Steel Danielle Anioł Johny


Danielle Steel

ANIOŁ JOHNNY

Z angielskiego przełożyła

Hanna Baltyn-Karpińska

Świat Książki

Tytuł oryginału

JOHNNY ANGEL

Projekt okładki i stron tytułowych

Ewa Łukasik

Zdjęcie na okładce

Flash Press Media

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokólczycka

Redakcja

Krystyna Mazurkiewicz

Redakcja techniczna

Lidia Lamparska

Korekta

Jadwiga Piller-Rosenberg

Agata Boldok

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne Jakiekolwiek podobieństwo do

osób rzeczywistych — żywych czy martwych — jest całkowicie przypadkowe.

Copyright © 2003 by Danielle Steel

Ali rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2004

Świat Książki

Warszawa 2004

Bertelsmann Media Sp z o.o.

ul. Rosoła 10

02-786 Warszawa

Skład i łamanie

Kolonel

Druk i oprawa

GGP Media, PóBneck

ISBN 83-7391-365-3

Nr 4609

Dla anioła Nicky 'ego

Zawsze będę Cię kochać

A Ty zawsze będziesz przy mnie, w sercu

Mama

I dla Julie

Która była aniołem Nicky'ego

I moim.

Wiem, że są teraz razem

Szczęśliwi, roześmiani,

Pełni miłości i humoru.

Bardzo, bardzo za Wami tęsknimy,

Ale przecież się spotkamy

Kochająca

d.s.

Rozdział pierwszy

Był słoneczny, gorący dzień w San Dimas, odległym przedmieściu Los Angeles. Wielkomiejski szum Hollywoodu i L.A. pozostawał o lata świetlne stąd. Wydawało się, że miasta niema, a dzieciaki mogą spokojnie cieszyć się normalnym dzieciństwem w normalny, jasny dzień. Zbliżał się koniec szkoły i dzień rozdania świadectw, na które absolwenci nie mogli się doczekać. Johnny Peterson został wybrany do wygłoszenia mowy na koniec roku w imieniu wszystkich maturzystów. Przez całe cztery lata był w szkole najlepszym lekkoatletą i kapitanem drużyny piłkarskiej. Od czterech lat spotykał się też z Beczy Adams. Właśnie stali na schodach, gawędząc z kolegami. Szczupły, wysoki Johnny pochylał się ku dziewczynie i od czasu do czasu szukał wzrokiem jej oczu. Mieli swój słodki sekret, podobnie jak większość młodych ludzi w ich wieku. Kochali się, od roku sypiali ze sobą i, tak jak przez wszystkie szkolne lata, byli prawie nierozłączni. Marzyli, choć nie snuli tych planów na głos, o przyszłym wspólnym życiu. W lipcu, przed pójściem na studia, Johnny skończy osiemnaście lat, Becky obchodziła swoje urodziny w maju. Ciemnobrązowe włosy chłopca połyskiwały w słońcu metalicznym, miedzianym połyskiem, podobnie jak jego ciemne, piwne oczy. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał białe zęby i piękny uśmiech. Każdy z jego kolegów chciałby tak wyglądać, choć niewielu było to dane. Ale poza fantastyczną aparycją był po prostu świetnym, sympatycznym chłopakiem. Uczył się dobrze, miał mnóstwo przyjaciół, a gdy nie trenował, w wolnym czasie pracował na godziny. Jego rodzice, obarczeni trójką dzieci, nie mieli dość pieniędzy na luksusy i przede wszystkim walczyli o przetrwanie. I jakoś się to udawało. Tak naprawdę, Johnny chciałby być w przyszłości piłkarzem, ale mądrze zadecydował, że pójdzie na studia i zajmie się księgowością. Pragnął pomagać ojcu, który prowadził niewielką firmę rachunkową, choć nie bardzo lubił swoją pracę. Ale Johnny był geniuszem matematycznym i w księgowości czuł się jak ryba w wodzie, nie mówiąc o tym, że umiejętności komputerowe miał w małym palcu. Jego matka była pielęgniarką. Pięć lat temu zrezygnowała z pracy, żeby zajmować się młodszymi dziećmi, synem i córką. Siostra Johnny'ego, Charlotte, miała czternaście lat i właśnie zdała do szkoły średniej, a młodszy dziewięcioletni Bobby był dzieckiem specjalnej troski. Rodzina Becky była inna. Dziewczyna miała aż czwórkę rodzeństwa, a przed dwoma laty, po śmierci ojca, przeżyli poważny kryzys. Ojciec pracował w branży budowlanej i zginął w wypadku. Nie pozostawił po sobie grosza. Becky oprócz szkoły harowała jak wół w aż dwóch dorywczych miejscach pracy. Żeby przeżyć, potrzebowali każdego grosza, a zarabiała tylko ona i najstarszy brat. Nie mogła od razu pozwolić sobie na studia, tak jak Johnny. Musiała jeszcze, co najmniej przez rok pracować na pełnym etacie w sklepie. Istniała nadzieja, że, potem zacznie się znów uczyć, ale nie zależało jej na tym aż tak bardzo. Nie przepadała za szkołą. Lubiła pracować i kochała swoją rodzinę. Była szczęśliwa, że pomaga mamie,

bo pieniądze z ubezpieczenia, wypłacone po śmierci taty,

okazały się żałosną jałmużną. Miłość do Johnny'ego była

jedynym jasnym punktem w jej życiu. Włosy miała tak jasne,

jak Johnny ciemne, a oczy błękitne jak letnie bezchmurne

niebo. Była śliczna i zakochana.

Martwiła się trochę, że Johnny po wyjeździe pozna wiele

innych dziewczyn, ale ufała jego uczuciu. Wszyscy w szkole

uważali ich za idealną parę. Zawsze spędzali wolny czas razem

i zawsze byli szczęśliwi: śmiali się, gadali, żartowali i nigdy

się nie kłócili. Bo poza tym, że stanowili parę, byli także

najlepszymi przyjaciółmi. Dlatego też Becky nie miała zbyt

wielu koleżanek. Cały jej czas pochłaniał Johnny. Rano chodzili

na lekcje i spotykali się wieczorem - po treningach, odrobieniu

szkolnych zadań i po pracy. Rodzice, widząc, jak młodzi bardzo

się potrzebują, zaakceptowali ten układ. Becky i Johnny funk-

cjonowali jak prawdziwe papużki nierozłączki.

Teraz, na schodach, rozmawiano o promocjach i rozdaniu

świadectw. Johnny, w absolutnej tajemnicy, kupił Becky suknię na

bal. Gdyby nie jego pomoc, nie miałaby się, w co ubrać. Patrzyła na

niego i w jej oczach, płonących wewnętrznym światłem, odbijały

się cztery cudowne lata wspólnych sekretów, miłości i zaufania.

- Muszę iść, moi drodzy, robota czeka - rzekł z uśmiechem

Johnny.

Pracował w pobliskim tartaku, sortując drewno i tnąc deski.

Robota była ciężka, ale dobrze płatna. Becky była ekspedientką

w sklepie, w którym po szkole miała dostać stałe zajęcie.

Właśnie zrezygnowała ze swej drugiej posady, kelnerki w ka-

wiarni niedaleko szkoły. Wygodniej było pozostać w jednym

miejscu. W czasie weekendów Johnny pracował w biurze ojca;

do tartaku chodził popołudniami po szkole. Miał zamiar za-

trudnić się tu na wakacje w pełnym wymiarze godzin, żeby

zarobić trochę pieniędzy na studia.

- Chodźmy, Becky - powiedział, odciągając dziewczynę od

koleżanek, które wciąż paplały o tym, jakie sukienki włożą za dwa

dni na bal. Dla większości z nich było to ukoronowaniem pewnej

epoki, spełnieniem marzeń. Becky i Johnny odczuwali to podob-

nie, choć może nie tak nerwowo, bo mieli siebie i nie musieli na

gwałt szukać partnera czy partnerki na tak ważną uroczystość. Ich

związek dawał im poczucie bezpieczeństwa. Łatwiej było chodzić

do szkoły, gdy zawsze miało się tak mocne emocjonalne wsparcie.

Becky pożegnała się z dziewczynami, odrzuciła długie włosy

na plecy i poszła za Johnnym do samochodu. On zdążył już

rzucić oba plecaki na tylne siedzenie, a teraz sprawdzał, która

godzina.

- Chcesz odebrać dzieciaki? - zapytał. Lubił pomagać lu-

dziom, kiedy tylko mógł.

- Masz czas? - spytała Becky. Czuła się, jakby od dawna

była żoną Johnny'ego, zresztą miała nadzieję, że pewnego dnia

nią zostanie. O tym też nie mówili głośno, ale wydawało się

to oczywiste. Byli tak zżyci, że rozumieli się bez słów.

- Pewnie, że mam. - Uśmiechnął się do niej i włączył

radio. Mieli te same gusta muzyczne, lubili tych samych

ludzi i te same potrawy. Kibicowała mu, kiedy grał na bois-

ku, a on uwielbiał z nią tańczyć i gadać godzinami przez

telefon. Matka Becky często mówiła, że są jak bliźnięta

syjamskie.

Szkoła, do której chodziło jej młodsze rodzeństwo, była

zaledwie o cztery przecznice dalej i cała czwórka już czekała

na Becky na boisku. Młodzi Adamsowie urządzili wyścig do

samochodu i upchnęli się jakoś na tylnym siedzeniu.

- Cześć, Johnny- chórem powiedzieli chłopcy, a naj-

starszy, dwunastoletni Peter podziękował w imieniu rodzeń-

stwa za podwiezienie. Były to miłe, proste dzieciaki. Mark

miał jedenaście lat, Rachel dziesięć, a Sani siedem. Mimo

że była ich taka roześmiana gromada, wciąż, choć minęły

już dwa lata, tęsknili za zmarłym ojcem. Ich mama ciężko

pracowała i prowadziła dom. Postarzała się przez ten czas

o dziesięć lat i nie słuchała przyjaciółek, które wciąż radziły,

że powinna zacząć się spotykać z innymi mężczyznami-

Uważała, że to głupie i stale odpowiadała, że nie ma czasu.

Ale nie chodziło jedynie o to i Becky świetnie rozumiała

matkę, która kochała w życiu tylko jednego mężczyznę,

jej ojca. Myśl o innych napawała ją wstrętem. Chodzili ze

sobą, podobnie jak Becky z Johnnym, od pierwszej klasy

szkoły średniej.

Johnny podrzucił dzieciaki do domu, a Becky pocałowała

na pożegnanie. Pomachał im, odjeżdżając na pełnym ga-

ie Becky zapędziła rodzeństwo do kuchni. Przed wyjściem

do pracy zdążyła naszykować wszystkim picie i kanapki.

Matka miała wrócić za dwie godziny. Pracowała w pobliskim

salonie piękności. Sama była bardzo ładną kobietą, tylko

życie jej nie rozpieszczało. Nigdy sobie nie wyobrażała, że

może zostać czterdziestoletnią wdową obarczoną pięciorgiem

dzieci.

Johnny przyjechał ponownie po czterech godzinach, zmę-

czony, ale szczęśliwy. Został na chwilę i przekąsił coś z Becky,

pogadał z jej matką i około wpół do dziesiątej wieczorem

zaczął się zbierać do domu. Jego dni były długie i szczelnie

wypełnione.

- Aż trudno uwierzyć, że to już matura- powiedziała

Pam Adams, potrząsając głową i patrząc z uśmiechem na

dryblasa, który podnosił się z kuchennego krzesła. — A jesz-

cze niedawno obydwoje mieliście po pięć lat i bawiliście się

w piaskownicy.

W pierwszej klasie szkoły średniej Johnny grał w koszyków-

kę i był w tym dobry. Z czasem przerzucił się na futbol

i bieganie, więc mnóstwo czasu poświęcał na treningi. Pam

była dumna z dobrego, sympatycznego chłopaka córki. Miała

nadzieję, że pewnego dnia ożeni się z Becky i będzie żył dłużej

niż jej nieszczęsny mąż. Lata spędzone z Mikiem były dla niej

zresztą bardzo szczęśliwe i nie żałowała ani jednej wspólnej

chwili, jedynie jego nagłego odejścia.

- Dziękuję, że zafundowałeś Becky kwiaty i sukienkę -

Powiedziała miękko. Była jedyną osobą dopuszczoną do sek-

retu, bo Johnny nie powiedział o tym nawet matce i ojcu.

- Świetnie w niej wygląda. - Czuł się zawstydzony wyrazem

8 ębokiej wdzięczności, jaki ujrzał w oczach matki Becky. -

N*balu będzie super.

świ" (Tam nadzie-Ję' Ja itata Becky zaręczyliśmy się po rozdaniu

ladectw- powiedziała Pam z nostalgią, choć bez aluzji.

11

10

Było oczywiste, że jej córka i Johnny są jak dwie połówki

jabłka, z pierścionkiem czy bez.

- Do jutra. - Becky odprowadziła go za próg. Jeszcze przez

parę minut rozmawiali, stojąc przy samochodzie, a na koniec

objął ją i pocałował. W pocałunku tym była cała siła i namięt-

ność młodości, tak że gdy ich usta się oderwały, Becky była

bez tchu.

- Leć, zanim zawlokę cię w krzaki - zachichotała, a jej

figlarny uśmiech sprawił, że serce Johnny'ego zadrżało, jak

tysiące razy przedtem.

- Odpowiada mi ta propozycja, tylko twoja mama może się

pogniewać - zażartował.

Rodzice obojga nie wiedzieli, jak daleko zaszły między

nimi sprawy, choć matki domyślały się wszystkiego. Pam

jeden raz rozmawiała na ten temat z Becky i przestrzegała,

by dziewczyna była ostrożna. Oboje więc byli ostrożni, Becky

nie chciała zachodzić w ciążę przed ślubem, a do ślubu trzeba

poczekać ładne parę lat. Johnny miał się dalej uczyć, a ona

pracować. Nie spieszyli się.

- Zadzwonię później - obiecał i wskoczył do wozu. Wie-

dział, że matka na niego czeka z kolacją, choć on już jadł

u Becky. Nie zadawano już żadnych lekcji do odrabiania, więc

mógł -jeśli sytuacja będzie sprzyjać - poświęcić trochę czasu

na relaks z ojcem i rodzeństwem.

Johnny mieszkał zaledwie kilka kilometrów od domu Becky,

toteż dojechał w pięć minut. Zaparkował za samochodem ojca

i zamierzał wejść kuchennymi drzwiami, gdy zobaczył na

podwórku swoją siostrę Charlotte. Rzucała piłką do kosza

podobnie jak on sam przed laty. Była niebieskooką blondynką,

podobną do ich matki, a także trochę do Becky. Miała na sobie

szorty i wojskowy podkoszulek. Wysoka jak na swój wiek,

długonoga i bardzo ładna, nie przywiązywała do swojego

wyglądu specjalnej wagi. Charlotte interesował tylko i wyłącz-

nie sport. Jadła, spała, śniła i mówiła, a wszystkie te czynności

wypełniały bez reszty baseball latem, a koszykówka i futbol

zimą. Charlotte grała we wszystkich możliwych drużynach

i była ideałem lekkoatletki.

- Cześć, Charlie, jak leci? - zapytał, chwytając piłkę w locie.

Zawsze go bawiło, że siostra potrafi podawać jak mężczyzna.

Miała niezwykły talent do uprawiania sportów.

- W porzo. - Obejrzała się przez ramię, złapała piłkę i za-

liczyła kolejnego kosza. Johnny dostrzegł jednak, że w oczach

ma smutek.

- Co jest? - Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do

niego. Czuł niemal namacalnie, jak emanuje z niej przygnę-

bienie. Wydawała się poważna jak na swój wiek, może przez

ten wysoki wzrost. Była także nad wiek mądra i inteligentna.

- Nic.

- Tata w domu?

Nie było potrzeby pytać, skoro na podjeździe stał samochód.

Johnny wiedział, co gryzie siostrę. Nie była to żadna rewelacja,

ale wciąż, po latach, bolesna zadra.

- Tak.

Zaczęła drybling. Johnny przyglądał się przez chwilę, po

czym odebrał jej piłkę. Grali razem, na zmianę wrzucając do

kosza. Nie zdawał sobie sprawy, że jest w tym aż tak dobra.

Powinna się urodzić chłopakiem, zresztą sama żałowała, że

nim nie jest. Chodziła na wszystkie jego mecze i kibicowała

jak szalona. Johnny był jej absolutnym ideałem.

Po dziesięciu minutach gry wszedł do domu. Matka stała

przy kuchni, wycierając naczynia. Bobby siedział przy stole

i obserwował ją, a ojciec oglądał telewizję w pokoju.

- Cześć, mamo. - Johnny cmoknął matkę w czubek głowy,

a ona odpowiedziała mu uśmiechem. Alice Peterson uwielbiała

swoje dzieci. Dzień narodzin Johnny'ego był najszczęśliwszym

dniem w jej życiu i zawsze o tym myślała, gdy na niego patrzyła.

- Cześć, kochanie. Miałeś dobry dzień? - Oczy błyszczały

jej miłością, jak co wieczór, gdy wracał do domu.

- W porządku. W poniedziałek jest promocja, a bal za

dwa dni.

n

13

Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego.

- Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be-

cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo-

wych rozmów.

- Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który

uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci?

Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął

głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy.

Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze-

gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra-

ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani

słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy

samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob-

by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy

przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj-

nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną

było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie

pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był

w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił.

Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz

nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym,

niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys-

tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie

przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od-

powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie

ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze

miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał

się co wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele-

wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat.

Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice

próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy-

cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze

swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym

świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem.

Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep-

towali i nikt nie próbował niczego zmieniać. Gdy Alice zasu-

gerowała mężowi, żebj- .zaczął chodzić na spotkania Anoni-

mowych Alkoholików, odtrącił ją. Nie chciał rozmawiać o swo-

im problemie ani z nią, ani z nikim innym, tak jakby nie

przyjmował do wiadomości, że jest pijakiem.

- Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam

dla ciebie kolację.

- Dziękuję, jadłem u Avdamsów - powiedział Johnny, głasz-

cząc policzek Bobby'ego.

Dotyk wydawał się najprostszą formą porozumienia i blis-

kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil-

czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami.

- Raz mógłbyś zjeść c-oś w domu. Może szarlotki? - kusiła

Johnny'ego ulubionym prrzysmakiem.

- Brzmi nieźle. - Nieś chciał urazić jej uczuć. Zdarzało

się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu,

po to tylko, by nie rób ić matce przykrości. Uwielbiał ją,

podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną.

Byli przyjaciółmi.

Usiadła za stołem i \v:raz z Bobbym patrzyła, jak Johnny

pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach,

o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu

szkoły. Jutro Johnny miaJ odebrać smoking z wypożyczalni.

Matka nie mogła się docz ekać chwili, gdy go przymierzy i już

kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się

też, że sprezentuje Beclty kwiaty do sukni, ale powiedział jej,

że już zamówił bukiecik. Jako że został wybrany do wygłoszenia

mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować.

Alice była z niego niesarmowicie dumna.

Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju

i telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak

zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł

Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się

nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się

1 zamknęły cicho. Na łóżlcu usiadł Bobby.

14

15

Alice zaśmiała się na te słowa, a Bobby popatrzył na niego.

- Doprawdy? Myślisz, że mogłabym zapomnieć? A co u Be-

cky? - Koniec szkoły był od miesięcy stałym tematem domo-

wych rozmów.

- Dobrze. - Johnny podszedł do młodszego brata, który

uśmiechnął się do niego. - Cześć, młody, jak leci?

Bobby nic nie odpowiedział, tylko z zadowoleniem potrząsnął

głową, gdy Johnny zmierzwił mu włosy.

Johnny zawsze dużo z nim rozmawiał - opowiadał mu szcze-

gółowo, co robił w ciągu dnia, i wypytywał, co porabiał bra-

ciszek. Tylko że Bobby od pięciu lat nie wypowiedział ani

słowa. Był to skutek wypadku. Jechał z ojcem przez most, gdy

samochód stoczył się do rzeki. Obaj o mało nie utonęli; Bob-

by'ego, który miał wtedy cztery lata, uratował przypadkowy

przechodzień. Przez dwa tygodnie leżał na oddziale reanimacyj-

nym i przeżył, choć został niemową. Ustalono, że przyczyną

było niedotlenienie mózgu albo ciężki traumatyczny uraz. Nie

pomogła żadna terapia ani wizyty u specjalistów. Bobby był

w pełni świadom tego, co się wokół niego dzieje, ale nie mówił.

Chodził do szkoły specjalnej dla upośledzonych dzieci, lecz

nie był zbyt aktywny, jakby zamknął się w swoim własnym,

niedostępnym świecie. Umiał pisać, ale nigdy nie wykorzys-

tywał tej formy komunikacji z otoczeniem. Potrafił jedynie

przepisywać słowa i litery napisane przez innych. Nie od-

powiadał na pytania. Niczego nie żądał. Wydawało się, że nie

ma nic do powiedzenia. Od czasu wypadku ojciec, który zawsze

miał skłonność do nadużywania alkoholu na przyjęciach, upijał

siewco wieczór, żeby o niczym nie myśleć. Siadał przed tele-

wizorem i pił. Tak działo się od pięciu lat.

Nikt w rodzinie nigdy o tym nie mówił. Z początku Alice

próbowała rozmawiać z mężem, mając nadzieję, że przezwy-

cięży nałóg, tak jak wierzyła, że Bobby kiedyś ocknie się ze

swego milczenia. Bez skutku. Obaj zamykali się we własnym

świecie, Bobby w świecie ciszy, jego ojciec zamroczony piwem.

Był to ciężki krzyż, ale z czasem wszyscy tę sytuację zaakcep-

towali i nikt nie próbow^j ^iczego zmieniać. Gdy Alice zasu-

gerowała mężowi, żeby ^zął chodzić na spotkania Anoni-

mowych Alkoholików, ocucił ją Nie chciał rozmawiać o swo-

im problemie ani z nią, ^i z nikim innym, tak jakby nie

przyjmował do wiadomoścj, ŻQ Jest pijakiem.

- Jesteś głodny, kochanie? - spytała matka. - Zostawiłam

dla ciebie kolację.

- Dziękuję, jadłem u Adarnsów - powiedział Johnny, głasz-

cząc policzek Bobby'ego.

Dotyk wydawał się najprostszy formą porozumienia i blis-

kości. Braci łączyła silna, niewidzialna więź. Bobby w mil-

czeniu wodził za bratem wielkimi niebieskimi oczami.

- Raz mógłbyś zjeść coś w7 domu. Może szarlotki? - kusiła

Johnny'ego ulubionym przysmakiem.

- Brzmi nieźle. - Nie chciał urazić jej uczuć. Zdarzało

się, że jadał dwie kolacje, jedną u Becky, a drugą w domu,

po to tylko, by nie robić matce przykrości. Uwielbiał ją,

podobnie jak ona jego. Byli nie tylko najbliższą rodziną.

Byli przyjaciółmi.

Usiadła za stołem i wraz z Bobbym patrzyła, jak Johnny

pochłania szarlotkę. Rozmawiali o codziennych sprawach,

o biegach, w których brała udział Charlotte i zakończeniu

szkoły. Jutro Johnny miał odebrać smoking z wypożyczalni.

Matka nie mogła się doczekać chwili, gdy go przymierzy i już

kupiła film do aparatu, żeby zrobić zdjęcia. Zaofiarowała się

też, że sprezentuje Becky kwiaty do sukni, ale powiedział jej,

że już zamówił bukiecik. Jako Że został wybrany do wygłoszenia

mowy końcowej, poszedł do siebie, żeby nad nią popracować.

Alice była z niego niesamowicie dumna.

Po drodze na piętro zatrzymał się przez chwilę w pokoju

z telewizorem. Ekran wciąż migał, a ojciec głośno chrapał. Jak

zawsze. Johnny wyłączył telewizor i wszedł na górę. Usiadł

Przy biurku i przeczytał konspekt przemówienia. Wciąż się

nad nim głowił, gdy drzwi do jego pokoju otworzyły się

i zamknęły cicho. Na łóżku usiadł Bobby.

15

14

- Piszę mowę pożegnalną- wyjaśnił Johnny. - Na koniec

szkoły. To już za cztery dni.

Bobby nie odpowiedział, a Johnny wrócił do pracy. Żadnemu

z nich nie przeszkadzała wzajemna obecność. Bobby położył

się na łóżku i patrzył w sufit. W takich chwilach naprawdę

było trudno się domyślić, co mu chodzi po głowie - czy wciąż

przeżywał swój straszny wypadek, czy w ogóle go pamiętał?

Czy nie mówi, bo nie chce, czy dlatego, że naprawdę nie

może? Nie sposób było tego dociec.

Wypadek rzucił cień na ostatnie pięć lat życia rodziny. Od

tamtej pory bardziej się starali, szczególnie Johnny i Charlotte,

żeby było jak dawniej, żeby zapomnieć o smutku, który na

nich ciążył. Albo dawali za wygraną, jak ojciec, który niena-

widził swojej pracy, nienawidził siebie i upijał się codziennie

do nieprzytomności, żeby zagłuszyć poczucie winy. Matka też

się w pewnym sensie poddała. Straciła nadzieję, że Bobby

kiedykolwiek odzyska mowę, a Jim wyzwoli się od nałogu.

Nie złościła się na niego i nigdy go nie oskarżała, że to wszystko

przez jego nieostrożność. Choć, zanim wsiadł do samochodu,

miał już na koncie kilka piw, a potem stoczył się z autem

z mostu. Nie mówiła nic. Wystarczyło, że Jim Peterson sam

dla siebie był bezlitosnym sędzią. Zdarzyła się jedna z tych

małych, nieodwracalnych tragedii. Przeżyli ją i życie potoczyło

się dalej, choć wszystko ułożyło się inaczej niż dawniej. Ale

tak to już jest.

Johnny jeszcze przez pół godziny szlifował tekst, a kiedy

uznał, że jest w porządku, zadowolony położył się obok brata.

»Dziecko leżało w kompletnej ciszy, a Johnny ściskał jego dłoń.

Dotyk zastępował im słowa - przez palce przenikały wszystkie

uczucia, wszystko to, co niewypowiedziane. Rozmowa nie była

potrzebna.

Leżeli tak, póki matka nie przyszła, by zabrać Bobby'eg°

spać. Nie kiwnął głową, jego oczy były puste i bez wyrazu,

ale posłusznie wstał, spojrzał na brata i powoli ruszył do swego

pokoju. Alice też wyszła, by utulić go przed snem. Od chwili

16

nadku nje ro/stawała się z młodszym synem ani na chwilę.

Nie wychodziła z domu, nie oddawała go w ręce opiekunek,

bvła zawsze na miejscu. Inni członkowie rodziny rozumieli ten

matczyny dar.

Johnny zadzwonił do Becky dopiero koło jedenastej. Ode-

brała zaraz po drugim dzwonku. Jej rodzeństwo i mama już

się położyli, ale ona czekała na telefon. Johnny nigdy jej nie

zawiódł. Lubili te swoje wieczorne rozmowy. Rano podjeżdżał

pod jej dom i zabierał wszystkich Adamsów do szkoły. Razem

zaczynali i kończyli każdy dzień.

- Cześć, złotko. Jak leci? - Johnny zawsze się uśmiechał,

gdy rozmawiał z Becky.

- W porządku, wszyscy już śpią. Właśnie podziwiałam

sukienkę. - Johnny usłyszał radość w jej głosie i też poczuł

się uszczęśliwiony. Sukienka była przepiękna, a Becky wy-

glądała w niej rewelacyjnie. Kto nie czułby się dumny, mając

taką dziewczynę?

- Będziesz królową balu - powiedział z przekonaniem.

- Dzięki. A u was wszystko dobrze? - Becky świetnie znała

sytuację rodzinną Petersonów i alkoholowe problemy ojca

Johnny'ego. Wszyscy o tym wiedzieli, w końcu pił od lat.

Becky bardzo było żal Bobby'ego, który był uroczym, prze-

miłym dzieciakiem. Charlotte też lubiła, bo w swoim łobuzer-

skim, chłopięcym stylu przypominała jej Johnny'ego. Była

mądra i wrażliwa, podobnie jak matka. Tylko z ojcem niełatwo

udało się nawiązać kontakt.

- Jak zwykle. Tata zasnął przed telewizorem, a Charlie

chodzi jak struta. Tyle razy prosiła go, żeby przyszedł na jej

mecz' ale nigdy tego nie zrobił. Mama była i widziała, jak

arlie zdobyła dwa gole, ale tej dziewczynie zależy tylko na

uPmn ojca. Na moje mecze zawsze chodził, ale ona jest dziew-

yną, więc to olewa. Ludzie bywają okropni, sama wiesz.

mu przykro, że nie może zmienić tego stanu rzeczy,

alh ZC Wle^e razy Próbował rozmawiać z ojcem. Ale stary

0 me słuchał, albo zapominał, albo o to nie dbał. Za to

17

Johnny, gdy tylko mógł, zawsze kibicował siostrze. - A poza

tym skończyłem mowę. Mam nadzieję, że się spodoba.

- Jestem pewna. Już z góry się cieszę i jestem dumna.

Obydwoje wspierali się w chwilach próby, dając sobie ciepło

i miłość, której nie umieli im dać w wystarczającym stopniu

rodzice. Życie było ciężkie, a matki wciąż zaabsorbowane

problemami i pracą. Dlatego Becky i Johnny często czuli, że

zdani są tylko na siebie. Ich związek był najważniejszy, choć

mieli rodziny i przyjaciół. Nikt nie potrafiłby im dać tego, co

ofiarowywali sobie nawzajem. - Do jutra, kochanie. - Tyle

tylko mieli sobie do powiedzenia, bo wszystko było wiadome.

Przede wszystkim chcieli usłyszeć siebie nawzajem przed

pójściem spać.

- Kocham cię, Johnny - wyszeptała Becky do słuchawki

kuchennego telefonu, kuląc się w nocnej koszuli.

- Ja ciebie też. Śpij słodko.

Odłożyli słuchawki i Johnny pomaszerował na palcach do

łóżka w cichym, uśpionym domu.

Rozdział drugi

- No nie! Wyglądasz bosko! - Alice Peterson rozpromieniła

się na widok starszego syna, gdy w wypożyczonym smokingu

schodził ze swego pokoju na dół. Był wysoki i niezwykle

atrakcyjnie wyglądał w białej, kontrastującej z włosami koszuli

i ciemnej wieczorowej marynarce z wpiętą w klapę białą różą. -

Wyglądasz jak prawdziwy gwiazdor - powiedziała, choć nie

dodała, że tak naprawdę wygląda, jakby szedł do ślubu. Był

porażająco przystojny.

Johnny wyjął z lodówki bukiet dla Becky i stał jeszcze

w holu z plastikowym pudełkiem w dłoniach, gdy po schodach

zbiegła jak burza Charlotte z szerokim uśmiechem na twarzy.

Jak zawsze miała pod pachą piłkę.

- No, i jak ci się podoba starszy brat? - spytała z dumą

matka.

- Wygląda jak palant - prychnęła Charlotte bezceremonial-

nie, a Johnny się roześmiał.

- Dzięki, siostrzyczko. Na rozdaniu dyplomów każdy wy-

gląda jak palant. Nie mogę się doczekać, żeby pokibicować

tobie. Pewnie zabierzesz do szkoły piłkę i czapkę. A jakbyś

nie miała niczego na zmianę, wystąpisz w przepoconej koszulce.

- Mogłabym. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a potem

dodała cicho: - A tak serio, to dobrze wyglądasz. - Była z niego

tak samo dumna jak matka.

19

\

- Wygląda dziś jak anioł. - Matka wspięła się na palce,

żeby ucałować policzek Johnny'ego. Z kuchni przydreptał

Bobby i też patrzył na scenę pożegnania. Alice strzeliła dwie

szybkie fotki, nim Johnny zdołał zaprotestować.

- Jak ci się podobam, młody? - zapytał brata, choć nie

czekał na odpowiedź. Ojca jeszcze nie było. - Jadę po Becky,

nie możemy się spóźnić. - Pomachał od progu rodzinie

na pożegnanie. Po chwili usłyszeli chrzęst opon odjeżdża-

jącego auta.

Becky już czekała na ganku, ubrana w białąjedwabną suknię

bez pleców, którą j ej sprawił. Materiał czule otulał jej figurę,

nie obciskając jednak zbyt ciasno. Jedna z sióstr powiedziała,

że wygląda jak królewna z bajki. Włosy uczesała we francuski

warkocz, a na nogach miała białe jedwabne pantofelki na

wysokich obcasach, które kupiła już za własne pieniądze.

