May Karol - Czarny mustang
l. METYS
Pędzone silnš wichurš gęste strumienie deszczu smagały wierzchoł-ki wysokiego
jodłowego boru; grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach i u
korzeni drzew łšczyły się najpierw w małe, a potem w coraz większe potoki, które
niezliczonymi kaskadami pędziły po skalnych progach w dół, aby tam zniknšć we
wzbierajšcym nurcie płynšcej wšskš dolinš rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy
toczył się nad dolinš jeden głuchy grzmot po drugim i choć ostre błyskawice co
chwilę rozwietlały ciemnoci, deszcz był tak ulewny, że na odległoć pięciu
kroków ledwo co było widać.
Szalejšca wichura gięła górš wysoki bór i łomotała w skalne występy, siła jej
jednak nie sięgała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym mroku nieruchomo;
a mimo to i tu nie było cicho, rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wšskim
korycie tak gwałtownie, że tylko niezwykle wyczulone ucho mogłoby usłyszeć, jak
dwaj samotni jedcy posuwajš się w dół rzeki. Widać ich jednak nie było.
Za jasnego dnia z pewnociš cišgnęliby na siebie zdziwione spojrzenia, i to
wcale nie z powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli wzrostu
mogšcego wzbudzić postrach.
Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do swej postaci miał miesznie małš
głowę. Między dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki zadarty perkaty
nosek, który bardziej pasowałby do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już
zgoła kłócił się z nadmiernie szerokimi ustami cišgnšcymi się niemal od ucha do
ucha. Człowiek ów nie miał zarostu i brak ten wydawał się wrodzony, gdyż jego
gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnociš nie dotknęła jeszcze nigdy brzytwa.
Miał na sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka fałdzista
peleryna opadał z wšskich ramion jedca, do tego wšskie skórzane spodnie,
ciasno opinajšce jego bocianie nogi, buty z owczej skóry sięgajšce do pól łydki
oraz słomiany kapelusz, z którego smętnie zwisajšcego ronda spływały teraz
strugi deszczu. Na plecach skierowa-na lufš w dół zwisała dwururka. Jechał na
silnej, grubokocistej szkapie, majšcej za sobš z pewnociš już z piętnacie
lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze przeżyć nader żwawo następnych
piętnacie.
Drugi jedziec miał ciemne włosy, tkwiła na nich stara futrzana czapa, twarz
miał wšskš i pocišgłš, takiż sam wšski i bardzo długi nos, wšskie usta oraz
cieniutkie wšsy, których końce można by chyba zwišzać z tyłu głowy. Jego wysoka,
liczšca sporo ponad dwa metry postać, w przeciwieństwie do współtowarzysza,
odziana była górš wšsko, dołem za obszernie: dolnš połowę ciała oblekały bardzo
szerokie, fałdziste spodnie wpuszczone w półbuty z bydlęcej skóry, górnš za
opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na nim jak przyklejony. Również
i ten jedziec miał dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał jeszcze nóż
i rewolwer, było sprawš oczywistš. Jedziec siedział na godnym zaufania
mustangu, który w swoim życiu obchodził urodziny co najmniej tyle samo razy co
kroczšca obok chabeta.
Obaj jedcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym
deszczem. To pierwsze pozostawili swoim zmylnym i dowiadczonym koniom, z tego
drugiego za nie robili sobie w za-sadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może
przeniknšć głębiej niż do skóry.
Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskoci
żłobišcej i szarpišcej brzegi rzeki, rozmawiali z sobš tak swobodnie, jakby
podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartš prerię.
Gdyby jednak mógł ich kto widzieć, to z pewnociš podpadłoby mu, że mimo
panujšcych ciemnoci obserwo-wali się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero
od godziny, a na Dzikim Zachodzie poczštkowa nieufnoć jest jak najbardziej na
miejscu. Spotkali się krótko przed zapadnięciem nocy i poczštkiem burzy w górze
rzeki, przy czym okazało się, że obaj dzi jeszcze chcš dotrzeć do Firwood-Camp;
było zatem oczywiste, że pojadš razem.
Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic bliższego, a ich
rozmowa była dotšd tak ogólnikowa, że nie poruszała spraw osobi-
stych. Wtem rozległ się z hukiem kilkakrotny grzmot i zygzaki
6
błyskawic olepiajšcym wiatłem omiotły wšskš dolinę. Perkatonosy blondyn
mruknšł:
Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców
Timpego.
Na dwięk ostatnich słów drugi jedziec powstrzymał mimo woli konia i już otwarł
usta, aby zadać pytanie, ale przyszło mu co innego do głowy i zamilkł,
pchnšwszy konia do dalszej jazdy. Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na
zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.
Rozmowa toczyła się dalej, oczywicie prawie monosylabami, co zresztš wynikało z
miejsca i położenia. Tak minšł kwadrans, i jeszcze drugi kwadrans. W miejscu
gdzie się jedcy włanie znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty brzeg
był tutaj podmyty; koń blondyna nie zdšżył w porę skręcić, trafił na grzšski
grunt i utknšł, na szczęcie niezbyt głęboko; jedziec szarpnšł koniem w górę i
w bok, spišł go ostrogami i jednym miałym skokiem znalazł się znowu na twardym
gruncie.
Good God! zawołał. Jestem już doć mokry od deszczu, po co jeszcze ta
kšpiel? Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u spadkobierców Timpego.
Odjechał na bezpiecznš odległoć od rzeki i ruszył dalej w drogę. Jego
towarzysz podšżał za nim jakš chwilę w milczeniu, po czym zapytał:
Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko, sir?
To nie znacie go? zabrzmiała odpowied.
Nie.
Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele je znajš!
Zapominacie, że zobaczylimy się po raz pierwszy przed niecałš godzinš.
Słusznie! Zatem nie możecie, oczywicie, wiedzieć, kto to sš
spadkobiercy Timpego. Ale być może jeszcze się dowiecie,
Być może?...
Tak, jeli mianowicie pozostaniemy ze sobš dłużej.
A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć, sir?
Teraz? A to dlaczego?
Ponieważ nazywam się Timpe.
Co?! Jak?’ ^y nazywacie się Timpe? Wasze nazwisko brzmi Timpe?
Owszem.
Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od wielu lat, w górach i dolinach, na
Wschodzie i na Zachodzie, dniem i nocš, w deszcz i pogodę, a teraz, gdy już
straciłem od dawna nadzieję, że go znajdę, jedzie on sobie na koniu w takš
pogodę przy moim boku i pozwala mi prawie utonšć w tej pięknej rzece, nie mówišc
mi, kim jest!
Szukacie mnie? spytał zdumiony towarzysz. Dlaczegóż to?
A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by innego?
Spadku? Hm! Kim właciwie jestecie, sir?
Ja też jestem Timpe.
Też Timpe? I skšdże to?
Przybyłem tu stamtšd.
Z Niemiec?
Oczywicie! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić się gdzie indziej?
Za przeproszeniem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.
Ale z niemieckich rodziców!
Mój ojciec był Niemcem.
To znacie na pewno niemiecki?
Owszem.
No, to mówcież u licha po niemiecku, tak jak wam gęba urosła, skoro macie
Niemca przed sobš!
Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że jestecie Niemcem!
Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem nawet Timpe i żšdam, aby Niemcy
rozmawiali ze sobš po niemiecku.
Skšd pochodzicie?
Z Hof, w Bawarii.
Więc nie mamy z sobš nic wspólnego, ja bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu.
Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi również z Plauen i stamtšd przeniósł
się do Hof.
Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwałtownym uderzeniu pioru-na deszcz nagle
ustał i wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich przewiecał janiejszy
skrawek nieba i obydwaj mężczyni mogli ujrzeć swoje twarze.
Przeniósł się z Plauen do Hof?spytał.Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo
prawdopodobne, że jestemy krewniakami. Czym był wasz ojciec?
8
Rusznikarzem, i ja też nim zostałem.
Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się
tutaj, burza może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy kawałek doliny,
wykorzystajmy teraz znonš pogodę. Będziemy mogli sobie lepiej porozmawiać,
kiedy znajdziemy się już na miejscu. Jedmy, sir, albo kuzynie, jeli się wam to
bardziej podoba.
I tak ruszyli w dalszš drogę. Dolina stalš się wkrótce tak wšska, że ledwo stało
miejsca między rzekš i prawie pionowo wznoszšcš się po tej stronie cianš
skalnš. A przestrzeń ta nie miała bynajmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo
gęstych zaroli, przez które konie musiały się niejednokrotnie wprost
przedzierać. Gdyby burza się nie oddaliła i gdyby nadal panowały takie ciemnoci
jak przedtem, byłoby niemożli-wociš posuwać się naprzód.
I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina znowu się rozszerzyła, aby po
półgodzinie jazdy ponownie przejć w bardzo wšski jar, niezbyt jednak długi, bo
wkrótce kończšcy się wylotem na plac zwany Pirwood-Camp, ponieważ rosły tu tylko
jodły, wysokie aż po niebo.
Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod kštem prostym, mianowi-cie dolina
rzeki, wzdłuż której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którš zamierzano
poprowadzić kolej żelaznš majšcš wspišć się i pokonać wysokoć gór. Camp znaczy
obóz, a że takowy tu się znajdował, i to obóz nie lada jaki, spostrzegli to
jedcy od razu mimo nocnych ciemnoci, ujrzawszy przed sobš skalny wšwóz.
Leżało tam mnóstwo ciętych drzew olbrzymów, których pnie przeznaczono na deski,
a grube konary na progi kolejowe, odpady dostarczały potrzebnego drewna
opałowego. Most wiodšcy przez rzekę był prawie gotowy, w pobliżu znajdował się
tartak, którego piły miały uporać się z tymi masami drzewa. Nieco dalej ział
czerniš rozsadzony głęboko w skale kamieniołom, który miał dostarczyć ciosów
kamiennych przeznaczonych na podkłady kolejowe. Na lewo rozcišgało się doć dużo
podobnych do szop baraków, zbudowanych z belek i desek; baraki te służyły za
schronienie dla ludzi, sprzętu i zapasów.
Jeden ze wspomnianych baraków, zwanych tutaj shops, był niesa-mowicie długi i
obszerny. Cztery kominy sterczšce na dachu oraz liczne, teraz owietlone okna
pozwalały się domylać, że ten barak służy za schronienie robotnikom pracujšcym
w obozie. Obaj przybysze zatem skierowali się włanie tam.
10
Już z dala dobiegał głony gwar, a w miarę zbliżania się można było wyczuć, że
powietrze stawało się co krok gęstsze od oparów wódki. Jedcy zsiedli z koni,
przywišzali je do służšcych prawdopodobnie w tym celu, wbitych w pobliżu drzwi
słupów i włanie zamierzali wejć do rodka, gdy wyszedł stamtšd jaki mężczyzna
i odwracajšc się do wnętrza baraku zawołał:
Pocišg z budowy musi zaraz nadejć, odprawię go i wracam!
Może przywiezie jakie nowiny albo nawet gazety?
Mężczyzna podniósł wzrok i spostrzegł obcych, usunšł się więc na bok, aby tamci
mogli znaleć się w obrębie wiatła padajšcego od drzwi, i obejrzał ich.
Good evening, sirpozdrowił go blondyn.Jestemy prze-moczeni aż do skóry.
Znajdzie się tu może miejsce, gdzie można by się osuszyć?
Takpadła odpowied.Sš nawet miejsca, gdzie można sucho spać, jeli
oczywicie nie należycie do tego gatunku ludziť których raczej się w ogóle nie
wpuszcza do rodka.
Nie ma obawy, sir! Jestemy uczciwymi westmanami, dżentel-menami, którzy nie
przyczyniš wam szkody, za wszystko bowiem, co otrzymajš, zapłacš.
Jeli wasza uczciwoć jest tej miary co wasz wzrost, to z całš pewnociš
jestecie największymi dżentelmenami „pod słońcem. No, wchodcie do rodka, na
lewo, do mniejszego pomieszczenia i powiedz-cie shopmanowi, że ja, inżynier,
powiedziałem, że możecie tutaj pozostać. Wkrótce zobaczymy się znowu.
Inżynier oddalił się, a dwaj przybysze postšpili tak, jak im kazał.
Wnętrze baraku stanowiło jedno wielkie pomieszczenie, którego mniejszš częć z
lewej strony odgradzało do połowy przepierzenie z desek na wysokoć człowieka. W
baraku było sporo byle jak skleconych stołów i ławek, umocowanych bezporednio w
ziemi, a między nimi i pod cianami znajdowały się zbiorowe legowiska,
wycielone suchš trawš i sianem. Cztery paleniska, na których płonšł ogień,
niewiele co owietlały pomieszczenie; lamp ani wiec nie było, tak że w tych
chyboczšcych płomieniach ognia wszystkie osoby i przedmioty wyda-wały się
poruszać niepokojšco w jaki zjawiskowy sposób.
Około dwustu robotników siedziało przy stołach lub koczowało na
legowiskach. Wszyscy oni, małego wzrostu, z długimi warkoczykami,
żółtego koloru skóry, o wystajšcych kociach policzkowych i o ukonie
11
szparkowatych oczach, skierowali zdziwione spojrzenie na nadnatural-nej
wielkoci sylwetki obu wchodzšcych.
Tfu, do diabla! Chińczycy! Moglimy to przypuszczać, bo czuć już było na
zewnštrz! powiedział ciemnowłosy. Przejdmy szyb-ko do tego małego
pomieszczenia, tam powietrze będzie może bardziej znone!
Również i w tym pomieszczeniu stało parę zbitych z desek stołów, ale siedzieli
przy nich, palšc i popijajšc, biali robotnicy, twardzi, zahartowani niepogodš
mężczyni, z których niejeden z pewnociš miał za sobš lepszš przeszłoć, ale
niejeden też tylko dlatego tu się znalazł, ponieważ w cywilizowanym wiecie na
Wschodzie nie mógł się już pokazywać. Nader głone rozmowy umilkły natychmiast,
gdy ukazali się dwaj gocie, a zdziwione spojrzenia towarzyszyły im aż do
szynkwasu, za którym poród mnóstwa butelek i szklanek stał oparty shopman.
Robotnicy kolejowi? spytał, kiwnšwszy głowš w odpowiedzi, na pozdrowienie
przybyłych.
Nie, sirodparł jasnowłosy. Nie mamy zamiaru uszczuplać siedzšcym tu
dżentelmenom ich zarobków. Jestemy westmanami i szukamy trochę ognia, gdzie
moglibymy się osuszyć. Inżynier przy-słał nas do was.
Macie czym płacić?chciał wiedzieć shopman, mierzšc ostro taksujšcym
spojrzeniem wysokie sylwetki przybyłych.
Tak.
Możecie zatem mieć wszystko, czego wam potrzeba, a potem także porzšdne,
oddzielne legowisko do spania, tam za skrzyniami i beczkami. Sišdcie przy stole
obok paleniska, jest tam ciepła dosyć, to drugie palenisko jest dla urzędników i
znaczniejszych dżentel-menów.
Well! Zaliczacie więc nas do mniej znacznych dżentelmenów.
Nie posšdzalibymy was o to, majšc na uwadze nasz wzrost. Ale to nic.
Przyniecie nam szklanki, wrzšcš wodę, cukier i rum! Chcemy się rozgrzać także
od wewnštrz.
Usiedli przy wskazanym stole, który stał tak blisko ognia, że ich przemoczone
ubrania mogły szybko wyschnšć, otrzymali to, czego żšdali, i przyrzšdzili sobie
grog. Biali robotnicy, słyszšc, że ci dwaj nie stanowiš dla nich konkurencji,
której musieliby się obawiać, uspokoje-ni powrócili do przerwanej rozmowy.
12
Przy stole przeznaczonym dla urzędników i znaczniejszych dżen-telmenów”
siedziała samotnie jedna tylko osoba, młody, mogšcy liczyć niespełna trzydzieci
lat mężczyzna, ubrany jak biały myliwy, ale nie należšcy do rasy azjatyckiej,
co można było wywnioskować z koloru skóry i rysów twarzy, był w każdym razie
Metysem, jednym z owych mieszańców, którzy po różnokolorowych rodzicach
dziedziczš fizy-czne cechy dodatnie, przy tym jednakże, niestety, na skutek
tego, że nie należš w pełni ani do wiata białych, ani do wiata czerwonoskó-
rych, rozwijajš się w nich ujemne cechy moralne. Był silnej budowy, wyglšdał na
zwinnego jak pantera, z rysów twarzy przebijała mšdroć, ale ciemne oczy ukryte
za opuszczonymi powiekami i rzęsami spoglš-dały czujnie niczym para dzikich
kotów czyhajšcych na zdobycz. Zdawało się, że w ogóle nie dostrzegał obu
przybyszów, jednakże jego spojrzenie biegło ku nim ukradkiem i często,
przechylił też głowę na bok w ich kierunku, aby móc usłyszeć, o czym rozmawiajš.
Miał widocznie swoje powody, aby wybadać, jaki zamiar sprowadził ich w tę
okolicę i czy zechcš tu pozostać, czy też nie. Ku swemu ubolewaniu nie zrozumiał
z ich mowy ani słowa, mimo iż rozmawiali wystarczajšco głono; posługiwali się
bowiem językiem, którego nie znał, mianowicie niemieckim.
A oni, napełniwszy szklanki, przepili do siebie i opróżnili je do dna.
Ciemnowłosy postawił swojš szklankę przed sobš i powiedział:
Tak, to byłoby powitanie, które jestemy sobie nawzajem winni, a teraz do
rzeczy! Jestecie zatem rusznikarzem i wasz ojciec był nim także. Załóżmy więc,
że istotnie jestemy krewniakami, wszelako otwarcie mówišc, jeszcze nie wiem,
czy powinienem też odnosić się do was jak krewniak.
A dlaczegóż to nie mielibycie się tak odnosić?
Z powodu spadku.
Jak to?
Oszukano mnie w sprawach spadkowych.
Mnie też!
Ach, rzeczywicie? To i wycie nic nie otrzymali?
Ani feniga.
Wszak tamtym spadkobiercom, w kraju, wypłacono ogromnš sumę.
Owszem, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, mimo że ja też jestem
prawdziwym Timpe, tak jak tamci.
13
Pozwólcie mi sprawdzić jeszcze raz tę prawdziwoć! Jak brzmi wasze pełne
nazwisko?
Kasimir Obadja Timpe.
A waszego ojca?
‘ Rehabeam Zacharias Timpe.
Ilu braci miał wasz ojciec?
Pięciu. Trzech młodszych wywędrowalo do Ameryki. Mieli nadzieję, że prędko się
wzbogacš, ponieważ potrzebowano tam wiele broni. Wszyscy bracia byli
rusznikarzami.
Jak nazywał się drugi brat, ten który został w Plauen?
Johannes Daniel. Ten zmarł i pozostawił dwóch synów, miano-wicie Petrusa Michę
i Markusa Absaloma, którzy odziedziczyli owe sto tysięcy talarów, przysłano im
je z miasta Fayette w Alabamie.
Zgadza się, zgadza się po stokroć! Znajomociš miejscowych warunków i osób
udowodnilicie, że istotnie jestecie moim kuzynem.
O, mogę to jeszcze lepiej udowodnić. Swoje papiery i dokumenty przechowuję jak
więtoć; noszę je na sercu i mogę je wam na-tychmiast...
Teraz nie, teraz nie, może póniej przerwał mu rozmówca w pół zdania.
Wierzę wam. Wiecie zatem z pewnociš także i to, dlaczego owych pięciu braci i
ich synowie jak jeden mšż majš takie biblijne imiona?
Tak. Był to prastary obyczaj w rodzinie, z którego nikt się nie wyłamywał.
Zgadza się! I ten obyczaj można było tutaj w Stanach dalej zachować, ponieważ
Amerykanie lubiš takie imiona. Mój ojciec był trzecim z kolei bratem, nazywał
się David Makkabaus i pozostał w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin. Dwaj
najmłodsi bracia poszli dalej w głšb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie
Alabama. Najmłodszy nazywał się Josef Habakuk, zmarł tam bezdzietnie i
pozostawił olbrzymi spadek. Czwarty brat, Tobias Holofernes, zmarł także w tym
miecie, jego jedyny syn, Nahum Samuel, to włanie ten oszust.
Jak to?
Nie rozumiecie? Również i ja zupełnie nie miałem o tym pojęcia.
Mój ojciec wprawdzie z poczštku korespondował z obydwoma braćmi,
ale z biegiem czasu wymiana listów ustała, aż wreszcie zapomnieli o
sobie po prostu. Odległoci w Stanach sš tak ogromne, że nawet bracia
14
z czasem tracš się nawzajem z oczu. Po mierci ojca prowadziłem dalej jego
interes, różnie to bywało, doć że zarobiłem niewiele więcej niż na życie. I
wtedy spotkałem się w Hoboken z pewnym Niemcem; był on przybyszem z Plauen w
Vogtlandzie. Dopytywałem się oczywicie o moich tamtejszych krewnych i ku memu
zdziwieniu dowiedziałem się, że odziedziczyli oni po wuju Habakuku z Fayette sto
tysięcy talarów gotówkš. A ja nic! Mylałem, że trafi mnie szlag! Miałem prawo
również żšdać swojej częci, napisałem więc z dziesięć, a może i więcej listów
do Fayette, nie otrzymałem wszelako żadnej odpowiedzi. Wtedy szybko podjšłem
decyzję, sprzedałem swój interes i udałem się w podróż.
Całkiem słusznie, całkiem słusznie, drogi kuzynie! No, a skutek?
Żaden, bo ptaszek ulotnił się bez ladu, wyfrunšł.
Jaki ptaszek?
Możecie się domylić! W Fayette mniemano, że stary Josef Habakuk zmarł w
dobrobycie; ale że był aż tak bogaty, o tym nikt nie miał pojęcia.
Prawdopodobnie jego zachłannoć powstrzymywała go od okazywania bogactwa. Jego
brat, Tobias Holofernes, zmarł przed nim jako bardzo biedny człowiek, jego za
syna, Nahuma Samuela, a swego bratanka, przyjšł do swoich interesów Josef
Habakuk. Otóż ten Nahum Samuel jest owym oszustem. Był on wprawdzie zmuszony te
sto tysięcy talarów przekazać do Plauen, ale z pozostałymi pieniędzmi czmychnšł,
również z owymi stu tysišcami talarów, które musiałyby mnie przypać.
Z moimi prawdopodobnie też?
Na pewno!
A to łotr! Ojciec wywędrował z Plauen, ponieważ ciężko poróżnił się z bratem
na tle konkurencji. Mimo odległoci wrogoć ta pogłębiała się coraz to bardziej,
tak że jeden o drugim nie chciał ani nic wiedzieć, ani słyszeć. Po czym ojciec
zmarł, jego brat w Plauen również. Póniej pisali mi jego synowie, że dostali w
spadku od stryja Josefa Habakuka z Ameryki sto tysięcy talarów. Natychmiast
pojechałem do Plauen, żeby dowiedzieć się czego bliższego. A tam oczywicie
zabawa szła na całego. Obaj kuzynowie nie byli już inaczej nazywani, jak
spadkobier-cami Timpego, poniechali swoich interesów i żyli jak ksišżęta.
Przyjęty zostałem bardzo dobrze, musiałem nawet parę tygodni
zabawić u nich. O dawnej wrogoci nie padło ani słowo, niemniej
niczego bliższego ani bardziej pewnego nie zdołałem się dowiedzieć o
15
stryju Josefie Habakuku ani o jego spuciżnie, Kuzynowie roztaczali przede mnš
swoje bogactwa, ale mojej częci spadku tak jakoby mi nie życzyli. Wówczas nie
namylajšc się długo, powzišłem decyzję jak wy:
sprzedałem sw0) interes, udałem się do Ameryki, a z Noweg(0 Jorku od razu prosto
do Fayette.
_ O, więc i wy również! I cocie tam zastali?
_ To, co i wy, tyle tylko, że mnie wymiano. Powiedziano mi, że tamtejsi
Timpowie nigdy nie byli zamożni.
_ Bzdura! Znalicie wówczas angielski?
Nie.
_ Zatem wystrychnięto was na dudka. Cóżecie uczynili potem?
_ gloerowałem się do St. Louis z zamiarem podjęcia pracy u Mr. Henry’ego,
wynalazcy sławnego dwudziestopięciostrzałowego sztuce-ra, zwanego sztucerem
Henry’ego, postanowiłem nauczyć si<?i ile tylko się da, tej sztuki i dobrze jš
podpatrzyć, ale po drodze do miasta Napoleon nad Arkansas i Missisipi znalazłem
się w towarzystwie kilku myliwych, którym bardzo odpowiadałem jako rusznikarz,
l^ie pucili mnie od siebie i nakłonili, abym udał się z nimi w Góry Skaliste. I
tak zostałem westmanem.
_ J jestecie zadowoleni z tej odmiany?
_ Tak. Byłoby mi oczywicie przyjemniej, gdybym zdobył te moje sto tysięcy
talarów i mógł sobie pożyć in dulci jubil(S tak jak spadkobiercy Timpego.
_ p^iTi! Może jeszcze i tak będzie.
_ Raczej wštpliwe! Mnie także póniej przyszło na myl? że stary JosefHabakuk
musiał być jednak bardzo bogaty i że z jego pieniędzmi mógł zwiać jego bratanek,
Nahum Samuel. Poszukiwałem gi> wiele lat, wszelako na próżno, już wam o tym
mówiłem.
_ Ja też, i tak samo na próżno, ale do niedawna, bi> ostatnio złapałem Jego
lad.
_ Je-go lad? Rze-czy-wi-cie?!zawołał Kasimir, pidrywajšc
się tak gwałtownie z krzesła, że obecni z zaciekawieniem skierowali na
niego wzrok.
_ Cicho, spokojnie!ostrzegł Hasael. Nie trzeba si tak pod-niecać. Słyszałem z
całkiem pewnego ródła, że niejaki Nahifn Samuel Timpe, dawniej rusznikarz,
obecnie niesamowicie bogata mieszka teraz w Santa Fe.
16
W Santa Fe, po tamtej stronie? Trzeba się więc tam udać, i to natychmiast,
obydwaj, wy i ja!
Zgadzam się z tym, kuzynie. Włanie taki miałem zamiar:
odnaleć go i zmusić do wydania pieniędzy łšcznie z odsetkami. Nie miałem
złudzeń, że będzie to ciężka sprawa, nawet bardzo ciężka, dlatego cieszę się, że
was spotkałem, bo we dwóch powinno pójć nam łatwiej. Zjawimy się przed nim tak,
że ze strachu przyzna się do swego haniebnego czynu i z miejsca wypłaci
pienišdze. Jestemy westmana-mi i zagrozimy mu prawem prerii. Czyż nie?
Oczywicie, jak najbardziej oczywicie!Zgodził się Kasimir od razu. Co za
szczęcie, że was spotkałem, was... was... was? Czyż to nie głupota mówić sobie
wy, skoro jestemy tak bliskimi krewnymi i do tego zwišzani wspólnym losem?
Też mi się tak zdaje.
A zatem bruderszaft i mówimy sobie ty, dobrze?
Z mej strony zgoda. Oto moja ręka, przybij! Napełnijmy szklanki jeszcze raz i
opróżnijmy je za naszš pomylnoć i za powodzenie naszej sprawy. Tršćmy się!
Na zdrowie, kuzynie, lub raczej: na zdrowie, kochany Ha-saelu!
Na zdrowie! Ale Hasael? Wiesz, w Stanach sprawy załatwia się krótko i zwięle,
szczególnie jeli chodzi o imiona. Mówi się Jim, Tim, Ben czy Bob, nie używa się
wszystkich sylab, jeli jedna wystarczy. Mój ojciec nazywał mnie zwykle Has
zamiast Hasael, i przyzwyczaiłem się do tego. Mów tak samo!
Has? Hm! Wobec tego musiałby mi mówić Kas zamiast Kasimir.
Czemu nie?
Nie brzmi to zbyt głupio?
Głupio? Skšdże! Brzmi dobrze, mówię ci, mnie się podoba, a jeli nie podoba
się innym, to nie moja sprawa. Zatem jeszcze raz, na zdrowie, kochany Kas!
Na zdrowie, kochany Has! Na zdrowie Kasa i Hasa, wieżo upieczonych
spadkobierców Timpego!
Wielce zadowoleni, nie okazujšc tego na zewnštrz, tršcili się też delikatnie
szklankami, aby nie wzbudzić zainteresowania innych popijajšcych. Ciemnowłosy
Has powiedział:
2* Czarny Multing
17
No, więc do Sama Fe! Ale nie jest to ani łatwa, ani szybka sprawa, bo będziemy
musieli jechać okrężnš drogš.
Dlaczegóż to?spytał jasnowłosy Kas.
Ponieważ musielibymy jechać przez obszar Komanczów, gdy-bymy chcieli obrać
najkrótszš drogę.
Nie słyszałem, żeby ci czerwonoskórzy wykopali ostatnio topór wojenny.
Ja również nie, wszelako Indianie już z natury nawet w czasie całkowitego
pokoju sš nastawieni wrogo. A poza tym wczoraj spotka-łem się z pewnym
handlarzem, który od nich wracał. Wiesz, że Indianie prawie nigdy nie czyniš nic
złego handlarzowi, bo go potrzebujš, i to bardzo. Ów handlarz powiedział mi, że
wielki wódz wojowników, Tokvi Kava*, nie przebywa obecnie wród swego plemienia,
lecz oddalił się gdzie z kilkoma najlepszymi wojownikami, nie mówišc dokšd.
Tokvi Kava, ten polujšcy oprawca? Można więc niewštpliwie przypuszczać, że
znowu ma w zamyle jedno ze swoich bezeceństw. Doprawdy, nie boję się
czerwonoskórych, ale nawet gdyby człowiek był dwa razy tak dzielny, to i tak
lepiej z takim łobuzem w ogóle się nie spotkać. Wobec tego wybierzmy faktycznie
raczej okrężnš drogę, i przybędziemy do Santa Fe tydzień póniej. Nasz Nahum
Samuel na pewno nam teraz po raz drugi nie umknie.
A jeli umknie, to mamy jego lad i z pewnociš go... Rozmowa urwała się,
ponieważ wrócił inżynier i przyprowadził z sobš dwóch mężczyzn. Kas i Has w
ferworze rozmowy nie usłyszeli dwukrotnego gwizdania lokomotywy. Pocišg roboczy
przybył, inży-nier odprawił go i wracał w towarzystwie swego nadzorcy i
kierownika magazynu. Pozdrowił obu westmanów skinieniem głowy, po czym wszyscy
trzej usiedli przy stole przeznaczonym dla urzędników i znaczniejszych
dżentelmenów”, przysiadajšc się do Metysa. Kazali sobie również podać grog, a
potem Metys zapytał:
Nadeszły gazety, sir?
Nieodparł inżyniernadejdš dopiero jutro, otrzymałem jednak wiadomoci.
Dobre?
Niestety, nie. Od tej chwili musimy być bardzo czujni.
* Czarny Mustang
18
Dlaczego?
W pobliżu końcowej stacji dostrzeżono lady Indian. Zdawało się, jakby skryte
do połowy pod powiekami oczy Metysa rozbłysły złowrogo, głos jego brzmiał jednak
obojętnie, gdy powie-dział:
To przecież nie powód do nadzwyczyjnej ostrożnoci!
Jednak mylę, że tak.
Pshaw! Ostatnio żadne plemię nie wykopało topora wojennego, a gdyby nawet tak
było, to nie można od razu na podstawie kilku ladów stóp wycišgać wniosków, że
to wróg.
Przyjaciele nie ukrywajš się. A kto się trzyma w ukryciu, (en nie ma dobrych
zamiarów, mogę to miało powiedzieć, choć nie jestem ani zwiadowcš, ani
westmanem. Wszak to wy jestecie dzielnym zwiadow-cš, znajš was w tej okolicy,
zatrudniłem was, abycie, czujnie obchodzšc, pilnowali tych terenów.
Wzdłuż gibkiej sylwetki Metysa i po jego twarzy przebiegło delikatne drżenie,
jakby chciał się poderwać w gniewie, opanował się jednak i odparł spokojnym
tonem:
Będę to czynił, sir, chociaż wiem, że to zbędne. Siady Indian tylko w czasie
wojny oznaczajš co gronego. I jeszcze jedno: czerwo-noskórzy sš często
lepszymi i wierniejszymi ludmi niż biali.
Taki poglšd bardzo zaszczytnie wiadczy o waszej miłoci bliniego, mógłbym
jednak przytoczyć wam wiele przykładów, że jestecie w błędzie.
A ja jeszcze więcej przykładów, że mam rację. Czyż istniał kiedykolwiek kto
bardziej wierny niż Winnetou wobec Old Shatter-handa?
Winnetou jest wyjštkiem. Znacie go?
Nie widziałem go jeszcze.
A Old Shatterhanda?
Też jeszcze nie, ale znam wszystkie ich czyny.
Zatem słyszelicie też o wodzu Kiowów, Tangua?
Tak.
Cóż to był za zdrajca, co za szubrawiec! Mienił się obrońcš Old
Shatterhanda wówczas, kiedy ten był jeszcze surwejorem*, a przecież
nieustannie nastawał na jego życie. Z pewnociš byłby go zgładził,
* inspektor
2Ť
19
gdyby ów biały nie był mšdrzejszy i silniejszy od niego. I gdzie tu widzicie
wiernoć, o której mówicie? A że lady czerwonoskórych oznaczajš
niebezpieczeństwo tylko w czas wojny, to czyż Siuksowie Oglala w czasie
najlepszego pokoju nie napadali wielekroć na koleje żelazne? Czyż nie w czas
pokoju zabijali mężczyzn lub uprowadzali kobiety? Zostali za to ukarani, i to
nie przez grupę myliwych czy oddział wojska, lecz przez dwóch tylko ludzi,
przez Winnetou i Old Shatterhanda. Gdyby jeden z nich znajdował się tutaj, to z
pewnociš lady Indian nie napawałyby mnie takš obawš.
Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci dwaj mężczyni mieli wiele szczę-cia, i to
wszystko. Istniejš jeszcze inni, tacy sami jak oni, a nawet jeszcze lepsi!
Gdzie?
Metys spojrzał inżynierowi wyzywajšco w twarz i odparł:
Nie pytajcie, rozejrzyjcie się!
Macie na myli siebie? Siebie samego?
A jeli?...
Inżynier chciał dać mu stosownš odpowied, ale nie zdšżył, bo włanie Kas,
postšpiwszy dwa kroki na swoich długich nogach, wyrósł przed Metysem i
powiedział:
Jestecie największym durniem, jakiego wiat zna, mój synu!
Metys w mgnieniu oka poderwał się i wyrwał nóż zza pasa, ale
jeszcze szybciej Kas chwycił za rewolwer i wymierzył w jego kierunku,
ostrzegajšc:
Tylko nie tak ostro, my boy! Sš podobno ludzie, którzy nie znoszš, gdy kula
przelatuje przez ich głupi łeb, a mam wszelkie podstawy przypuszczać, że
jestecie jednym z nich.
Skierowana na Metysa lufa rewolweru nie pozwoliła mu użyć noża.
Wciekły z tego powodu, syknšł w kierunku długonogiego:
Nie do was mam sprawę. Kto wam pozwolił wtršcać się do naszej rozmowy?
Ja sam, mój chłopcze, ja sam. A jeli sobie na co pozwalam, to chciałbym
zobaczyć takiego, któremu się to nie podoba!
Jestecie grubianinem, sir!
Well, podoba mi się ta odpowied, bo widzę, że przypadłem wam do gustu,
postarajcie się tylko, żebym i ja was polubił bo w przeciwnym razie pójdzie wam
tak, jak kiedy zdarzyło się spadkobiercom Timpe-go!
20
Spadkobiercy Timpego? Kim właciwie jestecie, sir?
Jestem jednym z tych, którzy na Winnetou i Old Shatterhanda nie pozwolš nic
powiedzieć, więcej nie potrzebujecie wiedzieć. A teraz żegnam, my boy, i
schowajcie swoje żegadło za pas, żebycie sobie czasem nie zrobili krzywdy!
Kas wrócił do stołu i rozsiadł się wygodnie. Metys ledził jego ruchy
roziskrzonymi złociš oczami, mięnie jego napięły się jakby do skoku na tego,
który go obraził, jednak nie zdobył się na to. W postawie tego wysokiego,
chudego mężczyzny było co, co pętało Metysowi nogi. Schował nóż, usiadł i na
usprawiedliwienie wobec towarzyszy przy stole mruknšł:
Ten łobuz to widocznie jaki błazen, nie jest w stanie obrazić rozumnego
człowieka. Niech sobie gada!
Gada? odpowiedział inżynier. Wprost przeciwnie, ten mężczyzna wyglšda na
takiego, który umie postawić na swoim. Uradowało mnie, że ujšł się za Old
Shatterhandem i za Winnetou, bo dzieje i przygody tych obu bohaterów Dzikiego
Zachodu sš moim najulubieńszym tematem. Chciałbym wiedzieć, czy też on naprawdę
ich zna.
I zwracajšc się do sšsiedniego stołu, zapytał:
Sir, nazwalicie się obaj westmanami. Czycie się może kiedy spotkali z Old
Shatterhandem lub z Winnetou?
Małe, mysie oczka Kasa aż błysnęły z zadowolenia, kiedy od-parł:
Czy się spotkałem! Dwa tygodnie jedziłem razem z nimi.
Do licha! Nie zechcielibycie przesišć się tu do nas i nam o tym opowiedzieć?
Nie.
Nie? A to dlaczego?
Ponieważ nie mam daru opowiadania, sir. Z opowiadaniem to już
jest taka dziwna sprawa, trzeba się z tym urodzić. Tyle razy już
próbowałem tej sztuki, ale nie daję rady. Z reguły zaczynam od rodka
albo też od końca, a kończę wcišż na poczštku. Mogę wam tylko krótko
powiedzieć, że było nas wtedy omiu białych, kiedy popadlimy w
niewolę Upsaroków, którzy nas przeznaczyli na pal męczeński. Old
Shatterhand i Winnetou dowiedzieli się o tym. Poszukali naszych
ladów, poszli nimi, zakradli się do Upsaroków i nocš wyprowadzili
nas, zupełnie sami, bez żadnej pomocy, prawdziwy majstersztyk, co
21
takiego, czego z pewnociš nie dokonałby wasz halfbreed* siedzšcy tam koło was,
przed chwilš taki mšdry w gębie.
Metys już chciał się znowu poderwać, ale inżynier uprzedził go pytaniem:
Nie wiecie, gdzie znajdujš się ci dwaj teraz?
Nie mam pojęcia. Mówiš, że Old Shatterhand jest gdzie daleko, w którym ze
starożytnych krajów, w Egipcie czy też w Persji, albo jak się tam one nazywajš,
ale że wkrótce ma wrócić.
Jakżeż chciałbym ich zobaczyć! A już zwłaszcza ich broń! Czy jest ona
rzeczywicie tak wspaniała, jak powiadajš?
Jestem przekonany o tym, sir! Srebrna Strzelba Winnetou nie oddała jeszcze ani
jednego chybionego strzału, nie ma takiej drugiej. A Postrach Niedwiedzi, broń
Old Shaiterhanda, to istny potwór, który trafia z niesamowitej wprost
odległoci. A co dopiero jego sztucer Henry’ego! Pomylcie, sir: dwadziecia
pięć strzałów w pół minuty! Byłem rusznikarzem i wiem, co to znaczy. Henry, jak
mi wiadomo, wykonał tylko dziesięć takich sztucerów, ale kto je ma i gdzie one
sš? O żadnym z nich nic nie wiadomo, zasłynšł tylko sztucer Old Shatter-handa. A
jakie sumy zapłaciłby za to każdy znawca! Ale, sir, jeli chcecie nam zrobić
uprzejmoć, to proszę nam powiedzieć, gdzie możemy przechować nasze konie.
Wolałbym, żeby były w bezpie-cznym miejscu, ponieważ mówilicie przedtem o
ladach Indian.
Czy wam również wydajš się owe lady zastanawiajšce?
Oczywicie! Ten tam przemšdrzały Metys niech sobie myli, co chce, ja wiem
swoje.
Zatem proponuję wam szopę na narzędzia, ma ona dobry, moc-ny zamek, kierownik
zaprowadzi was tam i zatroszczy się o paszę i wodę.
Kierownik podniósł się zaraz skwapliwie, a Kas i Has podšżyli za nim na dwór do
koni.
Biali robotnicy z największš uwagš przysłuchiwali się rozmowie, była ona dla
nich tak samo fascynujšca jak dla ich przełożonego. Ten za wykorzystał
nieobecnoć obydwu myliwych, aby zganić zachowa-nie się Metysa, który przyjšł
to z pozornym spokojem, choć w głębi ducha był wciekły. Minęła chwila, kiedy z
dworu ponownie dało się słyszeć stšpanie koni.
mieszaniec
22
Ľ to co takiego?zdziwił się inżynier.Prowadzš konie z powrotem, przecież w
szopie jest dla nich dosyć miejsca.
Spojrzał ku wejciu i zobaczył, że do baraku wchodzš dwaj nowi przybysze. Biały
i Indianin.
Pierwszy z nich był niezbyt wysokiej i niezbyt rosłej postury. Ciemnoblond
broda okalała spalonš słońcem twarz. Miał na sobie skórzane spodnie ozdobione
frędzlami oraz równie przyozdobionš w szwach myliwskš bluzę, długie buty
sięgajšce ponad kolana i filcowy kapelusz z szerokim rondem, wokół którego
nawleczone były na sznurku czubki uszu gronych, szarych niedwiedzi. Za
szerokim pasem, uplecionym z rzemieni, tkwiły dwa rewolwery i krótki nóż
myliwski, wyglšdało na to, że pas jest naokoło wypełniony nabojami, zwisały też
z niego liczne sakiewki skórzane, w których prawdopodob-nie znajdowały się
drobne, nieodzowne westmanowi przybory. Przez lewe ramię na ukos wzdłuż do
prawego biodra przewieszone było lasso uplecione z licznych rzemieni, na szyi
za mężczyzna ów miał zawieszonš na jedwabnej tasiemce fajkę pokoju,
przyozdobionš wyp-chanymi kolibrami, na kunsztownie rzebionej główce fajki
wyryte były znaki indiańskie. Szeroki rzemień przytrzymywał na plecach
niezmiernie długš i ciężkš dwururkę, w prawej za ręce spoczywała lżejsza
strzelba o jednej lufie.
Indianin ubrany był dokładnie tak samo jak biały człowiek, tylko zamiast
wysokich butów miał na nogach lekkie mokasyny ozdobione szczeciš jeżozwierza.
Nie miał też żadnego nakrycia na głowie, jego długie, gęste, granatowoczarne
włosy przylegały do głowy na kształt hełmu i przeplecione były skórš
grzechotnika. Na szyi miał woreczek z lekami”, niezmiernie kosztownš fajkę
pokoju i potrójny łańcuch z pazurów niedwiedzich, dowód mówišcy sam za siebie o
jego dzielno-ci i odwadze ponieważ żadnemu Indianinowi nie wolno nosić
trofeów, których sam nie zdobył. Nie brakowało mu też lassa, jak i pasa z
rewolwerami, nożem myliwskim i ze skórzanymi sakiewkami; w prawej ręce trzymał
Indianin dwururkę, której drewniane częci gęsto nabite były błyszczšcymi,
srebrnymi gwodziami. Poważny wyraz jego męskiej urodziwej twarzy sprawiał, że
można by jš nazwać prawie rzymskš, oczy, mimo że bardzo ciemne i połyskliwe jak
aksamit, promieniowały spokojnym, dobrodusznym ogniem, koci policzkowe były
nieznacznie tylko wystajšce, matowa skóra miała barwę jasno-brunatnš z leciutkim
odcieniem bršzu.
24
Żaden z obu przybyłych nie odznaczał się olbrzymiš posturš; weszli spokojnie i
skromnie, a jednak ich pojawienie się wywołało niezwykłe wprost poruszenie.
Hałaliwy gwar wród Chińczyków zamarł nagle, biali robotnicy, znajdujšcy się w
mniejszym pomieszczeniu, bezwied-nie powstali z miejsc, inżynier, jego nadzorca
i Metys uczynili to samo, shopman spróbował wykonać nawet co w rodzaju ukłonu,
wypadło mu to, niestety, niezdarnie.
Obaj przybysze zdawali się zupełnie nie dostrzegać zamieszania, jakie wywołali,
Indianin pozdrowił obecnych lekkim, aczkolwiek bynajmniej nie zarozumiałym
skinieniem głowy, biały za odezwał się uprzejmie:
Good evening, messieurs! Nie wstawajcie, nie chcielibymy wam przeszkadzać.
Po czym, zwracajšc się do gospodarza, spytał: Można dostać u was co solidnego
na głodny żołšdek i pragnienie, sir?
Readiły, with pleasure, sir! odparł zapytany. Wszystko co mam, jest do
waszej dyspozycji. Zajmijcie miejsca, tam, przy ciepłym ogniu, messieurs! Siedzš
tam już wprawdzie dwaj westmani, którzy akurat wyszli na dwór, ale jeli wam to
nie przeszkadza, zrobiš wam miejsce.
Bynajmniej, nie trzeba. Byli tu wczeniej niż my i majš wobec tego większe
prawo. Jak wrócš, zapytamy ich, czy zechcš nas mieć przy stole. Przygotujcie nam
najpierw piwa imbirowego, a potem zobaczy-my, co macie do zjedzenia.
Dostrzegli pozostawionš przez Kasa i Hasa broń i zajęli miejsca po przeciwnej
stronie stołu.
Wspaniali ludzie! powiedział szeptem inżynier do swych obu sšsiadów przy
stole. Ten czerwonoskóry ma icie królewskie spoj-rzenie, biały tak samo.
A ta broń Indianina! zauważył równie cicho nadzorca. Ile tam srebrnych
gwodzi na niej! Czy to...
Do pioruna! Srebrna strzelba! Winnetou! Przypatrzcie się tej ciężkiej dwururce
białego! Czyż nie jest to słynny Postrach Nied-wiedzi? A ta mała, lekka fuzja?
Może to jest... sztucer Henry’ego? Czyżby...
Wtem dał się słyszeć z zewnštrz głos Kasimira:
Ali devils! Co to za konie? Kto przybył?
Nie wiem słychać było odpowied kierownika, który wracał z obydwoma kuzynami
z szopy.
25
Dwa karę ogiery z czerwonymi chrapami i rasowš linu grzbietu pod grzywš! Znam
je, a także jedców, do których one należš. Indiańska uprzęż! Zgadza się! Co
za radoć! Dokładnie tak samo jak u spadkobierców Timpego! Chodcie szybko,
zobaczycie d^óch naj-sławniejszych ludzi Zachodu!
Kas długimi krokami wszedł do rodka, za nim podšżyli Has i kierownik. Twarz
jego promieniała radosnym podnieceniem. Gdy tylko ujrzał wodza Apaczów oraz jego
białego przyjaciela i serdecznego towarzysza, wręcz skoczył ku nim, rozłożył
szeroko ręce w radosnym pozdrowieniu i zawołał:
Tak, to oni! Nie myliłem się! Winnetou i Old Shatterhand! Co za radoć, co za
ogromna radoć! Dawajcie dłonie, messieurs, niech je ucisnę!
Old Shatterhand wycišgnšł ku niemu prawicę i odparł z miłym umiechem:
Bardzo się cieszę, że was widzę, mister Timpe. Oto moja ręka.
Jeli chcecie jš ucisnšć, czyńcie to do woli.
Kas ujšł podanš dłoń i potrzšsajšc niš z całej mocy, wołał zachwyco-ny:
Mister Timpe, nazywacie mnie mister Timpe? Znacie mnie wiec jeszcze? Nie
zapomnielicie mnie, sir?
Nie tak łatwo zapomina się człowieka, z którym przeżyto się takie rzeczy,
jakiemy obaj przeżyli wówczas razem z wami i waszymi towarzyszami.
Tak, tak, to były nie lada tarapaty, w któremy wtedy wpadli. Mielimy umrzeć
i wycie nas z tego wycišgnęli. Nigdy wam tego nie zapomnę, możecie być tego
pewni. Dopiero co rozmawialimy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki wódz
Apaczów, pozwoli, bym go pozdrowił?
Zapytany podał mu rękę i właciwym sobie, poważnym, a przy tym łagodnym głosem
odparł:
Winnetou pozdrawia swego białego brata i prosi, aiby usiadł razem z nim.
Na to wstał inżynier, skłonił się bardzo uprzejmie i rzekł:
Wybaczcie mi miałoć, na którš sobie pozwalam, dżesntelmeni! Nie powinnicie
tutaj siedzieć, zapraszam was o tam, do nasz:ego stołu, zarezerwowanego
wyłšcznie dla urzędników i osób wyższej! rangi.
Urzędnicy i osoby wyższej rangi?odparł Old Shaitterhand.
26
Nie jestemy ani urzędnikami, ani też nie wmawiamy sobie, że jestemy czym
lepszym od innych. Dziękujemy wam za zaproszenie, prosimy jednak, aby wolno nam
było pozostać tutaj.
Wedle waszej woli, sir. Czulibymy się tylko niezmiernie za-szczyceni, gdyby
wolno nam było wypić szklaneczkę czego dobrego i porozmawiać z tak znakomitymi
westmanami.
Od rozmowy się nie uchylamy. Domylam się, że jestecie urzędnikiem na tej tu
trasie kolejowej?
Nazywam się Leveret i jestem inżynierem, a tu widzicie mojego nadzorcę i
mojego kierownika, tam za oto siedzi zwiadowca, którego-my zatrudnili, aby
troszczył się o nasze bezpieczeństwo.
Mówišc to wskazywał rękš osoby, które wymieniał. Old Shatter-hand rzucił
krótkie, zupełnie niedostrzegalne, ale bardzo uważne spojrzenie na Metysa, po
czym zapytał:
Zwiadowca dla waszego bezpieczeństwa? Jak zwie się ten czło-wiek?
Yato Inda. Nosi indiańskie nazwisko, jego matka bowiem była Indiankš.
Biały myliwy zmierzył Metysa dłuższym i bardzo wnikliwym spojrzeniem, następnie
odwrócił się z cichym hm”, które usłyszał tylko Apacz. Co sobie przy tym
mylał, tego nie dało się odczytać z jego twarzy. Apacz natomiast miał widocznie
powód, aby nie milczeć, zwrócił się do zwiadowcy:
Pozwoli mi mój brat, że się do niego odezwę. Każdy musi tutaj być ostrożny,
jeli więc dla bezpieczeństwa tego tu obozu potrzebny jest zwiadowca, to muszš
też istnieć wrogowie, którzy zagrażajš obozowi. Kim sš ci ludzie?
Metys odpowiedział uprzejmie, aczkolwiek nieco chłodno:
Wydaje się, że nie można ufać Komańczom.
Winnetou uczynił taki ruch głowš, jakby chciał ocenić każde z osobna słowo
mówišcego. Po uzyskaniu odpowiedzi jeszcze trwał tak kilka sekund, jakby się w
co wsłuchiwał, po czym zapytał:
Czy mój brat ma podstawy do takich podejrzeń?
Konkretnej podstawy nie, tylko przypuszczenie.
Mój brat nazywa się Yato Inda. Yato znaczy dobry” i pochodzi z języka
Nawajów, Inda znaczy człowiek” i pochodzi z języka Apaczów. Nawajowie sš także
Apaczami, stšd przypuszczenie, że indiańska matka mego półkrwi brata była
Apaczkš.
27
Pytanie to najwidoczniej było Metysowi niemiłe, bo próbujšc wymigać się od
odpowiedzi, odparł chłodnym tonem:
Jak to się dzieje, że wielki Winnetou tak troszczy się o nieznanš indiańskš
squaw?
Ponieważ to jest twoja matka zabrzmiało mocno i ostro z ust wodza. I
ponieważ, znajdujšc się tutaj, chcę wiedzieć, co za człowiek troszczy się tutaj
o bezpieczeństwo. Do jakiego plemienia należała twoja matka?
Wobec takiego tonu i nieustępliwego wzroku, jakim Winnetou patrzył na zwiadowcę,
ten nie mógł milczeć. Odparł:
Do plemienia Pinal-Apaczów.
I mowy nauczyłe się od niej?
Oczywicie, że tak.
Znam mowę i wszystkie narzecza Apaczów. Wymawiajš oni przy pomocy języka i
zarazem gardłowo wiele dwięków, do których ty używasz tylko języka, dokładnie
tak samo, jak czyniš to Komańcze.
Metys wybuchnšł:
Chcesz może przez to powiedzieć, że jestem synem kobiety Komanczów?
A jeli tak twierdzę?
Twierdzenie nie jest jeszcze dowodem. A jeli nawet moja matka pochodziłaby z
Komanczów, to jeszcze wcale z tego nie wynika, że ja trzymam z Komańczami.
Oczywicie, że nie, ale znasz Tokvi Kavę, Czarnego Mustanga, który jest
najgroniejszym wodzem Komanczów?
Słyszałem o nim.
Miał on córkę, która została squaw bladej twarzy, oboje oni zmarli,
pozostawiajšc chłopca mieszanej krwi, który potem został wychowany przez
Czarnego Mustanga w zawziętej wrogoci przeciw białym. Ów chłopiec został kiedy
przez towarzysza zabaw skaleczony nożem w prawe ucho. Jak więc to jest, że
mówisz jak Komańcz i masz bliznę na tym samym uchu?
Zwiadowca poderwał się na te słowa i zawołał gniewnie:
To cięcie zawdzięczam włanie wrogoci Komanczów, otrzyma-łem je w ręcznej
potyczce z nimi. Jeli wštpisz o tym, wzywam cię do walki ze mnš.
Pshaw! Tylko to jedno słowo wypowiedziane lekcewa-
żšcym tonem padło z ust Winnetou, po czym wódz Apaczów
28
odwrócił się i sięgnšł po imbirowe piwo, które gospodarz włanie przyniósł.
I jak to zwykle bywa po tak nieprzyjemnych scenach, nastšpiła głęboka cisza,
zanim podjęto na nowo rozmowę przy obu stołach. Potem inżynier zapytał, czy Old
Shatterhand i Winnetou majš zamiar przenocować w obozie, otrzymawszy odpowied
twierdzšcš, zapropo-nował im swoje mieszkanie, a gotowoć gociny poparł jeszcze
wyjanieniem:
Obu dżentelmenom, którzy przybyli przed wami, gospodarz wskazał już legowiska
u siebie, nie ma tam więcej miejsca, a nie będziecie przecież spać na dworze,
gdzie jest mokro. Tu za, w baraku, wród tych chrapišcych, niechlujnych
Chińczyków? W żadnym razie! Musielimy sprowadzić Chińczyków z Zachodu,
ponieważ nie mogli-my znaleć białych robotników i ponieważ sš tańsi, a także
łatwiejsi do utrzymania w ryzach niż całe to talatajstwo, na które bylibymy w
przeciwnym razie skazani. Powiedzcie, sir, czy zechcecie przyjšć moje
zaproszenie?
Old Shatterhand spojrzał pytajšco na Winnetou, a widzšc lekkie przytaknięcie,
odparł:
Tak, przyjmujemy je, pod warunkiem, że również nasze konie otrzymajš
bezpieczne schronienie.
Dostanš je. Konie tamtych obu dżentelmenów też już wzięlimy na przechowanie.
Chcielibycie może rzucić okiem na moje mieszka-nie?
Tak, pokażcie je nam. Dobrze jest, jeli się przedtem pozna miejsce, w którym
przyjdzie spędzić noc.
Winnetou i Old Shatterhand zabrali swojš broń i udali się za inżynierem do
znajdujšcego się nie opodal niskiego budynku, którego ciany zbudowane były z
kamienia, jako że budynek ten miał póniej służyć za mieszkanie dla warty
mostowej. Urzędnik otwarł drzwi, zapalił wiatło. Było tam palenisko, stół,
kilka krzeseł, a oprócz przeróżnego sprzętu i naczyń rozpocierało się szerokie
legowisko, na którym było wystarczajšco wiele miejsca. Obaj gocie wyrazili
zadowo-lenie i chcieli wrócić, aby odprowadzić swoje konie, ale inżynier
zauważył:
Nie chcecie od razu zostawić tutaj waszych rzeczy? Po co niepotrzebnie nosić z
sobš derki i broń?
Nic nie stało na przeszkodzie, aby się z tym zgodzić. Mury były
29
solidne, a okna tak maleńkie, że żaden człowiek nie zdołałby przecisnšć się
przez nie, drzwi, wykonane z solidnego drewna, miały dobry zamek, tak więc
wspomniany ekwipunek wydawał się dobrze zabezpieczony, pozostawili go tu zatem,
po czym odprowadzili konie do szopy, gdzie stały już oba wierzchowce Timpów.
Konie dostały wody i paszy, a potem mężczyni skierowali się z powrotem do
baraku.
Inżynier owiadczył po drodze, że pragnšłby, aby obaj byli jego goćmi również
na kolacji, dodajšc:
Dzi wieczór zjem kolację z wami, a nie z moimi ludmi, zwłaszcza że jeden z
nich, mianowicie zwiadowca, jak się wydaje, nie spodobał się wam. Powiedzcie, Mr
Winnetou, macie powody, aby mu nie ufać?
Winnetou nigdy nie czyni ani nie mówi nic bez powodu odparł wódz.
Wszelako Yato Inda zawsze był wierny i można było na nim polegać!
Winnetou nie wierzy w tę wiernoć. Mój brat na pewno przekona się, jak długo
ona potrwa. Metys nazywa siebie Yato Inda, Dobry Człowiek, ale jego prawdziwe
imię brzmi z pewnociš Ik Senanda, co w mowie Komanczów znaczy tyle co Zły Wšż.
Czy istnieje Komańcz o takim imieniu?
Metys, o którym Winnetou przedtem mówił, tak się zwie, wnuk Czarnego Mustanga.
Mr Winnetou, mam wielki szacunek dla waszej bystroci i osšdu, ale tym razem
musielicie się pomylić! Ów zwiadowca okazał mi tyle dowodów wiernoci, że muszę
mu ufać.
Mój biały brat może czynić, co uważa za stosowne, ale odtšd, jeli Old
Shatterhand i Winnetou będš tak rozmawiać, aby Metys słyszał rozmowę, to
wszystko, cokolwiek powiedzš, nie będzie niczym więcej jak pozorem. Howgh!
