, tak!—zaśmiał się myśliwy. — Czy wiecie, co znaczy ta nazwa?
— Nie. Nie ma człowieka, który by to wiedział.
— A jednak są tacy. Wie o tym Winnetou, a i ja mogę wam o tym powiedzieć. „Hoaka" jest słowem z języka Akomów i oznacza tyle co „niebo". Bonanza of Hoaka znaczy więc Bonanza Nieba. Podczas gdy żądne złota blade twarze szukały tu wszędzie dookoła, by znaleźć błyszczący metal, i najczęściej przypłacały to życiem, starzy padres nauczali o prawdziwych skarbach, które można znaleźć tylko w niebie. Stąd powstało wyrażenie Bonanza of Hoaka, ono żyje w legendzie, pokutuje też w głowach poszukiwaczy złota i gambusinos, jak słyszę, opanowało i wasze myśli, messieurs.
— Ach tak, tak więc to wygląda — stwierdził wielce rozczarowany dowódca. — Z powodu starej legendy o włos skończylibyśmy na palu męczeńskim. Jedyną korzyścią z tego jest fakt, iż ta piękna
okolica uwolniona została od dwóch wielkich szubrawców!
To oczywiście prawda zgodził się Hobble Frank. Teraz Czarny Mustang może sobie zapuścić nową czuprynę w Krainie Wiecznych Łowów. Gaudeamus igelkur!
Wysoki Hum nie znał niewielkiego myśliwca ani jego osobliwego sposobu wyrażania się, toteż uważał za wskazane poprawić cudaczny błąd Hobblego i odezwał się:
Pan wybaczy, Mr Frank! Nie mówi się „gaudeamus igelkur", tylko „gaudeamus igitur"!
Na to moritzburczyk zmierzył go gniewnym wzrokiem i odparł parsknąwszy:
Ach tak? Ech, co pan powie! A czy pan wie, drogi panie, jak ja się nazywam?
Owszem. Wszak mi pan to powiedział. Nazywa się pan Frank.
Frank? Jedynie Frank? Tylko Frank? A więc bardzo proszę! Urodziłem się i zostałem ochrzczony jako Heliogabalus Morpheus Edeward Franke, łowca prerii i Moritzburga. Zrozumiano? A teraz niech mi pan powie jeszcze raz swoje nazwisko!
Nazywam się Hum.
— Hum? Hum! To przecież nie jest nazwisko. Musi się pan jeszcze jakoś inaczej nazywać! To tak jak u Timpów, prawda, Kas?
Przy tych słowach wysoki Hum nadstawił uszu i spytał:
— Timpe? Jak pan doszedł do tego nazwiska?
— Ja? Ja w ogóle nie doszedłem, to nie moje. Dziękuję pięknie! Gdybym nazywał się Timpe, to skoczyłbym do morza, w największą głębinę!
— Ale może znał pan kogoś o nazwisku Timpe?
— Tak, rzeczywiście znałem dwie pożałowania godne osoby, znam je jeszcze.
— W pana ojczyźnie?
— Nie, tu w Ameryce. Wystarczy, że spojrzy pan na tych dwóch młodzieńców, na Hasa o kasztanowych włosach i Kasa blondyna. Już od dłuższego czasu beznadziejnie ciąży im owo nieszczęsne nazwisko.
— Rzeczywiście? Panowie, panowie nazywają się Timpe? — zapytał Hum zwracając się do obu kuzynów.
— Tak — odrzekł Kas. —Ja nazywam się Kasimir Obadja Timpe, a stojący tam mój kuzyn nazywa się Hasael Beniamin Timpe. Zdaje się, że zna pan nasze nazwisko?
Rzeczywiście. Ale powiedzcie mi, proszę, z jakiego powodu opuściliście waszą ojczyznę?
Nie ma potrzeby tego przemilczać. Poszukujemy spadku, którego nas pozbawiono.