Johnny przypiął jej do gorsu bukiecik róż, a ona uśmiechnęła

się w podzięce. Pochylił się, by ucałować ją i dzieciaki, które

też zgromadziły się na ganku, pokrzykując z emocji. Matka

wyszła z kuchni, by ich pożegnać.

- Wyglądacie oboje jak z żurnalu mody - powiedziała Pam

Adams z pełnym rozczulenia uśmiechem. Becky wyglądała

naprawdę ślicznie, a Johnny znacznie poważniej niż na swoje

osiemnaście lat. - Bawcie się dobrze, kochani. Bal maturalny

jest tylko raz w życiu. Pewnego dnia wróci do was to wspo-

mnienie... Korzystajcie z każdej chwili. Życzę wam, żebyście

nigdy nie zapomnieli tej nocy. - Dla niej samej wspomnienia

były wszystkim, co pozostało po szczęśliwych, pamiętnych

chwilach.

-

- Nie zapomnimy, mamo. -Becky pocałowała ją w policzek.

- Jedź ostrożnie, Johnny - upomniała na koniec, a Johnny

jak zwykle obiecał, że będzie uważał. Tak naprawdę w ogóle

nie bała się o niego, bo był trzeźwym, rozsądnym i nad wiek

dojrzałym chłopakiem. Powiedziała to, no bo tak się mówi.

W pobliskim barze Johnny i Becky spotkali się z kolegami.

Wszyscy byli niesłychanie podnieceni, a dziewczyny nawzajem

20

podziwiały swoje suknie. Wszystkie miały bukiety takie jak

Becky, a chłopcy róże w butonierkach. Byli młodzi, piękni,

pełni zapału. Kiedy opuszczali lokal kwadrans po ósmej, mieli

nadzieję na wspaniały wieczór. Jedna z par bez samochodu

zabrała się z Johnnym i Becky. O dziewiątej wszyscy już

wirowali na parkiecie.

Bal był wspaniały. Grał prawdziwy zespół, a w przerwach

jeden z chłopaków bawił się w didżeja. Muzyka była świetna,

jedzenia mnóstwo i na szczęście jedynie parę osób przemyciło

wódkę i piwo. Na ogół wszyscy woleli być trzeźwi - romanse

kwitły, zdarzyło się parę drobnych kłótni i tylko jedna bójka

między dwoma najbardziej agresywnymi chłopakami, których

jednak szybko spacyfikowano. O północy bal się skończył bez

większych awantur i uczestnicy wyszli na zewnątrz, żeby się

naradzić, co dalej robić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem.

Niedaleko był całonocny bar, dokąd cała gromada poszła na

hamburgery i gdzie paru chłopaków próbowało kupić alkohol,

posługując się sfałszowanymi dowodami osobistymi.

Johnny i Becky tańczyli całą noc, gawędzili z przyjaciółmi,

a potem wraz z całą paczką zdecydowali się iść do knajpy

U Joego na hamburgery i koktajle. O wpół do pierwszej zabrali

do samochodu tę samą parę, z którą przyjechali, i ruszyli do

domu. Dogonił ich ryczący klaksonem kabriolet pełen chłopa-

ków z drużyny futbolowej, którzy zaczęli podrywać dziew-

czyny, a potem zaproponowali Johnny'emu wyścigi. Odmówił

z uśmiechem. Nie lubił takich szczeniackich zabaw, a już na

pewno nie w środku nocy, z dwiema dziewczynami w samo-

chodzie. Kiedy zatrąbił do nich na pożegnanie, kabriolet wy-

minął go z wyciem i skręcił w ulicę, przy której był bar, gdzie

niezbyt skrupulatnie przestrzegano zasady, by nie sprzedawać

alkoholu nieletnim.

Becky ze śmiechem plotkowała z koleżanką, gdy dojechali

do następnego skrzyżowania. Johnny zwolnił i skręcił; właśnie

zmieniły się światła. Zaczął opowiadać kumplowi, który siedział

na tylnym siedzeniu, jakiś numer z życia drużyny, gdy kątem

21

zauważył światła, usłyszał pisk opon i ryk klaksonu,

iy się obejrzał, ujrzał znajomy kabriolet, który z szybko-

około stu dwudziestu kilometrów na godzinę pędził

jiaprzeciw nich. Auto mijało ze świstem inne samochody,

^ięc Johnny przyhamował. Po chwili zrozumiał, że nie za-

frzyma się na czas i zrobił gwałtowny skręt, by uniknąć

Rozpędzonego szaleńczo samochodu, który walił pod prąd.

J3ecky zaczęła krzyczeć.

Tego, co zdarzyło się potem, nikt dokładnie nie zapamiętał.

Samochodem targnęło, rozległ się nagły huk, zgrzyt, łoskot

jniażdżonej stali i posypały się odłamki z rozbitych szyb.

pziewczyna, która siedziała z tyłu, mówiła potem, że miała

wrażenie, jakby wjechali na mur. Natychmiast otoczyło ich

Mnóstwo migających światłami i trąbiących wozów, a kabriolet

/atrzymał się w środku całego karambolu. Pasażerowie powy-

padali, lądując na maskach innych wozów i tylko kierowca

pozostał na swoim miejscu. Samochód Johnny'ego, choć ten

^robił, co mógł, by uniknąć zderzenia, najpierw wirował jak

Ł>ąk, po czym zatrzymał się między barierką rozdzielającą pasy

\ ciężarówką. Zapadła cisza. Jeden ze świadków zeznawał

później, że biała suknia Becky była zalana krwią, resztki szyby

wyglądały jak zmięty celofan, a z tyłu wydobywał się słaby

jęk. Becky była nieprzytomna, a Johnny siedział z głową

^puszczoną na kierownice.

Wszyscy byli przypiął pasami. Cisza trwała, zdawało się,

całą wieczność, póki nie przyszedł jakiś człowiek z latarką,

f oświecił do środka i dobiegł go płacz z tylnego siedzenia.

Słyszał już z oddali syrenę karetki i na wszelki wypadek nie

chciał nikogo dotykać. Odszedł o parę kroków i obserwował

judzi wysiadających z samochodów. Kilka zakrwawionych,

poturbowanych osób siedziało już na krawężniku. W wypadku

^zięło udział pięć osobowych wozów i ciężarówka. Ktoś mówił,

ie kierowca ciężarówki nie żyje, ale gdy przybył ambulans,

^wiadek z latarką nie umiał powiedzieć lekarzom nic więcej.

- W tym samochodzie jest kilkoro rannych dzieciaków -

powiedział, wskazując auto Johnny'ego - ale słyszałem, że

ktoś płacze, więc chyba żyją.

Wrócił do swego wozu, podczas gdy sanitariusze podbiegli

do samochodu Johnny'ego. W tym czasie do wypadku dojechały

kolejne dwie karetki. Wkrótce na miejscu zaroiło się od świateł

i ludzi w białych uniformach, którzy sprawdzali stan zdrowia

pasażerów, bandażowali rany i wyciągali tych, którzy byli

w szoku. Po kilku minutach na poboczu leżały cztery ciała

nakryte płachtami; wśród nich kierowca ciężarówki. Jeden

z sanitariuszy pomógł Becky wyjść z samochodu, ze zgrozą

patrząc na głęboką ranę na jej policzku, z której wciąż ściekała

krew na białą suknię. Inny odciągnął bezwładne ciało John-

ny'ego z kierownicy na siedzenie i zbadał puls. Ich przyjaciele

wyszli o własnych siłach. Byli w szoku, lecz nie ranni. Latarka

zaświeciła w oczy Johnny'ego, podczas gdy tamtą trójkę od-

prowadzono na bok. Sanitariusz popatrzył na przystojną twarz

chłopca w wieczorowym stroju. Na jego czole był wielki guz,

a układ szyi od razu powiedział doświadczonemu funkcjona-

riuszowi, że chłopak ma skręcony kark. Delikatnie oparł jego

głowę o zagłówek siedzenia i zamachał do sanitariuszy.

- Kierowca nie żyje - powiedział cicho, żeby nie usłyszeli

go pozostali uczestnicy wypadku. Podjechał wózek. Wyciąg-

nięto ciało Johnny'ego z auta i przykryto płachtą. Becky od-

wróciła się i zobaczyła tę scenę.

- Co wyrobicie?! Dlaczego! - zaczęła krzyczeć. -Zdejmij-

cie mu to z twarzy! - Podbiegła, wciąż brocząc krwią na

doszczętnie zniszczoną sukienkę. Cały gors miała teraz czer-

wony. Schwyciła płachtę, żeby ściągnąć ją z nieruchomego

ciała Johnny'ego, ale jeden z sanitariuszy zdążył ją powstrzy-

mać. Walczyła z nim i wyrywała się, szlochając, jakby chodziło

o życie.

- Chodź tu, dziecko - uspokajał Becky. - Nic ci nie będzie.

Uspokój się i usiądź na chwilę... Musimy cię zabrać do szpitala.

Nic jednak nie mogło zahamować jej histerii. Płakała i wierz-

gała, desperacko usiłuj ąc uwolnić się z uścisku.

22

23

- Ja muszę... Ja chcę do Johnny'ego... Muszę... Muszę... _

O mało nie zadławiła się z braku tchu, po czym do pomocy

przyszedł jeden ze strażaków i objął jąjak córkę. - To przecież

Johnny - łkała - on nie może być... nie... o Boże... to niemoż-

liwe, nie Johnny. - Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc

strażak uniósł jaw ramionach i położył na posłaniu karetki

która natychmiast odjechała.

Przez następne dwie • godziny usuwano skutki wypadku,

kierując poszkodowanych albo do szpitala, albo do domu.

Wzywano rodziców po dzieci, policjanci odwozili rannych,

a pięć ciał ofiar odstawiono do kostnicy. Czterech policjantów

podzieliło między siebie smutny obowiązek powiadomienia

rodzin ofiar. Kierowca ciężarówki mieszkał poza obrębem

stanu, więc jego to nie dotyczyło - wystarczyło zawiadomić

telefonicznie firmę przewozową, w której pracował.

Policjant, któremu przypadł przykry obowiązek zawiado-

mienia o śmierci Johnny'ego, wiedział, kim on był, bo miał

córkę w tej samej szkole, chodziła do jednej klasy z Charlotte.

Nie był to pierwszy raz, kiedy musiał spełnić taki obowiązek

i z góry bał się, co zobaczy na twarzy matki zabitego chłopca.

Johnny cieszył się w całej szkole zasłużoną sławą.

O trzeciej nad ranem nacisnął dzwonek do domu Petersonów.

Otworzył Jim w piżamie. Za nim stała Alice w szlafroku. Byli

przerażeni widokiem munduru.

- Stało się coś złego, panie władzo? - zapytał Jim. Johnny

nigdy nie miał problemów z policją i trudno im było sobie

wyobrazić, że mógłby zostać aresztowany. Może przekroczył

szybkość, albo coś wypił? Nie, to niemożliwe.

- Obawiam się, że tak - zwrócił się do nich policjant. -

Czy mogę wejść? Zdarzył się wypadek. - Na te słowa Alice

instynktownie uczepiła się ramienia męża. - Wasz syn nie żyje-

Bardzo mi przykro, pani Peterson... To była kolizja sześciu

wozów i mamy pięć ofiar śmiertelnych. Ubolewam, że znalazł

się wśród nich Johnny.

- O Boże... - Alice nie umiała znaleźć słów. - O Boże... to

- możliwe... Czy to nie pomyłka? - Jim nie powiedział ani

słowa, tylko łzy jak groch poleciały po jego policzkach.

__ Wpadł na nich inny samochód i wcisnął między ciężarów-

kę i barierkę. Wasz syn zrobił, co mógł, żeby uniknąć wypadku.

To straszne, że tak młodzi ludzie giną w tak koszmarnych

okolicznościach. Wiem, co państwo czują.

Alice chciała powiedzieć, że policjant nic nie wie, ale nie

zdołała wykrztusić ani słowa. Wirowało jej w głowie i byłaby

zemdlała, gdyby oficer nie posadził jej na kanapie.

- Podać pani szklankę wody? - spytał.

Pokręciła głową w milczeniu, a po twarzy pociekły jej łzy.

- Gdzie on jest?- zdołała wreszcie wychrypieć, widząc

oczami duszy ciało leżące na asfalcie lub w samochodzie.

Chciała wziąć je w ramiona, a potem umrzeć. Nie była w stanie

przytomnie myśleć.

- Zabrano go do biura koronera. Musicie państwo załatwić

formalności, w czym oczywiście pomożemy.

Alice kiwnęła głową, a Jim poczłapał roztrzęsiony do kuchni,

Wrócił ze szklanką. Zawartość wyglądała jak woda, ale był to

czysty dżin. Alice od razu to poznała po jego oczach. Był

przerażony i zdruzgotany, podobnie jak ona.

Policjant posiedział jeszcze z pół godziny i odszedł, po-

wtarzając na pożegnanie, jak bardzo mu przykro. Było już

po czwartej nad ranem. Alice i Jim siedzieli w pokoju, patrząc

na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć albo zrobić. W końcu

on objął ją ramieniem i dalej siedzieli, przytuleni i zapłakani.

Nie powiedziała ani słowa, kiedy poszedł drugi raz po drinka.

Miała nadzieję, że alkohol go ukoi. Ona sama nie miała

lczego, co mogłoby ją pocieszyć i złagodzić nagły cios,

więc kiedy wzeszło słońce, wydało jej się, że nastąpił koniec

-vviata. Bolało ją, że wstał taki piękny, bezchmurny dzień.

je umiała sobie wyobrazić życia bez Johnny'ego. Kilkanaście

temu wychodził z domu w smokingu i różą w klapie,

A1 eraz Juz §° nie było. To kłamstwo, przekonywała się

> okrutny żart. Zaraz wejdzie do domu i uśmiechnie

24

25

się. Policjant powiedział przecież, że Becky wyszła bez szwan-

ku, jedynie z przeciętym policzkiem, a pasażerowie w ogóle

nie doznali obrażeń. To dobrze, że ocaleli, ale było niespra-

wiedliwością losu, że zginął Johnny, i to bez swojej winy. Nie

był nieostrożny, nie szarżował, nie pił, słowem, nie zrobił

niczego, czym zasłużyłby sobie na taki koniec. Był idealnym

chłopcem, idealnym synem, przyjacielem całego świata, a te-

raz odszedł, w wieku zaledwie siedemnastu lat.

Pam Adams zadzwoniła o siódmej, kiedy wciąż jeszcze

siedzieli w pokoju telewizyjnym. Do tej pory Jim wypił tak

dużo dżinu, że język mu się plątał, więc odebrała Alice i natych-

miast wybuchnęła płaczem.

- O Boże, Alice, tak ci współczuję - szlochała z drugiej

strony słuchawki Pam. Zdążyła już przywieźć Becky ze szpitala

do domu. Dziewczyna wciąż była oszołomiona, bo zszywano

jej ranę pod narkozą. Chirurg obiecał, że nie pozostanie szrama,

ale Becky wciąż płakała histerycznie i krzyczała, że chce do

Johnny'ego. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że on nie

żyje. - Alice, jak mogę ci pomóc? - spytała Pam. Pamiętała

to koszmarne uczucie bezradności i pustki, kiedy dowiedziała

się o śmierci Mikę'a. Było to nie do pomyślenia i nie do

zniesienia, szok, z którym człowiek w żaden sposób nie mógł

sobie poradzić. Teraz Pam pomyślała, że dla Petersonów był

to jeszcze gorszy cios, przecież zginął ich syn.

- Nie wiem. - Naprawdę nie wiedziała. Usiłowała uporząd-

kować myśli, przypominała sobie, że przecież ma jeszcze inne

dzieci i zastanawiała się, jak im powiedzieć, że Johnny nie

żyje. Nie wiedziała. Nie wyobrażała sobie, że wymówi choćby

słowo.

- Pozwól, że do was przyjadę. Będę niedługo.

Pam wiedziała z doświadczenia, że w takich chwilach nie

można człowieka zostawić samego, musi przeboleć stratę w oto-

czeniu przyjaciół. Poza tym jest masę spraw do załatwienia.

Petersonowie będą musieli załatwić pogrzeb, wybrać trumnę,

przygotować ubranie, poinformować dzieci o tragedii, napisać

nekrolog, ustalić termin wystawienia zwłok w domu pogrze-

bowym, omówić z księdzem pogrzeb, wykupić kwaterę na

cmentarzu, a to wszystko w straszliwym żalu i depresji. Pam

chciała i wiedziała, jak im w tym pomóc. Bała się też o Becky,

dla której był to szczególnie ciężki cios. Cios nie do zniesienia,

niezależnie od wieku.

Pam pojawiła się u Petersonów w dwadzieścia minut później.

Przez chwilę trzymała Alice w objęciach na kanapie, podczas

gdy Jim poszedł się ubrać. Potem nastawiła kawę i w godzinę

później obie kobiety siedziały w kuchni, płacząc i wycierając

nosy. Na tę scenę weszła zaspana Charlotte w wojskowej

koszulce, ze skołtunionymi włosami.

- Cześć, mamo - wyjąkała, jeszcze zanurzona w śnie. Do-

piero widok dwóch zapłakanych kobiet, trzymających się za

ręce, podziałał na nią jak zimny prysznic. - Co się stało?

Matka bez słowa, z oczami śmiertelnie zranionego zwierzę-

cia, wstała i objęła córkę.

- Mamo, co się stało? Co? - Charlotte instynktownie wy-

czuła, że jest to coś strasznego, że wszystko, co kochała

i w czym wyrosła, od tej chwili się zmieni.

- Johnny... Miał wypadek... Nie żyje... To się stało tuż po

balu. - Matka dławiła się słowami, a Charlotte, gdy treść do

niej dotarła, wydała z siebie bolesny, zwierzęcy skowyt.

- Nie! Nie... nie... mamo... tylko nie to... błagam. - Matka

i córka przywarły do siebie, targane spazmami, a Pam patrzyła

na nie, płacząc cicho. Chciała być z nimi, ale tak, by nie

wtrącać się zbyt nachalnie. Po chwili przyszedł ze zbolałą

twarzą Jim, który zdołał wytrzeźwieć. Jeszcze długo siedzieli

razem i płakali, aż wreszcie Alice poszła do pokoju Bobby'ego.

Nie spał już, choć nakrył się kołdrą, jakby wyczuł, że stało się

coś strasznego i chciał się przed tym obronić. Nawet jego

niemota nie mogła być wystarczającą tarczą.

- Mam ci coś bardzo smutnego do powiedzenia. - Matka

przysiadła na łóżku i objęła chłopca. - Johnny odszedł od nas...

na zawsze. Będzie teraz w niebie, u Pana Boga... Johnny bardzo

27

26

cię kochał, mój skarbie. - Wstrząsana szlochem, czuła, jak

ciałko syna tężeje jej w ramionach, ale Bobby nie powiedział

ani słowa. Gdy go położyła na poduszce, zobaczyła, że płacze

w milczeniu, zgnębiony, załamany jak reszta rodziny. Starszy

brat, którego tak uwielbiał, nagle zniknął. Bobby doskonale

rozumiał sens tej tragedii i nie przestał płakać ani na chwilę,

gdy Alice pomagała mu włożyć ubranie. Trzymając się za ręce,

zeszli na dół. Reszta dnia upłynęła w cieniu tragedii.

Pam została z Bobbym i Charlottą, a Jim z Alice udali się

do koronera. Na widok zwłok Alice znów się rozpłakała i nie

chciała odejść od Johnny'ego, aż mąż musiał ją odciągać siłą.

Potem pojechali do domu pogrzebowego i wrócili dobrze po

południu. Charlotte w milczeniu siedziała na podwórku, a Bob-

by wrócił do swojego pokoju.

Wiadomość o wypadku została podana przez radio, więc

wciąż ktoś dzwonił albo wpadał, nierzadko z gotowym jedze-

niem. Przyszła też Becky, która wyglądała jak upiór, blada jak

prześcieradło, z wielkim opatrunkiem na policzku. Nie mogła

przestać płakać i w końcu Pam musiała zabrać ją do domu.

Dziewczyna w kółko powtarzała, że nie umie żyć bez John-

ny'ego, co tylko powiększało ból innych.

Następny dzień wydawał się jeszcze gorszym koszmarem,

bo z każdą upływającą godziną do rodziny docierała realność

tragedii. Wieczorem wybrali salę, w której miano pożegnać

Johnny'ego, a następnego dnia cały dzień przychodzili tam

żałobnicy: przyjaciele, krewni, koledzy ze szkoły. Miał to być

dzień rozdania świadectw. Śmierć Johnny'ego uczczono minutą

ciszy, a potem wszyscy się popłakali.

Pogrzeb był we wtorek. Alice nigdy nie przeżyła czegoś

równie okropnego - do tego stopnia, że potem niczego nie

pamiętała. Jedynie kwiaty, dźwięk dzwonów i czubki swoich

pantofli, w które wbijała wzrok. Ani na chwilę nie wypuściła

z dłoni ręki Bobby'ego. Charlotte zanosiła się od szlochu. Jim,

też półprzytomny, płakał cicho. Mowę pogrzebową wygłosili

dyrektor szkoły i najlepszy kolega Johnny'ego. Mówiono o tym,

jakim był wspaniałym chłopakiem, mądrym, dobrym, kocha-

nym przez wszystkich. Ale nawet najpiękniejsze słowa nie

mogły złagodzić bólu rodziny. Ani przywrócić zmarłego do

życia.

Gdy pozostawili go na cmentarzu, wydawało im się, że cały

świat się zawalił. W domu nie było nic, co mogłoby ich

pocieszyć. Johnny został im odebrany w jednym ułamku sekun-

dy. Zbyt szybko, zbyt gwałtownie, zbyt makabrycznie. Było

to wręcz niemożliwe do zniesienia. A jednak musieli ścierpieć

te stratę. Musieli żyć dalej, nie mieli żadnego wyboru.

Charlotte usnęła, wyczerpana płaczem. Bobby w milczeniu

leżał w łóżku. Także przepłakał cały dzień, więc w końcu

usnął, śmiertelnie wyczerpany. Alice i Jim siedzieli na dole,

patrząc ślepym wzrokiem w ścianę i myśląc o najstarszym

synu, który odszedł, by już nie powrócić. Ta myśl była nie do

zniesienia. Żadne z nich nie spieszyło się do łóżka- zbyt

obawiali się swych myśli i snów. Przesiedzieli tak prawie całą

noc, dopiero o trzeciej nad ranem Alice zdecydowała się

położyć. Jim pił. Znalazła go rano na kanapie, a obok pustą

butelkę po dżinie. To był początek codziennego koszmaru

i Alice nie potrafiła sobie wyobrazić, by życie rodziny wróciło

do normalności. Normalną rzeczą był codzienny wieczorny

powrót Johnny'ego, marzenia o jego dalszej nauce, rola przy-

wódcy, jaką obejmował w każdym środowisku, tryumfy spor-

towe. Normalny był jego dotyk i buziaki, uśmiech i dowcip.

To, że go zabrakło, nie mieściło się matce w głowie. Każdy

dzień tylko pogłębiał kryzys.

i

28

Rozdział trzeci

Czwartego lii ipca minął miesiąc od śmierci Johnny'ego. Alce

dała dowywołs-ania zdjęcia, które zrobiła pamiętnego wieczora.

Na widok uśminiechniętego syna w pięknym garniturze niemal

pękło jej setce s. Odbitki oprawiła w ramki i postawiła wpo-

koj ach dzieci i s swojej sypialni. Czasem myślała, że lepiej byłoby

ich nieoglądłć.5. Był na nich zbyt przystojny, młody, zbyt pełen

życia.

Świąteczny dzień Czwartego Lipca był w tym roku dla

Petersonów druniem żałoby. Nie było mowy o ogródko-witn

przyjęciu. Zip oroszeni goście przypominaliby im niedainy

pogrzeb, a posza tym nikt nie miał radosnego nastroju. Nie

mieli powodóww, by się uśmiechać ani się cieszyć. W domu

było cicho i sjąpokojnie jak w kostnicy. Zachowywali siejak

ciężko chorzy, o bo też byli chorzy. Przeżycie każdego kolej-

nego dnia wydslawało się wspinaczką na najwyższą górę, am-

dok zbolałych twarzy przy kolacji przygnębiał ich jeszcze

bardziej

Alice bardzoo schudła, pod oczami miała ciemne kręgi. Co-

dziennie dz\von«niła do Pam Adams i zwierzała się jej, żeiue

śpi po nocach, l Drzemka dopadała ją nad ranem, a po godzin^

czy dwóch już : musiała wstawać. Czasami zasypiała w ci|u

dnia w fotelu, ; a Jim, rozwalony na kanapie, pił co noc, pold

nie zapjdł w c siężki alkoholowy stupor. Charlotte codzie%e

płakała. Nie wychodziła z domu, opuszczała wszystkie treningi.

Bobby poruszał się jak w letargu. Ból przytłaczał ich i zadręczał.

U Becky także nie było lepiej, jak relacjonowała Pam. Przez

pierwszy tydzień w ogóle nie wstała z łóżka, a gdy wróciła do

pracy, była jak nieobecna, więc odesłano ją do domu. Dopiero

niedawno zdobyła się na to, żeby pracować na pół etatu, ale

i tak wciąż popłakiwała po kątach, nie chciała jeść i powtarzała,

że lepiej byłoby jej umrzeć z Johnnym. Reszta rodzeństwa

martwiła się razem z nią i opłakiwała opiekuna i przyjaciela.

- Musisz zacząć normalnie sypiać - radziła Alice Pam. -

Pamiętam, że tak samo się czułam po śmierci Mikę'a. W końcu

natura dopomni się o swoje, tylko żebyś się wcześniej nie

pochorowała. Może zaczniesz brać coś na sen?

Alice spróbowała, ale nie podobało jej się, że potem chodzi

otumaniona cały dzień i odłożyła proszki.

- Czy to już tak będzie zawsze? - pytała w przerażeniu.

Perspektywa takiego cierpienia przez resztę życia wydawała

jej się czymś niewyobrażalnym.

- Śmierć dziecka to coś innego niż śmierć męża. Tego się

nie zapomina. Ale z czasem przeżycia blakną. Nauczysz się

z tym żyć - pocieszała ją Pam, która jeszcze teraz, choć od

śmierci Mike'a minęły dwa lata, nie przeszła nad tym do

porządku. Ale poradziła sobie z codziennymi sprawami, tros-

kliwie opiekowała się dziećmi, nauczyła się z powrotem śmiać.

Nie mówiła Alice, że w duchu nie czuje już żadnej radości.

Przyjaciele powtarzali, że pewnego dnia wszystko wróci do

normy. - Nie będzie tak źle, Alice. To dopiero miesiąc. A jak

tam dzieciaki?

- Charlie poszła wczoraj na trening, ale w połowie zrezyg-

nowała. Jej trener jest niepocieszony. Powiedział, że może

przychodzić, kiedy chce, choćby tylko popatrzeć. Sam stracił

siostrę, która była w jej wieku, więc wie, jak to jest.

- A co z Bobbym?

- Zamknął się całkowicie. Całymi dniami leży w łóżku.

Nie schodzi nawet na posiłki. Muszę się nim zajmować jak

30

31

memowlakjern jjm krzyczy na mnie za to, ale... - Alice za-

łkała cicho, zwierzając się najbliższej przyjaciółce z najcięż-

szej z trosk. - Wydaje mi się, że wszyscy się wyizolowaliśmy.

Jim jest, jie jakby go nie było. Wiesz... Ciągle jest... Znieczula

się alkohole^ żeby nie pamiętać. Nie chce nawet wspominać

Johnny'ego. Uważa, że powinnam wysprzątać jego pokój i wy-

niesc z domu wszystkie rzeczy, ale na razie nie potrafię i może

nigdy nie będę w stanie tego zrobić. Chodzę tam czasem,

siadam i myślę. Wydaje mi się, że jak odpowiednio długo

poczekai^ {0 on <}0 mnie przyjdzie. Nawet nie zmieniłam

pościeli. Pewnie uważasz mnie za wariatkę - powiedziała

przepraszająco^ ale Pam rozumiała ją aż nadto dobrze.

~ Ja Hie zmieniłam poszewki Mikę'a przez rok i wciąż

trzymam jego ulubione rzeczy.

~ Nie byłam przygotowana - poskarżyła się Alice żałośnie. -

I dalej sobje nie radzę. Nigdy mi przez myśl nie przeszło, że

on może umrzeć, że ktokolwiek z rodziny umrze. Takie rzeczy

zdarzają sję innym, ale dlaczego nam...

Pam miała wrażenie, że słyszy samą siebie. Mikę też odszedł

nagle i niespodziewanie. Ale śmierć Johnny'ego w wieku

siedemngsm \at by}a czymś nienaturalnym. Becky powtarzała

to samo. Johnny zostawił po sobie wiele złamanych serc.

Niektórzy znajomi ostrzegali Alice, że pewnego dnia poczuje

gniew, że jej to zrobił, że ich tak zostawił, ale to akurat było

nie do Pomyślenia. Jego śmierć była czystym przypadkiem,

w niczyi^ nie zawinił. I choć stała się tragedią dla żywych,

nie mogł^ obciążać z tego powodu syna.

Petersonowie planowali pod koniec lipca wakacyjny wyjazd

nad jezioro, lecz zrezygnowali z niego i zostali w domu. Jeszcze

w sierpn^ Alice spędzała bezsenne noce, ale przynajmniej Jim

zaczął mniej pić. Przestał zalewać się dżinem i przeszedł na

wieczorne piwko przed telewizorem. Charlotte znów uczęsz-

czała na swoje piłkarskie treningi, ale choć Alice namawiała

męża, by się nią zainteresował, ten wymawiał się brakiem

czasu. Bohhv głównie leżał w łóżku. Mimo wysiłków matki

nie chciał schodzić na dół, a jeśli już, to wystarczyło, że odebrała

telefon, by natychmiast umykał na górę. W nocy dom przy-

pominał rodzinny grobowiec; wszyscy zasklepili się we włas-

nym bólu. A każdego popołudnia Alice choć na chwilę wpadała

do pokoju Johnny'ego, by tam samotnie posiedzieć.

Pewnego dnia Pam przyjrzała jej się porządnie i spostrzegła,

że przyjaciółka wygląda bardzo źle. Johnny'ego nie było już

od trzech miesięcy, a w stanie Alice nie zachodziła żadna

poprawa. Zatopiona w bólu, ledwo miała energię, by się co

rano ubrać. Wkładała w kółko stare dżinsy i dziurawy sweter,

co jeszcze podkreślało jej mizerny wygląd, a gdy Pam propo-

nowała, że pomoże jej zrobić coś z włosami, Alice konsekwen-

tnie odmawiała.

Zaczął się rok szkolny, gdy Alice zaczęła się uskarżać na

bóle brzucha. Ataki były tak nagłe i gwałtowne, że nie wy-

trzymała i zwierzyła się Jimowi.

- Powinnaś natychmiast iść do lekarza - powiedział. Bardzo

się o nią bał. Alice z kolei bała się o Charlotte, czy nie dozna

poważnej kontuzji podczas meczu albo nie zostanie potrącona

przez samochód w drodze do domu. Czuła się niepewna dnia

i godziny.

- Ze mną chyba wszystko dobrze - mówiła bez przekonania,

gdy rodzina pytała ją o zdrowie. O wiele bardziej niż o siebie

martwiła się o dzieci. W ciągu tygodnia Charlotte dwukrotnie

została zwolniona z lekcji z powodu ciężkiej migreny, a Bob-

by w ogóle nie chciał chodzić na zajęcia i zamykał się na

klucz w pokoju. Dyrektor szkoły obiecał poczekać jeszcze

miesiąc, w nadziei na poprawę sytuacji.

Bóle Alicji narastały, ale teraz już nic nikomu nie mówiła.

Cierpiała ze względu na rodzinę i kłamała Pam. Stan Becky

°ył niewiele lepszy. Zaczęła pracować na pełen etat, ale po

powrocie do domu wciąż płakała, przez całe noce. Z nikim nie

chciała się widywać i nigdzie nie wychodziła. Johnny pozo-

stawił po sobie spaloną ziemię.

Po miesiącu od rozpoczęcia roku szkolnego Alice położyła

33

32

się do łóżka, zagryzając wargi, by nie wyć z bólu. Czuła się

tak fatalnie, że nie była w stanie jasno myśleć i natychmiast

poderwała się i pobiegła do łazienki, targana torsjami. Okazało

się, że pluje krwią. Jako doświadczona pielęgniarka wiedziała,

co to oznacza. Długo siedziała sama w łazience, a gdy otworzyła

drzwi, słaniała się na nogach. Jim jeszcze nie spał, lekko

zawiany, ale gdy zobaczył jej twarz, natychmiast wytrzeźwiał.