Kiedy znaleli się już w baraku, inżynier zamówił u gospodarza dobrš kolację na
pięć osób, potraktował bowiem obu Timpów również jako swoich goci i dosiadł się
do ich stołu. Tutaj Old Shatterhand zwrócił się z pytaniem do wysokiego,
jasnowłosego Kasa, co sprowa-dziło go w te okolice i dokšd zamierza stšd się
udać. Zapytany opowiedział w krótkich słowach historię spadku i osobliwego
spotkania ze swoim kuzynem i zarazem współspadkobiercš.
30
Teraz musimy udać się do Santa Fecišgnšł dalejnie możemy jednak niestety
obrać najkrótszej drogi.
Dlaczegóż to?
Z powodu Komanczów. Skierujemy się stšd na wschód, a potem skręcimy na
południe.
Hm! Może pojedziemy razem. Zamierzamy bowiem również udać się do Santa Fe,
choć nie z powodu spadku.
Kas klasnšł w ręce, aż trzasnęło, i zachwycony zawołał nazbyt głono:
To się nazywa szczęcie! Has, Has, słyszysz? Możemy jechać razem z Old
Shatterhandem i z Winnetou! Figę sobie robię teraz z tej całej hołoty Komanczów!
Nie potrzebujemy jechać okrężnš drogš, jedziemy na wprost.
Nie wrzeszczcie tak! umiechnšł się Old Shatterhand. Nie macie wcale powodu
do takiej radoci. Nam również nie przyszło do głowy, aby jechać na wprost,
przez obszary Komanczów, bylimy zdecydowani, tak jak i wy, zrobić łuk na
wschód.
Wedle waszej woli. Kiedy zatem wyruszamy, sir?
Jutro, jak tylko się wypimy. Do wieczora dotrzemy do Alder--Spring i tam
będziemy obozować aż do wczesnego ranka.
Szczególny nacisk położył na tę nazwę, ponieważ przez cały czas ukradkiem
obserwował Metysa i doskonale widział, z jakš uwagš tamten przysłuchiwał się
rozmowie, mimo że usiłował stworzyć wrażenie, jakby go to nic nie obchodziło.
Nie był on zresztš jedynym, w którym obaj sławni przyjaciele wzbudzili tak
ogromne, skrywane zainteresowanie.
Tuż przy samym przepierzeniu z desek, odgradzajšcym wielkie pomieszczenie,
zajęte wyłšcznie przez Chińczyków, od mniejszego, siedzieli, palšc i popijajšc,
dwaj Synowie Niebios*, obecni tu już przed pojawieniem się obu Timpów. Wyglšdali
na kierowników robót, a może też i piastowali jaki pomniejszy urzšd, albowiem
żaden z ich ziomków nie dosiadł się do nich. Mieli oni możnoć słyszeć wszystko,
co mówiono obok, rozumieli też dobrze po angielsku, bo od wielu już lat
przebywali w Stanach Zjednoczonych i języka nauczyli się w San Francisco.
* Tak nazywajš sami siebie Chińczycy
31
Na przybycie Hasa i Kasa nie zwrócili większej uwagi, tak zresztš jak i inni,
gdy jednak obok w małym pomieszczeniu rozmowa zeszła na strzelby Old
Shatterhanda i Winnetou i na ich wartoć, zaczęli nadsłuchiwać uważniej. Póniej
zupełnie niespodziewanie pojawili się ci dwaj mężczyni i Chińczycy najpierw z
ciekawociš, a potem z pożšdliwociš spoglšdali przez szpary w deskach na nich i
na ich cennš broń, od której prawie nie mogli oderwać oczu.
Gdy w jaki czas potem inżynier powrócił ze swymi goćmi, a ci nie mieli już
broni przy sobie, dotychczasowy spokój opucił Chińczyków. Ich cienkie brwi
poruszały się w górę i w dół, usta drgały, palce zaciskały się kurczowo, obaj
wiercili się na swoich stołkach, obu wypełniało to samo uczucie, mieli te same
myli, ale żaden z nich nie chciał odezwać się pierwszy. Wreszcie jeden nie mógł
się już dłużej’ opanować i zapytał cicho:
Słyszałe wszystko?
Tak odparł drugi.
I widziałe?
I widziałem.
Także strzelby?
Także!
To bezcenne rzeczy!
Tak.
Gdybymy je mieli! Ileż musimy się napracować, ile namęczyć i nadręczyć, żeby
nasze koci mogły być złożone w ojczynie, przy naszych przodkach!
Nastšpiła przerwa w rozmowie, obaj co rozważali. Po jakiej chwili jeden z nich
zacišgnšł się głęboko dymem z fajki i spytał, błyskajšc chytrze skonymi oczami:
Domylasz się, gdzie leżš te strzelby?
Tak, wiem padła odpowied.
Gdzie?
W domu inżyniera. Gdybymy je mieli, moglibymy je zakopać i nikt by się nie
dowiedział, kto je zabrał.
A póniej bymy mogli je sprzedać w San Francisco. Dostaliby-my za. nie
mnóstwo pieniędzy. Stalibymy się bogatymi panami i moglibymy wrócić do Państwa
rodka, gdzie bymy jedli sobie co dzień jaskółcze gniazda.
Tak by mogło być naprawdę, gdybymy tylko chcieli!
32
I znowu nastšpiła przerwa, każdy z nich starał się odgadnšć myli drugiego po
wyrazie twarzy i spojrzeniu, po czym rozmowa potoczyła się dalej:
Dom inżyniera jest zbudowany z kamienia, a przez okno nikt nie wejdzie!
A drzwi sš mocne i majš bardzo solidny, żelazny zamek!
Ale dach! Nie wiesz, że dach jest zrobiony z gontów?
Wiem. Gdyby tak mieć drabinę, można by zrobić otwór i wejć.
Drabin jest dosyć!
Tak, ale gdzie zakopiemy broń? W ziemi? Zniszczy się tam.
Trzeba by jš dobrze zawinšć. W szopie leży więcej plecionych mat, niż
potrzeba.
Dotšd rozmowa toczyła się bardzo cicho, teraz pochylili się jesz-cze bardziej ku
sobie i dalej rozmawiali już tylko ledwo sły-szalnym szeptem. Następnie jeden po
drugim w kilka minut opucili barak.
Po chwili, kiedy obu już nie było, zjawił się nowy przybysz. Był to Indianin,
którego ubiór składał się z niebieskiej płócien-nej bluzy, skórzanych spodni i
takich samych mokasynów. Uzbro-jony był tylko w nóż, który tkwił za pasem.
Długie, gęste włosy spadały mu na plecy, na szyi za nosił na rzemieniu duży
woreczek z lekami”.
Zatrzymał się przy wejciu, aby oswoić oczy z nagłym wiatłem, jednym rzutem oka
omiótł większe pomieszczenie, po czym wolnym krokiem udał się do mniejszego.
Czerwonoskóry nie należał tu oczywicie do rzadkoci, tak więc Indianin ów w
ogóle nie zwrócił na siebie uwagi siedzšcych tam Chińczyków. Również w mniejszym
pomieszczeniu, gdzie siedzieli biali, jego pojawienie się nie wywołało nic
więcej poza krótkim spojrzeniem obecnych, potem już nie zwracano na niego uwagi.
Pokornym krokiem człowieka, który czuje, że jest ledwo tolerowany, przeszedł
między stołami i przykucnšł w pobliżu paleniska.
Kiedy zwiadowca dostrzegł wchodzšcego Indianina, twarz jego na
moment drgnęła, skurcz ten minšł jednak tak błyskawicznie, że nikt z
obecnych tego nie dostrzegł. Obaj sprawiali wrażenie, jakby jeden dla
drugiego nie istniał, ale w jednym i drugim kierunku spod opuszczo-
nych rzęs biegły raz po raz spojrzenia, i spojrzenia te zdawały się
wzajemnie rozumiane. Po jakiej chwili zwiadowca podniósł się od
3* Czarny Mustang
33
stołu i powolnym, niedbałym krokiem skierował się ku wyjciu jak kto, kto czyni
to zupełnie bezwiednie i bezmylnie.
Były jednak dwie osoby, którym włanie owa ostentacyjnie okazy-wana obojętnoć
wydala się podejrzana: Winnetou i Old Shatterhand. Pozornie odwrócili
natychmiast wzrok od drzwi, ale tylko pozornie, bo kto zna dobrze wyćwiczone oko
westmana, ten wie, że jest ono w stanie także z boku wchłonšć tyle promieni,
żeby dokładnie widzieć, co się dzieje tam, gdzie jak się wydaje,’w ogóle nie
patrzy.
Będšc już przy drzwiach, zwiadowca odwrócił się na kilka sekund, a nie widzšc
ani jednego oka zwróconego na siebie, szybkim ruchem ręki dał czerwonoskóremu
znak, którego znaczenie rozumieć mógł tylko ten, z kim ów znak był wczeniej
umówiony. Potem odwrócił się i wyszedł w ciemnš noc.
Znak ten dostrzegł zarówno Winnetou, jak i Old Shatterhand: raz tylko
wymieniwszy spojrzenia, bez słów, już byli zgodni co do tego, jak działać. Oto,
co przypuszczali, i co zamierzali uczynić: obcy Indianin był w tajemnym
porozumieniu ze zwiadowcš, ponieważ otrzymał od niego znak. Porozumienie to było
skryte, obaj bowiem uważali, aby nikt niczego się nie domylił i nie zauważył. Z
tej tajemniczoci należało wysnuć wniosek, że kryje się za niš złowrogi zamiar,
który trzeba bezwzględnie wyledzić. Powinien tylko kto pójć za zwia-dowcš,
aby z ukrycia obserwować, co uczyni. Ponieważ można było z całš pewnociš
przyjšć, że chodzi tu o Indianina, Winnetou chciał przejšć ledzenie. Niestety,
nie mógł wyjć drzwiami, gdyż te były jasno owietlone. Zwiadowca za z
pewnociš tak się ustawił na dworze, żeby mógł widzieć każdego, kto opuszcza
barak. Na szczęcie Apacz już przedtem zauważył, że za beczkami, pakami i
skrzyniami sš małe drzwi, służšce z pewnociš do wnoszenia i wynoszenia towarów
bez potrzeby korzystania z głównego wejcia. Tymi to tylnymi drzwiami zamierzał
Winnetou wyjć. Ponieważ jednak winno się to odbyć możliwie niespostrzeżenie,
musiał wobec tego odczekać, aż zaintereso-wanie obecnych skieruje się na Old
Shatterhanda, co się oczywicie stało, jak tylko Old Shatterhand zaczšł
rozmawiać z Indianinem.
I to była druga rzecz, jakš należało uczynić, mianowicie, przepytać Indianina,
żeby z niego w miarę możliwoci wydobyć co, co by wskazało na jego zamiary.
Old Shatterhand, wcale też nie zwlekajšc, zaczšł badać Indianina, a
gdy wszystkich oczy zwróciły się na nich, wtedy Winnetou nieznacznie
34
oddalił się od stołu, aby zniknšć za beczkami i dotrzeć do wspomnia-nych drzwi.
Indianin był mocno zbudowanym mężczyznš w rednich latach. Wkrótce okazało się
też, że również jeli chodzi o rozum, nie był słabeuszem. Przewidział to
oczywicie Old Shatterhand, bo tajne i niebezpieczne zadania otrzymuje zazwyczaj
tylko mšdry wojownik.
Mój czerwony brat usiadł daleko od nas. Nie chce nic zjeć ani wypić?brzmiało
pierwsze pytanie Old Shatterhanda.
Czerwonoskóry odpowiedział tylko przeczšcym ruchem głowy.
Dlaczego nie? Nie masz pragnienia ani nie jeste głodny?
Juwaruwa jest głodny i ma pragnienie, ale nie ma pieniędzy usłyszano
odpowied.
Juwaruwa to twoje imię?
Tak mnie nazywajš.
Juwaruwa znaczy ło” w mowie Upsaroków. Należysz do tego plemienia?
Jestem wojownikiem tego plemienia.
Gdzie wypasa ono teraz swoje konie?
W Wyoming.
A jak nazywa się ich wojenny wódz?
Nazywajš go Szarym Niedwiedziem.
Old Shatterhand był akurat ostatnio u Indian zwanych Upsarokami, czyli Wronami,
którzy sš mieszkańcami Dakoty, był więc w stanie osšdzić, czy Indianin go nie
okłamał. Odpowiedzi zawierały prawdę.
Jeli mój brat nie ma czym płacić, niech dosišdzie się do nas i zje z nami
zaproponował Old Shatterhand.
Indianin spojrzał na niego badawczo i owiadczył:
Juwaruwa jest dzielnym wojownikiem, jada tylko z mężczyzna-mi, których zna i
którzy sš równie dzielni. Masz jakie imię? Jak ono brzmi ?
Nazywajš mnie Old Shatterhand.
Old Shatt...
Nazwisko nie mogło mu przejć przez usta. Na moment stracił spokój i opanowanie,
ale okazujšc przerażenie, już się zdradził.
Opanował się jednak szybko i z pozornš swobodš cišgnšł dalej:
Old Shatterhand? Uff! Jeste zatem bardzo sławnš bladš twarzš.
A więc możesz ze mnš jeć. Chod tutaj do nas, jedz i pij!
3Ť
35
Ten jednak, zamiast skorzystać z zaproszenia, potoczył wzrokiem dokoła, szukajšc
kogo, po czym zapytał:
Nie widzę tutaj czerwonoskórego, który siedział u twojego bo-ku. Dokšd
poszedł?
Z pewnociš wyszedł i jest w innym pomieszczeniu.
Nie zauważyłem, jak wyszedł. Jeli ty jeste Old Shatterhand, to tamten jest z
pewnociš Winnetou, wódz Apaczów?
Tak, to on. Gdzie masz konia?
Nie jeżdżę konno.
Jak to? Upsaroka znajdujšcy się o tyle dni drogi na południe od swego
plemienia, nie ma konia? Czyż zgubiłe go po drodze?
Nie. Nie wzišłem konia z sobš.
I również żadnej broni poza tym tutaj nożem?
Żadnej.
Musisz mieć po temu ważne powody?!
Uczyniłem lub, że pójdę bez konia i tylko z tym nożem.
Dlaczego?
Ponieważ Komańcze również byli bez koni i bez innej broni.
Komańcze? Gdzie byli?
U góry, blisko naszych dawniejszych pastwisk, w Dakocie.
Komańcze tak daleko na północy? Osobliwa sprawa. Głos Old Shatterhanda
wyrażał powštpiewanie. Czerwonoskóry spojrzał na niego prawie ironicznie i
odparł:
To Old Shatterhand nie wie, że każdy indiański wojownik winien jest jeden raz
udać się do Dakoty po więtš glinę do fajki pokoju?
Nie każdy winien to czynić i nie każdy to czyni.
Ale Komańcze to uczynili. Spotkali mnie i mojego brata, jego zakłuli, a mnie
udało się zbiec. Wtedy to złożyłem luby, i bez konia z tym tylko nożem podšżam
za nimi, nie spocznę prędzej, dopóki ich nie zabiję!
Ponieważ pouczasz mnie co do uwięconych zwyczajów, to chyba wiesz, że żaden
Indianin w drodze do tych kamieniołomów nie może nikogo zabić?
Wszelako Komańcze popełnili morderstwo!
Hm! Ale po cóż te luby? Bez konia i tylko z nożem! Jak chcesz polować? Z
czego żyłe po drodze?
Czy mam ci o^tym opowiedzieć? spytał Indianin zarozumiale, był bowiem
przekonany, że zupełnie zmylił Old Shatterhanda.
36
Nie odparł ten spokojnie. Nie mogę tylko pojšć, jak to jest możliwe, że
przez tak długi czas i w tak dalekiej drodze nie dosiadłe w ogóle konia?
Uczyniłem luby i dotrzymam ich.
Nie, ty je złamałe!
Udowodnij to!
Dzisiaj siedziałe w siodle!
Uff! Uff!
Tak, w czasie deszczu.
Uff, uff powtórnie odezwał się rzekomy Upsaroka, brzmiało to na wpół ze
strachem, na wpół z przekorš. Poderwał się i stanšł tuż przed Old Shatterhandem.
Biały myliwy schylił się, przejechał obiema rękami wzdłuż nóg tamtego, po czym
stwierdził:
Twoje spodnie sš po zewnętrznej stronie mokre, a po wewnę-trznej suche.
Wewnętrznej strony spodni, przylegajšcych do konia, deszcz nie mógł zmoczyć.
Na tak zaskakujšcy, bezsporny dowód Indianin nie był przygotowa-ny, jednak jego
przebiegłoć podsunęła mu szybko usprawiedliwienie:
Każde dziecko wie, że wewnętrzna strona spodni szybciej schnie niż zewnętrzna.
Old Shatterhand musi się jeszcze wiele nauczyć!
Była to bezczelna odpowied, ale myliwy zachował mimo to spokój. Posługiwał
się dotšd językiem angielskim, który czerwonoskóry znał w miarę dobrze, teraz
natomiast zadał mu pytanie w narzeczu Upsaro-ków i nie otrzymał odpowiedzi.
Zadał jeszcze kilka dalszych pytań z tym samym rezultatem, w końcu położył
ciężko dłoń na ramieniu Indianina i zapytał po angielsku:
Dlaczego mi nie odpowiadasz? Czy mowa twego własnego plemienia jest ci nie
znana?
Złożyłem luby, że nie prędzej odezwę się w tej mowie, dopóki mierć mojego
brata nie będzie pomszczona.
Ciekawe, wszystkie twoje luby okazujš się jakie dziwne, osobliwe! A jeszcze
bardziej osobliwa jest twoja głupota, kiedy sobie wyobrażasz, że zdołałe mnie
oszukać. Włanie twoja mowa jest tym, co cię zdradza. Wiem aż nadto dobrze, jak
Upsarokowie i jak inne plemiona posługujš się językiem bladych twarzy. Ty nie
jeste z plemienia Upsaroków, jeste Komanczem. Masz odwagę to potwier-dzić?
Komańcze sš moimi wrogami, już ci to mówiłem!
37
Włanie to, że nazywasz ich swoimi wrogami, jest dla mnie dowodem, iż jeste
jednym z nich!
Uważasz mnie za kłamcę? Taki to jest zwyczaj białych, że obrażajš swoich
czerwonoskórych goci? Idę!To mówišc, chciał skierować swe kroki ku drzwiom.
Zostaniesz! rozkazał Old Shatterhand, chwytajšc go za ramię.
W tej samej chwili Indianin wycišgnšł nóż i zawołał:
Kto ma prawo mnie zatrzymywać?! Ty? Co ci zrobiłem? Nic!
Idę, a każdemu, kto mi w tym przeszkodzi, utopię to żelazo w sercu!
Old Shatterhand, trzymajšc go mimo to mocno lewš rękš, wyrwał mu szybkim ruchem
prawej ręki nóż i powtórzył:
Zostajesz! Zaczekamy, aż wróci Winnetou, wtedy okaże się, czy . możesz pójć,
czy nie. Kucnij sobie tam, gdzie tkwił przedtem. Jedna próba ucieczki i sięgnie
cię kula.
Old Shatterhand pchnšł go na wspomniane miejsce, Indianin upadł, najpierw chciał
się wyprostować, ale zastanowiwszy się, usiadł w kucki. Old Shatterhand zajšł
swoje miejsce i zabrał się do jedzenia, położyw-szy odbezpieczony rewolwer obok
siebie, aby dobitniej podkrelić swojš grobę.
Kontynuowano przerwanš kolację, jednak rozmowa nie toczyła się już wartko. Po
jakim czasie wrócił zwiadowca i usiadł na swoim miejscu. Stwierdziwszy, że
Indianin siedzi w tej samej pozycji, w jakiej go przedtem zestawił, nie mógł
przypuszczać, co się tymczasem wydarzyło. Opowiedzieli mu o tym kierownik i
nadzorca siedzšcy obok niego; Metys przysłuchiwał się im i pozornie był
spokojny, ale w duchu bardzo się zaniepokoił, czy nie ledził go Winnetou.
Apacz tymczasem, wymknšwszy się przez tylne drzwi, wielkim lukiem skradał się do
frontu w przekonaniu, że złapie zwiadowcę na jakim goršcym uczynku. Szeroko
otwarte drzwi baraku były jasno owietlone i jeli oddalajšc się, nie spuszczało
się z nich oka, można było widzieć każdego, kto się znalazł na odcinku drogi
wiodšcym od drzwi do punktu obserwacji.
Winnetou zataczał coraz większy łuk, nadaremnie! Przystawał często i
nadsłuchiwał w ciemnoci nocy, również nadaremnie. Zawró-cił i powtórzył trasę,
znowu na próżno. I tak upłynęło nieco czasu, wtem zobaczył jakš postać
nadchodzšcš gdzie z boku i zbliżajšcš się do baraku, gdy dotarła do drzwi i
weszła do rodka, wiedział już, kto to taki.
38
Uff! To zwiadowca powiedział do siebie. Zdaje się, że jednak nie miał nic
skrytego na myli, niepotrzebnie go tu wypatrywa-łem. Winnetou raz się pomylił.
Old Shatterhand zdziwi się z pewno-ciš.
Nie zadał sobie nawet trudu, aby wejć niepostrzeżenie, wszedł frontowymi, jasno
owietlonymi drzwiami. Zwiadowca na jego widok poczuł, że tętno bije mu w
przypieszonym rytmie. Teraz powinno się okazać, czy Apacz wykrył co, czy też
nie; Winnetou tymczasem usiadł obok Old Shatterhanda, który najpierw opowiedział
mu przebieg rozmowy z Indianinem, a potem cicho zapytał:
Czy mojemu czerwonemu bratu dopisało szczęcie?
Winnetou nie mogło dopisać ani szczęcie, ani nieszczęcie, to była omyłka.
Nie było nic.
A ten znak, jaki zwiadowca dał czerwonoskóremu?
Może to nie był wcale znak, lecz po prostu^bezwiedny ruch ręki.
To by znaczyło, że i ja się pomyliłem, w co raczej wštpię. Ten Indianin nie
jest wcale Upsarokiem, lecz Komanczem.
Czy popełnił on co przeciwko tobie, mnie albo przeciw komu innemu?
Jak dotšd oczywicie nie.
Wobec tego nie wolno go też traktować jak wroga. Niech mój brat Shatterhand
puci go wolno.
No cóż, dobrze, skoro tego chcesz, czynię to jednak niechętnie.
Następnie zwrócił się do czerwonoskórego i powiedział mu, że może
sobie pójć. Ten podniósł się wolno i zażšdał zwrotu noża. Otrzymaw^
szy go, schował za pas ze słowami:
Od dzi nóż ten ma jeszcze więcej roboty do wykonania, bo złożyłem sobie nowe
luby. Old Shatterhand przekona się wkrótce, czy sš one takie dziwne jak tamte
poprzednie!
Po tej grobie oddalił się szybkim krokiem. W cišgu całej tej ostatniej minuty
na twarzy zwiadowcy malował się najwyższy niepokój i widoczne napięcie, teraz
za rysy jego twarzy zmieniły się do tego stopnia, że wyrażały jawnš, nie dajšcš
się ukryć drwinę. Winnetou szepnšł do Old Shatterhanda:
Niech mój brat spojrzy na Metysa!
Patrzę na niego!
On się z n^” mieje!
Niestety, m^ po temu powody.
39
Tak. Jego kiwnięcie rękš, to jednak umówiony znak dla Indiani-na, o którym
mówiłe, że jest Komanczem. Nie mylilimy się.
Nie znalazłe go tam, na dworze. Kto wie, co za diabelska sztuczka została tam
uknuta. Tym czujniej musimy go teraz mieć na oku. Jestem przekonany, że to
niebezpieczny człowiek.
Old Shatterhand miał rację, nazywajšc Metysa niebezpiecznym, ponieważ tam, na
dworze, rzeczywicie uknuto diabelskš sztuczkę.
Kiedy bowiem zwiadowca opucił barak, najprzód ostrożnie umknšł z kręgu wiatła,
jakie buzujšcy ogień rzucał aż na zewnštrz. Potem oddalajšc się na wprost od
baraku, zrobił około trzystu kroków, dopóki nie usłyszał cichego głosu
wymawiajšcego jego imię, nie było to jednak imię, jakim nazywano go tutaj w
obozie, lecz zgoła inne, bo przywołujš-cy głos brzmiał:
Chod tu, Ik Senanda! Jestemy tutaj!
Był on więc rzeczywicie tym, za kogo uważał go Winnetou, był Metysem, wnukiem
Czarnego Mustanga, najgroniejszego wodza Komanczów.
Udał się w kierunku, skšd go wołano, i ujrzał przed sobš trzech Indian, z
których jeden wyróżniał się szczególnie wysokim wzrostem i silnš budowš. Był to
sam wódz, który pozdrowił go słowami:
Witaj, synumojejtórki! Posłałem do tego domu Kita Homaszę*, najbardziej
przebiegłego z moich wojowników, aby zorientował się, że przybyłem i czekam na
ciebie. Rozmawiałe z nim?
Ani słowa. Samo jego przybycie wystarczyło mi.
Mšdrze działałe, bo może wzbudziłoby to podejrzenia. Jeste-
my tu w dobrym miejscu i nikt nas nie może zaskoczyć, ponieważ w
kręgu wiatła padajšcego z otwartych drzwi widzimy każdego wycho-
dzšcego. A poza tym mamy tu do czynienia tylko z takimi ludmi, \ \
którzy nie majš pojęcia o życiu na naszych ziemiach, ‘e^^- Ik
Jeste w błędzie. Sš tu ludzie, którzy znajš je aż nadto dobrze. ^/fW ^
Uff! Któż by to miał być? Powiedz! fff
Najpierw przybyli dwaj bardzo wysocy i niesamowicie chudzi
jedcy, którzy pozostajš tutaj do jutra. Jeden powiedział, że nazywa ^r’ š y?^
się Timpe, drugi, jak się zdaje, nazywa się tak samo. rtBiEŁ- / ^
Timpe? Pshaw! Żaden dzielny wojownik nie słyszał nigdy takiego ani podobnego
nazwiska.
* Dwa Pióra
40
A potem przyjechali jeszcze dwaj: Winnetou i Old Shatterhand!
Uff! Uff! Tych sprowadził tutaj zły Manitu.
Nie zły, lecz dobry. Z poczštku też się, oczywicie, przeraziłem, ale póniej,
słuchajšc ich rozmowy, poczułem w sobie radoć.
Powiesz mi, co usłyszał, ale nie tutaj. Musimy się stšd oddalić.
Oddalić się? Dlaczego?
Ponieważ wiem, jak tacy ludzie mylš i działajš. Rozmawiali z tobš?
Winnetou wypytywał mnie. Nie uwierzył, że nazywam się Yato Inda i uważa mnie
za syna twojej córki.
Apacz zatem powzišł podejrzenie i teraz będzie za tobš chodził, aby cię
obserwować. Musimy natychmiast poszukać sobie innego miejsca.
Będziemy go przecież widzieć, jeli wyjdzie przez te jasno owietlone drzwi.
Nie znasz go. Rozważy on wszystko dokładnie i będzie wiedział, że wróg, który
zakradnie się do tego obozu, ustawi się naprzeciw tych drzwi, ponieważ stšd może
wszystko widzieć. Winnetou przyjdzie więc tutaj, ale nie przez te owietlone
drzwi. Było tam jeszcze jakie drugie wyjcie?
Małe drzwi za spiżarniš.
Z tych włanie skorzysta i podkradnie się pod osłonš ciemnoci ku nam. Musimy
przejć na drugš stronę. Chod!
Paroma susami przemknęli dużym łukiem na prawo wokół szopy, podczas gdy w tym
samym czasie Winnetou też zrobił taki łuk, ale na lewo, i dlatego ich nie
znalazł. Tam przystanęli pod drzewem i wtedy zwiadowca opowiedział, co słyszał.
Wódz przysłuchiwał mu się z najwyższym zainteresowaniem, po czym z nadmiaru
radoci prawie zbyt głono powiedział:
Zamierzajš udać się do Alder-Spring? Jutro wieczorem tam będš? Złapiemy ich,
złapiemy ich tam, nie ujdš nam! Jakaż to radoć zapanuje u nas, kiedy
przywleczemy tę cennš zdobycz, i tak będziemy ich męczyć, aż będš wyć jak
odzierane ze skóry kojoty! Te dwa skalpy sš o wiele więcej warte niż tamte
wszystkie warkocze, z których właciwie można zrezygnować!
Rozpierała go radoć, której dawał wyraz, dopóki wnuk mu nie przerwał:
Tak, złapiemy ich na pewno i zamęczymy na mierć, ale czy z
42
tego powodu chcesz zrezygnować z Chińczyków, których miałem wydać w twe ręce?
Nie, wszak po to włanie wstšpiłe na służbę u tych ludzi od ognistego
rumaka”, my za przybylimy tu dzisiaj, aby cię zapytać, czy czas już nadszedł.
Jestem gotów każdego dnia, ale mam nadzieję, że dotrzymacie danego mi słowa!
Dotrzymamy. Czyżby sšdził, że oszukam syna mojej córki? Pienišdze, złoto i
srebro sš twoje, wszystko inne, odzież, narzędzia, zapasy, a w szczególnoci
skalpy ludzi z długimi warkoczami należš do nas. Przywyklimy do tego, że blade
twarze rabujš nam wszystko, musimy ustępować im, bo sš silniejsi od nas, a teraz
przybyły jeszcze te żółte twarze, aby budować mosty i drogi żelazne na ziemi,
która należy do nas, wszyscy będš za to musieli zapłacić życiem, a wojownicy
Komanczów okryjš się sławš jako pierwsi czerwonoskórzy, którzy zdobyli nowe
skalpy z długimi warkoczami. Nie zrezygnujemy z tego. A teraz udzielisz nam
wszelkich informacji potrzebnych dla dokonania napaci.
Po czym nastšpiły szczegółowe wyjanienia dotyczšce umiejscowie-nia i rozkładu
poszczególnych częci obozowiska, omówiono też, w jaki sposób należy
przeprowadzić napać oraz jakiej można się spodziewać zdobyczy. Na koniec Czarny
Mustang dał znak obu towarzyszom, aby dołšczyli do niego, ci bowiem oddalili
się, każdy w innš stronę, aby pilnować, żeby nikt nie zaskoczył ich wodza i nie
odkrył jego obecnoci.
W rezultacie tego tajemnego spotkania postanowiono, że najpierw, nazajutrz
wieczorem, należy pojmać Old Shatterhanda i Winnetou wraz z Kasem i Hasem przy
Alder-Spring; natomiast o terminie napaci na Firwood-Camp zwiadowca zostanie
powiadomiony przez wysłannika. Metys pożegnał się z trzema sprzymierzeńcami i
wrócił do baraku.
Czarny Mustang skierował się tymczasem z obydwoma Komańcza-mi w pobliże tego
miejsca, gdzie zgodnie z umowš należało oczekiwać powrotu wysłannika, którego
posłano do baraku. Ów zjawił się też wkrótce i kipišc złociš opowiedział, jak z
nim postšpił Old Shatter-hand. Kiedy usłyszał, że przygotowano napać na Old
Shatterhanda i na Winnetou, z radoci aż syknšł przez zęby:
Będzie jeszcze żałował, że podniósł na mnie rękę, bo to ja będę tym, który
zada mu najstraszliwsze męki!
43
Czerwonoskórzy włanie szykowali się do odejcia, zamierzajšc udać się do koni,
które mieli w ukryciu, kiedy posłyszeli kroki. Natychmiast przypadli do ziemi,
choć była mokra i błotnista. Ale położyli się akurat w poprzek drogi, którš
mieli przejć dwaj mężczyni, jeden z nich potknšł się o leżšcego wodza i
przewrócił się, pocišgajšc za sobš towarzysza. W jednej chwili złapano ich i
zatrzymano.
Nie wrzeszczcie, bo przypłacicie to życiem! rozkazał wódz. Kim jestecie?
Jestemy robotnikami padła trwożliwa odpowied.
Wstańcie, tylko ani kroku stšd, jeli wam życie miłe! Dlaczego włóczycie się
tutaj po kryjomu? Jeli jestecie robotnikamiz tego obozu, to nie potrzebujecie
się tak zachowywać!
Nie szlimy wcale po kryjomu!
A jednak! Tak cicho i chyłkiem nie chodzi żaden człowiek, który może się
otwarcie pokazywać. Co tam macie w rękach?
Strzelby.
Strzelby? Na cóż robotnikom strzelby? Pokażcie no tu, chcę je zobaczyć!
Wyrwał im strzelby z ršk, obmacał je i każdš z osobna uniósł wysoko w górę, aby
móc je lepiej obejrzeć na tle nieba.
Uff, uff, uff! sapnšł cicho wprawdzie, ale tonem pełnym podziwu. Te trzy
strzelby sš tu na Zachodzie dobrze znane. Strzelba zdobiona gwodziami jest z
pewnociš Srebrnš Strzelbš Winnetou, naszego wroga. A jeli tak jest, to dwie
pozostałe sš własnociš bladej twarzy, Old Shatterhanda, to jest sztucer
Henry’e-go, a to Postrach Niedwiedzi. Dobrze mówię?
Chińczycy nie odpowiedzieli na skierowane do nich pytanie. Wi-dzieli, że majš
przed sobš Indian, i bali się. Trzęli się dosłownie ze strachu, a byli zbyt
wielkimi tchórzami, aby spróbować ucieczki.
Mówcie! ruszył na nich. Czy ta broń należy do Old Shat-terhanda i do
Winnetou?
Tak odparł ledwo dosłyszalnym szeptem ten z nich, który mówił dotšd.
Wobec tego ukradlicie jš?
Zapytany znów milczał.
Widzę, że jestecie Wagare-Saritschen*, takim ludziom tamci
*Zółte Psy
44
mężczyni nigdy nie powierzyliby swojej broni. Jeli się nie przyznasz, wsadzę
ci z miejsca nóż w brzuch! Mów!
Wtedy Chińczyk spiesznie odpowiedział:
Zabralimy je po kryjomu.
Uff! A więc jednak! Winnetou i Old Shatterhand czujš się tu jak wida*-
bezpiecznie, skoro rozstali się ze swojš broniš. Jestecie złodziejami. Wiecie,
co z wami zrobię? Zasłużylicie na mierć!
Chińczyk rzucił się na kolana, wzniósł ręce i zaczšł błagać:
Nie zabijaj nas!
Powinnimy was zabić, to jasne, ale pucimy was wolno, jeli uczynicie to, co
wam rozkażę.
Mów, och, mów! Usłuchamy cię we wszystkim!
Dobrze. Dlaczegocie ukradli tę broń? Przecież nie będziecie jej używać, bo
nie jestecie myliwymi.
Chcielimy jš sprzedać, bo słyszelimy, że jest warta mnóstwo’ pieniędzy.
My jš odkupimy.
Naprawdę? Naprawdę? Czy aby naprawdę?
Jestem wodzem Komanczów. Moje imię brzmi Tokvi Kava,
co w języku bladych twarzy znaczy Czarny Mustang. Słyszelicie
o mnie? „’
Owszem, słyszeli o nim, i to tyle złego, że Chińczyk głęboko przerażony
wykrztusił:
Czarny Mustang? Tak, znamy ciebie!
Zatem wiesz również i to, jak wielkim i sławnym wodzem jestem i że wszystko,
co powiem, jest zawsze prawdš. Odkupuję broń.
Ile dasz nam za niš?
Więcej, niżby dał wam ktokolwiek inny.
Co?
Wasze życie. T-ego rodzaju kradzież karze się mierciš, a ja daruję wam za te
strzelby życie.
. Życie? Tylko życie? spytał Chińczyk zawiedziony, a przy tym cały drżšcy ze
strachu.
Mało wam? syknšł czerwonoskóry. Tacy hultaje omielajš się żšdać jeszcze
czego? oprócz życia? Czego jeszcze chcecie?
Pieniędzy!
Pieniędzy! Czyli metalu! Jeli chcecie metalu, możecie dostać żelazo naszych
noży, sš tak ostre, że starczy go wam aż nadto. Chcecie?
45
Nie, nie! Oszczęd nas!skamlał Chińczyk.Chcemy żyć!
Zatrzymaj strzelby!
Twoje szczęcie, żółta ropucho! A teraz słuchaj, co ci jeszcze rozkażę! Old
Shatterhand i Winnetou wkrótce spostrzegš, że ich strzelby znikły, podniesie się
duża wrzawa, będš szukać i rozpytywać. Co wtedy uczynicie?
Będziemy milczeć.
Musicie. Nie wolno wam powiedzieć ani słowa, ani jednego słowa, bo was zabijš,
gdyż jestecie złodziejami. Ale także o nas nie wolno wam nic mówić, bo jeli
się dowiedzš, żecie nas spotkali i z nami rozmawiali, domyla się wszystkiego,
i tak czy owak będziecie zgubie-ni. Postšpicie według tego rozkazu?
Będziemy milczeć jak grób!
Tego żšdam od was, bo jeli zdradzicie, że bylicie tuta^,
wrócimy i dokonamy zemsty, umrzecie po tysišcznych torturach przy
męczeńskim palu. I jeszcze jedno pytanie: znacie imiona Ilczi* i
Hatatitla?**
Nie.
Tak zwš się konie Winnetou i Old Shatterhanda. Czy wiecie, gdzie one stojš?
W szopie, tam, za nami. Słyszelimy, że je tam zaprowadzono.
W takim razie to wszystko, jeli chodzi o was. Pamiętajcie tylko o moim
ostrzeżeniu i milczcie! A teraz możecie ić!
Każdy z nich dostał jeszcze kopniaka, po czym obaj zniknęli czym prędzej w
ciemnociach nocy, radzi z tego, że przynajmniej uszli z życiem.
Uff! Nie moglimy mieć więcej szczęcia! powiedział wódz tonem najwyższego
zadowolenia do swoich ludzi. Mamy zaczarowa-ny sztucer, Postrach Niedwiedzi i
Srebrnš Strzelbę. Teraz jeszcze przyprowadzimy oba ogiery, które prócz mojego
mustanga nie majš sobie równych.
Tokvi Kava chce udać się do szopy?spytał Indianin, który przedtem .pod
przybranym imieniem Juwaruwy poszedł do baraku jako szpieg.
Czyżby mój brat mylał, że pozostawię konie? Gdyby nie istniał
* Wiatr
** Błyskawica
46
mój mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi między jednš Wielkš Wodš
a drugš. Zabieramy je, bo sš one z pewnociš tyle samo warte co strzelby,
któremy odebrali tym żółtym hultajom z długimi warkoczami.
Bezszelestnie podkradli się pod szopę, której drzwi nie zamykały się na
prawdziwy zamek, tylko na zasuwę, i zaczęli nadsłuchiwać. Ze rodka słychać było
pojedyncze uderzenia podkowš, odgłos, jaki słychać, kiedy koń stšpnie nogš. W
szopie panował mrok. Wyglšdało na to, że nie ma tam strażnika, w przeciwnym
razie bowiem pomie-szczenie byłoby owietlone. Wódz odsunšł zasuwę, uchylił
nieco drzwi i tak się ustawił, żeby nie być widzianym od rodka, po czym zawołał
kilka razy półgłosem w języku angielskim, tak jakby był znajomym strażnika,
jeliby przypadkiem jakowy się tam znajdował. Nie było żadnej odpowiedzi.
Czterej Indianie weszli do rodka.
Konie obu Timpów zajmowały miejsca zupełnie w tyle, oba karę ogiery stały prawie
na samym przedzie. Wódz mimo ciemnoci rozpoznał je od razu.
Tu stojš powiedział. Miejcie się na bacznoci! Nie możemy ich dosišć, bo
nas nie znajš, musimy je prowadzić, a i tak jeszcze, jak wyjdziemy, będziemy
mieć z nimi kłopoty, gdy tylko się spostrzegš, że trzeba ruszyć, a ich panów nie
ma.
Ogiery odwišzano ostrożnie i powolutku wyprowadzono. Szły za Komańczami
wprawdzie bez większego oporu, ale widać było, że sš nieufne. Drzwi ponownie
zamknięto na zasuwę, po czym Indianie oddalili się z cennš zdobyczš. Głębokie,
miękkie błoto, jakie spowodo-wał deszcz, stłumiło zupełnie kroki ludzi i
zwierzšt.
Tokvi Kava czuł’ się nadzwyczaj zadowolony z figla, jakiego udało mu się spłatać
obu sławnym, a tak bardzo przez niego znienawidzonym mężom. Był całkowicie pewny
swej sprawy i przekonany, że dzisiejsze-go wieczoru postępował absolutnie
bezbłędnie i chytrze. A jednak mylił się. Jednego w swej kalkulacji nie
przewidział, mianowicie bystroci umysłu obu okradzionych, jak również
wyjštkowych zalet i wietnej tresury obu koni, które były nauczone nie słuchać
obcych ludzi bez zezwolenia swych panów.
Największy jednak błšd polegał na tym, że wyjawił Chińczykom swoje imię.
Wprawdzie z całš pewnociš siebie wyszedł z założenia, że ci nic nie zdradzš,
ale miał do czynienia z Winnetou i jego przyjacie-lem, była to więc
niewybaczalna lekkomylnoć.
47
2.
CZARNY MUSTANG
Słyszałe może kiedy, drogi czytelniku, o Białym Mustangu? Wiele już o nim
napisano, wiele też opowiadano. Wielu też było takich, zarówno białych
myliwych, jak i czerwonoskórych, którzy twierdzili, że widzieli Białego
Mustanga, i istotnie, było tak, że widzieli go i zarazem nie widzieli. Bo Biały
Mustang to legenda, wytwór fantazji, bajka, u której podstaw w istocie rzeczy
leży prawda.
W czasach, kiedy jeszcze stada bawołów i zdziczałych koni niezliczo-nymi
tysišcami żyły na szerokich preriach i cišgnęły wiosnš na północ, ku jesieni za
na południe, bywało, że jakiemu ostrożnemu myliwe-mu dopisało szczęcie i mógł
on zobaczyć Białego Mustanga, ale przytrafić się to mogło tylko ostrożnemu
jedcowi, który potrafił się podkrać i zbliżyć do rumaka. Biały Mustang bowiem
był najbardziej dowiadczonym i najmšdrzejszym sporód wszystkich ogierów-prze-
wodników, jakie kiedykolwiek stały na czele dzikich końskich tabu-nów. Oko jego
potrafiło przedrzeć się przez najgęstsze zarola, jego ucho słyszało ciche
skradanie się wilka z odległoci tysięcy kroków, a jego ciemnoczerwone nozdrza
łowiły zapach człowieka na jeszcze większš odległoć. Ze stada prowadzonego i
pilnowanego przez Białego Mustanga rzadko kiedy jaki myliwy zdołał pochwycić
konia na lasso. Nigdy nie widziano, żeby Biały Mustang skubał trawę. Nie miał
na to czasu. Stale, wcišż, bez przerwy jakby wzlatywał w pełnych wdzięku, a
zarazem pewnych podskokach wokół swego spokojnie pasšcego się stada, a przy
najmniejszym przejawie niebezpieczeństwa wydawał z siebie owo przenikliwe,
podobne do głosu tršby rżenie, na którego dzwieK wszystko niczym burza pędziło z
miejsca przed siebie.
Podobno kilka razy udało się oddzielić go od stada, chciano
go
48
złapać, jego samego. Umykał wtedy galopem; cigajšcy go pędzili na koniach,
które wytężały wszystkie siły, ale mimo to nie zdołali go docignšć, a gdy potem
wycišgnięty jak strzała znikał na horyzoncie, uwiadamiali sobie, że Biały
Mustang zakpił sobie z nich tylko, aby odwieć ich od swego stada. Pewien
dzielny vaquero*, mistrz w jedzie konnej, spotkał podobno kiedy Białego
Mustanga bez stada i zapędził go aż na skraj głębokiego kanionu. Biały Mustang
skoczył podobno bez namysłu kilkaset stóp w dół przepaci, a potem, tam na dole,
dalej popędził kłusem. Vaquero przysięgał na wszystkie znane mu więtoci i
zaklinał się, że to prawda, a wszyscy słuchacze wierzyli w to. Kiedy znów, w
towarzystwie bardzo poważnych i dowiadczonych westma-nów opowiadał pewien
haziendero** z Sierra, że miał raz niesamowite szczęcie zwabić Białego Mustanga
z całym tabunem dzikich koni do korralu***, ale ten cudowny siwosz niczym ptak
przefrunšł przez wysokie na dwadziecia stóp ogrodzenie, i nikt w to nie wštpił.
Tak opowiadali starzy ludzie, tak opowiadali młodzi. Biały Mustang wydawał się
nie tylko nietykalny, lecz nawet niemiertelny, dopóki wreszcie razem z ostatnim
tabunem koni, jaki widziano, nie znikł z sawanny. Nieubłagana cywilizacja
wytrzebiła bawoły i mustangi, ale jeszcze tu i ówdzie znajduje się jaki stary
westman, który potwierdza, że ów nieosišgalny siwosz nie jest czczym wymysłem,
bo on sam również widział go na własne oczy.
Tak, nie był on czczym wymysłem, a jednak był wytworem fantazji, nie istniał
nigdy, a jednak istniał, ci, którzy go widzieli, nie mylili się, a jednak mylili
się, albowiem Biały Mustang to nie był jeden koń, lecz wiele, wiele koni.
Każdy dziki tabun koni miał jednego przewodnika, którym zawsze
był ogier, i to najsilniejszy i najmšdrzejszy ze wszystkich, taki bowiem
ogier musiał bronić swej pozycji i utrzymać się na niej siłš i
przebiegłociš. Jeli pokonał wszystkich współzawodników, wtedy
całe stado, aż do najmłodszego rebaka było mu posłuszne. I jeli teraz
twierdzimy, że siwki sš najwytrwalszymi końmi, to już w prerii było
tak z całš pewnociš. Doszło do tego, że jasnej maci mustangi były
chronione przez myliwych, nikomu nie wpadło do głowy, żeby
* pasterz, poganiacz bydła, kowboj ** farmer *** ogrodzenie dla bydła
4* Ciarny Mustang
49
załapać sobie siwka pod wierzch, takie zwierzę bowiem byłoby
widoczne z daleka i jedziec mógłby się przez to wystawić na
niebezpieczeństwo. Konie te miały zatem możnoć rozwinšć swe siły w
flt
całej pełni. Poza tym w instynkcie konia o jasnej maci jest, czy też było,
więcej ostrożnoci niż u konia ciemnej maci. Także i stado potrzebowało
przewodnika, który by maciš różnił się od pozostałych i by można go było łatwo
dostrzec. Im wyższy rangš oficer, tym bardziej błyszczšce sš odznaki jego
godnoci. Co człowiek osišga za pomocš sztuki, to zwierzęciu daje natura. Może
więc z tych powodów, o czym wie każdy westman, prawie każde większe stado
dzikich koni miało za przewodnika konia siwej maci.
I jeli oto owe siwe ogiery-przewodniki były najsilniejsze, najszyb-sze,
najwytrwalsze i najwaleczniejsze, to również łatwiej im było umknšć swoim
przeladowcom, niż każdemu innemu koniowi. Każdy westman widział w swym życiu
takiego siwka i podziwiał jego szybkoć i mšdroć, potem opowiadał o tym i
słuchał innych, którzy opowiadali to samo; życie na bezkresnej prerii pobudza
fantazję, istniało mnóstwo siwków, lecz z biegiem czasu wyobrania stworzyła z
nich jednego jedynego. Białego Mustanga, który był wszechobecny, ale nigdy nie
dał się złapać.
Za czasów Winnetou i Old Shatterhanda istniał też Czarny Mu-stang, z którym
rzecz miała się prawie tak samo, a jednak odmiennie. Nie był to bynajmniej
żaden dziki koń, lecz koń szkolony, a nawet nadzwyczaj dobrze wytresowany i
znajdował się w posiadaniu wodza Naiini-Komanczów. Również o nim opowiadano
sobie najprzedziw-niejsze historie. Odznaczał się wszelkimi zaletami, i to w
niespotykanej dotšd mierze, nigdy nie został raniony w żadnej walce, nigdy się
nawet nie potknšł, nie mówišc już o upadku, nigdy nie zdołał docignšć go żaden
przeladowca i mierć nie miała nad nim władzy. Koń ten żył już za czasów
przodków, najpierw jeszcze z dziadem wychodził z wszelkich walk cało, potem
ratował ojca, unoszšc go z każdej opresji, a nawet ze szponów mierci, a teraz
zasługiwał się tak doskonale u obecnego wodza, że ten ku czci zwierzęcia i ku
swojej własnej chwale przybrał imię Tokvi Kava czyli Czarny Mustang.
Tak jak Indianie byli więcie przekonani, że należšcy do Old
Shatterhanda sztucer Henry’ego jest zaczarowanš strzelbš, tak też
więcie wierzyli, oczywicie z wyjštkiem wtajemniczonych członków
plemienia Naiini, że również Czarny Mustang jest zaczarowanym
50
koniem. Wiara ta przydawała więc szacunku i przywilejów włacicielo-wi tego
konia. Wystrzegano się wejć w konflikt tak z samym włacicielem konia, jak iż
jego plemieniem, uważano bowiem, że jest on równie nietykalny jak jego koń,
słowem, niezwyciężony. A wódz był człowiekiem mšdrym i w chytry sposób
wykorzystywał owo uczucie bojażni, skutki tego były widoczne i czyniły go coraz
bardziej pewnym siebie. Jego pycha i bezwzględnoć rosły, stał się
rajstraszliwszym wrogiem tak wszystkich białych, jak i nieprzyjaznych mu
czerwono-skórych, i wreszcie sam uwierzył w to, że nie ma człowieka, który
mógłby się z nim zmierzyć.
Naturalnie również w przypadku i tego Czarnego Mustanga należa-ło tu mieć na
myli nie jednego, lecz wiele koni, jedne były potomkami drugich, odznaczały się
tymi samymi cechami i takš samš doskonało-ciš. A doskonałoć ta była
niezaprzeczalna, i wódz miał zrozumiale powody, kiedy ukradłszy w Firwood-Camp
oba deresze należšce do Old Shatterhanda i Winnetou, owiadczył z takš dumš:
,,Gdyby nie istniał mój Mustang, to te dwa ogiery byłyby najlepszymi końmi
między jednš Wielkš Wodš a drugš”. Miał przy tym na myli Ocean Atlantycki i
Ocean Spokojny, co według jego sposobu wyrażania się oznaczało całš Amerykę
Północnš. Czy miał rację, tak twierdzšc, można by się ewentualnie sprzeczać.
Tego wieczoru w obozie nie udano się na spoczynek tak wczenie jak zazwyczaj.
Obecnoć sławnych goci zatrzymała ludzi jeszcze po kolacji. Przy stole, przy
którym siedzieli inżynier, Winnetou, Old Shatterhand i obaj Timpowie,
opowiadaniom nie było końca. Przy drugim stole siedzieli nadzorca i kierownik,
którzy przysłuchiwali się rozmowie raczej w milczeniu i tylko od czasu do czasu
wtršcali słowo od siebie. Do nich to przysiadł się Metys. Przez cały czas nie
wyrzekł on słowa, lecz tym uważniej słuchał, o czym mówiono. Winnetou i Old
Shatterhand zdawali się w ogóle nie dostrzegać jego obecnoci, Metys nie
zauważył, żeby choć raz na niego spojrzeli, a jednak tak bacznie trzymali go na
oku, że żaden jego ruch czy wyraz twarzy nie uszedł ich uwagi.
Kas włanie w najlepsze opowiadał jednš ze swoich przygód, kiedy Winnetou dał mu
znak, aby przerwał i zwrócił uwagę na dochodzšce z zewnštrz odgłosy.
Nastawili więc uszu i wkrótce też usłyszeli zbliżajšce się uderzenia
końskich podków, które całkiem wyranie rozpryskiwały błoto, a po-
52
tem zatrzymały się na dworze przed drzwiami. Rozległo się charakte-rystyczne,
radosne rżenie.
Uff!zawołał Winnetou, zrywajšc się z miejsca.To nie sš obce konie!
Równie szybko poderwał się Old Shatterhand i potwierdził:
Nie, to nie sš obce konie, to nasze ogiery. Ale jak się tu dostały? Co wy na
to, Mr engineer? Przecież, kiedymy opuszczali szopę, samicie jš zaryglowali?
Tak, uczyniłem to. Widocznie jaki robotnik musiał otworzyć wrota i konie
zbiegły.
Zbiegły? Były mocno przywišzane! Ten kto nie tylko otworzył wrota, ale
również odwišzał konie, trzeba przyznać, że nader to osobliwe zachowanie.
Pozwolicie, że zabiorę tę latarkę?
Proba była skierowana do gospodarza, który przysiadł za ladš. Nad jego głowš
wisiała lampa ze szklanš osłonš od wiatru, Old Shatterhand zdjšł jš z gwodzia
i zapalił, po czym wyszedł razem z Winnetou. Pozostali, wiedzeni ciekawociš,
udali się za nimi, również Metys, który rzecz jasna nie wiedział o tym, że jego
czerwonoskóry dziad ukradł oba ogiery.
Konie rzeczywicie stały na dworze i przywitały swych panów z oznakami silnego
wzburzenia. Rżały, machały ogonami, strzygły uszami, stawały dęba, unoszšc obie
przednie nogi niczym psy, które radonie witajš swego pana. Old Shatterhand
obejrzał je przy wietle uniesionej latarki i zawołał zdumiony:
Do licha! Co to? Konie nie wracajš z szopy! Spójrzcie tylko na ten brud i
błoto, aż grubo tego na ich grzbietach! One pędziły galopem, były daleko! Ale
gdzie i z kim?
Z kim? zdziwił się inżynier. Z nikim, oczywicie! Komu miałoby wpać do
głowy w takš pogodę i w takš ciemnoć dosišć koni i jechać na spacer?
Dosišć? Chciałbym widzieć tego, kto by tego dokonał! Bez naszego pozwolenia
nie można dosišć tych koni! Nikt na nich nie siedział, popatrzcie, grzbiety sš
zapryskane błotem!
A więc jednak mam rację! Kto otworzył szopę i wtedy konie urwały się i
poniosły. Jaki czas biegały w kółko, potem tutaj wróciły, i to wszystko. Zbadam
jednak, kto ponosi tutaj winę. Nocš żaden człowiek nie ma nic do szukania w
szopie.
Z cugli jednego z koni zwisał mocno przywišzany rzemień,
który
53
tworzył prawdopodobnie wišzanie, teraz jednak był zerwany. Old Shatterhand
zbadał go, po czym rzucił szybkie, znaczšce spojrzenie ku Apaczowi i zwrócił się
do inżyniera:
Macie rację, sir, konie urwały się. Proszę za mnš. Musimy je przywišzać
mocniej. Naturalnie, pozostali dżentelmeni nie muszš się już dalej trudzić.
Powiedział to z takim spokojem i przekonaniem, że zamierzony cel został
osišgnięty. Nadzorca i kierownik wraz z Metysem wrócili do baraku na swoje
miejsca. Kas i Has chcieli udać się za nimi, ale Old Shatterhand szepnšł im:
Zacznijcie rozmowę z Metysem i nie pozwólcie mu, żeby wyszedł, dopóki nie
wrócimy.
Dlaczego, Mr Shatterhand? spytał Kas.
Dowiecie się póniej. Teraz tylko zatrzymajcie go, bšdcie jednak wobec niego
uprzejmi i traktujcie go poufale.
Ale jeli koniecznie zechce wyjć? Czy mamy wtedy użyć siły?
Nie, tego należy uniknšć. Przecież nie będzie wam chyba zbyt trudno zatrzymać
go, opowiadajšc jakš pasjonujšcš historię!
Też tak mylę. Opowiem mu kilka zadziwiajšcych rzeczy i parę dobrych
dowcipów’, dokładnie tak jak u spadkobierców Timpego. Po czym zwrócił się do
swego krewniaka: Chod, stary! I weszli do rodka.
Winnetou chwycił konie za cugle i poprowadził. Old Shatterhand szedł przodem i
owietlał drogę, inżynier kroczył obok niego i potrzšsajšc głowš mówił:
Nie rozumiem was, sir. Najprzód ni stšd, ni zowšd udajecie
spokojnego i przyznajecie rację, a potem dajecie obu tym dżen-
telmenom takie polecenie, jakby w ogóle nie można było ufać Yato
Indzie.
Udawałem, bo trzeba mieć się na bacznoci. Konie zostały ukradzione i zabrane,
tylko że urwały się po drodze.
Niemożliwe!
Tak jest, zapewniam was!
A gdyby tak było, to czyż Yato Inda mógłby być tym złodziejem?
Nie, ale jego wspólnik. Chodmy jednak najpierw do szopy, a tam się dowiemy,
kto dokonał kradzieży.
Jak chcecie się tego dowiedzieć?
Zdradzi mi to miękkie podłoże.
54
Tak rozmawiajšc, znaleli się w pobliżu szopy. Inżynier przypie-szył kroku, aby
wejć do rodka, ale Old Shatterhand przytrzymał go za ramię i ostrzegł:
Nie tak od razu! W ten sposób możecie nam wszystko zepsuć.
Co?...
Siady, które chcę zobaczyć. Jeli je rozdepczecie, niczego dokładnego z nich
się nie dowiemy.
Słusznie! Takim ludziom jak my nie wpadłyby do głowy podobne rodki
ostrożnoci.
Old Shatterhand zatoczył łuk, aby dojć do drzwi nie na wprost, lecz z boku i w
ten sposób uchronić przed zadeptaniem lady, które spodziewał się tam znaleć.
Potem zbliżył się do drzwi i powiecił wokoło. Winnetou zatrzymał konie,
podszedł do niego i również się pochylił.
Uff!wykrzyknšł.To były-indiańskie mokasyny!
Tak też mylałem!skinšł głowš Old Shatterhand.Czer-wonoskórzy byli tutaj.
Ale ilu?
Tego dowie się mój brat, kiedy pójdziemy tropem wiodšcym od szopy. Tutaj
pomieszały się lady ludzi i koni.
Jeszcze nie idmy! Zostańmy tutaj! Siady podków wskazujš wyranie na to, że
konie szły powoli. Nie zachowywałyby się tak w przypadku, gdyby urwawszy się,
chciały uciec. Zostały bardzo ostroż-^ nie wyprowadzone z szopy.
Szopa jest zaryglowanazauważył Winnetou, wskazujšc na drzwi.
