Danielle Steel
ANIOŁ JOHNNY
Z angielskiego przełożyła
Hanna Baltyn-Karpińska
Świat Książki
Tytuł oryginału
JOHNNY ANGEL
Projekt okładki i stron tytułowych
Ewa Łukasik
Zdjęcie na okładce
Flash Press Media
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczycka
Redakcja
Krystyna Mazurkiewicz
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta
Jadwiga Piller-Rosenberg
Agata Boldok
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne Jakiekolwiek podobieństwo do
osób rzeczywistych — żywych czy martwych — jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © 2003 by Danielle Steel
Ali rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2004
Świat Książki
Warszawa 2004
Bertelsmann Media Sp z o.o.
ul. Rosoła 10
02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Kolonel
Druk i oprawa
GGP Media, PóBneck
ISBN 83-7391-365-3
Nr 4609
Dla anioła Nicky 'ego
Zawsze będę Cię kochać
A Ty zawsze będziesz przy mnie, w sercu
Mama
I dla Julie
Która była aniołem Nicky'ego
I moim.
Wiem, że są teraz razem
Szczęśliwi, roześmiani,
Pełni miłości i humoru.
Bardzo, bardzo za Wami tęsknimy,
Ale przecież się spotkamy
Kochająca
d.s.
Rozdział pierwszy
Był słoneczny, gorący dzień w San Dimas, odległym przedmieściu Los Angeles. Wielkomiejski szum Hollywoodu i L.A. pozostawał o lata świetlne stąd. Wydawało się, że miasta niema, a dzieciaki mogą spokojnie cieszyć się normalnym dzieciństwem w normalny, jasny dzień. Zbliżał się koniec szkoły i dzień rozdania świadectw, na które absolwenci nie mogli się doczekać. Johnny Peterson został wybrany do wygłoszenia mowy na koniec roku w imieniu wszystkich maturzystów. Przez całe cztery lata był w szkole najlepszym lekkoatletą i kapitanem drużyny piłkarskiej. Od czterech lat spotykał się też z Beczy Adams. Właśnie stali na schodach, gawędząc z kolegami. Szczupły, wysoki Johnny pochylał się ku dziewczynie i od czasu do czasu szukał wzrokiem jej oczu. Mieli swój słodki sekret, podobnie jak większość młodych ludzi w ich wieku. Kochali się, od roku sypiali ze sobą i, tak jak przez wszystkie szkolne lata, byli prawie nierozłączni. Marzyli, choć nie snuli tych planów na głos, o przyszłym wspólnym życiu. W lipcu, przed pójściem na studia, Johnny skończy osiemnaście lat, Becky obchodziła swoje urodziny w maju. Ciemnobrązowe włosy chłopca połyskiwały w słońcu metalicznym, miedzianym połyskiem, podobnie jak jego ciemne, piwne oczy. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał białe zęby i piękny uśmiech. Każdy z jego kolegów chciałby tak wyglądać, choć niewielu było to dane. Ale poza fantastyczną aparycją był po prostu świetnym, sympatycznym chłopakiem. Uczył się dobrze, miał mnóstwo przyjaciół, a gdy nie trenował, w wolnym czasie pracował na godziny. Jego rodzice, obarczeni trójką dzieci, nie mieli dość pieniędzy na luksusy i przede wszystkim walczyli o przetrwanie. I jakoś się to udawało. Tak naprawdę, Johnny chciałby być w przyszłości piłkarzem, ale mądrze zadecydował, że pójdzie na studia i zajmie się księgowością. Pragnął pomagać ojcu, który prowadził niewielką firmę rachunkową, choć nie bardzo lubił swoją pracę. Ale Johnny był geniuszem matematycznym i w księgowości czuł się jak ryba w wodzie, nie mówiąc o tym, że umiejętności komputerowe miał w małym palcu. Jego matka była pielęgniarką. Pięć lat temu zrezygnowała z pracy, żeby zajmować się młodszymi dziećmi, synem i córką. Siostra Johnny'ego, Charlotte, miała czternaście lat i właśnie zdała do szkoły średniej, a młodszy dziewięcioletni Bobby był dzieckiem specjalnej troski. Rodzina Becky była inna. Dziewczyna miała aż czwórkę rodzeństwa, a przed dwoma laty, po śmierci ojca, przeżyli poważny kryzys. Ojciec pracował w branży budowlanej i zginął w wypadku. Nie pozostawił po sobie grosza. Becky oprócz szkoły harowała jak wół w aż dwóch dorywczych miejscach pracy. Żeby przeżyć, potrzebowali każdego grosza, a zarabiała tylko ona i najstarszy brat. Nie mogła od razu pozwolić sobie na studia, tak jak Johnny. Musiała jeszcze, co najmniej przez rok pracować na pełnym etacie w sklepie. Istniała nadzieja, że, potem zacznie się znów uczyć, ale nie zależało jej na tym aż tak bardzo. Nie przepadała za szkołą. Lubiła pracować i kochała swoją rodzinę. Była szczęśliwa, że pomaga mamie,
bo pieniądze z ubezpieczenia, wypłacone po śmierci taty,
okazały się żałosną jałmużną. Miłość do Johnny'ego była
jedynym jasnym punktem w jej życiu. Włosy miała tak jasne,
jak Johnny ciemne, a oczy błękitne jak letnie bezchmurne
niebo. Była śliczna i zakochana.
Martwiła się trochę, że Johnny po wyjeździe pozna wiele
innych dziewczyn, ale ufała jego uczuciu. Wszyscy w szkole
uważali ich za idealną parę. Zawsze spędzali wolny czas razem
i zawsze byli szczęśliwi: śmiali się, gadali, żartowali i nigdy
się nie kłócili. Bo poza tym, że stanowili parę, byli także
najlepszymi przyjaciółmi. Dlatego też Becky nie miała zbyt
wielu koleżanek. Cały jej czas pochłaniał Johnny. Rano chodzili
na lekcje i spotykali się wieczorem - po treningach, odrobieniu
szkolnych zadań i po pracy. Rodzice, widząc, jak młodzi bardzo
się potrzebują, zaakceptowali ten układ. Becky i Johnny funk-
cjonowali jak prawdziwe papużki nierozłączki.
Teraz, na schodach, rozmawiano o promocjach i rozdaniu
świadectw. Johnny, w absolutnej tajemnicy, kupił Becky suknię na
bal. Gdyby nie jego pomoc, nie miałaby się, w co ubrać. Patrzyła na
niego i w jej oczach, płonących wewnętrznym światłem, odbijały
się cztery cudowne lata wspólnych sekretów, miłości i zaufania.
- Muszę iść, moi drodzy, robota czeka - rzekł z uśmiechem
Johnny.
Pracował w pobliskim tartaku, sortując drewno i tnąc deski.
Robota była ciężka, ale dobrze płatna. Becky była ekspedientką
w sklepie, w którym po szkole miała dostać stałe zajęcie.
Właśnie zrezygnowała ze swej drugiej posady, kelnerki w ka-
wiarni niedaleko szkoły. Wygodniej było pozostać w jednym
miejscu. W czasie weekendów Johnny pracował w biurze ojca;
do tartaku chodził popołudniami po szkole. Miał zamiar za-
trudnić się tu na wakacje w pełnym wymiarze godzin, żeby
zarobić trochę pieniędzy na studia.
- Chodźmy, Becky - powiedział, odciągając dziewczynę od
koleżanek, które wciąż paplały o tym, jakie sukienki włożą za dwa
dni na bal. Dla większości z nich było to ukoronowaniem pewnej
epoki, spełnieniem marzeń. Becky i Johnny odczuwali to podob-
nie, choć może nie tak nerwowo, bo mieli siebie i nie musieli na
gwałt szukać partnera czy partnerki na tak ważną uroczystość. Ich
związek dawał im poczucie bezpieczeństwa. Łatwiej było chodzić
do szkoły, gdy zawsze miało się tak mocne emocjonalne wsparcie.
Becky pożegnała się z dziewczynami, odrzuciła długie włosy
na plecy i poszła za Johnnym do samochodu. On zdążył już
rzucić oba plecaki na tylne siedzenie, a teraz sprawdzał, która
godzina.
- Chcesz odebrać dzieciaki? - zapytał. Lubił pomagać lu-
dziom, kiedy tylko mógł.
- Masz czas? - spytała Becky. Czuła się, jakby od dawna
była żoną Johnny'ego, zresztą miała nadzieję, że pewnego dnia
nią zostanie. O tym też nie mówili głośno, ale wydawało się
to oczywiste. Byli tak zżyci, że rozumieli się bez słów.
- Pewnie, że mam. - Uśmiechnął się do niej i włączył
radio. Mieli te same gusta muzyczne, lubili tych samych
ludzi i te same potrawy. Kibicowała mu, kiedy grał na bois-
ku, a on uwielbiał z nią tańczyć i gadać godzinami przez
telefon. Matka Becky często mówiła, że są jak bliźnięta
syjamskie.
Szkoła, do której chodziło jej młodsze rodzeństwo, była
zaledwie o cztery przecznice dalej i cała czwórka już czekała
na Becky na boisku. Młodzi Adamsowie urządzili wyścig do
samochodu i upchnęli się jakoś na tylnym siedzeniu.
- Cześć, Johnny- chórem powiedzieli chłopcy, a naj-
starszy, dwunastoletni Peter podziękował w imieniu rodzeń-
stwa za podwiezienie. Były to miłe, proste dzieciaki. Mark
miał jedenaście lat, Rachel dziesięć, a Sani siedem. Mimo
że była ich taka roześmiana gromada, wciąż, choć minęły
już dwa lata, tęsknili za zmarłym ojcem. Ich mama ciężko
pracowała i prowadziła dom. Postarzała się przez ten czas
o dziesięć lat i nie słuchała przyjaciółek, które wciąż radziły,
że powinna zacząć się spotykać z innymi mężczyznami-
Uważała, że to głupie i stale odpowiadała, że nie ma czasu.
Ale nie chodziło jedynie o to i Becky świetnie rozumiała
matkę, która kochała w życiu tylko jednego mężczyznę,
jej ojca. Myśl o innych napawała ją wstrętem. Chodzili ze
sobą, podobnie jak Becky z Johnnym, od pierwszej klasy
szkoły średniej.
Johnny podrzucił dzieciaki do domu, a Becky pocałowała
na pożegnanie. Pomachał im, odjeżdżając na pełnym ga-
ie Becky zapędziła rodzeństwo do kuchni. Przed wyjściem
do pracy zdążyła naszykować wszystkim picie i kanapki.
Matka miała wrócić za dwie godziny. Pracowała w pobliskim
salonie piękności. Sama była bardzo ładną kobietą, tylko
życie jej nie rozpieszczało. Nigdy sobie nie wyobrażała, że
może zostać czterdziestoletnią wdową obarczoną pięciorgiem
dzieci.
Johnny przyjechał ponownie po czterech godzinach, zmę-
czony, ale szczęśliwy. Został na chwilę i przekąsił coś z Becky,
pogadał z jej matką i około wpół do dziesiątej wieczorem
zaczął się zbierać do domu. Jego dni były długie i szczelnie
wypełnione.
- Aż trudno uwierzyć, że to już matura- powiedziała
Pam Adams, potrząsając głową i patrząc z uśmiechem na
dryblasa, który podnosił się z kuchennego krzesła. — A jesz-
cze niedawno obydwoje mieliście po pięć lat i bawiliście się
w piaskownicy.
W pierwszej klasie szkoły średniej Johnny grał w koszyków-
kę i był w tym dobry. Z czasem przerzucił się na futbol
i bieganie, więc mnóstwo czasu poświęcał na treningi. Pam
była dumna z dobrego, sympatycznego chłopaka córki. Miała
nadzieję, że pewnego dnia ożeni się z Becky i będzie żył dłużej
niż jej nieszczęsny mąż. Lata spędzone z Mikiem były dla niej
zresztą bardzo szczęśliwe i nie żałowała ani jednej wspólnej
chwili, jedynie jego nagłego odejścia.
- Dziękuję, że zafundowałeś Becky kwiaty i sukienkę -
Powiedziała miękko. Była jedyną osobą dopuszczoną do sek-
retu, bo Johnny nie powiedział o tym nawet matce i ojcu.
- Świetnie w niej wygląda. - Czuł się zawstydzony wyrazem
8 ębokiej wdzięczności, jaki ujrzał w oczach matki Becky. -
N*balu będzie super.
świ" (Tam nadzie-Ję' Ja itata Becky zaręczyliśmy się po rozdaniu
ladectw- powiedziała Pam z nostalgią, choć bez aluzji.
11
10
Było oczywiste, że jej córka i Johnny są jak dwie połówki
jabłka, z pierścionkiem czy bez.
- Do jutra. - Becky odprowadziła go za próg. Jeszcze przez
parę minut rozmawiali, stojąc przy samochodzie, a na koniec
objął ją i pocałował. W pocałunku tym była cała siła i namięt-
ność młodości, tak że gdy ich usta się oderwały, Becky była
bez tchu.
- Leć, zanim zawlokę cię w krzaki - zachichotała, a jej
figlarny uśmiech sprawił, że serce Johnny'ego zadrżało, jak
tysiące razy przedtem.
- Odpowiada mi ta propozycja, tylko twoja mama może się
pogniewać - zażartował.
Rodzice obojga nie wiedzieli, jak daleko zaszły między
nimi sprawy, choć matki domyślały się wszystkiego. Pam
jeden raz rozmawiała na ten temat z Becky i przestrzegała,
by dziewczyna była ostrożna. Oboje więc byli ostrożni, Becky
nie chciała zachodzić w ciążę przed ślubem, a do ślubu trzeba
poczekać ładne parę lat. Johnny miał się dalej uczyć, a ona
pracować. Nie spieszyli się.
- Zadzwonię później - obiecał i wskoczył do wozu. Wie-
dział, że matka na niego czeka z kolacją, choć on już jadł
u Becky. Nie zadawano już żadnych lekcji do odrabiania, więc
mógł -jeśli sytuacja będzie sprzyjać - poświęcić trochę czasu
na relaks z ojcem i rodzeństwem.
Johnny mieszkał zaledwie kilka kilometrów od domu Becky,
toteż dojechał w pięć minut. Zaparkował za samochodem ojca
i zamierzał wejść kuchennymi drzwiami, gdy zobaczył na
podwórku swoją siostrę Charlotte. Rzucała piłką do kosza
podobnie jak on sam przed laty. Była niebieskooką blondynką,
podobną do ich matki, a także trochę do Becky. Miała na sobie
szorty i wojskowy podkoszulek. Wysoka jak na swój wiek,
długonoga i bardzo ładna, nie przywiązywała do swojego
wyglądu specjalnej wagi. Charlotte interesował tylko i wyłącz-
nie sport. Jadła, spała, śniła i mówiła, a wszystkie te czynności
wypełniały bez reszty baseball latem, a koszykówka i futbol
zimą. Charlotte grała we wszystkich możliwych drużynach
i była ideałem lekkoatletki.
- Cześć, Charlie, jak leci? - zapytał, chwytając piłkę w locie.
Zawsze go bawiło, że siostra potrafi podawać jak mężczyzna.
Miała niezwykły talent do uprawiania sportów.
- W porzo. - Obejrzała się przez ramię, złapała piłkę i za-
liczyła kolejnego kosza. Johnny dostrzegł jednak, że w oczach
ma smutek.
- Co jest? - Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do
niego. Czuł niemal namacalnie, jak emanuje z niej przygnę-
bienie. Wydawała się poważna jak na swój wiek, może przez
ten wysoki wzrost. Była także nad wiek mądra i inteligentna.
- Nic.
- Tata w domu?
Nie było potrzeby pytać, skoro na podjeździe stał samochód.
Johnny wiedział, co gryzie siostrę. Nie była to żadna rewelacja,
ale wciąż, po latach, bolesna zadra.
- Tak.
Zaczęła drybling. Johnny przyglądał się przez chwilę, po
czym odebrał jej piłkę. Grali razem, na zmianę wrzucając do
kosza. Nie zdawał sobie sprawy, że jest w tym aż tak dobra.
Powinna się urodzić chłopakiem, zresztą sama żałowała, że
nim nie jest. Chodziła na wszystkie jego mecze i kibicowała
jak szalona. Johnny był jej absolutnym ideałem.
Po dziesięciu minutach gry wszedł do domu. Matka stała
przy kuchni, wycierając naczynia. Bobby siedział przy stole
i obserwował ją, a ojciec oglądał telewizję w pokoju.
- Cześć, mamo. - Johnny cmoknął matkę w czubek głowy,
a ona odpowiedziała mu uśmiechem. Alice Peterson uwielbiała
swoje dzieci. Dzień narodzin Johnny'ego był najszczęśliwszym
dniem w jej życiu i zawsze o tym myślała, gdy na niego patrzyła.
- Cześć, kochanie. Miałeś dobry dzień? - Oczy błyszczały
jej miłością, jak co wieczór, gdy wracał do domu.
- W porządku. W poniedziałek jest promocja, a bal za
dwa dni.
n
13
Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego.
- Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be-
cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo-
wych rozmów.
- Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który
uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci?
Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął
głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy.
Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze-
gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra-
ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani
słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy
samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob-
by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy
przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj-
nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną
było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie
pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był
w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił.
Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz
nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym,
niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys-
tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie
przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od-
powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie
ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze
miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał
się co wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele-
wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat.
Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice
próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy-
cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze
swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym
świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem.
Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep-
towali i nikt nie próbował niczego zmieniać. Gdy Alice zasu-
gerowała mężowi, żebj- .zaczął chodzić na spotkania Anoni-
mowych Alkoholików, odtrącił ją. Nie chciał rozmawiać o swo-
im problemie ani z nią, ani z nikim innym, tak jakby nie
przyjmował do wiadomości, że jest pijakiem.
- Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam
dla ciebie kolację.
- Dziękuję, jadłem u Avdamsów - powiedział Johnny, głasz-
cząc policzek Bobby'ego.
Dotyk wydawał się najprostszą formą porozumienia i blis-
kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil-
czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami.
- Raz mógłbyś zjeść c-oś w domu. Może szarlotki? - kusiła
Johnny'ego ulubionym prrzysmakiem.
- Brzmi nieźle. - Nieś chciał urazić jej uczuć. Zdarzało
się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu,
po to tylko, by nie rób ić matce przykrości. Uwielbiał ją,
podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną.
Byli przyjaciółmi.
Usiadła za stołem i \v:raz z Bobbym patrzyła, jak Johnny
pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach,
o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu
szkoły. Jutro Johnny miaJ odebrać smoking z wypożyczalni.
Matka nie mogła się docz ekać chwili, gdy go przymierzy i już
kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się
też, że sprezentuje Beclty kwiaty do sukni, ale powiedział jej,
że już zamówił bukiecik. Jako że został wybrany do wygłoszenia
mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować.
Alice była z niego niesarmowicie dumna.
Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju
i telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak
zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł
Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się
nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się
1 zamknęły cicho. Na łóżlcu usiadł Bobby.
14
15
Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego.
- Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be-
cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo-
wych rozmów.
- Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który
uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci?
Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął
głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy.
Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze-
gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra-
ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani
słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy
samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob-
by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy
przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj-
nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną
było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie
pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był
w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił.
Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz
nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym,
niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys-
tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie
przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od-
powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie
ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze
miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał
siewco wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele-
wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat.
Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice
próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy-
cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze
swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym
świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem.
Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep-
towali i nikt nie próbow^j ^iczego zmieniać. Gdy Alice zasu-
gerowała mężowi, żeby ^zął chodzić na spotkania Anoni-
mowych Alkoholików, ocucił ją Nie chciał rozmawiać o swo-
im problemie ani z nią, ^i z nikim innym, tak jakby nie
przyjmował do wiadomoścj, ŻQ Jest pijakiem.
- Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam
dla ciebie kolację.
- Dziękuję, jadłem u Adarnsów - powiedział Johnny, głasz-
cząc policzek Bobby'ego.
Dotyk wydawał się najprostszy formą porozumienia i blis-
kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil-
czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami.
- Raz mógłbyś zjeść coś w7 domu. Może szarlotki? - kusiła
Johnny'ego ulubionym przysmakiem.
- Brzmi nieźle. - Nie chciał urazić jej uczuć. Zdarzało
się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu,
po to tylko, by nie robić matce przykrości. Uwielbiał ją,
podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną.
Byli przyjaciółmi.
Usiadła za stołem i wraz z Bobbym patrzyła, jak Johnny
pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach,
o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu
szkoły. Jutro Johnny miał odebrać smoking z wypożyczalni.
Matka nie mogła się doczekać chwili, gdy go przymierzy i już
kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się
też, że sprezentuje Becky kwiaty do sukni, ale powiedział jej,
że już zamówił bukiecik. Jako Że został wybrany do wygłoszenia
mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować.
Alice była z niego niesamowicie dumna.
Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju
z telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak
zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł
Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się
nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się
i zamknęły cicho. Na łóżku usiadł Bobby.
15
14
- Piszę mowę pożegnalną- wyjaśnił Johnny. - Na koniec
szkoły. To już za cztery dni.
Bobby nie odpowiedział, a Johnny wrócił do pracy. Żadnemu
z nich nie przeszkadzała wzajemna obecność. Bobby położył
się na łóżku i patrzył w sufit. W takich chwilach naprawdę
było trudno się domyślić, co mu chodzi po głowie - czy wciąż
przeżywał swój straszny wypadek, czy w ogóle go pamiętał?
Czy nie mówi, bo nie chce, czy dlatego, że naprawdę nie
może? Nie sposób było tego dociec.
Wypadek rzucił cień na ostatnie pięć lat życia rodziny. Od
tamtej pory bardziej się starali, szczególnie Johnny i Charlotte,
żeby było jak dawniej, żeby zapomnieć o smutku, który na
nich ciążył. Albo dawali za wygraną, jak ojciec, który niena-
widził swojej pracy, nienawidził siebie i upijał się codziennie
do nieprzytomności, żeby zagłuszyć poczucie winy. Matka też
się w pewnym sensie poddała. Straciła nadzieję, że Bobby
kiedykolwiek odzyska mowę, a Jim wyzwoli się od nałogu.
Nie złościła się na niego i nigdy go nie oskarżała, że to wszystko
przez jego nieostrożność. Choć, zanim wsiadł do samochodu,
miał już na koncie kilka piw, a potem stoczył się z autem
z mostu. Nie mówiła nic. Wystarczyło, że Jim Peterson sam
dla siebie był bezlitosnym sędzią. Zdarzyła się jedna z tych
małych, nieodwracalnych tragedii. Przeżyli ją i życie potoczyło
się dalej, choć wszystko ułożyło się inaczej niż dawniej. Ale
tak to już jest.
Johnny jeszcze przez pół godziny szlifował tekst, a kiedy
uznał, że jest w porządku, zadowolony położył się obok brata.
»Dziecko leżało w kompletnej ciszy, a Johnny ściskał jego dłoń.
Dotyk zastępował im słowa - przez palce przenikały wszystkie
uczucia, wszystko to, co niewypowiedziane. Rozmowa nie była
potrzebna.
Leżeli tak, póki matka nie przyszła, by zabrać Bobby'eg°
spać. Nie kiwnął głową, jego oczy były puste i bez wyrazu,
ale posłusznie wstał, spojrzał na brata i powoli ruszył do swego
pokoju. Alice też wyszła, by utulić go przed snem. Od chwili
16
nadku nje ro/stawała się z młodszym synem ani na chwilę.
Nie wychodziła z domu, nie oddawała go w ręce opiekunek,
bvła zawsze na miejscu. Inni członkowie rodziny rozumieli ten
matczyny dar.
Johnny zadzwonił do Becky dopiero koło jedenastej. Ode-
brała zaraz po drugim dzwonku. Jej rodzeństwo i mama już
się położyli, ale ona czekała na telefon. Johnny nigdy jej nie
zawiódł. Lubili te swoje wieczorne rozmowy. Rano podjeżdżał
pod jej dom i zabierał wszystkich Adamsów do szkoły. Razem
zaczynali i kończyli każdy dzień.
- Cześć, złotko. Jak leci? - Johnny zawsze się uśmiechał,
gdy rozmawiał z Becky.
- W porządku, wszyscy już śpią. Właśnie podziwiałam
sukienkę. - Johnny usłyszał radość w jej głosie i też poczuł
się uszczęśliwiony. Sukienka była przepiękna, a Becky wy-
glądała w niej rewelacyjnie. Kto nie czułby się dumny, mając
taką dziewczynę?
- Będziesz królową balu - powiedział z przekonaniem.
- Dzięki. A u was wszystko dobrze? - Becky świetnie znała
sytuację rodzinną Petersonów i alkoholowe problemy ojca
Johnny'ego. Wszyscy o tym wiedzieli, w końcu pił od lat.
Becky bardzo było żal Bobby'ego, który był uroczym, prze-
miłym dzieciakiem. Charlotte też lubiła, bo w swoim łobuzer-
skim, chłopięcym stylu przypominała jej Johnny'ego. Była
mądra i wrażliwa, podobnie jak matka. Tylko z ojcem niełatwo
udało się nawiązać kontakt.
- Jak zwykle. Tata zasnął przed telewizorem, a Charlie
chodzi jak struta. Tyle razy prosiła go, żeby przyszedł na jej
mecz' ale nigdy tego nie zrobił. Mama była i widziała, jak
arlie zdobyła dwa gole, ale tej dziewczynie zależy tylko na
uPmn ojca. Na moje mecze zawsze chodził, ale ona jest dziew-
yną, więc to olewa. Ludzie bywają okropni, sama wiesz.
mu przykro, że nie może zmienić tego stanu rzeczy,
alh ZC Wle^e razy Próbował rozmawiać z ojcem. Ale stary
0 me słuchał, albo zapominał, albo o to nie dbał. Za to
17
Johnny, gdy tylko mógł, zawsze kibicował siostrze. - A poza
tym skończyłem mowę. Mam nadzieję, że się spodoba.
- Jestem pewna. Już z góry się cieszę i jestem dumna.
Obydwoje wspierali się w chwilach próby, dając sobie ciepło
i miłość, której nie umieli im dać w wystarczającym stopniu
rodzice. Życie było ciężkie, a matki wciąż zaabsorbowane
problemami i pracą. Dlatego Becky i Johnny często czuli, że
zdani są tylko na siebie. Ich związek był najważniejszy, choć
mieli rodziny i przyjaciół. Nikt nie potrafiłby im dać tego, co
ofiarowywali sobie nawzajem. - Do jutra, kochanie. - Tyle
tylko mieli sobie do powiedzenia, bo wszystko było wiadome.
Przede wszystkim chcieli usłyszeć siebie nawzajem przed
pójściem spać.
- Kocham cię, Johnny - wyszeptała Becky do słuchawki
kuchennego telefonu, kuląc się w nocnej koszuli.
- Ja ciebie też. Śpij słodko.
Odłożyli słuchawki i Johnny pomaszerował na palcach do
łóżka w cichym, uśpionym domu.
Rozdział drugi
- No nie! Wyglądasz bosko! - Alice Peterson rozpromieniła
się na widok starszego syna, gdy w wypożyczonym smokingu
schodził ze swego pokoju na dół. Był wysoki i niezwykle
atrakcyjnie wyglądał w białej, kontrastującej z włosami koszuli
i ciemnej wieczorowej marynarce z wpiętą w klapę białą różą. -
Wyglądasz jak prawdziwy gwiazdor - powiedziała, choć nie
dodała, że tak naprawdę wygląda, jakby szedł do ślubu. Był
porażająco przystojny.
Johnny wyjął z lodówki bukiet dla Becky i stał jeszcze
w holu z plastikowym pudełkiem w dłoniach, gdy po schodach
zbiegła jak burza Charlotte z szerokim uśmiechem na twarzy.
Jak zawsze miała pod pachą piłkę.
- No, i jak ci się podoba starszy brat? - spytała z dumą
matka.
- Wygląda jak palant - prychnęła Charlotte bezceremonial-
nie, a Johnny się roześmiał.
- Dzięki, siostrzyczko. Na rozdaniu dyplomów każdy wy-
gląda jak palant. Nie mogę się doczekać, żeby pokibicować
tobie. Pewnie zabierzesz do szkoły piłkę i czapkę. A jakbyś
nie miała niczego na zmianę, wystąpisz w przepoconej koszulce.
- Mogłabym. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a potem
dodała cicho: - A tak serio, to dobrze wyglądasz. - Była z niego
tak samo dumna jak matka.
19
\
- Wygląda dziś jak anioł. - Matka wspięła się na palce,
żeby ucałować policzek Johnny'ego. Z kuchni przydreptał
Bobby i też patrzył na scenę pożegnania. Alice strzeliła dwie
szybkie fotki, nim Johnny zdołał zaprotestować.
- Jak ci się podobam, młody? - zapytał brata, choć nie
czekał na odpowiedź. Ojca jeszcze nie było. - Jadę po Becky,
nie możemy się spóźnić. - Pomachał od progu rodzinie
na pożegnanie. Po chwili usłyszeli chrzęst opon odjeżdża-
jącego auta.
Becky już czekała na ganku, ubrana w białąjedwabną suknię
bez pleców, którą j ej sprawił. Materiał czule otulał jej figurę,
nie obciskając jednak zbyt ciasno. Jedna z sióstr powiedziała,
że wygląda jak królewna z bajki. Włosy uczesała we francuski
warkocz, a na nogach miała białe jedwabne pantofelki na
wysokich obcasach, które kupiła już za własne pieniądze.
Johnny przypiął jej do gorsu bukiecik róż, a ona uśmiechnęła
się w podzięce. Pochylił się, by ucałować ją i dzieciaki, które
też zgromadziły się na ganku, pokrzykując z emocji. Matka
wyszła z kuchni, by ich pożegnać.
- Wyglądacie oboje jak z żurnalu mody - powiedziała Pam
Adams z pełnym rozczulenia uśmiechem. Becky wyglądała
naprawdę ślicznie, a Johnny znacznie poważniej niż na swoje
osiemnaście lat. - Bawcie się dobrze, kochani. Bal maturalny
jest tylko raz w życiu. Pewnego dnia wróci do was to wspo-
mnienie... Korzystajcie z każdej chwili. Życzę wam, żebyście
nigdy nie zapomnieli tej nocy. - Dla niej samej wspomnienia
były wszystkim, co pozostało po szczęśliwych, pamiętnych
chwilach.
-
- Nie zapomnimy, mamo. -Becky pocałowała ją w policzek.
- Jedź ostrożnie, Johnny - upomniała na koniec, a Johnny
jak zwykle obiecał, że będzie uważał. Tak naprawdę w ogóle
nie bała się o niego, bo był trzeźwym, rozsądnym i nad wiek
dojrzałym chłopakiem. Powiedziała to, no bo tak się mówi.
W pobliskim barze Johnny i Becky spotkali się z kolegami.
Wszyscy byli niesłychanie podnieceni, a dziewczyny nawzajem
20
podziwiały swoje suknie. Wszystkie miały bukiety takie jak
Becky, a chłopcy róże w butonierkach. Byli młodzi, piękni,
pełni zapału. Kiedy opuszczali lokal kwadrans po ósmej, mieli
nadzieję na wspaniały wieczór. Jedna z par bez samochodu
zabrała się z Johnnym i Becky. O dziewiątej wszyscy już
wirowali na parkiecie.
Bal był wspaniały. Grał prawdziwy zespół, a w przerwach
jeden z chłopaków bawił się w didżeja. Muzyka była świetna,
jedzenia mnóstwo i na szczęście jedynie parę osób przemyciło
wódkę i piwo. Na ogół wszyscy woleli być trzeźwi - romanse
kwitły, zdarzyło się parę drobnych kłótni i tylko jedna bójka
między dwoma najbardziej agresywnymi chłopakami, których
jednak szybko spacyfikowano. O północy bal się skończył bez
większych awantur i uczestnicy wyszli na zewnątrz, żeby się
naradzić, co dalej robić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem.