Nie była blada, lecz zielona.

- Alice? Jak się czujesz? - Poderwał się z łóżka z przerażoną

twarzą.

- Źle - wyszeptała, znękana bólem. Nie zdołała dowlec się

do łóżka. Gdy spojrzała na męża, zakręciło jej się w głowie

i osunęła się na podłogę.

- Alice! Alice! - Poderwał się, ale zamiast ją podnieść, od

razu wykręcił numer pogotowia. Wyglądała jak umarła, serce

mu zamierało, więc z najwyższym trudem opowiedział, że

żona zemdlała, a przedtem wymiotowała. Gdy znów na nią

spojrzał, uświadomił sobie, jak bardzo ostatnio schudła. Wtedy

dopiero dotarło do niego, że Alice naprawdę może umrzeć,

o czym nawet nie chciał myśleć. Jeszcze nie skończył rozmowy,

gdy Alice znów zaczęła wymiotować. Nie odzyskawszy świa-

domości, leżała w kałuży krwi.

- Natychmiast wysyłamy karetkę - powiedziano z drugiej

strony.

Jim odłożył słuchawkę i ukląkł przy żonie. Gdy usłyszał

sygnał, szybko podbiegł do drzwi. Sadził po dwa schodki, by

wpuścić sanitariuszy do środka. Rumor obudził Charlotte, która

stanęła w drzwiach swojej sypialni, przerażona. Na szczęście

przynajmniej Bobby twardo spał tej nocy.

- Co się dzieje? - spytała Charlotte na widok noszy, na

których kładli jej matkę. Nawet w przyćmionym świetle wi-

działa jej poszarzałą twarz i ciało, które przelewało się przez

ręce. Zaczęła płakać. - Tato, co się stało? - wołała w histerii.

- Nie wiem - Jimowi załamał się głos. - Wymiotowała

krwią. - Ojciec nie pomyślał nawet, by chronić córkę przed

takim wstrząsem, zbyt był przejęty ciężkim stanem żony.

Teraz liczyła się dla niego tylko Alice i czekał na werdykt

lekarza.

- Przyczyn może być wiele - usłyszał. - Na przykład pęk-

nięty wrzód. Zabieramy ją do szpitala. Chce pan jechać z na-

mi? - Okryli nieprzytomne, wstrząsane drgawkami ciało Alice

kocem.

- Już jadę

Jim szybko wciągnął spodnie i włożył buty na bose nogi.

Zdążył jeszcze złapać sweter i zadzwonić do Pam, której

w krótkich słowach zrelacjonował, co się stało. Prosił, by

zaopiekowała się dziećmi, póki nie wróci ze szpitala. Niena-

widził nikogo o nic prosić, ale nie miał wyboru.

- Jedź, Jim. Będę u was za pięć minut. Nie martw się

o dzieci. Moimi zajmie się Becky. Myśl tylko o Alice, bo ja

się o nią martwię już od dłuższego czasu.

Oboje zauważyli, jak bardzo Alice wychudła, ale żadne z nich

nie powiedziało o tym ani słowa. Sprawa była oczywista. Cztery

miesiące od śmierci Johnny'ego Alice znalazła się na progu

życia i śmierci.

Jim wskoczył do karetki, nie pożegnawszy się z dziećmi.

Charlotte skuliła się jak embrion w opuszczonym przez rodzi-

ców łóżku. Tam znalazła ją Pam i utuliła jak bezdomnego

psiaka. Potem sprawdziła, co robi Bobby, ale na szczęście

wciąż mocno spał. Zagotowała mleko, wyczyściła zaplamiony

krwią dywan i usiadła z Charlie w kuchni. Rozmawiały bardzo

długo o tym, jak straszne stało się życie po śmierci Johnny'ego,

0 tym, że ojciec Charlotte dużo pił, a matka nikła w oczach.

Charlie powiedziała, że ich życie już nigdy nie będzie takie

samo, a Pat przyznała jej rację, dodając, że pewnego dnia

sytuacja zmieni się na lepsze. Stan takiej zapaści nie mógł

trwać wiecznie, a teraz wszystko zależało od poprawy zdrowia

Alice. Dziewczyna nie mogła dojść ze sobą do ładu, lecz Pam

zapewniła ją, iż jest to tylko bolesny proces, ale nie koniec.

Gdy znużona Charlotte poszła się położyć, Pam skontaktowała

34

J

się telefonicznie z Jimem. Alice wciąż była na sali operacyj-

nej. Podano jej środki znieczulające i zrobiono transfuzję

krwi, ale wciąż nie było wiadomo, czy dojdzie do sił. Tylko

na moment odzyskała przytomność i natychmiast z powro-

tem zapadła w letarg. Po pooperacyjnych zabiegach w gabi-

necie intensywnej terapii zawieziono ją do izolatki i przy-

dzielono do opieki dyżurną pielęgniarkę. Jimowi nie pozwo-

lono pozostać w pokoju. Miał prawo wchodzić do Alice co

pół godziny przez pięć minut. To, co zobaczył, nie napawało

optymizmem.

- Ale co dokładnie mówili lekarze? - dopytywała się ner-

wowo Pam. Trzeźwy głos Jima wskazywał na absolutne prze-

rażenie i depresję.

- Miała wrzód, to pewne. Mówią, że krwawienie ustanie.

Ale gdyby od razu nie przyjechali, zapewne by umarła.

- Wiem. Dobrze, że tak szybko zadzwoniłeś.

- Dzięki za opiekę nad dziećmi, Pam. Zadzwonię, kiedy

tylko dowiem się czegoś konkretnego.

- Dzwoń, kiedy chcesz. Odbiorę od razu, nie budząc dzieci.

- Dzięki - odparł Jim i wrócił do żony. Pielęgniarka po-

wiedziała, że Alice zasnęła na długo i zaoferowała mu łóżko

w poczekalni. Nie chciał spać, ale był wdzięczny, że po-

zwolono mu zostać. Jednak gdy się tylko położył, od razu

zapadł w sen. Było po północy i wieczorne przeżycia kom-

pletnie go wyczerpały.

Alice spała. Torsje już się nie powtórzyły. Ciśnienie krwi

nieznacznie się podniosło, dlatego też pielęgniarka co dwadzieś-

cia minut sprawdzała monitor. Nie było już obaw o życie

pacjentki. Spała, dręczona ciężkimi snami. Nie wiedziała, co

się z nią dzieje, lecz w pewnym momencie odczuła namacalną

obecność Johnny'ego. Widziała siebie i jego na spacerze. Był

szczęśliwy i radosny. Odwrócił się do niej i powiedział: „Cześć,

mamo". Wyglądał zwyczajnie, jak każdego dnia, kiedy wracał

na kolację do domu po odwiezieniu Becky.

- Cześć, synku. Jak ci leci? - powiedziała do niego we śnie.

36

Była zadowolona, że tak dobrze wygląda. Miała wrażenie, że

się budzi, choć to przecież musiał być sen. Chciała tylko

jednego - by ten sen nigdy się nie skończył.

- Dobrze, mamo. Ale martwię się o ciebie - powiedział. -

Jak mogłaś do tego dopuścić? - W jego dużych piwnych oczach

dostrzegła troskę. Miał na sobie dżinsy i świeżo wypraną

błękitną koszulkę polo oraz ulubione buty. Alice zastanawiała

się, skąd wziął to ubranie na tamtym świecie. Przecież po-

chowali go w garniturze i zupełnie innych butach. Ale nie

umiała rozwiązać tej tajemnicy.

- Czuję się dobrze, skarbie, tylko bardzo za tobą tęskniłam -

odezwała się, choć nie na głos, lecz jakby w myślomowie. Nie

sądziła, że można porozumiewać się bez słów.

- Wiem - odparł łagodnie. - Ale to nie powód, żebyś sama

umierała. Charlie i Bobby bardzo cię potrzebują.

- Tak, ale nie umiem im pomóc.

- Powiedz tacie, że musi zacząć chodzić na jej mecze, choć

gardzi dziewczynami. Ona jest najlepszym sportowcem w ro-

dzinie, jest o wiele lepsza ode mnie. A Bobby w ogóle cię nie

słucha. Musisz coś z tym zrobić, mamo, albo jego też stracisz.

Bobby stopniowo pogrążał się w autyzmie i niebawem mógł

się całkowicie zamknąć we własnym świecie, z czego Alice

doskonale zdawała sobie sprawę.

- Dlaczego sam tego nie powiesz tacie? - spytała z uśmie-

chem. Widziała Johnny'ego tak, jakby stał na wyciągnięcie

ręki, i słyszała w głowie jego głos.

- On mnie nie usłyszy, mamo. Tylko ty możesz. - Alice

wierzyła w słowa Johnny'ego, bo był to przecież jej własny,

prywatny sen. - Musisz wyzdrowieć, mamo. Tylko wtedy

pomożesz naszej rodzinie. Masz koniecznie wyzdrowieć i wra-

cać do domu. - Wyraźnie słyszała jego głos.

- Nie chcę wracać do domu - powiedziała smutno i zaczęła

Płakać przez sen. - Bez ciebie to już nie jest dom. Nienawidzę

go. Stale mam depresję. - Patrzył na nią dłuższą chwilę w mil-

czeniu, a potem objął ramieniem. Wytarła nos. - Nigdy się nie

37

przyzwyczaję do życia bez ciebie - wyznała, jakby można było

cofnąć czas i namówić Johnny'ego do powrotu.

- Musisz, mamo - powiedział z przekonaniem. - Jesteś

bardzo silną osobą - dodał z naciskiem.

- Nie jestem - załkała. - Nie mam dość siły, by wspierać

tatę, Charlie i Bobby'ego. Nie zostało we mnie ani trochę woli

życia.

- Musisz - nalegał Johnny, i w tym momencie coś zakłóciło

ich kontakt.

Alice usłyszała z oddali inny głos, coraz bardziej natarczywy.

Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą twarz pielęgniarki. Wizja

syna zbladła i rozpłynęła się.

- Coś się pani przyśniło - rzekła siostra łagodnie i spra-

wdziła ciśnienie. Było w normie. Alice zamknęła oczy i znów

zapadła w sen.

Z ulgą odkryła, że Johnny na nią czeka. Siedział na niskim

murku i machał nogami, tak jak to robił od dziecka. Na jej widok

zeskoczył, ale gdy się tylko odezwała, zrobił zagniewaną minę.

- Johnny, chcę przyjść do ciebie - powiedziała coś, co

narastało w niej od czterech bolesnych miesięcy, choć nie

znajdowała na to słów. Chciała być razem z synem. Nie umiała

bez niego żyć.

- Zwariowałaś, mamo? - oburzył się. - Naprawdę chcesz

opuścić tatę, Charlie i Bobby'ego? Nie ma mowy. Oni bardzo

ciebie potrzebują. Tu, gdzie teraz jestem, niewiele mogę, ale

założę się, że nikomu by się to nie spodobało. Zapomnij o takich

myślach, mamo. Weź się w garść! - krzyknął.

- Nie mogę być bez ciebie - pożaliła się Alice. - Nie podoba

mi'się na tym świecie.

- To nieważne, co o tym myślisz. Masz obowiązki, po-

dobnie jak ja - powiedział jak dorosły mężczyzna, którym

nigdy nie był.

- Jakie masz obowiązki? - zapytała, lecz tylko się obruszył.

Znów usiadł na murku i nerwowo machał nogą.

- Jeszcze nie wiem. Nie powiedzieli mi. Ale mam prze-

czucie, że moim obowiązkiem jest pomagać tobie, byś wróciła

do zdrowia. Nie możesz żyć w takiej depresji, mamo, chyba

o tym wiesz. Nigdy dotąd się nie poddawałaś - powiedział

z pretensją.

Spojrzała w te ukochane oczy i miała chęć pogłaskać go po

policzku, ale coś ją powstrzymywało. Bała się, że gdy to zrobi,

zaraz się obudzi.

- Kiedyś nie byłeś martwy. Nie mogę znieść świadomości

twojej śmierci, syneczku. Po prostu nie mogę.

Na te słowa Johnny wstał, znów z bardzo zagniewaną twarzą.

- Nie chcę tego więcej słyszeć. Pilnuj się i uważaj, co

mówisz - rzekł tonem raczej ojca niż syna, w każdym razie

kogoś bardzo dojrzałego i mądrego.

Alice zrozumiała, że to nie jest taki sobie sen. Miała poczucie,

że wszystko dzieje się naprawdę, jakby oboje znaleźli się

w jakiejś nowej rzeczywistości.

- Dobrze już, dobrze - powiedziała jak skarcone dziecko. -

Chociaż nie masz pojęcia, jak mi z tym wszystkim ciężko.

- Wiem. Jest mi strasznie przykro, że odszedłem zbyt nagle.

Nikt tego nie mógł przewidzieć. Żałuję mojej Becky. Jej też

jest ciężko.

- Wyjdzie z tego - zapewniła go, a on przytaknął, jakby

znał przyszłość.

- Tak, wyjdzie, choć jeszcze tego nie wie. Tak samo jak

ty, Charlie, Bobby i tata. Jeśli tylko będziecie robić to, co do

was należy. Kiedy tata zacznie kibicować Charlie, wszystko

się zmieni na lepsze. Och, jak wy mi wszystko strasznie utrud-

niacie - poskarżył się zmęczonym głosem.

Alice dostrzegła, że jego obraz blaknie, jakby nie mógł z nią

dłużej zostać, znużony i wyczerpany.

- Wybacz, kochany. Nie chciałam cię zasmucić - powie-

działa przepraszająco, mając nadzieję, że sen jeszcze się nie

skończył. Choć z drugiej strony czuła, że już najwyższy czas

się ocknąć.

- Ty mnie nigdy nie zasmucałaś, mamo. I teraz też tego nie

38

39

robisz. Teraz twoim zadaniem jest jak najszybciej wyzdrowieć,

a o innych sprawach pogadamy kiedy indziej.

- Kiedy? - Chciała wiedzieć, mieć pewność, że znów go

zobaczy. Nigdy dotąd nie zdarzył jej się tak niesamowity sen.

- Pojawię się, gdy wyzdrowiejesz. Teraz nie chcę cię roz-

praszać ani denerwować.

- Dlaczego?

- Bo jesteś słaba, a ja jeszcze dokładnie nie wiem, jakie

otrzymam zadanie - powiedział tajemniczo, ze zmieszanym

wyrazem twarzy. Nadal był jak żywy.

- Jakie zadanie?

- Nie pytaj za wiele, mamo - powiedział tym nowym, doros-

łym tonem, a Alice była szczęśliwa, że jest taki pewny swego

i dojrzały.

- Chodzisz do szkoły?

- Coś w tym rodzaju. Zarabiam na skrzydła - powiedział

i roześmiał się. Po czym pocałował ją i odszedł.

Alice chciała biec za nim, lecz nie mogła ruszyć się z miej-

sca, jakby między nimi wyrósł nagle mur. Patrzyła, jak się

oddala, ale nie czuła żalu ani smutku. Gdy pochyliła się

nad nią siostra, otworzyła oczy z uśmiechem na wspomnienie

tego cudownego snu.

- Wygląda na to, że wszystko będzie dobrze, pani Peterson -

rzekła pielęgniarka, zadowolona z wyglądu pacjentki.

Wyszła, a Alice zapadła w ozdrowieńczy sen. I nic się jej

nie śniło. Gdy rano przyszedł Jim z dziećmi, miała ochotę im

opowiedzieć o swojej wizji i rozmowie z Johnnym, ale się

rozmyśliła. Nie chciała ich przestraszyć i postanowiła wszystko

zacnować dla siebie. Jim zapewne nic by z tego nie zrozumiał,

a Bobby od dziecka bał się duchów.

Lekarze pozostawili ją jeszcze na jedną dobę na obserwacji.

Po południu przyszła Pam i zadzwonił Jim, mówiąc, że zostanie

w domu z dziećmi. Zapewniła go, że czuje się dobrze. W nocy

znowu ujrzała we śnie Johnny'ego. Tak jej się spodobał w swym

nowym wcieleniu, że gotowa była spać non stop, byle tylko

się z nim komunikować. Był w doskonałym humorze i tym

razem rozmawiali o wszystkich życiowych sprawach, o Becky

i o szkole, o tym, jak pracował, żeby wspomóc rodzinę i o po-

wodach pijaństwa ojca. Obydwoje wiedzieli, że przyczyną był

wypadek, który wydarzył się przed pięciu laty, ale Johnny

uznał, że to już wystarczająco dawno, by Jim zerwał z nałogiem.

Mówił to z takim przekonaniem, jakby stała za nim mądrość

wielu lat, a nie tylko skromne młodzieńcze doświadczenie.

- Łatwiej powiedzieć niż zrobić - odezwała się spokojnie

Alice - ale póki Bobby nie zacznie mówić, ojca będzie zżerało

poczucie winy.

- Niedługo przemówi, jak tylko będzie gotowy. A wtedy

tata nie będzie miał dla siebie żadnego usprawiedliwienia.

- Skąd wiesz, że Bobby będzie mówił? - Pożegnała się z tą

nadziejąjuż dawno. Zrobili dla chłopca wszystko, co w ludzkiej

mocy, a tymczasem nic się nie zmieniło i nie było widać oznak

poprawy. Nie wierzyła, że nastąpi cud.

- Będzie. Zobaczysz.

- Czy wiesz to od swoich aniołów, czy tylko próbujesz

mnie pocieszyć? - zapytała z uśmiechem. Była uszczęśliwiona,

że Johnny znów jest blisko, choćby tylko w snach.

- I jedno, i drugie. Wiem to na pewno, mówi mi to głos

serca. Słyszę go, tak jak zawsze słyszałem.

- Tak było - powiedziała smutno, myśląc o młodszym synu

i jego nieszczęściu. - Ale jedynie tobie się to udawało.

- Uważam, że ty też mogłabyś go usłyszeć, mamo. Musisz

się tylko postarać.

Alice rozważała w myśli słowa Johnny'ego. Zaintrygowały

ją. Prawdą było, że nigdy nie próbowała. Zajmowała się Bob-

bym, ale nie starała się połączyć z nim myślami, jak robił to

Johnny.

- Spróbuję, kiedy tylko wrócę do domu - obiecała, za-

stanawiając się, czy Johnny po to właśnie ukazał jej się we

śnie, aby przekazać tę wiadomość. Możliwe też, że obecne

wizje były przyczyną środków, jakie podano jej w szpitalu.

41

40

Wyczuła przez sen, że zbliża się poranek. Nienawidziła myśli,

że się obudzi i syn zniknie, a ona ocknie się znów z ołowianym

ciężarem na piersi.

- Nie chcę cię znowu utracić - powiedziała z rozpaczą, gdy

zwolnił kroku. - Dlaczego nie pozwalasz mi ze sobą zostać?

- To niemożliwe, mamo, przecież ty żyjesz i jeszcze długo

nie umrzesz. Masz tu wiele do zrobienia.

- Ale ja tak tęsknię, tak bardzo tęsknię.

- Ja też za tobą tęsknię, mamo - rzekł cicho. - Bardzo,

naprawdę bardzo. Tęsknię też za Becky... za Bobbym... za

Charlie i tatą. Trudno mi się przyzwyczaić, że jestem tak daleko.

Ale nie martw się, przez jakiś czas będę przychodzić.

- Naprawdę? - Alice uśmiechnęła się zaskoczona.

- Mam wyznaczone zadanie.

- Jakie?

- Ciągle jeszcze dokładnie nie wiem. Oni każą mi się tego

domyślić. Zdaje mi się, że to polega na... rozwiązaniu.

- Co masz na myśli?

- Sam nie jestem pewien. Czuję, że muszę dopilnować

czegoś ważnego, odejdę dopiero potem, kiedy wykonam za-

danie - powiedział po długim namyśle.

- Nadal cię nie rozumiem. A co się stanie, kiedy się obu-

dzę? Czy sen z tobą się powtórzy, kiedy znów się położę? -

Alice gotowa była spać całą wieczność, byle tylko rozmawiać

z synem.

Johnny roześmiał się, słysząc to pytanie. Jakże dobrze pa-

miętała jego szczery, wesoły śmiech i uśmiech, za którym tak

tęskniła. Było jej tak dobrze, że dałaby wszystko, by ta chwila

trwała bez końca.

- Będziemy się bardzo często widywać. - Najwyraźniej nie

miał na myśli snów.

- Kiedy? - Alice czekała na obietnicę. Dwie minione noce

były darem z nieba. Zdawało się, że Johnny znów wrócił między

żywych.

- Zaraz.

- Co to znaczy „zaraz"?

- No, zaraz, kiedy się obudzisz.

- Naprawdę cię zobaczę, kiedy się obudzę? - Alice nie

dowierzała, ale Johnny z przekonaniem kiwnął głową. - Jak

to możliwe?

- Spróbuj. Obudź się.

- Teraz?

- Tak, teraz. Otwórz oczy.

- Nie chcę. Kiedy je otworzę, ty znikniesz i życie znów

będzie straszne. Odmawiam. - Zacisnęła powieki jak prze-

straszone dziecko.

- Obudź się, mamo. Otwórz oczy. - Jeszcze się opierała,

ale czuła, że musi wykonać polecenie syna. Wyzywał ją na

pojedynek ze strachem. Otworzyła oczy. Z początku niczego

nie widziała w zaciemnionym pokoju, ale gdy przyzwyczaiła

się do mroku, ujrzała Johnny'ego na brzegu łóżka. Wyglądał

tak samo jak we śnie.

- Boże, co za niezwykły sen. To na pewno przez te leki. -

Była rozbawiona.

- To nie żadne leki, mamo. I nie halucynacja - powiedział

z przekonaniem. - To ja.

- Nie rozumiem. - Patrzyła na syna szeroko otwartymi

oczami. Naprawdę nie pojmowała, co się dzieje. To już nie

był sen. Poczuła się skołowana. Jak to możliwe, żeby Johnny

tu siedział i normalnie z nią rozmawiał?

- To naprawdę ja, mamo. Fajna sprawa, co? - Widać było,

że się cieszy, choć ona była przerażona. Obawiała się, że straciła

rozum. To pewnie z tej rozpaczy. - Wróciłem na jakiś czas,

mamo. Zrobiłem to tylko dla ciebie - wyjaśnił, a ona otwierała

oczy coraz szerzej. - To taki specjalny układ. Ludzie, którzy

odchodzą zbyt nagle, nie powinni zostawiać na ziemi niedokoń-

czonych spraw. Powinienem je zakończyć. Nie wiem, które,

1 nie wiem, w jaki sposób, ale to konieczne. Sam muszę sobie

2 tym poradzić.

- John, czy ty aby nie bierzesz tam narkotyków? - Była

42

43

l

ogromnie niespokojna, uczestnicząc w zjawisku, które wymy-

kało się całej jej dotychczasowej wiedzy i doświadczeniu.

Przypominało opisywane w książkach doznania z życia po

życiu, kiedy człowiek niby jest martwy, a zachowuje świado-

mość. Ale przecież Johnny wyglądał na szczęśliwego i pełnego

sił witalnych. - Ja nic nie rozumiem. Czymś mnie tu otumanili -

powiedziała do siebie, gdy do pokoju weszła pielęgniarka

a Johnny zniknął, jakby go nigdy nie było. Ale nie była już

przygnębiona, pocieszyło j ą niedawna, wręcz namacalna obec-

ność syna.

- Jak się pani dzisiaj czuje? - spytała siostra wesoło.

Pokręciła się przez chwilę i wyszła. Alice przymknęła oczy,

a gdy je na powrót otwarła, stał przy niej uśmiechnięty Johnny.

- To nie ma prawa się dziać - powiedziała Alice - ale cieszę

się każdą chwilą spędzoną z tobą. Gdzie byłeś?

- Nie mogę być z tobą, kiedy w pobliżu są inni ludzie,

mamo. Takie są zasady. Przychodzę tylko do ciebie.

- To dobrze. - Alice ziewnęła, nie odrywając oczu od syna.

Nie rozumiała, w czym rzecz, ale czuła się coraz lepiej. Jego

widok - czy wizja - działały na nią jak balsam.

- Jestem tu dla ciebie, mamo. Wierz mi, to dobrze. Bardzo

mi się to podoba.

- Co chcesz mi powiedzieć? - spytała nerwowo, czując, że

ani ona, ani Johnny nie kontrolują tej sytuacji, stoi za tym jakaś

inna, daleko potężniejsza siła.

- Wiem, że to dziwne i niesamowite. Ja też z początku

miałem podobne wrażenie. Wysłano mnie tu z tajną misją,

żebym zakończył na ziemi to, co rozpoczęte, bo proces przerwał

się zbyt nagle. Mam za zadanie zrobić coś dobrego nie dla

siebie, ale dla innych. Myślę, że chodzi o ciebie, Bobby'ego,

Charlie, tatę i zapewne także Becky... może i ojej mamę. Mani

przed sobą mnóstwo pracy, choć jeszcze nie znam w szczegó-

łach swoich obowiązków.

- Czy chcesz powiedzieć, że ożyjesz? - Alice gwałtownie

usiadła. Z całą pewnością była w tej chwili zupełnie przytomna.

44

- Nie całkiem, ale przez jakiś czas będę blisko was - po-

wiedział wesoło.

- Czyli widzę cię teraz naprawdę i nie jest to efekt środków

uspokajających?

- Nie, to większa sprawa, mamo. O wiele bardziej skom-

plikowana. Ale wszystko dzieje się w najlepszej intencji,

uwierz mi. Ta praca mi się podoba. Ja przecież też tęsk-

niłem.

Oczy Alice wypełniły się łzami. Instynktownie wyciągnęła

rękę, a Johnny podał jej swoją. Nic się nie zmieniło, wszystko

było jak dawniej. Był tym samym pięknym chłopcem, jej

ukochanym pierworodnym synem.

- Powiedz mi jeszcze raz, że będę cię często widywać -

odezwała się przez ściśnięte gardło.

- Na pewno, chyba że będę zajęty gdzie indziej. Już ci

mówiłem, że mam ważne zadanie.

- Czy ktoś jeszcze cię zobaczy?

- Nie, tylko ty. Chciałem ukazać się Becky, ale powiedzieli,

że to zły pomysł. Zostałaś wyróżniona, mamo. Powinnaś im

kiedyś podziękować.

- Tak zrobię. - Alice kiwnęła głową. - Tak zrobię... - po-

wtórzyła szeptem, ale znów opadły ją wątpliwości. - Jesteś

pewien, że nie zwariowałam? Że to nie przez prochy, którymi

mnie faszerują?

- Jestem pewien, mamo. Odpocznij teraz, boja mam mnós-

two do zrobienia. Zobaczymy się w domu.

Nachylił się i pocałował Alice, a ona poczuła ciepło jego

ciała. Uśmiechnął się i /niknął. Ale teraz wiedziała już, że

go nie straciła, a jej serce stało się lekkie. Czuła się znacz-

nie lepiej niż w ciągu ostatnich czterech miesięcy, a nawet

Pkciu lat.

Leżała w łóżku, rozpamiętując niedawną rozmowę, jego

uśmiech, ciepło, pocałunek... Cicho wyszeptała: „Dziękuję".

Niebawem przyniesiono jej śniadanie, które po raz pierwszy

°d dawna zjadła z apetytem. Płatki, grzanki, kawa, jajko na

45

Rozdział czwarty

miękko - wszystko jej smakowało i uśmiechała się na każdą

myśl o Johnnym. Nie była już smutna ani załamana. Była

szczęśliwa, najszczęśliwsza od lat. Doktor uważał jej gwałtowne

ozdrowienie za cud. Przepisał jej dalsze lekarstwa na wrzód

żołądka, ale po dokładnych badaniach zdecydował, że może

wracać do domu. Uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, kto tam

na nią czeka. I jeśli nawet był to tylko sen, to najpiękniejszy

na świecie.

W południe podczas przerwy obiadowej przyjechał Jim

i zabrał Alice do domu. Była w lepszym nastroju i dużo

silniejsza niż ostatnio. Obiecała lekarzowi, że nie będzie się

przemęczać. Przyszła w odwiedziny najbliższa sąsiadka, a wie-

czorem wpadły Pam i Becky, żeby zobaczyć, jak się czuje.

Musiała pozostawać na diecie, więc Charlotte przyrządziła dla

niej specjalną, lekką kolację.

Alice włożyła szlafrok i zeszła na dół. Nawet Jim zjadł

z nimi tego wieczoru i posiedział chwilę przy stole, zanim

zniknął w pokoju telewizyjnym ze swoim sześciopakiem

piwa. Alice pomogła Charlotte posprzątać po posiłku,

a Bobby przyglądał im się w milczeniu. Odkąd matka wró-

ciła do domu, ani na chwilę nie spuszczał jej z oka. Przera-

żało go, że może znów odejść i już nigdy nie wrócić. Kiedy

skierowała się do swojej sypialni, poszedł za nią i usiadł na

łóżku.

- Nie bój się, kochanie, ja nigdzie nie ucieknę. Już dobrze

się czuję, przysięgam. - Alice spojrzała w błękitne oczy Bob-

°y'ego i zobaczyła, że jeszcze nie opuścił go strach. Śmierć

Johnny'ego zawisła nad nimi wszystkimi jak czarna zasłona,

oobby był szczególnie pokrzywdzony, dlatego siedział teraz

Pfzy matce i trzymał ją za rękę.

47

Kiedy wreszcie ułożyła go do snu, usłyszała jakiś szelestt

w swojej sypialni. Pomyślała, że to pewnie Charlotte wpadła,,

by pożyczyć na jutro jakiś ciuch, bo choć była szczuplejszaa

i wyższa od Alice, często chodziła w jej bluzkach czy sweter-

kach do swoich ulubionych dżinsów.

- To ty, Charlie? - odezwała się i położyła do łóżka, pco

czym aż podskoczyła, gdy ujrzała uśmiechniętą twarz John—

ny'ego. Ubrany tak samo jak w szpitalu, z włosami przyciętymi!

jak wtedy, gdy szykował się na zakończenie roku.

- Cześć, mamo - przywitał ją i pocałował w policzek, apo—

tem przysiadł na brzegu łóżka, żeby porozmawiać, tak jal to

robił w prawdziwym życiu.

- Muszę się do ciebie znowu przyzwyczaić - powiedziah. —

To jednak niezwykłe, prawda?

- Tak - przytaknął z uśmiechem.

- Co dzisiaj robiłeś? - zapytała jak zwykle, ciesząc się jego

widokiem. Był przystojny, młody, silny i pewny siebie, nawert

bardziej niż kiedyś. Dawniej czoło przecinała mu czasimri

zmarszczka zatroskania, a teraz wydawał się po prostu szczęś-

liwy. Własne pytanie wydało się nagle Alice niestosowne .

Zapytała, jakby nigdy nie odchodził i oczekiwała, że opowie

o pracy lub o szkole.

- Poszedłem zobaczyć Becky. Była bardzo przygnębioia —

odrzekł, a jego oczy zrobiły się smutne. Obserwowałem ją

przez wiele godzin - samą, z matką i z rodzeństwem.

- Była tu dzisiaj u mnie ze swoją mamą.

- Wiem. Ja też z nimi byłem.

- Naprawdę?

Skinął głową, ale widać było, że już myśli o czymś innym..

- Bobby strasznie się o ciebie martwi, mamo - zauważył:,

jakby sama tego nie wiedziała. Bobby nie potrzebował stów

do wyrażania uczuć, a sposób, w jaki patrzył na nią przez cał^

dzień, powiedział jej wszystko. Bobby bał się, że mama umrze .

- Myślę, że martwił się o to, czy wrócę ze szpitala - zacjęłea

dyplomatycznie. - Tak jak ty.

- Wiem - zgodził się z nią Johnny. - Natomiast Charlie

bardzo martwi się o tatę.

Alice skinęła głową. W tym wypadku niepotrzebne były

komentarze. Ona także martwiła się o Jima, który po śmierci

syna rozpił się jeszcze bardziej. Pozostawała nadzieja, że

teraz trochę się ograniczy. Nigdy dotąd nie upił się tak, by

następnego dnia nie móc iść do pracy. I nigdy nie pił w cią-

gu dnia, poza domem. Jednak kiedy już zaczynał, pił do

utraty przytomności i kładł się spać bezwładny jak kłoda. To

już nie było życie, a co gorsza wpływało destrukcyjnie na

całą rodzinę. Ale Jim nie chciał rozmawiać z żoną o swoich

problemach, a ona nie wiedziała, jak zmienić ten stan rzeczy.