To następny dowód na to, że mamy tu do czynienia z kradzieżš.
Bo któż inny miałby interes zaryglować te drzwi?
Otwarli je i weszli do rodka. Nic jednak nie zobaczyli, złodzieje nie
pozostawili żadnych ladów. Dlatego też wprowadzono konie i ponow-nie je
uwišzano, po czym trzej mężczyni wyszli i podšżajšc dalej tropem, jaki wiódł od
szopy, kontynuowali badanie ladów. Już po kilku krokach lady owe rozchodziły
się: na prawo biegły lady ludzi i koni, a na lewo tylko lady stóp ludzkich.
Tędy nadeszlioznajmił Old Shatterhand.Czy mój brat Winnetou widzi, ilu ich
było?
Apacz przyjrzał się dokładnie odciniętym w ziemi ladom, a potem powiedział:
Ci czerwonoskórzy byli nieostrożni i nie szli jeden za drugim,
55
dlatego wyranie widać, że było ich czterech. Idmy jeszcze dalej!
Trop wiedzie na tyły baraku.
Po krótkiej chwili znaleli się w miejscu, gdzie obaj Chińczycy spotkali się z
Indianami. Miejsce to było szeroko udeptane, Old Shatterhand owietlił je
dokładnie.
Uff!zawołał Winnetou.Tutaj czerwonoskórzy stali jaki czas i rozmawiali z
dwoma ludmi z warkoczami. Widać bardzo dokładnie lad grubej, prostej, podeszwy
żółtych.
A nie mówiłem?zauważył inżynier.To robotnicy byli w szopie!
Nonsens! zaprzeczył Old Shatterhand. W szopie nie byli, bo ich lady nie
wiodš aż tam, jak pan widzi. Tu byli Indianie, z pewnociš Komańcze. Dla was nie
jest to sprawa bez znaczenia!
Pshaw! W każdym razie jacy pożałowania godni biedacy, którzy chcieli pewnie
ukrać co do jedzenia i mieli pecha, że trafili na wasze konie.
Byłbym rad, gdyby tak było. Ale obawiam się, że okaże się jeszcze co całkiem
innego. Zdaje się, że ci czerwonoskórzy weszli w tajne porozumienie z waszymi
Chińczykami.
Oho!
Tak! Przecież widzicie, że oni tutaj rozmawiali. Gdyby nie doszło między nimi
do porozumienia, Indianie sprzštnęliby Chińczy-ków.
Tak sšdzicie, sir?
Oczywicie! Proszę popatrzeć: najpierw stało tu tylko trzech czerwonoskórych,
czwarty doszedł do nich od strony baraku. Zgadnij-cie, kto to był?
‘ Pewnie ten Juwaruwa, któremucie nie pozwolili się oddalić?
Tak, to był on.
Wobec tego chciałbym tylko wiedzieć jedno, którzy z moich Chińczyków byli
tutaj. Te żółtki z warkoczykami będš się oczywicie pilnować, żeby się do
niczego nie przyznać.
My się jednak mimo to dowiemy. Na razie nie będziemy się nimi zajmować,
zajmiemy się tylko czerwonoskórymi. Chodcie!
Szli teraz tropem potrójnych ladów, aż dotarli do miejsca, gdzie
Tokvi Kava ostatnio rozmawiał z Metysem, i skšd ten potem wrócił do
baraku. Następnie trop zaprowadził ich w tę stronę, z której widoczny
l
był front baraku, tam gdzie Komańcze czekali na Metysa. Gdy już i te lady
zbadali, Old Shatterhand oznajmił:
Teraz wszystko jest dla mnie jasne. Przybyło tutaj czterech Komanczów. Trzech
czekało, a czwarty poszedł do baraku, aby dać znak Metysowi, żeby tamten
wyszedł. I Metys przyszedł tutaj, ale że nie czuli się w tym miejscu pewnie,
udali się na tyły baraku. Dlatego też Winnetou na próżno szukał i nic nie
znalazł. Metys rozmówił się z trzema czerwonoskórymi, po czym wrócił do nas do
baraku, ci natomiast wrócili na to miejsce, gdzie mieli czekać na Juwaruwę. Ten
nadszedł i kiedy już wszyscy mieli się oddalić, natknęli się na tych dwóch
Chińczyków.
Ale czego oni tutaj szukali? spytał inżynier. Może zbadamy także ich
lady?
Teraz jeszcze nie. Najpierw musimy pójć zobaczyć, co robi Metys. Powinien
uciec.
Uciec? zdziwił się inżynier. Cóż to za pomysł! Albo jest on porzšdnym
człowiekiem, za jakiego go uważam, i wtedy nie miałby potrzeby uciekać, albo też
jest łotrem, który zamierza nas zdradzić wobec Indian, i wtedy nie mogę dopucić
do tego, żeby uciekł.
Wy mylicie tak, ja za mylę inaczej. Metys jest wnukiem wodza Komanczów,
Tokvi Kava, wkradł się tu do was pod maskš uczciwoci po to, aby wydać was w
ręce swego czerwonoskórego dziada. Ten przysłał do niego dzisiaj czterech
wysłanników, żeby uzgodnić czas i sposób napaci. miałbym nawet twierdzić, że
Tokvi Kava także był tutaj wród nich. Co na to powie mój brat Winnetou?
Czarny Mustang był tutaj odparł Apacz z takim przekona-niem, jakby go
widział.
Z pewnociš! Bo tylko taki wojownik jak on mógł wpać na pomysł kradzieży
naszych koni. Usłyszał o tym, że tu jestemy, i na razie poniecha napaci na
obóz, dopóki stšd nie wyjedziemy. Wasze bezpieczeństwo wymaga tego, abycie
wiedzieli, jakie zamiary majš wobec was czerwonoskórzy i kiedy przeprowadzš swój
plan. Nie dowiecie się jednak tego, jeli Metys pozostanie tutaj.
Sir odparł inżynier z niedowierzaniem wiem, kim jestecie
i co mam o was myleć, ale mówicie zagadkami. Ku memu przerażeniu
muszę wam wierzyć, że co przeciw nam knujš, bo w przeciwnym razie
nie przysłaliby tutaj swych szpiegów, jednakże tego, co muszę w te’
56
57
sprawie wiedzieć, dowiem się najpewniej i najlepiej od Metysa, jeli jest on
rzeczywicie, tak jak powiadacie, sojusznikiem czerwonoskó-rych.
Mylicie, że on wam co powie?
Zmuszę go do tego!
Pshaw! Nie wyobrażam sobie, jak bycie się mieli do tego zabrać!
Istnieje jeden tylko pewny rodek, żeby dowiedzieć się wszystkiego:
musimy napędzić mu strachu, tak żeby zwiał.
Lecz jeli ucieknie, wtedy już na pewno niczego się nie dowiemy, Mr
Shatterhand!
Wprost przeciwnie. Czy nie słyszelicie, że chcemy jutro wyru-szyć do Alder-
Spring?
Owszem.
Metys również to słyszał i powiadomi o tym czerwonoskórych.
Jestem przekonany, że oni też tam pojadš, aby nas wytropić i złapać.
Nie damy się jednak złapać, to raczej my będziemy ich tropić.
Sir, to niebezpieczne!
Ale nie dla nas, dla was natomiast będzie to miało taki pożytek, że dowiecie
się, na czym stoicie.
A jak się tego dowiem? Czy wrócicie tutaj może?
Jeli dowiemy się, że znajdujecie się w niebezpieczeństwie, na pewno wrócimy
tutaj, aby was obronić. Dzisiaj jednak musicie pozwolić Metysowi uciec.
A jeli nie ucieknie?
Ucieknie! Gdzie sypia? Czy z robotnikami?
Nie. Urzšdził sobie tam, z tyłu, blisko zaroli na wpół indiański wigwam.
Żeby nie być obserwowanym. Całkiem słusznie! Ma konia?
Tak. Trzyma go stale uwišzanego w pobliżu wigwamu.
Dobrze! Mój brat Winnetou pójdzie teraz tam, ukryje się i będzie obserwował
jego ucieczkę. My natomiast udamy się do baraku i już postaramy się o to, by
napędzić mu strachu. Tylko przedtem proszę dokładnie opisać memu bratu Winnetou,
gdzie jest ten wigwam.
W czasie tej rozmowy Winnetou odzywał się bardzo mało, w
milczeniu wysłuchał, gdzie znajduje się owo miejsce i cicho się odda-
lił. Tak miał w zwyczaju postępować, a dla Old Shatterhanda był
to dowód, że Winnetou zgadza się ze wszystkim, co jego biały
towarzysz powiedział i zaplanował. Po odejciu Winnetou obaj męż-
58
czyni udali się do baraku. Zastali Metysa przy ożywionej rozmowie z obydwoma
Timpami, obrzucił on nieufnym, badawczym spojrzeniem białego myliwego, ale ten
czynił tak, jakby go nie dostrzegł. Poczciwy Kas był włanie w trakcie
opowieci, którš przerwał w pół słowa i spytał:
No, Mr Shatterhand, cocie znaleli w szopie?
Nie ma mowy o żadnej kradzieży koni. Zapomnielimy zaryglo-wać drzwi, musiało
wejć tam jakie zwierzę i przestraszyć ogiery. Urwały się i pognały przed
siebie, ale na szczęcie znalazły drogę z powrotem. Co do tego możemy więc być
spokojni, ale mniej spokojni możemy być co do innej sprawy.
Jakiej?
Byli tutaj czerwonoskórzy.
Chyba tylko jeden? Mam na myli tego tak zwanego Juwaruwę, który był wtedy w
baraku.
On nie był sam. Było z nim jeszcze trzech innych, którzy czekali na niego na
dworze.
Do licha!zawołał Kas, zsuwajšc z czoła swój słomiany kapelusz.Jeszcze trzech
innych! A więc ten łobuz był pewnie szpiegiem?
O tym jestem przekonany i twierdzę, że tutaj w obozie znajduje się sojusznik
czerwonoskórych.
Ali devils! Jeli to byłaby prawda! Któż by to mógł być?
Zaraz się dowiecie. Chodcie wszyscy ze mnš, messieurs, chcę wam co pokazać!
Gdzie jest Mr Winnetou?spytał Kas, wstajšc z innymi.
Wszyscy wyszli, również biali robotnicy, Metys natomiast pozostał
na miejscu. Wtedy Old Shatterhand odwrócił się od drzwi ku niemu i
powiedział:
Wezwałem wszystkich, żeby poszli ze mnš!
Jego grony wzrok mówił więcej niż słowa. Metys posłusznie wstał i dołšczył do
nich. Old Shatterhand niósł latarkę i poprowadził mężczyzn w miejsce, gdzie
znajdowały się lady, jakie zostawił Metys, kiedy wyszedł z baraku i udał się do
czekajšcych na niego Komanczów.
Old Shatterhand zniżył wiatło i powiedział:
Obejrzyjcie sobie te lady, messieurs! To sš lady łotra, który chce was
wszystkich doprowadzić do zguby. Zaraz pokażę wam stopy, które bardzo dokładnie
zgadzajš się z tymi odciskami.
59
Doprowadzić do zguby?spytał przerażony nadzorca.Jak to?
Człowiek ten jest w zmowie z wrogimi wam Indianami, którzy prawdopodobnie chcš
napać na obóz, wkradł się tutaj do was pod fałszywym imieniem, aby tamtym
ułatwić sprawę.
Indianie? Czy to możliwe?
Tak. Czerwonoskóry, który był tutaj przedtem, był ich szpie-giem, miał on
wycišgnšć tamtego z baraku. Widzielimy, jak sobie dawali znaki.
Kto to jest ten drań? Zlinczujemy łotra! Powiedzcie, sir, powiedzcie!
Póniej! Najpierw chcę wam dostarczyć dowodów. Widzicie, że idę jego ladami,
wkrótce zobaczycie, dokšd one prowadzš.
Old Shatterhand kroczył dalej za tropem, pozostali szli za nim, dopóki nie
przystanšł, powiecił na ziemię i powiedział:
Spójrzcie! Tutaj stało trzech Indian i czekało na niego, a w tym czasie
czwarty, ten, który podał, że nazywa się Juwaruwa, znajdował się w baraku i
tamtemu dawał potajemne znaki. Przekonajcie się sami, że te odcinięte lady
pochodzš od Indian!
Wtedy odezwał się Has, szarpišc ze złociš swego długiego, czarnego wšsa:
. Tu nie trzeba się wcale specjalnie przekonywać, sir. Widać od razu na
pierwszy rzut oka, że chodzi o czerwonoskórych. Do licha! Obóz jest w
niebezpieczeństwie. Pokażcie nam tego łobuza, żebymy się z nim pobawili
żdziebko w wieszanie! Drzew jest tu dosyć z pięknymi, mocnymi gałęziami.
Poczekajcie jeszcze tylko chwileczkę! Trzeba jeszcze dalej ić za ladem. .
Metys stał wród nich i oczywicie słyszał wszystko, co mówiono. Old
Shatterhand raz po raz muskał jego twarz wiatłem latarki i ‘widział, jak ten
błędnym, wystraszonym spojrzeniem ciemnych oczu rozglšdał się wokół siebie.
Grupka ludzi szła dalej, obeszła barak i znalazła się na jego tyłach, w tym
miejscu Old Shatterhand znowu się zatrzymał i objanił:
A potem podczołgali się w to miejsce i długo tu stali, jak to widzicie po
ladach. Tutaj rozmawiali o nas i o planowanej napaci.
Następnie trzech czerwonoskórych odeszło kawałek dalej, aby zacze-
60
kac na Juwaruwę, który tam dołšczył do nich. Ale zdrajca z tego miejsca udał się
z powrotem do baraku.
Kto to jest, kto, kto?pytano ze wszystkich stron.
Zaraz, zaraz się dowiecie! Idmy tylko jeszcze kawałeczek tymi ladami, dopóki
będš tak wyrane, żebym mógł wam pokazać, jak dokładnie zgadzajš się ze stopš
zdrajcy. Chodcie, messieurs!
I tak, prowadzšc mężczyzn ku frontowej stronie baraku, bacznym wzrokiem ledził
Metysa. Ten jednak uczynił jeszcze tylko kilka powolnych kroków, po czym kilkoma
susami uskoczył w bok i już go nie było widać. Teraz nadeszła pora. Nie wolno
było dopucić do tego, aby Metys zyskał na czasie, a tym bardziej, aby mu
przyszło na myl tutaj pozostać, ukryć się i szpiegować mieszkańców obozu.
Dlatego też Old Shatterhand w pewnej chwili przystanšł i powiedział:
Tu jest to miejsce, w którym się naocznie przekonacie. Niech podejdzie tu do
mnie Yato Inda i... achprzerwałgdzie jest Metys?
Metys?spytano.Czyżby to był on? Czy to on?
Oczywicie, że on! Nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem
Czarnego Mustanga. Czarny Mustang chce napać na obóz i wysłał go tu, aby
wypatrzył najlepszš sposobnoć po temu.
Podniósł się krzyk, wrzask i rozległy się nawoływania za uciekinie-rem, aż echo
niosło po dolinie. Nad tym wszystkim rozległ się donony głos Old Shatterhanda:
Po co ten niepotrzebny hałas? On pobiegł do swego wigwamu zabrać konia i
uciec. Biegnijcie za nim, żeby nie uszedł!
Do jego wigwamu!wołali jeden przez drugiego. Tak, do jego wigwamu! Za nim,
tam, łapmy go!
Wszyscy pobiegli w tym kierunku, na miejscu został tylko Old Shatterhand i
inżynier.
No i co powiecie na to? spytał z umiechem Old Shatterhand.
Rzeczywicie uciekł! Możemy Bogu dziękować, że zesłał nam was. Cicho,
posłuchajmy! Nic nie słyszycie, sir?
Tak, tam pędzi jego koń, Metys ucieka, gnany strachem przed sędziš, który
nazywa się lincz. Już nie przyjdzie mu do głowy ukryć się tutaj i nas
szpiegować. Pozbylimy się go.
Ale na jak długo? Popędzi do Komanczów i wróci z nimi!
A my pojedziemy za nim i jeszcze przed nim będziemy z
61
powrotem. Nie macie się czego obawiać. Słyszycie wrzaski waszych ludzi? Szukajš
go jeszcze, ale go nie znajdš. Aha, teraz wyładowujš swój gniew na jego
wigwamie!
Od strony zaroli ukazały się najpierw małe języczki ognia, który mimo wilgoci
po deszczu stale się wzmagał. To robotnicy podpalili wigwam.
W blasku ognia obaj ujrzeli nadchodzšcego Winnetou. Ów, zbli-żywszy się do nich,
przystanšł i powiedział:
Winnetou leżał na czatach i słyszał, jak. Metys przybiegł i wpadł do swego
wigwamu. Wtedy rozległy się okrzyki zemsty ze strony zbliżajšcych się ludzi i
Metys przerażony wypadł na zew-nštrz, popędził do swego konia, dosiadł go i
uciekł. Słyszałem wist jego oddechu, z czego wnoszę, że przerażenie jego było
ogromne.
Możemy zatem podjšć przerwane badaniestwierdził Old Shatterhand bez obawy,
że kto nas obserwuje z ukrycia.
Robotnicy wrócili tymczasem po bezskutecznym pocigu za Mety-sem. Chcieli
dowiedzieć się od Old Shatterhanda o jego podejrzeniach i z czym majš one
zwišzek; Old Shatterhand polecił im udać się do baraku i tam poczekać chwilkę na
niego, a on wkrótce przyjdzie i wszystko im wyjani. Następnie wraz z Winnetou,
inżynierem i obydwoma Timpami skierował się ponownie na tyły baraku, gdzie
przedtem spostrzegł lady dwóch Chińczyków, lecz wtedy jeszcze za nimi nie
szedł. Znaleli je z łatwociš przy wietle latarki i poszli ich tropem.
Przypuszczali, że lady powiodš obok jednego i drugiego narożnika budynku i
poprowadzš do wejcia do baraku, wkrótce jednak okazało się, że było inaczej,
biegły one bowiem dalej, aż ku mieszkaniu inżyniera, a mianowicie na tyły tego
mieszkania. Stała tam oparta o mur drabina prowadzšca na dach.
Uff! krzyknšł Apacz do inżyniera. Czy ta drabina zawsze tutaj stoi?
Nie odparł zapytany, przy czym z zastanowieniem potrzšsnšł głowš.
A czy stała już może tu, zanimemy się jeszcze znaleli w tym budynku,w
rodku?
Nic o tym nie wiem. Sprawa ta wyglšda mi nadzwyczaj podejrzanie. Ale któż to
mógł być?
62
Chińczycy, oczywicie!odrzekł Old Shatterhand.Naj-prawdopodobniej okradzione
was, sir, a przy tym również i nas!
Uff! Uff powiedział Apacz. Nasza broń znikła!
Tak, nie ma jefpotwierdził również Old Shatterhand, nie okazujšc wszelako
najmniejszego zdenerwowania.
I mówicie to takim spokojnym tonem, jakby chodziło tu o kilka zapałek, a nie o
trzy najcenniejsze sztuki broni na całym Dzikim Zachodzie!
A co nam pomoże tu zdenerwowanie? Mogłoby tylko sprawie zaszkodzić. Im
spokojniej się jej przyjrzymy, tym prędzej i pewniej odzyskamy naszš broń.
Przechodzi to moje wyobrażenie, lecz jeli istotnie tak jest, to te szelmy
muszš oddać jš natychmiast, przepędzę ich, ale przedtem każę wymierzyć im baty,
aż wyzionš połowę albo i trzy czwarte ducha.
Oni nie będš mogli jej zwrócić.
Nie? A to dlaczego?
Ponieważ nie majš już tego, co ukradli. Siady obu Chińczyków zbiegajš się ze
ladami Komanczów, po czym biegnš bezporednio z powrotem. Broń dostali
czerwonoskórzy.
Więc przypuszczacie, że strzelby zostały skradzione specjalnie dla Indian?
Możliwe. Prawdopodobnie jednak Chińczycy ukradli broń dla siebie, ale gdy już
oddalali się z broniš, aby jš ukryć, wpadli na Indian, a ci zmusili ich do jej
oddania.
Nie mamy przecież jeszcze w ogóle pewnoci, że chodzi tu rzeczywicie o waszš
broń. Chodmy, wejdziemy do rodka i sprawdzi-my! Miejmy nadzieję, żecie się
mylili.
Nie mylimy się. Spójrzcie tu na te trzy wgłębienia w błotnistej ziemi! Mogš
one pochodzić tylko od kolb naszych strzelb. Złodzieje, schodzšc z drabiny, na
moment uwolnili ręce i strzelby oparli o mur. Trzy sztuki, jeden odcisk
większy, jeden redni i jeden mniejszy, były to: Postrach Niedwiedzi, Srebrna
Strzelba oraz sztucer Henry’ego. Więcej dowodów nam nie trzeba.
Prawda, zaiste to prawda! zawołał inżynier, zobaczywszy trzy wgłębienia w
błocie. Doprawdy, to byli Chińczycy! Tylko którzy dwaj sporód tak wielu
mogliby to być?
Dojdziemy do tego. Dobry westman ma w głowie wystarczajšco wiele haków, na
których może powiesić tego rodzaju opryszków.
63
Miejmy nadzieję, sir. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego tym hultajom
zawitała w ogóle podobna myl w głowie: przecież oni wcale nie potrzebowali tej
broni, zresztš zupełnie nie potrafiliby się niš posługiwać. W jakim właciwie
celu to zrobili?
Dla mnie jest to także oczywicie zagadkš, ale tę już potrafimy rozwišzać.
Wtedy odezwał się jasnowłosy Kas:
Nie wiem, sir, czy jest to dobra myl, czy też głupia, ale włanie przyszło mi
do głowy co w rodzaju wyjanienia tej sprawy.
Co takiego?
Zanim żecie się tu zjawili, była mowa o was. Rozmawialimy też naturalnie o
waszych strzelbach i o tym, że majš one tak wysokš wartoć, że nie sposób jej
właciwie w ogóle okrelić. Może więc który z tych żółtków z warkoczykami
słyszał to i w zwišzku z tym wpadł na pomysł, że warto by ukrać owe cenne
strzelby, aby je potem’sprzedać za wysokš cenę.
Hm! Myl ta wcale nie jest głupia, Mr Timpe. Może trafił pan w sedno. Obydwa
pomieszczenia baraku sš oddzielone od siebie tylko cienkš przegrodš, przez którš
z łatwociš można słyszeć wszystko, co się mówi. I jeli się nie mylę, dwóch
Chińczyków siedziało blisko tej przegrody na ławie, i byli sami.
Zgadza się potwierdził inżynier. Byli to dwaj firsthands*, którymi
posługujemy się jako porednikami.
Czy nie należałoby zatem przyjšć, że sš to uczciwi ludzie?-
spytał Old Shatterhand. , s
Bynajmniej, sir! Wszyscy oni to szelmy co do jednego. Nie kradnš tylko wtedy,
gdy nie ma co ukrać, a według ich naczelnej zasady nie jest ani grzechem, ani
wstydem, a raczej wręcz dobrym uczynkiem i zaszczytem przechytrzyć białego na
każdym kroku, gdzie się tylko da. A to, że jaki Chińczyk doszedł aż do
stanowiska firsthanda wcale nie wiadczy o tym, że jest on uczciwszy niż
pozostali, wprost przeciwnie: wiadczy o tym, że jest on bardziej cwany, i tym
mniej należy mu ufać. Może sobie przesłuchamy tych obu dokładnie?
Tak. Tylko najpierw wejdmy do domu, abycie mogli się przekonać, że broń
zginęła.
Inżynier otworzył drzwi i zawiecił wiatło. Przy wietle lampy
* kierujšcy pracš grupy chińskich robotników
64
można teraz było widzieć nie tylko, że brakowało broni, ale również w jaki
sposób broń ta została skradziona, w suficie bowiem był otwór, przez który
złodzieje dostali się do rodka.
Teraz cała trójka udała się z powrotem do baraku. Żaden z robotników nie spał.
Nawet ci, którzy już się przedtem położyli, siedzieli teraz przy stołach,
rozmawiajšc o tym, co zaszło. Obaj firsthands zajęli swoje poprzednie miejsca,
czuli się niepewnie i na wchodzšcych patrzyli trwożnym i badawczym wzrokiem. Old
Shatter-hand polecił im krótko i stanowczo:
. Chodcie z nami do drugiej izby!
Obaj podnieli się i poszli. Jeden drugiemu szepnšł przy tym:
Szuet put tek!
Słowa te nie uszły czujnemu uchu westmana, cichy umiech zadowolenia pojawił się
na jego twarzy. Mówišcy posłużył się tu ojczystym językiem, czyli chińskim, przy
czym mówił bardzo cicho;
był zatem w pełni przekonany, że nikt go nie zrozumiał, bo gdyby nawet jego
słowa dotarły do czyich uszu, to przecież tutaj, tak daleko od Chin i w samym
rodku tego dzikiego pustkowia z pewnociš nie mogło być człowieka znajšcego
język chiński. Nie miał pojęcia, że Old Shatterhand podczas swoich długich i
dalekich podróży zatrzymał się również i w Chinach, i rozumiał język tego
kraju..
Gdy wkrótce potem znaleli się w małej izbie i stanęli przed Old Shatterhandem,
ten zmierzył ich gronym i przenikliwym spojrze-niem, po czym wyjšł rewolwer zza
pasa i odwiódłszy z trzaskiem spust, powiedział:
Znajdujecie się w obcym kraju. Czy znacie jego prawa?
Obaj spojrzeli bezczelnie na niego, a jeden odparł:
Ten kraj ma wiele praw, które z nich macie na myli, sir?
Te, które odnoszš się do kradzieży.
Znamy je.
Wobec tego powiedzcie, jak karze się kradzież.
Więzieniem.
Tak, ale nie tu, w tych stronach. Kto tutaj, na Dzikim Zachodzie, kradnie broń
lub konia, zostaje albo zastrzelony, albo powieszony. Wiecie o tym?
Słyszelimy o tym, ale nas to nic nie obchodzi, ponieważ nigdy nie
wycišgnęlimy ręki po cudzš własnoć.
Nie kłam!
5* Czarny Mustang
65
Co mówicie, sir? Nie skłamałem! Słyszelimy, że jestecie, sir, wielkim i
sławnym człowiekiem, ale i my nie jestemy zwy-kłymi prostakami, lecz
firsthands, i nie pozwolimy, aby nas obra-żano!
Pshaw! Wkrótce zmienisz ton, hultaju! Jeli przyznacie się uczciwie, postšpimy
z wami oględnie, ale jeli będziecie zaprzeczać, nie oczekujcie żadnych
względów. Skradlicie nasze trzy strzelby!
Mężczyzna przybrał tak swobodny wyraz twarzy, jak tylko potrafił i potrzšsajšc
ze zdziwieniem głowš, odparł:
Skradlimy strzelby? My? Skšd wam, sir, przyszło na myl tak niepojęte
przypuszczenie? Znikły wam wasze strzelby?
Powiedział to tak dziecinnie uczciwym i niewinnym tonem, że Old Shatterhand
zamierzył się i uderzył go w twarz z takš siłš, że Chińczyk poleciał między
stołami i zatrzymał się dopiero przy szynkwasie, gdzie z wielkim trudem powoli
się pozbiera?. Myliwy nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem, lecz zwrócił
się do drugiego:
Widziałe teraz, jak odpowiadam na kłamstwo i bezczelnoć.
Mów więc czystš prawdę! To wy skradlicie nasze strzelby?
Nie! twierdził mimo to zapytany.
Wlelicie do domu inżyniera?
Nie-!
Gdycie potem chcieli ukryć strzelby, zostały wam one zabrane przez Indian?
Nie! stwierdził Chińczyk po raz trzeci, ale już o wiele mniej pewnie niż
poprzednio.
Człowieku, ostrzegam cię! Twój kompan kazał ci wprawdzie zaprzeczać, ale dużo
lepiej będzie dla ciebie, jeli przyznasz się uczciwie.
Kiedyż to miał mi kazać, żebym przeczył, sir?
Przedtem, kiedy podnosilicie się ze swoich miejsc.
O niczym nie wiem, sir!
Wiesz, bo słyszał, jak powiedział do ciebie cicho: Szuet put tek”!
Owszem, tak powiedział.
No i co znaczš te słowa po chińsku?
One znaczš: Chod, idziemy!” Powiedział to, ponieważ mieli-my ić z wami,
sir.
Słuchaj, jeste cwaniak, ale mnie nie zwiedziesz. Pójć znaczy
66
lai”, ić znaczy k’iu”, a szuet put tek” znaczy: Nie wolno się do niczego
przyznać”. Czy chcesz i temu zaprzeczyć?
Drugi Chińczyk, stojšcy jeszcze przy szynkwasie, trzymał się aż do tej chwili za
bolšcy policzek, teraz jednak złożył ręce ze zgrozy, tamten za cofnšł się o
dwa, trzy kroki, wlepił szeroko otwarte oczy w myliwego i jškajšc się, spytał
osłupiały:
Jak to? Wy... panie... umiecie... mówić po chińsku? Old Shatterhand
wykorzystał jego osłupienie i zaskoczył go szybko pytaniem:
Kim był ów Indianin, który zmusił was do oddania broni? Chińczyk bezmylnie
wpadł w pułapkę, gdyż odpowiedział bez zastanowienia:
Zwał się Czarny Mustang, wódz Komanczów.
Put yen put jii, put yen put jii!wrzasnšł Chińczyk stojšcy przy szynkwasie.
Ten pełen trwogi okrzyk znaczył: Nie mówić ani słowa, nie mówić ani słowa!”
Tien na, agai yn O nieba, biada, biada! jęknšł jego kompan, zrozumiawszy
teraz, jaki błšd popełnił.
Milczeć!Old Shatterhand rozemiał się.Słyszelicie, że wasz chiński nic wam
nie pomoże! Wina wasza została udowodniona i dzi wieczorem będziecie
rozstrzelani albo powieszeni, jeli dalej będziecie wszystkiemu zaprzeczać.
Opowiedzcie nam, ale dokładnie, jak się to wszystko stało, a my darujemy wam
życie.
Darujecie życie? spytał drugi z nich, mniej hardy niż tamten.
Jakš wobec tego poniesiemy karę?
To będzie w pełni zależało od waszej prawdomównoci. Jeli niczego, ale to
niczego nie przemilczycie, lepiej na tym wyjdziecie, niż moglibycie
przypuszczać.
Więc będę mówił, tak, opowiem, jak było.
Chińczyk rzucił pytajšce spojrzenie w kierunku swego współtowa-rzysza, który
odpowiedział mu skinieniem głowy, ponieważ teraz również i on przejrzał, że
najlepiej będzie nie brnšć już dalej w tę brudnš sprawę. Zebrał się więc na
odwagę i trzymajšc się za piekšcy policzek, zbliżył się do Old Shatterhanda i
obaj opowiedzieli po częci dobrowolnie, a po częci zmuszeni pytaniami, jak się
cała ta sprawa odbyła. A kiedy już wszystko wyznali, jeden z nich zwrócił się do
Old Shatterhanda:
5*
67
Teraz wiecie wszystko, sir, nie mamy już nic więcej do powie-dzenia i jestemy
przekonani, że odpucicie nam karę w całoci.
Wtedy inżynier naskoczył ostro na niego:
Co sobie wyobrażasz, ty złodzieju! Całkiem odpucić karę! Nie ma mowy! Ale
niech już łaskawoć ma pierwszeństwo przed prawem, każę przyłożyć wam tylko sto
batów.
Słyszšc tę grobę, obaj podnieli głony lament. Winnetou wyrzekł tylko
pogardliwe Uff”, a Old Shatterhand spytał go:
Jakš karę wyznacza mój czerwony brat tym oto złodziejom? Apacz milczał przez
dłuższš chwilę ze wzrokiem wbitym przed siebie, potem przez jego niadš twarz
przemknšł osobliwy półumiech.
Takšodparł, pokazujšc obiema rękami czynnoć skalpowa-nia.
Biali wiedzieli, co miał na myli, i twarze im spoważniały. Chińczycy jednak nie
zrozumieli tego gestu i pytajšco spojrzeli na Old Shatter-handa.
Uklęknijcie tutaj przede mnš, blisko siebie!rozkazał.
Uczynili to posłusznie.
Zdejmijcie czapki!
Zdjęli z głowy swoje płaskie czapki bez daszków. W następnym momencie błysnšł
nóż w ręce Old Shatterhanda, obecni przy tym robotnicy i urzędnicy wydali okrzyk
przerażenia, sšdzili bowiem, że biały myliwy zrobi to naprawdę. Dwa
błyskawiczne ruchy lewej ręki ku ich głowom i dwa równie błyskawiczne cięcia
prawš, i Old Shatterhand odcišł im... nie głowy, lecz warkocze.
Obecni odetchnęli z ulgš, Chińczycy natomiast z przerażenia zupełnie zdrętwieli.
Albowiem dla Syna Niebios największš hańbš jest utrata warkocza, wolałby raczej
życie oddać. Dlatego też ci tutaj dwaj byli z poczštku wręcz sparaliżowani,
potem szybko nasadzili czapki na swoje ogołocone głowy, poderwali się i głono
lamentujšc, pobiegli przed siebie. Towarzyszył im ogólny miech.
Tylko Old Shatterhand i Winnetou nie miali się, pierwszy z nich, wprost
przeciwnie, poważnym tonem wyjanił:
Ta scena może wydawać się wam mieszna, ale nie ma w niej nic miesznego,
messieurs; Ci Chińczycy, według ich pojęć, zostali o wiele surowiej ukarani, niż
gdyby ich jakikolwiek sšd skazał na wieloletnie więzienie.
68
Co? Czyż to możliwe?spytał inżynier. A gdyby nawet tak było, to rzšdzš tutaj
nie chińskie obyczaje, lecz nasze prawa. Wy ukaralicie ich na swój sposób, ja
za tę karę jeszcze uzupełnię.
Jak?
Przepędzę ich, w służbie u mnie nie potrzeba mi złodziejaszków.
Wcale nie będzie miał pan sposobnoci przepędzić ich. Nie majš już swoich
warkoczy, nie sposób im żyć, nie wolno im się tak pokazać, więc tej nocy na
pewno zniknš.
Well, jeli tak, to już mi starczy, tylko trzeba uważać, żeby wraz z nimi nie
zniknęło jeszcze to czy owo. Te dwa warkoczyki jednak wezmę sobie na pamištkę.
Pochylił się, chcšc je podnieć. Old Shatterhand odebrał mu je z ręki i
powiedział:
Pozwólcie, sir! Te warkocze otrzyma zupełnie kto inny.
Tak? Kto?
Tok vi Kava, wielki i sławny wódz Komanczów.
On? Dlaczego?
Aby go omieszyć i rozgniewać.
Nie rozumiem.
A jednak bardzo łatwo to zrozumieć. Winnetou miał szczególny powód, kiedy
dajšc przedtem znak skalpowania, domagał się tych dwóch warkoczy. Chyba teraz
dalicie się jednak przekonać, że Czarny Mustang ma zamiar napać na obóz?
Tak.
I co on będzie miał zamiar tutaj zdobyć? Może wasze pienišdze?
Raczej nie, te zastrzegł sobie z pewnociš Yato Inda za swojš zdradę,
czerwonoskórzy nie potrzebujš dolarów, będzie im raczej chodziło o naszš broń i
amunicję.
Zapewne, ale również i o warkocze Chińczyków.
Tak sšdzicie?
Tak. Kto zna Indian tak, jak my ich znamy, ten wie dobrze, czego chcš, i zna
ich myli. Taka ogromna liczba skalpów z włosami długimi na łokieć! Co za
zdobycz i co za chwała! Ale to nie może im się udać, a ponieważ zawsze byłem
człowiekiem i każdego z moich braci traktuję równo, obojętne, czy kolor jego
skóry jest biały, czy czerwony, zatem Czarnemu Mustangowi jako odszkodowanie
przekażę uroczy-cie te oto dwa warkocze.
69
Hallo, to jest myl! Złoć Mustanga będzie zaiste wielka! Co takiego potrafi
wymylić tylko Old Shatterhand!
Mylicie się. Myl ta pochodzi raczej od Winnętou.
Od Winnętou? Od niego nie słyszałem d tym ani słowa.
Ale widzielicie, jak dal znak.
Czyżby przy tym miał rzeczywicie na myli Czarnego Mustan-ga?
Tak jest! Zwyklimy bowiem rozumieć się również bez słów. Czy mój czerwony
brat przyznaje mi rację?
Kierujšc to pytanie do Winnętou, zwinšł tymczasem warkocze i schował je. Apacz
odparł:
Mój brat Shatterhand zrozumiał mnie dokładnie. Będzie to największym
poniżeniem dla wodza Komanczów, kiedy otrzyma od nas te warkocze bez skóry.
Być może przyznał inżynier z powštpiewaniem. Ale tak łatwo, jak się
rzekło, sprawa nie przejdzie. Zanim się Mustanga tymi warkoczami rozgniewa,
trzeba wpierw odeprzeć jego atak tutaj i złapać go do niewoli. Wy za tak
czynicie, jakby rzecz była prosta niczym sylabizowanie dla jakiego profesora,
mnie jednak ogarnia miertelne przerażenie, jak tylko pomylę o tym. Tak, gdybym
tu miał tyle białych, ile ma mój kolega w Rocky-Ground! Ten ma z górš
osiemdziesięciu chłopa, wszyscy uzbrojeni po zęby, przy takich robotach jak
wysadzanie skał Chińczycy nie sš potrzebni.
Rocky-Ground?spytał Old Shatterhand. Czy ta miejsco-woć dawniej nazywała
się tak samo?
Nie, to mymy jš tak nazwali.
Czy znajduje się ona daleko stšd?
Nie. Kolejš można zajechać tam w półtorej godziny.
Hm! Te okolice znam w miarę dobrze, a Winnętou zna je jeszcze lepiej.
Naturalnie od czasu, kiedy tu pracujecie, nie byłem jeszcze tutaj, nie mam więc
pojęcia, którędy biegnie wasza trasa. Czy mo-glibycie mi powiedzieć, jak brzmi
dawniejsza nazwa tamtej okolicy? Wystarczy nazwa jakiej doliny, góry czy
rzeki.
Rocky-Ground przecina podnóże jakiej góry, która nie ma angielskiej nazwy,
przez czerwonoskórych nazywana jest Ua-pesz. Ale co to znaczy, tego nie wiem.
Uff! Ua-pesz! zawołał Winnętou, tak jakby nazwa ta była
70
bardzo ważna i przywiodła go na dobrš myl. Kiedy wszyscy na niego spojrzeli,
zrobił obronny ruch rękš i dodał:
Niech mój brat Shatterhand mówi zamiast mnie. On wie to równie dokładnie jak
ja.
Spojrzenia skierowały się na Old Shatterhanda. Ten skinšł głowš, umiechajšc się
z zadowoleniem, i powiedział zwracajšc się do inżyniera:
Nie wiecie, co znaczy Ua-pesz? Dokładnie to samo co nazwa, jakš wy
nadalibycie tej okolicy, czyli Kamienna Dolina lub też Skalista Dolina. Wiecie,
że chcemy się udać do Alder-Spring. Orientujecie się, gdzie się to miejsce
znajduje?
Nie. Wiem tylko, że chcecie być tam jutro wieczorem, powinno więc być stšd
oddalone o jeden dzień jazdy konnej.
W samej rzeczy, dzień drogi, ponieważ jadšc przez doliny i wšwozy trzeba
pokonywać wiele zakrętów. Natomiast trasa kolejowa biegnie, jak słyszę, w
prostej linii, bo od waszego Rocky-Ground do Alder-Spring wystarczy około trzech
godzin konnej jazdy. Wasza informacja daje nam dobrš kartę do ręki przeciw
Komańczom, tej karty oni nie przebijš.
Cieszyłoby mnie to niezmiernie. Nie zechcielibycie nam tego bliżej wyjanić?
Proszę nam najpierw powiedzieć, jak kontaktujecie się z ludmi z Rocky-Ground?
Mamy przede wszystkim połšczenie telegraficzne, tak że każdej chwili mogę
nadać depeszę.
Wspaniale! A trasa kolejowa? Czy szyny biegnš aż do tamtego miejsca?
Tak, już od dwóch tygodni. My tutaj znajdujemy się na końcu tymczasowego węzła
kolejowego.
Jakiego rodzaju sš te wagony?
Oczywicie nie sš to jeszcze wagony osobowe, tylko towarowe, na budulec i
materiały.
Starczš takie. Macie tutaj te wagony?
Cały tuzin.
A lokomotywę?
Nie, wieczorem odjechała z powrotem do Rocky-Ground.
Czy teraz tar” już jest?
71
Tak.
Wobec tego bšdcie tak uprzejmi, pójdcie i zadepeszujcie po te lokomotywę.
Co? Jak? Zadepeszować?spytał inżynier.
Tak. Powiem wam w kilku słowach, jak sprawa się miała, zanim tu przybylimy, i
jak się ma teraz. Czarny Mustang chciał napać na obóz i przysłał tu swego
wnuka, Metysa, pod fałszywym nazwiskiem, aby wybadał on najlepszš po temu
sposobnoć. Dzi wieczorem spotkali się tu potajemnie, żeby/wyznaczyć dzień
napaci. Dzień ten nie nastšpiłby prawdopodobnie tak szybko, gdybymy się tutaj
nie znaleli i gdyby się nie wydało, kim Metys jest naprawdę, czerwonoskórzy nie
spieszyliby się. Teraz jednak wiedzš, że przejrze-limy ich zamiar, przeprowadzš
więc napać, zanim im jš uniemożliwi-cie, zakładajšc umocnienia i inne rodki
ostrożnoci. Jestem nawet przekonany, że napać miałaby miejsce nawet już dzi,
gdyby nie istniały całkiem istotne przeszkody...
Przeszkody? wpadł inżynier Old Shatterhandowi w słowo. Mylę,że włanie
dzisiaj jest ich najmniej. Jeli czerwonoskórzy zjawiš się w tym momencie,
jestemy zgubieni!
Tak, jeli! Ale oni się nie zjawiš, ponieważ ich tu nie ma! Daję głowę, że
Czarny Mustang był tutaj tylko z kilkoma wojownikami, jego obóz znajduje się
daleko stšd. Poza tym wie on, że my tutaj jestemy. Metys podšżył za nim i
powie mu, co się stało. Wódz jest zatem przekonany, że tej nocy będziemy czuwać.
Dowiedział się, że ja i Winnetou wybieramy się jutro do Alder-Spring. Pojmanie
nas obu jest dla niego o wiele więcej warte niż wszystkie zdobycze, jakie mógłby
tutaj zagarnšć. Popieszy on tak szybko, jak tylko się da, do Alder--Spring, aby
nas tam schwytać. Myli, że pójdzie mu to bardzo łatwo, ponieważ jest wiadom
tego, że posiada naszš straszliwš broń. Wyobraża sobie także, że kiedy już nas
będzie miał w swoich rękach, wtedy wszystko pójdzie mu jeszcze łatwiej i wróci
tu jak najspieszniej, żeby zdobyć długowłose skalpy Chińczyków. Nie może tej
sprawy odkładać na póniej, bo w tym przypadku wy przygotujecie się do obrony.
Teraz chodzi tylko o to, aby go ubiec. Ja i Winnetou musimy być w Alder-Spring
wczeniej niż on. Musimy go podejć, policzyć jego wojowników i wywiedzieć się
po kryjomu, w jaki sposób ma zamiar działać.
72
Ależ, sirprzerwał mu inżynierto niesłychanie niebezpie-czne! Jeli
waszłapie, jestecie zgubieni!
Nie złapie nas, tego możecie być pewni, prawdziwy westman może dać się
zaskoczyć tylko wtedy, jeli nie zna niebezpieczeństwa, jakie mu zagraża, nie
za wtedy, jeli je zna. W najwyższym stopniu szczęliwym zbiegiem okolicznoci
jest to, że wasze Rocky-Ground leży tak blisko Alder-Spring. Jak tylko nadjedzie
lokomotywa, udamy się tam, a stamtšd pojedziemy konno do Alder-Spring, gdzie
znajdzie-my się już wczesnym rankiem. Urzšdzimy się tam tak, że będziemy mogli
wszystko obserwować, nie będšc sami obserwowani. Jestem przekonany, że uda nam
się wyledzić i podsłuchać Mustanga. Jeli usłyszymy, że grozi wam
niebezpieczeństwo, wrócimy szybko do Rocky-Ground, przywieziemy kolejš
wszystkich tamtejszych robotni-ków i zgotujemy Komańczom powitanie.
Słyszšc te słowa, inżynier poderwał się uradowany i zawołał:
Do licha, to jest wspaniała myl! Sprowadzić tu białych na pomoc! Niczego
więcej nam nie potrzeba, wtedy wystrzelamy tę czerwonoskórš hołotę co do
jednego.
Zgadzacie się więc ze mnš?
Oczywicie, macie całkowitš słusznoć, mister Shatterhand. Jestem wam
niewymownie wdzięczny, a już ja się o to postaram, aby w Rocky-Ground przyjęto
was tak, jak na to zasługujecie.
Hm! Co mianowicie zamierzacie uczynić?
Jak tylko odjedziecie, zadepeszuję, że przybywajš do nich Old Shatterhand i
Winnetou, dwaj najsławniejsi mężowie Zachodu.
Nie uczynicie tego, bo w ten sposób bycie zniweczyli cały nasz plan. Nikt nie
potrzebuje wiedzieć, kim jestemy i czego chcemy;
mogłoby to dojć do Komanczów. Pomylcie o Metysie, który cieszył się waszym
całkowitym zaufaniem!
Well! Zatem po prostu zamelduję, że przyjedzie tam czterech pasażerów. Ale
byłaby to diabla sprawa, gdybycie byli w błędzie co do dzisiejszej nocy.
Co chcecie przez to powiedzieć?
Jeliby Komańcze jednak dzisiaj przyszli, a was by tutaj nie było!
Nie przyjdš! Uczyńcie jednak wszystko, co uważacie za swój obowišzek.
Tak, a co jest moim obowišzkiem?
Proszę kazać w rożnych miejscach obozu pozapalać ogniska
74
i postawić straże. Bo gdyby jednak wbrew oczekiwaniom Komańcze znaleli się tu
gdzie w pobliżu, to zobaczš, że mamy się na bacznoci, i nie odważš się
zaatakować.
Tak, tak będzie najlepiej, uczynię tak.
Inżynier oddalił się, aby zadepeszować i wydać odpowiednie rozka-zy, wkrótce też
mimo panujšcej w powietrzu wilgoci paliły się potężne ogniska owietlajšce cały
obóz. O spaniu nie było oczywicie mowy. Do jazdy kolejš przygotowano się
zawczasu. Dla czterech pasażerów i ich koni w zupełnoci wystarczał bardzo
obszerny wagon towarowy, w którym przygotowano wygodne siedzenia. Kiedy nadszedł
meldunek, że lokomotywa wyszła z Rocky-Ground, załadowano konie do wagonu, a dla
ich włacicieli przygotowano jeszcze mocny grog jako pożegnalny poczęstunek. Po
upływie półtorej godziny nadeszła pełnš parš lokomo-tywa, wagon doczepiono,
czterech jedców pożegnało się i wsiadło.
I mimo że tory położone były tylko tymczasowo i panowały głębokie ciemnoci,
pocišg gnał z ogromnš szybkociš, icie po amerykańsku i beztrosko. Podczas
jazdy nie wyłoniło się ani razu żadne wiatełko, ponieważ nie było żadnej stacji
po drodze. Góry, doliny, preria i lasy zlewały się w jedno, wydawało się, jakby
pocišg pędził bez przerwy przez jaki bezkresny tunel, tak więc czterej
mężczyni byli radzi, kiedy nareszcie lokomotywa wydała ostry gwizd i wynurzyły
się wiatła celu ich podróży.
Także i tutaj paliły się liczne ogniska, w których wietle można było zobaczyć
najpierw podłużny, niski budynek majšcy szerokie wejcie. Wnętrze jego zdawało
się posiadać kilka pomieszczeń, z których jedno było owietlone. O futrynę drzwi
opierała się szczupła, niewysoka, postać, odziana w skórzany strój westmana.
Druga osoba stała bliżej toru, a kiedy pocišg zatrzymał się, podeszła do wagonu,
otwarła na wpół uchylone drzwi i oznajmiła:
Rocky-Ground! Wysiadać, messieurs! Ciekaw jestem, dla jakich to ludzi kolega z
Firwood-Camp każe organizować po nocy specjalnš jazdę.
Zaraz zobaczycie i przekonacie się, sirodparł Old Shatter-hand.
Przypuszczam, że jestecie tutaj urzędnikiem?
Jestem inżynierem, sir. A wy?
Dowiecie się naszych nazwisk, jak będziemy już w rodku, przy wietle. Macie
tu jakie miejsce, gdzie by można bezpiecznie postawić nasze konie?
75
Zobaczymy. Najpierw sami wyjdcie z wagonu! Gdy wysiedli, każdemu po kolei
zajrzał w twarz i mruknšł rozczarowany:Hm! Sami nieznajomi! Nawet
czerwonoskóry jest tu z nimi! Co innego sobie wyobrażałem!
Czyż oczekiwalicie w naszych osobach jakich przełożonych lub też kogo w tym
rodzaju?zamiał się Old Shatterhand.Akcjo-nariuszy-milionerów, co? Nie miejcie
nam za złe, że tacy proci ludzie jak my zakłócili wam spokój nocy. Zaraz
jedziemy dalej, konno, a wy możecie potem znowu ić spać.
Dalej konno? Tocie pewnie tylko jacy myliwi albo traperzy?
Zgadza się.
A mój kolega pozwala tu sobie, w rodku nocy, z powodu takiego jednego...
W tym momencie przerwano mu. Szczupły mężczyzna, który stal dotšd oparty o
drzwi, podszedł bliżej i powiedział:
Sam jestem ciekaw, co to za ludzie przybyli w rodku nocy specjalnym pocišgiem
tu, na Dzikim Zachodzie... przerwał w rodku zdania, ponieważ Old Shatterhand,
który stał odwrócony do niego tyłem, teraz na dwięk znajomego głosu odwrócił
się szybko.
I kiedy ów drobnej postury człowiek zobaczył jego twarz, zawołał:
Old Shatterhand! Old Shatterhand!
Hobbie Frank! odparł z nie mniejszym zdziwieniem Old Shatterhand.
I Winnetou! I Winnetou! wołał dalej Frank, poznawszy teraz również Apacza.
Uff! odpowiedział Indianin. Wyrzekł tylko to jedno słowo, ale zawierało się
w nim wszystko, co czuł w momencie tak nieoczekiwa-nego spotkania.
Zaiste, to oni! Old Shatterhand i Winnetou! powtarzał mały człowiek, nie
posiadajšc się z zachwytu. Chodcie, niech was obejmę, niech was przygarnę do
serca, messieurs! I tak obejmował ich po kolei, to jednego, to drugiego,
wołajšc w kierunku urzędnika: Popatrzcie, inżynierze, oto sš ci dwaj
najsławniejsi westmani, o których opowiadałem wam dzi przez cały wieczór. Jakże
mógłbym przypuszczać, że ich tak prędko tutaj zobaczę!
Inżynier zachował się zgoła inaczej, witajšc przybyłych, odpowie-dział
uprzejmie:
Wcale nie trzeba mi było waszego opowiadania, mister Frank.
Obu tych dżentelmenów znam już od dawna, wprawdzie tylko ze słyszenia, sława ich
bowiem rozcišga się poprzez całe Stany. Biegnę teraz obudzić moich ludzi i...
Stop! przerwał mu Old Shatterhand. Pragnęlibymy pozo-stać nie rozpoznani
z powodów, o których wkrótce się dowiecie. Nie chcemy tutaj długo zabawić,
ponieważ jednak spotkalimy tutaj tak niespodziewanie naszego poczciwego Franka,
minie z pewnociš godzinka albo i więcej, zanim ruszymy w dalszš drogę.
Powiedzcie tylko, macie tu jakie miejsce, w którym moglibymy bezpiecznie
umiecić nasze konie?
Och, Mr Shatterhand, potraktuję pańskie konie tak, jakby to byli ludzie, bo
wiem, jakie macie szlachetne zwierzęta, wy i Winnetou. Zabierzemy je do hali,
dokšd i was proszę, jeli wolno, i bšdcie łaskawie moimi goćmi.
To, co nazwał on halš, okazało się wspomnianym już podłużnym budynkiem. Jego
owietlona częć stanowiła pomieszczenie restaura-cyjne dla mieszkańców Rocky-
Ground. Tuż obok znajdowało się pomieszczenie służšce do przechowywania
cenniejszych towarów, było ono teraz puste, tutaj więc wprowadzono konie. Tym
sposobem miano je prawie na oku i dlatego można było mieć pewnoć, że sš
bezpieczne.
Kiedy następnie weszli do restauracji, zaspany boardkeeper* pod-niósł się zza
swego stołu. Nie udał się na spoczynek, bo spodziewał się, że zarobi co nieco
na oczekiwanych gociach.
Zanim jeszcze zajęto miejsca, Old Shatterhand uznał za stosowne poznać Kasa i
Hasa z Hobbie Frankiem. Do tego ostatniego zwrócił się po niemiecku:
Drogi Franku, miło mi w osobach tych tu dwóch panów przedstawić dwóch ziomków.
Jak to? Doprawdy? A więc Niemcy?
I to nawet Saksończycy!
Czyż to być może? Saksończycy? Skšdże to?
Oto pan Hasael Beniamin Timpe z Plauen w Vogtland.
Cieszy mnie niezmiernie, doprawdy niezmiernie. A ten drugi pan?
To jest pan Kasimir Obadja Timpe, jego kuzyn z Hof.
* szynkarz, gospodarz, kelner
76
77
Z Hof? Hm! Tak, tak! Hof należy właciwie do Bawarii, mamy więc do czynienia z
geograficznym zamieszaniem na mapie. Ale w tym przypadku nic to nie wadzi, bo
linia kolei żelaznej z Plauen do Hof jest w całoci saksońska. Mogę zatem pana
Kasimira Obadję w każdym razie uznać za ziomka. Tylko który z tych dwóch jest
właciwie tym prawdziwym kuzynem, ten pierwszy, czy ten drugi?
Obaj, drogi Franku, oczywicie obaj.
Obaj zatem, powiadacie? Hm, tak! Trudno się jako w tym połapać. Mam nadzieję,
że nie ma już więcej takich, co też nazywajš się Timpe!
Obaj kuzynowie słyszeli już co nieco o dziwactwach Hobbie
Franka, dlatego też Kas odpowiedział z umiechem:
O, Timpów jest więcej. Mianowicie Rehabeam Zacharias Tim-pe, Petrus Michael
Timpe, Markus Absalom Timpe, David Makka-baus Timpe, Tobias Holofernes Timpe,
Nahum Samuel Timpe, Josef Habakuk Tim...
Wszelki duch...! Jeli pan jeszcze choć jeden raz powie Timpe, położę pana
trupem jak nic w obronie swego życia! Niech pan wywiadczy mi tę uprzejmoć i
napisze do saksońskiego ministerstwa, żeby przysłali panu jakie inne nazwisko,
w przeciwnym razie niepo-dobna przestawać z panem!
Możemy sprawę uprocić. Dobrym przyjaciołom pozwalamy, aby nazywali nas
skróconš formš imienia, czyli Kas i Has zamiast Kasimir i Hasael. Czy zechce pan
nas tak nazywać?
No, to już mi się bardziej podoba, niech pan ma i we mnie dobrego przyjaciela.
Usišdmy teraz i... o, a co to tutaj?
Pytanie odnosiło się do pełnych talerzy i butelek, które gospodarz stawiał
włanie na stole, wskazał przy tym na inżyniera, a ten wyjanił, że poczyta to
sobie za wielki zaszczyt, jeli ci tutaj dżentelmeni zechcš być jego goćmi.
Według amerykańskiego zwyczaju byłoby wielkš obrazš odmówić takiemu zaproszeniu.
Hobbie Frank i Timpowie ochoczo zabrali się do potraw, Old Shatterhand jadł
mało, popijajšc jedynie małš szklaneczkš wino, Winnetou całkowicie zrezygnował
z picia. Wiedział zbyt dobrze, że ognista woda jest największym wrogiem
czerwonoskórego, my za dodajmy, że białego człowieka również!
Podczas posiłku rozmowa toczyła się wartko. Old Shatterhand
78
chciał wiedzieć przede wszystkim, jakim okolicznociom zawdzięcza dzisiejsze
spotkanie z Frankiem. Ów za odparł:
Jeli się kiedykolwiek puka do pańskich drzwi, aby pana odwie-dzić, zwykle
pana nie ma, wyfrunšł pan. Trzeba więc gnać za panem, jeli chce się
porozmawiać. Miałem różne drobne sprawy do pana, wsiadłem więc na statek rzeczny
na Łabie, aby pojechać do pana. A kiedy przybyłem na miejsce, pana nie było,
powiedziano mi, że jest pan gdzie tutaj, aby spotkać się z Winnetou. Ale gdzie,
tego nie wiedziano. Wtedy opanowała mnie goršczka podróży na sawannę, zamknšłem
mojš willę Niedwiedzie Sadło” i co tchu pognałem za panem. Wiedziałem wszak,
że u Apaczów Mescaleros dowiem się z pewnociš, w jakich stronach można pana
znaleć. Jechalimy tak daleko, jak tylko;
się dało w górę rzeki Arkansas, następnie wzięlimy konie, aby pognad dalej
przez Santa Fe do Rio Pecos.
Wzięlimy? Nie jeste więc sam?
Nie. Mój kuzyn Droll towarzyszy mi oczywicie.
Poczciwy Ciotka Droll? A gdzież on się chowa? Gdzieże go zostawił?
Wcale go nie zostawiłem. A gdzie się chowa? W łóżku!
Ależ Franku, dlaczegoż go więc nie obudzisz?
Ponieważ temu poczciwinie należy się trochę snu. Jest chory.
Chory? W takim razie muszę go zobaczyć! Chorować tutaj, na, Dzikim Zachodzie,
to zupełnie co innego niż w domu! Czy to co niebezpiecznego?
Niebezpiecznego nie, ale bardzo bolesnego, jak się wydaje. Z powodu tych
bólów, które Droll musiał wycierpieć, ledwo że dotarli-my do Fort Aubrey, gdzie
był lekarz, który go zbadał. Okrelił on chorobę Drolla jako sciatica*.