Niedaleko był całonocny bar, dokąd cała gromada poszła na
hamburgery i gdzie paru chłopaków próbowało kupić alkohol,
posługując się sfałszowanymi dowodami osobistymi.
Johnny i Becky tańczyli całą noc, gawędzili z przyjaciółmi,
a potem wraz z całą paczką zdecydowali się iść do knajpy
U Joego na hamburgery i koktajle. O wpół do pierwszej zabrali
do samochodu tę samą parę, z którą przyjechali, i ruszyli do
domu. Dogonił ich ryczący klaksonem kabriolet pełen chłopa-
ków z drużyny futbolowej, którzy zaczęli podrywać dziew-
czyny, a potem zaproponowali Johnny'emu wyścigi. Odmówił
z uśmiechem. Nie lubił takich szczeniackich zabaw, a już na
pewno nie w środku nocy, z dwiema dziewczynami w samo-
chodzie. Kiedy zatrąbił do nich na pożegnanie, kabriolet wy-
minął go z wyciem i skręcił w ulicę, przy której był bar, gdzie
niezbyt skrupulatnie przestrzegano zasady, by nie sprzedawać
alkoholu nieletnim.
Becky ze śmiechem plotkowała z koleżanką, gdy dojechali
do następnego skrzyżowania. Johnny zwolnił i skręcił; właśnie
zmieniły się światła. Zaczął opowiadać kumplowi, który siedział
na tylnym siedzeniu, jakiś numer z życia drużyny, gdy kątem
21
zauważył światła, usłyszał pisk opon i ryk klaksonu,
iy się obejrzał, ujrzał znajomy kabriolet, który z szybko-
około stu dwudziestu kilometrów na godzinę pędził
jiaprzeciw nich. Auto mijało ze świstem inne samochody,
^ięc Johnny przyhamował. Po chwili zrozumiał, że nie za-
frzyma się na czas i zrobił gwałtowny skręt, by uniknąć
Rozpędzonego szaleńczo samochodu, który walił pod prąd.
J3ecky zaczęła krzyczeć.
Tego, co zdarzyło się potem, nikt dokładnie nie zapamiętał.
Samochodem targnęło, rozległ się nagły huk, zgrzyt, łoskot
jniażdżonej stali i posypały się odłamki z rozbitych szyb.
pziewczyna, która siedziała z tyłu, mówiła potem, że miała
wrażenie, jakby wjechali na mur. Natychmiast otoczyło ich
Mnóstwo migających światłami i trąbiących wozów, a kabriolet
/atrzymał się w środku całego karambolu. Pasażerowie powy-
padali, lądując na maskach innych wozów i tylko kierowca
pozostał na swoim miejscu. Samochód Johnny'ego, choć ten
^robił, co mógł, by uniknąć zderzenia, najpierw wirował jak
Ł>ąk, po czym zatrzymał się między barierką rozdzielającą pasy
\ ciężarówką. Zapadła cisza. Jeden ze świadków zeznawał
później, że biała suknia Becky była zalana krwią, resztki szyby
wyglądały jak zmięty celofan, a z tyłu wydobywał się słaby
jęk. Becky była nieprzytomna, a Johnny siedział z głową
^puszczoną na kierownice.
Wszyscy byli przypiął pasami. Cisza trwała, zdawało się,
całą wieczność, póki nie przyszedł jakiś człowiek z latarką,
f oświecił do środka i dobiegł go płacz z tylnego siedzenia.
Słyszał już z oddali syrenę karetki i na wszelki wypadek nie
chciał nikogo dotykać. Odszedł o parę kroków i obserwował
judzi wysiadających z samochodów. Kilka zakrwawionych,
poturbowanych osób siedziało już na krawężniku. W wypadku
^zięło udział pięć osobowych wozów i ciężarówka. Ktoś mówił,
ie kierowca ciężarówki nie żyje, ale gdy przybył ambulans,
^wiadek z latarką nie umiał powiedzieć lekarzom nic więcej.
- W tym samochodzie jest kilkoro rannych dzieciaków -
powiedział, wskazując auto Johnny'ego - ale słyszałem, że
ktoś płacze, więc chyba żyją.
Wrócił do swego wozu, podczas gdy sanitariusze podbiegli
do samochodu Johnny'ego. W tym czasie do wypadku dojechały
kolejne dwie karetki. Wkrótce na miejscu zaroiło się od świateł
i ludzi w białych uniformach, którzy sprawdzali stan zdrowia
pasażerów, bandażowali rany i wyciągali tych, którzy byli
w szoku. Po kilku minutach na poboczu leżały cztery ciała
nakryte płachtami; wśród nich kierowca ciężarówki. Jeden
z sanitariuszy pomógł Becky wyjść z samochodu, ze zgrozą
patrząc na głęboką ranę na jej policzku, z której wciąż ściekała
krew na białą suknię. Inny odciągnął bezwładne ciało John-
ny'ego z kierownicy na siedzenie i zbadał puls. Ich przyjaciele
wyszli o własnych siłach. Byli w szoku, lecz nie ranni. Latarka
zaświeciła w oczy Johnny'ego, podczas gdy tamtą trójkę od-
prowadzono na bok. Sanitariusz popatrzył na przystojną twarz
chłopca w wieczorowym stroju. Na jego czole był wielki guz,
a układ szyi od razu powiedział doświadczonemu funkcjona-
riuszowi, że chłopak ma skręcony kark. Delikatnie oparł jego
głowę o zagłówek siedzenia i zamachał do sanitariuszy.
- Kierowca nie żyje - powiedział cicho, żeby nie usłyszeli
go pozostali uczestnicy wypadku. Podjechał wózek. Wyciąg-
nięto ciało Johnny'ego z auta i przykryto płachtą. Becky od-
wróciła się i zobaczyła tę scenę.
- Co wyrobicie?! Dlaczego! - zaczęła krzyczeć. -Zdejmij-
cie mu to z twarzy! - Podbiegła, wciąż brocząc krwią na
doszczętnie zniszczoną sukienkę. Cały gors miała teraz czer-
wony. Schwyciła płachtę, żeby ściągnąć ją z nieruchomego
ciała Johnny'ego, ale jeden z sanitariuszy zdążył ją powstrzy-
mać. Walczyła z nim i wyrywała się, szlochając, jakby chodziło
o życie.
- Chodź tu, dziecko - uspokajał Becky. - Nic ci nie będzie.
Uspokój się i usiądź na chwilę... Musimy cię zabrać do szpitala.
Nic jednak nie mogło zahamować jej histerii. Płakała i wierz-
gała, desperacko usiłuj ąc uwolnić się z uścisku.
22
23
- Ja muszę... Ja chcę do Johnny'ego... Muszę... Muszę... _
O mało nie zadławiła się z braku tchu, po czym do pomocy
przyszedł jeden ze strażaków i objął jąjak córkę. - To przecież
Johnny - łkała - on nie może być... nie... o Boże... to niemoż-
liwe, nie Johnny. - Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc
strażak uniósł jaw ramionach i położył na posłaniu karetki
która natychmiast odjechała.
Przez następne dwie • godziny usuwano skutki wypadku,
kierując poszkodowanych albo do szpitala, albo do domu.
Wzywano rodziców po dzieci, policjanci odwozili rannych,
a pięć ciał ofiar odstawiono do kostnicy. Czterech policjantów
podzieliło między siebie smutny obowiązek powiadomienia
rodzin ofiar. Kierowca ciężarówki mieszkał poza obrębem
stanu, więc jego to nie dotyczyło - wystarczyło zawiadomić
telefonicznie firmę przewozową, w której pracował.
Policjant, któremu przypadł przykry obowiązek zawiado-
mienia o śmierci Johnny'ego, wiedział, kim on był, bo miał
córkę w tej samej szkole, chodziła do jednej klasy z Charlotte.
Nie był to pierwszy raz, kiedy musiał spełnić taki obowiązek
i z góry bał się, co zobaczy na twarzy matki zabitego chłopca.
Johnny cieszył się w całej szkole zasłużoną sławą.
O trzeciej nad ranem nacisnął dzwonek do domu Petersonów.
Otworzył Jim w piżamie. Za nim stała Alice w szlafroku. Byli
przerażeni widokiem munduru.
- Stało się coś złego, panie władzo? - zapytał Jim. Johnny
nigdy nie miał problemów z policją i trudno im było sobie
wyobrazić, że mógłby zostać aresztowany. Może przekroczył
szybkość, albo coś wypił? Nie, to niemożliwe.
- Obawiam się, że tak - zwrócił się do nich policjant. -
Czy mogę wejść? Zdarzył się wypadek. - Na te słowa Alice
instynktownie uczepiła się ramienia męża. - Wasz syn nie żyje-
Bardzo mi przykro, pani Peterson... To była kolizja sześciu
wozów i mamy pięć ofiar śmiertelnych. Ubolewam, że znalazł
się wśród nich Johnny.
- O Boże... - Alice nie umiała znaleźć słów. - O Boże... to
- możliwe... Czy to nie pomyłka? - Jim nie powiedział ani
słowa, tylko łzy jak groch poleciały po jego policzkach.
__ Wpadł na nich inny samochód i wcisnął między ciężarów-
kę i barierkę. Wasz syn zrobił, co mógł, żeby uniknąć wypadku.
To straszne, że tak młodzi ludzie giną w tak koszmarnych
okolicznościach. Wiem, co państwo czują.
Alice chciała powiedzieć, że policjant nic nie wie, ale nie
zdołała wykrztusić ani słowa. Wirowało jej w głowie i byłaby
zemdlała, gdyby oficer nie posadził jej na kanapie.
- Podać pani szklankę wody? - spytał.
Pokręciła głową w milczeniu, a po twarzy pociekły jej łzy.
- Gdzie on jest?- zdołała wreszcie wychrypieć, widząc
oczami duszy ciało leżące na asfalcie lub w samochodzie.
Chciała wziąć je w ramiona, a potem umrzeć. Nie była w stanie
przytomnie myśleć.
- Zabrano go do biura koronera. Musicie państwo załatwić
formalności, w czym oczywiście pomożemy.
Alice kiwnęła głową, a Jim poczłapał roztrzęsiony do kuchni,
Wrócił ze szklanką. Zawartość wyglądała jak woda, ale był to
czysty dżin. Alice od razu to poznała po jego oczach. Był
przerażony i zdruzgotany, podobnie jak ona.
Policjant posiedział jeszcze z pół godziny i odszedł, po-
wtarzając na pożegnanie, jak bardzo mu przykro. Było już
po czwartej nad ranem. Alice i Jim siedzieli w pokoju, patrząc
na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć albo zrobić. W końcu
on objął ją ramieniem i dalej siedzieli, przytuleni i zapłakani.
Nie powiedziała ani słowa, kiedy poszedł drugi raz po drinka.
Miała nadzieję, że alkohol go ukoi. Ona sama nie miała
lczego, co mogłoby ją pocieszyć i złagodzić nagły cios,
więc kiedy wzeszło słońce, wydało jej się, że nastąpił koniec
-vviata. Bolało ją, że wstał taki piękny, bezchmurny dzień.
je umiała sobie wyobrazić życia bez Johnny'ego. Kilkanaście
temu wychodził z domu w smokingu i różą w klapie,
A1 eraz Juz §° nie było. To kłamstwo, przekonywała się
> okrutny żart. Zaraz wejdzie do domu i uśmiechnie
24
25
się. Policjant powiedział przecież, że Becky wyszła bez szwan-
ku, jedynie z przeciętym policzkiem, a pasażerowie w ogóle
nie doznali obrażeń. To dobrze, że ocaleli, ale było niespra-
wiedliwością losu, że zginął Johnny, i to bez swojej winy. Nie
był nieostrożny, nie szarżował, nie pił, słowem, nie zrobił
niczego, czym zasłużyłby sobie na taki koniec. Był idealnym
chłopcem, idealnym synem, przyjacielem całego świata, a te-
raz odszedł, w wieku zaledwie siedemnastu lat.
Pam Adams zadzwoniła o siódmej, kiedy wciąż jeszcze
siedzieli w pokoju telewizyjnym. Do tej pory Jim wypił tak
dużo dżinu, że język mu się plątał, więc odebrała Alice i natych-
miast wybuchnęła płaczem.
- O Boże, Alice, tak ci współczuję - szlochała z drugiej
strony słuchawki Pam. Zdążyła już przywieźć Becky ze szpitala
do domu. Dziewczyna wciąż była oszołomiona, bo zszywano
jej ranę pod narkozą. Chirurg obiecał, że nie pozostanie szrama,
ale Becky wciąż płakała histerycznie i krzyczała, że chce do
Johnny'ego. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że on nie
żyje. - Alice, jak mogę ci pomóc? - spytała Pam. Pamiętała
to koszmarne uczucie bezradności i pustki, kiedy dowiedziała
się o śmierci Mikę'a. Było to nie do pomyślenia i nie do
zniesienia, szok, z którym człowiek w żaden sposób nie mógł
sobie poradzić. Teraz Pam pomyślała, że dla Petersonów był
to jeszcze gorszy cios, przecież zginął ich syn.
- Nie wiem. - Naprawdę nie wiedziała. Usiłowała uporząd-
kować myśli, przypominała sobie, że przecież ma jeszcze inne
dzieci i zastanawiała się, jak im powiedzieć, że Johnny nie
żyje. Nie wiedziała. Nie wyobrażała sobie, że wymówi choćby
słowo.
- Pozwól, że do was przyjadę. Będę niedługo.
Pam wiedziała z doświadczenia, że w takich chwilach nie
można człowieka zostawić samego, musi przeboleć stratę w oto-
czeniu przyjaciół. Poza tym jest masę spraw do załatwienia.
Petersonowie będą musieli załatwić pogrzeb, wybrać trumnę,
przygotować ubranie, poinformować dzieci o tragedii, napisać
nekrolog, ustalić termin wystawienia zwłok w domu pogrze-
bowym, omówić z księdzem pogrzeb, wykupić kwaterę na
cmentarzu, a to wszystko w straszliwym żalu i depresji. Pam
chciała i wiedziała, jak im w tym pomóc. Bała się też o Becky,
dla której był to szczególnie ciężki cios. Cios nie do zniesienia,
niezależnie od wieku.
Pam pojawiła się u Petersonów w dwadzieścia minut później.
Przez chwilę trzymała Alice w objęciach na kanapie, podczas
gdy Jim poszedł się ubrać. Potem nastawiła kawę i w godzinę
później obie kobiety siedziały w kuchni, płacząc i wycierając
nosy. Na tę scenę weszła zaspana Charlotte w wojskowej
koszulce, ze skołtunionymi włosami.
- Cześć, mamo - wyjąkała, jeszcze zanurzona w śnie. Do-
piero widok dwóch zapłakanych kobiet, trzymających się za
ręce, podziałał na nią jak zimny prysznic. - Co się stało?
Matka bez słowa, z oczami śmiertelnie zranionego zwierzę-
cia, wstała i objęła córkę.
- Mamo, co się stało? Co? - Charlotte instynktownie wy-
czuła, że jest to coś strasznego, że wszystko, co kochała
i w czym wyrosła, od tej chwili się zmieni.
- Johnny... Miał wypadek... Nie żyje... To się stało tuż po
balu. - Matka dławiła się słowami, a Charlotte, gdy treść do
niej dotarła, wydała z siebie bolesny, zwierzęcy skowyt.
- Nie! Nie... nie... mamo... tylko nie to... błagam. - Matka
i córka przywarły do siebie, targane spazmami, a Pam patrzyła
na nie, płacząc cicho. Chciała być z nimi, ale tak, by nie
wtrącać się zbyt nachalnie. Po chwili przyszedł ze zbolałą
twarzą Jim, który zdołał wytrzeźwieć. Jeszcze długo siedzieli
razem i płakali, aż wreszcie Alice poszła do pokoju Bobby'ego.
Nie spał już, choć nakrył się kołdrą, jakby wyczuł, że stało się
coś strasznego i chciał się przed tym obronić. Nawet jego
niemota nie mogła być wystarczającą tarczą.
- Mam ci coś bardzo smutnego do powiedzenia. - Matka
przysiadła na łóżku i objęła chłopca. - Johnny odszedł od nas...
na zawsze. Będzie teraz w niebie, u Pana Boga... Johnny bardzo
27
26
cię kochał, mój skarbie. - Wstrząsana szlochem, czuła, jak
ciałko syna tężeje jej w ramionach, ale Bobby nie powiedział
ani słowa. Gdy go położyła na poduszce, zobaczyła, że płacze
w milczeniu, zgnębiony, załamany jak reszta rodziny. Starszy
brat, którego tak uwielbiał, nagle zniknął. Bobby doskonale
rozumiał sens tej tragedii i nie przestał płakać ani na chwilę,
gdy Alice pomagała mu włożyć ubranie. Trzymając się za ręce,
zeszli na dół. Reszta dnia upłynęła w cieniu tragedii.
Pam została z Bobbym i Charlottą, a Jim z Alice udali się
do koronera. Na widok zwłok Alice znów się rozpłakała i nie
chciała odejść od Johnny'ego, aż mąż musiał ją odciągać siłą.
Potem pojechali do domu pogrzebowego i wrócili dobrze po
południu. Charlotte w milczeniu siedziała na podwórku, a Bob-
by wrócił do swojego pokoju.
Wiadomość o wypadku została podana przez radio, więc
wciąż ktoś dzwonił albo wpadał, nierzadko z gotowym jedze-
niem. Przyszła też Becky, która wyglądała jak upiór, blada jak
prześcieradło, z wielkim opatrunkiem na policzku. Nie mogła
przestać płakać i w końcu Pam musiała zabrać ją do domu.
Dziewczyna w kółko powtarzała, że nie umie żyć bez John-
ny'ego, co tylko powiększało ból innych.
Następny dzień wydawał się jeszcze gorszym koszmarem,
bo z każdą upływającą godziną do rodziny docierała realność
tragedii. Wieczorem wybrali salę, w której miano pożegnać
Johnny'ego, a następnego dnia cały dzień przychodzili tam
żałobnicy: przyjaciele, krewni, koledzy ze szkoły. Miał to być
dzień rozdania świadectw. Śmierć Johnny'ego uczczono minutą
ciszy, a potem wszyscy się popłakali.
Pogrzeb był we wtorek. Alice nigdy nie przeżyła czegoś
równie okropnego - do tego stopnia, że potem niczego nie
pamiętała. Jedynie kwiaty, dźwięk dzwonów i czubki swoich
pantofli, w które wbijała wzrok. Ani na chwilę nie wypuściła
z dłoni ręki Bobby'ego. Charlotte zanosiła się od szlochu. Jim,
też półprzytomny, płakał cicho. Mowę pogrzebową wygłosili
dyrektor szkoły i najlepszy kolega Johnny'ego. Mówiono o tym,
jakim był wspaniałym chłopakiem, mądrym, dobrym, kocha-
nym przez wszystkich. Ale nawet najpiękniejsze słowa nie
mogły złagodzić bólu rodziny. Ani przywrócić zmarłego do
życia.
Gdy pozostawili go na cmentarzu, wydawało im się, że cały
świat się zawalił. W domu nie było nic, co mogłoby ich
pocieszyć. Johnny został im odebrany w jednym ułamku sekun-
dy. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie, zbyt makabrycznie. Było
to wręcz niemożliwe do zniesienia. A jednak musieli ścierpieć
te stratę. Musieli żyć dalej, nie mieli żadnego wyboru.
Charlotte usnęła, wyczerpana płaczem. Bobby w milczeniu
leżał w łóżku. Także przepłakał cały dzień, więc w końcu
usnął, śmiertelnie wyczerpany. Alice i Jim siedzieli na dole,
patrząc ślepym wzrokiem w ścianę i myśląc o najstarszym
synu, który odszedł, by już nie powrócić. Ta myśl była nie do
zniesienia. Żadne z nich nie spieszyło się do łóżka- zbyt
obawiali się swych myśli i snów. Przesiedzieli tak prawie całą
noc, dopiero o trzeciej nad ranem Alice zdecydowała się
położyć. Jim pił. Znalazła go rano na kanapie, a obok pustą
butelkę po dżinie. To był początek codziennego koszmaru
i Alice nie potrafiła sobie wyobrazić, by życie rodziny wróciło
do normalności. Normalną rzeczą był codzienny wieczorny
powrót Johnny'ego, marzenia o jego dalszej nauce, rola przy-
wódcy, jaką obejmował w każdym środowisku, tryumfy spor-
towe. Normalny był jego dotyk i buziaki, uśmiech i dowcip.
To, że go zabrakło, nie mieściło się matce w głowie. Każdy
dzień tylko pogłębiał kryzys.
i
28
Rozdział trzeci
Czwartego lii ipca minął miesiąc od śmierci Johnny'ego. Alce
dała dowywołs-ania zdjęcia, które zrobiła pamiętnego wieczora.
Na widok uśminiechniętego syna w pięknym garniturze niemal
pękło jej setce s. Odbitki oprawiła w ramki i postawiła wpo-
koj ach dzieci i s swojej sypialni. Czasem myślała, że lepiej byłoby
ich nieoglądłć.5. Był na nich zbyt przystojny, młody, zbyt pełen
życia.
Świąteczny dzień Czwartego Lipca był w tym roku dla
Petersonów druniem żałoby. Nie było mowy o ogródko-witn
przyjęciu. Zip oroszeni goście przypominaliby im niedainy
pogrzeb, a posza tym nikt nie miał radosnego nastroju. Nie
mieli powodóww, by się uśmiechać ani się cieszyć. W domu
było cicho i sjąpokojnie jak w kostnicy. Zachowywali siejak
ciężko chorzy, o bo też byli chorzy. Przeżycie każdego kolej-
nego dnia wydslawało się wspinaczką na najwyższą górę, am-
dok zbolałych twarzy przy kolacji przygnębiał ich jeszcze
bardziej
Alice bardzoo schudła, pod oczami miała ciemne kręgi. Co-
dziennie dz\von«niła do Pam Adams i zwierzała się jej, żeiue
śpi po nocach, l Drzemka dopadała ją nad ranem, a po godzin^
czy dwóch już : musiała wstawać. Czasami zasypiała w ci|u
dnia w fotelu, ; a Jim, rozwalony na kanapie, pił co noc, pold
nie zapjdł w c siężki alkoholowy stupor. Charlotte codzie%e
płakała. Nie wychodziła z domu, opuszczała wszystkie treningi.
Bobby poruszał się jak w letargu. Ból przytłaczał ich i zadręczał.
U Becky także nie było lepiej, jak relacjonowała Pam. Przez
pierwszy tydzień w ogóle nie wstała z łóżka, a gdy wróciła do
pracy, była jak nieobecna, więc odesłano ją do domu. Dopiero
niedawno zdobyła się na to, żeby pracować na pół etatu, ale
i tak wciąż popłakiwała po kątach, nie chciała jeść i powtarzała,
że lepiej byłoby jej umrzeć z Johnnym. Reszta rodzeństwa
martwiła się razem z nią i opłakiwała opiekuna i przyjaciela.
- Musisz zacząć normalnie sypiać - radziła Alice Pam. -
Pamiętam, że tak samo się czułam po śmierci Mikę'a. W końcu
natura dopomni się o swoje, tylko żebyś się wcześniej nie
pochorowała. Może zaczniesz brać coś na sen?
Alice spróbowała, ale nie podobało jej się, że potem chodzi
otumaniona cały dzień i odłożyła proszki.
- Czy to już tak będzie zawsze? - pytała w przerażeniu.
Perspektywa takiego cierpienia przez resztę życia wydawała
jej się czymś niewyobrażalnym.
- Śmierć dziecka to coś innego niż śmierć męża. Tego się
nie zapomina. Ale z czasem przeżycia blakną. Nauczysz się
z tym żyć - pocieszała ją Pam, która jeszcze teraz, choć od
śmierci Mike'a minęły dwa lata, nie przeszła nad tym do
porządku. Ale poradziła sobie z codziennymi sprawami, tros-
kliwie opiekowała się dziećmi, nauczyła się z powrotem śmiać.
Nie mówiła Alice, że w duchu nie czuje już żadnej radości.
Przyjaciele powtarzali, że pewnego dnia wszystko wróci do
normy. - Nie będzie tak źle, Alice. To dopiero miesiąc. A jak
tam dzieciaki?
- Charlie poszła wczoraj na trening, ale w połowie zrezyg-
nowała. Jej trener jest niepocieszony. Powiedział, że może
przychodzić, kiedy chce, choćby tylko popatrzeć. Sam stracił
siostrę, która była w jej wieku, więc wie, jak to jest.
- A co z Bobbym?
- Zamknął się całkowicie. Całymi dniami leży w łóżku.
Nie schodzi nawet na posiłki. Muszę się nim zajmować jak
30
31
memowlakjern jjm krzyczy na mnie za to, ale... - Alice za-
łkała cicho, zwierzając się najbliższej przyjaciółce z najcięż-
szej z trosk. - Wydaje mi się, że wszyscy się wyizolowaliśmy.
Jim jest, jie jakby go nie było. Wiesz... Ciągle jest... Znieczula
się alkohole^ żeby nie pamiętać. Nie chce nawet wspominać
Johnny'ego. Uważa, że powinnam wysprzątać jego pokój i wy-
niesc z domu wszystkie rzeczy, ale na razie nie potrafię i może
nigdy nie będę w stanie tego zrobić. Chodzę tam czasem,
siadam i myślę. Wydaje mi się, że jak odpowiednio długo
poczekai^ {0 on <}0 mnie przyjdzie. Nawet nie zmieniłam
pościeli. Pewnie uważasz mnie za wariatkę - powiedziała
przepraszająco^ ale Pam rozumiała ją aż nadto dobrze.
~ Ja Hie zmieniłam poszewki Mikę'a przez rok i wciąż
trzymam jego ulubione rzeczy.
~ Nie byłam przygotowana - poskarżyła się Alice żałośnie. -
I dalej sobje nie radzę. Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że
on może umrzeć, że ktokolwiek z rodziny umrze. Takie rzeczy
zdarzają sję innym, ale dlaczego nam...
Pam miała wrażenie, że słyszy samą siebie. Mikę też odszedł
nagle i niespodziewanie. Ale śmierć Johnny'ego w wieku
siedemngsm \at by}a czymś nienaturalnym. Becky powtarzała
to samo. Johnny zostawił po sobie wiele złamanych serc.
Niektórzy znajomi ostrzegali Alice, że pewnego dnia poczuje
gniew, że jej to zrobił, że ich tak zostawił, ale to akurat było
nie do Pomyślenia. Jego śmierć była czystym przypadkiem,
w niczyi^ nie zawinił. I choć stała się tragedią dla żywych,
nie mogł^ obciążać z tego powodu syna.
Petersonowie planowali pod koniec lipca wakacyjny wyjazd
nad jezioro, lecz zrezygnowali z niego i zostali w domu. Jeszcze
w sierpn^ Alice spędzała bezsenne noce, ale przynajmniej Jim
zaczął mniej pić. Przestał zalewać się dżinem i przeszedł na
wieczorne piwko przed telewizorem. Charlotte znów uczęsz-
czała na swoje piłkarskie treningi, ale choć Alice namawiała
męża, by się nią zainteresował, ten wymawiał się brakiem
czasu. Bohhv głównie leżał w łóżku. Mimo wysiłków matki
nie chciał schodzić na dół, a jeśli już, to wystarczyło, że odebrała
telefon, by natychmiast umykał na górę. W nocy dom przy-
pominał rodzinny grobowiec; wszyscy zasklepili się we włas-
nym bólu. A każdego popołudnia Alice choć na chwilę wpadała
do pokoju Johnny'ego, by tam samotnie posiedzieć.
Pewnego dnia Pam przyjrzała jej się porządnie i spostrzegła,
że przyjaciółka wygląda bardzo źle. Johnny'ego nie było już
od trzech miesięcy, a w stanie Alice nie zachodziła żadna
poprawa. Zatopiona w bólu, ledwo miała energię, by się co
rano ubrać. Wkładała w kółko stare dżinsy i dziurawy sweter,
co jeszcze podkreślało jej mizerny wygląd, a gdy Pam propo-
nowała, że pomoże jej zrobić coś z włosami, Alice konsekwen-
tnie odmawiała.
Zaczął się rok szkolny, gdy Alice zaczęła się uskarżać na
bóle brzucha. Ataki były tak nagłe i gwałtowne, że nie wy-
trzymała i zwierzyła się Jimowi.
- Powinnaś natychmiast iść do lekarza - powiedział. Bardzo
się o nią bał. Alice z kolei bała się o Charlotte, czy nie dozna
poważnej kontuzji podczas meczu albo nie zostanie potrącona
przez samochód w drodze do domu. Czuła się niepewna dnia
i godziny.
- Ze mną chyba wszystko dobrze - mówiła bez przekonania,
gdy rodzina pytała ją o zdrowie. O wiele bardziej niż o siebie
martwiła się o dzieci. W ciągu tygodnia Charlotte dwukrotnie
została zwolniona z lekcji z powodu ciężkiej migreny, a Bob-
by w ogóle nie chciał chodzić na zajęcia i zamykał się na
klucz w pokoju. Dyrektor szkoły obiecał poczekać jeszcze
miesiąc, w nadziei na poprawę sytuacji.
Bóle Alicji narastały, ale teraz już nic nikomu nie mówiła.
Cierpiała ze względu na rodzinę i kłamała Pam. Stan Becky
°ył niewiele lepszy. Zaczęła pracować na pełen etat, ale po
powrocie do domu wciąż płakała, przez całe noce. Z nikim nie
chciała się widywać i nigdzie nie wychodziła. Johnny pozo-
stawił po sobie spaloną ziemię.
Po miesiącu od rozpoczęcia roku szkolnego Alice położyła
33
32
się do łóżka, zagryzając wargi, by nie wyć z bólu. Czuła się
tak fatalnie, że nie była w stanie jasno myśleć i natychmiast
poderwała się i pobiegła do łazienki, targana torsjami. Okazało
się, że pluje krwią. Jako doświadczona pielęgniarka wiedziała,
co to oznacza. Długo siedziała sama w łazience, a gdy otworzyła
drzwi, słaniała się na nogach. Jim jeszcze nie spał, lekko
zawiany, ale gdy zobaczył jej twarz, natychmiast wytrzeźwiał.
Nie była blada, lecz zielona.
- Alice? Jak się czujesz? - Poderwał się z łóżka z przerażoną
twarzą.
- Źle - wyszeptała, znękana bólem. Nie zdołała dowlec się
do łóżka. Gdy spojrzała na męża, zakręciło jej się w głowie
i osunęła się na podłogę.
- Alice! Alice! - Poderwał się, ale zamiast ją podnieść, od
razu wykręcił numer pogotowia. Wyglądała jak umarła, serce
mu zamierało, więc z najwyższym trudem opowiedział, że
żona zemdlała, a przedtem wymiotowała. Gdy znów na nią
spojrzał, uświadomił sobie, jak bardzo ostatnio schudła. Wtedy
dopiero dotarło do niego, że Alice naprawdę może umrzeć,
o czym nawet nie chciał myśleć. Jeszcze nie skończył rozmowy,
gdy Alice znów zaczęła wymiotować. Nie odzyskawszy świa-
domości, leżała w kałuży krwi.
- Natychmiast wysyłamy karetkę - powiedziano z drugiej
strony.
Jim odłożył słuchawkę i ukląkł przy żonie. Gdy usłyszał
sygnał, szybko podbiegł do drzwi. Sadził po dwa schodki, by
wpuścić sanitariuszy do środka. Rumor obudził Charlotte, która
stanęła w drzwiach swojej sypialni, przerażona. Na szczęście
przynajmniej Bobby twardo spał tej nocy.
- Co się dzieje? - spytała Charlotte na widok noszy, na
których kładli jej matkę. Nawet w przyćmionym świetle wi-
działa jej poszarzałą twarz i ciało, które przelewało się przez
ręce. Zaczęła płakać. - Tato, co się stało? - wołała w histerii.
- Nie wiem - Jimowi załamał się głos. - Wymiotowała
krwią. - Ojciec nie pomyślał nawet, by chronić córkę przed
takim wstrząsem, zbyt był przejęty ciężkim stanem żony.