Nigdy się nie skarżyła przed sąsiadkami i wyćwiczyła się

w szukaniu dobrych usprawiedliwień, szczególnie wobec

dzieci. Wszyscy w domu wiedzieli, o co chodzi. Po pierwsze,

omal nie utopił rodzonego synka, po czym chłopczyk prze-

stał się odzywać, a po drugie, stracił starszego, tego najbar-

dziej kochanego syna tak nagle, w nieszczęśliwym wypad-

ku. Nie umiał sobie z tym poradzić, nie potrafił znieść

presji i nieszczęść. Pił po to, by stracić przytomność i nie

myśleć już więcej o niczym, nie obwiniać się. Idealna meto-

da ucieczki.

- I co teraz będzie? - spytała Alice syna. Rozmyślała nad

tym cały dzień, wciąż niepewna, czy spotkanie z Johnnym to

jawa, czy sen. Było przecież takie niezwykłe, niemożliwe do

wyjaśnienia komukolwiek. Postanowiła nawet nie próbować. -

Jak zamierzasz działać? Czy będziesz tu z nami stale, czy tylko

czasem? - Ciekawiło ją, czy ktoś obcy może podsłuchać ich,

niby normalną rozmowę. Musieli być ostrożni, inaczej ludzie

niezdolni zobaczyć Johnny'ego wezmą ją za wariatkę, która

rozmawia sama ze sobą.

- Będę wpadał, to tu, to tam. Muszę także zająć się Becky -

powiedział, a w jego oczach pojawił się ten sam, znany jej już

Wyraz smutku. Bardzo przejął się emocjonalnym stanem Becky.

Zrozumiał, jak wielu ludzi pogrążył w żałobie swym nagłym

48

49

odejściem. Miał bardzo wiele do naprawienia, i to w krótkim

czasie. Wstał i podszedł do drzwi. Odwrócił się i uśmiechnął

do matki. - Dobrze być znów w domu, mamo, ale teraz chcę

iść do taty.

- Czy on również cię zobaczy? - zapytała zdziwiona.

- Oczywiście, że nie. - Johnny się roześmiał. - Żartujesz

sobie? Chybaby zwariował.

- Ja też tak myślę.

- Chcę tylko sprawdzić, jak się miewa. Poza tym chciałbym

sprawdzić niektóre swoje rzeczy. Co zrobiłaś z moją ulubioną

kurtką? Oddałaś biednym?

- Jasne, że nie. Zachowam jadła Bobby'ego. Kiedy powie-

działam, że pewnego dnia będzie jego, aż mu się oczy za-

świeciły. Chociaż dużo czasu upłynie, zanim do niej dorośnie.

- Możesz na razie dać ją Charlie - poradził. Uwielbiał za

życia tę uniwersytecką kurtkę i nosił ją codziennie.

- Tata nie wyobraża sobie, żeby w niej chodził ktoś inny

niż ty. Wisi w twojej szafie, podobnie jak inne ubrania. Od

śmierci Johnny'ego niczego nie ruszała w jego pokoju. Były

tam wszystkie jego puchary, medale i nagrody, a także zdjęcia.

Teraz nie zachodziła tam tak często jak w pierwszych tygo-

dniach, ale krzepiła ją świadomość, że te rzeczy są nadal na

swoim miejscu, stanowią cząstką Johnny'ego.

- Dobranoc. Prześpij się teraz, mamo. Zobaczymy się jutro -

powiedział jak co dzień, kiedy schodził na dół, by jeszcze

zatelefonować do Becky.

- Dobranoc, kochanie - mruknęła sennym głosem.

W kilka minut później do pokoju zajrzała Charlotte. W mo-

kre L0 kąpieli włosy wcierała żel, patrząc podejrzliwie na

matkę.

- Z kim rozmawiałaś, mamo? Czy tata był na górze? - Obie

wiedziały, że Bobby już śpi. Charlotte usłyszała głos matki,

mijając jej drzwi.

- Rozmawiałam przez telefon - skłamała Alice bez zmru-

żenia oka. - Tata jest na dole. Zapewne już zasnął.

- Też mi nowina - parsknęła Charlotte. - Tata Peggy

Douglas też tak pił... póki nie poszedł do Anonimowych

Alkoholików.

- Tata Peggy wylądował w więzieniu za jazdę po pija-

nemu. - Alice stanęła w obronie męża. - W dodatku stracił

pracę. Musiał iść do AA, bo tak mu nakazał sąd. To nie

to samo.

Od chwili wypadku sama wiele razy błagała Jima, żeby się

zaczął leczyć, ale tylko na nią warczał. Nie widział potrzeby,

by chodzić na spotkania AA, bo uważał, że ma prawo do kilku

piw dla relaksu. Alice nie chciała naciskać, póki sam nie

dojrzeje do takiej decyzji. On jednak nie zamierzał uczyć się

na błędach innych.

- Może to i nie to samo, ale czy próbowałaś kiedyś roz-

mawiać z tatą wieczorem? Przecież on nie rozumie, co się do

niego mówi. Bełkoce.

- Wiem, dziecko. -Nie wiedziała, co jeszcze może powie-

dzieć Charlotte. Córka po raz pierwszy tak otwarcie zagadnęła

ją na temat alkoholizmu ojca. Nie chciała się z nią spierać,

czy przekonywać, że nie ma racji. Zawsze rozmawiały szczerze.

Jim, zanim podejmie jakieś kroki, by walczyć z nałogiem, musi

najpierw rozliczyć się sam ze sobą, uporać się z poczuciem

winy po wypadku z Bobbym i pogodzić się ze śmiercią star-

szego syna. Tymczasem on coraz bardziej zamykał się w sobie.

Jedyną osobą, która miała na niego wpływ, był Johnny. Pozo-

stałe dzieci mogłyby w ogóle nie istnieć. Czasem Alice pytała

sama siebie, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z ich obecności.

Nigdy z nimi nie rozmawiał, nigdy nie interesował się ich

sprawami. Tymczasem z Johnnym godzinami potrafił rozma-

wiać o sporcie.

- Idź spać, córeczko, już późno. Pójdę po tatę, obudzę go

i przyprowadzę na górę.

- Czy ty nigdy się na niego nie gniewasz, mamo?

- Nie. - Alice potrząsnęła głową. - Tylko czasami jest mi

bardzo, bardzo smutno.

50

51

Rozdział piąty

Charlotte przytaknęła w milczeniu i odeszła. Przy drzwiach

zatrzymała się na chwilę z ręką opartą o framugę, zupełnie jak

Johnny.

- Dobrze się czujesz, mamo? Naprawdę jesteś zdrowsza?

- O wiele lepiej.

Lekarze bardzo jej pomogli, poza tym znów nauczyła się

uśmiechać. W najdziwniejszy, niepojęty sposób Johnny po-

wrócił do niej i wówczas odzyskała nadzieję.

W ciągu kolejnych kilku dni Alice troskliwie zajmowała się

domem. Miała mnóstwo roboty, a przy tym starała się prze-

strzegać zaleceń doktora i odpoczywać. Jim przejął obowiązek

odwożenia dzieci do szkoły, a jedna z sąsiadek po południu

podwoziła Bobby'ego do domu. Charlotte wiedziała, że matka

jest zbyt słaba, by w tym tygodniu kibicować jej w rozgrywkach

koszykówki i nie miała do niej o to żalu. Dlatego też Alice

przez wiele godzin przebywała w domu sama i miała okazję

rozmawiać z Johnnym.

Pojawiał się dość często, choć chciał także odwiedzić starą

szkołę i domy swoich klasowych przyjaciół. Czasami uczest-

niczył w lekcjach Charlotte. Powiedział matce, że siostra sobie

radzi, choć o wiele bardziej interesuje się sportem niż nauką

i chyba potrzebuje korepetycji z matematyki. Poza tym wszyst-

ko było w porządku.

Znacznie bardziej martwił się o Bobby'ego. W jego szkole

był także i zauważył, że brat jest bardzo zamknięty, nie bierze

udziału we wspólnych zajęciach i trzyma się zawsze na uboczu.

Nawet jak na szkołę specjalną był to wyjątkowy przypadek.

Od śmierci Johnny'ego alienacja Bobby'ego znacznie się po-

głębiła.

- Co zamierzasz z nim robić, mamo? Myślałem, że niedługo

zacznie mówić. - Mała była na to szansa, zważywszy, że przez

pięć lat nie odezwał się ani razu, a śmierć Johnny'ego jeszcze

pogłębiła jego depresję.

- Może kiedyś przemówi - powiedziała Alice z nadzieją. -

Jeśli będzie miał nam coś ważnego do powiedzenia, to podejmie

ten wysiłek.

- A co mówią lekarze?

Westchnęła ciężko. Znów czuła się jak dawniej, kiedy tak

często o tym rozmawiali. Z Jimem nie osiągnęła w tej sprawie

żadnego porozumienia, a Charlotte była za młoda na takie

zwierzenia.

- Doktor powiedział, że Bobby nie chce się poddawać terapii

i nie ma sposobu, by go do tego przymusić. Ostatnim razem,

kiedy próbowali, nastąpiła regresja zamiast poprawy.

Zastanawiała się czasem, co będzie z Bobbym, kiedy jej

zabraknie. Może wyrośnie i nauczy się żyć na własny sposób,

w swoim małym, ciasnym światku, za murem odgradzającym

go od ludzi. Na razie nikt nie znalazł ani klucza, ani nawet

prowadzących tam drzwi.

- Powinnaś zabierać go na mecze Charlotte. Na moje uwiel-

biał przychodzić - poradził Johnny.

Uznała to za doskonały pomysł.

- Kiedyś ją to peszyło, ale od tamtej pory bardzo wydoroś-

lała. Pewnie nie będzie miała nic przeciwko temu.

- Niech tylko spróbuje! - Johnny zrobił groźną minę. Byli

w kuchni, gdzie Alice piekła na dwóch blachach szarlotkę.

- Po co robisz aż dwa ciasta? - zapytał, wdychając smako-

wity aromat.

- Chciałam po południu zanieść jedno Adamsom. Pam była

dla faas taka dobra. Kiedy byłam w szpitalu, gotowała tacie

obiady, nie mówiąc już, jaką była dla mnie pociechą po twojej

śmierci. - Idiotyzm i paradoksalność tego stwierdzenia nagle

dotarła do obojga i jak na komendę wybuchnęli śmiechem. -

Widzisz, jaka to zwariowana przygoda? Gdyby ktokolwiek

obserwował mnie teraz z ukrycia, ani chybi odwieźliby mnie

do czubków.

- Nie bój się, nie ma komu podsłuchiwać, a ja jestem

niewidzialny. Wszystko w porządku.

Alice zażyła przepisane jej lekarstwa. Jednak to nie lekarstwo

jej pomagało, ale obecność syna. Wyglądała teraz o dwadzieścia

lat młodziej. Było jej jedynie przykro, że inni nie mogą dzielić

z nią tej tajemnej radości.

- Gdyby to tylko było możliwe, pomógłbym ci dostarczyć

to ciasto - powiedział Johnny, oparty o lodówkę. - Niestety,

to przekracza moje kompetencje - dodał z uśmiechem.

- Już dość wydarzyło się cudów, mój kochany. - Alice wciąż

nie mogła wyjść ze zdziwienia. - Czy już się dowiedziałeś

dokładnie, czemu cię tu przysłano?

- Nie jestem pewien, ale jak ci mówiłem, podejrzewam, że

chodzi o zamknięcie pewnych rozpoczętych spraw, bo znik-

nąłem z życia zbyt szybko.

- Ale konkretnie?

- Chodzi o ludzi... o ciebie, tatę, Charlie, Bobby'ego... no

i Becky. Uznali, że potrzebujecie pomocy.

- To na pewno - przyznała, szczęśliwa, że otrzymała tak

niezwykły dar. - Jak sądzisz, ile czasu będziesz mógł z nami

zostać?

- Tyle, ile będzie trzeba - rzekł tajemniczo.

- A co jest ostatecznym celem twojej pracy? - Żadne

z nich nie wiedziało, na czym dokładnie ma polegać owa

„praca".

- Nie wiem. Tylko się domyślam. Oni nie mówią zbyt

wiele. - Alice nie śmiała pytać, kim są „oni". Johnny nie miał

skrzydeł ani aureoli, nie latał i nie przenikał przez ściany. Po

prostu chodził po ziemi, tak jak w życiu, kręcił się po kuchni,

przysiadał na łóżku i wyglądał tak, jak go zapamiętała. Nawet

jego zapach się nie zmienił, a dotyk wciąż był mocny, ciepły

i silny. Był darem niebios, a jej wdzięczność za ten dar nie

miała granic.

Gdy Alice wybierała się po Bobby'ego, zapytała Johnny'ego,

czy chce z nią pojechać. Zawahał się przez moment, ale się

54

zgodził. Jadąc samochodem, rozmawiali o wielu rzeczach.

O jego kolegach, o studiach, na których mu tak zależało,

o sporcie i wspólnych wspomnieniach z dzieciństwa. Umiał ją

rozśmieszać opowieściami o swoich dawnych psotach i o tym,

w jakich sytuacjach ją zapamiętał. Kiedy Bobby wsiadał do

samochodu, wciąż miała uśmiech na twarzy, choć Johnny

momentalnie zniknął.

- Cześć, synku. Jak ci minął dzień?

Bobby czasem kiwał głową, ale tym razem nawet tego nie

zrobił. Popatrzył uważnie na matkę, a potem na tylne siedzenie,

jakby wyczuwał czyjąś obecność. Potem, przez całą drogę, już

tylko wyglądał przez szybę. W domu Alice dała mu ciasto

z mlekiem i odesłała do pokoju. Zadzwonił telefon. Była to

Pani, która jeszcze siedziała w pracy, ale chciała trochę po-

plotkować. Alice powiedziała, że upiekła dla niej ciasto i obie-

cała, że podrzuci je po południu.

Jadąc do Adamsów, zabrała ze sobą Bobby'ego. Dzieci

Adamsów szalały w kuchni i pokoju telewizyjnym, a Becky,

z wysoko upiętymi jasnymi włosami, szykowała dla nich kola-

cję. Trochę się zdenerwowała, gdy hamburgery zaczęły się

przypalać, ale Alice dostrzegła, że dziewczyna z każdym dniem

wygląda lepiej i ładniej. Śmierć Johnny'ego była dla niej

okropnym szokiem - przecież pewnego dnia mieli się pobrać.

Od czasu jego pogrzebu Becky nie spojrzała na żadnego chło-

paka. Mając osiemnaście lat, zachowywała się jak żałobna

wdowa, czy jak jej matka. Bo także w pewnym sensie owdo-

wiała i teraz jej dni wypełniała praca, pomoc w domu i opieka

nad młodszymi dziećmi. Od miesięcy nie była w kinie. Alice

przekonywała ją, że powinna się otrząsnąć i zacząć wychodzić

do miasta.

- Kursuje tylko z domu do pracy i z powrotem - skarżyła

się Pam, zmartwiona stanem córki, choć prawdą było, że ona

sama od dwóch lat zachowywała się identycznie.

- Obie powinnyście czasem gdzieś wyjść - orzekła Alice. -

Charlie z przyjemnością popilnuje dzieci. - Nie była tego tak

do końca pewna, bo Charlotte nie miała charakteru opiekunki,

ale co szkodziło złożyć taką propozycję, by zrewanżować się

za liczne dowody przyjaźni.

Kobiety rozmawiały, a Bobby siedział z boku, nie uczest-

nicząc w zabawie innych dzieci. Żadne z nich do niego nie

podeszło, choć młodzi Adamsowie byli w podobnym wieku.

Bobby'ego wszyscy traktowali jak powietrze, on zresztą też

na nich patrzył tak, jakby sam był niewidzialny. Gdy Alice

usłyszała głośny hałas z salonu, odwróciła głowę i dostrzegła

Johnny'ego, który wchodził po schodach za Becky. Była jak

sparaliżowana. Kiedy Becky po kilku minutach wróciła, on

stanął za nią przy kuchni. Becky nie wyczuwała tej niewi-

dzialnej obecności, a tymczasem Alice z trudem zmuszała

się do słuchania Pam, która opowiadała coś o nowym koledze

z pracy. Alice mruczała w odpowiedzi, patrząc na syna, który

z kolei obserwował Becky, kiedy ta wyjmowała z garnka

kolby kukurydzy i smarowała je masłem. Gdy ich oczy się

spotkały, Johnny zrobił śmieszną minę, a matka odpowiedziała

mu uśmiechem.

Nadeszła pora kolacji Adamsów, więc Alice zabrała Bob-

by'ego i pojechała do domu. Mały od razu zaszył się w swoim

pokoju. Przy kuchennym stole siedział już Johnny. Zaczekała,

aż stuknęły drzwi do sypialni młodszego syna i napadła na

starszego:

- Coś ty tam robił?! Jak mogłeś!

- To samo, co ty, mamo. Po prostu przyszedłem z wizytą.

Mój Boże, jak Becky ślicznie wygląda!

- To było niesamowite, patrzeć na ciebie, jak tak za nią

chodzisz. Nie mogłam się w ogóle skupić na tym, co mi

opowiadała Pam. - Alice wciąż była zaróżowiona z oburzenia,

ale Johnny skwitował to śmiechem.

- Wiem. Powinnaś się wtedy przejrzeć w lustrze. Strasznie

zabawnie wyglądałaś.

- Pam na pewno pomyślała, że mam nie po kolei w głowie.

Na szczęście nie usłyszeli, jak z tobą rozmawiam, bo wtedy

56

57

już na pewno uważano by mnie za kompletną wariatkę. Mu-

simy uważać - przestrzegła go, ale on wcale się tym nie

przejął.

- Dobrze, mamo - powiedział tonem beztroskiego sie-

demnastolatka, którym kiedyś był. A w chwilę potem pognał

po schodach do pokoju Bobby'ego. Alice cieszyła jego obec-

ność, choć z drugiej strony trochę przerażała. Kiedy Char-

lotte wróciła z treningu, popatrzyła na matkę dziwnym wzro-

kiem.

- Jak ci dzisiaj poszło? - spytała ją Alice, próbując zachować

się tak jak dawniej.

- Dobrze - burknęła Charlotte, ale po chwili postanowiła

wyrzucić z siebie to, co ją gnębiło przez cały dzień. - Mamo,

matka Julie Hemandez powiedziała, że widziała cię dzisiaj

w samochodzie, jak śmiałaś się i mówiłaś coś do siebie. Czy

ty się na pewno dobrze czujesz? - Charlie podejrzewała, że to

lekarstwa tak wpływają na Alice. Przecież sama słyszała ze-

szłego wieczoru głos matki w pustym pokoju, a w historyjkę

z telefonem nie uwierzyła.

- Czuję się bardzo dobrze. Mówiłam coś do Bobby'ego.

Położył się na tylnym siedzeniu.

- Ale matka Julie widziała cię w drodze do szkoły, a nie

ze szkoły.

- Musiała się pomylić.

Charlotte wzruszyła ramionami, nie do końca przekonana.

Alice od powrotu ze szpitala zachowywała się dziwnie, to fakt.

Była o wiele weselsza niż w pierwszych miesiącach żałoby

i czasami dawało się zauważyć na jej twarzy taki wyraz, jakby

coś Okrywała. Charlotte zaczęła podejrzewać, że matka po cichu

popija.

- Jak ci się grało? - zapytała Alice, jakby poprzednia roz-

mowa w ogóle nie miała miejsca.

- Raczej dobrze. Wygrałyśmy.

- Ale jakoś się z tego nie cieszysz - zauważyła Alice.

Charlotte nigdy nie dostawała od niej tyle matczynych uczuć, l

co obaj synowie. Jeden dlatego, że był oczkiem w głowie,

a drugi, bo został pokrzywdzony przez los. Charlotte gdzieś

się między nimi zagubiła, co Alice uznała teraz za niesprawied-

liwe. Próbowała to jakoś nadrobić, ale córka odsuwała się od

niej i większość czasu spędzała sama.

- Bo i nie ma z czego - rzuciła krótko Charlotte i pobiegła

do telefonu.

Alice przygotowała kolację i poczekała z nią na Jima. Posiłek

przeszedł utartym torem, jak zwykle w ponurym nastroju, jak

zawsze zbyt szybko. Wszystkim zależało, by zaspokoić głód

i czym prędzej odejść od stołu. Jim zajął swoje stanowisko

przed telewizorem. Zanim znużona drugim i męczącym dniem

Alice poszła do sypialni, zatrzymała się, by zamienić z nim

kilka słów.

- Co w pracy, wszystko w porządku? - zapytała, przysia-

dając na kanapie.

- Tak - odrzekł, nie odrywając oczu od ekranu. - A jak ty

się czujesz?

- Świetnie. - Aż trudno było uwierzyć, że ledwie parę dni

temu była śmiertelnie chora.

- Nie zapomnij wziąć leków. - Popatrzył na nią z troską.

Wzruszyła się, bo ostatnio bardzo rzadko rozmawiali. Kie-

dyś byli dla siebie najlepszymi przyjaciółmi, a w pierwszych

latach małżeństwa naprawdę gorąco się kochali. Potem prze-

stało im się układać. Jemu nie szło w pracy, zaczął pić,

z początku mało, potem coraz więcej. A na koniec zdarzył się

ten straszny wypadek i wtedy sprawy potoczyły się jak po

równi pochyłej. Zamknął się w sobie, nie dopuszczając Alice

do swoich problemów. Ale dziś spojrzał na nią tak czule jak

przed laty i choć trwało to tylko ułamek sekundy, zobaczyła

w nim mężczyznę, w którym się kiedyś zakochała i którego

tak dobrze pamiętała.

- Cieszę się, że jest ci lepiej. Przestraszyłaś mnie. Nie

mógłbym... - zaczął, ale przerwał w pół zdania. - Dość już

tych nieszczęść w naszym domu - powiedział ponuro i znów

59

wgapił się w ekran. Zanim zdążyła odpowiedzieć, odgrodził

się od niej milczeniem i gdzieś odpłynął.

- Dziękuję, Jim.

Pochyliła się, by pocałować go w policzek, ale nawet nie

zareagował. Wstał, żeby przynieść z lodówki kolejne piwo

i zostawił ją samą. Pozostał w kuchni na tyle długo, że zdążyła

wyjść z pokoju i pójść na górę do sypialni, pogrążona w ciężkich

myślach.

Sprawdziła, co robią dzieci. Wszystko było jak zwykle -

Bobby bawił się piłką, a Charlotte odrabiała lekcje. Gdy wracała

do siebie, usłyszała szelest w pokoju Johnny'ego. Cichutko

otworzyła drzwi i w świetle księżyca zobaczyła syna. Przymie-

rzał ukochaną uniwersytecką kurtkę. Ostrożnie zamknęła drzwi.

- Co robisz? - spytała szeptem, nie odważając się zapalić

światła.

- Szukałem czegoś. Znalazłem fantastyczne zdjęcia Becky

z ostatnich wakacji, kiedy pojechała z nami nad jezioro.

- Widzę, że znalazłeś też kurtkę. - Przez ostatnie lata wyrósł,

teraz zrobiła się na niego za mała, ale był do niej tak bardzo

przywiązany, że nie zwracał uwagi na zbyt krótkie rękawy

i przyciasne ramiona. - Czemu nie zostawiłeś tych poszukiwań

na jutro? Ktoś może cię usłyszeć.

- Założę się, że nikt tu nie wejdzie.

- Ja tu przychodzę - powiedziała ze smutkiem, ale zaraz

się rozjaśniła, bo przecież Johnny też tu był.

- Ciekawe, dlaczego niczego nie usunęłaś? Bałem się, że

niczego nie znajdę, bo moje rzeczy będą spakowane do pudeł.

- Nie mogłabym tego zrobić. - Alice nie odrywała od

niego oczu.

- Może powinnaś - powiedział. - Trochę smutno patrzeć

na to wszystko... A z drugiej strony cieszę się, że rzeczy są

na swoim miejscu, jak dawniej.

- Nie mogłam mieć nadziei, że wrócisz, ale przecież nie

potrafiłabym zatrzeć śladów po tobie. To byłoby tak, jakbym

utraciła cię po raz drugi.

- Pokój to nie ja, mamo. Ty masz mnie tutaj. - Wskazał

ręką na serce. - I zawsze tak będzie. Sama dobrze o tym

wiesz. - Usiadł koło niej na łóżku i objął ją ramieniem. -

Nigdzie ci nie ucieknę, nawet jeśli na dobre wrócę tam, skąd

przyszedłem. Zawsze będę przy tobie.

- Wiem... Ale tak lubię te pamiątki, te zdjęcia i puchary.

W pokoju zachował się zapach Johnny'ego, zintensyfikowany

teraz, kiedy siedział tak blisko. Był to świeży zapach mydła

i wody po goleniu, zapach, który kazał Alice o nim myśleć,

ilekroć wchodziła do tego pokoju.

Rozmawiali przez chwilę, a potem przeszli do jej sypialni.

Było gorąco, więc Johnny zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło.

Zajrzała Charlotte i zrobiła podejrzliwą minę. Znów słysza-

ła, jak matka mówi do siebie. Chciała pożyczyć sweter na

szkolną akademię. Kiedy wyszła, Johnny powiedział z pre-

tensją:

- Nie powinnaś jej dawać swoich ciuchów, mamo. Chce

zaszpanować przed chłopakami ze swojej klasy i zwrócić na

siebie uwagę tych starszych. Niech nosi swoje rzeczy.

- Mam tylko jedną córkę, Johnny, a ona ma tylko jedną

matkę. Pozwalam jej pożyczać moje rzeczy, byle ich nie nisz-

czyła i nie gubiła.

- Na pewno wszystko odnosi? - Johnny z powątpiewaniem

uniósł brwi, aż matka się uśmiechnęła.

- Nie zawsze.

- Uważaj na nią, jeśli zechce pożyczyć moją kurtkę. Nie

chcę, żeby ją zgubiła.

Ustalili już wcześniej, że właścicielem kurtki ma zostać

Bobby. Alice zabrała ją do siebie i przebrała się w nocną

koszulę. Do sypialni wszedł Jim. Wzdrygnął się na widok

kurtki syna.

- Co to tutaj robi?

- Ja... Chciałam sobie na nią popatrzeć - skłamała Alice,

odwracając głowę.

60

61

Jim znał ja na wylot i zawsze wiedział, kiedy coś kręci.

- Nie powinnaś wchodzić do jego pokoju - rzekł stanow-

czo. - To ci dobrze nie robi.

- Czasem muszę tam pójść, usiąść, popatrzeć na jego rzeczy

i powspominać - powiedziała cicho, ale on tylko potrząsnął

głową i zniknął w łazience, by się przebrać.

Był człowiekiem chroniącym swoją prywatność, ale to

właśnie jej się w nim podobało. Zanim zaczął za dużo pić,

podobało jej się w nim wiele innych rzeczy. Z jakiegoś

powodu coraz częściej powracały do niej wspomnienia daw-

nych dni i jego obraz - człowieka, jakim był, zanim się

stoczył.

Gdy wrócił z łazienki, polecił jej, by nazajutrz schowała

kurtkę do szafy i nie dawała jej pozostałym dzieciom.

- Mogą ją zgubić, a pamiętasz, jak Johnny ją lubił.

- Wiem. Obiecałam mu, że w przyszłości dam kurtkę Bob-

by'emu - powiedziała odruchowo.

- Kiedy? - Jim był skonsternowany.

- Och, dawno temu. Kiedy tylko ją dostał.

- Rozumiem.

Wystarczyło mu to wyjaśnienie. Nie mógł spokojnie patrzeć

na kurtkę zmarłego syna, bo budziła zbyt bolesne wspomnienia

i potęgowała uczucie straty me do naprawienia. Gdyby mógł,

sam odniósłby ją do szafy, ale bał się wchodzić do tamtego

pokoju. Położył się do łóżka, zgasił światło i w domu zapano-

wała cisza. Alice zastanawiała się, gdzie jest teraz Johnny, czy

tam, gdzie przebywał tak długo, nim pojawił jej się we śnie,

czy wciąż siedział w swoim pokoju, przeglądając zawartość

biurta. Uśmiechnęła się w ciemności, a Jim niespodziewanie

objął ją ramieniem. Bardzo rzadko okazywał jej w ten sposób

czułość. Zwykle upijał się tak bardzo, że w ogóle nie myślał

o amorach, choć czasem, od wielkiego dzwonu, i to się zdarzało.

Alice pogodziła się z tym, że pijany jak bela mąż zwykle

zasypia w fotelu przed telewizorem. Ich życie erotyczne zała-

mało się tak samo jak normalna, codzienna egzystencja.

- Nie zachoruj mi już nigdy, Alice - powiedział takim

samym, pełnym miłości tonem, jak wcześniej w salonie.

- Nie zrobię ci tego. Obiecuję.

Kiwnął głową, odwrócił się na bok i cicho zachrapał. Alice

patrzyła na niego i zastanawiała się, czy kiedyś wrócą dawne

czasy. Dziś jednak wydawało się to niemożliwe.

62

Rozdział szósty

Przez następne dni Johnny wpadał i wypadał, kursując mię-

dzy rodzinnym domem a domem Becky. Lubił na nią patrzeć

i robił to całymi godzinami. Pewnego popołudnia pojawił się

u matki wyraźnie nie w humorze.

- Gdzie byłeś? - spytała Alice, jak każda matka nastolatka.

Johnny'ego to rozśmieszyło.

- U Becky. Dzieciaki szaleją i nie dają jej żyć.

- A ty jej oczywiście pomagałeś - zażartowała.

- Gdybym tylko mógł, mamo. Jedyne, co mogłem, to pil-

nować, czy nie zaprószą ognia. To istne szatany. Becky została

w domu, żeby jej mama mogła wyjść do miasta. Dwoje małych

ma grypę i nie poszło do szkoły. To nie jest życie, nie dla

Becky. Zamęczy się. Kiedy żyłem, przynajmniej miała trochę

radości, kiedy gdzieś razem wychodziliśmy. A teraz siedzi jak

w więzieniu, mamo.

- Sama wiem i powtarzam to Pam. Obie powinny bardziej

korzystać z życia.

- Nie jestem pewien, czyje na to stać - powiedział szczerze

Johnny. Wiedział doskonale, że Becky potrzebuje nowego

chłopaka. Sam teraz nie mógł nic w tej sprawie zdziałać, ale

zdawał sobie sprawę, że osiemnastoletnia dziewczyna ma prawo

do czegoś więcej niż ślęczenie przy garach i młodszym rodzeń-

stwie. Przejęła od matki połowę obowiązków, a nawet więcej,

bo Pam pracowała coraz dłużej. Johnny martwił się, że Becky

tak smętnie wegetuje.

- Proponowałam, że ich przypilnuję. Charlie mi pomoże.

- Jeśli zdołasz ją ściągnąć z boiska, w co wątpię, bo jesteśmy

akurat między rozgrywkami koszykówki i baseballu. Dlaczego

nie zaprowadzisz taty choćby na jeden mecz?

- Próbowałam - powiedziała ponuro Alice. - Nie chce.

Nigdy nie chodził na mecze Charlie. Sam wiesz równie dobrze

jak ja, co on myśli. Że sport nie jest dobry dla dziewcząt.

- Przecież ona jest w tym świetna, o wiele lepsza niż ja

kiedykolwiek byłem - obruszył się Johnny. - Sam by się prze-

konał, gdyby poszedł choć raz.

- Ale nie zrobi tego. - Alice ucięła temat. Błagała Jima

setki razy, lecz zawsze odpowiadał, że nie zamierza marnować

czasu na głupstwa i patrzeć, jak niezgrabne dziewuchy pałętają

się po boisku. Te dyskusje trwały latami, a Jim ani razu nie

dał się przekonać.

- Ona cierpi z tego powodu - powiedział Johnny wyraźnie

wzburzony.

- Przynajmniej ja jej kibicuję, a to już coś.

Oboje wiedzieli, że nie na tym naprawdę zależy Charlotte.

Pragnęła zainteresowania i pochwał od ojca, nie od matki, a jak

dotąd nigdy nie zajął się jej sprawami. Alice obawiała się

o skutki tego w późniejszym, dorosłym życiu córki. Będzie

sobie przypominać, że ojciec nigdy nie podziwiał jej gry, nie

widział, jak strzela gole, nie oklaskiwał jej na podium zwycięz-

ców. Tymczasem zdobyła już prawie tyle pucharów co Johnny,

łącznie z tytułem szkolnego sportowca roku za ostatni sezon.