Ależ ta choroba nigdy przedtem nie dawała się mu we znaki, to chyba co
nowego?
Tak, napadło go to po raz pierwszy!
Czy lekarz znalazł przyczynę?
^- Lekarz? Nie musiał wcale jej szukać, bo to ja mu jš powiedziałem.
Ty?
Tak, ja! Czyżby pan przypuszczał, że nie potrafię zobaczyć
* ischias
79
czego, co jest tak widoczne jak na dłoni? Musiałbym chyba być porażony egipskš
lepotš!
No więc w czym leży ta przyczyna?
Przyczyna leży w koniu, który nie potrafi oduczyć się utykania.
- Jak to?spytał poważnie Old Shatterhand, tłumišc zarazem miech.
Mówiłem już, że od Arkansas jechalimy konno. Moje bydlę nie było złe, mam je
jeszcze do dzisiaj, ale co się tyczy szkapy Drolla, to dalimy się oszukać, był
to kulawiec, co się zowie. Stale się musiał potykać, a jeli już nie było
żadnego rowu, żadnego kamienia czy korzenia, które stały mu w drodze, to to
bydlę potykało się o własne nogi.
Ale kto kupuje takie zwierzę!
Jeli jest potrzebny koń, a dostać można tylko takiego kulawca, to cóż poczšć?
Tylko że ja wcišż jeszcze nie potrafię się dopatrzyć zwišzku między tym
potykaniem się a ischiasem.
To jest całkiem głupia sprawa i spadła na nas niczym grom z jasnego nieba.
Jechalimy sobie na koniach wród zaroli, poród wysokiej trawy, całkiem
beztrosko i w dobrych nastrojach, i nie przeczuwalimy, że przeklęty los
zawinie nad naszymi głowami w postaci ukrytego w trawie jakiego pnia
drzewnego. Wtem ni stšd, ni zowšd ten szelma, na którym siedzi Droll, potyka się
przednimi nogami i z przerażenia daje potężnego susa w bok. Droll, który
najspokojniej w wiecie, niczego nie przeczuwajšc, siedzi sobie lekko i
swobodnie w siodle, zostaje zrzucony, i to w taki sposób, że spada prosto na
pień, dokładnie tak, jakby siadł na krzesło. W tym momencie dały się słyszeć
jednoczenie dwa odgłosy, mianowicie potężny trzask i donony wrzask. Ten wrzask
pochodził od Drolla, co za tak potężnie trzasnęło, czy Droll, czy pniak, nie
wiadomo. Mylę jednak, że to Droll, bo jak się wydaje, jego członki jeszcze dzi
nie całkiem znajdujš się na swoim miejscu. Nie mógł wstać, pomagałem mu
wprawdzie podnieć się z tego niskiego parteru na wyższe piętro, ale stale od
nowa zapadał się w swoje własne bolesne ja”. Pęczniał wręcz od westchnień i
jęków, tak że moje pragnienie znalezienia się na jego miejscu zamknšłem głęboko
w swoim wrażliwym wnętrzu. A wszystkiemu winien był ten przeklęty kulawiec.
Poczciwy Frank opowiadał wszystko w tak obrazowy sposób
80
bynajmniej nie po to, aby rozbawić słuchaczy, lecz dlatego że taki już miał
sposób opowiadania. Przepełniało go współczucie wobec kuzyna Drolla i nie
przypuszczał, że jego opowieć mogła wywołać raczej umiech niż współczucie.
Obaj Timpowie nie spuszczali z niego wzroku, było wyranie widać, że ten drobny
człowieczek przypadł im do gustu.
Zaczynam pojmowaćpowiedział Old Shatterhand.Opo— wiadaj dalej!
To, co teraz nastšpi, jest jeszcze bardziej bolesne niż to, co mówiłem dotšd.
Zadałem sobie ogromny trud, żeby mojego Drolla poskładać do kupy, szarpałem go i
cišgnšłem za nogi, potrzšsałem nim i nacierałem go, popychałem go od tyłu i
podpierałem, aż wreszcie poderwał się, ale z bólu, jak powiedział, a bynajmniej
nie dlatego, żeby zrobiło mu się lepiej. Potem z wielkim trudem pomogłem mu
dostać się na konia, i to mianowicie na mojego, a nie na tamtego, bo nie był już
w stanie dłużej znosić tego potykania się. Policzki zapadły się w pobladłej
twarzy, oczy cofnęły się w głšb oczodołów, a na wadze stracił w cišgu dwóch dni
ani chybi pięć albo szeć funtów. Dwa pełne dni, pomylcie tylko! Tyle
potrzebowalimy, żeby dotrzeć do Fort Aubrey. Tych dwóch dni nie zapomnę do
końca życia! Te wszystkie ach” i och”! Te postękiwania i pojękiwania! I wcišż
w kółko te żałosne skargi! Serce mi pękało, ale mimo to dzielnie i z oddaniem
brnšłem, potykajšc się tuż obok na nieszczęsnej kobyle. A jego bolało wszystko
coraz bardziej, do tego stopnia, że podziękowałem Stwórcy, kiedy wreszcie
ujrzelimy Fort. Tam zabrał się do niego lekarz z bańkami, z ciastem gorczy-
czriym i z hiszpańskimi muchami, biedaczysko musiał pić nawet olej terpentynowy!
I polepszyło mu się?spytał Old Shatterhand.
Tak, powoli, powoli. Gdy już minšł tydzień, poprawił się na tyle, że można
było myleć o dalszej podróży, jeli bymy jechali wolno. I tak wytrzymał aż
dotšd, ale kiedymy tutaj przyjechali, poczuł, że musi zrobić sobie parę dni
odpoczynku.
Czyli jak długo jestecie tutaj?
Od przedwczoraj. Jutro chcielimy ruszyć dalej.
Dokšd?
Do Santa Fe.
‘ To już mówiłe, chodzi mi o to, dokšd najpierw chcecie się stšd
udać.
<* Cumy Mufng
81
Przez Alder-Spring w góry Raton.
Hm...
Dlaczego mówi pan hm”?
Ponieważ będzie tam jutro Czarny Mustang ze sporš gromadš Komanczów.
Prawdopodobnie wpadlibycie im w ręce.
Czarny Mustang, ten polujšcy oprawca”?spytał inżynier z przerażeniem w
głosie.A cóż on tam ma do szukania, w pobliżu Alder-Spring, tak blisko nas? Czy
to może nas dotyczy, mister Shatterhand?
Nie, was nie, to dotyczy Winnetou i mnie. On wie, że my się tam wybieramy, i
chce nas złapać.
Ali deyils! Co za szczęcie, żecie się o tym dowiedzieli! Teraz oczywicie
już tam nie pojedziecie!
Wprost przeciwnie, włanie tym bardziej tam pojedziemy, a całkiem możliwe, że
i wy również.
Ja? No, jeli mam być szczery, to powiem wam, że bardzo bym się cieszył,
gdybym miał sposobnoć wlepić tym czerwonoskórym hulta-jom parę funtów prochu,
ale na siłę nie chciałbym prowokować takiej okazji.
I wcale nie trzeba jej prowokować, już się takowa znajdzie. Chodzi mianowicie
o waszego kolegę i jego ludzi w Firwood-Camp, grozi mu napad Komanczów. I to
jest włanie przyczyna, dla której przybylimy tu do was specjalnym pocišgiem.
Chcemy was prosić o pomoc.
Damy jš z całš pewnociš i chętnie. Więc to dlatego, dlatego! Tak, ten
poczciwy kolega jest wprawdzie dzielnym’ inżynierem, ale w sprawach z Indianami
nie ma ani dowiadczenia, ani też nie jest zbytnim miałkiem. Może jednak
polegać na mnie i na moich ludziach.
Ilu macie tutaj robotników?
Około dziewięćdziesięciu, samych białych, potrafiš oni ostro uderzyć i umiejš
obchodzić się z broniš. Ale czy nie zechcielibycie mi powiedzieć, jak do tego
doszło i jak w tej chwili wyglšda sytuacja? Niezmierniem ciekaw waszej relacji.
Inżynier był bardziej przedsiębiorczy i odważniejszy niż jego kolega
w Firwood-Camp, tak więc Old Shatterhand był przekonany, że
znalazł w nim dzielnego pomocnika. Opisał mu wydarzenia ubiegłego
wieczora, przedstawił własne wnioski i wyjanił, co teraz zamierza
82
uczynić. Kiedy skończył, inżynier poderwał się, wycišgnšł ku niemu dłoń i rzekł:
Zrobione, sir, przebijmy sprawę! Macie mnie i wszystkich moich ludzi każdej
chwili, kiedy tylko zechcecie.
Hobbie Frank za dodał w swoim ojczystym języku:
Mnie także! Już temu Najczarniejszemu Mustangowi wybije ostatnia godzina! Bo
jeli się raz zawezmę, to na całego! A teraz idę przyprowadzić jeszcze jednego
pożytecznego bohatera naszego dzie-więtnastego wieku, którego nie może przy tym
zabraknšć.
Wstał i zniknšł w wyjciu. A kiedy po krótkiej chwili wrócił, prowadził z sobš
Drolla. Widać było po tym człowieku, że w ostatnim czasie cierpiał, ale oczy
jego były żywe, zachowanie za wcale nie wskazywało na to, że w tej chwili
cierpi. Ucieszył się ogromnie tym zarówno niespodziewanym, jak i cudownym wprost
spotkaniem i owiadczył, że niezależnie od tego, czy jego stan zdrowia pozwala
na to czy nie, wemie udział w wyprawie do Alder-Spring.
Dało to sposobnoć Winnetou, który dotšd nie wyrzekł ani słowa, zarzucić Drolla
pytaniami, które wiadczyły o tym, że Apacz posiada znaczne wiadomoci o budowie
i chorobach ludzkiego ciała. Okazało się, że u Drolla istotnie chodziło o
ischias. Winnetou wstał, wycišgnšł swojš skórzanš sakiewkę, w której miał
zwyczaj nosić ze sobš przeróżne lekarstwa, przejrzał jej zawartoć i rzekł
właciwym sobie spokojnym tonem:
Niech mój brat Droll zaprowadzi mnie do swego legowiska, cierpienia nie będš
mu już więcej dokuczać.
Obydwaj wyszli. Już w chwilę potem obecni usłyszeli ostry, przeraliwy wrzask.
To Droll! zawołał Frank Hobbie. Co Winnetou z nim robi? Muszę zaraz
lecieć do mojej Ciotki Droll, bo ten wrzask rozdziera mi duszę niczym tartaczna
piła.
Poderwał się i chciał wyjć, lecz Old Shatterhand przytrzymał go i powiedział:
Zostań tu, drogi Franku! Winnetou z pewnociš wie, co robi, a włanie na tego
rodzaju cierpienia Indianie majš rodki, o których nawet nasi najlepsi lekarze
nie majš pojęcia!
Zaraz potem, jakby na potwierdzenie tych słów, wrócił Winnetou i rzekł:
Nasz brat Droll musiał przecierpieć jeszcze jeden bardzo silny,
6Ť
83
ale też bardzo krótki ból, aby szybko wyzdrowieć. Teraz wypoczywa po nim, a za
godzinę będzie znowu zdrów jak przedtem.
Po upływie wspomnianego czasu okazało się, że Winnetou miał rację. Wszedł Droll
i wyjanił rzecz w swojej altenburskiej gwarze:
Czy to nie „wspaniałe, moi panowie? Czuję się, jakbym się na nowo narodził.
Nie wiem, co Winnetou zrobił, nacišgnšł nerw, czy go całkiem zerwał, wszystko mi
jedno zresztš. Teraz mogę znowu jedzić konno, a Czarny Mustang poczuje, że
Ciotka Droll ma jeszcze swojš krzepę.
3.
U OLCHOWEGO RÓDŁA
Ua-pesz, u której stóp znajdowała się stacja Rocky-Ground, jest aż do samego
wierzchołka pokryta gęstym lasem. Wody spływajšce z tej góry łšczš się na dole w
doć szeroki potok, który płynie na południowy wschód, a następnie zakręca na
północ. W tym miejscu łšczy się z nim mniejszy potok, który wypływa z podnóża
innej góry, zwanej od dawna Corner-Top. Nazwa ta ma swoje uzasadnienie. Ua-pesz
i Corner-Top zbiegajš się pod kštem, każda z tych gór stanowi zakończenie dwóch
rozległych pasm górskich, obejmujšcych szerokš i bardzo długš dolinę biegnšcš
tak licznymi zakolami, że inżynierowie budujšcy kolej żelaznš uznali, iż lepiej
nie kłać drogi tš trasš, lecz zbudować między Firwood-Camp i Rocky-Ground
krótszš drogę, wysadzajšc skały. Firwood-Camp znajdował się bowiem niedaleko
miejsca, w którym rozpoczynała się dolina, a oddzielały go od niej tylko
poprzeczne złogi skalne.
Stamtšd z góry, a zatem wzdłuż owej krętej doliny, musieli przyjć Komańcze,
ponieważ nie istniała dla nich żadna inna droga do Alder--Spring. Alder-Spring,
czyli Olchowe ródło, otoczone wysokimi olchami, znajduje się u stóp Corner-Top,
a wypływajšce z niego wody tworzš dalej wspomniany już mały strumyk, który łšczy
się z większym potokiem w miejscu, w którym ten zakręca na północ. Dolina,
wybiegajšc poza te dwie końcowe góry, tworzy szerokš, równinnš prerię, przez
którš płynš owe dwa strumienie połšczone już teraz w jeden nurt. Ponad soczystš
trawš wznoszš się krzewy, które niczym zsuwajšce i rozsuwajšce się kulisy
stwarzajš niezmiernie korzystne warunki dla podchodów lub też ukrycia się
większej nawet grupy ludzi.
Jeli teraz przypomnimy sobie, co wydarzyło się w Firwood-Camp
85
i jakie mieli zamiary tamci ludzie, to nietrudno będzie przewidzieć, co miał
przynieć dzisiejszy dzień.
Komańcze byli przekonani, że Old Shatterhand i Winnetou popie-szš do Alder-
Spring, postanowili więc oczekiwać ich tam i schwytać. Aby to osišgnšć, majšc
do czynienia z takimi mężami jak ci dwaj, czerwonoskórzy musieli być nadzwyczaj
ostrożni. Winnetou i Old Shatterhand nie powinni domylić się, że Komańcze
zmierzajš do Olchowego ródła ani kiedy dotrš na miejsce, żadna okolicznoć nie
może zdradzić obecnoci Czarnego Mustanga i jego wojowników. Było zatem samo
przez się zrozumiale, że Indianie nie udadzš się wprost do celu, lecz że skryjš
się w jego pobliżu, ale gdzieto było teraz najważniejsze pytanie.
Winnetou i Old Shatterhandowi nie było trudno wczuć się w tok rozumowania swoich
przeciwników. Ponieważ Alder-Spring znajdo-wało się po prawej stronie doliny,
Indianie z pewnociš będš trzymać się lewej strony i pojadš dalej w prerię, aby
potem zawrócić i przybyć z przeciwnej strony. W ten sposób nie było obawy
wzbudzenia podej-rzeń zdradzieckimi ladami. Przybywszy od strony prerii w
pobliże ródła, Komańcze ukryjš się, oczekujšc tam swoich przeciwników, których
potem podejdš, otoczš i w końcu schwytajš. Kto zatem chciał uprzedzić Indian i
sam ich obserwować, ten musiał wyjechać w prerię jeszcze dalej niż oni i
zatoczyć jeszcze większy łuk. I to włanie powiedzieli sobie Old Shatterhand i
Winnetou, i z tego powodu wyruszajšc w drogę z Rocky-Ground, nie jechali wzdłuż
Ua-pesz, lecz skoro nastał dzień, skręcili daleko w lewo i skierowali się na
sawannę.
Po wczorajszej burzy nastał cudownie piękny ranek. Promienie słońca zmieniały
wiszšce na dbłach i listkach kropelki w brylanty;
powietrze było rzekie, wieże i czyste, natura roztaczała wokół swoje milczšce
piękno. Przejażdżka konna w taki poranek i w takim otoczeniu mogła sprawić
najwyższš rozkosz każdemu człowiekowi, lecz nie westmanowi, który miał zamiar
wyledzić wrogich mu Indian. Rozle-gajšce się co jaki czas parsknięcia koni i
ich stšpanie niosły się przy dzisiejszej pogodzie daleko, wilgotna za i ciężka
trawa utrzymywała długo końskie lady, które aż do wieczora mogły być widoczne.
Były to okolicznoci, które dla człowieka jadšcego sawannš mogły okazać się
bardzo niebezpieczne.
Szeciu jedców, oddaliwszy się dostatecznie daleko od Ua-pesz,
skierowało się teraz na południe z zamiarem zbliżenia się do Corner-
86
-Top. Alder-Spring leżało po zachodniej stronie tej góry, Winnetou i Old Shatterhand jechali tak,
żeby dotrzeć do niej od wschodu, w ten sposób bowiem unikali możliwoci póniejszego
odkrycia ich ladów przez Indian. Zbocze Corner-Top nie było w całoci pokryte lasem,
znajdowały się tam miejsca stanowišce dobre punkty obserwacyjne, nie będzie więc trudno
zauważyć pojawienie się Komanczów.
W końcu pokonawszy wielkim łukiem szmat prerii, jedcy dotarli do podnóża góry
od jej wschodniej strony. Rozejrzeli się za dobrš kryjówkš i znaleli takš,
ukryło się tutaj czterech jedców wraz z końmi, gdy tymczasem Winnetou i Old
Shatterhand zaczęli wspinać się wyżej, aby móc stamtšd obserwować dolinę.
Czterech Saksończyków razem na Dzikim Zachodzie, w samym rodku gšszczu na
Corner-Top! Bez wštpienia rzadki to przypadek!
Hobbie nie omieszkał uczynić na ten temat uwagi: ‘
Zupełnie jakby nas los celowo tu zetknšł.
Ma pan rację, drogi Frankupotwierdził Has.
Jakżeby inaczej? Ja mianowicie zawsze mam rację. W tym względzie wkrótce mnie
poznacie, albowiem pod każdym innym względem jestem przeważnie nieodgadniony.
Moje błyskotliwe zalety umysłu trzymam zazwyczaj w ukryciu i rzadko tylko ludzie
mogš zajrzeć w głębię mojego rozumu i tkwišce tam skarby wydobyć na wierzch jak
bagrownicš. Taka to włanie błogosławiona i więta godzina nadeszła dla was w
tym momencie. Mianowicie z pewnociš chcielibycie wiedzieć, w jaki sposób
zamierzamy dzi uporać się z Komańczami. Jestem gotów użyczyć wam koniecznych
wyjanień i daję wam pozwolenie, bycie z całym zaufaniem kierowali do mnie
pytania. Mów najpierw ty, drogi kuzynie Droll!
Droll wiedział, ile te wyjanienia, których należało się spodziewać, sš warte,
dlatego potrzšsnšł głowš i rzekł:
Dlaczego ja pierwszy, drogi Franku? Jestem gotów oddać pierwszeństwo tym tu
oto dwom dżentelmenom. Człowiek powinien być uprzejmy.
W tym względzie masz rację! Znałem pewnego profesora zoolo-gii, który mawiał
zawsze: Uprzejmoć jest tego rodzaju nawykiem, od którego nie należy się
odzwyczajać”. A to, co mówi spec tej miary, ma na pewno swoje głębokie
uzasadnienie. Niech więc teraz Kas powie, czego chciałby się dowiedzieć ode
mnie.
Ja?zapytał wymieniony.Ja nie chcę nic wiedzieć!
87
Co? Nic, zupełnie nic? Czyż to możliwe?zdziwił się Frank niepomiernie.
Zupełnie nicpotwierdził Kas.
A pan, Has?
Także nic odparł zapytany.
Także nic? Mówi pan poważnie?
Oczywicie.
Frank zrobił na to najpierw takš minę, jakby zdarzyło się co zupełnie dlań
niepojętego, potem rysy jego przybrały wyraz zastano-wienia, następnie gniewu,
wreszcie zawołał rozzłoszczony:
Czy to w ogóle możliwe?! Widział to wiat?! Nic nie chcš się ode mnie
dowiedzieć, zupełnie nic! Czy naprawdę istniejš tacy ludzie, którzy nic nie chcš
usłyszeć ani nauczyć się od myliwego prerii i pogromcy niedwiedzi,
Heliogab.alusa Morpheusa Edewarda Franke-go? To my tu czatujemy, żeby wytropić
Indian, mamy zamiar przechytrzyć ich i pokonać, zamiar ten możemy spełnić tylko
przy nieocenionym współdziałaniu mojej bogatej w dowiadczenie osoby, a tu
tymczasem żyjš sobie na tym wiecie istoty ludzkie, które uważajš, że nic nie
potrzebujš ode mnie usłyszeć!
Podczas gdy ta zabawna rozmowa dalej toczyła się w ukryciu, Old Shatterhand i
Winnetou dotarli na szczyt Corner-Top. Było tam, jak już wspomniano, sporo
miejsc nie porosłych lasem, skšd rozcišgał się daleki widok na okolicę. Jedno z
takich miejsc, znajdujšce się po zachodniej stronie, idealnie nadawało się do
celu, w jakim przybyli tu obaj przyjaciele. Stšd z góry można było dokładnie
widzieć dolinę, w którš musieli zejć Komańcze, aż do następnego jej zakrętu,
który znajdował się w odległoci znacznie większej niż jedna mila angielska.
Tutaj się zatrzymali.
Siedzieli w milczeniu obok siebie, godzinę, dwie, nawet trzy, i żaden z nich nie
uważał za konieczne wyrzec choćby jednej sylaby, mimo że oczekiwały ich
wydarzenia, w których chodziło o życie lub mierć.
Gdyby kto mógł ich niepostrzeżenie obserwować, musiałby z pew-
nociš dojć do przekonania, że nie przywiodło ich tu nic innego jak
tylko chęć, żeby tu się rozłożyć i wypoczšć. Żadne poruszenie twarzy,
żadne spojrzenie nie zdradzało, że cała ich uwaga skierowana była na
zachód i że na całej trasiei, jak daleko sięgnšć okiem w dolinę, nic nie
mogło ujć ich czujnym zmysłom. I na tym włanie polega wielka
88
sztuka westmana, że przy największym nawet napięciu nerwów i skupieniu całej
uwagi potrafi on na zewnštrz zachować pozory cał-kowitej obojętnoci. Niejeden
sławny bohater Dzikiego Zachodu uszedł cało z największych niebezpieczeństw i
odniósł swoje najpięk-niejsze sukcesy dzięki temu, że potrafił tak zapanować nad
swojš mimikš i każdym drgnieniem ciała, iż nie można było odgadnšć, co czuł, do
czego zmierzał lub co chciał osišgnšć.
Obaj przyjaciele mieli powieki przymknięte, a ponieważ żaden z nich nawet- nie
drgnšł, sprawiali wrażenie, jakby spali, a mimo to było pewne, że dokładnie
słyszeli drozda, który jakie dwadziecia kroków za nimi wycišgał z ziemi
robaka, i że tak samo dokładnie widzieli sępa, który jak mała kropka ukazał się
na niebie po zachodniej stronie.
Uffodezwał się krótko Winnetou.
Welltak samo zwięle przytaknšł Old Shatterhandnad-chodzš.
Mimo to nie było widać w dolinie żywej istoty, jak przedtem tak i teraz była ona
pusta i cicha, a jednak sposób, w jaki sęp szybował w powietrzu, zdradzał
dowiadczonemu oku, że tam na dole pod tym ptakiem muszš znajdować się jakie
istoty, od których spodziewa się on zdobyczy. Sęp poszybował jeszcze nieco na
lewo, oddalajšc się od zakrętu doliny, szybko jednak przyfrunšł z powrotem i
wtedy, kiedy włanie znalazł się nad zakrętem, w dole pewien jedziec skręcił w
dolinę, zatrzymał się na chwilę, aby rozejrzeć się wokół, po czym nie
zauważywszy niczego podejrzanego, ruszył dalej, a za nim podšżyło dwóch, pięciu,
dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, osiemdziesięciu i więcej jedców, których
można było wyranie rozpoznać, choć z powodu odległoci wydawało się, że ich
konie sš wielkoci małych piesków. O tym, jak wyjštkowo bystre oko miał
Winnetou, wiad-czył fakt, że mimo iż wszystko było z tej odległoci tak
maleńkie, oznajmił:
To oni, Komańcze.
Takpotwierdził Old Shatterhand.A na ich czele jedzie Tok vi Kava.
Ten wódz Komanczów wyobraża sobie, że jest wyjštkowo przebiegłym wojownikiem,
a jednak popełnia błšd, którego ani ja, ani mój brat Shatterhand, nie możemy
pojšć.
Well. Nadcišga on od Firwood-Camp i jest przekonany, że my
89
też dzisiaj rano wyruszylimy stamtšd i że przybędziemy po nim. Nie myli przy
tym, że musielibymy dostrzec lady, które zostawiajš jego wojownicy w tej
wysokiej i nasiškniętej wilgociš trawie. mieszne!
Przez twarz Apacza, zwykle tak poważnš i nieporuszonš, przemknšł cichy, na wpół
pogardliwy i na wpół litociwy umieszek, kiedy dodał:
I jeszcze chce schwytać Old Shatterhanda i Winnetou. Uff!
Spójrz, robiš dokładnie tak, jak mylelimy: kierujš się na drugš stronę
doliny, abymy jadšc za nimi, nie podejrzewali, że ich właci-wym zamiarem jest
udać się na drugš stronę w pobliże Corner-Top do Alder-Spring i nas tam złapać.
Komancze’jechali drugš stronš doliny, dopóki nie dotarli do najdalej wysuniętego
miejsca u podnóża Ua-pesz; ale i tam nie zmienili kierunku, lecz popędzili w
prerię, tak jakby chcieli przemierzyć jš całkiem i dotrzeć do jakiego odległego
celu.
Po jakim czasie zatoczš łuk, tak jak przypuszczalimy, i powrócš tutaj
cišgnšł dalej Old Shatterhand. Jeden z nas musi udać się na dół, aby jechać za
nimi, drugi za powinien jeszcze tu zostać.
Nie powiedział, dlaczego ten drugi ma zostać, ale Winnetou odgadł to
natychmiast, ponieważ przytaknšł tylko skinieniem głowy i odparł:
Aby uważać na Ik Senandę, który chciał oszukać i wydać białych ludzi od
Ognistego Rumaka. Pogonił on wczoraj za Komaczami, ale z. powodu ciemnoci nie
mógł ich znaleć, ponieważ jednak zna drogę, więc dzisiaj, jak będzie jasno,
trafi na ich lady i przybędzie tu wkrótce za nimi. Niech mój biały brat czeka
tutaj, aby widzieć, jak Metys nadjedzie, ja zejdę na dół, żeby dowiedzieć się,
gdzie Komańcze zamierzajš urzšdzić sobie kryjówkę.
Winnetou oddalił się i Old Shatterhand pozostał sam. Minęła godzina, i jeszcze
jedna godzina, a oczekiwany Metys się nie pojawiał. Właciwie już powinien tu
być, ale wypatrujšcy go Old Shatter-hand nie tracił cierpliwoci, bo zdarzyć się
mogło dziesięć i sto różnych powodów, które mogły tego podstępnego pól-Indianina
zatrzymać gdzie po drodze. Po jeszcze jednej półgodzinie wreszcie go ujrzał,
jak. podšżajšc ladami Komanczów, kieruje się na przeciwległš stronę doliny. A
ponieważ zwiadowca ów jechał tak, jak prowadziły lady Komanczów, musiał również
zatoczyć cały ten wielki łuk w.głšb prerii;
wiadomo zatem było, że nie przybędzie do podnóża Corner-Top
prędzej niż za godzinę. Old Shatterhand mógł teraz opucić swój
posterunek, udał się tak szybko jak to możliwe do swoich towarzyszy na
90
dół. Znalazł ich tam, gdzie zostawił, Winnetou był z nimi. Kiedy opowiedział, że
widział nadjeżdżajšcego Metysa, Apacz zauważył:
Bardzo póno się pojawił. Czy mój brat domyla się, co go zatrzymało?
Wiele jest przyczyn, które mogły opónić jego jazdęodparł Old Shatterhand.
A może wcale nie był zmuszony, lecz dobrowolnie opónił przybycie.
Hm, mylisz, że po popiesznej ucieczce z Firwood-Camp postanowił co innego i
znowu zawrócił, aby nas ledzić? To by wcale nie było takie złe!
Co pan powiada? spytał Hobbie Frank, słyszšc te słowa. Być obserwowanym
przez nieprzyjaciela, o nie, z góry dziękuję za takš przyjemnoć.
A jednak w tym przypadku nie byłoby to wcale takie złe.
Nie rozumiem... nie mogę pojšć, chociaż na ogół bioršc, mam otwarty umysł, a
jeszcze większš zdolnoć pojmowania. Jeli nas ledził, to przecież wie, na
przykład, żemy w ogóle nie zjeżdżali w dolinę, ponieważ jechalimy kolejš.
Włanie bardzo by mnie ucieszyło, gdyby o tym wiedział. Prawdopodobnie
wkrótce przekonasz się dlaczego. Oddalę się teraz z Winnetou, żeby podsłuchać
Komanczów. Wy pozostańcie tutaj, zachowujcie się cicho i w żadnym wypadku nie
opuszczajcie tego miejsca, dopóki nie wrócimy!
A jeli nie wrócicie?
Wrócimy, a przynajmniej jeden z nas, tego możecie być pewni. A zwracajšc
się do’Winnetou, spytał: Czy mój czerwony brat wie,. gdzie wrogowie rozłożyli
swój obóz?
Wiem odparł wódz Apaczów.
Czy to daleko stšd?
Nie. Niech mój brat idzie za mnš.
Odłożyli broń, którš pożyczyli sobie od inżyniera w miejsce własnej skradzionej,
aby nie przeszkadzała im, kiedy się będš skradali, i poszli.
Najpierw przez dziesięć minut Winnetou prowadził swego białego
przyjaciela poprzez las, nie zachowujšc specjalnej ostrożnoci, wkrótce
doszli do miejsca, gdzie nie było już stojšcych drzew, zobaczyli przed
sobš całš masę drzew powalonych. Lene olbrzymy powyrywane z
ziemi wraz z ogromnymi korzeniami leżały z potrzaskanymi koronami
91
bezładnie porozwalane wzdłuż, w poprzek i jedne na drugich. Były to wiatrołomy,
pozostawione przez jeden z owych huraganów, które często szalejš na Dzikim
Zachodzie, szczególnie w jego południowych częciach. Jest to zwykle nagle
pojawiajšcy się orkan, który pędzi stosunkowo wšskim i cile ograniczonym pasem
i niszczy wszystko po drodze; wiatrołomem nazywajš również obszar zniszczeń po
takiej nawałnicy.
Poród powalonych i martwych pni wyrastała nowa, młoda rolin-noć, stosunkowo
już wysoka i tak gęsta, że wydawało się, iż nawet dzika zwierzyna nie zdoła
przedrzeć się przez ten gšszcz.
Tędy?spytał Old Shatterhand.
Winnetou przytaknšł i dodał szeptem:
Po lewej stronie jest skała, tam nie możemy wejć; na prawo dalej jest preria,
gdzie pasš się konie naszych wrogów, tam zobaczyliby nas wartownicy; po drugiej,
stronie wiatrołomu, który jest tu szeroki najwyżej na dwiecie kroków, obozujš
wojownicy, musimy więc przedrzeć się tędy.
Czy mój czerwony brat był już po drugiej stronie?
Tak. Mój biały brat zobaczy wkrótce głęboko ukrytš dróżkę, którš musiałem
sobie sam przetrzeć.
Czy wiesz, gdzie znajduje się ich obóz?
Wiem. Może uda nam się podejć go tak blisko, że będziemy mogli słyszeć, co
mówiš.
Winnetou przemknšł kilka kroków skrajem wiatrołomów, po czym położył się na
ziemi i wsunšł się w tunel z gałęzi i listowia. Old Shatterhand, nie zwlekajšc,
wczołgał się za nim. I znowu okazało się, jak niezrównanym człowiekiem był
Apacz. W krótkim czasie przy pomocy noża utorował dróżkę na dwie stopy szerokš,
ucinajšc przeszkadzajšce konary, gałęzie i pędy, przyciskajšc je do ziemi, a
równoczenie zostawiajšc górš tyle gęstej zieleni, że tworzyła ona jakby dach
nad cieżkš i sprawiała, że cieżka ta była niewidoczna. Było rzeczš niemożliwš
wyprowadzić tę dróżkę w kierunku prostym, skręcała więc raz w tę, raz w tamtš
stronę wokół powalonych drzew, raz w prawo, raz w lewo zależnie od trudnoci,
jakie stawiało Apaczowi podłoże i plštanina rolinnego gšszczu, cieżka była
dziełem zręcznoci i siły, które nawet Old Shatterhanda wprawiły w zdumienie.
Ponieważ Winnetou przygotował trasę tak doskonale, nie potrzebo-
wali już teraz tak często używać noży, miało to tę zaletę, że mogli
92
skupi.ć uwagę głównie na tym, aby nie poruszył się nad nimi żaden krzaczek i nie
stał się tym samym ich zdrajcš. Trafili na swej drodze na dwa jadowite węże,
pierwszy umknšł, drugiego Apacz zabił szybkim, celnym pchnięciem noża. Po
dłuższym czasie Old Shatterhand, uważnie wcišgajšc zapach powietrza, poczuł dym
ogniska; zbliżali się do miejsca, gdzie znajdowali się Komańcze.
Teraz cieżka biegła jeszcze kawałek dalej, do miejsca, w którym Winnetou
poszerzył jš w dwójnasób. Skinšł na towarzysza, ostrożnie i nieznacznie odchylił
zarola i przez otwór ten kazał spojrzeć Old Shatterhandowi.
Jakież było zdziwienie, Old Shatterhanda, kiedy ujrzał nie dalej niż o pięć
kroków przed sobš leżšcego Tokvi Kavę. Obaj szpiegujšcy znajdowali się na skraju
wiatrołomów i zarazem maleńkiego zakola, jakie tworzyła tu preria. Po lewej
stronie tego zakola z gmatwaniny pozostałej po huraganie, wystawał powalony na
ziemię ogromny, obumarły pień drzewa, a wybujała wokół niego trawa tworzyła
miękkie legowisko, na którym wódz Komanczów wycišgnšł się jak długi. Dalej widać
było jego wojowników, również i oni leżeli pogršżeni we nie;
byli znużeni i czuli się bezpiecznie pod ochronš straży, które wystawili w
kierunku prerii. Wódz miał, wedle zwyczaju wszystkich białych i czerwonoskórych
na Dzikim Zachodzie, swojš broń przy sobie, leżała ona w zasięgu jego ręki. O
pień drzewa stał oparty długi, wšski pakunek owinięty w derkę Tokvi Kavy i
opasany starannie lassem. Oczy Old Shatterhanda rozbłysły, kiedy zobaczył ten
pakunek. Szepnšł do Winnetou:
W tej derce sš nasze strzelby!
Tak, wódz pi i wszyscy inni piš; możemy je zabrać.
Ani się ważmy! Howgh! Musimy je tam teraz jeszcze zostawić, bo Komańcze nie
mogš się domylić, że ich postój tutaj został odkryty. Trudno, ale musimy
kierować się roztropnociš. Słuchaj! Czy nie było to jakie zawołanie?
To głos którego z wartownikówpotwierdził Winnetou. Zwiadowca przybył i
dotarł do straży stojšcej na zewnštrz.
Zawołanie, które słyszeli Old Shatterhand i Winnetou powtórzyły wielokroć inne
głosy. pišcy obudzili się i poderwali z miejsc, również wódz się podniósł. Było
tak, jak powiedział Winnetou: zjawił się Metys. Ujrzawszy siedzšcego wodza,
podjechał ku niemu i tam zsiadł z konia. Tokvi Kava odezwał się tonem pełnym
zdumienia:
93
To ty, synu mojej córki! Czy pozwoliłem ci pędzić za nami? A ponieważ
odpowied nie nastšpiła natychmiast, mówił dalej: Czyż nie rozkazałem ci
obserwować bladych twarzy i trwać przy nich tak długo, dopóki nie przybędziemy
lub dopóki nie polę do ciebie wysłannika?
Owszem odparł zapytany niedbale. Ale ojciec mojej czer-wonoskórej matki
przekona się, że nie mogłem postšpić inaczej.
Musiały wydarzyć się ważne rzeczy, skoro odważyłe się przybyć tu do nas z
Firwood-Camp! Posłucham, co powiesz na swoje uspra-wiedliwienie.
Jeste ojcem mojej matki i znasz mnie od chwili mego urodze-nia. Czyż dałem ci
kiedy powód do ostrej nagany? Dlaczego przyj-mujesz mnie, robišc wyrzuty, skoro
nie wiesz jeszcze, dlaczego przybywam?
Ponieważ chodzi o najważniejszš zdobycz, jakš kiedykolwiek możemy uzyskać,
chodzi o największych wrogów naszego plemienia, mianowicie o wodza Apaczów i o
znienawidzonš bladš twarz, która nazywa się Old Shatterhand.
Nie złapiesz ich odparł wnuk tak samo niedbale jak przedtem.
Nie?spytał wódz. A to dlaczego?
Ponieważ ich tam nie ma. Już wczoraj opucili Firwood-Camp.
Uff, uff, musimy się więc na to przygotować, że mogš zjawić się tutaj każdej
chwili!
Nie zjawiš się; oni w ogóle tutaj nie przyjadš.
Nie... przy... jadš... tu... taj?wolno powtórzył zaskoczony wód. Dokšd więc
zamierzajš się wybrać?...
Tego nie wiem, w każdym razie bardzo daleko stšd, ponieważ pojechali wagonem
ognistego rumaka. Biali myliwi czyniš to tylko wtedy, kiedy droga ich jest
bardzo, bardzo daleka, w przeciwnym razie używajš koni.
Ognistym rumakiem? Jeste tego pewien?
Tak. Widziałem, jak wsiadali do wagonu, a potem widziałem, jak ognisty rumak
odjechał z nimi z ogromnš prędkociš.
Uff, uff, uff! Przecież chcieli przybyć tutaj, do Alder-Spring! Co ich tak
nagle pognało w innš stronę?
Strach!
Milcz! Nienawidzę Winnetou i Old Shatterhanda w najwyższym stopniu, ale
strachu i obawy oni nie znajš.
94
Oni może nie, ale zważ, że sš z nimi dwie inne blade twarze, a ci nie sš tak
dzielni jak oni, i ze względu na nich tamci wyjechali tak szybko, bo dowiedzieli
się, że Firwood-Camp ma być napadnięte przez czerwonoskórych wojowników.
Uff, uff! Jak mogli się o tym dowiedzieć? Kto im to zdradził?
Czyżby był tak nieostrożny...
Po raz pierwszy stracił wnuk panowanie nad sobš i ze złociš wpadł mu w słowo:
Nie mów o mnie! Czyż widziałe kiedy, bym był nieostrożny? To twoja własna
nieostrożnoć wszystko zdradziła i pozbawiła nas tej wielkiej zdobyczy!
Wódz włożył rękę za pas i krzyknšł:
Nie zapominaj, z kim mówisz, młodzieńcze, w przeciwnym razie mój nóż nauczy
cię szacunku, jaki winien jeste ojcu swojej matki i najsławniejszemu wodzowi
wojowników Komanczów! Jak miesz mnie. Czarnemu Mustangowi, zarzucać
nieostrożnoć?!
Ponieważ ganisz mnie za błšd, który sam popełniłe! Powiedz, czy
schwytalibymy dzi wieczór Old Shatterhanda i Winnetou, gdyby tutaj przybyli?
Jest to tak pewne jak to, że stoisz tu obok mnie.
I wtedy to wszystko, co by do nich należało, stałoby się naszš zdobyczš?
Tak.
-Również konie?
Tak, również one.
To dlaczego nie poczekałe aż do dzisiejszego wieczora? Dlacze-go już wczoraj
wieczorem złakomił się na te konie?
Zla-ko-mił? Wódz powtórzył to słowo wolno, chcšc uwiado-mić sobie zarzut,
który usłyszał. Co wiesz o tej sprawie?
Wiem wszystko. Kita Homasza, którego posłałe do mnie, do baraku, wzbudził
wprawdzie odrobinę podejrzenia, ale szybko udało mi się je rozwiać, bo blade
twarze nie mogły nam nic udowodnić. I wtedy nagle zarżały pod drzwiami konie
Winnetou i Old Shatter-handa i wywołały niesamowite zamieszanie. Oczywicie
blade twarze były wystarczajšco mšdre, aby udać, że wierzš w to, jakoby konie
istotnie urwały się, mnie jednak to nie zwiodło: zwierzęta nie uwolniły się
same, lecz zostały skradzione. Przez kogo? Chcesz może za-przeczyć?
95
Wódz patrzył przed siebie z nieporuszonš twarzš; nie powiedział ani tak, ani
nie. A jego wnuk cišgnš) dalej:
Twoje milczenie przyznaje mi rację. Blade twarze zaczęły więc naturalnie
szukać złodziei...
A ci już dawno zniknęli! wpadł mu w słowo wódz.
A czy lady też zniknęły? Old Shatterhand i Winnetou znaleli wasze lady,
znaleli moje lady i znaleli również lady Kita Homaszy. Z miejsca odgadnęli
naszš zmowę i nasze zamiary, ale na szczęcie udało mi się jeszcze im umknšć.
Popędziłem do mojego konia i uciekłem. Gdybym został, powiesiliby mnie. Byłem
już doć daleko, kiedy przyszło mi na myl potajemnie wrócić, aby wybadać, czy
może Winnetou i Old Shatterhand nie poniechali teraz swego planu i czy udadzš
się do Alder-Spring. Bardzo dobrze, że to uczyniłem, zobaczy-łem bowiem, jak
wraz z końmi wsiadali do wagonu ognistego rumaka i odjechali. Nie przyjadš zatem
do Alder-Spring. Gdy już odjechali, również i ja opuciłem Firwood-Camp i
pognałem tutaj, aby ci powiedzieć, co się wydarzyło. I oto jestem tutaj, a teraz
skarć mnie, jeli masz mnie za co skarcić! Howgh!
Skończył swojš relację i teraz czekał, co powie jego dziad. A ten stal długš
chwilę z opuszczonš głowš, potem podniósł jš szybkim, ener-gicznym ruchem i
rozglšdnšł się bystrym wzrokiem dokoła. To, co powiedział, nie mogło być
słyszane przez nikogo niepowołanego;
wprawdzie przybycie Metysa wyranie mówiło obecnym wojowni-kom, że co się
wydarzyło albo że co się za tym kryje, ale żaden z nich nie ważył się zbliżyć
do swego gronego wodza bez wyranego wezwania. Żaden też z nich nie usłyszał
zarzutów, jakie czynił wnuk ich wodzowi. Ów za powiedział stłumionym głosem:
Tak, to ja zabrałem konie z szopy. Ilczi i Hatatitla sš tak sławnymi końmi, że
mšdroć mego sędziwego wieku zamieniła się w młodzieńczš nierozwagę. Pragnšłem
tych koni i musiałem je mieć natychmiast, nie mylšc o tym, że dzi i tak wraz z
pojmanymi, stanš się one mojš własnociš. W twoich żyłach płynie moja krew,
dlatego nie powiesz naszym wojownikom, jakie następstwa pocišgnšł za sobš mój
niewczesny czyn.
Będę milczałpowiedział młodzieniec.
Czy Old Shatterhand i Winnetoucišgnšł dalej czerwono-skórywiedzš, ilu nas
było wczoraj w Firwood-Camp?
Tak.
96
A czy wiedzš również, kto to był?
Nie. Wiedzš tylko, że byli to nieprzyjani czerwonoskórzy.
A czy wiedzieli o tym, że zamierzamy napać na Firwood-Camp?
Przypuszczali tylko. Ale muszę ci powiedzieć, że rzucili mi w twarz moje imię
Ik Senanda; nie uwierzyli, że nazywam się Yato Inda.
Zatem wiedzš, że jeste moim wnukiem i że ja jestem tym, który chce napać na
Firwood-Camp! Co powiedzieli na utratę trzech swoich strzelb?
Swoich strzelb?spytał Metys zdumiony.Czyżby je zgu-bili?
Tak.
Uff, uff, uff! Gdzie?
W Firwood-Camp. Ja je znalazłem.
Ty... je... znalazłe, ty... ty... ty...? Strzelby Old Shatterhanda i
Winnetou?wyjškał Metys w najwyższym osłupieniu.
Ja! potwierdził Tokvi Kava, przy czym oczy jego roziskrzyły się z radoci.
Srebrnš Strzelbę Winnetou?
~ Tak.
I mały zaczarowany sztucer Old Shatterhanda?
Tak.
I ten wielki Postrach Niedwiedzi?
Tak.
Gdzie, gdzie, gdzie jest ta cenna broń? Powiedz! Szybko!
Tutaj odparł wódz, wskazujšc na pakunek.
Uff, uff, uff! Dzi wielki Manitu spoglšda na wojowników Komanczów promiennym
wzrokiem! To jest zdobycz, której będš nam zazdrocić wszystkie plemiona
czerwonoskórych. Jak ta niezrów-nana broń dostała się w twoje ręce?
Przez złodziei, którzy jš ukradli i potem musieli mi jš oddać. Opowiedział
całe zdarzenie i ledwo skończył mówić, wykrzyknšł: Uff! Uff! O tym nie
pomylałem! Old Shatterhand i Winnetou wyjechali, mimo że skradziono im broń.
Czy to nie podpadajšce? Czy nie kryje się za tym jaki wielki podstęp? Ci dwaj
nie wyrzeknš się dobrowolnie swej broni, lecz uczyniš wszystko, aby jš odzyskać!
Wnuk potrzšsnšł głowš i owiadczył:
Nie odważš się na nic, absolutnie na nic.
7* Czarny Muttang
97
Dlaczego tak sšdzisz?
Kto jest przy zdrowych zmysłach, musi myleć tak samo. Przez co te dwa szakale
stały się tak sławne? Tylko dzięki swojej broni. Przy pomocy czego dokonywali
swoich czynów? Przy pomocy swej broni. Przez tę broń stali się bohaterami, bez
niej sš niczym. Ukradziono im tę broń, więc czujš, że do niczego nie sš zdatni,
że w razie napadu na Firwood-Camp nie zdołajš stawić oporu, że muszš przegrać,
dlatego tak szybko uciekli. Teraz wiem, dlaczego zaniechali jazdy do Alder--
Spring i dlaczego tak nagle opucili Firwood-Camp. To strach przepędził ich jak
najdalej stšd, strach przed nami i przed pewnš zagładš!
Głębokie przekonanie młodzieńca i jego entuzjazm porwały starego;
również i on przyznał:
. Uff, uff, prawdę powiedziałe! Uciekli z wyciem jak psy, które majš dostać
cięgi. Oni sami uszli przed nami, ale mamy ich broń. Teraz musimy zdobyć skalpy
wszystkich żółtych ludzi. Wiedzš, że chcemy napać na Firwood-Camp, polš po
pomoc. Musimy więc się popie-szyć. A ponieważ Old Shatterhand i Winnetou dzi
się tutaj nie zjawiš, nie mamy tu nic do szukania i natychmiast wyruszamy. Nasze
konie sš prawdziwie zmęczone, ale jeli tak pojedziemy, aby z zapadnięciem
zmroku dojechać do miejsca, które blade twarze nazywajš Birch-Hole, to zwierzęta
nie padnš pod nami.
Chcesz więc, tak jak ci poradziłem, odczekać w Birch-Hole stosownš chwilę do
napadu?
Tak, bo żadne inne miejsce nie nadaje się do tego tak dobrze jak to.
Poprowadzę tam moich wojowników i kiedy oni będš tam czekać, zakradnę się pod
obozowisko i wybadam, jaka pora będzie najstosow-niejsza, aby ich otoczyć, tak
żeby ani jedna blada czy żółta twarz nie mogła się nam wymknšć. Ty za
zostaniesz tutaj.
Nie pojadę z wami?spytał zdziwiony Metys. Dlaczego?
Ponieważ znajš cię tam, a to mogłoby nas łatwo zdradzić. I jest jeszcze jedna
przyczyna, o wiele ważniejsza dla mnie, mianowicie te tutaj trzy strzelby.
Jak to te strzelby?...
Przyjedziemy tu z powrotem. Mam wlec tę broń z sobš do Firwood-Camp i potem z
niš wracać? Na to jest ona zbyt cenna.
Powiadam ci, te strzelby sš mi droższe niż wszystkie skalpy, jakie
98
możemy zdobyć w Firwood-Camp. Dlatego nie chcę wystawiać ich na
niebezpieczeństwo i pozostawiam je tutaj, dopóki jutro nie wrócimy. Ty
zostaniesz jako wartownik, nie ma nikogo bardziej pewnego niż ty. Okazane
zaufanie wyranie schlebiło Metysowi, mimo to miał zastrzeżenie:
Jednak z chęciš pojechałbym z wami, bo chcę dostać mojš częć zdobyczy, którš
mi obiecałe.
Otrzymasz jš. Powiedziałem, a moja obietnica znaczy tyle co przysięga.
Czyli złoto i pienišdze?
Tak. Jeste synem mojej córki i moim jedynym spadkobiercš. Mšdry mężczyzna
musi myleć o wszystkim. Napad nie będzie prawdopodobnie niebezpieczny, ale mimo
to może trafić mnie kula albo ostrze noża, wtedy masz zostać włacicielem tych
strzelb, które mogłyby łatwo wpać w inne ręce, gdybym ciebie tu przy nich nie
zostawił. Tak powiedziałem i tak ma być. Howgh!
Metys usłyszawszy to, nie opierał się dłużej i wyraził zgodę. Wódz odbył krótkš
naradę wojennš z kilkoma znakomitymi wojownikami, wród nich znajdował się
również ów Kita Homasza, który wtedy w Firwood-Camp przybrał imię Juwaruwa.
Następnie Czarny Mustangi jego Komańcze odjechali, udajšc się znowu w dolinę, z
której przybyli. Ik Senanda pozostał na miejscu sam z owymi trzema skradzionymi
strzelbami. Ledwo minęła chwilka, jak oddalili się jego towarzysze, który to
czas wykorzystał Metys na rozsiedlanie i przywišzanie konia, a’ już nie mógł
opanować dłużej swojej ciekawoci, zdjšł lasso z pakunku, rozwinšł go i
wycišgnšł strzelby, aby nacieszyć oczy ich widokiem. Można sobie łatwo
wyobrazić, z jakš rozkoszš przypatrywa-li mu się, skryci oczywicie wcišż
jeszcze w zarolach, Winnetou i Old Shatterhand. Obserwowali, z jakš
pożšdliwociš Metys oglšda broń, jak iskrzš mu się przy tym oczy, słyszeli.też
urywane okrzyki zachwytu.
Nie dane mu było oczywicie rozkoszować się zbyt długo, wkrótce bowiem przerwano
mu gwałtownie jego zachwyty w nieoczekiwany sposób. Winnetou cichutko, jak
najciszej rozchylił zarola i przeczołgal się poród nich bezszelestnie. Old
Shatterhand posuwał się za nim z tš samš ostrożnociš. Potem podnieli się.
Kilka kroków, których nie dosłyszało nawet nadzwyczaj czujne ucho Metysa i już
stali za nim.
Witaj, Ik Senandaodezwał się Old Shatterhand.
Przerażony w najwyższym stopniu Metys obejrzał się i zobaczył obok siebie
mówišcego oraz Winnetou. Jego przerażenie na ich widok było tak ogromne, że nie
wydobył z siebie ani słowa i w tym momencie nie był zdolny uczynić żadnego
ruchu.
Tak przytaknšł mu ironicznie Old Shatterhand. Jestemy tutaj, aby odebrać
naszš broń.
Wreszcie szpieg odzyskał zdolnoć poruszania się; nie poderwał się jednak, żeby
spróbować ucieczki, o nie, za bardzo i za mocno trzymał go jeszcze strach; wstał
powoli jak kto, kogo członki cierpiš na bolesny bezwład, i w urywanych sylabach
wydobył z siebie słowa:
Old... Shat-ter-hand i Win-ne-tou! Do-praw-dy... do-prawdy... to sš oni...
oni naprawdę!
Tak, to naprawdę my rozemiał się myliwy dumnie, prosto w zmienionš
strachem twarz. Z twoich rysów wyziera blady strach. Chciałe nas schwytać, a
teraz trzęsiesz się z przerażenia!
Pogarda, z jakš padły te słowa, przywróciły Metysowi opanowanie. Trzymajšc
wcišż jeszcze owe trzy strzelby w rękach, cofnšł się o krok i odparł:
Co ty sobie wyobrażasz? Ja? Strach przed wami? Mnie ani Winnetou, ani Old
Shatterhand nie sš w stanie napędzić strachu. I chcecie odzyskać wasze strzelby?
Uff! To spróbujcie, czy je dosta-niecie!
Mówišc jeszcze te słowa, błyskawicznie rzucił się do ucieczki. Nie mógł uciec na
koniu, ponieważ ten był uwišzany, a odwišzanie wymagałoby zbyt wiele czasu, był
zatem zmuszony zostawić go i umykać pieszo. Przemknšł szybko wielkimi susami
wzdłuż skraju wiatrołomów, aby czmychnšć w gęstwę zaroli. W swoim rachunku nie
uwzględnił jednak obu przeciwników. Ledwo uczynił czwarty czy pišty skok, już
dopadł go Old Shatterhand, a Winnetou nawet przecignšł i obaj schwytali go i
zatrzymali. Biały myliwy wyjšł rewolwer i rozkazał:
Stać! Natychmiast wracaj i siadaj. Przy najmniejszej próbie ucieczki wsadzę ci
kulę między żebra! Akurat ty miałby być tym łobuzem, który nam ucieknie?!
Przywiedli go z powrotem na to miejsce, gdzie siedział poprzednio i
gdzie jeszcze leżała jego strzelba, odebrali mu swoje strzelby i jego nóż i
przycisnęli go do ziemi. Trzšsł się z wciekłoci, widział jednak, że
100
najmniejszy opór może mu tylko zaszkodzić i że najlepiej będzie, jeli się
podporzšdkuje.
Old Shatterhand włożył dwa palce między wargi i wydał ostry, przecišgły gwizd,
po czym przysiadł się wraz z Winnetou do jeńca. Nie mówišc już więcej ani słowa,
czekali na przybycie swoich towarzyszy, do których ten gwizd był skierowany.
Hobbie Frank i Droll wiedzieli dobrze, co oznacza ten sygnał Old Shatterhanda,
nie trwało więc wcale długo, jak przyjechali razem z obydwoma Timpami,
okršżywszy wiatrołomy. Szybkim spojrzeniem ocenili sytuację i kiedy zatrzymaw-
szy konie, zsiedli. Frank powiedział:
Do licha, co za wspaniały obrót przyjęła sprawa! Czerwono-skórzy odjechali, za
to zaprosił się do nas w goci ten tutaj malinowy Fryc! Gdzie podziali się tamci
i kto to jest ten potulny, nieproszony goć, moi panowie, któremu, jak się
wydaje, podoba się przy waszym boku nadzwyczajnie?
Toż to przecież ten zwiadowca, który chciał wydać mieszkańców Firwood-Camp
Komańczom pod nóż!zawołał Kas.
To on? Hm, chciałbym go sobie dokładnie obejrzeć! I obcho-dzšc go wokoło i
przyglšdajšc mu się bacznie, cišgnšł dalej: Bardzo miły z niego
młodzieniaszek, trzeba to przyznać. Jakecie złowili tego chloptasia, panie
Shatterhand?
Old Shatterhand w krótkich słowach wyjanił im, co się tu wydarzyło.
Tak, tak zauważył Hobbie Frank jeli on tak ni stšd, ni zowšd chciał
odziedziczyć te strzelby, to powinien przynajmniej odczekać, dopóki więtej
pamięci właciciele nie strzšsnš ziemskiego pyłu ze swoich doczesnych stóp.
Proponuję, przyłóżmy mu solidny kompres na te jego nabrzmiałe pretensje do
spadku. Zasłużył sobie aż nadto. Co pan na to, panie Shatterhand?
Nie ujdzie swojej kary, drogi Franku. Cierpliwoci!odrzekł Old Shatterhand i
skierował się do jeńca: Najpierw podaj nam twoje prawdziwe imię!
Metys obrzucił ich spojrzeniem, w którym czaił się fałsz, i odparł niedbale:
Moje prawdziwe imię słyszelicie. Nazywam się Yato Inda, Ł moja matka należała
do Apaczów z plemienia Pinali.
To kłamstwo. Jeste Ik Senanda, wnuk Czarnego Mustanga.
101
Udowodnijcie to w takim razie!
Żšdanie to jest bezczelnociš, którš nie poprawisz swojej sytua-cji. Dlaczego
utrzymujesz tajne konszachty z Komańczami?
Udowodnij mi, że tak jest.
Pshaw! Dlaczegoże uciekł, gdy spostrzegłe, że dobrze odczyta-limy lady
Czarnego-Mustanga?
Nie uciekłem. To, że pojechałem, nie było ucieczkš ze strachu przed wami,
uczyniłem to w najlepszym zamiarze. Widziałem obce lady tak samo dobrze jak wy,
usłyszałem o waszym podejrzeniu. Bylicie tylko goćmi w Firwood-Camp i nie
mielicie żadnych obowišzków, ja natomiast miałem sprawować pieczę nad
mieszkańca-mi i dlatego od razu, gdy tylko dowiedziałem się d* podejrzeniach,
wyruszyłem, aby wytropić nieprzyjaciela.
Aha, i zrobiłe to całkiem niele. A więc odjechałe, żeby wybadać, gdzie
znajdujš się Komańcze? Jak to było możliwe, żeby znaleć ich w ciemnociach
nocy?
Kto tak pyta, nie może być westmanem!
Well! Mówisz bardzo pewnym siebie tonem. Podziwiam cię, że mogłe sobie aż
tutaj przyjechać za nieprzyjacielem, a potem jeszcze nawet z nim rozmawiać, i że
cię przy tym nie zabili lub przynajmniej nie pojmali!
Nie musicie się temu wcale tak dziwić. Komańcze nie wiedzš, że ze strony matki
pochodzę od ich wrogów, Apaczów z plemienia Pinali, byłem z nimi na pozornie
dobrej stopie, uważajš mnie więc za swego przyjaciela i dzi również przyjęli
mnie bez jakiejkolwiek wrogoci.