Teraz liczyła się dla niego tylko Alice i czekał na werdykt
lekarza.
- Przyczyn może być wiele - usłyszał. - Na przykład pęk-
nięty wrzód. Zabieramy ją do szpitala. Chce pan jechać z na-
mi? - Okryli nieprzytomne, wstrząsane drgawkami ciało Alice
kocem.
- Już jadę
Jim szybko wciągnął spodnie i włożył buty na bose nogi.
Zdążył jeszcze złapać sweter i zadzwonić do Pam, której
w krótkich słowach zrelacjonował, co się stało. Prosił, by
zaopiekowała się dziećmi, póki nie wróci ze szpitala. Niena-
widził nikogo o nic prosić, ale nie miał wyboru.
- Jedź, Jim. Będę u was za pięć minut. Nie martw się
o dzieci. Moimi zajmie się Becky. Myśl tylko o Alice, bo ja
się o nią martwię już od dłuższego czasu.
Oboje zauważyli, jak bardzo Alice wychudła, ale żadne z nich
nie powiedziało o tym ani słowa. Sprawa była oczywista. Cztery
miesiące od śmierci Johnny'ego Alice znalazła się na progu
życia i śmierci.
Jim wskoczył do karetki, nie pożegnawszy się z dziećmi.
Charlotte skuliła się jak embrion w opuszczonym przez rodzi-
ców łóżku. Tam znalazła ją Pam i utuliła jak bezdomnego
psiaka. Potem sprawdziła, co robi Bobby, ale na szczęście
wciąż mocno spał. Zagotowała mleko, wyczyściła zaplamiony
krwią dywan i usiadła z Charlie w kuchni. Rozmawiały bardzo
długo o tym, jak straszne stało się życie po śmierci Johnny'ego,
0 tym, że ojciec Charlotte dużo pił, a matka nikła w oczach.
Charlie powiedziała, że ich życie już nigdy nie będzie takie
samo, a Pat przyznała jej rację, dodając, że pewnego dnia
sytuacja zmieni się na lepsze. Stan takiej zapaści nie mógł
trwać wiecznie, a teraz wszystko zależało od poprawy zdrowia
Alice. Dziewczyna nie mogła dojść ze sobą do ładu, lecz Pam
zapewniła ją, iż jest to tylko bolesny proces, ale nie koniec.
Gdy znużona Charlotte poszła się położyć, Pam skontaktowała
34
J
się telefonicznie z Jimem. Alice wciąż była na sali operacyj-
nej. Podano jej środki znieczulające i zrobiono transfuzję
krwi, ale wciąż nie było wiadomo, czy dojdzie do sił. Tylko
na moment odzyskała przytomność i natychmiast z powro-
tem zapadła w letarg. Po pooperacyjnych zabiegach w gabi-
necie intensywnej terapii zawieziono ją do izolatki i przy-
dzielono do opieki dyżurną pielęgniarkę. Jimowi nie pozwo-
lono pozostać w pokoju. Miał prawo wchodzić do Alice co
pół godziny przez pięć minut. To, co zobaczył, nie napawało
optymizmem.
- Ale co dokładnie mówili lekarze? - dopytywała się ner-
wowo Pam. Trzeźwy głos Jima wskazywał na absolutne prze-
rażenie i depresję.
- Miała wrzód, to pewne. Mówią, że krwawienie ustanie.
Ale gdyby od razu nie przyjechali, zapewne by umarła.
- Wiem. Dobrze, że tak szybko zadzwoniłeś.
- Dzięki za opiekę nad dziećmi, Pam. Zadzwonię, kiedy
tylko dowiem się czegoś konkretnego.
- Dzwoń, kiedy chcesz. Odbiorę od razu, nie budząc dzieci.
- Dzięki - odparł Jim i wrócił do żony. Pielęgniarka po-
wiedziała, że Alice zasnęła na długo i zaoferowała mu łóżko
w poczekalni. Nie chciał spać, ale był wdzięczny, że po-
zwolono mu zostać. Jednak gdy się tylko położył, od razu
zapadł w sen. Było po północy i wieczorne przeżycia kom-
pletnie go wyczerpały.
Alice spała. Torsje już się nie powtórzyły. Ciśnienie krwi
nieznacznie się podniosło, dlatego też pielęgniarka co dwadzieś-
cia minut sprawdzała monitor. Nie było już obaw o życie
pacjentki. Spała, dręczona ciężkimi snami. Nie wiedziała, co
się z nią dzieje, lecz w pewnym momencie odczuła namacalną
obecność Johnny'ego. Widziała siebie i jego na spacerze. Był
szczęśliwy i radosny. Odwrócił się do niej i powiedział: „Cześć,
mamo". Wyglądał zwyczajnie, jak każdego dnia, kiedy wracał
na kolację do domu po odwiezieniu Becky.
- Cześć, synku. Jak ci leci? - powiedziała do niego we śnie.
36
Była zadowolona, że tak dobrze wygląda. Miała wrażenie, że
się budzi, choć to przecież musiał być sen. Chciała tylko
jednego - by ten sen nigdy się nie skończył.
- Dobrze, mamo. Ale martwię się o ciebie - powiedział. -
Jak mogłaś do tego dopuścić? - W jego dużych piwnych oczach
dostrzegła troskę. Miał na sobie dżinsy i świeżo wypraną
błękitną koszulkę polo oraz ulubione buty. Alice zastanawiała
się, skąd wziął to ubranie na tamtym świecie. Przecież po-
chowali go w garniturze i zupełnie innych butach. Ale nie
umiała rozwiązać tej tajemnicy.
- Czuję się dobrze, skarbie, tylko bardzo za tobą tęskniłam -
odezwała się, choć nie na głos, lecz jakby w myślomowie. Nie
sądziła, że można porozumiewać się bez słów.
- Wiem - odparł łagodnie. - Ale to nie powód, żebyś sama
umierała. Charlie i Bobby bardzo cię potrzebują.
- Tak, ale nie umiem im pomóc.
- Powiedz tacie, że musi zacząć chodzić na jej mecze, choć
gardzi dziewczynami. Ona jest najlepszym sportowcem w ro-
dzinie, jest o wiele lepsza ode mnie. A Bobby w ogóle cię nie
słucha. Musisz coś z tym zrobić, mamo, albo jego też stracisz.
Bobby stopniowo pogrążał się w autyzmie i niebawem mógł
się całkowicie zamknąć we własnym świecie, z czego Alice
doskonale zdawała sobie sprawę.
- Dlaczego sam tego nie powiesz tacie? - spytała z uśmie-
chem. Widziała Johnny'ego tak, jakby stał na wyciągnięcie
ręki, i słyszała w głowie jego głos.
- On mnie nie usłyszy, mamo. Tylko ty możesz. - Alice
wierzyła w słowa Johnny'ego, bo był to przecież jej własny,
prywatny sen. - Musisz wyzdrowieć, mamo. Tylko wtedy
pomożesz naszej rodzinie. Masz koniecznie wyzdrowieć i wra-
cać do domu. - Wyraźnie słyszała jego głos.
- Nie chcę wracać do domu - powiedziała smutno i zaczęła
Płakać przez sen. - Bez ciebie to już nie jest dom. Nienawidzę
go. Stale mam depresję. - Patrzył na nią dłuższą chwilę w mil-
czeniu, a potem objął ramieniem. Wytarła nos. - Nigdy się nie
37
przyzwyczaję do życia bez ciebie - wyznała, jakby można było
cofnąć czas i namówić Johnny'ego do powrotu.
- Musisz, mamo - powiedział z przekonaniem. - Jesteś
bardzo silną osobą - dodał z naciskiem.
- Nie jestem - załkała. - Nie mam dość siły, by wspierać
tatę, Charlie i Bobby'ego. Nie zostało we mnie ani trochę woli
życia.
- Musisz - nalegał Johnny, i w tym momencie coś zakłóciło
ich kontakt.
Alice usłyszała z oddali inny głos, coraz bardziej natarczywy.
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą twarz pielęgniarki. Wizja
syna zbladła i rozpłynęła się.
- Coś się pani przyśniło - rzekła siostra łagodnie i spra-
wdziła ciśnienie. Było w normie. Alice zamknęła oczy i znów
zapadła w sen.
Z ulgą odkryła, że Johnny na nią czeka. Siedział na niskim
murku i machał nogami, tak jak to robił od dziecka. Na jej widok
zeskoczył, ale gdy się tylko odezwała, zrobił zagniewaną minę.
- Johnny, chcę przyjść do ciebie - powiedziała coś, co
narastało w niej od czterech bolesnych miesięcy, choć nie
znajdowała na to słów. Chciała być razem z synem. Nie umiała
bez niego żyć.
- Zwariowałaś, mamo? - oburzył się. - Naprawdę chcesz
opuścić tatę, Charlie i Bobby'ego? Nie ma mowy. Oni bardzo
ciebie potrzebują. Tu, gdzie teraz jestem, niewiele mogę, ale
założę się, że nikomu by się to nie spodobało. Zapomnij o takich
myślach, mamo. Weź się w garść! - krzyknął.
- Nie mogę być bez ciebie - pożaliła się Alice. - Nie podoba
mi'się na tym świecie.
- To nieważne, co o tym myślisz. Masz obowiązki, po-
dobnie jak ja - powiedział jak dorosły mężczyzna, którym
nigdy nie był.
- Jakie masz obowiązki? - zapytała, lecz tylko się obruszył.
Znów usiadł na murku i nerwowo machał nogą.
- Jeszcze nie wiem. Nie powiedzieli mi. Ale mam prze-
czucie, że moim obowiązkiem jest pomagać tobie, byś wróciła
do zdrowia. Nie możesz żyć w takiej depresji, mamo, chyba
o tym wiesz. Nigdy dotąd się nie poddawałaś - powiedział
z pretensją.
Spojrzała w te ukochane oczy i miała chęć pogłaskać go po
policzku, ale coś ją powstrzymywało. Bała się, że gdy to zrobi,
zaraz się obudzi.
- Kiedyś nie byłeś martwy. Nie mogę znieść świadomości
twojej śmierci, syneczku. Po prostu nie mogę.
Na te słowa Johnny wstał, znów z bardzo zagniewaną twarzą.
- Nie chcę tego więcej słyszeć. Pilnuj się i uważaj, co
mówisz - rzekł tonem raczej ojca niż syna, w każdym razie
kogoś bardzo dojrzałego i mądrego.
Alice zrozumiała, że to nie jest taki sobie sen. Miała poczucie,
że wszystko dzieje się naprawdę, jakby oboje znaleźli się
w jakiejś nowej rzeczywistości.
- Dobrze już, dobrze - powiedziała jak skarcone dziecko. -
Chociaż nie masz pojęcia, jak mi z tym wszystkim ciężko.
- Wiem. Jest mi strasznie przykro, że odszedłem zbyt nagle.
Nikt tego nie mógł przewidzieć. Żałuję mojej Becky. Jej też
jest ciężko.
- Wyjdzie z tego - zapewniła go, a on przytaknął, jakby
znał przyszłość.
- Tak, wyjdzie, choć jeszcze tego nie wie. Tak samo jak
ty, Charlie, Bobby i tata. Jeśli tylko będziecie robić to, co do
was należy. Kiedy tata zacznie kibicować Charlie, wszystko
się zmieni na lepsze. Och, jak wy mi wszystko strasznie utrud-
niacie - poskarżył się zmęczonym głosem.
Alice dostrzegła, że jego obraz blaknie, jakby nie mógł z nią
dłużej zostać, znużony i wyczerpany.
- Wybacz, kochany. Nie chciałam cię zasmucić - powie-
działa przepraszająco, mając nadzieję, że sen jeszcze się nie
skończył. Choć z drugiej strony czuła, że już najwyższy czas
się ocknąć.
- Ty mnie nigdy nie zasmucałaś, mamo. I teraz też tego nie
38
39
robisz. Teraz twoim zadaniem jest jak najszybciej wyzdrowieć,
a o innych sprawach pogadamy kiedy indziej.
- Kiedy? - Chciała wiedzieć, mieć pewność, że znów go
zobaczy. Nigdy dotąd nie zdarzył jej się tak niesamowity sen.
- Pojawię się, gdy wyzdrowiejesz. Teraz nie chcę cię roz-
praszać ani denerwować.
- Dlaczego?
- Bo jesteś słaba, a ja jeszcze dokładnie nie wiem, jakie
otrzymam zadanie - powiedział tajemniczo, ze zmieszanym
wyrazem twarzy. Nadal był jak żywy.
- Jakie zadanie?
- Nie pytaj za wiele, mamo - powiedział tym nowym, doros-
łym tonem, a Alice była szczęśliwa, że jest taki pewny swego
i dojrzały.
- Chodzisz do szkoły?
- Coś w tym rodzaju. Zarabiam na skrzydła - powiedział
i roześmiał się. Po czym pocałował ją i odszedł.
Alice chciała biec za nim, lecz nie mogła ruszyć się z miej-
sca, jakby między nimi wyrósł nagle mur. Patrzyła, jak się
oddala, ale nie czuła żalu ani smutku. Gdy pochyliła się
nad nią siostra, otworzyła oczy z uśmiechem na wspomnienie
tego cudownego snu.
- Wygląda na to, że wszystko będzie dobrze, pani Peterson -
rzekła pielęgniarka, zadowolona z wyglądu pacjentki.
Wyszła, a Alice zapadła w ozdrowieńczy sen. I nic się jej
nie śniło. Gdy rano przyszedł Jim z dziećmi, miała ochotę im
opowiedzieć o swojej wizji i rozmowie z Johnnym, ale się
rozmyśliła. Nie chciała ich przestraszyć i postanowiła wszystko
zacnować dla siebie. Jim zapewne nic by z tego nie zrozumiał,
a Bobby od dziecka bał się duchów.
Lekarze pozostawili ją jeszcze na jedną dobę na obserwacji.
Po południu przyszła Pam i zadzwonił Jim, mówiąc, że zostanie
w domu z dziećmi. Zapewniła go, że czuje się dobrze. W nocy
znowu ujrzała we śnie Johnny'ego. Tak jej się spodobał w swym
nowym wcieleniu, że gotowa była spać non stop, byle tylko
się z nim komunikować. Był w doskonałym humorze i tym
razem rozmawiali o wszystkich życiowych sprawach, o Becky
i o szkole, o tym, jak pracował, żeby wspomóc rodzinę i o po-
wodach pijaństwa ojca. Obydwoje wiedzieli, że przyczyną był
wypadek, który wydarzył się przed pięciu laty, ale Johnny
uznał, że to już wystarczająco dawno, by Jim zerwał z nałogiem.
Mówił to z takim przekonaniem, jakby stała za nim mądrość
wielu lat, a nie tylko skromne młodzieńcze doświadczenie.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić - odezwała się spokojnie
Alice - ale póki Bobby nie zacznie mówić, ojca będzie zżerało
poczucie winy.
- Niedługo przemówi, jak tylko będzie gotowy. A wtedy
tata nie będzie miał dla siebie żadnego usprawiedliwienia.
- Skąd wiesz, że Bobby będzie mówił? - Pożegnała się z tą
nadziejąjuż dawno. Zrobili dla chłopca wszystko, co w ludzkiej
mocy, a tymczasem nic się nie zmieniło i nie było widać oznak
poprawy. Nie wierzyła, że nastąpi cud.
- Będzie. Zobaczysz.
- Czy wiesz to od swoich aniołów, czy tylko próbujesz
mnie pocieszyć? - zapytała z uśmiechem. Była uszczęśliwiona,
że Johnny znów jest blisko, choćby tylko w snach.
- I jedno, i drugie. Wiem to na pewno, mówi mi to głos
serca. Słyszę go, tak jak zawsze słyszałem.
- Tak było - powiedziała smutno, myśląc o młodszym synu
i jego nieszczęściu. - Ale jedynie tobie się to udawało.
- Uważam, że ty też mogłabyś go usłyszeć, mamo. Musisz
się tylko postarać.
Alice rozważała w myśli słowa Johnny'ego. Zaintrygowały
ją. Prawdą było, że nigdy nie próbowała. Zajmowała się Bob-
bym, ale nie starała się połączyć z nim myślami, jak robił to
Johnny.
- Spróbuję, kiedy tylko wrócę do domu - obiecała, za-
stanawiając się, czy Johnny po to właśnie ukazał jej się we
śnie, aby przekazać tę wiadomość. Możliwe też, że obecne
wizje były przyczyną środków, jakie podano jej w szpitalu.
41
40
Wyczuła przez sen, że zbliża się poranek. Nienawidziła myśli,
że się obudzi i syn zniknie, a ona ocknie się znów z ołowianym
ciężarem na piersi.
- Nie chcę cię znowu utracić - powiedziała z rozpaczą, gdy
zwolnił kroku. - Dlaczego nie pozwalasz mi ze sobą zostać?
- To niemożliwe, mamo, przecież ty żyjesz i jeszcze długo
nie umrzesz. Masz tu wiele do zrobienia.
- Ale ja tak tęsknię, tak bardzo tęsknię.
- Ja też za tobą tęsknię, mamo - rzekł cicho. - Bardzo,
naprawdę bardzo. Tęsknię też za Becky... za Bobbym... za
Charlie i tatą. Trudno mi się przyzwyczaić, że jestem tak daleko.
Ale nie martw się, przez jakiś czas będę przychodzić.
- Naprawdę? - Alice uśmiechnęła się zaskoczona.
- Mam wyznaczone zadanie.
- Jakie?
- Ciągle jeszcze dokładnie nie wiem. Oni każą mi się tego
domyślić. Zdaje mi się, że to polega na... rozwiązaniu.
- Co masz na myśli?
- Sam nie jestem pewien. Czuję, że muszę dopilnować
czegoś ważnego, odejdę dopiero potem, kiedy wykonam za-
danie - powiedział po długim namyśle.
- Nadal cię nie rozumiem. A co się stanie, kiedy się obu-
dzę? Czy sen z tobą się powtórzy, kiedy znów się położę? -
Alice gotowa była spać całą wieczność, byle tylko rozmawiać
z synem.
Johnny roześmiał się, słysząc to pytanie. Jakże dobrze pa-
miętała jego szczery, wesoły śmiech i uśmiech, za którym tak
tęskniła. Było jej tak dobrze, że dałaby wszystko, by ta chwila
trwała bez końca.
- Będziemy się bardzo często widywać. - Najwyraźniej nie
miał na myśli snów.
- Kiedy? - Alice czekała na obietnicę. Dwie minione noce
były darem z nieba. Zdawało się, że Johnny znów wrócił między
żywych.
- Zaraz.
- Co to znaczy „zaraz"?
- No, zaraz, kiedy się obudzisz.
- Naprawdę cię zobaczę, kiedy się obudzę? - Alice nie
dowierzała, ale Johnny z przekonaniem kiwnął głową. - Jak
to możliwe?
- Spróbuj. Obudź się.
- Teraz?
- Tak, teraz. Otwórz oczy.
- Nie chcę. Kiedy je otworzę, ty znikniesz i życie znów
będzie straszne. Odmawiam. - Zacisnęła powieki jak prze-
straszone dziecko.
- Obudź się, mamo. Otwórz oczy. - Jeszcze się opierała,
ale czuła, że musi wykonać polecenie syna. Wyzywał ją na
pojedynek ze strachem. Otworzyła oczy. Z początku niczego
nie widziała w zaciemnionym pokoju, ale gdy przyzwyczaiła
się do mroku, ujrzała Johnny'ego na brzegu łóżka. Wyglądał
tak samo jak we śnie.
- Boże, co za niezwykły sen. To na pewno przez te leki. -
Była rozbawiona.
- To nie żadne leki, mamo. I nie halucynacja - powiedział
z przekonaniem. - To ja.
- Nie rozumiem. - Patrzyła na syna szeroko otwartymi
oczami. Naprawdę nie pojmowała, co się dzieje. To już nie
był sen. Poczuła się skołowana. Jak to możliwe, żeby Johnny
tu siedział i normalnie z nią rozmawiał?
- To naprawdę ja, mamo. Fajna sprawa, co? - Widać było,
że się cieszy, choć ona była przerażona. Obawiała się, że straciła
rozum. To pewnie z tej rozpaczy. - Wróciłem na jakiś czas,
mamo. Zrobiłem to tylko dla ciebie - wyjaśnił, a ona otwierała
oczy coraz szerzej. - To taki specjalny układ. Ludzie, którzy
odchodzą zbyt nagle, nie powinni zostawiać na ziemi niedokoń-
czonych spraw. Powinienem je zakończyć. Nie wiem, które,
1 nie wiem, w jaki sposób, ale to konieczne. Sam muszę sobie
2 tym poradzić.
- John, czy ty aby nie bierzesz tam narkotyków? - Była
42
43
l
ogromnie niespokojna, uczestnicząc w zjawisku, które wymy-
kało się całej jej dotychczasowej wiedzy i doświadczeniu.
Przypominało opisywane w książkach doznania z życia po
życiu, kiedy człowiek niby jest martwy, a zachowuje świado-
mość. Ale przecież Johnny wyglądał na szczęśliwego i pełnego
sił witalnych. - Ja nic nie rozumiem. Czymś mnie tu otumanili -
powiedziała do siebie, gdy do pokoju weszła pielęgniarka
a Johnny zniknął, jakby go nigdy nie było. Ale nie była już
przygnębiona, pocieszyło j ą niedawna, wręcz namacalna obec-
ność syna.
- Jak się pani dzisiaj czuje? - spytała siostra wesoło.
Pokręciła się przez chwilę i wyszła. Alice przymknęła oczy,
a gdy je na powrót otwarła, stał przy niej uśmiechnięty Johnny.
- To nie ma prawa się dziać - powiedziała Alice - ale cieszę
się każdą chwilą spędzoną z tobą. Gdzie byłeś?
- Nie mogę być z tobą, kiedy w pobliżu są inni ludzie,
mamo. Takie są zasady. Przychodzę tylko do ciebie.
- To dobrze. - Alice ziewnęła, nie odrywając oczu od syna.
Nie rozumiała, w czym rzecz, ale czuła się coraz lepiej. Jego
widok - czy wizja - działały na nią jak balsam.
- Jestem tu dla ciebie, mamo. Wierz mi, to dobrze. Bardzo
mi się to podoba.
- Co chcesz mi powiedzieć? - spytała nerwowo, czując, że
ani ona, ani Johnny nie kontrolują tej sytuacji, stoi za tym jakaś
inna, daleko potężniejsza siła.
- Wiem, że to dziwne i niesamowite. Ja też z początku
miałem podobne wrażenie. Wysłano mnie tu z tajną misją,
żebym zakończył na ziemi to, co rozpoczęte, bo proces przerwał
się zbyt nagle. Mam za zadanie zrobić coś dobrego nie dla
siebie, ale dla innych. Myślę, że chodzi o ciebie, Bobby'ego,
Charlie, tatę i zapewne także Becky... może i ojej mamę. Mani
przed sobą mnóstwo pracy, choć jeszcze nie znam w szczegó-
łach swoich obowiązków.
- Czy chcesz powiedzieć, że ożyjesz? - Alice gwałtownie
usiadła. Z całą pewnością była w tej chwili zupełnie przytomna.
44
- Nie całkiem, ale przez jakiś czas będę blisko was - po-
wiedział wesoło.
- Czyli widzę cię teraz naprawdę i nie jest to efekt środków
uspokajających?
- Nie, to większa sprawa, mamo. O wiele bardziej skom-
plikowana. Ale wszystko dzieje się w najlepszej intencji,
uwierz mi. Ta praca mi się podoba. Ja przecież też tęsk-
niłem.
Oczy Alice wypełniły się łzami. Instynktownie wyciągnęła
rękę, a Johnny podał jej swoją. Nic się nie zmieniło, wszystko
było jak dawniej. Był tym samym pięknym chłopcem, jej
ukochanym pierworodnym synem.
- Powiedz mi jeszcze raz, że będę cię często widywać -
odezwała się przez ściśnięte gardło.
- Na pewno, chyba że będę zajęty gdzie indziej. Już ci
mówiłem, że mam ważne zadanie.
- Czy ktoś jeszcze cię zobaczy?
- Nie, tylko ty. Chciałem ukazać się Becky, ale powiedzieli,
że to zły pomysł. Zostałaś wyróżniona, mamo. Powinnaś im
kiedyś podziękować.
- Tak zrobię. - Alice kiwnęła głową. - Tak zrobię... - po-
wtórzyła szeptem, ale znów opadły ją wątpliwości. - Jesteś
pewien, że nie zwariowałam? Że to nie przez prochy, którymi
mnie faszerują?
- Jestem pewien, mamo. Odpocznij teraz, boja mam mnós-
two do zrobienia. Zobaczymy się w domu.
Nachylił się i pocałował Alice, a ona poczuła ciepło jego
ciała. Uśmiechnął się i /niknął. Ale teraz wiedziała już, że
go nie straciła, a jej serce stało się lekkie. Czuła się znacz-
nie lepiej niż w ciągu ostatnich czterech miesięcy, a nawet
Pkciu lat.
Leżała w łóżku, rozpamiętując niedawną rozmowę, jego
uśmiech, ciepło, pocałunek... Cicho wyszeptała: „Dziękuję".
Niebawem przyniesiono jej śniadanie, które po raz pierwszy
°d dawna zjadła z apetytem. Płatki, grzanki, kawa, jajko na
45
Rozdział czwarty
miękko - wszystko jej smakowało i uśmiechała się na każdą
myśl o Johnnym. Nie była już smutna ani załamana. Była
szczęśliwa, najszczęśliwsza od lat. Doktor uważał jej gwałtowne
ozdrowienie za cud. Przepisał jej dalsze lekarstwa na wrzód
żołądka, ale po dokładnych badaniach zdecydował, że może
wracać do domu. Uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, kto tam
na nią czeka. I jeśli nawet był to tylko sen, to najpiękniejszy
na świecie.
W południe podczas przerwy obiadowej przyjechał Jim
i zabrał Alice do domu. Była w lepszym nastroju i dużo
silniejsza niż ostatnio. Obiecała lekarzowi, że nie będzie się
przemęczać. Przyszła w odwiedziny najbliższa sąsiadka, a wie-
czorem wpadły Pam i Becky, żeby zobaczyć, jak się czuje.
Musiała pozostawać na diecie, więc Charlotte przyrządziła dla
niej specjalną, lekką kolację.
Alice włożyła szlafrok i zeszła na dół. Nawet Jim zjadł
z nimi tego wieczoru i posiedział chwilę przy stole, zanim
zniknął w pokoju telewizyjnym ze swoim sześciopakiem
piwa. Alice pomogła Charlotte posprzątać po posiłku,
a Bobby przyglądał im się w milczeniu. Odkąd matka wró-
ciła do domu, ani na chwilę nie spuszczał jej z oka. Przera-
żało go, że może znów odejść i już nigdy nie wrócić. Kiedy
skierowała się do swojej sypialni, poszedł za nią i usiadł na
łóżku.
- Nie bój się, kochanie, ja nigdzie nie ucieknę. Już dobrze
się czuję, przysięgam. - Alice spojrzała w błękitne oczy Bob-
°y'ego i zobaczyła, że jeszcze nie opuścił go strach. Śmierć
Johnny'ego zawisła nad nimi wszystkimi jak czarna zasłona,
oobby był szczególnie pokrzywdzony, dlatego siedział teraz
Pfzy matce i trzymał ją za rękę.
47
Kiedy wreszcie ułożyła go do snu, usłyszała jakiś szelestt
w swojej sypialni. Pomyślała, że to pewnie Charlotte wpadła,,
by pożyczyć na jutro jakiś ciuch, bo choć była szczuplejszaa
i wyższa od Alice, często chodziła w jej bluzkach czy sweter-
kach do swoich ulubionych dżinsów.
- To ty, Charlie? - odezwała się i położyła do łóżka, pco
czym aż podskoczyła, gdy ujrzała uśmiechniętą twarz John—
ny'ego. Ubrany tak samo jak w szpitalu, z włosami przyciętymi!
jak wtedy, gdy szykował się na zakończenie roku.
- Cześć, mamo - przywitał ją i pocałował w policzek, apo—
tem przysiadł na brzegu łóżka, żeby porozmawiać, tak jal to
robił w prawdziwym życiu.
- Muszę się do ciebie znowu przyzwyczaić - powiedziah. —
To jednak niezwykłe, prawda?
- Tak - przytaknął z uśmiechem.
- Co dzisiaj robiłeś? - zapytała jak zwykle, ciesząc się jego
widokiem. Był przystojny, młody, silny i pewny siebie, nawert
bardziej niż kiedyś. Dawniej czoło przecinała mu czasimri
zmarszczka zatroskania, a teraz wydawał się po prostu szczęś-
liwy. Własne pytanie wydało się nagle Alice niestosowne .
Zapytała, jakby nigdy nie odchodził i oczekiwała, że opowie
o pracy lub o szkole.
- Poszedłem zobaczyć Becky. Była bardzo przygnębioia —
odrzekł, a jego oczy zrobiły się smutne. Obserwowałem ją
przez wiele godzin - samą, z matką i z rodzeństwem.
- Była tu dzisiaj u mnie ze swoją mamą.
- Wiem. Ja też z nimi byłem.
- Naprawdę?
Skinął głową, ale widać było, że już myśli o czymś innym..
- Bobby strasznie się o ciebie martwi, mamo - zauważył:,
jakby sama tego nie wiedziała. Bobby nie potrzebował stów
do wyrażania uczuć, a sposób, w jaki patrzył na nią przez cał^
dzień, powiedział jej wszystko. Bobby bał się, że mama umrze .
- Myślę, że martwił się o to, czy wrócę ze szpitala - zacjęłea
dyplomatycznie. - Tak jak ty.
- Wiem - zgodził się z nią Johnny. - Natomiast Charlie
bardzo martwi się o tatę.
Alice skinęła głową. W tym wypadku niepotrzebne były
komentarze. Ona także martwiła się o Jima, który po śmierci
syna rozpił się jeszcze bardziej. Pozostawała nadzieja, że
teraz trochę się ograniczy. Nigdy dotąd nie upił się tak, by
następnego dnia nie móc iść do pracy. I nigdy nie pił w cią-
gu dnia, poza domem. Jednak kiedy już zaczynał, pił do
utraty przytomności i kładł się spać bezwładny jak kłoda. To
już nie było życie, a co gorsza wpływało destrukcyjnie na
całą rodzinę. Ale Jim nie chciał rozmawiać z żoną o swoich
problemach, a ona nie wiedziała, jak zmienić ten stan rzeczy.
Nigdy się nie skarżyła przed sąsiadkami i wyćwiczyła się
w szukaniu dobrych usprawiedliwień, szczególnie wobec
dzieci. Wszyscy w domu wiedzieli, o co chodzi. Po pierwsze,
omal nie utopił rodzonego synka, po czym chłopczyk prze-
stał się odzywać, a po drugie, stracił starszego, tego najbar-
dziej kochanego syna tak nagle, w nieszczęśliwym wypad-
ku. Nie umiał sobie z tym poradzić, nie potrafił znieść
presji i nieszczęść. Pił po to, by stracić przytomność i nie
myśleć już więcej o niczym, nie obwiniać się. Idealna meto-
da ucieczki.
- I co teraz będzie? - spytała Alice syna. Rozmyślała nad
tym cały dzień, wciąż niepewna, czy spotkanie z Johnnym to
jawa, czy sen. Było przecież takie niezwykłe, niemożliwe do
wyjaśnienia komukolwiek. Postanowiła nawet nie próbować. -
Jak zamierzasz działać? Czy będziesz tu z nami stale, czy tylko
czasem? - Ciekawiło ją, czy ktoś obcy może podsłuchać ich,
niby normalną rozmowę. Musieli być ostrożni, inaczej ludzie
niezdolni zobaczyć Johnny'ego wezmą ją za wariatkę, która
rozmawia sama ze sobą.
- Będę wpadał, to tu, to tam. Muszę także zająć się Becky -
powiedział, a w jego oczach pojawił się ten sam, znany jej już
Wyraz smutku. Bardzo przejął się emocjonalnym stanem Becky.