Jej zdjęcie i wywiad zamieściła lokalna gazeta, ale Jim nawet

do niej nie zajrzał. Gdyby to Bobby interesował się sportem,

ojciec na pewno by go wspierał i chwalił się nim na prawo

i lewo przed kolegami z pracy.

Tego dnia Johnny znów pojechał z matką odebrać Bobby'ego

ze szkoły i znów przez całą drogę rozmawiali. Bobby był miły

i ożywiony. Obracał się i spoglądał na Johnny'ego, który

64

65

siedział z tyłu, a potem uważnie słuchał matki, która coś do

niego mówiła. Nie oczekiwała odpowiedzi, ale mały zacho-

wywał się, jakby rozumiał każde słowo.

W domu dostał jak zwykle mleko z ciastem. Johnny poszedł

do swego pokoju, żeby odwiesić kurtkę do szafy, a w parę

minut później jego młodszy brat też pobiegł na górę. Alice

została w kuchni, żeby poszatkować jarzyny na obiad. Obiecała

Charlotte, że przyrządzi jej ulubione danie, pieczone kurczęta

na sposób południowy z dodatkiem puree ziemniaczanego

i placuszków z cukinii.

Charlotte po powrocie ze szkoły od razu pobiegła na po-

dwórko, by poćwiczyć strzelanie do kosza, tak jak niegdyś

Johnny. Alice poczuła chłód, więc poszła na górę po sweter.

Z pokoju Bobby'ego dobiegały głosy. Na pewno bawił się

jedną z taśm, które kupiła, by zachęcić go do mówienia. Jak

dotąd program nie działał, ale miło jej się zrobiło, że Bobby

przynajmniej się nim zainteresował. Wsadziła głowę do pokoju

i przesłała synkowi całusa, po czym ujrzała Johnny'ego. W mil-

czeniu siedział na parapecie. Alice mrugnęła do niego i zeszła

do kuchni. Właśnie kończyła obiad, kiedy nadszedł Johnny

i tęsknie powąchał paterę świeżo upieczonych ciasteczek. Choć

wyglądał i zachowywał się jak żywy człowiek, nie mógł ich

nawet spróbować. Spośród rzeczy, których nie mógł robić,

zakaz jedzenia maminej szarlotki i ciasteczek doskwierał mu

chyba najbardziej.

- Bobby się bawi? - spytała machinalnie Alice, zajęta prze-

wracaniem warzywnych placuszków.

- Tak - odpowiedział Johnny i usadowił się na jednym

z kuchennych blatów. Machał nogąj ten sam odruch przejął

od niego Bobby. - On mnie widzi, mamo.

- Kto? - spytała Alice, wyjmując coś z lodówki.

- Bobby - odrzekł i uśmiechnął się, bo drzwi lodówki nagle

znieruchomiały.

- Skąd wiesz?

- Bo wiem. Poza tym mnie dotknął.

- Pozwoliłeś mu? Oni ci na to pozwolili?

- Nie wiem. Zdawało mi się, że tylko ty masz ten przywilej,

mamo, ale okazało się, że on też. - Johnny był wyraźnie

uradowany.

- Przestraszył się?

- A niby czego? Mnie? Czy wyglądał na przestraszonego,

kiedy tam zajrzałaś?

- Nie. - Alice była zadowolona, że Bobby nikomu się nie

wygada. To była prawdopodobnie przyczyna, dla której „oni"

pozwolili mu na kontakt z bratem. - Co mu powiedziałeś?

- Że przybyłem tutaj tylko na trochę, nie na zawsze. Ale

że póki mogę, będę go często odwiedzał. Powiedziałem mu

z grubsza to samo, co tobie, bo to prawda. Był taki szczęśliwy.

O Boże, jak ja go kocham, mamo. - Johnny zawsze miał

wspaniałe podejście do młodszego brata. Kiedy zdarzył się

wypadek, ukończył właśnie trzynaście lat i bardzo przeżywał

fakt, że Bobby mógł zginąć. Od tej pory stał przy nim jak

opoka. - Powiedziałem mu, że przyszedłem teraz, bo wtedy

nie miałem okazji się z nim pożegnać. - Oczy Alice wypełniły

łzy wzruszenia, że obu synów łączy aż tak silna więź. Kochała

wszystkie swoje dzieci, ale Bóg jeden wiedział, jak niezwykłą

miłością darzyła swego pierworodnego.

- To twój głos usłyszałam zza drzwi. Myślałam, że puścił

sobie taśmy, które mu kupiłam. Uważaj, żeby nie usłyszeli cię

Charlotte albo tata.

Ale oni nie mogli. Johnny kiwnął głową, kiedy Bobby wszedł

do kuchni. Chłopiec uśmiechnął się szeroko na widok matki

i brata.

- To niezwykła historia Bobby, prawda? - powiedziała

Alice. - To będzie nasza tajemnica i nikomu o niej nie powie-

my - ostrzegła, jakby Bobby był do tego zdolny. Cieszyło ją,

że jest taki ożywiony i bystro patrzy to na brata, to na nią. -

Jak myślisz, Johnny, czy z czasem reszta rodziny też będzie

mogła cię zobaczyć? Oni też bardzo tęsknią.

- Ale nie potrzebują mnie aż tak bardzo, jak ty i Bobby -

67

66

odparł Johnny, choć tak naprawdę nie rozumiał decyzji „góry".

Zgodziłby się na wszystko, byle tylko mógł się ukazać Becky.

Tęskniła za nim rozpaczliwie, a mimo to nie dane było jej go

zobaczyć. - Nie rozumiem zasad, mamo. Po prostu dzieje się

to, co się ma dziać, a my musimy się temu podporządkować.

Nie wolno mi nikogo przestraszyć, wpędzić w kłopoty czy

skomplikować mu życia. Zostałem przysłany, by naprawić to,

co nie działa.

- Na przykład? - Alice wciąż była ciekawa szczegółów,

a Bobby słuchał słów Johnny'ego równie uważnie jak ona.

- Nie wiem. Ale mam to naprawić, tak jak tata naprawia

kran - zażartował, a Alice puściła do niego oko.

W tym momencie usłyszeli zgrzyt żwiru pod kołami. To

wóz Jima wtaczał się na podjazd. Alice wyjrzała przez okno,

żeby sprawdzić, czy to na pewno mąż i dostrzegła też Charlotte,

wciąż trenującą przy koszu. Jim minął córkę, jakby była powie-

trzem, bez spojrzenia i bez słowa. Alice odwróciła głowę

i zobaczyła, że Johnny bierze Bobby'ego za rękę i prowadzi

na górę. Jim wszedł do kuchni i pierwsze kroki skierował do

lodówki, po piwo. Wyglądał marnie.

- Miałeś ciężki dzień? - spytała Alice.

- Jak zwykle - mruknął, gdy wyjmowała jedzenie z piecy-

ka. - A co u ciebie? - rzucił zdawkowo. Wydawał się roztarg-

niony, na pewno nie w nastroju do rozmowy.

- Dobrze. Nic się nie działo. - Alice już miała na końcu

języka, że właśnie rozmawiała z chłopcami, ale oczywiście o tym

nie mogła mu powiedzieć. Zamiast tego pomachała do Charlotte

i poszła na górę po Bobby'ego. Obaj z Johnnym siedzieli na

podfodze i bawili się. - Musisz uciekać, kochanie - szepnęła do

starszego z synów. - Bobby powinien zejść na obiad.

- Ja też mogę z wami iść. - Johnny był urażony, choć i tak

nie mógł brać udziału w rodzinnym posiłku. - Przecież nikt

mnie nie zobaczy.

- Wystarczy, że widzimy cię ja i Bobby. Moglibyśmy się

z czymś zdradzić. I co wtedy?

- Wtedy pomyślą, żeście zwariowali. - Johnny się roześmiał,

a i Bobby się uśmiechnął, co mu się rzadko zdarzało. Odkąd

miał brata u boku, nabrał pewności siebie i wydawało się, że

jest całkiem zadowolony z życia. - No dobrze, pójdę do Becky,

ale wrócę do was wieczorem.

Wszystko było jak dawniej. Johnny znów kursował między

dwoma domami, tylko że teraz miał więcej czasu, zwolniony

od obowiązków szkolnych i pracy. Cokolwiek miał naprawić,

nie było to zajęcie zbyt absorbujące. Właściwie cały czas

poświęcał matce, Bobby'emu i Becky. Alice już się o niego

nie martwiła. Była szczęśliwa, mając go przy sobie.

Wzięła Bobby'ego za rękę i zaprowadziła na dół, do Charlotte

i Jima. Johnny zszedł tuż za nimi. Charlie opowiadała ojcu

o tym, jak jej drużynie dobrze poszedł popołudniowy mecz

i Jim nareszcie okazał odrobinę zainteresowania. Zaraz jednak

przerwał córce, żeby przypomnieć o dawnych sukcesach John-

ny'ego w siatkówce.

- Był najlepszym graczem, jakiego widziałem na boisku -

rzekł z dumą, na co Johnny zareagował głośnym protestem,

choć ojciec nie mógł go usłyszeć.

- Nieprawda, tato! To Charlie jest najlepsza! Dałbyś wresz-

cie spokój!

Jak było do przewidzenia, żadne z nich nawet nie drgnęło,

więc Johnny pomachał ręką matce i bratu i wyszedł, bez-

szelestnie zamykając drzwi. Bobby wpatrywał się w Alice

oczami jak spodki - wspólny sekret umocnił jego więź z mat-

ką, która delikatnie popchnęła go teraz na krzesło, budząc

z osłupienia. Dalsza część wieczoru potoczyła się utartym

torem. Johnny pojawił się dopiero wtedy, gdy Alice już leżała

w łóżku z książką.

- Co u Becky? - spytała, zerkając znad okularów. Dopiero

niedawno zaczęła ich używać do czytania. Johnny powiedział,

że bardzo jej w nich do twarzy.

- Umówiła się na jutro na randkę - odrzekł, uradowany

z sukcesu.

68

69

- Jak do tego doszło? - zapytała zdziwiona Alice. Przecież

cały czas była pogrążona w głębokim smutku.

- Poznała tego chłopaka dzisiaj w pracy. Zdał na uniwersytet

w Los Angeles, ale wziął na jeden semestr dziekankę., żeby

pomóc ojcu w interesach. Wieczorem zadzwonił do niej i po-

prosił o spotkanie — mówił Johnny z zadowoleniem w głosie,

choć w sercu czuł ukłucie żalu i zazdrości. Nowy kandydat

miał na imię Buzz. Był przystojny, miły i niegłupi. Jego ojciec

prowadził sieć sklepów monopolowych i jeździł mercedesem.

Buzz miał pięcioro rodzeństwa i naprawdę lubił dzieci. - Jesz-

cze nie wiem, czy ten gość na nią zasługuje - zastanawiał się

głośno - ale muszę powiedzieć, że na pierwszy rzut oka robi

dobre wrażenie. Chodził z nami do jednej szkoły i jak tylko

wszedł do sklepu Becky, od razu ją poznał. Jest od nas o dwa

lata starszy. Becky zawsze mu się podobała, ale nigdy nie

próbował się do niej przystawiać.

- Czyżbyś wtrącił swoje trzy grosze w tę historię? - spytała

matka. Byłoby to z jego strony nadzwyczaj wielkoduszne

i szlachetne.

- Tak mi się zdaje. - Johnny wciąż jeszcze nie rozpoznał

zakresu swej nadnaturalnej mocy. - Charlie nadal nie śpi. Czy

to nie za późno?

- Nie sądzę. - Alice się uśmiechnęła. Jej dorosły syn w nie-g

których sprawach był wciąż taki dziecinny. - Ma czternaście]

lat. Ty w jej wieku jeszcze później kładłeś się spać - powie-l

działa, nie zauważając, że do pokoju wszedł Jim. Wydawał się|

bardziej trzeźwy niż zazwyczaj o tej porze.

- Z kim rozmawiałaś? - Popatrzył jej prosto w oczy.

- Och... To nic. Po prostu mówiłam do siebie. Tak się

zdarza, kiedy długo jestem sama - usiłowała zbagatelizować

sprawę.

- Pilnuj się - poradził jej. - Ludzie zaczynają o tobie wy-

gadywać różne dziwne rzeczy. - Alice kiwnęła głową, a Johnny

dyskretnie wyniósł się do swego pokoju. - Ostatnio masz

podejrzanie dobry humor. Możesz mi wyjaśnić dlaczego?

- Bo czuję się znacznie lepiej. Zdaje mi się, że wrzód się

wygoił.

Jim już wcześniej zauważył, że Alice nie przeżywa utraty

syna tak boleśnie j ak na początku. Zauważył także wie le innych

rzeczy - że starannie i smacznie przyrządza jedzenie, że jest

skora do rozmowy, rozluźniona, wesoła. Na dzieci też od-

działało to pozytywnie. Cieszyło go, że rodzina podniosła się

po ciosie. Wiadomo było, że żadne z nich nie zapomni John-

ny'ego, ale spróbowali się z tym pogodzić. Choć on sam nigdy

nie pogodził się ze skutkami wypadku, który odebrał Bob-

by'emu mowę. Milczenie chłopca było jak krzyk i nawet

największe pijaństwo nie mogło zagłuszyć traumy Jirna i jego

pretensji do samego siebie.

Gdy położył się do łóżka, porozmawiał jeszcze chwilę z żoną.

Alice zastanawiała się, czy też ograniczył picie, czy jego

organizm coraz lepiej toleruje alkohol. Trudno było to stwier-

dzić. Rano jednak znalazła koło nogi fotela w pokoju telewizyj-

nym trzy z sześciu przygotowanych piw nietknięte. Właśnie

wkładała je na powrót do lodówki, gdy na schodach pojawił się

Johnny w swojej uniwersyteckiej kurtce. Poprosił matkę, by

zawiozła go do salonu piękności, w którym pracowała Pam.

Alice się zgodziła. Uwielbiała wozić go w różne miejsca, jak

wtedy, gdy był maluchem. Dobrze im się gadało w samochodzie.

- Co mam powiedzieć Pam, jak już tam będziemy? - za-

pytała.

Johnny szukał swojej ulubionej stacji radiowej. Bawił się

jak dziecko.

- Och, mamo, jak mi tego brakowało - wyznał, uszczęś-

liwiony. Alice uprzytomniła mu, że pierwszy raz w życiu jedzie

do Pam do pracy i przyjaciółkę może to zdziwić.

- Powiedz jej, że chcesz zrobić porządek z włosami.

~ I co potem? Po co tam właściwie jedziemy?

- Sam jeszcze nie wiem. W okolicy będzie ktoś, kogo

muszę spotkać. Poczułem to ostatniej nocy. Później ci wszyst-

ko wyjaśnię. - Uciął rozmowę i nastawił radio tak głośno,

71

70

że uniemożliwił dalszą konwersacje,. Po pięciu minutach byli

na miejscu. Pam istotnie bardzo się zdziwiła.

- Wszystko w porządku? - zapytała na widok szczęśliwej,

odmłodniałej twarzy Alice. Podejrzewała, że w szpitalu prze-

pisali jej prozac, tak dziwnie, zbyt radośnie się zachowywała.

- Jasne! Pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić sobie nową

fryzurę.

- Z jakiej okazji? Wybierasz się gdzieś?

- Zjem obiad na mieście.

Alice usiłowała zachowywać się normalnie. Kątem oka cały

czas obserwowała Johnny'ego, który manipulował przy jednej

z suszarek. - Nie zepsuj tego - powiedziała mimowolnie, a Pam

zrobiła wielkie oczy.

- Czego mam nie zepsuć? - Nie rozumiała, o co chodzi.

- Miałam na myśli włosy. Nie przycinaj ich zanadto, samo

uczesanie wystarczy.

- Jasne, Alice, możesz się nie martwić - powiedziała Pam

takim tonem, jakby uspokajała niebezpiecznego szaleńca. Na-

prawdę niepokoiła ją nagła euforia Alice, choć musiała przy-

znać, że przyjaciółka ostatnio odmłodniała i wprost tryska

zdrowiem, lecz jej zachowanie było co najmniej dziwne.

Pam zawołała praktykantkę i poleciła jej umyć włosy Alice.

Druga dziewczyna nakręciła je na wałki, a trzecia miała zająć

się uczesaniem. W tym czasie Johnny wchodził i wychodził

parę razy z zakładu z taką miną, jakby miał coś szalenie

ważnego do załatwienia. Kiedy po godzinie wrócił na dobre,

uczesana na pazia Alice była gotowa do wyjścia. Tymczasem

Johnny wrócił nie sam, lecz z przedstawicielem handlowym

dużej firmy produkującej farby i szampony do włosów. Męż-

czyzna przedstawił się Pam i oznajmił, że wprawdzie ich główne

biuro znajduje się w Los Angeles, ale on zajmuje się tym

regionem i poszukuje nowych punktów zbytu - zakładów i szkół

fryzjerskich. Miał krótko przycięte włosy, nosił schludną ma-

rynarkę i krawat. Wydawał się godny zaufania i bardzo sym-

patyczny. Podczas tej wstępnej, niezobowiązującej pogawędki

zrobił na Alice bardzo dobre ^/'^tiie, choć Pam zdawała się

nie dostrzegać jego męskiego' A ku. Ciągle nie umiała się

przełamać i zdecydować na spW^l < a z mężczyznami. Ale gdy

Alice wychodziła, ta dwójka w<* f'^Vła pogrążona w rozmowie.

Pam odmówiła zapłaty za ucz//-\^ i pomachała przyjaciółce.

5|5 e, gdy już siedzieli z John-

- To twoja robota? - spytałi

nym w samochodzie.

•||

'lgnąłeś. Nie wierzę, że nic

- O co pytasz? - udał niev

- O tego faceta, którego tu*"

o nim nie wiesz, Johnny. / i(

- Mam ważniejsze sprawy'{f lVboty niż swatanie matki

Becky z nieznajomymi. Nie po' '^ociłern na ziemię - oświad-

czył tonem urażonej godności f\

- Tak tylko pytam. - Alice(^\'&e przekonało.

Bobby powitał uśmiechem j'i f ' | Wą fryzurę, gdy podjechali,

by go odebrać ze szkoły. Johy^j^isiadł z bratem na tylnym

siedzeniu. Radio ryczało róW|d vośno jak przedtem. Johnny

śpiewał do wtóru, a Bobby ki\»jJ^ ''ową do taktu. Był uszczęś-

liwiony, że znów ma przy so^n/tata. Wszystko, co wiązało

się z Johnnym, było takie prl/^tne, pełne życia, zabawne.

Gdy Johnny był w wieku Bot1/ ^go, uwielbiał płatać różne

figle, a i teraz nic a nic się n1/H Mienił. Doskonale się czuł,

będąc znów w domu, w towa^Vtvie matki i Bobby'ego. Do

tego stopnia, że po powrocie zy^hiałego na podwórko, żeby

pokazać mu, jak się strzela dc /'i|( te. Wciąż tam byli, gdy ze

szkoły przywlokła się CharlottfW^Sem na kwintę, bo zawaliła

test z francuskiego. Na widol/^i(t)by'ego, który nieudolnie

usiłował trafić do kosza, naty|r l*ast się rozpromieniła. Nie

widziała starszego brata, któr) /°^ ''Izaledwie o krok.

- Hej, mały, ja ci pokażę, yf\l* się robi - zawołała, przej-

mując piłkę. Po szybkim drybl1"/ i^fcza pierwszym razem wpa-

kowała piłkę prosto do kosz^ ł"\W)tem powtórzyła manewr

w zwolnionym tempie, żeby i^/H^ć brata.

- Widzisz? Ona jest super!',| 'fczyknął Johnny, a Bobby

ze śmiechem zwrócił ku niem* \rz.

- Co tam zobaczyłeś? - Charlotte zmarszczyła brwi. - Gdy

grasz, musisz cały czas mieć oko na kosz. Patrz na kosz, jeśli

chcesz wcelować, a nie gdzieś w przestrzeń.

- Ona ma rację - poparł siostrę. Johnny. - Nie patrz na

mnie, kiedy Charlie coś mówi do ciebie. Ona jest o wiele

lepsza w te klocki niż ja.

Alice obserwowała trójkę swoich dzieci z kuchennego okna.

Napawała się tym widokiem, bo wiedziała, że taka sytuacja

może się nie powtórzyć. Było jej trochę smutno, ale zarazem

czuła się szczęśliwa. W tym nastroju zastał ją Jim. Na powitanie

oświadczył, że ma dla niej ważną nowinę.

- Mamy dwóch nowych klientów - powiedział, wciąż tym

zadziwiony. - Obaj dopiero rozkręcają interes, a my mamy im

w tym pomóc. Będę miał huk roboty, nie mówiąc o kasie.

- Naprawdę? - zapytała uszczęśliwiona. Teraz zrozumiała,

czym przez cały dzień zajmował się Johnny. Zapewne facetem

dla Pam, chłopakiem dla Becky, spróbował zainteresować

Charlotte Bobbym, naganiał nowych klientów ojcu. Nieźle, jak

na nieopierzonego, młodocianego anioła stróża.

Alice wieczorem podziękowała synowi i pochwaliła go za

dobrą robotę, która wykonał w ciągu zaledwie dwudziestu

czterech godzin. Oznajmił, że ucieka, bo chce jeszcze wpaść

do Becky.

- Mam nadzieję, że ten Buzz lepiej prowadzi niż ja - po-

wiedział, a matka spojrzała na niego z przerażeniem w oczach.

- Nigdy więcej nie mów takich rzeczy - zagroziła, a potem

ucałowali się na pożegnanie. Alice przez długą chwilę stała

jeszcze w otwartych kuchennych drzwiach, myśląc o synu.

Oby tylko nas zbyt szybko nie opuścił, modliła się w duchu.

Johnny myślał dokładnie to samo.

Rozdział siódmy

Randka Becky z Buzzem Watsonem poszła dobrze, jeśli

można tak nazwać to, że przez cały wieczór rozmawiali

wyłącznie o Johnnym. Najpierw byli w kinie, potem na ham-

burgerach „U Joego". To tam mieli się spotkać absolwenci tej

nocy, kiedy zginął Johnny, bo był to ich ulubiony szkolny

lokal. Becky opowiedziała Buzzowi, ile lat chodziła z John-

nym. On sam siedział tuż obok i słuchał, uśmiechając się, gdy

przywoływała kolejne wspomnienia. Był szczęśliwy, że miał

kiedyś taką wspaniałą dziewczynę. Kilka razy spojrzała mu

prosto w oczy, ale oczywiście go nie dostrzegła. Johnny

musiał przyznać, że Buzz to chłopak z klasą, chociaż w szko-

e należał do nielicznej grupki złotej młodzieży. Jego ojciec

ył na tyle bogaty, że stać go było na coroczne wakacje

w huropie i na t0; by cała rodzina jeździła najlepszymi

samochodami.

uzz cierpljwie wysłuchał żalów Becky i powiedział, że

sze uważaj Johnny'ego za supergościa, choć nie znali

t ^ llzej. Ni^ próbował zmieniać tematu ani hamować po-

P WsPornnień, który płynął z ust dziewczyny. Kilka razy

Y załamał się głos, wtedy brał ją za rękę i łagodnie

q . Wracali do domu, nie próbował się do niej dobierać.

ledział j^j 0 swojch studiach i trudnej sytuacji domowej.

75

Ojciec poważnie zachorował i Buzz musiał mu pomagać w za-

rządzaniu sklepami. Był najstarszy z rodzeństwa i odkąd dorósł J

czyli od czternastego roku życia, przez dwa wakacyjne miesiące!

oraz zimowe ferie pracował u ojca. Znał się na tym równie

dobrze jak na winach. Na trzeci miesiąc wakacji rodzina

jeździła do Francji, żeby kontraktować towar bezpośrednio

u właścicieli winnic. Dla Buzza była to najlepsza szkoła, bo

młodsze dzieci nie interesowały się tak bardzo rodzinnym

przedsiębiorstwem.

Było jasne, że Becky bardzo mu się spodobała. Wyznał, że

nawet chciał ją zaprosić na swój ą promocję, ale nie zrobił tego

ze względu na Johnny'ego. Zaczął żartować na ten temat i tak

ją rozbawił, że nie wiedzieć kiedy zaczęła się serdecznie śmiać,

zupełnie jak wówczas, kiedy była normalną, zakochaną i wesołą

dziewczyną.

- Nie wiedziałam, że mam u ciebie szansę - powiedziała.

Przez semestr chodzili razem na francuski, ale Becky wstydziła

się trochę starszych chłopaków.

- A ja się bałem, że Johnny mnie zabije, jak się dowie.

Poza tym nie miałem pojęcia, jak ty zareagujesz. Przecież on

był sportową gwiazdą w naszej szkole.

Teraz Becky patrzyła na Buzza inaczej. Podobał jej się.

Był od niej starszy, dojrzalszy, przystojny i inteligentny. Nie,

taki jak Johnny, choć na swój sposób równie atrakcyjny, j

Skończył dwadzieścia lat i sprawiał wrażenie mężczyzny, nie l

chłopca.

- Było mi z tobą bardzo fajnie, Becky - powiedział cicho. -

Rozumiem, jakie to dla ciebie przeżycie umówić się z kimś,

kiedy straciłaś ukochanego.

Rzeczywiście, Johnny był jedynym chłopakiem, z którym

się Becky spotykała. Nigdy nie kochała nikogo innego i nigdy

nikogo bliżej nie znała. Ale cóż, stała się rzecz nieodwracalna.

On odszedł na zawsze, ona dalej musiała borykać się z życiem.

Nie była jeszcze gotowa na nowy romans, lecz miło jej się

gadało z Buzzem przez cały długi wieczór. Interesowało ją,

co robi na studiach, jakich ma przyjaciół, na czym polega praca

jego ojca i jakie ma wrażenia z pobytów we Francji. Podobało

jej się, że lubi dzieciaki, że jest przyzwyczajony do dużej

rodziny, no i to, że zobaczyła podziw dla siebie w jego oczach.

Byli w podobnej sytuacji - on był najstarszy z szóstki rodzeń-

stwa, ona z piątki. Mimo różnic majątkowych mieli ze sobą

mnóstwo wspólnego. Buzz zapytał, czy umówi się z nim na

kolację w sobotę.

- Bardzo chętnie - odrzekła, wysiadając z mercedesa, któ-

rego Buzz dwa lata temu dostał od ojca po zdanych egzaminach.

Powiedział jej jeszcze, że zamierza się specjalizować w eko-

nomii i uzyskać MBA. A ona zdradziła mu, że wiosną chciałaby

zawalczyć o stypendium i od nowego roku szkolnego zacząć

studia. Na razie jednak miała pracę, mogła pomagać finansowo

mamie i opiekować się rodzeństwem. To jej wystarczało. Buzz

zaproponował randkę w modnej francuskiej restauracji, o której

Becky tylko słyszała. Oprócz tego, że był znawcą win, miał

wielką słabość do francuskiej kuchni.

- Co ty na to? - zapytał, kiedy odprowadzał j ą przed drzwi. -

Jak nie chcesz, możemy pojechać do samochodowego kina,

albo jeszcze gdzie indziej, co ci się tylko zamarzy. - Wyglądało

na to, że każde miejsce uzna za dobre, byle być tam razem

z Becky. Johnny słuchał tego wszystkiego oparty o drzewo

i przez chwilę poczuł nienawiść do rywala. Ale zaraz mu

przeszło, bo wszystko, czego teraz pragnął, to szczęście Becky.

Niech więc Buzz ją rozpieszcza i psuje, należy się dziewczynie.

Był w stanie wszystko mu wybaczyć, bo Buzzowi bardzo

zależało na Becky, wiedział to. Gdy doszli do drzwi, Becky

spojrzała Buzzowi prosto w oczy. Była niezwykle poważna.

- Wybacz, że przez cały czas mówiłam tylko o Johnnym -

powiedziała. - Ale naprawdę bardzo mi go brak. Od czasu jego

śmierci mój świat się zawalił.

- Rozumiem, Becky. Ja wszystko rozumiem. Masz do tego

prawo.

Dziewczyna w milczeniu skinęła głową i na chwilę weszli

76

77

do środka, po czym Buzz szybko się pożegnał, johnny patrzył

za odjeżdżającym autem, po czym wrócił do domu-

Matka leżała już w łóżku i czytała. Powitała gL uśmiechem.

- Gdzie się włóczyłeś przez pół nocy? - spyt^a Ja^ wtedy,

kiedy jeszcze żył.

- Byłem na randce z Becky - mruknął pomrP-

- Przecież sam wszystko zaaranżowałeś - posiedziała, nie

rozumiejąc, skąd ten ponury nastrój.

- No, tak. Umówiła się z Buzzem Watsonem- Facet Jest

w porządku.

- Śledziłeś ich przez cały wieczór? - Alice nie bYła ty™

zachwycona, nawet w obecnych okolicznościach-

- Nie. Obserwowałem ich przy kolacji, poter11 miałem coś

do załatwienia, ale wróciłem, jak się żegnali.

- Chodź tu bliżej, synku. - Alice poklepała kołdrę i wy-

prostowała się. - Po co ci to? - zapytała z trosk3,-

- Chciałem sprawdzić, czy on jest OK.

- I jest?

- Tak. Pozwolił jej cały czas mówić tylko o mnie- A w sobotę

umówili się na kolację w Chez Jacąues.

- Nie możesz zostawić ich samych? To musi boleć, kiedy

Becky interesuje się innym chłopakiem. Lepiej posiedź tu ze

mną i z Bobbym.

- Ja tylko chciałem dopilnować, żeby wszystko się dobrze

zaczęło. - Uśmiechnął się do matki. - Głupia sprawa, co?

Najpierw ich spiknąłem, a teraz jestem zazdrosny- To dla mnie

bardzo trudne, mamo.

- 'A co u Pani? - Alice postanowiła zmienić temat, żeby

oderwał się od złych myśli.

- Umówiła się na piątek z Gavinem, tym fiacetem z Los

Angeles. Ma kota na jej punkcie.

- To dobrze. Nareszcie ktoś się pojawił n^ horyzoncie.

Odkąd Mikę zginął, nie umówiła się z żądny01 facetem. -

Johnny przytaknął i popadł w zamyślenie. Tyle rtfiał do roboty.

Ocknął się, przypomniawszy sobie randkę Becky i Buzza. Znów

wyglądał jak dawny, spokojny Johnny.

- Nie martw się o mnie, mamo. Poradzę sobie. Wszystko

idzie, jak powinno. Wpadnę jeszcze na chwile do Charlie.

A jak tata?

- Śpi przed telewizorem. - Alice wzruszyła ramionami. -

Jak zwykle. - Tak było, choć ostatnio trochę się poprawiło.

Odkąd Johnny był blisko, Alice nie martwiła się już niczym.

W ciągu następnych tygodni Becky coraz częściej widy-

wała się z Buzzem. Chodzili do modnych knajpek, bawili się

z jej rodzeństwem albo jedli kolacje z dobrym winem w to-

warzystwie Pam i jej nowego adoratora. Dom Adamsów stał

się drugim domem Buzza, choć z Becky nie posunął się dalej

poza trzymaniem jej za rękę. Działał bez pośpiechu, dając

jej czas na wyciszenie, i okazało się, że coraz rzadziej wspo-

mina Johnny'ego. Oboje zaakceptowali i polubili Gavina, któ-

ry co weekend przyjeżdżał z Los Angeles. Było dla wszyst-

kich jasne, że zakochał się w Pam i uwielbia wszystkie dzie-

ciaki.

Pewnego wieczoru wybrali się we czwórkę na miasto. Wy-

lądowali w przytulnej włoskiej restauracyjce, a Buzz zamówił

doskonałe wino z doliny Napa. Bawili się znakomicie, co

ucieszyło Johnny'ego, który, jak zwykle, zrelacjonował wszyst-

ko matce.

- Uważam, że mógłbyś im dać trochę spokoju.

Poprosiła syna, by poszedł z Bobbym na Halloween. Gło-

wiła się, jaki mu uszyć kostium w tym roku. Charlotte

odmówiła przebierania się za czarownicę i powiedziała,

że zostanie w domu i będzie rozdawać dzieciom cukierki.

Bobby jak zwykle miał obejść wszystkich sąsiadów. Alice

nie mogła się zdecydować, czy przebrać go za Batmana,

za Supermana czy za jednego z walecznych wojowników

Ninja.

- Chętnie z nim pójdę - powiedział Johnny.

78

- Cieszę się. Może się dowiesz, jaki chciałby mieć kostium?