Pięknie! Ale jak znalazły się nasze strzelby w twoich rękach? To pytanie
wprawiło Metysa w widoczne zakłopotanie, starał się je jednak ukryć i
odpowiedział szybko:
To jest włanie ten dowód, który powinien was przekonać o mojej uczciwoci i
przyjani. Wczoraj wieczorem zobaczyłem wasze strzelby, których jeszcze nie
znałem, dzi znowu zobaczyłem je u Komanczów, a Czarny Mustang chwalił się, że
je ukradł. Aby pomóc wam odzyskać swojš własnoć, z kolei ja mu je skradłem, on
za odjechał stšd, nie zauważywszy tego.
Muszę wobec tego przyznać, że był to z twojej strony majstersz-tyk, jakiego
nie udałoby się powtórzyć żadnemu innemu człowiekowi.
Wydajesz się uosobieniem mšdroci; Czarny Mustang za, który
102
pozwolił sobie zabrać broń i nie zauważył tego, wydaje się w każdym razie
uosobieniem głupoty. Chciałe więc je nam oddać?
Tak.
Jak wobec tego wytłumaczysz, że kiedy przed chwilš nas zobaczyłe, chciałe z
nimi uciec?
Wynikło to tylko z przerażenia, żecie się tak nagle zjawili. Nie rozpoznałem
was od razu.
Nie rozpoznałe? A jednak wymieniłe nasze nazwiska! Metys stał jakš chwilę
ze wzrokiem ponuro wbitym w ziemię, po czym zawołał z udanym gniewem:
Nie pytajcie o rzeczy, których nie jestecie w stanie zrozumieć! Jeli
człowiek jest przekonany, że tutaj w tej dziczy jest sam i bezpieczny, a potem
nagle zostaje zaskoczony przez osoby, o których mylał, że znajdujš się daleko
stšd, to łatwo przecież wytłumaczyć, że w pierwszym momencie przez zaskoczenie
działa inaczej niż w spokojnej rozwadze. Jeli tego nie pojmujecie, to
niepotrzebnie mówię i szkoda każdego dalszego słowa!
Tak, i słusznie, proszę cię, nie trać już ani słowa więcej, chociaż pojmujemy
nie tylko to, ale i wiele innych rzeczy. Wydaje ci się, że ujawnilimy się zaraz
po naszym przybyciu tutaj, ale jeste w błędzie. Bylimy tu, zanim przybyłe.
Już przedtem obserwowalimy Czarnego Mustanga i słyszelimy każde słowo, jakie
do niego powiedziałe. Nazwał on cię synem swojej córki, przekazał ci nasze
strzelby, które rzekomo, jak mówisz, chciałe im skrać. Co na to powiesz, Ik
Senanda?
Powtarzam i nie mogę powiedzieć inaczej: nie jestem Ik Senan-da, lecz Yato
Inda, odzyskalicie wasze strzelby i teraz żšdam, abycie mnie natychmiast
uwolnili!
Wolnego, wolnego, my boy! Ponieważ wcišż jeszcze wszystkie-mu zaprzeczasz, tym
bardziej nie możemy cię uwolnić, postawimy cię przed twoim kochanym dziadem i
przekonamy się, czy jest on równie tchórzliwy i podły, aby zaprzeć się swej krwi
i ciała.
Oczy Metysa błysnęły podstępnie, kiedy zapytał:
Chcecie zaprowadzić mnie do Czarnego Mustanga? Spróbujcie, czy wam się to uda!
Uda nam się, możesz być tego pewny! Ale stanie się to w całkiem
inny sposób, niżby sobie życzył. Przeliczyłe się! Masz nadzieję, że
Mustang uwolni cię z naszych ršk, ale twój łagodny grand-father
104
będzie miał sam z sobš doć roboty, ponieważ i on będzie naszym jeńcem, tak jak
ty nim zostałe.
Żaden Old Shatterhand i żaden Winnetou nigdy nie dokona tego, aby pochwycić
Czarnego Mustanga, którego sława sięga ponad wszelkie doliny i góry!
Aha! Teraz wypadasz z roli! Tylko nie uno się! Dostawalimy w swoje ręce
jeszcze większych hultajów niż ten stary Mustang, o którym zupełnie słusznie
powiedziałe, że sława jego sięga ponad doliny i góry, tylko wydaje się, że
sięga tam ona jak to powietrze, co wieje, bo tu na dole nie dostrzega się jej
wcale.
Nie przechwalajcie się! Czarny Mustang jest wodzem Koman-czów Naiini,
najdzielniejszych wojowników tego wielkiego ludu. I nawet gdybycie naprawdę
byli tak szaleni, aby pognać za nimi i z nimi walczyć, to i tak ich nie
dogonicie, majš nad wami przewagę w czasie, zanim zdołacie ich docignšć,
Firwood-Camp stanie się pastwš płomieni!I zwiadowca wybuchnšł szyderczym
miechem.
Old Shatterhand położył mu ciężko rękę. na ramieniu i rzekł:
miej się, miej, pędraku, wkrótce nadejdzie czas, że całkiem odechce ci się
miać! Najprzód opucimy to piękne miejsce, gdzie miałe czekać na swojego
dziadka, z pewnociš już go wkrótce ujrzysz. A teraz przywišżemy ciebie do
twojego konia i radzę ci, bez sprzeciwu, bo mamy wiele sposobów, aby zmusić cię
do posłuszeństwa.
Metys nie miał odwagi stawić oporu. Wierzył zresztš niezłomnie, że jego niewola
nie potrwa długo.
Był przekonany, że podšżš teraz wraz z nim ladami Komanczów i skręcš w dolinę.
Ku jego zdumieniu jednak Winnetou i Old Shatter-hand obrali niemalże
przeciwległy kierunek jazdy i zamiast skręcić u podnóża Corner-Top, udali się w
stronę Ua-pesz. Zupełnie nie miał pojęcia, dlaczego tak nadkładajš drogi, tym
bardziej że pędzili prawie wyłšcznie galopem, co wskazywało na ogromny popiech.
Póniej oczywicie zobaczył linię kolejowš, która biegła od strony otwartej
prerii i zakręcała w dolinę, i kiedy jedcy popędzili wzdłuż owych torów,
zaczęło mu witać w głowie co, co napełniło go niemałš obawš. Twarz jego
zasępiła się. Spostrzegł to Hobbie Frank, jeniec bowiem. jechał między nim i
Drollem, oczywicie mały myliwy, szpikujšc Metysa swymi wielce napuszonymi
przekomicznymi uwagami, posta-rał się o to, aby jego obawy jeszcze wzrosły.
4.
BRZOZOWY JAR
Kiedy jedcy dotarli do stacji Rocky-Ground, pierwszym, który ich powitał, był
zacny i energiczny inżynier Mr Swan.
Witajcie! zawołał do nich. Już z powrotem? I zadowoleni, jak widzę! Jak
poszło? A Komanczów wi...
Przerwał wpół słowa, kiedy ujrzał zwišzanego zwiadowcę, lecz wkrótce wyranie
uradowany mówił dalej:
Ali devils, wszakże to Mr Yato Inda, kolorowy dżentelmen! I zwišzany? Czy to
wasz jeniec, sir?
Tak skinšł Old Shatterhand, do niego bowiem skierowane było pytanie. Czy
jest tu może miejsce, w którym moglibymy go ulokować i gdzie nie przyszłaby mu
ochota na spacer?
Jest takie miejsce, wprost wymienite, sir. Kogo tam zakwateru-ję, ten nie
będzie mógł nawet myleć o żadnej wycieczce. Pokażę wam to miejsce.
Miejscem, które miał na myli, była dopiero co wykopana studnia.
Wprawdzie była już doć głęboka, lecz nie było w niej jeszcze wody. Gdy Metys
usłyszał, że zostanie tam wpuszczony, podniósł wielki lament, co mu jednak w
niczym nie pomogło.
Kiedy doprowadzono go do krawędzi studni, by go tam zwišzać i do niej spucić,
zaczšł nawet stawiać opór. Widzšc to inżynier odezwał się do Old Shatterhanda:
Czy z takim gronym osobnikiem, jakim jest ten łajdak, mamy się obchodzić w
rękawiczkach? Wprawdzie jest on waszym jeńcem, ale jego haniebny czyn dotyczył
nas, ludzi kolei. Zatem pozwólcie mi, sir, nauczyć go rozumu!
Uczyńcie z nim, co uważacie za słuszne i właciwe odparł za-
106
pytany. Przekazałem go wam i nie chcę mieć z nim więcej nic wspól-nego.
Zadbajcie o to, by nie mógł nam jeszcze dzi wyrzšdzić jakiej szkody!
Jeli o to chodzi, Mr Shatterhand, możecie się w pełni zdać na to, że nie
wyjdzie z tej głębokiej studni, zanim nie wyrażę na to zgody. A więc przewišżcie
mu sznur pod ramionami i niech zjeż-dża w dół!
Kiedy zwiadowca ze spętanymi rękami i nogami zaczšł się ponownie miotać,
przywišzano go do podkładu kolejowego i nie spuszczono go do studni dopóty,
dopóki nie ucichł pod porzšdnš porcjš kijów.
Poza tym inżynier od rana już wszystko przygotował. Jego robotnicy sprawdzili
broń, w jednej maszynie już rozpalono i podstawiono wagony gotowe do drogi do
Firwood-Camp.
W czasie gdy wycierano, pasiono i pojono konie szeciu westmanów, oni podjęci
zostali najwspanialszym obiadem, jaki tylko był możliwy w tamtejszych warunkach,
opowiedzieli przy tym inżynierowi, co tego dnia od rana przeżyli.
Poszło to więc lepiej, o wiele lepiej, aniżeli sšdziłempowie-dział póniej.
Cieszy mnie niezmiernie, że dostalimy w swoje ręce tego kolorowego łajdaka! A
czerwonoskórzy rzeczywicie udali się w stronę Firwood-Camp z zamiarem napadu?
Chętnie im w tym dopomogę. Już teraz się na to cieszę, naprawdę!
Rzeczywicie liczyłem na was i waszych ludzizauważył Old Shatterhand bo
tamtejszy inżynier nie wydaje się bohaterem.
Macie rację, sir. Nie mówišc już o Chińczykach, ci bowiem pierzchajš na
wszystkie strony z chwilš pojawienia się pierwszego Indianina, a o nielicznych
tamtejszych białych nie warto wspo-minać.
Zapewne byłoby najlepiej, gdybymy mogli wzišć sprawę na siebie, a ludzie z
Firwood nie musieliby o niczym wiedzieć, zanim nie rozprawimy się z
czerwonoskórymi.
A dlaczego nie miałoby tak być? Będzie nas przeszło dziewięć-dziesięciu i
sšdzę, że nie ma powodu bać się czerwonoskórych.
Hm! Też tak mylę. Czy znacie Birch-Hole, czyli Brzozowy Jar, dokšd Czarny
Mustang ma zaprowadzić swych ludzi?
Jak swojš kieszeń, sir. To głęboki wšwóz skalny, który za
Firwood wrzyna się głęboko w góry. Ze wszystkich stron skały wznoszš
107
się ku niebu i istnieje tylko jedno wšskie wejcie, gdzie ronie stara, wysoka
brzoza, od której to ów jar wzišł swš nazwę.
To niezbyt przebiegle ze strony Czarnego Mustanga, że włanie tam chce
ulokować swoich ludzi.
Dlaczego? Nie ma dla nich lepszej kryjówki, a przecież on nie
przeczuwa, że znamy jego zamiary. Wydaje mi się, że uczynił dobry
wybór,
Mnie nie. Czy można wdrapać się po cianach wšwozu?
Tylko w jednym miejscu, a i to tylko za dnia. W nocy odradzał-bym to każdemu,
dla kogo własna głowa jest warta choć ćwierć dolara.
Dobrze! A czy od zewnštrz można dotrzeć do skraju wšwozu? Na te słowa
inżynier szybko uniósł głowę, rzucił badawcze spojrze-nie na Old Shatterhanda i
odparł:
Ach sir, sšdzę, że odgadłem, jaki macie plan! Chcecie nas rozstawić na skraju
wšwozu, a kiedy czerwonoskórzy po kryjomu się do niego przedostanš, chcecie
zajšć również wejcie. Czy tak?
A gdyby tak było?
To byłby to najlepszy pomysł, na jaki można wpać; gdy tak postšpimy, Indianie
utkwiš w Birch-Hole jak raki w więcierzu i będziemy mogli wyławiać ich
pojedynczo i unieszkodliwiać, kiedy nam przyjdzie ochota.
Taki był w rzeczy samej mój zamiar. Czy wasi ludzie mogš ruszyć w drogę?
Oczywicie. Ale czy Mr Winnetou przystaje na ten plan?
Wódz Apaczów nie mówił dotšd ani słowa. Teraz odezwał się:
Old Shatterhand i Winnetou majš zawsze takie same myli. Plan mojego białego
brata jest dobry i należy go wykonać. Howgh!
Well!skinšł inżynier.Ja, oczywicie, zupełnie się z tym zgadzam. Dotrzemy
tam dostatecznie wczenie, aby jeszcze za dnia, zanim nadejdš Indianie, wdrapać
się na skały. Lecz póniej, kiedy się ciemni, musimy orientować się w terenie.
Czy nie byłoby dobrze postarać się o owietlenie?
Byłoby to oczywicie pożšdaneodrzekł Old Shatterhand. Czy rozporzšdzacie
jakimi rodkami i narzędziami, Mr Swan?
Wszystko będzie w najlepszym porzšdku, Mr Shatterhand. Kie-dy zgodnie z
kontraktem mielimy tutejszy odcinek szybko ukończyć, często musielimy pracować
nocš przy wietle, z tamtego okresu pozostało wiele pochodni. Mamy też beczki z
naftš różnej wielkoci.
108
Niełatwo będzie przewieć beczki, jednak byłoby to dla nas szczególnie
korzystne, gdybymy włanie przy wejciu do wšwozu mogli zapalić takš beczkę.
Niepodobna, by przez takš płonšcš pochodnię Komańcze odważyli się przedostać.
Well, poradzimy sobie. Mamy tragi, powrozy i wszystko, co jest potrzebne, aby
bez trudu zabrać jednš lub kilka beczek.
Dobrze! Lecz pamiętajcie, że nie może to wywołać żadnego hałasu ani zostawić
widocznego ladu.
Bez obaw! Mam tu ludzi, na których mogę polegać! Czy wyrażacie zgodę?
Tak. Zakończcie wszystko i zadbajcie o to, bymy na czas dotarli do Birch-
Hole!
Inżynier z rozwagš przystšpił żwawo do przygotowań.
Konie pozostawiono pod pewnym nadzorem, przy studni, gdzie siedział zwiadowca,
postawiono straż. Następnie w pełni załadowany pocišg ruszył, o czym naturalnie
nie zatelegrafowano do Firwood--Camp. Robotnicy drogowi z ochotš wzięli udział w
tym przedsięwzię-ciu, a kiedy wszyscy dotarli do oznaczonego punktu i wysiedli,
nie było takiego, kto by się martwił o zakończenie tej dobrze zapowiadajšcej się
przygody lub o siebie samego. Miejsce, z którego pocišg ruszył w drogę powrotnš,
było tak odległe od Firwood-Camp, iż nie można go było stamtšd dostrzec. Pocišg
zakręcał wokół góry, w którš wrzynał się Brzozowy Jar; mężczyni znajdowali się
za górš, podczas gdy Firwood leżało przed niš, a wejcie do wšwozu było od
strony Firwood. Idšc w górę z tego miejsca, gdzie zatrzymał się pocišg, można
było dojć pod osłonš lasu na skraj wšwozu, nie nastręczało to zbytniej
trudnoci, gdyż jeszcze było jasno. Trudniej było niepostrzeżenie i bez pozosta-
wiania ladów dostarczyć dwie beczki nafty, które zabrał inżynier, pod wejcie
do wšwozu, tam za tak je ukryć, by póniej uszły tak oczom indiańskich
zwiadowców jak i ich nosom.
Szybkie i tajemne wykonanie tego planu, od którego powodzenia tak wiele
zależało, przejšł Winnetou. Old Shatterhand natomiast popro-wadził wojowniczych
mężczyzn na górę, by ich tam porozstawiać i udzielić niezbędnych instrukcji.
Dotarłszy na górę, znaleli się wród gęsto rosnšcych drzew. Osłony
zatem było co niemiara. Old Shatterhand z zadowoleniem zobaczył
strome ciany skalne sięgajšce do wšwozu. Kiedy Komańcze znajdš się
tam na dole w wšwozie, to nie będzie już dla nich odwrotu. Poroz-
109
stawiał ludzi dookoła długiego może na pięćset kroków i przeciętnie na
pięćdziesišt k-roków szerokiego wšwozu i każdej grupie udzielił wskazówek
stosownych do jej pozycji. Przede wszystkim przypominał o koniecznoci
zachowania jak największej ciszy, wytężonej uwagi i zaznajomił ich z rozmaitymi
znakami i sygnałami, które w nocy mogły się okazać konieczne, a których
znaczenie musieli dokładnie znać. Póniej zaczšł się wspinać od strony
wychodzšcej na Firwood-Camp, by znaleć Apacza.
Ten leżał czekajšc na niego nie opodal za doć gęsto poroniętymi krzewami i
skinšł w jego stronę.
Winnetou wykonał swojš robotę. Ludzie, których zabrał inży-nier, to silni i
zręczni mężczyni. Beczki leżš tuż tuż w pobliżu i sš tak dobrze schowane, że
mój biały brat musiałby mocno wytężyć wzrok, by je znaleć.
A inżynier?
Jest z tragami od beczek tam w gęstwinie jodeł. Możesz bez trudu przejć do
niego, jeli chcesz z nim pomówić w czasie mojej nieobecnoci.
W czasie twojej nieobecnoci? Czy zamierzasz wyjć naprzeciw Komańczom, by
donieć, kiedy nadejdš?
Tak. Będš się skradać tak cicho, że byłoby dobrze już wczeniej ich
obserwować.
Chodzi też o wodza, który powiedział, że sam ponoć zamierza podejć obóz
białych. Przede wszystkim jego musimy ujšć.
Winnetou zabrał doć rzemieni z Rocky-Ground, by go zwišzać. Muszę już ić,
gdyż wkrótce się ciemni. Niech Old Shatterhand czeka w tym miejscu na mój
powrót.
Poderwał się i znikł wród pobliskich drzew, nie pozostawiajšc ladu swej stopy
na miękkim mchu. Old Shatterhand położył się zamasko-wany zupełnie gałęziami;
pozostało mu teraz jedynie spokojnie czekać.
Dookoła zalegała głęboka cisza, jedynie z niezbyt odległego Firwood dobiegał
niekiedy jaki odgłos. Zapadł zmrok, i minšł ledwie kwadrans od odejcia
Winnetou, a bystre i wprawne oczy Old Shatterhanda z miejsca, w którym leżał,
już ledwie rozpoznawały wejcie do wšwozu.
Teraz dopiero należało się spodziewać przybycia Komanczów, oczy-
wiste bowiem było, że nie będš się zbliżać za jasnego dnia. Naraziliby
się wówczas na największe niebezpieczeństwo zauważenia i wykrycia
110
przez wałęsajšcych się mieszkańców Firwood, a powodzenie ich przedsięwzięcia
mogłoby się okazać wštpliwe.
W końcu stało się tak ciemno, że Old Shatterhand widział jedynie na odległoć
kilku kroków. Tym dalej sięgał jego słuch, im bowiem mniej obcišżony jest jeden
zmysł, tym czulej reaguje inny. Wtem usłyszał co jakby przesuwanie długiego
dbła po niskich trawach, nasłuchiwał ze wzmożonš uwagš.
To może być jedynie Winnetou”, pomylał, i rzeczywicie w odległoci czterech
kroków od niego z wysokiego mchu uniosła się postać Apacza. Podszedł bliżej,
podczołgał się pod zarola i powiedział cicho:
Nadchodzš.
Gdzie zostawili konie?
Majš je z sobš.
Cóż za nieostrożnoć z ich strony! Powinni je zostawić pod strażš o wiele
dalej aniżeli stšd od Firwood. Jedno rżenie czy tylko parsknięcie może wszystko
zdradzić.
Wprawdzie ci synowie Komanczów zwiš się wojownikami, lecz nimi nie sš.
Chociaż Winnetou wypowiedział te słowa cicho, wyranie, jednak dał się słyszeć
ton lekceważenia.
Nam może to być jedynie na rękę, konie mogš tylko wzmóc zamęt, jaki
przygotowujemy. Posłuchaj, teraz jeden parsknšł!
Zrazu nieokrelony, z wolna wyraniejszy odgłos był coraz bliżej tępy tętent
kopyt po miękkim mchu albo trawie. Komańcze zgodnie z obyczajem Indian szli
jeden za drugim, każdy, jak zauważyli dwaj zwiadowcy, prowadził swego konia za
wodze. Przy wejciu do obozu zatrzymali się. Wydawało się, że kilku z nich
weszło do rodka, by zbadać, czy wszystko jest w porzšdku. Wkrótce potem dały
się słyszeć przytłumione okrzyki nawoływań, po czym cała kolumna ruszyła gęsiego
naprzód. Z powodu ciemnoci wchodziła do wšwozu tak wolno, że trwało ponad
kwadrans, nim ostatni mężczyzna znikł w rodku.
Old Shatterhand ‘ Winnetou przemknęli wród zaroli i podczolgali
się w pobliże skalnej krawędzi, stanowišcej jednš stronę wejcia. Nie
uleżeli tam nawet pięciu minut, kiedy usłyszeli kroki, które zdawały się
powracać. Wydawało się, że było to trzech mężczyzn, którzy zatrzy-
111
mali się tak blisko nich, iż jednego z nich dokładnie rozpoznali: był to Tokvi
Kava, wódz, wydašcy dwom pozostałym rozkaz:
Zostaniecie tu, aby pilnować wejcia do wšwozu, i zakłujcie błyskawicznie
każdego, ^o się zbliży. Nasi wojownicy muszš ze względu na konie rozpalić <ilka
ognisk, lecz gdyby kto choćby z daleka zauważył ich blask, jestemy straceni.
Jeszcze nie nadszedł czas na atak, blade twarze nie zes<}y się jeszcze wszystkie
do domu, gdzie pijš ognistš wodę; mimo to podejdę teraz blisko do ich kwater.
Nie zwracajcie uwagi, jeli się długo zatrzymam, powrócę dopiero wów-czas, kiedy
zbliżać się będ/ie chwila, w której wszyscy oni będš musieli umrzeć, Howgh!
Po tych słowach oddam się powolnymi, niemal niesłyszalnymi krokami. Sšdził
naturalnie, ze w ogóle nikt go nie obserwuje, jednak nie był sam, podšżali za
nim Winnetou i Old Shatterhand, nisko pochyleni i idšcy tak cicho, że nie mógł
słyszeć ich kroków.
A nie było to łatwe, Widać było najwyżej na odległoć dwóch metrów, nie wolno im
go było spucić z oczu, zatem musieli się trzymać zupełnie z bliska. Kiedy oh
się zatrzymywał, stawali i oni i przypadali do ziemi; gdy szedł dalej, ruszali i
oni. Potoczenie się jakiego kamyczka albo trzask najcieńszej gałšzki mogły
wszystko popsuć.
W końcu doszli do miejsca, gdzie obaj wartownicy nie mogli ich już słyszeć. Przy
tym z daleka widzieli jasnoć dochodzšcš z otwartych okien baraków.
Teraz szepnšł 01<i Shatterhand do Apacza.
Uff!zgodził się tamten równie cicho.
Dwa długie skoki, które Komańcz musiał usłyszeć; odwrócił się, lecz w tym
momencie Old Shatterhand uderzył go pięciš w skroń, tak że sztywny i ciężki
padł na zfemię. Chciał krzyknšć, lecz wydał z siebie jedynie głoniejsze
tchnierne, które gdyby je kto usłyszał, mógłby je raczej odebrać jako uderzanie
skrzydłami zmęczonego ptaka aniżeli przytłumiony krzyk ludzka. w tej chwili
Winnetou uklškł na nim, by mu spętać nogi i zwišzać ręce na plecach. Old
Shatterhand zerwał garć trawy, wetknšł jš nieprzytomnemu w usta i przewišzał
strzępem, który mu oderwał z myliwskiego stroju, tak żeby póniej nie mógł
językiem wypchnšć knebla z trawy i krzyczeć. Po czym zarzucił sobie tego
wysokiego, kocistego^ ciężkiego mężczyznę na plecy i zaczšł z nim ić z
powrotem w kierunku wšwozu.
Naturalnie nie kierowali się wprost na to wejcie, lecz trzymali
się
112
lewej strony, tak iż dotarli do gęstwiny jodłowej, wród której star inżynier ze
swym oddziałem. Był on wprawdzie roztropnym i mšdrym człowiekiem, nie był jednak
westmanem i zobaczywszy tak niespodzie-wanie podchodzšce zupełnie blisko dwie
postacie, mógłby popełnić jakš nieostrożnoć, gdyby Old Shatterhand
przytłumionym głosem mu nie wyjanił:
Cicho! To my. Nie róbcie hałasu, Mr Swan!
Ach, to wy! Co tam niesiecie?
Czarnego Mustangaodparł zapytany opuszczajšc jeńca na
ziemię.
Wodza tych czerwonoskórych łotrów? Do pioruna! Oto cały Old Shatterhand i
Winnetou! Ale on się nie rusza. Czyżby nie żył?
Nie. Moja ręka niezbyt delikatnie obeszła się z jego głowš i stracił
przytomnoć.
Ach, wasz zabójczy cios, sir! A co zrobimy z wodzem?
Położymy go na ziemi i przywišżemy do drzewa.
Ale kiedy oprzytomnieje, zacznie krzyczeć!
- Nie będzie mógł, włożyłem mu między zęby ładny sucking bag*.
Zwišżcie go więc porzšdnie i pilnujcie! My musimy ić dalej.
Dokšd?
Przyprowadzić jeszcze dwóch czerwonoskórych, którzy stojš na warcie przy
wejciu. Póki tam sš, stojš nam na drodze.
Po czym położył się z Winnetou na ziemi i zaczšł czołgać się wraz z nim w
stronę, gdzie leżeli, zanim Czarny Mustang wyszedł z wšwozu. Dotarłszy na to
miejsce, ujrzeli przed sobš wartowników w odległo-ci dogodnej do ich
schwytania. Obaj Komańcze rozmawiali z so-bš o jakich nieistotnych sprawach.
Dlatego nie tracili czasu na podsłuchiwanie ich, lecz natychmiast rzucili się na
nich, by ich unieszkodliwić, co dzięki zaskoczeniu udało im się bez trudu. Kiedy
przynieli ich póniej inżynierowi, ten rzekł:
Już uporalicie się z nimi? Słuchajcie, messieurs, nie robicie wielkich
ceregieli! Czy istnieje może jeszcze więcej czerwonoskórych, których chcecie mi
w ten sposób podrzucić?
Nieodpowiedział Old Shatterhand. Pozostałych schwyta-my wszystkich na raz.
Kiedy? Teraz?
* smoczek
8* Czarny Mustang
113
Tak.
Dzięki Bogu. Nie jestem hodowcš bydła ani traperem i dlatego nie jestem
przyzwyczajony do leżenia na wieżym powietrzu. Powiedz-cie zatem, co mam robić
najpierw!
Każcie zanieć jednš z beczek z naftš pod wejcie i zapalić. Pochodnia tak
owietli Komanczów, że szybko pojmš, jak się sprawa ma z zamierzonš przez nich
napaciš.
Well! Tylko zwišżemy tych dwóch czerwonoskórych.
Po wykonaniu tego wytoczyli beczkę z zaroli, zanieli jš w pobliże wejcia i
zapalili. Nastšpiła eksplozja, która wysadziła pokrywę, lecz klepki się
trzymały, tak że jedynie częć nafty spłynęła na ziemię i zapaliła się.
Płomienie wypełniły błyskawicznie cały otwór między skałami i owietliły nie
tylko najodleglejszš częć wšwozu, musiano je również dostrzec z drugiej strony
w Firwood, gdzie w każdym razie usłyszano eksplozję.
Nastšpiła ona z hukiem podobnym do armatnich strzałów i gwał-townie zburzyła
spokój i pewnoć Komanczów. Dziwili się, skšd ten hałas, ale już wkrótce ujrzeli
buchajšcy w górę ogień. Wšwóz był owietlony jak w dzień. Poczštkowo zaniemówili
ze strachu, póniej zaczęli z siebie wydawać takie wycie... że nie można było
rozpoznać, czy to okrzyk wojenny, czy przerażenie. Parli w kierunku ognia, gdzie
było jedyne wyjcie z doliny, lecz już wypełniały je z obu stron płomienie.
Jednoczenie huknęły strzały oddane przez Old Shatter-handa, które celowo nie
miały nikogo trafić, lecz wyranie uwiadomi-ły, iż jedynš drogę ucieczki
zagradza nie tylko ogień, ale i uzbrojony nieprzyjaciel.
Czerwonoskórzy zatem cofnęli się do tylnej częci parowu i skiero-wali swój
wzrok na boczne ciany, badajšc, czy nie można by uciec w górę. Wówczas
spostrzegli co, co pogłębiło ich przerażenie i sparaliżo-wało odwagę. Old
Shatterhand wydał mianowicie rozkaz, by na widok palšcej się beczki nafty
zapalono przyniesione pochodnie. Postšpiono zgodnie z poleceniem i Indianie
zobaczyli, że dookoła krawędzie skał obasdzone sš płonšcymi wiatłami, i
usłyszeli grożšce z góry głosy.
Jeden z nich zagłuszał pozostałe:
Hura, hura, beczka na dole się pali! Zaczyna się zabawa! Zapalcie
pochodnie, zapalcie je wszystkie! Musi być jasno, jasno jak w popielec o
wpół do jedenastej! Pozwólcie im zrozumieć, niech wreszcie zawita im
pod skalpami, że majš przed sobš pana Heliogabalusa Morpheusa
114
Edewarda Frankego, z którym nie należy zaczynać! Droll, czy widzisz, jak pędzš?
Czy słyszysz, jak ryczš? Droll, Droll, gdzie jeste? Brak mi cię! Gdzie się
podziewasz, hę?
Wtedy przywołany odpowiedział z drugiej strony:
Tu jestem, kuzynie Franku! Tu widać wszystko lepiej niż z tamtej strony! Jeli
chcesz rzucić okiem, to chod tu prędko!
Nie, zostanę, gdzie jestem! Hałasuj tylko, porzšdnie hałasuj, żeby tam w dole
konie się spłoszyły i stratowały swych panów kopytami! Niestety nie wolno nam
strzelać, ale od kamieni rzuconych w dół czerwonoskórzy prędko by spokornieli!
Na szczęcie Kornanczów zwieńczenie wšwozu stanowiły twarde płyty skalne. Gdyby
znajdowały się tam tłuczone kamienie albo żwir, byłoby z nimi niedobrze. Mimo to
tu i ówdzie znalazł się jaki pojedynczy kamień, który rzucano w dół, co nie
pozostawało bez skutku. Trafiano ludzi i konie; jedni wyli z bólu, zwierzęta
biły wokół siebie kopytami, zrywały się i galopowały, wzmagajšc jeszcze panujšce
zamieszanie.
W dwie albo trzy minuty od zapalenia beczki wszystkie konie Indian spłoszyły
się, tak że wšwóz przedstawiał scenę szalonego chaosu. Poza tym przybyli konno
mieszkańcy obozu, by dowiedzieć się, w jaki sposób powstał ów niezrozumiały
wielki ogień. Jednym z pierwszych był Mr Leveret, tamtejszy inżynier. Ku swemu
zdumieniu ujrzał Old Shatterhanda i Winnetou, przy których prócz pozostałych
stał jego kolega z Rocky-Ground.
Wy tutaj, wy? spytał zupełnie zziajany. A tam pali się beczka z naftš! Co
to ma znaczyć?
To znaczy, że mamy zamiar uwędzić czerwonoskórych, Mr Leveret odparł Swan.
Czerwonoskórych? Jakich czerwonoskórych, sir?
Komanczów, którzy chcieli na was napać i wymordować was.
Na Boga! Czy to może miało nastšpić już dzi?
Naturalnie, już dzi. Lecz teraz siedzš w parowie, którego skraje zajęli moi
robotnicy, tu za ogień uniemożliwia im ucieczkę. I tu przerażonemu inżynierowi
opowiedział, co się zdarzyło.
Ten był serdecznie rad, że nie musi wzišć udziału w niebezpiecznej
wyprawie, i wrócił spiesznie do Firwood-Camp, by uspokoić swych
zaniepokojonych ludzi. Nie zdołał jednak, zgodnie z umowš, tam ich
zatrzymać, gdyż coraz więcej Chińczyków tłoczyło się, by dostać się na
116
szczyt. Łamali przy tym gałęzie wydobyte z zaroli i zbierali kamienie, by je ze
sobš zabrać; przekrzykiwali się bez ładu w swym ojczystym języku i cišgnęli w
kierunku wšwozu. Indianie mieli szczęcie, że Old Shatterhand znał chiński.
Potomkowie mieszkańców Państwa rodka dowiedzieli się, że czerwonoskórzy mieli
ich napać i oskalpować. Przy otwartym ataku z pewnociš wszyscy rozpierzchliby
się w popłochu, tu jednak zobaczyli, że ich wrogowie znajdujš się w kotle i nie
mogš stawiać oporu, dodało im to odwagi, której zazwyczaj w ogóle nie zdradzali.
Tchórzostwo nader łatwo przemienia się w żšdzę krwi, kiedy nie zagraża mu
niebezpieczeństwo, a nie groziło ono tu w najmniejszym stopniu. Można było z
góry z bezpiecznej odległoci wybić Indian kamieniami. Dlatego Chińczycy parli w
kierunku góry, by się na niš wdrapać i natrzeć na wroga.
Niech mój brat szybko pójdzie ze mnšwezwał Old Shatter-hand Apacza.
Ta żółta zgraja cofnie się, skoro tylko zajrzymy im w skone oczy odparł
Winnetou, który od razu odgadł zamysł swego białego przyjaciela.
Ruszyli spiesznie nie opodal ognia, wspinali się tak szybko z kamienia na kamień
po otwartej cianie skalnej, że wkrótce przecignę-li Chińczyków, gdyż ci obrali
okrężnš drogę po wygodniejszym zboczu. Inżynier Swan pozostał z całym swym
oddziałem na dole, podšżał jednak za nimi wzrokiem i zwracajšc się do swych
ludzi rzekł:
Zdaje się, że żółci majš zamiar zlinczować czerwonoskórych, a obaj myliwi
usiłujš temu zapobiec.
Blask płomieni sięgał aż do zbocza góry, gdzie teraz dwaj westmani szli
naprzeciw Chińczykom. Na dole w wšwozie i wysoko w górze nastała głęboka cisza,
gdyż wszyscy pojęli, o co chodzi, i byli niezwykle ciekawi zakończenia tego
zajcia.
Rozległ się kategoryczny głos Old Shatterhanda, Chińczycy jednak nie zwrócili na
niego uwagi i parli naprzód. Po raz wtóry zabrzmiał jego glos, z podobnym jednak
efektem. Wówczas on i Winnetou wycišgnęli zza pasów rewolwery, lecz podziałało
to na krótko, gromada Chińczy-ków zatrzymała się, ale nie na długo, stojšcy na
końcu zaczęli się tłoczyć na tych z przodu, którzy zostali odepchnięci. To był
moment krytyczny. I rzeczywicie obaj myliwi nie zamierzali strzelać, wycišg-
nęli jedynie broń, by niš postraszyć, musieli bowiem wymóc posłu-szeństwo, jeli
nie miało dojć do niezamierzonej przez nich rzezi.
117
Ujrzano, że na powrót schowali rewolwery, co uczynili póniej, tego wyranie nie
można zobaczyć, lecz słyszano ich glosy, póniej krzyki Chińczyków, widać było
zwartš gromadę pchajšcych się wzajemnie albo też popychanych ludzi, póniej
kilku pojedynczych stojšcych na przedzie Chińczyków leciało w powietrzu i
lšdowało w tłumieswoich. Raz z prawej strony, raz z lewej wylatywał który z
gromady jak bomba i staczał się w dół, za pierwszymi poszli inni i już lecieli
z góry we dwóch, we trzech, trzymajšc się wzajemnie, a mimo to zwalajšc się,
jakby wyrzuciła ich w górę jaka sprężyna, spadali i toczyli się w dół.
Poczštkowy krzyk wciekłoci przemieniał się stopniowo w lament, słychać było
krzyki boleci i skargi, grupa malała, gdyż jej członkowie nieustannie się
rozpierzchali i staczali po zboczu, wydawało się, jakby w jej rodku tkwił jaki
niewidoczny i przemożny materiał wybucho-wy, którego moc obliczona była włanie
na to, by grać w piłkę ciałami Chińczyków; liczba kulajšcych się w dół
powiększała się o tyle, o ile malała pozostajšcych na górze, w końcu wspomniany
materiał wybu-chowy przybrał postać Old Shatterhanda i Winnetou, którzy znów się
pojawili i wymierzali ostatnie ciosy. Skutek ich nie był przyjemny dla tych,
których dotyczył, tym bardziej jednak radował i bawił obserwa-torów.
Odnosiło się wrażenie, jakby pomiędzy Chińczyków wtargnšł potężny wiercipięta i
zaczšł wierzgać na ich zgubę, i w ten sposób ich przeganiał i rozpędzał, tak że
nieomal tracili przytomnoć. Wyglšdało to, jakby grunt pod ich nogami się
.osuwał, gdyż tracili coraz więcej stanowisk widziano z boku nogi, w górze
nogi, z boku głowy, w dole głowy, aż w końcu wszystko, ale to wszystko zaczęło
się lizgać, zsuwać, chwiać,Spadać, turlać i toczyć w kierunku doliny sunęła
cala lawina Chińczyków. Spadała poczštkowo wolno, póniej szybciej, coraz
szybciej, a kiedy dotarła na dół, słychać było w dialekcie Nankinu i Kantonu
głone skamlenia, a sporo ludzkich kończyn znalazło się w takiej plštaninie, że
wydobycie z niej częci własnego ja” wymagało od każdego syna Państwa rodka
anatomicznej znajomoci własnej osoby oraz cyrkowej wręcz zręcznoci.
Wszystko, co miało warkocz, prędzej czy póniej wylšdowało na do-
le, na górze zostali Winnetou i Old Shatterhand. Ilu było białych, z
tylu gardeł zabrzmiały wiwaty. Zaczęli schodzić w dół, ale gdy tam
przybyli, nie było już widać ani jednego Chińczyka wystraszyli się,
118
że ta ršbanina mogłaby na dole mieć cišg dalszy, więc uciekli. Kiedy inżynier
zamierzał obu westmanów przywitać pochwałš, Old Shatter-hand wpadł mu w słowo:
Jedno niebezpieczeństwo dla czerwonoskórych zostało zażegna-ne, lecz zagraża
im inne, nie ze strony żółtych, lecz białych, którzy znajdujš się na samym
szczycie. Rzucajš w dół kamieniami, nie możemy tego dłużej tolerować.
Ależ, sir, ci Komańcze to mordercy! Czy sprawi wam przykroć, jeli jednego
czy drugiego nicponia trafi kamyczek?
Nie, ale i przestępcy sš w końcu ludmi i należy ich traktować jak ludzi. Kto
męczy zwierzšta, nie jest nic wart, lecz kto zbytecznie zadaje ból ludziom, jest
jeszcze mniej wart, oto moja dewiza, według której mam zwyczaj postępować, i
sšdzę, że będziecie postępować podobnie, przynajmniej tak długo, dopóki tu u was
jestem. Polijcie zatem dwóch ludzi, jednego z prawej, drugiego z lewej strony,
by położyć kres temu niestosownemu zachowaniu. Wszyscy majš się zachowywać
spokojnie i nie podejmować żadnych nieprzyjaznych kroków, póki nie dam znaku!
Well! Ale czy czerwonoskórzy dadzš wówczas spokój?
Wstrzymajš się z podejmowaniem jakichkolwiek decyzji przed nastaniem dnia,
zwłaszcza że ich wódz jest w naszej mocy.
Tego nie wiedzš!
Rozwišżemy obu pojmanych wartowników i polemy ich do czerwonoskórych w
wšwozie. Nadszedł czas, by porozmawiać z Czarnym Mustangiem. Każcie go i tych
dwóch przyprowadzić tu, gdzie jest jasno i gdzie łatwiej i baczniej możemy ich
obserwować aniżeli tam w ciemnoci. Nie wymieniajcie im żadnych nazwisk i
połóżcie ich tak, aby ich twarze owietlał ogień! Chcę wyranie zobaczyć, kiedy
nas rozpoznajš.
Czy wolno udzielać odpowiedzi, jeli mnie o co zapytajš, zwłaszcza wódz?
Tak, ale tylko odnonie do spraw nieistotnych i ogólnych. My oddalimy się
nieco, a póniej niepostrzeżenie nadejdziemy od tyłu, aby usłyszeć, w jaki
sposób on z wami rozmawia i ocenia swoje położenie.
Inżynier udał się w stronę jodłowej gęstwiny, a Old Shatterhand
i Wrónetou oddalili się nieco, by Czarny Mustang nie dostrzegł ich od
razu. Nie trwało długo, a przyniesiono go we wskazane miejsce i
położono wraz z wartownikami we wspomniany sposób. Leżeli tak, że
119
Winnetou i Old Shatterhand stali za ich głowami, a zatem nie mogli być przez
nich dostrzeżeni. Stojšcy zaczęli się zbliżać powoli cichymi krokami.
Inżynier stal przed trzema jeńcami, patrzył na nich badawczo i nie odzywał się.
To spojrzenie gniewało wodza. Właciwie zgodnie ze zwyczajem Indian i on
powinien był milczeć. Lecz wyraz pogardy bijšcy z twarzy urzędnika tak go
oburzał, że nie baczšc na swojš godnoć, wciekle fuknšł:
Co się nam tak przyglšdasz? Mówić nie umiesz czy ze strachu przed nami język
ci stanšł kołkiem?
Strachu przed wami?zamiał się Zapytany. Nie bšd taki zarozumiały! Jeste’
mordercš, którego powiesimy na dobrym, moc-nym stryczku.
Nie wiesz, co mówisz! Jestem Tokvi Kava, najwyższy wódz
Komanczów Naiini.,
Skoro jeste wodzem tych szubrawców, to oczywicie wemiemy pod uwagę twojš
rangę i powiesimy cię nieco wyżej od twych ludzi.
Nie przechwalaj się! Wprawdzie jestem zwišzany, ale będziecie musieli mnie
natychmiast uwolnić, w przeciwnym razie przyjdš po mnie moi wojownicy i ukarzš
was, spalš Firwood-Camp, wybijš wszystkich jego mieszkańców, a szyny ognistego
konia powyrywajš z ziemi.
Czy chcesz, żebym cię wymiał przed twoimi obydwoma wojow-nikami? Masz odwagę
mi grozić, chociaż leżysz przede mnš jak wšż, któremu usunięto jadowite zęby! O
twoim losie zdecydujš Old Shatterhand i Winnetou!
Na to wódz parsknšł szyderczo miechem i powiedział:
Wymieniasz te nazwiska, by mnie nastraszyć, ja jednak wiem, że tych dwóch
wojowników tu nie ma. Tak, wczoraj wieczorem byli tu, lecz ze strachu przede mnš
uciekli w popiechu w wagonie ognistego konia.
W tym momencie wzrok jego padł na białego myliwego, który nadszedł wolno z
tyłu.
Uff, uff! wykrzyknšł wystraszony wódz. To Old Shatter-hand!
Tak, to ja. A kim jest ten, którego widzisz obok mnie? Winnetou podszedł do
niego i stanšł u jego boku. Kiedy Komańcz go ujrzał, wyrwał mu się okrzyk
przerażenia:
120
I Winnetou, wódz Apaczów!... Skšd się tu wzięli?
Na to Old Shatterhand skinšł i odparł z uprzejmš minš:
Ucieszysz się wielce, kiedy usłyszysz, że przybywamy włanie stšd, skšd i ty
przybyłe, mianowicie z Alder-Spring!
Nie byłem w Alder-Spring!
Ale w jego pobliżu, mianowicie na terenie wiatrołomu w Corner-
-Top, aby dzi wieczór podejć nas w Alder-Spring.
Komańcz zaczynał rozumieć, że jego położenie jest o wiele gorsze, aniżeli
uprzednio przypuszczał. Był zwišzany, a zatem zupełnie bezsilny, widział
buchajšcy szeroko w górę ogień uniemożliwiajšcy jego ludziom wydostanie się z
pułapki, lecz nie wiedział jeszcze, że zajęte sš dookoła szczyty wšwozu, toteż
nie tracił nadziei i szarpišc pęta zgrzytał wciekle gębami:
Gdybym nie był zwišzany, zmiażdżyłbym cię jak niedwied grizzły roznosi
jednym uderzeniem łapy kojota, który na niego ujada! Żšdam uwolnienia mnie!
Poczekamy z tym trochę. Zwiesz się tak dumnie najwyższym wodzem Komanczów
Naiini, iż sšdzę, że jeste zbyt dumny, aby kłamać. Czy przybylicie tu, aby
napać na obóz?
Nie!
Czy przysłałe tu swego wnuka Ik Senandę, by przygotował napad?
Nie!
Czy byłe tu wczoraj i rozmawiałe z nim?
Nie!
To trzykrotne nie” zabrzmiało tak kategorycznie, nieprzychylnie i dumnie, że
inżynier wykrzyknšł w złoci:
Co za bezczelnoć! Mam wielkš ochotę kazać mu zdjšć tę starš bluzę, żeby jego
czerwona skóra poznała, co to dobry kij!
Old Shatterhand cišgle jeszcze zwrócony do wodza mówił dalej:
To niesłychane tchórzostwo tak zdecydowanie kłamać w takiej sytuacji. Czy
zaprzeczasz też, że dzi przed południem pozostawiłe swego wnuka zupełnie
samego przy Corner-Top?
Wódz na moment przymknšł oczy, jakby w nagłym przerażeniu, w chwilę potem
odpowiedział ironicznie:
Wydaje się, że Old Shatterhand potrafi nić nie zamykajšc oczu!
Pshaw! Zostawiłe go tam, aby pilnował skradzionej nam broni.
121
Uff, uff!i Komańcz uniósł się na wpół mimo swych pęt.
Czy przyznajesz się do tego?
Nie!
Tokvi Kavo, tchórzu, pogardzam tobš! Chcę ci co pokazać, żeby
ci udowodnić głupotę twego kłamstwa. Popatrz! tego się pewnie nie
spodziewałe!
Old Shatterhand bowiem zanim się ujawnił, położył za jeńcem swojš strzelbę.
Teraz podniósł broń i pokazał wodzowi. Ten z przerażenia zapomniał, że jest
zwišzany, zawył i chciał odskoczyć.
Well, wydaje się, że to pomogło! zamiał się myliwy.
Za... za... zaczarowany sztucer, Postrach Niedwiedzi i... Srebr-
na Strzelba! wyjškał Tokvi Kava. Gdzie... gdzie... gdzie jest Ik
Senanda, syn mojej córki?
Jest naszym jeńcem. Złapalimy go przy Corner-Top, bylimy tam, zanim on tam
przybył.
To nie... niemożliwe!
Będziesz musiał uwierzyć. Pojechalimy na ognistym koniu do
Rocky-Ground, a stamtšd konno ruszylimy w kierunku Alder-
-Spring, gdzie dotarlimy wczeniej od ciebie. Widzielimy wszystko, cocie robili, i
słyszelimy wszystko, o czym mówilicie, gdyż ja z Winnetou leżelimy tylko o cztery kroki
od pnia, przy którym się rozłożyłe, w gęstwinie połamanych od wiatru drzew.
Uff, uff, uff!...
Tak, uff, uff, uff! Czy nadal zamierzasz obstawać przy swoich bezsensownych
kłamstwach?
Komańcz nachmurzony spoglšdał w dół bez słowa, aż widać
przyszła mu do głowy zbawcza myl: sš jeszcze jego ludzie. Wówczas
rzekł:
Tokvi Kava nie wie, co to strach, nie kłamał ze strachu.
A więc przyznajesz się do tego, że nas okradłe?
Tak.
Czy przyznajesz się do tego, że zamierzałe napać na Firwood-
Camp?
Tak.
Co uczyniłby z mieszkańcami tej miejscowoci?
Zabilibymy ich i oskalpowali.
Wszystkich?
Wszystkich.
122
Na Boga! wykrzyknšł inżynier. Mnie też?
Komanczowi było teraz zupełnie obojętne, czy chciał zabić jednego mniej czy
więcej, odparł obojętnym, dumnym głosem:
Nie wiem, kim jeste, ale gdybymy cię złapali, zostałby
oskalpowany. (
Dziękuję, Serdecznie dziękuję, mój drogi, czerwonoskóry sir! Za to miłe
wyznacie szczególnie wam podziękuję. Mr Shatterhand, powiedzcie, co mamy teraz
poczšć z tym szanownym dżentelmenem i jego ludmi!
Najpierw damy mu okazję, by poznał swoje położenie i swttich ludzi
odpowiedział zapytany. Zaprowadzimy go na skraj wšwo-zu, skšd może się
wszystkiemu przypatrzeć.
A potem?
Potem pewnie będzie musiał wydać swoim ludziom rozkaz, aby się poddali.Po
czym zwrócił się do spętanych wartowników i spytał: Czy znacie język bladych
twarzy?
Jeden z nich odparł:
Zrozumielimy, o czym mówiono.
Well! A zatem pójdziecie do parowu i powiecie wojownikom Komanczów, że
schwytalimy ich wodza i że zastrzelimy wszystkich, którzy się będš bronić.
Zaprowadzę teraz wodza na górę, aby mógł się przekonać, że wszelki opór
przyczyni się do waszej klęski. Niech on zadecyduje, co dla niego i dla was
będzie najlepsze.
Od kogo się o tym dowiemy? Jeli powie to nam jaka blada twarz, nie
uwierzymy.
Pozwolę mu samemu wam to oznajmić. Będzie mógł mówić ze szczytu, tak że
usłyszš go wszyscy wojownicy. Zgadzacie się?
Tak.
Teraz każę was rozwišzać. Płomienie po tej stronie wejcia nie strzelajš tak
wysoko, żeby mogły wam zagrozić, przeskoczycie je jednym skokiem.
Czy mamy wrócić i dać się zwišzać?
Nie. Możecie zostać w wšwozie. Przekażcie swoim wojownikom, cocie usłyszeli i
zobaczyli! Kiedy to uczynicie, zrozumiejš, że mogš jedynie czekać na to, na co
zdecyduje się wódz.
Podczas gdy zdejmowano im rzemienie, Winnetou stał ze strzelbš
gotowš do-strzału, tak że wszelka ucieczka była niemożliwa. Jeden z
nich wzišł rozbieg i skoczył przez ogień w stronę wšwozu w tym
123
miejscu, gdzie ogień był najmniejszy, drugi Komańcz poszedł zaraz w
jego lady.
Następnie Old Shatterhand przywołał jeszcze kilku ludzi z kolei, aby podczas
jego nieobecnoci strzegli pilnie wejcia, potem wodzowi Komanczów zdjęto pęta z
nóg, umożliwiajšc mu wspinanie się w górę. Ręce oczywicie miał nadal zwišzane
na plecach.
W ten oto sposób obaj westmani zaczęli z Tokvi Kavš wspinaczkę na górę.
Jakakolwiek próba ucieczki naraziłaby nie tylko jego życie, ale i życie jego
otoczonych wojowników na największe niebezpieczeństwo, dlatego nie stawiajšc
oporu podšżał na miejsce, skšd można było jednym spojrzeniem objšć cały wšwóz.
Było to miejsce, w którym stał Hobbie Frank. Kiedy ujrzał nadchodzšcych trzech
mężczyzn i rozpo-znał Tokvi Kavę po jego pióropuszu, skoczył z radoci i
krzyknšł:
Hura, jeli nie zawodzi mnie zupełnie wrodzona przenikliwoć, to prowadzš tu
kogo, kto jest wodzem tych czerwonoskórych ama-torów cieżek wojennych! Czy
zgadłem, panie Shatterhand?
Takodparł zapytany.
Cieszę się, cieszę się niezmiernie! Jeli złapalimy tego dudka,
pozostałe wróble dadzš się złapać na lep. W jaki sposób go pan zwabił i
złapał?
Skradalimy się za nim i powalilimy go, drogi Franku.
Skradalimy się i powalilimy go! To brzmi tak prosto i zrozumiale, jakby
kucharka z karczmy Pod Złotš Kiełbasš” mówiła do kota: najpierw zarżnšć, potem
upiec, póniej podać jako zajšca!” A teraz stoi tu i patrzy zdziwiony zupełnie
jak kapela Schillera w dolinę Uhlanda! Jak mi się zdaje, nasze wspaniałe
owietlenie pochodniami i naftš wydaje mu się podejrzane!
I nie mylił się ten niewielki wesoły bałamut. Jeli Tokvi Kavš liczył dotšd na
pomoc pobratymców, musiał teraz stwierdzić, że pomylił się w rachubach.
Siedzieli niezwykle stłoczeni na dole w wšwozie wraz z końmi, a jedynš drogę ku
wolnoci zamykał im cišgle buchajšcy wysoko ogień. Ogień ten mógł być
podtrzymywany do rana, a nawet dłużej, wiedział o tym, gdyż widział, że na dole
stała jeszcze jedna beczka pełna nafty.
A kiedy patrzał na ciany wšwozu, to wprawdzie dostrzegł szczelinę,
w którš mógłby się niepostrzeżenie wcisnšć jeden człowiek, lecz nigdy
tak duża liczba Indian, nie mówišc już w ogóle o koniach! W górze
płonęły ognie i pochodnie, tak że było jasno jak w dzień, i mógł
124
wyranie dostrzec sporš grupę dobrze uzbrojonych bladych twarzy, gotowych
udaremnić każdš próbę wejcia na cianę.
Rozważał rzecz na wszystkie strony, szukał w mylach jakiej możliwoci bez
skutku. Oczywicie przez chwilę wzišł pod uwagę i to, że Indianie mogliby
dosišć koni i galopujšc przedrzeć się przez wejcie, ale i tę możliwoć musiał
odrzucić. Po pierwsze widział warty stojšce przed ogniem, a po drugie wszystkie
blade twarze, które tu u góry widział, mogłyby ostrzeliwać cały wšwóz, żadnemu
czerwono-,skoremu nie udałoby się uciec, gdyż wystarczyłaby jedna salwa, by
zapchać wejcie trupami Indian i koni. Wodza tak pochłonšł przygnę-biajšcy
rezultat tych rozważań, że w ogóle nie mylał o tym, aby opanować wyraz twarzy,
toteż wyranie odmalowało się na niej rozczarowanie i wprawdzie ani Winnetou,
ani Old Shatterhand nie powiedzieli na to słowa, ale niewielki Hobbie Frank nie
mógł się powstrzymać od stwierdzenia:
Teraz ma minę zupełnie jak gę pani von Zappelheimern, która w chwili, kiedy
chciała odlecieć, zauważyła, że nie jest prawdziwš gęsiš, tylko przyciskiem do
listów. Może próbować na wszelkie sposoby, ale nie będzie mógł...
Uff, uff!odezwał się wódz, i to o wiele głoniej, aniżeli zamierzał. Ocknšł
się z rozmylań niczym ze snu, przestraszony własnym okrzykiem.
Old Shatterhand zwrócił się ponownie do niego i zapytał:
Czy Tokvi Kavš pomylał o tym, czy istnieje dla niego i jego Komanczów sposób
wydostania się na wolnoć?
Takodparł Indianin.Istnieje taki sposób.
Ach! Jaki?
Twoja sprawiedliwoć.
Nie powołuj się na niš! Gdybym się niš kierował, byłbym zmuszony wydać na was
wyrok! Nie mówišc już o planowanej rzezi. A jaka kara grozi wedle praw sawanny
za kradzież koni?
Zapytany po krótkim wahaniu odpowiedział:
mierć, ale konie wróciły do was!
A jaka kara grozi za kradzież broni?
Także mierć, ale sprowadzilimy z powrotem waszš broń!
To nie zmienia w niczym twojej winy. Zasługujesz na mierć.
A więc chcecie mnie zabić?! wybuchnšł rozgniewany wódz.
125
Nie jestemy mordercami. Nie zabijamy, a wymierzamy karę, gdyż chciałe kary i
żšdałe jej.
Uff! Kiedy jej żšdałem?
Kiedy domagałe się sprawiedliwoci.
Komańcz spucił głowę i zamilkł. Wiedział, że mógłby apelować do łagodnoci obu
tych wspaniałomylnych mężczyzn, lecz nie pozwalała mu na to jego duma. Po
chwili więc zapytał:
Gdzie jest Ik Senanda, którego schwytałe?
W pewnym miejscu, gdzie czeka na swój wyrok. Wiesz, że szpiegów się wiesza.
Uff! Od kiedy Old Shatterhand stał się tak okrutny?
Odkšd zażšdałe ode mnie sprawiedliwoci, sprawiedliwoć bowiem domaga się
waszej krwi. Nie chcesz przecież łaski!
Wódz ponownie zamylił się. Ani podstępem, ani przemocš nie mógł uratować siebie
i swoich ludzi. Kipiał wprost ze złoci, ogarnęła go podstępna żšdza zemsty.
Powoli, majestatycznie uniósł głowę i .spytał niepewnym głosem:
Co Old Shatterhand rozumie przez łaskę?
Udzielanie łagodniejszej kary albo darowanie jej.
Czy darowalibycie nam karę?
Nie, to niemożliwe.
Ale moglibycie nam darować życie?
Być może. Winnetou i ja nie nastajemy na wasze życie. Ale nakłonić pozostałych
białych do darowania kary nie będzie łatwe, lecz mamy nadzieję, że nam się to
uda, jeli zdecydujesz uspokoić się.
Co mamy uczynić?
Poddać się.
Poddać się?!wrzasnšł.Oszalałe?!