Zrozumiał, jak wielu ludzi pogrążył w żałobie swym nagłym
48
49
odejściem. Miał bardzo wiele do naprawienia, i to w krótkim
czasie. Wstał i podszedł do drzwi. Odwrócił się i uśmiechnął
do matki. - Dobrze być znów w domu, mamo, ale teraz chcę
iść do taty.
- Czy on również cię zobaczy? - zapytała zdziwiona.
- Oczywiście, że nie. - Johnny się roześmiał. - Żartujesz
sobie? Chybaby zwariował.
- Ja też tak myślę.
- Chcę tylko sprawdzić, jak się miewa. Poza tym chciałbym
sprawdzić niektóre swoje rzeczy. Co zrobiłaś z moją ulubioną
kurtką? Oddałaś biednym?
- Jasne, że nie. Zachowam jadła Bobby'ego. Kiedy powie-
działam, że pewnego dnia będzie jego, aż mu się oczy za-
świeciły. Chociaż dużo czasu upłynie, zanim do niej dorośnie.
- Możesz na razie dać ją Charlie - poradził. Uwielbiał za
życia tę uniwersytecką kurtkę i nosił ją codziennie.
- Tata nie wyobraża sobie, żeby w niej chodził ktoś inny
niż ty. Wisi w twojej szafie, podobnie jak inne ubrania. Od
śmierci Johnny'ego niczego nie ruszała w jego pokoju. Były
tam wszystkie jego puchary, medale i nagrody, a także zdjęcia.
Teraz nie zachodziła tam tak często jak w pierwszych tygo-
dniach, ale krzepiła ją świadomość, że te rzeczy są nadal na
swoim miejscu, stanowią cząstką Johnny'ego.
- Dobranoc. Prześpij się teraz, mamo. Zobaczymy się jutro -
powiedział jak co dzień, kiedy schodził na dół, by jeszcze
zatelefonować do Becky.
- Dobranoc, kochanie - mruknęła sennym głosem.
W kilka minut później do pokoju zajrzała Charlotte. W mo-
kre L0 kąpieli włosy wcierała żel, patrząc podejrzliwie na
matkę.
- Z kim rozmawiałaś, mamo? Czy tata był na górze? - Obie
wiedziały, że Bobby już śpi. Charlotte usłyszała głos matki,
mijając jej drzwi.
- Rozmawiałam przez telefon - skłamała Alice bez zmru-
żenia oka. - Tata jest na dole. Zapewne już zasnął.
- Też mi nowina - parsknęła Charlotte. - Tata Peggy
Douglas też tak pił... póki nie poszedł do Anonimowych
Alkoholików.
- Tata Peggy wylądował w więzieniu za jazdę po pija-
nemu. - Alice stanęła w obronie męża. - W dodatku stracił
pracę. Musiał iść do AA, bo tak mu nakazał sąd. To nie
to samo.
Od chwili wypadku sama wiele razy błagała Jima, żeby się
zaczął leczyć, ale tylko na nią warczał. Nie widział potrzeby,
by chodzić na spotkania AA, bo uważał, że ma prawo do kilku
piw dla relaksu. Alice nie chciała naciskać, póki sam nie
dojrzeje do takiej decyzji. On jednak nie zamierzał uczyć się
na błędach innych.
- Może to i nie to samo, ale czy próbowałaś kiedyś roz-
mawiać z tatą wieczorem? Przecież on nie rozumie, co się do
niego mówi. Bełkoce.
- Wiem, dziecko. -Nie wiedziała, co jeszcze może powie-
dzieć Charlotte. Córka po raz pierwszy tak otwarcie zagadnęła
ją na temat alkoholizmu ojca. Nie chciała się z nią spierać,
czy przekonywać, że nie ma racji. Zawsze rozmawiały szczerze.
Jim, zanim podejmie jakieś kroki, by walczyć z nałogiem, musi
najpierw rozliczyć się sam ze sobą, uporać się z poczuciem
winy po wypadku z Bobbym i pogodzić się ze śmiercią star-
szego syna. Tymczasem on coraz bardziej zamykał się w sobie.
Jedyną osobą, która miała na niego wpływ, był Johnny. Pozo-
stałe dzieci mogłyby w ogóle nie istnieć. Czasem Alice pytała
sama siebie, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z ich obecności.
Nigdy z nimi nie rozmawiał, nigdy nie interesował się ich
sprawami. Tymczasem z Johnnym godzinami potrafił rozma-
wiać o sporcie.
- Idź spać, córeczko, już późno. Pójdę po tatę, obudzę go
i przyprowadzę na górę.
- Czy ty nigdy się na niego nie gniewasz, mamo?
- Nie. - Alice potrząsnęła głową. - Tylko czasami jest mi
bardzo, bardzo smutno.
50
51
Rozdział piąty
Charlotte przytaknęła w milczeniu i odeszła. Przy drzwiach
zatrzymała się na chwilę z ręką opartą o framugę, zupełnie jak
Johnny.
- Dobrze się czujesz, mamo? Naprawdę jesteś zdrowsza?
- O wiele lepiej.
Lekarze bardzo jej pomogli, poza tym znów nauczyła się
uśmiechać. W najdziwniejszy, niepojęty sposób Johnny po-
wrócił do niej i wówczas odzyskała nadzieję.
W ciągu kolejnych kilku dni Alice troskliwie zajmowała się
domem. Miała mnóstwo roboty, a przy tym starała się prze-
strzegać zaleceń doktora i odpoczywać. Jim przejął obowiązek
odwożenia dzieci do szkoły, a jedna z sąsiadek po południu
podwoziła Bobby'ego do domu. Charlotte wiedziała, że matka
jest zbyt słaba, by w tym tygodniu kibicować jej w rozgrywkach
koszykówki i nie miała do niej o to żalu. Dlatego też Alice
przez wiele godzin przebywała w domu sama i miała okazję
rozmawiać z Johnnym.
Pojawiał się dość często, choć chciał także odwiedzić starą
szkołę i domy swoich klasowych przyjaciół. Czasami uczest-
niczył w lekcjach Charlotte. Powiedział matce, że siostra sobie
radzi, choć o wiele bardziej interesuje się sportem niż nauką
i chyba potrzebuje korepetycji z matematyki. Poza tym wszyst-
ko było w porządku.
Znacznie bardziej martwił się o Bobby'ego. W jego szkole
był także i zauważył, że brat jest bardzo zamknięty, nie bierze
udziału we wspólnych zajęciach i trzyma się zawsze na uboczu.
Nawet jak na szkołę specjalną był to wyjątkowy przypadek.
Od śmierci Johnny'ego alienacja Bobby'ego znacznie się po-
głębiła.
- Co zamierzasz z nim robić, mamo? Myślałem, że niedługo
zacznie mówić. - Mała była na to szansa, zważywszy, że przez
pięć lat nie odezwał się ani razu, a śmierć Johnny'ego jeszcze
pogłębiła jego depresję.
- Może kiedyś przemówi - powiedziała Alice z nadzieją. -
Jeśli będzie miał nam coś ważnego do powiedzenia, to podejmie
ten wysiłek.
- A co mówią lekarze?
Westchnęła ciężko. Znów czuła się jak dawniej, kiedy tak
często o tym rozmawiali. Z Jimem nie osiągnęła w tej sprawie
żadnego porozumienia, a Charlotte była za młoda na takie
zwierzenia.
- Doktor powiedział, że Bobby nie chce się poddawać terapii
i nie ma sposobu, by go do tego przymusić. Ostatnim razem,
kiedy próbowali, nastąpiła regresja zamiast poprawy.
Zastanawiała się czasem, co będzie z Bobbym, kiedy jej
zabraknie. Może wyrośnie i nauczy się żyć na własny sposób,
w swoim małym, ciasnym światku, za murem odgradzającym
go od ludzi. Na razie nikt nie znalazł ani klucza, ani nawet
prowadzących tam drzwi.
- Powinnaś zabierać go na mecze Charlotte. Na moje uwiel-
biał przychodzić - poradził Johnny.
Uznała to za doskonały pomysł.
- Kiedyś ją to peszyło, ale od tamtej pory bardzo wydoroś-
lała. Pewnie nie będzie miała nic przeciwko temu.
- Niech tylko spróbuje! - Johnny zrobił groźną minę. Byli
w kuchni, gdzie Alice piekła na dwóch blachach szarlotkę.
- Po co robisz aż dwa ciasta? - zapytał, wdychając smako-
wity aromat.
- Chciałam po południu zanieść jedno Adamsom. Pam była
dla faas taka dobra. Kiedy byłam w szpitalu, gotowała tacie
obiady, nie mówiąc już, jaką była dla mnie pociechą po twojej
śmierci. - Idiotyzm i paradoksalność tego stwierdzenia nagle
dotarła do obojga i jak na komendę wybuchnęli śmiechem. -
Widzisz, jaka to zwariowana przygoda? Gdyby ktokolwiek
obserwował mnie teraz z ukrycia, ani chybi odwieźliby mnie
do czubków.
- Nie bój się, nie ma komu podsłuchiwać, a ja jestem
niewidzialny. Wszystko w porządku.
Alice zażyła przepisane jej lekarstwa. Jednak to nie lekarstwo
jej pomagało, ale obecność syna. Wyglądała teraz o dwadzieścia
lat młodziej. Było jej jedynie przykro, że inni nie mogą dzielić
z nią tej tajemnej radości.
- Gdyby to tylko było możliwe, pomógłbym ci dostarczyć
to ciasto - powiedział Johnny, oparty o lodówkę. - Niestety,
to przekracza moje kompetencje - dodał z uśmiechem.
- Już dość wydarzyło się cudów, mój kochany. - Alice wciąż
nie mogła wyjść ze zdziwienia. - Czy już się dowiedziałeś
dokładnie, czemu cię tu przysłano?
- Nie jestem pewien, ale jak ci mówiłem, podejrzewam, że
chodzi o zamknięcie pewnych rozpoczętych spraw, bo znik-
nąłem z życia zbyt szybko.
- Ale konkretnie?
- Chodzi o ludzi... o ciebie, tatę, Charlie, Bobby'ego... no
i Becky. Uznali, że potrzebujecie pomocy.
- To na pewno - przyznała, szczęśliwa, że otrzymała tak
niezwykły dar. - Jak sądzisz, ile czasu będziesz mógł z nami
zostać?
- Tyle, ile będzie trzeba - rzekł tajemniczo.
- A co jest ostatecznym celem twojej pracy? - Żadne
z nich nie wiedziało, na czym dokładnie ma polegać owa
„praca".
- Nie wiem. Tylko się domyślam. Oni nie mówią zbyt
wiele. - Alice nie śmiała pytać, kim są „oni". Johnny nie miał
skrzydeł ani aureoli, nie latał i nie przenikał przez ściany. Po
prostu chodził po ziemi, tak jak w życiu, kręcił się po kuchni,
przysiadał na łóżku i wyglądał tak, jak go zapamiętała. Nawet
jego zapach się nie zmienił, a dotyk wciąż był mocny, ciepły
i silny. Był darem niebios, a jej wdzięczność za ten dar nie
miała granic.
Gdy Alice wybierała się po Bobby'ego, zapytała Johnny'ego,
czy chce z nią pojechać. Zawahał się przez moment, ale się
54
zgodził. Jadąc samochodem, rozmawiali o wielu rzeczach.
O jego kolegach, o studiach, na których mu tak zależało,
o sporcie i wspólnych wspomnieniach z dzieciństwa. Umiał ją
rozśmieszać opowieściami o swoich dawnych psotach i o tym,
w jakich sytuacjach ją zapamiętał. Kiedy Bobby wsiadał do
samochodu, wciąż miała uśmiech na twarzy, choć Johnny
momentalnie zniknął.
- Cześć, synku. Jak ci minął dzień?
Bobby czasem kiwał głową, ale tym razem nawet tego nie
zrobił. Popatrzył uważnie na matkę, a potem na tylne siedzenie,
jakby wyczuwał czyjąś obecność. Potem, przez całą drogę, już
tylko wyglądał przez szybę. W domu Alice dała mu ciasto
z mlekiem i odesłała do pokoju. Zadzwonił telefon. Była to
Pani, która jeszcze siedziała w pracy, ale chciała trochę po-
plotkować. Alice powiedziała, że upiekła dla niej ciasto i obie-
cała, że podrzuci je po południu.
Jadąc do Adamsów, zabrała ze sobą Bobby'ego. Dzieci
Adamsów szalały w kuchni i pokoju telewizyjnym, a Becky,
z wysoko upiętymi jasnymi włosami, szykowała dla nich kola-
cję. Trochę się zdenerwowała, gdy hamburgery zaczęły się
przypalać, ale Alice dostrzegła, że dziewczyna z każdym dniem
wygląda lepiej i ładniej. Śmierć Johnny'ego była dla niej
okropnym szokiem - przecież pewnego dnia mieli się pobrać.
Od czasu jego pogrzebu Becky nie spojrzała na żadnego chło-
paka. Mając osiemnaście lat, zachowywała się jak żałobna
wdowa, czy jak jej matka. Bo także w pewnym sensie owdo-
wiała i teraz jej dni wypełniała praca, pomoc w domu i opieka
nad młodszymi dziećmi. Od miesięcy nie była w kinie. Alice
przekonywała ją, że powinna się otrząsnąć i zacząć wychodzić
do miasta.
- Kursuje tylko z domu do pracy i z powrotem - skarżyła
się Pam, zmartwiona stanem córki, choć prawdą było, że ona
sama od dwóch lat zachowywała się identycznie.
- Obie powinnyście czasem gdzieś wyjść - orzekła Alice. -
Charlie z przyjemnością popilnuje dzieci. - Nie była tego tak
do końca pewna, bo Charlotte nie miała charakteru opiekunki,
ale co szkodziło złożyć taką propozycję, by zrewanżować się
za liczne dowody przyjaźni.
Kobiety rozmawiały, a Bobby siedział z boku, nie uczest-
nicząc w zabawie innych dzieci. Żadne z nich do niego nie
podeszło, choć młodzi Adamsowie byli w podobnym wieku.
Bobby'ego wszyscy traktowali jak powietrze, on zresztą też
na nich patrzył tak, jakby sam był niewidzialny. Gdy Alice
usłyszała głośny hałas z salonu, odwróciła głowę i dostrzegła
Johnny'ego, który wchodził po schodach za Becky. Była jak
sparaliżowana. Kiedy Becky po kilku minutach wróciła, on
stanął za nią przy kuchni. Becky nie wyczuwała tej niewi-
dzialnej obecności, a tymczasem Alice z trudem zmuszała
się do słuchania Pam, która opowiadała coś o nowym koledze
z pracy. Alice mruczała w odpowiedzi, patrząc na syna, który
z kolei obserwował Becky, kiedy ta wyjmowała z garnka
kolby kukurydzy i smarowała je masłem. Gdy ich oczy się
spotkały, Johnny zrobił śmieszną minę, a matka odpowiedziała
mu uśmiechem.
Nadeszła pora kolacji Adamsów, więc Alice zabrała Bob-
by'ego i pojechała do domu. Mały od razu zaszył się w swoim
pokoju. Przy kuchennym stole siedział już Johnny. Zaczekała,
aż stuknęły drzwi do sypialni młodszego syna i napadła na
starszego:
- Coś ty tam robił?! Jak mogłeś!
- To samo, co ty, mamo. Po prostu przyszedłem z wizytą.
Mój Boże, jak Becky ślicznie wygląda!
- To było niesamowite, patrzeć na ciebie, jak tak za nią
chodzisz. Nie mogłam się w ogóle skupić na tym, co mi
opowiadała Pam. - Alice wciąż była zaróżowiona z oburzenia,
ale Johnny skwitował to śmiechem.
- Wiem. Powinnaś się wtedy przejrzeć w lustrze. Strasznie
zabawnie wyglądałaś.
- Pam na pewno pomyślała, że mam nie po kolei w głowie.
Na szczęście nie usłyszeli, jak z tobą rozmawiam, bo wtedy
56
57
już na pewno uważano by mnie za kompletną wariatkę. Mu-
simy uważać - przestrzegła go, ale on wcale się tym nie
przejął.
- Dobrze, mamo - powiedział tonem beztroskiego sie-
demnastolatka, którym kiedyś był. A w chwilę potem pognał
po schodach do pokoju Bobby'ego. Alice cieszyła jego obec-
ność, choć z drugiej strony trochę przerażała. Kiedy Char-
lotte wróciła z treningu, popatrzyła na matkę dziwnym wzro-
kiem.
- Jak ci dzisiaj poszło? - spytała ją Alice, próbując zachować
się tak jak dawniej.
- Dobrze - burknęła Charlotte, ale po chwili postanowiła
wyrzucić z siebie to, co ją gnębiło przez cały dzień. - Mamo,
matka Julie Hemandez powiedziała, że widziała cię dzisiaj
w samochodzie, jak śmiałaś się i mówiłaś coś do siebie. Czy
ty się na pewno dobrze czujesz? - Charlie podejrzewała, że to
lekarstwa tak wpływają na Alice. Przecież sama słyszała ze-
szłego wieczoru głos matki w pustym pokoju, a w historyjkę
z telefonem nie uwierzyła.
- Czuję się bardzo dobrze. Mówiłam coś do Bobby'ego.
Położył się na tylnym siedzeniu.
- Ale matka Julie widziała cię w drodze do szkoły, a nie
ze szkoły.
- Musiała się pomylić.
Charlotte wzruszyła ramionami, nie do końca przekonana.
Alice od powrotu ze szpitala zachowywała się dziwnie, to fakt.
Była o wiele weselsza niż w pierwszych miesiącach żałoby
i czasami dawało się zauważyć na jej twarzy taki wyraz, jakby
coś Okrywała. Charlotte zaczęła podejrzewać, że matka po cichu
popija.
- Jak ci się grało? - zapytała Alice, jakby poprzednia roz-
mowa w ogóle nie miała miejsca.
- Raczej dobrze. Wygrałyśmy.
- Ale jakoś się z tego nie cieszysz - zauważyła Alice.
Charlotte nigdy nie dostawała od niej tyle matczynych uczuć, l
co obaj synowie. Jeden dlatego, że był oczkiem w głowie,
a drugi, bo został pokrzywdzony przez los. Charlotte gdzieś
się między nimi zagubiła, co Alice uznała teraz za niesprawied-
liwe. Próbowała to jakoś nadrobić, ale córka odsuwała się od
niej i większość czasu spędzała sama.
- Bo i nie ma z czego - rzuciła krótko Charlotte i pobiegła
do telefonu.
Alice przygotowała kolację i poczekała z nią na Jima. Posiłek
przeszedł utartym torem, jak zwykle w ponurym nastroju, jak
zawsze zbyt szybko. Wszystkim zależało, by zaspokoić głód
i czym prędzej odejść od stołu. Jim zajął swoje stanowisko
przed telewizorem. Zanim znużona drugim i męczącym dniem
Alice poszła do sypialni, zatrzymała się, by zamienić z nim
kilka słów.
- Co w pracy, wszystko w porządku? - zapytała, przysia-
dając na kanapie.
- Tak - odrzekł, nie odrywając oczu od ekranu. - A jak ty
się czujesz?
- Świetnie. - Aż trudno było uwierzyć, że ledwie parę dni
temu była śmiertelnie chora.
- Nie zapomnij wziąć leków. - Popatrzył na nią z troską.
Wzruszyła się, bo ostatnio bardzo rzadko rozmawiali. Kie-
dyś byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi, a w pierwszych
latach małżeństwa naprawdę gorąco się kochali. Potem prze-
stało im się układać. Jemu nie szło w pracy, zaczął pić,
z początku mało, potem coraz więcej. A na koniec zdarzył się
ten straszny wypadek i wtedy sprawy potoczyły się jak po
równi pochyłej. Zamknął się w sobie, nie dopuszczając Alice
do swoich problemów. Ale dziś spojrzał na nią tak czule jak
przed laty i choć trwało to tylko ułamek sekundy, zobaczyła
w nim mężczyznę, w którym się kiedyś zakochała i którego
tak dobrze pamiętała.
- Cieszę się, że jest ci lepiej. Przestraszyłaś mnie. Nie
mógłbym... - zaczął, ale przerwał w pół zdania. - Dość już
tych nieszczęść w naszym domu - powiedział ponuro i znów
59
wgapił się w ekran. Zanim zdążyła odpowiedzieć, odgrodził
się od niej milczeniem i gdzieś odpłynął.
- Dziękuję, Jim.
Pochyliła się, by pocałować go w policzek, ale nawet nie
zareagował. Wstał, żeby przynieść z lodówki kolejne piwo
i zostawił ją samą. Pozostał w kuchni na tyle długo, że zdążyła
wyjść z pokoju i pójść na górę do sypialni, pogrążona w ciężkich
myślach.
Sprawdziła, co robią dzieci. Wszystko było jak zwykle -
Bobby bawił się piłką, a Charlotte odrabiała lekcje. Gdy wracała
do siebie, usłyszała szelest w pokoju Johnny'ego. Cichutko
otworzyła drzwi i w świetle księżyca zobaczyła syna. Przymie-
rzał ukochaną uniwersytecką kurtkę. Ostrożnie zamknęła drzwi.
- Co robisz? - spytała szeptem, nie odważając się zapalić
światła.
- Szukałem czegoś. Znalazłem fantastyczne zdjęcia Becky
z ostatnich wakacji, kiedy pojechała z nami nad jezioro.
- Widzę, że znalazłeś też kurtkę. - Przez ostatnie lata wyrósł,
teraz zrobiła się na niego za mała, ale był do niej tak bardzo
przywiązany, że nie zwracał uwagi na zbyt krótkie rękawy
i przyciasne ramiona. - Czemu nie zostawiłeś tych poszukiwań
na jutro? Ktoś może cię usłyszeć.
- Założę się, że nikt tu nie wejdzie.
- Ja tu przychodzę - powiedziała ze smutkiem, ale zaraz
się rozjaśniła, bo przecież Johnny też tu był.
- Ciekawe, dlaczego niczego nie usunęłaś? Bałem się, że
niczego nie znajdę, bo moje rzeczy będą spakowane do pudeł.
- Nie mogłabym tego zrobić. - Alice nie odrywała od
niego oczu.
- Może powinnaś - powiedział. - Trochę smutno patrzeć
na to wszystko... A z drugiej strony cieszę się, że rzeczy są
na swoim miejscu, jak dawniej.
- Nie mogłam mieć nadziei, że wrócisz, ale przecież nie
potrafiłabym zatrzeć śladów po tobie. To byłoby tak, jakbym
utraciła cię po raz drugi.
- Pokój to nie ja, mamo. Ty masz mnie tutaj. - Wskazał
ręką na serce. - I zawsze tak będzie. Sama dobrze o tym
wiesz. - Usiadł koło niej na łóżku i objął ją ramieniem. -
Nigdzie ci nie ucieknę, nawet jeśli na dobre wrócę tam, skąd
przyszedłem. Zawsze będę przy tobie.
- Wiem... Ale tak lubię te pamiątki, te zdjęcia i puchary.
W pokoju zachował się zapach Johnny'ego, zintensyfikowany
teraz, kiedy siedział tak blisko. Był to świeży zapach mydła
i wody po goleniu, zapach, który kazał Alice o nim myśleć,
ilekroć wchodziła do tego pokoju.
Rozmawiali przez chwilę, a potem przeszli do jej sypialni.
Było gorąco, więc Johnny zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło.
Zajrzała Charlotte i zrobiła podejrzliwą minę. Znów słysza-
ła, jak matka mówi do siebie. Chciała pożyczyć sweter na
szkolną akademię. Kiedy wyszła, Johnny powiedział z pre-
tensją:
- Nie powinnaś jej dawać swoich ciuchów, mamo. Chce
zaszpanować przed chłopakami ze swojej klasy i zwrócić na
siebie uwagę tych starszych. Niech nosi swoje rzeczy.
- Mam tylko jedną córkę, Johnny, a ona ma tylko jedną
matkę. Pozwalam jej pożyczać moje rzeczy, byle ich nie nisz-
czyła i nie gubiła.
- Na pewno wszystko odnosi? - Johnny z powątpiewaniem
uniósł brwi, aż matka się uśmiechnęła.
- Nie zawsze.
- Uważaj na nią, jeśli zechce pożyczyć moją kurtkę. Nie
chcę, żeby ją zgubiła.
Ustalili już wcześniej, że właścicielem kurtki ma zostać
Bobby. Alice zabrała ją do siebie i przebrała się w nocną
koszulę. Do sypialni wszedł Jim. Wzdrygnął się na widok
kurtki syna.
- Co to tutaj robi?
- Ja... Chciałam sobie na nią popatrzeć - skłamała Alice,
odwracając głowę.
60
61
Jim znał ja na wylot i zawsze wiedział, kiedy coś kręci.
- Nie powinnaś wchodzić do jego pokoju - rzekł stanow-
czo. - To ci dobrze nie robi.
- Czasem muszę tam pójść, usiąść, popatrzeć na jego rzeczy
i powspominać - powiedziała cicho, ale on tylko potrząsnął
głową i zniknął w łazience, by się przebrać.
Był człowiekiem chroniącym swoją prywatność, ale to
właśnie jej się w nim podobało. Zanim zaczął za dużo pić,
podobało jej się w nim wiele innych rzeczy. Z jakiegoś
powodu coraz częściej powracały do niej wspomnienia daw-
nych dni i jego obraz - człowieka, jakim był, zanim się
stoczył.
Gdy wrócił z łazienki, polecił jej, by nazajutrz schowała
kurtkę do szafy i nie dawała jej pozostałym dzieciom.
- Mogą ją zgubić, a pamiętasz, jak Johnny ją lubił.
- Wiem. Obiecałam mu, że w przyszłości dam kurtkę Bob-
by'emu - powiedziała odruchowo.
- Kiedy? - Jim był skonsternowany.
- Och, dawno temu. Kiedy tylko ją dostał.
- Rozumiem.
Wystarczyło mu to wyjaśnienie. Nie mógł spokojnie patrzeć
na kurtkę zmarłego syna, bo budziła zbyt bolesne wspomnienia
i potęgowała uczucie straty me do naprawienia. Gdyby mógł,
sam odniósłby ją do szafy, ale bał się wchodzić do tamtego
pokoju. Położył się do łóżka, zgasił światło i w domu zapano-
wała cisza. Alice zastanawiała się, gdzie jest teraz Johnny, czy
tam, gdzie przebywał tak długo, nim pojawił jej się we śnie,
czy wciąż siedział w swoim pokoju, przeglądając zawartość
biurta. Uśmiechnęła się w ciemności, a Jim niespodziewanie
objął ją ramieniem. Bardzo rzadko okazywał jej w ten sposób
czułość. Zwykle upijał się tak bardzo, że w ogóle nie myślał
o amorach, choć czasem, od wielkiego dzwonu, i to się zdarzało.
Alice pogodziła się z tym, że pijany jak bela mąż zwykle
zasypia w fotelu przed telewizorem. Ich życie erotyczne zała-
mało się tak samo jak normalna, codzienna egzystencja.
- Nie zachoruj mi już nigdy, Alice - powiedział takim
samym, pełnym miłości tonem, jak wcześniej w salonie.
- Nie zrobię ci tego. Obiecuję.
Kiwnął głową, odwrócił się na bok i cicho zachrapał. Alice
patrzyła na niego i zastanawiała się, czy kiedyś wrócą dawne
czasy. Dziś jednak wydawało się to niemożliwe.
62
Rozdział szósty
Przez następne dni Johnny wpadał i wypadał, kursując mię-
dzy rodzinnym domem a domem Becky. Lubił na nią patrzeć
i robił to całymi godzinami. Pewnego popołudnia pojawił się
u matki wyraźnie nie w humorze.
- Gdzie byłeś? - spytała Alice, jak każda matka nastolatka.
Johnny'ego to rozśmieszyło.
- U Becky. Dzieciaki szaleją i nie dają jej żyć.
- A ty jej oczywiście pomagałeś - zażartowała.
- Gdybym tylko mógł, mamo. Jedyne, co mogłem, to pil-
nować, czy nie zaprószą ognia. To istne szatany. Becky została
w domu, żeby jej mama mogła wyjść do miasta. Dwoje małych
ma grypę i nie poszło do szkoły. To nie jest życie, nie dla
Becky. Zamęczy się. Kiedy żyłem, przynajmniej miała trochę
radości, kiedy gdzieś razem wychodziliśmy. A teraz siedzi jak
w więzieniu, mamo.
- Sama wiem i powtarzam to Pam. Obie powinny bardziej
korzystać z życia.
- Nie jestem pewien, czyje na to stać - powiedział szczerze
Johnny. Wiedział doskonale, że Becky potrzebuje nowego
chłopaka. Sam teraz nie mógł nic w tej sprawie zdziałać, ale
zdawał sobie sprawę, że osiemnastoletnia dziewczyna ma prawo
do czegoś więcej niż ślęczenie przy garach i młodszym rodzeń-
stwie. Przejęła od matki połowę obowiązków, a nawet więcej,
bo Pam pracowała coraz dłużej. Johnny martwił się, że Becky
tak smętnie wegetuje.
- Proponowałam, że ich przypilnuję. Charlie mi pomoże.
- Jeśli zdołasz ją ściągnąć z boiska, w co wątpię, bo jesteśmy
akurat między rozgrywkami koszykówki i baseballu. Dlaczego
nie zaprowadzisz taty choćby na jeden mecz?
- Próbowałam - powiedziała ponuro Alice. - Nie chce.
Nigdy nie chodził na mecze Charlie. Sam wiesz równie dobrze
jak ja, co on myśli. Że sport nie jest dobry dla dziewcząt.
- Przecież ona jest w tym świetna, o wiele lepsza niż ja
kiedykolwiek byłem - obruszył się Johnny. - Sam by się prze-
konał, gdyby poszedł choć raz.
- Ale nie zrobi tego. - Alice ucięła temat. Błagała Jima
setki razy, lecz zawsze odpowiadał, że nie zamierza marnować
czasu na głupstwa i patrzeć, jak niezgrabne dziewuchy pałętają
się po boisku. Te dyskusje trwały latami, a Jim ani razu nie
dał się przekonać.
- Ona cierpi z tego powodu - powiedział Johnny wyraźnie
wzburzony.
- Przynajmniej ja jej kibicuję, a to już coś.
Oboje wiedzieli, że nie na tym naprawdę zależy Charlotte.
Pragnęła zainteresowania i pochwał od ojca, nie od matki, a jak
dotąd nigdy nie zajął się jej sprawami. Alice obawiała się
o skutki tego w późniejszym, dorosłym życiu córki. Będzie
sobie przypominać, że ojciec nigdy nie podziwiał jej gry, nie
widział, jak strzela gole, nie oklaskiwał jej na podium zwycięz-
ców. Tymczasem zdobyła już prawie tyle pucharów co Johnny,
łącznie z tytułem szkolnego sportowca roku za ostatni sezon.
Jej zdjęcie i wywiad zamieściła lokalna gazeta, ale Jim nawet
do niej nie zajrzał. Gdyby to Bobby interesował się sportem,
ojciec na pewno by go wspierał i chwalił się nim na prawo
i lewo przed kolegami z pracy.
Tego dnia Johnny znów pojechał z matką odebrać Bobby'ego
ze szkoły i znów przez całą drogę rozmawiali. Bobby był miły
i ożywiony. Obracał się i spoglądał na Johnny'ego, który
64
65
siedział z tyłu, a potem uważnie słuchał matki, która coś do
niego mówiła. Nie oczekiwała odpowiedzi, ale mały zacho-
wywał się, jakby rozumiał każde słowo.
W domu dostał jak zwykle mleko z ciastem. Johnny poszedł
do swego pokoju, żeby odwiesić kurtkę do szafy, a w parę
minut później jego młodszy brat też pobiegł na górę. Alice
została w kuchni, żeby poszatkować jarzyny na obiad. Obiecała
Charlotte, że przyrządzi jej ulubione danie, pieczone kurczęta
na sposób południowy z dodatkiem puree ziemniaczanego
i placuszków z cukinii.