Poprzednim razem Alice przebrała synka za Lukę'a Skywal-

kera z Gwiezdnych wojen.

Minęło kilka dni. Wciąż się głowiła nad kostiumem, prze-

chodząc obok sypialni Bobby'ego, który niedawno wrócił ze

szkoły. Zrobiło się chłodno, więc poszła na górę po sweter.

Charlotte odrabiała lekcje u siebie, a tymczasem z pokoju

chłopca dobiegały dwa głosy. Alice się uśmiechnęła. Drugi

głos należał do Johnny'ego. Bobby nie odpowiadał, ale przynaj-

mniej słuchał. Nagle Alice ze zdziwieniem usłyszała jego

śmiech. Zawróciła, na palcach podeszła do drzwi i zaczęła się

uważnie przysłuchiwać. Z początku rozróżniała tylko głos

Johnny'ego. Drugi głos nie był głosem z taśmy, to pewne. Bez

namysłu nacisnęła klamkę i weszła. Obaj synowie siedzieli na

podłodze pośród porozrzucanych zabawek i patrzyli na nią,

nagle spłoszeni.

- Co robicie? - zapytała jakby nigdy nic. Zamknęła za sobą

drzwi, by nikt ich nie usłyszał. - Bałaganicie, czy to taka

zabawa? - Przenosiła wzrok od jednego do drugiego, próbując

odgadnąć, co przed nią ukrywaj ą. Zauważyła, że Johnny ukrad-

kiem szepnął coś do młodszego brata i odwrócił wzrok. - Co

tu się dzieje?

Bobby powoli uniósł głowę; Alice miała wrażenie, że jego

oczy przewiercają ją na wylot. Wstrzymała oddech i przykuc-

nęła obok nich, biorąc młodszego chłopca za rękę. Nagle

zapragnęła pogłaskać go po buzi, a jej oczy zaszkliły się

łzami, zupełnie bez powodu. Czuła ogromne napięcie, jakby

coś, ^jakaś część umysłu Bobby'ego, chciało się wyrwać na

wolność.

- Wszystko w porządku? - spytała szeptem.

Synek przytaknął. Johnny nie spuszczał z niego oczu.

- No - powiedział tonem zachęty.

- Cześć, mamo! - wyszeptał Bobby.

Alice zaszlochała ze wzruszenia. Przytuliła małego tak

mocno, jakby chciała go udusić, a potem odsunęła na wyciąg-

nięcie ręki, na przemian płacząc i śmiejąc się.

- Cześć, Bobby. - To było wszystko, co na razie zdołała

wykrztusić. - Tak bardzo cię kocham, synku... Od kiedy

mówisz?

- Odkąd przyszedł Johnny. Powiedział, że tak trzeba. Nie

moglibyśmy się tak fajnie bawić, gdybym nie mówił.

Johnny kiwał głową z uśmiechem, a Alice ocierała łzy, które

nie chciały przestać płynąć.

- Czy do nas też będziesz mówił? - Myślała teraz o tym,

jak wiele ten fakt zmieni w życiu jego ojca. Ale Bobby tylko

potrząsnął głową.

- Będzie mówił. W swoim czasie, mamo - uspokoił ją

Johnny. - Nie wolno go ponaglać. Na początku Bobby musi

się nauczyć rozmawiać z tobą. Robi postępy. - Z czułością

potargał włosy malca. - Dzisiaj rano poczęstował mnie brzyd-

kim słówkiem. - Bobby zaczął chichotać. Odważył się powie-

dzieć głośno słowo, którego nie wolno by mu było używać,

niezależnie od okoliczności.

- Nie mogę powiedzieć tacie? - Alice miała straszne wy-

rzuty sumienia, że nie ma prawa podzielić się z mężem tak

wspaniałą nowiną. To by go całkowicie odmieniło.

- Jeszcze nie - powiedział Johnny. - Ale to nie potrwa

długo, mamo, obiecuję.

Kiwnęła głową. Trudno. Czuła się strasznie, zatajając całą

rzecz przed Jimem, ale musiała słuchać Johnny'ego.

Długo jeszcze siedzieli razem na podłodze, rozmawiając

szeptem, żeby nikt nie podsłuchał, aż wreszcie Charlotte ot-

worzyła drzwi.

- Mamo, ciastka się spaliły - poinformowała, nie dostrze-

gając niezwykłej radości ani w oczach matki, ani starszego

brata. Widziała tylko zwyczajną scenę - matkę i Bobby'ego

wśród porozrzucanych zabawek. - Wyjęłam blachę z piekar-

nika. - Charlotte zamknęła drzwi, a Alice ucałowała synów

81

80

l

i wróciła do kuchni. Szła po schodach lekkim krokiem i z lekkim

sercem. Tak szczęśliwa nie czuła się od lat. Już sobie wyob-

rażała reakcję Jima, kiedy dowie się, że Bobby odzyskał mowę.

Przy kolacji wciąż rzucała na synka uszczęśliwione spoj-

rzenia, a on odpowiadał jej uśmiechem. Łączył ich wielki,

wspaniały sekret, dlatego byli sobie bliscy jak nigdy dotąd. Po

kolacji Bobby został z matką w kuchni. Nic nie mówił, ale ich

serca biły w jednym rytmie. Gdy sprzątnęli ze stołu, matka

podniosła Bobby'ego i przytuliła do piersi.

- Kocham cię - szepnęła mu do ucha.

Uścisnął ją i z uśmiechem pomaszerował wraz z Johnnym

na górę.

Rozdział ósmy

Święto Dziękczynienia obchodzili w tym roku bez radości.

Szczególnie przybici byli Charlotte i Jim. Alice ogromnie im

współczuła i z całego serca chciała podzielić się radosną

tajemnicą powrotu Johnny'ego. Jednak tego akurat nie wolno

jej było zrobić. Johnny często dotrzymywał towarzystwa matce

i młodszemu bratu i robił śmieszne miny, wciągając w nozdrza

smakowitą woń pieczonego indyka, którego nie mógł nawet

skubnąć. Alice sama dzieliła ptaka, bo Jim był zbyt zawiany,

by można było dać mu do ręki ostry nóż. Zmasakrowałby

świąteczne danie, a co gorsza sam przy tym mógłby się ska-

leczyć.

- No, mamo, ten indyk wyjątkowo ci się udał - powiedział

z podziwem Johnny. - I jest większy niż w zeszłym roku.

- I tak najmniejszy z tych, które miałam do wyboru -

powiedziała na głos Alice. - Ostrożnie, nie rozlej - dodała, bo

Johnny niebezpiecznie blisko przysunął nos do sosjerki.

- Czego mam nie rozlać? - spytała Charlotte, która przyszła,

by pomóc matce.

- Sosu... Nie mówiłam do ciebie - wyrwało się Alice.

- A do kogo?

- Do siebie. Po prostu głośno myślałam.

Charlotte wyszła, zbita z tropu, niosąc do jadalni półmisek

ziemniaków. Zastanawiała się, czy matka zwariowała z powodu

83

żałoby i bardzo się martwiła ojcem, już w porze obiadu pijanym

jak bela. Najchętniej w ogóle nie brałabym udziału w tym

święcie, pomyślała, i zawróciła do kuchni po galaretkę żura-

winową. Matka, która stała odwrócona do niej tyłem, wykrzyk-

nęła nagle na cały głos: „Przestań!". Dla Charlotte był to kolejny

dowód szaleństwa, zwłaszcza że matka żartobliwym tonem

dodała: „Jak jeszcze raz tego dotkniesz, to cię zabiję!". Od-

wróciła się i na widok córki spłonęła rumieńcem.

- Myślałam, że mam to wszystko zanieść na stół - powie-

działa Charlotte.

- Tak, tak. Przepraszam. Od tego gotowania aż mi się

w głowie kręci.

- Mamo, nie możesz mówić do siebie. - Charlotte była

wyraźnie przestraszona.

Od dwóch miesięcy z psychiką matki działo się coś niedo-

brego. Przyczyną była oczywiście śmierć Johnny'ego, ale to

nie wyjaśniało w pełni jej nienormalnego zachowania. Nawet

ojciec to zauważył, choć głośno tego nie komentował. Zdradził

Charlotte, że nieraz słyszał, jak Alice mówi głośno do siebie,

kiedy jest sama w sypialni. Przyłapał ją wielokrotnie na takich

rozmowach.

- Może ci jakoś pomóc, mamo? - zaoferowała się, ustawia-

jąc na tacy salaterki z galaretką i fasolką szparagową.

- Wszystko w porządku, kochanie, przysięgam. Za minutkę

przychodzę z indykiem.

- Idź sobie - szepnęła do Johnny'ego, wychodząc z kuchni.

- Nie darowałbym sobie, gdybym miał przepuścić obiad

w Święto Dziękczynienia - zaprotestował urażony.

- Rozśmieszasz Bobby'ego... A mnie rozpraszasz. Na pewno

zrobię coś, czego nie powinnam.

- Będę grzeczny, przysięgam - obiecał z poważną miną.

Alice wkroczyła do pokoju z pięknie podzielonym indykiem

i tacą pełną nadzienia. Święto Dziękczynienia było ulubionym

świętem Johnny'ego, zaraz po Bożym Narodzeniu.

Alice nałożyła wszystkim indyka. Jim bez zainteresowania

grzebał widelcem w talerzu, Charlotte milczała, a Bobby

uśmiechał się za każdym razem, kiedy patrzył na Johnny'ego.

Brat przyłożył palec do ust, żeby go trochę utemperować, co

z kolei rozśmieszyło Alice.

- Z... czego-go się tak... śmiejesz? - wybełkotał niewy-

raźnie Jim.

Alice popatrzyła na niego i natychmiast przeszła jej ochota

do śmiechu. Bolała nad jego stanem, nie tyle ze względu na

siebie, ile na dzieci. Bobby popatrzył na ojca ponuro i wygiął

usta w podkówkę.

- Dlaczego tata akurat dzisiaj się tak strasznie upił? - spytał

Johnny, kiedy Alice poszła do kuchni dokroić indyka.

- A jak myślisz? - Westchnęła ciężko. - Wszyscy za tobą

tęsknimy, a on rozpamiętuje jeszcze tamten straszny wypadek.

To okropne, że nie może cię zobaczyć. Na pewno potrafiłbyś

mu pomóc. Dlaczego ci na to nie pozwalają?

- Tata by tego nie zrozumiał - odparł Johnny bez wahania.

- Ja też nie rozumiem, a mimo to przyjmuję rzeczy, jakimi

są i cieszę się, że cię mam - powiedziała i pocałowała go, nim

wróciła do stołu, do męża i pozostałych dzieci.

- Znowu mówiłaś do siebie? - zapytał Jim, obrzucając ją

zatroskanym spojrzeniem.

- Przepraszam - powiedziała, a Charlotte pokiwała smutno

głową.

Nie znosiła, kiedy ojciec pił, a teraz jeszcze matka znalazła

się na skraju choroby psychicznej. Święto bez Johnny'ego było

czymś potwornym. Alice cierpiała na myśl, że siostrze nie

wolno zobaczyć ukochanego brata. Ale ona także mogłaby

tego nie zrozumieć. Johnny stał teraz tuż za nią, obok Charlie

na wyciągnięcie ręki, lecz ona niczego nie wyczuła.

- Spodziewam się dzisiaj wizyty Adamsów. Powiedzieli, że

przyjdą po obiedzie.

- A po co? - Jim bynajmniej nie był zachwycony. Wszystko,

czego chciał, to najeść się do syta, usiąść przed telewizorem,

napić się piwa i obejrzeć mecz.

85

- To nasi przyjaciele, Jim - skarciła go Alice.

- Już nie. Johnny nie żyje, a Becky już nie jest jego dziew-

czyną - burknął.

Alice się nie odezwała. W milczeniu skończyli posiłek,

po czym matka z córką zebrały ze stołu naczynia i poszły

do kuchni.

- Nienawidzę go - powiedziała Charlotte. Bobby przydrep-

tał za nimi i podał matce swój talerz. Jim też odszedł od stołu,

nie czekając na deser.

- To silniejsze od niego, Charlie, przecież wiesz.

- Nieprawda. Nie musi cały czas pić. To obrzydliwe. -

Charlotte była zupełnie załamana.

- Nie może przeboleć Johnny'ego - powiedziała Alice, nie

wspominając o niemocie Bobby'ego.

- Ja też, i ty też, a żadna z nas nie pije z tego powodu -

oburzyła się Charlotte. - Chociaż... Ty gadasz do siebie. To

też nie jest normalne, ale nie takie okropne jak to, co on

wyrabia.

- Nie wolno ci tak mówić o ojcu - ucięła stanowczo Alice.

- A niby dlaczego? Przecież to prawda. Tata jest alkoholi-

kiem, Bobby niemową, a Johnny nie żyje.

Alice zaszkliły się oczy na to wyliczenie domowych nie-

szczęść, choć wiedziała, że nie jest aż tak tragicznie. Bobby

odzyskał mowę, a Johnny wrócił, mimo że nie na zawsze.

- Może tata niedługo zerwie z nałogiem - pocieszyła córkę,

krając ciasto, chociaż nikt nie miał na nie ochoty. - Ludziom

się to zdarza.

- Jasne - mruknęła dziewczynka bez przekonania, zlizując

z palca bitą śmietanę. - Uwierzę, kiedy zobaczę.

- Ostatnio było trochę lepiej - przypomniała jej z nadzieją

Alice.

- Szkoda, że nie dzisiaj. Przynajmniej raz w roku mógłby

być trzeźwy.

Do stołu usiedli w trójkę. Johnny zajął miejsce na pustym

krześle ojca, między Bobbym a Charlotte. Gdy już byli po

deserze, zabrzmiał dzwonek u drzwi. To przyszła Becky z matką

i rodzeństwem. Śmiali się i hałasowali, a Johnny wciąż gapił

się na Becky. Wyglądała ślicznie w aksamitnej granatowej

sukience, z rozpuszczonymi złotymi włosami, które tak mu się

zawsze podobały. Alice mogła mu tylko współczuć z całego

serca.

- Wszystkiego najlepszego! - powiedziała Pani, wręczając

gospodyni szarlotkę, upieczoną rano przez Becky. - Jak się

udał indyk?

- Bardzo dobrze - odparła cicho Alice.

Charlotte zabrała dziewczyny do swego pokoju, a Bobby

chłopców do swojego. Ona sama usiadła z Pam w kuchni.

Przyjaciółka od razu się zorientowała, jaka ciężka panuje

atmosfera. Sama pamiętała aż za dobrze, jak bardzo przeżywała

pierwsze święta po śmierci Mike'a. Odtąd wszystkie święta

były smutne, nawet dzisiejsze, bo Becky przepłakała cały obiad,

wspominając Johnny'ego.

- Gdzie Jim? - spytała Pam.

Alice kiwnęła głową w stronę salonu, skąd dochodziły od-

głosy meczu.

- Ogląda telewizję. Nie jest dziś w formie. Tak zresztą

jak my.

- Znam ten ból, najgorzej jest w pierwszym roku żałoby.

Boże Narodzenie będzie jeszcze gorsze, przygotuj się na to.

- A co u ciebie? - spytała Alice. Postawiła na stole dzbanek

z kawą, a Pam napełniła filiżanki.

- Nawet nieźle - odparła Pam z maślanym uśmiechem. -

Sama jeszcze nie wiem, co o tym myśleć, ale spotykam się

z Gavinem i naprawdę mi się to podoba.

- Bardzo się cieszę. - Alice załadowała już zmywarkę i mog-

ła w spokoju siąść przy stole. Cieszyła się, że ma kogoś, z kim

można od serca pogadać.

- Dzieci bardzo go lubią, a mnie po prostu nosi na rękach. Tak

dawno nie umawiałam się z nikim i nie miałam żadnych rozry-

wek, że już zapomniałam, jak to jest. A teraz co sobota chodzimy

86

do restauracji. Nie wiążę z tym żadnych wielkich nadziei,

ale miło mi, że mam towarzystwo i mogę się dla kogoś

ładnie uczesać i ubrać. To prawdziwa odmiana po byciu tylko

matką i szoferem. W niedzielne ranki Gavin grywa z chło-

pcami w piłkę.

Alicja uniosła brwi, zdziwiona tym, że przyjaciółka już

pozwala nowemu adoratorowi zostawać na noc, ale Pam roze-

śmiała się na widok jej miny.

- Nocuje u swojego kumpla - wyjaśniła.

Długo jeszcze gadały o różnych sprawach, po czym poszły

na górę, żeby sprawdzić, jak się bawią dzieci. Dziewczynki,

zebrane w pokoju Charlotte, rozmawiały o szkole i chłopa-

kach, a Becky zwierzała się, jak jej idzie z Buzzem. Johnny

przysłuchiwał się temu, siedząc na biurku. Nie odrywał oczu

od Becky. Alice mrugnęła do niego już od drzwi. Kiedy żył,

za nic w świecie nie zdobyłby się, aby wysłuchiwać takich

rzeczy. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej i liczyła się

dla niego tylko bliskość Becky, nie jej słowa. Napawał się

jej widokiem, jakby chciał zapamiętać go na zawsze - na-

miętny kolekcjoner wspomnień, które muszą wystarczyć na

wieczność.

Pam i Alice przeszły do pokoju Bobby'ego, gdzie Peter

i Mark bawili się piłką do koszykówki. Alice zaproponowała,

by przenieśli się na podwórze. Bobby poszedł za nimi w mil-

czeniu, bo lubił młodych Adamsów. Kobiety też zeszły na dół.

Minęły Jima, który chrapał przed telewizorem po skończonym

meczu. Pod fotelem walały się butelki po piwie.

- Co u niego? - spytała szeptem Pam, kiedy już wróciły na

bezpieczne pozycje w kuchni.

Alice wyjrzała przez okno. Chłopcy usiłowali wcelować do

kosza. Przyglądał im się Johnny, a Bobby nieruchomo stał

obok brata.

- Średnio na jeża. Ostatnio już się wydawało, że jest

lepiej, ale teraz, przy święcie, znów wrócił do starych

nałogów.

- Rozumiem. - Pam pokiwała głową. - To samo może się

powtórzyć na Boże Narodzenie.

Alice kiwnęła głową, po czym znów wróciły do Gavina,

salonu kosmetycznego i wielu innych ciekawych tematów. Po

godzinie Pam zebrała dzieci i odjechała. Johnny wraz z matką

stał na progu i patrzył za nimi.

- Ślicznie wyglądała, prawda, mamo? Mówiła, że bardzo

lubi Buzza. Jestem szczęśliwy. - Zabrzmiało to szczerze, choć

widać było, że nie jest mu łatwo. Aby Becky mogła żyć

normalnie, musiał pozwolić jej o sobie zapomnieć. Nie mógł

jej nic więcej dać, nawet swego widoku. Nie mógł inaczej na

nią wpływać niż życzeniami z głębi serca, żeby było jej jak

najlepiej.

- Tęskni za tobą - powiedziała ciepło Alice. - To dla niej

równie trudne, jak dla ciebie. - Nie chciała mówić nic więcej,

nie teraz. - Pójdę obudzić tatę.

- A ja pójdę do Bobby'ego. - Johnny odwrócił się na scho-

dach, jakby coś sobie przypomniał. - Wybieracie się jutro na

mecz Charlotte? - Rozgrywka była ważna, decydowała o przej-

ściu drużyny do następnego etapu.

- Pójdziemy. - Alice pogasiła światła w kuchni.

- Tata też? - ucieszył się.

- Nie może. Pracuje - mruknęła sucho matka.

- Nieprawda, mamo. Po Święcie Dziękczynienia ma wolne.

Gdyby chciał, toby poszedł.

Jim z zasady tego nie robił, nie interesował się sportowy-

mi sukcesami córki. Uważał, że z dziewczyny nie może

wyrosnąć dobra lekkoatletka. Mylił się bardzo, bo Charlotte

była prawdziwą gwiazdą, o klasę przewyższając Johnny'ego.

- Spróbuję go namówić - powiedziała, żeby udobruchać

syna.

Nie wierzyła, że uda jej się nakłonić Jima do pójścia na

mecz. Johnny poszedł do pokoju brata. Alice lekko potrząsnęła

ramieniem śpiącego męża. Zachrapał niespokojnie, drgnął i ot-

worzył oczy.

89

- Która godzina? - Najwyraźniej nie wiedział, czy jest dzień,

czy noc.

- Po dziesiątej. Pora się położyć.

Jim kiwnął głową i wstał, chwiejąc się na nogach. Ledwo

się dowlókł do schodów. Alice na ten widok krajało się serce.

- Zaraz przyjdę - powiedziała i zajrzała do Bobby'ego.

Leżał w łóżku, a obok niego siedział Johnny, który czytał mu

na dobranoc. Obydwaj uśmiechnęli się do Alice.

- Dobranoc, moi kochani - szepnęła, obdarzając każdego

pocałunkiem. - Niech Bobby się dobrze wyśpi.

Mały, zadowolony jak najedzony kotek, przytulił się do brata.

Alice zamknęła drzwi i przeszła korytarzem na drugą stronę,

do pokoju Charlotte.

Dziewczyna leżała na łóżku, wpatrzona w sufit.

- Wszystko w porządku, kochanie? - spytała matka, przy-

siadając obok. Od razu wyczuła przygnębienie córki.

- Tak. Może być. Dziwnie mi było, kiedy Becky opowiadała

o swoim nowym chłopaku. Chyba jej się podoba.

- Dobrze, że go spotkała - powiedziała szczerze Alice. -

Nie powinna wciąż myśleć o Johnnym, Charlie. To nienaturalne.

Jej mama też tak uważa, a Johnny na pewno nie chciałby, by

wciąż była smutna. Jaki masz nastrój przed meczem? Wszystko

przygotowane?

Charlotte przytaknęła niemrawo.

- Tata nigdy nie opuścił żadnego meczu Johnny'ego - po-

wtórzyła starą śpiewkę. To nie było oskarżenie, po prostu

stwierdzenie faktu. A przecież rok po roku Charlotte powięk-

szała swą kolekcje pucharów teraz już dużo większą niż kolek-

cja Johnny'ego. - Przyjdziesz, mamo?

- Za nic w świecie bym sobie tego nie odmówiła. - Alice

pocałowała córkę. - Zabiorę Bobby'ego.

Charlotte skinęła głową w milczeniu. Choć bardzo kochała

matkę, jedna wizyta ojca na stadionie znaczyłaby dla niej tysiąc

razy więcej. Gdyby tylko zechciał. Ale nie zechce. Bo ona to nie

to samo co Johnny.

Alice nawet nie próbowała poruszyć tej sprawy z mężem. Nie

miałoby to najmniejszego sensu. Spał jak kamień, opity winem

i piwem, objedzony świątecznym indykiem. Ale rano sytuacja

wyglądała inaczej i przy śniadaniu poruszyła drażliwy temat.

- Dziewczyny nie potrafią grać w kosza - uciął zdecydo-

wanym tonem i upił łyk kawy. - Sama dobrze wiesz.

- Ale ani razu nie opuściłeś meczu, kiedy grał Johnny -

odcięła się, oburzona jego wzgardliwym tonem.

- To było co innego.

- Dlaczego? Tylko dlatego, że był chłopakiem?

- Bo był wspaniałym sportowcem - powiedział dobitnie

Jim i dotknął głowy, która pękała mu od porannego kaca.

- Charlotte też jest. Prawdę mówiąc, jest lepsza od John-

ny'ego. On sam wiele razy to powtarzał.

- Tylko dlatego, żeby jej zrobić przyjemność.

- Dlaczego sam tego nie sprawdzisz? - spytała.

Do kuchni weszli chłopcy, Bobby jak zwykle w milczeniu.

Johnny pochylił się, by pocałować matkę, czego Jim nie mógł

widzieć. - Możesz pojechać do biura, ale do meczu masz

mnóstwo czasu. Zaczyna się dopiero o czwartej, u niej w szkole.

Twoja obecność bardzo wiele by dla niej znaczyła. Johnny

zawsze jej kibicował. Ty się znasz na sporcie, a ja nie. To

kolosalna różnica, zwłaszcza dla Charlotte.

- Daj mi spokój, Alice. Nie wygaduj głupstw. Nawet by nie

zauważyła, gdybym przyszedł.

- Zauważyłaby - powiedziała Alice z naciskiem. Johnny

usiadł przy stole obok ojca i zaczął się w niego intensywnie

wpatrywać. - Dlaczego nigdy nie pomyślisz o tym, co dobre

dla twoich dzieci? - Alice postawiła płatki z mlekiem przed

Bobbym. Jim patrzył na syna, jakby ten był ze szkła, równie

niewidzialny jak Johnny. Od chwili, gdy Bobby przestał mówić,

ojciec przestał go dostrzegać. Była to swoista samoobrona, bo

czuł się winny stanowi syna.

- Mam huk roboty, ci nowi klienci, no wiesz. Będę zarżnięty

przez cały weekend - Jim zmienił temat.

91

90

Dobrze, że chociaż miał prawdziwe zajęcie. Alice nie traciła

nadziei, że wypłynie na szersze wody, a wtedy przestanie pić albo

trochę przystopuje. I tak zachowywał się dużo lepiej od dnia

powrotu Johnny'ego, ale to wciąż nie było to, na co czekała.

Jim niebawem wyszedł do pracy, a chłopcy zniknęli gdzieś

za domem. Alice była sama, gdy Charlotte zeszła na śniadanie.

Miała jeszcze trochę czasu do treningu. Wyglądała świeżo

i radośnie i nie powiedziała ani słowa o ojcu. Nie oczekiwała,

że przyjdzie na mecz, a Alice nie opowiadała jej o swoich

bezskutecznych namowach.

Za kwadrans czwarta wsiedli do samochodu, ona i Bobby

z przodu, Johnny na tylnym siedzeniu. Cały czas mówił tylko

o meczu, a Bobby odpowiadał mu ze śmiechem. Alice była

szczęśliwa, jak gdyby spełnił się jej piękny sen, że Bobby

wyzdrowiał, a Johnny, żywy i zdrowy, na zawsze będzie

z rodziną.

Nie wiedziała, na ile czasu może jeszcze liczyć, jak długo

„zwierzchnicy" pozwolą synowi pozostać wśród żywych, ale

i tak ten dar niebios był czymś wprost nadzwyczajnym. Do

szkoły wszyscy dojechali w wyśmienitych humorach i z niecier-

pliwością czekali na gwizdek sędziego.

Drużyna Charlotte uzyskała wyraźną przewagę. Już w po-

łowie drugiego kwadransa punktacja wynosiła 26 do 15. Bobby

podskakiwał jak wariat na swoim siedzeniu, z całych sił bijąc

brawo siostrze. Charlotte zdobyła kolejne trzy punkty. Johnny

szalał. Nie przypuszczał, że z jego małej siostrzyczki wyrośnie

koszykarka całą gębą. Gdy czekali na rozpoczęcie drugiej

połowy, Alice kątem oka dostrzegła w drzwiach sali znajomą

sylwe'tkę. Odwróciła głowę i zobaczyła męża, który przeciskał

się do nich między rzędami, uśmiechając się z rezerwą.

- Oczom nie wierzę - szepnęła, a Johnny wydał z siebie

tryumfalny okrzyk. I o mało się nie popłakała, kiedy spojrzała

na twarz Charlotte, która także zauważyła ojca. Był to pierwszy

w jej życiu mecz, na jakim się pojawił. - Jak to zrobiłeś? -

spytała po cichu Johnny'ego, zanim Jim się do nich zbliżył.

- Szczerze ci powiem, że sam nie wiem. Skupiłem się na

myśleniu tylko o tym. Z całych sił pragnąłem, żeby właśnie

tak się stało. Może usłyszał mój głos albo wyczuł moje myśli.

Johnny istotnie nie rozumiał mechanizmu, ale przekonał się,

że jeśli bardzo, bardzo czegoś pragnie, to jego pragnienie się

spełnia. Była to jakaś tajemnicza moc, która zdawała się prze-

pełniać go od stóp do głów. Wpływanie na ludzkie decyzje

było łatwiejsze, niż można by przypuszczać.

Jim usadowił się między żoną a Bobbym, ale nie odezwał

się do synka. Nie odrywał oczu od Charlotte. Patrzył jak

zaczarowany na każdy ruch córki, bo przecież nigdy przedtem

nie widział jej w akcji na boisku.

- Fantastycznie gra - powiedziała Alice z dumą. - Przy-

taknął.

Charlotte wrzuciła piłkę do kosza, natychmiast po gwizdku

sędziego. Jim nic nie powiedział, tylko patrzył. Po dwóch

minutach powtórzyła ten manewr, a na trybunach rozległy się

pełne podziwu okrzyki kibiców. Jej drużyna dosłownie rozniosła

przeciwniczki w puch, a zdobywczynią dwudziestu zwycięskich

punktów była Charlotte. Po meczu wszystkie koleżanki klepały

ją po plecach i gratulowały. Gdy Alice odwróciła głowę,

zobaczyła na twarzy męża szeroki, szczęśliwy uśmiech. Nie

pamiętała, kiedy ostatnio tak się cieszył. Był niesamowicie

dumny z córki, choć dopiero dziś zobaczył na własne oczy,

jaki ma talent.

- Super był ten mecz - powiedział do żony, która popłakała

się z radości. Po paru minutach dołączyła do rodziny Charlotte,

uszczęśliwiona, że ojciec przyszedł na trybuny.

- Dzięki, tato - powiedziała cicho.

- To było coś, Charlie! -pochwalił ją i otoczył ramieniem. -

Byłem z ciebie strasznie dumny! - wyznał mrukliwie, jak stary

niedźwiedź niezdarnie piastujący swoje młode.

Charlotte przebrała się i wszyscy wyszli ze szkoły. Johnny,

choć niewidzialny, też ją obejmował i poklepywał. Charlie

myślała o zmarłym bracie.

93

92

- Johnny też kiedyś zagrał taki wspaniały mecz. Dostał

puchar - wspominał Jim, kiedy razem wracali do domu.

- Mamy szansę dostać się w tym roku do finałów - powie-

działa Charlotte, wdzięczna za zainteresowanie, jakie okazał

jej ojciec. Dla niej też było to zupełnie nowe doświadczenie,

niezwykle cenne i ważne.

- Na pewno przyjdę na ten mecz - obiecał Jim. Był pod

wielkim wrażeniem gry córki i uznał ją dziś za sportowego

geniusza.

Zatrzymali się, by zrobić zakupy, a gdy dotarli do domu,

była już pora kolacji. Alice zaszyła się w kuchni, a Bobby

z Charlie i ojcem poszli potrenować koszykówkę, oczywiście

pod czujnym okiem Johnny'ego. Ten niebawem wrócił do

matki.

- Fajnie, że tata jednak przyszedł, co? - zagadnął, bardzo

zadowolony. Świetnie wiedział, ile to znaczyło dla Charlie, no

a ojciec został wprost powalony na łopatki, oczarowany, i już

z góry obiecał kibicować w kolejnych rozgrywkach.

- Coś mi się zdaje, że możesz dokonać więcej, niż myślisz -

powiedziała Alice cicho, by nikt jej nie usłyszał. - Masz ma-

giczny dar wpływania na nasze życie. Weźmy Bobby'ego...

albo ojca. Przyszedł na mecz. To niesamowite. Cudowne.

- Z Bobbym to żadna tajemnica, mamo. Ile można nie chcieć

mówić? Pięć lat to szmat czasu.

Alice najlepiej o tym wiedziała, przez ciężkie pięć lat znosząc

w domu pijaka.

- Kiedy będziemy mogli powiedzieć tacie, że Bobby mó-

wi? - spytała. Miała nadzieję, że nastąpi to wkrótce. Dla Jima

oznaczałoby to nowe życie.

- Jeszcze nie teraz - odparł Johnny. - Bobby wciąż nie jest

gotowy. Ale już niedługo. Tylko parę zakrętów.

- Co masz na myśli?

- Nie umiem tego wyrazić, mamo. Po prostu przeczuwam

niektóre rzeczy. Nie wiem, jak to się dzieje ani kiedy te moje

przeczucia się spełnią. Myślę o pewnych rzeczach, a one się

materializują, same, choć wedle mojej myśli. Teraz na przykład

wiem, że Bobby musi trochę więcej poćwiczyć i przygotować

się do rozmowy z tatą.

Dla Alice ta perspektywa była równoznaczna z wyzwoleniem

Jima od poczucia winy, a tym samym wielkiej zmiany i unor-

mowania ich codziennej egzystencji. Nie mogła się doczekać,

ale Johnny nalegał, by jeszcze się wstrzymała. Zarówno ona,

jak i Bobby musieli to respektować. Johnny wiedział. Wiedział

więcej, a jak dotąd wszystko, co robił, obracało się na dobre.