Przyprowadziłem cię tu, by ci udowodnić, że wasz opór nie będzie nas kosztował
ani kropli krwi, a was w mig zaprowadzi do zguby. Ten cel osišgnšłem. Jeli dam
znak, wystrzelš wszystkie nasze strzelby, oskalpuje się was, a wasze dusze będš
w Krainie Wiecznych Łowów naszymi sługami i niewolnikami. Tego chciałe. Chod!
Dokšd chcesz ić?
Z powrotem na dół. Ujrzysz skutki twojego uporu. Chod!
Wzišł go za ramię, widocznie by go za sobš pocišgnšć, ale Tokvi
Kava wyrwał się, cofnšł się o krok i zapytał z błyszczšcymi ponuro
oczyma:
126
Czy możesz nas uratować jedynie wtedy, kiedy się poddamy?
Tak.
I będziemy żyć?
Mam nadzieję.
I będziemy mogli wrócić do naszego szczepu?
Jeli daruje się wam życie, tak. Nie sšdzisz chyba, że kto zechce was tu
zatrzymać.
A jeli odejdziemy wolni, nie lękasz się naszej zemsty?
Pshaw! A któż by się was bał! Mówisz o zemcie? Jeli darujemy wam życie, czy
nie powinnicie nam być raczej wdzięczni niż szukać zemsty?
Uratuj nas, wówczas zobaczysz, co uczynimy!
Dobrze. Czy widzisz, że tam na prawo można wspišć się na skały?
Tak.
cieżka jest tak wšska, że dwóch nie może ić obok siebie. Powiedz swoim
wojownikom, żeby się tu zaczęli wspinać, jeden za drugim, ale bez broni. Wszyscy
oczywicie zostanš najpierw zwišzani, aż się naradzimy. Potem...
Zwišzani?!krzyknšł wciekle wódz.
Tak. Jeli ci to nie odpowiada, to niech umrš. Wszak ty też jeste zwišzany!
Uff! Old Shatterhand to straszny człowiek. Mówi tak łagodnie i spokojnie, ale
jego wola jest twarda jak głaz.
Bardzo dobrze, że to rozumiesz! Zachowuj się stosownie do tego!
A więc zgadzasz się na to, że zostanš zwišzani?
Zapytany wahał się chwilę, póniej wyprostował się dumnie i odrzekł, krzyczšc
niemal ze złoci:
Tak!
Well! Ale powiedz im, że każdego, kto nie zostawi wszystkiego na dole i
zabierze ze sobš choćby jednš strzelbę, natychmiast zabijemy!
Było wyranie widać, że wódz trzęsie się ze złoci. Zapytał jeszcze:
Jeli uczynię, czego chcesz, czy również syn mojej córki pozosta-nie przy
życiu i będzie wolny?
Prawdopodobnie.
To każ mnie rozwišzać, żebym mógł zejć na dół do mych wojowników!
Ach, ty sam chcesz zejć na dół?
Słyszałe.
127
Dlaczego?
Nie wystarczy, że wydam parę rozkazów z góry. Kiedy majš się wam oddać bez
broni, muszę im wyjanić powody.
Wellrzeki Old Shatterhand lustrujšc umiechem wodza.
Nawet jeli planujesz jaki podstęp, wszystko mi jedr” Pnzr.a-lam ci zejć na
dół, ale od chwili, kiedy staniesz na gruncie, skieruje się na was dziewięć...
dziesięć luf, a kiedy po pięciu minutach zawołam, a ty jako pierwszy nie
zaczniesz się wspinać, każda z tych luf wypali dwa razy. Powiedziałem i tak
będzie. Teraz id!
I sam rozwišzał mu ręce. W czasie tej rozmowy Winnetou nie odezwał się ani
słowem, teraz kiedy po minie Komańcza było widać, że ma zamiar schodzić w dół,
Apacz położył rękę na jego ramieniu i rzekł:
Słowo Old Shatterhanda jest jak przysięga, której i ja dotrzy-mam. Jeli on
cię zawoła, a ty natychmiast nie przyjdziesz, to moja kula cię dosięgnie!
Powiedziałem, Howgh!
Komańcz nie odpowiedziawszy słowem, odwrócił się i zaczšł schodzić w dół do
swoich. Gdy był już na dole i zaczšł przemawiać do swoich ludzi, rozległo się
głone wycie. Była to ich odpowied na stwierdzenie, że majš się poddać. Old
Shatterhand wydał gromkim głosem kilka rozkazów, aby w ten sposób pomóc wodzowi
odeprzeć ewentualny sprzeciw. Na to wszyscy biali znajdujšcy się naprzeciw
przeszli na jego stronę przywitać każdego wdrapujšcego się Komańcza i owišzać
go, i wszyscy skierowali swe strzelby w dół, gotowi dać ognia na rozkaz Old
Shatterhanda. A i stojšcy przy wejciu biali skierowali swš broń na otoczonych
Indian. Chińczycy wprawdzie byli niezmier-nie ciekawi, jak się zakończy ta
przygoda, lecz nie mieli wcale zamiaru narażać się na niebezpieczeństwo.
Obozowali z dala, by przy najmniej-szej oznace niebezpieczeństwa zerwać się i
czmychnšć. Nie tylko Komańcze napędzili im strachu, nie mogli też cišgle
zapomnieć białego myliwego i czerwonoskórego Apacza, którzy używajšc tylko
swych pięci przemienili stłoczonš gromadę Chińczyków w walšcš się z gór lawinę.
Z drugiej strony nadszedł Ciotka Droll. Westman położył się obok swego kuzyna
Franka i trzymajšc lufę swej strzelby nad skrajem wšwozu zapytał:
Czy słyszałe wszystko, o czym tu mówiono, kuzynie Franku?
Jak możesz o to pytać?odparł nieduży krewniak. Stałem przecież przy tym i
mam uszy. Dlaczego nie miałbym słyszeć?
128
To, że masz uszy, to dla mnie nic nowego, ale niejeden ma uszy, a nie chce
słyszeć, co powinien. Czy to nie byt wódz Komanczów?
Tak.
A czy nie pertraktowano z nim?
Tak.
I na co musiał przystać?
Komańcze muszš się poddać. Będš pojedynczo wspinać się po skałach, a kiedy
wejdš z tych podziemi na górę, zostanš zwišzani.
Bardzo to sprytnie obmylił nasz przebiegły Shatterhand! Gdyby mogłi
wchodzić, jak chcš, po kilku na raz, mogłoby to dla nas być niebezpieczne, skoro
muszš wchodzić pojedynczo, nie będš nam mogli wyrzšdzić szkody. To zupełnie co
innego, jak człowiek się znajdzie w dobrym towarzystwie! Spotkalimy wczoraj Old
Shater-handa i Winnetou i na pewno będziemy mogli co przeżyć!
A więc tak? To ze mnš nie możesz nic przeżyć? Domagam się uznania, do którego
może sobie rocić prawo taki człowiek jak ja.’ Zechciej to sobie w przyszłoci
zapamiętać! Czyżbym dlatego pozwolił ci przyjć na wiat jako memu rodzonemu
kuzynowi, aby sobie zepsuć dobry nastrój? Ten człowiek twierdzi, że w moim
towarzystwie niewiele przeżyje!
No już dobrze! prosił Droll. Nie mylałem tak wcale. Kto zresztš przy
każdym słowie wybucha jak bomba?
Milcz, gamoniu! Jak miesz zestawiać mnie z jakš bombš!
Bo wybuchasz tak szybko.
Wybuchać! Cóż to za wyrażenie w stosunku do mojej uczonej osoby! Czy nie
wiesz, żółtodziobie, że w mojej czcigodnej obecnoci musisz się wyrażać bardziej
wyszukanie?
Droll podrapał się za uchem i odparł zakłopotany:
Ach, drogi Franku, przecież ja pochodzę z okolic Altenburga, a nie z
Moritzburga.
Niestety, niestety. Aczkolwiek jeste moim prawdziwym kuzy-nem, opatrznoć
obdarzyła nas zupełnie różnymi talentami. Przewyż-szam cię w każdym calu i
właciwie zupełnie nie mogę pojšć, w jaki sposób nasi rodzice mogli wpać na tak
osobliwš myl, by włanie nas dwóch połšczyć tak bliskim pokrewieństwem.
A więc to tak? A więc nie chcesz już mnie znać?
Bšd tak dobry i nie zadawaj głupich pytań! Włanie dlatego cię
tak lubię, że jeste głupszy ode mnie. Gdzież bym się udał z całš mojš-
9Ť Czarny Mustang ‘ Ł-‘9
mšdrociš, gdybym nie miał kogo niš owiecać? Uszczęliwia mnie, że moje słowa
sš niczym deszcz, którego krople orzewiajš ubogich duchem. Ale uwaga! Zdaje
się, że Old Shatterhand ma zamiar teraz co zawołać.
Wyznaczony czas upłynšł i Old Shatterhand pochylił się nad krawędziš skały,
przyłożył rękę do ust i zawołał w dół, w stronę wšwozu:
Tokvi Kava, eta hach!*
Wódz usłyszał wezwanie, widać było, że wydał swym ludziom ostatni rozkaz, po
czym odwrócił się od nich, by wypełnić żšdanie Old Shatterhanda. Zaczšł się
wspinać w tym samym miejscu, w którym zszedł na dół, a w tym czasie widziano, że
jego ludzie składali całš broń na kupę. Widocznie powiedział im, w jakich
odstępach majš podšżać za nim, byli bowiem gotowi, lecz dopiero kiedy on znalazł
się na górze, powoli podšżył za nim następny. Czy to od wspinaczki, czy od
zdenerwowania spowodowanego sprzeciwem wojowników, widać by-ło, że Tokvi Kava ma
przyspieszony puls; zakładajšc ręce do tyłu, odezwał się ochryple:
Tokvi Kava dotrzymał słowa, dalej, wišżcie mnie! Ale strzeżcie się, abymy
kiedy i wam nie skrępowali ršk rzemieniami! Jeli to nastšpi, to bšdcie pewni,
że koniec z wami!
Zwišzano go i poprowadzono nieco do przodu. Tego, który przy-szedł za nim,
również skrępowano i przywišzano do pleców następne-go. Powišzanie jeńców we
dwóch wydało się pewniejsze.
Spotkało to wszystkich pozostałych Komanczów, którzy jeden po drugim wspinali
się na górę.
Kiedy w końcu wszystkich załatwiono, na ziemi leżało ponad pięćdziesišt takich
indiańskich par.
Tokvi Kava przywołał do siebie Old Shatterhanda i rzekł:
Nie było mi lekko nakłonić mych wojowników do posłuszeństwa. Czy zadasz sobie
również trud, aby ocalić nasze życie przed bladymi twarzami?
Dotrzymam nawet czego więcej, niż ci obiecałemodparł myliwy. Mówiłem ci,
że użyję całego swego wpływu. Teraz, ponieważ byłe nam tak posłuszny, obiecuję
ci, ocalicie wasze życie i wolnoć.
* Tokvi Kava, wychod!
130
Komańcz wybuchnšł na to przeraliwym miechem i rzuciwszy spojrzenie pełne
bezgranicznej nienawici na Old Shatterhanda zawo-łał:
Posłuszny? Ja wam? Czy lew może być posłuszny psu albo bawół skunksowi? Jak
mylisz, kim ty jeste? Ropiejšcym wrzodem, który wytnę z ciała bladej rasy, aby
zgnił w najdalszym zakštku sawanny! A kim jest Winnetou? Najpodlejszym i
najtchórzliwszym sporód Apa-czy. Jadem, który wypluję ze wstrętem i zagrzebię!
Czyżby w czasie ostatniej zimy zamarzły ci resztki twego rozumu, że miesz
twierdzić, jakoby Czarny Mustang był ci posłuszny? Przysięgam na wielkiego
Manitu i duchy wszystkich naszych wodzów, do których dołšczymy w Krainie
Wiecznych Łowów, że nadejdzie czas, kiedy się dowiecie, kto ma rozkazywać, a kto
być posłusznym!
Jedynš odpowiedziš Old Shatterhanda było spokojne zapytanie:
Czy chcesz tym gadaniem pozbawić się życia? Jeste jeszcze naszym jeńcem.
Pshaw!zamiał się pogardliwie.Tokvi Kava nie da ci się zastraszyć! Old
Shatterhand powiedział, że możemy być pewni naszego życia i wolnoci!
Ach! A więc polegasz na moim słowie? Czy wiesz, jaki honor mi tym
wywiadczasz? Owszem, możesz lżyć nam bezkarnie, bo dałem ci moje słowo. Wiesz,
że Old Shatterhand nie kłamie, więc jeste przekonany, że wolno ci się wobec
mnie bezczelnie zachowywać. Tak jak ty teraz warczy pies, któremu wybito kły,
żeby nie mógł już gryć!
A tym psem jeste ty! wrzasnšł wciekle Komańcz. Spójrz na mojš nogę.
Wkrótce tak cię kopnie, aż będziesz wył z bólu!
Możesz sobie na wiele pozwolić, bo ci obiecałem spokojnie upomniał go Old
Shatterhand z umiechem. Ale nie przebierz miary! Jeli się nie opanujesz,
będziecie tego żałować.
Żałować? To słowo podsuwa ci twoja słaboć. Mów, co chcesz, miać mi się chce
z twoich pogróżek!
Wówczas twarz białego myliwego spoważniała, a głos zabrzmiał dononie, kiedy
mówił:
Well, jak chcesz! Dotrzymam tego, co przyrzekłem, ale ani słowa, ani jednej
sylaby więcej. Dowiesz się, co mam na myli. Zamierzałem postšpić łagodniej,
niż byłem do tego zobowišzany obietnicš, to już skończone, a moja przestroga
wkrótce się spełni. Szybko nadejdzie skrucha!
9*
131
Zamiast odpowiedzi Komańcz wcišgnšł głowę między ramiona i mimo więzów rzucił
się nieco do przodu, by splunšć na Old Shatter-handa, co mu się też udało. Wtedy
Winnetou, mężczyzna zazwyczaj tak spokojny, którego nic nie mogło wyprowadzić z
równowagi, zacisnšł pięci i zawołał zły:
Szarlih, on cię powalał linš. Kto ma go za to ukarać, ty czy ja?
Ja, nie ty, lecz inaczej, niż mylisz odparł biały przyjaciel. Nie jest
wart, żeby dotykała go twoja ręka.
I pozostali byli do głębi wzburzeni niesłychanš bezczelnociš Komańcza, który
teraz, kiedy był pewien swego życia, dał upust swej długo z trudem skrywanej
złoci. Dało się słyszeć kilka głosów białych żšdajšcych szybkiego odwetu. Kas,
wysoki blondyn, kiwał w obie strony głowš, wydawało się, że perkaty nos urósł mu
jeszcze, zazwyczaj tak łagodne oczy błyszczały teraz i widać powzišł jaki
zamiar, wcišgnšł buty z cholewami na swe cienkie nogi i dononym głosem
zaofiarował się:
Mr Shatterhand tego już za wiele, na to nie może pan pozwolić!
Gotów jestem zatkać mu gębę.
Czym?
Rzemieniem, który mu owišżę wokół szyi, potem umiecimy go tam na drzewie,
które ma kilka wspaniałych gałęzi. W każdym razie czekajš one na taki awans.
Jeli mu przy tym tchu zabraknie, nic na to nie poradzę, mógł go zaoszczędzić na
co lepszego! Kto nie chce słuchać, musi chuchać, to stare, dobre przysłowie i
znano je już u Timpów!
Dziękuję! Jeli przyszedł na wiat po to, by go powieszono, to z pewnociš
znajdzie się jaka odpowiednia pętla, ale niekoniecznie my jš musimy mu założyć.
Co takiego? zawołał Hobbie Frank. Obraził pana w taki sposób i obrzucił
zgniłymi obierzynami od ziemniaków, i nie miałby za to otrzymać zapłaty? Nie
zniosę tego, nie cierpię tego jak pudel czesany pod włos! Jest na firmamencie
Południa jedno takie miejsce, z którego migocze prawo odwetu. Wielu potrafi
czytać jego litery, wielu jednak nie potrafi. Do tych, którzy potrafiš je
czytać, należę oczywicie w pierwszym rzędzie ja, toteż uważam za swój
obowišzek...
Tu może być mowa jedynie o moich obowišzkach, nie o twoich,
drogi Franku przerwał ów potok mowy niewielkiego mężczyzny
132
Old Shatterhand.Pozwól, że ja odpowiem na bezczelnoć tego czerwonoskórego!
Nie uczynię tego, naprawdę tego nie uczynię, jeli bowiem pozostawię panu
władzę i moc prokuratora, z góry już wiem, że ten czerwonoskóry zamiast
porzšdnego lania dostanie najwyborniejszy ryż na mleku z sosem ostrygowym.
Bez obaw, Franku! Tym razem nie zamierzam być pobłażliwy.
Naprawdę? A więc wreszcie nabrał pan rozumu? Wprawdzie póno, ale zawsze! Czy
rzeczywicie obmylił już pan dla niego karę?
Tak.
To proszę o wielkš łaskę i uprzejmoć: o przydzielenie mi roli tragika i
subretki. A więc niech pan z łaski swej dysponuje, panie inspektorze i
dyrektorze, kiedy kurtyna ma ić w górę! Szanowna publicznoć już tupie i
wszystkie bilety sš wysprzedane!
Dobrze, twoje życzenie się spełni. Kas i Has majš trzymać wodza tak mocno,
żeby nie mógł ruszyć głowš, ty za twoim nożem zetniesz mu całš czuprynę,
pozostawisz jedynie jeden kosmyk, do którego będziemy mogli przywišzać te dwie
piękne wschodnioazjatyckie ozdoby.
Mówišc to wycišgnšł warkocze dwóch chińskich złodziei broni.
Hura, warkocze Kang-Keng-King-Kong! O mało co zupełnie bym o nich zapomniał!
Hura, hura, wspaniały pomysł! Tak się cieszę i raduję, jakbym miał dzi
urodziny! Dalejże do czupryny i warkoczy! Chodcie tu, panowie Timpe numer
jeden i Timpe numer dwa! Uwaga, możemy zaczynać wielkie przedstawienie. Kurtyna
idzie w górę. Ja zagram cyrulika z Sevilli bez pędzla i mydlanej piany, a
Komańcz będzie rozbójnikiem obdartym ze skóry. W pierwszej scenie zapiewam
mu:,,Podaj mi dłoń, me życie!” Na co on zapiewa arię łaski z Roberta i
Bertrama. Potem zawtóruje chór mcicieli: Gol, Hobbie, gol, czupryna musi
spać”. A on na to zaintonuje: Wolno, wolno, drogi Franku, inaczej mojš skórę
trafi szlag!” Z Wolnego strzelca, jeli się nie mylę albo jeli nie pomylił się
Weber. Na końcu pierwszego aktu tercet: ,,Księżycu, pozdrowień tysišc ci lę,
Komańcz już jest łysy”.
Kiedy wkrótce kurtyna znowu pójdzie w górę, zaintonuję przy
akompaniamencie fisharmonii: Płaczę wraz z nim i leję łzy męki, ten
kosmyk jak nitka cienki”. Na co on sam z podwójnym kwartetem
odpowie: Bez kapelusza pokazać się nie wypada mi, więc, drogi
133
Hobbie, bšd tak dobry, przywišż mi warkoczyki!” Co też uczynię, gdyż tego
wymaga moja rola, a kiedy to nastšpi, kilku aktorów i widzów przyłšczy się wraz
z całš orkiestrš do pieni pochwalnej:,,Radujcie się, czerwonoskórzy, już
dyndajš warkoczyki! Wasz wódz nie posiada się z radoci, że mu na głowie ozdoba
goci, prowadcie go, gdzie czeka nań żona, komedia skończona!” Po czym
publicznoć wstaje, kurtyna opada. W ten sposób wyobrażam sobie program
uroczystoci. A teraz, moi panowie i pozostali dżentelmeni, możemy zaczynać!
Drobny, wesoły człowieczek zachwycał się zadaniem, które mu przydzielono.
Wprawdzie ów dowcipny wykład wygłosił po niemiec-ku, stšd rozumieć go mogli
jedynie Niemcy, lecz jego ruchy i miny były tak znaczšce, że również pozostali
biali mogli się domylić, co miał na myli. Wydawało się, że czerwonoskórzy
niczego nie przeczuwajš.
Wódz zapewne widział spojrzenia skierowane w swojš stronę, widział nóż, widział
chińskie warkoczyki, które Hobbie Frank otrzy-mał od Old Shatterhanda. Musiał
wycišgnšć wniosek, że przedmioty te jego dotyczš, lecz nie potrafił sobie
wyobrazić, co zamierzano uczynić. Ogarnšł go strach, który wzmógł się jeszcze,
kiedy po prawej i lewej stronie uklękli przy nim Kas i Has i zmierzyli go
spojrzeniami budzšcymi grozę.
Czego chcecie? Co ma być ze mnš?spytał ich.
Zamiast nich odpowiedział Old Shatterhand:
Otrzymasz ode mnie prezent za to, że byłe dla mnie tak miły i uprzejmy.
Jaki prezent?...
Przybylicie tu po skalpy żółtych, nie dostalicie ich jednak, Chińczycy
bardzo sš do nich przywišzani. Wiesz, że jestem ci życzliwy, zrozumiesz, więc
jak mi przykro, że również ty, wódz, musisz zrezygnować z posiadania takiego
skalpu. Z dobrego serca jednak sprawię ci niespodziankę nie jednym, lecz dwoma
aż warkoczami. Mam nadzieję, że przyjmiesz ten podarunek z wdzięcznociš!
Tokvi Kava wydał z siebie niepewnie brzmišce Uff! nie mógł dać innej
odpowiedzi, nie wiedział bowiem, jaki zamiar kryje się za miłymi słówkami
mówišcego. Ten prawił dalej:
Warkocze należš oczywicie do głowy i mylę, że się ucieszysz, kiedy je tam
każę przywišzać, będziesz je tam nosił na pamištkę po mnie.
134
Uff, uff! odparł ze złociš zaskoczony wódz. Skalpów nie wiesza się na
głowie, tylko przy pasie. A to nie sš wcale skalpy, tylko włosy tych
tchórzliwych żółtych twarzy. Z wojownika, który by nosił takie włosy, miałyby
się i szydziły nawet dzieci i stare baby!
Ale ty będziesz je nosił, gdyż ja ci je daruję, a jestem przyzwycza-jony, że
moje dary się szanuje!
Zachowaj je sobie, nie chcę ich!
Czy chcesz je, czy nie, o to nie pytam. Tobie sš przeznaczone i tobie każę je
teraz przyczepić.
Nie waż się tego uczynić!wrzasnšł czerwonoskóry.Nie zapominaj, że jestem
wodzem!
Pshaw! Odtšd jeste w moich oczach niczym więcej tylko czerwonš gębš, do
której przyczepię warkocze Chińczyków jako przestrogę dla twych wojowników, aby
nikt nie miał nigdy znieważyć ani Winnetou, ani Old Shatterhanda!
Oczy Tokvi Kavy znieruchomiały, zacisnšł zęby i wycedził:
Ostrzegam cię. Nie waż się obrazić głowy wodza wojowników mieciami żółtych
psów!
Mówisz o ryzyku i chcesz mnie przestrzec? Ja wczeniej też cię ostrzegałem.
Nie posłuchałe mnie. A skutek jest taki, że będziesz nosił te mieci, ja za
postaram ci się to możliwie najbardziej udogodnić. Długie włosy i warkocze, tego
byłoby zbyt wiele na twojej głowie, dlatego każę ci teraz cišć czuprynę, żeby
uzyskać miejsce na włosy Chińczyków.
Tokvi Kava przeraził się miertelnie. Oczy mu wyszły na wierzch, rysy twarzy
przybrały wyraz dzikiego zwierza, mimo petów uniósł się w górę i głosem ziejšcym
nieopisanš furiš wrzasnšł:
Chcesz cišć moje włosy! Moje włosy, ozdobę mej głowy, ucielenienie siły i
miejsce dla orlich piór głoszšcych mš powagę i mówišcych o mej sławie! One, one
majš być cięte?...
Tak, i to zaraz.
Odważ się na to, odważ, jeli chcesz zginšć mierciš w męczar-niach wielkich
jak cierpienia tysišca ludzi zamęczonych na mierć!
Pshaw! Twoja groba nie wstrzyma mnie ani na chwilę od zrobienia tego, co
przedsięwzišłem. Połóżcie go i trzymajcie mocno!
Polecenie to d^yczyło obu krewniaków Timpe, którzy je natych-
miast wykonali, ^i wydusili do ziemi uniesiony tułów Komańcza i
135
trzymali go w ten sposób bez większego wysiłku. W tym momencie nie stawiał
oporu. Wycišgnięty jak długi zamknšł oczy i mruczał półgło-sem:
Nie, nie odważy się, nie może się odważyć, nie wolno mu. Obcišć
wodzowi włosy, tego jeszcze nie było, jak długo istniejš czerwonoskó-rzy
wojownicy i biali ludzie!
Jeli rzeczywicie tego jeszcze nie było, nastšpi to teraz obstawał przy
swej decyzji Old Shatterhand.Zaczynaj, Frank! Kończmy to!
Słusznie odparł niewielki myliwy, odkładajšc chwilowo war-kocze, i z nożem
w ręku podszedł do wodza. Komańcz usłyszał kroki, otworzył oczy i zobaczył go.
Wtedy uwiadomił sobie, że nastšpi to, co wydawało się niemożliwociš, i to
stwierdzenie dało mu potwornš siłę. Chociaż miał ręce zwišzane z tyłu,
podwójnym ruchem tułowia zrzucił z siebie obu Timpe. Oczywicie natychmiast
schwycili go ponownie i wytężyli wszystkie swoje siły, by go przycisnšć do
ziemi, lecz stan wielkiego wzburzenia, w jakim się znajdował, spowodował, że
przez moment był silniejszy od nich, tak że jeszcze dwóch innych mężczyzn
musiało na nim klęknšć, nim chwycono mu głowę tak, że można było przystšpić do
pracy. Hobbie Frank zaczšł pilnie cinać. Ledwo w jego dłoni pojawił się
pierwszy cięty kosmyk, wszelki opór ustał, Komańcz leżał jak martwy. Po
nadmiernym wysiłku opanowała go zupełna bezsilnoć, pogodził się z losem, nie
poruszył się ani razu. Pozwolił nawet obracać bez oporu swš głowš to w lewo, to
w prawo, w zależnoci od wymogów Hobbie Franka, tak iż można było przypuszczać,
że jest ogłuszony. W ten sposób obcięto mu całš bardzo gęstš i długš czuprynę z
wyjštkiem cienkiego kosmyka. Potem Frankę uniósł oba warkocze w górę i zawołał:
A teraz nastšpi koronacja. Uwaga, moi państwo, teraz nastšpi koronacja!
I zgrabnie przymocował oba warkocze na głowie Czarnego Mustan-ga.
Co potem nastšpiło, nie da się opisać. Biali wiwatowali bez końca.
Czerwonoskórzy ryczeli i wyli, szarpali i rwali pęta, podskakiwali w górę, by je
zerwać, tarzali się wciekle, choć byli zwišzani po dwóch.
Biali mieli roboty po uszy, by utrzymać przy ziemi, mimo zwišzania,
miotajšcych się jak ryby na wszystkie strony Indian. Z wolna hałas
zaczšł ustawać. Tokvi Kava nie uczestniczył w krzykach, tylko leżał
136
bez ruchu. Teraz uniósł się wpół i z nienaturalnym spokojem ochrypłym głosem
powiedział:
Zemcilicie się. Teraz wypucie nas na wolnoć!
Wówczas odezwał się Winnetou, który dotšd milczał:
Najpierw trzeba się naradzić, co zrobimy z Komańczami. cišgnijcie ich z góry
wšwozu, gdzie będziemy ich mieć w bezpiecz-niejszym niż tu miejscu!
Czarny Mustang obruszył się na to i zasyczał:
Nie musicie się naradzać, Old Shatterhand obiecał nam życie!
Życie!odparł Winnetou z pogardš.Gdyby wodza Apa-czów spotkało to, co ciebie,
nie miałby ochoty żyć. A ty skamlesz o trwanie w hańbie, i to zostało ci
zapewnione.
Psie! ryknšł Komańcz. Ja nie skamlę! Chcę jedynie żyć, by móc się na was
zemcić, jak jeszcze nigdy nie zemcił się żaden czerwonoskóry wojownik!
Pshaw! Uczyń to! Darujšc wam życie pokażemy, jak bardzo gardzimy twojš złociš
i jak mało obawiamy się twojej zemsty.
Po czym odwrócił się, ujšł rękę Old Shatterhanda, by wraz z nim zejć ze zbocza
w dół, nie spojrzawszy, czy wykonano rozkaz cišgnię-cia w dół jeńców.
Można sobie wyobrazić, że nie odbywało się to w najdelikatniejszy sposób, choć
wystrzegano się kaleczenia czerwonoskórych, gdyż wiedziano, że nie było to
zamiarem Apacza. Na dole zażegnano z jednej strony ogień, tak że pomiędzy nim a
skałami było doć miejsca, aby umiecić tam jeńców, położono ich obok siebie
parami, następnie robotnicy kolei zamierzali zabrać leżšcš na dole broń. Old
Shatterhand zabronił im tego rozkazujšc:
Stać! Niech wszystko jeszcze leży. Jeszcze nie wiecie, co zostanie w sprawie
tych rzeczy postanowione!
Posłuchano, aczkolwiek niechętnie.
Właciwie o losie Komanczów miały zadecydować cztery osoby, mianowicie obaj
przed chwilš wspomniani i dwaj inżynierowie z Rocky-Ground i Firwood-Camp, lecz
ten ostatni, zadbał o swojš skórę i już się więcej nie pokazał. Zatem trzej
pozostali usiedli, by się naradzić. Inżynier Swan zaczšł bez wahania:
To zupełnie oczywiste, że te ptaszki muszš zapłacić życiem za
swoje sprawki, a ponieważ proch i ołów kosztujš, a rzemienie mamy za
138
darmo, proponuję abymy wszystkich powiesili na drzewach obok siebie. Jestem
przekonany, że podzielacie moje zdanie.
Po poważnej twarzy Apacza przemknšł lekki umiech, lecz nie odpowiedział, gdyż
był przyzwyczajony w takich okolicznociach oddawać głos Old Shatterhandowi.
Ten z umiechem skinšł głowš w stronę inżyniera i rzekł:
Well, sir! Cieszy mnie, że ocenilicie nas właciwie. My też jestemy zupełnie
przekonani, że muszš umrzeć, gdyż my, wszyscy ludzie, jestemy miertelnikami.
Hm! Co pan przez to rozumie, Mr Shatterhand?
Muszš umrzeć, wczeniej czy póniej, gdyż sš miertelnikami, ale my nie mamy
prawa spowodować ich mierci.
Dlaczego?...
Ponieważ my, to jest Winnetou i ja, obiecalimy im, że żaden z nich nie
poniesie mierci.
Czy nie dalicie tej obietnicy zbyt pochopnie, sir?
Nie sšdzę! Najlepszš i najbardziej sprawiedliwš karš zawsze jest taka, która
uniemożliwia przestępcy powtórzenie jego czynu. Musimy zatem pozbawić Komanczów
okazji albo siły do napadu. Stanie się to wówczas, kiedy za planowanš napać na
obóz będš musieli zapłacić broniš i końmi.
Na Boga! To niezłe, to jasne! Ale kto ma dostać te rzeczy?
Wy i wasi robotnicy. Potraktujcie to jako karę i koszty sšdowe, którymi
podzielicie się w nagrodę za wasz udział.
Dobrze! A ludzie z Firwood-Camp?
Tylko ci z nich co dostanš, którzy się w końcu do nas dołš-czyli.
Jest ich tak niewielu, że chętnie oddamy to, co im ma przypać. Ale nie
sšdzicie chyba, że czerwonoskórzy pomimo to nie będš próbować się na nas
zemcić!
Z pewnociš. Lecz nie przyjdzie im to z łatwociš. Tę okolicę
będš musieli haniebnie opucić boso, w czasie powrotu na swoje
pastwiska będš musieli sobie radzić, gdyż nie będš mieli broni, nie
będš mogli chodzić na łowy, co najwyżej zastawiać sidła, będš się
odżywiać przede wszystkim korzeniami, jagodami i dzikimi owocami,
to zatrzyma ich długo w drodze. Tu, na scenę swej niesłychanej klęski
w każdym razie tak rychło nie powrócš. Ale biada nam, po trzykroć
139
biada mnie i Winnetou, gdyby kiedy spotkało nas to nieszczęcie i wpadlibymy
im w ręce!
Czy się nie boicie?
Bać się? Nie przyszło nam to do głowy. Gdyby na Dzikim Zachodzie człowiek bał
się wszystkiego, co się może zdarzyć, nigdy by się nie wyzbył strachu. A zatem
zgoda? Czy chcecie, Mr Swan, dorzucić co do naszej decyzji?
Niech Bóg broni zamiał się tamten. Jestem w pełni zado-wolony. Ale co się
stanie ze zwiadowcš, który siedzi u nas w studni?
Sprawcie mu tęgie lanie, a potem go wypućcie.
Załatwione, sir! Moi ludzie ucieszš się ze zdobyczy, którš dostanš. Koni chyba
nie potrzebujš, ale jeli zawieziemy je kolejš kilka stacji dalej, możemy je
sprzedać za wcale ładnš cenę.
Muszę zaznaczyć, że moi towarzysze i ja nie żšdamy z łupów niczego więcej
tylko dwu koni, które wyszukam dla Franka i Drolla, gdyż ich konie sš kiepsko
ujeżdżone.
Well! Wyszukajcie najlepsze! Wszak się wam należš, bo to, że tak łatwo
schwytalimy czerwonoskórych, to przecież tylko wasza zasługa. Uważam, że
narada skończona.
Tak. Powiadomię wodza o jej wyniku. Usłyszymy zapewne straszliwe wybuchy
gniewu, ale nic sobie z tego nie będziemy robić.
Po czym wstał i wraz z Winnetou i inżynierem podeszli do miejsca, gdzie leżał
Tokvi Kava, obok którego przysiedli obaj krewniacy Timpe, Droll i Frank, by go
mieć na oku. Ciekawy Hobbie nie czekał, aż co usłyszy, tylko zapytał:
Jakš decyzję podjšł parlament tu wskazał na Winnetou i Old Shatterhandaoraz
Izba Gmin?Tu wskazał na inżyniera.
Zaraz usłyszysz odparł krótko Old Shatterhand. I zwróciwszy się w stronę
Tokvi Kavy obwiecił dononym głosem, aby słyszeli go wszyscy czerwonoskórzy:
Synowie Komanczów zasłużyli na mierć, gdyż chcieli zamordować i oskalpować
ludzi z Firwood-Camp, ale obiecalimy im życie i dotrzymamy słowa.
Na te słowa wódz odrzucił maskę obojętnoci i zawołał:
Uff, uff! Zdejmijcie nam pęta i wypucie nas, żebymy mogli odjechać!
Kto nie ma konia, ten nie może odjechać zabrzmiała równie spokojna co prosta
odpowied.
My mamy!odparł wódz trochę zuchwale, trochę niepewnie.
140
Już nie macie, gdyż wasze konie i cala wasza broń będš należeć do nas.
Nasze konie i broń?! wrzasnšł czerwonoskóry. Chcesz nas okrać?
Zamilcz! zgromił go myliwy. Jestecie mordercami, a my zwyciężylimy was.
Mimo to nie chciałem surowo z wami postšpić, lecz wy mimo moich ostrzeżeń
obrażalicie nas i uršgalicie nam, nie wierzyłe, że poniesiecie za to karę, i
szydziłe dalej. Dlatego straciłe włosy, a prócz tego zostanš wam zabrane konie
i broń. Kiedy nastanie dzień, możecie odejć. Daruję wam życie, które wam
obiecałem, wszystko pozostałe tu zostawicie. Powiedziałem. Howgh!
Na to wódz fuknšł na niego wciekle jak żbik:
miałby się pewnie, gdybym tu przyjechał na moim Czarnym Mustangu! Chociaż
ręka twoja nie jest warta tego, aby dotknšć jego piany, stałby się twojš
własnociš. A teraz musisz zrezygnować z najlepszego konia, jaki w ogóle
istnieje. Pogardzam tobš!
Ja za mieję się z ciebie jeszcze bardziej odparł biały my-liwy.
Wyranie powiedziałe, co jest wart twój deresz. Koń, któ-ry się pieni, nie jest
nic wart. Możesz spokojnie zatrzymać swojego czatlo.
Komańcz chciał rozłocić Old Shatterhanda i obudzić w nim zawić. Zamiast tego
usłyszał słowo czaiło”, to znaczy żaba”. Co za obraza, nazwać jego sławnego
mustanga żabš! Wciekły wrzasnšł:
Sam masz pianę w ustach! Zły Manitu stworzył cię i przysłał po to, by
wszystko szkalował i zamieniał w brud. Czy mylisz, że twój wierzchowiec i
deresz Winnetou sš sławne? Wobec mojego mustanga sš jak dwa palce Indianina,
który żywi się jedynie korzeniami i brudem, wobec zwycięskiej włóczni
indiańskiego wojownika!
Old Shatterhand zrezygnował z dalszej dyskusji i oddalił się, by wyszukać dla
Franka i Drolla dwa najlepsze konie. Póniej losowano pozostałe zwierzęta i broń
indiańskš, aby nikt nie mógł powiedzieć, że został skrzywdzony. W tym czasie
Hobbie Frank prowadził ożywionš rozmowę ze swym kuzynem i obydwoma krewniakami
Timpe, z którymi Old Shatterhand i Winnetou zamierzali odjechać. Frank
oczywicie rozwodził się nad wielkimi czynami, jakich zamierzał dokonać w
interesie Kasa i Hasa.
Jestem Heliogabalus Edeward Frankę rzekł jeszcze mnie
poznacie. Mój dom nad brzegiem Elby nazywa się Willa Niedwie-
141
dzie Sadło”, gdyż w całej Ameryce nie utuczył się ani jeden nied-wied, któremu
by mój sztucer nie wystawił wiadectwa zgonu. Wszystkie te niedwiedzie jeden
po drugim zostały pochowane w moim żołšdku, i...
Ze skórš i sierciš?przerwał mu Kas.
Niech pan nie plecie takich głupstw, tułaczu, baronie Timpe von Timpelsdorf.
Ów człowiek żšda ode mnie, bym zjadał niedwiedzie razem z sierciš! Czy pan
myli, że mój żołšdek jest sklepem kunierskim albo magazynem futer, boa czy
kołnierzy z piżmowców? Czy w ogóle widział pan już niedwiedzia?
Oczywicie!
Oczywicie! W elementarzu z obrazkami. Ale ja do nich strzela-łem!
Też w elementarzu?
Niech pan grzecznie słucha, kiedy mówiš ludzie, których słów powinien pan
słuchać z podziwem, i będzie uprzejmy wobec mnie, gdyż bez mego ofiarnego
udziału nigdy nie odzyska pan spadku. Ale ponieważ los był dla pana tak łaskawy,
że urodził się pan w mej ojczynie, a więc jako mój rodak, czuję icie
królewskie, saksońskie poruszenie w mym szlachetnym sercu, toteż pragnę
zatroszczyć się o pańskš osobę życzliwie i z matczynš cierpliwociš.
Jestem panu za to niezmiernie wdzięczny.
To mnie cieszy. Zajmę się pana osobš i pańskim spadkiem tak jak jeden bliniak
powinien zatroszczyć się o drugiego, to znaczy pana. Jeli będzie pan
postępował według przysługujšcych mi z natury praw, dojdzie pan do czego i
będzie mógł wrócić do swej ojczyzny jako człowiek szanowany i poważany,
Timpe!...
Prawdopodobnie cišgnšłby dalej w ten sposób, gdyby nagle Winne-tou szybkim
ruchem nie uniósł swej srebrnej strzelby i nie wystrzelił. Huknęło. Old
Shatterhand zajęty był nadal losowaniem. Odwrócił się gwałtownie, ujrzał Apacza
z broniš i spytał spojrzawszy natychmiast w górę:
Dlaczego strzeliłe?
Kto wychynšł zza skalnej krawędzi.
Trafiłe?
Nie, głowa zniknęła, kiedy przyłożyłem palec.
Widziałe go dobrze?
Tak. To nie był biały.
142
A więc Indianin?
Winnetou nie wie. Głowa była widoczna przez chwilę, która wystarczyła mi na
uniesienie strzelby, póniej zniknęła.
Hm! Nikt z naszych nie został na górze. Niech mój czerwony brat pójdzie tam ze
mnš. Wprawdzie ów człowiek nie będzie czekał, aż się wdrapiemy, ale lepiej
będzie postawić kilka wart, gdyż z góry z wielkš łatwociš można zastrzelić
którego z nas.
I zaczęli wspinać się do góry zabierajšc ze sobš obu krewniaków Timpe, by im
wyznaczyć warty. Kiedy po pewnym czasie znowu zeszli na dół, Frank na swoje
pytanie usłyszał, że nikogo nie znaleli. Na górze było teraz ciemno, a szukanie
ladów nawet przy wietle dziennym do niczego by nie doprowadziło, robotnicy
bowiem wszyst-ko rozdeptali, tak że nie sposób było odróżnić pojedynczego ladu,
przynajmniej w pobliżu wšwozu.
Działo się to nad ranem i wkrótce zaczęło dnieć. Biali nie mieli za-miaru
zajmować się długo i niepotrzebnie Indianami, nie chcieli jed-nak wypucić ich
zbyt blisko Firwood, wprawdzie Komańcze byli roz-brojeni, lecz bioršc pod uwagę
dużš ich liczbę i tchórzostwo mieszkań-ców tej miejscowoci, jeliby Indianie
spróbowali generalnego ataku, mogliby okazać się niebezpieczni. Toteż
postanowiono wywieć ich spory kawał w prerię i następnie stopniowo partiami
wypuszczać na wolnoć. Teren był tam otwarty i można było widzieć ich z daleka i
ob-serwować. Czerwonoskórzy musieli przypuszczać, że będš po kryjomu ledzeni,
toteż oczekiwano, że przez ostrożnoć zaniechajš na razie zemsty.
Inżynier Swan udał się do obozu, by zadepeszować po pocišg, pod-czas gdy
Winnetou i Old Shatterhand udzielali robotnikom potrzeb-nych wskazówek. Indian
rozwišzano i uwolniono im nogi, tym silniej jednak zwišzano im z tyłu ręce, po
czym każdego przywišzano do koń-skiego strzemienia; następnie robotnicy dosiedli
koni i odjechali ze swoimi jeńcami. Pozostali, to znaczy Old Shatterhand z
towarzyszami, odprowadzali ich przez pół godziny aż przemierzyli las, po czym
wrócili, by czekać na pocišg.
Teraz wreszcie ukazał się inżynier Leveret. Kiedy dowiedział się, jak ukarano
Komanczów, nie był zbudowany ułaskawieniem, lecz nie oponował. Wkrótce nadjechał
pocišg, ludzie wsiedli zabierajšc przy tym oczywicie nowe konie Franka i
Drolla.
143
Spodziewano się jeszcze ukarania Metysa, co bardzo leżało na sercu HobbIe-
Frankowi, w czasie jazdy bowiem zwrócił się do Old Shatter-handa:
Teraz mam probę, której za nic nie może mi pan odmówić.
Jakš?
Czy nie mówił pan, że ten Ik Senanda, który nazywał siebie Yato Inda, ma
dostać lanie, po czym można go pucić na wolnoć?
Owszem.
Niech pan posłucha, to właciwie nie jest wystarczajšca kara dla takiego
nędznego zdrajcy! Lanie obrywa każdy uczeń, nie musi być wcale Metysem; mam
wrażenie, że i pan dostawał niegdy lanie od swego ojca, chociaż wówczas nie
miał pan zamiaru dostarczyć Komań-czom takiej kupy Chińczyków, a ja, aczkolwiek
już wówczas wyróżnia-łem się talentem, również dowiadczałem, że istniejš
staranni ojcowie i równie łaskawe matki, którzy wycinajš rózgi i chłoszczš nimi
nieodpo-wiedzialnie, gdzie popadnie; prawda ta nader często poruszała bardzo
bolenie mš duszę i ciało, lecz nigdy nie przyszło mi na myl zatrudnić się w
Firwood-Camp jako zwiadowca i zdrajca. Zatem szanowny panie Shatterhand, jeli
choć trochę leży panu na sercu sprawiedliwoć, to musi pan przyznać, że same
baty dla takiego drania to o wiele za ma-ło. Mam zaszczyt uczynić panu
propozycję, która mi leży głęboko na sercu i którš muszę wypowiedzieć, jeli ma
wrażliwa natura nie ma się niš zadławić i sczeznšć jak kanarek karmiony paprykš
i nasionami cebuli.
Wszystkich z wyjštkiem Winnetou rozmieszał sposób, w jaki mały myliwy miał
zwyczaj się wyrażać. Old Shatterhand zapytał:
O jakiej propozycji mówisz?
Właciwie sam pan powinien się domylić, zwłaszcza że z pana żaden ułomek.
Wszak można, zwłaszcza przy batach, wykonać karę w sposób delikatny i mniej
delikatny; opowiadam się w tym wypadku za drugim sposobem.
, Masz na myli mocniejszy kij?
Nie o to mi chodzi. Z własnego dowiadczenia mogę stwierdzić, że cieńszy kij
sprawia więcej bólu aniżeli gruby, lepiej się nim uderza;
jak powszechnie wiadomo, moi panowie, gruby działa jedynie na
powierzchnię zwanš naskórkiem, cienki przenika na wskro, podobnie
jak wiatło podczas fotografowania przechodzi przez całš soczewkę,
wytwarzajšc następnie wspaniały obraz. Nie, mam na myli zupełnie
144
co innego. Do kary chłosty musi dojć jeszcze inna, ustalimy jš i okrelimy jej
dosadnoć odpowiednio do popełnionego przestępstwa. Wszak ten drań siedzi w
studni. Wlejemy tam tyle wody, że mu będzie sięgać po usta, że będzie z trudem
łapał powietrze. To będzie prawdziwy strach przed mierciš, aczkolwiek od tego
się nie umiera.
Jeli postoi tak kilka godzin, i przemoknie do suchej nitki, wtedy go
wycišgniemy i nie zaprzestaniemy bicia, tak, nie zaprzestaniemy, aż
wyschnie. W ten sposób nie zaziębi się, a i póniej nie będzie mógł nam
zarzucić, że nie nadrobilimy porzšdnie tego, czego zaniedbał on-
gi jego ojciec. Dostatecznie na to zasłużył: quod erat demimon-
strum!*
Przerwał, gdyż dały się słyszeć takie salwy miechu, że nie słyszał nawet
własnych słów. Odczekał rozzłoszczony, aż miech się uciszy, potem krzyknšł:
Nie, takiego zachowania i nieuprzejmoci jeszcze nie widziałem! Jeli zatem
rzetelnie przeze mnie przemylany kodeks postępowania karnego wywołuje u was
jedynie wesołoć zamiast zamierzonego odstraszenia, to ja umywam ręce. Niech mi
pan poda choć jeden powód, dla którego muszę wysłuchiwać tego szatańskiego
miechu. Nie mogę przestawać z ludmi, którzy wymiewajš mnie i moje szlachetne
propozycje. Howgh!
I zagniewany przesunšł się w najdalszy kšt wagonu. Aczkolwiek zmartwienie
niewielkiego myliwca było właciwie komiczne, Old Shatterhand nie mógł dłużej
na to patrzeć i spytał po chwili:
Drogi Franku, czy zupełnie zrezygnowałe ze swojej propozycji? Magdeburczyk
spojrzał na niego na wpół gniewnie, na wpół pojednawczo i odrzekł:
Niech pan będzie spokojny! Nigdy już nic nie zaproponuję!
Będzie mi przykro. Wszak wiesz, jak wysoce cenię twoje rady. Wówczas
spojrzenie Hobbie Franka złagodniało jeszcze bardziej i po westchnieniu ulgi
dało się słyszeć:
Mówi pan to jedynie po to, aby mnie udobruchać. Rozzłocił
mnie pan, mnie, swego największego przyjaciela i dobrodzieja! Do
natur równie delikatnych jak moja nie można podchodzić ze smykiem
od basów, lecz musi być ona tršcana delikatnie jak gitara bšd
* komicznie przekręcone łacińskie: quod erat demonstrandumco należało udo-wodnić
10* Czarny Musfng
145
mandolina. Jestem głęboko dotknięty. Toteż zostanę tu w moim kšcie i nie pozwolę
się unieć ani pršdowi Missisipi, ani Amazonki. Wykształ-cony człowiek też
powinien mieć charakter!
Bardzo słusznie! A że ty masz charakter, i to nawet bardzo dobry, sšdzę, że
nie będziesz tam długo siedział.
Udobruchany tym pochlebstwem niewielki myliwiec przysunšł się bliżej i zagadnšł
o wiele życzliwiej niż uprzednio:
Czy rzeczywicie jest pan o tym przekonany, szanowny panie Shatterhand?
Cieszyłbym się, gdyby tak było. Powiadam panu, byłoby to z pożytkiem nie tylko
dla nich, ale i dla pana, gdyby pan zrozumiał i uznał, że nie jestem najgorszy.
Nie tylko poznałem się na tym, ale wiem o tym od dawna!
Doprawdy?zapiszczał niewielki myliwy przysuwajšc się znów bliżej. W końcu
może się myliłem, sšdzšc, że mnie pan nie docenia. Wobec tego spróbuję jeszcze
raz zbadać, czy w pańskim zachowaniu zauważyć można poprawę, której bym sobie
życzył!
Ponownie przysunšł się bliżej, tak że siedział już tylko o krok od Old
Shatterhanda, i z zapałem prawił uprzejmie dalej:
Zatem co się tyczy mej propozycji, jak będzie? Czy skłonny jest pan jš
zaaprobować?
Tak, mój drogi.
Słowa te spowodowały, że zupełnie już udobruchany Hobbie w oka mgnieniu siadł
tuż przy Old Shatterhandzie i z twarzš promieniejšcš radociš i zadowoleniem
odezwał się dononie:
Żaden niedwied nie jest takim niezdarš, żeby choć raz nie zrobił czego
rozsšdnego! Mogę teraz zawiadczyć, że mój honor nie doznał uszczerbku. Zatem
zostaje przy tym, co zaproponowałem?
Prawdopodobnie. Naturalnie nie bez znaczenia będzie fakt, jak on się wobec nas
zachowa!
Zupełnie słusznie! A ponieważ wiem, że jego zachowanie pozo-stawi sporo do
życzenia, odsuńmy wszystko, co dzieli nasze umysły i dusze, a gdyby kiedy jaki
nierozumny człowiek miał poddać pańskie słowa w wštpliwoć lub zgoła wymiać,
niech się pan bez obaw zwróci do mnie. Jestem człowiekiem, który potrafi panu
okazać taki szacunek, do jakiego pan, jako mój drogi przyjaciel i towarzysz,
może sobie rocić prawo!
Był to niemal wzruszajšcy widok, kiedy podczas tego arcyzabawnego
zachowania i wypowiedzi Franka pozostali zadawali sobie niemało
146
trudu, aby zachować powagę koniecznš, by znowu nie zaczšł się gniewać.
Szczęliwie im się to udało i w czasie dalszej podróży nie miał już sposobnoci
wypowiadać się na temat wad i kalectwa duchowego ludzkoci jako takiej i jej
poszczególnych przedstawicieli. Dotarli w najlepszym nastroju do Rocky-Ground, a
trudnoci przysporzyło jedynie wydobycie bez okaleczenia obu indiańskich koni z
wagonu. Nie były one przywykłe do tego rodzaju transportu, toteż sporo wysiłku
kosztowało ludzi w Firwood-Camp, by załadować je do wagonu.
Mężczyni, których pozostawiono przy koniach, pomagali przy rozładunku,
poczštkowo o niczym nie meldujšc, dopiero kiedy konie wylšdowały szczęliwie na
rampie i inżynier spytał, czy nie wydarzyło się nic ważnego, jeden z nich,
targajšc w zakłopotaniu włosy, odparł:
Well! Skoro pan o to pyta, sir, to muszę powiedzieć, ukradziono jednego konia!
Którego?!zapytało niemal równoczenie szeć osób. Koleja-rze nie posiadali
koni, więc ów skradziony mógł należeć do jednego z szeciu myliwych. Oby to
tylko nie był jeden z dereszy Winnetou albo Old Shatterhanda!
Zapanowała chwila największego napięcia, nim zapytany odpowie-dział:
, Kasztana.
Dały się słyszeć westchnienia ulgi.
Dzięki Bogu! wykrzyknšł Frank z niekłamanym entuzjaz-mem. Kuzynie Droll,
to ta kulawa kobyla, której zawdzięczałe ból w biodrze. A niech go kradnš! Masz
za to o wiele lepszego!
Bšdmy ostrożni w sšdach, Franku!ostrzegł Old Sha-tterhand.Nie chodzi tu o
konia, ale o złodzieja. Domylam się, kto nim jest. Czy to może ów mieszaniec,
którego wsadzilimy do studni?
Takodrzekł z zakłopotaniem zapytany.
Jakże mógł wydostać się ze studni? To ogromne niedbalstwo z waszej strony.
Wymierzę surowš karędodał inżynier.Wszak ustawiłem przy studni wartownika!
Gdzie on jest? Nie ma go tam i nigdzie go nie widać.
Ze strachu zszedł wam chwilowo z oczu, dopóki, jak mówił, nie przejdzie panu
pierwszy gniew, panie inżynierze.
To może długo czekać. Kiedy wróci, każę go wychłostać, że
10*
147
popamięta. A zwiadowca dawno już za dziesištš granicš, nic tu nie wskóramy!
Miejmy nadzieję, że nie oddalił się znacznie i będziemy go mogli dogonić.
Przygotujcie się szybko do drogi i...
Spokojnie, sir, spokojnieprzerwał mu Old Shatterhand. Zbytni popiech do
niczego nie doprowadzi. Jeli mnie przeczucie nie myli, to znajduje się on już
tak daleko, że wszelki pocig z waszej strony jest daremny. Sšdzę, że udał się
do Firwood-Camp.
Prosto w nasze ręce? Niemożliwe! Nie byłby przy zdrowych zmysłach!
Pshaw! Wiedział, że Komańcze sš w niebezpieczeństwie, toteż udał się tam
konno, by ich potajemnie ostrzec, lecz na szczęcie przybył zbyt póno. W każdym
razie to on spoglšdał w dół i do niego strzelił Winnetou chybiajšc.
Tak byłozgodził się wódz Apaczów.Widziałem go tylko przez moment, wprawdzie
uniosłem szybko broń, lecz on równie prędko cofnšł głowę.
Musimy się z tym pogodzić! Poza tym mylę, że ten drań jeszcze się nam nawinie
pod strzał. Tymczasem niech sobie galopuje. Zoba-czy, że jego Komańcze zostali
wypuszczeni na wolnoć, i popędzi za nimi, by do nich dołšczyć. Gdyby mi
zależało na tym, by go złapać, mógłbym go wkrótce mieć, jednak postanowilimy
zwrócić mu wolnoć, a więc niech jej sobie zażywa bez chłosty.
A mnie się serce ciskadodał Frankże nie moglimy go namoczyć, a potem
przetrzepać!
Może póniej będzie go można przetrzepać, pociesz twe zasmu-cone serce, drogi
Franku! Teraz muszę się przede wszystkim dowie-dzieć, jak to było możliwe, że
czmychnšł ze studni, a póniej w dodatku ukradł konia. Mam nadzieję, człowieku,
że jestecie w stanie nam to opowiedzieć!
Kolejarz przeraził się przeszywajšcego surowego spojrzenia Old Shatterhanda,
lecz odpowiedział:
To nie moja wina, sir, wierzcie mi. Clifton miał pilnować studni i dał się
zwieć Chińczykom.
Chińczykom? To oni tam byli?
Tak, Mr Shatterhand, było ich dwóch.
Ach, to najprawdopodobniej byli złodzieje naszej broni. Czy mieli warkocze?
148
Nie widziałem, za to mieli pienišdze, niczego sobie dolary, pół- i
ćwierćdolarówki. Poszli do gospody i kazali sobie za nie podać to, na co mieli
ochotę, bšd co było.
Wy za bylicie oczywicie tak uprzejmi i ostrożni, że dzielnie popijalicie z
nimi, prawda?
Ja nie, ale Clifton, sir. Musicie wiedzieć, że znał ich dobrze, pracował już
bowiem w Firwood-Camp, zanim zatrudnił go Mr Swan. Najlepiej będzie, jak
opowiem wszystko po kolei.
Oczywicie! Powiedz wszystko, jak to było naprawdę!
Potrafię jedynie powiedzieć, co wiem, sir. Był wieczór i włanie zaczynało się
ciemniać. Kiedy skończylimy robotę, przyszli Chiń-czycy, których diabeł chyba
opętał, że nam splatali takiego figla. Clifton siedział na warcie przy studni i
koniec liny, którš był spętany Metys, przywišzał do najbliższego drzewa.
Spostrzegli go, a że znali go dobrze z Firwood-Camp, podeszli do niego, by się
przywitać. Pozostali zbliżyli się do nich, gdyż wszyscy bylimy ciekawi, czego
chcieli Chińczycy tu w Rocky-Ground. Usłyszelimy, że z powodu kiepskiego
wynagrodzenia i złego traktowania rzucili pracę w Firwood-Camp i zamierzajš
poszukać sobie nowej.
A wy uwierzylicie w to?spytał Old Shatterhand. Wszak oni byli firsthands
wród chińskich robotników i włanie oni mieli być niezadowoleni? To było
przecież podejrzane!
Możliwe! Jestemy prostymi robotnikami i nie kończylimy studiów. Nie można od
nas wymagać, abymy mogli sobie tak szybko wytłumaczyć każdy wybieg i sztuczkę.
Clifton powiedział im, że być może, mogliby u nas otrzymać jakie zatrudnienie,
lecz oni nie chcieli tu zostać i zamierzali pierwszym powrotnym roboczym
pocišgiem udać się dobry kawał na wschód.
Wierzę,, stracili bowiem swoje warkocze, zostali zhańbieni i muszš się udać w
jakš okolicę, gdzie nie ma Chińczyków. Mów dalej!