Charlotte po powrocie ze szkoły od razu pobiegła na po-
dwórko, by poćwiczyć strzelanie do kosza, tak jak niegdyś
Johnny. Alice poczuła chłód, więc poszła na górę po sweter.
Z pokoju Bobby'ego dobiegały głosy. Na pewno bawił się
jedną z taśm, które kupiła, by zachęcić go do mówienia. Jak
dotąd program nie działał, ale miło jej się zrobiło, że Bobby
przynajmniej się nim zainteresował. Wsadziła głowę do pokoju
i przesłała synkowi całusa, po czym ujrzała Johnny'ego. W mil-
czeniu siedział na parapecie. Alice mrugnęła do niego i zeszła
do kuchni. Właśnie kończyła obiad, kiedy nadszedł Johnny
i tęsknie powąchał paterę świeżo upieczonych ciasteczek. Choć
wyglądał i zachowywał się jak żywy człowiek, nie mógł ich
nawet spróbować. Spośród rzeczy, których nie mógł robić,
zakaz jedzenia maminej szarlotki i ciasteczek doskwierał mu
chyba najbardziej.
- Bobby się bawi? - spytała machinalnie Alice, zajęta prze-
wracaniem warzywnych placuszków.
- Tak - odpowiedział Johnny i usadowił się na jednym
z kuchennych blatów. Machał nogąj ten sam odruch przejął
od niego Bobby. - On mnie widzi, mamo.
- Kto? - spytała Alice, wyjmując coś z lodówki.
- Bobby - odrzekł i uśmiechnął się, bo drzwi lodówki nagle
znieruchomiały.
- Skąd wiesz?
- Bo wiem. Poza tym mnie dotknął.
- Pozwoliłeś mu? Oni ci na to pozwolili?
- Nie wiem. Zdawało mi się, że tylko ty masz ten przywilej,
mamo, ale okazało się, że on też. - Johnny był wyraźnie
uradowany.
- Przestraszył się?
- A niby czego? Mnie? Czy wyglądał na przestraszonego,
kiedy tam zajrzałaś?
- Nie. - Alice była zadowolona, że Bobby nikomu się nie
wygada. To była prawdopodobnie przyczyna, dla której „oni"
pozwolili mu na kontakt z bratem. - Co mu powiedziałeś?
- Że przybyłem tutaj tylko na trochę, nie na zawsze. Ale
że póki mogę, będę go często odwiedzał. Powiedziałem mu
z grubsza to samo, co tobie, bo to prawda. Był taki szczęśliwy.
O Boże, jak ja go kocham, mamo. - Johnny zawsze miał
wspaniałe podejście do młodszego brata. Kiedy zdarzył się
wypadek, ukończył właśnie trzynaście lat i bardzo przeżywał
fakt, że Bobby mógł zginąć. Od tej pory stał przy nim jak
opoka. - Powiedziałem mu, że przyszedłem teraz, bo wtedy
nie miałem okazji się z nim pożegnać. - Oczy Alice wypełniły
łzy wzruszenia, że obu synów łączy aż tak silna więź. Kochała
wszystkie swoje dzieci, ale Bóg jeden wiedział, jak niezwykłą
miłością darzyła swego pierworodnego.
- To twój głos usłyszałam zza drzwi. Myślałam, że puścił
sobie taśmy, które mu kupiłam. Uważaj, żeby nie usłyszeli cię
Charlotte albo tata.
Ale oni nie mogli. Johnny kiwnął głową, kiedy Bobby wszedł
do kuchni. Chłopiec uśmiechnął się szeroko na widok matki
i brata.
- To niezwykła historia Bobby, prawda? - powiedziała
Alice. - To będzie nasza tajemnica i nikomu o niej nie powie-
my - ostrzegła, jakby Bobby był do tego zdolny. Cieszyło ją,
że jest taki ożywiony i bystro patrzy to na brata, to na nią. -
Jak myślisz, Johnny, czy z czasem reszta rodziny też będzie
mogła cię zobaczyć? Oni też bardzo tęsknią.
- Ale nie potrzebują mnie aż tak bardzo, jak ty i Bobby -
67
66
odparł Johnny, choć tak naprawdę nie rozumiał decyzji „góry".
Zgodziłby się na wszystko, byle tylko mógł się ukazać Becky.
Tęskniła za nim rozpaczliwie, a mimo to nie dane było jej go
zobaczyć. - Nie rozumiem zasad, mamo. Po prostu dzieje się
to, co się ma dziać, a my musimy się temu podporządkować.
Nie wolno mi nikogo przestraszyć, wpędzić w kłopoty czy
skomplikować mu życia. Zostałem przysłany, by naprawić to,
co nie działa.
- Na przykład? - Alice wciąż była ciekawa szczegółów,
a Bobby słuchał słów Johnny'ego równie uważnie jak ona.
- Nie wiem. Ale mam to naprawić, tak jak tata naprawia
kran - zażartował, a Alice puściła do niego oko.
W tym momencie usłyszeli zgrzyt żwiru pod kołami. To
wóz Jima wtaczał się na podjazd. Alice wyjrzała przez okno,
żeby sprawdzić, czy to na pewno mąż i dostrzegła też Charlotte,
wciąż trenującą przy koszu. Jim minął córkę, jakby była powie-
trzem, bez spojrzenia i bez słowa. Alice odwróciła głowę
i zobaczyła, że Johnny bierze Bobby'ego za rękę i prowadzi
na górę. Jim wszedł do kuchni i pierwsze kroki skierował do
lodówki, po piwo. Wyglądał marnie.
- Miałeś ciężki dzień? - spytała Alice.
- Jak zwykle - mruknął, gdy wyjmowała jedzenie z piecy-
ka. - A co u ciebie? - rzucił zdawkowo. Wydawał się roztarg-
niony, na pewno nie w nastroju do rozmowy.
- Dobrze. Nic się nie działo. - Alice już miała na końcu
języka, że właśnie rozmawiała z chłopcami, ale oczywiście o tym
nie mogła mu powiedzieć. Zamiast tego pomachała do Charlotte
i poszła na górę po Bobby'ego. Obaj z Johnnym siedzieli na
podfodze i bawili się. - Musisz uciekać, kochanie - szepnęła do
starszego z synów. - Bobby powinien zejść na obiad.
- Ja też mogę z wami iść. - Johnny był urażony, choć i tak
nie mógł brać udziału w rodzinnym posiłku. - Przecież nikt
mnie nie zobaczy.
- Wystarczy, że widzimy cię ja i Bobby. Moglibyśmy się
z czymś zdradzić. I co wtedy?
- Wtedy pomyślą, żeście zwariowali. - Johnny się roześmiał,
a i Bobby się uśmiechnął, co mu się rzadko zdarzało. Odkąd
miał brata u boku, nabrał pewności siebie i wydawało się, że
jest całkiem zadowolony z życia. - No dobrze, pójdę do Becky,
ale wrócę do was wieczorem.
Wszystko było jak dawniej. Johnny znów kursował między
dwoma domami, tylko że teraz miał więcej czasu, zwolniony
od obowiązków szkolnych i pracy. Cokolwiek miał naprawić,
nie było to zajęcie zbyt absorbujące. Właściwie cały czas
poświęcał matce, Bobby'emu i Becky. Alice już się o niego
nie martwiła. Była szczęśliwa, mając go przy sobie.
Wzięła Bobby'ego za rękę i zaprowadziła na dół, do Charlotte
i Jima. Johnny zszedł tuż za nimi. Charlie opowiadała ojcu
o tym, jak jej drużynie dobrze poszedł popołudniowy mecz
i Jim nareszcie okazał odrobinę zainteresowania. Zaraz jednak
przerwał córce, żeby przypomnieć o dawnych sukcesach John-
ny'ego w siatkówce.
- Był najlepszym graczem, jakiego widziałem na boisku -
rzekł z dumą, na co Johnny zareagował głośnym protestem,
choć ojciec nie mógł go usłyszeć.
- Nieprawda, tato! To Charlie jest najlepsza! Dałbyś wresz-
cie spokój!
Jak było do przewidzenia, żadne z nich nawet nie drgnęło,
więc Johnny pomachał ręką matce i bratu i wyszedł, bez-
szelestnie zamykając drzwi. Bobby wpatrywał się w Alice
oczami jak spodki - wspólny sekret umocnił jego więź z mat-
ką, która delikatnie popchnęła go teraz na krzesło, budząc
z osłupienia. Dalsza część wieczoru potoczyła się utartym
torem. Johnny pojawił się dopiero wtedy, gdy Alice już leżała
w łóżku z książką.
- Co u Becky? - spytała, zerkając znad okularów. Dopiero
niedawno zaczęła ich używać do czytania. Johnny powiedział,
że bardzo jej w nich do twarzy.
- Umówiła się na jutro na randkę - odrzekł, uradowany
z sukcesu.
68
69
- Jak do tego doszło? - zapytała zdziwiona Alice. Przecież
cały czas była pogrążona w głębokim smutku.
- Poznała tego chłopaka dzisiaj w pracy. Zdał na uniwersytet
w Los Angeles, ale wziął na jeden semestr dziekankę., żeby
pomóc ojcu w interesach. Wieczorem zadzwonił do niej i po-
prosił o spotkanie — mówił Johnny z zadowoleniem w głosie,
choć w sercu czuł ukłucie żalu i zazdrości. Nowy kandydat
miał na imię Buzz. Był przystojny, miły i niegłupi. Jego ojciec
prowadził sieć sklepów monopolowych i jeździł mercedesem.
Buzz miał pięcioro rodzeństwa i naprawdę lubił dzieci. - Jesz-
cze nie wiem, czy ten gość na nią zasługuje - zastanawiał się
głośno - ale muszę powiedzieć, że na pierwszy rzut oka robi
dobre wrażenie. Chodził z nami do jednej szkoły i jak tylko
wszedł do sklepu Becky, od razu ją poznał. Jest od nas o dwa
lata starszy. Becky zawsze mu się podobała, ale nigdy nie
próbował się do niej przystawiać.
- Czyżbyś wtrącił swoje trzy grosze w tę historię? - spytała
matka. Byłoby to z jego strony nadzwyczaj wielkoduszne
i szlachetne.
- Tak mi się zdaje. - Johnny wciąż jeszcze nie rozpoznał
zakresu swej nadnaturalnej mocy. - Charlie nadal nie śpi. Czy
to nie za późno?
- Nie sądzę. - Alice się uśmiechnęła. Jej dorosły syn w nie-g
których sprawach był wciąż taki dziecinny. - Ma czternaście]
lat. Ty w jej wieku jeszcze później kładłeś się spać - powie-l
działa, nie zauważając, że do pokoju wszedł Jim. Wydawał się|
bardziej trzeźwy niż zazwyczaj o tej porze.
- Z kim rozmawiałaś? - Popatrzył jej prosto w oczy.
- Och... To nic. Po prostu mówiłam do siebie. Tak się
zdarza, kiedy długo jestem sama - usiłowała zbagatelizować
sprawę.
- Pilnuj się - poradził jej. - Ludzie zaczynają o tobie wy-
gadywać różne dziwne rzeczy. - Alice kiwnęła głową, a Johnny
dyskretnie wyniósł się do swego pokoju. - Ostatnio masz
podejrzanie dobry humor. Możesz mi wyjaśnić dlaczego?
- Bo czuję się znacznie lepiej. Zdaje mi się, że wrzód się
wygoił.
Jim już wcześniej zauważył, że Alice nie przeżywa utraty
syna tak boleśnie j ak na początku. Zauważył także wie le innych
rzeczy - że starannie i smacznie przyrządza jedzenie, że jest
skora do rozmowy, rozluźniona, wesoła. Na dzieci też od-
działało to pozytywnie. Cieszyło go, że rodzina podniosła się
po ciosie. Wiadomo było, że żadne z nich nie zapomni John-
ny'ego, ale spróbowali się z tym pogodzić. Choć on sam nigdy
nie pogodził się ze skutkami wypadku, który odebrał Bob-
by'emu mowę. Milczenie chłopca było jak krzyk i nawet
największe pijaństwo nie mogło zagłuszyć traumy Jirna i jego
pretensji do samego siebie.
Gdy położył się do łóżka, porozmawiał jeszcze chwilę z żoną.
Alice zastanawiała się, czy też ograniczył picie, czy jego
organizm coraz lepiej toleruje alkohol. Trudno było to stwier-
dzić. Rano jednak znalazła koło nogi fotela w pokoju telewizyj-
nym trzy z sześciu przygotowanych piw nietknięte. Właśnie
wkładała je na powrót do lodówki, gdy na schodach pojawił się
Johnny w swojej uniwersyteckiej kurtce. Poprosił matkę, by
zawiozła go do salonu piękności, w którym pracowała Pam.
Alice się zgodziła. Uwielbiała wozić go w różne miejsca, jak
wtedy, gdy był maluchem. Dobrze im się gadało w samochodzie.
- Co mam powiedzieć Pam, jak już tam będziemy? - za-
pytała.
Johnny szukał swojej ulubionej stacji radiowej. Bawił się
jak dziecko.
- Och, mamo, jak mi tego brakowało - wyznał, uszczęś-
liwiony. Alice uprzytomniła mu, że pierwszy raz w życiu jedzie
do Pam do pracy i przyjaciółkę może to zdziwić.
- Powiedz jej, że chcesz zrobić porządek z włosami.
~ I co potem? Po co tam właściwie jedziemy?
- Sam jeszcze nie wiem. W okolicy będzie ktoś, kogo
muszę spotkać. Poczułem to ostatniej nocy. Później ci wszyst-
ko wyjaśnię. - Uciął rozmowę i nastawił radio tak głośno,
71
70
że uniemożliwił dalszą konwersacje,. Po pięciu minutach byli
na miejscu. Pam istotnie bardzo się zdziwiła.
- Wszystko w porządku? - zapytała na widok szczęśliwej,
odmłodniałej twarzy Alice. Podejrzewała, że w szpitalu prze-
pisali jej prozac, tak dziwnie, zbyt radośnie się zachowywała.
- Jasne! Pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić sobie nową
fryzurę.
- Z jakiej okazji? Wybierasz się gdzieś?
- Zjem obiad na mieście.
Alice usiłowała zachowywać się normalnie. Kątem oka cały
czas obserwowała Johnny'ego, który manipulował przy jednej
z suszarek. - Nie zepsuj tego - powiedziała mimowolnie, a Pam
zrobiła wielkie oczy.
- Czego mam nie zepsuć? - Nie rozumiała, o co chodzi.
- Miałam na myśli włosy. Nie przycinaj ich zanadto, samo
uczesanie wystarczy.
- Jasne, Alice, możesz się nie martwić - powiedziała Pam
takim tonem, jakby uspokajała niebezpiecznego szaleńca. Na-
prawdę niepokoiła ją nagła euforia Alice, choć musiała przy-
znać, że przyjaciółka ostatnio odmłodniała i wprost tryska
zdrowiem, lecz jej zachowanie było co najmniej dziwne.
Pam zawołała praktykantkę i poleciła jej umyć włosy Alice.
Druga dziewczyna nakręciła je na wałki, a trzecia miała zająć
się uczesaniem. W tym czasie Johnny wchodził i wychodził
parę razy z zakładu z taką miną, jakby miał coś szalenie
ważnego do załatwienia. Kiedy po godzinie wrócił na dobre,
uczesana na pazia Alice była gotowa do wyjścia. Tymczasem
Johnny wrócił nie sam, lecz z przedstawicielem handlowym
dużej firmy produkującej farby i szampony do włosów. Męż-
czyzna przedstawił się Pam i oznajmił, że wprawdzie ich główne
biuro znajduje się w Los Angeles, ale on zajmuje się tym
regionem i poszukuje nowych punktów zbytu - zakładów i szkół
fryzjerskich. Miał krótko przycięte włosy, nosił schludną ma-
rynarkę i krawat. Wydawał się godny zaufania i bardzo sym-
patyczny. Podczas tej wstępnej, niezobowiązującej pogawędki
zrobił na Alice bardzo dobre ^/'^tiie, choć Pam zdawała się
nie dostrzegać jego męskiego' A ku. Ciągle nie umiała się
przełamać i zdecydować na spW^l < a z mężczyznami. Ale gdy
Alice wychodziła, ta dwójka w<* f'^Vła pogrążona w rozmowie.
Pam odmówiła zapłaty za ucz//-\^ i pomachała przyjaciółce.
5|5 e, gdy już siedzieli z John-
- To twoja robota? - spytałi
nym w samochodzie.
•||
'lgnąłeś. Nie wierzę, że nic
- O co pytasz? - udał niev
- O tego faceta, którego tu*"
o nim nie wiesz, Johnny. / i(
- Mam ważniejsze sprawy'{f lVboty niż swatanie matki
Becky z nieznajomymi. Nie po' '^ociłern na ziemię - oświad-
czył tonem urażonej godności f\
- Tak tylko pytam. - Alice(^\'&e przekonało.
Bobby powitał uśmiechem j'i f ' | Wą fryzurę, gdy podjechali,
by go odebrać ze szkoły. Johy^j^isiadł z bratem na tylnym
siedzeniu. Radio ryczało róW|d vośno jak przedtem. Johnny
śpiewał do wtóru, a Bobby ki\»jJ^ ''ową do taktu. Był uszczęś-
liwiony, że znów ma przy so^n/tata. Wszystko, co wiązało
się z Johnnym, było takie prl/^tne, pełne życia, zabawne.
Gdy Johnny był w wieku Bot1/ ^go, uwielbiał płatać różne
figle, a i teraz nic a nic się n1/H Mienił. Doskonale się czuł,
będąc znów w domu, w towa^Vtvie matki i Bobby'ego. Do
tego stopnia, że po powrocie zy^hiałego na podwórko, żeby
pokazać mu, jak się strzela dc /'i|( te. Wciąż tam byli, gdy ze
szkoły przywlokła się CharlottfW^Sem na kwintę, bo zawaliła
test z francuskiego. Na widol/^i(t)by'ego, który nieudolnie
usiłował trafić do kosza, naty|r l*ast się rozpromieniła. Nie
widziała starszego brata, któr) /°^ ''Izaledwie o krok.
- Hej, mały, ja ci pokażę, yf\l* się robi - zawołała, przej-
mując piłkę. Po szybkim drybl1"/ i^fcza pierwszym razem wpa-
kowała piłkę prosto do kosz^ ł"\W)tem powtórzyła manewr
w zwolnionym tempie, żeby i^/H^ć brata.
- Widzisz? Ona jest super!',| 'fczyknął Johnny, a Bobby
ze śmiechem zwrócił ku niem* \rz.
- Co tam zobaczyłeś? - Charlotte zmarszczyła brwi. - Gdy
grasz, musisz cały czas mieć oko na kosz. Patrz na kosz, jeśli
chcesz wcelować, a nie gdzieś w przestrzeń.
- Ona ma rację - poparł siostrę. Johnny. - Nie patrz na
mnie, kiedy Charlie coś mówi do ciebie. Ona jest o wiele
lepsza w te klocki niż ja.
Alice obserwowała trójkę swoich dzieci z kuchennego okna.
Napawała się tym widokiem, bo wiedziała, że taka sytuacja
może się nie powtórzyć. Było jej trochę smutno, ale zarazem
czuła się szczęśliwa. W tym nastroju zastał ją Jim. Na powitanie
oświadczył, że ma dla niej ważną nowinę.
- Mamy dwóch nowych klientów - powiedział, wciąż tym
zadziwiony. - Obaj dopiero rozkręcają interes, a my mamy im
w tym pomóc. Będę miał huk roboty, nie mówiąc o kasie.
- Naprawdę? - zapytała uszczęśliwiona. Teraz zrozumiała,
czym przez cały dzień zajmował się Johnny. Zapewne facetem
dla Pam, chłopakiem dla Becky, spróbował zainteresować
Charlotte Bobbym, naganiał nowych klientów ojcu. Nieźle, jak
na nieopierzonego, młodocianego anioła stróża.
Alice wieczorem podziękowała synowi i pochwaliła go za
dobrą robotę, która wykonał w ciągu zaledwie dwudziestu
czterech godzin. Oznajmił, że ucieka, bo chce jeszcze wpaść
do Becky.
- Mam nadzieję, że ten Buzz lepiej prowadzi niż ja - po-
wiedział, a matka spojrzała na niego z przerażeniem w oczach.
- Nigdy więcej nie mów takich rzeczy - zagroziła, a potem
ucałowali się na pożegnanie. Alice przez długą chwilę stała
jeszcze w otwartych kuchennych drzwiach, myśląc o synu.
Oby tylko nas zbyt szybko nie opuścił, modliła się w duchu.
Johnny myślał dokładnie to samo.
Rozdział siódmy
Randka Becky z Buzzem Watsonem poszła dobrze, jeśli
można tak nazwać to, że przez cały wieczór rozmawiali
wyłącznie o Johnnym. Najpierw byli w kinie, potem na ham-
burgerach „U Joego". To tam mieli się spotkać absolwenci tej
nocy, kiedy zginął Johnny, bo był to ich ulubiony szkolny
lokal. Becky opowiedziała Buzzowi, ile lat chodziła z John-
nym. On sam siedział tuż obok i słuchał, uśmiechając się, gdy
przywoływała kolejne wspomnienia. Był szczęśliwy, że miał
kiedyś taką wspaniałą dziewczynę. Kilka razy spojrzała mu
prosto w oczy, ale oczywiście go nie dostrzegła. Johnny
musiał przyznać, że Buzz to chłopak z klasą, chociaż w szko-
e należał do nielicznej grupki złotej młodzieży. Jego ojciec
ył na tyle bogaty, że stać go było na coroczne wakacje
w huropie i na t0; by cała rodzina jeździła najlepszymi
samochodami.
uzz cierpljwie wysłuchał żalów Becky i powiedział, że
sze uważaj Johnny'ego za supergościa, choć nie znali
t ^ llzej. Ni^ próbował zmieniać tematu ani hamować po-
P WsPornnień, który płynął z ust dziewczyny. Kilka razy
Y załamał się głos, wtedy brał ją za rękę i łagodnie
q . Wracali do domu, nie próbował się do niej dobierać.
ledział j^j 0 swojch studiach i trudnej sytuacji domowej.
75
Ojciec poważnie zachorował i Buzz musiał mu pomagać w za-
rządzaniu sklepami. Był najstarszy z rodzeństwa i odkąd dorósł J
czyli od czternastego roku życia, przez dwa wakacyjne miesiące!
oraz zimowe ferie pracował u ojca. Znał się na tym równie
dobrze jak na winach. Na trzeci miesiąc wakacji rodzina
jeździła do Francji, żeby kontraktować towar bezpośrednio
u właścicieli winnic. Dla Buzza była to najlepsza szkoła, bo
młodsze dzieci nie interesowały się tak bardzo rodzinnym
przedsiębiorstwem.
Było jasne, że Becky bardzo mu się spodobała. Wyznał, że
nawet chciał ją zaprosić na swój ą promocję, ale nie zrobił tego
ze względu na Johnny'ego. Zaczął żartować na ten temat i tak
ją rozbawił, że nie wiedzieć kiedy zaczęła się serdecznie śmiać,
zupełnie jak wówczas, kiedy była normalną, zakochaną i wesołą
dziewczyną.
- Nie wiedziałam, że mam u ciebie szansę - powiedziała.
Przez semestr chodzili razem na francuski, ale Becky wstydziła
się trochę starszych chłopaków.
- A ja się bałem, że Johnny mnie zabije, jak się dowie.
Poza tym nie miałem pojęcia, jak ty zareagujesz. Przecież on
był sportową gwiazdą w naszej szkole.
Teraz Becky patrzyła na Buzza inaczej. Podobał jej się.
Był od niej starszy, dojrzalszy, przystojny i inteligentny. Nie,
taki jak Johnny, choć na swój sposób równie atrakcyjny, j
Skończył dwadzieścia lat i sprawiał wrażenie mężczyzny, nie l
chłopca.
- Było mi z tobą bardzo fajnie, Becky - powiedział cicho. -
Rozumiem, jakie to dla ciebie przeżycie umówić się z kimś,
kiedy straciłaś ukochanego.
Rzeczywiście, Johnny był jedynym chłopakiem, z którym
się Becky spotykała. Nigdy nie kochała nikogo innego i nigdy
nikogo bliżej nie znała. Ale cóż, stała się rzecz nieodwracalna.
On odszedł na zawsze, ona dalej musiała borykać się z życiem.
Nie była jeszcze gotowa na nowy romans, lecz miło jej się
gadało z Buzzem przez cały długi wieczór. Interesowało ją,
co robi na studiach, jakich ma przyjaciół, na czym polega praca
jego ojca i jakie ma wrażenia z pobytów we Francji. Podobało
jej się, że lubi dzieciaki, że jest przyzwyczajony do dużej
rodziny, no i to, że zobaczyła podziw dla siebie w jego oczach.
Byli w podobnej sytuacji - on był najstarszy z szóstki rodzeń-
stwa, ona z piątki. Mimo różnic majątkowych mieli ze sobą
mnóstwo wspólnego. Buzz zapytał, czy umówi się z nim na
kolację w sobotę.
- Bardzo chętnie - odrzekła, wysiadając z mercedesa, któ-
rego Buzz dwa lata temu dostał od ojca po zdanych egzaminach.
Powiedział jej jeszcze, że zamierza się specjalizować w eko-
nomii i uzyskać MBA. A ona zdradziła mu, że wiosną chciałaby
zawalczyć o stypendium i od nowego roku szkolnego zacząć
studia. Na razie jednak miała pracę, mogła pomagać finansowo
mamie i opiekować się rodzeństwem. To jej wystarczało. Buzz
zaproponował randkę w modnej francuskiej restauracji, o której
Becky tylko słyszała. Oprócz tego, że był znawcą win, miał
wielką słabość do francuskiej kuchni.
- Co ty na to? - zapytał, kiedy odprowadzał j ą przed drzwi. -
Jak nie chcesz, możemy pojechać do samochodowego kina,
albo jeszcze gdzie indziej, co ci się tylko zamarzy. - Wyglądało
na to, że każde miejsce uzna za dobre, byle być tam razem
z Becky. Johnny słuchał tego wszystkiego oparty o drzewo
i przez chwilę poczuł nienawiść do rywala. Ale zaraz mu
przeszło, bo wszystko, czego teraz pragnął, to szczęście Becky.
Niech więc Buzz ją rozpieszcza i psuje, należy się dziewczynie.
Był w stanie wszystko mu wybaczyć, bo Buzzowi bardzo
zależało na Becky, wiedział to. Gdy doszli do drzwi, Becky
spojrzała Buzzowi prosto w oczy. Była niezwykle poważna.
- Wybacz, że przez cały czas mówiłam tylko o Johnnym -
powiedziała. - Ale naprawdę bardzo mi go brak. Od czasu jego
śmierci mój świat się zawalił.
- Rozumiem, Becky. Ja wszystko rozumiem. Masz do tego
prawo.
Dziewczyna w milczeniu skinęła głową i na chwilę weszli
76
77
do środka, po czym Buzz szybko się pożegnał, johnny patrzył
za odjeżdżającym autem, po czym wrócił do domu-
Matka leżała już w łóżku i czytała. Powitała gL uśmiechem.
- Gdzie się włóczyłeś przez pół nocy? - spyt^a Ja^ wtedy,
kiedy jeszcze żył.
- Byłem na randce z Becky - mruknął pomrP-
- Przecież sam wszystko zaaranżowałeś - posiedziała, nie
rozumiejąc, skąd ten ponury nastrój.
- No, tak. Umówiła się z Buzzem Watsonem- Facet Jest
w porządku.
- Śledziłeś ich przez cały wieczór? - Alice nie bYła ty™
zachwycona, nawet w obecnych okolicznościach-
- Nie. Obserwowałem ich przy kolacji, poter11 miałem coś
do załatwienia, ale wróciłem, jak się żegnali.
- Chodź tu bliżej, synku. - Alice poklepała kołdrę i wy-
prostowała się. - Po co ci to? - zapytała z trosk3,-
- Chciałem sprawdzić, czy on jest OK.
- I jest?
- Tak. Pozwolił jej cały czas mówić tylko o mnie- A w sobotę
umówili się na kolację w Chez Jacąues.
- Nie możesz zostawić ich samych? To musi boleć, kiedy
Becky interesuje się innym chłopakiem. Lepiej posiedź tu ze
mną i z Bobbym.
- Ja tylko chciałem dopilnować, żeby wszystko się dobrze
zaczęło. - Uśmiechnął się do matki. - Głupia sprawa, co?
Najpierw ich spiknąłem, a teraz jestem zazdrosny- To dla mnie
bardzo trudne, mamo.
- 'A co u Pani? - Alice postanowiła zmienić temat, żeby
oderwał się od złych myśli.
- Umówiła się na piątek z Gavinem, tym fiacetem z Los
Angeles. Ma kota na jej punkcie.
- To dobrze. Nareszcie ktoś się pojawił n^ horyzoncie.
Odkąd Mikę zginął, nie umówiła się z żądny01 facetem. -
Johnny przytaknął i popadł w zamyślenie. Tyle rtfiał do roboty.
Ocknął się, przypomniawszy sobie randkę Becky i Buzza. Znów
wyglądał jak dawny, spokojny Johnny.
- Nie martw się o mnie, mamo. Poradzę sobie. Wszystko
idzie, jak powinno. Wpadnę jeszcze na chwile do Charlie.
A jak tata?
- Śpi przed telewizorem. - Alice wzruszyła ramionami. -
Jak zwykle. - Tak było, choć ostatnio trochę się poprawiło.
Odkąd Johnny był blisko, Alice nie martwiła się już niczym.
W ciągu następnych tygodni Becky coraz częściej widy-
wała się z Buzzem. Chodzili do modnych knajpek, bawili się
z jej rodzeństwem albo jedli kolacje z dobrym winem w to-
warzystwie Pam i jej nowego adoratora. Dom Adamsów stał
się drugim domem Buzza, choć z Becky nie posunął się dalej
poza trzymaniem jej za rękę. Działał bez pośpiechu, dając
jej czas na wyciszenie, i okazało się, że coraz rzadziej wspo-
mina Johnny'ego. Oboje zaakceptowali i polubili Gavina, któ-
ry co weekend przyjeżdżał z Los Angeles. Było dla wszyst-
kich jasne, że zakochał się w Pam i uwielbia wszystkie dzie-
ciaki.
Pewnego wieczoru wybrali się we czwórkę na miasto. Wy-
lądowali w przytulnej włoskiej restauracyjce, a Buzz zamówił
doskonałe wino z doliny Napa. Bawili się znakomicie, co
ucieszyło Johnny'ego, który, jak zwykle, zrelacjonował wszyst-
ko matce.
- Uważam, że mógłbyś im dać trochę spokoju.
Poprosiła syna, by poszedł z Bobbym na Halloween. Gło-
wiła się, jaki mu uszyć kostium w tym roku. Charlotte
odmówiła przebierania się za czarownicę i powiedziała,
że zostanie w domu i będzie rozdawać dzieciom cukierki.
Bobby jak zwykle miał obejść wszystkich sąsiadów. Alice
nie mogła się zdecydować, czy przebrać go za Batmana,
za Supermana czy za jednego z walecznych wojowników
Ninja.
- Chętnie z nim pójdę - powiedział Johnny.
78
- Cieszę się. Może się dowiesz, jaki chciałby mieć kostium?
Poprzednim razem Alice przebrała synka za Lukę'a Skywal-
kera z Gwiezdnych wojen.
Minęło kilka dni. Wciąż się głowiła nad kostiumem, prze-
chodząc obok sypialni Bobby'ego, który niedawno wrócił ze
szkoły. Zrobiło się chłodno, więc poszła na górę po sweter.
Charlotte odrabiała lekcje u siebie, a tymczasem z pokoju
chłopca dobiegały dwa głosy. Alice się uśmiechnęła. Drugi
głos należał do Johnny'ego. Bobby nie odpowiadał, ale przynaj-
mniej słuchał. Nagle Alice ze zdziwieniem usłyszała jego
śmiech. Zawróciła, na palcach podeszła do drzwi i zaczęła się
uważnie przysłuchiwać. Z początku rozróżniała tylko głos
Johnny'ego. Drugi głos nie był głosem z taśmy, to pewne. Bez
namysłu nacisnęła klamkę i weszła. Obaj synowie siedzieli na
podłodze pośród porozrzucanych zabawek i patrzyli na nią,
nagle spłoszeni.