Pozbawiono? Dlaczego? Kto?
Można było poznać, że przedmiot rozmowy zaprzątnął całą uwagę Huma. Kas odpowiedział:
Uciekł z nim nasz kuzyn. Nazywa się Nahum Samuel Timpe i ma teraz ponoć siedzieć w Santa Fe. Dlatego zdążamy do tego miasta, aby zdemaskować oszusta.
Do diabła! A po kim to miał być spadek?
Po naszym wuju, Josefie Habakuku Timpe, który zmarł bezdzietnie w Fayette.
Moi panowie, to rzeczywiście nader interesujące. Powiedzcie mi jeszcze tylko, skąd wiecie, że ten wuj pozostawił jakiś majątek?
Od moich kuzynów, Petrusa Michy Timpe i Markusa Absaloma Timpe w Plauen, którzy właśnie otrzymali sto tysięcy talarów.
I przyjechaliście tu po to, aby zabrać swoją część?
Tak. Najpierw kilkakrotnie pisałem, ale nie otrzymałem odpo
wiedzi, dlatego wyruszyłem w drogę, by złapać oszusta, który czmychnął z całą sumą.
Wówczas Hum wybuchnął gromkim śmiechem i śmiejąc się mówił:
— I dlatego zamierzaliście się udać do Santa Fe? To w ogóle nie jest potrzebne. Możecie go złapać tu, w pobliżu Estrecho, gdzie siedzicie!
— Co? Jak? Pan żartuje! Pan chyba kpi z nas? — pytali jeden przez drugiego Kas i Has.
— Mówię zupełnie poważnie, chociaż się śmieję. Czy jeszcze niczego nie zauważyliście? Zdrobniliście swe imiona, Kasimir i Hasael, do Kas i Has. Mnie nazywają Hum, a to jest zdrobnienie od Nahum. Ja właśnie nazywam się Nahum Samuel Timpe, i jestem owym podstępnym kuzynem, którego szukacie. A więc łapcie mnie prędko!
Has i Kas zaniemówili początkowo ze zdziwienia, lecz zawsze gotowy do zabierania głosu Hobble Frank zawołał zachwycony:
— Teraz go mamy! Nareszcie wpadł nam w sidła Timpe przestępca. Jeśli natychmiast nie wypłaci pieniędzy, powiesimy go jak nietoperza, mianowicie głową w kierunku środka matki ziemi. I oto znowu: pycha z nieba spycha. Gaudeamus igelkur, panie Hum!
Teraz zerwali się Kas i Has i zaczęli zarzucać Huma pytaniami, wyrzutami i groźbami. Lecz on tego
nie słuchał, tylko wyciągnął z kieszeni pieczołowicie przechowany papierowy woreczek, wyjął z niego list i śmiejąc się wręczył im go ze słowami:
Te oto teraz zupełnie bezwartościowe papiery, które kosztowały mnie sporo pieniędzy, stanowią cały spadek po stryju Josefle Habakuku. Niech je wszyscy zobaczą i przejrzą. Najpierw jednak przeczytajcie to pismo, które szlachetny testator otrzymał z Plauen. Nadeszło ono krótko przed jego śmiercią i ja je odziedziczyłem. Była to jedyna część spadku, za którą nie musiałem zapłacić z własnej kieszeni. Możecie go zatrzymać.
Obydwaj kuzyni rzucili się chciwie na list, czytali go równocześnie, lecz im więcej się z niego dowiadywali, tym bardziej miny im rzedły, a kiedy skończyli czytać, upuścili go na ziemię i spojrzeli na Huma głęboko rozczarowani.
No więc jestem oszustem? zapytał Hum. Stryj pozbawił mnie samego całego mojego spadku, a wasi kuzyni zażartowali z was, gdyż Timpe z Plauen byli skłóceni z rodziną Timpe w Hof. Ci z Plauen mieli szczęście wygrać sto tysięcy talarów na loterii i wmówili swym krewnym w Hof, że odziedziczyli tę sumę od wuja Josefa Habakuka.