Naturalnie zostali tu, aby poczekać na pocišg, weszli do gospody i załatwili
sobie u gospodarza dwa legowiska na noc. Jak już powie-działem, mieli pienišdze
i zaczęli stawiać. Musielimy pić z nimi;
zaczęlimy gawędzić i opowiedzielimy im, że bylicie tu i odjechali-cie, by
bronić Firwood-Camp; słuchali uważnie, ale, sir wydawało się, że nie chcš nic
wiedzieć o was i Winnetou, wynikało to z różnych ich wypowiedzi.
149
Wierzę. Okradli nas i zostali za to ukarani, dlatego uciekli z obozu.
Przejrzałem ich. Słyszeli, że to my dwaj uwięzilimy Metysa, wówczas pomyleli,
że jeli go uwolniš, zemszczš się na nas.
Możliwe, że ten kawał chcieli zrobić wam, nie nam. Nie-wykluczone, że
przyczyniła się do tego również pewnego rodzaju zażyłoć, wydawało się, że ci z
Firwood-Camp byli z nim w dobrych stosunkach. Krótko mówišc, zanieli wódkę
również Cliftonowi, pełnš butelkę, a póniej jeszcze jednš. Potem odwiedzili go
jeszcze raz i trwało dobrš chwilę, nim powrócili. Ale nie usiedli, co nam
podpadło póniej, na swoich poprzednich miejscach, tylko w ten sposób, że
musielimy zamknšć drzwi, aby starczyło miejsca i nie moglimy obserwować koni.
Po pewnym czasie usłyszelimy podpadajšce rżenie, parskanie i tętent. Co się
musiało dziać z końmi, wyszlimy, chociaż Chińczycy starali się nas powstrzymać.
Zobaczylimy, że oba czarne wierzchowce były rozwišzane i brakowało kasztana.
Widzielimy, że sam nie mógł się zerwać, a więc nie uciekł, tylko został
uprowadzony. Ale przez kogo? Nikogo nie brakowało prócz Cliftona, który stał na
warcie przy studni. Podeszlimy do niego nie czekajšc na Chińczyków, on za
leżał zupełnie pijany, niemal nieprzytomny na ziemi, a przy nim lina, na której
podwieszono Metysa, zobaczylimy też leżšce rzemie-nie, którymi miał spętane
ręce i nogi. Oczywicie przestraszylimy się mocno i próbowalimy dowiedzieć się
od Cliftona, co się wydarzyło, lecz nie moglimy z niego niczego wydobyć,
bełkotał tylko niezrozu-miale. Aby mieć pewnoć i przekonać się, spuciłem się
na linie do studni, gdzie oczywicie zastałem to, czego się obawiałem: Metysa
nie było.
Tak mylałem! stwierdził Old Shatterhand. Kiedy Clifton był zupełnie
pijany. Chińczycy wycišgnęli go i oswobodzili z petów. Po czym wrócili do
gospody i chytrze zadbali o to, aby zamknięto drzwi i Metys mógł ukrać którego
konia.
Czy paliło się tam wiatło?
Tak. U zwierzšt paliła się latarnia.
Wobec tego oczywicie widział, które konie sš najlepsze, i dobrał się do
naszych dereszy, podobnie jak jego dziadek, lecz nie miał przy tym więcej
szczęcia niż on; wprawdzie dały się one odwišzać, ale póniej zaczęły się
bronić, przez co powstał hałas, który zmusił go do największego popiechu, jeli
nie chciał dać się złapać. Wzišł zatem konia, który był mu pod rękš, a to był
kasztan.
150
Słusznie sir, włanie ten koń stał najbliżej drzwi.
W ten sposób złapał najgorszego, w każdym razie to dobry jedziec, znajšcy
dokładnie tutejszš okolicę i Firwood-Camp, w przeciwnym wypadku nie mógłby się
zaangażować jako zwiadowca. Dzięki temu udało mu się mimo ciemnoci zbiec do
Birch-Hole, rzecz jasna o wiele za póno, aniżeli zamierzał. A co potem
powiedzieli na jego ucieczkę Chińczycy?
Nic, albo mówišc inaczej: nie moglimy usłyszeć, co między sobš mówiły te
łotry, kiedy bowiem przekonalimy się o ucieczce jeńca i zaczęlimy się za nimi
rozglšdać, zniknęli.
Dokšd poszli?spytał inżynier.
Nie widzielimy, gdyż była ciemna noc.
Do stu piorunów! Nie można by znaleć ich ladów? Musimy spróbować złapać tych
łajdaków.
A niech uciekajš, Mr Swan!zawołał do niego Old Shatter-hand. Nie sš nawet
warci tego trudu, jaki bymy musieli ponieć, by ich schwytać. Nasz plan powiódł
się i tak ponad wszelkie oczekiwania, uratowalimy Firwood-Camp, przy czym ani
jeden z nas nie został nawet dranięty, wszystko inne, zwłaszcza czyn obu
Chińczyków, ma tak niewielkie znaczenie, że byłoby mieszne, gdybymy tracili
czas podšżajšc za nimi.
Hm! Wprawdzie mam ogromnš ochotę pucić się za nimi, ale pojmuję, że ma pan
rację, Mr Shatterhand. Niech uciekajš! Ale tego Cliftona to wezmę w obroty.
Wiecie, dokšd się udał?
Nie odparł kolejarz. Kiedy przespał się parę godzin i nagle się obudził,
powiedzielimy mu, jak się dał okpić przez Chińczyków. Zamroczenie od razu
ustšpiło ze strachu. Natychmiast otrzewiał. Oczywicie zaczšł ich przeklinać,
jak tylko potrafił, lecz przez to nie sprowadził Metysa, ani Chińczyków, wtedy
się przestraszył. Powie-dział, że nie pokaże się wczeniej, zanim nie minie panu
pierwsza złoć, spakował manatki i oddalił się.
Nie powinnicie byli go pucić!
Jakim prawem mielimy go zatrzymać, sir? Użyć siły? Nie był przestępcš, a my
nie jestemy policjantami.
Słuszniezgodził się Old Shatterhand.
Bardzo prawdopodobne, że i on nie wróci, ale i żaden z nas nie ma
powodu, żeby za nim tęsknić. A gdyby kiedykolwiek wrócił, to dajcie
mu porzšdnš naganę, Mr Swan, i poprzestańcie na tym! A teraz
151
wejdmy i rozejrzyjmy się za naszymi końmi, póniej zjemy i wypimy się dobrze,
bo poprzedniš noc musielimy czuwać. Jutro rano się pożegnamy.
Już? spytał inżynier. Nie wštpicie chyba, że chętnie bym was tu dłużej
gocił!
Oczywicie. Zawsze będziemy was dobrze wspominać, sir, teraz nic nas tu nie
zatrzymuje, a przed nami ważne zadania.
To prawda skinšł Kas.
Musimy się udać do Santa Fe. Nasz podstępny kuzyn Nahum Samuel Timpe nie
wydaje się człowiekiem, który dłuższy’czas zabawi w jednym miejscu, z miejsca na
miejsce przegania go nieczyste sumienie, a jeli niepotrzebnie będziemy tu
tracić czas, to musimy być na to przygotowani, że kiedy tam przybędziemy, już go
nie będzie. Czy zgadzasz się z tym, kuzynie?
Oczywicie odrzekł zapytany Has. Im rychlej dotrzemy do naszych pieniędzy,
tym lepiej dla nas. Na szczęcie Mr Shatterhand i Winnetou zajęli się naszš
sprawš, napawa mnie to większš nadziejš pomylnego jej zakończenia.
Podczas gdy obaj krewniacy Timpe prowadzili tę rozmowę, stali jeszcze przy nich
Frank i Droll. Pozostali weszli już do rodka baraku. Okolicznoć ta, że
Winnetou i Old Shatterhand nie mogli słyszeć jego słów, skłoniła Hobbiego do
wyrażenia jednej z jego sławnych opinii o poprzedniej wypowiedzi Hasa:
Nie mam pojęcia, dlaczego mówicie stale o innych! Rodzina Timpe wydaje się
cierpieć na dziedzicznš chorobę, której nie można uleczyć, mianowicie na
kolosalnš jednostronnoć.
Dlaczego jednostronnoć?zapytał Kas.
Mylę o Old Shatterhandzie i Winnetou. Mówicie stale o tym, że macie nadzieję,
iż obaj ci panowie doskonale wam pomogš. Również uważam, że poglšd ten nie jest
w zupełnoci pozbawiony racji, lecz mimo to spróbuję prosić panów uniżenie o
skierowanie uwagi w drugš stronę, mianowicie na mnie, powszechnie szanowanego
Hobbie Franka z Moritzburga! Powiedzcie, czy już w ogóle nie macie do mnie
zaufania?
Ale oczywicie, Mr Frankodrzekł Has.
Nie wydaje się, wasza wysokoć, panie Hasaelu Beniaminie
Timpe! Już kiedy raczyłem was zapewnić, że zlituję się nad wami i
zajmę się waszš sprawš, udowodniłem wam w sposób przekonywajšcy,
152
że bardziej mi zależy na waszym spadku aniżeli na mych groszach, a teraz, w
kilka zaledwie godzin póniej, muszę wysłuchiwać, że wszelkie swe nadzieje
wišżecie z innymi ludmi.
Obaj kuzynowie znaleli doć siły, by opanować miech; mieli poważne miny, a Kas
położywszy rękę na plecach niewielkiego myliwego powiedział uspokajajšco:
Ależ drogi Franku, niepotrzebnie się pan unosi. Znamy pana i wiemy doskonale,
jakich korzyci może nam przysporzyć pańska pomoc.
Czy tak? A więc wiecie? Dlaczego zatem mówicie stale o Old Shatterhandzie i
Winnetou, a nie o mnie?
Dlatego, że nie mówi się o sprawach oczywistych. Pańskie zalety sš wszak
oczywiste! Czyż nie?
Na te słowa twarz Hobbiego rozpromieniła się, wykonał charaktery-styczny dla
siebie ruch rękš i rzekł:
Ależ proszę, panie Timpe! To wielki zaszczyt dla mnie! Moja przysłowiowa
skromnoć z trudem pozwala mi przyjšć tę zasłużonš pochwałę. Jeli zamierza pan
nadal prawić mi komplementy, to moja powszechnie znana delikatnoć nie pozwala
mi pozbawić pana okazji ku temu. Zatem niech pan mówi dalej, proszę! Niech pan
mówi prosto z mostu! Trzymajcie się mnie jak pisklęta kwoki! Trzymajcie się mnie
przez całe życie, a teraz do jadalni, albowiem przypuszczam, że rozpoczęto już
jeć. Zatem pozwólcie, panie Hasaelu Timpe i panie Kasimirze Timpe!
Niewielki myliwy stanšł pomiędzy nimi, a dwumetrowi mężczyni musieli pozwolić
się zaprowadzić do gospody, co tworzyło widok przekomiczny.
5.
ZDRADZIECKIE ZŁOTO
Tam, gdzie Sierra Moro tworzy z krańcami gór Raton niemal kšt prosty, nie opodal
strumienia leżeli dwaj Indianie. Jeden z nich, sšdzšc z wyglšdu, miał z
pewnociš ponad szećdziesišt lat, głowę okrywał mu strzępek skóry. Jego
zapadnięta twarz miała wyraz niezwykłej zawzię-toci, przy nim leżała strzelba.
Drugi był młodszy, miał rzadkie, ale długie włosy zwišzane z tyłu, a wychudła
również twarz nosiła piętno przebiegłoci i chytroci, za szerokim rzemieniem,
służšcym mu za pas, zatknięty był nóż. Obaj czerwonoskórzy dziwnym sposobem nie
posiadali innej broni prócz strzelby starego i noża młodszego. Z wyglšdu
przypominali ludzi, którzy przez dłuższy czas cierpieli niedostatek, może zgoła
głód i pragnienie, a przy tym nie mieli okazji, by naprawić swe odzienie,
ubrania ich bowiem byty porozdzierane, a na nogach wisiały strzępy mokasynów.
.Jak daleko okiem sięgnšć trawa po obu stronach strumyka była zdeptana, a
rozlegle lady legowisk wskazywały na to, że czerwono-skórzy leżeli w tych
miejscach, by rękoma dosięgnšć wody. Porozrzu-cane łupiny dzikiej dyni
zdradzały, w jaki sposób byli zmuszeni zaspokajać głód. Kiedy Indianin zjada
zielonš, dzikš dynię, którš znalazł nad wodš, musi z nim być bardzo, bardzo le!
Stary leżał na ziemi i nie podnoszšc głowy, spoglšdał w wodę.
Trwało to dobrš chwilę, po czym podniósł się i powiedział:
Uff! Ryby tam sš, ale rękoma nie można ich schwytać, a nie mamy żadnego
haczyka, żeby zrobić wędki. Boli mnie brzuch, jestem chory od tej połowy dyni,
którš musiałem zjeć.
A Kita Homascha mógłby zjeć całe cielę, gdyby je miał mruknšł drugi.
154
Wielki Duch nas opucił!zaskrzypiał stary. Tokyi Kava, wódz Komanczów musi
cierpieć głód! Nikt w to nie uwierzy!
Kto ponosi za to winę? Winnetou i Old Shatterhand, którym tego nigdy nie
zapomnę!
Stary był więc Czarnym Mustangiem, za Indianin siedzšcy przy nim owym
wysłannikiem, którego zdemaskowano w Firwood-Camp. Twarz wodza przybrała
szatański, nieopisanie szpetny wyraz, kiedy odpowiedział:
Musi wpać w nasze ręce, gdyż wiemy, dokšd się udaje, i zagrodzimy drogę temu
białemu szakalowi, który się zwie Old Shatterhand i ponosi jeszcze większš winę
za nasze nieszczęcie aniżeli Winnetou, szakal Apaczów. Biada im!
Czy rzeczywicie sšdzisz, że ich złapiemy?
Tak.
Bardzo wštpię. My musielimy ić, oni za posiadajš ršcze konie.
Ale nasza droga prowadziła prosto przez góry jak rozcišgnięte lasso, podczas
gdy oni musieli pokonać wiele zakrętów i okrężnych dróg z powodu koni. Czarny
Mustang zna wszystkie góry i doliny w tej okolicy, dokładnie obliczył drogę, na
której pojawiš się wrogowie. Mamy nad nimi przewagę, a kiedy powróci Ik Senanda
i przyniesie wszystko, czego potrzebujemy, Apacz i pięć białych kojotów muszš
wpać w nasze ręce.
Czy on wszystko przyniesie? Konie, proch, ołów, strzelby, noże, ubrania i
mięso?
Przyniesie.
Kiedy we wsi Komanczów dowiedzš się, co się stało, wpadnš w złoć.
Uff! Czy sšdzisz, że będzie tak głupi i co powie? Wielki Duch sprawi, że
przyjdzie i przywiezie mięso! Wie, gdzie w tych dniach obozujemy, a ponieważ nie
przybył wczoraj, musi przybyć dzisiaj.
Ik Senanda zostawił nam swš strzelbę i nóż, to jedyna broń, jakš posiadamy;
ponad sto wojowników, którzy chcš jeć!
Czy wojownik może się skarżyć na głód?wytknšł mu wódz.
Nikt tego nie słyszy prócz ciebie, a ty też głodujesz. Nie obawiam
się ani czerwonoskórego, ani białego wroga, ani dzikiego bawołu, ani
niedwiedzia, ale głód to wróg tkwišcy w ciele, nie można z nim
walczyć, przeciwko niemu nie pomoże ani przebiegłoć, ani odwaga,
największego miałka może pozbawić życia i nie można mu w tym
155
przeszkodzić. Dlatego to żaden wstyd mówić o nim i na niego się skarżyć.
Masz racjęzgodził się wódz.Mieszka i w moim ciele i zżera mi wnętrznoci.
Mówiłe, że nie boisz się żadnego wroga, i ja jeszcze do niedawna zwyciężałem
każdego przeciwnika, ale teraz nadszedł wróg, który mnie zwyciężył, i dlatego
musimy cierpieć głód.
Kto to jest?
Zamieszkał, podobnie jak głód, w moim wnętrzu, to moja złoć na Old
Shatterhanda, która mnie pokonała.
Uff, uff-zgodził się ten drugi. Nie dodał ani słowa, ale w jego tonie było
zawarte wszystko, co chciał powiedzieć.
Tak, ta złoć była wrogiem, który mnie pokonał mówił dalej wódz. Przy jego
wyniosłej dumie jedynie głód mógł go skłonić do tego samoskarżenia. Gdybym nie
nawymylał Old Shatterhandowi, gdybym milczał i odczekał, ta blada twarz
zostawiłaby nam konie i broń, moglibymy w ukryciu zostać w pobliżu Firwood-Camp
i zaczekać na nieprzyjaciela, wówczas już znajdowaliby się w naszych rękach!
Powiedziałe prawdę. A tak siedzimy tu teraz i głodujemy. Opucilimy obóz,
by zdobyć mięso, lecz nic nie złapalimy i nie ustrzelilimy, znalelimy
jedynie dynię, któršmy zjedli. Jeli pozo-. stałym powiodło się podobnie z
zastawianiem sieci, wkrótce umrzemy z głodu. Ile masz jeszcze prochu?
Najwyżej na dziesięć strzałów.
To niechże Ik Senanda dzi przybędzie, inaczej umrzemy z powodu wroga, który
mieszka w naszym wnętrzu, jest to... uff! przerwał i wydał okrzyk lecz nie
głono, tylko ciszonym szeptem.
Co to? spytał Tokvi Kava.
Spójrz tamodparł Kita Homascha ucieszony i wskazał w stronę strumienia.
Wódz spojrzał we wskazanym kierunku i mina mu poweselała.
Bizony!szepnšł.
Tak, szeć sztuk! Jeden byk, trzy krowy i dwoje cielšt.
Będziemy mieli mięso! mówišc to chwycił za broń, lecz ręka mu drżała czy to
z osłabienia, czy ze zdenerwowania.
Drżysz! ostrzegł go wojownik. Jeli nie trafisz, stracimy mięso!
Milcz! To głód. Z pewnociš trafię!
156
Bizony zbliżajš się do wody, podejdš tu, nic nie poczujš, bo przynoszš wiatr.
Tak, nadchodzš z wiatrem, a więc wystarczy, że zostaniemy tu i położymy się
wród zaroli.
Obaj przycupnęli i w goršczkowym napięciu obserwowali zwierzęta, które zbliżały
się szybko, od czasu do czasu jedynie schylały łby, aby nabrać do pyska trawy.
Byk był starym, potężnym, szpetnym, bo niemal zupełnie wylinia-łym zwierzęciem.
Jego twarde, łykowate mięso niemal nie nadawało się do spożycia, lecz trzeba
było włanie jego zabić, jeli bowiem Tokvi Kava miałby się kierować jakociš
mięsa i zastrzelić krowę, to żšdny zemsty i rozwcieczony byk wzišłby go i jego
towarzysza na rogi, rozniósłby ich i stratował. Strzelba miała poza tym dwie
lufy, ale jedna była na rut.
Zwierzęta zeszły bliżej nad wodę, byk na przedzie, krowy z cielętami za nim.
Wkrótce podeszły na odległoć stu, póniej pięćdziesięciu, w końcu trzydziestu
kroków, niczego nie zauważajšc. Krowy zdały się na przywódcę stada, a ten widać
stracił węch.
Tokvi Kava złożył się do strzału, już nie drżał, lecz i nie strzelał, miał
bowiem bizona tuż przed sobš. Indianin i każdy dowiadczony myliwy najchętniej
wymierza kulę z boku poniżej łopatki w serce, kula bowiem przechodzi wówczas
jedynie przez miękkie częci.
Podeszły jeszcze dziesięć kroków do przodu, wówczas to chyba jedna z krów
powzięła jakie podejrzenie, stanęła i wcišgnšła tak głono powietrze, że
usłyszał to byk. Odwrócił się na wpół w jej stronę, nadstawiajšc jednoczenie
bok i opisane miejsce, którego wypatrywał wódz. Natychmiast huknšł strzał.
Poderwał cale ciało bizona, który w chwilę potem stał już cicho, schylał głowę
coraz niżej i niżej, nagle wstrzšsnęły nim konwulsyjne drgawki i runšł, nie
wydawszy z siebie ani jednego odgłosu. Został trafiony prosto w serce.
Po oddaniu strzału wódz w największym popiechu załadował powtórnie. Krowy
usłyszawszy wystrzał rzuciły się do ucieczki, jedna zaczęła uciekać wraz z
cielakiem, lecz drugie nie przeczuwajšc niczego stanęło i ciekawe pobiegło nawet
truchtem do martwego byka. Wkrótce wróciła jego matka, powodowana miłociš i
troskš, i popch-nęła je nosem do przodu, lecz w tym samym momencie ugodzona
została drugim strzałem wodza, i to również w serce, tak że padła na ziemię w
cišgu kilku sekund.
157
Na ten widok obaj Indianie podnieli się na raz, wydajšc głone okrzyki radoci
i pobiegli do swoich zdobyczy. Cielę biegało nieporad-nie i zginęło póniej od
uderzeń kolbš.
Uff, uff, uff! zawołał wódz. Mój czerwonoskóry brat widzi, że nie drżałem.
Obie kule trafiły w serce, teraz mamy mięso dla wszystkich naszych ludzi.
Tak, mięso krowy jest dobre stwierdził drugi.
.Mięso byka też można zjeć, jeli nie ma nic innego!
Czy zaraz wypatroszymy zwierzęta?
Nie, trwałoby to zbyt długo. Sprowadzimy naszych wojowni-ków. Ja pójdę, a mój
brat niech zostanie.
I oddalił się, rzucajšc jeszcze głodne, łakome spojrzenie na troje zwierzšt, z
których sam byk mógł ważyć ponad dwa tysišce funtów. Kto tego sam nie widział,
ten nie uwierzy, jak niesamowitš iloć mięsa przedstawia sobš wyronięty bizon.
Droga powrotna wiodła nad strumieniem. Szedł w popiechu, nie zachowujšc żadnych
rodków ostrożnoci, które na Dzikim Zachodzie zawsze sš niezbędne. Zatem Tokvi
Kava musiał być zupełnie przeko-nany o tym, że w pobliżu nie ma żadnej wrogiej
istoty ludzkiej.
W dolinie szedł z towarzyszem pod górę, teraz schodził w dół, wracajšc do obozu,
który znajdował się na krańcu doliny. Miał do pokonania niemal dwie angielskie
mile, a więc trwało to doć długo, nim je przebył.
W obozie leżeli Komańcze, którzy musieli opucić Firwood-Camp w tak haniebny
sposób, i którzy byli obdarci i wygłodzeni podobnie jak on. Powitało go tyle
spragnionych spojrzeń, ilu ich było, wszyscy cierpieli głód. Zauważył również
tych, którzy wczeniej opucili obóz, aby zajrzeć do sieci, zastawionych na
łownego zwierza. Nie musiał pytać o rezultat, gdyż widział, że nic nie
przynieli. Podnieli się gwałtownie i zupełnie wbrew powcišgliwoci Indian,
zapytali:
Czy Tokvi Kava upolował co? Czy przyniósł mięso?
Takodparł.Koniec głodu. Zabiłem bizona i krowę, i do tego cielaka.
Na te słowa rozległo się sto okrzyków radoci, zapanowało ogólne podniecenie,
które tak opanowało czerwonoskórych, iż nie zauważyli jedca, który zbliżał się
do obozu z przeciwnej strony z parš jucznych koni. Był to Ik Senanda, wnuk
wodza, posłany do wsi Komanczów po broń i inne potrzebne rzeczy.
158
Ta misja Metysa była dla wodza jedynym wyjciem, by choć nieznacznie ukryć przed
swoimi ludmi poniesionš hańbę i utrzymać się przy władzy. W swym obecnym stanie
nie mógł się tam w żadnym razie pokazać, ale gdyby odzyskał konie i broń, pojmał
Winnetou i Old Shatterhanda wraz z jego towarzyszami podróży, co przyniosłoby mu
sporo zaszczytu, a gdyby jeszcze póniej przedsięwzišł szybko jakš wyprawę
przeciw jakimkolwiek wrogom, białym czy sšsiednim Apaczom, to owa straszliwa
porażka poszłaby w niepamięć, a wszystkie jego dzisiejsze troski i obawy
rozwiałyby się. Wszystko zależało od wyniku, jaki przyniesie misja jego wnuka, i
można sobie wyobrazić, z jakim utęsknieniem i w jakim napięciu wyglšdał jego
powrotu.
Kiedy więc Tokvi Kava zobaczył, że Ik Senanda prowadzi jedynie parę jucznych
koni, pobladł, jego czerwona, ogorzała skóra poszarzała. Ustała również radoć
pozostałych Komanczów z zabitych bizonów. Kiedy Metys zsiadł z konia i zaczšł
się zbliżać, wódz oddalił się nieco, by usišć pod krzewem w takiej odległoci
od swoich ludzi, aby nie mogli słyszeć, jakš otrzymał wiadomoć. Ik Senanda
podšżył za nim i w milczeniu usiadł obok niego. Wódz spojrzał mu w oczy
osobliwym spojrzeniem bez wyrazu, a następnie zapytał przygłuszonym, wskutek
rozczarowania szorstko brzmišcym głosem;
A gdzie wierzchowce?
Nie dano mi zadwięczała odpowied.
A gdzie dziesięć razy po dziesięć strzelb i noży?
Otrzymałem jedynie dwa razy po dziesięć.
A więc zdradziłe, co wydarzyło się w Firwood-Camp!
Niczego nie zdradziłem!
Nie posłuchano mego rozkazu, a zatem nasza hańba musi być znana!
Wiedziano o niej. Wiedziano już, kiedy tam przybyłem.
Od kogo? Jeli się dowiem, kto to był, żywcem go oskalpuję!
Zacisnšł pięci, a oczy błyszczały mu od gniewu.
Nie dostaniesz tego skalpu odpowiedział wnuk. Ognisty koń pędzi sto razy
szybciej niż my i rozgłasza wszędzie tę wieć.
Czy ognisty koń przybył też do Komanczów Naiini?
Nie, ale biegnie nie opodal nich i zatrzymuje się kilka razy w miejscach,
które blade twarze nazywajš stacjami. Na jednej z takich stacji było kilku
naszych wojowników i dowiedzieli się wszystkiego.
Uff! Wodę ognistš i ognistego konia przysłał Zły Duch do krainy
160
czerwonoskórych, by ich zniszczyć. Już wkrótce od jedne) Wielkie) Wody do
drugiej będzie wiadomo, że pozbawiono mnie włosów, i odtšd imię moje będzie jak
smród unoszšcy się z padliny, której nie chce ruszyć żaden sęp. Ale ja się
zemszczę, zemszczę na wszystkich, którzy uczynili ze mnie padlinę!
Jeste sławny i pozostaniesz sławnypocieszył go wnuk. Schwytamy Winnetou i
Old Shatterhanda, a póniej napadniemy na Apaczów. Obedrzemy ich ze skóry, broni
i koni i wtedy będziecie mogli wrócić do myliwskich terenów naszego plemienia.
Uff! A teraz nie możemy?
Na radzie starszych powiedziano mi, że musicie przedtem wymazać swš hańbę
chwalebnym czynem!
Uff, uff!
Zasłonił dłoniš oczy i siedział tak doć długo, po czym opucił jš i powiedział:
Jestem bogaty. Dlaczego i mnie nie przyniosłe nic prócz broni?
Nie wolno mi było.
Nie mam konia, a przecież posiadam wiele koni. Czy zabroniono ci również
zabrać jednego dla mnie?
Tak.
Wówczas wódz z wyrazem przerażenia w oczach spojrzał w twarz wnuka i spytał,
jškajšc się niemal z obawy o odpowied:
Ale mojego Czarnego Mustanga, mojego ogiera, który znaczy dla mnie więcej niż
życie, czy i jego odmówiono mi?
Jego również. Powiedziano, że najwartociowszego zwierzęcia plemienia nie
można powierzyć twej lekkomylnoci.
Na te słowa stary poderwał się z miejsca, wciekłoć go ruszyła. Ik Senanda
podniósł ostrzegajšco palec i rzekł uspokajajšco:
Tokvi Kava jest wielkim wodzem. Wie, że wojownik musi się opanować; czyż
ludzie, którzy tam siedzš i na nas patrzš, majš pomyleć, że ich wódz zapomniał
być panem swych myli i uczuć?
Wódz usiadł i po jakim czasie, kiedy wydawał się już uspokojony wewnętrznie,
odparł potakujšco:
Syn mej córki ma rację. Nie chcę już myleć o cierpieniu, jakie mi sprawiono,
ale kiedy przypomnę je tym wszystkim, którzy mi je sprawili! Czy prócz tego, co
od ciebie teraz usłyszałem, masz mi do przekazania jakš wiadomoć?
Nie.
Uff! Tylu starych wojowników zwało się mymi przyjaciółmi i rzeczywicie
uważałem ich za przyjaciół. Czy żaden z nich nic mi nie kazał przez ciebie
powiedzieć?
Żaden!
A więc wszyscy dowiedzš się, jak Tokvi Kava odwzajemnia takie fałszywe
przyjanie! Jeste moim wnukiem i jeste jeszcze młody, lecz jeste odważny i
posiadasz tyle przebiegłoci co ja. Jeli masz zamiar mówić ze mnš, to mów! Czy
chcesz mi co zaproponować?
Nie. Rozkazy należš do ciebie, ja jestem posłuszny. Co powiesz, jest dobre, co
zdecydujesz, będzie przez nas wykonane:
Metys powiedział to tonem najszczerszego przywišzania i opucił przy tym głowę
na znak, że mylš i czynem całkowicie mu się oddaje, jednakże uważny obserwator
spostrzegłby prawdopodobnie drobne, lecz zdradzieckie zmarszczki w kšcikach ust.
Nie był człowiekiem godnym zaufania i jeli w grę wchodziła jego korzyć, to
dziadek nie znaczył dla niego więcej aniżeli jakakolwiek inna osoba. Wódz
jednakże, pomijajšc bliskie pokrewieństwo, uważał go za swego najlepszego
przyjaciela i nie żywił wobec niego najmniejszego podejrzenia. Podobnie i teraz
spoglšdał na niego pełen ufnoci i rzekł:
Wiem, że oddałby za mnie życie i że przemawiałe za mnš w naszym plemieniu.
To nie twoja wina, że nic więcej nie uzyskałe. Chod, pójdmy do pozostałych,
którzy muszš się dowiedzieć, co plemię postanowiło!
Nie przypuszczał, że Ik Senanda na radzie starszych wystšpił podstępnie przeciw
niemu, największym bowiem pragnieniem Metysa było zostać samemu wodzem Naiini.
Wrócili zatem do swoich ludzi, którzy z zachowania Czarnego Mustanga i jego
wnuka odgadli, jakie nadeszły wieci. Kiedy im je wódz przekazał, popadli w
wielkie przygnębienie. Odczuli bolenie swš kiepskš sytuację, a wraz z niš
jeszcze dotkliwszy głód aniżeli przedtem, toteż chętnie przyjęli rozkaz wodza,
aby udać się do wyżej położonej częci doliny, gdzie leżała upolowana przez
niego zdobycz. Zanim wyruszyli, rozdzielono po-między najlepszych strzelców
kilka strzelb, które przywiózł Ik Se-nanda.
Wnuk wodza przywiózł też kilka noży, toteż dzielenie bizonów
postępowało szybko i wkrótce płonęło wiele ognisk, przy których
każdy piekl swoi kawał mięsa. Pozostałe mięso podzielono i wyruszono
162
natychmiast w drogę, by urzšdzić zasadzkę na Old Shatterhanda i jego towarzyszy.
Indianie ruszyli ponownie w dół wzdłuż strumienia, aż dotarli do poprzedniego
miejsca obozowania, by dalej udać się wzdłuż krańców Sierra Moro w kierunku
południowym.
Po południu, kiedy korowód Indian szedł przez równinę poroniętš trawš,
znaleziono trop, musiało tu być około dwudziestu jedców, i to białych,
wszystkie ich konie były podkute, i szli w kierunku, w jakim również zdšżali
czerwonoskórzy.
Siad, który przez dłuższy czas prowadził nie opodal gór, póniej zbliżał się ku
nim, a pod wieczór wiódł do ich wnętrza. Zauważywszy to Tokvi Kava odezwał się
do wnuka:
Te blade twarze to dowiadczeni ludzie, wkrótce zapadnie zmrok, toteż udajš
się w góry, nie chcšc nocować na otwartej równinie, gdzie ich ogniska byłyby
widoczne z daleka. Pewnie nie przyjdzie nam łatwo znienacka ich napać,
zwłaszcza, że posiadamy tak niewiele broni.
Pshaw! Przewyższamy ich trzykrotnie liczebnociš, a czego się nie da zrobić
przemocš, zdobędziemy podstępem.
Podstęp zawsze jest więcej wart aniżeli siła, szczególnie dzisiaj dla nas.
Musimy przede wszystkim zakrać się pod obóz bladych twarzy, nim postanowimy, co
czynić.
Góry poronięte były lasem, który wysuwał w równinę liczne zarola. Kiedy
Komańcze dotarli do nich, wyszukali sobie miejsce dogodne do rozbicia obozu, po
czym wódz oraz Ik Senanda udali się tropić białych. Mrok już zapadał, toteż
mogli przypuszczać, że nie będš musieli długo ić. I rzeczywicie, nie minšł
kwadrans, gdy po-czuli zapach dymu.
Zbliżamy się do nichszepnšł stary do wnuka.Musimy teraz poczekać, aż
zupełnie się ciemni.
. Gdy po zmroku nastała noc, znowu zaczęli się skradać. Wkrótce usłyszeli
niewielki strumyk, a potem między drzewami zamigotał blask ogniska, wokół
którego biali utworzyli kršg. W pobliżu na skrawku trawy stały konie. Pilnowało
ich dwóch mężczyzn, którzy trzymali strzelby gotowe do strzału, był to znak, że
Komańcze nie mieli do czynienia z nowicjuszami ani z ludmi nieostrożnymi.
Dla wyćwiczonych Indian podejcie w pobliże białych, nie stanowiło
trudnoci, grube pnie drzew były doskonałš osłonš. .Obaj zwiadowcy
ii*
163
podczołgali się na takš odległoć, na jakš pozwalało ich własne bezpieczeństwo,
i stojšc każdy za innym drzewem mogli nie tylko widzieć białych z bliska, ale i
słyszeć wszystko, co mówili.
Przywódcš bladych twarzy zdawał się być niemłody mężczyzna o ogorzałej twarzy,
nieżnobiałych włosach i jasnopopielatej długiej brodzie, była to
charakterystyczna postać o ostrych rysach twarzy, widać wyszedł szczęliwie z
niejednej przygody. Jego przenikliwe oczy mimo wieku odznaczały się młodzieńczš
żywotnociš, a kiedy mówił, czynił to tak stanowczo i opanowanie, jakby
przyzwyczajony był do wydawania rozkazów.
Czerwonoskórzy usłyszeli, że jego towarzysze zwracali się do niego osobliwie,
nazywajšc go Jego Wysokociš.
Po niemal wszystkich pozostałych mężczyznach można było poznać, że również sš
dowiadczonymi westmanami. Najmłodszy z nich, szczupłej budowy, niebywale wysoki
kędzierzawy blondyn, był widać żartownisiem towarzystwa, lubował się w wesołych
zwrotach, wołano na niego krótko: Hum. Włanie kiedy zwiadowcy zaczęli
podsłuchi-wać, usłyszeli, jak mówił:
Wasza Wysokoć chyba się tu pewnie czuje, gdyż nie wystawia żadnych wart.
Sšdzę, że tu przebiega granica terenów należšcych do Komanczów. Czy Wasza
Wysokoć życzy sobie zostać pozbawiony tronu i życia przez tych zacnych
dżentelmenów?
Moim tronem jest to miejsce, na którym siedzę, i chciałbym zobaczyć tego
czerwonoskórego, który potrafiłby mi je odebrać. Wszak znajduję się w
towarzystwie trzydziestu poddanych, z których każdy jest bohaterem i rycerzem. A
co do Komanczów, to ma pan rację, drogi Hum. Chciałem wam jedynie dać czas na
jedzenie, póniej jak zazwyczaj wystawimy warty, siedem godzin snu i co godzina
zmiana, czterej wartownicy wystarczš, )esli nie będš stali, tylko stale przemie-
rzali wskazanš im częć terenu. Ten porzšdek utrzymamy do czasu, kiedy się
znajdziemy w górach San Juan.
Gdzie zostaniemy milionerami! dodał Hum miejšc się weso-ło.
Mylę, że tak się stanie pomimo waszych drwin.
A że spadek po bogatym stryju poszedł koło nosa, nie mam nic przeciwko temu,
abycie pozwolili mi odziedziczyć jeszcze bogatsze państwo Colorado.
Well! Znowu o tym wspominacie, jak się właciwie sprawa miała
164
z tym stryjem? Czy wydziedziczył was? Tego nie można mu wybaczyć nawet w grobie,
gdyż zacny z was chłop!
Nie wydziedziczył mnie, a jednak pozbawił mnie spadku. Uchodził za zamożnego,
ponieważ potrafił stwarzać pozory, mój ojciec, chociaż był dzielnym handlowcem,
do niczego nie doszedł, a dlaczego, zaraz się dowiecie. Kiedy umarł, prócz
długów nie zostawił mi ani centa, stryj, który nie miał dzieci i którego
prosiłem, żeby mi pomógł stanšć na nogi, pocieszył mnie mówišc, że będę jego
jedynym spadkobiercš. Męczyłem się,tak jeszcze kilka lat, póki i on nie umarł,
prócz zupełnie pustej szkatułki na pienišdze pozostawił mi swš księg’;
kasowš, zaczšłem jš obwšchiwać i nabawiłem się kataru, i to jakiego! Kochany
stryjaszek był mianowicie tak przebiegły, że zlecał memu dobrodusznemu ojcu
pracę, latami nie wypłacajšc mu za to ani dolara. Mój ojciec sšdził, że jego
pienišdze znajdujš się w pewnych rękach;
póniej za, kiedy krótko przed mierciš dowiedział się o bankructwie swego
brata, nie chciał go kompromitować w moich oczach i nie wyjawił mi jego
nikczemnoci. Nie odziedziczyłem nic i straciłem również pienišdze, które bym
odziedziczył, gdyby ojciec nie był taki ufny.
Ładny mi stryj! A więc wszystko pięknie roztrwonił? Jak się nazywał?
Nie obchodzi mnie to, nie znam jego nazwiska!
Co? Nie znacie go? Przecież brzmi tak jak wasze!
Włanie.
No, proszę! Przecież nie zapomnielicie swojego nazwiska! Wołamy na was
Wysoki Hum. Nie powiedzielicie nam, co oznacza Hum, i nie zdradzilicie też
waszego nazwiska. Dlaczego?
Dlaczego? Dlatego. Włanie dlatego, że jest to również nazwisko drogiego
stryja, którego niechętnie wspominam.
Hm! Jeli odczuwacie tak wyranš niechęć wobec swego stryja, to rzecz jasna
nie mamy nic przeciw temu, co się tyczy utraconego spadku, to możecie się
pocieszyć, gdyż to, co znajdziecie w górach San Juan w Colorado, wynagrodzi wam
tę stratę po stokroć!
Choćby nawet nie po stokroć, co tam na pewno znajdziemy, Wasza Wysokoć, gdyż
nie należy pan do osób, które wiodłyby na próżno uczciwych ludzi tak daleko w
Rocky-Mountains.
Nie, rzeczywicie nie jestem taki. Mam plan kopalni w głowie:
będziemy bogaci, choć nie tak jak bymy byli, gdyby spotkało nas to
165
szczęcie i odkrylibymy tu w Sierra Moro legendarnš Bonanzę of Hoaka.
Często o niej słyszałem. Osobliwa nazwa! Bonanza” to słowo hiszpańskie,
of”angielskie, a hoaka” wydaje się indiańskim. Czyż nie?
Owszem.
Co to oznacza?
Nie potrafię powiedzieć, nie spotkałem bowiem nikogo, nawet Indianina, który
by to wiedział i mógł przetłumaczyć. Bonanza niezaprzeczalnie-istnieje, setki
gambusinos* szukało jej. Kilku z nich było już tak blisko, że znajdowali
olbrzymie bryły złota, lecz nikomu z nich nie udało się dotrzeć do właciwego
miejsca, gdzie takie bryły leżš masami. Znajdujemy się włanie w tej okolicy, a
kiedy jutro wyruszy-my, być może, zbliżymy się do tego miejsca, gdzie dokonano
owych odkryć. Zupełnie możliwe, że rozbilimy obóz w pobliżu sławnej Bonanzy.
Pomyleć tylko, gdybymy szczęliwym trafem na niš się natknęli!
Słowa te wzbudziły entuzjazm wszystkich obecnych, dali’ temu wyraz w
najrozmaitszych okrzykach, a Hum zauważył wesoło:
Zasypiajšc będę o niej mylał, być może przyni mi się i wskażę wam drogę. Co
o tym sšdzicie?
Byłby to dobry sen! odparł Jego Wysokoć. Ale czy można zrozumieć, że
istniejš tacy, którzy znajš Bonanzę, a mimo to nie eksploatujš jej?
Kto to taki? Czy sš tacy? Czy to prawda?pytano dookoła.
Tak, to prawda. Sš Indianie, którzy znajš to miejsce, ale z
nienawici do białych otaczajš je tajemnicš, tylko kiedy czasami kupujš
co od białych, udajš się tam, by przynieć garć nuggetów**, ale
wielkie bryły zostawiajš. Włanie w tej okolicy natrafiono na takich
głupców i szaleńców. Niedawno rozmawiałem w Albuquerque z
pewnym zakonnikiem, który spotkał jakiego czerwonoskórego w
Estrecho de Cuarzo. Indianin był głodny, więc zakonnik dał mu chleb i
mięso. Wówczas Indianin wycišgnšł z kieszeni skórzany woreczek i
wręczył mu kawałek naturalnego złota, a więc nugget, który ważył co
najmniej pięćdziesišt gramów, a woreczek cały był wypełniony takimi
* poszukiwacze złota
** samorodek złota, bryłka czystego złota
166
kawałkami, które posiadały ogromnš wartoć. Co na to powiecie?
Czy zakonnik nie zapytał go?chciał kto wiedzieć.
Oczywicie, że zapytał, lecz nie otrzymał informacji, jedynie krótkie
wyjanienie: ,,Przyniosłem sobie z Bonanzy of Hoaka, bywaj”. Zakonnik musiał
się zadowolić tymi słowami, a czerwonoskóry szybko się oddalił.
Zakonnik mógł go zatrzymać i zmusić do wyznania, gdzie leży Bonanza!
Zakonnik, a więc osoba duchowna? Tego mu uczynić nie wolno, byłoby to wbrew
służbie i nauce bożej!
Co mnie obchodzi służba i nauka! Gdybym spotkał takiego
czerwonoskórego, to zakłułbym go, gdyby mi tego nie powiedział. Ale
gdzie leży to Estrecho de Cuarzo? Wiecie, Wasza Wysokoć? I co
znaczy ta nazwa? ,
To po hiszpańsku znaczy tyle co Kwarcowy Wšwóz i znam to miejsce, chcę wam
otwarcie wyznać, że i ja należałem do tych, którzy daremnie szukali Bonanzy of
Hoaka. Byłem nawet w Estrecho, lecz nic nie znalazłem, chociaż mógłbym przysišc,
że znajdowałem się blisko odkrycia. Zapamiętajcie tylko nazwę! Kwarc! To włanie
minerał, który służy złotu za osłonę. A wšwóz? Słowo to wyranie wyjania, w
jaki sposób powstała Bonanza! Ongi w wšwozie znajdował się wo-dospad, jego wody
wymywały ze skały ziarenka i bryły, które opadały na dno strumienia. I
spoczywajš tam, warte wiele, wiele milionów, i wystarczy ich tylko poszukać i
zabrać, jeli się wie, gdzie się owo dno wodospadu znajduje. To myl, która
właciwie może człowieka przyprawić o obłęd! I jeli macie na to ochotę, to mogę
wam jutro pokazać ten Estrecho de Cuarzo, gdyż nasza droga wiedzie w jego
pobliżu.
Słowa te wywołały nie kończšcy się entuzjazm. Przywódca mógł go przerwać jedynie
w ten sposób, że rozkazujšcym tonem po-wiedział:
Dajcie spokój, senores! Zjedlicie, a teraz musimy wystawić czterech
wartowników, gdyż Komańczom ufam o tyle tylko, o ile dosięgam ich wzrokiem.
Rozmawiacie tak głono, że roznosi się to na milę! Jeli nie będzie spokoju i
nie uciszycie się, nie zobaczycie jutro Estrecho.
Well, będ^c- spokój. Wasza Wysokoć odparł Hum wesoło.
167
Zamknijcie się, dżentelmeni i seńores! Słyszelicie, że chcę spać i nić o
Bonanzie! Kto mi będzie w tym przeszkadzał, nie będzie mógł szukać jutro brył
złota. A więc dobranoc. Wasza Wysokoć, dobranoc!
Po czym ułożył sobie siodło jak poduszkę, wycišgnšł się, położył z boku w
zasięgu ręki naładowanš broń i zamknšł oczy.
- Chodszepnšł Czarny Mustang do wnuka.
Zaczęli się ostrożnie przemykać i był to najwyższy czas, czterej wartownicy
bowiem już oddalili się od ogniska, a jeden z nich pojawił się tam, gdzie się
ukryli, zaledwie w pół minuty po ich odejciu. Gdyby tam jeszcze byli, to z
pewnociš by ich zobaczył.
Kiedy oddalili się dostatecznie od obozu białych. Mustang zatrzy-mał się i
zapytał towarzysza:
Rozumiałe wszystko?
Wszystkoodparł tamten.
Ja nie każde słowo, ale pojšłem dobrze sens ich wypowiedzi. Jutro będziemy
mieli skalpy, konie i broń tych bladych twarzy i to wszystko, co majš przy
sobie. Howgh!
Powiedział to tak stanowczo, jakby był tego zupełnie pewien. Ik Senanda jednak
nie był tak przekonany i ostrzegał:
Widziałe i słyszałe, że te blade twarze nie sš greenhornami*, których łatwo
można przechytrzyć!
Ja jednak przechytrzę ich!
Uważam, że lepiej byłoby napać ich jeszcze dzi.
Mówisz jak młody wojownik, ja za jak mędrzec, który nauczył się wszystko
dokładnie rozważać. Dookoła obozu chodzš bez przerwy czterej wartownicy, z
pewnociš dostrzegš oni naszych Komanczów. Poza tym mężczyni piš z broniš w
ręku, jeli który z wartowników krzyknie, zerwš się gotowi do walki i zabijš
wielu z nas, ja za chcę oszczędzić naszych wojowników, aby nie czyniono mi
dalszych za-rzutów, kiedy wrócę do naszego plemienia, nie przeleje się tu krew
ani jednego Komańcza.
Ciekaw jestem, od czego zamierzasz zaczšć?
Słyszałe, jak rozmawiali o Bonanzie?
Tak.
* żółtodziób
168
Nie znam Bonanzy, jeszcze nigdy nie słyszałem tej nazwy, ale wiem, gdzie się
znajduje nasze Szapo-Gaska*.
Uff! wymknęło się Metysowi. Do czego zmierzasz?
Nie domylasz się? Znasz jš tak jak ja. Jeli zaraz wyruszysz w drogę, jutro
rano będziesz z powrotem przy Estrecho de Cuarzo. Ja wraz z wojownikami pójdę
przez całš noc, aby też dotrzeć tam o tym czasie.
Czy chcesz tam być, kiedy nadejdš blade twarze?
O wiele wczeniej, już rano albo przed południem, podczas gdy oni nadejdš
dopiero wieczorem. Uważaj, co ci powiem! Wemiesz z naszego Szapo-Gaska trochę
nuggetów, wrócisz do Estrecho i po oddaniu nam konia zachowasz się tak, aby
znalazły cię blade twarze. Muszš zobaczyć złoto i zapytać cię o Bonanzę, po
długim wahaniu poprowadzisz ich do Estrecho, gdzie ich zamkniemy, tak że nie
będš mogli się bronić ani uciec.
Uff! rzekł Ik Senanda nie mogšc powstrzymać umiechu. Nauczyłe się tego
od Old Shatterhanda!
Mšdry wojownik uczy się nawet od największego wroga! Przygo-tujemy dużo drewna
do podpalenia, skoro blade twarze znajdš się w Estrecho, zatarasujemy wejcie i
podpalimy. Znajdš się wówczas w takiej samej pułapce jak my w Birch-Hole i w ten
sam sposób muszš się nam poddać.
Ik Senanda nic na to nie odpowiedział, tylko rozważał.
Czy uważasz, że to zły plan?spytał go dziadek.
Nie, ale jest w nim co, co mi się nie podoba.
Co?
Biali mnie zabijš.
Czy sšdzisz, że wystawię syna mej córki na niebezpieczeństwo, które miałoby go
kosztować życie?
Nie uważam, żeby miał taki zamiar, ale dojdzie do tego. Jeli ci ludzie
zrozumiejš, że zostali przechytrzeni, wezmš mnie za zdrajcę i zemszczš się na
mnie.
Nie będš się mogli zemcić, gdyż uciekniesz, zanim zorientujš się, że sš
ujęć).
Czy będę mógł uciec, kiedy będę zwišzany?
Czy przypuszczasz, że cię zwišżš?
* Kryjówka Złota
169
Tak. Będę musiał udawać, że zmuszajš mnie do wyjawienia, gdzie jest Bonanza, a
więc muszš przyjšć, że nie czynię tego dobrowol-nie, i będš chcieli sprawdzić.
Ale nie w ten sposób, by cię wišzać. Pójdziesz pieszo, podczas gdy oni majš
konie. Pomylš, że w razie gdyby chciał uciekać, złapiš cię po kilku krokach,
nie założš ci więc petów. Gdy znajdš się w Estrecho, będziesz obserwował wejcie
do wšwozu, kiedy zauważysz nas z drwami, w oka mgnieniu do nas przybiegniesz.
Nie uspokoiło to widać w zupełnoci Metysa, dziadek starał się rozproszyć jego
wštpliwoci i w końcu mu się to udało, zwłaszcza uwagš:
...A gdyby nie udało ci się uciec, to będę musiał się z nimi układać, tak jak
Old Shatterhand w Birch-Hole ze mnš, a moim pierwszym warunkiem oszczędzenia ich
będzie wydanie mi ciebie.
Oszczędzisz? Mylałem, że chcesz ich pozbawić życia?
I uczynię to, lecz takim wrogom mogę przyrzekać laskę i niekoniecznie muszę
dotrzymywać słowa. Czy blade twarze były kiedykolwiek wobec nas szczere i
otwarte?
Nie.
Czy zgadzasz się teraz?
Tak. Zrobię, czego ode mnie żšdasz, nie możesz przecież opucić syna twej
córki, i wszyscy wojownicy Komanczów wychwalać będš mojš odwagę, że ryzykowałem
wolnoć i życie, aby ci biali wpadli w twoje ręce.
A więc chod!
Wrócili do miejsca, gdzie czekali na nich Komańcze. Kiedy tam przybyli. Czarny
Mustang zwięle przekazał im swe spostrzeżenia i rozkazy. Czekał ich
wyczerpujšcy nocny marsz, nie mogli ani spać, ani odpoczywać, a mimo to słowa
wodza przywitali wybuchem radoci, który jednak nie przerodził się w głone
okrzyki. Mieli okazję zdobycia koni, strzelb i trzydziestu skalpów. Po kilku
minutach ruszyli w drogę do Estrecho de Cuarzo, podczas gdy Metys popędził do
Szapo-Gaska swego dziadka.
Droga była ucišżliwa, gdyż dużš jej częć musieli przebyć w nocy przez okolicę
trudnš dla marszu, nie mogli pójć lepszš ani wygodniej-szš drogš, skorzystajš z
niej prawdopodobnie biali i mogliby odkryć lady Komanczów.
Całš noc maszerowali niezmordowanie przez góry, ucišżliwe
doliny i
170
parowy. Kiedy nastał dzień, zatrzymali się na krótko, by nieco odpoczšć i spożyć
kawałek zimnego bizoniego mięsa. Po czym ruszyli dalej, i to z takim zapałem, że
jeszcze przed południem znaleli się w pobliżu wšwozu Estrecho.
Okolica nadawała się wymienicie do ich celów. Od zachodu na wschód rozcišga się
tam wšskie, gęsto poronięte lasem pasmo wzgórz. W pobliżu jego krańca z
północy na południe biegnie głęboki parów powstały wskutek długotrwałej
niszczšcej działalnoci wody i jedno-czenie wskutek gwałtownego wybuchu
wulkanicznego, oddziela on stromš i nieregularnie opadajšcš częć wzgórza.
Wspomniane wšskie pasmo gór przechodzi w równinę jakby jęzorem, któremu obcięto
czubek. Jęzor, jak już wspomniano, porasta gęsty las, odcięty czubek, ze
zrozumiałych względów pozbawiony jest rolinnoci. Zbudowany jest z twardej
skały kwarcowej, do której prowadzi miejscami szeroki ledwie na dziesięć kroków
przesmyk, który nagle gwałtownie zakręca i po kilku metrach kończy się pionowš
cianš skalnš. A krańce tego przesmyku sš tak gładkie i strome, że nie ma na
nich miejsca, które by umożliwiało wejcie na górę. Sprawia to wrażenie, jakby
natura pracowała tu przy pomocy piły do cięcia kamieni, aby stopie ludzkiej nie
pozostawić najmniejszego miejsca oparcia. Nie było tam ani jednego drzewa, ani
krzewu, w ogóle żadnej roliny, która zdołałaby się tam zakorzenić i czerpać
pożywienie.
Parowem tym był Estrecho de Cuarzo, o którym opowiadał Jego Wysokoć, że
utworzył się wskutek istniejšcego tu zapewne ongi wodospadu.
Przybywszy na miejsce, Komańcze od razu udali się do lasu, nie zbliżajšc się do
wejcia do parowu, chcieli w ten sposób uniknšć pozostawiania ladów. Jedynie
wódz podczołgał się do wšwozu, by się przekonać, czy w okolicy prócz jego ludzi
nikt się nie znajduje. Kiedy zadowolony z wyniku zwiadu powrócił do nich,
wszyscy zajęci byli pilnie zbieraniem gałęzi i gromadzeniem ich w duże, ale
lekkie do noszenia wišzki.
Nieco póniej ujrzeli też Metysa pędzšcego na koniu przez równi-nę.
Nie wiedział dokładnie, gdzie się znajdujš, toteż wyszli mu na przeciw. Kiedy
oddał im niemal zajeżdżonego konia, którego przecież nie mogli zobaczyć biali,
pokazał Mustangowi przywiezione nuggaty i po otrzymaniu kilku dokładniejszych
wskazówek oddalił się, aby odegrać swš niezbyt bezpiecznš rolę.
171
Biali, niewiadomi niebezpieczeństwa, jakie na nich czeka w Estre-cho, ponieważ
nic ich nie nagliło do wyruszenia, spali do rana, po czym opucili obóz, nie
zauważywszy ladów dwóch wrogów, którzy ich podeszli i podsłuchali. Jechali aż
do południa, po czym z powodu upału pozwolili sobie i koniom na godzinę
odpoczynku, następnie ruszyli dalej, aż dotarli do miejsca oddalonego od
Estrecho może o trzy mile angielskie. Teraz droga prowadziła przez zagłębienie
doliny, gdzie spostrzegli stojšce samotnie drzewo. Przywódca, który jechał na
czele wraz ze swym ulubieńcem Humem, wskazał na nie i powiedział:
Czy widzicie to drzewo w dole? Znam je, to znak orientacyjny, sšdzę, że jeli
będziemy jechać jak dotšd, za godzinę będziemy przy Estrecho.
Mężczyni zaczęli rozprawiać na temat drzewa, a jeden z nich obdarzony bystrym
wzrokiem zauważył:
Widzę tam co jeszcze prócz drzewa. Wasza Wysokoć. Jeli się nie mylę, to
leży pod nim jakie zwierzę... to może być też człowiek.
Hm! Samotny człowiek w tej odległej, lecz tak niebezpiecznej okolicy? Czyżby
to był jaki gambusino, który słyszał o Bonanzie i szuka tu złota? Musimy mu się
dobrze przyjrzeć!
Już wkrótce zobaczyli, że był to rzeczywicie człowiek, który wycišgnšł się pod
drzewem i sprawiał wrażenie pišcego. Aby go zaskoczyć, przywódca wraz z kilkoma
towarzyszami zsiedli z koni i poszli pierwsi, podczas gdy pozostali zbliżali się
wolno na koniach.
Człowiek pod drzewem musiał mocno spać, gdyż nie słyszał zbliżajšcych się,
którzy dotarłszy do drzewa natychmiast go otoczyli. Za pasem miał zatknięty
kawałek skóry, złożony jak woreczek, choć niezupełnie, górna jego częć
wystawała ponad pasek i rozchylała się nieco i oczom białych ukazał się niewiele
większy od orzecha laskowego kawałek czystego złota.
Do pioruna’ wyrwało się przywódcy.
Ten człowiek ma nuggety! To mieszaniec, prawdopodobnie Metys. Nuggety! Tu, w
pobliżu Estrecho? Czyżby?... Musimy go zaraz pocišgnšć za język!
W tej samej chwili przybyli mężczyni na koniach. Tętent kopyt
zbudził pišcego. Otworzył oczy, a kiedy ujrzał białych, poderwał się
przerażony. Mimo woli dotknšł rękš pasa, poczuł, że woreczek
wysunšł się nieco, toteż wprędce trwożliwie wsunšł go z powrotem, tak
że przybyli musieliby powzišć’podejrzenia, nawet gdyby nie widzieli
172
wczeniej złota. Nie był to oczywicie nikt inny, tylko Ik Senanaa, który
doskonale grał swš rolę. Biali niczego nie podejrzewajšc wpadli w pułapkę, ich
przywódca zapytał ostrym tonem:
Czy wolno zapytać, kim jeste, kolorowy chłopcze?
Nazywam się Yato Inda odparł zapytany. Nadał sobie owe budzšce zaufanie
nazwisko, które przybrał już w Firwood-Camp.
Yato Inda? To znaczy Dobry Człowiek, jeli się nie mylę? Kim był twój ojciec?
Białym myliwym.
A twoja matka?
Córkš Apaczów.
Nazwisko się zgadza. W jakim celu włóczysz się po tej okolicy należšcej do
Komanczów, gdzie w ogóle nie ma Apaczów?