- Co robicie? - zapytała jakby nigdy nic. Zamknęła za sobą
drzwi, by nikt ich nie usłyszał. - Bałaganicie, czy to taka
zabawa? - Przenosiła wzrok od jednego do drugiego, próbując
odgadnąć, co przed nią ukrywaj ą. Zauważyła, że Johnny ukrad-
kiem szepnął coś do młodszego brata i odwrócił wzrok. - Co
tu się dzieje?
Bobby powoli uniósł głowę; Alice miała wrażenie, że jego
oczy przewiercają ją na wylot. Wstrzymała oddech i przykuc-
nęła obok nich, biorąc młodszego chłopca za rękę. Nagle
zapragnęła pogłaskać go po buzi, a jej oczy zaszkliły się
łzami, zupełnie bez powodu. Czuła ogromne napięcie, jakby
coś, ^jakaś część umysłu Bobby'ego, chciało się wyrwać na
wolność.
- Wszystko w porządku? - spytała szeptem.
Synek przytaknął. Johnny nie spuszczał z niego oczu.
- No - powiedział tonem zachęty.
- Cześć, mamo! - wyszeptał Bobby.
Alice zaszlochała ze wzruszenia. Przytuliła małego tak
mocno, jakby chciała go udusić, a potem odsunęła na wyciąg-
nięcie ręki, na przemian płacząc i śmiejąc się.
- Cześć, Bobby. - To było wszystko, co na razie zdołała
wykrztusić. - Tak bardzo cię kocham, synku... Od kiedy
mówisz?
- Odkąd przyszedł Johnny. Powiedział, że tak trzeba. Nie
moglibyśmy się tak fajnie bawić, gdybym nie mówił.
Johnny kiwał głową z uśmiechem, a Alice ocierała łzy, które
nie chciały przestać płynąć.
- Czy do nas też będziesz mówił? - Myślała teraz o tym,
jak wiele ten fakt zmieni w życiu jego ojca. Ale Bobby tylko
potrząsnął głową.
- Będzie mówił. W swoim czasie, mamo - uspokoił ją
Johnny. - Nie wolno go ponaglać. Na początku Bobby musi
się nauczyć rozmawiać z tobą. Robi postępy. - Z czułością
potargał włosy malca. - Dzisiaj rano poczęstował mnie brzyd-
kim słówkiem. - Bobby zaczął chichotać. Odważył się powie-
dzieć głośno słowo, którego nie wolno by mu było używać,
niezależnie od okoliczności.
- Nie mogę powiedzieć tacie? - Alice miała straszne wy-
rzuty sumienia, że nie ma prawa podzielić się z mężem tak
wspaniałą nowiną. To by go całkowicie odmieniło.
- Jeszcze nie - powiedział Johnny. - Ale to nie potrwa
długo, mamo, obiecuję.
Kiwnęła głową. Trudno. Czuła się strasznie, zatajając całą
rzecz przed Jimem, ale musiała słuchać Johnny'ego.
Długo jeszcze siedzieli razem na podłodze, rozmawiając
szeptem, żeby nikt nie podsłuchał, aż wreszcie Charlotte ot-
worzyła drzwi.
- Mamo, ciastka się spaliły - poinformowała, nie dostrze-
gając niezwykłej radości ani w oczach matki, ani starszego
brata. Widziała tylko zwyczajną scenę - matkę i Bobby'ego
wśród porozrzucanych zabawek. - Wyjęłam blachę z piekar-
nika. - Charlotte zamknęła drzwi, a Alice ucałowała synów
81
80
l
i wróciła do kuchni. Szła po schodach lekkim krokiem i z lekkim
sercem. Tak szczęśliwa nie czuła się od lat. Już sobie wyob-
rażała reakcję Jima, kiedy dowie się, że Bobby odzyskał mowę.
Przy kolacji wciąż rzucała na synka uszczęśliwione spoj-
rzenia, a on odpowiadał jej uśmiechem. Łączył ich wielki,
wspaniały sekret, dlatego byli sobie bliscy jak nigdy dotąd. Po
kolacji Bobby został z matką w kuchni. Nic nie mówił, ale ich
serca biły w jednym rytmie. Gdy sprzątnęli ze stołu, matka
podniosła Bobby'ego i przytuliła do piersi.
- Kocham cię - szepnęła mu do ucha.
Uścisnął ją i z uśmiechem pomaszerował wraz z Johnnym
na górę.
Rozdział ósmy
Święto Dziękczynienia obchodzili w tym roku bez radości.
Szczególnie przybici byli Charlotte i Jim. Alice ogromnie im
współczuła i z całego serca chciała podzielić się radosną
tajemnicą powrotu Johnny'ego. Jednak tego akurat nie wolno
jej było zrobić. Johnny często dotrzymywał towarzystwa matce
i młodszemu bratu i robił śmieszne miny, wciągając w nozdrza
smakowitą woń pieczonego indyka, którego nie mógł nawet
skubnąć. Alice sama dzieliła ptaka, bo Jim był zbyt zawiany,
by można było dać mu do ręki ostry nóż. Zmasakrowałby
świąteczne danie, a co gorsza sam przy tym mógłby się ska-
leczyć.
- No, mamo, ten indyk wyjątkowo ci się udał - powiedział
z podziwem Johnny. - I jest większy niż w zeszłym roku.
- I tak najmniejszy z tych, które miałam do wyboru -
powiedziała na głos Alice. - Ostrożnie, nie rozlej - dodała, bo
Johnny niebezpiecznie blisko przysunął nos do sosjerki.
- Czego mam nie rozlać? - spytała Charlotte, która przyszła,
by pomóc matce.
- Sosu... Nie mówiłam do ciebie - wyrwało się Alice.
- A do kogo?
- Do siebie. Po prostu głośno myślałam.
Charlotte wyszła, zbita z tropu, niosąc do jadalni półmisek
ziemniaków. Zastanawiała się, czy matka zwariowała z powodu
83
żałoby i bardzo się martwiła ojcem, już w porze obiadu pijanym
jak bela. Najchętniej w ogóle nie brałabym udziału w tym
święcie, pomyślała, i zawróciła do kuchni po galaretkę żura-
winową. Matka, która stała odwrócona do niej tyłem, wykrzyk-
nęła nagle na cały głos: „Przestań!". Dla Charlotte był to kolejny
dowód szaleństwa, zwłaszcza że matka żartobliwym tonem
dodała: „Jak jeszcze raz tego dotkniesz, to cię zabiję!". Od-
wróciła się i na widok córki spłonęła rumieńcem.
- Myślałam, że mam to wszystko zanieść na stół - powie-
działa Charlotte.
- Tak, tak. Przepraszam. Od tego gotowania aż mi się
w głowie kręci.
- Mamo, nie możesz mówić do siebie. - Charlotte była
wyraźnie przestraszona.
Od dwóch miesięcy z psychiką matki działo się coś niedo-
brego. Przyczyną była oczywiście śmierć Johnny'ego, ale to
nie wyjaśniało w pełni jej nienormalnego zachowania. Nawet
ojciec to zauważył, choć głośno tego nie komentował. Zdradził
Charlotte, że nieraz słyszał, jak Alice mówi głośno do siebie,
kiedy jest sama w sypialni. Przyłapał ją wielokrotnie na takich
rozmowach.
- Może ci jakoś pomóc, mamo? - zaoferowała się, ustawia-
jąc na tacy salaterki z galaretką i fasolką szparagową.
- Wszystko w porządku, kochanie, przysięgam. Za minutkę
przychodzę z indykiem.
- Idź sobie - szepnęła do Johnny'ego, wychodząc z kuchni.
- Nie darowałbym sobie, gdybym miał przepuścić obiad
w Święto Dziękczynienia - zaprotestował urażony.
- Rozśmieszasz Bobby'ego... A mnie rozpraszasz. Na pewno
zrobię coś, czego nie powinnam.
- Będę grzeczny, przysięgam - obiecał z poważną miną.
Alice wkroczyła do pokoju z pięknie podzielonym indykiem
i tacą pełną nadzienia. Święto Dziękczynienia było ulubionym
świętem Johnny'ego, zaraz po Bożym Narodzeniu.
Alice nałożyła wszystkim indyka. Jim bez zainteresowania
grzebał widelcem w talerzu, Charlotte milczała, a Bobby
uśmiechał się za każdym razem, kiedy patrzył na Johnny'ego.
Brat przyłożył palec do ust, żeby go trochę utemperować, co
z kolei rozśmieszyło Alice.
- Z... czego-go się tak... śmiejesz? - wybełkotał niewy-
raźnie Jim.
Alice popatrzyła na niego i natychmiast przeszła jej ochota
do śmiechu. Bolała nad jego stanem, nie tyle ze względu na
siebie, ile na dzieci. Bobby popatrzył na ojca ponuro i wygiął
usta w podkówkę.
- Dlaczego tata akurat dzisiaj się tak strasznie upił? - spytał
Johnny, kiedy Alice poszła do kuchni dokroić indyka.
- A jak myślisz? - Westchnęła ciężko. - Wszyscy za tobą
tęsknimy, a on rozpamiętuje jeszcze tamten straszny wypadek.
To okropne, że nie może cię zobaczyć. Na pewno potrafiłbyś
mu pomóc. Dlaczego ci na to nie pozwalają?
- Tata by tego nie zrozumiał - odparł Johnny bez wahania.
- Ja też nie rozumiem, a mimo to przyjmuję rzeczy, jakimi
są i cieszę się, że cię mam - powiedziała i pocałowała go, nim
wróciła do stołu, do męża i pozostałych dzieci.
- Znowu mówiłaś do siebie? - zapytał Jim, obrzucając ją
zatroskanym spojrzeniem.
- Przepraszam - powiedziała, a Charlotte pokiwała smutno
głową.
Nie znosiła, kiedy ojciec pił, a teraz jeszcze matka znalazła
się na skraju choroby psychicznej. Święto bez Johnny'ego było
czymś potwornym. Alice cierpiała na myśl, że siostrze nie
wolno zobaczyć ukochanego brata. Ale ona także mogłaby
tego nie zrozumieć. Johnny stał teraz tuż za nią, obok Charlie
na wyciągnięcie ręki, lecz ona niczego nie wyczuła.
- Spodziewam się dzisiaj wizyty Adamsów. Powiedzieli, że
przyjdą po obiedzie.
- A po co? - Jim bynajmniej nie był zachwycony. Wszystko,
czego chciał, to najeść się do syta, usiąść przed telewizorem,
napić się piwa i obejrzeć mecz.
85
QĄ
- To nasi przyjaciele, Jim - skarciła go Alice.
- Już nie. Johnny nie żyje, a Becky już nie jest jego dziew-
czyną - burknął.
Alice się nie odezwała. W milczeniu skończyli posiłek,
po czym matka z córką zebrały ze stołu naczynia i poszły
do kuchni.
- Nienawidzę go - powiedziała Charlotte. Bobby przydrep-
tał za nimi i podał matce swój talerz. Jim też odszedł od stołu,
nie czekając na deser.
- To silniejsze od niego, Charlie, przecież wiesz.
- Nieprawda. Nie musi cały czas pić. To obrzydliwe. -
Charlotte była zupełnie załamana.
- Nie może przeboleć Johnny'ego - powiedziała Alice, nie
wspominając o niemocie Bobby'ego.
- Ja też, i ty też, a żadna z nas nie pije z tego powodu -
oburzyła się Charlotte. - Chociaż... Ty gadasz do siebie. To
też nie jest normalne, ale nie takie okropne jak to, co on
wyrabia.
- Nie wolno ci tak mówić o ojcu - ucięła stanowczo Alice.
- A niby dlaczego? Przecież to prawda. Tata jest alkoholi-
kiem, Bobby niemową, a Johnny nie żyje.
Alice zaszkliły się oczy na to wyliczenie domowych nie-
szczęść, choć wiedziała, że nie jest aż tak tragicznie. Bobby
odzyskał mowę, a Johnny wrócił, mimo że nie na zawsze.
- Może tata niedługo zerwie z nałogiem - pocieszyła córkę,
krając ciasto, chociaż nikt nie miał na nie ochoty. - Ludziom
się to zdarza.
- Jasne - mruknęła dziewczynka bez przekonania, zlizując
z palca bitą śmietanę. - Uwierzę, kiedy zobaczę.
- Ostatnio było trochę lepiej - przypomniała jej z nadzieją
Alice.
- Szkoda, że nie dzisiaj. Przynajmniej raz w roku mógłby
być trzeźwy.
Do stołu usiedli w trójkę. Johnny zajął miejsce na pustym
krześle ojca, między Bobbym a Charlotte. Gdy już byli po
deserze, zabrzmiał dzwonek u drzwi. To przyszła Becky z matką
i rodzeństwem. Śmiali się i hałasowali, a Johnny wciąż gapił
się na Becky. Wyglądała ślicznie w aksamitnej granatowej
sukience, z rozpuszczonymi złotymi włosami, które tak mu się
zawsze podobały. Alice mogła mu tylko współczuć z całego
serca.
- Wszystkiego najlepszego! - powiedziała Pani, wręczając
gospodyni szarlotkę, upieczoną rano przez Becky. - Jak się
udał indyk?
- Bardzo dobrze - odparła cicho Alice.
Charlotte zabrała dziewczyny do swego pokoju, a Bobby
chłopców do swojego. Ona sama usiadła z Pam w kuchni.
Przyjaciółka od razu się zorientowała, jaka ciężka panuje
atmosfera. Sama pamiętała aż za dobrze, jak bardzo przeżywała
pierwsze święta po śmierci Mike'a. Odtąd wszystkie święta
były smutne, nawet dzisiejsze, bo Becky przepłakała cały obiad,
wspominając Johnny'ego.
- Gdzie Jim? - spytała Pam.
Alice kiwnęła głową w stronę salonu, skąd dochodziły od-
głosy meczu.
- Ogląda telewizję. Nie jest dziś w formie. Tak zresztą
jak my.
- Znam ten ból, najgorzej jest w pierwszym roku żałoby.
Boże Narodzenie będzie jeszcze gorsze, przygotuj się na to.
- A co u ciebie? - spytała Alice. Postawiła na stole dzbanek
z kawą, a Pam napełniła filiżanki.
- Nawet nieźle - odparła Pam z maślanym uśmiechem. -
Sama jeszcze nie wiem, co o tym myśleć, ale spotykam się
z Gavinem i naprawdę mi się to podoba.
- Bardzo się cieszę. - Alice załadowała już zmywarkę i mog-
ła w spokoju siąść przy stole. Cieszyła się, że ma kogoś, z kim
można od serca pogadać.
- Dzieci bardzo go lubią, a mnie po prostu nosi na rękach. Tak
dawno nie umawiałam się z nikim i nie miałam żadnych rozry-
wek, że już zapomniałam, jak to jest. A teraz co sobota chodzimy
86
do restauracji. Nie wiążę z tym żadnych wielkich nadziei,
ale miło mi, że mam towarzystwo i mogę się dla kogoś
ładnie uczesać i ubrać. To prawdziwa odmiana po byciu tylko
matką i szoferem. W niedzielne ranki Gavin grywa z chło-
pcami w piłkę.
Alicja uniosła brwi, zdziwiona tym, że przyjaciółka już
pozwala nowemu adoratorowi zostawać na noc, ale Pam roze-
śmiała się na widok jej miny.
- Nocuje u swojego kumpla - wyjaśniła.
Długo jeszcze gadały o różnych sprawach, po czym poszły
na górę, żeby sprawdzić, jak się bawią dzieci. Dziewczynki,
zebrane w pokoju Charlotte, rozmawiały o szkole i chłopa-
kach, a Becky zwierzała się, jak jej idzie z Buzzem. Johnny
przysłuchiwał się temu, siedząc na biurku. Nie odrywał oczu
od Becky. Alice mrugnęła do niego już od drzwi. Kiedy żył,
za nic w świecie nie zdobyłby się, aby wysłuchiwać takich
rzeczy. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej i liczyła się
dla niego tylko bliskość Becky, nie jej słowa. Napawał się
jej widokiem, jakby chciał zapamiętać go na zawsze - na-
miętny kolekcjoner wspomnień, które muszą wystarczyć na
wieczność.
Pam i Alice przeszły do pokoju Bobby'ego, gdzie Peter
i Mark bawili się piłką do koszykówki. Alice zaproponowała,
by przenieśli się na podwórze. Bobby poszedł za nimi w mil-
czeniu, bo lubił młodych Adamsów. Kobiety też zeszły na dół.
Minęły Jima, który chrapał przed telewizorem po skończonym
meczu. Pod fotelem walały się butelki po piwie.
- Co u niego? - spytała szeptem Pam, kiedy już wróciły na
bezpieczne pozycje w kuchni.
Alice wyjrzała przez okno. Chłopcy usiłowali wcelować do
kosza. Przyglądał im się Johnny, a Bobby nieruchomo stał
obok brata.
- Średnio na jeża. Ostatnio już się wydawało, że jest
lepiej, ale teraz, przy święcie, znów wrócił do starych
nałogów.
- Rozumiem. - Pam pokiwała głową. - To samo może się
powtórzyć na Boże Narodzenie.
Alice kiwnęła głową, po czym znów wróciły do Gavina,
salonu kosmetycznego i wielu innych ciekawych tematów. Po
godzinie Pam zebrała dzieci i odjechała. Johnny wraz z matką
stał na progu i patrzył za nimi.
- Ślicznie wyglądała, prawda, mamo? Mówiła, że bardzo
lubi Buzza. Jestem szczęśliwy. - Zabrzmiało to szczerze, choć
widać było, że nie jest mu łatwo. Aby Becky mogła żyć
normalnie, musiał pozwolić jej o sobie zapomnieć. Nie mógł
jej nic więcej dać, nawet swego widoku. Nie mógł inaczej na
nią wpływać niż życzeniami z głębi serca, żeby było jej jak
najlepiej.
- Tęskni za tobą - powiedziała ciepło Alice. - To dla niej
równie trudne, jak dla ciebie. - Nie chciała mówić nic więcej,
nie teraz. - Pójdę obudzić tatę.
- A ja pójdę do Bobby'ego. - Johnny odwrócił się na scho-
dach, jakby coś sobie przypomniał. - Wybieracie się jutro na
mecz Charlotte? - Rozgrywka była ważna, decydowała o przej-
ściu drużyny do następnego etapu.
- Pójdziemy. - Alice pogasiła światła w kuchni.
- Tata też? - ucieszył się.
- Nie może. Pracuje - mruknęła sucho matka.
- Nieprawda, mamo. Po Święcie Dziękczynienia ma wolne.
Gdyby chciał, toby poszedł.
Jim z zasady tego nie robił, nie interesował się sportowy-
mi sukcesami córki. Uważał, że z dziewczyny nie może
wyrosnąć dobra lekkoatletka. Mylił się bardzo, bo Charlotte
była prawdziwą gwiazdą, o klasę przewyższając Johnny'ego.
- Spróbuję go namówić - powiedziała, żeby udobruchać
syna.
Nie wierzyła, że uda jej się nakłonić Jima do pójścia na
mecz. Johnny poszedł do pokoju brata. Alice lekko potrząsnęła
ramieniem śpiącego męża. Zachrapał niespokojnie, drgnął i ot-
worzył oczy.
89
- Która godzina? - Najwyraźniej nie wiedział, czy jest dzień,
czy noc.
- Po dziesiątej. Pora się położyć.
Jim kiwnął głową i wstał, chwiejąc się na nogach. Ledwo
się dowlókł do schodów. Alice na ten widok krajało się serce.
- Zaraz przyjdę - powiedziała i zajrzała do Bobby'ego.
Leżał w łóżku, a obok niego siedział Johnny, który czytał mu
na dobranoc. Obydwaj uśmiechnęli się do Alice.
- Dobranoc, moi kochani - szepnęła, obdarzając każdego
pocałunkiem. - Niech Bobby się dobrze wyśpi.
Mały, zadowolony jak najedzony kotek, przytulił się do brata.
Alice zamknęła drzwi i przeszła korytarzem na drugą stronę,
do pokoju Charlotte.
Dziewczyna leżała na łóżku, wpatrzona w sufit.
- Wszystko w porządku, kochanie? - spytała matka, przy-
siadając obok. Od razu wyczuła przygnębienie córki.
- Tak. Może być. Dziwnie mi było, kiedy Becky opowiadała
o swoim nowym chłopaku. Chyba jej się podoba.
- Dobrze, że go spotkała - powiedziała szczerze Alice. -
Nie powinna wciąż myśleć o Johnnym, Charlie. To nienaturalne.
Jej mama też tak uważa, a Johnny na pewno nie chciałby, by
wciąż była smutna. Jaki masz nastrój przed meczem? Wszystko
przygotowane?
Charlotte przytaknęła niemrawo.
- Tata nigdy nie opuścił żadnego meczu Johnny'ego - po-
wtórzyła starą śpiewkę. To nie było oskarżenie, po prostu
stwierdzenie faktu. A przecież rok po roku Charlotte powięk-
szała swą kolekcje pucharów teraz już dużo większą niż kolek-
cja Johnny'ego. - Przyjdziesz, mamo?
- Za nic w świecie bym sobie tego nie odmówiła. - Alice
pocałowała córkę. - Zabiorę Bobby'ego.
Charlotte skinęła głową w milczeniu. Choć bardzo kochała
matkę, jedna wizyta ojca na stadionie znaczyłaby dla niej tysiąc
razy więcej. Gdyby tylko zechciał. Ale nie zechce. Bo ona to nie
to samo co Johnny.
Alice nawet nie próbowała poruszyć tej sprawy z mężem. Nie
miałoby to najmniejszego sensu. Spał jak kamień, opity winem
i piwem, objedzony świątecznym indykiem. Ale rano sytuacja
wyglądała inaczej i przy śniadaniu poruszyła drażliwy temat.
- Dziewczyny nie potrafią grać w kosza - uciął zdecydo-
wanym tonem i upił łyk kawy. - Sama dobrze wiesz.
- Ale ani razu nie opuściłeś meczu, kiedy grał Johnny -
odcięła się, oburzona jego wzgardliwym tonem.
- To było co innego.
- Dlaczego? Tylko dlatego, że był chłopakiem?
- Bo był wspaniałym sportowcem - powiedział dobitnie
Jim i dotknął głowy, która pękała mu od porannego kaca.
- Charlotte też jest. Prawdę mówiąc, jest lepsza od John-
ny'ego. On sam wiele razy to powtarzał.
- Tylko dlatego, żeby jej zrobić przyjemność.
- Dlaczego sam tego nie sprawdzisz? - spytała.
Do kuchni weszli chłopcy, Bobby jak zwykle w milczeniu.
Johnny pochylił się, by pocałować matkę, czego Jim nie mógł
widzieć. - Możesz pojechać do biura, ale do meczu masz
mnóstwo czasu. Zaczyna się dopiero o czwartej, u niej w szkole.
Twoja obecność bardzo wiele by dla niej znaczyła. Johnny
zawsze jej kibicował. Ty się znasz na sporcie, a ja nie. To
kolosalna różnica, zwłaszcza dla Charlotte.
- Daj mi spokój, Alice. Nie wygaduj głupstw. Nawet by nie
zauważyła, gdybym przyszedł.
- Zauważyłaby - powiedziała Alice z naciskiem. Johnny
usiadł przy stole obok ojca i zaczął się w niego intensywnie
wpatrywać. - Dlaczego nigdy nie pomyślisz o tym, co dobre
dla twoich dzieci? - Alice postawiła płatki z mlekiem przed
Bobbym. Jim patrzył na syna, jakby ten był ze szkła, równie
niewidzialny jak Johnny. Od chwili, gdy Bobby przestał mówić,
ojciec przestał go dostrzegać. Była to swoista samoobrona, bo
czuł się winny stanowi syna.
- Mam huk roboty, ci nowi klienci, no wiesz. Będę zarżnięty
przez cały weekend - Jim zmienił temat.
91
90
Dobrze, że chociaż miał prawdziwe zajęcie. Alice nie traciła
nadziei, że wypłynie na szersze wody, a wtedy przestanie pić albo
trochę przystopuje. I tak zachowywał się dużo lepiej od dnia
powrotu Johnny'ego, ale to wciąż nie było to, na co czekała.
Jim niebawem wyszedł do pracy, a chłopcy zniknęli gdzieś
za domem. Alice była sama, gdy Charlotte zeszła na śniadanie.
Miała jeszcze trochę czasu do treningu. Wyglądała świeżo
i radośnie i nie powiedziała ani słowa o ojcu. Nie oczekiwała,
że przyjdzie na mecz, a Alice nie opowiadała jej o swoich
bezskutecznych namowach.
Za kwadrans czwarta wsiedli do samochodu, ona i Bobby
z przodu, Johnny na tylnym siedzeniu. Cały czas mówił tylko
o meczu, a Bobby odpowiadał mu ze śmiechem. Alice była
szczęśliwa, jak gdyby spełnił się jej piękny sen, że Bobby
wyzdrowiał, a Johnny, żywy i zdrowy, na zawsze będzie
z rodziną.
Nie wiedziała, na ile czasu może jeszcze liczyć, jak długo
„zwierzchnicy" pozwolą synowi pozostać wśród żywych, ale
i tak ten dar niebios był czymś wprost nadzwyczajnym. Do
szkoły wszyscy dojechali w wyśmienitych humorach i z niecier-
pliwością czekali na gwizdek sędziego.
Drużyna Charlotte uzyskała wyraźną przewagę. Już w po-
łowie drugiego kwadransa punktacja wynosiła 26 do 15. Bobby
podskakiwał jak wariat na swoim siedzeniu, z całych sił bijąc
brawo siostrze. Charlotte zdobyła kolejne trzy punkty. Johnny
szalał. Nie przypuszczał, że z jego małej siostrzyczki wyrośnie
koszykarka całą gębą. Gdy czekali na rozpoczęcie drugiej
połowy, Alice kątem oka dostrzegła w drzwiach sali znajomą
sylwe'tkę. Odwróciła głowę i zobaczyła męża, który przeciskał
się do nich między rzędami, uśmiechając się z rezerwą.
- Oczom nie wierzę - szepnęła, a Johnny wydał z siebie
tryumfalny okrzyk. I o mało się nie popłakała, kiedy spojrzała
na twarz Charlotte, która także zauważyła ojca. Był to pierwszy
w jej życiu mecz, na jakim się pojawił. - Jak to zrobiłeś? -
spytała po cichu Johnny'ego, zanim Jim się do nich zbliżył.
- Szczerze ci powiem, że sam nie wiem. Skupiłem się na
myśleniu tylko o tym. Z całych sił pragnąłem, żeby właśnie
tak się stało. Może usłyszał mój głos albo wyczuł moje myśli.
Johnny istotnie nie rozumiał mechanizmu, ale przekonał się,
że jeśli bardzo, bardzo czegoś pragnie, to jego pragnienie się
spełnia. Była to jakaś tajemnicza moc, która zdawała się prze-
pełniać go od stóp do głów. Wpływanie na ludzkie decyzje
było łatwiejsze, niż można by przypuszczać.
Jim usadowił się między żoną a Bobbym, ale nie odezwał
się do synka. Nie odrywał oczu od Charlotte. Patrzył jak
zaczarowany na każdy ruch córki, bo przecież nigdy przedtem
nie widział jej w akcji na boisku.
- Fantastycznie gra - powiedziała Alice z dumą. - Przy-
taknął.
Charlotte wrzuciła piłkę do kosza, natychmiast po gwizdku
sędziego. Jim nic nie powiedział, tylko patrzył. Po dwóch
minutach powtórzyła ten manewr, a na trybunach rozległy się
pełne podziwu okrzyki kibiców. Jej drużyna dosłownie rozniosła
przeciwniczki w puch, a zdobywczynią dwudziestu zwycięskich
punktów była Charlotte. Po meczu wszystkie koleżanki klepały
ją po plecach i gratulowały. Gdy Alice odwróciła głowę,
zobaczyła na twarzy męża szeroki, szczęśliwy uśmiech. Nie
pamiętała, kiedy ostatnio tak się cieszył. Był niesamowicie
dumny z córki, choć dopiero dziś zobaczył na własne oczy,
jaki ma talent.
- Super był ten mecz - powiedział do żony, która popłakała
się z radości. Po paru minutach dołączyła do rodziny Charlotte,
uszczęśliwiona, że ojciec przyszedł na trybuny.
- Dzięki, tato - powiedziała cicho.
- To było coś, Charlie! -pochwalił ją i otoczył ramieniem. -
Byłem z ciebie strasznie dumny! - wyznał mrukliwie, jak stary
niedźwiedź niezdarnie piastujący swoje młode.
Charlotte przebrała się i wszyscy wyszli ze szkoły. Johnny,
choć niewidzialny, też ją obejmował i poklepywał. Charlie
myślała o zmarłym bracie.
93
92
- Johnny też kiedyś zagrał taki wspaniały mecz. Dostał
puchar - wspominał Jim, kiedy razem wracali do domu.
- Mamy szansę dostać się w tym roku do finałów - powie-
działa Charlotte, wdzięczna za zainteresowanie, jakie okazał
jej ojciec. Dla niej też było to zupełnie nowe doświadczenie,
niezwykle cenne i ważne.
- Na pewno przyjdę na ten mecz - obiecał Jim. Był pod
wielkim wrażeniem gry córki i uznał ją dziś za sportowego
geniusza.
Zatrzymali się, by zrobić zakupy, a gdy dotarli do domu,
była już pora kolacji. Alice zaszyła się w kuchni, a Bobby
z Charlie i ojcem poszli potrenować koszykówkę, oczywiście
pod czujnym okiem Johnny'ego. Ten niebawem wrócił do
matki.
- Fajnie, że tata jednak przyszedł, co? - zagadnął, bardzo
zadowolony. Świetnie wiedział, ile to znaczyło dla Charlie, no
a ojciec został wprost powalony na łopatki, oczarowany, i już
z góry obiecał kibicować w kolejnych rozgrywkach.
- Coś mi się zdaje, że możesz dokonać więcej, niż myślisz -
powiedziała Alice cicho, by nikt jej nie usłyszał. - Masz ma-
giczny dar wpływania na nasze życie. Weźmy Bobby'ego...
albo ojca. Przyszedł na mecz. To niesamowite. Cudowne.
- Z Bobbym to żadna tajemnica, mamo. Ile można nie chcieć
mówić? Pięć lat to szmat czasu.
Alice najlepiej o tym wiedziała, przez ciężkie pięć lat znosząc
w domu pijaka.
- Kiedy będziemy mogli powiedzieć tacie, że Bobby mó-
wi? - spytała. Miała nadzieję, że nastąpi to wkrótce. Dla Jima
oznaczałoby to nowe życie.
- Jeszcze nie teraz - odparł Johnny. - Bobby wciąż nie jest
gotowy. Ale już niedługo. Tylko parę zakrętów.
- Co masz na myśli?
- Nie umiem tego wyrazić, mamo. Po prostu przeczuwam
niektóre rzeczy. Nie wiem, jak to się dzieje ani kiedy te moje
przeczucia się spełnią. Myślę o pewnych rzeczach, a one się
materializują, same, choć wedle mojej myśli. Teraz na przykład
wiem, że Bobby musi trochę więcej poćwiczyć i przygotować
się do rozmowy z tatą.
Dla Alice ta perspektywa była równoznaczna z wyzwoleniem
Jima od poczucia winy, a tym samym wielkiej zmiany i unor-
mowania ich codziennej egzystencji. Nie mogła się doczekać,
ale Johnny nalegał, by jeszcze się wstrzymała. Zarówno ona,
jak i Bobby musieli to respektować. Johnny wiedział. Wiedział
więcej, a jak dotąd wszystko, co robił, obracało się na dobre.