Johnny chciał, by zwycięstwo Bobby'ego było pełne, żeby się

nie denerwował, nie płoszył i nie jąkał, kiedy naprawdę zacznie

mówić.

Po półgodzinie kolacja już stała na stole. Jim i Charlotte

długo rozmawiali o meczu. Analizowali możliwość zdobycia

kolejnych punktów, gdyby Charlotte zagrała bardziej agresyw-

nie. Ojciec świetnie wiedział, co mówi, i Charlie była pod

wielkim wrażeniem jego kompetencji. Tego chciała, o tym

zawsze marzyła, a teraz niewidzialne drzwi, które do tej pory

ich dzieliły, otworzyły się z wielkim hukiem. Już nie żyli

w osobnych światach, tylko w jednym, wspólnym. Charlotte

nareszcie otrzymała od ojca miłość, podziw i zachętę, jakich

oczekiwała.

- Przyłożę się, tato - powiedziała, radośnie podniecona.

Rozkwitała w cieple jego pochwał, zupełnie jak wtedy, gdy

Johnny okazywał jej podobne zainteresowanie. Ojciec w jed-

nej chwili docenił najwyższy poziom jej gry i głośno przyznał,

że w sporcie jest niezrównana. A nawet gdyby tego nie

powiedział, w jego oczach błyszczał prawdziwy podziw.

Charlotte była tak szczęśliwa, jakby ofiarowano jej najwięk-

szy skarb na świecie. Była najszczęśliwszą dziewczyną na

świecie.

Następnego dnia po powrocie do domu Jim zaprosił córkę

na lody i wszystko wskazywało na to, że nie tknął przedtem

ani kropli alkoholu. Alice pożegnała ich z uśmiechem, a Char-

lotte w podskokach pobiegła do samochodu ojca. Jeszcze zanim

95

94

włączył starter, zaczęła go wypytywać, jakie sporty sam upra-

wiał w młodości. Gdy odjechali, Alice poszła na podwórze,

by popatrzeć, jak Johnny trenuje z Bobbym. To, co przed

chwilą widzieli, zakrawało na cud. Jakby Jim, który nigdy nie

poświęcał należytej uwagi Charlotte, nagle zapragnął nadrobić

cały stracony czas.

Alice czekała na nich i nie przygotowywała zawczasu

kolacji, ale przeraziła się, spojrzawszy na kuchenny zegar.

Było dobrze po siódmej, już dawno powinni wrócić do domu.

Po dwóch godzinach wpadła w panikę. Jeszcze gorzej się

poczuła, gdy zatelefonowano ze szpitala. Zdarzył się wypadek,

Jimowi nic się nie stało, tylko Charlotte odniosła powierz-

chowne obrażenia.

- Co się stało? - spytała przerażona.

Spokojny głos w telefonie poinformował ją, że chodziło

o niezbyt groźny wypadek samochodowy. Jim wpadł na zapar-

kowaną ciężarówkę, ale sam przy tym nie ucierpiał. Charlotte

uderzyła głową w deskę rozdzielczą i po opatrzeniu rany oraz

obserwacji zostanie odesłana wraz z ojcem do domu. Po skoń-

czonej rozmowie Alice zrelacjonowała wszystko Johnny'emu.

Na szczęście Bobby, którego wcześniej nakarmiła, odrabiał

lekcje w swoim pokoju i nie słyszał tego, co mówiła. Reakcją

starszego syna był przeciągły gwizd.

- Pił, mamo?

- Nie wiem. Wydawało mi się, że nie - odpowiedziała

uczciwie.

Ale oboje wiedzieli, że po pracy mógł wpaść gdzieś na parę

piw. Mógł się zamroczyć na tyle, by prowadząc, stuknąć

w stojący samochód. Alice poczuła, że dłużej tego nie wy-

trzyma. Po raz drugi jej dziecko znalazło się w stanie za-

grożenia, w obu przypadkach z winy męża. Ryzyko związane

z jego piciem było niewybaczalne.

Gdy Jim z Charlotte przyjechali po kolejnych dwóch godzi-

nach, Alice wciąż była zła, na niego i na siebie. Nie zdołała

wykrztusić ani słowa. W szpitalu kazali Charlotte poleżeć parę

dni i odpocząć, a potem znów będzie mogła wznowić treningi.

Ale to bynajmniej nie uspokoiło Alice. Wiedziała, że córka

znalazła się o włos od śmierci.

Jim wrócił szary na twarzy. Nie odezwał się do żony,

tylko nalał sobie filiżankę kawy i patrzył na nią badawczo,

próbując przewidzieć reakcję Alice, kiedy zeszła na dół

po położeniu Charlotte do łóżka. Była wściekła; Johnny

poszedł pobawić się z Bobbym, choć dotąd dotrzymywał

matce towarzystwa, gdy czekała na powrót męża i córki

ze szpitala.

- Zdajesz sobie sprawę, że mogłeś ją zabić?

Nie odpowiedział. Oboje świetnie zdawali sobie sprawę

z ewentualnych konsekwencji wypadku.

- Nie życzę sobie, byś kiedykolwiek woził dzieci, skoro nie

masz za grosz poczucia odpowiedzialności. - Patrzyła na męża

złym wzrokiem. - Chlej sobie, ile chcesz, ale nie wsiadaj do

auta z moimi dziećmi.

Przycupnął przy stole, skulony jak zbity pies. Przeraził się,

przeraził też śmiertelnie Charlotte.

- Masz prawo mieć do mnie pretensje. Masz prawo być na

mnie wściekła - powiedział. Oboje znali cenę, jaką się płaci

za taką nieostrożność. Już raz to przeżyli, a skutki trwały do dziś.

- Nigdy ci tego nie wybaczę, tak jak ty byś sobie nie

wybaczył, gdybyś skrzywdził w wypadku drugie ze swoich

dzieci. - Alice twardo patrzyła w jego załzawione oczy.

Nie mógł tego znieść i odwrócił głowę.

- Rozumiem. Czuje się okropnie. Nie musisz nic mówić,

Alice. Sam sobie to wszystko powiedziałem, tuż po wypadku -

rzekł z przekonaniem. - Prawda jest taka, że po robocie strze-

liłem parę piw.

- Nie muszę? Powiem ci sto razy więcej, jeśli to się po-

wtórzy. Piłeś, nie bierz do samochodu dzieci. Jeśli jeszcze raz

mnie zawiedziesz, odejdę z tego domu i zabiorę je ze sobą -

zagroziła.

Jim usłyszał takie słowa po raz pierwszy w życiu.

96

97

- Naprawdę byś to zrobiła? - Był oszołomiony. Zrozumiał,

że groźba jest całkowicie realna. Po telefonie ze szpitala coś

w Alice pękło.

- Posłuchaj - zaczął błagalnym tonem. - Obiecałem, że to

się nigdy nie powtórzy.

Obrzuciła go ostrym, zimnym spojrzeniem, cicho wyszła

z kuchni, poszła prosto do sypialni i zamknęła za sobą drzwi.

Jim pojawił się tam po kilku minutach. Alice leżała już

w łóżku i nie była w nastroju do rozmowy. Gdy wślizgnął się

pod kołdrę i zgasił światło, słuchała w ciemności, jak przez

ścianę rozmawiają Johnny i Bobby. Jim był tak wyczerpany

ostatnimi przeżyciami, że nie słyszał niczego. Po chwili zapadł

w kamienny sen.

Rozdział dziewiąty

Następnego dnia atmosfera w domu Petersonów była ciężka

jak beton. Alice i Jim przy śniadaniu nie zamienili ani słowa,

Bobby nic nie mówił, bo nigdy nie mówił, a Charlotte spała

na górze. Alice posprzątała naczynia. Jim przez parę minut

zbierał się na odwagę, żeby do niej zagadać. Było oczywiste,

że ona pierwsza nie zacznie.

- Muszę iść do pracy - powiedział, ale nie doczekał się żadnej

reakcji. - Dasz sobie radę sama z dziećmi? To znaczy z Char-

lotte, i w ogóle... -przerwał, widząc w jej oczach ból, poczucie

zdrady i oskarżenie. - Daj spokój, Alice. Nie zrobiłem tego

specjalnie.

- Nie musiałeś pić, zanim wziąłeś ją do miasta. Mogłeś się

napić wieczorem.

- Wiem - chrząknął niepewnie. - Ale byłem taki zachwy-

cony tym meczem. Ona wyzdrowieje, Alice. Przecież jej nie

zabiłem - nieudolnie próbował się bronić. Oboje wiedzieli, że

jest na przegranej pozycji.

- Jeśli chcesz sam ryzykować, to twoja sprawa. Ale wara

od moich dzieci. - Alice dobitnie wyraziła swoje uczucia.

Znaczyło to, że mąż stracił w jej oczach wszelką wiary godność

i nigdy nie zostawi dzieci pod jego opieką.

- To się nie powtórzy - wyjąkał słabym głosem. Znów miał

do siebie mnóstwo pretensji: że skrzywdził Alice, że zranił

Charlotte.

99

- Oczywiście. Bo ja na to nie pozwolę.

Jim nie odpowiedział i zaraz wyszedł. W kuchni pojawił się

Johnny i z troską spojrzał w oczy matki.

- Nie mogę znieść, kiedy się kłócicie - powiedział ponuro.

- Do mnie masz pretensje? On mógł zabić twoją siostrę.

- Może tym razem nauka nie pójdzie w las.

Alice w to nie wierzyła. Jeśli nauka poszła w las pięć lat temu,

gdy zdarzył się o wiele gorszy wypadek i Bobby omal nie

utonął, to dlaczego teraz miałoby być inaczej? Codzienne picie

Jima stało się częścią domowego pejzażu i słaba była nadzieja,

że to się kiedykolwiek zmieni. Ta prawda dotarła do Alice z całą

mocą. Wolała sobie nie wyobrażać ich wspólnej przyszłości.

Dotąd miała nadzieję, że Jim zwalczy nałóg, ale straciła ją.

Johnny zginął, a ona, matka, nie miała zamiaru narażać życia

pozostałych dzieci. Nie cieszyła jej też perspektywa, że mąż po

pijanemu się rozbije. Johnny objął ją, chcąc okazać współczucie.

Widok matki w takim stanie sprawiał mu straszliwy ból.

Alice poszła sprawdzić, jak się czuje Charlotte, po czym

zeszła, by naszykować jej śniadanie. Po południu wpadła Pam,

podniecona przed wieczorną randką z Gavinem. Bardzo się

zmartwiła, usłyszawszy o wypadku.

Alice nie powiedziała przyjaciółce, że zagroziła Jimowi

rozstaniem. Kiedy Pam wyszła, Alice zabrała Bobby'ego na

lody. Wrócili przed samą kolacją. Gdy Jim do siódmej nie

pokazał się w domu, zadzwoniła do jego biura. Tam też go

nie było - może właśnie jechał samochodem. Kiedy jednak

minęła kolejna godzina, zaczęła szaleć z niepokoju. Zastana-

wiała się, czy ją zdradza, czy tylko udaje, że chodzi do pracy,

czy postanowił upić się na śmierć. Nie miała pojęcia, do czego

zdolny jest człowiek otępiony przez alkohol, pozbawiony wszel-

kich hamulców.

Przyjechał piętnaście po ósmej, zdenerwowany i niepewny.

Najwyraźniej zdziwił go widok Alice i Bobby'ego przy stole.

Rzuciła mu tylko jedno krótkie spojrzenie, ale to wystarczyło,

by stwierdzić, że jest trzeźwy.

- Przepraszam. Nie wiedziałem, że jest aż tak późno -

powiedział z wahaniem. - Cały dzień pracowałem, dopiero co

wyszedłem z biura. Trzeba było nadrobić zaległości. -Napięcie,

które zapanowało w kuchni, można było kroić nożem.

- Dzwoniłam godzinę temu - powiedziała Alice oskarżyciel-

skim tonem. Złość za jego wczorajsze zachowanie tylko dolała

oliwy do ognia.

- Musiałem coś załatwić po drodze.

Nie doczekał się jednak reakcji żony. Alice bez słowa na-

łożyła mu jedzenie na talerz, a Bobby, czując, że między

rodzicami toczy się niema wojna, szybciutko wymknął się do

swego pokoju. Jim po kolacji poszedł na telewizję - ku zdzi-

wieniu Alice tym razem bez tradycyjnego sześciopaku z piwem.

Chciała się naradzić z Johnnym, ale nie pokazał się przez cały

wieczór. Pojawił się dopiero koło jedenastej, kiedy Jim już

spał, a ona siedziała w kuchni nad filiżanką wystygłej herbaty.

- Gdzie byłeś? - spytała, jakby wymknął się na randkę i nie

wrócił na czas. Wciąż zapominała, że nie musi i nie powinna

się o niego martwić. Najgorsze, co się miało stać, już się stało.

- Poszedłem na kolację z Buzzem i Becky. Tym razem

wybrał naprawdę fajny lokal. Pod tym względem ma nade mną

przewagę. - Johnny się zaśmiał, bo cała sprawa była absurdalna.

Matka mu zawtórowała. Jego obecność poprawiała jej nastrój

i już nie czuła takiego gniewu i złości j ak poprzedniego wieczoru.

- Po co im przeszkadzasz? - spytała żartem. Na szczęście

nie poczuł się urażony. Nie był zazdrosny, raczej zadowolony.

- Nikt mi nie mówił, że mam nie przychodzić. Becky ciągle

mnie wspomina, mamo.

- Wiem. Kochała cię - powiedziała łagodnie. Wiedziała, że

Becky wciąż kocha pamięć o Johnnym, ale wolała o tym nie

wspominać, by nie rozdrażniać syna, który z całą dobrą wolą

zajął się organizowaniem na nowo życia swojej dziewczyny.

- Fajnie im było razem. Buzz to dobry chłopak. Namawia

Becky, żeby zdawała na uniwersytet, wtedy byliby razem.

Powiedziała mu, że bardzo by chciała, ale nie wierzy w swoje

100

101

siły. - Nagle zmienił temat. - Jak było dzisiaj w domu? Co

robił tata? Dogadaliście się?

- Nie całkiem. Strasznie się spóźnił. Ale przynajmniej był

trzeźwy - powiedziała szczerze. Johnny był na tyle dorosły,

by świetnie rozumieć napięcia między rodzicami. Mimo to nie

zdobyła się na wyjawienie swoich podejrzeń, że Jim może ją

zdradzać, a nawet udawać tylko, że pracuje.

- Nie dręcz go, mamo. I tak już przeżywa to, co zrobił. Boi

się ciebie i czuje się strasznie niepewnie.

- Musi się zgłosić do Anonimowych Alkoholików - powie-

działa zaciętym, pełnym goryczy głosem.

- Zapewne to zrobi. Przez ten wypadek przejrzał na oczy.

- Przejrzeć na oczy to on powinien pięć lat temu, Johnny.

Teraz jest za późno.

- Mamo, nie bądź dla niego taka bezwzględna - zdążył

powiedzieć, gdy drzwi do kuchni otworzyły się i ukazał się

w nich ojciec.

Alice zamarła z otwartymi ustami. Była pewna, że mąż śpi.

Zszedł na dół do lodówki, bo obudził go głód.

- Znowu mówisz do siebie? - zapytał znużonym głosem.

Takie wpadki zdarzały się Alice coraz częściej. Ciągle słyszał

jej głos, choć nikogo w pobliżu nie było. - Powinnaś iść do

lekarza - powiedział i wrócił na górę.

Alice ucałowała Johnny'ego i w parę minut potem podążyła

za nim. Leżeli w ciemnościach dłuższy czas, nim znów się

odezwał.

- Jak tam Charlotte?

- Przespała całe popołudnie. Idź do niej rano, sam zapytaj.

Jim był zbyt zestresowany, by pokazać się córce na oczy.

Przeprosił ją za wypadek od razu tam, w szpitalu, a ona

powiedziała, że się nie gniewa i na pewno wyzdrowieje. Ale

potem nie miał siły tego drążyć, zwłaszcza że w oczywisty

sposób zawinił. Krępował się Charlotte, bo zamiast mieć preten-

sje, ciągle mu dziękowała, że przyszedł na mecz i że zaprosił

ją do kawiarni.

- Tak zrobię.

Zgasił światło i leżał w ciemnościach, rozmyślając o swoim

życiu. Kiedy wreszcie przytulił się do Alice, ona już mocno

spała. Rano Jim nie zdążył porozmawiać z Charlotte, bo musiał

iść do pracy, a nie chciał jej budzić. Alice poszła do kościoła,

a Bobby siedział sam w kuchni. Właściwie rozmawiał z John-

nym, ale zamilkł natychmiast, gdy tylko usłyszał na schodach

kroki ojca.

Jim nie powiedział nawet „dzień dobry", nalał sobie filiżankę

kawy i zagłębił się w lekturze gazety, jak gdyby Bobby'ego

w ogóle tu nie było. Johnny siedział nieruchomo, popatrując

to na ojca, to na brata. Zmarszczył czoło, koncentrując się na

jakiejś myśli. Kiedy ojciec skończył przeglądać gazetę, nagle

odezwał się do Bobby'ego.

- Mama zaraz wróci.

Nie umiał postępować z tym zagubionym, samotnym dziec-

kiem. Odkąd Bobby zaniemówił, Jimi nie odzywał się do niego,

bo nie mógł się przemóc. Chłopiec z kolei, który już odważył się

odzywać do mamy i brata, bał się reakcji ojca. - Chcesz coś

zjeść? - Jim próbował odczytać odpowiedź w oczach dziecka. -

Jadłeś śniadanie? - Bobby skinął głową. - Trudno się z tobą

rozmawia. - Jim po raz pierwszy od pięciu lat nie czuł kaca. Nie

pił już dwie doby. - Dlaczego mi nie odpowiadasz? Dlaczego

chociaż nie spróbujesz? Założę się, że jakbyś chciał, tobyś

umiał. - Powiedział to, mając nadzieję, że dzieciak się przeła-

mie. Ale odpowiedziała mu cisza. - Nie próbujesz. Nawet nie

chcesz spróbować. - Popatrzył smutno na Bobby'ego.

Johnny podszedł i położył rękę na ramieniu malca, jakby

chcąc mu dodać odwagi. Nie powinien bać się własnego ojca.

Johnny marzył o chwili, kiedy w sercu Bobby'ego uczucia

wezmą górę nad stresem.

Jim wstał. Gdy wychodził z kuchni, w jego oczach błyszczały

łzy. Bał się, że jego rodzina się rozpada. Bobby dłuższą chwilę

siedział w kuchni, po czym poszedł na górę, prosto do pokoju

brata. Siedział tam, szeptem rozmawiając z Johnnym i oglądał

103

102

jego sportowe trofea. Nagle upuścił coś na podłogę i narobił

hałasu. Drzwi otworzyły się i stanął w nich ojciec.

- Co ty tu robisz? Idź do siebie - powiedział surowo.

Bobby o mało nie zaczął płakać, ale Johnny szepnął mu na

ucho, żeby nie bał się ojca, bo on, starszy brat, będzie przy nim

i wszystko dobrze się skończy. Problem polegał na tym, że

w świadomości Jima pokój Johnny'ego stał się czymś w rodzaju

kapliczki. Nie życzył sobie, żeby cokolwiek tu ruszano.

Bobby wyszedł, a Jim pozostał w wysprzątanym przez Alice

sanktuarium. Zachodził tu rzadko, więc nie zauważał zmian,

dokonanych przez Johnny'ego, który spędzał tu mnóstwo czasu,

przeglądając swoje zeszyty, notatki i drobiazgi. Były tu jego

zdjęcia z Becky, listy i pamiętniki z dzieciństwa. Wszystko

pozostało tak jak wtedy, kiedy żył. Jim usiadł na łóżku syna

i rozpłakał się. Minęło już blisko pół roku, a widok pokoju

nadal bolał jak niezabliźniona rana. Uniwersytecka kurtka

Johnny'ego wisiała na oparciu krzesła, tam gdzie ją zostawił,

przebierając się na bal. Jim siedział długo, a gdy wreszcie

wyszedł, zobaczył na schodach Alice. Zauważyła, skąd wy-

chodzi, ale pozostawiła to bez komentarza.

Minęła męża i weszła do Charlotte, żeby sprawdzić, jak się

czuje. Córka obudziła się już, głodna i w całkiem dobrym

nastroju. Zeszła na dół na śniadanie w swoim starym różowym

szlafroku i uśmiechnęła się do ojca. Nie przejęła się wypadkiem,

wciąż była w euforii, że ojciec nareszcie zainteresował się jej

osiągnięciami na boisku.

- Jak się masz, Charlie? - spytał głosem zdławionym przez

niedawne łzy.

* j

- Dobrze. A ty, tato? - Charlie wciąż się uśmiechała.

- Dobrze - mruknął.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby Alice nie milczała od dwóch

dni. Bobby też patrzył na niego jak na obcego. Jim od czter-

dziestu ośmiu godzin nie tknął ani kropli i ręce potwornie mu

się trzęsły.

Resztę dnia każdy spędził przy swoich zajęciach. O czwartej

Jim wyszedł z domu. Wrócił po dwóch godzinach, lecz nie

powiedział, gdzie był. Alice coraz bardziej się obawiała, że

chodzi do innej kobiety, ale nie dawała tego po sobie poznać.

Obserwowała tylko pilnie, czy Jim pójdzie do lodówki po piwo.

Zamiast jednak rozwalić się jak zwykle przed telewizorem,

poszedł posprzątać podwórko. Wieczorem przy stole próbował

do niej nieśmiało zagadywać. Charlotte zeszła na kolację i od

razu wciągnęła ojca w dyskusję o przyszłych rozgrywkach.

- Nie wznowisz treningu, póki lekarz ci nie pozwoli - ostro

zareagowała Alice, ale przez resztę posiłku mąż i córka nie

przestawali rozmawiać o grze Charlotte i jej ostatnim wspa-

niałym meczu.

- Dzięki za wsparcie, tato - powiedziała Charlie. Usłyszała

od niego wprost, że jest absolutnie najlepsza w swojej drużynie,

nie mówiąc o konkurencji. - Przyjdziesz za tydzień na mecz?

- Spróbuję się wyrwać - powiedział z ostrożnym uśmie-

chem, zwracając się i do córki, i do żony. Tylko Bobby'ego

nadal nie zauważał. Zraziła go poranna nieudana próba poro-

zumienia z chłopcem.

Po kolacji Jim i Charlie poszli na telewizję, a Alice z synami

została w kuchni, żeby posprzątać. Choć rozmawiali szeptem,

Charlie usłyszała z sąsiedniego pokoju jej głos.

- Cały czas mówi sama do siebie - powiedziała do ojca.

Była bardzo zmartwiona.

- Może mówi do Bobby'ego - odpowiedział ojciec z wes-

tchnieniem. - Nie rozumiem, jak może to robić. Ja nie potrafię

mówić do kogoś, kto nigdy nie odpowiada. Po prostu nie wiem

wtedy, co powiedzieć - zwierzył się córce.

- Gdybyś mu się lepiej przyglądał, tobyś wiedział, co myśli -

powiedziała cicho. Było to dziwne, nieznane uczucie, ale

najwyraźniej znalazła z ojcem silną nić porozumienia. Po raz

pierwszy w życiu. Oczywiście, przyczyną był jego podziw dla

Jej gry.

- Myślisz, że kiedyś się odezwie? - zapytał czternastoletnią

dziewczynę, jakby była dorosłą, doświadczoną i mądrą kobietą.

105

104

- Mama jest tego pewna. Mówi że Bobby potrzebuje tylko

jeszcze trochę czasu. - Pięć lat - pomyślał Jim. - Ile jeszcze

można się łudzić?. - Johnny zawsze dużo rozmawiał z Bobbym,

tato. Skoro nie umiesz rozmawiać, to może chociaż pograsz

z nim w kosza?

- A on to lubi? - Jim się zdziwił. Nie miał pojęcia, czym

się interesuje jego najmłodsze dziecko i dotąd nie był tego

ciekaw.

- Całkiem dobrze mu idzie, jak na takiego smarkacza.

- Tobie też dobrze idzie. - Uśmiechnął się i objął ją. Po

chwili włączył program sportowy. Niebawem na kanapę przy-

siadł się Bobby. Johnny siedział na krześle i napawał się

widokiem rodzeństwa w takiej harmonii z ojcem. Od czasu do

czasu uśmiechał się do małego, jakby zachęcając go, by spró-

bował rozwinąć skrzydła.

Kiedy Alice przyszła do nich, też się uśmiechnęła. Mimo

żalu do męża musiała przyznać, że bardzo się stara. Od czasu

wypadku z Charlotte nie tknął alkoholu. Wszyscy to zauważyli,

choć nikt tego nie komentował. Ale Alice była zbudowana

jego zdecydowaną, konsekwentną postawą. Atmosfera w domu

od razu zmieniła się na lepsze. Rozmyślała o tym przez cały

czas od ubiegłego wieczoru.

Po odwiezieniu Bobby'ego do szkoły siedziała sobie w kuch-

ni i podśpiewywała, przyszywając guziki. Zadzwonił telefon.

Była pewna, że to Jim, bo tylko on dzwonił czasem do domu

w godzinach pracy. Choć i on w ostatnich tygodniach tego nie

robił. Od śmierci Johnny'ego izolował się od całego świata,

od rodziny też.

Kiedy podniosła słuchawkę, okazało się, że dzwonią ze

szkoły Bobby'ego. Spadł na przerwie z huśtawki i złamał rękę.

Nauczycielka pojechała z nim do szpitala i niedługo przywiezie

go do domu. Alice miała pretensję, że nie zawiadomiono jej

wcześniej, ale tłumaczyli się, że musieli jak najszybciej udzielić

dziecku pierwszej pomocy i nie chcieli jej niepotrzebnie dener-

wować. Bobby pojawił się w domu już w dziesięć minut później.

Miał trochę nieprzytomne spojrzenie - skutek środków przeciw-

bólowych. Alice położyła go do łóżka i zostawiła pod opieką

Johnny'ego, a sama poszła porozmawiać z wychowawczynią.

- Lekarz z pogotowia powiedział, że nic mu nie będzie.

Musi tylko przez cztery tygodnie nosić gips - powiedziała

nauczycielka. Zawahała się, jakby chciała jeszcze coś dodać. -

Nie chcę robić pani fałszywych nadziei, bo mogę się mylić -

zaczęła ostrożnie. - Zdaje mi się jednak, że jak Bobby spadł,

to zawołał „oj!".

Gdyby Alice wcześniej na własne uszy nie słyszała, że Bobby

mówi, oszalałaby ze szczęścia. Teraz jednak jej reakcja była

ostrożna. Powiedziała wychowawczyni, że zapewne się prze-

słyszała. Było zbyt wcześnie, by ujawniać fakt, że dziecko

mówi. Zamierzała chronić tajemnicę tak długo, aż Bobby zechce

sam przemówić. Chciała zresztą, by pierwszy dowiedział się

o tym Jim.

- Możliwe - przyznała wychowawczyni - chociaż jestem

prawie pewna, że to usłyszałam. Może powinna go pani jeszcze

raz przebadać?

Alice miała teraz przy sobie oboje dzieci - Charlotte, która

leżała po wypadku, i Bobby'ego ze złamanym nadgarstkiem.

Kiedy Jim wrócił do domu, jak zwykle dość późno, strasznie

się nad nimi roztkliwiał. Był trzeźwy, więc kiedy dzieci poszły

na górę, Alice postanowiła przerwać milczenie.

- Gdzie chodzisz po pracy? - zapytała podejrzliwie. Mimo

że wyglądał bardzo dobrze i zachowywał się bez zarzutu, te

codzienne eskapady nie dawały jej spokoju.

- Nigdzie - powiedział, ale na widok jej pełnego bólu spoj-

rzenia dodał: - Chodzę na takie tam spotkania.

- Jakie spotkania? - nie ustępowała.

Jim długo nie odpowiadał, ale to znaczyło, że nie zamierza

kłamać i zdobędzie się na szczerość.

- Czy to ważne?

- Dla mnie tak. Nawet bardzo. Masz kochankę?

- Nie, skądże. Nie zrobiłbym ci tego, Alice. Kocham cię.

106

107

Rozdział dziesiąty

Dotknął jej dłoni. - Przepraszam, że spaskudziłem ci kawał

życia... Przepraszam za to, co było po Johnnym... I za Bob-

by'ego... A teraz jeszcze ten wypadek z Charlotte. Wszystko

to mnie przerosło. Nie, nie mam kochanki. Chodzę do klubu

Anonimowych Alkoholików. Poszedłem na drugi dzień po

wypadku. To był najwyższy czas przestać pić.

Alice patrzyła na niego oczami pełnymi łez. Pochylił się

i pocałował ją. Marzenie się spełniło.

- Dziękuję ci - wyszeptała. Nie mogła powiedzieć nic wię-

cej. Tej nocy zamknęli się w sypialni na klucz, żeby żadne

z dzieci im nie przeszkadzało. Johnny spał, skulony w nogach

łóżka Bobby'ego.

Grudzień był pełen zajęć. Jim miał mnóstwo pracy, bo

przybyło mu aż trzech stałych klientów, nie licząc tych dwóch,

z którymi pracował od jesieni. Alice nie była pewna, czy stało

się tak dlatego, że przestał pić; w każdym razie pracował

dziesięć razy więcej, no i w związku z tym zarabiał dużo lepiej.

Zmieniło się też jego usposobienie. Był pogodny, brał wolne

popołudnia, żeby nie opuścić żadnego meczu Charlotte i stał

się jej nieoficjalnym trenerem i doradcą. W kółko opowiadał

o jej sukcesach i zachwycał się nią chyba bardziej niż kiedyś

Johnnym.

Charlotte, która niedawno skończyła piętnaście lat, kwitła,

dowartościowana przez kochającego tatusia. W lokalnej gazecie

na kolumnach sportowych opublikowano jej fotografię na pół

strony. Zaczęła się interesować chłopakami, a szczególnie

jednym, z chłopięcej drużyny koszykówki. Jednak najbardziej

ceniła sobie towarzystwo ojca. Oboje chcieli jak najszybciej

nadrobić stracone lata, kiedy się nią zupełnie nie interesował.

Opowiadał o tym na spotkaniach AA, czasem płacząc, czasem

się usprawiedliwiając. Kochał ją, ale nie umiał znaleźć do niej

drogi. Teraz kajał się, że był taki obojętny i faworyzował

Johnny'ego tylko dlatego, że on był chłopakiem, a Charlie

dziewczyną. Wychwalał córkę pod niebiosa, ale wciąż nie umiał

poradzić sobie ze sprawą Bobby'ego. Czuł się z nim obco, nie

109

umiał z nim postępować i patrzył na synka jak na żywy wyrzut

sumienia z powodu własnych win.

Alice była szczęśliwa, widząc, jak rozwijają się więzi

emocjonalne między mężem a córką. Często rozmawiała

o tym z Johnnym i oboje doszli do wniosku, że przełom

nastąpił, gdy Jim zapisał się do grupy wsparcia AA. Alice

wiedziała, że nie obyło się bez niewidzialnych wpływów

Johnny'ego.

- To niesamowite - powiedziała pewnego dnia, kiedy robiła

pranie. Stał się cud, a nawet dwa - miała na myśli zarówno

powrót do trzeźwego życia, jak i zmianę stosunku Jima do

Charlotte.

Trzecim cudem było, że dzięki Johnny'emu Bobby przemó-

wił, choć jeszcze nikt poza jego matką o tym nie wiedział.

Musiał nabrać pewności siebie i ta chwila się zbliżała. Ostatnio

coraz częściej się uśmiechał i mniej przesiadywał w swoim

pokoju. W szkole szło mu znacznie lepiej, a gdy rozmawiał

z Johnnym albo z matką, buzia mu się nie zamykała.

- A jak ty się czujesz, mamo? - spytał pewnego dnia John-

ny. - Czego byś pragnęła? - Alice nigdy go o nic nie prosiła.

- Ciebie - powiedziała. - Chciałabym, żebyś do nas wrócił

na zawsze. - Ale to jedno było niemożliwe. - Cieszę się, że

chociaż na trochę się tu zjawiłeś. - Johnny wrócił do niej przed

dwoma miesiącami, ale już zdołał zrobić tyle dobrego dla

rodziny, że bała się, iż pewnego dnia zniknie na dobre. Nigdy

o tym nie rozmawiali, ale przeczucie, że ich czas się kończy,

nie opuszczało jej. - Chyba nie odejdziesz bez słowa, prawda? -

spytała, pełna niepokoju.