Moje plemię nie może mnie już znieć.
Dlaczego?
Dlatego, że jestem przyjacielem bladych twarzy.
Hm! A więc jeste wygnańcem? I to się zgadza, bo masz tylkc nóż, zatem zabrano
ci broń.
Yato Inda pójdzie do bladych twarzy i kupi sobie u nich broń.
No tak. Czerwonoskórzy cię wygnali, to jest okolicznoć, która nam cię
oferuje, ale skoro chcesz kupić strzelbę, to musisz mieć pienišdze.
Yato Inda nie potrzebuje pieniędzy.
Nie? Czy sšdzisz, że dostaniesz jš w prezencie?
Nie. Blade twarze niczego nie rozdajš, ale sš zadowolone, kiedy za broń i
ognistš wodę otrzymajš zamiast okršgłego złota złote nuggety.
Ach, ognistš wodę! Wydaje się, że jš lubisz?
Bardzoodpowiedział Metys jak gdyby nigdy nic.
I nie posiadasz okršgłego złota, za to masz nuggety?
Yato Inda, nie ma, ale będzie tak długo szukał, aż jakie znajdzie.
Brzmi to tak, jakby szukał sławnej Bonanzy of Hoaka!
Jego Wysokoć sšdził, że wyraża się nader chytrze, wszelako
bardziej jeszcze przebiegły Metys utwierdził go w tym przekonaniu,
kiedy robišc głupio zarozumiałš minę odparł:
Czy mój biały brat również słyszał o Bonanzie? Z pewnociš uważa jš za
kłamstwo, za wymysł?
174
V rzeczy samej, tyle złota bowiem, ile ma się ponoć w niej znajdować, nie może
występować w jednym miejscu.
Uff!wykrzyknšł Metys jeszcze bardziej pewny siebie.To ‘nie kłamstwo. Bonanza
rzeczywicie istnieje.
Można sobie wyobrazić, w jakim napięciu biali ledzili przesłucha-nie, i jak
triumfował wewnętrznie ich przywódca, kiedy Metys wygadał się” tym sposobem.
Jego Wysokoć podszedł krok bliżej do Metysa i powiedział:
Przejęzyczyłe się, powiedziałe więcej, aniżeli zamierzałe. Nie tylko wiesz,
że Bonanza of Hoaka istnieje, ale wiesz także, gdzie się ona znajduje!
Ja... ja... nie... wiem, nie... wolno... mi... tego...
...powiedzieć, nie wolno ci tego powiedzieć! Widzisz, teraz cię złapałem,
chłopcze! Gdzie leży Bonanza? Wyznasz to?
Ja... ja nie mogę niczego wyznać, bo... nie wiem!
Ach tak! Udowodnię ci, draniu, że nas okłamujesz. Uważaj! Po czym szybkim
ruchem chwycił go za pas i wyrwał woreczek. Nie był on zeszyty, kawałek złożonej
skóry rozwinšł się i cała zawartoć, więcej niż garć nuggetów, wysypała się na
ziemię. Metys wydał krzyk przerażenia i schylił się prędko, by w popiechu
pozbierać rozsypane ziarenka złota, lecz biali byli szybsi, stojšcy najbliżej
rzucili sięgnš nuggety i zagarnęli je. Jego Wysokoć złapał go obiema rękoma pod
ramię, poderwał w górę i krzyknšł:
Widzisz teraz, łajdaku, udowodniłem ci. Skšd masz nuggety?
Metys otworzył usta, ale nie odpowiedział, udawał, że ze strachu nie
może powiedzieć ani słowa, i zaczšł co jškać dopiero wówczas, gdy
pytanie powtórzono kilka razy:
Te... tć nuggety... znalazłem.
Oczywicie. Wiemy to! Ale gdzie?
Tam... tam... wczoraj... znalazłem woreczek w lesie.
W lesie? Woreczek? Nikt nie porzuciłby w lesie woreczka z nuggetami. Masz to
złoto z Bonanzy i zaraz nam powiesz, gdzie się ona znajduje!
Tego... tego... nie mogę powiedzieć!
Tak? Zaraz ci udowodnię, że możesz! Daję ci minutę czasu. Jeli jeszcze nie
odpowiesz, dostaniesz tyle kulek, ile mamy strzelb! A więc decyduj się!
175
Biali skierowali wszystkie swoje strzelby w jego stronę, wówczas
Metys wspaniale udajšc wystraszonego, zawołał: /
Nie strzelajcie, nie strzelajcie!... Przecież słyszelicie, że jestem
przyjacielem bladych twarzy! Dlatego musiałem opucić plamię bez broni i konia,
czy z tego powodu mam też zginšć?
Nie dlatego, ale za twoje kłamstwa. Jeli rzeczywicie jeste przyjacielem
białych, to bšd szczery!
Nie mogę! Surowo zabrania się czerwonoskórym zdradzania Bonanzy.
Nie jeste Indianinem, ale Metysem, zatem ciebie nie obowišzu-je ten zakaz. A
gdybym ja był czerwonoskórym, którego wypędzono by z plemienia, to próbowałbym
wszelkim sposobem zemcić się. Masz do tego teraz najlepszš okazję, mówišc nam,
gdzie znajduje się Bonanza of Hoaka.
Zemsta? Ach... ach... uff! Zemsta!zawołał, jakby zamierzał zmienić
postanowienie.
Tak, zemsta, zemsta za to, że cię tak dotkliwie znieważono!
Metys stał jeszcze niezdecydowany, po jego minie widać było
wyranie, że walczy z sobš, a kiedy wszyscy biali zaczęli go zachęcać,
powiedział bardziej stanowczo:
Nawet jeli... bym chciał... to nie mogę tego zdradzić!
Dlaczego?
Dlatego... bo... bo zostałem wyrzucony.Nie wolno mi już nigdy powrócić do
mojego plemienia, muszę odejć do bladych twarzy, mieszkać i żyć u nich, a do
tego potrzebuję złota, wiele złota, bo białym za wszystko trzeba płacić. Jeli
wam zdradzę, gdzie leży Bonanza, zabierzecie mi je!
Głupstwa pleciesz! Ile złota może znajdować się w Bonanzie?
Uff! wykrzyknšł jakby nierozważnie. Tyle, że i pięćdzie-sišt koni by go
nie ucišgnęło.
Czy to możliwe?! zawołał Jego Wysokoć. Czy to prawda?
Czy to rzeczywicie prawda?
Tak. Widziałem to.
Kiedy?
Parę razy. Ostatni raz dzi przed południem.
Słyszycie, ludzie? Słyszelicie? Uważajcie, na Boga, żebycie
zmysłów nie postradali! Taka masa, taka ogromna masa złota! To
Starczyłoby, żeby kupić całe Stany Zjednoczone! A ten głupek myli,
176
że bęnzie potrzebował wszystkiego dla siebie, aby móc zapłacić za strzelbę i
wodę ognistš! Człowieku, powiem ci, że jeliby miał tylko tyle złota, ile
potrafisz unieć w rękach, mógłby zaspokoić największe swe pragnienia i pić
wodę ognistš do końca życia. Ale wcale nie dostaniesz tak mało. Jeli wskażesz
nam Bonanzę, to się podzielimy, ty dostaniesz jednš połowę, my zabierzemy drugš,
wówczas możesz miać się zip wszystkich Apaczów i żyć lepiej aniżeli prezydent,
którego nazywacielBiałym Ojcem!
Lepiej... niż... niż Biały Ojciec? Czy to prawda?zapytał oszołomiony
radociš, tak jakby wyobrażał sobie, że życie prezy-denta jest tysišckroć
rozkoszniejsze niż byt w Krainie Wiecznych Łowów.
Tak! Przysięgam ci na wszystkie więtoci. Dostaniesz wszystko, wszystko,
czego tylko zapragniesz.
I wody ognistej, ile będę chciał?
Więcej, o wiele więcej, niż może pomiecić nawet Missisipi!
Tylko powiedz szybko, gdzie znajduje się Bonanza!
Twarz Metysa coraz bardziej się rozpromieniała, było jasne, że był bliski
wyznania drogocennej tajemnicy, lecz wyraził jeszcze swš ostatniš myl:
Jest was przeszło trzydziestu wojowników, ja za jestem sam i bez broni. Kiedy
wskażę wam Bonanzę, zabierzecie sobie wszystko i przepędzicie mnie, tak że nic
nie dostanę!
Bzdury! Jestemy uczciwymi ludmi i damy ci połowę. Powie-działem i dotrzymam
słowa! Ale jeli nie powiesz, zostaniesz bezlito-nie zastrzelony, i to
natychmiast, na miejscu, tu gdzie teraz stoisz. A więc wybieraj, szybko! Albo
mierć, albo tyle wody ognistej, ile będziesz mógł wypić do końca życia.
Jego Wysokoć był nieopisanie zdenerwowany, nie mniej niż pozostali biali. Ponad
pięćdziesišt wozów czystego złota! To niemal niewyobrażalne! Ich pożšdliwe
spojrzenia skupiły się w istocie na ustach Metysa. Wydawało się, że jego wahanie
roztrzygnšć może ponowiona groba mierci, jak również nadzieja na całš
Missisipi wody ognistej. Wprawiajšc wszystkich w zachwyt powiedział:
Yato Inda zaufa wam, wierzy, że będzie mógł zabrać połowę złota, i wskaże wam,
gdzie leży Bonanza!
Po tych słowach zapanowała powszechna radoć, radoć okrelona
przez westmanów mianem shout”. Nawet Jego Wysokoć wywijał w
12* Czarny Mustang
177
powietrzu rękoma jak skrzydłami wiatraka i raz po raz podskakiwał z radoci mimo
swego wieku, siwej brody i nieżnobiałych włosów.
Jedynie wysoki Hum posiadał doć siły, by opanować nieco swoje
podniecenie i choć twarz jego promieniała radociš, krzyknšł dononie
w ten rozgardiasz, tak że wszyscy go słyszeli: /
Mylords, gentelmen i seńores! Czeka nas wielka radoć./ale nasza
uczciwoć nie powinna być mniejsza. Obiecalimy temu człowiekowi
połowę złota i sšdzę, że obietnicy dotrzymamy! /
Tak, tak zamiał się Jego Wysokoć. /
Tak, takzawtórowali pozostali. /
Ów miech aż nadto wyranie wskazywał na to, że bynajmniej nie zamierzali tego
uczynić. Metys udał, że miech w ogóle mu nie podpadł, wyjanił wręcz: ;
Jeli mam was zaprowadzić do Bonanzy, to nie musicie wcale daleko jechać.
Niedaleko?zapytał Jego Wysokoć.Tak też mylałem!
Bonanza leży w Estrecho, nieprawda?
Tak.
To znalelibymy jš i bez twojego wskazania!
Nie odpowiedział teraz tajemniczo. Moglibycie szukać jej przez wiele,
wiele lat i mimo to nie znaleć jej.
To chod i prowad! Ale nie próbuj czmychnšć! Nasze kule natychmiast cię
przedziurawiš!
Metys udał, jakby w ogóle nie słyszał tej groby i bez namysłu ruszył
w drogę, wszak wiedział, że kroczš na pewnš zgubę. Przeprowadzenie
chytrego planu przyszło mu o wiele, wiele łatwiej, aniżeli sobie wyobrażał.
Zrozumiałe, że zafascynowani i niepodejrzliwi biali mówili teraz jedynie o
Bonanzie. Hum był spokojny, jechał z dala od pozostałych, i zachodził w głowę,
jakby tu nakłonić swych towarzyszy do godnego zachowania. Po jakim czasie
przyłšczył się do niego dowódca i z umiechem na ustach zapytał:
To, co mówilicie wczeniej o uczciwoci, to był tylko żart, prawda?
Nie, sir. Ten człowiek wydaje nam połowę swych skarbów za nic, bylibymy
najnędzniejszymi draniami, gdybymy nie dotrzymali danej mu obietnicy.
A więc rzeczywicie poważnie macie taki zamiar? Pshaw! Nigdy
178
nie berłem pozbawiony honoru i nigdy nie będę, ale każdy wie, że Indianom nie
potrzeba dotrzymywać danych obietnic.
TO tak podłe, sir, że ja... Hm! A poza tym ten Yato Inda nie jest Indianinem,
jego ojciec był białym!
To1 tym bardziej nie jest powód, by sobie co z niego robić, Metysi bowiem sš
o wiele gorsi, bardziej zdradliwi i niewierni aniżeli Indianie dzystej krwi.
Niech nam pokaże Bonanzę, a potem idzie, gdzie mu się podoba.
Bez swojej połowy?
Naturalnie! Zostawić mu takš niesamowitš iloć złota to byłoby z naszej strony
czyste szaleństwo!
Nie zgodzę się na to, żeby został oszukany!
Nie wystawiajcie się na pomiewisko! Nic przecież nie wskóracie przeciw
pozostałym!
A jednak...
Cóż niby? Co zamierzacie? zabrzmiało ostrzejszym tonem.
Co uczynię, a czego zaniecham, będzie zależało od waszej uczciwoci.
Czy to ma być groba, sir?
Jeli nie postšpicie uczciwie z Metysem, to jest to groba! Winnetou nazwał
złoto mierciononym piaskiem, ponieważ znał liczne wypadki, kiedy szybko i
łatwo zdobyty metal ,,szczęliwym znalazcom” przynosił nieszczęcie. Również
tutaj, choć nie widziano jeszcze Bonanzy, widać było następstwa żšdzy
posiadania. Przywódca, którego Hum zawsze dotšd był ulubieńcem, odrzucił wszelkš
przyjań z wyrazem bezlitosnej wrogoci na twarzy i zagroził:
Nie waż się ostrzegać Metysa ani przedsiębrać nic przeciw nam! Jeli w grę
wchodzi Bonanza ofHoaka, to nie znam się na żartach. Chcę cię ostrzec i
powiadam: możesz liczyć tylko na kulę!
Po tej grobie, którš wypowiedział zupełnie poważnie, popędził konia, by znaleć
się w pobliżu Metysa na czele pochodu, Hum za został na końcu, celowo zwalniał
krok konia, jadšcy bowiem blisko niego towarzysze słyszeli rozmowę z przywódcš,
odwracali się w jego stronę i nie mniej stanowczo przypominali mu o wiszšcej nad
nim grobie. W końcu stracił ich z oczu. Równie silnie pożšdał złota jak i oni,
lecz gniew z powodu zamierzonego przez nich oszustwa nakazywał mu nie podšżać za
nimi w popiechu w stronę Estrecho.
Toteż ujrzał skały otaczajšce rzekomš Bonanzę póniej aniżeli oni.
12*
179
Kiedy skierował na nie swój wzrok, zdziwił się i zatrzymał konia. W chwilę
póniej zeskoczył z siodła, aby nie zostać zauważonym, nie opodal Estrecho
bowiem ujrzał biegajšce postacie, których w żadnym wypadku nie mógł uznać za
swych towarzyszy. Wkrótce potem buchnšł w górę jasny ogień i dotarło do niego
wycie wielu głosów, co wiadczyło o tym, że miał przed sobš Indian.
Opanowała go trwoga. Na szczęcie zapadał zmrok, który sprawił, że
czerwonoskórzy go nie zauważyli, a poza tym byli tak zajęci wšwozem Estrecho, że
w ogóle nie zwracali uwagi na stronę, gdzie się znajdował. Sšdzili, że majš
wszystkich białych w pułapce.
Hum zamierzał podjšć próbę uratowania swych towarzyszy. Nie chciał, by Indianie
zauważyli go, poczekał, aż się zupełnie ciemniło, i pogalopował, lecz nie na
wprost, gdzie ogień stawał się coraz bardziej widoczny, lecz trzymał się
bardziej lewej strony, na wschód.
Ogień buchał od zachodniej strony wierzchołka góry, pojechał zatem na wschód i
znalazł tam ukryty zakštek, gdzie przywišzał konia. Potrzebował więcej czasu,
by zbliżyć się do czerwonoskórych, gdyż musiał się poruszać ostrożnie.
Przemykajšc na zachód dotarł w końcu do zagłębienia, które odcinało wylot
Estrecho od głównego pasma wzgórz. Położył się na ziemi i poczołgał się do
miejsca, z którego po lewej ręce ujrzał ogień w odległoci około dwustu kroków.
Ogień buchał tak wysoko i rozlegle, że jego blask docierał i do niego. Nie
odważył się posunšć dalej, gdyż widział wielu czerwonoskórych, zajętych
dorzucaniem nowych wišzek gałęzi do ognia.
Indianie jednak byli nie tylko tam. Jasnoć owietlała i góry i kiedy spojrzał w
ich stronę, zobaczył wielu Indian, którzy z nie znanego mu powodu wspinali się
na górę i tam rozbiegali. Potem usłyszał jaki głos z góry. Sšdzšc po doborze
słów i wyrażeń mówišcy musiał być czer-wonoskórym, używał bowiem owej mieszaniny
języka angielskiego i indiańskiego, którš posługujš się jedynie Indianie.
Wprawdzie Hum nie mógł zrozumieć każdego słowa, lecz był w stanie ledzić sens
wypowiedzi, a ten krótko mówišc brzmiał:
Rzućcie wszelkš broń i cofnijcie się w głšb Estrecho! Kto zacznie strzelać
albo będzie się inaczej bronił, tego czeka mierć na palu męczeństwa, kto podda
się bez stawiania oporu, temu darujemy życie!
Ach, teraz rozumiem! pomylał Hum. Biali zostali uwięzieni przez
Indian wewnštrz Bonanzy. Bonanza? Hm? Teraz spada mi zasłona z
180
oczu i rozumiem wszystko! Tu nie ma w ogóle żadnej Bonanzy! Ten podły Metys był
szpiegiem czerwonoskórych i dlatego omami! nas swoimi nuggetami, by nas wpędzić
w ich ręce. Jak to dobrze, że jestem uczciwym człowiekiem, gdybym nim nie był,
siedziałbym teraz również na dole w tym ambarasie! Muszę ich wydostać z tego
bagna, tylko ja mogę im pomóc! Ale jak? Jest ich tylko trzydziestu, podczas gdy
Indian jak się wydaje, jest trzykroć więcej”.
Zastanowił się chwilę, w jaki sposób mógłby pomóc swym towarzy-szom, po czym
rozważał dalej: To będzie trudne, niesłychanie trudne, jeli w ogóle nie
zupełnie niemożliwe. Nie mogę się ruszyć w stronę ognia ani wspinać po skałach,
gdyż tam w górze jest równie jasno jak tu na dole. Hm, co wydaje się niemożliwe
po północnej stronie, może okaże się możliwe od południa.
Zawrócił się i popieszył, by przedostać się na drugš stronę. Ale nie zrobił
jeszcze stu kroków, kiedy nagle pojawiła się przed nim niewielka szczupła postać
i niespodzianie zawołała do niego w języku niemiec-kim:
Stój, drogi nieznajomy! Z kim to się pan tak ciga? Niech pan łaskawie
zatrzyma swoje nogi, w przeciwnym wypadku zaraz do nich wypalę z mojej strzelby!
Hum znał niemiecki. Przemawiał do niego Niemiec, a zatem w każdym razie nie
wróg, lecz Hum tak był pochłonięty mylš o szybkim przedostaniu się na drugš
stronę Estrecho, że nie pomylał o tym, jak osobliwe i niezrozumiałe było to
nagłe spotkanie, nie miał też czasu posłuchać wezwania i zatrzymać się. Odparł
jedynie w popiechu również w języku niemieckim:
Niech mi pan da spokój. Nie mam sekundy do stracenia!
Podczas gdy pędził dalej, słyszał za sobš ten sam głos:
Ten, widać, nie uczył się biegać od limaka! No, ale daleko nie zajdzie,
czuję, że oberwie!
Hum nie wiedział, co to ma znaczyć, zrozumiał to po kilku chwilach, nie
przebrzmiały bowiem jeszcze te słowa, a wyrosła przed nim druga postać,
wstrzymała go jednš rękš w biegu, drugš za wymierzyła pięciš taki cios w
głowę, że padł bez słowa. Mimo wszystko znalazł się w lepszym położeniu aniżeli
jego towarzysze, których chciał uratować.
Ci za, jak już wspomniano, dotarli na czele z Metysem wyprzedza-
jšcym nieco korowód do nie poroniętych skał krzemowych, w które
181
wdzierał się wšsko i głęboko Estrecho de Cuarzo. Jechali w lad za nim bez
zastanowienia, z pełnym zaufaniem i nie powzięli żadnego podejrzenia nawet
wówczas, kiedy zatrzymał się i wskazujšc miejsce przed sobš rzekł:
Niech blade twarze zsiada z koni i tam za zakrętem wšwozu niech je spętajš. Ja
w tym czasie otworzę wejcie do ukrytej kopalni, by pokazać wam Bonanzę.
Po czym uklškł przy cianie skalnej i zaczšł rozgarniać zebrane tam kamienie,
jak gdyby chciał odsłonić wejcie do Bonanzy. Oni za wszyscy przejechali obok
niego i tylko Jego Wysokoć zsiadłszy z siodła stanšł przy nim i zapytał z
zaciekawieniem:
A więc to tu spoczywa złoto zakopane w takich ilociach?
Tak skinšł Metys.
To pomogę ci, żeby poszło szybciej!
Otwór jest tu tak wšski, że jedynie jeden człowiek może kopać.
Zamierzał zajšć przywódcę, by odwrócić jego uwagę od siebie, ten
za powodowany niecierpliwociš nie przeczuwajšc niczego przystał na
to, proponujšc Metysowi:
Odsuń się! Chcę to sam zrobić.
Po czym przykucnšł i zaczšł z zapałem odrzucać rękoma żwir. Metys przyglšdał się
temu przez chwilę, a następnie cofnšł się po cichu kilka kroków.
Szybki rzut oka przekonał go, że żaden z białych, którzy jeszcze zajęci byli
końmi, nie zwracał na niego uwagi. Bezszelestnie czmychnšł więc z powrotem do
wejcia wšwozu.
W tym momencie Jego Wysokoć odwrócił się w jego stronę.
Na Boga! zawołał. Metys!
Jednym ruchem wycišgnšł rewolwer zza pasa. Padł strzał i z przekleństwem na
ustach Ik Senanda runšł na ziemię.
Odgłos wystrzału odbił się niesamowicie o ciany wšwozu, by wkrótce potem
znaleć odpowied w huku dalszych strzałów. Przy wejciu do wšwozu wybuchnšł
płomień, który w cišgu kilku sekund tak się powiększył i rozszerzył, że
całkowicie wypełnił wšskš szczelinę, na zewnštrz za za cianš ognia dal się
słyszeć przenikliwy okrzyk wojenny Komanczów.
Jego Wysokoć skoczył natychmiast do Metysa, złapał go silnymi rękoma i cišgnšł
go za sobš, pomimo jego oporu i wyrywania się na wszystkie strony, w głšb
wšwozu.
182
Jestemy otoczeni Indianami!zawołał.Szybko za zakręt, gdzie nie będš nas
mogli trafić, i pomóżcie mi zwišzać tego zdrajcę!
Natychmiast wykonano jego rozkaz i w mig zwišzano Metysowi ręce na plecach.
Cicho postękujšc kucnšł wród białych, z rany, którš otrzymał w kolano, sšczyła
się krew.
Zdaje się, że wpadlimy w ładnš pułapkę, chłopcy odezwał się ochrypłym
głosem dowódca. Ten łajdak był szpiegiem i zwabił nas tu. Ale mylę, że
niedługo będzie się tym cieszył. Zafundujemy mu piękny postronek. Przede
wszystkim jednak kilku z was musi pójć ze strzelbami zabezpieczyć wejcie, aby
nie zakradł się tu żaden czerwo-noskóry.
Polecenie wykonano, a dowódca spojrzał teraz badawczo na ciany skalne.
Nie mogłaby się tu wspišć do góry żadna wiewiórka, a co dopiero człowiek
stwierdził jeden z mężczyzn. Ale spójrzcie, tam sterczy występ skalny jakby
stworzony dla tego draba. Nadaje się do stryczka jak gałš!
I z zimnš krwiš rozwinšł swe lasso, by zarzucić je na ów występ.
Dobrze, Fred powiedział Jego Wysokoć. A ty, mój koloro-wy chłopcze, gotuj
się, gdyż masz jeszcze pięć minut na przygotowanie się na mierć. Skoro jestemy
zgubieni, to ty nas chociaż wyprzedzisz!
Podczas tych popiesznych i okrutnych przygotowań Metys zrobił się szary na
twarzy i wyjškał dygoczšc:
Czego... chcecie? Pućcie mnie! Wy... nie poznalicie się na mnie! Ja...
jestem... niewinny!
Możesz o tym opowiedzieć na tamtym wiecie, teraz to bezcelo-we. Przejrzelimy
cię. Zdradziłe się ucieczkš.
Ja... nie... uciekałem... chciałem się tylko rozejrzeć... bo usłysza-łem jaki
podejrzany szelest.
Tak, ten szelest był tak podejrzany, że zostaniesz teraz zlinczo-wany. Nie
gadaj tyle niepotrzebnie, pierwsza minuta już minęła!
Dwóch mężczyzn pocišgnęło Ik Senandę do ciany skalnej pod występem, z którego
włanie zwisała pętla.
Mylicie się, naprawdę się mylicie!zawołał pełen strachu. Jestem przyjacielem
białych, możecie w to wierzyć! Czy jestecie mordercami? Jeli mnie rozwišżecie,
zobaczycie, że pomogę wam z Indianami!
Wolimy nie próbować, chłopcze mruknšł Jego Wysokoć,
183
spoglšdajšc na staromodny, niekształtny niklowy zegarek, który wycišgnšł z
kieszeni bluzy.
Nie zapominaj, że pozostały ci jeszcze jedynie trzy minuty! Metysowi pot
wystšpił na czoło, pomimo jego oporu wprawnymi rękoma zarzucono mu pętlę na
szyję i lekkim ruchem zacinięto.
Dam wam złoto, wiele złota jęknšł jeli darujecie mi życie!
Beze mnie nigdy nie znajdziecie Bonanzy of Hoaka!
W to wierzymy skinšł Jego Wysokoć lecz i z twojš pomocš chybabymy jej
nie odkryli. Zresztš twoje złoto na niewiele by się nam zdało, gdyż teraz chodzi
o nasze skalpy!
Mogę je uratować, jeli mi zaufacie. Tokvi Kava wypuci was na wolnoć, skoro
ja się za wami wstawię!
Aha, więc znów się zdradziłe! Skšd wiesz, że to on nas tu zamknšł? A więc
wydałe nas najgorszemu oprawcy. A zatem nie możemy mieć nadziei, lecz i twoje
skamlenie o łaskę jest daremne.
Jeli mnie uwolnicie, nic się wam nie stanie. Lecz jeli mnie zabijecie, czeka
was pewna mierć w najokrutniejszych męczarniach! Bšdcie roztropni i nie
gubcie samych siebie!...
A więc teraz dodajesz do koloru! Nie damy się mamić. Zamiast pleć bzdury,
przygotuj się lepiej na tamten wiat. Jeszcze minuta. Przygotujcie się,
messieurs!
Słowa te skierowane były do obu mężczyzn trzymajšcych drugi koniec lassa, by
zwišzanego w odpowiednim momencie pocišgnšć w górę.
Metys zaparł się z rozpaczy i usiłował pomimo rany w kolanie unieć się i
wyrwać, kilku ludzi musiało go przygnieć do ziemi, gdyż miertelny strach
podwoił jego siły.
Nie możecie mnie zabić! Na pomoc! Tokvi Kava! Tok-vi Ka-va!
Pomóż!
Ostatnia minuta minęła spokojnie powiedział Jego Wysokoć, stojšc przy tym
bez ruchu. Cišgnijcie, chłopcy!
Gwałtowny ruch poderwał ciało Ik Senandy w górę. Przez chwilę nogi dyndajšc
próbowały trzymać się ziemi, po czym zawisnšł w powietrzu. Targały nim jeszcze
gwałtowne konwulsje, lecz z czasem stawały się one słabsze, ciało bezwładnie
zwisło. Metys nie żył.
Tymczasem nastał zmrok i w wšwozie było jeszcze ciemniej aniżeli
na zewnštrz. Nikt nie słyszał wołań Metysa o pomoc, gdyż Indianie
wyli bez przerwy, słychać też było, że wdrapywali się z obu stron
184
na skały i zajmowali skraj wšwozu. Po czym z wolna wszystko ucichło.
Biali spucili ciało Metysa i zawlekli je w najdalszy zakštek wšwozu.
Następnie naradzili się szeptem, w jaki sposób wydostać się z pułapki. ciany
skalne były zupełnie nie do zdobycia, dlatego postanowili posłuchać Jego
Wysokoci, konno popędzić w kierunku wejcia do wšwozu i w galopie przedrzeć się
przez ogień.
Ledwo jednak przemierzyli kilka kroków, usłyszeli z góry donony, rozkazujšcy
głos:
Zatrzymać się, niech blade twarze nie jadš dalej! Jestem Tokvi Kava, wódz
Komanczów, i mam szeć razy pięćdziesięciu wojowni-ków. Jeli będziecie skakać
przez ogień, wszystkich was wystrzelamy!
Do stu diabłów! zachrypiał Jego Wysokoć zwracajšc się do swoich
ludzi.Czycie słyszeli, co powiedział? Ma rację. W ten sposób nic nie wskóramy.
Nie wydostaniemy się. Zechce zapewne naszych skalpów i możemy mówić o szczęciu,
kiedy da się namówić na to, abymy uszli tylko z życiem!
Ponownie dał się słyszeć głos Czarnego Mustanga:
Jeli blade twarze będš się bronić, sš zgubione. Daruję im jednak życie, jeli
się poddadzš.
Na te słowa biali zeskoczyli z koni, ponownie szybko się naradzili, postanowili
rokować z czerwonoskórymi i przebiegłociš osišgnšć możliwie najwięcej ustępstw.
Toteż Jego Wysokoć zawołał teraz w stronę wodza:
Co macie przeciw nam, że traktujecie nas jak wrogów? Przecież-nic wam nie
zrobilimy!
Wszystkie blade twarze sš naszymi wrogamizabrzmiała od-powied. Nie macie
żadnego wyjcia i możecie uratować swoje życie jedynie w ten sposób, że poddacie
się nam wszyscy bez oporu. Odrzućcie broń i wydajcie waszego jeńca!
Ale, ale! tak daleko jeszcze nie doszlimy! To prawda, żecie nas otoczyli,
ale spróbujcie nas stšd wydostać! Włanie nasze strzelby udowodniš wam, że bez
sensu jest traktować nas jak bezbronnych jeńców.
Uff! Rozejrzyj się wpierw dobrze po swym więzieniu! Tu na górze na występach
skalnych stoi dziesięć razy po dziesięć wojowników Komanczów, gotowych na jedno
moje skinienie strzelać w waszš stronę.
185
Fatalna sytuacjaszepnšł na to Jego Wysokoć.Jeli to prawda, to wykończš nas
z góry, zanim zdšżymy ich nawet zadrasnšć. Posłuchajmy, jakie chce nam postawić
warunki!
Po czym zwracajšc się znów do góry zawołał:
Może was być wielu, nie boimy się. Ale słyszałem, że Tokvi Kava jest odważnym
i sprawiedliwym wodzem, nigdy nie żywi on wrogoci do ludzi, którzy go nie
obrazili czy też nie skrzywdzili. Dlatego jestem przekonany, że natychmiast
wstrzymasz swe działania, kiedy dowiesz się, kim jestemy i że nie szukamy
niczego w tej okolicy, tylko chcemy jš szybko przemierzyć. Zatem jestem gotowy
do rozmowy z tobš.
A więc chod! Moi wojownicy poprowadzš cię na górę.
Dumny wódz Komanczów nie może poważnie wymagać, bym do niego przyszedł. Jest
nas tylko trzydziestu, podczas gdy on, jak sam powiedział, posiada trzystu
wojowników. Gdybym się stšd oddalił, naraziłbym życie, podczas gdy on nie
ryzykuje nic schodzšc tu do nas do Estrecho.
Jestem wodzem i nie potrzebuję uganiać się za jakš bladš twarzš odparł
dumnie Mustang. Lecz przylę do was jako po-rednika Kitę Homascha. Czy
wypucicie go z powrotem na wolnoć, kiedy zechce?
Tak.
Również wtedy, kiedy nie dojdzie z wami do porozumienia?
Również wtedy.
Czy mówisz prawdę?
Tak, zapewniam cię, że niczego nie knuję.
My wierzymy w Wielkiego Ducha, którego wy nazywacie Bogiem, co przysięgniecie
na niego, tego musicie dochować. A więc obiecaj mi na waszego Boga, że kiedy
Kita Homascha zechce odejć, nie ruszycie go.
Przysięgam i obiecuję ci to.
Więc zejdzie.
Trwało chwilę, nim odsunięto nieco na bok palšce się drzewo przy wejciu do
wšwozu, tak że między płomieniami a skałš powstała luka, którš Kita Homascha
przeskoczył. Dumnym krokiem z podniesionš głowš czerwonoskóry podszedł do Jego
Wysokoci, po czym obaj usiedli. Tymczasem zapadła głęboka noc i tylko wolno
wschodzšcy księżyc i jasno migocšcy ogień rzucały skšpe wiatło na wšwóz.
Stary westman wiedział, że według zwyczajów Indian rozmowę
186
zaczyna zwycięzca, toteż milczał i czekał, aż Kita Homascha po dłuższym czasie
rozpoczšł rokowania pytaniem:
Czy blade twarze zrozumiały, że byłoby szaleństwem walczyć przeciw nam?
Nie odparł biały tego jeszcze nie zrozumielimy.
Urodzilicie się więc bez rozumu. Żaden człowiek nie wdrapie się na te skały
ani też żaden koń, ani żaden jedziec nie przeskoczy przez żar ognia. Z góry za
patrzy na was dwa razy sto oczu i sto strzelb przygotowanych jest do zniszczenia
was.
Pshaw! Nie obawiamy się strzelb. W Estrecho znajduje się doć dogodnych
miejsc, w których można się ukryć przed waszymi kulami.
Jak długo potrwa to skrywanie się?rzekł czerwonoskóry z pogardš. Wcale nie
musimy trwonić na was kuł. Na zewnštrz mamy pod dostatkiem wody i dziczyzny.
Wystarczy, że poczekamy, aż wypędzi was głód i pragnienie.
To może długo potrwać!
Uff! Im dłużej to potrwa, tym szybciej skończy się nasza pobłażliwoć i
wówczas nie będziecie mogli liczyć na litoć. Jeli się teraz poddacie,
zobaczycie, że w naszych sercach goci jeszcze łaska!
Czego od nas żšdacie?
Wykopalimy topór wojenny przeciw wszystkim bladym twa-rzom i właciwie
powinnicie wszyscy zginšć na palu męczeńskim. Tokvi Kava zlecił mi zaoferować
wam życie i wolnoć, jeli wydacie jeńca i oddacie całš waszš broń.
Czy konie również?
Nie, wojownicy Komanczów sš tak bogaci w dobre konie, że nie przyjmš waszych
lichych szkap.
A pozostałe rzeczy, które posiadamy?
Pshaw, wszystko, co macie, warte jest dla nas tyle, ile cienkie dbła trawy,
które przegania wiatr. Chcemy waszej broni, niczego więcej!
Ale wówczas nie będziemy mogli polować, aby przeżyć, i jeli trafimy na
nieprzyjaciół, będziemy zupełnie bezbronni!
Zachowacie przecież swoje konie, a najbliższy fort bladych twarzy nie leży tak
daleko. Możecie się do niego szybko dostać, a tam otrzymacie wszystko, czego
potrzebujecie. Zdecydujcie się prędko, gdyż Czarny Mustang nie będzie zbyt długo
czekał.
Muszę wpierw pomówić 2 moimi ludmi.
187
Jego Wysokoć wstał i wraz z towarzyszami wycofał się za zakręt wšwozu,
tymczasem Indianin pozostał siedzšc nieruchomo.
Stary przywódca powiadomił swych towarzyszy o treci rozmowy i szepnšł:
Nie majš pojęcia, że ten kolorowy szubrawiec już wisi. Żšdajš wydania jego i
całej naszej broni. Przeklęta sprawa, mesch’schurs! Jedyna nadzieja w tym, że
wysoki Hum zdołał zbiec, bo gdyby go schwytali, to ten czerwony łajdak już by
się tym pochwalił.
Odbyli naradę i doszli do wniosku, że przystanš tylko wówczas na żšdania Tokvi
Kavy, jeli będš mogli zachować choć parę strzelb i noży. Chcieli ukryć mierć
Metysa, przywišzać ciało do konia i w ciemnoci zabrać z sobš jako zakładnika,
przyrzekajšc uwolnić go póniej.
Jego Wysokoć wstał i ciężko kroczšc, z opuszczonš głowš wrócił do Kity
Homascha.
Cocie postanowili?zapytał.
Chcemy zgodzić się z waszymi warunkami, jeli zostawicie nam strzelby i
dziesięć noży, aby...
W tym momencie u góry ponad nimi dały się słyszeć glosy, jakie zamieszanie, a
następnie donone wołanie:
Zatrzymajcie się, Komańcze! Tu stoi Winnetou, wódz Apaczów, a do każdego, kto
odważy się zbliżyć, przemówi zaczarowana strzelba Old Shatterhanda.
Odpowiedział mu ryk wciekłoci:
A tu stoi Tokvi Kava, wódz Komanczów! Zbliża się czas temsty, wasze skalpy sš
moje! Ruszajcie na nich, wojownicy Naiini!
Zbliżcie się tylko, jeli macie odwagę, czerwone łotry! odparł im jaki
kiksujšcy głos. Ciotka Droll przyjmie was łaskawie, Pocze-kaj, łajdaku, zaraz
polemy cię w dół! Dał się słyszeć odgłos jakiego spadajšcego przedmiotu i
wkrótce potem czyje ciało runęło na skalne podłoże tuż obok Jego Wysokoci. W
blasku migoczšcego ognia widać było, że był to Indianin.
Uff, uff!wykrzyknšł przeraż.ony Kita Homaschato...
Czy wskazałe mu drogę w Krainę Wiecznych Łowów, kuzynie Droll? zabrzmiał z.
góry inny głos.
Uważaj, zaraz jeszcze jeden zniknie z widowni!
I już drugie ciało leciało w otchłań padajšc ciężko i głucho. W lad za
nimi spadło trzecie i czwarte, a kilka następujšcych szybko po sobie
188
strzałów wskazywało na to, że przemówił zaczarowany sztucer Winne-tou. Po czym
zrobiło się cicho. Wyszedł księżyc, który przez pewien czas skrywał się za
chmurami, i stojšcy w dole spostrzegli na skraju skał ciemne sylwetki dwóch
zaciekle walczšcych ze sobš mężczyzn. Nagle jeden z nich został podrzucony w
górę i wkrótce szerokim lukiem wyleciał w powietrze.
Kita Homascha z przerażeniem cofnšł się, jakby nie wierzšc własnym oczom,
pochylił się zaraz nad upadłym i rzekł bezdwięcznie:
Tokvi Kava, wielki wódz Komanczów nie żyje! Nagle nad cianš skalnš zarzucone
zostało lasso i jaki człowiek spucił się po nim, by podejć do czerwonoskórego
rozjemcy.
Uff, uffwykrzyknšł Kita HomaschaOld Shatterhand!
Tak, to ja. Pokrzyżowalimy wasze łajdackie plany, a wódz i kilku innych
Komanczów przypłaciło to życiem. Sšdzę, że jeste upoważ-niony do prowadzenia ze
mnš rokowań, rozpoczętych z tymi zacnymi mężami.
Czerwonoskóry opanował się i z indiańskim spokojem rzekł:
Kita Homascha zastępuje zmarłego wodza. Co Old Shatterhand ma mi do
powiedzenia?
Wyjd do twych wojowników i rozkaż im, aby w mig zebrali się w odległoci
dziesięć razy po dziesięć kroków od wejcia do wšwozu. Jeli to uczynicie, nie
potrzebujecie obawiać się żadnych wrogich działań z naszej strony i pozwolimy
wam zabrać waszych zmarłych. Jeli tego nie uczynicie, to nasze strzelby będš
dalej mówić, a wtedy płacz i lament w wigwamach Komanczów będzie jeszcze większy
i głoniejszy. Pospiesz się, gdyż pilnie oczekujemy waszej odpowiedzi!
Kita Homascha nie powiedziawszy ani słowa udał się w kierunku wyjcia, za
zdziwiony Jego Wysokoć zbliżył się do przybyłego.
Good eyening, mister! To poszło tak szybko, że syn mojej matki w ogóle nie
jest w stanie tego objšć swym stoczonym przez robactwo rozumem. Jestem jeszcze
zupełnie osłupiały ze zdziwienia, sir. Rze-czywicie jestecie Old
Shatterhandem?
Tak sšdzę. Czy mogę usłyszeć wasze nazwisko?
Moje nazwisko nic wam nie powie, sam tak rzadko je słyszę, że go niemal nie
pamiętam. Zazwyczaj nazywajš mnie Jego Wy-sokociš.
Ach, Jego Wysokoć! Jeli nim jestecie, to słyszałem o was.
Jestecie ponoć obeznanym i wytrawnym westmanem i tym bardziej
190
dziwi mnie, że dalicie się tak naiwnie wywieć w pole przez Czarnego Mustanga i
jego wnuka!
Przez wnuka? Nie znam go wcale!
Znacie go, nawet zbyt dobrze. Metys, który was tu przyprowa-dził, jest synem
białego, którego squaw była córkš Czarnego Mus-tanga.
On... on był wnukiem oprawcy myliwych? Do stu piorunów, kto by to pomylał!
No, wyprzedził szczęliwie swego dziadka w drodze w zawiaty!
Co mówicie? Metys nie żyje? Podsłuchalimy czerwonoskórych i słyszelimy z ich
rozmów, że został waszym jeńcem.
To prawda, sir, ale nie był nim długo. Znalelimy ładnš pętlę, w którš
wsadzilimy jego głowę, aż mu dech zatkało w piersiach. Tam z tyłu leży ten
łobuz, jeli chcecie go zobaczyć! Ale skšd wiecie, że ten hultaj nas tu
przyprowadził?
Powiedział mi o tym jego trop i wasze lady. On i wódz podsłuchali was w
miejscu, gdzie obozowalicie.
Rzeczywicie! Czy to możliwe?! A my, głupcy, nie zauważylimy tego! Bylimy
włanie gotowi do oddania Komańczom naszej broni. Musielimy to uczynić, chcšc
ratować nasze życie.
Ratować życie? Dlaczego?
Właciwie mielimy ponieć mierć, lecz wódz w zamian za oddanie broni obiecał
nam nie tylko życie, ale i wolnoć.
I uwierzylicie mu? Z pewnociš nie miał zamiaru dotrzymać obietnicy, chciał
pozbawić was broni, by następnie z całym spokojem was wymordować!
Do pioruna!! Tak sšdzicie?
Nie tylko sšdzę, ale jestem o tym przekonany. Wydaje mi się, że nie wiecie
najważniejszego. Jak sšdzicie, ilu Komanczów mielicie przeciwko sobie?
Trzystu.
Było ich tylko stu, a i tym odebralimy broń i konie. W zwišzku z tym
penetrowali okolicę, by zdobyć broń i skalpy. Chcieli wam to zabrać, i do tego
wasze konie.
Do stu diabłów! To ładnie dalimy się wyprowadzić w pole. Lecz Mr Shatterhand,
cišgle jeszcze nie mogę się nadziwić, że was tu widzę. W jaki sposób
przybylicie tu?
W najprostszy sposób na wiecie. My, mianowicie ja, Winnetou i
191
jeszcze czterech westmanów, spotkalimy kilka dni temu Czarnego Mustanga,
usłyszycie jeszcze o tym, przy tej okazji odebralimy Komańczom strzelby i
konie. Oni dowiedzieli się, że mamy zamiar udać się do Santa Fe, więc można było
się spodziewać, że będš na nas czatować po drodze, by się zemcić, zatem pilnie
wypatrywalimy ich tropu. Dzisiaj rano dotarlimy do ich wczorajszego miejsca
obozowa-nia, zobaczylimy i wasze lady i stwierdzilimy, że bylicie podsłuchi-
wani. Oczywicie podšżylimy za nimi i przybylimy tu w momencie, kiedy zapalono
ogień, który miał wam uniemożliwić wyjcie z Estre-cho. Podeszlimy bliżej i
przy tym został powalony na ziemię jeden z waszych towarzyszy. Nazywa się Hum, w
zapale ratowania was był tak nieostrożny, że wzišłem go za wroga.
Co za człowiek! Nie potraktowalimy go dobrze, a on chciał nas ratować! Jest
rozsšdniejszy od nas i lepszy!
To rzeczywicie prawda. Prędko go też uwolniłem. Potem ukradkiem wdrapalimy
się na skały i Winnetou udało się podsłuchać czerwonoskórych. Większoć Indian
porozstawiana była przy wejciu do wšwozu, a ich niewielka liczba, tych którzy
wraz z Tokvi Kavš stali na górze na cianie skalnej, nie była wystarczajšca.
Mimo to gdymy się zbliżyli, odkryto nas i rozwinęła się walka wręcz, czego
bylicie wiadkami. Wódz, któremu sam się przeciwstawiłem, był ostatnim ze
spadajšcych w dół, pozostali uciekli. Już wczeniej zwišzalimy razem trzy
lassa, po których się opuciłem, by wam o wszystkim powiedzieć. Popatrzcie,
Kita Homascha już wraca.
Następca wodza zbliżał się powoli, ani jeden rys jego twarzy nie zdradził, co-
działo się w nim, kiedy mówił:
Jestemy gotowi pójć na wasze warunki, gdyż nie mamy doć broni, aby wam
stawić opór. Tokvi Kavš przypłacił swój plan życiem. Wojownicy Komanczów
cofnęli się daleko od wšwozu. Old Shatter-hand pozwoli, że kilku z nas zbliży
się tu bez broni, aby zabrać ciała zabitych, bo chcemy natychmiast wyruszyć do
naszych wig-wamów.
W krótkich słowach biały wyraził zgodę i wkrótce zobaczono zbliżajšcych się
kilku czeiwonoskórych, którzy zabrali zwłoki. Wnet biali mieli możnoć przekonać
się, że Indianie oddalili się tworzšc długi szereg.
Biali przygasili rozniecony przez czerwonoskórych ogień, a następ-
nie usiedli w jego pobliżu, by gruntownie omówić wydarzenia tego
192
wieczoru. Gdy Jego Wysokoć wymienił przy tym nazwę Bonanza of Hoaka, Old
Shatterhand zapytał:
A więc nie chodziło o Estrecho, ale o Bonanzę?
Yes, sir. Bonanza miała być włanie tu, w Estrecho.
Ach, tak!zamiał się myliwy.Czy wiecie, co znaczy ta nazwa?
Nie. Nie ma człowieka, który by to wiedział.
A jednak sš tacy. Wie o tym Winnetou, a i ja mogę wam o tym powiedzieć.
Hoaka” jest słowem z języka Akomów i oznacza tyle co niebo”. Bonanza of Hoaka
znaczy więc Bonanza Nieba. Podczas gdy żšdne złota blade twarze szukały tu
wszędzie dookoła, by znaleć błyszczšcy metal, i najczęciej przypłacały to
życiem, starzy padres nauczali o prawdziwych skarbach, które można znaleć tylko
w niebie. Stšd powstało wyrażenie Bonanza of Hoaka, ono żyje w legendzie,
pokutuje też w głowach poszukiwaczy złota i gambusinos, jak słyszę, opanowało i
wasze myli, messieurs.
Ach tak, tak więc to wyglšda stwierdził wielce rozczarowany dowódca. Z
powodu starej legendy o włos skończylibymy na palu męczeńskim. Jedynš korzyciš
z tego jest fakt, iż ta piękna okolica uwolniona została od dwóch wielkich
szubrawców!
To oczywicie prawda zgodził się Hobbie Frank. Teraz Czarny Mustang może
sobie zapucić nowš czuprynę w Krainie Wiecznych Łowów. Gaudeamus igelkur!
Wysoki Hum nie znal niewielkiego myliwca ani jego osobliwego sposobu wyrażania
się, toteż uważał za wskazane poprawić cudaczny błšd Hobbiego i odezwał się:
Pan wybaczy, Mr Frank! Nie mówi się gaudeamus igelkur”, tylko gaudeamus
igitur”!
Na to moritzburczyk zmierzył go gniewnym wzrokiem i odparł parsknšwszy:
Ach tak? Ech, co pan powie! A czy pan wie, drogi panie, jak ja się nazywam?
Owszem. Wszak mi pan to powiedział. Nazywa się pan Frank.
Frank? Jedynie Frank? Tylko Frank? A więc bardzo proszę! Urodziłem się i
zostałem ochrzczony jako Heliogabalus Morpheus Edeward Frankę, łowca prerii i
Moritzburga. Zrozumiano? A teraz niech mi pan powie jeszcze raz swoje nazwisko!
Nazywam się Hum.
13* Czarny Mustang
193
Hum? Hum! To przecież nie jest nazwisko. Musi się pan jeszcze jako inaczej
nazywać! To tak jak u Timpów, prawda, Kas?
Przy tych słowach wysoki Hum nadstawił uszu i spytał:
Timpe? Jak pan doszedł do tego nazwiska?
Ja? Ja w ogóle nie doszedłem, to nie moje. Dziękuję pięknie! Gdybym nazywał
się Timpe, to skoczyłbym do morza, w największš głębinę!
Ale może znał pan kogo o nazwisku Timpe?
Tak, rzeczywicie znałem dwie pożałowania godne osoby, znam je jeszcze.
W pana ojczynie?
Nie, tu w Ameryce. Wystarczy, że spojrzy pan na tych dwóch młodzieńców, na
Hasa o kasztanowych włosach i Kasa blondyna. Już od dłuższego czasu
beznadziejnie cišży im owo nieszczęsne nazwisko.
Rzeczywicie? Panowie, panowie nazywajš się Timpe?zapy-tał Hum zwracajšc się
do obu kuzynów.
Tak odrzekł Kas. Ja nazywam się Kasimir Obadja Timpe, a stojšcy tam mój
kuzyn nazywa się Hasael Beniamin Timpe. Zdaje się, że zna pan nasze nazwisko?
Rzeczywicie. Ale powiedzcie mi, proszę, z jakiego powodu opucilicie waszš
ojczyznę?
Nie ma potrzeby tego przemilczać. Poszukujemy spadku, które-go nas pozbawiono.
Pozbawiono? Dlaczego? Kto?
Można było poznać, że przedmiot rozmowy zaprzštnšł całš uwagę Huma. Kas
odpowiedział:
Uciekł z nim nasz kuzyn. Nazywa się Nahum Samuel Timpe i ma teraz ponoć
siedzieć w Santa Fe. Dlatego zdšżamy do tego miasta, aby zdemaskować oszusta.
Do diabła! A po kim to miał być spadek?
Po naszym wuju, Josefie Habakuku Timpe, który zmarł bez-dzietnie w Fayette.
Moi panowie, to rzeczywicie nader interesujšce. Powiedzcie mi jeszcze tylko,
skšd wiecie, że ten wuj pozostawił jaki majštek?
Od moich kuzynów, Petrusa Michy Timpe i Markusa Absaloma Timpe w Plauen,
którzy włanie otrzymali sto tysięcy talarów.
I przyjechalicie tu po to, aby zabrać swojš częć?
Tak. Najpierw kilkakrotnie pisałem, ale nie otrzymałem odpo-
184
wiedzi, dlatego wyruszyłem w drogę, by złapać oszusta, który czmych-nšł z całš
sumš.
Wówczas Hum wybuchnšł gromkim miechem i miejšc się mówił:
I dlatego zamierzalicie się udać do Santa Fe? To w ogóle nie jest potrzebne.
Możecie go złapać tu, w pobliżu Estrecho, gdzie siedzicie!
Co? Jak? Pan żartuje! Pan chyba kpi z nas? pytali jeden przez drugiego Kas i
Has.
Mówię zupełnie poważnie, chociaż się mieję. Czy jeszcze niczego nie
zauważylicie? Zdrobnilicie swe imiona, Kasimir i Hasael, do Kas i Has. Mnie
nazywajš Hum, a to jest zdrobnienie od Nahum. Ja włanie nazywam się Nahum
Samuel Timpe, i jestem owym podstęp-nym kuzynem, którego szukacie. A więc łapcie
mnie prędko!
Has i Kas zaniemówili poczštkowo ze zdziwienia, lecz zawsze gotowy do zabierania
głosu Hobbie Frank zawołał zachwycony:
Teraz go mamy! Nareszcie wpadł nam w sidła Timpe przestęp-ca. Jeli
natychmiast nie wypłaci pieniędzy, powiesimy go jak nietope-rza, mianowicie
głowš w kierunku rodka matki ziemi. I oto znowu:
pycha z nieba spycha. Gaudeamus igelkur, panie Hum!
Teraz zerwali się Kas i Has i zaczęli zarzucać Huma pytaniami, wyrzutami i
grobami. Lecz on tego nie słuchał, tylko wycišgnšł z kieszeni pieczołowicie
przechowany papierowy woreczek, wyjšł z niego list i miejšc się wręczył im go
ze słowami:
Te oto teraz zupełnie bezwartociowe papiery, które kosztowały mnie sporo
pieniędzy, stanowiš cały spadek po stryju Josefie Habaku-ku. Niech je wszyscy
zobaczš i przejrzš. Najpierw jednak przeczytajcie to pismo, które szlachetny
testator otrzymał z Plauen. Nadeszło ono krótko przed jego mierciš i ja je
odziedziczyłem. Była to jedyna częć spadku, za którš nie musiałem zapłacić z
własnej kieszeni. Możecie go zatrzymać.
Obydwaj kuzyni rzucili się chciwie na list, czytali go równoczenie, lecz im
więcej się z niego dowiadywali, tym bardziej miny im rzedły, a kiedy skończyli
czytać, upucili go na ziemię i spojrzeli na Huma głęboko rozczarowani.
No więc jestem oszustem?zapytał Hum.Stryj pozbawił mnie samego całego mojego
spadku, a wasi kuzyni zażartowali z was, gdyż Timpe z Plauen byli skłóceni z
rodzinš Timpe w Hof. Ci z Plauen mieli szczęcie wygrać sto tysięcy talarów na
loterii i wmówili swym krewnym w Hof, że odziedziczyli tę sumę od wuja Josefa
Habakuka.
13*
195
Napisali do wuja ten list krótko przed jego mierciš, w którym się z was
wymiewajš, i choć to zabawna sprawa, mimo to przykro mi, że zagnała was tak
daleko, aż połšczyła nas tu na Dzikim Zachodzie. Jeli pomimo to macie zamiar
mnie aresztować, to jestem do waszej dyspozycji.
Aczkolwiek ów list był niezbitym dowodem niewinnoci Nahuma, Kas i Has
potrzebowali sporej chwili, by pogodzić się z nowym stanem rzeczy. Nie przyszło
im łatwo porzucić wszelkš nadzieję dotarcia do spadku. W końcu Hum wstał,
wycišgnšł obie ręce w ich stronę i powiedział:
Nie martwcie się! Wy nie otrzymacie urojonego majštku, ja za straciłem przez
Josefa Habakuka majštek prawdziwy, który pozosta-wiłby mi ojciec, gdyby nie
został oszukany przez swego brata, dobry stryjaszek roztrwonił nie tylko swoje,
ale i moje pienišdze. Skoro ja musiałem się z tym pogodzić, to i wy z pewnociš
zdołacie porzucić nadzieję, która była wszak zupełnie bezpodstawna. W zamian za
to zamiast krewniaka oszusta znalelicie uczciwego kuzyna, który cieszy się
niezmiernie z tego spotkania i gotów jest dzielić z wami dole i niedole życia. I
mylę, że to też jest co warte!
Poruszyło to do głębi niewielkiego Hobbiego. On, jeszcze niedawno mówišcy o
powieszeniu Huma do góry nogami, wykrzyknšł teraz w zachwycie:
Co tak stoicie, panowie, jak dwie suszone liwki przed kuchen-nymi drzwiami!
Drogi i niezastšpiony Hum powiedział wszystko, co leżało mu na sercu. Nie ma nic
lepszego na wiecie jak kuzyn, którego można poważać, ja dowiadczyłem tego na
osobie mego kuzyna Drolla. Nie wzdragajcie się tak długo przed szczęliwym
zwišzkiem przyjani, tylko ucinijcie sobie mocno ręce. I pozwólcie, że
poczynię pierwszy krok do pojednania i zapiewam wam z Biegu Fridolina za
latawcem:
Ja będę, usilnie się dopraszam,
Czwartym w sojuszu waszym.
Żart Franka wywołał ogólnš wesołoć, Kas i Has musieli rozemiać się wraz z
innymi i wreszcie chwycili ręce Huma, a pierwszy z nich rzekł:
Masz rację, kuzynie, nie ma powodu, abymy się na ciebie dalej
gniewali, a pienišdze może by nas wcale nie uszczęliwiły. Jestemy tu
w pobliżu Bonanzy of Hoaka, z której nazwy wypływa nauka, że
istniejš też inne skarby, o które winno się zabiegać. Będziemy odtšd
196
trzymać się razem, tak by dla okrelenia wiernej przyjani można było kiedy
powiedzieć: Włanie jak u Timpów!”
Tak, jak u Timpów! zgodził się Hobbie. Wprawdzie do tej pory nie mogłem
się przekonać do tego nazwiska, lecz czego nie może pojšć rozum mylšcego, to
wyczuje cierpišcy na reumatyzm, kiedy jest przecišg. Dlatego biorę rozbrat z mš
niechęciš, a ponieważ wszyscy wyróżniacie się zdrobniałymi imionami, to i ja
jako czwarty w sojuszu postšpię podobnie i skrelę dwie sylaby. Zatem w
przyszłoci mówcie do mnie jedynie Heliogabalus Morpheus Edeward, Frankę możecie
opucić, na całej kuli ziemskiej będš dokładnie wiedzieć, że należy pod tym
rozumieć słynnego Frankego. Powiedziałem. Howgh!
Spis rozdziałów
1. METYS ............................. 5
2. CZARNY MUSTANG ..................... 48
3. U OLCHOWEGO RÓDŁA ................. 85
4. BRZOZOWY JAR ....................... 106
5. ZDRADZIECKIE ZŁOTO. .................. 154