Napisali do wuja ten list krótko przed jego śmiercią, w którym się z was wyśmiewają, i choć to zabawna sprawa, mimo to przykro mi, że zagnała was tak daleko, aż połączyła nas tu na Dzikim Zachodzie. Jeśli pomimo to macie zamiar mnie aresztować, to jestem do waszej dyspozycji.
Aczkolwiek ów list był niezbitym dowodem niewinności Nahuma, Kas i Has potrzebowali sporej chwili, by pogodzić się z nowym stanem rzeczy. Nie przyszło im łatwo porzucić wszelką nadzieję dotarcia do spadku. W końcu Hum wstał, wyciągnął obie ręce w ich stronę i powiedział:
— Nie martwcie się! Wy nie otrzymacie urojonego majątku, ja zaś straciłem przez Josefa Habakuka majątek prawdziwy, który pozostawiłby mi ojciec, gdyby nie został oszukany przez swego brata, dobry stryjaszek roztrwonił nie tylko swoje, ale i moje pieniądze. Skoro ja musiałem się z tym pogodzić, to i wy z pewnością zdołacie porzucić nadzieję, która była wszak zupełnie bezpodstawna. W zamian za to zamiast krewniaka oszusta znaleźliście uczciwego kuzyna, który cieszy się niezmiernie z tego spotkania i gotów jest dzielić z wami dole i niedole życia. I myślę, że to też jest coś warte!
Poruszyło to do głębi niewielkiego Hobblego. On, jeszcze niedawno mówiący o powieszeniu Huma do góry nogami, wykrzyknął teraz w zachwycie:
— Co tak stoicie, panowie, jak dwie suszone śliwki przed kuchennymi drzwiami! Drogi i
niezastąpiony Hum powiedział wszystko, co leżało mu na sercu. Nie ma nic lepszego na świecie jak kuzyn, którego można poważać, ja doświadczyłem tego na osobie mego kuzyna Drolla. Nie wzdragajcie się tak długo przed szczęśliwym związkiem przyjaźni, tylko uściśnijcie sobie mocno ręce. I pozwólcie, że poczynię pierwszy krok do pojednania i zaśpiewam wam z Biegu Fridolina za latawcem:
Ja będę, usilnie się dopraszam,
Czwartym w sojuszu waszym.
Żart Franka wywołał ogólną wesołość, Kas i Has musieli roześmiać się wraz z innymi i wreszcie chwycili ręce Huma, a pierwszy z nich rzekł:
Masz rację, kuzynie, nie ma powodu, abyśmy się na ciebie dalej gniewali, a pieniądze może by nas wcale nie uszczęśliwiły. Jesteśmy tu w pobliżu Bonanzy of Hoaka, z której nazwy wypływa nauka, że istnieją też inne skarby, o które winno się zabiegać. Będziemy odtąd
trzymać się razem, tak by dla określenia wiernej przyjaźni można było kiedyś powiedzieć: „Właśnie jak u Timpów!"
— Tak, jak u Timpów! — zgodził się Hobble. — Wprawdzie do tej pory nie mogłem się przekonać do tego nazwiska, lecz czego nie może pojąć rozum myślącego, to wyczuje cierpiący na reumatyzm, kiedy jest przeciąg. Dlatego biorę rozbrat z mą niechęcią, a ponieważ wszyscy wyróżniacie się zdrobniałymi imionami, to i ja jako czwarty w sojuszu postąpię podobnie i skreślę dwie sylaby. Zatem w przyszłości mówcie do mnie jedynie Heliogabalus Morpheus Edeward, Franke możecie opuścić, na całej kuli ziemskiej będą dokładnie wiedzieć, że należy pod tym rozumieć słynnego Frankego. Powiedziałem. Howgh!