Johnny chciał, by zwycięstwo Bobby'ego było pełne, żeby się
nie denerwował, nie płoszył i nie jąkał, kiedy naprawdę zacznie
mówić.
Po półgodzinie kolacja już stała na stole. Jim i Charlotte
długo rozmawiali o meczu. Analizowali możliwość zdobycia
kolejnych punktów, gdyby Charlotte zagrała bardziej agresyw-
nie. Ojciec świetnie wiedział, co mówi, i Charlie była pod
wielkim wrażeniem jego kompetencji. Tego chciała, o tym
zawsze marzyła, a teraz niewidzialne drzwi, które do tej pory
ich dzieliły, otworzyły się z wielkim hukiem. Już nie żyli
w osobnych światach, tylko w jednym, wspólnym. Charlotte
nareszcie otrzymała od ojca miłość, podziw i zachętę, jakich
oczekiwała.
- Przyłożę się, tato - powiedziała, radośnie podniecona.
Rozkwitała w cieple jego pochwał, zupełnie jak wtedy, gdy
Johnny okazywał jej podobne zainteresowanie. Ojciec w jed-
nej chwili docenił najwyższy poziom jej gry i głośno przyznał,
że w sporcie jest niezrównana. A nawet gdyby tego nie
powiedział, w jego oczach błyszczał prawdziwy podziw.
Charlotte była tak szczęśliwa, jakby ofiarowano jej najwięk-
szy skarb na świecie. Była najszczęśliwszą dziewczyną na
świecie.
Następnego dnia po powrocie do domu Jim zaprosił córkę
na lody i wszystko wskazywało na to, że nie tknął przedtem
ani kropli alkoholu. Alice pożegnała ich z uśmiechem, a Char-
lotte w podskokach pobiegła do samochodu ojca. Jeszcze zanim
95
94
włączył starter, zaczęła go wypytywać, jakie sporty sam upra-
wiał w młodości. Gdy odjechali, Alice poszła na podwórze,
by popatrzeć, jak Johnny trenuje z Bobbym. To, co przed
chwilą widzieli, zakrawało na cud. Jakby Jim, który nigdy nie
poświęcał należytej uwagi Charlotte, nagle zapragnął nadrobić
cały stracony czas.
Alice czekała na nich i nie przygotowywała zawczasu
kolacji, ale przeraziła się, spojrzawszy na kuchenny zegar.
Było dobrze po siódmej, już dawno powinni wrócić do domu.
Po dwóch godzinach wpadła w panikę. Jeszcze gorzej się
poczuła, gdy zatelefonowano ze szpitala. Zdarzył się wypadek,
Jimowi nic się nie stało, tylko Charlotte odniosła powierz-
chowne obrażenia.
- Co się stało? - spytała przerażona.
Spokojny głos w telefonie poinformował ją, że chodziło
o niezbyt groźny wypadek samochodowy. Jim wpadł na zapar-
kowaną ciężarówkę, ale sam przy tym nie ucierpiał. Charlotte
uderzyła głową w deskę rozdzielczą i po opatrzeniu rany oraz
obserwacji zostanie odesłana wraz z ojcem do domu. Po skoń-
czonej rozmowie Alice zrelacjonowała wszystko Johnny'emu.
Na szczęście Bobby, którego wcześniej nakarmiła, odrabiał
lekcje w swoim pokoju i nie słyszał tego, co mówiła. Reakcją
starszego syna był przeciągły gwizd.
- Pił, mamo?
- Nie wiem. Wydawało mi się, że nie - odpowiedziała
uczciwie.
Ale oboje wiedzieli, że po pracy mógł wpaść gdzieś na parę
piw. Mógł się zamroczyć na tyle, by prowadząc, stuknąć
w stojący samochód. Alice poczuła, że dłużej tego nie wy-
trzyma. Po raz drugi jej dziecko znalazło się w stanie za-
grożenia, w obu przypadkach z winy męża. Ryzyko związane
z jego piciem było niewybaczalne.
Gdy Jim z Charlotte przyjechali po kolejnych dwóch godzi-
nach, Alice wciąż była zła, na niego i na siebie. Nie zdołała
wykrztusić ani słowa. W szpitalu kazali Charlotte poleżeć parę
dni i odpocząć, a potem znów będzie mogła wznowić treningi.
Ale to bynajmniej nie uspokoiło Alice. Wiedziała, że córka
znalazła się o włos od śmierci.
Jim wrócił szary na twarzy. Nie odezwał się do żony,
tylko nalał sobie filiżankę kawy i patrzył na nią badawczo,
próbując przewidzieć reakcję Alice, kiedy zeszła na dół
po położeniu Charlotte do łóżka. Była wściekła; Johnny
poszedł pobawić się z Bobbym, choć dotąd dotrzymywał
matce towarzystwa, gdy czekała na powrót męża i córki
ze szpitala.
- Zdajesz sobie sprawę, że mogłeś ją zabić?
Nie odpowiedział. Oboje świetnie zdawali sobie sprawę
z ewentualnych konsekwencji wypadku.
- Nie życzę sobie, byś kiedykolwiek woził dzieci, skoro nie
masz za grosz poczucia odpowiedzialności. - Patrzyła na męża
złym wzrokiem. - Chlej sobie, ile chcesz, ale nie wsiadaj do
auta z moimi dziećmi.
Przycupnął przy stole, skulony jak zbity pies. Przeraził się,
przeraził też śmiertelnie Charlotte.
- Masz prawo mieć do mnie pretensje. Masz prawo być na
mnie wściekła - powiedział. Oboje znali cenę, jaką się płaci
za taką nieostrożność. Już raz to przeżyli, a skutki trwały do dziś.
- Nigdy ci tego nie wybaczę, tak jak ty byś sobie nie
wybaczył, gdybyś skrzywdził w wypadku drugie ze swoich
dzieci. - Alice twardo patrzyła w jego załzawione oczy.
Nie mógł tego znieść i odwrócił głowę.
- Rozumiem. Czuje się okropnie. Nie musisz nic mówić,
Alice. Sam sobie to wszystko powiedziałem, tuż po wypadku -
rzekł z przekonaniem. - Prawda jest taka, że po robocie strze-
liłem parę piw.
- Nie muszę? Powiem ci sto razy więcej, jeśli to się po-
wtórzy. Piłeś, nie bierz do samochodu dzieci. Jeśli jeszcze raz
mnie zawiedziesz, odejdę z tego domu i zabiorę je ze sobą -
zagroziła.
Jim usłyszał takie słowa po raz pierwszy w życiu.
96
97
- Naprawdę byś to zrobiła? - Był oszołomiony. Zrozumiał,
że groźba jest całkowicie realna. Po telefonie ze szpitala coś
w Alice pękło.
- Posłuchaj - zaczął błagalnym tonem. - Obiecałem, że to
się nigdy nie powtórzy.
Obrzuciła go ostrym, zimnym spojrzeniem, cicho wyszła
z kuchni, poszła prosto do sypialni i zamknęła za sobą drzwi.
Jim pojawił się tam po kilku minutach. Alice leżała już
w łóżku i nie była w nastroju do rozmowy. Gdy wślizgnął się
pod kołdrę i zgasił światło, słuchała w ciemności, jak przez
ścianę rozmawiają Johnny i Bobby. Jim był tak wyczerpany
ostatnimi przeżyciami, że nie słyszał niczego. Po chwili zapadł
w kamienny sen.
Rozdział dziewiąty
Następnego dnia atmosfera w domu Petersonów była ciężka
jak beton. Alice i Jim przy śniadaniu nie zamienili ani słowa,
Bobby nic nie mówił, bo nigdy nie mówił, a Charlotte spała
na górze. Alice posprzątała naczynia. Jim przez parę minut
zbierał się na odwagę, żeby do niej zagadać. Było oczywiste,
że ona pierwsza nie zacznie.
- Muszę iść do pracy - powiedział, ale nie doczekał się żadnej
reakcji. - Dasz sobie radę sama z dziećmi? To znaczy z Char-
lotte, i w ogóle... -przerwał, widząc w jej oczach ból, poczucie
zdrady i oskarżenie. - Daj spokój, Alice. Nie zrobiłem tego
specjalnie.
- Nie musiałeś pić, zanim wziąłeś ją do miasta. Mogłeś się
napić wieczorem.
- Wiem - chrząknął niepewnie. - Ale byłem taki zachwy-
cony tym meczem. Ona wyzdrowieje, Alice. Przecież jej nie
zabiłem - nieudolnie próbował się bronić. Oboje wiedzieli, że
jest na przegranej pozycji.
- Jeśli chcesz sam ryzykować, to twoja sprawa. Ale wara
od moich dzieci. - Alice dobitnie wyraziła swoje uczucia.
Znaczyło to, że mąż stracił w jej oczach wszelką wiary godność
i nigdy nie zostawi dzieci pod jego opieką.
- To się nie powtórzy - wyjąkał słabym głosem. Znów miał
do siebie mnóstwo pretensji: że skrzywdził Alice, że zranił
Charlotte.
99
- Oczywiście. Bo ja na to nie pozwolę.
Jim nie odpowiedział i zaraz wyszedł. W kuchni pojawił się
Johnny i z troską spojrzał w oczy matki.
- Nie mogę znieść, kiedy się kłócicie - powiedział ponuro.
- Do mnie masz pretensje? On mógł zabić twoją siostrę.
- Może tym razem nauka nie pójdzie w las.
Alice w to nie wierzyła. Jeśli nauka poszła w las pięć lat temu,
gdy zdarzył się o wiele gorszy wypadek i Bobby omal nie
utonął, to dlaczego teraz miałoby być inaczej? Codzienne picie
Jima stało się częścią domowego pejzażu i słaba była nadzieja,
że to się kiedykolwiek zmieni. Ta prawda dotarła do Alice z całą
mocą. Wolała sobie nie wyobrażać ich wspólnej przyszłości.
Dotąd miała nadzieję, że Jim zwalczy nałóg, ale straciła ją.
Johnny zginął, a ona, matka, nie miała zamiaru narażać życia
pozostałych dzieci. Nie cieszyła jej też perspektywa, że mąż po
pijanemu się rozbije. Johnny objął ją, chcąc okazać współczucie.
Widok matki w takim stanie sprawiał mu straszliwy ból.
Alice poszła sprawdzić, jak się czuje Charlotte, po czym
zeszła, by naszykować jej śniadanie. Po południu wpadła Pam,
podniecona przed wieczorną randką z Gavinem. Bardzo się
zmartwiła, usłyszawszy o wypadku.
Alice nie powiedziała przyjaciółce, że zagroziła Jimowi
rozstaniem. Kiedy Pam wyszła, Alice zabrała Bobby'ego na
lody. Wrócili przed samą kolacją. Gdy Jim do siódmej nie
pokazał się w domu, zadzwoniła do jego biura. Tam też go
nie było - może właśnie jechał samochodem. Kiedy jednak
minęła kolejna godzina, zaczęła szaleć z niepokoju. Zastana-
wiała się, czy ją zdradza, czy tylko udaje, że chodzi do pracy,
czy postanowił upić się na śmierć. Nie miała pojęcia, do czego
zdolny jest człowiek otępiony przez alkohol, pozbawiony wszel-
kich hamulców.
Przyjechał piętnaście po ósmej, zdenerwowany i niepewny.
Najwyraźniej zdziwił go widok Alice i Bobby'ego przy stole.
Rzuciła mu tylko jedno krótkie spojrzenie, ale to wystarczyło,
by stwierdzić, że jest trzeźwy.
- Przepraszam. Nie wiedziałem, że jest aż tak późno -
powiedział z wahaniem. - Cały dzień pracowałem, dopiero co
wyszedłem z biura. Trzeba było nadrobić zaległości. -Napięcie,
które zapanowało w kuchni, można było kroić nożem.
- Dzwoniłam godzinę temu - powiedziała Alice oskarżyciel-
skim tonem. Złość za jego wczorajsze zachowanie tylko dolała
oliwy do ognia.
- Musiałem coś załatwić po drodze.
Nie doczekał się jednak reakcji żony. Alice bez słowa na-
łożyła mu jedzenie na talerz, a Bobby, czując, że między
rodzicami toczy się niema wojna, szybciutko wymknął się do
swego pokoju. Jim po kolacji poszedł na telewizję - ku zdzi-
wieniu Alice tym razem bez tradycyjnego sześciopaku z piwem.
Chciała się naradzić z Johnnym, ale nie pokazał się przez cały
wieczór. Pojawił się dopiero koło jedenastej, kiedy Jim już
spał, a ona siedziała w kuchni nad filiżanką wystygłej herbaty.
- Gdzie byłeś? - spytała, jakby wymknął się na randkę i nie
wrócił na czas. Wciąż zapominała, że nie musi i nie powinna
się o niego martwić. Najgorsze, co się miało stać, już się stało.
- Poszedłem na kolację z Buzzem i Becky. Tym razem
wybrał naprawdę fajny lokal. Pod tym względem ma nade mną
przewagę. - Johnny się zaśmiał, bo cała sprawa była absurdalna.
Matka mu zawtórowała. Jego obecność poprawiała jej nastrój
i już nie czuła takiego gniewu i złości j ak poprzedniego wieczoru.
- Po co im przeszkadzasz? - spytała żartem. Na szczęście
nie poczuł się urażony. Nie był zazdrosny, raczej zadowolony.
- Nikt mi nie mówił, że mam nie przychodzić. Becky ciągle
mnie wspomina, mamo.
- Wiem. Kochała cię - powiedziała łagodnie. Wiedziała, że
Becky wciąż kocha pamięć o Johnnym, ale wolała o tym nie
wspominać, by nie rozdrażniać syna, który z całą dobrą wolą
zajął się organizowaniem na nowo życia swojej dziewczyny.
- Fajnie im było razem. Buzz to dobry chłopak. Namawia
Becky, żeby zdawała na uniwersytet, wtedy byliby razem.
Powiedziała mu, że bardzo by chciała, ale nie wierzy w swoje
100
101
siły. - Nagle zmienił temat. - Jak było dzisiaj w domu? Co
robił tata? Dogadaliście się?
- Nie całkiem. Strasznie się spóźnił. Ale przynajmniej był
trzeźwy - powiedziała szczerze. Johnny był na tyle dorosły,
by świetnie rozumieć napięcia między rodzicami. Mimo to nie
zdobyła się na wyjawienie swoich podejrzeń, że Jim może ją
zdradzać, a nawet udawać tylko, że pracuje.
- Nie dręcz go, mamo. I tak już przeżywa to, co zrobił. Boi
się ciebie i czuje się strasznie niepewnie.
- Musi się zgłosić do Anonimowych Alkoholików - powie-
działa zaciętym, pełnym goryczy głosem.
- Zapewne to zrobi. Przez ten wypadek przejrzał na oczy.
- Przejrzeć na oczy to on powinien pięć lat temu, Johnny.
Teraz jest za późno.
- Mamo, nie bądź dla niego taka bezwzględna - zdążył
powiedzieć, gdy drzwi do kuchni otworzyły się i ukazał się
w nich ojciec.
Alice zamarła z otwartymi ustami. Była pewna, że mąż śpi.
Zszedł na dół do lodówki, bo obudził go głód.
- Znowu mówisz do siebie? - zapytał znużonym głosem.
Takie wpadki zdarzały się Alice coraz częściej. Ciągle słyszał
jej głos, choć nikogo w pobliżu nie było. - Powinnaś iść do
lekarza - powiedział i wrócił na górę.
Alice ucałowała Johnny'ego i w parę minut potem podążyła
za nim. Leżeli w ciemnościach dłuższy czas, nim znów się
odezwał.
- Jak tam Charlotte?
- Przespała całe popołudnie. Idź do niej rano, sam zapytaj.
Jim był zbyt zestresowany, by pokazać się córce na oczy.
Przeprosił ją za wypadek od razu tam, w szpitalu, a ona
powiedziała, że się nie gniewa i na pewno wyzdrowieje. Ale
potem nie miał siły tego drążyć, zwłaszcza że w oczywisty
sposób zawinił. Krępował się Charlotte, bo zamiast mieć preten-
sje, ciągle mu dziękowała, że przyszedł na mecz i że zaprosił
ją do kawiarni.
- Tak zrobię.
Zgasił światło i leżał w ciemnościach, rozmyślając o swoim
życiu. Kiedy wreszcie przytulił się do Alice, ona już mocno
spała. Rano Jim nie zdążył porozmawiać z Charlotte, bo musiał
iść do pracy, a nie chciał jej budzić. Alice poszła do kościoła,
a Bobby siedział sam w kuchni. Właściwie rozmawiał z John-
nym, ale zamilkł natychmiast, gdy tylko usłyszał na schodach
kroki ojca.
Jim nie powiedział nawet „dzień dobry", nalał sobie filiżankę
kawy i zagłębił się w lekturze gazety, jak gdyby Bobby'ego
w ogóle tu nie było. Johnny siedział nieruchomo, popatrując
to na ojca, to na brata. Zmarszczył czoło, koncentrując się na
jakiejś myśli. Kiedy ojciec skończył przeglądać gazetę, nagle
odezwał się do Bobby'ego.
- Mama zaraz wróci.
Nie umiał postępować z tym zagubionym, samotnym dziec-
kiem. Odkąd Bobby zaniemówił, Jimi nie odzywał się do niego,
bo nie mógł się przemóc. Chłopiec z kolei, który już odważył się
odzywać do mamy i brata, bał się reakcji ojca. - Chcesz coś
zjeść? - Jim próbował odczytać odpowiedź w oczach dziecka. -
Jadłeś śniadanie? - Bobby skinął głową. - Trudno się z tobą
rozmawia. - Jim po raz pierwszy od pięciu lat nie czuł kaca. Nie
pił już dwie doby. - Dlaczego mi nie odpowiadasz? Dlaczego
chociaż nie spróbujesz? Założę się, że jakbyś chciał, tobyś
umiał. - Powiedział to, mając nadzieję, że dzieciak się przeła-
mie. Ale odpowiedziała mu cisza. - Nie próbujesz. Nawet nie
chcesz spróbować. - Popatrzył smutno na Bobby'ego.
Johnny podszedł i położył rękę na ramieniu malca, jakby
chcąc mu dodać odwagi. Nie powinien bać się własnego ojca.
Johnny marzył o chwili, kiedy w sercu Bobby'ego uczucia
wezmą górę nad stresem.
Jim wstał. Gdy wychodził z kuchni, w jego oczach błyszczały
łzy. Bał się, że jego rodzina się rozpada. Bobby dłuższą chwilę
siedział w kuchni, po czym poszedł na górę, prosto do pokoju
brata. Siedział tam, szeptem rozmawiając z Johnnym i oglądał
103
102
jego sportowe trofea. Nagle upuścił coś na podłogę i narobił
hałasu. Drzwi otworzyły się i stanął w nich ojciec.
- Co ty tu robisz? Idź do siebie - powiedział surowo.
Bobby o mało nie zaczął płakać, ale Johnny szepnął mu na
ucho, żeby nie bał się ojca, bo on, starszy brat, będzie przy nim
i wszystko dobrze się skończy. Problem polegał na tym, że
w świadomości Jima pokój Johnny'ego stał się czymś w rodzaju
kapliczki. Nie życzył sobie, żeby cokolwiek tu ruszano.
Bobby wyszedł, a Jim pozostał w wysprzątanym przez Alice
sanktuarium. Zachodził tu rzadko, więc nie zauważał zmian,
dokonanych przez Johnny'ego, który spędzał tu mnóstwo czasu,
przeglądając swoje zeszyty, notatki i drobiazgi. Były tu jego
zdjęcia z Becky, listy i pamiętniki z dzieciństwa. Wszystko
pozostało tak jak wtedy, kiedy żył. Jim usiadł na łóżku syna
i rozpłakał się. Minęło już blisko pół roku, a widok pokoju
nadal bolał jak niezabliźniona rana. Uniwersytecka kurtka
Johnny'ego wisiała na oparciu krzesła, tam gdzie ją zostawił,
przebierając się na bal. Jim siedział długo, a gdy wreszcie
wyszedł, zobaczył na schodach Alice. Zauważyła, skąd wy-
chodzi, ale pozostawiła to bez komentarza.
Minęła męża i weszła do Charlotte, żeby sprawdzić, jak się
czuje. Córka obudziła się już, głodna i w całkiem dobrym
nastroju. Zeszła na dół na śniadanie w swoim starym różowym
szlafroku i uśmiechnęła się do ojca. Nie przejęła się wypadkiem,
wciąż była w euforii, że ojciec nareszcie zainteresował się jej
osiągnięciami na boisku.
- Jak się masz, Charlie? - spytał głosem zdławionym przez
niedawne łzy.
* j
- Dobrze. A ty, tato? - Charlie wciąż się uśmiechała.
- Dobrze - mruknął.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby Alice nie milczała od dwóch
dni. Bobby też patrzył na niego jak na obcego. Jim od czter-
dziestu ośmiu godzin nie tknął ani kropli i ręce potwornie mu
się trzęsły.
Resztę dnia każdy spędził przy swoich zajęciach. O czwartej
Jim wyszedł z domu. Wrócił po dwóch godzinach, lecz nie
powiedział, gdzie był. Alice coraz bardziej się obawiała, że
chodzi do innej kobiety, ale nie dawała tego po sobie poznać.
Obserwowała tylko pilnie, czy Jim pójdzie do lodówki po piwo.
Zamiast jednak rozwalić się jak zwykle przed telewizorem,
poszedł posprzątać podwórko. Wieczorem przy stole próbował
do niej nieśmiało zagadywać. Charlotte zeszła na kolację i od
razu wciągnęła ojca w dyskusję o przyszłych rozgrywkach.
- Nie wznowisz treningu, póki lekarz ci nie pozwoli - ostro
zareagowała Alice, ale przez resztę posiłku mąż i córka nie
przestawali rozmawiać o grze Charlotte i jej ostatnim wspa-
niałym meczu.
- Dzięki za wsparcie, tato - powiedziała Charlie. Usłyszała
od niego wprost, że jest absolutnie najlepsza w swojej drużynie,
nie mówiąc o konkurencji. - Przyjdziesz za tydzień na mecz?
- Spróbuję się wyrwać - powiedział z ostrożnym uśmie-
chem, zwracając się i do córki, i do żony. Tylko Bobby'ego
nadal nie zauważał. Zraziła go poranna nieudana próba poro-
zumienia z chłopcem.
Po kolacji Jim i Charlie poszli na telewizję, a Alice z synami
została w kuchni, żeby posprzątać. Choć rozmawiali szeptem,
Charlie usłyszała z sąsiedniego pokoju jej głos.
- Cały czas mówi sama do siebie - powiedziała do ojca.
Była bardzo zmartwiona.
- Może mówi do Bobby'ego - odpowiedział ojciec z wes-
tchnieniem. - Nie rozumiem, jak może to robić. Ja nie potrafię
mówić do kogoś, kto nigdy nie odpowiada. Po prostu nie wiem
wtedy, co powiedzieć - zwierzył się córce.
- Gdybyś mu się lepiej przyglądał, tobyś wiedział, co myśli -
powiedziała cicho. Było to dziwne, nieznane uczucie, ale
najwyraźniej znalazła z ojcem silną nić porozumienia. Po raz
pierwszy w życiu. Oczywiście, przyczyną był jego podziw dla
Jej gry.
- Myślisz, że kiedyś się odezwie? - zapytał czternastoletnią
dziewczynę, jakby była dorosłą, doświadczoną i mądrą kobietą.
105
104
- Mama jest tego pewna. Mówi że Bobby potrzebuje tylko
jeszcze trochę czasu. - Pięć lat - pomyślał Jim. - Ile jeszcze
można się łudzić?. - Johnny zawsze dużo rozmawiał z Bobbym,
tato. Skoro nie umiesz rozmawiać, to może chociaż pograsz
z nim w kosza?
- A on to lubi? - Jim się zdziwił. Nie miał pojęcia, czym
się interesuje jego najmłodsze dziecko i dotąd nie był tego
ciekaw.
- Całkiem dobrze mu idzie, jak na takiego smarkacza.
- Tobie też dobrze idzie. - Uśmiechnął się i objął ją. Po
chwili włączył program sportowy. Niebawem na kanapę przy-
siadł się Bobby. Johnny siedział na krześle i napawał się
widokiem rodzeństwa w takiej harmonii z ojcem. Od czasu do
czasu uśmiechał się do małego, jakby zachęcając go, by spró-
bował rozwinąć skrzydła.
Kiedy Alice przyszła do nich, też się uśmiechnęła. Mimo
żalu do męża musiała przyznać, że bardzo się stara. Od czasu
wypadku z Charlotte nie tknął alkoholu. Wszyscy to zauważyli,
choć nikt tego nie komentował. Ale Alice była zbudowana
jego zdecydowaną, konsekwentną postawą. Atmosfera w domu
od razu zmieniła się na lepsze. Rozmyślała o tym przez cały
czas od ubiegłego wieczoru.
Po odwiezieniu Bobby'ego do szkoły siedziała sobie w kuch-
ni i podśpiewywała, przyszywając guziki. Zadzwonił telefon.
Była pewna, że to Jim, bo tylko on dzwonił czasem do domu
w godzinach pracy. Choć i on w ostatnich tygodniach tego nie
robił. Od śmierci Johnny'ego izolował się od całego świata,
od rodziny też.
Kiedy podniosła słuchawkę, okazało się, że dzwonią ze
szkoły Bobby'ego. Spadł na przerwie z huśtawki i złamał rękę.
Nauczycielka pojechała z nim do szpitala i niedługo przywiezie
go do domu. Alice miała pretensję, że nie zawiadomiono jej
wcześniej, ale tłumaczyli się, że musieli jak najszybciej udzielić
dziecku pierwszej pomocy i nie chcieli jej niepotrzebnie dener-
wować. Bobby pojawił się w domu już w dziesięć minut później.
Miał trochę nieprzytomne spojrzenie - skutek środków przeciw-
bólowych. Alice położyła go do łóżka i zostawiła pod opieką
Johnny'ego, a sama poszła porozmawiać z wychowawczynią.
- Lekarz z pogotowia powiedział, że nic mu nie będzie.
Musi tylko przez cztery tygodnie nosić gips - powiedziała
nauczycielka. Zawahała się, jakby chciała jeszcze coś dodać. -
Nie chcę robić pani fałszywych nadziei, bo mogę się mylić -
zaczęła ostrożnie. - Zdaje mi się jednak, że jak Bobby spadł,
to zawołał „oj!".
Gdyby Alice wcześniej na własne uszy nie słyszała, że Bobby
mówi, oszalałaby ze szczęścia. Teraz jednak jej reakcja była
ostrożna. Powiedziała wychowawczyni, że zapewne się prze-
słyszała. Było zbyt wcześnie, by ujawniać fakt, że dziecko
mówi. Zamierzała chronić tajemnicę tak długo, aż Bobby zechce
sam przemówić. Chciała zresztą, by pierwszy dowiedział się
o tym Jim.
- Możliwe - przyznała wychowawczyni - chociaż jestem
prawie pewna, że to usłyszałam. Może powinna go pani jeszcze
raz przebadać?
Alice miała teraz przy sobie oboje dzieci - Charlotte, która
leżała po wypadku, i Bobby'ego ze złamanym nadgarstkiem.
Kiedy Jim wrócił do domu, jak zwykle dość późno, strasznie
się nad nimi roztkliwiał. Był trzeźwy, więc kiedy dzieci poszły
na górę, Alice postanowiła przerwać milczenie.
- Gdzie chodzisz po pracy? - zapytała podejrzliwie. Mimo
że wyglądał bardzo dobrze i zachowywał się bez zarzutu, te
codzienne eskapady nie dawały jej spokoju.
- Nigdzie - powiedział, ale na widok jej pełnego bólu spoj-
rzenia dodał: - Chodzę na takie tam spotkania.
- Jakie spotkania? - nie ustępowała.
Jim długo nie odpowiadał, ale to znaczyło, że nie zamierza
kłamać i zdobędzie się na szczerość.
- Czy to ważne?
- Dla mnie tak. Nawet bardzo. Masz kochankę?
- Nie, skądże. Nie zrobiłbym ci tego, Alice. Kocham cię.
106
107
Rozdział dziesiąty
Dotknął jej dłoni. - Przepraszam, że spaskudziłem ci kawał
życia... Przepraszam za to, co było po Johnnym... I za Bob-
by'ego... A teraz jeszcze ten wypadek z Charlotte. Wszystko
to mnie przerosło. Nie, nie mam kochanki. Chodzę do klubu
Anonimowych Alkoholików. Poszedłem na drugi dzień po
wypadku. To był najwyższy czas przestać pić.
Alice patrzyła na niego oczami pełnymi łez. Pochylił się
i pocałował ją. Marzenie się spełniło.
- Dziękuję ci - wyszeptała. Nie mogła powiedzieć nic wię-
cej. Tej nocy zamknęli się w sypialni na klucz, żeby żadne
z dzieci im nie przeszkadzało. Johnny spał, skulony w nogach
łóżka Bobby'ego.
Grudzień był pełen zajęć. Jim miał mnóstwo pracy, bo
przybyło mu aż trzech stałych klientów, nie licząc tych dwóch,
z którymi pracował od jesieni. Alice nie była pewna, czy stało
się tak dlatego, że przestał pić; w każdym razie pracował
dziesięć razy więcej, no i w związku z tym zarabiał dużo lepiej.
Zmieniło się też jego usposobienie. Był pogodny, brał wolne
popołudnia, żeby nie opuścić żadnego meczu Charlotte i stał
się jej nieoficjalnym trenerem i doradcą. W kółko opowiadał
o jej sukcesach i zachwycał się nią chyba bardziej niż kiedyś
Johnnym.
Charlotte, która niedawno skończyła piętnaście lat, kwitła,
dowartościowana przez kochającego tatusia. W lokalnej gazecie
na kolumnach sportowych opublikowano jej fotografię na pół
strony. Zaczęła się interesować chłopakami, a szczególnie
jednym, z chłopięcej drużyny koszykówki. Jednak najbardziej
ceniła sobie towarzystwo ojca. Oboje chcieli jak najszybciej
nadrobić stracone lata, kiedy się nią zupełnie nie interesował.
Opowiadał o tym na spotkaniach AA, czasem płacząc, czasem
się usprawiedliwiając. Kochał ją, ale nie umiał znaleźć do niej
drogi. Teraz kajał się, że był taki obojętny i faworyzował
Johnny'ego tylko dlatego, że on był chłopakiem, a Charlie
dziewczyną. Wychwalał córkę pod niebiosa, ale wciąż nie umiał
poradzić sobie ze sprawą Bobby'ego. Czuł się z nim obco, nie
109
umiał z nim postępować i patrzył na synka jak na żywy wyrzut
sumienia z powodu własnych win.
Alice była szczęśliwa, widząc, jak rozwijają się więzi
emocjonalne między mężem a córką. Często rozmawiała
o tym z Johnnym i oboje doszli do wniosku, że przełom
nastąpił, gdy Jim zapisał się do grupy wsparcia AA. Alice
wiedziała, że nie obyło się bez niewidzialnych wpływów
Johnny'ego.
- To niesamowite - powiedziała pewnego dnia, kiedy robiła
pranie. Stał się cud, a nawet dwa - miała na myśli zarówno
powrót do trzeźwego życia, jak i zmianę stosunku Jima do
Charlotte.
Trzecim cudem było, że dzięki Johnny'emu Bobby przemó-
wił, choć jeszcze nikt poza jego matką o tym nie wiedział.
Musiał nabrać pewności siebie i ta chwila się zbliżała. Ostatnio
coraz częściej się uśmiechał i mniej przesiadywał w swoim
pokoju. W szkole szło mu znacznie lepiej, a gdy rozmawiał
z Johnnym albo z matką, buzia mu się nie zamykała.
- A jak ty się czujesz, mamo? - spytał pewnego dnia John-
ny. - Czego byś pragnęła? - Alice nigdy go o nic nie prosiła.