- Nie, mamo. Obiecuję ci to - powiedział. Dość się nacier-

piała po jego nagłej śmierci w wypadku. Nie umiałaby tego

przejść po raz drugi. - Teraz będziesz na to przygotowana -

obiecał.

- Nigdy się z tym nie pogodzę - powtarzała uparcie, ocie-

rając łzy. - Chcę, żebyś był przy mnie.

- Gdybym tylko mógł, mamo. - Westchnął i objął ją ra-

mieniem. - Ale nie martw się, tym razem będzie zupełnie

inaczej. Nie będziesz cierpieć.

- Mieliśmy szczęście, że wróciłeś. Czy twoje zadanie już

jest skończone?

- Chyba nie - powiedział niepewnie, bo sam tego nie wiedział,

choć skutki jego obecności były widoczne gołym okiem. Rozwią-

zywał jeden kłopot po drugim. Nie dano mu jasnych wskazówek,

co ma robić, ale instynktownie sam znajdował drogę. - Oboje

będziemy to wiedzieć, gdy przyjdzie czas się rozstać.

Ta chwila nie była zbyt odległa, podpowiadała jej matczyna

intuicja.

- Jak to będzie? Rozpłyniesz się w powietrzu? - spytała,

nagle ogarnięta paniką.

- Na pewno nie, mamo. Przecież ci obiecałem. Nikt tego

ode mnie nie zażąda. Nie skrzywdzę cię.

- To dobrze. - Poczuła ulgę. - Chcę to wiedzieć zawczasu.

- Tak się stanie - obiecał raz jeszcze. - Ale jeszcze nie

teraz. Mam co robić.

- Nie przyspieszajmy biegu spraw. - Alice się uśmiech-

nęła. - Spiesz się powoli.

- Obiecuję.

- Kocham cię - szepnęła, gdy zamknął ją w uścisku.

Popołudnie Johnny spędził w domu Becky. Tam też wszyscy

wyszli na prostą. Becky często widywała się z Buzzem i zwie-

rzyła się Alice, że znów jest szczęśliwa. Często się śmiała,

podobnie jak Pam. Jej romans z Gavinem rozwijał się fantas-

tycznie, a on sam coraz częściej wspominał o przeprowadzce,

by być bliżej ukochanej kobiety.

Pewnego dnia, gdy Alice z Johnnym ubierali choinkę i śpie-

wali kolędy, niespodziewanie wrócił Jim. Zapomniał jakichś

papierów i postanowił przejrzeć je w domu. Na widok roz-

radowanej, rozśpiewanej żony poczuł miód na sercu.

- Ciekaw jestem, jak przy tym wzroście zdołałaś zaczepić

gwiazdę na czubek - powiedział.

Trudno byłoby mu to wytłumaczyć, więc skłamała, że

111

110

pomógł jej mleczarz. Johnny parsknął ze śmiechu, bo to on

ubrał górne gałązki, zresztą jak co roku.

- Dobrze sobie radzisz -pochwalił j ą Johnny, odpowiedziała

mu coś, pewna, że Jim nie usłyszy. Tymczasem wszedł do

pokoju i zmarszczył brwi.

- Trzeba coś zrobić z tym twoim nawykiem mówienia do

siebie. Może powinnaś się zapisać do Anonimowych Auto-

gadaczy - zażartował. - Charlotte martwi się o ciebie. Uważa,

że mówisz do Johnny'ego.

- Chyba ma rację, ale z czasem to przejdzie - uspokoiła go

Alice i nagle posmutniała. Przejdzie, przejdzie, pomyślała, aż

za szybko. Gdy Johnny odejdzie na zawsze, już nie będzie

miała z kim rozmawiać. Nie w taki sposób. Miała oczywiście

Jima i dzieci, ale to nie to samo. Takiej bliskości jak z Johnnym

nie czuła z nikim z rodziny. A teraz jeszcze się to pogłębiło. -

Wiem, że was denerwuje ten mój nawyk, ale to nic groźnego.

Jim wycofał się ze swą teczką do innego pokoju. Wciąż

pracował, gdy Charlotte wróciła ze szkoły, a Alice wyjechała

po Bobby'ego, oczywiście z Johnnym. Uśmiał się, kiedy mu

powtórzyła słowa ojca o podejrzeniach Charlotte.

- Nim odejdziesz, wszyscy będą pewni, że z kretesem zwa-

riowałam - pożaliła się ze smutnym uśmiechem.

- To nic złego - powiedział Johnny. - Będziesz mogła robić

wszystko, na co masz ochotę. „Zwariowana pani Peterson".

Będziesz wolna, mamo, a to wielka frajda.

- Nie dla mnie. Nie podoba mi się, że ludzie uważają mnie

za nienormalną- odparła, choć cena owego wariactwa za

przyjemność obcowania z synem wcale nie wydawała się jej

za wysoka.

W ciągu ostatnich miesięcy Johnny stał się dorosłym, wraż-

liwym i mądrym człowiekiem, obdarzonym ogromną wiedzą

o ludziach. Świetnie rozumiał ojca i bez żadnego wysiłku,

zupełnie naturalnie wyczuwał wszystkie potrzeby Bobby'ego.

Znał myśli Charlotte, jej marzenia i troski, a z matką stanowił

niemal jedność. Rozumieli się bez słów. Zawsze tak było, ale

teraz w znacznie większym stopniu. Więź, która ich połączyła,

nie mogła być naruszona ani zerwana nawet przez czas. Alice

wiedziała, że gdy Johnny odejdzie, będzie, w niewidzialnej już

postaci, nad nią czuwać. Było to bardzo pocieszające i dlatego

uśmiechali się, zamiast martwić, podobnie jak Bobby, który

wybiegł ze szkoły z pudłem własnoręcznie zrobionych ozdób

na choinkę.

- Co za punktualność! - pochwaliła synka, który położył

pudło na tylnym siedzeniu, obok Johnny'ego. - Rano zaczęliś-

my z Johnnym ubierać drzewko.

- Jak wygląda? - spytał uradowany Bobby.

- Bardzo ładnie. Brakowało tylko twoich ślicznych łań-

cuchów - odparła z uśmiechem. Bobby był jej równie drogi

jak Johnny, choć oczywiście w nieco odmienny sposób. Jej

miłość do Charlotte miała jeszcze inny odcień. Johnny był

wyjątkowy, stał się nieusuwalną częścią jej duszy.

- Naprawdę ci się podobają, mamo? - spytał Bobby, sięgając

po te, z których był najbardziej dumny.

- Oczywiście, kochanie. Ozdobimy nimi choinkę, kiedy

tylko wrócimy do domu.

Do świąt pozostały jeszcze całe dwa tygodnie. Wszyscy

mieli mnóstwo roboty. Jim organizował przyjęcie gwiazdkowe

w firmie i wypełniał zeznania podatkowe swych licznych

klientów. Charlotte kończyła sezon rozgrywek i przygotowy-

wała się do wielkiego, decydującego meczu, na który tak

wyczekiwał jej ojciec. A Bobby został wybrany do roli aniołka

w szkolnych jasełkach. Choć była to niema rola, polegająca

na bieganiu po scenie i machaniu skrzydłami, malec czuł się

bardzo ważny, a Alice wychodziła ze skóry, by jego kostium

był najładniejszy.

Nie wyprawiali w tym roku świąt, ale zaprosili na Wigilię

rodzinę Adamsów, oczywiście z Gavinem, który wziął tydzień

urlopu, by być z Pam i jej dziećmi.

Nastrój był wspaniały. Alice zrobiła domowy poncz, w tym

specjalną, bezalkoholową porcję dla Jima. On sam był duszą

113

112

go kupić, zamierzali wystawić na sprzedaż obecny dom Pam

i mieszkanie Gavina w Los Angeles. Dzieci wprawdzie po-

wtarzały, że nie chcą opuścić starego, kochanego domu, ale

widać było, z jakim zachwytem chłoną każde słowo Gavina.

Zwłaszcza gdy obiecał im podarować na przyszłe wakacje

żaglówkę.

Pam zwróciła się do Becky, prosząc, by i ona wyjawiła

swój ą wielką nowinę. Dziewczyna zaczerwieniła się, a Johnny

poczuł, że nogi się pod nim uginają. Usiadł na krześle opusz-

czonym przez jedno z dzieciaków, które pognały na górę, żeby

oglądać filmy na wideo w pokoju Charlotte.

- Chyba jednak się nie zaręczyła, jak myślisz, mamo? -

spytał. Widać było, jak walczy w nim zazdrość z wielko-

dusznością. Chciał dla niej szczęścia, a jednocześnie nie

mógł zapomnieć o swojej miłości. Sam przecież sprawił, że

spotkała się z Buzzem, a mimo to nadal marzył, by ją obej-

mować i całować. Czasem brał ją za rękę, choć tego nie

czuła. Jedyni żywi, z którymi miał cielesny kontakt, to byli

Bobby i matka. Cały czas zastanawiał się, jak by to było,

gdyby siły wyższe pozwoliły Becky go ujrzeć i dotknąć.

Wówczas rozstanie na dobre po kilku miesiącach byłoby

czymś nie do zniesienia.

- No, powiedz nam, Becky - ponagliła dziewczynę Alice.

Johnny wyglądał, jakby za chwilę miał wybuchnąć.

- Dostałam stypendium - powiedziała zwyczajnie, bez prze-

chwałki w głosie. - Na uniwersytecie w Los Angeles. Zaczynam

naukę już od stycznia, wtedy, kiedy i Buzz. Bardzo mi pomógł -

dodała. Widać było, że ogromnie się cieszy.

- To'nie on - warknął Johnny, a matka odwróciła ku niemu

głowę. - To ja.

Alice przytaknęła w milczeniu. Nie mogła mu głośno od-

powiedzieć przy stole.

- To wspaniale, moja kochana - powiedziała do Becky

i uśmiechnęła się do Pam, która aż puchła z dumy. Córka miała

zamiar studiować sztukę. Alice wiedziała, że ma talent plas-

tyczny, bo przechowywała w szufladzie sporo jej portrecików

Johnny'ego. Były dobre. Becky chciała prócz rysunku i malar-

stwa studiować dodatkowo historię sztuki, żeby po studiach

móc uczyć w szkole. Johnny uważał, że to dla niej idealna

życiowa droga. I teraz się udało.

Po deserze Pam poszła z Alice do kuchni, by pomóc jej

w sprzątaniu. Mężczyźni zostali w salonie, rozmawiając

o sporcie, polityce i podatkach, co zawsze interesowało John-

ny'ego, więc pozostał z nimi. Poza tym nie chciał robić

kłopotu matce, która zawsze rozpraszał swymi komentarzami

i prowokował do niekontrolowanych zachowań. Gdy jednak

Becky zaczęła wchodzić po schodach, instynktownie podążył

za nią. Nie weszła jednak do pokoju Charlotte, gdzie zebrały

się wszystkie dzieci. Bezszelestnie wślizgnęła się do jego

pokoju i cicho zamknęła drzwi. Stała tam w ciemności dłuższą

chwilę, wdychając znajomy zapach, a potem położyła się na

łóżku i zamknęła oczy. Johnny stał tuż obok. Dotknął jej

dłoni, ale nie czuła tego, chyba że w sercu. Napawała się jego

niewidzialną obecnością, póki nie spłynął na nią wielki spo-

kój. Znała tu każdą rzecz; tu się całowali, tu snuli plany na

przyszłość.

- Kocham cię, Johnny - wyszeptała.

- Ja cię też kocham, Becky. Zawsze będę cię kochał-

odpowiedział i mówił dalej, jakby pchany ku temu niewi-

dzialną, przemożną siłą. - Chcę, żebyś była szczęśliwa. Na

pewno będzie ci wspaniale na uczelni... a Buzz... on też cię

kocha i będzie dla ciebie dobry - zająknął się. - Ja chcę po

prostu, byś miała ciekawe, udane życie, czy z nim, czy z in-

nym. Zasługujesz na to, Becky. I wiesz, że zawsze będę przy

tobie.

Becky skłoniła głowę, jakby usłyszała to wyznanie i było

to prawdą, bo odbierała słowa Johnny'ego sercem i intuicją.

Czuła też, jak spływa na nią fala ciepła i ukojenia. Gdy wstała,

obeszła jeszcze raz pokój, dotykając każdej fotografii na ścia-

nie, każdego pucharu i bibelotu. Zatrzymała się przed swoim

117

116

ulubionym zdjęciem. Takie samo miała u siebie na nocnym

stoliku, ale obok stało też zdjęcie Buzza. Teraz wydawało jej

się, że Johnny z fotografii ożył.

- Zawsze będę cię kochać, Johnny - szepnęła i oczy zaszły

jej łzami.

- Ja ciebie też, Becky. Wszystkiego najlepszego - odpo-

wiedział, a ona znów kiwnęła głową i podeszła do drzwi.

Stała jeszcze chwilę w progu, po czym wyszła równie cicho,

jak weszła. Miała w sob ie teraz radość i wiarę w przyszłość,

czego jej tak długo brakowało. Otarła łzy i z uśmiechem

weszła do pokoju Charlotte. Odprawiła swój prywatny rytuał

pożegnania z Johnnym i teraz mogła już zacząć nowe życie.

Żal i rozpacz gdzieś znilkły, zastąpione przez inne, pozytyw-

ne uczucia. Pamięć trwa3a, ale była to pamięć dobra, dodają-

ca sił.

Adamsowie zaczęli się zbierać do domu o wpół do dwu-

nastej, a Petersonowie przygotowali się do wyjścia na paster-

kę. Życzeniom i uściskom nie było końca. Gospodarze długo

machali na podjeździe za dużym vanem, który Gavin kupił,

by wygodnie wozić całą^ rodzinę. A potem wsiedli do samo-

chodu tylko we czwórkę. To znaczy, tak zdawało się Char-

lotte i Jimowi, bo niewidzialny dla ich oczu Johnny usadowił

się między siostrą a bratem na tylnym siedzeniu. Rodzice

gawędzili po drodze, a Jim włożył do odtwarzacza taśmę

z kolędami. Było trochę smutno, a trochę radośnie, bo prze-

cież w ostatnim czasie wiele się w ich domu zmieniło na

lepsze.

Podczas mszy Jim Zctpadł w lekką drzemkę, a Charlotte

kręciła się w ławce. Alice przymknęła oczy i poddała się

nastrojowi świątecznej muzyki. Gdy je na chwilę otwierała,

widziała obok siebie trój kę swych dzieci i odmienionego nie

do poznania męża. Była bardzo, bardzo szczęśliwa. Niepokoiła

ją tylko jedna rzecz, a mianowicie taka, że od paru dni miała

mdłości i teraz, wracając do domu, także poskarżyła się Jimowi,

że źle się czuje.

- Oby to nie był znowu ten przeklęty wrzód. - Przestraszył

się, przecież w październiku mało brakowało, by przeniosła

się na tamten świat. Bał się, żeby sytuacja się nie powtórzyła.

- Na pewno zjadłam za dużo indyka - uspokoiła go. -

A ciasto Pam też nie było najlżejsze.

W domu zapomniała o wszystkim, bo trzeba było położyć

Bobby'ego spać. Tymczasem chłopiec był wyraźnie rozbudzony

i odtrącał jej rękę, gdy chciała zaciągnąć go na górę. Popatrzył

jej w oczy z niemym pytaniem, które nie do końca zrozumiała.

Johnny jednak z uśmiechem kiwnął głową, a Alice powtórzyła

ten gest. Z mokrymi od łez oczami zwróciła się do męża:

- Myślę, Jim, że Bobby ma nam coś do powiedzenia.

Charlotte i Jim popatrzyli na nich zdziwieni. Bobby nie

odrywał wzroku od twarzy ojca, jakby naprawdę chciał mu

coś powiedzieć, coś ofiarować. Był to jego świąteczny dar dla

ojca. Dar na całe życie.

- Wszystkiego najlepszego, tato - odezwał się wreszcie

chłopiec.

Jim oniemiał, a potem zaczął łkać, wreszcie porwał Bob-

by'ego w ramiona i długo ściskał. Matka i córka zaniemówiły

ze wzruszenia.

- Jak to? - dopytywał się Jim zachrypniętym głosem. - Jak

to się stało?

Spojrzał na żonę, jakby u niej szukał odpowiedzi. Charlotte

ryczała jak bóbr, a Johnny śmiał się od ucha do ucha. Był

dumny ze swej rodziny, z ojca, z brata, z Charlie, no i z mamy,

że przeszli okropną tragedię, ale się pozbierali, przeżyli i wyszli

na prostą.

- Zacząłem rozmawiać z... - Bobby zauważył ostrzegający

wzrok matki, która w milczeniu błagała, by nie wyjawiał ich

sekretu. - Ze sobą... Ćwiczyłem się w mówieniu już od Święta

Dziękczynienia.

- Tak długo czekałeś, żeby się do mnie odezwać?

- Musiałem. - Bobby się uśmiechnął. - Tak było trzeba.

Wtedy nie byłeś jeszcze gotowy.

119

118

Rozdział jedenasty

- Może masz rację. - Jim pokiwał głową, przetrawiając

słowa syna. - Ale jestem, teraz na pewno jestem - wyszeptał

uszczęśliwionym głosem. W tej jednej chwili znikło gdzieś

ostatnie pięć lat codziennego koszmaru.

- Kocham cię, tatusiu - wyszeptał Bobby, skulony w ra-

mionach ojca.

- I ja cię kocham, synku - powiedział Jim. - Wziął Bob-

by'ego za rękę i obaj, ramię w ramię, poszli po schodach na

górę. Alice patrzyła za nimi. Stał się kolejny cud.

Świątecznego poranka pierwszy zbiegł na dół Bobby, żeby

poszukać prezentów pod choinką. Po kilku minutach dołączyła

do niego Charlotte i rodzice. Charlie dostała sportowy zestaw

do ćwiczeń, o którym od dawna marzyła, Alice zaś śliczny

moherowy bliźniak i złotą bransoletkę. Ona kupiła Jimowi

elegancką skórzaną teczkę i zamszową marynarkę - wszystkie

te prezenty sprawiły obdarowanym wielką przyjemność.

Bobby dostał górę zabawek do składania, które pomagał

wybierać dla niego Johnny. Teraz uruchamiał każdy pojazd po

kolei, wkładając do środka bateryjki i puszczał je po całym

pokoju. Alice zabrała się do przygotowywania potrawy, trady-

cyjnie podawanej u Petersonów na śniadanie w pierwszy dzień

świąt. Jednak od silnego zapachu bananowych wafli zrobiło

jej się niedobrze. Podejrzewała, że bierze się to z nerwów

i niepokoju, bo czuła, że Johnny niedługo odejdzie. Powstrzy-

mała mdłości i dokończyła podawać śniadanie. Spojrzała na

Johnny'ego i zrozumiała, że jest potwornie zmęczony. Ostatnio

udało mu się zrobić tyle dobrego, że aż nie chciało się w to

wierzyć. Teraz z lubością wdychał zapach domowych gofrów

i uśmiechał się.

- Ale mam na nie ochotę. Zjadłbym wszystkie - szepnął

matce do ucha jak mały chłopiec, którym kiedyś był.

Dlaczego wszystko, co dobre, tak szybko mija, pomyślała

121

Alice. Nie mogła jednak zatrzymać nieubłaganego biegu wy-

darzeń. Johnny musiał odejść ku swemu przeznaczeniu. Choć

był tak młody, choć rokował tyle nadziei.

Jim i Charlie sięgnęli po dokładkę. Bobby prawie nie jadł,

podekscytowany swymi samochodami, których działanie wyjaś-

niał po kolei wszystkim członkom rodziny. Jego ojciec uśmiech-

nął się szeroko.

- Nadrabia zaległości, co? - powiedział do Alice, gdy dzieci,

poza Johnnym, opuściły kuchnię. On wciąż tęsknie patrzył na

gofry, których Alice nawet nie tknęła, dla niepoznaki dziubiąc

tylko widelcem. - Jak ci się zdaje, co go skłoniło do mówie-

nia? - zapytał, patrząc zachwyconym wzrokiem na Alice.

Pocałował ją. - No, jak sądzisz? - Dla niego fakt ten oznaczał

całkowite odpuszczenie grzechów. Bobby zapłacił pięcioletnim

milczeniem za głupotę i winy swego ojca, ale na koniec uwolnił

ich obu od klątwy. Był to błogosławiony, wyczekiwany cud.

- To był cud - powiedziała krótko Alice, a Jim nie opono-

wał. Był uszczęśliwiony, że ten cud nastąpił. Wyszedł na dwór,

gdzie bawiła się piłką Charlotte, a potem przybiegł tam Bobby,

z co najmniej połową nowych zabawek.

- Wszystko w porządku, mamo? - spytał Johnny.

- Tak - mruknęła, choć nie było to prawdą. Nie chciała

jednak denerwować syna, zwłaszcza w czasie świąt. Znowu

bolał ją brzuch; aż bała się myśleć, że jej dolegliwości znowu

wróciły. - Serio, nic mi nie jest.

- Nie byłbym taki pewien. - Johnny przemówił głosem

dojrzałego mężczyzny. - Idź lepiej jutro do lekarza.

- Na pewno tak zrobię, jeśli się gorzej poczuję - obiecała.

Petersonowie spędzili leniwe, relaksowe popołudnie przy

telewizorze, a wieczorem na świąteczną kolację Alice upiekła

tradycyjną szynkę. Sama nie miała apetytu i niezbyt uważnie

rozdzielała porcje. Gnębiła ją myśl, że cudów w ich życiu stało

się za wiele i nastąpiły za szybko. Johnny'emu nie pozostało

już nic do zrobienia. Becky miała wymarzone stypendium

i nowego chłopaka, Pam spotkała mężczyznę swojego życia,

zakochała się i planowała ślub. Charlotte i Jim trzymali ze

sobą taką sztamę, jak nigdy. Mąż przestał pić. Bobby zaczął

mówić. Ona zaś sama aż przez trzy miesiące cieszyła się bliską

obecnością ukochanego syna, którego, zdawałoby się, bezpo-

wrotnie straciła w makabrycznych okolicznościach. Wszyscy

otrzymali od niego teraz bezcenne dary, dzięki którym ich

życie zmieni się całkowicie i na pewno na lepsze. Johnny

wykonał swoje zadanie. Teraz mógł tylko odejść i ta myśl

rozdzierała Alice serce.

- Zbierasz się, prawda? - spytała, kiedy byli w kuchni sami.

Świąteczny dzień minął w spokoju i radości. Nawet brak

Johnny'ego nie wydawał się Jimowi i Charlotte tak dotkliwy

jak zwykle. Przyzwyczajali się do tej sytuacji, a Bobby'emu

Johnny sam już na początku wyjaśnił, że wpadł tylko na krótki

pobyt i pewnego dnia odejdzie.

- Chyba tak, mamo - odparł uczciwie. - Dadzą nam znać,

kiedy nadejdzie czas. Ty będziesz to wiedzieć tak samo jak

ja. I będziesz gotowa - zapewnił, choć Alice wcale nie spo-

dobały się jego słowa.

- Nie, jeszcze nie chcę -powiedziała głosem skrzywdzonej

małej dziewczynki. - Jeszcze nie jestem gotowa. To będzie

bolało. Za bardzo... - Łzy jak groch potoczyły jej się po

policzkach.

- Nie płacz, mamo. Nie odejdę daleko. Przecież wiesz.

- Ale ja chciałabym, żebyś był tutaj, ze mną.

- Wiem, bo sam bym tego chciał. Ale nie mogę. Nie wolno

mi. Muszę wracać.

- To podłe - poskarżyła się, gdy otoczył ją ramie-

niem i przytulił do piersi. - Potrzebujemy ciebie... I ja... I Bobby,

i tata, i Charlie.

- Kocham cię - odpowiedział krótko, a ona w ułamku

sekundy pojęła ogrom znaczenia tych prostych słów. Były jak

gęste, puchate chmury, otoczyły ją nagle niczym ciepła,

bezpieczna pierzyna, ukoiły ból i strach przed tym, co na-

stąpi.

123

722

- Jesteś taki zmęczony - rzekła. - Chcę ci powiedzieć, że

ja też bardzo cię kocham.

- Wiem, mamo. Zawsze wiedziałem. - Stali tak przytuleni

dłuższą chwilę, a potem wyszli z kuchni. Wszyscy byli ob-

jedzeni i senni i po chwili rozeszli się leniwie do swoich pokoi.

Alice i Jim długo jeszcze rozmawiali o tym, jak miło minęły

te święta mimo nieobecności Johnny'ego. Alice miała poczucie

winy, bo dla niej śmierć syna nie była aż tak bolesna jak dla

Jima, któremu się nie ukazał.

- Wiesz, Alice, jestem pewien, że jest mu teraz dobrze, tam,

w niebie. Po prostu tak czuję - powiedział Jim, gdy leżeli

w ciemności, Alice z głową na jego ramieniu.

- Ja też. - Westchnęła i przytuliła się do niego mocniej.

Leżeli tak jeszcze trochę, aż Alice usłyszała równy, miarowy

oddech męża. Jim zasnął. A ona, mimo zmęczenia całodzienną

krzątaniną, nie potrafiła. Myślała wyłącznie o Johnnym. O pół-

nocy wyślizgnęła się z łóżka i ruszyła przez hol do schodów.

Zamierzała wypić na sen szklankę mleka, żeby uspokoić nerwy

i skurcze żołądka. Nagle zobaczyła Johnny'ego. Wychodził

z pokoju Charlotte. Spędził tam sporo czasu, trzymając siostrę

za rękę, aż zasnęła z uśmiechem. Przedtem był u Bobby'ego

i długo rozmawiali o tym, że potrafimy kochać ludzi i mieć

ich w swoim sercu nawet wtedy, gdy dawno umarli.

- Żegnasz się ze mną? - spytał Bobby, ale nie płakał ani

nie był przygnębiony. Wydawało się, że wszystko zrozumiał,

choć był jeszcze takim małym dzieckiem.

- Tak. - Johnny nigdy go nie okłamał.

- Wrócisz? - Oczy Bobby'ego były rozszerzone z cieka-

wości.

- Może kiedyś, chociaż raczej nie.

- Dzięki za to, że nauczyłeś mnie mówić. - Bobby uściskał

brata. Wiedział, że będzie go zawsze pamiętać, zwłaszcza że

w wielu sprawach byli bardzo do siebie podobni.

Johnny opowiedział o tych pożegnaniach matce, a potem,

nim zeszli na dół, zajrzał jeszcze na chwilę do swego pokoju.

Musiał pogodzić się z wieczną tęsknotą: rodziny za nim i jego

za nimi. Przypomniał Alice, żeby podarowała Bobby'emu jego

ulubioną kurtkę, gdy chłopiec trochę podrośnie, a na razie

niech ją nosi Charlotte. Gdy to powiedział, łzy napłynęły jej

do oczu. Przyszedł czas ostatecznego pożegnania. Z tamtym,

nagłym, nigdy się nie pogodziła i zapewne z tego powodu

powrócił do niej przed kilku miesiącami. Teraz zakończył

wszystkie swoje ziemskie sprawy... Nic już nie zostało do

zrobienia, a i tak wykonał gigantyczną pracę, uszczęśliwiając

wielu ludzi.

Johnny patrzył, jak matka podgrzewa sobie mleko i siedział

w kuchni, póki go nie wypiła. Uniosła wzrok znad szklanki.

Teraz było jasne, dlaczego nie mogła spać. Musiała sama się

z nim pożegnać. Ból zdusił jej słowa w gardle.

- Nie traktuj tego jak nieszczęście, mamo. - Johnny pokiwał

głową. - Musisz pozwolić mi odejść. Przecież zostanę blisko,

chociaż niewidzialny.

- Ale ja tak przywykłam do tych naszych rozmów. I co

teraz zrobię?

- Będziesz bardzo zajęta - uśmiechnął się tajemniczo, a po-

tem podszedł i mocno ją objął.

- Kocham cię, Johnny.

- Ja ciebie też, mamo... Sto razy bardziej, niż się da powie-

dzieć słowami.

- Jesteś taki dobry, taki... wspaniały. Zawsze będę z ciebie

dumna.

- Ja z ciebie też, mamo. - Johnny sięgnął do kieszeni i podał

matce niewielki, niedbale zapakowany pakiecik. - To dla ciebie

i dla taty. Będziecie bardzo, bardzo szczęśliwi. Aż do końca

życia.

- Co to jest? Mam otworzyć? - spytała zaciekawiona.

- Później - powiedział stanowczo i wsunął pudełeczko do

kieszeni jej szlafroka.

A potem powoli podszedł do drzwi, a ona za nim. Stali

długo, długo, patrząc na nocne niebo, przytuleni. Wysoki

125

124

Johnny obejmował swą kruchą matkę tak, jak się tuli małe

dziecko. Poczuła spokój i znużenie. Czuła się bezpiecznie. Po

raz ostatni ucałował jej policzki i odszedł w noc. Patrzyła,

pragnąc za nim biec, wołać, ale wiedziała, że tego jej nie

wolno. Odwrócił głowę i posłał jej ostatni uśmiech. Odpowie-

działa uśmiechem i płaczem, ale nie były to gorzkie łzy. Czuła

bezmierną wdzięczność i radość, że był, że stał się jej aniołem

stróżem. Zniknął tam, gdzie żaden żywy człowiek nie mógł za

nim pójść.

Alice zamknęła drzwi. Dotarło do niej, że to już. Stało się.

Odszedł. Znikł. Niby tak samo jak wtedy, ale zupełnie inaczej.

Już za nim tęskniła - chyba jednak nie była na to aż tak

przygotowana, jak się im obojgu zdawało. Z sercem wypeł-

nionym uczuciami dla syna cicho weszła do sypialni i spojrzała

na uśpionego Jima. Tak, nie mieli się o co lękać, bo Johnny

będzie czuwał nad rodziną. Kiedy zdejmowała szlafrok, przy-

pomniała sobie o małej paczuszce.

Weszła do łazienki i zapaliła światło, po czym otwarła

pakunek i zaczęła się głośno śmiać. Cóż to za pomysł! Jakiś

zwariowany żart. Był to ni mniej, ni więcej tylko zwyczajny

apteczny test ciążo wy, a jednak... Przypominał o czymś waż-

nym, o czym dawno temu marzyli z Jimem, ale z latami temat

jakoś sam zanikł. Chcieli mieć czwarte dziecko, ale po wypadku

z Bobbym zrezygnowali. Teraz, trzymając test w dłoniach,

miała wrażenie, że słyszy w głowie głos Johnny'ego: „No,

mamo, zrób to... zobacz...".

Słowa były tak wyraźne, jakby wypowiedział je, stojąc

tuż obok. A przecież nie było go już, hołubiła go tylko w sercu.

Minione trzy niezwykłe miesiące będą najgłębiej skrywaną

tajemnicą i najwspanialszą przygodą w jej życiu. Alice po-

myślała o swoich mdłościach i podejrzeniach, czy nie odnowił

się wrzód. Zastanawiała się, co tak naprawdę chciał jej dać

do zrozumienia Johnny swoim nietypowym podarunkiem.

Czuła się głupio, ale postanowiła natychmiast sprawdzić, co

powie test.

W pięć minut później nie mogła uwierzyć własnym oczom.

Głos niewidzialnego syna słusznie kazał jej się nie wahać

i natychmiast zrobić badanie. To był jego ostatni dar, ostatni,

największy cud. Johnny nie powrócił ot, tak sobie. Powrócił,

przynosząc ze sobą no we życie, które właśnie zaczęło się w niej

rozwijać. Jedno życie zostało nagle przerwane, a na jego miejscu

wyrastało drugie. A Johnny, ten najbardziej na świecie uko-

chany syn, przyjaciel i powiernik, na zawsze zostanie w jej

pamięci i sercu.

126



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steel Danielle Aniol Johny — Notatnik
Steel Danielle Anioł Johny
Danielle Steel Aniol Johny
Steel Danielle Pięć dni w Paryżu
Steel Danielle Bezpieczna przystań
Steel Danielle Palomino
Steel Danielle Pocałunek
Steel Danielle Jej książęca wysokość
Steel Danielle Rosyjska baletnica(1) 2
Steel Danielle Bezpieczna przystań
Steel Danielle Ślub
Steel Danielle Wypadek
Steel Danielle Obietnica
Steel Danielle Samotny Orzeł — Notatnik
Steel Danielle Przeprawy
Steel Danielle Wysłuchane modlitwy
Steel Danielle Rosyjska baletnica 2
Steel Danielle Gwiazda

więcej podobnych podstron