- Ciebie - powiedziała. - Chciałabym, żebyś do nas wrócił
na zawsze. - Ale to jedno było niemożliwe. - Cieszę się, że
chociaż na trochę się tu zjawiłeś. - Johnny wrócił do niej przed
dwoma miesiącami, ale już zdołał zrobić tyle dobrego dla
rodziny, że bała się, iż pewnego dnia zniknie na dobre. Nigdy
o tym nie rozmawiali, ale przeczucie, że ich czas się kończy,
nie opuszczało jej. - Chyba nie odejdziesz bez słowa, prawda? -
spytała, pełna niepokoju.
- Nie, mamo. Obiecuję ci to - powiedział. Dość się nacier-
piała po jego nagłej śmierci w wypadku. Nie umiałaby tego
przejść po raz drugi. - Teraz będziesz na to przygotowana -
obiecał.
- Nigdy się z tym nie pogodzę - powtarzała uparcie, ocie-
rając łzy. - Chcę, żebyś był przy mnie.
- Gdybym tylko mógł, mamo. - Westchnął i objął ją ra-
mieniem. - Ale nie martw się, tym razem będzie zupełnie
inaczej. Nie będziesz cierpieć.
- Mieliśmy szczęście, że wróciłeś. Czy twoje zadanie już
jest skończone?
- Chyba nie - powiedział niepewnie, bo sam tego nie wiedział,
choć skutki jego obecności były widoczne gołym okiem. Rozwią-
zywał jeden kłopot po drugim. Nie dano mu jasnych wskazówek,
co ma robić, ale instynktownie sam znajdował drogę. - Oboje
będziemy to wiedzieć, gdy przyjdzie czas się rozstać.
Ta chwila nie była zbyt odległa, podpowiadała jej matczyna
intuicja.
- Jak to będzie? Rozpłyniesz się w powietrzu? - spytała,
nagle ogarnięta paniką.
- Na pewno nie, mamo. Przecież ci obiecałem. Nikt tego
ode mnie nie zażąda. Nie skrzywdzę cię.
- To dobrze. - Poczuła ulgę. - Chcę to wiedzieć zawczasu.
- Tak się stanie - obiecał raz jeszcze. - Ale jeszcze nie
teraz. Mam co robić.
- Nie przyspieszajmy biegu spraw. - Alice się uśmiech-
nęła. - Spiesz się powoli.
- Obiecuję.
- Kocham cię - szepnęła, gdy zamknął ją w uścisku.
Popołudnie Johnny spędził w domu Becky. Tam też wszyscy
wyszli na prostą. Becky często widywała się z Buzzem i zwie-
rzyła się Alice, że znów jest szczęśliwa. Często się śmiała,
podobnie jak Pam. Jej romans z Gavinem rozwijał się fantas-
tycznie, a on sam coraz częściej wspominał o przeprowadzce,
by być bliżej ukochanej kobiety.
Pewnego dnia, gdy Alice z Johnnym ubierali choinkę i śpie-
wali kolędy, niespodziewanie wrócił Jim. Zapomniał jakichś
papierów i postanowił przejrzeć je w domu. Na widok roz-
radowanej, rozśpiewanej żony poczuł miód na sercu.
- Ciekaw jestem, jak przy tym wzroście zdołałaś zaczepić
gwiazdę na czubek - powiedział.
Trudno byłoby mu to wytłumaczyć, więc skłamała, że
111
110
pomógł jej mleczarz. Johnny parsknął ze śmiechu, bo to on
ubrał górne gałązki, zresztą jak co roku.
- Dobrze sobie radzisz -pochwalił j ą Johnny, odpowiedziała
mu coś, pewna, że Jim nie usłyszy. Tymczasem wszedł do
pokoju i zmarszczył brwi.
- Trzeba coś zrobić z tym twoim nawykiem mówienia do
siebie. Może powinnaś się zapisać do Anonimowych Auto-
gadaczy - zażartował. - Charlotte martwi się o ciebie. Uważa,
że mówisz do Johnny'ego.
- Chyba ma rację, ale z czasem to przejdzie - uspokoiła go
Alice i nagle posmutniała. Przejdzie, przejdzie, pomyślała, aż
za szybko. Gdy Johnny odejdzie na zawsze, już nie będzie
miała z kim rozmawiać. Nie w taki sposób. Miała oczywiście
Jima i dzieci, ale to nie to samo. Takiej bliskości jak z Johnnym
nie czuła z nikim z rodziny. A teraz jeszcze się to pogłębiło. -
Wiem, że was denerwuje ten mój nawyk, ale to nic groźnego.
Jim wycofał się ze swą teczką do innego pokoju. Wciąż
pracował, gdy Charlotte wróciła ze szkoły, a Alice wyjechała
po Bobby'ego, oczywiście z Johnnym. Uśmiał się, kiedy mu
powtórzyła słowa ojca o podejrzeniach Charlotte.
- Nim odejdziesz, wszyscy będą pewni, że z kretesem zwa-
riowałam - pożaliła się ze smutnym uśmiechem.
- To nic złego - powiedział Johnny. - Będziesz mogła robić
wszystko, na co masz ochotę. „Zwariowana pani Peterson".
Będziesz wolna, mamo, a to wielka frajda.
- Nie dla mnie. Nie podoba mi się, że ludzie uważają mnie
za nienormalną- odparła, choć cena owego wariactwa za
przyjemność obcowania z synem wcale nie wydawała się jej
za wysoka.
W ciągu ostatnich miesięcy Johnny stał się dorosłym, wraż-
liwym i mądrym człowiekiem, obdarzonym ogromną wiedzą
o ludziach. Świetnie rozumiał ojca i bez żadnego wysiłku,
zupełnie naturalnie wyczuwał wszystkie potrzeby Bobby'ego.
Znał myśli Charlotte, jej marzenia i troski, a z matką stanowił
niemal jedność. Rozumieli się bez słów. Zawsze tak było, ale
teraz w znacznie większym stopniu. Więź, która ich połączyła,
nie mogła być naruszona ani zerwana nawet przez czas. Alice
wiedziała, że gdy Johnny odejdzie, będzie, w niewidzialnej już
postaci, nad nią czuwać. Było to bardzo pocieszające i dlatego
uśmiechali się, zamiast martwić, podobnie jak Bobby, który
wybiegł ze szkoły z pudłem własnoręcznie zrobionych ozdób
na choinkę.
- Co za punktualność! - pochwaliła synka, który położył
pudło na tylnym siedzeniu, obok Johnny'ego. - Rano zaczęliś-
my z Johnnym ubierać drzewko.
- Jak wygląda? - spytał uradowany Bobby.
- Bardzo ładnie. Brakowało tylko twoich ślicznych łań-
cuchów - odparła z uśmiechem. Bobby był jej równie drogi
jak Johnny, choć oczywiście w nieco odmienny sposób. Jej
miłość do Charlotte miała jeszcze inny odcień. Johnny był
wyjątkowy, stał się nieusuwalną częścią jej duszy.
- Naprawdę ci się podobają, mamo? - spytał Bobby, sięgając
po te, z których był najbardziej dumny.
- Oczywiście, kochanie. Ozdobimy nimi choinkę, kiedy
tylko wrócimy do domu.
Do świąt pozostały jeszcze całe dwa tygodnie. Wszyscy
mieli mnóstwo roboty. Jim organizował przyjęcie gwiazdkowe
w firmie i wypełniał zeznania podatkowe swych licznych
klientów. Charlotte kończyła sezon rozgrywek i przygotowy-
wała się do wielkiego, decydującego meczu, na który tak
wyczekiwał jej ojciec. A Bobby został wybrany do roli aniołka
w szkolnych jasełkach. Choć była to niema rola, polegająca
na bieganiu po scenie i machaniu skrzydłami, malec czuł się
bardzo ważny, a Alice wychodziła ze skóry, by jego kostium
był najładniejszy.
Nie wyprawiali w tym roku świąt, ale zaprosili na Wigilię
rodzinę Adamsów, oczywiście z Gavinem, który wziął tydzień
urlopu, by być z Pam i jej dziećmi.
Nastrój był wspaniały. Alice zrobiła domowy poncz, w tym
specjalną, bezalkoholową porcję dla Jima. On sam był duszą
113
112
go kupić, zamierzali wystawić na sprzedaż obecny dom Pam
i mieszkanie Gavina w Los Angeles. Dzieci wprawdzie po-
wtarzały, że nie chcą opuścić starego, kochanego domu, ale
widać było, z jakim zachwytem chłoną każde słowo Gavina.
Zwłaszcza gdy obiecał im podarować na przyszłe wakacje
żaglówkę.
Pam zwróciła się do Becky, prosząc, by i ona wyjawiła
swój ą wielką nowinę. Dziewczyna zaczerwieniła się, a Johnny
poczuł, że nogi się pod nim uginają. Usiadł na krześle opusz-
czonym przez jedno z dzieciaków, które pognały na górę, żeby
oglądać filmy na wideo w pokoju Charlotte.
- Chyba jednak się nie zaręczyła, jak myślisz, mamo? -
spytał. Widać było, jak walczy w nim zazdrość z wielko-
dusznością. Chciał dla niej szczęścia, a jednocześnie nie
mógł zapomnieć o swojej miłości. Sam przecież sprawił, że
spotkała się z Buzzem, a mimo to nadal marzył, by ją obej-
mować i całować. Czasem brał ją za rękę, choć tego nie
czuła. Jedyni żywi, z którymi miał cielesny kontakt, to byli
Bobby i matka. Cały czas zastanawiał się, jak by to było,
gdyby siły wyższe pozwoliły Becky go ujrzeć i dotknąć.
Wówczas rozstanie na dobre po kilku miesiącach byłoby
czymś nie do zniesienia.
- No, powiedz nam, Becky - ponagliła dziewczynę Alice.
Johnny wyglądał, jakby za chwilę miał wybuchnąć.
- Dostałam stypendium - powiedziała zwyczajnie, bez prze-
chwałki w głosie. - Na uniwersytecie w Los Angeles. Zaczynam
naukę już od stycznia, wtedy, kiedy i Buzz. Bardzo mi pomógł -
dodała. Widać było, że ogromnie się cieszy.
- To'nie on - warknął Johnny, a matka odwróciła ku niemu
głowę. - To ja.
Alice przytaknęła w milczeniu. Nie mogła mu głośno od-
powiedzieć przy stole.
- To wspaniale, moja kochana - powiedziała do Becky
i uśmiechnęła się do Pam, która aż puchła z dumy. Córka miała
zamiar studiować sztukę. Alice wiedziała, że ma talent plas-
tyczny, bo przechowywała w szufladzie sporo jej portrecików
Johnny'ego. Były dobre. Becky chciała prócz rysunku i malar-
stwa studiować dodatkowo historię sztuki, żeby po studiach
móc uczyć w szkole. Johnny uważał, że to dla niej idealna
życiowa droga. I teraz się udało.
Po deserze Pam poszła z Alice do kuchni, by pomóc jej
w sprzątaniu. Mężczyźni zostali w salonie, rozmawiając
o sporcie, polityce i podatkach, co zawsze interesowało John-
ny'ego, więc pozostał z nimi. Poza tym nie chciał robić
kłopotu matce, która zawsze rozpraszał swymi komentarzami
i prowokował do niekontrolowanych zachowań. Gdy jednak
Becky zaczęła wchodzić po schodach, instynktownie podążył
za nią. Nie weszła jednak do pokoju Charlotte, gdzie zebrały
się wszystkie dzieci. Bezszelestnie wślizgnęła się do jego
pokoju i cicho zamknęła drzwi. Stała tam w ciemności dłuższą
chwilę, wdychając znajomy zapach, a potem położyła się na
łóżku i zamknęła oczy. Johnny stał tuż obok. Dotknął jej
dłoni, ale nie czuła tego, chyba że w sercu. Napawała się jego
niewidzialną obecnością, póki nie spłynął na nią wielki spo-
kój. Znała tu każdą rzecz; tu się całowali, tu snuli plany na
przyszłość.
- Kocham cię, Johnny - wyszeptała.
- Ja cię też kocham, Becky. Zawsze będę cię kochał-
odpowiedział i mówił dalej, jakby pchany ku temu niewi-
dzialną, przemożną siłą. - Chcę, żebyś była szczęśliwa. Na
pewno będzie ci wspaniale na uczelni... a Buzz... on też cię
kocha i będzie dla ciebie dobry - zająknął się. - Ja chcę po
prostu, byś miała ciekawe, udane życie, czy z nim, czy z in-
nym. Zasługujesz na to, Becky. I wiesz, że zawsze będę przy
tobie.
Becky skłoniła głowę, jakby usłyszała to wyznanie i było
to prawdą, bo odbierała słowa Johnny'ego sercem i intuicją.
Czuła też, jak spływa na nią fala ciepła i ukojenia. Gdy wstała,
obeszła jeszcze raz pokój, dotykając każdej fotografii na ścia-
nie, każdego pucharu i bibelotu. Zatrzymała się przed swoim
117
116
ulubionym zdjęciem. Takie samo miała u siebie na nocnym
stoliku, ale obok stało też zdjęcie Buzza. Teraz wydawało jej
się, że Johnny z fotografii ożył.
- Zawsze będę cię kochać, Johnny - szepnęła i oczy zaszły
jej łzami.
- Ja ciebie też, Becky. Wszystkiego najlepszego - odpo-
wiedział, a ona znów kiwnęła głową i podeszła do drzwi.
Stała jeszcze chwilę w progu, po czym wyszła równie cicho,
jak weszła. Miała w sob ie teraz radość i wiarę w przyszłość,
czego jej tak długo brakowało. Otarła łzy i z uśmiechem
weszła do pokoju Charlotte. Odprawiła swój prywatny rytuał
pożegnania z Johnnym i teraz mogła już zacząć nowe życie.
Żal i rozpacz gdzieś znilkły, zastąpione przez inne, pozytyw-
ne uczucia. Pamięć trwa3a, ale była to pamięć dobra, dodają-
ca sił.
Adamsowie zaczęli się zbierać do domu o wpół do dwu-
nastej, a Petersonowie przygotowali się do wyjścia na paster-
kę. Życzeniom i uściskom nie było końca. Gospodarze długo
machali na podjeździe za dużym vanem, który Gavin kupił,
by wygodnie wozić całą^ rodzinę. A potem wsiedli do samo-
chodu tylko we czwórkę. To znaczy, tak zdawało się Char-
lotte i Jimowi, bo niewidzialny dla ich oczu Johnny usadowił
się między siostrą a bratem na tylnym siedzeniu. Rodzice
gawędzili po drodze, a Jim włożył do odtwarzacza taśmę
z kolędami. Było trochę smutno, a trochę radośnie, bo prze-
cież w ostatnim czasie wiele się w ich domu zmieniło na
lepsze.
Podczas mszy Jim Zctpadł w lekką drzemkę, a Charlotte
kręciła się w ławce. Alice przymknęła oczy i poddała się
nastrojowi świątecznej muzyki. Gdy je na chwilę otwierała,
widziała obok siebie trój kę swych dzieci i odmienionego nie
do poznania męża. Była bardzo, bardzo szczęśliwa. Niepokoiła
ją tylko jedna rzecz, a mianowicie taka, że od paru dni miała
mdłości i teraz, wracając do domu, także poskarżyła się Jimowi,
że źle się czuje.
- Oby to nie był znowu ten przeklęty wrzód. - Przestraszył
się, przecież w październiku mało brakowało, by przeniosła
się na tamten świat. Bał się, żeby sytuacja się nie powtórzyła.
- Na pewno zjadłam za dużo indyka - uspokoiła go. -
A ciasto Pam też nie było najlżejsze.
W domu zapomniała o wszystkim, bo trzeba było położyć
Bobby'ego spać. Tymczasem chłopiec był wyraźnie rozbudzony
i odtrącał jej rękę, gdy chciała zaciągnąć go na górę. Popatrzył
jej w oczy z niemym pytaniem, które nie do końca zrozumiała.
Johnny jednak z uśmiechem kiwnął głową, a Alice powtórzyła
ten gest. Z mokrymi od łez oczami zwróciła się do męża:
- Myślę, Jim, że Bobby ma nam coś do powiedzenia.
Charlotte i Jim popatrzyli na nich zdziwieni. Bobby nie
odrywał wzroku od twarzy ojca, jakby naprawdę chciał mu
coś powiedzieć, coś ofiarować. Był to jego świąteczny dar dla
ojca. Dar na całe życie.
- Wszystkiego najlepszego, tato - odezwał się wreszcie
chłopiec.
Jim oniemiał, a potem zaczął łkać, wreszcie porwał Bob-
by'ego w ramiona i długo ściskał. Matka i córka zaniemówiły
ze wzruszenia.
- Jak to? - dopytywał się Jim zachrypniętym głosem. - Jak
to się stało?
Spojrzał na żonę, jakby u niej szukał odpowiedzi. Charlotte
ryczała jak bóbr, a Johnny śmiał się od ucha do ucha. Był
dumny ze swej rodziny, z ojca, z brata, z Charlie, no i z mamy,
że przeszli okropną tragedię, ale się pozbierali, przeżyli i wyszli
na prostą.
- Zacząłem rozmawiać z... - Bobby zauważył ostrzegający
wzrok matki, która w milczeniu błagała, by nie wyjawiał ich
sekretu. - Ze sobą... Ćwiczyłem się w mówieniu już od Święta
Dziękczynienia.
- Tak długo czekałeś, żeby się do mnie odezwać?
- Musiałem. - Bobby się uśmiechnął. - Tak było trzeba.
Wtedy nie byłeś jeszcze gotowy.
119
118
Rozdział jedenasty
- Może masz rację. - Jim pokiwał głową, przetrawiając
słowa syna. - Ale jestem, teraz na pewno jestem - wyszeptał
uszczęśliwionym głosem. W tej jednej chwili znikło gdzieś
ostatnie pięć lat codziennego koszmaru.
- Kocham cię, tatusiu - wyszeptał Bobby, skulony w ra-
mionach ojca.
- I ja cię kocham, synku - powiedział Jim. - Wziął Bob-
by'ego za rękę i obaj, ramię w ramię, poszli po schodach na
górę. Alice patrzyła za nimi. Stał się kolejny cud.
Świątecznego poranka pierwszy zbiegł na dół Bobby, żeby
poszukać prezentów pod choinką. Po kilku minutach dołączyła
do niego Charlotte i rodzice. Charlie dostała sportowy zestaw
do ćwiczeń, o którym od dawna marzyła, Alice zaś śliczny
moherowy bliźniak i złotą bransoletkę. Ona kupiła Jimowi
elegancką skórzaną teczkę i zamszową marynarkę - wszystkie
te prezenty sprawiły obdarowanym wielką przyjemność.
Bobby dostał górę zabawek do składania, które pomagał
wybierać dla niego Johnny. Teraz uruchamiał każdy pojazd po
kolei, wkładając do środka bateryjki i puszczał je po całym
pokoju. Alice zabrała się do przygotowywania potrawy, trady-
cyjnie podawanej u Petersonów na śniadanie w pierwszy dzień
świąt. Jednak od silnego zapachu bananowych wafli zrobiło
jej się niedobrze. Podejrzewała, że bierze się to z nerwów
i niepokoju, bo czuła, że Johnny niedługo odejdzie. Powstrzy-
mała mdłości i dokończyła podawać śniadanie. Spojrzała na
Johnny'ego i zrozumiała, że jest potwornie zmęczony. Ostatnio
udało mu się zrobić tyle dobrego, że aż nie chciało się w to
wierzyć. Teraz z lubością wdychał zapach domowych gofrów
i uśmiechał się.
- Ale mam na nie ochotę. Zjadłbym wszystkie - szepnął
matce do ucha jak mały chłopiec, którym kiedyś był.
Dlaczego wszystko, co dobre, tak szybko mija, pomyślała
121
Alice. Nie mogła jednak zatrzymać nieubłaganego biegu wy-
darzeń. Johnny musiał odejść ku swemu przeznaczeniu. Choć
był tak młody, choć rokował tyle nadziei.
Jim i Charlie sięgnęli po dokładkę. Bobby prawie nie jadł,
podekscytowany swymi samochodami, których działanie wyjaś-
niał po kolei wszystkim członkom rodziny. Jego ojciec uśmiech-
nął się szeroko.
- Nadrabia zaległości, co? - powiedział do Alice, gdy dzieci,
poza Johnnym, opuściły kuchnię. On wciąż tęsknie patrzył na
gofry, których Alice nawet nie tknęła, dla niepoznaki dziubiąc
tylko widelcem. - Jak ci się zdaje, co go skłoniło do mówie-
nia? - zapytał, patrząc zachwyconym wzrokiem na Alice.
Pocałował ją. - No, jak sądzisz? - Dla niego fakt ten oznaczał
całkowite odpuszczenie grzechów. Bobby zapłacił pięcioletnim
milczeniem za głupotę i winy swego ojca, ale na koniec uwolnił
ich obu od klątwy. Był to błogosławiony, wyczekiwany cud.
- To był cud - powiedziała krótko Alice, a Jim nie opono-
wał. Był uszczęśliwiony, że ten cud nastąpił. Wyszedł na dwór,
gdzie bawiła się piłką Charlotte, a potem przybiegł tam Bobby,
z co najmniej połową nowych zabawek.
- Wszystko w porządku, mamo? - spytał Johnny.
- Tak - mruknęła, choć nie było to prawdą. Nie chciała
jednak denerwować syna, zwłaszcza w czasie świąt. Znowu
bolał ją brzuch; aż bała się myśleć, że jej dolegliwości znowu
wróciły. - Serio, nic mi nie jest.
- Nie byłbym taki pewien. - Johnny przemówił głosem
dojrzałego mężczyzny. - Idź lepiej jutro do lekarza.
- Na pewno tak zrobię, jeśli się gorzej poczuję - obiecała.
Petersonowie spędzili leniwe, relaksowe popołudnie przy
telewizorze, a wieczorem na świąteczną kolację Alice upiekła
tradycyjną szynkę. Sama nie miała apetytu i niezbyt uważnie
rozdzielała porcje. Gnębiła ją myśl, że cudów w ich życiu stało
się za wiele i nastąpiły za szybko. Johnny'emu nie pozostało
już nic do zrobienia. Becky miała wymarzone stypendium
i nowego chłopaka, Pam spotkała mężczyznę swojego życia,
zakochała się i planowała ślub. Charlotte i Jim trzymali ze
sobą taką sztamę, jak nigdy. Mąż przestał pić. Bobby zaczął
mówić. Ona zaś sama aż przez trzy miesiące cieszyła się bliską
obecnością ukochanego syna, którego, zdawałoby się, bezpo-
wrotnie straciła w makabrycznych okolicznościach. Wszyscy
otrzymali od niego teraz bezcenne dary, dzięki którym ich
życie zmieni się całkowicie i na pewno na lepsze. Johnny
wykonał swoje zadanie. Teraz mógł tylko odejść i ta myśl
rozdzierała Alice serce.
- Zbierasz się, prawda? - spytała, kiedy byli w kuchni sami.
Świąteczny dzień minął w spokoju i radości. Nawet brak
Johnny'ego nie wydawał się Jimowi i Charlotte tak dotkliwy
jak zwykle. Przyzwyczajali się do tej sytuacji, a Bobby'emu
Johnny sam już na początku wyjaśnił, że wpadł tylko na krótki
pobyt i pewnego dnia odejdzie.
- Chyba tak, mamo - odparł uczciwie. - Dadzą nam znać,
kiedy nadejdzie czas. Ty będziesz to wiedzieć tak samo jak
ja. I będziesz gotowa - zapewnił, choć Alice wcale nie spo-
dobały się jego słowa.
- Nie, jeszcze nie chcę -powiedziała głosem skrzywdzonej
małej dziewczynki. - Jeszcze nie jestem gotowa. To będzie
bolało. Za bardzo... - Łzy jak groch potoczyły jej się po
policzkach.
- Nie płacz, mamo. Nie odejdę daleko. Przecież wiesz.
- Ale ja chciałabym, żebyś był tutaj, ze mną.
- Wiem, bo sam bym tego chciał. Ale nie mogę. Nie wolno
mi. Muszę wracać.
- To podłe - poskarżyła się, gdy otoczył ją ramie-
niem i przytulił do piersi. - Potrzebujemy ciebie... I ja... I Bobby,
i tata, i Charlie.
- Kocham cię - odpowiedział krótko, a ona w ułamku
sekundy pojęła ogrom znaczenia tych prostych słów. Były jak
gęste, puchate chmury, otoczyły ją nagle niczym ciepła,
bezpieczna pierzyna, ukoiły ból i strach przed tym, co na-
stąpi.
123
722
- Jesteś taki zmęczony - rzekła. - Chcę ci powiedzieć, że
ja też bardzo cię kocham.
- Wiem, mamo. Zawsze wiedziałem. - Stali tak przytuleni
dłuższą chwilę, a potem wyszli z kuchni. Wszyscy byli ob-
jedzeni i senni i po chwili rozeszli się leniwie do swoich pokoi.
Alice i Jim długo jeszcze rozmawiali o tym, jak miło minęły
te święta mimo nieobecności Johnny'ego. Alice miała poczucie
winy, bo dla niej śmierć syna nie była aż tak bolesna jak dla
Jima, któremu się nie ukazał.
- Wiesz, Alice, jestem pewien, że jest mu teraz dobrze, tam,
w niebie. Po prostu tak czuję - powiedział Jim, gdy leżeli
w ciemności, Alice z głową na jego ramieniu.
- Ja też. - Westchnęła i przytuliła się do niego mocniej.
Leżeli tak jeszcze trochę, aż Alice usłyszała równy, miarowy
oddech męża. Jim zasnął. A ona, mimo zmęczenia całodzienną
krzątaniną, nie potrafiła. Myślała wyłącznie o Johnnym. O pół-
nocy wyślizgnęła się z łóżka i ruszyła przez hol do schodów.
Zamierzała wypić na sen szklankę mleka, żeby uspokoić nerwy
i skurcze żołądka. Nagle zobaczyła Johnny'ego. Wychodził
z pokoju Charlotte. Spędził tam sporo czasu, trzymając siostrę
za rękę, aż zasnęła z uśmiechem. Przedtem był u Bobby'ego
i długo rozmawiali o tym, że potrafimy kochać ludzi i mieć
ich w swoim sercu nawet wtedy, gdy dawno umarli.
- Żegnasz się ze mną? - spytał Bobby, ale nie płakał ani
nie był przygnębiony. Wydawało się, że wszystko zrozumiał,
choć był jeszcze takim małym dzieckiem.
- Tak. - Johnny nigdy go nie okłamał.
- Wrócisz? - Oczy Bobby'ego były rozszerzone z cieka-
wości.
- Może kiedyś, chociaż raczej nie.
- Dzięki za to, że nauczyłeś mnie mówić. - Bobby uściskał
brata. Wiedział, że będzie go zawsze pamiętać, zwłaszcza że
w wielu sprawach byli bardzo do siebie podobni.
Johnny opowiedział o tych pożegnaniach matce, a potem,
nim zeszli na dół, zajrzał jeszcze na chwilę do swego pokoju.
Musiał pogodzić się z wieczną tęsknotą: rodziny za nim i jego
za nimi. Przypomniał Alice, żeby podarowała Bobby'emu jego
ulubioną kurtkę, gdy chłopiec trochę podrośnie, a na razie
niech ją nosi Charlotte. Gdy to powiedział, łzy napłynęły jej
do oczu. Przyszedł czas ostatecznego pożegnania. Z tamtym,
nagłym, nigdy się nie pogodziła i zapewne z tego powodu
powrócił do niej przed kilku miesiącami. Teraz zakończył
wszystkie swoje ziemskie sprawy... Nic już nie zostało do
zrobienia, a i tak wykonał gigantyczną pracę, uszczęśliwiając
wielu ludzi.
Johnny patrzył, jak matka podgrzewa sobie mleko i siedział
w kuchni, póki go nie wypiła. Uniosła wzrok znad szklanki.
Teraz było jasne, dlaczego nie mogła spać. Musiała sama się
z nim pożegnać. Ból zdusił jej słowa w gardle.
- Nie traktuj tego jak nieszczęście, mamo. - Johnny pokiwał
głową. - Musisz pozwolić mi odejść. Przecież zostanę blisko,
chociaż niewidzialny.
- Ale ja tak przywykłam do tych naszych rozmów. I co
teraz zrobię?
- Będziesz bardzo zajęta - uśmiechnął się tajemniczo, a po-
tem podszedł i mocno ją objął.
- Kocham cię, Johnny.
- Ja ciebie też, mamo... Sto razy bardziej, niż się da powie-
dzieć słowami.
- Jesteś taki dobry, taki... wspaniały. Zawsze będę z ciebie
dumna.
- Ja z ciebie też, mamo. - Johnny sięgnął do kieszeni i podał
matce niewielki, niedbale zapakowany pakiecik. - To dla ciebie
i dla taty. Będziecie bardzo, bardzo szczęśliwi. Aż do końca
życia.
- Co to jest? Mam otworzyć? - spytała zaciekawiona.
- Później - powiedział stanowczo i wsunął pudełeczko do
kieszeni jej szlafroka.
A potem powoli podszedł do drzwi, a ona za nim. Stali
długo, długo, patrząc na nocne niebo, przytuleni. Wysoki
125
124
Johnny obejmował swą kruchą matkę tak, jak się tuli małe
dziecko. Poczuła spokój i znużenie. Czuła się bezpiecznie. Po
raz ostatni ucałował jej policzki i odszedł w noc. Patrzyła,
pragnąc za nim biec, wołać, ale wiedziała, że tego jej nie
wolno. Odwrócił głowę i posłał jej ostatni uśmiech. Odpowie-
działa uśmiechem i płaczem, ale nie były to gorzkie łzy. Czuła
bezmierną wdzięczność i radość, że był, że stał się jej aniołem
stróżem. Zniknął tam, gdzie żaden żywy człowiek nie mógł za
nim pójść.
Alice zamknęła drzwi. Dotarło do niej, że to już. Stało się.
Odszedł. Znikł. Niby tak samo jak wtedy, ale zupełnie inaczej.
Już za nim tęskniła - chyba jednak nie była na to aż tak
przygotowana, jak się im obojgu zdawało. Z sercem wypeł-
nionym uczuciami dla syna cicho weszła do sypialni i spojrzała
na uśpionego Jima. Tak, nie mieli się o co lękać, bo Johnny
będzie czuwał nad rodziną. Kiedy zdejmowała szlafrok, przy-
pomniała sobie o małej paczuszce.
Weszła do łazienki i zapaliła światło, po czym otwarła
pakunek i zaczęła się głośno śmiać. Cóż to za pomysł! Jakiś
zwariowany żart. Był to ni mniej, ni więcej tylko zwyczajny
apteczny test ciążo wy, a jednak... Przypominał o czymś waż-
nym, o czym dawno temu marzyli z Jimem, ale z latami temat
jakoś sam zanikł. Chcieli mieć czwarte dziecko, ale po wypadku
z Bobbym zrezygnowali. Teraz, trzymając test w dłoniach,
miała wrażenie, że słyszy w głowie głos Johnny'ego: „No,
mamo, zrób to... zobacz...".
Słowa były tak wyraźne, jakby wypowiedział je, stojąc
tuż obok. A przecież nie było go już, hołubiła go tylko w sercu.
Minione trzy niezwykłe miesiące będą najgłębiej skrywaną
tajemnicą i najwspanialszą przygodą w jej życiu. Alice po-
myślała o swoich mdłościach i podejrzeniach, czy nie odnowił
się wrzód. Zastanawiała się, co tak naprawdę chciał jej dać
do zrozumienia Johnny swoim nietypowym podarunkiem.
Czuła się głupio, ale postanowiła natychmiast sprawdzić, co
powie test.
W pięć minut później nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Głos niewidzialnego syna słusznie kazał jej się nie wahać
i natychmiast zrobić badanie. To był jego ostatni dar, ostatni,
największy cud. Johnny nie powrócił ot, tak sobie. Powrócił,
przynosząc ze sobą no we życie, które właśnie zaczęło się w niej
rozwijać. Jedno życie zostało nagle przerwane, a na jego miejscu
wyrastało drugie. A Johnny, ten najbardziej na świecie uko-
chany syn, przyjaciel i powiernik, na zawsze zostanie w jej
pamięci i sercu.
126